ROALD DAHL
NIESPODZIANKI
Z angielskiego przełożyła
Ariadna Demkowska-Bohdziewicz
Książka i Wiedza. Warszawa 1984
Tytuł oryginału
Tales of the Unexpected
© Roald Dahl, 1948, 1949, 1950, 1952, 1953, 1959, 1961, 1979
Okładkę projektował JULIAN RYBICKI
Redaktor
TERESA ABRASZEWSKA
Redaktor techniczny ANNA BONISŁAWSKA
Korektor
DANUTA WZIĄTEK
© Copyright for the Polish edition by
Wydawnictwo „Książka i Wiedza",
RSW „Prasa-Książka-Ruch", Warszawa 1984
ISBN 83-05-11313-2
SMAK
Było nas sześcioro na kolacji u Schofieldów w ich londyńskiej rezydencji: Mike Schofield, jego żona i córka, moja żona i ja, i niejaki Ryszard Pratt.
Ryszard Pratt był znanym smakoszem, prezesem małego stowarzyszenia o nazwie ,,Epikur” i co miesiąc na własny koszt rozsyłał jego członkom broszurki na temat potraw Iwin. Organizował kolacje, na których pojawiały się wyszukane dania i rzadkie wina. Nie palił z obawy o wrażliwość swojego podniebienia i miał dziwaczny, dość zabawny zwyczaj mówienia o winach jak gdyby to były żywe stworzenia.
— Roztropne winko — mawiał — trochę nieśmiałe, nieuchwytne, ale całkiem roztropne. — Albo: — Życzliwe, wesołe wino, może odrobinę frywolne, odrobinkę, ale przede wszystkim pogodne.
Na kolacji z Ryszardem Prattem byłem już dwa razy i za każdym razem Mike i jego żona po prostu wychodzili ze skóry, by dla słynnego smakosza przygotować coś specjalnego. Owego wieczoru z całą pewnością nie chcieli odstąpić od reguły. Gdy weszliśmy do jadalni, spostrzegłem, że stół zastawiono jak do prawdziwej uczty. Wysokie świece, złociste róże, lśniące srebra, po trzy kielichy do wina przy każdym nakryciu, no i przede wszystkim delikatny zapach pieczeni dobiegający z kuchni, który sprawiał, że człowiekowi ślinka ciekła do ust.
Gdy zasiedliśmy do stołu, przypomniałem sobie, że przy okazji dwóch poprzednich bytności Ryszarda Pratta Mike dla zabawy założył się z nim, że nie odgadnie nazwy winnicy i roku winobrania podanego do kolacji klaretu. Pratt odparł, że nie sprawi mu to szczególnych trudności pod warunkiem, że chodzi o jeden ze znanych roczników. Mike postawił skrzynkę tegoż wina, twierdząc, że Pratt nie zgadnie. Pratt wygrał zakład obydwa razy. Byłem pewien, że tego wieczoru historia się powtórzy, gdyż Mike gotów był nawet przegrać, byle tylko dowieść, że podał wino godne uznania, a Pratt z kolei zdawał się czerpać głębokie, jakkolwiek skrywane zadowolenie z popisywania się swoją wiedzą.
Na początku podano małe rybki z patelni, dobrze wysmażone na maśle, i do tego wino mozelskie. Mike wstał i osobiście rozlał wino do kieliszków. Gdy usiadł z powrotem, widziałem ze swojego miejsca, że z uwagą obserwuje Pratta. Butelkę postawił tuż przede mną w taki sposób, że mogłem odczytać etykietę: „Geierslay Ohligsberg, 1945”. Nachyliwszy się szepnął, że Geierslay to maleńka wioska nad Mozelą, niemal zupełnie nie znana poza granicami Niemiec. Powiedział, że wino, które pijemy, jest niezwykle, a zbiór w tej winnicy był tak skąpy, że dla cudzoziemców praktycznie niedostępny. Poprzedniego lata odwiedził Geierslay wyłącznie po to, by dostać parę tuzinów butelek, które mu w końcu raczyli sprzedać.
— Wątpię, by ktokolwiek w naszym kraju miał je teraz u siebie — powiedział. I znów zerknął na Pratta. — Wino mozelskie ma tę zaletę — tu podniósł głos — że można je podać przed klaretem. Ludzie zwykle podają reńskie, ale dlatego, że się nie znają. Reńskie wina zabijają delikatny smak klaretu, prawda? To barbarzyństwo podawać reńskie przed klaretem. Lecz mozelskie — o! — mozelskie jest tu jak najbardziej na miejscu.
Mike Schofield był miłym panem w średnim wieku. Ale był też maklerem giełdowym. Mówiąc dokładniej, spekulował na giełdzie i, jak to się zdarza niektórym spekulantom, czuł niemal wstyd i zażenowanie, że tyle pieniędzy zarobił tak niewielkim nakładem pracy. W głębi serca zdawał sobie sprawę, że mało się różni od bookmachera — pozornie cieszącego się szacunkiem, ale w istocie pozbawionego skrupułów — i wiedział, że jego przyjaciele też tak sądzą. Starał się więc gorliwie o etykietę człowieka kulturalnego, wyrabiał w sobie smak literacki i artystyczny, kolekcjonował obrazy, płyty, książki i tym podobne rzeczy. Jego krótki wykład o winie reńskim i winie mozelskim stanowił część tego wszystkiego, tej kultury, której pragnął nabyć.
— Urocze winko, nie sądzicie państwo? — powiedział. Nadal przyglądał się Prattowi. Widziałem, że nachylając się nad talerzem po nowy kawałek ryby za każdym razem zerkał ukradkiem w jego stronę, i czułem wyraźnie, że nie może się doczekać momentu, gdy Pratt po pierwszym łyku wina pośle mu sponad kieliszka uśmiech zadowolenia, być może nawet zdumienia, i wtedy zacznie się dyskusja, a Mike powie mu o wiosce, która nazywa się Geierslay.
Lecz Ryszard Pratt nie kosztował wina. Był całkowicie pochłonięty rozmową z osiemnastoletnią córką Mike’a, Luizą. Na wpół odwrócony do niej, uśmiechał się i opowiadał, o ile mogłem zgadnąć, jakąś historyjkę o kucharzu z pewnej restauracji paryskiej. Mówiąc pochylał się ku niej coraz niżej, coraz bliżej, jakby gotów — w swoim zapamiętaniu — zwalić się na nią całym ciałem; biedna dziewczyna, bliska rozpaczy, odchylała się, jak mogła, potakiwała uprzejmie i omijając jego twarz wpatrywała się w najwyższy guzik smokingu.
Skończyliśmy rybę i pokojówka zaczęła zbierać talerze. Gdy podeszła do Pratta, zauważyła, że nie tknął jedzenia, więc się zawahała i Pratt dopiero wtedy ją spostrzegł. Odprawił pokojówkę ruchem ręki, przerwał rozmowę i zabrał się do jedzenia. Niedbale nadziewając na widelec małe brązowe, kruche rybki, z pośpiechem wsuwał je do ust. Gdy skończył, sięgnął po kieliszek, dwoma łykami wlał sobie wino do gardła i natychmiast odwrócił się do Luizy Schofield, podejmując przerwaną konwersację.
Mike wszystko to widział. Byłem świadom, że patrząc na Pratta, całą siłą woli powstrzymuje się od zrobienia uwagi. Jego okrągła, jowialna twarz traciła napięcie i jakby zapadała się, lecz ani drgnął: panował nad sobą i nic nie mówił.
Wkrótce pokojówka wniosła drugie danie. Był to duży kawał pieczeni wołowej. Postawiła półmisek przed Mike’em, który wstał, krajał pieczyste na bardzo cienkie płaty i kładł je ostrożnie na talerze roznoszone przez pokojówkę dokoła stołu. Kiedy obsłużył wszystkich, nie wyłączając siebie, odłożył duży nóż, oparł obie ręce o brzeg stołu i wychyliwszy się nieco do przodu rzekł:
— A teraz — zwracał się do wszystkich, lecz patrzał na Ryszarda Pratta — teraz pora na wino. Proszę mi wybaczyć, ale muszę pójść i przynieść klaret.
— Musisz pójść i przynieść? Skąd? — zapytałem.
— Butelka jest w moim gabinecie, już odkorkowana. Wino oddycha.
— Dlaczego w gabinecie?
— Żeby nabrało temperatury pokojowej, to jasne. Jest tam od dwudziestu czterech godzin.
— Ale dlaczego w gabinecie?
— Bo to najlepsze miejsce w całym domu. Ustaliliśmy to z Ryszardem, kiedy był tu ostatnim razem.
Słysząc swoje imię Pratt obejrzał się.
— Prawda, Ryszardzie? — zapytał Mike.
— Tak jest — odpowiedział Pratt, potakując z powagą. — To prawda.
— Stoi na zielonej szafce z aktami w moim gabinecie. To miejsce uznaliśmy za najlepsze. Nie ma tam przeciągu i temperatura nie ulega zmianie. A teraz muszę was przeprosić, dobrze? Pójdę po wino.
Myśl, że zacznie się teraz bawić innym winem, przywróciła mu dobry humor; wyszedł szybko z pokoju, by po minucie wrócić krokiem powolniejszym, ostrożnie trzymając oburącz koszyczek, w którym spoczywała ciemna butelka. Tak ją położył, że była ukryta.
— No, proszę! — krzyknął podchodząc do stołu. — Co powiesz o tym, Ryszardzie? Nigdy nie odgadniesz nazwy.
Ryszard Pratt powoli odwrócił się, najpierw spojrzał na Mike’a, potem w dół na butelkę spoczywającą wygodnie w małym, plecionym koszyczku, a potem uniósł brwi, wyniośle, lekceważąco, i wysunął wilgotną, dolną wargę — despotyczną i nagle bardzo brzydką.
— Nigdy nie zgadniesz — powiedział Mike. — Nawet za sto lat.
— Klaret? — spytał Ryszard Pratt łaskawie.
— Oczywiście.
— Zatem przypuszczam, że jest z którejś z tych mniejszych winnic.
— Możliwe, Ryszardzie. Ale możliwe też, że jest inaczej.
— Ale to dobry rocznik, prawda? Jeden z tych doskonale udanych.
— Tak. Za to ręczę.
— Wobec tego nie widzę większych trudności — powiedział Ryszard Pratt, cedząc słowa z bardzo znudzoną miną. Było coś dziwnego — przynajmniej dla mnie — nie tylko w tym jego powolnym cedzeniu słów i znudzonej minie: miał zły wyraz oczu i jakiś rodzaj napięcia w całej postawie, które budziło we mnie nieokreślony lęk, gdy mu się przyglądałem.
— A jednak tym razem będzie to raczej trudne — powiedział Mike. — Nie zmuszam do zakładu.
— Czyżby? A dlaczego? — I znów to powolne uniesienie brwi i chłodne, intensywne spojrzenie.
— Ponieważ trudno będzie zgadnąć.
— Nieszczególny to dla mnie komplement.
— Mój drogi — powiedział Mike. — Założę się z przyjemnością, jeśli sobie życzysz.
— Nie powinienem mieć większych trudności.
— Czy to znaczy, że zgadzasz się na zakład?
— Ależ oczywiście — odpowiedział Ryszard Pratt.
— Doskonale. O to, co zwykle. O skrzynkę tegoż wina.
— Więc uważasz, że nie potrafię odgadnąć, jak się ono nazywa, czy tak?
— Jeśli chodzi o ścisłość, owszem, sądzę z całym należnym ci szacunkiem, że nie wygrasz tego zakładu — odrzekł Mike. Czynił pewien wysiłek, aby być grzecznym, natomiast Pratt nie zadawał sobie trudu, żeby ukryć pogardę dla jego zabiegów. A jednak, dziwna rzecz, następnym swoim pytaniem zdradził pewne zainteresowanie.
— Chcesz podnieść stawkę?
— Nie, Ryszardzie. Skrzynka wina to dużo.
— Chętnie założyłbym się o pięćdziesiąt skrzynek.
— To byłoby głupie.
Mike stał nieruchomo za swoim krzesłem u szczytu stołu, trzymając ostrożnie ten śmieszny koszyczek z butelką. Nozdrza mu lekko zbielały, wargi miał zaciśnięte.
Pratt odchylił się do tyłu razem z krzesłem i uniósłszy brwi spoglądał na gospodarza na wpół przymkniętymi oczyma, z nikłym uśmiechem w kącikach ust. I znów ujrzałem — a może mi się tylko zdawało — coś wyraźnie niepokojącego w twarzy tego człowieka, ów cień napięcia pomiędzy oczami i w samych oczach, dokładnie mówiąc: w czarnych źrenicach, przyczajoną iskierkę złośliwości.
— A więc nie chcesz podnieść stawki?
— Jeśli chodzi o mnie, mój stary, wszystko mi jedno — powiedział Mike. — Mogę się założyć, o co chcesz.
Siedzieliśmy cicho — ja i trzy kobiety — przyglądając się tym dwu mężczyznom. Żona Mike’a zaczynała się irytować: krzywiła usta i czułem, że lada moment przerwie tę rozmowę. Pieczeń wołowa na naszych talerzach powoli stygła.
— A więc założysz się o wszystko, czego zechcę?
— Powiedziałem już, do licha! Jeżeli ci na tym zależy, założą się o wszystko, o co masz ochotę się założyć.
— Nawet o dziesięć tysięcy funtów?
— Ależ oczywiście, jeśli chcesz zakładać się o pieniądze. — Mike poczuł się teraz pewniej. Wiedział doskonale, że dysponuje każdą sumą, jakiej Pratt mógłby zażądać.
— A więc powiadasz, że mogę wymienić każdą stawkę? — Pratt zapytał raz jeszcze.
— Dokładnie tak powiedziałem.
Nastąpiła pauza, w czasie której Pratt powiódł spojrzeniem dokoła stołu — spojrzał najpierw na mnie, potem po kolei na trzy kobiety. Mogłoby się zdawać, że przywoływał nas na świadków.
— Mike — powiedziała pani Schofield — cóż za nonsens! Skończmy z tym i zabierzmy się do jedzenia. Wszystko stygnie.
— To nie jest nonsens — odpowiedział jej Pratt ze spokojem. — Idzie o zakład.
Spostrzegłem, że pokojówka stoi z tyłu z półmiskiem jarzyn, zastanawiając się, czy je podać, czy nie.
— A zatem dobrze — powiedział Pratt. — Powiem, o co chcę się założyć.
— Mów śmiało — odparł Mike tonem buńczucznym. — Jest mi absolutnie wszystko jedno, twoje na wierzchu.
Pratt skinął głową i znów w kącikach jego ust pojawił się uśmieszek, następnie — nie spuszczając oczu z Mike’a — wycedził:
— Chcę się założyć o rękę twojej córki. Luiza Schofield podskoczyła na krześle.
— No-nie! — krzyknęła. — Nie! To nie jest zabawne! Posłuchaj mnie, papo, to wcale nie jest zabawne.
— Kochanie — powiedziała jej matka — to tylko żarty.
— Ja nie żartuję — oświadczył Ryszard Pratt.
— Śmieszne! — wykrzyknął Mike. Znowu był wytrącony z równowagi.
— Mówiłeś, że mogę się założyć dosłownie o wszystko.
— Miałem na myśli pieniądze.
— Tego nie powiedziałeś.
— Ale myślałem.
— Szkoda zatem, żeś tego nie powiedział. Ale oczywiście, jeśli chcesz cofnąć słowo, proszę bardzo.
— To nie jest kwestia cofnięcia danego słowa, mój drogi. Po prostu nie możesz grać o taką stawkę, której nie potrafisz zrównoważyć,. Tak się składa, że nie masz córki, którą mógłbyś zaproponować, jeśli przegrasz. A gdyby nawet, to wcale nie chciałbym jej poślubić.
— Cieszę się z tego, kochanie — powiedziała jego żona.
— Stawiam wszystko, co zechcesz — oznajmił Pratt. — Mój dom, na przykład. Co powiesz na to?
— Który? — spytał Mike wyraźnie kpiącym tonem.
— Dom na wsi.
— A czemu i nie ten drugi?
— Dobrze, niech będzie, jeśli chcesz. Obydwa moje domy.
W tym miejscu Mike zamilkł. Zrobił krok naprzód i ostrożnie postawił na stole koszyczek z leżącą w nim butelką.
Odsunął solniczkę na jedną stronę, pieprzniczkę na drugą, potem wziął nóż, z namysłem przyjrzał się ostrzu i odłożył na bok. Luiza spostrzegła, podobnie jak i ja, jego wahanie.
— Papo! — krzyknęła. — Przecież to absurd! To przechodzi wszelkie pojęcie. Nie zgadzam się być stawką w tym zakładzie.
— Bardzo słusznie, moja droga — powiedziała matka. — Przestań natychmiast, Mike, usiądź i zabierz się do jedzenia.
Mike zignorował jej słowa. Spojrzał poprzez stół na córkę i uśmiechnął się łagodnie, opiekuńczo, po ojcowsku, lecz w jego oczach zabłysła nagle iskierka triumfu.
— Wiesz, Luizo — powiedział uśmiechając się — powinniśmy się nad tym przez chwilę zastanowić.
— Przestań, papo! Nie chcę nawet tego słuchać! Jak żyję, nie słyszałam czegoś tak śmiesznego!
— Mówię poważnie, kochanie. Posłuchaj tylko, co ci powiem.
— Ależ ja nie chcę tego słuchać!
— Luizo, proszę cię! Chodzi o to, że Ryszard
zaproponował nam bardzo poważny zakład. To on chce się teraz założyć, nie ja. A jeśli przegra, będzie musiał nam przekazać dość znaczne dobra. Poczekaj chwilę, nie przerywaj. Chodzi o to, że on nie może wygrać tego zakładu.
— Ale najwyraźniej myśli, że wygra.
— Słuchaj mnie, wiem, o czym mówię. Każdy ekspert badając klaret — jeśli nie jest to jedno z tych słynnych win jak Lafite czy Latour — może tylko w przybliżeniu nazwać winnicę. Może oczywiście powiedzieć, z jakiej okolicy w pobliżu Bordeaux wino pochodzi, czy z Saint-Emilion, czy Pomerol, Graves czy Medoc. Lecz każdy dystrykt posiada kilkanaście małych hrabstw, a każde hrabstwo wiele małych winnic. Nie sposób odróżnić tych win jedynie za pomocą smaku czy zapachu. Mogę ci powiedzieć, że wino, które dziś podaję, pochodzi z małej winnicy otoczonej przez wiele innych małych winnic, to zupełnie niemożliwe, żeby zgadł.
— Nie możesz być tego pewien — odparła córka.
— Właśnie, że mogę. Przepraszam, że mówię o sobie samym, ale wierz mi — znam się trochę na winach. Poza tym, na miłość boską, dziewczyno, jestem twoim ojcem i chyba nie sądzisz, że będę cię narażał na... na coś, czego sobie nie życzysz, prawda? Próbuję zarobić dla ciebie trochę pieniędzy.
— Mike! — powiedziała ostro jego żona. — Przestań, dobrze? Proszę cię, Mike.
I znów zlekceważył jej słowa.
— Jeśli zgodzisz się na ten zakład — zwrócił się do córki — za dziesięć minut będziesz właścicielką dwóch dużych domów.
— Ale ja nie chcę dwóch dużych domów, papo!
— To je sprzedasz. Z miejsca mu je odsprzedasz. Załatwię to za ciebie. A potem — tylko pomyśl, kochanie — będziesz bogata! Będziesz niezależna do końca życia!
— Och, papo, ja nie chcę! Uważam, że to głupie.
— Uważam zupełnie tak samo — powiedziała jej matka, kiwając głową w górę i w dół jak kura. — Powinieneś się wstydzić, Mike, że coś takiego proponujesz własnej córce! Mike nawet na nią nie spojrzał.
— Zgódź się! — prosił żarliwie, wbijając oczy w Luizę. — Zgódź się natychmiast! Ręczę ci, że nie przegrasz.
— Ale mnie się to nie podoba, papo.
— Odważnie, dziewuszko. Załóż się!
Mike starał się ją zmusić: pochylony, trzymał ją swoim twardym, jasnym spojrzeniem i dziewczynie niełatwo się było oprzeć presji.
— A co, jeśli przegram?
— Powtarzam jeszcze raz: nie możesz przegrać. Ręczę za to.
— Och, papo, czy muszę?
— Ofiarowuję ci fortunę. Zbierz się na odwagę. Zdecyduj. A więc, Luizo? Zgoda?
Zawahała się po raz ostatni. Potem bezradnie wzruszyła ramionami i powiedziała:
— Och, niech będzie. Zgoda. Skoro przysięgasz, że nie ma obawy, żebym przegrała.
— Doskonale! — krzyknął Mike. — Wspaniale! Zakład stoi!
— Zgoda — powiedział Ryszard Pratt patrząc na dziewczynę. — O tę stawkę.
Mike natychmiast chwycił butelkę, nalał odrobinę wina sobie, a potem, ogromnie podniecony, obszedł stół napełniając wszystkie kieliszki. Teraz spojrzenia pobiegły do Ryszarda Pratta, ku jego twarzy, gdy powoli wyciągnął prawą rękę po swój kieliszek i uniósł go do nosa. Człowiek ten liczył lat około pięćdziesięciu i nie miał przyjemnej twarzy. Właściwie, zdawało się, że ma tylko usta — grube wilgotne usta zawodowego smakosza, z dolną wargą obwisłą, w środku lekko wyżłobioną: wiecznie nie domykającą się obwisłą wargą kipera, przystosowaną do obejmowania krawędzi kieliszka albo kąska na widelcu. Jak dziurka od klucza — pomyślałem patrząc na te usta — duża, wilgotna dziurka od klucza.
Powoli uniósł kieliszek do nosa. Potem jego czubkiem powiódł po powierzchni wina i delikatnie wciągnął aromat. Następnie obracając kieliszkiem zmieszał wino, żeby poznać jego bukiet. Czynić to w stanie bardzo intensywnego skupienia. Zamknął oczy i cała górna połowa jego ciała — głowa, kark i Pierś — wydała się jedną wielką i wrażliwą maszyną do wąchania, która przyjmuje, filtruje i analizuje informacje przekazane przez nos.
Spostrzegłem, że Mike, rozparty leniwie w swoim krześle, z pozorną obojętnością śledzi każdy ruch Pratta. Pani Schofield siedziała wyprostowana przy drugim końcu stołu, patrząc prosto przed siebie, z twarzą chmurną i niezadowoloną. Jej córka, Luiza, odsunęła nieco swoje krzesło na bok i podobnie jak ojciec przyglądała się smakoszowi z uwagą.
Co najmniej przez minutę trwał zabieg wąchania, potem Pratt, nie otwierając oczu i nie poruszając głową, zniżył kieliszek do ust i opróżnił go co najmniej do połowy, lecz wina nie wypił, tylko trzymał w ustach, by poznać początkowy smak; dopiero potem wpuścił trochę do gardła i widziałem, jak poruszyło się jego jabłko Adama, gdy przełykał. Większa część trunku pozostała w ustach. Wtedy wciągnął przez nie domknięte wargi cienką strużkę powietrza, które zmieszało się w jamie ustnej z oparem wina i przeszło do płuc. Zatrzymał oddech, wypuścił go przez nos i zaczął toczyć trunek pod językiem, żując przy tym wino zębami, jakby to był chleb.
Było to przedstawienie pełne niewzruszonej powagi i — trzeba przyznać — w doskonałym wykonaniu.
— Uhmm — powiedział Pratt odstawiając kieliszek i oblizując obie wargi różowym językiem. — Uhmm... tak. Niezwykle interesujące winko, szlachetne i pełne wdzięku, o posmaku nieomal kobiecym.
Gdy mówił, nadmiar śliny z ust spłynął na obrus.
— Teraz możemy zacząć eliminację — ciągnął dalej. — Muszą mi państwo wybaczyć moją ostrożność, lecz stawka jest wysoka. Gdyby nie to, ryzykowałbym od razu, skoczył szybko do przodu i wylądował w środku wybranej winnicy. Ale tym razem, tym razem musze, się posuwać ostrożnie, prawda? — Spojrzał na Mike’a i uśmiechnął się swoimi grubymi, wilgotnymi wargami. Mike nie odwzajemnił uśmiechu.
— A więc, po pierwsze, z jakich okolic Bordeaux pochodzi to wino? Nietrudno odgadnąć dystrykt. Jest o wiele za lekkie jak na Saint-Emilion czy Graves. Jest to oczywiście Medoc. Co do tego nie ma wątpliwości.
A teraz — z jakiej gminy w Medoc? To również drogą eliminacji nie powinno być trudne do rozstrzygnięcia. Margaux? Nie. To nie może być Margaux. Wino o bukiecie tak zharmonizowanym nie może być z Margaux. Pauillac? Również nie z Pauillac. Jest zbyt łagodne, zbyt czułe i kapryśne na Pauillac. Smak wina z Pauillac ma w sobie coś niemal władczego. A także, przynajmniej dla mnie, jakiś ton raczej cierpki i dziwnie pylisty, który przenika do winnej jagody z gleby tego dystryktu. Nie, nie... To wino jest bardzo łagodne, pokorne, nieśmiałe przy pierwszym łyku i pełne delikatnego wdzięku w dalszej fazie smaku. Być może nieco figlarne w tej drugiej fazie, być może nieco swawolne, drażni język odrobiną, ale tylko odrobiną taniny. Wreszcie — w ogólnym odczuciu wrażeń smakowych — rozkoszne, kojące i kobiece, szlachetne, pogodne. Tak, tego rodzaju wina znajdują się jedynie w regionie Saint-Julien. Niewątpliwie jest to wino z Saint-Julien.
Odchylił się w krześle, podniósł dłonie na wysokość piersi i przybliżył do siebie tak, że dotykały się czubkami palców. Stawał się śmiesznie pompatyczny, ale częściowo robił to świadomie — pomyślałem — żeby zakpić z gospodarza. W napięciu czekałem, co będzie dalej. Luiza postanowiła zapalić papierosa. Pratt usłyszał trzask zapałki i odwrócił się do niej ze złością.
— Proszę pani! Cóż to za obrzydliwy zwyczaj palenie przy stole! Proszę tego nie robić!
Z palącą się zapałką w palcach podniosła na niego oczy — duże, spokojne — przyglądała mu się przez chwilę, potem odwróciła wzrok powoli i z pogardą. Pochyliła głowę i zdmuchnęła zapałkę, zatrzymując w palcach nie zapalony papieros.
— Przepraszam, moja droga — powiedział Pratt — lecz naprawdę nie znoszę dymu przy stole.
Nie spojrzała na niego więcej.
— A teraz zastanówmy się. Przy czym byliśmy? Ach, tak. To wino jest z Bordeaux, z regionu Saint-Julien w Medoc. Na razie tyle. Teraz zbliżamy się do trudniejszej sprawy: jaka jest nazwa samej winnicy? W Saint-Julien jest wiele winnic i, jak to już nasz gospodarz słusznie zauważył, często wino z jednej winnicy niewiele się różni od wina z drugiej. Ale zobaczymy.
Znów zamilkł przymykając oczy.
— Spróbuję ustalić klasę winnicy. Jeśli mi się uda, wygram połowę bitwy. Zastanówmy się. Na pewno nie jest to wino pierwszej klasy ani nawet drugiej. Nie należy do win bardzo wysokiego gatunku. Brak mu wysokiej jakości, brak — jak by tu powiedzieć — blasku mocy. Ale trzecia klasa — owszem, możliwe, chociaż i w to wątpię. Wiemy, że rocznik jest dobry — tak nam powiedział nasz gospodarz — co również podnosi jakość wina. Muszę być ostrożny. Bardzo ostrożny.
Wziął kieliszek i znów skosztował. Odrobinę.
— Tak — powiedział oblizując wargi. — Miałem rację. To jest czwarta klasa. Jestem tego zupełnie pewien. Winnica należąca do czwartej klasy i bardzo dobry rok. Dlatego przez chwilę smakowało jak trzecia klasa albo nawet druga. Dobrze! Lepiej niż dobrze! Jesteśmy coraz bliżej! Jakież to winnice w regionie Saint-Julien mają czwartą klasę?
Znów przerwał, wziął do ręki kieliszek i brzeg jego przybliżył do swojej obwisłej dolnej wargi. Potem zobaczyłem, jak wysunął wąski, różowy język, zanurzył w winie jego czubek i szybko cofnął. Odrażający widok. Postawił kieliszek z powrotem, lecz oczy wciąż miał zamknięte, twarz pełną skupienia, tylko wargi poruszały się pocierając jedna o drugą jak dwa kawałki mokrej, gąbczastej gumy.
— Oczywiście! — krzyknął. — Lekko wyczuwalna tanina, jak drobne, szybkie ukłucie w język. Tak, nie ulega wątpliwości! Teraz już mam! Wino to pochodzi z jednej z tych małych winnic wokół Beychevelle. Pamiętam dobrze Beychevelle, rzekę i mały port, tak zamulony, że nie może już służyć statkom... Beychevelle... Czyżby to było samo Beychevelle? Nie, nie sądzę. Niezupełnie. Ale gdzieś bardzo blisko. Chateau Talbot? Czyżby to było Chateau Talbot? Tak, być może. Poczekajcie chwilę.
Znowu łyknął wina, a ja kątem oka zauważyłem, że Mike Schofield wychyla się coraz bardziej do przodu, z rozchylonymi wargami, z oczami utkwionymi w Ryszarda Pratta.
— Nie. Myliłem się. To nie jest Talbot. Wino z Talbot ma bardziej wyczuwalny smak, pochodzący z winogron. Jeśli to rocznik 34, a sądzę, że tak jest, nie może to być Talbot. No cóż, muszę się zastanowić. Nie Beychevelle i nie Talbot, a jednak, jednak coś bliskiego, tak bliskiego, ze winnica musi leżeć pomiędzy Beychevelle i Talbot. Prawie dokładnie w środku. Jak ona się nazywa?
Zawahał się, a my czekaliśmy wpatrzeni w jego twarz. Wszyscy. Nawet żona Mike’a patrzyła teraz na niego. Usłyszałem, że pokojówka postawiła półmisek z jarzynami na kredensie za moimi plecami, bardzo ostrożnie, żeby nie przerwać ciszy.
— No! — krzyknął. — Mam! Tak, sądzę, że mam!
Po raz ostatni łyknął wina. Potem, wciąż trzymając kieliszek przy ustach, zwrócił się do Mike’a i uśmiechnął się powoli, chytrze.
— Wiesz, co to jest? — zapytał. — To jest Chateau Branaire-Ducru.
Mike siedział sztywno, ani drgnął.
— A rocznik 1934.
Wszyscy spojrzeliśmy na Mike’a, czekając, że odwróci butelkę w koszyczku i pokaże etykietę.
— Czy to twoja ostateczna odpowiedź? — spytał Mike.
— Tak. Tak myślę.
— No więc, tak czy nie?
— Tak.
— Powtórz jeszcze raz nazwę.
— Chateau Branaire-Ducru. Ładna mała winniczka. Śliczny stary zamek. Znam go całkiem nieźle. Nie wiem, dlaczego od razu nie zgadłem.
— No więc, papo — powiedziała dziewczyna — odwróć butelkę i bawmy się. Chcę dostać te moje dwa domy.
— Chwileczkę — powiedział Mike. — Chwileczkę. — Siedział bardzo spokojnie, kompletnie zaskoczony, twarz mu bladła i nabrzmiewała, jakby powoli opadał z sił.
— Michael! — odezwała się ostro jego żona z drugiego końca stołu. — Co się stało?
— Nie wtrącaj się, Margareto, proszę cię. Ryszard Pratt patrzał na Mike’a swoimi małymi, błyszczącymi oczkami i uśmiechał się szeroko. Mike nie patrzał na nikogo.
— Papo! — krzyknęła Luiza z przerażeniem. — Ależ papo! Chyba nie chcesz powiedzieć, że on zgadł?!
— Nie przejmuj się, moja droga — powiedział Mike. — Nie ma czym się przejmować.
Przypuszczam, że Mike bardziej chciał uciec od rodziny niż od czegokolwiek innego, gdy zwrócił się do Pratta:
— Wiesz co, Ryszardzie? Myślę, że najlepiej będzie, jeśli obaj przejdziemy do drugiego pokoju i pogadamy.
— Żadnych pogadanek — odparł Pratt. — Chcę zobaczyć etykietę na butelce. — Wiedział już teraz, że wygrał zakład: jego postawa, jego mina wyrażały arogancję i pewność siebie, pewność zwycięzcy. Widać też było, że potrafi być bardzo nieprzyjemny, jeśli napotyka trudności. — Na co czekasz? Weź i odwróć butelkę.
I wtedy to się stało. Pokojówka, drobna, sztywno wyprostowana postać w biało-czarnym uniformie, stanęła obok Ryszarda Pratta trzymając coś w ręce.
— Zdaje mi się, że to należy do szanownego pana — powiedziała.
Pratt obejrzał się, ujrzał parę szkieł w cienkiej rogowej oprawie, które pokojówka trzymała na otwartej dłoni.
Zawahał się przez moment.
— Czyżby? Być może, nie wiem.
— Tak, proszę pana. Należą do pana.
Pokojówka była już starą kobietą — bliżej siedemdziesiątki niż sześćdziesiątki — wierną i oddaną rodzinie po długich latach służby. Położyła okulary na stole przed Prattem.
Nie dziękując jej, Pratt wziął szkła i wsunął do górnej kieszonki, w której miał białą chusteczkę.
Lecz pokojówka nie ruszała się z miejsca, wciąż stała obok Pratta, odrobinę z tyłu, i było coś tak niezwykłego w jej zachowaniu i w tym, jak stała — drobna, nieruchoma i wyprostowana — że nie mogłem oderwać od niej oczu, tknięty jakimś nagłym przeczuciem. Jej starcza szara twarz wyrażała zabójczą determinację, wargi były mocno zaciśnięte, mała broda wysunięta do przodu, dłonie złożone w pięści na brzuchu. Zabawny czepeczek na głowie i biel wąskiego fartuszka nadawały jej wygląd jakiegoś małego, nastroszonego ptaka z białą piersią.
— Zostawił je pan w gabinecie pana Schofielda — powiedziała głosem nienaturalnym, celowo bardzo grzecznym. — Na tej zielonej szafce z aktami w jego gabinecie, proszę pana. Kiedy pan tam zajrzał przed kolacją.
Trzeba było kilku chwil, żeby pełne znaczenie jej słów dotarło do wszystkich, i w ciszy, która nastąpiła, zdałem sobie sprawę, że Mike powoli dźwiga się z krzesła, że krew napływa mu do twarzy, oczy otwierają się szeroko, usta wykrzywia dziwny grymas, a nozdrza niebezpiecznie bieleją.
— Michael! — powiedziała do niego żona. — Spokojnie, mój drogi. Spokojnie!
SZYJA
Mniej więcej osiem lat temu stary sir William Turton umarł i jego syn Bazyli wraz z tytułem odziedziczył The Turton Press, wszyscy na Fleet Street zaczęli się zakładać o to — pamiętam doskonale — jak prędko jakaś miła młoda kobieta potrafi przekonać tego durnia, ze potrzebuje opieki To znaczy — on i jego pieniądze
Młody lord Turton miał wtedy może około czterdziestu lat, był kawalerem człowiekiem o usposobieniu łagodnym i pełnym prostoty i nie interesował się niczym poza swoją kolekcją nowoczesnego malarstwa i rzeźby Nie zmąciła jego spokoju żadna kobieta, żaden skandal czy plotka nie splamiły jego nazwiska Ale teraz, gdy stał się właścicielem całkiem dużego koncernu prasowego musiał porzucić ciszę i spokój rodzinnego domu na wsi i zjawił się w Londynie
Oczywiście zleciały się natychmiast sępy i jestem przekonany, ze nie tylko Fleet Street, lecz prawie całe miasto przyglądało się temu czyhaniu na zdobycz Ruch dokoła jego osoby był bardzo ostrożny, to jasne, pełen namysłu i zabójczo powolny toteż nie tyle przypominał stado czyhających sępów, ile gromadkę krabów niezdarnie ruszających się pod wodą w poszukiwaniu końskiego ścierwa
Jednakże, ku ogólnemu zaskoczeniu, ten niewysoki mężczyzna okazał się zdumiewająco nieuchwytny i polowanie trwało przez całą wiosnę i wczesne lato owego roku Nie znałem osobiście młodego lorda Turtona i nie miałem powodu do szczególnej sympatii dla mego, ale trudno mi było powstrzymać się od uczucia solidarności z moją płcią i głośnej radości za każdym razem, kiedy udało mu się urwać z haczyka Później, gdzieś na początku sierpnia, niby na jakiś tajemny znak, w obozie kobiet został zawarty rozejm na czas zagranicznych podroży, odpoczynku, przegrupowań i układania planu zimowych łowów Był to błąd, ponieważ dokładnie w tym momencie prosto z kontynentu zjawiło się pewne niezwykłe stworzenie imieniem Natalia, czy cos w tym rodzaju, o którym nikt dotąd me słyszał Natalia mocno chwyciła Bazylego za rękę oszołomionego do granic omdlenia zaprowadziła do urzędu cywilnego w Caston Hali i poślubiła, zanim ktokolwiek — a już najmniej narzeczony — zdał sobie sprawę, co się stało
Możecie sobie państwo wyobrazić, jak nasze panie były oburzone i zaczęły oczywiście rozsiewać różne pikantne plotki na temat nowej lady Turton (nazywały ją podłą kłusowniczką) Ale me musimy w to wnikać Dla celów tego opowiadania możemy przeskoczyć następnych sześć lat i wylądować w teraźniejszości, dokładnie mówiąc — tydzień temu, kiedy to miałem przyjemność poznać lady Turton osobiście Do tego czasu, jak się państwo zapewne domyślacie, zdążyła zostać nie tylko szefem całego koncernu prasowego Turtonow, ale w konsekwencji reprezentowała również dość poważnie liczącą się siłę polityczną w kraju Zdaję sobie sprawę, ze innym kobietom również udawały się takie rzeczy, ale jej przypadek o tyle był niezwykły, ze chodziło o cudzoziemkę, i to taką, o której nikt nie wiedział, skąd pochodzi — z Jugosławii, Bułgarii czy może z Rosji
A zatem w zeszły czwartek udałem się na pewne małe przyjęcie do moich londyńskich przyjaciół i kiedy przed posiłkiem staliśmy kołem w salonie, popijając martini i rozmawiając o bombie atomowej i panu Bevame, pokojówka, wetknąwszy głowę do salonu, oznajmiła przybycie ostatniego gościa.
— Lady Turton — powiedziała
Nikt nie przestał rozmawiać byliśmy na to zbyt dobrze wychowani Nikt nie odwrócił głowy Tylko wszystkie oczy pobiegły w stronę drzwi
Weszła szybkim krokiem, wysoka i smukła, w połyskliwej czerwonozłotej sukni, z uśmiechem na ustach, z ręką wyciągniętą do gospodyni i — muszę przyznać — była przepiękna.
— Mildred, dobry wieczór!
— Moja droga lady Turton, jakże mi miło! Wtedy już przerwaliśmy rozmowę, odwróciliśmy się w jej stronę i, nie spuszczając z niej oczu, tak pokornie czekaliśmy na prezentację, jakby to była królowa albo słynna gwiazda filmowa Wyglądała piękniej od jednej i drugiej Przy czarnych włosach — blada twarz o owalu niewinnej piętnastowiecznej flamandzkiej Madonny, może Memlmga, może van Eycka Przynajmniej takie było pierwsze wrażenie. Później, gdy przyszła na mnie kolej uścisnąć jej wyciągniętą dłoń, mogłem dokładniej przyjrzeć się tej piękności i stwierdziłem, ze z wyjątkiem rysunku i kolorytu nic w niej nie było z Madonny — zupełnie nic.
Na przykład delikatne, dziwnie rozdęte chrapki nosa — u nikogo takich nie widziałem — nadawały jej wyraz trochę zuchwały, trochę wyzywający i przypominały jakieś dzikie zwierzę — może mustanga.
I te oczy! Widziane z bliska, okazały się wcale nie takie, jakie malarze dają swoim Madonnom — meduzę, okrągłe, lekko zmrużone, wpołuśmiechnięte wpółnadąsane wąskie i skośne i odrobinę wulgarne a wszystko razem nadawało im wyraz nieco perwersyjny. Co więcej oczy te nie patrzyły prosto, lecz trochę z ukosa jakby muskane człowieka spojrzeniem, niepokojąco. Usiłowałem dojrzeć, jakiego są koloru, wydały mi się bladoszare, ale nie jestem tego pewien. Potem została poprowadzona dalej, by porozmawiać się z innymi. Nie spuszczałem z niej wzroku Była bardzo świadoma swego powodzenia i wpływu jaki wywierała na tych londyńczykach Zdawała się mówić „No proszę, przyjechałam tutaj zaledwie przed paru laty, a już jestem bogatsza i ważniejsza od was wszystkich”. Coś z tej triumfalnej pychy czuło się w każdym jej kroku.
W kilka minut później zasiedliśmy do kolacji i ku memu zdumieniu znalazłem się po prawej ręce lady Turton. Zawdzięczałem to zapewne życzliwości gospodyni, która pomyślała, ze mogę zdobyć materiał do rubryki, którą prowadzę w popołudniowej gazecie. Oczekiwałem interesującej kolacji. Ale słynna lady nie zwracała na mnie najmniejszej uwagi i rozmawiała jedynie ze swoim towarzyszem z lewej strony, z gospodarzem. Wreszcie, kiedy już kończyłem moją porcję lodów, niespodziewanie odwróciła się w moją stronę, wyciągnęła rękę, wzięła ze stołu kartkę z moim nazwiskiem i przeczytała je głośno. Potem spojrzała na mnie w ten swój dziwny sposób. Uśmiechnąłem się z lekkim ukłonem. Nie odpowiedziała mi uśmiechem, tylko zaczęła bombardować pytaniami, raczej osobistej natury — jaki mam zawód, ile lat, czy jestem żonaty i takie rożne rzeczy, rzucała te pytania dziwnie płaskim głosem, a ja odpowiadałem jej z mimowolną gorliwością.
W czasie tej inkwizycji wyszło na jaw — między innymi, że interesuję się malarstwem i rzeźbą.
— Musi pan wybrać się kiedyś do nas na wieś i zobaczyć kolekcję mego męża — powiedziała tonem nieobowiązującym, jak to zwykle bywa w towarzyskiej rozmowie, ale musicie państwo wiedzieć, ze w moim zawodzie nie mogę sobie pozwolić na lekceważenie podobnych okazji.
— To bardzo miłe z pani strony, lady Turton. Zrobię to z największą przyjemnością. Kiedy mam przyjechać?
Uniosła głowę, zawahała się marszcząc czoło wzruszyła ramionami, wreszcie powiedziała:
— Och, wszystko mi jedno. Kiedykolwiek.
— Może na najbliższy weekend? Czy pani to odpowiada?
Wąskie, leniwe oczy spoczęły na mnie przez chwilę, potem powędrowały dalej.
— Chyba tak, jeśli ma pan ochotę. Mnie jest wszystko jedno.
I tak oto w następną sobotę po południu jechałem do Wooton z walizką na tylnym siedzeniu mego samochodu. Moglibyście państwo pomyśleć, że wymusiłem to zaproszenie, ale przecież inaczej nigdy bym go nie zdobył. Zresztą, niezależnie od względów zawodowych, naprawdę bardzo chciałem zobaczyć ten dom. Wiadomo, że Wooton należy do tych prawdziwie wielkich rezydencji budowanych z kamienia we wczesnym angielskim renesansie. Podobnie jak bliźniacze Longleat, Wollaton, Montacute, Wooton wzniesiono w drugiej połowie szesnastego wieku, kiedy to po raz pierwszy magnateria mogła sobie pozwolić na wygodne mieszkania zamiast obronnych zamków i kiedy nowa grupa architektów, takich jak John Thorpe i Smithsonowie, zaczynała w całym kraju budować wspaniałe rzeczy. Wooton leży na południe od Oxfordu, w pobliżu miasteczka Princes Risborough, w niewielkiej odległości od Londynu — kiedy z rozpędem skręciłem w główną bramę, niebo ciemniało mi nad. głową i zapadał wczesny zimowy wieczór.
Jechałem powoli długą aleją wjazdową, próbując zobaczyć jak najwięcej, zwłaszcza słynne figury ze strzyżonych krzewów, o których tak wiele słyszałem. Widok był imponujący, muszę przyznać. Ze wszystkich stron otaczały mnie masywne cisy przycięte w najróżniejsze zabawne kształty: kur, gołębi, butelek, butów, krzeseł, zamków, kieliszków do jajek, latarni, starych bab w rozwianych spódnicach, wysokich kolumn, czasem z kulą na szczycie, inne znów, zaokrąglone, wyglądały jak ogromne grzyby bez nóżek; w zapadającym mroku zieleń czerniała i fantastyczne figury zyskiwały ciemną, gładką fakturę rzeźb. W pewnym miejscu ujrzałem trawnik zastawiony wielkimi szachami, wspaniale wymodelowanymi z żywego cisu. Zatrzymałem wóz, wysiadłem i przeszedłem się wśród tych drzew dwa razy wyższych ode mnie. Co więcej, na tej szachownicy nie brakowało ani jednej figury — królowie, królowe, wieże, laufry i wszystkie pionki były tak ustawione, że w każdej chwili można by rozpocząć grę.
Za następnym zakrętem ujrzałem sam dom — duży, szary, przed nim rozległy dziedziniec otoczony kamiennym murem z balustradą; cztery małe pawilony z kolumienkami zamykały dziedziniec na czterech rogach. Filary podtrzymujące balustradę zdobione były kamiennymi obeliskami — wpływ włoski na mentalność Tudorów. Do domu wiodły schody co najmniej na sto stóp szerokie.
Kiedy wjechałem na dziedziniec, zaskoczył mnie widok dużej rzeźby Epsteina, stojącej pośrodku fontanny. Bardzo piękna rzeźba, zapewniam, ale odniosłem wrażenie, że niezupełnie pasowała do otoczenia. Potem, gdy wszedłszy po stopniach, znalazłem się przed drzwiami wejściowymi i obejrzałem za siebie, zobaczyłem w ogrodzie, na wszystkich tarasach i trawnikach, również rzeźby nowoczesne. O ile mogłem sądzić z daleka, reprezentowany tam był i Gaudier-Brzeska, i Brancusi, Saint-Gaudens, Henry Moore i znów Epstein.
Drzwi otworzył młody służący, który zaprowadził mnie do sypialni na pierwszym piętrze. Powiedział, że jaśnie pani i goście odpoczywają i że mniej więcej za godzinę wszyscy są oczekiwani w głównym salonie w strojach wieczorowych.
Otóż zawód mój wymaga spędzania weekendów w obcych domach. Przypuszczam, że w ciągu roku odwiedzam około pięćdziesięciu różnych rezydencji i panującą w nich atmosferę nauczyłem się wyczuwać w jednej chwili. Potrafię odróżnić dobrą od złej niemal tuż po przekroczeniu progu — wystarczy, że pociągnę nosem, i już wiem. To, co tutaj poczułem, nie spodobało mi się: to był niedobry zapach. Wyraźnie wyczuwałem w powietrzu zapowiedź czegoś przykrego. Towarzyszyło mi to wrażenie nawet w oparach luksusowej kąpieli w dużej marmurowej wannie. Nie mogłem się powstrzymać od obaw, mogłem jedynie mieć nadzieję, że przynajmniej do poniedziałku nie zdarzy się nic nieprzyjemnego.
Pierwsze niemiłe wydarzenie — może raczej niespodzianka niż przykrość — nastąpiło dziesięć minut później. Siedziałem na łóżku wkładając skarpetki, gdy drzwi otwarły się cicho i do pokoju wszedł garbaty karzełek w czarnym fraku. Jest lokajem — wyjaśnił. — Nazywa się Jelks i ma nadzieję, że czuję się dobrze i niczego mi nie brakuje.
Potwierdziłem jedno i drugie.
Oświadczył, że dołoży wszelkich starań, żebym przyjemnie spędził weekend. Podziękowałem mu i czekałem, aż wyjdzie. Wahał się przez chwilę, a potem, zniżając głos z uszanowaniem, poprosił o pozwolenie poruszenia pewnej dość delikatnej materii. Powiedziałem, że może mówić śmiało.
Chodzi o napiwki — wyjaśnił. — Jeśli ma być szczery, jest to dla niego sprawa — wyznał — nad którą dotkliwie boleje.
— Oo! Czemu to?
No cóż, jeśli już naprawdę jestem ciekaw, to on osobiście nie może się pogodzić z myślą, że goście czują się zobligowani do dawania mu napiwku przy wyjeździe — ale tak jest, niestety. Postępowanie niegodne zarówno tego, który daje, jak i tego, który bierze. Co więcej, doskonale mu wiadomo, ile niepokoju przeżywają tacy na przykład goście jak ja, za pozwoleniem, którzy dają więcej, niż ich na to stać.
Zamilkł i małymi przebiegłymi oczkami śledził wyraz mojej twarzy. Wymamrotałem niewyraźnie, że jeśli chodzi o mnie, to nie powinien się przejmować.
Przeciwnie — powiedział — liczy na to, że od razu zgodzę się nic mu nie dawać.
— Eee... po co się tym zawczasu martwić — odpowiedziałem. — Zobaczymy, co zrobimy, jak przyjdzie pora.
— Nie. proszę pana! — krzyknął. — Błagam, błagam!
Ustąpiłem.
Podziękował i szurając nogami podszedł o krok bliżej. Potem przekrzywił głowę i złożył ręce niby ksiądz do modlitwy. Małe bystre oczka wciąż mnie badały, a ja z jedną skarpetą na nodze i drugą w ręku czekałem, próbując zgadnąć, co teraz nastąpi.
Chciałby mnie poprosić o jedno — powiedział cicho, tak cicho, że głos jego brzmiał jak muzyka dolatująca na ulicę z dużej sali koncertowej — żebym dał mu zamiast napiwku trzydzieści trzy i jedną trzecią procenta od sumy, którą wygram w karty. Jeżeli przegram, nic mu nie zapłacę.
Przedstawił sprawę delikatnie i tak nieoczekiwanie, że nawet nie poczułem zdziwienia.
— Czy tu się dużo gra, Jelks?
— O tak, proszę pana.
— Trzydzieści trzy procent? Czy to nie trochę wyśrubowane?
— Nie sądzę, proszę pana.
— Dam ci dziesięć.
— Nie, proszę pana, nie mogę się zgodzić. — Przyjrzał się paznokciom swojej lewej ręki i zmarszczył brwi.
— Dam piętnaście, zgoda?
— Trzydzieści trzy i jedna trzecia, proszę łaskawego pana. To skromna suma. W końcu, jeśli wziąć pod uwagę, że nawet nie wiem, jaki z pana brydżysta, to to, co robię — bez urazy — jest stawianiem na konia, którego nie znam.
Zapewne uważacie państwo, że przede wszystkim nie powinienem był rozpoczynać jakichkolwiek targów z lokajem i, być może, macie rację. Lecz jako osoba o poglądach liberalnych, zawsze robię wszystko, by żyć w zgodzie z przedstawicielami klas niższych, a poza tym im dłużej myślałem, tym byłem pewniejszy, że nie mam prawa odrzucić oferty, która miała wszystkie cechy sportowego ryzyka.
— W porządku, Jelks. Jak sobie życzysz.
— Dziękuję panu.
Ruszył powoli w stronę drzwi, posuwając się bokiem jak krab, ale jeszcze raz przystanął, już z ręką na klamce.
— Czy pozwoli pan, że udzielę mu pewnej rady?
— Słucham.
— Chodzi o to, że jaśnie pani lubi licytować wysoko.
No, nie! Tego już za wiele! Tak mnie zaskoczył tą uwagą, że upuściłem skarpetkę. Ostatecznie, co innego niewinny sportowy zakłsftl z lokajem o napiwek, a co innego, kiedy ten wciąga cię w spisek, żeby ograć z pieniędzy panią domu.
— Wystarczy, Jelks. W porządku.
— Bez obrazy, proszę pana. Chciałem tylko zaznaczyć, że będzie pan grał przeciwko jaśnie pani. Ona zawsze gra z majorem Haddockiem.
— Major Haddock? Czy chodzi o majora Jacka Haddocka?
— Tak jest, proszę pana.
Zauważyłem, ze mówi o tym człowieku z pewnym odcieniem szyderstwa. Jeszcze gorzej było z lady Turton. Słowa „jaśnie pani” wymawiał krzywiąc za każdym razem usta, jakby gryzł cytrynę, i głosem, w którym się czuło wyraźną nutę kpiny.
— Pozwoli mi pan odejść, proszę pana? Jaśnie pani zejdzie na dół o siódmej. Tak samo major Haddock i reszta gości. — Wysunął się za drzwi, pozostawiając w pokoju wrażenie wilgoci i słaby zapach jakiejś maści.
Wkrótce po siódmej odnalazłem drogę do głównego salonu. Lady Turton, piękna jak zawsze, podeszła, żeby mnie powitać.
— Wcale nie byłam pewna, że pan przyjedzie — powiedziała tym swoim charakterystycznym płaskim głosem. — Proszę jeszcze raz powiedzieć, jak pan się nazywa.
— Obawiam się, że wziąłem panią za słowo. Mam nadzieję, że pani się nie gniewa.
— A niby dlaczego? — odpowiedziała. — Mamy tu czterdzieści siedem sypialni... To jest mój mąż.
Mężczyzna drobnej budowy wynurzył się spoza jej pleców i powiedział:
— Jestem ogromnie zadowolony, że mógł pan do nas przyjechać, zapewniam pana. — Miał uroczy ciepły uśmiech i gdy wziął moją rękę, od razu poczułem w jego palcach dotyk przyjaźni.
— A to jest Carmen La Rosa — powiedziała lady Turton.
Była to kobieta potężnej budowy, o wyglądzie osoby mającej do czynienia z końmi. Skinęła mi głową i chociaż wyciągnąłem do niej rękę, nie podała mi swojej, zmuszając mnie w ten sposób do nagłego manewru: wytarłem nos.
— Ma pan katar? — zapytała. — Współczuję. Nie spodobała mi się panna Carmen La Rosa.
— A to jest Jack Haddock.
Znałem tego człowieka z widzenia. Był dyrektorem jakichś towarzystw (cokolwiek by to miało znaczyć) i człowiekiem znanym w towarzyskich kręgach. Wymieniłem jego nazwisko kilka razy w mojej rubryce, ale nigdy go nie lubiłem, przede wszystkim dlatego, że odnoszę się z głęboką nieufnością do ludzi — zwłaszcza majorów i pułkowników — którzy swoją rangę wojskową dyskontują w życiu prywatnym. W smokingu, z tą swoją twarzą pełnokrwistego zwierzęcia, czarnymi brwiami i dużymi białymi zębami wyglądał tak przystojnie, że aż nieprzyzwoicie. W uśmiechu odsłaniał zęby po same dziąsła. Podając mi swoją owłosioną brązową dłoń, uśmiechnął się.
— Mam nadzieję, że napisze pan o nas coś miłego w swojej gazecie.
— I dobrze zrobi — powiedziała lady Turton — bo w przeciwnym razie ukaże się w mojej gazecie coś nieprzyjemnego o nim, i to na pierwszej stronie.
Roześmiałem się, lecz wszyscy troje — lady Turton, major Haddock i Carmen La Rosa — już byli odwróceni do mnie plecami; siadali na sofie. Jelks podał mi coś do picia, a pan domu dyskretnie odciągnął w drugi koniec pokoju na spokojną pogawędkę. Lady Turton raz po raz wzywała męża, żeby podał jej jeszcze jeden kieliszek martini, papierosa, popielniczkę, chusteczkę — za każdym razem unosił się w krześle, lecz zawsze uprzedzał go czujny Jelks i wyręczając usługiwał jaśnie pani.
Jelks kochał swego pana, to było jasne; równie jasne było, że nienawidzi jego żony. Wykonywał jej polecenia z grymasem drwiny i ze ściągniętymi ustami — tak mocno ściągniętymi, że przypominały indyczy kuper.
Nasza gospodyni posadziła przy stole Haddocka i pannę La Rosa po swojej prawej i lewej ręce. W tym niekonwencjonalnym układzie znalazłem się obok gospodarza na końcu stołu, gdzie mogliśmy kontynuować naszą przyjemną pogawędkę o malarstwie i rzeźbie. Oczywiście zdążyłem już zauważyć, że major jest w jaśnie pani zakochany. A także — wyznaję to z największą niechęcią — nabrałem pewności, że na tego samego ptaszka poluje La Rosa.
Nasza gospodyni zdawała się być tym zachwycona, lecz nie jej mąż. Widziałem wyraźnie, że rozmawiając ze mną pamięta wciąż o tym, co rozgrywa się na jego oczach, był roztargniony i często przerywał rozmowę w połowie zdania, wędrując spojrzeniem na drugi koniec stołu i zatrzymując żałosny wzrok na tej ślicznej czarnowłosej główce i dziwnie rozdętych chrapkach. Musiał zauważyć podniecenie żony i to, że gestykulując żywo w czasie rozmowy kładła raz po raz rękę na ramieniu majora, gdy ta druga kobieta, ta od koni, wciąż powtarzała: „Natalia, Natalia, posłuchaj mnie!”
— Jutro — powiedziałem — musi pan pokazać mi rzeźby w ogrodzie.
— Oczywiście, z przyjemnością — odpowiedział i znów posłał żonie spojrzenie, w którym było jakieś ponad wszelkie słowa błaganie. Był pod każdym względem człowiekiem tak łagodnym, że nawet w takiej chwili nie widziało się w nim nic groźnego, żadnego gniewu, żadnej zapowiedzi wybuchu.
Po kolacji polecono mi przejść od razu do kart i grać z panną Carmen La Rosa przeciwko majorowi Haddockowi i lady Turton. Lord Turton usiadł cicho z książką na sofie.
Brydż — jak to bywa — okazał się raczej średni i nudny. Dokuczał nam Jelks. Krążył dokoła nas przez cały wieczór, opróżniając popielniczki, pytając, czy nie chcemy się czegoś napić, i zaglądając w karty. Był niewątpliwym krótkowidzem i nie sądzę, by mógł wiele zobaczyć, ponieważ, jak może państwo wiedzą, w Anglii żadnemu lokajowi nie wolno nosić okularów ani też, skoro już o tym mowa, wąsów. Jest to żelazna reguła i całkiem rozsądna, choć nie bardzo wiem, co się za nią kryje. Chodzi pewnie o to, że wąsy mogłyby nadać lokajowi wygląd dżentelmena, a okulary upodobnić do Amerykanina — i gdzie byśmy wtedy wszyscy wylądowali? W każdym razie Jelks był nieznośny przez cały wieczór, podobnie jak lady Turton, którą wciąż odwoływano do telefonu w sprawach gazety.
O godzinie jedenastej podniosła wzrok znad kart i powiedziała:
— Bazyli, czas iść do łóżka.
— Tak, moja droga, najwyższa pora. — Zamknął książkę, wstał i przez chwilę przyglądał się grającym. — Jak wam idzie? — zapytał.
Wszyscy milczeli, wobec czego ja powiedziałem:
— Wspaniale.
— Cieszę się. Jelks będzie się wami opiekował, żebyście mieli wszystko, czego wam potrzeba.
Słyszałem głośne sapanie majora Haddocka i szelest kart padających na stół jedna po drugiej, a potem zaszurał nogami Jelks, sunąc po dywanie w naszą stronę.
— Życzy pani, żebym został?
— Nie. Idź spać. Ty też, Bazyli.
— Tak, moja droga. Dobranoc państwu.
Jelks otworzył przed nim drzwi i pan domu powolnym krokiem wyszedł z salonu, a za nim jego służący.
Gdy tylko skończyliśmy robra, powiedziałem, że też chciałbym się położyć.
— Doskonale — oświadczyła lady Turton. — Dobranoc.
Poszedłem na górę do mojego pokoju, zamknąłem drzwi na klucz, wziąłem proszek na sen i zasnąłem.
Następnego dnia, w niedzielę, wstałem około dziesiątej, ubrałem się i zszedłem do pokoju śniadaniowego. Zastałem już tam gospodarza, któremu Jelks podawał cynaderki z rusztu, boczek i smażone pomidory. Lord Turton był zachwycony zobaczywszy mnie i zaproponował, abyśmy natychmiast po śniadaniu wybrali się na długą przechadzkę po jego włościach. Odparłem, że nic nie może sprawić mi większej przyjemności.
W pół godziny później wyruszyliśmy i nie macie państwo pojęcia, jaką ulgę poczułem znalazłszy się na świeżym powietrzu, z dala od tego domu. Był to jeden z tych ciepłych, słonecznych dni, które zjawiają się czasem w środku zimy po nocnej ulewie — zaskakująco słoneczny, pełen blasku i bez cienia wiatru. Nagie drzewa wydawały się bardzo piękne w słońcu, z gałęzi kapały jeszcze krople wody i kałuże dokoła lśniły diamentami. Niebo pokrywały małe, blade obłoczki.
— Cóż za prześliczny dzień!
— Tak, dzień jest prześliczny!
Niewiele więcej powiedzieliśmy w czasie spaceru, nie było potrzeby. Lord Turton zaprowadził mnie wszędzie i pokazał wszystko — ogromne figury szachowe i inne strzyżone krzewy, ozdobne altanki, sadzawki, fontanny, dziecinny labirynt z żywopłotu grabowego i lipowego, spełniający swoją rolę tylko wówczas, kiedy na drzewach są liście, partery i alpinaria, szklarnie z winem i drzewkami nektaryny. I oczywiście — rzeźby, dzieła licznych europejskich rzeźbiarzy w brązie, granicie, piaskowcu i drzewie; i chociaż przyjemnie było patrzeć, jak wygrzewają się i lśnią w słońcu, to jednak wydawały mi się trochę nie na miejscu w tak okazałym i stylowym otoczeniu.
— Może byśmy odpoczęli chwilę? — zapytał mój gospodarz po przeszło godzinnym spacerze. Usiedliśmy na białej ławce nad stawem, pełnym wodnych lilii, karpi i złotych rybek, i zapaliliśmy. Znajdowaliśmy się w pewnej odległości od domu, na niewielkim wzniesieniu, a rozciągająca się przed nami w dole panorama przypominała rycinę w jakiejś starej książce o architekturze ogrodów, gdzie żywopłoty i trawniki, tarasy i fontanny układają się we wzór złożony z kół i kwadratów.
— Ojciec mój kupił to tuż przed moim urodzeniem — powiedział lord Turton — i od tego czasu mieszkam w Wooton. Znam tu każdy kąt i z każdym dniem kocham to wszystko coraz bardziej.
— Musi tu być cudownie w lecie.
— Jeszcze jak! Powinien pan zobaczyć to w maju i czerwcu. Czy obiecuje pan przyjechać?
— Oczywiście, z największą przyjemnością — mówiąc to przyglądałem się kobiecie w czerwonej sukni przechadzającej się pomiędzy kwietnymi gazonami w oddali. Widziałem, jak przeszła przez rozległy trawnik kołysząc biodrami, ciągnąc za sobą swój niewielki cień, potem skręciła w lewo i idąc wzdłuż muru strzyżonych cisów doszła do mniejszego trawnika, pośrodku którego stała rzeźba.
— Ten ogród jest młodszy od domu — powiedział lord Turton. — Został założony na początku osiemnastego wieku przez Francuza — nazywał się Beaumont — tego samego, co założył ogród Levens w Westmorland i miał dwustu pięćdziesięciu ludzi, którzy pracowali z nim ponad rok.
Do kobiety w czerwonej sukni przyłączył się teraz mężczyzna; stali naprzeciw siebie w odległości około jarda, w samym środku tej ogrodowej panoramy, na małym okrągłym trawniku, najwyraźniej zajęci rozmową. Mężczyzna trzymał w ręku jakiś mały ciemny przedmiot.
— Jeśli to pana interesuje, pokażę panu rachunki, które ten Beaumont wystawił staremu księciu za założenie ogrodu.
— Bardzo chętnie zobaczę. Muszą być fantastycznie ciekawe.
— Płacił swoim robotnikom szylinga za dzień, za dziesięć godzin pracy.
W jaskrawym świetle słońca nietrudno było śledzić poruszenia i gesty stojącej na trawniku pary. Odwrócili się teraz oboje w stronę rzeźby i wskazując na nią palcami pękali ze śmiechu — najwyraźniej kpili z jej dziwacznych kształtów. Poznałem jedno z dzieł Henry Moore’a: smukła, gładka, o niebywałej urodzie rzeźba w drzewie, która miała dwa lub trzy otwory wśród elementów wygiętych, dość zawile skonstruowanych.
— Kiedy Beaumont posadził te cisy, zęby zrobić z nich szachy i inne rzeczy, wiedział, ze trzeba będzie co najmniej stu lat dla uzyskania efektu. W naszych czasach nikt już nie planuje z taką dozą cierpliwości, prawda? Co pan o tym sądzi?’
— Nie — odrzekłem. — Nikt.
Okazało się, ze czarny przedmiot w rękach mężczyzny to aparat fotograficzny; mężczyzna cofnął się i zaczął fotografować kobietę na tle rzeźby Henry Moore’a. Ustawiała się w rożnych pozach, ale zawsze tak, o ile mogłem dostrzec, zęby było śmiesznie. Raz objęła ramionami jeden ze sterczących fragmentów rzeźby, do innego zdjęcia upozowała się siadłszy na wierzchu jak na koniu i udając, ze trzyma lejce. Wielka ściana strzyżonych cisów kryła tych dwoje przed domem i zaiste przed całym ogrodem, z wyjątkiem tego miejsca na wzniesieniu, gdzie siedzieliśmy. Oboje mieli pełne prawo przypuszczać, ze nikt ich nie widzi, i nawet gdyby przypadkiem zerknęli w naszą stronę — prosto pod sionce — wątpię, czyby mogli dostrzec dwie małe, nieruchome postacie na ławce nad stawem.
— Wie pan... kocham te cisy — powiedział lord Turton. — ich cudowny kolor na tle ogrodu daje oczom wytchnienie. A latem przerywa monotonię lśniącej zieleni i tym bardziej zachwyca. Czy zauważył pan, jak rożne odcienie mają poszczególne ściany tego szpaleru strzyżonych drzew?
— Prześliczne, doprawdy.
Teraz mężczyzna robił jakieś uwagi, wskazując na rzeźbę Henry Moore’a, które zakończyły się głośnym śmiechem — widziałem, jak oboje zadarli głowy. Potem kobieta, idąc posłusznie za jego wskazującym palcem, obeszła rzeźbę od tyłu, schyliła się i wetknęła głowę. Cała rzeźba była wielkości, powiedzmy, niedużego konia, ale nie tak gruba, i z mego miejsca widziałem profil kobiecy — z jednej strony sterczał tułów, z drugiej głowa. Czasem na wakacjach nad morzem robi się takie rzeczy dla kawału: kładziesz głową do dziury w desce i jesteś na zdjęciu grubą babą. Podobny trik stosował teraz fotografujący mężczyzna.
— Jeszcze a propos cisów — powiedział mój gospodarz. — Na początku lata, kiedy strzelają młode pędy... — W tym momencie zamilkł, wyprostował się i poczułem, że cały zesztywniał.
— Tak — powtórzyłem. — Kiedy strzelają młode pędy?...
Mężczyzna zrobił zdjęcie, ale kobieta nie zmieniała pozycji, założył więc ręce do tyłu (razem z aparatem fotograficznym) i podszedł bliżej. Nachylił twarz ku jej twarzy i tak trwał przez chwilę, w której — przypuszczam — pocałowali się kilka razy. Zapadła cisza i w tej ciszy wydało mi się, że poprzez ogród tonący w słońcu dobiegł nas daleki odgłos kobiecego śmiechu.
— Może wrócimy do domu? — spytałem.
— Do domu?
— Tak... Wypijemy coś przed lunchem.
— Wypijemy? O tak, wypijemy.
Ale nie drgnął. Siedział nieruchomo i z napięciem wpatrywał się w te dwie postacie. Ja też patrzałem. Oczu nie mogłem od nich oderwać, m u-siałem patrzeć. Był to jakiś groźny taneczny pokaz widziany z powodu wielkiej odległości w miniaturze — jakiś balet o groźnej treści, w którym zna się solistów i muzykę, tylko nie zna się zakończenia ani nawet następnego ruchu, i człowiek — zafascynowany tym wszystkim — siedzi i musi patrzeć.
— Czy Gaudier-Brzeska — spytałem — stałby się wielkim rzeźbiarzem, gdyby nie umarł tak młodo? Jak pan sądzi?
— Kto?
— Gaudier-Brzeska.
W tym momencie spostrzegłem, że dzieje się coś dziwnego. Kobieta z głową utkwioną w otworze rzeźby zaczęła powoli kręcić resztą ciała w jakiś szczególny sposób, a stojący o krok dalej mężczyzna przyglądał się jej ruchom uważnie. Nagle znieruchomiała i odgadłem niepokój mężczyzny, a z pochylenia głowy i jakiegoś napięcia w całym ciele wywnioskowałem, że wcale mu nie było do śmiechu. Po chwili zobaczyłem, że położył na ziemi aparat fotograficzny, podszedł do kobiety i obiema rękami ujął jej głowę; w jednej chwili balet zamienił się w teatr kukiełek — drobne, jak z drzewa wycięte figurki wykonywały sztywne, urywane ruchy, dziwnie nierealne na tej dalekiej, oświetlonej słońcem scenie.
Siedzieliśmy obaj cicho na białej ławce i patrzyliśmy na te kukiełki; mężczyzna próbował uwolnić głowę kobiety. Czynił to na pewno delikatnie, ostrożnie, przysiadał kilkakrotnie, żeby zbadać sytuację pod innym kątem, odstępował raz po raz o krok dla namysłu. Pozostawiona sama, kobieta natychmiast zaczynała wić się całym ciałem w przedziwny sposób, jak pies, który po raz pierwszy w życiu czuje na szyi obrożę.
— Utknęła — powiedział lord Turton.
Teraz mężczyzna obszedł rzeźbę dokoła i znalazł się po tej stronie, gdzie był tułów kobiety; wyciągnąwszy obydwie ręce próbował coś zrobić z jej szyją. Wreszcie, jakby doprowadzony nagle do rozpaczy, dwa albo trzy razy mocno pociągnął i wtedy dobiegł nas cichy, ale wyraźny przy tej pogodzie krzyk gniewu lub bólu, albo jednego i drugiego.
Kątem oka widziałem, jak lord Turton pokiwał głową.
— Kiedyś wsadziłem dłoń do słoika z konfiturami — powiedział — i nie mogłem wyjąć.
Mężczyzna odstąpił parę kroków w tył i oparł obie ręce na biodrach — ponury i wściekły. Kobieta, pomimo swojej dość niewygodnej pozycji, chyba coś do niego mówiła albo raczej krzyczała; jej ciało, poważnie unieruchomione, mogło się tylko miotać, ale niczym nie skrępowane nogi podrygiwały w miejscu i tupały gorączkowo. - — Rozbiłem słoik młotkiem i powiedziałem matce, że przez pomyłkę strąciłem go z półki. — Robił teraz wrażenie spokojniejszego, napięcie ustąpiło i tylko glos brzmiał jakoś dziwnie płasko. — Myślę, że trzeba będzie tam pójść i pomoc.
— Chyba tak.
Mimo to nie ruszał się z miejsca. Wyjął papierosa, zapalił i starannie schował wypaloną zapałkę do pudełka.
— O, przepraszam! Zapali pan?
— Tak, z przyjemnością.
Nie spieszył się z podaniem papierosa i ognia, uczynił z tego całą ceremonię, a wypaloną zapałkę znów schował do pudełka. Potem wstaliśmy i powoli zeszliśmy z trawiastego zbocza.
Przez łuk wycięty w cisowym żywopłocie weszliśmy na mały trawnik i oczywiście udaliśmy zdziwienie.
— Co tu się dzieje? — spytał lord Turton.
Odezwał się głosem łagodnym, ale z jakąś groźną łagodnością, której jego żona na pewno nigdy nie słyszała.
— Wsadziła głowę w ten otwór, a teraz nie może jej wyjąć — powiedział major Haddock. — Dla kawału, wie pan.
— Dla czego?
— Bazyli! — krzyknęła lady Turton. — Przestań się wygłupiać! Zrób coś, dobrze?! — nie mogła się ruszać, ale wciąż mogła mówić.
— Całkiem jasne, że będziemy musieli rozłupać ten kawał drzewa — powiedział major.
Miał na siwych wąsach smugę czerwonej szminki, która — jak zbędna plama rujnująca doskonałość obrazu — w jakiś sposób zniszczyła cały majestat jego męskości. Był śmieszny.
— Chce pan powiedzieć, że trzeba zniszczyć Henry Moore’a?
— Mój drogi panie, nie widzę innego wyjścia. Inaczej nie uwolnimy tej damy. Bóg raczy wiedzieć, jakim sposobem udało się jej wcisnąć głowę, ale stwierdziłem z całą pewnością, że nie może jej wyjąć. Uszy przeszkadzają.
— O, Boże! — powiedział lord Turton. — Jaka straszna szkoda! Mój piękny Henry Moore.
W tym momencie lady Turton zaczęła wymyślać mężowi w najprzykrzejszy sposób i nie wiadomo, jak długo by to trwało, gdyby nagle z cienia nie wynurzył się Jelks. Cicho stąpając po trawie stanął za plecami swego pana w przyzwoitej odległości, jakby czekał na rozkazy. Jego czarny strój wyglądał niebywale śmiesznie w porannym słońcu, a on sam z tą swoją starczą różowobiałą twarzą i białymi rękami przypominał jakiegoś małego skorupiaka, który pędzi życie w ciemnej jamie pod ziemią.
— Czy pan coś każe?
Panuje nad swym głosem — pomyślałem — ale niezupełnie panuje nad twarzą. Gdy patrzał na lady Turton, oczy błyszczały mu z radości.
— Tak, Jelks. Idź i przynieś piłę albo coś, czym mógłbym wyciąć kawałek drzewa z tej rzeźby.
— Czy zawołać kogoś, proszę pana? William jest dobrym stolarzem.
— Nie. Zrobię to sam. Tylko przynieś narzędzia. Szybko!
Wszyscy czekali na powrót Jelksa, z wyjątkiem mnie — odszedłem na bok, nie chcąc dłużej słuchać tego, co lady Turton mówi do męża. Ale zjawiłem się z powrotem w chwili, gdy lokaj wrócił, a za mm ta druga kobieta, Carmen La Rosa, która rzuciła się do naszej gospodyni.
— Na — ta — lia! Moja droga Na — ta — lia. Co oni ci zrobili?
— Och, zamknij się, dobrze?! I nie przeszkadzaj Lord Turton zajął miejsce tuż przy głowie małżonki i czekał na Jelksa, który powoli podszedł z piłą w jednej ręce i siekierą w drugiej i stanął w odległości mniej więcej jarda. Wyciągnął przed siebie obydwa narzędzia, aby jego pan mógł wybrać jedno z nich. W tej krótkiej chwili ciszy i czekania — nie dłuższej niż dwie, trzy sekundy — mogłem przyjrzeć się lokajowi. Ręka, trzymająca siekierę, wysunęła się o parę centymetrów w stronę lorda Turtona. Ruch był tak nieznaczny, że prawie niedostrzegalny — powoli i jakby potajemnie starzec podsunął dłoń z siekierą niby delikatną ofertę, subtelne pieszczotliwe naleganie, któremu, być może. towarzyszyło ledwo dostrzegalne uniesienie brwi.
Nie jestem pewien, czy jego pan to dostrzegł, lecz faktem jest, że się zawahał, a wtedy ręka z siekierą wysunęła się jeszcze o cal bliżej; przypominało to znany trik karciarski, kiedy się mówi: „Wybierz kartę, jaką chcesz” i zawsze weźmiesz tę, o której facet myśli. Lord Turton wziął siekierę. Widziałem, że wyciągnął po nią rękę jakby we śnie, jak zahipnotyzowany przez służącego, i dopiero gdy poczuł w ręku jej uchwyt, zdał sobie sprawę, czego się od niego oczekuje, i powrócił do rzeczywistości.
Przypomniała mi się znana sytuacja z dzieckiem wybiegającym na drogę prosto pod samochód, kiedy można jedynie zacisnąć mocno powieki i czekać na to, co za chwilę nastąpi. Moment takiego oczekiwania staje się bardzo długim, pustym odcinkiem czasu — człowiek widzi pod powieką tańczące plamy, żółte i czerwone na czarnym polu, i jeśli nawet otworzy oczy i stwierdzi, że nikt nie został zabity ani zraniony, to już nie może się cieszyć, ponieważ w wyobraźni przeżył straszne rzeczy.
