ROALD DAHL
AUTOSTOPOWICZ
FAKTY I MITY 12/1988
Miałem nowy samochód. Była to fascynująca zabawka, wielki BMW 3.3 Li, co oznacza
pojemność 3,3 litra, szerokoosiowy, z silnikiem wtryskowym. Rozwija! prędkość 129 mil na
godzinę i miał wspaniale przyśpieszenie. Karoseria była jasnobłękitna. Siedzenia w ciemniej-
szym niebieskim kolorze i z miękkiej skóry, prawdziwej miękkiej skóry najwyższej jakości.
Okna otwierało się i zamykało elektrycznie, tak samo jak odsuwany dach. Antena radiowa
wysuwała się, kiedy włączałem odbiornik, i chowała, kiedy go gasiłem. Przy małych prędko-
ściach potężna maszyna powarkiwała i burczała zniecierpliwiona, ale przy szybkości sześć-
dziesięciu mil na godzinę przestawała burczeć i silnik zaczynał mruczeć z zadowolenia.
Jechałem do Londynu sam. Był ładny czerwcowy dzień. Na polach trwały sianokosy, a
po obu stronach szosy rosły jaskry. Z szybkością siedemdziesięciu mil na godzinę sunąłem
niemal bezszelestnie, usadowiony wygodnie w fotelu, utrzymując kierownicę w równowadze
zaledwie dwoma palcami. Wtem ujrzałem przed sobą człowieka, który podniesionym kciu-
kiem dawał znak, że chce, by go podwieźć. Nacisnąłem nogą na hamulec i zatrzymałem się
przy nieznajomym. Zawsze zabieram autostopowiczów. Dobrze wiem, co to znaczy stać przy
bocznej prowincjonalnej drodze i patrzeć na przejeżdżające samochody. Nienawidziłem kie-
rowców udających, że mnie nie widzą, a zwłaszcza tych w dużych samochodach z trzema wo-
lnymi siedzeniami. Wielkie drogie samochody bardzo rzadko się zatrzymywały. Jeżeli czło-
wieka podwożono, to zawsze tymi mniejszymi, albo starymi zardzewiałymi, albo już nabity-
mi do pełna dzieciskami, a ich kierowcy mawiali: „Jedna osoba jeszcze się chyba wciśnie”.
Mój autostopowicz wsadził głowę w otwarte okno i spytał:
— Jedzie pan do Londynu, szefie?
— Tak — odparłem. — Wskakuj pan.
Wsiadł i pojechałem.
Był to drobny niski osobnik ze szczurowatą fizjonomią i szarym uzębieniem. Oczy miał
ciemne, bystre i przebiegłe jak u szczura, a koniuszki uszu lekko szpiczaste. Na głowie nosił
sukienną czapkę i odziany był w szarawą marynarkę z olbrzymimi kieszeniami. Właśnie ta
szara marynarka, w połączeniu z jego bystrymi oczkami i szpiczastymi uszami, sprawiała, iż z
wyglądu kojarzył mi się z dużym człekokształtnym szczurem.
— A do jakiej części Londynu pan jedzie? — zagadnąłem.
— Przejeżdżam przez cały Londyn i wypadam z drugiej jego strony — odrzekł. — Jadę
do Epsom, na wyścigi. Dziś gonitwa. Derby.
— Właśnie — powiedziałem. — Szkoda, że nie jadę z panem. Kocham obstawiać ko-
nie.
— Ja tam nigdy nie obstawiam koni — odparł. — Nawet nie patrzę, jak biegną. To
kretyństwo i głupota.
— To po co pan tam jedzie? — spytałem.
Nie spodobało mu się to pytanie. Jego mała szczurza twarz straciła wszelki wyraz i
tylko siedział bez słowa, wpatrując się w szosę.
— Pewnie pomaga pan w obsłudze maszyn rejestrujących stawki lub przy czymś takim
— odezwałem się.
— To jeszcze większa głupota — odparł. — Żadna przyjemność obsługiwać te parszy-
we maszyny i sprzedawać zakłady frajerom. To potrafi każdy dureń.
Zamilkliśmy na dłużej. Postanowiłem, że nie spytam go już o nic więcej. Pamiętam, jak
w czasach, kiedy sam podróżowałem autostopem, denerwowali mnie kierowcy zadający mi
pytania. Dokąd jedziesz? Po co tam jedziesz? Czym się zajmujesz? Jesteś żonaty? Masz dzie-
wczynę? Jak ma na imię? Ile masz lat? I tak dalej, i tym podobne. Nie cierpiałem tego.
