Dahl Roald Niespodzianki

ROALD DAHL

NIESPODZIANKI



Z angielskiego przełożyła

Ariadna Demkowska-Bohdziewicz

Książka i Wiedza. Warszawa 1984

Tytuł oryginału

Tales of the Unexpected

© Roald Dahl, 1948, 1949, 1950, 1952, 1953, 1959, 1961, 1979

Okładkę projektował JULIAN RYBICKI

Redaktor

TERESA ABRASZEWSKA

Redaktor techniczny ANNA BONISŁAWSKA

Korektor

DANUTA WZIĄTEK

© Copyright for the Polish edition by

Wydawnictwo „Książka i Wiedza",

RSW „Prasa-Książka-Ruch", Warszawa 1984

ISBN 83-05-11313-2




































SMAK


Było nas sześcioro na kolacji u Schofieldów w ich londyńskiej rezydencji: Mike Schofield, jego żona i córka, moja żona i ja, i niejaki Ryszard Pratt.

Ryszard Pratt był znanym smakoszem, prezesem małego stowarzyszenia o nazwie ,,Epikur” i co miesiąc na własny koszt rozsyłał jego członkom broszurki na temat potraw Iwin. Organizował kolacje, na których pojawiały się wyszukane dania i rzadkie wina. Nie palił z obawy o wrażliwość swojego podniebienia i miał dziwaczny, dość zabawny zwyczaj mówienia o wi­nach jak gdyby to były żywe stworzenia.

Roztropne winko — mawiał — trochę nie­śmiałe, nieuchwytne, ale całkiem roztropne. — Albo: — Życzliwe, wesołe wino, może odrobinę frywolne, odrobinkę, ale przede wszystkim po­godne.

Na kolacji z Ryszardem Prattem byłem już dwa razy i za każdym razem Mike i jego żona po prostu wychodzili ze skóry, by dla słynnego sma­kosza przygotować coś specjalnego. Owego wie­czoru z całą pewnością nie chcieli odstąpić od re­guły. Gdy weszliśmy do jadalni, spostrzegłem, że stół zastawiono jak do prawdziwej uczty. Wysokie świece, złociste róże, lśniące srebra, po trzy kieli­chy do wina przy każdym nakryciu, no i przede wszystkim delikatny zapach pieczeni dobiegający z kuchni, który sprawiał, że człowiekowi ślinka ciekła do ust.

Gdy zasiedliśmy do stołu, przypomniałem sobie, że przy okazji dwóch poprzednich bytności Ry­szarda Pratta Mike dla zabawy założył się z nim, że nie odgadnie nazwy winnicy i roku winobrania podanego do kolacji klaretu. Pratt odparł, że nie sprawi mu to szczególnych trudności pod warun­kiem, że chodzi o jeden ze znanych roczników. Mike postawił skrzynkę tegoż wina, twierdząc, że Pratt nie zgadnie. Pratt wygrał zakład obydwa razy. Byłem pewien, że tego wieczoru historia się powtórzy, gdyż Mike gotów był nawet przegrać, byle tylko dowieść, że podał wino godne uznania, a Pratt z kolei zdawał się czerpać głębokie, jak­kolwiek skrywane zadowolenie z popisywania się swoją wiedzą.

Na początku podano małe rybki z patelni, do­brze wysmażone na maśle, i do tego wino mozelskie. Mike wstał i osobiście rozlał wino do kie­liszków. Gdy usiadł z powrotem, widziałem ze swojego miejsca, że z uwagą obserwuje Pratta. Butelkę postawił tuż przede mną w taki sposób, że mogłem odczytać etykietę: „Geierslay Ohligsberg, 1945”. Nachyliwszy się szepnął, że Geierslay to maleńka wioska nad Mozelą, niemal zupeł­nie nie znana poza granicami Niemiec. Powie­dział, że wino, które pijemy, jest niezwykle, a zbiór w tej winnicy był tak skąpy, że dla cudzoziemców praktycznie niedostępny. Poprzedniego lata odwie­dził Geierslay wyłącznie po to, by dostać parę tuzinów butelek, które mu w końcu raczyli sprze­dać.

Wątpię, by ktokolwiek w naszym kraju miał je teraz u siebie — powiedział. I znów zerknął na Pratta. — Wino mozelskie ma tę zaletę — tu pod­niósł głos — że można je podać przed klaretem. Ludzie zwykle podają reńskie, ale dlatego, że się nie znają. Reńskie wina zabijają delikatny smak klaretu, prawda? To barbarzyństwo podawać reń­skie przed klaretem. Lecz mozelskie — o! — mozelskie jest tu jak najbardziej na miejscu.

Mike Schofield był miłym panem w średnim wieku. Ale był też maklerem giełdowym. Mówiąc dokładniej, spekulował na giełdzie i, jak to się zda­rza niektórym spekulantom, czuł niemal wstyd i zażenowanie, że tyle pieniędzy zarobił tak nie­wielkim nakładem pracy. W głębi serca zdawał sobie sprawę, że mało się różni od bookmachera — pozornie cieszącego się szacunkiem, ale w istocie pozbawionego skrupułów — i wiedział, że jego przyjaciele też tak sądzą. Starał się więc gorliwie o etykietę człowieka kulturalnego, wyrabiał w so­bie smak literacki i artystyczny, kolekcjonował obrazy, płyty, książki i tym podobne rzeczy. Jego krótki wykład o winie reńskim i winie mozelskim stanowił część tego wszystkiego, tej kultury, któ­rej pragnął nabyć.

Urocze winko, nie sądzicie państwo? — po­wiedział. Nadal przyglądał się Prattowi. Widzia­łem, że nachylając się nad talerzem po nowy ka­wałek ryby za każdym razem zerkał ukradkiem w jego stronę, i czułem wyraźnie, że nie może się doczekać momentu, gdy Pratt po pierwszym łyku wina pośle mu sponad kieliszka uśmiech zadowo­lenia, być może nawet zdumienia, i wtedy zacznie się dyskusja, a Mike powie mu o wiosce, która nazywa się Geierslay.

Lecz Ryszard Pratt nie kosztował wina. Był cał­kowicie pochłonięty rozmową z osiemnastoletnią córką Mike’a, Luizą. Na wpół odwrócony do niej, uśmiechał się i opowiadał, o ile mogłem zgadnąć, jakąś historyjkę o kucharzu z pewnej restauracji paryskiej. Mówiąc pochylał się ku niej coraz niżej, coraz bliżej, jakby gotów — w swoim zapamięta­niu — zwalić się na nią całym ciałem; biedna dziewczyna, bliska rozpaczy, odchylała się, jak mogła, potakiwała uprzejmie i omijając jego twarz wpatrywała się w najwyższy guzik smo­kingu.

Skończyliśmy rybę i pokojówka zaczęła zbierać talerze. Gdy podeszła do Pratta, zauważyła, że nie tknął jedzenia, więc się zawahała i Pratt dopiero wtedy ją spostrzegł. Odprawił pokojówkę ruchem ręki, przerwał rozmowę i zabrał się do jedzenia. Niedbale nadziewając na widelec małe brązowe, kruche rybki, z pośpiechem wsuwał je do ust. Gdy skończył, sięgnął po kieliszek, dwoma łykami wlał sobie wino do gardła i natychmiast odwrócił się do Luizy Schofield, podejmując przerwaną kon­wersację.

Mike wszystko to widział. Byłem świadom, że patrząc na Pratta, całą siłą woli powstrzymuje się od zrobienia uwagi. Jego okrągła, jowialna twarz traciła napięcie i jakby zapadała się, lecz ani drgnął: panował nad sobą i nic nie mówił.

Wkrótce pokojówka wniosła drugie danie. Był to duży kawał pieczeni wołowej. Postawiła pół­misek przed Mike’em, który wstał, krajał pieczyste na bardzo cienkie płaty i kładł je ostrożnie na talerze roznoszone przez pokojówkę dokoła stołu. Kiedy obsłużył wszystkich, nie wyłączając siebie, odłożył duży nóż, oparł obie ręce o brzeg stołu i wychyliwszy się nieco do przodu rzekł:

A teraz — zwracał się do wszystkich, lecz patrzał na Ryszarda Pratta — teraz pora na wino. Proszę mi wybaczyć, ale muszę pójść i przynieść klaret.

Musisz pójść i przynieść? Skąd? — zapytałem.

Butelka jest w moim gabinecie, już odkorkowana. Wino oddycha.

Dlaczego w gabinecie?

Żeby nabrało temperatury pokojowej, to jas­ne. Jest tam od dwudziestu czterech godzin.

Ale dlaczego w gabinecie?

Bo to najlepsze miejsce w całym domu. Usta­liliśmy to z Ryszardem, kiedy był tu ostatnim razem.

Słysząc swoje imię Pratt obejrzał się.

Prawda, Ryszardzie? — zapytał Mike.

Tak jest — odpowiedział Pratt, potakując z powagą. — To prawda.

Stoi na zielonej szafce z aktami w moim ga­binecie. To miejsce uznaliśmy za najlepsze. Nie ma tam przeciągu i temperatura nie ulega zmianie. A teraz muszę was przeprosić, dobrze? Pójdę po wino.

Myśl, że zacznie się teraz bawić innym winem, przywróciła mu dobry humor; wyszedł szybko z pokoju, by po minucie wrócić krokiem powol­niejszym, ostrożnie trzymając oburącz koszyczek, w którym spoczywała ciemna butelka. Tak ją po­łożył, że była ukryta.

No, proszę! — krzyknął podchodząc do sto­łu. — Co powiesz o tym, Ryszardzie? Nigdy nie odgadniesz nazwy.

Ryszard Pratt powoli odwrócił się, najpierw spojrzał na Mike’a, potem w dół na butelkę spo­czywającą wygodnie w małym, plecionym koszycz­ku, a potem uniósł brwi, wyniośle, lekceważąco, i wysunął wilgotną, dolną wargę — despotyczną i nagle bardzo brzydką.

Nigdy nie zgadniesz — powiedział Mike. — Nawet za sto lat.

Klaret? — spytał Ryszard Pratt łaskawie.

Oczywiście.

Zatem przypuszczam, że jest z którejś z tych mniejszych winnic.

Możliwe, Ryszardzie. Ale możliwe też, że jest inaczej.

Ale to dobry rocznik, prawda? Jeden z tych doskonale udanych.

Tak. Za to ręczę.

Wobec tego nie widzę większych trudności — powiedział Ryszard Pratt, cedząc słowa z bardzo znudzoną miną. Było coś dziwnego — przynajmniej dla mnie — nie tylko w tym jego powolnym ce­dzeniu słów i znudzonej minie: miał zły wyraz oczu i jakiś rodzaj napięcia w całej postawie, które budziło we mnie nieokreślony lęk, gdy mu się przyglądałem.

A jednak tym razem będzie to raczej trud­ne — powiedział Mike. — Nie zmuszam do zakładu.

Czyżby? A dlaczego? — I znów to powolne uniesienie brwi i chłodne, intensywne spojrzenie.

Ponieważ trudno będzie zgadnąć.

Nieszczególny to dla mnie komplement.

Mój drogi — powiedział Mike. — Założę się z przyjemnością, jeśli sobie życzysz.

Nie powinienem mieć większych trudności.

Czy to znaczy, że zgadzasz się na zakład?

Ależ oczywiście — odpowiedział Ryszard Pratt.

Doskonale. O to, co zwykle. O skrzynkę tegoż wina.

Więc uważasz, że nie potrafię odgadnąć, jak się ono nazywa, czy tak?

Jeśli chodzi o ścisłość, owszem, sądzę z całym należnym ci szacunkiem, że nie wygrasz tego zakładu — odrzekł Mike. Czynił pewien wysiłek, aby być grzecznym, natomiast Pratt nie zadawał sobie trudu, żeby ukryć pogardę dla jego zabie­gów. A jednak, dziwna rzecz, następnym swoim pytaniem zdradził pewne zainteresowanie.

Chcesz podnieść stawkę?

Nie, Ryszardzie. Skrzynka wina to dużo.

Chętnie założyłbym się o pięćdziesiąt skrzy­nek.

To byłoby głupie.

Mike stał nieruchomo za swoim krzesłem u szczytu stołu, trzymając ostrożnie ten śmieszny koszyczek z butelką. Nozdrza mu lekko zbielały, wargi miał zaciśnięte.

Pratt odchylił się do tyłu razem z krzesłem i uniósłszy brwi spoglądał na gospodarza na wpół przymkniętymi oczyma, z nikłym uśmiechem w kącikach ust. I znów ujrzałem — a może mi się tylko zdawało — coś wyraźnie niepokojącego w twarzy tego człowieka, ów cień napięcia pomiędzy oczami i w samych oczach, dokładnie mówiąc: w czarnych źrenicach, przyczajoną iskierkę złośli­wości.

A więc nie chcesz podnieść stawki?

Jeśli chodzi o mnie, mój stary, wszystko mi jedno — powiedział Mike. — Mogę się założyć, o co chcesz.

Siedzieliśmy cicho — ja i trzy kobiety — przy­glądając się tym dwu mężczyznom. Żona Mike’a zaczynała się irytować: krzywiła usta i czułem, że lada moment przerwie tę rozmowę. Pieczeń woło­wa na naszych talerzach powoli stygła.

A więc założysz się o wszystko, czego zechcę?

Powiedziałem już, do licha! Jeżeli ci na tym zależy, założą się o wszystko, o co masz ochotę się założyć.

Nawet o dziesięć tysięcy funtów?

Ależ oczywiście, jeśli chcesz zakładać się o pieniądze. — Mike poczuł się teraz pewniej. Wie­dział doskonale, że dysponuje każdą sumą, jakiej Pratt mógłby zażądać.

A więc powiadasz, że mogę wymienić każdą stawkę? — Pratt zapytał raz jeszcze.

Dokładnie tak powiedziałem.

Nastąpiła pauza, w czasie której Pratt powiódł spojrzeniem dokoła stołu — spojrzał najpierw na mnie, potem po kolei na trzy kobiety. Mogłoby się zdawać, że przywoływał nas na świadków.

Mike — powiedziała pani Schofield — cóż za nonsens! Skończmy z tym i zabierzmy się do jedzenia. Wszystko stygnie.

To nie jest nonsens — odpowiedział jej Pratt ze spokojem. — Idzie o zakład.

Spostrzegłem, że pokojówka stoi z tyłu z pół­miskiem jarzyn, zastanawiając się, czy je podać, czy nie.

A zatem dobrze — powiedział Pratt. — Po­wiem, o co chcę się założyć.

Mów śmiało — odparł Mike tonem buńczucz­nym. — Jest mi absolutnie wszystko jedno, twoje na wierzchu.

Pratt skinął głową i znów w kącikach jego ust pojawił się uśmieszek, następnie — nie spuszcza­jąc oczu z Mike’a — wycedził:

Chcę się założyć o rękę twojej córki. Luiza Schofield podskoczyła na krześle.

No-nie! — krzyknęła. — Nie! To nie jest zabawne! Posłuchaj mnie, papo, to wcale nie jest zabawne.

Kochanie — powiedziała jej matka — to tylko żarty.

Ja nie żartuję — oświadczył Ryszard Pratt.

Śmieszne! — wykrzyknął Mike. Znowu był wytrącony z równowagi.

Mówiłeś, że mogę się założyć dosłownie o wszystko.

Miałem na myśli pieniądze.

Tego nie powiedziałeś.

Ale myślałem.

Szkoda zatem, żeś tego nie powiedział. Ale oczywiście, jeśli chcesz cofnąć słowo, proszę bar­dzo.

To nie jest kwestia cofnięcia danego słowa, mój drogi. Po prostu nie możesz grać o taką stawkę, której nie potrafisz zrównoważyć,. Tak się składa, że nie masz córki, którą mógłbyś zapro­ponować, jeśli przegrasz. A gdyby nawet, to wcale nie chciałbym jej poślubić.

Cieszę się z tego, kochanie — powiedziała jego żona.

Stawiam wszystko, co zechcesz — oznajmił Pratt. — Mój dom, na przykład. Co powiesz na to?

Który? — spytał Mike wyraźnie kpiącym to­nem.

Dom na wsi.

A czemu i nie ten drugi?

Dobrze, niech będzie, jeśli chcesz. Obydwa moje domy.

W tym miejscu Mike zamilkł. Zrobił krok na­przód i ostrożnie postawił na stole koszyczek z le­żącą w nim butelką.

Odsunął solniczkę na jedną stronę, pieprzniczkę na drugą, potem wziął nóż, z namysłem przyjrzał się ostrzu i odłożył na bok. Luiza spostrzegła, po­dobnie jak i ja, jego wahanie.

Papo! — krzyknęła. — Przecież to absurd! To przechodzi wszelkie pojęcie. Nie zgadzam się być stawką w tym zakładzie.

Bardzo słusznie, moja droga — powiedziała matka. — Przestań natychmiast, Mike, usiądź i za­bierz się do jedzenia.

Mike zignorował jej słowa. Spojrzał poprzez stół na córkę i uśmiechnął się łagodnie, opiekuńczo, po ojcowsku, lecz w jego oczach zabłysła nagle iskierka triumfu.

Wiesz, Luizo — powiedział uśmiechając się — powinniśmy się nad tym przez chwilę zastanowić.

Przestań, papo! Nie chcę nawet tego słuchać! Jak żyję, nie słyszałam czegoś tak śmiesznego!

Mówię poważnie, kochanie. Posłuchaj tylko, co ci powiem.

Ależ ja nie chcę tego słuchać!

Luizo, proszę cię! Chodzi o to, że Ryszard

zaproponował nam bardzo poważny zakład. To on chce się teraz założyć, nie ja. A jeśli przegra, będzie musiał nam przekazać dość znaczne dobra. Poczekaj chwilę, nie przerywaj. Chodzi o to, że on nie może wygrać tego zakładu.

Ale najwyraźniej myśli, że wygra.

Słuchaj mnie, wiem, o czym mówię. Każdy ekspert badając klaret — jeśli nie jest to jedno z tych słynnych win jak Lafite czy Latour — może tylko w przybliżeniu nazwać winnicę. Może oczywiście powiedzieć, z jakiej okolicy w pobliżu Bordeaux wino pochodzi, czy z Saint-Emilion, czy Pomerol, Graves czy Medoc. Lecz każdy dystrykt posiada kilkanaście małych hrabstw, a każde hrab­stwo wiele małych winnic. Nie sposób odróżnić tych win jedynie za pomocą smaku czy zapachu. Mogę ci powiedzieć, że wino, które dziś podaję, pochodzi z małej winnicy otoczonej przez wiele innych małych winnic, to zupełnie niemożliwe, żeby zgadł.

Nie możesz być tego pewien — odparła córka.

Właśnie, że mogę. Przepraszam, że mówię o sobie samym, ale wierz mi — znam się trochę na winach. Poza tym, na miłość boską, dziewczy­no, jestem twoim ojcem i chyba nie sądzisz, że będę cię narażał na... na coś, czego sobie nie ży­czysz, prawda? Próbuję zarobić dla ciebie trochę pieniędzy.

Mike! — powiedziała ostro jego żona. — Przestań, dobrze? Proszę cię, Mike.

I znów zlekceważył jej słowa.

Jeśli zgodzisz się na ten zakład — zwrócił się do córki — za dziesięć minut będziesz właścicielką dwóch dużych domów.

Ale ja nie chcę dwóch dużych domów, papo!

To je sprzedasz. Z miejsca mu je odsprze­dasz. Załatwię to za ciebie. A potem — tylko pomyśl, kochanie — będziesz bogata! Będziesz nie­zależna do końca życia!

Och, papo, ja nie chcę! Uważam, że to głupie.

Uważam zupełnie tak samo — powiedziała jej matka, kiwając głową w górę i w dół jak kura. — Powinieneś się wstydzić, Mike, że coś takiego proponujesz własnej córce! Mike nawet na nią nie spojrzał.

Zgódź się! — prosił żarliwie, wbijając oczy w Luizę. — Zgódź się natychmiast! Ręczę ci, że nie przegrasz.

Ale mnie się to nie podoba, papo.

Odważnie, dziewuszko. Załóż się!

Mike starał się ją zmusić: pochylony, trzymał ją swoim twardym, jasnym spojrzeniem i dziew­czynie niełatwo się było oprzeć presji.

A co, jeśli przegram?

Powtarzam jeszcze raz: nie możesz przegrać. Ręczę za to.

Och, papo, czy muszę?

Ofiarowuję ci fortunę. Zbierz się na odwagę. Zdecyduj. A więc, Luizo? Zgoda?

Zawahała się po raz ostatni. Potem bezradnie wzruszyła ramionami i powiedziała:

Och, niech będzie. Zgoda. Skoro przysięgasz, że nie ma obawy, żebym przegrała.

Doskonale! — krzyknął Mike. — Wspaniale! Zakład stoi!

Zgoda — powiedział Ryszard Pratt patrząc na dziewczynę. — O tę stawkę.

Mike natychmiast chwycił butelkę, nalał odro­binę wina sobie, a potem, ogromnie podniecony, obszedł stół napełniając wszystkie kieliszki. Teraz spojrzenia pobiegły do Ryszarda Pratta, ku jego twarzy, gdy powoli wyciągnął prawą rękę po swój kieliszek i uniósł go do nosa. Człowiek ten liczył lat około pięćdziesięciu i nie miał przyjemnej twa­rzy. Właściwie, zdawało się, że ma tylko usta — grube wilgotne usta zawodowego smakosza, z dol­ną wargą obwisłą, w środku lekko wyżłobioną: wiecznie nie domykającą się obwisłą wargą kipera, przystosowaną do obejmowania krawędzi kieliszka albo kąska na widelcu. Jak dziurka od klucza — pomyślałem patrząc na te usta — duża, wilgotna dziurka od klucza.

Powoli uniósł kieliszek do nosa. Potem jego czubkiem powiódł po powierzchni wina i delikat­nie wciągnął aromat. Następnie obracając kielisz­kiem zmieszał wino, żeby poznać jego bukiet. Czy­nić to w stanie bardzo intensywnego skupienia. Zamknął oczy i cała górna połowa jego ciała — głowa, kark i Pierś — wydała się jedną wielką i wrażliwą maszyną do wąchania, która przyjmuje, filtruje i analizuje informacje przekazane przez nos.

Spostrzegłem, że Mike, rozparty leniwie w swoim krześle, z pozorną obojętnością śledzi każdy ruch Pratta. Pani Schofield siedziała wyprostowana przy drugim końcu stołu, patrząc prosto przed siebie, z twarzą chmurną i niezadowoloną. Jej córka, Luiza, odsunęła nieco swoje krzesło na bok i po­dobnie jak ojciec przyglądała się smakoszowi z uwagą.

Co najmniej przez minutę trwał zabieg wącha­nia, potem Pratt, nie otwierając oczu i nie poru­szając głową, zniżył kieliszek do ust i opróżnił go co najmniej do połowy, lecz wina nie wypił, tylko trzymał w ustach, by poznać początkowy smak; dopiero potem wpuścił trochę do gardła i widzia­łem, jak poruszyło się jego jabłko Adama, gdy przełykał. Większa część trunku pozostała w ustach. Wtedy wciągnął przez nie domknięte war­gi cienką strużkę powietrza, które zmieszało się w jamie ustnej z oparem wina i przeszło do płuc. Zatrzymał oddech, wypuścił go przez nos i zaczął toczyć trunek pod językiem, żując przy tym wino zębami, jakby to był chleb.

Było to przedstawienie pełne niewzruszonej po­wagi i — trzeba przyznać — w doskonałym wy­konaniu.

Uhmm — powiedział Pratt odstawiając kie­liszek i oblizując obie wargi różowym językiem. — Uhmm... tak. Niezwykle interesujące winko, szla­chetne i pełne wdzięku, o posmaku nieomal ko­biecym.

Gdy mówił, nadmiar śliny z ust spłynął na obrus.

Teraz możemy zacząć eliminację — ciągnął dalej. — Muszą mi państwo wybaczyć moją ostroż­ność, lecz stawka jest wysoka. Gdyby nie to, ry­zykowałbym od razu, skoczył szybko do przodu i wylądował w środku wybranej winnicy. Ale tym razem, tym razem musze, się posuwać ostrożnie, prawda? — Spojrzał na Mike’a i uśmiechnął się swoimi grubymi, wilgotnymi wargami. Mike nie odwzajemnił uśmiechu.

A więc, po pierwsze, z jakich okolic Bor­deaux pochodzi to wino? Nietrudno odgadnąć dystrykt. Jest o wiele za lekkie jak na Saint-Emilion czy Graves. Jest to oczywiście Medoc. Co do tego nie ma wątpliwości.

A teraz — z jakiej gminy w Medoc? To rów­nież drogą eliminacji nie powinno być trudne do rozstrzygnięcia. Margaux? Nie. To nie może być Margaux. Wino o bukiecie tak zharmonizowanym nie może być z Margaux. Pauillac? Również nie z Pauillac. Jest zbyt łagodne, zbyt czułe i ka­pryśne na Pauillac. Smak wina z Pauillac ma w sobie coś niemal władczego. A także, przynaj­mniej dla mnie, jakiś ton raczej cierpki i dziwnie pylisty, który przenika do winnej jagody z gleby tego dystryktu. Nie, nie... To wino jest bardzo łagodne, pokorne, nieśmiałe przy pierwszym łyku i pełne delikatnego wdzięku w dalszej fazie sma­ku. Być może nieco figlarne w tej drugiej fazie, być może nieco swawolne, drażni język odrobiną, ale tylko odrobiną taniny. Wreszcie — w ogólnym odczuciu wrażeń smakowych — rozkoszne, kojące i kobiece, szlachetne, pogodne. Tak, tego rodzaju wina znajdują się jedynie w regionie Saint-Julien. Niewątpliwie jest to wino z Saint-Julien.

Odchylił się w krześle, podniósł dłonie na wy­sokość piersi i przybliżył do siebie tak, że dotykały się czubkami palców. Stawał się śmiesznie pompatyczny, ale częściowo robił to świadomie — pomyślałem — żeby zakpić z gospodarza. W na­pięciu czekałem, co będzie dalej. Luiza postanowi­ła zapalić papierosa. Pratt usłyszał trzask zapałki i odwrócił się do niej ze złością.

Proszę pani! Cóż to za obrzydliwy zwyczaj palenie przy stole! Proszę tego nie robić!

Z palącą się zapałką w palcach podniosła na niego oczy — duże, spokojne — przyglądała mu się przez chwilę, potem odwróciła wzrok powoli i z pogardą. Pochyliła głowę i zdmuchnęła zapałkę, zatrzymując w palcach nie zapalony papieros.

Przepraszam, moja droga — powiedział Pratt — lecz naprawdę nie znoszę dymu przy stole.

Nie spojrzała na niego więcej.

A teraz zastanówmy się. Przy czym byliśmy? Ach, tak. To wino jest z Bordeaux, z regionu Saint-Julien w Medoc. Na razie tyle. Teraz zbliża­my się do trudniejszej sprawy: jaka jest nazwa samej winnicy? W Saint-Julien jest wiele winnic i, jak to już nasz gospodarz słusznie zauważył, często wino z jednej winnicy niewiele się różni od wina z drugiej. Ale zobaczymy.

Znów zamilkł przymykając oczy.

Spróbuję ustalić klasę winnicy. Jeśli mi się uda, wygram połowę bitwy. Zastanówmy się. Na pewno nie jest to wino pierwszej klasy ani nawet drugiej. Nie należy do win bardzo wysokiego ga­tunku. Brak mu wysokiej jakości, brak — jak by tu powiedzieć — blasku mocy. Ale trzecia klasa — owszem, możliwe, chociaż i w to wątpię. Wiemy, że rocznik jest dobry — tak nam powiedział nasz gospodarz — co również podnosi jakość wina. Muszę być ostrożny. Bardzo ostrożny.

Wziął kieliszek i znów skosztował. Odrobinę.

Tak — powiedział oblizując wargi. — Miałem rację. To jest czwarta klasa. Jestem tego zupełnie pewien. Winnica należąca do czwartej klasy i bar­dzo dobry rok. Dlatego przez chwilę smakowało jak trzecia klasa albo nawet druga. Dobrze! Le­piej niż dobrze! Jesteśmy coraz bliżej! Jakież to winnice w regionie Saint-Julien mają czwartą klasę?

Znów przerwał, wziął do ręki kieliszek i brzeg jego przybliżył do swojej obwisłej dolnej wargi. Potem zobaczyłem, jak wysunął wąski, różowy język, zanurzył w winie jego czubek i szybko cofnął. Odrażający widok. Postawił kieliszek z powrotem, lecz oczy wciąż miał zamknięte, twarz pełną skupienia, tylko wargi poruszały się pocie­rając jedna o drugą jak dwa kawałki mokrej, gąbczastej gumy.

Oczywiście! — krzyknął. — Lekko wyczuwal­na tanina, jak drobne, szybkie ukłucie w język. Tak, nie ulega wątpliwości! Teraz już mam! Wino to pochodzi z jednej z tych małych winnic wokół Beychevelle. Pamiętam dobrze Beychevelle, rzekę i mały port, tak zamulony, że nie może już służyć statkom... Beychevelle... Czyżby to było samo Beychevelle? Nie, nie sądzę. Niezupełnie. Ale gdzieś bardzo blisko. Chateau Talbot? Czyżby to było Chateau Talbot? Tak, być może. Poczekajcie chwilę.

Znowu łyknął wina, a ja kątem oka zauważy­łem, że Mike Schofield wychyla się coraz bardziej do przodu, z rozchylonymi wargami, z oczami utkwionymi w Ryszarda Pratta.

Nie. Myliłem się. To nie jest Talbot. Wino z Talbot ma bardziej wyczuwalny smak, pocho­dzący z winogron. Jeśli to rocznik 34, a sądzę, że tak jest, nie może to być Talbot. No cóż, muszę się zastanowić. Nie Beychevelle i nie Talbot, a jed­nak, jednak coś bliskiego, tak bliskiego, ze win­nica musi leżeć pomiędzy Beychevelle i Talbot. Prawie dokładnie w środku. Jak ona się na­zywa?

Zawahał się, a my czekaliśmy wpatrzeni w jego twarz. Wszyscy. Nawet żona Mike’a patrzyła teraz na niego. Usłyszałem, że pokojówka postawiła pół­misek z jarzynami na kredensie za moimi plecami, bardzo ostrożnie, żeby nie przerwać ciszy.

No! — krzyknął. — Mam! Tak, sądzę, że mam!

Po raz ostatni łyknął wina. Potem, wciąż trzy­mając kieliszek przy ustach, zwrócił się do Mike’a i uśmiechnął się powoli, chytrze.

Wiesz, co to jest? — zapytał. — To jest Cha­teau Branaire-Ducru.

Mike siedział sztywno, ani drgnął.

A rocznik 1934.

Wszyscy spojrzeliśmy na Mike’a, czekając, że odwróci butelkę w koszyczku i pokaże etykietę.

Czy to twoja ostateczna odpowiedź? — spytał Mike.

Tak. Tak myślę.

No więc, tak czy nie?

Tak.

Powtórz jeszcze raz nazwę.

Chateau Branaire-Ducru. Ładna mała win­niczka. Śliczny stary zamek. Znam go całkiem nieźle. Nie wiem, dlaczego od razu nie zgadłem.

No więc, papo — powiedziała dziewczyna — odwróć butelkę i bawmy się. Chcę dostać te moje dwa domy.

Chwileczkę — powiedział Mike. — Chwilecz­kę. — Siedział bardzo spokojnie, kompletnie za­skoczony, twarz mu bladła i nabrzmiewała, jakby powoli opadał z sił.

Michael! — odezwała się ostro jego żona z drugiego końca stołu. — Co się stało?

Nie wtrącaj się, Margareto, proszę cię. Ryszard Pratt patrzał na Mike’a swoimi małymi, błyszczącymi oczkami i uśmiechał się szeroko. Mike nie patrzał na nikogo.

Papo! — krzyknęła Luiza z przerażeniem. — Ależ papo! Chyba nie chcesz powiedzieć, że on zgadł?!

Nie przejmuj się, moja droga — powiedział Mike. — Nie ma czym się przejmować.

Przypuszczam, że Mike bardziej chciał uciec od rodziny niż od czegokolwiek innego, gdy zwró­cił się do Pratta:

Wiesz co, Ryszardzie? Myślę, że najlepiej bę­dzie, jeśli obaj przejdziemy do drugiego pokoju i pogadamy.

Żadnych pogadanek — odparł Pratt. — Chcę zobaczyć etykietę na butelce. — Wiedział już te­raz, że wygrał zakład: jego postawa, jego mina wyrażały arogancję i pewność siebie, pewność zwycięzcy. Widać też było, że potrafi być bardzo nieprzyjemny, jeśli napotyka trudności. — Na co czekasz? Weź i odwróć butelkę.

I wtedy to się stało. Pokojówka, drobna, sztyw­no wyprostowana postać w biało-czarnym unifor­mie, stanęła obok Ryszarda Pratta trzymając coś w ręce.

Zdaje mi się, że to należy do szanownego pana — powiedziała.

Pratt obejrzał się, ujrzał parę szkieł w cienkiej rogowej oprawie, które pokojówka trzymała na otwartej dłoni.

Zawahał się przez moment.

Czyżby? Być może, nie wiem.

Tak, proszę pana. Należą do pana.

Pokojówka była już starą kobietą — bliżej sie­demdziesiątki niż sześćdziesiątki — wierną i odda­ną rodzinie po długich latach służby. Położyła okulary na stole przed Prattem.

Nie dziękując jej, Pratt wziął szkła i wsunął do górnej kieszonki, w której miał białą chusteczkę.

Lecz pokojówka nie ruszała się z miejsca, wciąż stała obok Pratta, odrobinę z tyłu, i było coś tak niezwykłego w jej zachowaniu i w tym, jak sta­ła — drobna, nieruchoma i wyprostowana — że nie mogłem oderwać od niej oczu, tknięty jakimś nagłym przeczuciem. Jej starcza szara twarz wy­rażała zabójczą determinację, wargi były mocno zaciśnięte, mała broda wysunięta do przodu, dłonie złożone w pięści na brzuchu. Zabawny czepeczek na głowie i biel wąskiego fartuszka nadawały jej wygląd jakiegoś małego, nastroszonego ptaka z bia­łą piersią.

Zostawił je pan w gabinecie pana Schofielda — powiedziała głosem nienaturalnym, celowo bardzo grzecznym. — Na tej zielonej szafce z ak­tami w jego gabinecie, proszę pana. Kiedy pan tam zajrzał przed kolacją.

Trzeba było kilku chwil, żeby pełne znaczenie jej słów dotarło do wszystkich, i w ciszy, która nastąpiła, zdałem sobie sprawę, że Mike powoli dźwiga się z krzesła, że krew napływa mu do twarzy, oczy otwierają się szeroko, usta wykrzy­wia dziwny grymas, a nozdrza niebezpiecznie bie­leją.

Michael! — powiedziała do niego żona. — Spokojnie, mój drogi. Spokojnie!












SZYJA


Mniej więcej osiem lat temu stary sir William Turton umarł i jego syn Bazyli wraz z tytułem odziedziczył The Turton Press, wszyscy na Fleet Street zaczęli się zakładać o to — pamiętam doskonale — jak prędko jakaś miła młoda kobieta potrafi przekonać tego durnia, ze potrzebuje opieki To znaczy — on i jego pieniądze

Młody lord Turton miał wtedy może około czter­dziestu lat, był kawalerem człowiekiem o usposo­bieniu łagodnym i pełnym prostoty i nie intereso­wał się niczym poza swoją kolekcją nowoczesnego malarstwa i rzeźby Nie zmąciła jego spokoju żad­na kobieta, żaden skandal czy plotka nie splamiły jego nazwiska Ale teraz, gdy stał się właścicielem całkiem dużego koncernu prasowego musiał po­rzucić ciszę i spokój rodzinnego domu na wsi i zja­wił się w Londynie

Oczywiście zleciały się natychmiast sępy i jestem przekonany, ze nie tylko Fleet Street, lecz prawie całe miasto przyglądało się temu czyhaniu na zdobycz Ruch dokoła jego osoby był bardzo ostrożny, to jasne, pełen namysłu i zabójczo powolny toteż nie tyle przypominał stado czyhających sępów, ile gromadkę krabów niezdarnie ruszających się pod wodą w poszukiwaniu końskiego ścierwa

Jednakże, ku ogólnemu zaskoczeniu, ten niewy­soki mężczyzna okazał się zdumiewająco nie­uchwytny i polowanie trwało przez całą wiosnę i wczesne lato owego roku Nie znałem osobiście młodego lorda Turtona i nie miałem powodu do szczególnej sympatii dla mego, ale trudno mi było powstrzymać się od uczucia solidarności z moją płcią i głośnej radości za każdym razem, kiedy udało mu się urwać z haczyka Później, gdzieś na początku sierpnia, niby na jakiś tajemny znak, w obozie kobiet został zawar­ty rozejm na czas zagranicznych podroży, odpo­czynku, przegrupowań i układania planu zimo­wych łowów Był to błąd, ponieważ dokładnie w tym momencie prosto z kontynentu zjawiło się pewne niezwykłe stworzenie imieniem Natalia, czy cos w tym rodzaju, o którym nikt dotąd me słyszał Natalia mocno chwyciła Bazylego za rękę oszołomionego do granic omdlenia zaprowadziła do urzędu cywilnego w Caston Hali i poślubiła, zanim ktokolwiek — a już najmniej narzeczony — zdał sobie sprawę, co się stało

Możecie sobie państwo wyobrazić, jak nasze pa­nie były oburzone i zaczęły oczywiście rozsiewać różne pikantne plotki na temat nowej lady Turton (nazywały ją podłą kłusowniczką) Ale me musimy w to wnikać Dla celów tego opowiadania możemy przeskoczyć następnych sześć lat i wylądować w teraźniejszości, dokładnie mówiąc — tydzień temu, kiedy to miałem przyjemność poznać lady Turton osobiście Do tego czasu, jak się państwo zapewne domyślacie, zdążyła zostać nie tylko szefem ca­łego koncernu prasowego Turtonow, ale w konsekwencji reprezentowała również dość poważnie liczącą się siłę polityczną w kraju Zdaję sobie sprawę, ze innym kobietom również udawały się takie rzeczy, ale jej przypadek o tyle był nie­zwykły, ze chodziło o cudzoziemkę, i to taką, o któ­rej nikt nie wiedział, skąd pochodzi — z Jugosła­wii, Bułgarii czy może z Rosji

A zatem w zeszły czwartek udałem się na pew­ne małe przyjęcie do moich londyńskich przyjaciół i kiedy przed posiłkiem staliśmy kołem w salonie, popijając martini i rozmawiając o bombie atomo­wej i panu Bevame, pokojówka, wetknąwszy gło­wę do salonu, oznajmiła przybycie ostatniego goś­cia.

Lady Turton — powiedziała

Nikt nie przestał rozmawiać byliśmy na to zbyt dobrze wychowani Nikt nie odwrócił głowy Tylko wszystkie oczy pobiegły w stronę drzwi

Weszła szybkim krokiem, wysoka i smukła, w połyskliwej czerwonozłotej sukni, z uśmiechem na ustach, z ręką wyciągniętą do gospodyni i — mu­szę przyznać — była przepiękna.

Mildred, dobry wieczór!

Moja droga lady Turton, jakże mi miło! Wtedy już przerwaliśmy rozmowę, odwróciliśmy się w jej stronę i, nie spuszczając z niej oczu, tak pokornie czekaliśmy na prezentację, jakby to była królowa albo słynna gwiazda filmowa Wyglądała piękniej od jednej i drugiej Przy czarnych wło­sach — blada twarz o owalu niewinnej piętnastowiecznej flamandzkiej Madonny, może Memlmga, może van Eycka Przynajmniej takie było pierwsze wrażenie. Później, gdy przyszła na mnie kolej uścisnąć jej wyciągniętą dłoń, mogłem dokładniej przyjrzeć się tej piękności i stwierdziłem, ze z wy­jątkiem rysunku i kolorytu nic w niej nie było z Madonny — zupełnie nic.

Na przykład delikatne, dziwnie rozdęte chrapki nosa — u nikogo takich nie widziałem — nada­wały jej wyraz trochę zuchwały, trochę wyzywający i przypominały jakieś dzikie zwierzę — może mustanga.

I te oczy! Widziane z bliska, okazały się wcale nie takie, jakie malarze dają swoim Madonnom — meduzę, okrągłe, lekko zmrużone, wpołuśmiechnięte wpółnadąsane wąskie i skośne i odrobinę wulgarne a wszystko razem nadawało im wyraz nieco perwersyjny. Co więcej oczy te nie patrzyły prosto, lecz trochę z ukosa jakby muskane czło­wieka spojrzeniem, niepokojąco. Usiłowałem doj­rzeć, jakiego są koloru, wydały mi się bladoszare, ale nie jestem tego pewien. Potem została poprowadzona dalej, by porozmawiać się z innymi. Nie spuszczałem z niej wzroku Była bardzo świadoma swego powodzenia i wpływu jaki wywierała na tych londyńczykach Zdawała się mówić „No proszę, przyjechałam tutaj zaledwie przed paru laty, a już jestem bogatsza i ważniej­sza od was wszystkich”. Coś z tej triumfalnej py­chy czuło się w każdym jej kroku.

W kilka minut później zasiedliśmy do kolacji i ku memu zdumieniu znalazłem się po prawej ręce lady Turton. Zawdzięczałem to zapewne życz­liwości gospodyni, która pomyślała, ze mogę zdo­być materiał do rubryki, którą prowadzę w popo­łudniowej gazecie. Oczekiwałem interesującej ko­lacji. Ale słynna lady nie zwracała na mnie naj­mniejszej uwagi i rozmawiała jedynie ze swoim towarzyszem z lewej strony, z gospodarzem. Wresz­cie, kiedy już kończyłem moją porcję lodów, nie­spodziewanie odwróciła się w moją stronę, wy­ciągnęła rękę, wzięła ze stołu kartkę z moim naz­wiskiem i przeczytała je głośno. Potem spojrzała na mnie w ten swój dziwny sposób. Uśmiechnąłem się z lekkim ukłonem. Nie odpowiedziała mi uś­miechem, tylko zaczęła bombardować pytaniami, raczej osobistej natury — jaki mam zawód, ile lat, czy jestem żonaty i takie rożne rzeczy, rzucała te pytania dziwnie płaskim głosem, a ja odpowiadałem jej z mimowolną gorliwością.

W czasie tej inkwizycji wyszło na jaw — między innymi, że interesuję się malarstwem i rzeźbą.

Musi pan wybrać się kiedyś do nas na wieś i zobaczyć kolekcję mego męża — powiedziała tonem nieobowiązującym, jak to zwykle bywa w towarzyskiej rozmowie, ale musicie państwo wiedzieć, ze w moim zawodzie nie mogę sobie pozwo­lić na lekceważenie podobnych okazji.

To bardzo miłe z pani strony, lady Turton. Zrobię to z największą przyjemnością. Kiedy mam przyjechać?

Uniosła głowę, zawahała się marszcząc czoło wzruszyła ramionami, wreszcie powiedziała:

Och, wszystko mi jedno. Kiedykolwiek.

Może na najbliższy weekend? Czy pani to odpowiada?

Wąskie, leniwe oczy spoczęły na mnie przez chwilę, potem powędrowały dalej.

Chyba tak, jeśli ma pan ochotę. Mnie jest wszystko jedno.

I tak oto w następną sobotę po południu jecha­łem do Wooton z walizką na tylnym siedzeniu mego samochodu. Moglibyście państwo pomyśleć, że wymusiłem to zaproszenie, ale przecież inaczej nigdy bym go nie zdobył. Zresztą, niezależnie od względów zawodowych, naprawdę bardzo chciałem zobaczyć ten dom. Wiadomo, że Wooton należy do tych prawdziwie wielkich rezydencji budowanych z kamienia we wczesnym angielskim renesansie. Podobnie jak bliźniacze Longleat, Wollaton, Montacute, Wooton wzniesiono w drugiej połowie szes­nastego wieku, kiedy to po raz pierwszy magnateria mogła sobie pozwolić na wygodne mieszkania zamiast obronnych zamków i kiedy nowa grupa architektów, takich jak John Thorpe i Smithsonowie, zaczynała w całym kraju budować wspaniałe rzeczy. Wooton leży na południe od Oxfordu, w pobliżu miasteczka Princes Risborough, w nie­wielkiej odległości od Londynu — kiedy z rozpę­dem skręciłem w główną bramę, niebo ciemniało mi nad. głową i zapadał wczesny zimowy wieczór.

Jechałem powoli długą aleją wjazdową, próbując zobaczyć jak najwięcej, zwłaszcza słynne figury ze strzyżonych krzewów, o których tak wiele sły­szałem. Widok był imponujący, muszę przyznać. Ze wszystkich stron otaczały mnie masywne cisy przycięte w najróżniejsze zabawne kształty: kur, gołębi, butelek, butów, krzeseł, zamków, kielisz­ków do jajek, latarni, starych bab w rozwianych spódnicach, wysokich kolumn, czasem z kulą na szczycie, inne znów, zaokrąglone, wyglądały jak ogromne grzyby bez nóżek; w zapadającym mroku zieleń czerniała i fantastyczne figury zyskiwały ciemną, gładką fakturę rzeźb. W pewnym miejscu ujrzałem trawnik zastawiony wielkimi szachami, wspaniale wymodelowanymi z żywego cisu. Za­trzymałem wóz, wysiadłem i przeszedłem się wśród tych drzew dwa razy wyższych ode mnie. Co wię­cej, na tej szachownicy nie brakowało ani jednej figury — królowie, królowe, wieże, laufry i wszy­stkie pionki były tak ustawione, że w każdej chwili można by rozpocząć grę.

Za następnym zakrętem ujrzałem sam dom — duży, szary, przed nim rozległy dziedziniec otoczony kamiennym murem z balustradą; cztery małe pawilony z kolumienkami zamykały dziedzi­niec na czterech rogach. Filary podtrzymujące ba­lustradę zdobione były kamiennymi obeliskami — wpływ włoski na mentalność Tudorów. Do domu wiodły schody co najmniej na sto stóp szerokie.

Kiedy wjechałem na dziedziniec, zaskoczył mnie widok dużej rzeźby Epsteina, stojącej pośrodku fontanny. Bardzo piękna rzeźba, zapewniam, ale od­niosłem wrażenie, że niezupełnie pasowała do oto­czenia. Potem, gdy wszedłszy po stopniach, zna­lazłem się przed drzwiami wejściowymi i obejrza­łem za siebie, zobaczyłem w ogrodzie, na wszyst­kich tarasach i trawnikach, również rzeźby nowo­czesne. O ile mogłem sądzić z daleka, reprezento­wany tam był i Gaudier-Brzeska, i Brancusi, Saint-Gaudens, Henry Moore i znów Epstein.

Drzwi otworzył młody służący, który zaprowa­dził mnie do sypialni na pierwszym piętrze. Po­wiedział, że jaśnie pani i goście odpoczywają i że mniej więcej za godzinę wszyscy są oczekiwani w głównym salonie w strojach wieczorowych.

Otóż zawód mój wymaga spędzania weekendów w obcych domach. Przypuszczam, że w ciągu roku odwiedzam około pięćdziesięciu różnych rezydencji i panującą w nich atmosferę nauczyłem się wy­czuwać w jednej chwili. Potrafię odróżnić dobrą od złej niemal tuż po przekroczeniu progu — wy­starczy, że pociągnę nosem, i już wiem. To, co tutaj poczułem, nie spodobało mi się: to był nie­dobry zapach. Wyraźnie wyczuwałem w powietrzu zapowiedź czegoś przykrego. Towarzyszyło mi to wrażenie nawet w oparach luksusowej kąpieli w dużej marmurowej wannie. Nie mogłem się powstrzymać od obaw, mogłem jedynie mieć na­dzieję, że przynajmniej do poniedziałku nie zdarzy się nic nieprzyjemnego.

Pierwsze niemiłe wydarzenie — może raczej niespodzianka niż przykrość — nastąpiło dziesięć minut później. Siedziałem na łóżku wkładając skarpetki, gdy drzwi otwarły się cicho i do pokoju wszedł garbaty karzełek w czarnym fraku. Jest lokajem — wyjaśnił. — Nazywa się Jelks i ma nadzieję, że czuję się dobrze i niczego mi nie brakuje.

Potwierdziłem jedno i drugie.

Oświadczył, że dołoży wszelkich starań, żebym przyjemnie spędził weekend. Podziękowałem mu i czekałem, aż wyjdzie. Wahał się przez chwilę, a potem, zniżając głos z uszanowaniem, poprosił o pozwolenie poruszenia pewnej dość delikatnej materii. Powiedziałem, że może mówić śmiało.

Chodzi o napiwki — wyjaśnił. — Jeśli ma być szczery, jest to dla niego sprawa — wyznał — nad którą dotkliwie boleje.

Oo! Czemu to?

No cóż, jeśli już naprawdę jestem ciekaw, to on osobiście nie może się pogodzić z myślą, że goście czują się zobligowani do dawania mu napiwku przy wyjeździe — ale tak jest, niestety. Postępo­wanie niegodne zarówno tego, który daje, jak i tego, który bierze. Co więcej, doskonale mu wia­domo, ile niepokoju przeżywają tacy na przykład goście jak ja, za pozwoleniem, którzy dają więcej, niż ich na to stać.

Zamilkł i małymi przebiegłymi oczkami śledził wyraz mojej twarzy. Wymamrotałem niewyraźnie, że jeśli chodzi o mnie, to nie powinien się przej­mować.

Przeciwnie — powiedział — liczy na to, że od razu zgodzę się nic mu nie dawać.

Eee... po co się tym zawczasu martwić — od­powiedziałem. — Zobaczymy, co zrobimy, jak przyjdzie pora.

Nie. proszę pana! — krzyknął. — Błagam, błagam!

Ustąpiłem.

Podziękował i szurając nogami podszedł o krok bliżej. Potem przekrzywił głowę i złożył ręce niby ksiądz do modlitwy. Małe bystre oczka wciąż mnie badały, a ja z jedną skarpetą na nodze i drugą w ręku czekałem, próbując zgadnąć, co teraz na­stąpi.

Chciałby mnie poprosić o jedno — powiedział cicho, tak cicho, że głos jego brzmiał jak muzyka dolatująca na ulicę z dużej sali koncertowej — żebym dał mu zamiast napiwku trzydzieści trzy i jedną trzecią procenta od sumy, którą wygram w karty. Jeżeli przegram, nic mu nie zapłacę.

Przedstawił sprawę delikatnie i tak nieoczeki­wanie, że nawet nie poczułem zdziwienia.

Czy tu się dużo gra, Jelks?

O tak, proszę pana.

Trzydzieści trzy procent? Czy to nie trochę wyśrubowane?

Nie sądzę, proszę pana.

Dam ci dziesięć.

Nie, proszę pana, nie mogę się zgodzić. — Przyjrzał się paznokciom swojej lewej ręki i zmarszczył brwi.

Dam piętnaście, zgoda?

Trzydzieści trzy i jedna trzecia, proszę łaska­wego pana. To skromna suma. W końcu, jeśli wziąć pod uwagę, że nawet nie wiem, jaki z pana brydżysta, to to, co robię — bez urazy — jest sta­wianiem na konia, którego nie znam.

Zapewne uważacie państwo, że przede wszystkim nie powinienem był rozpoczynać jakichkolwiek targów z lokajem i, być może, macie rację. Lecz jako osoba o poglądach liberalnych, zawsze robię wszystko, by żyć w zgodzie z przedstawicielami klas niższych, a poza tym im dłużej myślałem, tym byłem pewniejszy, że nie mam prawa odrzucić oferty, która miała wszystkie cechy sportowego ryzyka.

W porządku, Jelks. Jak sobie życzysz.

Dziękuję panu.

Ruszył powoli w stronę drzwi, posuwając się bokiem jak krab, ale jeszcze raz przystanął, już z ręką na klamce.

Czy pozwoli pan, że udzielę mu pewnej rady?

Słucham.

Chodzi o to, że jaśnie pani lubi licytować wysoko.

No, nie! Tego już za wiele! Tak mnie zaskoczył tą uwagą, że upuściłem skarpetkę. Ostatecznie, co innego niewinny sportowy zakłsftl z lokajem o napiwek, a co innego, kiedy ten wciąga cię w spisek, żeby ograć z pieniędzy panią domu.

Wystarczy, Jelks. W porządku.

Bez obrazy, proszę pana. Chciałem tylko za­znaczyć, że będzie pan grał przeciwko jaśnie pani. Ona zawsze gra z majorem Haddockiem.

Major Haddock? Czy chodzi o majora Jacka Haddocka?

Tak jest, proszę pana.

Zauważyłem, ze mówi o tym człowieku z pew­nym odcieniem szyderstwa. Jeszcze gorzej było z lady Turton. Słowa „jaśnie pani” wymawiał krzywiąc za każdym razem usta, jakby gryzł cytrynę, i głosem, w którym się czuło wyraźną nutę kpiny.

Pozwoli mi pan odejść, proszę pana? Jaś­nie pani zejdzie na dół o siódmej. Tak samo major Haddock i reszta gości. — Wysunął się za drzwi, pozostawiając w pokoju wrażenie wilgoci i słaby zapach jakiejś maści.

Wkrótce po siódmej odnalazłem drogę do głów­nego salonu. Lady Turton, piękna jak zawsze, podeszła, żeby mnie powitać.

Wcale nie byłam pewna, że pan przyjedzie — powiedziała tym swoim charakterystycznym płas­kim głosem. — Proszę jeszcze raz powiedzieć, jak pan się nazywa.

Obawiam się, że wziąłem panią za słowo. Mam nadzieję, że pani się nie gniewa.

A niby dlaczego? — odpowiedziała. — Mamy tu czterdzieści siedem sypialni... To jest mój mąż.

Mężczyzna drobnej budowy wynurzył się spoza jej pleców i powiedział:

Jestem ogromnie zadowolony, że mógł pan do nas przyjechać, zapewniam pana. — Miał uro­czy ciepły uśmiech i gdy wziął moją rękę, od razu poczułem w jego palcach dotyk przyjaźni.

A to jest Carmen La Rosa — powiedziała lady Turton.

Była to kobieta potężnej budowy, o wyglądzie osoby mającej do czynienia z końmi. Skinęła mi głową i chociaż wyciągnąłem do niej rękę, nie podała mi swojej, zmuszając mnie w ten sposób do nagłego manewru: wytarłem nos.

Ma pan katar? — zapytała. — Współczuję. Nie spodobała mi się panna Carmen La Rosa.

A to jest Jack Haddock.

Znałem tego człowieka z widzenia. Był dyrekto­rem jakichś towarzystw (cokolwiek by to miało znaczyć) i człowiekiem znanym w towarzyskich kręgach. Wymieniłem jego nazwisko kilka razy w mojej rubryce, ale nigdy go nie lubiłem, przede wszystkim dlatego, że odnoszę się z głęboką nie­ufnością do ludzi — zwłaszcza majorów i pułkow­ników — którzy swoją rangę wojskową dyskon­tują w życiu prywatnym. W smokingu, z tą swoją twarzą pełnokrwistego zwierzęcia, czarnymi brwia­mi i dużymi białymi zębami wyglądał tak przy­stojnie, że aż nieprzyzwoicie. W uśmiechu odsła­niał zęby po same dziąsła. Podając mi swoją owłosioną brązową dłoń, uśmiechnął się.

Mam nadzieję, że napisze pan o nas coś mi­łego w swojej gazecie.

I dobrze zrobi — powiedziała lady Turton — bo w przeciwnym razie ukaże się w mojej gazecie coś nieprzyjemnego o nim, i to na pierwszej stro­nie.

Roześmiałem się, lecz wszyscy troje — lady Tur­ton, major Haddock i Carmen La Rosa — już byli odwróceni do mnie plecami; siadali na sofie. Jelks podał mi coś do picia, a pan domu dyskretnie odciągnął w drugi koniec pokoju na spokojną po­gawędkę. Lady Turton raz po raz wzywała męża, żeby podał jej jeszcze jeden kieliszek martini, papierosa, popielniczkę, chusteczkę — za każdym razem unosił się w krześle, lecz zawsze uprzedzał go czujny Jelks i wyręczając usługiwał jaśnie pani.

Jelks kochał swego pana, to było jasne; równie jasne było, że nienawidzi jego żony. Wykonywał jej polecenia z grymasem drwiny i ze ściągniętymi ustami — tak mocno ściągniętymi, że przy­pominały indyczy kuper.

Nasza gospodyni posadziła przy stole Haddocka i pannę La Rosa po swojej prawej i lewej ręce. W tym niekonwencjonalnym układzie znalazłem się obok gospodarza na końcu stołu, gdzie mogliś­my kontynuować naszą przyjemną pogawędkę o malarstwie i rzeźbie. Oczywiście zdążyłem już zauważyć, że major jest w jaśnie pani zakochany. A także — wyznaję to z największą niechęcią — nabrałem pewności, że na tego samego ptaszka poluje La Rosa.

Nasza gospodyni zdawała się być tym zachwy­cona, lecz nie jej mąż. Widziałem wyraźnie, że rozmawiając ze mną pamięta wciąż o tym, co roz­grywa się na jego oczach, był roztargniony i często przerywał rozmowę w połowie zdania, wędrując spojrzeniem na drugi koniec stołu i zatrzymując żałosny wzrok na tej ślicznej czarnowłosej główce i dziwnie rozdętych chrapkach. Musiał zauważyć podniecenie żony i to, że gestykulując żywo w czasie rozmowy kładła raz po raz rękę na ramieniu majora, gdy ta druga kobieta, ta od koni, wciąż powtarzała: „Natalia, Natalia, posłuchaj mnie!”

Jutro — powiedziałem — musi pan pokazać mi rzeźby w ogrodzie.

Oczywiście, z przyjemnością — odpowiedział i znów posłał żonie spojrzenie, w którym było jakieś ponad wszelkie słowa błaganie. Był pod każdym względem człowiekiem tak łagodnym, że nawet w takiej chwili nie widziało się w nim nic groźnego, żadnego gniewu, żadnej zapowiedzi wy­buchu.

Po kolacji polecono mi przejść od razu do kart i grać z panną Carmen La Rosa przeciwko majo­rowi Haddockowi i lady Turton. Lord Turton usiadł cicho z książką na sofie.

Brydż — jak to bywa — okazał się raczej średni i nudny. Dokuczał nam Jelks. Krążył dokoła nas przez cały wieczór, opróżniając popielniczki, py­tając, czy nie chcemy się czegoś napić, i zagląda­jąc w karty. Był niewątpliwym krótkowidzem i nie sądzę, by mógł wiele zobaczyć, ponieważ, jak może państwo wiedzą, w Anglii żadnemu lokajowi nie wolno nosić okularów ani też, skoro już o tym mowa, wąsów. Jest to żelazna reguła i całkiem rozsądna, choć nie bardzo wiem, co się za nią kryje. Chodzi pewnie o to, że wąsy mogłyby na­dać lokajowi wygląd dżentelmena, a okulary upo­dobnić do Amerykanina — i gdzie byśmy wtedy wszyscy wylądowali? W każdym razie Jelks był nieznośny przez cały wieczór, podobnie jak lady Turton, którą wciąż odwoływano do telefonu w sprawach gazety.

O godzinie jedenastej podniosła wzrok znad kart i powiedziała:

Bazyli, czas iść do łóżka.

Tak, moja droga, najwyższa pora. — Zamknął książkę, wstał i przez chwilę przyglądał się grają­cym. — Jak wam idzie? — zapytał.

Wszyscy milczeli, wobec czego ja powiedziałem:

Wspaniale.

Cieszę się. Jelks będzie się wami opiekował, żebyście mieli wszystko, czego wam potrzeba.

Słyszałem głośne sapanie majora Haddocka i sze­lest kart padających na stół jedna po drugiej, a potem zaszurał nogami Jelks, sunąc po dywanie w naszą stronę.

Życzy pani, żebym został?

Nie. Idź spać. Ty też, Bazyli.

Tak, moja droga. Dobranoc państwu.

Jelks otworzył przed nim drzwi i pan domu powolnym krokiem wyszedł z salonu, a za nim jego służący.

Gdy tylko skończyliśmy robra, powiedziałem, że też chciałbym się położyć.

Doskonale — oświadczyła lady Turton. — Dobranoc.

Poszedłem na górę do mojego pokoju, zamkną­łem drzwi na klucz, wziąłem proszek na sen i za­snąłem.

Następnego dnia, w niedzielę, wstałem około dziesiątej, ubrałem się i zszedłem do pokoju śniadaniowego. Zastałem już tam gospodarza, któremu Jelks podawał cynaderki z rusztu, boczek i sma­żone pomidory. Lord Turton był zachwycony zobaczywszy mnie i zaproponował, abyśmy natych­miast po śniadaniu wybrali się na długą prze­chadzkę po jego włościach. Odparłem, że nic nie może sprawić mi większej przyjemności.

W pół godziny później wyruszyliśmy i nie macie państwo pojęcia, jaką ulgę poczułem znalazłszy się na świeżym powietrzu, z dala od tego domu. Był to jeden z tych ciepłych, słonecznych dni, które zjawiają się czasem w środku zimy po nocnej ulewie — zaskakująco słoneczny, pełen blasku i bez cienia wiatru. Nagie drzewa wydawały się bardzo piękne w słońcu, z gałęzi kapały jeszcze krople wody i kałuże dokoła lśniły diamentami. Niebo pokrywały małe, blade obłoczki.

Cóż za prześliczny dzień!

Tak, dzień jest prześliczny!

Niewiele więcej powiedzieliśmy w czasie space­ru, nie było potrzeby. Lord Turton zaprowadził mnie wszędzie i pokazał wszystko — ogromne figury szachowe i inne strzyżone krzewy, ozdobne altanki, sadzawki, fontanny, dziecinny labirynt z żywopłotu grabowego i lipowego, spełniający swo­ją rolę tylko wówczas, kiedy na drzewach są liście, partery i alpinaria, szklarnie z winem i drzewka­mi nektaryny. I oczywiście — rzeźby, dzieła licz­nych europejskich rzeźbiarzy w brązie, granicie, piaskowcu i drzewie; i chociaż przyjemnie było patrzeć, jak wygrzewają się i lśnią w słońcu, to jednak wydawały mi się trochę nie na miejscu w tak okazałym i stylowym otoczeniu.

Może byśmy odpoczęli chwilę? — zapytał mój gospodarz po przeszło godzinnym spacerze. Usied­liśmy na białej ławce nad stawem, pełnym wod­nych lilii, karpi i złotych rybek, i zapaliliśmy. Znajdowaliśmy się w pewnej odległości od domu, na niewielkim wzniesieniu, a rozciągająca się przed nami w dole panorama przypominała rycinę w jakiejś starej książce o architekturze ogrodów, gdzie żywopłoty i trawniki, tarasy i fontanny układają się we wzór złożony z kół i kwadratów.

Ojciec mój kupił to tuż przed moim urodze­niem — powiedział lord Turton — i od tego czasu mieszkam w Wooton. Znam tu każdy kąt i z każ­dym dniem kocham to wszystko coraz bardziej.

Musi tu być cudownie w lecie.

Jeszcze jak! Powinien pan zobaczyć to w maju i czerwcu. Czy obiecuje pan przyjechać?

Oczywiście, z największą przyjemnością — mówiąc to przyglądałem się kobiecie w czerwonej sukni przechadzającej się pomiędzy kwietnymi ga­zonami w oddali. Widziałem, jak przeszła przez rozległy trawnik kołysząc biodrami, ciągnąc za sobą swój niewielki cień, potem skręciła w lewo i idąc wzdłuż muru strzyżonych cisów doszła do mniejszego trawnika, pośrodku którego stała rzeź­ba.

Ten ogród jest młodszy od domu — powie­dział lord Turton. — Został założony na początku osiemnastego wieku przez Francuza — nazywał się Beaumont — tego samego, co założył ogród Levens w Westmorland i miał dwustu pięćdzie­sięciu ludzi, którzy pracowali z nim ponad rok.

Do kobiety w czerwonej sukni przyłączył się teraz mężczyzna; stali naprzeciw siebie w odległości około jarda, w samym środku tej ogrodowej panoramy, na małym okrągłym trawniku, najwy­raźniej zajęci rozmową. Mężczyzna trzymał w ręku jakiś mały ciemny przedmiot.

Jeśli to pana interesuje, pokażę panu ra­chunki, które ten Beaumont wystawił staremu księciu za założenie ogrodu.

Bardzo chętnie zobaczę. Muszą być fantas­tycznie ciekawe.

Płacił swoim robotnikom szylinga za dzień, za dziesięć godzin pracy.

W jaskrawym świetle słońca nietrudno było śle­dzić poruszenia i gesty stojącej na trawniku pary. Odwrócili się teraz oboje w stronę rzeźby i wska­zując na nią palcami pękali ze śmiechu — naj­wyraźniej kpili z jej dziwacznych kształtów. Po­znałem jedno z dzieł Henry Moore’a: smukła, gładka, o niebywałej urodzie rzeźba w drzewie, która miała dwa lub trzy otwory wśród elemen­tów wygiętych, dość zawile skonstruowanych.

Kiedy Beaumont posadził te cisy, zęby zrobić z nich szachy i inne rzeczy, wiedział, ze trzeba będzie co najmniej stu lat dla uzyskania efektu. W naszych czasach nikt już nie planuje z taką dozą cierpliwości, prawda? Co pan o tym sądzi?’

Nie — odrzekłem. — Nikt.

Okazało się, ze czarny przedmiot w rękach męż­czyzny to aparat fotograficzny; mężczyzna cofnął się i zaczął fotografować kobietę na tle rzeźby Henry Moore’a. Ustawiała się w rożnych pozach, ale zawsze tak, o ile mogłem dostrzec, zęby było śmiesznie. Raz objęła ramionami jeden ze ster­czących fragmentów rzeźby, do innego zdjęcia upozowała się siadłszy na wierzchu jak na koniu i udając, ze trzyma lejce. Wielka ściana strzyżo­nych cisów kryła tych dwoje przed domem i zaiste przed całym ogrodem, z wyjątkiem tego miejsca na wzniesieniu, gdzie siedzieliśmy. Oboje mieli pełne prawo przypuszczać, ze nikt ich nie widzi, i nawet gdyby przypadkiem zerknęli w naszą stronę — prosto pod sionce — wątpię, czyby mogli dostrzec dwie małe, nieruchome postacie na ławce nad stawem.

Wie pan... kocham te cisy — powiedział lord Turton. — ich cudowny kolor na tle ogrodu daje oczom wytchnienie. A latem przerywa monotonię lśniącej zieleni i tym bardziej zachwyca. Czy za­uważył pan, jak rożne odcienie mają poszczególne ściany tego szpaleru strzyżonych drzew?

Prześliczne, doprawdy.

Teraz mężczyzna robił jakieś uwagi, wskazując na rzeźbę Henry Moore’a, które zakończyły się głośnym śmiechem — widziałem, jak oboje za­darli głowy. Potem kobieta, idąc posłusznie za jego wskazującym palcem, obeszła rzeźbę od tyłu, schy­liła się i wetknęła głowę. Cała rzeźba była wiel­kości, powiedzmy, niedużego konia, ale nie tak gruba, i z mego miejsca widziałem profil kobie­cy — z jednej strony sterczał tułów, z drugiej głowa. Czasem na wakacjach nad morzem robi się takie rzeczy dla kawału: kładziesz głową do dziu­ry w desce i jesteś na zdjęciu grubą babą. Po­dobny trik stosował teraz fotografujący mężczyzna.

Jeszcze a propos cisów — powiedział mój gospodarz. — Na początku lata, kiedy strzelają młode pędy... — W tym momencie zamilkł, wy­prostował się i poczułem, że cały zesztywniał.

Tak — powtórzyłem. — Kiedy strzelają mło­de pędy?...

Mężczyzna zrobił zdjęcie, ale kobieta nie zmie­niała pozycji, założył więc ręce do tyłu (razem z aparatem fotograficznym) i podszedł bliżej. Na­chylił twarz ku jej twarzy i tak trwał przez chwi­lę, w której — przypuszczam — pocałowali się kilka razy. Zapadła cisza i w tej ciszy wydało mi się, że poprzez ogród tonący w słońcu dobiegł nas daleki odgłos kobiecego śmiechu.

Może wrócimy do domu? — spytałem.

Do domu?

Tak... Wypijemy coś przed lunchem.

Wypijemy? O tak, wypijemy.

Ale nie drgnął. Siedział nieruchomo i z napię­ciem wpatrywał się w te dwie postacie. Ja też pa­trzałem. Oczu nie mogłem od nich oderwać, m u-siałem patrzeć. Był to jakiś groźny taneczny pokaz widziany z powodu wielkiej odległości w miniaturze — jakiś balet o groźnej treści, w któ­rym zna się solistów i muzykę, tylko nie zna się zakończenia ani nawet następnego ruchu, i człowiek — zafascynowany tym wszystkim — siedzi i musi patrzeć.

Czy Gaudier-Brzeska — spytałem — stałby się wielkim rzeźbiarzem, gdyby nie umarł tak młodo? Jak pan sądzi?

Kto?

Gaudier-Brzeska.

W tym momencie spostrzegłem, że dzieje się coś dziwnego. Kobieta z głową utkwioną w otworze rzeźby zaczęła powoli kręcić resztą ciała w jakiś szczególny sposób, a stojący o krok dalej mężczyz­na przyglądał się jej ruchom uważnie. Nagle znieruchomiała i odgadłem niepokój mężczyzny, a z pochylenia głowy i jakiegoś napięcia w całym ciele wywnioskowałem, że wcale mu nie było do śmiechu. Po chwili zobaczyłem, że położył na zie­mi aparat fotograficzny, podszedł do kobiety i obiema rękami ujął jej głowę; w jednej chwili balet zamienił się w teatr kukiełek — drobne, jak z drzewa wycięte figurki wykonywały sztywne, urywane ruchy, dziwnie nierealne na tej dalekiej, oświetlonej słońcem scenie.

Siedzieliśmy obaj cicho na białej ławce i pa­trzyliśmy na te kukiełki; mężczyzna próbował uwolnić głowę kobiety. Czynił to na pewno deli­katnie, ostrożnie, przysiadał kilkakrotnie, żeby zba­dać sytuację pod innym kątem, odstępował raz po raz o krok dla namysłu. Pozostawiona sama, kobieta natychmiast zaczynała wić się całym cia­łem w przedziwny sposób, jak pies, który po raz pierwszy w życiu czuje na szyi obrożę.

Utknęła — powiedział lord Turton.

Teraz mężczyzna obszedł rzeźbę dokoła i zna­lazł się po tej stronie, gdzie był tułów kobiety; wyciągnąwszy obydwie ręce próbował coś zrobić z jej szyją. Wreszcie, jakby doprowadzony nagle do rozpaczy, dwa albo trzy razy mocno pociągnął i wtedy dobiegł nas cichy, ale wyraźny przy tej pogodzie krzyk gniewu lub bólu, albo jednego i drugiego.

Kątem oka widziałem, jak lord Turton pokiwał głową.

Kiedyś wsadziłem dłoń do słoika z konfitu­rami — powiedział — i nie mogłem wyjąć.

Mężczyzna odstąpił parę kroków w tył i oparł obie ręce na biodrach — ponury i wściekły. Ko­bieta, pomimo swojej dość niewygodnej pozycji, chyba coś do niego mówiła albo raczej krzyczała; jej ciało, poważnie unieruchomione, mogło się tyl­ko miotać, ale niczym nie skrępowane nogi po­drygiwały w miejscu i tupały gorączkowo. - — Rozbiłem słoik młotkiem i powiedziałem mat­ce, że przez pomyłkę strąciłem go z półki. — Robił teraz wrażenie spokojniejszego, napięcie ustąpiło i tylko glos brzmiał jakoś dziwnie płasko. — Myś­lę, że trzeba będzie tam pójść i pomoc.

Chyba tak.

Mimo to nie ruszał się z miejsca. Wyjął papie­rosa, zapalił i starannie schował wypaloną zapałkę do pudełka.

O, przepraszam! Zapali pan?

Tak, z przyjemnością.

Nie spieszył się z podaniem papierosa i ognia, uczynił z tego całą ceremonię, a wypaloną za­pałkę znów schował do pudełka. Potem wstaliśmy i powoli zeszliśmy z trawiastego zbocza.

Przez łuk wycięty w cisowym żywopłocie weszliś­my na mały trawnik i oczywiście udaliśmy zdziwienie.

Co tu się dzieje? — spytał lord Turton.

Odezwał się głosem łagodnym, ale z jakąś groź­ną łagodnością, której jego żona na pewno nigdy nie słyszała.

Wsadziła głowę w ten otwór, a teraz nie może jej wyjąć — powiedział major Haddock. — Dla kawału, wie pan.

Dla czego?

Bazyli! — krzyknęła lady Turton. — Przestań się wygłupiać! Zrób coś, dobrze?! — nie mogła się ruszać, ale wciąż mogła mówić.

Całkiem jasne, że będziemy musieli rozłupać ten kawał drzewa — powiedział major.

Miał na siwych wąsach smugę czerwonej szmin­ki, która — jak zbędna plama rujnująca dosko­nałość obrazu — w jakiś sposób zniszczyła cały majestat jego męskości. Był śmieszny.

Chce pan powiedzieć, że trzeba zniszczyć Hen­ry Moore’a?

Mój drogi panie, nie widzę innego wyjścia. Inaczej nie uwolnimy tej damy. Bóg raczy wie­dzieć, jakim sposobem udało się jej wcisnąć gło­wę, ale stwierdziłem z całą pewnością, że nie może jej wyjąć. Uszy przeszkadzają.

O, Boże! — powiedział lord Turton. — Jaka straszna szkoda! Mój piękny Henry Moore.

W tym momencie lady Turton zaczęła wymyślać mężowi w najprzykrzejszy sposób i nie wiadomo, jak długo by to trwało, gdyby nagle z cienia nie wynurzył się Jelks. Cicho stąpając po trawie stanął za plecami swego pana w przyzwoitej odległości, jakby czekał na rozkazy. Jego czarny strój wyglą­dał niebywale śmiesznie w porannym słońcu, a on sam z tą swoją starczą różowobiałą twarzą i biały­mi rękami przypominał jakiegoś małego skorupia­ka, który pędzi życie w ciemnej jamie pod ziemią.

Czy pan coś każe?

Panuje nad swym głosem — pomyślałem — ale niezupełnie panuje nad twarzą. Gdy patrzał na lady Turton, oczy błyszczały mu z radości.

Tak, Jelks. Idź i przynieś piłę albo coś, czym mógłbym wyciąć kawałek drzewa z tej rzeźby.

Czy zawołać kogoś, proszę pana? William jest dobrym stolarzem.

Nie. Zrobię to sam. Tylko przynieś narzędzia. Szybko!

Wszyscy czekali na powrót Jelksa, z wyjątkiem mnie — odszedłem na bok, nie chcąc dłużej słu­chać tego, co lady Turton mówi do męża. Ale zja­wiłem się z powrotem w chwili, gdy lokaj wrócił, a za mm ta druga kobieta, Carmen La Rosa, która rzuciła się do naszej gospodyni.

Na — ta — lia! Moja droga Na — ta — lia. Co oni ci zrobili?

Och, zamknij się, dobrze?! I nie przeszkadzaj Lord Turton zajął miejsce tuż przy głowie mał­żonki i czekał na Jelksa, który powoli podszedł z piłą w jednej ręce i siekierą w drugiej i stanął w odległości mniej więcej jarda. Wyciągnął przed siebie obydwa narzędzia, aby jego pan mógł wy­brać jedno z nich. W tej krótkiej chwili ciszy i czekania — nie dłuższej niż dwie, trzy sekundy — mogłem przyjrzeć się lokajowi. Ręka, trzyma­jąca siekierę, wysunęła się o parę centymetrów w stronę lorda Turtona. Ruch był tak nieznaczny, że prawie niedostrzegalny — powoli i jakby pota­jemnie starzec podsunął dłoń z siekierą niby de­likatną ofertę, subtelne pieszczotliwe naleganie, któremu, być może. towarzyszyło ledwo dostrze­galne uniesienie brwi.

Nie jestem pewien, czy jego pan to dostrzegł, lecz faktem jest, że się zawahał, a wtedy ręka z siekierą wysunęła się jeszcze o cal bliżej; przy­pominało to znany trik karciarski, kiedy się mó­wi: „Wybierz kartę, jaką chcesz” i zawsze weź­miesz tę, o której facet myśli. Lord Turton wziął siekierę. Widziałem, że wyciągnął po nią rękę jakby we śnie, jak zahipnotyzowany przez służą­cego, i dopiero gdy poczuł w ręku jej uchwyt, zdał sobie sprawę, czego się od niego oczekuje, i powrócił do rzeczywistości.

Przypomniała mi się znana sytuacja z dziec­kiem wybiegającym na drogę prosto pod samo­chód, kiedy można jedynie zacisnąć mocno po­wieki i czekać na to, co za chwilę nastąpi. Mo­ment takiego oczekiwania staje się bardzo dłu­gim, pustym odcinkiem czasu — człowiek widzi pod powieką tańczące plamy, żółte i czerwone na czarnym polu, i jeśli nawet otworzy oczy i stwier­dzi, że nikt nie został zabity ani zraniony, to już nie może się cieszyć, ponieważ w wyobraźni prze­żył straszne rzeczy.

Również i ja widziałem wszystko w najdrob­niejszych szczegółach i otwarłem oczy dopiero gdy lord Turton, łagodniej niż zwykle, zwrócił się do swego służącego z delikatną wymówką:

Jelks...