Również i ja widziałem wszystko w najdrobniejszych szczegółach i otwarłem oczy dopiero gdy lord Turton, łagodniej niż zwykle, zwrócił się do swego służącego z delikatną wymówką:
— Jelks...
Podniosłem wzrok i ujrzałem go stojącego nadal spokojnie, jakby nigdy nic, z siekierą w ręku. Tuż obok niego widziałem głowę uwięzioną w otworze rzeźby; lady Turton miała twarz przerażająco szarą — jak popiół; otwierała i zamykała usta, z których wydobywało się głośne charczenie — jak przy płukaniu gardła.
— Słuchaj no, Jelks — powiedział jej mąż. — Co też ci przyszło do głowy! Przecież siekiera jest bardzo niebezpieczna. Daj mi piłę.
I gdy zmieniał narzędzia dostrzegłem po raz pierwszy na jego policzkach dwa rumieńce, jak róże, a nad nimi zabawnie zmarszczyły się kąciki oczu w ledwie dostrzegalnym uśmiechu.
PRZEBACZENIE
Dochodzi już północ, ale wiem, że jeżeli teraz nie zacznę tej opowieści, to nie zrobię tego nigdy. Siedzę tu przez cały wieczór i próbuję się zmusić, ale im dłużej myślę, tym bardziej cała ta sprawa przeraża mnie, zawstydza i przygnębia.
Wpadłem na pomysł — i sądzę, że jest niezły — aby przez szczere wyznanie winy i przedstawienie okoliczności wytłumaczyć albo przynajmniej w pewnej mierze uzasadnić skandaliczny postępek wobec Janet de Pelagia. Postanowiłem też skierować tę opowieść do wyimaginowanej osoby, obdarzonej wyobraźnią i zdolnej do współczucia, do pewnego rodzaju mitycznego, subtelnego i wyrozumiałego, któremu bez wstydu mógłbym opowiedzieć wszystkie szczegóły owego niefortunnego epizodu. Mam nadzieję, że pomimo przygnębienia uda mi się ruszyć z miejsca.
Żeby być całkiem uczciwym wobec siebie, muszę przyznać, że najwięcej mi przeszkadza nie tyle wstyd czy poczucie krzywdy wyrządzonej biednej Janet, ile świadomość, że zrobiłem z siebie kolosalnego durnia. Że wszyscy moi przyjaciele — jeśli wciąż mogę ich tak jeszcze nazywać — ludzie mi oddani i dający się lubić, których tak często u siebie podejmowałem, muszą teraz widzieć we mnie podłego, mściwego starca. Tak, to na pewno boli. Jeśli ci powiem, że moje przyjaźnie to dla mnie wszystko — absolutnie wszystko, co miałem drogiego w życiu — wówczas może zaczniesz mnie rozumieć.
Czy na pewno? Wątpię, chyba że pozwolisz na krótką dygresję, w której z grubsza opiszę, jakiego rodzaju jestem osobą.
A zatem — spróbujmy. Gdy się nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że mimo wszystko stanowię jakiś typ — rzadki co prawda, niemniej całkiem określony — typ bogatego, kulturalnego próżniaka w średnim wieku, mężczyzny uwielbianego (dobieram słów oględnie) przez całe grono przyjaciół za wdzięk, pieniądze, pozory wykształcenia, hojność i — szczerze ufam — za to, że jest sobą. Spotkać możesz ten typ tylko w dużych stolicach — w Londynie, Paryżu, Nowym Jorku — tego jestem pewien. Pieniądze odziedziczył po zmarłym ojcu, ale pogardza jego pamięcią. Zresztą nie jego wina; tak już został uformowany, że w głębi duszy czuje lekką pogardę dla ludzi, którzy nie mają dość sprytu, żeby nauczyć się odróżniać Rockingham od Spode, Waterford od Wenecji, Sheratona od Chippendale’a, Maneta od Moneta czy nawet Pommarda od Montracheta.
Jest on zatem znawcą posiadającym przede wszystkim doskonały smak. Jego kolekcja obrazów — Constable, Bonington, Lautrec, Redon, Vuillard, Matthew Smith — nie ustępuje zbiorom Tatę Gallery, a ponieważ są to płótna niebywałej urody, tworzą w jego domu atmosferę napięcia, budzą pokusę, zachwyt, lęk nieledwie, gdy się pomyśli, że ten człowiek ma moc i prawo, jeśli zechce, pociąć, podrzeć na kawałki, rozbić pięściami wspaniałą Dedham Vale, Mont Saint-Victoire, Pole zboża w Arles, Dziewczynę z Tahiti, Portret pani Cezanne. Złocisty blask sławy, subtelny odcień prawdziwej wielkości emanuje ze ścian, w których ten typ żyje, porusza się, przyjmuje ludzi z nonszalancją nie całkiem pozbawioną pozy.
Jest z reguły kawalerem, ale nie sprawia wrażenia, by dawał się usidlać kobietom, które go otaczają, które go namiętnie kochają. Niewykluczone — mogłeś to zauważyć albo i nie — że taki człowiek kryje w sobie jakieś rozczarowanie, rodzaj frustracji, żal za czymś. Może nawet jakieś niewinne zboczenie.
Sądzę, że nie muszę mówić nic więcej. Jestem bardzo szczery. Powinieneś już znać mnie na tyle, by sprawiedliwie mnie osądzić i — jeśli wolno mieć nadzieję — współczuć, gdy usłyszysz moją historię. Możesz nawet dojść do wniosku, że dużą część winy za to, co się stało, należy nie mnie przypisać, lecz pewnej damie, która nazywa się Gladys Ponsonby. Ostatecznie to od niej wszystko się zaczęło. Gdybym owego wieczoru przed pół rokiem nie odprowadzał Gladys Ponsonby do domu i gdyby nie rozmawiała ze mną tak swobodnie o pewnych osobach i pewnych sprawach, nigdy nie doszłoby do tej tragicznej afery.
Było to w grudniu zeszłego roku, jeśli dobrze pamiętam. Jadłem kolację u Ashendenów w tym ich uroczym domu na południowym skraju Regent’s Park. Spośród licznego grona gości oprócz mnie tylko Gladys Ponsonby przybyła sama. Kiedy więc nadeszła pora pożegnania, naturalnie zaofiarowałem się odprowadzić ją do domu. Przyjęła moją ofertę i odjechaliśmy razem moim samochodem; niestety, gdy stanęliśmy pod jej domem, nalegała, abym wszedł i wypił „jednego na drogę”— jak powiedziała. Nie chciałem uchodzić w jej oczach za starego piernika o zgnuśniałych poglądach, więc powiedziałem szoferowi, aby czekał, i wszedłem za nią do jej domu.
Gladys Ponsonby jest kobietą wyjątkowo niskiego wzrostu, ma na pewno nie więcej niż metr pięćdziesiąt, może nawet mniej — jest to jedna z tych maleńkich osóbek, przy których mam zabawne uczucie, że stoję na krześle. Jest wdową, kilka lat młodszą ode mnie — ma na pewno pięćdziesiąt trzy, może cztery lata i nie przeczę, że jakieś trzydzieści lat temu mogła być całkiem ponętnym maleństwem. Ale dziś w tej obwisłej, pomarszczonej twarzy nie ma nic szczególnego — oczy, nos, usta, broda toną w fałdach tłuszczu, że w ogóle ich nie widać. Może z wyjątkiem ust, które — daruj mi — przypominają paszczę łososia.
Podała mi koniak w salonie — ręka jej lekko drżała. Jest zmęczona — pomyślałem. — Zaraz uciekam. Usiedliśmy oboje na sofie i przez chwilę rozmawialiśmy o przyjęciu u Ashendenów i jego gościach. Potem wstałem.
— Siadaj, Lionel — powiedziała. — Jeszcze trochę koniaku.
— Nie, naprawdę dziękuję. Muszę już iść.
— Siadaj i nie bądź taki nadęty. Bo ja na pewno się napiję, a ty mógłbyś mi przynajmniej dotrzymać towarzystwa.
Przyglądałem się jej, gdy szła do szafki z trunkami — karlica lekko chwiejąca się na krótkich nogach, niosąca kieliszek w wyciągniętych rękach, jakby składała jakąś ofiarę; na widok tej nieprawdopodobnie niskiej, przysadzistej, sztywnej postaci przyszło mi do głowy, że nogi ma tylko do kolan.
— Lionel, z czego chichoczesz? — odwróciła się do mnie połową ciała, nalewając koniak; trochę trunku pociekło poza kieliszek.
— Z niczego, moja droga. Naprawdę z niczego.
— No to przestań i powiedz, co myślisz o moim nowym portrecie — wskazała na duże płótno wiszące nad kominkiem, które usiłowałem omijać wzrokiem od chwili, gdy wszedłem do pokoju. Ohydna rzecz, pędzla Johna Roydena, o czym dobrze wiedziałem, bardzo przeciętnego malarza, za którym szalał cały Londyn. Była to podobizna naturalnej wielkości, namalowana z techniczną zręcznością i tak sprytnie, że lady Ponsonby była na tym portrecie osobą wysoką i całkiem ponętną.
— Uroczy — powiedziałem.
— Prawda? Jestem bardzo szczęśliwa, że ci się podoba.
— Naprawdę uroczy.
— Uważam, że John Royden jest genialny. Po prostu genialny. A ty jak uważasz, Lionel?
— No, geniusz to... to może trochę za dużo powiedziane.
— Uważasz, że jeszcze za wcześnie tak mówić?
— Chyba tak.
— Posłuchaj mnie, Lionel, choć pewnie cię to zdziwi. John Royden cieszy się teraz ogromnym powodzeniem i mowy nie ma, żeby zechciał kogokolwiek namalować poniżej tysiąca gwinei!
— Co ty powiesz?!
— Właśnie tak. Dosłownie wszyscy czekają w ogonku, żeby mieć portret jego pędzla.
— Bardzo interesujące.
— Pomyśl tylko o swoim Cezannie, czy jak się on tam nazywa. Założę się, że kiedy żył, nigdy nie dostał takich pieniędzy.
— Nigdy.
— A ty twierdzisz, że był genialny.
— Raczej tak.
— Taki sam jest Royden — powiedziała siadając z powrotem na sofie. — Dowodem tego są pieniądze.
Siedziała przez chwilę w milczeniu i popijała koniak drobnymi łykami; nie mogło ujść mojej uwadze, że podnosząc kieliszek do ust niepewną ręką dzwoni nim raz po raz o zęby. Wiedziała, że ją obserwuję, i nie odwracając głowy podejrzliwie zerknęła na mnie kątem oka.
— O czym myślisz?
Niczego na świecie tak nie znoszę, jak właśnie tego pytania: przyprawia mnie o uczucie ostrego bólu w piersi. Zacząłem kaszlać.
— Śmiało, Lionel. Powiedz, o czym myślisz. Potrząsnąłem głową, niezdolny do odpowiedzi.
Odwróciła się nagle i postawiła kieliszek na stojącym obok niej stoliczku, a było w tym ruchu coś takiego, co — sam nie wiem dlaczego — pozwoliło przypuszczać, iż ma do mnie urazę i zbiera siły do natarcia. W ciszy, która zapadła, poczułem się dość głupio, zupełnie straciłem wątek i gorliwie zająłem się moim cygarem, koncentrując uwagę na jego spopielonym czubku i na bardzo powolnym, starannym wydmuchiwaniu dymu aż pod sufit. Gladys nie drgnęła. Dokoła tej kobiety gęstniał nastrój, który mi zupełnie nie odpowiadał; knuła coś złośliwego, najchętniej wstałbym i natychmiast się pożegnał. Gdy znów spojrzała na mnie, jej małe, zatopione w tłuszczu oczka były chytrze uśmiechnięte, ale usta — tak
podobne do paszczy łososia! — miały wyraz surowy.
— Lionel, mam ochotę zdradzić ci pewien sekret.
— Gladys, ja naprawdę już muszę iść.
— Nie bój się, Lionel. Nic ci złego nie zrobię. Wyglądasz, jakbyś się nagle przestraszył.
— Sekrety to nie moja specjalność.
— Pomyślałam sobie — mówiła dalej — że ta sprawa może ciebie zainteresować. Jesteś takim wspaniałym znawcą malarstwa. — Siedziała spokojnie i tylko jej palce były w bezustannym ruchu; zaplatane i rozplatane, wiły się na jej łonie jak kłębek małych, białych żmijek.
— Czy nie chcesz się dowiedzieć, co to za sekret?
— Nie o to chodzi. Po prostu zrobiło się już strasznie późno i...
— Jest to prawdopodobnie najściślej strzeżona tajemnica w Londynie. Przez kobiety. Przypuszczam, że wie o niej tylko — niech policzę — ze trzydzieści, czterdzieści pań. I ani jeden mężczyzna. Z wyjątkiem, oczywiście, Johna Roydena.
Nie chciałem jej zachęcać, więc milczałem.
— Ale najpierw obiecaj, obiecaj, że nie zdradzisz jej nikomu!
— Mój Boże!
— Obiecujesz, Lionel?
— Ależ oczywiście. Obiecuję.
— Dobrze. Teraz słuchaj. — Sięgnęła po kieliszek i rozsiadła się wygodnie w rogu sofy. — Na pewno wiesz, że John Royden maluje tylko kobiety.
— Nie, nie wiedziałem.
— I maluje zawsze całą osobę, w pozycji stojącej albo siedzącej, jak mnie. Przyjrzyj się dokładnie, Lionel. Czy widzisz, jak pięknie jest namalowana suknia?
— No więc...
— Podejdź bliżej i przyjrzyj się, proszę cię. Niechętnie wstałem z miejsca, zrobiłem parę kroków i przyjrzałem się malowidłu. Ze zdumieniem stwierdziłem, że farba na sukni położona była tak gęsto, że wydatnie wystawała ponad powierzchnię płótna. Ten chwyt, skądinąd efektowny, ani nie był trudny technicznie, ani też oryginalny.
— Widzisz — zapytała — ile jest farby na sukni?
— Tak.
— Otóż kryje się w tym coś więcej, wiesz, Lionel? Najlepiej będzie, jeżeli ci opowiem, co się stało, kiedy pierwszy raz poszłam mu pozować.
O Boże, cóż za nudna baba! — pomyślałem. — Jak by tu uciec?
— Było to mniej więcej przed rokiem; pamiętam, jak się denerwowałam na samą myśl, że będę w pracowni wielkiego malarza. Włożyłam moją cudną nową suknię od Hartnella i dobrany do niej czerwony kapelusik i poszłam. Pan Royden powitał mnie w drzwiach i, oczywiście, byłam nim oczarowana od pierwszej chwili. Miał małą bródkę i podniecająco niebieskie oczy i był w czarnej aksamitnej kurtce. Pracownia — ogromna, czerwone, aksamitem pokryte sofy i fotele, on kocha aksamit, pluszowe zasłony, a nawet pluszowy dywan na podłodze. Posadził mnie, poczęstował kieliszkiem czegoś mocnego i od razu przystąpił do rzeczy. Powiedział, że maluje zupełnie inaczej niż inni. Jego zdaniem istnieje tylko jeden sposób osiągnięcia doskonałości przy malowaniu kobiecego ciała i żebym nie była oburzona, gdy usłyszę, jaki to sposób.
— Nie, panie Royden, nie będę się oburzać.
Na to on: — Tak, jestem tego pewien. — Miał wspaniałe białe zęby, które cudownie błyszczały w jego brodzie, kiedy się uśmiechał. — Niech pani posłucha — mówił dalej. — Proszę wziąć jakikolwiek portret kobiety — wszystko jedno czyjego pędzla — a stwierdzi pani, że chociaż suknia jest dobrze namalowana, to jednak wygląda jakoś sztucznie, płasko, jakby udrapowana na kawałku drzewa. A wie pani, dlaczego?
— Nie mam pojęcia.
— Ponieważ malarz nie wiedział, co jest pod tą suknią.
Gladys Ponsonby zamilkła, aby łyknąć koniaku.
— Czemu masz taką minę, Lionel? — spytała. — Nie ma w tym nic złego. Siedź cicho i pozwól mi skończyć. A więc pan Royden powiedział: — Dlatego obstaję przy malowaniu moich modelek najpierw zupełnie nagich.
— Boże drogi, panie Royden! — krzyknęłam.
— Jeśli pani to nie odpowiada, mogę oczywiście pójść na pewne ustępstwa. Ale wolałbym po swojemu.
— Doprawdy... trudno mi coś powiedzieć.
— Kiedy namaluję panią w taki sposób — ciągnął pan Royden — będziemy musieli poczekać parę tygodni, aby farba wyschła. Potem wróci pani do mnie i namaluję panią w bieliźnie. A kiedy to wyschnie, namaluję suknię. Widzi pani, że to całkiem proste, prawda?
— Ależ to skończony łobuz! — krzyknąłem.
— Nie, Lionel, nie. Mylisz się. Gdybyś tylko mógł go usłyszeć! Jest taki czarujący, taki szczery i poważny. Każdy może się przekonać, że on naprawdę wierzy w to, co mówi.
— Mówię ci, Gladys, że to skończony łobuz!
— Nie wygłupiaj się, Lionel. W każdym razie pozwól mi skończyć. Pierwsza rzecz, jaką mu powiedziałam, to to, że mój mąż, który żył wtedy, nigdy się nie zgodzi.
— Pani małżonek nie musi o niczym wiedzieć — odpowiedział mi. — Po cóż go niepokoić? Nikt nie zna mojej tajemnicy, z wyjątkiem tych pań, które malowałem.
A kiedy jeszcze trochę się opierałam, dodał — pamiętam to dobrze: — Moja droga lady Ponsonby, nie ma w tym nic niemoralnego. Sztuka jest niemoralna, kiedy uprawiają ją amatorzy. Tak samo jest z medycyną. Przecież rozbiera się pani u lekarza, prawda?
Odpowiedziałam, mu, że nie wtedy, kiedy boli mnie ucho. Roześmiał się. Ale nie ustępował i tak umiał przekonywać — trzeba przyznać — że w końcu poddałam się. To wszystko. A więc teraz, Lionel, mój złoty, już wiesz, co to za tajemnica. — Wstała, żeby nalać sobie nową porcję koniaku.
— Gladys, czy to wszystko prawda?
— Oczywiście, że prawda.
— Chcesz powiedzieć, że w taki sposób maluje on każdą swoją modelkę?
— Tak. A zabawa polega na tym, że żaden małżonek o tym nie wie. Widzi tylko portret żony w ubraniu. Oczywiście nie ma nic złego w malowaniu nagiej kobiety, artyści wciąż to robią. Tylko nasi głupi mężowie mają ten dziwny ‘zwyczaj, że się temu sprzeciwiają.
— A niech mnie!... Bezczelny facet.
— Uważam, że to geniusz.
— Głowę dam, że wziął ten pomysł od Goi.
— Nonsens, Lionel.
— To jasne. Ale posłuchaj mnie, Gladys. Powiedz, czy wiedziałaś o tej, powiedzmy, technice Roydena, zanim do niego poszłaś.
Zadałem to pytanie w momencie, kiedy nalewała koniak: zawahała się i odwróciła głowę w moją stronę — w kącikach jej ust czaił się mały, chytry uśmieszek.
— Do diabła! Stanowczo jesteś za mądry, Lionel. Nic się przed tobą nie .ukryje.
— A więc wiedziałaś?
— Oczywiście. Od Hermiony Girdlestone.
— Tak myślałem.
— W tym też nie ma nic złego.
— Nic. Absolutnie nic.
Teraz wszystko było dla mnie jasne. Ten Royden to oczywiście łobuz, który posługuje się najbardziej pomysłowym chwytem psychologicznym, jaki można sobie wyobrazić. Wiedział aż za dobrze o istnieniu w tym mieście gromadki bogatych, rozleniwionych kobiet, które wstają około południa i przez resztę dnia próbują zabić nudę brydżem, kanastą i zakupami i w ten sposób doczekać godziny koktajlów. Duszę by oddały za trochę podniety, za rzecz niecodzienną — im kosztowniejszą, tym lepiej. Przecież wiadomość o tego rodzaju rozrywce musiała ogarnąć te sfery jak epidemia ospy wietrznej. Jakbym widział wielką, otyłą Hermionę Girdlestone, gdy przy kanaście pochyla się nad stolikiem i mówi: — Ależ moja droga, to jest po prostu fas — cy — nu — ją — ce... Po prostu nie mam słów!... O wiele lepsza zabawa niż u doktora...
— Nie powiesz o tym nikomu, prawda? Obiecałeś.
— Na pewno nie. Ale teraz muszę już iść, Gladys, naprawdę muszę.
— Nie mów głupstw. Dopiero zaczęłam się bawić. W każdym razie zostań, póki nie skończę tego kieliszka.
Siedziałem więc cierpliwie, Gladys popijała i nie-mogła skończyć. Jej małe, tonące w fałdach oczka wciąż przyglądały mi się chytrze i złośliwie, a mnie dręczyło niemiłe przeczucie, że zaraz wyciągnie z zanadrza następną rewelację albo nowy skandal. Widziałem spojrzenie żmii w tych małych oczkach i jakiś dziwny grymas na ustach; może to była moja imaginacja — ale w powietrzu pachniało niebezpieczeństwem.
Wtem nagle — i to tak nagle, że podskoczyłem — odezwała się:
— Lionel, powiedz mi, ile jest prawdy w tych plotkach o tobie i Janet de Pelagia?
— Proszę cię, Gladys...
— Lionel! Zarumieniłeś się!
— Nonsens!
— Czyżby stary kawaler połknął wreszcie haczyk?
— Gladys, to naprawdę nie ma sensu — podniosłem się z sofy, ale zatrzymała mnie kładąc rękę na moim kolanie.
— Czy jeszcze nie przekonałam cię, że nie ma tajemnic?
— Janet to świetna dziewczyna.
— Nie wiem, czy można ją nazwać dziewczyną — zauważyła Gladys i zamilkła na chwilę, wpatrzona w duży, pękaty kieliszek, który trzymała oburącz. — Ale oczywiście zgadzam się z tobą, że to pod każdym względem cudowna osoba. Z wyjątkiem tego, że — cedziła powoli — czasem potrafi mówić dziwne rzeczy.
— Jakie rzeczy?
— No, wiesz... takie różne rzeczy o ludziach. O tobie.
— Co mówiła o mnie?
— Nic takiego, Lionel. To cię nie interesuje.
— Co mówiła o mnie?
— Nawet nie warto tego powtarzać, naprawdę nie warto. Tyle tylko, że wydało mi się to trochę dziwne.
— Gladys, co mówiła? — czekając na odpowiedź czułem, że cały oblewam się potem.
— Czekaj, niech sobie przypomnę. Oczywiście żartowała, w przeciwnym razie nigdy bym ci tego nie powtórzyła, ale zdaje mi się, że powiedziała: „Jakie to wszystko nudne!”
— Co wszystko?
— Te codzienne kolacje z tobą i takie różne rzeczy.
— Powiedziała, że to nudne?
— Tak — jednym łykiem opróżniła kieliszek kieliszek usiadła prosto. — Jeśli chcesz wiedzieć, to powiedziała: „śmiertelnie nudne”. A potem...
— Co potem powiedziała?
— Słuchaj no, Lionel. Niepotrzebnie się podniecasz. Mówię to wszystko tylko dla twojego dobra.
— To pospiesz się i powiedz do końca.
— Tak się złożyło, że grałam z Janet w kanastę dziś po południu i spytałam, czy może zjeść ze mną jutro kolację. Powiedziała, że nie może.
— Co dalej?
— Dokładnie mówiąc tak powiedziała: „Jem kolację z tym potwornym nudziarzem Lionelem Lampsonem”.
— Janet tak powiedziała?
— Tak, kochanie.
— Co jeszcze?
— To ci chyba wystarczy. Sądzę, że nie powinnam opowiadać dalej.
— Błagam cię, powiedz wszystko!
— Ależ Lionel! Nie krzycz na mnie! Oczywiście, że powiem, jeśli tak nalegasz. Prawdę mówiąc, nie mogłabym uważać się za twoją prawdziwą przyjaciółkę, gdybym ci tego nie powtórzyła. Czy nie sądzisz, że to jest dowód szczerej przyjaźni, jeżeli dwoje takich ludzi jak my...
— Gladys, błagam cię, pospiesz się.
— Na miłość boską, pozwól, że pomyślę. Czekaj.
O ile dobrze pamiętam, powiedziała dokładnie tak.. — I lady Gladys Ponsonby, siedząc wyprostowana na sofie, nie dotykając podłogi, odwracając ode mnie oczy i patrząc na ścianę, zaczęła bardzo dowcipnie naśladować niski głos, który tak dobrze znałem: „Cóż za nudziarz, moja droga! Można z góry przewidzieć, co zrobi, od początku do końca. Na kolację pójdziemy do »Savoy Grill« — zawsze do »Savoy Grill« — i przez dwie godziny będę musiała słuchać, jak ględzi o malarstwie i porcelanie — zawsze i malarstwie i porcelanie! Potem w taksówce weźmie mnie za rękę, nachyli się bliżej, tak że poczuję stęchły zapaszek dymu z cygar i koniaka, i zacznie bełkotać, jak bardzo chciałby, och, co by on dał za to, żeby mieć dwadzieścia lat mniej. A ja powiem: — Czy możesz otworzyć okno? Bardzo proszę. Kiedy zajedziemy pod mój dom, każę mu zatrzymać taksówkę, ale on będzie udawał, że nie słyszy, i prędko zapłaci szoferowi. A potem przy wejściu, kiedy będę szukać klucza w torebce, będzie stał koło mnie i patrzał głupio jak spaniel, a ja powoli włożę klucz do zamka, równie powoli go obrócę, a potem bardzo szybko, zanim się spostrzeże, powiem mu dobranoc, wśliznę się do środka i szybko zamknę mu drzwi przed nosem”. Ależ Lionel, co ci jest, kochanie? Co ci się stało? Wyglądasz, jakbyś był chory...
Na szczęście w tym momencie chyba naprawdę zemdlałem, w każdym razie nic nie pamiętam; z tego okropnego wieczoru pozostało mi tylko niejasne i przykre podejrzenie, że kiedy odzyskałem przytomność, byłem zupełnie załamany i pozwoliłem Gladys Ponsonby pocieszać mnie na wiele różnych sposobów. Później wyszedłem od niej, przypuszczam, że pojechałem do domu, ale w dalszym ciągu nie bardzo zdawałem sobie sprawę, co się ze mną dzieje, póki nie obudziłem się następnego ranka we własnym łóżku.
Obudziłem się osłabiony i roztrzęsiony. Leżałem z zamkniętymi oczami, próbując wskrzesić fragmenty wydarzeń poprzedniej nocy — salon Gladys Ponsonby, Gladys popijającą na sofie koniak, jej małą, pomarszczoną twarzyczkę, usta podobne do paszczy łososia, to, co mówiła... Właściwie co takiego powiedziała? Coś na mój temat. Ależ tak. Boże drogi! O Janet i o mnie! Niewiarygodne, oburzające! Czy naprawdę Janet mogła mówić takie rzeczy? Czy to możliwe?
Pamiętam, z jaką przerażającą szybkością rosła we mnie nienawiść do Janet de Pelagia. Myślałem, że pęknę, tak nagle i gwałtownie wezbrało we mnie to uczucie, w ciągu zaledwie kilku minut. Próbowałem walczyć ze sobą, ale — podobne do gorączki — opanowało mnie ono bez reszty i namiętnie szukałem sposobu zemsty niby jakiś podły gangster.
Dziwne zachowanie, powiedziałbyś, u kogoś takiego jak ja, na co odpowiedziałbym: nie, wcale nie dziwne, jeśli wziąć pod uwagę okoliczności. Były tego rodzaju, iż — moim zdaniem — mogły popchnąć człowieka do zbrodni. Prawdę mówiąc, gdyby nie pewna skłonność do sadyzmu, która kazała mi szukać subtelniejszej i boleśniejszej kary, łatwo mógłbym stać się mordercą. Ale zabić tę kobietę w sposób zwyczajny, powiedziałem sobie, byłoby dla niej i za dobre, i — na mój gust — o wiele za proste.
Nie jestem z natury podstępny; wszelkie intrygi uważam za podłość i nie mam w tym względzie żadnego doświadczenia. Ale wściekłość i nienawiść potrafią wyzwolić w człowieku wszystkie siły i wkrótce wpadłem na pomysł tak znakomity i tak podniecający, że całkowicie mną zawładnął. Zanim zdołałem obmyślić praktyczne szczegóły i pokonać w sobie kilka drobnych skrupułów, z nastroju mściwych rozmyślań wpadłem, pamiętam, w takie uniesienie, że zacząłem podskakiwać na łóżku i klaskać w ręce jak dziecko. W chwilę później leżała na mojej kołdrze książka telefoniczna, w której gorączkowo szukałem pewnego nazwiska. Znalazłem, podniosłem słuchawkę i nakręciłem numer.
— Halo! Czy to pan Royden? Pan John Royden?
— Przy telefonie.
Nietrudno było namówić tego pana, żeby wpadł do mnie na chwilę. Nigdy się z nim nie zetknąłem, lecz on, rzecz jasna, znał moje nazwisko, zarówno jako liczącego się kolekcjonera obrazów, jak i osobę o pewnym towarzyskim prestiżu. Byłem dla niego grubą rybą.
— Chwileczkę — powiedział — sądzę, że powinienem być wolny mniej więcej za dwie godziny. Czy to panu odpowiada?
Powiedziałem, że tak, podałem mój adres i odłożyłem słuchawkę.
Wyskoczyłem z łóżka. Doprawdy, zdumiewające, jak ni stąd, ni zowąd poczułem się ogromnie podniesiony na duchu. Przed chwilą tonąłem w rozpaczy, rozważałem możliwość morderstwa, samobójstwa i Bóg wie czego, a teraz leżąc w wannie gwizdałem arię z Pucciniego. Złapałem się na tym, że raz po raz zacierałem dłonie z diabelską radością, a w czasie gimnastyki, gdy w przysiadzie straciłem równowagę i klapnąłem na podłogę, zachichotałem jak uczniak.
O ustalonej godzinie pan John Royden wprowadzony został do mojej biblioteki; wstałem i przywitałem się z nim. Był to niewysoki, schludny mężczyzna z rudawą brodą. Miał na sobie czarną, aksamitną kurtkę, rdzawy krawat, czerwony pulower i półbuciki z czarnego zamszu. Uścisnąłem jego drobną, czystą dłoń.
— Bardzo miło z pańskiej strony, że zjawił się pan tak szybko.
— Nie ma o czym mówić.
Jego wargi — jak wargi niemal wszystkich brodatych mężczyzn — robiły wrażenie wilgotnych, nagich i trochę nieprzyzwoicie lśniących różowością wśród zarostu. Jeszcze raz powiedziałem, że zachwycam się jego malarstwem i prosto z mostu przystąpiłem do rzeczy.
— Proszę pana — powiedziałem — chcę pana prosić o coś raczej niecodziennego i prośba moja ma charakter najzupełniej osobisty.
— Słucham pana — usiadł w fotelu naprzeciwko mnie i ptasim ruchem przechylił głowę.
— Jestem przekonany, że mogę liczyć na pańską dyskrecję we wszystkim, co powiem.
— Najzupełniej, proszę pana.
— W porządku. Otóż moja propozycja brzmi następująco: chciałbym, żeby pan namalował portret pewnej damy mieszkającej w tym mieście. Marzę o tym, żeby mieć dobry jej portret. Ale są pewne komplikacje. Na przykład: z pewnych względów nie chcę, żeby wiedziała, kto ten portret zamówił.
— Chce pan powiedzieć...
— Tak jest, panie Royden. Dokładnie o to mi chodzi. Jako człowiek światowy z pewnością pan mnie rozumie.
Uśmiechnął się lekko uśmieszkiem nieszczerym, ledwie widocznym w gąszczu brody, i ze zrozumieniem pokiwał głową.
— Czyż nie jest możliwe — zapytałem — że człowiek jest, jak by to wyrazić, niezwykle przywiązany do jakiejś damy i jednocześnie z pewnych powodów nie chce, aby o tym wiedziała?
— Całkowicie możliwe, proszę pana.
— Czasem trzeba podchodzić zwierzynę z wielką ostrożnością i czekać cierpliwie na właściwy moment dla ujawnienia swojej obecności.
— Na pewno tak, proszę pana.
— Na przykład, żeby nasypać soli na ogon.
— Ha, ha!
— Dobrze, panie Royden, sądzę, że pan mnie rozumie. A teraz... Czy zna pan przypadkiem damę o nazwisku Janet de Pelagia?
— Janet de Pelagia? Chwileczkę, niech pomyślę... Chyba tak. W każdym razie na pewno ze słyszenia. Nie jestem pewien, czy poznałem ją osobiście.
— Szkoda. To stwarza pewne trudności. Czy możliwe jest, żeby zawarł pan z nią znajomość? Może przy okazji jakiegoś koktajlu albo czegoś podobnego?
— Sądzę, że nie sprawi mi to większych trudności.
— To dobrze, ponieważ proponuję panu rzecz następującą: niech pan do niej pójdzie i powie, że od lat szuka pan takiego jak ona modelu — takiej twarzy, takiej figury, takiego koloru oczu. Wie pan doskonale, jak się to robi. Potem spyta pan, czy zechciałaby panu pozować, oczywiście bezpłatnie. Niech pan powie, że chciałby pan wystawić jej portret w Akademii Królewskiej w przyszłym roku. Potem ją pan namaluje, wystawi ten obraz, a po wystawie dostarczy mnie. Nikt poza panem nie musie wiedzieć, że go kupiłem.
Pan John Royden przechyliwszy głowę na bok nie spuszczał ze mnie swoich małych, okrągłych, świdrujących oczek. Przycupnięty na brzegu fotela w swoim czerwonym pulowerze, dziwnie przypominał gila na gałązce, czujnie nasłuchującego jakichś tajemniczych odgłosów.
— Naprawdę nie ma w tym nic złego — powiedziałem. — Może pan to nazwać... jeśli ma pan ochotę... niewinnym spiskiem, uknutym przez... no cóż, przez starego romantyka.
— Rozumiem, panie Lampson, rozumiem... Wciąż zdradzał pewne niezdecydowanie, więc szybko dodałem:
— Z przyjemnością zapłacę panu dwa razy tyle, ile zwykle pan bierze.
To go przekonało. Aż się oblizał.
— Przyznam otwarcie, że nie bardzo lubię takie rzeczy. Ale... musiałbym być zupełnie bez serca, żeby nie przyjąć tak... tak romantycznego zlecenia.
— Chcę mieć całą postać, panie Royden, proszę pamiętać. Duże płótno, powiedzmy, dwa razy takie jak Manet na tamtej ścianie.
— Jakieś sześćdziesiąt na trzydzieści sześć cali?
— Tak. I postać stojąca. Moim zdaniem, cały wdzięk tej damy ujawnia się w tej właśnie pozie.
— Rozumiem. Będzie to dla mnie prawdziwa przyjemność malować tak piękną kobietę.
Nie wątpię — pomyślałem. — Jeśli wziąć pod uwagę, w jaki sposób to zrobisz, mój chłopcze. Ale głośno powiedziałem:
— Dobrze, panie Royden, a zatem wszystko omówione. Tylko proszę pamiętać: pozostanie to między nami.
Po jego odejściu ogromnym wysiłkiem woli usiedziałem na miejscu. Zrobiłem dwadzieścia pięć głębokich oddechów, bo inaczej nie mógłbym się powstrzymać od idiotycznych podskoków i okrzyków radości. Nigdy jeszcze nie czułem się tak uradowany. Wprowadzałem w życie mój plan! Miałem już za sobą jego najtrudniejszą część. Teraz trzeba czekać, długo czekać. Ten człowiek malując w taki sposób skończy .obraz za dobrych kilka miesięcy. No cóż, musiałem zdobyć się na cierpliwość, to wszystko.
Od razu postanowiłem, że najlepszą rzeczą będzie wyjechać na ten czas za granicę, i następnego ranka, po zawiadomieniu Janet (z którą miałem jeść kolację) o otrzymaniu nagłego wezwania, wyjechałem do Włoch.
Bawiłem się tam, jak zwykle, wspaniale i pobyt mój skażony był jedynie nerwowością, która ogarniała mnie, ilekroć pomyślałem o powrocie na scenę wydarzeń.
Powróciłem cztery miesiące później, w lipcu, następnego dnia po wernisażu w Akademii Królewskiej, i z ulgą stwierdziłem, że w czasie mojej nieobecności wszystko potoczyło się zgodnie z planem. Portret Janet de Pelagia został namalowany i wystawiony i spotkał się z pochlebnym zdaniem krytyków i publiczności. Osobiście powstrzymałem się od obejrzenia go, lecz Royden powiedział mi przez telefon, że kilkanaście osób pytało, kto kupuje ten obraz, i otrzymało odpowiedź, że nie jest do sprzedania. Po zamknięciu wystawy Royden dostarczył mi portret do domu i otrzymał pieniądze.
Natychmiast kazałem zanieść obraz do mojej pracowni i z rosnącym podnieceniem poddałem go dokładnym oględzinom. Royden namalował Janet w czarnej wieczorowej sukni, stojącą na tle czerwonej pluszowej sofy z lewą ręką na oparciu masywnego krzesła, obitego również czerwonym pluszem; z sufitu zwisał ogromny kryształowy żyrandol.
Boże drogi — pomyślałem — cóż za ohyda!
Portret Janet sam w sobie nie był zły, oddawał charakter tej kobiety — właściwe jej pochylenie głowy, szeroko otwarte niebieskie oczy i duże brzydko-piękne usta, skrzywione w nikłym uśmieszku. Oczywiście malarz pochlebił modelce. Na jej twarzy nie było ani jednej zmarszczki, pod brodą ani cienia tłuszczu. Pochyliłem się, żeby zbadać, jak namalował suknię. Tak — tutaj warstwa farby była grubsza, o wiele grubsza. Niezdolny do dłuższego czekania, w jednej chwili zdjąłem marynarkę i przygotowałem się do pracy.
Powinienem teraz wspomnieć, że jestem wielkim znawcą oczyszczania i odnawiania starych malowideł. Oczyszczenie jest procesem stosunkowo prostym, pod warunkiem, że się ma cierpliwość i delikatny dotyk: profesjonaliści, którzy ze swego zawodu robią wielką tajemnicę i pobierają oburzająco wysokie ceny, niewiele u mnie zarobią. Jeśli chodzi o moje obrazy, wszystko robię zawsze sam.
Nalałem terpentyny i dodałem kilka kropli alkoholu. Zanurzyłem mały wacik w tej miksturze, wycisnąłem go i okrągłymi ruchami zacząłem delikatnie zmywać czarną farbę z sukni. Miałem nadzieję, że Royden pozwolił każdej warstwie porządnie wyschnąć przed nałożeniem następnej, w przeciwnym razie farby przemieszałyby się i to, co zamierzałem zrobić, okazałoby się niewykonalne. Niebawem miałem się dowiedzieć. Pracowałem nad małym kwadracikiem czarnej sukni gdzieś w okolicach żołądka mojej pani i zabrało mi to dużo czasu — badałem farbę położoną na płótnie jak najostrożniej, poddawałem ją różnym próbom: dodawałem po kropli alkoholu do mojej mieszanki i znów próbowałem, póki nie stwierdziłem, że jest dostatecznej mocy, by rozpuścić pigment.
Prawie całą godzinę trudziłem się nad tym małym kwadracikiem czerni, postępując coraz delikatniej, w miarę jak zbliżałem się do warstwy leżącej pod spodem. Wreszcie zalśniła połyskliwa różowość i stopniowo powiększyła się do rozmiarów jednego kwadratowego cala. Natychmiast przetarłem go czystą terpentyną.
Całkiem nieźle, jak dotąd. Wiedziałem już, że czarną farbę można usunąć bez naruszenia jej podłoża. Jeśli starczy mi cierpliwości i pracowitości, będę mógł bez trudu zdjąć całą czerń sukni. Ustaliłem również właściwe proporcje mojej mikstury i siłę, z jaką wolno trzeć płótno, mogłem więc posuwać się już o wiele szybciej.
Muszę przyznać, że było to raczej zabawne zajęcie. Najpierw pracowałem od środka ciała w dół i usuwając moimi wacikami dolną część sukni, kawałek po kawałku odsłaniałem jakieś dziwne różowości ukryte pod spodem. Nie potrafiłbym żadną miarą powiedzieć, jak to się nazywa, dość, że oczom moim ukazała się ogromna aparatura — masywna konstrukcja z grubego elastycznego materiału, zrobiona najwyraźniej po to, żeby objąć i ścisnąć obfite kształty tej kobiety, nadać im zgrabną linię i stworzyć zupełnie fałszywe wrażenie smukłej sylwetki. Wędrując coraz niżej, natrafiłem na zadziwiającą kombinację podwiązek, też różowych, przymocowanych do tej elastycznej zbroi i zwisających jakieś cztery czy pięć cali w dół, żeby chwycić brzeg pończoch.
Całość przedstawiała widok wręcz fantastyczny, gdy odstąpiwszy o krok objąłem ja spojrzeniem. Poczułem się dotkliwie oszukany; bo czyż nie podziwiałem przez parę miesięcy smukłej jak elf figury tej damy?! Oszustka. Bez wątpienia. Ciekaw byłem, czy dużo kobiet oszukuje nas w ten sposób. Wiedziałem, oczywiście, że w epoce fiszbin i gorsetów panie miały zwyczaj się sznurować, ale, nie wiem dlaczego, byłem przekonany, że w dzisiejszych czasach nie stosują niczego prócz diety.
Kiedy zniknęła cała dolna połowa sukni, zająłem się bezzwłocznie drugą połową, posuwając się powoli od pępka w górę. W okolicach przepony brzusznej ciało było nagie, wyżej trafiłem na urządzenie zrobione z jakiejś ciężkiej czarnej materii obrzeżonej koronkową falbanką, w którym faktycznie mieścił się cały biust. Doskonale wiedziałem, że to biustonosz — brassiere — jeszcze jedno wspaniałe urządzenie trzymające się na czarnych ramiączkach, zmontowanych z naukową precyzją i tak zręcznie jak łańcuchy, na których wisi most zwodzony.
Wreszcie skończyłem i odsunąłem się do tyłu, żeby rzucić na moją pracę ostatnie spojrzenie. Widok był, zaiste, zdumiewający! Stała przede mną jak żywa Janet de Pelagia w bieliźnie, na środku jakiegoś salonu, nad jej głową wisiał wielki żyrandol, obok stało czerwone pluszowe krzesło, i — o dziwo! — czuła się zupełnie swobodnie, o czym świadczyła jej poza, szeroko otwarte, duże niebieskie oczy i lekki półuśmiech na brzydko-pięknych ustach. Wstrząsający też był widok jej nóg krzywych jak u dżokeja. Powiem szczerze, że poczułem się zawstydzony. Nie mam prawa być w tym pokoju — pomyślałem — a już na pewno patrzeć na nią. Wyszedłem i zamknąłem za sobą drzwi. Była to jedyna przyzwoita rzecz, jaką mogłem zrobić.
A teraz jeszcze jeden, ostatni krok! I proszę sobie nie wyobrażać, że moje pragnienie zemsty w jakimkolwiek stopniu ucichło w ciągu tych ostatnich kilku miesięcy. Wprost przeciwnie: nie wspominałem o tym, ale przybrało na sile, o ile to jeszcze było możliwe, i kiedy przyszło mi dokonać ostatniego aktu, to, zapewniam państwa, ledwie mogłem nad sobą zapanować. Tego wieczoru nawet nie położyłem się spać.
Chodzi o to, że nie mogłem się doczekać momentu rozesłania zaproszeń — pisałem je przez całą noc, równocześnie adresując każdą kopertę. W sumie dwadzieścia dwa zaproszenia, a chciałem, żeby każde miało ton osobisty. „Wydaję skromną kolację w piątek dwudziestego drugiego o ósmej. Mam nadzieję, że zechcą państwo przyjść... Z wyrazami oczekiwania...”
Pierwsze zaproszenie adresowane było do Janet de Pelagia i jego tekst sformułowałem z największą starannością. Ubolewałem, że tak długo nie mogłem jej widzieć... byłem za granicą... Czas najwyższy, żebyśmy się spotkali etc..., etc... Następną osobą na liście moich gości była Gladys Ponsonby. Potem lady Hermiona Girdlestone, księżniczka Bicheno, pani Cudbird, pan Hubert Kaul, pani Galbally, Piotr Euan-Thomas, James Pisker, pan Eustachy Piegrome. dalej Piotr van Santen. Elżbieta Moynihan, lord Mulherrin, Bertram Sturt, Filip Cornelius, Jack Hill i wreszcie lady Ake-man, pani Icely, Humphrey King-Howard, Johny O’Coffey, pani Uvary i księżna wdowa z Waxworth.
Była to starannie dobrana lista, zawierająca nazwiska naprawdę najznakomitszych dżentelmenów i najbardziej dystyngowanych i wpływowych dam — sama śmietanka.
Zdawałem sobie doskonale sprawę, że przyjęcia u mnie są wydarzeniem; ludzie przychodzą na nie z przyjemnością. Śledząc czubek mego pióra, sunący szybko po papierze, widziałem oczami duszy, jak te panie, rano, po otrzymaniu zaproszenia, z zadowoleniem sięgają po telefon przy łóżku, słyszałem ich ostre głosy komunikujące głosom jeszcze ostrzejszym: „Lionel zaprasza nas na kolację... ciebie też? Ach, jak to miło, moja droga... On zawsze daje tak dobrze jeść... i jest taki uroczy, prawda?”
Ale czy to właśnie będą mówić? Przyszło mi nagle do głowy, że może być zupełnie inaczej. Mogą powiedzieć: „Trochę nudny, nie uważasz?... Beznadziejnie? Ależ tak, okropny nudziarz, moja droga! Trafiłaś w sedno... A wiesz, co kiedyś powiedziała o nim Janet de Pelagia? Myślałam, że słyszałaś, jak on kiedyś... Potwornie śmieszne, nie uważasz?... Biedna Janet... Że też mogła wytrzymać tak długo, doprawdy nie rozumiem...”
Tak czy inaczej zaproszenia rozesłałem i po dwóch dniach wszyscy, z wyjątkiem pani Cudbird i pana Huberta Kaula, nieobecnych w mieście, z zadowoleniem potwierdzili ich przyjęcie.
Dwudziestego drugiego o pół do dziewiątej wieczorem mój duży salon był pełen ludzi. Stali wszyscy, podziwiając obrazy, popijając martini, głośno rozmawiając. Od kobiet biła intensywna woń perfum, mężczyźni poróżowieli w starannie zapiętych smokingach. Janet de Pelagia była w tej samej czarnej sukni, w której pozowała Roydenowi, ale ilekroć na nią spojrzałem, jawiła mi się — jak rysunek w komiksie — wizja jej postaci w czarnym biustonoszu, różowym, elastycznym gorsecie, podwiązkach i z nogami krzywymi jak u dżokeja.
Krążyłem wśród mych gości, mile gawędząc po kolei ze wszystkimi. Słyszałem, jak pani Galbally za moimi plecami mówiła do Janet de Pelagia i pana Eustachego Piegrome, że poprzedniego wieczoru u Claridge’a siedział przy sąsiednim stoliku jakiś pan o siwych wąsach tak posmarowanych czerwoną kredką do ust, że wyglądał „po prostu jak wytynkowany, a facet miał dziewięćdziesiąt lat co najmniej...”Drugim uchem słyszałem lady Girdlestone udzielającą komuś informacji, gdzie można dostać trufle gotowane w koniaku; równocześnie widziałem, że pani Icely szepcze coś do lorda Mulherrina, któremu głowa trzęsła się jak stary zmęczony metronom.
Na dany znak goście przeszli do jadalni.
— Mój Boże! — wyrwało się ze wszystkich ust. — Jak tu ciemno i ponuro!
— Prawie nic nie widzę!
— Jakie rozkoszne małe świeczki!
— Wiesz, Lionel, to szalenie romantyczne! Środkiem długiego stołu biegł rząd cienkich świec w odległości dwu stóp jedna od drugiej. Ich małe płomyczki tworzyły krąg światła tylko nad stołem, pozostawiając resztę pokoju w ciemności. Zabawny pomysł i — niezależnie od tego, że służył moim zamiarom — stanowił przyjemną odmianę. Goście szybko odnaleźli swoje miejsca i kolacja się rozpoczęła.
Światło świec stworzyło korzystny nastrój i kolacja zapowiadała się wspaniale, chociaż nie wiadomo czemu półmrok jakby zmusił wszystkich do podniesienia głosu. Uderzył mnie wyjątkowo piskliwy głos Janet de Pelagia. Siedziała obok lorda Mulherrina i opowiadała mu, jak to przez tydzień umierała z nudów na Cap Ferrat.
— Nic, tylko sami Francuzi — powtarzała. — Nic, tylko wszędzie sami Francuzi.
Jeśli chodzi o mnie, nie spuszczałem oczu ze świec. Wiedziałem, że cieniutkie świeczki szybko się wypalą. Byłem porządnie zdenerwowany, przyznaję, lecz jednocześnie tak nieludzko wesoły, jakbym się upił. A już głos Janet, ilekroć mnie dobiegał, albo widok jej twarzy w blasku świec przyprawiały o takie podniecenie, że czułem jego żar pod skórą.
Goście jedli truskawki, gdy osądziłem, że nadeszła właściwa chwila. Wziąłem głęboki oddech i powiedziałem głośno:
— Obawiam się, że pora zgodzić się na lampy, świece już dogasają. Mary! — zawołałem. — Zapal światło, dobrze?
Zapadła na chwilę cisza. Słyszałem, jak dziewczyna podeszła do drzwi, potem usłyszałem cichy trzask kontaktu i pokój zalała fala oślepiającego blasku. Wszyscy zmrużyli oczy, potem otwarli je i rozejrzeli się dokoła.
W tym momencie wstałem i po cichutku wyszedłem z pokoju, lecz po drodze zdołałem jeszcze zobaczyć coś, czego nie zapomnę do końca życia. Janet znieruchomiała, schwytana w momencie, gdy żywo gestykulując obiema rękami zwracała się do kogoś po drugiej stronie stołu. Szczęka jej opadła na dwa cale i cała twarz zastygła w wyrazie niepojętego zdumienia i zaskoczenia, jak twarz człowieka, który przed sekundą dostał kulą prosto w serce.
Przystanąłem w hallu i nasłuchiwałem: w jadalni zaczynało wrzeć, rozległy się krzyki pań i oburzone protesty panów; po sekundzie panował już potężny hałas — wszyscy naraz mówili albo krzyczeli. Potem — i to był moment najsłodszy — usłyszałem ryk górujący nad wrzawą, to lord Mulherrin wołał:
— Na pomoc! Niech tu kto przyjdzie! Szybko! Dajcie jej trochę wody!
Na ulicy szofer pomógł mi wsiąść do samochodu, wkrótce mieliśmy Londyn za sobą. Wesoło pędziliśmy Wielką Północną Drogą w stronę mojego drugiego domu, który zresztą znajduje się w odległości zaledwie dziewięćdziesięciu pięciu mil od miasta.
Przez następne dwa dni napawałem się uczuciem rozkoszy. Snułem się po domu w stanie ekstazy, odurzony uczuciem zadowolenia z siebie, pełen satysfakcji tak ogromnej, że aż czułem kłujące szpilki w dolnych partiach nóg. Dopiero dziś rano, kiedy zadzwoniła do mnie Gladys Ponsonby, wróciłem nagle do rzeczywistości i zdałem sobie sprawę, że nie jestem bohaterem, lecz wyrzutkiem. Gladys poinformowała mnie — nie bez pewnej przyjemności, jak sądzę — że wszyscy są przeciwko mnie, że moi starzy, kochani przyjaciele mówią o mnie najgorsze rzeczy i przysięgają, że nigdy, ale to przenigdy do mnie się nie odezwą. I czy nie uważam, że byłoby całkiem przyjemnie, gdyby przyjechała na parę dni, żeby mnie pocie -szyć?
Zdaje mi się, że nie czekając, aż skończy mówić, z przygnębieniem odłożyłem słuchawkę i poszedłem się wypłakać.
Dziś w południe dosięgnął mnie cios ostateczny. Poczta przyniosła list — z trudem to piszę, tak mi wstyd — przemiły, czuły liścik — wyobraźcie sobie państwo — od kogo? — od Janet de Pelagia. Przebacza mi absolutnie wszystko, co zrobiłem. Wie, że to był tylko żart, i prosi, bym nie słuchał tych okropności, które ludzie o mnie mówią. Kocha mnie, jak kochała, i będzie kochać aż do śmierci.
Boże, jaki ze mnie łajdak! Jaki brutal! — powiedziałem sobie po przeczytaniu tego listu! Tym bardziej że tą samą pocztą przysłała na dowód swoich uczuć maleńki prezencik — ćwierć kilo świeżego kawioru. Ulubiony mój przysmak!
Nie ma takich okoliczności, w których mógłbym się oprzeć pokusie zjedzenia kawioru. Kawior to chyba moja największa słabość. I chociaż przy kolacji nie miałem oczywiście na nic apetytu, to jednak muszę się przyznać, że wziąłem kilka łyżeczek tego kawioru, po prostu na pociechę w mojej niedoli. Możliwe, że zjadłem odrobinę za dużo, ponieważ od godziny nie czuję się najlepiej. Chyba powinienem wstać i nie zwlekając zażyć trochę sody. Wrócę i skończę ten list, kiedy będę w lepszej formie.
Tak, proszę państwa, widzę, że zupełnie nagle się rozchorowałem.
PANI BIXBY I DAR PUŁKOWNIKA
Ameryka jest krajem wielkiej szansy dla kobiet. Już teraz należy do nich osiemdziesiąt pięć procent narodowego majątku. Rozwód stał się zabiegiem dochodowym, prostym w realizacji i łatwym do zapomnienia; kobiety ambitne mogą powtarzać ten zabieg tak często, jak im się podoba, i podnosić swoje zyski do sum astronomicznych. Również śmierć małżonka przynosi należytą nagrodę i niektóre panie wolą polegać na tej metodzie. Wiedzą, że okres czekania nie przedłuży się ponad miarę, gdyż przepracowanie i nadciśnienie szybko pokonają biedaka i umrze on przy swoim biurku, ściskając w jednej ręce flakonik z psychedryną, w drugiej fiolkę środków uspokajających.
Ten potworny model rozwodu i śmierci bynajmniej nie odstrasza kolejnych generacji młodych amerykańskich samców. Im wyżej rośnie stopa alimentowa, tym większy jest ich zapał. Młodzi Amerykanie parzą się jak myszy niemal przed progiem dojrzałości i większa ich część jeszcze przed ukończeniem trzydziestu sześciu lat ma na swojej miesięcznej liście płacy co najmniej dwie eks-małżonki. Aby utrzymać te panie na poziomie, do jakiego przywykły, mężczyźni muszą harować jak niewolnicy, którymi są w istocie. I gdy osiągają — daleko przed czasem — wiek średni, uczucie pewnego rozczarowania i lęku powoli zaczyna wkradać się do ich serc; zaczynają się gromadzić wieczorami w klubach i barach, popijać whisky i łykać swoje proszki, próbując jeden drugiemu dodać otuchy opowiadaniem historyjek. Zasadniczy temat nigdy się nie zmienia, podobnie jak trzy główne postacie: mąż, żona i ten trzeci, „ten drań”. Mąż jest porządnym, statecznym obywatelem, ciężko pracującym w swoim zawodzie. Żona jest niewierna, przebiegła i rozpustna, i zawsze gotowa do jakiejś afery z „tym draniem”. Mąż — zbyt szlachetny, żeby ją podejrzewać. Dlatego nie ma szans. Czy zawsze? Czy przez całe życie musi być rogaczem? Tak, musi. Ale chwileczkę! Czasem jakiś nagły i genialny manewr pozwala mężowi pobić potworną żonę jej własną bronią. Żona jest zaskoczona, oszołomiona, upokorzona i pokonana. A zebrani przy barze panowie uśmiechają się do siebie i czerpią pociechę ze swojej wyobraźni.
Krąży wiele takich historyjek, cudownych bajeczek wyrażających pobożne życzenia nieszczęsnych małżonków, lecz większość z nich to anegdoty zbyt błahe i niewarte powtarzania albo zbyt tłuste, żeby mogły znaleźć się w druku. Znam jednakże opowieść, która wydaje się lepsza od innych, zwłaszcza, że posiada jedną zaletę — jest prawdziwa i szczególnie popularna wśród tych, co dwa albo trzy razy dostali w skórę. Jeśli jesteś jednym z nich i nie słyszałeś jeszcze tej historii, na pewno z przyjemnością posłuchasz. Jej tytuł: ,,Pani Bixby i dar Pułkownika”. A oto jak się potoczyła.
Państwo Bixby mieszkali w niewielkim mieszkaniu gdzieś w centrum Nowego Jorku. Pan Bixby był dentystą o przeciętnych dochodach, pani Bixby była dużą, pełną życia kobietą, o wilgotnych wargach. Raz na miesiąc, zawsze w piątek po południu, pani Bixby wsiadała do pociągu na Dworcu Pensylwańskim i jechała do Baltimore w odwiedziny do ciotki. Spędzała u ciotki jedną noc i wracała do Nowego Jorku następnego dnia by zdążyć ugotować kolację mężowi. Pan Bixby z dobrą wiarą akceptował te wyjazdy. Wiedział, że ciotka Maude mieszka w Baltimore, że żona jest przywiązana do staruszki i na pewno nie miałoby żadnego sensu pozbawiać obydwu pań przyjemności tych comiesięcznych spotkań.
— Tak długo, póki nie będziesz wymagać ode mnie, żebym ci towarzyszył — oświadczył pan Bixby na samym początku.
— Ależ oczywiście, że nie, kochanie — odpowiedziała pani Bixby. — Ostatecznie to nie jest twoja ciotka. To moja ciotka.
— W porządku.
Jak się później okazało, ciotka ta była, ni mniej, ni więcej, tylko bardzo wygodnym alibi dla pani Bixby. Na dalszym planie czaił się „ten drań”w osobie dżentelmena, zwanego po prostu Pułkownikiem, i bohaterka naszego opowiadania będąc w Baltimore spędzała większość czasu w jego towarzystwie. Pułkownik był bardzo bogaty. Mieszkał w uroczym domu, daleko od śródmieścia. Nie miał żony ani rodziny, jedynie dyskretną i lojalną służbę, a pod nieobecność pani Bixby pocieszał się konną jazdą i polowaniem na lisa.
Mijał rok za rokiem i przyjemny związek pani Bixby z Pułkownikiem trwał bez przeszkód. Spotykali się tak rzadko — dwanaście razy w roku to naprawdę niewiele, jak się dobrze zastanowić — i nie istniała żadna albo prawie żadna możliwość, żeby się sobą nawzajem znudzili. Odwrotnie, długie przerwy sprzyjały tęsknocie i każde kolejne spotkanie stawało się podniecającym odnowieniem związku.
— Serwus! — głośno wołał za każdym razem Pułkownik, witając ją na dworcu w swoim dużym samochodzie. — Moja droga, prawie zupełnie zapomniałem, że wyglądasz tak fascynująco. Spieszmy się do naszej jamy.
Minęło osiem lat.
Tuż przed Bożym Narodzeniem pani Bixby czekała na dworcu w Baltimore na pociąg, którym miała powrócić do Nowego Jorku. Była w doskonałym humorze, ponieważ wizyta, która właśnie się zakończyła, wydała jej się przyjemniejsza niż zwykle. Trzeba przyznać, że towarzystwo Pułkownika zawsze tak na nią działało. Ten człowiek umiał sprawić, że czuła się pod każdym względem kobietą wyjątkową, o subtelnych i wyszukanych umiejętnościach, i niebywale fascynującą. Jakże on się różnił od męża dentysty, który nigdy nie potrafił wzbudzić w niej poczucia, że jest czymś więcej niż tylko wieczną pacjentką, milczącą cierpliwie w poczekalni nad pismami i wzywaną stamtąd rzadko — ostatnio prawie nigdy — żeby poddała się przesadnie drobiazgowym manewrom czystych, różowych, mężowskich dłoni.
— Pan Pułkownik prosił, żeby pani to oddać — powiedział ktoś za jej plecami.
Odwróciła się i zobaczyła Wilkinsa, służącego Pułkownika, zasuszonego karzełka o szarej twarzy, który wsunął jej w ramiona duże, płaskie tekturowe pudło.
— Boże drogi! — krzyknęła niezmiernie uradowana. — Jakież ogromne pudło! Co tam jest, Wilkins? Masz dla mnie jakąś wiadomość? Może jakąś kartkę?
— Żadnych wiadomości — odparł służący i odszedł.
Znalazłszy się w pociągu, pani Bixby natychmiast ruszyła z pudłem do damskiej toalety i zamknęła się tam na zamek. Niespodzianka! Prezent gwiazdkowy od Pułkownika! Zaczęła rozwiązywać sznurek.
— Założę się, że to suknia — powiedziała głośno. — Może nawet dwie suknie. Albo komplet bielizny. Zamknę oczy i pomacam, spróbuję zgadnąć, co to jest. Spróbuję zgadnąć, jakiego jest koloru i jak wygląda. I ile kosztuje.
Zacisnęła mocno powieki i powoli podniosła pokrywę. Potem wsunęła rękę do pudła. Na wierzchu leżała bibułka, poczuła ją palcami i usłyszała szelest. Była też jakaś kartka czy koperta, lecz zignorowała ją i macała dalej delikatnie jak owad czułkami.
— O Boże! — krzyknęła nagle. — To niemożliwe!
Otwarła oczy i wytrzeszczyła je widząc w pudle futro. Podskoczyła, jednym ruchem wyciągnęła całe futro z pudła i uniosła wysoko, a wtedy gęste, miękkie fałdy, otarłszy się z rozkosznym szelestem o bibułkę, całym ciężarem opadły w dół. Futro było tak piękne, że pani Bixby wstrzymała oddech.
Takich norek nigdy jeszcze nie widziała. Bo to przecież norki, prawda? Oczywiście. Ale co za kolor! Najpierw pomyślała, że czarny, jednakże przy oknie stwierdziła, że jest w tej czerni odcień granatu; głęboki, nasycony granat. Rzuciła okiem na metkę, która wyjaśniała z prostotą: dzika norka labradorska. Nic więcej. Żadnego znaku, który wskazywałby, gdzie to zostało kupione, w jakiej firmie wykonane. Ale to już pewnie sprawka Pułkownika — pomyślała. Chytry stary lis chciał mieć pewność, że nie pozostawił żadnych śladów. Niech mu będzie. Ile to mogło kosztować? Nie odważyła się nawet pomyśleć. Cztery, pięć, sześć tysięcy dolarów? Prawdopodobnie więcej.
Nie mogła oderwać oczu od takiego futra. I oczywiście nie mogła też odkładać przymierzenia go. Błyskawicznie zdjęła swój brzydki czerwony płaszcz. Oddech miała przyspieszony — nie panowała nad sobą — i oczy szeroko otwarte z wrażenia. Boże drogi, jakie to jest w dotyku! I te ogromne, szerokie rękawy, z grubymi, odwiniętymi mankietami! Ktoś jej kiedyś powiedział, że na rękawy bierze się skórki samiczek, a na resztę — samców. Kto jej to powiedział? Prawdopodobnie Joan Rutfield. Ale skąd taka Joan może coś wiedzieć o norkach? Naprawdę, trudno to sobie wyobrazić.
Wspaniałe czarne futro tuliło się do niej jakby z własnej woli, przylegało niby druga skóra.
O matko! Jakie przedziwne uczucie! Zerknęła w lustro. Coś fantastycznego! Cała jej osobowość uległa nagłej przemianie. Była zupełnie inną kobietą. Wyglądała oszałamiająco, promieniała, była bogata, wspaniała, zmysłowa — wszystko naraz!
I to poczucie własnej wartości, jaką daje człowiekowi takie futro. Może w ‘nim pójść wszędzie, gdzie się jej spodoba, i ludzie zbiegną się do niej jak stado królików. Po prostu brak słów!
Pani Bixby sięgnęła po leżącą w pudle kopertę. Otwarła ją i wyjęła list Pułkownika:
„Powiedziałaś kiedyś, że lubisz norki, więc ci je daję. Zapewniono mnie, że są dobre. Proszę, zechciej je przyjąć wraz z moimi najlepszymi życzeniami jako prezent pożegnalny. Z czysto osobistych powodów nie będę mógł cię więcej widywać. Zegnam i życzę szczęścia”.
No, proszę!
Coś podobnego!
Grom z jasnego nieba właśnie teraz, kiedy jest taka szczęśliwa!
Nie ma już Pułkownika.
Co za cios.
Będzie go jej okropnie brakować.
Powolnym ruchem pani Bixby zaczęła gładzić miękkie futerko swoich czarnych norek.
Co człowiek straci w jednym miejscu, w drugim zyska.
Uśmiechnęła się i złożyła list z zamiarem podarcia go na kawałki i wyrzucenia przez okno, gdy w tym momencie dostrzegła coś na odwrocie: „PS. Możesz powiedzieć, że twoja miła, hojna ciotka podarowała ci to na Gwiazdkę”.
Szeroko rozchylone w jedwabistym uśmiechu usta pani Bixby ściągnęły się nagle jak dwa kawałki gumki.
— Ależ on oszalał! — krzyknęła. — Ciotka Maud nie ma tyle pieniędzy. Nigdy nie mogłaby mi dać czegoś podobnego.
Ale skoro nie ciotka Maud, to kto?
Zaskoczona widokiem futra, zajęta jego przymierzaniem, zupełnie zapomniała o tym jakże istotnym aspekcie całej sprawy.
Za kilka godzin będzie w Nowym Jorku, dziesięć minut później — w domu, gdzie powita ją małżonek; ale nawet taki mężczyzna jak Cyryl, przebywający w zaflegmionym świecie chorych korzeni i próchnicy zębów, musi zadać kilka pytań żonie powracającej tanecznym krokiem w norkach, które warte są sześć tysięcy dolarów.
— Wiesz co? — powiedziała do siebie. — Myślę, że ten przeklęty Pułkownik zrobił to celowo, żeby mnie zadręczyć. Wiedział doskonale, że mojej ciotki Maud nie stać na taki wydatek. Wiedział, że nie będę mogła zatrzymać tego futra.
Ale myśl o rozstaniu z norkami była nie do zniesienia.
— Muszę mieć to futro! — powiedziała głośno. — Muszę mieć to futro! Muszę mieć to futro!
Doskonale, moja droga. Będziesz je miała. Tylko bez paniki. Siedź cicho, zachowaj spokój i zacznij myśleć. Od czego jesteś sprytną dziewczynką? Oszukiwałaś go dotąd z powodzeniem. Wiesz, że ten człowiek nie widzi dalej niż koniec swego nosa. Więc siedź cicho i rusz głową. Masz dużo czasu.
W dwie i pół godziny później pani Bixby wysiadła z pociągu na Dworcu Pensylwańskim i szybko skierowała się do wyjścia. Miała na sobie swój stary czerwony płaszcz, w ramionach ściskała duże tekturowe pudło. Zawołała taksówkę.
— Czy wie pan o jakimś pobliskim lombardzie, otwartym o tej porze?
Mężczyzna za kierownicą uniósł brwi i obejrzał się na nią rozbawiony.
— W Szóstej Alei jest tyle lombardów, ile pani zechce.
— Niech pan się zatrzyma przed pierwszym, jaki pan zobaczy, dobrze? — Wsiadła i ruszyli.
Niebawem taksówka stanęła przed sklepem, nad którego wejściem widniały trzy mosiężne kule.
— Proszę poczekać — powiedziała pani Bixby do kierowcy, wysiadła z taksówki i weszła do lombardu.
Na kontuarze siedział ogromny kot i zajadał rybie łby z białego talerza. Zwierzę spojrzało na panią Bixby błyszczącymi żółtymi oczami, potem spuściło wzrok na talerz. Pani Bixby stanęła przy kontuarze, jak mogła najdalej od kota, i czekając, aż się ktoś zjawi, przebiegła wzrokiem po całej masie zegarków, zapinek „do bucików, emaliowanych broszek, spojrzała na starą lornetkę, połamane okulary i sztuczną szczęką. Dlaczego ludzie zastawiają swoje sztuczne zęby?
— Taak? — zapytał właściciel wynurzając się z ciemnego pomieszczenia na zapleczu sklepu.
— Och... dobry wieczór panu — powiedziała pani Bixby i zaczęła rozwiązywać sznurek opasujący pudło.
Właściciel lombardu podszedł do kota i pogłaskał go po grzbiecie; kot nie przerywał jedzenia.
— Wydarzyła się głupia historia — ciągnęła pani Bixby. — Zgubiłam gdzieś portmonetkę. Dziś jest sobota i wszystkie banki są pozamykane, a muszę mieć parę groszy do końca weekendu. Przyniosłam dość wartościowy płaszcz, ale nie chcę dużego zastawu, tylko tyle, żeby dotrwać do poniedziałku. W poniedziałek przyjdę i wykupię.
Mężczyzna czekał w milczeniu, ale kiedy wyjęła norki i przepiękne futro miękko upadło na kontuar, uniósł brwi, zostawił kota i podszedł bliżej. Wziął futro i oglądał trzymając je przed sobą.
— Żałuję, że nie mam zegarka ani pierścionka — powiedziała pani Bixby — który mogłabym zastawić. Ale faktem jest, że nie mam nic prócz tego futra. — Pokazała mu palce swoich rąk.
— Wygląda na nowe — powiedział mężczyzna głaszcząc z czułością miękkie futerko.
— O tak, zupełnie nowe. Ale jak już powiedziałam, chcę dostać tylko tyle, żeby mi starczyło do poniedziałku. Może pan dać mi pięćdziesiąt dolarów?
— Owszem, pożyczę pani pięćdziesiąt dolarów.
— Warte jest sto razy więcej, ale wiem, że będzie bezpieczne w pańskich rękach do mojego powrotu.
Mężczyzna podszedł do szuflady, wyjął bilet i położył go na kontuarze. Bilet wyglądał jak kwit zastawny, który dostaje się na dworcu za bagaż w przechowalni, tego samego kształtu i wielkości, i z takiego samego sztywnego brunatnego papieru. Ale był tak perforowany, żeby można było podzielić go na dwie identyczne połowy.
— Nazwisko? — spytał.
— Niech pan nie wpisuje. Adresu także. Spostrzegła, że zawahał się, a czubek pióra zawisł nad wykropkowaną linią.
— Przecież nie musi pan wpisywać nazwiska i adresu, prawda?
Właściciel lombardu wzruszył ramionami, pokiwał głową, a pióro przesunęło się dalej, do następnej wykropkowanej linii.
— Wolę nie podawać — wyjaśniła pani Bixby. — Jest to sprawa czysto osobista.
— Wobec tego radzę nie zgubić tego biletu.
— Nie zgubię.
— Zdaje sobie pani sprawę, że każdy, kto wejdzie w jego posiadanie, może przyjść i domagać się wydania zastawionego przedmiotu.
— Tak, wiem.
— Po prostu wystarczy numer.
— Tak, wiem.
— Jak pani sobie życzy, żebym opisał przedmiot?
— Niech go pan nie opisuje, to niepotrzebne, Proszę tylko wpisać sumę, jaką od pana pożyczam.
Czubek pióra znów zawisł nieruchomo nad rubryką „przedmiot zastawiony”.
— Wydaje mi się, że należy ją wypełnić. Opis przedmiotu jest pomocny na wypadek, gdyby pani chciała ten bilet sprzedać. Nigdy nie wiadomo, może pani kiedyś zechce go sprzedać.
— Nie chcę go sprzedawać.
— Może pani być zmuszona. Wielu ludziom się to zdarza.
— Proszę pana — powiedziała pani Bixby — nie jestem zbankrutowana. Ja tylko zgubiłam portmonetkę. Nie rozumie pan?
— Niech będzie, jak pani chce — powiedział właściciel lombardu. — To pani futro.
W tym momencie nieprzyjemna myśl uderzyła panią Bixby.
— Proszę mi powiedzieć: skoro nie ma opisu przedmiotu na moim bilecie, to czy mogę być pewna, że pan mi odda właśnie moje futro, a nie coś innego?
— Robię zapis w mojej księdze.
— Ale ja dysponuję tylko numerem. Więc na zdrowy rozum biorąc, może mi pan dać jakikolwiek stary grat, jeżeli będzie pan miał ochotę, prawda?
— Czy chce pani, żebym opisał przedmiot, czy nie?
— Nie chcę — odpowiedziała. — Ufam panu.
Właściciel lombardu wpisał „pięćdziesiąt dolarów” w rubryce „wartość” na obydwu połówkach biletu, potem rozdarł go wzdłuż perforowanej linii i dolną część przesunął po kontuarze w stronę pani Bixby. Wyciągnął z kieszeni portmonetkę i wyjął z niej pięć dziesięciodolarowych banknotów.
— Trzy procent miesięcznie — dodał.
— Tak, doskonale. Dziękuję panu. Będzie pan na to futro uważał, prawda?
Mężczyzna skinął głową, ale nic nie odpowiedział.
— Czy mam je z powrotem zapakować do pudła?
— Nie — odrzekł właściciel lombardu.
Pani Bixby odwróciła się i wyszła ze sklepu na ulicę, do czekającej na nią taksówki. Po dziesięciu minutach była w domu.
— Kochanie — powiedziała schylając się, aby pocałować męża. — Czy tęskniłeś za mną?
Cyryl Bixby odłożył popołudniową gazetę i zerknął ma zegarek.
— Jest dwanaście i pół minuty po szóstej. Spóźniłaś się trochę, prawda?
— Wiem o tym. To te okropne pociągi. Ciotka Maud przesyła ci serdeczne pozdrowienia, jak zawsze. Umieram z pragnienia, a ty?
Pan Bixby starannie złożył gazetę i umieścił ją na poręczy swego fotela. Potem wstał i podszedł do kredensu. Małżonka, ściągając rękawiczki, przyglądała mu się uważnie ze środka pokoju i zastanawiała, jak długo powinna czekać. Stał odwrócony do niej tyłem i, zajęty odmierzaniem dżinu, nisko pochylił swoją twarz nad miarką, jak gdyby to były usta pacjenta.
Zabawne, jaki mały wydawał się jej zawsze po Pułkowniku. Pułkownik był ogromnym mężczyzną z zarostem i leciutko pachniał chrzanem. A ten był mały, schludny, kościsty i właściwie nie miał żadnego zapachu, może jedynie pastylek miętowych, które ssał, żeby mieć przyjemny oddech dla swoich pacjentów.
— Spójrz, co kupiłem do mierzenia wermutu — powiedział pokazując jej szklaną zlewkę z podziałką. — W ten sposób mogę odmierzyć co do miligrama.
— To genialny pomysł, kochanie.
Muszę coś zrobić, żeby się inaczej ubierał — pomyślała. To, co nosi, jest nie do opisania śmieszne. Były czasy, kiedy uważała za wspaniałe jego żakiety z epoki księcia Walii — z wysokimi wyłogami, zapinane na sześć guzików — ale teraz wydawały się jej zupełnie idiotyczne. Podobnie jak wąskie spodnie. Trzeba mieć do tego odpowiednią twarz, a Cyryl jej nie miał. Jego twarz była długa i koścista, z wąskim nosem i lekko wysuniętą szczęką — staroświecki obcisły garnitur dodany do takiej fizjonomii czynił z całej postaci karykaturę Sama Wellera. Myślał zapewne, że wygląda jak Beau Brummel. Dlatego też pacjentki zawsze witał w swoim gabinecie w rozpiętym, białym fartuchu, aby mogły dostrzec, jaki strój ma pod spodem. Krył się w tym bliżej nie określony zamiar wywarcia wrażenia, że w panu doktorze drzemie uwodziciel, lecz pani Bixby dobrze wiedziała, że upierzenie stanowiło jedynie atrapę. Nic nie znaczyło. Mąż przypominał jej starzejącego się pawia, który paraduje po trawniku z na wpół wyskubanym ogonem. Albo kwiat którejś z tych głupich, samozapylających się roślin — na przykład mleczu. Mleczu nie trzeba zapylać, żeby wydał nasienie, nie warto krzątać się dokoła jego wspaniałych, bogatych, żółtych płatków, bo to strata czasu, komedia, maskarada. Jakiego to słowa używają przyrodnicy? Subseksualny. Mlecz jest subseksualny. Tak samo — skoro już o tym mowa — jak letnie potomstwo wodnej pchły. Brzmi to trochę jak z Lewisa Carrolla — pomyślała — mlecz, pchła i dentysta.