— Przepraszam — odezwałem się. — To nie mój interes, czym się pan zajmuje. Rzecz
w tym, że jestem pisarzem, a pisarze to przeważnie strasznie wścibscy ludzie.
— Pisze pan książki? — spytał.
— Tak.
— Pisanie książek jest w porządku — rzekł. — Ja to nazywam wysoko kwalifikowa-
nym zajęciem. Ja też mam wysoko kwalifikowany zawód. Gardzę ludźmi, którzy całe życie
wykonują lichą szablonową pracę, nie wymagającą żadnych umiejętności. Wie pan, o czym
mówię?
— Tak.
— Tajemnica życia polega na tym, by stać się bardzo, bardzo dobrym w czymś, co jest
bardzo, bardzo trudne — oświadczył.
— Tak jak pan.
— Właśnie. Tak jak pan i ja.
— A na jakiej podstawie sądzi pan, że jestem dobry w tym, czym się zajmuję? — spyta-
łem. — Wszędzie pełno jest marnych pisarzy.
— Gdyby nie był pan dobry, nie jeździłby pan takim wozem — odparł. — Ta maszynka
na pewno kosztowała niewąsko.
— Nie była tania.
— Ile wyciąga? — spytał.
— Sto dwadzieścia dziewięć mil na godzinę — oznajmiłem.
— Założę się, że nie aż tyle.
— Założę się, że tyle.
— Wszyscy producenci samochodów kłamią — powiedział. — Żebyś kupił pan nie
wiem jaki wóz, to nigdy nie osiągnie tego, co twierdzą o nim w reklamach producenci.
— Ten osiągnie.
— No, to dodaj pan gazu i udowodnij — rzekł. — No, dodaj pan gazu, szefie, i przeko-
najmy się, co ten wózek potrafi.
W Chalfont St. Peter jest rondo, a tuż za nim długi prosty odcinek dwupasmowej auto-
strady. Wjechaliśmy na nią z ronda i wcisnąłem nogą pedał przyśpieszenia. Wielki samochód
wyrwał naprzód jak użądlony. Po jakichś dziesięciu sekundach osiągnęliśmy prędkość dzie-
więćdziesięciu mil na godzinę.
— Pięknie! — zawołał. — Wspaniale! Tylko tak dalej!
Wcisnąłem pedał gazu do deski i nie popuszczałem.
— Sto!... — wykrzyknął. — Sto pięć!... Sto dziesięć!... Sto piętnaście!... Dalej! Nie
zwalniaj pan!
Jechałem po zewnętrznym pasie i jak błyskawica minąłem kilka samochodów, które
zdawały się stać w miejscu — zielonego mini, dużego kremowego citroena, białego landro-
vera, wielką ciężarówkę z kontenerem z tyłu, pomarańczowy mikrobus volkswagena...
— Sto dwadzieścia! — zawołał mój pasażer, skacząc na siedzeniu. — Dalej! Dalej!
Niech dociągnie do stu dwudziestu dziewięciu!
I wówczas usłyszałem ryk syreny policyjnej. Wyła tak głośno, jakbym miał ją w swoim
samochodzie, a potem przy nas, na wewnętrznym pasie autostrady, pojawił się policjant,
wyprzedził nas i podniósł rękę, nakazując bym się zatrzymał.
— Na mą świętą ciotkę! —jęknąłem. — No, to po zabawie!
Policjant z pewnością wyprzedził nas z prędkością stu trzydziestu mil na godzinę i
minęło sporo czasu, zanim zwolnił. W końcu zjechał na pobocze, a ja zatrzymałem się za nim.
— Nie wiedziałem, że policja ma tak szybkie motocykle — odezwałem się niepewnie.
— Ten taki jest — odparł mój pasażer. — Jest tej samej marki co pański wóz. To BMW
R908. Najszybszy motocykl, jaki jeździ na drogach. Obecnie takich właśnie używają.
Policjant zsiadł z motoru i przechylił go na bok, opierając na nóżce. Potem zdjął ręka-
wice i ułożył je starannie na siedzeniu. Już się nie spieszył. Miał nas w ręku i wiedział o tym.