Podniosłem wzrok i ujrzałem go stojącego na­dal spokojnie, jakby nigdy nic, z siekierą w ręku. Tuż obok niego widziałem głowę uwięzioną w otworze rzeźby; lady Turton miała twarz prze­rażająco szarą — jak popiół; otwierała i zamykała usta, z których wydobywało się głośne charcze­nie — jak przy płukaniu gardła.

Słuchaj no, Jelks — powiedział jej mąż. — Co też ci przyszło do głowy! Przecież siekiera jest bardzo niebezpieczna. Daj mi piłę.

I gdy zmieniał narzędzia dostrzegłem po raz pierwszy na jego policzkach dwa rumieńce, jak róże, a nad nimi zabawnie zmarszczyły się kąciki oczu w ledwie dostrzegalnym uśmiechu.












PRZEBACZENIE


Dochodzi już północ, ale wiem, że je­żeli teraz nie zacznę tej opowieści, to nie zrobię tego nigdy. Siedzę tu przez cały wieczór i próbuję się zmu­sić, ale im dłużej myślę, tym bardziej cała ta sprawa przeraża mnie, zawsty­dza i przygnębia.

Wpadłem na pomysł — i sądzę, że jest niezły — aby przez szczere wyznanie winy i przedstawienie okoliczności wytłumaczyć albo przynajmniej w pewnej mierze uzasadnić skandaliczny postępek wobec Janet de Pelagia. Postanowiłem też skie­rować tę opowieść do wyimaginowanej osoby, ob­darzonej wyobraźnią i zdolnej do współczucia, do pewnego rodzaju mitycznego, subtelnego i wyrozumiałego, któremu bez wstydu mógłbym opowiedzieć wszystkie szczegóły owego niefortun­nego epizodu. Mam nadzieję, że pomimo przygnę­bienia uda mi się ruszyć z miejsca.

Żeby być całkiem uczciwym wobec siebie, mu­szę przyznać, że najwięcej mi przeszkadza nie tyle wstyd czy poczucie krzywdy wyrządzonej biednej Janet, ile świadomość, że zrobiłem z siebie kolo­salnego durnia. Że wszyscy moi przyjaciele — jeśli wciąż mogę ich tak jeszcze nazywać — ludzie mi oddani i dający się lubić, których tak często u sie­bie podejmowałem, muszą teraz widzieć we mnie podłego, mściwego starca. Tak, to na pewno boli. Jeśli ci powiem, że moje przyjaźnie to dla mnie wszystko — absolutnie wszystko, co miałem dro­giego w życiu — wówczas może zaczniesz mnie rozumieć.

Czy na pewno? Wątpię, chyba że pozwolisz na krótką dygresję, w której z grubsza opiszę, jakie­go rodzaju jestem osobą.

A zatem — spróbujmy. Gdy się nad tym zasta­nawiam, dochodzę do wniosku, że mimo wszystko stanowię jakiś typ — rzadki co prawda, niemniej całkiem określony — typ bogatego, kulturalnego próżniaka w średnim wieku, mężczyzny uwiel­bianego (dobieram słów oględnie) przez całe grono przyjaciół za wdzięk, pieniądze, pozory wykształ­cenia, hojność i — szczerze ufam — za to, że jest sobą. Spotkać możesz ten typ tylko w dużych sto­licach — w Londynie, Paryżu, Nowym Jorku — tego jestem pewien. Pieniądze odziedziczył po zmarłym ojcu, ale pogardza jego pamięcią. Zresztą nie jego wina; tak już został uformowany, że w głębi duszy czuje lekką pogardę dla ludzi, którzy nie mają dość sprytu, żeby nauczyć się odróżniać Rockingham od Spode, Waterford od Wenecji, Sheratona od Chippendale’a, Maneta od Moneta czy nawet Pommarda od Montracheta.

Jest on zatem znawcą posiadającym przede wszystkim doskonały smak. Jego kolekcja obra­zów — Constable, Bonington, Lautrec, Redon, Vuillard, Matthew Smith — nie ustępuje zbiorom Tatę Gallery, a ponieważ są to płótna niebywałej uro­dy, tworzą w jego domu atmosferę napięcia, budzą pokusę, zachwyt, lęk nieledwie, gdy się pomyśli, że ten człowiek ma moc i prawo, jeśli zechce, pociąć, podrzeć na kawałki, rozbić pięściami wspa­niałą Dedham Vale, Mont Saint-Victoire, Pole zboża w Arles, Dziewczynę z Tahiti, Portret pani Cezanne. Złocisty blask sławy, subtelny odcień prawdziwej wielkości emanuje ze ścian, w których ten typ żyje, porusza się, przyjmuje ludzi z non­szalancją nie całkiem pozbawioną pozy.

Jest z reguły kawalerem, ale nie sprawia wra­żenia, by dawał się usidlać kobietom, które go ota­czają, które go namiętnie kochają. Niewykluczo­ne — mogłeś to zauważyć albo i nie — że taki człowiek kryje w sobie jakieś rozczarowanie, ro­dzaj frustracji, żal za czymś. Może nawet jakieś niewinne zboczenie.

Sądzę, że nie muszę mówić nic więcej. Jestem bardzo szczery. Powinieneś już znać mnie na tyle, by sprawiedliwie mnie osądzić i — jeśli wolno mieć nadzieję — współczuć, gdy usłyszysz moją historię. Możesz nawet dojść do wniosku, że dużą część winy za to, co się stało, należy nie mnie przypisać, lecz pewnej damie, która nazywa się Gladys Ponsonby. Ostatecznie to od niej wszystko się zaczęło. Gdybym owego wieczoru przed pół ro­kiem nie odprowadzał Gladys Ponsonby do domu i gdyby nie rozmawiała ze mną tak swobodnie o pewnych osobach i pewnych sprawach, nigdy nie doszłoby do tej tragicznej afery.

Było to w grudniu zeszłego roku, jeśli dobrze pamiętam. Jadłem kolację u Ashendenów w tym ich uroczym domu na południowym skraju Regent’s Park. Spośród licznego grona gości oprócz mnie tylko Gladys Ponsonby przybyła sama. Kie­dy więc nadeszła pora pożegnania, naturalnie za­ofiarowałem się odprowadzić ją do domu. Przyjęła moją ofertę i odjechaliśmy razem moim samocho­dem; niestety, gdy stanęliśmy pod jej domem, na­legała, abym wszedł i wypił „jednego na drogę”— jak powiedziała. Nie chciałem uchodzić w jej oczach za starego piernika o zgnuśniałych poglą­dach, więc powiedziałem szoferowi, aby czekał, i wszedłem za nią do jej domu.

Gladys Ponsonby jest kobietą wyjątkowo niskie­go wzrostu, ma na pewno nie więcej niż metr pięćdziesiąt, może nawet mniej — jest to jedna z tych maleńkich osóbek, przy których mam za­bawne uczucie, że stoję na krześle. Jest wdową, kilka lat młodszą ode mnie — ma na pewno pięć­dziesiąt trzy, może cztery lata i nie przeczę, że ja­kieś trzydzieści lat temu mogła być całkiem po­nętnym maleństwem. Ale dziś w tej obwisłej, po­marszczonej twarzy nie ma nic szczególnego — oczy, nos, usta, broda toną w fałdach tłuszczu, że w ogóle ich nie widać. Może z wyjątkiem ust, które — daruj mi — przypominają paszczę łoso­sia.

Podała mi koniak w salonie — ręka jej lek­ko drżała. Jest zmęczona — pomyślałem. — Zaraz uciekam. Usiedliśmy oboje na sofie i przez chwilę rozmawialiśmy o przyjęciu u Ashendenów i jego gościach. Potem wstałem.

Siadaj, Lionel — powiedziała. — Jeszcze tro­chę koniaku.

Nie, naprawdę dziękuję. Muszę już iść.

Siadaj i nie bądź taki nadęty. Bo ja na pewno się napiję, a ty mógłbyś mi przynajmniej dotrzymać towarzystwa.

Przyglądałem się jej, gdy szła do szafki z trun­kami — karlica lekko chwiejąca się na krótkich nogach, niosąca kieliszek w wyciągniętych rękach, jakby składała jakąś ofiarę; na widok tej niepra­wdopodobnie niskiej, przysadzistej, sztywnej po­staci przyszło mi do głowy, że nogi ma tylko do kolan.

Lionel, z czego chichoczesz? — odwróciła się do mnie połową ciała, nalewając koniak; trochę trunku pociekło poza kieliszek.

Z niczego, moja droga. Naprawdę z niczego.

No to przestań i powiedz, co myślisz o mo­im nowym portrecie — wskazała na duże płótno wiszące nad kominkiem, które usiłowałem omijać wzrokiem od chwili, gdy wszedłem do pokoju. Ohydna rzecz, pędzla Johna Roydena, o czym do­brze wiedziałem, bardzo przeciętnego malarza, za którym szalał cały Londyn. Była to podobizna na­turalnej wielkości, namalowana z techniczną zręcz­nością i tak sprytnie, że lady Ponsonby była na tym portrecie osobą wysoką i całkiem ponętną.

Uroczy — powiedziałem.

Prawda? Jestem bardzo szczęśliwa, że ci się podoba.

Naprawdę uroczy.

Uważam, że John Royden jest genialny. Po prostu genialny. A ty jak uważasz, Lionel?

No, geniusz to... to może trochę za dużo po­wiedziane.

Uważasz, że jeszcze za wcześnie tak mówić?

Chyba tak.

Posłuchaj mnie, Lionel, choć pewnie cię to zdziwi. John Royden cieszy się teraz ogromnym powodzeniem i mowy nie ma, żeby zechciał kogo­kolwiek namalować poniżej tysiąca gwinei!

Co ty powiesz?!

Właśnie tak. Dosłownie wszyscy czekają w ogonku, żeby mieć portret jego pędzla.

Bardzo interesujące.

Pomyśl tylko o swoim Cezannie, czy jak się on tam nazywa. Założę się, że kiedy żył, nigdy nie dostał takich pieniędzy.

Nigdy.

A ty twierdzisz, że był genialny.

Raczej tak.

Taki sam jest Royden — powiedziała siada­jąc z powrotem na sofie. — Dowodem tego są pieniądze.

Siedziała przez chwilę w milczeniu i popijała koniak drobnymi łykami; nie mogło ujść mojej uwadze, że podnosząc kieliszek do ust niepewną ręką dzwoni nim raz po raz o zęby. Wiedziała, że ją obserwuję, i nie odwracając głowy podejrzliwie zerknęła na mnie kątem oka.

O czym myślisz?

Niczego na świecie tak nie znoszę, jak właśnie tego pytania: przyprawia mnie o uczucie ostrego bólu w piersi. Zacząłem kaszlać.

Śmiało, Lionel. Powiedz, o czym myślisz. Potrząsnąłem głową, niezdolny do odpowiedzi.

Odwróciła się nagle i postawiła kieliszek na sto­jącym obok niej stoliczku, a było w tym ruchu coś takiego, co — sam nie wiem dlaczego — po­zwoliło przypuszczać, iż ma do mnie urazę i zbie­ra siły do natarcia. W ciszy, która zapadła, po­czułem się dość głupio, zupełnie straciłem wątek i gorliwie zająłem się moim cygarem, koncentru­jąc uwagę na jego spopielonym czubku i na bar­dzo powolnym, starannym wydmuchiwaniu dymu aż pod sufit. Gladys nie drgnęła. Dokoła tej ko­biety gęstniał nastrój, który mi zupełnie nie od­powiadał; knuła coś złośliwego, najchętniej wstał­bym i natychmiast się pożegnał. Gdy znów spoj­rzała na mnie, jej małe, zatopione w tłuszczu oczka były chytrze uśmiechnięte, ale usta — tak

podobne do paszczy łososia! — miały wyraz su­rowy.

Lionel, mam ochotę zdradzić ci pewien se­kret.

Gladys, ja naprawdę już muszę iść.

Nie bój się, Lionel. Nic ci złego nie zrobię. Wyglądasz, jakbyś się nagle przestraszył.

Sekrety to nie moja specjalność.

Pomyślałam sobie — mówiła dalej — że ta sprawa może ciebie zainteresować. Jesteś takim wspaniałym znawcą malarstwa. — Siedziała spo­kojnie i tylko jej palce były w bezustannym ru­chu; zaplatane i rozplatane, wiły się na jej łonie jak kłębek małych, białych żmijek.

Czy nie chcesz się dowiedzieć, co to za se­kret?

Nie o to chodzi. Po prostu zrobiło się już strasznie późno i...

Jest to prawdopodobnie najściślej strzeżona tajemnica w Londynie. Przez kobiety. Przypusz­czam, że wie o niej tylko — niech policzę — ze trzydzieści, czterdzieści pań. I ani jeden mężczyzna. Z wyjątkiem, oczywiście, Johna Roydena.

Nie chciałem jej zachęcać, więc milczałem.

Ale najpierw obiecaj, obiecaj, że nie zdra­dzisz jej nikomu!

Mój Boże!

Obiecujesz, Lionel?

Ależ oczywiście. Obiecuję.

Dobrze. Teraz słuchaj. — Sięgnęła po kieli­szek i rozsiadła się wygodnie w rogu sofy. — Na pewno wiesz, że John Royden maluje tylko ko­biety.

Nie, nie wiedziałem.

I maluje zawsze całą osobę, w pozycji sto­jącej albo siedzącej, jak mnie. Przyjrzyj się do­kładnie, Lionel. Czy widzisz, jak pięknie jest na­malowana suknia?

No więc...

Podejdź bliżej i przyjrzyj się, proszę cię. Niechętnie wstałem z miejsca, zrobiłem parę kroków i przyjrzałem się malowidłu. Ze zdumieniem stwierdziłem, że farba na sukni położona była tak gęsto, że wydatnie wystawała ponad po­wierzchnię płótna. Ten chwyt, skądinąd efektow­ny, ani nie był trudny technicznie, ani też orygi­nalny.

Widzisz — zapytała — ile jest farby na sukni?

Tak.

Otóż kryje się w tym coś więcej, wiesz, Lionel? Najlepiej będzie, jeżeli ci opowiem, co się sta­ło, kiedy pierwszy raz poszłam mu pozować.

O Boże, cóż za nudna baba! — pomyślałem. — Jak by tu uciec?

Było to mniej więcej przed rokiem; pamię­tam, jak się denerwowałam na samą myśl, że będę w pracowni wielkiego malarza. Włożyłam moją cudną nową suknię od Hartnella i dobrany do niej czerwony kapelusik i poszłam. Pan Royden powitał mnie w drzwiach i, oczywiście, byłam nim oczarowana od pierwszej chwili. Miał małą bród­kę i podniecająco niebieskie oczy i był w czarnej aksamitnej kurtce. Pracownia — ogromna, czer­wone, aksamitem pokryte sofy i fotele, on kocha aksamit, pluszowe zasłony, a nawet pluszowy dy­wan na podłodze. Posadził mnie, poczęstował kie­liszkiem czegoś mocnego i od razu przystąpił do rzeczy. Powiedział, że maluje zupełnie inaczej niż inni. Jego zdaniem istnieje tylko jeden sposób osiągnięcia doskonałości przy malowaniu kobiece­go ciała i żebym nie była oburzona, gdy usłyszę, jaki to sposób.

Nie, panie Royden, nie będę się oburzać.

Na to on: — Tak, jestem tego pewien. — Miał wspaniałe białe zęby, które cudownie błyszczały w jego brodzie, kiedy się uśmiechał. — Niech pani posłucha — mówił dalej. — Proszę wziąć jakikol­wiek portret kobiety — wszystko jedno czyjego pę­dzla — a stwierdzi pani, że chociaż suknia jest dobrze namalowana, to jednak wygląda jakoś sztucznie, płasko, jakby udrapowana na kawałku drzewa. A wie pani, dlaczego?

Nie mam pojęcia.

Ponieważ malarz nie wiedział, co jest pod tą suknią.

Gladys Ponsonby zamilkła, aby łyknąć koniaku.

Czemu masz taką minę, Lionel? — spytała. — Nie ma w tym nic złego. Siedź cicho i pozwól mi skończyć. A więc pan Royden powiedział: — Dlatego obstaję przy malowaniu moich modelek najpierw zupełnie nagich.

Boże drogi, panie Royden! — krzyknęłam.

Jeśli pani to nie odpowiada, mogę oczywiście pójść na pewne ustępstwa. Ale wolałbym po swo­jemu.

Doprawdy... trudno mi coś powiedzieć.

Kiedy namaluję panią w taki sposób — ciąg­nął pan Royden — będziemy musieli poczekać parę tygodni, aby farba wyschła. Potem wróci pani do mnie i namaluję panią w bieliźnie. A kiedy to wyschnie, namaluję suknię. Widzi pani, że to całkiem proste, prawda?

Ależ to skończony łobuz! — krzyknąłem.

Nie, Lionel, nie. Mylisz się. Gdybyś tylko mógł go usłyszeć! Jest taki czarujący, taki szcze­ry i poważny. Każdy może się przekonać, że on naprawdę wierzy w to, co mówi.

Mówię ci, Gladys, że to skończony łobuz!

Nie wygłupiaj się, Lionel. W każdym razie pozwól mi skończyć. Pierwsza rzecz, jaką mu po­wiedziałam, to to, że mój mąż, który żył wtedy, nigdy się nie zgodzi.

Pani małżonek nie musi o niczym wiedzieć — odpowiedział mi. — Po cóż go niepokoić? Nikt nie zna mojej tajemnicy, z wyjątkiem tych pań, które malowałem.

A kiedy jeszcze trochę się opierałam, dodał — pamiętam to dobrze: — Moja droga lady Ponson­by, nie ma w tym nic niemoralnego. Sztuka jest niemoralna, kiedy uprawiają ją amatorzy. Tak samo jest z medycyną. Przecież rozbiera się pani u lekarza, prawda?

Odpowiedziałam, mu, że nie wtedy, kiedy boli mnie ucho. Roześmiał się. Ale nie ustępował i tak umiał przekonywać — trzeba przyznać — że w końcu poddałam się. To wszystko. A więc teraz, Lionel, mój złoty, już wiesz, co to za tajemnica. — Wstała, żeby nalać sobie nową porcję koniaku.

Gladys, czy to wszystko prawda?

Oczywiście, że prawda.

Chcesz powiedzieć, że w taki sposób maluje on każdą swoją modelkę?

Tak. A zabawa polega na tym, że żaden małżonek o tym nie wie. Widzi tylko portret żony w ubraniu. Oczywiście nie ma nic złego w malo­waniu nagiej kobiety, artyści wciąż to robią. Tyl­ko nasi głupi mężowie mają ten dziwny ‘zwyczaj, że się temu sprzeciwiają.

A niech mnie!... Bezczelny facet.

Uważam, że to geniusz.

Głowę dam, że wziął ten pomysł od Goi.

Nonsens, Lionel.

To jasne. Ale posłuchaj mnie, Gladys. Po­wiedz, czy wiedziałaś o tej, powiedzmy, technice Roydena, zanim do niego poszłaś.

Zadałem to pytanie w momencie, kiedy nale­wała koniak: zawahała się i odwróciła głowę w moją stronę — w kącikach jej ust czaił się mały, chytry uśmieszek.

Do diabła! Stanowczo jesteś za mądry, Lio­nel. Nic się przed tobą nie .ukryje.

A więc wiedziałaś?

Oczywiście. Od Hermiony Girdlestone.

Tak myślałem.

W tym też nie ma nic złego.

Nic. Absolutnie nic.

Teraz wszystko było dla mnie jasne. Ten Royden to oczywiście łobuz, który posługuje się naj­bardziej pomysłowym chwytem psychologicznym, jaki można sobie wyobrazić. Wiedział aż za dobrze o istnieniu w tym mieście gromadki bogatych, rozleniwionych kobiet, które wstają około połud­nia i przez resztę dnia próbują zabić nudę bry­dżem, kanastą i zakupami i w ten sposób doczekać godziny koktajlów. Duszę by oddały za trochę podniety, za rzecz niecodzienną — im kosztowniej­szą, tym lepiej. Przecież wiadomość o tego rodzaju rozrywce musiała ogarnąć te sfery jak epide­mia ospy wietrznej. Jakbym widział wielką, oty­łą Hermionę Girdlestone, gdy przy kanaście po­chyla się nad stolikiem i mówi: — Ależ moja dro­ga, to jest po prostu fas — cy — nu — ją — ce... Po prostu nie mam słów!... O wiele lepsza za­bawa niż u doktora...

Nie powiesz o tym nikomu, prawda? Obie­całeś.

Na pewno nie. Ale teraz muszę już iść, Gladys, naprawdę muszę.

Nie mów głupstw. Dopiero zaczęłam się ba­wić. W każdym razie zostań, póki nie skończę tego kieliszka.

Siedziałem więc cierpliwie, Gladys popijała i nie-mogła skończyć. Jej małe, tonące w fałdach oczka wciąż przyglądały mi się chytrze i złośliwie, a mnie dręczyło niemiłe przeczucie, że zaraz wyciągnie z zanadrza następną rewelację albo nowy skandal. Widziałem spojrzenie żmii w tych małych oczkach i jakiś dziwny grymas na ustach; może to była moja imaginacja — ale w powietrzu pachniało niebezpieczeństwem.

Wtem nagle — i to tak nagle, że podskoczyłem — odezwała się:

Lionel, powiedz mi, ile jest prawdy w tych plotkach o tobie i Janet de Pelagia?

Proszę cię, Gladys...

Lionel! Zarumieniłeś się!

Nonsens!

Czyżby stary kawaler połknął wreszcie ha­czyk?

Gladys, to naprawdę nie ma sensu — pod­niosłem się z sofy, ale zatrzymała mnie kładąc rękę na moim kolanie.

Czy jeszcze nie przekonałam cię, że nie ma tajemnic?

Janet to świetna dziewczyna.

Nie wiem, czy można ją nazwać dziew­czyną — zauważyła Gladys i zamilkła na chwi­lę, wpatrzona w duży, pękaty kieliszek, który trzymała oburącz. — Ale oczywiście zgadzam się z tobą, że to pod każdym względem cudowna osoba. Z wyjątkiem tego, że — cedziła powoli — czasem potrafi mówić dziwne rzeczy.

Jakie rzeczy?

No, wiesz... takie różne rzeczy o ludziach. O tobie.

Co mówiła o mnie?

Nic takiego, Lionel. To cię nie interesuje.

Co mówiła o mnie?

Nawet nie warto tego powtarzać, naprawdę nie warto. Tyle tylko, że wydało mi się to trochę dziwne.

Gladys, co mówiła? — czekając na odpowiedź czułem, że cały oblewam się potem.

Czekaj, niech sobie przypomnę. Oczywiście żartowała, w przeciwnym razie nigdy bym ci tego nie powtórzyła, ale zdaje mi się, że powiedziała: „Jakie to wszystko nudne!”

Co wszystko?

Te codzienne kolacje z tobą i takie różne rzeczy.

Powiedziała, że to nudne?

Tak — jednym łykiem opróżniła kieliszek kieliszek usiadła prosto. — Jeśli chcesz wiedzieć, to po­wiedziała: „śmiertelnie nudne”. A potem...

Co potem powiedziała?

Słuchaj no, Lionel. Niepotrzebnie się podnie­casz. Mówię to wszystko tylko dla twojego dobra.

To pospiesz się i powiedz do końca.

Tak się złożyło, że grałam z Janet w kanastę dziś po południu i spytałam, czy może zjeść ze mną jutro kolację. Powiedziała, że nie może.

Co dalej?

Dokładnie mówiąc tak powiedziała: „Jem ko­lację z tym potwornym nudziarzem Lionelem Lampsonem”.

Janet tak powiedziała?

Tak, kochanie.

Co jeszcze?

To ci chyba wystarczy. Sądzę, że nie po­winnam opowiadać dalej.

Błagam cię, powiedz wszystko!

Ależ Lionel! Nie krzycz na mnie! Oczywiś­cie, że powiem, jeśli tak nalegasz. Prawdę mówiąc, nie mogłabym uważać się za twoją prawdziwą przyjaciółkę, gdybym ci tego nie powtórzyła. Czy nie sądzisz, że to jest dowód szczerej przyjaźni, je­żeli dwoje takich ludzi jak my...

Gladys, błagam cię, pospiesz się.

Na miłość boską, pozwól, że pomyślę. Czekaj.

O ile dobrze pamiętam, powiedziała dokładnie tak.. — I lady Gladys Ponsonby, siedząc wypro­stowana na sofie, nie dotykając podłogi, odwracając ode mnie oczy i patrząc na ścianę, za­częła bardzo dowcipnie naśladować niski głos, któ­ry tak dobrze znałem: „Cóż za nudziarz, moja droga! Można z góry przewidzieć, co zrobi, od początku do końca. Na kolację pójdziemy do »Savoy Grill« — zawsze do »Savoy Grill« — i przez dwie godziny będę musiała słuchać, jak ględzi o malarstwie i porcelanie — zawsze i malarstwie i porcelanie! Potem w taksówce weź­mie mnie za rękę, nachyli się bliżej, tak że poczu­ję stęchły zapaszek dymu z cygar i koniaka, i zacznie bełkotać, jak bardzo chciałby, och, co by on dał za to, żeby mieć dwadzieścia lat mniej. A ja powiem: — Czy możesz otworzyć okno? Bar­dzo proszę. Kiedy zajedziemy pod mój dom, każę mu zatrzymać taksówkę, ale on będzie udawał, że nie słyszy, i prędko zapłaci szoferowi. A potem przy wejściu, kiedy będę szukać klucza w torebce, będzie stał koło mnie i patrzał głupio jak spaniel, a ja powoli włożę klucz do zamka, równie powoli go obrócę, a potem bardzo szybko, zanim się spo­strzeże, powiem mu dobranoc, wśliznę się do środ­ka i szybko zamknę mu drzwi przed nosem”. Ależ Lionel, co ci jest, kochanie? Co ci się stało? Wy­glądasz, jakbyś był chory...

Na szczęście w tym momencie chyba naprawdę zemdlałem, w każdym razie nic nie pamiętam; z tego okropnego wieczoru pozostało mi tylko nie­jasne i przykre podejrzenie, że kiedy odzyskałem przytomność, byłem zupełnie załamany i pozwo­liłem Gladys Ponsonby pocieszać mnie na wiele różnych sposobów. Później wyszedłem od niej, przypuszczam, że pojechałem do domu, ale w dal­szym ciągu nie bardzo zdawałem sobie sprawę, co się ze mną dzieje, póki nie obudziłem się na­stępnego ranka we własnym łóżku.

Obudziłem się osłabiony i roztrzęsiony. Leżałem z zamkniętymi oczami, próbując wskrzesić frag­menty wydarzeń poprzedniej nocy — salon Gladys Ponsonby, Gladys popijającą na sofie koniak, jej małą, pomarszczoną twarzyczkę, usta podobne do paszczy łososia, to, co mówiła... Właściwie co ta­kiego powiedziała? Coś na mój temat. Ależ tak. Boże drogi! O Janet i o mnie! Niewiarygodne, oburzające! Czy naprawdę Janet mogła mówić ta­kie rzeczy? Czy to możliwe?

Pamiętam, z jaką przerażającą szybkością rosła we mnie nienawiść do Janet de Pelagia. Myśla­łem, że pęknę, tak nagle i gwałtownie wezbrało we mnie to uczucie, w ciągu zaledwie kilku mi­nut. Próbowałem walczyć ze sobą, ale — podobne do gorączki — opanowało mnie ono bez reszty i namiętnie szukałem sposobu zemsty niby jakiś podły gangster.

Dziwne zachowanie, powiedziałbyś, u kogoś ta­kiego jak ja, na co odpowiedziałbym: nie, wcale nie dziwne, jeśli wziąć pod uwagę okoliczności. Były tego rodzaju, iż — moim zdaniem — mogły popchnąć człowieka do zbrodni. Prawdę mówiąc, gdyby nie pewna skłonność do sadyzmu, która kazała mi szukać subtelniejszej i boleśniejszej ka­ry, łatwo mógłbym stać się mordercą. Ale zabić tę kobietę w sposób zwyczajny, powiedziałem so­bie, byłoby dla niej i za dobre, i — na mój gust — o wiele za proste.

Nie jestem z natury podstępny; wszelkie intry­gi uważam za podłość i nie mam w tym względzie żadnego doświadczenia. Ale wściekłość i nienawiść potrafią wyzwolić w człowieku wszystkie siły i wkrótce wpadłem na pomysł tak znakomity i tak podniecający, że całkowicie mną zawładnął. Za­nim zdołałem obmyślić praktyczne szczegóły i po­konać w sobie kilka drobnych skrupułów, z nastroju mściwych rozmyślań wpadłem, pamiętam, w takie uniesienie, że zacząłem podskakiwać na łóżku i klaskać w ręce jak dziecko. W chwilę póź­niej leżała na mojej kołdrze książka telefonicz­na, w której gorączkowo szukałem pewnego naz­wiska. Znalazłem, podniosłem słuchawkę i nakrę­ciłem numer.

Halo! Czy to pan Royden? Pan John Royden?

Przy telefonie.

Nietrudno było namówić tego pana, żeby wpadł do mnie na chwilę. Nigdy się z nim nie zetkną­łem, lecz on, rzecz jasna, znał moje nazwisko, za­równo jako liczącego się kolekcjonera obrazów, jak i osobę o pewnym towarzyskim prestiżu. By­łem dla niego grubą rybą.

Chwileczkę — powiedział — sądzę, że powi­nienem być wolny mniej więcej za dwie godziny. Czy to panu odpowiada?

Powiedziałem, że tak, podałem mój adres i od­łożyłem słuchawkę.

Wyskoczyłem z łóżka. Doprawdy, zdumiewa­jące, jak ni stąd, ni zowąd poczułem się ogromnie podniesiony na duchu. Przed chwilą tonąłem w rozpaczy, rozważałem możliwość morderstwa, sa­mobójstwa i Bóg wie czego, a teraz leżąc w wan­nie gwizdałem arię z Pucciniego. Złapałem się na tym, że raz po raz zacierałem dłonie z diabelską radością, a w czasie gimnastyki, gdy w przysia­dzie straciłem równowagę i klapnąłem na podło­gę, zachichotałem jak uczniak.

O ustalonej godzinie pan John Royden wpro­wadzony został do mojej biblioteki; wstałem i przy­witałem się z nim. Był to niewysoki, schludny mężczyzna z rudawą brodą. Miał na sobie czarną, aksamitną kurtkę, rdzawy krawat, czerwony pu­lower i półbuciki z czarnego zamszu. Uścisnąłem jego drobną, czystą dłoń.

Bardzo miło z pańskiej strony, że zjawił się pan tak szybko.

Nie ma o czym mówić.

Jego wargi — jak wargi niemal wszystkich brodatych mężczyzn — robiły wrażenie wilgotnych, nagich i trochę nieprzyzwoicie lśniących różowością wśród zarostu. Jeszcze raz powiedziałem, że zachwycam się jego malarstwem i prosto z mostu przystąpiłem do rzeczy.

Proszę pana — powiedziałem — chcę pana prosić o coś raczej niecodziennego i prośba moja ma charakter najzupełniej osobisty.

Słucham pana — usiadł w fotelu naprze­ciwko mnie i ptasim ruchem przechylił głowę.

Jestem przekonany, że mogę liczyć na pań­ską dyskrecję we wszystkim, co powiem.

Najzupełniej, proszę pana.

W porządku. Otóż moja propozycja brzmi na­stępująco: chciałbym, żeby pan namalował portret pewnej damy mieszkającej w tym mieście. Marzę o tym, żeby mieć dobry jej portret. Ale są pewne komplikacje. Na przykład: z pewnych względów nie chcę, żeby wiedziała, kto ten portret zamówił.

Chce pan powiedzieć...

Tak jest, panie Royden. Dokładnie o to mi chodzi. Jako człowiek światowy z pewnością pan mnie rozumie.

Uśmiechnął się lekko uśmieszkiem nieszczerym, ledwie widocznym w gąszczu brody, i ze zrozu­mieniem pokiwał głową.

Czyż nie jest możliwe — zapytałem — że człowiek jest, jak by to wyrazić, niezwykle przy­wiązany do jakiejś damy i jednocześnie z pew­nych powodów nie chce, aby o tym wiedziała?

Całkowicie możliwe, proszę pana.

Czasem trzeba podchodzić zwierzynę z wiel­ką ostrożnością i czekać cierpliwie na właściwy moment dla ujawnienia swojej obecności.

Na pewno tak, proszę pana.

Na przykład, żeby nasypać soli na ogon.

Ha, ha!

Dobrze, panie Royden, sądzę, że pan mnie rozumie. A teraz... Czy zna pan przypadkiem damę o nazwisku Janet de Pelagia?

Janet de Pelagia? Chwileczkę, niech pomy­ślę... Chyba tak. W każdym razie na pewno ze słyszenia. Nie jestem pewien, czy poznałem ją osobiście.

Szkoda. To stwarza pewne trudności. Czy możliwe jest, żeby zawarł pan z nią znajomość? Może przy okazji jakiegoś koktajlu albo czegoś podobnego?

Sądzę, że nie sprawi mi to większych trud­ności.

To dobrze, ponieważ proponuję panu rzecz następującą: niech pan do niej pójdzie i powie, że od lat szuka pan takiego jak ona modelu — takiej twarzy, takiej figury, takiego koloru oczu. Wie pan doskonale, jak się to robi. Potem spyta pan, czy zechciałaby panu pozować, oczywiście bezpłat­nie. Niech pan powie, że chciałby pan wystawić jej portret w Akademii Królewskiej w przyszłym ro­ku. Potem ją pan namaluje, wystawi ten obraz, a po wystawie dostarczy mnie. Nikt poza panem nie musie wiedzieć, że go kupiłem.

Pan John Royden przechyliwszy głowę na bok nie spuszczał ze mnie swoich małych, okrągłych, świdrujących oczek. Przycupnięty na brzegu fo­tela w swoim czerwonym pulowerze, dziwnie przypominał gila na gałązce, czujnie nasłuchują­cego jakichś tajemniczych odgłosów.

Naprawdę nie ma w tym nic złego — po­wiedziałem. — Może pan to nazwać... jeśli ma pan ochotę... niewinnym spiskiem, uknutym przez... no cóż, przez starego romantyka.

Rozumiem, panie Lampson, rozumiem... Wciąż zdradzał pewne niezdecydowanie, więc szybko dodałem:

Z przyjemnością zapłacę panu dwa razy tyle, ile zwykle pan bierze.

To go przekonało. Aż się oblizał.

Przyznam otwarcie, że nie bardzo lubię takie rzeczy. Ale... musiałbym być zupełnie bez serca, żeby nie przyjąć tak... tak romantycznego zlece­nia.

Chcę mieć całą postać, panie Royden, proszę pamiętać. Duże płótno, powiedzmy, dwa razy takie jak Manet na tamtej ścianie.

Jakieś sześćdziesiąt na trzydzieści sześć cali?

Tak. I postać stojąca. Moim zdaniem, cały wdzięk tej damy ujawnia się w tej właśnie pozie.

Rozumiem. Będzie to dla mnie prawdziwa przyjemność malować tak piękną kobietę.

Nie wątpię — pomyślałem. — Jeśli wziąć pod uwagę, w jaki sposób to zrobisz, mój chłopcze. Ale głośno powiedziałem:

Dobrze, panie Royden, a zatem wszystko omó­wione. Tylko proszę pamiętać: pozostanie to mię­dzy nami.

Po jego odejściu ogromnym wysiłkiem woli usie­działem na miejscu. Zrobiłem dwadzieścia pięć głębokich oddechów, bo inaczej nie mógłbym się powstrzymać od idiotycznych podskoków i okrzy­ków radości. Nigdy jeszcze nie czułem się tak uradowany. Wprowadzałem w życie mój plan! Miałem już za sobą jego najtrudniejszą część. Te­raz trzeba czekać, długo czekać. Ten człowiek ma­lując w taki sposób skończy .obraz za dobrych kilka miesięcy. No cóż, musiałem zdobyć się na cierpliwość, to wszystko.

Od razu postanowiłem, że najlepszą rzeczą bę­dzie wyjechać na ten czas za granicę, i następnego ranka, po zawiadomieniu Janet (z którą miałem jeść kolację) o otrzymaniu nagłego wezwania, wy­jechałem do Włoch.

Bawiłem się tam, jak zwykle, wspaniale i po­byt mój skażony był jedynie nerwowością, która ogarniała mnie, ilekroć pomyślałem o powrocie na scenę wydarzeń.

Powróciłem cztery miesiące później, w lipcu, następnego dnia po wernisażu w Akademii Kró­lewskiej, i z ulgą stwierdziłem, że w czasie mojej nieobecności wszystko potoczyło się zgodnie z pla­nem. Portret Janet de Pelagia został namalowany i wystawiony i spotkał się z pochlebnym zdaniem krytyków i publiczności. Osobiście powstrzymałem się od obejrzenia go, lecz Royden powiedział mi przez telefon, że kilkanaście osób pytało, kto ku­puje ten obraz, i otrzymało odpowiedź, że nie jest do sprzedania. Po zamknięciu wystawy Royden dostarczył mi portret do domu i otrzymał pie­niądze.

Natychmiast kazałem zanieść obraz do mojej pracowni i z rosnącym podnieceniem poddałem go dokładnym oględzinom. Royden namalował Janet w czarnej wieczorowej sukni, stojącą na tle czer­wonej pluszowej sofy z lewą ręką na oparciu ma­sywnego krzesła, obitego również czerwonym plu­szem; z sufitu zwisał ogromny kryształowy żyrandol.

Boże drogi — pomyślałem — cóż za ohyda!

Portret Janet sam w sobie nie był zły, oddawał charakter tej kobiety — właściwe jej pochylenie głowy, szeroko otwarte niebieskie oczy i duże brzydko-piękne usta, skrzywione w nikłym uśmieszku. Oczywiście malarz pochlebił modelce. Na jej twarzy nie było ani jednej zmarszczki, pod brodą ani cienia tłuszczu. Pochyliłem się, żeby zbadać, jak namalował suknię. Tak — tutaj war­stwa farby była grubsza, o wiele grubsza. Nie­zdolny do dłuższego czekania, w jednej chwili zdjąłem marynarkę i przygotowałem się do pracy.

Powinienem teraz wspomnieć, że jestem wiel­kim znawcą oczyszczania i odnawiania starych malowideł. Oczyszczenie jest procesem stosunko­wo prostym, pod warunkiem, że się ma cierpli­wość i delikatny dotyk: profesjonaliści, którzy ze swego zawodu robią wielką tajemnicę i pobierają oburzająco wysokie ceny, niewiele u mnie zarobią. Jeśli chodzi o moje obrazy, wszystko robię zawsze sam.

Nalałem terpentyny i dodałem kilka kropli al­koholu. Zanurzyłem mały wacik w tej miksturze, wycisnąłem go i okrągłymi ruchami zacząłem de­likatnie zmywać czarną farbę z sukni. Miałem na­dzieję, że Royden pozwolił każdej warstwie po­rządnie wyschnąć przed nałożeniem następnej, w przeciwnym razie farby przemieszałyby się i to, co zamierzałem zrobić, okazałoby się niewykonal­ne. Niebawem miałem się dowiedzieć. Pracowałem nad małym kwadracikiem czarnej sukni gdzieś w okolicach żołądka mojej pani i zabrało mi to dużo czasu — badałem farbę położoną na płótnie jak najostrożniej, poddawałem ją różnym próbom: dodawałem po kropli alkoholu do mojej mieszan­ki i znów próbowałem, póki nie stwierdziłem, że jest dostatecznej mocy, by rozpuścić pigment.

Prawie całą godzinę trudziłem się nad tym ma­łym kwadracikiem czerni, postępując coraz deli­katniej, w miarę jak zbliżałem się do warstwy leżącej pod spodem. Wreszcie zalśniła połyskliwa różowość i stopniowo powiększyła się do rozmia­rów jednego kwadratowego cala. Natychmiast przetarłem go czystą terpentyną.

Całkiem nieźle, jak dotąd. Wiedziałem już, że czarną farbę można usunąć bez naruszenia jej po­dłoża. Jeśli starczy mi cierpliwości i pracowitości, będę mógł bez trudu zdjąć całą czerń sukni. Usta­liłem również właściwe proporcje mojej mikstury i siłę, z jaką wolno trzeć płótno, mogłem więc posuwać się już o wiele szybciej.

Muszę przyznać, że było to raczej zabawne za­jęcie. Najpierw pracowałem od środka ciała w dół i usuwając moimi wacikami dolną część suk­ni, kawałek po kawałku odsłaniałem jakieś dziw­ne różowości ukryte pod spodem. Nie potrafiłbym żadną miarą powiedzieć, jak to się nazywa, dość, że oczom moim ukazała się ogromna aparatura — masywna konstrukcja z grubego elastycznego ma­teriału, zrobiona najwyraźniej po to, żeby objąć i ścisnąć obfite kształty tej kobiety, nadać im zgrabną linię i stworzyć zupełnie fałszywe wraże­nie smukłej sylwetki. Wędrując coraz niżej, na­trafiłem na zadziwiającą kombinację podwiązek, też różowych, przymocowanych do tej elastycznej zbroi i zwisających jakieś cztery czy pięć cali w dół, żeby chwycić brzeg pończoch.

Całość przedstawiała widok wręcz fantastyczny, gdy odstąpiwszy o krok objąłem ja spojrzeniem. Poczułem się dotkliwie oszukany; bo czyż nie po­dziwiałem przez parę miesięcy smukłej jak elf figury tej damy?! Oszustka. Bez wątpienia. Ciekaw byłem, czy dużo kobiet oszukuje nas w ten sposób. Wiedziałem, oczywiście, że w epoce fiszbin i gorsetów panie miały zwyczaj się sznuro­wać, ale, nie wiem dlaczego, byłem przekonany, że w dzisiejszych czasach nie stosują niczego prócz diety.

Kiedy zniknęła cała dolna połowa sukni, zają­łem się bezzwłocznie drugą połową, posuwając się powoli od pępka w górę. W okolicach przepony brzusznej ciało było nagie, wyżej trafiłem na urządzenie zrobione z jakiejś ciężkiej czarnej ma­terii obrzeżonej koronkową falbanką, w którym faktycznie mieścił się cały biust. Doskonale wie­działem, że to biustonosz — brassiere — jeszcze jedno wspaniałe urządzenie trzymające się na czarnych ramiączkach, zmontowanych z naukową precyzją i tak zręcznie jak łańcuchy, na których wisi most zwodzony.

Wreszcie skończyłem i odsunąłem się do tyłu, żeby rzucić na moją pracę ostatnie spojrzenie. Widok był, zaiste, zdumiewający! Stała przede mną jak żywa Janet de Pelagia w bieliźnie, na środku jakiegoś salonu, nad jej głową wisiał wiel­ki żyrandol, obok stało czerwone pluszowe krze­sło, i — o dziwo! — czuła się zupełnie swobodnie, o czym świadczyła jej poza, szeroko otwarte, duże niebieskie oczy i lekki półuśmiech na brzydko-pięknych ustach. Wstrząsający też był widok jej nóg krzywych jak u dżokeja. Powiem szczerze, że poczułem się zawstydzony. Nie mam prawa być w tym pokoju — pomyślałem — a już na pewno patrzeć na nią. Wyszedłem i zamknąłem za sobą drzwi. Była to jedyna przyzwoita rzecz, jaką mo­głem zrobić.

A teraz jeszcze jeden, ostatni krok! I proszę sobie nie wyobrażać, że moje pragnienie zemsty w jakimkolwiek stopniu ucichło w ciągu tych ostatnich kilku miesięcy. Wprost przeciwnie: nie wspominałem o tym, ale przybrało na sile, o ile to jeszcze było możliwe, i kiedy przyszło mi do­konać ostatniego aktu, to, zapewniam państwa, le­dwie mogłem nad sobą zapanować. Tego wieczo­ru nawet nie położyłem się spać.

Chodzi o to, że nie mogłem się doczekać mo­mentu rozesłania zaproszeń — pisałem je przez całą noc, równocześnie adresując każdą kopertę. W sumie dwadzieścia dwa zaproszenia, a chcia­łem, żeby każde miało ton osobisty. „Wydaję skromną kolację w piątek dwudziestego drugiego o ósmej. Mam nadzieję, że zechcą państwo przyjść... Z wyrazami oczekiwania...”

Pierwsze zaproszenie adresowane było do Janet de Pelagia i jego tekst sformułowałem z najwięk­szą starannością. Ubolewałem, że tak długo nie mogłem jej widzieć... byłem za granicą... Czas naj­wyższy, żebyśmy się spotkali etc..., etc... Następną osobą na liście moich gości była Gladys Ponsonby. Potem lady Hermiona Girdlestone, księżniczka Bicheno, pani Cudbird, pan Hubert Kaul, pani Galbally, Piotr Euan-Thomas, James Pisker, pan Eustachy Piegrome. dalej Piotr van Santen. El­żbieta Moynihan, lord Mulherrin, Bertram Sturt, Filip Cornelius, Jack Hill i wreszcie lady Ake-man, pani Icely, Humphrey King-Howard, Johny O’Coffey, pani Uvary i księżna wdowa z Waxworth.

Była to starannie dobrana lista, zawierająca nazwiska naprawdę najznakomitszych dżentelme­nów i najbardziej dystyngowanych i wpływowych dam — sama śmietanka.

Zdawałem sobie doskonale sprawę, że przyję­cia u mnie są wydarzeniem; ludzie przychodzą na nie z przyjemnością. Śledząc czubek mego pió­ra, sunący szybko po papierze, widziałem oczami duszy, jak te panie, rano, po otrzymaniu zapro­szenia, z zadowoleniem sięgają po telefon przy łóżku, słyszałem ich ostre głosy komunikujące gło­som jeszcze ostrzejszym: „Lionel zaprasza nas na kolację... ciebie też? Ach, jak to miło, moja dro­ga... On zawsze daje tak dobrze jeść... i jest taki uroczy, prawda?”

Ale czy to właśnie będą mówić? Przyszło mi nagle do głowy, że może być zupełnie inaczej. Mogą powiedzieć: „Trochę nudny, nie uważasz?... Beznadziejnie? Ależ tak, okropny nudziarz, moja droga! Trafiłaś w sedno... A wiesz, co kiedyś powiedziała o nim Janet de Pelagia? Myślałam, że słyszałaś, jak on kiedyś... Potwornie śmieszne, nie uważasz?... Biedna Janet... Że też mogła wy­trzymać tak długo, doprawdy nie rozumiem...”

Tak czy inaczej zaproszenia rozesłałem i po dwóch dniach wszyscy, z wyjątkiem pani Cudbird i pana Huberta Kaula, nieobecnych w mieście, z za­dowoleniem potwierdzili ich przyjęcie.

Dwudziestego drugiego o pół do dziewiątej wie­czorem mój duży salon był pełen ludzi. Stali wszyscy, podziwiając obrazy, popijając martini, głośno rozmawiając. Od kobiet biła intensywna woń perfum, mężczyźni poróżowieli w starannie zapiętych smokingach. Janet de Pelagia była w tej samej czarnej sukni, w której pozowała Roydenowi, ale ilekroć na nią spojrzałem, jawiła mi się — jak rysunek w komiksie — wizja jej postaci w czarnym biustonoszu, różowym, elastycznym gor­secie, podwiązkach i z nogami krzywymi jak u dżokeja.

Krążyłem wśród mych gości, mile gawędząc po kolei ze wszystkimi. Słyszałem, jak pani Galbally za moimi plecami mówiła do Janet de Pelagia i pana Eustachego Piegrome, że poprzedniego wie­czoru u Claridge’a siedział przy sąsiednim stoliku jakiś pan o siwych wąsach tak posmarowanych czerwoną kredką do ust, że wyglądał „po prostu jak wytynkowany, a facet miał dziewięćdziesiąt lat co najmniej...”Drugim uchem słyszałem lady Girdlestone udzielającą komuś informacji, gdzie można dostać trufle gotowane w koniaku; równo­cześnie widziałem, że pani Icely szepcze coś do lorda Mulherrina, któremu głowa trzęsła się jak stary zmęczony metronom.

Na dany znak goście przeszli do jadalni.

Mój Boże! — wyrwało się ze wszystkich ust. — Jak tu ciemno i ponuro!

Prawie nic nie widzę!

Jakie rozkoszne małe świeczki!

Wiesz, Lionel, to szalenie romantyczne! Środkiem długiego stołu biegł rząd cienkich świec w odległości dwu stóp jedna od drugiej. Ich małe płomyczki tworzyły krąg światła tylko nad stołem, pozostawiając resztę pokoju w ciemności. Zabawny pomysł i — niezależnie od tego, że słu­żył moim zamiarom — stanowił przyjemną od­mianę. Goście szybko odnaleźli swoje miejsca i kolacja się rozpoczęła.

Światło świec stworzyło korzystny nastrój i ko­lacja zapowiadała się wspaniale, chociaż nie wia­domo czemu półmrok jakby zmusił wszystkich do podniesienia głosu. Uderzył mnie wyjątkowo pi­skliwy głos Janet de Pelagia. Siedziała obok lorda Mulherrina i opowiadała mu, jak to przez tydzień umierała z nudów na Cap Ferrat.

Nic, tylko sami Francuzi — powtarzała. — Nic, tylko wszędzie sami Francuzi.

Jeśli chodzi o mnie, nie spuszczałem oczu ze świec. Wiedziałem, że cieniutkie świeczki szybko się wypalą. Byłem porządnie zdenerwowany, przy­znaję, lecz jednocześnie tak nieludzko wesoły, jak­bym się upił. A już głos Janet, ilekroć mnie do­biegał, albo widok jej twarzy w blasku świec przyprawiały o takie podniecenie, że czułem jego żar pod skórą.

Goście jedli truskawki, gdy osądziłem, że nade­szła właściwa chwila. Wziąłem głęboki oddech i powiedziałem głośno:

Obawiam się, że pora zgodzić się na lampy, świece już dogasają. Mary! — zawołałem. — Za­pal światło, dobrze?

Zapadła na chwilę cisza. Słyszałem, jak dziew­czyna podeszła do drzwi, potem usłyszałem cichy trzask kontaktu i pokój zalała fala oślepiającego blasku. Wszyscy zmrużyli oczy, potem otwarli je i rozejrzeli się dokoła.

W tym momencie wstałem i po cichutku wy­szedłem z pokoju, lecz po drodze zdołałem jeszcze zobaczyć coś, czego nie zapomnę do końca życia. Janet znieruchomiała, schwytana w momencie, gdy żywo gestykulując obiema rękami zwracała się do kogoś po drugiej stronie stołu. Szczęka jej opadła na dwa cale i cała twarz zastygła w wyrazie nie­pojętego zdumienia i zaskoczenia, jak twarz człowieka, który przed sekundą dostał kulą prosto w serce.

Przystanąłem w hallu i nasłuchiwałem: w ja­dalni zaczynało wrzeć, rozległy się krzyki pań i oburzone protesty panów; po sekundzie panował już potężny hałas — wszyscy naraz mówili albo krzyczeli. Potem — i to był moment najsłodszy — usłyszałem ryk górujący nad wrzawą, to lord Mulherrin wołał:

Na pomoc! Niech tu kto przyjdzie! Szybko! Dajcie jej trochę wody!

Na ulicy szofer pomógł mi wsiąść do samocho­du, wkrótce mieliśmy Londyn za sobą. Wesoło pę­dziliśmy Wielką Północną Drogą w stronę mojego drugiego domu, który zresztą znajduje się w od­ległości zaledwie dziewięćdziesięciu pięciu mil od miasta.

Przez następne dwa dni napawałem się uczu­ciem rozkoszy. Snułem się po domu w stanie eks­tazy, odurzony uczuciem zadowolenia z siebie, pe­łen satysfakcji tak ogromnej, że aż czułem kłu­jące szpilki w dolnych partiach nóg. Dopiero dziś rano, kiedy zadzwoniła do mnie Gladys Ponsonby, wróciłem nagle do rzeczywistości i zdałem sobie sprawę, że nie jestem bohaterem, lecz wyrzut­kiem. Gladys poinformowała mnie — nie bez pew­nej przyjemności, jak sądzę — że wszyscy są prze­ciwko mnie, że moi starzy, kochani przyjaciele mówią o mnie najgorsze rzeczy i przysięgają, że nigdy, ale to przenigdy do mnie się nie odezwą. I czy nie uważam, że byłoby całkiem przyjemnie, gdyby przyjechała na parę dni, żeby mnie pocie -szyć?

Zdaje mi się, że nie czekając, aż skończy mó­wić, z przygnębieniem odłożyłem słuchawkę i po­szedłem się wypłakać.

Dziś w południe dosięgnął mnie cios ostateczny. Poczta przyniosła list — z trudem to piszę, tak mi wstyd — przemiły, czuły liścik — wyobraźcie sobie państwo — od kogo? — od Janet de Pelagia. Przebacza mi absolutnie wszystko, co zrobiłem. Wie, że to był tylko żart, i prosi, bym nie słuchał tych okropności, które ludzie o mnie mówią. Ko­cha mnie, jak kochała, i będzie kochać aż do śmierci.

Boże, jaki ze mnie łajdak! Jaki brutal! — po­wiedziałem sobie po przeczytaniu tego listu! Tym bardziej że tą samą pocztą przysłała na dowód swoich uczuć maleńki prezencik — ćwierć kilo świeżego kawioru. Ulubiony mój przysmak!

Nie ma takich okoliczności, w których mógłbym się oprzeć pokusie zjedzenia kawioru. Kawior to chyba moja największa słabość. I chociaż przy kolacji nie miałem oczywiście na nic apetytu, to jednak muszę się przyznać, że wziąłem kilka ły­żeczek tego kawioru, po prostu na pociechę w mo­jej niedoli. Możliwe, że zjadłem odrobinę za dużo, ponieważ od godziny nie czuję się najlepiej. Chy­ba powinienem wstać i nie zwlekając zażyć trochę sody. Wrócę i skończę ten list, kiedy będę w lep­szej formie.

Tak, proszę państwa, widzę, że zupełnie nagle się rozchorowałem.












PANI BIXBY I DAR PUŁKOWNIKA


Ameryka jest krajem wielkiej szansy dla kobiet. Już teraz należy do nich osiemdziesiąt pięć procent narodowego majątku. Rozwód stał się zabiegiem dochodowym, prostym w realizacji i łatwym do zapomnienia; kobiety ambitne mogą powtarzać ten zabieg tak często, jak im się podoba, i podnosić swoje zyski do sum astronomicznych. Również śmierć małżonka przy­nosi należytą nagrodę i niektóre panie wolą pole­gać na tej metodzie. Wiedzą, że okres czekania nie przedłuży się ponad miarę, gdyż przepracowanie i nadciśnienie szybko pokonają biedaka i umrze on przy swoim biurku, ściskając w jednej ręce flakonik z psychedryną, w drugiej fiolkę środków uspokajających.

Ten potworny model rozwodu i śmierci bynaj­mniej nie odstrasza kolejnych generacji młodych amerykańskich samców. Im wyżej rośnie stopa alimentowa, tym większy jest ich zapał. Młodzi Amerykanie parzą się jak myszy niemal przed progiem dojrzałości i większa ich część jeszcze przed ukończeniem trzydziestu sześciu lat ma na swojej miesięcznej liście płacy co najmniej dwie eks-małżonki. Aby utrzymać te panie na pozio­mie, do jakiego przywykły, mężczyźni muszą ha­rować jak niewolnicy, którymi są w istocie. I gdy osiągają — daleko przed czasem — wiek średni, uczucie pewnego rozczarowania i lęku powoli za­czyna wkradać się do ich serc; zaczynają się gro­madzić wieczorami w klubach i barach, popijać whisky i łykać swoje proszki, próbując jeden dru­giemu dodać otuchy opowiadaniem historyjek. Zasadniczy temat nigdy się nie zmienia, podobnie jak trzy główne postacie: mąż, żona i ten trzeci, „ten drań”. Mąż jest porządnym, statecz­nym obywatelem, ciężko pracującym w swoim za­wodzie. Żona jest niewierna, przebiegła i rozpust­na, i zawsze gotowa do jakiejś afery z „tym dra­niem”. Mąż — zbyt szlachetny, żeby ją podejrze­wać. Dlatego nie ma szans. Czy zawsze? Czy przez całe życie musi być rogaczem? Tak, musi. Ale chwileczkę! Czasem jakiś nagły i genialny ma­newr pozwala mężowi pobić potworną żonę jej własną bronią. Żona jest zaskoczona, oszołomio­na, upokorzona i pokonana. A zebrani przy barze panowie uśmiechają się do siebie i czerpią pocie­chę ze swojej wyobraźni.

Krąży wiele takich historyjek, cudownych baje­czek wyrażających pobożne życzenia nieszczęsnych małżonków, lecz większość z nich to anegdoty zbyt błahe i niewarte powtarzania albo zbyt tłu­ste, żeby mogły znaleźć się w druku. Znam jed­nakże opowieść, która wydaje się lepsza od in­nych, zwłaszcza, że posiada jedną zaletę — jest prawdziwa i szczególnie popularna wśród tych, co dwa albo trzy razy dostali w skórę. Jeśli jesteś jednym z nich i nie słyszałeś jeszcze tej historii, na pewno z przyjemnością posłuchasz. Jej tytuł: ,,Pani Bixby i dar Pułkownika”. A oto jak się po­toczyła.

Państwo Bixby mieszkali w niewielkim miesz­kaniu gdzieś w centrum Nowego Jorku. Pan Bixby był dentystą o przeciętnych dochodach, pani Bixby była dużą, pełną życia kobietą, o wilgot­nych wargach. Raz na miesiąc, zawsze w piątek po południu, pani Bixby wsiadała do pociągu na Dworcu Pensylwańskim i jechała do Baltimore w odwiedziny do ciotki. Spędzała u ciotki jedną noc i wracała do Nowego Jorku następnego dnia by zdążyć ugotować kolację mężowi. Pan Bixby z dobrą wiarą akceptował te wyjazdy. Wiedział, że ciotka Maude mieszka w Baltimore, że żona jest przywiązana do staruszki i na pewno nie miałoby żadnego sensu pozbawiać obydwu pań przyjem­ności tych comiesięcznych spotkań.

Tak długo, póki nie będziesz wymagać ode mnie, żebym ci towarzyszył — oświadczył pan Bixby na samym początku.

Ależ oczywiście, że nie, kochanie — odpo­wiedziała pani Bixby. — Ostatecznie to nie jest twoja ciotka. To moja ciotka.

W porządku.

Jak się później okazało, ciotka ta była, ni mniej, ni więcej, tylko bardzo wygodnym alibi dla pani Bixby. Na dalszym planie czaił się „ten drań”w osobie dżentelmena, zwanego po prostu Pułkow­nikiem, i bohaterka naszego opowiadania będąc w Baltimore spędzała większość czasu w jego to­warzystwie. Pułkownik był bardzo bogaty. Miesz­kał w uroczym domu, daleko od śródmieścia. Nie miał żony ani rodziny, jedynie dyskretną i lojalną służbę, a pod nieobecność pani Bixby pocieszał się konną jazdą i polowaniem na lisa.

Mijał rok za rokiem i przyjemny związek pani Bixby z Pułkownikiem trwał bez przeszkód. Spo­tykali się tak rzadko — dwanaście razy w roku to naprawdę niewiele, jak się dobrze zastanowić — i nie istniała żadna albo prawie żadna możliwość, żeby się sobą nawzajem znudzili. Odwrotnie, dłu­gie przerwy sprzyjały tęsknocie i każde kolejne spotkanie stawało się podniecającym odnowieniem związku.

Serwus! — głośno wołał za każdym razem Pułkownik, witając ją na dworcu w swoim du­żym samochodzie. — Moja droga, prawie zupeł­nie zapomniałem, że wyglądasz tak fascynująco. Spieszmy się do naszej jamy.

Minęło osiem lat.

Tuż przed Bożym Narodzeniem pani Bixby cze­kała na dworcu w Baltimore na pociąg, którym miała powrócić do Nowego Jorku. Była w dosko­nałym humorze, ponieważ wizyta, która właśnie się zakończyła, wydała jej się przyjemniejsza niż zwykle. Trzeba przyznać, że towarzystwo Pułkow­nika zawsze tak na nią działało. Ten człowiek umiał sprawić, że czuła się pod każdym względem kobietą wyjątkową, o subtelnych i wyszukanych umiejętnościach, i niebywale fascynującą. Jakże on się różnił od męża dentysty, który nigdy nie potrafił wzbudzić w niej poczucia, że jest czymś więcej niż tylko wieczną pacjentką, mil­czącą cierpliwie w poczekalni nad pismami i wzywaną stamtąd rzadko — ostatnio prawie nigdy — żeby poddała się przesadnie drobiazgo­wym manewrom czystych, różowych, mężowskich dłoni.

Pan Pułkownik prosił, żeby pani to oddać — powiedział ktoś za jej plecami.

Odwróciła się i zobaczyła Wilkinsa, służącego Pułkownika, zasuszonego karzełka o szarej twarzy, który wsunął jej w ramiona duże, płaskie tektu­rowe pudło.

Boże drogi! — krzyknęła niezmiernie urado­wana. — Jakież ogromne pudło! Co tam jest, Wilkins? Masz dla mnie jakąś wiadomość? Może ja­kąś kartkę?

Żadnych wiadomości — odparł służący i od­szedł.

Znalazłszy się w pociągu, pani Bixby natych­miast ruszyła z pudłem do damskiej toalety i za­mknęła się tam na zamek. Niespodzianka! Prezent gwiazdkowy od Pułkownika! Zaczęła rozwiązywać sznurek.

Założę się, że to suknia — powiedziała gło­śno. — Może nawet dwie suknie. Albo komplet bielizny. Zamknę oczy i pomacam, spróbuję zgad­nąć, co to jest. Spróbuję zgadnąć, jakiego jest ko­loru i jak wygląda. I ile kosztuje.

Zacisnęła mocno powieki i powoli podniosła pokrywę. Potem wsunęła rękę do pudła. Na wierzchu leżała bibułka, poczuła ją palcami i usły­szała szelest. Była też jakaś kartka czy koperta, lecz zignorowała ją i macała dalej delikatnie jak owad czułkami.

O Boże! — krzyknęła nagle. — To niemożli­we!

Otwarła oczy i wytrzeszczyła je widząc w pu­dle futro. Podskoczyła, jednym ruchem wyciągnę­ła całe futro z pudła i uniosła wysoko, a wtedy gęste, miękkie fałdy, otarłszy się z rozkosznym szelestem o bibułkę, całym ciężarem opadły w dół. Futro było tak piękne, że pani Bixby wstrzymała oddech.

Takich norek nigdy jeszcze nie widziała. Bo to przecież norki, prawda? Oczywiście. Ale co za kolor! Najpierw pomyślała, że czarny, jednakże przy oknie stwierdziła, że jest w tej czerni odcień granatu; głęboki, nasycony granat. Rzuciła okiem na metkę, która wyjaśniała z prostotą: dzika nor­ka labradorska. Nic więcej. Żadnego znaku, któ­ry wskazywałby, gdzie to zostało kupione, w ja­kiej firmie wykonane. Ale to już pewnie sprawka Pułkownika — pomyślała. Chytry stary lis chciał mieć pewność, że nie pozostawił żadnych śladów. Niech mu będzie. Ile to mogło kosztować? Nie odważyła się nawet pomyśleć. Cztery, pięć, sześć tysięcy dolarów? Prawdopodobnie więcej.

Nie mogła oderwać oczu od takiego futra. I oczy­wiście nie mogła też odkładać przymierzenia go. Błyskawicznie zdjęła swój brzydki czerwo­ny płaszcz. Oddech miała przyspieszony — nie pa­nowała nad sobą — i oczy szeroko otwarte z wra­żenia. Boże drogi, jakie to jest w dotyku! I te ogromne, szerokie rękawy, z grubymi, odwiniętymi mankietami! Ktoś jej kiedyś powiedział, że na rę­kawy bierze się skórki samiczek, a na resztę — samców. Kto jej to powiedział? Prawdopodobnie Joan Rutfield. Ale skąd taka Joan może coś wiedzieć o norkach? Naprawdę, trudno to so­bie wyobrazić.

Wspaniałe czarne futro tuliło się do niej jakby z własnej woli, przylegało niby druga skóra.

O matko! Jakie przedziwne uczucie! Zerknęła w lustro. Coś fantastycznego! Cała jej osobowość uległa nagłej przemianie. Była zupełnie inną ko­bietą. Wyglądała oszałamiająco, promieniała, była bogata, wspaniała, zmysłowa — wszystko naraz!

I to poczucie własnej wartości, jaką daje czło­wiekowi takie futro. Może w ‘nim pójść wszędzie, gdzie się jej spodoba, i ludzie zbiegną się do niej jak stado królików. Po prostu brak słów!

Pani Bixby sięgnęła po leżącą w pudle kopertę. Otwarła ją i wyjęła list Pułkownika:

Powiedziałaś kiedyś, że lubisz norki, więc ci je daję. Zapewniono mnie, że są dobre. Proszę, ze­chciej je przyjąć wraz z moimi najlepszymi ży­czeniami jako prezent pożegnalny. Z czysto oso­bistych powodów nie będę mógł cię więcej widy­wać. Zegnam i życzę szczęścia”.

No, proszę!

Coś podobnego!

Grom z jasnego nieba właśnie teraz, kiedy jest taka szczęśliwa!

Nie ma już Pułkownika.

Co za cios.

Będzie go jej okropnie brakować.

Powolnym ruchem pani Bixby zaczęła gładzić miękkie futerko swoich czarnych norek.

Co człowiek straci w jednym miejscu, w drugim zyska.

Uśmiechnęła się i złożyła list z zamiarem po­darcia go na kawałki i wyrzucenia przez okno, gdy w tym momencie dostrzegła coś na odwrocie: „PS. Możesz powiedzieć, że twoja miła, hojna ciot­ka podarowała ci to na Gwiazdkę”.

Szeroko rozchylone w jedwabistym uśmiechu usta pani Bixby ściągnęły się nagle jak dwa ka­wałki gumki.

Ależ on oszalał! — krzyknęła. — Ciotka Maud nie ma tyle pieniędzy. Nigdy nie mogłaby mi dać czegoś podobnego.

Ale skoro nie ciotka Maud, to kto?

Zaskoczona widokiem futra, zajęta jego przy­mierzaniem, zupełnie zapomniała o tym jakże istotnym aspekcie całej sprawy.

Za kilka godzin będzie w Nowym Jorku, dziesięć minut później — w domu, gdzie powita ją mał­żonek; ale nawet taki mężczyzna jak Cyryl, prze­bywający w zaflegmionym świecie chorych ko­rzeni i próchnicy zębów, musi zadać kilka pytań żonie powracającej tanecznym krokiem w nor­kach, które warte są sześć tysięcy dolarów.

Wiesz co? — powiedziała do siebie. — Myślę, że ten przeklęty Pułkownik zrobił to celowo, żeby mnie zadręczyć. Wiedział doskonale, że mojej ciot­ki Maud nie stać na taki wydatek. Wiedział, że nie będę mogła zatrzymać tego futra.

Ale myśl o rozstaniu z norkami była nie do zniesienia.

Muszę mieć to futro! — powiedziała głoś­no. — Muszę mieć to futro! Muszę mieć to futro!

Doskonale, moja droga. Będziesz je miała. Tylko bez paniki. Siedź cicho, zachowaj spokój i zacznij myśleć. Od czego jesteś sprytną dziewczynką? Oszukiwałaś go dotąd z powodzeniem. Wiesz, że ten człowiek nie widzi dalej niż koniec swego nosa. Więc siedź cicho i rusz głową. Masz dużo czasu.

W dwie i pół godziny później pani Bixby wy­siadła z pociągu na Dworcu Pensylwańskim i szyb­ko skierowała się do wyjścia. Miała na sobie swój stary czerwony płaszcz, w ramionach ściskała duże tekturowe pudło. Zawołała taksówkę.

Czy wie pan o jakimś pobliskim lombardzie, otwartym o tej porze?

Mężczyzna za kierownicą uniósł brwi i obejrzał się na nią rozbawiony.

W Szóstej Alei jest tyle lombardów, ile pani zechce.

Niech pan się zatrzyma przed pierwszym, jaki pan zobaczy, dobrze? — Wsiadła i ruszyli.

Niebawem taksówka stanęła przed sklepem, nad którego wejściem widniały trzy mosiężne kule.

Proszę poczekać — powiedziała pani Bixby do kierowcy, wysiadła z taksówki i weszła do lombardu.

Na kontuarze siedział ogromny kot i zajadał rybie łby z białego talerza. Zwierzę spojrzało na panią Bixby błyszczącymi żółtymi oczami, potem spuściło wzrok na talerz. Pani Bixby stanęła przy kontuarze, jak mogła najdalej od kota, i czekając, aż się ktoś zjawi, przebiegła wzrokiem po całej masie zegarków, zapinek „do bucików, emaliowanych broszek, spojrzała na starą lornetkę, połamane okulary i sztuczną szczęką. Dlaczego ludzie zasta­wiają swoje sztuczne zęby?

Taak? — zapytał właściciel wynurzając się z ciemnego pomieszczenia na zapleczu sklepu.

Och... dobry wieczór panu — powiedziała pani Bixby i zaczęła rozwiązywać sznurek opasujący pudło.

Właściciel lombardu podszedł do kota i pogłaskał go po grzbiecie; kot nie przerywał jedzenia.

Wydarzyła się głupia historia — ciągnęła pani Bixby. — Zgubiłam gdzieś portmonetkę. Dziś jest sobota i wszystkie banki są pozamykane, a muszę mieć parę groszy do końca weekendu. Przy­niosłam dość wartościowy płaszcz, ale nie chcę dużego zastawu, tylko tyle, żeby dotrwać do po­niedziałku. W poniedziałek przyjdę i wykupię.

Mężczyzna czekał w milczeniu, ale kiedy wyjęła norki i przepiękne futro miękko upadło na kon­tuar, uniósł brwi, zostawił kota i podszedł bliżej. Wziął futro i oglądał trzymając je przed sobą.

Żałuję, że nie mam zegarka ani pierścion­ka — powiedziała pani Bixby — który mogłabym zastawić. Ale faktem jest, że nie mam nic prócz tego futra. — Pokazała mu palce swoich rąk.

Wygląda na nowe — powiedział mężczyzna głaszcząc z czułością miękkie futerko.

O tak, zupełnie nowe. Ale jak już powiedzia­łam, chcę dostać tylko tyle, żeby mi starczyło do poniedziałku. Może pan dać mi pięćdziesiąt dola­rów?

Owszem, pożyczę pani pięćdziesiąt dolarów.

Warte jest sto razy więcej, ale wiem, że bę­dzie bezpieczne w pańskich rękach do mojego powrotu.

Mężczyzna podszedł do szuflady, wyjął bilet i po­łożył go na kontuarze. Bilet wyglądał jak kwit zastawny, który dostaje się na dworcu za bagaż w przechowalni, tego samego kształtu i wielkości, i z takiego samego sztywnego brunatnego papieru. Ale był tak perforowany, żeby można było po­dzielić go na dwie identyczne połowy.

Nazwisko? — spytał.

Niech pan nie wpisuje. Adresu także. Spostrzegła, że zawahał się, a czubek pióra za­wisł nad wykropkowaną linią.

Przecież nie musi pan wpisywać nazwiska i adresu, prawda?

Właściciel lombardu wzruszył ramionami, poki­wał głową, a pióro przesunęło się dalej, do na­stępnej wykropkowanej linii.

Wolę nie podawać — wyjaśniła pani Bixby. — Jest to sprawa czysto osobista.

Wobec tego radzę nie zgubić tego biletu.

Nie zgubię.

Zdaje sobie pani sprawę, że każdy, kto wej­dzie w jego posiadanie, może przyjść i domagać się wydania zastawionego przedmiotu.

Tak, wiem.

Po prostu wystarczy numer.

Tak, wiem.

Jak pani sobie życzy, żebym opisał przed­miot?

Niech go pan nie opisuje, to niepotrzebne, Proszę tylko wpisać sumę, jaką od pana pożyczam.

Czubek pióra znów zawisł nieruchomo nad ru­bryką „przedmiot zastawiony”.

Wydaje mi się, że należy ją wypełnić. Opis przedmiotu jest pomocny na wypadek, gdyby pani chciała ten bilet sprzedać. Nigdy nie wiadomo, może pani kiedyś zechce go sprzedać.

Nie chcę go sprzedawać.

Może pani być zmuszona. Wielu ludziom się to zdarza.

Proszę pana — powiedziała pani Bixby — nie jestem zbankrutowana. Ja tylko zgubiłam portmonetkę. Nie rozumie pan?

Niech będzie, jak pani chce — powiedział właściciel lombardu. — To pani futro.

W tym momencie nieprzyjemna myśl uderzyła panią Bixby.

Proszę mi powiedzieć: skoro nie ma opisu przedmiotu na moim bilecie, to czy mogę być pewna, że pan mi odda właśnie moje futro, a nie coś innego?

Robię zapis w mojej księdze.

Ale ja dysponuję tylko numerem. Więc na zdrowy rozum biorąc, może mi pan dać jakikol­wiek stary grat, jeżeli będzie pan miał ochotę, prawda?

Czy chce pani, żebym opisał przedmiot, czy nie?

Nie chcę — odpowiedziała. — Ufam panu.

Właściciel lombardu wpisał „pięćdziesiąt dola­rów” w rubryce „wartość” na obydwu połówkach biletu, potem rozdarł go wzdłuż perforowanej linii i dolną część przesunął po kontuarze w stronę pani Bixby. Wyciągnął z kieszeni portmonetkę i wyjął z niej pięć dziesięciodolarowych bankno­tów.

Trzy procent miesięcznie — dodał.

Tak, doskonale. Dziękuję panu. Będzie pan na to futro uważał, prawda?

Mężczyzna skinął głową, ale nic nie odpowie­dział.

Czy mam je z powrotem zapakować do pudła?

Nie — odrzekł właściciel lombardu.

Pani Bixby odwróciła się i wyszła ze sklepu na ulicę, do czekającej na nią taksówki. Po dziesięciu minutach była w domu.

Kochanie — powiedziała schylając się, aby pocałować męża. — Czy tęskniłeś za mną?

Cyryl Bixby odłożył popołudniową gazetę i zer­knął ma zegarek.

Jest dwanaście i pół minuty po szóstej. Spóź­niłaś się trochę, prawda?

Wiem o tym. To te okropne pociągi. Ciotka Maud przesyła ci serdeczne pozdrowienia, jak za­wsze. Umieram z pragnienia, a ty?

Pan Bixby starannie złożył gazetę i umieścił ją na poręczy swego fotela. Potem wstał i pod­szedł do kredensu. Małżonka, ściągając rękawicz­ki, przyglądała mu się uważnie ze środka pokoju i zastanawiała, jak długo powinna czekać. Stał odwrócony do niej tyłem i, zajęty odmierzaniem dżinu, nisko pochylił swoją twarz nad miarką, jak gdyby to były usta pacjenta.

Zabawne, jaki mały wydawał się jej zawsze po Pułkowniku. Pułkownik był ogromnym męż­czyzną z zarostem i leciutko pachniał chrzanem. A ten był mały, schludny, kościsty i właściwie nie miał żadnego zapachu, może jedynie pastylek miętowych, które ssał, żeby mieć przyjemny od­dech dla swoich pacjentów.

Spójrz, co kupiłem do mierzenia wermutu — powiedział pokazując jej szklaną zlewkę z podziałką. — W ten sposób mogę odmierzyć co do miligrama.

To genialny pomysł, kochanie.

Muszę coś zrobić, żeby się inaczej ubierał — pomyślała. To, co nosi, jest nie do opisania śmiesz­ne. Były czasy, kiedy uważała za wspaniałe jego żakiety z epoki księcia Walii — z wysokimi wyło­gami, zapinane na sześć guzików — ale teraz wy­dawały się jej zupełnie idiotyczne. Podobnie jak wąskie spodnie. Trzeba mieć do tego odpowiednią twarz, a Cyryl jej nie miał. Jego twarz była długa i koścista, z wąskim nosem i lekko wysuniętą szczęką — staroświecki obcisły garnitur dodany do takiej fizjonomii czynił z całej postaci karykaturę Sama Wellera. Myślał zapewne, że wygląda jak Beau Brummel. Dlatego też pacjentki zawsze wi­tał w swoim gabinecie w rozpiętym, białym far­tuchu, aby mogły dostrzec, jaki strój ma pod spodem. Krył się w tym bliżej nie określony za­miar wywarcia wrażenia, że w panu doktorze drzemie uwodziciel, lecz pani Bixby dobrze wie­działa, że upierzenie stanowiło jedynie atrapę. Nic nie znaczyło. Mąż przypominał jej starzejącego się pawia, który paraduje po trawniku z na wpół wyskubanym ogonem. Albo kwiat którejś z tych głupich, samozapylających się roślin — na przy­kład mleczu. Mleczu nie trzeba zapylać, żeby wydał nasienie, nie warto krzątać się dokoła jego wspaniałych, bogatych, żółtych płatków, bo to stra­ta czasu, komedia, maskarada. Jakiego to słowa używają przyrodnicy? Subseksualny. Mlecz jest subseksualny. Tak samo — skoro już o tym mo­wa — jak letnie potomstwo wodnej pchły. Brzmi to trochę jak z Lewisa Carrolla — pomyślała — mlecz, pchła i dentysta.