— Dziękuję ci, kochanie — wzięła od niego szklankę martini, usiadła na sofie i położyła torebkę na kolanach. — A co też ty porabiałeś wczoraj wieczorem?
— Siedziałem w gabinecie i odlewałem protezy. Uzupełniłem także moje wpisy do księgi aż po dzień dzisiejszy.
— Nie, doprawdy, Cyrylu! Uważam, że najwyższy czas, aby ktoś inny wykonywał tę głupią robotę. Szkoda ciebie na coś takiego. Czemu nie dasz protez technikowi?
— Wolę robić to sam. Jestem szczególnie dumny z moich odlewów.
— Wiem o tym, kochanie, i uważam, że są wspaniałe. Najlepsze na świecie. Ale nie chciałabym, żebyś się tak zaharowywał. I dlaczego ta Pulteney nie prowadzi rachunków? Przecież to należy do jej obowiązków, prawda?
— Tak. Ale najpierw muszę wszystko sam wycenić. Ona się nie orientuje, kto jest zamożny, a kto nie ma pieniędzy.
— Znakomity koktajl — powiedziała pani Bixby odstawiając szklankę na stół. — Znakomity! — Otworzyła torbę i wyjęła chusteczkę, żeby wytrzeć nos. — Och, spójrz tylko! — krzyknęła na widok kwitu z lombardu. — Zapomniałam ci pokazać! Znalazłam to przed chwilą w taksówce. Ma jakiś numer... Pomyślałam, że może to być bilet na loterię albo coś w tym rodzaju, więc zabrałam.
Podała mały, brunatny kartonik mężowi. Wziął go w palce i zaczął dokładnie oglądać ze wszystkich stron, jakby to był podejrzany ząb.
— Wiesz, co to jest? — zapytał powoli.
— Nie mam pojęcia, mój drogi.
— To jest kwit z lombardu.
— Co?
— Kwit z lombardu. Jest na nim nazwisko i adres właściciela. Jakiś lombard na Szóstej Alei.
— Och, jaka szkoda! Miałam nadzieję, że to może jest bilet na Loterię Irlandzką.
— Nie ma żadnego powodu do rozczarowania — powiedział Cyryl Bixby. — Jeśli chodzi o ścisłość, rzecz może się okazać całkiem zabawna.
— Dlaczego może być zabawna, kochanie?
Zaczął jej wyjaśniać rolę takiego kwitu zastawnego, podkreślając szczególnie fakt, że każdy, kto wejdzie w posiadanie takiego kwitu, jest upoważniony do wykupienia zastawionego przedmiotu. Słuchała go cierpliwie, póki nie skończył.
— Sądzisz, że warto spróbować? — spytała.
— Myślę, że warto zobaczyć, co to jest. Widzisz wypisaną tu liczbę? Pięćdziesiąt dolarów. Wiesz, co to znaczy?
— Nie, kochanie. Co to znaczy?
— To znaczy, że dany przedmiot prawie na pewno jest wartościowy.
— Chcesz powiedzieć, że jest wart pięćdziesiąt dolarów?
— Więcej niż pięćset.
— Pięćset?!
— Nie rozumiesz? — powiedział. — Właściciel lombardu nigdy nie da ci więcej, jak jedną dziesiątą prawdziwej wartości.
— Boże drogi! Nie miałam o tym pojęcia.
— Jest wiele rzeczy, o których nie masz pojęcia, moja droga. Posłuchaj mnie. Ponieważ brakuje tu nazwiska i adresu właściciela...
— Ależ musi być coś, co wskazuje, do kogo należy?
— Absolutnie nic. Ludzie często tak robią. Nie chcą, zęby ktokolwiek wiedział, że chodzili do lombardu. Wstydzą się.
— Więc sądzisz, że możemy go zatrzymać?
— Oczywiście, że możemy. Jest to teraz nasz kwit.
— Chcesz powiedzieć: mój kwit — podkreśliła pani Bixby głosem stanowczym. — Ja go znalazłam.
— Moja kochana, jakie to ma znaczenie? Ważne, że możesz teraz pójść i dostać coś za pięćdziesiąt dolarów. Co ty na to?
— Och, pyszna zabawa! — krzyknęła. — Myślę, że to szalenie podniecające, zwłaszcza że nie wiem, co to jest. Przecież to może być wszystko, prawda, Cyrylu? Absolutnie wszystko!
— Tak, oczywiście. Ale najprawdopodobniej jest to pierścionek albo zegarek.
— Cudownie byłoby, gdyby się okazało, że to prawdziwy skarb, prawda? Mam na myśli coś naprawdę starego — jakaś wspaniała stara waza albo rzymska statuetka.
— Nie sposób przewidzieć, co to może być. moja droga. Musimy poczekać, żeby się przekonać.
— Niesamowite! Daj mi ten kwit, popędzę tam od razu w poniedziałek rano i dowiem się!
— Myślę, że raczej ja to zrobię.
— Och, nie! — krzyknęła. — Pozwól, że ja!
— Nic podobnego. Wstąpię tam po drodze do pracy.
— Ale to jest m ó j kwit! Błagam cię, pozwól mi to zrobić, Cyrylu! Dlaczego tylko ty chcesz mieć zabawę?
— Nie znasz właścicieli lombardów! Łatwo mogą cię oszukać, moja droga.
— Nie pozwolę się oszukać, daję ci słowo. Oddaj mi kwit!
— Musisz także mieć pięćdziesiąt dolarów — dodał z uśmiechem. — Musisz najpierw zapłacić gotówką pięćdziesiąt dolarów, zanim ci to wydadzą.
— Mam pieniądze — powiedziała. — Tak mi się zdaje.
— Wolałbym, żebyś się tym nie zajmowała, jeśli łaska.
— Ależ Cyrylu, przecież to ja znalazłam ten kwit. Jest mój. Wszystko, cokolwiek to jest, należy do mnie, prawda?
— Oczywiście, oczywiście, moja droga. Nie ma powodu do niepokoju.
— Wcale się nie niepokoję. Jestem tylko podniecona i tyle...
— A nie przyszło ci do głowy, że to może być coś wyłącznie męskiego, na przykład zegarek z dewizką albo spinki do koszuli? Nie tylko kobiety chodzą do lombardu, wiesz?
— W takim razie dam ci to na Gwiazdkę — oświadczyła pani Bixby wielkodusznie. — Będzie mi bardzo miło. Ale jeżeli to coś dla kobiety, to będzie dla mnie, zgoda?
— Brzmi to sprawiedliwie. A może byś poszła razem ze mną?
Pani Bixby już była gotowa powiedzieć „tak”, lecz w porę ugryzła się w język. Nie miała ochoty, żeby właściciel lombardu powitał ją w obecności rodzonego małżonka jak starą klientkę.
— Nie — rzekła powoli. — Chyba nie. Widzisz, jeżeli zostanę w domu i poczekam, będę miała lepszą zabawę. Och, mam nadzieję, że nie będzie to rzecz, której żadne z nas nie potrzebuje.
— Masz rację. Jeśli będę uważał, że to niewarte pięćdziesięciu dolarów, to nie wezmę.
— Ale powiedziałeś, że najprawdopodobniej warte pięćset.
— Jestem tego całkiem pewien. Nie martw się.
— Och, Cyrylu, nie mogę się już doczekać tej chwili. Czy to ciebie nie podnieca?
— Niezła zabawa, owszem — odrzekł wsuwając kwit do kieszonki swojej kamizelki. — Nie ulega żadnej wątpliwości.
Nadszedł wreszcie poniedziałkowy ranek i po śniadaniu pani Bixby odprowadziła męża do drzwi i pomogła mu włożyć płaszcz.
— Nie powinieneś się przepracowywać, kochanie — powiedziała.
— Dobrze. W porządku.
— Wrócisz o szóstej?
— Mam nadzieję.
— Czy będziesz miał czas wpaść do tego lombardu? — spytała.
— Mój Boże, całkiem o tym zapomniałem. Wezmę taksówkę i pojadę tam od razu. To po drodze.
— Nie zgubiłeś tego kwitu, prawda?
— Mam nadzieję, że nie — powiedział macając kieszonkę kamizelki. — Nie. Jest.
— Masz dość pieniędzy?
— Akurat.
— Kochanie — powiedziała stając przy nim i zupełnie niepotrzebnie poprawiając krawat — jeżeli przypadkiem będzie to coś ładnego, coś, co twoim zdaniem może mi się spodobać, czy zechciałbyś zadzwonić do mnie, jak tylko przyjdziesz do swego gabinetu?
— Zrobię to, jeżeli chcesz.
— Wiesz, mam nadzieję, że będzie to coś dla ciebie, Cyrylu. Wolałabym, żeby to było dla ciebie, nie dla mnie.
— To bardzo szlachetne z twojej strony. Ale teraz już muszę lecieć.
Mniej więcej w godzinę później, kiedy zadzwonił telefon, pani Bixby lotem błyskawicy przebiegła pokój i chwyciła słuchawkę, zanim jeszcze wybrzmiał pierwszy sygnał.
— Mam to — powiedział.
— Już? Och, Cyrylu, no i co? Czy to coś dobrego?
— Dobrego? — krzyknął. — Fantastyczne! Poczekaj, aż zobaczysz to na własne oczy! Zemdlejesz!
— Kochanie, powiedz mi, co to jest? Szybko!
— Ale szczęściara z ciebie, nic innego nie mogę powiedzieć.
— A więc to coś dla mnie?
— Oczywiście! Chociaż niech mnie kule biją, jeśli wiem, jakim cudem zostało zastawione tylko za pięćdziesiąt dolarów. Ktoś musiał zwariować.
— Cyrylu, przestań trzymać mnie w napięciu! Nie mogę tego znieść.
— Zwariujesz, kiedy to zobaczysz.
— Co to jest?
— Spróbuj zgadnąć.
Pani Bixby zamilkła. Ostrożnie — powiedziała do siebie. — Bardzo ostrożnie.
— Naszyjnik.
— Źle.
— Pierścionek z brylantem.
— Nawet nie ciepło. Podpowiem ci. Coś z ubrania.
— Coś z ubrania? Masz na myśli kapelusz?
— Nie, to nie kapelusz — odpowiedział ze śmiechem.
— Na miłość boską, Cyrylu! Dlaczego mi nie powiesz?
— Ponieważ chcę, żeby to była niespodzianka. Przyniosę wieczorem.
— Nic podobnego! — krzyknęła. — Zaraz przyjadę do ciebie.
— Wolałbym, żebyś tego nie robiła.
— Nie bądź głuptaskiem, kochanie. Dlaczego nie mogłabym przyjść?
— Ponieważ jestem bardzo zajęty. Zdezorganizujesz mi cały ranek. I tak już jestem pół godziny spóźniony.
— Więc przyjdę w przerwie na lunch, dobrze?
— Nie robię przerwy. Och, zresztą dobrze, przyjdź o pół do drugiej, będę jadł kanapkę. Do widzenia.
Punktualnie o pół do drugiej pani Bixby zjawiła się w miejscu pracy swego małżonka i zadzwoniła do drzwi. Pan Bixby w białym fartuchu dentystycznym otworzył jej drzwi.
— Och, Cyrylu! Jestem taka podniecona!
— I słusznie. Masz szczęście, wiesz o tym? — Poprowadził ją przez korytarz do swego gabinetu.
— Proszę iść na lunch, panno Pulteney — powiedział do swojej asystentki, zajętej wkładaniem narzędzi do sterylizatora. — Skończy pani po powrocie. — Zaczekał, aż dziewczyna zniknie, potem podszedł do szafy, w której wieszał swoje ubranie, i wskazując palcem powiedział: — To jest tam. A teraz — zamknij oczy.
Pani Bixby zrobiła, co jej kazał. Potem nabrała głęboko w płuca powietrza i wstrzymała oddech; w ciszy, która nastąpiła, usłyszała skrzyp otwieranych drzwi szafy, potem delikatny szelest, gdy spomiędzy wiszących w szafie rzeczy pan Bixby coś wyjmował.
— W porządku. Możesz otworzyć oczy!
— Nie mam odwagi — odpowiedziała ze śmiechem.
— Śmiało. Możesz zerknąć.
Nieśmiało, z chichotem uniosła jedną powiekę, ale tylko na tyle, by dostrzec zamazaną sylwetkę mężczyzny w białym kitlu, który machał czymś w powietrzu.
— Norki! — krzyknął, — Prawdziwe norki!
Na dźwięk magicznego słowa szybko otwarła oczy, robiąc jednocześnie krok naprzód, by zamknąć w ramionach futro.
Ale to nie było futro. Tylko śmiesznie maleńka futrzana „szyjka”, zwisająca w dłoni jej małżonka.
— Jaka rozkosz dla oczu! — powiedział wywijając futrzanym kołnierzykiem przed jej oczami.
Pani Bixby podniosła rękę do ust i cofnęła się. Zacznę krzyczeć — powiedziała do siebie. — Wiem o tym. Zacznę krzyczeć.
— Co się stało, moja droga? Nie podoba ci się? — Przestał wymachiwać i spojrzał na żonę, czekając, że coś powie.
— Ależ tak — wyjąkała. — Ja... ja... myślę... to jest śliczne... naprawdę śliczne.
— Aż cię zatkało, prawda?
— Tak, istotnie.
— Pierwszorzędny gatunek — powiedział — i śliczny kolor. Czy wiesz, moja droga, że coś takiego na pewno kosztowałoby dwieście, a może i trzysta dolarów, gdybyś musiała to kupić w sklepie?
— Nie wątpię.
Były to dwie skórki, dwie wąskie skórki, które wyglądały jak ściągnięte z kundla, z łebkami o szklanych oczach i zwisającymi małymi łapkami. Jedna trzymała w pyszczku ogon drugiej.
— Masz — powiedział. — Przymierz. — Owinął jej szyję futerkiem i odstąpił o krok, żeby ją podziwiać. — Doskonałe. Bardzo ci w tym do twarzy. Nie każdy ma norki, moja droga.
— Nie, nie każdy.
— Lepiej zostaw je w domu, kiedy pójdziesz po zakupy, bo wszyscy wezmą nas za milionerów i będą nam liczyć podwójnie.
— Postaram się o tym pamiętać, Cyrylu.
— Obawiam się, że nie możesz niczego więcej spodziewać się na Gwiazdkę. Pięćdziesiąt dolarów to nawet więcej, niż zamierzałem wydać. — Odwrócił się, podszedł do umywalni i zaczął myć ręce. — A teraz biegnij, moja droga, i zafunduj sobie dobry lunch. Zaprosiłbym ciebie, ale stary Gorman czeka już w poczekalni ze złamaną klamrą w swojej protezie.
Pani Bixby ruszyła w stronę drzwi.
Zabiję drania — powiedziała do siebie. — Idę zaraz do tego lombardu i rzucę mu w twarz ten śmierdzący kołnierzyk. Jeżeli nie odda mi mojego futra, zabiję go.
— Czy mówiłem ci, że wrócę dzisiaj później? — spytał Cyryl Bixby zajęty myciem rąk.
— Nie.
— Prawdopodobnie o pół do dziewiątej, sądząc z sytuacji, jaką tu mam obecnie, a może nawet o dziewiątej.
— Dobrze. W porządku. Do widzenia. — Pani Bixby wyszła, zatrzaskując za sobą drzwi.
W tym samym momencie przeszła obok niej korytarzem panna Pulteney, sekretarka i asystentka jej męża; minęła ją zgrabnym krokiem, spiesząc na lunch.
— Jaki wspaniały mamy dzień, prawda? — rzuciła panna Pulteney z uśmiechem.
Szła kołysząc biodrami, rozsiewając woń perfum, a wyglądała jak królowa, naprawdę jak królowa, w przepięknym futrze z czarnych norek, które Pułkownik ofiarował pani Bixby.
PRZYJEMNOŚCI PLEBANA
Pan Boggis prowadził wóz, oparłszy łokieć o framugę otwartego okna; wygodnie odchylony za kierownicą, podziwiał krajobraz. Jak przyjemnie — myślał — witać oznaki nadchodzącego lata. Zwłaszcza pierwiosnki. I głogi. Białoróżowe i czerwone głogi kwitły wzdłuż żywopłotów, a pod nimi kępy pierwiosnków — to naprawdę bardzo piękne. Zdjął jedną rękę z kierownicy i zapalił papierosa.
— Najlepiej będzie — powiedział głośno — wjechać na Brill Hill. — Miał to wzgórze przed sobą w odległości pół mili. — A te domy wśród drzew na prawo to chyba wioska Brill. Doskonale. — Nieczęsto zaczynał swoje niedzielne zajęcia od tak przyjemnego wzniesienia.
Nie wjeżdżając na sam szczyt wzgórza, zatrzymał wóz na obrzeżu wioski. Wysiadł i rozejrzał się dokoła. Leżący u jego stóp krajobraz był jak wielki zielony dywan. Widok — na całe mile! Bardzo mu to odpowiadało. Wyjął z kieszeni notes i ołówek, oparł się o tył samochodu i pozwolił doświadczonemu oku bez pośpiechu wędrować po całej okolicy.
Na prawo widać było wśród pól średniej wielkości farmę, do której biegła od szosy oddzielna droga. I drugie gospodarstwo, nieco dalej. Potem jakiś dom otoczony olchami, o dość obiecującym wyglądzie — mógł być z czasów królowej Anny — i na lewo jeszcze dwie podobne farmy. W sumie pięć obiektów. To mu powinno wystarczyć.
Pan Boggis skreślił pobieżny szkic w swoim notesie, zaznaczając położenie każdego domu, by łatwiej go odnaleźć, kiedy znajdzie się na dole, potem wsiadł do samochodu i przejechał przez wieś na przeciwległe zbocze. Stamtąd wypatrzył dalszych sześć obiektów — pięć gospodarstw i jeden duży biały dom w stylu króla Jerzego. Temu ostatniemu przyjrzał się przez lornetę. Wyglądał dostatnio, ogród miał zadbany. Szkoda. Natychmiast skreślił go ze swojej listy.
A zatem w tym kwadracie istniało w sumie dziesięć szans.
Dziesięć to już coś — powiedział do siebie pan Boggis.
Zapowiada się przyjemnie przepracowane popołudnie. Która teraz godzina? Dwunasta. Chętnie wypiłby na początek małe piwko w pubie, ale z racji niedzieli otworzą go dopiero o pierwszej. Nic nie szkodzi, napije się później. Zerknął na swój szkic w notesie. Postanowił wziąć na pierwszy ogień tę królową Annę, położoną wśród olch. W lornecie dom wyglądał bardzo przyjemnie zaniedbany. Na pewno powitają tam z radością parę groszy. Miał zresztą zawsze szczęście do królowej Anny. Pan Boggis wsiadł do samochodu, zwolnił ręczny hamulec i nie włączając silnika, zaczął powoli zjeżdżać krętą drogą w dół.
Pan Cyryl Boggis nie miał w sobie nic ponurego, jeśli nie brać pod uwagę faktu, że tego dnia przebrany był za osobę duchowną. Z zawodu handlarz antykami, miał własny sklep i salon w Chelsea na King’s Road. Sklep nieduży, obroty niewielkie, ale ponieważ zawsze kupował tanio, bardzo tanio, i sprzedawał bardzo, bardzo drogo, udawało mu się każdego roku zapewnić sobie zupełnie niezły dochód. Miał dar do interesów i czy to kupując, czy sprzedając, bardzo sprytnie potrafił zawsze dobrać odpowiedni ton zależnie od klienta. Wobec starych ludzi był poważny i ujmujący, wobec bogatych — uniżony, egzaltowanych traktował rzeczowo, słabych — władczo, był nieprzyjemny dla wdów, wyniosły i złośliwy wobec starych panien. Zdawał sobie sprawę ze swego daru i bezwstydnie wykorzystywał przy każdej okazji; często po zawarciu niezwykle udanej transakcji wyobrażał sobie, że odwraca się i dwoma, trzema ukłonami kwituje na stronie huczne brawa widowni — jak w teatrze.
Pomijając tę nieco błazeńską cechę, pan Boggis na pewno nie był głupcem. Mówiono o nim, ze zna się na meblach francuskich, angielskich i włoskich nie gorzej od innych w Londynie. Miał również zadziwiająco dobry smak i bez namysłu rozpoznawał i odrzucał brzydki egzemplarz, nawet jeśli to był autentyk. Prawdziwą miłością darzył oczywiście dzieła wielkich angielskich meblarzy, takich jak Ince, Mayhew, Chippendale, Robert Adam, Manwaring, Inigo Jones, Hepplewhite, Kent, Johnson, George Smith, Lock, Sheraton i inni, lecz nawet wśród nich potrafił przebierać. Nie wpuszczał na przykład do swego salonu ani jednej sztuki z chińskiego czy gotyckiego okresu Chippendale, tak samo odnosił się do nieco ciężkiej maniery włoskiej Roberta Adama.
W ciągu ostatnich kilku lat pan Boggis dorobił się niemałej sławy wśród kolegów po fachu dzięki temu, że z niespotykaną regularnością wystawiał rzeczy niezwykłe, czasem wręcz rarytasy. Ten człowiek musiał mieć niewyczerpane źródło dostaw, rodzaj prywatnej hurtowni, do której zapewne wpadał raz na tydzień, żeby sobie coś wybrać. Ilekroć go pytano, gdzie zdobył swój towar, uśmiechał się znacząco, mrużył oko i szeptem odpowiadał, że to tajemnica.
Tymczasem za tą tajemnicą kryła się rzecz bardzo prosta, pomysł, na który wpadł wskutek pewnego wydarzenia, gdy przed dziewięciu prawie laty w pewne niedzielne popołudnie wybrał się na wieś.
Pojechał w odwiedziny do matki, staruszki mieszkającej w Sevenoaks, w drodze powrotnej zerwał mu się w samochodzie pasek klinowy; spowodowało to przegrzanie motoru i w chłodnicy zagotowała się woda. Wysiadł z samochodu, poszedł do najbliższego domu, było to małe gospodarstwo oddalone o pięćdziesiąt jardów od drogi, i poprosił gospodynią, która otwarła mu drzwi, o dzbanek wody.
Czekając na wodę zerknął przypadkiem przez drzwi do living-room i tam ujrzał rzecz, na, widok której cały się spocił z wrażenia. Był to duży, dębowy fotel — tylko raz w życiu widział podobny. Obydwie poręcze i deskę w oparciu podtrzymywało osiem cudownie toczonych traleczek. Deska w oparciu ozdobiona była inkrustacją z najdelikatniejszym w świecie motywem roślinnym, a na jednej i drugiej poręczy leżała rzeźbiona głowa kaczki zajmując połowę długości -.
— Dobry Boże — pomyślał — przecież to jest późny wiek piętnasty!
Wetknął głowę głębiej do pokoju, a tam — wielkie nieba! — stał drugi taki sam fotel po przeciwnej stronie kominka!
Nie miał całkowitej pewności, ale para takich foteli w Londynie musiała być warta co mniej tysiąc funtów. I do tego — jak Cudownie piękne!
Kiedy kobieta powróciła, pan Boggis przedstawił się i prosto z mostu zapytał, czy nie chciałaby sprzedać tych foteli.
O Jezu, a dlaczego miałaby je sprzedać?
Powodu me ma, chyba tylko ten,, że dobrze jej zapłaci.
A ile? Oczywiście nie są do sprzedania, ale pyta z ciekawości, dla zabawy: ile by dał?
Trzydzieści pięć funtów. -
O Jezu, trzydzieści pięć funtów?! No, cóż, to brzmi interesująco. Zawsze była pewna, że są dużo warte. Bardzo stare. Bardzo wygodne. Nie będzie się mogła bez nich obejść. Wykluczone, nie sprzeda. Mimo to bardzo mu dziękuje.
Wcale nie są takie stare — powiedział pan Boggis, — i wcale nie łatwe do sprzedania, ale tak się właśnie składa, że ma klienta, który lubi takie rzeczy. Może dodać dwa funty, żeby było, powiedzmy, trzydzieści siedem. No więc?
Targowali się przez pół godziny i oczywiście pan Boggis zdobył w końcu te dwa fotele, łaskawie godząc się zapłacić nieco mniej niż dwudziestą część ich prawdziwej wartości.
Tego wieczoru, wracając do Londynu swoją starą półciężarówką, w której zgrabnie ulokował z tyłu dwa bajeczne fotele, pan Boggis doznał nagle olśnienia.
Zastanówmy się — powiedział do siebie. — Jeżeli w jednym gospodarstwie znajdują się takie rzeczy, to może i w innych? Czy nie należałoby poszukać? Przeczesać całej okolicy? Mógłby to robić każdej niedzieli. Nie kłóciłoby się to z jego pracą. Nigdy nie wiedział, co zrobić z niedzielami.
Pan Boggis nabył zatem mapy wszystkich okręgów administracyjnych wokół Londynu i każdy z nich podzielił cienkim piórem na szereg kwadratów. Jeden kwadrat odpowiadał przestrzeni o powierzchni pięciu mil na pięć, to znaczy takiej, jaką według własnej oceny mógłby objechać w ciągu jednej niedzieli, mówiąc inaczej — dokładnie przeczesać. Wykluczył miasta i wsie. Szukał raczej miejsc odosobnionych, dużych farm i podupadłych wielkich dworów; w ten sposób — robiąc jeden kwadrat w każdą niedzielę, pięćdziesiąt dwa kwadraty w ciągu roku — zrobi przegląd wszystkich gospodarstw i dworów w całym hrabstwie.
Lecz to jeszcze nie rozwiązywało wszystkich problemów. Prości ludzie są podejrzliwi. Tak samo zubożali bogacze. Nie sposób dzwonić do drzwi i spodziewać się, że oprowadzą człowieka po swoim domu, bo tego nie zrobią. Dalej jak na próg nie wpuszczą. Jak zdobyć prawo wejścia? Może najlepiej wcale się nie przyznawać, że jest handlarzem? Mógłby być telefonistą, hydraulikiem, inspektorem gazowni. Nawet osobą duchowną...
Teraz cały plan nabrał aspektu bardziej praktycznego. Pan Boggis zamówił większą ilość wytwornych kart, na których wygrawerowany był następujący tekst:
Wielebny Cyryl Winnington Boggis
przewodniczący Współpracownik Muzeum
Towarzystwa Ochrony Wiktorii i Alberta
Antycznych Mebli
Odtąd w każdą niedzielę zamieniał się w miłego starego proboszcza, który dzień wolny od pracy spędza na dobrowolnych usługach dla towarzystwa, uzupełniając inwentarz skarbami ukrytymi w wiejskich domach Anglii. I któż, na Boga, wyrzuci go za drzwi, gdy to usłyszy?
Nikt.
A kiedy już znajdzie się w środku i przypadkiem odkryje coś, co może mu się przydać, wtedy znajdzie sto różnych sposobów, żeby sobie poradzić.
Był nawet dość zdziwiony, gdy plan się powiódł. A życzliwość, z jaką dom po domu przyjmowano go w całej okolicy, była z początku krępująca nawet dla niego. Kawałek pasztetu na zimno, szklanka piwa, filiżanka herbaty, koszyk śliw, nawet niedzielny obiad przy rodzinnym stole — wmuszano w niego takie rzeczy nieustannie. Tu i ówdzie trafiały się oczywiście nieprzyjemne incydenty, lecz dziewięć lat stanowi w sumie ponad czterysta niedziel i oznacza ogromną ilość domów, które odwiedził. Ogółem biorąc, było to zajęcie- interesujące, podniecające i lukratywne.
I znów przyszła niedziela. Pan Boggis działał w hrabstwie Buckinghamshire. W jednym z najbardziej na północ wysuniętych kwadratów swojej mapy, mniej więcej dziesięć mil od Oxfordu, i zjeżdżał ze wzgórza w kierunku swego pierwszego domu — owej królowej Anny w opłakanym stanie — nabierając przekonania, że będzie to jeden z jego szczęśliwych dni.
Zaparkował samochód jakieś sto jardów od bramy i resztę drogi postanowił przejść na piechotę. Nie chciał, żeby przed dokonaniem transakcji ludzie widzieli jego samochód. Miły stary księżulek i duża półciężarówka jakoś nie bardzo do siebie pasowali. Krótki spacer pozwalał mu również na obejrzenie posiadłości z zewnątrz i wejście w nastrój najstosowniejszy dla miejsca i okoliczności.
Pan Boggis szedł żwawo w kierunku podjazdu. Był niskim mężczyzną o grubych łydkach i dużym brzuchu. Twarz miał okrągłą, rumianą, idealną do tej roli, i duże, wyłupiaste, brązowe oczy, nadające całej twarzy wyraz uprzejmej naiwności. Miał na sobie zwykły czarny strój proboszcza z koloratką i miękki czarny kapelusz na głowie. Podpierał się starą dębową laską, która — w jego przekonaniu — dodawała mu swojskiego wyglądu.
Podszedł do drzwi wejściowych i zadzwonił. Usłyszał kroki w hallu, drzwi się otwarły i nieoczekiwanie ujrzał przed sobą, albo raczej nad sobą, gigantycznego wzrostu kobietę w bryczesach. Nawet poprzez dym z papierosa poczuł bijącą od niej potężną woń stajni i końskiego nawozu.
— Tak? — spytała patrząc na niego podejrzliwie. — O co chodzi?
— Pan Boggis, przekonany, że kobieta lada chwila zarży, uniósł kapelusz, skłonił się lekko i wręczył jej swoją wizytówkę.
— Proszę mi wybaczyć, że panią niepokoję — powiedział i czekał obserwując twarz czytającej.
— Nie rozumiem — odpowiedziała oddając mu wizytówkę. — O co chodzi?
Pan Boggis wyjaśnił, co to jest Towarzystwo Ochrony Antycznych Mebli.
— Czy to ma coś wspólnego z partią socjalistyczną? — spytała mierząc go surowym spojrzeniem spod jasnych, krzaczastych brwi.
Odtąd już poszło gładko. Konserwatysta w bryczesach, płci męskiej czy żeńskiej, to tyle, co mucha dla pana Boggisa. Dwie minuty zajęła mu namiętna pochwała partii konserwatywnej, następne dwie — potępienie socjalistów. By zamknąć temat ładną pointą, wspomniał o przeforsowanej kiedyś przez socjalistów ustawie zabraniającej krwawych łowów i poinformował swoją słuchaczkę, że osobiście wyobraża sobie niebo (,,chociaż proszę o tym nie wspominać biskupowi”) jako miejsce, gdzie można polewać na lisy, jelenie i zające z ogromną sforą niezmordowanych psów od rana do nocy każdego dnia tygodnia i w niedzielę także.
Mówiąc nie spuszczał z niej oka i stwierdził, że magia zaczęła działać. Kobieta wyszczerzyła do niego komplet ogromnych, lekko żółtych zębów.
— Madame! — krzyknął. — Błagam panią, proszę mi już więcej nie wspominać o socjalistach!
W tym miejscu zaniosła się głośnym śmiechem i ogromną, czerwoną dłonią klepnęła go po ramieniu tak mocno, że omal się nie przewrócił.
— Wejść! — zawołała. — Niech mnie kule biją, jeśli wiem, o co chodzi, ale proszę wejść.
Niestety, w całym domu — dziwne to, ale prawdziwe — nie było nic wartościowego i pan Boggis, który nigdy nie marnował czasu na jałowym polu, szybko się wymówił i odszedł. Cała wizyta nie trwała dłużej niż piętnaście minut. Akurat tyle — przyznał w duchu wsiadając do wozu — ile powinna, i ruszył dalej.
Dalej były tylko chłopskie gospodarstwa — najbliższe o pół mili w górę drogi: duży dom zbudowany z drzewa i cegły, najwyraźniej stary, i wspaniała kwitnąca grusza, która zasłaniała niemal całą południową ścianę.
Pan Boggis zapukał do drzwi. Czekał, lecz nikt nie odpowiadał. Zapukał ponownie, nadal nie było odpowiedzi, wobec czego obszedł dom, by poszukać gospodarza w oborze. I tam nikogo nie było. Domyślił się, że pewnie wszyscy są w kościele, i zaczął zaglądać do okien, żeby się zorientować, czy wytropi tu coś interesującego. W jadalni — nic. Zajrzał przez następne okno do living-roomu, a tam, tuż pod jego nosem, w wykuszu pod oknem ujrzał przepiękny stolik do kart ze składanym blatem — mahoń bogato fornirowany — w stylu Hepplewhite’a, gdzieś z lat osiemdziesiątych osiemnastego wieku.
— Aha! — powiedział głośno, przyciskając twarz do szyby. — To ci się udało, Boggis.
Lecz to jeszcze nie koniec! Było tam również krzesło, tylko jedno, i jeśli się nie mylił, jeszcze lepsze niż stolik. Chyba również Hepplewhite. Ale jaka piękność! Kratka w oparciu zdobiona finezyjnie rzeźbionym motywem roślinnym — kaprifolium, ze strączkami i koroną kwiatu; plecionka na siedzeniu oryginalna, nogi wdzięcznie wygięte a dwie tylne z tym szczególnym rozstawieniem które tyle znaczy. Było to krzesło zachwycające
— Zanim dzień się skończy — szepnął pan Boggis — będę miał przyjemność usiąść na tej ślicznej plecionce.
Nigdy nie kupował krzesła bez wypróbowania siedzenia. Był to jego ulubiony gest i sam par, Boggis przedstawiał nawet całkiem interesujący widok, gdy ostrożnie opuszczał się na siedzenie, wyczekując momentu, w którym krzesło podda się ciężarowi; z wielką znajomością rzeczy umiał ocenić, wyczuwalne w bardzo nieznacznym stopniu, zeschnięcie czopów i łączeń na jaskółczy ogon.
Ale nie spieszmy się — powiedział do siebie. Powróci tu później. Ma przed sobą całe popołudnie.
Następna farma położona była nieco na uboczu, wśród pól, i żeby widok półciężarówki nie kłuł nikogo w oczy, zostawił ją na drodze i około sześciuset jardów przeszedł ścieżką, która wiodła prosto na podwórze. Zbliżając się stwierdził, ze jest to dom o wiele mniejszy od poprzedniego. Nie obudził w nim wielkich nadziei. Sprawiał wrażenie ogromnego zaniedbania i brudu, a niektóre budynki gospodarskie były po prostu w opłakanym stanie.
W kącie podwórza stało trzech mężczyzn, jeden z nich trzymał na smyczy dwa duże czarne charty. Na widok zbliżającego się pana Boggisa w czarnym ubraniu z koloratką zamilkli nagle i jakby zesztywnieli — trzy milczące postacie, nieruchome, trzy twarze obrócone ku niemu i spojrzenia podejrzliwie śledzące jego kroki.
Najstarszy z tej trójki był niski i otyły, miał szerokie, żabie usta i małe chytre oczka; nazywał się Rummins — czego pan Boggis nie mógł wiedzieć — i był właścicielem farmy.
Obok niego stał Bert, jego syn, młodzik wysoki, z kaprawym okiem.
Przysadzisty chłop o tłustej twarzy, wąskim, pomarszczonym czole i niezwykle szerokich ramionach to Claud. Claud wpadł do Rumminsa licząc na to, że dostanie kawałek wieprzowiny albo szynki z tej świni, którą zaszlachtowano poprzedniego dnia. Claud wiedział o świniobiciu — odgłosy niosły się daleko przez pola — wiedział również, że trzeba mieć na to państwowe zezwolenie, którego Eummins nie miał.
— Dzień dobry — powiedział pan Boggis — śliczny mamy dzień. — Żaden z całej trójki nie drgnął. Wszyscy trzej myśleli w tym momencie dokładnie to samo: ten klecha na pewno nie jest z okolicy i został nasłany, żeby wywąchać, co się tu dzieje, i donieść władzom. — Piękne psy — dodał pan Boggis. — Muszę przyznać, że osobiście nigdy nie polowałem z chartami, ale słyszałem, że to wspaniały sport.
I znowu milczenie. Pan Boggis szybkim spojrzeniem obrzucił całą trójkę i wrócił do Rumminsa. Stwierdził, że wszyscy mają ten sam wyraz twarzy: uśmiech drwiący i bezczelny i jakaś pogarda i kpina w kącikach ust i skrzywieniu nosa.
— Czy pan jest właścicielem, jeśli wolno spytać? — zwrócił się niczym nie zrażony pan Boggis do Rumminsa.
— O co chodzi?
— Proszę wybaczyć, że niepokoję, zwłaszcza w niedzielę. — Podał swoją wizytówkę, Rummins wziął ją i podniósł do oczu. Pozostali dwaj nie drgnęli, lecz pobiegli spojrzeniem w bok, próbując odczytać napis na wizytówce.
— Czego pan sobie właściwie życzy? — zapytał Rummins.
Po raz drugi tego ranka pan Boggis dokładnie wyjaśnił idee i cele Towarzystwa Ochrony Antycznych Mebli.
— Niczego takiego nie mamy — powiedział
Rummins wysłuchawszy jego wyjaśnień. — Traci pan czas.
— Chwileczkę, jeśli pan pozwoli — pan Boggis podniósł palec. — Ostatnio pewien stary wieśniak w Sussex powiedział mi to samo, ale kiedy w końcu wpuścił do domu, wie pan, co znalazłem? Stare, brudne krzesło w kącie kuchni, które — jak się okazało — warte było czterysta funtów! Powiedziałem mu, jak ma je sprzedać, i człowiek kupił sobie za to nowy traktor.
— Też mi gadanie! — powiedział Claud. — Nie ma na świecie takiego krzesła, co wartałoby czterysta funtów.
— Pan pozwoli — odrzekł pan Boggis z godnością, ściągając usta. — W Anglii jest bardzo dużo krzeseł wartych dwa razy tyle. A wie pan, gdzie? Poupychane są w różnych gospodarstwach w całym kraju. Właściciele używają ich zamiast drabiny, stają na nich w podkutych butach, żeby wyjąć z szafy słoik z dżemem albo zawiesić obrazek. Mówię panom świętą prawdę, moi drodzy.
Rummins niespokojnie przestąpił z nogi na nogę —
— O nic więcej nie chodzi, jak tylko żeby wejść do domu i rozejrzeć się po pokojach?
— Tak jest, tylko o to — odpowiedział pan Boggis. Domyślił się wreszcie, na czym polega problem. — Nie mam zamiaru zaglądać do szaf ani do spiżarni. Chcę tylko spojrzeć na meble, żeby się przekonać, czy przypadkiem nie macie tu jakich skarbów, i napisać o nich w piśmie naszego towarzystwa.
— Wie pan, co ja o tym myślę? — powiedział Rummins przeszywając go swoimi małymi, złymi oczkami. — Myślę, że skupuje pan te graty dla siebie. Bo jak nie, to po co się tym bawić?
— Och, mój Boże! Chciałbym mieć tyle pieniędzy. Oczywiście, że jeśli zobaczę coś, co mi się bardzo podoba, a nie przekroczy to moich środków, mogę wystąpić z ofertą. Lecz to się zdarza rzadko, niestety.
— No cóż — powiedział Rummins — niech będzie. Nie zrobi pan szkody. Nie widzę w tym nic złego, żeby się pan tu rozejrzał.
Poprowadził go przez podwórze do tylnego wejścia, za nimi poszedł Bert, syn Rumminsa, i Claud ze swoimi psami. Przeszli przez kuchnię, gdzie jedynym meblem był tani stół, na którym leżało martwe kurczę, i weszli do dość dużego, wyjątkowo brudnego pokoju jadalnego.
I tam ona była! Pan Boggis spostrzegł ją od razu i stanął jak wryty, wydając cichy, zdławiony okrzyk zaskoczenia. Stał przez pięć, dziesięć, a może nawet piętnaście sekund i gapił się jak idiota, nie wierząc własnym oczom. Niemożliwe! To nie może być możliwe! Lecz im dłużej patrzał, tym wyraźniej jawiła mu się prawda. Tak, oto stała przed nim, pod przeciwległą ścianą, tak rzeczywista i prawdziwa jak ten dom. Któż mógłby się mylić, gdy chodzi o taki mebel? Trzeba przyznać, że była pomalowana na biało, ale to nic. Zrobił to jakiś idiota. Farbę można łatwo zdjąć. Dobry Boże! Patrzcie tylko! I coś takiego znajduje się w takim miejscu!
W tym momencie pan Boggis zdał sobie sprawę, że stojący razem przy kominku trzej mężczyźni — Rummins, Bert i Claud — przyglądają mu się uważnie. Widzieli, że stanął jak wryty, musieli zauważyć, że poczerwieniał i, być może, pobladł, widzieli więc dostatecznie dużo, by mogło to zepsuć mu cały interes, jeśli natychmiast czegoś nie zrobi. W mgnieniu oka pan Boggis chwycił się ręką za serce, zachwiał i opadł na najbliższe krzesło ciężko dysząc.
— Co panu jest? — spytał Claud.
— Nic takiego — wykrztusił. — Zaraz mi przejdzie. Proszę o... o szklankę wody. To serce.
Bert pobiegł po wodę, podał mu i stał przy nim z głupim wyrazem twarzy.
— Wydaje mi się, że pan coś zobaczył — powiedział Rummins. Szerokie żabie usta rozciągnęły się w przebiegłym uśmiechu, odsłaniając mnóstwo zepsutych zębów.
— Nie, nie — powiedział pan Boggis — Skądże znowu! To tylko serce. Zdarza mi się to od czasu do czasu. Ale szybko mija. Za parę minut poczuję się zupełnie dobrze.
Musi mieć czas do namysłu — powiedział sobie — Najważniejsze, zęby się całkowicie opanował, zanim cokolwiek powie Nie przejmuj się, Boggis! Cokolwiek zrobisz, nie trać głowy. To na pewno ignoranci, ale nie durnie Są podejrzliwi czujni i chytrzy. I jeśli to rzeczywiście prawda — ale nie, to nie może być prawda. Zakrył jedną ręką oczy w geście wyrażającym boi, po czym bardzo, bardzo ostrożnie rozsunął palce i zerknął przez szczelinę
Oczywiście stała tam nadal i teraz mógł się jej przyjrzeć dokładnie Tak — miał rację! Od początku! Nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Wprost niewiarygodne!
Widział rzecz, za którą prawie każdy znawca oddałby wszystko. Na laiku mogłaby nie zrobić wielkiego wrażenia, zwłaszcza pomalowana brudną białą farbą, ale oczy pana Boggisa widziały w tym meblu marzenie każdego handlarza antykami. Wiedział, podobnie jak wszyscy eksperci w Europie i Ameryce, że wśród najwyżej cenionych i upragnionych osiemnastowiecznych mebli angielskich, które jeszcze istniały w ewidencji, są trzy słynne komody Chippendale’a. Znał ich historię — pierwszą odkryto w roku 1920 w jakimś domu w Moreton-in-Marsh i sprzedano tego samego roku u Sotheby’ego, drugie dwie pojawiły się na tej samej aukcji w rok później, obydwie pochodziły z Raynham Hali w Norfolk. Wszystkie zyskały olbrzymią cenę. Nie pamiętał dokładnie, ile dano za pierwszą, ile za drugą ale wiedział z całą pewnością, że trzecia została sprzedana za trzy tysiące dziewięćset gwinei. A było to w roku 1921! Dziś ta sama komoda na pewno jest warta dziesięć tysięcy funtów. Ktoś — nazwiska pan Boggis nie pamiętał — pisał o tych komodach stosunkowo niedawno i dowiódł, że wszystkie trzy musiały pochodzie z jednego warsztatu, o czym świadczył identyczny fornir i taki sam szablon użyty do konstrukcji. Nie znaleziono żadnych dokumentów potwierdzających, ale wszyscy eksperci zgadzali się, że te trzy komody mogły być wykonane jedynie przez Tomasza Chippendale’a własnoręcznie i to w jego najlepszym okresie.
Zerkając ostrożnie przez szparę między palcami pan Boggis powtarzał w duchu: oto jest czwarta komoda Chippendale’a! I to on ją znalazł! Będzie bogaty! I będzie sławny! Każda z trzech poprzednich miała swoją nazwę w świecie mebli komoda z Chastleton, pierwsza komoda z Ravnhamr druga komoda z Raynham. A ta wejdzie do historii jako komoda Boggis! Pomyśleć tylko, jakie miny zrobią chłopcy w Londynie kiedy ją zobaczą jutro rano! A jakie słodziutkie oferty posypią się ze strony potentatów z West Endu — Franka Partridge Malletta Jetleya i innych! W „Timesie” ukaże się zdjęcie tej komody z podpisem Wspaniała komoda Chippendale’a odkryta ostatnia przez pana Cyryla Boggisa, londyńskiego antykwariusza „Boże drogi, jaki zrobi się szum”!
Ta komoda — pomyślał pan Boggis — jest niemal identyczna z drugą komodą z Raynham.
Wszystkie trzy — ta z Chastleton i dwie z Raynham — różniły się pomiędzy sobą pewną ilością drobnych detali. Ta jednak była najpiękniejsza w stylu rokokowym w twórczości Chippendale’a reprezentowała jego manierę francuską, obszerna masywna skrzynia z szufladami wsparta na czterech rzeźbionych nogach wysokości około trzydziestu centymetrów Szuflad było sześć po środku dwie długie i z każdej strony po dwie krótsze. Wybrzuszony front był bogato ornamentowany na szczycie po bokach i na dole a także w pionach pomiędzy każdym rzędem szuflad, misternie rzeźbionymi festonami z motywem kwietnych i owocowych gron i ślimacznic. Mosiężne uchwyty przy szufladach, jakkolwiek częściowo ukryte pod białą, farbą, robiły wrażenie wspaniałych Był to oczywiście mebel „ciężki”, lecz wykonany z takim
wdziękiem i elegancją, że ta „ciężkość” wcale nie rzucała się w oczy.
— No i jak panu jest? — zabrzmiało w uszach pana Boggisa.
— Dziękuję, dziękuję. Już mi lepiej. To szybko przechodzi. Doktor zapewnia mnie, że nie mam się czym przejmować, pod warunkiem, że po takim ataku odpocznę parę minut. No, tak — dodał dźwigając się powoli — o wiele lepiej. Już nic mi nie jest.
Trochę niepewnym krokiem zaczął wędrować po pokoju, przyglądając się kolejno wszystkim meblom; przy każdym robił jakąś krótką uwagę. Zorientował się od razu, że poza komodą reszta nie przedstawia żadnej wartości.
— Bardzo przyjemny dębowy stół — powiedział — chociaż obawiam się, że nie dość stary, aby się nim zainteresowano. Dobre, wygodne krzesła, ale zupełnie nowoczesne, tak, z całą pewnością. A teraz szafa. No cóż, dość interesująca, ale nie jest cennym meblem. Komoda — minął ją niedbale i pogardliwie strzepnął palcami — warta kilka funtów, nie więcej. Obawiam się, że to dość prymitywna reprodukcja. Prawdopodobnie zrobiona za czasów królowej Wiktorii. Czy to wy pomalowaliście ją na biało?
— Tak — powiedział Rummins. — Bert pomalował.
— Bardzo słusznie. Na pewno mniej rzuca się w oczy, kiedy jest biała.
— To solidny mebel — powiedział Rummins. — I ładnie ozdobiony.
— Maszynowa robota — odparł wyniośle pan Boggis, schylając się, żeby dokładniej obejrzeć dzieło mistrzowskich rąk. — Widać z daleka. Ale całkiem ładna w swoim rodzaju. Ma swoje zalety.
Odszedł parę kroków, potem przystanął i odwrócił się. Podparł brodę czubkiem palca, przekrzywił głowę i zmarszczył brwi jakby w głębokim namyśle.
— Wie pan co? — patrząc na komodę mówił tonem tak niedbałym, że ledwie go było słychać. — Coś sobie przypomniałem... Od dawna potrzebuję takich nóżek. Mam w domu dość interesujący niski stoliczek, jakie stawia się przy sofie, coś w rodzaju stolika do kawy, i w zeszłym roku, na świętego Michała, kiedy się przeprowadzałem, tragarze — durnie — w oburzający sposób pokiereszowali mi nóżki tego stolika, a bardzo go lubię. Trzymam na nim moją biblię i notatki do kazań. — Zamilkł na chwilę, gładząc się palcem po brodzie. — Hm, zastanawiam się... Nogi tej komody bardzo by mi pasowały. Tak, z całą pewnością. Łatwo można by je odciąć i przymocować do mojego stolika.
Powiódł spojrzeniem — trzej chłopi stali nieruchomo i podejrzliwie mu się przyglądali, trzy pary oczu w jednakowym stopniu nieufne: małe świńskie oczka Rumminsa, duże tępe oczy Clauda i dwoje oczu Berta, z których jedno było bardzo dziwne, zamglone i z czarną kropką w środku, jak oko ryby na półmisku.
Pan Boggis uśmiechnął się i potrząsnął głową.
— Co ja mówię, moi panowie? Zupełnie jakbym był właścicielem tej komody. Przepraszam.
— To, co pan mówi, znaczy, że chce pan ją kupić — rzekł Rummins.
— No cóż... — pan Boggis przeniósł spojrzenie na komodę i zmarszczył czoło. — Nie jestem pewien. Ewentualnie... chociaż... po namyśle... Nie, miałbym z tym za dużo kłopotu. Nie warto.
— Dużo by pan za nią dał? — spytał Rummins.
— Obawiam się, że niedużo. Widzi pan, to nie jest oryginał, tylko kopia.
— Wcale nie jestem pewien — odpowiedział Rummins. — Jest w tym domu ponad dwadzieścia lat, a przedtem była we dworze. Sam ją kupiłem na licytacji, kiedy stary pan umarł. Niech mi pan nie mówi, że to nie jest stare.
— Na pewno nie jest to nowe, ale nie ma więcej niż sześćdziesiąt lat.
— Więcej — powiedział Rummins. — Bert, gdzie masz ten papier, który znalazłeś kiedyś w szufladzie? Ten stary rachunek.
Chłopiec spojrzał nieprzytomnie na ojca.
Pan Boggis otworzył usta, potem szybko je zamknął nie wydawszy dźwięku. Dosłownie zadrżał z podniecenia i aby nieco ochłonąć, podszedł do okna i zapatrzył się na tłustą brązową kurę, która dziobała ziarno na podwórzu.
— Leżał w kącie tej szuflady, pod sidłami na króliki — tłumaczył Rummins. — Idź, przynieś go i pokaż wielebnemu ojcu.
Kiedy Bert podchodził do komody, pan Boggis znów się odwrócił, po prostu nie mógł wytrzymać. Widział, jak Bert wyciągnął dużą środkową szufladę — pięknie się wysunęła — i zanurzył rękę w jej wnętrzu kryjącym mnóstwo drutu i sprężyn.
— Czy o to chodzi? — Bert wyciągnął złożoną we czworo pożółkłą kartkę papieru i wręczył ją ojcu, który rozłożył papier i podniósł do oczu.
— Nikt mi nie powie, że ta pisanina nie jest stara jak diabli — powiedział Rummins podając kartkę panu Boggisowi.
Ten wyciągnął drżące ramię — nie mógł opanować drżenia — i wziął dokument. Skruszały papier łamał się w jego palcach. Dukt pisma był pochyły, litery wykaligrafowane jak na miedziorytach:
„Wielmożny Pan Edward Montagu,
Tomasz Chippendale
Duża mahoniowa komoda z drzewa pierwszorzędnej jakości, bardzo bogato rzeźbiona, ustawiona na rzeźbionych nogach, z dwiema wdzięcznie ukształtowanymi długimi szufladami w partii środkowej i dwiema ditto po każdej stronie, z bogato cyzelowanymi mosiężnymi uchwytami i ornamentami, całość wykonana z najwyższym smakiem ..................funtów 87”.
Pan Boggis z trudem panował nad sobą, nad uczuciem podniecenia, które przyprawiało go o zawrót głowy. O Boże, to cudowne! Mebel z taką fakturą niepomiernie zyskiwał na wartości. Ile teraz może kosztować? Dwanaście tysięcy funtów? Czternaście? Może nawet piętnaście czy dwadzieścia? Kto wie?
Wspaniale!
Z pogardą rzucił rachunek na stół i powiedział spokojnie:
— Jest dokładnie tak, jak powiedziałem, to wiktoriańska reprodukcja. Mamy tu fakturę przedstawioną klientowi przez stolarza, który wykonał ten mebel i sprzedał jako antyk. Widziałem mnóstwo takich faktur. Proszę zauważyć, że brak stwierdzenia, iż wykonał to osobiście. Bo wtedy wszystko by się wydało.
— Może pan, co chce, mówić — oznajmił Ruramins — ale to jest stary dokument.
— Oczywiście, mój drogi przyjacielu. Stary. Późna epoka wiktoriańska. Ma sześćdziesiąt albo siedemdziesiąt lat. Znam te rzeczy, setki takich widziałem. Był to czas, kiedy stolarze masowo imitowali wspaniałe meble z poprzedniego stulecia.
— Słuchaj, proboszczu — powiedział Rummins mierząc w pana Boggisa swoim tłustym, brudnym palcem. — Nie mówię, że nie znasz się na tym interesie, ale powiem jedno: jak można, do diabła, być tak pewnym, że to fałszywe, skoro nawet nie spojrzałeś, jak wygląda pod farbą?
— Dobrze, proszę tu pozwolić — powiedział pan Boggis. — Niech pan podejdzie, zaraz pokażę. — Stanął obok komody i czekał, aż się wszyscy zbiorą dokoła niego. — Czy ktoś ma nóż?
Claud wyciągnął z kieszeni scyzoryk oprawny w róg i pan Boggis otworzył najmniejsze ostrze. Demonstrując całkowitą obojętność, lecz w istocie z najwyższą ostrożnością, zaczął z powierzchni komody zeskrobywać białą farbę i gdy opadła czystymi płatami na przestrzeni trzech kwadratowych cali, odstąpił na bok i powiedział:
— A teraz proszę się temu przyjrzeć! Drzewo było piękne — mahoń lśnił ciepłym blaskiem jak topaz i głęboką, intensywną barwą, zachowaną w całej swojej autentyczności przez dwieście lat.
— O co chodzi? — spytał Rummins.
— Drzewo jest barwione! Widać wyraźnie!
— Po czym to można poznać? Niech ksiądz powie.
— Muszę przyznać, że wytłumaczyć to nie jest łatwo. Sprawa praktyki. Wiem z doświadczenia, że drzewo musiało tu być barwione wapnem. Używano wapna, żeby mahoń pociemniał jak ze starości. Dąb nacierano solą potasową, orzech tlenkiem azotu, ale mahoń zawsze wapnem.
Trzej mężczyźni podeszli jeszcze bliżej, żeby się przyjrzeć. Zdradzali pierwsze przebłyski zainteresowania. Zawsze to ciekawe poznać jakiś nowy rodzaj draństwa czy oszustwa.
— Proszę się przyjrzeć rysunkowi słojów. Widzicie te cętki pomarańczowe na ciemnym rudobrązowym tle? To jest skutek wapna.
Pochylili się nad komodą niemal dotykając jej nosami, najpierw Rummins, potem Claud, potem Bert.
— Poza tym jest jeszcze patyna — ciągnął swoje wyjaśnienia pan Boggis
— Co?
Wyjaśnił im, co znaczy to słowo w odniesieniu do mebli.
— Drodzy przyjaciele, nie macie najmniejszego pojęcia, ile trudu zadawali sobie ci dranie, żeby uzyskać przepiękny, przypominający brąz odcień oryginalnej patyny. To straszne. Naprawdę straszne. Mówię o tym z prawdziwym obrzydzeniem.
Wypluł z siebie słowa robiąc grymas, który wyrażał uczucie najwyższego niesmaku. Mężczyźni czekali na ujawnienie dalszych sekretów.
— Ile czasu i trudu zadają sobie niektórzy śmiertelnicy, żeby oszukać niewinnych! — krzyknął pan Boggis. — To naprawdę wstrętne! Czy wy wiecie, co tutaj zostało zrobione, moi drodzy? Jakbym widział na własne oczy cały ten długi i skomplikowany proces — nacieranie drzewa olejem wapiennym, pokrywanie francuską politurą bardzo sprytnie zabarwioną, polerowanie pumeksem i olejem, wcieranie wosku pszczelego, który zawiera wiele nieczystości, i wreszcie podgrzewanie, żeby na tej politurze wywołać spękania jak na dwustuletnich starych werniksach! Doprawdy, przygnębia mnie myśl o takim oszustwie!
Mężczyźni oczy mieli wbite w maleńki kawałek odsłoniętego mahoniu.
— Proszę dotknąć tego palcem! — rozkazał Boggis. — Połóżcie tu palec! No i co? Czy to jest zimne czy ciepłe?
— Zimne — powiedział Rummins.
— Otóż to, drogi przyjacielu! Faktem jest, że fałszywa patyna jest zawsze zimna. Prawdziwa patyna ma w sobie dziwne ciepło.
— Ja czuję normalnie — powiedział Rummins, zawsze gotów do sprzeczki.
— Nie, mój panie, jest zimna. Ale żeby to, poczuć, trzeba palca o dużym doświadczeniu. Nie może pan orzekać w tej sprawie, tak jak ja nie mogę mięć sądu o pańskim jęczmieniu. Życie już takie jest, mój drogi panie, że wszystko wymaga doświadczenia i znajomości rzeczy.
Trzej mężczyźni z mniejszą już teraz podejrzliwością gapili się na tego dziwnego klechę o twarzy okrągłej jak księżyc i wyłupiastych oczach, ponieważ zdawał się trochę znać na rzeczy. Ale daleko jeszcze było do tego, żeby mu zaufali.
Pan Boggis schylił się i wskazał jeden z metalowych uchwytów.
— Proszę, tutaj też działali oszuści — powiedział. — Mosiądz ze starości nabiera bardzo charakterystycznego koloru i faktury. Czy wiecie o tym, panowie?
Nie spuszczali z niego oczu, chciwi poznania jeszcze jednej tajemnicy.
— Ale kłopot w tym, że nauczono się wyjątkowo dobrze uzyskiwać ten odcień. W rezultacie jest rzeczą prawie niemożliwą odróżnić oryginalny stary mosiądz od „zrobionego na stary”. Nie waham się przyznać, że i dla mnie to zagadka. Nie widzę zatem sensu w zdrapywaniu tej farby, bo niczego nam to nie wyjaśni.
— Ale jak można zrobić, żeby nowy mosiądz wyglądał jak stary? — spytał Claud. — Przecież mosiądz nie rdzewieje.
— Masz słuszność, przyjacielu. Ale ci łajdacy mają swoje sposoby.
— Na przykład jakie? — spytał Claud. W jego przekonaniu każda tego rodzaju informacja jest cenna. Nigdy nie wiadomo, kiedy może się przydać.
— Wystarczy — wyjaśnił pan Boggis — włożyć te uchwyty na noc do skrzyni z mahoniowymi wiórami i polać amoniakiem. Od amoniaku metal zielenieje, lecz kiedy się go potem zetrze, wychodzi na wierzch piękny, delikatny, ciepły, srebrzysty połysk, identyczny z tym, który znajdujemy na bardzo starym mosiądzu. Och, czego oni nie wyrabiają, ci oszuści?! Na żelazo mają inny sposób.
— Co robią z żelazem? — spytał zafascynowany Claud.
— Żelazo jest łatwym materiałem. Żelazne zamki, okucia i zawiasy wystarczy po prostu pokryć zwykłą solą, a natychmiast rdzewieją i robią się porowate na całej powierzchni.
— W porządku. Więc pan przyznaje, że nie może pan powiedzieć nic dokładnego o tych uchwytach. O ile panu wiadomo, mogą mieć nawet kilkaset lat, czy tak?— zapytał Rummins.
— Oooo! — szepnął pan Boggis, przeszywając Rumminsa spojrzeniem swoich wyłupiastych, brązowych oczu. — Tu się pan bardzo myli. Proszę spojrzeć!
Wyjął z kieszeni swego żakietu mały śrubokręt. Jednocześnie — czego nikt z obecnych nie zauważył — wyjął też małą mosiężną śrubkę, którą ukrył starannie w zagłębieniu dłoni. Wybrał jedną ze śrub w komodzie — każdy uchwyt przy szufladzie miał ich cztery — i zaczął z jej główki ostrożnie zdrapywać białą farbę. Skończywszy przystąpił do powolnego odkręcania śruby.
— Jeśli śruba jest oryginalna, z osiemnastego wieku — mówił — gwint będzie trochę nierówny: w ten sposób stwierdzimy, że był ręcznie zrobiony za pomocą pilnika. Ale jeżeli te mosiężne detale pochodzą z czasów o wiele nam bliższych, wiktoriańskich albo jeszcze nowszych, wówczas i śruba będzie nowa. Będzie to produkt masowy, wyrób maszynowy. Każdy potrafi takie rzeczy odróżnić. Więc co, zobaczymy?
Pan Boggis bez najmniejszych trudności zastąpił starą śrubę nową, przemieszczając je we wnętrzu swojej dłoni. Był to od dawna wyuczony trik, który przez całe lata oddawał mu nieocenione usługi. Kieszenie jego kapłańskiego stroju zawsze były pełne takich śrub o różnych wymiarach.
— Proszę bardzo — powiedział wręczając Rumminsowi śrubę, która pochodziła z jego kieszeni. — Proszę się przyjrzeć. Widzi pan tę idealną dokładność gwintu? Widzi pan? Oczywiście, że pan widzi. Pospolita śruba, którą może pan kupić w każdym sklepie na wsi.
Śruba wędrowała z ręki do ręki, wszyscy trzej mężczyźni dokładnie ją obejrzeli. Nawet na Rumminsie zrobiła wrażenie.
Pan Boggis włożył śrubkę z powrotem do kieszeni razem z pięknie utoczoną starą śrubą, wykręconą z komody, potem odwrócił się i powolnym krokiem wyminął całą trójkę.
— Moi drodzy — odezwał się przystając u wejścia do kuchni. — Bardzo to miłe z waszej strony, żeście pozwolili mi zajrzeć do swego uroczego domu, bardzo. Mam nadzieję, że was nie zanudziłem.
Rummins, wciąż zajęty oglądaniem śruby, podniósł na niego oczy.
— Ksiądz nie powiedział jeszcze, ile da za tę komodę.
— A rzeczywiście — odparł pan Boggis. — Zupełnie zapomniałem. No cóż, szczerze mówiąc, wydaje mi się, że za dużo z tym zachodu. Chyba zrezygnuję.
— Ile?
— Czy to znaczy, że naprawdę ma pan ochotę Pożegnać się z tym meblem?
— Nie powiedziałem, że chcę się z nim pożegnać. Pytam, ile dostanę.
Pan Boggis spojrzał z dala na komodę, przekrzywił głowę najpierw na jedną stronę, potem na drugą, zmarszczył brwi i wydął wargi, wzruszył ramionami, machnął pogardliwie ręką, jakby chciał powiedzieć, że kto wie, czy warto o tym w ogóle myśleć.
— No... powiedzmy... dziesięć funtów. Sądzę, że to wystarczy.
— Dziesięć funtów! — krzyknął Rummins. — Na litość boską! Uśmiać się można!
— Więcej jest warta jako drewno na opał — powiedział z niesmakiem Claud.
— Proszę spojrzeć na ten rachunek! — ciągnął Rummins, uderzając swoim brudnym wskazującym palcem w cenny dokument z taką wściekłością, że pan Boggis poważnie się zaniepokoił. — Tu stoi dokładnie, ile kosztowała! Osiemdziesiąt siedem funtów! I to wtedy, kiedy była nowa. Teraz, jako antyk, jest warta drugie tyle.
— Za pozwoleniem pańskim, wcale tak nie jest. Jest to drugorzędna reprodukcja. Ale powiem panu coś, mój przyjacielu — robię się lekkomyślny, nic na to nie poradzę — mogę się posunąć do piętnastu funtów. Odpowiada to panu?
— Niech będzie pięćdziesiąt — powiedział Rummins.
Dreszcz rozkoszy jak ukłucia igiełek przebiegł po nogach pana Boggisa aż do podeszew. Już ją ma. Jest jego. Bez wątpienia. Lecz nawyk tanich zakupów, tanich do granic ludzkiej wytrzymałości, nabyty w ciągu lat zawodowej pracy i doświadczeń był w nim zbyt silny i nie pozwalał na tak łatwe ustępstwo.
— Mój drogi panie — szepnął cicho — potrzebne mi są tylko nogi. Może później znajdę jakieś zastosowanie dla szuflad, ale reszta, sam kadłub, jak słusznie zauważył pański przyjaciel, to drewno na podpałkę.
— Trzydzieści pięć — powiedział Rummins.
— Nie mogę, mój panie, nie mogę! Nie jest tyle warta. Poza tym nie przystoi mi targować się o cenę. Nie wypada. Powiem moje ostatnie słowo i pójdę. Dwadzieścia funtów.
— Dobra — warknął Rummins. — Sprzedane.
— O Boże! — pan Boggis załamał ręce. — Co ja zrobiłem! Nie powinienem był w ogóle rozpoczynać tej sprawy.
— Już teraz nie ma wyjścia. Słowo się rzekło.
— Tak, tak. Wiem o tym.
— Jak pan ją zabierze?
— Chwileczkę. Podjadę tu moim wozem, a panowie pomożecie mi, jeśli łaska, załadować ją do samochodu, dobrze?
— Do samochodu? Nigdy się nie zmieści! Tu trzeba ciężarówki!
— Nie sądzę. W każdym razie zobaczymy. Wóz stoi na drodze. Za chwilę będę z powrotem. Jakoś sobie poradzimy, jestem pewien.
Pan Boggis wyszedł na podwórze, minął bramę i poszedł drogą, która wiodła przez pole do szosy. Nie mógł opanować chichotu — miał uczucie, że setki maleńkich bąbelków pękają w nim i wesoło biją z żołądka do głowy jak woda sodowa. Wszystkie jaskry na łące zamieniły się nagle w złote monety, błyszczące w słońcu. Cała ziemia pokryła się złotymi suwerenami — zboczył ze ścieżki na trawę, szedł wśród kwiatów, deptał po nich, wsłuchując się w cichy brzęk metalu, gdy roztrącał je noskami swoich butów. Miał wielką chęć puścić się pędem. Ale osoby duchowne nie biegają, chodzą powoli. Idź powoli, Boggis. Uspokój się, Boggis. Teraz nie ma się co spieszyć. Komoda jest twoja! Twoja za dwadzieścia funtów, a warta piętnaście albo dwadzieścia tysięcy! Komoda Boggisa! Za dziesięć minut zostanie załadowana do twojego samochodu — łatwo się tam zmieści — i wrócisz do Londynu śpiewając po drodze! Pan Boggis wiezie komodę Boggisa do domu w samochodzie Boggisa. Historyczne wydarzenie. Ileż by dał niejeden dziennikarz za takie zdjęcie! Czy powinien to zainscenizować? Być może. Zobaczymy później. Och, co za dzień!
Dzień sławy! Piękny, słoneczny, letni dzień! Och, chwała mu! Tymczasem na farmie Rummins mówił:
— Pomyśleć tylko, ze ten stary łobuz daje dwadzieścia funtów za taki grat!
— Bardzo sprytnie pan to załatwił, panie Rummins — powiedział Claud. — Czy on panu zapłaci?
— A jeżeli się nie zmieści? — spytał Claud. — Wie pan, co ja myślę, panie Rummins? Chce pan znać moje zdanie? Myślę, że ten przeklęty grat jest za duży, żeby wlazł do samochodu. I co będzie? Stary powie, do diabła z tym, i odjedzie, a pan nigdy go więcej nie zobaczy. Ani forsy. Wcale się do tej komody nie palił.
Rummins zastanowił się nad tą nową, dość niepokojącą perspektywą.
— Niby jakim sposobem coś takiego może wejść do samochodu? — ciągnął Claud nie dając mu spokoju. — Proboszcze przecież nie mają nigdy dużych wozów. Czy widział pan kiedy proboszcza z dużym samochodem, panie Rummins?
— Rzeczywiście, nie.
— No właśnie! Niech pan mnie posłucha. Mam pomysł. Powiedział nam, że potrzebne mu są tylko nogi, prawda? No to obetnijmy te nogi na miejscu raz-dwa, zanim klecha wróci, wtedy na pewno komoda zmieści się w samochodzie. Zaoszczędzimy mu trudu, nie będzie musiał sam ich piłować w domu. Co pan na to, panie Rummins? — Płaską, ociężałą twarz Clauda rozjaśniło rozrzewniające uczucie dumy.
— To wcale nie głupi pomysł — powiedział Rummins patrząc na komodę. — Tam, do licha! To pomysł doskonały. Bierzmy się do roboty, trzeba się pospieszyć. Ty i Bert wynieście ją na podwórze. Ja idę po piłę. Trzeba najpierw wyjąć szuflady.
W ciągu paru minut Claud i Bert wynieśli komodę na dwór i położyli ją do góry nogami na ziemi, wśród kurzego łajna, krowiego nawozu i błota. W dali widać było drobną postać na polnej drodze. Przerwali swoje zajęcie, żeby jej się przyjrzeć. Było coś śmiesznego w ruchach tej figurki: to szła, to podbiegała, to znów podskakiwała jak w biegu przez płotki; w pewnej chwili zdawało im się, że doszedł ich przez łąkę odgłos śpiewanej wesoło piosenki.
— Stuknięty, jak babcię kocham — powiedział Claud, a Bert wyszczerzył ponuro zęby i potoczył leniwie swoim zamglonym okiem.
Od strony szopy nadszedł Rummins — przysadzisty, podobny do żaby — niosąc długą piłę. Claud wziął od niego piłę i zabrał się do roboty.
— Odpiłuj starannie — powiedział Rummins. — Pamiętaj, że chce przymocować te nogi do swojego stolika.
Mahoń był twardy, bardzo suchy i w miarę piłowania spod metalu miękko opadał na ziemię piękny czerwony pył. Jedna po drugiej poszły pod piłę wszystkie nogi, a gdy zostały odpiłowane, Bert schylił się i starannie ułożył je w rządek.
Claud odstąpił do tyłu, żeby spojrzeć na wynik swojej pracy. Nastąpiła długa pauza.
— Pan pozwoli, panie Rummins, że zadam jedno pytanie — rzekł powoli. — Czy nawet teraz potrafiłby pan załadować ten ogromny mebel do samochodu?
— Chyba że miałbym furgonetkę.
— Zgadza się! — krzyknął Claud. — Ale proboszcze nie jeżdżą furgonetkami, prawda? Mają zwykle jakiegoś zasmarkanego małego morrisa 6semkę albo austina siódemkę.
— Jemu potrzebne są tylko nogi — powiedział Rummins. — Jeżeli reszta się nie zmieści, niech zostawi. Nie może narzekać. Cztery nogi ma.
— Ale pan chyba wie, panie Rummins — tłumaczył mu cierpliwie Claud — że on zacznie opuszczać z ceny, jeżeli nie załadujemy do samochodu wszystkiego, aż do ostatniego kawałka. Proboszcz to taka sama chytra sztuka jak każdy inny, gdy chodzi o pieniądze, może pan być pewny. A specjalnie ten stary. Najlepiej, jeżeli damy mu to drewno w kawałkach i już. Gdzie pan ma siekierę?
— Słowo daję, to dobry pomysł — zgodził się Rummins. — Bert, idź po siekierę.
Bert poszedł do szopy, przyniósł siekierę z długim styliskiem, jakiej używają drwale, i podał ją Claudowi. Claud splunął w dłonie, zatarł je energicznie, potem szeroko zamachnąwszy się, uniósł wysoko siekierę i z wściekłością zaatakował bez-nogi kadłub komody.
Była to ciężka praca i zabrała mu kilkanaście minut, nim zamienił całą komodę na mniej lub bardziej porąbane kawałki.
— Powiem wam jedno — rzekł prostując grzbiet i ocierając czoło. — Jakiś piekielnie dobry stolarz musiał złożyć ten mebel, żeby tam proboszcz nie wiem co gadał!
— Zdążyliśmy na czas — zawołał Rummins. — On już tu idzie!
WILLIAM I MARY
William Pearl umierając zostawił niewiele pieniędzy i bardzo zwięzły testament. Z wyjątkiem kilku gratów dla krewnych wszystko, co posiadał, zapisał swojej żonie.
Pani Pearl w obecności notariusza, w jego biurze, dokładnie zapoznała się z testamentem. Kiedy zakończyli sprawę, wdowa wstała, żeby wyjść. W tym momencie notariusz wyjął z teczki leżącej na biurku zapieczętowaną kopertę i podał ją swojej klientce.
— Polecono mi — powiedział — oddać to pani. Małżonek przysłał tę kopertę na krótko przed swoją śmiercią. — Notariusz, blady i uroczysty, z respektu dla wdowy mówił z głową przechyloną na bok i wzrokiem spuszczonym. — Odnoszę wrażenie, że to sprawa osobista. Nie wątpię, że łaskawa pani woli zabrać list do domu, żeby przeczytać w spokoju.
Pani Pearl wzięła kopertę i wyszła. Na ulicy przystanęła i pomacała ją palcami. Czyżby pożegnalny list od Williama? Oczywiście bardzo oficjalny. Musi być chłodny, oficjalny — ten człowiek do niczego innego nie był zdolny. Zawsze we wszystkim formalista.
„Droga Mary,
Ufam. że moje odejście z tego świata nie przygnębiło cię zbyt mocno i że nadal będziesz przestrzegać zasad, które z takim powodzeniem kierowały tobą przez cały czas trwania naszego związku. Bądź pracowita i godna we wszystkim, co robisz. Bądź oszczędna w wydatkach. Uważaj, żebyś...”etc, etc.
Cały on w tym liście!
A może jednak w ostatniej chwili załamał się i napisał jej coś pięknego? Może to cudowna niespodzianka? Coś w rodzaju listu miłosnego, kilka pięknych, ciepłych, czułych słów podziękowania za tych trzydzieści lat życia, które jemu poświęciła, za tysiąckrotne słanie łóżka, prasowanie tysięcy koszul i gotowanie tysięcy posiłków? Coś takiego, co mogłaby sobie czytać choćby co dzień i trzymać na toaletce w pudełku z broszkami?
Nigdy nie wiadomo, co zrobi człowiek, kiedy czuje, że śmierć jest blisko — powiedziała do siebie pani Pearl, wetknęła kopertę pod pachę i pospieszyła do domu.
Weszła od frontu, skierowała się prosto do salonu, usiadła na sofie i nie zdejmując kapelusza ani płaszcza, otwarła kopertę. Stwierdziła, że w kopercie jest około piętnastu albo dwudziestu kartek poliniowanego, białego papieru, starannie złożonych i w lewym górnym rogu spiętych spinaczem. Każda kartka pokryta była tak dobrze jej znanym drobnym, starannym, lekko pochyłym pismem, ale kiedy zobaczyła, że tyle tego i że wygląda raczej na jakąś pracę — pierwsza strona wcale nie zaczynała się tak miło, jak powinien się zaczynać list — nabrała pewnych podejrzeń.
Oderwała wzrok od kartek. Zapaliła papierosa. Zaciągnęła się i odłożyła go do popielniczki.
Jeżeli jest tak, jak myślę — powiedziała do siebie — to nie chcę tego czytać.
Czy można odmówić przeczytania listu nieboszczyka?
Tak.
Ale...
Rzuciła spojrzenie na pusty fotel Williama po drugiej stronie kominka, duży, skórzany fotel, z wgłębieniem na siedzeniu, wygniecionym przez niego w ciągu wielu lat. Wyżej, na oparciu, widniała ciemna owalna plama, w miejscu, gdzie opierał głowę. Miał zwyczaj czytania w tym fotelu, gdy ona siedziała naprzeciw niego na sofie i przyszywała guziki, cerowała skarpetki albo łatała na łokciach rękawy jego kurtki; jego oczy raz po raz unosiły się sponad książki, żeby ogarnąć ją czujnym, choć dziwnie bezosobistym spojrzeniem, w którym zawsze wyczuwała jakąś kalkulację. Nie lubiła tych oczu. Niebieskie jak lód, małe, zimne, osadzone blisko siebie i rozdzielone głęboką zmarszczką wyrażającą dezaprobatę. Pilnowały jej przez całe życie. Nawet teraz, po tygodniu samotności, miewała chwilami nieprzyjemne uczucie, że wciąż są w domu, że biegną za nią wszędzie, śledzą od progu, z pustego fotela, a w nocy przez okno.
Powoli sięgnęła do torby, wyjęła okulary i włożyła je na nos. Potem, trzymając kartki listu wysoko przed sobą, by łapały blask późnego popołudnia padający z okna za jej plecami, zaczęła czytać:
„To, co piszę, moja droga Mary, przeznaczone jest wyłącznie dla ciebie i zostanie ci wręczone wkrótce po mojej śmierci.
