Ulman Anatol Mord w ekspresie Gryf

background image


ANATOL ULMAN
Mord w ekspresie „Gryf”


6

14


Nie wyglądał jak śpiący, wyglądał jak zabity.
Zabawny, niski staruszek z brzuszkiem. Łysą głowę zwiesił na bok, bledniejąca skóra

zachowała jeszcze rumieńce. Starannie ogolony, kulisty. Z piersi sterczał mu wytoczony na
okrągło drewniany trzonek długości około dwudziestu centymetrów. Niewątpliwie przygważ-
dżał serce. Jeśli pociekła jakaś krew, to spłynęła i zastygła pod swetrem beżowej barwy i ja-
kąś koszulą.

Ronin natomiast nie spał już od kilkunastu sekund. Kiedy pociąg zastukał na jakimś

rozjeździe i wagon podskoczył miękko, zapaliło się nagle światło. Ronin otworzył prawe oko
i natychmiast zobaczył w nim trupa. Bo grubasek, jakiś czas temu żywy i niesłychanie gada-

background image

tliwy, był trupem, skoro z serca wyrosło mu okrągłe, bejcowane na brązowo drewno, a kulista
głowa zwisała bezwładnie.

Ronin okiem tym, gotowym do natychmiastowego zamknięcia się, by zamarkować sen,

łowił wokół drapieżnie wszelkie oznaki życia świadomego. W przedziale było poza nim pięć
osób oraz pulchne zwłoki. Ani umarły ani śpiący smacznie nie dawali dowodów rozumnego
istnienia. Ronin wiedział, iż człowiek wprawny może udawać, że śpi i nie zdradzić się. Nie
wyglądało jednak na to, by któryś z pięciu pasażerów nie spał. Chociaż blondyn, liczący sobie
około trzydziestu lat, z włosami prawie żółtymi, w rozpiętym dżinsowym komplecie mógł
być przytomny. Zbytnio się rozkładał na siedzeniu, by jego zachowanie było naturalne. Ale
mogło być.

Blondyn siedział naprzeciw Ronina, przy oknie. Pachniał piwem, ozdobna puszka po

tym napoju stała na podokiennej półeczce.

Ronin skonstatował, iż ktokolwiek, nawet bystry, szedłby korytarzem, nie miał szansy

stwierdzić, iż w przedziale piątym znajduje się martwy człowiek. Trup siedział przy drzwiach.
Oddzielająca go od korytarza szyba osłonięta była kolejową firanką. Ponadto wisiał ten długi
płaszcz o barwię wyblakłej zieleni, trzonek narzędzia, którym zamordowano staruszka, trochę
ten płaszcz wybrzuszał, ale to można było zobaczyć tylko z wnętrza przedziału.

Ronin pracował jednocześnie uszami. Błyskawicznie zinwentaryzował wszystkie odgło-

sy pędzącego pociągu w szumie toczących się kół i jęku śnieżnej zawiei, by wsłuchiwać się
bacznie, czy nie są zakłócane czyimiś krokami, skradaniem się lub tupotem. Póki bowiem
cokolwiek takiego nie zdarzyło się, żadne działanie nie miało sensu. Ziemski czas nie posia-
dał już znaczenia dla zamordowanego, upływ minut zbliżał go jedynie do szansy zmartwych-
wstania, jeśli sobie to w życiu załatwił.

Coś, raczej wewnętrznego, spowodowało, że obudziła się nagle niewysoka tłusta kobie-

ta siedząca między trupem a blondynem. Wyglądało na to, że w przedziale przeważają żywe i
martwe kurduple obojga płci bowiem siedząca na trzecim miejscu od Ronina starsza pani
również posiadała identyczną urodę oraz wzrost.

Tłuściocha otworzyła oczy i o mało nie wykryła spojrzenia Ronina, który zdążył jednak

przymknąć powieki zostawiając do badania rzeczywistości szparkę tak bardzo wąziutką, iż
nie do zauważenia. Gruba wyglądała na opychającą się wagonami klusek podstarzałą dziewu-
chę. Miała pyzatą zdrową twarz, wiejskie ładniutkie usteczka kojarzące się z wiśniami, ale jej
zachowanie nie było głupie. Jakby przymknięte oczy Ronina wskazały jej cel niby odbijające
strugę światła zwierciadło, gdyż najpierw popatrzyła w nie, a potem natychmiast odwróciła
głowę i wśród mnóstwa interesujących rzeczy, jakie znajdują się w każdym przedziale, a były
tu piękne fotografie przedstawiające ośnieżony Giewont i wesele kaszubskie, bezbłędnie wy-
nalazła trzonek w piersi zabitego dziadka.

Ronin był ciekaw, jak tłuścioszka się teraz zachowa.
Przeciętna kobieta, przypuszczając zbrodnię, korzysta z dwóch tylko możliwości: mdle-

je ze strachu, by usunąć ze sceny wydarzeń swoją świadomość, lub histerycznie wrzeszczy z
obawy, by trup nie usiłował zabić jej także. Ta jednak zrobiła coś innego. Błyskawicznie lecz
bezszelestnie uniosła w górę swoją skórzaną torebkę, która mogła służyć za rodzaj tarczy
przed ewentualnym ciosem i bacznie obserwując twarz Ronina powstała, aby bokiem wyco-
fać się ku wyjściu z przedziału przechodząc obok zabitego. Miała rację, pomyślał Ronin, mo-
gę być zbrodniarzem, skoro nie śpię i obserwuję obecnych, a ona wie o tym. Nie opuściła

background image

jednak przedziału lecz przystanęła przy zwłokach, lekko uniosła skrawek płaszcza i opuściła
go potwierdziwszy sobie jakieś przypuszczenia. Następnie wzięła w rękę dłoń ofiary, by zba-
dać ciepłotę. Jej lewe oko bez przerwy zręcznie zerkało na Ronina. Nie miałby szans, by ją
zaskoczyć.

Mężczyzna najpierw uśmiechnął się, potem powoli szeroko otworzył oczy i położył pa-

lec na wargach prosząc o milczenie. Następnie ostrożnie, by mogła śledzić jego poczynania,
wydobył z wewnętrznej kieszeni marynarki oprawiony w folię dokument i podał jej. Nie bez-
pośrednio jednak, gdyż znajdowała się zbyt daleko, lecz przy pomocy zwiniętego w rulon
miesięcznika „Literatura”. Wzięła ostrożnie i w sekundę zapoznała z legitymacją. Rozluźniła
się ale nie pozbyła ostrożności. Ronin dał znak, że chciałby spotkać się z nią na korytarzu
wagonu. Skinęła potwierdzająco głową.

Zręcznie, by nie obudzić śpiących, wyszedł za młodą kobietą na korytarz. Płonęło tu,

jak w przedziale, ostre światło jarzeniówek. Byli sami, gdyż nikt z podróżnych nie stał przy
oknach.

‒ Znam panią ‒ powiedział krótko Ronin. Nie dodał, iż nie tak dawno pojechał specjal-

nie do Koszalina, by ją sobie z daleka obejrzeć.

‒ Słyszałam o pana firmie ‒ odrzekła. ‒ Co nie wyklucza, że to pan miał kontrakt na

staruszka!

‒ I na panią też! ‒potwierdził.
‒ Pan z pewnością nie znosi, by ktoś robił takie rzeczy w pana obecności?
Miała rację.
‒ Najpierw szybki przegląd wagonu ‒ zaproponował. ‒ Pani w lewo, ja w prawo. Aż do

rzutu oka w następny wagon i z powrotem.

Bez słowa rozeszli się skupieni i baczni jak dwie pantery.
‒ No cóż ‒ zauważyła, kiedy spotkali się ponownie przed drzwiami przedziału numer

pięć, wagon ósmy. ‒ Na korytarzach oraz w toalecie pustka. W przedziałach większość po-
dróżnych śpi. Światło musiało zapalić się niedawno. Słowem normalnie.

‒ Prawda ‒ zgodził się Ronin. ‒ Zwłoki ciepłe?
‒ Tak. To stało się niedawno. Ale trzeba pamiętać, że w tym upale nie stygnie się łatwo.
Ronin spojrzał na zegarek.

6

17


‒ Z Gdyni ruszyliśmy punkt szósta. Wprawdzie trzy osoby już spały, ale staruszek dow-

cipkował, więc był żywy. Umarli prędko tracą poczucie humoru. Zaraz potem zgasło światło,
więc wszyscy się pospaliśmy. Taki wczesny ranek, kiedy człowiek trafi z mrozu w upał, usy-
pia prawie natychmiast. Z Gdyni do Słupska jest sto jedenaście kilometrów, a nasz ekspres
według rozkładu pokonuje tę odległość równo w dziewięćdziesiąt minut. Robi więc tysiąc
dwieście trzydzieści trzy metry na minutę. Jest szósta siedemnaście, przejechaliśmy więc oko-
ło dwudziestu jeden kilometrów, jesteśmy gdzieś przed Wejherowem. Ktoś uwinął się pie-
kielnie szybko! W czternastu minutach musieliśmy pogrążyć się we śnie, staruszek musiał
stracić życie, a morderca zdążyć ulotnić się. Ale przecież nie bardzo daleko! Ten człowiek
jest nadal w pociągu! A ekspres ten do Słupska nie zatrzymuje się. Oczywiście, gdyby ktoś

background image

pociągnął za hamulec bezpieczeństwa, nim dojedziemy na pierwszą stację, to natychmiast
gonimy za osobą, która zechce opuścić pociąg! Byłoby to jednak zbyt proste rozwiązanie.

‒ Zbyt.
‒ Mamy godzinę i kwadrans na różne rzeczy?!
Tłuścioszka oblizała wargi podobne teraz do malinek.
‒ Powinniśmy powiadomić drużynę pociągową ‒ powiedziała z wahaniem.
‒ Śpimy jeszcze. Nie wiemy o niczym.
‒ Co nie jest zabronione ‒ zgodziła się. ‒ Rozejrzymy się trochę i zawiadomimy kon-

duktora.

‒ Chciałbym mówić do pani: Elenka. Tak zwracam się do córki.
‒ Dobrze, panie Alan. Chociaż wolałabym Aladyn. Podejrzanych o tę zbrodnię może

być sześć miliardów ludzi, niestety także z krajów sprawiedliwości społecznej. Ale najłatwiej
było to zrobić komuś z czworga w naszym przedziale. ‒ Tylko osobie siedzącej naprzeciw.
Inna musiałaby się przemieszczać między cudzymi nogami w ciemności. Duże ryzyko. A ten
naprzeciw musiałby być tak bezczelny, że aż nienormalny. Zakładam raczej braterską inter-
wencję z zewnątrz. I związek z gasnącym oświetleniem. Przydałby się teraz lekarz!

‒ Ta siwiejąca malutka pani w czarnym kapelusiku jest doktorem, być może więc leka-

rzem. Tak ją tytułowano na peronie w Gdańsku.

‒ Niech ją pani, Elenko, obudzi, i wywoła tutaj.
Starsza niska dama o eleganckich manierach okazała się kardiologiem.
‒ Doktor Liliana Weneda, specjalista chorób serca ‒ przedstawiła się, kiedy Ronin wy-

mienił swoje nazwisko oraz zajęcie. Nie była spostrzegawcza, nie zauważyła trupa wycho-
dząc z przedziału. Ronin zaatakował ją niespodziewanie:

‒ Dlaczego pani zabiła tego człowieka? ‒ wskazał przez szybę postać przy drzwiach.
‒ Żart co najmniej niestosowny ‒ rzekła chłodno doktor Weneda. ‒ Czy on rzeczywiście

nie żyje?

‒ W istocie czekamy na pani opinię. Dyskretną! I bez żadnej ingerencji w położenie

zwłok oraz inne szczegóły. Nie wolno zmieniać niczego!

Lekarka spojrzała zimno na Ronina i spytała lodowato:
‒ Więc dlaczego go pan zabił?
‒ Bo nie znoszę łysych staruszków ‒ odrzekł.
‒ Ale każdego spytamy o tę śmierć.
Podczas gdy doktor Weneda badała puls nieżyjącego, który poddawał się temu bez pro-

testu, a potem oglądała okolicę serca zadławionego narzędziem mordu, Ronin wymacał w
płaszczu ofiary portfel i wydobył go.

‒ Absolutnie niedawno, prawie przed chwilą ‒ stwierdziła lekarka. ‒ Od śmierci upłynę-

ło najwyżej piętnaście minut.

Trzej pozostali współpasażerowie spali jak zabici. Ronin z Elenką i lekarką znów roz-

poczęli cichą rozmowę na korytarzu. Ronin pokazał kobietom dowód osobisty zmarłego z
wetkniętym weń odcinkiem renty.

‒ Zygmunt Słowiński ‒ przeczytała Elenka. ‒ Syn Jakuba i Honoraty, urodzony pierw-

szego stycznia tysiąc dziewięćset czternastego we Lwowie. Emeryt. Zamieszkały w Szczeci-
nie przy Alei Piastów osiemnaście. Dziewięćdziesiąt sześć tysięcy miesięcznego wsparcia za

background image

całożyciową pracę! Prawdopodobnie ktoś go zabił z litości. Starzec z takim dochodem nie
miał żadnych szans na dalsze istnienie!

‒ Teraz ‒ zarządził Ronin ‒ pani, Elenko, zawiadomi o przykrości powolne koleje pań-

stwowe, a ja porozmawiam z resztą przedziału, która tak bardzo lubi jechać śpiąc w towarzy-
stwie zwłok.

Elenka bez słowa przedsięwzięła marsz korytarzem w kierunku lokomotywy, gdzie

spodziewała się odnaleźć kierownika pociągu albo jeszcze wcześniej konduktorów. Nie do-
szła jeszcze do końca wagonu, kiedy usłyszała szybki tupot zakłócający szumy pojazdu a tak-
że nadawaną przez głośniki muzykę. Obejrzała się, stanęła za toaletą i w sekundę przed chwi-
lą, w której biegnący miał ją minąć, wystawiła nieco swą grubą mocną nogę. Uciekający, a
był to młody człowiek, zahaczył o przeszkodę i runął szczupakiem na kolejowy dywanik.
Prawie natychmiast poderwał się, ale stracił dech od uderzenia w żołądek od nader szybko
działającej Elenki. Skulonego z bólu trzymając za kołnierz poprowadziła go z powrotem. Był
to blady ponury szatynek około dwudziestego piątego roku życia ubrany w welwetowe spod-
nie oraz bluzę ze skaju udającego prawdziwą skórę.

‒ Uciekł, więc jest sprawcą! ‒ powiedziała Elenka do Ronina. Pamiętała tego młodego

człowieka, siedział wtulony w kąt naprzeciw zamordowanego.

‒ Podsłuchiwał nas ‒ rzekł Ronin. ‒ Kiedy wszedłem, by go obudzić i zagadnąć, na-

tychmiast uciekł. Mamy więc mordercę!

‒ W spodniach macie chińskie gacie ‒ powiedział schwytany ironicznie. Zwracając się

do Elenki rzekł opanowując trwający ból żołądka:

‒ Stara dziwka!
‒ Niestety ‒ zaprzeczyła grubaska. ‒ Ani jedno ani drugie stwierdzenie nie jest praw-

dziwe.


6

20


Elenka ponownie udała się ku przodowi pociągu pędzącego przez śnieżycę i kończącą

się noc. Miała do pokonania długą drogę, gdyż znajdowała się w środku wagonu numer
osiem. Numer siedem okazał się wagonem klasy pierwszej i był rzeczywiście o połowę bar-
dziej elegancki. Podróżni w większości spali. Tu i ówdzie pozwalali, by kołysała ich popular-
na melodia „Lambada” sącząca się z głośników. Wagonu numer sześć nie udało się Elence
przebrnąć. Znajdował się w nim, o czym poinformował tkwiący pod drzwiami mniej więcej
czterdziestoletni pijak z brzuchem niby cysterna i zamglonymi od alkoholu oczyma.

‒ Piwka nie będzie! ‒ rzekł z trudem. ‒ Piwko zamknięte od samego Gdańska, ale kon-

duktorka mówiła, że otworzą zaraz albo i nie zaraz. Mnie się nie śpieszy, tylko chciałbym
piwka.

‒ Konduktorka? ‒ powtórzyła Elenka. ‒ W którą szła stronę? Z baru czy do baru?
‒ Ładna konduktorka. Wcale nie taka jak panienka ‒ powiedział pijak. ‒ Z baru i do ba-

ru. Czarna, baba jak cholera. Zupełna sadza. Ale kobieta!

‒ Otworzyła drzwi, czy zamknęła je?
‒ Otworzyła, a potem nie mogła otworzyć! były zamknięte!
‒ Kiedy przedtem, a kiedy potem?
‒ Potem. Piwka nie będzie.

background image

‒ Kto jeszcze przechodził przez bar?
Pijak kiwał się, jego zwisający brzuch wylewał się ze spodni na cały korytarz.
‒ Konduktorka przechodziła. Czarnobrewa, gładziutka. Ważna jaka!
‒ I kto jeszcze?
‒ A po co jeszcze?
‒ W którą stronę?
Tego pijak nie mógł sobie uświadomić, choć nawet wykazywał dobrą wolę. Elenka za-

bębniła wiele razy w szybę drzwi wiodących do baru. Rozświetlone pomieszczenie było od
widocznej strony puste i nikt się nie zjawił.

‒ Suszy cię ‒ powiedział pijak ze współczuciem.
Postanowiła wrócić na miejsce zbrodni.

6

23


W przedziale nikt już nie spał. Dwie osoby oraz Ronin siedziały spokojnie. Dwie inne

wpatrywały się z przerażeniem w miejsce, gdzie znajdowały się dokładnie owinięte płasz-
czem zwłoki. Elenka wyjaśniła iż do kogoś z drużyny pociągowej dobrnąć nie sposób. Chyba
żeby włamać się do baru i sforsować dwoje drzwi.

‒ Wobec tego wspólnie spróbujemy naszych skromnych sił ‒ rzekł Alan Ronin. ‒ Co

należy, zrobiliśmy.