Dziękuję ci, kochanie — wzięła od niego szklankę martini, usiadła na sofie i położyła to­rebkę na kolanach. — A co też ty porabiałeś wczo­raj wieczorem?

Siedziałem w gabinecie i odlewałem protezy. Uzupełniłem także moje wpisy do księgi aż po dzień dzisiejszy.

Nie, doprawdy, Cyrylu! Uważam, że najwyż­szy czas, aby ktoś inny wykonywał tę głupią ro­botę. Szkoda ciebie na coś takiego. Czemu nie dasz protez technikowi?

Wolę robić to sam. Jestem szczególnie dum­ny z moich odlewów.

Wiem o tym, kochanie, i uważam, że są wspa­niałe. Najlepsze na świecie. Ale nie chciałabym, żebyś się tak zaharowywał. I dlaczego ta Pulteney nie prowadzi rachunków? Przecież to należy do jej obowiązków, prawda?

Tak. Ale najpierw muszę wszystko sam wy­cenić. Ona się nie orientuje, kto jest zamożny, a kto nie ma pieniędzy.

Znakomity koktajl — powiedziała pani Bixby odstawiając szklankę na stół. — Znakomity! — Otworzyła torbę i wyjęła chusteczkę, żeby wy­trzeć nos. — Och, spójrz tylko! — krzyknęła na widok kwitu z lombardu. — Zapomniałam ci po­kazać! Znalazłam to przed chwilą w taksówce. Ma jakiś numer... Pomyślałam, że może to być bilet na loterię albo coś w tym rodzaju, więc zabrałam.

Podała mały, brunatny kartonik mężowi. Wziął go w palce i zaczął dokładnie oglądać ze wszyst­kich stron, jakby to był podejrzany ząb.

Wiesz, co to jest? — zapytał powoli.

Nie mam pojęcia, mój drogi.

To jest kwit z lombardu.

Co?

Kwit z lombardu. Jest na nim nazwisko i adres właściciela. Jakiś lombard na Szóstej Alei.

Och, jaka szkoda! Miałam nadzieję, że to może jest bilet na Loterię Irlandzką.

Nie ma żadnego powodu do rozczarowania — powiedział Cyryl Bixby. — Jeśli chodzi o ścisłość, rzecz może się okazać całkiem zabawna.

Dlaczego może być zabawna, kochanie?

Zaczął jej wyjaśniać rolę takiego kwitu zastaw­nego, podkreślając szczególnie fakt, że każdy, kto wejdzie w posiadanie takiego kwitu, jest upoważ­niony do wykupienia zastawionego przedmiotu. Słuchała go cierpliwie, póki nie skończył.

Sądzisz, że warto spróbować? — spytała.

Myślę, że warto zobaczyć, co to jest. Widzisz wypisaną tu liczbę? Pięćdziesiąt dolarów. Wiesz, co to znaczy?

Nie, kochanie. Co to znaczy?

To znaczy, że dany przedmiot prawie na pew­no jest wartościowy.

Chcesz powiedzieć, że jest wart pięćdziesiąt dolarów?

Więcej niż pięćset.

Pięćset?!

Nie rozumiesz? — powiedział. — Właściciel lombardu nigdy nie da ci więcej, jak jedną dzie­siątą prawdziwej wartości.

Boże drogi! Nie miałam o tym pojęcia.

Jest wiele rzeczy, o których nie masz poję­cia, moja droga. Posłuchaj mnie. Ponieważ bra­kuje tu nazwiska i adresu właściciela...

Ależ musi być coś, co wskazuje, do kogo na­leży?

Absolutnie nic. Ludzie często tak robią. Nie chcą, zęby ktokolwiek wiedział, że chodzili do lombardu. Wstydzą się.

Więc sądzisz, że możemy go zatrzymać?

Oczywiście, że możemy. Jest to teraz nasz kwit.

Chcesz powiedzieć: mój kwit — podkreśliła pani Bixby głosem stanowczym. — Ja go zna­lazłam.

Moja kochana, jakie to ma znaczenie? Ważne, że możesz teraz pójść i dostać coś za pięćdziesiąt dolarów. Co ty na to?

Och, pyszna zabawa! — krzyknęła. — Myślę, że to szalenie podniecające, zwłaszcza że nie wiem, co to jest. Przecież to może być wszystko, prawda, Cyrylu? Absolutnie wszystko!

Tak, oczywiście. Ale najprawdopodobniej jest to pierścionek albo zegarek.

Cudownie byłoby, gdyby się okazało, że to prawdziwy skarb, prawda? Mam na myśli coś naprawdę starego — jakaś wspaniała stara waza albo rzymska statuetka.

Nie sposób przewidzieć, co to może być. moja droga. Musimy poczekać, żeby się przekonać.

Niesamowite! Daj mi ten kwit, popędzę tam od razu w poniedziałek rano i dowiem się!

Myślę, że raczej ja to zrobię.

Och, nie! — krzyknęła. — Pozwól, że ja!

Nic podobnego. Wstąpię tam po drodze do pracy.

Ale to jest m ó j kwit! Błagam cię, pozwól mi to zrobić, Cyrylu! Dlaczego tylko ty chcesz mieć zabawę?

Nie znasz właścicieli lombardów! Łatwo mogą cię oszukać, moja droga.

Nie pozwolę się oszukać, daję ci słowo. Oddaj mi kwit!

Musisz także mieć pięćdziesiąt dolarów — do­dał z uśmiechem. — Musisz najpierw zapłacić go­tówką pięćdziesiąt dolarów, zanim ci to wydadzą.

Mam pieniądze — powiedziała. — Tak mi się zdaje.

Wolałbym, żebyś się tym nie zajmowała, jeśli łaska.

Ależ Cyrylu, przecież to ja znalazłam ten kwit. Jest mój. Wszystko, cokolwiek to jest, należy do mnie, prawda?

Oczywiście, oczywiście, moja droga. Nie ma powodu do niepokoju.

Wcale się nie niepokoję. Jestem tylko pod­niecona i tyle...

A nie przyszło ci do głowy, że to może być coś wyłącznie męskiego, na przykład zegarek z de­wizką albo spinki do koszuli? Nie tylko kobiety chodzą do lombardu, wiesz?

W takim razie dam ci to na Gwiazdkę — oświadczyła pani Bixby wielkodusznie. — Będzie mi bardzo miło. Ale jeżeli to coś dla kobiety, to będzie dla mnie, zgoda?

Brzmi to sprawiedliwie. A może byś poszła razem ze mną?

Pani Bixby już była gotowa powiedzieć „tak”, lecz w porę ugryzła się w język. Nie miała ochoty, żeby właściciel lombardu powitał ją w obecności rodzonego małżonka jak starą klientkę.

Nie — rzekła powoli. — Chyba nie. Widzisz, jeżeli zostanę w domu i poczekam, będę miała lepszą zabawę. Och, mam nadzieję, że nie będzie to rzecz, której żadne z nas nie potrzebuje.

Masz rację. Jeśli będę uważał, że to niewarte pięćdziesięciu dolarów, to nie wezmę.

Ale powiedziałeś, że najprawdopodobniej war­te pięćset.

Jestem tego całkiem pewien. Nie martw się.

Och, Cyrylu, nie mogę się już doczekać tej chwili. Czy to ciebie nie podnieca?

Niezła zabawa, owszem — odrzekł wsuwa­jąc kwit do kieszonki swojej kamizelki. — Nie ulega żadnej wątpliwości.

Nadszedł wreszcie poniedziałkowy ranek i po śniadaniu pani Bixby odprowadziła męża do drzwi i pomogła mu włożyć płaszcz.

Nie powinieneś się przepracowywać, kocha­nie — powiedziała.

Dobrze. W porządku.

Wrócisz o szóstej?

Mam nadzieję.

Czy będziesz miał czas wpaść do tego lom­bardu? — spytała.

Mój Boże, całkiem o tym zapomniałem. Wez­mę taksówkę i pojadę tam od razu. To po drodze.

Nie zgubiłeś tego kwitu, prawda?

Mam nadzieję, że nie — powiedział macając kieszonkę kamizelki. — Nie. Jest.

Masz dość pieniędzy?

Akurat.

Kochanie — powiedziała stając przy nim i zupełnie niepotrzebnie poprawiając krawat — jeżeli przypadkiem będzie to coś ładnego, coś, co twoim zdaniem może mi się spodobać, czy zechciał­byś zadzwonić do mnie, jak tylko przyjdziesz do swego gabinetu?

Zrobię to, jeżeli chcesz.

Wiesz, mam nadzieję, że będzie to coś dla ciebie, Cyrylu. Wolałabym, żeby to było dla cie­bie, nie dla mnie.

To bardzo szlachetne z twojej strony. Ale teraz już muszę lecieć.

Mniej więcej w godzinę później, kiedy zadzwonił telefon, pani Bixby lotem błyskawicy przebiegła pokój i chwyciła słuchawkę, zanim jeszcze wy­brzmiał pierwszy sygnał.

Mam to — powiedział.

Już? Och, Cyrylu, no i co? Czy to coś do­brego?

Dobrego? — krzyknął. — Fantastyczne! Po­czekaj, aż zobaczysz to na własne oczy! Zemdle­jesz!

Kochanie, powiedz mi, co to jest? Szybko!

Ale szczęściara z ciebie, nic innego nie mogę powiedzieć.

A więc to coś dla mnie?

Oczywiście! Chociaż niech mnie kule biją, jeśli wiem, jakim cudem zostało zastawione tylko za pięćdziesiąt dolarów. Ktoś musiał zwariować.

Cyrylu, przestań trzymać mnie w napięciu! Nie mogę tego znieść.

Zwariujesz, kiedy to zobaczysz.

Co to jest?

Spróbuj zgadnąć.

Pani Bixby zamilkła. Ostrożnie — powiedziała do siebie. — Bardzo ostrożnie.

Naszyjnik.

Źle.

Pierścionek z brylantem.

Nawet nie ciepło. Podpowiem ci. Coś z ubra­nia.

Coś z ubrania? Masz na myśli kapelusz?

Nie, to nie kapelusz — odpowiedział ze śmie­chem.

Na miłość boską, Cyrylu! Dlaczego mi nie po­wiesz?

Ponieważ chcę, żeby to była niespodzianka. Przyniosę wieczorem.

Nic podobnego! — krzyknęła. — Zaraz przy­jadę do ciebie.

Wolałbym, żebyś tego nie robiła.

Nie bądź głuptaskiem, kochanie. Dlaczego nie mogłabym przyjść?

Ponieważ jestem bardzo zajęty. Zdezorgani­zujesz mi cały ranek. I tak już jestem pół godziny spóźniony.

Więc przyjdę w przerwie na lunch, dobrze?

Nie robię przerwy. Och, zresztą dobrze, przyjdź o pół do drugiej, będę jadł kanapkę. Do widzenia.

Punktualnie o pół do drugiej pani Bixby zja­wiła się w miejscu pracy swego małżonka i zadzwoniła do drzwi. Pan Bixby w białym fartuchu dentystycznym otworzył jej drzwi.

Och, Cyrylu! Jestem taka podniecona!

I słusznie. Masz szczęście, wiesz o tym? — Poprowadził ją przez korytarz do swego gabinetu.

Proszę iść na lunch, panno Pulteney — po­wiedział do swojej asystentki, zajętej wkładaniem narzędzi do sterylizatora. — Skończy pani po po­wrocie. — Zaczekał, aż dziewczyna zniknie, potem podszedł do szafy, w której wieszał swoje ubra­nie, i wskazując palcem powiedział: — To jest tam. A teraz — zamknij oczy.

Pani Bixby zrobiła, co jej kazał. Potem nabrała głęboko w płuca powietrza i wstrzymała oddech; w ciszy, która nastąpiła, usłyszała skrzyp otwie­ranych drzwi szafy, potem delikatny szelest, gdy spomiędzy wiszących w szafie rzeczy pan Bixby coś wyjmował.

W porządku. Możesz otworzyć oczy!

Nie mam odwagi — odpowiedziała ze śmie­chem.

Śmiało. Możesz zerknąć.

Nieśmiało, z chichotem uniosła jedną powiekę, ale tylko na tyle, by dostrzec zamazaną sylwetkę mężczyzny w białym kitlu, który machał czymś w powietrzu.

Norki! — krzyknął, — Prawdziwe norki!

Na dźwięk magicznego słowa szybko otwarła oczy, robiąc jednocześnie krok naprzód, by za­mknąć w ramionach futro.

Ale to nie było futro. Tylko śmiesznie maleńka futrzana „szyjka”, zwisająca w dłoni jej mał­żonka.

Jaka rozkosz dla oczu! — powiedział wy­wijając futrzanym kołnierzykiem przed jej ocza­mi.

Pani Bixby podniosła rękę do ust i cofnęła się. Zacznę krzyczeć — powiedziała do siebie. — Wiem o tym. Zacznę krzyczeć.

Co się stało, moja droga? Nie podoba ci się? — Przestał wymachiwać i spojrzał na żonę, czekając, że coś powie.

Ależ tak — wyjąkała. — Ja... ja... myślę... to jest śliczne... naprawdę śliczne.

Aż cię zatkało, prawda?

Tak, istotnie.

Pierwszorzędny gatunek — powiedział — i śliczny kolor. Czy wiesz, moja droga, że coś takiego na pewno kosztowałoby dwieście, a może i trzysta dolarów, gdybyś musiała to kupić w skle­pie?

Nie wątpię.

Były to dwie skórki, dwie wąskie skórki, które wyglądały jak ściągnięte z kundla, z łebkami o szklanych oczach i zwisającymi małymi łapka­mi. Jedna trzymała w pyszczku ogon drugiej.

Masz — powiedział. — Przymierz. — Owinął jej szyję futerkiem i odstąpił o krok, żeby ją podziwiać. — Doskonałe. Bardzo ci w tym do twa­rzy. Nie każdy ma norki, moja droga.

Nie, nie każdy.

Lepiej zostaw je w domu, kiedy pójdziesz po zakupy, bo wszyscy wezmą nas za milionerów i będą nam liczyć podwójnie.

Postaram się o tym pamiętać, Cyrylu.

Obawiam się, że nie możesz niczego więcej spodziewać się na Gwiazdkę. Pięćdziesiąt dolarów to nawet więcej, niż zamierzałem wydać. — Od­wrócił się, podszedł do umywalni i zaczął myć ręce. — A teraz biegnij, moja droga, i zafunduj sobie dobry lunch. Zaprosiłbym ciebie, ale stary Gorman czeka już w poczekalni ze złamaną klamrą w swojej protezie.

Pani Bixby ruszyła w stronę drzwi.

Zabiję drania — powiedziała do siebie. — Idę zaraz do tego lombardu i rzucę mu w twarz ten śmierdzący kołnierzyk. Jeżeli nie odda mi mojego futra, zabiję go.

Czy mówiłem ci, że wrócę dzisiaj później? — spytał Cyryl Bixby zajęty myciem rąk.

Nie.

Prawdopodobnie o pół do dziewiątej, sądząc z sytuacji, jaką tu mam obecnie, a może nawet o dziewiątej.

Dobrze. W porządku. Do widzenia. — Pani Bixby wyszła, zatrzaskując za sobą drzwi.

W tym samym momencie przeszła obok niej korytarzem panna Pulteney, sekretarka i asystent­ka jej męża; minęła ją zgrabnym krokiem, spiesząc na lunch.

Jaki wspaniały mamy dzień, prawda? — rzu­ciła panna Pulteney z uśmiechem.

Szła kołysząc biodrami, rozsiewając woń perfum, a wyglądała jak królowa, naprawdę jak królowa, w przepięknym futrze z czarnych norek, które Pułkownik ofiarował pani Bixby.











PRZYJEMNOŚCI PLEBANA


Pan Boggis prowadził wóz, oparłszy łokieć o framugę otwartego okna; wygodnie od­chylony za kierownicą, podziwiał kraj­obraz. Jak przyjemnie — myślał — witać oznaki nadchodzącego lata. Zwłaszcza pierwiosnki. I głogi. Białoróżowe i czerwone głogi kwitły wzdłuż żywopłotów, a pod nimi kępy pierwiosnków — to naprawdę bardzo piękne. Zdjął jedną rękę z kierownicy i zapalił papie­rosa.

Najlepiej będzie — powiedział głośno — wje­chać na Brill Hill. — Miał to wzgórze przed sobą w odległości pół mili. — A te domy wśród drzew na prawo to chyba wioska Brill. Doskonale. — Nieczęsto zaczynał swoje niedzielne zajęcia od tak przyjemnego wzniesienia.

Nie wjeżdżając na sam szczyt wzgórza, zatrzy­mał wóz na obrzeżu wioski. Wysiadł i rozejrzał się dokoła. Leżący u jego stóp krajobraz był jak wielki zielony dywan. Widok — na całe mile! Bardzo mu to odpowiadało. Wyjął z kieszeni no­tes i ołówek, oparł się o tył samochodu i pozwolił doświadczonemu oku bez pośpiechu wędrować po całej okolicy.

Na prawo widać było wśród pól średniej wiel­kości farmę, do której biegła od szosy oddzielna droga. I drugie gospodarstwo, nieco dalej. Potem jakiś dom otoczony olchami, o dość obiecującym wyglądzie — mógł być z czasów królowej Anny — i na lewo jeszcze dwie podobne farmy. W sumie pięć obiektów. To mu powinno wystarczyć.

Pan Boggis skreślił pobieżny szkic w swoim notesie, zaznaczając położenie każdego domu, by łatwiej go odnaleźć, kiedy znajdzie się na dole, potem wsiadł do samochodu i przejechał przez wieś na przeciwległe zbocze. Stamtąd wypatrzył dalszych sześć obiektów — pięć gospodarstw i je­den duży biały dom w stylu króla Jerzego. Temu ostatniemu przyjrzał się przez lornetę. Wyglądał dostatnio, ogród miał zadbany. Szkoda. Natych­miast skreślił go ze swojej listy.

A zatem w tym kwadracie istniało w sumie dziesięć szans.

Dziesięć to już coś — powiedział do siebie pan Boggis.

Zapowiada się przyjemnie przepracowane popo­łudnie. Która teraz godzina? Dwunasta. Chętnie wypiłby na początek małe piwko w pubie, ale z racji niedzieli otworzą go dopiero o pierwszej. Nic nie szkodzi, napije się później. Zerknął na swój szkic w notesie. Postanowił wziąć na pier­wszy ogień tę królową Annę, położoną wśród olch. W lornecie dom wyglądał bardzo przyjemnie za­niedbany. Na pewno powitają tam z radością parę groszy. Miał zresztą zawsze szczęście do królowej Anny. Pan Boggis wsiadł do samochodu, zwolnił ręczny hamulec i nie włączając silnika, zaczął po­woli zjeżdżać krętą drogą w dół.

Pan Cyryl Boggis nie miał w sobie nic ponu­rego, jeśli nie brać pod uwagę faktu, że tego dnia przebrany był za osobę duchowną. Z zawodu han­dlarz antykami, miał własny sklep i salon w Chel­sea na King’s Road. Sklep nieduży, obroty niewielkie, ale ponieważ zawsze kupował tanio, bar­dzo tanio, i sprzedawał bardzo, bardzo drogo, uda­wało mu się każdego roku zapewnić sobie zupeł­nie niezły dochód. Miał dar do interesów i czy to kupując, czy sprzedając, bardzo sprytnie potrafił zawsze dobrać odpowiedni ton zależnie od klienta. Wobec starych ludzi był poważny i ujmu­jący, wobec bogatych — uniżony, egzaltowanych traktował rzeczowo, słabych — władczo, był nie­przyjemny dla wdów, wyniosły i złośliwy wobec starych panien. Zdawał sobie sprawę ze swego daru i bezwstydnie wykorzystywał przy każdej okazji; często po zawarciu niezwykle udanej transakcji wyobrażał sobie, że odwraca się i dwoma, trzema ukłonami kwituje na stronie huczne bra­wa widowni — jak w teatrze.

Pomijając tę nieco błazeńską cechę, pan Boggis na pewno nie był głupcem. Mówiono o nim, ze zna się na meblach francuskich, angielskich i włoskich nie gorzej od innych w Londynie. Miał również zadziwiająco dobry smak i bez namysłu rozpozna­wał i odrzucał brzydki egzemplarz, nawet jeśli to był autentyk. Prawdziwą miłością darzył oczy­wiście dzieła wielkich angielskich meblarzy, ta­kich jak Ince, Mayhew, Chippendale, Robert Adam, Manwaring, Inigo Jones, Hepplewhite, Kent, Johnson, George Smith, Lock, Sheraton i inni, lecz nawet wśród nich potrafił przebierać. Nie wpuszczał na przykład do swego salonu ani jednej sztuki z chińskiego czy gotyckiego okresu Chippendale, tak samo odnosił się do nieco ciężkiej maniery włoskiej Roberta Adama.

W ciągu ostatnich kilku lat pan Boggis dorobił się niemałej sławy wśród kolegów po fachu dzięki temu, że z niespotykaną regularnością wystawiał rzeczy niezwykłe, czasem wręcz rarytasy. Ten człowiek musiał mieć niewyczerpane źródło do­staw, rodzaj prywatnej hurtowni, do której za­pewne wpadał raz na tydzień, żeby sobie coś wy­brać. Ilekroć go pytano, gdzie zdobył swój towar, uśmiechał się znacząco, mrużył oko i szeptem od­powiadał, że to tajemnica.

Tymczasem za tą tajemnicą kryła się rzecz bar­dzo prosta, pomysł, na który wpadł wskutek pew­nego wydarzenia, gdy przed dziewięciu prawie laty w pewne niedzielne popołudnie wybrał się na wieś.

Pojechał w odwiedziny do matki, staruszki mieszkającej w Sevenoaks, w drodze powrotnej zerwał mu się w samochodzie pasek klinowy; spo­wodowało to przegrzanie motoru i w chłodnicy zagotowała się woda. Wysiadł z samochodu, po­szedł do najbliższego domu, było to małe gospo­darstwo oddalone o pięćdziesiąt jardów od drogi, i poprosił gospodynią, która otwarła mu drzwi, o dzbanek wody.

Czekając na wodę zerknął przypadkiem przez drzwi do living-room i tam ujrzał rzecz, na, widok której cały się spocił z wrażenia. Był to duży, dębowy fotel — tylko raz w życiu widział po­dobny. Obydwie poręcze i deskę w oparciu pod­trzymywało osiem cudownie toczonych traleczek. Deska w oparciu ozdobiona była inkrustacją z naj­delikatniejszym w świecie motywem roślinnym, a na jednej i drugiej poręczy leżała rzeźbiona głowa kaczki zajmując połowę długości -.

Dobry Boże — pomyślał — przecież to jest późny wiek piętnasty!

Wetknął głowę głębiej do pokoju, a tam — wielkie nieba! — stał drugi taki sam fotel po przeciwnej stronie kominka!

Nie miał całkowitej pewności, ale para takich foteli w Londynie musiała być warta co mniej tysiąc funtów. I do tego — jak Cudownie piękne!

Kiedy kobieta powróciła, pan Boggis przedsta­wił się i prosto z mostu zapytał, czy nie chciałaby sprzedać tych foteli.

O Jezu, a dlaczego miałaby je sprzedać?

Powodu me ma, chyba tylko ten,, że dobrze jej zapłaci.

A ile? Oczywiście nie są do sprzedania, ale pyta z ciekawości, dla zabawy: ile by dał?

Trzydzieści pięć funtów. -

O Jezu, trzydzieści pięć funtów?! No, cóż, to brzmi interesująco. Zawsze była pewna, że są dużo warte. Bardzo stare. Bardzo wygodne. Nie będzie się mogła bez nich obejść. Wykluczone, nie sprze­da. Mimo to bardzo mu dziękuje.

Wcale nie są takie stare — powiedział pan Bog­gis, — i wcale nie łatwe do sprzedania, ale tak się właśnie składa, że ma klienta, który lubi takie rzeczy. Może dodać dwa funty, żeby było, po­wiedzmy, trzydzieści siedem. No więc?

Targowali się przez pół godziny i oczywiście pan Boggis zdobył w końcu te dwa fotele, łaskawie godząc się zapłacić nieco mniej niż dwu­dziestą część ich prawdziwej wartości.

Tego wieczoru, wracając do Londynu swoją sta­rą półciężarówką, w której zgrabnie ulokował z tyłu dwa bajeczne fotele, pan Boggis doznał nagle olśnienia.

Zastanówmy się — powiedział do siebie. — Je­żeli w jednym gospodarstwie znajdują się takie rzeczy, to może i w innych? Czy nie należałoby poszukać? Przeczesać całej okolicy? Mógłby to robić każdej niedzieli. Nie kłóciłoby się to z jego pracą. Nigdy nie wiedział, co zrobić z niedzie­lami.

Pan Boggis nabył zatem mapy wszystkich okrę­gów administracyjnych wokół Londynu i każdy z nich podzielił cienkim piórem na szereg kwa­dratów. Jeden kwadrat odpowiadał przestrzeni o powierzchni pięciu mil na pięć, to znaczy takiej, jaką według własnej oceny mógłby objechać w ciągu jednej niedzieli, mówiąc inaczej — dokład­nie przeczesać. Wykluczył miasta i wsie. Szukał raczej miejsc odosobnionych, dużych farm i pod­upadłych wielkich dworów; w ten sposób — ro­biąc jeden kwadrat w każdą niedzielę, pięćdzie­siąt dwa kwadraty w ciągu roku — zrobi przegląd wszystkich gospodarstw i dworów w całym hrab­stwie.

Lecz to jeszcze nie rozwiązywało wszystkich problemów. Prości ludzie są podejrzliwi. Tak samo zubożali bogacze. Nie sposób dzwonić do drzwi i spodziewać się, że oprowadzą człowieka po swo­im domu, bo tego nie zrobią. Dalej jak na próg nie wpuszczą. Jak zdobyć prawo wejścia? Może najlepiej wcale się nie przyznawać, że jest han­dlarzem? Mógłby być telefonistą, hydraulikiem, inspektorem gazowni. Nawet osobą duchowną...

Teraz cały plan nabrał aspektu bardziej prak­tycznego. Pan Boggis zamówił większą ilość wy­twornych kart, na których wygrawerowany był następujący tekst:


Wielebny Cyryl Winnington Boggis

przewodniczący Współpracownik Muzeum

Towarzystwa Ochrony Wiktorii i Alberta

Antycznych Mebli


Odtąd w każdą niedzielę zamieniał się w miłego starego proboszcza, który dzień wolny od pracy spędza na dobrowolnych usługach dla towarzy­stwa, uzupełniając inwentarz skarbami ukrytymi w wiejskich domach Anglii. I któż, na Boga, wy­rzuci go za drzwi, gdy to usłyszy?

Nikt.

A kiedy już znajdzie się w środku i przypad­kiem odkryje coś, co może mu się przydać, wtedy znajdzie sto różnych sposobów, żeby sobie poradzić.

Był nawet dość zdziwiony, gdy plan się po­wiódł. A życzliwość, z jaką dom po domu przyj­mowano go w całej okolicy, była z początku krę­pująca nawet dla niego. Kawałek pasztetu na zimno, szklanka piwa, filiżanka herbaty, koszyk śliw, nawet niedzielny obiad przy rodzinnym sto­le — wmuszano w niego takie rzeczy nieustannie. Tu i ówdzie trafiały się oczywiście nieprzyjemne incydenty, lecz dziewięć lat stanowi w sumie po­nad czterysta niedziel i oznacza ogromną ilość domów, które odwiedził. Ogółem biorąc, było to zajęcie- interesujące, podniecające i lukratywne.

I znów przyszła niedziela. Pan Boggis działał w hrabstwie Buckinghamshire. W jednym z najbardziej na północ wysuniętych kwadratów swo­jej mapy, mniej więcej dziesięć mil od Oxfordu, i zjeżdżał ze wzgórza w kierunku swego pierw­szego domu — owej królowej Anny w opłakanym stanie — nabierając przekonania, że będzie to je­den z jego szczęśliwych dni.

Zaparkował samochód jakieś sto jardów od bra­my i resztę drogi postanowił przejść na piechotę. Nie chciał, żeby przed dokonaniem transakcji lu­dzie widzieli jego samochód. Miły stary księżulek i duża półciężarówka jakoś nie bardzo do siebie pasowali. Krótki spacer pozwalał mu również na obejrzenie posiadłości z zewnątrz i wejście w nastrój najstosowniejszy dla miejsca i okoliczności.

Pan Boggis szedł żwawo w kierunku podjazdu. Był niskim mężczyzną o grubych łydkach i dużym brzuchu. Twarz miał okrągłą, rumianą, idealną do tej roli, i duże, wyłupiaste, brązowe oczy, nada­jące całej twarzy wyraz uprzejmej naiwności. Miał na sobie zwykły czarny strój proboszcza z koloratką i miękki czarny kapelusz na głowie. Podpierał się starą dębową laską, która — w jego przekonaniu — dodawała mu swojskiego wyglądu.

Podszedł do drzwi wejściowych i zadzwonił. Usłyszał kroki w hallu, drzwi się otwarły i nie­oczekiwanie ujrzał przed sobą, albo raczej nad sobą, gigantycznego wzrostu kobietę w bryczesach. Nawet poprzez dym z papierosa poczuł bi­jącą od niej potężną woń stajni i końskiego nawo­zu.

Tak? — spytała patrząc na niego podejrzli­wie. — O co chodzi?

Pan Boggis, przekonany, że kobieta lada chwila zarży, uniósł kapelusz, skłonił się lekko i wręczył jej swoją wizytówkę.

Proszę mi wybaczyć, że panią niepokoję — powiedział i czekał obserwując twarz czytającej.

Nie rozumiem — odpowiedziała oddając mu wizytówkę. — O co chodzi?

Pan Boggis wyjaśnił, co to jest Towarzystwo Ochrony Antycznych Mebli.

Czy to ma coś wspólnego z partią socjali­styczną? — spytała mierząc go surowym spojrze­niem spod jasnych, krzaczastych brwi.

Odtąd już poszło gładko. Konserwatysta w bry­czesach, płci męskiej czy żeńskiej, to tyle, co mu­cha dla pana Boggisa. Dwie minuty zajęła mu namiętna pochwała partii konserwatywnej, na­stępne dwie — potępienie socjalistów. By zamknąć temat ładną pointą, wspomniał o przeforsowanej kiedyś przez socjalistów ustawie zabraniającej krwawych łowów i poinformował swoją słuchacz­kę, że osobiście wyobraża sobie niebo (,,chociaż proszę o tym nie wspominać biskupowi”) jako miejsce, gdzie można polewać na lisy, jelenie i zające z ogromną sforą niezmordowanych psów od rana do nocy każdego dnia tygodnia i w nie­dzielę także.

Mówiąc nie spuszczał z niej oka i stwierdził, że magia zaczęła działać. Kobieta wyszczerzyła do niego komplet ogromnych, lekko żółtych zębów.

Madame! — krzyknął. — Błagam panią, pro­szę mi już więcej nie wspominać o socjalistach!

W tym miejscu zaniosła się głośnym śmiechem i ogromną, czerwoną dłonią klepnęła go po ramie­niu tak mocno, że omal się nie przewrócił.

Wejść! — zawołała. — Niech mnie kule biją, jeśli wiem, o co chodzi, ale proszę wejść.

Niestety, w całym domu — dziwne to, ale praw­dziwe — nie było nic wartościowego i pan Boggis, który nigdy nie marnował czasu na jałowym polu, szybko się wymówił i odszedł. Cała wizyta nie trwała dłużej niż piętnaście minut. Akurat tyle — przyznał w duchu wsiadając do wozu — ile po­winna, i ruszył dalej.

Dalej były tylko chłopskie gospodarstwa — naj­bliższe o pół mili w górę drogi: duży dom zbudo­wany z drzewa i cegły, najwyraźniej stary, i wspa­niała kwitnąca grusza, która zasłaniała niemal całą południową ścianę.

Pan Boggis zapukał do drzwi. Czekał, lecz nikt nie odpowiadał. Zapukał ponownie, nadal nie było odpowiedzi, wobec czego obszedł dom, by poszu­kać gospodarza w oborze. I tam nikogo nie było. Domyślił się, że pewnie wszyscy są w kościele, i zaczął zaglądać do okien, żeby się zorientować, czy wytropi tu coś interesującego. W jadalni — nic. Zajrzał przez następne okno do living-roomu, a tam, tuż pod jego nosem, w wykuszu pod ok­nem ujrzał przepiękny stolik do kart ze składa­nym blatem — mahoń bogato fornirowany — w stylu Hepplewhite’a, gdzieś z lat osiemdziesiątych osiemnastego wieku.

Aha! — powiedział głośno, przyciskając twarz do szyby. — To ci się udało, Boggis.

Lecz to jeszcze nie koniec! Było tam również krzesło, tylko jedno, i jeśli się nie mylił, jeszcze lepsze niż stolik. Chyba również Hepplewhite. Ale jaka piękność! Kratka w oparciu zdobiona fine­zyjnie rzeźbionym motywem roślinnym — kaprifolium, ze strączkami i koroną kwiatu; plecionka na siedzeniu oryginalna, nogi wdzięcznie wygięte a dwie tylne z tym szczególnym rozstawieniem które tyle znaczy. Było to krzesło zachwycające

Zanim dzień się skończy — szepnął pan Boggis — będę miał przyjemność usiąść na tej ślicz­nej plecionce.

Nigdy nie kupował krzesła bez wypróbowania siedzenia. Był to jego ulubiony gest i sam par, Boggis przedstawiał nawet całkiem interesujący widok, gdy ostrożnie opuszczał się na siedzenie, wyczekując momentu, w którym krzesło podda się ciężarowi; z wielką znajomością rzeczy umiał ocenić, wyczuwalne w bardzo nieznacznym stop­niu, zeschnięcie czopów i łączeń na jaskółczy ogon.

Ale nie spieszmy się — powiedział do siebie. Powróci tu później. Ma przed sobą całe popo­łudnie.

Następna farma położona była nieco na uboczu, wśród pól, i żeby widok półciężarówki nie kłuł nikogo w oczy, zostawił ją na drodze i około sześ­ciuset jardów przeszedł ścieżką, która wiodła pro­sto na podwórze. Zbliżając się stwierdził, ze jest to dom o wiele mniejszy od poprzedniego. Nie obudził w nim wielkich nadziei. Sprawiał wrażenie ogromnego zaniedbania i brudu, a niektóre bu­dynki gospodarskie były po prostu w opłakanym stanie.

W kącie podwórza stało trzech mężczyzn, jeden z nich trzymał na smyczy dwa duże czarne char­ty. Na widok zbliżającego się pana Boggisa w czarnym ubraniu z koloratką zamilkli nagle i jak­by zesztywnieli — trzy milczące postacie, nieru­chome, trzy twarze obrócone ku niemu i spojrze­nia podejrzliwie śledzące jego kroki.

Najstarszy z tej trójki był niski i otyły, miał szerokie, żabie usta i małe chytre oczka; nazy­wał się Rummins — czego pan Boggis nie mógł wiedzieć — i był właścicielem farmy.

Obok niego stał Bert, jego syn, młodzik wyso­ki, z kaprawym okiem.

Przysadzisty chłop o tłustej twarzy, wąskim, po­marszczonym czole i niezwykle szerokich ramio­nach to Claud. Claud wpadł do Rumminsa licząc na to, że dostanie kawałek wieprzowiny albo szyn­ki z tej świni, którą zaszlachtowano poprzedniego dnia. Claud wiedział o świniobiciu — odgłosy nio­sły się daleko przez pola — wiedział również, że trzeba mieć na to państwowe zezwolenie, którego Eummins nie miał.

Dzień dobry — powiedział pan Boggis — śliczny mamy dzień. — Żaden z całej trójki nie drgnął. Wszyscy trzej myśleli w tym momencie dokładnie to samo: ten klecha na pewno nie jest z okolicy i został nasłany, żeby wywąchać, co się tu dzieje, i donieść władzom. — Piękne psy — dodał pan Boggis. — Muszę przyznać, że osobiście nigdy nie polowałem z chartami, ale słyszałem, że to wspaniały sport.

I znowu milczenie. Pan Boggis szybkim spoj­rzeniem obrzucił całą trójkę i wrócił do Rumminsa. Stwierdził, że wszyscy mają ten sam wy­raz twarzy: uśmiech drwiący i bezczelny i jakaś pogarda i kpina w kącikach ust i skrzywieniu nosa.

Czy pan jest właścicielem, jeśli wolno spy­tać? — zwrócił się niczym nie zrażony pan Bog­gis do Rumminsa.

O co chodzi?

Proszę wybaczyć, że niepokoję, zwłaszcza w niedzielę. — Podał swoją wizytówkę, Rummins wziął ją i podniósł do oczu. Pozostali dwaj nie drgnęli, lecz pobiegli spojrzeniem w bok, próbu­jąc odczytać napis na wizytówce.

Czego pan sobie właściwie życzy? — zapytał Rummins.

Po raz drugi tego ranka pan Boggis dokładnie wyjaśnił idee i cele Towarzystwa Ochrony An­tycznych Mebli.

Niczego takiego nie mamy — powiedział

Rummins wysłuchawszy jego wyjaśnień. — Traci pan czas.

Chwileczkę, jeśli pan pozwoli — pan Boggis podniósł palec. — Ostatnio pewien stary wieśniak w Sussex powiedział mi to samo, ale kiedy w koń­cu wpuścił do domu, wie pan, co znalazłem? Sta­re, brudne krzesło w kącie kuchni, które — jak się okazało — warte było czterysta funtów! Powie­działem mu, jak ma je sprzedać, i człowiek kupił sobie za to nowy traktor.

Też mi gadanie! — powiedział Claud. — Nie ma na świecie takiego krzesła, co wartałoby czte­rysta funtów.

Pan pozwoli — odrzekł pan Boggis z god­nością, ściągając usta. — W Anglii jest bardzo dużo krzeseł wartych dwa razy tyle. A wie pan, gdzie? Poupychane są w różnych gospodarstwach w całym kraju. Właściciele używają ich zamiast drabiny, stają na nich w podkutych butach, że­by wyjąć z szafy słoik z dżemem albo zawiesić obrazek. Mówię panom świętą prawdę, moi dro­dzy.

Rummins niespokojnie przestąpił z nogi na no­gę —

O nic więcej nie chodzi, jak tylko żeby wejść do domu i rozejrzeć się po pokojach?

Tak jest, tylko o to — odpowiedział pan Boggis. Domyślił się wreszcie, na czym polega pro­blem. — Nie mam zamiaru zaglądać do szaf ani do spiżarni. Chcę tylko spojrzeć na meble, żeby się przekonać, czy przypadkiem nie macie tu ja­kich skarbów, i napisać o nich w piśmie naszego towarzystwa.

Wie pan, co ja o tym myślę? — powiedział Rummins przeszywając go swoimi małymi, złymi oczkami. — Myślę, że skupuje pan te graty dla siebie. Bo jak nie, to po co się tym bawić?

Och, mój Boże! Chciałbym mieć tyle pienię­dzy. Oczywiście, że jeśli zobaczę coś, co mi się bardzo podoba, a nie przekroczy to moich środ­ków, mogę wystąpić z ofertą. Lecz to się zdarza rzadko, niestety.

No cóż — powiedział Rummins — niech bę­dzie. Nie zrobi pan szkody. Nie widzę w tym nic złego, żeby się pan tu rozejrzał.

Poprowadził go przez podwórze do tylnego wejścia, za nimi poszedł Bert, syn Rumminsa, i Claud ze swoimi psami. Przeszli przez kuchnię, gdzie jedynym meblem był tani stół, na którym leżało martwe kurczę, i weszli do dość dużego, wyjątkowo brudnego pokoju jadalnego.

I tam ona była! Pan Boggis spostrzegł ją od razu i stanął jak wryty, wydając cichy, zdławio­ny okrzyk zaskoczenia. Stał przez pięć, dziesięć, a może nawet piętnaście sekund i gapił się jak idiota, nie wierząc własnym oczom. Niemożliwe! To nie może być możliwe! Lecz im dłużej patrzał, tym wyraźniej jawiła mu się prawda. Tak, oto stała przed nim, pod przeciwległą ścianą, tak rze­czywista i prawdziwa jak ten dom. Któż mógłby się mylić, gdy chodzi o taki mebel? Trzeba przy­znać, że była pomalowana na biało, ale to nic. Zrobił to jakiś idiota. Farbę można łatwo zdjąć. Dobry Boże! Patrzcie tylko! I coś takiego znaj­duje się w takim miejscu!

W tym momencie pan Boggis zdał sobie spra­wę, że stojący razem przy kominku trzej męż­czyźni — Rummins, Bert i Claud — przyglądają mu się uważnie. Widzieli, że stanął jak wryty, musieli zauważyć, że poczerwieniał i, być może, pobladł, widzieli więc dostatecznie dużo, by mo­gło to zepsuć mu cały interes, jeśli natychmiast czegoś nie zrobi. W mgnieniu oka pan Boggis chwycił się ręką za serce, zachwiał i opadł na najbliższe krzesło ciężko dysząc.

Co panu jest? — spytał Claud.

Nic takiego — wykrztusił. — Zaraz mi przej­dzie. Proszę o... o szklankę wody. To serce.

Bert pobiegł po wodę, podał mu i stał przy nim z głupim wyrazem twarzy.

Wydaje mi się, że pan coś zobaczył — po­wiedział Rummins. Szerokie żabie usta rozciągnę­ły się w przebiegłym uśmiechu, odsłaniając mnó­stwo zepsutych zębów.

Nie, nie — powiedział pan Boggis — Skądże znowu! To tylko serce. Zdarza mi się to od czasu do czasu. Ale szybko mija. Za parę minut poczuję się zupełnie dobrze.

Musi mieć czas do namysłu — powiedział sobie — Najważniejsze, zęby się całkowicie opano­wał, zanim cokolwiek powie Nie przejmuj się, Boggis! Cokolwiek zrobisz, nie trać głowy. To na pewno ignoranci, ale nie durnie Są podejrzliwi czujni i chytrzy. I jeśli to rzeczywiście prawda — ale nie, to nie może być prawda. Zakrył jedną ręką oczy w geście wyrażającym boi, po czym bardzo, bardzo ostrożnie rozsunął palce i zerknął przez szczelinę

Oczywiście stała tam nadal i teraz mógł się jej przyjrzeć dokładnie Tak — miał rację! Od po­czątku! Nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Wprost niewiarygodne!

Widział rzecz, za którą prawie każdy znawca oddałby wszystko. Na laiku mogłaby nie zrobić wielkiego wrażenia, zwłaszcza pomalowana brudną białą farbą, ale oczy pana Boggisa widziały w tym meblu marzenie każdego handlarza antykami. Wiedział, podobnie jak wszyscy eksperci w Europie i Ameryce, że wśród najwyżej cenionych i uprag­nionych osiemnastowiecznych mebli angielskich, które jeszcze istniały w ewidencji, są trzy słynne komody Chippendale’a. Znał ich historię — pierw­szą odkryto w roku 1920 w jakimś domu w Moreton-in-Marsh i sprzedano tego samego roku u Sotheby’ego, drugie dwie pojawiły się na tej samej aukcji w rok później, obydwie pochodziły z Raynham Hali w Norfolk. Wszystkie zyskały olbrzymią cenę. Nie pamiętał dokładnie, ile dano za pierwszą, ile za drugą ale wiedział z całą pew­nością, że trzecia została sprzedana za trzy tysiące dziewięćset gwinei. A było to w roku 1921! Dziś ta sama komoda na pewno jest warta dziesięć ty­sięcy funtów. Ktoś — nazwiska pan Boggis nie pamiętał — pisał o tych komodach stosunkowo niedawno i dowiódł, że wszystkie trzy musiały pochodzie z jednego warsztatu, o czym świadczył identyczny fornir i taki sam szablon użyty do kon­strukcji. Nie znaleziono żadnych dokumentów po­twierdzających, ale wszyscy eksperci zgadzali się, że te trzy komody mogły być wykonane jedynie przez Tomasza Chippendale’a własnoręcznie i to w jego najlepszym okresie.

Zerkając ostrożnie przez szparę między palcami pan Boggis powtarzał w duchu: oto jest czwarta komoda Chippendale’a! I to on ją znalazł! Będzie bogaty! I będzie sławny! Każda z trzech poprzed­nich miała swoją nazwę w świecie mebli komo­da z Chastleton, pierwsza komoda z Ravnhamr druga komoda z Raynham. A ta wejdzie do histo­rii jako komoda Boggis! Pomyśleć tylko, jakie miny zrobią chłopcy w Londynie kiedy ją zobaczą jutro rano! A jakie słodziutkie oferty posypią się ze strony potentatów z West Endu — Franka Partridge Malletta Jetleya i innych! W „Timesie” ukaże się zdjęcie tej komody z podpisem Wspa­niała komoda Chippendale’a odkryta ostatnia przez pana Cyryla Boggisa, londyńskiego antykwariusza „Boże drogi, jaki zrobi się szum”!

Ta komoda — pomyślał pan Boggis — jest nie­mal identyczna z drugą komodą z Raynham.

Wszystkie trzy — ta z Chastleton i dwie z Rayn­ham — różniły się pomiędzy sobą pewną ilością drobnych detali. Ta jednak była najpiękniejsza w stylu rokokowym w twórczości Chippendale’a reprezentowała jego manierę francuską, obszerna masywna skrzynia z szufladami wsparta na czte­rech rzeźbionych nogach wysokości około trzy­dziestu centymetrów Szuflad było sześć po środ­ku dwie długie i z każdej strony po dwie krótsze. Wybrzuszony front był bogato ornamentowany na szczycie po bokach i na dole a także w pionach pomiędzy każdym rzędem szuflad, misternie rzeź­bionymi festonami z motywem kwietnych i owo­cowych gron i ślimacznic. Mosiężne uchwyty przy szufladach, jakkolwiek częściowo ukryte pod białą, farbą, robiły wrażenie wspaniałych Był to oczy­wiście mebel „ciężki”, lecz wykonany z takim

wdziękiem i elegancją, że ta „ciężkość” wcale nie rzucała się w oczy.

No i jak panu jest? — zabrzmiało w uszach pana Boggisa.

Dziękuję, dziękuję. Już mi lepiej. To szybko przechodzi. Doktor zapewnia mnie, że nie mam się czym przejmować, pod warunkiem, że po takim ataku odpocznę parę minut. No, tak — dodał dźwigając się powoli — o wiele lepiej. Już nic mi nie jest.

Trochę niepewnym krokiem zaczął wędrować po pokoju, przyglądając się kolejno wszystkim me­blom; przy każdym robił jakąś krótką uwagę. Zo­rientował się od razu, że poza komodą reszta nie przedstawia żadnej wartości.

Bardzo przyjemny dębowy stół — powie­dział — chociaż obawiam się, że nie dość stary, aby się nim zainteresowano. Dobre, wygodne krzesła, ale zupełnie nowoczesne, tak, z całą pew­nością. A teraz szafa. No cóż, dość interesująca, ale nie jest cennym meblem. Komoda — minął ją niedbale i pogardliwie strzepnął palcami — warta kilka funtów, nie więcej. Obawiam się, że to dość prymitywna reprodukcja. Prawdopodobnie zrobiona za czasów królowej Wiktorii. Czy to wy pomalowaliście ją na biało?

Tak — powiedział Rummins. — Bert po­malował.

Bardzo słusznie. Na pewno mniej rzuca się w oczy, kiedy jest biała.

To solidny mebel — powiedział Rummins. — I ładnie ozdobiony.

Maszynowa robota — odparł wyniośle pan Boggis, schylając się, żeby dokładniej obejrzeć dzieło mistrzowskich rąk. — Widać z daleka. Ale całkiem ładna w swoim rodzaju. Ma swoje zalety.

Odszedł parę kroków, potem przystanął i od­wrócił się. Podparł brodę czubkiem palca, prze­krzywił głowę i zmarszczył brwi jakby w głębokim namyśle.

Wie pan co? — patrząc na komodę mó­wił tonem tak niedbałym, że ledwie go było słychać. — Coś sobie przypomniałem... Od dawna po­trzebuję takich nóżek. Mam w domu dość interesujący niski stoliczek, jakie stawia się przy sofie, coś w rodzaju stolika do kawy, i w zeszłym roku, na świętego Michała, kiedy się przeprowadzałem, tragarze — durnie — w oburzający sposób pokie­reszowali mi nóżki tego stolika, a bardzo go lu­bię. Trzymam na nim moją biblię i notatki do kazań. — Zamilkł na chwilę, gładząc się palcem po brodzie. — Hm, zastanawiam się... Nogi tej komody bardzo by mi pasowały. Tak, z całą pewnością. Łatwo można by je odciąć i przymo­cować do mojego stolika.

Powiódł spojrzeniem — trzej chłopi stali nie­ruchomo i podejrzliwie mu się przyglądali, trzy pary oczu w jednakowym stopniu nieufne: małe świńskie oczka Rumminsa, duże tępe oczy Clauda i dwoje oczu Berta, z których jedno było bardzo dziwne, zamglone i z czarną kropką w środku, jak oko ryby na półmisku.

Pan Boggis uśmiechnął się i potrząsnął głową.

Co ja mówię, moi panowie? Zupełnie jak­bym był właścicielem tej komody. Przepraszam.

To, co pan mówi, znaczy, że chce pan ją kupić — rzekł Rummins.

No cóż... — pan Boggis przeniósł spojrzenie na komodę i zmarszczył czoło. — Nie jestem pe­wien. Ewentualnie... chociaż... po namyśle... Nie, miałbym z tym za dużo kłopotu. Nie warto.

Dużo by pan za nią dał? — spytał Rummins.

Obawiam się, że niedużo. Widzi pan, to nie jest oryginał, tylko kopia.

Wcale nie jestem pewien — odpowiedział Rummins. — Jest w tym domu ponad dwadzie­ścia lat, a przedtem była we dworze. Sam ją ku­piłem na licytacji, kiedy stary pan umarł. Niech mi pan nie mówi, że to nie jest stare.

Na pewno nie jest to nowe, ale nie ma więcej niż sześćdziesiąt lat.

Więcej — powiedział Rummins. — Bert, gdzie masz ten papier, który znalazłeś kiedyś w szufla­dzie? Ten stary rachunek.

Chłopiec spojrzał nieprzytomnie na ojca.

Pan Boggis otworzył usta, potem szybko je za­mknął nie wydawszy dźwięku. Dosłownie zadrżał z podniecenia i aby nieco ochłonąć, podszedł do okna i zapatrzył się na tłustą brązową kurę, która dziobała ziarno na podwórzu.

Leżał w kącie tej szuflady, pod sidłami na króliki — tłumaczył Rummins. — Idź, przynieś go i pokaż wielebnemu ojcu.

Kiedy Bert podchodził do komody, pan Boggis znów się odwrócił, po prostu nie mógł wytrzymać. Widział, jak Bert wyciągnął dużą środkową szufladę — pięknie się wysunęła — i zanurzył rękę w jej wnętrzu kryjącym mnóstwo drutu i sprężyn.

Czy o to chodzi? — Bert wyciągnął złożoną we czworo pożółkłą kartkę papieru i wręczył ją ojcu, który rozłożył papier i podniósł do oczu.

Nikt mi nie powie, że ta pisanina nie jest stara jak diabli — powiedział Rummins podając kartkę panu Boggisowi.

Ten wyciągnął drżące ramię — nie mógł opa­nować drżenia — i wziął dokument. Skruszały papier łamał się w jego palcach. Dukt pisma był pochyły, litery wykaligrafowane jak na miedzio­rytach:


Wielmożny Pan Edward Montagu,


Tomasz Chippendale


Duża mahoniowa komoda z drzewa pierwszo­rzędnej jakości, bardzo bogato rzeźbiona, ustawiona na rzeźbionych nogach, z dwiema wdzięcz­nie ukształtowanymi długimi szufladami w partii środkowej i dwiema ditto po każdej stronie, z bo­gato cyzelowanymi mosiężnymi uchwytami i or­namentami, całość wykonana z najwyższym sma­kiem ..................funtów 87”.


Pan Boggis z trudem panował nad sobą, nad uczuciem podniecenia, które przyprawiało go o za­wrót głowy. O Boże, to cudowne! Mebel z taką fakturą niepomiernie zyskiwał na wartości. Ile teraz może kosztować? Dwanaście tysięcy fun­tów? Czternaście? Może nawet piętnaście czy dwadzieścia? Kto wie?

Wspaniale!

Z pogardą rzucił rachunek na stół i powiedział spokojnie:

Jest dokładnie tak, jak powiedziałem, to wik­toriańska reprodukcja. Mamy tu fakturę przed­stawioną klientowi przez stolarza, który wykonał ten mebel i sprzedał jako antyk. Widziałem mnó­stwo takich faktur. Proszę zauważyć, że brak stwierdzenia, iż wykonał to osobiście. Bo wtedy wszystko by się wydało.

Może pan, co chce, mówić — oznajmił Ruramins — ale to jest stary dokument.

Oczywiście, mój drogi przyjacielu. Stary. Póź­na epoka wiktoriańska. Ma sześćdziesiąt albo sie­demdziesiąt lat. Znam te rzeczy, setki takich wi­działem. Był to czas, kiedy stolarze masowo imi­towali wspaniałe meble z poprzedniego stulecia.

Słuchaj, proboszczu — powiedział Rummins mierząc w pana Boggisa swoim tłustym, brudnym palcem. — Nie mówię, że nie znasz się na tym interesie, ale powiem jedno: jak można, do diabła, być tak pewnym, że to fałszywe, skoro nawet nie spojrzałeś, jak wygląda pod farbą?

Dobrze, proszę tu pozwolić — powiedział pan Boggis. — Niech pan podejdzie, zaraz pokażę. — Stanął obok komody i czekał, aż się wszyscy zbio­rą dokoła niego. — Czy ktoś ma nóż?

Claud wyciągnął z kieszeni scyzoryk oprawny w róg i pan Boggis otworzył najmniejsze ostrze. Demonstrując całkowitą obojętność, lecz w istocie z najwyższą ostrożnością, zaczął z powierzchni ko­mody zeskrobywać białą farbę i gdy opadła czy­stymi płatami na przestrzeni trzech kwadratowych cali, odstąpił na bok i powiedział:

A teraz proszę się temu przyjrzeć! Drzewo było piękne — mahoń lśnił ciepłym blaskiem jak topaz i głęboką, intensywną barwą, zachowaną w całej swojej autentyczności przez dwieście lat.

O co chodzi? — spytał Rummins.

Drzewo jest barwione! Widać wyraźnie!

Po czym to można poznać? Niech ksiądz po­wie.

Muszę przyznać, że wytłumaczyć to nie jest łatwo. Sprawa praktyki. Wiem z doświadczenia, że drzewo musiało tu być barwione wapnem. Uży­wano wapna, żeby mahoń pociemniał jak ze sta­rości. Dąb nacierano solą potasową, orzech tlen­kiem azotu, ale mahoń zawsze wapnem.

Trzej mężczyźni podeszli jeszcze bliżej, żeby się przyjrzeć. Zdradzali pierwsze przebłyski zainte­resowania. Zawsze to ciekawe poznać jakiś nowy rodzaj draństwa czy oszustwa.

Proszę się przyjrzeć rysunkowi słojów. Wi­dzicie te cętki pomarańczowe na ciemnym rudobrązowym tle? To jest skutek wapna.

Pochylili się nad komodą niemal dotykając jej nosami, najpierw Rummins, potem Claud, potem Bert.

Poza tym jest jeszcze patyna — ciągnął swoje wyjaśnienia pan Boggis

Co?

Wyjaśnił im, co znaczy to słowo w odniesieniu do mebli.

Drodzy przyjaciele, nie macie najmniejszego pojęcia, ile trudu zadawali sobie ci dranie, żeby uzyskać przepiękny, przypominający brąz odcień oryginalnej patyny. To straszne. Naprawdę strasz­ne. Mówię o tym z prawdziwym obrzydzeniem.

Wypluł z siebie słowa robiąc grymas, który wyrażał uczucie najwyższego niesmaku. Mężczyźni czekali na ujawnienie dalszych sekretów.

Ile czasu i trudu zadają sobie niektórzy śmiertelnicy, żeby oszukać niewinnych! — krzyknął pan Boggis. — To naprawdę wstrętne! Czy wy wiecie, co tutaj zostało zrobione, moi drodzy? Jakbym widział na własne oczy cały ten długi i skomplikowany proces — nacieranie drzewa ole­jem wapiennym, pokrywanie francuską politurą bardzo sprytnie zabarwioną, polerowanie pumek­sem i olejem, wcieranie wosku pszczelego, który zawiera wiele nieczystości, i wreszcie podgrzewa­nie, żeby na tej politurze wywołać spękania jak na dwustuletnich starych werniksach! Doprawdy, przygnębia mnie myśl o takim oszustwie!

Mężczyźni oczy mieli wbite w maleńki kawa­łek odsłoniętego mahoniu.

Proszę dotknąć tego palcem! — rozkazał Boggis. — Połóżcie tu palec! No i co? Czy to jest zimne czy ciepłe?

Zimne — powiedział Rummins.

Otóż to, drogi przyjacielu! Faktem jest, że fałszywa patyna jest zawsze zimna. Prawdziwa patyna ma w sobie dziwne ciepło.

Ja czuję normalnie — powiedział Rummins, zawsze gotów do sprzeczki.

Nie, mój panie, jest zimna. Ale żeby to, po­czuć, trzeba palca o dużym doświadczeniu. Nie może pan orzekać w tej sprawie, tak jak ja nie mogę mięć sądu o pańskim jęczmieniu. Życie już takie jest, mój drogi panie, że wszystko wymaga doświadczenia i znajomości rzeczy.

Trzej mężczyźni z mniejszą już teraz podejrzli­wością gapili się na tego dziwnego klechę o twa­rzy okrągłej jak księżyc i wyłupiastych oczach, ponieważ zdawał się trochę znać na rzeczy. Ale daleko jeszcze było do tego, żeby mu zaufali.

Pan Boggis schylił się i wskazał jeden z meta­lowych uchwytów.

Proszę, tutaj też działali oszuści — powie­dział. — Mosiądz ze starości nabiera bardzo cha­rakterystycznego koloru i faktury. Czy wiecie o tym, panowie?

Nie spuszczali z niego oczu, chciwi poznania jeszcze jednej tajemnicy.

Ale kłopot w tym, że nauczono się wyjątko­wo dobrze uzyskiwać ten odcień. W rezultacie jest rzeczą prawie niemożliwą odróżnić oryginalny stary mosiądz od „zrobionego na stary”. Nie wa­ham się przyznać, że i dla mnie to zagadka. Nie widzę zatem sensu w zdrapywaniu tej farby, bo niczego nam to nie wyjaśni.

Ale jak można zrobić, żeby nowy mosiądz wyglądał jak stary? — spytał Claud. — Przecież mosiądz nie rdzewieje.

Masz słuszność, przyjacielu. Ale ci łajdacy mają swoje sposoby.

Na przykład jakie? — spytał Claud. W jego przekonaniu każda tego rodzaju informacja jest cenna. Nigdy nie wiadomo, kiedy może się przy­dać.

Wystarczy — wyjaśnił pan Boggis — włożyć te uchwyty na noc do skrzyni z mahoniowymi wiórami i polać amoniakiem. Od amoniaku metal zielenieje, lecz kiedy się go potem zetrze, wy­chodzi na wierzch piękny, delikatny, ciepły, sreb­rzysty połysk, identyczny z tym, który znajdujemy na bardzo starym mosiądzu. Och, czego oni nie wyrabiają, ci oszuści?! Na żelazo mają inny spo­sób.

Co robią z żelazem? — spytał zafascynowany Claud.

Żelazo jest łatwym materiałem. Żelazne zam­ki, okucia i zawiasy wystarczy po prostu pokryć zwykłą solą, a natychmiast rdzewieją i robią się porowate na całej powierzchni.

W porządku. Więc pan przyznaje, że nie mo­że pan powiedzieć nic dokładnego o tych uchwy­tach. O ile panu wiadomo, mogą mieć nawet kil­kaset lat, czy tak?— zapytał Rummins.

Oooo! — szepnął pan Boggis, przeszywając Rumminsa spojrzeniem swoich wyłupiastych, brą­zowych oczu. — Tu się pan bardzo myli. Proszę spojrzeć!

Wyjął z kieszeni swego żakietu mały śrubokręt. Jednocześnie — czego nikt z obecnych nie zauwa­żył — wyjął też małą mosiężną śrubkę, którą ukrył starannie w zagłębieniu dłoni. Wybrał jed­ną ze śrub w komodzie — każdy uchwyt przy szufladzie miał ich cztery — i zaczął z jej główki ostrożnie zdrapywać białą farbę. Skończywszy przystąpił do powolnego odkręcania śruby.

Jeśli śruba jest oryginalna, z osiemnastego wieku — mówił — gwint będzie trochę nierówny: w ten sposób stwierdzimy, że był ręcznie zrobiony za pomocą pilnika. Ale jeżeli te mosiężne detale pochodzą z czasów o wiele nam bliższych, wikto­riańskich albo jeszcze nowszych, wówczas i śruba będzie nowa. Będzie to produkt masowy, wyrób maszynowy. Każdy potrafi takie rzeczy odróżnić. Więc co, zobaczymy?

Pan Boggis bez najmniejszych trudności zastą­pił starą śrubę nową, przemieszczając je we wnę­trzu swojej dłoni. Był to od dawna wyuczony trik, który przez całe lata oddawał mu nieoce­nione usługi. Kieszenie jego kapłańskiego stroju zawsze były pełne takich śrub o różnych wymia­rach.

Proszę bardzo — powiedział wręczając Rumminsowi śrubę, która pochodziła z jego kiesze­ni. — Proszę się przyjrzeć. Widzi pan tę idealną dokładność gwintu? Widzi pan? Oczywiście, że pan widzi. Pospolita śruba, którą może pan kupić w każdym sklepie na wsi.

Śruba wędrowała z ręki do ręki, wszyscy trzej mężczyźni dokładnie ją obejrzeli. Nawet na Rumminsie zrobiła wrażenie.

Pan Boggis włożył śrubkę z powrotem do kie­szeni razem z pięknie utoczoną starą śrubą, wy­kręconą z komody, potem odwrócił się i powol­nym krokiem wyminął całą trójkę.

Moi drodzy — odezwał się przystając u wej­ścia do kuchni. — Bardzo to miłe z waszej stro­ny, żeście pozwolili mi zajrzeć do swego uroczego domu, bardzo. Mam nadzieję, że was nie zanu­dziłem.

Rummins, wciąż zajęty oglądaniem śruby, pod­niósł na niego oczy.

Ksiądz nie powiedział jeszcze, ile da za tę komodę.

A rzeczywiście — odparł pan Boggis. — Zu­pełnie zapomniałem. No cóż, szczerze mówiąc, wy­daje mi się, że za dużo z tym zachodu. Chyba zrezygnuję.

Ile?

Czy to znaczy, że naprawdę ma pan ochotę Pożegnać się z tym meblem?

Nie powiedziałem, że chcę się z nim poże­gnać. Pytam, ile dostanę.

Pan Boggis spojrzał z dala na komodę, prze­krzywił głowę najpierw na jedną stronę, potem na drugą, zmarszczył brwi i wydął wargi, wzru­szył ramionami, machnął pogardliwie ręką, jakby chciał powiedzieć, że kto wie, czy warto o tym w ogóle myśleć.

No... powiedzmy... dziesięć funtów. Sądzę, że to wystarczy.

Dziesięć funtów! — krzyknął Rummins. — Na litość boską! Uśmiać się można!

Więcej jest warta jako drewno na opał — powiedział z niesmakiem Claud.

Proszę spojrzeć na ten rachunek! — ciągnął Rummins, uderzając swoim brudnym wskazującym palcem w cenny dokument z taką wściekłoś­cią, że pan Boggis poważnie się zaniepokoił. — Tu stoi dokładnie, ile kosztowała! Osiemdziesiąt siedem funtów! I to wtedy, kiedy była nowa. Te­raz, jako antyk, jest warta drugie tyle.

Za pozwoleniem pańskim, wcale tak nie jest. Jest to drugorzędna reprodukcja. Ale powiem pa­nu coś, mój przyjacielu — robię się lekkomyślny, nic na to nie poradzę — mogę się posunąć do piętnastu funtów. Odpowiada to panu?

Niech będzie pięćdziesiąt — powiedział Rum­mins.

Dreszcz rozkoszy jak ukłucia igiełek przebiegł po nogach pana Boggisa aż do podeszew. Już ją ma. Jest jego. Bez wątpienia. Lecz nawyk tanich zakupów, tanich do granic ludzkiej wytrzymałości, nabyty w ciągu lat zawodowej pracy i doświad­czeń był w nim zbyt silny i nie pozwalał na tak łatwe ustępstwo.

Mój drogi panie — szepnął cicho — potrzeb­ne mi są tylko nogi. Może później znajdę ja­kieś zastosowanie dla szuflad, ale reszta, sam ka­dłub, jak słusznie zauważył pański przyjaciel, to drewno na podpałkę.

Trzydzieści pięć — powiedział Rummins.

Nie mogę, mój panie, nie mogę! Nie jest tyle warta. Poza tym nie przystoi mi targo­wać się o cenę. Nie wypada. Powiem moje ostat­nie słowo i pójdę. Dwadzieścia funtów.

Dobra — warknął Rummins. — Sprzedane.

O Boże! — pan Boggis załamał ręce. — Co ja zrobiłem! Nie powinienem był w ogóle rozpo­czynać tej sprawy.

Już teraz nie ma wyjścia. Słowo się rzekło.

Tak, tak. Wiem o tym.

Jak pan ją zabierze?

Chwileczkę. Podjadę tu moim wozem, a pa­nowie pomożecie mi, jeśli łaska, załadować ją do samochodu, dobrze?

Do samochodu? Nigdy się nie zmieści! Tu trzeba ciężarówki!

Nie sądzę. W każdym razie zobaczymy. Wóz stoi na drodze. Za chwilę będę z powrotem. Jakoś sobie poradzimy, jestem pewien.

Pan Boggis wyszedł na podwórze, minął bramę i poszedł drogą, która wiodła przez pole do szosy. Nie mógł opanować chichotu — miał uczucie, że setki maleńkich bąbelków pękają w nim i wesoło biją z żołądka do głowy jak woda sodowa. Wszystkie jaskry na łące zamieniły się nagle w złote monety, błyszczące w słońcu. Cała ziemia pokryła się złotymi suwerenami — zboczył ze ścieżki na trawę, szedł wśród kwiatów, deptał po nich, wsłuchując się w cichy brzęk metalu, gdy roztrącał je noskami swoich butów. Miał wielką chęć puścić się pędem. Ale osoby duchowne nie biegają, chodzą powoli. Idź powoli, Boggis. Uspo­kój się, Boggis. Teraz nie ma się co spieszyć. Ko­moda jest twoja! Twoja za dwadzieścia funtów, a warta piętnaście albo dwadzieścia tysięcy! Ko­moda Boggisa! Za dziesięć minut zostanie zała­dowana do twojego samochodu — łatwo się tam zmieści — i wrócisz do Londynu śpiewając po drodze! Pan Boggis wiezie komodę Boggisa do domu w samochodzie Boggisa. Historyczne wy­darzenie. Ileż by dał niejeden dziennikarz za takie zdjęcie! Czy powinien to zainscenizować? Być może. Zobaczymy później. Och, co za dzień!

Dzień sławy! Piękny, słoneczny, letni dzień! Och, chwała mu! Tymczasem na farmie Rummins mówił:

Pomyśleć tylko, ze ten stary łobuz daje dwa­dzieścia funtów za taki grat!

Bardzo sprytnie pan to załatwił, panie Rum­mins — powiedział Claud. — Czy on panu zapła­ci?

A jeżeli się nie zmieści? — spytał Claud. — Wie pan, co ja myślę, panie Rummins? Chce pan znać moje zdanie? Myślę, że ten przeklęty grat jest za duży, żeby wlazł do samochodu. I co bę­dzie? Stary powie, do diabła z tym, i odjedzie, a pan nigdy go więcej nie zobaczy. Ani forsy. Wcale się do tej komody nie palił.

Rummins zastanowił się nad tą nową, dość nie­pokojącą perspektywą.

Niby jakim sposobem coś takiego może wejść do samochodu? — ciągnął Claud nie dając mu spokoju. — Proboszcze przecież nie mają nigdy dużych wozów. Czy widział pan kiedy proboszcza z dużym samochodem, panie Rummins?

Rzeczywiście, nie.

No właśnie! Niech pan mnie posłucha. Mam pomysł. Powiedział nam, że potrzebne mu są tyl­ko nogi, prawda? No to obetnijmy te nogi na miejscu raz-dwa, zanim klecha wróci, wtedy na pewno komoda zmieści się w samochodzie. Za­oszczędzimy mu trudu, nie będzie musiał sam ich piłować w domu. Co pan na to, panie Rummins? — Płaską, ociężałą twarz Clauda rozjaśniło roz­rzewniające uczucie dumy.

To wcale nie głupi pomysł — powiedział Rummins patrząc na komodę. — Tam, do licha! To pomysł doskonały. Bierzmy się do roboty, trze­ba się pospieszyć. Ty i Bert wynieście ją na po­dwórze. Ja idę po piłę. Trzeba najpierw wyjąć szuflady.

W ciągu paru minut Claud i Bert wynieśli komodę na dwór i położyli ją do góry nogami na ziemi, wśród kurzego łajna, krowiego nawozu i błota. W dali widać było drobną postać na polnej drodze. Przerwali swoje zajęcie, żeby jej się przyjrzeć. Było coś śmiesznego w ruchach tej fi­gurki: to szła, to podbiegała, to znów podskaki­wała jak w biegu przez płotki; w pewnej chwili zdawało im się, że doszedł ich przez łąkę odgłos śpiewanej wesoło piosenki.

Stuknięty, jak babcię kocham — powiedział Claud, a Bert wyszczerzył ponuro zęby i potoczył leniwie swoim zamglonym okiem.

Od strony szopy nadszedł Rummins — przysa­dzisty, podobny do żaby — niosąc długą piłę. Claud wziął od niego piłę i zabrał się do roboty.

Odpiłuj starannie — powiedział Rummins. — Pamiętaj, że chce przymocować te nogi do swo­jego stolika.

Mahoń był twardy, bardzo suchy i w miarę piłowania spod metalu miękko opadał na ziemię piękny czerwony pył. Jedna po drugiej poszły pod piłę wszystkie nogi, a gdy zostały odpiłowane, Bert schylił się i starannie ułożył je w rządek.

Claud odstąpił do tyłu, żeby spojrzeć na wynik swojej pracy. Nastąpiła długa pauza.

Pan pozwoli, panie Rummins, że zadam jed­no pytanie — rzekł powoli. — Czy nawet teraz potrafiłby pan załadować ten ogromny me­bel do samochodu?

Chyba że miałbym furgonetkę.

Zgadza się! — krzyknął Claud. — Ale pro­boszcze nie jeżdżą furgonetkami, prawda? Mają zwykle jakiegoś zasmarkanego małego morrisa 6semkę albo austina siódemkę.

Jemu potrzebne są tylko nogi — powiedział Rummins. — Jeżeli reszta się nie zmieści, niech zostawi. Nie może narzekać. Cztery nogi ma.

Ale pan chyba wie, panie Rummins — tłu­maczył mu cierpliwie Claud — że on zacznie opuszczać z ceny, jeżeli nie załadujemy do samo­chodu wszystkiego, aż do ostatniego kawałka. Proboszcz to taka sama chytra sztuka jak każdy inny, gdy chodzi o pieniądze, może pan być pew­ny. A specjalnie ten stary. Najlepiej, jeżeli damy mu to drewno w kawałkach i już. Gdzie pan ma siekierę?

Słowo daję, to dobry pomysł — zgodził się Rummins. — Bert, idź po siekierę.

Bert poszedł do szopy, przyniósł siekierę z dłu­gim styliskiem, jakiej używają drwale, i podał ją Claudowi. Claud splunął w dłonie, zatarł je ener­gicznie, potem szeroko zamachnąwszy się, uniósł wysoko siekierę i z wściekłością zaatakował bez-nogi kadłub komody.

Była to ciężka praca i zabrała mu kilkanaście minut, nim zamienił całą komodę na mniej lub bardziej porąbane kawałki.

Powiem wam jedno — rzekł prostując grzbiet i ocierając czoło. — Jakiś piekielnie dobry stolarz musiał złożyć ten mebel, żeby tam proboszcz nie wiem co gadał!

Zdążyliśmy na czas — zawołał Rummins. — On już tu idzie!











WILLIAM I MARY


William Pearl umierając zostawił niewiele pieniędzy i bardzo zwięzły testament. Z wyjątkiem kilku gratów dla krewnych wszystko, co posiadał, zapisał swojej żonie.

Pani Pearl w obecności notariu­sza, w jego biurze, dokładnie zapoznała się z te­stamentem. Kiedy zakończyli sprawę, wdowa wstała, żeby wyjść. W tym momencie notariusz wyjął z teczki leżącej na biurku zapieczętowaną kopertę i podał ją swojej klientce.

Polecono mi — powiedział — oddać to pani. Małżonek przysłał tę kopertę na krótko przed swoją śmiercią. — Notariusz, blady i uroczysty, z respektu dla wdowy mówił z głową przechy­loną na bok i wzrokiem spuszczonym. — Odnoszę wrażenie, że to sprawa osobista. Nie wątpię, że łaskawa pani woli zabrać list do domu, żeby przeczytać w spokoju.

Pani Pearl wzięła kopertę i wyszła. Na ulicy przystanęła i pomacała ją palcami. Czyżby poże­gnalny list od Williama? Oczywiście bardzo ofi­cjalny. Musi być chłodny, oficjalny — ten czło­wiek do niczego innego nie był zdolny. Zawsze we wszystkim formalista.


Droga Mary,

Ufam. że moje odejście z tego świata nie przy­gnębiło cię zbyt mocno i że nadal będziesz prze­strzegać zasad, które z takim powodzeniem kie­rowały tobą przez cały czas trwania naszego związku. Bądź pracowita i godna we wszystkim, co robisz. Bądź oszczędna w wydatkach. Uważaj, żebyś...”etc, etc.


Cały on w tym liście!

A może jednak w ostatniej chwili załamał się i napisał jej coś pięknego? Może to cudowna nie­spodzianka? Coś w rodzaju listu miłosnego, kilka pięknych, ciepłych, czułych słów podziękowania za tych trzydzieści lat życia, które jemu poświę­ciła, za tysiąckrotne słanie łóżka, prasowanie ty­sięcy koszul i gotowanie tysięcy posiłków? Coś takiego, co mogłaby sobie czytać choćby co dzień i trzymać na toaletce w pudełku z broszkami?

Nigdy nie wiadomo, co zrobi człowiek, kiedy czuje, że śmierć jest blisko — powiedziała do sie­bie pani Pearl, wetknęła kopertę pod pachę i po­spieszyła do domu.

Weszła od frontu, skierowała się prosto do sa­lonu, usiadła na sofie i nie zdejmując kapelusza ani płaszcza, otwarła kopertę. Stwierdziła, że w kopercie jest około piętnastu albo dwudziestu kar­tek poliniowanego, białego papieru, starannie zło­żonych i w lewym górnym rogu spiętych spina­czem. Każda kartka pokryta była tak dobrze jej znanym drobnym, starannym, lekko pochyłym pismem, ale kiedy zobaczyła, że tyle tego i że wygląda raczej na jakąś pracę — pierwsza strona wcale nie zaczynała się tak miło, jak powinien się zaczynać list — nabrała pewnych podejrzeń.

Oderwała wzrok od kartek. Zapaliła papierosa. Zaciągnęła się i odłożyła go do popielniczki.

Jeżeli jest tak, jak myślę — powiedziała do siebie — to nie chcę tego czytać.

Czy można odmówić przeczytania listu niebosz­czyka?

Tak.

Ale...

Rzuciła spojrzenie na pusty fotel Williama po drugiej stronie kominka, duży, skórzany fotel, z wgłębieniem na siedzeniu, wygniecionym przez niego w ciągu wielu lat. Wyżej, na oparciu, wid­niała ciemna owalna plama, w miejscu, gdzie opie­rał głowę. Miał zwyczaj czytania w tym fotelu, gdy ona siedziała naprzeciw niego na sofie i przy­szywała guziki, cerowała skarpetki albo łatała na łokciach rękawy jego kurtki; jego oczy raz po raz unosiły się sponad książki, żeby ogarnąć ją czuj­nym, choć dziwnie bezosobistym spojrzeniem, w którym zawsze wyczuwała jakąś kalkulację. Nie lubiła tych oczu. Niebieskie jak lód, małe, zimne, osadzone blisko siebie i rozdzielone głęboką zmarszczką wyrażającą dezaprobatę. Pilnowały jej przez całe życie. Nawet teraz, po tygodniu samot­ności, miewała chwilami nieprzyjemne uczucie, że wciąż są w domu, że biegną za nią wszędzie, śle­dzą od progu, z pustego fotela, a w nocy przez okno.

Powoli sięgnęła do torby, wyjęła okulary i wło­żyła je na nos. Potem, trzymając kartki listu wy­soko przed sobą, by łapały blask późnego popo­łudnia padający z okna za jej plecami, zaczęła czytać:

To, co piszę, moja droga Mary, przeznaczone jest wyłącznie dla ciebie i zostanie ci wręczone wkrótce po mojej śmierci.