Niech cię nie zaniepokoi widok tych kartek. Są niczym innym, jak tylko próbą dokładnego wyjaśnienia, co ze mną zrobi Landy, dlaczego się na to zgodziłem i jaka jest jego teoria i związane z nią nadzieje. Jako moja żona, masz prawo o tym wiedzieć. W rzeczy samej — musisz wiedzieć. W ciągu paru ostatnich dni usiłowałem porozmawiać z tobą o Landy’m, ale uparcie odmawiałaś wysłuchania mnie. Jest to — jak ci już powiedziałem — bardzo niemądra postawa i moim zdaniem wcale nie pozbawiona egoizmu. Bierze się głównie z ignorancji i głęboko wierzę, że gdyby znane ci były wszystkie fakty, natychmiast zmieniłabyś swój pogląd. Dlatego też żywię nadzieję, że gdy mnie już z tobą nie będzie i umysł twój zyska większą zdolność skupienia, zgodzisz się uważnie odczytać te stronice. Przysięgam, że kiedy poznasz moją historię, znikną twoje pełne niechęci zastrzeżenia, a ich miejsce zajmie entuzjazm. Ośmielam się nawet wyrazić nadzieję, że będziesz dumna z tego, co zrobiłem.
Czytając musisz mi wybaczyć, jeśli zdołasz, chłód mego pióra, ale nie znam innego sposobu jasnego przekazania ci mego posłania. Bo w miarę jak zbliża się mój koniec, dochodzą we mnie do głosu, co chyba jest naturalne, wszelkiego rodzaju sentymenty. Z każdym dniem ulegam coraz głębszej melancholii, zwłaszcza wieczorami, i gdybym się tak mocno nie trzymał w ryzach, moje uczucia przelałyby się na te stronice.
Pragnąłbym na przykład napisać o tym, jaką przykładną żoną byłaś dla mnie w ciągu tych lat, i obiecuję sobie, że jeśli będę miał czas i siły, zrobię to w dalszym ciągu mego pisma.
Czuję również pragnienie, aby pomówić o moim Oxfordzie, w którym mieszkałem i nauczałem przez ostatnich siedemnaście lat, o wspaniałości tego miejsca, i choćby w części wyznać, jeśli zdołam, jak bardzo doceniam fakt, że danym mi było tam pracować. Wszystkie rzeczy i miejsca, które tak kochałem, osaczają mnie teraz w tym ponurym szpitalnym pokoju. Piękne i wspaniałe były zawsze, ale teraz, nie wiem czemu, widzę je wyraźniej niż kiedykolwiek. Tę ścieżkę dokoła stawu w ogrodach Worcester College, gdzie przechadzał się Lovelace. Drogę do Pembroke. Widok z wieży Magdalen College na zachód od miasta. Wielki hali w Christchurch. Małe alpinarium w St. John’s College, w którym naliczyłem ponad tuzin różnych kampanuli łącznie z rzadką i wytworną kampanulą C. Waldsteina. Ale cóż! Jak widzisz, ledwie zacząłem, a już wpadłem w pułapkę. Pozwól zatem, że przystąpię do rzeczy, i proszę cię, moja droga, żebyś to czytała powoli, bez żalu czy niechęci, gdyż mogłoby to zmącić twoją zdolność rozumienia. Obiecaj mi teraz, że będziesz czytać powoli, i zanim zaczniesz, uzbroisz się w spokój i cierpliwość.
Szczegóły choroby, która powaliła mnie tak nagle w sile wieku, są ci znane. Nie muszę na nie tracić czasu — mogę jedynie od razu przyznać, że byłem wielkim głupcem zwlekając z pójściem do lekarza. Rak jest jedną z tych kilku chorób, których nowoczesne lekarstwa nie mogą wyleczyć. Chirurg może operować raka, jeśli nie ma przerzutów, w moim wypadku zlekceważony rak miał jeszcze czelność zaatakować trzustkę, a wtedy zarówno zabieg chirurgiczny, jak i dalsze moje istnienie okazały się niemożliwe.
Z tych przyczyn okazało się w pewnej chwili, że mam przed sobą jeden do sześciu miesięcy życia. Z każdą godziną ogarniała mnie coraz głębsza melancholia i wtedy nieoczekiwanie zjawił się Landy.
Było to przed sześciu tygodniami, w pewien wtorek rano, bardzo wcześnie, na długo przed twoją wizytą. Gdy tylko Landy wszedł, od razu poczułem, że w powietrzu wisi coś niezwykłego. Landy wchodził zwykle na palcach, tchórzliwie, z zakłopotaniem, nie wiedząc, co ma powiedzieć, jak wszyscy inni, którzy mnie odwiedzali. Teraz wkroczył uśmiechnięty, podszedł do mojego łóżka, spojrzał na mnie wzrokiem jasnym, zuchwałym, błyszczącym i powiedział:
— William, mój drogi, mam coś wspaniałego! Jesteś dokładnie tym, kogo potrzebuję!
Powinienem ci wyjaśnić, że chociaż John Landy nigdy u nas nie był i zapewne go nie poznałaś, to jednak łączyła mnie z nim przyjaźń co najmniej od dziewięciu lat. Jestem oczywiście profesorem filozofii przede wszystkim, ale jak wiesz, ostatnio interesowałem się również psychologią. Zainteresowania Landy’ego i moje w ten sposób się pokrywały. Jest on znakomitym neurochirurgiem, jednym z najlepszych, i ostatnio był łaskaw zapoznać mnie z wynikami niektórych swoich prac, zwłaszcza na temat zmiennych efektów lobotomii frontalnej na różnego typu psychopatach. Widzisz zatem, że kiedy wpadł nagle do mnie we wtorek rano, w żadnym razie nie mogłem go uważać za kogoś obcego.
— Słuchaj — powiedział przysuwając sobie krzesło do mego łóżka. — Za kilka tygodni umrzesz, prawda?
W ustach Landy’ego to pytanie wcale nie zabrzmiało okrutnie. Było nawet coś orzeźwiającego w obecności osoby, która nie boi się dotknąć zakazanego tematu.
— Umrzesz tu, w tym pokoju, i stąd wyniosą cię do krematorium.
— Chcę być pogrzebany — powiedziałem.
— Jeszcze gorzej. Ale co potem? Czy wierzysz, że pójdziesz do nieba?
— Wątpię — odpowiedziałem. — Chociaż taka myśl byłaby bardzo pokrzepiająca.
— Albo może do piekła?
— Naprawdę nie wiem, dlaczego mieliby mnie tam posłać.
— Nigdy nie wiadomo, mój drogi.
— Do czego zmierzasz? — spytałem.
— W każdym razie — powiedział przyglądając mi się z uwagą — osobiście nie wierzę, że po śmierci kiedykolwiek usłyszysz o sobie, chyba że... — tu zawiesił głos, potem z uśmiechem pochylił się nade mną — chyba że będziesz miał dosyć rozumu i oddasz się w moje ręce. Czy zechcesz zastanowić się nad tym, co ci zaproponuję?
Patrzył przy tym na mnie, badał wzrokiem i oceniał z dziwną żarłocznością, jak człowiek, który kupił u rzeźnika najlepszy kawałek wołowiny i czeka przy kontuarze na zapakowanie.
— Mówię zupełnie poważnie, mój drogi. Czy zechcesz zastanowić się nad pewną propozycją?
— Nie wiem, jaką.
— Wobec tego słuchaj. Będziesz słuchał?
— Mów, skoro masz ochotę. Myślę, że niewiele stracę, jeśli posłucham.
— Wprost przeciwnie, wiele zyskasz, zwłaszcza po śmierci.
Na pewno spodziewał się, że na te słowa podskoczę, ale nie wiem dlaczego, byłem na nie przygotowany. Leżałem bez, ruchu, nie spuszczając oczu z jego twarzy i z tego leniwego, białego uśmiechu, w którym zawsze odsłaniał złotą klamerkę protezy zaczepioną na górnej trójce.
— Pracowałem nad tym, Williamie, w ciszy laboratorium przez parę lat. Pomagano mi trochę w tym szpitalu, zwłaszcza Morrison, i udały nam się próby na zwierzętach. Obecnie należałoby zacząć eksperymenty na ludziach. Moja idea to wielka rzecz, wierz mi; chociaż na pozór brzmi fantastycznie, to jednak z punktu widzenia chirurgii nie ma powodu do przypuszczeń, że jest nierealna. Landy pochylił się do przodu i oparł obiema rękami o brzeg mego łóżka. Miał miłą twarz o grubych rysach, ale przystojną i pozbawioną typowego dla lekarzy spojrzenia — wiesz, co mam na myśli: czai się w ich oczach, a na widok pacjenta rozpala szczególnym światłem, niby neonowa reklama z napisem: „Tylko ja mogę ciebie uratować”. Ale w oczach Johna Landy’ego nic się nie czaiło, spojrzenie miał otwarte, w źrenicach tańczyły iskierki podniecenia.
— Dawno temu — powiedział — widziałem krótki film medyczny sprowadzony z Rosji. Rzecz raczej ponura, ale interesująca. Pokazano głowę psa całkowicie oddzieloną od tułowia, ale z prawidłowym krążeniem krwi, utrzymywanym przez sztuczne serce. Chodziło o to, że głowa psa, umieszczona na czymś w rodzaju tacy, była wciąż żywa. Jego mózg funkcjonował. Dowiedziono tego za pomocą różnych testów. Na przykład: kiedy pysk psa posmarowano jedzeniem, oblizywał się wysuwając język, a oczy biegały za osobą chodzącą po pokoju.
Pozwalało to wyciągnąć wniosek, że głowa i mózg nie muszą być koniecznie połączone z resztą ciała, by utrzymać się przy życiu, pod warunkiem oczywiście, że będzie mu się dostarczać prawidłowo utlenioną krew.
Co dalej? Otóż oglądając ten film pomyślałem, że można by również wyjąć mózg z ludzkiej czaszki i utrzymać przy życiu jako jednostkę niezależną we wszystkich swoich funkcjach przez nieograniczoną ilość czasu po śmierci. Na przykład twój mózg po twojej śmierci.
— To mi się nie podoba — powiedziałem.
— Nie przerywaj, pozwól mi skończyć. O ile mogłem wnosić z przytoczonego eksperymentu, mózg jest narządem wyjątkowo samowystarczalnym. Wytwarza swój własny płyn mózgowo-rdzeniowy. Tajemniczy proces myśli i pamięci, odbywający się w jego wnętrzu, jest w sposób oczywisty niezależny od reszty ciała, a nawet czaszki, pod warunkiem, jak powiedziałem, że będzie mu się pompować właściwy rodzaj utlenionej krwi w odpowiednich warunkach.
Mój drogi, pomyśl przez chwilę o swoim mózgu. Jest w stanie idealnym. Wypełniony wiedzą całego twego życia. Na to, żeby był tym, czym jest dzisiaj, musiałeś poświęcić długie lata pracy. Dopiero teraz zaczyna produkować prawdziwie oryginalne idee. Jednakże wkrótce umrze wraz z resztą twojego ciała tylko dlatego, że twoja głupia trzustka jest przeżarta rakiem.
— Nie, dziękuję — odpowiedziałem. — Możesz na tym skończyć. Jest to pomysł odrażający i nawet gdybyś mógł to wszystko zrobić, w co wątpię, byłoby to zupełnie bezcelowe. Jakiż może być pożytek z utrzymywania przy życiu mojego mózgu, skoro nie mógłbym ani mówić, ani widzieć, ani słyszeć, ani odczuwać czegokolwiek? Osobiście nie potrafię sobie wyobrazić nic przykrzejszego.
— Wierzę, że będziesz zdolny do porozumiewania się z nami — powiedział Landy. — Może nawet uda się zapewnić ci pewien zakres wizji. Do tych spraw powrócę później. Pomówmy spokojnie. Faktem jest, że cokolwiek by się stało, niedługo umrzesz; a mój plan nie przewiduje żadnych zabiegów przed twoją śmiercią. Posłuchaj mnie, Williamie. Żaden prawdziwy filozof nie może odmówić poświęcenia swoich zwłok dla dobra nauki.
— Czekaj! To nie jest całkiem uczciwe stawianie sprawy — odpowiedziałem. — O ile wiem, mogą powstać pewne wątpliwości, czy obcinasz głowę człowiekowi już martwemu, czy jeszcze żyjącemu.
— Możliwe, że masz rację — odpowiedział mi z lekkim uśmiechem. — Ale sądzę, że nie powinieneś mi odmawiać, zanim nie dowiesz się czegoś więcej.
— Powiedziałem, że nie chcę o tym słyszeć.
— Zapal papierosa — powiedział podsuwając mi papierośnicę.
— Nie palę, wiesz o tym.
Wziął papierosa i zapalił małą srebrną zapalniczką, nie większą od jednego szylinga.
— Prezent od tych, co mi robią instrumenty — powiedział. — Pomysłowe, prawda?
Obejrzałem dokładnie zapalniczkę i oddałem.
— Czy mogę mówić dalej? — spytał.
— Wolałbym nie.
— Leż spokojnie i słuchaj. Myślę, że to cię zainteresuje.
Obok mego łóżka leżały na talerzu winogrona, postawiłem sobie talerz na piersi i zacząłem jeść.
— W momencie śmierci — powiedział Landy — powinienem stać przy tobie, żebym mógł natychmiast wkroczyć i utrzymać twój mózg przy życiu.
— Zostawiając go w czaszce?
— Na początku tak. To konieczne.
— A gdzie go umieścisz potem?
— Jeśli już chcesz wiedzieć, to w naczyniu podobnym do miednicy.
— Mówisz poważnie?
— Najpoważniej w świecie.
— W porządku. Jedź dalej.
— Wiesz chyba, że kiedy serce przestaje bić i kończy się dopływ świeżej krwi i tlenu do mózgu, to jego tkanki bardzo szybko umierają. Mniej więcej po czterech, sześciu minutach mózg jest martwy. Nawet po trzech minutach bywa już w poważnym stopniu uszkodzony. Muszę więc działać błyskawicznie, aby temu zapobiec. Ale za pomocą aparatu będzie to zupełnie proste.
— Jakiego aparatu?
— Sztucznego serca. Mamy tu bardzo przyjemny aparat konstrukcji Alexisa Carrela i Lindbergha. Utlenia krew, utrzymuje ją we właściwej temperaturze, tłoczy pod właściwym ciśnieniem i wykonuje całą masę innych niezbędnych drobiazgów. To naprawdę wcale nie jest skomplikowane.
— Powiedz mi, co zrobisz w momencie śmierci? — spytałem. — Co zrobisz najpierw?
— Czy wiesz coś o unaczynieniu mózgu?
— Nie wiem.
— No to posłuchaj. To nie jest trudne. Dopływ ‘krwi do mózgu odbywa się dwiema głównymi drogami — poprzez tętnicę szyjną wewnętrzną i tętnice kręgowe. Tętnice występują parami — w sumie jest ich cztery. Zrozumiałeś?
— Tak.
— Odpływ krwi z mózgu jest jeszcze prostszy. Krew odpływa tylko przez dwie duże żyły, wewnętrzne żyły szyjne. A więc krew czterema tętnicami płynie przez szyję do mózgu, a spływa tylko dwiema żyłami. Dokoła samego mózgu rozgałęziają się one oczywiście w drobniejsze naczynia, ale to nas nie interesuje. Nie będziemy ich ruszać.
— Dobrze — powiedziałem. — Wyobraźmy sobie, że właśnie umarłem. Co robisz?
— Nacinam natychmiast twoją szyję i lokalizuję cztery tętnice szyjne i kręgowe. Potem muszę dokonać perfuzji, to znaczy: w każdą arterię wbijam dużą igłę. Te cztery igły będą połączone drenami ze sztucznym sercem.
Potem, działając bardzo szybko, wypreparuję lewą i prawą żyłę szyjną i również podłączę je do sztucznego serca, aby zamknąć obieg krwi. Aparat, zaopatrzony już w odpowiednią grupę krwi, puszczam w ruch, i to wszystko. Krążenie w twoim mózgu jest przywrócone.
— I będę jak ten rosyjski pies?
— Nie sądzę. Przede wszystkim na pewno stracisz świadomość w momencie śmierci i bardzo wątpię, czy szybko ją odzyskasz, jeśli w ogóle to się stanie. Ale — przytomny czy nie — znajdziesz się w dość interesującej sytuacji, nie sądzisz? Będziesz miał zimne, martwe ciało i żywy mózg.
Landy zamilkł, by napawać się rozkoszną perspektywą. Tak dalece był pochłonięty i zafascynowany pomysłem, że najwyraźniej nie potrafił wyobrazić sobie, że ja mogę czuć zupełnie coś innego niż on.
— Teraz możemy się nie spieszyć — powiedział. — I wierz mi, potrzeba nam dużo czasu. Przede wszystkim musimy przewieźć cię na salę operacyjną razem ze sztucznym sercem, które nie może ani na chwilę przerwać pracy. Następny problem to...
— Dobrze — przerwałem. — Wystarczy. Nie muszę słuchać tych szczegółów.
— Wprost przeciwnie — odpowiedział. — To bardzo ważne, żebyś dokładnie wiedział, aż do końca, co się z tobą stanie. Chodzi o to, że kiedy odzyskasz świadomość, to będzie ci o wiele przyjemniej, jeśli zapamiętasz dokładnie, gdzie jesteś i jak się tam dostałeś. Choćby dla własnego spokoju powinieneś to wiedzieć. Zgadzasz się ze mną?
Milczałem patrząc na niego z uwagą.
— A więc następny problem to usunięcie mózgu z twojego ciała w stanie nie naruszonym, nie uszkodzonym. Ciało jest zbędne. Jeśli chodzi o ścisłość, już zaczęło się rozkładać. Czaszka i twarz też nie są nam potrzebne. Zawadzają, trzeba się ich pozbyć. Potrzebny jest tylko mózg — czysty, żywy, piękny mózg, mózg doskonały. Dlatego położę cię na stole, wezmę małą kostną piłkę i za jej pomocą zacznę usuwać całą pokrywę czaszki. Będziesz wciąż nieprzytomny, więc nie muszę zawracać sobie głowy znieczulaniem.
— Wyobrażam sobie — wtrąciłem.
— Będziesz zimnym trupem, Williamie, obiecuję ci to. Nie zapominaj, że umarłeś już parę minut wcześniej.
— Nikt nie będzie piłował mi czaszki bez znieczulenia!
Landy wzruszył ramionami.
— Nie robi mi to najmniejszej różnicy — powiedział. — Z przyjemnością dam ci trochę prokainy, jeśli chcesz. Jeśli ci to niezbędnie potrzebne do szczęścia, mogę napełnić prokainą całą czaszkę, całą głowę od karku aż po sam czubek.
— Bardzo ci będę zobowiązany.
— A swoją drogą — ciągnął dalej — czasami zdarzają się zupełnie niezwykłe rzeczy. Nie dalej, jak w zeszłym tygodniu przywieziono jakiegoś faceta zupełnie nieprzytomnego, otwarłem mu czaszkę bez znieczulenia i usunąłem mały skrzep. Pracowałem jeszcze nad tym, kiedy on się obudził i zaczął mówić.
— Gdzie jestem? — spytał.
— Jest pan w szpitalu.
— Coś podobnego!
— Niech mi pan powie — zapytałem — czy boli pana to, co robię?
— Nie, wcale — odpowiedział. — A co pan robi?
— Usuwam z pańskiego mózgu skrzep.
— Nie?! Naprawdę?
— Proszę leżeć spokojnie. I nie ruszać się. Zaraz skończę.
— A więc z powodu tego draństwa tak mnie bolała głowa?
Landy zamilkł i uśmiechnął się na wspomnienie tej sceny.
— Powtarzam ci słowo w słowo, co ten facet powiedział. Chociaż na drugi dzień nie mógł sobie niczego przypomnieć. Mózg to coś bardzo zabawnego.
— Chcę mieć prokainę — powiedziałem.
— Jak sobie życzysz, Williamie. A teraz, wracając do tego, co mówiłem, biorę małą piłkę kostną i ostrożnie oddzielam całą pokrywę czaszki, W ten sposób odsłaniam górną połowę mózgu lub raczej jego zewnętrzną powłokę. Może wiesz, a może nie wiesz, że są trzy oddzielne powłoki okrywające mózg: zewnętrzna, zwana oponą twardą, środkowa, zwana pajęczynówką, i wewnętrzna, nazywana oponą miękką. Większość laików wyobraża sobie mózg jako coś nagiego, zanurzonego w płynie, który wypełnia czaszkę. Ale tak nie jest. Jest on starannie owinięty w trzy mocne opony, a płyn mózgowo-rdzeniowy faktycznie wypełnia małą przestrzeń pomiędzy dwiema wewnętrznymi oponami, zwaną przestrzenią podpajęczynową. Jak ci już powiedziałem, płyn ten produkowany jest przez mózg i przedostaje się do układu żylnego drogą osmozy.
Osobiście zostawiłbym te trzy opony — tak ładnie się nazywają po łacinie: dura, arachnoidea i pia! — wszystkie trzy zostawiłbym nienaruszone. Z wielu powodów, a nie najmniejszy z nich to ten, że wewnątrz opony twardej mieszczą się zatoki żylne, którymi krew z mózgu odpływa do żył szyjnych.
Mamy więc — ciągnął dalej — górną połowę czaszki oddzieloną i górna część mózgu, okryta zewnętrznymi oponami, jest odsłonięta. Następny krok jest naprawdę dość skomplikowany: jak wydobyć cały ten bagaż w stanie nienaruszonym, a kikuty czterech tętnic i dwóch żył podłączyć do aparatu. Jest to niebywale drobiazgowy i skomplikowany zabieg, polegający na bardzo delikatnym, precyzyjnym usunięciu kości, wycięciu wielu nerwów oraz przecięciu i podwiązaniu licznych naczyń krwionośnych. Jedyny sposób, dający pewną szansę powodzenia, to operowanie za pomocą szczypiec kostnych i powolne zdejmowanie kości czaszki, kawałek po kawałku, z góry na dół jak skórkę z pomarańczy, aż do całkowitego odsłonięcia powierzchni mózgu. Jest to sprawa czysto techniczna, nie będę więc wnikał w szczegóły, ale w moim przekonaniu pracę tę z całą pewnością można wykonać z powodzeniem. Jest to jedynie kwestia cierpliwości i chirurgicznej zręczności. Pamiętaj też, że będę miał mnóstwo czasu, tyle, ile zechcę, ponieważ sztuczne serce będzie pracować bez przerwy przy stole operacyjnym i tłoczyć krew utrzymując mózg przy życiu.
Teraz załóżmy, że oddzieliłem już kości czaszki i całe otoczenie mózgu. W ten sposób pozostanie on połączony z ciałem tylko przy podstawie, głównie poprzez kręgosłup, dwie duże żyły i cztery tętnice, które zaopatrują go w krew. Co dalej?
Odcinam kręgosłup nieco powyżej pierwszego kręgu szyjnego, bardzo uważając, aby nie uszkodzić dwóch tętnic kręgowych, które znajdują się w tym samym miejscu. Ale musisz pamiętać, że opona twarda, czyli zewnętrzna, jest w tym miejscu przerwana dla wpuszczenia kręgosłupa, muszę więc zamknąć ten otwór zszywając razem dwa brzegi opony. Z tym nie będzie problemu.
I teraz jestem przygotowany do ostatniego kroku. Z jednej strony mam na stole naczynie specjalnego kształtu, napełnione tak zwanym płynem Ringera. Jest to płyn, którego używamy w neurochirurgii do irygacji. Teraz całkowicie oddzielam mózg, odcinając żyły i tętnice, biorę go w ręce i przenoszę do naczynia. Jest to jedyny moment podczas całej operacji, kiedy dopływ krwi zostanie przerwany, ale w momencie umieszczania mózgu w naczyniu podłączenie kikutów tętnic i żył do sztucznego serca pozostaje kwestią jednej chwili.
A więc wiesz już wszystko — powiedział Landy. — Mózg twój znajduje się teraz w pojemniku, jest żywy i nie widzę powodu, dla którego nie mógłby trwać w tym stanie bardzo długo, być może lata, pod warunkiem, że będziemy sprawdzać krew i całą aparaturę.
— Ale czy będzie funkcjonować?
— Mój drogi Williamie, skądże ja to mogę wiedzieć? Nie wiem nawet, czy w ogóle odzyska świadomość.
— A jeśli tak?
— Ba! Byłoby to wspaniałe!
— Tak sądzisz? — zapytałem bez większego, muszę przyznać, przekonania.
— Ależ oczywiście! Leżysz w miednicy i wszystkie twoje procesy myślowe przebiegają w nim bardzo pięknie. Pamięć również.
— I tylko nic nie będę widział ani czuł, nie będę słyszał, mówił ani wąchał — powiedziałem.
— Och, zupełnie zapomniałem! — wykrzyknął Landy w odpowiedzi. — Zapomniałem o oku! Posłuchaj. Spróbuję zachować jeden z twoich nerwów wzrokowych i jedno oko. Nerw wzrokowy to taki mały wyrostek grubości mniej więcej termometra lekarskiego i długości około dwóch cali, wychodzący z mózgu do oka. Piękny przez to, że właściwie wcale nie jest nerwem. Jest to wypustka samego mózgu osłonięta oponą twardą i przytwierdzona do gałki ocznej. Tylna część oka jest więc w bardzo bliskim kontakcie z mózgiem i płyn rdzeniowo-mózgowy dopływa prosto do oka. Wszystko to doskonale odpowiada moim zamiarom i pozwala przypuszczać, że jedno oko z pogodzeniem można będzie zachować. Skonstruowałem już mały plastykowy pojemniczek, który zastąpi oczodół. Kiedy mózg znajdzie się w miednicy, zanurzony w roztworze Ringera, oko w swoim pojemniczku będzie pływać na powierzchni płynu.
— Gapiąc się w sufit — powiedziałem.
— Tak sądzę. Obawiam się, że pozbawione mięśni nie będzie mogło się poruszać. Ale to nawet może być zabawne: tak sobie leżeć wygodnie i z tej pozycji spokojnie patrzeć na świat.
— Szalenie zabawne. A może zostawiłbyś mi także jedno ucho?
— Nie. Tym razem nie przewiduję żadnych eksperymentów z uchem.
— Ale ja chcę mieć ucho! Upieram się przy uchu.
— Nie.
— Chcę słuchać Bacha.
— Nie wyobrażasz sobie, jakie to byłoby trudne — perswadował mi delikatnie Landy. — Narząd słuchu — nazywa się to ślimak — jest mechanizmem o wiele delikatniejszym niż oko. Co więcej, jest zamknięty w kości. Tak samo jak część nerwu słuchowego, połączonego z mózgiem. Po prostu nie mógłbym tego wszystkiego wyodrębnić bez uszkodzenia.
— A nie mógłbyś razem z kością wsadzić do tej miednicy?
— Nie — odparł stanowczo. — I bez tego dość jest komplikacji. A poza tym, skoro pracuje oko, to po co ci właściwie ucho? Wszystkie wiadomości możesz zawsze dostać do przeczytania. Doprawdy, mój drogi, decyzję o tym. co możliwe, a co niemożliwe, musisz niestety pozostawić mnie.
— Wcale jeszcze nie powiedziałem, że się zgadzam.
— Wiem o tym, Williamie, wiem.
— Wcale nie jestem pewien, czy ten pomysł mi się podoba.
— Wolisz cały umrzeć?
— Może i wolę. Nie wiem jeszcze. Czy będę mógł rozmawiać?
— Oczywiście, że nie.
— No to w jaki sposób porozumiem się z tobą? Skąd będziesz wiedział, że jestem przytomny?
— Łatwo można stwierdzić, czy odzyskałeś świadomość — powiedział Landy. — Powie nam to zwykły elektroencefalograf. Podłączymy go bezpośrednio do płatów czołowych twojego mózgu, gdy znajdzie się w misce.
— Naprawdę?
— Z całą pewnością. Można to zrobić w każdym szpitalu.
— Ale ja nie będę mógł komunikować się z tobą.
— Przeciwnie, będziesz mógł. Jest w Londynie facet, który nazywa się Wertheimer i robi dość interesujące rzeczy w dziedzinie przekazywania myśli. Jestem z nim w kontakcie. Wiesz zapewne, że w procesie myślenia występują w mózgu elektryczne wyładowania i że te wyładowania przyjmują formę fal bardzo podobnych do fal radiowych.
— Słyszałem o tym.
— No więc ten Wertheimer skonstruował aparat podobny do elektroencefalografu, ale o wiele czulszy, i utrzymuje, że w pewnym ograniczonym zakresie aparat ten pomaga mu interpretować wszystko, co mózg aktualnie myśli. Wykres z tego aparatu można przełożyć na język słów i myśli. Chcesz, to poproszę Wertheimera, żeby przyjechał pogadać z tobą.
— Nie.
Landy przyjmował, że już godzę się na jego pomysł i ta pewność budziła we mnie sprzeciw.
— Idź teraz i zostaw mnie — powiedziałem. — Niczego nie osiągniesz, jeżeli będziesz nalegał.
Natychmiast wstał i ruszył do drzwi.
— Jedno pytanie — zatrzymałem go. Stanął z ręką na klamce.
— Słucham cię, mój drogi.
— Czy naprawdę wierzysz, że mój mózg umieszczony w tym pojemniku będzie funkcjonował dokładnie tak jak teraz? Czy wierzysz, że będzie tak samo zdolny do myślenia i rozumowania jak w tej chwili? I czy moja pamięć nie przerwie się i będzie dalej funkcjonować bez zmian?
— Nie widzę powodu, żeby było inaczej — odpowiedział. — Będzie to ten sam mózg. Żywy. Nieuszkodzony. Dokładnie mówiąc, nietknięty. Nawet nie otworzymy opony twardej. Z tą różnicą — jest to oczywiście duża różnica — że przetniemy każdy bez wyjątku nerw, który wychodzi z mózgu — z wyjątkiem nerwu wzrokowego — a to znaczy, że na twoje myślenie przestaną oddziaływać bodźce zmysłowe. Będziesz żył — że tak powiem — sterylnym życiem, w świecie czystej abstrakcji. Nic nie zmąci twojego spokoju, nawet ból. Nie będziesz odczuwał bólu, ponieważ nie będziesz miał żadnego nerwu, którym mógłbyś go czuć. Sytuacja poniekąd idealna. Żadnych niepokojów, zmartwień, lęków, żadnego bólu czy głodu. Żadnych pragnień. Tylko wspomnienia i myśli i jeśli to oko, które ci zostanie, będzie funkcjonować, możesz czytać książki. Mnie to wszystko wydaje się dość przyjemne.
— Niezwykle przyjemne.
— Tak, Williamie, naprawdę przyjemne. A zwłaszcza dla doktora filozofii. Powiedziałbym nawet, że godne zazdrości! Będziesz mógł zastanawiać się nad sprawami tego świata z dystansu i ze spokojem niedostępnym dotąd nikomu na świecie. A kto wie, co może z tego wyniknąć?! Wielkie myśli i rozwiązania, wielkie idee, które mogą zrewolucjonizować nasz sposób życia! Spróbuj sobie wyobrazić, jeśli potrafisz, ten stopień koncentracji, jaki będziesz mógł osiągnąć.
— I frustracji — powiedziałem.
— Nonsens. Nie ma mowy o frustracji. Jest wykluczona tam, gdzie nie ma pragnień, a ty nie będziesz miał żadnych. W każdym razie radnych fizycznych pragnień.
— Ale mógłbym na pewno, pamiętając moje życie czuć pragnienie powrotu.
— Co? Do tego bałaganu? Porzucić tę wygodną miednicę, zęby wrócić do domu wariatów?
— Odpowiedz mi na jeszcze jedno pytanie. Jak ci się zdaje, czy długo będziesz mógł utrzymać go przy życiu?
— Twój mózg? Kto wie? Prawdopodobnie przez całe lata. Warunki miałbyś idealne Większość czynników szkodliwych będzie wyeliminowana dzięki sztucznemu sercu. Ciśnienie krwi nigdy nie ulegające zmianom to rzecz niemożliwa w realnym życiu. Temperatura tez stała. Chemiczny skład krwi będzie bliski doskonałości. Żadnych zanieczyszczeń wirusów, bakterii, niczego podobnego. Oczywiście szaleństwem byłoby bawić się w zgadywanie, ale sądzę, że mózg może żyć dwieście albo trzysta lat w takich warunkach. No tymczasem do widzenia, wpadnę tu jutro.
Szybko opuścił pokój pozostawiając mnie, jak łatwo się domyślić, w stanie dość dużego wzburzenia.
Bezpośrednią moją reakcją po wyjściu Landy’ego było uczucie wstrętu do jego pomysłu Miał w sobie cos wyjątkowo nieprzyjemnego. Najbardziej odpychająca była myśl, że moja osoba w pełni władz umysłowych miałaby zostać zredukowana do kupki jakiejś oślizgłej substancji lezącej w kałuży wody. Potworne! Obrzydliwe! Niesamowite! Niepokoiła mnie również perspektywa skrajnej bezradności, którą musiałbym poczuć z chwilą, kiedy Landy ulokuje mnie w tej swojej misce. Odwrotu me będzie — ani możliwości protestu czy wyjaśnień Zostanę skazany na tak długo jak długo utrzymają mnie przy życiu.
A co będzie, na przykład, jeżeli tego nie wytrzyma? Jeżeli to się okaże piekielnie bolesne? Jeżeli dostanę histerii? Żadnych nóg, żeby uciec. Żadnego głosu, żeby krzyczeć. Nic. Musiałbym to znosie z uśmiechem przez najbliższych dwieście lat. Nawet ust bym nie miał, żeby się uśmiechać.
W tym miejscu uderzyła mnie dziwna myśl, czy człowiek z amputowaną nogą nie cierpi złudzenia, że wciąż ma tę nogę? Czy nie mówi pielęgniarce ze swędzą go do niemożliwości palce, które dawno mu obcięto, i tak dalej, i tak dalej? Zdaje mi się że cos podobnego słyszałem całkiem niedawno.
Doskonale. A czy — analogicznie biorąc — mój samotny mózg w owej miednicy nie będzie cierpiał podobnych złudzeń dotyczących mego ciała? W takim wypadku odnowiłaby się wszystkie moje chroniczne dolegliwości i bolę a nie mógłbym nawet pomoc sobie aspiryną Mógłbym sobie wyobrazić w pewnym momencie, ze mam piekielny skurcz w nodze albo atak niestrawności, kiedy indziej mógłbym poczuć, ze mój biedny pęcherz — znasz mnie — jest tak przepełniony, ze jeśli go zaraz nie opróżnię, to pęknie. Niech mnie Bóg ma w opiece.
Leżałem w łóżku, długo rozmyślając o tych okropnościach. Potem gdzieś w środku dnia, zupełnie nieoczekiwanie mój nastrój zaczął się zmieniać. Przestał tak bardzo niepokoić przykry aspekt całej sprawy poczułem się zdolny do rozważenia jej z większą dozą rozsądku. Czy mimo wszystko — pytałem siebie — mysi ze za kilka tygodni mój mózg wcale nie musi zginąć, zniknąć z tego świata na zawsze, nie jest pocieszająca? Na pewno tak. Jestem raczej dumny z mego mózgu. To organ wrażliwy, światły i wydajny. Posiada ogromny zasób informacji i wciąż jest zdolny do produkowania oryginalnych, twórczych teorii. Jestem przekonany — choć nie powinienem się chwalić — że zdecydowanie góruje nad innymi. Podczas, gdy ciało moje biedne stare ciało, które Landy chce odrzucie — nawet ty, droga Mary, zgodzisz się ze mną — pod żadnym względem nie zasługuje na przechowanie.
Leżałem na plecach jedząc winogrona. Były pyszne. W jednej jagodzie znalazły się trzy maleńkie pestki, które wyjąłem z ust i położyłem na brzegu talerzyka.
— Zrobię to, tak — powiedziałem cicho do siebie. — Jak mi Bóg miły, zrobię to. Kiedy Landy przyjdzie jutro, powiem mu od razu, że się zgadzam.
Klamka zapadła. I od razu poczułem się lepiej. Ku zdumieniu wszystkich spałaszowałem z apetytem lunch, a wkrótce potem przyszłaś ty w odwiedziny.
— Wspaniale wyglądasz — powiedziałaś. — Pogodny, wesoły. Czy coś się stało? Może są dobre wiadomości?
— Tak — powiedziałem. Następnie poprosiłem ciebie, żebyś usiadła wygodnie — o ile pamiętasz — i nie zwlekając zacząłem ci jak najdelikatniej opowiadać, na co się zanosi.
Niestety. Oświadczyłaś, że słyszeć nie chcesz o czymś podobnym. Ledwie zdążyłem podać parę szczegółów, wpadłaś w furię i powiedziałaś, że to wszystko jest oburzające, obrzydliwe, straszne, nie do przyjęcia, a kiedy próbowałem mówić dalej, demonstracyjnie wyszłaś z pokoju.
Wiesz dobrze, droga Mary, że wielokrotnie próbowałem tę sprawę przedyskutować z tobą, lecz uparcie odmawiałaś słuchania. Stąd te kartki. I mogę tylko żywić nadzieję, że starczy ci rozsądku, żeby je przeczytać. Pisanie zabrało mi dużo czasu. Pierwsze zdanie zacząłem przed dwoma tygodniami, dziś jestem już o wiele słabszy. Nie zamierzam żegnać się z tobą, gdyż istnieje szansa, mała, maleńka szansa, że jeśli Landy’emu się powiedzie, to będę mógł faktycznie zobaczyć ciebie znowu, oczywiście kiedy zdobędziesz się na to, by do mnie przyjść.
Wydaję polecenie, żeby doręczono ci te stronice dopiero w tydzień po moim odejściu. Obecnie, gdy siedzisz i czytasz, upływa siedem dni od chwili, gdy Landy dokonał dzieła. Może już nawet wiesz, z jakim skutkiem. Jeśli nie wiesz, jeśli celowo trzymałaś się i nadal trzymasz się od wszystkiego z daleka — a podejrzewam, że może tak być — proszę, zmień swoją postawę i zadzwoń do Landy’ego, żeby się dowiedzieć, jak mu poszło. Tyle chyba możesz zrobić. Powiedziałem mu, żeby się spodziewał twojego telefonu po tygodniu.
Twój wierny małżonek William
PS. Bądź grzeczna po mojej śmierci i miej na uwadze, że trudniej jest być wdową niż żoną. Nie pij koktajli. Nie wyrzucaj pieniędzy. Nie pal papierosów. Nie jedz ciastek. Nie używaj szminki do ust. Nie kupuj telewizora. Dbaj o moje róże i alpinarium, pamiętaj o pieleniu chwastów w lecie. Przy okazji: możesz się pozbyć telefonu, bo nie będzie mi już potrzebny.
W.”
Pani Pearl powoli odłożyła ostatnią stronę manuskryptu na sofę, na której siedziała. Jej drobne usta były mocno zaciśnięte, a nozdrza zbielałe.
Coś podobnego! Można by oczekiwać, że wdowa ma prawo do odrobiny spokoju po tych wszystkich latach!
A tu historia zbyt straszna, żeby o niej myśleć. Straszna i odrażająca. Wzdrygnęła się.
Sięgnęła po torebkę i wyjęła następnego papierosa. Zapaliła, zaciągnęła się głęboko i wypuściła dym kłębami, które napełniły cały pokój. Poprzez dym widziała swój śliczny, nowiuteńki, ogromny, błyszczący telewizor, wyzywająco i dumnie rozparty na stole, który był zawsze dla Williama stołem do pracy.
Co by też powiedział — pomyślała — gdyby to zobaczył?
Cofnęła się w przeszłość i przypomniała sobie, kiedy ostatni raz przyłapał ją na paleniu papierosów. Było to chyba jakiś rok temu, siedziała w kuchni przy otwartym oknie, żeby sobie jeszcze zapalić przed powrotem męża do domu. Z radia szła na cały regulator muzyka taneczna i właśnie odwróciła się, żeby sobie nalać drugą filiżankę kawy, gdy on stanął na progu: duży, ponury, i wlepił w nią te swoje okropne oczy, a w każdym oku czarna plamka wściekłości.
Po tym wydarzeniu przez cztery tygodnie sam płacił domowe rachunki i nie dawał jej do raki ani grosza, ale oczywiście nie wiedział, że miała uciułanych ponad sześć funtów, które trzymała w pudełku po płatkach mydlanych w szafce pod zlewem.
— O co ci chodzi? — spytała go kiedyś przy kolacji. — Czy boisz się, że dostanę raka płuc?
— Nie — odpowiedział.
— To dlaczego nie wolno mi palić?
— Ponieważ ja tego nie lubię i koniec.
Nie lubił również dzieci: w rezultacie nigdy nie mieli dziecka.
Gdzież on teraz jest, ten jej William, co niczego nie lubił?
Landy liczy na jej telefon. Czy koniecznie musi do niego zadzwonić?
Niekoniecznie. Na pewno nie.
Paliła papierosa i zanim się skończył, przypaliła następnego. Spojrzała na telefon stojący obok telewizora. William prosi, żeby zadzwoniła. Stanowczo domaga się, żeby zadzwoniła do Landy’ego zaraz po przeczytaniu listu. Zawahała się; całą siłą woli próbowała zwalczyć w sobie stare, głęboko zakorzenione poczucie obowiązku, którego jeszcze nie odważyła się lekceważyć. Powoli wstała i podeszła do telefonu. Znalazła w książce numer, nakręciła i czekała.
— Chciałabym mówić z panem Landym.
— Kto mówi?
— Mary Pearl. Wdowa po Williamie Pearl.
— Chwileczkę.
Niemal natychmiast odezwał się Landy.
— Czy to pani Pearl?
— Tak, tu mówi Pearl. Nastąpiła króciutka pauza.
— Tak się cieszę, że pani wreszcie zadzwoniła. Mam nadzieję, że czuje się pani dobrze — głos Landy’ego był spokojny, beznamiętny, uprzejmy. — Czy zechciałaby pani przyjść do szpitala? Tu możemy spokojnie porozmawiać. Myślę, że jest pani bardzo ciekawa, jak się to wszystko udało.
Nie odpowiedziała.
— Mogę teraz powiedzieć, że wszystko poszło mniej więcej gładko. W gruncie rzeczy o wiele lepiej, niż się spodziewałem. Ono nie tylko żyje, proszę pani, lecz ma świadomość. Odzyskało świadomość na drugi dzień. Ciekawe, prawda?
Czekała, co powie dalej.
— I oko widzi. Jesteśmy tego pewni, ponieważ stwierdzamy natychmiastowe odchylenie w elektroencefalografie, kiedy trzymamy przed nim jakiś przedmiot. A teraz dajemy mu co dzień gazetę do czytania.
— Jaką? — spytała ostro pani Pearl.
— „Daily Mirror”. Tytuły mają większą czcionkę.
— Nienawidzi „Daily Mirror”. Dawajcie mu „Times”.
Zapadła na chwilę cisza, potem doktor powiedział:
— Doskonale, proszę pani. Będziemy mu dawać „Times”. Chcemy zrobić wszystko, żeby się czuło szczęśliwe.
— Żadne „ono”— powiedziała. — On.
— On — powtórzył doktor. — Tak, przepraszam bardzo. Żeby on był szczęśliwy. To jeden z powodów, dla którego proponuję, żeby pani tu przyszła łaskawie jak najprędzej. Myślę, że pani widok dobrze mu zrobi. Mogłaby pani zaznaczyć jakoś swoją radość, że znów jest z nim — uśmiechnąć się albo przesłać mu pocałunek czy coś takiego. Pani obecność będzie dla niego na pewno wielką pociechą.
Nastąpiła długa pauza.
— No cóż — odezwała się w końcu pani Pearl tonem dziwnie uległym i zmęczonym. — Sądzę, że najlepiej będzie, jeśli przyjdę i zobaczę, jak on się czuje.
— Dobrze. Wiedziałem, że pani się zgodzi. Będę tu czekał na panią. Proszę przyjść prosto do mojego gabinetu na drugim piętrze Tymczasem żegnam.
W pół godziny później pani Pearl była w szpitalu.
— Niech się pani nie przerazi jego widokiem — powiedział Landy idąc obok niej korytarzem.
— Nie.
— Będzie pani początkowo zaskoczona. Obawiam się, że w tym stanie, w jakim się znajduje, nie wygląda zbyt ponętnie.
— Nie poślubiłam go dla jego wyglądu, doktorze. Landy odwrócił się zdumiony. Cóż za dziwne stworzenie — pomyślał. — Mała kobieta z dużymi oczami i ponurą, zawziętą twarzą. Jej rysy, niegdyś na pewno miłe dla oka, zatarły się kompletnie. Usta zwiotczały, policzki obwisły, a cała twarz robiła wrażenie, jakby kawałek po kawałku rozpuściła się w ciągu długich lat małżeństwa pozbawionego radości. Szli przez chwilę w milczeniu.
— Niech się pani nie spieszy, kiedy tam pani wejdzie — powiedział Landy. — On nic nie będzie wiedział, zanim pani twarz nie znajdzie się dokładnie nad jego okiem. Oko jest wciąż otwarte. Obecnie nakierowaliśmy je prosto na sufit. I oczywiście niczego nie słyszy. Możemy rozmawiać, ile nam się podoba. To tu.
Landy otworzył drzwi i wprowadził ją do małego kwadratowego pokoju.
— Nie podchodziłbym zbyt blisko — powiedział kładąc rękę na jej ramieniu. — Zostańmy tutaj przez chwilę, żeby się pani oswoiła ze wszystkim.
W środku pokoju na wysokim białym stole stał emaliowany pojemnik wielkości miednicy, z którego wychodziło sześć cienkich plastykowych przewodów, podłączonych do całej masy szklanych rurek. Przez szkło widać było przepływającą krew od i do sztucznego serca, które wydawało rytmiczny, pulsujący szmer.
— On jest tam w środku — powiedział Landy wskazując na naczynie stojące zbyt wysoko, żeby mogła do niego zajrzeć. — Proszę podejść bliżej. Ale nie za blisko.
Podprowadził ją dwa kroki bliżej.
Wyciągając szyję pani Pearl dojrzała w środku miednicy przejrzystą i nieruchomą powierzchnię płynu; unosiła się na niej mała, owalna kapsułka wielkości gołębiego jajka.
— Tam w środku jest jego oko — powiedział Landy. — Widzi pani?
— Tak.
— O ile nam wiadomo, jest w idealnym stanie. To jego prawe oko. Plastykowy pojemniczek zawiera soczewkę identyczną jak ta, której używał w swoich okularach. Najprawdopodobniej widzi teraz równie dobrze jak dawniej.
— Niewiele można zobaczyć na suficie — powiedziała pani Pearl.
— Proszę się tym nie martwić. Pracujemy obecnie nad ułożeniem dla niego całego programu rozrywek, ale nie chcemy działać pochopnie.
— Dajcie mu jakąś dobrą książkę.
— Damy, damy. Czy pani się całkiem dobrze czuje?
— Tak.
— Wobec tego posuńmy się jeszcze trochę do przodu, dobrze? Będzie pani mogła zobaczyć całość.
Podprowadził ją bliżej, zatrzymali się przy stole i teraz mogła zajrzeć do naczynia.
Był o wiele większy, niż myślała, i ciemniejszy w kolorze. Linie znaczące rysunek zwojów, pokrywające całą powierzchnię mózgu, najbardziej przypominały jej ogromny włoski orzech. Widać było sterczące kikuty czterech dużych tętnic i dwóch żył u jego podstawy, zręcznie podłączone do plastykowych przewodów, które przy każdym uderzeniu sztucznego serca jednocześnie podskakiwały pompując krew.
— Musi się pani pochylić — powiedział Landy — i przybliżyć swoją śliczną twarz do jego oka, wtedy panią zobaczy. Może mu pani posłać uśmiech albo pocałunek. Na pani miejscu powiedziałbym też parę miłych słów. Nie usłyszy ich, ale na pewno zrozumie.
— On nie znosi przesyłania pocałunków ręką — powiedziała pani Pearl. — Zrobię to wszystko po swojemu, jeśli pan pozwoli.
Podeszła do brzegu stołu, pochyliła się nad miednicą i napotkała oko Williama.
— Jak się masz, kochanie? — zapytała.
W doskonale przezroczystej plastykowej kapsułce widać było całą gałkę oczną. Nerw wzrokowy, łączący ją z mózgiem, wyglądał jak kawałek szarego spaghetti.
— Czy dobrze się czujesz, Williamie?
Jakież to dziwne uczucie patrzeć w oko pozbawione twarzy. I to w oko rodzonego męża! Skoro jednak zostało tylko tyle, wpatrywała się w nie z natężeniem, a oko stopniowo jakby rosło, rosło, aż w końcu stało się dla niej swego rodzaju twarzą. Siatka maleńkich czerwonych żyłek okrywała białą powierzchnię gałki, trzy czy cztery dość ładne ciemne smużki, promieniujące ze środka źrenicy, pstrzyły lodowaty błękit tęczówki. Źrenica była duża i czarna, rozświetlona blaskiem światła padającego z boku.
— Dostałam twój list, kochanie, i od razu przyszłam zobaczyć, jak ci tu jest. Doktor Landy mówi, że czujesz się wspaniale. Będę mówić powoli, żebyś zrozumiał, czytaj z ruchu moich warg.
Oko bacznie się jej przyglądało, nie miała co do tego najmniejszej wątpliwości.
— Masz tu doskonałą opiekę, kochanie. Ta cudowna maszyna pompuje przez cały czas i na pewno jest o wiele lepsza od tych naszych głupich, starych serc. Nasze mogą w każdej chwili wysiąść, ale twoje będzie pracować wiecznie.
Przyglądała się dokładnie oku, usiłując zrozumieć, co właściwie nadaje mu tak niezwykły wygląd.
— Prezentujesz się znakomicie, kochanie, naprawdę znakomicie.
Tak — pomyślała — z jednym okiem wygląda o wiele przyjemniej niż dawniej z parą oczu. W tym oku była jakaś miękkość, rodzaj spokojnej dobroci, której nigdy przedtem nie widziała. Może sprawiała to ta kropka w środku — źrenica. Źrenice Williama były zwykle jak dwie główki od szpilek. Wbijały się w człowieka, przekłuwały mózg, przenikały na wskroś i w jednej chwili zgadywały wszystkie myśli i zamiary. Oko, na które teraz patrzała, było duże, łagodne i delikatne, prawie jak u krowy.
— Czy jest pan zupełnie pewien, że on jest przytomny? — spytała nie podnosząc wzroku.
— O tak, jak najbardziej — odpowiedział Landy.
— I na pewno widzi?
— Widzi doskonale.
— Czyż to nie cudowne? Przypuszczam, że zastanawia się nad tym, co się stało.
— Nic podobnego. Doskonale wie, gdzie się znajduje, i dlaczego. O tym na pewno nie mógł zapomnieć.
— I wie, że jest w miednicy? Naprawdę?
— Oczywiście. Gdyby tylko mógł mówić, to prawdopodobnie byłby w tej chwili zdolny do zupełnie normalnej rozmowy z panią. W moim przekonaniu nie ma absolutnie żadnej różnicy — w sensie umysłowych zdolności — pomiędzy tym Williamem, którego tu mamy, a tym, którego znała pani przedtem.
— Boże mój, Boże! — powiedziała pani Pearl i zamilkła, aby zastanowić się nad tym niezmiernie intrygującym aspektem całej sprawy.
Prawdę mówiąc — powiedziała do siebie — kiedy widzę to oko i ten wielki, szary, miękki orzech włoski, który tak spokojnie leży sobie pod wodą, wcale nie jestem pewna, czy nie wolę tego Williama od dawniejszego. Czuję, że bardzo dobrze by się z nim żyło. Dałabym sobie radę.
— Jaki on milczący, prawda?
— To naturalne, że milczy.
Żadnych kłótni, żadnej krytyki — pomyślała — koniec z nieustannym napominaniem, z uwagami, z zakazem palenia; wieczorami nie śledziłaby mnie już sponad książki para zimnych, niechętnych oczu; żadnego prania i prasowania koszul, gotowania posiłków — nic, tylko pulsowanie sztucznego serca; dźwięk raczej kojący i na pewno nie przeszkadzałby w oglądaniu telewizji.
— Panie doktorze — powiedziała — zdałam sobie sprawę, że ogarnęła mnie nagle wielka czułość dla niego. Czy to dziwne?
— Myślę, że całkiem zrozumiałe.
— Wygląda tak bezradnie, tak spokojnie, leży sobie pod wodą w tej miedniczce.
— Tak, wiem.
— Jak małe dziecko. Bardzo przypomina małe dziecko. Naprawdę. Niemowlę.
Landy stał milcząc za jej plecami i nie spuszczał z niej wzroku.
— Kochany — szepnęła zaglądając znów do miednicy — teraz Mary będzie się tobą opiekować i nie musisz się o nic martwić. Kiedy mogę zabrać go do domu, panie doktorze?
— Przepraszam, nie rozumiem.
— Pytałam, kiedy mogę go zabrać do domu.
— Pani żartuje — odpowiedział Landy.
Powoli odwróciła głowę i spojrzała mu prosto w oczy.
— Dlaczego miałabym żartować? — spytała. Twarz miała rozpromienioną, oczy okrągłe i błyszczące jak dwa diamenty.
— Nie można go stąd ruszać.
— A niby dlaczego?
— To jest eksperyment, proszę pani.
— To jest mój mąż, panie doktorze.
Nerwowy uśmieszek pojawił się na ustach lekarza.
— Proszę pani...
— To jest mój mąż, wie pan o tym. — Nie było gniewu w jej głosie, mówiła spokojnie, jakby przypominając mu mimochodem o znanym fakcie
— Sprawa jest trochę zawiła — powiedział Landy zwilżając językiem wargi. — Pani jest teraz wdową, pani Pearl. Sądzę, że trzeba się z tym pogodzić.
Odwróciła się nagle i podeszła do okna.
— Mówię poważnie — powiedziała szukając w torbie papierosa. — Chcę go mieć z powrotem.
Landy przyglądał się jej, gdy włożyła papierosa do ust i zapaliła. Chyba się nie mylę, ale jest w tej kobiecie coś dziwnego — pomyślał. — Robi wrażenie zadowolonej, że ma męża leżącego w miednicy.
Spróbował wyobrazić sobie, co by czuł, gdyby tam leżał mózg jego żony i jej oko patrzyło na niego z takiej kapsułki.
Nie, nie byłby zadowolony
— Może wrócimy do mojego pokoju? — zaproponował.
Stała przy oknie, na pozór spokojna i opanowana, i paląc papierosa wydmuchiwała kłęby dymu
— Doskonale.
Po drodze zatrzymała się przy stole i jeszcze raz pochyliła nad miednicą.
— Mary teraz wychodzi, mój kochany — powiedziała — ale o nic się nie martw, rozumiesz? Przeniesiemy cię do domu tak szybko, jak to będzie możliwe, i będziemy się tobą opiekować. I jeszcze jedno, kochanie.. — zamilkła podnosząc papierosa do ust, żeby się zaciągnąć.
Oko natychmiast zareagowało.
W tym momencie patrzyła w sam jego środek i ujrzała w centralnym punkcie maleńki błysk światła; źrenica skurczyła się do rozmiarów główki od szpilki, wyrażając absolutną wściekłość.
Znieruchomiała. Stała pochylona nad miednicą z papierosem przy ustach, wpatrzona w mężowskie oko.
Potem bardzo powoli, z namysłem włożyła papierosa między wargi, głęboko się zaciągnęła, zatrzymała dym w płucach przez trzy albo cztery sekundy i nagle — phhh! — wypuściła nosem dwie wąskie smugi dymu, które gęstą, błękitną chmurą uderzyły o wodę w miednicy, skłębiły się nad powierzchnią i przesłoniły oko.
Landy stał przy drzwiach, odwrócony do niej tyłem.
— Chodźmy, proszę pani! — zawołał.
— Nie bądź taki zły, Williamie — szepnęła. — To nieładnie tak się złościć.
Landy odwrócił głowę, żeby zobaczyć, co robi.
— Już nigdy nie powiesz „nie pal”— szepnęła. — Bo odtąd, mój skarbie, tak będziesz robił, jak Mary każe. Zrozumiałeś?
— Proszę pani... — powiedział Landy ruszając w jej stronę.
— Więc przestań być niegrzeczny, dobrze, mój malutki? — znów się zaciągnęła głęboko. — Musisz wiedzieć, że niegrzeczni chłopcy będą teraz surowo karani.
Landy stanął obok niej i wziąwszy ją pod ramię, próbował delikatnie, lecz stanowczo, odciągnąć od stołu.
— Do widzenia, kochanie! — zawołała. — Niedługo wrócę.
— Dość tego, pani Pearl!
— Czy on nie jest rozkoszny? — zawołała podnosząc na doktora duże, błyszczące oczy. — Cudowny! Nie mogę się doczekać, kiedy znów będę go miała w domu.
CZŁOWIEK Z POŁUDNIA
Była już prawie szósta, pomyślałem więc, że pójdę napić się piwa i posiedzieć na leżaku w blasku zachodzącego słońca.
Poszedłem do baru, kupiłem piwo i powędrowałem z nim przez ogród w stronę basenu.
Był to piękny ogród — trawniki, azalie i wysokie palmy kokosowe; wiatr dął w korony palm tak mocno, że liście sycząc trzeszczały jak w ogniu i odsłaniały wiszące pod nimi okazałe grona kokosowych orzechów.
Dokoła basenu było dużo leżaków i białych stolików pod wielkimi kolorowymi parasolami i sporo opalonych mężczyzn i kobiet w kąpielowych kostiumach. W wodzie pluskały się trzy czy cztery dziewczyny i ze dwunastu chłopców — rzucali w siebie dużą gumową piłką i robili wiele hałasu. Przystanąłem, żeby się im przyjrzeć. Były to młode Angielki mieszkające w hotelu, chłopców nie znałem, ale mówili jak Amerykanie — zapewne byli uczniami szkoły morskiej i zeszli na brzeg z amerykańskiego statku szkolnego, który zjawił się w porcie tego ranka.
Usiadłem nad basenem przy wolnym stoliku, pod żółtym parasolem, nalałem sobie piwa i wyciągnąwszy się wygodnie, zapaliłem papierosa.
Bardzo przyjemnie było siedzieć przy piwku, palić i grzać się na słoneczku. Przyjemnie było patrzeć, jak młodzież pluska się w zielonej wodzie. Amerykańscy marynarze dobrze sobie radzili z Angielkami. Byli już na etapie nurkowania i chwytania dziewcząt za nogi.
Właśnie wtedy zauważyłem niskiego starszego pana, idącego żwawo brzegiem basenu. Ubrany był w nienaganny biały garnitur, szedł bardzo szybko, unosząc się przy każdym kroku wysoko na palcach. Miał na głowie duży, kremowy kapelusz panama. Obszedł tanecznym krokiem cały basen, przyglądając się ludziom i leżakom.
Zatrzymał się koło mnie i uśmiechnął, odsłaniając dwa rzędy bardzo drobnych, nierównych, lekko poczerniałych zębów. Odpowiedziałem uśmiechem.
— Proszę wybaczyć, ale czy mogę tu usiąść?
— Oczywiście — powiedziałem. — Niech pan siada.
Odwrócił się, żeby dla pewności sprawdzić leżak od tyłu, potem usiadł i skrzyżował nogi. Jego białe buciki z kozłowej skóry miały wierzch podziurkowany dla lepszej wentylacji.
— Piękny wieczór — zauważył. — Na Jamajce wszystkie wieczory są piękne.
Nie potrafiłbym powiedzieć, czy mówił z akcentem włoskim czy hiszpańskim, ale byłem niemal pewien, że to gość z Ameryki Południowej. Gdy mu się bliżej przyjrzałem, stwierdziłem, że jest stary. Musiał mieć sześćdziesiąt osiem, może nawet siedemdziesiąt lat.
— Tak — odrzekłem. — Jest tu cudownie, to fakt.
— A kto to kąpie się, jeśli wolno spytać. Czy to są goście hotelowi? — wskazał na młodzież w basenie.
— Myślę, że to amerykańscy marynarze — odpowiedziałem. — Amerykanie, którzy uczą się marynarskiego fachu.
— Oczywiście, że to Amerykanie. Któż inny na świecie robiłby tyle hałasu? Pan nie jest Amerykaninem?
— Nie — odrzekłem. — Nie jestem.
Nagle jeden z chłopców stanął przed nami. Ociekał wodą. Obok niego stała jedna z młodych Angielek.
— Czy te leżaki są zajęte? — spytał.
— Nie — odpowiedziałem.
— Wolno usiąść?
— Proszę bardzo.
— Dziękuję.
Trzymał w ręce złożony ręcznik i gdy usiadł, Wyjął z niego paczkę papierosów i zapalniczkę. Zaproponował papierosa dziewczynie, ale odmówiła, potem poczęstował mnie. Wziąłem papierosa, natomiast staruszek powiedział:
— Nie, dziękuję, zdaje się, że mam cygaro. — Wyciągnął papierośnicę z krokodylowej skóry, wyjął cygaro, potem nóż połączony z parą maleńkich nożyczek i obciął nimi czubek cygara.
— Służę panu ogniem — młody Amerykanin podsunął swoją zapalniczkę.
— Nie zapali na tym wietrze.
— Z całą pewnością tak. Nigdy nie zawodzi. Staruszek wyjął z ust nie zapalone cygaro, przekrzywił głowę i spojrzał na chłopca.
— Nigdy? — powtórzył powoli.
— Na pewno. Przynajmniej w moich rękach. Staruszek przyglądał się chłopcu przez dłuższą
chwilę, z głową wciąż przechyloną na bok.
— No, no! A więc twierdzi pan, że ta znakomita zapalniczka nigdy nie zawodzi? Czy tak pan powiedział?
— Tak jest. To prawda.
Chłopiec miał jakieś dziewiętnaście, dwadzieścia lat, pociągłą, piegowatą twarz i ostry, ptasi nos. Na jego niezbyt opalonej piersi widać było kilka piegów i parę bladorudych kosmyków. Trzymał zapalniczkę w prawej ręce, gotów w każdej chwili potrzeć kółko.
— Nigdy nie zawodzi — powiedział i uśmiechnął się, celowo podkreślając własną chełpliwość. — Obiecuję panu, że nie zawiedzie.
— Momencik, jeśli wolno. — Staruszek podniósł rękę z cygarem jak policjant, który zatrzymuje ruch. — Momencik. — Miał miękki, bezdźwięczny głos i ani na chwilę nie spuszczał oczu z chłopca.
— Może się założymy? — uśmiechnął się. — Mały zakład o to, czy zapalniczka zapali.
— Bardzo chętnie — odpowiedział chłopiec. — Czemu nie?
— Ma pan ochotę?
— No pewnie. Mogę się założyć.
Staruszek zamilkł i przyjrzał się dokładnie cygaru. Muszę przyznać, że jego zachowanie nie bardzo mi się podobało. Robił wrażenie, że coś knuje, że chce chłopcu zrobić jakiś kawał i że już się tą myślą rozkoszuje.
Spojrzał znowu na chłopaka i rzekł powoli:
— Ja też lubię się zakładać. Załóżmy się z powodu tej zapalniczki. Ale o coś dużego, dobrze?
— Proszę pana — powiedział chłopiec — mogę postawić tylko ćwierć dolara. Ewentualnie dolara czy też tyle, ile tu jest wart, nie wiem, parę szylingów.
Staruszek znów go zatrzymał ruchem ręki.
— Proszę mnie posłuchać. Zabawimy się, dobrze? Najpierw załóżmy się, potem pójdziemy do mojego pokoju, tam nie ma wiatru. Twierdzę, że nie potrafi pan zapalić tej swojej znakomitej zapalniczki dziesięć razy pod rząd bez pudła.
— A ja twierdzę, że potrafię.
— Dobrze, doskonale. Zakładamy się? - — No pewnie. Stawiam dolara.
— Nic takiego. Ja stawiam bardzo cenną rzecz. Jestem człowiekiem bogatym i lubię ryzyko. Proszę posłuchać. Przed hotelem stoi mój samochód. Bardzo dobry wóz. Amerykański. Cadillac.
— No, nie! — chłopiec odchylił się w swoim leżaku i głośno się roześmiał. — Mnie nie stać na coś podobnego. To szalony pomysł.
— Wcale nie jest szalony. Uda się panu dziesięć razy zapalić zapalniczkę i cadillac należy do pana. Chce pan mieć tego cadillaca?
— Oczywiście, bardzo by mi się to podobało. — Chłopiec wyszczerzył w uśmiechu wszystkie zęby.
— No to dobrze. Doskonale. Zakładamy się i ja stawiam mojego cadillaca.
— A co ja postawię?
Staruszek starannie zdjął czerwoną banderolę .ze swego wciąż nie zapalonego cygara.
— Nie wymagam od pana tego, na co pana nie stać, mój przyjacielu. Jasne?
— No to jakie jest wyjście?
— Ułatwię panu, dobrze?
— Okay. Niech pan ułatwia.
— Chodzi o coś małego, bez czego może się pan obejść, i jeśli pan to straci, nie będzie pan rozpaczał. Zgoda?
— Na przykład co?
— Na przykład coś takiego jak mały palec lewej ręki.
— Co takiego? — chłopiec przestał się uśmiechać.
— Tak. Czemu nie? Wygra pan zakład, to bierze pan wóz. Przegra pan, to ja biorę palec.
— Nie rozumiem. Co to znaczy: „biorę palec”?
— Odrąbię go.
— Niech ja skonam! To zupełnie nie ma sensu. Wolę jednak postawić dolara.
Staruszek rozparł się w leżaku, rozłożył ręce i pogardliwie wzruszył ramionami.
— No cóż, trudno — powiedział — ale właściwie nie rozumiem. Mówi pan, że zapalniczka zapala bez pudła, a jednak nie chce się pan założyć. Najlepiej zapomnijmy o wszystkim, dobrze?
Chłopiec zamilkł i patrzał na kąpiących się w basenie. Nagle przypomniał sobie, że nie zapalił papierosa. Wsadził go między wargi, osłonił dłonią zapalniczkę, potarł kółko. Knot zapłonął i palił się małym, spokojnym, żółtym płomieniem, dzięki stulonej dłoni wiatr do ognia nie docierał.
— Czy mogę poprosić o ogień? — odezwałem się.
— O Boże! Najmocniej przepraszam, zupełnie zapomniałem.
Wyciągnąłem rękę po zapalniczkę, lecz jej właściciel wstał, podszedł do mnie i podał ogień.
— Dziękuję panu — powiedziałem i chłopiec powrócił na swój leżak.
— Dobrze się pan bawi? — zapytałem.
— Świetnie — odparł. — Bardzo tu jest przyjemnie.
Po jego słowach zapadła cisza, ale spostrzegłem, że absurdalna propozycja małego staruszka zdołała zburzyć spokój chłopca. Siedział w zupełnym milczeniu, hamując rosnące podniecenie. Potem zaczął się wiercić na leżaku, podrapał się po piersi, potarł kark, wreszcie położył obydwie dłonie na kolanach i coś tam na nich wybijał palcami, a po chwili przytupywał jedną nogą do taktu.
— Zastanawiam się nad pańską propozycją — odezwał się w końcu. — Powiedział pan, że pójdziemy do pańskiego pokoju i jeśli moja zapalniczka zapali dziesięć razy pod rząd, to wygram cadillaca, a jeśli choć jeden raz skrewi, to tracę piąty palec lewej ręki. Czy tak?
— Dokładnie tak wyglądałby nasz zakład. Ale myślę, że pan się boi.
— Co zrobimy, jeśli przegram? Czy mam wtedy wysunąć palec, a pan go odrąbie?
— O nie! Tak to na nic. Mógłby pan ulec pokusie i we .tle mi tego palca nie oddać. Co wtedy zrobię? Z nim zaczniemy, przy wiążę pana rękę do stołu i będę czekał z nożem w pogotowiu. Kiedy zapalniczka nie zapali, w tym samym momencie obetnę palec.
— Jaki rocznik tego cadillaca? — zapytał chłopiec.
— Przepraszam, nie rozumiem.
— Z którego roku, to znaczy, ile lat ma ten wóz?
— Ach, tak! Ile ma lat? Z ostatniego roku. Jest zupełnie nowy. Ale widzę, że pan nie lubi się zakładać. Jak wszyscy Amerykanie.
Chłopiec na chwilę zamilkł i zerknął najpierw na młodą Angielkę, potem na mnie.
— Przeciwnie — rzekł ostro — założę się.
— To dobrze! — staruszek klasnął w dłonie. — Wspaniale! Zaraz to zrobimy. A pan — zwrócił się do mnie — czy zechce pan łaskawie zabawić się w... jak to się mówi... poręczyciela? — Miał blade, prawie bezbarwne oczy i małe czarne, błyszczące źrenice.
— No cóż, ten zakład wydaje mi się czystym szaleństwem. Wcale go nie pochwalam.
— Ani ja — powiedziała Angielka, po raz pierwszy otwierając usta. — Uważam, że to głupi, śmieszny zakład.
— Czy pan mówi poważnie o odcięciu palca, jeśli ten chłopiec przegra?
— Jak najpoważniej. Ale jeśli wygra, to dostanie cadillaca. Chodźmy. Pójdziemy do mojego pokoju. — Wstał. — Czy chce pan najpierw włożyć coś na siebie? — zapytał.
— Nie — odpowiedział chłopiec. — Pójdę tak, jak stoję. — Potem zwrócił się do mnie: — Będzie to dla mnie zaszczyt, jeśli zechce pan pójść z nami jako poręczyciel.
— Zgoda — powiedziałem. — Pójdę z wami, chociaż nie podoba mi się ten zakład.
— Ty też — zwrócił się chłopiec do dziewczyny. — Chodź, to zobaczysz.
Staruszek wiódł nas przez hotelowy ogród. Był teraz tak ożywiony i podniecony, że idąc ścieżką jakby jeszcze wyżej unosił się na palcach.
— Mieszkam w pawilonie — powiedział. — Czy chcecie państwo najpierw zobaczyć samochód? Stoi tu niedaleko.
Poprowadził nas do miejsca, z którego mogliśmy zobaczyć podjazd przed głównym wejściem do hotelu, tu przystanął i wskazał palcem zaparkowany opodal bladozielony cadillac.
— Oto on. Ten zielony. Podoba się?
— No, no! — powiedział chłopiec. — Niezły wózek.
— W porządku. Teraz pójdziemy na górę i zobaczymy, czy pan go wygra.
Poszliśmy za nim do pawilonu i po schodach weszliśmy na pierwsze piętro. Otworzył kluczem swoje drzwi i wszyscy troje wmaszerowaliśmy do dużej, przytulnej, dwuosobowej sypialni. Na jednym z łóżek leżał kobiecy szlafrok.
— Najpierw — powiedział — wypijemy po jednym martini, dobrze?
Trunki stały na stoliczku w kącie pokoju, obok nich szeker, lód i dużo szklanek. W czasie miksowania koktajlu zdążył zadzwonić i teraz rozległo się pukanie do drzwi — weszła ciemnoskóra pokojówka.
— Aha! — powiedział i odstawiwszy butelkę z dżinem, wyciągnął z kieszeni portfel, wyjął z niego jednofuntowy banknot i dał dziewczynie. — Proszę to wziąć w zamian za przysługę. Proszę przynieść dwie — nie, trzy rzeczy, potrzebne nam do pewnej gry. Chcę więc kilka gwoździ, młotek i ostry nóż rzeźnicki. Można pożyczyć z kuchni, prawda?
— Nóż rzeźnicki? — dziewczyna otwarła szeroko oczy i plasnęla w dłonie. — Ma pan na myśli tasak?
— Tak, tak, oczywiście. Proszę iść i postarać się o to wszystko.
— Tak, proszę pana, postaram się, na pewno. I przyniosę — powiedziała i poszła.
Staruszek poczęstował nas koktajlem. Staliśmy i popijaliśmy — chłopiec o długiej, piegowatej twarzy i ostrym nosie, tylko w kąpielówkach, młoda Angielka, grubokoścista, jasnowłosa dziewczyna w niebieskim kostiumie kąpielowym, która sponad szklanki bez przerwy przyglądała się chłopcu, i staruszek o bezbarwnych oczach, w nienagannym garniturze, który popijał koktajl i patrzał na dziewczynę w niebieskim kostiumie kąpielowym. Doprawdy, nie wiedziałem, co mam o tym wszystkim myśleć. Nieznajomy jegomość zdawał się zupełnie serio traktować zaproponowany zakład i możliwość odcięcia palca. A jeśli chłopcu się nie uda, co wtedy? Będę pędzić z nim do szpitala w tym cadillacu, którego nie wygrał? Ładna zabawa, nie ma co mówić. Najgłupsza rzecz na świecie, jaka mogła mnie spotkać. Słowo daję.
— Czy nie sądzi pan, że to naprawdę idiotyczny zakład? — spytałem.
— Nie. Dlaczego? Całkiem fajny — odpowiedział chłopiec. Zdążył już opróżnić szklankę do dna.
— A ja uważam, że to jest głupie i śmieszne — powiedziała dziewczyna. — Co się stanie, jeśli przegrasz?
— Nieważne. Dość długo się zastanawiałem i naprawdę nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek w życiu potrzebował małego palca lewej ręki. Proszę, o! — złapał się za ten palec. — Nigdy nic dla mnie nie zrobił. Więc dlaczego nie mogę zaryzykować? Uważam, że to bardzo dobry zakład.
Staruszek z uśmiechem sięgnął po szeker i napełnił nasze szklanki.
— Zanim zaczniemy — powiedział — pokażę naszemu poręczycielowi kluczyki od samochodu. — Wyjął je z kieszeni i podał mi. — Papiery wozu — dodał — i ubezpieczenie są w samochodzie.
Znów zjawiła się ciemnoskóra dziewczyna, niosąc w jednej ręce mały tasak, jakiego używają rzeź-nicy do rąbania kości, w drugiej młotek i parę gwoździ w torebce.
— Dobrze! To wszystko. Dziękuję, dziękuję. Możesz odejść. — Poczekał, aż dziewczyna zamknęła za sobą drzwi, potem położył narzędzia na jednym z dwóch łóżek i powiedział: — Teraz się przygotujemy, dobrze? — I do chłopca: — Proszę mi pomóc przesunąć ten stół.
Było to zwykłe hotelowe biurko — brzydki, prostokątny stół o wymiarach cztery stopy na trzy, a na nim bibuła, atrament, pióra i papier. Przesunęli to biurko na środek pokoju i sprzątnęli przybory do pisania.
— A teraz jeszcze krzesło. — Wziął krzesło i ustawił je przy biurku. Działał bardzo sprawnie i z dużym ożywieniem, jakby organizował jakąś grę na zabawie dla dzieci. — Teraz gwoździe. Muszę wbić gwoździe. — Chwycił je i zaczął wbijać młotkiem w powierzchnię stołu.
Staliśmy wszyscy troje — chłopiec, dziewczyna i ja — każdy ze szklanką w ręce, i patrzyliśmy, jak ten mały jegomość pracuje. Zaczął wbijać dwa gwoździe w powierzchnię stołu mniej więcej sześć cali jeden od drugiego. Nie wbił ich do końca — główki sterczały wydatnie nad powierzchnią stołu. Spróbował palcami, czy mocno się trzymają.
Doprawdy, można pomyśleć, że ten łotr nie pierwszy raz to robi — powiedziałem do siebie. — Ani chwili wahania — stół, gwoździe, młotek, tasak kuchenny. Doskonale wiedział, czego mu potrzeba i jak to wszystko zaaranżować.
— A teraz — powiedział — potrzebny nam tylko sznurek. — Znalazł kawałek sznurka. — W porządku, nareszcie jesteśmy gotowi. Zechce pan usiąść przy stole? — spytał chłopca. Chłopiec odstawił szklankę i usiadł.
— Teraz niech pan położy lewą dłoń pomiędzy tymi gwoździami, one są tylko po to, żebym mógł unieruchomić pańską dłoń. Dobrze, doskonale. Teraz przywiążę ją mocno... tak.
Owinął sznurkiem przegub, potem kilkanaście razy okręcił najszerszą część dłoni i przymocował sznurek do gwoździ. Robił to bardzo sprawnie, a gdy skończył, nie ulegało wątpliwości, że chłopiec nie jest w stanie poruszyć dłonią. Mógł tylko ruszać palcami.
— A teraz proszę zacisnąć wszystkie palce z wyjątkiem małego. Mały palec musi leżeć na stole. — Wspa-nia-le! Wspa-nia-le! Teraz jesteśmy zupełnie gotowi. Prawą ręką zapala pan zapalniczkę. Momencik, proszę.
Podskoczył do łóżka i chwycił tasak. Wrócił i stanął przy stole z tasakiem w dłoni.
— Czy wszyscy jesteśmy gotowi? Szanowny pan, jako poręczyciel, da nam znak, kiedy zaczynamy.