— Naprawdę wpadłem — powiedziałem. — Nie podoba mi się to ani trochę.
— Niech pan mówi mu tylko to, co musi, rozumie pan — poradził mi mój towarzysz.
— Niech pan nie pęka i siedzi cicho.
Jak kat zbliżający się do skazańca, policjant podszedł do nas wolnym krokiem. Był
potężnym otyłym mężczyzną z ogromnym brzuchem, a granatowe spodnie opinały mu ciasno
olbrzymie uda. Podniósł gogle na kask, odsłaniając złośliwą czerwoną gębę z szerokimi
polikami, ziejącą tłumioną złością.
Siedzieliśmy w samochodzie jak zmieszani uczniacy, czekając, aż podejdzie.
— Uważaj pan na niego — szepnął mój pasażer. — Wygląda mi na strasznego podleca.
Policjant zbliżył się do otwartego okna po mojej stronie i położył tłustą łapę na jego
krawędzi.
— A dokąd to tak się śpieszy? — spytał.
— Wcale się nie śpieszy, proszę pana — odparłem.
— A może pan wiezie na tylnym siedzeniu rodzącą i pędzi pan z nią do szpitala? Czy
tak?
— Nie, proszę pana.
— No, to może pali się pański dom i gna pan, żeby uratować rodzinę, która jest na pię-
trze? — spytał głosem złowieszczo cichym i szyderczym.
— Nie, proszę pana, mój dom się nie pali.
— W takim razie paskudnie pan wpadł, co? Wie pan, z jaką dopuszczalną prędkością
wolno jeździć w tym kraju?
— Siedemdziesiąt mil — odparłem.
— A czy zdradzi mi pan z łaski swojej, z jaką dokładnie prędkością jechał pan przed
chwilą?
Wzruszyłem ramionami i nie odpowiedziałem.
Następne zdanie wypowiedział tak podniesionym głosem, że aż podskoczyłem.
— Sto dwadzieścia mil na godzinę! — ryknął. — O pięćdziesiąt mil szybciej, niż wo-
lno!
Odwrócił głowę i splunął obfitą śliną. Wylądowała na błotniku mojego samochodu i za-
częła spływać po pięknym błękitnym lakierze karoserii. Obrócił się z powrotem i prześwidro-
wał wzrokiem mojego pasażera.
— A ty coś za jeden? — spytał ostrym tonem.
— To autostopowicz — wyjaśniłem. — Podwożę go.
— Pytałem nie pana — odparł. — Pytałem jego.
— Czy ja coś zrobiłem? — spytał mój pasażer. Głos miał miękki i gładki jak brylanty-
na.
— Najprawdopodobniej — odrzekł policjant. — W każdym razie jesteś świadkiem.
Tobą zajmę się za chwilę. Prawo jazdy — warknął do mnie, wyciągając rękę.
Podałem mu prawo jazdy.
Rozpiął kieszeń na piersi z lewej strony bluzy i wyjął budzący lęk bloczek z mandatami.
Starannie przepisał nazwisko i adres z mojego prawa jazdy, po czym zwrócił mi je. Przeszedł
przed samochód, odczytał numer z tablicy rejestracyjnej i również go zapisał. Wstawił datę,
godzinę i opisał szczegółowo moje wykroczenie. A potem wyrwał oryginał mandatu. Ale za-
nim mi go wręczył, sprawdził, czy wszystkie dane odbiły się wyraźnie przez kalkę. Wreszcie
schował bloczek do kieszeni na piersi i zapiął guzik.
— A teraz twoja kolej — powiedział do mojego pasażera i obszedł samochód,
zatrzymując się po jego przeciwnej stronie. Z drugiej kieszeni wydobył mały czarny notes. —
Nazwisko? — warknął.
— Michael Fisch — odparł mój pasażer.
— Adres?
— Luton, Windsor Lane czternaście...
— Okaż jakiś dokument na dowód, że to twoje prawdziwe nazwisko i adres — powie-
dział policjant.
Mój pasażer sięgnął do kieszeni i wydobył prawo jazdy. Policjant sprawdził nazwisko,
adres i oddał mu dokument.
— Czym się zajmujesz? — spytał ostrym tonem.
— Jestem koźlarzem.
— Czym?!
— Koźlarzem.
— A jak to się pisze?
