Najszlachetniejszym zwycięzcą nie jest ten, kto
tysiąckroć zwycięży tysiące ludzi na polu bitwy,
lecz ten, kto zwycięży samego siebie
.
Budda*
* Nauka Buddy, tłum. Wiesław Kurpiewski, Wydawnictwo A, Kraków
2004.
Główne postacie
Addai Aggai — biskup Kościoła nestoriańskiego w Dunhuangu.
Buddhabadra — przełożony Klasztoru Jedynej Dharmy w Peszawarze
(Indie), przywódca buddyjskiej szkoły Małego Wozu; wyruszył
w tajemniczą podróż do Samye (Tybet) i zaginął.
Czysta Uroda — pierwsza konkubina cesarska, usunięta przez
Wu Zhao.
Czystość Pustki — przełożony Klasztoru Wdzięczności za Cesarskie
Dobrodziejstwa w Luoyangu (Chiny), głowa buddyjskiej szkoły
Wielkiego Wozu.
Diakonos — zaufany Addaia Aggaia, odpowiedzialny za
nielegalnątkalnię.
Gaozong — zwany Li Zhi, gdy był następcą tronu, syn Taizonga,
cesarza Chin.
Golea — zwana „Górą", opiekunka Umary.
Klejnot Doktryny — mnich rywalizujący z Orężem Prawa.
Kłębek Kurzu — chiński sierota, przyjaciel Umary.
Kosz na Ofiary — mnich odpowiedzialny za słonie w klasztorze
w Peszawarze.
Lama Gampo — przełożony klasztoru buddyjskiego Samye (Tybet),
niewidomy.
Lama Tö Ling — sekretarz wielebnego lamy Gampo.
Li Hong — syn Wu Zhao i Gaozonga, ustanowiony księciem następcą
tronu na miejsce Li Zhonga.
Li Jingye — prefekt, Wielki Cenzor Cesarski.
Li Zhong — syn Czystej Urody i Gaozonga.
Madiib — herszt bandy perskich rozbójników.
Manakunda — młoda mniszka z klasztoru Samye, zmarła przy
wydawaniu na świat Niebiańskich Bliźniąt.
Manipa — wędrowny mnich, przyjaciel Pięciu Zakazów.
Napełniony Spokojem — zwany Mistrzem Doskonałym, zwierzchnik
Kościoła manichejskiego w Turfanie.
Nefrytowy Księżyc — chińska robotnica ze Świątyni Nieskończonego
Przędziwa, kochanka Świetlistego Punktu.
Niebiańskie Bliźnięta — dziewczynka i chłopiec wydani na świat
przez Manakundę. Dziewczynka ma owłosioną połowę twarzy.
Niemowa — niewolnik Wu Zhao turecko-mongolskiego pochodzenia.
Oręż Prawa — prawa ręka Buddhabadry, wyruszył na poszukiwanie
mistrza.
Ormul — uczeń z Kościoła manichejskiego w Turfanie.
Pani Wang — pierwsza oficjalna małżonka Gaozonga, usunięta na
rzecz Wu Zhao.
Pierwsze z Czterech Słońc Oświetlających Ziemię — mnich z Luo-
yangu.
Pięć Zakazów — mnich z Klasztoru Wdzięczności za Cesarskie
Dobrodziejstwa w Luoyangu (Chiny), wysłany przez swego przeło-
żonego do Samye (Tybet), odpowiedzialny za los Niebiańskich
Bliźniąt.
Skuteczność Pozorów — minister jedwabiu.
Szalony Obłok — hinduski wyznawca tantryzmu, narkoman i morderca.
Szybki Pędzelek — kaligraf i malarz, Chińczyk, członek Siatki
Czerwonego Kordonka.
Skupienie Powagi — przełożony Klasztoru Zbawienia i Miłosierdzia
(Dunhuang).
Świetlisty Punkt — uczeń z Kościoła manichejskiego w Turfanie,
odpowiedzialny za nielegalną hodowlę jedwabników, kochanek
Nefrytowego Księżyca.
Taizong — ojciec Gaozonga, cesarz Chin.
Torlak — zwany Zielonym Kolcem, młody Ujgur nawrócony na
manicheizm, odpowiedzialny za Siatkę Czerwonego Kordonka.
Ulik — Pers z bandy rozbójników madżiba.
Umara — córka biskupa nestoriańskiego Addaia Aggaia.
Wu Zhao — piąta nałożnica cesarska, później oficjalna małżonka
cesarza Gaozonga.
Zhangsun Wuji — stryj Gaozonga, generał, najwyższy wódz armii,
były premier.
Żywy Karmin — właściciel sklepu Pod Jedwabnym Motylem, sprze-
dający jedwab z przemytu.
Prolog
Klasztor Samye, Tybet
Mała Manakunda wreszcie dotarła do celu!
Ogarnął ją lęk, gdy szczupłymi drżącymi palcami musnęła
masywną, skręconą spiralnie rączkę z brązu, na której obu
końcach widniały głowy demonów o wykrzywionych pasz-
czach.
Biedna młoda mniszka omal nie zemdlała ze strachu na
widok potworów, do których nigdy dotąd nie podchodziła tak
blisko.
Lęk, jaki ją ogarnął, był tak silny, że nie czuła nawet potu
spływającego po czole, w chwili gdy niezdarnym ruchem
uniosła klucz do zamka.
Tak mocno ściskała cienki pręcik z brązu, zakończony
maleńkim wianuszkiem czterech złączonych ludzkich czaszek,
nie większych niż ziarnka grochu, że jej palce, zazwyczaj białe
niby kość słoniowa, zaczęły pokrywać się fioletowymi żyłkami.
Pewna, że czyni dobrze, Manakunda gorączkowo starała
się trafić kluczem do dziurki wielkiego zamka, myśląc tylko
o tym, czy zdoła wśliznąć się do tego przypominającego
warownię pomieszczenia, nie zwracając uwagi innych mni-
chów z klasztoru.
Zazwyczaj gdy o świcie i późnym popołudniem dozorca
popychał te szerokie cedrowe listwy połączone ćwiekami
błyszczącymi niczym oczy Czerwonej Dakini, straszliwej bogini
o wystających kłach, pod sklepienie długiego korytarza unosiło
się okropne skrzypienie, aby rozejść się po całym budynku, tak
że nikt w Samye nie mógł go nie słyszeć w chwili otwierania
i zamykania drzwi.
Choć więc Manakunda wmawiała sobie, że to tylko drzwi,
nie mogła pozbyć się wrażenia, że dochodzi ją niepokojące
syczenie nieznanej bestii, kryjącej się w mroku biblioteki,
straszliwego potwora, gotowego połknąć ją jednym kłapnięciem
szczęk.
Zawsze zresztą, gdy idąc korytarzem wyłożonym płytami
z łupku, mijała drzwi ze strasznymi ćwiekami, miała ochotę
uciec, bojąc się, że te potwory ją pogryzą.
Aby podnieść się na duchu, mniszka wykonywała nieco
śmieszny gest: poprawiała tunikę, jakby dla ochrony przed
nieczystymi duchami, zapinała pas o jedną dziurkę dalej, a
potem przyspieszała kroku, nie odwracając głowy, by czym
prędzej odetchnąć świeżym powietrzem.
I to przeważnie wystarczało, żeby się uspokoiła.
Teraz jednak zamierzała sama otworzyć drzwi, za którymi
mógł się przecież kryć potwór. Kto wie?
Czy to, co zamierzała uczynić wilgotnymi od potu dłońmi, nie
było szaleństwem? Czy młoda, zaledwie szesnastoletnia
nowicjuszka, która miała za zadanie jedynie opiekę nad
liturgicznymi sprzętami klasztoru Samye, nie narażała się na
zbyt wielkie niebezpieczeństwo? Czy nie sprowadzała na
siebie zguby?
Tylko ona wiedziała, skąd czerpie siłę, która kazała jej złamać
regułę, i porywając się na czyn zakazany, spróbować dostać się
do tego najświętszego miejsca, nie będąc nawet pewną, czy ma
dobry klucz!
W pośpiechu sięgnęła tego ranka po pierwszy lepszy z pęku
kluczy lamy Tö Linga, który niczego nie zauważył, gdyż spał
jak zabity.
Był to więc poniekąd klucz przypadkowy. A zarazem, jeśli
wziąć pod uwagę okoliczności, był to bez żadnej przesady
klucz, który w tym momencie znaczył dla niej wszystko!
Serce Manakundy zabiło więc żywiej, gdy zdołała w końcu
włożyć go do zamka. Nie trzeba było wiele czasu, aby doszła
do wniosku, że niestety nie wybrała dobrze. Trzon klucza był
o wiele za krótki i obracał się swobodnie w szerokiej dziurce,
do której mogła wsunąć dwa palce!
Czemu, na demony, nie wzięła z pęku największego klucza,
zakończonego głową potwora, na którego widok aż się
skrzywiła i którego za nic na świecie nie ośmieliłaby się
dotknąć? Klucz do składu ksiąg, do drzwi najlepiej
pilnowanego pomieszczenia w klasztorze, musiał być
największy i najbardziej przerażający, tak jak zamek!
Młoda mniszka Manakunda była tak przygnębiona i zarazem
zdenerwowana, że czuła to złość, to znów coś w rodzaju
zniechęcenia.
A może to sam Miłosierny Budda wolał nie dopuścić do
niewybaczalnego uchybienia klasztornej regule, do czego właś-
nie się szykowała?
Absolutny zakaz wchodzenia do biblioteki, obok wielu
innych, na przykład spożywania mięsa i alkoholu albo spoglą-
dania prosto w oczy mnichom płci odmiennej, a nawet ocierania
się o ich szaty, figurował wśród przepisów, które srogi lama
Gampo, przełożony klasztoru Samye, wpajał co tydzień młodym
mniszkom nowicjuszkom.
Manakunda bardzo szybko pojęła, że pierwszy z tych zaka-
zów dotyczy tylko kobiet, ponieważ nowicjuszom płci męskiej
powierzano sortowanie albo porządkowanie tysięcy zwojów
z papieru i jedwabiu, które były chlubą składnicy ksiąg najstar-
szego klasztoru w Tybecie. Tego rodzaju nierówność dziwiła
ją, a nawet drażniła. Ale co mogła zrobić młodziutka mniszka
powierzona klasztorowi przez rodzinę, szczęśliwą, że pozbyła
się gęby do wykarmienia? Pozostawało milczeć i ukrywać
uczucia, jakie budziła taka niesprawiedliwość.
W tej chwili Manakundę przepełniała złość, że nie może
dopełnić aktu skruchy i oczyszczenia, który wyznaczył jej lama
Gampo, gdy dwa dni temu, zebrawszy wszystkie siły, drżącym
ze strachu głosem odważyła się zapytać go w samym środku
wykładu na temat medytacji transcendentalnej:
—Błogosławiony mistrzu Gampo, mam na imię Manakun-
da. Oto moje pytanie: jaki akt mógłby oczyścić
największego z grzeszników?
—Czemu to młoda Manakunda odczuwa potrzebę posta-
wienia takiego pytania? — zapytał łagodnym i
stanowczym, niemożliwym do naśladowania, wychodzącym
z głębi gardła głosem zwierzchnik tej wielkiej społeczności
trzech tysięcy mnichów i dwóch tysięcy mniszek,
wyznawców buddyzmu tantrycznego * praktykowanego w
kraju Bod, jak nazywano Tybet w języku chińskim.
Wówczas, nie zważając na rozbawione szepty pozostałych
uczniów, z ową mieszaniną arogancji i strachu charakterystyczną
dla dzieci, które za wszelką cenę pragną otrzymać odpowiedź
jak osoba dorosła, uznała za stosowne ponowić pytanie do tego
człowieka o ogolonej czaszce, którego twarzy nigdy dotąd nie
widziała, tak jak i inne nowicjuszki z drugiego roku.
Teraz, gdy ośmieliła się zwrócić do mistrza, widziała suro-
wość owej twarzy, a przede wszystkim jej doskonale owalny
kontur, który, gdy się patrzyło pod światło, odcinał się na
jedynej oświetlonej ścianie przestronnego mrocznego pomiesz-
czenia, w którym nowicjusze uczyli się pod ścisłym nadzorem
tajników medytacji.
Manakunda była daleka od tego, aby zapomnieć słowa, jakie
stary, mądry i doświadczony lama wypowiedział wesołym niemal
tonem, niewątpliwie dlatego, że pytanie wydało mu się dziwne.
Czyżby szesnastoletnia mniszka, zachowująca się aż dotąd
bez zarzutu, której pilność i staranność przy ustawianiu czarek
* Na końcu książki znajduje się słowniczek, w którym objaśnione są
terminy związane z buddyzmem i nie tylko.
na ofiary, wygładzaniu kosmyków fryzur mnichów biorących
udział w obrzędach i podawaniu mnichom herbaty z masłem,
mlekiem i solą budziły podziw wszystkich, mogła poznać
grzech? Odpowiedź lamy wyryła się w sercu Manakundy.
—Takiej grzesznicy jak ty wystarczy —jako że z uwagi na
twój młody wiek grzech nie mógł być bardzo ciężki —
opisać okoliczności twego błędu na pierwszej stronicy
jakiejś sutry, przy czym, ma się rozumieć, powinnaś dać tam
wyraz wyrzutom sumienia. Niezmierzone miłosierdzie
Oświeconego dokona reszty! Ponieważ każdy czytelnik tej
sutry, w odruchu współczucia, które powinno go ożywiać,
wstawi się za grzesznikiem wyznającym w ten sposób
swoją winę!
—Jeśli dobrze zrozumiałam, grzesznik może wypisać swoje
wyznanie na tytułowej stronicy jakiejś sutry? — zapytała
z niedowierzaniem, tak prosty wydał się jej sposób mistrza
Gampo.
Potem, widząc grymas niezadowolenia na jego twarzy, za-
chowała milczenie, nie pokazując po sobie, że poczuła ulgę.
Tego samego wieczoru, na wąskim i twardym jak deska
posłaniu, które dzieliła z inną nowicjuszką, Manakunda
przyrzekła sobie zrobić to, co zalecił jej czcigodny lama
Gampo.
W ciągu zaledwie dwóch lat od wstąpienia do Samye poznała
wystarczającą liczbę znaków tybetańskiego pisma, aby skreślić
kilka linijek.
Lecz by zmazać splamienie, jakim okryła się jej dusza i ciało,
i nie dopuścić, by jej karma sprawiła, że odrodzi się na przykład
jako mysz w środku wsi pełnej kotów albo owad u stóp drzewa,
na którym siedzi stado kosów, musiała popełnić następny, z
pewnością wybaczamy grzech: złamać zakaz wstępu do składu
ksiąg. Mimo iż młoda i niedoświadczona w rzeczach świętych,
Manakunda była przekonana, że gra warta jest świeczki i że akt
skruchy jest znacznie ważniejszy niż naruszenie jednej z klasz-
tornych reguł.
Ale jak ma wejść do biblioteki, jeśli jej drzwi są zamknięte?
Oszalała z niepokoju, oglądając ze strachem i niezadowole-
niem za mały klucz trzymany w otwartej dłoni, widziała, jak
nikną wszelkie szanse przerwania straszliwych następstw jej
grzesznego uczynku.