Dziewczyna stała w swoim niebieskim kostiumie kąpielowym za krzesłem chłopca. Stała bez słowa. Chłopiec milczał, trzymając zapalniczkę w prawej dłoni i patrząc na tasak. Staruszek spoglądał na mnie.
— Czy jest pan gotów? — spytałem chłopca.
— Jestem gotów.
— A pan? — zwróciłem się do staruszka.
— Całkowicie gotów — odrzekł, uniósł tasak w górę i trzymał go w powietrzu w odległości około dwu stóp nad palcem chłopca, przygotowany do rąbania. Chłopiec widział to wszystko, lecz okiem nie mrugnął i ust nie otworzył. Podniósł tylko brwi i zmarszczył czoło.
— W porządku — powiedziałem. — Zaczynajcie.
— Czy zechce pan liczyć głośno, ile razy zapalam zapalniczkę? — zapytał chłopiec.
— Tak — odpowiedziałem — będę to robił. Podważył kciukiem pokrywkę zapalniczki i mocno potarł kółko. Kamień zaiskrzył i knot zapłonął małym żółtym ogniem.
— Raz! — zawołałem.
Nie zdmuchnął płomienia — po prostu zacisnął wieczko, a potem podniósł odczekawszy dobre pięć sekund.
Potarł kółko bardzo mocno i znowu zapalił.
— Dwa!
Nikt nie odzywał się ani słowem. Chłopiec nie spuszczał oczu z zapalniczki. Staruszek, trzymając tasak w powietrzu, również patrzał na zapalniczkę.
— Trzy!
— Cztery!
— Pięć!
— Sześć!
— Siedem!
Zapalniczka rzeczywiście była niezawodna. Krzemień iskrzył mocno, knot miał odpowiednią długość. Patrzałem, jak kciuk przygniatał wieczkiem płomień. Potem pauza. Potem znów unosił pokrywkę. Chłopiec operował wyłącznie kciukiem. Wziąłem oddech, by powiedzieć ,.osiem”. Kciuk potarł kółko. Krzemień zaiskrzył. Zapaliło.
— Osiem!
W tym momencie otwarły się drzwi. Wszyscy odwróciliśmy się i zobaczyliśmy na progu kobietę — małą, czarnowłosą, raczej starą — która zawahała się przez jakieś dwie sekundy, a potem podbiegła krzycząc: — Carlos! Carlos! — Złapała staruszka za rękę, wyjęła z niej tasak, rzuciła na łóżko, chwyciła za klapy białej marynarki i zaczęła nim energicznie potrząsać, mówiąc coś głośno, ostro, gwałtownie w języku o hiszpańskim brzmieniu. Potrząsała nim z taką szybkością, że go prawie nie było widać. Zamienił się w mglisty zarys czegoś, co wiruje jak szprychy toczącego się koła.
Potem zwolniła tempo i znów mogliśmy widzieć staruszka — pociągnęła go przez pokój i pchnęła na łóżko. Usiadł na brzegu, mrugając oczami i gładząc się po karku, jakby chciał sprawdzić, czy głowa mu nie odpadła.
— Przepraszam państwa — powiedziała kobieta. — Najmocniej państwa przepraszam za to wszystko. — Mówiła po angielsku doskonale. — Strasznie mi przykro — ciągnęła. — To wyłącznie moja wina. Zostawiam go na dziesięć minut, żeby pójść umyć głowę, a kiedy wracam, on znów zaczyna swoje. — Minę miała zakłopotaną i bardzo zmartwioną.
Chłopiec odwiązał rękę od stolika. Dziewczyna i ja staliśmy nic nie mówiąc.
— Jest niebezpieczny — powiedziała kobieta. — Tam, gdzie mieszkamy, odciął już czterdzieści siedem palców różnym osobom i stracił jedenaście samochodów. W końcu zagrozili, że go zamkną. Dlatego przywiozłam go tutaj.
— Chodziło tylko o mały zakład — wymamrotał staruszek ze swego miejsca na łóżku.
— Przypuszczam, że założył się o samochód — powiedziała kobieta.
— Tak — odpowiedział chłopiec. — O cadillaca.
— On nie ma samochodu. To jest mój cadillac. Ale tym gorzej. Zakłada się z panem, a nie ma o co. Wstydzę się za niego i jeszcze raz przepraszam. — Robiła bardzo przyjemne wrażenie.
— No cóż — powiedziałem — tu są kluczyki od samochodu. — Położyłem je na stole.
— Chodziło tylko o mały zakład — wymamrotał staruszek.
— On nie ma nic, o co mógłby się zakładać — powiedziała kobieta. — Absolutnie nic. Jeśli chodzi o ścisłość, wszystko, co posiadał, dawno od niego wygrałam. Zabrało mi to dużo czasu i nie było łatwe, ale w końcu wszystko wygrałam. — Spojrzała na chłopca i uśmiechnęła się melancholijnie, potem podeszła bliżej i wyciągnęła rękę po kluczyki leżące na stole.
Wtedy zobaczyłem jej rękę: miała tylko dwa palce, w tym kciuk.
EDWARD ZWYCIĘZCA
Luiza ze ściereczką w ręku stanęła na progu kuchni w chłodnym, październikowym blasku słońca. — Edwardzie! — zawołała. — Lunch gotowy!
Nasłuchiwała przez chwilę, wreszcie ruszyła na przełaj w głąb ogrodu; szła po trawie z małym towarzyszącym jej cieniem, minęła rosarium, lekko musnąwszy palcami zegar słoneczny. Jak na kobietę niskiego wzrostu i dość otyłą, poruszała się z dużym wdziękiem — krok miała lekki, ruchy rąk i ramion płynne, swobodne. Pod drzewem morwy weszła na ścieżkę wyłożoną cegłami i wkrótce znalazła się w miejscu, skąd widać było kotlinę na końcu tego dużego ogrodu.
— Edward!!! Lunch!
Ujrzała go wreszcie w odległości osiemdziesięciu jardów, w dole na skraju lasu — szczupła, dość wysoka postać w luźnych spodniach koloru khaki i ciemnozielonym swetrze. Kręcił się przy dużym ognisku, dorzucając widłami gałęzie jeżyn. Ogień buchał wysokim pomarańczowym płomieniem i kłębami mlecznego dymu, które rozsnuwały się po całym ogrodzie, napełniając go cudownym zapachem jesieni i palonych liści.
Luiza zeszła na dół, do męża. Mogłaby go bez trudu przywołać, gdyby chciała, ale jest coś bardzo pociągającego w dużym, dobrze rozpalonym ognisku, chciała podejść tak blisko, by poczuć żar i posłyszeć trzask palonego drzewa.
— Lunch — powiedziała.
— O, jak się masz?! Doskonale. Już idę.
— Jakiż wspaniały ogień!
— Postanowiłem nie zwlekać i raz wreszcie zrobić porządek w tej części ogrodu — oświadczył jej mąż. — Patrzeć już nie mogę na te chaszcze. — Jego długa twarz pokryta była potem. Drobne krople zawisły na wąsach jak rosa, a dwa małe strumyczki spływały po szyi aż po golf swetra.
— Uważaj, żebyś się nie przemęczył, Edwardzie.
— Luizo, doprawdy! Chciałbym, żebyś przestała mnie traktować jak osiemdziesięcioletniego staruszka. Trochę ruchu nikomu jeszcze nie zaszkodziło.
— Tak, kochanie, wiem o tym. Och, Edwardzie! — Mężczyzna odwrócił się do niej. Wskazała palcem na drugą stronę ogniska. — Spójrz, tam jest kot!
Na ziemi, tak blisko ognia, że płomienie zdawały się dotykać jego sierści, siedział duży kot zupełnie niezwykłej barwy. Siedział nieruchomo, z głową zadartą do góry, i zimnymi, żółtymi oczami przyglądał się mężczyźnie i kobiecie.
— On się spali! — krzyknęła Luiza, upuściła na ziemię ścierkę, podbiegła, błyskawicznie chwyciła kota obiema rękami i przeniosła na trawnik z dala od ognia. — Zwariowałeś! — powiedziała do kota, otrzepując dłonie. — Co ci się stało?
— Koty wiedzą, co robią — powiedział jej mąż. — Nie znajdziesz takiego, co by robił rzeczy, których nie lubi. Nie kot.
— Czyj on jest? Widziałeś go już przedtem?
— Nigdy. Ma dziwny kolor.
Kot siedział na trawie i przyglądał się im z ukosa. Jego oczy miały dziwnie tajemniczy wyraz. Kryła się w nich jakaś wszechwiedza, jakaś głęboka refleksja, a dokoła nosa rysował się delikatny grymas pogardy, jak gdyby widok tych dwóch osób w średnim wieku — jednej niskiej, pulchnej i różowej, drugiej chudej i bardzo spoconej — był czymś zaskakującym, ale mało ważnym. Jeśli chodzi o kota, to z całą pewnością miał niezwykłą barwę — srebrnoszarą bez odcienia niebieskiego, a włos bardzo długi i jedwabisty.
Luiza schyliła się i pogłaskała go po głowie.
— Musisz iść do domu — powiedziała. — Bądź grzeczny i idź teraz do siebie.
Mężczyzna i kobieta zaczęli wchodzić na wzgórze, kierując się w stronę domu. Kot wstał i ruszył za nimi; z początku trzymał się w pewnej odległości, ale w miarę jak się posuwali naprzód, podchodził coraz bliżej i bliżej. Wkrótce zrównał się z nimi, potem ich wyprzedził i krocząc po trawniku z ogonem sterczącym jak maszt, wskazywał drogę do domu, jakby to on był tu właścicielem.
— Idź sobie — powiedział mężczyzna. — Idź. Nie chcemy ciebie.
Ale kiedy dotarli do domu, kot wszedł razem z nimi i Luiza dała mu w kuchni trochę mleka. W czasie lunchu wskoczył na wolne krzesło i przesiedział na nim cały posiłek, z głową ledwie wystającą ponad brzeg stołu, przyglądając się uważnie wszystkiemu, co się działo, powoli przenosząc spojrzenie swoich ciemnożółtych oczu z kobiety na mężczyznę i z powrotem.
— Nie podoba mi się ten kot — powiedział Edward.
— Ależ on jest prześliczny! Mam nadzieję, że zostanie u nas przez jakiś czas. ‘
— Posłuchaj mnie, Luizo. Na pewno nie może tu zostać. Należy do kogoś innego. Zgubił się. I jeżeli będzie się tu jeszcze kręcił do wieczora, to powinnaś zanieść go na policję. Oddadzą go właścicielowi.
Po lunchu Edward wrócił do swoich zajęć w ogrodzie. Luiza, jak zwykle, zamierzała pograć. Grała dobrze, bardzo kochała muzykę i prawie każdego popołudnia co najmniej godzinę siedziała przy fortepianie. Kot położył się na sofie. Przechodząc obok przystanęła, by go pogłaskać. Otworzył oczy, spojrzał na nią, potem zamknął je z powrotem i dalej spał.
— Jesteś bardzo, bardzo przyjemnym kotem — powiedziała. — I masz prześliczny kolor futerka. Chętnie bym cię zatrzymała. — Gładząc kota po głowie natrafiła palcami na małą wypukłość tuż nad prawym okiem. — Biedny kot. Wyrosły ci brodawki na twoim pięknym pyszczku. Musisz już być niemłody.
Podeszła do fortepianu i usiadła na podłużnym stołku, lecz nie od razu zaczęła grać. Do jej skromnych przyjemności należał codzienny koncert, którego program w najdrobniejszych szczegółach układała starannie przed rozpoczęciem gry, żeby później nie psuć nastroju dłuższym namysłem. Robiła jedynie krótką pauzę, w czasie której publiczność oklaskiwała ją po każdym utworze z entuzjazmem i domagała się bisów. O ileż przyjemniej się grało wyobrażając sobie salę pełną słuchaczy! Zdarzało się, że w miarę grania — w te lepsze dni — cały pokój tańczył wokół niej i rozpływał się w mroku, widziała jedynie rzędy krzeseł i morze białych twarzy zwróconych ku niej w zasłuchaniu i zachwycie.
Czasami grała z pamięci, czasami z nut. Dziś była w takim nastroju, że postanowiła grać z pamięci. Usiadła przy fortepianie — złożywszy ręce na kolanach — pulchna, różowa osóbka o okrągłej i wciąż jeszcze ładnej twarzy, ze schludnym kokiem nisko na karku. Kątem oka widziała śpiącego kota zwiniętego w kłębek na sofie, srebrno-szare futerko pięknie odbijało od fioletowej poduszki. Może by zacząć od Bacha? Albo jeszcze lepiej od Vivaldiego, od jego Concerto grosso d-moll w adaptacji Bacha na organy? Tak, najpierw to. Potem może trochę Schumanna? Karnawall To będzie zabawne. A potem — dla odmiany — trochę Liszta. Jeden z jego Sonetów Petrarki. Drugi sonet, ten najładniejszy — w tonacji e-dur. Następnie znów coś z Schumanna, z tych jego pogodnych rzeczy — Sceny dziecięce. I wreszcie — na bis — jeden z walców Brahmsa, a może i dwa, jeśli będzie miała ochotę.
Vivaldi, Schumann, Liszt, Schumann, Brahms. Bardzo ładny program i wszystko to może grać bez nut. Przysunęła się trochę bliżej do fortepianu i odczekała chwilę, zanim ucichnie kaszel na widowni — czuła, że ma dziś jeden ze swoich dobrych dni; potem z powolnym wdziękiem, który charakteryzował niemal wszystkie jej ruchy, położyła dłonie na klawiaturze i zaczęła grać.
Nie przyglądała się kotu w tym momencie — jeśli chodzi o ścisłość, zapomniała o jego istnieniu. Ale gdy w ciszy zabrzmiały pierwsze głębokie tony Vivaldiego, zdała sobie sprawę — zerknąwszy kątem oka — że na prawo od niej. na sofie, powstał jakiś nagły ruch. Natychmiast przestała grać.
— Co takiego? — zapytała zwracając się do kota. — O co chodzi?
Jeszcze przed kilkoma sekundami śpiące zwierzę, teraz usiadło nagle na sofie, jego napięte ciało przebiegał dreszcz, uszy sterczały wysoko, szeroko otwarte oczy wpatrywały się w instrument.
— Czy cię przestraszyłam? — spytała z wielką delikatnością. — Może nigdy dotąd nie słyszałeś fortepianu?
Nie — powiedziała do siebie. — Sądzę, że to nie to. Po chwili namysłu doszła do wniosku, że zachowanie kota nie świadczyło o przestrachu. Ciało miał naprężone, ale nie cofał się, raczej wychylał do przodu jakby z pewnego rodzaju ciekawością i z zastanawiającym wyrazem zdumienia czy zaskoczenia. Oczywiście niewiele się maluje na niewielkim kocim pyszczku, ale gdy się dokładnie przyjrzeć oczom i uszom, a zwłaszcza wrażliwej skórze poniżej uszu, to można tam dostrzec odbicie bardzo silnych przeżyć.
Luiza nie spuszczała oczu z kota i pełna ciekawości, co dalej nastąpi, położyła ręce na klawiaturze i zaczęła od początku grać Vivaldiego.
Tym razem kot był na to przygotowany i zareagował jedynie nieznacznym napięciem ciała. Ale gdy w podniecającym rytmie nabrzmiewały tony wstępnej fugi, kot zdawał się wpadać w nastrój graniczący z ekstazą. Uszy, sterczące dotąd pionowo, położył po sobie, przymknął powieki, głowę przechylił na bok i Luiza mogłaby przysiąc, że zwierzę naprawdę przeżywa to, co słyszy. Widziała u tego kota (albo tak jej się zdawało) to samo, co wiele razy widziała na twarzach ludzi uważnie słuchających muzyki. Kiedy poddadzą się bez reszty fali dźwięków, zatoną w słuchaniu, na ich twarzach maluje się ten szczególny wyraz głębokiej ekstazy, który można rozpoznać równie łatwo jak uśmiech. Jeśli ją oczy nie myliły, kot wyglądał właśnie tak.
Skończyła fugę, potem zagrała sycylianę, bez przerwy śledząc oczami kota. Że przez cały czas słuchał muzyki, dał tego dowód na końcu. Gdy przestała grać, kot zamrugał oczami, poruszył się nieznacznie, wyciągnął jedną nogę, przybierając wygodniejszą pozycję, rozejrzał się dokoła, a potem wyczekująco przeniósł na nią spojrzenie. Dokładnie w taki sam sposób zachowuje się słuchacz na sali koncertowej w czasie pauzy pomiędzy dwiema częściami symfonii. Zachowanie kota było tak całkowicie ludzkie, że poruszyło ją do głębi serca.
— Podoba ci się? — spytała. — Lubisz Vivaldiego? — Powiedziawszy to poczuła się śmieszna, ale nie tak śmieszna, jak powinna by się czuć, i to wydało jej się trochę niesamowite.
No cóż, nie pozostało jej nic innego, jak przejść do następnego punktu programu, do Karnawału. Gdy tylko zaczęła grać, kot od razu usiadł i cały zesztywniał, a gdy poczuł się błogo nasycony muzyką, zapadł w ów dziwny nastrój ekstazy, który zdawał się graniczyć z upojeniem i rozmarzeniem Ten kot o srebrzystym futrze, siedzący na sofie i urzeczony muzyką, stanowił zaiste niezwykły i równocześnie komiczny widok. Tym dziwniejszy — pomyślała Luiza — że muzyka, która tak go zachwyciła, jest z całą pewnością zbyt trudna, zbyt poważna, by mogła ją zaaprobować większość słuchaczy na świecie.
Może to wcale nie zachwyt? — pomyślała. — Może to jakaś reakcja hipnotyczna, jak u węży? Ostatecznie, jeśli węża można zaczarować muzyką, to dlaczegóż by nie kota? Rzecz w tym, że miliony kotów co dzień słuchają muzyki z radia czy z płyt, ale — o ile mi wiadomo — nie zanotowano ani jednego podobnego wypadku. A ten kot tak się zachowywał, jak gdyby śledził nutę za nutą. Naprawdę niesamowite!
Ale czyż nie wspaniałe jednocześnie? Na pewno tak. Bo to albo pomyłka z jej strony, albo rodzaj cudu; cudowne zwierzę, na które trafia się może raz na sto lat.
— Widzę, że to ci się spodobało — powiedziała skończywszy grać. — Chociaż żałuję, że nie wypadło dziś najlepiej. Bardziej ci się podobał Vivaldi czy Schumann?
Kot nie dał żadnej odpowiedzi i Luiza, obawiając się stracić uwagę swego słuchacza, przeszła od razu do następnego punktu programu — do drugiego Sonetu Petrarki Liszta.
I znowu stało się coś niezwykłego. Przegrała zaledwie trzy czy cztery takty, gdy wąsy kota najwyraźniej drgnęły. Powoli wyprężył grzbiet na całą wysokość, przekrzywił głowę na jedną stronę, potem na drugą, zmarszczył brwi i wbił wzrok przed siebie, jakby chciał powiedzieć: „Co to za utwór? Nie podpowiadaj mi. Znam go! Tylko w tej chwili nie mogę sobie przypomnieć nazwy”. Luiza, zafascynowana, na wpół zdumiona, na wpół uśmiechnięta, grała, czekając, co będzie dalej.
Kot wstał, przeniósł się na drugi koniec sofy, usiadł, przez chwilę słuchał muzyki, potem nagle zeskoczył na podłogę i jednym susem znalazł się na stołku obok grającej. Siedząc przy fortepianie słuchał z uwagą pięknego sonetu i wcale nie pogrążył się tym razem w marzycielskim nastroju, tylko wyprostowany śledził swoimi żółtymi oczami palce grającej.
— No więc — powiedziała uderzywszy ostatni akord — przyszedłeś i usiadłeś obok mnie? Wolisz tutaj niż na sofie? Dobrze, pozwolę ci tu zostać, ale nie skacz po pokoju i siedź cicho. — Delikatnie przeciągnęła ręką po kocim grzbiecie od głowy do ogona. — To był Liszt — mówiła dalej. — Zwróć uwagę, że czasem bywa okropnie wulgarny, ale w utworach takich jak ten jest po prostu urzekający.
Zaczynała ją bawić ta pantomima z kotem, przeszła więc natychmiast do następnego punktu programu, do Scen dziecięcych Schumanna.
Grała nie dłużej niż minutę lub dwie, kiedy zdała sobie sprawę, że kot ponownie zmienił miejsce i znalazł się z powrotem na sofie. Nie zauważyła tego, ponieważ grając patrzała na ręce, ale kot musiał się poruszać niezwykle szybko i cicho. Patrzał na nią i nadal zdawał się być pochłonięty muzyką, Luiza jednak odniosła wrażenie, że już bez tego szalonego entuzjazmu, z jakim poprzednio słuchał Liszta. Poza tym fakt, że opuścił stołek przy fortepianie i powrócił na sofę, świadczył o łagodnej, lecz zdecydowanej dezaprobacie.
— Co się stało? — spytała, kiedy skończyła grać. — Co ci się nie podoba u Schumanna? A co cię zachwyca u Liszta?
Kot w odpowiedzi obrócił na nią spojrzenie swoich żółtych oczu, w których małe, poprzecznie położone źrenice były czarne jak węgiel.
To naprawdę zaczyna być interesujące — pomyślała, a po chwili zastanowienia dodała: — ale i trochę niesamowite. Lecz jedno spojrzenie na kota, który tak pogodnie i z taką uwagą czekał na dalszy ciąg koncertu, szybko ją uspokoiło.
— Doskonale — powiedziała. — Wiesz, co teraz zrobię? Specjalnie dla ciebie zmienię cały program. Jeżeli tak bardzo lubisz Liszta, to ci go znów zagram.
Zawahała się, szukając w pamięci czegoś dobrego, potem cichutko zaczęła grać jeden z dwunastu krótkich utworów z cyklu Drzewko Bożego Narodzenia. Nie spuszczała teraz oczu z kota i od razu zauważyła, że znów najeżył wąsy. Potem zeskoczył na dywan, postał tam przez moment z głową przechyloną na bok, drżąc na całym ciele z podniecenia, wreszcie długim, jedwabistym krokiem obszedł dokoła fortepian, wskoczył na stołek i usiadł obok niej.
W trakcie koncertu Edward wrócił z ogrodu.
— Edwardzie! — krzyknęła Luiza zrywając się z miejsca. — Och, Edwardzie! Posłuchaj, co ci powiem, mój kochany.
— O co znów chodzi? —zapytał— Chcę herbaty. Miał wąską twarz, długi nos i skórę błyszczącą od potu, która swoim odcieniem przypominała wilgotne fioletowe winogrona.
— Chodzi o tego kota! — krzyknęła Luiza wskazując na siedzące przy fortepianie zwierzę. — Posłuchaj, co się stało!
— Zdaje mi się, że kazałem ci go zanieść na komisariat.
— Ależ Edwardzie, posłuchaj tylko! To niesamowite! Ten kot jest bardzo muzykalny!
— Co ty powiesz?!
— Zna się na muzyce i potrafi ją zrozumieć.
— Przestań gadać głupstwa, Luizo, i, na miłość boską, napijmy się herbaty. Jestem zgrzany i zmęczony cięciem tych jeżyn i paleniem ognia.
Usiadł w fotelu, wziął papierosa z dużego pudełka na stoliku i zapalił leżącą obok ogromną zapalniczką.
— Nie wiesz o tym, że kiedy ciebie nie było, w naszym domu działo się coś niezwykle interesującego, coś, co... co może nawet mieć... doniosłe znaczenie.
— Z całą pewnością.
— Edwardzie, proszę cię!
Poczerwieniała stojąc przy fortepianie, na jej różowych policzkach zakwitły rumieńce jak szkarłatne róże.
— Jeśli chcesz, to ci powiem, co o tym myślę.
— Słucham cię, moja droga.
— Myślę... uważam to za bardzo prawdopodobne, że siedzimy w towarzystwie — zamilkła, jakby powstrzymana nagle absurdalnością takiej myśli.
— Tak?
— Może ci się to wydać głupie, Edwardzie, ale ja naprawdę tak sądzę.
— W obecności kogo, na miłość boską?!
— Franciszka Liszta.
Edward zaciągnął się głęboko papierosem i wypuścił smugę dymu aż pod sufit. Miał wydatne kości policzkowe i zapadłe policzki człowieka, który od wielu lat nosi sztuczną szczękę, i im mocniej zaciągał się papierosem, tym głębiej zapadały się policzki i wydatniej sterczały kości twarzy — jak w trupiej czaszce.
— Nie rozumiem cię — powiedział.
— Posłuchaj. Na własne oczy widziałam w ciągu tego popołudnia rzeczy, z których wynika, że mamy do czynienia z przypadkiem reinkarnacji.
— Mówisz o tym parszywym kocie?
— Proszę cię, mój drogi, nie wyrażaj się tak!
— Może jesteś chora, Luizo?
— Absolutnie nic mi nie jest. Dziękuję za troskę. Jestem tylko trochę... i wcale mi nie wstyd... oszołomiona, ale któż by nie był po tym, co się stało. Edwardzie, przysięgam ci...
— Ale co się stało, jeśli wolno spytać?
Luiza opowiedziała wszystko mężowi, który słuchał jej wygodnie rozparty w fotelu, z wyciągniętymi przed siebie nogami; zaciągał się papierosem i wydmuchiwał dym pod sufit z cynicznym uśmieszkiem na ustach.
— Nie widzę nic niezwykłego w tym wszystkim — powiedział, gdy skończyła. — Kocie sztuczki. Został wytresowany.
— Nie mów głupstw, Edwardzie. Grałam parę razy Liszta i za każdym razem, szalenie podniecony, przybiegał do fortepianu i siadał koło mnie. Ale tylko przy Liszcie! Przecież nikt nie nauczył kota odróżniać Liszta od Schumanna. Nawet ty nie odróżniasz. A to zwierzę robiło to za każdym razem bezbłędnie. I to przy mało znanych utworach.
— Dwa razy — powiedział jej mąż. — Zrobił to tylko dwa razy.
— Dwa razy wystarczy.
— Zobaczymy, czy zrobi to jeszcze raz. Spróbuj.
— Nie — odpowiedziała. — W żadnym wypadku. Bo jeżeli to jest Liszt, w co wierzę, dusza Liszta czy to coś, co powraca na świat, byłoby niesłuszne, a nawet niegodziwe poddawać go głupim, niepoważnym próbom.
— Ależ kobieto! Przecież to jest zwyczajny kot, zwyczajny kot, który o mały włos nie spalił się dziś rano w ogrodzie. A poza tym, co ty właściwie wiesz o reinkarnacji?
— Jeśli jest w nim dusza Liszta, to mi wystarczy — odpowiedziała z wielką stanowczością Luiza. — Tylko to się liczy.
— A więc spróbujmy. Zobaczymy, jak się zachowa. Niech nam powie, jaka jest różnica pomiędzy jego utworem i cudzym.
— Nie, Edwardzie. Powiedziałam ci już, że odmawiam poddawania go głupim, cyrkowym próbom. Miał już dość, jak na jeden dzień. Ale powiem ci. co mogę zrobić. Zagram mu jeszcze trochę jego własnych utworów.
— Tyle, żebyśmy mieli dowód.
— A ty patrz. Jedno jest pewne: z chwilą gdy rozpozna kompozytora, nie zechce zejść z tego stołka przy fortepianie, na którym teraz siedzi.
Luiza podeszła do etażerki, wyjęła jeden z zeszytów nutowych, przerzuciła szybko stronice i wybrała większą kompozycję Liszta — Sonatę h-moll. Miała zamiar skończyć na pierwszej części, ale gdy grając spostrzegła, że siedzący obok niej kot drży z przejęcia i jak urzeczony śledzi ruchy jej palców, nie miała serca przerwać. Zagrała całą sonatę. Skończywszy, spojrzała na męża z uśmiechem.
— No i co? — zapytała. — Nie powiesz mi, że nie był zachwycony?
— Po prostu lubi hałas, to wszystko.
— Był urzeczony. Prawda, kochanie? — Wzięła kota w ramiona. — O mój Boże, gdybyż on tylko potrafił mówić! Pomyśl tylko, mój drogi, znał Beethovena w młodości! Znał Schuberta i Mendelssohna, i Heinego, i Berlioza, i Griega, i Delacroix, i Ingresa, i Schumanna, i Balzaca. I jeszcze... Ależ on był teściem Wagnera! Trzymam w ramionach teścia Wagnera!
— Luizo! — powiedział ostro jej mąż, unosząc się w fotelu. — Opanuj się! — dodał głośniej i jakimś innym tonem.
Luiza rzuciła mu szybkie spojrzenie.
— Edwardzie, dałabym sobie głowę uciąć, ze jesteś zazdrosny!
— O nędznego, szarego kota?
— No to nie bądź taki ponury i cyniczny. Jeżeli masz zamiar tak się zachowywać to lepiej wróć do swego ogrodu i zostaw nas oboje w spokoju. Tak będzie najlepiej dla nas wszystkich prawda, kochanie? — powiedziała kierując ostatnie słowa do kota, którego pogłaskała po głowie — Ale później wieczorem posłuchamy sobie jeszcze trochę muzyki, ty i ja, trochę więcej twoich rzeczy. O tak — dodała całując kota kilkakrotnie w kark — i może posłuchamy też Chopina. Byłeś przecież jego wielkim przyjacielem prawda, kochanie? Jeśli chodzi o ścisłość, to w mieszkaniu Chopina o ile się nie mylę, poznałeś swoją wielką miłość, madame, jak jej tam było? Miałeś z nią troje nieślubnych dzieci, prawda? Tak, tak ty nicponiu, nie próbuj się tego wypierać. Więc będziesz miał trochę Chopina — dodała, znów go całując — i to ci prawdopodobnie przypomni wiele miłych rzeczy jestem pewna.
— Luizo przestań natychmiast!
— Och nie bądź taki ważny Edwardzie.
— Kobieto, przecież ty się zachowujesz jak skończona idiotka A poza tym zapominasz, ze idziemy dziś wieczorem do Billa i Betty na kanastę.
— No teraz to naprawdę nie mogę wyjść. Nie ma mowy!
Edward powoli wstał z fotela i schylił się, żeby zgasić papierosa w popielniczce
— Powiedz mi cos — rzekł cicho — Czy ty naprawdę wierzysz w te bzdury, które wygadujesz?
— Oczywiście! W tej chwili me mam już najmniejszych wątpliwości. I co więcej, uważam, ze to nakłada na nas ogromną odpowiedzialność Edwardzie. Na nas oboje. Na ciebie też.
— A wiesz, co ja myślę? — spytał — Myślę ze powinnaś pojsc do lekarza. I to jak najprędzej
Po tych słowach odwrócił się i przez balkonowe drzwi wyszedł do ogrodu.
Luiza odprowadziła męża wzrokiem, gdy szedł przez trawnik w stronę swojego ogniska i jeżyn, poczekała, aż zniknie jej z oczu, potem odwróciła się i ruszyła pędem do drzwi frontowych, niosąc kota w ramionach.
Wkrótce znalazła się w samochodzie, w drodze do miasta. Zaparkowała przed biblioteką, zamknąwszy kota w wozie, wbiegła po schodach do budynku i skierowała się prosto do katalogów. Tam zaczęła szukać książek dotyczących dwóch spraw reinkarnacji i Liszta.
Pod hasłem „reinkarnacja” znalazła książkę pod tytułem Powrót do życia na ziemi — jak i dlaczego napisaną przez niejakiego F Miltona Willisa, wydaną w 1921 roku. Pod hasłem „Liszt” znalazła dwie biografie. Pożyczyła wszystkie trzy książki, wróciła do samochodu i pojechała z powrotem do domu.
W domu położyła kota na sofie, sama usiadła obok z książkami na kolanach i przygotowała się do poważnej lektury. Postanowiła rozpocząć od F Miltona Willisa. Był to mały tomik trochę zniszczony, ale czuło się w nim wagę tematu a nazwisko autora budziło zaufanie.
„Teoria reinkarnacji — czytała — zakłada ze dusze przechodzą przez coraz wyższe formy zwierzęce. Człowiek, na przykład, nie może odrodzić się jako zwierzę podobnie jak dorosły nie może powrocie na ziemię w ciele dziecka”— Przeczytała to po raz drugi. Ale skąd on może wiedzieć o tych sprawach? I to z taką pewnością? Nie może. Nikt nie może mieć całkowitej pewności na ten temat! Przeczytane stwierdzenie ostudziło również jej wiarę.
„Dokoła centrum świadomości każdego z nas istnieją poza ścisłą zewnętrzną powłoką ciała cztery inne cielesne powłoki, niewidoczne dla fizycznego oka lecz całkowicie widoczne dla ludzi których zdolność percepcji zjawisk ponadfizycznych osiągnęła wymagany stopień rozwoju”.
Nic z tego nie zrozumiała, lecz czytała dalej i po krótkim czasie trafiła na ciekawy passus, mówiący o tym, jak długo dusza pozostaje zwykle poza ziemią, zanim powróci w czyimś ciele — wcielona w kogoś innego. Czas ten waha się zależnie od typu osoby i pan Willis podał następującą tabelę orientacyjną:
Pijacy i nieroby |
40—50 lat |
Wyrobnicy |
60—100 |
Pracownicy wykwalifikowani |
100—200 |
Mieszczaństwo |
200—300 |
Wyższe klasy średnie |
500 |
Najwyższa klasa: szlachta |
600—1000 |
Ci, co znajdują się na Ścieżce Poznania |
1500—2000 |
Natychmiast sięgnęła po jedną z dwóch biografii, żeby zobaczyć, od kiedy Liszt nie żyje. Z danych wynikało, że zmarł w Bayreuth w 1886 roku. To znaczy sześćdziesiąt siedem lat temu. Zgodnie z poglądem pana Willisa musiałby być niewykwalifikowanym pracownikiem, żeby powrócić na ziemię tak szybko. Coś tu się chyba nie zgadza. Z drugiej strony — wcale nie przemawiały do niej takie metody klasyfikacji. Według autora „najwyższa klasa: szlachta” reprezentuje najszlachetniejsze istoty na ziemi. Czerwone żakiety i ostrogi — i krwawe sadystyczne mordowanie lisa. Nie — pomyślała — to niesłuszne. Przyjemnie było stwierdzić, że nie ufa panu Willisowi.
W dalszej części książki znalazła listę głośniejszych przypadków reinkarnacji. Epiktet, jak stwierdził autor, powrócił na ziemię jako Ralph Waldo Emerson. Cyceron wrócił jako Gladstone. król Alfred Wielki jako królowa Wiktoria, Wilhelm Zdobywca jako lord Kitchener. Ashoka Vardhana, król Indii w 222 roku przed narodzeniem Chrystusa, powrócił jako pułkownik Henry Steel Olcott, ceniony amerykański prawnik. Pitagoras jako mistrz Koot Hoomi, pan, który wraz z madame Blavatsky i pułkownikiem H. S. Olcottem
(znanym prawnikiem amerykańskim alias królem Indii) założyli Towarzystwo Teozoficzne. Kim była madame Blavatsky, tego autor nie wyjaśnił. Ale „Teodor Roosevelt — pisał — w wielokrotnych reinkarnacjach grał zawsze rolę przywódców... On to dał początek królewskiej dynastii w Chaldei, gdzieś około 30 000 lat przed narodzeniem Chrystusa, jako gubernator Chaldei, mianowany przez osobnika znanego nam jako Cezar, będącego wówczas władcą Persji... Roosevelt i Cezar wielokrotnie spotykali się w swoich reinkarnacjach jako przywódcy wojskowi i cywilni; w pewnym okresie, przed wielu tysiącami lat, byli mężem i żoną...”
To Luizie wystarczyło. Pan F. Milton Willis najwyraźniej bawił się w zgadywanki. Jego dogmatyczne tezy nie zrobiły na niej większego wrażenia. Facet, być może, trafił na właściwy trop, ale jego twierdzenia są ekstrawaganckie, zwłaszcza to pierwsze, dotyczące zwierząt. Wkrótce będzie mogła rozprawić się z całym Towarzystwem Teozoficznym przedstawiając dowód, że człowiek może zjawić się ponownie na ziemi jako stworzenie niższe. Po drugie, wcale nie musi być wyrobnikiem, żeby powrócić na ziemię w ciągu jednego stulecia.
Sięgnęła po jedną z dwu biografii Liszta i przeglądała ją pobieżnie, gdy mąż wrócił z ogrodu.
— Co robisz? — spytał.
— Och... sprawdzam niektóre rzeczy. Posłuchaj mnie, mój drogi, czy wiedziałeś o tym, że Teodor Roosevelt był kiedyś żoną Cezara?
— Luizo — powiedział — proszę cię, skończmy z tymi bzdurami. Nie chcę więcej patrzeć, jak robisz z siebie idiotkę. Daj mi tego przeklętego kota, sam go zaniosę na policję.
Luiza zdawała się go nie słyszeć. Otwarła usta na widok podobizny Liszta w książce leżącej na jej kolanach.
— Mój Boże! — krzyknęła. — Spójrz!
— Na co?
— Widzisz te brodawki na twarzy? Zupełnie o nich zapomniałam! Te jego słynne brodawki! Studenci hodowali sobie na twarzach małe kępki włosów w tych samych miejscach, żeby wyglądać tak jak on.
— Co to ma do rzeczy?
— Nic. Nie myślę o studentach, tylko o tych brodawkach
— O Jezu! — jęknął mężczyzna — O Jezu przenajświętszy!
— Kot ma zupełnie takie same Pokażę ci Wzięła zwierzę na kolana i zaczęła badać jego pyszczek.
— O, tutaj! Tutaj jest jedna. Jest jeszcze druga. Czekaj chwilę! Jestem przekonana, że w tych samych miejscach. Gdzie jest ten portret?
Był to znany portret kompozytora w późnym wieku przedstawiający znakomitą władczą twarz - w masie długich siwych włosów zakrywających uszy i opadających aż na kark. Na twarzy wiernie odmalowane były duże brodawki w sumie było ich pięć.
— Na portrecie jedna jest nad prawą brwią — Luiza zbadała prawą brew kota — Tak! Zgadza się. Dokładnie w tym samym miejscu. A druga po lewej stronie na czubku nosa. I tutaj tez jest jedna! I dwie blisko siebie pod brodą, po prawej stronie. Och, Edwardzie, chodź i zobacz! Są dokładnie takie same.
— To niczego nie dowodzi.
Podniosła oczy na męża który stał na środku pokoju w swoim zielonym swetrze i spodniach khaki wciąż bardzo spocony.
— Boisz się, prawda? Boisz się utraty swojej cennej godności, boisz się tego, co ludzie pomyślą boisz się zrobić z siebie durnia, tak?
— Po prostu me zamierzam wpadać w histerię to wszystko.
Luiza wróciła do książki i czytała dalej.
— To jest interesujące — powiedziała — Napisano tutaj że Liszt uwielbiał wszystkie dzieła Chopina, z wyjątkiem jednego — Scherza b-mol. Nie znosił tego utworu, nazywał go scherzem dla guwernantek i twierdził, że powinno być zarezerwowane wyłącznie dla osób tego zawodu.
— No to co z tego?
— Posłuchaj mnie. Skoro z uporem traktujesz tę sprawę w tak obrzydliwy sposób, to powiem ci co zrobię. Zagram to scherzo natychmiast, a ty zostań i zobacz, co się będzie działo.
— Miejmy nadzieję, że potem raczysz podać jakaś kolację.
Luiza wstała i wzięła z etażerki duży zielony zeszyt zawierający wszystkie utwory Chopina.
— Tu jest to scherzo. O tak pamiętam je doskonale. Jest istotnie dość okropne. A teraz, słuchaj lub raczej patrz i uważaj, co zrobi ten kot.
Położyła nuty na właściwym miejscu i zasiadła do fortepianu. Mąż jej stojąc na środku pokoju z rękami w kieszeniach, z papierosem w ustach mimo woli skierował oczy w stronę kota, który drzemał na sofie. Na grę Luizy kot zareagował, jak zwykle, bardzo żywo. Najpierw podskoczył, jakby go ktoś ukłuł i zamarł co najmniej na minutę, drżąc na całym ciele, potem zaczął niespokojnie krążyć tam i z powrotem. Wreszcie zeskoczył na podłogę i zadzierając majestatycznie nos i ogon powolny m krokiem opuścił pokój.
— Otóż i masz! — krzyknęła Luiza i pobiegła za nim — Masz dowód! Niezbity dowód’ — Wróciła z kotem i położyła go z powrotem na sofie. Radość i podniecenie rozjaśniły całą jej twarz zaciśnięte pięści pobielały, a mały kok z tyłu głowy rozluźnił się i przekrzywił na jedną stronę — I co ty na to powiesz, Edwardzie? Co o tym myślisz? — zapytała śmiejąc się nerwowo.
— Muszę przyznać że to całkiem zabawne.
— Zabawne! Mój drogi to najcudowniejsza rzecz jaką można sobie wyobrazić! O Boże! — krzyknęła biorąc znów kota w ramiona i przytulając go do siebie — Czy to nie wspaniałe, ze mamy w domu Franciszka Liszta?
— Luizo uspokój się! Nie wpadaj w histerię.
— Nie mogę! Nic na to nie poradzę! I pomyśleć tylko, że pozostanie z nami na zawsze.
— Przepraszam, coś ty powiedziała?
— Och, Edwardzie! Po prostu trudno mi mówić ze wzruszenia. A wiesz, co teraz zrobię? Zrobię coś takiego, żeby każdy muzyk na świecie zapragnął go zobaczyć, zapewniam cię, i spytać o ludzi, których znał — o Beethovena, Chopina i Schuberta...
— Przecież kot nie umie mówić — powiedział mąż.
— Nie szkodzi. Tak czy inaczej, będą chcieli go poznać, zobaczyć i dotknąć, i zagrać mu coś nowoczesnego, czego jeszcze nigdy nie słyszał.
— Liszt nie był aż taką wielkością. Co innego Bach albo Beethoven...
— Nie przerywaj mi, Edwardzie, proszę cię! Zawiadomię wszystkich liczących się kompozytorów na całym świecie. To mój obowiązek. Powiem im, że Liszt jest tutaj, i poproszę, żeby go odwiedzili. I wiesz, co się stanie? Zlecą się ze wszystkich stron.
— Żeby zobaczyć szarego kota?
— Kochanie, to nie samo. Bo on jest nim. Co tam wygląd! Wygląd się nie liczy. Och, Edwardzie, będzie to wydarzenie, jakiego jeszcze nie było!
— Pomyślą, że zwariowałaś.
— Poczekaj, to zobaczysz.
Trzymała kota w ramionach i czule go pieszcząc, spoglądała na męża, który odwrócony do niej tyłem stał w otwartych drzwiach i patrzał na ogród.
Zapadał wieczór, trawnik z zielonego powoli stawał się czarny, w dali widać było biały słup dymu z ogniska.
— Nie — powiedział nie odwracając się. — Nie chcę tego. Nie w moim domu. Wyjdziemy oboje na parę skończonych durni.
— Edwardzie, co masz na myśli?
— To, co mówię. Stanowczo nie zgadzam się. Nie życzę sobie, żebyś robiła szum dokoła tak głupiej sprawy. Trafiłaś na wytresowanego kota.
Dobrze — doskonale. Zatrzymaj go, jeśli chcesz. Nie mam nic przeciwko temu. Ale nie życzę sobie, żebyś posuwała się dalej. Rozumiesz mnie, Luizo?
— Dalej niż co?
— Nie chcę już więcej słyszeć tych bzdur. Zachowujesz się jak wariatka.
Luiza powoli ułożyła kota na sofie. Potem powoli wstała, wyprostowała się i zrobiła krok naprzód.
— Do licha ciężkiego, Edwardzie! — krzyknęła i tupnęła nogą. — Po raz pierwszy w naszym życiu dzieje się coś ciekawego, a ty boisz się tego jak ognia, ponieważ ktoś mógłby się z ciebie śmiać. O to chodzi, prawda? No przyznaj, że to prawda?
— Luizo — odpowiedział jej mąż — dość tego! Opanuj się i skończ z tym natychmiast.
Podszedł do stolika i sięgnął do pudła po papierosa, potem zapalił go ogromną zapalniczką. Żona przyglądała mu się. Oczy jej powoli napełniły się łzami i dwa małe, błyszczące strumyczki pociekły po napudrowanych policzkach.
— Za dużo jest takich scen ostatnio, Luizo — mówił dalej. — Nie, nie przerywaj mi, posłuchaj. Rozumiem doskonale, że przechodzisz trudny okres w swoim życiu i że...
— O mój Boże! Cóż za idiota! Nadęty idiota! Czy nie widzisz, że tu chodzi o coś innego, że zdarzył się prawdziwy cud? Czy ty tego naprawdę nie widzisz?
W tym momencie Edward przeszedł przez pokój i chwycił ją mocno za ramiona. Trzymał pomiędzy wargami zapalonego papierosa. Widziała na jego skórze kontury świeżo zastygłych plam potu.
— Słuchaj no — powiedział — jestem głodny., Zrezygnowałem z golfa i pracowałem cały dzień w ogrodzie, jestem zmęczony i głodny i chcę zjeść kolację. I ty także. Marsz do kuchni i zrób coś dobrego do jedzenia.
Luiza cofnęła się o krok i położyła obydwie dłonie na ustach.
— O Boże! — krzyknęła. — Zupełnie zapomniałam! On przecież musi umierać z głodu. Prócz odrobiny mleka nie dałam mu nic do jedzenia, odkąd się zjawił.
— Kto?
— A któż by? O n. Idę zaraz ugotować mu coś specjalnego. Chciałabym wiedzieć, jakie jest jego ulubione danie. Jak myślisz, Edwardzie, co on lubi?
— Do diabła z nim, Luizo!
— Edwardzie, proszę cię bardzo! Tym razem będzie tak, jak ja sobie życzę. Ty tu zostaniesz — powiedziała schylając się i delikatnie gładząc kota palcami. — To nie potrwa długo.
Luiza weszła do kuchni i zastanowiła się, co by tu przyrządzić specjalnie dobrego. Może suflet? Smaczny suflet z sera. Tak, to będzie pyszne. Oczywiście, Edward za tym nie przepada, ale trudno.
Była kucharką bardzo przeciętną i nie zawsze pewną, czy suflet się uda, ale tym razem zadała sobie dodatkowy trud i odczekała dobrą chwilę, by piec nagrzał się do właściwej temperatury. Gdy suflet był już w piecu, rozejrzała się, co może podać do niego, i wtedy przyszło jej do głowy, że Liszt prawdopodobnie nie próbował nigdy w życiu owocu avocado ani grejpfruta, postanowiła więc dodać jedno i drugie do sałaty. Na pewno zabawnie na to zareaguje.
Kiedy wszystko było gotowe, postawiła jedzenie na tacy i zaniosła do pokoju. Wchodząc ujrzała męża, który w tym samym momencie pojawił się w szerokich drzwiach. Wracał z ogrodu.
— Tu jest jego kolacja — powiedziała, stawiając tacę na stole, i odwróciła się w stronę sofy. — Gdzie on jest? — spytała.
Mąż zamknął za sobą drzwi do ogrodu i przeszedł przez pokój, żeby wziąć papierosa.
— Edwardzie, gdzie on jest?
— Kto?
— Wiesz, kto.
— Ach, tak. Tak, oczywiście. No cóż, powiem ci.
Z papierosem w ustach pochylił się nad ogromną zapalniczką, osłaniając ją stuloną dłonią. Rzucił spojrzenie na Luizę i stwierdził, że patrzy na niego, na jego buty i nogawki spodni, na ich brzegi wilgotne od chodzenia po mokrej trawie.
— Poszedłem zobaczyć, jak tam moje ognisko — powiedział.
Jej oczy powędrowały w górę ku jego rękom.
— Pali się — ciągnął. — Myślę, że ogień utrzyma się przez całą noc. — Ale pod jej spojrzeniem poczuł się nieswojo. — O co chodzi? — zapytał zniżając zapalniczkę. Spojrzenie jego powędrowało w dół i wtedy po raz pierwszy zauważył na wierzchu swojej dłoni cienkie zadrapanie, biegnące ukosem od kostek palców aż po przegub.
— EDWARDZIE!
— Tak — powiedział. — Wiem. Te jeżyny są okropne. Człowiek się cały może pokaleczyć. Chwileczkę, Luizo, o co chodzi?
— EDWARDZIE!
— Ależ kobieto, usiądź, na miłość boską, i uspokój się. Nie ma żadnego powodu do nerwów. Luizo! Luizo! Siadaj!
MLECZKO PSZCZELE
Umieram ze zmartwienia, wierz mi, Albercie — powiedziała pani Taylor. Nie odrywała oczu od niemowlęcia, które leżało zupełnie bez ruchu w zagięciu jej ramienia. — Wiem z całą pewnością, że coś jest nie w porządku.
Skóra na wychudłej twarzyczce niemowlęcia miała perłową przezroczystość.
— Spróbuj jeszcze raz — powiedział Albert Taylor.
— To nic nie pomoże.
— Musisz próbować, Mabel.
Wyjęła butelkę z garnuszka z ciepłą wodą i strząsnęła parę kropli do wnętrza dłoni, by sprawdzić temperaturę.
— Moje maleństwo — szepnęła. — Obudź się. Obudź się i wypij jeszcze trochę.
Światło lampki na pobliskim stoliku tworzyło dokoła niej złocistą aureolę.
— No, proszę cię. Jeszcze małą, małą ociupinkę.
Mąż przyglądał się jej sponad czytanego magazynu. Widział, że jest pół żywa z wyczerpania. Jej blada, owalna twarz, zazwyczaj pełna uwagi i spokoju, nabrała wyrazu udręki i rozpaczy. Lecz nawet to pochylenie głowy, gdy patrzała na dziecko, było dziwnie piękne.
— Widzisz — szepnęła — wszystko na nic. Nie chce.
Uniosła butelkę do światła i mrużąc oczy spojrzała na podziałkę.
— Znów tylko jedna uncja. To wszystko, co wypiła. Nie, nawet mniej. Trzy czwarte uncji. Nie wystarczy, żeby utrzymać przy życiu ciało i duszę, Albercie, wierz mi. Umieram ze zmartwienia.
— Wiem — powiedział.
— Gdyby tylko było wiadomo, o co chodzi.
— Wszystko jest w porządku, Mabel. To wyłącznie kwestia czasu.
— Coś jej musi być.
— Doktor Robinson mówi, że wszystko w porządku.
— Słuchaj no — powiedziała wstając — nie wmówisz mi, że to naturalne, że sześciotygodniowe niemowlę waży mniej, o całe kilo mniej, niż kiedy się urodziło! Tylko spójrz na te nóżki. Skóra i kości.
Maleństwo leżało bezwładnie w jej ramionach.
— Doktor Robinson powiedział, żebyś się nie martwiła, Mabel. Tak samo ten drugi.
— Ha! Dobre sobie! Mam się nie martwić!
— Posłuchaj mnie, Mabel.
— Niby co mam robić? Uważać to za dobry żart?
— Tego nie powiedział.
— Nienawidzę lekarzy! Nienawidzę ich wszystkich! — krzyknęła, odsunęła się od niego i szybko wyszła z pokoju z niemowlęciem w ramionach.
Albert Taylor pozostał na miejscu i pozwolił jej odejść.
Po krótkiej chwili usłyszał kroki żony w sypialni — szybkie, nerwowe tap—tap—tap na linoleum nad jego głową. Wkrótce ucichną, potem on sam będzie musiał pójść na górę, a gdy wejdzie do sypialni, zastanie ją, jak zwykle, siedzącą przy łóżeczku, wpatrzoną w dziecko i żałośnie popłakującą. I nie da się ruszać z miejsca, powie tylko:
— Ona umiera z głodu, Albercie.
— Wcale nie umiera z głodu
— Jest głodna, ja to wiem. I jeszcze coś ci powiem. Albercie.
— Tak?
— Jestem pewna, że ty o tym wiesz tak samo jak ja, tylko nie chcesz się przyznać. Mam rację?
Powtarzało się to każdego wieczoru.
W zeszłym tygodniu zawieź i małą do szpitala, lekarz zbadał ją dokładnie i powiedział, że dziecku nic nie jest.
— Dziewięć lat czekaliśmy na to dziecko, panie doktorze — powiedziała Mabel. — Umrę, jeśli jej się coś stanie.
Było to przed sześciu dniami i od tego czasu dziecko straciło na wadze dalszych pięć uncji.
Ale nic tu nie pomoże zamartwianie się — powiedział do siebie Albert Taylor. — W takich sprawach trzeba po prostu ufać lekarzowi.
Sięgnął po pismo leżące na jego brzuchu i leniwie przejrzał spis treści, by zobaczyć, co też zapowiadają na bieżący tydzień.
Maj wśród pszczół
Ciasto na miodzie
Hodowca pszczół i farmaceuta
Wyniki kontroli zarodników
Najnowsze wyniki badań mleczka pszczelego
Tydzień w pasiece
Lecznicze właściwości kitu pszczelego
Zwracanie pokarmu
Doroczny bankiet brytyjskich pszczelarzy
Wiadomości związkowe
Albert Taylor przez całe życie pozostawał pod urokiem wszystkiego, co dotyczyło pszczół. Jako mały chłopiec często łapał je gołymi rękami i biegi do domu, żeby pokazać matce, czasem sadzał je na swojej twarzy i pozwalał wędrować po policzkach, szyi i karku i — co najdziwniejsze — nigdy go żadna nie użądliła. Przeciwnie, mogło się zdawać, że pszczoły dobrze się z nim czują. Nigdy nie chciały odlecieć i żeby się od nich uwolnić, musiał je delikatnie strzepywać palcami. Ale nawet wówczas często wracały i siadały mina ramieniu albo na ręce czy kolanie, wszędzie, gdzie skórę miał odsłoniętą.
Ojciec jego, który był murarzem, powiedział, że chłopiec musi wydzielać jakiś specjalny zapach, dany mu przez czarownicę, że z jego skóry wydobywa się przez pory coś paskudnego i nic dobrego nie wyjdzie z takiego hipnotyzowania owadów. Ale matka powiedziała, że to dar dany od Boga, i posunęła się nawet tak daleko, że porównała go do świętego Franciszka z ptakami.
Z biegiem czasu fascynacja pszczołami urosła do rozmiarów obsesji i kiedy miał lat dwanaście, zbudował swój pierwszy ul. Następnego roku złapał pierwszy rój pszczół. W dwa lata później, jako czternastoletni chłopiec, posiadał już pięć uli, schludnie ustawionych rzędem pod płotem na podwórku. Poza normalnymi zajęciami przy produkowaniu miodu uczył się bardzo złożonego i delikatnego procesu hodowania królowej, przeszczepiania do sztucznych komórek i temu podobnych rzeczy.
Nigdy nie musiał używać dymu, kiedy zaglądał do wnętrza uli, i nigdy nie wkładał na ręce rękawiczek ani siatki na głowę. Najwyraźniej istniała jakaś przedziwna sympatia pomiędzy nim a pszczołami. We wsi, w sklepach i w pubach, zaczęto o chłopcu mówić z pewnego rodzaju szacunkiem i chodzić do niego po miód.
Kiedy miał osiemnaście lat, wydzierżawił jeden akr dzikiego pastwiska, graniczącego z sadem wiśniowym w dolinie, około mili za wsią, i tam założył pasiekę. Teraz, po jedenastu latach, zamiast jednego akra miał sześć, a na nich dwieście czterdzieści dobrze zagospodarowanych uli i domek, który zbudował głównie własnymi rękami. W wieku lat dwudziestu ożenił się, i to szczęśliwie, mimo że ponad dziewięć lat czekali na dziecko. Wszystko mu się dotąd udawało, to fakt, dopóki nie zjawiło się to maleństwo i zaczęło napędzać im strachu — mała nie chciała jeść i z każdym dniem traciła na wadze.
Przestał czytać i zaczął myśleć o córeczce.
Tego wieczoru, kiedy na początku karmienia otwarła oczy, zajrzał w nie i zobaczył coś, co go śmiertelnie przeraziło: oczy te wyglądały, jakby nie miały żadnego połączenia z mózgiem — leżały w oczodołach jak dwie szklane kulki.
Czy ci wszyscy lekarze naprawdę wiedzą, co mówią?
Sięgnął po popielniczkę i powoli wygrzebywał zapałką popiół z fajki.
Może ją zawieźć do innego szpitala, gdzieś w Oxfordzie na przykład? Zaproponuje to Mabel, kiedy pójdzie na górę.
Wciąż słyszał jej kroki w sypialni, ale musiała włożyć nocne pantofle, ponieważ brzmiały teraz o wiele ciszej.
Przestał myśleć o dziecku i wrócił do przerwanej lektury. Przeczytał artykuł pod tytułem Wyniki kontroli zarodników, potem odwrócił stronę i zaczął następny: Najnowsze wyniki badań mleczka pszczelego. Miał duże wątpliwości, czy znajdzie tu coś, czego by już sam nie wiedział.
„Czym jest cudowna substancja, zwana mleczkiem pszczelim?”
Sięgnął po leżącą na stole puszkę z tytoniem i zaczął nabijać fajkę, nie przerywając czytania
„Mleczko pszczele jest wydzieliną gruczołów produkowaną przez pszczoły robotnice dla żywienia larw bezpośrednio po wylęgnięciu się z jajka. Gruczoły gardzielowe pszczoły produkują tę substancję w bardzo podobny sposób, jak gruczoły kręgowców produkują mleko. Jest to fakt niezmiernie interesujący, ponieważ żaden inny owad na świecie, o ile wiadomo, nie wykształcił w sobie takiej funkcji”.
Wszystko to stare jak świat — powiedział do siebie — ale z braku czegoś lepszego czytał dalej.
„Mleczko pszczele w formie skondensowanej jest pokarmem larw przez trzy pierwsze dni ich życia, natomiast po tym okresie larwy, które staną się trutniami albo robotnicami, otrzymują ten cenny pokarm znacznie rozrzedzony miodem i pyłkami Natomiast przyszłe królowe żywione są przez cały okres larwalny wyłącznie czystym mleczkiem pszczelim”.
Nad jego głową, w sypialni, odgłos kroków zamilkł, w domu zapanowała cisza. Zapalił zapałkę i przyłożył ją do fajki.
„Mleczko pszczele musi być substancją o ogromnych właściwościach odżywczych, gdyż larwa pszczoły żywiona wyłącznie mleczkiem przybywa na wadze tysiąc pięćset razy w ciągu pięciu dni”.
Pewnie tak jest — pomyślał — chociaż nigdy dotąd nie przyszło mi do głowy traktować rozwój larwy w kategoriach wagi.
„W takim samym czasie niemowlę ważące siedem i pół funta przybyłoby na wadze pięć ton”.
Albert Taylor zatrzymał się i przeczytał to zdanie po raz drugi.
Przeczytał je po raz trzeci.
„Niemowlę ważące siedem i pół funta...”
— Mabel! — krzyknął zrywając się z krzesła. — Mabel! Chodź tu! Wyszedł do hallu i stojąc przy schodach wołał żonę.
Nie odpowiedziała.
Wbiegł na górę i zapalił światło na piętrze. Drzwi do sypialni były zamknięte. Otworzył je, stanął na progu i zajrzał do ciemnego pokoju.
— Mabel — powiedział — zejdź na chwilę, dobrze? Wpadłem na pewien pomysł. Chodzi o małą.
Światło z korytarza rzucało słaby odblask na łóżko, na którym dostrzegł żonę — leżała na brzuchu objąwszy głowę rękami i twarz ukryła w poduszce. Znowu płakała.
— Mabel — powiedział podchodząc do niej i dotykając jej ramienia. — Proszę cię, zejdź na dół. Na chwilę. To może być ważne.
— Idź sobie — powiedziała. — Zostaw mnie.
— Czy nie chcesz posłuchać, jaki mam pomysł?
— Och, Albercie, jestem taka zmęczona — załkała. — Jestem taka zmęczona, że już nie wiem, co robić. Nie mogę tego wytrzymać. Ja naprawdę już nie wytrzymam.
Zamilkła. Albert Taylor odwrócił się, powoli podszedł do kołyski, w której leżało dziecko, i zajrzał do środka. Było za ciemno, żeby mógł zobaczyć twarzyczkę niemowlęcia, ale nachyliwszy się, usłyszał jego oddech, bardzo słaby i szybki.
— Kiedy będziesz ją karmić? — spytał.
— Chyba o drugiej.
— A potem?
— O szóstej rano.
— Ja ją nakarmię — oświadczył. — Idź spać. Nic nie odpowiedziała.
— Połóż się do łóżka, Mabel, i zaśnij, rozumiesz? I przestań się martwić, dobrze? Zajmę się nią przez najbliższe dwanaście godzin. Dorobisz. się rozstroju nerwowego, jeśli tak dalej potrwa.
— Tak — odpowiedziała. — Wiem.
— W tej chwili zabieram małą, smoczek i budzik do sąsiedniego pokoju, a ty kładź się i zapomnij o nas. Zgoda? Mówiąc to już wypychał kołyskę za drzwi.
— Och, Albercie!... — załkała.
— O nic się nie martw. Zostaw to mnie.
— Albert!
— Tak?
— Kocham cię, Albercie.
— Ja też ciebie kocham, Mabel. A teraz śpij. Albert Taylor zobaczył swoją żonę dopiero o godzinie jedenastej następnego dnia.
— Boże drogi! — krzyknęła zbiegając po schodach w szlafroku i rannych pantoflach. — Albercie! Spójrz tylko, która godzina! Musiałam spać co najmniej dwanaście godzin! Czy wszystko w porządku? Co się działo?
Siedział spokojnie w swoim fotelu, paląc fajkę i czytając poranną gazetę. Dziecko spało w torbie u jego stóp.
— Jak się masz, kochanie?! — powiedział uśmiechnięty.
Podbiegła do niemowlęcia i zajrzała do torby.
— Czy coś zjadła? Ile razy ją karmiłeś? O dziesiątej powinna była znów dostać butelkę, czy wiedziałeś o tym?
Albert Taylor starannie złożył gazetę w kwadrat i położył na stoliczku.
— Karmiłem ją o drugiej nad ranem i zjadła około pół uncji, nie więcej. Karmiłem ją znów o szóstej i zjadła trochę więcej, dwie uncje...
— Dwie uncje! Och, Albercie, ależ to wspaniale!
— I właśnie przed dziesięciu minutami skończyliśmy ostatni posiłek. Butelka stoi na kominku! Zostawiła tylko jedną uncję. Wypiła trzy. I co ty na to? — uśmiechnął się z dumą, zachwycony swoim sukcesem. Kobieta szybko uklękła i spojrzała na niemowlę.
— Czy nie wygląda lepiej? — spytał z zapałem. — Czy nie zaokrągliła się na buzi?
— Rzeczywiście, chyba tak, chociaż to może brzmi głupio — odpowiedziała mu żona. — Och, Albercie, jesteś cudowny! Jak ty to zrobiłeś?
— Nastąpił przełom — odpowiedział. — To wszystko. Tak jak przepowiadał doktor, nastąpił przełom.
— Oby Bóg dał, żebyś miał rację.
— Oczywiście, że mam rację. Zobaczysz, jak teraz będzie.
Kobieta z miłością wpatrywała się w niemowlę.
— Ty też wyglądasz o wiele lepiej, Mabel.
— Czuję się wspaniale. Przepraszam cię za wczorajszy wieczór.
— Umówimy się tak: ja będę ją karmił w nocy, a ty w dzień.
Klęcząc podniosła na niego oczy i zmarszczyła czoło.
— Nie — powiedziała. — O nie, nie pozwolę na to.
— Nie chcę, żebyś się doprowadziła do skrajnego wyczerpania, Mabel.
— Teraz już mi to nie grozi, wyspałam się.
— Będzie naprawdę lepiej, jeżeli podzielimy to między siebie.
— Nie, Albercie. To mój obowiązek i ja to będę robić. Ostatnia noc już się nie powtórzy.
Umilkli oboje. Albert Taylor wyjął fajkę z ust i patrząc na żonę z namysłem powiedział:
— Dobrze. W takim razie wezmę na siebie czarną robotę: będę sterylizował butelki, mieszał pokarm i przygotowywał wszystko. To ci w każdym razie trochę ulży.
Zmierzyła go spojrzeniem, zastanawiając się, co się z nim nagle stało.
— Widzisz, Mabel, myślę, że...
— Tak, kochany.
— Pomyślałem sobie, że do wczorajszego wieczoru palcem nie ruszyłem, żeby ci pomóc przy dziecku.
— To nieprawda.
— O tak! Postanowiłem teraz wziąć część roboty na siebie. Będę przygotowywał pokarm i sterylizował butelki. Zgoda?
— To bardzo miłe z twojej strony, kochanie, ale naprawdę nie uważam, żeby to było potrzebne
— Zastanów się! — krzyknął. — Możesz wszystko zapeszyć! Karmiłem ją przez ostatnie trzy razy i spójrz na efekt! Kiedy wypada następne karmie nie? O drugiej, prawda?
— Tak.
— Zrobiłem już mieszankę — powiedział. — Wszystko jest przygotowane, wystarczy wziąć — z drugiej butelkę ze spiżarni i podgrzać. To chyba jest jakaś pomoc, prawda?
Kobieta wstała z klęczek, podeszła do męża i pocałowała go w policzek.
— Jesteś taki dobry. Im lepiej cię poznaję, tym bardziej cię kocham.
Później, po południu, kiedy Albert pracować przy ulach, usłyszał, że żona woła go z domu.
— Albercie! — krzyczała. — Albercie, chodź tu taj! — Biegła do niego przez łan jaskrów.
Ruszył jej naprzeciw, zastanawiając się, co się stało.
— Och, Albercie, zgadnij!
— Co takiego?
— Właśnie nakarmiłam ją i wypiła wszystko
— Nie!
— Wszystko, do ostatniej kropelki. Och, Albercie, jaka jestem szczęśliwa! Wszystko w porządku Jest tak, jak mówiłeś. Nastąpiło przesilenie. — Podeszła do niego, zarzuciła mu ramiona na szyję i przycisnęła do siebie, a on poklepał ją po plecach, roześmiał się i powiedział, że jest cudowną młodą mamusią.
— Czy przyjdziesz i popatrzysz, jak będę ją karmić? Zobaczymy, czy to się powtórzy.
Powiedział, że nie przepuści takiej okazji, ona znów go uścisnęła, potem odwróciła się i pobiegła do domu, skacząc po trawie i głośno śpiewając.
Naturalnie, byli bardzo podnieceni, gdy zbliżała się pora posiłku o godzinie szóstej. Już o wpół do szóstej oboje siedzieli w living-roomie czekając na tę chwilę. Butelka z mieszanką stała na kominku w garnuszku z ciepłą wodą. Niemowlę spało na sofie w swojej torbie.
Za dwadzieścia szósta obudziło się i zaczęło z całych sił krzyczeć.
— Otóż to! — krzyknęła pani Taylor. — Domaga się swojej butelki. Podaj mi dziecko, Albercie. Ale najpierw daj butelkę.
Podał jej butelkę, potem złożył w jej ramionach dziecko. Bardzo ostrożnie dotknęła warg niemowlęcia czubkiem smoczka. Dziecko chwyciło smoczek bezzębnymi ustami i zaczęło ssać z dziką żarłocznością.
— Och, Albercie, czy to nie cudowne? — powiedziała śmiejąc się.
— To wspaniałe, Mabel.
W ciągu siedmiu czy ośmiu minut zawartość butelki została opróżniona.
— Ty mądralo — powiedziała pani Taylor. — Znowu cztery uncje.
Albert Taylor, wychylając się ze swego fotela, uważnie badał wzrokiem twarzyczkę małej.
— Wiesz, co? — powiedział. — Ona robi wrażenie, jakby już przybyła na wadze. Jak myślisz?
Matka spojrzała na dziecko.
— Czy nie sądzisz, Mabel, że wydaje się większa i grubsza niż wczoraj?
— To możliwe, Albercie, ale nie jestem pewna. Właściwie w tak krótkim czasie nie może być żadnej uchwytnej zmiany. Najważniejsze, że teraz je normalnie.
— Nastąpiło przesilenie — powiedział Albert. — Myślę, że już nie musisz się o nią martwić.
— Na pewno nie będę.
— Czy chcesz, żebym przeniósł teraz kołyskę z powrotem do naszej sypialni?
— Tak, proszę cię.
Albert poszedł na górę i przeniósł kołyskę. Kobieta poszła za nim z córeczką i zmieniwszy pieluszki, położyła dziecko delikatnie do kołyski. Potem przykryła prześcieradełkiem i kocykiem.
— Jak ona ślicznie wygląda, prawda? — szepnęła. — Czy nie jest to najpiękniejsze dzieciątko na świecie, Albercie?
— Zostaw ją teraz samą, Mabel — powiedział. — Chodź na dół i zrób kolację. Należy się nam.
Gdy skończyli jeść, rozsiedli się w swoich fotelach — Albert z magazynem i fajką, pani Taylor z robótką na drutach. Ale scena miała teraz zupełnie inny nastrój niż poprzedniego wieczoru. Zniknęło nagle całe napięcie. Piękny owal twarzy pani Taylor promieniał radością, policzki zaróżowiły się, oczy błyszczały, na ustach pojawił się rozmarzony uśmieszek głębokiego zadowolenia. Raz po raz podnosiła wzrok sponad robótki, żeby z uczuciem spojrzeć na męża. Niekiedy zatrzymywała brzęczące druty na parę sekund, żeby zerknąć na sufit i posłuchać, czy nie dochodzi stamtąd płacz albo krzyk. Ale w domu panowała cisza.
— Albercie — odezwała się po chwili.
— Tak, kochanie?
— Co takiego chciałeś mi powiedzieć wczoraj, kiedy wpadłeś do sypialni? Mówiłeś, że masz jakiś pomysł co do dziecka.
Albert Taylor odłożył pismo na kolana i zerknął na żonę z ukosa.
— Tak mówiłem?
— Tak. — Czekała, że powie coś więcej, ale snilczał. — Z czego się śmiejesz? Co zrobiłeś?
— Zrobiłem ci kawał.
— Powiedz, jaki, kochanie.
— Nie jestem pewien, czy powinienem — odpowiedział. — Mogłabyś posądzić mnie o kłamstwo.
Rzadko widziała go tak zadowolonego z siebie. Odpowiedziała mu z uśmiechem zachęty.
— Chcę zobaczyć wyraz twojej twarzy, kiedy to usłyszysz. To mi wystarczy.
— Albercie, ale o co chodzi?
Zamilkł na chwilę. Nie lubił ponaglania.
— Uważasz, że dziecko lepiej wygląda, tak?
— Oczywiście.
— Zgadzasz się ze mną, że nagle zaczęło zupełnie inaczej jeść i wygląda o sto procent lepiej?
— Zgadzam się całkowicie.
— To dobrze — powiedział z jeszcze szerszym uśmiechem. — Bo widzisz... to jest moje dzieło.
— Twoje?
— To ja wyleczyłem nasze maleństwo.
— Tak, kochanie, wierzę w to — zapewniła i podjęła swoją robotę na drutach.
— Nie wierzysz mi.
— Ależ wierzę ci, Albercie. Przyznaję ci całą zasługę, bez reszty.
— Ale wiesz, jak to zrobiłem?
— No cóż... — zamyśliła się na chwilę. — Przypuszczam, że po prostu wspaniale umiesz przygotowywać mieszankę. Odkąd zacząłeś to robić, mała wyraźnie się poprawia.
— Chcesz powiedzieć, że to sekret czysto techniczny?
— Na to wygląda — powiedziała i znów puściła w ruch swoje druty, śmiejąc się w duchu z mężczyzn: są tacy zabawni!
— Powiem ci coś — odrzekł jej mąż. — Masz całkowitą rację, ale zwracam uwagę, że nie tyle chodzi o to, jak robić, ile — czego tam dodać. Rozumiesz teraz, Mabel?
Przestała machać drutami i bystro spojrzała na męża.
— Albercie — zapytała — chyba nie chcesz powiedzieć, że dodajesz czegoś do mleka?
Siedział nadal uśmiechnięty.
— Tak czy nie?
— Możliwe, że dodaję.
— Nie wierzę!
W jego uśmiechu było coś okrutnego, może dlatego, że w szczególny sposób odsłaniał wszystkie
— Albercie, przestań mnie nabierać.
— Ależ, kochanie, wcale ciebie nie nabieram.
— Niemożliwe, żebyś czegoś dodawał do jej mleka! Powiedz prawdę. Z niemowlęciem trzeba bardzo uważać.
— Mówię ci prawdę, Mabel, dodawałem.
— Albercie Taylor! Jak mogłeś!
— Nie denerwuj się. Jeśli chcesz, opowiem ci wszystko dokładnie, ale, na miłość boską, nie trać głowy.
— Piwo! — krzyknęła. — Jestem pewna, że piwo!
— Nie bądź głupia, Mabel, proszę cię.
— No to powiedz, co?
Albert ostrożnie odłożył fajkę na stoliczek i odchylił się w krześle.
— Czy nigdy nie mówiłem ci o mleczku pszczelim?
— Nigdy.
— Ono czyni cuda, naprawdę, wierz mi. I wczoraj wieczorem przyszło mi nagle do głowy, że gdyby tak dodać trochę tego do mleka...
— Jak mogłeś!
— Ależ Mabel, nawet jeszcze nie wiesz, co to jest!
— Wszystko mi jedno, co to jest, nie wolno niczego dodawać do pokarmu niemowlęcia, żadnych obcych substancji. Musiałeś chyba zwariować!
— To jest zupełnie nieszkodliwe, inaczej przecież nie zrobiłbym tego. Pochodzi od pszczół.
— No, tego mogłam się domyślić.
— A jest tak drogie, że, praktycznie biorąc, nikt sobie na to nie może pozwolić. Najwyżej w dawkach po kropelce.
— A ile dałeś naszemu dziecku, jeśli wolno spytać?
— Właśnie o to chodzi — odparł. — Na tym właśnie polega różnica. Nasza mała w ostatnich czterech posiłkach połknęła tego około pięćdziesiąt razy więcej niż ktokolwiek na świecie. Co ty na to?
— Albercie, przestań mnie nabierać!
— Przysięgam ci — odrzekł z dumą.
Unosząc wysoko brwi spojrzała na niego z najwyższym zdumieniem. Nawet nie domknęła ust.
— Czy ty wiesz, Mabel, ile to kosztuje? W Ameryce oferują półkilowy słoik za pięćset dolarów! pięćset dolarów! To jest droższe od złota, zdajesz sobie sprawę?
Zupełnie nie rozumiała, o czym on mówi.
— Dowiodę ci tego. — Jednym susem znalazł się przy dużej półce z książkami, na której trzymał całą literaturę dotyczącą pszczół. Na najwyższej półce w pedantycznym porządku leżały wszystkie numery „Amerykańskiej Apikultury”, „Brytyjskiego Pszczelarstwa” i innych pism. Wziął najnowszy numer „Amerykańskiej Apikultury” i pokazał jej stronę z ogłoszeniami. — O, proszę. Dokładnie tak, jak ci powiedziałem. „Sprzedajemy mleczko pszczele — cena 480 dolarów za półkilowy słoik w hurcie”.
Podał jej magazyn, żeby sama przeczytała.
— Teraz mi wierzysz? Reklama sklepu, który naprawdę istnieje w Nowym Jorku, Mabel. Masz tu wszystko napisane.
— Ale nie jest napisane, że możesz to dodawać do mleka noworodka — odpowiedziała. — Nie wiem, co cię naszło, Albercie, naprawdę, nie wiem.
— Czy to lekarstwo jest dla niej skuteczne, czy nie?
— Teraz wcale nie jestem tego pewna.
— Nie bądź idiotką, Mabel. Wiesz, że mam rację.
— To dlaczego inni nie robią tego ze swoimi dziećmi?
— Powtarzam jeszcze raz, że to jest bardzo drogie. Właściwie nikt na świecie nie może sobie pozwolić, żeby po prostu jeść mleczko pszczele, z wyjątkiem, być może, kilku multimilionerów. Kupują je wielkie firmy produkujące kremy do twarzy i różne kosmetyki. Głównie dla reklamy. Dodają tego odrobinę do dużego słoika kremu i sprzedają po niebywałej cenie. Idzie to jak woda. Twierdzą, że usuwa zmarszczki.
— A to prawda?
— Skąd mogę wiedzieć, do licha?! W każdym razie — powiedział wracając na swój fotel — nie o to chodzi. Tak dalece pomogło naszej małej w ciągu zaledwie kilku godzin, że, moim zdaniem, powinniśmy jej to dawać stale. Nie przerywaj mi, Mabel. Mam dwieście czterdzieści uli i jeżeli ze stu uli będę brał mleczko, to powinniśmy zapewnić jej potrzebną ilość.