— K-o-ź-l...
— Wystarczy. A wolno spytać, czym się zajmuje ten koźlarz?
— Koźlarz, panie władzo, to ten, kto wnosi po drabinie cement i cegły dla murarza. A
koza to to, na czym je nosi. Taka deska z podpórkami i uchwytami...
— Dobra, dobra. U kogo pracujesz?
— U nikogo. Nie pracuję.
Policjant zapisał to wszystko w czarnym notesie. Potem schował notes do kieszeni i
zapiął guzik.
— Kiedy wrócę na posterunek, wywiem się coś ty za jeden — zapowiedział mojemu
pasażerowi.
— Ja? A co ja takiego zrobiłem? — spytał mężczyzna o szczurzej twarzy.
— Nic, po prostu nie podoba mi się twoja gęba — odparł policjant. — A w naszych
aktach możemy mieć gdzieś przypadkiem twoje zdjęcie.
Okrążył samochód i powrócił do mojego okna.
— Chyba zdaje pan sobie sprawę, że napytał pan sobie poważnych kłopotów —
powiedział do mnie.
— Tak, proszę pana.
— Kiedy pana załatwimy, bardzo długo nie wsiądzie pan do tego luksusowego wózka.
A właściwie, to nie wsiądzie pan za kółko żadnego samochodu przez kilka lat. I bardzo
dobrze. Mam nadzieję, że zamkną pana na jakiś czas w przechowalni.
— To znaczy, w więzieniu? — spytałem zatrwożony.
— Jak najbardziej — odparł, cmokając wargami. — W mamrze. Za kratkami. Wraz z
wszystkimi innymi przestępcami, którzy łamią prawo. A na dodatek zapłaci pan wysoką grzy-
wnę. Nikt się nie ucieszy z tego bardziej niż ja. Do zobaczenia w sądzie, obaj. Dostaniecie
wezwania.
Odwrócił się i odszedł do motocykla. Stopą z trzaskiem podniósł podpórkę i przerzucił
nogę przez siodełko. A potem nadepnął rozrusznik i z rykiem odjechał autostradą, znikając
nam z oczu.
— Uch! — westchnąłem. — Fatalnie!
— Złapał nas — przyznał mój pasażer. — Złapał nas na fest.
— To znaczy, złapał mnie.
— Owszem. I co pan teraz zrobi, szefie?
— Jadę prosto do Londynu i porozmawiam z moim adwokatem — odparłem. Urucho-
miłem wóz i pojechaliśmy.
— Nie wierz mu pan, że wsadzą pana za to do więzienia — pocieszył mnie mój pasażer.
— Nikogo nie pakują do mamra tylko za szybką jazdę.
— Jest pan pewien? — spytałem.
— Całkowicie — odparł. — Mogą panu co najwyżej zabrać prawo jazdy i wlepić dużą
grzywnę, ale nic poza tym.
Ogromnie mi ulżyło.
— A tak przy okazji, dlaczego pan go okłamał? — spytałem spokojnie.
— Kto, ja? — zdziwił się. — Dlaczego pan tak sądzi?
— Powiedział mu pan, że jest pan bezrobotnym koźlarzem. Ale mnie pan wyznał, że
pracuje w wysoko kwalifikowanym zawodzie.
— Bo tak jest — odparł. — Ale glinie nie opłaca się mówić wszystkiego.
— A więc czym się pan zajmuje? — spytałem.
— Och — odparł szelmowsko. — Chciałby pan wiedzieć, co?
— Pan się tego wstydzi?
— Wstydzi? — zawołał. — Ja miałbym się wstydzić swojej pracy? Jestem z niej du-
mny, jak chyba nikt na świecie!
— Więc dlaczego mi pan nie odpowie?
— Wy, pisarze, jesteście bardzo wścibscy — rzekł. — I, jak sądzę, nie spocznie pan,
dopóki nie uzyska pełnej odpowiedzi.
— Właściwie, tak czy siak, wcale mi na tym nie zależy — skłamałem.
Posłał mi przebiegłe szczurowate spojrzonko kącikami oczu.
— Myślę, że jednak zależy — oświadczył. — Po pańskiej minie widzę, że uważa pan
mój zawód za bardzo niezwykły i aż pali się pan, żeby poznać prawdę.