Waliły się wszystkie jej plany.
W przypływie złości kopnęła grube cedrowe listwy, omal nie
wydając bolesnego krzyku, gdy palcem prawej stopy zawadziła
o ćwiek.
W tej samej chwili uświadomiła sobie ze zdumieniem, że
jedno ze skrzydeł drzwi ustąpiło.
Szybko wcisnęła rękę w szczelinę, która utworzyła się między
skrzydłami.
Drzwi nie były zamknięte na klucz!
Mógł to być tylko nieoceniony dar dla Manakundy od
Błogosławionego Buddy!
Teraz mogła już wśliznąć się do najświętszego ze świętych
miejsc, gdzie składano sutry, i uwolnić się od wspomnień
mącących jej sen i od myśli, jakie przez większość czasu
prześladowały ją od tamtego posępnego dnia, kiedy to wstrząsu
doznała zarówno jej dusza, jak i ciało.
Bardzo ostrożnie pchnęła ciężkie skrzydło, tak aby zawiasy
nie wydały drażniącego ucho skrzypienia. Jakimś cudem nie
rozległ się żaden hałas.
Manakunda poczuła, że teraz chroni ją łaska bodhisattwy
Awalokiteśwary. Zachęcano wiernych, aby się do niego modlili,
ponieważ wierzono, że wysłuchuje on pokornych i służy za
pośrednika u Błogosławionego, pod jednym warunkiem — że
robią to szczerze.
Droga była wolna.
Pozostało tylko wkraść się do pomieszczenia z księgami.
Łukowato sklepiona sala była wystarczająco oświetlona
księżycową poświatą, aby dziewczyna mogła dostrzec trzy
długie, ustawione na środku stoły do czytania i pisania, przy
których mnisi studiowali rękopisy, a kopiści je przepisywali.
Na regałach leżały tysiące tomów zawierających nauki Oświe-
conego i niezliczone komentarze do nich.
Na środku największego stołu, między dwiema jedwabnymi
poduszkami, leżał rękopis grubszy od innych.
Manakunda zbliżyła się do niego, jakby popychana jakąś siłą.
Leżący obok futerału z powleczonego laką bambusa wyłożo-
nego czerwonym jedwabiem rękopis był częściowo rozłożony,
bez wątpienia gotowy do odczytania przez któregoś z dziewięciu
klasztornych pisarzy. Całymi dniami ślęczeli oni przy długich
stołach, wachlowani przez nowicjuszy, gdy panował nieznośny
upał, i przekładali na język tybetański albo chiński sanskryckie
teksty świętych pism buddyzmu, których oryginalne rękopisy
przybywały z Indii, kraju Buddy.
Miała świadomość, że musi się spieszyć, gdyż inaczej może
stanąć twarzą w twarz z którymś z mnichów obchodzących
korytarze podczas nocnej warty.
Otwarta sutra zdawała się ją przyciągać.
To tu, na nieskalanym, gładkim jak kość słoniowa papierze,
umieści swoje wyznanie, tuż obok miejsca przeznaczonego na
tytuł i nazwisko autora.
Cóż za ulga dotrzeć do celu!
Wystarczy tylko wypisać te trzy linijki nasyconym atramen-
tem pędzelkiem, który ukryła w rękawie, aby dokonać aktu
skruchy.
Będzie mogła wrócić na prostą drogę miłosierdzia Buddy po
chwilowym zbłądzeniu, którego wspomnienia nie mogła od-
pędzić, bo zawsze gotowe było dać o sobie znać, niczym piętno
pozostawione na ciele przez rozżarzone żelazo.
Gdy sięgała po wielki zapisany zwój, aby ułożyć go płasko
na krawędzi stołu, poczuła mrowienie w brzuchu zapowiadające
wstrząs, którego doznawała zawsze wtedy, gdy rozmyślała o
tym, co jej się przydarzyło.
Uświadomiła sobie, że sutra ma tę samą grubość i jest tylko
trochę dłuższa, choć o prawie takim samym kształcie, jak
umięśniony kołek, który tamten mężczyzna wyjął ze spodni,
żeby wcisnąć go w wąską szczelinę, otwierającą się pod
delikatnym meszkiem między jej udami.
Wciąż pamiętała tę chwilę ekstazy, gdy po jego pieszczotach,
od których niemal oszalała z rozkoszy, wcisnął w nią ten swój
trzonek, szepcąc jej do ucha, aby przyjęła boskie posłanie
Oświeconego.
Poczuła wtedy upojenie, które wbrew jej woli zawładnęło
nią tak silnie, że omal nie straciła przytomności, a wstręt, jaki
odczuwała do tego człowieka, nagle się ulotnił.
Teraz wszystko powróciło wraz z łaskotaniem w dole brzucha.
Znowu poczuła to samo dziwne mrowienie.
Upłynęło nieco więcej niż dwa miesiące, a dokładnie sześć-
dziesiąt pięć dni, które gorączkowo liczyła, od chwili gdy to
dziwne połączenie z ciałem tamtego mężczyzny przemieniło
ją, otwierając przed nią nieskończone widnokręgi rozkoszy, ale
także nieznośną niechęć do samej siebie, ponieważ ów męż-
czyzna posiadł ją, choć tego nie chciała.
Aż do tamtego pamiętnego nocnego obrzędu Manakunda
nigdy nie widziała męskiego organu w momencie wzwodu.
Nie bez obaw odkryła ten oręż o łagodnych kształtach, tę
pięść, której zaokrąglony czubek, gładki i różowy, podniósł się
na jej oczach niczym kobra naga, gdy zaczyna kołysać się przy
dźwiękach fletu zaklinacza.
Zamknęła ze strachu oczy, podczas gdy do głowy uderzał jej
wypełniający powietrze zapach kadzideł, pozbawiając ją po-
czucia czasu i przestrzeni.
Wtedy coś ciepłego musnęło jej brzuch.
Zrozumiała, że to owa muskularna pięść, którą mężczyzna
trzymał w ręku, poruszając nią niczym rylcem do pisania.
I tak właśnie było, mięsista pałeczka znaczyła na jej brzuchu
litery sanskrytu. Manakunda próbowała je sobie wyobrazić,
śledząc ich zawijasy, i uświadomiła sobie, że mężczyzna napisał
na jej brzuchu słowo bodhi.
Oświecenie! Przebudzenie!
Czyż nie był to stan dostępny jedynie bodhisattwom, czyli
tym, których od świętości dzielił tylko krok? Tak niewiele było
już potrzeba, aby przemienili się w buddów, ludzi Przebudzo-
nych, gotowych osiągnąć nirwanę, trwanie, w którym nie ma
już cierpienia.
Bodhi, tak brzmiało cudowne słowo, które owa pięść wypisała
na jej ciele ognistymi literami, jeśli sądzić po dreszczach,
wywołujących falowanie jej brzucha. Ten mężczyzna chciał
więc przemienić ją w bodhisattwę! Dla młodej mniszki był to
niesłychany zaszczyt i niebywała szansa.
Była pewna, że mogło to być jedynie niewysłowionę błogo-
sławieństwo płynące z dobrych uczynków tysięcy istot, które
żyły przed nią, a ona stała się ich szczęśliwą beneficjentką.
Napój, jaki mężczyzna (czy nie była to nieczysta sprawka?)
dał jej do wypicia, ciepły, słodkawy i gęsty jak krew, do tego
stopnia zamglił jej umysł, że w chwili, gdy ów kawałek mięsa
zdawał się docierać do głębin jej brzucha, naprawdę wierzyła,
że to palec samego Błogosławionego Buddy napełnia ją roz-
koszą!
Nie od razu uzmysłowiła sobie zależność między tymi
wizjami i płynem, który mężczyzna kazał jej wypić, przy-
stawiając do jej ust połówkę ludzkiej czaszki osadzonej na
małym, krętym wężu ze srebra.
Nie potrafiła zrozumieć gestów tego osobnika, którego
wytrzeszczone oczy nie zamknęły się aż do świtu. Zdawał się
wypełniać jakiś rytuał, recytując chrapliwym głosem dziwaczne
formułki i wymieniając nieznane sanskryckie imiona, przez cały
czas wchodząc i wychodząc z jej ciała niczym dzika bestia, póki
wyczerpany nie zwalił się na nią i nie zasnął głęboko.
Targana mdłościami, wyrwała się z jego ramion i pobiegła
ścieżką schodzącą do niskiej stupy, wznoszącej się kilkaset
metrów poniżej klasztoru, w samym środku piarżyska.
I tam, nareszcie sama, i tak mała w obliczu niebosiężnych,
okrytych śniegiem szczytów, biedna Manakunda zwymiotowała.
Odzyskawszy zmysły, śmiertelnie przerażona i wstrząśnięta
tym, co ów mięsisty pal wyczyniał w jej ciele, z ogromnym
trudem, potykając się tysiąc razy, pokonała skalne rumowisko,
oddzielające klasztor od miejsca obrzędów, w którym została
zgwałcona.
Dopiero wchodząc przez klasztorną bramę, otwartą od świtu,
aby mogli znaleźć schronienie zgłodniali i biedni, doszła do
przekonania, że została wykorzystana. Błogosławieństwo, któ-
rego miała dostąpić, w istocie było jedynie plugawą nieczys-
tością, którą mężczyzna, ujarzmiwszy jej duszę, wlał w nią pod
przymusem po tym, gdy kazał jej wdychać i pić odurzające
substancje.
Niestety, nie miała nikogo, komu mogłaby opowiedzieć o tym
przerażającym doświadczeniu.
W klasztorze Samye każdy był samotny, nawet jeśli wciąż
przebywał wśród ludzi. W tym miejscu, w którym wszyscy, od
starego, prawie stuletniego mnicha po młodych nowicjuszy,
którzy dopiero co opuścili rodzinę, wyłącznie modlili się, jedli
i spali, a narzekanie było surowo zakazane.
A zresztą, na co można było się skarżyć, skoro głoszono tu
wyrzeczenie się siebie i odrzucenie wszelkich pragnień, co
miało być drogą do pokonania cierpień ducha i ciała.
Manakunda, tak jak i inne nowicjuszki, nigdy nie zwierzała
się nikomu z kłopotów i niepokojów, choć życie młodej dziew-
czyny, oddanej do klasztoru, gdzie przez sześć miesięcy w roku
było tak zimno, że woda zamarzała w stągwiach, z pewnością
nie było łatwe.
Komu więc miała opowiedzieć o tym, co właśnie przeszła?
Bała się, że zostanie wydalona z klasztoru i rzucona na zamarz-
nięte drogi jak żebraczka.
Jedyną współczującą osobą, która zdawała się rozumieć spra-
wy tego świata, był łagodny lama Tö Ling. Był on jednocześnie
opiekunem sali modlitw i sekretarzem wielebnego lamy Gampo.
Miała szczęście, że umieszczono ją w izbie obok izby tego
mnicha o rozumiejącym spojrzeniu, który wypowiadał się
zawsze z największą łagodnością. To on cierpliwie uczył
Manakundę, jak porządkować i układać liturgiczne sprzęty i
ozdoby w wielkich szafach w pomieszczeniu przy ogromnej
sali modlitewnej.
Odnosili się do siebie ze zrozumieniem, ale od tego, by
wszystko mu opowiedzieć, dzielił ją krok, którego nigdy nie
ośmieliłaby się zrobić.
Tak więc młoda mniszka nic nie powiedziała lamie Tö
Lingowi i wolała rzucić się do stóp wielkiego drewnianego
posągu współczującego bodhisattwy Awalokiteśwary, tego,
który był najbliżej ludzi, który wyciągał rękę do cierpiących
i którego można było poprosić o wszystko, na przykład o to,
aby zesłał deszcz na pola pszenicy albo pomógł owcom urodzić
jagnięta, bez obawy, że wywoła się jego gniew.
Czuła się tak mała i zhańbiona pod wyniosłą figurą z ced-
rowego drewna, której podłużne oczy inkrustowane lapis-lazuli,
o powiekach ze srebra, wydawały się mimo wszystko spoglądać
na nią z uśmiechem. Wstydziła się straszliwie tego gwałtownego
i nieodpartego pożądania, jakiemu poddała się mimo począt-
kowej odrazy, żeby odwzajemnić szalone uściski tamtego
mężczyzny, leżąc na ziemi w spowitym dymem pomieszczeniu,
pośród woskowych świec, które zapalił wokół nich, odwołując
się do „magicznego" obrzędu, mającego stworzyć „doskonałe
kosmiczne koło", w którym ich głowy, jak twierdził, są „niewy-
słowionym środkiem", a ich członki „boskimi promieniami".
Wstyd ogarniał ją co noc, gdy uświadamiała sobie, że na
samą myśl o tym mięsistym kołku odczuwa tę samą falę
rozkoszy, której siła tak bardzo poruszyła ją tamtej nocy.
Podobieństwo między świętą sutrą, po którą sięgnęła, i in-
strumentem owej grzesznej radości wywołało w niej znowu,
w tym zakazanym miejscu, zmysłowe upojenie.
Omal nie upadła, i żeby utrzymać się na nogach, chwyciła
się regału. Kilką cennych ksiąg spadło na podłogę.
Zebrawszy je pospiesznie, starając się robić jak najmniej
hałasu, próbowała odzyskać równowagę zmysłów.
Starannie rozwinęła na szerokość trzech dłoni święty zwój,
żeby wpisać w najmniej widocznym miejscu zdanie zawierające
wyznanie grzechu.
Dzięki podstawom sanskrytu, którego uczyła się codziennie,
mogła odcyfrować tytuł sutry mającej pomieścić jej zwierzenie:
koło subtelnej miniatury przedstawiającej bodhisattwę przy-
szłości, Błogosławionego Maitreję, wspaniale
przystrojonego w tiarę, z kolczykami w uszach, było
wypisane wielkimi literami: Sutra o logice Czystej Pustki.
Widoczne tuż obok szeregi znaków, które przywodziły jej na
myśl chińskie pismo, musiały stanowić tłumaczenie. Nie po-
trafiła ich odczytać, gdyż nie miała dotąd okazji nauczenia się
tego języka, w którym liczba znaków, jak powiadano, prze-
kraczała dziesięć tysięcy!
Pozostało jej tylko zebrać się na odwagę.
Skupiona, pochylona jak starzec nad czystą jeszcze prze-
strzenią między tytułem dzieła i pierwszymi zdaniami tekstu,
zaczęła starannie wpisywać jedenaście wyrazów swej spowiedzi,
starając się nie przekręcić imienia mężczyzny, którego mięsisty
kołek sprawił, że została zhańbiona.
Po chwili stwierdziła z radością, że jej serce się uspokaja.
Fale podstępnej rozkoszy, które pozostawiały ją zawsze w
pąsach i z poczuciem winy, zaczęły odpływać.
Widziała teraz jasno czystość tej niezmierzonej Pustki, tej
wielkiej, pocieszającej i zbawczej próżni, o jakiej mówił tytuł
leżącej przed nią, cudownej świętej księgi, którą jakiś artysta
ozdobił postaciami buddów i bodhisattwów.
Cóż za nadzwyczajny dar! Oto współczujący bodhisattwa
położył przed nią dokładnie taką sutrę, jakiej potrzebowała!