— Albercie Taylor — powiedziała, kobieta otwierając szeroko oczy. — Czyś ty zupełnie postradał zmysły?
— Proszę cię, wysłuchaj mnie do końca, dobrze?
— Zabraniam ci — powiedziała kategorycznie. — Nie będziesz dawał mojemu dziecku ani kropli więcej tego ohydztwa. Zrozumiałeś?
— Posłuchaj mnie, Mabel...
— A niezależnie od tego, w zeszłym roku miałeś nadzwyczaj skąpy zbiór miodu i jeżeli teraz zaczniesz eksperymentować ze swoimi ulami, to Bóg raczy wiedzieć, co z nami będzie.
— Moim ulom nic nie zagraża, Mabel.
— Wiesz doskonale, że zeszłego roku mieliśmy tylko połowę tego, co zwykle.
— Zrób mi tę uprzejmość i pozwól, że ci wyjaśnię niektóre cudowne właściwości tej substancji.
— Jeszcze mi nawet nie powiedziałeś, co to jest takiego.
— W porządku, Mabel. To także zrobię. Będziesz słuchać spokojnie? Dasz mi szansę wyjaśnienia wszystkiego?
Z westchnieniem sięgnęła znowu po druty.
— Proszę bardzo, ulżyj sobie i wyspowiadaj się. Słucham cię.
Zamilkł na chwilę, nie wiedząc, od czego zacząć. Niełatwo wytłumaczyć taką rzecz osobie nie wprowadzonej w tajniki wiedzy o pszczołach.
— Wiesz zapewne, że każdy rój ma tylko jedną królową.
— Tak.
— I że królowa składa wszystkie jajka.
— Tak, kochanie. Tyle to wiem.
— To dobrze. Otóż królowa potrafi składać jajka różnego rodzaju. Nie wiedziałaś o tym, ale to prawda. Jest to jeden z cudów dziejących się w ulu. Składa jajka, z których wyrastają trutnie, i jajka, z których wyrastają robotnice. Przyznasz sama że jest to cudowna i tajemnicza sprawa, prawda?
— Tak, Albercie, przyznaję.
— Trutnie to samce, O nich nie ma się co martwić. Robotnice to rodzaj żeński... Podobnie, jak królowa, to jasne. Ale robotnice to samice pełnie nie rozwiniętych organach płciowych, odwrotnie niż królowa. Królowa potrafi jednego dnia złożyć tyle jajek, ile sama waży.
Zamilkł, by uporządkować myśli.
— Jak to się dzieje? Królowa krąży po powierzchni plastra i składa jajeczka w tak zwanych komórkach. W setkach tych małych otworów, które widzisz w plastrze miodu. Teraz wyobraźmy sobie plaster z takimi otworami, w których zamiast miodu znajdują się jajeczka, jedno w każdej komórce. W ciągu trzech dni z jajka wylęga się coś, co wygląda jak grube ziarenko. Nazywamy to larwą. Otóż z tą chwilą robotnice, młode robotnice, zbierają się i karmią te larwy. A wiesz, czym?
— Mleczkiem pszczelim — odpowiedziała cierpliwie Mabel.
— Słusznie! — wykrzyknął. — Właśnie mleczkiem pszczelim. Produkują je robotnice w gruczołach gardzielowych i przekazują larwom. I co się potem dzieje?
Zrobił dramatyczną pauzę, zamrugał swoimi małymi, załzawionymi oczkami koloru wody i obrócił się w fotelu, by sięgnąć po egzemplarz pisma, które czytał poprzedniego wieczoru.
— Jesteś ciekawa, co się dzieje potem? — zapytał oblizując wargi.
— Umieram z ciekawości.
— „Mleczko pszczele — przeczytał głośno — musi być substancją o ogromnych właściwościach odżywczych, gdyż larwa pszczoły żywiona wyłącznie mleczkiem przybywa na wadze tysiąc pięćset razy w ciągu pięciu dni!”
— Ile?
— Tysiąc pięćset razy, Mabel. A wiesz, co to znaczy, jeśli przełożymy to na proporcje ludzkie? To znaczy — zniżył głos i wychyliwszy się do przodu wbił w nią te swoje małe, blade oczy — to znaczy, że w ciągu pięciu dni niemowlę ważące siedem i pół funta osiągnęłoby wagę pięciu ton!
Po raz drugi pani Taylor przerwała swoje zajęcie.
— Nie musisz brać tego dosłownie, Mabel.
— Kto powiedział, że nie muszę?
— Bo to jest podane w terminach naukowych.
— Dobrze, jedź dalej.
— Jestem zaledwie w połowie. Usłyszysz więcej. O tym. co jest naprawdę fenomenalne w mleczku pszczelim, jeszcze nie powiedziałem. Udowodnię ci teraz, jak ta substancja potrafi przemienić pospolitą, brzydką, tępą i pozbawioną płci robotnicę w dużą, wspaniałą, płodną królową.
— Czy chcesz powiedzieć, że nasze dziecko jest brzydkie i wygląda na tępe? — spytała ostro.
— Mabel, nie wmawiaj mi tego, czego nie powiedziałem, proszę cię bardzo, tylko słuchaj dalej. Czy wiesz, że królowa i robotnica, chociaż gdy dorosną, całkowicie się różnią, rodzą się z identycznych jajeczek?
— Nie wierzę w to — powiedziała.
— To prawda, jak prawdą jest to, że tu siedzę przed tobą. Pszczoły mogą zawsze, gdy zechcą, zamiast robotnicy wyhodować królową.
— W jaki sposób?
— Ano, właśnie — powiedział celując w nią swoim grubym palcem wskazującym — właśnie do tego zmierzam. To jest tajemnica wszystkiego. Jak ci się zdaje, Mabel, na czym ten cud polega?
— Mleczko pszczele — odpowiedziała. — Już mi to mówiłeś.
— Mleczko pszczele! — krzyknął klaszcząc w ręce i podskakując na krześle.
Jego duża, okrągła twarz błyszczała z podniecenia, na policzkach pojawiły się dwie czerwone plamy.
— Otóż jak to się dzieje? Wyjaśnię ci to w sposób bardzo uproszczony. Pszczoły chcą mieć nową królową. Budują wyjątkowo dużą komórkę, tak zwaną królewską, do której stara królowa składa jajeczko. Pozostałych tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć jajek składa w komórkach zwykłych robotnic. Co dalej? Kiedy z tych jajek wylęgną się larwy, robotnice gromadzą się wokół nich — robotnice-piastunki — i pompują mleczko pszczele. Zarówno robotnicom, jak i królowej. Ale — i tu jest to najważniejsze, Mabel, więc słuchaj uważnie — jest różnica. Larwy robotnic dostają ten specjalny, cudowny pokarm tylko przez pierwsze trzy dni swojej egzystencji. Potem zostają — można by powiedzieć — odłączone od piersi, i to nagle. Po trzech dniach zaczynają otrzymywać pokarm normalny — mieszankę miodu i pyłku, a mniej więcej w dwa tygodnie później opuszczają swoje komórki już jako robotnice.
Zupełnie inaczej jest z larwą królowej! Ta otrzymuje mleczko pszczele przez cały czas swojej egzystencji larwalnej. Robotnice po prostu zalewają tym mleczkiem całą komórkę i larwa dosłownie w nim pływa. I to właśnie czyni z niej królową.
— Nie możesz tego udowodnić — powiedziała Mabel.
— Nie mów głupstw, błagam cię. Tysiące ludzi to udowodniło i wciąż udowadnia, słynni naukowcy we wszystkich krajach świata. Wystarczy wyjąć larwę z komórki robotnicy, włożyć ją do komórki królowej i zaopatrzyć w dostateczną ilość mleczka, a z larwy wyrośnie królowa! A naprawdę zdumiewające jest to, że pomiędzy dorosłą królową i robotnicą jest taka kolosalna różnica. Inny kształt brzucha. Inne żądło. Inne nogi. Inne...
— Czym różnią się nogi? — spytała, żeby go przeegzaminować.
— Nogi? Robotnice mają na nogach małe koszyczki do zbierania pyłku z kwiatów. Królowa tego nie ma. i jaszcze jedna rzecz. Królowa ma całkowicie rozwinięte organy płciowe. Robotnice - nie. A najbardziej zdumiewające, moja droga, jest to, że królowa żyje przeciętnie od czterech do sześciu lat. Robotnice z trudem żyją kilka miesięcy. Tyle różnic bierze się stąd, że ona dostaje mleczko pszczele, a one nie.
— Trudno uwierzyć, że to wszystko z powodu pożywienia.
— Rzeczywiście trudno. Zgadzam się. To jedna z tajemnic ula. Jeśli chodzi o ścisłość — największa. Jest to rzecz tak tajemnicza i zadziwiająca, że zdumiewa największych naukowców od setek lat. Poczekaj. Nie ruszaj się.
Znowu skoczył do półki z książkami, wśród których gorączkowo zaczął czegoś szukać.
— Zaraz ci znajdę kilka sprawozdań. Już mam. Posłuchaj. — Zaczął czytać głośno z „Amerykańskiej Apikultury”:
— „Doktor Fryderyk Banting, kierujący instytutem ofiarowanym mu przez naród kanadyjski w uznaniu jego prawdziwie wielkich zasług dla ludzkości — odkrył insulinę — zainteresował się mleczkiem pszczelim. Polecił swoim współpracownikom przeprowadzenie gruntownej analizy...”
Zamilkł.
— Nie muszę ci czytać wszystkiego, to niepotrzebne, ale posłuchaj, co się stało. Doktor Banting poddał analizie mleczko pszczele pobrane z komórki dwudniowej larwy. I jak ci się zdaje, co znalazł?
Otóż stwierdził, że mleczka pszczele zawiera fenol, sterole, glicerydy, dekstrozę i — słuchaj uważnie! — osiemdziesiąt do osiemdziesięciu pięciu procent niezidentyfikowanych kwasów!
Stał koło półki z książkami, trzymając pismo w ręku, i uśmiechał się triumfalnie. Żona patrzyła na niego ze zdumieniem.
Był mężczyzną niewysokim, przysadzistym i raczej otyłym, o nogach jakby skróconych i trochę krzywych. Głowę miał dużą, okrągłą, krótko przystrzyżone szczeciniaste włosy, a większą część twarzy — teraz, kiedy zupełnie przestał się golić — pokrywał krótki i rzadki, brązowożółty zarost. Wygląd miał więc nieco groteskowy — trudno zaprzeczyć.
— Osiemdziesiąt do osiemdziesięciu pięciu procent — powtórzył — niezidentyfikowanych kwasów! Czy to nie fantastyczne? — Odwrócił się do półki i znów zaczął tam czegoś szukać.
— Co to znaczy: niezidentyfikowane kwasy?
— Otóż to! Nikt nie wie! Nawet sam Banting— Słyszałaś o Bantingu?
— Nigdy.
— A jest to jeden z najsławniejszych dziś na świecie lekarzy.
Patrząc teraz na niego, jak się kręci dokoła książek, na jego głowę porosłą szczeciną, owłosioną twarz i pulchne ciało, nie mogła — dziwna rzecz — powstrzymać się od myśli, że ten człowiek ma w sobie coś z pszczoły. Widywała kobiety, które z biegiem lat nabierały podobieństwa do koni, na których jeździły, zauważyła, że kto hoduje ptaki albo ma psa boksera czy doga, często w nieznaczny, choć uderzający sposób upodabnia się do swego ulubieńca. Lecz nigdy dotąd nie przyszło jej do głowy, że jej własny mąż może być podobny do pszczoły. Doznała lekkiego wstrząsu.
— A czy Banting — spytała — próbował kiedy jeść to pszczele mleczko?
— Oczywiście, że nie. Nie mógł sobie na to pozwolić. To bardzo droga rzecz.
— Wiesz, co? — powiedziała z lekkim uśmiechem, wciąż mu się przyglądając. — Zaczynasz być odrobineczkę podobny do pszczoły. Czy zdajesz sobie z tego sprawę?
Odwrócił się i spojrzał na nią.
— Przypuszczam, że to głównie z powodu brody. Wolałabym, żebyś ją zgolił. Ma nawet kolor trochę pszczeli, nie uważasz?
— O czym ty mówisz, do licha ciężkiego?!
— Albercie — powiedziała — jak ty się wyrażasz!
— Czy mam mówić dalej? Chcesz czy nie chcesz?
— Oczywiście, kochanie. Przepraszam, ja tylko żartowałam.
Odwrócił się od niej i wziął z półki jeszcze jedno pismo.
— Posłuchaj tego, Mabel — powiedział, gdy odnalazł artykuł, którego szukał. — „W 1939 roku Heyl przeprowadził doświadczenia na trzytygodniowych szczurach wstrzykując im różne ilości mleczka pszczelego. Rezultatem tych zabiegów było stwierdzenie przedwczesnego pęcherzykowego rozwoju jajników dokładnie w proporcji do ilości wstrzykniętego mleczka”.
— No i masz! Wiedziałam o tym!
— O czym?
— Wiedziałam, że stanie się coś strasznego.
— Nonsens, Mabel. Nie ma w tym nic złego. Tu mam jeszcze coś: „Still i Burdett stwierdzili, że samiec szczura, dotąd niepłodny, po codziennym stosowaniu minimalnej ilości mleczka pszczelego został ojcem, i to wielokrotnie.
— Albercie! — krzyknęła. — Ta substancja jest o wiele za silna, aby dawać ją niemowlęciu! Nie zgadzam się.
— Nonsens, Mabel.
— To dlaczego próbują tego wyłącznie na szczurach? Dlaczego ci wszyscy słynni naukowcy sami tego nie biorą? Są za mądrzy na to. Czy myślisz, że doktor Banting będzie ryzykował i narażał swoje cenne gruczoły płciowe? Nie on!
— Ależ to się daje ludziom, Mabel! Tu jest cały artykuł na ten temat. Posłuchaj. — Odwrócił stronę i znowu zaczął czytać: — „W Meksyku w roku 1953 kilku oświeconych lekarzy zaczęło zapisywać mikroskopijne dawki mleczka pszczelego na takie cierpienia jak neuralgia, artretyzm, cukrzyca, zatrucie nikotyną, impotencja u mężczyzn, astma, krup i podagra... Istnieją całe stosy podpisanych zeznań... Pewien słynny makler giełdowy z Mexico City miał szczególnie dokuczliwą łuszczycę. Stał się fizycznie odrażający. Tracił klientów. Cierpiały na tym jego interesy. Z rozpaczy zaczął brać mleczko pszczele — jedną kroplę do każdego posiłku — i w ciągu dwóch tygodni został wyleczony. Pewien kelner w »Cafe Jena«, również w Mlexico City, doniósł nam, że jego ojciec po zażyciu małych dawek tej cudownej substancji mając lat dziewięćdziesiąt spłodził zdrowego chłopca, pewnemu przedsiębiorcy, który organizował walki byków w Acapulco, trafił się dość sennie wyglądający byk, wstrzyknął mu więc jeden gram pszczelego mleczka (maksymalna dawka) tuż przed wyjściem na arenę. Skutkiem tego bestia wykazała taką szybkość i zaciekłość, że w krótkim czasie rozłożyła dwóch pikadorów, trzy konie, matadora i w końcu...”
— Słuchaj — przerwała pani Taylor mężowi. — Zdaje mi się, że mała płacze.
Albert spojrzał na sufit. I rzeczywiście — z sypialni na piętrze dobiegł mocny krzyk niemowlęcia.
Mabel zerknęła na zegarek.
— Boże drogi! — krzyknęła zrywając się z miejsca. — Jest już późno! Przygotuj mieszankę, Albercie, szybko, a ja przyniosę małą na dół! -Ale pospiesz się! Nie chcę, żeby czekała nawet minutę!
Po krótkiej chwili pani Taylor zjawiła się na dole z rozkrzyczanym dzieckiem w ramionach. Była poważnie zaniepokojona, nie przywykła jeszcze do niesamowitego, nieprzerwanego wrzasku, jaki robi zdrowe dziecko, kiedy jest głodne.
— Pospiesz się, Albercie! — zawołała siadając w fotelu i układając niemowlę w ramionach. — Proszę, pospiesz się!
Albert wrócił z kuchni i wręczył jej butelkę ciepłego mleka.
— Jest w sam raz — powiedział — nie musisz nawet sprawdzać.
Podniosła nieco wyżej główkę dziecka leżącego w zgięciu jej ramienia, potem wepchnęła smoczek prosto w szeroko otwarte, krzyczące usta. Mała chwyciła smoczek i zaczęła ssać. Krzyk ustał, pani Taylor odprężyła się.
— Och, Albercie, czy ona nie jest śliczna?
— Jest wspaniała, Mabel, dzięki pszczelemu mleczku.
— Posłuchaj mnie, kochanie, nie chcę wiece słyszeć o tym paskudztwie. Przeraża mnie.
— Popełniasz wielki błąd — odpowiedział.
— Zobaczymy. Niemowlę ssało nadal.
— Jestem przekonana, Albercie, że znowu wypije całą porcję.
— Na pewno.
I rzeczywiście, po kilku minutach butelka była pusta.
— Jaka grzeczna dziewczynka! — krzyknęła pan, Taylor, próbując bardzo delikatnie wyjąć smoczek z ust dziecka. Mała próbowała smoczek zatrzymać Kobieta szarpnęła leciutko i smoczek wysunął się z ust.
— Aaaa! Aaaa! — rozkrzyczało się dziecko.
— Mamy paskudne wiatry — powiedziała pani Taylor, unosząc dziecko w ramionach i lekko uderzając je po plecach.
Beknęło dwukrotnie, raz za razem.
— No, teraz już dobrze, moje maleństwo. Dziecko zamilkło, ale tylko na kilka sekund, po czym znów zaczęło krzyczeć. Albert powiedział:
— Musi beknąć jeszcze raz, wypiła za szybko. Matka posadziła niemowlę na ramieniu, potarła je po plecach, przeniosła na drugie ramię, położyła na brzuszku na swoich kolanach. Potem posadziła na kolanach, ale dziecku już się więcej nie odbiło, a jego krzyk z każdą minutą stawał się coraz głośniejszy i natarczywszy.
— Dobrze robi na płuca — powiedział Albert Taylor szczerząc zęby. — W ten sposób gimnastykuje swoje płuca. Wiesz o tym, Mabel?
— No już, no już, no już! — mówiła żona całując twarzyczkę niemowlęcia. — No już!
Czekali oboje przez drugie pięć minut, lecz krzyk nie ustawał ani na moment.
— Zmień pieluszkę — powiedział Albert. — Na pewno ma mokrą pieluszkę, to dlatego. — Przyniósł z kuchni czystą i pani Taylor zmieniła dziecku pieluszkę. Nic nie pomogło.
— Waaa, waaa, waaa — krzyczało niemowlę.
— Może kłuje ją agrafka?
— Wykluczone — odpowiedziała i żeby się upewnić, sięgnęła palcami pod pieluszkę.
Rodzice siedzieli naprzeciw siebie w swoich fotelach, z nerwowym uśmiechem spoglądali na niemowlę leżące w ramionach matki i czekali, aż przestanie krzyczeć.
— Wiesz, co? — powiedział w końcu Albert Taylor.
— Co?
— Dałbym głowę, że wciąż jest głodna. Założę się, ze chce jeszcze pociągnąć z butelki. Może przynieść jej dokładkę?
— Wydaje mi się, że nie powinniśmy...
— To jej dobrze zrobi — powiedział wstając z fotela. — Idę podgrzać drugą porcję.
Poszedł do kuchni i nie było go przez kilkanaście minut. Wrócił z butelką napełnioną mlekiem aż po szyjkę.
— Zrobiłem podwójną porcję, osiem uncji. Na wszelki wypadek.
— Albercie, czyś ty zwariował? Nie wiesz, że przekarmienie jest tak samo niedobre jak niedokarmienie?
— Nie musisz jej dawać wszystkiego, Mabel. Możesz zabrać w każdej chwili, kiedy zechcesz. No — stał nad nią — daj jej się napić.
Pani Taylor zaczęła łaskotać górną wargę niemowlęcia czubkiem smoczka. Maleńkie usteczka chwyciły smoczek i zacisnęły się na nim jak pułapka, a w pokoju zapanowała nagła cisza. Małe ciałko rozluźniło się i wyraz błogości rozlał się na twarzyczce dziecka, gdy zaczęło pić.
— No widzisz, Mabel! Nie mówiłem?! Kobieta milczała.
— Ona zgłodniała, po prostu zgłodniała. Popatrz, jak ssie.
Pani Taylor obserwowała poziom mleka w butelce. Szybko opadał i trzy, cztery uncje pokarmu zniknęły niemal w okamgnieniu.
— No — powiedziała — to wystarczy.
— Nie możesz jej teraz zabrać, Mabel.
— Przeciwnie, mój drogi. Muszę.
— Uspokój się, kobieto. Nie zabieraj tej reszty.
— Ależ Albercie...
— Jest zagłodzona, czy ty tego nie widzisz? Jedz dalej, moja śliczna — powiedział — wypij całą butelkę.
— Nie podoba mi się to, Albercie — powiedziała Mabel, lecz nie zabrała dziecku butelki.
— Odrabia zaległości, moja droga, nic więcej. W pięć minut później butelka była pusta. Pani Taylor powoli cofnęła smoczek i tym razem niemowlę nie protestowało, w ogóle nie wydało żadnego dźwięku. Leżało spokojnie w ramionach matki — oczy zasłonięte mgiełką zadowolenia, usta na wpół otwarte, wargi umazane mlekiem.
— Dwanaście uncji, Mabel! — powiedział Albert Taylor. — Trzy razy więcej od normalnej porcji! Czy to nie wspaniałe?
Kobieta nie odrywała wzroku od dziecka. Powoli na jej twarz powracał dawny wyraz lęku. Niepokój kazał jej zacisnąć usta.
— Co ci się stało? — spytał Albert. — Przecież nie możesz się tym martwić. Nie sądzisz chyba, że ona wróci do normy, do tych nędznych czterech uncji? Nie bądź śmieszna, Mabel!
— Podejdź tu, Albercie — powiedziała.
— O co chodzi?
— Powiedziałam: podejdź bliżej. Podszedł i stanął obok niej.
— Przyjrzyj się dokładnie i powiedz mi, czy widzisz jakąś różnicę.
Przyjrzał się dokładnie dziecku.
— Wydaje mi się, że jest większa, jeśli ci o to chodzi. Większa i grubsza.
— Potrzymaj ją — rozkazała. — Weź i potrzymaj ją.
Wyciągnął ramiona i wziął dziecko od matki.
— Mój Boże! Ależ ona waży chyba z tonę.
— Właśnie.
— Czy to nie wspaniałe! — krzyknął rozpromieniony. — Założyłbym się, że już ma normalną wagę.
— Ale ja się tego boję, Albercie. To za szybko.
— Nonsens, kobieto, pleciesz głupstwa!
— Wszystko przez to wstrętne mleczko — powiedziała. — Nienawidzę tego paskudztwa!
— Nie ma nic wstrętnego w mleczku pszczelim — odparł z oburzeniem.
— Nie bądź durniem, Albercie. Myślisz, że to normalne, żeby dziecko przybywało na wadze w takim tempie?
— Nigdy nie jesteś zadowolona! — krzyknął. — Umierasz ze strachu, kiedy traci na wadze, a teraz jeszcze więcej się boisz, ponieważ jej przybywa!
O co ci właściwie chodzi, Mabel?
Kobieta wstała z fotela i niosąc dziecko ruszyła w stronę drzwi.
— Jedno tylko powiem — odrzekła. — Na szczęście jestem tutaj i mogę przypilnować, żebyś jej więcej tego nie dawał, to wszystko.
Wyszła. Albert odprowadził ją wzrokiem aż do hallu: widział, jak zaczęła wchodzić na schody i jak na trzecim czy czwartym stopniu zatrzymała się na parę sekund, jakby coś sobie przypomniała. Potem zawróciła, zeszła na dół i szybko wróciła do męża.
— Albercie — powiedziała.
— Tak?
— Mam nadzieję, że w tej ostatniej porcji, jaką daliśmy jej przed chwilą, nie było mleczka pszczelego.
— Nie wiem, dlaczego tak sądzisz.
— Albercie!
— A co w tym złego? — zapytał miękkim, niewinnym tonem.
— Jak mogłeś! — krzyknęła.
Duża, brodata twarz Alberta Taylora przybrała wyraz bolesnego zdumienia.
— Myślałem, że będziesz bardzo zadowolona, że mała ma w brzuszku nową dużą porcję tego mleczka — powiedział. — Słowo ci daję, że tak myślałem. Naprawdę tym razem dostała dużą porcję, Mabel, możesz mi wierzyć.
Stojąca w drzwiach kobieta przytuliła mocniej uśpione niemowlę i spojrzała na męża ogromnymi oczami. Wyprostowała się, jakby cała zesztywniała z wściekłości, twarz jej pobladła, usta zacisnęły się mocno jak nigdy.
— Zapamiętaj moje słowa — powiedział Albert. — W krótkim czasie dochowasz się oseska, który mógłby zdobyć pierwszą nagrodę na każdym konkursie w kraju. A może byś ją zważyła? Czy mam przynieść wagę, Mabel, chcesz?
Kobieta podeszła zdecydowanym krokiem do dużego stołu na środku pokoju, położyła dziecko i zaczęła je szybko rozbierać.
— Tak! — warknęła. — Przynieś wagę! Odrzuciła na bok niemowlęcą koszulkę, potem kaftanik. Rozpięła pieluszkę i wyciągnęła ją spod drobnego ciałka, które leżało teraz zupełnie nagie na stole.
— Ależ Mabel! — krzyknął Albert. — Przecież to prawdziwy cud! Jest tłusta jak szczeniątko!
I rzeczywiście, dziecko zyskało od poprzedniego dnia zdumiewająco dużo ciała. Zapadła klatka piersiowa, na której sterczały żebra, była teraz pulchna i okrągła jak beczułka, a brzuszek sterczał wydatnie. Jedynie nóżki i rączki — o dziwo! — wcale się nie powiększyły. Wciąż były krótkie i kościste i wyglądały jak patyczki sterczące z kulki tłuszczu.
— Spójrz! — powiedział Albert. — Ma nawet na brzuszku puszek, żeby jej nie było zimno! — wyciągnął rękę, żeby końcami palców pogłaskać żółtobrązowy, delikatny zarost, którym nieoczekiwanie pokrył się niemowlęcy brzuszek.
— Nie dotykaj jej! — krzyknęła kobieta. Z płonącymi oczami odwróciła się do męża i w jednej chwili stała się podobna do małego, wojowniczego ptaka, który — zdawało się — z wyciągniętym dziobem rzuci mu się za chwilę do twarzy i wydziobie oczy.
— Czekaj! — powiedział cofając się.
— Ty naprawdę zwariowałeś! — krzyknęła.
— Uspokój się, Mabel, błagam cię, bo jeżeli nadal myślisz, że to jest substancja niebezpieczna, to... Tak myślisz, prawda? Dobrze, wobec tego posłuchaj mnie uważnie. Spróbuję ci teraz udowodnić, raz na zawsze, Mabel, że mleczko pszczele jest absolutnie nieszkodliwe dla człowieka, nawet w dużych dawkach. A więc jak myślisz, dlaczego w zeszłym roku mieliśmy zbiór miodu o połowę mniejszy niż zwykle? Powiedz.
Cofnąwszy się od niej na odległość trzech, czterech jardów, czuł się bezpieczniejszy.
— Mieliśmy w zeszłym roku o połowę mniejszy zbiór — powiedział cedząc słowa i zniżając głos — ponieważ jedną setkę moich uli wykorzystałem na produkcję mleczka pszczelego.
— Co takiego?
— Tak — szepnął — spodziewałem się, że to cię trochę zaskoczy. I od tamtego czasu produkuję to mleczko prawie pod twoim nosem. — Jego małe oczka błyszczały ostro, gdy to mówił, a w kącikach ust czaił się chytry, podstępny uśmieszek. — I nigdy nie zgadniesz, dlaczego. Dotychczas bałem się powiedzieć, ponieważ myślałem, że to by cię mogło... wprawić w zakłopotanie.
Zawiesił głos na chwilę. Stał przed nią i założywszy ręce na piersi, pocierał jedną dłoń o drugą z cichym szelestem.
— Pamiętasz ten kawałek, który ci przeczytałem o szczurach? Jak to tam było? „Still i Burdett stwierdzili, że samiec szczura, dotąd niepłodny...”— zawahał się, pokazując w uśmiechu wszystkie zęby.
— Domyślasz się, Mabel?
Milczała nie spuszczając z niego oczu.
— Od razu, kiedy to przeczytałem, aż podskoczyłem na krześle i powiedziałem sobie: — Jeśli to działa na pierwszego lepszego szczura, to nie ma najmniejszego powodu, zęby nie podziałało na Alberta Taylora.
Znowu zamilkł, wyciągnął szyję i nieznacznie nastawił jedno ucho w stronę żony, czekając, co powie, lecz dalej milczała.
— I jeszcze jedno, Mabel — dodał. — Poczułem się tak cudownie, byłem zupełnie kimś innym, że nawet kiedy mi oznajmiłaś radosną nowinę, dalej brałem to mleczko. W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy musiałem tego zjeść chyba całe w i a d r o.
Duże oczy kobiety ciężkim, przerażonym spojrzeniem badały uważnie jego twarz i szyję. Skóra na szyi, a nawet za uszami, aż po brzeg kołnierzyka, zniknęła pod krótkim, jedwabistym, żółto-czarnym zarostem.
— Zapamiętaj moje słowa — powiedział odwracając się od niej, by spojrzeć czule na dziecko. — To maleństwo zareaguje na mleczko pszczele o wiele, wiele lepiej niż taki dorosły mężczyzna jak ja. Wystarczy na nią spojrzeć, żeby się o tym przekonać, prawda?
Kobieta powoli opuściła wzrok na dziecko. Leżało na stole nagie, tłuste, białe, senne, jak ogromna larwa, która kończy już to stadium życia, by wynurzyć się wkrótce na świat z rozwiniętymi szczękami i skrzydłami.
— Okryj ją, Mabel — powiedział. — Przecież nie chcemy, żeby nasza mała królowa się zaziębiła, prawda?
MOJA UKOCHANA, MOJA GOŁĄBECZKA...
Od wielu lat mam zwyczaj ucinać sobie drzemkę po lunchu. Siedząc wygodnie w moim fotelu w living-roomie, z poduszką pod głową, z nogami na małym skórzanym podnóżku, czytam, dopóki nie ogarnie mnie senność. Owego popołudnia, a był to piątek, siedziałem w fotelu wygodnie jak zazwyczaj, z książką w ręku — starym ukochanym tomem Doubledaya i Westwooda Gatunki dziennych motyli — gdy moja żona, która nie należy do kobiet milczących, odezwała się z sofy stojącej naprzeciw mnie: — O której przyjeżdża ta para? Nie odpowiedziałem, więc powtórzyła pytanie, tym razem głośniej. Odparłem grzecznie, że nie wiem.
— Nie przepadam za nimi — oświadczyła. — Zwłaszcza za nim.
— Tak, kochanie.
— Artur! Powiedziałam, że wcale za nimi nie przepadam!
Spojrzałem na nią sponad książki — leżała wyciągnięta na sofie, przerzucając niedbale stronice jakiegoś modnego pisma.
— Widzieliśmy ich tylko jeden raz — powiedziałem.
— Okropny typ, doprawdy! Ani na chwilę nie przestaje opowiadać kawałów albo jakichś głupich historyjek, usta mu się nie zamykają.
— Jestem pewien, że doskonale sobie z nimi poradzisz, kochanie.
— Ona też jest straszna. Jak sądzisz, o której się zjawią?
— Chyba gdzieś około szóstej, tak mi się zdaje.
— Ale t y, powiedz -sam, czy ty nie uważasz, że oni są okropni? — spytała celując we mnie wyprostowanym palcem.
— Ja? No cóż...
— Są naprawdę nie do wytrzymania.
— Nie możemy już tego odwołać, Pamelo.
— Są zupełnie nie do zniesienia.
— To dlaczego ich zaprosiłaś?
Pytanie to wymknęło mi się mimo woli i natychmiast tego pożałowałem, ponieważ z zasady nigdy nie prowokuję mojej żony. Nastąpiła pauza, w czasie której obserwowałem jej twarz — dużą, białą twarz, która była dla mnie czymś tak dziwnym i fascynującym, że czasami nie mogłem oczu od niej oderwać. Wieczorami, kiedy Pamela zajęta była haftem albo malowaniem swoich małych, wymyślnych obrazków przedstawiających kwiaty, twarz jej — pełna skupienia — promieniowała jakąś subtelną wewnętrzną siłą, piękną ponad wszelkie słowa; godzinami wpatrywałem się w nią, siedząc nad książką i udając, że czytam. Nawet teraz musiałem przyznać, że w tej kobiecie o przejmującym lodowatym spojrzeniu, zmarszczonych brwiach, nachmurzonym czole i nosie skrzywionym w grymasie rozdrażnienia jest coś majestatycznego, coś wspaniałego, pewien rodzaj wielkości — jest przy tym wysoka, o wiele wyższa ode mnie, jakkolwiek dziś, gdy ma pięćdziesiąt jeden lat, można by ją nazwać kobietą raczej dużą niż wysoką.
— Wiesz bardzo dobrze, dlaczego ich zaprosiłam — odpowiedziała ostro. — Z powodu brydża, i tylko dlatego. Świetni brydżyści i grają wysoko. — Uniosła wzrok i dostrzegła, że się jej przyglądam. — Przecież myślisz tak samo jak ja, prawda?
— Ale ja...
— Artur! Nie wygłupiaj się.
— Ten jeden raz, kiedy ich widziałem, wydawali się całkiem mili, muszę przyznać.
— Nasz rzeźnik też jest miły.
— Ależ Pamelo, kochanie, błagam cię! Nie zaczynaj!
— Słuchaj no! — powiedziała, głośno plasnąwszy trzymanym w ręku pismem o brzuch. — Wiesz równie dobrze jak ja, co to za typki. Para głupich karierowiczów, którym się wydaje, że wkręcą się wszędzie, dlatego że umieją grać w brydża.
— Jestem pewien, że masz rację, kochanie, ale naprawdę nie rozumiem, dlaczego...
— Jeszcze raz powtarzam: dlatego, że nareszcie chcę mieć porządnego brydża. Mam po dziurki w nosie grania z matołami. Ale doprawdy nie rozumiem, dlaczego muszę przyjmować u siebie tak okropnych ludzi.
— Jasne, że nie musisz, moja kochana, tylko czy nie jest już trochę za późno...
— Artur!
— Tak?
— Czy ty, na miłość boską, zawsze musisz się ze mną sprzeczać? Przecież wiesz, że tak samo ich nie lubisz jak ja.
— Uważam, że naprawdę niepotrzebnie się martwisz, Pamelo. Ostatecznie robią wrażenie całkiem przyjemnej i dobrze wychowanej młodej pary.
— Artur! Przestań się zgrywać, dobrze? — Patrzała na mnie surowo swoimi dużymi, szarymi oczami i aby uniknąć tego spojrzenia — czasem ogromnie mnie peszy — wstałem i podszedłem do drzwi wychodzących na ogród.
Na dużym spadzistym trawniku przed domem rysowały się jaśniejsze i ciemniejsze pasy świeżo skoszonej trawy. Rosnące w głębi ogrodu dwa krzewy szczodrzeńca nareszcie okryły się kwiatami i długie złote łańcuchy tworzyły ogniste plamy na tle ciemnej zieleni odległych drzew. Rozkwitały też róże i szkarłatne begonie, a na długich rabatach wszystkie moje śliczne odmiany łubinu, ostróżki, orliki, chińskie goździki i duże, blade, pachnące irysy. Jeden z ogrodników wracał właśnie po lunchu do prac;, widziałem między drzewami dach jego chaty, a za nią to miejsce, gdzie z naszego podjazdu — mijając żelazną bramę — skręca się na drogę do Canterbury.
Dom mojej żony. Jej ogród. Jakież to wszystko piękne, pełne spokoju! Gdyby tylko Pamela zechciała odrobinę mniej troszczyć się o moje dobro i nie wmawiać mi tak gorliwie tego, co dla mnie wskazane, zamiast tego, co przyjemne, żyłoby mi się tutaj jak w raju. Proszę zważyć: wcale nie chcę sprawiać wrażenia, że jej nie kocham (uwielbiam ziemię, po której stąpa) i że nie mogę sobie dać z nią rady i nie jestem kapitanem mego statku, chcę tylko powiedzieć, że potrafi nieraz upierać się w sposób nieco irytujący. Mam na myśli różne jej drobne chwyty, zwłaszcza celowanie we mnie wyciągniętym palcem, kiedy chce postawić na swoim. Proszę nie zapominać, że jestem mężczyzną raczej drobnej budowy i tego rodzaju gest, stosowany z przesadą przez taką osobę jak moja żona, łatwo mnie zbija z tropu. Czasem aż trudno mi uwierzyć, że nie jest despotką.
— Artur! — zawołała.
— Co się stało?
— Mam wspaniały pomysł. Chodź tu! Odwróciłem się i podszedłem do sofy, na której leżała.
— Słuchaj. Chcesz się zabawić?
— Jaką zabawę masz na myśli?
— Ze Snapesami.
— Kto to są Snapesowie?
— Daj spokój! Obudź się! Henry i Sally Snape. Ci, co przyjeżdżają do nas na weekend.
— No więc?
— Posłuchaj. Leżąc tutaj myślałam o tym, jacy oni są okropni... to ich zachowanie... jego żarciki i jej gruchanie jak zgłupiałego z miłości wróbla... — Zamilkła na chwilę i uśmiechnęła się chytrze. Nie wiem dlaczego, ale pomyślałem, że zaraz powie coś okropnego. — Więc jeżeli w taki sposób zachowują się w naszej obecności, to co, do licha, muszą robić, kiedy są sami we dwoje.
— Chwileczkę, Pamelo...
— Artur! Nie bądź osłem. Zabawmy się. Raz wreszcie zabawmy się porządnie. — Uniosła się na łokciu, twarz jej rozjaśnił wyraz nagłej zuchwałości, patrzyła na mnie z lekko rozchylonymi wargami, a w każdym z jej okrągłych, szarych oczu tańczyła iskierka.
— Dzisiaj w nocy, dobrze?
— Co chcesz zrobić?
— Przecież to jasne. Nie domyślasz się?
— Nie.
— Wystarczy założyć mikrofon w ich pokoju.
Przyznaję, że spodziewałem się czegoś niegodziwego, ale ten pomysł wstrząsnął mną do głębi. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
— I właśnie to zrobimy.
— Nie! — zawołałem. — Zaczekaj! Nie możesz tego zrobić!
— A niby dlaczego?
— Bo to jest najpodlejsza rzecz, jaką potrafię sobie wyobrazić. To jest jak... jak podglądanie przez dziurkę od klucza, jak podsłuchiwanie pod drzwiami, czytanie cudzych listów, tylko jeszcze gorsze. Nie mówisz tego poważnie.
— Najpoważniej w świecie.
Wiedziałem, że nie lubi sprzeciwu, ale bywały wypadki, kiedy uważałem za konieczne zaprotestować nawet kosztem wielkiego ryzyka.
— Pamelo — powiedziałem bardzo stanowczo — zabraniam ci tego!
Opuściła nogi na podłogę i usiadła wyprostowana na sofie.
— Artur! Co znaczy ta zgrywa, na miłość boską! Naprawdę nie rozumiem ciebie.
— Wcale nietrudno zrozumieć.
— A to cymbał! Robiłeś rzeczy dużo, dużo gorsze, i to wiele razy.
— Nigdy!
— O tak, mój drogi, wiem o tym. Z jakiej racji uważasz nagle, że jesteś o wiele lepszy ode mnie?
— Bo nie robiłem takich rzeczy.
— Dobrze, mój drogi — powiedziała celując we mnie wyprostowanym palcem jak pistoletem. — A co było u Milfordów na Boże Narodzenie? Pamiętasz? Pękałeś ze śmiechu i musiałam ci usta zakryć ręką, żeby nas nie usłyszeli. No, przyznaj sam!
— To co innego — odpowiedziałem. — Nie u nas w domu i nie chodziło o naszych gości.
— Nie ma w tym absolutnie żadnej różnicy. — Siedziała sztywno, wyprostowana, mierząc mnie spojrzeniem swoich okrągłych, szarych oczu i zadzierając brodę coraz wyżej, z wyrazem nieopisanej pogardy. — Nie bądź takim nadętym hipokrytą. Co cię napadło, na litość boską?
— Uważam, Pamelo, że to jest bardzo niegodziwe. Naprawdę tak uważam.
— Artur! Posłuchaj mnie. Jestem niegodziwym stworzeniem. I ty też — na swój sposób. Dlatego tak się ze sobą zgadzamy.
— W życiu nie słyszałem podobnych głupstw.
— Owszem, chyba że postanowiłeś nagle zmienić swój charakter.
— Przestań, Pamelo.
— Ale jeżeli naprawdę postanowiłeś się poprawić — mówiła dalej — to co będzie ze mną, na litość boską?!
— Sama nie wiesz, co mówisz.
— Artur! Taki zacny i porządny człowiek nie może zadawać się z taką łajdaczką jak ja, prawda?
Osunąłem się powoli na krzesło stojące naprzeciw sofy. Pamela nie spuszczała ze mnie wzroku. Proszę mnie zrozumieć, była dużą kobietą, z dużą białą twarzą i kiedy patrzyła na mnie tak surowo, czułem się — nie wiem, jak to wyrazić — jakby osaczony przez nią ze wszystkich stron jednocześnie, unieruchomiony niby w wannie pełnej kremu.
— To niemożliwe, żebyś naprawdę chciała im zrobić ten kawał z mikrofonem.
— Oczywiście, że chcę. Najwyższy czas na jakąś rozrywkę. Nie bądź takim formalistą. Artur, słyszysz?!
— Nie wolno ci tego zrobić, Pamelo.
— Tak samo nie wolno — znów wymierzyła we mnie palec — jak wtedy, kiedy znalazłeś torebkę Mary Probert z jej listami i przeczytałeś wszystkie co do jednego, każdy od początku do końca.
— Nie powinniśmy byli tego robić!
— M y?!
— Tak, bo zaraz po mnie ty też przeczytałaś te listy.
— Nie wyrządziliśmy nikomu żadnej krzywdy. Sam to powiedziałeś. A podłączenie mikrofonu wcale nie jest rzeczą gorszą.
— Powiedz, jak ty byś się czuła, gdyby tobie zrobiono taki kawał?
— Nie mogłabym mieć żadnych pretensji, gdybym nic nie wiedziała, prawda? Artur, nie bądź fajtłapą i zg6dź się!
— Będę musiał się jeszcze zastanowić.
— A może nasz znakomity inżynier po prostu nie umie podłączyć mikrofonu?
— Rzecz najłatwiejsza w świecie.
— No to jazda! Bierz się do roboty.
— Pomyślę i dam ci znać.
— Nie ma na to czasu. Mogą się tu zjawić lada chwila.
— Wobec tego nie zrobię. Nie mam ochoty być złapany na gorącym uczynku.
— Jeżeli przyjadą, zanim skończysz, zatrzymam ich na dole. Nie ma o czym mówić. Która jest teraz godzina?
— Dochodzi trzecia.
— Jadą samochodem z Londynu i na pewno wyruszyli dopiero po lunchu. Masz masę czasu.
— W którym pokoju ich ulokujesz?
— W tym dużym, żółtym, na końcu korytarza. Nie będzie za daleko?
— Sądzę, że da się zrobić.
— Skoro już się zdecydowałeś, to gdzie chcesz umieścić mikrofon?
— Wcale jeszcze nie powiedziałem, że to zrobię.
— Mój Boże! — wykrzyknęła. — Ciekawa jestem, kto by cię teraz powstrzymał. Szkoda, że nie widzisz, jak wyglądasz. Na myśl o tej zabawie cały zrobiłeś się czerwony z podniecenia. Załóż głośnik w naszej sypialni, chyba będzie dobrze, prawda? Ale bierz się do tego od razu, i to szybko!
Zawahałem się. Zawsze tak jest, ilekroć ona zaczyna dyrygować zamiast ładnie mnie poprosić.
— Wcale mi się to nie podoba, Pamelo — powiedziałem.
Zamilkła. Siedząc na sofie patrzała na mnie bez słowa, z wyrazem rezygnacji, jakby znużona długim staniem w ogonku; wiedziałem z doświadczenia, że to niebezpieczny znak. Pamela była teraz jak bomba zegarowa — wybuch był kwestią sekund. Wydało mi się nawet, że słyszę tykanie zegara.
Co miałem robić? Wstałem spokojnie, poszedłem do warsztatu po mikrofon i kabel.
Ze wstydem muszę przyznać, że czułem pewne podniecenie, drobne, gorące ukłucia pod skórą w czubkach palców. Nic wielkiego, doprawdy, przecież, na miłość boską, czuję to samo każdego ranka, kiedy rozkładam gazetę, żeby zobaczyć najnowsze notowania giełdy — moja żona posiada dwa czy trzy duże pakiety akcji. Nie mógł więc wyprowadzić mnie z równowagi jakiś głupi żart. Tym niemniej bawiło mnie to.
Przeskakując po dwa stopnie naraz, znalazłem się na górnym korytarzu, a następnie w żółtym pokoju. Miał typowy wygląd gościnnego pokoju, w którym nikt nie mieszka — podwójne łóżka, na nich żółte kapy, bladożółte ściany i złociste story. Zacząłem szukać dobrego miejsca dla mikrofonu. Była to najważniejsza część mojego zadania, bo cokolwiek by się miało stać, nikt nie powinien znaleźć mikrofonu. Pomyślałem najpierw o stosie drzewa przy kominku. Włożyć mikrofon pomiędzy polana? Nie, nie dość bezpiecznie. Za kaloryfer? Na szafę? Pod biurko? Amatorskie pomysły. Każde z tych miejsc może być przeszukiwane z powodu zagubionej spinki czy czegoś podobnego. Wreszcie postanowiłem — sprytny pomysł! — umocować mikrofon między sprężynami sofy. Stała pod ścianą i mogłem poprowadzić drut pod dywanem prosto do drzwi.
Przewróciłem sofę i umieściłem mikrofon między sprężynami, upewniając się, że jest skierowany na pokój. Potem przeciągnąłem przewód pod dywanem do samych drzwi. Zachowałem spokój
i ostrożność. Gdzie dywan się kończył, wyżłobiłem w drzewie rowek, aby drut niepostrzeżenie przeciągnąć na korytarz.
Wszystko to, rzecz jasna, zabrało mi dużo czasu i zdążyłem dobrnąć zaledwie do połowy korytarza, gdy usłyszałem za oknem samochód na żwirze podjazdu, a potem trzaśniecie drzwiczek i głosy naszych gości. Wyprostowałem się, trzymając młotek w ręku, i muszę przyznać, że strach mnie obleciał. Nie macie państwo pojęcia, jak mnie te odgłosy zdenerwowały. Podobnie mdlącego uczucia w dołku doznałem w czasie wojny, kiedy pewnego popołudnia, zajęty moimi motylami w ciszy biblioteki, usłyszałem wybuch bomby, która trafiła w drugi koniec wsi.
Nie ma się co martwić — powiedziałem sobie. — Pamela zajmie się gośćmi. Nie pozwoli im wejść na górę.
Z gorączkowym pośpiechem zabrałem się do roboty i doprowadziłem wkrótce przewód do naszej sypialni, gdzie jego staranne zamaskowanie nie było już sprawą tak ważną, jakkolwiek nie należało pozwalać sobie na zupełną beztroskę ze względu na służbę. Wsunąłem drut pod dywan i podłączyłem do odbiornika, tak by nie rzucał się w oczy. Końcowe zabiegi były już sprawą czysto techniczną i nie zabrały mi wiele czasu.
No cóż — zrobione! Odstąpiłem o krok i spojrzałem na nasze radio. Nie wiem czemu, ale widziałem w nim teraz coś innego — z głupiej skrzynki stanowiącej źródło hałasów zamieniło się w moich oczach w przyczajone złośliwe stworzonko, które potajemnie sięgało częścią swego ciała aż do odległego, zakazanego miejsca. Nastawiłem radio. Zamruczało cicho — i to było wszystko. Wziąłem stojący przy moim łóżku budzik, który głośno tykał, zaniosłem go do żółtego pokoju i postawiłem na podłodze obok sofy. Kiedy powróciłem do sypialni, moje radio tykało tak głośno, jak gdyby budzik był nadal w naszej sypialni, a nawet głośniej.
Zabrałem budzik z żółtego pokoju. Umyłem ręce i doprowadziłem się do porządku. Odniosłem narzędzia do szopy i przygotowałem się na powitanie gości. Jednakże dla uspokojenia nerwów i —by tak rzec — wytarcia śladów krwi z rąk spędziłem pięć minut w bibliotece nad moją kolekcją motyli. Skupiłem uwagę na tablicy z piękną vanessą cardui — „malowaną damą”— i zrobiłem kilka notatek do mojej pracy pod tytułem Związek między ubarwieniem a ukształtowaniem skrzydeł motyli, którą zamierzałem odczytać na najbliższym zebraniu naszego towarzystwa w Canterbury. W ten sposób szybko odzyskałem mój zwykły nastrój powagi i skupienia.
Gdy wszedłem do living-roomu, nasi goście, których nazwiska nigdy nie mogłem zapamiętać, siedzieli na sofie. Żona zajęta była miksowaniem koktajlu.
— Artur, jesteś nareszcie! Gdzież ty się podziewałeś?
Po co to pytanie? — pomyślałem.
— Najmocniej przepraszam — powiedziałem witając się z gośćmi — byłem tak zajęty, że zapomniałem, która godzina.
— Och, wiemy, czym pan był zajęty — odpowiedziała dziewczyna, uśmiechając się ze zrozumieniem — i na pewno wybaczymy. Prawda, najdroższy?
— Sądzę, że powinniśmy — odpowiedział jej mąż.
Wyobraziłem sobie przez chwilę rzecz zgoła fantastyczną, ale przerażającą, mianowicie, że moja żona wśród wybuchów śmiechu opowiedziała im ze szczegółami, co robiłem na górze. Nie! Nie mogła tego zrobić. Obejrzałem się na nią. Właśnie odmierzała porcję martini i też się uśmiechała.
— Proszę nam wybaczyć, że panu przeszkodziliśmy — powiedziała dziewczyna.
Jeśli to żarty — pomyślałem — to trzeba się do nich jak najprędzej przyłączyć — i zmusiłem się do uśmiechu.
— Musi pan nam to pokazać — ciągnęła dziewczyna.
— Pokazać? Co?
— Motyle. Słyszeliśmy od pani, że są wprost przepiękne.
Usiadłem bez pośpiechu i odetchnąłem. Śmieszna wydała mi się moja nerwowość i niepokój.
— Czy interesują panią motyle? — zapytałem.
— Marzę o tym, żeby zobaczyć pańską kolekcję, panie Beauchamp.
Dostaliśmy martini i przez dwie godziny popijając gawędziliśmy aż do kolacji. Od pierwszej chwili zacząłem nabierać przekonania, że nasi goście to czarująca para. Żona moja, pochodząca z utytułowanej rodziny, świadoma swego urodzenia i wjchowania, nieraz skłonna jest do pochopnych sądów o ludziach, których poznaje, a którzy okazują jej życzliwość — dotyczy to zwłaszcza mężczyzn wysokiego wzrostu. Często ma rację, ale w tym wypadku czułem, że może się mylić. Jeśli o mnie chodzi, to z zasady nie lubię wysokich mężczyzn; potrafią mądrzyć się i zadzierać nosa. Ale Henry Snape — żona szepnęła mi na ucho jego nazwisko — wydał mi się wyjątkowo sympatycznym, pełnym prostoty i dobrze wychowanym młodym człowiekiem, którego głównym zajęciem — i bardzo słusznie — była pani Snape. Reprezentował typ urody — powiedziałbym — nieco końskiej: długa twarz, ciemne oczy o wyrazie szlachetnym i ujmującym. Zazdrościłem mu gęstej, czarnej czupryny i nawet w pewnej chwili zastanowiłem się mimowiednie, jakiej odżywce zawdzięcza ten niebywale zdrowy wygląd włosów. Opowiedział nam parę dowcipów, ale na wysokim poziomie i nie budzących żadnych zastrzeżeń.
— W szkole — powiedział — przezywano mnie Scervix. A wiecie państwo, dlaczego?
— Nie mam najmniejszego pojęcia — odparła moja żona.
— Ponieważ scervix znaczy kark.
Była to dla mnie zagadka i jej rozwiązanie zabrało mi dobrą chwilę.
Jaka to była szkoła, panie Snape? — spytała moja żona.
— Eton — odpowiedział, a Pamela krótkim kiwnięciem głowy wyraziła aprobatę.
Teraz zechce z nim rozmawiać — pomyślałem — i zająłem się drugim naszym gościem, panią Sally Snape, przystojną dziewczyną z dużym biustem. Gdybym był spotkał ją jakieś piętnaście lat temu, być może wpadłbym w tarapaty. Teraz spędzałem z nią bardzo miło czas, opowiadając o moich pięknych motylach. Przyglądając się jej uważnie w czasie rozmowy doszedłem do wniosku, że wcale nie jest takim wesołym i wiecznie uśmiechniętym stworzeniem, jak mi się początkowo zdawało. Robiła wrażenie zamkniętej w sobie, jakby zazdrośnie strzegącej jakiejś tajemnicy. Ciemnoniebieskie oczy zbyt szybko obiegały pokój, nie zatrzymując się dłużej na niczym, a całą twarz powlekał wyraz zatroskania niby sieć drobnych zmarszczek, w istocie nie istniejących.
— Nie mogę się doczekać naszego brydża — powiedziałem zmieniając wreszcie temat.
— My też — odpowiedziała. — Tak to lubimy, wie pan, że grywamy prawie każdego wieczoru.
— I to znakomicie, jak wiem. Oboje. W jaki sposób doszliście do tego?
— Praktyka — wyjaśniła. — Nic innego. Praktyka, praktyka, praktyka.
— Czy braliście państwo udział w jakichś turniejach brydżowych?
— Jeszcze nie. Ale Henry marzy o tym. To ciężka praca, wie pan, osiągnąć taki poziom. Potwornie ciężka.
Wydało mi się, że usłyszałem ton rezygnacji w jej głosie. Tak, prawdopodobnie o to chodziło: mąż ją tyranizował, traktując brydża zbyt serio, i biedna dziewczyna miała tego dość.
Nie przebierając się na wieczór, przeszliśmy o ósmej do jadalni. Kolacja minęła bardzo miło, Henry Snape opowiedział nam kilka strasznie zabawnych historyjek. Jak prawdziwy znawca pochwalił również moje wino (Richebourg rocznik 1934), czym sprawił mi ogromną przyjemność. Zanim podano kawę, zdałem sobie sprawę, że naprawdę polubiłem tych dwoje młodych i w rezultacie zacząłem się czuć głupio na myśl o mikrofonie. Wszystko byłoby w porządku, gdyby stanowili antypatyczną parę, ale fakt, że robimy brzydki kawał tak czarującym młodym ludziom, napełnił mnie dotkliwym poczuciem winy. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie byłem podszyty tchórzem. Nie widziałem potrzeby powstrzymania się od podjętego zamiaru. Przestała mnie jedynie nęcić perspektywa zabawy — w przeciwieństwie do mojej żony, która za plecami naszych gości posyłała mi wiele mówiące uśmieszki, mrugała znacząco oczami i porozumiewawczo kiwała głową.
Około pół do dziesiątej, zadowoleni z kolacji i w dobrych nastrojach, powróciliśmy do dużego salonu, żeby zasiąść do kart. Graliśmy wysoko — za sto punktów dziesięć szylingów — postanowiliśmy więc nie rozdzielać par małżeńskich i przez cały czas byłem partnerem mojej żony. Wszyscy czworo traktowaliśmy brydża poważnie — trudno inaczej! — graliśmy więc w skupionym milczeniu, wyjąwszy chwile licytacji. Nie chodziło o pieniądze. Bóg mi świadkiem, że moja żona ma dość pieniędzy i zapewne Snapesowie również. Ale wśród poważnych brydżystów przyjęło się grać wysoko.
Owego wieczoru karta szła wszystkim, ale moja żona grała, jak na nią, wyjątkowo źle i przegrywaliśmy. Widziałem wyraźnie, że nie może się skupić, a w miarę jak zbliżała się północ, zupełnie przestała uważać. Raz po raz kierowała na mnie spojrzenie swoich dużych szarych oczu, unosiła brwi, dziwnie rozdymała nozdrza, kryjąc w kącikach ust łakomy uśmieszek.
Nasi przeciwnicy grali znakomicie. Licytowali po mistrzowsku i tylko jeden raz popełnili błąd. Było to wtedy, kiedy Sally przeceniła kartę swego partnera i zalicytowała szlemika w piki. Dałem kontrę i leżeli bez trzech — bolesny cios, bo kosztowało to ich osiemset punktów. Przypadkowa omyłka, ale pamiętam, że Sally Snape wzięła to sobie do serca, mimo że małżonek od razu
jej wybaczył, ucałował rączkę poprzez stół i powiedział, żeby się nie przejmowała.
Około pół do pierwszej moja żona oznajmiła, że chce się położyć.
— Może jeszcze jednego roberka? — spytał Henry Snape.
— Nie, panie Snape. Jestem dziś zmęczona. Artur też. Widzę to. Idziemy spać.
Wypędziła nas z salonu i wszyscy czworo udaliśmy się na górę. Na schodach, jak zwykle, mówiło się o śniadaniu, co można podać naszym gościom i jak mają zawołać pokojówkę.
— Mam nadzieję, że spodoba się państwu pokój — powiedziała moja żona. — Z okna rozciąga się widok na całą dolinę i słońce zagląda tam już o dziesiątej.
Gdy znaleźliśmy się przed drzwiami do naszej sypialni, zobaczyłem, że wyraźnie widać przewód założony przeze mnie po południu, biegnący wzdłuż drewnianej listwy aż do ich pokoju. Chociaż kolorem me różnił się prawie wcale od ściany, to jednak mnie rzucił się w oczy.
— Przyjemnych snów — powiedziała moja żona. — Przyjemnych snów życzę pani. Dobranoc, panie Snape.
Wszedłem z Pamelą do naszej sypialni i zamknąłem drzwi.
— Prędko! — krzyknęła. — Nastaw radio! Moja żona zawsze jest taka — boi się, że ją coś
ominie, że coś straci. Mówią, że na polowaniu — ja sam nie poluję — nie zważając ani na siebie, ani na konia doganiała psy, żeby osobiście dobić zwierzynę. Najwidoczniej i tym razem nie zamierzała przepuścić okazji.
Nasze małe radio rozgrzało się akurat w porę, by chwycić odgłos otwierania i zamykania drzwi.
— No — powiedziała moja żona — już są. Stała na środku pokoju w swojej niebieskiej sukni; z założonymi rękoma i z wyciągniętą szyją nasłuchiwała uważnie. Jej duża biała twarz wydała mi się, nie wiem czemu, skurczona, niby pusty bukłak na wino.
Niemal natychmiast zabrzmiał podniesiony głos Henry Snape’a.
— Przeklęta idiotko! — ton głosu był tak różny od tego, który zapamiętałem, tak ostry i nieprzyjemny, że się wzdrygnąłem. — Cały wieczór zmarnowany, niech to diabli wezmą! Osiemset punktów to jest osiem funtów do spółki!
— Coś mi się pomyliło — odpowiedział głos kobiecy. — Nigdy więcej tego nie zrobię. Obiecuję.
— A cóż to takiego?! — zdumiała się moja żona. — Co tam się dzieje?
Otwarła szeroko usta, uniosła wysoko brwi,, szybko podeszła do radia i schyliwszy się, niemal przytknęła ucho do aparatu. Muszę przyznać, że ja również poczułem się zaintrygowany.
— Obiecuję, obiecuję, że nigdy więcej tego nie zrobię — mówiła dziewczyna.
— Nie stać nas na ryzyko — ponuro odparł mężczyzna. — Musimy to zaraz przećwiczyć. Natychmiast.
— Och nie, błagam cię. Nie dam rady.
— Słuchaj no! — mówił mężczyzna. — Przyjechaliśmy taki kawał drogi po to, żeby obskubać z pieniędzy tę bogatą dziwkę, a ty musiałaś wszystko zepsuć!
Moja żona aż podskoczyła.
— Już drugi raz w tym tygodniu — dodał.
— Obiecuję, że to się nie powtórzy.
— Siadaj. Ja będę wywoływał, a ty odpowiadaj.
— Nie, Henry, błagam cię! Aż pięćset układów! To potrwa trzy godziny.
— Dobrze. Daruję ci ułożenie palców. Sądzę, że to umiesz. Przelecimy tylko podstawowe odżywki licytacji, wskazujące honory.
— Och, Henry! Czy to konieczne? Jestem taka i zmęczona.
— Musisz to umieć bez pudła, to bardzo ważne. Wiesz, że w przyszłym tygodniu gramy co dzień. Musimy przecież coś jeść, prawda? — Co to wszystko znaczy? — szepnęła moja żona. — Na miłość boską, co to znaczy?
— Ciii... Słuchaj! — powiedziałem.
— Dobrze — ciągnął dalej maski głosi — Zaczniemy od początku. Gotowa?
— Och, Henry, błagam! — w głosie kobiety słychać było łzy.
— Tylko nie zaczynaj, Sally. Weź się w garść. Potem zupełnie innym tonem, tym, do którego przywykliśmy w naszym salonie, Henry Snape powiedział:
— Jeden trefl.
Zauważyłem, że na słowie „jeden” położył lekki nacisk, wymawiając pierwszą jego część przeciągle.
— As i dama trefl — odpowiedziała dziewczyna znużonym głosem — król, walet pik, szkart w kierach i as, walet karo.
— A po ile kart w każdym kolorze? Uważaj, jak trzymam palce.
— Powiedziałeś, że to możemy sobie darować.
— No, ostatecznie... Jeżeli jesteś zupełnie pewna, że to naprawdę umiesz na pamięć.
— Tak, umiem. Pauza, a potem:
— Trefl.
— Król, walet trefl — recytowała dziewczyna — as pik, dama, walet kier i as, dama karo.
Znów pauza i potem:
— Powiem: jeden trefl.
— As, król trefl...
— Jak babcię kocham! Przecież to jest licytacja! — krzyknąłem. — Oni sobie pokazują, jakie mają karty!
— Artur! To niemożliwe!
— Dlaczego niemożliwe? Taki sam trik stosuje facet, który podchodzi i prosi cię, żebyś mu coś dała, a na scenie siedzi jego partnerka z zawiązanymi oczami i bezbłędnie zgaduje, co dałaś. Ze sposobu, w jaki on zadaje jej pytania, odgadnie wszystko, nawet bilet kolejowy i do jakiej stacji.
— To nie do wiary!
— Dlaczego? Tyle tylko, że nauczyć się tego wszystkiego na pamięć to bardzo ciężka praca. Słuchaj.
— Powiem: proste kiery — mówił głos męski.
— Król, dama, dziesiątka kier. As, walet pik, szkart w karach. Dama, walet trefl...
— Ilość kart w kolorze — powiedziałem — zdradza jej przez ułożenie palców.
— W jaki sposób?
— Tego nie wiem. Słyszałaś przecież, że sam to powiedział.
— Boże drogi! Artur, czy jesteś zupełnie pewny, że oni tak to robią?
— Obawiam się, że tak.
Nie spuszczałem jej z oczu, gdy szybkim krokiem podeszła do nocnego stoliczka i wzięła papierosa. Zapaliła stojąc do mnie plecami, potem obróciła się i wydmuchała cienką smużkę dymu aż pod sufit. Wiedziałem, że będziemy musieli coś z tym zrobić, ale nie wiedziałem, co, ponieważ żadną miarą nie mogliśmy wystąpić z oskarżeniem bez zdradzenia źródła informacji. Czekałem na decyzję żony.
— Artur, przecież to jest — rzekła, powoli wydmuchując całą chmurę dymu — to jest wspa-nia-ły pomysł! Czy sądzisz, że my też moglibyśmy się tego nauczyć?
— Co?!
— Oczywiście! Na pewno.
— Co znowu! Nie! Chwileczkę, Pamelo... — Ale ona, przemierzywszy szybkim krokiem pokój, podeszła blisko, schyliła głowę i spojrzała na mnie z góry. Zobaczyłem znany mi uśmieszek w kącikach warg — uśmieszek, w którym nie było wesołości — pogardliwe skrzywienie nosa i wbite we mnie ogromne szare oczy o czarnych źrenicach, które nagle poszarzały, gdy reszta oka zrobiła się biała i pocętkowana setkami cieniutkich czerwonych żyłek. Kiedy tak na mnie patrzała, twardo, uparcie i z tak bliskiej odległości, to — przysięgam — miałem uczucie, że tonę.
— Tak — powiedziała. — Czemu nie?
— Ależ Pamelo... Na miłość boską... Nie... Ostatecznie...
— Artur! Ja naprawdę bardzo chciałabym, żebyś się ze mną bez przerwy nie sprzeczał, dobrze? Zrobimy to, co powiedziałam. Idź i przynieś talię kart. Zaraz zaczynamy.
PROSTO DO NIEBA
Pani Foster przez całe życie odczuwała niemal chorobliwy lęk przed spóźnieniem się na pociąg, samolot, statek, a nawet do teatru. Pod każdym innym względem nie należała do szczególnie nerwowych kobiet, jednakże na samą myśl o możliwości spóźnienia się we wspomnianych wypadkach dostawała drgawek. Nic wielkiego — drganie powieki w kąciku lewego oka, podobne do dyskretnego mrugania — ale dokuczliwość ta znikała dopiero po godzinie jazdy pociągiem czy samolotem, na który szczęśliwie udało jej się zdążyć.
Dziwne to zaiste, jak u niektórych ludzi zwykłe przeczulenie na temat punktualności może zamienić się w poważną obsesję. Co najmniej na pół godziny przed czasem, w którym należało wyruszyć na dworzec, pani Foster — w kapeluszu, płaszczu i rękawiczkach — wysiadała z windy i zupełnie niezdolna do tego, by siedzieć spokojnie, krążyła nerwowo z pokoju do pokoju, czekając na męża, który musiał sobie doskonale zdawać sprawę z jej stanu, ale wyłaniał się ze swoich apartamentów w ostatniej chwili i chłodnym, opanowanym głosem oznajmiał, że chyba już najwyższa pora wyjść z domu.
Być może pan Foster miał prawo do irytacji z powodu dziwactwa żony, lecz nic nie usprawiedliwia faktu, ze powiększał jej niedolę skazując na niepotrzebne czekanie. Wprawdzie nie ma co do tego absolutnej pewności, jednakże ilekroć się gdzieś wybierali, tak precyzyjnie odmierzał czas, a nawet — powiedzmy szczerze — dodawał minutę lub dwie, i to zupełnie otwarcie, że trudno uwierzyć, aby nie zdawał sobie sprawy, że podle, choć dyskretnie, dręczy nieszczęśliwą kobietę. O jednym musiał wiedzieć — że ona nigdy nie odważy się go zawołać albo przynaglać. Na to była zbyt dobrze przez męża wytresowana. Musiał również wiedzieć, że jeśli będzie zwlekał poza granicę jej wytrzymałości, narazi żonę na atak histerii. Raz czy dwa w późniejszych latach małżeństwa zdawało się, że naprawdę gotów był spóźnić się na pociąg tylko dlatego, by powiększyć udrękę biednej kobiety.
Zakładając (jakkolwiek bez całkowitej pewności), że wina była po stronie męża, zachowanie jego wydaje się podwójnie niezrozumiałe, ponieważ pani Foster — wyjąwszy tę jedną drobną słabość — zawsze była i pozostała wzorową, kochającą żoną. Przez ponad trzydzieści lat służyła mężowi dobrze i wiernie. Nawet ona sama, pomimo ogromnej skromności, zdawała sobie z tego sprawę i chociaż przez całe lata nie dopuszczała myśli, że mąż mógłby ją dręczyć świadomie, to jednak ostatnio raz po raz miewała takie wątpliwości.
Pan Eugen Foster, który zbliżał się do siedemdziesiątki, mieszkał w Nowym Jorku z żoną i z czworgiem służby w dużym, sześciopiętrowym domu na Wschodniej Sześćdziesiątej Drugiej Ulicy. Był to dom ponury i nieczęsto odwiedzany. Lecz owego dnia, w styczniu, ożył i pełen był krzątaniny od samego rana. Jedna służąca roznosiła po pokojach pokrowce, druga naciągała je na meble. Lokaj zwoził na dół walizki i ustawiał je w hallu. Kucharka raz po raz wybiegała z kuchni, żeby zamienić parę słów z lokajem, a pani Foster w staromodnym futrze i czarnym kapeluszu biegała z pokoju do pokoju udając, że wszystkiego dogląda. Faktycznie nie myślała o niczym innym, tylko o tym, że spóźni się na samolot, jeśli mąż nie wyjdzie wreszcie ze swojego gabinetu i nie przygotuje się do drogi.
— Która godzina, Walker? — spytała przechodzącego obok niej służącego.
— Jest dziesięć minut po dziewiątej, proszę pani.
— Czy samochód przyjechał?
— Tak, proszę pani. Samochód czeka. Będę teraz ładował bagaże.
— Na lotnisko Idlewild jedzie się całą godzinę — powiedziała. — Mój samolot odlatuje o jedenastej, a muszę tam być na pół godziny przed odlotem, żeby załatwić formalności. Spóźnię się. Wiem o tym doskonale. Spóźnię się.
— Myślę, że jaśnie pani ma jeszcze dużo czasu — odparł uprzejmie lokaj. — Uprzedziłem pana, że pani musi wyjechać kwadrans po dziewiątej. Mamy jeszcze pięć minut.
— Tak, Walker, wiem o tym. Wiem. Ale bądź tak dobry i pospiesz się z walizkami, dobrze?
Zaczęła krążyć po hallu i za każdym razem, gdy zjawiał się lokaj, pytała go o godzinę. Na ten samolot — mówiła sobie — na pewno nie mogę się spóźnić. Parę miesięcy zabrało jej przekonywanie męża, aby pozwolił na tę podróż. A teraz uparł się, żeby ją odwieźć na lotnisko. Jak na złość!
— Mój Boże — powiedziała głośno — spóźnię się. Wiem, wiem, wiem z całą pewnością, że się spóźnię. — Jej lewa powieka drżała już jak oszalała. Jedno i drugie oko lada chwila napełni się łzami.
— Która godzina, Walker?
— Jest jedenaście minut po, proszę pani.
— No nie! Teraz na pewno spóźnię się na samolot! — krzyknęła. — Och, Boże drogi, kiedyż on wyjdzie!
Była to bardzo ważna podróż. Pani Foster leciała do Paryża, żeby odwiedzić córkę jedynaczkę, która wyszła za mąż za Francuza. Francuz się nie liczył, ale bardzo kochała córkę i, co więcej, od dawna gorąco pragnęła zobaczyć trójkę swoich wnucząt. Znała je tylko z licznych fotografii, które rozstawiała po całym domu. Jakież piękne dzieci! Uwielbiała je i nad każdym nowym zdjęciem przesiadywała godzinami, z czułością szukając w drobnych twarzyczkach miłych sercu znaków, potwierdzających rodzinne podobieństwo i tak wiele znaczący związek krwi. Ostatnio coraz mocniej czuła, że wcale nie pragnie dożyć swoich dni z dala od wnuków, które nie mogą jej odwiedzać, a ona nie może zabierać ich na spacer, kupować prezentów i patrzeć, jak rosną. Wiedziała oczywiście, że źle robi, że podobne myśli oznaczają nielojalność wobec męża, który jeszcze żyje. Wiedziała również, że chociaż wycofał się z czynnego życia, to jednak nigdy nie zgodzi się opuścić Nowego Jorku i zamieszkać w Paryżu. Cud prawdziwy, że pozwolił jej wyjechać na sześć tygodni. Ale jakże pragnęłaby pozostać tam na zawsze, z córką i wnukami!
— Walker, która godzina?
— Dwadzieścia dwie minuty po dziewiątej, proszę pani.
W chwili, gdy to mówił, drzwi otwarły się i do hallu wszedł pan Foster. Stanął i z uwagą spojrzał na żonę — w odpowiedzi i ona spojrzała na tego niewielkiego, drobnego, ale całkiem jeszcze czerstwego staruszka — jego duża brodata twarz, tak zdumiewająco podobna była do twarzy Andrew Carnegiego na starych fotografiach.
— No cóż — powiedział — sądzę, że musimy ruszać bez zwłoki, jeśli chcesz zdążyć na samolot.
— O tak, kochanie, tak! Wszystko gotowe. Samochód czeka.
— To dobrze.
Pochylił na bok głowę i przyjrzał się żonie z uwagą. Miał osobliwy zwyczaj pochylania głowy na bok i potrząsania nią szybko i gwałtownie. Ten gest i zaciśnięte na brzuchu dłonie czyniły go w pewien sposób podobnym do wiewiórki — mądrej, starej wiewiórki z Central Parku.
— Walker poda ci płaszcz, kochanie. Ubierz się.
— Za chwilę będę gotów — powiedział. — Muszę tylko umyć ręce.
Czekała, a rosły lokaj stał obok niej trzymając płaszcz i kapelusz.
— Walker, czy ja zdążę?
— Tak, proszę pani — odpowiedział. Myślę, że zdąży pani.
Potem pan Foster znów się pokazał i lokaj pomógł mu włożyć płaszcz. Pani Foster wybiegła z domu i wsiadła do wynajętego cadillaca. Mąż ruszył za nią, tyle tylko, że schodził po schodach powoli i na chwilę przystanął, żeby spojrzeć na niebo i głęboko odetchnąć zimnym porannym powietrzem.
— Mgła się zbiera — powiedział siadając obok niej. — A na lotnisku jest zawsze gorzej. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby twój lot już odwołano.
— Nie mów tego, kochanie, błagam cię! Milczeli i dopiero gdy przejechali przez most i znaleźli się na Long Island, pan Foster się odezwał:
— Załatwiłem wszystko ze służbą. Wszyscy dziś odchodzą. Dałem im po pół pensji za sześć tygodni i powiedziałem Walkerowi, że zawiadomię go telegraficznie, kiedy będę chciał, żeby wrócili.
— Tak — powiedziała — mówił mi o tym.
— Dziś wieczorem przeniosę się do klubu. Mieszkanie w klubie to przyjemna odmiana.
— Tak, kochanie. Będę pisać do ciebie.
— Zajrzę do domu od czasu do czasu, żeby zobaczyć, czy wszystko w porządku, i zabrać pocztę.
— Czy naprawdę nie sądzisz, że Walker powinien zostać i pilnować domu przez cały czas? — spytała z pokorą.
— Nonsens. To zupełnie zbyteczne. Musiałbym mu płacić całą pensję.
— To prawda — przyznała. — Oczywiście.
— Zwłaszcza że nigdy nie wiadomo, na co sobie ktoś taki pozwoli, kiedy zostanie sam w całym domu — orzekł pan Foster, po czym sięgnął po cygaro, obciął koniec srebrną maszynką i zapalił je złotą zapalniczką.
Milczała, mocno zaciskając dłonie okryte pledem.
— Czy napiszesz do mnie? — spytała.
— Zobaczę — odpowiedział. — Raczej wątpię.
Wiesz, że nie przepadam za pisaniem listów, chyba że jest coś specjalnego do zakomunikowania.
— Tak, kochanie, wiem. Nie zawracaj sobie tym głowy.
Przejechali Bulwar Królowej, a gdy znaleźli się na płaskiej, bagiennej równinie, na której zbudowano Idlewild, mgła tak zaczęła gęstnieć, że wóz musiał zwolnić.
— O Boże! — krzyknęła pani Foster. — Teraz na pewno się spóźnię! Która godzina?
— Przestań się denerwować — powiedział staruszek. — To i tak nie ma znaczenia. Musieli już odwołać wszystkie loty. Nie lata się przy takiej pogodzie. Nie rozumiem, po co się w ogóle fatygowałaś.
Wydało jej się — choć nie była całkiem pewna — że usłyszała w głosie męża jakąś nową nutę. Spojrzała na niego. Trudno było dostrzec zmianę w wyrazie twarzy z tak gęstym zarostem, ponieważ usta są ważne. Pożałowała, nie pierwszy już raz, że ust nie widać. Jego oczy nigdy niczego nie zdradzały, chyba że wpadał we wściekłość.
— Jeśli mimo wszystko lotu nie odwołano — ciągnął dalej — to oczywiście zgadzam się z tobą, na pewno nie zdążysz.
