Barbara Cartland
Świat miłości
A world of love
Od Autorki
Wiele z opisanych w tej powieści postaci i zachowań jest prawdziwych.
Szalona namiętność lady Brooke do lorda Charlesa Beresforda miała rozległe
następstwa.
W roku 1889 lady Beresford otworzyła list, zaadresowany do jej męża
charakterystycznym, lekkim pismem Daisy Brooke. W liście tym Daisy
oskarżyła Charlesa o „niewierność", ponieważ okazało się, że jego żona jest w
ciąży. Rozwścieczona lady Beresford zdeponowała list u swego doradcy
prawnego. Powiadomiona o tym Daisy, wzburzona i zaniepokojona, złożyła
wizytę w Marlborough House i wypłakała swą niedolę przed księciem Walii.
Jej piękne, błękitne oczy roniące łzy były jeszcze piękniejsze i książę Walii
zakochał się w niej bez pamięci. Przez całe lata pisywał do niej: „Moja droga,
mała żoneczko".
Namiętność hrabiny de Grey do Harry'ego Custa skłoniła ją do mściwych
poczynań, które spowodowały wielkie szkody. Hrabina znalazła w mieszkaniu
Custa listy miłosne od markizy Londonderry, a ponieważ była zazdrosna,
przesłała je do jej męża, skutkiem czego przez następnych trzydzieści lat, a
właściwie do swej śmierci markiz Londonderry rozmawiał z żoną tylko w
miejscach publicznych.
W roku 1830 w Liverpoolu Thomas Milner rozpoczął produkcję kasetek z
blachy cynowej i cienkiej blachy stalowej. Wkrótce jego przedsiębiorstwo
rozrosło się, a on sam stał się producentem prototypu nowoczesnego skarbca.
W połowie XIX wieku tysiące kupców w Wielkiej Brytanii i w Stanach
Zjednoczonych Ameryki przechowywało gotówkę w stalowych kasach
ogniotrwałych, które, zamykane po prostu na klucz, były nikłym
zabezpieczeniem przed włamywaczami. Zamek szyfrowy, wynaleziony w 1862
roku w USA przez Linusa Yale'a jr., stanowił jedynie chwilowe ulepszenie,
ponieważ zręczni włamywacze szybko nauczyli się manipulować szyframi.
Rozdział pierwszy
ROK 1886
Carmella siedziała w małej bawialni, naszywając koronkę na jedną z sukien
matki.
Siedziała najbliżej jak się dało okna, bo nad Londynem wisiała posępna
mgła, a ona tęskniła za światłem i słońcem, które tak kochała podczas pobytów
na wsi.
Budząc się każdego dnia, pragnęła znaleźć się znów w Bramforde House, w
ogrodzie pełnym słońca, śpiewu ptaków, wśród czekających na nią w stajni
koni. Czasami miała wrażenie, że nienawidzi każdej chwili, jaką musi spędzać
przy tej wąskiej ulicy z rzędami jednakowych domów i szarym, jakby zawsze
zachmurzonym niebem nad głową. Wiedziała jednak, że przyjechali do
Londynu ze względu na Gerry'ego i całym sercem zgadzała się z matką, że było
to konieczne.
Kiedy zmarł czwarty lord Bramforde i jego syn Gerald został spadkobiercą,
stało się oczywiste, że nie stać ich na pozostanie w tym wielkim domu,
który był siedzibą Bramforde'ów, odkąd pierwszy lord został koniuszym
Jerzego II, i że muszą poszukać sobie innego mieszkania.
To Gerald błagał matkę, by wyjechali do Londynu.
- Wszyscy moi przyjaciele, z którymi byłem w Oxfordzie, bawią się aż miło
- powiedział - a j a nie mogę znieść myśli o pozostaniu tutaj i wegetowaniu
wśród kapusty, w dodatku bez przyzwoitego wierzchowca.
Lady Bramforde rozumiała uczucia syna. Poczucie sprawiedliwości kazało
jej uznać, że - gdyby mieli trochę pieniędzy - to Carmella powinna spędzić
sezon w I ondynie i złożyć głęboki ukłon w „salonie" pałacu Buckingham, jeśli
nie królowej, to przynajmniej pięknej księżnej Walii, Alexandrze. Z drugiej
jednak strony Carmella miała zaledwie osiemnaście lat, podczas gdy Gerald
dwadzieścia dwa i lady Bramforde uważała, że wypada, by jej ukochany syn,
obecnie piąty lord Bramforde, miał pierwszeństwo i żył, przynajmniej przez
jakiś czas, tak jak powinien żyć gentleman.
Po długich, rodzinnych naradach Bramforde House został ostatecznie
zamknięty i tylko dwoje starych służących pozostało tam jako dozorcy. W
Londynie lady Bramforde wynajęła niewielki dom w pobliżu Eaton Sąuare, zaś
Gerald miał, jak wszyscy jego przyjaciele, kawalerskie mieszkanie w Mayfair.
Carmella okazała wielkoduszność, kiedy matka oznajmiła, że nie ma mowy o
zaprezentowaniu jej w towarzystwie jako debiutantki, dopóki nie zostaną
zaspokojone potrzeby Geralda.
Chociaż lady Bramforde powiadomiła o przyjeździe kilku swoich
londyńskich przyjaciół i miała nadzieję, że Carmella ich pozna, było mało
prawdopodobne, że zapewni jej to zaproszenie choćby na jeden bal.
- Rozumiem, mamo - powiedziała Carmella. - To oczywiste, że Gerry musi
mieć odpowiednie ubrania i trudno, żeby pokazywał się w swym klubie bez
pensa w kieszeni.
- Modlę się tylko, żeby nie grał! - żarliwie powiedziała lady Bramforde.
Zgodziła się z Carmella, że Gerald musi zapuścić korzenie, zanim można
będzie cokolwiek zaplanować dla jego siostry.
- Nie martw się o mnie, mamo - dzielnie powiedziała Carmella. - Jestem
przy tobie naprawdę szczęśliwa i będę się rozwijać zwiedzając muzea, galerie
sztuki oraz, oczywiście, londyński Tower.
- Będziemy to robić razem, moja droga - roześmiała się lady Bramforde.
Niestety, wkrótce po ich osiedleniu się w Londynie lady Bramforde zapadła
na zdrowiu. Doktor przypisywał jej chorobę wstrząsowi po śmierci męża, który
zginął w wypadku, w rzeczywistości jednak lady Bramford już od kilku lat nie
czuła się najlepiej, a utrzymywanie dużego domu na wsi z kilkorgiem tylko
służby okazało się dla niej zbyt uciążliwe.
- Pani matka potrzebuje odpoczynku - powiedział doktor. - Wskazane
byłoby, żeby spędziła zimę w łagodnym klimacie, takimjak na południu
Francji. Ponieważ jednak wiem, że to niemożliwe, musi się pani nią
przynajmniej opiekować i nie pozwalać jej się przemęczać.
- Zrobię, co w mojej mocy - obiecała Carmella. Oznaczało to, że Carmella,
tak jak lady Bramforde, prawie nie opuszczała domu, ale nie narzekała.
Oczywiście, kiedy czytała rubrykę towarzyską w gazetach i zaglądała do
magazynów, które opisywały słynne piękności otaczające księcia Walii,
żałowała troszkę, że nie ma sposobności ich oglądać.
Czasami, kiedy matka czuła się wystarczająco dobrze, udawały się rankiem
do Rotten Row i przyglądały damom w otwartych, zaprzężonych w przepiękne
konie powozach i dosiadającym ognistych ogierów panom. Budziły one w
Carmelli nieodpartą tęsknotę za końmi, które pozostawili na wsi.
Przez ostatnie dwa tygodnie lady Bramforde nie czuła się na tyle dobrze, by
opuszczać łóżko i Carmella, zdawało się po tysiąc razy dziennie, pokonywała
schody, zanosząc matce wszystko, czego potrzebowała i powstrzymując ją
przed wstawaniem.
- Muszę być na dole, kiedy przyjdzie Gerald - powiadała lady Bramforde. -
Nie ma nic bardziej nudnego dla młodego mężczyzny niż chora kobieta w
łóżku.
- Gerald zrozumie, ponieważ cię kocha, mamo - odpowiadała Carmella, ale
to nie poskramiało w lady Bramforde chęci wstawania.
- Być może jutro będzie się czuła na tyle dobrze, by zejść na dół - mówiła do
siebie Carmella. Wiedziała, jak ważne jest, by matka zachowywała całkowity
spokój. Ogarniał ją nagły strach, że matka odejdzie tak nagle, jak po wypadku
odszedł ojciec. Jednego dnia śmiał się i mówił, że wkrótce wstanie i objedzie
konno posiadłość, a następnego ranka znaleźli go w łóżku martwego.
- Na ustach miał uśmiech, jakby skoczył wysoko w wielkim stylu i cieszył
się tym - pomyślała Carmella. - Jeśli coś się stanie mamie, zostanę sama i nie
mam pojęcia, co będę robić ani kto mnie przyjmie pod swój dach.
W Londynie mieli bardzo niewielu krewnych, choć było trochę kuzynów z
rodu Forde, rozrzuconych po różnych częściach kraju. Carmella nie
przypominała sobie ani jednego kuzyna, z którym czułaby jakieś specjalne
powinowactwo albo który okazywałby szczególne przywiązanie jej ojcu, choć
był on głową rodziny.
- To było pewnie niemądre - myślała - ale zawsze byliśmy tacy zadowoleni
ze swojego towarzystwa: papa i mama, Gerry i ja - że nie kłopotaliśmy się o
innych Forde'ów. A oni bez przykrości zapomnieli o nas.
Carmella była zatem pewna, że jeśli matka umrze, nie znajdzie się nikt, kto
szczerze zapragnie dać jej dom i będzie musiała polegać na Gerrym, który za
kilka lat może się ożeni. Zważywszy wszystko, szansa na to, że ona wyjdzie za
mąż, była niewielka.
- Przykro mi, kochanie - powiedziała jej matka ledwie tydzień przed tym, jak
złożyła j ą choroba - że to przyjęcie, w którym brałyśmy dzisiaj udział, było dla
ciebie takie nudne. Rozejrzawszy się po pokoju pomyślałam sobie, że każdy z
obecnych tam musiał przekroczyć pięćdziesiątkę.
- Stary generał był bardzo interesujący, mamo. Lady Bramforde wydała
cichy jęk.
- Powinnaś rozmawiać nie ze starymi generałami, ale z ich młodymi
podwładnymi
i
czarującymi
młodymi
mężczyznami,
którzy
byliby
odpowiednimi kandydatami na męża dla ciebie.
Carmella roześmiała się.
- Nie spodziewam się znaleźć męża na tego rodzaju przyjęciach, na jakich
byłyśmy ostatnio.
- Co racja, to racja - zgodziła się lady Bramforde. Zapraszane były na
przyjęcia, które wydawały stare krewne lady Bramforde, w żadnym razie nie
należące do eleganckiego świata, urządzające małe i przeraźliwie nudne
„zebrania w domowym kółku", na których niezmiennie jednym z gości był
pastor. Albo na jeszcze nudniejsze kolacje, gdzie ani o jedzeniu, ani o
konwersacji nie można było powiedzieć, że mają klasę.
- Będę musiała coś z tobą zrobić, Carmello - powiedziała lady Bramforde. -
Nie chciałabym, żebyś stała się zarozumiała, ale wyrastasz na piękność i to
bardzo niedobrze dla ciebie, że spędzasz czas ze swą matką i jej starymi
przyjaciółmi.
- Nie martw się o mnie. Jestem zupełnie szczęśliwa, mamo, a może kiedyś
Gerry, gdy już lepiej zaaklimatyzuje się w Londynie, przyprowadzi do domu
jakichś swoich wytwornych przyjaciół.
Mówiąc to Carmella wiedziała, że to próżna nadzieja. Odnosiła wrażenie, że
brat trochę się wstydzi ich małej, miejskiej rezydencji. Z pewnością różniła się
ona bardzo od wielkiego domu, w którym Gerry powinien mieszkać, gdzie
przedtem mieszkał jego ojciec i ich przodkowie, a wszyscy oni byli ważnymi
osobistościami w hrabstwie.
Carmelli przyszła do głowy nagła myśl.
- A może wrócimy na wieś, mamo? Wiem, że nie mogłybyśmy mieszkać w
wielkim domu - to niemożliwe i zbyt uciążliwe dla ciebie. Ale mogłybyśmy
zająć jeden z mniejszych domów w posiadłości albo nawet domek!
- Przynajmniej mogłybyśmy cieszyć się ogrodem i, oczywiście, parkiem i
polami, gdzie mogłabym jeździć konno - kusiła dalej.
Przez chwilę sądziła, że myśl ta wydała się matce nęcąca, lecz lady
Bramforde zaprotestowała pośpiesznie:
- Nie, Carmello. Kiedy zgodziłam się przyjechać do Londynu, myślałam
przede wszystkim o tym, że będę blisko Geralda i miałam nadzieję, że będę
powściągać jego ekstrawagancje.
Po chwili milczenia dodała niepewnie:
- Zdecydowałam, że jak tylko Gerald zapuści korzenie, ty poznasz
odpowiednich ludzi, którzy będą cię przyjmować, lecz w tej chwili jest to
niemożliwe.
Carmella wiedziała, iż jest to niemożliwe, bowiem sprawienie Geraldowi
odpowiednich ubrań od bardzo eleganckiego krawca kosztowało ogromną, jak
się zdaje, sumę pieniędzy. Tak więc na razie wszyscy oni, a zwłaszcza matka,
musieli ponosić ofiary.
- Nie chcę chodzić na przyjęcia - myślała Carmella, przyszywając koronkę. -
Chcę mieszkać na wsi.
Była uprzedzona do Londynu i uważała, że słońce tu nigdy nie świeci,
powietrze zawsze pachnie mgłą, a ulice nie wysychają od deszczu.
- Chcę wrócić do domu - szepnęła do siebie, lecz uświadomiła sobie, że jest
samolubna.
Skończyła właśnie przyszywać ostatni rząd koronki do sukni matki, kiedy
drzwi się otworzyły. Obejrzała się, sądząc, że weszła jedna z pokojówek, i
zobaczyła brata.
Z okrzykiem szczerego uradowania zerwała się na równe nogi, przy czym
nożyczki spadły jej z kolan.
- Gerry. Jak wspaniale! Nie przypuszczałam, że dzisiaj przyjdziesz!
- Chciałem cię zobaczyć, Mello - powiedział Gerald, zwracając się do niej,
jak zawsze, jej spieszczonym imieniem. - I rozpaczliwie potrzebuję twojej
pomocy.
- Mojej pomocy? - wykrzyknęła Carmella, po czym zaczęła go indagować. -
Co się... stało?
Z wyrazu twarzy brata poznała, że stało się coś bardzo złego. Gerald
przeszedł przez pokój, a po jego ruchach widać było, że jest poruszony.
- Jaki on wydaje się wysoki i przystojny - pomyślała Carmella, gdy Gerald
zatrzymał się przed małym kominkiem; w tym nie najlepiej umeblowanym,
niewielkim pokoju wyglądał rzeczywiście jak ktoś z innego świata, kim istotnie
był.
Podeszła do brata i, położywszy mu dłonie na ramionach, pocałowała go w
policzek.
- Powiedz mi, co się stało - zażądała. - Mama śpi, więc jej nie
przeszkodzimy.
- Bogu dzięki, ponieważ mama nie może się p niczym dowiedzieć!
- Ale co się stało? - Carmella usiadła na sofie, położyła złączone dłonie na
kolanach i podniosła oczy na brata.
Gerald odetchnął głęboko:
- Straciłem tysiąc funtów! - oznajmił.
Carmella straciła na chwilę oddech.
- Tysiąc funtów! Och, Gerry, jak mogłeś! Przegrałeś?! - wykrzyknęła.
- Tak, przegrałem! Byłem szalony! Czuła, jak pod wpływem wstrząsu drżą
jej ręce, lecz zdołała powiedzieć swym cichym, łagodnym głosem:
- Opowiedz mi o tym.
Przez chwilę Gerald nie mógł wydobyć słowa.
- Moim jedynym usprawiedliwieniem - rzekł wreszcie - i to niezbyt dobrym,
jest to, że byłem zamroczony, tak, naprawdę zamroczony, do tego stopnia, że
nie byłem odpowiedzialny za swoje uczynki, choć to żadnej z szacownych ław
przysięgłych nie przeszkodziłoby uznać mnie za winnego.
Carmella wydała okrzyk grozy.
- Co masz na myśli? Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że popełniłeś jakieś...
przestępstwo?
- Nie, oczywiście, że nie! - pośpiesznie zapewnił ją Gerald. - Z formalnego
punktu widzenia nie. Lecz z punktu widzenia twojego czy mamy jest to
zbrodnia, za którą powinienem zawisnąć na szubienicy albo zostać rozstrzelany
o świcie.
- Opowiedz mi... dokładnie... co się stało.
- Na pewno pamiętasz, że dwa lub trzy dni temu mama dała mi swój
szafirowy naszyjnik, nasz słynny naszyjnik, po to, żeby naprawiono w nim
zapięcie?
Słowo „słynny" Gerald wypowiedział z nutą sarkazmu w głosie, a to, jak
wiedziała Carmella, z powodu związanej z naszyjnikiem historii.
Jedyną rzeczą o wielkiej wartości jaką posiadała lady Bramforde, był
naszyjnik, znany jako Naszyjnik Bramforde'ów, który jej mąż odziedziczył po
swym dziadku. W testamencie mąż zapisał jej naszyjnik bezwarunkowo,
wyrażając jednak życzenie, by ona przekazała go w spadku Geraldowi dla jego
syna. Ponieważ lord Bramforde był spłukany do cna, naszyjnik stanowił jedyną
rzecz, jaką mógł zostawić żonie poza niewielką rentą, która ratowała ją przed
całkowitą nędzą, dopóki fortuna się nie odmieni i Gerald w ten czy inny sposób
nie sprawi, że posiadłość zacznie przynosić dochód. Jako że to akurat było
mało prawdopodobne, lady Bramforde złożyła wspaniały naszyjnik w banku i
zapomniała o nim. Kiedy jednak rozpaczliwie poszukiwali pieniędzy na wyjazd
do Londynu, na ustalenie pozycji Geraldajako młodego dandysa, a także na
zapewnienie renty kilkorgu służącym, którzy byli zbyt starzy, aby znaleźć inne
zajęcie po zamknięciu Bramforde House, lady Bramforde uparła się, by
sprzedać naszyjnik.
- Nie możesz tego zrobić, mamo - powiedział porywczo Gerry. -
Oznajmiłabyś całemu światu, że jesteśmy „pod kreską". Wszyscy wiedzą, że
Naszyjnik Bramforde'ów jest w naszym posiadaniu; przecież został opisany i
zilustrowany w wielu magazynach.
A stało się tak, ponieważ z naszyjnikiem związana była legenda, jakoby
został on podarowany pierwszemu lordowi Bramforde przez indyjskiego
maharadżę, któremu lord uratował życie. Naszyjnik zaczęto zatem uważać za
talizman.
Kiedy w roku 1876 królowa Wiktoria, która interesowała się Indiami, została
ogłoszona ich władczynią, dziennikarze odgrzebali historię Naszyjnika
Bramforde'ów i uczynili ją jeszcze bardziej egzotyczną i ekscytującą.
Carmelli przyszedł wówczas do głowy pewien pomysł.
- Oczywiście, że nie możesz sprzedać naszyjnika, mamo. Mówiono by o tym
stanowczo za dużo, a może nawet oskarżono by nas o brak patriotyzmu.
Zrobiła krótką pauzę, po czym powiedziała:
- Ale mogłabyś kazać zrobić jego kopię, a kamienie sprzedawać oddzielnie.
Choć papa mówił, że wiele z nich nie jest bez skazy, można by za nie zebrać
pokaźną sumę pieniędzy.
Początkowo Gerald sprzeciwiał się. Później, jako że nie było innego
sposobu, by mógł mieć to, czego pragnął i zapewnić rentierom coś więcej niż
jałmużnę, skapitulował. Zanieśli naszyjnik do zaufanego jubilera w Hatton
Garden, który wykonał dokładne kopie szafirów. Ilekroć lady Bramforde miała
je na szyi, Carmella mówiła, że nikt nie będzie sprawdzał pod lupą, czy są to
prawdziwe szafiry, czy tylko szkło.
I oto parę dni wcześniej lady Bramforde, myśląc, że gdy tylko się lepiej
poczuje, zabierze Carmellę na kilka wieczornych przyjęć, spojrzała na fałszywy
naszyjnik i odkryła, że pękł zameczek.
- Musimy go oddać do naprawy - powiedziała. Kiedy Gerald przyszedł ją
odwiedzić, zapytała, czy mógłby zanieść naszyjnik do ich jubilera w Hatton
Garden. Nie ośmieliłaby się pokazać naszyjnika komuś mniej godnemu
zaufania niż on.
- Zapomniałem o naszyjniku - powiedział teraz Gerald - ale potem
przypomniałem sobie, że wsunąłem go do kieszeni, zamierzając przed
zamknięciem sklepów pójść prosto do Hatton Garden.
- I co się stało?
- Miałem wiadomość dla kogoś u White'a, więc zatrzymałem się tam po
drodze i dowiedziałem się, że przyjaciele świętują zaręczyny Tony'ego Wintera
z bardzo piękną, młodą kobietą, a przy tym dziedziczką fortuny.
- Kto to jest Tony Winter?
- To starszy syn hrabiego Molitor - odparł Gerald. - Ale nie to jest ważne.
Stało się tak, że najpierw zacząłem pić za zdrowie Tony'ego, a potem on się
uparł, że postawi nam wszystkim obiad. No i, oczywiście, piliśmy dalej.
Carmella westchnęła głęboko, lecz nic nie powiedziała, a jej brat ciągnął:
- Kiedy wypiłem znacznie ponad swoją miarę, poszliśmy do pokoju
karcianego zobaczyć, co się tam dzieje. Trochę dla żartów zaczęliśmy grać ze
sobą. I wtedy wszedł Ingleton, a widząc, że przy innych stołach nie grają,
podszedł do naszego.
- Kto to jest Ingleton?
- Wielkie nieba! Czy ty nigdy nie czytasz gazet? Markiz Ingleton to
człowiek, o którym chyba najwięcej mówi się w towarzystwie!
Po chwili milczenia Gerald mówił dalej, wyraźnie podekscytowany:
- On jest nie tylko przyjacielem księcia Walii, ale też posiada najlepsze
konie wyścigowe, które nieodmiennie pierwsze mijają słupek mety; jest
ogromnie bogaty i mówią, że każda kobieta, którą poznaje, rzuca mu się w
ramiona.
Carmella wstrzymała oddech, a Gerry ciągnął: - Osobiście pogardzam nim!
Jest pyszny i wyniosły! Zachowuje się tak, jakby świat do niego należał, zaś
wszyscy inni znaczyli mniej niż pył.
- Ale ty... grałeś... z nim - powiedziała cichutko.
- Musiałem być szalony! Musiałem zwariować! Nie, prawdę mówiąc, byłem
pijany! Mówi się: pijany jak lord, w moim przypadku akurat bardzo trafnie!
- Ale co się wydarzyło?
- Musisz pytać? Inni po kilku rozdaniach rozumnie wycofali się z gry, a ja
zostałem sam przeciwko markizowi. Nie lubię go, więc nie mogłem dopuścić,
by został zwycięzcą, czego on był zupełnie pewien.
Gerald dwukrotnie przemierzył pokój, zanim podjął:
- Usiedliśmy do ostatnich dwóch kart, a markiz, nie odwracając swojej,
powiedział: „stawiam!". Mówiąc to, popchnął do przodu swoją wygraną i
pieniądze, które położył na stole, gdy przybył. Był to wielki stos złota i
pomyślałem sobie, że to tym większa dla mnie zniewaga, iż on nawet nie zadał
sobie trudu, by spojrzeć na kartę, którą trzymał. Tak diabelnie był pewny, że ze
mną wygra.
Carmella mruknęła coś współczująco, a jej brat mówił dalej:
- Włożyłem rękę do kieszeni i stwierdziłem, że jest pusta. I wtedy, zamiast
skapitulować, jak zrobiłby każdy rozsądny człowiek, pomacałem w drugiej
kieszeni i wyczułem palcami naszyjnik mamy!
- Och, nie! - westchnęła Carmella, domyślając się, co nastąpiło później.
- Powiedziałem ci, że byłem zamroczony. Cisnąłem naszyjnik na stół i
powiedziałem:, A ja stawiam to przeciwko panu, mój panie!". Usłyszałem, jak
ktoś mruczy: „Naszyjnik Bramforde'ów; mówią, że przynosi szczęście".
- I co się potem stało? - zapytała szeptem Carmella, choć znała odpowiedź.
- Przeciągając słowa, markiz powiedział: „Widząc, co pan stawia,
Bramforde, proponuję, żeby pierwszy odwrócił pan kartę".
Gerald odetchnął głęboko.
- Nawet wówczas prowokowałem los. Może w głębi duszy myślałem, że ten
naszyjnik naprawdę przynosi szczęście... Odwróciłem kartę.
- Co... co to było?
- Szóstka trefl.
- A co z markizem?
- Markiz wyraźnie zwlekał, jakby umyślnie skazywał mnie na mękę
oczekiwania - gniewnie powiedział Gerald. - A potem powoli, z takim
wyrazem lekceważenia na twarzy, że miałem wielką chęć go uderzyć, odwrócił
swoją kartę i to był król kier.
- Och, Gerry! - krzyknęła Carmella. - Jak mogłeś zrobić coś tak szalonego?
- Od tamtej chwili zadaję sobie to samo pytanie. Musiałem sprawiać
wrażenie oszołomionego, ponieważ markiz wziął naszyjnik, włożył go do
kieszeni, po czym powiedział; „Jako że trudno jest oszacować wartość czegoś
tak historycznego, Bramforde, proponuję ustalić sumę na okrągły tysiąc gwinei
ze zwyczajowym miesięcznym terminem płatności. Zgadza się pan?" Choć nie
było to łatwe, zdołałem odpowiedzieć: „Oczywiście, mój panie!" i odejść.
Zapadła cisza. Potem Carmella odezwała się niezbyt wyraźnie:
- Jak... w ciągu miesiąca... znajdziesz tysiąc funtów? To niemożliwe!
- Nie tyle tysiąc funtów ma znaczenie, ile fakt, że jeśli nie zapłacę, Ingleton
wkrótce się dowie, że naszyjnik jest fałszywy.
- Zapomniałam o tym! - wykrzyknęła Carmella. - On nie może się
dowiedzieć! Jeśli będzie wiedział, że mama sprzedała prawdziwe kamienie
rozgłosi to i ludzie będą mówić o niej straszne rzeczy.
- Oczywiście, że tak! - zgodził się Gerald. - Dlatego za wszelką cenę
musimy temu zapobiec.
- Ale jak znajdziemy tysiąc funtów? Czy ktoś zechce kupić coś, co
posiadamy?
- Mówiliśmy już o tym - odparł Gerald. - Wiesz równie dobrze jak ja, że
dziedzicem Bramforde House ustanowiony został mój syn, którego nigdy nie
będę miał. Tak jak majątku ziemskiego, na którego prowadzenie mnie nie stać.
- Co więc możemy zrobić? - wyszeptała Carmella.
- Mam zamiar, przy twojej pomocy, ukraść naszyjnik.
- Ukraść? - głos Carmelli wzniósł się do krzyku. - Tak, ukraść.
- Ale... jak? Nie rozumiem, o czym ty mówisz.
- Kiedy opuściłem pokój karciany, usłyszałem, jak jeden z moich przyjaciół
mówi do markiza: „Co ma pan zamiar zrobić z tym naszyjnikiem, mój panie?
Wie pan, że wszędzie grasują złodzieje?" „Jestem tego świadom" -
odpowiedział markiz. „Wyjeżdżam jutro na wieś i zabieram naszyjnik ze sobą.
Złożę go wraz z innymi klejnotami Ingletonów w skarbcu, który, zapewniam
pana, jest dobrze zabezpieczony przed włamywaczami". Rozległ się śmiech, po
czym markiz opuścił pokój karciany, a ja zszedłem na dół, do baru, napić się
czegoś. Czułem, że muszę, ponieważ zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, co
zrobiłem.
Carmella pomyślała, choć nie powiedziała tego, że to źle, iż on pił nadal. A
Gerald ciągnął:
- Sir Robert Knowsbury, stary przyjaciel papy, zawsze bardzo wobec mnie
uprzejmy, podszedł i zapytał:
- „Co ty nabroiłeś, Geraldzie? Wydaje mi się, że trochę zbladłeś".
- „Tak, sir Robercie".
- „Musisz mi o tym opowiedzieć" - powiedział sir Robert i wtedy przyłączył
się do nas markiz.
- „Szukałem pana, Knowsbury" - powiedział. - „Pod koniec przyszłego
tygodnia wydaję w Ingleton przyjęcie i chciałbym, żeby pan przyjechał".
- ,,To bardzo uprzejmie z pana strony" - odpowiedział sir Robert.
- „Proszę zabrać ze sobą lady Isabel" - ciągnął markiz. - „Już ją zaprosiłem i
wiem, że ona chciałaby, żeby pan ją przywiózł".
- „Będę zachwycony, mogąc to zrobić" - odparł sir Robert.
- Markiz już zamierzał odejść - kontynuował Gerry - kiedy spojrzał na mnie
i powiedział:
- „Szczęście dzisiaj panu nie dopisało, Bramforde, i sądzę, że powinien pan
mieć szansę odzyskania strat. Powiedzmy, że przyjedzie pan do mnie na koniec
przyszłego tygodnia...".
- Byłem tak zdumiony - powiedział Gerry - że wydukałem tylko: „Dziękuję
panu!".
- „A może, ponieważ nie zna pan wielu moich gości, mógłby pan przywieźć
ze sobą przyjaciółkę? Ale niech to będzie osoba piękna i, oczywiście,
uświadomiona. Sir Robert powie panu, jak wyglądają moje przyjęcia".
- I zanim zdążyłem odpowiedzieć, odszedł.
- A ty przyjąłeś jego zaproszenie? - zdumiała się Carmella.
- Dopiero później, kiedy moi przyjaciele zeszli na dół, dowiedziałem się, że
naszyjnik będzie w Ingleton Hall. Więc koniecznie musimy tam pojechać...
- My? - wtrąciła Carmella.
- Będziesz musiała mi pomóc - powiedział Gerry lekko. - Tak jak markiz mi
kazał, zapytałem sir Roberta, jak wyglądają te przyjęcia, a on powiedział:
- „Ma pan wielkie szczęście, młody człowieku. Ingleton rzadko zaprasza
kogoś nowego na swoje przyjęcia, na których nieodmiennie zbierają się tylko
jego bardzo bliscy przyjaciele. Zaprasza również najpiękniejsze kobiety w
Anglii i zazwyczaj są to Zawodowe Piękności".
Czując, że siostra nie rozumie, Gerald wyjaśnił:
- Musisz wiedzieć, że Zawodowe Piękności to kobiety z „wianuszka z
Marlborough House", tak piękne, że publiczność staje na siedzeniach, żeby
zobaczyć, jak przechadzają się po parku, a pocztówki z ich podobiznami
sprzedawane są w większości sklepów z przyborami piśmiennymi.
O tym Carmella rzeczywiście wiedziała, wiedziała też, że hrabina de Grey
jest jedną z Zawodowych Piękności, podobnie jak księżna Manchesteru,
hrabina Dudley i lady Brooke.
- Ależ Gerry, jestem pewna, że nie znasz żadnej takiej osoby.
- Oczywiście, że nie znam. Nawet nie spotkałem żadnej! - odparł Geny. -
Dlatego ty musisz pojechać ze mną.
Carmella roześmiała się.
- Chyba oszalałeś! Nie jestem Zawodową Pięknością, wcale też nie jestem
wyrafinowana, a w The Ladies Journat piszą, że one wszystkie są dowcipnymi
rozmówczyniami.
- Musisz pojechać ze mną- powtórzył Geny z uporem. - Żadnej innej nie
mógłbym zabrać i zaufać, że ukradnie naszyjnik.
- Jakże mogę ukraść naszyjnik, który znajduje się w rodzinnym skarbcu?.
- Musimy wymyślić jakiś sposób. Może mogłabyś oczarować kustosza czy
kto tam pilnuje tych klejnotów tak, żeby ci je pokazał, a następnie zwędzić
naszyjnik, kiedy on nie będzie patrzył.
Carmella wydała okrzyk grozy.
- Przecież nie mogłabym zrobić czegoś takiego! Gdyby mnie złapano,
poszłabym do więzienia, a nie możemy się poniżać, stając się pospolitymi czy
też niepospolitymi przestępcami.
- No, dobrze! To znajdź mi w ciągu miesiąca tysiąc funtów!
- Oboje wiemy, że to niemożliwe i będziesz musiał o tym powiedzieć
markizowi.
- W takim przypadku on oczywiście spróbuje sprzedać naszyjnik lub
najpierw go wycenić. Mama zostanie wystawiona na pośmiewisko, a może
nawet oskarżona przez rodzinę Forde'ów o szachrajstwo.
Po chwili milczenia Gerry podjął z goryczą:
- Po czymś takim nigdy nie będę mógł chodzić z podniesioną głową. Będę
musiał opuścić Londyn i żyć na wsi, gdzie nikt nie będzie mnie widział.
Carmella wiedziała, co to dla niego oznacza. Wstała z sofy, przeszła przez
pokój i, stanąwszy przy oknie, wyjrzała na szarą ulicę. Niebo w górze
wydawało się równie ciemne jak mrok, który ogarnął jej głowę i serce. Jak to
się mogło zdarzyć? Jak Gerry mógł zrobić coś tak szalonego, jak
zaryzykowanie i utrata duplikatu naszyjnika? Tak długo, jak długo nie będą
mieli naszyjnika w rękach, sprawa ta będzie wisiała jak miecz Damoklesa nad
ich głowami.
- Nie możemy go ukraść, nie możemy zrobić czegoś tak złego, tak
nikczemnego! - powiedziała sama do siebie.
Wtedy usłyszała, jak Gerry mówi błagalnie:
- Dopomóż mi, Mello, dopomóż, na litość boską! Inaczej lepiej będzie, jak
wpakuję sobie kulę w łeb!
Carmella odwróciła się i zobaczyła przed sobą nie wymuskanego, modnego
lorda Bramforde'a, ale bliskiego łez małego chłopca, który naraził się ojcu lub
rozpacza, bo musi opuścić rodzinę i wrócić do szkoły.