Manakunda miała wrażenie, że budzi się z koszmaru i wresz-
cie, po straszliwych tygodniach cierpień, odzyskuje zmysły.
Dzięki temu aktowi ogniste litery, które ów mężczyzna
wypisał na jej brzuchu, z całą pewnością zostaną wymazane.
Niebawem rzekomo magiczna ceremonia, połączona z ponurym
gwałtem, będzie już tylko złym wspomnieniem.
Gdy Manakunda wychodziła na palcach z biblioteki klasztoru
Samye, nie domyślała się nawet, że nie uwolniła się bynajmniej
od obrazu mięsistego kołka.
Biedna mała mniszka, którą rodzice oddali, żeby się jej
pozbyć, do największego i najbardziej czcigodnego buddyj-
skiego klasztoru w Tybecie, nie wiedziała, że już od przeszło
dwóch miesięcy jest w ciąży.
1
Cesarski pałac w Chang'anie, stolicy dynastii Tang, Chiny,
12 grudnia 655 roku
W ogromnej sali audiencyjnej cesarskiego pałacu wybiło
południe.
Pełne łez oczy Wu Zhao zamknęły się z ukontentowania
dokładnie w chwili, gdy słońce, emanacja pierwiastka yang,
znalazło się w zenicie, zalewając swoim światłem leżący
przed nią wewnętrzny dziedziniec, przeniknięty pierwiast-
kiem yin.
Gdy wszedł cesarz, rozwinęły się chorągwie z symbolami
czterech stron świata, Czarnym Żółwiem dla północy, Zielonym
Smokiem dla wschodu, Białym Tygrysem dla zachodu i Czer-
wonym Ptakiem dla południa.
Piąty kierunek, środek, którego symbolem był kolor żółty,
nie potrzebował sztandaru, gdyż przeniknął do wnętrza sali
wraz ze złotawobrązowym odcieniem jedwabi, w jakie spowity
był cesarz Chin, kroczący tuż za tą, która miała zostać jego
oficjalną małżonką.
Kolor żółty był ponadto barwą Ziemi, podległej władcy,
zwanemu też „Synem Niebios".
Wu Zhao wreszcie osiągnęła cel.
Usiadła obok cesarza Gaozonga, na tronie tylko nieco mniej-
szym od jego tronu.
Na obszernej jedwabnej szacie, którą nosić mógł tylko cesarz,
wyhaftowano Dwanaście Symboli: kruk o trzech łapach przed-
stawiał Słońce; zając, rozcierający proszek nieśmiertelności,
symbolizował Księżyc; girlanda okręgów — konstelacje
gwiazd; góry, w których mieszkali bogowie i mędrcy, sym-
bolizowały krainę nieśmiertelności; smok, bażant i feniks,
zwierzęta będące symbolami władzy cesarskiej, oznaczały, że
władca jest zręczny i nieugięty, ale była też alga mądrości,
płomienie cnoty, ziarna żywiących zbóż, topór władzy, by nie
zapomnieć o tajemniczym znaku ya, którego sensu nikt nie
znał, ale którego nikt nie ośmieliłby się pominąć, gdyż przywo-
ływał on epokę pierwszych legendarnych władców Chin.
Gdy tylko Gaozong usiadł, skinieniem głowy dał znak
mistrzowi ceremonii, że uroczystość może się rozpocząć.
— Chwała Wu Zhao, nowej małżonce cesarza Gaozonga! —
wykrzyknął herold z wielkim mieczem u pasa, a tłum pod
chwycił chórem te słowa.
Aby nie zdradzić emocji, jakie nią targały, Wu Zhao opuś-
ciła wzrok, gdy wielki szambelan cesarski, ubrany w szatę z
czerwonego jedwabiu, włożył na jej głowę cesarską koronę.
Była to korona ze złota, której jubiler nadał kształt splątanych
gałązek z siedzącymi na nich feniksami o emaliowanych
dziobach i skrzydłach ozdobionych drogimi kamieniami. Ptaki
wykonane były tak subtelnie, że zdawały się wzlatywać w po-
wietrze.
— Pokłon i uwielbienie! — wykrzyknął herold.
Na te słowa cały dwór, pośród szelestu jedwabi, padł na
kolana, aby oddać cześć tej, która poślubiając cesarza Chin,
stawała się nową władczynią kraju.
W pierwszym rzędzie zgromadzonych z tej okazji gości
znajdowali się wszyscy ci, których dwór w Chang'anie mógł
zaliczyć do ludzi szlachetnych i wpływowych. Przybyli wraz
ze służbą, trzymającą kolorowe proporce z herbami.
W oczach większości tych książąt, generałów i wielkich
panów, odzianych w złoto i srebro, a także książęcych rodzin,
wstąpienie tej kobiety na tron było skandalem.
Tych spośród szlachty, którzy akceptowali dokonany przez
cesarza wybór, można było policzyć na palcach jednej ręki.
Wszyscy inni, uśmiechający się do nowej cesarzowej, wy-
krzykujący głośno gratulacje, wiedzieli swoje. Wu Zhao nie
była naiwna i z przyjemnością smakowała upokorzenie, jakiego
doznali za jej sprawą wszyscy ci dworacy szlachetnego po-
chodzenia, zmuszeni w tym dniu, który przeklinali, ugiąć przed
nią kolana.
Zaraz za szlachtą dostrzegała wysokich urzędników cesar-
stwa, szambelanów, sekretarzy i innych dygnitarzy adminis-
tracji cesarskiej, rozpoznawanych po czarnych szatach z gro-
nostajowymi kołnierzami i złotych spinkach na piersi, których
liczba świadczyła o pozycji w piramidzie urzędniczych sta-
nowisk.
W trzecim rzędzie stali eunuchowie, przedstawiciele trzeciej
płci, odgrywający ważną rolę w państwie. To oni pociągali za
sznurki za kulisami sceny, na której nigdy się nie pojawiali.
Stojąc w sabotach ze złoconymi obcasami, sprawiających, iż
lekko się kołysali, przewyższali o dobrą głowę dwa pierwsze
rzędy, na tyle, aby mimo oddalenia, Wu Zhao mogła z roz-
bawieniem przyglądać się mimice ich uszminkowanych twarzy.
Była w raczej dobrych stosunkach z tymi bezpłciowymi osob-
nikami, którzy podobnie jak ona wywodzili się z biednych
warstw społecznych. Często byli sprzedawani przez rodziców
za kilka taeli z brązu, po czym kastrowano ich w szpitalu dla
eunuchów, skąd wychodzili ze swymi „dwoma skarbami" w
skórzanym woreczku, które musieli przechowywać aż do
śmierci, aby można ich było pochować „w całości", z należnym
szacunkiem.
Żeby stać się eunuchem w czasach dynastii Tang, nie wystar-
czyło zostać sprzedanym przez rodziców, a potem znieść
fizycznie i psychicznie operację wykonywaną bez znieczulenia,
trzeba było jeszcze wyróżniać się inteligencją, a nawet nie-
przeciętnymi zaletami umysłu.
Ludzie ci, świadomi, że od tego zależy ich egzystencja,
stawiali sobie za punkt honoru wybieranie w dorocznym
konkursie młodych, szczególnie błyskotliwych chłopców,
którym zapewniano doskonałe wykształcenie, zarówno w za-
kresie nauk humanistycznych, jak i kaligrafii, prawa oraz
podatków.
Zajmując wreszcie miejsce na najwyższym szczeblu władzy,
Wu Zhao doskonale pojmowała, że nie należy ich lekceważyć,
ponieważ swe znaczenie zawdzięczają przede wszystkim temu,
że mają dostęp do najbardziej intymnych miejsc cesarskiego
pałacu.
Nowa władczyni dobrze wiedziała, że musi mieć w nich
sojuszników.
Można by rzec, że wkroczyła do najświętszego miejsca
Chin, wkładając stopę w szparę drzwi prowadzących do sypialni
cesarza. A ponieważ droga ta wiodła przez łóżko, w którym jej
talenty błyszczały szczególnie, ta ambitna młoda osóbka zreali-
zowała swoje cele dzięki podstępom i niezaprzeczalnemu
czarowi. Bez wątpienia jednak sukces zawdzięczała również
inteligencji i bystrości, których dowody dawała w najrozmait-
szych sytuacjach, a także wrodzonej intuicji.
Jednak nie było to zwycięstwo łatwe.
Miesiąc wcześniej cesarz Gaozong zezwolił wreszcie na
wydanie dekretu, na mocy którego jego prawowita małżonka,
Pani Wang, a także pierwsza cesarska nałożnica o imieniu
Czysta Uroda, zostały pozbawione swej pozycji oraz przywile-
jów z nią związanych, z powodu próby otrucia cesarza.
Dzięki temu zgrabnemu podwójnemu uderzeniu młoda ko-
bieta o anielskim obliczu, której mały zadarty nosek i pełne
wargi opromieniało dwoje migdałowych oczu o szmaragdowym
blasku, wzięła odwet na losie, który aż do tej chwili bynajmniej
jej nie rozpieszczał.
Przebyła daleką drogę!
Nie zawahała się jednak zapłacić wysokiej ceny za swój
awans.
Teraz, gdy damy dworu z najszlachetniejszych rodów schy-
lały się do jej stóp, żeby ułożyć fałdy i wstążki obszernego
jedwabnego płaszcza haftowanego w barwne motyle, przed
oczami stanęły jej najważniejsze momenty jej krótkiego życia.
Nie objawiając najmniejszego wzruszenia, uświadomiła so-
bie, że wypukłości srebrnego berła, które włożono w jej dłoń
i które ściskała, nie bacząc na ból palców, do złudzenia
przypominają wystające, teraz już niewyczuwalne, żebra małej
dziewczynki, jaką była jeszcze przed dwoma laty, gdy spoczęło
na niej oko Gaozonga.
Nic nie było dla niej straszniejsze od przeżywania wciąż na
nowo okrutnego czynu, który popełniła, a który miał być czymś
w rodzaju nieuchronnego i koniecznego poświęcenia wynoszą-
cego ją na szczyty.
W tamtych czasach była zaledwie nałożnicą piątej kategorii,
niewiele więcej niż niewolnicą, którą cesarz wzywał od czasu
do czasu, gdy miał na to ochotę.
W roku 653 urodziła mu chłopczyka, Li Honga, ale to nie
zmieniło jej położenia, ponieważ Czysta Uroda, jedna z najulu-
bieńszych nałożnic Gaozonga, starsza od Wu Zhao, urodziła
już cesarzowi syna. Nazywał się Li Zhong i z czasem otrzymał
tytuł następcy tronu. Wu Zhao, która marzyła, aby tytuł ten
przypadł jej synowi, szybko doszła do wniosku, że mogłaby
stać się osobą naprawdę wpływową tylko wtedy, gdyby zasiadła
na miejscu zajmowanym przez cesarzową Wang.
Półśrodki nie wchodziły w grę: albo zdoła usunąć Panią
Wang, albo skończy jak wszystkie nałożnice, starzejąc się w
kobiecej części pałacu, samotna i zgorzkniała, zdziecinniała na
zawsze jako luksusowa niewolnica.
Miesiącami szukała sposobu na zdyskredytowanie w sercu
Gaozonga jego prawowitej małżonki, która była bezpłodna.
Gdy kilka zaledwie godzin po urodzeniu drugiego dziecka
stwierdziła, że to dziewczynka, co przekreślało wszelkie plany
związane z dziedziczeniem, Wu Zhao postanowiła poświęcić ją
dla racji stanu, która zajmowała wszystkie jej myśli.
Nie rozważała długo wszystkich za i przeciw, nie chciała
wziąć w ramiona noworodka, by nie poczuć najmniejszego
choćby przywiązania.
Gdy było po wszystkim, zdumiała ją determinacja, jakiej
dała dowód, chociaż uwielbiała dzieci.
Tak więc wspomnienie tego mordu, dokładnie w chwili gdy
otrzymała sowitą zapłatę za swój nikczemny postępek, sprawiło,
że na nowo rozjątrzyła ranę w swym sercu. Poczuła w głębi
brzucha jakby ognistą kulę, a jednocześnie aksamitne obrzeże
jej cesarskiej korony zwilżyły krople potu.
Coraz bardziej niespokojna, siedząc przed tymi nienawidzą-
cymi jej ludźmi, którzy oczywiście niczego się nie domyślali,
doszła do wniosku, że jedynym sposobem, aby to przetrzymać,
będzie wmówić sobie, jak zawsze, że postąpiła tak, ponieważ
powodowała nią siła wyższa.
Jeśli człowiek popełnił podobny uczynek, to zapewne po-
pchnęło go do tego przeznaczenie, którego był jedynie narzę-
dziem. Jeśli więc ona dysponowała siłą otwierającą jej drogę
do najwyższej władzy, to tylko dlatego, że tak postanowił Ten,
którego ona była zaledwie berłem.
Siddharta Gautama, Błogosławiony i Przebudzony, którego
była oddaną wyznawczynią!
Budda, którego doktrynę pragnęła uczynić oficjalną religią
najludniejszego imperium świata!
W drogocennej tiarze, siedząc na cesarskim tronie, przed
którym stawali, rzucając niepewne spojrzenia, czołowi przedsta-
wiciele szlachetnych rodzin, aby okazać szacunek, ze ściśniętym
z niepokoju sercem oglądała na nowo, z najdrobniejszymi
szczegółami, straszliwe dzieciobójstwo, jakiego się dopuściła.
Wykorzystała wizytę Pani Wang, która przyszła, żeby zapy-
tać, jak się czuje młoda położnica.
Wybrała ten właśnie moment na popełnienie zbrodni i rzuce-
nie zaraz potem kłamliwych oskarżeń. Wciąż jeszcze słyszała
niewyraźny chrzęst, gdy ze wszystkich sił ścisnęła szyję swego
dziecka. Nadal czuła w rękach jego maleńkie ciepłe ciałko,
bezwładne już i miękkie jak gałganek. Widziała siebie, zrywa-
jącą się na krzyk cesarza Gaozonga, gdy pochylając się nad
kołyską stwierdził, że dziecko jest martwe.
—Twoje dziecko się nie rusza! Trzeba natychmiast wezwać
lekarza! — wołał.
—Moja mała córeczka nie żyje! Co za nieszczęście na mnie
spada! — zaczęła jęczeć Wu Zhao, na oczach wciąż jeszcze
przerażonego makabrycznym odkryciem cesarza. Lekarz,
który nadbiegł natychmiast, mógł tylko stwierdzić zgon.
To, co miała zrobić potem, było dziecinnie proste.
Wystarczyło udawać, że nowo narodzone dziecko było zupeł-
nie zdrowe, gdy zostawiła je, żeby ufryzować sobie włosy, że
ostatnią osobą, która weszła do pokoju, była cesarzowa Wang,
i nie trzeba było długo czekać, aby podejrzenia padły właśnie
na nią.
Wszystko przemawiało przeciwko niej: jej bezpłodność, ale
przede wszystkim zazdrość, którą zawsze żywiła względem
Czystej Urody. Brakowało tylko jednego kroku, aby ujrzała
w Wu Zhao młodszą i ładniejszą rywalkę, mającą zastąpić
Czystą Urodę.