Odwróciła głowę i patrzała przez okno na mgłę, która zdawała się gęstnieć z każdą minutą. Trudno już było dostrzec brzeg szosy i trawiaste pobocze. Poczuła na sobie wzrok męża i znowu zerknęła na niego ukradkiem. Stwierdziła z przerażeniem, że tym razem wpatruje się z napięciem w drgający kącik jej oka.
— Czy nadal wierzysz? — zapytał.
— W co?
— Że zdążysz na samolot, jeśli lot nie został odwołany? Nie możemy jechać szybciej w tej zupie.
Potem nie odezwał się już do niej ani słowem. Wóz wlókł się powoli. Kierowca żółtym reflektorem oświetlał skraj drogi i dzięki temu mógł się posuwać naprzód. Z mgły wynurzały się inne światła, jadące im naprzeciw, niektóre białe, niektóre żółte, a jedno, białe i wyjątkowo jasne, przez: cały czas towarzyszyło im z tyłu. Nagle kierowca zatrzymał wóz.
— No proszę! Utknęliśmy! — krzyknął pan Fo-ster. — Wiedziałem, że tak będzie.
— Nie, proszę pana — kierowca odwrócił się do nich. — Jesteśmy na miejscu. To już lotnisko.
Pani Foster bez słowa wyskoczyła i przez główne wejście wpadła do budynku, w którym kłębił się tłum ludzi — głównie niepocieszonych pasażerów oblegających kontuar z kasami. Przepchnęła się i spytała urzędnika o swój lot.
— Owszem — odpowiedział jej — pani lot jest chwilowo odwołany, ale proszę pozostać. Spodziewamy się lada chwila przejaśnienia.
Powróciła do męża w samochodzie i powiedziała, jakie są wiadomości.
— Ale ty nie czekaj, kochanie. To nie ma sensu.
— I nie będę — odpowiedział. — Jeśli kierowca może odwieźć mnie do domu. Może mnie pan odwieźć?
— Oczywiście.
— Czy wyniósł pan bagaż?
— Tak, proszę pana.
— Do widzenia, kochanie — powiedziała pani Foster; schyliwszy się wsunęła głowę do wnętrza i złożyła delikatny pocałunek na policzku męża porośniętym szorstkim, szarym włosem.
— Do widzenia — odpowiedział. — Przyjemnego lotu.
Samochód odjechał i pani Foster została sama.
Reszta dnia była dla niej prawdziwym koszmarem. Godziny upływały, a ona siedziała na ławce i mniej więcej co trzydzieści minut wstawała i pytała urzędnika przy kontuarze, czy sytuacja się zmieniła. Za każdym razem otrzymywała tę samą odpowiedź — musi nadal czekać, ponieważ mgła może w każdej chwili ustąpić. Dopiero po szóstej wieczorem oznajmiono przez głośniki, że lot został definitywnie odłożony do godziny jedenastej rano następnego dnia.
Na wiadomość o tym pani Foster nie bardzo wiedziała, co ze sobą zrobić. Następne pół godziny przesiedziała na ławce — zmęczona i oszołomiona — rozważając, dokąd udać się na noc. Nie miała zamiaru opuścić lotniska. Nie chciała widzieć męża. Ogarniało ją przerażenie na myśl, że tak czy inaczej uda mu się w końcu przeszkodzić jej w wyjeździe do Francji. Najchętniej nie ruszyłaby się z miejsca — byłoby to najbezpieczniejsze. Ale odczuwała zmęczenie, poza tym zdawała sobie sprawę, że w jej wieku przesiedzieć na ławce całą noc to po prostu śmieszne. W końcu więc poszła do telefonu i zadzwoniła do domu. Telefon odebrał pan Foster, który właśnie wybierał się do klubu. Powiedziała mu o swojej sytuacji i spytała, czy służba jest jeszcze w domu.
— Wszyscy poszli — odpowiedział.
— W takim razie, kochanie, wynajmę sobie gdzieś pokój na tę noc. I nie zawracaj sobie głowy tym wszystkim.
— Ależ to bardzo nierozsądne — powiedział. — Masz do dyspozycji własny, duży dom, cały dla siebie. Korzystaj.
— Kochanie, ten dom jest pusty.
— Wobec tego zostanę z tobą.
— W domu nie ma nic do jedzenia. Nic.
— To zjedz coś, zanim przyjedziesz. Miejże rozum, kobieto. Z byle powodu robisz zawsze ogromne zamieszanie.
— Tak — odparła — przepraszam cię. Zjem tu jakiś sandwicz i przyjadę.
Na dworze mgła przerzedziła się nieco, ale taksówka jechała długo i powoli i pani Foster znalazła się w domu na Sześćdziesiątej Drugiej Ulicy o dość późnej porze.
Mąż jej wyłonił się ze swego gabinetu, gdy tylko usłyszał, że przyjechała.
— No i cóż — spytał od progu — jak tam było w Paryżu?
— Odlatujemy o jedenastej rano — powiedziała. — To pewne.
— Chcesz powiedzieć, jeśli nie będzie mgły.
— Już znika. Zerwał się wiatr.
— Wyglądasz na zmęczoną — powiedział. — Nadenerwowałaś się porządnie.
— Tak, to był przykry dzień. Chyba zaraz się położę.
— Zamówiłem samochód na jutro rano — powiedział. — Na godzinę dziewiątą.
— Och, dziękuję ci, kochanie. Mam nadzieję, że nie będziesz sobie zadawał trudu i jechał aż tak daleko, żeby mnie odprowadzić?
— Nie — odrzekł z pewnym namysłem. — Nie sądzę. Ale nie widzę powodu, żebyś nie mogła podrzucić mnie po drodze do klubu.
Spojrzała na niego i doznała dziwnego wrażenia: wydał jej się nagle bardzo daleki, jakby stał w ogromnej odległości, za jakąś granicą — tak mały i daleki, że nie potrafiłaby powiedzieć, co ten człowiek robi, co myśli i w ogóle kim jest.
— Przecież to zupełnie w inną stronę — powiedziała. — Wcale nie po drodze na lotnisko.
— Będziesz miała mnóstwo czasu, moja droga. Chyba że nie chcesz podrzucić mnie do klubu.
— Ależ nie, nic podobnego...
— To dobrze. Wobec tego zobaczymy się rano o dziewiątej.
Poszła do swojej sypialni na drugim piętrze, a była tak wyczerpana po całym dniu, że położywszy się, niemal natychmiast zasnęła.
Następnego dnia pani Foster wstała wcześnie o pół do dziewiątej była już na dole, gotowa do wyjścia.
Wkrótce po dziewiątej zjawił się jej mąż.
— Czy zrobiłaś kawę? — spytał.
— Nie, kochanie. Pomyślałam, że dadzą ci dobre śniadanie w klubie. Samochód już jest. Czeka. Jestem zupełnie gotowa.
Stali oboje w hallu — ostatnio zawsze spotykali się w hallu — ona w płaszczu i kapeluszu, z torebką w ręku, on w dziwacznie skrojonym, staromodnym żakiecie.
— A twój bagaż?
— Jest na lotnisku.
— Tak, słusznie — powiedział. — No więc, jeśli masz mnie podrzucić do klubu, to sądzę, że najwyższy czas ruszać, prawda?
— Tak! — krzyknęła. — O tak! Błagam cię!
— Wezmę tylko parę cygar. I zaraz wracam. Wsiadaj do samochodu.
Odwróciła się i wyszła, stojący na chodniku kierowca na jej widok otworzył drzwiczki samochodu.
— Która godzina? — spytała go.
— Mniej więcej piętnaście po dziewiątej.
Pan Foster zjawił się pięć minut później. Przyglądała mu się, gdy schodził ze schodków ganku, i zauważyła, że w bardzo wąskich spodniach jego nogi są tak cienkie jak u kozy. Podobnie jak poprzedniego dnia — przystanął na stopniu, pociągnął nosem i spojrzał na niebo. Było wciąż pochmurne, ale poprzez poranną mgiełkę przebijało już słońce.
— No, może tym razem będziesz miała szczęście — powiedział siadając obok niej w samochodzie.
— Szybko, błagam — powiedziała do szofera. — Proszę nie zajmować się pledem. Sama się okryję. Błagam, ruszajmy. Jest późno.
Szofer powrócił na swoje miejsce i motor zawarczał.
— Momencik! — rzekł nagle pan Foster. — Niech pan się zatrzyma na chwilę, dobrze?
— O co chodzi, kochanie? — Spostrzegła, że przetrząsa kieszenie płaszcza.
— Miałem tu gdzieś prezencik dla Ellen — powiedział. — Gdzież on się podział, do diaska? Na pewno miałem go w ręku wychodząc z domu.
— Nie widziałam, żebyś coś niósł. Jaki prezent?
— Pudełeczko zawinięte w biały papier. Zapomniałem dać ci go wczoraj. Nie chcę zapomnieć dzisiaj.
— Pudełeczko?! — krzyknęła pani Foster. — Nie widziałam żadnego pudełeczka! — Zaczęła gorączkowo rozglądać się dokoła.
Pan Foster przetrząsnął dokładnie kieszenie swego płaszcza. Potem rozpiął płaszcz i pomacał wszystkie kieszenie żakietu.
— A niech to... Musiałem zostawić w sypialni. To potrwa chwilę.
— Och, błagam! — krzyknęła. — Nie ma na to czasu! Zlituj się! Możesz posłać pocztą. Przecież to tylko głupi grzebień! Zawsze dajesz jej grzebienie.
— A cóż złego jest w grzebieniach, jeśli wolno spytać? — powiedział, wściekły na żonę, że tym razem pozwoliła sobie tak dalece się zapomnieć.
— Nic, kochanie, zapewniam cię. Nic złego. Tylko że...
— Zostań tu! — rozkazał. — Pójdę po to.
— Pospiesz się, mój drogi. Och, błagam cię, pospiesz się!
Siedziała bez ruchu i czekała, czekała, czekała.
— Która godzina? — spytała kierowcę. Spojrzał na swój ręczny zegarek i powiedział:
— Na moim dochodzi pół do dziesiątej.
— Czy zdążymy na lotnisko w ciągu godziny?
— Z trudem.
W tym momencie pani Foster dostrzegła w zagłębieniu siedzenia, po tej stronie, gdzie siedział jej mąż, skrawek czegoś białego. Sięgnęła i wyciągnęła zawinięte w papier pudełeczko, zauważyła jednocześnie, że paczuszka wciśnięta była bardzo głęboko, jakby całkiem umyślnie.
— Jest! — krzyknęła. — Znalazłam! Boże drogi, a on tam będzie tego szukał nie wiadomo jak długo. Chauffeur, proszę pobiec szybko i zawołać go, dobrze?
Kierowca — mężczyzna o wąskich, buntowniczych ustach Irlandczyka — nie przejął się sytuacją, ale wylazł z wozu i wszedł po stopniach frontowego ganku. Znalazłszy się tam, zawrócił.
— Drzwi są zamknięte na klucz — oznajmił. — Ma pani klucz?
— Tak, proszę poczekać.
Gorączkowo szukała klucza w torebce, z twarzą skurczoną z niepokoju, z wargami wysuniętymi do przodu jak dziób.
— Jest! Ale nie, pójdę sama, będzie szybciej. Wiem, gdzie go znaleźć.
Wyskoczyła z samochodu i wbiegła po stopniach z kluczem w dłoni. Wsunęła klucz do zamka i nagle coś ją zatrzymało. Uniosła wysoko głowę i znieruchomiała: tak się spieszyła, żeby przekręcić klucz i wejść do domu, a tu nieoczekiwanie całe jej ciało jakby zamarło. Czekała w tej pozie pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć sekund — z głową zadartą, z ciałem zesztywniałym zdawała się nasłuchiwać powtórzenia jakiegoś dźwięku, który przed chwilą dotarł do niej spoza drzwi.
Tak, widać było wyraźnie, że zajęta jest słuchaniem. Miała postawę osoby nasłuchującej. Wydawało się nawet, że coraz bliżej i bliżej przysuwa się do drzwi. W końcu przylgnęła do nich jednym uchem i jeszcze przez kilka sekund tkwiła w takiej pozycji — z głową zadartą, uchem przy drzwiach, ręką na kluczu; gotowa była wejść do domu, ale nie wchodziła, zamiast tego usiłowała — tak to wyglądało — upewnić się co do tych słabych odgłosów dobiegających z głębi domu i dociec ich przyczyny.
Potem nagle — jednym skokiem — powróciła do życia. Wyciągnęła klucz z zamka i zbiegła ze stopni.
— Jest za późno! — krzyknęła do szofera. — Nie mogę na niego czekać, naprawdę nie mogę. Ucieknie mi samolot. Szybko! Szybko! Na lotnisko!
Gdyby kierowca przyjrzał się jej dokładnie, to zauważyłby, że twarz jej pobladła do białości i zupełnie się zmieniła. Z jej rysów zniknął wyraz raczej bezmyślnej uległości, a pojawiła jakaś twardość: drobne, zwiotczałe usta zacisnęły się, oczy zajaśniały blaskiem, a głos, gdy się odezwała, miał w sobie wyraźną nutę zdecydowania.
— Ruszamy!
— Czy pani małżonek nie wyjeżdża razem z panią?
— Oczywiście, że nie! Miałam go tylko podrzucić do klubu. Ale to nieważne. On to zrozumie. Weźmie taksówkę. Niech pan tak nie siedzi i nie gada! Jedźmy! Muszę zdążyć na samolot do Paryża.
Kierowca z siedzącą z tyłu panią Foster pędził na nic nie zważając. Zdążyła na swój samolot, miała nawet jeszcze kilka minut w zapasie. Wkrótce była wysoko nad Atlantykiem i wygodnie rozparta w fotelu, słuchając szumu maszyny, leciała wreszcie do Paryża. Nowy nastrój jej nie opuszczał: poczucie własnej siły i czegoś przedziwnie cudownego.
Brakowało jej jakby tchu, ale to raczej ze zdumienia tym, co zrobiła, niż z jakiegokolwiek innego powodu, i w miarę jak samolot oddalał się od Nowego Jorku i Sześćdziesiątej Drugiej Ulicy, ogarniało ją uczucie coraz głębszego spokoju. Zanim dolecieli do Paryża, czuła się silna i opanowana ponad wszelkie spodziewanie.
Powitała swoje wnuki, które okazały się jeszcze piękniejsze niż na fotografiach. Piękne aniołki — orzekła w duchu. I co dzień zabierała je na spacer, karmiła ciastkami, kupowała prezenty i opowiadała urocze bajeczki.
Raz w tygodniu, we wtorki, pisała do męża miły, rozgadany liścik, w którym przekazywała mu wiadomości i plotki i który zawsze kończyła słowami: „Pamiętaj o regularnych posiłkach, chociaż obawiam się, że kiedy nie ma mnie przy tobie, na pewno się zaniedbujesz”.
Minęło sześć tygodni i wszyscy byli smutni, że musi wracać do Ameryki, do męża. Wszyscy, z wyjątkiem jej samej. Nie przeżywała rozstania — o dziwo! — aż tak bardzo, jak można było się spodziewać, i kiedy całowała wszystkich na pożegnanie, jej słowa i sposób bycia wskazywały na to, że przewiduje możliwość powrotu w niedalekiej przyszłości.
Jednakże była przykładną żoną i dlatego wracała w terminie. Dokładnie w sześć tygodni po przyjeździe do Paryża wysłała mężowi telegram i wsiadła do samolotu.
Na lotnisku Idlewild pani Foster z pewnym zaciekawieniem stwierdziła, że nie czeka na nią żaden samochód. Być może nawet ją to trochę rozbawiło. Ale zachowała zupełny spokój ducha i całkowity umiar, kiedy dawała napiwek bagażowemu, który załadował jej bagaż do taksówki.
W Nowym Jorku było zimniej niż w Paryżu, w rynsztokach leżały grudki brudnego śniegu. Taksówka zajechała przed dom na Wschodniej Sześćdziesiątej Drugiej i pani Foster poprosiła kierowcę, aby wniósł dwie duże walizy na ganek. Potem zapłaciła i zadzwoniła. Czekała, lecz nikt nie otwierał drzwi. Aby się upewnić, zadzwoniła raz jeszcze i usłyszała, że ostry dźwięk dzwonka zabrzmiał daleko w spiżarni, na tyłach domu. Mimo to nikt się nie zjawił.
Wobec tego otworzyła drzwi własnym kluczem.
Pierwszą rzeczą, jaką ujrzała, był wielki stos listów na podłodze, tam gdzie spadały po wsunięciu ich do skrzynki. Wnętrze domu było ciemne i zimne. Zegar szafkowy wciąż stał owinięty pokrowcem. Pomimo zimna w domu było duszno, a w powietrzu wisiał jakiś nieuchwytny, dziwny zapach, którego nigdy tu nie czuła.
Szybko przeszła przez hali i skręciwszy w lewo, zniknęła na chwilę za występem ściany. Było w jej działaniu coś rozmyślnego i celowego. Pani Foster miała minę kobiety, która postanowiła zbadać przyczynę jakiejś pogłoski albo potwierdzić podejrzenie. Kiedy po kilku sekundach wróciła, twarz jej jaśniała zadowoleniem.
Przystanęła na środku hallu, jakby się zastanawiała, co robić. Potem zawróciła i weszła do gabinetu męża. Znalazła na jego biurku książkę z adresami i po krótkim szukaniu podniosła słuchawkę telefonu i nakręciła numer.
— Halo! Proszę posłuchać — powiedziała. — Mówi numer dziewiąty na Wschodniej Sześćdziesiątej Drugiej... Tak, zgadza się. Czy możecie tu zaraz kogoś przysłać? Jak najprędzej!... Tak, zdaje mi się, że utknęła między drugim a trzecim piętrem, tak można wnosić z tabliczki na dole... Zaraz? Teraz? O, to bardzo uprzejme z waszej strony. Widzi pan, moje nogi nie bardzo się już nadają do wchodzenia na wyższe piętra. Bardzo wam dziękuję. Do widzenia.
Odłożyła słuchawkę i siedząc przy biurku swego męża czekała cierpliwie na człowieka, który wkrótce przyjedzie zreperować windę.
JAGNIĘ NA RZEŹ
Pokój był ciepły i czysty, okna zasłonięte, paliły się obydwie lampy — na jej stoliczku i na drugim, po przeciwnej stronie kominka, obok pustego fotela. Z tyłu stały na kredensie dwie wysokie szklanki, woda sodowa, whisky, kostki świeżego lodu w termosie o kształcie wiaderka. Mary Maloney czekała na powrót męża z pracy. Od czasu do czasu rzucała spojrzenie na zegar, lecz bez cienia niepokoju; po prostu, żeby cieszyć się myślą, że każda minuta przybliża chwilę jego powrotu. Otaczała ją atmosfera radosnej pogody, wyrażająca się we wszystkim, co robiła. Pochyliła głowę nad robótką ruchem pełnym niezwykłego spokoju. Była już w szóstym miesiącu ciąży i skórę miała cudownie przezroczystą, usta jakby lekko nabrzmiałe, a oczy, w których zagościł wyraz jakiejś nowej łagodności, zdawały się większe i ciemniejsze.
Kiedy zegar wskazał za dziesięć piątą, zaczęła nasłuchiwać z uwagą i w chwilę później, punktualnie jak zawsze, usłyszała opony samochodu na żwirze, trzaśniecie drzwiczek, kroki pod oknem, zgrzyt klucza w zamku. Odłożyła na bok robótkę wstała i podeszła do drzwi, żeby pocałunkiem powitać męża na progu.
— Jak się masz, kochanie?
— Jak się masz? — odpowiedział.
Wzięła jego płaszcz i powiesiła w szafie. Potem przeszła przez pokój i przygotowała drinki, mocniejszy dla niego, słabszy dla siebie. I znowu usiadła w swoim fotelu z robótką w ręku, w drugim usadowił się jej mąż, wysoką szklankę trzymał oburącz i potrząsał nią delikatnie, dzwoniąc kostkami lodu o szkło.
Był to dla niej zawsze moment błogości. Wiedziała, że nie lubi rozmawiać, zanim nie skończy pierwszego drinka, ona zaś zadowalała się siedzeniem w milczeniu i cieszyła jego towarzystwem po tylu długich godzinach spędzonych samotnie w domu. Rozkoszowała się obecnością tego mężczyzny jak na plaży żarem słońca, rozkoszowała się urokiem jego męskości, który tak mocno na nią działał, gdy byli we dwoje. Kochała jego sposób siedzenia w fotelu — tak swobodny, niedbały — jego pojawianie się w drzwiach, przemierzanie pokoju długimi krokami. Kochała napięte, trochę zagubione spojrzenie jego oczu, gdy spoczywało na niej, i zabawny grymas ust, kochała go też wtedy, gdy siedział cicho, zamknięty w sobie, i nic nie mówił o swoim zmęczeniu, tylko czekał, aż częściowo ustąpi pod wpływem alkoholu.
— Zmęczony jesteś, kochanie?
— Tak — odparł. — Jestem zmęczony. — Mówiąc to zrobił coś, czego nigdy nie robił. Uniósł szklankę i jednym haustem wychylił ją do dna, chociaż była napełniona prawie do połowy, co najmniej do połowy. Nie patrząc wiedziała, co zrobił, bo słyszała, jak kostki lodu opadły na dno pustej szklanki, kiedy opuścił ramię. Odczekał chwilę, rozparty wygodnie w fotelu, potem wstał i pozwoli podszedł do kredensu nalać sobie drugą szklankę.
— Poczekaj, ja to zrobię! — krzyknęła zrywając się z miejsca.
— Usiądź — powiedział.
Kiedy wrócił, spostrzegła, że nowa porcja whisky ma kolor ciemnego bursztynu — tak mało w niej było wody.
— Kochanie, przynieść ci pantofle?
— Nie.
Przyglądała mu się, gdy zaczął sączyć ciemno płyn, który ciężko bełtał się w szklance — Niemal jak oliwa — taki był mocny.
— Uważam, że to wstyd — powiedziała — żeby policjant twojej rangi musiał przez cały dzień schodzić pieszo.
Nic nie odpowiedział, więc pochyliła znowu głowę nad robótką, ale za każdym razem, kiedy podnosił szklankę do ust, słyszała grzechotanie kostek lodu.
— Kochanie — powiedziała — może chcesz, żebym ci przyniosła kawałek sera? Nie przygotowałam kolacji, bo dzisiaj czwartek.
— Nie.
— Jeżeli jesteś tak zmęczony, to może zjemy w domu? — ciągnęła dalej. — Jeszcze nie jest za późno. Mam w lodówce mięso i różne rzeczy, mógłbyś zjeść nie ruszając się nawet z fotela.
Oczy jej spoczęły na nim czekając na odpowiedź, na uśmiech, na skinienie głową.
— W każdym razie — dodała — przyniosę teraz ser i krakersy.
— Nie chcę.
Poruszyła się niespokojnie, nie spuszczając swoich dużych oczu z jego twarzy.
— Przecież musisz zjeść kolację. Mogę ją bez trudu przygotować w domu. Zrobię to z przyjemnością. Może baranie kotlety? Albo wieprzowina? Co chcesz? Mam wszystko w lodówce.
— Daj spokój.
— Ależ kochanie, musisz coś zjeść! Mimo wszystko przygotuję, a potem zjesz albo nie, jak zechcesz.
Wstała i odłożyła robótkę na stoliczek obok lampy.
— Usiądź — powiedział. — Usiądź na chwilę. Dopiero wtedy zaczęła się bać.
Powoli osunęła się na fotel, nie odrywając od niego ani na chwilę spojrzenia swoich dużych, zdumionych oczu. Wychylił drugą porcję do końca i ze zmarszczoną brwią wpatrywał się w puste szkło.
— Słuchaj no — zaczął — muszę ci coś powiedzieć.
— Co takiego, kochanie? O co chodzi?
Znieruchomiał, pochyliwszy głowę tak, że światło lampy stojącej na stoliczku padało na górną część jego twarzy, a broda i usta pozostawały w cieniu. Spostrzegła, że drga mu powieka w kąciku lewego oka.
— Obawiam się, że to cię trochę zaskoczy — powiedział. — Dużo o tym myślałem i zdecydowałem, że jedyna rzecz, jaką mogę zrobić, to powiedzieć ci teraz, zaraz. Mam nadzieję, że nie potępisz mnie zbyt mocno.
I powiedział jej. Nie trwało to długo, najwyżej cztery albo pięć minut, a ona słuchała siedząc bez ruchu, nie spuszczając z niego oczu, oszołomiona i przerażona, bo z każdym słowem coraz bardziej i bardziej się od niej oddalał.
— A więc teraz już wiesz — dodał. — Zdaję sobie sprawę, że nie jest to najlepszy czas, żeby ci mówić takie rzeczy, ale nie mam innego wyjścia. Oczywiście zapewnię ci pieniądze i opiekę. Tylko nie rób żadnych historii. Mam nadzieję, że nie będziesz. Mogłoby mi to zaszkodzić w pracy.
W pierwszym odruchu nie chciała uwierzyć, chciała wszystko odrzucić. Wydało jej się, że on nic nie powiedział, że sama to sobie wymyśliła. Być może gdyby zajęła się swoimi sprawami i udawała, że nie słucha tego, co mówi, to później, gdy nastąpiłoby coś w rodzaju przebudzenia, stwierdziłaby, że nic się nie stało.
— Przygotuję kolację — wyszeptała z trudem i tym razem jej nie zatrzymał.
Idąc przez pokój nie czuła, że dotyka stopami podłogi. W ogóle niczego nie czuła — z wyjątkiem lekkich mdłości; zbierało się jej na wymioty. Wszystko teraz robiła automatycznie — zeszła po schodach do piwnicy, zapaliła światło, otworzyła zamrażalnik i wyciągnęła kawałek leżący z brzegu, zawinięty w papier — odwinęła go, żeby zobaczyć, co to takiego.
Była to łopatka jagnięcia.
Doskonale, będą więc na kolację mieli jagnię. Niosła je na górę, trzymając oburącz cienki koniec kości, a gdy przechodziła przez pokój i zobaczyła go stojącego przy oknie, zatrzymała się. Był odwrócony do niej plecami.
— Na miłość boską — powiedział słysząc jej kroki. — Nie rób dla mnie kolacji. Wychodzę.
Wtedy Mary Maloney podeszła bliżej, bez chwili wahania zamachnęła się szeroko tym kawałem zamarzniętego mięsa i z całej siły uderzyła męża w tył głowy.
Równie dobrze mogłaby uderzyć żelaznym łomem.
Cofnęła się o krok i czekała — śmieszne, doprawdy! — co najmniej przez cztery albo pięć sekund stał w miejscu lekko się chwiejąc. Potem upadł na dywan.
Gwałtowność tego upadku, odgłos przewróconego stoliczka pomogły jej wyjść z szoku. Ustępował powoli, powodując uczucie zimna i zaskoczenia; stała przez chwilę i mrugając oczami patrzała na ciało, a w obydwu rękach wciąż ściskała ten śmieszny kawał mięsa.
No i dobrze — powiedziała do siebie — zabiłam go.
Zdumiewające, jak w jednej chwili jej umysł stał się jasny. Myśli płynęły bardzo szybko, jedna po drugiej. Jako żona detektywa, wiedziała dobrze, jaka ją czeka kara. Doskonale. Było jej wszystko jedno. Kara byłaby nawet ulgą. Ale co z dzieckiem? Czy zabijają oboje — matkę i dziecko? Czy też czekają do dziesiątego miesiąca? Jak to jest? Mary Maloney nie wiedziała. I z całą pewnością nie chciała ryzykować.
Zaniosła mięso do kuchni, wsadziła je do rondla, włączyła piecyk i wstawiła do niego rondel. Potem umyła ręce i pobiegła na górę do sypialni. Usiadła przed lustrem, otarła twarz, dotknęła ust i policzków. Spróbowała się uśmiechnąć. Uśmiech wypadł jakoś dziwnie. Spróbowała jeszcze raz.
— Dzień dobry, Sam — powiedziała pogodnie, głośno.
Głos jej też zabrzmiał trochę dziwnie.
— Potrzebuję kartofli. Tak. I może puszkę groszku.
Teraz było trochę lepiej. I uśmiech, i głos wypadły dużo lepiej. Powtórzyła próbę parę razy.
Potem zbiegła na dół, włożyła płaszcz, wyszła tylnymi drzwiami do ogrodu i na ulicę.
Nie było jeszcze szóstej i w sklepie spożywczym paliło się światło.
— Dzień dobry, Sam — uśmiechnęła się promiennie do mężczyzny stojącego za kontuarem,
— Witam panią, pani Maloney. Co słychać?
— Potrzebuję kartofli, Sam, tak... i może puszkę groszku.
Mężczyzna odwrócił się i wziął z półki puszkę groszku.
— Patryk jest zmęczony i nie chce jeść kolacji w mieście — powiedziała. — Nigdy we czwartki nie jadamy w domu, wie pan, a dziś zaskoczył mnie i nie mam w domu żadnych jarzyn.
— A co z mięsem?
— Nie, dziękuję, mięso mam. Wyciągnęłam z zamrażarki bardzo ładną jagnięcą łopatkę.
— O!
— Nie lubię piec mięsa zamrożonego, ale tym razem muszę zaryzykować! Czy sądzi pan, że będzie dobre po upieczeniu?
— Osobiście — odpowiedział Sam — uważam, że to bez różnicy. Czy dać pani tych amerykańskich patatów?
— O tak, świetny pomysł. Dwie sztuki.
— Coś jeszcze? — Sam pochylił głowę na bok i spojrzał na nią życzliwie. — A co z deserem? Co mu pani poda na deser?
— Bo ja wiem? Co by pan zaproponował? Mężczyzna rozejrzał się po sklepie.
— Może duży kawałek bardzo dobrego sernika? Wiem, że lubi sernik.
— Wspaniale — powiedziała. — Przepada za sernikiem.
Kiedy wszystko było już zapakowane i opłacone, przystroiła twarz w najpiękniejszy uśmiech i powiedziała:
— Dziękuję panu. Dobranoc.
— Dobranoc pani. Dziękuję uprzejmie.
A teraz — powiedziała do siebie, spiesząc z powrotem do domu — Mary Maloney po prostu wraca do domu, do swego męża, który czeka na kolację; musi się postarać, żeby wszystko było smaczne, jak najsmaczniejsze, ponieważ biedaczek jest zmęczony; a jeżeli wszedłszy do domu zastanie tam przypadkiem coś niezwykłego, tragicznego czy strasznego, wtedy oczywiście dozna szoku i oszaleje z rozpaczy albo przerażenia. Uwaga: wcale czegoś takiego się nie spodziewa. Po prostu wraca do domu z kartoflami i groszkiem. Pani Maloney, żona Patryka Maloneya, wraca do domu we czwartek wieczorem ze sklepu, w którym kupiła jarzyny dla męża na kolację.
Tak to trzeba zrobić — powiedziała do siebie. — W sposób prosty i naturalny. Jeśli wszystko zrobi naturalnie, nie będzie potrzebowała udawać.
Wobec tego weszła z ogrodu do kuchni uśmiechnięta, nucąc pod nosem
— Patryku! — zawołała. — Jak się masz, kochanie?
Położyła na stole paczkę i weszła do pokoju; gdy ujrzała go leżącego na podłodze z podkurczonymi nogami i jednym ramieniem przyciśniętym do podłogi, naprawdę doznała wstrząsu. Wezbrała w niej cała jej dawna miłość i tęsknota, podbiegła, uklękła przy nim i zaczęła płakać, i rozpaczać. To było łatwe. Niepotrzebne tu było żadne udawanie.
W parę minut później wstała i podeszła do telefonu. Znała na pamięć numer komisariatu. Gdy podniesiono tam słuchawkę, krzyknęła:
— Szybko! Proszę szybko! Patryk nie żyje!
— Kto mówi?
— Mówi żona Patryka Maloneya.
— Jak to? Patryk Maloney nie żyje?
— Tak mi się zdaje — łkała głośno. — Leży na podłodze i sądzę, że nie żyje.
— Zaraz tam będziemy — odpowiedziano jej krótko.
Wóz przyjechał bezzwłocznie i gdy otworzyła drzwi frontowe, weszło dwóch policjantów. Znała obydwu — znała niemal wszystkich w tej dzielnicy — padła więc w ramiona Jacka Noonana, zanosząc się histerycznym płaczem. Delikatnie posadził ją w fotelu i podszedł do drugiego policjanta, O’Malleya, który klęczał obok ciała.
— Czy on nie żyje?! — krzyknęła.
— Obawiam się, że tak. Jak to się stało? Opowiedziała im pokrótce, jak to wyszła do sklepu i po powrocie znalazła męża na podłodze. W czasie gdy mówiła, płakała i mówiła, Noonan odkrył na głowie zmarłego grudkę skrzepłej krwi. Wskazał ją O’Malleyowi, który natychmiast wstał i podbiegł do telefonu.
Wkrótce zaczęli zjawiać się inni ludzie. Najpierw lekarz, potem dwaj detektywi, z których jednego znała z nazwiska. Później zjawił się policyjny fotograf, aby zrobić zdjęcia, i specjalista od odcisków palców. Dużo było szeptów nad nieboszczykiem i gadania półgłosem, a detektywi zadawali jej mnóstwo pytań. Lecz wszyscy traktowali ją uprzejmie. Znów opowiedziała swoją historyjkę, tym razem od samego początku: kiedy Patryk wrócił do domu, ona zajęta była robótką, a on tak zmęczony, tak dalece zmęczony, że nie chciał nigdzie iść na kolację. Opowiedziała, jak wsadziła mięso do pieca — jest tam właśnie, piecze się — i jak wyszła do sklepu po jarzyny, a wróciwszy zastała go leżącego na podłodze.
— Do którego sklepu? — spytał jeden z detektywów.
Powiedziała mu, na co detektyw odwrócił się, szepnął coś do drugiego detektywa i ten natychmiast wyszedł.
Powrócił po piętnastu minutach z całą stroną notatek i znowu zaczęły się szepty, z których — poprzez własny płacz — wyłowiła pojedyncze zwroty: „...zachowanie zupełnie normalne... wesoła, pogodna... chciała zrobić smaczną kolację... groszek... sernik... niemożliwe, żeby to ona...”
Po pewnym czasie fotograf i lekarz odeszli; weszło dwóch innych ludzi z noszami i zabrali zwłoki. Potem wyszedł specjalista od odcisków palców. Pozostali dwaj detektywi i dwaj policjanci. Byli dla niej niezwykle mili, a Jack Noonan spytał, czy nie wolałaby pojechać na przykład do swojej siostry albo do jego żony, która zajmie się nią, przenocuje
Nie — powiedziała — Czuje, ze nie mogłaby się uszyć z miejsca Czy pozwolą jej pozostać tu do czasu, kiedy się poczuje lepiej? Nie czuła się najlepiej, naprawdę
Wobec tego może by się położyła?— spytał Jack Noonan
Nie — powiedziała — woli pozostać tutaj, w tym hotelu. Może trochę później, jak poczuje się lepiej, to wstanie.
Wobec tego pozostawili ją w fotelu, a sami zajęli się przeszukiwaniem domu. Od czasu do czasu detektywi zadawali jej jakieś pytanie. Czasem Jack Joonan zagadywał do niej bardzo delikatnie, gdy przechodził w pobliżu jej mąż — wyjaśnił — dostał cios w tył głowy jakimś ciężkim i tępym narzędziem, prawie na pewno dużym kawałkiem metalu, i w ten sposób został zabity. Szukali tej broni. Morderca mógł ją zabrać ze sobą, ale możliwe jest, ze porzucił gdzieś albo ukrył na terenie domu.
— Wiadoma sprawa — powiedział — Znajdzie się narzędzie zbrodni, to mordercę ma się w ręku. Później jeden z detektywów podszedł i usiadł przy niej. Czy me widziała przypadkiem — zapytał — czegoś takiego, co mogłoby posłużyć za narzędzie? Czy zechciałaby się rozejrzeć? Może czegoś brakuje, na przykład łomu albo ciężkiego metalowego wazonu?
Nie mieli nigdy takiego wazonu — powiedziała. A może duży łom?
Nie sądzi, żeby w domu było cos takiego. Ale może w garażu.
Poszukiwania trwały. Wiedziała, ze w ogrodzie są policjanci. Słyszała ich kroki na żwirze, przez szparę w zasłonie widziała raz po raz światło latarki Robiło się późno, zegar stojący na kominku wskazywał już dziewiątą. Czterej mężczyźni przeszukujący pokoje robili wrażenie odrobinę zniecierpliwionych.
— Jack — powiedziała do sierżanta Noonana, gdy przechodził obok jej fotela — Czy zechciałbyś mi dać cos do picia?
— Oczywiście, ze dam ci cos do picia Może whisky?
— Tak, proszę. Ale tylko trochę. To mi dobrze zrobi.
Nalał whisky do szklanki i podał jej
— A może i ty byś się napił? — zapytała — Musisz być strasznie zmęczony. Proszę cię, napij się. Taki jesteś dla mnie dobry.
— Właściwie to nam nie wolno, ale może rzeczywiście naleję sobie kropelkę dla podtrzymania sił.
Jeden po drugim zeszli się wszyscy i dali się namówić na odrobinę whisky. Stali dokoła niej, niezgrabnie trzymając szklanki, zakłopotani jej obecnością, próbowali powiedzieć jej cos pocieszającego Sierżant Noonan zawędrował do kuchni, wrócił stamtąd szybko i powiedział:
— Czy wiesz, ze w piecyku cos się piecze?
— O mój Boże! — krzyknęła — Rzeczywiście!
— Wyłączę piecyk, dobrze?
— Zrobisz to, Jack? Dziękuję ci bardzo. Kiedy sierżant po raz drugi wrócił do pokoju, spojrzała na niego swoimi dużymi, ciemnymi oczami pełnymi łez
— Jack Noonan.
— Tak?
— Czy możesz wyświadczyć mi małą przysługę? Ty i wszyscy panowie?
— Postaramy się.
— A więc drodzy przyjaciele kochanego Patryka, którzy staracie się pomoc mi w złapaniu jego mordercy! Musicie być bardzo głodni, bo dawno minęła pora kolacji, i wiem, że Patryk, niech Bóg świeci nad jego duszą, nigdy by mi nie wybaczył, gdybym pozwoliła przebywać wam w jego domu i uchybiła obowiązkom gościnności. Może byście zjedli ten kawałek jagnięcia, który jest w piecu? Na pewno już się upiekł.
— Wykluczone — powiedział sierżant Noonan.
— Proszę — nasuwała. — Proszę to zjeść. Ja nie jestem w stanie tknąć niczego z tego domu, gdzie on był. Ale z wami jest inaczej Wyświadczycie mi przysługę, jeśli to zjecie. A potem możecie wrócić do swoich zajęć.
Było dużo wahania wśród czterech policjantów, lecz głód im wyraźnie dokuczał i dali się w końcu namówić; poszli do kuchni i sami się obsłużyli. Kobieta pozostała na swoim miejscu, przysłuchując się przez otwarte drzwi; słyszała, jak rozmawiają ze sobą niewyraźnie, stłumionymi głosami, bo usta mieli pełne mięsa.
— Chcesz jeszcze, Charlie?
— Nie. Lepiej zostawmy trochę.
— Ależ ona chce, żebyśmy zjedli wszystko. Tak powiedziała. Powiedziała, że wyświadczymy jej przysługę.
— Jak tak, to dobrze. Daj mi jeszcze trochę.
— Nielicha to musiała być pałka, którą ten facet załatwił naszego biednego Patryka, niech mnie wszyscy... — powiedział jeden z nich. — Doktor mówi, że nieboszczyk czaszkę miał zmiażdżoną jak młotem kowalskim.
— Dlatego też łatwo będzie go znaleźć.
— Powiedziałem dokładnie to samo.
— Żeby nie wiem kto to zrobił, nie będzie przecież nosił takiej rzeczy przy sobie, kiedy mu już nie jest potrzebna.
Jeden z policjantów czknął głośno.
— Osobiście uważam, że na pewno jest gdzieś w domu
— Może nawet pod naszym nosem, nie uważasz, Jack?
W drugim pokoju Mary Maloney zaczęła cichutko chichotać.
WŁAŚCICIELKA PENSJONATU
Billy Weaver wyjechał z Londynu popołudniowym pociągiem osobowym, z przesiadką w Swindon, i przybył do Bath około dziewiątej wieczorem. Księżyc wschodził na bezchmurnym, gwiaździstym niebie nad domami naprzeciw dworca. Powietrze było przeraźliwie zimne, wiatr czuło się na policzkach jak dotknięcie lodu.
— Przepraszam pana — powiedział Billy — czy jest tu blisko jakiś tani hotel?
— „Pod Smoczym Dzwonem”— odpowiedział bagażowy i wskazał mu drogę. — Może mają wolne miejsca. Niech pan spróbuje. Niecałe ćwierć mili po drugiej stronie ulicy.
Billy podziękował, wziął walizkę i ruszył do hotelu. Nigdy nie był w Bath i nie znał tu nikogo. Pan Greenslade z dyrekcji zapewnił go, że to wspaniałe miasto. „Niech pan załatwi sobie jakiś pokój i natychmiast skontaktuje się z kierownikiem naszej filii w Bath”.
Billy miał siedemnaście lat. Czuł się świetnie w nowiutkim ubraniu: granatowy płaszcz, brązowy sportowy kapelusz i w tym samym kolorze garnitur — wszystko nowe. Szedł krokiem energicznym. Ostatnio wszystko starał się robić energicznie. Doszedł do wniosku, że właśnie energia jest cechą ludzi, którym się powodzi w interesach. Panowie z dyrekcji są zawsze na chodzie. Niesamowite!
Ulica, którą szedł, była szeroka i nie miała żadnych sklepów, tylko wysokie kamienice po obu stronach, wszystkie jednakowe. Ganki z kolumnami i po cztery, pięć stopni wiodących do drzwi frontowych. Dawno temu musiały to być wytworne rezydencje, lecz teraz farba odpryskiwała z drewnianych ram okien i drzwi, a ładne białe fasady były popękane i poplamione wskutek zaniedbania, co widać było nawet w ciemnościach.
Nagle uwagę jego zwróciło drukowane ogłoszenie, oparte o jedną z górnych szybek parterowego okna, oświetlonego pobliską latarnią: POKÓJ ZE ŚNIADANIEM. Pod ogłoszeniem stał wazon z pięknymi długimi baziami.
Przystanął. Potem podszedł bliżej. W oknie wisiały aksamitne zielone zasłony. Na ich tle bazie wyglądały przepięknie. Podszedł do okna i zajrzał do środka. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, był jasno płonący ogień na kominku. Przed nim na dywanie, zwinięty w kłębek, spał śliczny, mały jamnik z nosem wtulonym w brzuch. Pokój tonął w półmroku, ale — na ile mógł dojrzeć — był chyba przyjemnie umeblowany; dostrzegł tam pianino, dużą kanapę, kilka miękkich foteli i w kącie pokoju dużą papugę w klatce. Zwierzęta to dobry znak — powiedział do siebie Billy i po chwili namysłu doszedł do wniosku, że jest to przyzwoity dom, w którym mógłby się zatrzymać. Z pewnością będzie tu wygodniej niż w hotelu.
Z drugiej jednak strony, w hotelu byłoby ciekawiej niż w pensjonacie. Wieczorami piwo, gra w strzałki, rozmowy, no i chyba dużo taniej. Nocował kilka razy w hotelach i był zadowolony. Pensjonatów nie znał i szczerze mówiąc, trochę się ich obawiał. Już samo słowo „pensjonat” przywodziło na myśl wodnistą kapustę, natarczywe panie domu i mocny zapach śledzi w salonie.
Wahał się na zimnie dwie lub trzy minuty, wreszcie postanowił najpierw pójść i rzucić okiem na „Smoczy Dzwon”. Zawrócił. I wtedy stało się coś dziwnego. Miał właśnie odejść, kiedy to krótkie ogłoszenie w przedziwny sposób przygwoździło go do miejsca. POKÓJ ZE ŚNIADANIEM. POKÓJ ZE ŚNIADANIEM. POKÓJ ZE ŚNIADANIEM. Każde słowo patrzało na niego hipnotycznie, jak olbrzymie czarne oczy, me pozwalając odejść. Zanim zdał sobie sprawę, co robi. skierował się do drzwi frontowych, wszedł po schodkach i sięgnął do dzwonka.
Nacisnął. Usłyszał jego dźwięk w głębi domu i tuż potem — musiało to być natychmiast, nie zdążył nawet cofnąć palca — drzwi otwarły się szeroko. Stała w nich jakaś kobieta.
Kiedy człowiek zadzwoni do drzwi, czeka zwykle przynajmniej pół minuty na otwarcie. Lecz gdy tutaj zadzwonił, ta starsza pani, jak figurka na sprężynce — hop! — już była przed nim. Aż podskoczył w miejscu.
— Proszę, niech pan wejdzie — powiedziała uprzejmie.
Odsunęła się na bok przytrzymując drzwi i Billy machinalnie zrobił krok naprzód. Czuł wewnętrzny nakaz lub raczej pragnienie, żeby pójść za nią.
— Zauważyłem ogłoszenie... — rzekł z wahaniem. — Tak, wiem.
— Zastanawiałem się...
— Pokój czeka, mój drogi. — Miała okrągłą, rumianą twarz i łagodne, niebieskie oczy.
— Szedłem do hotelu — powiedział Billy — ale ogłoszenie w pani oknie zwróciło moją uwagę.
— Czemu pan nie wchodzi, mój drogi chłopcze?
— Ile kosztuje pokój?
— Pięć szylingów i sześć pensów ze śniadaniem. Fantastycznie tanio! Mniej niż połowa tego, co mógł zapłacić.
— Jeśli to za drogo — dodała — może będę mogła trochę opuścić. Czy życzy pan sobie jajko na śniadanie? Są teraz drogie. Bez jajka będzie o sześć pensów taniej.
— Dobrze. Bardzo chciałbym tu zostać.
— Spodziewałam się tego. Proszę, niech pan wejdzie.
Sprawiała bardzo miłe wrażenie, zupełnie jak matka najlepszego kolegi szkolnego, który zaprosił go na święta Bożego Narodzenia — pomyślał Billy, wszedł i zdjął kapelusz.
— Proszę go tam powiesić — powiedziała — i podać mi swój płaszcz.
W hallu nie było żadnych kapeluszy, płaszczy, parasoli ani lasek — nie było niczego.
— Mamy całe mieszkanie dla siebie — powiedziała prowadząc go na górę i uśmiechnęła się przez ramię. — Widzi pan, rzadko mam przyjemność gościć kogoś w moim gniazdku.
Starsza pani jest lekko zbzikowana — pomyślał Billy. — Ale za pięć szylingów i sześć pensów kto by się tym przejmował?
— Myślałem, że nie może się pani opędzić od gości — powiedział uprzejmie.
— O tak, oczywiście. Tylko cały kłopot w tym, że lubię kaprysić i przebierać, pan mnie rozumie, prawda?
— Rozumiem.
— Ale jestem zawsze przygotowana. Wszystko jest gotowe w dzień i w nocy na wypadek, gdyby trafił się jakiś odpowiedni młody człowiek. To taka przyjemność, kiedy się zdarzy, że otworzę drzwi i zobaczę kogoś, kto się doskonale nadaje. — W połowie schodów przystanęła z ręką na poręczy, odwróciła się do niego i z uśmiechem na bladych wargach dodała: — Ktoś taki na przykład jak pan. — Spojrzeniem swych niebieskich oczu zmierzyła go od stóp do głowy. Na podeście pierwszego piętra powiedziała: — To piętro jest moje. — Weszli na drugie. — A to będzie całe dla pana. Oto pański pokój. Mam nadzieję, że się panu spodoba.
Zapaliła światło przy wejściu i wprowadziła go do małej, lecz uroczej sypialni od frontu.
— Poranne słońce świeci prosto w okno, panie Perkins. Tak się pan nazywa, prawda?
— Nie — odrzekł. — Weaver.
— Weaver. Bardzo ładnie. Włożyłam między prześcieradła butelkę z wodą, żeby je ogrzać. Czy zgadza się pan ze mną, że to bardzo wiele znaczy mieć butelkę z gorącą wodą w świeżo posłanym łóżku?
— Dziękuję pani — powiedział Billy. — Dziękuję bardzo. — Zauważył, że narzuta jest już zdjęta, a koc starannie odchylony z jednej strony — wszystko przygotowane do spania.
— Jakże to miło, że pan się zjawił! — rzekła patrząc na niego z powagą. — A już zaczynałam się martwić.
— Nie ma powodu. Niech się pani nie przejmuje moją osobą — odparł Billy wesoło. Położywszy walizkę na krześle, zaraz zaczął ją otwierać.
— A co z kolacją, mój drogi? Czy pan już coś jadł?
— Nie jestem wcale głodny, dziękuję. Myślę, że pójdę zaraz spać, bo jutro muszę wstać wcześnie i iść do biura.
— W takim razie zostawiam pana, proszę się rozpakować, ale zanim się pan położy, proszę zejść na parter do salonu i wpisać się do książki meldunkowej. Wszyscy muszą to robić, takie są przepisy i będziemy się ich trzymać na tym etapie, prawda? — Kiwnęła mu dłonią na pożegnanie i opuściła pokój zamykając za sobą drzwi.
Fakt, że gospodyni ma lekkiego bzika, wcale Billy’emu nie przeszkadzał. Była przecież zupełnie nieszkodliwa — to nie ulegało wątpliwości — a na pewno dobre i szlachetne z niej stworzenie. Prawdopodobnie straciła na wojnie syna — pomyślał — albo przeżyła coś takiego, co ją na zawsze odmieniło.
Kilka minut później, po rozpakowaniu walizki i umyciu rąk, zbiegł do salonu. Gospodyni nie było, lecz na kominku płonął ogień i jamnik nadal spał. W pokoju było cudownie ciepło i przytulnie. Szczęściarz ze mnie — pomyślał zacierając ręce. — Udało mi się!
Książkę gości znalazł na pianinie, wyjął pióro i wpisał swoje nazwisko i adres. Były tam tylko dwa nazwiska, które — jak to się zwykle robi w podobnej sytuacji — przeczytał: Christopher Mulholland z Cardiff i Gregory W. Tempie z Bristolu. Ciekawe — pomyślał nagle. — Christopher Mulholland.., Coś mi to mówi...
Gdzie, do licha, słyszał to raczej niecodzienne nazwisko? Kolega szkolny? Nie. Może któryś licznych adoratorów siostry? Może przyjaciel ojca? Nie, nie, to nie to. Spojrzał raz jeszcze.
Christopher Mulholland, Cardiff, ulica Katedralna 231.
Gregory Tempie, Bristol, aleja Jaworowa 22.
Na dobrą sprawę wcale nie był pewien, czy i to drugie nazwisko nie jest znajome.
— Gregory Tempie — powiedział głośno, wytężając pamięć.
— Przemili chłopcy — usłyszał za plecami. Odwrócił się i zobaczył właścicielkę pensjonatu,
która weszła do pokoju z zastawą do herbaty na dużej, srebrnej tacy. Trzymała tacę dość wysoko przed sobą, tak jak się trzyma lejce na rozbrykanym koniu.
— Znam chyba to nazwisko — powiedział.
— Tak? To ciekawe.
— Jestem prawie pewny, że już je gdzieś spotkałem. Dziwne, prawda? Może w gazecie? Może piszą o nich z powodu krykieta albo piłki nożnej, czy coś w tym rodzaju?
— O, nie! — odpowiedziała stawiając tacę na niskim stoliku przed kanapą. — Nie są znani. Za to obaj wyjątkowo przystojni, zapewniam pana. Wysocy, młodzi, przystojni, tak jak pan.
Billy raz jeszcze zerknął do księgi i patrząc na daty powiedział:
— Czy wie pani, że ostatni wpis jest sprzed dwóch lat?
— Naprawdę?
— Tak. Christopher Mulholland wpisał się pierwszy, przeszło trzy lata temu.
— Mój Boże! — pokiwała głową z leciutkim westchnieniem. — Coś podobnego... Jak ten czas nam wszystkim ucieka, prawda, panie Wilkins?
— Weaver — powiedział Billy. — W-e-a-v-e-r.
— Ależ oczywiście! — krzyknęła siadając na kanapie. — Straszna ze mnie gapa. Bardzo pana przepraszam. Już taka jestem, panie Weaver. Co wpada mi jednym uchem, drugim wypada.
— A wie pani, że to niesamowite.
— Co?
— Te nazwiska... Wydaje mi się, że nie tylko pamiętam każde oddzielnie, ale że w jakiś szczególny sposób są ze sobą związane. Jakby ci dwaj byli znani z tego samego powodu. Wie pani, o co mi chodzi? Jak na przykład Dempsey i Tunney albo Churchill i Roosevelt.
— Zabawne — powiedziała. — Ale teraz proszę przyjść i usiąść obok mnie. Zanim pan pójdzie spać, dostanie pan filiżankę smacznej herbaty i ciasteczko imbirowe.
— Zadała sobie pani tyle trudu — powiedział Billy. — Stał przy pianinie patrząc, jak ustawia filiżanki i spodeczki. Uwagę jego zwróciły jej małe, ruchliwe, białe ręce i czerwone paznokcie.
— Jestem prawie pewien, że widziałem te nazwiska w gazecie. Za chwilę sobie przypomnę. Na pewno!
Miał to już na końcu języka. Doprawdy, nic tak człowieka nie irytuje, jak podobna sytuacja. Zrezygnować? Nigdy!
— Zaraz — powiedział — chwileczkę... Mulholland... Christopher... Mulholland... Czy to nie ten chłopiec z Eton, z tej turystycznej wyprawy przez zachodnie hrabstwa, który potem tak nagle...
— Z mlekiem? — spytała. — Z cukrem?
— Tak, proszę. I nagle...
— Z Eton? Ależ nie, mój drogi, to niemożliwe. Mój pan Mulholland z pewnością nie przyjechał tu z Eton. Studiował w Cambridge. A teraz proszę przyjść tutaj, usiąść obok mnie i ogrzać się przy tym rozkosznym ogniu. No, bardzo proszę. Pańska herbata czeka. — Poklepała dłonią kanapę i czekała uśmiechnięta.
Podszedł powoli i usiadł na brzegu kanapy. Postawiła przed nim filiżankę.
— No, nareszcie. Jak tu miło i przytulnie, prawda?
Billy powoli pił herbatę. Ona także. Milczeli przez chwilę, lecz chłopiec czuł na sobie jej wzrok. Siedziała bokiem do niego i przyglądała mu się z ukosa. Raz i drugi doleciał go jakiś dziwny zapach, chyba od niej. Całkiem przyjemny i coś przypominający. Marynowane włoskie orzechy? Świeżą skórę? A może szpitalne korytarze?
— Pan Mulholland był wielkim amatorem herbaty — odezwała się w końcu. — Nigdy w życiu nie widziałam, żeby ktoś pił tak dużo herbaty jak drogi, kochany pan Mulholland.
— Wyjechał chyba niedawno? — zapytał Billy.
Ciągle jeszcze głowił się nad tymi nazwiskami. Teraz już był pewien, że widział je w prasie.
— Wyjechał? — powiedziała unosząc brwi. — Ależ mój drogi chłopcze, on wcale nie wyjechał. Jest tutaj. Pan Tempie także. Są obaj razem na trzecim piętrze.
Billy powoli odstawił filiżankę na stolik i spojrzał na staruszkę. Uśmiechnęła się, wyciągnęła białą rękę i poklepała go po kolanie jakby dla dodania otuchy.
— Ile pan ma lat, mój drogi?
— Siedemnaście.
— Siedemnaście! — zawołała. — Ależ to wspaniały wiek. Pan Mulholland też miał siedemnaście. Myślę, że był trochę niższy od pana, tak, na pewno, i nie miał takich białych zębów. Pan ma przepiękne zęby.
— Nie są takie, na jakie wyglądają. Mają mnóstwo plomb.
Nie zwróciwszy uwagi na jego słowa powiedziała:
— Pan Tempie był trochę starszy. Miał dwadzieścia osiem lat. Nigdy bym nie zgadła, gdyby mi nie powiedział. Nigdy w życiu. Ciało miał bez skazy.
— Nie rozumiem — powiedział Billy.
— Skórę jak u niemowlęcia.
Zapadła cisza. Billy pociągnął łyk herbaty i ostrożnie postawił filiżankę na spodeczku. Czekał, aż gospodyni się odezwie, ale znów pogrążyła się w milczeniu. Siedział i patrzał w odległy kąt pokoju przygryzając dolną wargę.
— Ta papuga... — powiedział wreszcie. — Wie pani, dałem się nabrać, kiedy zobaczyłem ją przez okno. Mógłbym przysiąc, że jest żywa.
— Niestety, już nie.
— Wygląda jak żywa. Doskonała robota. Kto to zrobił?
— Ja.
— Pani?
— Oczywiście — powiedziała. — A poznał już pan mojego Bazylka? — ruchem głowy wskazała jamnika zwiniętego w kłębek przed kominkiem.
Billy przyjrzał mu się i nagle zdał sobie sprawę, że zwierzę było przez cały czas ciche i nieruchome, tak samo jak papuga. Wyciągnął rękę i dotknął psiego grzbietu. Był sztywny i zimny, a kiedy przeczesał sierść palcami, zobaczył pod nią skórę siną, suchą, choć zachowaną w doskonałym stanie.
— Niech ja skonam! To nadzwyczajne! — Odwrócił się i z głębokim podziwem spojrzał na drobną postać siedzącą na kanapie.
— To chyba bardzo trudne?
— Ależ nie — odpowiedziała. — Zawsze sama wypycham wszystkich moich ulubieńców po ich śmierci. Napije się pan jeszcze?
— Nie, dziękuję. — Herbata miała posmak gorzkich migdałów, ale nie przejmował się tym.
— Wpisał się pan do księgi, prawda?
— Tak.
— To dobrze. Bo później, kiedy zapomnę nazwiska, zawsze mogę tu przyjść i sprawdzić. Prawie co dzień sprawdzam nazwiska pana Mulhollanda i pana... pana...
— Tempie — powiedział Billy. — Gregory Tempie. Proszę wybaczyć, że pytam, ale czy miała pani innych gości w ciągu ostatnich dwóch czy trzech lat?
Trzymając filiżankę przechyliła lekko głowę w lewo, spojrzała na niego z ukosa i posłała mu jeden ze swoich subtelnych uśmieszków.
— Nie, mój drogi. Pan jest trzeci.
SKOK DO PULI
Rankiem trzeciego dnia morze przycichło. Nawet najwrażliwsi pasażerowie — ci, których nie widziało się od początku podróży — wynurzyli się ze swoich kabin na słoneczny pokład, gdzie stewardzi pokładowi podsunęli im leżaki, okryli pledami nogi i odeszli zostawiając leżące równym rzędem postacie o twarzach zwróconych ku bladym, ale nie pozbawionym ciepła promieniom styczniowego słońca.
Przez pierwsze dwa dni morze było wzburzone i ta nagła cisza wraz z poczuciem wygody, które ze sobą przyniosła, stworzyła na całym statku weselszą atmosferę. Gdy nadszedł wieczór, wszyscy zaczęli się czuć swobodnie — mieli już za sobą dwanaście godzin dobrej pogody — i o godzinie ósmej główna jadalnia pełna była ludzi, którzy jedli i pili z zadowolonymi minami doświadczonych, pewnych siebie wilków morskich.
Kolacja nie dobiegła jeszcze do połowy, gdy pasażerowie nagle zdali sobie sprawę, że krzesła, na których siedzą, nieznacznie przesunęły się pod nimi i wielkim statkiem znów zaczęło huśtać. Najpierw dało się odczuć bardzo nieznaczne, powolne, leniwe kołysanie to w jedną, to w drugą stronę, ale to starczyło, by natychmiast wywołać subtelną zmianę nastroju w całej sali. Kilka osób uniosło głowy sponad talerzy i zawahało się, czekając, niemal nasłuchując następnego przechyłu z nerwowym uśmiechem i nieuchwytnym wyrazem lęku w oczach. Byli i tacy, co nie drgnęli; inni znów demonstrowali obojętność, otwarcie żartując aa temat jedzenia i pogody, aby dokuczyć tym nielicznym, którzy zaczynali cierpieć. Nagle kołysanie przybrało na sile i gwałtowności i w pięć czy sześć minut po pierwszym przechyle wielki statek kładł się ciężko na boki, a ludzie z trudem siedzieli na krzesłach, poddając się przyciąganiu, jak w samochodzie, który bierze zakręt.
W pewnej chwili huśtanie zrobiło się naprawdę bardzo nieprzyjemne i pan William Botibol, który siedział przy stole płatnika, ujrzał swój talerz z porcją turbota z wody w sosie holenderskim odjeżdżający nagle na środek stołu. W jadalni zaszumiało, wszyscy chwycili swoje talerze i szklanki z winem. Pani Renshaw, siedząca po prawej ręce płatnika, wydała lekki okrzyk i ścisnęła ramię tego dżentelmena.
— Nieźle wieje — powiedział płatnik patrząc na panią Renshaw. — Myślę, że to zapowiada kiepską noc. Naprawdę kiepską — w jego głosie zabrzmiał jakby ton zadowolenia.
Nadbiegł steward i spryskał wodą obrus pomiędzy talerzami. Podniecenie ucichło. Większość pasażerów jadła dalej. Kilku z nich, razem z panią Renshaw, ostrożnie dźwignęło się z krzesła i wymijając stoliki, z ledwie skrywanym pośpiechem podążyło do drzwi.
— No cóż — powiedział płatnik — zdarza się. Rozejrzał się dokoła, pełen aprobaty dla reszty swojej trzódki: wszyscy siedzieli cicho, z zadowolonymi minami, na ich twarzach malowało się uczucie szczególnej dumy, którą czują szczury lądowe, gdy się ich uważa za doświadczonych żeglarzy.
Skończono jeść, stewardzi roznosili kawę. Pan Botibol, który od chwili gdy zaczęło huśtać, siedział niezwykle poważny i milczący, nagle wstał i razem ze swoją filiżanką kawy przeniósł się na miejsce opuszczone przez panią Renshaw. Usiadł w jej krześle obok płatnika, nachylił się i zaczął mu szeptać do ucha.
— Przepraszam, ale czy mógłbym pana o coś zapytać?
Płatnik, mężczyzna mały, gruby i czerwony, skłonił się ku niemu.
— O co chodzi, panie Botibol?
— Chciałbym się dowiedzieć pewnej rzeczy. — Twarz miał zatroskaną i płatnik przyjrzał mu się z uwagą. — Chciałbym się dowiedzieć, czy kapitan obliczył już dzienny odcinek, wie pan, dla tej naszej gry. Czy zrobił to, zanim zaczęło wiać?
Płatnik, przygotowany na osobiste zwierzenia, uśmiechnął się, odchylił w krześle, by wypiąć swobodnie swój duży brzuch.
— Powiedziałbym, że tak... tak — odparł.
Nie starał się wcale mówić cicho, jednakże odruchowo zniżył głos, jak zawsze, gdy się odpowiada na pytanie zadane szeptem.
— Kiedy to zrobił, jak pan sądzi?
— W ciągu popołudnia. Zwykle robi to po południu.
— Mniej więcej o której?
— Och, tego nie wiem. Gdzieś koło czwartej, tak mi się zdaje.
— A teraz proszę mi jeszcze coś powiedzieć. W jaki sposób podejmuje decyzję? Czy zastanawia się nad tym poważnie?
Płatnik spojrzał na zatroskaną, niespokojną twarz pana Botibola i uśmiechnął się, wiedząc doskonale, do czego ten człowiek zmierza.
— Widzi pan, kapitan odbywa małą naradę z nawigatorem, studiują warunki atmosferyczne i wiele innych rzeczy i potem obliczają.
Pan Botibol pokiwał głową, zastanawiając się nad tą odpowiedzią. Wreszcie zapytał:
— Czy sądzi pan, że kapitan wiedział o tym, że dziś będziemy mieli złą pogodę?
— Tego nie potrafię powiedzieć — odparł płatnik. Patrzał prosto w małe, czarne oczy swego rozmówcy, w których widział tańczące iskierki podniecenia. — Naprawdę nie potrafię tego panu powiedzieć. Nie wiem.
— Jeśli się pogorszy, to warto by stawiać na którąś z niższych liczb. Jak pan sądzi? — szept Był natarczywszy i jeszcze bardziej niespokojny.
— Być może — odpowiedział płatnik. — Wątpię, czy stary przewidywał aż taką noc. Po południu morze było dość spokojne.
Pozostali goście przy stole zamilkli i usiłowali podsłuchać płatnika, wpatrzeni w niego z wyrazem napięcia, jak na torze wyścigowym, kiedy trener mówi o swoich szansach: na wpół otwarte usta, uniesione brwi, wyciągnięte szyje, głowy przekrzywione i rozpaczliwe, na wpół urzeczone spojrzenia ludzi, którzy czekają na słowa wyroczni.
— Przypuśćmy, że pan miałby prawo wykupić numer, to jaki by pan wybrał? — szepnął pan Botibol.
— Nie wiem jeszcze, jaki jest zakres możliwości — wyjaśniał cierpliwie płatnik. — Ogłaszają dopiero po kolacji, kiedy rozpocznie się licytacja. A ja naprawdę nie znam się na tym. Jestem tylko płatnikiem, wie pan.
W tym momencie pan Botibol wstał.
— Proszę mi wybaczyć — powiedział i odszedł stąpając ostrożnie po kołyszącej się podłodze; lawirując między stolikami dwukrotnie zmuszony był chwycić się oparcia krzesła, by utrzymać równowagę. — Proszę na pokład spacerowy — powiedział do chłopca w windzie.
Wiatr uderzył mu prosto w twarz, gdy wyszedł na otwarty pokład. Zachwiał się, chwycił poręczy, trzymał ją mocno obiema rękami i tak stojąc spoglądał na ciemniejsze morze, na którym piętrzyły się wielkie fale i białe konie pędziły pod wiatr, ciągnąc za sobą pióropusze piany.
— Paskudnie się zrobiło, prawda, proszę pana? — zauważył chłopak w windzie, gdy zjeżdżali na dół.
Pan Botibol zaczesał włosy do tyłu małym czerwonym grzebieniem.
— Czy zmniejszyliśmy szybkość z powodu wiatru? — spytał.
— O tak, proszę pana, oczywiście. Zwolniliśmy poważnie, odkąd to się zaczęło. Trzeba zwolnić w czasie sztormu, inaczej rzucałoby pasażerów po całym statku.
Na dole, w palarni, zbierano się na aukcję. Towarzystwo grzecznie czekało przy stolikach, panowie zaróżowieni, gładko wygoleni i nieco sztywni w swoich smokingach, przy boku swoich opanowanych, wydekoltowanych pań. Pan Botibol zajął miejsce blisko stołu licytatora. Założył nogę na nogę, skrzyżował ramiona i siedział na krześle z dość stanowczą miną człowieka, który podjął ważką decyzję i nie da się zastraszyć.
W puli — myślał — znajdzie się prawdopodobnie około siedmiu tysięcy dolarów. Dokładnie tyle było przez ostatnie dwa dni, kiedy numery szły za trzysta do czterystu. Ponieważ statek był brytyjski, sprzedawano w funtach, ale pan Botibol lubił w myśli posługiwać się rachunkiem dolarowym. Siedem tysięcy dolarów to dużo pieniędzy. Mój Boże! Niemało! Ale każe sobie zapłacić w banknotach studolarowych i wyniesie na brzeg w wewnętrznej kieszeni marynarki, ot co! Z tym nie będzie problemu. I — pierwsza rzecz — kupi sobie lincolna, kabriolet. Kupi od razu po zejściu ze statku i pojedzie nim do domu, żeby mieć przyjemność zaskoczenia żony. Wyraz jej twarzy na widok samochodu! To dopiero będzie! Podjedzie pod sam dom w nowiutkim, bladozielonym lincolnie i — Jak się masz, Ethel, kochanie? — powie do niej jak gdyby nigdy nic. — Przyszło mi do głowy, żeby zrobić ci niespodziankę. Zobaczyłem ten kabriolecik na wystawie i przypomniałem sobie, że od dawna chciałaś mieć coś takiego. Podoba ci się, złotko? — zapyta. — Lubisz ten kolor? — I będzie obserwował wyraz jej twarzy.
Prowadzący aukcję stał już za swoim fotelem.
— Panie i panowie! — krzyknął. — Kapitan przewiduje, że statek jutro po południu zrobi pięćset piętnaście mil. Jak zwykle, bierzemy poprawkę: po dziesięć numerów w górę i dziesięć w dół od tej liczby, w ten sposób skala mieści się pomiędzy liczbami pięćset pięć i pięćset dwadzieścia pięć. Oczywiście dla tych z państwa, którzy sądzą, że faktyczna ilość przebytych mil znajdzie się poza tą skalą, dodamy „dolne pole”i „górne pole”, sprzedawane oddzielnie. A teraz, proszę państwa, ciągniemy pierwsze numery z kapelusza... O, proszę... pięćset dwanaście...
W sali zapadło milczenie Milczeli wszyscy bez wyjątku, wszystkie oczy były utkwione w licytatora. W powietrzu czuło się napięcie i w miarę jak stawki rosły, rosło również napięcie. To nie była zabawa ani żarty, na tego, kto podnosił stawkę, patrzano z uśmiechem, być może, ale tylko wargi się uśmiechały, w błyszczących oczach był chłód
Numer pięćset dwanaście poszedł za sto dziesięć funtów. Następne trzy czy cztery numery osiągnęły mniej więcej podobną sumę.
Statek kołysał się ciężko z boku na bok, za każdym przechyłem trzeszczała boazeria na ścianach, jakby się miała za chwilę rozlecieć. Pasażerowie, trzymając się poręczy krzeseł, w skupieniu śledzili przebieg licytacji.
— „Dolne pole”— zawołał licytator. — Następny numer to już „dolne pole”.
Pan Botibol siedział wyprostowany i bardzo podniecony. Postanowił przeczekać, aż inni skończą licytować, i wyskoczy jako ostatni. Obliczył, że posiada w banku co najmniej pięćset dolarów, może nawet bliżej sześciuset. To znaczy: około dwustu funtów czy ponad dwieście. Ten numer nie będzie więcej kosztował.
— Jak państwo wszyscy wiecie — mówił licytator — w „dolnym polu” mieści się każdy numer poniżej najmniejszego numeru naszej skali, w tym wypadku każdy numer poniżej pięciuset pięciu. A więc jeśli uważacie państwo, że ten statek zrobi mniej niż pięćset pięć mil w ciągu dwudziestu czterech godzin, które mijają jutro w południe, to radzę kupić ten numer. Kto ile daje?
Cena podrosła do stu trzydziestu funtów Najwyraźniej nie tylko pan Botibol spostrzegł, że pogoda jest sztormowa. Sto czterdzieści... pięćdziesiąt... Na tym stanęło. Licytator podniósł swój młotek.
— Sto pięćdziesiąt... po raz pierwszy.
— Sześćdziesiąt! — zawołał pan Botibol i wszystkie twarze odwróciły się ku niemu.
— Siedemdziesiąt!
— Osiemdziesiąt! — krzyknął pan Botibol.
— Dziewięćdziesiąt!
— Dwieście! — zawołał pan Botibol. Nie miał zamiaru się zatrzymać, dla nikogo.
Zapadła cisza.
— Dwieście... i kto da więcej?
Siedź spokojnie — powiedział do siebie. — Siedź cicho i nie patrz na nikogo. To przynosi pecha. Wstrzymaj oddech. Nikt cię nie przelicytuje, jak długo wstrzymasz oddech.
— Dwieście funtów... — Licytator miał różową łysą głowę, na jej czubku błyszczały drobne krople potu. — Kto da więcej?... — Pan Botibol wstrzymał oddech. — Kto da więcej?... Sprzedane!
Zabrzmiało uderzenie drewnianego młotka o stół. Pan Botibol wypisał czek i wręczył go pomocnikowi licytatora, potem usiadł z powrotem, by doczekać końca licytacji. Nie chciał iść do łóżka, zanim się nie dowie, ile jest w puli.
Po sprzedaniu ostatniego numeru obliczono zawartość puli i okazało się, że wynosi dwa tysiące i kilka funtów, czyli około sześciu tysięcy dolarów. Dziewięćdziesiąt procent bierze zwycięzca, dziesięć procent szło na cele dobroczynne dla biednych marynarzy. Dziewięćdziesiąt procent od sześciu tysięcy to pięć tysięcy czterysta dolarów. No cóż — nieźle! Może za to kupić lincolna i jeszcze trochę pozostanie. Tą przyjemną myślą uszczęśliwiony i podniecony, poszedł do swojej kabiny.
Obudziwszy się następnego ranka, pan Botibol leżał z zamkniętymi oczami, bez ruchu, przez kilkanaście minut nasłuchując odgłosów wichury, czekając na kołysanie statku. Ale było zupełnie cicho, nie huśtało. Skoczył na równe nogi i wyjrzał przez luk. Morze — o Jezu! — było gładkie jak szkło, wielki statek szybko sunął po jego powierzchni, najwidoczniej starając się odrobić czas stracony w czasie nocy. Pan Botibol powoli odwrócił się i siadł na brzegu swojej koi. Poczuł w dołku ukłucie jak od prądu elektrycznego. Nie miał teraz żadnej nadziei. Przy takim obrocie sprawy z całą pewnością wygra jeden z wyższych numerów.
— O mój Boże! — powiedział głośno. — Co ja zrobię? Co na to powie Ethel? W żadnym wypadku nie może jej wyznać, że prawie całe ich dwuletnie oszczędności poszły do puli. Ale nie może też tego utrzymać w tajemnicy. Musiałby jej zabronić realizowania comiesięcznych czeków. A co zrobić z ratami za telewizor i Encyclopaedia Britannica? Oczyma duszy widział już gniew i pogardę w oczach tej kobiety, widział, jak z niebieskich stają się szare, zamieniają się w wąskie szparki, jak zwykle, gdy ogarnia ją gniew.
— O mój Boże! Co ja teraz zrobię?
Nie było sensu udawać przed sobą samym, że istnieje choćby najmniejsza szansa — chyba, że ten przeklęty statek zacznie płynąć do tyłu. Musiałby pełną parą pójść do tyłu i płynąć tak przez pewien czas, żeby stworzyć mu szansę wygrania. A może poprosić kapitana, żeby to zrobił? Zaproponować mu dziesięć procent zysku. Dać więcej, niż zażąda. Pan Botibol zachichotał. Potem nagle zamilkł, z szeroko otwartymi ustami i oczami, jakby czymś zaskoczony. Bo właśnie w tym momencie wpadł mu do głowy pewien pomysł. Tak go zafascynował, że pan Botibol w wielkim podnieceniu znów podbiegł do luku i wyjrzał. Czemu nie? — pomyślał. — Dlaczegóż by nie? Morze było spokojne i z utrzymaniem się na powierzchni nie będzie żadnych trudności aż do chwili, kiedy go wyłowią. Miał niejasne uczucie, że ktoś już kiedyś i zrobił coś podobnego, ale to mu wcale nie przeszkadzało. Statek będzie musiał się zatrzymać, spuścić łódź, łódź będzie musiała popłynąć do tyłu, być może z pół mili, żeby go wyłowić, potem wróci na statek... i tak dalej, i tak dalej. Godzina znaczyła około trzydziestu mil. Odpadnie trzydzieści mil z dziennego rachunku. To wystarczy. Na pewno wygra wtedy „dolne pole”. Pod jednym warunkiem: musi mieć gwarancję, że ktoś zauważy
jego wypadnięcie za burtę; ale z tym nie będzie trudności. I trzeba włożyć coś lekkiego, w czym łatwo się płynie. Niewątpliwie coś sportowego. Ubierze się, jakby miał zamiar grać w tenisa na górnym pokładzie. Koszulka, szorty i tenisówki. I zostawi zegarek. Która godzina? Piętnaście po dziewiątej. A zatem — im prędzej, tym lepiej. Skoczyć i mieć to wszystko za sobą. Nie może zwlekać, granicą jest południe.
Pan Botibol czuł strach i jednocześnie podniecenie, gdy w tenisowym stroju wyszedł na pokład spacerowy. Był mężczyzną niedużego wzrostu, ale szerokim w biodrach i o wyjątkowo wąskich, pochyłych ramionach — przypominał figurą masywnego portowego pachołka. Chude, białe nogi pokryte były czarnym włosem. Ostrożnie wyszedł na pokład, stąpając cicho w swoich tenisówkach. Rozejrzał się nerwowo dokoła. Zobaczył tylko jedną osobę, starszą kobietę o bardzo grubych nogach i ogromnym zadzie: oparta o burtę, patrzała na morze. Była w karakułowym futrze z wysoko postawionym kołnierzem, więc twarzy jej pan Botibol nie widział.