Pod wpływem impulsu podeszła do brata i wsunęła mu rękę pod ramię.
- Pomogę ci, Gerry. Wiesz, że ci pomogę, ale to będzie bardzo trudne, a
markiz Ingleton nawet przez chwilę nie będzie mnie uważał za modną,
wyrafinowaną piękność.
Gerry przyjrzał się siostrze.
- Ależ ty jesteś piękna, musisz tylko wczuć się w rolę. Tak czy inaczej, nie
sądzę, żeby w tego rodzaju towarzystwie ktoś zwracał na nas szczególną
uwagę.
Zniżył głos i kontynuował:
- Gdy tylko ukradniemy markizowi naszyjnik, będę mógł go poprosić o
zwłokę w spłaceniu tego, co mu jestem winien. Chyba że on, mam nadzieję,
będzie tak zmartwiony utratą naszyjnika, że anuluje mój dług.
Carmella uznała, że to brzmi rozsądnie, lecz nie powiedziała tego. Cały
pomysł był tak przerażający, że nie mogła bez drżenia zastanawiać się nad
zrobieniem czegoś równie haniebnego.
- Obiecaj mi jedno - powiedziała porywczo. - obiecaj, że spróbujesz zdobyć
pieniądze, zanim uciekniesz się do kradzieży. Z pewnością niektórzy twoi
przyjaciele zechcą ci je pożyczyć?
- Większość z nich jest spłukana tak jak ja. I nawet gdyby wszyscy się
złożyli, wątpię, czy w końcu przyszłego tygodnia mielibyśmy tysiąc funtów.
Odsunął się od Carmelli, mówiąc:
- Zrobiłem z siebie przeklętego głupca i być może najlepsze, co mogę zrobić,
to wyjechać za granicę, zniknąć. Dla ciebie i dla mamy oznaczałoby to
nieprzyjemności i gdybyście nawet wybłagały milczenie markiza w sprawie
naszyjnika, on wiedziałby, że naszyjnik jest fałszywy.
- W żadnym razie nie możesz zrobić czegoś takiego - powiedziała Carmella -
i sądzę, że możemy jedynie próbować odzyskać naszyjnik. Dopiero kiedy nam
się nie powiedzie, będziemy musieli podjąć bardziej zdecydowane kroki.
Mówiąc tak, Carmella nie miała pojęcia, jakie to kroki i była zupełnie
pewna, że gdyby nawet sprzedali wszystko, co posiadają, wliczając w to
ubrania, nie zebraliby więcej niż kilkaset funtów. Każdy pens, którego dostali
za szafiry z naszyjnika, został w ten czy inny sposób wydany. Wyjątkiem była
złożona w banku niewielka suma, która musi im wystarczyć na utrzymanie aż
do zbiorów, kiedy to może otrzymają czynsze od farmerów, dzierżawiących od
nich część dóbr Bramforde. Carmella wątpiła, czy będzie tego dużo. W ich
wiejskim domu pozostały co prawda jakieś meble, których dziedzicem
ustanowiony został Gerald, ale administrator, wyznaczony przez jej ojca
doradca prawny, miał nieprzyjemny zwyczaj sprawdzania mniej więcej co
sześć miesięcy inwentarza.
- To na wypadek - zwykł mawiać - gdyby służba coś ukradła.
Carmella nie mogła odpędzić myśli, że to nie służbę podejrzewa
administrator o rozporządzanie spadkiem, ale samego Gerry'ego.
- Co możemy zrobić? Co możemy zrobić? - zadała pytanie, które
bezustannie powtarzała sobie w myślach.
- Ależ, Mello, musisz znaleźć jakieś eleganckie, wytworne ubrania -
powiedział Gerry, jakby był pewien, że nie będą się więcej spierać o przyjęcie
przez Carmellę zaproszenia markiza.
- Jak mam to zrobić? - zapytała z przestrachem Carmella.
- No cóż, myślę, że będę w stanie ci pomóc. - A to... w jaki sposób?
- Otóż, mam przyjaciela. Nie znasz go, ale to mój bardzo dobry przyjaciel,
który opiekuje się pewną pociągającą, młodą aktorką.
- Co chcesz powiedzieć przez... „opiekuje się"? Gerry zawahał się, zanim
udzielił odpowiedzi:
- Zna ją od pewnego czasu, a ona nie ma przyjaciół w Londynie.
- Ach... rozumiem..
- Zdaje mi się, że będziemy mogli pożyczyć dla ciebie trochę jej ubrań.
Carmella zesztywniała.
- Nie sądzę, by mama chciała, żebym pożyczała ubrania od nieznajomej
osoby!
- Och, na litość boską! — wykrzyknął Gerry. - Ona jest bardzo miłą, ładną
kobietą i do tego niezwykle elegancką. Na nic mówienie, że mi pomożesz, jeśli
masz zamiar się sprzeciwiać.
- Nie... nie... oczywiście, że nie! Nikt się nie może dowiedzieć, co zrobiliśmy
z naszyjnikiem, a ja oczywiście pomogę ci, mój drogi, i przykro mi, że robię
trudności. Tylko że cały ten pomysł mnie przeraża.
- Mnie także przeraża, jeśli chcesz znać prawdę. A markiz przerażał mnie
zawsze.
- Dlaczego miałbyś się go bać? On jest tylko człowiekiem.
- Mogę jedynie powiedzieć, że on nie jest podobny do innych ludzi -
gniewnie odparł Gerry. - Nienawidzę go! Nienawidzę myśli o przyjęciu
gościny u niego, ale musimy to zrobić, Mello.
Spojrzał na siostrę, a ona zrozumiała, że błagają o pomoc.
- Przepraszam - powiedział. - Wiem, że zrobiłem z siebie głupca, ale jestem
w piekielnych tarapatach i naprawdę nie wiem, jak się z nich wydobyć.
Carmella kochała go, więc nie mogła się oprzeć jego wzruszającej
przemowie.
Zarzuciła mu ramiona na szyję i przytuliła mocno.
- Nie martw się, mój drogi. Jestem pewna, że razem znajdziemy jakieś
rozwiązanie i będę się bardzo gorąco modlić o to, by papa, gdziekolwiek jest,
nam pomógł.
Rozdział drugi
Gerald wyszedł, gdy tylko został usatysfakcjonowany zgodą siostry na
wszystko.
- Musisz najpierw odwiedzić mamę - powiedziała Carmella.
- Nie sądzę, żeby to był najlepszy pomysł. Mama pomyślałaby może, że to
dziwne, iż wpadłem bez powodu, a szczerze mówiąc, Mello, musimy działać
szybko, jeśli pod koniec przyszłego tygodnia masz w czymkolwiek
przypominać Zawodową Piękność.
Carmella roześmiała się, ponieważ sama myśl o tym była śmieszna.
Pomachała bratu na pożegnanie, gdy odjeżdżał elegancką bryczką pożyczoną
od jednego z przyjaciół.
Wydało jej się, że to bardzo dziwne, iż Gerald, który ma przyjaciół
posiadających kosztowne bryczki w dwójkę koni i „opiekujących się",
cokolwiek to znaczy, bardzo utalentowanymi aktorkami, nie może pożyczyć od
nich trochę pieniędzy. Oczywiście, rozumiała, że byłoby to bardzo
ambarasujące, a oni nie prędko otrzymaliby swoje pieniądze z powrotem.
Jednocześnie jednak przerażała ją myśl o kradzieży naszyjnika i o udawaniu
osoby eleganckiej i wyrafinowanej, jaką wcale się nie czuła.
- Znając cię, markiz pewnie się spodziewa - powiedziała bratu - że twoja
siostra to osoba bardzo młoda i zwyczajna jak ja.
- Nie pojedziesz do Ingleton Hall jako moja siostra - odparł Gerald.
Carmella tylko spojrzała nań osłupiała.
- Według sir Roberta, na te przyjęcia przychodzi się w parze z osobą, do
której ma się szczególne upodobanie - wyjaśnił Gerald - więc żeby być
wiarygodna, będziesz musiała udawać damę, w której jestem zakochany.
Carmella wydała okrzyk grozy.
- Nigdy nie słyszałam nic śmieszniejszego! Jak markiz mógłby choć przez
chwilę uwierzyć, że jesteś zakochany w osobie takiej jak ja?
- Ale przecież ty nie będziesz podobna do siebie - wyjaśnił Gerald
cierpliwie, jakby przemawiał do dziecka. - Będziesz musiała wyglądać jak
jedna z tych piękności, o których czytasz w magazynach i które możesz, jeśli
się pofatygujesz, oglądać w parku, zwłaszcza w RottenRow.
- Widywałam je! Przyglądałyśmy się im razem z mamą! One są jak z innego
świata, zupełnie jak wspaniałe kwiaty, kiedy tak siedzą w powozach,
błyszczące od klejnotów, trzymając nad głowami maleńkie parasolki.
- Jeśli je widywałaś, to naśladowanie ich nie będzie dla ciebie trudne. Ale
wyszukani kogoś, kto cię poduczy, u im wcześniej się do tego zabierzemy, tym
lepiej.
Potem Gerald odszedł spiesznie, pozostawiając Carmellę oszołomioną, lecz
przekonaną, że bez względu na trudności musi mu pomóc.
- Jak mogłabym odmówić, papo? - zapytała w swym sercu ojca. - Geraldowi
nie wolno zhańbić naszego nazwiska ani narazić swojej pozycji jako głowy
rodziny teraz, kiedy ty nie żyjesz.
Dopiero kiedy została sama, uświadomiła sobie w pełni, jakie byłoby dla
nich poniżające, gdyby cała historia wyszła na jaw. Nie dość, że Gerald
zostałby wystawiony na pośmiewisko dlatego, że komuś tak znacznemu jak
markiz dał fałszywy naszyjnik, to jeszcze może i matka zostałaby oskarżona o
zamierzone oszustwo, jako że stwarzała pozory, iż kawałki szkła to prawdziwe
szafiry.
Wszystko to wydawało się Carmelli tak przerażające, że mogła się tylko
modlić. Pomyślała, że chyba tylko ojciec, którego zawsze uwielbiała, mógłby
im pomóc, ponieważ nikt inny na świecie tego nie zrobi.
- Pomóż nam, papo, pomóż nam! - powtarzała raz po raz w myślach.
Wydawało się, że jej modlitwa została wysłuchana. Kiedy tego samego dnia
Carmella ułożyła matkę do snu i pozostawiła śpiącą spokojnie, do jej pokoju
przyszła pokojówka i powiedziała, że przy drzwiach czeka posłaniec z listem.
Jako, że stacje było jedynie na tanią i nie najlepiej wyszkoloną służbę,
młodziutka pokojówka miała kłopot z wyjaśnieniem, kto przyszedł.
Carmella zeszła na dół i zobaczyła stojącego przy^ frontowych drzwiach
mężczyznę w liberii jednego z klubów, do których należał Gerald.
- Czy panna Carmella Forde? - zapytał.
- Owszem - potwierdziła.
- Mam liścik, panienko, od lorda Bramforde'a. Powiedział, żeby oddać go
tylko w pani ręce i nie zostawiać u nikogo innego.
- Rozumiem - odrzekła Carmella - i bardzo dziękuję. To bardzo uprzejmie z
waszej strony, że go przynieśliście. Wzięła list i zawahała się.
- Czy zechcecie zaczekać chwilę - zapytała - aż dam wam coś za fatygę?
Wiedziała, że wypada to zrobić, lecz mężczyzna uśmiechnął się, dotknął
czapki i powiedział:
- Wszystko w porządku, panienko. Jego lordowska mość już zatroszczył się
o mnie.
Odszedł, a Carmella pozostała z liścikiem w ręku. Zamknęła drzwi frontowe
i pełna obaw weszła do salonu. List był bardzo krótki:
Moja droga Mello!
Wszystko w porządku, a mademoiselle Yvonne Foublone mówi, że będzie
zachwycona, mogąc Ci pomóc. Przyjadą po Ciebie jutro o drugiej po południu.
Lepiej będzie, jeśli powiesz mamie, że zabieram Cię na przejażdżkę po parku.
Przepraszam, że zrobiłem z siebie takiego głupca!
Ucałowania
Gerry
Poczuła, że łzy napływają jej do oczu: Gerry ją przeprosił! Zastanawiała się,
jaka jest mademoiselle Yvonne i jak Gerry zdołał ją przekonać, by im pomogła.
Nie mogła zasnąć, więc leżała z otwartymi oczyma, myśląc, jakie to straszne,
że znaleźli się teraz w takich tarapatach. I to po wszystkich trudach, jakie
zadała sobie matka, by zebrać dość pieniędzy i umożliwić Geraldowi życie w
Londynie wśród jego wytwornych przyjaciół.
Tysiąc funtów! Raz po raz powtarzała sobie w myślach te słowa. Miała
wrażenie, że widzi je wypisane w ciemności - tysiąc wijących się jak waż i
oddalających w siną dal złotych suwerenów.
Obudziwszy się Carmella czuła, jak słowa te nadal, natarczywie i uparcie,
wciskały się jej w mózg. A wraz z nimi wyobrażenie markiza, takiego jak
opisał go Gerry: zimnego, okrutnego, cynicznego, pełnego sarkazmu i
gotowego ukarać Gerry'ego, jeśli odkryje, że ten go zwiódł.
Ranek spędziła to z matką, to przyglądając się sobie w lustrze i próbując
ułożyć włosy w bardziej wyszukany sposób. Zdawało jej się, że wszystkie te
zabiegi sprawiają, że wygląda jeszcze młodziej i bardziej parafiańsko.
- To beznadziejne, zupełnie beznadziejne - powiedziała do siebie. - Nie
rozumiem, dlaczego Gerry nie może przekonać mademoiselle Yvonne, by z
nim poszła.
To samo powtórzyła bratu, kiedy ten o drugiej po południu przyjechał zabrać
ją pożyczoną znowu bryczką, znacznie elegantszą niż wszystko, na co mógłby
sobie pozwolić.
Carmella usiadła obok brata. Była pewna, że jeśli będą mówić
przyciszonymi głosami, to przycupnięty na siodełku za nimi woźnica ich nie
podsłucha.
- Myślę, że to beznadziejne próbować mnie odmienić - powiedziała. -
Zastanawiam się, dlaczego nie poprosisz mademoiselle Yvonne, by z tobą
poszła.
- Chyba oszalałaś - odparł Gerry. - Markiz nigdy nie zaprosiłby na swoje
przyjęcie tego rodzaju kobiety.
Kiedy Carmella westchnęła zdziwiona, wyjaśnił pośpiesznie:
- Chcę powiedzieć, że jako aktorka nie pasowałaby do wytwornych dam,
jakie markiz przyjmuje.
- Ale ona chce mi pomóc?
- Jak wspomniałem, opiekuje się nią mój przyjaciel, wicehrabia Turnleigh, a
ponieważ on przebywa teraz u swoich rodziców na wsi, ja spędzam z nią sporo
czasu.
Wydawało się to Carmelli zrozumiałe, lecz kiedy poznała mademoiselle
Yvonne, zarówno jej wygląd, jak i swoboda, z jaką rozmawiała z Gerrym,
wprawiły ją w osłupienie.
Dom mademoiselle Yvonne w St. John's Wood, który, jak wyjaśnił Gerry,
należy do wicehrabiego, okazał się ładną rezydencją z kolistym podjazdem,
gdzie wygodnie było pozostawić bryczkę. Drzwi otworzyła elegancka
pokojówka w koronkowym fartuszku z falbanką i dobranym do niego
czepeczku.
- Miło pana widzieć, milordzie - powiedziała, złożywszy głęboki ukłon. -
Mamselle czeka na waszą lordowską mość w swojej sypialni.
Carmella pomyślała, że to dość dziwne, lecz nic nie powiedziała. Zrobiły na
niej wrażenie gruby dywan na schodach i jasne, całkiem ładne tapety.
Kiedy weszli do sypialni mademoiselle na pierwszym piętrze, Carmella z
wielkim trudem powstrzymała się od głośnego, pełnego zdumienia sapnięcia.
Pokój wydawał się całkowicie zdominowany przez ogromne, podwójne łóżko z
białymi, muślinowymi Uranami z falbanką, zwisającymi ze złotej corolli na
suficie, i zasłonami z jedwabiu w żywym, niebieskim odcieniu, odpowiednim
do koloru dywanu. Zasłony w oknie dla kontrastu były jaskrawokoralowe, z
masą chwaścików, haftowane i udrapowane w sposób, jakiego dziewczyna nie
znała.
Z chwilą jednak gdy weszła do pokoju, Carmella nie była w stanie oderwać
oczu od samej mademoiselle, która leżała wsparta o jedwabne, obramowane
koronką poduszki, ubrana w coś, co Carmella rozpoznała jako negliż. Ten z
kolei był szmaragdowozielony, ozdobiony koronką i aksamitnymi wstążkami
tego samego koloru, a ponadto prawie przezroczysty.
Ciemne włosy spadały na ramiona mademoiselle, która, gdy pojawił się
Gerry, zerwała się, przebiegła przez pokój i, ku zdumieniu Carmelli, zarzuciła
mu ramiona na szyję. Dziewczyna była pewna, że pod negliżem gospodyni nie
nosi nic lub prawie nic.
Mademoiselle ucałowała Geralda w oba policzki, wykrzykując:
- Bonjour, monsieur milord! Jestem bardzo szczęśliwa, że pana widzę. I
przyprowadził pan siostrę. To bardzo wielka dla mnie przyjemność!
Wypuściła Geralda z objęć i wyciągnąwszy rękę do Carmelli, powiedziała:
- Mon Dieu, ależ pani jest ładna - non! Piękna - to właściwe słowo i jaka
szkoda, że musimy, jak to mówią, pozłocić lilię!
Carmella uznała, że mademoiselle jest bardzo miła. Trudno było nie patrzeć
w jej wielkie oczy o mocno wytuszowanych rzęsach, na jej ładnie wygięte usta,
na które niewątpliwie nałożyła dużo pomadki. Nie była piękna, nie była nawet
ładna, lecz roztaczała nieznany dotąd Carmelli urok. Oczy miała nieco skośne,
twarz idealnie owalną. Choć jej skóra nie była tak biała, jak to było w modzie,
nie ulegało wątpliwości, że róż i puder sprawiły, iż mademoiselle wydawała się
niezwykle ponętna.
- A zatem, Yvonne - powiedział Gerald - przyprowadziłem tutaj moją siostrę
Carmellę, ponieważ potrzebujemy twojej pomocy, a wiesz równie dobrze jak
ja, jaki markiz jest wymagający.
Mademoiselle Yvonne roześmiała się.
- Jeśli ci się zdaje, że twoja siostra oczaruje tę górę lodową, to tracisz czas.
Kiedy on siedzi w loży, spoglądając tymi wzgardliwymi oczyma, to w całym
teatrze robi się zimno! Cieszę się, że nie muszę w nie patrzeć i jestem bardzo
szczęśliwa, że mogę coś zrobić dla milorda.
Gerry odchrząknął i powiedział żywo:
- Moja siostra wie, że jesteś aktorką, Yvonne, i że będziesz starała się
dopomóc jej w odgrywaniu roli wyrafinowanej piękności przez te dwa dni, na
które zostaliśmy zaproszeni do Ingleton Hall.
Mademoiselle milczała, a Gerald spojrzał ostrzegawczo na Carmellę.
- Jak ci już wyjaśniłem, Yvonne, założyłem się, i to dość wysoko, że zabiorę
do Ingleton Hall osobę zupełnie inną niż kobiety, jakie markiz zwykle gości, i
że on się wcale na tym nie pozna.
- Oui, oui, mówiłeś mi - powiedziała mademoiselle Yvonne. - A ja ci
powiedziałam, że nie masz żadnych szans, aby wygrać i że markiz odkryje tę
maskaradę immediatement, ale już nie jestem tego taka pewna.
Z ręką opartą na biodrze i kołysząc się lekko mademoiselle przyglądała się
Carmelli. Stała przy tym przed oknem, a Carmella starała się nie gorszyć,
widząc jej obrysowaną światłem słonecznym figurę.
- Tiensl - powiedziała mademoiselle po długim badaniu. - To, o co mnie
prosisz, jest trudne, ale nie ecsl impossible.
- Brawo! - wykrzyknął Gerry. - Wiedziałem, że innie nie zawiedziesz.
- To nie będzie łatwe - zgromiła go mademoiselle. - Twoja siostra jest - jak
to się mówi? - jak piękna, angielska róża. Żeby przemienić ją w egzotyczną
orchideę, potrzebna będzie magiczna różdżka!
- Którą na pewno masz- powiedział Gerry. - I wiesz, Yvonne, że będę ci
bardzo, bardzo wdzięczny.
- Już mi to powiedziałeś ostatniej nocy - Yvonne rzuciła mu spod długich
rzęs spojrzenie, które Carmella uznała za figlarne.
Gerry wydawał się zakłopotany.
- Myślę, że najlepiej będzie, jeśli zaczekam na dole, gdy Carmella będzie
przymierzała stroje, które dla niej wybrałaś.
- Dobry pomysł! - zgodziła się mademoiselle Yvonne. - Usiądź sobie
wygodnie, poczytaj nudnego „Timesa", którego codziennie dostarczają
Tony'emu i poproś służbę o butelkę jego najlepszego szampana!
- Z pewnością to zrobię! - powiedział Gerry z szerokim uśmiechem. - Tylko
nie wystrasz Carmelli. Ona nigdy nie spotkała kogoś takiego, jak ty.
- O, la, la, ja to rozumiem - odrzekła mademoiselle Yvonne. - I dobrze
wiesz, że i teraz nie powinna była mnie spotkać, ale - jak to się mówi? - w
przypadku pożaru wszystkie ręce do pomp!
Gerald roześmiał się i opuścił pokój.
- A teraz do pracy! - powiedziała Yvonne. - Proszę zdjąć kapelusz,
mademoiselle, a ja zawołam do pomocy moją pokojówkę.
Zadzwoniła, a kiedy zjawiła się ubrana na czarno kobieta w średnim wieku,
zaczęła mówić do niej bardzo szybko po francusku. Carmella dość płynnie
mówiła po francusku, ponieważ jej matka była zdania, że każda wykształcona
dama powinna umieć władać tym językiem. Zrozumiała więc, że mademoiselle
prosi o suknie - wytworne, ale bez teatralności, wymyślne, lecz nie szokujące.
- Oui, mamselle, je comprends - powiedziała pokojówka i dodała: -
Szczęśliwie się składa, że l'Anglaise ma mniej więcej te same wymiary, co
pani.
- To właśnie powiedział milord - zaśmiała się mademoiselle. - A któż wie
lepiej od niego?
Starszawa pokojówka zniknęła, a Carmella, zdjąwszy kapelusz, stała
oszołomiona w dziwnym pokoju, myśląc, że nigdy by jej nie przyszło do
głowy, iż Gerry zna taką osobę, jak mademoiselle Yvonne i że jest z nią tak
spoufalony.
Pokojówka wróciła z naręczem strojów, a gdy pomagała Carmelli zdjąć
suknię, mademoiselle Yvonne powiedziała:
- Jeśli zamierza pani zwieść markiza tak, żeby pani brat wygrał ten zakład, to
musi pani być sprytna.
- Bardzo się boję, że go zawiodę.
- Kocham pani brata, to bardzo miły człowiek, bardzo uprzejmy. Szkoda, że
jest taki biedny i nie może...
Jakby uświadamiając sobie, że omal nie powiedziała czegoś niedyskretnego,
mademoiselle Yvonne przerwała i zwróciła uwagę pokojówki, zwanej Jeanne,
że suknia, którą ta właśnie pomogła włożyć Carmelli, jest odrobinę za luźna w
talii.
- Jeśli rzeczywiście ma pani talię cieńszą od mojej, mademoiselle, to będę
bardzo, bardzo zazdrosna. Ja mam w talii siedemnaście i pół cala. A pani?
- Ja... obawiam się, że nie wiem - odpowiedziała Carmella. - Nigdy mi nie
przyszło do głowy, żeby się zmierzyć.
- W takim razie jest pani inna niż większość dam które mierzą się codziennie
i tak mocno sznurują gorsety, że nie mogą oddychać!
Carmella roześmiała się.
- Myślę, że to bardzo niemądre!
- Pragną być modne i piękne - zauważyła mademoiselle Yvonne.
Następna suknia, którą przymierzyła Carmella. okazała się za mała. Ku jej
zakłopotaniu mademoisell poprosiła, by zdjęła bardzo lekki gorset i zastąpiła
go gorsecikiem z czarnej koronki, który, jak powiedziała, pochodzi z Paryża, a
Jeanne ściągnęła sznurówki tak mocno, że Carmella zaprotestowała.
- Teraz wygląda pani modnie - powiedziała Yvonne. - I zobaczy pani, że
moja suknia nada pani taki wygląd, jakiego pani pragnie - bardzo
wyrafinowany.
Carmella pomyślała, że suknia z pewnością nadała jej figurze kształt, jakiego
nigdy nie miała, i chociaż szczupłość talii zdawała się bardzo uwydatniać jej
małe piersi, nic nie powiedziała w obawie, że mogłoby się to wydać
niestosowne.
Przymierzyła trzy dzienne suknie, wszystkie uznając za wyjątkowo piękne,
lecz o wiele wymyślniejsze niż te, które nosiła jej matka. Choć bała się to
powiedzieć, czuła się zbyt wystrojona na wieś. Mademoiselle Yvonne upierała
się jednak, że suknie są odpowiednie do jej roli, po czym zaprezentowała
suknie wieczorowe.
Były ekscentryczne, bardzo obcisłe w talii i miały, jak uznała Carmella,
wyjątkowo nieskromny de'colletage. Nie miała wątpliwości, że matka byłaby
zgorszona i przerażona, widząc ją w czymś tak nieodpowiednim do jej wieku.
- Tak jest lepiej! - powiedziała mademoiselle Yvonne, kiedy Carmella
włożyła suknię z różowego jedwabiu, ozdobioną tiulowymi falbankami tego
samego koloru i zakryła ramiona migocącym od cekinów tiulem.
Potem Yvonne kazała Carmelli usiąść przy toaletce, a Jeanne ułożyła z jej
włosów fryzurę inną niż wszystkie, jakie nosiła poprzednio. Z przodu włosy
zostały zaczesane do góry, co dodało jej wzrostu i zdawało się uwydatniać jej
wielkie oczy i drobne, klasyczne rysy. Następnie mademoiselle sama
zaaplikowała nieco pudru na twarz Carmelli, musnęła różem jej policzki i
przyciemniła rzęsy.
- Nie mogę mieć makijażu! - zaprotestowała zgorszona Carmella. - Przecież
noszą go tylko aktorki na scenie?
Mademoiselle roześmiała się.
- Ma pauvre innocente! Z pewnością nie oglądałaś Zawodowych Piękności z
bardzo bliska. One wszystkie się malują i pudrują, a do tego - co nie jest
tajemnicą - przyciemniają sobie rzęsy i brwi! Bez względu na wiek chcą
wyglądać pięknie, a natura nie zawsze jest luk łaskawa dla kobiet, jakie Bon
Dieu dla kwiatów!
Carmella nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
- Jest pani pewna, że to prawda?
- Daję pani słowo, że przed przyjęciem u szlachetnego markiza wszystkie
będą w zaciszu swych sypialń nakładać tu trochę pomadki, tu trochę pudru i,
oczywiście, będą wyczyniać sztuczki z oczami i rzęsami.
Ma cherie, musi pani robić to samo, chyba że pragnie pani być podobna do
siebie.
- Nie, oczywiście, że nie! Muszę pomóc Gerry'emu!
- Exactement. Proszę spojrzeć w lustro, a potem zawołamy go, żeby panią
obejrzał.
Pracując nad twarzą Carmelli mademoiselle Yvonne siedziała przed nią, a
teraz odsunęła się tak, by mogła ona zobaczyć swe odbicie.
Carmella była zdumiona. Wyglądała inaczej, tak że przez chwilę trudno jej
było uwierzyć, że to ona sama. Wydawała się piękna - musiałaby być bardzo
głupia, żeby nie zdawać sobie z tego sprawy - ale i o wiele starsza oraz - tak, to
było właściwe słowo - o wiele bardziej „wyrafinowana".
- Jestem pewna, że mój brat będzie zadowolony - powiedziała.
- Bardzo się rozgniewam, jeśli nie będzie! - odparła mademoiselle Ywonne.
Podeszła do drzwi i zawołała głośno: - Gerald! Gerald!
Gerald musiał usłyszeć wołanie, bo odpowiedział z salonu:
- O co chodzi?
- Przyjdź na górę! Chcę, żebyś poznał barrrdzo czarującą, młodą damę, która
przyszła mnie odwiedzić.
Carmella, słysząc wchodzącego po schodach brata, podniosła się ze stołka i
stanęła pośrodku pokoju, czekając na niego. Gerald zatrzymał się w drzwiach.
Zapadła cisza, gdy przyglądał się Carmelli, a trzy kobiety czekały na jego
werdykt.
- Na Jowisza! - wykrzyknął po chwili. - Jesteś genialna, Yvonne, naprawdę!
Markiz nigdy się nie domyśli, że ta elegancka kobieta to moja siostrzyczka ze
wsi!
- Właśnie tak sobie pomyślałam - powiedziała Yvonne. - Jesteś zadowolony,
mon cherl.
- Bardzo zadowolony - odpowiedział i dodał przyciszonym głosem: - Później
ci powiem, jak bardzo.
Yvonne obdarzyła go przelotnym uśmiechem, po czym wróciła do Carmelli,
mówiąc:
- Myślałam o tym, co jeszcze mogę dla pani zrobić, a ponieważ bardzo Jubię
pani brata, a on był taki miły, kiedy mój przyjaciel wyjechał, poślę z panią
Jeanne. Nie tylko po to, żeby panią ubierała, ale i malowała pani twarz, czego
pani nigdy nie zdoła sama zrobić, jestem tego pewna.
- Och, to by było za wiele! - wykrzyknęła Carmella. - Nie mogę prosić pani
o to.
- Zrobię to! - odparła mademoiselle Yvonne. - Będzie mi brak Jeanne, ale
przecież to tylko sobota i niedziela. Wrócicie w poniedziałek, prawda?
Ostatnie słowa nie były pytaniem skierowanym do Carmelli; Yvonne
patrzyła na Geralda.
- Wrócimy w poniedziałek - powtórzył Gerald. - A ja zaraz po powrocie
przyjdę cię odwiedzić i opowiem, co się wydarzyło.
Yvonne wyraźnie to chciała usłyszeć. Uśmiechnęła się do niego, po czym
powiedziała:
- Zatem wszystko ustalone. Jeanne zapakuje wszystkie rzeczy, które pani
wybrała, i oczywiście dodatki: kapelusze, rękawiczki i parasolki. Musi pani
pamiętać o zabraniu tych rzeczy, zanim pani wyjedzie.
- Ja je zabiorę, kiedy przyjdę się z tobą pożegnać powiedział Gerald.
Carmelli wydało się, że jego słowa mają jakieś znaczenie, które Yvonne
zrozumiała, ponieważ znów obdarzyła go miłym uśmiechem i rzekła:
- A teraz zejdź na dół, a my zwrócimy twoją siostrę jej samej, bardzo
pięknej, ale z pewnością nie w guście monsieur Góry Lodowej, markiza!
- Niewielka jest na to szansa w obecności lady Sybil - roześmiał się Gerald.
- Przyznaję, że ona jest piękna - powiedziała mademoiselle - ale nie tak
piękna, jak za kilka lat będzie twoja siostra.
Carmella pomyślała, że mademoiselle jest bardzo uprzejma i pragnęła tylko,
żeby jej słowa okazały się prawdą. Zamierzała powiedzieć mademoiselle, że
nigdy nie będzie taka fascynująca i mądra jak ona, kiedy, ku jej zaskoczeniu,
podczas gdy Jeanne rozpinała jej suknię, Yvonne wyszła za Geraldem z
sypialni i zamknęła za sobą drzwi.
Carmella usłyszała ich rozmawiających u szczytu schodów, a ponieważ
wcale nie chciała podsłuchiwać, powiedziała do Jeanne:
- To bardzo uprzejmie z twojej strony, że ze mną pojedziesz. Rzecz w tym,
że bardzo się boję pierwszego wielkiego przyjęcia i przebywania między
ludźmi, których nigdy przedtem nie spotkałam.
- Będzie pani tak samo piękna i elegancka, jak one wszystkie, mamselle -
odpowiedziała Jeanne. - Kiedy ja byłam jeune filie, mon papa mawiał, że to źle
bać się wszystkich. Wszyscy mężczyźni i wszystkie kobiety to istoty ludzkie,
które krwawią, kiedy sieje ukłuje!
Carmella roześmiała się.
- Twój ojciec miał rację! Ale bardzo trudno jest nie bać się obcych ludzi.
Mówiąc to, miała na myśli nie tyle ludzi, ile samego markiza i naszyjnik
Bramforde'ów, który, jeśli Gerald miał rację, został już złożony na
przechowanie w skarbcu razem z klejnotami Ingletonów. Mogła się tylko
modlić, by markiz nie miał sekretarza czy zarządcy znającego się na
kamieniach,
który
powiedziałby
mu,
że naszyjnik jest zupełnie
bezwartościowy.
- Boże, nie dopuść, proszę, żeby on się dowiedział!
- A teraz, mamselle, znów jest pani podobna do siebie - przerwała jej
modlitwę Jeanne.
Spojrzawszy w lustro, Carmella zobaczyła, że znów ma na sobie ładną, lecz
prostą suknię, w której przyszła, i że wygląda dokładnie tak, jak zawsze.
- Powinnam ci podziękować za twoją pomoc - powiedziała do Jeanne.
Po czym, pomyślawszy, że grzeczniej byłoby to powiedzieć w języku
Jeanne, dodała po francusku:
- Je vous remercie, c'est hien aimable de votre part.
Jeanne była zachwycona.
- Mamsellemówi jak paryżanka. To dobrze! Będziemy rozmawiały ze sobą
po francusku, kiedy będziemy na wsi i przynajmniej służba nie będzie
rozumiała, o czym mówimy.
Carmella roześmiała się, ale jednocześnie przyszło jej do głowy: jeszcze
więcej tajemnic, jeszcze więcej podstępów i kłamstw. Co pomyślałaby jej
matka, gdyby wiedziała?
Jeanne otworzyła drzwi sypialni i Carmella stwierdziła, że Gerald i
mademoiselle Yvorme musieli zejść na dół. Zawołała Geralda i zanim doszła
do małego hallu, on już na nią czekał. Ku swemu zaskoczeniu zauważyła, że
Gerald nie wydaje się już być tak schludny i nienaganny jak wtedy, gdy tu
przybyli, a kiedy żegnał się z mademoiselle Yvonne, zauważyła na jego
policzku ślad pomadki do ust.