Teraz, gdy Wu Zhao dopięła swego, po raz pierwszy od
miesięcy poczuła do siebie niesmak. Bez wątpienia Błogo-
sławiony nie wahał się w doborze środków, aby urzeczywistnić
swoje zamiary!
Albowiem zamordowanie córeczki nie było dla Wu Zhao
końcem trudów.
Oczywiście Pani Wang nie poddała się bez walki. Korzystając
ze wsparcia licznych osób, jakim cieszyła się na dworze, a
zwłaszcza członków jej rodu, którzy piastowali bardzo wysokie
stanowiska polityczne i administracyjne, nie przestawała
powoływać się na swoją dobrą wolę, dowodząc, że nie miała
żadnych powodów, aby popełniać przerażający mord na dziecku
nałożnicy, której opinia już zalatywała piekielną siarką.
Cesarz Gaozong, który nie cierpiał rozsądzania sporów,
zwłaszcza między kobietami ze swojego otoczenia, uległ.
Odmówił oskarżenia swej oficjalnej żony, utrzymując stan,
który stawał się coraz bardziej nieznośny dla Wu Zhao, nadal
rzucającej oskarżenia przeciwko Pani Wang.
Jednak dwie kobiety nie stały się rywalkami.
Pani Wang umieściła nawet Wu Zhao w żeńskich komnatach
pałacu, gdy ta została oddalona na zawsze po śmierci cesarza
Taizonga, przy którym pełniła rolę jednej z jego najmłodszych
kochanek.
W tamtym okresie Wu Zhao broniła się przed powrotem do
pierwszego kręgu kobiet cesarza. Ponieważ nieco wcześniej
dokonała odkrycia, które miało odmienić jej życie.
Objawiła jej się Prawda Buddy, którego stała się żarliwą
wyznawczynią.
Ponieważ poprzedni cesarz, Taizong, na starość przeszedł na
buddyzm, wszystkie nałożnice zmarłego cesarza, po jego śmier-
ci dziesiątego lipca 649 roku, przeniesiono do buddyjskiego
klasztoru Ganye, aby zostały mniszkami.
Wu Zhao długo pamiętała szok, jakim było dla niej odkrycie
tej religii, gdy znalazła się wraz z zapłakanymi współtowarzysz-
kami w surowym budynku, położonym o dzień marszu od stolicy.
Ganye, w którym przebywało prawie dziesięć tysięcy mni-
chów i mniszek, był jednym z najbardziej szanowanych klasz-
torów buddyjskich cesarstwa chińskiego. Został wzniesiony
trzy wieki wcześniej, w epoce, w której buddyzm zaczynał
zyskiwać sobie w Chinach prawo obywatelstwa, dzięki włada-
jącym dwoma językami oświeconym mnichom, Hindusom czy
też „ludziom Han", którzy przetłumaczyli na język chiński
sanskryckie sutry Błogosławionego Buddy.
Ci mnisi-tłumacze, wzorujący się na pochodzącym z Kuczy
Kumaradżiwie, wykształconym w Kaszmirze i Kaszgarze,
zamieszkali w Chang'anie pod koniec IV stulecia.
Dzięki wiedzy i niezrównanej mądrości owi świątobliwi
mężowie, przetłumaczywszy dobrą setkę sutr, zdołali przekonać
władców z późniejszej dynastii Qin do oparcia się na religii
buddyjskiej.
Znalazłszy się w klasztorze, czarująca kurtyzana, zaprawio-
na od młodych lat w przyjmowaniu lubieżnych póz, które
uwydatniały jej intymne zalety, diablica zdolna zwykłym
poruszeniem języka albo muśnięciem jednego paluszka wznie-
cić miłosne ognie w starzejącym się cesarzu, musiała ogolić
sobie głowę, posypać ją popiołem i wdziać szatę z białoszarej
grubej wełny.
Gruba mniszka z rzadką brodą rzuciła ją do stóp ogromnego,
poczerniałego od dymu świec kamiennego posągu, którego
piękne oblicze o współczującym uśmiechu przedstawiało bod-
hisattwę Awalokiteśwarę. Potem, nim zamknęła ją w sali
modlitewnej, powiedziała z surową miną:
— Teraz masz się pomodlić! Przy całym złu, jakie czyniłaś,
z pewnością nie odpokutowałaś za swoje złe uczynki...
Gdy mała Wu Zhao została sama, zalała się gorzkimi łzami.
Mówiąc oględnie, śmierć cesarza Taizonga zachwiała jej
egzystencją.
Ten wybitny wojskowy strateg był znawcą kobiet, których
uroki potrafił docenić, raz tylko rzuciwszy na nie okiem.
Dostrzegł też niezwykłą urodę Wu Zhao.
Była ona drugą córką skromnego urzędnika, pełniącego szare
obowiązki rachmistrza podatkowego. Od bardzo młodych lat
objawiał on pasję do koni i talent do konnej jazdy, co pozwoliło
mu zorganizować kobiecą drużynę polo, którą wzywano każ-
dego roku, w dzień Święta Wiosny, przed oblicze Taizonga,
żeby go zabawiła.
Jako kapitan drużyny, Wu Zhao przejechała kilka razy przed
staruszkiem, dosiadając małego karego konika o błyszczącej
sierści.
Olśniona jej wdziękiem i śmiałością widownia nie odrywała
od niej oczu.
Poruszony niezwykłą urodą młodej dziewczyny, której wdzię-
ki pod nieco rozpiętą tuniką promieniały w pełnym świetle
dnia, stary mężczyzna natychmiast kazał umieścić ją w kobie-
cych komnatach z tytułem „piątej nałożnicy cesarskiej".
W ramach ściśle określonej hierarchii nałożnice piątego
stopnia miały obowiązek zanosić cesarzowej bieliznę, a także
pościel z wyhaftowanymi inicjałami, w odpowiednim dla
pory roku kolorze, którą naczelnik służby bieliźnianej trzymał
w szafach skropionych esencją z melisy, chroniącą przed
molami.
Było to w roku 638. Następne jedenaście lat Wu Zhao
spędziła na męczącym wyczekiwaniu w części dla kobiet pałacu
w Chang'anie.
To tam, dzięki zmysłowi obserwacji i nieprzeciętnej in-
teligencji, zrozumiała, na czym polega komedia władzy, ta
teatralna sztuka, w której jeśli chciało się przeżyć, należało
grać tylko główne role, co w jej przypadku polegało na przejściu
od statusu nałożnicy do statusu faworyty.
Prędko pojęła, że nadzieje na spełnienie tego marzenia daje
tylko jeden sposób.
Będzie musiała sprawić, by cesarz ją zauważył, zrobić coś,
by raczył w końcu na nią spojrzeć i by na dłużej zatrzymał
swoje spojrzenie. A potem, jeszcze tego samego dnia, trzeba
będzie wyciągnąć z tego wszelkie możliwe korzyści, zanim
cesarz zdąży zainteresować się inną!
Był to jedyny sposób na zmianę położenia i wspięcie się
wyżej na drabinie poważania i honorów. O takim awansie
marzyły wszystkie młode kobiety, którymi cesarz dysponował
wedle swej woli.
Wszystkie one płaciły wysoką cenę za zbliżenie się do
cesarza, te setki nałożnic, jedna bardziej uwodzicielska od
drugiej, równe niewolnicom, nawet jeśli niczego im nie bra-
kowało.
Jedwabie, z których szyto ich szaty, nie należały do nich, tak
samo klejnoty, którymi przyozdabiały czoła, gdy w grupach po
pięć prezentowano je cesarzowi między dwiema audiencjami,
na wypadek gdyby zapragnął spędzić z którąś z nich noc.
Cesarskie nałożnice traktowano jak cenne przedmioty czy
drogie kamienie, które kładziono ostrożnie na jedwabnych
poduszkach przed znudzonym kolekcjonerem, oprawione w zło-
to lub srebro.
Kobieca część pałacu nie była niczym innym, jak luksu-
sowym więzieniem, z którego udawało się wydostać tylko
nielicznym.
Podczas gdy większość młodych dziewcząt tam przebywają-
cych zastanawiała się, jak sprawić, by cesarz je zauważył, mała
mistrzyni gry w polo przysięgła sobie, że zrobi wszystko, aby
uniknąć losu nałożnic, których smutna egzystencja mijała na
oczekiwaniu, aż cesarz wezwie je na noc. Aby nadal cieszyć się
łaskami władcy, musiały zachodzić w ciążę. Potem, gdy za-
czynały tyć, pozostawała im nadzieja, że będzie to chłopiec, bo
w przeciwnym razie taka położnica, jeśli nie dysponowała
nadzwyczajnymi atutami, natychmiast znowu popadała w za-
pomnienie.
Młoda Wu Zhao zrozumiała, że potrzeba dużo szczęścia, aby
otrzymać od starego cesarza Taizonga coś więcej niż tylko
spojrzenie albo lekkie klepnięcie po pupie, jedyne gratyfikacje,
jakich staruszek chętnie udzielał, gdy przygotowywała się,
żeby przedefilować przed nim, wyprostowana niczym tancerka.
Zagięła więc parol na następcę tronu, Li Zhi, jednego z
licznych synów potężnego monarchy, którego siły opuszczały z
każdym dniem.
I los się do niej uśmiechnął.
Weszła do grona nielicznych uprzywilejowanych, które po-
magały przyszłemu cesarzowi Gaozongowi myć ręce, jak
wymagała tego etykieta, gdy udawał się do pałacu, żeby
zobaczyć się z ojcem.
Niezaprzeczalny wdzięk młodej nałożnicy piątego stopnia,
blask jej zielonych oczu i zadziorność, czająca się w małym
zadartym nosku i drżących czubkach piersi, które ukrywała pod
jedwabną bluzką z głębokim wycięciem, sprawiły, że Li Zhi
oszalał z pożądania.
Piękna panna rozmyślnie nie reagowała na znaczące spojrze-
nia, którymi książę miał zwyczaj ją obrzucać. A ponieważ ciągle
było mu mało tych ceremonialnych wizyt, Li Zhi bezustannie
zaglądał do cesarskiego pałacu, żeby myć ręce w miedzianej
misie przytrzymywanej z takim wdziękiem przez młodą kobietę.
Pewnego dnia, gdy ochlapał ją wodą, zanurzając zbyt ener-
gicznie ręce w miednicy opartej na jej kolanach, uznała za
stosowne odpowiedzieć słodkim głosikiem na przeprosiny
następcy tronu:
—To nic wielkiego! Jestem jak roślinka, woda dobrze mi
robi.
—Gdybym mógł skropić cię któregoś dnia moją rosą! —
szepnął jej na ucho syn Taizonga, marząc o tym, by wziąć
ją w ramiona.
Niestety, nagła śmierć cesarza przerwała tę idyllę, gdy Wu
Zhao, wraz z innymi kobietami, została przeniesiona do klasz-
toru Ganye.
Tak więc to rozpacz wycisnęła z jej oczu strugi łez przed
kamiennym posągiem bodhisattwy Awalokiteśwary, gdy po
odejściu grubej brodatej mniszki została sama przed jego
współczującym obliczem.
Rozwiały się wszystkie nadzieje, jakie pokładała w zdobyciu
serca cesarskiego syna.
Z rodzącego się światła wpadła w nieprzeniknioną ciemność.
Zmęczona płaczem, zasnęła u stóp poczerniałego posągu.
Obudził ją lekki dotyk dłoni na głowie. Otworzyła oczy i
ujrzała pochyloną tuż nad sobą pomarszczoną twarz. Na-
znaczone wiekiem oczy promieniowały nieskończoną dobrocią.
— Czy dobrze spałaś, siostrzyczko?
Nie wiedząc, czy to sen, czy jawa, uniosła głowę. Poorana
zmarszczkami twarz należała do bardzo starej mniszki w nie-
bieskiej szacie. Trzymała w ręku malę i przesuwała palcami jej
bursztynowe paciorki.
Stara zakonnica uśmiechnęła się do młodszej koleżanki,
która miała głowę ogoloną tak samo jak ona.
— Czy mogłabym wiedzieć, czyj to posąg? — spytała Wu
Zhao, siadając wyprostowana.
Wskazała kamienną postać, której opiekuńczy cień ry-
sował się niczym ogromny liść bananowca na posadzce
świątyni, zalanej promieniami słońca wpadającymi przez
wysokie okna.
—Jego indyjskie imię brzmi Awalokiteśwara. Jest to bod-
hisattwa, pośrednik dostępny biedakom, jakimi jesteśmy, a
Buddą. Po chińsku nazywa się Guanyin. W Indiach
przedstawia się go pod postacią mężczyzny, ale u nas
wygląda jak kobieta.
—Czy to pomocna bogini? Bo ja nigdy nie słyszałam o
nikim innym oprócz Buddy!
—Pamiętaj o Guanyin, ona zawsze ci pomoże, o ile będziesz
umiała znaleźć słowa i gesty, żeby ją ubłagać.
Wu Zhao znowu popatrzyła w oczy kamiennego posągu.
Choć były poczerniałe, zdawały się spoglądać na nią z życzliwą
łagodnością. Także subtelne cienkie usta na szerokiej i pełnej
twarzy uśmiechały się do niej. Współczująca Guanyin zdawała
się nawet szeptać jej miłe słowa.
I nagle Wu Zhao poczuła się jak mała dziewczynka.
Ogarnęła ją błogość i wewnętrzny spokój, jakiego nigdy nie
zaznałaby jako kurtyzana, której zależało na tym, żeby błyszczeć
i być dostrzeganą.
W ten sposób zaczęło się jej nawrócenie, poprzez owo dziwne
ugaszenie pożaru, jaki szalał w jej sercu. Kiedy wstała z pomocą
starej mniszki, poczuła, że zalewa ją fala światła bijącego z
oczu Awalokiteśwary, Guanyin.
Była pewna, że ten bodhisattwa może stać się jej najważniej-
szym sprzymierzeńcem, niczym bezstronny opiekuńczy ojciec,
który pragnie tylko jej dobra.
Po raz pierwszy od czasu, gdy Taizong nakazał umieścić ją
pośród swych nałożnic, poczuła niezmącony spokój i pogodę
ducha.
Być może nie wszystko jeszcze stracone!
Czyż modlitwa, skrucha i dobre uczynki nie są szansą na
ucieczkę od nieuchronnego cyklu odradzania się wciąż na
nowo, od ziemskiego życia, które czyni ludzi nieszczęśliwymi
z powodu ich nienasyconego pożądania rzeczy materialnych,
upodabniając ich do spragnionych zwierząt osuszających kałuże
i w końcu umierających z pragnienia w straszliwych męczar-
niach?
Wychodząc ze świątyni, gdzie przez całą noc czuwała pod
pięknym uśmiechem współczującego bodhisattwy, wracając do
maleńkiej celi dzielonej z inną dawną nałożnicą, Wu Zhao
doznała objawienia pod postacią błyskawicy, która przeszyła
jej duszę: poczuła, że zalewają Światło Błogosławionego i jego
Święta Prawda!
Była tego tak pewna, że stała się najpobożniejszą i najbardziej
żarliwą ze wszystkich nowicjuszek klasztoru Ganye.