Stanął i przyjrzał się jej z daleka. Tak — powiedział do siebie — to wystarczy. Narobi krzyku prędzej niż ktokolwiek inny. Ale nie spiesz się, panie Botibol, poczekaj chwilkę, nie ma co się spieszyć. Pamiętaj, co powiedziałeś sobie przed kilku minutami w kabinie, kiedy się przebierałeś. Pamiętasz?
Myśl o skoku ze statku do oceanu, w odległości tysiąca mil od najbliższego lądu, budziła w panu Botibol — człowieku ostrożnym nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach — zrozumiały wstręt. Wcale nie miał pewności, czy kobieta, którą widział przed sobą, niezawodnie podniesie alarm po jego skoku. Uważał, że istnieją dwa możliwe powody, dla których mogłaby zawieść. Po pierwsze — może być głucha i ślepa. Mało prawdopodobne, ale jednak możliwe, więc po co ryzykować? Trzeba najpierw z nią porozmawiać, żeby sprawdzić. Po drugie — i to dowodzi, jak podejrzliwym czyni człowieka jego instynkt samozachowawczy i strach — przyszło mu do głowy, że ta kobieta mogła kupić jeden z wysokich numerów i w tej sytuacji miałaby słuszny powód nie życzyć sobie, by statek zatrzymano. Pan Botibol przypomniał sobie wypadki, gdy zabijano przyjaciela dla sumy mniejszej niż sześć tysięcy dolarów. Czyta się o tym co dzień w gazetach. Więc po co ryzykować? Najpierw trzeba sprawdzić. Mieć pewność. Zbadać sytuację w krótkiej, uprzejmej rozmowie. Potem, przyjmując, że kobieta okaże się miłym, ludzkim stworzeniem, wystarczy dopiąć popręgów i z lekkim sercem skoczyć do wody.
Pan Botibol jakby nigdy nic podszedł bliżej i zajął miejsce obok niej przy burcie.
— Hallo! — powiedział uprzejmie.
Odwróciła się do niego i z uśmiechem zaskakująco ładnym, niemal pięknym, chociaż twarz miała brzydką, odpowiedziała:
— Hallo!
Pierwsza rzecz sprawdzona — pomyślał pan Botibol. — Nie jest ani ślepa, ani głucha.
— Proszę mi powiedzieć — zapytał prosto z mostu — co pani myśli o wczorajszej licytacji?
— O licytacji? — zmarszczyła brwi. — Licytacji? Jakiej licytacji?
— O tej starej, głupiej zabawie wczoraj po kolacji, kiedy sprzedawano numery na loterię związaną z dziennym kursem statku. Ciekaw jestem, co pani o tym myśli?
Potrząsnęła głową i znowu uśmiechnęła się słodko i sympatycznie, niemal tak, jakby chciała go przeprosić.
— Jestem bardzo leniwa — odrzekła — i zawsze kładę się wcześnie. Jem kolację w łóżku. To tak wygodnie jeść kolację w łóżku.
Pan Botibol odpowiedział jej uśmiechem i zaczął się wycofywać.
— Muszę teraz potrenować trochę — powiedział. — Nigdy nie opuszczam rannego treningu. Przyjemnie było mi panią poznać. Bardzo miło...
Odszedł w tył z dziesięć kroków, kobieta nawet się za nim nie obejrzała.
Wszystko było teraz w porządku. Morze spokojne, strój dobry do pływania, w tej części Atlantyku niemal z całą pewnością nie było rekinów, a na pokładzie stała ta miła, uprzejma staruszka, która wszystkich zaalarmuje. Pozostała jedna sprawa: czy uda mu się zatrzymać statek tak długo, by przechylić szalę na swoją stronę? Prawie na pewno tak. Na wszelki wypadek sam ze swej strony też zadziała w tym kierunku. Może na przykład sprawić trochę trudności, kiedy będą go wciągać do łodzi ratunkowej: popływać w kółko, cofnąć się ukradkiem, kiedy się zbliżą, aby wyciągnąć go z wody. Każda uzyskana minuta, każda sekunda pomogą mu wygrać. Znów podszedł do burty, lecz zjawiła się nowa obawa. Czy nie wpadnie pod śrubę okrętową? Słyszał o takich wypadkach, zdarzało się to ludziom, którzy wypadli za burtę na dużych statkach. Ale on nie zamierza wypaść, tylko wyskoczyć, a to zupełnie co innego, może przecież skoczyć dostatecznie daleko.
Pan Botibol powoli zbliżył się do burty, w odległości mniej więcej dwudziestu jardów od kobiety. Nie patrzała na niego. Tym lepiej. Nie chciał, by mu się przyglądała w czasie skoku. Jeśli go nikt nie zobaczy, będzie mógł twierdzić, że poślizgnął się i wypadł za burtę przypadkiem. Zerknął w dół. Bardzo, bardzo wysoko. Myśląc o skoku uświadomił sobie też, że można się poważnie skaleczyć uderzając brzuchem o powierzchnię wody. Słyszał, że przy takim wysokim skoku ktoś sobie dosłownie rozpruł brzuch. Trzeba skoczyć na rogi Wsunąć się do wody jak nóż. Tak, mój panie. Na widok wody zimnej, szarej i głębokiej zadrżał. Teraz albo nigdy! Bądź mężczyzną, Williamie Botibol, bądź mężczyzną. Dobrze więc... raz... dwa... zaczynamy...
Wlazł na wysoką drewnianą barierę, stanął tam, chwiejąc się przez trzy straszne sekundy, a potem skoczył — skoczył wysoko i tak daleko, jak potrafił, krzycząc jednocześnie:
— Na pomoc! Na pomoc! Na pomoc! — Potem uderzył o powierzchnię wody i zniknął.
Gdy zabrzmiał pierwszy okrzyk, kobieta oparta o burtę drgnęła i podskoczyła ze zdumienia. Szybko rozejrzała się dokoła i zobaczyła mijającego ją w powietrzu małego jegomościa w białych szortach i tenisówkach — leciał z rozpostartymi ramionami i krzyczał. Przez chwilę sprawiała wrażenie, że nie wie, co ma robić: rzucić koło ratunkowe, pobiec i wszcząć alarm czy po prostu odwrócić się i krzyczeć. Odstąpiła na krok od burty, odwróciła się w stronę mostku i w swoim niezdecydowaniu znieruchomiała na ułamek sekundy. W chwilę potem odetchnęła i wychyliła się daleko za burtę, wypatrując czegoś w wodzie, pieniącej się w ślad za statkiem. Wkrótce z piany wynurzyła się mała, okrągła czarna głowa, nad nią uniosło się raz i drugi ramię kiwające energicznie i słaby głos zawołał w oddali coś, czego nie można było zrozumieć. Kobieta przywarła do burty i starała się nie stracić z oczu tego małego, unoszonego falą czarnego punktu, lecz po krótkim czasie, jakże krótkim, zniknął w dali, nawet nie była całkiem pewna, czy kiedykolwiek tam był.
Po chwili zjawiła się na pokładzie druga kobieta, duża, koścista, w okularach w rogowej oprawie. Dojrzała pierwszą kobietę i podeszła do niej zdecydowanym, wojskowym krokiem, typowym dla wszystkich starych panien.
— A więc tu jesteś — powiedziała.
Kobieta o grubych nogach odwróciła się i spojrzała na nią bez słowa.
— Szukałam cię — powiedziała ta koścista. — Szukałam wszędzie.
— Bardzo dziwna rzecz — powiedziała kobieta o grubych nogach. — Przed chwilą jakiś człowiek wyskoczył za burtę kompletnie ubrany.
— Nonsens.
— Ależ tak. Powiedział mi, że trenuje, i skoczył do wody, nawet nie zdjął ubrania.
— Najlepiej będzie, jeśli zejdziesz teraz na dół — powiedziała stara panna i usta jej zacisnęły się z wyrazem stanowczości, a na twarzy pojawiła się jakaś bezwzględność i czujność. Tonem mniej uprzejmym niż za pierwszym razem dodała: — Nie wolno ci wychodzić samej na pokład. Wiesz doskonale, że musisz zawsze poczekać na mnie.
— Tak, Maggie — odpowiedziała kobieta o grubych nogach i znów uśmiechnęła się czule; z ogromnym zaufaniem wzięła dłoń swojej opiekunki i pozwoliła się sprowadzić z pokładu.
— Taki miły człowiek — powiedziała. — Pokiwał mi ręką.
SKÓRA
Tamta zima — 1946 roku — ciągnęła się bardzo długo. Chociaż był już kwiecień, lodowaty wiatr hulał na ulicach miasta, a po niebie płynęły chmury zapowiadające śnieg. Ulicą Rivoli wlókł się po chodniku stary człowiek, którego nazywano Drioli. Zziębnięty i nieszczęśliwy, jak jeż cały schowany w brudny, czarny płaszcz; znad postawionego kołnierza widać było tylko oczy i czubek głowy.
Woń smażonego kurczęcia z nagle otwartych drzwi kawiarni przyprawiła go o pełen tęsknoty skurcz żołądka. Szedł dalej i obojętnie spoglądał na wystawy: perfumy, jedwabne krawaty i koszule, brylanty, porcelana, antyki, pięknie oprawione książki. Zatrzymał się przy galerii obrazów. Zawsze lubił galerie. Tu wystawiono w oknie tylko jedno płótno. Przystanął, rzucił okiem na obraz Odwrócił się, żeby iść dalej. Zawahał się, jeszcze raz spojrzał i poczuł nagle lekki niepokój, pamięć drgnęła i nasunęła mgliste wspomnienie czegoś już kiedyś widzianego. Spojrzał raz jeszcze. Był to pejzaż — kępa drzew giętych wściekłą wichurą, a nad nim wzburzone, skłębione chmury. Do ramy przypięto plakietkę: Chaim Soutine (1894—1943).
Drioli patrzał na obraz zastanawiając się, co mu się w nim wydaje takie znajome.
Bardzo dziwne malarstwo — pomyślał. — Przedziwne i szalone, ale podoba mi się. Chaim Soutine... Soutine...
— Boże drogi! — wykrzyknął nagle. — Przecież to mój mały Kałmuk! Obraz mojego Kałmuka w najlepszej galerii Paryża! Coś podobnego!
Stary przysunął twarz do szyby. Pamięta tego chłopca — tak, pamięta go doskonale. Ale kiedy to było? Okoliczności nie mógł już sobie tak łatwo przypomnieć. Bardzo dawne czasy... Dwadzieścia, nie, chyba więcej niż trzydzieści lat. Chwileczkę... Na rok przed pierwszą wojną światową. Zgadza się... Ten Soutine... ten brzydki, mały Kałmuk, ponury, wiecznie zamyślony chłopiec, którego lubił, niemal kochał bez żadnego wyraźnego powodu, chyba jedynie dlatego, że potrafił malować. A jak on umiał malować! Teraz już sobie przypomniał tę uliczkę, ten rząd pojemników na śmieci, bijący z nich smród, brązowe koty stąpające miękko po odpadkach, a na progach domów kobiety — spocone, tłuste kobiety, pod ich nogami bruk ulicy. Jakiej? Gdzie ten chłopiec mieszkał?
W Cite Falguiere, na pewno tam! Stary pokiwał kilkakrotnie głową, zadowolony, że sobie przypomniał nazwę. Była tam pracownia z jednym krzesłem, brudną, czepwoną kanapą, na której ten chłopiec sypiał, pijackie zabawy, tanie białe wino, zacięte kłótnie i zawsze, zawsze ta gorzka, ponura twarz Kałmuka pogrążonego w myślach o malarstwie.
Dziwne — pomyślał Drioli — jak łatwo to wszystko ożyło w pamięci i jak jeden fakt przywodzi na myśl następne.
Na przykład historia tego głupiego tatuażu. Był to z pewnością zupełnie szalony pomysł. Jak to się zaczęło? Owszem, pamięta. Któregoś dnia zarobił jak nigdy i nakupił wina. Widział teraz siebie wchodzącego do pracowni z butelkami pod pachą, chłopca, który siedział przed sztalugami, i własną żonę na środku pokoju, pozującą do obrazu.
— Dziś ucztujemy — powiedział. — Zrobimy sobie małe święto, we troje.
— Z jakiego powodu? — spytał chłopiec nie podnosząc wzroku. — Czy postanowiłeś rozwieść się z żoną, żeby mogła wyjść za mnie?
— Nie — powiedział Drioli. — Bawimy się, bo zarobiłem dziś dużo forsy.
— A ja nic nie zarobiłem. To też możemy oblać.
— Proszę bardzo.
Stanąwszy przy stole Drioli rozpakowywał paczkę. Był zmęczony i spragniony wina. Dziewięciu klientów jednego dnia to rzecz wspaniała, ale mordercza dla oczu. Nigdy dotąd ich tylu nie miał. Dziewięciu pijanych żołnierzy i — co ważniejsze — aż siedmiu z nich mogło zapłacić gotówką. Zarobił jak nigdy. Ale strasznie zmęczył oczy. Ze zmęczenia opadały mu powieki, białka miał lekko przekrwione i gdzieś głęboko w oczach czuł dotkliwy ból. Ale teraz było już po pracy, miał dużo pieniędzy i trzy butelki wina: dla żony, przyjaciela i dla siebie. Znalazł korkociąg i wyciągał korki, które z charakterystycznym odgłosem wyskakiwały z butelek jeden po drugim.
Chłopiec odłożył pędzel.
— O Boże! — powiedział. — Jak można pracować w takich warunkach?!
Dziewczyna podeszła, żeby popatrzeć na obraz. Drioli podszedł także, trzymając w jednej ręce butelkę, w drugiej szklankę.
— Nie! — wybuchnął chłopiec. — Nie, proszę! — Porwał płótno ze sztalug i postawił pod ścianą.
Ale Drioli zdążył je zobaczyć.
— Podoba mi się.
— Jest okropny.
— Jest cudowny. Jak wszystko, co malujesz. Wspaniały. Kocham wszystkie twoje obrazy.
— Kłopot w tym — powiedział naburmuszony chłopiec — że są niejadalne. Nie mogę ich jeść.
— A jednak są cudowne. — Drioli podał chłopcu szklankę jasnożółtego wina. — Wypij to. Poczujesz się szczęśliwy.
Nigdy nie znał kogoś bardziej nieszczęśliwego, kogoś o tak ponurej twarzy. Zauważył go w kawiarni jakieś siedem miesięcy wcześniej, pijącego samotnie, a ponieważ wyglądał na Rosjanina lub Azjatę. Drioli usiadł przy jego stoliku i zagadnął:
— Jesteś Rosjaninem?
— Tak.
— Skąd?
— Z Mińska.
Drioli poderwał się i uściskał chłopca, wołając, że on też urodził się w Mińsku.
— Właściwie to nie z samego Mińska — powiedział chłopiec — tylko z okolicy.
— Z jakiej miejscowości?
— Smolewicze, około dwunastu mil od Mińska
— Smolewicze! — krzyknął Drioli i raz jeszcze uściskał chłopca. — Byłem tam kilkakrotnie w dzieciństwie. — Usiadł i z czułością mu się przyglądał.
— Wiesz, wcale nie wyglądasz na mieszkańca zachodniej Rosji. Raczej na Tatara albo Kałmuka. Tak, wyglądasz zupełnie jak Kałmuk.
Teraz, stojąc w pracowni, przyglądał się chłopcu, który wziął szklankę wina i jednym haustem ją opróżnił. Tak, rzeczywiście miał twarz Kałmuka — bardzo szeroką, o wystających kościach policzkowych, mięsistym nosie. Szerokość policzków podkreślały ostro odstające uszy. Miał małe oczy, czarne włosy, grube, odęte azjatyckie usta, natomiast ręce — ręce były zaskakujące — małe, białe jak u kobiety, o drobnych palcach.
— Daj jeszcze — rzekł chłopiec. — Jak świętować, to świętować.
Drioli nalał wina i usiadł na krześle. Chłopiec siedział na kanapie obok jego żony. Trzy butelki stały pomiędzy nimi na podłodze.
— Dziś pijemy na umór — oświadczył Drioli. — Mam wyjątkowo dużo pieniędzy. Może od razu pójdę i kupię jeszcze kilka butelek? Ile przynieść?
— Jeszcze sześć — powiedział chłopiec. — Po dwie dla każdego.
— Dobra. Idę.
— Pomogę ci.
W najbliższej kawiarni kupili sześć butelek białego wina i wrócili do pracowni. Ustawili butelki w dwóch rzędach na podłodze. Drioli przyniósł korkociąg i wyciągnął korki. Usiedli i pili dalej.
— Tylko bardzo bogatych stać na taką ucztę — zauważył Drioli.
— To prawda — rzekł chłopiec. — Prawda, Josie?
— Oczywiście.
— Jak się czujesz, Josie?
— Świetnie.
— Zostawisz Driolego i wyjdziesz za mnie?
— Nie.
— Cudowne wino — powiedział Drioli. — To przywilej pić coś takiego.
Upijali się powoli, metodycznie. Wiadomo było, jak to się robi, ale należało przestrzegać ceremoniału, zachować powagę i mówić, mówić o różnych rzeczach — wychwalać wino, pić powoli, żeby rozkoszować się każdym z trzech przejściowych etapów upojenia, a jeśli chodzi o Driolego, szczególnie tym etapem, kiedy zaczynał unosić się w powietrzu nie czując nóg. To było najlepsze ze wszystkiego — spoglądał w dół i zastanawiał się, czyje to stopy leżą na podłodze, tak daleko, jaki szaleniec je zostawił.
Po chwili wstał, żeby zapalić światło. Zdziwił się bardzo, kiedy stopy ruszyły razem z nim, ponieważ nie czuł, jak dotykają ziemi. Miał przyjemne wrażenie, że spaceruje w powietrzu. Potem zaczął wędrować po pokoju, zerkając na płótna ustawione pod ścianami.
— Słuchaj — powiedział w końcu — mam pomysł. — Podszedł i stanął przed kanapą lekko się zataczając. — Słuchaj, mój mały Kałmuku.
— Co?
— Mam niesamowity pomysł. Słuchasz?
— Słucham Josie.
— Posłuchaj mnie, proszę. Jesteś moim przyjacielem, moim małym, brzydkim Kałmukiem z Mińska i dla mnie jesteś takim artystą, że chciałbym mieć twój obraz, piękny obraz...
— Weź je wszystkie, wszystkie, jakie znajdziesz, tylko nie przerywaj, kiedy rozmawiam z twoją żoną.
— Nie, nie. Posłuchaj. Chodzi mi o obraz, który będę miał zawsze... na zawsze... gdziekolwiek pójdę... cokolwiek się stanie... zawsze będzie przy mnie... obraz namalowany przez ciebie. — Pochylił się i potrząsnął chłopaka za kolano. — Posłuchaj mnie, proszę.
— Posłuchaj go — powiedziała dziewczyna.
— Otóż tak. Chcę, żebyś namalował obraz na moich plecach, potem wytatuujesz go i zostanie tam na zawsze.
— Wariacki pomysł.
— Nauczę cię tatuażu. Dziecko to potrafi...
— Nie jestem dzieckiem.
— Proszę!
— Jesteś szalony. Czego ty chcesz?
Malarz spojrzał w nieruchome, ciemne, błyszczące od wina oczy Driolego.
— O co ci, na miłość boską, chodzi?
— Mógłbyś to zrobić z łatwością. Mógłbyś! Na pewno!
— Mówisz o tatuażu?
— Tak! Nauczę cię w dwie minuty.
— Niemożliwe.
— Chcesz powiedzieć, że nie wiem, co mówię? Nie, chłopiec nie to chciał powiedzieć, bo jeżeli ktokolwiek znał się na tatuażu, to właśnie Drioli. Czy to nie on — zaledwie w zeszłym miesiącu — pokrył cały brzuch jakiegoś mężczyzny przepięknym, delikatnym deseniem złożonym z samych kwiatów? A co z klientem, który miał gęsty zarost na piersiach? Wytatuował mu niedźwiedzia w taki sposób, że włosy były futrem zwierzęcia. Czy nie potrafił narysować podobizny kobiety na ramieniu mężczyzny w sposób tak wymyślny, że kiedy ramię się zginało, kobieta ożywała i wykonywała przedziwne ruchy?
— Mówię tylko, że się upiłeś i że ten pomysł wylągł się w pijanej głowie — oświadczył chłopiec.
— Moglibyśmy wziąć Josie za modelkę. Studium Josie na moich plecach. Czy nie mam prawa nosić obrazu żony na plecach?
— Josie?
— Tak. — Drioli wiedział, że wystarczyło wspomnieć o żonie, a wargi chłopca rozchylały się z drżeniem.
— Nie — powiedziała dziewczyna.
— Josie, kochanie, weź tą butelkę, skończ ją, a będziesz bardziej wspaniałomyślna. To kapitalny pomysł. Nie wpadłem na taki nigdy w życiu.
— Jaki pomysł?
— Żeby namalować twój portret na moich plecach. Czy nie mam do tego prawa?
— Mój portret?
— Akt — rzekł chłopiec. — Sympatyczna myśl.
— Akt? Nie — odpowiedziała dziewczyna.
— To wspaniały pomysł — powtórzył Drioli.
— Zupełnie zwariowany — upierała się dziewczyna.
— W każdym razie jest to jakiś pomysł — powiedział chłopiec. — Trzeba go oblać.
Opróżnili następną butelkę. Potem chłopiec oświadczył:
— Nic z tego nie będzie. Nie poradzę sobie z tatuażem. Ale narysuję ci obraz na plecach i zostanie tam tak długo, dopóki nie zmyjesz go w kąpieli. Jeżeli się już nigdy nie wykąpiesz, będziesz go miał do końca życia.
— Nie — odpowiedział Drioli.
— Tak. I tego dnia, kiedy postanowisz się wykąpać, będę wiedział, że mój obraz przestał być dla ciebie cenny. Wypróbuję w ten sposób twój podziw dla mojej sztuki.
— Nie podoba mi się ten pomysł — powiedziała dziewczyna. — On tak uwielbia twoje malarstwo, że będzie brudny przez wiele lat. Zróbmy tatuaż, ale nie akt.
— No to tylko głowę — powiedział Drioli.
— Nic z tego.
— To bardzo proste. Nauczę cię w dwie minuty, zobaczysz. Pójdę po igły i tusze. Mam tusze w różnych kolorach, jak twoje farby, a nawet o wiele piękniejsze.
— To niemożliwe.
— Czy mam dużo kolorowych atramentów, Josie?
— Tak.
— Zobaczysz — powiedział Drioli. — Pójdę zaraz i przyniosę. Po półgodzinie Drioli był z powrotem.
— Przyniosłem wszystko! — zawołał wymachując brązową torbą. — Tu są wszystkie przybory tatuażysty.
Położył torbę na stole, otworzył ją, wyjął elektryczne igły i buteleczki z kolorowym atramentem. Wziął igłę, włączył przewód do kontaktu i nacisnął przełącznik. Rozległo się bzyczenie i wystający czubek igły, długości ćwierć cala, zaczął wibrować. Drioli zdjął marynarkę i podwinął lewy rękaw.
— Teraz patrz. Pokażę ci, jakie to proste. Zrobię rysunek na przedramieniu, o tu.
Jego całe przedramię było pokryte niebieskimi znaczkami, ale znalazł wolny skrawek skóry.
— Najpierw wybieram atrament, weźmy zwykły niebieski, i zanurzam w nim czubek igły... tak... trzymam igłę prosto i lekko prowadzę ją po powierzchni skóry... O tak... dzięki elektrycznemu silniczkowi igła nakłuwa skórę, w dziurki wchodzi atrament i — to wszystko. Widzisz, jakie to łatwe.... Patrz, jak rysuję charta na ramieniu...
Chłopiec patrzał zaintrygowany.
— Daj mi spróbować na twoim ramieniu. — Bzyczącą igłą zaczął rysować niebieskie linie na ramieniu Driolego. — To łatwe. Zupełnie jak rysowanie piórkiem i atramentem, nie ma żadnej różnicy, tylko trochę wolniejsze.
— To bardzo proste. Jesteś gotowy? Zaczynamy?
— Natychmiast.
— Modelka! — zawołał Drioli. — Josie, chodź! Krążył na chwiejnych nogach po pokoju, ogarnięty zapałem jak dziecko, które czeka wspaniała zabawa.
— Gdzie chcesz ją umieścić? Gdzie ją ustawimy?
— Niech stanie tam, przy toaletce, i szczotkuje włosy. Tak ją namaluję.
— Wspaniale! Jesteś genialny!
Dziewczyna ze szklanką wina w ręce niechętnie przeszła przez pokój i stanęła przy toaletce.
Drioli ściągnął koszulę i zrzucił spodnie. W majtkach, skarpetach i butach stał na chwiejnych nogach. Nieduży, ale o ciele jędrnym, skórze białej, niemal bez jednego włoska.
— Już — powiedział. — Jestem płótnem. Gdzie umieścisz swoje płótno?
— Tam gdzie zawsze, na sztalugach.
— Nie bądź szalony.
— Mówię ci, jazda na sztalugi! Tam jest twoje miejsce.
— Ale jak?
— Jesteś płótnem czy nie?
— Jestem i nawet zaczynam się czuć jak płótno.
— Więc na sztalugi. To nie powinno być trudne.
— To jest zupełnie niemożliwe.
— Więc usiądź na krześle, tyłem do mnie. Będziesz mógł położyć swój pijany łeb na oparciu. Szybko, zaraz zaczynam.
— Jestem gotowy, czekam.
— Najpierw namaluję zwykły obraz i jeżeli mi się spodoba, to go wytatuuję. — Szerokim pędzlem zaczął malować na nagich plecach Driolego.
— Aj! Aj! — krzyczał Drioli. — Olbrzymia stonoga chodzi mi po krzyżu.
— Teraz bądź cicho! Cicho!
Chłopiec pracował szybko, kładł niebieską farbę cienką warstwą, tak by nie przeszkadzała potem w tatuażu. Skupienie, z jakim malował, sprawiło, że wytrzeźwiał. Krótkie, szybkie uderzenia pędzlem, ramię wyprostowane, ręka sztywna w przegubie — i w niecałe pół godziny obraz był skończony.
— W porządku. To wszystko — powiedział do dziewczyny.
Natychmiast wróciła na kanapę, położyła się i zasnęła.
Drioli nie spał. Patrzał, jak chłopiec bierze igłę i zanurza ją w atramencie, potem poczuł ostre, łaskoczące ukłucie — igła dotknęła jego skóry. Ból, uporczywy, choć znośny, nie dawał mu zasnąć. Siedząc ruchy igły i kolory dobieranych atramentów, Drioli próbował wyobrazić sobie, co dzieje się na jego plecach. Chłopiec pracował ze zdumiewającym oddaniem. Wydawał się całkowicie pochłonięty małą maszynką i niezwykłymi możliwościami, które w sobie kryła. Jej nieprzerwaną pracę słychać było do wczesnych godzin rannych. Drioli pamięta, że kiedy w końcu artysta odsunął się i powiedział: — Skończone — świtało już i słychać było ludzi na ulicy.
— Chcę to zobaczyć — powiedział Drioli. Chłopiec potrzymał lustro pod odpowiednim kątem i Drioli wykręcił szyję.
— Wielki Boże! — zawołał.
Widok był zdumiewający. Całe plecy, od łopatek do pasa, lśniły kolorami — złotym, zielonym, niebieskim, czarnym, szkarłatnym. Tatuaż został nałożony tak grubo, że wyglądał prawie jak impast. Chłopiec szedł wiernie po śladach pędzla nasycając je nową farbą. Znakomicie tez wykorzystał kręgosłup i wystające łopatki, które stały się częścią kompozycji. Co więcej, udało mu się w tym powolnym procesie zachować pewną spontaniczność. Portret był jak żywy i wyrażał tak typowe dla prac Soutine’a cierpienie. Nie chodziło tu o wierne podobieństwo, raczej o nastrój — pijana twarz modelki majaczyła niewyraźnie na tle kłębiących się, ciemnozielonych kresek.
— Jest niesamowity!
— Mnie też się podoba. — Chłopiec cofnął się i spoglądając krytycznie na obraz dodał: — Wiesz, myślę, że jest na tyle dobry, że mogę się podpisać. — Wziął igłę i napisał swoje nazwisko czerwonym atramentem po prawej stronie, tuż nad nerką Driolego.
Stary człowiek, którego nazywano Drioli, stał jak urzeczony, patrząc na obraz w oknie galerii. Jakżeż to było dawno! Jakby się wydarzyło w innym życiu.
A chłopiec? Co się z nim stało? Pamiętał, że po powrocie z wojny — z tej pierwszej wojny — brakowało mu małego Kałmuka. Pytał Josie:
— Gdzie on jest?
— Wyjechał. Nie wiem, dokąd, ale słyszałam, że zajął się nim jakiś handlarz obrazów i wysłał do Ceret, żeby dalej malował.
— Może wróci?
— Może. Kto wie?
Ostatni raz go wtedy wspominali. Wkrótce potem przeprowadzili się do Hawru, gdzie było więcej marynarzy i interes szedł lepiej. Stary człowiek uśmiechnął się na myśl o Ha wrze. To były dobre lata, lata między wojnami, sklepik blisko doków, wygodny pokój i praca — trzech, czterech, pięciu marynarzy dziennie, proszących o tatuaż na ramionach. To były naprawdę dobre lata.
Potem wybuchła druga wojna, Josie zginęła, przyszli Niemcy i to był koniec interesu. Nikt nie myślał o tatuażu, a on był za stary do innej pracy. Z rozpaczy powrócił do Paryża, mając pewną nadzieję, że w dużym mieście będzie łatwiej. Ale nie było.
A teraz, po wojnie, nie miał ani środków, ani sił, żeby raz jeszcze otworzyć swój mały zakład. Niełatwo było staremu człowiekowi wymyślić coś iowego, a żebrać nie lubił. W jakiż więc inny sposób mógł przeżyć?
Tak — pomyślał patrząc na obraz — więc to jest mój mały Kałmuk. Jak szybko coś tak małego, jak ten obraz, może poruszyć pamięć! Jeszcze przed kilkoma minutami zupełnie nie pamiętał, że ma tatuaż na plecach — nie myślał o nim od lat. Przycisnął twarz do szyby i zajrzał do galerii. Na ścianach wisiało dużo innych obrazów i chyba wszystkie były namalowane przez tego samego artystę. Kręciło się tam mnóstwo ludzi. Widocznie była to jakaś specjalna wystawa.
Pod wpływem impulsu Drioli pchnął drzwi i wszedł do środka.
Znalazł się w niewielkiej, podłużnej sali, wyłożonej grubym dywanem w kolorze wina. Boże drogi! Jak tam było pięknie i ciepło! Mnóstwo ludzi czystych, wytwornych oglądało obrazy, wędrując od jednego do drugiego z katalogiem w ręce. Drioli stanął na progu i rozejrzał się nerwowo, niepewny, czy może wejść i wmieszać się w ten tłum. Ale nim zebrał się na odwagę, usłyszał głos:
— Czego pan chce?
Pytanie to zadał mężczyzna w czarnym żakiecie, niski, o twarzy bardzo białej, mięsistej i tak zwiotczałej, że policzki obwisły po obu stronach ust jak u spaniela. Podszedł do Driolego i zapytał raz jeszcze:
— Czego pan chce?
rioli milczał.
— Proszę, jeśli łaska, opuścić moją galerię.
— Nie wolno mi popatrzeć na obrazy?
— Proszę wyjść.
Drioli nie posłuchał. Poczuł się nagle do głębi oburzony.
— Nie róbmy zbiegowiska — powiedział mężczyzna. — Chodźmy tędy. — Położył tłustą, białą łapę na ramieniu Driolego i zaczął go mocno pchać w stronę drzwi.
Tego już było za wiele!
— Zabierz pan te cholerne łapy! — krzvknął Drioli. Głos jego zabrzmiał donośnie w całej galerii i wszystkie głowy zwróciły się natychmiast w ich stronę. Wszystkie twarze w galerii wyrażały zaskoczenie widokiem człowieka, który krzyczał. Przybiegł na pomoc portier i obydwaj mężczyźni próbowali wypchnąć Driolego za drzwi. Ludzie w milczeniu i niemal obojętnie przyglądali się tej walce. Twarze ich zdawały się mówić: Wszystko w porządku. Nic nam nie grozi. Już się zajęto nim.
— Ja też! — krzyczał Drioli. — Ja też mam obraz tego malarza! Był moim przyjacielem i dał mi swój obraz!
— On oszalał!
— Wariat. Kompletny wariat!
— Trzeba wezwać policję.
Gwałtownym szarpnięciem Drioli wyrwał się z rąk obu mężczyzn i zanim ktokolwiek mógł go zatrzymać, pobiegł w głąb galerii krzycząc:
— Pokażą wam! Pokażę! Pokażę! — Zrzucił z siebie płaszcz, marynarkę i koszulę i stanął odwrócony gołymi plecami do ludzi. — Macie! — zawołał zdyszany. — Widzicie? To jest ten obraz!
W sali zrobiło się zupełnie cicho, wszyscy zamarli, zaskoczeni, zakłopotani i zdumieni. Utkwili oczy w wytatuowany obraz. Był nienaruszony, kolory jak dawniej czyste, lecz mężczyzna miał teraz chudsze plecy i bardziej wystające łopatki, skutkiem czego obraz był dziwnie pognieciony i pomarszczony.
Ktoś powiedział:
— Mój Boże, rzeczywiście!
Potem wybuchła wrzawa, ludzie ruszyli do przodu, otoczyli Driolego, słychać było podniecone głosy.
— Bez wątpienia.
— Wczesne lata, prawda?
— Fantastyczny, fantastyczny!
— Spójrzcie, jest podpisany!
— Pochyl ramiona, przyjacielu, niech się obraz rozprostuje.
— Powiedz, staruszku, kiedy to zostało namalowane?
— W tysiąc dziewięćset trzynastym — odpowiedział Drioli nie odwracając się. — Jesienią tysiąc dziewięćset trzynastego.
— Kto nauczył Soutine’a tatuażu?
— Ja.
— A ta kobieta?
— To moja żona.
Właściciel galerii przepychał się przez tłum do Driolego. Był teraz spokojny, śmiertelnie poważny i próbował się uśmiechać.
— Monsieur — powiedział — chcę kupić ten obraz.
Drioli widział drgające fałdy tłuszczu na jego twarzy, kiedy ruszał szczękami.
— Powiedziałem, że kupię to, monsieur.
— Jak pan może to kupić? — spytał cicho Drioli.
— Dam panu za ten obraz dwieście tysięcy franków. — Oczy mężczyzny zmniejszyły się i pociemniały, a szerokie nozdrza się rozdęły.
— Niech pan tego nie robi — wyszeptał ktoś w tłumie. — Wart jest dwadzieścia razy tyle.
Drioli otworzył usta, żeby coś powiedzieć. Nie mógł wydobyć z siebie ani słowa. Zamknął usta. potem znów je otworzył i rzekł powoli:
— Ale jak mogę to sprzedać? — Rozłożył bezradnie ręce. — Monsieur, jakim cudem mogę to sprzedać? — w jego głosie był bezmierny smutek.
— Tak — mówiono w tłumie. — Jak może sprzedać ten obraz? Jest częścią jego samego.
— Proszę posłuchać — powiedział marszand podchodząc bliżej. — Pomogę panu. Zrobię z pana bogacza. Dojdziemy jakoś do porozumienia, dobrze?
Drioli przyglądał mu się podejrzliwie.
— Ale jak go pan kupi? Co pan z nim potem zrobi? Gdzie pan go umieści? Gdzie pan go umieści dziś wieczorem? A jutro?
— Gdzie umieszczę ten obraz? Słusznie, gdzie ja go umieszczę? — Marszand pogładził się po nosie grubym białym palcem. — Wygląda na to, że jeżeli kupię obraz, to muszę kupić i pana. W tym sęk. — Zamilkł i znów pogłaskał się po nosie. — Obraz nie przedstawia żadnej wartości, dopóki pan żyje. Ile pan ma lat, przyjacielu?
— Sześćdziesiąt jeden.
— Ale może nie jest pan zupełnie zdrowy, co? — Właściciel galerii przestał gładzić nos i powoli zmierzył Driolego od stóp do głowy, jak farmer, który ocenia starego konia.
— Nie podoba mi się to — rzekł Drioli cofając się. — Mówię otwarcie, monsieur, wcale mi się to nie podoba.
Cofnął się prosto w objęcia wysokiego mężczyzny, który wyciągnął ręce i schwycił go delikatnie za ramiona. Drioli obejrzał się i przeprosił. Mężczyzna uśmiechnął się i uspokajająco poklepał go po nagim ramieniu dłonią w rękawiczce kanarkowego koloru.
— Posłuchaj, przyjacielu — odezwał się nieznajomy, wciąż się uśmiechając. — Czy lubisz pływać i wylegiwać się na słońcu?
Drioli popatrzył na niego zdziwiony.
— Czy lubisz dobre jedzenie i czerwone wino z piwnic Bordeaux? — Mężczyzna ciągle się uśmiechał. Miał mocne, białe zęby, wśród klórych lśniło trochę złota. Mówił łagodnym, pieszczotliwym głosem, wciąż trzymając rękę na ramieniu Driolego. — Lubi pan te rzeczy?
— No.. tak — odpowiedział Drioli ogromnie zakłopotany. — Oczywiście.
— I towarzystwo pięknych kobiet?
— Czemu nie?
— I szafę pełną garniturów uszytych na zamówienie? Nie narzeka pan chyba na nadmiar ubrań?
Drioli przyglądał się temu uprzejmemu panu, czekając, co jeszcze zaproponuje.
— Czy zrobiono panu kiedykolwiek buty na miarę?
— Nie.
— A chciałby pan?
— Owszem...
— I mieć kogoś, kto goliłby pana i czesał co dzień rano?
Drioli rozdziawił usta.
— I tłuściutką, ponętną dziewuszkę, która robiłaby manikiur?
Ktoś w tłumie zachichotał.
— I dzwonek przy łóżku, żeby pokojówka mogła przynieść panu śniadanie? Co pan na to? Odpowiada to panu?
Drioli spoglądał na niego bez słowa.
— Widzi pan, jestem właścicielem hotelu „Bristol” w Cannes. Zapraszam pana do siebie, będzie pan żył w luksusowych warunkach do końca swego życia. — Mężczyzna przerwał, pozwalając swojemu słuchaczowi nacieszyć się tą perspektywą. — Jedynym pańskim obowiązkiem, a raczej przyjemnością, będzie spędzanie czasu na plaży w kąpielówkach, przechadzanie się między gośćmi, opalanie się, pływanie, picie koktajli. I co pan na to?
Drioli milczał.
— W ten sposób wszyscy goście będą mogli podziwiać ten fascynujący obraz Soutine’a, rozumie pan? Stanie się pan sławny i ludzie będą m6wić: „Spójrzcie, to jest ten facet, co ma dziesięć milionów franków na plecach”. Podoba się panu ten pomysł?
Drioli spojrzał na mężczyznę w kanarkowych rękawiczkach, zastanawiając się, czy ten nie żartuje.
— To zabawny pomysł — rzekł powoli. — Ale czy pan mówi poważnie?
— Oczywiście, jak najpoważniej.
— Zaczekajcie — wtrącił się właściciel galerii. — Posłuchaj mnie, staruszku. Mam sposób na rozwiązanie naszego problemu. Kupię obraz i załatwię, że chirurgicznie zdejmą ci skórę z pleców, a potem będziesz mógł zacząć nowe życie i cieszyć się tą masą pieniędzy, jaką ci zapłacę.
— Bez skóry na plecach?
— Ależ nie. Nie rozumiesz. Chirurg położy ci nową skórę na miejsce starej. To proste.
— Potrafi to zrobić?
— Bez trudu.
— To niemożliwe — powiedział mężczyzna w kanarkowych rękawiczkach. — On jest za stary na tak poważną operację jak przeszczep skóry. To go zabije. To cię zabije, przyjacielu.
— To mnie zabije?
— Oczywiście. Nie przeżyłbyś tego. Tylko obraz ocaleje.
— Na Boga! — krzyknął Drioli.
Spojrzał oniemiały na twarze ludzi i w ciszy, która zapadła, słychać było, jak ktoś w tłumie powiedział:
— Może gdyby staremu dać tyle pieniędzy, ile zechce, to zabiłby się sam na miejscu? Kto wie?
Parę osób zachichotało. Właściciel galem niespokojnie przestępował z nogi na nogę. Wtedy dłoń w kanarkowej rękawiczce znowu poklepała Driolego po ramieniu i właściciel hotelu w Cannes, śmiejąc się od ucha do ucha, powiedział:
— Chodźmy. Zjemy razem dobry obiad i omówimy dalsze szczegóły w czasie jedzenia. Co pan na to? Jest pan głodny?
Drioli spojrzał na niego marszcząc czoło. Nie podobała mu się długa, giętka szyja tego człowieka, którą w czasie rozmowy wyciągał jak żmija.
— Pieczona kaczka i chambertin — powiedział i niemal mlasnął językiem, nadając słowom apetyczną soczystość. — I może suflet z kasztanów, lekki, z pianką
Drioli wzniósł oczy do góry i rozchylił usta, czuł, że wargi mu zwilgotniały. Widać było, że biednemu staruszkowi ślina napływa do ust.
— Jaką kaczkę pan lubi? — ciągnął mężczyzna. — Przypieczoną, z kruchą skórką, czy też...
— Idę — powiedział szybko Drioli. Podniósł koszulę z podłogi i gorączkowo wciągnął ją przez głowę. — Proszę zaczekać, monsieur, już idę. — W ciągu minuty zniknął z galerii ze swoim nowym opiekunem.
Nie więcej jak w kilka tygodni później głowę kobiety pędzla Soutine’a, namalowaną niezwykłą techniką, pięknie oprawioną i grubo pokrytą werniksem, wystawiono na sprzedaż w Buenos Aires. To — jak również fakt, że w Cannes nie ma żadnego hotelu o nazwie „Bristol”— każą człowiekowi zastanowić się przez chwilę, pomodlić za zdrowie starego człowieka i wyrazić szczerą nadzieję, ze gdziekolwiek się ten staruszek znajduje w tym momencie, ma przy sobie pulchną apetyczną manikiurzystkę, a pokojówka przynosi mu śniadanie do łóżka.
GALOPUJĄCY FOXLEY
Od trzydziestu sześciu lat pięć razy na tydzień jeżdżę do City pociągiem o ósmej dwanaście. Nigdy nie ma w nim nadmiernego tłoku; dojeżdżam aż na Cannon Street Station, skąd idę tylko jedenaście i pół minuty do mojego biura na Austin Friars.
Lubię te jazdy do pracy. Sprawia mi przyjemność każda faza krótkiej podróży, której regularność, tak miła dla człowieka z przyzwyczajeniami, pomaga łagodnie, choć niezawodnie, jak po równi pochyłej, zsuwać się w nurt spraw bieżących.
Nieduża jest ta nasza stacja i na pociąg o ósmej dwanaście czeka zaledwie dziewiętnaście, dwadzieścia osób. Stanowimy gromadkę, która rzadko się zmienia, kiedy więc czasami na peronie pojawia się jakaś nowa twarz, wywołuje szmer protestu — jak nowy ptak w klatce z kanarkami.
Zwykle kiedy przychodzę na stację, zawsze cztery minuty przed czasem, wszyscy są już na swoich miejscach: porządni, budzący zaufanie, każdy z parasolem, kapeluszem, krawatem i z gazetą pod pachą — nie zmieniają się od lat, jak meble w moim salonie. I ja to lubię.
Lubię także moje miejsce w rogu pod oknem i czytanie „Timesa” przy stuku kół i kołysaniu wagonu. Ta część podróży trwa trzydzieści dwie minuty i jak dobry, długi masaż zdaje się koić zarówno mój umysł, jak i stare, znękane ciało. Wierzcie mi, nie ma to jak rutyna i porządek dla zachowania spokoju ducha. Odbyłem tę poranną podróż już prawie dziesięć tysięcy razy i z każdym dniem sprawia mi coraz większą przyjemność. A ja (nieistotne, lecz ciekawe) sam się zamieniłem w pewien rodzaj zegara. Natychmiast się orientuję, kiedy mamy trzy, cztery lub pięć minut spóźnienia, i nigdy nie muszę wyglądać przez, okno, żeby wiedzieć, na jakiej stacji stoimy.
Spacer z Cannon Street Station do biura nie jest ani za długi, ani za krótki — mała, zdrowa przechadzka w tłumie innych dojeżdżających, którzy spieszą do swoich miejsc pracy według tego samego, pedantycznego rozkładu. Towarzystwo tych odpowiedzialnych, pełnych godności ludzi, którzy pilnują swoich zajęć i nie włóczą się po świecie, podnosi mnie na duchu. Ich życiem — podobnie jak moim — kieruje minutowa wskazówka precyzyjnego zegarka i często nasze ścieżki krzyżują się na ulicy o tych samych porach i w tych samych miejscach, dzień po dniu.
Na przykład skręcając w St. Swithin’s Lane zawsze spotykam miłą panią w średnim wieku w srebrnym pince-nez, z czarną aktówką w ręce — prawdopodobnie jest główną księgową albo dyrektorem w fabryce tekstylnej. Kiedy przechodzę przez pasy na Threadneedle Street, prawie co dzień mijam pewnego jegomościa, który za każdym razem ma inny kwiat w butonierce. Nosi czarne spodnie, szare kamasze i z pewnością jest osobą punktualną i skrupulatną, może bankierem albo radcą prawnym jak ja. Kilkakrotnie w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat, kiedy mijaliśmy się pospiesznie na ulicy, wymieniliśmy przelotne spojrzenia, pełne wzajemnej aprobaty i szacunku.
Znam już co najmniej połowę twarzy widywanych w ciągu tego krótkiego spaceru. A są to dobre twarze, takie jak moja, twarze ludzi mojego pokroju — solidnych, starannych fachowców, zupełnie pozbawionych pychy typowej dla cwaniaków, którzy chcą przewrócić świat do góry nogami za pomocą rządów swojej Partii Pracy, ubezpieczeń społecznych i całej reszty.
Jak więc państwo widzicie, dojeżdżam co dzień do pracy z prawdziwą — w całym tego słowa znaczeniu — przyjemnością. A może należałoby powiedzieć — dojeżdżałem? Kiedy pisałem ten mały szkic autobiograficzny, który właśnie państwo czytacie, zamierzając puścić go w obieg wśród personelu biura jako wzór i napomnienie, przedstawiłem wierny obraz moich uczuć. Ale to było przed tygodniem, a tymczasem wydarzyło się coś szczególnego. Właściwie stało się to w ostatni wtorek, tego samego ranka, kiedy wiozłem mój elaborat do miasta, i dlatego wierzę, że był w tym palec Boży. Pan Bóg przeczytał moje wypracowanko i powiedział sobie: „Ten Perkins za bardzo jest zadowolony z siebie. Najwyższy czas dać mu nauczkę”. Głęboko wierzę, że tak się to stało.
W ostatni wtorek — wtorek po Wielkanocy — w ciepły, złocisty, wiosenny ranek, przechadzając się po peronie naszej wiejskiej stacyjki z „Timesem” pod pachą i szkicem zatytułowanym Zadowolony pasażer podmiejskich pociągów w kieszeni, zdałem sobie sprawę, że coś się stało, i najwyraźniej poczułem dziwny szmer protestu wśród moich współpasażerów. Przystanąłem rozglądając się dookoła.
Dokładnie na środku peronu — z szeroko rozstawionymi nogami i z rękami skrzyżowanymi na piersiach — stał ten obcy. Wyglądał, jakby cały świat należał do niego. Był postawnym mężczyzną i nawet widziany z tyłu sprawiał wrażenie człowieka niezwykle aroganckiego. Stanowczo do nas nie pasował. Laska zamiast parasola, buty brązowe zamiast czarnych, szary kapelusz włożony na bakier. Krótko mówiąc — za dużo było w nim jedwabiu, za dużo połysku. Minąłem go, demonstracyjnie patrząc w niebo, z nadzieją, że w panującej już atmosferze chłodu do reszty go zmroziłem.
Nadjechał pociąg. Spróbujcie, jeśli zdołacie, wyobrazić sobie moje przerażenie, gdy mężczyzna wsiadł za mną do przedziału. Nikt tego nie zrobił od piętnastu lat. Koledzy zawsze szanowali mój wiek. Osobny przedział na odcinku jednej, dwu lub trzech stacji to jeden z moich specjalnych, drobnych przywilejów. A tu, proszę państwa, wlazł ten obcy! Siedział naprzeciwko mnie, szeleścił gazetą i palił okropny tytoń.
Zerknąłem na niego sponad „Timesa”. Był chyba w tym samym wieku co ja — sześćdziesiąt dwa lub trzy lata — ale twarz miał obrzydliwie przystojną, z gatunku tych ogorzałych, muskularnych twarzy, jakie się dziś widuje na reklamach męskich koszul: twarz łowcy lwów, gracza w polo, zdobywcy Everestu, uczestnika regat żeglarskich. Ciemne brwi, stalowe oczy, mocne, białe zęby zaciśnięte na cybuchu fajki. Osobiście nigdy nie ufam przystojnym mężczyznom. Zbyt łatwo stają się ich udziałem błahe przyjemności tego świata, a przez życie idą, jakby sobie samym zawdzięczali dobrą prezencję. Kobieta może być ładna. To inna sprawa. Ale u mężczyzny, moim zdaniem, jest to — przepraszam bardzo — wręcz odpychające. W każdym razie siedział naprzeciwko mnie i przyglądałem mu się sponad „Timesa”. Nagle podniósł wzrok i nasze oczy się spotkały.
— Czy nie przeszkadza panu fajka? — spytał unosząc ją w palcach.
Nie powiedział nic więcej, ale na dźwięk jego głosu drgnąłem, tak bardzo mnie zaskoczył. Zaniemówiłem, wpatrzony w niego, i dopiero po dłuższej chwili przyszedłem do siebie.
— To przedział dla palących — powiedziałem. — Wolno panu palić, jeśli pan chce.
— Chciałem się upewnić.
I znowu usłyszałem ten dziwnie znajomy, szorstki głos, który siekł słowa z szybkością dziecinnej armatki, strzelającej pestkami malin. Gdzie go już słyszałem? Dlaczego każde słowo poruszało jakiś wrażliwy punkt na dnie pamięci? Na miłość boską! — pomyślałem. — Weź się w garść! Cóż to za nonsens!
Nieznajomy powrócił do swojej lektury. Udawałem, że robię to samo. Ale byłem już zupełnie wytrącony z równowagi. Zamiast czytać w dalszym ciągu zerkałem na niego znad strony tytułowej. Twarz miał naprawdę nieznośną — wulgarnie, niemal rozpustnie przystojną — skóra na niej lśniła jak naoliwiona. Czy już ją kiedyś widziałem? Chyba tak, bo na jej widok czułem szczególnego rodzaju niepokój, którego nie potrafię nawet opisać, coś, co przypominało ból, okrucieństwo, może nawet strach.
Nie odezwaliśmy się już więcej do końca podróży, ale dzień miałem zmarnowany. Niejednemu urzędnikowi dał się we znaki mój ostry język, szczególnie po lunchu, kiedy pojawiły się kłopoty z trawieniem.
Następnego ranka stał znowu na środku peronu ze swoją laską, fajką, jedwabnym szalikiem i tą swoją do mdłości urodziwą twarzą. Wyminąłem go i podszedłem do niejakiego Grummitta, maklera, z którym jeżdżę ponad dwadzieścia pięć lat. Nie mogę powiedzieć, żebym kiedykolwiek wdał się z nim w rozmowę, ale tego rodzaju kryzys zwykle przełamuje lody.
— Grummitt — szepnąłem — kim jest ten drab?
— Nie mam pojęcia.
— Paskudny typ.
— Bardzo.
— Mam nadzieję, że nie będzie jeździł stale.
— Daj Boże! — westchnął Grummitt.
Nadjechał pociąg.
Tym razem odetchnąłem z ulgą, ponieważ człowiek ten wsiadł do innego przedziału. Jednakże następnego dnia znów siedział ze mną.
— Wspaniały dzień — oświadczył i usiadł dokładnie naprzeciwko mnie. I znowu poczułem, jak powoli i niespokojnie poruszyło się coś w mojej pamięci, ale tym razem mocniej, bliżej powierzchni, choć nadal nieuchwytnie.
Nadszedł piątek — ostatni dzień pracy. Pamiętam, że padało, kiedy jechałem na stację, lecz była to typowa dla kwietnia przelotna, rzęsista ulewa. Kiedy wszedłem na peron, parasole były zwinięte, świeciło słońce i po niebie płynęły duże, białe chmury. Pomimo to czułem się przygnębiony. Krótka podróż przestała być przyjemnością. Wiedziałem, że ten typ tam będzie. I rzeczywiście. Stał w szerokim rozkroku, jakby był właścicielem stacji, i beztrosko wymachiwał laską.
Laska? Otóż to! Stanąłem jak wryty.
— Ależ to Foxley! — wyrwało mi się półgłosem. — Galopujący Foxley! I jak zawsze wymachuje laską!
Podszedłem bliżej, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Przysięgam, że nigdy w życiu nie przeżyłem takiego wstrząsu. To naprawdę był Foxley, Bruce Foxley albo Galopujący Foxley. Ostatni raz widziałem go... kiedy?... w szkole... miałem wtedy nie więcej niż dwanaście albo trzynaście lat.
W tym momencie nadjechał pociąg i, niech mnie diabli, Foxley natychmiast wsiadł do mojego przedziału. Położył laskę i kapelusz na półce, usiadł i zapalił fajkę. Rzucił mi poprzez dym chłodne spojrzenie swoich małych oczu i powiedział:
— Kapitalny dzień, prawda? Po prostu lato. Nie było mowy o pomyłce. To głos Foxleya.
Wcale się nie zmienił. Tylko że kiedyś mówił zupełnie inne rzeczy. — Dobrze — mawiał — dobrze, Perkins, nieznośny smarkaczu. Chyba znów dam ci lanie. — Ile to lat temu? Prawie pięćdziesiąt. Swoją drogą, to niesamowite, jak mało zmieniła się jego twarz. To samo aroganckie wysunięcie brody, rozdęte nozdrza, małe, trochę za blisko siebie osadzone oczy o pogardliwym spojrzeniu. Ten sam zwyczaj jakby nacierania na człowieka twarzą, żeby go przyprzeć do muru. Nawet włosy pamiętam — szorstkie, lekko wijące się, a na nich nikły ślad oliwy, jak na dobrze wymieszanej sałacie. Na nocnym stoliku w jego pracowni stała zawsze butelka zielonej mikstury do włosów — kiedy człowiek musi u kogoś sprzątać, to zna i nienawidzi wszystkich jego rzeczy — z etykietą, na której był herb królewski i nazwa sklepu na Bond Street, a poniżej drobnym drukiem: „Z królewskiej nominacji nadworny fryzjer Jego Królewskiej Mości Edwarda VII”. To mi szczególnie utkwiło w pamięci, ponieważ wydawało się śmieszne, że jakaś firma ma ochotę szczycić się czesaniem łysonia — nawet, jeśli ten łysy był monarchą.
A teraz patrzyłem, jak Foxley sadowi się na swoim miejscu i zaczyna czytać gazetę. Dziwne uczucie — siedzieć blisko człowieka, który pięćdziesiąt lat temu tak mnie unieszczęśliwiał, że myślałem o samobójstwie. Nie poznał mnie — miałem teraz wąsy. Byłem przekonany, że jestem bezpieczny, mogę siedzieć i przyglądać mu się do woli.
Gdy cofam się pamięcią do tamtych dni, nie mam wątpliwości, że w pierwszej klasie bardzo cierpiałem z powodu Foxleya i — dziwna rzecz — mimowolną- przyczyną wszystkiego był mój ojciec. Kiedy po raz pierwszy jechałem do tej starej, znakomitej prywatnej szkoły, miałem dwanaście lat. Było to... niech pomyślę... w 1907 roku. Ojciec w jedwabnym cylindrze i żakiecie odprowadził mnie na dworzec i pamiętam, jak staliśmy na peronie wśród stosów uczniowskich kuferków i waliz i w ogromnym tłumie bardzo dużych chłopców, którzy szturchali się i wrzeszczeli jeden przez drugiego, gdy nagle ktoś, chcąc nas wyminąć, pchnął mocno ojca z tyłu i o mały włos go nie przewrócił.
Ojciec, który był człowiekiem niskiego wzrostu, o wytwornych manierach i dużym poczuciu godności, odwrócił się ze zdumiewającą szybkością i chwycił winowajcę za rękę.
— Czy nie uczą cię lepszych manier w szkole, młody człowieku? — spytał. Chłopiec, co najmniej o głowę wyższy od ojca, spojrzał na niego z wysoka, chłodno, wyzywająco, z kpiącym uśmieszkiem. Ojciec, wytrzymując to spojrzenie, powiedział: — Sądzę, że należałoby przeprosić. — Lecz tamten nie przestawał patrzeć na ojca z tym dziwnym, aroganckim uśmieszkiem w kącikach ust i coraz mocniej wysuwał dolną szczękę. — Odnoszę wrażenie, że jesteś bezczelnym, źle wychowanym chłopcem — ciągnął ojciec. — Mogę jedynie mieć nadzieję, że jesteś w szkole wyjątkiem. Nie chciałbym, aby mój syn nabrał takich manier.
Wtedy ten duży chłopiec odwrócił się lekko do mnie i poczułem na sobie spojrzenie jego małych, chłodnych, blisko siebie osadzonych oczu. Nie bałem się wtedy. Nie miałem pojęcia o władzy seniorów nad juniorami w szkołach prywatnych.
Pamiętani, że patrzałem mu prosto w oczy niejako broniąc ojca, którego uwielbiałem i szanowałem.
Ojciec jeszcze coś mówił, ale chłopiec po prostu odwrócił się plecami, poszedł nie spiesząc się wzdłuż peronu i zniknął w tłumie.
Bruce Foxley zapamiętał ten incydent, a jeśli chodzi o mnie, to miałem prawdziwego pecha, bo kiedy przyjechałem do szkoły, znalazłem się w tym samym „domu”, co Foxley. Co gorsza — należałem do jego pracowni. Jako uczeń najstarszej klasy, był naszym prefektem i jako taki miał prawo bić każdego ze smarkaczy obsługujących „dom”. Ponieważ byłem w jego pracowni, zostałem tym samym jego niewolnikiem, którym mógł rozporządzać. Byłem jego kucharzem i lokajem, pokojówką i chłopcem na posyłki, miałem obowiązek pilnować, żeby nigdy nie musiał nawet palcem kiwnąć, chyba w przypadku zupełnej konieczności. W żadnej ze znanych mi społeczności na świecie służący nie jest do tego stopnia zniewolony jak nieszczęśni młodzi uczniowie, wyznaczeni do obsługiwania starszych. Kiedy był mróz i śnieg, musiałem nawet siadywać po śniadaniu w klozecie (który mieścił się w nie ogrzewanym pomieszczeniu), żeby sedes dla Foxleya był ogrzany.
Pamiętam, że Foxley miał zwyczaj chodzić po pokoju swoim sprężystym, wytwornym krokiem i jeżeli natknął się na krzesło, przewracał je jednym kopnięciem, a ja musiałem podbiec i postawić je na miejsce. Nosił jedwabne koszule i zawsze jedwabną chusteczkę do nosa. Buty miał od Lobba (nadwornego dostawcy). Były to buty o ostrych noskach, a ja miałem obowiązek szczotkować je przez piętnaście minut, żeby błyszczały.
Najgorsze wspomnienia dotyczą szatni. Widzę siebie — małego, bladego chłopczynę, stojącego w drzwiach tego olbrzymiego pokoju, w piżamie, brązowym szlafroku z wielbłądziej wełny i nocnych pantoflach. Na drucie u sufitu wisi jasna żarówka, wszędzie pod ścianami leżą rozrzucone w nieładzie czarne i żółte koszulki do gry w piłkę nożną, wypełniające pokój zapachem potu, i ten głos, który wyrzuca wyrazy jak pestki:
— No więc ile ci się należy tym razem? Sześć w szlafroku czy cztery bez?
Nigdy nie potrafiłem się zdobyć na odpowiedź. Po prostu stałem z oczami wbitymi w brudne deski podłogi, nieprzytomny ze strachu, niezdolny do myślenia o czymkolwiek, tylko o tym, że za chwilę ten większy ode mnie chłopiec zacznie mnie okładać swoją długą, cienką, białą laską — okładać powoli, umiejętnie, legalnie i z widocznym upodobaniem, a ja będę miał całe plecy we krwi. Pięć godzin wcześniej nie udało mi się rozpalić ognia na kominku w pracowni. Wydałem moje kieszonkowe na pudełko specjalnych zapałek, zatkałem gazetą otwór komina, żeby zrobić przeciąg, potem klęczałem i wydmuchiwałem z siebie płuca, ale nie chciało się zapalić.
— Jeżeli jesteś zbyt uparty, żeby odpowiedzieć — mówił Foxley — będę musiał sam zdecydować.
Rozpaczliwie próbowałem odpowiedzieć, ponieważ wiedziałem, którą możliwość wybrać. To pierwsza rzecz, jakiej uczy się każdy nowy: nie zdejmować szlafroka i brać dodatkowe uderzenia. W przeciwnym razie na pewno będą okaleczone plecy. Lćpiej w szlafroku dostać trzy uderzenia niż jedno bez niego.
— W takim razie zdejmij szlafrok, idź do kąta i wypnij się. Dostaniesz cztery.
Powoli zdejmowałem szlafrok i kładłem go na półce nad szafkami na buty. Na miękkich nogach, powoli szedłem do kąta — na wpół nagi w bawełnianej piżamie i zziębnięty — i wszystko wokół mnie stawało się nagle bardzo jasne, płaskie i dalekie jak w latarni magicznej, bardzo duże, nierealne i rozpływające się w moich łzach.
— Schyl się. Niżej, o wiele niżej.
Potem odchodził na drugi koniec szatni. Schylony, widziałem między moimi nogami, jak znika w drzwiach prowadzących do położonej o dwa stopnie niżej umywalni. Był to korytarz o kamiennej posadzce z umywalkami wzdłuż ścian. Za nim była łazienka. Gdy Foxley znikał, wiedziałem, że idzie aż na koniec tego korytarza. Zawsze tak robił. Potem w dali słyszałem odbijający się głośnym echem od umywalek i kafli tupot jego nóg na kamiennej posadzce, kiedy zaczynał swój galop, i z głową między nogami widziałem, jak przeskoczywszy dwa stopnie dzielące go od szatni, wpadał do środka i z wysuniętą szczęką, i laską podniesioną wysoko dopadał mnie. W tym momencie zamykałem oczy, czekałem na uderzenia i mówiłem sobie, że cokolwiek się stanie, nie wolno mi się wyprostować.
Każdy, kto dostał porządne lanie, wie, że prawdziwy ból przychodzi dopiero osiem, dziesięć sekund po uderzeniu. Sam cios odbiera się jako głośny trzask, głuche, kompletnie oszałamiające walnięcie w tylną część ciała (podobno tak samo jest z raną od kuli). Ale później — o Boże! — jest tak, jakby ktoś przyłożył rozżarzony pogrzebacz do nagich pośladków. Nie sposób wytrzymać i nie schwycić pogrzebacza.
Foxley wiedział doskonale o tym działaniu czasu i po każdym uderzeniu odchodził powoli jakieś piętnaście jardów, żeby ból osiągnął swój szczyt przed następnym uderzeniem.
Przy czwartym uderzeniu zawsze się prostowałem. Nie było na to rady. Był to bezwarunkowy odruch ciała, które dostało tyle, ile mogło znieść.
— Zrobiłeś unik — mówił Foxley. — Tego nie liczymy. Schyl się.
Następnym razem pamiętałem, żeby mocno chwycić się za kostki.
Potem przyglądał się, jak szedłem przez salę po szlafrok — sztywny, trzymając się za pośladki, ale zawsze starałem się iść odwrócony, żeby nie widział mojej twarzy. Po moim wyjściu wołał:
— Hej, ty! Z powrotem!
Zawracałem, stawałem w drzwiach i czekałem.
— Chodź tu. No, chodź! Czy nie zapomniałeś o niczym?
Mogłem wtedy myśleć jedynie o przenikliwym, palącym bólu w tylnej części ciała.
— Odnoszę wrażenie, że jesteś bezczelnym, źle wychowanym chłopcem — mówił naśladując głos mojego ojca. — Czy w szkole nie uczą cię lepszych manier?
— Dzię...kuję — stękałem. — Dzięku...kuję za biiiicie...
A potem po ciemnych schodach z powrotem na górę do sypialni i już było dużo lepiej, ponieważ wszystko się skończyło, ból mijał, otaczali mnie chłopcy, powściągliwie wyrażając mi współczucie, bo oni także wiele razy przeszli przez to samo.
— Perkins, daj popatrzeć.
— Ile dostałeś?
— Pięć, prawda? Słyszeliśmy wyraźnie.
— No, dalej, człowieku, pokaż znaki! Spuszczałem spodnie i stałem wśród tych ekspertów, którzy uroczyście badali obrażenia.
— Siady są oddalone jeden od drugiego, prawda? Całkiem nie w stylu Foxleya.
— Te dwa są blisko siebie. Dosłownie stykają się. Spójrzcie, te dwa są cudowne!
— To uderzenie na dole musiało być parszywe.
— Zaczął swój galop od końca korytarza?
— Oberwałeś dodatkowo za unik, prawda?
— O rany! Stary Foxley naprawdę się na ciebie uwziął.
— Trochę krwawi. Lepiej się umyj.
Wtedy otwierały się drzwi, stawał w nich Foxley, a wszyscy rozbiegali się i udawali, że myją zęby, albo mówili pacierz, a ja stałem na środka .sypialni ze spuszczonymi spodniami.
— Co się tu dzieje? — pytał Foxley, rzucając szybkie spojrzenie na swoje dzieło. — Perkins, wkładaj piżamę i do łóżka.
Tak kończył się dzień.
W ciągu całego tygodnia nie miałem chwili czasu dla siebie. Kiedy Foxley widział, że biorę książkę albo otwieram album ze znaczkami, natychmiast wynajdywał mi jakieś zajęcie. Kiedy padał deszcz, mówił:
— Słuchaj, Perkins, czy nie sądzisz, że bukiet dzikich lilii wyglądałby ładnie na moim biurku?
Dzikie lilie rosły tylko nad Pomarańczowymi Stawami — dwie mile drogą i pół mili przez pola. Wstawałem z krzesła, wkładałem płaszcz przeciwdeszczowy, słomkowy kapelusz, brałem parasol i ruszałem w długą i samotną drogę. Poza budynkiem należało zawsze mieć na głowie słomkowy kapelusz, ale na deszczu kapelusz łatwo się niszczył. Parasol miał go chronić. Nie sposób jednak przedzierać się z parasolem przez zalesiony brzeg, więc żeby ocalić kapelusz, kładłem go na ziemi pod parasolem i szukałem kwiatów. W ten sposób ciągle się przeziębiałem.
Najgorszym dniem była niedziela — dzień sprzątania pracowni. Jak ja dobrze pamiętam napięcie tamtych poranków, gorączkowe odkurzanie i szorowanie, a potem czekanie na Foxleya!
— Skończone? — pytał.
— Myślę... myślę, że tak.
Podchodził do biurka, wyjmował z szuflady białą rękawiczkę, powoli naciągał ją na każdy pale, a ja trząsłem się cały ze strachu, kiedy szedł i sunął ręką po ramach obrazów, listwach przy podłodze, półkach, parapetach i abażurach. Nie spuszczałem oka z jego palca. Wróżył mi zgubę. Prawie zawsze Foxley odkrywał jakiś drobiazg, który przeoczyłem i o którym nawet nie pomyślałem, i wtedy odwracał się powoli, z tym swoim niebezpiecznym uśmieszkiem, który nie miał nic wspólnego z uśmiechem, i podnosząc palec, żebym zobaczył na nim ślad kurzu, mówił:
— A więc jesteś leniem, prawda? Milczałem.
— Prawda?
— Myślałem, że odkurzyłem wszystko.
— Jesteś czy nie jesteś niegrzecznym, leniwym chłopcem?
— T... tak.
— Twój ojciec nie byłby zadowolony. Jest bardzo wymagający, prawda?
Znów milczałem.
— Pytałem, czy twój ojciec jest wymagający!
— Może... tak.
— Więc jeśli cię ukarzę, wyświadczę mu przysługę, prawda?
— Nie wiem.
— Tak czy nie?
— No... tak.
— W takim razie spotkamy się po modlitwie w szatni.
Reszta dnia była agonią czekania na nadejście wieczoru.
O Boże, jak dobrze wszystko pamiętałem! Niedziela była także dniem pisania listów.
„Kochana Mamusiu i Tatusiu,
Dziękuję za list. Mam nadzieję, że jesteście zdrowi. Ja jestem trochę przeziębiony, bo zmokłem, ale to już się kończy. Wczoraj graliśmy ze Shrewsbury i wygraliśmy 4:2. Oglądałem mecz. Foxley — jak wiecie — jest głową naszego «domu», strzelił jedną z bramek. Bardzo dziękuję za ciasto. Całuję, William”.
Pisałem listy w toalecie, w szatni albo w łazience — byle zejść Foxleyowi z oczu. Ale musiałem patrzeć na zegarek. O wpół do piątej był podwieczorek i grzanka dla Foxleya musiała być gotowa. Codziennie musiałem przygotowywać dla niego grzanki, a ponieważ w powszednie dni nie wolno było rozpalać ognia w pracowniach, wszyscy młodzi uczniowie, którzy robili grzanki dla swoich seniorów, tłoczyli się wokół kominka w bibliotece, każdy z widelcem w ręce, walcząc o miejsca. W takich warunkach musiałem pilnować, aby grzanka dla Foxleya była: 1) idealnie chrupka, 2) nie przypalona, 3) gorąca i gotowa dokładnie na czas. Za najmniejsze niedopatrzenie dostawałem lanie.
— Hej, ty, co to jest?
— Grzanka.
— Czy twoim zdaniem tak wygląda grzanka?
— Ja...
— Jesteś zbyt leniwy, żeby to zrobić porządnie?
— Starałem się.
— Czy wiesz, co robią z leniwym koniem, Perkins?
— Nie.
— Jesteś koniem?
— Nie.
— W takim razie osłem, ha, ha, a to na jedno wychodzi. Zobaczymy się później.
O rozpaczy tamtych dni! Przypalenie grzanki dla Foxleya było przestępstwem. Tym samym było nieoczyszczenie z błota jego butów do gry w piłkę nożną i nierozwieszenie stroju piłkarskiego. Dostawałem lanie za niewłaściwe złożenie jego parasola i za trzaśniecie drzwiami pracowni, kiedy był zajęty. Karał mnie, jeśli przygotowałem mu zbyt gorącą kąpiel albo niedokładnie wypolerowałem guziki jego munduru, albo zostawiłem na mundurze niebieskie smugi od płynu do polerowania guzików. Przestępstwem było niewyczyszczenie zelówek jego butów i zostawienie bałaganu w pracowni. Samo moje istnienie było dla Foxleya czymś karygodnym.
Wyjrzałem przez okno pociągu. Mój Boże, prawie dojeżdżaliśmy. Straciłem czas na wspomnienia i nawet nie otworzyłem „Timesa”. Foxley nadal siedział naprzeciw mnie i czytał „Daily Maił”. W kłębach dymu z fajki widziałem górną część jego twarzy nad gazetą — małe, jasne oczy, zmarszczone czoło, wijące się, lekko natłuszczone włosy.
Przyglądanie mu się po tylu latach było szczególnym i dość podniecającym przeżyciem. Wiedziałem, że teraz nic mi nie grozi z jego strony, ale wspomnienia robiły swoje i nie czułem się swobodnie w jego towarzystwie. Trochę tak, jakbym się znalazł w klatce z oswojonym tygrysem.
Co za nonsens — powiedziałem sobie. — Nie bądź głupi! Gdybyś chciał, mógłbyś śmiało powiedzieć mu, co o nim myślisz, i nawet by cię nie tknął. To jest pomysł!
Ale czy warto? Byłem już na to za stary i nie miałem pewności, czy jeszcze żywię do niego urazę.
No więc co mam zrobić? Nie mogłem siedzieć gapiąc się na niego jak idiota.
W tym momencie przyszedł mi do głowy figlarny pomysł. Miałem ochotę pochylić się w jego stronę, poklepać go po kolanie, powiedzieć, kim jestem, i spojrzeć mu w twarz. Zacząłbym mówić o naszych szkolnych czasach na tyle głośno, by inni pasażerowie mogli usłyszeć. W zabawny sposób przypomniałbym mu, jak mnie traktował, może nawet opisałbym lanie w szatni, żeby go zirytować i wprawić w lekkie zakłopotanie. Jego bym nie skrzywdził, a sobie sprawił ogromną satysfakcję.
Nagle podniósł wzrok i przyłapał mnie na tym, że się w niego wpatruję. Zdarzyło się to już po raz drugi i zauważyłem leciutkie zniecierpliwienie w jego oczach.
W porządku — powiedziałem sobie. — Do dzieła. Ale zrób to miło, uprzejmie, po koleżeńsku. To odniesie lepszy skutek, wprawi go w większe zakłopotanie.
Uśmiechnąłem się i ukłoniłem uprzejmie. Potem głośno powiedziałem:
— Mam nadzieję, że mi pan wybaczy. Chciałbym się przedstawić. — Pochyliłem się i przyglądałem mu się bacznie, by zobaczyć, jak zareaguje.
— Nazywam się Perkins, William Perkins. Byłem w Repton w tysiąc dziewięćset siódmym.
Pasażerowie siedzieli cicho. Czułem, że słuchają i czekają, co będzie dalej.
— Miło mi pana poznać — powiedział opuszczając gazetę na kolana. — Moje nazwisko Fortescue, Jocelyn Fortescue. Eton. Tysiąc dziewięćset szesnasty.
SPIS RZECZY
Smak
Szyja
Przebaczenie
Pani Bixby i dar Pułkownika
Przyjemności plebana
William i Mary
Człowiek z Południa
Edward Zwycięzca
Mleczko pszczele
Moja ukochana, moja gołąbeczka
Prosto do nieba
Jagnię na rzeź
Właścicielka pensjonatu
Skok do puli
Skóra
Galopujący Foxley
Wydawnictwo „Książka i Wiedza”
Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza
„Prasa-Ksiązka-Ruch”
Warszawa, wrzesień 1984 r.
Wyd. I. Nakład 29 650+350 egz.
Obj ark wyd 14,6 Obj ark druk 19 (12,7)
Papier druk. sat kl V, 70 g, 86X122 cm
Oddano do składu 8 IX 198J r.
Podpisano do druku w sierpniu 1984 i
Druk ukończono ws wrześniu 1984 r.
Opolskie Zakłady Graficzne, Opole,
ul Niedziałkowskiego 8/12
Zam 2553-1100/83 T-90
Jedenaście tysięcy siedemset dwudziesta piąta publikacja „KiW”
Roald Dahl (ur. 1916) — pisarz brytyjski norweskiego pochodzenia, absolwent Repton School, przed wojną pracował w Shell Oil Company, w czasie wojny jako pilot RAF walczył w Grecji i Afryce. W 1942 r. wyjechał w misji wojskowej do Waszyngtonu. Obecnie mieszka w Anglii — w Buckinghamshire [zmarł w 1990 roku]
Pierwsze utwory zaczął publikować w Stanach Zjednoczonych — były to opowiadania dla dorosłych czytelników i dla dzieci (duży zbiór utworów dla dzieci wydał także w 1961 r.). I jedne, i drugie zyskały ogromną popularność, stały się prawdziwymi bestsellerami w Ameryce, Japonii i Europie.
NIESPODZIANKI to zbiór szesnastu opowiadań zaczerpniętych z tomów SOMEONE LIKE YOU (1954) i KISS KISS (1960). Są to opowiadania osobliwe — jest w nich i groza, i czarny humor, i przedziwne zdarzenia. Na wyraziście i precyzyjnie zarysowanym tle autor tworzy sytuacje pełne narastającego napięcia, stopniowo odsłania dziejące się wypadki, aż do niezwykłego rozwiązania. Ukazując bohaterów w ich dramatycznej codzienności Dahl demaskuje bezwzględność i okrucieństwo, skrywane pod pozorami ogłady, elegancji i życiowej rutyny,
NIESPODZIANKI mogą zainteresować każdego czytelnika, są świetną relaksową, a jednocześnie pouczającą lekturą.