- Będę czekała - powiedziała cicho Yvonne. - I to niecierpliwie, mon cher.
Spojrzała na niego znacząco, a Gerald, jakby zakłopotany tym, że Carmella
słucha, wyszedł szybko przez frontowe drzwi na dwór, gdzie czekała bryczka.
Carmella wyciągnęła rękę i również powiedziała „dziękuję", a
mademoiselleYvonne ucałowała ją.
- Jest pani bardzo miła, mademoiselle Carmella - powiedziała. - I wiem, że
brat jest z pani dumny.
- Jeśli go nie zawiodę, to wyłącznie dzięki pani - odpowiedziała Carmella.
- Non! Non! - mademoiselle Yvonne wyciągnęła przed siebie ręce. - Ale
jeśli się pani powiedzie, uczcimy to! Przyjdzie pani znów mnie odwiedzić?
Było to pytanie.
- Oczywiście - odpowiedziała Carmella. - Już się na to cieszę.
- Ja także będę się cieszyć. Jeśli pani przyjdzie... Carmella nie rozumiała
powątpiewania wyrażonego w trzech ostatnich słowach, lecz uśmiechnęła się i
wsiadłado bryczki, a kiedy odjeżdżali, Gerald pomachał ręką.Mademoiselle,
stojąc w drzwiach, pomachała w odpowiedzi, zupełnie nie bacząc na to, że jej
przeświecający negliż czynił ją nieco nieodpowiednio ubraną.
- Ona jest bardzo uprzejma - powiedziała Carmella, kiedy ruszyli.
- Jest poczciwym stworzeniem. Żałuję tylko... Gerald urwał, zaś Carmella
czekała.
- Czego żałujesz? - zapytała w końcu.
- Że nie stać mnie na przyzwoity prezent dla niej. Carmella odniosła
wrażenie, że miał zamiar powiedzieć coś całkiem innego. Jechali, nie
zatrzymując się.
- Dowiedziałem się - powiedział Gerald - że na dotarcie do Ingleton Hall
potrzeba dwóch godzin szybkiej jazdy, zatem powinniśmy wyjechać w sobotę
zaraz po drugiej po południu.
- Spodziewają się nas na herbatę?
- Bardziej prawdopodobne, że na szampana. Ale ty zechcesz mieć czas na
ubranie się do kolacji i, bez względu na to, co się stanie, nie powinniśmy,
spóźniając się, zwracać na siebie uwagi.
- Nie, oczywiście, że nie.
- Umówię się z Yvonne - ciągnął Gerald - że po wczesnym lunchu
przywiozę cię do jej domu, tak żebyś mogła przebrać się w ubranie, które ona
ci da, i przybyć na miejsce, wyglądając stosownie do roli.
- Oczywiście. Zapomniałam o tym - nerwowo powiedziała Carmella. - Ale
jest jeszcze mama.
- Wziąłem to pod uwagę. Pożegnasz się z mamą około dwunastej
trzydzieści, kiedy przyjadę cię zabrać, a ty musisz jej wmówić, że zamierzasz
spędzić dwa dni z moimi przyjaciółmi, którzy mają córkę w twoim wieku i
syna w moim.
- Znowu kłamstwa - pomyślała Carmella z rozpaczą, lecz wiedziała, że on
ma rację i że matka w żadnym razie nie może dowiedzieć się o tym, co się
dzieje.
Po jakimś czasie zapytała cichym głosem:
- Pomyślałeś o tym, jak mam się nazywać?
- Tak, pomyślałem - odparł Gerald - a ponieważ trudno byłoby to sprawdzić,
zdecydowałem, że będziesz Irlandką.
- Irlandką? - powtórzyła zaskoczona Carmella. - Ale dlaczego?
- Jest wielu Irlandczyków, którzy posiadają tytuły, choć nie takiej wagi, jak
angielskie. Zadałem sobie wiele trudu, żeby się tego dowiedzieć, a zatem
będziesz wdową po irlandzkim parze, lordzie O'Kerry.
- Aaaa... wdową! - wykrzyknęła Carmella. - Dlaczego wdową?!
- Nie bądź niemądra - upomniał ją Gerald. - Gdybyś po prostu jako panna
Taka czy Owaka wyglądała tak, jak będziesz wyglądała, kiedy Yvonne skończy
cię przygotowywać, to byłabyś albo „Cypryjką", której nie mógłbym zabrać na
przyjęcie do markiza, albo nudną starą panną, której nikt nie miałby chęci
poznać.
- Co to takiego „Cypryjka"? - zapytała Carmella. Gerald uświadomił sobie,
że popełnił błąd.
- To imię aktorki, która zyskała sobie raczej złą opinię - powiedział po
chwili milczenia - a rozumiesz iż markiz, inaczej niż niektórzy jego przyjaciele,
przyjmuje tylko najznamienitszych ludzi z towarzystwa. Nigdy aktorek i osób
tego rodzaju!
- Chcesz powiedzieć, że nie zaprosiłby mademoiselle Yvonne do Ingleton
Hall?
- Z pewnością nie!
- Ona, zdaje się, dokładnie wie, jak wyglądają i zachowują się piękności, o
których bez przerwy mówisz - zauważyła Carmella.
- Sądzę, że jest dość inteligentna, żeby przysłuchiwać się rozmowom
mężczyzn, którzy dobrze znają te piękności, a poza tym ma oczy do patrzenia.
Gerald mówił zjadliwie, jakby uważał, że siostra jest tępa, więc chociaż
Carmella uznała to za dziwne, zdecydowała, że źle byłoby pytać dalej.
- Chcę tylko, mój drogi Gerry - powiedziała - być całkiem pewna, że cię nie
zawiodę i że jeśli nie zdobędziemy naszyjnika, choć sama myśl o tym mnie
przeraża, to nie będzie to moja wina!
- Jakoś go odzyskamy - powiedział Gerald. Carmella pomyślała, że on zadarł
podbródek tak samo jak wtedy, kiedy jako mały chłopiec postanawiał postawić
na swoim. A ponieważ wszystko to wydawało się takie beznadziejne, a ona tak
straszliwie bała się tego, co ich czeka, Carmella znów zaczęła się modlić do
ojca o pomoc.
Rozdział trzeci
Markiz Ingleton podniósł wzrok, kiedy do pokoju wszedł jego sekretarz.
Siedział przy biurku, wykonanym dla jego dziadka za panowania Jerzego II,
bardzo wyszukanym, ze złoconymi nogami i subtelnie pozłacanymi uchwytami
od szuflad.
- Przyniosłem plan miejsc przy stole na dzisiejszy wieczór, jaśnie panie -
powiedział sekretarz.
Był to mężczyzna w średnim wieku, który kiedyś był oficerem w wojsku i
nadal na takiego wyglądał. Od prawie dziesięciu lat pracował u markiza, a
Ingleton Hall i domy jego chlebodawcy w innych częściach kraju swoje płynne
funkcjonowanie zawdzięczały właśnie jego dyrektywom.
Wyciągnął plan miejsc przy stole, stanowiący replikę stołu w jadalni,
zrobioną z zielonej skóry i z miejscem na wsunięcie karty z nazwiskiem gościa
przed każdym siedzeniem.
- Dziękuję, Maynard - powiedział markiz, biorąc plan z rąk sekretarza. -
Sądzę, że opracowałeś go ze zwykłą biegłością.
- Z jednym wyjątkiem, jaśnie panie. Nie znam nazwiska damy, którą przy
wiezie ze sobą lord Bramforde.
- Nie dowiadywałem się ojej nazwisko przed opuszczeniem Londynu, ale
możesz, oczywiście, dodać je, kiedy ona przybędzie.
- Zrobię to, jaśnie panie; umieściłem lorda Bramforde'a w apartamencie
różanym, a damę po drugiej stronie buduaru.
Markiz skinął głową, jakby nie musiał potwierdzać właściwości tej
procedury. Na jego przyjęciach regułą było, że ludzi, którzy dyskretnie tworzyli
pary, umieszczano możliwie blisko siebie.
Patrząc teraz na listę gości markiz pomyślał, że wykazuje ona cokolwiek
monotonne podobieństwo do poprzednich. Wszyscy goście, z wyjątkiem lorda
Bramforde'a i jego przyjaciółki, uczestniczyli w przyjęciu w końcu ubiegłego
tygodnia, a w ciągu obecnego spotykali się w Marlborough House na kolacji z
księciem Walii, z Devonshire'ami, z Londonderrymi, z hrabią i hrabiną de
Grey.
Gdy sekretarz opuścił pokój, markiz odłożył pióro, którym pisał list i
niewidzącym wzrokiem zapatrzył się na rozkosznie wygodny pokój, który
uczynił swoim sanctum. Podtrzymywał ustaloną przez dziadka i ojca tradycję,
że wszystkie obrazy w gabinecie powinny być dziełem rozmiłowanych w
wyścigach konnych artystów, którzy wyrażali w ten sposób swoje upodobanie
do sportu.
Nad kominkiem wisiało słynne studium koni Stubbsa, a obrazy Herona,
Aikena i Sartoriusa skłoniły jednego z przyjaciół markiza do określenia ich
mianem „prywatnej menażerii".
- Sądzę, że brakowałoby mi tych obrazów, gdyby ich tutaj nie było -
roześmiał się markiz. - A skoro mowa o menażeriach, zastanawiałem się, czy
chciałbym założyć jakąś tutaj, w Ingleton. Zdaje mi się, że mój prapradziadek
trzymał dwa gepardy, a dziadek sprowadził z Indii tygrysa, który, niestety, po
ciężkiej zimie zdechł.
- Uważam, że menażeria to bardzo dobry pomysł - zauważył jego przyjaciel
- ale mogłaby ona odrywać cię od twoich koni, a to byłoby źle.
Markiz wiedział, że jego stajnie uchodzą za najlepsze w kraju, a w ciągu
ostatnich dwóch lat należące douiego konie udowodniły, że nie nie mają
konkurentów. Wyścigi, polowanie i strzelanie były jego ulubionymi sportami, a
i wszyscy ci, których uważał za swych najbliższych przyjaciół, byli
sportsmenami. Trudniej było zabawiać ich latem niż wtedy, kiedy, aby ich
zająć w ciągu dnia, można było wybrać między polowaniem i strzelaniem.
Mądrze zatem zrobił zadbawszy o to, by byli odpowiednio zabawiani przez
damy, które zostały zaproszone specjalnie dla nich.
W towarzystwie, które miało przybyć dzisiaj, nie będzie mężów i żon razem;
markiz zadał sobie wiek trudu, by nie popełnić przy tej okazji żadnego fata pas.
Zmuszony był na przykład obliczyć dokładnie, kiedy lord Dudley będzie
obecny na wyścigach w innej części kraju, by jego żona mogła z chęcią przyjąć
zaproszenie bez niego. A lady Beresford, która jest przesadnie zazdrosna,
została akurat wezwana do matki na łożu śmierci, co sprawiło, że lord Charles
mógł przybyć sam.
Wszyscy goście z listy zostali wybrani ze szczególnego powodu: po to, by
mogli stworzyć pary z mężczyznami lub kobietami, którymi byli w tej chwili
mocno zajęci.
Wyjątkiem był lord Bramforde, który został poproszony o przywiezienie
damy według własnego wyboru. Patrząc na jego nazwisko na liście, markiz
zmarszczył brwi. Pomyślał, że popełnił błąd, włączając mężczyznę tak młodego
do towarzystwa, w którym każdy będzie o wiele starszy od niego. To dlatego,
że kiedy wygrał od niego tę dużą sumę pieniędzy, lord Bramforde wydawał się
tak osłupiały, że przez chwilę markiz poczuł się z tego powodu winny. Potem
powiedział sobie, że jest absurdalnie sentymentalny i że jeśli Bramforde nie
może sobie pozwolić na grę, to powinien mieć dość zdrowego rozsądku i siły
woli, by tego nie robić.
- Przypuszczam, że chodziło mu bardziej o upokorzenie niż o pieniądze -
pomyślał markiz.
Tak czy inaczej, żałował, że zaprosił Bramforde'a, bo nie lubił obcych na
swoich przyjęciach. Spojrzał na listę, by sprawdzić, komu wyznaczono przy
kolacji miejsca po jego prawej i lewej stronie i zobaczył, że lady Sybil będzie
siedziała, tak jak się spodziewał, po jego prawej ręce, lady Brooke po lewej, zaś
lord Charles Beresforde po jej drugiej stronie.
Markiz, tak jak wszyscy, lubił Daisy Brooke, która wzbudzała Sensację,
odkąd w wieku osiemnastu lat olśniła Londyn swą pięknością i ponad 30 000
funtów rocznie. Lord Brooke, najstarszy syn hrabiego Warwick, zakochał się w
niej od pierwszego wejrzenia, lecz kiedy zapytał lorda Rosslyna, czy wolno mu
emablować Daisy, odpowiedź brzmiała: „nie", ponieważ lady Rosslyn miała
wielkie ambicje wobec swojej starszej córki. Wiedziała dobrze, że królowa
Wiktoria, która szybko stała się „swatką Europy", zadecydowała, iż to błąd
żenić własne dzieci z niemieckimi królewskimi wysokościami bez grosza przy
duszy, które żądały wielkich zapisów. A że istotnie zastanawiała się nad
angielską dziedziczką fortuny dla swego najmłodszego syna, księcia Leopolda,
diuka Albany, ładna Daisy wzbudziła jej zainteresowanie.
Królowa Wiktoria i lady Rosslyn doprowadziły negocjacje małżeńskie do
punktu kulminacyjnego, lecz kiedy Daisy zaproszono do wiejskiego domu
księcia Leopolda, osiemnastoletnia dziewczyna stanowczo odrzuciła jego
propozycję. W kilka godzin później, spacerując pod osłoną parasolki z lordem
Brooke, z radością przyjęła drugie tego dnia oświadczyny. Wszystko to było
niezwykle romantyczne, więc kiedy wiadomość o oświadczynach przeciekła do
plotkarskiej prasy, chłonęły ją kobiety we wszystkich domach w Anglii.
I ot w niecałe pięć lat po ślubie Daisy, niewinna debiutantka, kobieta, której
królowa pragnęła dla swego delikatnego, hemofilitycznego syna, zerkała z
podziwem na bohatera dnia, wspaniałego, zuchwałego żeglarza, który był
bliskim przyjacielem księcia Walii.
W roku 1884 lord Charles przebywał w Egipcie, organizując transport
parowców do katarakt na Nilu, co miało odciążyć generała Gordona w
Chartumie. Po bitwie pod Abu Klea, w której zginęli wszyscy oprócz niego
oficerowie marynarki, lord Charles zdołał uciec i ocalić czołowe oddziały
Charlesa Wilsona, odizolowane po upadku Chartumu. Za tę znakomicie
przeprowadzoną pod ogniem nieprzyjaciela, niebezpieczną operację otrzymał
Order Łaźni.
Powrócił do Anglii w lipcu następnego roku, kiedy lady Brooke, jak
przystało na przykładną, wiktoriańską żonę, rodziła swemu mężowi trzecie
dziecko. W jej domu w Easton Lodge odbyła się uroczystość ze sztucznymi
ogniami. A rok później, już po urodzeniu syna, Daisy była bez pamięci
zakochana w lordzie Charlesie Beresfordzie.
Gdy tak zastanawiał się nad nimi, w niezwykle bystrym umyśle markiza
zrodziła się nagła myśl, że ogólne rozluźnienie obyczajów, typowe dla jego
towarzystwa, zawdzięczać należy wyłącznie księciu Walii. Po dwudziestu
pięciu latach obowiązywania represyjnych, niemal purytańskich reguł życia
społecznego za królowej Wiktorii z wielką ulgą przyjmowano szepty, że
przystojny książę Walii flirtuje i bez żadnych wątpliwości umizga się do każdej
pięknej damy, która zwróci jego uwagę. Zachowanie takie nie tylko
zachwycało Londyn, ale i oczarowało Europę. Albert Edward był pociągającym
mężczyzną o tak miłym usposobieniu, że damy, które mu ulegały, nie robiły
tego wyłącznie dlatego, że było to modne. Nawet królowa Wiktoria, twarda dla
syna, napisała:
„ Bertie jest taki dobry, ma tyle miłych przymiotów, że każe nie zauważać i
zapominać wiele z tego, co chciałoby się widzieć innym ".
Jej Królewska Mość nie musiała się trapić. Londyńskie towarzystwo nie
życzyło sobie niczego innego. Było olśnione, że po wielu latach stało się
możliwe, aby panowie rozmyślali o nawiązaniu ajfaire-de-coeurz kobietą ze
swojej sfery.
Wszystko to przemknęło przez głowę markiza, który uświadomił sobie, że
książę nigdy nie zbliżał się do bardzo młodych kobiet czy niedawno
poślubionych żon. Dokładał starań, by jego romanse przebiegały dyskretnie i
tego samego oczekiwał od swych przyjaciół.
Przejrzawszy znów listę swych gości markiz upewnił się, że nie będzie
żadnych skandali, żadnych nieprzyjemnych plotek i żadnych uraz. Jednocześnie
jednak zadał sobie pytanie, jakkolwiek dziwnie by to brzmiało: jaki będzie
koniec tego wszystkiego? Już dwóch jego przyjaciół w tym towarzystwie
zdążyło być kochankami kilku znanych piękności, od których roiło się w
czasopismach i gazetach, a teraz wdali się w nowe romanse, które zakończą się
dokładnie tak samo, jak poprzednie.
Myśląc o tym - markiz powiedział sobie, że - choć starał się do tego nie
przyznawać - lady Sybil Greeson zaczyna go nudzić.
Lady Sybil, córka diuka Dorset, zawarła nieszczęśliwe małżeństwo z
człowiekiem, który interesował się jedynie łowieniem ryb. Lord Greeson, gdy
tylko lady Sybil obdarzyła go dwoma synami, zrezygnował z wszelkich
pozorów, że spędza czas z żoną, która rozkwitła w niezwykłą piękność. W
odpowiednich porach roku wędrował od rzeki do rzeki, bijąc własne i cudze
rekordy pod względem liczby złowionych łososi i pstrągów.
To, że lady Sybil będzie sobie brała, oczywiście dyskretnie, jednego
kochanka po drugim było zatem nieuniknione, dopóki spotkawszy markiza
Ingletona nie zrozumiała, że oto trafiła na swoje przeznaczenie. Zakochała się
po raz pierwszy w życiu, szaleńczo, gwałtownie, z niepohamowaną
zaborczością, która wróżyła klęskę. Dla markiza bowiem romanse, tak jak
strzelanie, łowienie ryb i wyścigi konne, były przyjemnością, która nie powinna
wkraczać w inne jego zainteresowania. Kobiety miały swe miejsce w jego
życiu, lecz uwalniał się od nich, kiedy nie znajdował ich już tak ponętnymi,
jakimi wydawały się na początku.
Markiz wzbudzał taki lęk, że zmuszał kobiety do opanowania. Nawet kiedy -
jako nieosiągalny - stanowił dla nich nieodparte wyzwanie.
Lady Sybil wszak nie rozumiała, jaka jest niemądra.
- Kocham cię, Tyronie! - wykrzyczała z pasją, kiedy ostatnio byli razem. -
Dlaczego nie mogę być z tobą zawsze, nie tylko od czasu do czasu?
Markiz słyszał już przedtem to pytanie i nie kłopotał się udzielaniem na nie
odpowiedzi. Ubierał się właśnie, starannie i metodycznie, przed lustrem
wiszącym nad kominkiem w sypialni lady Sybil. Ona leżała wsparta na
jedwabnych poduszkach; jej nieskazitelne ciało lśniło jak perła, rude włosy
opadały na białe ramiona. Mogłaby pozować do obrazu ukochanej przez
Rzymian Wenus. Mimo to oczy markiza, gdy patrzył na jej odbicie w lustrze,
miały twardy wyraz. Choć ona nie była tego świadoma, markiz myślał, że
kobieta zawsze popełnia błąd, będąc nieopanowana i wymagająco namiętna w
chwili, kiedy płomienie miłości już zgasły.
Skończył układać krawat, narzucił na siebie wieczorowy płaszcz, który leżał
na fotelu i odwrócił się w stronę łóżka.
- Idź spać, Sybil - powiedział - i przestań kłopotać swą ładną główkę
pytaniami, na które nie ma odpowiedzi.
- Jesteś całkiem pewien, że nie ma? - zapytała lady Sybil z łkaniem w głosie.
- Jest za późno na zagadki - odrzekł markiz; wziął ją za ramię, które ona z
rezygnacją wyciągnęła nad łóżkiem, ucałował je niedbale i ruszył ku drzwiom.
- Zostań, Tyronie! Zostań jeszcze trochę! - błagała lady Sybil.
- Zobaczymy się w piątek. Po lunchu przyślę po ciebie powóz.
- Ależ ja muszę zobaczyć cię wcześniej! - wykrzyknęła.
Jednakże zanim wypowiedziała połowę zdania, markiz zamknął za sobą
drzwi sypialni i zaczął schodzić po schodach. Zaspany lokaj czekał w hallu, by
go wyprowadzić przez frontowe drzwi.
Lady Sybil wydała cichy okrzyk irytacji, odwróciła się i ukryła twarz w
poduszce.
- Zawsze to samo - pomyślała.
Czuła się nieszczęśliwa, kiedy markiz ją opuszczał, ponieważ nigdy nie
chciał zostać dłużej. Zarazem, choć nie śmiała się do tego przyznać, lękała się,
że go już nigdy nie zobaczy. Tak bardzo, tak rozpaczliwie starała się zawładnąć
nim całkowicie. A przecież dobrze wiedziała, że choć podnieca go, a on jest
najbardziej płomiennym i osiągającym to, co chce kochankiem, jakiego
kiedykolwiek miała, to nie porusza jego serca i nic, co mogłaby powiedzieć lub
zrobić, nie zatrzyma go, tak jak tego chciała.
Każda inna kobieta, którą markiz darzył względami, mogłaby jej
powiedzieć, że czuła to samo, że jest w Tyronie Ingletonie coś nieuchwytnego,
czego nie znalazła w żadnym innym mężczyźnie. Tak jakby on rozkoszował się
tym, że jest niedosiężny. Wszystkich traktował z góry, nawet kobiety, które go
kochały, a one czołgały się u j ego stóp, choć nienawidziły przyznawać się do
tego.
- Kocham go! Kocham go! - szeptała do siebie lady Sybil.
Mimo to wiedziała, że nic, co by powiedziała czy zrobiła, nie powstrzyma
go od zachowywania się tak, jak chce i że to na nic spodziewać się po nim, że
będzie inny.
Wielu ludzi, nie tylko kobiety, zastanawiało się, skąd w markizie taka
pogarda dla świata, w którym żyje i dla ludzi, z którymi łączą go stosunki.
- Kłopot z tobą, Ingleton, polega na tym - powiedział kiedyś jeden z
przyjaciół markiza - że za dużo masz. Jesteś zbyt bogaty, zbyt ważny, odnosisz
za wiele sukcesów i jesteś o wiele za inteligentny na to, żeby zadowalali cię
zwykli śmiertelnicy, tacy jak my.
- Nie rozumiem, dlaczego to mówisz - odparł agresywnie markiz.
- Bo to prawda. Sądzę, że tylko raz, kiedy byliśmy w Indiach, widziałem cię
ludzkim i to w tak niebezpiecznym położeniu, że często zastanawiam się, jak to
możliwe, że przeżyliśmy.
- Wtedy byłem ludzki? - roześmiał się markiz.
- W moich oczach byłeś. I nigdy nie zapomniałem o tym, jak bardzo
polegałem na tobie ani o tym, że uratowałeś mi życie.
Ponieważ rozmowa ta wprawiła markiza w zakłopotanie, zmienił wówczas
jej temat, lecz teraz, w refleksyjnym nastroju, zaczął zastanawiać się, dlaczego
kiedyś był bardziej ludzki niż jest obecnie. Nie znalazł gotowej odpowiedzi,
zatem powrócił do pisania listu, miał jednak nieprzyjemne przeczucie, że w
tym tygodniu nie będzie się bawił na swoim przyjęciu tak dobrze, jak się
spodziewał.
Gdy wyjechali z Londynu, Gerald, który był wyjątkowo biegły w
powożeniu, zerkał na siedzącą obok niego Carmellę i myślał, że Yvonne
znakomicie odmieniła jej wygląd. Uznał, że siostra prezentuje się niezwykle
szykownie w bardzo odpowiednim dla modnej damy na wytworne przyjęcie
stroju.
Wicehrabia Turnleigh mógł sobie być pompatycznym nudziarzem, lecz
kiedy służyło to jego interesom, potrafił być hojny. Bez protestu płacił rachunki
Yvonne, nie tylko u najlepszych krawcowych przy Bond Street, ale również za
suknie, które zamawiała w Paryżu i które były bez wątpienia elegantsze niż
wszystko, co można było sprokurować w Londynie.
Carmella wyglądała dokładnie tak, jak Gerald chciał, by wyglądała, ale
ponieważ dobrze ją znał, wiedział, że jest bardzo niespokojna i pełna obaw. Nie
tylko zresztą o to, że jej maskarada może się nie powieść, ale i o to, że nie będą
w stanie ukraść naszyjnika.
Gerald pomyślał, że wszystko byłoby o wiele łatwiejsze, gdyby mógł zabrać
ze sobą Yvonne. Wiedział, że byłoby to proste, gdyby chodziło o któreś z wielu
szlacheckich przyjęć. Pewien jego znajomy, członek White's, wydawał w swej
wiejskiej rezydencji wielkie przyjęcia dla Gaiety Girls i ich protektorów, a poza
tym dla każdej wybitnej baleriny czy aktorki, utrzymywanej przez któregoś z
jego przyjaciół.
Markiz był jednak inny; tak inny, że Gerald wiedział, iż gdyby zrobił coś tak
nieprzystojnego, jak przywiezienie ze sobą nie damy, zostałby poproszony o
opuszczenie Ingleton Hall i byłoby wykluczone, by pozostał do poniedziałku
jako gość.
- Nie mogłem się zwrócić do nikogo innego - powiedział do siebie.
Po czym, jako że jego beztroska natura zawsze kazała mu wierzyć, że zły los
się odmieni, słońce zaświeci i nic nie jest takie straszne, jakie się wydaje,
powiedział sobie, że jemu i Melli powiedzie się. Spojrzał na siostrę i
uśmiechnął się.
- Przypuszczam, że zdajesz sobie sprawę - powiedział - iż bardzo głupio
wyglądalibyśmy, gdyby Yvonne w ostatniej chwili nie uświadomiła sobie, że
będzie ci potrzebna biżuteria?
- Wcale mi to nie przyszło do głowy - odparła Carmella - ale oczywiście,
kobieta zamężna, a raczej wdowa, nawet po irlandzkim parze, posiada coś z
biżuterii,
- Tylko, na miłość boską, nie zgub brylantów Wonne! Kosztowałyby nas
fortunę.
Carmella spojrzała na niego zdumiona.
- Kto mógł jej dać coś tak kosztownego? - zamilkła, po czym zapytała ze
zgrozą: - To nie ty, Gerry?
- Nie, oczywiście, żenię. Skąd wziąłbym pieniądze na kupienie takiego
naszyjnika? Nie stać mnie nawet na jeden brylant!
- Ale mnie wystraszyłeś! Przypuśćmy jednak, że zgubię naszyjnik?
- Jeanne będzie się o niego troszczyć - powiedział Gerald pogodnie. - Ty
musisz tylko nosić go na szyi i wzbudzać zazdrość innych kobiet, chociaż one,
oczywiście, będą miały równie piękne, jeśli nie piękniejsze naszyjniki z
rodzinnych kolekcji.
Carmella milczała przez chwilę, po czym powiedziała:
- Kto mógł dać mademoiselle Wonne takie wspaniałe brylanty?
- Tony, oczywiście! Jest bogaty jak Krezus! Zawiść w głosie Geralda była
zupełnie jawna.
Przez jakiś czas jechali w milczeniu, po czym Carmella powiedziała:
- Geraldzie, ty kochasz mademoiselle Yvonne, prawda?
Gerald nie odpowiedział. Carmella spostrzegła, że zaciska usta, więc dodała
spiesznie:
- Ja... nie powinnam była... pytać.
- Co prawda, to prawda - przyznał Gerald - ale jeśli chcesz wiedzieć,
Carmello, to uważam ją za osóbkę ponętną, a zarazem rozumną i miłą. I myślę,
że ona mnie trochę kocha.
- Ja też tak myślę. Ale nie stać by cię było na poślubienie jej?
- Poślubienie jej? Nie ma o tym mowy! Carmella wydawała się zaskoczona.
- Nie poślubiłbyś mademoiselle, gdyby było cię na to stać?
- Oczywiście, że nie! Nie wolno ci zadawać krępujących pytań! Mieszkałaś
na wsi, wiec nie rozumiesz, że nie ma mowy o małżeństwie, gdy chodzi o
osobę taką jak Yvonne.
Carmella chciała powiedzieć, że nadal nie rozumie, lecz Gerald ciągnął:
- Musisz wiedzieć, że mama byłaby zgorszona tym, że poznałaś kogoś
takiego jak Yvonne i przerażona, gdyby się dowiedziała, że nosisz jej ubrania,
pożyczasz jej klejnoty. To coś, o czym nikt, ale to nikt nie może się
dowiedzieć! Gzy teraz rozumiesz?
- Tak, Gerry i więcej nie będę o tym mówić.
Carmella w istocie rzeczy nie rozumiała, lecz wiedziała, że brat jest
wzburzony i nie chciała w nim budzić jeszcze większej obawy, zanim dotrą do
Ingleton Hall.
Przebyli dość długą drogę w milczeniu, nim Gerry znów się odezwał:
- Myślałem ostatniej nocy o tym, że ty nigdy nie byłaś w Irlandii i że jeśli
ludzie będą zadawać ci pytania, możesz wszystko poplątać.
Po czym mówił dalej, jakby jeszcze o tym rozmyślał:
- Myślę więc, iż musisz mówić, że choć twój mąż był Irlandczykiem, to
poznałaś go tutaj, w Anglii, a ponieważ mieliście bardzo mało pieniędzy,
osiedliście w Gloucestershire, gdzie on miał wypadek na polowaniu.
- W którym zginął - mruknęła Carmella, jakby uczyła się tej historyjki na
pamięć.
- Tak - zgodził się Gerry. - I po j ego śmierci pozostawałaś tam przez dwa
lata, a teraz w końcu przyjechałaś do Londynu.
Sposób mówienia Geralda wzbudził w Carmelli pewność, że mademoiselle
Yvowie miała swój udział w wymyślaniu tej historyjki. Pomyślała jednak, że
źle byłoby, gdyby to powiedziała, więc zauważyła tylko:
- Będę pamiętać o tym, co sugerujesz. To z pewnością bardzo wszystko
ułatwi. Przynajmniej wiem, że mogę mówić o Gloucestershire nie popełniając
błędów.
Gerry roześmiał się.
- Co racja, to racja.
Pojechali dalej i dopiero kiedy skręcili we wspaniałą bramę z kutego żelaza,
z kamiennymi heraldycznymi lwami po obu jej stronach, Carmella poczuła, że
ręce ma zimne, usta suche, a w piersi trzepocą jej motyle.
- No, no, to doprawdy imponujące! - wykrzyknął Gerry, gdy jadąc długą
aleją wśród starych dębów zobaczyli na jej końcu ogromny, georgiański dom ze
skrzydłami po obu stronach głównego budynku. Jońskie kolumny
podtrzymywały portyk u szczytu długiej kondygnacji kamiennych schodów, a
figury i urny, ozdabiające dach budynku, rysowały się na tle nieba jak
powiewająca na wietrze prywatna flaga markiza.
Przed domem rozlewało się ogromne jezioro, na którym, gdy podjechali
bliżej, Carmella zobaczyła pływające spokojnie po srebrzystej wodzie czarne i
białe łabędzie.
- To jest urocze! Przeurocze! - wykrzyknęła. - Och, Gerry, to jest właśnie to,
co powinieneś mieć!
- To jest właśnie to, co mam! - odparł Gerald zaczepnie. - Gdybym tylko
miał pieniądze na ulepszenia.
- Musisz uważać na mnie, Gerry, i pilnować, żebym nie popełniała błędów.
Wiesz, że ludzie, których tu spotkamy, sami zupełnie nieznani, a sądząc z tego,
co opowiadałeś, markiz będzie straszny!
- Jest straszny! - zgodził się Gerry. - I podczas pobytu tutaj musisz przez
cały czas uważać, jak zwracasz się do mnie w towarzystwie.
- Nie pomyślałam o tym. A jak powinnam się do ciebie zwracać?
- Zdaje się, że większość tych ludzi jest bardzo ceremonialna, ale ponieważ
zamierzam powiedzieć,; że jesteś moją daleką kuzynką, powinnaś zwracać się
do mnie „Geraldzie", a ja będę cię nazywał Carmella.
- Gdybyś miał nazywać mnie inaczej, na pewno bym tego nie zapamiętała! I
tak wciąż sobie powtarzam: „Jestem lady O'Kerry! Jestem lady O'Kerry! A mój
mąż nie żyje!".
Mówiąc to, zerknęła na swoje ręce. Pod jedną z bardzo eleganckich,
zamszowych rękawiczek, które pożyczyła jej Yvonne, miała obrączkę matki.
Ostatnio matka cierpiała na ataki artretyzmu, a ponieważ palce miała
opuchnięte, zdjęła obrączkę i poprosiła Carmellę, by odłożyła ją w bezpieczne
miejsce. Poprzedniego wieczoru Carmella wsunęła obrączkę na swój palec i
przekonała się, że pasuje jak ulał. Włożyła ją zatem ostrożnie do swojej torebki
i dopiero w sobotę po lunchu, kiedy dotarła do domu mademoiselle Yvonne,
wsunęła ją na palec.
- Widzę, mademoiselle, że ma pani obrączkę - zauważyła Yvonne. -
Martwiłam się, że nie pomyśli pani o niej, bo to coś, czego ja nie mogłabym
pani dać.
Mówiła z lekkim smutkiem, a Carmella zastanawiała się, czy mademoiselle
Yvonne chciałaby wyjść za mąż, lecz była zbyt onieśmielona, by ją o to
zapytać.
Gerald i mademoiselle Yvonne jedli na dole lunch, gdy Carmella się
przebierała, a kiedy zaproponowali jej coś do jedzenia, powiedziała, że już
jadła w domu. Przyjęła tylko mały kieliszek szampana, ponieważ, jak
zauważyła mademoiselle Yvonne, szampan doda jej sił w czasie podróży i
odwagi, kiedy przybędzie na miejsce.