Pragnąc być sumienną, według wskazań starej mniszki mała
nałożnica piątego stopnia zjawiała się pierwsza na modlitwach
i opuszczała świątynię jako ostatnia.
Potrafiła przesiedzieć nieruchomo długie godziny w pozycji
lotosu przed posągiem, przed którym doznała oświecenia. Ulaty-
wała z niej dusza, a ona śniła, że staje się lekka niczym chmurka.
Wyobrażała sobie, że szybuje nad światem ludzi, którym przy-
rzekła, iż obdarzy ich całym swoim współczuciem. W takich
chwilach umiałaby, jak sam Błogosławiony Budda w trakcie
jednego ze swych niezliczonych poprzednich wcieleń, oddać swe
piękne szmaragdowe oczy pierwszemu napotkanemu ślepcowi,
gdyby nieszczęśnik ją o nie poprosił. Nic dziwnego, że Gautama,
który uczynił ten gest, sam zamienił je po śmierci obdarowanego
we wspaniałe kamienie szlachetne, które z kolei rodzina zmarłe-
go sprzedała, aby przekazać całą uzyskaną sumę potrzebującym!
Tak więc, z radosnym sercem i głową pełną budujących
historii, których pragnęła stać się bohaterką, przepełniona
radością, że spłynęła na nią łaska Błogosławionego, Wu Zhao
rozmyślała o pójściu drogą świętości prowadzącą do nirwany,
gdzie ludzie przestają odczuwać ból, ponieważ osiągnęli tę
błogą nicośćj w której nie ma już żadnych pragnień.
A ponieważ nie tolerowała najmniejszego śladu włosów na
swej głowie i często pościła, Wu Zhao, którą mniszki nazywały
już „małą świętą", nabrała nieco bezpłciowego wyglądu, co ją
odmłodziło i uczyniło jeszcze bardziej czarującą.
Niestety, życie gorliwej mniszki, w którym znajdowała tak
wielkie upodobanie, miało zakończyć się po kilku miesiącach.
Pewnego ranka klasztorny fryzjer, do którego Wu Zhao
chodziła golić sobie głowę, odmówił jej tej przysługi.
—Mam polecenie, żeby pozwolić ci na zapuszczanie wło-
sów! — odparł, gdy zapytała go o powód odmowy. —
Rozkaz najwyższej władzy! — dodał znacząco, gdy zrobiła
minę, jakby chciała się sprzeciwić.
—Nie muszę słuchać takich poleceń. Jestem buddystką i
tylko to się liczy!
Upór był daremny. Golibroda nie ustąpił. Po dwóch miesią-
cach króciutkie włosy pięknej Wu Zhao tworzyły przejrzyste
sklepienie nad jej anielską buzią.
— Jakaś ty zachwycająca! Cudownie ci z tymi krótkimi
włosami!
Taki to okrzyk samej Pani Wang przerwał poranną sesję
medytacji młodej mniszki. Cesarzowa wkroczyła nagle do jej
izby w towarzystwie swego sekretarza.
—Musisz się przygotować, moje drogie dziecko, na powrót
do cesarskiego pałacu — oznajmiła z afektowanym
uśmiechem, rozsiewając zapach jaśminu, który wypełnił
maleńką izbę.
—Ale tutaj znalazłam moje powołanie, w światłości Naj-
świętszego Błogosławionego! — zaprotestowała
dziewczyna.
—O ile mi wiadomo, nadal jesteś cesarską nałożnicą!
Piątego stopnia! I z tego tytułu wciąż należysz do cesarza!
— syknęła Pani Wang ostrym jak klinga miecza głosem, w
którym pobrzmiewała wrogość.
Następnie dała znak sekretarzowi, który zgiął się wpół w
niskim ukłonie i wyciągnął z szerokiego rękawa zwój papieru.
— Oto cesarski dekret nakazujący ci powrót do pałacu! —
wyjaśniła nonszalancko.
Wstrząśnięta i gotowa wybuchnąć płaczem, zaciskając gniew-
nie pięści, Wu Zhao uświadomiła sobie, że nienawidzi zgryź-
liwej cesarzowej, której spojrzenie wyrażało niezmierzoną
pogardę, do jakiej dawało jej prawo szlachetne pochodzenie.
Nie wiedziała jeszcze, że władczyni ukartowała jej powrót
do Chang'anu, aby posłużyć się nią w walce z Czystą Urodą,
swoją rywalką i pierwszą nałożnicą cesarza Gaozonga, której
wpływy wciąż rosły.
Oto dlaczego poleciła kilka tygodni wcześniej zakazać dziew-
czynie golenia głowy.
W taki to sposób, ósmego lutego 650 roku, gdy szykowała
się do rozpoczęcia dwudziestej piątej wiosny życia, Wu Zhao
na cesarski rozkaz została zabrana z klasztoru, w którym
postanowiła spędzić resztę życia na modlitwie i medytacji.
Dzięki zabiegom Pani Wang, której pilno było pozbyć się
Czystej Urody, Wu Zhao już w wieczór swego przybycia trafiła
do łóżka tego, który po śmierci swego ojca został kolejnym
władcą Chin pod imieniem Gaozong.
— Wu Zhao, mówiono mi, że z tą nową fryzurą przypomi
nasz małą łanię, ale jesteś jeszcze bardziej czarująca, niż
mogłem sobie wyobrazić! — wykrzyknął upojony szczęściem
Gaozong, obejmując ją w talii, gdy tylko przed nim stanęła.
Przygnębiona obrotem wydarzeń dziewczyna przytuliła się
niechętnie do owłosionej piersi tego, któremu tak długo poma-
gała myć ręce, kołysząc przy tym biodrami i starając się, żeby
dojrzał w wycięciu sukni łagodną krągłość jej piersi. Na tych
właśnie skarbach, wreszcie w zasięgu ręki, spoczęły teraz dłonie
młodego mężczyzny, który wyciągnął się na łożu, gorączkowo
odpinając jej bluzkę.
Podczas gdy on z zapałem przyciskał wargi do jej brzucha,
Wu Zhao zaczęła się zastanawiać.
Miała do wyboru dwie postawy: zbuntować się albo być uległą.
Odrzucenie awansów cesarza sugerowałoby, że jest zdolna
oprzeć mu się fizycznie. Ale siły, gdyby doszło do walki, były
nierówne. Gaozong, którego przyspieszony chrapliwy oddech
czuła na szyi, był mężczyzną rosłym i atletycznie zbudowanym.
Czy potrafi przeciwstawić się takiej masie mięśni?
Czyż nie lepiej powiedzieć sobie, że jest jak gałązka drzewa,
unoszona wartkim nurtem rzeki? Że ta rzeka niesie ją ku jej
przeznaczeniu, i że koniec końców zdumiewające, a nawet
przykre wydarzenia, jakie dopiero co były jej udziałem, mogą
stanowić jedynie przejaw woli Błogosławionego?
Ostatecznie, czy nie byłoby arogancją widzieć siebie w przy-
szłości jedynie w roli zwykłej mniszki?
Czy to pragnienie poświęcenia reszty życia dobrym uczyn-
kom, które poprawiłyby jej karmę, nie było oznaką niezmierzo-
nej pychy, niezbyt zgodnej z tym, czego wymagał od niej
Błogosławiony?
Czy rzeczywiście można było spodziewać się osiągnięcia
stanu łaski tylko dzięki temu, że przebywa się w miejscu, w
którym można mieć pewność jej osiągnięcia?
Czy droga do Oświecenia nie wiedzie bardziej krętymi
ścieżkami i czy rezygnacja z własnych ambicji i poddanie się
próbom nie prowadzą do zrobienia tego zawsze nieoczekiwa-
nego kroku, za którym otwiera się przedsionek nirwany?
Podczas gdy jaspisowy klejnot Gaozonga nurzał się w szma-
ragdowej grocie Wu Zhao, analizowała ona na nowo to, czego
nauczyła się w Ganye.
A nauki te skłaniały ją do poddania się tej nowej próbie,
która przybrała postać mężczyzny wydającego właśnie długi
chrapliwy jęk i obficie zraszającego jej wnętrze.
Czy nie lepiej przyjąć wszystkie te dary losu?
Czy dając się unieść potężnej rzece życia, istota ludzka nie
staje się ulubionym narzędziem Błogosławionego?
Z pewnością nie ona decyduje o tym, czy ma być tu, czy tam,
nie bardziej teraz niż przedtem. Mimo to, im więcej o tym
myślała, tym głębszy widziała związek pomiędzy wszystkim,
co jej się przydarzyło od czasu owego pamiętnego meczu polo.
Jej krokami, od urodzenia i bez jej wiedzy, musiał niewątp-
liwie kierować sam Budda.
Podczas gdy Gaozong, niczym syty dziki zwierz, chrapał
głośno, Wu, wzmocniona tą myślą, która prędko zamieniła się
w niewzruszoną pewność, postanowiła poddać się woli Błogo-
sławionego.
Nie dokona więc żywota jako mniszka, ponieważ taka jest
wola Buddy.
Jej udziałem stanie się to, o czym marzyła jako dziecko:
będzie władczynią samej siebie, a potem, czemu nie, prawdziwą
władczynią Państwa Środka.
A zresztą spełniała tylko proroctwo świętego ślepca, który
na pytanie Taizonga odpowiedział, że pewnego dnia nad chiń-
skim cesarstwem zapanuje kobieta zwana Wu i przyjmie tytuł
cesarzowej. Zapomniała o tej przepowiedni, z której wówczas
wszyscy się podśmiewali, choć znalazło się też wielu takich,
którzy rzucając ukradkowe uśmieszki, powtarzali jej do znu-
dzenia zupełnie co innego.
— Ten jasnowidz dobrze mówi! Kobieta, cesarzowa Chin
zwana Wu, tu może chodzić tylko o ciebie! — wykrzykiwali
w jej obecności, żeby ją ośmieszyć i onieśmielić.
Teraz, gdy wszystko zaczęło się wyjaśniać, zada kłam ich
szyderstwom.
Cesarzowa Chin, oto kim będzie!
Była pewna, że nią zostanie.
Tak chce Błogosławiony.
Ostatecznie, czy to nie najlepszy sposób, by nakłonić miesz-
kańców imperium do respektowania wskazówek, jakich Budda
udzielił ludziom, zanim opuścił ziemię, żeby rozpłynąć się
w nirwanie?
Wydawało jej się to oczywiste.
Wyciągnięta u boku śpiącego Gaozonga, widziała się już
władczynią swojego ludu, faworyzującą klasztory, nakazującą
wznoszenie pagód we wszystkich zakątkach ziemi. Zaprowa-
dzała zgodę między rodami i dekretowała pokój z innymi
religiami, których wyznawcy nie przestawali się mnożyć:
najpierw z taoizmem, pierwszą religią Chin, opartą na pier-
wiastkach yin i yang, której zainteresowanie alchemią i nie-
śmiertelnością ją fascynowało; z pewnością także z konfu-
cjanizmem, tą oficjalną społeczną moralnością, która religią
była tylko z nazwy i wykazywała mniejszą siłę przyciągania
z powodu zbyt wielkiego respektu dla zastanego porządku,
za którym opowiadali się jej zwolennicy, wywodzący się ze
środowisk szlacheckich i naukowych. Ale były też wierzenia
przybywające z Azji Środkowej z karawanami kupców, któ-
rzy przywozili zarówno kosztowne towary, jak i wywrotowe
idee: nestorianizm i manicheizm, dziwaczne zachodnie kulty,
o których mówiono coraz więcej, choć w nieco zawoalowa-
ny sposób. Nie należało pomijać mazdaizmu i jego boga
Zaratustry, o którym chodziły słuchy, że jego sanktuarium w
Chang'anie, otwarte przez dziwacznego maga, wciąż jest
wypełnione ludźmi.
Ustanowiwszy buddyzm religią oficjalną, mogłaby wreszcie
zażądać od wszystkich tych bogatych kupców, aroganckich i
dumnych, jak i od arystokratycznych rodzin, które posiadały
ogromne połacie ziemi uprawianej przez niewolników, aby
oddali pewne sumy na rzecz biedaków...
Jednak Wu Zhao nie zachowała bynajmniej przyjemnego
wspomnienia o tej pierwszej nocy z Gaozongiem, kiedy to
zdecydowała o swoim losie...
Syn Taizonga poczynał sobie tak gwałtownie, że miała
poobcieraną skórę, jakby jego jaspisowy trzonek był lemieszem
pługa. By nie obudzić jego gniewu, pocieszona śmiałymi
pomysłami, które zadomowiły się już na dobre w jej głowie,
pozwoliła mu na wszystko, a nawet starała się udawać zadowo-
lenie w momentach, w których należało to robić.
Mijały miesiące i lata, w ciągu których nadal pieściła to
samo szalone marzenie, aby zająć najgodniejsze miejsce. Na
razie skończyło się na tym, że urodziła Gaozongawi syna,
jego ukochanego Li Honga.
Niestety, musiała pogodzić się z tym, że horyzont przesłania
Pani Wang.
Konieczne stało się więc podjęcie jakichś działań, aby ją
usunąć. Obmyślała subtelne podstępy, lecz nic nie wskórała.
Trzeba było wykoncypować coś znacznie bardziej radykalnego,
ryzykując nawet niepowodzenie w tej grze o wszystko.
Wu Zhao postanowiła, że zamorduje swoje dziecko i o popeł-
nienie tej zbrodni oskarży Panią Wang.
To jednak nie wystarczyło, aby wyeliminować znienawidzoną
cesarzową. Musiała wymyślić coś straszniejszego.
Wtedy to przypadek sprawił, że matka Pani Wang popełniła
niewiarygodny błąd, żądając od pewnego czarownika, żeby
rzucił zły urok na Czystą Urodę, odwieczną rywalkę cesarzowej.
Mimo oporu wysokich urzędników cesarstwa, bez reszty
oddanych Pani Wang, Gaozong musiał wydać dekret, którym
usuwał ją z tronu. Aby sprawiedliwości stało się zadość,
dobre dusze, które nadal potajemnie wspierały odsuniętą wład-
czynię, zasugerowały cesarzowi, żeby za jednym zamachem
pozbył się też Czystej Urody. Dzięki temu nikt nie mógłby
go podejrzewać o stronniczość, jako że jednocześnie wyeli-
minowałby swoją małżonkę i pierwszą nałożnicę, które, jak
wiedzieli wszyscy na dworze i poza nim, od niepamiętnych
czasów ze sobą rywalizowały.
To właśnie był powód, dla którego próba otrucia cesarza —
czyn zasługujący na karę śmierci — podany został w uzasadnie-
niu cesarskiego dekretu, pozbawiającego obie kobiety ich pozycji.
Ledwo wysechł czerwony atrament ogromnej pieczęci Gao-
zonga, widniejącej na dole dokumentu, gdy żołnierze ruszyli na
poszukiwanie obu kobiet, aby zamknąć je w pomieszczeniu
znajdującym się na parterze części cesarskiego pałacu prze-
znaczonej dla eunuchów.
Wu Zhao, która nie miała nic wspólnego z tym podwójnym
upadkiem, była już pewna: to Błogosławiony osobiście umie-
ścił ją na pierwszej, jakże korzystnej, pozycji w tej towa-
rzyskiej grze.
Wreszcie cesarz postanowił uczynić ją swą małżonką.