‒ Jest możliwe ‒ zauważyła Elenka ‒ że konduktorka znajduje się w naszej części wa-

gonów. Ten pijaczek nie był w stanie tego stwierdzić.

‒ Poszukamy jej ‒ zgodził się Ronin. ‒ A teraz przedstawię pani podejrzanych.
‒ Sam jesteś podejrzany, stary łobuzie ‒ mruknął szatynek, którego Elenka powstrzy-

mała od ucieczki.

‒ Ten agresywny ‒ wyjaśnił Ronin ‒ nazywa się Roman Pieczyng. Od paru lat jest stu-

dentem na drugim roku wyższej inżynierskiej w Koszalinie. Przedstawia się jako zdecydowa-
ny bezkompromisowy anarchista. Według niego anarchia oznacza ład oparty o tolerancję oraz
miłość między ludźmi, ale on nie toleruje nikogo poza anarchistami ogarniętymi miłością.

‒ Od czasów, kiedy obsługiwałam na taczance u Machny cekaem, poglądy anarchistów

bardzo się zmieniły ‒ zauważyła Elenka.

‒ Nie uznajemy ani generała Kuropatkina ani atamana Machny ‒ mruknął ponuro chło-

pak.

‒ Mówi prawdę ‒ powiedziała Elenka. Nawet jeśli anarchia rządzi się prawami serca!
‒ To jest pani Iwona Obotrytowicz ‒ Ronin wskazał wysoką chudą kobietę o twarzy tak

brzydkiej jak otoczenie dworca kolejowego w Słupsku. ‒ Pani Obotrytowicz jest właścicielką
butiku przy Alei Wojska w Szczecinie. Z tego więc samego miasta, co zamordowany. Ten
pan natomiast, Edward Wielecki ze Stargardu, uważa, iż jest inżynierem rolnikiem. W co
wątpię.

‒ Dlaczego pan wątpi? ‒ spytała Elenka lustrując słomianego blondyna z bródką bo-

jownika sprawiedliwości Dzierżyńskiego.

‒ Nawet nie dlatego, że używa form: szłem, ja rozumie, piniondze, bo dyplomy ukoń-

czenia szkół wyższych rozdzielano razem z talonami na rzeczy. Ale inżynier Wielecki bez
przerwy maca się po kilku kieszeniach, czy jeszcze posiada tę masę pieniędzy, jaką nieostroż-

background image

nie zabrał w podróż. Co rodzi dwa pytania: czy inżynier rolnik może posiadać tyle kilogra-
mów forsy...

‒ Może ‒ zgodziła się Elenka. ‒ Na przykład po sprzedaży gospodarstwa rolnego razem

z rodzicami i wiernym psem.

‒ ...i czy człowiek tak nadziany miał odwagę spać w grupie ludzi, a ludzie tylko czyhają

na cudzą własność?! ‒ dokończył Ronin.

Wielecki nie odezwał się, tylko ostrożnie omiótł językiem dolną wargę.
‒ Pan jest nieprzyjemny ‒ powiedziała do Ronina doktor Weneda. ‒ Pani również ‒

zwróciła się do Elenki.

‒ Szukamy nieprzyjemnego faceta, który nieprzyjemnie morduje ‒ rzekła Elenka. I po-

wiedziała do Ronina:

‒ Proponuję, byśmy teraz odszukali konduktorkę. To znaczy inspekcję pociągu w dru-

gim kierunku. Za naszym zresztą są jeszcze tylko dwa wagony.

‒ Ktoś powinien stanąć przy wejściu do baru, obok pijaczka ‒ powiedział Ronin. ‒

Choćby po to, aby nikt niepostrzeżenie nie przedostał się do drugiej części pociągu, kiedy
bufet zostanie otworzony. Jest bardzo możliwe, że morderca nadal znajduje się w jednym z
wagonów po naszej stronie. Nie sądzę, by wyskoczył z pociągu przy prędkości ponad sie-
demdziesięciu kilometrów. Zakładam, że pijak przy wejściu do baru nie kłamie. Jeśli rzeczy-
wiście ten dobrowolny strażnik jest pijany?!

‒ Obwąchałam go, a woni tych udawać się nie da ‒ powiedziała Elenka. ‒ Nie jego

ubranie, bo mógł je polać, zionie wódą, ale całe jego wielkie wnętrze, cała dusza!

‒ Ja ‒ zaproponowała doktor Weneda ‒ pójdę tam na wartę! Wolę alkoholika, niż zwło-

ki i dwoje niegrzecznych ludzi!

‒ Pani doktor wie ‒ powiedział Ronin ‒ iż ktoś ugodził ofiarę bardzo precyzyjnie,

wprost w serce. Jak lekarz!

‒ Doprawdy? ‒ spytała lekarka i wziąwszy swoją torebkę pobiegła energicznie w kie-

runku baru.

‒ Ja porozmawiam jeszcze z panami ‒ mruknął Ronin.
Elenka zrozumiała, że to znów ona musi zrobić spacer po korytarzach pociągu. Wycho-

dząc powiedziała:

‒ Spis. Musimy zrobić dokładny spis pasażerów według miejsc, jakie zajmują. To się

przyda każdemu śledczemu.

‒ Myślałem o tym ‒ potwierdził Ronin. ‒ Ale potrzebna nam konduktorka, by patrono-

wała tej sprawie swym kolejowym autorytetem.


6

25


W wagonie oznaczonym numerem dziewięć, choć w rzeczywistości był to ósmy, gdyż

PKP za pierwszy uznaje lokomotywę, Elenka konduktorki nie znalazła. Przeszła więc do na-
stępnego. Tam w drzwiach trzeciego przedziału zaczepił ją podróżny. Był to siwy mężczyzna
z twarzą jak pomarszczone lecz zdrowe jabłko. Nim Elenka zdążyła go zagadnąć o pracowni-
cę kolejową, spytał:

‒ Przepraszam, nie widziała pani konduktorki?
‒ Sama jej szukam! ‒ uśmiechnęła się Elenka.

background image

‒ Może panią także okradli?
Zaprzeczyła i natychmiast spytała:
‒ Co panu zginęło?
‒ Jacy ludzie są ciekawi ‒ zauważył. ‒ No nic takiego wartościowego. Nawet tanie, bo

kupiłem w sklepie otworzonym po rocznej przerwie, więc ceny były stare. Noże, komplet
noży do toczenia drewna.

Elenka uśmiechnęła się zachęcająco:
‒ Nigdy nie widziałam. Jak taki nóż wygląda?
‒ Podobny jest do dłuta stolarskiego. Tylko ma znacznie dłuższy trzonek.
‒ Pan sam w przedziale? Odzipnę u pana ‒ stwierdziła i zaprosiwszy się do wnętrza

usiadła. Mężczyzna uczynił to samo.

‒ Jest możliwe, że coś wiem ‒ bąknęła. ‒ Proszę mi odpowiedzieć na kilka pytań?!
Skinął głową.
‒ Kiedy pan stwierdził tę kradzież?
‒ Przed chwilą. Obudziłem się nagle, gdyż przyszedł nieprzyjemny sen i począł mnie

dławić, jakbym umierał. A kiedy otworzyłem oczy, to zaraz zauważyłem, że moja torba na
półce leży inaczej. Taki już jestem, że dostrzegam nieporządek! Zdjąłem ją. Niewiele w niej
skarbów. Stwierdziłem, że zabrano te noże tokarskie. Żal mi ich!

‒ Pewnie ‒ zgodziła się. ‒ A kto wiedział, że pan je posiada?
‒ No, sklepowa. Ale my się nie znamy. Ja pierwszy raz w tym sklepie w Gdańsku. Bo ja

ze Słupska. To i kto?

‒ A może pan je później gdzieś przebywając oglądał?
‒ O tak! Cieszył mnie sprawunek i rozpakowałem noże po wejściu do pociągu, przed

ruszeniem. Ludzi trochę przechodziło korytarzem szukając swoich miejsc, mógł złodziej zo-
baczyć i połaszczyć się. Co za nędzarz, żeby biedaka okraść z małej rzeczy!?

‒ A skąd pan wie, że w tym ekspresie konduktorka, a nie konduktor?
‒ Pani jak detektyw jakiś. Po peronie szła, to widziałem.
‒ Tego Słowińskiego pan zna dawno?
‒ Jakiego Słowińskiego? O kim pani mówi? Przecież nie mówiliśmy o żadnym, jak mu

tam?

‒ Widziałam pana niedawno w Szczecinie. Kiedy pan był ostatni raz w tym mieście?
‒ W pięćdziesiątym pierwszym. Ale pani ma pamięć! Widziała mnie tam, choć jeszcze

pani na świecie nie było! Czy pani nie jest trochę tego?

Pokręcił palcami, jakby mieszał w mózgu.
‒ Wszyscy teraz są trochę tego ‒ powiedziała. ‒ Bilet ma pan na to właśnie miejsce?
‒ Tak jest. Wagon numer dziesięć, miejsce trzydzieści osiem, a cena, że dwa dni praco-

wać trzeba!

‒ Jest możliwe, że odzyska pan swoje noże. Może nie wszystkie. Czy mógłby pan po-

dać nazwisko i adres?

‒ A pani ma jakieś nazwisko?
Elenka zaczerwieniła się, przeprosiła i przedstawiła. Mężczyzna nazywał się Piotr Mil-

czanin.

Nauczyciel fizyki ze Słupska, drewno to jego hobby.
‒ Ile było tych noży?

background image

‒ Trzy ‒ odparł Milczanin. ‒ Z ostrzem półokrągłym, skośnym i spiczastym. Dwa

pierwsze o trzonkach białych, a trzeci bejcowany na ciemny orzech.

‒ Długie jest takie ostrze?
‒ Nie mierzyłem. Na oko sto pięćdziesiąt milimetrów. Szerokość była wybita: dwadzie-

ścia pięć. Gruba stal, piątka.

‒ Ostry?
‒ Do strugania twardego drewna przecież!
‒ Na pewno jeszcze zobaczymy się! ‒ obiecała. Przeszła do końca pociągu. Patrząc

przez szybę ostatnich drzwi w czarną ciemność śnieżycy odczuwała dziwne wrażenie, jakby
ktoś ją podpatrywał. Obejrzała się szybko. Na korytarzu przy czwartym oknie stała dziew-
czynka. Zwalista kobieta prowadziła do ubikacji skomlące dziecko. Młodzi chłopcy palili
papierosy. Krwawo świeciły dwie lampy pozycyjne kończące skład. Elenka pomaszerowała z
powrotem. W wagonie numer dziewięć nikt nie znajdował się na przejściu, a pasażerów było
niewielu, w większości śpiących. Radio brzęczało tylko gdzieniegdzie.

Wróciwszy pod swój przedział wywołała Ronina na korytarz i powiedziała mu, jakim

nożem został zabity Słowiński.


6

31


‒ To jest ten z ostrzem spiczastym! A morderca nadal dysponuje pozostałymi!
‒ To dobrze ‒ rzekł Ronin. ‒ Byłoby gorzej, gdyby ich użył. Och, gdyby chciał być tak

uprzejmy i mieć je przy sobie!

‒ A co pan wykrył w krzyżowym ogniu pytań?
‒ Nie mamy najmniejszego pojęcia, dlaczego ten człowiek został zabity? Łatwiej było-

by nam szukać.

‒ A ten zasraniec Kuropatkin, dlaczego uciekał?
‒ Wyjaśnienia Pieczynga są rozsądne. Był podobno kilka razy aresztowany za udział w

różnych demonstracjach. Takich happeningowych, gdzie domagano się domóżdżenia nomen-
klatury kiszonymi ogórkami, leczenia zomofilii maścią na szczury, przeniesienia Koszalina
do Stanów Zjednoczonych. Oberwał od facetów bez poczucia humoru i teraz najpierw zwie-
wa, a potem zastanawia się, czy potrzebnie. To jest odruch warunkowy. Jak z psem Pawłowa,
któremu świeciła się wkręcona pod ogon żarówka, kiedy uczony odczuwał głód i łykał ślinę.
Tak to tłumaczy student Pieczyng. Poza tym nikt z obecnych nie przyznaje się do jakichkol-
wiek związków z zamordowanym. Bo i nie powinien. Pani, Elenko, przyznaje się?

‒ Tak!
‒ Co panią łączyło z ofiarą zbrodni?
‒ Obydwoje jesteśmy ludźmi.
‒ I co jeszcze?
‒ Mogą chcieć zabrać i mnie to, co zabrali jemu, życie.
‒ Co pani teraz proponuje?
‒ Spis. Dokładny spis wszystkich obecnych w tej części pociągu. Taki, żeby było na

nim nazwisko mordercy!

‒ Pani wie równie dobrze jak ja, że świadomie pakujemy się w potężną kabałę! W tym

kraju od prawie pół wieku honorowane jest zaniechanie, obojętność, bierność. Zabito czło-

background image

wieka? Nie nasza sprawa! A skoro nie można w łatwy sposób nikogo o tym fakcie zawiado-
mić, nikt się za brak alarmu czepiał nie będzie. Natomiast jeśli weźmiemy się za sprawę, to
wpłyniemy tak lub owak na nią i cokolwiek zostanie w późniejszym śledztwie zawalone, wi-
na spadnie tylko na nas. I spaść może część kary, a nawet podejrzenie, że świadomie zatarli-
śmy ślady, którymi psy gończe poszłyby natychmiast, gdyby tropy istniały! To wiedzie nawet
do oskarżenia o współudział. I kiedy robiąc spis, trafimy na tępaka z tamtej firmy, zaraz
wszystko zepsuje, a my zostaniemy aresztowani!

‒ Posiedzę z panem chętnie ‒ zgodziła się Elenka. ‒ Pan tak dobrze straszy! Gdyby nam

się w znacznej mierze udało zbliżyć do sprawcy, to organa nas jedynie zesobaczą z zawiści. A
co złego zrobimy dostarczając im wygodną dokumentację, gdzie kto podczas zbrodni się
znajdował? Przy wysiadaniu części pasażerów w Słupsku wszystko się znacznie pomiesza!

‒ Co ważniejsze ‒ dopowiedział Ronin ‒ musimy się wywiedzieć, co kto w tamtym

przedziale czasu widział i słyszał, kto się przemieszczał, wychodził i wchodził z przyczyny
lada jakiej? Tylko wśród osób, które między godziną szóstą a szóstą piętnaście znajdowały się
poza przedziałami jest morderca! Ale jak zrobić taki spis możliwie szybko?

Elenka zastanowiła się.
‒ Nie jest źle. To na szczęście nie jest pociąg wieczorny, którym rodacy udają się przez

Szczecin do zachodniego Berlina po zakupy na handel. Niewielu w nim pasażerów, niektóre
przedziały puste, bo w ekspresie miejsca znacznie droższe niż w pośpiesznym. Trzeba mieć
poczucie humoru, żeby pojazd robiący na godzinę siedemdziesiąt pięć kilometrów nazwać
ekspresem i żądać wygórowanych opłat!

‒ Na dziczy nawet hulajnoga może być nowoczesnym szybkim pojazdem ‒ rzekł Ronin.

‒ Jak działamy?

‒ Ja biorę do pary anarchistę, bo jest naładowany złością i niektórzy nie zechcą z nim

zadzierać. Panu proponuję współpracę z Obotrytowicz, bo jej wygląd też wielu ostudzi. Mam
przypadkiem gruby brulion, podzielimy go i powstanie tyle kartek, ile jest przedziałów w
czterech wagonach. Zapiszemy nazwisko, adres i numer miejsca podróżnego. I gdzie ewentu-
alnie łaził w tamtej porze. Wszędzie rozpowiemy, że popełnione zostało poważne przestęp-
stwo, powiedzmy wielka kradzież dzieł sztuki i że być może są wiezione ekspresem, a kto
będzie utrudniał śledztwo, jest podejrzany. Ludzie lubią takie historie. Jedna para w lewo,
druga w prawo i do roboty!. Wieleckiego zostawimy przy drzwiach przedziału. Będzie pilno-
wał trupa a zabity jego pieniędzy. Tylko żeby już przestał trząść się ze strachu, bo rozbuja
wagon i wypadniemy z torów!

‒ Zgoda! ‒ rzekł Ronin. ‒ Będziemy też rozsiewać plotkę, że ja już coś konkretnego

wiem o sprawcy i że w zasadzie nie tyle chodzi o spis, ile o jego identyfikację. Może go to
zdenerwuje, skłoni do wygodnych dla nas kroków!

‒ Zrobimy inaczej. W przypadających mi wagonach będę twierdzić, że to ja posiadam

informacje o przestępcy. Pan w swoim sektorze będzie tak mówił o sobie. Dzięki temu istnie-
je możliwość wyeliminowania pasażerów z dwóch wagonów! Znacznie ograniczymy listę
podejrzanych, jeśli łobuz zdecyduje się na jakąś akcję przeciw nam!

‒ To dla pani, Elenko, zbyt duże ryzyko! Nie zgadzam się!
‒ Nie przypominam sobie, by posiadał pan w tej sprawie jakieś kompetencje! ‒ surowo

zauważyła Elenka.

background image

Ronin uważał, iż spis w czterech wagonach ekspresu rozpocząć należy od końca każde-

go z dwóch sektorów, by pobudzonego akcją mordercę ewentualnie napędzić w miejsce,
gdzie ekipy się spotkają. Elenka przyznała mu rację.

Iwona Obotrytowicz nie oponowała przeciw wyznaczonej jej roli. Podobał się jej Ro-

nin, ten czterdziestoletni, energiczny mężczyzna, który mógł być mózgiem i sercem każdego
butiku. Anarchista Roman Pieczyng natychmiast odmówił udziału, gdyż wszelkie spisywanie
ludzi stanowi zagrożenie dla wolności indywidualnej człowieka i jest wstępem do zwyczajne-
go totalitaryzmu.

Alan Ronin poprosił go na korytarz.
‒ Wolno panu kochać morderców ‒ szepnął Pieczyngowi. ‒ Ale jeśli zabójca tego starca

umknie z pana winy, dowiodę, że to pan zabił!

Młody człowiek zastanowił się i powiedział:
‒ Dobra, nie ma sprawy, turlam się z tą beczułką.