Teraz, gdy wysiadła z bryczki i zobaczyła lokajów rozwijających na
schodach czerwony dywan, Carmella naprawdę poczuła lęk i miała ochotę
przytrzymać się Gerry'ego. On jednakże, wręczywszy lejce stajennemu,
wchodził dumnie po schodach z wysoko uniesioną głową. Carmella musiała
przyznać, że Gerry wygląda bardzo wytwornie i w każdym calu jak lord.
- Przynajmniej nie musi udawać - pomyślała z ulgą. Gdy weszli do hallu,
podszedł do nich lokaj i zdjął z Carmelli lekki płaszcz podróżny, który włożyła,
by ochronić suknię przed kurzem. Kurzu w istocie było niewiele, ponieważ
poprzedniego wieczoru spadł deszcz, a Carmella wiedziała, że Gerry umówił
się, iż jeśli dzień będzie rzeczywiście deszczowy, pojadą do Ingleton Hall
raczej zakrytym powozem niż bryczką.
- Kto ci pożycza te wszystkie powozy i konie? - zapytała Carmella.
Po krótkiej pauzie Gerry odpowiedział:
- Tony, zanim wyjechał na wieś, powiedział mi, że jeśli zechcę, mogę
przeganiać jego konie, więc umówiłem się z Yvonhe, że będę korzystać z jego
bryczki lub powozu, jeśli ona sama nie będzie ich potrzebowała.
Carmelli wydało się, że wicehrabia to człowiek bardzo usłużny i bardzo
hojny, jeśli chodzi o jego własność. Nie mogła przy tym nie zastanawiać się,
czy wicehrabia, jako że wyraźnie lubi mademoiselle Yvonne, nie jest zazdrosny
o to, że Gerry spędza z nią tyle czasu i czuje się jaku siebie w domu, jeśli
chodzi o picie szampana czy korzystanie z powozów i służby wicehrabiego.
Nic jednak nie powiedziała, wiedząc, że źle jest zadawać zbyt wiele pytań,
które mogą zirytować Gerry'ego.
Ale nie mogła przestać o tym myśleć.
Hall był niezwykle imponujący, ze wznoszącymi się po jednej stronie
pięknie rzeźbionymi, pozłacanymi schodami.
Carmelli wydawało się, że służba jest tutaj liczna, nosząca, jak
przypuszczała, liberię Ingletonów, a imponujący majordomus o białych
włosach wprowadził ich przez dwuskrzydłowe drzwi do, jak sądziła Carmella,
salonu. Później dowiedziała się, że był to tylko mały salon, podczas gdy wielki
mieścił się na piętrze, ale na niej i tak zrobił wielkie wrażenie.
Gdy weszła, kryształowe żyrandole i cieplarniane kwiaty w wysokich
wazach, wypełniające swym zapachem powietrze, sprawiły, że wszystko
zawirowało jej przed oczyma. Z trudem skupiła spojrzenie na grupie ludzi
przed kominkiem, w dalekim końcu pokoju.
Majordomus zapytał ją o nazwisko i zaanonsował:
- Lord Bramforde i lady O'Kerry, jaśnie panie!
Jeden z mężczyzn oderwał się od grupy i ruszył w ich stronę, a Carmella,
mając w pamięci opis Gerry'ego, poznała, że to markiz. Nigdy nie widziała
mężczyzny równie przystojnego, a przy tym kroczącego w sposób, który czynił
go wyższym niż w istocie był i przytłaczająco władczym.
Gerry wyciągnął rękę, gdy markiz podszedł do nich i powiedział:
- Jestem niezmiernie rad, że pana widzę, Bramforde. Nie miał pan trudności
ze znalezieniem drogi?
- Nie, żadnych - odparł Gerry. - Było to bardzo łatwe dzięki instrukcjom,
jakie przesłał mi pański sekretarz.
- To dobrze! - powiedział markiz.
- Przywiozłem ze sobą... - zaczął Gerry, a Carmella uświadomiła sobie, że
jest nieco zdenerwowany moją daleką kuzynkę, lady O'Kerry.
Markiz wyciągnął rękę.
- Jestem zachwycony, że mogła się pani do nas przyłączyć, lady O'Kerry.
- To bardzo uprzejmie z pańskiej strony, że mnie pan przyjmuje -
odpowiedziała zdawkowo Carmella.
Mówiąc to, uświadomiła sobie, że markiz przygląda jej się twardymi,
penetrującymi oczyma, które zdawały się przenikać pod powierzchnię i widzieć
całkiem wyraźnie, że ona nie jest osobą, którą udaje. Sama siebie uspokoiła
więc, że niepotrzebnie się obawia i musi tylko, jak powiedział Gerry, „wczuć
się" w rolę. Wszak gdyby okazała zdenerwowanie łub strach, mogłaby
wzbudzić podejrzenia markiza.
- Nie rozumiem, dlaczego nie spotkaliśmy się wcześniej, lady O'Kerry -
powiedział markiz. - Mam wrażenie, że od niedawna jest pani w Londynie.
- Tak, w rzeczy samej - odparła Carmella. - Przez ostatni rok nosiłam żałobę
i żyłam bardzo spokojnie w Gloucestershire.
- Ach, teraz rozumiem. Ale jestem pewien, że Londyn przyjmie panią z
radością i że w przyszłości uzna pani spokojne życie za niemożliwe.
Carmella uśmiechnęła się, okazując, że właściwie ocenia słowa markiza, a
on przeprowadził ich przez pokój, by przedstawić swym przyjaciołom.
Zaledwie czworo gości przybyło przed nimi, a ponieważ Carmella była
poruszona, nie usłyszała wyraźnie ich nazwisk. Zauważyła tylko, że obie damy
są bardzo piękne i, podobnie jak ona, bardzo wytwornie ubrane. Tak więc
mademoiselle Yvonne miała rzeczywiście rację, ponieważ Carmella w żadnym
razie nie była zbyt wystrojona.
Obaj mężczyźni byli dystyngowani i utytułowani, lecz starsi, a jeden z nich
powiedział do markiza:
- Nie powiedziałeś nam, Ingleton, że pokażesz nową piękność, żeby nas,
biednych śmiertelników zauroczyć i zadziwić!
Ponieważ to, co powiedział, bardziej rozbawiło niż zakłopotało Carmellę,
nie zarumieniła się, lecz zauważyła jedynie:
- To bardzo miłe, co pan mówi, ale Gerald przez całą drogę opowiadał mi,
jak piękne będą panie goszczące u pana markiza i jak dystyngowani panowie.
- Ależ pochlebia mi pani, lady O’Kerry! - powiedział gość.
Markiz zamierzał coś powiedzieć, kiedy major-domus zaanonsował:
- Lady Brooke i lord Charles Beresford! Carmella, która wiele czytała w
„The Ladiesl Journal" o pięknej lady Brooke i widziała jej fotografie, była
poruszona okazją poznania jej. Nie spodziewała się jednak, że będzie ona taka
mała i taka śliczna.
Z chwilą, gdy przybyła lady Brooke, zdało się, że czas przyspieszył swój
bieg; niemożliwością było patrzeć na kogoś innego, gdy Daisy śmiała się,
przekomarzała z markizem, a jednocześnie spod rzęs posyłała lordowi
Charlesowi ukradkowe spojrzenia, które Carmelli wydały się bardzo
niedyskretne. Jako bardzo spostrzegawcza zauważyła, że lady Brooke jest
równie zuchwała, co piękna; a ktoś taki, kiedy się zakocha, ostrożność ma za
nic.
Lady Brooke jasno dawała do zrozumienia, że lord Charles, o wiele od niej
starszy, jest jej własnością, jednakże była taka śliczna, taka czarująca dla
wszystkich, że nie sposób było krytykować jej zachowanie.
Kiedy przybyło więcej gości, Carmella uświadomiła sobie, że wszyscy
mężczyźni są znacznie starsi od Geralda, a kobiety od niej. Jako starzy
przyjaciele mieli sobie tyle do powiedzenia, iż Carmella miała wrażenie, że jej
nie zauważają.
Odczuła ulgę, kiedy po bardzo wykwintnej herbacie, wniesionej przez kilku
lokajów, panie, jak to było w zwyczaju, udały się na górę, by odpocząć przed
kolacją. Markiz, okazując się doskonałym gospodarzem, odprowadził Carmellę
wraz z dwiema innymi damami do stóp schodów.
- Pani zajmuje ten pokój, co zwykle - powiedział do jednej z nich. - A ty,
Daisy, apartament królowej.
- Który lubię najbardziej, Tyronie - odparła Daisy Brooke. - Jesteś aniołem i
pozwól mi stwierdzić, że uwielbiam powracać do Ingleton.
- Co innego mógłbym powiedzieć jak tylko, że uwielbiam cię tutaj gościć? -
odparł markiz.
Po czym zwrócił się do Carmelli:
- Moj a ochmistrzyni zaprowadzi panią do apartamentu różanego, gdzie pani
zamieszka, mam nadzieję, że bardzo wygodnie, lady O'Kerry.
- Dziękuję - odparła Carmella.
Miała wrażenie, że on patrzy na nią w ten sam przenikliwy sposób, w jaki
patrzył wtedy, kiedy przybyła. Niemniej pospieszyła po schodach, ufając, że
trzyma się z godnością, jakby była przyzwyczaj ona do przebywania w takim
dużym domu i w tak imponującym towarzystwie.
Dopiero kiedy zobaczyła czekającą na nią w różanej sypialni Jeanne i
zamknęła za sobą drzwi, powiedziała po francusku:
- Co o tym myślisz, Jeanne?
- Bardzo imponujące, mamselle, i dokładnie to, czego można oczekiwać po
markizie. Gdyby tylko mamsellemogła być tutaj, żeby to zobaczyć!
- Z początku ja także tego chciałam - szczerze odpowiedziała Carmella.
Przekonała się, że przez chwilę bardzo ekscytujące było znajdować się w
takim wspaniałym domu, poznawać ludzi, którzy dotąd byli tylko nazwiskami
w magazynach i gazetach i być otoczoną luksusem, o jakim jej sienie śniło,
kiedy mieszkali w Gloucestershire. Mimo to, kiedy pomyślała o markizie,
przeszedł ją dreszcz. Była pewna, że ona i Gerry muszą być bardzo sprytni,
jeśli nadal mają go zwodzić. Co zaś do tego, czy będą w stanie ukraść naszyjnik
- Carmella wolała o tym nie myśleć.
- Gdyby markiz odkrył, co robimy, byłaby to całkowita, ostateczna
katastrofa - powiedziała do siebie.
Kiedy Jeanne zaczęła jej rozpinać suknię na plecach, Carmella dygotała i
usta znów miała suche; tak bardzo się bała.
Rozdział czwarty
Po kąpieli w pachnącej wodzie Carmella zapytała Jeanne:
- W co się ubiorę dziś wieczorem?
- Nie w pani najlepszą suknię - odparła Jeanne - ponieważ jest piątek.
Carmella spojrzała na nią, oczekując wyjaśnienia, a Jeanne powiedziała:
- Pierwszego wieczoru wszyscy są zmęczeni, wcześnie idą spać. W sobotę
wieczór wszyscy bardzo weseli, siedzą do bardzo późna i każdy ubrany w to,
co ma najlepszego.
Carmella roześmiała się rozbawiona.
- Skąd ty to wszystko wiesz, Jeanne? - zapytała. Pomyślała, iż to bardzo
dziwne, że pokojówka mademoiselle Yvonne jest tak obeznana z tym, co jest
właściwe w domu tak wspaniałym jak dom markiza.
Jeanne uśmiechnęła się:
- Kiedy przyjechałam do Anglii, mademoiselle, byłam pokojową hrabiny
Dowager, bardzo wspaniałej , bardzo ważnej.
Carmella była zaintrygowana.
- Dlaczego nie zostałaś u niej?
- Barrdzo nudno i cały czas spędzałyśmy na wsi, i domy bardzo zimne. Ja
drżę i drżę i chcę tylko być w Paryżu.
Carmella znów się roześmiała. - I uważasz, że o wiele zabawniej jest u
mademoiselle Yvonne?
- Oui, oui - zgodziła się Jeanne. - Lubię Londyn. Mam teraz dużo, dużo
przyjaciół.
Carmella pomyślała, iż to błogosławieństwo boże, że Jeanne zna „kulisy",
jakby powiedział Gerry, skoro ona sama ich nie zna. Przypomniała sobie
jeszcze o czymś:
- Musisz uważać, Jeanne, żeby zwracać się do mnie „milady".
- Bardzo słusznie, mademoiselle, ja będę uważać - zgodziła się Jeanne. - I
żeby nie zapomnieć, ja będę mówić „milady", kiedy będziemy same.
- Sądzę, że to dobry pomysł. Mnie także nie pozwoli to zapominać.
Jeanne ułożyła włosy Carmelli w taką samą wspaniałą fryzurę, jak przed
wyjazdem z Londynu i pomogła jej włożyć bardzo ładną, niebieską suknię,
która pochodziła z Paryża. Jej delikatny błękit czynił Carmellę zwiewną i, jak
pomyślała spojrzawszy w lustro, bardzo młodą.
- Może lepiej będę wyglądać w naszyjniku - zasugerowała.
Ku jej zaskoczeniu Jeanne potrząsnęła głową.
- Non, nie dziś wieczorem, milady. Naszyjnik jest zbyt okazały na piątkowy
wieczór, no i ma pani j tylko jeden garnitur. Inne panie co wieczór będą miały
inny.
- Więc co będę nosić?
- Lokaje przynoszą kwiaty. I rzeczywiście, kiedy Jeanne ostatnimi
muśnięciami kończyła układanie włosów Carmelli, rozległo się pukanie do
drzwi. Pokojówka otworzyła i zaczęła rozmawiać z kimś za drzwiami.
Wróciła z tacą, na której ułożono bukiety z najpiękniejszych kwiatów, jakie
Carmella mogła sobie; wyobrazić. Były tam orchidee, kamelie, gardenie, róże i
pęczki cieplarnianych kwiatów, których Carmella nie potrafiła nazwać. Patrzyła
na nie ze zdumieniem, lecz Jeanne wiedziała, co wybrać. Wziąwszy dwa
bukiety z białych, nakrapianych różowo orchidei, zwróciła tacę stojącemu za
drzwiami służącemu. Najpierw jeden z nich przypięła do włosów Carmelli,
nadając mu wygląd diademu. Następnie; wzięła jedną orchideę z drugiego
bukietu, przyniosła wąską wstążkę z aksamitu tego samego koloru co suknia i
przypiąwszy do niej orchideę, zawiązała ją na szyi Carmelli.
Carmella pomyślała, że wygląda bardzo oryginalnie i bardzo francusko.
Niepotrzebne jej były klejnoty, przynajmniej na dzisiejszy wieczór.
- Jesteś pomysłowa, Jeanne - powiedziała.
- Ten pomysł przyszedł mi do głowy po drodze. I wiem, że milady będzie
wyglądać zupełnie inaczej niż wszystkie damy na dole.
Carmella zastanawiała się, czy Jeanne się nie myli, kiedy znów rozległo się
pukanie, tym razem do drzwi koło okna w odległym końcu pokoju, które
Carmella ledwo zauważyła.
Kiedy Jeanne otworzyła drzwi, stanął w nich Gerry, wprost olśniewający w
nowym, wieczorowym ubraniu.
- Jesteś gotowa? - zapytał. - Pomyślałem, że chciałabyś, żebym sprowadził
cię na dół.
- Ależ oczywiście! - odparła Carmella. - Bardzo bym się denerwowała,
gdybym musiała iść sama. Czy śpisz w sąsiednim pokoju? - zapytała, gdy
Gerry wszedł do pokoju.
- Między naszymi pokojami znajduje się buduar, tak jak wypada.
- Dlaczego wypada?
Po chwili milczenia Gerry odpowiedział:
- Podczas przyjęć w wiejskich rezydencjach ludzi, którzy są zaprzyjaźnieni,
umieszczają zwykle blisko siebie.
- To miłe - uśmiechnęła się Carmella. - Szczególnie dla osoby tak nieśmiałej
jak ja.
Nie zauważyła, że Gerry zerknął na Jeanne, jakby chciał ją ostrzec, a Jeanne
nieznacznym gestem uspokoiła go, że rozumie.
- Pozwól mi popatrzeć na siebie - powiedział Gerald.
Carmella odwróciła się do niego, śledząc z niepokojem wyraz jego twarzy.
- Wyglądasz cudownie! - wykrzyknął Gerald. - I nikt ani przez chwilę nie
będzie podejrzewał, że lady O'Kerry to moja siostrzyczka.
- Mam nadzieję - powiedziała Carmella. - Byłoby to upokarzające,
gdybyśmy na próżno zadali sobie tyle trudu.
Mówiąc to nie mogła powstrzymać się od myśli, że muszą strzec się
markiza. W dalszym ciągu czuła na sobie jego oczy, sondujące ją i jakby
czegoś szukające, choć ona nie miała pojęcia, czego.
- A teraz chodź - powiedział Gerry. - Nie możemy spóźnić się na kolację.
- Kiedy wróci pani na górę, milady - powiedziała Jeanne - proszę pociągnąć
za dzwonek po prawej stronie kominka. Zadzwoni w mojej sypialni, więc
szybko przyjdę do pani.
Markiz pamięta o wszystkim, co dotyczy jego gości - pomyślała Carmella.
Schodząc obok Gerry'ego po schodach zdawała sobie sprawę, że choć może
wydaje się pewna siebie, w głębi duszy jest onieśmielona i pełna obawy, że
popełni jakiś błąd.
Pokój, w którym zbierano się przed kolacją, był, większy i o wiele
wspanialszy niż ten, w którym powitał ich markiz. Odkąd Carmella poszła na
górę odpocząć, gości niewątpliwie przybyło. Teraz było kilka nowych,
pięknych kobiet, a ponieważ nie wszystkie panie zdążyły zejść na dół, w
pokoju było więcej panów.
Chociaż Carmellę jeszcze raz przedstawiono wszystkim gościom, nadal
trudno jej było zapamiętać ich nazwiska. Pewien mężczyzna wydał jej się
szczególnie znamienity. Nazywał się Harry Cust, co zapamiętała łatwo.
Dowiedziała się, że jest on związany z hrabiną de Grey, która, o czym nie
trzeba jej było mówić, była jedną ze słynnych piękności. Wysoka i
ciemnowłosa hrabina wyglądała, zdaniem Carmelli, jak jeden z dużych,
czarnych łabędzi, które widziała na jeziorze, gdy tutaj przybyli. Oczywiste
było, że tworzą doskonałą parę z Harrym Custem, który był jasnowłosy, bardzo
przystojny i miał najbardziej niezwykłe, niebieskie oczy, jakie Carmella
widziała. Ponieważ hrabina zachowywała się w stosunku do niego bardzo
zaborczo, Carmella pomyślała, że muszą oni być zaręczeni i zapytała
siedzącego obok niej przy kolacji pana, czy hrabina jest wdową.
- Wdową! - wykrzyknął. - W tej chwili nie, choć kiedyś była. Obecnie jest
żoną najlepszego myśliwego w Anglii.
Sąsiad Carmelli zachichotał:
- Musi pani zapytać o niego naszego gospodarza. Hrabia znany jest z tego,
że nigdy nie przestrzelą ptakowi skrzydła, a trafia go dokładnie w łepek.
- Zatem rzeczywiście jest dobrym strzelcem - powiedziała Carmella. - Nie
znoszę, kiedy ranne ptaki pozostawia się na powolną śmierć, bo nie można ich
znaleźć.
Carmella pamiętała, że jej ojciec również tego nie znosił i poświęcał wiele
czasu, szukając z psami ptaków, których nie można się było doliczyć po
zakończonym polowaniu na bażanty.
Przez chwilę pan siedzący obok Carmelli wydawał się pogrążony w
myślach, po czym odezwał się, chichocząc:
- Opowiem pani dość zabawną historyjkę o pierwszym mężu hrabiny.
Dziewczyna słuchała z uwagą, gdy on mówił:
- Był on czwartym hrabią Lonsdale. Będąc zapalony do yachtingu, często
zostawiał Gladys, która, jak pani widzi, jest bardzo piękna, samą sobie.
Spojrzawszy ponad stołem na hrabinę de Grey, Carmella pomyślała, że
istotnie, jest ona bardzo piękna. Mimo to miała uczucie, choć nie zdradziła się z
nim oczywiście, że hrabina jest twardą, bezwzględną kobietą, z którą nie
potrafiłaby się zaprzyjaźnić.
- Dziwnym trafem - kontynuował sąsiad Carmenli - Gladys była na południu
Francji, kiedy Lonsdale niespodziewanie zmarł, nie w swym własnym domu,
lecz w tym, który wynajmował po to, by podejmować aktorki, dla których
często wydawał kolacyjki.
Carmella szeroko otworzyła oczy ze zdumienia, po czym przyszło jej na
myśl, że do domu, który wynajmował hrabia Lonsdale, zapraszane były osoby
takie jak mademoiselle Yvonne.
Jej rozmówca znów zachichotał, mówiąc:
- Ponieważ powrót z Monte Carlo zajął Gladys półtora dnia, przez wzgląd na
szacowność hrabiego jego ciało zostało stamtąd, gdzie zmarł, przemycone w
dorożce do dworu Lonsdale w Carlton House Terrace!
Roześmiał się gromko, jak ze świetnego dowcipu, a Carmellaz trudem
zdobyła się na uśmiech. Wydało jej się niewyobrażalne, że mężczyzna żonaty z
osobą tak piękną, jak hrabina de Grey, miał ochotę wydawać kolacyjki dla
aktorek, a już wynajmowanie w tym celu domu w ogóle nie mogło jej się
pomieścić w głowie. Zadumała się w związku z tym, czy - skoro ów wspaniały
dom w St. John's Wood, który zajmuje mademoiselle Yvonne, należy do
wicehrabiego Tumleigh - on także ma żonę? Jeśli tak, to wydaje się to bardzo
gorszące.
Carmella rozejrzała się wokół stołu i widząc, że każdy pochłonięty jest
rozmową z siedzącą obok piękną damą, zaczęła się zastanawiać, ilu z panów,
którzy wydają się tacy wytwórni i dystyngowani, ma gdzieś żony. I odwrotnie,
ile dam ma mężów, których wyścigi, yachting lub inne przyjemności
pochłaniają być może bardziej niż przebywanie z żonami.
Wszystko to wydało się jej niepojęte. Zaczęła rozumieć, dlaczego Gerry nie
mógł przyprowadzić na to przyjęcie niezamężnej kobiety. Ponieważ wiedział,
że młoda dziewczyna, taka jak ona, byłaby zgorszona.
- Ja jestem zgorszona - pomyślała.
Wiedziała jednak, że to, co czuje, jest bez znaczenia wobec tego, że musi
pomóc Gerry'emu odzyskać naszyjnik Bramforde'ów.
Pan, który opowiedział jej zabawną historyjkę o hrabim Lonsdale'u, był
obecnie mocno zajęty pociągającą damą siedzącą po jego drugiej ręce.
Carmella wiedziała, że niegrzecznie jest siedzieć w milczeniu, zwróciła się
więc do Gerry'ego.
- Znasz ich wszystkich? - zapytała. Gerry uśmiechnął się szeroko.
- Znam ich z reputacji, ale na ogół nie mam zaszczytu przebywać w tego
rodzaju towarzystwie.
- Czy wszyscy oni są ważni i bardzo bogaci?
- Jedno i drugie, i o wiele więcej jeszcze - powiedział Gerry. - Masz przed
sobą śmietankę londyńskiego towarzystwa, „wianuszek z Marlborough", o
którym chodzą różne słuchy. Ponieważ jest niemal pewne, że już nigdy tutaj nie
przyjedziemy, powinnaś jak najlepiej wykorzystać pobyt w Ingleton Hall.
- Staram się - odparła Carmella - ale wiesz, że się boję.
Gerry zmarszczył brwi, jakby obawiał się, że ktoś podsłucha to, co ona
powiedziała, po czym, ściszywszy głos, zauważył:
- Bądź bardzo ostrożna i nie zapomnij dowiedzieć się wszystkiego, co
chcemy wiedzieć.
Carmelli zabiło serce. W czasie podróży bryczką Gerald powiedział jej:
- Musimy w ten czy inny sposób dowiedzieć się, gdzie markiz trzyma
skarbiec. Śmiem twierdzić, że Jeanne poradziłaby sobie lepiej od nas, ale
przecież wcale nie chcemy się jej zwierzać.
- Nie, oczywiście, że nie! - zgodziła się Carmella. - Ale może porozmawiam
o klejnotach Ingletonów?
- To dobry pomysł. Tylko, na litość boską, bądź taktowna i nie nasuwaj
nikomu podejrzeń, że masz naszyjnik, kiedy już zniknie.
Carmella pomyślała, że musieliby mieć wielkie szczęście, żeby udało się im
ściągnąć naszyjnik niezauważalnie. Była pewna, że kiedy nadejdzie
poniedziałek, ona i Gerry odjadą do Londynu z przygnębiającą świadomością,
że ponieśli klęskę w tym, co zamierzyli. Uznała jednak, że nie ma potrzeby
mówić o tym i jeszcze bardziej denerwować Gerry'ego.
Patrząc na wspaniałe klejnoty, jakie nosiły wszystkie oprócz niej siedzące
przy stole kobiety, Carmella nabrała pewności, że podjęto wszelkie możliwe
środki ostrożności, by nie zostały skradzione ani w domach ich właścicielek,
ani w domu markiza.
Po wyśmienitej kolacji damy opuściły jadalnię i powróciły do salonu. Z
zamierającym sercem Carmella zobaczyła, że w jednym jego końcu
rozstawiono kilka stołów do kart. Bała się, że Gerry znów okaże się dość
niemądry, by grać; Przypuszczała, choć nie była tego pewna, że całkiem dużo
wypił przy kolacji. Do każdego dania było inne wino i choć ona sama wypiła
tylko trochę szampana, obawiała się, że Gerry jest znów rozochocony na tyle,
by ryzykować pieniądze, których nie posiada.
Musiała wydawać się zmartwiona i trochę zagubiona, ponieważ lady
Brooke, która, jak Carmella miała się dowiedzieć, zawsze była uprzejma dla
nieznajomych, podczas gdy inne damy w tym samym towarzystwie
zachowywały się obojętnie lub wrogo, powiedziała:
- Proszę opowiedzieć mi o sobie, lady O'Kerry. Nie sądzę, byśmy się kiedyś
spotkały.
- Nie, ja właśnie przyjechałam do Londynu - odparła Carmella. - Odkąd mój
mąż... zmarł... żyłam bardzo spokojnie... na wsi.
- W takim razie nie muszę wcale być wróżką, by przepowiedzieć, że będzie
się pani wesoło bawić - powiedziała lady Brooke. - Jest pani piękna i
podziwiam oryginalny sposób, w jaki wykorzystała pani orchidee naszego
gospodarza.
- One są takie ładne - powiedziała Carmella - a ja nie posiadam wiele
biżuterii.
- Zdaje mi się, że czas to uleczy - uśmiechnęła się lady Brooke.
Rozmawiały wciąż ze sobą, kiedy dołączyli panowie, a markiz podszedł tam,
gdzie siedziały.
- Miałem zamiar powiedzieć ci przy kolacji, Daisy - powiedział - że mam
kilka nowych koni, które chcę ci pokazać; zwłaszcza jednego, który, jak sądzę,
okaże się znakomity do polowań.
- Zatem muszę go zobaczyć! - wykrzyknęła lady Brooke. - Przypuszczam, że
przewidziałeś dla nas na jutro przejażdżkę konną?
- Kiedy tylko zechcesz - powiedział markiz.
- Jako że mieszkała pani na wsi, lady O'Kerry, pewien jestem, że lubi pani
jazdę konną?
- Uwielbiam - powiedziała Carmella. - Ale wcale nie myślałam... nie śniłam,
że będę miała sposobność tutaj jeździć i nie przywiozłam ze sobą stroju do
konnej jazdy!
Wydawała się tak zawiedziona, że Daisy Brooke, która zawsze chciała
pomagać mniej obdarowanym przez los niż ona sama, powiedziała
natychmiast:
- Mamy podobne wymiary, lady O'Kerry, więc pożyczę pani jeden z moich
strojów. Dziś wieczorem powiem mojej pokojówce, żeby go pani zaniosła.
- To bardzo uprzejmie z pani strony - podziękowała Carmella. - Ale nie chcę
sprawiać kłopotu.
- To żaden kłopot, zapewniam panią! - odparła lady Brooke. - Nie
zamierzam jednak wcześnie wstać, Tyronie. Wszyscy jesteśmy zmęczeni po
tylu balach w tym tygodniu i Charlie potrzebuje odpoczynku.
- Możesz jeździć na moich koniach, kiedy tylko zechcesz - powiedział
markiz. - To samo dotyczy pani, lady O'Kerry. Proszę tylko, żeby pani
pokojówka informowała jednego z lokajów, że chce pani konia lub, jeśli pani
woli, proszę samej brać konia ze stajni, a mam wrażenie, że nie będzie pani
zawiedziona.
- Jestem pewna, że nie - uśmiechnęła się Carmella. - I bardzo, bardzo
dziękuję. To było niemądre z mojej strony, ale wcale nie pomyślałam o czymś
tak cudownym jak to, że będzie mi wolno jeździć na pańskich koniach.
Mówiła z ożywieniem i zapałem, które czyniły ją bardzo młodą. Markiz
obrzucił ją przenikliwym spojrzeniem, po czym powiedział:
- A teraz muszę zobaczyć, kto życzy sobie zagrać w karty.
Carmella uświadomiła sobie, że lady Brooke już odeszła do lorda Charlesa
Beresforda, a ona i markiz stoją w pewnym oddaleniu od innych.
Zawahała się, po czym, nie mogąc się powstrzymać, powiedziała cichym
głosem:
- Czy mogę panao coś... poprosić?
- Oczywiście - odpowiedział markiz. - Co się stało? - Nic sienie stało, ale...
proszę, żeby nie pozwolił pan Geraldowi grać.
Markiz wydawał się zaskoczony.
- Myśli pani o jego niepowodzeniu tamtej nocy... No cóż, właściwie
zaprosiłem go tutaj po to, żeby mógł się odegrać.
- Nie, nie! - wykrzyknęła gorączkowo Carmella. - Proszę... niech go pan nie
zachęca. On... przyrzekł, że nie będzie więcej grał..., a poza tym nie stać go na
to.
Mówiąc to pomyślała, że to niestosowne powiedzieć coś takiego i że Gerry
się na nią pogniewa. Wiedziała jednak, że on nie będzie miał dość siły, by
odmówić gry, jeśli markiz go zaprosi. Podnosząc wzrok na gospodarza,
Carmella nie miała pojęcia, że jej oczy błagają go o zrozumienie i że całe jej
ciało jest napięte.
Markiz przyglądał się jej przez długą chwilę.
- Ponieważ chcę, żeby dobrze się pani bawiła podczas pierwszej wizyty w
moim domu, lady O'Kerry, zrobię, czego pani sobie życzy i znajdę sposób, by
Bramforde nie grał dziś w karty.
- Dziękuję panu... dziękuję! I nie powie mu pan, że poprosiłam go o to?
- Nie, oczywiście, że nie.
Mówiąc to, markiz skrzywił usta, jakby bawił go niepokój w jej głosie.
Gdy odszedł, Carmella uświadomiła sobie, że gdyby Gerry dowiedział się,
co zrobiła, bardzo by się na nią rozgniewał.
- Uważałby to za upokarzające - powiedziała do siebie - ale przecież on nie
może stracić więcej pieniędzy.
Geny, pogrążony dotąd w rozmowie z jakimś mężczyzną, ruszył przez pokój
w kierunku Carmelli, jakby wiedział, że ona tego po nim oczekuje.
- Wszyscy mają zamiar grać w karty - powiedział cichym głosem.
- Och, Gerry, obiecałeś, że nie będziesz grał!
- Ale co mogę zrobić? Co mogę powiedzieć? Będę wyglądał jak głupiec,
jeśli będę jedynym, który nie weźmie udziału w grze.
Gdy Carmella rozglądała się gorączkowo po pokoju, zastanawiając się, czy
markiz naprawdę zechce jej pomóc, on podszedł do nich w towarzystwie
drugiego mężczyzny.
- Czy miałby pan ochotę zagrać z sir Robertem w bilard, Bramforde? -
zapytał. - Sir Robert mówi, że nudzą go karty.
- Zagram z radością - spiesznie odpowiedział Gerald. Sir Robert, o którym
Carmella słyszała od Geralda, wyciągnął do niej rękę.
- Jestem zachwycony, że mogę panią poznać, lady O'Kerry - powiedział. -
Przedstawiono nas sobie przed kolacją, ale nie wiedziałem, że jest pani z
Bramfordem.
- Wspomniał mi, że jest pan dla niego bardzo uprzejmy w klubie -
powiedziała Carmella.
- Jestem starym członkiem klubu, a on dopiero wstąpił - odpowiedział sir
Robert. - Pamiętam, że w wielu Bramforde'a byłem bardzo lękliwy, zanim
nabrałem doświadczenia.
Gdy sir Robert mówił, bardzo ładna, obsypana brylantami kobieta wsunęła
mu rękę pod ramię.
- Słyszę, że zamierzasz grać w bilard - powiedziała. - Pozwolę ci na jedną
partię, Robercie, a potem zabieram cię do cieplarni.
Na twarzy sir Roberta, gdy patrzył na nią, malował się, jak uznała Carmella,
wyraz oczarowania. Zdziwił ją on u kogoś tak starego, ponieważ była pewna,
że sir Robert jest w wieku, w jakim byłby jej ojciec.
- Bardzo dobrze, Dolly, jedna partia, a potem, naturalnie, zrobię, co każesz -
powiedział sir Robert dobrodusznie.
- Przyjdę popatrzeć - oświadczyła Dolly - i upewnić się, że nie oszukujesz!
Sir Robert i Gerald roześmiali się, jakby to było i niemożliwe. Carmella, w
obawie, że mogą pójść bez ; niej, zapytała:
- Czyja też mogę się przyłączyć?
- Chyba pani nie przypuszczała, że ją zostawimy - powiedział sir Robert. -
Poza tym na pewno zechce pani mieć Bramforde'a na oku, żeby nie oszukiwał!
Ruszyli ku drzwiom i gdy mijali markiza, Carmella i uśmiechnęła się do
niego, by mu okazać, jak wdzięczna jest za to, że tak mądrze wszystko ułożył.