Niech cię nie zaniepokoi widok tych kartek. Są niczym innym, jak tylko próbą dokładnego wy­jaśnienia, co ze mną zrobi Landy, dlaczego się na to zgodziłem i jaka jest jego teoria i związane z nią nadzieje. Jako moja żona, masz prawo o tym wiedzieć. W rzeczy samej — musisz wiedzieć. W ciągu paru ostatnich dni usiłowałem porozma­wiać z tobą o Landy’m, ale uparcie odmawiałaś wysłuchania mnie. Jest to — jak ci już powie­działem — bardzo niemądra postawa i moim zda­niem wcale nie pozbawiona egoizmu. Bierze się głównie z ignorancji i głęboko wierzę, że gdyby znane ci były wszystkie fakty, natychmiast zmie­niłabyś swój pogląd. Dlatego też żywię nadzieję, że gdy mnie już z tobą nie będzie i umysł twój zyska większą zdolność skupienia, zgodzisz się uważnie odczytać te stronice. Przysięgam, że kie­dy poznasz moją historię, znikną twoje pełne nie­chęci zastrzeżenia, a ich miejsce zajmie entu­zjazm. Ośmielam się nawet wyrazić nadzieję, że będziesz dumna z tego, co zrobiłem.

Czytając musisz mi wybaczyć, jeśli zdołasz, chłód mego pióra, ale nie znam innego sposobu jasnego przekazania ci mego posłania. Bo w mia­rę jak zbliża się mój koniec, dochodzą we mnie do głosu, co chyba jest naturalne, wszelkiego ro­dzaju sentymenty. Z każdym dniem ulegam coraz głębszej melancholii, zwłaszcza wieczorami, i gdy­bym się tak mocno nie trzymał w ryzach, moje uczucia przelałyby się na te stronice.

Pragnąłbym na przykład napisać o tym, jaką przykładną żoną byłaś dla mnie w ciągu tych lat, i obiecuję sobie, że jeśli będę miał czas i siły, zrobię to w dalszym ciągu mego pisma.

Czuję również pragnienie, aby pomówić o mo­im Oxfordzie, w którym mieszkałem i nauczałem przez ostatnich siedemnaście lat, o wspaniałości tego miejsca, i choćby w części wyznać, jeśli zdo­łam, jak bardzo doceniam fakt, że danym mi było tam pracować. Wszystkie rzeczy i miejsca, które tak kochałem, osaczają mnie teraz w tym ponurym szpitalnym pokoju. Piękne i wspaniałe były zawsze, ale teraz, nie wiem czemu, widzę je wyraźniej niż kiedykolwiek. Tę ścieżkę dokoła stawu w ogrodach Worcester College, gdzie prze­chadzał się Lovelace. Drogę do Pembroke. Widok z wieży Magdalen College na zachód od miasta. Wielki hali w Christchurch. Małe alpinarium w St. John’s College, w którym naliczyłem ponad tuzin różnych kampanuli łącznie z rzadką i wy­tworną kampanulą C. Waldsteina. Ale cóż! Jak widzisz, ledwie zacząłem, a już wpadłem w pu­łapkę. Pozwól zatem, że przystąpię do rzeczy, i proszę cię, moja droga, żebyś to czytała powoli, bez żalu czy niechęci, gdyż mogłoby to zmącić twoją zdolność rozumienia. Obiecaj mi teraz, że będziesz czytać powoli, i zanim zaczniesz, uzbro­isz się w spokój i cierpliwość.

Szczegóły choroby, która powaliła mnie tak na­gle w sile wieku, są ci znane. Nie muszę na nie tracić czasu — mogę jedynie od razu przyznać, że byłem wielkim głupcem zwlekając z pójściem do lekarza. Rak jest jedną z tych kilku chorób, któ­rych nowoczesne lekarstwa nie mogą wyleczyć. Chirurg może operować raka, jeśli nie ma przerzutów, w moim wypadku zlekceważony rak miał jeszcze czelność zaatakować trzustkę, a wtedy za­równo zabieg chirurgiczny, jak i dalsze moje istnienie okazały się niemożliwe.

Z tych przyczyn okazało się w pewnej chwili, że mam przed sobą jeden do sześciu miesięcy ży­cia. Z każdą godziną ogarniała mnie coraz głęb­sza melancholia i wtedy nieoczekiwanie zjawił się Landy.

Było to przed sześciu tygodniami, w pewien wtorek rano, bardzo wcześnie, na długo przed twoją wizytą. Gdy tylko Landy wszedł, od razu poczułem, że w powietrzu wisi coś niezwykłego. Landy wchodził zwykle na palcach, tchórzliwie, z zakłopotaniem, nie wiedząc, co ma powiedzieć, jak wszyscy inni, którzy mnie odwiedzali. Teraz wkroczył uśmiechnięty, podszedł do mojego łóżka, spojrzał na mnie wzrokiem jasnym, zuchwałym, błyszczącym i powiedział:

William, mój drogi, mam coś wspaniałego! Jesteś dokładnie tym, kogo potrzebuję!

Powinienem ci wyjaśnić, że chociaż John Landy nigdy u nas nie był i zapewne go nie poznałaś, to jednak łączyła mnie z nim przyjaźń co naj­mniej od dziewięciu lat. Jestem oczywiście profe­sorem filozofii przede wszystkim, ale jak wiesz, ostatnio interesowałem się również psychologią. Zainteresowania Landy’ego i moje w ten sposób się pokrywały. Jest on znakomitym neurochirur­giem, jednym z najlepszych, i ostatnio był łaskaw zapoznać mnie z wynikami niektórych swoich prac, zwłaszcza na temat zmiennych efektów lobotomii frontalnej na różnego typu psychopatach. Widzisz zatem, że kiedy wpadł nagle do mnie we wtorek rano, w żadnym razie nie mogłem go uważać za kogoś obcego.

Słuchaj — powiedział przysuwając sobie krze­sło do mego łóżka. — Za kilka tygodni umrzesz, prawda?

W ustach Landy’ego to pytanie wcale nie za­brzmiało okrutnie. Było nawet coś orzeźwiającego w obecności osoby, która nie boi się dotknąć za­kazanego tematu.

Umrzesz tu, w tym pokoju, i stąd wyniosą cię do krematorium.

Chcę być pogrzebany — powiedziałem.

Jeszcze gorzej. Ale co potem? Czy wierzysz, że pójdziesz do nieba?

Wątpię — odpowiedziałem. — Chociaż taka myśl byłaby bardzo pokrzepiająca.

Albo może do piekła?

Naprawdę nie wiem, dlaczego mieliby mnie tam posłać.

Nigdy nie wiadomo, mój drogi.

Do czego zmierzasz? — spytałem.

W każdym razie — powiedział przyglądając mi się z uwagą — osobiście nie wierzę, że po śmierci kiedykolwiek usłyszysz o sobie, chyba że... — tu zawiesił głos, potem z uśmiechem po­chylił się nade mną — chyba że będziesz miał dosyć rozumu i oddasz się w moje ręce. Czy ze­chcesz zastanowić się nad tym, co ci zaproponuję?

Patrzył przy tym na mnie, badał wzrokiem i oceniał z dziwną żarłocznością, jak człowiek, który kupił u rzeźnika najlepszy kawałek woło­winy i czeka przy kontuarze na zapakowanie.

Mówię zupełnie poważnie, mój drogi. Czy zechcesz zastanowić się nad pewną propozycją?

Nie wiem, jaką.

Wobec tego słuchaj. Będziesz słuchał?

Mów, skoro masz ochotę. Myślę, że niewiele stracę, jeśli posłucham.

Wprost przeciwnie, wiele zyskasz, zwłaszcza po śmierci.

Na pewno spodziewał się, że na te słowa pod­skoczę, ale nie wiem dlaczego, byłem na nie przy­gotowany. Leżałem bez, ruchu, nie spuszczając oczu z jego twarzy i z tego leniwego, białego uśmiechu, w którym zawsze odsłaniał złotą klamerkę pro­tezy zaczepioną na górnej trójce.

Pracowałem nad tym, Williamie, w ciszy la­boratorium przez parę lat. Pomagano mi trochę w tym szpitalu, zwłaszcza Morrison, i udały nam się próby na zwierzętach. Obecnie należałoby za­cząć eksperymenty na ludziach. Moja idea to wiel­ka rzecz, wierz mi; chociaż na pozór brzmi fan­tastycznie, to jednak z punktu widzenia chirurgii nie ma powodu do przypuszczeń, że jest nierealna. Landy pochylił się do przodu i oparł obiema rękami o brzeg mego łóżka. Miał miłą twarz o grubych rysach, ale przystojną i pozbawioną typowego dla lekarzy spojrzenia — wiesz, co mam na myśli: czai się w ich oczach, a na widok pa­cjenta rozpala szczególnym światłem, niby neono­wa reklama z napisem: „Tylko ja mogę ciebie uratować”. Ale w oczach Johna Landy’ego nic się nie czaiło, spojrzenie miał otwarte, w źrenicach tańczyły iskierki podniecenia.

Dawno temu — powiedział — widziałem krót­ki film medyczny sprowadzony z Rosji. Rzecz ra­czej ponura, ale interesująca. Pokazano głowę psa całkowicie oddzieloną od tułowia, ale z prawidło­wym krążeniem krwi, utrzymywanym przez sztucz­ne serce. Chodziło o to, że głowa psa, umieszczona na czymś w rodzaju tacy, była wciąż żywa. Jego mózg funkcjonował. Dowiedziono tego za pomocą różnych testów. Na przykład: kiedy pysk psa po­smarowano jedzeniem, oblizywał się wysuwając język, a oczy biegały za osobą chodzącą po pokoju.

Pozwalało to wyciągnąć wniosek, że głowa i mózg nie muszą być koniecznie połączone z resz­tą ciała, by utrzymać się przy życiu, pod warun­kiem oczywiście, że będzie mu się dostarczać pra­widłowo utlenioną krew.

Co dalej? Otóż oglądając ten film pomyślałem, że można by również wyjąć mózg z ludzkiej czasz­ki i utrzymać przy życiu jako jednostkę niezależną we wszystkich swoich funkcjach przez nieograni­czoną ilość czasu po śmierci. Na przykład twój mózg po twojej śmierci.

To mi się nie podoba — powiedziałem.

Nie przerywaj, pozwól mi skończyć. O ile mogłem wnosić z przytoczonego eksperymentu, mózg jest narządem wyjątkowo samowystarczal­nym. Wytwarza swój własny płyn mózgowo-rdzeniowy. Tajemniczy proces myśli i pamięci, odby­wający się w jego wnętrzu, jest w sposób oczy­wisty niezależny od reszty ciała, a nawet czaszki, pod warunkiem, jak powiedziałem, że będzie mu się pompować właściwy rodzaj utlenionej krwi w odpowiednich warunkach.

Mój drogi, pomyśl przez chwilę o swoim mózgu. Jest w stanie idealnym. Wypełniony wiedzą całego twego życia. Na to, żeby był tym, czym jest dzi­siaj, musiałeś poświęcić długie lata pracy. Dopiero teraz zaczyna produkować prawdziwie oryginalne idee. Jednakże wkrótce umrze wraz z resztą two­jego ciała tylko dlatego, że twoja głupia trzustka jest przeżarta rakiem.

Nie, dziękuję — odpowiedziałem. — Możesz na tym skończyć. Jest to pomysł odrażający i na­wet gdybyś mógł to wszystko zrobić, w co wątpię, byłoby to zupełnie bezcelowe. Jakiż może być po­żytek z utrzymywania przy życiu mojego mózgu, skoro nie mógłbym ani mówić, ani widzieć, ani słyszeć, ani odczuwać czegokolwiek? Osobiście nie potrafię sobie wyobrazić nic przykrzejszego.

Wierzę, że będziesz zdolny do porozumie­wania się z nami — powiedział Landy. — Może nawet uda się zapewnić ci pewien zakres wizji. Do tych spraw powrócę później. Pomówmy spo­kojnie. Faktem jest, że cokolwiek by się stało, niedługo umrzesz; a mój plan nie przewiduje żad­nych zabiegów przed twoją śmiercią. Posłuchaj mnie, Williamie. Żaden prawdziwy filozof nie może odmówić poświęcenia swoich zwłok dla dobra nauki.

Czekaj! To nie jest całkiem uczciwe stawianie sprawy — odpowiedziałem. — O ile wiem, mogą powstać pewne wątpliwości, czy obcinasz głowę człowiekowi już martwemu, czy jeszcze żyjącemu.

Możliwe, że masz rację — odpowiedział mi z lekkim uśmiechem. — Ale sądzę, że nie powi­nieneś mi odmawiać, zanim nie dowiesz się czegoś więcej.

Powiedziałem, że nie chcę o tym słyszeć.

Zapal papierosa — powiedział podsuwając mi papierośnicę.

Nie palę, wiesz o tym.

Wziął papierosa i zapalił małą srebrną zapal­niczką, nie większą od jednego szylinga.

Prezent od tych, co mi robią instrumenty — powiedział. — Pomysłowe, prawda?

Obejrzałem dokładnie zapalniczkę i oddałem.

Czy mogę mówić dalej? — spytał.

Wolałbym nie.

Leż spokojnie i słuchaj. Myślę, że to cię za­interesuje.

Obok mego łóżka leżały na talerzu winogrona, postawiłem sobie talerz na piersi i zacząłem jeść.

W momencie śmierci — powiedział Landy — powinienem stać przy tobie, żebym mógł natych­miast wkroczyć i utrzymać twój mózg przy życiu.

Zostawiając go w czaszce?

Na początku tak. To konieczne.

A gdzie go umieścisz potem?

Jeśli już chcesz wiedzieć, to w naczyniu po­dobnym do miednicy.

Mówisz poważnie?

Najpoważniej w świecie.

W porządku. Jedź dalej.

Wiesz chyba, że kiedy serce przestaje bić i kończy się dopływ świeżej krwi i tlenu do móz­gu, to jego tkanki bardzo szybko umierają. Mniej więcej po czterech, sześciu minutach mózg jest martwy. Nawet po trzech minutach bywa już w poważnym stopniu uszkodzony. Muszę więc dzia­łać błyskawicznie, aby temu zapobiec. Ale za po­mocą aparatu będzie to zupełnie proste.

Jakiego aparatu?

Sztucznego serca. Mamy tu bardzo przyjemny aparat konstrukcji Alexisa Carrela i Lindbergha. Utlenia krew, utrzymuje ją we właściwej tempe­raturze, tłoczy pod właściwym ciśnieniem i wy­konuje całą masę innych niezbędnych drobiazgów. To naprawdę wcale nie jest skomplikowane.

Powiedz mi, co zrobisz w momencie śmier­ci? — spytałem. — Co zrobisz najpierw?

Czy wiesz coś o unaczynieniu mózgu?

Nie wiem.

No to posłuchaj. To nie jest trudne. Dopływ ‘krwi do mózgu odbywa się dwiema głównymi drogami — poprzez tętnicę szyjną wewnętrzną i tętnice kręgowe. Tętnice występują parami — w sumie jest ich cztery. Zrozumiałeś?

Tak.

Odpływ krwi z mózgu jest jeszcze prostszy. Krew odpływa tylko przez dwie duże żyły, we­wnętrzne żyły szyjne. A więc krew czterema tęt­nicami płynie przez szyję do mózgu, a spływa tylko dwiema żyłami. Dokoła samego mózgu roz­gałęziają się one oczywiście w drobniejsze naczynia, ale to nas nie interesuje. Nie będziemy ich ruszać.

Dobrze — powiedziałem. — Wyobraźmy sobie, że właśnie umarłem. Co robisz?

Nacinam natychmiast twoją szyję i lokalizuję cztery tętnice szyjne i kręgowe. Potem muszę do­konać perfuzji, to znaczy: w każdą arterię wbijam dużą igłę. Te cztery igły będą połączone drenami ze sztucznym sercem.

Potem, działając bardzo szybko, wypreparuję lewą i prawą żyłę szyjną i również podłączę je do sztucznego serca, aby zamknąć obieg krwi. Aparat, zaopatrzony już w odpowiednią grupę krwi, puszczam w ruch, i to wszystko. Krążenie w two­im mózgu jest przywrócone.

I będę jak ten rosyjski pies?

Nie sądzę. Przede wszystkim na pewno stra­cisz świadomość w momencie śmierci i bardzo wątpię, czy szybko ją odzyskasz, jeśli w ogóle to się stanie. Ale — przytomny czy nie — znajdziesz się w dość interesującej sytuacji, nie sądzisz? Bę­dziesz miał zimne, martwe ciało i żywy mózg.

Landy zamilkł, by napawać się rozkoszną per­spektywą. Tak dalece był pochłonięty i zafascyno­wany pomysłem, że najwyraźniej nie potrafił wyobrazić sobie, że ja mogę czuć zupełnie coś innego niż on.

Teraz możemy się nie spieszyć — powie­dział. — I wierz mi, potrzeba nam dużo czasu. Przede wszystkim musimy przewieźć cię na salę operacyjną razem ze sztucznym sercem, które nie może ani na chwilę przerwać pracy. Następny problem to...

Dobrze — przerwałem. — Wystarczy. Nie muszę słuchać tych szczegółów.

Wprost przeciwnie — odpowiedział. — To bardzo ważne, żebyś dokładnie wiedział, aż do końca, co się z tobą stanie. Chodzi o to, że kiedy odzyskasz świadomość, to będzie ci o wiele przy­jemniej, jeśli zapamiętasz dokładnie, gdzie jes­teś i jak się tam dostałeś. Choćby dla własnego spokoju powinieneś to wiedzieć. Zgadzasz się ze mną?

Milczałem patrząc na niego z uwagą.

A więc następny problem to usunięcie mózgu z twojego ciała w stanie nie naruszonym, nie uszkodzonym. Ciało jest zbędne. Jeśli chodzi o ścisłość, już zaczęło się rozkładać. Czaszka i twarz też nie są nam potrzebne. Zawadzają, trzeba się ich pozbyć. Potrzebny jest tylko mózg — czysty, żywy, piękny mózg, mózg doskonały. Dlatego po­łożę cię na stole, wezmę małą kostną piłkę i za jej pomocą zacznę usuwać całą pokrywę czaszki. Będziesz wciąż nieprzytomny, więc nie muszę za­wracać sobie głowy znieczulaniem.

Wyobrażam sobie — wtrąciłem.

Będziesz zimnym trupem, Williamie, obiecuję ci to. Nie zapominaj, że umarłeś już parę minut wcześniej.

Nikt nie będzie piłował mi czaszki bez znie­czulenia!

Landy wzruszył ramionami.

Nie robi mi to najmniejszej różnicy — po­wiedział. — Z przyjemnością dam ci trochę pro­kainy, jeśli chcesz. Jeśli ci to niezbędnie potrzebne do szczęścia, mogę napełnić prokainą całą czaszkę, całą głowę od karku aż po sam czubek.

Bardzo ci będę zobowiązany.

A swoją drogą — ciągnął dalej — czasami zdarzają się zupełnie niezwykłe rzeczy. Nie dalej, jak w zeszłym tygodniu przywieziono jakiegoś faceta zupełnie nieprzytomnego, otwarłem mu czaszkę bez znieczulenia i usunąłem mały skrzep. Pracowałem jeszcze nad tym, kiedy on się obudził i zaczął mówić.

Gdzie jestem? — spytał.

Jest pan w szpitalu.

Coś podobnego!

Niech mi pan powie — zapytałem — czy boli pana to, co robię?

Nie, wcale — odpowiedział. — A co pan robi?

Usuwam z pańskiego mózgu skrzep.

Nie?! Naprawdę?

Proszę leżeć spokojnie. I nie ruszać się. Za­raz skończę.

A więc z powodu tego draństwa tak mnie bolała głowa?

Landy zamilkł i uśmiechnął się na wspomnienie tej sceny.

Powtarzam ci słowo w słowo, co ten facet powiedział. Chociaż na drugi dzień nie mógł sobie niczego przypomnieć. Mózg to coś bardzo zabaw­nego.

Chcę mieć prokainę — powiedziałem.

Jak sobie życzysz, Williamie. A teraz, wra­cając do tego, co mówiłem, biorę małą piłkę kost­ną i ostrożnie oddzielam całą pokrywę czaszki, W ten sposób odsłaniam górną połowę mózgu lub raczej jego zewnętrzną powłokę. Może wiesz, a mo­że nie wiesz, że są trzy oddzielne powłoki okry­wające mózg: zewnętrzna, zwana oponą twardą, środkowa, zwana pajęczynówką, i wewnętrzna, na­zywana oponą miękką. Większość laików wyobra­ża sobie mózg jako coś nagiego, zanurzonego w płynie, który wypełnia czaszkę. Ale tak nie jest. Jest on starannie owinięty w trzy mocne opony, a płyn mózgowo-rdzeniowy faktycznie wypełnia małą przestrzeń pomiędzy dwiema wewnętrzny­mi oponami, zwaną przestrzenią podpajęczynową. Jak ci już powiedziałem, płyn ten produkowany jest przez mózg i przedostaje się do układu żylnego drogą osmozy.

Osobiście zostawiłbym te trzy opony — tak ład­nie się nazywają po łacinie: dura, arachnoidea i pia! — wszystkie trzy zostawiłbym nienaruszo­ne. Z wielu powodów, a nie najmniejszy z nich to ten, że wewnątrz opony twardej mieszczą się za­toki żylne, którymi krew z mózgu odpływa do żył szyjnych.

Mamy więc — ciągnął dalej — górną połowę czaszki oddzieloną i górna część mózgu, okryta zewnętrznymi oponami, jest odsłonięta. Następny krok jest naprawdę dość skomplikowany: jak wy­dobyć cały ten bagaż w stanie nienaruszonym, a kikuty czterech tętnic i dwóch żył podłączyć do aparatu. Jest to niebywale drobiazgowy i skomplikowany zabieg, polegający na bardzo delikatnym, precyzyjnym usunięciu kości, wycię­ciu wielu nerwów oraz przecięciu i podwiązaniu licznych naczyń krwionośnych. Jedyny sposób, da­jący pewną szansę powodzenia, to operowanie za pomocą szczypiec kostnych i powolne zdejmowa­nie kości czaszki, kawałek po kawałku, z góry na dół jak skórkę z pomarańczy, aż do całkowitego odsłonięcia powierzchni mózgu. Jest to sprawa czysto techniczna, nie będę więc wnikał w szcze­góły, ale w moim przekonaniu pracę tę z całą pewnością można wykonać z powodzeniem. Jest to jedynie kwestia cierpliwości i chirurgicznej zręczności. Pamiętaj też, że będę miał mnóstwo czasu, tyle, ile zechcę, ponieważ sztuczne serce będzie pracować bez przerwy przy stole operacyj­nym i tłoczyć krew utrzymując mózg przy życiu.

Teraz załóżmy, że oddzieliłem już kości czaszki i całe otoczenie mózgu. W ten sposób pozostanie on połączony z ciałem tylko przy podstawie, głów­nie poprzez kręgosłup, dwie duże żyły i cztery tętnice, które zaopatrują go w krew. Co dalej?

Odcinam kręgosłup nieco powyżej pierwszego kręgu szyjnego, bardzo uważając, aby nie uszko­dzić dwóch tętnic kręgowych, które znajdują się w tym samym miejscu. Ale musisz pamiętać, że opona twarda, czyli zewnętrzna, jest w tym miejscu przerwana dla wpuszczenia kręgosłupa, muszę więc zamknąć ten otwór zszywając razem dwa brzegi opony. Z tym nie będzie problemu.

I teraz jestem przygotowany do ostatniego kro­ku. Z jednej strony mam na stole naczynie spe­cjalnego kształtu, napełnione tak zwanym pły­nem Ringera. Jest to płyn, którego używamy w neurochirurgii do irygacji. Teraz całkowicie od­dzielam mózg, odcinając żyły i tętnice, biorę go w ręce i przenoszę do naczynia. Jest to jedyny moment podczas całej operacji, kiedy dopływ krwi zostanie przerwany, ale w momencie umieszcza­nia mózgu w naczyniu podłączenie kikutów tęt­nic i żył do sztucznego serca pozostaje kwestią jednej chwili.

A więc wiesz już wszystko — powiedział Lan­dy. — Mózg twój znajduje się teraz w pojemniku, jest żywy i nie widzę powodu, dla którego nie mógłby trwać w tym stanie bardzo długo, być może lata, pod warunkiem, że będziemy spraw­dzać krew i całą aparaturę.

Ale czy będzie funkcjonować?

Mój drogi Williamie, skądże ja to mogę wie­dzieć? Nie wiem nawet, czy w ogóle odzyska świadomość.

A jeśli tak?

Ba! Byłoby to wspaniałe!

Tak sądzisz? — zapytałem bez większego, muszę przyznać, przekonania.

Ależ oczywiście! Leżysz w miednicy i wszyst­kie twoje procesy myślowe przebiegają w nim bardzo pięknie. Pamięć również.

I tylko nic nie będę widział ani czuł, nie będę słyszał, mówił ani wąchał — powiedziałem.

Och, zupełnie zapomniałem! — wykrzyknął Landy w odpowiedzi. — Zapomniałem o oku! Posłuchaj. Spróbuję zachować jeden z twoich ner­wów wzrokowych i jedno oko. Nerw wzrokowy to taki mały wyrostek grubości mniej więcej termometra lekarskiego i długości około dwóch cali, wychodzący z mózgu do oka. Piękny przez to, że właściwie wcale nie jest nerwem. Jest to wypust­ka samego mózgu osłonięta oponą twardą i przytwierdzona do gałki ocznej. Tylna część oka jest więc w bardzo bliskim kontakcie z mózgiem i płyn rdzeniowo-mózgowy dopływa prosto do oka. Wszystko to doskonale odpowiada moim zamia­rom i pozwala przypuszczać, że jedno oko z po­godzeniem można będzie zachować. Skonstruowa­łem już mały plastykowy pojemniczek, który za­stąpi oczodół. Kiedy mózg znajdzie się w mied­nicy, zanurzony w roztworze Ringera, oko w swo­im pojemniczku będzie pływać na powierzchni płynu.

Gapiąc się w sufit — powiedziałem.

Tak sądzę. Obawiam się, że pozbawione mię­śni nie będzie mogło się poruszać. Ale to nawet może być zabawne: tak sobie leżeć wygodnie i z tej pozycji spokojnie patrzeć na świat.

Szalenie zabawne. A może zostawiłbyś mi także jedno ucho?

Nie. Tym razem nie przewiduję żadnych eksperymentów z uchem.

Ale ja chcę mieć ucho! Upieram się przy uchu.

Nie.

Chcę słuchać Bacha.

Nie wyobrażasz sobie, jakie to byłoby trud­ne — perswadował mi delikatnie Landy. — Na­rząd słuchu — nazywa się to ślimak — jest me­chanizmem o wiele delikatniejszym niż oko. Co więcej, jest zamknięty w kości. Tak samo jak część nerwu słuchowego, połączonego z mózgiem. Po prostu nie mógłbym tego wszystkiego wyod­rębnić bez uszkodzenia.

A nie mógłbyś razem z kością wsadzić do tej miednicy?

Nie — odparł stanowczo. — I bez tego dość jest komplikacji. A poza tym, skoro pracuje oko, to po co ci właściwie ucho? Wszystkie wiadomo­ści możesz zawsze dostać do przeczytania. Do­prawdy, mój drogi, decyzję o tym. co możliwe, a co niemożliwe, musisz niestety pozostawić mnie.

Wcale jeszcze nie powiedziałem, że się zga­dzam.

Wiem o tym, Williamie, wiem.

Wcale nie jestem pewien, czy ten pomysł mi się podoba.

Wolisz cały umrzeć?

Może i wolę. Nie wiem jeszcze. Czy będę mógł rozmawiać?

Oczywiście, że nie.

No to w jaki sposób porozumiem się z tobą? Skąd będziesz wiedział, że jestem przytomny?

Łatwo można stwierdzić, czy odzyskałeś świa­domość — powiedział Landy. — Powie nam to zwykły elektroencefalograf. Podłączymy go bez­pośrednio do płatów czołowych twojego mózgu, gdy znajdzie się w misce.

Naprawdę?

Z całą pewnością. Można to zrobić w każdym szpitalu.

Ale ja nie będę mógł komunikować się z tobą.

Przeciwnie, będziesz mógł. Jest w Londynie facet, który nazywa się Wertheimer i robi dość interesujące rzeczy w dziedzinie przekazywania myśli. Jestem z nim w kontakcie. Wiesz zapewne, że w procesie myślenia występują w mózgu elek­tryczne wyładowania i że te wyładowania przyj­mują formę fal bardzo podobnych do fal radio­wych.

Słyszałem o tym.

No więc ten Wertheimer skonstruował apa­rat podobny do elektroencefalografu, ale o wiele czulszy, i utrzymuje, że w pewnym ograniczonym zakresie aparat ten pomaga mu interpretować wszystko, co mózg aktualnie myśli. Wykres z tego aparatu można przełożyć na język słów i myśli. Chcesz, to poproszę Wertheimera, żeby przyjechał pogadać z tobą.

Nie.

Landy przyjmował, że już godzę się na jego pomysł i ta pewność budziła we mnie sprzeciw.

Idź teraz i zostaw mnie — powiedziałem. — Niczego nie osiągniesz, jeżeli będziesz nalegał.

Natychmiast wstał i ruszył do drzwi.

Jedno pytanie — zatrzymałem go. Stanął z ręką na klamce.

Słucham cię, mój drogi.

Czy naprawdę wierzysz, że mój mózg umiesz­czony w tym pojemniku będzie funkcjonował dokładnie tak jak teraz? Czy wierzysz, że będzie tak samo zdolny do myślenia i rozumowania jak w tej chwili? I czy moja pamięć nie przerwie się i będzie dalej funkcjonować bez zmian?

Nie widzę powodu, żeby było inaczej — od­powiedział. — Będzie to ten sam mózg. Żywy. Nie­uszkodzony. Dokładnie mówiąc, nietknięty. Nawet nie otworzymy opony twardej. Z tą różnicą — jest to oczywiście duża różnica — że przetniemy każdy bez wyjątku nerw, który wychodzi z mózgu — z wyjątkiem nerwu wzrokowego — a to znaczy, że na twoje myślenie przestaną oddziaływać bodźce zmysłowe. Będziesz żył — że tak powiem — sterylnym życiem, w świecie czystej abstrakcji. Nic nie zmąci twojego spokoju, nawet ból. Nie bę­dziesz odczuwał bólu, ponieważ nie będziesz miał żadnego nerwu, którym mógłbyś go czuć. Sytu­acja poniekąd idealna. Żadnych niepokojów, zmar­twień, lęków, żadnego bólu czy głodu. Żadnych pragnień. Tylko wspomnienia i myśli i jeśli to oko, które ci zostanie, będzie funkcjonować, mo­żesz czytać książki. Mnie to wszystko wydaje się dość przyjemne.

Niezwykle przyjemne.

Tak, Williamie, naprawdę przyjemne. A zwłaszcza dla doktora filozofii. Powiedziałbym na­wet, że godne zazdrości! Będziesz mógł zastana­wiać się nad sprawami tego świata z dystansu i ze spokojem niedostępnym dotąd nikomu na świecie. A kto wie, co może z tego wyniknąć?! Wielkie myśli i rozwiązania, wielkie idee, które mogą zrewolucjonizować nasz sposób życia! Spró­buj sobie wyobrazić, jeśli potrafisz, ten stopień koncentracji, jaki będziesz mógł osiągnąć.

I frustracji — powiedziałem.

Nonsens. Nie ma mowy o frustracji. Jest wykluczona tam, gdzie nie ma pragnień, a ty nie będziesz miał żadnych. W każdym razie radnych fizycznych pragnień.

Ale mógłbym na pewno, pamiętając moje życie czuć pragnienie powrotu.

Co? Do tego bałaganu? Porzucić tę wygodną miednicę, zęby wrócić do domu wariatów?

Odpowiedz mi na jeszcze jedno pytanie. Jak ci się zdaje, czy długo będziesz mógł utrzymać go przy życiu?

Twój mózg? Kto wie? Prawdopodobnie przez całe lata. Warunki miałbyś idealne Większość czynników szkodliwych będzie wyeliminowana dzięki sztucznemu sercu. Ciśnienie krwi nigdy nie ulegające zmianom to rzecz niemożliwa w realnym życiu. Temperatura tez stała. Chemiczny skład krwi będzie bliski doskonałości. Żadnych zanie­czyszczeń wirusów, bakterii, niczego podobnego. Oczywiście szaleństwem byłoby bawić się w zga­dywanie, ale sądzę, że mózg może żyć dwieście albo trzysta lat w takich warunkach. No tym­czasem do widzenia, wpadnę tu jutro.

Szybko opuścił pokój pozostawiając mnie, jak łatwo się domyślić, w stanie dość dużego wzbu­rzenia.

Bezpośrednią moją reakcją po wyjściu Landy’ego było uczucie wstrętu do jego pomysłu Miał w sobie cos wyjątkowo nieprzyjemnego. Najbar­dziej odpychająca była myśl, że moja osoba w peł­ni władz umysłowych miałaby zostać zredukowa­na do kupki jakiejś oślizgłej substancji lezącej w kałuży wody. Potworne! Obrzydliwe! Niesamowite! Niepokoiła mnie również perspektywa skrajnej bezradności, którą musiałbym poczuć z chwilą, kiedy Landy ulokuje mnie w tej swojej misce. Odwrotu me będzie — ani możliwości protestu czy wyjaśnień Zostanę skazany na tak długo jak długo utrzymają mnie przy życiu.

A co będzie, na przykład, jeżeli tego nie wy­trzyma? Jeżeli to się okaże piekielnie bolesne? Jeżeli dostanę histerii? Żadnych nóg, żeby uciec. Żadnego głosu, żeby krzyczeć. Nic. Musiałbym to znosie z uśmiechem przez najbliższych dwieście lat. Nawet ust bym nie miał, żeby się uśmiechać.

W tym miejscu uderzyła mnie dziwna myśl, czy człowiek z amputowaną nogą nie cierpi złudzenia, że wciąż ma tę nogę? Czy nie mówi pie­lęgniarce ze swędzą go do niemożliwości palce, które dawno mu obcięto, i tak dalej, i tak dalej? Zdaje mi się że cos podobnego słyszałem całkiem niedawno.

Doskonale. A czy — analogicznie biorąc — mój samotny mózg w owej miednicy nie będzie cierpiał podobnych złudzeń dotyczących mego ciała? W takim wypadku odnowiłaby się wszystkie moje chroniczne dolegliwości i bolę a nie mógłbym na­wet pomoc sobie aspiryną Mógłbym sobie wyobrazić w pewnym momencie, ze mam piekielny skurcz w nodze albo atak niestrawności, kiedy indziej mógłbym poczuć, ze mój biedny pęcherz — znasz mnie — jest tak przepełniony, ze jeśli go zaraz nie opróżnię, to pęknie. Niech mnie Bóg ma w opiece.

Leżałem w łóżku, długo rozmyślając o tych okropnościach. Potem gdzieś w środku dnia, zu­pełnie nieoczekiwanie mój nastrój zaczął się zmie­niać. Przestał tak bardzo niepokoić przykry aspekt całej sprawy poczułem się zdolny do rozważenia jej z większą dozą rozsądku. Czy mimo wszystko — pytałem siebie — mysi ze za kilka tygodni mój mózg wcale nie musi zginąć, zniknąć z tego świata na zawsze, nie jest pocieszająca? Na pew­no tak. Jestem raczej dumny z mego mózgu. To organ wrażliwy, światły i wydajny. Posiada ogromny zasób informacji i wciąż jest zdolny do produkowania oryginalnych, twórczych teorii. Je­stem przekonany — choć nie powinienem się chwalić — że zdecydowanie góruje nad innymi. Podczas, gdy ciało moje biedne stare ciało, które Landy chce odrzucie — nawet ty, droga Mary, zgodzisz się ze mną — pod żadnym względem nie zasługuje na przechowanie.

Leżałem na plecach jedząc winogrona. Były pysz­ne. W jednej jagodzie znalazły się trzy maleńkie pestki, które wyjąłem z ust i położyłem na brzegu talerzyka.

Zrobię to, tak — powiedziałem cicho do sie­bie. — Jak mi Bóg miły, zrobię to. Kiedy Landy przyjdzie jutro, powiem mu od razu, że się zgadzam.

Klamka zapadła. I od razu poczułem się lepiej. Ku zdumieniu wszystkich spałaszowałem z ape­tytem lunch, a wkrótce potem przyszłaś ty w odwiedziny.

Wspaniale wyglądasz — powiedziałaś. — Po­godny, wesoły. Czy coś się stało? Może są dobre wiadomości?

Tak — powiedziałem. Następnie poprosiłem ciebie, żebyś usiadła wygodnie — o ile pamię­tasz — i nie zwlekając zacząłem ci jak najdeli­katniej opowiadać, na co się zanosi.

Niestety. Oświadczyłaś, że słyszeć nie chcesz o czymś podobnym. Ledwie zdążyłem podać parę szczegółów, wpadłaś w furię i powiedziałaś, że to wszystko jest oburzające, obrzydliwe, straszne, nie do przyjęcia, a kiedy próbowałem mówić dalej, demonstracyjnie wyszłaś z pokoju.

Wiesz dobrze, droga Mary, że wielokrotnie pró­bowałem tę sprawę przedyskutować z tobą, lecz uparcie odmawiałaś słuchania. Stąd te kartki. I mogę tylko żywić nadzieję, że starczy ci rozsąd­ku, żeby je przeczytać. Pisanie zabrało mi dużo czasu. Pierwsze zdanie zacząłem przed dwoma ty­godniami, dziś jestem już o wiele słabszy. Nie zamierzam żegnać się z tobą, gdyż istnieje szansa, mała, maleńka szansa, że jeśli Landy’emu się po­wiedzie, to będę mógł faktycznie zobaczyć cie­bie znowu, oczywiście kiedy zdobędziesz się na to, by do mnie przyjść.

Wydaję polecenie, żeby doręczono ci te stronice dopiero w tydzień po moim odejściu. Obecnie, gdy siedzisz i czytasz, upływa siedem dni od chwili, gdy Landy dokonał dzieła. Może już nawet wiesz, z jakim skutkiem. Jeśli nie wiesz, jeśli celowo trzymałaś się i nadal trzymasz się od wszystkiego z daleka — a podejrzewam, że może tak być — proszę, zmień swoją postawę i zadzwoń do Landy’ego, żeby się dowiedzieć, jak mu poszło. Tyle chyba możesz zrobić. Powiedziałem mu, żeby się spodziewał twojego telefonu po tygodniu.

Twój wierny małżonek William

PS. Bądź grzeczna po mojej śmierci i miej na uwadze, że trudniej jest być wdową niż żoną. Nie pij koktajli. Nie wyrzucaj pieniędzy. Nie pal papierosów. Nie jedz ciastek. Nie używaj szminki do ust. Nie kupuj telewizora. Dbaj o moje róże i alpinarium, pamiętaj o pieleniu chwastów w le­cie. Przy okazji: możesz się pozbyć telefonu, bo nie będzie mi już potrzebny.

W.”


Pani Pearl powoli odłożyła ostatnią stronę ma­nuskryptu na sofę, na której siedziała. Jej drobne usta były mocno zaciśnięte, a nozdrza zbielałe.

Coś podobnego! Można by oczekiwać, że wdowa ma prawo do odrobiny spokoju po tych wszystkich latach!

A tu historia zbyt straszna, żeby o niej myśleć. Straszna i odrażająca. Wzdrygnęła się.

Sięgnęła po torebkę i wyjęła następnego papie­rosa. Zapaliła, zaciągnęła się głęboko i wypuściła dym kłębami, które napełniły cały pokój. Poprzez dym widziała swój śliczny, nowiuteńki, ogromny, błyszczący telewizor, wyzywająco i dumnie roz­party na stole, który był zawsze dla Williama stołem do pracy.

Co by też powiedział — pomyślała — gdyby to zobaczył?

Cofnęła się w przeszłość i przypomniała sobie, kiedy ostatni raz przyłapał ją na paleniu papie­rosów. Było to chyba jakiś rok temu, siedziała w kuchni przy otwartym oknie, żeby sobie jeszcze zapalić przed powrotem męża do domu. Z radia szła na cały regulator muzyka taneczna i właśnie odwróciła się, żeby sobie nalać drugą filiżankę kawy, gdy on stanął na progu: duży, ponury, i wlepił w nią te swoje okropne oczy, a w każdym oku czarna plamka wściekłości.

Po tym wydarzeniu przez cztery tygodnie sam płacił domowe rachunki i nie dawał jej do raki ani grosza, ale oczywiście nie wiedział, że miała uciułanych ponad sześć funtów, które trzymała w pudełku po płatkach mydlanych w szafce pod zlewem.

O co ci chodzi? — spytała go kiedyś przy kolacji. — Czy boisz się, że dostanę raka płuc?

Nie — odpowiedział.

To dlaczego nie wolno mi palić?

Ponieważ ja tego nie lubię i koniec.

Nie lubił również dzieci: w rezultacie nigdy nie mieli dziecka.

Gdzież on teraz jest, ten jej William, co niczego nie lubił?

Landy liczy na jej telefon. Czy koniecznie musi do niego zadzwonić?

Niekoniecznie. Na pewno nie.

Paliła papierosa i zanim się skończył, przypaliła następnego. Spojrzała na telefon stojący obok te­lewizora. William prosi, żeby zadzwoniła. Stanow­czo domaga się, żeby zadzwoniła do Landy’ego zaraz po przeczytaniu listu. Zawahała się; całą siłą woli próbowała zwalczyć w sobie stare, głęboko zakorzenione poczucie obowiązku, którego jeszcze nie odważyła się lekceważyć. Powoli wstała i po­deszła do telefonu. Znalazła w książce numer, na­kręciła i czekała.

Chciałabym mówić z panem Landym.

Kto mówi?

Mary Pearl. Wdowa po Williamie Pearl.

Chwileczkę.

Niemal natychmiast odezwał się Landy.

Czy to pani Pearl?

Tak, tu mówi Pearl. Nastąpiła króciutka pauza.

Tak się cieszę, że pani wreszcie zadzwoniła. Mam nadzieję, że czuje się pani dobrze — głos Landy’ego był spokojny, beznamiętny, uprzejmy. — Czy zechciałaby pani przyjść do szpitala? Tu możemy spokojnie porozmawiać. Myślę, że jest pani bardzo ciekawa, jak się to wszystko udało.

Nie odpowiedziała.

Mogę teraz powiedzieć, że wszystko poszło mniej więcej gładko. W gruncie rzeczy o wiele lepiej, niż się spodziewałem. Ono nie tylko żyje, proszę pani, lecz ma świadomość. Odzyskało świa­domość na drugi dzień. Ciekawe, prawda?

Czekała, co powie dalej.

I oko widzi. Jesteśmy tego pewni, ponieważ stwierdzamy natychmiastowe odchylenie w elek­troencefalografie, kiedy trzymamy przed nim ja­kiś przedmiot. A teraz dajemy mu co dzień ga­zetę do czytania.

Jaką? — spytała ostro pani Pearl.

— „Daily Mirror”. Tytuły mają większą czcion­kę.

Nienawidzi „Daily Mirror”. Dawajcie mu „Times”.

Zapadła na chwilę cisza, potem doktor powie­dział:

Doskonale, proszę pani. Będziemy mu dawać „Times”. Chcemy zrobić wszystko, żeby się czuło szczęśliwe.

Żadne „ono”— powiedziała. — On.

On — powtórzył doktor. — Tak, przepraszam bardzo. Żeby on był szczęśliwy. To jeden z po­wodów, dla którego proponuję, żeby pani tu przy­szła łaskawie jak najprędzej. Myślę, że pani wi­dok dobrze mu zrobi. Mogłaby pani zaznaczyć ja­koś swoją radość, że znów jest z nim — uśmiech­nąć się albo przesłać mu pocałunek czy coś ta­kiego. Pani obecność będzie dla niego na pewno wielką pociechą.

Nastąpiła długa pauza.

No cóż — odezwała się w końcu pani Pearl tonem dziwnie uległym i zmęczonym. — Sądzę, że najlepiej będzie, jeśli przyjdę i zobaczę, jak on się czuje.

Dobrze. Wiedziałem, że pani się zgodzi. Będę tu czekał na panią. Proszę przyjść prosto do mojego gabinetu na drugim piętrze Tymczasem że­gnam.

W pół godziny później pani Pearl była w szpi­talu.

Niech się pani nie przerazi jego widokiem — powiedział Landy idąc obok niej korytarzem.

Nie.

Będzie pani początkowo zaskoczona. Oba­wiam się, że w tym stanie, w jakim się znajduje, nie wygląda zbyt ponętnie.

Nie poślubiłam go dla jego wyglądu, doktorze. Landy odwrócił się zdumiony. Cóż za dziwne stworzenie — pomyślał. — Mała kobieta z dużymi oczami i ponurą, zawziętą twarzą. Jej rysy, nie­gdyś na pewno miłe dla oka, zatarły się komplet­nie. Usta zwiotczały, policzki obwisły, a cała twarz robiła wrażenie, jakby kawałek po kawałku roz­puściła się w ciągu długich lat małżeństwa pozba­wionego radości. Szli przez chwilę w milczeniu.

Niech się pani nie spieszy, kiedy tam pani wejdzie — powiedział Landy. — On nic nie będzie wiedział, zanim pani twarz nie znajdzie się do­kładnie nad jego okiem. Oko jest wciąż otwarte. Obecnie nakierowaliśmy je prosto na sufit. I oczy­wiście niczego nie słyszy. Możemy rozmawiać, ile nam się podoba. To tu.

Landy otworzył drzwi i wprowadził ją do ma­łego kwadratowego pokoju.

Nie podchodziłbym zbyt blisko — powiedział kładąc rękę na jej ramieniu. — Zostańmy tutaj przez chwilę, żeby się pani oswoiła ze wszystkim.

W środku pokoju na wysokim białym stole stał emaliowany pojemnik wielkości miednicy, z któ­rego wychodziło sześć cienkich plastykowych prze­wodów, podłączonych do całej masy szklanych rurek. Przez szkło widać było przepływającą krew od i do sztucznego serca, które wydawało rytmicz­ny, pulsujący szmer.

On jest tam w środku — powiedział Landy wskazując na naczynie stojące zbyt wysoko, żeby mogła do niego zajrzeć. — Proszę podejść bliżej. Ale nie za blisko.

Podprowadził ją dwa kroki bliżej.

Wyciągając szyję pani Pearl dojrzała w środku miednicy przejrzystą i nieruchomą powierzchnię płynu; unosiła się na niej mała, owalna kapsułka wielkości gołębiego jajka.

Tam w środku jest jego oko — powiedział Landy. — Widzi pani?

Tak.

O ile nam wiadomo, jest w idealnym stanie. To jego prawe oko. Plastykowy pojemniczek za­wiera soczewkę identyczną jak ta, której używał w swoich okularach. Najprawdopodobniej widzi teraz równie dobrze jak dawniej.

Niewiele można zobaczyć na suficie — po­wiedziała pani Pearl.

Proszę się tym nie martwić. Pracujemy obec­nie nad ułożeniem dla niego całego programu roz­rywek, ale nie chcemy działać pochopnie.

Dajcie mu jakąś dobrą książkę.

Damy, damy. Czy pani się całkiem dobrze czuje?

Tak.

Wobec tego posuńmy się jeszcze trochę do przodu, dobrze? Będzie pani mogła zobaczyć ca­łość.

Podprowadził ją bliżej, zatrzymali się przy stole i teraz mogła zajrzeć do naczynia.

Był o wiele większy, niż myślała, i ciemniejszy w kolorze. Linie znaczące rysunek zwojów, pokry­wające całą powierzchnię mózgu, najbardziej przy­pominały jej ogromny włoski orzech. Widać było sterczące kikuty czterech dużych tętnic i dwóch żył u jego podstawy, zręcznie podłączone do plas­tykowych przewodów, które przy każdym uderze­niu sztucznego serca jednocześnie podskakiwały pompując krew.

Musi się pani pochylić — powiedział Landy — i przybliżyć swoją śliczną twarz do jego oka, wte­dy panią zobaczy. Może mu pani posłać uśmiech albo pocałunek. Na pani miejscu powiedziałbym też parę miłych słów. Nie usłyszy ich, ale na pewno zrozumie.

On nie znosi przesyłania pocałunków ręką — powiedziała pani Pearl. — Zrobię to wszystko po swojemu, jeśli pan pozwoli.

Podeszła do brzegu stołu, pochyliła się nad miednicą i napotkała oko Williama.

Jak się masz, kochanie? — zapytała.

W doskonale przezroczystej plastykowej kapsuł­ce widać było całą gałkę oczną. Nerw wzrokowy, łączący ją z mózgiem, wyglądał jak kawałek sza­rego spaghetti.

Czy dobrze się czujesz, Williamie?

Jakież to dziwne uczucie patrzeć w oko pozba­wione twarzy. I to w oko rodzonego męża! Skoro jednak zostało tylko tyle, wpatrywała się w nie z natężeniem, a oko stopniowo jakby rosło, rosło, aż w końcu stało się dla niej swego rodzaju twarzą. Siatka maleńkich czerwonych żyłek okry­wała białą powierzchnię gałki, trzy czy cztery dość ładne ciemne smużki, promieniujące ze środ­ka źrenicy, pstrzyły lodowaty błękit tęczówki. Źre­nica była duża i czarna, rozświetlona blaskiem światła padającego z boku.

Dostałam twój list, kochanie, i od razu przy­szłam zobaczyć, jak ci tu jest. Doktor Landy mówi, że czujesz się wspaniale. Będę mówić powoli, że­byś zrozumiał, czytaj z ruchu moich warg.

Oko bacznie się jej przyglądało, nie miała co do tego najmniejszej wątpliwości.

Masz tu doskonałą opiekę, kochanie. Ta cu­downa maszyna pompuje przez cały czas i na pewno jest o wiele lepsza od tych naszych głu­pich, starych serc. Nasze mogą w każdej chwili wysiąść, ale twoje będzie pracować wiecznie.

Przyglądała się dokładnie oku, usiłując zrozu­mieć, co właściwie nadaje mu tak niezwykły wygląd.

Prezentujesz się znakomicie, kochanie, na­prawdę znakomicie.

Tak — pomyślała — z jednym okiem wygląda o wiele przyjemniej niż dawniej z parą oczu. W tym oku była jakaś miękkość, rodzaj spokojnej dobroci, której nigdy przedtem nie widziała. Może sprawiała to ta kropka w środku — źrenica. Źre­nice Williama były zwykle jak dwie główki od szpilek. Wbijały się w człowieka, przekłuwały mózg, przenikały na wskroś i w jednej chwili zgadywały wszystkie myśli i zamiary. Oko, na które teraz patrzała, było duże, łagodne i deli­katne, prawie jak u krowy.

Czy jest pan zupełnie pewien, że on jest przytomny? — spytała nie podnosząc wzroku.

O tak, jak najbardziej — odpowiedział Landy.

I na pewno widzi?

Widzi doskonale.

Czyż to nie cudowne? Przypuszczam, że za­stanawia się nad tym, co się stało.

Nic podobnego. Doskonale wie, gdzie się znaj­duje, i dlaczego. O tym na pewno nie mógł za­pomnieć.

I wie, że jest w miednicy? Naprawdę?

Oczywiście. Gdyby tylko mógł mówić, to prawdopodobnie byłby w tej chwili zdolny do zupełnie normalnej rozmowy z panią. W moim przekonaniu nie ma absolutnie żadnej różnicy — w sensie umysłowych zdolności — pomiędzy tym Williamem, którego tu mamy, a tym, którego zna­ła pani przedtem.

Boże mój, Boże! — powiedziała pani Pearl i zamilkła, aby zastanowić się nad tym niezmier­nie intrygującym aspektem całej sprawy.

Prawdę mówiąc — powiedziała do siebie — kie­dy widzę to oko i ten wielki, szary, miękki orzech włoski, który tak spokojnie leży sobie pod wodą, wcale nie jestem pewna, czy nie wolę tego Willia­ma od dawniejszego. Czuję, że bardzo dobrze by się z nim żyło. Dałabym sobie radę.

Jaki on milczący, prawda?

To naturalne, że milczy.

Żadnych kłótni, żadnej krytyki — pomyślała — koniec z nieustannym napominaniem, z uwagami, z zakazem palenia; wieczorami nie śledziłaby mnie już sponad książki para zimnych, niechętnych oczu; żadnego prania i prasowania koszul, gotowania posiłków — nic, tylko pulsowanie sztucznego serca; dźwięk raczej kojący i na pewno nie przeszka­dzałby w oglądaniu telewizji.

Panie doktorze — powiedziała — zdałam so­bie sprawę, że ogarnęła mnie nagle wielka czu­łość dla niego. Czy to dziwne?

Myślę, że całkiem zrozumiałe.

Wygląda tak bezradnie, tak spokojnie, leży sobie pod wodą w tej miedniczce.

Tak, wiem.

Jak małe dziecko. Bardzo przypomina małe dziecko. Naprawdę. Niemowlę.

Landy stał milcząc za jej plecami i nie spuszczał z niej wzroku.

Kochany — szepnęła zaglądając znów do miednicy — teraz Mary będzie się tobą opiekować i nie musisz się o nic martwić. Kiedy mogę zabrać go do domu, panie doktorze?

Przepraszam, nie rozumiem.

Pytałam, kiedy mogę go zabrać do domu.

Pani żartuje — odpowiedział Landy.

Powoli odwróciła głowę i spojrzała mu prosto w oczy.

Dlaczego miałabym żartować? — spytała. Twarz miała rozpromienioną, oczy okrągłe i błysz­czące jak dwa diamenty.

Nie można go stąd ruszać.

A niby dlaczego?

To jest eksperyment, proszę pani.

To jest mój mąż, panie doktorze.

Nerwowy uśmieszek pojawił się na ustach le­karza.

Proszę pani...

To jest mój mąż, wie pan o tym. — Nie było gniewu w jej głosie, mówiła spokojnie, jakby przypominając mu mimochodem o znanym fakcie

Sprawa jest trochę zawiła — powiedział Lan­dy zwilżając językiem wargi. — Pani jest teraz wdową, pani Pearl. Sądzę, że trzeba się z tym pogodzić.

Odwróciła się nagle i podeszła do okna.

Mówię poważnie — powiedziała szukając w torbie papierosa. — Chcę go mieć z powrotem.

Landy przyglądał się jej, gdy włożyła papierosa do ust i zapaliła. Chyba się nie mylę, ale jest w tej kobiecie coś dziwnego — pomyślał. — Robi wrażenie zadowolonej, że ma męża leżącego w miednicy.

Spróbował wyobrazić sobie, co by czuł, gdyby tam leżał mózg jego żony i jej oko patrzyło na niego z takiej kapsułki.

Nie, nie byłby zadowolony

Może wrócimy do mojego pokoju? — zapro­ponował.

Stała przy oknie, na pozór spokojna i opanowana, i paląc papierosa wydmuchiwała kłęby dymu

Doskonale.

Po drodze zatrzymała się przy stole i jeszcze raz pochyliła nad miednicą.

Mary teraz wychodzi, mój kochany — powie­działa — ale o nic się nie martw, rozumiesz? Przeniesiemy cię do domu tak szybko, jak to będzie możliwe, i będziemy się tobą opiekować. I jeszcze jedno, kochanie.. — zamilkła podnosząc papierosa do ust, żeby się zaciągnąć.

Oko natychmiast zareagowało.

W tym momencie patrzyła w sam jego środek i ujrzała w centralnym punkcie maleńki błysk światła; źrenica skurczyła się do rozmiarów głów­ki od szpilki, wyrażając absolutną wściekłość.

Znieruchomiała. Stała pochylona nad miednicą z papierosem przy ustach, wpatrzona w mężow­skie oko.

Potem bardzo powoli, z namysłem włożyła pa­pierosa między wargi, głęboko się zaciągnęła, za­trzymała dym w płucach przez trzy albo cztery sekundy i nagle — phhh! — wypuściła nosem dwie wąskie smugi dymu, które gęstą, błękitną chmurą uderzyły o wodę w miednicy, skłębiły się nad powierzchnią i przesłoniły oko.

Landy stał przy drzwiach, odwrócony do niej tyłem.

Chodźmy, proszę pani! — zawołał.

Nie bądź taki zły, Williamie — szepnęła. — To nieładnie tak się złościć.

Landy odwrócił głowę, żeby zobaczyć, co robi.

Już nigdy nie powiesz „nie pal”— szepnę­ła. — Bo odtąd, mój skarbie, tak będziesz robił, jak Mary każe. Zrozumiałeś?

Proszę pani... — powiedział Landy ruszając w jej stronę.

Więc przestań być niegrzeczny, dobrze, mój malutki? — znów się zaciągnęła głęboko. — Mu­sisz wiedzieć, że niegrzeczni chłopcy będą teraz surowo karani.

Landy stanął obok niej i wziąwszy ją pod ramię, próbował delikatnie, lecz stanowczo, odciągnąć od stołu.

Do widzenia, kochanie! — zawołała. — Nie­długo wrócę.

Dość tego, pani Pearl!

Czy on nie jest rozkoszny? — zawołała pod­nosząc na doktora duże, błyszczące oczy. — Cu­downy! Nie mogę się doczekać, kiedy znów będę go miała w domu.











CZŁOWIEK Z POŁUDNIA


Była już prawie szósta, pomyślałem więc, że pójdę napić się piwa i posiedzieć na leżaku w blasku zachodzącego słońca.

Poszedłem do baru, kupiłem piwo i powędrowałem z nim przez ogród w stronę basenu.

Był to piękny ogród — trawniki, azalie i wy­sokie palmy kokosowe; wiatr dął w korony palm tak mocno, że liście sycząc trzeszczały jak w ogniu i odsłaniały wiszące pod nimi okazałe grona ko­kosowych orzechów.

Dokoła basenu było dużo leżaków i białych sto­lików pod wielkimi kolorowymi parasolami i spo­ro opalonych mężczyzn i kobiet w kąpielowych kostiumach. W wodzie pluskały się trzy czy cztery dziewczyny i ze dwunastu chłopców — rzucali w siebie dużą gumową piłką i robili wiele hałasu. Przystanąłem, żeby się im przyjrzeć. Były to młode Angielki mieszkające w hotelu, chłopców nie znałem, ale mówili jak Amerykanie — zapew­ne byli uczniami szkoły morskiej i zeszli na brzeg z amerykańskiego statku szkolnego, który zjawił się w porcie tego ranka.

Usiadłem nad basenem przy wolnym stoliku, pod żółtym parasolem, nalałem sobie piwa i wy­ciągnąwszy się wygodnie, zapaliłem papierosa.

Bardzo przyjemnie było siedzieć przy piwku, palić i grzać się na słoneczku. Przyjemnie było patrzeć, jak młodzież pluska się w zielonej wodzie. Amerykańscy marynarze dobrze sobie radzili z Angielkami. Byli już na etapie nurkowania i chwytania dziewcząt za nogi.

Właśnie wtedy zauważyłem niskiego starszego pana, idącego żwawo brzegiem basenu. Ubrany był w nienaganny biały garnitur, szedł bardzo szybko, unosząc się przy każdym kroku wysoko na palcach. Miał na głowie duży, kremowy kapelusz panama. Obszedł tanecznym krokiem cały basen, przyglą­dając się ludziom i leżakom.

Zatrzymał się koło mnie i uśmiechnął, odsłania­jąc dwa rzędy bardzo drobnych, nierównych, lekko poczerniałych zębów. Odpowiedziałem uśmiechem.

Proszę wybaczyć, ale czy mogę tu usiąść?

Oczywiście — powiedziałem. — Niech pan siada.

Odwrócił się, żeby dla pewności sprawdzić leżak od tyłu, potem usiadł i skrzyżował nogi. Jego białe buciki z kozłowej skóry miały wierzch podziurkowany dla lepszej wentylacji.

Piękny wieczór — zauważył. — Na Jamajce wszystkie wieczory są piękne.

Nie potrafiłbym powiedzieć, czy mówił z akcen­tem włoskim czy hiszpańskim, ale byłem niemal pewien, że to gość z Ameryki Południowej. Gdy mu się bliżej przyjrzałem, stwierdziłem, że jest stary. Musiał mieć sześćdziesiąt osiem, może na­wet siedemdziesiąt lat.

Tak — odrzekłem. — Jest tu cudownie, to fakt.

A kto to kąpie się, jeśli wolno spytać. Czy to są goście hotelowi? — wskazał na młodzież w basenie.

Myślę, że to amerykańscy marynarze — od­powiedziałem. — Amerykanie, którzy uczą się ma­rynarskiego fachu.

Oczywiście, że to Amerykanie. Któż inny na świecie robiłby tyle hałasu? Pan nie jest Amery­kaninem?

Nie — odrzekłem. — Nie jestem.

Nagle jeden z chłopców stanął przed nami. Ociekał wodą. Obok niego stała jedna z młodych Angielek.

Czy te leżaki są zajęte? — spytał.

Nie — odpowiedziałem.

Wolno usiąść?

Proszę bardzo.

Dziękuję.

Trzymał w ręce złożony ręcznik i gdy usiadł, Wyjął z niego paczkę papierosów i zapalniczkę. Zaproponował papierosa dziewczynie, ale odmówi­ła, potem poczęstował mnie. Wziąłem papierosa, natomiast staruszek powiedział:

Nie, dziękuję, zdaje się, że mam cygaro. — Wyciągnął papierośnicę z krokodylowej skóry, wy­jął cygaro, potem nóż połączony z parą maleńkich nożyczek i obciął nimi czubek cygara.

Służę panu ogniem — młody Amerykanin podsunął swoją zapalniczkę.

Nie zapali na tym wietrze.

Z całą pewnością tak. Nigdy nie zawodzi. Staruszek wyjął z ust nie zapalone cygaro, prze­krzywił głowę i spojrzał na chłopca.

Nigdy? — powtórzył powoli.

Na pewno. Przynajmniej w moich rękach. Staruszek przyglądał się chłopcu przez dłuższą

chwilę, z głową wciąż przechyloną na bok.

No, no! A więc twierdzi pan, że ta znako­mita zapalniczka nigdy nie zawodzi? Czy tak pan powiedział?

Tak jest. To prawda.

Chłopiec miał jakieś dziewiętnaście, dwadzieścia lat, pociągłą, piegowatą twarz i ostry, ptasi nos. Na jego niezbyt opalonej piersi widać było kilka piegów i parę bladorudych kosmyków. Trzymał zapalniczkę w prawej ręce, gotów w każdej chwili potrzeć kółko.

Nigdy nie zawodzi — powiedział i uśmiech­nął się, celowo podkreślając własną chełpliwość. — Obiecuję panu, że nie zawiedzie.

Momencik, jeśli wolno. — Staruszek podniósł rękę z cygarem jak policjant, który zatrzymuje ruch. — Momencik. — Miał miękki, bezdźwięczny głos i ani na chwilę nie spuszczał oczu z chłopca.

Może się założymy? — uśmiechnął się. — Mały zakład o to, czy zapalniczka zapali.

Bardzo chętnie — odpowiedział chłopiec. — Czemu nie?

Ma pan ochotę?

No pewnie. Mogę się założyć.

Staruszek zamilkł i przyjrzał się dokładnie cy­garu. Muszę przyznać, że jego zachowanie nie bardzo mi się podobało. Robił wrażenie, że coś knuje, że chce chłopcu zrobić jakiś kawał i że już się tą myślą rozkoszuje.

Spojrzał znowu na chłopaka i rzekł powoli:

Ja też lubię się zakładać. Załóżmy się z po­wodu tej zapalniczki. Ale o coś dużego, dobrze?

Proszę pana — powiedział chłopiec — mogę postawić tylko ćwierć dolara. Ewentualnie dolara czy też tyle, ile tu jest wart, nie wiem, parę szylingów.

Staruszek znów go zatrzymał ruchem ręki.

Proszę mnie posłuchać. Zabawimy się, do­brze? Najpierw załóżmy się, potem pójdziemy do mojego pokoju, tam nie ma wiatru. Twierdzę, że nie potrafi pan zapalić tej swojej znakomitej za­palniczki dziesięć razy pod rząd bez pudła.

A ja twierdzę, że potrafię.

Dobrze, doskonale. Zakładamy się? - — No pewnie. Stawiam dolara.

Nic takiego. Ja stawiam bardzo cenną rzecz. Jestem człowiekiem bogatym i lubię ryzyko. Pro­szę posłuchać. Przed hotelem stoi mój samochód. Bardzo dobry wóz. Amerykański. Cadillac.

No, nie! — chłopiec odchylił się w swoim leżaku i głośno się roześmiał. — Mnie nie stać na coś podobnego. To szalony pomysł.

Wcale nie jest szalony. Uda się panu dzie­sięć razy zapalić zapalniczkę i cadillac należy do pana. Chce pan mieć tego cadillaca?

Oczywiście, bardzo by mi się to podobało. — Chłopiec wyszczerzył w uśmiechu wszystkie zęby.

No to dobrze. Doskonale. Zakładamy się i ja stawiam mojego cadillaca.

A co ja postawię?

Staruszek starannie zdjął czerwoną banderolę .ze swego wciąż nie zapalonego cygara.

Nie wymagam od pana tego, na co pana nie stać, mój przyjacielu. Jasne?

No to jakie jest wyjście?

Ułatwię panu, dobrze?

Okay. Niech pan ułatwia.

Chodzi o coś małego, bez czego może się pan obejść, i jeśli pan to straci, nie będzie pan roz­paczał. Zgoda?

Na przykład co?

Na przykład coś takiego jak mały palec le­wej ręki.

Co takiego? — chłopiec przestał się uśmie­chać.

Tak. Czemu nie? Wygra pan zakład, to bie­rze pan wóz. Przegra pan, to ja biorę palec.

Nie rozumiem. Co to znaczy: „biorę palec”?

Odrąbię go.

Niech ja skonam! To zupełnie nie ma sensu. Wolę jednak postawić dolara.

Staruszek rozparł się w leżaku, rozłożył ręce i pogardliwie wzruszył ramionami.

No cóż, trudno — powiedział — ale właściwie nie rozumiem. Mówi pan, że zapalniczka zapala bez pudła, a jednak nie chce się pan założyć. Najlepiej zapomnijmy o wszystkim, dobrze?

Chłopiec zamilkł i patrzał na kąpiących się w basenie. Nagle przypomniał sobie, że nie zapa­lił papierosa. Wsadził go między wargi, osłonił dłonią zapalniczkę, potarł kółko. Knot zapłonął i palił się małym, spokojnym, żółtym płomieniem, dzięki stulonej dłoni wiatr do ognia nie docierał.

Czy mogę poprosić o ogień? — odezwałem się.

O Boże! Najmocniej przepraszam, zupełnie zapomniałem.

Wyciągnąłem rękę po zapalniczkę, lecz jej właś­ciciel wstał, podszedł do mnie i podał ogień.

Dziękuję panu — powiedziałem i chłopiec powrócił na swój leżak.

Dobrze się pan bawi? — zapytałem.

Świetnie — odparł. — Bardzo tu jest przy­jemnie.

Po jego słowach zapadła cisza, ale spostrzegłem, że absurdalna propozycja małego staruszka zdo­łała zburzyć spokój chłopca. Siedział w zupełnym milczeniu, hamując rosnące podniecenie. Potem zaczął się wiercić na leżaku, podrapał się po piersi, potarł kark, wreszcie położył obydwie dło­nie na kolanach i coś tam na nich wybijał palca­mi, a po chwili przytupywał jedną nogą do taktu.

Zastanawiam się nad pańską propozycją — odezwał się w końcu. — Powiedział pan, że pój­dziemy do pańskiego pokoju i jeśli moja zapal­niczka zapali dziesięć razy pod rząd, to wygram cadillaca, a jeśli choć jeden raz skrewi, to tracę piąty palec lewej ręki. Czy tak?

Dokładnie tak wyglądałby nasz zakład. Ale myślę, że pan się boi.

Co zrobimy, jeśli przegram? Czy mam wtedy wysunąć palec, a pan go odrąbie?

O nie! Tak to na nic. Mógłby pan ulec po­kusie i we .tle mi tego palca nie oddać. Co wtedy zrobię? Z nim zaczniemy, przy wiążę pana rękę do stołu i będę czekał z nożem w pogotowiu. Kiedy zapalniczka nie zapali, w tym samym momencie obetnę palec.

Jaki rocznik tego cadillaca? — zapytał chło­piec.

Przepraszam, nie rozumiem.

Z którego roku, to znaczy, ile lat ma ten wóz?

Ach, tak! Ile ma lat? Z ostatniego roku. Jest zupełnie nowy. Ale widzę, że pan nie lubi się zakładać. Jak wszyscy Amerykanie.

Chłopiec na chwilę zamilkł i zerknął najpierw na młodą Angielkę, potem na mnie.

Przeciwnie — rzekł ostro — założę się.

To dobrze! — staruszek klasnął w dłonie. — Wspaniale! Zaraz to zrobimy. A pan — zwrócił się do mnie — czy zechce pan łaskawie zabawić się w... jak to się mówi... poręczyciela? — Miał blade, prawie bezbarwne oczy i małe czarne, błysz­czące źrenice.

No cóż, ten zakład wydaje mi się czystym szaleństwem. Wcale go nie pochwalam.

Ani ja — powiedziała Angielka, po raz pier­wszy otwierając usta. — Uważam, że to głupi, śmieszny zakład.

Czy pan mówi poważnie o odcięciu palca, jeśli ten chłopiec przegra?

Jak najpoważniej. Ale jeśli wygra, to dosta­nie cadillaca. Chodźmy. Pójdziemy do mojego po­koju. — Wstał. — Czy chce pan najpierw włożyć coś na siebie? — zapytał.

Nie — odpowiedział chłopiec. — Pójdę tak, jak stoję. — Potem zwrócił się do mnie: — Bę­dzie to dla mnie zaszczyt, jeśli zechce pan pójść z nami jako poręczyciel.

Zgoda — powiedziałem. — Pójdę z wami, chociaż nie podoba mi się ten zakład.

Ty też — zwrócił się chłopiec do dziewczy­ny. — Chodź, to zobaczysz.

Staruszek wiódł nas przez hotelowy ogród. Był teraz tak ożywiony i podniecony, że idąc ścieżką jakby jeszcze wyżej unosił się na palcach.

Mieszkam w pawilonie — powiedział. — Czy chcecie państwo najpierw zobaczyć samochód? Stoi tu niedaleko.

Poprowadził nas do miejsca, z którego mogliśmy zobaczyć podjazd przed głównym wejściem do hotelu, tu przystanął i wskazał palcem zaparko­wany opodal bladozielony cadillac.

Oto on. Ten zielony. Podoba się?

No, no! — powiedział chłopiec. — Niezły wózek.

W porządku. Teraz pójdziemy na górę i zoba­czymy, czy pan go wygra.

Poszliśmy za nim do pawilonu i po schodach weszliśmy na pierwsze piętro. Otworzył kluczem swoje drzwi i wszyscy troje wmaszerowaliśmy do dużej, przytulnej, dwuosobowej sypialni. Na jed­nym z łóżek leżał kobiecy szlafrok.

Najpierw — powiedział — wypijemy po jed­nym martini, dobrze?

Trunki stały na stoliczku w kącie pokoju, obok nich szeker, lód i dużo szklanek. W czasie miksowania koktajlu zdążył zadzwonić i teraz rozległo się pukanie do drzwi — weszła ciemnoskóra po­kojówka.

Aha! — powiedział i odstawiwszy butelkę z dżinem, wyciągnął z kieszeni portfel, wyjął z nie­go jednofuntowy banknot i dał dziewczynie. — Proszę to wziąć w zamian za przysługę. Proszę przy­nieść dwie — nie, trzy rzeczy, potrzebne nam do pewnej gry. Chcę więc kilka gwoździ, młotek i ostry nóż rzeźnicki. Można pożyczyć z kuchni, prawda?

Nóż rzeźnicki? — dziewczyna otwarła szero­ko oczy i plasnęla w dłonie. — Ma pan na myśli tasak?

Tak, tak, oczywiście. Proszę iść i postarać się o to wszystko.

Tak, proszę pana, postaram się, na pewno. I przyniosę — powiedziała i poszła.

Staruszek poczęstował nas koktajlem. Staliśmy i popijaliśmy — chłopiec o długiej, piegowatej twarzy i ostrym nosie, tylko w kąpielówkach, mło­da Angielka, grubokoścista, jasnowłosa dziew­czyna w niebieskim kostiumie kąpielowym, która sponad szklanki bez przerwy przyglądała się chłop­cu, i staruszek o bezbarwnych oczach, w niena­gannym garniturze, który popijał koktajl i pa­trzał na dziewczynę w niebieskim kostiumie ką­pielowym. Doprawdy, nie wiedziałem, co mam o tym wszystkim myśleć. Nieznajomy jegomość zdawał się zupełnie serio traktować zapropono­wany zakład i możliwość odcięcia palca. A jeśli chłopcu się nie uda, co wtedy? Będę pędzić z nim do szpitala w tym cadillacu, którego nie wygrał? Ładna zabawa, nie ma co mówić. Najgłupsza rzecz na świecie, jaka mogła mnie spotkać. Słowo daję.

Czy nie sądzi pan, że to naprawdę idiotyczny zakład? — spytałem.

Nie. Dlaczego? Całkiem fajny — odpowiedział chłopiec. Zdążył już opróżnić szklankę do dna.

A ja uważam, że to jest głupie i śmieszne — powiedziała dziewczyna. — Co się stanie, jeśli przegrasz?

Nieważne. Dość długo się zastanawiałem i na­prawdę nie przypominam sobie, żebym kiedykol­wiek w życiu potrzebował małego palca lewej ręki. Proszę, o! — złapał się za ten palec. — Nigdy nic dla mnie nie zrobił. Więc dlaczego nie mogę zaryzykować? Uważam, że to bardzo dobry zakład.

Staruszek z uśmiechem sięgnął po szeker i na­pełnił nasze szklanki.

Zanim zaczniemy — powiedział — pokażę naszemu poręczycielowi kluczyki od samochodu. — Wyjął je z kieszeni i podał mi. — Papiery wozu — dodał — i ubezpieczenie są w samochodzie.

Znów zjawiła się ciemnoskóra dziewczyna, niosąc w jednej ręce mały tasak, jakiego używają rzeź-nicy do rąbania kości, w drugiej młotek i parę gwoździ w torebce.

Dobrze! To wszystko. Dziękuję, dziękuję. Mo­żesz odejść. — Poczekał, aż dziewczyna zamknęła za sobą drzwi, potem położył narzędzia na jednym z dwóch łóżek i powiedział: — Teraz się przygo­tujemy, dobrze? — I do chłopca: — Proszę mi pomóc przesunąć ten stół.

Było to zwykłe hotelowe biurko — brzydki, prostokątny stół o wymiarach cztery stopy na trzy, a na nim bibuła, atrament, pióra i papier. Przesunęli to biurko na środek pokoju i sprzątnęli przybory do pisania.

A teraz jeszcze krzesło. — Wziął krzesło i ustawił je przy biurku. Działał bardzo sprawnie i z dużym ożywieniem, jakby organizował jakąś grę na zabawie dla dzieci. — Teraz gwoździe. Mu­szę wbić gwoździe. — Chwycił je i zaczął wbijać młotkiem w powierzchnię stołu.

Staliśmy wszyscy troje — chłopiec, dziewczyna i ja — każdy ze szklanką w ręce, i patrzyliśmy, jak ten mały jegomość pracuje. Zaczął wbijać dwa gwoździe w powierzchnię stołu mniej więcej sześć cali jeden od drugiego. Nie wbił ich do końca — główki sterczały wydatnie nad powierzchnią stołu. Spróbował palcami, czy mocno się trzymają.

Doprawdy, można pomyśleć, że ten łotr nie pier­wszy raz to robi — powiedziałem do siebie. — Ani chwili wahania — stół, gwoździe, młotek, tasak kuchenny. Doskonale wiedział, czego mu potrzeba i jak to wszystko zaaranżować.

A teraz — powiedział — potrzebny nam tylko sznurek. — Znalazł kawałek sznurka. — W porządku, nareszcie jesteśmy gotowi. Zechce pan usiąść przy stole? — spytał chłopca. Chłopiec odstawił szklankę i usiadł.

Teraz niech pan położy lewą dłoń pomiędzy tymi gwoździami, one są tylko po to, żebym mógł unieruchomić pańską dłoń. Dobrze, doskonale. Te­raz przywiążę ją mocno... tak.

Owinął sznurkiem przegub, potem kilkanaście razy okręcił najszerszą część dłoni i przymocował sznurek do gwoździ. Robił to bardzo sprawnie, a gdy skończył, nie ulegało wątpliwości, że chło­piec nie jest w stanie poruszyć dłonią. Mógł tylko ruszać palcami.

A teraz proszę zacisnąć wszystkie palce z wy­jątkiem małego. Mały palec musi leżeć na stole. — Wspa-nia-le! Wspa-nia-le! Teraz jesteśmy zupeł­nie gotowi. Prawą ręką zapala pan zapalniczkę. Momencik, proszę.

Podskoczył do łóżka i chwycił tasak. Wrócił i stanął przy stole z tasakiem w dłoni.

Czy wszyscy jesteśmy gotowi? Szanowny pan, jako poręczyciel, da nam znak, kiedy zaczynamy.

Dziewczyna stała w swoim niebieskim kostiu­mie kąpielowym za krzesłem chłopca. Stała bez słowa. Chłopiec milczał, trzymając zapalniczkę w prawej dłoni i patrząc na tasak. Staruszek spo­glądał na mnie.

Czy jest pan gotów? — spytałem chłopca.

Jestem gotów.