Nie spodobało mi się, że tak dobrze czyta w moich myślach. Nie odpowiedziałem mu
więc i wpatrzyłem się w drogę przed sobą.
— Słusznie się pan domyśla — ciągnął. — Rzeczywiście mam niezwykły fach. Mam
najosobliwszy i najbardziej niezwykły fach ze wszystkich.
Czekałem na dalszy ciąg.
— Dlatego właśnie muszę bardzo się pilnować, z kim rozmawiam, rozumie pan. Skąd
mogę, na przykład, wiedzieć, że i pan nie jest gliną w cywilu?
— Czy ja wyglądam na glinę?
— Nie — odparł. — Nie wygląda pan. I nie jest pan gliną. Każdy dureń by poznał, że
nie.
Wyjął z kieszeni metalowe pudełko z tytoniem, paczuszkę bibułek i zaczął skręcać
papierosa. Obserwowałem go kątem oka — czynność tę, dość przecież trudną, wykonał z nie-
wiarygodną szybkością. Papieros by skręcony i gotowy do zapalenia po jakichś pięciu sekun-
dach. Nieznajomy przesunął językiem po krawędzi bibułki, zlepił ją i włożył skręta do ust.
Potem — nie wiem skąd — w jego ręku pojawiła się zapalniczka i zapłonęła. Gdy zapalił
papierosa, zapalniczka błyskawicznie znikła. Był to absolutnie nadzwyczajny wyczyn.
— Nie widziałem jeszcze, żeby ktoś tak szybko skręcił papierosa — powiedziałem.
— O! — rzekł, zaciągając się głęboko dymem. — A więc zauważył pan.
— Pewnie, że zauważyłem. To było fantastyczne.
Rozsiadł się wygodnie i uśmiechnął. Był ogromnie zadowolony, że spostrzegłem, jak
szybko potrafi zrobić skręta.
— Chce pan wiedzieć, jak mogłem to zrobić? — zapytał.
— Niech pan powie.
— To dlatego, że mam fenomenalne palce. Te palce — rzekł, wznosząc przed sobą
wysoko obie ręce — są szybkie i zręczniejsze od palców najlepszego pianisty na świecie!
— Pan jest pianistą?
— Coś pan! — żachnął się. — Czy ja wyglądam na pianistę?
Spojrzałem na jego palce. Miały tak piękny kształt, były tak szczupłe, długie i wytwo-
rne, że zupełnie nie pasowały do reszty jego postaci. Przypominały raczej palce chirurga
operującego mózgi albo palce zegarmistrza.
— Mój fach jest stokroć trudniejszy niż gra na fortepianie — mówił dalej. — Na
fortepianie może się nauczyć grać byle kto. Prawie w każdym domu, do którego się zajdzie,
jakieś bachorki uczą się grać na pianinie. Mam rację?
— Mniej więcej — odparłem.
— Jasne, że tak. Ale nikt na dziesięć milionów nie nauczy się tego, co robię ja. Nikt na
dziesięć milionów! I co pan na to?
— Zdumiewające — odparłem.
— Jasne, że zdumiewające — powiedział.
— Chyba wiem, czym się pan zajmuje — oznajmiłem. — Robi pan sztuczki. Jest pan
magikiem.
— Ja? — odparł z pogardliwym parsknięciem. — Magikiem? Wyobraża pan sobie, że
łażę po jakichś nędznych kinderbalach i wyciągam króliki z cylindrów?
— W takim razie jest pan pewnie zawodowym karciarzem. Wciąga pan ludzi do gry i
daje pan sobie wspaniałe karty.
— Ja? Parszywym szulerem?! — wykrzyknął. — Nie ma bardziej podłego kantu!
— Dobrze. Poddaję się.
Prowadziłem samochód wolno, najwyżej z prędkością czterdziestu mil, aby mieć całko-
witą pewność, że już nikt więcej mnie nie zatrzyma. Wjechaliśmy na główną drogę z Oksfor-
du do Londynu i pędziliśmy z górki w stronę Denham.
Nagle we wzniesionej ręce mojego pasażera pojawił się czarny skórzany pasek.
— Widział pan kiedyś taki? — spytał.
Pasek miał mosiężną sprzączkę niezwykłego kształtu.
— Hej! — zawołałem. — To mój pasek, prawda? To mój pasek! Skąd pan go ma?
Uśmiechnął się i lekko zakołysał paskiem na boki.