Wydawało jej się, że na chwilę w jego twardych oczach zabłysło j słabe
światełko, jednak w ustach nadal miał coś cynicznego i Carmella zaczęła się
zastanawiać, o czym on myśli i czy w istocie rzeczy nie wyrządziła Gerry'emu
krzywdy, prosząc go o pomoc.
Pokój bilardowy znajdował się w niewielkiej odległości od salonu i był
równie wspaniały, jak wszystko inne w tym domu. Stół został pięknie
oświetlony, a wszędzie stały wygodne sofy i fotele, skąd można było
obserwować graczy.
Gdy sir Robert i Gerald wzięli kije bilardowe, Dolly, której nazwisko nadal
było Carmelli nieznane, powiedziała:
- Nie rozumiem, dlaczego Robert zawsze chce robić coś innego niż wszyscy!
O wiele lepiej bawilibyśmy się na górze, a jeśli grają w ruletkę, to ja też chcę
grać!
Powiedziała to z rozdrażnieniem, lecz zaraz dodała:
- Zdaje się, że jutro wieczorem odbędzie się wielkie przyjęcie i wtedy
będziemy miały szansę zagrać.
- Nigdy nie grałam w ruletkę - wyznała Carmella.
- Och, nietrudno się tego nauczyć - roześmiała się Dolly. - Na tego rodzaju
przyjęciach zawsze bywa zabawnie, jeśli jest przyjęte, że panie, gdy mają
szczęście, zatrzymują wygraną, a gdy przegrywają - płacą ich partnerzy.
Carmella pomyślała z przerażeniem, że Gerry'emu nie wolno zagrać również
w ruletkę i zaczęła gorzko żałować, że przyszli na to przyjęcie. Była całkiem
pewna, że do niedzielnego wieczoru cała rzecz zakończy się klęską, Gerry
będzie winien jeszcze więcej pieniędzy, po czym powrócą do Londynu bez
naszyjnika.
Gra sir Roberta z Geraldem zdawała się przedłużać, toteż w końcu Dolly,
która mówiła o sobie i o tym, jak trudno jest kupić w Londynie naprawdę
piękne stroje, podskoczyła z wdziękiem i uprowadziła sir Roberta do cieplarni.
Gdy tylko oboje opuścili pokój bilardowy, Carmella powiedziała do Geralda
konspiracyjnym szeptem:
- Ta dama powiedziała, że jutro wieczorem będą grać w ruletkę.
- Wiem, słyszałem ją - odparł Gerry. - I cokolwiek powiesz, Mello, będę
musiał stwarzać pozory, że gram.
- Nie, Gerry, nie! Jak możesz? Gerry odłożył kij bilardowy na stojak.
- Myślisz, że wszystko na nic i że nie powinno nas tutaj być - powiedział.
- Byłoby cudownie, gdybym się tak nie martwiła - odpowiedziała Carmella.
- Wiem. I ja nie zmrużyłem ostatniej nocy oka, zastanawiając się, jak
znajdziemy ten przeklęty skarbiec, a jeśli znajdziemy, to jak się do niego
dostaniemy.
Mówiąc to, Gerry ziewnął.
- Doprawdy, jest już dość późno - powiedziała Carmella. - Przypuszczam, że
możemy pójść do łóżka?
- Dlaczego by nie? Właśnie tam udał się sir Robert.
- Do łóżka? Ależ Dolly powiedziała, że idą do cieplarni!
Ponieważ Gerry milczał, Carmella powiedziała:
- Nie chcesz powiedzieć... nie myślisz chyba... ? Gerry westchnął, po czym
wziął ją za rękę.
- Posłuchaj, Mello, wiesz, że nie powinnaś tutaj przebywać. Mama byłaby
zgorszona tym, że ty, taka młoda, ocierasz się o tych ludzi, nawet jeśli oni są
ważni. Więc nie myśl o nich, bądź dla nich po prostu miła i dobrze się baw.
- To wydaje się... dziwne, że oni mogą być zakochani... w kim innym niż ich
mężowie czy żony i... nikt nie jest... zgorszony!
- To gorszyłoby osoby takie, jak mama. Ale tak długo, jak nie ma skandalu,
tak długo, póki nic nie dostanie się do gazet i nikt nic nie mówi, nie ma
powodu, żeby ludzie nie bawili się dobrze, nawet jeśli są komuś poślubieni.
- Ależ... jestem pewna, że to coś złego! Gerald nic nie odpowiedział.
- Przepraszam... ja nie krytykuję - podjęła Carmella. - Ale jeśli moglibyśmy
już pójść do łóżka... mam na to ochotę.
- Jak mi wiadomo, w tym domu każdy robi to, co chce - powiedział Gerry. -
I, szczerze mówiąc, jestem śmiertelnie zmęczony.
Carmella rozumiała, że Gerald jest strapiony, lecz czuła także, że nie sposób
będzie zasnąć, kiedy tyle mają na głowie, tym bardziej że ona musi udawać
kogoś innego.
Z pokoju bilardowego przeszli do hallu, a kiedy zaczęli wchodzić po
wielkich schodach, zobaczyli przed sobą inną parę. Carmella właśnie miała
powiedzieć, że nie są jedynymi, którzy idą do łóżka, kiedy uświadomiła sobie,
że są to lady Brooke i lord Charles Beresford.
Ponieważ lady Brooke była dla niej miła, Carmella nie chciała myśleć, że
ona zachowuje się niemoralnie ani pamiętać, że w jakimś opisie wspaniałych
czynów lorda Charlesa wyczytała, że on ma żonę.
- Nie chcę... o tym myśleć... nie chcę - powiedziała sama do siebie Carmella
i, nie mówiąc nic do Geralda, szła spiesznie korytarzem do swej sypialni.
Gerry zrównał się z nią, gdy otwierała drzwi sypialni.
- Dobranoc, Gerry. Postaraj się zasnąć. Zamartwianie się na nic się nie zda.
Musimy tylko mieć nadzieję i modlić się, by wszystko się powiodło.
Gerald pocałował ją w policzek i, nic nie mówiąc, poszedł korytarzem do
swego pokoju, a Carmella, tak jak powiedziała jej Jeanne, pociągnęła za
dzwonek; i po kilku minutach pojawiła się pokojówka.
- Wcześnie pani wróciła, milady. Spodziewałam się pani o wiele później.
- Jestem zmęczona, Jeanne. I jego lordowska mość także.
- Nikt w tym domu nie jest zaskoczony, że idziecie do łóżka. Cała służba
mówiła po kolacji, że jest pani najładniejszą damą, jaką milord markiz tutaj
gościł.
- Naprawdę tak mówili?
- Naprawdę, i ja się zgadzam. Pani bardzo piękna! - odparła Jeanne z - jak
się wydawało Carmelli – dumą jak by to było jej zasługą.
Zdjęła właśnie suknię, kiedy rozległo się pukanie do drzwi i Jeanne poszła
otworzyć. Wróciła ze strojem do konnej jazdy, butami i małym melonikiem.
- To pokojówka lady Brooke - wyjaśniła. - Mówi, iż jej pani sądzi, że milady
będzie potrzebny ten strój.
- Rzeczywiście! Teraz będę mogła jeździć konno! Och, Jeanne, jakie to
emocjonujące!
- Dużo tu koni. Dużo jedzenia, dużo pieniędzy. Tres heurewc dla ludzi,
którzy je mają! - Jeanne wydawała się zazdrosna.
Carmella pomyślała, że jakkolwiek pod innymi względami jutrzejszy dzień
zapowiada się denerwująco, to czekają cudowna jazda na, była tego pewna,
wspaniałych, świetnych koniach.
Uwielbiała jeździć konno razem z ojcem, lecz on nawet z biegiem lat nigdy
nie mógł sobie pozwolić na najlepsze konie. Gdy wyjeżdżali na polowanie,
Cannella często zazdrościła kobietom, które nie jeździły tak dobrze jak ona, ale
dosiadały świetnych koni, podczas gdy ona musiała zadowalać się
pośledniejszymi.
Była tak podekscytowana, iż poszła spać postanawiając, że kiedy nadejdzie
jutro, postara się jeździć tak długo, jak tylko będzie mogła. Była pewna, że
Gerry byłby tego samego zdania, gdyby z nim o tym porozmawiała.
Zasnęła myśląc, że choćby nie wiadomo ile musieli nakłamać, a ona nie
wiadomo jak się bała, jazda konna jest właściwie tego warta.
Carmella obudziła się z pozbawionego marzeń snu. Szparami między
zasłonami sączyło się słońce, ale kiedy spojrzała na zegar, zobaczyła, że jest
dopiero szósta trzydzieści.
Jeanne powiedziała jej, że śniadanie podaje się najwcześniej o dziewiątej,
zaś Carmella czuła, że nie będzie mogła przeleżeć w łóżku jeszcze przez co
najmniej półtorej godziny. Rozsunęła zatem zasłony i zobaczyła, że park tonie
w słońcu, a znad jeziora unosi się delikatna mgła. Widok był tak czarowny, iż
Carmella poczuła, że musi pokazać go Gerry'emu.
Przyszło jej nagle do głowy, że biorąc pod uwagę to, co powiedział markiz,
nie ma żadnego powodu, by nie wybrała się na przejażdżkę konną. Otworzyła
drzwi, przez które wczorajszego wieczoru wszedł do niej Gerry. Znalazła się w
ładnym, gustownie umeblowanym buduarze, ozdobionym wieloma wazami
cieplarnianych kwiatów, które musiały pochodzić z oranżerii markiza. Przeszła
przez pokój i ostrożnie, nie chcąc budzić Gerry'ego, otworzyła drzwi, które z
pewnością prowadziły do jego sypialni. Tak jak przypuszczała, Gerry jeszcze
spał. Podeszła na palcach do łóżka i popatrzyła na brata; wydał jej się bardzo
młody i bardzo przystojny. Ale nawet teraz, we śnie, miał wyraz zmartwienia
na twarzy i drobną zmarszczkę między brwiami. Zauważyła, że łóżko wygląda
nieporządnie, jakby on przewracał się z boku na bok, zanim w końcu zasnął.
- Nie obudzę go - zdecydowała Carmella i na palcach wróciła tą samą drogą,
cicho zamykając za sobą drzwi. Postanowiła, że nie zważając na Gerry'ego
skorzysta ze sposobności, skoro się nadarza.
Lady Brooke nie myliła się, sądząc, że mają podobne wymiary, choć
Carmella w istocie była od niej nieco wyższa. Strój do konnej jazdy pasował
jednak, niemal jakby został dla niej uszyty. Żałowała więc, że tak nie jest,
ponieważ pochodził od Busbine'a, najlepszego w Londynie krawca strojów do
konnej jazdy.
Jako że zawsze starannie ubierała się na polowanie, nie miała żadnych
trudności z zawiązaniem krawata i porządnym ułożeniem włosów pod
melonikiem. Było dopiero piętnaście minut po siódmej, kiedy zeszła na dół i
zapytała zaspanego, zaskoczonego jej widokiem lokaja o drogę do stajni.
- Powiem, że chce pani konia, jeśli raczy pani zaczekać, milady -
zaproponował.
- Wolałabym pójść do stajni sama - odpowiedziała Carmella.
Stojąc we frontowych drzwiach, lokaj wskazał jej sklepione przejście na
drugim końcu domu, które, jak powiedział, prowadzi do stajni.
Podekscytowana czekającą ją jazdą Carmellaniemal biegnąc przemierzyła
dziedziniec i przez sklepioną bramę weszła na wybrukowane kocimi łbami
podwórze przed stajnią.
Zamiast stajennego, którego miała nadzieję zobaczyć, by mu powiedzieć,
czego chce, we wrotach stajni ukazał się wierzgający i stający dęba czarny
ogier, z trudem przytrzymywany przez dwóch chłopców stajennych. Za nimi
szedł markiz.
Spojrzał na nią zaskoczony.
- Dzień dobry, lady O'Kerry - powiedział. - Bardzo wcześnie pani wstała.
Obawiając się, że zirytował go jej widok, Carmella pośpiesznie wyjaśniła:
- Powiedział pan, że mogę jeździć konno, kiedy tylko zechcę.
- Oczywiście. Jestem tylko zdumiony, że nie śpi pani już, jak reszta moich
gości.
- Zatem mogę dostać konia?
- Oczywiście, że może pani! Proszę wejść i wybrać któregoś:
Zignorował tańczącego ogiera, pozostawiając go pod opieką dwóch
chłopców i wrócił do stajni, a Carmella podążyła za nim.
Stajnia, tak jak się Carmella spodziewała, była wspanialsza niż wszystkie,
jakie widziała. Była pewna, że takie też są zajmujące ją zwierzęta.
Zapomniawszy na chwilę o wszystkim, zajrzała najpierw do dwóch pierwszych
przegród, potem do trzeciej, czwartej, w końcu podeszła do piątej.
Stał w niej koń podobny do ogiera, którego miał zamiar dosiąść markiz.
- Ostrzegam panią! Muchołap potrafi być bardzo niesforny i dość mocno
szarpie - uprzedził ją markiz, widząc, że przygląda się koniowi.
- Czy mogę go dosiąść?
- Jest pani pewna, że sobie z nim poradzi?
- Wstydziłabym się bardzo, gdybym powiedziała; „tak", a on mi udowodnił,
że się mylę.
Markiz uśmiechnął się.
- Jak pani sobie życzy.
Wydał polecenie. Muchołap został szybko osiodłany i wyprowadzony na
podwórze. Carmella spodziewała się, że koń zostanie podprowadzony do kloca
do wsiadania, zamiast tego jednak markiz podniósł ją do siodła, po czym
dosiadłszy swego ogiera, ruszył przodem, jakby uważał, że musi wskazywać
drogę. Ponieważ ogier nadal trochę się popisywał, koń Carmelli robił to samo,
ona zaś pochyliła się do przodu, poklepała go i przemówiła doń cichym głosem.
Zanim markiz dojechał do połowy prowadzącej do jeziora alei, Muchołap już
się uspokoił.
Przejechawszy przez most nad jeziorem markiz ściągnął cugle i czekał, aż
Carmella się z nim zrówna.
- Wszystko w porządku? - zapytał. - Nigdy nie czułam się równie
szczęśliwa! Markiz spojrzał na nią tak, jakby podejrzewał, że ona wyolbrzymia
swe uczucia po to, by zrobić na nim wrażenie, ale Carmella znów pochyliła się,
przemawiając do Muchołapa, a koń słuchał jej, strzygąc uszami.
- Jedźmy - powiedział markiz. - Sądzę, że powinniśmy galopem wypędzić z
koni diabła, a zarazem wymieść pajęczyny z naszych głów.
Carmella miała ochotę powiedzieć, że w jej głowie nie ma żadnych
pajęczyn, przypomniała sobie jednak o swym strapieniu i pomyślała, że jest
ono bardziej podstępne i trudniejsze do pozbycia się niż to, o czym mówił
markiz.
Podążała za nim przez park i zauważyła, że on jedzie powoli, unikając
zajęczych nor i nisko wiszących gałęzi drzew. Z parku wyjechali na płaską,
doskonałą do galopu przestrzeń. Nie czekając na pozwolenie markiza, Carmella
popędziła przed siebie; nie było wątpliwości, że Muchołap zamierza ścigać się
z ogierem markiza i wygrać. Musieli przegalopować blisko milę, zanim markiz
powściągnął konia, zrozumiała więc, że musi zrobić to samo. Jechali łeb w łeb,
lecz dziewczyna wiedziała, że gdyby markiz dołożył starań, jego ogier
zwyciężyłby Muchołapa.
Zwolnili galop najpierw do truchtu, potem do stępa.
- To było cudowne! - wykrzyknęła Carmella. - Nigdy nie dosiadałam
lepszego konia niż Muchołap, ale doprawdy bardzo chciałabym mieć
sposobność pojechania na pańskim ogierze.
Powiedziała to bez zastanowienia i kończąc zdanie nabrała obawy, że markiz
uznaje za mocno aroganckie, lecz on uśmiechnął się i powiedział:
- Sądzę, że uznałaby go pani za dość trudnego do opanowania, choć, jeśli
wolno mi to powiedzieć, lady O'Kerry, jestem pod wielkim wrażeniem tego, jak
sobie pani radzi z Muchołapem.
Skończywszy mówić markiz roześmiał się, a kiedy Carmella spojrzała na
niego zdumiona, wyjaśnił:
- Pomyślałem sobie właśnie, że często drobne, kruche kobietki, które
wyglądają, jakby powiew wiatru mógł je zdmuchnąć, panują nad koniem lepiej
niż bardziej okazałe amazonki.
- Zapewne jest to komplement, więc dziękuję panu. Mój ojciec zawsze
mówił, że jestem dobrym jeźdźcem, ale myślę, że on mógł być nieobiektywnej
- A co Bramforde o tym myśli? - dopytywał się markiz.
- Gerry... Gerry jeździ konno, odkąd nauczył się raczkować. Zatem jest
równie szczęśliwy jak ja, kiedy ma przyzwoitego wierzchowca.
Carmella powiedziała to bez zastanowienia, a co powiedziała, uświadomiła
sobie dopiero wtedy, kiedy markiz zauważył:
- Zatem zna pani Bramforde'a od dawna! Myślałem, że właśnie się
poznaliście.
- Nie, oboje mieszkaliśmy w Gloucestershire - odparła sądząc, że to dobre
wytłumaczenie.
- I, oczywiście, jest pani w nim bardzo zakochana!
Cyniczny ton głosu markiza sprawił, że przez chwilę Carmelli trudno było
pojąć, o czym on mówi. Nie wiedząc, co odpowiedzieć, milczała. Patrzyła
prosto przed siebie, gdy zjeżdżali na pole, przez które wił się porośnięty przy
brzegach wierzbami strumień.
- Mam wrażenie, że uważa mnie pani za impertynenta - powiedział markiz
po chwili milczenia, która Carmelli wydała się bardzo długa.
Po czym dodał:
- Dlaczego Bramforde nie przyszedł dziś rano z panią, jeśli jest takim
miłośnikiem koni?
Carmella z ulgą porzuciła temat miłości.
- Zajrzałam do niego, ale on mocno spał. Wczoraj wieczorem był bardzo
zmęczony po grze w bilard i uznałam, że źle byłoby go budzić, choć wiem, że
bardzo chciałby się wybrać na przejażdżkę.
Nie zauważyła, że markiz, jakby zdziwiony, uniósł brwi. —To bardzo
taktownie z pani strony - powiedział. Carmella roześmiała się.
- Mam nadzieję, że Gerry też tak pomyśli. Obawiam się, że dowiedziawszy
się, iż dosiadałam konia tak wspaniałego, jak Muchołap, pomyśli, że
„wysadziłam go z siodła''.
- Albo będzie zazdrosny - zauważył markiz. Carmella spojrzała na niego
zdumiona. Przez chwilę nie rozumiała, co on sugeruje.
- Sądzę, że w stosunku do pana mogłaby to być zawiść, nie zazdrość -
powiedziała porywczo. - Ma pan wszystko, czego człowiek może chcieć, a
sądzę, że trudno opędzić się od myśli, że „okruchy ze stołu bogacza" nie są
szczególnie sycące.
I uznawszy, że on nie rozumie albo też, że krytykowanie go jest z jej strony
niewłaściwe, Carmella dała Muchołapowi ostrogę i pogalopowała przed siebie.
Po kilku minutach markiz ją dopędził.
- Widzę, lady O'Kerry - powiedział - że ma pani wielkie doświadczenie w
uciekaniu przed trudnymi pytaniami. Czy jest pani równie zręczna, kiedy
dochodzi do trudnych sytuacji?
- Nie wiem, co pan ma na myśli - odparła Carmella, po czym spiesznie
dodała: - Przepraszam, jeśli byłam niegrzeczna. Nie miałam takiego zamiaru.
- W żadnym razie nie była pani niegrzeczna. Była pani tylko szczera i
prawdomówna. I czy wolno mi; zupełnie uczciwie powiedzieć, że to lubię,
ponieważ; jest to rzadkie?
Carmella przemyślała to, co usłyszała.
- Chce pan powiedzieć, że ponieważ jest pan tak ważny i wzbudza pan taki
strach, ludzie mówią panu raczej to, co - jak sądzą - chce pan usłyszeć niż to,
co naprawdę myślą?
- Więc myśli pani, że wzbudzam strach?
- Oczywiście, że tak. Musi pan o tym wiedzieć!
- Czy pani się mnie boi?
- Bardzo, bardzo się pana bałam, zanim tutaj przyjechałam i zanim pana
poznałam..., ale wczoraj wieczorem był pan taki miły, kiedy poprosiłam, by nie
pozwolił pan Geraldowi grać w karty... i dziś rano był pan dla mnie taki miły...,
więc teraz czuję się lepiej!
Markiz pomyślał, że ona powiedziała to niemal jak dziecko, a jednocześnie
zdawał sobie sprawę, że tylko ktoś o bystrym, czujnym i być może przebiegłym
umyśle potrafiłby tak jasno ocenić sytuację.
- Zatem czy wolno mi powiedzieć, lady O'Kerry, iż mam nadzieję nigdy
więcej nie dać pani powodu, by się mnie pani bała?
- Ja także mam taką nadzieję! - powiedziała Carmella żarliwie.
Mówiąc to przypomniała sobie o naszyjniku Bramforde'ów i o tym, po co
ona i Gerry tutaj przybyli; zdała sobie sprawę, że już choćby z tego punktu
widzenia markiz jest przerażający!
Rozdział piąty
Tuż po dziewiątej, kiedy Carmella i markiz wrócili do Ingieton Hall. Gdy
wchodzili po schodach do drzwi frontowych, Carmella nieco nerwowo
zapytała:
- Czy mam się przebrać do śniadania?
- Myślę, że jest pani głodna - odpowiedział markiz - więc na pani miejscu
poszedłbym na śniadanie tak jak stoję, co też zamierzam zrobić.
Odłożywszy rękawiczki i bat na krzesło, Carmella wahała się chwilę, po
czym zdjęła mały melonik, który pożyczyła jej lady Brooke. Poprawiła przed
lustrem włosy, nie poświęcając im jednak wiele czasu, a następnie weszła z
markizem do pokoju śniadaniowego. Nie był on tak duży ani tak imponujący
jak jadalnia, ale światło słoneczne wpadało przez okna i Carmella, tak jak się
spodziewała, zobaczyła kredens zastawiony zakąskami w srebrnych
naczyniach, ze świecą' pod każdym, by utrzymać jedzenie w cieple.
Ku jej zaskoczeniu w pokoju nie było nikogo innego, a markiz, przeszedłszy
przez pokój i zrobiwszy przegląd dań, powiedział:
- Mam wrażenie, że inni moi goście się spóźnią, zatem pani i ja będziemy
jedli sami.
- Myślałam, że wszyscy poszli wcześnie spać, jako że była to piątkowa noc -
odparła Carmella. - Wszystkie panie mówiły o balach, na których były w tym
tygodniu i o tym, jakie są wyczerpane.
- A na którym balu pani była? - Ja nigdy nie byłam na balu!
Swoim zwyczajem powiedziała to bez zastanowienia, a kiedy na twarzy
markiza dostrzegła zdumienie, dodała szybko:
- Wie pan, że przez rok nosiłam żałobę.
- Ale przedtem mąż z pewnością zabrał panią na jakiś bal, nawet jeśli
żyliście na wsi?
Carmella potrząsnęła głową, unikając odpowiedzi.
- Jest tyle dań, że nie mogę się zdecydować, które wygląda najapetyczniej -
wyjaśniła pośpiesznie.
- Więc może spróbuje pani każdego? - zaproponował markiz. - Ale dobrze
wiem, lady O'Kerry, że znów unika pani odpowiedzi na moje pytanie.
W obawie, że się zarumieni, odwróciła od niego głowę i nałożyła sobie na
talerz potrawy z jednego z naczyń. Gdy wróciła do nakrytego na wiele osób
stołu, zawahała się, lecz pomyślała, że wyglądałoby to dziwnie, gdyby nie
usiadła obok markiza, zajęła więc miejsce, mając nadzieję, że nie jest to
miejsce lady Sybil czy innego z jego ważniejszych gości.
Markiz nałożył sobie na talerz przy kredensie, po czym sam usiadł, mówiąc:
- Nie martwi to pani, że Bramforde jeszcze śpi? Może kiedy się obudzi,
będzie dopytywał, co się z panią stało?
- Gerry nie będzie się o mnie martwił. A jeśli w ogóle o mnie pomyśli,
będzie pewien, że wybrałam się na przejażdżkę konną.
I tym razem Carmella nie dostrzegła zdumienia w jego oczach. Markiz nic
nie powiedział, tylko nalał jej i sobie kawy, która stała przed nimi na tacy.
- Proszę mi powiedzieć, którego konia zgłosi pan w tym roku do wyścigu o
Złoty Puchar w Ascot? - zainteresowała się Carmella, czując, że konie to
bezpieczny temat konwersacji.
Uważnie słuchała tego, co mówi markiz, lecz kiedy do pokoju weszło kilku
jego gości, rozmowa sam na sam stała się niemożliwa.
Tego dnia lady Sybil była wobec niej rozmyślnie niegrzeczna. Choć
początkowo Carmella była tym zdumiona, później zrozumiała, iż to dlatego, że
rano jeździła konno z markizem.
- Musi pani być bardzo wytrzymała, żeby tak wcześnie wstawać, lady
O'Kerry - powiedziała lady Sybil oschłym tonem, który wprawił Carmellę w
niepokój . - Obawiam się, że nigdy nie byłam jedną z tych zapalonych do
polowania i rozmiłowanych w koniach kobiet, które zwykle ochlapane są
błotem i cuchną stajnią!
Kilka kobiet roześmiało się, a jedna z nich zauważyła:
- Nikt nie mógłby ci tego zarzucić, Sybil, za to jesteś twarda pod innymi
względami, o których wolałybyśmy nie wspominać!
- Nie boję się przyznać, że jestem twarda, kiedy ktoś próbuje mi zabrać coś,
co należy do mnie - odparła lady Sybil. - Jestem wtedy gotowa walczyć każdą
dostępną bronią.
Ponieważ było całkiem jasne, co lady Sybil insynuuje, Carmella wstała ze
swego miejsca i ruszyła przez pokój. Chciała z kimś porozmawiać, by nie
rzucało się w oczy, jak bardzo jest wzburzona sposobem, w jaki lady Sybil ją
atakowała. Gerry jednak gdzieś zniknął i Carmelli wydawało się, że w pokoju
nie ma nikogo, kto interesowałby się nią choć trochę. Wtedy przyszła jej na
ratunek lady Brooke.
- Proszę podejść i porozmawiać ze mną, lady O'Kerry - powiedziała. -
Jestem pewna, że tak jak ja uważa pani konie markiza za zachwycające, a
słyszę, że po lunchu wszyscy wybieramy się na przejażdżkę.
- Jestem pani bardzo zobowiązana za pożyczenie mi stroju do konnej jazdy -
powiedziała cichym głosem Carmella, mając nadzieję, że lady Sybil jej nie
podsłucha. - Cudownie było dosiąść konia lepszego niż wszystkie, na jakich
przedtem jeździłam.
- Musi pani kiedyś przyjechać i zatrzymać się u mnie w Easton. Pokażę pani
wtedy moje stajnie. Będę bardzo zawiedziona, jeśli nie uzna pani, że dorównują
stajniom markiza, jeśli ich nie przewyższają!
- Co o mnie mówisz? - zapytał jakiś głos.
Carmella wzdrygnęła się, uświadamiając sobie, że kiedy one rozmawiały,
markiz wszedł do pokoju, a ona go nie zauważyła.
- Mówiłam lady O'Kerry, że mam nadzieję, iż moje konie wydadzą jej się
równie dobre jak twoje - powiedziała Daisy Brooke z uśmiechem. - Ale
poczuję się pewniej, kiedy zobaczę te, które obiecałeś mi pokazać;
- To może teraz pójdziemy je obejrzeć? - zaproponował markiz.
- Och, to mi przypomina - powiedziała Daisy Brooke - że chcę zobaczyć
twój skarbiec, kiedy już pokażesz mi konie.
Na twarzy markiza pojawił się wyraz zaskoczenia, zaś lady Brooke mówiła
dalej:
- Powiedziałeś Brookiemu, że masz jeden z tych skarbców z zamkiem
szyfrowym, które są o wiele lepsze niż stare, a ponieważ Brookie ciągle się
martwi o moje klejnoty, powiedziałam mu, że obejrzę twój skarbiec i
zdecyduję, czy zainstalujemy taki w Easton.
- Będę zachwycony, mogąc ci go pokazać - powiedział markiz. - Pójdziemy
go obejrzeć po herbacie.
Carmella wzięła głęboki oddech i powiedziała z trudem:
- Czy ja także mogę go zobaczyć? Słyszałam o skarbcu z zamkiem
szyfrowym, ale nigdy nie miałam sposobności obejrzeć żadnego.
- Obejrzymy zatem skarbiec razem - powiedziała lady Brooke. - A kiedy już
do niego dotrzemy, zmusimy Tyrona do pokazania nam diademów Ingletonów.
Roześmiała się i dodała:
- On zawsze utrzymuje, że jego diademy są lepsze od moich, ale ponieważ
nie chce się ożenić i trzyma je w ukryciu, nie mam całkowitej pewności, czy się
przechwala, czy mówi prawdę.
- Pokażę wam klejnoty rodzinne - obiecał markiz wielkodusznie. - I
pozwólcie mi dodać, że zamierzam trzymać je w skarbcu jeszcze przez wiele
lat.
- Och, Tyronie, jak możesz być taki uparty! - wykrzyknęła lady Brooke. -
Wiem, że pewnego dnia będziesz się musiał ożenić, żeby mieć dziedzica, bo
jeśli nie, to ten twój straszny, nudny wuj odziedziczy tytuł! Nie mogę znieść
myśli o tym, co on zrobiłby z tego pięknego domu, który jest pod każdym
względem doskonały.
- Ależ pochlebiasz mi! - powiedział markiz. - Ale nawet po to, żeby ci zrobić
przyjemność, Daisy, nie zamierzam dać się zaciągnąć do ołtarza.
- Dopilnuję tego - powiedziała lady Sybil. Podczas gdy markiz mówił, lady
Sybil przeszła przez pokój, przyciągana przez niego jak przez magnes, po czym
wsunęła mu rękę pod ramię i spojrzała na niego spod rzęs.
- Dobrze nam tak, jak jest - powiedziała. - I Tyron, jak słusznie mówi, musi
trzymać swoje brylanty w skarbcu.
Markiz uwolnił się z uścisku lady Sybil i wyciągnął rękę do lady Brooke.
- Chodź zobaczyć moje konie - powiedział. - Cenię sobie twoją opinię, Daisy
i chcę się nimi przed tobą pochwalić.
- Jakże mogłabym oprzeć się takiemu zaproszeniu? - uśmiechnęła się lady
Brooke.
Wsunęła rękę w dłoń markiza i razem poszli w stronę drzwi, pozostawiając
lady Sybil patrzącą za nimi z mocno zaciśniętymi ustami.
Jakby musząc wyładować na kimś gniew, lady Sybil powiedziała do
Carmelli:
- Myślę, że nachalność to irlandzka cecha, lady O'Kerry i nie rozumiem,
dlaczego nie biegnie pani teraz za markizem, żeby pani nie uciekł!
Wydawszy na zakończenie coś w rodzaju warknięcia i nie czekając na
odpowiedź Carmelli, odeszła.
Wszystko to miało miejsce na krótko przed lunchem, lecz Carmella,
roztrzęsiona, poszła na górę do swej sypialni. Jeanne nie było, co przyjęła z
ulgą, ponieważ pokojówka nie przestałaby jej besztać o to, że wybrała się na
przejażdżkę nic o tym nie mówiąc i, oczywiście, bez należytego makijażu na
twarzy.
- Sądziłam, że jest za rano, żeby cię budzić - wyjaśniła wcześniej nieco
niezręcznie Carmella.
- Mamselle kazała mi czuwać nad panią. A beze mnie pani twarz wygląda
młodo, bardzo młodo! Nie jak u damy, która straciła męża.
- Przykro mi - powiedziała pokornie Carmella. - Już będę o tym pamiętać.
Powiedziała sobie, że choć jeździła konno z markizem i jadła z nim
śniadanie, jest mało prawdopodobne, że on zauważył, iż wyglądała inaczej niż
poprzedniego wieczoru. Jednakże Jeanne beształa Carmellę; przez cały czas,
kiedy przebierała ją w jedną z ładnych, dziennych sukien pożyczonych przez
mademoiselle Yvonne, układając jej włosy, malując oczy i usta tak, jak
poprzedniego dnia.
- Teraz jest pani chic i bardziej dojrzała - powiedziała wreszcie, kiedy
skończyła. - Ale proszę wyglądać na trochę znudzoną, milady. Les grandes
dames sont toujours blasees.
Carmella roześmiała się.
- Bardzo trudno jest być blasee tutaj, gdzie wszystko jest takie wyborne i
interesujące!
Po czym zbiegła po schodach, obawiając się, że coś ją ominie, a wiedziała,
że już nigdy nie zobaczy takiego luksusu ani nie będzie przebywać w tak
pięknym otoczeniu.
Po lunchu, podczas którego było beztrosko i wesoło mimo dąsów i
kąśliwości lady Sybil, wszyscy wybrali się na przejażdżkę konną. Damy
przebrały się zadziwiająco szybko i całe towarzystwo ruszyło kawalkadą na
koniach markiza w stronę toru wyścigowego, który kazał zbudować w
odległości około mili od domu.
Tor ciągnął się za parkiem, po przeciwnej stronie niż ta, gdzie rano Carmella
jeździła konno z markizem. Nigdy nie widziała prywatnego toru wyścigowego,
była więc olśniona. Dłuższy, niż się spodziewała, miał też wyższe przeszkody,
ale wiedziała, że poradziłaby sobie z nimi.
Markiz nadal poświęcał wiele uwagi lady Brooke, lecz teraz był z nimi lord
Charles, ten jednak, choć jak na żeglarza jeździł dobrze, nie mógł równać się z
markizem czy Gerrym. Carmelli wystarczyło spojrzeć na brata, by wiedzieć, że
jest w swoim żywiole i że na chwilę zapomniał o swym strapieniu z powodu
pieniędzy i naszyjnika. Myślał tylko o koniu, którego dosiadał i który
dostarczał mu takiej samej przyjemności, jaką odczuwała tego ranka Carmella,
siedząc na Muchołapie.