A pan? — zwróciłem się do staruszka.

Całkowicie gotów — odrzekł, uniósł tasak w górę i trzymał go w powietrzu w odległości około dwu stóp nad palcem chłopca, przygotowa­ny do rąbania. Chłopiec widział to wszystko, lecz okiem nie mrugnął i ust nie otworzył. Podniósł tylko brwi i zmarszczył czoło.

W porządku — powiedziałem. — Zaczynajcie.

Czy zechce pan liczyć głośno, ile razy zapa­lam zapalniczkę? — zapytał chłopiec.

Tak — odpowiedziałem — będę to robił. Podważył kciukiem pokrywkę zapalniczki i mocno potarł kółko. Kamień zaiskrzył i knot zapłonął małym żółtym ogniem.

Raz! — zawołałem.

Nie zdmuchnął płomienia — po prostu zacisnął wieczko, a potem podniósł odczekawszy dobre pięć sekund.

Potarł kółko bardzo mocno i znowu zapalił.

Dwa!

Nikt nie odzywał się ani słowem. Chłopiec nie spuszczał oczu z zapalniczki. Staruszek, trzymając tasak w powietrzu, również patrzał na zapalniczkę.

Trzy!

Cztery!

Pięć!

Sześć!

Siedem!

Zapalniczka rzeczywiście była niezawodna. Krze­mień iskrzył mocno, knot miał odpowiednią dłu­gość. Patrzałem, jak kciuk przygniatał wieczkiem płomień. Potem pauza. Potem znów unosił po­krywkę. Chłopiec operował wyłącznie kciukiem. Wziąłem oddech, by powiedzieć ,.osiem”. Kciuk potarł kółko. Krzemień zaiskrzył. Zapaliło.

Osiem!

W tym momencie otwarły się drzwi. Wszyscy odwróciliśmy się i zobaczyliśmy na progu kobie­tę — małą, czarnowłosą, raczej starą — która zawahała się przez jakieś dwie sekundy, a potem podbiegła krzycząc: — Carlos! Carlos! — Złapała staruszka za rękę, wyjęła z niej tasak, rzuciła na łóżko, chwyciła za klapy białej marynarki i za­częła nim energicznie potrząsać, mówiąc coś głoś­no, ostro, gwałtownie w języku o hiszpańskim brzmieniu. Potrząsała nim z taką szybkością, że go prawie nie było widać. Zamienił się w mglisty zarys czegoś, co wiruje jak szprychy toczącego się koła.

Potem zwolniła tempo i znów mogliśmy widzieć staruszka — pociągnęła go przez pokój i pchnęła na łóżko. Usiadł na brzegu, mrugając oczami i gła­dząc się po karku, jakby chciał sprawdzić, czy głowa mu nie odpadła.

Przepraszam państwa — powiedziała kobieta. — Najmocniej państwa przepraszam za to wszyst­ko. — Mówiła po angielsku doskonale. — Strasznie mi przykro — ciągnęła. — To wyłącznie moja wina. Zostawiam go na dziesięć minut, żeby pójść umyć głowę, a kiedy wracam, on znów zaczyna swoje. — Minę miała zakłopotaną i bardzo zmartwioną.

Chłopiec odwiązał rękę od stolika. Dziewczyna i ja staliśmy nic nie mówiąc.

Jest niebezpieczny — powiedziała kobieta. — Tam, gdzie mieszkamy, odciął już czterdzieści sie­dem palców różnym osobom i stracił jedenaście samochodów. W końcu zagrozili, że go zamkną. Dlatego przywiozłam go tutaj.

Chodziło tylko o mały zakład — wymamro­tał staruszek ze swego miejsca na łóżku.

Przypuszczam, że założył się o samochód — powiedziała kobieta.

Tak — odpowiedział chłopiec. — O cadillaca.

On nie ma samochodu. To jest mój cadillac. Ale tym gorzej. Zakłada się z panem, a nie ma o co. Wstydzę się za niego i jeszcze raz przepra­szam. — Robiła bardzo przyjemne wrażenie.

No cóż — powiedziałem — tu są kluczyki od samochodu. — Położyłem je na stole.

Chodziło tylko o mały zakład — wymamro­tał staruszek.

On nie ma nic, o co mógłby się zakładać — powiedziała kobieta. — Absolutnie nic. Jeśli cho­dzi o ścisłość, wszystko, co posiadał, dawno od niego wygrałam. Zabrało mi to dużo czasu i nie było łatwe, ale w końcu wszystko wygrałam. — Spojrzała na chłopca i uśmiechnęła się melan­cholijnie, potem podeszła bliżej i wyciągnęła rękę po kluczyki leżące na stole.

Wtedy zobaczyłem jej rękę: miała tylko dwa palce, w tym kciuk.











EDWARD ZWYCIĘZCA


Luiza ze ściereczką w ręku stanęła na progu kuchni w chłodnym, październikowym blasku słońca. — Edwardzie! — zawołała. — Lunch gotowy!

Nasłuchiwała przez chwilę, wreszcie ru­szyła na przełaj w głąb ogrodu; szła po trawie z małym towarzyszącym jej cieniem, minęła rosarium, lekko musnąwszy palcami zegar słoneczny. Jak na kobietę niskiego wzrostu i dość otyłą, po­ruszała się z dużym wdziękiem — krok miała lekki, ruchy rąk i ramion płynne, swobodne. Pod drzewem morwy weszła na ścieżkę wyłożoną cegłami i wkrótce znalazła się w miejscu, skąd widać było kotlinę na końcu tego dużego ogrodu.

Edward!!! Lunch!

Ujrzała go wreszcie w odległości osiemdziesię­ciu jardów, w dole na skraju lasu — szczupła, dość wysoka postać w luźnych spodniach koloru khaki i ciemnozielonym swetrze. Kręcił się przy dużym ognisku, dorzucając widłami gałęzie jeżyn. Ogień buchał wysokim pomarańczowym płomie­niem i kłębami mlecznego dymu, które rozsnu­wały się po całym ogrodzie, napełniając go cu­downym zapachem jesieni i palonych liści.

Luiza zeszła na dół, do męża. Mogłaby go bez trudu przywołać, gdyby chciała, ale jest coś bar­dzo pociągającego w dużym, dobrze rozpalonym ognisku, chciała podejść tak blisko, by poczuć żar i posłyszeć trzask palonego drzewa.

Lunch — powiedziała.

O, jak się masz?! Doskonale. Już idę.

Jakiż wspaniały ogień!

Postanowiłem nie zwlekać i raz wreszcie zro­bić porządek w tej części ogrodu — oświadczył jej mąż. — Patrzeć już nie mogę na te chaszcze. — Jego długa twarz pokryta była potem. Drobne krople zawisły na wąsach jak rosa, a dwa małe strumyczki spływały po szyi aż po golf swetra.

Uważaj, żebyś się nie przemęczył, Edwardzie.

Luizo, doprawdy! Chciałbym, żebyś przestała mnie traktować jak osiemdziesięcioletniego sta­ruszka. Trochę ruchu nikomu jeszcze nie zaszko­dziło.

Tak, kochanie, wiem o tym. Och, Edwar­dzie! — Mężczyzna odwrócił się do niej. Wska­zała palcem na drugą stronę ogniska. — Spójrz, tam jest kot!

Na ziemi, tak blisko ognia, że płomienie zda­wały się dotykać jego sierści, siedział duży kot zupełnie niezwykłej barwy. Siedział nieruchomo, z głową zadartą do góry, i zimnymi, żółtymi ocza­mi przyglądał się mężczyźnie i kobiecie.

On się spali! — krzyknęła Luiza, upuściła na ziemię ścierkę, podbiegła, błyskawicznie chwyciła kota obiema rękami i przeniosła na trawnik z da­la od ognia. — Zwariowałeś! — powiedziała do kota, otrzepując dłonie. — Co ci się stało?

Koty wiedzą, co robią — powiedział jej mąż. — Nie znajdziesz takiego, co by robił rzeczy, któ­rych nie lubi. Nie kot.

Czyj on jest? Widziałeś go już przedtem?

Nigdy. Ma dziwny kolor.

Kot siedział na trawie i przyglądał się im z uko­sa. Jego oczy miały dziwnie tajemniczy wyraz. Kryła się w nich jakaś wszechwiedza, jakaś głę­boka refleksja, a dokoła nosa rysował się deli­katny grymas pogardy, jak gdyby widok tych dwóch osób w średnim wieku — jednej niskiej, pulchnej i różowej, drugiej chudej i bardzo spo­conej — był czymś zaskakującym, ale mało waż­nym. Jeśli chodzi o kota, to z całą pewnością miał niezwykłą barwę — srebrnoszarą bez odcienia nie­bieskiego, a włos bardzo długi i jedwabisty.

Luiza schyliła się i pogłaskała go po głowie.

Musisz iść do domu — powiedziała. — Bądź grzeczny i idź teraz do siebie.

Mężczyzna i kobieta zaczęli wchodzić na wzgó­rze, kierując się w stronę domu. Kot wstał i ruszył za nimi; z początku trzymał się w pewnej odległości, ale w miarę jak się posuwali naprzód, podchodził coraz bliżej i bliżej. Wkrótce zrównał się z nimi, potem ich wyprzedził i krocząc po trawniku z ogonem sterczącym jak maszt, wskazy­wał drogę do domu, jakby to on był tu właścicielem.

Idź sobie — powiedział mężczyzna. — Idź. Nie chcemy ciebie.

Ale kiedy dotarli do domu, kot wszedł razem z nimi i Luiza dała mu w kuchni trochę mleka. W czasie lunchu wskoczył na wolne krzesło i prze­siedział na nim cały posiłek, z głową ledwie wy­stającą ponad brzeg stołu, przyglądając się uważ­nie wszystkiemu, co się działo, powoli przenosząc spojrzenie swoich ciemnożółtych oczu z kobiety na mężczyznę i z powrotem.

Nie podoba mi się ten kot — powiedział Ed­ward.

Ależ on jest prześliczny! Mam nadzieję, że zostanie u nas przez jakiś czas. ‘

Posłuchaj mnie, Luizo. Na pewno nie może tu zostać. Należy do kogoś innego. Zgubił się. I jeżeli będzie się tu jeszcze kręcił do wieczora, to powinnaś zanieść go na policję. Oddadzą go właś­cicielowi.

Po lunchu Edward wrócił do swoich zajęć w ogrodzie. Luiza, jak zwykle, zamierzała pograć. Grała dobrze, bardzo kochała muzykę i prawie każdego popołudnia co najmniej godzinę siedziała przy fortepianie. Kot położył się na sofie. Prze­chodząc obok przystanęła, by go pogłaskać. Otwo­rzył oczy, spojrzał na nią, potem zamknął je z po­wrotem i dalej spał.

Jesteś bardzo, bardzo przyjemnym kotem — powiedziała. — I masz prześliczny kolor futerka. Chętnie bym cię zatrzymała. — Gładząc kota po głowie natrafiła palcami na małą wypukłość tuż nad prawym okiem. — Biedny kot. Wyrosły ci brodawki na twoim pięknym pyszczku. Musisz już być niemłody.

Podeszła do fortepianu i usiadła na podłużnym stołku, lecz nie od razu zaczęła grać. Do jej skrom­nych przyjemności należał codzienny koncert, któ­rego program w najdrobniejszych szczegółach ukła­dała starannie przed rozpoczęciem gry, żeby póź­niej nie psuć nastroju dłuższym namysłem. Ro­biła jedynie krótką pauzę, w czasie której pu­bliczność oklaskiwała ją po każdym utworze z en­tuzjazmem i domagała się bisów. O ileż przyjem­niej się grało wyobrażając sobie salę pełną słu­chaczy! Zdarzało się, że w miarę grania — w te lepsze dni — cały pokój tańczył wokół niej i roz­pływał się w mroku, widziała jedynie rzędy krze­seł i morze białych twarzy zwróconych ku niej w zasłuchaniu i zachwycie.

Czasami grała z pamięci, czasami z nut. Dziś była w takim nastroju, że postanowiła grać z pa­mięci. Usiadła przy fortepianie — złożywszy ręce na kolanach — pulchna, różowa osóbka o okrągłej i wciąż jeszcze ładnej twarzy, ze schludnym ko­kiem nisko na karku. Kątem oka widziała śpią­cego kota zwiniętego w kłębek na sofie, srebrno-szare futerko pięknie odbijało od fioletowej po­duszki. Może by zacząć od Bacha? Albo jeszcze lepiej od Vivaldiego, od jego Concerto grosso d-moll w adaptacji Bacha na organy? Tak, naj­pierw to. Potem może trochę Schumanna? Karnawall To będzie zabawne. A potem — dla od­miany — trochę Liszta. Jeden z jego Sonetów Petrarki. Drugi sonet, ten najładniejszy — w to­nacji e-dur. Następnie znów coś z Schumanna, z tych jego pogodnych rzeczy — Sceny dziecięce. I wreszcie — na bis — jeden z walców Brahmsa, a może i dwa, jeśli będzie miała ochotę.

Vivaldi, Schumann, Liszt, Schumann, Brahms. Bardzo ładny program i wszystko to może grać bez nut. Przysunęła się trochę bliżej do fortepianu i odczekała chwilę, zanim ucichnie kaszel na wi­downi — czuła, że ma dziś jeden ze swoich do­brych dni; potem z powolnym wdziękiem, który charakteryzował niemal wszystkie jej ruchy, po­łożyła dłonie na klawiaturze i zaczęła grać.

Nie przyglądała się kotu w tym momencie — jeśli chodzi o ścisłość, zapomniała o jego istnie­niu. Ale gdy w ciszy zabrzmiały pierwsze głę­bokie tony Vivaldiego, zdała sobie sprawę — zer­knąwszy kątem oka — że na prawo od niej. na sofie, powstał jakiś nagły ruch. Natychmiast przestała grać.

Co takiego? — zapytała zwracając się do ko­ta. — O co chodzi?

Jeszcze przed kilkoma sekundami śpiące zwie­rzę, teraz usiadło nagle na sofie, jego napięte ciało przebiegał dreszcz, uszy sterczały wysoko, sze­roko otwarte oczy wpatrywały się w instrument.

Czy cię przestraszyłam? — spytała z wielką delikatnością. — Może nigdy dotąd nie słyszałeś fortepianu?

Nie — powiedziała do siebie. — Sądzę, że to nie to. Po chwili namysłu doszła do wniosku, że zachowanie kota nie świadczyło o przestrachu. Ciało miał naprężone, ale nie cofał się, raczej wy­chylał do przodu jakby z pewnego rodzaju cie­kawością i z zastanawiającym wyrazem zdumienia czy zaskoczenia. Oczywiście niewiele się maluje na niewielkim kocim pyszczku, ale gdy się do­kładnie przyjrzeć oczom i uszom, a zwłaszcza wrażliwej skórze poniżej uszu, to można tam do­strzec odbicie bardzo silnych przeżyć.

Luiza nie spuszczała oczu z kota i pełna cieka­wości, co dalej nastąpi, położyła ręce na klawia­turze i zaczęła od początku grać Vivaldiego.

Tym razem kot był na to przygotowany i za­reagował jedynie nieznacznym napięciem ciała. Ale gdy w podniecającym rytmie nabrzmiewały tony wstępnej fugi, kot zdawał się wpadać w na­strój graniczący z ekstazą. Uszy, sterczące dotąd pionowo, położył po sobie, przymknął powieki, głowę przechylił na bok i Luiza mogłaby przy­siąc, że zwierzę naprawdę przeżywa to, co słyszy. Widziała u tego kota (albo tak jej się zda­wało) to samo, co wiele razy widziała na twarzach ludzi uważnie słuchających muzyki. Kiedy podda­dzą się bez reszty fali dźwięków, zatoną w słuchaniu, na ich twarzach maluje się ten szczegól­ny wyraz głębokiej ekstazy, który można rozpo­znać równie łatwo jak uśmiech. Jeśli ją oczy nie myliły, kot wyglądał właśnie tak.

Skończyła fugę, potem zagrała sycylianę, bez przerwy śledząc oczami kota. Że przez cały czas słuchał muzyki, dał tego dowód na końcu. Gdy przestała grać, kot zamrugał oczami, poruszył się nieznacznie, wyciągnął jedną nogę, przybierając wygodniejszą pozycję, rozejrzał się dokoła, a po­tem wyczekująco przeniósł na nią spojrzenie. Do­kładnie w taki sam sposób zachowuje się słu­chacz na sali koncertowej w czasie pauzy pomię­dzy dwiema częściami symfonii. Zachowanie kota było tak całkowicie ludzkie, że poruszyło ją do głębi serca.

Podoba ci się? — spytała. — Lubisz Vival­diego? — Powiedziawszy to poczuła się śmiesz­na, ale nie tak śmieszna, jak powinna by się czuć, i to wydało jej się trochę niesamowite.

No cóż, nie pozostało jej nic innego, jak przejść do następnego punktu programu, do Karnawału. Gdy tylko zaczęła grać, kot od razu usiadł i cały zesztywniał, a gdy poczuł się błogo nasycony mu­zyką, zapadł w ów dziwny nastrój ekstazy, który zdawał się graniczyć z upojeniem i rozmarzeniem Ten kot o srebrzystym futrze, siedzący na sofie i urzeczony muzyką, stanowił zaiste niezwykły i równocześnie komiczny widok. Tym dziwniejszy — pomyślała Luiza — że muzyka, która tak go zachwyciła, jest z całą pewnością zbyt trudna, zbyt poważna, by mogła ją zaaprobować więk­szość słuchaczy na świecie.

Może to wcale nie zachwyt? — pomyślała. — Może to jakaś reakcja hipnotyczna, jak u węży? Ostatecznie, jeśli węża można zaczarować muzy­ką, to dlaczegóż by nie kota? Rzecz w tym, że miliony kotów co dzień słuchają muzyki z radia czy z płyt, ale — o ile mi wiadomo — nie zanotowano ani jednego podobnego wypadku. A ten kot tak się zachowywał, jak gdyby śledził nutę za nutą. Naprawdę niesamowite!

Ale czyż nie wspaniałe jednocześnie? Na pew­no tak. Bo to albo pomyłka z jej strony, albo rodzaj cudu; cudowne zwierzę, na które trafia się może raz na sto lat.

Widzę, że to ci się spodobało — powiedziała skończywszy grać. — Chociaż żałuję, że nie wy­padło dziś najlepiej. Bardziej ci się podobał Vi­valdi czy Schumann?

Kot nie dał żadnej odpowiedzi i Luiza, oba­wiając się stracić uwagę swego słuchacza, prze­szła od razu do następnego punktu programu — do drugiego Sonetu Petrarki Liszta.

I znowu stało się coś niezwykłego. Przegrała za­ledwie trzy czy cztery takty, gdy wąsy kota naj­wyraźniej drgnęły. Powoli wyprężył grzbiet na całą wysokość, przekrzywił głowę na jedną stro­nę, potem na drugą, zmarszczył brwi i wbił wzrok przed siebie, jakby chciał powiedzieć: „Co to za utwór? Nie podpowiadaj mi. Znam go! Tylko w tej chwili nie mogę sobie przypomnieć nazwy”. Luiza, zafascynowana, na wpół zdumiona, na wpół uśmiechnięta, grała, czekając, co będzie dalej.

Kot wstał, przeniósł się na drugi koniec sofy, usiadł, przez chwilę słuchał muzyki, potem nagle zeskoczył na podłogę i jednym susem znalazł się na stołku obok grającej. Siedząc przy fortepia­nie słuchał z uwagą pięknego sonetu i wcale nie pogrążył się tym razem w marzycielskim na­stroju, tylko wyprostowany śledził swoimi żółty­mi oczami palce grającej.

No więc — powiedziała uderzywszy ostatni akord — przyszedłeś i usiadłeś obok mnie? Wo­lisz tutaj niż na sofie? Dobrze, pozwolę ci tu zo­stać, ale nie skacz po pokoju i siedź cicho. — De­likatnie przeciągnęła ręką po kocim grzbiecie od głowy do ogona. — To był Liszt — mówiła dalej. — Zwróć uwagę, że czasem bywa okropnie wul­garny, ale w utworach takich jak ten jest po prostu urzekający.

Zaczynała ją bawić ta pantomima z kotem, przeszła więc natychmiast do następnego punktu programu, do Scen dziecięcych Schumanna.

Grała nie dłużej niż minutę lub dwie, kiedy zdała sobie sprawę, że kot ponownie zmienił miej­sce i znalazł się z powrotem na sofie. Nie zauwa­żyła tego, ponieważ grając patrzała na ręce, ale kot musiał się poruszać niezwykle szybko i cicho. Patrzał na nią i nadal zdawał się być pochłonięty muzyką, Luiza jednak odniosła wrażenie, że już bez tego szalonego entuzjazmu, z jakim poprzed­nio słuchał Liszta. Poza tym fakt, że opuścił sto­łek przy fortepianie i powrócił na sofę, świadczył o łagodnej, lecz zdecydowanej dezaprobacie.

Co się stało? — spytała, kiedy skończyła grać. — Co ci się nie podoba u Schumanna? A co cię zachwyca u Liszta?

Kot w odpowiedzi obrócił na nią spojrzenie swoich żółtych oczu, w których małe, poprzecznie położone źrenice były czarne jak węgiel.

To naprawdę zaczyna być interesujące — po­myślała, a po chwili zastanowienia dodała: — ale i trochę niesamowite. Lecz jedno spojrzenie na kota, który tak pogodnie i z taką uwagą czekał na dalszy ciąg koncertu, szybko ją uspokoiło.

Doskonale — powiedziała. — Wiesz, co te­raz zrobię? Specjalnie dla ciebie zmienię cały program. Jeżeli tak bardzo lubisz Liszta, to ci go znów zagram.

Zawahała się, szukając w pamięci czegoś do­brego, potem cichutko zaczęła grać jeden z dwu­nastu krótkich utworów z cyklu Drzewko Bożego Narodzenia. Nie spuszczała teraz oczu z kota i od razu zauważyła, że znów najeżył wąsy. Potem zeskoczył na dywan, postał tam przez moment z głową przechyloną na bok, drżąc na całym ciele z podniecenia, wreszcie długim, jedwabistym kro­kiem obszedł dokoła fortepian, wskoczył na stołek i usiadł obok niej.

W trakcie koncertu Edward wrócił z ogrodu.

Edwardzie! — krzyknęła Luiza zrywając się z miejsca. — Och, Edwardzie! Posłuchaj, co ci powiem, mój kochany.

O co znów chodzi? —zapytał— Chcę herbaty. Miał wąską twarz, długi nos i skórę błyszczącą od potu, która swoim odcieniem przypominała wilgotne fioletowe winogrona.

Chodzi o tego kota! — krzyknęła Luiza wska­zując na siedzące przy fortepianie zwierzę. — Po­słuchaj, co się stało!

Zdaje mi się, że kazałem ci go zanieść na komisariat.

Ależ Edwardzie, posłuchaj tylko! To niesa­mowite! Ten kot jest bardzo muzykalny!

Co ty powiesz?!

Zna się na muzyce i potrafi ją zrozumieć.

Przestań gadać głupstwa, Luizo, i, na miłość boską, napijmy się herbaty. Jestem zgrzany i zmę­czony cięciem tych jeżyn i paleniem ognia.

Usiadł w fotelu, wziął papierosa z dużego pu­dełka na stoliku i zapalił leżącą obok ogromną zapalniczką.

Nie wiesz o tym, że kiedy ciebie nie było, w naszym domu działo się coś niezwykle intere­sującego, coś, co... co może nawet mieć... doniosłe znaczenie.

Z całą pewnością.

Edwardzie, proszę cię!

Poczerwieniała stojąc przy fortepianie, na jej różowych policzkach zakwitły rumieńce jak szkar­łatne róże.

Jeśli chcesz, to ci powiem, co o tym myślę.

Słucham cię, moja droga.

Myślę... uważam to za bardzo prawdopodob­ne, że siedzimy w towarzystwie — zamilkła, jakby powstrzymana nagle absurdalnością takiej myśli.

Tak?

Może ci się to wydać głupie, Edwardzie, ale ja naprawdę tak sądzę.

W obecności kogo, na miłość boską?!

Franciszka Liszta.

Edward zaciągnął się głęboko papierosem i wy­puścił smugę dymu aż pod sufit. Miał wydatne kości policzkowe i zapadłe policzki człowieka, któ­ry od wielu lat nosi sztuczną szczękę, i im moc­niej zaciągał się papierosem, tym głębiej zapadały się policzki i wydatniej sterczały kości twarzy — jak w trupiej czaszce.

Nie rozumiem cię — powiedział.

Posłuchaj. Na własne oczy widziałam w cią­gu tego popołudnia rzeczy, z których wynika, że mamy do czynienia z przypadkiem reinkarnacji.

Mówisz o tym parszywym kocie?

Proszę cię, mój drogi, nie wyrażaj się tak!

Może jesteś chora, Luizo?

Absolutnie nic mi nie jest. Dziękuję za tro­skę. Jestem tylko trochę... i wcale mi nie wstyd... oszołomiona, ale któż by nie był po tym, co się stało. Edwardzie, przysięgam ci...

Ale co się stało, jeśli wolno spytać?

Luiza opowiedziała wszystko mężowi, który słu­chał jej wygodnie rozparty w fotelu, z wyciągnię­tymi przed siebie nogami; zaciągał się papierosem i wydmuchiwał dym pod sufit z cynicznym uśmieszkiem na ustach.

Nie widzę nic niezwykłego w tym wszyst­kim — powiedział, gdy skończyła. — Kocie sztucz­ki. Został wytresowany.

Nie mów głupstw, Edwardzie. Grałam parę razy Liszta i za każdym razem, szalenie podniecony, przybiegał do fortepianu i siadał koło mnie. Ale tylko przy Liszcie! Przecież nikt nie nauczył kota odróżniać Liszta od Schumanna. Nawet ty nie odróżniasz. A to zwierzę robiło to za każdym razem bezbłędnie. I to przy mało znanych utwo­rach.

Dwa razy — powiedział jej mąż. — Zrobił to tylko dwa razy.

Dwa razy wystarczy.

Zobaczymy, czy zrobi to jeszcze raz. Spróbuj.

Nie — odpowiedziała. — W żadnym wypadku. Bo jeżeli to jest Liszt, w co wierzę, dusza Liszta czy to coś, co powraca na świat, byłoby nie­słuszne, a nawet niegodziwe poddawać go głupim, niepoważnym próbom.

Ależ kobieto! Przecież to jest zwyczajny kot, zwyczajny kot, który o mały włos nie spalił się dziś rano w ogrodzie. A poza tym, co ty właści­wie wiesz o reinkarnacji?

Jeśli jest w nim dusza Liszta, to mi wy­starczy — odpowiedziała z wielką stanowczością Luiza. — Tylko to się liczy.

A więc spróbujmy. Zobaczymy, jak się za­chowa. Niech nam powie, jaka jest różnica po­między jego utworem i cudzym.

Nie, Edwardzie. Powiedziałam ci już, że od­mawiam poddawania go głupim, cyrkowym pró­bom. Miał już dość, jak na jeden dzień. Ale po­wiem ci. co mogę zrobić. Zagram mu jeszcze tro­chę jego własnych utworów.

Tyle, żebyśmy mieli dowód.

A ty patrz. Jedno jest pewne: z chwilą gdy rozpozna kompozytora, nie zechce zejść z tego stołka przy fortepianie, na którym teraz siedzi.

Luiza podeszła do etażerki, wyjęła jeden z ze­szytów nutowych, przerzuciła szybko stronice i wy­brała większą kompozycję Liszta — Sonatę h-moll. Miała zamiar skończyć na pierwszej części, ale gdy grając spostrzegła, że siedzący obok niej kot drży z przejęcia i jak urzeczony śledzi ruchy jej pal­ców, nie miała serca przerwać. Zagrała całą so­natę. Skończywszy, spojrzała na męża z uśmie­chem.

No i co? — zapytała. — Nie powiesz mi, że nie był zachwycony?

Po prostu lubi hałas, to wszystko.

Był urzeczony. Prawda, kochanie? — Wzięła kota w ramiona. — O mój Boże, gdybyż on tylko potrafił mówić! Pomyśl tylko, mój drogi, znał Beethovena w młodości! Znał Schuberta i Men­delssohna, i Heinego, i Berlioza, i Griega, i Delacroix, i Ingresa, i Schumanna, i Balzaca. I jesz­cze... Ależ on był teściem Wagnera! Trzymam w ramionach teścia Wagnera!

Luizo! — powiedział ostro jej mąż, unosząc się w fotelu. — Opanuj się! — dodał głośniej i ja­kimś innym tonem.

Luiza rzuciła mu szybkie spojrzenie.

Edwardzie, dałabym sobie głowę uciąć, ze jesteś zazdrosny!

O nędznego, szarego kota?

No to nie bądź taki ponury i cyniczny. Jeżeli masz zamiar tak się zachowywać to lepiej wróć do swego ogrodu i zostaw nas oboje w spokoju. Tak będzie najlepiej dla nas wszystkich prawda, kochanie? — powiedziała kierując ostatnie słowa do kota, którego pogłaskała po głowie — Ale później wieczorem posłuchamy sobie jeszcze trochę muzyki, ty i ja, trochę więcej twoich rzeczy. O tak — dodała całując kota kilkakrotnie w kark — i może posłuchamy też Chopina. Byłeś prze­cież jego wielkim przyjacielem prawda, kocha­nie? Jeśli chodzi o ścisłość, to w mieszkaniu Cho­pina o ile się nie mylę, poznałeś swoją wielką miłość, madame, jak jej tam było? Miałeś z nią troje nieślubnych dzieci, prawda? Tak, tak ty nicponiu, nie próbuj się tego wypierać. Więc bę­dziesz miał trochę Chopina — dodała, znów go całując — i to ci prawdopodobnie przypomni wie­le miłych rzeczy jestem pewna.

Luizo przestań natychmiast!

Och nie bądź taki ważny Edwardzie.

Kobieto, przecież ty się zachowujesz jak skoń­czona idiotka A poza tym zapominasz, ze idzie­my dziś wieczorem do Billa i Betty na kanastę.

No teraz to naprawdę nie mogę wyjść. Nie ma mowy!

Edward powoli wstał z fotela i schylił się, żeby zgasić papierosa w popielniczce

Powiedz mi cos — rzekł cicho — Czy ty na­prawdę wierzysz w te bzdury, które wygadujesz?

Oczywiście! W tej chwili me mam już naj­mniejszych wątpliwości. I co więcej, uważam, ze to nakłada na nas ogromną odpowiedzialność Ed­wardzie. Na nas oboje. Na ciebie też.

A wiesz, co ja myślę? — spytał — Myślę ze powinnaś pojsc do lekarza. I to jak najprę­dzej

Po tych słowach odwrócił się i przez balkonowe drzwi wyszedł do ogrodu.

Luiza odprowadziła męża wzrokiem, gdy szedł przez trawnik w stronę swojego ogniska i jeżyn, poczekała, aż zniknie jej z oczu, potem odwróciła się i ruszyła pędem do drzwi frontowych, niosąc kota w ramionach.

Wkrótce znalazła się w samochodzie, w drodze do miasta. Zaparkowała przed biblioteką, za­mknąwszy kota w wozie, wbiegła po schodach do budynku i skierowała się prosto do katalogów. Tam zaczęła szukać książek dotyczących dwóch spraw reinkarnacji i Liszta.

Pod hasłem „reinkarnacja” znalazła książkę pod tytułem Powrót do życia na ziemi jak i dla­czego napisaną przez niejakiego F Miltona Willisa, wydaną w 1921 roku. Pod hasłem „Liszt” znalazła dwie biografie. Pożyczyła wszystkie trzy książki, wróciła do samochodu i pojechała z po­wrotem do domu.

W domu położyła kota na sofie, sama usiadła obok z książkami na kolanach i przygotowała się do poważnej lektury. Postanowiła rozpocząć od F Miltona Willisa. Był to mały tomik trochę zniszczony, ale czuło się w nim wagę tematu a nazwisko autora budziło zaufanie.

Teoria reinkarnacji — czytała — zakłada ze dusze przechodzą przez coraz wyższe formy zwie­rzęce. Człowiek, na przykład, nie może odrodzić się jako zwierzę podobnie jak dorosły nie może powrocie na ziemię w ciele dziecka”— Przeczy­tała to po raz drugi. Ale skąd on może wiedzieć o tych sprawach? I to z taką pewnością? Nie może. Nikt nie może mieć całkowitej pewności na ten temat! Przeczytane stwierdzenie ostudziło również jej wiarę.

Dokoła centrum świadomości każdego z nas istnieją poza ścisłą zewnętrzną powłoką ciała czte­ry inne cielesne powłoki, niewidoczne dla fizycz­nego oka lecz całkowicie widoczne dla ludzi któ­rych zdolność percepcji zjawisk ponadfizycznych osiągnęła wymagany stopień rozwoju”.

Nic z tego nie zrozumiała, lecz czytała dalej i po krótkim czasie trafiła na ciekawy passus, mówią­cy o tym, jak długo dusza pozostaje zwykle poza ziemią, zanim powróci w czyimś ciele — wcie­lona w kogoś innego. Czas ten waha się zależnie od typu osoby i pan Willis podał następującą ta­belę orientacyjną:


Pijacy i nieroby

40—50 lat

Wyrobnicy

60—100

Pracownicy wykwalifikowani

100—200

Mieszczaństwo

200—300

Wyższe klasy średnie

500

Najwyższa klasa: szlachta

600—1000

Ci, co znajdują się na Ścieżce Poznania

1500—2000


Natychmiast sięgnęła po jedną z dwóch bio­grafii, żeby zobaczyć, od kiedy Liszt nie żyje. Z danych wynikało, że zmarł w Bayreuth w 1886 roku. To znaczy sześćdziesiąt siedem lat temu. Zgodnie z poglądem pana Willisa musiałby być niewykwalifikowanym pracownikiem, żeby powró­cić na ziemię tak szybko. Coś tu się chyba nie zgadza. Z drugiej strony — wcale nie przemawia­ły do niej takie metody klasyfikacji. Według auto­ra „najwyższa klasa: szlachta” reprezentuje naj­szlachetniejsze istoty na ziemi. Czerwone żakiety i ostrogi — i krwawe sadystyczne mordowanie lisa. Nie — pomyślała — to niesłuszne. Przyjem­nie było stwierdzić, że nie ufa panu Willisowi.

W dalszej części książki znalazła listę głośniej­szych przypadków reinkarnacji. Epiktet, jak stwierdził autor, powrócił na ziemię jako Ralph Waldo Emerson. Cyceron wrócił jako Gladstone. król Alfred Wielki jako królowa Wiktoria, Wil­helm Zdobywca jako lord Kitchener. Ashoka Vardhana, król Indii w 222 roku przed narodzeniem Chrystusa, powrócił jako pułkownik Henry Steel Olcott, ceniony amerykański prawnik. Pitagoras jako mistrz Koot Hoomi, pan, który wraz z madame Blavatsky i pułkownikiem H. S. Olcottem

(znanym prawnikiem amerykańskim alias królem Indii) założyli Towarzystwo Teozoficzne. Kim by­ła madame Blavatsky, tego autor nie wyjaśnił. Ale „Teodor Roosevelt — pisał — w wielokrot­nych reinkarnacjach grał zawsze rolę przywód­ców... On to dał początek królewskiej dynastii w Chaldei, gdzieś około 30 000 lat przed narodzeniem Chrystusa, jako gubernator Chaldei, mianowany przez osobnika znanego nam jako Cezar, będące­go wówczas władcą Persji... Roosevelt i Cezar wielokrotnie spotykali się w swoich reinkarna­cjach jako przywódcy wojskowi i cywilni; w pew­nym okresie, przed wielu tysiącami lat, byli mę­żem i żoną...”

To Luizie wystarczyło. Pan F. Milton Willis naj­wyraźniej bawił się w zgadywanki. Jego dogma­tyczne tezy nie zrobiły na niej większego wra­żenia. Facet, być może, trafił na właściwy trop, ale jego twierdzenia są ekstrawaganckie, zwłasz­cza to pierwsze, dotyczące zwierząt. Wkrótce bę­dzie mogła rozprawić się z całym Towarzystwem Teozoficznym przedstawiając dowód, że człowiek może zjawić się ponownie na ziemi jako stwo­rzenie niższe. Po drugie, wcale nie musi być wy­robnikiem, żeby powrócić na ziemię w ciągu jed­nego stulecia.

Sięgnęła po jedną z dwu biografii Liszta i prze­glądała ją pobieżnie, gdy mąż wrócił z ogrodu.

Co robisz? — spytał.

Och... sprawdzam niektóre rzeczy. Posłuchaj mnie, mój drogi, czy wiedziałeś o tym, że Teodor Roosevelt był kiedyś żoną Cezara?

Luizo — powiedział — proszę cię, skończmy z tymi bzdurami. Nie chcę więcej patrzeć, jak robisz z siebie idiotkę. Daj mi tego przeklętego kota, sam go zaniosę na policję.

Luiza zdawała się go nie słyszeć. Otwarła usta na widok podobizny Liszta w książce leżącej na jej kolanach.

Mój Boże! — krzyknęła. — Spójrz!

Na co?

Widzisz te brodawki na twarzy? Zupełnie o nich zapomniałam! Te jego słynne brodawki! Studenci hodowali sobie na twarzach małe kępki włosów w tych samych miejscach, żeby wyglądać tak jak on.

Co to ma do rzeczy?

Nic. Nie myślę o studentach, tylko o tych brodawkach

O Jezu! — jęknął mężczyzna — O Jezu prze­najświętszy!

Kot ma zupełnie takie same Pokażę ci Wzięła zwierzę na kolana i zaczęła badać jego pyszczek.

O, tutaj! Tutaj jest jedna. Jest jeszcze druga. Czekaj chwilę! Jestem przekonana, że w tych sa­mych miejscach. Gdzie jest ten portret?

Był to znany portret kompozytora w późnym wieku przedstawiający znakomitą władczą twarz - w masie długich siwych włosów zakrywających uszy i opadających aż na kark. Na twarzy wier­nie odmalowane były duże brodawki w sumie było ich pięć.

Na portrecie jedna jest nad prawą brwią — Luiza zbadała prawą brew kota — Tak! Zgadza się. Dokładnie w tym samym miejscu. A druga po lewej stronie na czubku nosa. I tutaj tez jest jedna! I dwie blisko siebie pod brodą, po prawej stronie. Och, Edwardzie, chodź i zobacz! Są do­kładnie takie same.

To niczego nie dowodzi.

Podniosła oczy na męża który stał na środku pokoju w swoim zielonym swetrze i spodniach khaki wciąż bardzo spocony.

Boisz się, prawda? Boisz się utraty swojej cennej godności, boisz się tego, co ludzie pomyślą boisz się zrobić z siebie durnia, tak?

Po prostu me zamierzam wpadać w histerię to wszystko.

Luiza wróciła do książki i czytała dalej.

To jest interesujące — powiedziała — Napi­sano tutaj że Liszt uwielbiał wszystkie dzieła Chopina, z wyjątkiem jednego — Scherza b-mol. Nie znosił tego utworu, nazywał go scherzem dla guwernantek i twierdził, że powinno być zare­zerwowane wyłącznie dla osób tego zawodu.

No to co z tego?

Posłuchaj mnie. Skoro z uporem traktujesz tę sprawę w tak obrzydliwy sposób, to powiem ci co zrobię. Zagram to scherzo natychmiast, a ty zostań i zobacz, co się będzie działo.

Miejmy nadzieję, że potem raczysz podać jakaś kolację.

Luiza wstała i wzięła z etażerki duży zielony zeszyt zawierający wszystkie utwory Chopina.

Tu jest to scherzo. O tak pamiętam je do­skonale. Jest istotnie dość okropne. A teraz, słuchaj lub raczej patrz i uważaj, co zrobi ten kot.

Położyła nuty na właściwym miejscu i zasiadła do fortepianu. Mąż jej stojąc na środku pokoju z rękami w kieszeniach, z papierosem w ustach mimo woli skierował oczy w stronę kota, który drzemał na sofie. Na grę Luizy kot zareagował, jak zwykle, bardzo żywo. Najpierw podskoczył, jakby go ktoś ukłuł i zamarł co najmniej na mi­nutę, drżąc na całym ciele, potem zaczął niespo­kojnie krążyć tam i z powrotem. Wreszcie ze­skoczył na podłogę i zadzierając majestatycznie nos i ogon powolny m krokiem opuścił pokój.

Otóż i masz! — krzyknęła Luiza i pobiegła za nim — Masz dowód! Niezbity dowód’ — Wró­ciła z kotem i położyła go z powrotem na sofie. Radość i podniecenie rozjaśniły całą jej twarz zaciśnięte pięści pobielały, a mały kok z tyłu głowy rozluźnił się i przekrzywił na jedną stronę — I co ty na to powiesz, Edwardzie? Co o tym my­ślisz? — zapytała śmiejąc się nerwowo.

Muszę przyznać że to całkiem zabawne.

Zabawne! Mój drogi to najcudowniejsza rzecz jaką można sobie wyobrazić! O Boże! — krzyknęła biorąc znów kota w ramiona i przytu­lając go do siebie — Czy to nie wspaniałe, ze mamy w domu Franciszka Liszta?

Luizo uspokój się! Nie wpadaj w histerię.

Nie mogę! Nic na to nie poradzę! I pomyśleć tylko, że pozostanie z nami na zawsze.

Przepraszam, coś ty powiedziała?

Och, Edwardzie! Po prostu trudno mi mówić ze wzruszenia. A wiesz, co teraz zrobię? Zrobię coś takiego, żeby każdy muzyk na świecie za­pragnął go zobaczyć, zapewniam cię, i spytać o lu­dzi, których znał — o Beethovena, Chopina i Schuberta...

Przecież kot nie umie mówić — powiedział mąż.

Nie szkodzi. Tak czy inaczej, będą chcieli go poznać, zobaczyć i dotknąć, i zagrać mu coś no­woczesnego, czego jeszcze nigdy nie słyszał.

Liszt nie był aż taką wielkością. Co innego Bach albo Beethoven...

Nie przerywaj mi, Edwardzie, proszę cię! Za­wiadomię wszystkich liczących się kompozytorów na całym świecie. To mój obowiązek. Powiem im, że Liszt jest tutaj, i poproszę, żeby go odwie­dzili. I wiesz, co się stanie? Zlecą się ze wszyst­kich stron.

Żeby zobaczyć szarego kota?

Kochanie, to nie samo. Bo on jest nim. Co tam wygląd! Wygląd się nie liczy. Och, Edwardzie, będzie to wydarzenie, jakiego jeszcze nie było!

Pomyślą, że zwariowałaś.

Poczekaj, to zobaczysz.

Trzymała kota w ramionach i czule go piesz­cząc, spoglądała na męża, który odwrócony do niej tyłem stał w otwartych drzwiach i patrzał na ogród.

Zapadał wieczór, trawnik z zielonego powoli stawał się czarny, w dali widać było biały słup dymu z ogniska.

Nie — powiedział nie odwracając się. — Nie chcę tego. Nie w moim domu. Wyjdziemy oboje na parę skończonych durni.

Edwardzie, co masz na myśli?

To, co mówię. Stanowczo nie zgadzam się. Nie życzę sobie, żebyś robiła szum dokoła tak głupiej sprawy. Trafiłaś na wytresowanego kota.

Dobrze — doskonale. Zatrzymaj go, jeśli chcesz. Nie mam nic przeciwko temu. Ale nie życzę sobie, żebyś posuwała się dalej. Rozumiesz mnie, Luizo?

Dalej niż co?

Nie chcę już więcej słyszeć tych bzdur. Za­chowujesz się jak wariatka.

Luiza powoli ułożyła kota na sofie. Potem po­woli wstała, wyprostowała się i zrobiła krok na­przód.

Do licha ciężkiego, Edwardzie! — krzyknęła i tupnęła nogą. — Po raz pierwszy w naszym ży­ciu dzieje się coś ciekawego, a ty boisz się tego jak ognia, ponieważ ktoś mógłby się z ciebie śmiać. O to chodzi, prawda? No przyznaj, że to prawda?

Luizo — odpowiedział jej mąż — dość tego! Opanuj się i skończ z tym natychmiast.

Podszedł do stolika i sięgnął do pudła po pa­pierosa, potem zapalił go ogromną zapalniczką. Żo­na przyglądała mu się. Oczy jej powoli napełniły się łzami i dwa małe, błyszczące strumyczki po­ciekły po napudrowanych policzkach.

Za dużo jest takich scen ostatnio, Luizo — mówił dalej. — Nie, nie przerywaj mi, posłuchaj. Rozumiem doskonale, że przechodzisz trudny okres w swoim życiu i że...

O mój Boże! Cóż za idiota! Nadęty idiota! Czy nie widzisz, że tu chodzi o coś innego, że zdarzył się prawdziwy cud? Czy ty tego naprawdę nie widzisz?

W tym momencie Edward przeszedł przez po­kój i chwycił ją mocno za ramiona. Trzymał pomiędzy wargami zapalonego papierosa. Widzia­ła na jego skórze kontury świeżo zastygłych plam potu.

Słuchaj no — powiedział — jestem głodny., Zrezygnowałem z golfa i pracowałem cały dzień w ogrodzie, jestem zmęczony i głodny i chcę zjeść kolację. I ty także. Marsz do kuchni i zrób coś dobrego do jedzenia.

Luiza cofnęła się o krok i położyła obydwie dłonie na ustach.

O Boże! — krzyknęła. — Zupełnie zapomnia­łam! On przecież musi umierać z głodu. Prócz odrobiny mleka nie dałam mu nic do jedzenia, odkąd się zjawił.

Kto?

A któż by? O n. Idę zaraz ugotować mu coś specjalnego. Chciałabym wiedzieć, jakie jest jego ulubione danie. Jak myślisz, Edwardzie, co on lubi?

Do diabła z nim, Luizo!

Edwardzie, proszę cię bardzo! Tym razem będzie tak, jak ja sobie życzę. Ty tu zostaniesz — powiedziała schylając się i delikatnie gładząc ko­ta palcami. — To nie potrwa długo.

Luiza weszła do kuchni i zastanowiła się, co by tu przyrządzić specjalnie dobrego. Może suflet? Smaczny suflet z sera. Tak, to będzie pyszne. Oczywiście, Edward za tym nie przepada, ale trudno.

Była kucharką bardzo przeciętną i nie zawsze pewną, czy suflet się uda, ale tym razem zadała sobie dodatkowy trud i odczekała dobrą chwilę, by piec nagrzał się do właściwej temperatury. Gdy suflet był już w piecu, rozejrzała się, co może podać do niego, i wtedy przyszło jej do głowy, że Liszt prawdopodobnie nie próbował nigdy w życiu owocu avocado ani grejpfruta, po­stanowiła więc dodać jedno i drugie do sałaty. Na pewno zabawnie na to zareaguje.

Kiedy wszystko było gotowe, postawiła jedze­nie na tacy i zaniosła do pokoju. Wchodząc ujrza­ła męża, który w tym samym momencie pojawił się w szerokich drzwiach. Wracał z ogrodu.

Tu jest jego kolacja — powiedziała, stawia­jąc tacę na stole, i odwróciła się w stronę sofy. — Gdzie on jest? — spytała.

Mąż zamknął za sobą drzwi do ogrodu i prze­szedł przez pokój, żeby wziąć papierosa.

Edwardzie, gdzie on jest?

Kto?

Wiesz, kto.

Ach, tak. Tak, oczywiście. No cóż, powiem ci.

Z papierosem w ustach pochylił się nad ogrom­ną zapalniczką, osłaniając ją stuloną dłonią. Rzu­cił spojrzenie na Luizę i stwierdził, że patrzy na niego, na jego buty i nogawki spodni, na ich brzegi wilgotne od chodzenia po mokrej trawie.

Poszedłem zobaczyć, jak tam moje ognisko — powiedział.

Jej oczy powędrowały w górę ku jego rękom.

Pali się — ciągnął. — Myślę, że ogień utrzy­ma się przez całą noc. — Ale pod jej spojrzeniem poczuł się nieswojo. — O co chodzi? — zapytał zniżając zapalniczkę. Spojrzenie jego powędrowa­ło w dół i wtedy po raz pierwszy zauważył na wierzchu swojej dłoni cienkie zadrapanie, biegną­ce ukosem od kostek palców aż po przegub.

EDWARDZIE!

Tak — powiedział. — Wiem. Te jeżyny są okropne. Człowiek się cały może pokaleczyć. Chwi­leczkę, Luizo, o co chodzi?

EDWARDZIE!

Ależ kobieto, usiądź, na miłość boską, i uspo­kój się. Nie ma żadnego powodu do nerwów. Lu­izo! Luizo! Siadaj!











MLECZKO PSZCZELE


Umieram ze zmartwienia, wierz mi, Al­bercie — powiedziała pani Taylor. Nie odrywała oczu od niemowlęcia, które leżało zupełnie bez ruchu w zagię­ciu jej ramienia. — Wiem z całą pewnością, że coś jest nie w porządku.

Skóra na wychudłej twarzyczce niemowlęcia miała perłową przezroczystość.

Spróbuj jeszcze raz — powiedział Albert Taylor.

To nic nie pomoże.

Musisz próbować, Mabel.

Wyjęła butelkę z garnuszka z ciepłą wodą i strząsnęła parę kropli do wnętrza dłoni, by sprawdzić temperaturę.

Moje maleństwo — szepnęła. — Obudź się. Obudź się i wypij jeszcze trochę.

Światło lampki na pobliskim stoliku tworzyło dokoła niej złocistą aureolę.

No, proszę cię. Jeszcze małą, małą ociupinkę.

Mąż przyglądał się jej sponad czytanego ma­gazynu. Widział, że jest pół żywa z wyczerpania. Jej blada, owalna twarz, zazwyczaj pełna uwagi i spokoju, nabrała wyrazu udręki i rozpaczy. Lecz nawet to pochylenie głowy, gdy patrzała na dziec­ko, było dziwnie piękne.

Widzisz — szepnęła — wszystko na nic. Nie chce.

Uniosła butelkę do światła i mrużąc oczy spoj­rzała na podziałkę.

Znów tylko jedna uncja. To wszystko, co wypiła. Nie, nawet mniej. Trzy czwarte uncji. Nie wystarczy, żeby utrzymać przy życiu ciało i du­szę, Albercie, wierz mi. Umieram ze zmartwienia.

Wiem — powiedział.

Gdyby tylko było wiadomo, o co chodzi.

Wszystko jest w porządku, Mabel. To wy­łącznie kwestia czasu.

Coś jej musi być.

Doktor Robinson mówi, że wszystko w po­rządku.

Słuchaj no — powiedziała wstając — nie wmówisz mi, że to naturalne, że sześciotygodniowe niemowlę waży mniej, o całe kilo mniej, niż kiedy się urodziło! Tylko spójrz na te nóżki. Skóra i kości.

Maleństwo leżało bezwładnie w jej ramionach.

Doktor Robinson powiedział, żebyś się nie martwiła, Mabel. Tak samo ten drugi.

Ha! Dobre sobie! Mam się nie martwić!

Posłuchaj mnie, Mabel.

Niby co mam robić? Uważać to za dobry żart?

Tego nie powiedział.

Nienawidzę lekarzy! Nienawidzę ich wszyst­kich! — krzyknęła, odsunęła się od niego i szybko wyszła z pokoju z niemowlęciem w ramionach.

Albert Taylor pozostał na miejscu i pozwolił jej odejść.

Po krótkiej chwili usłyszał kroki żony w sy­pialni — szybkie, nerwowe tap—tap—tap na linoleum nad jego głową. Wkrótce ucichną, potem on sam będzie musiał pójść na górę, a gdy wej­dzie do sypialni, zastanie ją, jak zwykle, siedzącą przy łóżeczku, wpatrzoną w dziecko i żałośnie po­płakującą. I nie da się ruszać z miejsca, powie tylko:

Ona umiera z głodu, Albercie.

Wcale nie umiera z głodu

Jest głodna, ja to wiem. I jeszcze coś ci powiem. Albercie.

Tak?

Jestem pewna, że ty o tym wiesz tak samo jak ja, tylko nie chcesz się przyznać. Mam rację?

Powtarzało się to każdego wieczoru.

W zeszłym tygodniu zawieź i małą do szpitala, lekarz zbadał ją dokładnie i powiedział, że dziec­ku nic nie jest.

Dziewięć lat czekaliśmy na to dziecko, panie doktorze — powiedziała Mabel. — Umrę, jeśli jej się coś stanie.

Było to przed sześciu dniami i od tego czasu dziecko straciło na wadze dalszych pięć uncji.

Ale nic tu nie pomoże zamartwianie się — po­wiedział do siebie Albert Taylor. — W takich sprawach trzeba po prostu ufać lekarzowi.

Sięgnął po pismo leżące na jego brzuchu i leni­wie przejrzał spis treści, by zobaczyć, co też za­powiadają na bieżący tydzień.

Maj wśród pszczół

Ciasto na miodzie

Hodowca pszczół i farmaceuta

Wyniki kontroli zarodników

Najnowsze wyniki badań mleczka pszczelego

Tydzień w pasiece

Lecznicze właściwości kitu pszczelego

Zwracanie pokarmu

Doroczny bankiet brytyjskich pszczelarzy

Wiadomości związkowe

Albert Taylor przez całe życie pozostawał pod urokiem wszystkiego, co dotyczyło pszczół. Jako mały chłopiec często łapał je gołymi rękami i biegi do domu, żeby pokazać matce, czasem sadzał je na swojej twarzy i pozwalał wędrować po po­liczkach, szyi i karku i — co najdziwniejsze — nigdy go żadna nie użądliła. Przeciwnie, mogło się zdawać, że pszczoły dobrze się z nim czują. Nigdy nie chciały odlecieć i żeby się od nich uwolnić, musiał je delikatnie strzepywać palcami. Ale nawet wówczas często wracały i siadały mi­na ramieniu albo na ręce czy kolanie, wszędzie, gdzie skórę miał odsłoniętą.

Ojciec jego, który był murarzem, powiedział, że chłopiec musi wydzielać jakiś specjalny zapach, dany mu przez czarownicę, że z jego skóry wydo­bywa się przez pory coś paskudnego i nic dobrego nie wyjdzie z takiego hipnotyzowania owadów. Ale matka powiedziała, że to dar dany od Boga, i posunęła się nawet tak daleko, że porównała go do świętego Franciszka z ptakami.

Z biegiem czasu fascynacja pszczołami urosła do rozmiarów obsesji i kiedy miał lat dwanaście, zbudował swój pierwszy ul. Następnego roku zła­pał pierwszy rój pszczół. W dwa lata później, jako czternastoletni chłopiec, posiadał już pięć uli, schludnie ustawionych rzędem pod płotem na podwórku. Poza normalnymi zajęciami przy pro­dukowaniu miodu uczył się bardzo złożonego i de­likatnego procesu hodowania królowej, przeszcze­piania do sztucznych komórek i temu podobnych rzeczy.

Nigdy nie musiał używać dymu, kiedy zaglądał do wnętrza uli, i nigdy nie wkładał na ręce rękawiczek ani siatki na głowę. Najwyraźniej ist­niała jakaś przedziwna sympatia pomiędzy nim a pszczołami. We wsi, w sklepach i w pubach, zaczęto o chłopcu mówić z pewnego rodzaju sza­cunkiem i chodzić do niego po miód.

Kiedy miał osiemnaście lat, wydzierżawił jeden akr dzikiego pastwiska, graniczącego z sadem wiś­niowym w dolinie, około mili za wsią, i tam za­łożył pasiekę. Teraz, po jedenastu latach, zamiast jednego akra miał sześć, a na nich dwieście czter­dzieści dobrze zagospodarowanych uli i domek, który zbudował głównie własnymi rękami. W wie­ku lat dwudziestu ożenił się, i to szczęśliwie, mimo że ponad dziewięć lat czekali na dziecko. Wszystko mu się dotąd udawało, to fakt, dopóki nie zjawiło się to maleństwo i zaczęło napędzać im strachu — mała nie chciała jeść i z każdym dniem traciła na wadze.

Przestał czytać i zaczął myśleć o córeczce.

Tego wieczoru, kiedy na początku karmienia otwarła oczy, zajrzał w nie i zobaczył coś, co go śmiertelnie przeraziło: oczy te wyglądały, jakby nie miały żadnego połączenia z mózgiem — leżały w oczodołach jak dwie szklane kulki.

Czy ci wszyscy lekarze naprawdę wiedzą, co mówią?

Sięgnął po popielniczkę i powoli wygrzebywał zapałką popiół z fajki.

Może ją zawieźć do innego szpitala, gdzieś w Oxfordzie na przykład? Zaproponuje to Mabel, kiedy pójdzie na górę.

Wciąż słyszał jej kroki w sypialni, ale musiała włożyć nocne pantofle, ponieważ brzmiały teraz o wiele ciszej.

Przestał myśleć o dziecku i wrócił do przerwa­nej lektury. Przeczytał artykuł pod tytułem Wyniki kontroli zarodników, potem odwrócił stronę i zaczął następny: Najnowsze wyniki badań mlecz­ka pszczelego. Miał duże wątpliwości, czy znajdzie tu coś, czego by już sam nie wiedział.

Czym jest cudowna substancja, zwana mlecz­kiem pszczelim?”

Sięgnął po leżącą na stole puszkę z tytoniem i zaczął nabijać fajkę, nie przerywając czytania

Mleczko pszczele jest wydzieliną gruczołów pro­dukowaną przez pszczoły robotnice dla żywienia larw bezpośrednio po wylęgnięciu się z jajka. Gru­czoły gardzielowe pszczoły produkują tę substan­cję w bardzo podobny sposób, jak gruczoły krę­gowców produkują mleko. Jest to fakt niezmiernie interesujący, ponieważ żaden inny owad na świe­cie, o ile wiadomo, nie wykształcił w sobie takiej funkcji”.

Wszystko to stare jak świat — powiedział do siebie — ale z braku czegoś lepszego czytał dalej.

Mleczko pszczele w formie skondensowanej jest pokarmem larw przez trzy pierwsze dni ich życia, natomiast po tym okresie larwy, które staną się trutniami albo robotnicami, otrzymują ten cenny pokarm znacznie rozrzedzony miodem i pyłkami Natomiast przyszłe królowe żywione są przez cały okres larwalny wyłącznie czystym mleczkiem pszczelim”.

Nad jego głową, w sypialni, odgłos kroków za­milkł, w domu zapanowała cisza. Zapalił zapałkę i przyłożył ją do fajki.

Mleczko pszczele musi być substancją o ogrom­nych właściwościach odżywczych, gdyż larwa pszczoły żywiona wyłącznie mleczkiem przybywa na wadze tysiąc pięćset razy w ciągu pięciu dni”.

Pewnie tak jest — pomyślał — chociaż nigdy dotąd nie przyszło mi do głowy traktować rozwój larwy w kategoriach wagi.

W takim samym czasie niemowlę ważące sie­dem i pół funta przybyłoby na wadze pięć ton”.

Albert Taylor zatrzymał się i przeczytał to zda­nie po raz drugi.

Przeczytał je po raz trzeci.

Niemowlę ważące siedem i pół funta...”

Mabel! — krzyknął zrywając się z krzesła. — Mabel! Chodź tu! Wyszedł do hallu i stojąc przy schodach wołał żonę.

Nie odpowiedziała.

Wbiegł na górę i zapalił światło na piętrze. Drzwi do sypialni były zamknięte. Otworzył je, stanął na progu i zajrzał do ciemnego pokoju.

Mabel — powiedział — zejdź na chwilę, do­brze? Wpadłem na pewien pomysł. Chodzi o małą.

Światło z korytarza rzucało słaby odblask na łóżko, na którym dostrzegł żonę — leżała na brzu­chu objąwszy głowę rękami i twarz ukryła w po­duszce. Znowu płakała.

Mabel — powiedział podchodząc do niej i do­tykając jej ramienia. — Proszę cię, zejdź na dół. Na chwilę. To może być ważne.

Idź sobie — powiedziała. — Zostaw mnie.

Czy nie chcesz posłuchać, jaki mam pomysł?

Och, Albercie, jestem taka zmęczona — załkała. — Jestem taka zmęczona, że już nie wiem, co robić. Nie mogę tego wytrzymać. Ja naprawdę już nie wytrzymam.

Zamilkła. Albert Taylor odwrócił się, powoli podszedł do kołyski, w której leżało dziecko, i zaj­rzał do środka. Było za ciemno, żeby mógł zoba­czyć twarzyczkę niemowlęcia, ale nachyliwszy się, usłyszał jego oddech, bardzo słaby i szybki.

Kiedy będziesz ją karmić? — spytał.

Chyba o drugiej.

A potem?

O szóstej rano.

Ja ją nakarmię — oświadczył. — Idź spać. Nic nie odpowiedziała.

Połóż się do łóżka, Mabel, i zaśnij, rozumiesz? I przestań się martwić, dobrze? Zajmę się nią przez najbliższe dwanaście godzin. Dorobisz. się rozstroju nerwowego, jeśli tak dalej potrwa.

Tak — odpowiedziała. — Wiem.

W tej chwili zabieram małą, smoczek i budzik do sąsiedniego pokoju, a ty kładź się i za­pomnij o nas. Zgoda? Mówiąc to już wypychał kołyskę za drzwi.

Och, Albercie!... — załkała.

O nic się nie martw. Zostaw to mnie.

Albert!

Tak?

Kocham cię, Albercie.

Ja też ciebie kocham, Mabel. A teraz śpij. Albert Taylor zobaczył swoją żonę dopiero o go­dzinie jedenastej następnego dnia.

Boże drogi! — krzyknęła zbiegając po scho­dach w szlafroku i rannych pantoflach. — Alber­cie! Spójrz tylko, która godzina! Musiałam spać co najmniej dwanaście godzin! Czy wszystko w porządku? Co się działo?

Siedział spokojnie w swoim fotelu, paląc fajkę i czytając poranną gazetę. Dziecko spało w torbie u jego stóp.

Jak się masz, kochanie?! — powiedział uś­miechnięty.

Podbiegła do niemowlęcia i zajrzała do torby.

Czy coś zjadła? Ile razy ją karmiłeś? O dzie­siątej powinna była znów dostać butelkę, czy wie­działeś o tym?

Albert Taylor starannie złożył gazetę w kwa­drat i położył na stoliczku.

Karmiłem ją o drugiej nad ranem i zjadła około pół uncji, nie więcej. Karmiłem ją znów o szóstej i zjadła trochę więcej, dwie uncje...

Dwie uncje! Och, Albercie, ależ to wspaniale!

I właśnie przed dziesięciu minutami skończyliśmy ostatni posiłek. Butelka stoi na kominku! Zostawiła tylko jedną uncję. Wypiła trzy. I co ty na to? — uśmiechnął się z dumą, zachwycony swoim sukcesem. Kobieta szybko uklękła i spojrzała na niemowlę.

Czy nie wygląda lepiej? — spytał z zapa­łem. — Czy nie zaokrągliła się na buzi?

Rzeczywiście, chyba tak, chociaż to może brzmi głupio — odpowiedziała mu żona. — Och, Albercie, jesteś cudowny! Jak ty to zrobiłeś?

Nastąpił przełom — odpowiedział. — To wszystko. Tak jak przepowiadał doktor, nastąpił przełom.

Oby Bóg dał, żebyś miał rację.

Oczywiście, że mam rację. Zobaczysz, jak te­raz będzie.

Kobieta z miłością wpatrywała się w niemowlę.

Ty też wyglądasz o wiele lepiej, Mabel.

Czuję się wspaniale. Przepraszam cię za wczo­rajszy wieczór.

Umówimy się tak: ja będę ją karmił w nocy, a ty w dzień.

Klęcząc podniosła na niego oczy i zmarszczyła czoło.

Nie — powiedziała. — O nie, nie pozwolę na to.

Nie chcę, żebyś się doprowadziła do skrajne­go wyczerpania, Mabel.

Teraz już mi to nie grozi, wyspałam się.

Będzie naprawdę lepiej, jeżeli podzielimy to między siebie.

Nie, Albercie. To mój obowiązek i ja to będę robić. Ostatnia noc już się nie powtórzy.

Umilkli oboje. Albert Taylor wyjął fajkę z ust i patrząc na żonę z namysłem powiedział:

Dobrze. W takim razie wezmę na siebie czar­ną robotę: będę sterylizował butelki, mieszał po­karm i przygotowywał wszystko. To ci w każdym razie trochę ulży.

Zmierzyła go spojrzeniem, zastanawiając się, co się z nim nagle stało.

Widzisz, Mabel, myślę, że...

Tak, kochany.

Pomyślałem sobie, że do wczorajszego wie­czoru palcem nie ruszyłem, żeby ci pomóc przy dziecku.

To nieprawda.

O tak! Postanowiłem teraz wziąć część roboty na siebie. Będę przygotowywał pokarm i steryli­zował butelki. Zgoda?

To bardzo miłe z twojej strony, kochanie, ale naprawdę nie uważam, żeby to było potrzebne

Zastanów się! — krzyknął. — Możesz wszystko zapeszyć! Karmiłem ją przez ostatnie trzy razy i spójrz na efekt! Kiedy wypada następne karmie nie? O drugiej, prawda?

Tak.

Zrobiłem już mieszankę — powiedział. — Wszystko jest przygotowane, wystarczy wziąć — z drugiej butelkę ze spiżarni i podgrzać. To chyba jest jakaś pomoc, prawda?

Kobieta wstała z klęczek, podeszła do męża i pocałowała go w policzek.

Jesteś taki dobry. Im lepiej cię poznaję, tym bardziej cię kocham.

Później, po południu, kiedy Albert pracować przy ulach, usłyszał, że żona woła go z domu.

Albercie! — krzyczała. — Albercie, chodź tu taj! — Biegła do niego przez łan jaskrów.

Ruszył jej naprzeciw, zastanawiając się, co się stało.

Och, Albercie, zgadnij!

Co takiego?

Właśnie nakarmiłam ją i wypiła wszystko

Nie!

Wszystko, do ostatniej kropelki. Och, Alber­cie, jaka jestem szczęśliwa! Wszystko w porządku Jest tak, jak mówiłeś. Nastąpiło przesilenie. — Podeszła do niego, zarzuciła mu ramiona na szyję i przycisnęła do siebie, a on poklepał ją po ple­cach, roześmiał się i powiedział, że jest cudowną młodą mamusią.

Czy przyjdziesz i popatrzysz, jak będę ją karmić? Zobaczymy, czy to się powtórzy.

Powiedział, że nie przepuści takiej okazji, ona znów go uścisnęła, potem odwróciła się i pobiegła do domu, skacząc po trawie i głośno śpiewając.

Naturalnie, byli bardzo podnieceni, gdy zbli­żała się pora posiłku o godzinie szóstej. Już o wpół do szóstej oboje siedzieli w living-roomie czekając na tę chwilę. Butelka z mieszanką stała na ko­minku w garnuszku z ciepłą wodą. Niemowlę spało na sofie w swojej torbie.

Za dwadzieścia szósta obudziło się i zaczęło z całych sił krzyczeć.

Otóż to! — krzyknęła pani Taylor. — Doma­ga się swojej butelki. Podaj mi dziecko, Albercie. Ale najpierw daj butelkę.

Podał jej butelkę, potem złożył w jej ramio­nach dziecko. Bardzo ostrożnie dotknęła warg nie­mowlęcia czubkiem smoczka. Dziecko chwyciło smoczek bezzębnymi ustami i zaczęło ssać z dziką żarłocznością.

Och, Albercie, czy to nie cudowne? — powie­działa śmiejąc się.

To wspaniałe, Mabel.

W ciągu siedmiu czy ośmiu minut zawartość butelki została opróżniona.

Ty mądralo — powiedziała pani Taylor. — Znowu cztery uncje.

Albert Taylor, wychylając się ze swego fotela, uważnie badał wzrokiem twarzyczkę małej.

Wiesz, co? — powiedział. — Ona robi wrażenie, jakby już przybyła na wadze. Jak myślisz?

Matka spojrzała na dziecko.

Czy nie sądzisz, Mabel, że wydaje się większa i grubsza niż wczoraj?

To możliwe, Albercie, ale nie jestem pewna. Właściwie w tak krótkim czasie nie może być żadnej uchwytnej zmiany. Najważniejsze, że teraz je normalnie.

Nastąpiło przesilenie — powiedział Albert. — Myślę, że już nie musisz się o nią martwić.

Na pewno nie będę.

Czy chcesz, żebym przeniósł teraz kołyskę z powrotem do naszej sypialni?

Tak, proszę cię.

Albert poszedł na górę i przeniósł kołyskę. Ko­bieta poszła za nim z córeczką i zmieniwszy pie­luszki, położyła dziecko delikatnie do kołyski. Po­tem przykryła prześcieradełkiem i kocykiem.

Jak ona ślicznie wygląda, prawda? — szep­nęła. — Czy nie jest to najpiękniejsze dzieciątko na świecie, Albercie?

Zostaw ją teraz samą, Mabel — powiedział. — Chodź na dół i zrób kolację. Należy się nam.

Gdy skończyli jeść, rozsiedli się w swoich fote­lach — Albert z magazynem i fajką, pani Taylor z robótką na drutach. Ale scena miała teraz zu­pełnie inny nastrój niż poprzedniego wieczoru. Zniknęło nagle całe napięcie. Piękny owal twarzy pani Taylor promieniał radością, policzki zaróżo­wiły się, oczy błyszczały, na ustach pojawił się rozmarzony uśmieszek głębokiego zadowolenia. Raz po raz podnosiła wzrok sponad robótki, żeby z uczuciem spojrzeć na męża. Niekiedy zatrzymy­wała brzęczące druty na parę sekund, żeby zer­knąć na sufit i posłuchać, czy nie dochodzi stam­tąd płacz albo krzyk. Ale w domu panowała cisza.

Albercie — odezwała się po chwili.

Tak, kochanie?

Co takiego chciałeś mi powiedzieć wczoraj, kiedy wpadłeś do sypialni? Mówiłeś, że masz jakiś pomysł co do dziecka.

Albert Taylor odłożył pismo na kolana i zerknął na żonę z ukosa.

Tak mówiłem?

Tak. — Czekała, że powie coś więcej, ale snilczał. — Z czego się śmiejesz? Co zrobiłeś?

Zrobiłem ci kawał.

Powiedz, jaki, kochanie.

Nie jestem pewien, czy powinienem — odpo­wiedział. — Mogłabyś posądzić mnie o kłamstwo.

Rzadko widziała go tak zadowolonego z siebie. Odpowiedziała mu z uśmiechem zachęty.

Chcę zobaczyć wyraz twojej twarzy, kiedy to usłyszysz. To mi wystarczy.

Albercie, ale o co chodzi?

Zamilkł na chwilę. Nie lubił ponaglania.

Uważasz, że dziecko lepiej wygląda, tak?

Oczywiście.

Zgadzasz się ze mną, że nagle zaczęło zu­pełnie inaczej jeść i wygląda o sto procent lepiej?

Zgadzam się całkowicie.

To dobrze — powiedział z jeszcze szerszym uśmiechem. — Bo widzisz... to jest moje dzieło.

Twoje?

To ja wyleczyłem nasze maleństwo.

Tak, kochanie, wierzę w to — zapewniła i podjęła swoją robotę na drutach.

Nie wierzysz mi.

Ależ wierzę ci, Albercie. Przyznaję ci całą zasługę, bez reszty.

Ale wiesz, jak to zrobiłem?

No cóż... — zamyśliła się na chwilę. — Przy­puszczam, że po prostu wspaniale umiesz przygotowywać mieszankę. Odkąd zacząłeś to robić, mała wyraźnie się poprawia.

Chcesz powiedzieć, że to sekret czysto tech­niczny?

Na to wygląda — powiedziała i znów puściła w ruch swoje druty, śmiejąc się w duchu z męż­czyzn: są tacy zabawni!

Powiem ci coś — odrzekł jej mąż. — Masz całkowitą rację, ale zwracam uwagę, że nie tyle chodzi o to, jak robić, ile — czego tam dodać. Rozumiesz teraz, Mabel?

Przestała machać drutami i bystro spojrzała na męża.

Albercie — zapytała — chyba nie chcesz powiedzieć, że dodajesz czegoś do mleka?

Siedział nadal uśmiechnięty.

Tak czy nie?

Możliwe, że dodaję.

Nie wierzę!

W jego uśmiechu było coś okrutnego, może dla­tego, że w szczególny sposób odsłaniał wszystkie

Albercie, przestań mnie nabierać.

Ależ, kochanie, wcale ciebie nie nabieram.

Niemożliwe, żebyś czegoś dodawał do jej mleka! Powiedz prawdę. Z niemowlęciem trzeba bardzo uważać.

Mówię ci prawdę, Mabel, dodawałem.

Albercie Taylor! Jak mogłeś!

Nie denerwuj się. Jeśli chcesz, opowiem ci wszystko dokładnie, ale, na miłość boską, nie trać głowy.

Piwo! — krzyknęła. — Jestem pewna, że piwo!

Nie bądź głupia, Mabel, proszę cię.

No to powiedz, co?

Albert ostrożnie odłożył fajkę na stoliczek i od­chylił się w krześle.

Czy nigdy nie mówiłem ci o mleczku pszcze­lim?

Nigdy.

Ono czyni cuda, naprawdę, wierz mi. I wczo­raj wieczorem przyszło mi nagle do głowy, że gdyby tak dodać trochę tego do mleka...

Jak mogłeś!

Ależ Mabel, nawet jeszcze nie wiesz, co to jest!

Wszystko mi jedno, co to jest, nie wolno niczego dodawać do pokarmu niemowlęcia, żad­nych obcych substancji. Musiałeś chyba zwario­wać!

To jest zupełnie nieszkodliwe, inaczej przecież nie zrobiłbym tego. Pochodzi od pszczół.

No, tego mogłam się domyślić.

A jest tak drogie, że, praktycznie biorąc, nikt sobie na to nie może pozwolić. Najwyżej w daw­kach po kropelce.

A ile dałeś naszemu dziecku, jeśli wolno spytać?

Właśnie o to chodzi — odparł. — Na tym właśnie polega różnica. Nasza mała w ostatnich czterech posiłkach połknęła tego około pięćdziesiąt razy więcej niż ktokolwiek na świecie. Co ty na to?

Albercie, przestań mnie nabierać!

Przysięgam ci — odrzekł z dumą.

Unosząc wysoko brwi spojrzała na niego z naj­wyższym zdumieniem. Nawet nie domknęła ust.

Czy ty wiesz, Mabel, ile to kosztuje? W Ame­ryce oferują półkilowy słoik za pięćset dolarów! pięćset dolarów! To jest droższe od złota, zdajesz sobie sprawę?

Zupełnie nie rozumiała, o czym on mówi.

Dowiodę ci tego. — Jednym susem znalazł się przy dużej półce z książkami, na której trzy­mał całą literaturę dotyczącą pszczół. Na najwyż­szej półce w pedantycznym porządku leżały wszy­stkie numery „Amerykańskiej Apikultury”, „Bry­tyjskiego Pszczelarstwa” i innych pism. Wziął naj­nowszy numer „Amerykańskiej Apikultury” i po­kazał jej stronę z ogłoszeniami. — O, proszę. Do­kładnie tak, jak ci powiedziałem. „Sprzedajemy mleczko pszczele — cena 480 dolarów za półkilo­wy słoik w hurcie”.

Podał jej magazyn, żeby sama przeczytała.

Teraz mi wierzysz? Reklama sklepu, który naprawdę istnieje w Nowym Jorku, Mabel. Masz tu wszystko napisane.

Ale nie jest napisane, że możesz to dodawać do mleka noworodka — odpowiedziała. — Nie wiem, co cię naszło, Albercie, naprawdę, nie wiem.

Czy to lekarstwo jest dla niej skuteczne, czy nie?

Teraz wcale nie jestem tego pewna.

Nie bądź idiotką, Mabel. Wiesz, że mam ra­cję.

To dlaczego inni nie robią tego ze swoimi dziećmi?

Powtarzam jeszcze raz, że to jest bardzo drogie. Właściwie nikt na świecie nie może sobie pozwolić, żeby po prostu jeść mleczko pszczele, z wyjątkiem, być może, kilku multimilionerów. Kupują je wielkie firmy produkujące kremy do twarzy i różne kosmetyki. Głównie dla reklamy. Dodają tego odrobinę do dużego słoika kremu i sprzedają po niebywałej cenie. Idzie to jak woda. Twierdzą, że usuwa zmarszczki.

A to prawda?

Skąd mogę wiedzieć, do licha?! W każdym razie — powiedział wracając na swój fotel — nie o to chodzi. Tak dalece pomogło naszej małej w ciągu zaledwie kilku godzin, że, moim zdaniem, powinniśmy jej to dawać stale. Nie przerywaj mi, Mabel. Mam dwieście czterdzieści uli i jeżeli ze stu uli będę brał mleczko, to powinniśmy zapew­nić jej potrzebną ilość.

Albercie Taylor — powiedziała, kobieta otwie­rając szeroko oczy. — Czyś ty zupełnie postradał zmysły?

Proszę cię, wysłuchaj mnie do końca, dobrze?

Zabraniam ci — powiedziała kategorycznie. — Nie będziesz dawał mojemu dziecku ani kropli więcej tego ohydztwa. Zrozumiałeś?

Posłuchaj mnie, Mabel...

A niezależnie od tego, w zeszłym roku mia­łeś nadzwyczaj skąpy zbiór miodu i jeżeli teraz zaczniesz eksperymentować ze swoimi ulami, to Bóg raczy wiedzieć, co z nami będzie.