6

36


W obliczonym na pięćdziesiąt cztery miejsca wagonie klasy pierwszej, oznaczonym

numerem siódmym, jechało zaledwie dwudziestu siedmiu pasażerów, w tym dziewięcioro
dzieci, których Ronin nie zamierzał imiennie spisywać, chyba żeby dostarczyły ważnych in-
formacji. Ronin osiągnąwszy przód wagonu zagadnął doktor Wenedę o sytuację w barze, któ-
ry nadal zionął pustką, i rozpoczął inspekcję od pustej akurat ubikacji i toalety.

Tylko blady jak śmierć, nadmiernie szczupły kapitan wojska w przedziale siódmym,

miejsce siedemdziesiąte pierwsze, zażądał od Ronina legitymacji, a potem nie wiedział, jak
zakwalifikować przedstawiony mu dokument, więc odmówił pokazania swojego.

‒ Moim dowodem jest mundur! ‒ powiedział sucho.
‒ Rozumiem ‒ rzekł Ronin. ‒ Jeszcze w dziejach nie zdarzyło się, by przestępca nałożył

żołnierski lub kominiarski mundur, aby udawać kogoś innego. Mam nadzieję, że pan kapitan
słyszał o nieprawdziwym kapitanie z Koepenick, który obrabował kasę miejską biorąc do
pomocy pododdział przypadkowych żołnierzy, których oczarował oficerski garnitur?!

Zawodowy żołnierz zirytował się i pozwolił Roninowi zajrzeć w swą książeczkę, której

z ręki nie wypuścił. Był za to dość cennym świadkiem, gdyż po wyjeździe pociągu z Gdyni
stał na korytarzu paląc papierosa i mimowolnie obserwując ruch pasażerów. Nie był to ruch
duży. Otyła kobieta zaprowadziła niedołężną staruszkę do WC i wróciła z nią wkrótce, biega-
ło troje dzieci, ktoś wyszedł z przedziału, starszy mężczyzna niewątpliwie, i wyrzucał z tej
właśnie strony jakiś przedmiot przez okno, dwie panie w wieku średnim również wyszły na
korytarz, by wypalić carmeny i długo oraz zawzięcie plotkowały. Cztery osoby poszły a trzy
wróciły spod drzwi zamkniętego baru, sami mężczyźni, wśród nich poruszający się zamaszy-
ście, niewątpliwie pijany z olbrzymim wstrętnym brzuchem. Z następnego wagonu. Z następ-
nego wagonu, więc numer osiem, trzech mężczyzn w wieku lat powyżej trzydziestu, w tym
jeden z czerwoną byczą szyją ubrany w sweter z norweskimi wzorami, drugi z puszystymi
rudziejącymi włosami jakby był kobietą, w marynarce siwej, i trzeci w granatowej bluzie,
ostrzyżenie męskie normalne a nawet przyjemne jak u rekruta również szło do baru zaraz po
ruszeniu pociągu. Rozmawiali ze sobą, więc się znali. Zawrócili klnąc w żywe kamienie i

background image

niewątpliwie przeszli do sąsiedniego wagonu. A raczej zatrzymali się, bo tam zdaje się było
całkowicie ciemno.

‒ Zanim ci ludzie przemieścili się, minęła mnie konduktorka ‒ powiedział na ostatek

kapitan.

‒ Gdyby pan był uprzejmy określić jej wygląd?
‒ Ciemna, dość wysoka kobieta, choć czapka kolejarska, podobnie jak żołnierska, wy-

smukła. Niestara, energiczna sądząc z ruchów. Z żywymi oczyma, o przyjemnym głosie. Po-
dziękowała mi bowiem, że nie palę w przedziale, choć ta połowa wagonu jest dla palących.

‒ W którym szła kierunku?
‒ Do tyłu pociągu. Biletów jednak nie sprawdzała.
‒ Z pewnością tam? ‒ Ronin upewnił się wskazując dłonią.
Kapitan Rura rozgniewał się.
‒ Jeżeli tacy nierozgarnięci ludzie prowadzą dochodzenie, nie należy spodziewać się

żadnych pozytywnych wyników! ‒ zawiadomił Alana i przestał nań zwracać uwagę. Iwona
Obotrytowicz, która pochłaniała oczyma oficera tak czyściutkiego, jakby go przed chwilą
odkażono chemicznie, po wyjściu z przedziału zauważyła:

‒ Elegancki ale bez manier! Człowiek wychowany zwróciłby uwagę na dobrze prezen-

tującą się kobietę!

‒ Nie miał czasu, pani Iwono ‒ usprawiedliwił kapitana Ronin. ‒Teraz wszyscy woj-

skowi zajęci są rozmyślaniem jak wykorzystać broń nuklearną w walce o pokój.

Informacje uzyskane od pozostałych siedemnastu pasażerów klasy pierwszej potwier-

dziły relację żołnierza zawodowego. Palaczki nie zauważyły konduktorki, ale jej przejście
potwierdził chłopczyk imieniem Michałek, który tę kolejową urzędniczkę w chwilę potem
narysował i gotów był służyć Roninowi owym dokładnym, jak twierdził, portretem. Posługu-
jąc się nim Alan mógł każdego czarnego kota w butach i cylindrze brać za pracownicę PKP.

Wszystko to zabrało zaledwie dziewięć minut.
Tymczasem Elenka z Pieczyngiem sprawdziła dziesięć przedziałów ostatniego wagonu

i dwa oznaczonego numerem dziewięć. Odmieniony z jakiejś przyczyny anarchista sprawnie
zapisywał potrzebne dane, a w sześciu przedziałach uczynili to na jego autorytatywne żądanie
sami pasażerowie. Elenka jedynie dość szybko sprawdziła prawdziwość podstawowych in-
formacji. Na osiemdziesiąt miejsc w wagonie zamykającym skład ekspresu zajętych było
pięćdziesiąt dziewięć, w tym przez jedenaścioro dzieci.

Z wagonu tego w krytycznym okresie czasu aż czwórka ludzi wyruszyła zbiorowo do

barowego bufetu. Były to młode kobiety oraz chłopak. Wszyscy zawrócili, gdyż już w na-
stępnym wagonie było ciemno, a jedna z dziewczyn miała przykre doświadczenie, ponieważ
w podobnych okolicznościach usiłowano ją w pociągu zgwałcić. Jej histeria spowodowała, że
towarzyszki zrezygnowały z dalszej wyprawy, a młody mężczyzna poddał się decyzji,
zwłaszcza że brakowało mu motywacji, by fundować damom piekielnie drogą pepsi.

‒ W takim bufecie na kółkach ‒ podkreślił ‒ za wodę z mydła i kawy zbożowej biorą

więcej niż w lokalu za szampan!

‒ Nie kupuj koleś siksom płynów za swój urobek! ‒ poparł go anarchista Pieczyng. ‒

Niech wolna siksa robi na siebie!

Ale nie było wiadomo, czy mówi serio. Nie pasował do niego taki język, był człowie-

kiem wykształconym: sześć lat na drugim roku budownictwa! Okazał się jednak niesłychanie

background image

przydatny w sytuacjach, kiedy żądano od Elenki specjalnych uprawnień do sporządzania listy
jadących pociągiem, choć spisy zagrażają wolności. Pierwszy taki wypadek nastąpił już w
drugim przedziale, gdzie puchaty krótki starzec z cudownie białą czupryną, popisując się
przed ładną kobietą po czterdziestce, zażądał od Elenki policyjnej legitymacji.

‒ Pani pułkownik! ‒ zwrócił się wyprężony Pieczyng do Elenki. ‒ Czy mam dziadka

przyskrzynić za bezczelność, czy za spóźnione udawanie koguta!? My się tu nie bawimy! ‒
huknął.

Stary człowiek zaczerwienił się, powstał i położył ręce na szwach spodni. Potem po-

wiedział służbiście:

‒ Przepraszam, obywatelko pułkownik!
‒ Zamierzałam go wówczas pogłaskać po tym ślicznym śnieżnym futerku! ‒ zwierzyła

się Elenka Pieczyngowi na korytarzu. ‒ Był niższy ode mnie, a to niezbyt możliwe.

Legitymacji zażądało również dwóch urzędników wojewódzkich ze Słupska. Anarchista

rozejrzał się bystro i wypatrzył łeb butelki wystający z torby jednego z nich stojącej na sie-
dzeniu. Sięgnął po flaszkę, wyciągnął zgrabnie, odkręcił i polał mężczyzn mocno pachnącą
zawartością, nim Elenka zdążyła go powstrzymać.

‒ Piją w pociągu ‒ rzekł. ‒ Pracownicy państwowi. Czy to nie jest zabronione?
‒ Ależ ja mam legitymację, panie Pieczyng! ‒ powiedziała Elenka.
Urzędnicy struchleli.
‒ Pan w istocie nie kocha ludzi ‒ zrobiła mu wyrzut po wyjściu z przedziału.
‒ Państwo w identyczny sposób polewało mnie wiele razy, a następnie wymierzało karę

za przebywanie w stanie upojenia. Choć raz więc oddałem cesarzowi co cesarskie.

Poza tym nikt nie opuszczał wagonu między szóstą a szóstą piętnaście. Fakt ten po-

twierdziła Maria Estońska wioząca w toalecie kolorowy telewizor łotewski. Przebywała w
przedziale przylegającym do toalety, mimo że jej miejscówka opiewała na inny, i pilnowała
swego skarbu. Warowała przy nim na postojach w Sopocie i Gdyni oraz podczas wygaszenia
świateł w następnym wagonie, by ustrzec się od kradzieży sprzętu, którego wartość równa
była dwom latom ciężkiej pracy właścicielki.

‒ Niektórzy chodzili do ustępu ‒ powiedziała. ‒ Patrzyłam, czy aby nie udają.
Elenka miała na spisie ludzi, którzy wychodzili w tym celu.
‒ Ileż miłości jest w tej starej ‒ zauważył Pieczyng. ‒ Jak ona drapieżnie kocha ten te-

lewizor. Ile w niej namiętności i siły. Dogląda go jak dziecko, pilnuje, patrzy, czy nie jest
głodny, czy się nie zesiusiał, jaką kolorową zrobił kupkę. Waruje niezmiernie uważnie zezu-
jąc, czy przechodzień, wierny prawom, nie robi mu krzywdy, czy nie ma chęci na kidnaping,
by ukradkiem zaadoptować skrzynkę ze szkłem, drutem i półprzewodnikami. Okiem to czyni
ogarniającym, okiem uczuć niezmierzonych! Jakże ciężki podjęła wysiłek!

‒ Pan jest ironista nie anarchista! ‒ podsumowała go Elenka. ‒ Dlaczego zabił pan tego

łysego człowieka, panie Pieczyng?

‒ Bo go kochałem! ‒ wyznał anarchista.
Tak rozmawiając szli dalej tropiąc mordercę.
W dwóch przedziałach kolejnego wagonu spało pięć osób. Pieczyng zbudził je, a Elen-

ka wypytała. Przedział trzeci był zamknięty, a wejrzenie we wnętrze uniemożliwiały starannie
rozsunięte firanki z napisem PKP. Anarchista uśmiechnął się, wyjął scyzoryk oraz gwóźdź,
złożył przyrządy razem i otworzył drzwi bez trudu. Rozłożona na siedzeniu wzdłuż spała ja-

background image

kaś kobieta. Obudziła się natychmiast. Była młoda, wymalowana ostro i pachniała dobrymi
perfumami oraz koniakiem. Bez słowa podała legitymację szkolną.

‒ Studentka wiejskiej szkoły pedagogicznej, Amelia Polaczek ‒ zapisał Pieczyng. I do-

dał od siebie:

‒ Dziewczyna stanowi jeden z piękniejszych przykładów samozaparcia i miłości wie-

dzy.

W dzień studiuje nauki, a w nocy zarabia na życie jeżdżąc do Trójmiasta. A bojki płacą

nędznie, zaledwie pięćdziesiąt zielonych za numer. To jest niewiele ponad czterysta tysięcy
złotych aluminiowopapierowych. Zgadza się, Amelio?

‒ Spierniczaj! ‒ powiedziała pogodnie dziwka.
Nie widziała nikogo i niczego. Spała po pracy. Wykupiła sobie cały przedział. Rankiem

szła na zajęcia. Studiowała literaturę narodową.

‒ To jest właściwa tendencja ‒ jeszcze raz pochwalił dziewczynę anarchista.‒ Samofi-

nansowanie się nauki. I kultury.

Następnie przeskoczył na temat inny.
‒ Ciekawe, dlaczego ten palant, to jest sprawca nie zatrzymał po wszystkim pociągu

hamulcem bezpieczeństwa i nie zwiał w bałaganie, jaki by wtedy nastąpił?

‒ Ucieczka zwraca uwagę. Obsługa ekspresu chciałaby złapać sprawcę nagłego postoju

i pilnowałaby, kto wychodzi z wagonu. Ktoś mógłby zauważyć brak człowieka w określonym
miejscu, przedziale. Ktoś inny zwrócić uwagę na nieznanego osobnika w swojej okolicy. Sze-
reg ryzykownych przypadków. A kiedy się siedzi spokojnie dalej i patrzy wokół niewinnie, to
ma się jeszcze szansę zareagowania na coś nieprzewidzianego, na jakieś działania: na przy-
kład nasze. Poza tym nie przyszło mu chyba do głowy, że ktoś natychmiast wda się w śledz-
two.


6

45


Przedział czwarty zajmowały cztery osoby, które od Gdyni nie opuściły miejsc.
Anarchista Roman Pieczyng okazał się czuły na kobiece wdzięki. Samotna, wysoka

brunetka czytająca książkę w przedziale piątym natychmiast pozbawiła go spokoju.

‒ Pani jest piękną kobietą ‒ powiedział do niej wprost, jakby w ogóle przy nim nie było

Elenki. ‒Dawno takiej nie widziałem!

Kobieta założyła książkę skrawkiem sztywnej kartki z cząstką jakiegoś nagłówka i spoj-

rzała chłodno na intruzów. Nazywała się Aurelia Tartar, miała długie kształtne nogi, wspania-
le skrojoną ciemną spódnicę przybrudzoną na kolanach, żakiet z czarnej wełny wydobywają-
cy urok sterczących piersi oraz na stopach miękkie adidasy, choć stopy te wprost domagały
się czerwonych pantofelków, bardzo niestosownych jednak w zimowej podróży. Nie odpo-
wiedziała na zaczepkę, nie zareagowała, kiedy Pieczyng wziął w dłoń czytaną przez nią po-
wieść. Wzdrygnęła się, kiedy Elenka poprosiła ją o dowód osobisty, ale nie oponowała.

‒ Dla porządku ‒wyjaśniła Elenka. ‒ Nie może bowiem pani być tym zuchwałym ban-

dytą, który zrabował dzieła sztuki oraz inne kosztowności!

Elenka lojalnie zawiadamiała wszystkich o bezczelnym rabusiu, dodała więc, jak w

każdym przedziale:

‒ A ja, zdaje się widziałam zbrodniarza przez sen!

background image

Kiedy opuścili przedział, Pieczyng, nadal oczarowany, powiedział:
‒ Rasowa czarnula! I te tatarskie oczy głęboko pod brwiami. Lekko skośne, jakby

obłędne! Ile ona ma lat, Elenko? Spojrzała pani na ten szczegół?

‒ Jest z pięćdziesiątego piątego roku. Trzydzieści cztery.
‒ Czytała książkę jakiegoś von Sacher-Masocha „Wenus w futrze”. Sama jest Wenus, a

jakie bioderka!

‒ Masoch to facet, który miał przyjemność, kiedy kobiety dawały mu w kość ‒ wyjaśni-

ła Elenka.

‒ To głupek! Poza tym anarchista nie wdaje się w związki z bogatymi mamuśkami. No i

ona ma wąsy! Króciutkie czarne wąsiki jak kotka, oczywiście po wizycie u fryzjera!

W przedziale szóstym znów były cztery osoby. Nie miały nic do powiedzenia.
W siódmym niewysoka kobieta w kozaczkach, spódnicy w czerwoną kratę i siwym

sweterku trzymała na kolanach trzyletniego chłopczyka o jasnych włosach. Długo przyglądała
się Elence spod szerokiego ronda nasuniętego na czoło kapelusza w tonacji świeżej krwi i od
czasu do czasu potrząsała białymi kolczykami z plastyku.

‒ Pan jest duzi ‒ rzekł malec wskazując paluszkiem na anarchistę. ‒A pani malutka ‒ co

dotyczyło już Elenki.

‒ Mylisz się, chłopczyku ‒ zaoponowała Elenka. ‒ Ja jestem duża, gdyż szeroka. Ten

pan jest na dużego za cienki!

‒ Pani nie była pieskiem ‒ stwierdził stanowczo chłopczyk.
‒ Byłam kiedyś kózką, w poprzednim życiu ‒ wyjaśniła Elenka. ‒ Pieskiem nie. Kto był

pieskiem?

‒ Pani nie! ‒ dziecko spojrzało na Pieczynga. ‒ Pan nie. Piesek biegał w nocy.
‒ Gdzie biegał, malutki? ‒ zaciekawiła się Elenka.
‒ W nocy, po pociągu, tam ‒ chłopczyk wskazał drzwi.
‒ Po korytarzu?
‒ No.
‒ Co porabiał pani synek, kiedy po wyjeździe z Gdyni zgasło światło? ‒ spytała Elenka

matkę.

‒ Chciał pić. Zapaliłam więc zapalniczkę, żeby sięgnąć po termos. I stanął w drzwiach,

bo on się ciemności nie boi. Była taka szpara między drzwiami a framugą i patrzał, choć nie
mógł nic widzieć! Powiedział, że przeszedł piesek. Czarny pies. Jak to dzieciak!

‒ Gdzie piesek pobiegł, Isiu? Tam, czy tam? ‒ Elenka wskazała przeciwległe kierunki.
‒ Tam ‒ powiedział malec. Miał paluszek wycelowany prosto w drzwi.
‒ Idź już sobie! ‒ zażądał.
Po wyjściu z przedziału Pieczyng rzekł:
‒ Sądzi pani, Elenko, że ktoś łaził po korytarzu na czworakach? Chciał uniknąć ewentu-

alnego rozpoznania w świetle ognika zapalniczki?