I w ten sposób, po nieudanej próbie pozostania do końca
życia w klasztorze Ganye, nisko urodzona, piąta nałożnica
zmarłego cesarza Taizonga, jako małżonka cesarza Gaozonga
z dynastii Tang otrzymała tytuł cesarzowej.
Niezrównany blask piękności nowej władczyni kazał zamilk-
nąć tym, którzy po cichu jej się sprzeciwiali.
Tylko jeden człowiek, i to nie z tych najmniej ważnych, miał
bardziej kwaśną minę niż inni.
Na próżno protestował przeciwko awansowi kobiety, którą
uważał za uzurpatorkę.
A przecież był osobą niezwykle wpływową.
Naczelny wódz armii, Zhangsun Wuji, był wujem cesarza
Gaozonga. Siostra generała Zhangsuna poślubiła cesarza Taizon-
ga, i ten chętnie powierzał szwagrowi wojskowe misje, w których
spisywał się on mężnie, co usprawiedliwiło jego błyskawiczną
karierę, a w końcu nominację na pierwszego ministra. Ten
przestrzegający etykiety, surowy generał i tradycjonalista spoglą-
dał złym okiem na adopcję syna Czystej Urody przez cesarzową
Wang, a także wyznaczenie go na następcę tronu.
Podejmując próbę pozyskania nieufnego wuja, Wu Zhao
przekonała Gaozonga, żeby razem z nią złożył mu wizytę.
— Jak to miło mieć tak szlachetne pochodzenie! — szepnęła,
stając przed licznym potomstwem generała.
Następnie Gaozong, nakazawszy swym gwardzistom złożyć
u stóp wuja tuzin koszy wypełnionych po brzegi cennymi
jedwabiami i klejnotami, wykrzyknął:
—Drogi wuju Zhang, biorąc Wu Zhao za oficjalną małżon-
kę, pragnę tylko jednego: dokonać tego co ty i mieć tak
piękne dzieci! Gdyby Pani Wang mogła rodzić potomstwo,
bez wątpienia nadal byłaby cesarzową!
—Mój siostrzeńcu, masz szczęście być cesarzem Chin, bo
inaczej nigdy nie pochwalałbym twojego postępowania!
Jest ono niezgodne z kodeksem honoru, jak go definiuje
Zhouli, kodeks rytuałów twoich czcigodnych przodków z
cesarskiej
dynastii Zhou! — odparł oschłe stary wojak, nie racząc nawet
spojrzeć na Wu Zhao.
Urażona do głębi Wu Zhao pociągnęła za sobą przyszłego
małżonka i oboje wyszli, zostawiając przed koszami pękającymi
od prezentów sztywnego i upartego wuja, co do którego miała
pewność, że jest jej nieprzejednanym wrogiem. Od tego dnia
wiedziała, iż żaden pokój między nimi nie jest możliwy.
Nie miała innego wyjścia, jak tylko znaleźć sposób na
pozbycie się go.
Sprawa była jasna: ona albo on.
Spodziewając się po nim takiego zachowania, nie ukrywała
zadowolenia na widok wykrzywionej niechęcią twarzy starego
Zhanga. Pomimo wspaniałości jego stroju naczelnego dowódcy
armii cesarskiej, pokrytego odznakami i szamerowanego złotem,
który włożył w dniu koronacji, generał odcinał się wyraźnie od
tysięcy dworzan z przylepionymi uśmiechami, którzy spoglądali
na nią z respektem i lękiem, jak na jakąś boską istotę.
Ilu było między nimi ludzi szczerych, a ilu przywdziało tę
maskę z wyrachowania lub ze strachu?
Wu Zhao nie była naiwna.
Władzę można było zdobyć i utrzymać tylko siłą.
Począwszy od tego dnia, nie miała już prawa do popełnienia
żadnego błędu.
Jeśli w grę wchodzi władza, niczego nie zdobywa się na zawsze.
Ona, uboga dziewczyna, która jako jedyne bogactwo odzie-
dziczyła siłę charakteru i odwagę, nigdy już nie będzie mogła
stracić czujności, a przede wszystkim, nic nie zostanie jej
wybaczone.
Ale walka nie napełniała strachem tej walecznej kobiety.
Młoda cesarzowa miała trzydzieści lat, ale nie wyglądała
nawet na dwadzieścia, ponieważ jej twarz jaśniała blaskiem
wielkiej radości z tego, że w końcu dotarła do celu.
2
Klasztor Jedynej Dharmy, Peszawar, Indie
— Buddhabadra wraca! Buddhabadra wraca!
Najpierw rozeszła się wieść.
Potem ze wszystkich stron zaczęły dobiegać radosne okrzyki:
— Powitajmy i oddajmy cześć Nieocenionemu Buddhabad-
rze! Chwała naszemu Nieocenionemu Przełożonemu!
Oręż Prawa, prawa ręka Buddhabadry, z zadowoloną miną
wpatrywał się w żółte góry na horyzoncie, których poszarpane
szczyty odcinały się na tle błękitnego nieba.
Poczuł ulgę i pomyślał, że nie miał racji, niepokojąc się.
Jego przełożony był z pewnością człowiekiem dotrzy-
mującym słowa i wracał wtedy, kiedy zapowiedział, że
wróci.
Czyż przed wyruszeniem w podróż nie zaznaczył, że zrobi
wszystko, aby wrócić i poprowadzić Małą Pielgrzymkę?
A powinna się ona zacząć, jak każdego roku, na początku
przyszłego miesiąca, to znaczy dokładnie za cztery tygodnie.
Tak więc wszystko toczyło się jak zwykle, zgodnie z ustale-
niami.
Powitalna wrzawa biegła wzdłuż mrocznych korytarzy Klasz-
toru Jedynej Dharmy, niczym długi modlitewny dywan, roz-
wijany pod gołymi stopami tego, do którego ją kierowano, jak
do prawdziwego boga.
Nie trzeba było wiele czasu, aby z izb wyszedł dobry tysiąc
mnichów, jeden za drugim, ubranych w szafranowe szaty.
Wszyscy spieszyli na ścieżkę wieńczącą klasztorne
mury. .
Z tego miejsca nic nie zasłaniało widoku na drogę, która
schodziła w kierunku klasztoru z górskiej przełęczy.
I rzeczywiście, wydawało się, że można rozróżnić odcinające
się w świetle płynącym z zaróżowionego łagodnym zmierzchem
nieba sylwetki dwóch nieustraszonych ludzi, którzy powinni
pojawić się już dobre trzy tygodnie temu.
Z rosnącym niepokojem wyczekiwano przybycia Nieocenio-
nego Przełożonego, który w dodatku nie wyruszył samotnie.
Po raz pierwszy zabrał ze sobą żywy skarb klasztoru: białego
słonia, bezcenne święte zwierzę.
Upłynęło już sześć miesięcy, odkąd wyruszył ze słoniem i
jego opiekunem pod koniec lata, przed pierwszymi śniegami,
które mogłyby utrudnić poruszanie się ogromnemu zwierzęciu.
Opiekun był biednym analfabetą, z trudem porozumiewają-
cym się w sanskrycie, i z pewnością okazywał więcej zręczności
w zajmowaniu się słoniem niż w recytowaniu modlitewnych
wersetów czy w odcyfrowywaniu mudr, owych układów rąk
Błogosławionego, precyzyjnych jak mowa, które rzeźbiarze
uwieczniali na ścianach świątyń i grot.
Aby udać się do Krainy Śniegów, jak Hindusi nazywali
Tybet, trzeba było przebić się przez łańcuch Himalajów, ob-
chodząc ich najwyższe szczyty, których oblodzone zbocza
wznosiły się tak wysoko, że przypominały zapuszczającym się
w nie podróżnikom górę Sumeru, Górę Skarbu czy Góry
Kosmiczne, najwyższe w świecie.
Przejście było tyleż trudne, co długie.
Niejeden nieustraszony wędrowiec zostawił palce albo nos
na drogach, na których przez całą zimę hulały lodowate wichry,
a tuż obok otwierały się przepaście tak głębokie, że trzeba by
w nie runąć, żeby zobaczyć ich dno.
Aby wyjść cało z tej wysokogórskiej wędrówki, trzeba było
mieć w sobie choć odrobinę świętości.
Krążyło tysiące opowieści o czyhających tam demonach i
podstępnych upiorach napastujących wędrowców, i tylko
bogobojność tych, którzy w imię swojej wiary śmieli zanurzać
się w to lodowate piekło, mogła im nakazać, żeby się cofnęły.
W porównaniu z nimi zupełnie niegroźne były śnieżne
pantery, niedźwiedzie, a także wilki przemykające tymi niegoś-
cinnymi szlakami.
Nikt nie pokonywał bez potrzeby tej gigantycznej naturalnej
bariery, która dzieliła tak niepodobne do siebie światy, jak
Chiny i Indie.
Był najwyższy czas, aby Buddhabadra wrócił!
Skończyła się chłodna wiosna, a krótkie lato na dużej
wysokości mijało bardzo prędko.
Woda w rytualnych miednicach Klasztoru Jedynej Dharmy
znowu zamarzała wczesnym rankiem, zapowiadając nadejście
zimy.
Każdy mijający dzień czynił mniej prawdopodobnym powrót
otoczonego szacunkiem przełożonego, którego mnisi wciąż
uważali za swego duchowego ojca. Wszyscy czuli teraz ulgę
i radość, wpatrując się w horyzont niczym strażnicy strzegący
murów.
Co dziwne, ich wychudzone ciała i ogolone głowy sprawiały,
że byli do siebie podobni, mimo różnego wieku, jako że
niektórzy zbliżali się do setki, podczas gdy najmłodsi nowi-
cjusze nie mieli jeszcze czternastu lat. Ich złożone dłonie,
obejmujące czubek nosa, czyniły dziękczynny gest na intencję
oczekiwanego powrotu nauczyciela.
Jeśli nawet wielu bało się Buddhabadry, jako że nie był
pobłażliwy dla nowicjuszy, to każdy podziwiał wiedzę i surową
obowiązkowość tego człowieka o mizernej posturze, dobiegające-
go pięćdziesiątki, o ciele wychudzonym przez posty i umartwie-
nia, czarnych brwiach nad oczami płonącymi jak węgle, ze
srebrnym pierścieniem zwisającym z lewego ucha.
Wybrany dwadzieścia lat temu na Wielkiego Nieocenionego
Przełożonego, przybył do klasztoru w dziesiątym roku życia.
Pochodzący z wysokiego rodu zamieszkałego w Gandharze,
gdzie praktykowano buddyzm uchodzący za najbardziej „czys-
ty" i „ortodoksyjny", Buddhabadra cudownie ucieleśniał wolę
swego rodu, aby nie zaprzepaścić tradycji wywodzącej się od
pierwszych uczniów Błogosławionego.
Zaledwie wdrożył się do obowiązków przełożonego gan-
dharskiej wspólnoty buddyjskiej, której centrum był Klasztor
Jedynej Dharmy, kazał podnieść do trzynastu lat minimalny
wiek, w którym dzieci mogły wstąpić do nowicjatu.
W ten sposób pozostał na zawsze najmłodszym adeptem,
tym, który najwcześniej przyswoił sobie tysiące stronic tekstów
składających się na buddyjski kanon, ten zbiór reguł, przepisów
i komentarzy filozoficznych, które uczniowie Oświeconego
zaczęli spisywać, a potem opracowywać po tym, jak Budda
opuścił ziemski padół pod koniec VI wieku przed naszą erą.
Znał też tysiące tekstów zwanych jatakami, owych cudow-
nych historii, opisujących ze szczegółami wcześniejsze egzys-
tencje Błogosławionego. Budda żył więc pod różnymi po-
staciami: był pogromcą króla smoka Gopali, zostawiając na
ścianach jaskini ślad swojego cienia; leśnym pustelnikiem,
który zgodził się paść od strzał okrutnego króla w obronie
swoich starych rodziców; księciem pod postacią Wiśwantary,
mającym białego słonia, potrafiącego sprowadzić deszcz.
Buddhabadra, jako człowiek dumny z tego, iż jest buddystą,
potrafił godzinami opowiadać zauroczonym dzieciom bajki
wymyślane po to, by lepiej poznały Błogosławionego, a przede
wszystkim, by jeszcze bardziej go pokochały.
Był przekonany, że jego klasztor jest pierwszym ośrodkiem
nauczającym prawdziwej doktryny buddyjskiej, a siebie samego
uważał za największy skarbiec pamięci, a także za głównego
gwaranta doktrynalnej czystości.
Budził więc strach i szacunek mnichów, swoich uczniów, na
których miał ogromny wpływ. Nie wahał się zmuszać ich do
postów i spędzania długich godzin na kolanach, przed obliczami
buddów i bodhisattwów, pamiątce w kamieniu pozostawionej
przez buddyjskich rzeźbiarzy greckiego pochodzenia.
Cel jego ostatniej wyprawy do Krainy Śniegów, podobnie
jak i poprzedniej, był owiany tajemnicą i przełożony Klasztoru
Jedynej Dharmy nie wyjawił nikomu nawet miejsca, do którego
się udaje.
Jego prawa ręka, Oręż Prawa, cieszył się najwyższym szacun-
kiem, tak z powodu znajomości kanonu buddyjskiego, jak i
umiejętności posługiwania się językiem perskim, którego
nauczył się w dzieciństwie, a także chińskim, a nawet tybetańskim.
Dzięki temu mógł przyjmować licznych pielgrzymów, którzy
przybywali ze wschodnich krajów do najświętszych miejsc
buddyzmu, i obowiązkowo odwiedzali klasztor położony na
drodze z północnych Indii.
Oręż Prawa był też mnichem posłusznym i lojalnym.
Nigdy nie ośmieliłby się dać Buddhabadrze do zrozumienia,
że nie podoba mu się tajemniczość owych wypraw, nie próbował
też dopatrywać się w tym niepojętego braku zaufania względem
siebie. Mówił sobie, że musi istnieć wystarczająco ważny
powód, dla którego Buddhabadra uznał za słuszne takie właśnie
postępowanie, zarówno wobec niego, jak i innych członków
wspólnoty Jedynej Dharmy.
Gdy nowicjusze, nieco śmielsi niż starsi mnisi, pytali Bud-
dhabadrę, do jakiej części Tybetu zamierza się udać, udzielał
zawsze tej samej wymijającej odpowiedzi:
— Wyruszam, żeby objechać Dach Świata. To podróż du-
chowa!
Dach Świata! Tylko tyle!
Buddhabadra umyślnie używał tego określenia zamiast „Kra-
ina Śniegów", jakby chciał podkreślić i potwierdzić tajemnicę
otaczającą jego wyprawy.
Milczenie wielebnego przełożonego wzmogło tylko zanie-
pokojenie osieroconej wspólnoty, gdy stwierdzono, że powrót
Buddhabadry z dalekich stron się opóźnia.
— Czyż Dach Świata nie jest istnym piekłem? Czy nie
powiadają, że najgorszym z piekieł jest dotkliwe zimno?
Ileż to razy przerażeni nowicjusze stawiali takie pytania
Orężowi Prawa!