Moim ulom nic nie zagraża, Mabel.

Wiesz doskonale, że zeszłego roku mieliśmy tylko połowę tego, co zwykle.

Zrób mi tę uprzejmość i pozwól, że ci wyjaś­nię niektóre cudowne właściwości tej substancji.

Jeszcze mi nawet nie powiedziałeś, co to jest takiego.

W porządku, Mabel. To także zrobię. Bę­dziesz słuchać spokojnie? Dasz mi szansę wyjaś­nienia wszystkiego?

Z westchnieniem sięgnęła znowu po druty.

Proszę bardzo, ulżyj sobie i wyspowiadaj się. Słucham cię.

Zamilkł na chwilę, nie wiedząc, od czego za­cząć. Niełatwo wytłumaczyć taką rzecz osobie nie wprowadzonej w tajniki wiedzy o pszczołach.

Wiesz zapewne, że każdy rój ma tylko jedną królową.

Tak.

I że królowa składa wszystkie jajka.

Tak, kochanie. Tyle to wiem.

To dobrze. Otóż królowa potrafi składać jajka różnego rodzaju. Nie wiedziałaś o tym, ale to prawda. Jest to jeden z cudów dziejących się w ulu. Składa jajka, z których wyrastają trutnie, i jajka, z których wyrastają robotnice. Przyznasz sama że jest to cudowna i tajemnicza sprawa, prawda?

Tak, Albercie, przyznaję.

Trutnie to samce, O nich nie ma się co martwić. Robotnice to rodzaj żeński... Podobnie, jak królowa, to jasne. Ale robotnice to samice pełnie nie rozwiniętych organach płciowych, odwrotnie niż królowa. Królowa potrafi jednego dnia złożyć tyle jajek, ile sama waży.

Zamilkł, by uporządkować myśli.

Jak to się dzieje? Królowa krąży po po­wierzchni plastra i składa jajeczka w tak zwanych komórkach. W setkach tych małych otwo­rów, które widzisz w plastrze miodu. Teraz wyo­braźmy sobie plaster z takimi otworami, w któ­rych zamiast miodu znajdują się jajeczka, jedno w każdej komórce. W ciągu trzech dni z jajka wylęga się coś, co wygląda jak grube ziarenko. Nazywamy to larwą. Otóż z tą chwilą robotnice, młode robotnice, zbierają się i karmią te larwy. A wiesz, czym?

Mleczkiem pszczelim — odpowiedziała cierpli­wie Mabel.

Słusznie! — wykrzyknął. — Właśnie mlecz­kiem pszczelim. Produkują je robotnice w gru­czołach gardzielowych i przekazują larwom. I co się potem dzieje?

Zrobił dramatyczną pauzę, zamrugał swoimi ma­łymi, załzawionymi oczkami koloru wody i obró­cił się w fotelu, by sięgnąć po egzemplarz pisma, które czytał poprzedniego wieczoru.

Jesteś ciekawa, co się dzieje potem? — za­pytał oblizując wargi.

Umieram z ciekawości.

— „Mleczko pszczele — przeczytał głośno — musi być substancją o ogromnych właściwościach od­żywczych, gdyż larwa pszczoły żywiona wyłącznie mleczkiem przybywa na wadze tysiąc pięćset razy w ciągu pięciu dni!”

Ile?

Tysiąc pięćset razy, Mabel. A wiesz, co to znaczy, jeśli przełożymy to na proporcje ludzkie? To znaczy — zniżył głos i wychyliwszy się do przodu wbił w nią te swoje małe, blade oczy — to znaczy, że w ciągu pięciu dni niemowlę ważące siedem i pół funta osiągnęłoby wagę pięciu ton!

Po raz drugi pani Taylor przerwała swoje za­jęcie.

Nie musisz brać tego dosłownie, Mabel.

Kto powiedział, że nie muszę?

Bo to jest podane w terminach naukowych.

Dobrze, jedź dalej.

Jestem zaledwie w połowie. Usłyszysz wię­cej. O tym. co jest naprawdę fenomenalne w mleczku pszczelim, jeszcze nie powiedziałem. Udo­wodnię ci teraz, jak ta substancja potrafi prze­mienić pospolitą, brzydką, tępą i pozbawioną płci robotnicę w dużą, wspaniałą, płodną królową.

Czy chcesz powiedzieć, że nasze dziecko jest brzydkie i wygląda na tępe? — spytała ostro.

Mabel, nie wmawiaj mi tego, czego nie po­wiedziałem, proszę cię bardzo, tylko słuchaj da­lej. Czy wiesz, że królowa i robotnica, chociaż gdy dorosną, całkowicie się różnią, rodzą się z iden­tycznych jajeczek?

Nie wierzę w to — powiedziała.

To prawda, jak prawdą jest to, że tu siedzę przed tobą. Pszczoły mogą zawsze, gdy zechcą, zamiast robotnicy wyhodować królową.

W jaki sposób?

Ano, właśnie — powiedział celując w nią swoim grubym palcem wskazującym — właśnie do tego zmierzam. To jest tajemnica wszystkiego. Jak ci się zdaje, Mabel, na czym ten cud polega?

Mleczko pszczele — odpowiedziała. — Już mi to mówiłeś.

Mleczko pszczele! — krzyknął klaszcząc w ręce i podskakując na krześle.

Jego duża, okrągła twarz błyszczała z podniecenia, na policzkach pojawiły się dwie czerwone plamy.

Otóż jak to się dzieje? Wyjaśnię ci to w spo­sób bardzo uproszczony. Pszczoły chcą mieć nową królową. Budują wyjątkowo dużą komórkę, tak zwaną królewską, do której stara królowa składa jajeczko. Pozostałych tysiąc dziewięćset dziewięć­dziesiąt dziewięć jajek składa w komórkach zwy­kłych robotnic. Co dalej? Kiedy z tych jajek wy­lęgną się larwy, robotnice gromadzą się wokół nich — robotnice-piastunki — i pompują mleczko pszczele. Zarówno robotnicom, jak i królowej. Ale — i tu jest to najważniejsze, Mabel, więc słuchaj uważnie — jest różnica. Larwy robotnic dostają ten specjalny, cudowny pokarm tylko przez pierwsze trzy dni swojej egzystencji. Potem zostają — można by powiedzieć — odłączone od piersi, i to nagle. Po trzech dniach zaczynają otrzymywać pokarm normalny — mieszankę mio­du i pyłku, a mniej więcej w dwa tygodnie póź­niej opuszczają swoje komórki już jako robotnice.

Zupełnie inaczej jest z larwą królowej! Ta otrzy­muje mleczko pszczele przez cały czas swojej egzystencji larwalnej. Robotnice po prostu zale­wają tym mleczkiem całą komórkę i larwa do­słownie w nim pływa. I to właśnie czyni z niej królową.

Nie możesz tego udowodnić — powiedziała Mabel.

Nie mów głupstw, błagam cię. Tysiące ludzi to udowodniło i wciąż udowadnia, słynni nau­kowcy we wszystkich krajach świata. Wystarczy wyjąć larwę z komórki robotnicy, włożyć ją do komórki królowej i zaopatrzyć w dostateczną ilość mleczka, a z larwy wyrośnie królowa! A napraw­dę zdumiewające jest to, że pomiędzy dorosłą królową i robotnicą jest taka kolosalna różnica. Inny kształt brzucha. Inne żądło. Inne nogi. Inne...

Czym różnią się nogi? — spytała, żeby go przeegzaminować.

Nogi? Robotnice mają na nogach małe ko­szyczki do zbierania pyłku z kwiatów. Królowa tego nie ma. i jaszcze jedna rzecz. Królowa ma całkowicie rozwinięte organy płciowe. Robotnice - nie. A najbardziej zdumiewające, moja droga, jest to, że królowa żyje przeciętnie od czterech do sześciu lat. Robotnice z trudem żyją kilka mie­sięcy. Tyle różnic bierze się stąd, że ona dostaje mleczko pszczele, a one nie.

Trudno uwierzyć, że to wszystko z powodu pożywienia.

Rzeczywiście trudno. Zgadzam się. To jedna z tajemnic ula. Jeśli chodzi o ścisłość — naj­większa. Jest to rzecz tak tajemnicza i zadziwia­jąca, że zdumiewa największych naukowców od setek lat. Poczekaj. Nie ruszaj się.

Znowu skoczył do półki z książkami, wśród których gorączkowo zaczął czegoś szukać.

Zaraz ci znajdę kilka sprawozdań. Już mam. Posłuchaj. — Zaczął czytać głośno z „Amerykań­skiej Apikultury”:

— „Doktor Fryderyk Banting, kierujący instytu­tem ofiarowanym mu przez naród kanadyjski w uznaniu jego prawdziwie wielkich zasług dla ludz­kości — odkrył insulinę — zainteresował się mlecz­kiem pszczelim. Polecił swoim współpracownikom przeprowadzenie gruntownej analizy...”

Zamilkł.

Nie muszę ci czytać wszystkiego, to niepo­trzebne, ale posłuchaj, co się stało. Doktor Banting poddał analizie mleczko pszczele pobrane z ko­mórki dwudniowej larwy. I jak ci się zdaje, co znalazł?

Otóż stwierdził, że mleczka pszczele zawiera fe­nol, sterole, glicerydy, dekstrozę i — słuchaj uważ­nie! — osiemdziesiąt do osiemdziesięciu pięciu pro­cent niezidentyfikowanych kwasów!

Stał koło półki z książkami, trzymając pismo w ręku, i uśmiechał się triumfalnie. Żona patrzyła na niego ze zdumieniem.

Był mężczyzną niewysokim, przysadzistym i ra­czej otyłym, o nogach jakby skróconych i trochę krzywych. Głowę miał dużą, okrągłą, krótko przy­strzyżone szczeciniaste włosy, a większą część twarzy — teraz, kiedy zupełnie przestał się go­lić — pokrywał krótki i rzadki, brązowożółty za­rost. Wygląd miał więc nieco groteskowy — trud­no zaprzeczyć.

Osiemdziesiąt do osiemdziesięciu pięciu pro­cent — powtórzył — niezidentyfikowanych kwa­sów! Czy to nie fantastyczne? — Odwrócił się do półki i znów zaczął tam czegoś szukać.

Co to znaczy: niezidentyfikowane kwasy?

Otóż to! Nikt nie wie! Nawet sam Banting— Słyszałaś o Bantingu?

Nigdy.

A jest to jeden z najsławniejszych dziś na świecie lekarzy.

Patrząc teraz na niego, jak się kręci dokoła książek, na jego głowę porosłą szczeciną, owłosio­ną twarz i pulchne ciało, nie mogła — dziwna rzecz — powstrzymać się od myśli, że ten czło­wiek ma w sobie coś z pszczoły. Widywała kobie­ty, które z biegiem lat nabierały podobieństwa do koni, na których jeździły, zauważyła, że kto hoduje ptaki albo ma psa boksera czy doga, często w nieznaczny, choć uderzający sposób upo­dabnia się do swego ulubieńca. Lecz nigdy dotąd nie przyszło jej do głowy, że jej własny mąż może być podobny do pszczoły. Doznała lekkiego wstrzą­su.

A czy Banting — spytała — próbował kiedy jeść to pszczele mleczko?

Oczywiście, że nie. Nie mógł sobie na to pozwolić. To bardzo droga rzecz.

Wiesz, co? — powiedziała z lekkim uśmie­chem, wciąż mu się przyglądając. — Zaczynasz być odrobineczkę podobny do pszczoły. Czy zdajesz sobie z tego sprawę?

Odwrócił się i spojrzał na nią.

Przypuszczam, że to głównie z powodu bro­dy. Wolałabym, żebyś ją zgolił. Ma nawet kolor trochę pszczeli, nie uważasz?

O czym ty mówisz, do licha ciężkiego?!

Albercie — powiedziała — jak ty się wyra­żasz!

Czy mam mówić dalej? Chcesz czy nie chcesz?

Oczywiście, kochanie. Przepraszam, ja tylko żartowałam.

Odwrócił się od niej i wziął z półki jeszcze jedno pismo.

Posłuchaj tego, Mabel — powiedział, gdy odnalazł artykuł, którego szukał. — „W 1939 roku Heyl przeprowadził doświadczenia na trzytygod­niowych szczurach wstrzykując im różne ilości mleczka pszczelego. Rezultatem tych zabiegów było stwierdzenie przedwczesnego pęcherzykowego rozwoju jajników dokładnie w proporcji do ilości wstrzykniętego mleczka”.

No i masz! Wiedziałam o tym!

O czym?

Wiedziałam, że stanie się coś strasznego.

Nonsens, Mabel. Nie ma w tym nic złego. Tu mam jeszcze coś: „Still i Burdett stwierdzili, że samiec szczura, dotąd niepłodny, po codzien­nym stosowaniu minimalnej ilości mleczka pszcze­lego został ojcem, i to wielokrotnie.

Albercie! — krzyknęła. — Ta substancja jest o wiele za silna, aby dawać ją niemowlęciu! Nie zgadzam się.

Nonsens, Mabel.

To dlaczego próbują tego wyłącznie na szczu­rach? Dlaczego ci wszyscy słynni naukowcy sami tego nie biorą? Są za mądrzy na to. Czy myślisz, że doktor Banting będzie ryzykował i narażał swoje cenne gruczoły płciowe? Nie on!

Ależ to się daje ludziom, Mabel! Tu jest cały artykuł na ten temat. Posłuchaj. — Odwrócił stronę i znowu zaczął czytać: — „W Meksyku w roku 1953 kilku oświeconych lekarzy zaczęło za­pisywać mikroskopijne dawki mleczka pszczelego na takie cierpienia jak neuralgia, artretyzm, cuk­rzyca, zatrucie nikotyną, impotencja u mężczyzn, astma, krup i podagra... Istnieją całe stosy podpi­sanych zeznań... Pewien słynny makler giełdowy z Mexico City miał szczególnie dokuczliwą łuszczy­cę. Stał się fizycznie odrażający. Tracił klientów. Cierpiały na tym jego interesy. Z rozpaczy zaczął brać mleczko pszczele — jedną kroplę do każdego posiłku — i w ciągu dwóch tygodni został wyleczo­ny. Pewien kelner w »Cafe Jena«, również w Mlexico City, doniósł nam, że jego ojciec po za­życiu małych dawek tej cudownej substancji ma­jąc lat dziewięćdziesiąt spłodził zdrowego chłopca, pewnemu przedsiębiorcy, który organizował walki byków w Acapulco, trafił się dość sennie wyglą­dający byk, wstrzyknął mu więc jeden gram pszczelego mleczka (maksymalna dawka) tuż przed wyjściem na arenę. Skutkiem tego bestia wyka­zała taką szybkość i zaciekłość, że w krótkim cza­sie rozłożyła dwóch pikadorów, trzy konie, mata­dora i w końcu...”

Słuchaj — przerwała pani Taylor mężowi. — Zdaje mi się, że mała płacze.

Albert spojrzał na sufit. I rzeczywiście — z sy­pialni na piętrze dobiegł mocny krzyk niemowlę­cia.

Mabel zerknęła na zegarek.

Boże drogi! — krzyknęła zrywając się z miej­sca. — Jest już późno! Przygotuj mieszankę, Al­bercie, szybko, a ja przyniosę małą na dół! -Ale pospiesz się! Nie chcę, żeby czekała nawet minutę!

Po krótkiej chwili pani Taylor zjawiła się na dole z rozkrzyczanym dzieckiem w ramionach. Była poważnie zaniepokojona, nie przywykła jesz­cze do niesamowitego, nieprzerwanego wrzasku, jaki robi zdrowe dziecko, kiedy jest głodne.

Pospiesz się, Albercie! — zawołała siadając w fotelu i układając niemowlę w ramionach. — Proszę, pospiesz się!

Albert wrócił z kuchni i wręczył jej butelkę ciepłego mleka.

Jest w sam raz — powiedział — nie musisz nawet sprawdzać.

Podniosła nieco wyżej główkę dziecka leżącego w zgięciu jej ramienia, potem wepchnęła smoczek prosto w szeroko otwarte, krzyczące usta. Mała chwyciła smoczek i zaczęła ssać. Krzyk ustał, pani Taylor odprężyła się.

Och, Albercie, czy ona nie jest śliczna?

Jest wspaniała, Mabel, dzięki pszczelemu mleczku.

Posłuchaj mnie, kochanie, nie chcę wiece słyszeć o tym paskudztwie. Przeraża mnie.

Popełniasz wielki błąd — odpowiedział.

Zobaczymy. Niemowlę ssało nadal.

Jestem przekonana, Albercie, że znowu wy­pije całą porcję.

Na pewno.

I rzeczywiście, po kilku minutach butelka była pusta.

Jaka grzeczna dziewczynka! — krzyknęła pan, Taylor, próbując bardzo delikatnie wyjąć smoczek z ust dziecka. Mała próbowała smoczek zatrzymać Kobieta szarpnęła leciutko i smoczek wysunął się z ust.

Aaaa! Aaaa! — rozkrzyczało się dziecko.

Mamy paskudne wiatry — powiedziała pani Taylor, unosząc dziecko w ramionach i lekko uderzając je po plecach.

Beknęło dwukrotnie, raz za razem.

No, teraz już dobrze, moje maleństwo. Dziecko zamilkło, ale tylko na kilka sekund, po czym znów zaczęło krzyczeć. Albert powiedział:

Musi beknąć jeszcze raz, wypiła za szybko. Matka posadziła niemowlę na ramieniu, potarła je po plecach, przeniosła na drugie ramię, położyła na brzuszku na swoich kolanach. Potem posadziła na kolanach, ale dziecku już się więcej nie odbiło, a jego krzyk z każdą minutą stawał się coraz głośniejszy i natarczywszy.

Dobrze robi na płuca — powiedział Albert Taylor szczerząc zęby. — W ten sposób gimnasty­kuje swoje płuca. Wiesz o tym, Mabel?

No już, no już, no już! — mówiła żona ca­łując twarzyczkę niemowlęcia. — No już!

Czekali oboje przez drugie pięć minut, lecz krzyk nie ustawał ani na moment.

Zmień pieluszkę — powiedział Albert. — Na pewno ma mokrą pieluszkę, to dlatego. — Przyniósł z kuchni czystą i pani Taylor zmieniła dziec­ku pieluszkę. Nic nie pomogło.

Waaa, waaa, waaa — krzyczało niemowlę.

Może kłuje ją agrafka?

Wykluczone — odpowiedziała i żeby się upew­nić, sięgnęła palcami pod pieluszkę.

Rodzice siedzieli naprzeciw siebie w swoich fo­telach, z nerwowym uśmiechem spoglądali na nie­mowlę leżące w ramionach matki i czekali, aż przestanie krzyczeć.

Wiesz, co? — powiedział w końcu Albert Tay­lor.

Co?

Dałbym głowę, że wciąż jest głodna. Założę się, ze chce jeszcze pociągnąć z butelki. Może przy­nieść jej dokładkę?

Wydaje mi się, że nie powinniśmy...

To jej dobrze zrobi — powiedział wstając z fotela. — Idę podgrzać drugą porcję.

Poszedł do kuchni i nie było go przez kilka­naście minut. Wrócił z butelką napełnioną mle­kiem aż po szyjkę.

Zrobiłem podwójną porcję, osiem uncji. Na wszelki wypadek.

Albercie, czyś ty zwariował? Nie wiesz, że przekarmienie jest tak samo niedobre jak niedokarmienie?

Nie musisz jej dawać wszystkiego, Mabel. Możesz zabrać w każdej chwili, kiedy zechcesz. No — stał nad nią — daj jej się napić.

Pani Taylor zaczęła łaskotać górną wargę nie­mowlęcia czubkiem smoczka. Maleńkie usteczka chwyciły smoczek i zacisnęły się na nim jak pu­łapka, a w pokoju zapanowała nagła cisza. Małe ciałko rozluźniło się i wyraz błogości rozlał się na twarzyczce dziecka, gdy zaczęło pić.

No widzisz, Mabel! Nie mówiłem?! Kobieta milczała.

Ona zgłodniała, po prostu zgłodniała. Popatrz, jak ssie.

Pani Taylor obserwowała poziom mleka w butelce. Szybko opadał i trzy, cztery uncje pokarmu zniknęły niemal w okamgnieniu.

No — powiedziała — to wystarczy.

Nie możesz jej teraz zabrać, Mabel.

Przeciwnie, mój drogi. Muszę.

Uspokój się, kobieto. Nie zabieraj tej reszty.

Ależ Albercie...

Jest zagłodzona, czy ty tego nie widzisz? Jedz dalej, moja śliczna — powiedział — wypij całą butelkę.

Nie podoba mi się to, Albercie — powiedziała Mabel, lecz nie zabrała dziecku butelki.

Odrabia zaległości, moja droga, nic więcej. W pięć minut później butelka była pusta. Pani Taylor powoli cofnęła smoczek i tym razem nie­mowlę nie protestowało, w ogóle nie wydało żad­nego dźwięku. Leżało spokojnie w ramionach mat­ki — oczy zasłonięte mgiełką zadowolenia, usta na wpół otwarte, wargi umazane mlekiem.

Dwanaście uncji, Mabel! — powiedział Albert Taylor. — Trzy razy więcej od normalnej porcji! Czy to nie wspaniałe?

Kobieta nie odrywała wzroku od dziecka. Po­woli na jej twarz powracał dawny wyraz lęku. Niepokój kazał jej zacisnąć usta.

Co ci się stało? — spytał Albert. — Przecież nie możesz się tym martwić. Nie sądzisz chyba, że ona wróci do normy, do tych nędznych czterech uncji? Nie bądź śmieszna, Mabel!

Podejdź tu, Albercie — powiedziała.

O co chodzi?

Powiedziałam: podejdź bliżej. Podszedł i stanął obok niej.

Przyjrzyj się dokładnie i powiedz mi, czy widzisz jakąś różnicę.

Przyjrzał się dokładnie dziecku.

Wydaje mi się, że jest większa, jeśli ci o to chodzi. Większa i grubsza.

Potrzymaj ją — rozkazała. — Weź i po­trzymaj ją.

Wyciągnął ramiona i wziął dziecko od matki.

Mój Boże! Ależ ona waży chyba z tonę.

Właśnie.

Czy to nie wspaniałe! — krzyknął rozpro­mieniony. — Założyłbym się, że już ma normalną wagę.

Ale ja się tego boję, Albercie. To za szybko.

Nonsens, kobieto, pleciesz głupstwa!

Wszystko przez to wstrętne mleczko — po­wiedziała. — Nienawidzę tego paskudztwa!

Nie ma nic wstrętnego w mleczku pszcze­lim — odparł z oburzeniem.

Nie bądź durniem, Albercie. Myślisz, że to normalne, żeby dziecko przybywało na wadze w takim tempie?

Nigdy nie jesteś zadowolona! — krzyknął. — Umierasz ze strachu, kiedy traci na wadze, a teraz jeszcze więcej się boisz, ponieważ jej przybywa!

O co ci właściwie chodzi, Mabel?

Kobieta wstała z fotela i niosąc dziecko ruszyła w stronę drzwi.

Jedno tylko powiem — odrzekła. — Na szczę­ście jestem tutaj i mogę przypilnować, żebyś jej więcej tego nie dawał, to wszystko.

Wyszła. Albert odprowadził ją wzrokiem aż do hallu: widział, jak zaczęła wchodzić na schody i jak na trzecim czy czwartym stopniu zatrzymała się na parę sekund, jakby coś sobie przypomniała. Potem zawróciła, zeszła na dół i szybko wróciła do męża.

Albercie — powiedziała.

Tak?

Mam nadzieję, że w tej ostatniej porcji, jaką daliśmy jej przed chwilą, nie było mleczka pszcze­lego.

Nie wiem, dlaczego tak sądzisz.

Albercie!

A co w tym złego? — zapytał miękkim, nie­winnym tonem.

Jak mogłeś! — krzyknęła.

Duża, brodata twarz Alberta Taylora przybrała wyraz bolesnego zdumienia.

Myślałem, że będziesz bardzo zadowolona, że mała ma w brzuszku nową dużą porcję tego mleczka — powiedział. — Słowo ci daję, że tak myślałem. Naprawdę tym razem dostała dużą por­cję, Mabel, możesz mi wierzyć.

Stojąca w drzwiach kobieta przytuliła mocniej uśpione niemowlę i spojrzała na męża ogromnymi oczami. Wyprostowała się, jakby cała zesztywniała z wściekłości, twarz jej pobladła, usta zacisnęły się mocno jak nigdy.

Zapamiętaj moje słowa — powiedział Al­bert. — W krótkim czasie dochowasz się oseska, który mógłby zdobyć pierwszą nagrodę na każdym konkursie w kraju. A może byś ją zważyła? Czy mam przynieść wagę, Mabel, chcesz?

Kobieta podeszła zdecydowanym krokiem do du­żego stołu na środku pokoju, położyła dziecko i zaczęła je szybko rozbierać.

Tak! — warknęła. — Przynieś wagę! Odrzuciła na bok niemowlęcą koszulkę, potem kaftanik. Rozpięła pieluszkę i wyciągnęła ją spod drobnego ciałka, które leżało teraz zupełnie nagie na stole.

Ależ Mabel! — krzyknął Albert. — Przecież to prawdziwy cud! Jest tłusta jak szczeniątko!

I rzeczywiście, dziecko zyskało od poprzedniego dnia zdumiewająco dużo ciała. Zapadła klatka piersiowa, na której sterczały żebra, była teraz pulchna i okrągła jak beczułka, a brzuszek ster­czał wydatnie. Jedynie nóżki i rączki — o dzi­wo! — wcale się nie powiększyły. Wciąż były krótkie i kościste i wyglądały jak patyczki ster­czące z kulki tłuszczu.

Spójrz! — powiedział Albert. — Ma nawet na brzuszku puszek, żeby jej nie było zimno! — wyciągnął rękę, żeby końcami palców pogłaskać żółtobrązowy, delikatny zarost, którym nieoczeki­wanie pokrył się niemowlęcy brzuszek.

Nie dotykaj jej! — krzyknęła kobieta. Z płonącymi oczami odwróciła się do męża i w jednej chwili stała się podobna do małego, wojow­niczego ptaka, który — zdawało się — z wy­ciągniętym dziobem rzuci mu się za chwilę do twarzy i wydziobie oczy.

Czekaj! — powiedział cofając się.

Ty naprawdę zwariowałeś! — krzyknęła.

Uspokój się, Mabel, błagam cię, bo jeżeli nadal myślisz, że to jest substancja niebezpieczna, to... Tak myślisz, prawda? Dobrze, wobec tego posłuchaj mnie uważnie. Spróbuję ci teraz udo­wodnić, raz na zawsze, Mabel, że mleczko pszczele jest absolutnie nieszkodliwe dla człowieka, nawet w dużych dawkach. A więc jak myślisz, dlaczego w zeszłym roku mieliśmy zbiór miodu o połowę mniejszy niż zwykle? Powiedz.

Cofnąwszy się od niej na odległość trzech, czte­rech jardów, czuł się bezpieczniejszy.

Mieliśmy w zeszłym roku o połowę mniejszy zbiór — powiedział cedząc słowa i zniżając głos — ponieważ jedną setkę moich uli wykorzystałem na produkcję mleczka pszczelego.

Co takiego?

Tak — szepnął — spodziewałem się, że to cię trochę zaskoczy. I od tamtego czasu produkuję to mleczko prawie pod twoim nosem. — Jego małe oczka błyszczały ostro, gdy to mówił, a w kąci­kach ust czaił się chytry, podstępny uśmieszek. — I nigdy nie zgadniesz, dlaczego. Dotychczas bałem się powiedzieć, ponieważ myślałem, że to by cię mogło... wprawić w zakłopotanie.

Zawiesił głos na chwilę. Stał przed nią i zało­żywszy ręce na piersi, pocierał jedną dłoń o drugą z cichym szelestem.

Pamiętasz ten kawałek, który ci przeczytałem o szczurach? Jak to tam było? „Still i Burdett stwierdzili, że samiec szczura, dotąd niepłodny...”— zawahał się, pokazując w uśmiechu wszystkie zęby.

Domyślasz się, Mabel?

Milczała nie spuszczając z niego oczu.

Od razu, kiedy to przeczytałem, aż podsko­czyłem na krześle i powiedziałem sobie: — Jeśli to działa na pierwszego lepszego szczura, to nie ma najmniejszego powodu, zęby nie podziałało na Alberta Taylora.

Znowu zamilkł, wyciągnął szyję i nieznacznie nastawił jedno ucho w stronę żony, czekając, co powie, lecz dalej milczała.

I jeszcze jedno, Mabel — dodał. — Poczułem się tak cudownie, byłem zupełnie kimś innym, że nawet kiedy mi oznajmiłaś radosną nowinę, dalej brałem to mleczko. W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy musiałem tego zjeść chyba całe w i a d r o.

Duże oczy kobiety ciężkim, przerażonym spoj­rzeniem badały uważnie jego twarz i szyję. Skóra na szyi, a nawet za uszami, aż po brzeg kołnie­rzyka, zniknęła pod krótkim, jedwabistym, żółto-czarnym zarostem.

Zapamiętaj moje słowa — powiedział odwra­cając się od niej, by spojrzeć czule na dziecko. — To maleństwo zareaguje na mleczko pszczele o wiele, wiele lepiej niż taki dorosły mężczyzna jak ja. Wystarczy na nią spojrzeć, żeby się o tym przekonać, prawda?

Kobieta powoli opuściła wzrok na dziecko. Leża­ło na stole nagie, tłuste, białe, senne, jak ogromna larwa, która kończy już to stadium życia, by wy­nurzyć się wkrótce na świat z rozwiniętymi szczę­kami i skrzydłami.

Okryj ją, Mabel — powiedział. — Przecież nie chcemy, żeby nasza mała królowa się zazię­biła, prawda?











MOJA UKOCHANA, MOJA GOŁĄBECZKA...


Od wielu lat mam zwyczaj ucinać sobie drzemkę po lunchu. Siedząc wygodnie w moim fotelu w living-roomie, z poduszką pod głową, z nogami na małym skórzanym podnóżku, czytam, dopóki nie ogar­nie mnie senność. Owego popołudnia, a był to piątek, siedziałem w fotelu wygodnie jak zazwyczaj, z książką w ręku — starym ukochanym tomem Doubledaya i Westwooda Gatunki dziennych motyli — gdy moja żona, która nie należy do kobiet milczących, odezwała się z sofy stojącej naprzeciw mnie: — O której przyjeżdża ta para? Nie odpowiedziałem, więc powtórzyła pytanie, tym razem głośniej. Odparłem grzecznie, że nie wiem.

Nie przepadam za nimi — oświadczyła. — Zwłaszcza za nim.

Tak, kochanie.

Artur! Powiedziałam, że wcale za nimi nie przepadam!

Spojrzałem na nią sponad książki — leżała wy­ciągnięta na sofie, przerzucając niedbale stronice jakiegoś modnego pisma.

Widzieliśmy ich tylko jeden raz — powie­działem.

Okropny typ, doprawdy! Ani na chwilę nie przestaje opowiadać kawałów albo jakichś głupich historyjek, usta mu się nie zamykają.

Jestem pewien, że doskonale sobie z nimi poradzisz, kochanie.

Ona też jest straszna. Jak sądzisz, o której się zjawią?

Chyba gdzieś około szóstej, tak mi się zdaje.

Ale t y, powiedz -sam, czy ty nie uważasz, że oni są okropni? — spytała celując we mnie wyprostowanym palcem.

Ja? No cóż...

Są naprawdę nie do wytrzymania.

Nie możemy już tego odwołać, Pamelo.

Są zupełnie nie do zniesienia.

To dlaczego ich zaprosiłaś?

Pytanie to wymknęło mi się mimo woli i na­tychmiast tego pożałowałem, ponieważ z zasady nigdy nie prowokuję mojej żony. Nastąpiła pauza, w czasie której obserwowałem jej twarz — dużą, białą twarz, która była dla mnie czymś tak dziw­nym i fascynującym, że czasami nie mogłem oczu od niej oderwać. Wieczorami, kiedy Pamela zajęta była haftem albo malowaniem swoich małych, wymyślnych obrazków przedstawiających kwiaty, twarz jej — pełna skupienia — promieniowała jakąś subtelną wewnętrzną siłą, piękną ponad wszelkie słowa; godzinami wpatrywałem się w nią, siedząc nad książką i udając, że czytam. Nawet teraz musiałem przyznać, że w tej kobiecie o przej­mującym lodowatym spojrzeniu, zmarszczonych brwiach, nachmurzonym czole i nosie skrzywio­nym w grymasie rozdrażnienia jest coś majesta­tycznego, coś wspaniałego, pewien rodzaj wiel­kości — jest przy tym wysoka, o wiele wyższa ode mnie, jakkolwiek dziś, gdy ma pięćdziesiąt jeden lat, można by ją nazwać kobietą raczej dużą niż wysoką.

Wiesz bardzo dobrze, dlaczego ich zaprosi­łam — odpowiedziała ostro. — Z powodu brydża, i tylko dlatego. Świetni brydżyści i grają wyso­ko. — Uniosła wzrok i dostrzegła, że się jej przy­glądam. — Przecież myślisz tak samo jak ja, prawda?

Ale ja...

Artur! Nie wygłupiaj się.

Ten jeden raz, kiedy ich widziałem, wyda­wali się całkiem mili, muszę przyznać.

Nasz rzeźnik też jest miły.

Ależ Pamelo, kochanie, błagam cię! Nie za­czynaj!

Słuchaj no! — powiedziała, głośno plasnąwszy trzymanym w ręku pismem o brzuch. — Wiesz równie dobrze jak ja, co to za typki. Para głu­pich karierowiczów, którym się wydaje, że wkręcą się wszędzie, dlatego że umieją grać w brydża.

Jestem pewien, że masz rację, kochanie, ale naprawdę nie rozumiem, dlaczego...

Jeszcze raz powtarzam: dlatego, że nareszcie chcę mieć porządnego brydża. Mam po dziurki w nosie grania z matołami. Ale doprawdy nie rozumiem, dlaczego muszę przyjmować u siebie tak okropnych ludzi.

Jasne, że nie musisz, moja kochana, tylko czy nie jest już trochę za późno...

Artur!

Tak?

Czy ty, na miłość boską, zawsze musisz się ze mną sprzeczać? Przecież wiesz, że tak samo ich nie lubisz jak ja.

Uważam, że naprawdę niepotrzebnie się mar­twisz, Pamelo. Ostatecznie robią wrażenie całkiem przyjemnej i dobrze wychowanej młodej pary.

Artur! Przestań się zgrywać, dobrze? — Pa­trzała na mnie surowo swoimi dużymi, szarymi oczami i aby uniknąć tego spojrzenia — czasem ogromnie mnie peszy — wstałem i podszedłem do drzwi wychodzących na ogród.

Na dużym spadzistym trawniku przed domem rysowały się jaśniejsze i ciemniejsze pasy świeżo skoszonej trawy. Rosnące w głębi ogrodu dwa krzewy szczodrzeńca nareszcie okryły się kwiata­mi i długie złote łańcuchy tworzyły ogniste pla­my na tle ciemnej zieleni odległych drzew. Roz­kwitały też róże i szkarłatne begonie, a na dłu­gich rabatach wszystkie moje śliczne odmiany łubinu, ostróżki, orliki, chińskie goździki i duże, blade, pachnące irysy. Jeden z ogrodników wracał właśnie po lunchu do prac;, widziałem między drzewami dach jego chaty, a za nią to miejsce, gdzie z naszego podjazdu — mijając żelazną bra­mę — skręca się na drogę do Canterbury.

Dom mojej żony. Jej ogród. Jakież to wszystko piękne, pełne spokoju! Gdyby tylko Pamela ze­chciała odrobinę mniej troszczyć się o moje dobro i nie wmawiać mi tak gorliwie tego, co dla mnie wskazane, zamiast tego, co przyjemne, żyłoby mi się tutaj jak w raju. Proszę zważyć: wcale nie chcę sprawiać wrażenia, że jej nie kocham (uwiel­biam ziemię, po której stąpa) i że nie mogę sobie dać z nią rady i nie jestem kapitanem mego statku, chcę tylko powiedzieć, że potrafi nieraz upierać się w sposób nieco irytujący. Mam na myśli różne jej drobne chwyty, zwłaszcza celowa­nie we mnie wyciągniętym palcem, kiedy chce postawić na swoim. Proszę nie zapominać, że jes­tem mężczyzną raczej drobnej budowy i tego ro­dzaju gest, stosowany z przesadą przez taką osobę jak moja żona, łatwo mnie zbija z tropu. Czasem aż trudno mi uwierzyć, że nie jest despotką.

Artur! — zawołała.

Co się stało?

Mam wspaniały pomysł. Chodź tu! Odwróciłem się i podszedłem do sofy, na której leżała.

Słuchaj. Chcesz się zabawić?

Jaką zabawę masz na myśli?

Ze Snapesami.

Kto to są Snapesowie?

Daj spokój! Obudź się! Henry i Sally Snape. Ci, co przyjeżdżają do nas na weekend.

No więc?

Posłuchaj. Leżąc tutaj myślałam o tym, jacy oni są okropni... to ich zachowanie... jego żarciki i jej gruchanie jak zgłupiałego z miłości wró­bla... — Zamilkła na chwilę i uśmiechnęła się chytrze. Nie wiem dlaczego, ale pomyślałem, że zaraz powie coś okropnego. — Więc jeżeli w taki sposób zachowują się w naszej obecności, to co, do licha, muszą robić, kiedy są sami we dwoje.

Chwileczkę, Pamelo...

Artur! Nie bądź osłem. Zabawmy się. Raz wreszcie zabawmy się porządnie. — Uniosła się na łokciu, twarz jej rozjaśnił wyraz nagłej zuchwa­łości, patrzyła na mnie z lekko rozchylonymi wargami, a w każdym z jej okrągłych, szarych oczu tańczyła iskierka.

Dzisiaj w nocy, dobrze?

Co chcesz zrobić?

Przecież to jasne. Nie domyślasz się?

Nie.

Wystarczy założyć mikrofon w ich pokoju.

Przyznaję, że spodziewałem się czegoś niegodzi­wego, ale ten pomysł wstrząsnął mną do głębi. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

I właśnie to zrobimy.

Nie! — zawołałem. — Zaczekaj! Nie możesz tego zrobić!

A niby dlaczego?

Bo to jest najpodlejsza rzecz, jaką potrafię sobie wyobrazić. To jest jak... jak podglądanie przez dziurkę od klucza, jak podsłuchiwanie pod drzwiami, czytanie cudzych listów, tylko jeszcze gorsze. Nie mówisz tego poważnie.

Najpoważniej w świecie.

Wiedziałem, że nie lubi sprzeciwu, ale bywały wypadki, kiedy uważałem za konieczne zaprotesto­wać nawet kosztem wielkiego ryzyka.

Pamelo — powiedziałem bardzo stanowczo — zabraniam ci tego!

Opuściła nogi na podłogę i usiadła wyprostowa­na na sofie.

Artur! Co znaczy ta zgrywa, na miłość bos­ką! Naprawdę nie rozumiem ciebie.

Wcale nietrudno zrozumieć.

A to cymbał! Robiłeś rzeczy dużo, dużo gor­sze, i to wiele razy.

Nigdy!

O tak, mój drogi, wiem o tym. Z jakiej racji uważasz nagle, że jesteś o wiele lepszy ode mnie?

Bo nie robiłem takich rzeczy.

Dobrze, mój drogi — powiedziała celując we mnie wyprostowanym palcem jak pistoletem. — A co było u Milfordów na Boże Narodzenie? Pa­miętasz? Pękałeś ze śmiechu i musiałam ci usta zakryć ręką, żeby nas nie usłyszeli. No, przyznaj sam!

To co innego — odpowiedziałem. — Nie u nas w domu i nie chodziło o naszych gości.

Nie ma w tym absolutnie żadnej różnicy. — Siedziała sztywno, wyprostowana, mierząc mnie spojrzeniem swoich okrągłych, szarych oczu i za­dzierając brodę coraz wyżej, z wyrazem nieopisa­nej pogardy. — Nie bądź takim nadętym hipo­krytą. Co cię napadło, na litość boską?

Uważam, Pamelo, że to jest bardzo niegodzi­we. Naprawdę tak uważam.

Artur! Posłuchaj mnie. Jestem niegodzi­wym stworzeniem. I ty też — na swój sposób. Dlatego tak się ze sobą zgadzamy.

W życiu nie słyszałem podobnych głupstw.

Owszem, chyba że postanowiłeś nagle zmie­nić swój charakter.

Przestań, Pamelo.

Ale jeżeli naprawdę postanowiłeś się popra­wić — mówiła dalej — to co będzie ze mną, na litość boską?!

Sama nie wiesz, co mówisz.

Artur! Taki zacny i porządny człowiek nie może zadawać się z taką łajdaczką jak ja, prawda?

Osunąłem się powoli na krzesło stojące naprze­ciw sofy. Pamela nie spuszczała ze mnie wzroku. Proszę mnie zrozumieć, była dużą kobietą, z dużą białą twarzą i kiedy patrzyła na mnie tak surowo, czułem się — nie wiem, jak to wyrazić — jakby osaczony przez nią ze wszystkich stron jednocześ­nie, unieruchomiony niby w wannie pełnej kremu.

To niemożliwe, żebyś naprawdę chciała im zrobić ten kawał z mikrofonem.

Oczywiście, że chcę. Najwyższy czas na jakąś rozrywkę. Nie bądź takim formalistą. Artur, sły­szysz?!

Nie wolno ci tego zrobić, Pamelo.

Tak samo nie wolno — znów wymierzyła we mnie palec — jak wtedy, kiedy znalazłeś torebkę Mary Probert z jej listami i przeczytałeś wszyst­kie co do jednego, każdy od początku do końca.

Nie powinniśmy byli tego robić!

M y?!

Tak, bo zaraz po mnie ty też przeczytałaś te listy.

Nie wyrządziliśmy nikomu żadnej krzywdy. Sam to powiedziałeś. A podłączenie mikrofonu wcale nie jest rzeczą gorszą.

Powiedz, jak ty byś się czuła, gdyby tobie zrobiono taki kawał?

Nie mogłabym mieć żadnych pretensji, gdy­bym nic nie wiedziała, prawda? Artur, nie bądź fajtłapą i zg6dź się!

Będę musiał się jeszcze zastanowić.

A może nasz znakomity inżynier po prostu nie umie podłączyć mikrofonu?

Rzecz najłatwiejsza w świecie.

No to jazda! Bierz się do roboty.

Pomyślę i dam ci znać.

Nie ma na to czasu. Mogą się tu zjawić lada chwila.

Wobec tego nie zrobię. Nie mam ochoty być złapany na gorącym uczynku.

Jeżeli przyjadą, zanim skończysz, zatrzymam ich na dole. Nie ma o czym mówić. Która jest teraz godzina?

Dochodzi trzecia.

Jadą samochodem z Londynu i na pewno wyruszyli dopiero po lunchu. Masz masę czasu.

W którym pokoju ich ulokujesz?

W tym dużym, żółtym, na końcu korytarza. Nie będzie za daleko?

Sądzę, że da się zrobić.

Skoro już się zdecydowałeś, to gdzie chcesz umieścić mikrofon?

Wcale jeszcze nie powiedziałem, że to zrobię.

Mój Boże! — wykrzyknęła. — Ciekawa jes­tem, kto by cię teraz powstrzymał. Szkoda, że nie widzisz, jak wyglądasz. Na myśl o tej zabawie cały zrobiłeś się czerwony z podniecenia. Załóż głośnik w naszej sypialni, chyba będzie dobrze, prawda? Ale bierz się do tego od razu, i to szyb­ko!

Zawahałem się. Zawsze tak jest, ilekroć ona zaczyna dyrygować zamiast ładnie mnie poprosić.

Wcale mi się to nie podoba, Pamelo — po­wiedziałem.

Zamilkła. Siedząc na sofie patrzała na mnie bez słowa, z wyrazem rezygnacji, jakby znużona dłu­gim staniem w ogonku; wiedziałem z doświadcze­nia, że to niebezpieczny znak. Pamela była teraz jak bomba zegarowa — wybuch był kwestią se­kund. Wydało mi się nawet, że słyszę tykanie zegara.

Co miałem robić? Wstałem spokojnie, poszedłem do warsztatu po mikrofon i kabel.

Ze wstydem muszę przyznać, że czułem pewne podniecenie, drobne, gorące ukłucia pod skórą w czubkach palców. Nic wielkiego, doprawdy, prze­cież, na miłość boską, czuję to samo każdego ranka, kiedy rozkładam gazetę, żeby zobaczyć naj­nowsze notowania giełdy — moja żona posiada dwa czy trzy duże pakiety akcji. Nie mógł więc wyprowadzić mnie z równowagi jakiś głupi żart. Tym niemniej bawiło mnie to.

Przeskakując po dwa stopnie naraz, znalazłem się na górnym korytarzu, a następnie w żółtym pokoju. Miał typowy wygląd gościnnego pokoju, w którym nikt nie mieszka — podwójne łóżka, na nich żółte kapy, bladożółte ściany i złociste story. Zacząłem szukać dobrego miejsca dla mi­krofonu. Była to najważniejsza część mojego za­dania, bo cokolwiek by się miało stać, nikt nie powinien znaleźć mikrofonu. Pomyślałem najpierw o stosie drzewa przy kominku. Włożyć mikrofon pomiędzy polana? Nie, nie dość bezpiecznie. Za kaloryfer? Na szafę? Pod biurko? Amatorskie pomysły. Każde z tych miejsc może być przeszu­kiwane z powodu zagubionej spinki czy czegoś podobnego. Wreszcie postanowiłem — sprytny po­mysł! — umocować mikrofon między sprężynami sofy. Stała pod ścianą i mogłem poprowadzić drut pod dywanem prosto do drzwi.

Przewróciłem sofę i umieściłem mikrofon mię­dzy sprężynami, upewniając się, że jest skierowa­ny na pokój. Potem przeciągnąłem przewód pod dywanem do samych drzwi. Zachowałem spokój

i ostrożność. Gdzie dywan się kończył, wyżłobiłem w drzewie rowek, aby drut niepostrzeżenie prze­ciągnąć na korytarz.

Wszystko to, rzecz jasna, zabrało mi dużo czasu i zdążyłem dobrnąć zaledwie do połowy korytarza, gdy usłyszałem za oknem samochód na żwirze podjazdu, a potem trzaśniecie drzwiczek i głosy naszych gości. Wyprostowałem się, trzymając mło­tek w ręku, i muszę przyznać, że strach mnie obleciał. Nie macie państwo pojęcia, jak mnie te odgłosy zdenerwowały. Podobnie mdlącego uczu­cia w dołku doznałem w czasie wojny, kiedy pewnego popołudnia, zajęty moimi motylami w ciszy biblioteki, usłyszałem wybuch bomby, która trafiła w drugi koniec wsi.

Nie ma się co martwić — powiedziałem sobie. — Pamela zajmie się gośćmi. Nie pozwoli im wejść na górę.

Z gorączkowym pośpiechem zabrałem się do ro­boty i doprowadziłem wkrótce przewód do naszej sypialni, gdzie jego staranne zamaskowanie nie było już sprawą tak ważną, jakkolwiek nie nale­żało pozwalać sobie na zupełną beztroskę ze wzglę­du na służbę. Wsunąłem drut pod dywan i pod­łączyłem do odbiornika, tak by nie rzucał się w oczy. Końcowe zabiegi były już sprawą czysto techniczną i nie zabrały mi wiele czasu.

No cóż — zrobione! Odstąpiłem o krok i spoj­rzałem na nasze radio. Nie wiem czemu, ale wi­działem w nim teraz coś innego — z głupiej skrzynki stanowiącej źródło hałasów zamieniło się w moich oczach w przyczajone złośliwe stworzon­ko, które potajemnie sięgało częścią swego ciała aż do odległego, zakazanego miejsca. Nastawiłem radio. Zamruczało cicho — i to było wszystko. Wziąłem stojący przy moim łóżku budzik, który głośno tykał, zaniosłem go do żółtego pokoju i postawiłem na podłodze obok sofy. Kiedy po­wróciłem do sypialni, moje radio tykało tak głoś­no, jak gdyby budzik był nadal w naszej sypialni, a nawet głośniej.

Zabrałem budzik z żółtego pokoju. Umyłem ręce i doprowadziłem się do porządku. Odniosłem na­rzędzia do szopy i przygotowałem się na powita­nie gości. Jednakże dla uspokojenia nerwów i —by tak rzec — wytarcia śladów krwi z rąk spędziłem pięć minut w bibliotece nad moją kolekcją motyli. Skupiłem uwagę na tablicy z piękną vanessą cardui — „malowaną damą”— i zrobiłem kilka notatek do mojej pracy pod tytułem Związek między ubarwieniem a ukształtowaniem skrzydeł motyli, którą zamierzałem odczytać na najbliższym zebraniu naszego towarzystwa w Canterbury. W ten sposób szybko odzyskałem mój zwykły nastrój powagi i skupienia.

Gdy wszedłem do living-roomu, nasi goście, któ­rych nazwiska nigdy nie mogłem zapamiętać, sie­dzieli na sofie. Żona zajęta była miksowaniem koktajlu.

Artur, jesteś nareszcie! Gdzież ty się podziewałeś?

Po co to pytanie? — pomyślałem.

Najmocniej przepraszam — powiedziałem wi­tając się z gośćmi — byłem tak zajęty, że zapo­mniałem, która godzina.

Och, wiemy, czym pan był zajęty — odpo­wiedziała dziewczyna, uśmiechając się ze zrozu­mieniem — i na pewno wybaczymy. Prawda, naj­droższy?

Sądzę, że powinniśmy — odpowiedział jej mąż.

Wyobraziłem sobie przez chwilę rzecz zgoła fan­tastyczną, ale przerażającą, mianowicie, że moja żona wśród wybuchów śmiechu opowiedziała im ze szczegółami, co robiłem na górze. Nie! Nie mogła tego zrobić. Obejrzałem się na nią. Właśnie odmierzała porcję martini i też się uśmiechała.

Proszę nam wybaczyć, że panu przeszkodzi­liśmy — powiedziała dziewczyna.

Jeśli to żarty — pomyślałem — to trzeba się do nich jak najprędzej przyłączyć — i zmusiłem się do uśmiechu.

Musi pan nam to pokazać — ciągnęła dziew­czyna.

Pokazać? Co?

Motyle. Słyszeliśmy od pani, że są wprost przepiękne.

Usiadłem bez pośpiechu i odetchnąłem. Śmieszna wydała mi się moja nerwowość i niepokój.

Czy interesują panią motyle? — zapytałem.

Marzę o tym, żeby zobaczyć pańską kolekcję, panie Beauchamp.

Dostaliśmy martini i przez dwie godziny popi­jając gawędziliśmy aż do kolacji. Od pierwszej chwili zacząłem nabierać przekonania, że nasi goś­cie to czarująca para. Żona moja, pochodząca z utytułowanej rodziny, świadoma swego urodzenia i wjchowania, nieraz skłonna jest do pochopnych sądów o ludziach, których poznaje, a którzy oka­zują jej życzliwość — dotyczy to zwłaszcza męż­czyzn wysokiego wzrostu. Często ma rację, ale w tym wypadku czułem, że może się mylić. Jeśli o mnie chodzi, to z zasady nie lubię wysokich mężczyzn; potrafią mądrzyć się i zadzierać nosa. Ale Henry Snape — żona szepnęła mi na ucho jego nazwisko — wydał mi się wyjątkowo sym­patycznym, pełnym prostoty i dobrze wychowanym młodym człowiekiem, którego głównym zajęciem — i bardzo słusznie — była pani Snape. Reprezento­wał typ urody — powiedziałbym — nieco koń­skiej: długa twarz, ciemne oczy o wyrazie szla­chetnym i ujmującym. Zazdrościłem mu gęstej, czarnej czupryny i nawet w pewnej chwili zasta­nowiłem się mimowiednie, jakiej odżywce za­wdzięcza ten niebywale zdrowy wygląd włosów. Opowiedział nam parę dowcipów, ale na wysokim poziomie i nie budzących żadnych zastrzeżeń.

W szkole — powiedział — przezywano mnie Scervix. A wiecie państwo, dlaczego?

Nie mam najmniejszego pojęcia — odparła moja żona.

Ponieważ scervix znaczy kark.

Była to dla mnie zagadka i jej rozwiązanie zabrało mi dobrą chwilę.

Jaka to była szkoła, panie Snape? — spytała moja żona.

Eton — odpowiedział, a Pamela krótkim kiwnięciem głowy wyraziła aprobatę.

Teraz zechce z nim rozmawiać — pomyślałem — i zająłem się drugim naszym gościem, panią Sally Snape, przystojną dziewczyną z dużym biustem. Gdybym był spotkał ją jakieś piętnaście lat temu, być może wpadłbym w tarapaty. Teraz spędzałem z nią bardzo miło czas, opowiadając o moich pięk­nych motylach. Przyglądając się jej uważnie w czasie rozmowy doszedłem do wniosku, że wcale nie jest takim wesołym i wiecznie uśmiechniętym stworzeniem, jak mi się początkowo zdawało. Ro­biła wrażenie zamkniętej w sobie, jakby zazdroś­nie strzegącej jakiejś tajemnicy. Ciemnoniebieskie oczy zbyt szybko obiegały pokój, nie zatrzymując się dłużej na niczym, a całą twarz powlekał wyraz zatroskania niby sieć drobnych zmarszczek, w isto­cie nie istniejących.

Nie mogę się doczekać naszego brydża — po­wiedziałem zmieniając wreszcie temat.

My też — odpowiedziała. — Tak to lubimy, wie pan, że grywamy prawie każdego wieczoru.

I to znakomicie, jak wiem. Oboje. W jaki sposób doszliście do tego?

Praktyka — wyjaśniła. — Nic innego. Prak­tyka, praktyka, praktyka.

Czy braliście państwo udział w jakichś tur­niejach brydżowych?

Jeszcze nie. Ale Henry marzy o tym. To ciężka praca, wie pan, osiągnąć taki poziom. Po­twornie ciężka.

Wydało mi się, że usłyszałem ton rezygnacji w jej głosie. Tak, prawdopodobnie o to chodziło: mąż ją tyranizował, traktując brydża zbyt serio, i biedna dziewczyna miała tego dość.

Nie przebierając się na wieczór, przeszliśmy o ósmej do jadalni. Kolacja minęła bardzo miło, Henry Snape opowiedział nam kilka strasznie za­bawnych historyjek. Jak prawdziwy znawca po­chwalił również moje wino (Richebourg rocznik 1934), czym sprawił mi ogromną przyjemność. Za­nim podano kawę, zdałem sobie sprawę, że naprawdę polubiłem tych dwoje młodych i w rezultacie zacząłem się czuć głupio na myśl o mikrofo­nie. Wszystko byłoby w porządku, gdyby stano­wili antypatyczną parę, ale fakt, że robimy brzyd­ki kawał tak czarującym młodym ludziom, napeł­nił mnie dotkliwym poczuciem winy. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie byłem podszyty tchórzem. Nie widziałem potrzeby powstrzymania się od pod­jętego zamiaru. Przestała mnie jedynie nęcić per­spektywa zabawy — w przeciwieństwie do mojej żony, która za plecami naszych gości posyłała mi wiele mówiące uśmieszki, mrugała znacząco ocza­mi i porozumiewawczo kiwała głową.

Około pół do dziesiątej, zadowoleni z kolacji i w dobrych nastrojach, powróciliśmy do dużego salonu, żeby zasiąść do kart. Graliśmy wysoko — za sto punktów dziesięć szylingów — postanowi­liśmy więc nie rozdzielać par małżeńskich i przez cały czas byłem partnerem mojej żony. Wszyscy czworo traktowaliśmy brydża poważnie — trudno inaczej! — graliśmy więc w skupionym milczeniu, wyjąwszy chwile licytacji. Nie chodziło o pienią­dze. Bóg mi świadkiem, że moja żona ma dość pieniędzy i zapewne Snapesowie również. Ale wśród poważnych brydżystów przyjęło się grać wysoko.

Owego wieczoru karta szła wszystkim, ale moja żona grała, jak na nią, wyjątkowo źle i przegry­waliśmy. Widziałem wyraźnie, że nie może się sku­pić, a w miarę jak zbliżała się północ, zupełnie przestała uważać. Raz po raz kierowała na mnie spojrzenie swoich dużych szarych oczu, unosiła brwi, dziwnie rozdymała nozdrza, kryjąc w ką­cikach ust łakomy uśmieszek.

Nasi przeciwnicy grali znakomicie. Licytowali po mistrzowsku i tylko jeden raz popełnili błąd. Było to wtedy, kiedy Sally przeceniła kartę swe­go partnera i zalicytowała szlemika w piki. Da­łem kontrę i leżeli bez trzech — bolesny cios, bo kosztowało to ich osiemset punktów. Przypad­kowa omyłka, ale pamiętam, że Sally Snape wzię­ła to sobie do serca, mimo że małżonek od razu

jej wybaczył, ucałował rączkę poprzez stół i po­wiedział, żeby się nie przejmowała.

Około pół do pierwszej moja żona oznajmiła, że chce się położyć.

Może jeszcze jednego roberka? — spytał Henry Snape.

Nie, panie Snape. Jestem dziś zmęczona. Artur też. Widzę to. Idziemy spać.

Wypędziła nas z salonu i wszyscy czworo uda­liśmy się na górę. Na schodach, jak zwykle, mó­wiło się o śniadaniu, co można podać naszym gościom i jak mają zawołać pokojówkę.

Mam nadzieję, że spodoba się państwu po­kój — powiedziała moja żona. — Z okna rozciąga się widok na całą dolinę i słońce zagląda tam już o dziesiątej.

Gdy znaleźliśmy się przed drzwiami do naszej sypialni, zobaczyłem, że wyraźnie widać przewód założony przeze mnie po południu, biegnący wzdłuż drewnianej listwy aż do ich pokoju. Cho­ciaż kolorem me różnił się prawie wcale od ścia­ny, to jednak mnie rzucił się w oczy.

Przyjemnych snów — powiedziała moja żo­na. — Przyjemnych snów życzę pani. Dobranoc, panie Snape.

Wszedłem z Pamelą do naszej sypialni i za­mknąłem drzwi.

Prędko! — krzyknęła. — Nastaw radio! Moja żona zawsze jest taka — boi się, że ją coś

ominie, że coś straci. Mówią, że na polowaniu — ja sam nie poluję — nie zważając ani na siebie, ani na konia doganiała psy, żeby osobiście dobić zwierzynę. Najwidoczniej i tym razem nie zamie­rzała przepuścić okazji.

Nasze małe radio rozgrzało się akurat w porę, by chwycić odgłos otwierania i zamykania drzwi.

No — powiedziała moja żona — już są. Stała na środku pokoju w swojej niebieskiej sukni; z założonymi rękoma i z wyciągniętą szyją nasłuchiwała uważnie. Jej duża biała twarz wy­dała mi się, nie wiem czemu, skurczona, niby pusty bukłak na wino.

Niemal natychmiast zabrzmiał podniesiony głos Henry Snape’a.

Przeklęta idiotko! — ton głosu był tak różny od tego, który zapamiętałem, tak ostry i nieprzy­jemny, że się wzdrygnąłem. — Cały wieczór zmar­nowany, niech to diabli wezmą! Osiemset punk­tów to jest osiem funtów do spółki!

Coś mi się pomyliło — odpowiedział głos ko­biecy. — Nigdy więcej tego nie zrobię. Obiecuję.

A cóż to takiego?! — zdumiała się moja żo­na. — Co tam się dzieje?

Otwarła szeroko usta, uniosła wysoko brwi,, szybko podeszła do radia i schyliwszy się, niemal przytknęła ucho do aparatu. Muszę przyznać, że ja również poczułem się zaintrygowany.

Obiecuję, obiecuję, że nigdy więcej tego nie zrobię — mówiła dziewczyna.

Nie stać nas na ryzyko — ponuro odparł mężczyzna. — Musimy to zaraz przećwiczyć. Na­tychmiast.

Och nie, błagam cię. Nie dam rady.

Słuchaj no! — mówił mężczyzna. — Przyje­chaliśmy taki kawał drogi po to, żeby obskubać z pieniędzy tę bogatą dziwkę, a ty musiałaś wszystko zepsuć!

Moja żona aż podskoczyła.

Już drugi raz w tym tygodniu — dodał.

Obiecuję, że to się nie powtórzy.

Siadaj. Ja będę wywoływał, a ty odpowia­daj.

Nie, Henry, błagam cię! Aż pięćset układów! To potrwa trzy godziny.

Dobrze. Daruję ci ułożenie palców. Sądzę, że to umiesz. Przelecimy tylko podstawowe odżywki licytacji, wskazujące honory.

Och, Henry! Czy to konieczne? Jestem taka i zmęczona.

Musisz to umieć bez pudła, to bardzo ważne. Wiesz, że w przyszłym tygodniu gramy co dzień. Musimy przecież coś jeść, prawda? — Co to wszystko znaczy? — szepnęła moja żona. — Na miłość boską, co to znaczy?

Ciii... Słuchaj! — powiedziałem.

Dobrze — ciągnął dalej maski głosi — Za­czniemy od początku. Gotowa?

Och, Henry, błagam! — w głosie kobiety słychać było łzy.

Tylko nie zaczynaj, Sally. Weź się w garść. Potem zupełnie innym tonem, tym, do którego przywykliśmy w naszym salonie, Henry Snape powiedział:

Jeden trefl.

Zauważyłem, że na słowie „jeden” położył lekki nacisk, wymawiając pierwszą jego część przecią­gle.

As i dama trefl — odpowiedziała dziew­czyna znużonym głosem — król, walet pik, szkart w kierach i as, walet karo.

A po ile kart w każdym kolorze? Uważaj, jak trzymam palce.

Powiedziałeś, że to możemy sobie darować.

No, ostatecznie... Jeżeli jesteś zupełnie pew­na, że to naprawdę umiesz na pamięć.

Tak, umiem. Pauza, a potem:

Trefl.

Król, walet trefl — recytowała dziewczy­na — as pik, dama, walet kier i as, dama karo.

Znów pauza i potem:

Powiem: jeden trefl.

As, król trefl...

Jak babcię kocham! Przecież to jest licyta­cja! — krzyknąłem. — Oni sobie pokazują, jakie mają karty!

Artur! To niemożliwe!

Dlaczego niemożliwe? Taki sam trik stosuje facet, który podchodzi i prosi cię, żebyś mu coś dała, a na scenie siedzi jego partnerka z zawiązanymi oczami i bezbłędnie zgaduje, co dałaś. Ze sposobu, w jaki on zadaje jej pytania, od­gadnie wszystko, nawet bilet kolejowy i do jakiej stacji.

To nie do wiary!

Dlaczego? Tyle tylko, że nauczyć się tego wszystkiego na pamięć to bardzo ciężka praca. Słuchaj.

Powiem: proste kiery — mówił głos męski.

Król, dama, dziesiątka kier. As, walet pik, szkart w karach. Dama, walet trefl...

Ilość kart w kolorze — powiedziałem — zdra­dza jej przez ułożenie palców.

W jaki sposób?

Tego nie wiem. Słyszałaś przecież, że sam to powiedział.

Boże drogi! Artur, czy jesteś zupełnie pew­ny, że oni tak to robią?

Obawiam się, że tak.

Nie spuszczałem jej z oczu, gdy szybkim kro­kiem podeszła do nocnego stoliczka i wzięła pa­pierosa. Zapaliła stojąc do mnie plecami, potem obróciła się i wydmuchała cienką smużkę dymu aż pod sufit. Wiedziałem, że będziemy musieli coś z tym zrobić, ale nie wiedziałem, co, ponieważ żadną miarą nie mogliśmy wystąpić z oskarże­niem bez zdradzenia źródła informacji. Czekałem na decyzję żony.

Artur, przecież to jest — rzekła, powoli wy­dmuchując całą chmurę dymu — to jest wspa-nia-ły pomysł! Czy sądzisz, że my też mogli­byśmy się tego nauczyć?

Co?!

Oczywiście! Na pewno.

Co znowu! Nie! Chwileczkę, Pamelo... — Ale ona, przemierzywszy szybkim krokiem pokój, po­deszła blisko, schyliła głowę i spojrzała na mnie z góry. Zobaczyłem znany mi uśmieszek w ką­cikach warg — uśmieszek, w którym nie było we­sołości — pogardliwe skrzywienie nosa i wbite we mnie ogromne szare oczy o czarnych źrenicach, które nagle poszarzały, gdy reszta oka zrobiła się biała i pocętkowana setkami cieniutkich czerwo­nych żyłek. Kiedy tak na mnie patrzała, twardo, uparcie i z tak bliskiej odległości, to — przysię­gam — miałem uczucie, że tonę.

Tak — powiedziała. — Czemu nie?

Ależ Pamelo... Na miłość boską... Nie... Osta­tecznie...

Artur! Ja naprawdę bardzo chciałabym, że­byś się ze mną bez przerwy nie sprzeczał, dobrze? Zrobimy to, co powiedziałam. Idź i przynieś talię kart. Zaraz zaczynamy.












PROSTO DO NIEBA


Pani Foster przez całe życie odczuwała niemal chorobliwy lęk przed spóźnieniem się na pociąg, samolot, statek, a nawet do teatru. Pod każdym innym względem nie należała do szczególnie nerwowych ko­biet, jednakże na samą myśl o możliwoś­ci spóźnienia się we wspomnianych wypadkach dostawała drgawek. Nic wielkiego — drganie po­wieki w kąciku lewego oka, podobne do dyskret­nego mrugania — ale dokuczliwość ta znikała dopiero po godzinie jazdy pociągiem czy sa­molotem, na który szczęśliwie udało jej się zdążyć.

Dziwne to zaiste, jak u niektórych ludzi zwykłe przeczulenie na temat punktualności może zamie­nić się w poważną obsesję. Co najmniej na pół godziny przed czasem, w którym należało wyru­szyć na dworzec, pani Foster — w kapeluszu, płaszczu i rękawiczkach — wysiadała z windy i zupełnie niezdolna do tego, by siedzieć spokoj­nie, krążyła nerwowo z pokoju do pokoju, czeka­jąc na męża, który musiał sobie doskonale zda­wać sprawę z jej stanu, ale wyłaniał się ze swo­ich apartamentów w ostatniej chwili i chłodnym, opanowanym głosem oznajmiał, że chyba już najwyższa pora wyjść z domu.

Być może pan Foster miał prawo do irytacji z powodu dziwactwa żony, lecz nic nie usprawie­dliwia faktu, ze powiększał jej niedolę skazując na niepotrzebne czekanie. Wprawdzie nie ma co do tego absolutnej pewności, jednakże ilekroć się gdzieś wybierali, tak precyzyjnie odmierzał czas, a nawet — powiedzmy szczerze — dodawał mi­nutę lub dwie, i to zupełnie otwarcie, że trudno uwierzyć, aby nie zdawał sobie sprawy, że podle, choć dyskretnie, dręczy nieszczęśliwą kobietę. O jednym musiał wiedzieć — że ona nigdy nie od­waży się go zawołać albo przynaglać. Na to była zbyt dobrze przez męża wytresowana. Musiał rów­nież wiedzieć, że jeśli będzie zwlekał poza gra­nicę jej wytrzymałości, narazi żonę na atak hi­sterii. Raz czy dwa w późniejszych latach mał­żeństwa zdawało się, że naprawdę gotów był spóźnić się na pociąg tylko dlatego, by powiększyć udrękę biednej kobiety.

Zakładając (jakkolwiek bez całkowitej pewno­ści), że wina była po stronie męża, zachowanie je­go wydaje się podwójnie niezrozumiałe, ponieważ pani Foster — wyjąwszy tę jedną drobną sła­bość — zawsze była i pozostała wzorową, kochającą żoną. Przez ponad trzydzieści lat służyła mę­żowi dobrze i wiernie. Nawet ona sama, pomimo ogromnej skromności, zdawała sobie z tego spra­wę i chociaż przez całe lata nie dopuszczała my­śli, że mąż mógłby ją dręczyć świadomie, to jed­nak ostatnio raz po raz miewała takie wątpli­wości.

Pan Eugen Foster, który zbliżał się do siedem­dziesiątki, mieszkał w Nowym Jorku z żoną i z czworgiem służby w dużym, sześciopiętrowym do­mu na Wschodniej Sześćdziesiątej Drugiej Ulicy. Był to dom ponury i nieczęsto odwiedzany. Lecz owego dnia, w styczniu, ożył i pełen był krząta­niny od samego rana. Jedna służąca roznosiła po pokojach pokrowce, druga naciągała je na meble. Lokaj zwoził na dół walizki i ustawiał je w hallu. Kucharka raz po raz wybiegała z kuchni, żeby zamienić parę słów z lokajem, a pani Foster w staromodnym futrze i czarnym kapeluszu biegała z pokoju do pokoju udając, że wszystkiego doglą­da. Faktycznie nie myślała o niczym innym, tyl­ko o tym, że spóźni się na samolot, jeśli mąż nie wyjdzie wreszcie ze swojego gabinetu i nie przy­gotuje się do drogi.

Która godzina, Walker? — spytała przecho­dzącego obok niej służącego.

Jest dziesięć minut po dziewiątej, proszę pani.

Czy samochód przyjechał?

Tak, proszę pani. Samochód czeka. Będę te­raz ładował bagaże.

Na lotnisko Idlewild jedzie się całą godzinę — powiedziała. — Mój samolot odlatuje o je­denastej, a muszę tam być na pół godziny przed odlotem, żeby załatwić formalności. Spóźnię się. Wiem o tym doskonale. Spóźnię się.

Myślę, że jaśnie pani ma jeszcze dużo cza­su — odparł uprzejmie lokaj. — Uprzedziłem pa­na, że pani musi wyjechać kwadrans po dzie­wiątej. Mamy jeszcze pięć minut.

Tak, Walker, wiem o tym. Wiem. Ale bądź tak dobry i pospiesz się z walizkami, dobrze?

Zaczęła krążyć po hallu i za każdym razem, gdy zjawiał się lokaj, pytała go o godzinę. Na ten samolot — mówiła sobie — na pewno nie mo­gę się spóźnić. Parę miesięcy zabrało jej przeko­nywanie męża, aby pozwolił na tę podróż. A teraz uparł się, żeby ją odwieźć na lotnisko. Jak na złość!

Mój Boże — powiedziała głośno — spóźnię się. Wiem, wiem, wiem z całą pewnością, że się spóźnię. — Jej lewa powieka drżała już jak osza­lała. Jedno i drugie oko lada chwila napełni się łzami.

Która godzina, Walker?

Jest jedenaście minut po, proszę pani.

No nie! Teraz na pewno spóźnię się na samolot! — krzyknęła. — Och, Boże drogi, kiedyż on wyjdzie!

Była to bardzo ważna podróż. Pani Foster le­ciała do Paryża, żeby odwiedzić córkę jedynacz­kę, która wyszła za mąż za Francuza. Francuz się nie liczył, ale bardzo kochała córkę i, co wię­cej, od dawna gorąco pragnęła zobaczyć trójkę swoich wnucząt. Znała je tylko z licznych foto­grafii, które rozstawiała po całym domu. Jakież piękne dzieci! Uwielbiała je i nad każdym nowym zdjęciem przesiadywała godzinami, z czułością szukając w drobnych twarzyczkach miłych sercu znaków, potwierdzających rodzinne podobieństwo i tak wiele znaczący związek krwi. Ostatnio co­raz mocniej czuła, że wcale nie pragnie dożyć swoich dni z dala od wnuków, które nie mogą jej odwiedzać, a ona nie może zabierać ich na spacer, kupować prezentów i patrzeć, jak rosną. Wiedziała oczywiście, że źle robi, że podobne my­śli oznaczają nielojalność wobec męża, który jesz­cze żyje. Wiedziała również, że chociaż wycofał się z czynnego życia, to jednak nigdy nie zgodzi się opuścić Nowego Jorku i zamieszkać w Paryżu. Cud prawdziwy, że pozwolił jej wyjechać na sześć tygodni. Ale jakże pragnęłaby pozostać tam na zawsze, z córką i wnukami!

Walker, która godzina?

Dwadzieścia dwie minuty po dziewiątej, pro­szę pani.

W chwili, gdy to mówił, drzwi otwarły się i do hallu wszedł pan Foster. Stanął i z uwagą spoj­rzał na żonę — w odpowiedzi i ona spojrzała na tego niewielkiego, drobnego, ale całkiem jeszcze czerstwego staruszka — jego duża brodata twarz, tak zdumiewająco podobna była do twarzy Andrew Carnegiego na starych fotografiach.

No cóż — powiedział — sądzę, że musimy ruszać bez zwłoki, jeśli chcesz zdążyć na samolot.

O tak, kochanie, tak! Wszystko gotowe. Samochód czeka.

To dobrze.

Pochylił na bok głowę i przyjrzał się żonie z uwagą. Miał osobliwy zwyczaj pochylania gło­wy na bok i potrząsania nią szybko i gwałtow­nie. Ten gest i zaciśnięte na brzuchu dłonie czy­niły go w pewien sposób podobnym do wiewiór­ki — mądrej, starej wiewiórki z Central Parku.

Walker poda ci płaszcz, kochanie. Ubierz się.

Za chwilę będę gotów — powiedział. — Mu­szę tylko umyć ręce.

Czekała, a rosły lokaj stał obok niej trzymając płaszcz i kapelusz.

Walker, czy ja zdążę?

Tak, proszę pani — odpowiedział. Myślę, że zdąży pani.

Potem pan Foster znów się pokazał i lokaj po­mógł mu włożyć płaszcz. Pani Foster wybiegła z domu i wsiadła do wynajętego cadillaca. Mąż ruszył za nią, tyle tylko, że schodził po schodach powoli i na chwilę przystanął, żeby spojrzeć na niebo i głęboko odetchnąć zimnym porannym po­wietrzem.

Mgła się zbiera — powiedział siadając obok niej. — A na lotnisku jest zawsze gorzej. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby twój lot już odwo­łano.

Nie mów tego, kochanie, błagam cię! Milczeli i dopiero gdy przejechali przez most i znaleźli się na Long Island, pan Foster się odezwał:

Załatwiłem wszystko ze służbą. Wszyscy dziś odchodzą. Dałem im po pół pensji za sześć ty­godni i powiedziałem Walkerowi, że zawiadomię go telegraficznie, kiedy będę chciał, żeby wrócili.

Tak — powiedziała — mówił mi o tym.

Dziś wieczorem przeniosę się do klubu. Mieszkanie w klubie to przyjemna odmiana.

Tak, kochanie. Będę pisać do ciebie.

Zajrzę do domu od czasu do czasu, żeby zo­baczyć, czy wszystko w porządku, i zabrać pocztę.

Czy naprawdę nie sądzisz, że Walker powi­nien zostać i pilnować domu przez cały czas? — spytała z pokorą.

Nonsens. To zupełnie zbyteczne. Musiałbym mu płacić całą pensję.

To prawda — przyznała. — Oczywiście.

Zwłaszcza że nigdy nie wiadomo, na co sobie ktoś taki pozwoli, kiedy zostanie sam w całym domu — orzekł pan Foster, po czym sięgnął po cygaro, obciął koniec srebrną maszynką i zapalił je złotą zapalniczką.

Milczała, mocno zaciskając dłonie okryte ple­dem.

Czy napiszesz do mnie? — spytała.

Zobaczę — odpowiedział. — Raczej wątpię.

Wiesz, że nie przepadam za pisaniem listów, chy­ba że jest coś specjalnego do zakomunikowania.

Tak, kochanie, wiem. Nie zawracaj sobie tym głowy.

Przejechali Bulwar Królowej, a gdy znaleźli się na płaskiej, bagiennej równinie, na której zbu­dowano Idlewild, mgła tak zaczęła gęstnieć, że wóz musiał zwolnić.

O Boże! — krzyknęła pani Foster. — Teraz na pewno się spóźnię! Która godzina?

Przestań się denerwować — powiedział sta­ruszek. — To i tak nie ma znaczenia. Musieli już odwołać wszystkie loty. Nie lata się przy ta­kiej pogodzie. Nie rozumiem, po co się w ogóle fatygowałaś.

Wydało jej się — choć nie była całkiem pewna — że usłyszała w głosie męża jakąś nową nutę. Spojrzała na niego. Trudno było dostrzec zmianę w wyrazie twarzy z tak gęstym zarostem, ponie­waż usta są ważne. Pożałowała, nie pierwszy już raz, że ust nie widać. Jego oczy nigdy niczego nie zdradzały, chyba że wpadał we wściekłość.

Jeśli mimo wszystko lotu nie odwołano — ciągnął dalej — to oczywiście zgadzam się z tobą, na pewno nie zdążysz.

Odwróciła głowę i patrzała przez okno na mgłę, która zdawała się gęstnieć z każdą minutą. Trud­no już było dostrzec brzeg szosy i trawiaste pobo­cze. Poczuła na sobie wzrok męża i znowu zer­knęła na niego ukradkiem. Stwierdziła z prze­rażeniem, że tym razem wpatruje się z napięciem w drgający kącik jej oka.

Czy nadal wierzysz? — zapytał.

W co?

Że zdążysz na samolot, jeśli lot nie został odwołany? Nie możemy jechać szybciej w tej zupie.

Potem nie odezwał się już do niej ani słowem. Wóz wlókł się powoli. Kierowca żółtym reflekto­rem oświetlał skraj drogi i dzięki temu mógł się posuwać naprzód. Z mgły wynurzały się inne światła, jadące im naprzeciw, niektóre białe, niektóre żółte, a jedno, białe i wyjątkowo jasne, przez: cały czas towarzyszyło im z tyłu. Nagle kierowca zatrzymał wóz.