‒ Dokładnie tak, panie anarchisto. Ale niech pan dzieciom bez zastrzeżeń nie wierzy!
W kolejnym, ósmym przedziale licząc od końca, a jednocześnie trzecim od drugiej stro-

ny, przebywał okradziony z noży tokarskich Piotr Milczanin. Elenka pozdrowiła go jedynie
ruchem palca, a towarzyszącemu jej anarchiście wyjaśniła, iż dobrze zna człowieka.

background image

‒ Coraz bardziej przypuszczam ‒ powiedział Pieczyng szczerze ‒ że sami stanowicie

szajkę morderców, a teraz robicie wszystko, żeby zagmatwać sprawę i ewentualnie spraw-
dzić, czy ktoś was nie zidentyfikuje!

‒ To możliwe ‒ zgodziła się poważnie Elenka. ‒ Podejrzani są wszyscy.
‒ Prócz przewodniej siły narodu, mam nadzieję!? ‒ powiedział anarchista.
Dalej znajdowała się jejmość o manierach przekupki. Siedziała z drobnym wystraszo-

nym mężczyzną. Chętnie wyznała grubym głosem:

‒ Kiedy zgasło światło, ruch się zrobił na korytarzu jak przed kwiaciarnią w imieniny

Barbary. Szlajali się wte i wewte!

‒ Kobiety, mężczyźni?
‒ Cienie tylko widać było na tle okna, to jak rozpoznać chłopy czy baby? Konduktorka

też łaziła!

‒ To jednak pani kogoś rozpoznała! Nie tylko, że kobieta?
‒ Jak widać obrys czapy podobnej do wojskowej, a za nią cień pukla babskiego koku, to

kto mógł iść?

‒ Ile tych osób przeszło i w którą stronę?
‒ Ja nigdy licznika nie miała. Ani u góry, ani u dołu! ‒ roześmiała się jejmość niskim

basem z opery pijackiej. ‒ No powiedz Józek, miałam?

‒ Nie miałaś ‒ potwierdził drobny mężczyzna i dodał odważnie:‒ U dołu na pewno!

Nawet nie wiadomo, kto ci ile kilometrów tam zrobił!

Przestraszony sobą wkulił się w siedzenie przy oknie.
‒ No, a konduktorka? Ile razy przeszła? To bardzo ważne!
‒ Nie wiem. Latała, jakby chłopa miała w każdym przedziale!
Nie udało się ustalić ani liczby ani płci osób przechodzących w mroku przez korytarz,

którego szyby oblepiał gęsty śnieg. Z zeznań dobrowolnych świadków z ostatnich dwóch
przedziałów wynikało, że dwóch mężczyzn, Grzegorz Poznańczyk oraz Boguchwał Wiślicki,
wróciło do przedziałów, kiedy zapadła ciemność. Jeden z ubikacji, drugi z korytarza. Wiślicki
widział konduktorkę, która gdzieś zniknęła minąwszy go cichutko jak czarna sowa.

Do diabła! ‒ zaklęła nagle Elenka.‒ Tak się pan zachwycał urodą tej Aurelii, chociaż

przy pana boku kroczy kobieta ładniejsza, że zapomnieliśmy spytać, czy opuszczała wtedy
przedział?

‒ To ja z chęcią! ‒ ucieszył się anarchista i pobiegł. Wrócił szybko, rozgoryczony.
‒ Sadza powinna być ciepła ‒ powiedział. ‒ A mamuśka cała jest z lodu! Nie wychodzi-

ła, lęka się ciemności!

Wyglądało na to, że zakończyli pracę. Pozostał bowiem tylko wagon, w którym podró-

żowali. Co należało do zadań Alana Ronina. Chyba że należało Roninowi pomóc, nie byli
bowiem członkami brygady pracy socjalistycznej.

Ronin miał pewne ułatwienie. Trzy pierwsze przedziały wagonu ósmego licząc od stro-

ny baru zajmowała żeńska drużyna koszykówki oraz jej kibice. Zespół „Gedanii” jechał do
Słupska na mecz z „Czarnymi”. Opiekująca się dziewczynami trenerka posiadała spis zawod-
niczek, którego kopię podarowała Alanowi. Wystarczyło jedynie dopisać chłopaków towarzy-
szących swym sympatiom oraz oznaczyć miejsca, na których siedzieli. W krytycznym okresie
z przedziałów nie wychodził nikt. Przejściowy brak światła był młodzieży na rękę.

background image

‒ Po co? ‒ spytała Iwona Obotrytowicz. ‒ Po co tych dzieciaków w ogóle zapisywać?

Tacy zajęci sportem, nikomu złego nie czynią!

Koszykarki były pod rząd okropnie brzydkie, co zyskało jej pełną sympatię.
‒ Moim zdaniem ‒ rzekł Ronin ‒ nikt nie zabił staruszka. Ludzie, a już zwłaszcza mło-

dzi, są na to zbyt dobrzy.

W następnym, czwartym przedziale, podróżowało aż sześć osób. Dwa i pół miejsca

zajmował nieogolony zwalisty olbrzym o siedzeniu tak szerokim jak jego potężne bary. Był
brudny, miał na sobie podarty sweter marynarski uszyty prawdopodobnie z tuzina ubiorów
tego typu. Masywne uda szeroko rozstawił i oparł na nich wielkie ciemne łapy. Spał tak lekko
poświstując.

Pozostali pasażerowie poinformowali Ronina, iż właśnie ten człowiek, podobny do nie-

dźwiedzia grizzly wsiadł w Sopocie, wrzucił na półkę worek z żaglowego płótna i przed Gdy-
nią wyszedł gdzieś, by wrócić dopiero gdy zapaliło się światło. Mówili szeptem obserwując
bacznie, czy wielkolud nie zbudzi się i nie wystawi rachunku za plotkowanie. Mężczyzna nie
pachniał ładnie. Wyglądało też na to, że małe uszka po raz ostatni myła mu matka w pierw-
szym okresie jego niemowlęctwa, gdyż w drugim był już na to za silny. Ronin podyktował
Iwonie Obotrytowicz personalia pozostałych podróżnych, po czym położył dłoń na ramieniu
niedźwiedzia i spróbował je poruszyć.

Była to czynność nadaremna. Zupełnie jakby ktoś chciał zbudzić pogrążoną w zimo-

wym śnie szynę kolejową. Ronin szarpnął po raz drugi wkładając w ruch duży wysiłek. Nie
był słabeuszem i ćwiczył prawie codziennie, ale nie zdziałał nic. Iwona Obotrytowicz przera-
ziła się. Wyglądało na to, że nie życzy sobie, by jej towarzysz został częściowo lub całkowi-
cie uszkodzony.

‒ Niech go pan zostawi! ‒ poprosiła. ‒ To zwierzę. Jeśli obudzi się niezadowolony,

wszyscy będą mieli za swoje!

Podróżni byli tego samego zdania. Pokiwali głowami a ubrana z wiejska kobieta wyra-

ziła opinię ogólną:

‒ Co tam dla takiego zabić człowieka!? Zadusi jak muchę!
‒ Z pewnością to on! ‒ krzyknęła Obotrytowicz.
‒ Musimy go więc spytać ‒ powiedział Ronin.
Nie bez wstrętu uchwycił olbrzyma za lewe ucho i trochę je skręcił. Przedział zamarł w

radosnym oczekiwaniu, że Ronin zdrowo oberwie. Niedźwiedziowaty machnął sennie prawą
ręką odganiając przypuszczalnego owada. Ronin puścił ucho zręcznie unikając bezwolnego
ciosu. Po chwili jednak ponownie wziął je w palce. Wielkolud rozbudził się, znów machnął
ręką i przetarł oczy czarną pięścią.

‒ Proszę pana! ‒ wrzasnął Ronin.
‒ Cicho, frajerze ‒ powiedział olbrzym. Ziewnął i zamknął oczy.
‒ Proszę się obudzić! ‒ krzyknął Ronin.
‒ Jesteś niegrzeczny ‒ stwierdził budzony. ‒ Nie dostaniesz deseru!
‒ Mój Boże! ‒ jęknęła Iwona Obotrytowicz. ‒ Niechby spał!
Ale potężny mężczyzna przytomnie już patrzył z wielką niechęcią. Ronin spokojnie

opowiedział mu swoją bajeczkę.

‒ I to niby ja ukradłem? ‒ zainteresował się wielkolud.
‒ Tego nie powiedziałem! ‒ zaprzeczył Ronin.

background image

‒ Widzisz, chłopcze, już się boisz! ‒ powiedział olbrzym. Był młodszy od Ronina co

najmniej o dziesięć lat. ‒ A przecież to rzeczywiście ja zwinąłem. Wszystko jest tam, w wor-
ku. Możesz wziąć z powrotem!

‒ Nie twierdzę, że to pan ‒ zaprzeczył zimno Ronin. ‒ Robimy jedynie spis osób i

uprzejmie proszę o jakiś dokument.

‒ Portfel mam z tyłu, na dupie ‒ wyjaśnił niedźwiedziowaty.‒ Weź go sobie chłopcze i

czytaj dowoli!

‒ Proszę mi podać! ‒ powiedział Ronin. ‒ Nie mamy zbyt wiele czasu!
Olbrzym pomedytował przez chwilę i rzekł:
‒ Skocz mi chłopcze do bufetu po piwo. Tyle butelek, ile jest palców u jednej ręki. Bę-

dziesz pamiętał? Bo nie wyglądasz na dziecko, które umie liczyć. Dostaniesz za to guldena.
Prawdziwego guldena z portretem królowej Niderlandów. A kiedy przyniesiesz, to mnie deli-
katnie obudź!

Widać było, że przemówienie, jakie wygłosił, wyczerpało go do cna. Zamknął bowiem

oczy i wypuścił pierwszy świst.

‒ Poproszę dowód lub książeczkę marynarską ‒ powiedział Ronin.
Wielki mężczyzna rozwarł powieki i nie taił złości.
‒ Ostrzegałem ‒ zauważył. ‒ A ty, chłopcze, nadal broisz! Zostaniesz przykładnie uka-

rany!

Sięgnął w stronę Ronina i ramieniem niby sierpem przygarnął go do siebie. Potem uło-

żył go jak dzieciaka na swoich kolanach. Ronin, bezwolny, zachowujący się niby kocię
schwytane za skórę grzbietu, ku zdumieniu obecnych spokojnie dał się ułożyć w komicznej
dla mężczyzny pozycji. Wszyscy, prócz Iwony Obotrytowicz, wyrazili minami pełną deza-
probatę dla takiego zachowania człowieka, który dotąd wyraźnie się stawiał. Gdyby oberwał,
współczuliby mu. Potępiali jednak za brak charakteru.

‒ Puść pana, łobuzie! ‒ zawołała tylko Iwona Obotrytowicz, dowodząc jak wielkie

mógłby mieć u niej wsparcie przez całe życie, gdyby zechciał.

Niedźwiedź, wyraźnie rozweselony swoim zamiarem, trzymał Ronina lewą ręką, a pra-

wą podniósł do góry, by mu przyłożyć w tyłek.

‒ Ile razy, gówniarzowi? ‒ spytał przedziału. Rozochocona starsza wieśniaczka zawoła-

ła:

‒ Dwa. Dwa klapsy!
Karząca dłoń olbrzyma spadała już na siedzenie Ronina, kiedy ten podskoczył nagle jak

rozprężająca się pijawka i niewidocznym ruchem prawej dłoni uderzył Niedźwiedzia w okoli-
cę tchawicy. Wielkolud oklapł nagłe, jakby stracił życie. Jego ramię wykonało jeszcze jakiś
ruch, ale był on całkowicie nieskoordynowany i ręka opadła pod wpływem jedynie własnego
ciężaru. Bijąc Ronin jednocześnie zeskoczył jak cyrkowiec z kolan prześladowcy i stanął
między kolanami ludzi w przedziale. Następnie uchwycił wielkoluda za nogę oraz ramię jed-
nocześnie, trochę odwrócił, sięgnął do tylnej kieszeni jego spodni i wydobył wytarty skórzany
portfel. Była w nim książeczka marynarza.

‒ Cieśla okrętowy Kazimierz Horwat ‒ przeczytał dyktując Iwonie Obotrytowicz perso-

nalia niedźwiedzia. ‒ Zamieszkały w Sopocie przy ulicy Niedźwiadków osiem.

‒ Zabił go! ‒ krzyknęła wieśniaczka. Było jednak widać, iż potężny mężczyzna przy-

chodzi do siebie. Sięgnął bowiem do szyi, potarł ją z niedowierzaniem i powiedział:

background image

‒ Ale raptowny smarkacz! Pierwszy, co wyłączył mnie z zasilania!
Potem wyznał bez gniewu, iż w ciemnym okresie jazdy przebywał w toalecie chłodząc

pękającą głowę, gdyż mu ją z jakiejś przyczyny rozrywało zupełnie. Ktoś, może nawet dwu-
krotnie, pukał do drzwi toalety usiłując się do niej dostać.

Nieprawdziwy inżynier rolnik Wielecki wartował wytrwale przy drzwiach przedziału ze

zwłokami. Widać było, iż za nic nie wszedłby do środka, by zabity miał jakieś towarzystwo i
jednocześnie nie uciekłby od tych drzwi z taką masą rolniczych pieniędzy, jaką wiózł.

‒ Jak tam staruszek? ‒ zagadnął go przechodząc Ronin. ‒ Lepiej się już czuje?
Wielecki zbladł na taką myśl.

6

57


W przedziale szóstym siedziały naprzeciw przy oknie dwie srajdy licealne gapiąc się na

siebie z nienawiścią. W identycznej pozycji znajdowały się dwie osoby przy drzwiach. Te
spały. Mężczyzna i kobieta.

‒ Kontrola dokumentów z przyczyny dokonanego w pociągu przestępstwa!
Formułkę tym razem wypowiedziała Obotrytowicz. Zwycięstwo Alana nad niedźwie-

dziem wzbudziło w niej chęć czynów.

Pierwsza z dziewczyn, drobna, dobrze ułożona, z wdziękiem podała szkolną legityma-

cję. Była z Koszalina. Nazywała się Zyta Stodoran. Druga, tłusta jak wielki biały robal, ani
drgnęła. W jej nalanej choć w jakiś sposób ładnej twarzy malował się idiotyczny upór. Było
jasne, że z przyczyny chorobliwej nieśmiałości albo kretyńskiego zarozumialstwa nie uczyni
nawet gestu.

‒ Drogie dziecko ‒ powiedział grzecznie Alan ‒ pokaż łaskawie swoją legitymację.
‒ Daremny trud ‒ zauważyła Zyta Stodoran. ‒ To jest dziewczyna z największym od-

włokiem w całym naszym mieście, co jest przyczyną jej wielkiej dumy. Pakuje go w najbar-
dziej ciasne spodnie i wygląda więc jak takie latające cygaro, sterowiec Graf Zeppelin. Nie
jest głupia, bo wszelka wiedza łatwo wnika w pokłady tłuszczu, i jest głupia, gdyż uważa się
za osobę mądrą oraz piękną. Nie rozmawia z byle kim, na każdy posiłek zjada sześć do ośmiu
kotletów mielonych, umie obsługiwać komputer oraz hulajnogę, ale nie ma takiej hulajnogi,
która by uniosła jej zawiesiste ciało. Jej tata kupi jej wkrótce dwa maluchy, bo do jednego
samochodziku by nie wlazła. Nazywa się Sylwia Ranowicz. Nie jest jej obce wszelkie cham-
stwo. Nie odezwie się.

‒ Tyle kotletów zjada w naszych trudnych czasach ‒ zmartwił się Ronin. ‒ Biedne ko-

tlety.

Zbudził drzemiącego przy drzwiach brodacza w nieokreślonym wieku o wyglądzie pro-

roka głoszącego rychłe nadejście wszelkiego draństwa i nieprawości, jakby jeszcze tego w
ogóle nie było. Pasażer, rozczochrany, zagubiony, drapiący się i wrażliwy ogłosił, iż nazywa
się Witalis Lutyk i że nie zdziwi się jeżeli ktoś ukradł nawet ten pociąg i wlecze się on teraz
po wiecznej zmarzlinie Syberii.

Licealistka Zyta Stodoran słuchając tego próbowała dowiercić się palcem do własnego

mózgu, by Ronin i towarzysząca mu brzydula pojęli, iż rozmawiają z wariatem.

‒ A pani? ‒powiedziała Iwona Obotrytowicz do osłoniętej popelinowym płaszczem ko-

biety naprzeciw proroka. Nie doczekawszy się odzewu uniosła ten płaszcz i zamarła.

background image

Kobieta, którą zobaczyła, siedziała w takiej samej pozycji jak zamordowany Zygmunt

Słowiński w następnym przedziale. Jej głowa, bardzo piękna, zwisała ku sercu, a pod lewą
piersią, niewątpliwie jędrną, gdyż nadal sterczącą jak artyleryjski pocisk, również tkwił trzo-
nek, tym razem z jasnego drewna. Nad głową zabitej, powieszona na haku przy półce, ster-
czała plastykowa torba z napisem: „Oddając krew dajesz wiarę w człowieka”.

Ronin, jak wszyscy w przedziale patrzył w to miejsce. Wzdrygnął się machinalnie. Wi-

talisowi Lutykowi oczy wyszły z orbit. Podobna do hipopotama, chociaż o niebo ładniejsza,
licealistka Sylwia Ranowicz próbowała ogromnym zadem wbić się w kąt przy oknie i tam
zniknąć. Zyta Stodoran poczęła płakać cichutko.

‒ Pani Iwono! ‒ powiedział surowo Ronin do skamieniałej właścicielki szczecińskiego

butiku. ‒ Bez krzyku. Bez cholernej histerii sprowadzi pani dyskretnie doktor Wenedę! Ni-
komu ani słowa, Wieleckiemu też! Liczę na panią!

Kiedy Obotrytowicz, uświadomiwszy sobie własną twardość niezbędną przy zdzieraniu

skóry z klientów, energicznie opuściła przedział Ronin rzekł groźnie:

‒ Wszyscy siedzą cicho i spokojnie, bo natychmiast wpakuję do więzienia, albo i dam

po pysku!