— A jak pan myśli, skąd? — odparł. — Z pańskich spodni, oczywiście.
Sięgnąłem ręką w dół do paska. Nie było go tam.
— Czy to znaczy, że zdjął mi go pan w czasie jazdy? — spytałem zdumiony.
Skinął głową, nie spuszczając ze mnie małych czarnych szczurzych oczu.
— Niemożliwe — powiedziałem. — Musiałby pan przecież rozpiąć sprzączkę i wysu-
nąć cały pasek aż do końca, przeciągając go przez wszystkie szlufki. Na pewno bym to spo-
strzegł. A jeżeli nie spostrzegł, to poczuł.
— No, ale nic pan nie poczuł, prawda? — spytał z triumfem. Upuścił pasek na kolana, a
w jego palcach pojawiło się znienacka brązowe sznurowadło. — To co w takim razie powie
pan na to? — zapytał.
— A co mam powiedzieć?
— Czy komuś tutaj nie brakuje przypadkiem sznurowadła? — spytał, uśmiechając się
szeroko.
Spojrzałem na swoje buty. W jednym z nich brakowało sznurowadła.
— Wielki Boże! — zawołałem. —Jak pan to zrobił? Nie widziałem, żeby pan się schy-
lał.
— W ogóle nic pan nie widział — rzekł z dumą. — Nie zobaczył pan najmniejszego
ruchu. A wie pan dlaczego?
— Tak — odparłem. — Bo ma pan fantastyczne palce.
— Właśnie! — zawołał. — Pojął pan to w lot. — Rozparł się na siedzeniu i zaciągnął
ręcznie zrobionym papierosem, wydmuchując cienki strumień dymu na przednią szybę.
Dobrze wiedział, że te dwie jego sztuczki wywarły na mnie duże wrażenie, i ogromnie go to
ucieszyło. — Nie chcę się spóźnić — powiedział. — Która godzina?
— Zegar jest na wprost pana — odparłem.
— Nie ufam zegarom samochodowym — rzekł. — Którą wskazuje pański zegarek?
Odsunąłem mankiet, żeby spojrzeć na zegarek. Nie było go na przegubie. Spojrzałem na
mojego pasażera. Uśmiechając się szeroko, odpowiedział mi spojrzeniem.
— Zegarek też pan wziął? — powiedziałem.
Wyciągnął rękę i na jego dłoni ujrzałem swój zegarek.
— Piękna sztuka — pochwalił. — Najwyższej jakości. Osiemnastokaratowe złoto.
Łatwo to opylić. Z upłynnieniem towarów dobrej jakości nie ma najmniejszych kłopotów.
— Jeżeli pan pozwoli, to chciałbym go odzyskać — odparłem z pewną urazą.
Starannie ułożył zegarek na obitej skórą półeczce przed sobą.
— Panu nie ściągnąłbym niczego, szefie — zapewnił. — Jesteśmy kolegami. Pan mnie
podwiózł.
— Bardzo się cieszę — powiedziałem.
— Ja tylko odpowiadam na pańskie pytania — dodał. — Spytał mnie pan, w jaki spo-
sób zarabiam na życie, więc panu pokazuję.
— Jakie jeszcze moje rzeczy pan ma?
Znowu się uśmiechnął i zaczął wyjmować z kieszeni marynarki jedną po drugiej rzeczy
będące moją własnością: prawo jazdy, kółko z czterema kluczami, kilka banknotów, trochę
monet, list od mojego wydawcy, terminarzyk, stary krótki ołówek, zapalniczkę i — na
samym, końcu — piękny, stary antyczny pierścionek z szafirem i perłami, który należał do
mojej żony. Pierścionek ten wiozłem do jubilera w Londynie, ponieważ zgubiła się któraś z
pereł.
— Oto jeszcze jedna naprawdę piękna sztuka — powiedział, obracając pierścionek w
palcach. — Jeżeli się nie mylę, osiemnasty wiek, z okresu panowania króla Jerzego Trzecie-
go.
— Ma pan rację — przyznałem, zdumiony. — Całkowitą.
Odłożył pierścionek na obitą skórą półkę, między inne przedmioty.
— A więc jest pan kieszonkowcem — powiedziałem.