—Musimy ufać naszemu mistrzowi Buddhabadrze. Jeśli
nie wróci, będzie to oznaczać, że Błogosławiony postanowił
przyjąć go do siebie, roztopić w nirwanie! — odpowiadał
z niezachwianą pewnością.
—Czym dokładnie jest nirwana? Czy to raj, czy też ni-
cość? — pytali go wówczas mnisi.
—To stan, w którym świadomość człowieka świętego
rozpływa się w pokoju wygaśnięcia, kładąc kres
tragicznemu łańcuchowi reinkarnacji, który zmusza każde
stworzenie do życia w cierpieniu, do niezliczonych
powrotów pod najróżniejszymi postaciami. W przypadku złej
karmy odradza się ono na przykład w ciele mrówki, na którą
może się wypróżnić słoń, albo dzikiej świni, będącej ofiarą
tygrysów!
—Co trzeba robić, żeby zostać świętym człowiekiem?
—Trzeba zacząć od tego, żeby być dobrym nowicjuszem! —
odpowiadał ze śmiechem Oręż Prawa, który chętnie dawał
dowody swego poczucia humoru.
W rzeczywistości ani na chwilę nie dopuszczał myśli, że
Błogosławiony Budda mógł położyć kres wędrówce przeło-
żonego. Zbyt dobrze znał ostrożność i inteligencję swego
mistrza. Odkąd pełnił służbę u jego boku, już trzy razy
widział, jak Buddhabadra wyrusza i wraca, zawsze w ter-
minie.
Sześć miesięcy temu, na kilka dni przed wyruszeniem w dro-
gę po raz czwarty, przełożony uchylił nieco rąbka tajemnicy.
— Udaję się w podróż, by bronić interesów naszej drogi
Małego Wozu na Dachu Świata, w Tybecie, czy też w Krainie
Śniegów, jak go tu nazywają. Jeśli wziąć pod uwagę rzeczy,
jakich się niedawno dowiedziałem, to wierz mi, nie będzie to
prosta sprawa, przede wszystkim z uwagi na coraz to nowe
wymagania moich przyjaciół!
— O jakich przyjaciołach mówisz, mistrzu?
Wobec braku odpowiedzi Oręż Prawa zadał następne pytanie:
—Po co chodzić tak daleko? I co zagraża naszym interesom?
Może „przyjaciele", o których wspomniałeś?
—Tak myślisz? — rzucił nieco rozdrażniony Buddhabadra.
—Byłby to więc Wielki Wóz?
Określenie Mały Wóz, czyli hinajana, było nieco pogardliwą
nazwą, jaką nadali buddyzmowi indyjskiemu chińscy buddyści,
wyznawcy Wielkiego Wozu — mahajany.
Mahajaniści chińscy uważali praktyki pierwotnego buddyzmu
indyjskiego za formę mniej szlachetną i mniej pojemną.
Zamiast przyznawać prawo do oświecenia tylko mnichom
i mniszkom, którzy złożyli śluby, jak to precyzowała hinajana,
opierając się na wskazówkach Błogosławionego, wyznawcy
chińskiej mahajany przyjmowali podejście bardziej pragmatycz-
ne, u którego podstaw leżał ogromny społeczny sukces tej
religii w Chinach. Po niezliczonych sporach teologicznych,
które otworzyły drogę wszelkiego rodzaju egzegezom nauk
Buddy, przyjęli, że ludzie świeccy, jeśli tylko przestrzegają
nakazów Błogosławionego, także mogą oczekiwać oświecenia.
Dzięki temu ich „wóz dostępu do oświecenia" był, jak
twierdzili, „większy" niż Mały Wóz wyznawców hinajany,
którzy woleli trzymać się dogmatu pierwotnego buddyzmu,
mówiącego, że oświecenie jest dostępne wyłącznie tym, którzy
zgodzili się złożyć śluby zakonne.
Dlatego też rywalizacja między tymi dwoma buddyjskimi
szkołami miała rzeczywisty wymiar i Oręż Prawa doskonale
rozumiał, do czego odnosiły się enigmatyczne aluzje Bud-
dhabadry na temat konkurencyjnej szkoły, zyskującej coraz
więcej wyznawców, co zaczynało zagrażać interesom Małego
Wozu.
Oręż Prawa miał za to mgliste pojęcie o miejscu, w którym
Buddhabadra zamierzał bronić ich sprawy.
— Powiedziałeś mi już dużo, ale gdybym przynajmniej
wiedział, dokąd się udajesz, mógłbym ci pomóc! — wykrzyknął.
— Mój drogi Orężu Prawa, ludzie przysięgają zwykle, że nie
wyjawią tajemnicy nikomu prócz równych sobie. Nie nalegaj!
Nie mogę dodać nic więcej. Jeśli idę tak daleko, oznacza to, że
mam po temu ważne powody. Choćby nawet drogo mnie to
kosztowało, bo nie mam sił na wspinaczkę i lodowate noce...
Oręż Prawa, zbity z tropu nieustępliwością przełożonego,
przeprosił go za swą ciekawość.
Od tej chwili nie zadawał Buddhabadrze żadnych pytań.
Aby powściągnąć swoje wścibstwo, wyobrażał sobie, że
interesy Małego Wozu są identyczne z interesami Klasztoru
Jedynej Dharmy i jego społeczności i że nikt nie obroni ich
lepiej niż przełożony.
A zresztą, jako zdyscyplinowany współpracownik, postanowił
pokazać mistrzowi, że szanuje jego polecenia i że nie będzie
zadawał żadnych pytań, dopóki go nie ujrzy, co powinno
nastąpić już wkrótce.
— Chwała Buddhabadrze, Nieocenionemu Przełożonemu
Jedynej Dharmy!
Wokół Oręża Prawa, który pospieszył na ścieżkę strażników,
żeby oglądać przybycie przełożonego, narastał gwar.
Wszędzie rozlegały się okrzyki szczerej radości z powrotu
tego pobożnego i nieustraszonego buddysty, prawdziwego
bohatera, który nie wahał się odważnie wspinać po najwyższych
w świecie górskich zboczach, tak wysokich, że sięgały samej
nirwany!
Skąpane w ciemnoczerwonym świetle zmierzchu poszarpane
górskie granie wznosiły się nad Peszawarem niczym opiekuńcze
skrzydła ogromnego ptaka.
Klasztor Jedynej Dharmy został wzniesiony jakieś jedenaście
wieków temu, nieco na uboczu, w pobliżu miasta rojącego się
od kupców i pielgrzymów, aby dać schronienie słynnemu
relikwiarzowi kuszańskiego władcy Kaniszki, najcenniejszemu
skarbowi buddyzmu indyjskiego.
Gdy królewskie miasto Peszawar było jeszcze w czasach
swej świetności stolicą gandharskiego, grecko-baktryjskiego
imperium Kuszanów, liczyło nie mniej niż tysiąc klasztorów.
Straszliwie zniszczone przez plemiona Hunów Heftalitów
około roku 530, teraz było już tylko własnym cieniem.
Po tysiącach stup, wznoszących się tu wcześniej na każdym
rogu ulicy, zostały tylko rumowiska kamieni, którymi dzieci
strzelały z procy do wróbli.
W drzwiach niezrównanych z ziemią sanktuariów spotykało
się jeszcze oblicza buddów i bodhisattwów, promieniejących
wdziękiem, rzeźbionych przez artystów, którzy stworzyli w Pe-
szawarze jeden z najsławniejszych ośrodków sztuki.
Większość tych cudownych posągów, których łagodne kon-
tury uwydatniały godną podziwu elegancję klasycznej rzeźby
greckiej i duchowość, jakiej wymagało przedstawienie Błogo-
sławionego, wyrwali z ziemi albo porozbijali wojownicy pogań-
skich plemion.
Pośród tego rumowiska tkwiła nadal imponująca i dumna
sylwetka ogromnego Klasztoru Jedynej Dharmy, którego wy-
sokie mury, wzniesione w połowie stoku wzgórza, widoczne
były z tak daleka, że pielgrzymi nie musieli pytać o drogę.
Najświętszy Klasztor Jedynej Dharmy w czasach władców
kuszańskich liczył około piętnastu tysięcy mnichów.
Było to prawdziwe miasto, ze szkołami, piekarniami, pla-
cami zabaw dla najmłodszych mnichów, zbiornikami, do
których kierowano źródlaną wodę z gór, a nawet ogrodami.
Nabrzmiałe słońcem owoce piętrzyły się na tacach ofiarnych,
składane przez pielgrzymów u stóp tak im drogiego Relik-
wiarza Kaniszki.
Król Kaniszka, rządzący państwem Kuszanów, wielkim
imperium, które jednoczyło część północnych Indii, Baktrię
i dolinę rzeki Tarym, kazał zbudować ten relikwiarz około
setnego roku po Chrystusie, u schyłku tego iście czarodziej-
skiego epizodu dziejów.
Od doliny Gangesu po szczyty Pamiru rozciągały się wtedy
terytoria, które zdołali podbić i zjednoczyć waleczni rycerze
dynastii kuszańskich władców.
Kiedyś, w czasie polowania, biały zając zaprowadził w tajem-
niczy sposób indo-scytyjskiego suwerena Kaniszkę do młodego
pasterza, pasącego swoją trzodę na zielonej łące.
—Jesteś królem Kaniszką! — powitał zdumionego władcę
młodzieniec.
—Skąd znasz moje imię?
—Powtarzam tylko przepowiednię Najświętszego Buddy:
„Czterysta lat po mojej śmierci będzie rządził tymi
ziemiami król o imieniu Kaniszką" — wyjaśnił z
uśmiechem pasterz.
—Począwszy od tego błogosławionego dnia, będę się trzy-
mał zaleceń Oświeconego! — wykrzyknął król, który
żwawo zeskoczył z konia, żeby skłonić się przed
chłopcem.
Po powrocie do Peszawaru rozkazał wznieść w miejscu, w
którym usłyszał proroctwo, ogromną stupę. Potem, u -naj-
sławniejszego złotnika tego regionu, Greka Agesilasa, za-
mówił niezwykłą stupę — relikwiarz, który miał odtąd nosić
jego imię.
Według starożytnych tekstów, stupa owa została zbudowana
z drewna sandałowego inkrustowanego srebrem, a na jej szczy-
cie złotnik umieścił pamiątkowy posążek Błogosławionego z
litego złota, ozdobiony rzadkimi drogimi kamieniami.
Tradycja mówiła, że dwa diamenty o niezrównanym blasku,
przedstawiające jego oczy, miały być darem króla dla tego
wizerunku Buddy.
Opowiadano, iż wybrane z tysiąca innych, pochodzących
z wojennych łupów, bliźniacze kamienie były tak wielkie i
czyste, że poeci nigdy nie przestali opiewać ich blasku.
Epopeja sławnego Kaniszki głosiła, że upamiętniają one sławny
epizod z przeszłych wcieleń Buddy, kiedy to poświęcił on
swoje oczy, oddając je biednemu ślepcowi, który dzięki nim
odzyskał wzrok.
Gdy relikwiarz był gotowy, władca kazał wmurować go
wysoko, przeszło pięćdziesiąt metrów nad ziemią, w niszę
u szczytu jednej z wież, której piętra oddzielone były wykutymi
w kamieniu apsarami. Te skrzydlate rusałki strzegły nieocenio-
nego skarbu, którego można było dosięgnąć tylko z rusztowania,
tak więc nikt nie mógł go ukraść.
Ten sam Kaniszka, jako buddysta ożywiany gorącą wiarą
neofity, zwołał w Pendżabie radę, której celem było wspieranie
ekspansji buddyzmu w kierunku oaz Azji Środkowej, skąd
następnie dosięgnął on Chin.
Posąg ze złota i diamentów przetrwał przez wieki ukryty
przed światem w ogromnym relikwiarzu, dopóki nie ukradli go
Hunowie.
Uratowane resztki relikwii umieszczono w złotej skrzyni
w kształcie piramidy, zamkniętej tak dobrze, iż żaden mnich
nie śmiał jej otworzyć. Wydobywano ją z zamurowanego
schowka co pięć lat, z okazji Wielkiej Pielgrzymki, która
gromadziła ogromne tłumy, przybywające z całych północnych
Indii, aby oddać jej cześć.
Relikwiarz Kaniszki był jednym z najsławniejszych sank-
tuariów buddyzmu.
Wierzono, że każde z głównych miejsc kultu przechowuje
jedną ze świętych relikwii Błogosławionego. Według dawnych
przekazów w Klasztorze Jedynej Dharmy w Peszawarze miały
się znajdować Oczy Buddy.
Sława tego miejsca przyciągała pielgrzymów chińskich,
tybetańskich, kuczańskich, turfańskich i sogdyjskich.
Ci śmiali podróżnicy przybywali przeważnie z kwitnących
oaz, będących miejscem postoju wędrowców przemierzających
niegościnne pustynie. Nosiły one nazwy: Kaszgar, Jarkend,
Chotan, Kucza, Turfan, Hami i Dunhuang.
Na szlakach pielgrzymek prowadzących z Chin do miejsc,
w których przebywał Budda, spotykało się tylko wiernych
wyznawców i buddyjskich mnichów.
Tymi wyłożonymi kamieniem drogami, omiatanymi palącymi
albo lodowatymi wichrami, podróżował towar cenniejszy niż
złoto.
Doceniali go już Rzymianie, którzy, by go zdobyć, gotowi
byli zapłacić każdą cenę. Był przedmiotem marzeń, najbardziej
zazdrośnie strzeżonym przez właścicieli karawan, które go
przewoziły. Małe pakunki, owinięte szarawym płótnem i umo-
cowane na grzbietach wielbłądów i koni, nie wyglądały za-
chęcająco, choć zawierały tkaninę o niezrównanej miękkości
i mieniących się kolorach, którą kobiety, gdy tylko znalazła się
w ich rękach, lubiły ozdabiać haftami wykonanymi złotą albo
srebrną nicią.
To jemu droga zawdzięczała nazwę: Jedwabny Szlak.
Jeden z jego ostatnich odcinków otwierał się na wysokości
przełęczy, w kierunku której zwracało się wciąż tysiąc par
oczu, pragnących ujrzeć, jak na górskiej grani odcina się
sylwetka ich Nieocenionego Przełożonego, siedzącego na
grzbiecie świętego białego słonia.
Gdy Buddhabadra wyruszał, tym razem z gruboskórnym
zwierzęciem o czerwonych oczach, które miało prawie pięć-
dziesiąt lat i którego maść, jedyna w swoim rodzaju, budziła
podziw wszystkich pielgrzymów, wiele mówiono o wadze
podróży, jaką miał odbyć.
Decyzja o podjęciu wyprawy stała się nawet przedmiotem
krótkiej wymiany zdań między Orężem Prawa i jego prze-
łożonym.
Oręż Prawa wiedział, że niemożliwe jest przekonanie Bud-
dhabadry, by nie zabierał ze sobą na drogi Krainy Śniegów,
w obliczu nadchodzącej, wyjątkowo srogiej zimy, żywego
skarbu klasztoru. Klasztor Jedynej Dharmy miał sześć innych
słoni, dużo młodszych i bardziej żwawych od starego świętego
słonia, którego nowicjusze codziennie myli i przystrajali przed
karmieniem świeżymi owocami i ciastkami przyniesionymi
przez pielgrzymów.