Ostrożnie sam uniósł płaszcz opuszczony na ofiarę przez Obotrytowicz. Zobaczył

zwłoki kobiety młodej i urodziwej. Blondynki z puszystymi włosami o barwie czterojajecz-
nego makaronu przed gotowaniem. Wypielęgnowana cera, jeszcze bardziej delikatna po
śmierci wprost prosiła o czuły dotyk. Widział wspaniałe, z pewnością sztuczne rzęsy, oczy
podkreślone dyskretnym błękitem, sfabrykowany rumieniec na bladych teraz policzkach. Była
typem dziewczyny wzbudzającej seksualny apetyt. Mówiły o tym jej zmysłowe wargi, wzo-
rowo skrojone, lekko opuchłe, pomazane przyciągającą wzrok, a jednocześnie stonowaną z
resztą makijażu wiśniową szminką. Miała interesujące wypukłości i dołeczki nie tylko na twa-
rzy lecz także niesłychanie gładkiej szyi i widocznej części biustu, a także na wypielęgnowa-
nych dłoniach złożonych teraz bezwolnie na wspaniałych udach. Zaczynała tyć. W tym okre-
sie takie jak ona blondynki podobają się najbardziej mężczyznom, gdyż zachowują jeszcze
delikatną świeżość młodych dziewczyn, a posiadają już pełną słodycz rozbudzonej zmysłowo
kobiety. Zamordowana ubrana była w spodnie i fioletowe botki, co podkreślało piękny kształt
pełnych nóg. Błękitny sweterek z dużym wycięciem uwypuklał podążające ku obfitości piersi.
Na haczyku pod płaszczem Ronin odkrył eleganckie futerko bez rękawów, rodzaj wymyślne-
go serdaka.

Przeszukał płaszcz oraz futerko lecz w wewnętrznych kieszeniach nie było dokumen-

tów. Osądził, że musi być bardzo wstrząśnięty, skoro zapomniał, iż kobiety wszystko, co im
potrzebne do życia poza domem, noszą w torebkach. Bez trudu wykrył wzrokiem pasek od
tego przedmiotu lecz musiał lekko odchylić zwłoki, chłodne już, by wydobyć skórzaną czarną
torebkę, bardzo żałobną w swej barwie, ulokowaną między lewym udem zabitej, a pionowym
zakończeniem siedziska przy drzwiach przedziału.

Nazywała się Marika Połabska. Wyglądała młodziej niż wskazywał dowód, liczyła so-

bie bowiem lat trzydzieści. Mieszkała w Słupsku przy ulicy Trzeciego Maja. Jej legitymacja
pracownicza objaśniała, że jest informatyczką w International Polish-Hottentot Computer
Office Kobylnica Słupska. Mężatka.


7

01

background image


Tymczasem Elenka, ubezpieczana przez młodego anarchistę, podjęła inspekcję trzech

przedziałów dzielących ją od Ronina, o czym nie wiedziała.

W pierwszym siedmioosobowa rodzina Czarnogórskich jechała do Stargardu na po-

grzeb babki. Wszyscy sztywni, ubrani na czarno ze skrawkami bieli podkreślającymi żałobę.
Wieźli trzy wieńce. W przedziale, jak w głębokim ciepłym lesie pachniało choiną. Czerwone
niby purpurowa krew goździki omdlewały wśród puszystych gałązek świerku. Pogrążeni w
rozważaniach o protoplastce rodu nie widzieli nikogo i niczego, a przejściowa ciemność wy-
dała się im bardzo stosowna do nastroju. Nie chcieli rozmawiać, więc Elenka zaskoczyła ich
dobrze dobranym cytatem z Seneki:

‒ „Quid est homo? Imbecillum corpus et fragile, nudum, suapte natura inerme, aliene

opis indigens, ad omnis fortunae contumelias proiectum...”.

Uroczysta łacina wydała się im dobrana do żałoby, zażądali tłumaczenia, więc Elenka

spytała:

‒ „Czym jest człowiek? Słabym i kruchym ciałem, nagim, bezbronnym z samej natury,

potrzebującym cudzej pomocy, narażonym na wszelkie zniewagi Losu...”.

Odezwali się wówczas życzliwie.
‒ Można by zatrzymać pojazd i urządzić natychmiast staruszkowi bardzo ładny pogrzeb

w muzyce śnieżycy huczącej za oknami. Jest komplet ceremonialistów, kwiaty oraz szarfy ‒
powiedział Roman Pieczyng po opuszczeniu przedziału.

‒ Ciekawy stosunek do zmarłych ‒ powiedziała Elenka.
‒ W tym kraju najpierw zabijają i pozwalają zabijać, a potem płaczą nad zamordowa-

nymi ‒ szepnął jej do ucha, jakby zdradzał poważną tajemnicę ruchu anarchistycznego.

W następnym przedziale szyby od strony korytarza nie były zasłonięte firankami i moż-

na było obejrzeć pasażerów. Dwie kobiety oraz trzech mężczyzn. Ich postaci i twarze łączył
wspólny rys, choć nikt do nikogo nie był podobny. Wszyscy po dwudziestce, o zdrowym wy-
glądzie, emanowali siłą i sprytem, a żadne jednocześnie dobrocią czy wrażliwością.

‒ Spójrz, anarchisto, to pokolenie twoje! Zgadnij, kim są? Gdzie jadą? ‒ spytała Elenka.
‒ Też mi zagadka! ‒ Pieczyng odął wargi wzgardliwie. ‒ Nach Berlin West! Coś się

jednak handlarzom oleju słonecznikowego, czekolady, bananów i odtwarzaczy wideo popie-
przyło. Powinni jechać wieczorem, żeby być rano w Berlinie!

Wszedł do przedziału i powiedział głośno:
‒ Proletarier aller L

ä

nder vereinigt euch!

Co oznaczało, że chodził na lektorat języka niemieckiego i orientuje się w podstawo-

wym haśle marksistów.

Mylił się jednak. Byli to młodzi poeci jadący obejrzeć zimowy zachód słońca w Parku

Krajobrazowym Dolina Słupi. Konkretnie na Uroczysku Będgoszcz.

‒ Pada tam o porze tej różowy śnieg. Jakby osypywały się kwitnące w niebie zimą ja-

błonie ‒ wyjaśnił jeden z nich o twarzy boksera, nazwiskiem Henryk Łużyczanin.

O interesującej Elenkę porze nie wychodzili z przedziału, gdyż pociągali z butelki. Wi-

dzieli jednak zarys kobiety w czapce mundurowej.

‒ Kłamali jak z nut! ‒ podsumował Pieczyng. ‒ Jadą po banany hodowane w berliń-

skich gajach pomarańczowych!

background image

‒ Tyle że bilety mają do Słupska. Widzi pan, jak zwodzić może wygląd człowieka. Pan

na przykład wcale nie ma fizjonomii anarchisty ‒ pouczyła go Elenka surowo.

‒ A pani, Elenko, nie wygląda na niziutką, podtuczoną wiejską dziewuchę lubiącą do-

brze wtrząchnąć, od czego puchnie brzucho! Z buźką słodkiej naiwniaczki!

Ale właśnie tak wyglądała.
Zobaczyli jak doktor Weneda ze stropioną Iwoną Obotrytowicz wchodzą do niedalekie-

go przedziału.

‒ Nie do tego weszli ‒ stwierdził anarchista.
‒ Nasz jest dalej. I co robi ta Boutique? Powinna być z tym facetem Roninem! A ciem-

niak Wielecki stoi.

‒ Pan zostanie detektywem, panie Pieczyng ‒ rzekła Elenka. ‒ Wszystkie szczegóły ob-

serwacji prawidłowe. Coś się stało w przedziale szóstym.

‒ To chodźmy tam!
‒ Teraz się pan nie popisał, panie anarchisto. Gdybyśmy byli potrzebni, pan Alan kazał-

by nas wezwać.

Weszli do kolejnego przedziału. Jechało w nim młode małżeństwo z Koszalina wiozące

cztery sedesy.

‒ Budujemy się pod Górą Chełmską ‒ wyjaśniła kobieta, kiedy Pieczyng spytał, czy nie

byłoby wygodniej zabrać w podróż nocniki, jeśli już im się nie chce wychodzić w podróży do
toalety.

‒ Te dwa, austriackie, to dla prezesa. Nas nie stać na taką elegancję, żeby wydać całą

pensję na jeden sedes. My kupiliśmy zwykłe, każdy za pół pensji. A nocników używają dzie-
ci!

Ludzie ci byli zdania, iż słyszeli, jak ktoś przebiegł miękko w ciemności po godzinie

szóstej. Ku tyłowi pociągu.

Przed wejściem do przedziału czwartego anarchista nie zdołał powstrzymać ciekawości

i zajrzał do następnego, gdzie weszła lekarka oraz Obotrytowicz. Wyraźnie się zdumiał, spo-
sępniał, ale zaraz opanował i nie wypowiedział żadnej uwagi.

‒ Zaspokoił pan głód informacji? ‒ spytała Elenka nieskłonna do uprzedzania wypad-

ków. ‒ Dzięki panu domyślam się. Wydaje mi się, iż jest bardzo możliwe, że odnalazł się
drugi nóż tokarski.

‒ Gdyby pani nie była dla mnie za stara, ożeniłbym się z panią, Elenko ‒ rzekł Pie-

czyng. ‒ Pani, nawet nie wychodząc z chałupy, zawsze wiedziałaby, czy już przywieźli żółty
ser do obuwniczego i czy wreszcie rzucili papierosy do metalowych!

Cały ten przedział zajmował jego magnificencja. Wyczytali to z jego nauczycielskiej

legitymacji, którą podał zamiast dowodu, gdyż w dowodzie nie wyczytaliby. Ale studenta
drugiego roku budownictwa od lat sześciu niezbyt to obeszło.

‒ Rektor? ‒ powtórzył. ‒ Do nich trzeba się zwracać tak jakoś dziwnie: królewska

mość, mocium panie?! No i rektor powinien, także w podróży, nosić karakuły oraz orła na
łańcuchu. Na łańcuchu z przyczyny tej, żeby ptak nie odleciał ratując honor swój.

‒ Pani towarzysz chce mnie obrazić ‒ powiedział jego magnificencja. Był drobny lecz

siedział z rozchylonymi nogami i rękoma w taki sposób, jakby chciał posiadać nie tylko
wszystkie cztery miejsca z jednej strony lecz cały przedział może nawet zawierający go w
środku ekspres „Gryf”.

background image

‒ Już wiem ‒ ucieszył się Pieczyng. ‒ Do rektorów mówi się: towarzyszu eminencjo!
‒ On jest anarchistą, proszę pana ‒ wyjaśniła magnificencji Elenka.
‒ To niedopuszczalne! ‒ wrzasnął rektor.
‒ Pan się myli ‒ zaprzeczyła Elenka niezmiernie uprzejmie. ‒ Teraz jest tak, że wolno

posiadać każde poglądy, byleby nie szkodzić ludziom. Tak jakoś minęła ta pora, kiedy bez
przerwy mówiono o pokoju, miłości i równości ludzi, których rzezano. Pan nie zauważył, że
minęła?

‒ Towarzysz ekscelencja ‒ rzekł Pieczyng ‒ zapodział się w przeszłości. Jest autorem

wstydliwych prac o niczym.

Zastanowił się i zwrócił do rektora:
‒ Jak to jest, magnificencjo, kiedy przez tyle lat pisze się pochwalnie o niczym? I jest

się za to tylko wiejskim rektorem? Jak to jest?

‒ Anarchia to wszechogarniająca miłość ‒ wyjaśniła Elenka rektorowi. ‒ Czy przeby-

wając w tym przedziale w czasie, kiedy wagon był nieoświetlony, widział pan lub słyszał
kogoś? Popełniono bowiem przestępstwo.

‒ Niczego bowiem nie widziałem i nie słyszałem ‒ odrzekł zimno rektor.
‒ Nie widział, nie słyszał, ale napisze o tym pracę naukową ‒ skomentował Pieczyng. ‒

To on zabił. Niejednego pozbawił duszy i rozumu. A wszystko z głupoty i lęku. Nazywam się
Pieczyng, magna fikcjo!

Wyszli z przedziału.
‒ Więc pan go zna?
‒ Mój były ojciec go zna. Równie potężny jak nieznany publicznie były ojciec jest niby

niewidoczna grzybnia urzędu. Takie właśnie wypuszcza owocniki. Łagodnie trujące.

‒ Ojciec może być były? ‒ zdumiała się Elenka.

7

05


Doktor Weneda wyraziła opinię, że Marika Połabska zginęła w tym samym czasie, co

Zygmunt Słowiński. I oczywiście w ten sam sposób.

‒ I nie sądzę, by można było stwierdzić, które z nich zginęło pierwsze!
‒ Teraz musimy natychmiast zawiadomić kierownika pociągu ‒ rzekł Alan Ronin. ‒ W

każdy możliwy, najprostszy sposób.

‒ Tak ‒ zgodziła się Elenka. ‒ Cokolwiek bowiem osiągniemy do momentu, w którym

pociąg zatrzyma się na stacji w Słupsku, policja musi zaraz dowiedzieć się o zbrodniach i
przedsięwziąć działania, jakie uzna za stosowne.

‒ A jakże ten kierownik wezwie policję? ‒ zdziwiła się Iwona Obotrytowicz, choć han-

dlujące kobiety powinny wiedzieć wszystko.

‒ Pociąg ma łączność radiową, pani Boutique ‒ wyjaśnił jej grzecznie anarchista Pie-

czyng.

Ronin rozejrzał się błyskawicznie i zobaczywszy na półce składany stalowy wózek do

bagażu, zdjął go bez pytania, poprosił anarchistę o towarzyszenie na wypadek spotkania się z
jakąś urzędową głupotą i popędzili w stronę baru na kółkach.

Wytrwały pijak marzący o piwie spał na siedząco pod nadal zamkniętymi drzwiami do

wagonu z bufetem. Ronin przesunął go na bok, zamachnął się stalowym wózkiem w grubą

background image

szybę i stłukł ją. Szybko powyrywał kawały szkła tkwiące w metalowej ramie i przez powsta-
ły otwór szybko wszedł do środka. Pieczyng uczynił to samo. Ronin nacisnął klamkę drzwi
wiodących do zaplecza bufetu. Stanęły otworem. Natychmiast zobaczył na małej przestrzeni
podłogi dwie leżące postaci. Wyglądały jakby splotły się w miłosnym uścisku. Ronin dotknął
ich czół, potem rąk, poobserwował przez dwie sekundy i krzyknął do gapiącego mu się przez
ramię Pieczynga:

‒ Żyją! Pan po Wenedę, a ja dalej!
Pobiegł szybko pod drzwi do bufetu ze strony drugiej. Były zamknięte. Mógł je sforso-

wać, ale spowodowałoby to napływ ciekawskich, a w tej połowie pociągu prawdopodobnie
nikt jeszcze o niczym nie wiedział. Prócz być może mordercy, jeśli przeszedł tędy. Ronin
wrócił więc prędko do bufetu i przejrzał kieszenie nieprzytomnego mężczyzny w fartuchu
udającym biel. Znalazł kilka kluczy. W chwilę potem dopasował właściwy do zamka w
drzwiach i otworzył je. Kiedy zamykał już od strony korytarza, przy którym były trzy prze-
działy dla podróżnych, ktoś położył mu dłoń na ramieniu. Ręka należała do młodego człowie-
ka o atletycznej budowie, który powiedział z satysfakcją:

‒ Jesteś, bratku! Już nie spieprzysz! Otworzysz bufet dla dobrych ludzi, co tu czekają

ponad godzinę!

Ronin zerknął do przedziału obok. Znajdowała się tam grupka wściekłych pasażerów.

Na wyjaśnienia nie miał czasu. Wydobył z zanadrza legitymację, machnął przed oczyma
mężczyzny i oznajmił:

‒ Bar nieczynny. Wypadek. Federalne Biuro Śledcze.
Odsunął dłoń podróżnego i pobiegł ku przodowi ekspresu. Miał do pokonania korytarze

czterech wagonów. Spotkania z szefem pojazdu obawiał się. Kolej, zgodnie z ogólnymi pra-
wami rozwoju społeczeństwa, mogła na stanowiskach kierowniczych zatrudniać samych tępo-
li. Wprawdzie minister komunikacji już się zmienił i nowy był fachowcem a nie członkiem
biurka, ale zanim zmiany mogły dojść do załóg pociągów, nawet ekspresowych, Ronin nie
wytłumaczyłby swoich ciężkich przewin.

Kierownik jednak, stary zmęczony kolejarz, zatrudniony przez czyjeś niedbalstwo albo

pomyłkę, okazał się człowiekiem rozumnym. W milczeniu wysłuchał krótkiej relacji, rzucił
okiem na dowód Ronina i niczego nie komentując przez radiotelefon połączył się z dyżurnym
ruchu na stacji Słupsk. Rzucił jakieś hasło i dano mu kontakt z posterunkiem dworcowej poli-
cji. Rozmawiający z kierownikiem sierżant stwierdził konieczność uczestniczenia w relacji
oficera dyżurnego wojewódzkiej komendy. Ten zażądał, by sprawę zreferował Ronin. W ten
sposób informacje jednocześnie dotarły do wszystkich kompetentnych ludzi. Alan Ronin
mówił skrótami nie tając żadnych faktów, w tym przedsięwziętych z Elenką oraz dwojgiem
innych pasażerów działań. Powstrzymał się jednak od wszelkich komentarzy. Po przyjeździe
pociągu na dworzec zobowiązał się oddać policji listę wszystkich osób jadących czterema
ostatnimi wagonami ekspresu.

‒ Moim zdaniem ‒ rzekł kończąc ‒ morderca nadal znajduje się wśród tych ludzi w tyle

pociągu. Do przodu nie przedostał się, gdyż nie przeszedł przez bar. Musiałby bowiem wyjąć
barmanowi klucze, a przede wszystkim przejść obok grupy rozeźlonych pasażerów czekają-
cych twardo na otwarcie bufetu! A teraz pędzę do żywych i martwych.