— Nie lubię tego słowa — odrzekł. — Jest pospolite i trywialne. Kieszonkowcy to
pospolici, trywialni ludzie, którzy zajmują się łatwą amatorską drobną robotą. Wyciągają pie-
niądze niewidomym staruszkom.
— A jak w takim razie pan siebie nazywa?
— Ja? Jestem palcmistrzem. Jestem zawodowym palcmistrzem. — Wypowiedział te
słowa uroczyście i z dumą, jakby oznajmiał, iż jest przewodniczącym Królewskiej Akademii
Medycznej bądź arcybiskupem Canterbury.
— Pierwszy raz słyszę to słowo — powiedziałem. — Wymyślił je pan.
— Naturalnie, że nie wymyśliłem — odparł. — Miano to noszą wszyscy, którzy osiąga-
ją najwyższe kwalifikacje zawodowe. Słyszał pan chyba o fachmistrzach i baletmistrzach, na
przykład. To fachowcy od baletu i szermierki. Ja jestem fachowcem od palców, a więc
palcmistrzem.
— To na pewno ciekawe zajęcie.
— To cudowne zajęcie — odparł. — Rozkoszne.
— I właśnie dlatego jedzie pan na wyścigi?
— Wyścigi to łatwy chleb — rzekł. — Po gonitwie tylko się stoi i wypatruje szczęśli-
wców, którzy ustawiają się w kolejce i odbierają wygrane. A jeżeli wypatrzy się kogoś, kto
odbiera harmonię pieniędzy, to idzie się za nim i obserwuje. Ale niech pan mnie źle nie zro-
zumie, szefie. Nigdy nie zabieram nic przegranym. Ani biedakom. Skubię tylko tych, których
na to stać: wygranych i bogaczy.
— To bardzo ładnie z pańskiej strony — powiedziałem. — Jak często pana przyłapują?
— Przyłapują?! — zawołał z oburzeniem. — Przyłapują mnie?! Przyłapują tylko kie-
szonkowców. Palcmistrzów nigdy. Panie, gdybym zechciał, to bym wyjął panu z ust sztuczną
szczękę i nigdy by mnie pan na tym nie przyłapał!
— Nie mam sztucznej szczęki — powiedziałem.
— Wiem o tym — odparł. — W przeciwnym razie wyjąłbym ją panu dawno temu!
Uwierzyłem mu. Jego długie szczupłe palce wyglądały na zdolne do wszystkiego.
Przez jakiś czas jechaliśmy w milczeniu.
— Ten policjant wywie się o panu wszystkiego — odezwałem się. — Nie przejmuje się
pan tym?
— Nikt się nie wywie nic o mnie — odparł.
— Zrobią to na pewno. Przecież nadzwyczaj starannie zapisał w tym czarnym notesie
pańskie nazwisko i adres.
Nieznajomy obdarzył mnie jeszcze jednym przebiegłym, szczurowatym uśmieszkiem.
— Aha! — odparł. — Zapisał rzeczywiście. Ale głowę dam, że nie zanotował sobie
tego również w pamięci. Nie znam ani jednego gliny, który miałby dobrą pamięć. Niektórzy
nie potrafią nawet zapamiętać własnych nazwisk.
— A co to ma wspólnego z pamięcią? — spytałem. — Przecież on zapisał to w notesie.
— A tak, szefie, zapisał. Sęk w tym, że stracił ten notes. Stracił oba: ten, w którym miał
moje nazwisko, i ten, w którym miał pańskie.
W długich delikatnych palcach prawej dłoni mój autostopowicz trzymał w górze trium-
falnie dwa notesy zabrane z kieszeni policjanta.
— To była najłatwiejsza robota w moim życiu — oznajmił z dumą.
Tak się tym ucieszyłem, że o mały włos nie wjechałem na cysternę z mlekiem.
— Ten glina nie ma na nas dwóch nic a nic — ciągnął.
— Jest pan genialny! — zawołałem.
— Nie ma nazwisk, nie ma adresów, nie ma numeru samochodu, niczego — dodał.
— Jest pan wspaniały!
— Myślę, że powinien pan jak najszybciej zjechać z głównej drogi — rzekł. — A
potem powinniśmy rozpalić małe ognisko i zniszczyć te notesy.
— Jest pan fantastyczny! — wykrzyknąłem.
— Dziękuję, szefie — odparł. — Zawsze to miło, kiedy człowieka doceniają.
Przełożył Andrzej Grabowski