Gerry był tak podekscytowany, iż zapomniał, że powinien okazywać
względy Carmelli. Gawędził z ożywieniem z kilkoma mężczyznami i zdumiał
się, kiedy lady Sybil podjechała i zaczęła z nim rozmawiać w sposób, który
wydał mu się bardzo dla niego pochlebny, a ponieważ nie wiedział, że lady
Sybil jest zirytowana na Carmellę, a także na lady Brooke, o której sądziła, że
monopolizuje markiza, był zachwycony jej względami. Wiedząc, czego po nim
oczekiwano, powiedział jej kilka komplementów, które wyraźnie zachęcały do
flirtu. W zamian lady Sybil pochlebiała mu zręcznie w sposób, w którym była
mistrzynią.
Sybil Greeson miała dopiero dwadzieścia sześć lat, ale w ostatnich latach
nauczyła się przyciągać mężczyzn i już sposób, w jaki na nich patrzyła,
sprawiał, że czuli się bardzo męscy i godni pożądania.
Zatrzymała Gerry'ego u swego boku aż do chwili, kiedy markiz powiedział,
że panowie będą współzawodniczyć ze sobą w skokach przez przeszkody.
Uznał przy tym, że dla dam przeszkody są za wysokie.
- Obrażasz nas! - powiedziała lady Brooke. - Ja osobiście mam stanowczy
zamiar przeskoczyć przez każdą przeszkodę tylko po to, żeby ci udowodnić, że
się mylisz!
Zauważyła, że Carmella jej się przysłuchuje.
- Proszę ze mną, lady O'Kerry - powiedziała. - Jestem pewna, że pomoże mi
pani udowodnić tym panom, że jesteśmy równie dobre, jak oni, jeśli nie lepsze.
Nie czekając na odpowiedź, lady Brooke popędziła przed siebie i stylowo
wzięła pierwszą przeszkodę z zapasem trzydziestu centymetrów, a Carmella
podążyła za nią.
Ruszając z kopyta usłyszała tylko, jak markiz mówi:
- Nie, lady O'Kerry, sądzę, że to niedobre dla pani...
... i już jej niebyło!
Siedziała na koniu, który był jeszcze bardziej ognisty niż Muchołap, i
przeniósł ją nad pierwszą przeszkodą w sposób, który powiedział jej, że obawy
markiza są nieuzasadnione. Lady Brooke nadal ją wyprzedzała. Kiedy obie
pędziły po torze, biorąc każdą przeszkodę z mistrzostwem, któremu niktnie
mógłby zaprzeczyć, markiz powstrzymywał wszystkich przed podążeniem ich
śladem. Całe towarzystwo patrzyło, jak w połowie okrążenia Carmella zmusiła
swego konia do wyprzedzenia konia lady Brooke. Zrobił to aż nazbyt chętnie,
jako że przyzwyczajony był do ścigania się podczas treningów z innymi końmi
markiza. Następną przeszkodę oba konie wzięły prawie jednocześnie.
Carmella i lady Brooke, choć nie podejmowały współzawodnictwa, jechały
najszybciej jak mogły i każda z kobiet zdecydowana była zwyciężyć tę drugą.
Przy ostatniej przeszkodzie znów trudno byłoby powiedzieć, która była
pierwsza, w następnej jednak chwili Carmella, zupełnie jakby dokonała tego
tylko siłą woli, przemknęła obok stojącego przy słupku mety markiza o pół
długości przed lady Brooke.
Rozległy się brawa, a Carmella zawróciła konia i dołączyła do towarzystwa.
Daisy Brooke, zbliżywszy się do Carmelli, powiedziała ze swą zwykłą
słodyczą:
- Wspaniale jeździ pani konno, lady O'Kerry, ale następnym razem będę się
ścigać z panią na jednym z moich koni!
- Mam nadzieję, że będzie następny raz - odparła Carmella.
- Będę na to nalegać - powiedziała lekko lady Brooke.
Podjechały do markiza i lady Brooke, wyraźnie przekomarzając się z nim,
powiedziała:
- Następnym razem, Tyronie, będziesz musiał dać mi lepszego konia! To
biedne stworzenie jest doprawdy za stare i za powolne dla mnie!
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a markiz powiedział:
- Obie, jak dobrze wiecie, jechałyście wspaniale, a teraz cała reszta pokaże
wam, jak się to robi.
Większość kobiet, wraz z lady Sybil, oświadczyła, że woli nie ryzykować
skakania przez przeszkody. Kiedy mężczyźni bardzo dobrze wywiązali się z
zadania (choć Carmella uznała, że markiz ich przewyższa!), wszyscy wrócili
inną drogą do domu.
Lady Sybil nadal monopolizowała Geralda i Carmella nie miała sposobności
powiedzieć mu ekscytującej nowiny, że rzecz nie do wiary! - markiz pokaże jej
skarbiec.
Dopiero kiedy weszła na górę przebrać się przed herbatą, posłała Jeanne, by
zobaczyła, czy Gerald jest w swej sypialni, a dowiedziawszy się, że jest,
pośpieszyła do niego przez buduar.
Gerald był sam, bez pokój owca. Zamknąwszy za sobą drzwi, Carmella
oznajmiła:
- Mam ci coś do powiedzenia!
- Nigdy nie spędziłem przyjemniejszego popołudnia! - wykrzyknął Gerald. -
Ach, Mello, dlaczego ja nie mogę mieć takiego domu i takich koni? Podczas
przejażdżki myślałem, jak łatwo byłoby zbudować u nas tor wyścigowy.
- Wiem, mój drogi, ale to niemożliwe. A teraz musimy myśleć o tysiącu
funtów, które jesteś winien markizowi.
- Niech go diabli! Dlaczego on ma tak wiele, kiedy my nie mamy nic? To
niesprawiedliwe!
Mówił, jakby był małym chłopcem, któremu odebrano ulubioną zabawkę.
Carmella objęła go ramieniem.
- To na nic, mój drogi, musisz spojrzeć faktom w twarz. A ja przyszłam ci
powiedzieć, że po herbacie obejrzę razem z lady Brooke skarbiec.
Gerry od razu skupił uwagę na siostrze.
- Jak zdołałaś tego dokonać?
Carmella opowiedziała mu o tym, co usłyszała od lady Brooke i o obietnicy
markiza, że pokaże im skarbiec i klejnoty Ingletonów.
- Naszyjnik też tam będzie - powiedział Gerald. - Jeśli będziesz mogła,
zobacz, gdzie leży. I jeśli jest to, tak jak mówisz, skarbiec z zamkiem
szyfrowym, na litość boską, spróbuj poznać szyfr, kiedy markiz będzie otwierał
zamek.
- Chcesz powiedzieć... spodziewasz się, że ja go później,.. otworzę? -
zapytała przestraszonym głosem Carmella.
- Ja pójdę z tobą. Ale nie na wiele się przydam, jeśli nie poznasz szyfru.
- Och, Gerry, to takie straszne!
- Wiem, wiem! - zgodził się Gerry. - Ale musimy pomyśleć o mamie. Jeśli
się wyda, że naszyjnik jest fałszywy, co ludzie powiedzą na wieść o tym, że
sprzedała prawdziwe szafiry?
Carmella pomyślała, że on powinien był zastanowić się nad tym wtedy,
kiedy przegrywał naszyjnik, ale nic nie powiedziała.
Kiedy Jeanne pomogła jej zmienić suknię i ułożyła włosy, Carmella zeszła
na dół, przerażona i przekonana, że zawiedzie Gerry'ego, choćby on był
najlepszej myśli.
Herbatę podano w oranżerii, gdzie pochodzące z Hiszpanii drzewka
pomarańczowe obsypane były owocami, niedojrzałymi jeszcze, ale już lekko
złotymi. Carmella nigdy przedtem nie widziała czegoś takiego. Była
oczarowana kwiatami, które rosły w oranżerii, choć usłyszała, jak ktoś
powiedział, że cieplarnia robi jeszcze większe wrażenie. Patrząc na azalie,
które, jak jej powiedziano, markiz sprowadził z Indii i na orchidee, które
pochodziły z wielu stron świata, pomyślała, iż to zrozumiałe, że Gerry odczuwa
zawiść i że, być może, każdy inny mężczyzna spośród gości markiza czuje to
samo.
Wydawało jej się niepojęte, że ktoś, kto tyle posiada, wygląda na cynika, a
kiedy się nie uśmiecha na znudzonego.
- W jaki sposób, mając to wszystko, można być znudzonym - powiedziała do
siebie szeptem i wzdrygnęła się lekko, gdy zobaczyła stojącego obok niej
markiza.
- Nad czym się tak pani zamyśliła, lady O'Kerry? - zapytał.
- Podziwiałam... pańskie orchidee - odpowiedziała z lekkim wahaniem.
- I o czym jeszcze pani myślała? Carmella uznała, że jest spostrzegawczy,
skoro zauważył, że myślała o czymś jeszcze.
- Zastanawiałam się, jak to możliwe, że mając to wszystko, jest pan...
znudzony - odpowiedziała Carmella, ponieważ powiedzenie mu prawdy
wydało jej się naturalne.
- Uważa pani, że jestem znudzony? - zapytał ostro.
- Czasami wydaje się pan taki. A także...
- Proszę dokończyć zdanie!
- Będę niegrzeczna. Ale sam mnie pan prosił... - I chcę usłyszeć odpowiedź!
- Bardzo dobrze - powiedziała nieco wyzywająco. - Wydaje się pan
wzgardliwy i cyniczny, nie zaś szczęśliwy, jaki powinien pan być. Dlaczego nie
jest pan... szczęśliwy?
Ku jej zaskoczeniu słowa gładko wypływały z jej ust. Markiz popatrzył na
nią.
- Być może pewnego dnia dam pani odpowiedź, ale teraz zabieram lady
Brooke, żeby obejrzała brylanty Ingletonów Powiedziała pani, że pragnie pójść
z nami?
- Tak... oczywiście - przytaknęła Carmella.
Serce zabiło jej, ponieważ była pewna, że wobec tego, co zobaczy, plan
Gerry'ego wyda się jeszcze trudniejszy, niż jest.
Lady Brooke czekała na nich w drugim końcu oranżerii. Gdy szli z
markizem w jej stronę, Carmella zobaczyła Geralda i lady Sybil siedzących
obok siebie i rozmawiających poufale. Gdy ich mijali, lady Sybil rzuciła
markizowi prowokujące, wyzywające spojrzenie, jakby chciała powiedzieć, że
go przekreśla. On jednak zdawał się tego nie zauważać; dołączywszy do lady
Brooke, udali się wszyscy długim korytarzem do hallu, a następnie do drugiego
skrzydła domu.
- Gdzie trzymasz skarbiec? - zapytała lady Brooke z ciekawością. - Ja
trzymam swój w sypialni.
- Mój jest na to o wiele za duży - odparł markiz. - Umieściłem go więc w
pokoju mojego sekretarza, tak żeby on przez większą część dnia miał skarbiec
na oku.
- A w nocy? - zapytała lady Brooke.
- W nocy dwaj strażnicy obchodzą co godzinę dom i ilekroć przechodzą
obok pokoju mego sekretarza, rzucają okiem na skarbiec.
- To się wydaje bardzo rozsądne - powiedziała lady Brooke. - Ale tam, gdzie
chodzi o kobiety, brylanty bezustannie wędrują z góry na dół, sądzę więc, że
lepiej się mają w sypialni, co może odkryjesz, kiedy się ożenisz.
- Przestań mnie swatać, Daisy! - powiedział markiz z rozbawieniem. - Jeśli
myślisz, że zamierzam poślubić jedną z tych nieznośnych debiutantek, które
paradują przede mną na Wiosennej Wyprzedaży, to się grubo mylisz!
Lady Brooke zachichotała. - Wiosenna Wyprzedaż! Czy tak nazywasz bale
na początku sezonu?
- To trafna nazwa - powiedział markiz. - Każda matka gotowa jest sprzedać
swą córkę za najwyższy tytuł jakiego zdoła dosięgnąć, a ja znajduję się dość
wysoko na drabinie!
Mówił z taką pogardą w głosie, że Carmella miała ochotę mu powiedzieć, iż
nie przystoi mu takie uczucie. Ale kiedy nagle spojrzał na nią, zrozumiała, że
on wie, o czym ona myśli i zarumieniła się.
Pokój sekretarza był duży, zapełniony szafkami na akta i teczkami, zaś jego
ściany pokryte były mapami posiadłości. Pod jedną ze ścian stał bardzo duży
skarbiec, o wiele większy, niż Carmella oczekiwała.
Daisy wydała okrzyk zachwytu.
- Więc to jest skarbiec z zamkiem szyfrowym! Jakie to interesujące! Proszę
cię, pokaż mi, jak on działa!
- Właśnie mam zamiar to zrobić! - powiedział dobrodusznie markiz.
Podszedł do skarbca, po czym powiedział jakby do siebie:
- Co też Maynard mówił mi o tej nowej kombinacji? Zmieniamy ją mniej
więcej co miesiąc. Ach, przypominam sobie! Maynard otrzymał klasyczne
wykształcenie, wiec wykorzystuje bogów i boginie o czteroliterowych
imionach. W tym miesiącu jest to JUNO.
- Pokaż mi, jak to działa - dopraszała się Daisy Brooke.
Markiz pochylił się i zaczął obracać zamkiem szyfrowym. Zamek
zatrzymywał się kolejno na czterech literach, które wymienił markiz, a potem
drzwi skarbca się otwarły. Carmella spostrzegła, że zawartość była porządnie
ułożona na stalowych półkach. Wszystko było zapakowane albo w bibułkę,
albo w rypsowe woreczki.
- Czy trzymasz tutaj srebro? - zapytała lady Brooke.
- Nie, nie ma na nie dość miejsca - wyjaśnił markiz. - Srebro trzymam w
przechowalni naczyń stołowych, w innym skarbcu, który wkrótce będę musiał
wymienić, ponieważ jest to skarbiec starego typu, zamykany na klucz.
I, jakby sądził, że jego słuchaczki uważają takie i postępowanie za
ryzykowne, dodał:
- Jeden z moich lokajów zawsze śpi w przechowalni, co oznacza, że dzień i
noc skarbiec jest lepiej i lub gorzej strzeżony.
Daisy Brooke uśmiechnęła się i powiedziała:
- U nas jest tak samo, a kiedy słyszę o kradzieżach w innych domach,
zawsze myślę, że jest to wina właścicieli.
- Wobec tego mam nadzieję, że nie uznasz mnie za nieudolnego.
Mówiąc to, markiz wyciągnął z głębi drugiej półki od dołu kasetkę obitą
czerwoną skórą, z herbem markiza na wieku. Kiedy otworzył ją, Carmella
zobaczyła, że zawiera ona diadem piękny jak ze snu.
- Moja matka zawsze nosiła ten diadem na otwarcie obrad parlamentu -
powiedział markiz.
Daisy Brooke wzięła diadem z wyściełanego aksamitem puzderka.
- Jest piękny, Tyronie, większy od mojego! I kamienie są większe!
- Mój dziadek przywiózł wiele brylantów z Afryki - wyjaśnił markiz. - I
zawsze mi mówiono, że są to brylanty błękitnobiałe. Pamiętam, iż jako mały
chłopiec uważałem, że matka, kiedy przychodziła mi powiedzieć dobranoc w
diademie na głowie, wygląda jak królowa wróżek.
- Każda matka tak powinna wyglądać w oczach swoich dzieci - powiedziała
cicho Daisy Brooke. - Ale jak możesz znieść, żeby coś tak pięknego było
zamknięte w skarbcu, zamiast błyszczeć na głowie jakiejś uroczej kobiety?
- Przysiągłem sobie - powiedział markiz po chwili milczenia - że tylko moja
żona będzie nosić ten diadem, o ile w ogóle będę miał żonę.
- O, nieba! - wykrzyknęła Daisy Brooke. - Co za szkoda, że już jestem
zamężna! Inaczej, drogi Tyronie, mogłabym wyjść za ciebie choćby dla twoich
klejnotów.
Carmella spostrzegła, że gdy Daisy mówiła to na swój nagabujący sposób,
usta markiza zacięły się w cienką linię, a oczy nagle pociemniały. Jakby z
trudem nad sobą panując, wziął z rak Daisy diadem, odłożył do puzderka i
położył na tej samej półce skarbca, z której je wziął. Potem otwierał kasetkę za
kasetką, jedną zawierającą naszyjnik z pięcioma rzędami brylantów, inną - z
mniejszym diademem na uroczystości mniej ważne niż otwarcie obrad
parlamentu. Były tam też bransoletki na oba nadgarstki i pierścionek I z
brylantem, który rzucał ognie głębokie i jasne jaki gwiazda, kiedy markiz
trzymał go w dłoni.
Daisy Brooke i, oczywiście, Carmella oglądały j wszystko z zachwytem.
Potem markiz pokazał im garnitury innych kosztowności, które zgromadziły
jego matka i babka. Były tam diademy, naszyjniki, bransoletki i kolczyki ze
wszystkimi możliwymi kamieniami. Był garnitur szafirowy, perłowy, a także
szmaragdowy z Indii, o którym Daisy Brooke powiedziała, że jest jedyny w
swoim rodzaju i przewyższa pięknością wszystko, co ktokolwiek w
towarzystwie, z księżną Walii włącznie, posiada.
Kiedy dotarli do czwartej półki, markiz zawahał się przez chwilę, a Carmella
wyczuła, że on myśli o naszyjniku Bramforde'ów i nabrała pewności, że
właśnie tam został on odłożony. Przez małą chwilę zastanawiała się, czy
poprosić markiza o pokazanie jej naszyjnika, tak żeby wiedziała, gdzie go
znaleźć, uznała jednak, że byłoby to bardzo niemądre oraz że ważne, aby lady
Brooke nie wiedziała, iż markiz wygrał naszyjnik od Geralda.
Markiz, jakby myśląc o tym samym, spojrzał na Carmellę i zamknął
skarbiec.
- To już, moje panie, koniec pokazu - powiedział. - Mam nadzieję, że się
wam podobał.
- Nigdy nie widziałam takich cudownych klejnotów - entuzjazmowała się
Daisy Brooke. - Musisz je pokazać księżnej Alexandrze, Tyronie, kiedy
następnym razem przyjedzie do Ingleton. Wiem, że będzie olśniona, a te
klejnoty są piękniejsze niż wszystko w królewskiej kolekcji!
- Chciałbym tak myśleć - odparł markiz.
Zamknął drzwi skarbca i zaczął ustawiać szyfr. Śledząc ruchy jego rąk
Carmella zrozumiała, że bez trudu może je powtórzyć, po czym zadała sobie
gorzkie pytanie, jak mogłaby się zniżyć do ukradzenia czegokolwiek, nawet
naszyjnika, który należał do jej matki. Myśl ta zatrwożyła ją, więc Carmella
odeszła na bok i nieobecnymi oczyma zaczęła wpatrywać się w jedną z map na
ścianie.
- Powiedzmy, że powiem markizowi prawdę - pomyślała. - Co on by
powiedział? Co by zrobił?
Po czym sama sobie powiedziała, że gdyby to zrobiła, zdradziłaby.
Gerry'ego, co więcej, musiałaby wyznać, że nie jest lady O'Kerry, lecz siostrą
Geralda, głęboko zatroskaną jego szalonym postępowaniem, utratą naszyjnika i
jednocześnie tysiąca funtów.
Myślała o tym, jak niewiele znaczy dla markiza tysiąc funtów, kiedy
usłyszała jego głos:
- Odprowadzę was teraz. Przypuszczam, że obie chcecie odpocząć przed
kolacją.
- Uważam, że to dobry pomysł po całej tej ciężkiej jeździe - roześmiała się
Daisy Brooke. - A jestem pewna, że zaplanowałeś dla nas interesujący wieczór.
- Mam nadzieję, że uznacie go za interesujący - powiedział markiz. -
Zaprosiłem wiele osób na kolację, a po kolacji w sali balowej będzie grała
orkiestra, choć naturalnie dla chętnych będą i inne rozrywki.
- To brzmi zachwycająco! - wykrzyknęła Daisy Brooke. - Wiesz, Tyronie,
jesteś wspaniały jako gospodarz i pod każdym innym względem.
- Staram się. Lecz lady O'Kerry nadal wydaje się zmartwiona i obawiam się,
że zawodzę, jeśli o nią chodzi.
Carmella spostrzegła, że lady Brooke patrzy na nią zdumiona i nie mogła
powstrzymać rumieńca.
- Och, nie, to nieprawda - powiedziała. - Nigdy nie bawiłam się lepiej niż
dzisiaj i dziękuję panu za pokazanie mi pańskich pięknych klejnotów
rodzinnych.
Starała się mówić naturalnie, mimo iż czuła, że markiz znów patrzy na nią
tym przenikliwym spojrzeniem. Podejrzewała, że on czyta w jej myślach tak,
jak ona potrafi czytać w j ego i że zna prawdę. Sama sobie wydała się
śmieszna, więc kiedy wracali do hallu, kosztem wielkiego wysiłku zdołała
mówić normalnie. Gdy doszli do schodów, lady Brooke powiedziała: -
Dziękuję ci, drogi Tyronie, za tę wyjątkową rozrywkę, która sprawiła mi wielką
przyjemność! A teraz odszukam Charlesa i powiem mu, że zamierzam
odpocząć - i odeszła, kierując się ku oranżerii.
- Ja także chcę panu podziękować, zanim pójdę na górę - powiedziała
Carmella.
- Pragnąłbym, żeby mi pani powiedziała, co ją trapi - powiedział markiz.
- Nie rozumiem, dlaczego pan... mówi, że jestem... strapiona - odparła z
wahaniem Carmella.
- Czy mam powiedzieć, że pani oczy są bardzo wyraziste? Odkąd pani
przybyła, mój instynkt mówi mi, że jest pani kimś innym, niż się wydaje.
Carmella patrzyła na niego osłupiała.
- Ależ... wyobraża pan sobie coś... co nie jest prawdą i znów... przeraża mnie
pan... czego przyrzekł pan nie robić - powiedziała w końcu z zakłopotaniem.
- Staram się nie wzbudzać w pani strachu, lecz czuję się ogromnie
zawiedziony, że nie pozwala pani sobie pomóc.
To, co powiedział markiz, wzbudziło w Carmelli jeszcze większy lęk, że on
odgadnie jej sekret.
Odwróciła się i już postawiła stopę na dolnym stopniu schodów; a rękę
położyła na poręczy, kiedy markiz powiedział:
- Jeśli mi pani zaufa, znajdzie pani we mnie bardzo dobrego przyjaciela.
Chcę pani pomóc.
Carmella znów poczuła pokusę, by powiedzieć mu o wszystkim, lecz
wiedziała, że nie wolno jej tego zrobić. Gerry nigdy by jej tego nie wybaczył!
Dobrze wiedziała, że dług karciany jest długiem honorowym, że muszą go
spłacić, choć nie miała najmniejszego pojęcia, jak to zrobią.
Wzrok markiza tylko na chwilę zatrzymał spojrzenie Carmelli, lecz ona
miała wrażenie, że przyciągają z dziwną, magnetyczną siłą, której ona nie
rozumiała, ale którą czuła. Z westchnieniem, które zabrzmiało niemal jak płacz
schwytanego w pułapkę zwierzątka, Carmella uciekła od niego, biegnąc po
schodach najszybciej, jak mogła.
Dotarłszy do podestu, popędziła korytarzem do swego pokoju i dopiero
kiedy zamknęła za sobą drzwi, uświadomiła sobie, że serce bardzo dziwnie bije
jej w piersi. Oddychała spazmatycznie nie tylko dlatego, że biegła, ale również
z powodu uczuć, jakie wzbudził w niej markiz. Uświadomienie ich sobie
przytłoczyło ją tak bardzo, że choć nie potrafiła nazwać ich słowami, miała
ochotę uciec od samej siebie.
Kiedy Carmella pobiegła, markiz stał, patrząc za nią oszołomiony, po czym
powoli wrócił do oranżerii. Przez resztę wieczoru zajęty był myślami o
dziwnym wyrazie jej oczu i cichym okrzyku, z którym uciekała od niego, a
który wydawał mu się okrzykiem rozpaczy i strachu zarazem.
Kiedy zeszła na kolację eskortowana przez Geralda, markiz powiedział
sobie, że jest śmieszny. Nic się przecież nie stało oprócz tego, że lady O'Kerry
z jakiegoś powodu wydaje się o wiele młodsza i mniej pewna siebie, niż mógł
się spodziewać, zważywszy, że jest ona wdową i musi mieć, sądząc z tego, co
zostało powiedziane, przynajmniej dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy lata.
Podczas kolacji, siedząc między goszczącymi w sąsiednich rezydencjach
dwiema uroczymi i znaczącymi damami, które flirtowały z nim miło, markiz
bezustannie obserwował Carmellę. Siedziała nieco dalej przy stole, z Geraldem
po jednej i sir Robertem po drugiej ręce. Markiz pomyślał, że choć wygląda
niezwykle pięknie w zwracającym uwagę, wyraźnie kosztownym naszyjniku,
wydaje się jednak blada. Miał wrażenie, choć nie mógł mieć pewności, że w jej
oczach nadal czai się strach.
- Co też ten Bramforde zamyśla - zapytał sam siebie, nie mogąc uwierzyć, że
Carmella jest wzburzona tylko dlatego, że lady Sybil zmuszała Geralda do
zachowywania się w sposób poniekąd skandaliczny.
Niezwykłe było u markiza martwienie się o kobietę, a już z pewnością o
kobietę, którą nie był osobiście zainteresowany. W takich przypadkach zwykle
myślał raczej o swoich uczuciach niż o niej. Znów zatrzymał wzrok na
naszyjniku, który nosiła Carmella i powiedział sobie cynicznie, że ona wcale o
tym naszyjniku nie wspomniała, kiedy po południu wraz z Daisy podziwiała
jego klejnoty.
Ot, po prostu, jak wszystkie kobiety, które markiz znał, zaczyna
kolekcjonować błyskotki, które tyle dla nich znaczą.
- Są jak Murzynki - pomyślał - które obwieszają się bransoletami i jak
Hinduski, które wprawiają sobie w nosy małe brylanciki. - Wszystkie kobiety
są takie same - powiedział sobie z goryczą, a mimo to nie mógł opędzić się od
myśli, że lady O'Kerry jest inna niż pozostałe kobiety w tym towarzystwie.
Przyzwyczajony do analizowania ludzi, zwykle na ich niekorzyść, zadał
sobie pytanie, cóż jest w niej innego. Trudno mu było znaleźć na to odpowiedź.
Lady O'Kerry jest piękna, ale piękne są wszystkie inne kobiety w tym pokoju.
Z pewnością nie umie być prowokująca czy kokieteryjna, ale to pewnie
dlatego, że, jak mu powiedziała, żyła na wsi i można podejrzewać, że nie zna
wielu mężczyzn.
Nagle uderzyła go myśl, że ona zachowuje się wobec niego i pozostałych
mężczyzn w tym towarzystwie zupełnie inaczej niż każda inna kobieta. Rzecz
jednak nie tylko w tym, że ona nie flirtuje, ale i w otaczającej ją aurze
niewinności i czystości. Choć to, rzecz jasna, niemożliwe: była wszak już
zamężna. A mimo to czuł płynące ku niemu niezwykłe promieniowanie tej
aury.
Był tak milczący, że jedna z siedzących obok niego dam spojrzała z
niepokojem i zapytała:
- Co się stało, Tyronie? Nigdy nie widziałam cię tak trudnego w rozmowie
jak dzisiaj.
- Muszę zatem prosić o wybaczenie - powiedział markiz. - Chciałem, żebyś
się dobrze bawiła na moim przyjęciu.
- Ależ ja o niczym innym nie marzę!
Mówiąc to, dama zerknęła na niego zachęcająco spod rzęs, a miękka nuta w
jej głosie nie pozostawiała wątpliwości, co ma na myśli.
- Oto i różnica - pomyślał markiz.
Jakby doznawszy olśnienia pojął, że Carmella nie mogłaby przemawiać w
ten sposób z tego prostego powodu, że nie obudziły się w niej płomienie
namiętności, którą kobiety nazywają „miłością"! Uznał tę myśl za intrygującą i
znów miał chęć porozmawiać z Carmella, lecz kiedy panowie, wypiwszy morze
porto i brandy, opuścili jadalnię, w sali balowej grała już orkiestra.
Panie czekały niecierpliwie na tancerzy na wypolerowanym parkiecie albo
przy pokrytych zielonym suknem stołach, które znów rozstawiono w salonie.
Markiz musiał dopilnować wszystkiego. Kiedy wreszcie usadowił kilku
starszych mężczyzn przy stołach do kart i upewnił się, że wszyscy inni się
bawią, stwierdził, że Sybil, zirytowana na niego, umyślnie tańczy z Geraldem
Bramfordem w sposób wskazujący na znaczną zażyłość.
Napotkał jej wzrok i zrozumiał, że ona roznieca w nim zazdrość w nadziei,
że on odbierze ją młodemu człowiekowi, którego złapała na swoje niemal
profesjonalne sztuczki. Wiedział, że zachowanie Sybil należy zawdzięczać
temu, że ostatniej nocy nie kochał się z nią; po prostu był zmęczony i nagle
odechciało mu się Sybil i jej egzotycznych wdzięków, które aż nadto dobrze
znał. Poszedł do łóżka sam, a kiedy wstał wcześnie, przekonał się ze
zdumieniem, że Carmella zrobiła to samo.
Nie sposób było ukryć przed Sybil, że we dwoje jeździli razem konno.
Markiz wiedział, że służba plotkuje, a pokojówka Sybil dostarcza jej wszelkich
nowinek na temat jego gości. Poznał zatem po niej, gdy tylko się pojawiła, że
jest wściekła o to, iż miał towarzystwo podczas porannej przejażdżki. Sybil
zbyt była doświadczona, by zrobić scenę, markiz nie miał jednak wątpliwości,
że jej zachowanie w ciągu całego dnia było odwetem za to, co uważała za
osobistą obrazę.
Widząc, że Bramforde tańczy z Sybil, markiz wyszedł z sali balowej,
zastanawiając się, gdzie może być Carmella. Nigdzie nie było jej widać, a uznał
za mało prawdopodobne, że znajdzie ją wśród graczy.
Zupełnie jakby Carmella miała moc przyciągania, markiz udał się do galerii
obrazów, zajmującej prawie całe pierwsze piętro w zachodnim skrzydle.
Ostatnio kazał zainstalować tam oświetlenie elektryczne. Żyrandole pośrodku
sufitu nie były zapalone, za to światło płonęło nad każdym obrazem. Czyniło to
galerię miejscem miłym, a zarazem bardzo romantycznym.
Kiedy dostrzegł w odległym krańcu galerii Carmellę, pomyślał, że w swej
jasnozielonej sukni wygląda jak nimfa, która wynurzyła się z jeziora, a nie jak
śmiertelna, obdarzona ciałem istota. Cicho ruszył w jej stronę, a kiedy się
zbliżył, zobaczył, że ona patrzy na wspaniały obraz przedstawiający Madonnę z
Dzieciątkiem. Kupił go, kiedy był ostatnio w Rzymie i zapłacił za niego dużą
sumę pieniędzy nie dla jego istotnej wartości, lecz po prostu dlatego, że obraz
przemawiał do niego.
Podszedł z boku do Carmelli i pomyślał ze zdumieniem, że wie, iż ona myśli
o obrazie to samo, co kiedyś on i że jest nim tak samo jak on, gdy zobaczył
obraz po raz pierwszy, poruszona.
Nie zwróciła w jego stronę głowy, lecz powiedziała cicho:
- On jest tak piękny.. jak niezwykle piękny, że można go opisać jedynie...
opisać... jako muzykę!
- To właśnie myślałem, kiedy go kupowałem - zgodził się markiz.
- Czy zrobił na panu wrażenie, że... przemawia do pana? Że mówi panu coś,
co musi pan... usłyszeć, a jednak jest to coś, co już pan wie... jakby słuchał
pan... własnego serca?
Mówiła tak cicho, że markiz pomyślał, iż ona raczej myśli głośno, niż
objaśnia mu znaczenie obrazu.
- To właśnie czułem - powiedział. - I gdy tylko zobaczyłem panią stojącą
tutaj, zrozumiałem, że pani czuje to także.
Carmella stała przez chwilę nieruchomo, potem powoli odwróciła głowę i
spojrzała na niego.
- Jeśli pan to czuje... - powiedziała - jeśli przychodzi pan tutaj i pozwala, by
ten obraz mówił do pana... to jak może pan być cyniczny czy... znudzony?
- W tej chwili nie jestem ani cyniczny, ani znudzony, ponieważ jestem z
panią!
Nie chciał powiedzieć tych słów, one same nasunęły mu się na usta.
Wiedział, że każda inna kobieta natychmiast rzuciłaby mu się w ramiona, lecz
Carmella tylko odwróciła głowę do obrazu.
- Właśnie taka chciałabym być..., lecz może byłoby to możliwe tylko wtedy,
gdybym... miała własne dziecko - mówiąc to Carmella patrzyła na Dzieciątko.
Markiz uświadomił sobie, że ona w dziwny sposób podobna jest do
Madonny.
To dlatego w chwili, kiedy ją poznał, pomyślał, że kogoś mu przypomina.
Chciał powiedzieć, co myśli i czuje, ale zanim zdążył ubrać to w słowa,
Carmella powiedziała całkowicie innym tonem:
- Dlaczego przyszedł pan tutaj ? Powinien pan być ze swymi gośćmi! Czy...
coś się stało?
Przemknęła jej przez głowę myśl, że może coś się stało Gerry'emu albo
markiz odkrył, że ona go oszukuje.
- Nic się nie stało - cicho powiedział markiz - oprócz tego, że kiedy wszyscy
tańczyli, ja zastanawiałem się, co się z panią stało.
Carmella wydała cichy okrzyk.
- Nikt mnie nie prosił do tańca, więc sobie poszłam i bardzo się cieszę, że to
zrobiłam. Dlaczego mi pan nie powiedział, że ma te wszystkie cudowne
obrazy? Mogłam spędzić tutaj godzinę po obejrzeniu pańskiego skarbca!
- Jestem pewien, że lepiej się stało, iż pani odpoczęła. A zawsze jest jakiś
dzień jutrzejszy.
- Tak, oczywiście. I dziękuję, że przyszedł pan mnie odszukać, ale sądzę, że
powinniśmy... wracać.
Carmella mówiła nieco nerwowo, a ponieważ markiz miał wrażenie, że jest
napięta, powiedział:
- Tak, wracajmy, a ja przyrzekam, że dopilnuję, aby przez resztę wieczoru
miała pani tancerzy.
- To bardzo interesujące być na balu - stwierdziła Carmella - a mimo to...
wiem teraz, jakie to uczucie podpierać ścianę!