Włożył słuchawkę mikrotelefonu w dłoń kierownika pociągu i szybko umknął.

background image

Wyobrażał sobie treść przemówienia, które teraz wygłaszano do niego przez radio. Po

pierwsze nakazywano mu powstrzymanie się od jakichkolwiek wszelkich innych kroków. I
zagrożono, jeśli polecenia nie potraktuje serio, latami ciężkiego więzienia, pozbawieniem
praw, uprawnień oraz wielką grzywną z zamianą na miesiące aresztu. Po drugie wyliczano
mu, jakie wyroki już zarobił za wciągnięcie nieuprawnionej do takich spraw Elenki, założenie
z nią oraz z innymi pasażerami samowolne, nieformalnej, bezprawnej bandy detektywów nę-
kających innych podróżnych, pozostających przecież pod opieką kolei państwowych, które
sprzedając bilet zawarły z nimi umowę, że sprawnie, wygodnie, szybko i bezpiecznie dostar-
czą każdego do miejsc przeznaczeń. Nie mówiono natomiast z pewnością, czy pasażerów
dostarcza się jeszcze żywych czy już martwych.

Przed wejściem do baru zastąpił Roninowi drogę ten sam młody siłacz.
‒ Kręcisz, bratku! ‒ powiedział. ‒ Tam w bufecie są ludzie! Pobierają kawę oraz kanap-

ki! Koniec z bufetami dla znajomków!

Jedna z kobiet w przedziale z szeroko otwartymi drzwiami nazwała Ronina bardzo

brzydkim słowem. Alan zaczerwienił się, co uznano za słabość.

‒ Wchodzimy wszyscy do bufetu, albo po ryju?! ‒ zaproponował mu silny młody czło-

wiek zwierając dłoń w pięść.

‒ Dołożyć kumotrowi ‒ zaproponował jakiś chłopiec z przedziału.
‒ Skoro jest taka prośba ‒ powiedział Ronin i wyprowadził malutki cios w splot sło-

neczny zawalidrogi. Przeciwnik zgiął się a potem usiadł.

‒ To rzeczywiście śledczy! ‒ zawiadomił współpasażerów chłopiec. ‒ Oni tak leją!
Ludzie popatrzyli z szacunkiem.
‒ Mam ważne pytanie ‒ powiedział. ‒ Proszę powiedzieć, kto od początku jazdy wcho-

dził do baru?

Dowiedział się, że tylko konduktorka. Nie patrząc na pokonanego który łapał oddech,

Ronin wszedł do baru i starannie zamknął za sobą drzwi.

Napadnięci zostali ułożeni na wysłanej gazetami i papierowymi serwetkami podłodze

między barowymi stolikami. Kobieta miała już głowę opatrzoną przedartą na części kuchenną
czystą ścierką, a doktor Weneda kończyła obwiązywać właśnie głowę mężczyźnie w fartuchu
bufetowego. Był to nalany niski typ z twarzą człowieka chciwego. Kobieta wyglądała na ład-
ną. Krótko ostrzyżona brunetka, dosyć długa w tej pozycji, pełna w ciele, z atrakcyjnymi pier-
siami i nogami, w bluzce z krawatem kolejowym i ciemnogranatowej spódnicy.

‒ Najpierw uderzono ich w skronie ciężkimi przedmiotami. Potem zostali otumanieni

jakimś środkiem o działaniu narkotycznym. Najpewniej przy pomocy strzykawki, gdzieś musi
być ślad na ciałach. Trzeba by tych ludzi rozebrać, żeby znaleźć. Nie sądzę, by ich życiu za-
grażało niebezpieczeństwo, choć nie wiadomo, jaką trucizną zostali potraktowani. Ale ich
reakcje są pocieszające. Za parę godzin powinni dojść do siebie.

‒ Za ile? ‒ niecierpliwie spytał Ronin.
‒ Najwcześniej za trzy.
‒ Jeżeli urządził ich ten sam zasraniec, co stuknął bezwłosego dziadka oraz piękną

błondyneczkę, to ci tutaj niewiele o łobuzie wiedzą. Inaczej załatwiłby ich także ‒ zauważył
anarchista siedzący na opuszczanym stołeczku przy ścianie wagonu.

Ronin z uznaniem kiwnął głową. Uwaga Pieczynga rozluźniła go. Przeszukał leżących.

background image

Tylko mężczyzna posiadał dokumenty. Był z Elbląga, nazywał się Jerzy Czechosłowac-

ki. Ajent. Kim była kobieta? Najprawdopodobniej miał przed sobą konduktorkę. Jej spódnica
tak w barwie jak i kroju nosiła piętno kolei. Podobnie krawat. Innych jednak wyznaczników
brakowało. Przede wszystkim czapki, torby z utensyliami oraz kolejarskiego żakietu.

‒ Moim zdaniem ‒ powiedział Pieczyng ‒ to jest historia miłosna. Ta czarna, to zresztą

druga taka czarna i ładna w tym dyliżansie, kombinowała z tym fagasem z baru, bo on robi
wielki szmal na wytwarzaniu piwa z dębowych liści moczonych w deszczówce. A ta baba
smolista jest żoną, to znaczy była, tego staruszka, z którym nie mogła już dłużej żyć od czasu,
kiedy wycyckała go z forsy. Fagas natomiast to ślubny tamtej pięknej blondyny, która zmówi-
ła się z dziadkiem i śledzili amantów. Czarna to zauważyła, rąbnęła dłuta frajerowi szkolnemu
i wyprawili swoich małżonków na tamten świat, lepszy, bo bez socjalizmu.

‒ Co za bzdura! powiedziała doktor Weneda. ‒ A kto tych, używając pańskiego słow-

nictwa młody człowieku, załatwił?

‒ Najpierw dali sobie szprycę z radochy, że już po wszystkim, a potem tryknęli się łba-

mi mocno i poupadali nieprzytomni od uderzenia!

‒ Trudno mi się powstrzymać od refleksji, chociaż zmarli w mojej pracy to rzecz zwy-

czajna, że anarchiści lekce sobie ważą życie człowieka! ‒ podjęła lekarka.

Pieczyng uśmiechnął się szeroko, ale nie zdążył odpowiedzieć, gdyż do baru wpadł kie-

rownik pociągu. W ręku miał klucz od drzwi wagonu. Podbiegł do leżących.

‒ Jezus! ‒ wykrzyknął. ‒ To przecież Ewka!
Przyklęknął przy leżącej kobiecie i przyłożył włochate ucho do jej piersi pod biustem,

by stwierdzić, czy żyje, choć Ronin meldował mu o tym.

‒ Na szczęście dycha ‒ rzekł.
‒ Konduktorka?
‒ Tak. Ewa Cicilińska. Dobra dziewczyna.
‒ Bufetowego też pan rozpoznaje?
‒ Pewnie, że poznaję. Czechosłowacki. Nieprzyjemny gość.
‒ W jakim sensie nieprzyjemny?
‒ Charakter ma podły. Chytry za bardzo.
Kierownik rozejrzał się uważnie wokół.
‒ A co z Ewczyną torbą? Co z płaszczem i ubraniem?
‒ Właśnie co? ‒ powtórzył Alan.
Kolejarz opamiętał się, powstał i powiedział surowo:
‒ Otrzymałem polecenie, by panu udaremnić wszelką samowolę! Mam pana zamknąć w

jakimś przedziale i trzymać tam aż do Słupska. A resztę tych osób, co się wdały w pomaganie
panu, pozamykać w innym!

‒ A zwłoki, panie zawiadowco? ‒ zapytał Pieczyng. ‒ Czy ich także nie należałoby po-

wstrzymać przed nieprzemyślanymi działaniami. Zakazać wszelkich ruchów i zamknąć w
przedziale pocztowym?

‒ Więc uzyskał pan takie uprawnienia? Może pan aresztować pasażera z ważnym bile-

tem i osadzić w przedziale? Na ile lat przymusowego jeżdżenia pociągiem? Prawo pozbawie-
nia wolności nadano panu przez radio? W którym programie? ‒ spytał też ze zdumieniem
Ronin.

background image

‒ Na pewno w programie trzecim ‒ odrzekł za kolejarza anarchista. ‒ Tam chodzi wiele

satyry.

‒ Gdyby się pan opierał ‒ rzekł stropiony kierownik pociągu ‒ mam poszukać do po-

mocy policjanta wśród pasażerów!

‒ To szukaj pan!‒znów wtrącił się Pieczyng. ‒ Ale musi tu wkroczyć na czele zmotory-

zowanych odwodów. Mogą być te już rozwiązane. W każdym razie wyposażonych w plasty-
kowe tarcze, pałki, armatki wodne, bo my się barykadujemy w barze! Mamy tu zapasy żarcia
i picia!

‒ Panie kierowniku ‒ uśmiechnął się Alan. ‒ Niewiele mamy już czasu do przyjazdu do

Słupska. Nie ma sensu wdawać się w spory z przypadkowym policjantem, jeśli go pan znaj-
dzie, i dyskutować jego kompetencje. Zabierze nam tylko cenne minuty. Oświadczam więc
panu z woli własnej, że przestajemy prowadzić śledztwo, ale chcemy się tu wszyscy, myślę o
żywych podróżnych z tych przedziałów, w których popełniono zbrodnie, zgromadzić w barze
i przedyskutować pewne sprawy. Przy okazji dopilnujemy zdrowia konduktorki oraz bufeto-
wego. Przedziały ze zwłokami należy zamknąć zasłoniwszy okna od korytarza. I na wszelki
wypadek postawić tam kogoś, by obserwował otoczenie i nikomu nie dał wtargnąć do prze-
działów. Czy odpowiada panu taki plan? Uprzedzam, że innego nie przyjmę.

‒ Widziałem po drodze znajomego kolejarza ‒ powiedział kierownik. ‒ Poproszę go, by

pilnował. Bo ja muszę do radiotelefonu. A wy tutaj!

‒ Panie Pieczyng ‒ poprosił Ronin ‒ czy zechciałby pan przeprowadzić ewakuację? Ma-

ją tu. przyjść wszyscy lecz bez bagażów. Nikomu niczego zabierać nie wolno. Ja zaś jeszcze
się trochę rozejrzę po barze.


7

11


Niedługo potem zjawili się prawie wszyscy zwołani.
‒ Gdzie pani Elenka? ‒ zapytał Ronin.
‒ Poszła siusiu! ‒ odkrzyknął anarchista, który nie bez trudu wciągnął do pomieszczenia

tłustą dziewczynę o białej cerze z ładną pyzatą mordką. Trzymał ją z tyłu pod pachami. Zwi-
sała bezwolnie wielkim zadem, choć bystrze patrzyła jasnymi oczkami i uśmiechała z lekką
drwiną. Jej grube nogi podskakiwały podczas dziwnej jazdy na końcach obcasów.

‒ Musiałem ‒ mówił dysząc anarchista ‒ przyjechać z tym damskim przygłupem, bo

sama iść nie chciała.

‒ To jest podobno bardzo wykształcona dziewczynka ‒ sprostował go Ronin. ‒ Tylko

trochę uparta. Bardzo uwielbia kotlety. Gdyby pan powiesił jej przed noskiem na kiju kilka-
naście kotletów, poszłaby za panem jak osioł za marchewką.

Sylwia Ranowicz prychnęła lekceważąco. Pieczyng uznał to za sygnał i przestał nie tyl-

ko ciągnąć, ale i podtrzymywać. Uwolniona grubaska powinna była uderzyć podobnym do
wielkiej misy siedzeniem o wysłaną przetartym dywanem podłogę wagonu, ale nie pozwoliła
sobie na to. Dowodząc szybkości oceny swej sytuacji oraz wprost błyskawicznych reakcji
uchwyciła się blatu barowego stolika i osiadła na dywaniku z wyraźną miękkością a nawet
wdziękiem. Następnie podniosła się i ponura zasiedliła przymocowane do ściany krzesełko.

‒ Gówniara zdolna do wszystkiego ‒ zauważył słusznie anarchista.
‒ Potrzebna nam tu pani Elenka ‒ rzekł Alan Ronin.

background image

‒ Przecież i ja byłem inspektorem ‒ poskarżył się Pieczyng.
‒ To prawda ‒ zgodził się Ronin. ‒ Co pan zauważył w waszym sektorze, co zwróciło

pana spostrzegawczość? Nie mamy czasu na skojarzenia humorystyczne. Poszukujemy mor-
dercy!

‒ Widziałem dużo ‒ stropił się Pieczyng.
‒ Szczególne zachowania, rzeczy, drobiazgi? Czyjś niepokój, sztuczność lub niezwykła

pewność siebie? No i kto przed wszystkim spacerował po korytarzach wtedy, kiedy zabójca
szedł mordować?

‒ W zasadzie ‒ powiedział anarchista ‒ wykluczyć należy wszystkich pasażerów z wa-

gonu ostatniego, oznaczonego jako dziesiąty. Na jego początku, od strony dziewiątego siedzi
baba, co wiezie w toalecie otefaukolor. Baba ...

‒ Kobieta ‒ poprawił go Ronin.
‒ Babokobieta tak waruje przy telewizorze, że nic nie umknie jej uwadze. Stąd wiemy.
‒ Chyba żeby to właśnie ta kobieta była sprawcą albo ktoś z nią współpracujący ‒ zau-

ważył Ronin.

‒ Cholera, słusznie ‒ przyznał Pieczyng.
‒ Ale ona jedzie od naszych czerwonych braci i za diabła nie zostawiłaby tego pudła

samotnie!

‒ To jest telewizor czy pudło od telewizora? ‒ spytał Ronin.
‒ Dobry pan jest ‒ przyznał anarchista.
‒ Ale pani Elenka też jest dobra, zajrzała do pudła. Zresztą zaglądała wszędzie, gdzie

mogła.

‒ Tak przypuszczałem ‒ zgodził się Ronin. ‒ I co dalej?
‒ Im dalej, tym gorzej. W wagonie numer dziewięć, tak jak w naszym o interesującej

porze zgasło światło. Poza tym nie da się stwierdzić z całą pewnością, kto wówczas ewentu-
alnie opuszczał przedział i poruszał się w ciemności, co odnosi się do przedziałów, w których
podróżują pojedyncze osoby, ale przecież nie tylko, gdyż morderców może być więcej, wów-
czas się nie obciążają! Tam jednak, gdzie w przedziałach znajduje się po czworo podróżnych,
a zbiegiem przypadku nie brakuje takich, pewność, że nie wychodzono istnieje duża. Jakkol-
wiek by na wszystko patrzeć, jest jedna osoba, która pętała się po korytarzu prawie bez prze-
rwy i została spostrzeżona przez wielu pasażerów. W świetle oraz ciemności. Czy proste roz-
wiązania interesują pana, panie Ronin? A może musi to być zagadka skomplikowana? Na
przykład morderca leciał nad naszym ekspresem w helikopterze, został spuszczony, zaszlach-
tował i zabrano go z powrotem?

‒ Najczęściej, kiedy sprawca zostanie już rozpoznany, wszystko wydaje się tak proste,

że aż ubliża rozumowi prowadzących dochodzenie ‒ rzekł Ronin. ‒ No, więc?

‒ Wprawdzie ta kobieta tu leży ‒ stwierdził anarchista ‒ ale byłaby niewinna, gdyby ją

także zabito. A ona jest żywa! To stanowi argument przeciwko niej. Jeśli morderca bez cere-
gieli zabił dwie osoby, następna dwójka nie powinna mu robić różnicy, bo cztery razy go nie
powieszą, tylko raz. Prawda, panie Ronin?

‒ Prawda ‒ zgodził się szczerze Alan.
‒ Wobec tego zabójczynią jest konduktorka. To ona snuła się po wagonach we wszyst-

kich okolicznościach!

background image

‒ Kobieta nie jest zdolna do podobnie ohydnych czynów! ‒ zaprotestowała Iwona Obo-

trytowicz.

‒ Kobiety, jak wszyscy ludzie, robią różne rzeczy ‒ wtrąciła się doktor Weneda. ‒ Cho-

ciaż w tym przypadku wyrażam wątpliwość. Bezwzględność, siła uderzenia, chirurgiczna
sprawność, wszystko to wskazuje na opanowanego, przebiegłego mężczyznę. Na przykład
pan, gdyby posiadał pewne wiadomości z medycyny, mógłby to uczynić, panie Pieczyng.

Anarchista szarmancko ukłonił się lekarce.
‒ Ale przecież konduktorkę również chciano zabić! ‒ zawołała licealistka żyta Stodo-

ran.

‒ Chciano albo nie. Sprawca często udaje ofiarę, tak jak złodziej poszkodowanego ‒ za-

uważył jakby mimochodem Ronin.

‒ Okradziono ją z rzeczy! ‒ podkreśliła Obotrytowicz.
‒ Równie dobrze wyrzuciła je sama przez okno albo w zmowie z bufetowym. Konduk-

torka w pociągu tak bardzo znajduje się na swoim miejscu, że aż jest niewidoczna, a przede
wszystkim trudno ją podejrzewać ‒ rzekł poważnie student Pieczyng.

‒ Dobra uwaga ‒ powiedział Ronin.
Sylwia Ranowicz, wodząc po wszystkich ślepkami, rozchichotała się nagle. Rozwście-

czyło to anarchistę.

‒ Pyzo na polskich drogach! Klucho humorystyczna! Biały obły robalu! Co cię tak ba-

wi?

‒ Użycie tylu inwektyw świadczy, iż dziewczynka się panu podoba ‒ stwierdziła doktor

Liliana Weneda.

‒ Zgadza się ‒ powiedział anarchista. ‒ Uwielbiam takie durne i ciepłe. Tylko z czego

ona się śmieje?

‒ Zdaje się, że pannica coś wie! ‒ zasugerował Ronin. Zwrócił się do Sylwii: ‒ Co pani

podejrzanego widziała? Wszystko może okazać się ważne, a przecież pani chyba rozumie:
zabito dwoje ludzi!

‒ Ona nie odpowie nawet dyrektorowi szkoły, jeśli nie zechce ‒ zawiadomiła wszyst-

kich Zyta Stodoran. ‒ Nie odezwie się nawet na torturach!