No proszę! Utknęliśmy! — krzyknął pan Fo-ster. — Wiedziałem, że tak będzie.

Nie, proszę pana — kierowca odwrócił się do nich. — Jesteśmy na miejscu. To już lotnisko.

Pani Foster bez słowa wyskoczyła i przez głów­ne wejście wpadła do budynku, w którym kłębił się tłum ludzi — głównie niepocieszonych pasażerów oblegających kontuar z kasami. Przepchnęła się i spytała urzędnika o swój lot.

Owszem — odpowiedział jej — pani lot jest chwilowo odwołany, ale proszę pozostać. Spodzie­wamy się lada chwila przejaśnienia.

Powróciła do męża w samochodzie i powiedziała, jakie są wiadomości.

Ale ty nie czekaj, kochanie. To nie ma sensu.

I nie będę — odpowiedział. — Jeśli kierow­ca może odwieźć mnie do domu. Może mnie pan odwieźć?

Oczywiście.

Czy wyniósł pan bagaż?

Tak, proszę pana.

Do widzenia, kochanie — powiedziała pani Foster; schyliwszy się wsunęła głowę do wnętrza i złożyła delikatny pocałunek na policzku męża porośniętym szorstkim, szarym włosem.

Do widzenia — odpowiedział. — Przyjemnego lotu.

Samochód odjechał i pani Foster została sama.

Reszta dnia była dla niej prawdziwym kosz­marem. Godziny upływały, a ona siedziała na ławce i mniej więcej co trzydzieści minut wsta­wała i pytała urzędnika przy kontuarze, czy sy­tuacja się zmieniła. Za każdym razem otrzymy­wała tę samą odpowiedź — musi nadal czekać, ponieważ mgła może w każdej chwili ustąpić. Do­piero po szóstej wieczorem oznajmiono przez głoś­niki, że lot został definitywnie odłożony do go­dziny jedenastej rano następnego dnia.

Na wiadomość o tym pani Foster nie bardzo wiedziała, co ze sobą zrobić. Następne pół godzi­ny przesiedziała na ławce — zmęczona i oszoło­miona — rozważając, dokąd udać się na noc. Nie miała zamiaru opuścić lotniska. Nie chciała wi­dzieć męża. Ogarniało ją przerażenie na myśl, że tak czy inaczej uda mu się w końcu przeszkodzić jej w wyjeździe do Francji. Najchętniej nie ru­szyłaby się z miejsca — byłoby to najbezpiecz­niejsze. Ale odczuwała zmęczenie, poza tym zda­wała sobie sprawę, że w jej wieku przesiedzieć na ławce całą noc to po prostu śmieszne. W końcu więc poszła do telefonu i zadzwoniła do domu. Telefon odebrał pan Foster, który właśnie wy­bierał się do klubu. Powiedziała mu o swojej sy­tuacji i spytała, czy służba jest jeszcze w domu.

Wszyscy poszli — odpowiedział.

W takim razie, kochanie, wynajmę sobie gdzieś pokój na tę noc. I nie zawracaj sobie gło­wy tym wszystkim.

Ależ to bardzo nierozsądne — powiedział. — Masz do dyspozycji własny, duży dom, cały dla siebie. Korzystaj.

Kochanie, ten dom jest pusty.

Wobec tego zostanę z tobą.

W domu nie ma nic do jedzenia. Nic.

To zjedz coś, zanim przyjedziesz. Miejże ro­zum, kobieto. Z byle powodu robisz zawsze ogrom­ne zamieszanie.

Tak — odparła — przepraszam cię. Zjem tu jakiś sandwicz i przyjadę.

Na dworze mgła przerzedziła się nieco, ale tak­sówka jechała długo i powoli i pani Foster zna­lazła się w domu na Sześćdziesiątej Drugiej Ulicy o dość późnej porze.

Mąż jej wyłonił się ze swego gabinetu, gdy tyl­ko usłyszał, że przyjechała.

No i cóż — spytał od progu — jak tam było w Paryżu?

Odlatujemy o jedenastej rano — powiedziała. — To pewne.

Chcesz powiedzieć, jeśli nie będzie mgły.

Już znika. Zerwał się wiatr.

Wyglądasz na zmęczoną — powiedział. — Nadenerwowałaś się porządnie.

Tak, to był przykry dzień. Chyba zaraz się położę.

Zamówiłem samochód na jutro rano — po­wiedział. — Na godzinę dziewiątą.

Och, dziękuję ci, kochanie. Mam nadzieję, że nie będziesz sobie zadawał trudu i jechał aż tak daleko, żeby mnie odprowadzić?

Nie — odrzekł z pewnym namysłem. — Nie sądzę. Ale nie widzę powodu, żebyś nie mogła podrzucić mnie po drodze do klubu.

Spojrzała na niego i doznała dziwnego wraże­nia: wydał jej się nagle bardzo daleki, jakby stał w ogromnej odległości, za jakąś granicą — tak mały i daleki, że nie potrafiłaby powiedzieć, co ten człowiek robi, co myśli i w ogóle kim jest.

Przecież to zupełnie w inną stronę — po­wiedziała. — Wcale nie po drodze na lotnisko.

Będziesz miała mnóstwo czasu, moja droga. Chyba że nie chcesz podrzucić mnie do klubu.

Ależ nie, nic podobnego...

To dobrze. Wobec tego zobaczymy się rano o dziewiątej.

Poszła do swojej sypialni na drugim piętrze, a była tak wyczerpana po całym dniu, że poło­żywszy się, niemal natychmiast zasnęła.

Następnego dnia pani Foster wstała wcześnie o pół do dziewiątej była już na dole, gotowa do wyjścia.

Wkrótce po dziewiątej zjawił się jej mąż.

Czy zrobiłaś kawę? — spytał.

Nie, kochanie. Pomyślałam, że dadzą ci do­bre śniadanie w klubie. Samochód już jest. Czeka. Jestem zupełnie gotowa.

Stali oboje w hallu — ostatnio zawsze spoty­kali się w hallu — ona w płaszczu i kapeluszu, z torebką w ręku, on w dziwacznie skrojonym, staromodnym żakiecie.

A twój bagaż?

Jest na lotnisku.

Tak, słusznie — powiedział. — No więc, jeśli masz mnie podrzucić do klubu, to sądzę, że naj­wyższy czas ruszać, prawda?

Tak! — krzyknęła. — O tak! Błagam cię!

Wezmę tylko parę cygar. I zaraz wracam. Wsiadaj do samochodu.

Odwróciła się i wyszła, stojący na chodniku kierowca na jej widok otworzył drzwiczki samo­chodu.

Która godzina? — spytała go.

Mniej więcej piętnaście po dziewiątej.

Pan Foster zjawił się pięć minut później. Przy­glądała mu się, gdy schodził ze schodków ganku, i zauważyła, że w bardzo wąskich spodniach jego nogi są tak cienkie jak u kozy. Podobnie jak poprzedniego dnia — przystanął na stopniu, po­ciągnął nosem i spojrzał na niebo. Było wciąż pochmurne, ale poprzez poranną mgiełkę przebi­jało już słońce.

No, może tym razem będziesz miała szczę­ście — powiedział siadając obok niej w samocho­dzie.

Szybko, błagam — powiedziała do szofera. — Proszę nie zajmować się pledem. Sama się okry­ję. Błagam, ruszajmy. Jest późno.

Szofer powrócił na swoje miejsce i motor za­warczał.

Momencik! — rzekł nagle pan Foster. — Niech pan się zatrzyma na chwilę, dobrze?

O co chodzi, kochanie? — Spostrzegła, że przetrząsa kieszenie płaszcza.

Miałem tu gdzieś prezencik dla Ellen — po­wiedział. — Gdzież on się podział, do diaska? Na pewno miałem go w ręku wychodząc z domu.

Nie widziałam, żebyś coś niósł. Jaki prezent?

Pudełeczko zawinięte w biały papier. Zapo­mniałem dać ci go wczoraj. Nie chcę zapomnieć dzisiaj.

Pudełeczko?! — krzyknęła pani Foster. — Nie widziałam żadnego pudełeczka! — Zaczęła gorącz­kowo rozglądać się dokoła.

Pan Foster przetrząsnął dokładnie kieszenie swego płaszcza. Potem rozpiął płaszcz i pomacał wszystkie kieszenie żakietu.

A niech to... Musiałem zostawić w sypialni. To potrwa chwilę.

Och, błagam! — krzyknęła. — Nie ma na to czasu! Zlituj się! Możesz posłać pocztą. Przecież to tylko głupi grzebień! Zawsze dajesz jej grze­bienie.

A cóż złego jest w grzebieniach, jeśli wolno spytać? — powiedział, wściekły na żonę, że tym razem pozwoliła sobie tak dalece się zapomnieć.

Nic, kochanie, zapewniam cię. Nic złego. Tyl­ko że...

Zostań tu! — rozkazał. — Pójdę po to.

Pospiesz się, mój drogi. Och, błagam cię, po­spiesz się!

Siedziała bez ruchu i czekała, czekała, czekała.

Która godzina? — spytała kierowcę. Spojrzał na swój ręczny zegarek i powiedział:

Na moim dochodzi pół do dziesiątej.

Czy zdążymy na lotnisko w ciągu godziny?

Z trudem.

W tym momencie pani Foster dostrzegła w za­głębieniu siedzenia, po tej stronie, gdzie siedział jej mąż, skrawek czegoś białego. Sięgnęła i wy­ciągnęła zawinięte w papier pudełeczko, zauważy­ła jednocześnie, że paczuszka wciśnięta była bar­dzo głęboko, jakby całkiem umyślnie.

Jest! — krzyknęła. — Znalazłam! Boże dro­gi, a on tam będzie tego szukał nie wiadomo jak długo. Chauffeur, proszę pobiec szybko i zawołać go, dobrze?

Kierowca — mężczyzna o wąskich, buntowni­czych ustach Irlandczyka — nie przejął się sytu­acją, ale wylazł z wozu i wszedł po stopniach frontowego ganku. Znalazłszy się tam, zawrócił.

Drzwi są zamknięte na klucz — oznajmił. — Ma pani klucz?

Tak, proszę poczekać.

Gorączkowo szukała klucza w torebce, z twarzą skurczoną z niepokoju, z wargami wysuniętymi do przodu jak dziób.

Jest! Ale nie, pójdę sama, będzie szybciej. Wiem, gdzie go znaleźć.

Wyskoczyła z samochodu i wbiegła po stopniach z kluczem w dłoni. Wsunęła klucz do zamka i na­gle coś ją zatrzymało. Uniosła wysoko głowę i znie­ruchomiała: tak się spieszyła, żeby przekręcić klucz i wejść do domu, a tu nieoczekiwanie całe jej ciało jakby zamarło. Czekała w tej pozie pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć sekund — z głową zadartą, z ciałem zesztywniałym zdawała się nasłuchiwać powtórzenia jakiegoś dźwięku, który przed chwilą dotarł do niej spoza drzwi.

Tak, widać było wyraźnie, że zajęta jest słu­chaniem. Miała postawę osoby nasłuchują­cej. Wydawało się nawet, że coraz bliżej i bli­żej przysuwa się do drzwi. W końcu przylgnęła do nich jednym uchem i jeszcze przez kilka se­kund tkwiła w takiej pozycji — z głową zadartą, uchem przy drzwiach, ręką na kluczu; gotowa by­ła wejść do domu, ale nie wchodziła, zamiast tego usiłowała — tak to wyglądało — upewnić się co do tych słabych odgłosów dobiegających z głębi domu i dociec ich przyczyny.

Potem nagle — jednym skokiem — powróciła do życia. Wyciągnęła klucz z zamka i zbiegła ze stopni.

Jest za późno! — krzyknęła do szofera. — Nie mogę na niego czekać, naprawdę nie mogę. Ucieknie mi samolot. Szybko! Szybko! Na lotnisko!

Gdyby kierowca przyjrzał się jej dokładnie, to zauważyłby, że twarz jej pobladła do białości i zu­pełnie się zmieniła. Z jej rysów zniknął wyraz raczej bezmyślnej uległości, a pojawiła jakaś twar­dość: drobne, zwiotczałe usta zacisnęły się, oczy zajaśniały blaskiem, a głos, gdy się odezwała, miał w sobie wyraźną nutę zdecydowania.

Ruszamy!

Czy pani małżonek nie wyjeżdża razem z pa­nią?

Oczywiście, że nie! Miałam go tylko podrzucić do klubu. Ale to nieważne. On to zrozumie. Weźmie taksówkę. Niech pan tak nie siedzi i nie gada! Jedźmy! Muszę zdążyć na samolot do Paryża.

Kierowca z siedzącą z tyłu panią Foster pędził na nic nie zważając. Zdążyła na swój samolot, miała nawet jeszcze kilka minut w zapasie. Wkrót­ce była wysoko nad Atlantykiem i wygodnie roz­parta w fotelu, słuchając szumu maszyny, leciała wreszcie do Paryża. Nowy nastrój jej nie opusz­czał: poczucie własnej siły i czegoś przedziwnie cudownego.

Brakowało jej jakby tchu, ale to raczej ze zdu­mienia tym, co zrobiła, niż z jakiegokolwiek in­nego powodu, i w miarę jak samolot oddalał się od Nowego Jorku i Sześćdziesiątej Drugiej Ulicy, ogarniało ją uczucie coraz głębszego spokoju. Za­nim dolecieli do Paryża, czuła się silna i opano­wana ponad wszelkie spodziewanie.

Powitała swoje wnuki, które okazały się jesz­cze piękniejsze niż na fotografiach. Piękne anioł­ki — orzekła w duchu. I co dzień zabierała je na spacer, karmiła ciastkami, kupowała prezenty i opowiadała urocze bajeczki.

Raz w tygodniu, we wtorki, pisała do męża miły, rozgadany liścik, w którym przekazywała mu wiadomości i plotki i który zawsze kończyła słowami: „Pamiętaj o regularnych posiłkach, cho­ciaż obawiam się, że kiedy nie ma mnie przy to­bie, na pewno się zaniedbujesz”.

Minęło sześć tygodni i wszyscy byli smutni, że musi wracać do Ameryki, do męża. Wszyscy, z wyjątkiem jej samej. Nie przeżywała rozsta­nia — o dziwo! — aż tak bardzo, jak można było się spodziewać, i kiedy całowała wszystkich na pożegnanie, jej słowa i sposób bycia wskazy­wały na to, że przewiduje możliwość powrotu w niedalekiej przyszłości.

Jednakże była przykładną żoną i dlatego wra­cała w terminie. Dokładnie w sześć tygodni po przyjeździe do Paryża wysłała mężowi telegram i wsiadła do samolotu.

Na lotnisku Idlewild pani Foster z pewnym zaciekawieniem stwierdziła, że nie czeka na nią żaden samochód. Być może nawet ją to trochę rozbawiło. Ale zachowała zupełny spokój ducha i całkowity umiar, kiedy dawała napiwek baga­żowemu, który załadował jej bagaż do taksówki.

W Nowym Jorku było zimniej niż w Paryżu, w rynsztokach leżały grudki brudnego śniegu. Taksówka zajechała przed dom na Wschodniej Sześćdziesiątej Drugiej i pani Foster poprosiła kierowcę, aby wniósł dwie duże walizy na ganek. Potem zapłaciła i zadzwoniła. Czekała, lecz nikt nie otwierał drzwi. Aby się upewnić, zadzwoniła raz jeszcze i usłyszała, że ostry dźwięk dzwonka zabrzmiał daleko w spiżarni, na tyłach domu. Mi­mo to nikt się nie zjawił.

Wobec tego otworzyła drzwi własnym kluczem.

Pierwszą rzeczą, jaką ujrzała, był wielki stos listów na podłodze, tam gdzie spadały po wsu­nięciu ich do skrzynki. Wnętrze domu było ciemne i zimne. Zegar szafkowy wciąż stał owinięty po­krowcem. Pomimo zimna w domu było duszno, a w powietrzu wisiał jakiś nieuchwytny, dziwny zapach, którego nigdy tu nie czuła.

Szybko przeszła przez hali i skręciwszy w lewo, zniknęła na chwilę za występem ściany. Było w jej działaniu coś rozmyślnego i celowego. Pani Foster miała minę kobiety, która postanowiła zba­dać przyczynę jakiejś pogłoski albo potwierdzić podejrzenie. Kiedy po kilku sekundach wróciła, twarz jej jaśniała zadowoleniem.

Przystanęła na środku hallu, jakby się zastana­wiała, co robić. Potem zawróciła i weszła do ga­binetu męża. Znalazła na jego biurku książkę z adresami i po krótkim szukaniu podniosła słu­chawkę telefonu i nakręciła numer.

Halo! Proszę posłuchać — powiedziała. — Mówi numer dziewiąty na Wschodniej Sześćdzie­siątej Drugiej... Tak, zgadza się. Czy możecie tu zaraz kogoś przysłać? Jak najprędzej!... Tak, zdaje mi się, że utknęła między drugim a trzecim pię­trem, tak można wnosić z tabliczki na dole... Zaraz? Teraz? O, to bardzo uprzejme z waszej stro­ny. Widzi pan, moje nogi nie bardzo się już na­dają do wchodzenia na wyższe piętra. Bardzo wam dziękuję. Do widzenia.

Odłożyła słuchawkę i siedząc przy biurku swe­go męża czekała cierpliwie na człowieka, który wkrótce przyjedzie zreperować windę.











JAGNIĘ NA RZEŹ


Pokój był ciepły i czysty, okna zasłonięte, paliły się obydwie lampy — na jej sto­liczku i na drugim, po przeciwnej stro­nie kominka, obok pustego fotela. Z tyłu stały na kredensie dwie wysokie szklan­ki, woda sodowa, whisky, kostki świeże­go lodu w termosie o kształcie wiaderka. Mary Maloney czekała na powrót męża z pracy. Od czasu do czasu rzucała spojrzenie na zegar, lecz bez cienia niepokoju; po prostu, żeby cieszyć się myślą, że każda minuta przybliża chwilę jego powrotu. Otaczała ją atmosfera radosnej pogody, wyrażająca się we wszystkim, co robiła. Pochy­liła głowę nad robótką ruchem pełnym niezwy­kłego spokoju. Była już w szóstym miesiącu cią­ży i skórę miała cudownie przezroczystą, usta jakby lekko nabrzmiałe, a oczy, w których za­gościł wyraz jakiejś nowej łagodności, zdawały się większe i ciemniejsze.

Kiedy zegar wskazał za dziesięć piątą, zaczęła nasłuchiwać z uwagą i w chwilę później, punktu­alnie jak zawsze, usłyszała opony samochodu na żwirze, trzaśniecie drzwiczek, kroki pod oknem, zgrzyt klucza w zamku. Odłożyła na bok robótkę wstała i podeszła do drzwi, żeby pocałunkiem powitać męża na progu.

Jak się masz, kochanie?

Jak się masz? — odpowiedział.

Wzięła jego płaszcz i powiesiła w szafie. Potem przeszła przez pokój i przygotowała drinki, moc­niejszy dla niego, słabszy dla siebie. I znowu usia­dła w swoim fotelu z robótką w ręku, w drugim usadowił się jej mąż, wysoką szklankę trzymał oburącz i potrząsał nią delikatnie, dzwoniąc kost­kami lodu o szkło.

Był to dla niej zawsze moment błogości. Wie­działa, że nie lubi rozmawiać, zanim nie skończy pierwszego drinka, ona zaś zadowalała się siedze­niem w milczeniu i cieszyła jego towarzystwem po tylu długich godzinach spędzonych samotnie w domu. Rozkoszowała się obecnością tego męż­czyzny jak na plaży żarem słońca, rozkoszowała się urokiem jego męskości, który tak mocno na nią działał, gdy byli we dwoje. Kochała jego sposób siedzenia w fotelu — tak swobodny, niedbały — jego pojawianie się w drzwiach, przemierzanie pokoju długimi krokami. Kochała napięte, trochę zagubione spojrzenie jego oczu, gdy spoczywało na niej, i zabawny grymas ust, kochała go też wtedy, gdy siedział cicho, zamknięty w sobie, i nic nie mówił o swoim zmęczeniu, tylko czekał, aż częściowo ustąpi pod wpływem alkoholu.

Zmęczony jesteś, kochanie?

Tak — odparł. — Jestem zmęczony. — Mó­wiąc to zrobił coś, czego nigdy nie robił. Uniósł szklankę i jednym haustem wychylił ją do dna, chociaż była napełniona prawie do połowy, co naj­mniej do połowy. Nie patrząc wiedziała, co zrobił, bo słyszała, jak kostki lodu opadły na dno pustej szklanki, kiedy opuścił ramię. Odczekał chwilę, rozparty wygodnie w fotelu, potem wstał i po­zwoli podszedł do kredensu nalać sobie drugą szklankę.

Poczekaj, ja to zrobię! — krzyknęła zrywa­jąc się z miejsca.

Usiądź — powiedział.

Kiedy wrócił, spostrzegła, że nowa porcja whi­sky ma kolor ciemnego bursztynu — tak mało w niej było wody.

Kochanie, przynieść ci pantofle?

Nie.

Przyglądała mu się, gdy zaczął sączyć ciemno­ płyn, który ciężko bełtał się w szklance — Niemal jak oliwa — taki był mocny.

Uważam, że to wstyd — powiedziała — żeby policjant twojej rangi musiał przez cały dzień schodzić pieszo.

Nic nie odpowiedział, więc pochyliła znowu gło­wę nad robótką, ale za każdym razem, kiedy pod­nosił szklankę do ust, słyszała grzechotanie kostek lodu.

Kochanie — powiedziała — może chcesz, że­bym ci przyniosła kawałek sera? Nie przygoto­wałam kolacji, bo dzisiaj czwartek.

Nie.

Jeżeli jesteś tak zmęczony, to może zjemy w domu? — ciągnęła dalej. — Jeszcze nie jest za późno. Mam w lodówce mięso i różne rzeczy, mógłbyś zjeść nie ruszając się nawet z fotela.

Oczy jej spoczęły na nim czekając na odpo­wiedź, na uśmiech, na skinienie głową.

W każdym razie — dodała — przyniosę teraz ser i krakersy.

Nie chcę.

Poruszyła się niespokojnie, nie spuszczając swo­ich dużych oczu z jego twarzy.

Przecież musisz zjeść kolację. Mogę ją bez trudu przygotować w domu. Zrobię to z przyjem­nością. Może baranie kotlety? Albo wieprzowina? Co chcesz? Mam wszystko w lodówce.

Daj spokój.

Ależ kochanie, musisz coś zjeść! Mimo wszystko przygotuję, a potem zjesz albo nie, jak zechcesz.

Wstała i odłożyła robótkę na stoliczek obok lampy.

Usiądź — powiedział. — Usiądź na chwilę. Dopiero wtedy zaczęła się bać.

Powoli osunęła się na fotel, nie odrywając od niego ani na chwilę spojrzenia swoich dużych, zdumionych oczu. Wychylił drugą porcję do koń­ca i ze zmarszczoną brwią wpatrywał się w pu­ste szkło.

Słuchaj no — zaczął — muszę ci coś powie­dzieć.

Co takiego, kochanie? O co chodzi?

Znieruchomiał, pochyliwszy głowę tak, że świa­tło lampy stojącej na stoliczku padało na górną część jego twarzy, a broda i usta pozostawały w cieniu. Spostrzegła, że drga mu powieka w ką­ciku lewego oka.

Obawiam się, że to cię trochę zaskoczy — powiedział. — Dużo o tym myślałem i zdecydo­wałem, że jedyna rzecz, jaką mogę zrobić, to po­wiedzieć ci teraz, zaraz. Mam nadzieję, że nie potępisz mnie zbyt mocno.

I powiedział jej. Nie trwało to długo, najwyżej cztery albo pięć minut, a ona słuchała siedząc bez ruchu, nie spuszczając z niego oczu, oszoło­miona i przerażona, bo z każdym słowem coraz bardziej i bardziej się od niej oddalał.

A więc teraz już wiesz — dodał. — Zdaję sobie sprawę, że nie jest to najlepszy czas, żeby ci mówić takie rzeczy, ale nie mam innego wyjścia. Oczywiście zapewnię ci pieniądze i opiekę. Tylko nie rób żadnych historii. Mam nadzieję, że nie będziesz. Mogłoby mi to zaszkodzić w pracy.

W pierwszym odruchu nie chciała uwierzyć, chciała wszystko odrzucić. Wydało jej się, że on nic nie powiedział, że sama to sobie wymyśliła. Być może gdyby zajęła się swoimi sprawami i uda­wała, że nie słucha tego, co mówi, to później, gdy nastąpiłoby coś w rodzaju przebudzenia, stwier­dziłaby, że nic się nie stało.

Przygotuję kolację — wyszeptała z trudem i tym razem jej nie zatrzymał.

Idąc przez pokój nie czuła, że dotyka stopami podłogi. W ogóle niczego nie czuła — z wyjąt­kiem lekkich mdłości; zbierało się jej na wymio­ty. Wszystko teraz robiła automatycznie — zeszła po schodach do piwnicy, zapaliła światło, otwo­rzyła zamrażalnik i wyciągnęła kawałek leżący z brzegu, zawinięty w papier — odwinęła go, że­by zobaczyć, co to takiego.

Była to łopatka jagnięcia.

Doskonale, będą więc na kolację mieli jagnię. Niosła je na górę, trzymając oburącz cienki ko­niec kości, a gdy przechodziła przez pokój i zo­baczyła go stojącego przy oknie, zatrzymała się. Był odwrócony do niej plecami.

Na miłość boską — powiedział słysząc jej kroki. — Nie rób dla mnie kolacji. Wychodzę.

Wtedy Mary Maloney podeszła bliżej, bez chwili wahania zamachnęła się szeroko tym kawałem zamarzniętego mięsa i z całej siły uderzyła męża w tył głowy.

Równie dobrze mogłaby uderzyć żelaznym ło­mem.

Cofnęła się o krok i czekała — śmieszne, do­prawdy! — co najmniej przez cztery albo pięć sekund stał w miejscu lekko się chwiejąc. Potem upadł na dywan.

Gwałtowność tego upadku, odgłos przewróco­nego stoliczka pomogły jej wyjść z szoku. Ustę­pował powoli, powodując uczucie zimna i za­skoczenia; stała przez chwilę i mrugając oczami patrzała na ciało, a w obydwu rękach wciąż ści­skała ten śmieszny kawał mięsa.

No i dobrze — powiedziała do siebie — zabi­łam go.

Zdumiewające, jak w jednej chwili jej umysł stał się jasny. Myśli płynęły bardzo szybko, jedna po drugiej. Jako żona detektywa, wiedziała do­brze, jaka ją czeka kara. Doskonale. Było jej wszystko jedno. Kara byłaby nawet ulgą. Ale co z dzieckiem? Czy zabijają oboje — matkę i dziec­ko? Czy też czekają do dziesiątego miesiąca? Jak to jest? Mary Maloney nie wiedziała. I z całą pewnością nie chciała ryzykować.

Zaniosła mięso do kuchni, wsadziła je do rondla, włączyła piecyk i wstawiła do niego rondel. Po­tem umyła ręce i pobiegła na górę do sypialni. Usiadła przed lustrem, otarła twarz, dotknęła ust i policzków. Spróbowała się uśmiechnąć. Uśmiech wypadł jakoś dziwnie. Spróbowała jeszcze raz.

Dzień dobry, Sam — powiedziała pogodnie, głośno.

Głos jej też zabrzmiał trochę dziwnie.

Potrzebuję kartofli. Tak. I może puszkę groszku.

Teraz było trochę lepiej. I uśmiech, i głos wy­padły dużo lepiej. Powtórzyła próbę parę razy.

Potem zbiegła na dół, włożyła płaszcz, wyszła tylnymi drzwiami do ogrodu i na ulicę.

Nie było jeszcze szóstej i w sklepie spożywczym paliło się światło.

Dzień dobry, Sam — uśmiechnęła się pro­miennie do mężczyzny stojącego za kontuarem,

Witam panią, pani Maloney. Co słychać?

Potrzebuję kartofli, Sam, tak... i może puszkę groszku.

Mężczyzna odwrócił się i wziął z półki puszkę groszku.

Patryk jest zmęczony i nie chce jeść kolacji w mieście — powiedziała. — Nigdy we czwartki nie jadamy w domu, wie pan, a dziś zaskoczył mnie i nie mam w domu żadnych jarzyn.

A co z mięsem?

Nie, dziękuję, mięso mam. Wyciągnęłam z za­mrażarki bardzo ładną jagnięcą łopatkę.

O!

Nie lubię piec mięsa zamrożonego, ale tym razem muszę zaryzykować! Czy sądzi pan, że bę­dzie dobre po upieczeniu?

Osobiście — odpowiedział Sam — uważam, że to bez różnicy. Czy dać pani tych amerykań­skich patatów?

O tak, świetny pomysł. Dwie sztuki.

Coś jeszcze? — Sam pochylił głowę na bok i spojrzał na nią życzliwie. — A co z deserem? Co mu pani poda na deser?

Bo ja wiem? Co by pan zaproponował? Mężczyzna rozejrzał się po sklepie.

Może duży kawałek bardzo dobrego sernika? Wiem, że lubi sernik.

Wspaniale — powiedziała. — Przepada za ser­nikiem.

Kiedy wszystko było już zapakowane i opłaco­ne, przystroiła twarz w najpiękniejszy uśmiech i powiedziała:

Dziękuję panu. Dobranoc.

Dobranoc pani. Dziękuję uprzejmie.

A teraz — powiedziała do siebie, spiesząc z po­wrotem do domu — Mary Maloney po prostu wraca do domu, do swego męża, który czeka na kolację; musi się postarać, żeby wszystko było smaczne, jak najsmaczniejsze, ponieważ biedaczek jest zmęczony; a jeżeli wszedłszy do domu zasta­nie tam przypadkiem coś niezwykłego, tragiczne­go czy strasznego, wtedy oczywiście dozna szoku i oszaleje z rozpaczy albo przerażenia. Uwaga: wcale czegoś takiego się nie spodziewa. Po prostu wraca do domu z kartoflami i groszkiem. Pani Maloney, żona Patryka Maloneya, wraca do domu we czwartek wieczorem ze sklepu, w któ­rym kupiła jarzyny dla męża na kolację.

Tak to trzeba zrobić — powiedziała do siebie. — W sposób prosty i naturalny. Jeśli wszystko zrobi naturalnie, nie będzie potrzebowała udawać.

Wobec tego weszła z ogrodu do kuchni uśmiech­nięta, nucąc pod nosem

Patryku! — zawołała. — Jak się masz, ko­chanie?

Położyła na stole paczkę i weszła do pokoju; gdy ujrzała go leżącego na podłodze z podkurczo­nymi nogami i jednym ramieniem przyciśniętym do podłogi, naprawdę doznała wstrząsu. Wezbrała w niej cała jej dawna miłość i tęsknota, pod­biegła, uklękła przy nim i zaczęła płakać, i roz­paczać. To było łatwe. Niepotrzebne tu było żadne udawanie.

W parę minut później wstała i podeszła do te­lefonu. Znała na pamięć numer komisariatu. Gdy podniesiono tam słuchawkę, krzyknęła:

Szybko! Proszę szybko! Patryk nie żyje!

Kto mówi?

Mówi żona Patryka Maloneya.

Jak to? Patryk Maloney nie żyje?

Tak mi się zdaje — łkała głośno. — Leży na podłodze i sądzę, że nie żyje.

Zaraz tam będziemy — odpowiedziano jej krótko.

Wóz przyjechał bezzwłocznie i gdy otworzyła drzwi frontowe, weszło dwóch policjantów. Znała obydwu — znała niemal wszystkich w tej dziel­nicy — padła więc w ramiona Jacka Noonana, zanosząc się histerycznym płaczem. Delikatnie po­sadził ją w fotelu i podszedł do drugiego poli­cjanta, O’Malleya, który klęczał obok ciała.

Czy on nie żyje?! — krzyknęła.

Obawiam się, że tak. Jak to się stało? Opowiedziała im pokrótce, jak to wyszła do sklepu i po powrocie znalazła męża na podłodze. W czasie gdy mówiła, płakała i mówiła, Noonan odkrył na głowie zmarłego grudkę skrzepłej krwi. Wskazał ją O’Malleyowi, który natychmiast wstał i podbiegł do telefonu.

Wkrótce zaczęli zjawiać się inni ludzie. Naj­pierw lekarz, potem dwaj detektywi, z których jednego znała z nazwiska. Później zjawił się poli­cyjny fotograf, aby zrobić zdjęcia, i specjalista od odcisków palców. Dużo było szeptów nad nie­boszczykiem i gadania półgłosem, a detektywi za­dawali jej mnóstwo pytań. Lecz wszyscy trakto­wali ją uprzejmie. Znów opowiedziała swoją hi­storyjkę, tym razem od samego początku: kiedy Patryk wrócił do domu, ona zajęta była robótką, a on tak zmęczony, tak dalece zmęczony, że nie chciał nigdzie iść na kolację. Opowiedziała, jak wsadziła mięso do pieca — jest tam właśnie, pie­cze się — i jak wyszła do sklepu po jarzyny, a wróciwszy zastała go leżącego na podłodze.

Do którego sklepu? — spytał jeden z detek­tywów.

Powiedziała mu, na co detektyw odwrócił się, szepnął coś do drugiego detektywa i ten natych­miast wyszedł.

Powrócił po piętnastu minutach z całą stroną notatek i znowu zaczęły się szepty, z których — poprzez własny płacz — wyłowiła pojedyncze zwroty: „...zachowanie zupełnie normalne... weso­ła, pogodna... chciała zrobić smaczną kolację... gro­szek... sernik... niemożliwe, żeby to ona...”

Po pewnym czasie fotograf i lekarz odeszli; we­szło dwóch innych ludzi z noszami i zabrali zwło­ki. Potem wyszedł specjalista od odcisków pal­ców. Pozostali dwaj detektywi i dwaj policjanci. Byli dla niej niezwykle mili, a Jack Noonan spytał, czy nie wolałaby pojechać na przykład do swojej siostry albo do jego żony, która zajmie się nią, przenocuje

Nie — powiedziała — Czuje, ze nie mogłaby się uszyć z miejsca Czy pozwolą jej pozostać tu do czasu, kiedy się poczuje lepiej? Nie czuła się najlepiej, naprawdę

Wobec tego może by się położyła?— spytał Jack Noonan

Nie — powiedziała — woli pozostać tutaj, w tym hotelu. Może trochę później, jak poczuje się lepiej, to wstanie.

Wobec tego pozostawili ją w fotelu, a sami zajęli się przeszukiwaniem domu. Od czasu do czasu detektywi zadawali jej jakieś pytanie. Czasem Jack Joonan zagadywał do niej bardzo delikatnie, gdy przechodził w pobliżu jej mąż — wyjaśnił — dostał cios w tył głowy jakimś ciężkim i tępym narzędziem, prawie na pewno dużym kawałkiem metalu, i w ten sposób został zabity. Szukali tej broni. Morderca mógł ją zabrać ze sobą, ale możliwe jest, ze porzucił gdzieś albo ukrył na terenie domu.

Wiadoma sprawa — powiedział — Znajdzie się narzędzie zbrodni, to mordercę ma się w ręku. Później jeden z detektywów podszedł i usiadł przy niej. Czy me widziała przypadkiem — zapytał — czegoś takiego, co mogłoby posłużyć za narzędzie? Czy zechciałaby się rozejrzeć? Może czegoś brakuje, na przykład łomu albo ciężkiego metalowego wazonu?

Nie mieli nigdy takiego wazonu — powiedziała. A może duży łom?

Nie sądzi, żeby w domu było cos takiego. Ale może w garażu.

Poszukiwania trwały. Wiedziała, ze w ogrodzie są policjanci. Słyszała ich kroki na żwirze, przez szparę w zasłonie widziała raz po raz światło latarki Robiło się późno, zegar stojący na kominku wskazywał już dziewiątą. Czterej mężczyźni przeszukujący pokoje robili wrażenie odrobinę zniecierpliwionych.

Jack — powiedziała do sierżanta Noonana, gdy przechodził obok jej fotela — Czy zechciał­byś mi dać cos do picia?

Oczywiście, ze dam ci cos do picia Może whisky?

Tak, proszę. Ale tylko trochę. To mi dobrze zrobi.

Nalał whisky do szklanki i podał jej

A może i ty byś się napił? — zapytała — Musisz być strasznie zmęczony. Proszę cię, napij się. Taki jesteś dla mnie dobry.

Właściwie to nam nie wolno, ale może rzeczywiście naleję sobie kropelkę dla podtrzy­mania sił.

Jeden po drugim zeszli się wszyscy i dali się namówić na odrobinę whisky. Stali dokoła niej, niezgrabnie trzymając szklanki, zakłopotani jej obecnością, próbowali powiedzieć jej cos pociesza­jącego Sierżant Noonan zawędrował do kuchni, wrócił stamtąd szybko i powiedział:

Czy wiesz, ze w piecyku cos się piecze?

O mój Boże! — krzyknęła — Rzeczywiście!

Wyłączę piecyk, dobrze?

Zrobisz to, Jack? Dziękuję ci bardzo. Kiedy sierżant po raz drugi wrócił do pokoju, spojrzała na niego swoimi dużymi, ciemnymi ocza­mi pełnymi łez

Jack Noonan.

Tak?

Czy możesz wyświadczyć mi małą przysługę? Ty i wszyscy panowie?

Postaramy się.

A więc drodzy przyjaciele kochanego Patryka, którzy staracie się pomoc mi w złapaniu jego mordercy! Musicie być bardzo głodni, bo dawno minęła pora kolacji, i wiem, że Patryk, niech Bóg świeci nad jego duszą, nigdy by mi nie wybaczył, gdybym pozwoliła przebywać wam w je­go domu i uchybiła obowiązkom gościnności. Może byście zjedli ten kawałek jagnięcia, który jest w piecu? Na pewno już się upiekł.

Wykluczone — powiedział sierżant Noonan.

Proszę — nasuwała. — Proszę to zjeść. Ja nie jestem w stanie tknąć niczego z tego domu, gdzie on był. Ale z wami jest inaczej Wyświadczycie mi przysługę, jeśli to zjecie. A potem mo­żecie wrócić do swoich zajęć.

Było dużo wahania wśród czterech policjantów, lecz głód im wyraźnie dokuczał i dali się w końcu namówić; poszli do kuchni i sami się obsłużyli. Kobieta pozostała na swoim miejscu, przysłuchu­jąc się przez otwarte drzwi; słyszała, jak roz­mawiają ze sobą niewyraźnie, stłumionymi gło­sami, bo usta mieli pełne mięsa.

Chcesz jeszcze, Charlie?

Nie. Lepiej zostawmy trochę.

Ależ ona chce, żebyśmy zjedli wszystko. Tak powiedziała. Powiedziała, że wyświadczymy jej przysługę.

Jak tak, to dobrze. Daj mi jeszcze trochę.

Nielicha to musiała być pałka, którą ten fa­cet załatwił naszego biednego Patryka, niech mnie wszyscy... — powiedział jeden z nich. — Doktor mówi, że nieboszczyk czaszkę miał zmiażdżoną jak młotem kowalskim.

Dlatego też łatwo będzie go znaleźć.

Powiedziałem dokładnie to samo.

Żeby nie wiem kto to zrobił, nie będzie prze­cież nosił takiej rzeczy przy sobie, kiedy mu już nie jest potrzebna.

Jeden z policjantów czknął głośno.

Osobiście uważam, że na pewno jest gdzieś w domu

Może nawet pod naszym nosem, nie uwa­żasz, Jack?

W drugim pokoju Mary Maloney zaczęła ci­chutko chichotać.











WŁAŚCICIELKA PENSJONATU


Billy Weaver wyjechał z Londynu popołudniowym pociągiem osobowym, z przesiadką w Swindon, i przybył do Bath około dziewiątej wieczorem. Księżyc wschodził na bezchmurnym, gwiaździstym niebie nad domami na­przeciw dworca. Powietrze było przeraźliwie zim­ne, wiatr czuło się na policzkach jak dotknięcie lodu.

Przepraszam pana — powiedział Billy — czy jest tu blisko jakiś tani hotel?

— „Pod Smoczym Dzwonem”— odpowiedział bagażowy i wskazał mu drogę. — Może mają wolne miejsca. Niech pan spróbuje. Niecałe ćwierć mili po drugiej stronie ulicy.

Billy podziękował, wziął walizkę i ruszył do ho­telu. Nigdy nie był w Bath i nie znał tu nikogo. Pan Greenslade z dyrekcji zapewnił go, że to wspaniałe miasto. „Niech pan załatwi sobie jakiś pokój i natychmiast skontaktuje się z kierowni­kiem naszej filii w Bath”.

Billy miał siedemnaście lat. Czuł się świetnie w nowiutkim ubraniu: granatowy płaszcz, brązo­wy sportowy kapelusz i w tym samym kolorze garnitur — wszystko nowe. Szedł krokiem ener­gicznym. Ostatnio wszystko starał się robić ener­gicznie. Doszedł do wniosku, że właśnie energia jest cechą ludzi, którym się powodzi w intere­sach. Panowie z dyrekcji są zawsze na chodzie. Niesamowite!

Ulica, którą szedł, była szeroka i nie miała żad­nych sklepów, tylko wysokie kamienice po obu stronach, wszystkie jednakowe. Ganki z kolumna­mi i po cztery, pięć stopni wiodących do drzwi frontowych. Dawno temu musiały to być wytworne rezydencje, lecz teraz farba odpryskiwała z drewnianych ram okien i drzwi, a ładne białe fasady były popękane i poplamione wskutek za­niedbania, co widać było nawet w ciemnościach.

Nagle uwagę jego zwróciło drukowane ogłosze­nie, oparte o jedną z górnych szybek parterowego okna, oświetlonego pobliską latarnią: POKÓJ ZE ŚNIADANIEM. Pod ogłoszeniem stał wa­zon z pięknymi długimi baziami.

Przystanął. Potem podszedł bliżej. W oknie wi­siały aksamitne zielone zasłony. Na ich tle bazie wyglądały przepięknie. Podszedł do okna i zajrzał do środka. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, był jasno płonący ogień na kominku. Przed nim na dywanie, zwinięty w kłębek, spał śliczny, mały jamnik z nosem wtulonym w brzuch. Pokój tonął w półmroku, ale — na ile mógł dojrzeć — był chyba przyjemnie umeblowany; dostrzegł tam pia­nino, dużą kanapę, kilka miękkich foteli i w kącie pokoju dużą papugę w klatce. Zwierzęta to dobry znak — powiedział do siebie Billy i po chwili na­mysłu doszedł do wniosku, że jest to przyzwoity dom, w którym mógłby się zatrzymać. Z pewnością będzie tu wygodniej niż w hotelu.

Z drugiej jednak strony, w hotelu byłoby cie­kawiej niż w pensjonacie. Wieczorami piwo, gra w strzałki, rozmowy, no i chyba dużo taniej. No­cował kilka razy w hotelach i był zadowolony. Pensjonatów nie znał i szczerze mówiąc, trochę się ich obawiał. Już samo słowo „pensjonat” przywo­dziło na myśl wodnistą kapustę, natarczywe panie domu i mocny zapach śledzi w salonie.

Wahał się na zimnie dwie lub trzy minuty, wreszcie postanowił najpierw pójść i rzucić okiem na „Smoczy Dzwon”. Zawrócił. I wtedy stało się coś dziwnego. Miał właśnie odejść, kiedy to krótkie ogłoszenie w przedziwny sposób przygwoździło go do miejsca. POKÓJ ZE ŚNIADANIEM. POKÓJ ZE ŚNIADANIEM. POKÓJ ZE ŚNIADANIEM. Każde słowo patrzało na nie­go hipnotycznie, jak olbrzymie czarne oczy, me pozwalając odejść. Zanim zdał sobie sprawę, co robi. skierował się do drzwi frontowych, wszedł po schodkach i sięgnął do dzwonka.

Nacisnął. Usłyszał jego dźwięk w głębi domu i tuż potem — musiało to być natychmiast, nie zdążył nawet cofnąć palca — drzwi otwarły się szeroko. Stała w nich jakaś kobieta.

Kiedy człowiek zadzwoni do drzwi, czeka zwykle przynajmniej pół minuty na otwarcie. Lecz gdy tutaj zadzwonił, ta starsza pani, jak figurka na sprężynce — hop! — już była przed nim. Aż pod­skoczył w miejscu.

Proszę, niech pan wejdzie — powiedziała uprzejmie.

Odsunęła się na bok przytrzymując drzwi i Billy machinalnie zrobił krok naprzód. Czuł wewnętrzny nakaz lub raczej pragnienie, żeby pójść za nią.

Zauważyłem ogłoszenie... — rzekł z wahaniem. — Tak, wiem.

Zastanawiałem się...

Pokój czeka, mój drogi. — Miała okrągłą, rumianą twarz i łagodne, niebieskie oczy.

Szedłem do hotelu — powiedział Billy — ale ogłoszenie w pani oknie zwróciło moją uwagę.

Czemu pan nie wchodzi, mój drogi chłopcze?

Ile kosztuje pokój?

Pięć szylingów i sześć pensów ze śniadaniem. Fantastycznie tanio! Mniej niż połowa tego, co mógł zapłacić.

Jeśli to za drogo — dodała — może będę mogła trochę opuścić. Czy życzy pan sobie jajko na śniadanie? Są teraz drogie. Bez jajka będzie o sześć pensów taniej.

Dobrze. Bardzo chciałbym tu zostać.

Spodziewałam się tego. Proszę, niech pan wejdzie.

Sprawiała bardzo miłe wrażenie, zupełnie jak matka najlepszego kolegi szkolnego, który zaprosił go na święta Bożego Narodzenia — pomyślał Bil­ly, wszedł i zdjął kapelusz.

Proszę go tam powiesić — powiedziała — i podać mi swój płaszcz.

W hallu nie było żadnych kapeluszy, płaszczy, parasoli ani lasek — nie było niczego.

Mamy całe mieszkanie dla siebie — powie­działa prowadząc go na górę i uśmiechnęła się przez ramię. — Widzi pan, rzadko mam przyjem­ność gościć kogoś w moim gniazdku.

Starsza pani jest lekko zbzikowana — pomyślał Billy. — Ale za pięć szylingów i sześć pensów kto by się tym przejmował?

Myślałem, że nie może się pani opędzić od gości — powiedział uprzejmie.

O tak, oczywiście. Tylko cały kłopot w tym, że lubię kaprysić i przebierać, pan mnie rozumie, prawda?

Rozumiem.

Ale jestem zawsze przygotowana. Wszystko jest gotowe w dzień i w nocy na wypadek, gdyby trafił się jakiś odpowiedni młody człowiek. To taka przyjemność, kiedy się zdarzy, że otworzę drzwi i zobaczę kogoś, kto się doskonale nadaje. — W połowie schodów przystanęła z ręką na poręczy, odwróciła się do niego i z uśmiechem na bladych wargach dodała: — Ktoś taki na przykład jak pan. — Spojrzeniem swych niebieskich oczu zmie­rzyła go od stóp do głowy. Na podeście pierwszego piętra powiedziała: — To piętro jest moje. — Weszli na drugie. — A to będzie całe dla pana. Oto pański pokój. Mam nadzieję, że się panu spodoba.

Zapaliła światło przy wejściu i wprowadziła go do małej, lecz uroczej sypialni od frontu.

Poranne słońce świeci prosto w okno, panie Perkins. Tak się pan nazywa, prawda?

Nie — odrzekł. — Weaver.

Weaver. Bardzo ładnie. Włożyłam między prześcieradła butelkę z wodą, żeby je ogrzać. Czy zgadza się pan ze mną, że to bardzo wiele znaczy mieć butelkę z gorącą wodą w świeżo posłanym łóżku?

Dziękuję pani — powiedział Billy. — Dzię­kuję bardzo. — Zauważył, że narzuta jest już zdjęta, a koc starannie odchylony z jednej stro­ny — wszystko przygotowane do spania.

Jakże to miło, że pan się zjawił! — rzekła patrząc na niego z powagą. — A już zaczynałam się martwić.

Nie ma powodu. Niech się pani nie przej­muje moją osobą — odparł Billy wesoło. Poło­żywszy walizkę na krześle, zaraz zaczął ją otwie­rać.

A co z kolacją, mój drogi? Czy pan już coś jadł?

Nie jestem wcale głodny, dziękuję. Myślę, że pójdę zaraz spać, bo jutro muszę wstać wcześnie i iść do biura.

W takim razie zostawiam pana, proszę się rozpakować, ale zanim się pan położy, proszę zejść na parter do salonu i wpisać się do książki meldunkowej. Wszyscy muszą to robić, takie są przepisy i będziemy się ich trzymać na tym etapie, prawda? — Kiwnęła mu dłonią na po­żegnanie i opuściła pokój zamykając za sobą drzwi.

Fakt, że gospodyni ma lekkiego bzika, wcale Billy’emu nie przeszkadzał. Była przecież zupełnie nieszkodliwa — to nie ulegało wątpliwości — a na pewno dobre i szlachetne z niej stworzenie. Praw­dopodobnie straciła na wojnie syna — pomyślał — albo przeżyła coś takiego, co ją na zawsze od­mieniło.

Kilka minut później, po rozpakowaniu walizki i umyciu rąk, zbiegł do salonu. Gospodyni nie było, lecz na kominku płonął ogień i jamnik nadal spał. W pokoju było cudownie ciepło i przytulnie. Szczęściarz ze mnie — pomyślał zacierając ręce. — Udało mi się!

Książkę gości znalazł na pianinie, wyjął pióro i wpisał swoje nazwisko i adres. Były tam tylko dwa nazwiska, które — jak to się zwykle robi w podobnej sytuacji — przeczytał: Christopher Mulholland z Cardiff i Gregory W. Tempie z Bri­stolu. Ciekawe — pomyślał nagle. — Christopher Mulholland.., Coś mi to mówi...

Gdzie, do licha, słyszał to raczej niecodzienne nazwisko? Kolega szkolny? Nie. Może któryś licznych adoratorów siostry? Może przyjaciel ojca? Nie, nie, to nie to. Spojrzał raz jeszcze.


Christopher Mulholland, Cardiff, ulica Katedral­na 231.

Gregory Tempie, Bristol, aleja Jaworowa 22.


Na dobrą sprawę wcale nie był pewien, czy i to drugie nazwisko nie jest znajome.

Gregory Tempie — powiedział głośno, wytę­żając pamięć.

Przemili chłopcy — usłyszał za plecami. Odwrócił się i zobaczył właścicielkę pensjonatu,

która weszła do pokoju z zastawą do herbaty na dużej, srebrnej tacy. Trzymała tacę dość wysoko przed sobą, tak jak się trzyma lejce na rozbryka­nym koniu.

Znam chyba to nazwisko — powiedział.

Tak? To ciekawe.

Jestem prawie pewny, że już je gdzieś spo­tkałem. Dziwne, prawda? Może w gazecie? Może piszą o nich z powodu krykieta albo piłki nożnej, czy coś w tym rodzaju?

O, nie! — odpowiedziała stawiając tacę na niskim stoliku przed kanapą. — Nie są znani. Za to obaj wyjątkowo przystojni, zapewniam pana. Wysocy, młodzi, przystojni, tak jak pan.

Billy raz jeszcze zerknął do księgi i patrząc na daty powiedział:

Czy wie pani, że ostatni wpis jest sprzed dwóch lat?

Naprawdę?

Tak. Christopher Mulholland wpisał się pier­wszy, przeszło trzy lata temu.

Mój Boże! — pokiwała głową z leciutkim westchnieniem. — Coś podobnego... Jak ten czas nam wszystkim ucieka, prawda, panie Wilkins?

Weaver — powiedział Billy. — W-e-a-v-e-r.

Ależ oczywiście! — krzyknęła siadając na ka­napie. — Straszna ze mnie gapa. Bardzo pana przepraszam. Już taka jestem, panie Weaver. Co wpada mi jednym uchem, drugim wypada.

A wie pani, że to niesamowite.

Co?

Te nazwiska... Wydaje mi się, że nie tylko pamiętam każde oddzielnie, ale że w jakiś szcze­gólny sposób są ze sobą związane. Jakby ci dwaj byli znani z tego samego powodu. Wie pani, o co mi chodzi? Jak na przykład Dempsey i Tunney albo Churchill i Roosevelt.

Zabawne — powiedziała. — Ale teraz proszę przyjść i usiąść obok mnie. Zanim pan pójdzie spać, dostanie pan filiżankę smacznej herbaty i ciasteczko imbirowe.

Zadała sobie pani tyle trudu — powiedział Billy. — Stał przy pianinie patrząc, jak ustawia filiżanki i spodeczki. Uwagę jego zwróciły jej małe, ruchliwe, białe ręce i czerwone paznokcie.

Jestem prawie pewien, że widziałem te naz­wiska w gazecie. Za chwilę sobie przypomnę. Na pewno!

Miał to już na końcu języka. Doprawdy, nic tak człowieka nie irytuje, jak podobna sytuacja. Zrezygnować? Nigdy!

Zaraz — powiedział — chwileczkę... Mulholland... Christopher... Mulholland... Czy to nie ten chłopiec z Eton, z tej turystycznej wyprawy przez zachodnie hrabstwa, który potem tak nagle...

Z mlekiem? — spytała. — Z cukrem?

Tak, proszę. I nagle...

Z Eton? Ależ nie, mój drogi, to niemożliwe. Mój pan Mulholland z pewnością nie przyjechał tu z Eton. Studiował w Cambridge. A teraz proszę przyjść tutaj, usiąść obok mnie i ogrzać się przy tym rozkosznym ogniu. No, bardzo proszę. Pańska herbata czeka. — Poklepała dłonią kanapę i cze­kała uśmiechnięta.

Podszedł powoli i usiadł na brzegu kanapy. Po­stawiła przed nim filiżankę.

No, nareszcie. Jak tu miło i przytulnie, praw­da?

Billy powoli pił herbatę. Ona także. Milczeli przez chwilę, lecz chłopiec czuł na sobie jej wzrok. Siedziała bokiem do niego i przyglądała mu się z ukosa. Raz i drugi doleciał go jakiś dziwny zapach, chyba od niej. Całkiem przyjemny i coś przypominający. Marynowane włoskie orzechy? Świeżą skórę? A może szpitalne korytarze?

Pan Mulholland był wielkim amatorem her­baty — odezwała się w końcu. — Nigdy w życiu nie widziałam, żeby ktoś pił tak dużo herbaty jak drogi, kochany pan Mulholland.

Wyjechał chyba niedawno? — zapytał Billy.

Ciągle jeszcze głowił się nad tymi nazwiskami. Teraz już był pewien, że widział je w prasie.

Wyjechał? — powiedziała unosząc brwi. — Ależ mój drogi chłopcze, on wcale nie wyjechał. Jest tutaj. Pan Tempie także. Są obaj razem na trzecim piętrze.

Billy powoli odstawił filiżankę na stolik i spoj­rzał na staruszkę. Uśmiechnęła się, wyciągnęła białą rękę i poklepała go po kolanie jakby dla dodania otuchy.

Ile pan ma lat, mój drogi?

Siedemnaście.

Siedemnaście! — zawołała. — Ależ to wspa­niały wiek. Pan Mulholland też miał siedemnaście. Myślę, że był trochę niższy od pana, tak, na pew­no, i nie miał takich białych zębów. Pan ma przepiękne zęby.

Nie są takie, na jakie wyglądają. Mają mnó­stwo plomb.

Nie zwróciwszy uwagi na jego słowa powie­działa:

Pan Tempie był trochę starszy. Miał dwa­dzieścia osiem lat. Nigdy bym nie zgadła, gdyby mi nie powiedział. Nigdy w życiu. Ciało miał bez skazy.

Nie rozumiem — powiedział Billy.

Skórę jak u niemowlęcia.

Zapadła cisza. Billy pociągnął łyk herbaty i ostrożnie postawił filiżankę na spodeczku. Cze­kał, aż gospodyni się odezwie, ale znów pogrążyła się w milczeniu. Siedział i patrzał w odległy kąt pokoju przygryzając dolną wargę.

Ta papuga... — powiedział wreszcie. — Wie pani, dałem się nabrać, kiedy zobaczyłem ją przez okno. Mógłbym przysiąc, że jest żywa.

Niestety, już nie.

Wygląda jak żywa. Doskonała robota. Kto to zrobił?

Ja.

Pani?

Oczywiście — powiedziała. — A poznał już pan mojego Bazylka? — ruchem głowy wskazała jamnika zwiniętego w kłębek przed kominkiem.

Billy przyjrzał mu się i nagle zdał sobie sprawę, że zwierzę było przez cały czas ciche i nierucho­me, tak samo jak papuga. Wyciągnął rękę i do­tknął psiego grzbietu. Był sztywny i zimny, a kie­dy przeczesał sierść palcami, zobaczył pod nią skórę siną, suchą, choć zachowaną w doskonałym stanie.

Niech ja skonam! To nadzwyczajne! — Od­wrócił się i z głębokim podziwem spojrzał na drobną postać siedzącą na kanapie.

To chyba bardzo trudne?

Ależ nie — odpowiedziała. — Zawsze sama wypycham wszystkich moich ulubieńców po ich śmierci. Napije się pan jeszcze?

Nie, dziękuję. — Herbata miała posmak gorz­kich migdałów, ale nie przejmował się tym.

Wpisał się pan do księgi, prawda?

Tak.

To dobrze. Bo później, kiedy zapomnę naz­wiska, zawsze mogę tu przyjść i sprawdzić. Pra­wie co dzień sprawdzam nazwiska pana Mulhollanda i pana... pana...

Tempie — powiedział Billy. — Gregory Tem­pie. Proszę wybaczyć, że pytam, ale czy miała pani innych gości w ciągu ostatnich dwóch czy trzech lat?

Trzymając filiżankę przechyliła lekko głowę w lewo, spojrzała na niego z ukosa i posłała mu jeden ze swoich subtelnych uśmieszków.

Nie, mój drogi. Pan jest trzeci.











SKOK DO PULI


Rankiem trzeciego dnia morze przycichło. Nawet najwrażliwsi pasażerowie — ci, których nie widziało się od początku po­dróży — wynurzyli się ze swoich kabin na słoneczny pokład, gdzie stewardzi po­kładowi podsunęli im leżaki, okryli pledami nogi i odeszli zostawiając leżące równym rzędem postacie o twarzach zwróconych ku bla­dym, ale nie pozbawionym ciepła promieniom styczniowego słońca.

Przez pierwsze dwa dni morze było wzburzone i ta nagła cisza wraz z poczuciem wygody, które ze sobą przyniosła, stworzyła na całym statku weselszą atmosferę. Gdy nadszedł wieczór, wszyscy zaczęli się czuć swobodnie — mieli już za sobą dwanaście godzin dobrej pogody — i o godzinie ósmej główna jadalnia pełna była ludzi, którzy jedli i pili z zadowolonymi minami doświadczo­nych, pewnych siebie wilków morskich.

Kolacja nie dobiegła jeszcze do połowy, gdy pasażerowie nagle zdali sobie sprawę, że krzesła, na których siedzą, nieznacznie przesunęły się pod nimi i wielkim statkiem znów zaczęło huśtać. Naj­pierw dało się odczuć bardzo nieznaczne, powolne, leniwe kołysanie to w jedną, to w drugą stronę, ale to starczyło, by natychmiast wywołać subtelną zmianę nastroju w całej sali. Kilka osób uniosło głowy sponad talerzy i zawahało się, czekając, niemal nasłuchując następnego przechyłu z ner­wowym uśmiechem i nieuchwytnym wyrazem lęku w oczach. Byli i tacy, co nie drgnęli; inni znów demonstrowali obojętność, otwarcie żartując aa temat jedzenia i pogody, aby dokuczyć tym nie­licznym, którzy zaczynali cierpieć. Nagle kołysanie przybrało na sile i gwałtowności i w pięć czy sześć minut po pierwszym przechyle wielki statek kładł się ciężko na boki, a ludzie z trudem sie­dzieli na krzesłach, poddając się przyciąganiu, jak w samochodzie, który bierze zakręt.

W pewnej chwili huśtanie zrobiło się naprawdę bardzo nieprzyjemne i pan William Botibol, który siedział przy stole płatnika, ujrzał swój talerz z porcją turbota z wody w sosie holenderskim odjeżdżający nagle na środek stołu. W jadalni za­szumiało, wszyscy chwycili swoje talerze i szklan­ki z winem. Pani Renshaw, siedząca po prawej ręce płatnika, wydała lekki okrzyk i ścisnęła ra­mię tego dżentelmena.

Nieźle wieje — powiedział płatnik patrząc na panią Renshaw. — Myślę, że to zapowiada kiepską noc. Naprawdę kiepską — w jego głosie zabrzmiał jakby ton zadowolenia.

Nadbiegł steward i spryskał wodą obrus pomię­dzy talerzami. Podniecenie ucichło. Większość pa­sażerów jadła dalej. Kilku z nich, razem z panią Renshaw, ostrożnie dźwignęło się z krzesła i wy­mijając stoliki, z ledwie skrywanym pośpiechem podążyło do drzwi.

No cóż — powiedział płatnik — zdarza się. Rozejrzał się dokoła, pełen aprobaty dla reszty swojej trzódki: wszyscy siedzieli cicho, z zadowo­lonymi minami, na ich twarzach malowało się uczucie szczególnej dumy, którą czują szczury lą­dowe, gdy się ich uważa za doświadczonych żegla­rzy.

Skończono jeść, stewardzi roznosili kawę. Pan Botibol, który od chwili gdy zaczęło huśtać, sie­dział niezwykle poważny i milczący, nagle wstał i razem ze swoją filiżanką kawy przeniósł się na miejsce opuszczone przez panią Renshaw. Usiadł w jej krześle obok płatnika, nachylił się i zaczął mu szeptać do ucha.

Przepraszam, ale czy mógłbym pana o coś zapytać?

Płatnik, mężczyzna mały, gruby i czerwony, skłonił się ku niemu.

O co chodzi, panie Botibol?

Chciałbym się dowiedzieć pewnej rzeczy. — Twarz miał zatroskaną i płatnik przyjrzał mu się z uwagą. — Chciałbym się dowiedzieć, czy kapitan obliczył już dzienny odcinek, wie pan, dla tej naszej gry. Czy zrobił to, zanim zaczęło wiać?

Płatnik, przygotowany na osobiste zwierzenia, uśmiechnął się, odchylił w krześle, by wypiąć swobodnie swój duży brzuch.

Powiedziałbym, że tak... tak — odparł.

Nie starał się wcale mówić cicho, jednakże od­ruchowo zniżył głos, jak zawsze, gdy się odpo­wiada na pytanie zadane szeptem.

Kiedy to zrobił, jak pan sądzi?

W ciągu popołudnia. Zwykle robi to po po­łudniu.

Mniej więcej o której?

Och, tego nie wiem. Gdzieś koło czwartej, tak mi się zdaje.

A teraz proszę mi jeszcze coś powiedzieć. W jaki sposób podejmuje decyzję? Czy zastanawia się nad tym poważnie?

Płatnik spojrzał na zatroskaną, niespokojną twarz pana Botibola i uśmiechnął się, wiedząc doskonale, do czego ten człowiek zmierza.

Widzi pan, kapitan odbywa małą naradę z nawigatorem, studiują warunki atmosferyczne i wiele innych rzeczy i potem obliczają.

Pan Botibol pokiwał głową, zastanawiając się nad tą odpowiedzią. Wreszcie zapytał:

Czy sądzi pan, że kapitan wiedział o tym, że dziś będziemy mieli złą pogodę?

Tego nie potrafię powiedzieć — odparł płat­nik. Patrzał prosto w małe, czarne oczy swego rozmówcy, w których widział tańczące iskierki podniecenia. — Naprawdę nie potrafię tego panu powiedzieć. Nie wiem.

Jeśli się pogorszy, to warto by stawiać na którąś z niższych liczb. Jak pan sądzi? — szept Był natarczywszy i jeszcze bardziej niespokojny.

Być może — odpowiedział płatnik. — Wątpię, czy stary przewidywał aż taką noc. Po południu morze było dość spokojne.

Pozostali goście przy stole zamilkli i usiłowali podsłuchać płatnika, wpatrzeni w niego z wyra­zem napięcia, jak na torze wyścigowym, kiedy trener mówi o swoich szansach: na wpół otwarte usta, uniesione brwi, wyciągnięte szyje, głowy przekrzywione i rozpaczliwe, na wpół urzeczone spojrzenia ludzi, którzy czekają na słowa wyroczni.

Przypuśćmy, że pan miałby prawo wykupić numer, to jaki by pan wybrał? — szepnął pan Botibol.

Nie wiem jeszcze, jaki jest zakres możli­wości — wyjaśniał cierpliwie płatnik. — Ogłaszają dopiero po kolacji, kiedy rozpocznie się licytacja. A ja naprawdę nie znam się na tym. Jestem tylko płatnikiem, wie pan.

W tym momencie pan Botibol wstał.

Proszę mi wybaczyć — powiedział i odszedł stąpając ostrożnie po kołyszącej się podłodze; la­wirując między stolikami dwukrotnie zmuszony był chwycić się oparcia krzesła, by utrzymać rów­nowagę. — Proszę na pokład spacerowy — powiedział do chłopca w windzie.

Wiatr uderzył mu prosto w twarz, gdy wyszedł na otwarty pokład. Zachwiał się, chwycił poręczy, trzymał ją mocno obiema rękami i tak stojąc spoglądał na ciemniejsze morze, na którym pię­trzyły się wielkie fale i białe konie pędziły pod wiatr, ciągnąc za sobą pióropusze piany.

Paskudnie się zrobiło, prawda, proszę pa­na? — zauważył chłopak w windzie, gdy zjeżdżali na dół.

Pan Botibol zaczesał włosy do tyłu małym czer­wonym grzebieniem.

Czy zmniejszyliśmy szybkość z powodu wia­tru? — spytał.

O tak, proszę pana, oczywiście. Zwolniliśmy poważnie, odkąd to się zaczęło. Trzeba zwolnić w czasie sztormu, inaczej rzucałoby pasażerów po całym statku.

Na dole, w palarni, zbierano się na aukcję. Towarzystwo grzecznie czekało przy stolikach, pano­wie zaróżowieni, gładko wygoleni i nieco sztywni w swoich smokingach, przy boku swoich opano­wanych, wydekoltowanych pań. Pan Botibol zajął miejsce blisko stołu licytatora. Założył nogę na nogę, skrzyżował ramiona i siedział na krześle z dość stanowczą miną człowieka, który podjął ważką decyzję i nie da się zastraszyć.

W puli — myślał — znajdzie się prawdopodob­nie około siedmiu tysięcy dolarów. Dokładnie tyle było przez ostatnie dwa dni, kiedy numery szły za trzysta do czterystu. Ponieważ statek był bry­tyjski, sprzedawano w funtach, ale pan Botibol lubił w myśli posługiwać się rachunkiem dolaro­wym. Siedem tysięcy dolarów to dużo pieniędzy. Mój Boże! Niemało! Ale każe sobie zapłacić w banknotach studolarowych i wyniesie na brzeg w wewnętrznej kieszeni marynarki, ot co! Z tym nie będzie problemu. I — pierwsza rzecz — kupi sobie lincolna, kabriolet. Kupi od razu po zejściu ze statku i pojedzie nim do domu, żeby mieć przyjemność zaskoczenia żony. Wyraz jej twarzy na widok samochodu! To dopiero będzie! Podje­dzie pod sam dom w nowiutkim, bladozielonym lincolnie i — Jak się masz, Ethel, kochanie? — powie do niej jak gdyby nigdy nic. — Przyszło mi do głowy, żeby zrobić ci niespodziankę. Zobaczy­łem ten kabriolecik na wystawie i przypomniałem sobie, że od dawna chciałaś mieć coś takiego. Podoba ci się, złotko? — zapyta. — Lubisz ten kolor? — I będzie obserwował wyraz jej twarzy.

Prowadzący aukcję stał już za swoim fotelem.

Panie i panowie! — krzyknął. — Kapitan przewiduje, że statek jutro po południu zrobi pięćset piętnaście mil. Jak zwykle, bierzemy po­prawkę: po dziesięć numerów w górę i dziesięć w dół od tej liczby, w ten sposób skala mieści się pomiędzy liczbami pięćset pięć i pięćset dwa­dzieścia pięć. Oczywiście dla tych z państwa, któ­rzy sądzą, że faktyczna ilość przebytych mil znaj­dzie się poza tą skalą, dodamy „dolne pole”i „gór­ne pole”, sprzedawane oddzielnie. A teraz, proszę państwa, ciągniemy pierwsze numery z kapelusza... O, proszę... pięćset dwanaście...

W sali zapadło milczenie Milczeli wszyscy bez wyjątku, wszystkie oczy były utkwione w licyta­tora. W powietrzu czuło się napięcie i w miarę jak stawki rosły, rosło również napięcie. To nie była zabawa ani żarty, na tego, kto podnosił stawkę, patrzano z uśmiechem, być może, ale tylko wargi się uśmiechały, w błyszczących oczach był chłód

Numer pięćset dwanaście poszedł za sto dzie­sięć funtów. Następne trzy czy cztery numery osiągnęły mniej więcej podobną sumę.

Statek kołysał się ciężko z boku na bok, za każdym przechyłem trzeszczała boazeria na ścia­nach, jakby się miała za chwilę rozlecieć. Pasa­żerowie, trzymając się poręczy krzeseł, w skupie­niu śledzili przebieg licytacji.

— „Dolne pole”— zawołał licytator. — Następ­ny numer to już „dolne pole”.

Pan Botibol siedział wyprostowany i bardzo podniecony. Postanowił przeczekać, aż inni skoń­czą licytować, i wyskoczy jako ostatni. Obliczył, że posiada w banku co najmniej pięćset dolarów, może nawet bliżej sześciuset. To znaczy: około dwustu funtów czy ponad dwieście. Ten numer nie będzie więcej kosztował.

Jak państwo wszyscy wiecie — mówił licy­tator — w „dolnym polu” mieści się każdy numer poniżej najmniejszego numeru naszej skali, w tym wypadku każdy numer poniżej pięciuset pięciu. A więc jeśli uważacie państwo, że ten statek zrobi mniej niż pięćset pięć mil w ciągu dwudziestu czterech godzin, które mijają jutro w południe, to radzę kupić ten numer. Kto ile daje?

Cena podrosła do stu trzydziestu funtów Naj­wyraźniej nie tylko pan Botibol spostrzegł, że po­goda jest sztormowa. Sto czterdzieści... pięćdzie­siąt... Na tym stanęło. Licytator podniósł swój młotek.

Sto pięćdziesiąt... po raz pierwszy.

Sześćdziesiąt! — zawołał pan Botibol i wszy­stkie twarze odwróciły się ku niemu.

Siedemdziesiąt!

Osiemdziesiąt! — krzyknął pan Botibol.

Dziewięćdziesiąt!

Dwieście! — zawołał pan Botibol. Nie miał zamiaru się zatrzymać, dla nikogo.

Zapadła cisza.

Dwieście... i kto da więcej?

Siedź spokojnie — powiedział do siebie. — Siedź cicho i nie patrz na nikogo. To przynosi pecha. Wstrzymaj oddech. Nikt cię nie przelicytuje, jak długo wstrzymasz oddech.

Dwieście funtów... — Licytator miał różową łysą głowę, na jej czubku błyszczały drobne krople potu. — Kto da więcej?... — Pan Botibol wstrzy­mał oddech. — Kto da więcej?... Sprzedane!

Zabrzmiało uderzenie drewnianego młotka o stół. Pan Botibol wypisał czek i wręczył go pomocni­kowi licytatora, potem usiadł z powrotem, by do­czekać końca licytacji. Nie chciał iść do łóżka, zanim się nie dowie, ile jest w puli.

Po sprzedaniu ostatniego numeru obliczono za­wartość puli i okazało się, że wynosi dwa tysiące i kilka funtów, czyli około sześciu tysięcy dolarów. Dziewięćdziesiąt procent bierze zwycięzca, dzie­sięć procent szło na cele dobroczynne dla bied­nych marynarzy. Dziewięćdziesiąt procent od sze­ściu tysięcy to pięć tysięcy czterysta dolarów. No cóż — nieźle! Może za to kupić lincolna i jeszcze trochę pozostanie. Tą przyjemną myślą uszczęśli­wiony i podniecony, poszedł do swojej kabiny.

Obudziwszy się następnego ranka, pan Botibol leżał z zamkniętymi oczami, bez ruchu, przez kil­kanaście minut nasłuchując odgłosów wichury, czekając na kołysanie statku. Ale było zupełnie cicho, nie huśtało. Skoczył na równe nogi i wyj­rzał przez luk. Morze — o Jezu! — było gładkie jak szkło, wielki statek szybko sunął po jego powierzchni, najwidoczniej starając się odrobić czas stracony w czasie nocy. Pan Botibol powoli odwrócił się i siadł na brzegu swojej koi. Poczuł w dołku ukłucie jak od prądu elektrycznego. Nie miał teraz żadnej nadziei. Przy takim obrocie sprawy z całą pewnością wygra jeden z wyższych numerów.

O mój Boże! — powiedział głośno. — Co ja zrobię? Co na to powie Ethel? W żadnym wypad­ku nie może jej wyznać, że prawie całe ich dwu­letnie oszczędności poszły do puli. Ale nie może też tego utrzymać w tajemnicy. Musiałby jej za­bronić realizowania comiesięcznych czeków. A co zrobić z ratami za telewizor i Encyclopaedia Britannica? Oczyma duszy widział już gniew i pogardę w oczach tej kobiety, widział, jak z niebieskich stają się szare, zamieniają się w wąskie szparki, jak zwykle, gdy ogarnia ją gniew.

O mój Boże! Co ja teraz zrobię?

Nie było sensu udawać przed sobą samym, że istnieje choćby najmniejsza szansa — chyba, że ten przeklęty statek zacznie płynąć do tyłu. Mu­siałby pełną parą pójść do tyłu i płynąć tak przez pewien czas, żeby stworzyć mu szansę wygrania. A może poprosić kapitana, żeby to zrobił? Zapro­ponować mu dziesięć procent zysku. Dać więcej, niż zażąda. Pan Botibol zachichotał. Potem nagle zamilkł, z szeroko otwartymi ustami i oczami, jakby czymś zaskoczony. Bo właśnie w tym mo­mencie wpadł mu do głowy pewien pomysł. Tak go zafascynował, że pan Botibol w wielkim pod­nieceniu znów podbiegł do luku i wyjrzał. Czemu nie? — pomyślał. — Dlaczegóż by nie? Morze było spokojne i z utrzymaniem się na powierzchni nie będzie żadnych trudności aż do chwili, kiedy go wyłowią. Miał niejasne uczucie, że ktoś już kiedyś i zrobił coś podobnego, ale to mu wcale nie prze­szkadzało. Statek będzie musiał się zatrzymać, spuścić łódź, łódź będzie musiała popłynąć do tyłu, być może z pół mili, żeby go wyłowić, potem wróci na statek... i tak dalej, i tak dalej. Godzina zna­czyła około trzydziestu mil. Odpadnie trzydzieści mil z dziennego rachunku. To wystarczy. Na pew­no wygra wtedy „dolne pole”. Pod jednym wa­runkiem: musi mieć gwarancję, że ktoś zauważy

jego wypadnięcie za burtę; ale z tym nie będzie trudności. I trzeba włożyć coś lekkiego, w czym łatwo się płynie. Niewątpliwie coś sportowego. Ubierze się, jakby miał zamiar grać w tenisa na górnym pokładzie. Koszulka, szorty i tenisówki. I zostawi zegarek. Która godzina? Piętnaście po dziewiątej. A zatem — im prędzej, tym lepiej. Skoczyć i mieć to wszystko za sobą. Nie może zwlekać, granicą jest południe.

Pan Botibol czuł strach i jednocześnie podnie­cenie, gdy w tenisowym stroju wyszedł na pokład spacerowy. Był mężczyzną niedużego wzrostu, ale szerokim w biodrach i o wyjątkowo wąskich, po­chyłych ramionach — przypominał figurą masyw­nego portowego pachołka. Chude, białe nogi pokryte były czarnym włosem. Ostrożnie wyszedł na pokład, stąpając cicho w swoich tenisówkach. Rozejrzał się nerwowo dokoła. Zobaczył tylko jed­ną osobę, starszą kobietę o bardzo grubych no­gach i ogromnym zadzie: oparta o burtę, patrzała na morze. Była w karakułowym futrze z wysoko postawionym kołnierzem, więc twarzy jej pan Botibol nie widział.

Stanął i przyjrzał się jej z daleka. Tak — po­wiedział do siebie — to wystarczy. Narobi krzyku prędzej niż ktokolwiek inny. Ale nie spiesz się, panie Botibol, poczekaj chwilkę, nie ma co się spieszyć. Pamiętaj, co powiedziałeś sobie przed kilku minutami w kabinie, kiedy się przebierałeś. Pamiętasz?