- Czego nie robiłaby pani, gdyby miała lepszego gospodarza!
Carmella roześmiała się jak z dobrego żartu.
- Nikt nie mógłby panu zarzucić, że jest pan złym gospodarzem!. Kłopot w
tym, że... tyle jest w tym domu do oglądania. Ciągle myślę, że zanim wyjadę,
muszę wszystko obejrzeć, ponieważ nie będę miała drugiej sposobności.
- Postaram się, żeby tak się nie stało.
- Dziękuję - powiedziała po prostu Carmella. Potem zrozumiała, że
jakkolwiek wydaje się to niewiarygodne, uświadomiła sobie, że w tym, co on
powiedział, było coś osobistego.
Rozdział szósty
Markiz dotrzymał słowa i od chwili, kiedy wrócili do sali balowej, Carmelli
nie brakowało tancerzy. Pod koniec wieczoru markiz poprosił ją o walca.
Zadrżała, kiedy objął ją w talii i zadała sobie pytanie, dlaczego jego dotyk jest
tak inny od dotyku jej pozostałych partnerów.
Gdy wirowali wokół sali, markiz powiedział cicho:
- Tańczy pani właśnie tak, jak się spodziewałem, jakby unosiła się pani w
powietrzu nie dotykając stopami ziemi.
- Chciałabym, żeby to była prawda - odparła Carmella - ale przez cały ten
wieczór miałam uczucie, że poruszam się we śnie.
- Dobrze się pani bawiła na swoim pierwszym balu, nawet jeśli nie był to
wielki bal?
- Bardzo interesująco jest być w tej pięknej sali; w tym wspaniałym domu i
wciąż myślę, że panie w balowych toaletach i w klejnotach wyglądają jak
łabędzie pływające po pańskim jeziorze.
Markiz uświadomił sobie, że dla Carmelli wszystko jest nierzeczywiste jak
w bajce i pożałował, że nie jest dość młody, by czuć tak samo.
- Choć może pani tego nie wie, lady O'Kerry - powiedział - jest pani dziwną
osobą; inną niż wszystkie, jakie spotkałem.
- Sądzę, że wydaję się taka tylko dlatego, że zawsze żyłam w świecie innym
niż pański.
- A co pani sądzi o moim świecie, teraz, kiedy go pani poznała?
Zapadło milczenie i markizowi przyszła do głowy niesłychana myśl, że ona
starannie dobiera słowa i raczej nie zamierza, jak zrobiłaby to większość
kobiet, rozpływać się nad domem, przyjęciem, jego gośćmi i, oczywiście, nim
samym.
Ponieważ zwlekała z odpowiedzią, zapytał:
- Czyżby rozczarował panią?
- Nie pańskie konie..., nie pańskie obrazy..., nie ten bal.
Oczywiste było, że Carmella stara się być grzeczna. Zerknęła na tańczącą
najbliżej nich parę: Daisy Brooke patrzyła jak urzeczona na lorda Charlesa, a i
wyraz jego twarzy nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Carmella nic nie
powiedziała, ale szybko odwróciła wzrok, a markiz wyczytał w jej myślach, że
jest zgorszona. Zgorszona, ponieważ Daisy Brooke jest zamężna, a lord Charles
żonaty!
Markiz od tak dawna obracał się w kręgach związanych z Marlborough
House, że przestał uważać za niesłychane to, iż większość zamężnych kobiet z
tego towarzystwa jest gotowa oszukiwać mężów, a żonaci" mężczyźni, tak jak
książę Walii, nie przestają zdradzać swoich żon. Ale nigdy dotąd nie spotkał
osoby, która, tak jak Carmella, byłaby zgorszona takim zachowaniem, choć
oczywiście wiedział, że królowa je potępia.
Rozglądał się wśród tancerzy, a kiedy muzyka umilkła, Carmella zapytała:
- Zastanawiam się, czy byłoby bardzo niegrzeczne, gdybym, zanim pójdę
spać, jeszcze raz popatrzyła na ten zadziwiający obraz?
- Nie, oczywiście, że nie - odparł markiz - ale może byłoby błędem z mojej
strony towarzyszyć pani?
- Musi pan pozostać tutaj, ze swymi przyjaciółmi - powiedziała spiesznie
Carmella, a on zrozumiał, choć wydało mu się to dziwne, że ona woli pójść
sama.
Carmella wymknęła się, a w małą chwilę później markiz zakończył wieczór.
Wiedział, że starsi spośród jego przyjaciół nie mają zamiaru przesiadywać tu
dłużej, bo zanim noc się skończy, czekają ich inne atrakcje. Kiedy orkiestra
przestała grać, goście z sąsiednich rezydencji zaczęli się żegnać, a gracze,
widząc, że ich liczba przy stołach do kart maleje, podnosili się, by pójść spać.
Musiał wiele, wiele razy powiedzieć „dobranoc" i przyjąć wylewne gratulacje z
powodu udanego wieczoru, zanim wszyscy udali się wielkimi schodami na
górę, a lokaje zaczęli przygaszać światła w korytarzach.
Nie było widać śladu Carmelli i markiz domyślił się, że musiała pójść z
galerii obrazów do swej sypialni na tym samym piętrze.
- Z pewnością jest nieodgadniona - pomyślał świadom, że niewiele kobiet
opuściłoby salę balową i partnerów do tańca, by kontemplować obraz, choćby
najpiękniejszy.
Zamiast, tak jak jego goście, wejść na górę, wrócił do swego gabinetu, by
przejrzeć gazety. W ciągu dnia nie miał sposobności przeczytać nic poza
nagłówkami, a poza tym istniał jeszcze jeden powód, by nie spieszyć się z
pójściem do pokoju: był pewien, że Sybil, której pokój mieścił się naprzeciwko
jego pokoju, pozostawi swoje drzwi otwarte, zdecydowana dopilnować, by on
nie zaniedbał jej przez jeszcze jedną noc. Wiedział, jak bardzo jest
zdecydowana nie wypuścić go ze swych szponów.
Dotarłszy do swego gabinetu, markiz usiadł w fotelu i niespiesznie otworzył
„Timesa". Myślami wciąż powracał do Carmelli. Musiał przyznać, że fascynuje
go ona bardziej, niż od bardzo dawna fascynowała go jakakolwiek kobieta.
Sam sobie tłumaczył, że ona intryguje go inaczej, niż tego doświadczał,
ponieważ jest taka młodzieńcza i zaskakująca. Jest w niej coś, co wydaje się
nierzeczywiste. Instynkt podpowiadał mu jednak, że jest w niej również coś
nieprawdziwego. Nie wiedział, co to takiego, lecz był pewien, że łączy się to ze
strapieniem w jej oczach, a także z jej zapominaniem o sobie. Nigdy nie spotkał
kobiety, która najwidoczniej nie myśli stale o swej urodzie i nie usiłuje w ten
czy inny sposób zwrócić na siebie uwagę.
- Ona jest inna, zupełnie inna - pomyślał.
Musiał długo tak siedzieć, myśląc o niej, bo zasnął, sam nie wiedząc kiedy.
Obudził się nagle, uświadamiając sobie, że jest prawie czwarta rano, a on
jeszcze nie poszedł do łóżka. Podniósł się ż fotela postanawiając, że będzie
spał, dopóki go nie obudzą. Pomyślał, że może Carmella, która wcześnie poszła
do łóżka, wybierze się na poranną przejażdżkę konną, tak jak on to zawsze robi.
Markiz opuścił gabinet i po cichu doszedł do hallu. Z lekkim skrzywieniem
ust zauważył, że nocny lokaj, który powinien trzymać straż, śpi mocno na
wyściełanym krześle. Prawdopodobnie chłopiec, gdyż był to zaledwie chłopiec,
zasnął ze zmęczenia. Markiz wiedział, że służba ma zwykle wiele pracy, kiedy
on przyjmuje gości.
Nie budząc chłopca, wszedł na schody. Gdy dotarł do podestu, spojrzał
przed siebie i w odległym końcu korytarza dostrzegł postać w bieli. Przez
chwilę pomyślał, że to może duch, ale zaraz sam sobie cynicznie wytłumaczył,
że to raczej jeden z jego gości powraca do swego pokoju. Niezwykłe, że była to
kobieta, ponieważ zazwyczaj to mężczyźni musieli wracać do swych sypialń.
Mógłby pomyśleć, że to Sybil mu się narzuca, ponieważ jej nie odwiedził,
gdyby nie fakt, że dama przeszła obok jego sypialni i doszła do końca
korytarza. Wtedy, ku swemu zdumieniu, markiz zobaczył, że ona skręca w
prawo, gdzie, jak wiedział, są prowadzące na niższe piętro zapasowe schody, z
których zwykle korzystała służba. Przyśpieszając kroku, postanowił dowiedzieć
się, o co chodzi.
Takjak markiz przypuszczał, Carmella, postawszy jakiś czas przed obrazem,
który odkryła tego wieczoru w galerii i który dziwnie ją poruszał, poszła do
łóżka. Z nikim nie miała ochoty rozmawiać, nawet z Geraldem. Cały wieczór
był tak czarowny, iż obawiała się, że pogawędki z ludźmi i kłopoty
codzienności mogłyby go zepsuć.
Wsunąwszy się do łóżka rozmyślała najpierw o obrazie, na który dopiero co
patrzyła, a potem o markizie. Uznała za dziwne, że on myśli o obrazie to samo,
co ona i że to tyle dla niego znaczy. Objaśniły jąco do tego nie tyle słowa
markiza, ile jakaś wibracja, która zdawała się emanować z niego i mówić jej
bez słów, co on czuje. Carmella uświadomiła sobie, że kiedy markiz
przemawiał do niej, jego głos nie był sarkastyczny ani cyniczny, lecz brzmiał
głęboko i łagodnie. Pomyślała, że jest w tym głosie coś podskórnego, co łączy
się mocno z tym, co ona sama czuje.
- On jest zupełnie inny, niż się spodziewałam - pomyślała.
A potem przypomniała sobie, jak czarownic było tańczyć z nim i jak, kiedy
otoczył ją ramieniem, w jej piersi obudziło się to dziwne uczucie, którego nie
potrafiła wytłumaczyć. Ich konna przejażdżka wczorajszego ranka była
cudowna. Im więcej myślała o tym, co robili i mówili, tym wyraźniej widziała
twarz markiza, niemal jakby był przy niej. Miała wrażenie, że gdyby
porozmawiała z nim jeszcze chwilę, on by ją zrozumiał. Na krótki czas
zapomniała o naszyjniku i długu Geralda; chciała porozmawiać z markizem o
uczuciach, które ożywiały ich, kiedy stali przed obrazem, ponieważ uczucia te
wydawały się identyczne. Tyle było pytań, które chciała mu zadać i na które
tylko on mógł udzielić odpowiedzi!
Carmella trwała w zadumie, ale nie mogła myśleć o niczym i o nikim innym,
jak tylko o markizie. Kiedy usłyszała dalekie pohukiwanie sowy, uświadomiła
sobie, że zbliża się świt. Wstała z łóżka, podeszła do okna i, rozsunąwszy
zasłony, wyjrzała przez nie. Zobaczyła nikłą poświatę nad drzewami w parku i
uświadomiła sobie, że za jakieś dziesięć minut wstanie świt, a gwiazdy na
niebie zbledną.
Zrozumiała, że teraz, kiedy cały dom jest cichy i uśpiony, nadeszła właściwa
chwila: musi zejść na dół, do skarbca i zabrać naszyjnik Bramforde'ów!
Zawahała się przez chwilę, myśląc o tym, że powinna obudzić Geralda. Była
jednak pewna, że on śpi głęboko i że jeśli wieczorem - co bardzo
prawdopodobne - dużo wypił, mógłby być niezręczny, a nawet hałaśliwy. A to
byłoby niebezpieczne.
- Zrobię to sama - pomyślała Carmella.
Włożyła i zapięła do samego dołu negliż, który Jeanne pozostawiła jej na
krześle. Był to bardzo ładny strój, który wraz z sukniami pożyczyła jej
mademoiselle Yvonne. Choć Carmelli nie przyszło to do głowy, był on
umyślnie przeźroczysty, tak by ciało przeświecało przez cienki szyfon i
delikatne jak pajęczyna koronki. Ona jednakże nie myślała o sobie, odrzucając
włosy na plecy i bardzo ostrożnie otwierając drzwi. Nie zapomniała, że markiz
powiedział o dwóch strażnikach okrążających dom; miała nadzieję, że ich nie
spotka.
Jeanne wspomniała jej, że na końcu korytarza są schody dla służby, które
prowadzanie tylko w dół, na parter, ale i na wyższe piętro, gdzie śpi ona i inne
pokojówki. Obuta w miękkie, ranne pantofle bez obcasów, Carmella
bezszelestnie szła szybkim krokiem po grubym dywanie do końca korytarza.
Schody pogrążone były w niemal całkowitej ciemności, ale zdołała je pokonać.
Na niższym piętrze niektóre światła były wygaszone, ale lampy paliły się co
dwadzieścia jardów, toteż bez trudu znalazła przejście prowadzące do
zachodniego skrzydła, gdzie znajdował się pokój sekretarza.
Szła dalej ostrożnie, nasłuchując nocnych stróżów. Dopiero gdy skręciła za
róg, zobaczyła, jak jeden ze strażników wychodzi z pokoju sekretarza i oddala
się z latarnią w ręku. Wiedziała, iż to oznacza, że przez długi czas będzie
bezpieczna i pomyślała, że szczęście jej sprzyja, zaczekała jednak, aż strażnik
całkiem zniknie, zanim powoli ruszyła w stronę pokoju sekretarza. Ostrożnie
otworzyła drzwi, zastanawiając się, czy bezpiecznie byłoby zapalić światło.
Jeśli tego nie zrobi, to - nie mając jak strażnik latarni - w ciemnościach nie
będzie mogła odnaleźć drogi. Właśnie zastanawiała się, czy nie lepiej byłoby
rozsunąć zasłony lub podnieść storę, obojętne, co jest w tym pokoju, by
wpuścić światło świtu, kiedy ku swemu zaskoczeniu zobaczyła, że to już
zostało zrobione.
Gdy tak wpatrywała się w otwarte, zdawało się okna, w odległym końcu
pokoju, tuż nad skarbcem zapaliło się zaciemnione światło. Carmella
uświadomiła sobie z przerażeniem, że nie jest sama, że przed skarbcem,
którego drzwi były otwarte, stoi duży mężczyzna. Przemknęła jej myśl, że jest
to drugi strażnic i zaczęła się gorączkowo zastanawiać, czy zdoła się wycofać,
ale wtedy mężczyzna odwrócił się i Carmella ku swemu osłupieniu zobaczyła,
że na twarzy ma on maskę.
Przez chwilę Carmella i mężczyzna stali po prostu, patrząc jedno na drugie,
po czym on odezwał się ochrypłym, prostackim głosem:
- Czego, do diabła, chcesz?
- Co pan tutaj robi? - zapytała Carmella. - Pan jest włamywaczem!
W odpowiedzi mężczyzna wyciągnął z kieszeni rewolwer i wymierzył w nią.
- Milcz, bo cię zabiję!
Carmella wstrzymała oddech, a on dodał:
- Chodź tu i siadaj na tym krześle. I nie waż się pisnąć słowa!
Śmiertelnie wystraszona Carmella wiedziała, że jest zupełnie bezbronna,
zrozumiała więc, że jedyne, co może zrobić, to usłuchać go. Bardzo wolno,
zdając sobie sprawę, że mężczyzna nadal mierzy do niej z rewolweru, podeszła
do niego i usiadła na twardym, stojącym naprzeciw skarbca krześle, które on jej
wskazał.
- Nie mam czasu, żeby cię związać - powiedział włamywacz - ale jeśli
wiesz, co jest dla ciebie dobre, będziesz tu siedzieć i trzymać buźkę na kłódkę,
dopóki nie odejdę. Zrozumiano?
Carmelli głos uwiązł w gardle, więc tylko skinęła głową. Włamywacz
wsunął rewolwer za pasek spodni i zaczął wrzucać zawartość skarbca do
leżącego na podłodze worka. Na oczach Carmelli klejnoty markiza znikały
jeden za drugim w worku - wielki diadem, naszyjnik, mały diadem...
Mężczyzna niemal opróżnił już drugą półkę, kiedy drzwi się otworzyły i
wszedł markiz. Włamywacz zadrżał! W jednej ręce trzymał worek, w drugiej
duży klejnot, który właśnie wziął z drugiej półki. Upuścił jedno i drugie, gdy
markiz zapytał:
- Co się, do diabła, tutaj dzieje?
Gdy włamywacz zaczął wyciągać zza paska rewolwer, Carmella zrozumiała,
że on zamierza strzelić do markiza! Nie myśląc wiele, zerwała się z krzesła i
rzuciła na włamywacza celującego w markiza w chwili, kiedy ten ruszył do
przodu. Choć taka mała, Carmella zdołała uderzeniem wybić ramię mężczyzny
w bok w tej samej chwili, gdy on pociągnął za spust. Kula drasnęła jedynie połę
wieczorowego surduta markiza; bez wmieszania się Carmelli niechybnie
przeszyłaby mu pierś. Lewym ramieniem włamywacz zadał Carmelli
gwałtowny cios, ta upadając do tyłu, uderzyła głową o metalową ścianą skarbca
i wstrząs wydarł z niej krzyk bólu. Markiz wymierzył w podbródek
włamywacza cios, który zbił go z nóg, a potem drugi, który powalił go
nieprzytomnego na ziemię. Podszedł do bocznej ściany, gdzie znajdowało się
urządzenie alarmowe, odzywające się w kwaterach służby, a zainstalowane
właśnie na wypadek takich zdarzeń. Następnie podniósł z podłogi rewolwer i
położył poza zasięgiem rak włamywacza, zanim pochylił się nad dziewczyną.
Przez ciemne chmury gęstej mgły, w której trudno jej było znaleźć drogę,
Carmella wracała do siebie. Myślała, że zabłądziła i gorączkowo próbowała
sobie przypomnieć, dokąd i po co idzie. Potem usłyszała głosy, a ponieważ
zdawały się one dochodzić z góry, zadała sobie pytanie, czy przeżyła upadek
podczas jazdy konnej. Nie mogła zrozumieć, co mówią te głosy, czuła tylko, że
jej ciało wydaje się bardzo ciężkie, więc znów odpłynęła w ciemność.
Carmella otworzyła oczy, sądząc, że znajduje się w swoim własnym łóżku w
Bramforde House. Zamiast niego zobaczyła baldachim nad głową, a z boku
prześwitujące poprzez zasłony światło świec. Wiedziała, że nie znajduje się w
domu, tylko gdzie indziej, ale nie miała pojęcia, gdzie. Spróbowała się
poruszyć, a wtedy ktoś nieznajomy pochylił się nad nią i cichy głos powiedział:
- Proszę to wypić, milady.
Poczuła przy swych ustach szkło, bardzo delikatnie uniesiono jej głowę,
pociągnęła mały łyk, potem drugi. Znów położono ją na poduszkach, a kobieta,
starsza sądząc z głosu, powiedziała:
- Proszę spać. Rano poczuje się pani lepiej. Ponieważ łatwiej było usłuchać
niż zadawać pytania, Carmella zamknęła oczy.
Był poranek i teraz światło w jej pokoju było światłem słonecznym.
Rozejrzawszy się Carmella poznała, że jest w Ingleton Hall, po. czym powoli,
jakby myśli wpełzały jej do głowy zamiast biec na zawołanie, przypomniała
sobie trzask rewolweru i powalające ją na ziemię ramię włamywacza.
Ktoś podszedł do łóżka i Carmella uświadomiła sobie, że to ta sama kobieta,
która w nocy dała jej pić.
Miała na sobie strój pielęgniarki.
- Nie śpi pani, milady? - zapytała. - Czy rozumie pani, co do niej mówię?
- Taaak..., oczywiście.
Po czym zdobywszy się na słaby okrzyk, zapytała:
- A markiz? Nic mu nie jest?
- Nie jest ranny, milady. Tylko pani upadła i doznała wstrząsu.
Carmella szeroko otworzyła oczy.
- Wstrząsu? Jak długo tutaj jestem?
- Dwa dni.
Carmella westchnęła cicho.
- Ale skoro juz odzyskała pani przytomność, wkrótce poczuje się lepiej.
Poślę teraz po coś pożywnego do jedzenia dla pani.
Mniej więcej godzinę później Carmella, umyta, w świeżej koszuli nocnej i
wsparta o poduszki, zapytała: - Czy... lord Bramforde jest tutaj? Omal nie
powiedziała: „mój brat".
- Dowiem się - odparła pielęgniarka - ale markiz pytał, czy mógłby panią
zobaczyć, jak tylko odzyska pani przytomność.
- Chciałabym... go zobaczyć.
- Powiem mu o tym - odparła pielęgniarka. - Ale proszę się nie przemęczać.
Proszę pamiętać, że przez kilka dni musi pani odpoczywać i uważać na siebie.
- Przez kilka dni - pomyślała z niepokojem Carmella, świadoma, że nadal
przebywa w Ingleton Hall. Markiz pewnie uważają za nieznośną plagę.
Zaczęła zastanawiać się, co się stało z Jeanne. Przypuszczała, że wróciła do
Paryża, inaczej mademoiselle Yvonne bardzo by się gniewała. O tylu sprawach
chciała się dowiedzieć, tyle było pytań, na które tylko Gerry mógł
odpowiedzieć. Sądziła, że im wcześniej go zobaczy, tym lepiej.
Drzwi otworzyły się i wszedł markiz. Carmelli wydało się, że wypełnił sobą
cały pokój. Zdążyła zapomnieć, jaki jest przystojny, a zarazem przytłaczający i
magnetyczny.
Markiz podszedł do boku łóżka i spojrzał na Carmellę.
- Trapiłem się, że, jak Śpiąca Królewna, obudzi się pani dopiero za sto lat -
powiedział.
- Przykro mi, że jestem taka... kłopotliwa - przepraszała Carmella.
- Nie powiedziałem, że jest pani kłopotliwa. - Ależ goście, którzy...
przedłużają nad miarę swój pobyt, zawsze są... nieznośni.
- Tego jeszcze pani nie zrobiła.
Ku zaskoczeniu Carmelli markiz usiadł na brzegu łóżka, tak że znalazł się
blisko niej.
- Chciałbym zacząć od podziękowania pani za uratowanie mi życia -
powiedział.
- Czy włamywacz... nie zranił pana?
- Nie, ale gdyby go pani nie powstrzymała, niewątpliwie przestrzeliłby mi
serce!
Carmella zadygotała!
- Proszę o nim zapomnieć! - powiedział markiz. - Był palaczem w kotłowni,
zwolnionym w zeszłym miesiącu za impertynencję, stąd wiedział, jak dostać się
do domu i jakimś sposobem wywąchał, jak otworzyć skarbiec z zamkiem
szyfrowym, choć ja uważałem go za taki pewny.
Carmella słuchała nic nie mówiąc, więc po chwili markiz zapytał:
- Skąd wzięła pani tyle odwagi, żeby powstrzymać takiego człowieka? Nie
wiem, jak pani podziękować, ale będę o tym myślał.
Uśmiechnął się do niej.
- Otrzymałem surowe pouczenie od pani pielęgniarki, że nie wolno mi
pozostać dłużej niż dwie, trzy minuty, ale jutro znów przyjdę panią odwiedzić.
Wtedy o tym porozmawiamy.
Myśląc, że on odchodzi, Carmella chwyciła go za rękę.
- Och, proszę... mnie nie opuszczać - poprosiła błagalnie. - Muszę wiedzieć,
czy Gerry nadal... jest tutaj.
- Jest, a jakże - odpowiedział markiz. - I przegania moje konie równie
dobrze, jak ja sam. Zapewniam panią, że miewa się i bawi całkiem dobrze.
- Może... mogłabym go zobaczyć?
- Jutro. Dziś nie wolno pani przyjmować więcej gości, więc uważam się za
bardzo uprzywilejowanego.
Podniósł jej rękę do swych ust, mówiąc:
- Proszę się pośpieszyć z wyzdrowieniem. Jest mnóstwo rzeczy, które chcę
pani pokazać.
Zanim Carmella zdążyła coś powiedzieć, zanim zdołała zrozumieć, co się
dzieje, markiz zniknął. Pozostało tylko wrażenie dotyku jego ust, ciepłych i
nalegających, na jej skórze. I wtedy, gdy bardzo chciała zawołać go i poprosić,
by wrócił, zrozumiała, że go kocha, jakkolwiek wydawało się to
niewiarygodne.
Dopiero następnego popołudnia pozwolono Carmelli przyjąć kolejnego
gościa. Rano przyszedł doktor i choć ucieszyło go to, że odzyskała
przytomność, a rana z tyłu głowy, tam, gdzie uderzyła się o kant skarbca, goi
się, nalegał na zachowanie spokoju.
- Chcę zobaczyć lorda Bramforde'a!
Mówiąc to Carmella wiedziała, że bardziej niż kogokolwiek chce zobaczyć
markiza, zaś doktor powiedział:
- Powiem pielęgniarce, by pozwoliła pani przyjąć jednego czy dwóch gości,
jeśli nie będzie pani bardzo zmęczona.
- Czuję się lepiej, o wiele lepiej!
- Tak, wiem, ale. musi pani zrozumieć, lady O'Kerry, że gdy chodzi o
pacjentów, którzy doznali wstrząsu, musimy zachowywać wszelkie środki
ostrożności. Wielu pacjentów ma nawroty choroby, ponieważ za wcześnie
pozwalają sobie na zbyt wiele.
W oczach doktora, starszego człowieka, pojawił się wyraz nieskrywanego
podziwu, gdy dodał:
- Rozumie pani, że chcę być szczególnie ostrożny, gdy moja pacjentka jest
tak piękna jak pani.
- Jest pan bardzo uprzejmy, aleja muszę szybko wyzdrowieć.
- Najszybszym sposobem na wyzdrowienie jest zdrowieć... powoli! -
uśmiechnął się doktor.
Carmella wiedziała, że pielęgniarka będzie przestrzegać zaleceń doktóra co
do joty, więc spieranie się z nią byłoby bezcelowe. Choć nie chciała się do tego
przyznać, rzeczywiście czuła się bardzo słaba i wiedziała, że nawet mały
wysiłek sprawiłby jej kłopot. Ponadto trapiła się, że zbyt długo pozostaje w
Ingleton Hall, a już najbardziej tym, co powie markizowi, kiedy on zapyta ojej
obecność w pokoju jego sekretarza. Dopiero ostatniej nocy, kiedy długo nie
mogła zasnąć i leżała w ciemności, zrozumiała, że wcześniej czy później to
pytanie musi przecież paść, a ona nie ma pojęcia, jak na nie odpowiedzieć.
Trudno byłoby jej upierać się, że usłyszała hałasującego włamywacza, skoro
pokój sekretarza jest tak oddalony od jej sypialni, że nie mogłaby z niej
usłyszeć nawet odgłosu strzału, a cóż dopiero otwierania okna.
- Co ja powiem? Co ja powiem? - pytała samą siebie Carmella i zastanawiała
się, czy Gerry powiedział markizowi prawdę.
Choć przerażała ją myśl o pytaniach, jakie będzie zadawał markiz, chciała
go zobaczyć. Zasnęła, czując na dłoni jego palący pocałunek i przypominając
sobie to dziwne wrażenie, jakie ów pocałunek w niej wywołał. Było bardzo
podobne do tego, co czuła tańcząc z markizem, tylko intensywniejsze i o wiele
bardziej ekscytujące.
- To, co czuję, to... miłość - wyszeptała do siebie.
Wtedy uświadomiła sobie, że jest tylko jedną z setek być może kobiet, które
kochają markiza. Przypomniała sobie zaborczość w oczach lady Sybili,
kokieterię, z jaką zachowywały się piękne damy, które podczas kolacji
siedziały obok niego. Zdawała sobie sprawę, że jest tylko jedną z tłumu.
- Chodzi po prostu o to, że spotkałam tak niewielu mężczyzn -
perswadowała sobie Carmellaa markiz jest wyjątkowy i o wiele świetniejszy
niż wszyscy, jakich kiedykolwiek spotkam w domu czy nawet w Londynie.
Wiedziała jednak, że chodzi o coś więcej. O te wibracje, które emanowały z
niego od chwili, kiedy się poznali, o to, jak on czyta w jej myślach, a ona w
jego, i o tę chwilę, kiedy stali przed obrazem i oboje myśleli o nim to samo.
- Kocham go, ale kiedy stąd odjadę, nigdy go już nie zobaczę - powiedziała
do siebie Carmella.
Wiedziała, że jest to nieuniknione i że wszystkie łzy świata tego nie zmienią.
Chciała ładnie wyglądać dla markiza, poprosiła więc pielęgniarkę, by
rozdzieliła jej włosy pośrodku głowy i wyszczotkowała, kiedy opadną na
ramiona. Pielęgniarka była bardzo ostrożna, ponieważ Carmella jeszcze miała
opatrunek z tyłu głowy i przy szybkim ruchu nadal odczuwała tam lekki ból.
Miała na sobie jedną z ładnych koszul nocnych - mademoiselle Yvonne i
dopasowaną do niej, ozdobioną mnóstwem koronek lizeskę. Carmella
podejrzewała, że jej matka uznałaby ją za zbyt strojną dla młodej dziewczyny.
W oczach markiza nie jest jednak młodą dziewczyną, lecz lady O'Kerry,
wdową i osobą doświadczoną.
Nie było nikogo, kto zająłby się jej twarzą, a czuła, że pielęgniarka byłaby
zgorszona, gdyby poprosiła ją o pomadkę do ust, która z pewnością leżała na
toaletce. Dowiedziała się też, że Jeanne wyjechała do Londynu.
- Pani pokojówce było bardzo przykro, że musi wyjechać - powiedziała
pielęgniarka, kiedy Carmella z lekkim wahaniem zapytała, czy Jeanne
przebywa jeszcze w tym domu. - Powiedziała, że jej matka jest chora i że
ustaliła z panią, iż odwiedzi matkę, jak tylko pani wyjedzie w poniedziałek.
- Tak, oczywiście, pamiętam - przytaknęła pośpiesznie Carmella.
Nie pytała o to, lecz była pewna, że Jeanne zabrała ze sobą brylanty
mademoiselle Yvonne i, być może, niektóre jej stroje.
- Czy... dobrze wyglądam? - zapytała, kiedy pielęgniarka skończyła
przygotowywać ją do odwiedzin gości.
- Wygląda pani bardzo ładnie, milady - odparła pielęgniarka. - Proszę tylko
pamiętać, że nie wolno się pani męczyć ani denerwować.
Powiedziawszy to wyszła z pokoju, a Carmella czekała. Sądziła, że Gerald
pali się do tego, żeby ją zobaczyć i dowiedzieć się dokładnie, co się wydarzyło,
zanim włamywacz ją powalił. Mimo to nie była zaskoczona, kiedy to nie
Gerald się pojawił, a markiz. Zauważyła, że ma na sobie bryczesy i
wyglansowane buty.
- Był pan na torze wyścigowym? - zapytała, kiedy ujął jej dłoń.
- Tak, i zostawiłem tam Bramforde'a, skaczącego z mistrzostwem, które na
pewno sprawiłoby pani przyjemność.
- Chcę... go zobaczyć.
- Może go pani później zobaczyć, ale teraz ja chcę z panią porozmawiać.
Carmella zesztywniała, a gdy spojrzała na niego, dostrzegła w jego oczach
wyraz ostrożności.
- Najpierw - zaczął markiz - chcę powiedzieć, jak bardzo się cieszę, że
miewa się pani lepiej. Doktor powiedział, że jeśli będzie pani grzeczna, to jutro
będzie pani mogła wstać na krótką chwilkę.
- A potem musimy... przygotować się... do powrotu do Londynu.
- Tak się pani śpieszy?
- Nie... nie....oczywiście, że nie, ale mam wrażenie, że Gerald i ja...
narzucamy panu nasze towarzystwo.
Markiz skrzywił się lekko.
- Zapewniam panią, że pani przyjaciel Gerald jest bardzo szczęśliwy. Po
prawdzie nie znam człowieka, który by się tak dobrze bawił i uznawał moje
konie za o wiele bardziej zajmujące niż osoba tak ponętna jak pani.
- Jestem pewna, że jest pan dla niego... bardzo uprzejmy. I przykro mu
będzie stąd wyjeżdżać.
- Widząc, jakim on jest miłośnikiem koni, nie rozumiem, dlaczego nie
posiada własnych. Powiedział mi, że w Londynie musi polegać na
przyjaciołach, jeśli chodzi o pożyczanie wierzchowców.
- Geralda nie stać na konie.
- Myślałem, że jest zamożny.
Carmella nie odpowiedziała. Znów zaczęła się zastanawiać, jak
wytłumaczyć markizowi, że Gerald nie może zacząć spłacać swego długu, a
spodziewać się po nim, że znajdzie tysiąc funtów to tak, jakby poprosić go o
brylanty z diademu Ingletonów.
Markiz ponownie przysiadł na brzegu łóżka i ujął ją za rękę.
- Skoro ma się pani lepiej - zaczął - chcę, żeby mi pani powiedziała, po co w
środku nocy poszła pani do pokoju mego sekretarza, chyba że dzięki darowi
jasnowidzenia wiedziała pani, że moje życie znajdzie się w niebezpieczeństwie.
Poczuł, że palce Carmelli drżą w jego dłoni.
- Nie chcę, żeby się pani bała. Chcę, żeby mi pani zaufała.
Ponieważ przemawiał do niej łagodnie, a dotyk jego ręki wywoływał w niej
dziwne wrażenie pulsowania, które uniemożliwiało jej myślenie, Carmella
powiedziała prawdę.
- Poszłam tam... żeby ukraść... naszyjnik Bramforde'ów.
Markiz patrzył na nią, jakby nie był pewien, czy dobrze usłyszał.
- Żeby ukraść naszyjnik?! Ale...po co?
- Musieliśmy go odzyskać.
- Bramforde dostanie go z powrotem, kiedy spłaci swój dług karciany.
- Wiem... ale nie chcieliśmy dopuścić, żeby pan. .. sprawdził naszyjnik.
- Nie rozumiem - powiedział markiz. Carmella odwróciła od niego wzrok.
- Jeśli powiem panu prawdę... to czy przysięgnie mi pan... że nie zdradzi
jej... nikomu?
- Dlaczego miałbym to zrobić? Oczywiście, że przyrzekam, iż wszystko, co
powie mi pani w zaufaniu, pozostanie między nami.