‒ Odezwie się, tylko niech mam trochę czasu ‒ powiedział anarchista. ‒ Najpierw z tej

blondynki bez kości wytopimy smalec, a to co zostanie, jeśli zostanie co, nauczy się rozma-
wiać z ludźmi!

‒ Wprowadza pan dziewczynkę w ciągły stres ‒ zganiła go lekarka. ‒ Proszę dać jej

spokój! Niech pan okaże trochę tej miłości, którą pan tak głosi!

‒ Panie Alanie ‒ powiedziała Iwona Obotrytowicz. ‒ Z taką konduktorką to nie jest

wcale głupie. Nam przecież też ludzie mówili o konduktorce. Chociaż nadal uważam, że po-
rządna kobieta nie posunie się tak daleko! Ale jeśli ona ma spółkę z tym kelnerem!?

‒ U nas, w Stargardzie, jedna zabiła faceta elektrycznym żelazkiem ‒ obwieścił milczą-

cy dotąd Edward Wielecki. ‒ Rzuciła, bo akurat prasowała, gorącym. I pierdyknęła męża w
czoło. Trup na miejscu!

‒ Nie dość, że zabiła faceta, to jeszcze go poparzyła chyba? ‒ spytał się Pieczyng. ‒ Że-

lazko było przecież gorące? Chyba że posiadało zwilżacz?

Leżąca na podłodze konduktorka poruszyła się. Doktor Weneda przypadła do niej.
Ronin jakby oddalił się od treści prowadzonej rozmowy. Nagle spytał nerwowo:

background image

‒ Czy dałoby się określić, jak najdłużej kobieta musi przebywać w WC?
Sylwia Ranowicz wybuchnęła idiotycznym śmiechem.
‒ Zamknij się, larwo! ‒ wrzasnął pobladły Pieczyng.
‒ Do której ubikacji udała się pani Elenka? W przód czy w tył wagonu? ‒ huknął Ronin.
‒ W tył ‒ wyjąkał Edward Wielecki.

7

16


Ronin rzucił się ku drzwiom wyjściowym z baru. Za nim Pieczyng. Niezmiernie szybko

znaleźli się przy ostatniej ubikacji ósmego wagonu. Ronin wiedział już, że pomieszczenie jest
zajęte z informacji świetlnej nad wahadłowymi drzwiami korytarza. Uderzył w drzwi ubikacji
pięścią, potem raz drugi i trzeci. Odczekał dwie sekundy i powtórzył zabieg z mocą jeszcze
większą. ‒ Niech to krew zaleje! ‒ krzyknął anarchista. Odwrócił się tyłem i walnął w płasz-
czyznę kantem obcasa.

Ktoś poruszył klamką. Zamarli w oczekiwaniu.
‒ Pani Elenko! ‒ wrzasnął anarchista.
‒ Komu się tak śpieszy? ‒ warknął męski głos. ‒ Nawet ekspresem jeżdżą już wiejskie

chamy! Powoli, hołoto!

W drzwiach stanął ubrany w strój żałobny przedstawiciel rodziny Czarnogórskich. Był

wyraźnie rozeźlony. Ronin zręcznie odsunął go bez słowa, by obejrzeć pomieszczenie. Na-
stępnie popędził przez łączące wagony przejście do następnego. WC było tu otwarte i puste,
Alan pobiegł dalej, by stanąć przy wejściu do kolejnej ubikacji w tym samym wagonie. Była
zamknięta. Tym razem nie pukał. Przyłożył do drzwi ucho. Petem odskoczył i nadstawił ra-
mię, aby uderzeniem wyważyć drzwi.

‒ Ja! ‒ krzyknął Pieczyng. ‒ Bo ją uderzymy!
Z prędkością niesłychaną zaimprowizowanym narzędziem przekręcił zasuwkę.
Pojękując pani Elenka usiłowała się właśnie podźwignąć. Leżała jeszcze trochę na bo-

ku, a prawą dłoń wszczepiła w porcelitową umywalkę. Mężczyźni podeszli szybko, uchwycili
ją i delikatnie posadzili na sedesie. Ronin wyjął z kieszeni piękną chusteczkę, zmoczył ją wo-
dą z kranu i ostrożnie przyłożył do lewej skroni Elenki. Dziewczyna przycisnęła tampon wła-
snymi palcami i powiedziała z triumfem, choć bardzo powoli:

‒ Dał się zdenerwować i wywabić! Jest tu!
‒ Więc widziała go pani, Elenko?
W geście zaprzeczenia poruszyła powoli głową. Nie znała napastnika.
‒ Pani wcale nie poszła siusiu, Elenko. Pani wędrowała od toalety do toalety, żeby pa-

nią zobaczył, żeby pomyślał, iż pani go szuka oraz żeby zaatakował. Zachowała się pani nie-
słychanie nieodpowiedzialnie. Tak ceniona ogólna brawura, nadmierna odwaga może być
symptomem niedorozwoju umysłowego, a nie znakiem uczuciowości wyższej! Czy pani wie,
że głuptaka poniektórego stać na identyczne postępowanie? Co dowodzi zaburzeń psychicz-
nych na tle organicznym! Panią ktoś, mówiąc jak Pieczyng, rąbnął kiedyś w mózg!

‒ Przecież pan też by się wystawił ‒ rzekł anarchista ‒ i oberwał po mózgu, gdyby coś

zwąchał w swoim sektorze. To się nadaje na tytuł całej tej afery: „Matołki prowadzą śledz-
two!”.

Elenka syknęła a potem uśmiechnęła się.

background image

‒ Jest precyzyjny i szybki jak kobra. Uderza znienacka i prawie nie chybia ‒ pochwaliła

mordercę. ‒ Ale stracił chyba zimną krew. Przyznał się, że nadal tu jest!

‒ Ma jeszcze trzeci nóż tokarski podobny do dłuta i lubi zabijać ‒ rzekł zimno Ronin. I

dodał drapieżne pytanie:

‒ Dlaczego pani nie zabił?
Elenka udała, że jest bardziej cierpiąca niż jest. Pomyślała trochę i nie patrząc na Roni-

na odrzekła nieśpiesznie:

‒ Przypuszczam, że chciał. Najprawdopodobniej ktoś go spłoszył. Zostałam uderzona

tu, przy toalecie i wepchnięta do środka. Tak przynajmniej sądzę. Straciłam przytomność
przed drzwiami. Jest bezszelestny, no uwzględniając jęki tego pociągu. Ale nie mogłam być
uderzona w serce. Osłoniłam je książką. Niegrubą książką, ale trudną do nagłego przebicia.

‒ To ja zabiję panią, Elenko! ‒ rzekł ostro Ronin. ‒ I nic nie pomoże. Czy można już

wyjść z panią z tego aromatycznego apartamentu?

‒ Tak ‒ potwierdziła.
W wagonach jakby już wiedziano o zbrodni. W przedziałach dyskutowano zawzięcie,

pojedyncze osoby poznikały z korytarzy. Na Ronina oraz Pieczynga powoli idących za Elen-
ką patrzono z mieszaniną trwogi i złości.

‒ Kolejarze chyba źle strzegą tajemnicy kojowej ‒ zauważył student Pieczyng. ‒ Musiał

wygadać się ten łajza, co go kierownik ustawił na straży żelaznych sarkofagów.

‒ Z pani jest spryciara ‒ stwierdził nagle Ronin. ‒ Z niezwracającą uwagi zręcznością

ukrywa pani tę książkę chroniącą serce przed ostrzem tokarskiego noża. Tak pani dyskretnie
ją podtrzymuje!

‒ Fakt ‒ wtrącił się Pieczyng. ‒ To wygląda, jakby pani Elence odpinał się cycek.
‒ Ja mam piersi, młody człowieku ‒ oburzyła się słabo.
‒ Przyjmuję zakład, że pani sweterek jest przedziurawiony, a w książce stanowiącej tar-

czę dla serca jest wgłębienie! ‒ krzyknął rozzłoszczony Ronin.

‒ Wgłębienie od dłuta, które nie przebiło ‒ dopowiedział anarchista. ‒ O mało co, a tar-

galibyśmy teraz ciężkiego trupa!

‒ Co to za ciężar, zaledwie sześć pudów ‒ rzekła Elenka.
‒ A nawiasem mówiąc, jaka to książeczka tak bardzo skuteczna przeciwko mordercom?

‒ zapytał Pieczyng. ‒ Czy warto przeczytać?

‒ Z pewnością warto! To Bohumila Hrabala „Przerwy w zabudowie”. Bardzo go lubię!
‒ Ach ci pisarze! ‒ westchnął anarchista. ‒W dziwaczny sposób ratują życie swoim czy-

telnikom!


7

23


Za oknem mignęła stacyjka. Cała w śniegu, jeszcze oświetlona choć wstawał dzień.
‒ Jezierzyce ‒ powiedział Alan Ronin.
W tym samym momencie rozległ się przez głośnik namaszczony, prawie uroczysty głos

kierownika pociągu, jakby zawiadamiał, że ekspres zatrzyma się w raju:

‒ Uwaga podróżni! Dojeżdżamy do stacji Słupsk. Z przyczyn niezależnych od Polskich

Kolei Państwowych pasażerowie wysiadający na tej stacji powinni się powstrzymać od

background image

opuszczania pociągu! Aż do zezwolenia! Wszystkie osoby są proszone o pozostanie na swo-
ich miejscach!

Kierownik powtórzył krótkie przemówienie aż trzykrotnie i wyłączył się. Świt był sza-

ry, ale białe pola przed miastem emanowały czystym światłem. Zawieja ustała. Na gałęziach
mijanych drzew szkliły się ładnie poduchy śniegu.

W pomieszczeniu barowym wszyscy byli podekscytowani. Jednak nie powrotem rozbi-

tej Elenki, która ustawicznie zmieniała tampony przy skroni, by szybciej odzyskać sprawność
umysłu. Ośrodkiem zainteresowania był prorok Witalis Lutyk. Siedzącego na opuszczanym
krześle przy ścianie pilnowała go Iwona Obotrytowicz z przygotowaną do natychmiastowego
uderzenia pełną butelką pepsi w dłoni. Nawet doktor Weneda, niespodziewanie zaróżowiona,
wydawała się nie panować nad emocjami, Lutyk nie taił przerażenia, mógł stać się ofiarą
apokalipsy której nadejście tak chętnie głosił.

‒ Widzi pan! ‒powiedziała z triumfem lekarka do Ronina. ‒ Z dziećmi należy spokojnie

i czule porozmawiać, a otworzą swe serca! Ucięłam sobie rozmówkę z panną Sylwią i wyja-
wiła mi, że pewna osoba opuszczała na chwilę jej przedział w tamtym ciemnym czasie! Panna
Sylwia widziała to jakby we śnie, ale ręczy honorem, że nie ma mowy o żadnych złudzeniach
czy wyobrażeniach. Panna Sylwia jest racjonalistką. Po prostu na chwilę otworzyła oczy i
zobaczyła! Nie twarz, nie osobę, ale cień. Cień, który wszedł cicho do przedziału i usiadł!
Niech pan zgadnie, na czyim miejscu?!

‒ Będzie bardzo trudno odgadnąć ‒ rzekł Pieczyng zamiast Ronina. Zwłaszcza że tego

cienia nie zamierzają w razie czego potraktować butelką w skudlony łeb!

‒ No tak ‒ potwierdziła doktor Weneda. ‒ Tym cieniem był pan Witalis Lutyk! Ale co

się stało z panią Elenką?

Ronin zwięźle przedstawił historię młodej kobiety. Słuchając jego treściwych zdań

Iwona Obotrytowicz opuściła dłoń z flaszką pepsi.

‒ To nie mógł być ten Lutyk ‒ powiedziała. ‒ On był z nami! Jest więc niewinny! A ta

pękata foka zwyczajnie zmyśla!

‒ Oczywiście że Witalis Lutyk nie zaatakował pani Elenki ‒ powiedział Ronin. ‒ Nale-

ży jednak pamiętać, że morderców może być dwóch albo i kilku. Zwracając się do grubej
licealistki, spytał:

‒ Czy rzeczywiście, pani Sylwio, widziała pani Witalisa Lutyka w owej sytuacji? Pro-

szę mieć na uwadze, że może to doprowadzić do oskarżenia tego człowieka o morderstwo!

‒ Nigdzie nie wychodziłem! ‒ ryknął nagle Lutyk z wielką mocą. ‒ Nie wierzcie tej

krowie!

‒ Czekamy, pani Sylwio! ‒ ponaglił Ronin.
Ale biała tłusta licealistka znów postanowiła milczeć i pozostała wierna temu impera-

tywowi. Zacisnęła usteczka w ironicznym uśmieszku i odwróciła głowę, by patrzeć przez
oblodzone częściowo okno.

‒ Najwspanialsza idiotka, jaką poznałem! ‒ wykrzyknął anarchista.
‒ Panie Pieczyng ‒ powiedział Ronin wskazując dłonią ‒ niech pan pogoni w tym kie-

runku, a kiedy zobaczy w przedziale chudego żołnierza w stopniu kapitana, sprowadzi go
tutaj!

Anarchista wybiegł bez słowa lecz za chwilę był z powrotem.

background image

‒ Ten wódz nie przyjdzie ‒ zameldował ‒ gdyż było polecenie kierownika pociągu, aby

nie opuszczać zajmowanych miejsc. Należy to traktować jako rozkaz, gdyż kierownik ekspre-
su jest jego dowódca.! Jak ja lubię być anarchistą, kiedy spotkam dziwoląga!

‒ Nie szkodzi ‒ rzekł Ronin. ‒ Załatwimy to na stacji. A oto i Słupsk.

7

30


Ekspres wpadł na stację z nienormalną na kolei punktualnością. Była godzina siódma

trzydzieści i siedem sekund. Prowadzony przez jakiegoś mistrza elektrowóz tak przystanął na
peronie drugim, że umiejętnie rozstawieni policjanci mogli natychmiast powskakiwać na
stopnie każdego wagonu i uniemożliwić czyjąkolwiek ucieczkę. Taki sam manewr wykonał
drugi ich szpaler startujący z peronu pierwszego przez tory. Policjantów było jednak jeszcze
więcej, gdyż stały ich małe grupki przy podziemnych przejściach.

‒ Coś się musiało zdarzyć ważnego ‒ rzekł Student Pieczyng.
‒ Będą łowić anarchistów! ‒ wyjaśniła doktor Liliana Weneda. Był to jej pierwszy i je-

dyny żart w pociągu wiozącym dwoje zabitych, trójkę pobitych oraz mordercę.

W kilkanaście sekund do baru wkroczyło trzech mężczyzn w cywilnych ubraniach.

Pierwszy, starszy i ponury, omiótł obecnych wzrokiem, zatrzymał oczy na Alanie i stwierdził:

‒ Pan jest Ronin, tak!
Otrzymawszy akceptację tego faktu niedostrzegalnym skinieniem głowy, przedstawił

się:

‒ Kapitan Sklawin.
Zrobił przerwę, zanim dodał:
‒ I współpracownicy.
‒ Co zamierzacie? ‒ spytał Ronin.
‒ Wszyscy tutaj obecni są zatrzymani do dyspozycji władz. Mamy już zgodę prokurato-

ra, który też powinien się zjawić.

Sięgnął do kieszeni bluzy.
‒ Nie trzeba! ‒ rzekł Ronin.
‒ Te dwie osoby ‒ wtrąciła doktor Weneda wskazując na leżących ‒ powinny natych-

miast znaleźć się w szpitalu!

‒ Sanitariusze za chwilę tu będą ‒ powiedział kapitan. ‒ I lekarz.
‒ Mam istotną prośbę! ‒ rzekł Ronin z taką siłą i stanowczością, ze kapitan przez mo-

ment wpatrzył się w niego służbiście, jakby słuchał swego komendanta. ‒ Zanim konduktorka
zostanie zabrana, chcę, by przyjrzał się jej przedtem niejaki kapitan Rura, żołnierz. Może to
mieć znaczenie zasadnicze! Bo potem będzie za późno!

Coś w jego głosie oraz argumentacji przekonało oficera policji. Polecił podwładnemu,

by sprowadził wojskowego.

Kapitan Wojciech Rura, nadal niezadowolony z Ronina, skrupulatnie przyjrzał się twa-

rzy nieprzytomnej Ewy Cicilińskiej. Potem podumał przez moment, co dowodziło, iż prze-
prowadza, jak się to w armii nazywało, wielką pracę myślową, i powiedział stanowczo:

‒ Tak. Rozpoznaję. To ta obywatelka w mundurze konduktorki minęła mnie na koryta-

rzu i zamieniła ze mną dwa zdania!

background image

‒ Niech się pan dobrze zastanowi! ‒ zaproponował Ronin. ‒ To bardzo ważne, co pan

stwierdzi!

‒ Nie zwykłem się mylić! ‒ zimno odpowiedział kapitan Wojciech Rura. ‒ Omyłka jest

po prostu niemożliwa!

‒ Bardzo możliwe, że omyłki są niemożliwe ‒ powiedział do siebie Ronin. Wojskowy

wyszedł bez słowa.

Weszła ekipa pogotowia ratunkowego. Młody internista uważnie wysłuchał opinii We-

nedy. Lekarka stwierdziła, że ofiary mogą być zabrane bez specjalnej troski przy transporcie.

‒ Jak tylko będziecie cokolwiek wiedzieć, telefonujcie! ‒ nakazał kapitan Sklawin służ-

bie zdrowia.

‒ No to są my do dyspozycji, inkwizycji i innych ycji z wyjątkiem prohibicji! ‒ powie-

dział Pieczyng, kiedy medycy opuścili pomieszczenie baru.

‒ Co to za wesołek? ‒ spytał oficer.
‒ Jestem Romuś Pieczyng ‒ przyznał się anarchista. ‒ Zwolennik bezwzględnej wolno-

ści jednostki. Wychowany jednak dobrze, gdyż nie nazywam nikogo ponurakiem!