Myśl o skoku ze statku do oceanu, w odległości tysiąca mil od najbliższego lądu, budziła w panu Botibol — człowieku ostrożnym nawet w najbar­dziej sprzyjających okolicznościach — zrozumiały wstręt. Wcale nie miał pewności, czy kobieta, którą widział przed sobą, niezawodnie podniesie alarm po jego skoku. Uważał, że istnieją dwa możliwe powody, dla których mogłaby zawieść. Po pierwsze — może być głucha i ślepa. Mało prawdopodobne, ale jednak możliwe, więc po co ryzykować? Trzeba najpierw z nią porozma­wiać, żeby sprawdzić. Po drugie — i to dowodzi, jak podejrzliwym czyni człowieka jego instynkt samozachowawczy i strach — przyszło mu do gło­wy, że ta kobieta mogła kupić jeden z wysokich numerów i w tej sytuacji miałaby słuszny powód nie życzyć sobie, by statek zatrzymano. Pan Botibol przypomniał sobie wypadki, gdy zabijano przy­jaciela dla sumy mniejszej niż sześć tysięcy do­larów. Czyta się o tym co dzień w gazetach. Więc po co ryzykować? Najpierw trzeba sprawdzić. Mieć pewność. Zbadać sytuację w krótkiej, uprzejmej rozmowie. Potem, przyjmując, że kobieta okaże się miłym, ludzkim stworzeniem, wystarczy dopiąć popręgów i z lekkim sercem skoczyć do wody.

Pan Botibol jakby nigdy nic podszedł bliżej i za­jął miejsce obok niej przy burcie.

Hallo! — powiedział uprzejmie.

Odwróciła się do niego i z uśmiechem zaska­kująco ładnym, niemal pięknym, chociaż twarz miała brzydką, odpowiedziała:

Hallo!

Pierwsza rzecz sprawdzona — pomyślał pan Bo­tibol. — Nie jest ani ślepa, ani głucha.

Proszę mi powiedzieć — zapytał prosto z mo­stu — co pani myśli o wczorajszej licytacji?

O licytacji? — zmarszczyła brwi. — Licyta­cji? Jakiej licytacji?

O tej starej, głupiej zabawie wczoraj po ko­lacji, kiedy sprzedawano numery na loterię zwią­zaną z dziennym kursem statku. Ciekaw jestem, co pani o tym myśli?

Potrząsnęła głową i znowu uśmiechnęła się słodko i sympatycznie, niemal tak, jakby chciała go przeprosić.

Jestem bardzo leniwa — odrzekła — i zawsze kładę się wcześnie. Jem kolację w łóżku. To tak wygodnie jeść kolację w łóżku.

Pan Botibol odpowiedział jej uśmiechem i za­czął się wycofywać.

Muszę teraz potrenować trochę — powie­dział. — Nigdy nie opuszczam rannego treningu. Przyjemnie było mi panią poznać. Bardzo miło...

Odszedł w tył z dziesięć kroków, kobieta nawet się za nim nie obejrzała.

Wszystko było teraz w porządku. Morze spokoj­ne, strój dobry do pływania, w tej części Atlan­tyku niemal z całą pewnością nie było rekinów, a na pokładzie stała ta miła, uprzejma staruszka, która wszystkich zaalarmuje. Pozostała jedna sprawa: czy uda mu się zatrzymać statek tak dłu­go, by przechylić szalę na swoją stronę? Prawie na pewno tak. Na wszelki wypadek sam ze swej strony też zadziała w tym kierunku. Może na przykład sprawić trochę trudności, kiedy będą go wciągać do łodzi ratunkowej: popływać w kółko, cofnąć się ukradkiem, kiedy się zbliżą, aby wy­ciągnąć go z wody. Każda uzyskana minuta, każda sekunda pomogą mu wygrać. Znów podszedł do burty, lecz zjawiła się nowa obawa. Czy nie wpadnie pod śrubę okrętową? Słyszał o takich wypadkach, zdarzało się to ludziom, którzy wy­padli za burtę na dużych statkach. Ale on nie za­mierza wypaść, tylko wyskoczyć, a to zupełnie co innego, może przecież skoczyć dostatecznie daleko.

Pan Botibol powoli zbliżył się do burty, w od­ległości mniej więcej dwudziestu jardów od ko­biety. Nie patrzała na niego. Tym lepiej. Nie chciał, by mu się przyglądała w czasie skoku. Jeśli go nikt nie zobaczy, będzie mógł twierdzić, że po­ślizgnął się i wypadł za burtę przypadkiem. Zer­knął w dół. Bardzo, bardzo wysoko. Myśląc o sko­ku uświadomił sobie też, że można się poważnie skaleczyć uderzając brzuchem o powierzchnię wo­dy. Słyszał, że przy takim wysokim skoku ktoś sobie dosłownie rozpruł brzuch. Trzeba skoczyć na rogi Wsunąć się do wody jak nóż. Tak, mój pa­nie. Na widok wody zimnej, szarej i głębokiej za­drżał. Teraz albo nigdy! Bądź mężczyzną, Williamie Botibol, bądź mężczyzną. Dobrze więc... raz... dwa... zaczynamy...

Wlazł na wysoką drewnianą barierę, stanął tam, chwiejąc się przez trzy straszne sekundy, a potem skoczył — skoczył wysoko i tak daleko, jak potrafił, krzycząc jednocześnie:

Na pomoc! Na pomoc! Na pomoc! — Potem uderzył o powierzchnię wody i zniknął.

Gdy zabrzmiał pierwszy okrzyk, kobieta oparta o burtę drgnęła i podskoczyła ze zdumienia. Szyb­ko rozejrzała się dokoła i zobaczyła mijającego ją w powietrzu małego jegomościa w białych szortach i tenisówkach — leciał z rozpostartymi ramionami i krzyczał. Przez chwilę sprawiała wra­żenie, że nie wie, co ma robić: rzucić koło ratun­kowe, pobiec i wszcząć alarm czy po prostu od­wrócić się i krzyczeć. Odstąpiła na krok od burty, odwróciła się w stronę mostku i w swoim nie­zdecydowaniu znieruchomiała na ułamek sekundy. W chwilę potem odetchnęła i wychyliła się daleko za burtę, wypatrując czegoś w wodzie, pieniącej się w ślad za statkiem. Wkrótce z piany wynu­rzyła się mała, okrągła czarna głowa, nad nią uniosło się raz i drugi ramię kiwające energicznie i słaby głos zawołał w oddali coś, czego nie można było zrozumieć. Kobieta przywarła do burty i sta­rała się nie stracić z oczu tego małego, unoszonego falą czarnego punktu, lecz po krótkim czasie, jak­że krótkim, zniknął w dali, nawet nie była cał­kiem pewna, czy kiedykolwiek tam był.

Po chwili zjawiła się na pokładzie druga kobie­ta, duża, koścista, w okularach w rogowej opra­wie. Dojrzała pierwszą kobietę i podeszła do niej zdecydowanym, wojskowym krokiem, typowym dla wszystkich starych panien.

A więc tu jesteś — powiedziała.

Kobieta o grubych nogach odwróciła się i spoj­rzała na nią bez słowa.

Szukałam cię — powiedziała ta koścista. — Szukałam wszędzie.

Bardzo dziwna rzecz — powiedziała kobieta o grubych nogach. — Przed chwilą jakiś człowiek wyskoczył za burtę kompletnie ubrany.

Nonsens.

Ależ tak. Powiedział mi, że trenuje, i skoczył do wody, nawet nie zdjął ubrania.

Najlepiej będzie, jeśli zejdziesz teraz na dół — powiedziała stara panna i usta jej zacisnęły się z wyrazem stanowczości, a na twarzy pojawiła się jakaś bezwzględność i czujność. Tonem mniej uprzejmym niż za pierwszym razem dodała: — Nie wolno ci wychodzić samej na pokład. Wiesz doskonale, że musisz zawsze poczekać na mnie.

Tak, Maggie — odpowiedziała kobieta o gru­bych nogach i znów uśmiechnęła się czule; z ogromnym zaufaniem wzięła dłoń swojej opiekunki i pozwoliła się sprowadzić z pokładu.

Taki miły człowiek — powiedziała. — Poki­wał mi ręką.











SKÓRA


Tamta zima — 1946 roku — ciągnęła się bardzo długo. Chociaż był już kwiecień, lodowaty wiatr hulał na ulicach miasta, a po niebie płynęły chmury zapowiada­jące śnieg. Ulicą Rivoli wlókł się po chodniku stary człowiek, którego nazywano Drioli. Zziębnię­ty i nieszczęśliwy, jak jeż cały schowany w brudny, czarny płaszcz; znad postawionego kołnierza wi­dać było tylko oczy i czubek głowy.

Woń smażonego kurczęcia z nagle otwartych drzwi kawiarni przyprawiła go o pełen tęsknoty skurcz żołądka. Szedł dalej i obojętnie spoglądał na wystawy: perfumy, jedwabne krawaty i koszu­le, brylanty, porcelana, antyki, pięknie oprawione książki. Zatrzymał się przy galerii obrazów. Za­wsze lubił galerie. Tu wystawiono w oknie tylko jedno płótno. Przystanął, rzucił okiem na obraz Odwrócił się, żeby iść dalej. Zawahał się, jeszcze raz spojrzał i poczuł nagle lekki niepokój, pamięć drgnęła i nasunęła mgliste wspomnienie czegoś już kiedyś widzianego. Spojrzał raz jeszcze. Był to pejzaż — kępa drzew giętych wściekłą wichurą, a nad nim wzburzone, skłębione chmury. Do ramy przypięto plakietkę: Chaim Soutine (1894—1943).

Drioli patrzał na obraz zastanawiając się, co mu się w nim wydaje takie znajome.

Bardzo dziwne malarstwo — pomyślał. — Prze­dziwne i szalone, ale podoba mi się. Chaim Sou­tine... Soutine...

Boże drogi! — wykrzyknął nagle. — Przecież to mój mały Kałmuk! Obraz mojego Kałmuka w najlepszej galerii Paryża! Coś podobnego!

Stary przysunął twarz do szyby. Pamięta tego chłopca — tak, pamięta go doskonale. Ale kiedy to było? Okoliczności nie mógł już sobie tak łatwo przypomnieć. Bardzo dawne czasy... Dwadzieścia, nie, chyba więcej niż trzydzieści lat. Chwileczkę... Na rok przed pierwszą wojną światową. Zgadza się... Ten Soutine... ten brzydki, mały Kałmuk, ponury, wiecznie zamyślony chłopiec, którego lu­bił, niemal kochał bez żadnego wyraźnego po­wodu, chyba jedynie dlatego, że potrafił malować. A jak on umiał malować! Teraz już sobie przy­pomniał tę uliczkę, ten rząd pojemników na śmieci, bijący z nich smród, brązowe koty stąpające mięk­ko po odpadkach, a na progach domów kobiety — spocone, tłuste kobiety, pod ich nogami bruk ulicy. Jakiej? Gdzie ten chłopiec mieszkał?

W Cite Falguiere, na pewno tam! Stary poki­wał kilkakrotnie głową, zadowolony, że sobie przy­pomniał nazwę. Była tam pracownia z jednym krzesłem, brudną, czepwoną kanapą, na której ten chłopiec sypiał, pijackie zabawy, tanie białe wino, zacięte kłótnie i zawsze, zawsze ta gorzka, ponura twarz Kałmuka pogrążonego w myślach o malar­stwie.

Dziwne — pomyślał Drioli — jak łatwo to wszystko ożyło w pamięci i jak jeden fakt przy­wodzi na myśl następne.

Na przykład historia tego głupiego tatuażu. Był to z pewnością zupełnie szalony pomysł. Jak to się zaczęło? Owszem, pamięta. Któregoś dnia za­robił jak nigdy i nakupił wina. Widział teraz sie­bie wchodzącego do pracowni z butelkami pod pachą, chłopca, który siedział przed sztalugami, i własną żonę na środku pokoju, pozującą do obrazu.

Dziś ucztujemy — powiedział. — Zrobimy sobie małe święto, we troje.

Z jakiego powodu? — spytał chłopiec nie podnosząc wzroku. — Czy postanowiłeś rozwieść się z żoną, żeby mogła wyjść za mnie?

Nie — powiedział Drioli. — Bawimy się, bo zarobiłem dziś dużo forsy.

A ja nic nie zarobiłem. To też możemy oblać.

Proszę bardzo.

Stanąwszy przy stole Drioli rozpakowywał pacz­kę. Był zmęczony i spragniony wina. Dziewięciu klientów jednego dnia to rzecz wspaniała, ale mordercza dla oczu. Nigdy dotąd ich tylu nie miał. Dziewięciu pijanych żołnierzy i — co waż­niejsze — aż siedmiu z nich mogło zapłacić go­tówką. Zarobił jak nigdy. Ale strasznie zmęczył oczy. Ze zmęczenia opadały mu powieki, białka miał lekko przekrwione i gdzieś głęboko w oczach czuł dotkliwy ból. Ale teraz było już po pracy, miał dużo pieniędzy i trzy butelki wina: dla żony, przyjaciela i dla siebie. Znalazł korkociąg i wy­ciągał korki, które z charakterystycznym odgło­sem wyskakiwały z butelek jeden po drugim.

Chłopiec odłożył pędzel.

O Boże! — powiedział. — Jak można praco­wać w takich warunkach?!

Dziewczyna podeszła, żeby popatrzeć na obraz. Drioli podszedł także, trzymając w jednej ręce butelkę, w drugiej szklankę.

Nie! — wybuchnął chłopiec. — Nie, proszę! — Porwał płótno ze sztalug i postawił pod ścianą.

Ale Drioli zdążył je zobaczyć.

Podoba mi się.

Jest okropny.

Jest cudowny. Jak wszystko, co malujesz. Wspaniały. Kocham wszystkie twoje obrazy.

Kłopot w tym — powiedział naburmuszony chłopiec — że są niejadalne. Nie mogę ich jeść.

A jednak są cudowne. — Drioli podał chłop­cu szklankę jasnożółtego wina. — Wypij to. Po­czujesz się szczęśliwy.

Nigdy nie znał kogoś bardziej nieszczęśliwego, kogoś o tak ponurej twarzy. Zauważył go w ka­wiarni jakieś siedem miesięcy wcześniej, pijącego samotnie, a ponieważ wyglądał na Rosjanina lub Azjatę. Drioli usiadł przy jego stoliku i zagadnął:

Jesteś Rosjaninem?

Tak.

Skąd?

Z Mińska.

Drioli poderwał się i uściskał chłopca, wołając, że on też urodził się w Mińsku.

Właściwie to nie z samego Mińska — powie­dział chłopiec — tylko z okolicy.

Z jakiej miejscowości?

Smolewicze, około dwunastu mil od Mińska

Smolewicze! — krzyknął Drioli i raz jeszcze uściskał chłopca. — Byłem tam kilkakrotnie w dzieciństwie. — Usiadł i z czułością mu się przy­glądał.

Wiesz, wcale nie wyglądasz na mieszkańca zachodniej Rosji. Raczej na Tatara albo Kałmuka. Tak, wyglądasz zupełnie jak Kałmuk.

Teraz, stojąc w pracowni, przyglądał się chłop­cu, który wziął szklankę wina i jednym haustem ją opróżnił. Tak, rzeczywiście miał twarz Kałmu­ka — bardzo szeroką, o wystających kościach po­liczkowych, mięsistym nosie. Szerokość policzków podkreślały ostro odstające uszy. Miał małe oczy, czarne włosy, grube, odęte azjatyckie usta, nato­miast ręce — ręce były zaskakujące — małe, białe jak u kobiety, o drobnych palcach.

Daj jeszcze — rzekł chłopiec. — Jak święto­wać, to świętować.

Drioli nalał wina i usiadł na krześle. Chłopiec siedział na kanapie obok jego żony. Trzy butelki stały pomiędzy nimi na podłodze.

Dziś pijemy na umór — oświadczył Drioli. — Mam wyjątkowo dużo pieniędzy. Może od razu pójdę i kupię jeszcze kilka butelek? Ile przynieść?

Jeszcze sześć — powiedział chłopiec. — Po dwie dla każdego.

Dobra. Idę.

Pomogę ci.

W najbliższej kawiarni kupili sześć butelek bia­łego wina i wrócili do pracowni. Ustawili butelki w dwóch rzędach na podłodze. Drioli przyniósł korkociąg i wyciągnął korki. Usiedli i pili dalej.

Tylko bardzo bogatych stać na taką ucztę — zauważył Drioli.

To prawda — rzekł chłopiec. — Prawda, Josie?

Oczywiście.

Jak się czujesz, Josie?

Świetnie.

Zostawisz Driolego i wyjdziesz za mnie?

Nie.

Cudowne wino — powiedział Drioli. — To przywilej pić coś takiego.

Upijali się powoli, metodycznie. Wiadomo było, jak to się robi, ale należało przestrzegać ceremo­niału, zachować powagę i mówić, mówić o różnych rzeczach — wychwalać wino, pić powoli, żeby rozkoszować się każdym z trzech przejściowych etapów upojenia, a jeśli chodzi o Driolego, szczególnie tym etapem, kiedy zaczynał unosić się w powietrzu nie czując nóg. To było najlepsze ze wszystkiego — spoglądał w dół i zastanawiał się, czyje to stopy leżą na podłodze, tak daleko, jaki szaleniec je zostawił.

Po chwili wstał, żeby zapalić światło. Zdziwił się bardzo, kiedy stopy ruszyły razem z nim, po­nieważ nie czuł, jak dotykają ziemi. Miał przy­jemne wrażenie, że spaceruje w powietrzu. Potem zaczął wędrować po pokoju, zerkając na płótna ustawione pod ścianami.

Słuchaj — powiedział w końcu — mam po­mysł. — Podszedł i stanął przed kanapą lekko się zataczając. — Słuchaj, mój mały Kałmuku.

Co?

Mam niesamowity pomysł. Słuchasz?

Słucham Josie.

Posłuchaj mnie, proszę. Jesteś moim przyja­cielem, moim małym, brzydkim Kałmukiem z Miń­ska i dla mnie jesteś takim artystą, że chciałbym mieć twój obraz, piękny obraz...

Weź je wszystkie, wszystkie, jakie znajdziesz, tylko nie przerywaj, kiedy rozmawiam z twoją żoną.

Nie, nie. Posłuchaj. Chodzi mi o obraz, który będę miał zawsze... na zawsze... gdziekolwiek pój­dę... cokolwiek się stanie... zawsze będzie przy mnie... obraz namalowany przez ciebie. — Pochylił się i potrząsnął chłopaka za kolano. — Posłu­chaj mnie, proszę.

Posłuchaj go — powiedziała dziewczyna.

Otóż tak. Chcę, żebyś namalował obraz na moich plecach, potem wytatuujesz go i zostanie tam na zawsze.

Wariacki pomysł.

Nauczę cię tatuażu. Dziecko to potrafi...

Nie jestem dzieckiem.

Proszę!

Jesteś szalony. Czego ty chcesz?

Malarz spojrzał w nieruchome, ciemne, błyszczą­ce od wina oczy Driolego.

O co ci, na miłość boską, chodzi?

Mógłbyś to zrobić z łatwością. Mógłbyś! Na pewno!

Mówisz o tatuażu?

Tak! Nauczę cię w dwie minuty.

Niemożliwe.

Chcesz powiedzieć, że nie wiem, co mówię? Nie, chłopiec nie to chciał powiedzieć, bo jeżeli ktokolwiek znał się na tatuażu, to właśnie Drioli. Czy to nie on — zaledwie w zeszłym miesiącu — pokrył cały brzuch jakiegoś mężczyzny przepięk­nym, delikatnym deseniem złożonym z samych kwiatów? A co z klientem, który miał gęsty za­rost na piersiach? Wytatuował mu niedźwiedzia w taki sposób, że włosy były futrem zwierzęcia. Czy nie potrafił narysować podobizny kobiety na ramieniu mężczyzny w sposób tak wymyślny, że kiedy ramię się zginało, kobieta ożywała i wyko­nywała przedziwne ruchy?

Mówię tylko, że się upiłeś i że ten pomysł wylągł się w pijanej głowie — oświadczył chło­piec.

Moglibyśmy wziąć Josie za modelkę. Studium Josie na moich plecach. Czy nie mam prawa no­sić obrazu żony na plecach?

Josie?

Tak. — Drioli wiedział, że wystarczyło wspo­mnieć o żonie, a wargi chłopca rozchylały się z drżeniem.

Nie — powiedziała dziewczyna.

Josie, kochanie, weź tą butelkę, skończ ją, a będziesz bardziej wspaniałomyślna. To kapital­ny pomysł. Nie wpadłem na taki nigdy w życiu.

Jaki pomysł?

Żeby namalować twój portret na moich ple­cach. Czy nie mam do tego prawa?

Mój portret?

Akt — rzekł chłopiec. — Sympatyczna myśl.

Akt? Nie — odpowiedziała dziewczyna.

To wspaniały pomysł — powtórzył Drioli.

Zupełnie zwariowany — upierała się dziew­czyna.

W każdym razie jest to jakiś pomysł — po­wiedział chłopiec. — Trzeba go oblać.

Opróżnili następną butelkę. Potem chłopiec oświadczył:

Nic z tego nie będzie. Nie poradzę sobie z ta­tuażem. Ale narysuję ci obraz na plecach i zosta­nie tam tak długo, dopóki nie zmyjesz go w ką­pieli. Jeżeli się już nigdy nie wykąpiesz, będziesz go miał do końca życia.

Nie — odpowiedział Drioli.

Tak. I tego dnia, kiedy postanowisz się wy­kąpać, będę wiedział, że mój obraz przestał być dla ciebie cenny. Wypróbuję w ten sposób twój podziw dla mojej sztuki.

Nie podoba mi się ten pomysł — powiedziała dziewczyna. — On tak uwielbia twoje malarstwo, że będzie brudny przez wiele lat. Zróbmy tatuaż, ale nie akt.

No to tylko głowę — powiedział Drioli.

Nic z tego.

To bardzo proste. Nauczę cię w dwie minuty, zobaczysz. Pójdę po igły i tusze. Mam tusze w róż­nych kolorach, jak twoje farby, a nawet o wiele piękniejsze.

To niemożliwe.

Czy mam dużo kolorowych atramentów, Jo­sie?

Tak.

Zobaczysz — powiedział Drioli. — Pójdę za­raz i przyniosę. Po półgodzinie Drioli był z powrotem.

Przyniosłem wszystko! — zawołał wymachu­jąc brązową torbą. — Tu są wszystkie przybory tatuażysty.

Położył torbę na stole, otworzył ją, wyjął elek­tryczne igły i buteleczki z kolorowym atramentem. Wziął igłę, włączył przewód do kontaktu i nacisnął przełącznik. Rozległo się bzyczenie i wystający czubek igły, długości ćwierć cala, zaczął wibrować. Drioli zdjął marynarkę i podwinął lewy rękaw.

Teraz patrz. Pokażę ci, jakie to proste. Zro­bię rysunek na przedramieniu, o tu.

Jego całe przedramię było pokryte niebieskimi znaczkami, ale znalazł wolny skrawek skóry.

Najpierw wybieram atrament, weźmy zwykły niebieski, i zanurzam w nim czubek igły... tak... trzymam igłę prosto i lekko prowadzę ją po po­wierzchni skóry... O tak... dzięki elektrycznemu silniczkowi igła nakłuwa skórę, w dziurki wchodzi atrament i — to wszystko. Widzisz, jakie to łatwe.... Patrz, jak rysuję charta na ramieniu...

Chłopiec patrzał zaintrygowany.

Daj mi spróbować na twoim ramieniu. — Bzyczącą igłą zaczął rysować niebieskie linie na ramieniu Driolego. — To łatwe. Zupełnie jak ry­sowanie piórkiem i atramentem, nie ma żadnej różnicy, tylko trochę wolniejsze.

To bardzo proste. Jesteś gotowy? Zaczyna­my?

Natychmiast.

Modelka! — zawołał Drioli. — Josie, chodź! Krążył na chwiejnych nogach po pokoju, ogar­nięty zapałem jak dziecko, które czeka wspaniała zabawa.

Gdzie chcesz ją umieścić? Gdzie ją ustawimy?

Niech stanie tam, przy toaletce, i szczotkuje włosy. Tak ją namaluję.

Wspaniale! Jesteś genialny!

Dziewczyna ze szklanką wina w ręce niechętnie przeszła przez pokój i stanęła przy toaletce.

Drioli ściągnął koszulę i zrzucił spodnie. W maj­tkach, skarpetach i butach stał na chwiejnych nogach. Nieduży, ale o ciele jędrnym, skórze bia­łej, niemal bez jednego włoska.

Już — powiedział. — Jestem płótnem. Gdzie umieścisz swoje płótno?

Tam gdzie zawsze, na sztalugach.

Nie bądź szalony.

Mówię ci, jazda na sztalugi! Tam jest twoje miejsce.

Ale jak?

Jesteś płótnem czy nie?

Jestem i nawet zaczynam się czuć jak płótno.

Więc na sztalugi. To nie powinno być trudne.

To jest zupełnie niemożliwe.

Więc usiądź na krześle, tyłem do mnie. Bę­dziesz mógł położyć swój pijany łeb na oparciu. Szybko, zaraz zaczynam.

Jestem gotowy, czekam.

Najpierw namaluję zwykły obraz i jeżeli mi się spodoba, to go wytatuuję. — Szerokim pędzlem zaczął malować na nagich plecach Driolego.

Aj! Aj! — krzyczał Drioli. — Olbrzymia sto­noga chodzi mi po krzyżu.

Teraz bądź cicho! Cicho!

Chłopiec pracował szybko, kładł niebieską farbę cienką warstwą, tak by nie przeszkadzała potem w tatuażu. Skupienie, z jakim malował, sprawiło, że wytrzeźwiał. Krótkie, szybkie uderzenia pę­dzlem, ramię wyprostowane, ręka sztywna w prze­gubie — i w niecałe pół godziny obraz był skoń­czony.

W porządku. To wszystko — powiedział do dziewczyny.

Natychmiast wróciła na kanapę, położyła się i zasnęła.

Drioli nie spał. Patrzał, jak chłopiec bierze igłę i zanurza ją w atramencie, potem poczuł ostre, łaskoczące ukłucie — igła dotknęła jego skóry. Ból, uporczywy, choć znośny, nie dawał mu zasnąć. Siedząc ruchy igły i kolory dobieranych atramentów, Drioli próbował wyobrazić sobie, co dzieje się na jego plecach. Chłopiec pracował ze zdumiewającym oddaniem. Wydawał się całkowicie pochłonięty małą maszynką i niezwykłymi możli­wościami, które w sobie kryła. Jej nieprzerwaną pracę słychać było do wczesnych godzin rannych. Drioli pamięta, że kiedy w końcu artysta odsunął się i powiedział: — Skończone — świtało już i sły­chać było ludzi na ulicy.

Chcę to zobaczyć — powiedział Drioli. Chłopiec potrzymał lustro pod odpowiednim ką­tem i Drioli wykręcił szyję.

Wielki Boże! — zawołał.

Widok był zdumiewający. Całe plecy, od łopa­tek do pasa, lśniły kolorami — złotym, zielonym, niebieskim, czarnym, szkarłatnym. Tatuaż został nałożony tak grubo, że wyglądał prawie jak impast. Chłopiec szedł wiernie po śladach pędzla nasycając je nową farbą. Znakomicie tez wyko­rzystał kręgosłup i wystające łopatki, które stały się częścią kompozycji. Co więcej, udało mu się w tym powolnym procesie zachować pewną spon­taniczność. Portret był jak żywy i wyrażał tak typowe dla prac Soutine’a cierpienie. Nie chodziło tu o wierne podobieństwo, raczej o nastrój — pijana twarz modelki majaczyła niewyraźnie na tle kłębiących się, ciemnozielonych kresek.

Jest niesamowity!

Mnie też się podoba. — Chłopiec cofnął się i spoglądając krytycznie na obraz dodał: — Wiesz, myślę, że jest na tyle dobry, że mogę się podpi­sać. — Wziął igłę i napisał swoje nazwisko czer­wonym atramentem po prawej stronie, tuż nad nerką Driolego.

Stary człowiek, którego nazywano Drioli, stał jak urzeczony, patrząc na obraz w oknie galerii. Jakżeż to było dawno! Jakby się wydarzyło w in­nym życiu.

A chłopiec? Co się z nim stało? Pamiętał, że po powrocie z wojny — z tej pierwszej wojny — bra­kowało mu małego Kałmuka. Pytał Josie:

Gdzie on jest?

Wyjechał. Nie wiem, dokąd, ale słyszałam, że zajął się nim jakiś handlarz obrazów i wysłał do Ceret, żeby dalej malował.

Może wróci?

Może. Kto wie?

Ostatni raz go wtedy wspominali. Wkrótce po­tem przeprowadzili się do Hawru, gdzie było wię­cej marynarzy i interes szedł lepiej. Stary czło­wiek uśmiechnął się na myśl o Ha wrze. To były dobre lata, lata między wojnami, sklepik blisko doków, wygodny pokój i praca — trzech, czterech, pięciu marynarzy dziennie, proszących o tatuaż na ramionach. To były naprawdę dobre lata.

Potem wybuchła druga wojna, Josie zginęła, przyszli Niemcy i to był koniec interesu. Nikt nie myślał o tatuażu, a on był za stary do innej pracy. Z rozpaczy powrócił do Paryża, mając pewną nadzieję, że w dużym mieście będzie łat­wiej. Ale nie było.

A teraz, po wojnie, nie miał ani środków, ani sił, żeby raz jeszcze otworzyć swój mały zakład. Niełatwo było staremu człowiekowi wymyślić coś iowego, a żebrać nie lubił. W jakiż więc inny sposób mógł przeżyć?

Tak — pomyślał patrząc na obraz — więc to jest mój mały Kałmuk. Jak szybko coś tak ma­łego, jak ten obraz, może poruszyć pamięć! Jesz­cze przed kilkoma minutami zupełnie nie pamię­tał, że ma tatuaż na plecach — nie myślał o nim od lat. Przycisnął twarz do szyby i zajrzał do galerii. Na ścianach wisiało dużo innych obrazów i chyba wszystkie były namalowane przez tego samego artystę. Kręciło się tam mnóstwo ludzi. Widocznie była to jakaś specjalna wystawa.

Pod wpływem impulsu Drioli pchnął drzwi i wszedł do środka.

Znalazł się w niewielkiej, podłużnej sali, wyło­żonej grubym dywanem w kolorze wina. Boże drogi! Jak tam było pięknie i ciepło! Mnóstwo ludzi czystych, wytwornych oglądało obrazy, wę­drując od jednego do drugiego z katalogiem w ręce. Drioli stanął na progu i rozejrzał się ner­wowo, niepewny, czy może wejść i wmieszać się w ten tłum. Ale nim zebrał się na odwagę, usły­szał głos:

Czego pan chce?

Pytanie to zadał mężczyzna w czarnym żakie­cie, niski, o twarzy bardzo białej, mięsistej i tak zwiotczałej, że policzki obwisły po obu stronach ust jak u spaniela. Podszedł do Driolego i zapytał raz jeszcze:

Czego pan chce?

rioli milczał.

Proszę, jeśli łaska, opuścić moją galerię.

Nie wolno mi popatrzeć na obrazy?

Proszę wyjść.

Drioli nie posłuchał. Poczuł się nagle do głębi oburzony.

Nie róbmy zbiegowiska — powiedział męż­czyzna. — Chodźmy tędy. — Położył tłustą, białą łapę na ramieniu Driolego i zaczął go mocno pchać w stronę drzwi.

Tego już było za wiele!

Zabierz pan te cholerne łapy! — krzvknął Drioli. Głos jego zabrzmiał donośnie w całej galerii i wszystkie głowy zwróciły się natychmiast w ich stronę. Wszystkie twarze w galerii wyrażały za­skoczenie widokiem człowieka, który krzyczał. Przybiegł na pomoc portier i obydwaj mężczyźni próbowali wypchnąć Driolego za drzwi. Ludzie w milczeniu i niemal obojętnie przyglądali się tej walce. Twarze ich zdawały się mówić: Wszystko w porządku. Nic nam nie grozi. Już się zajęto nim.

Ja też! — krzyczał Drioli. — Ja też mam obraz tego malarza! Był moim przyjacielem i dał mi swój obraz!

On oszalał!

Wariat. Kompletny wariat!

Trzeba wezwać policję.

Gwałtownym szarpnięciem Drioli wyrwał się z rąk obu mężczyzn i zanim ktokolwiek mógł go zatrzymać, pobiegł w głąb galerii krzycząc:

Pokażą wam! Pokażę! Pokażę! — Zrzucił z siebie płaszcz, marynarkę i koszulę i stanął od­wrócony gołymi plecami do ludzi. — Macie! — za­wołał zdyszany. — Widzicie? To jest ten obraz!

W sali zrobiło się zupełnie cicho, wszyscy za­marli, zaskoczeni, zakłopotani i zdumieni. Utkwili oczy w wytatuowany obraz. Był nienaruszony, kolory jak dawniej czyste, lecz mężczyzna miał teraz chudsze plecy i bardziej wystające łopatki, skutkiem czego obraz był dziwnie pognieciony i pomarszczony.

Ktoś powiedział:

Mój Boże, rzeczywiście!

Potem wybuchła wrzawa, ludzie ruszyli do przo­du, otoczyli Driolego, słychać było podniecone głosy.

Bez wątpienia.

Wczesne lata, prawda?

Fantastyczny, fantastyczny!

Spójrzcie, jest podpisany!

Pochyl ramiona, przyjacielu, niech się obraz rozprostuje.

Powiedz, staruszku, kiedy to zostało namalo­wane?

W tysiąc dziewięćset trzynastym — odpowie­dział Drioli nie odwracając się. — Jesienią tysiąc dziewięćset trzynastego.

Kto nauczył Soutine’a tatuażu?

Ja.

A ta kobieta?

To moja żona.

Właściciel galerii przepychał się przez tłum do Driolego. Był teraz spokojny, śmiertelnie poważny i próbował się uśmiechać.

Monsieur — powiedział — chcę kupić ten obraz.

Drioli widział drgające fałdy tłuszczu na jego twarzy, kiedy ruszał szczękami.

Powiedziałem, że kupię to, monsieur.

Jak pan może to kupić? — spytał cicho Drioli.

Dam panu za ten obraz dwieście tysięcy franków. — Oczy mężczyzny zmniejszyły się i po­ciemniały, a szerokie nozdrza się rozdęły.

Niech pan tego nie robi — wyszeptał ktoś w tłumie. — Wart jest dwadzieścia razy tyle.

Drioli otworzył usta, żeby coś powiedzieć. Nie mógł wydobyć z siebie ani słowa. Zamknął usta. potem znów je otworzył i rzekł powoli:

Ale jak mogę to sprzedać? — Rozłożył bez­radnie ręce. — Monsieur, jakim cudem mogę to sprzedać? — w jego głosie był bezmierny smutek.

Tak — mówiono w tłumie. — Jak może sprzedać ten obraz? Jest częścią jego samego.

Proszę posłuchać — powiedział marszand podchodząc bliżej. — Pomogę panu. Zrobię z pana bogacza. Dojdziemy jakoś do porozumienia, do­brze?

Drioli przyglądał mu się podejrzliwie.

Ale jak go pan kupi? Co pan z nim potem zrobi? Gdzie pan go umieści? Gdzie pan go umieści dziś wieczorem? A jutro?

Gdzie umieszczę ten obraz? Słusznie, gdzie ja go umieszczę? — Marszand pogładził się po nosie grubym białym palcem. — Wygląda na to, że jeżeli kupię obraz, to muszę kupić i pana. W tym sęk. — Zamilkł i znów pogłaskał się po nosie. — Obraz nie przedstawia żadnej wartości, dopóki pan żyje. Ile pan ma lat, przyjacielu?

Sześćdziesiąt jeden.

Ale może nie jest pan zupełnie zdrowy, co? — Właściciel galerii przestał gładzić nos i powoli zmierzył Driolego od stóp do głowy, jak farmer, który ocenia starego konia.

Nie podoba mi się to — rzekł Drioli cofając się. — Mówię otwarcie, monsieur, wcale mi się to nie podoba.

Cofnął się prosto w objęcia wysokiego mężczyz­ny, który wyciągnął ręce i schwycił go delikatnie za ramiona. Drioli obejrzał się i przeprosił. Męż­czyzna uśmiechnął się i uspokajająco poklepał go po nagim ramieniu dłonią w rękawiczce kanar­kowego koloru.

Posłuchaj, przyjacielu — odezwał się niezna­jomy, wciąż się uśmiechając. — Czy lubisz pływać i wylegiwać się na słońcu?

Drioli popatrzył na niego zdziwiony.

Czy lubisz dobre jedzenie i czerwone wino z piwnic Bordeaux? — Mężczyzna ciągle się uśmie­chał. Miał mocne, białe zęby, wśród klórych lśniło trochę złota. Mówił łagodnym, pieszczotliwym gło­sem, wciąż trzymając rękę na ramieniu Driolego. — Lubi pan te rzeczy?

No.. tak — odpowiedział Drioli ogromnie zakłopotany. — Oczywiście.

I towarzystwo pięknych kobiet?

Czemu nie?

I szafę pełną garniturów uszytych na zamó­wienie? Nie narzeka pan chyba na nadmiar ubrań?

Drioli przyglądał się temu uprzejmemu panu, czekając, co jeszcze zaproponuje.

Czy zrobiono panu kiedykolwiek buty na miarę?

Nie.

A chciałby pan?

Owszem...

I mieć kogoś, kto goliłby pana i czesał co dzień rano?

Drioli rozdziawił usta.

I tłuściutką, ponętną dziewuszkę, która robi­łaby manikiur?

Ktoś w tłumie zachichotał.

I dzwonek przy łóżku, żeby pokojówka mogła przynieść panu śniadanie? Co pan na to? Odpo­wiada to panu?

Drioli spoglądał na niego bez słowa.

Widzi pan, jestem właścicielem hotelu „Bri­stol” w Cannes. Zapraszam pana do siebie, będzie pan żył w luksusowych warunkach do końca swego życia. — Mężczyzna przerwał, pozwalając swojemu słuchaczowi nacieszyć się tą perspek­tywą. — Jedynym pańskim obowiązkiem, a raczej przyjemnością, będzie spędzanie czasu na plaży w kąpielówkach, przechadzanie się między gośćmi, opalanie się, pływanie, picie koktajli. I co pan na to?

Drioli milczał.

W ten sposób wszyscy goście będą mogli podziwiać ten fascynujący obraz Soutine’a, rozu­mie pan? Stanie się pan sławny i ludzie będą m6wić: „Spójrzcie, to jest ten facet, co ma dzie­sięć milionów franków na plecach”. Podoba się panu ten pomysł?

Drioli spojrzał na mężczyznę w kanarkowych rękawiczkach, zastanawiając się, czy ten nie żar­tuje.

To zabawny pomysł — rzekł powoli. — Ale czy pan mówi poważnie?

Oczywiście, jak najpoważniej.

Zaczekajcie — wtrącił się właściciel galerii. — Posłuchaj mnie, staruszku. Mam sposób na roz­wiązanie naszego problemu. Kupię obraz i załat­wię, że chirurgicznie zdejmą ci skórę z pleców, a potem będziesz mógł zacząć nowe życie i cieszyć się tą masą pieniędzy, jaką ci zapłacę.

Bez skóry na plecach?

Ależ nie. Nie rozumiesz. Chirurg położy ci nową skórę na miejsce starej. To proste.

Potrafi to zrobić?

Bez trudu.

To niemożliwe — powiedział mężczyzna w ka­narkowych rękawiczkach. — On jest za stary na tak poważną operację jak przeszczep skóry. To go zabije. To cię zabije, przyjacielu.

To mnie zabije?

Oczywiście. Nie przeżyłbyś tego. Tylko obraz ocaleje.

Na Boga! — krzyknął Drioli.

Spojrzał oniemiały na twarze ludzi i w ciszy, która zapadła, słychać było, jak ktoś w tłumie powiedział:

Może gdyby staremu dać tyle pieniędzy, ile zechce, to zabiłby się sam na miejscu? Kto wie?

Parę osób zachichotało. Właściciel galem nie­spokojnie przestępował z nogi na nogę. Wtedy dłoń w kanarkowej rękawiczce znowu poklepała Driolego po ramieniu i właściciel hotelu w Cannes, śmiejąc się od ucha do ucha, powie­dział:

Chodźmy. Zjemy razem dobry obiad i omó­wimy dalsze szczegóły w czasie jedzenia. Co pan na to? Jest pan głodny?

Drioli spojrzał na niego marszcząc czoło. Nie podobała mu się długa, giętka szyja tego człowie­ka, którą w czasie rozmowy wyciągał jak żmija.

Pieczona kaczka i chambertin — powiedział i niemal mlasnął językiem, nadając słowom ape­tyczną soczystość. — I może suflet z kasztanów, lekki, z pianką

Drioli wzniósł oczy do góry i rozchylił usta, czuł, że wargi mu zwilgotniały. Widać było, że biednemu staruszkowi ślina napływa do ust.

Jaką kaczkę pan lubi? — ciągnął mężczyz­na. — Przypieczoną, z kruchą skórką, czy też...

Idę — powiedział szybko Drioli. Podniósł ko­szulę z podłogi i gorączkowo wciągnął ją przez głowę. — Proszę zaczekać, monsieur, już idę. — W ciągu minuty zniknął z galerii ze swoim nowym opiekunem.

Nie więcej jak w kilka tygodni później głowę kobiety pędzla Soutine’a, namalowaną niezwykłą techniką, pięknie oprawioną i grubo pokrytą werniksem, wystawiono na sprzedaż w Buenos Aires. To — jak również fakt, że w Cannes nie ma żad­nego hotelu o nazwie „Bristol”— każą człowieko­wi zastanowić się przez chwilę, pomodlić za zdro­wie starego człowieka i wyrazić szczerą nadzieję, ze gdziekolwiek się ten staruszek znajduje w tym momencie, ma przy sobie pulchną apetyczną manikiurzystkę, a pokojówka przynosi mu śniadanie do łóżka.











GALOPUJĄCY FOXLEY


Od trzydziestu sześciu lat pięć razy na tydzień jeżdżę do City pociągiem o ósmej dwanaście. Nigdy nie ma w nim nadmiernego tłoku; dojeżdżam aż na Cannon Street Station, skąd idę tylko jedenaście i pół minuty do mojego biura na Austin Friars.

Lubię te jazdy do pracy. Sprawia mi przyjem­ność każda faza krótkiej podróży, której regular­ność, tak miła dla człowieka z przyzwyczajeniami, pomaga łagodnie, choć niezawodnie, jak po równi pochyłej, zsuwać się w nurt spraw bieżących.

Nieduża jest ta nasza stacja i na pociąg o ósmej dwanaście czeka zaledwie dziewiętnaście, dwa­dzieścia osób. Stanowimy gromadkę, która rzadko się zmienia, kiedy więc czasami na peronie poja­wia się jakaś nowa twarz, wywołuje szmer pro­testu — jak nowy ptak w klatce z kanarkami.

Zwykle kiedy przychodzę na stację, zawsze czte­ry minuty przed czasem, wszyscy są już na swoich miejscach: porządni, budzący zaufanie, każdy z parasolem, kapeluszem, krawatem i z ga­zetą pod pachą — nie zmieniają się od lat, jak meble w moim salonie. I ja to lubię.

Lubię także moje miejsce w rogu pod oknem i czytanie „Timesa” przy stuku kół i kołysaniu wagonu. Ta część podróży trwa trzydzieści dwie minuty i jak dobry, długi masaż zdaje się koić zarówno mój umysł, jak i stare, znękane ciało. Wierzcie mi, nie ma to jak rutyna i porządek dla zachowania spokoju ducha. Odbyłem tę poranną podróż już prawie dziesięć tysięcy razy i z każ­dym dniem sprawia mi coraz większą przyjem­ność. A ja (nieistotne, lecz ciekawe) sam się zamieniłem w pewien rodzaj zegara. Natychmiast się orientuję, kiedy mamy trzy, cztery lub pięć minut spóźnienia, i nigdy nie muszę wyglądać przez, okno, żeby wiedzieć, na jakiej stacji stoimy.

Spacer z Cannon Street Station do biura nie jest ani za długi, ani za krótki — mała, zdrowa przechadzka w tłumie innych dojeżdżających, któ­rzy spieszą do swoich miejsc pracy według tego samego, pedantycznego rozkładu. Towarzystwo tych odpowiedzialnych, pełnych godności ludzi, którzy pilnują swoich zajęć i nie włóczą się po świecie, podnosi mnie na duchu. Ich życiem — podobnie jak moim — kieruje minutowa wskazówka pre­cyzyjnego zegarka i często nasze ścieżki krzyżują się na ulicy o tych samych porach i w tych sa­mych miejscach, dzień po dniu.

Na przykład skręcając w St. Swithin’s Lane za­wsze spotykam miłą panią w średnim wieku w srebrnym pince-nez, z czarną aktówką w ręce — prawdopodobnie jest główną księgową albo dyrek­torem w fabryce tekstylnej. Kiedy przechodzę przez pasy na Threadneedle Street, prawie co dzień mijam pewnego jegomościa, który za każ­dym razem ma inny kwiat w butonierce. Nosi czarne spodnie, szare kamasze i z pewnością jest osobą punktualną i skrupulatną, może bankierem albo radcą prawnym jak ja. Kilkakrotnie w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat, kiedy mijaliśmy się pospiesznie na ulicy, wymieniliśmy przelotne spojrzenia, pełne wzajemnej aprobaty i szacunku.

Znam już co najmniej połowę twarzy widywa­nych w ciągu tego krótkiego spaceru. A są to do­bre twarze, takie jak moja, twarze ludzi mojego pokroju — solidnych, starannych fachowców, zu­pełnie pozbawionych pychy typowej dla cwania­ków, którzy chcą przewrócić świat do góry no­gami za pomocą rządów swojej Partii Pracy, ubezpieczeń społecznych i całej reszty.

Jak więc państwo widzicie, dojeżdżam co dzień do pracy z prawdziwą — w całym tego słowa znaczeniu — przyjemnością. A może należałoby powiedzieć — dojeżdżałem? Kiedy pisałem ten mały szkic autobiograficzny, który właśnie państwo czytacie, zamierzając puścić go w obieg wśród per­sonelu biura jako wzór i napomnienie, przedsta­wiłem wierny obraz moich uczuć. Ale to było przed tygodniem, a tymczasem wydarzyło się coś szczególnego. Właściwie stało się to w ostatni wto­rek, tego samego ranka, kiedy wiozłem mój ela­borat do miasta, i dlatego wierzę, że był w tym palec Boży. Pan Bóg przeczytał moje wypracowanko i powiedział sobie: „Ten Perkins za bardzo jest zadowolony z siebie. Najwyższy czas dać mu nauczkę”. Głęboko wierzę, że tak się to stało.

W ostatni wtorek — wtorek po Wielkanocy — w ciepły, złocisty, wiosenny ranek, przechadzając się po peronie naszej wiejskiej stacyjki z „Timesem” pod pachą i szkicem zatytułowanym Zadowo­lony pasażer podmiejskich pociągów w kieszeni, zdałem sobie sprawę, że coś się stało, i najwyraź­niej poczułem dziwny szmer protestu wśród moich współpasażerów. Przystanąłem rozglądając się do­okoła.

Dokładnie na środku peronu — z szeroko rozsta­wionymi nogami i z rękami skrzyżowanymi na piersiach — stał ten obcy. Wyglądał, jakby cały świat należał do niego. Był postawnym mężczyzną i nawet widziany z tyłu sprawiał wrażenie czło­wieka niezwykle aroganckiego. Stanowczo do nas nie pasował. Laska zamiast parasola, buty brązowe zamiast czarnych, szary kapelusz włożony na ba­kier. Krótko mówiąc — za dużo było w nim jed­wabiu, za dużo połysku. Minąłem go, demonstra­cyjnie patrząc w niebo, z nadzieją, że w panującej już atmosferze chłodu do reszty go zmroziłem.

Nadjechał pociąg. Spróbujcie, jeśli zdołacie, wy­obrazić sobie moje przerażenie, gdy mężczyzna wsiadł za mną do przedziału. Nikt tego nie zrobił od piętnastu lat. Koledzy zawsze szanowali mój wiek. Osobny przedział na odcinku jednej, dwu lub trzech stacji to jeden z moich specjalnych, drobnych przywilejów. A tu, proszę państwa, wlazł ten obcy! Siedział naprzeciwko mnie, szeleścił ga­zetą i palił okropny tytoń.

Zerknąłem na niego sponad „Timesa”. Był chyba w tym samym wieku co ja — sześćdziesiąt dwa lub trzy lata — ale twarz miał obrzydliwie przy­stojną, z gatunku tych ogorzałych, muskularnych twarzy, jakie się dziś widuje na reklamach mę­skich koszul: twarz łowcy lwów, gracza w polo, zdobywcy Everestu, uczestnika regat żeglarskich. Ciemne brwi, stalowe oczy, mocne, białe zęby za­ciśnięte na cybuchu fajki. Osobiście nigdy nie ufam przystojnym mężczyznom. Zbyt łatwo stają się ich udziałem błahe przyjemności tego świata, a przez życie idą, jakby sobie samym zawdzięczali dobrą prezencję. Kobieta może być ładna. To inna spra­wa. Ale u mężczyzny, moim zdaniem, jest to — przepraszam bardzo — wręcz odpychające. W każ­dym razie siedział naprzeciwko mnie i przygląda­łem mu się sponad „Timesa”. Nagle podniósł wzrok i nasze oczy się spotkały.

Czy nie przeszkadza panu fajka? — spytał unosząc ją w palcach.

Nie powiedział nic więcej, ale na dźwięk jego głosu drgnąłem, tak bardzo mnie zaskoczył. Za­niemówiłem, wpatrzony w niego, i dopiero po dłuższej chwili przyszedłem do siebie.

To przedział dla palących — powiedziałem. — Wolno panu palić, jeśli pan chce.

Chciałem się upewnić.

I znowu usłyszałem ten dziwnie znajomy, szorstki głos, który siekł słowa z szybkością dzie­cinnej armatki, strzelającej pestkami malin. Gdzie go już słyszałem? Dlaczego każde słowo porusza­ło jakiś wrażliwy punkt na dnie pamięci? Na mi­łość boską! — pomyślałem. — Weź się w garść! Cóż to za nonsens!

Nieznajomy powrócił do swojej lektury. Udawa­łem, że robię to samo. Ale byłem już zupełnie wytrącony z równowagi. Zamiast czytać w dalszym ciągu zerkałem na niego znad strony tytułowej. Twarz miał naprawdę nieznośną — wulgarnie, nie­mal rozpustnie przystojną — skóra na niej lśniła jak naoliwiona. Czy już ją kiedyś widziałem? Chy­ba tak, bo na jej widok czułem szczególnego rodzaju niepokój, którego nie potrafię nawet opisać, coś, co przypominało ból, okrucieństwo, może na­wet strach.

Nie odezwaliśmy się już więcej do końca po­dróży, ale dzień miałem zmarnowany. Niejednemu urzędnikowi dał się we znaki mój ostry język, szczególnie po lunchu, kiedy pojawiły się kłopoty z trawieniem.

Następnego ranka stał znowu na środku peronu ze swoją laską, fajką, jedwabnym szalikiem i tą swoją do mdłości urodziwą twarzą. Wyminąłem go i podszedłem do niejakiego Grummitta, ma­klera, z którym jeżdżę ponad dwadzieścia pięć lat. Nie mogę powiedzieć, żebym kiedykolwiek wdał się z nim w rozmowę, ale tego rodzaju kryzys zwykle przełamuje lody.

Grummitt — szepnąłem — kim jest ten drab?

Nie mam pojęcia.

Paskudny typ.

Bardzo.

Mam nadzieję, że nie będzie jeździł stale.

Daj Boże! — westchnął Grummitt.

Nadjechał pociąg.

Tym razem odetchnąłem z ulgą, ponieważ czło­wiek ten wsiadł do innego przedziału. Jednakże następnego dnia znów siedział ze mną.

Wspaniały dzień — oświadczył i usiadł do­kładnie naprzeciwko mnie. I znowu poczułem, jak powoli i niespokojnie poruszyło się coś w mojej pamięci, ale tym razem mocniej, bliżej powierzch­ni, choć nadal nieuchwytnie.

Nadszedł piątek — ostatni dzień pracy. Pamię­tam, że padało, kiedy jechałem na stację, lecz była to typowa dla kwietnia przelotna, rzęsista ulewa. Kiedy wszedłem na peron, parasole były zwinięte, świeciło słońce i po niebie płynęły duże, białe chmury. Pomimo to czułem się przygnębio­ny. Krótka podróż przestała być przyjemnością. Wiedziałem, że ten typ tam będzie. I rzeczywiście. Stał w szerokim rozkroku, jakby był właścicielem stacji, i beztrosko wymachiwał laską.

Laska? Otóż to! Stanąłem jak wryty.

Ależ to Foxley! — wyrwało mi się półgło­sem. — Galopujący Foxley! I jak zawsze wyma­chuje laską!

Podszedłem bliżej, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Przysięgam, że nigdy w życiu nie przeżyłem takiego wstrząsu. To naprawdę był Foxley, Bruce Foxley albo Galopujący Foxley. Ostatni raz widziałem go... kiedy?... w szkole... miałem wtedy nie więcej niż dwanaście albo trzynaście lat.

W tym momencie nadjechał pociąg i, niech mnie diabli, Foxley natychmiast wsiadł do mojego prze­działu. Położył laskę i kapelusz na półce, usiadł i zapalił fajkę. Rzucił mi poprzez dym chłodne spojrzenie swoich małych oczu i powiedział:

Kapitalny dzień, prawda? Po prostu lato. Nie było mowy o pomyłce. To głos Foxleya.

Wcale się nie zmienił. Tylko że kiedyś mówił zu­pełnie inne rzeczy. — Dobrze — mawiał — dobrze, Perkins, nieznośny smarkaczu. Chyba znów dam ci lanie. — Ile to lat temu? Prawie pięćdziesiąt. Swoją drogą, to niesamowite, jak mało zmieniła się jego twarz. To samo aroganckie wysunięcie brody, rozdęte nozdrza, małe, trochę za blisko sie­bie osadzone oczy o pogardliwym spojrzeniu. Ten sam zwyczaj jakby nacierania na człowieka twa­rzą, żeby go przyprzeć do muru. Nawet włosy pa­miętam — szorstkie, lekko wijące się, a na nich nikły ślad oliwy, jak na dobrze wymieszanej sa­łacie. Na nocnym stoliku w jego pracowni stała zawsze butelka zielonej mikstury do włosów — kie­dy człowiek musi u kogoś sprzątać, to zna i nie­nawidzi wszystkich jego rzeczy — z etykietą, na której był herb królewski i nazwa sklepu na Bond Street, a poniżej drobnym drukiem: „Z królewskiej nominacji nadworny fryzjer Jego Królewskiej Mości Edwarda VII”. To mi szczególnie utkwiło w pamięci, ponieważ wydawało się śmieszne, że jakaś firma ma ochotę szczycić się czesaniem łysonia — nawet, jeśli ten łysy był monarchą.

A teraz patrzyłem, jak Foxley sadowi się na swoim miejscu i zaczyna czytać gazetę. Dziwne uczucie — siedzieć blisko człowieka, który pięćdziesiąt lat temu tak mnie unieszczęśliwiał, że myślałem o samobójstwie. Nie poznał mnie — miałem teraz wąsy. Byłem przekonany, że jestem bezpieczny, mogę siedzieć i przyglądać mu się do woli.

Gdy cofam się pamięcią do tamtych dni, nie mam wątpliwości, że w pierwszej klasie bardzo cierpiałem z powodu Foxleya i — dziwna rzecz — mimowolną- przyczyną wszystkiego był mój ojciec. Kiedy po raz pierwszy jechałem do tej starej, zna­komitej prywatnej szkoły, miałem dwanaście lat. Było to... niech pomyślę... w 1907 roku. Ojciec w jedwabnym cylindrze i żakiecie odprowadził mnie na dworzec i pamiętam, jak staliśmy na peronie wśród stosów uczniowskich kuferków i waliz i w ogromnym tłumie bardzo dużych chłop­ców, którzy szturchali się i wrzeszczeli jeden przez drugiego, gdy nagle ktoś, chcąc nas wyminąć, pchnął mocno ojca z tyłu i o mały włos go nie przewrócił.

Ojciec, który był człowiekiem niskiego wzrostu, o wytwornych manierach i dużym poczuciu god­ności, odwrócił się ze zdumiewającą szybkością i chwycił winowajcę za rękę.

Czy nie uczą cię lepszych manier w szkole, młody człowieku? — spytał. Chłopiec, co najmniej o głowę wyższy od ojca, spojrzał na niego z wy­soka, chłodno, wyzywająco, z kpiącym uśmiesz­kiem. Ojciec, wytrzymując to spojrzenie, powie­dział: — Sądzę, że należałoby przeprosić. — Lecz tamten nie przestawał patrzeć na ojca z tym dziw­nym, aroganckim uśmieszkiem w kącikach ust i coraz mocniej wysuwał dolną szczękę. — Od­noszę wrażenie, że jesteś bezczelnym, źle wycho­wanym chłopcem — ciągnął ojciec. — Mogę jedy­nie mieć nadzieję, że jesteś w szkole wyjątkiem. Nie chciałbym, aby mój syn nabrał takich manier.

Wtedy ten duży chłopiec odwrócił się lekko do mnie i poczułem na sobie spojrzenie jego małych, chłodnych, blisko siebie osadzonych oczu. Nie ba­łem się wtedy. Nie miałem pojęcia o władzy se­niorów nad juniorami w szkołach prywatnych.

Pamiętani, że patrzałem mu prosto w oczy niejako broniąc ojca, którego uwielbiałem i szanowałem.

Ojciec jeszcze coś mówił, ale chłopiec po prostu odwrócił się plecami, poszedł nie spiesząc się wzdłuż peronu i zniknął w tłumie.

Bruce Foxley zapamiętał ten incydent, a jeśli chodzi o mnie, to miałem prawdziwego pecha, bo kiedy przyjechałem do szkoły, znalazłem się w tym samym „domu”, co Foxley. Co gorsza — na­leżałem do jego pracowni. Jako uczeń najstarszej klasy, był naszym prefektem i jako taki miał prawo bić każdego ze smarkaczy obsługujących „dom”. Ponieważ byłem w jego pracowni, zosta­łem tym samym jego niewolnikiem, którym mógł rozporządzać. Byłem jego kucharzem i lokajem, pokojówką i chłopcem na posyłki, miałem obo­wiązek pilnować, żeby nigdy nie musiał nawet palcem kiwnąć, chyba w przypadku zupełnej ko­nieczności. W żadnej ze znanych mi społeczności na świecie służący nie jest do tego stopnia znie­wolony jak nieszczęśni młodzi uczniowie, wyzna­czeni do obsługiwania starszych. Kiedy był mróz i śnieg, musiałem nawet siadywać po śniadaniu w klozecie (który mieścił się w nie ogrzewanym pomieszczeniu), żeby sedes dla Foxleya był ogrzany.

Pamiętam, że Foxley miał zwyczaj chodzić po pokoju swoim sprężystym, wytwornym krokiem i jeżeli natknął się na krzesło, przewracał je jed­nym kopnięciem, a ja musiałem podbiec i posta­wić je na miejsce. Nosił jedwabne koszule i za­wsze jedwabną chusteczkę do nosa. Buty miał od Lobba (nadwornego dostawcy). Były to buty o ostrych noskach, a ja miałem obowiązek szczot­kować je przez piętnaście minut, żeby błyszczały.

Najgorsze wspomnienia dotyczą szatni. Widzę siebie — małego, bladego chłopczynę, stojącego w drzwiach tego olbrzymiego pokoju, w piżamie, brą­zowym szlafroku z wielbłądziej wełny i nocnych pantoflach. Na drucie u sufitu wisi jasna żarówka, wszędzie pod ścianami leżą rozrzucone w nieładzie czarne i żółte koszulki do gry w piłkę nożną, wypełniające pokój zapachem potu, i ten głos, który wyrzuca wyrazy jak pestki:

No więc ile ci się należy tym razem? Sześć w szlafroku czy cztery bez?

Nigdy nie potrafiłem się zdobyć na odpowiedź. Po prostu stałem z oczami wbitymi w brudne deski podłogi, nieprzytomny ze strachu, niezdolny do my­ślenia o czymkolwiek, tylko o tym, że za chwilę ten większy ode mnie chłopiec zacznie mnie okła­dać swoją długą, cienką, białą laską — okładać powoli, umiejętnie, legalnie i z widocznym upo­dobaniem, a ja będę miał całe plecy we krwi. Pięć godzin wcześniej nie udało mi się rozpalić ognia na kominku w pracowni. Wydałem moje kieszonkowe na pudełko specjalnych zapałek, za­tkałem gazetą otwór komina, żeby zrobić przeciąg, potem klęczałem i wydmuchiwałem z siebie płuca, ale nie chciało się zapalić.

Jeżeli jesteś zbyt uparty, żeby odpowiedzieć — mówił Foxley — będę musiał sam zdecydować.

Rozpaczliwie próbowałem odpowiedzieć, ponie­waż wiedziałem, którą możliwość wybrać. To pierwsza rzecz, jakiej uczy się każdy nowy: nie zdejmować szlafroka i brać dodatkowe uderzenia. W przeciwnym razie na pewno będą okaleczone plecy. Lćpiej w szlafroku dostać trzy uderzenia niż jedno bez niego.

W takim razie zdejmij szlafrok, idź do kąta i wypnij się. Dostaniesz cztery.

Powoli zdejmowałem szlafrok i kładłem go na półce nad szafkami na buty. Na miękkich nogach, powoli szedłem do kąta — na wpół nagi w baweł­nianej piżamie i zziębnięty — i wszystko wokół mnie stawało się nagle bardzo jasne, płaskie i da­lekie jak w latarni magicznej, bardzo duże, nie­realne i rozpływające się w moich łzach.

Schyl się. Niżej, o wiele niżej.

Potem odchodził na drugi koniec szatni. Schylo­ny, widziałem między moimi nogami, jak znika w drzwiach prowadzących do położonej o dwa stopnie niżej umywalni. Był to korytarz o kamien­nej posadzce z umywalkami wzdłuż ścian. Za nim była łazienka. Gdy Foxley znikał, wiedziałem, że idzie aż na koniec tego korytarza. Zawsze tak ro­bił. Potem w dali słyszałem odbijający się głoś­nym echem od umywalek i kafli tupot jego nóg na kamiennej posadzce, kiedy zaczynał swój galop, i z głową między nogami widziałem, jak przesko­czywszy dwa stopnie dzielące go od szatni, wpadał do środka i z wysuniętą szczęką, i laską podnie­sioną wysoko dopadał mnie. W tym momencie za­mykałem oczy, czekałem na uderzenia i mówiłem sobie, że cokolwiek się stanie, nie wolno mi się wyprostować.

Każdy, kto dostał porządne lanie, wie, że praw­dziwy ból przychodzi dopiero osiem, dziesięć se­kund po uderzeniu. Sam cios odbiera się jako głośny trzask, głuche, kompletnie oszałamiające walnięcie w tylną część ciała (podobno tak samo jest z raną od kuli). Ale później — o Boże! — jest tak, jakby ktoś przyłożył rozżarzony pogrzebacz do nagich pośladków. Nie sposób wytrzymać i nie schwycić pogrzebacza.

Foxley wiedział doskonale o tym działaniu cza­su i po każdym uderzeniu odchodził powoli jakieś piętnaście jardów, żeby ból osiągnął swój szczyt przed następnym uderzeniem.

Przy czwartym uderzeniu zawsze się prostowa­łem. Nie było na to rady. Był to bezwarunkowy odruch ciała, które dostało tyle, ile mogło znieść.

Zrobiłeś unik — mówił Foxley. — Tego nie liczymy. Schyl się.

Następnym razem pamiętałem, żeby mocno chwy­cić się za kostki.

Potem przyglądał się, jak szedłem przez salę po szlafrok — sztywny, trzymając się za pośladki, ale zawsze starałem się iść odwrócony, żeby nie widział mojej twarzy. Po moim wyjściu wołał:

Hej, ty! Z powrotem!

Zawracałem, stawałem w drzwiach i czekałem.

Chodź tu. No, chodź! Czy nie zapomniałeś o niczym?

Mogłem wtedy myśleć jedynie o przenikliwym, palącym bólu w tylnej części ciała.

Odnoszę wrażenie, że jesteś bezczelnym, źle wychowanym chłopcem — mówił naśladując głos mojego ojca. — Czy w szkole nie uczą cię lepszych manier?

Dzię...kuję — stękałem. — Dzięku...kuję za biiiicie...

A potem po ciemnych schodach z powrotem na górę do sypialni i już było dużo lepiej, ponieważ wszystko się skończyło, ból mijał, otaczali mnie chłopcy, powściągliwie wyrażając mi współczucie, bo oni także wiele razy przeszli przez to samo.

Perkins, daj popatrzeć.

Ile dostałeś?

Pięć, prawda? Słyszeliśmy wyraźnie.

No, dalej, człowieku, pokaż znaki! Spuszczałem spodnie i stałem wśród tych eks­pertów, którzy uroczyście badali obrażenia.

Siady są oddalone jeden od drugiego, praw­da? Całkiem nie w stylu Foxleya.

Te dwa są blisko siebie. Dosłownie stykają się. Spójrzcie, te dwa są cudowne!

To uderzenie na dole musiało być parszywe.

Zaczął swój galop od końca korytarza?

Oberwałeś dodatkowo za unik, prawda?

O rany! Stary Foxley naprawdę się na ciebie uwziął.

Trochę krwawi. Lepiej się umyj.

Wtedy otwierały się drzwi, stawał w nich Foxley, a wszyscy rozbiegali się i udawali, że myją zęby, albo mówili pacierz, a ja stałem na środka .sypialni ze spuszczonymi spodniami.

Co się tu dzieje? — pytał Foxley, rzucając szybkie spojrzenie na swoje dzieło. — Perkins, wkładaj piżamę i do łóżka.

Tak kończył się dzień.

W ciągu całego tygodnia nie miałem chwili cza­su dla siebie. Kiedy Foxley widział, że biorę książ­kę albo otwieram album ze znaczkami, natych­miast wynajdywał mi jakieś zajęcie. Kiedy padał deszcz, mówił:

Słuchaj, Perkins, czy nie sądzisz, że bukiet dzikich lilii wyglądałby ładnie na moim biurku?

Dzikie lilie rosły tylko nad Pomarańczowymi Stawami — dwie mile drogą i pół mili przez pola. Wstawałem z krzesła, wkładałem płaszcz przeciw­deszczowy, słomkowy kapelusz, brałem parasol i ruszałem w długą i samotną drogę. Poza budyn­kiem należało zawsze mieć na głowie słomkowy kapelusz, ale na deszczu kapelusz łatwo się nisz­czył. Parasol miał go chronić. Nie sposób jednak przedzierać się z parasolem przez zalesiony brzeg, więc żeby ocalić kapelusz, kładłem go na ziemi pod parasolem i szukałem kwiatów. W ten spo­sób ciągle się przeziębiałem.

Najgorszym dniem była niedziela — dzień sprzą­tania pracowni. Jak ja dobrze pamiętam napięcie tamtych poranków, gorączkowe odkurzanie i szorowanie, a potem czekanie na Foxleya!

Skończone? — pytał.

Myślę... myślę, że tak.

Podchodził do biurka, wyjmował z szuflady białą rękawiczkę, powoli naciągał ją na każdy pale, a ja trząsłem się cały ze strachu, kiedy szedł i su­nął ręką po ramach obrazów, listwach przy po­dłodze, półkach, parapetach i abażurach. Nie spusz­czałem oka z jego palca. Wróżył mi zgubę. Prawie zawsze Foxley odkrywał jakiś drobiazg, który przeoczyłem i o którym nawet nie pomyślałem, i wtedy odwracał się powoli, z tym swoim niebez­piecznym uśmieszkiem, który nie miał nic wspól­nego z uśmiechem, i podnosząc palec, żebym zo­baczył na nim ślad kurzu, mówił:

A więc jesteś leniem, prawda? Milczałem.

Prawda?

Myślałem, że odkurzyłem wszystko.

Jesteś czy nie jesteś niegrzecznym, leniwym chłopcem?

T... tak.

Twój ojciec nie byłby zadowolony. Jest bar­dzo wymagający, prawda?

Znów milczałem.

Pytałem, czy twój ojciec jest wymagający!

Może... tak.

Więc jeśli cię ukarzę, wyświadczę mu przy­sługę, prawda?

Nie wiem.

Tak czy nie?

No... tak.

W takim razie spotkamy się po modlitwie w szatni.

Reszta dnia była agonią czekania na nadejście wieczoru.

O Boże, jak dobrze wszystko pamiętałem! Nie­dziela była także dniem pisania listów.


Kochana Mamusiu i Tatusiu,

Dziękuję za list. Mam nadzieję, że jesteście zdrowi. Ja jestem trochę przeziębiony, bo zmokłem, ale to już się kończy. Wczoraj graliśmy ze Shrewsbury i wygraliśmy 4:2. Oglądałem mecz. Foxley — jak wiecie — jest głową naszego «domu», strzelił jedną z bramek. Bardzo dziękuję za ciasto. Całuję, William”.


Pisałem listy w toalecie, w szatni albo w łazien­ce — byle zejść Foxleyowi z oczu. Ale musiałem patrzeć na zegarek. O wpół do piątej był podwie­czorek i grzanka dla Foxleya musiała być gotowa. Codziennie musiałem przygotowywać dla niego grzanki, a ponieważ w powszednie dni nie wolno było rozpalać ognia w pracowniach, wszyscy mło­dzi uczniowie, którzy robili grzanki dla swoich seniorów, tłoczyli się wokół kominka w bibliotece, każdy z widelcem w ręce, walcząc o miejsca. W ta­kich warunkach musiałem pilnować, aby grzanka dla Foxleya była: 1) idealnie chrupka, 2) nie przy­palona, 3) gorąca i gotowa dokładnie na czas. Za najmniejsze niedopatrzenie dostawałem lanie.

Hej, ty, co to jest?

Grzanka.

Czy twoim zdaniem tak wygląda grzanka?

Ja...

Jesteś zbyt leniwy, żeby to zrobić porządnie?

Starałem się.

Czy wiesz, co robią z leniwym koniem, Perkins?

Nie.

Jesteś koniem?

Nie.

W takim razie osłem, ha, ha, a to na jedno wychodzi. Zobaczymy się później.

O rozpaczy tamtych dni! Przypalenie grzanki dla Foxleya było przestępstwem. Tym samym było nieoczyszczenie z błota jego butów do gry w piłkę nożną i nierozwieszenie stroju piłkarskiego. Dosta­wałem lanie za niewłaściwe złożenie jego parasola i za trzaśniecie drzwiami pracowni, kiedy był za­jęty. Karał mnie, jeśli przygotowałem mu zbyt go­rącą kąpiel albo niedokładnie wypolerowałem gu­ziki jego munduru, albo zostawiłem na mundurze niebieskie smugi od płynu do polerowania guzi­ków. Przestępstwem było niewyczyszczenie zelówek jego butów i zostawienie bałaganu w pracowni. Samo moje istnienie było dla Foxleya czymś ka­rygodnym.

Wyjrzałem przez okno pociągu. Mój Boże, pra­wie dojeżdżaliśmy. Straciłem czas na wspomnienia i nawet nie otworzyłem „Timesa”. Foxley nadal siedział naprzeciw mnie i czytał „Daily Maił”. W kłębach dymu z fajki widziałem górną część jego twarzy nad gazetą — małe, jasne oczy, zmar­szczone czoło, wijące się, lekko natłuszczone włosy.

Przyglądanie mu się po tylu latach było szcze­gólnym i dość podniecającym przeżyciem. Wiedzia­łem, że teraz nic mi nie grozi z jego strony, ale wspomnienia robiły swoje i nie czułem się swo­bodnie w jego towarzystwie. Trochę tak, jakbym się znalazł w klatce z oswojonym tygrysem.

Co za nonsens — powiedziałem sobie. — Nie bądź głupi! Gdybyś chciał, mógłbyś śmiało po­wiedzieć mu, co o nim myślisz, i nawet by cię nie tknął. To jest pomysł!

Ale czy warto? Byłem już na to za stary i nie miałem pewności, czy jeszcze żywię do niego urazę.

No więc co mam zrobić? Nie mogłem siedzieć gapiąc się na niego jak idiota.

W tym momencie przyszedł mi do głowy figlarny pomysł. Miałem ochotę pochylić się w jego stronę, poklepać go po kolanie, powiedzieć, kim jestem, i spojrzeć mu w twarz. Zacząłbym mówić o na­szych szkolnych czasach na tyle głośno, by inni pasażerowie mogli usłyszeć. W zabawny sposób przypomniałbym mu, jak mnie traktował, może nawet opisałbym lanie w szatni, żeby go ziryto­wać i wprawić w lekkie zakłopotanie. Jego bym nie skrzywdził, a sobie sprawił ogromną saty­sfakcję.

Nagle podniósł wzrok i przyłapał mnie na tym, że się w niego wpatruję. Zdarzyło się to już po raz drugi i zauważyłem leciutkie zniecierpliwienie w jego oczach.

W porządku — powiedziałem sobie. — Do dzieła. Ale zrób to miło, uprzejmie, po koleżeńsku. To odniesie lepszy skutek, wprawi go w większe za­kłopotanie.

Uśmiechnąłem się i ukłoniłem uprzejmie. Potem głośno powiedziałem:

Mam nadzieję, że mi pan wybaczy. Chciał­bym się przedstawić. — Pochyliłem się i przyglą­dałem mu się bacznie, by zobaczyć, jak zareaguje.

Nazywam się Perkins, William Perkins. By­łem w Repton w tysiąc dziewięćset siódmym.

Pasażerowie siedzieli cicho. Czułem, że słuchają i czekają, co będzie dalej.

Miło mi pana poznać — powiedział opusz­czając gazetę na kolana. — Moje nazwisko Fortescue, Jocelyn Fortescue. Eton. Tysiąc dzie­więćset szesnasty.


SPIS RZECZY

Smak

Szyja

Przebaczenie

Pani Bixby i dar Pułkownika

Przyjemności plebana

William i Mary

Człowiek z Południa

Edward Zwycięzca

Mleczko pszczele

Moja ukochana, moja gołąbeczka

Prosto do nieba

Jagnię na rzeź

Właścicielka pensjonatu

Skok do puli

Skóra

Galopujący Foxley

Wydawnictwo „Książka i Wiedza”

Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza

Prasa-Ksiązka-Ruch”

Warszawa, wrzesień 1984 r.

Wyd. I. Nakład 29 650+350 egz.

Obj ark wyd 14,6 Obj ark druk 19 (12,7)

Papier druk. sat kl V, 70 g, 86X122 cm

Oddano do składu 8 IX 198J r.

Podpisano do druku w sierpniu 1984 i

Druk ukończono ws wrześniu 1984 r.

Opolskie Zakłady Graficzne, Opole,

ul Niedziałkowskiego 8/12

Zam 2553-1100/83 T-90

Jedenaście tysięcy siedemset dwudziesta piąta publikacja „KiW”


Roald Dahl (ur. 1916) — pisarz brytyjski norweskiego pochodzenia, absolwent Repton School, przed wojną pracował w Shell Oil Company, w czasie wojny jako pilot RAF walczył w Grecji i Afryce. W 1942 r. wyjechał w mi­sji wojskowej do Waszyngtonu. Obecnie mieszka w Anglii — w Buckinghamshire [zmarł w 1990 roku]

Pierwsze utwory zaczął publikować w Sta­nach Zjednoczonych — były to opowiadania dla dorosłych czytelników i dla dzieci (duży zbiór utworów dla dzieci wydał także w 1961 r.). I jedne, i drugie zyskały ogromną popularność, stały się prawdziwymi bestsel­lerami w Ameryce, Japonii i Europie.

NIESPODZIANKI to zbiór szesnastu opo­wiadań zaczerpniętych z tomów SOMEONE LIKE YOU (1954) i KISS KISS (1960). Są to opowiadania osobliwe — jest w nich i gro­za, i czarny humor, i przedziwne zdarzenia. Na wyraziście i precyzyjnie zarysowanym tle autor tworzy sytuacje pełne narastającego napięcia, stopniowo odsłania dziejące się wypadki, aż do niezwykłego rozwiązania. Ukazując bohaterów w ich dramatycznej codzienności Dahl demaskuje bezwzględność i okrucieństwo, skrywane pod pozorami ogłady, elegancji i życiowej rutyny,

NIESPODZIANKI mogą zainteresować każdego czytelnika, są świetną relaksową, a jednocześnie pouczającą lekturą.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dahl Roald Czarownice
Dahl, Roald Someone Like You  Skin
Dahl, Roald ss Madame Rosette
Dahl Roald Cuda i Dziwki
Dahl, Roald Someone Like You  Dip in the Pool
Dahl, Roald Someone Like You  Man From the South
Dahl, Roald Kiss Kiss  Parson's Pleasure
Dahl, Roald Someone Like You  Taste
Dahl Roald (praca zbiorowa) Antologia SF Czarujące obiekty latające
Dahl, Roald Kiss Kiss  The Landlady
Dahl, Roald Kiss Kiss  Mrs Bixby and the Colonel's Coat
Dahl, Roald Someone Like You  Lamb to the Slaughter
Dahl, Roald Someone Like You  Galloping Foxley
Dahl, Roald ss The Visitor
Dahl, Roald Someone Like You  The Sound Machine
Dahl Roald Wuj Oswald
dahl roald to sladke tajemstvi zivota a jine povidk
Dahl Roald Autostopowicz
dahl 2C+roald+ +the+twits ZI2FUFPSPYBOMOAJPZDOYT3S6BLEUZYXP3UGMDA