Carmelli wydało się, że jego palce zacisnęły się na chwilę na jej palcach.
- Naszyjnik jest... fałszywy - powiedziała cichym głosem.
- Fałszywy? - powtórzył markiz z osłupieniem.
- On nigdy więcej nie zechce ze mną rozmawiać - pomyślała Carmella, ale
było już za późno, by cokolwiek zrobić.
Wiedziała, że markiz oczekuje wyjaśnień, więc po chwili powiedziała
bardzo cichym, łamiącym się głosem:
- Mama sprzedała... prawdziwe kamienie... po to, żeby Gerald mógł
pojechać do Londynu... i żebyśmy mogli spensjonować służących... których nie
mogliśmy zatrzymać, a którzy byli za starzy, by znaleźć inne... zatrudnienie.
Zapadła cisza. Dopiero po chwili markiz powiedział:
- Powiedziała pani „mama". Czy to oznacza, że... Gerald jest pani bratem?
- T-tak - przyznała Carmella ledwie słyszalnym głosem.
Zaczęła zdawać sobie sprawę, że markiz wpatruje się w nią i trzyma ją za
rękę tak mocno, że sprawia jej ból.
- Pani bratem! - powtórzył po chwili. - Kochanie moje, jak mogła mnie pani
dręczyć w tak idiotyczny sposób?
Rozdział siódmy
Carmella wpatrywała się w markiza osłupiałym wzrokiem.
- Sądziłem, że Bramforde jest twoim kochankiem i doprowadzało mnie to
niemal do obłędu - powiedział.
- Moim kochankiem? - wykrzyknęła Carmella. - Jak mógł pan... myśleć... że
ja zrobiłabym coś tak złego... tak niegodziwego?
Markiz pochylił się do przodu, tak że jego twarz znalazła się bardzo blisko
jej twarzy.
- Kiedy patrzyliśmy razem na mój obraz, bardziej niż czegokolwiek w życiu
pragnąłem cię pocałować i teraz nic mnie przed tym nie powstrzyma.
Powiedziawszy to dotknął ustami jej ust, a Carmella zrozumiała, że nie tylko
jest to coś najcudowniejszego, co jej się przydarzyło, ale również coś, za Czym
zawsze wzdychała, lecz sądziła, że nigdy nie pozna.
Uczucia, które przepełniały jej pierś, osiągnęły stan takiego uniesienia i
ekstazy, że stały się czystym pięknem, jakie odnajdywała w lasach rodzinnych
stron i tu, w Ingleton. Tego, co czuje, nie potrafiła wytłumaczyć nawet samej
sobie, ale pocałunek markiza otulił ją jak muzyka i całe jej serce śpiewało nad
tym cudem. Markiz uniósł głowę.
- Wydaje się to niewiarygodne - powiedział - a jednak przysiągłbym, że nikt
cię przedtem nie całował.
Carmella zarumieniła się.
- Nikt mnie nie całował... oprócz pana.
Przez chwilę przyglądał się jej, po czym znów zaczął ją całować, długo i
namiętnie. Carmella zaczęła drżeć, jakby on wydzierał jej z ust całą duszę i
serce, podporządkowując je sobie. Potem odezwał się dziwnym, trochę
niepewnym głosem:
- Opuszczę cię teraz, moja najdroższa, ponieważ przyrzekłem, że cię nie
zmęczę, ale później wrócę. Tak wiele jeszcze chcę od ciebie usłyszeć.
Carmella wyciągnęła rękę, by go zatrzymać, lecz on już odchodził i zanim
odzyskała głos, drzwi zamknęły się za nim. Została sama.
Przymknęła oczy myśląc, że to nie może być prawda. To, że markiz nazywał
ją „kochaniem" i całował. Czuła, że jej miłość do niego wzrosła z taką siłą, że
przestała być sobą, a stała się częścią niego.
Wróciła pielęgniarka i przyniosła na tacy lunch, a kiedy Carmella skończyła
jeść, opuściła story i nalegała, by Carmella odpoczęła.
- Im więcej będzie pani spała, tym prędzej pani wyzdrowieje i będzie mogła
jeździć konno.
- Właśnie tego chcę - powiedziała Carmella.
- Musi wiec pani odpoczywać - surowo upomniała ją pielęgniarka. - A teraz
wydaje się pani zarumieniona. Mam nadzieję, że nie wzrasta pani gorączka.
Carmella wiedziała, że jest zarumieniona od pocałunków markiza, ale
ponieważ nie mogła wdawać się w wyjaśnienia, leżała spokojnie w łóżku, tak
jak chciała pielęgniarka. Zamknęła oczy, czując jeszcze usta markiza na swoich
ustach i ciepły dreszcz przebiegający po ciele, kiedy myślała o nim. Po
niedługiej chwili zapadła w pozbawiony marzeń sen, a kiedy się obudziła i
spojrzała na zegar, stwierdziła, że spała prawie dwie godziny.
Weszła pielęgniarka i zaciągając zasłony, przemawiała do Carmelli jak do
dziecka.
- Była pani bardzo grzeczna, a teraz przyszedł gość, który bardzo pilnie chce
panią zobaczyć.
Carmelli serce zabiło z emocji, ale kiedy pielęgniarka skończyła poprawiać
jej włosy, do pokoju wszedł Gerry. Pomyślała, że brat wydaje się bardzo
elegancki w nowym stroju do konnej jazdy i bardzo przystojny, jednak mimo iż
go kochała, wiedziała, że nie ma porównania między nim a markizem.
Gerry pocałował ją w policzek i zapytał:
- Skąd się wzięło w tobie tyle sprytu, tyle niesłychanej bystrości, że ocaliłaś
markizowi życie i, oczywiście, mnie przy okazji?
Carmella spojrzała na niego pytająco, a on wyjaśnił:
- Markiz właśnie mi powiedział, że skreślił mój tysiąc funtów długu. A że
sądzi, iż jest mało prawdopodobne, że nasz jubiler sprzedał wszystkie szafiry z
naszyjnika, mam poprosić go o ich zwrot, a markiz zapłaci za nie sumę, jaką
otrzymaliśmy od jubilera i kupi każdy brakujący kamień. Carmella westchnęła
cicho.
- Naprawdę tak powiedział?
- Sam ledwie mogę w to uwierzyć! Ale w końcu ty naprawdę uratowałaś mu
życie.
- Tak..., wiem. Ale... jak moglibyśmy przyjąć od niego tak wiele?
- Nic prostszego. A jeśli ofiaruje mi konia, nie będę się wahał, czy go
przyjąć!
- Och, Gerry, jak możesz być taki... chciwy, kiedy on był taki... miły!
- Ależ ja się tylko przekomarzam. A markiz ma wszystko, co ja chciałbym
mieć.
Gerald westchnął.
- Zdaje mi się, że nigdy w życiu nie byłem tak szczęśliwy jak w ciągu tych
ostatnich kilku dni!
Carmella wiedziała, że ma na myśli konie.
- Markiz powiedział mi, że jesteś bardzo dobrym jeźdźcem i myślę, że papa
byłby dumny z ciebie.
- Sam jestem z siebie dumny! Nigdy przedtem nie skakałem przez tak
wysokie przeszkody i przypuszczam, że to się już nigdy nie zdarzy.
Zadumał się na chwilę, po czym stwierdził:
- Wszystko to dzięki tobie, Mello. Byłaś zadziwiająca! Być może markiz
zaprosi nas jeszcze tutaj. Właściwie, jeśli pamięta, że w przyszłym miesiącu
organizuje bieg terenowy z przeszkodami, to sądzę, że może zaprosić mnie do
wzięcia w nim udziału.
- Mam nadzieję, że to zrobi - powiedziała cichym głosem Carmella. Gerry
wstał.
- Muszę cię teraz opuścić - powiedział. - Nie zamierzam tracić żadnej chwili
ani robić nic innego jak tylko jeździć konno, dopóki stąd nie wyjedziemy.
Uśmiechnął się do Carmelli.
- Nie zdrowiej zbyt szybko! Im dłużej będziesz chora, tym dłużej będę mógł
jeździć na tych niezrównanych koniach!
Carmella nie mogła się nie roześmiać, a Gerry wychodząc pomachał jej ręką.
Miała nadzieję, że markiz, podobnie jak ona, będzie uważał Gerry'ego za
człowieka jedynie nieodpowiedzialnego, nie zaś za prawdziwie pazernego;
Upłynęło może pięć minut, kiedy drzwi znów się otworzyły i po nagłym
przypływie podniecenia, które jak płomień ogarnęło całe jej ciało, Carmella
poznała, kto przyszedł ją odwiedzić.
Markiz przebrał się i wyglądał bardzo wytwornie, gdy podchodził do łóżka.
Patrzyła na niego szeroko otwartymi z emocji i, choć nie wiedziała o tym,
bardzo wymownymi oczami.
Ujął jej dłoń, a ona poczuła przebiegający jej po plecach dreszcz. Usiadłszy,
jak zawsze, na brzegu łóżka, markiz powiedział:
- Przypuszczam, Carmelio Forde, że zdajesz sobie sprawę, iż odwiedzanie
debiutantki w jej sypialni jest czymś całkowicie sprzecznym z mymi
zwyczajami, a rzekłbym nawet, że wstrząsającym.
Cramella wydała cichy okrzyk, po czym zapytała ledwo słyszalnie:
- Czy Gerry... powiedział panu, że... oszukiwaliśmy pana?
- Gerry przyznał, że to był jego pomysł, a ja sądzę, że był to dobry pomysł
na wprowadzenie do mego domu wspólniczki. Od pierwszej chwili
zdumiewałaś mnie i intrygowałaś zarazem, aż się w tobie zakochałem. A potem
dręczyłaś mnie nieznośnie.
- Czy powiedział pan... że zakochał się... we mnie? - wyszeptała Carmella.
- Wiesz, że cię kocham! Myślę, że kiedy byliśmy w galerii obrazów, oboje
zrozumieliśmy, że stało się z nami coś, od czego nie możemy uciec.
- Sądzę, ze pokochałam pana wcześniej... ale nie rozumiałam... co czuję...,
ponieważ nigdy nie byłam zakochana.
- Moje słodkie kochanie! Nie potrafię ci powiedzieć, co to dla mnie znaczy
wiedzieć na pewno to, co moje serce mówiło mi od chwili, kiedy cię ujrzałem,
że jesteś czysta i niewinna i że nie było w twoim życiu męża czy kochanka.
Markiz spostrzegł, że Carmella zarumieniła się, kiedy wypowiedział słowo
„kochanek", a jej rzęsy wydały się ciemne wobec białości jej skóry.
- Jeśli gorszy cię ta myśl - zauważył - to jak sądzisz? Co ja czułem?
Ponieważ markiz onieśmielał ją i wprawiał w zakłopotanie swą
szlachetnością, Carmella powiedziała cicho, nie patrząc na niego:
- Chcę podziękować za to, że jest pan;., taki miły dla Gerry'ego. Gerry
powiedział mi, co pan robi w sprawie naszyjnika i o tym, że... skreślił pan jego
ogromny dług.
- Trudno byłoby mi wyciągnąć taką dużą sumę od mego przyszłego
szwagra!
W pierwszej chwili Carmella nie rozumiała. Potem zesztywniała, choć nie
zabrała ręki z dłoni markiza.
- Co pan... powiedział? - zapytała cichym, niepewnym głosem, który on
ledwie usłyszał.
- Powiedziałem - powiedział markiz stanowczo - że zamierzam cię poślubić,
a ponieważ wiem, Carmello, że mnie kochasz, nie uwierzę, że i ty tego nie
chcesz.
Carmella podniosła na niego oczy, a on wyraźnie zobaczył w nich to, co ona
czuje. Również po drżeniu jej ciała poznał, że wywołał w niej wstrząs, a
zarazem zachwyt, którego nie sposób wyrazić słowami.
- Kocham cię! - powiedział markiz. I znów jego usta były na jej ustach.
Całował ją, aż ogarnęło ją uczucie, że się rozpływa, że nie jest już istotą ludzką,
lecz kwiatem, promieniem słonecznym, śpiewem leśnych ptaków.
Gdy markiz uniósł głowę, Carmella powiedziała:
- Kocham pana! Będę pana kochać, dopóki nie będzie już nic oprócz...
miłości, ale wiem, że poślubienie mnie byłoby dla pana niedobre.
- Niedobre? - zapytał zaskoczony markiz.
- Ponieważ... jak powiedział part przedwczoraj... zawsze żyłam w innym
świecie niż pan. j i nie potrafiłabym pana uszczęśliwić.
Markiz uśmiechnął się, a w jego oczach była czułość, kiedy zapytał:
- Dlaczego tak mówisz? Carmella westchnęła.
- Ponieważ nasze światy są... takie różne, że popełniałabym... błędy... i nie
sądzę... żeby pańscy przyjaciele... mnie lubili.
Z trudem wydobywała z siebie słowa, więc markiz zapytał miękko:
- Coś jeszcze?
- Nie zrozumie pan tego, ale ja jestem... zgorszona ich... zachowaniem.
Spojrzał na nią i pomyślał, że żadna kobieta nie potrafiłaby wyglądać tak
uroczo, a zarazem tak niewinnie i czysto.
Odezwał się cicho:
- Powiem ci o czymś, Carmello, o czym nigdy z nikim nie rozmawiałem.
Wiedział, że ona go słucha.
- Kiedy byłem młody, młodszy niż twój brat, zakochałem się w bardzo
pięknej dziewczynie, która, z punktu widzenia świata, byłaby dla mnie
doskonałą żoną, a nasze małżeństwo zostałoby zaaprobowane przez jej i moich
rodziców.
Zamilkł na chwilę, po czym podjął:
- Powiedziała, że mnie kocha, ale prosiła, żebyśmy przez pewien czas
zachowali nasze uczucia w sekrecie.
Głos markiza nagle stwardniał:
- Ponieważ byłem gotów zrobić wszystko o co ona mnie poprosi, zgodziłem
się i chociaż widywaliśmy się prawie każdego dnia i tańczyliśmy razem na
każdym balu, nikt nie wiedział, że zamierzamy się pobrać.
Carmella, słuchając go, doznawała mak zazdrości, ponieważ on kiedyś
kochał inną kobietę. Powiedział też, że owa dziewczyna była wyjątkowo dobrą
partią, podczas gdy ona taką niejest.
- Tuż po zakończeniu sezonu - ciągnął markiz - kiedy byłem pewien, że
dziewczyna, którą kocham, pozwoli mi oświadczyć się o nią jej ojcu i że będę
mógł powiedzieć moim rodzicom, jaki jestem szczęśliwy, ona oznajmiła mi, że
zamierza poślubić kogoś innego.
Carmella, która nie to spodziewała się usłyszeć, wydała okrzyk grozy:
- Och, nie! Nie! Nie mogę w to uwierzyć!
- Ja także mnie mogłem w to uwierzyć - powiedział markiz. Jego głos znów
zabrzmiał cynicznie i pogardliwie, jak wtedy, kiedy Carmella go poznała.
- Mój rywal był diukiem - ciągnął markiz - który poprzedniego roku
odziedziczył tytuł, podczas gdy ona wiedziała, że ja na swój muszę czekać.
- Czy to był... jedyny powód?
- Jedyny! Powiedziała, że nadal mnie kocha, lecz nie może się oprzeć
pragnieniu zostania diuszesą, dziedziczną damą dworu - pokojową Jej
Królewskiej Mości i chęci kroczenia na kolację przed własną matką.
- A...ale jak ona mogła... myśleć, że coś takiego... ma znaczenie?
- Dla niej miało to znaczenie! Ale to nie koniec historii.
Carmella czekała.
- Sześć lat później, kiedy już obdarzyła swego męża dziedzicem, a potem
drugim synem, zaproponowała, że zostanie moją kochanką!
Markiz mówił z nutą takiej goryczy w głosie, że Carmella ledwie mogła to
znieść. Wydała okrzyk najwyższej grozy i była tak wzburzona, że zabrałaby
markizowi swą rękę, gdyby on jej nie przytrzymał.
- Jak może jakakolwiek... kobieta... zachowywać się w taki... godny pogardy
sposób? - wyszeptała. Ponieważ markiz milczał, ona mówiła dalej:
- Ale zdaję sobie sprawę..., chociaż jestem wielką... ignorantką, że... damy,
które tutaj goszczą,... właśnie tak się zachowują... i dlatego nigdy nie byłabym
taką żoną, jakiej pan... pragnie.
- Żona, jakiej pragnę - powiedział cicho markiz - to osoba, którą gorszyłoby
takie zachowanie; osoba, która nigdy nie traktowałaby mnie tak, jak traktują
swych mężów kobiety, o których mówimy.
Carmella westchnęła, a markiz mówił dalej: - Nie ożeniłem się dlatego, że
nigdy nie byłbym pewny, czy żona mnie nie zdradza, nie tylko z kimś, kogo
może by kochała, ale nawet z księciem Walii, bo to akurat jest w modzie.
- Ale... to jest...takie złe...takie niegodziwe! Dlatego, choć kocham pana
całym sercem i duszą...nie mogą zostać... pańską żoną.
Westchnęła głęboko, po czym podjęła:
- Chcę żyć na wsi i być szczęśliwa, tak jak byli szczęśliwi papa i mama... i
mieć... dzieci, które nie wstydziłyby się swej matki... czy swego ojca.
Na chwilę zapomniała o swej nieśmiałości i mówiła z przekonaniem,
któremu trudno byłoby zaprzeczyć. Po czym, obawiając się, że markiz się
rozgniewa, powiedziała niepewnym głosikiem:
- Przepraszam... przepraszam..., jeśli pana dotknęłam, ale... nie potrafię
udawać... i wiem, że gdyby pan kiedyś zachował się jak... lord Charles i... ci
wszyscy mężczyźni... to chciałabym... umrzeć!
Markiz milczał przez chwilę, aż wreszcie, gdy to wszystko, co czuł, wzięło
w nim górę, powiedział:
- Moje kochanie, mój najdroższy skarbie bez skazy! Czy myślisz, że ja chcę
cię innej? Jesteś tym, czego zawsze szukałem, ale sądziłem, że nigdy nie
znajdę. Dlaczego spotkało mnie to zadziwiające szczęście, że nie tylko
znalazłem cię i pokochałem, ale wiem, że i ty mnie kochasz?
Pochylił się do przodu i delikatnie ujął jej twarz w dłonie.
- Spójrz na mnie, Carmello, spójrz na mnie! Carmella usłuchała, a markiz
zobaczył strapienie w jej oczach; była bliska łez.
- Posłuchaj mnie, moja urocza - powiedział. - Przysięgam, że będę ci wierny,
ponieważ kocham cię jak, jak w całym swym życiu nie kochałem, nikogo.
Możemy zapomnieć o tym, co się dzieje w Londynie i w Marlborough House,
ponieważ będziemy mieszkać tu, w Ingleton lub w innym z moich domów, z
naszymi końmi, a w przyszłości, daj Boże!, z naszymi dziećmi.
- Czy... chce pan tego? Naprawdę chce pan tego? - Naprawdę! I przysięgam
Bogu, że cię uszczęśliwię! Potem całował ją, a Carmelli wydawało się, że teraz
on całuje ją jakoś inaczej. Jego pocałunki, namiętne i złaknione, miały w sobie
też rodzaj uwielbienia, jakby uważał ją za bezcenną i, jakkolwiek słowo to
wydawało się dziwne, godną poszanowania.
- Kocham cię... kocham... cię! - powiedziała Carmella, kiedy on uwolnił ją z
objęć.
Po czym spojrzała na niego trochę lękliwie i dodała:
- Naprawdę... mogę cię poślubić?
- Czy myślisz, że dopuściłbym, żeby cię teraz stracić? Wkrótce, kochanie
moje, odbędzie się nasz ślub i to bardzo cichy. A że Gerald wspominał, iż
wasza matka jest niezdrowa, Sądzę, że jest to doskonała wymówka, by się
pobrać, a dopiero potem powiedzieć wszystkim!
- Chcesz powiedzieć, że... nie będziemy musieli... zaprosić tych wszystkich
twoich przyjaciół?
- Pobierzemy się tutaj, w kaplicy. I będziemy mieli przy sobie tylko ludzi,
których kochamy i którzy zrozumieją, że „modny świat" nie jest już moim
światem i że przenoszę się do twojego.
Carmella roześmiała się pełna radosnego szczęścia, a markiz całował ją, aż
zabrakło jej tchu.
- Musisz tylko szybko zdrowieć i pozwolić, abym zajął się wszystkim.
- Kocham cię! - wymruczała Carmella, ponieważ nie znalazła innych słów,
by wyrazić to, co czuła.
Markiz i markiza Ingleton ruszyli bryczką zaprzężoną w cztery niezrównanej
urody konie. Dopiero wtedy Carmella zapytała:
- Czyja naprawdę jestem... twoją żoną? Nadal trudno jest mi w to...
uwierzyć.
- Upewnię cię o tym dziś w nocy - przyrzekł markiz i odwrócił wzrok od
koni, by zobaczyć, jak żona się rumieni. Pomyślał, że rumieniec czyni ją
jeszcze piękniejszą.
Carmelli wydawało się, że wszystko stało się niewiarygodnie szybko.
Pozostawiła wszystko markizowi, tak jak o to prosił. Coraz lepiej go poznawała
i rozumiała, więc zauważyła, że sprawia mu przyjemność urządzanie jej życia z
taką samą perfekcją, z jaką urządził swoje.
Nie pozwolił jej powrócić do Londynu, lecz posłał po lady Bramforde, która
do tego stopnia była podekscytowana nowiną, że jej córka ma poślubić kogoś
tak znacznego, a zarazem tak czarującego jak markiz, że zdawała się zdrowieć
równie szybko, jak Carmella.
Gerald natomiast był w swoim żywiole, ponieważ mógł spędzać więcej
czasu z końmi.
Dzień przed ślubem markiz powiedział do Carmelli:
- Właśnie uzgodniłem coś, co, jak sądzę, sprawi przyjemność zarówno tobie,
jak i twojej matce.
- Co to takiego?
- Gerald wstąpi do mojego dawnego regimentu Gwardii Królewskiej.
Carmella wydawała się osłupiała.
- Myślę, że źle byłoby, gdyby nadal marnował czas w Londynie - powiedział
markiz - gdzie znów może przegrać pieniądze, których nie posiada. Naprawdę,
nie możemy ciągle przywracać naszyjnikowi Bramforde'ów jego pierwotnej
świetności.
Carmella wiedziała, że mąż się z nią droczy.
- I tak jesteśmy ci wdzięczni za wszystko, co dla nas zrobiłeś, a teraz jeszcze
myślisz o Geraldzie... i próbujesz powstrzymać go przed popełnianiem głupstw.
Później dowiedziała się, że markiz przyznał Geraldowi pensję
odpowiadającą pensjom większości oficerów Gwardii Królewskiej, a do
Bramforde House wysłał swego zarządcę wraz z personelem, by zbadali, co
można zrobić z domem i z posiadłością.
Poprzedniego wieczoru, kiedy spokojnie jedli kolację w małej jadalni,
markiz powiedział:
- Myślę, że pod koniec tygodnia będę miał dla ciebie wiadomości, Geraldzie.
- Wiadomości? - dopytywał się Gerald.
- Słyszałem, że pewien bardzo bogaty Amerykanin, którego trochę znam,
szuka domu na terenach myśliwskich. Chce go wynająć na pięć lat. A, że nie
jest osobą specjalnie towarzyską, nie chce nawiązywać stosunków z
eleganckim towarzystwem Leicestershire.
Carmelli zapłonęły oczy.
- Chcesz powiedzieć, że on mógłby wynająć Bramforde House? - zapytała.
- Wspomniałem mu o domu, a on uznał, że wydaje się idealny. Co więcej,
będąc ogromnie zamożny, gotów jest wydać dużą sumę pieniędzy na wygody w
domu. Mogę wam powiedzieć, że oznacza to nie tylko renowację pokojów i
praktycznie umeblowanie ich na nowo, ale również, jako że on jest
Amerykaninem, zainstalowanie łazienek.
Gerald wydał okrzyk radości, a Carmella zapytała:
- Czy to znaczy, że on będzie również płacił czynsz?
- Bardzo wysoki, jeśli Maynard będzie miał tu coś do powiedzenia -
powiedział markiz. - I myślę, że przy odrobinie szczęścia do czasu, kiedy
posiadłość zostanie uładzona i pod okiem kompetentnego Maynarda zacznie
przynosić dochód, Gerald przestanie być żołnierzem i będzie mógł osiąść w
Bramforde House jako ziemianin, którym i ja zamierzam zostać.
Gerald i lady Bramforde prześcigali się w podziękowaniach, a on był
wyraźnie zażenowany ich wdzięcznością. Kiedy zostali sami, Carmella
zapytała:
- Jak to się dzieje, że jesteś tak niezwykle uprzejmy i hojny dla Gerry'ego?
Jeśli on jest szczęśliwy, to mama także. A i mnie nie wydaje się, że mogłabym
być szczęśliwsza, niż jestem w tej chwili.
- Zamierzam uczynić cię o wiele szczęśliwszą, kiedy będziesz moją żoną -
powiedział markiz.
- Trudno mi... powiedzieć, jaka jestem ci... wdzięczna.
- To jedyny sposób, w jaki mogę ci podziękować za to, że żyję. Bo gdybyś
mnie nie ocaliła, Carmello, nie byłoby mnie tutaj, żeby ci powiedzieć, jak
bardzo cię kocham i jak pragnę, żeby już było jutro, kiedy będziesz moja.
A gdy Carmella chciała dziękować mu nadal, pocałował ją i już nie mogła
myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, że kocha go do szaleństwa.
Kaplica, która została zbudowana w tym samym czasie, co dom, była bardzo
piękna. Zasypano ją mnóstwem białych kwiatów, przeważnie lilii, a ich zapach,
łagodna muzyka organowa i atmosfera świętości sprawiały, że Carmella miała
wrażenie, iż wstąpiła do osobliwego nieba i że od tej chwili, jako że otrzymała
boskie błogosławieństwo, wszystko będzie nieziemskie.
Suknia ślubna, która - jako prezent od markiza - nadeszła z Londynu, była
śliczna, podobnie jak wyprawa panny młodej, którą dla niej zamówił. Patrząc
na swe stroje Carmella zrozumiała, że tylko ktoś z artystycznym wyczuciem i
szczególną wrażliwością na wszystko, co jej dotyczy, mógł wiedzieć, co jest
dla niej odpowiednie.
Trochę nieśmiało opowiedziała markizowi o tym, jak pożyczyła stroje od
przyjaciółki Geralda, mademoiselle Yvonne, a on, choć śmiał się z jej
opowieści, powiedział:
- Już nigdy nie będziesz musiała tego robić! A ja, chociaż każę Geraldowi
ofiarować mademoiselle Yvonne stosowny prezent, kiedy ją zobaczy,
dopilnuję, kochanie moje, by panny Iwony z tego świata nie wkraczały w ciche
życie, jakie będziemy wieść na wsi.
- W nasz nowy świat - powiedziała łagodnie Carmella.
- Świat miłości - odparł markiz. - W ten świat ty mnie wprowadziłaś,
najdroższa moja, i nigdy go już nie utracę.
Gdy opuszczając Ingleton Hall wyjeżdżali z podjazdu, Carmella zapytała:
- Jeszcze mi nie powiedziałeś, dokąd jedziemy?
- To tajemnica - odparł markiz - ponieważ chcę, żebyśmy byli zupełnie sami.
Żadnych gości, żadnych rozrywek, dopóki nie wrócimy, a i wtedy będziemy
mieli milion rzeczy do zrobienia. Przede wszystkim, choć jeszcze ci o tym nie
powiedziałem, cała posiadłość zechce uczcić nasze małżeństwo.
Carmella spojrzała na niego zdumiona, a on wyjaśnił: - To oznacza, że będą
dużo jeść i pić, upieką całego wołu i, oczywiście, spodziewają się
fajerwerków...
- ...które mnie sprawią taką samą przyjemność, jak im wykrzyknęła
Carmella. - Tylko raz w życiu widziałam sztuczne ognie i uważam, że są
bardzo ekscytujące.
- Wobec tego urządzimy wspaniały pokaz - obiecał markiz. - Tyle jest
rzeczy, kochanie moje, których nigdy nie miałaś, a które chcę ci dać i dzielić je
z tobą.
Zobaczył, że Carmella się uśmiecha i instynktownie popędził konie, jakby
palił się do tego, by już być u celu.
Po niespełna dwóch godzinach dotarli do celu podróży i Carmella odkryła,
że jest to uroczy dom, zbudowany w stylu włoskich willi, ze schodzącym ku
Tamizie ogrodem.
- Kupiłem ten dom dawno temu - powiedział markiz - kiedy chciałem się
nauczyć wiosłowania na kajaku. Teraz będę cię mógł zabierać na wodę, jeśli
będziesz sobie tego życzyła.
Uśmiechnął się i dodał:
- Myślę jednak, że będzie nam dobrze w ogrodzie, który jeden z moich
krewnych zmienił w jeden z najpiękniejszych i najbardziej egzotycznych
ogrodów w kraju.
Carmella przekonała się, że tak jest w istocie. Dom był pięknie umeblowany
i bardzo wygodny. W gruncie rzeczy stanowił on luksusową, pomniejszoną do
wielkości domku dla lalek wersję Ingleton Hall.
Patrząc na całe piękno wokół siebie Carmella uznała, że właśnie to miejsce
wybrałaby na miesiąc miodowy z ukochanym mężczyzną.
Leżąc tej nocy w wielkim łóżku osłoniętym zwieszającymi się spod sufitu
zasłonami, w pokoju przesyconym zapachem kwiatów, Carmella rozglądała się
dookoła. Pokój wypełniony był antycznymi meblami, a wszystkie wiszące na
ścianach obrazy były dziełem słynnych malarzy. Robiły one na Carmelli
wrażenie, że płynie na chmurze, która poniesie ją w obiecany jej przez markiza
świat miłości.
Kiedy wszedł do pokoju, rozsunął zasłony tak, że zobaczyli gwiazdy
rozbłyskujące na bezchmurnym niebie. Podszedł do łóżka i spoglądając na nią,
powiedział:
- Jak to robisz, że jesteś taka urocza?
- Chcę, żebyś tak o mnie myślał.
- Jesteś moja - powiedział markiz miękko. - Cała moja, od czubka głowy po
stopy. Nigdy nie posiadałem nic równie cennego.
- Przypuśćmy,... że okażę się... falsyfikatem, jak szafiry?
Markiz roześmiał się.
- Wiedziałem, że coś udajesz i że w rzeczywistości jesteś zupełnie inna. Nie
dałem się zwieść!
- Nigdy nie zrobiłabym nic, żeby cię... zranić! Jesteś taki cudowny i.,.
kocham cię!
W głosie Carmelli zabrzmiała nuta, która sprawiła, że markizowi zapłonęły
oczy. Wszedł do łóżka i wziął ją w ramiona.
- Marzyłem o tym. A teraz, moja zachwycająca żoneczko, chcę cię nauczyć
miłości. Będzie to najbardziej podniecające zajęcie w moim życiu.
- Naucz mnie... naucz mnie, jak uczynić cię szczęśliwym - prosiła Carmella.
- I jak być laką,... jakiej mnie chcesz.
Znacznie później gwiazdy migotały w czerni nocy jak brylanty, a wpadające
przez okna promienie księżyca zmieniały wszystko w srebro. Ekstatycznie
szczęśliwa Carmella przysunęła się do męża i wyszeptała:
- Jak mogę... powiedzieć ci, jak bardzo... cię kocham? Markiz przyciągnął ją
do siebie. - Już mi to powiedziałaś, najdroższa. Boję się tylko, czy nie zraniłem
cię w jakiś sposób.
- Nie wiedziałam, że miłość może być tak wspaniała, tak... cudowna!
- Co czułaś?
Kiedy ona przywarła do niego, szukając słów, markiz pomyślał, że nie miał
pojęcia, iż takie szczęście istnieje.
- Czułam to samo, co wtedy..., kiedy patrzyliśmy na twój piękny obraz.
Czułam, że gwiazdy i kwiaty są częścią naszej miłości. A potem wprowadziłeś
mnie do nieba... i fale światła księżycowego przepływały przeze mnie i... nie
mogłam myśleć..., a tylko... czuć. To było... czyste i bardzo piękne..,, ale
również bardzo podniecające!
- Nie wystraszyłem cię?
- Wiesz, że nie. Aleja... nie zdawałam sobie sprawy,... nie wiedziałam, że
miłość jest jak... ogień.
Carmella pomyślała, że markiz niezupełnie rozumie to, co ona powiedziała,
więc wyjaśniła:
- Najpierw było we mnie... światło księżyca..., które potem zdawało się
zmieniać w płomyki... Czułam, jak drgają... i pomyślałam, że... być może... ty
czujesz to samo.
- Czułem ogień, który pożera mnie od chwili, kiedy cię poznałem. Ogień,
najdroższa moja, który jest nie tylko namiętnością, ale który oczyszcza i
wypala wszystko, co złe i grzeszne, a pozostawia jedynie to, czego oboje, ty i
ja, szukamy; to, co jest czyste i dobre.
Zaskoczona, że on mówi w taki sposób, Carmella przyglądała mu się w
świetle księżyca.
- Jak to się dzieje, że mówisz wszystko to, co chcę, żebyś powiedział? Nie
sądziłam, że jakikolwiek mężczyzna będzie... myślał tak, jak ja.
- Myślimy tak samo, czujemy tak samo, jesteśmy tym samym. Jesteśmy
jedną osobą, moja urocza! Tak jak ja jestem częścią ciebie, ty jesteś częścią
mnie i nie można nas rozdzielić.
- Właśnie tego chcę! - wykrzyknęła Carmella. - Teraz i na zawsze! Jestem
twoja..., cała twoja... Proszę, kochaj mnie, bo... nie mogłabym cię stracić...
- Nigdy mnie nie stracisz - powiedział markiz głębokim głosem. - I wierzę,
że nasza miłość będzie głębsza i, choć to się wydaje niemożliwe, większa z
każdym rokiem.
Pocałował ją delikatnie i powiedział:
- Kocham, ubóstwiam cię!
Carmella instynktownie przysunęła się do niego. A on poczuł przy sercu
bicie jej serca, jego usta, najpierw delikatne i czułe, stały się bardziej namiętne.
Całował ją, dotykał rękoma jej ciała, a ona czuła, jak przepływa przez nią
światło księżyca. I znów srebrne promienie zmieniły się w tańczące płomyki.
Rozjarzyły się w jej piersi i, strzelając w górę, dosięgły ust, gdzie spotkały się z
ogniem, który płonął w nim.