Towarzyszący kapitanowi mężczyźni spięli się.
‒ Pieczyng ‒ powtórzył oficer. ‒ Może z rodziny tego Pieczynga?
‒ Niestety ‒ potwierdził anarchista. ‒ Ale to ojciec były!
‒ Zostawcie go! ‒ polecił kapitan podwładnym.
‒ Co z pociągiem? ‒ zapytał Ronin.
‒ Nie muszę pana o niczym powiadamiać ‒ zauważył Sklawin. ‒ Pan jest podejrzany

jak wszyscy inni. I to nawet bardziej, bowiem jest możliwe, iż wziął się pan pod zręcznym
pretekstem do zacierania swoich śladów!

‒ To jasne ‒ rzekł Ronin. ‒ Lecz mógłby pan wysłuchać pewnej sugestii? Tej mianowi-

cie, że pierwsza połówka pociągu mogłaby odjechać prawie zgodnie z rozkładem, to znaczy
już. Wystarczy szybko przepytać podróżnych w przedziale za barem, czy ktoś w tamtą stronę
przedostawał się począwszy od godziny szóstej. Bo jeśli nie, morderca z całą pewnością znaj-
duje się nadal w naszym sektorze.

‒ Zechce pan powstrzymać się od różnych wspaniałych rad! ‒ rzekł oficer ostro. ‒ My

wiemy, co należy robić!

‒ Wobec tego niech pan czyni, co uważa za słuszne ‒ zauważył Ronin. Natomiast my

poświęcimy czas na wymianę z panią Elenką spostrzeżeń dokonanych podczas inspekcji wa-
gonów.

‒ Inspekcji bezprawnej! ‒ podkreślił kapitan Sklawin. ‒ Za co państwo odpowiedzą!
‒ Zgoda ‒ rzekła Elenka. ‒ Więc niech pan dołoży jeszcze dziesięć lat zamurowania w

wieży za to, że sobie trochę jeszcze pogadamy.

‒ Chcecie się zmówić?! ‒ wykrzyknął oficer.
‒ Tak jest! ‒ zameldowała Elenka służbiście. ‒ Nie zdążyliśmy się zmówić przez ponad

godzinę i pragniemy teraz. W celu obalenia siłą przeszkód na drodze do wykrycia mordercy.

‒ Dobrze ‒ zreflektował się oficer. ‒ Możecie rozmawiać. Ale przysłucha się temu sier-

żant Kujawiak!

Sklawin popędził do przedziałów, gdzie ekipy kryminalistyczne badały zwłoki.
‒ Niech pani posłucha, Elenko ‒ powiedział Ronin ‒ co zobaczyliśmy i czego dowie-

dzieliśmy się z panią Iwoną.

background image

Podczas relacji Ronina, której ani razu nikt nie przerwał, najbardziej zdumiona wyda-

wała się Iwona Obotrytowicz. Mężczyzna zauważył tak wiele, jakby miał dodatkowo jeszcze
dwie pary oczu.

‒ Zdaje się, panie Alanie ‒ powiedziała Elenka ‒ że nie zmarnowaliśmy czasu.
‒ Bo jeśli połączyć dwa ładunki jądrowe, powstaje masa krytyczna! ‒ wykrzyknął Pie-

czyng.

Elenka z zadowoleniem skinęła głową.
Jej sprawozdanie, równie treściwe, ubarwione było w pewnych momentach drobnymi,

niewiele znaczącymi dla obecnych szczegółami. Podobnie zresztą opowiadał Ronin nie pomi-
jając nawet treści rysunku zrobionego przez małego Michałka po przejściu przez korytarz
konduktorki.

‒ Zdaje się, pani Elenko, że nie zmarnowaliśmy czasu! ‒ powtórzył jej wcześniejszą

uwagę.

‒ Wprawdzie ów Rura Wojciech twierdził, że widział Ewę Cicilińską, prawdziwą kon-

duktorkę, ale ten spostrzegawczy, zarozumiały człowiek myli się ‒ dodał Ronin po chwili.

‒ Od razu przypuszczałem, że ktoś podszył się pod konduktorkę rabując jej rekwizyty ‒

powiedział z triumfem Pieczyng, choć anarchiście raczej nie wypadało chwalić się policyj-
nym myśleniem.

‒ Sam pan twierdził ‒ zauważyła doktor Weneda ‒ że konduktorka Cicilińska mogła

zaaranżować całą sprawę i po wszystkim udawać ofiarę!

Pieczyng milczał, ale wsparła go Elenka.
‒ Ktoś udawał konduktorkę bardzo dobrze, gdyż wiedział nawet, jak się wyłącza lub

włącza w wagonie oświetlenie. ‒ Ale nie zdążył lub przegapił kilka szczegółów. Otóż Ewa
Cicilińska ma czuprynę ostrzyżoną na krótko!

‒ A ten ktoś, choć dostrzegany był głównie w ciemnościach, posiadał wystający spod

tyłu czapki pukiel ‒ dokończył Ronin.

‒ Więc to kobieta! ‒ zawołała zdruzgotana Iwona Obotrytowicz.
‒ Co znów nie jest takie pewne ‒ odpowiedział jej anarchista. ‒ Drań mógł mieć peru-

kę!

‒ To prawda ‒ potwierdził Ronin. ‒ Nie każdy, kto nosi spódnicę, jest kobietą. Cho-

ciażby wielu Szkotów!

Elenka zwróciła się do Ronina:
‒ Panie Alanie. Musimy zawiadomić kapitana Sklawina, by zatrzymał mordercę! Ta

osoba jest tak inteligentna i szybka, że może oszukać nawet bystrego oficera policji!

‒ Niech panią, Elenko, krew zaleje! ‒ pogratulował jej Pieczyng. ‒ To pani już wie,

kto?

‒ Pan Alan domyśla się również ‒ skromnie powiedziała zapytana.
‒ Ale ‒ rzekł Ronin ‒ kiedy wszyscy patrzyli z niedowierzaniem na niego oraz pucuło-

watą Elenkę ‒ są to jedynie poszlaki. Nie ma nikogo, kto wskazałby palcem i powiedział:
widziałem twarz sprawcy!

‒ Miejmy nadzieję, że poszlaki umocnią się, kiedy policja przetrzepie życie mordercy w

poszukiwaniu powodów tego strasznego czynu. Gdybyśmy znali motyw!?

‒ Niech powie ten cholerny Witalis Lutyk! ‒ wykrzyknęła podekscytowana doktor We-

neda. ‒ Przecież brał udział!

background image

‒ Pani doktor ‒ powiedziała delikatnie Elenka. ‒ Niech pani nie wierzy licealistce Ra-

nowicz. Sylwia jest, być może, niegłupią dziewczyną, ale ma straszliwe kompleksy. Ona nie
rozumie, że otyłość jest rodzajem urody a nie żadną klęską. Sylwia Ranowicz zapragnęła włą-
czyć się w graną tu sztukę, by znów życie jej nie pominęło. Najpierw milczeniem płynącym z
zarozumialstwa oraz lęku, potem informacją, która powinna zrewolucjonizować śledztwo a z
Sylwii uczynić świadka numer jeden. Ale w tym dramacie brak roli dla tego biednego dziec-
ka. Chyba że Witalis Lutyk jest idiotą lub szaleńcem, co zostanie sprawdzone. Nie on zresztą
bawił się w konduktorkę.

‒ Panie sierżancie, prosimy o kontakt z kapitanem Sklawinem, bowiem przypuszczamy,

kto jest mordercą ‒ rzekł Ronin do policjanta w cywilnym ubraniu.

Sierżant Kujawiak otworzył jedno z zamrożonych okien wagonu i zakrzyknął do kole-

gów na peronie, by sprowadzili kapitana. Student Pieczyng znalazł się obok policjanta i rów-
nież wyjrzał.

‒ Niech mnie diabli! ‒ rzekł do towarzystwa. ‒ Połówka pociągu odjechała. Ten oficer

zrozumiał, co powiedział pan Ronin. Nadzwyczajne!

Kapitan Sklawin zjawił się wkrótce.
‒ Co takiego ważnego, sierżancie? Co takiego ta wesoła paczka wymyśliła?
‒ Żarty sobie stroją, obywatelu kapitanie! Ale w poważnej sprawie, że musiałem oby-

watela kapitana przywołać.

Kapitan miał ponurą minę Kłapouchego z bajki o Puchatku. Rzekł smutno:
‒ To wyduście, sierżancie!
‒ Mówią, że wykryli sprawcę! ‒ wykrztusił podoficer zdumiony kilkakrotnie. Raz dla-

tego, że uległ życzeniu Ronina, po drugie bezczelnością i głupotą cywilów i wreszcie własną
odwagą, gdyż ośmielił się bzdurę powtórzyć.

‒ I co jeszcze mówili? ‒ spytał Sklawin bezbarwnie. ‒ Może mówili, że morderca na-

zywa się Drakula?

‒ Nazwisk nie wymieniali, obywatelu kapitanie!
‒ Dość! ‒ powiedział Ronin. ‒ Chcę pana powiadomić, że wiele szczegółów wskazuje

na osobę konkretną, jadącą w pociągu, a my przypuszczamy którą? Jeśli to pana nie interesu-
je, kończymy udział w całej sprawie, choć oczywiście sporządzimy rodzaj raportu dla proku-
ratury. Z woli własnej.

Kapitan Sklawin nie obraził się. Poprosił jedynie Elenkę oraz Ronina na rozmowę w

jednym z pustych przedziałów. Tam w milczeniu wysłuchał argumentów. Potem powiedział:

‒ Nie jestem zupełnie przekonany. Ale fakty pasują do łamigłówki. Niemniej to wszyst-

ko poszlaki. Chyba że sprawca nadal posiada przy sobie rzeczy konduktorki oraz trzeci nóż
tokarski!?

‒ Nie sądzę ‒ powiedziała Elenka. ‒ To wszystko zostało wyrzucone przez okno pocią-

gu w śnieg i leży gdzieś na trasie. Pozostaje eksperyment. Już raz zostałam zaatakowana,
sprowokuję jeszcze raz!

‒ Nie zgadzam się! ‒ zaprotestował ostro Ronin.
‒ Ani ja ‒ rzekł kapitan Sklawin.
‒ Wobec tego proszę jedynie o pozwolenie przejścia się korytarzem i zajrzenia do tam-

tego przedziału. Może to wystarczy. A panowie dyskretnie mnie przypilnują. Rzecz bez ryzy-
ka, a konieczna.

background image

‒ Dobrze ‒ skinął głową kapitan Sklawin. Wyglądał na człowieka, który ucieszy się, je-

śli nic z tego nie wyjdzie.

‒ Więc niech się panowie odwrócą ‒ poprosiła Elenka. Potem wyjęła z torebki uszko-

dzony egzemplarz powieści Hrabala i umieściła sprytnie przy samym ciele pod lewą piersią.
Pasek u dołu biustonosza przyciskał książkę dostatecznie, by nie wypadła.

‒ Idziemy! ‒ powiedziała.
‒ Polujemy na żmiję! ‒ ostrzegł Ronin, jakby nie wiedziała o tym.

8

44


Elenka nadużyła zaufania towarzyszących jej mężczyzn. Miała się jedynie ukazać po-

dejrzanej osobie, ewentualnie odsunąć drzwi na szerokość szpary i zakomunikować swe
przypuszczenia. Z jej lewej strony stojąc na czworakach czaił się Ronin, z prawej kapitan.
Tymczasem Elenka otworzyła drzwi jednym pociągnięciem niezmiernie szeroko i stojąc w
nich jako bardzo dogodny cel powiedziała:

‒ Już sobie przypomniałam! To pani zabiła starca w moim przedziale i potem usiłowała

mnie pozbawić życia! Poznaję panią!

Czarna żmija spojrzała na Elenkę z bezbrzeżnym zdumieniem. Była przygotowana do

opuszczenia pociągu. Na dłoniach miała bawełniane rękawiczki. Rzuciła okiem i nie dostrze-
gając nikogo poza oskarżycielką wyrzuciła swe ciało w górę z prędkością kobry. Elenka nie
miała szansy, by się cofnąć. Odrzuciła jedynie głowę, co znacznie cios osłabiło. Ale uderzenie
doszło skroni i pozbawiło Elenkę przytomności.


9

16


‒ Jakie to straszne! ‒ powiedziała blada doktor Liliana Weneda. ‒ Jakie okropne, że

morderczynią okazała się kobieta!

‒ Pełne równouprawnienie we wszystkim! ‒ skomentował anarchista. ‒ Piękna, okrutna

baba!

‒ Zimna jak gad, cicha i sprawna jak dziki kot, odważna jak raniony dzik. Tylko inteli-

gentna jak człowiek ‒ rzekł Ronin.

‒ Uderzyła panią Elenkę na waszych oczach ‒ zauważył Pieczyng. Ale trudno będzie jej

dowieść podwójnego morderstwa. Działała w rękawiczkach! Nie będzie słynnych odcisków
linii papilarnych!

‒ Oto jeden z malutkich błędów, jakie popełnia, z racji mnogości szczegółów, każdy

morderca. Byłoby gorzej, gdyby te rękawiczki gdzieś wyrzuciła. Partactwu fabryki wytwarza-
jącej te noże tokarskie zawdzięczamy, że zadra na rękojeści dłuta, które ugodziło pana Sło-
wińskiego, oderwała od rękawiczki malutki odcinek niteczki. Malutki lecz wystarczający.

‒ Ale pan ma oczy, panie Alanie! ‒ zachwyciła się Iwona Obotrytowicz.
‒ Jeśli facet zakłada prywatną firmę detektywistyczną, to musi mieć oczy ‒ pochwalił

Ronina anarchista.

Wiedzieli już o Biurze Ochrony i Informacji Alana Ronina w Słupsku. Podobnie jak o

koszalińskiej agencji Elenki.

background image

‒ A jednak nic nie rozumiem ‒ przyznała się doktor Weneda. ‒ Co skierowało uwagę

detektywów na tę właśnie osobę?

‒ Aurelię Tartar ‒ dopowiedziała Elenka, która wróciła już do siebie. ‒ Przede wszyst-

kim za dużo było w tym pociągu pięknych kobiet a one ze sobą konkurują. Ale to tylko sy-
gnał. Kiedy pan Alan wymienił firmę, w której zamordowana Marika Połabska pracowała...

‒ Internationał Polish-Hottentot Office ‒ ku zdumieniu wszystkich powiedziała to Syl-

wia Ranowicz.

‒ ...Więc przypomniałam sobie, że widziałam gdzieś skrawek papieru z dość dziwnymi

dla polszczyzny literami HOTT... Tym papierkiem Aurelia Tartar założyła czytaną przez sie-
bie książkę.

‒ Cholera ‒ jęknął Pieczyng. ‒ A ja ślepiłem na tytuł i autora!
‒ W drugim przypadku przydatny okazał się szczegół wymieniony przez pana Pieczyn-

ga ‒ rzekł Ronin. ‒ Wspomniał on o pięknej brunetce z wąsami. Dlatego mały Michałek nary-
sował fałszywą konduktorkę jako kota. Też zauważył czarne wąsiki, dość niezwykłe u kobie-
ty!

‒ No i analiza ruchu pasażerów na korytarzach ‒ powiedziała Elenka. ‒ Ale o tym już

mówiliśmy.

‒ Ale dlaczego ona zabiła dwoje ludzi? ‒ spytała doktor Weneda.

W pięć dni później...
‒ Niech pan zaspokoi ciekawość obecnych, panie Alanie ‒ poprosiła Elenka. ‒ Są u

mnie wszyscy, prócz pana Wieleckiego.

‒ Niepospolita dziewczyna Aurelia Czasznica, nie dostawszy się trzykrotnie na studia

medyczne, ukończyła pomaturalne studium pielęgniarskie. Poznała na nim anatomię człowie-
ka, przedmiot przydatny bardzo w zabijaniu. Przez dwa lata pracowała w ruchomym ambula-
torium kolejowym, dzięki czemu nauczyła się obsługi wagonu. Za mąż wyszła za Andrzeja
Tartara, mistrza judo. Nim go opuściła, przyswoiła sobie kilka pożytecznych uderzeń, w tym
odbierających ofierze przytomność. W twardej szkole mężowskiej wyćwiczyła również od-
wagę oraz zwinność. Kiedyś, dosyć przypadkowo przespała się z inżynierem Robertem Po-
łabskim i oszalała dla niego. Trudno powiedzieć, co ma w sobie ten facet, ale by go zdobyć
zabiła w pociągu jego żonę Marikę. Obejrzała ją sobie dobrze w firmie, gdzie Połabska pra-
cowała. Aurelia, na zgubę swoją, wzięła stamtąd kartkę z firmowym nadrukiem i używała jej
jako zakładki po podzieleniu na części. To był impuls. Zobaczyła Marikę w ekspresie, po-
wzięła zamiar, a resztę działań uregulował przypadek. Nie była jednak przypadkiem śmierć
Zygmunta Słowińskiego, którego Aurelia nie znała, co miało zaprowadzić śledztwo do nikąd.

‒ Osobliwa miłość bestii ‒ powiedział anarchista.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ewa wzywa 07 142 Ulman Anatol Polujący z brzytwą
Ekspresja genów
Ekspresem przez fizykę jądrową
Gradient ekspresji genów w regulacji morfogenezy u ssaków, Medycyna ŚUM, Rok 1, Biologia medyczna, T
Ekspresja informacji genetycznej-transkrypcja i translacja, NAUKA
Zmartwienie Anatola, Bajki A. Galica
Ekspresowe spaghetti z sosem z orzechów włoskich
instrukcja obs ugi do ekspresu do kawy JURA Impressa XS90 One Touch black PL (videotesty pl)
bialetti mokkona ekspres do kawy (www instrukcja pl)
SKALA EKSPRESJI GNIEWU- SEG, ćwiczenia
penetracja ekspresywność plejotropia, genetyka, kolokwia pytania i odp
Odcinek 6 Błyskawiczne uspokojenie, Nigella Ekspresowo
Odcinek 5 Zabawa na całego, Nigella Ekspresowo
Funkcje emocji oraz ich ekspresja -notatka, PSYCHOLOGIA, I ROK, semestr II, psychologia emocji i mot
1 konspekty zabaw integracyjnych rozwijających ekspresję

więcej podobnych podstron