Czczone niemal jak bóstwo, zwierzę to miało dwa wielkie
przywileje.
Z okazji dorocznej Małej Pielgrzymki przystrojony
złotem i srebrem słoń obnosił wewnątrz murów klasztoru małą
szkatuł-
kę, w której zamknięta była Święta Rzęsa Błogosławionego,
a którą przełożony klasztoru trzymał przez resztę roku w okutej
szafie w swojej izbie.
Ale przede wszystkim tylko to święte zwierzę miało prawo
przenosić na swoim grzbiecie, podczas obchodzonego co pięć
lat święta Kaniszki, Wielkiej Pielgrzymki, mały relikwiarz ze
szczerego złota, w kształcie piramidy, mieszczący najcenniejszą
relikwię Klasztoru Jedynej Dharmy, Oczy Buddy.
Z największą ostrożnością umieszczano spiczastą szczero-
złotą szkatułę w lektyce umocowanej na grzbiecie białego
słonia. Potem ta góra mięsa, jeszcze bielsza dzięki mące, którą
ją posypywano, o umalowanych oczach nadających jej wygląd
starej kurtyzany i członkach obwieszonych naszyjnikami z dro-
gich kamieni, rozpoczynała powolną wędrówkę na czele tłumu
mnichów i wiernych wznoszących okrzyki. Słoń udawał się
majestatycznym krokiem do głównego budynku klasztoru,
stojącego w głębi długiej alei wysadzanej cyprysami.
I choćby nawet owa relikwia była największym skarbem,
słoń kroczył tak, jakby to dla niego przeznaczone były hołdy
setek tysięcy trwających w ekstazie wiernych.
Tak więc Oręż Prawa niecierpliwie wyglądał powrotu do
Peszawaru starego białego słonia.
Był bardzo szczęśliwy, że znowu go widzi, i mówił sobie, że
mylił się, kwestionując decyzję przełożonego o zabraniu zwie-
rzęcia w tę podróż.
Niestety, radość Oręża Prawa nie trwała długo.
Spoglądając na zbocze, z którego, jak sądzono, schodził teraz
Buddhabadra w kierunku północnej bramy klasztoru warowni,
Oręż Prawa prędko pojął, że dzieje się coś niedobrego.
Krępa sylwetka przybliżająca się krętą ścieżką, mogła należeć
tylko do opiekuna słonia, małego tłuścioszka, którego szerokość
dorównywała wysokości, a nie do Buddhabadry, mającego
ascetyczną posturę.
Na dodatek, w przeciwieństwie do tego, co mu się wydawało
z powodu optycznego złudzenia wywołanego żarem, jaki pro-
mieniował ze skał w pobliżu przełęczy, człowiek ów szedł sam.
To, co Oręż Prawa wziął za świętego słonia, było w rzeczy-
wistości wielką nieruchomą skałą.
Niestety, nie było co do tego żadnych wątpliwości.
Wracał tylko kornak, opiekun słonia.
Tego dnia z Krainy Śniegów nie powrócił ani Buddhabadra,
ani święty biały słoń.
3
Klasztor Wdzięczności za Cesarskie Dobrodziejstwa,
Luoyang, Chiny
— Pięć Zakazów, czy mógłbyś mi wyjaśnić, jaki był na
prawdę Błogosławiony Gautama Budda, którego przykazań nie
przestajesz nam czytać, żebyśmy nauczyli się ich na pamięć?
Mówią, że był łagodny, ale jeśli wierzyć temu, co nam opowia
dałeś, żąda od nowicjuszy, żeby odrzucili wszystko co dobre!
Pytanie to zadał uroczy chłopczyk siedzący w pierwszym
rzędzie. Miał nieco ponad pięć lat i był to wiek, w którym
rodzice mogli przyprowadzić swoje dziecko do nowicjatu
wspólnoty chińskiego Wielkiego Wozu.
Jego mali koledzy w liczbie dwudziestu, wszyscy urodzeni
w tym samym roku, bawili się na dziedzińcu buddyjskiej szkoły,
wrzucając grudy wyschniętej ziemi do sali lekcyjnej.
— Uważajcie! Pięć Zakazów jest silny jak tygrys! Spuści
wam lanie! — wykrzyknął jeden z młodych uczniów, na którego
ogolonej głowie rozbiła się kulka ziemi.
Dzieci rozpierzchły się ze śmiechem, niczym chmara wróbli,
żeby pochować się za kolumnami otaczającego plac zabaw
ogromnego krużganka, ozdobionego malowidłami przedsta-
wiającymi najbardziej budujące epizody z życia Buddy.
Któż by pomyślał, obserwując ich równie żywiołowe, co
lekkomyślne zachowanie, że te dzieci, a przynajmniej najzdol-
niejsze z nich, staną się kiedyś mistrzami dhyany.
Medytować przed gładką i pustą ścianą! Medytować bez-
ustannie i wciąż od nowa, najlepiej z twarzą zwróconą w stronę
przepierzenia pozbawionego jakichkolwiek rysunków, wypuk-
łości czy czegokolwiek, co mogłoby odwrócić uwagę... Po-
zwolić, by umysł wypełniła pustka, i dojść do stanu, w którym
nie pojawia się już najulotniejsza nawet myśl. Powrócić do
stanu rośliny albo kamienia i czekać, aż nagłe oświecenie
spłynie niczym morska fala...
Taka była niezawodna recepta, dużo bardziej skuteczna niż
męczące recytowanie sutr, aby osiągnąć przebudzenie, stan
absolutnej świadomości prawdy, do jakiego doszedł sam Budda
pod świętym figowcem pipal w okolicy Waranasi, po odbyciu
Czterech Stadiów Medytacji.
Lecz aby osiągnąć taki stopień koncentracji, potrzebna była
długa praktyka, ponieważ chodziło w pewnym sensie o to, aby
oduczyć się myślenia i zapomnieć o wszystkim, co ma się w
głowie. Wymagało to ogromnego wysiłku, zwłaszcza w przy-
padku beztroskich dzieci, bardziej skłonnych do zabawy niż do
poszukiwania pustki, jak te nieco roztrzepane, rozdokazywa-
ne dzieciaki, przed którymi Pięć Zakazów stawał po każdej
przerwie.
Jak każdy nauczyciel, młody mnich Pięć Zakazów siedział
za stołem ustawionym na podwyższeniu.
Pochylony nad tybetańskim rękopisem, który odczytywał
z wielkim trudem, nawet nie usłyszał wybuchów śmiechu.
Jeden z uczniów właśnie wypuścił uwiązanego na nitce chrabą-
szcza, wywołując niemałą wrzawę.
Istniało jednak ryzyko, że w każdej chwili do klasy wejdzie
wychowawca uzbrojony w karzącą rózgę. Albowiem oględnie
mówiąc, w Klasztorze Wdzięczności za Cesarskie Dobrodziej-
stwa w Luoyangu do kwestii dyscypliny podchodzono nie-
zwykle poważnie.
To majestatyczne miasto wzniesione na zalesionych wzgó-
rzach, położone o jakieś trzy dni podróży łodzią w kierunku
wschodnim z Chang'anu, stolicy dynastii Tang, z którą było
połączone kanałem, stało się głównym ośrodkiem kształcenia
mistrzów chan, jak nazywano w Chinach nauczycieli dhyany.
Spędzające całe dnie i noce na siedząco, w pozycji lotosu,
żeby medytować o puszczeniu przez Buddę w ruch Koła
Prawa, to znaczy o kwintesencji oświecenia, ci ludzie, opętani
pragnieniem wiedzy, byli zbrojnym ramieniem armii kaz-,
nodziejów wyruszających już od kilku wieków na podbój
taoistycznych i konfucjańskich Chin, które szybko zalała
ogromna fala religijnego żywiołu przybyłego z Indii i z Azji
Środkowej.
Nauczywszy się na pamięć setek sutr koniecznych do po-
znania boskich słów Gautamy, mistrzowie dhyany opowiadali
słuchaczom o niezliczonych wcześniejszych wcieleniach Buddy
i o cudownych wydarzeniach, które potwierdzały jego dobre
uczynki i wagę jego nauki.
Musieli być ludźmi obdarzonymi szczególnym darem prze-
konywania. I w istocie, nie można było zadowalać się przyję-
ciem doktryny na poziomie intelektualnym. Przykład tego dał
sam Budda: należało dostosować się do niej całkowicie, tak
w poszczególnych uczynkach, jak i w postawie życiowej.
Aby żyć jak prawdziwy buddysta, należało zacząć od przyję-
cia i podporządkowania się dwustu pięćdziesięciu zakazom
figurującym w Vinaji, kodeksie dobrego postępowania, prowa-
dzącym ku pierwszemu stadium przebudzenia, nazywanemu
sanskryckim słowem bodhi.
Dopiero wtedy, czerpiąc siłę z właściwej postawy, adept
poznawał w końcu Świętą Prawdę, która prowadziła do unices-
twienia cierpienia, tego absolutnego zła, które trapiło ludzi.
Święta Prawda oczekiwała u kresu Szlachetnej Ośmiorakiej
Ścieżki, na którą składały się: właściwa postawa umysłu,
właściwa mowa,' właściwe działanie, właściwy sposób utrzy-
mywania się, właściwy wysiłek, właściwa koncentracja i właś-
ciwe samadhi. Każdy sumienny mnich powinien praktykować
te cnoty i przestrzegać podanych przez Oświeconego
zaleceń.
Chłopcy, których młody mnich Pięć Zakazów nauczał tych
punktów doktryny, byli starannie dobrani pod względem byst-
rości i inteligencji, ale także pod względem umiejętności
intuicyjnego wybierania spośród różnych naczyń o jednakowym
kształcie, ustawionych w przypadkowym porządku na stole, tac
do jałmużny, pełnych kwiatów, owoców i ciastek, które wierni
umieszczali przed pomnikami w pagodach.
Był to znak, że w przyszłości staną się mistrzami chan.
Wybierano ich spośród tysięcy dzieci, które biedne rodziny,
często przybywające z bardzo daleka, przywoziły co miesiąc
do klasztoru w nadziei, że pozwoli im to na lepsze życie,
ograniczając zarazem liczbę gąb do wykarmienia. Ale przede
wszystkim dzieci te mogły mieć pewność, że osiągną nirwanę,
jako że Budda powiedział przecież: tylko mnisi, którzy pod-
porządkują całe swoje życie temu celowi, mogą spodziewać
się, że osiągną oświecenie.
Ponieważ mistrz nie odpowiedział na pytanie, dziecko, które
uśmiechało się, otwierając szeroko małą szczerbatą buzię,
podeszło do niego. A potem, pociągając za rękaw jego szaty
w kolorze szafranu, zapytało znowu:
— Czy Budda był łagodnym człowiekiem?
Mnich Pięć Zakazów podniósł wreszcie głowę znad tekstu,
nad którym się pochylał, i wrzawa w klasie natychmiast ucichła.
Słychać było tylko chrabąszcza z nitką przy nóżce, który latał
z głośnym buczeniem.
Pięć Zakazów był młodzieńcem o pięknej pociągłej twarzy,
rozjaśnionej wielkimi i czarnymi, lekko skośnymi oczami
promieniującymi energią.
Przybywszy do klasztoru w tym samym wieku co chłopiec,
który zadał mu pytanie, szybko został dostrzeżony przez prze-
łożonego o imieniu Czystość Pustki.
Dwa lata temu, gdy skończył dwadzieścia lat, został wyświę-
cony na mnicha i przyjął imię Pięć Zakazów. Oznaczało to, że nie
popełni nigdy pięciu złych uczynków sprawiających, że nie-
szczęśliwe ludzkie istoty, które popełniły je świadomie, odradza-
ły się w piekle. Tymi uczynkami były: ojcobójstwo i matkobój-
stwo, zabicie świątobliwego arhata, cielesne zranienie
buddy i doprowadzenie do rozłamu w łonie klasztornej
wspólnoty.
Pięć Zakazów miał atletyczną budowę i zwinność typową
dla mnichów dbających o utrzymanie fizycznej formy dla tych
samych powodów, co formy umysłowej. Opanowawszy sztukę
walki, potrafił jednym uderzeniem dłoni roztrzaskać grubą
drewnianą deskę, albo, wyłącznie siłą ramion, zgiąć klingę
stalowego miecza. Wystarczał mu prosty ruch przegubu dłoni,
aby powalić na ziemię pozornie dużo silniejszego przeciwnika.
Potrafił wydać też paraliżujący okrzyk, który z miejsca unie-
ruchamiał tego, kto rzucał się na niego uzbrojony w sztylet albo
włócznię, zupełnie jakby został uderzony w brzuch. Był tak
zwinny, że siedząc w pozycji lotosu, mógł bez trudu założyć
sobie nogi na szyję niczym pałąk koszyka.
Dzięki zaletom ciała i umysłu Pięć Zakazów był podziwiany
przez wszystkich małych nowicjuszy, którzy marzyli o tym,
żeby obrócić w powietrzu trzema zaprawionymi w walce
przeciwnikami, jak to czynił ich nauczyciel podczas pokazów.
—Budda był kimś więcej niż tylko łagodnym człowiekiem,
to był wielki arhat! Wyjątkowy mistrz dhyany, jakim i ty
zostaniesz, chłopcze, jeśli będziesz ciężko pracował —
odparł z uśmiechem.
—Czy był silny i umiał jak ty rozłupać łokciem pięć cegieł
leżących jedna na drugiej?
—Jeszcze silniejszy, o wiele silniejszy! Siła i promieniowa-
nie Błogosławionego Gautamy Buddy, kiedy jeszcze żył,
szły z jego głowy. My w porównaniu z nim jesteśmy tylko
mrówkami, które starają się zamienić w słonie! Zapewniam
cię, że musielibyśmy przejść długą drogę — i ja też — żeby
dorosnąć mu do pięt! — dorzucił, wywołując śmiechy i
radosne okrzyki.
Pięć Zakazów nie miał sobie równych w przekazywaniu
złożonej surowości buddyjskiej reguły tym malcom, niepo-
trafiącym jeszcze czytać ani pisać. Swoim opowieściom chętnie
nadawał formę bajek.
Niełatwo było objaśniać doktrynę tak małym dzieciom.
Nauczał więc, że światem doczesnym, w którym wszystko
jest niestałe i pozbawione atmana, rządzi dukha, czyli cier-
pienie.
Aby osiągnąć oświecenie, to znaczy uciec od powtarzającego
się cyklu reinkarnacji i ostatecznie opuścić świat cierpienia,
trzeba przyjąć zalecany przez Buddę sposób postępowania.
Dzięki temu, praktykując dobre uczynki, człowiek zbliża się
do oświecenia.
Biada tym, którzy nie uznawali tych nakazów, kary, na jakie
się narażali, były straszliwe!
Opisując dzieciom piekła, do jakich strącani są grzesznicy,
Pięć Zakazów wywoływał nieuchronnie łzy i okrzyki prze-
rażenia.
Tortury zadawane potępionym, winnym ciężkich grzechów,
były przerażające; niektórych zaprzęgano do ciężkich
wozów i musieli chodzić po rozżarzonych węglach; inni
rzucali się głową w dół do kotła z wrzątkiem albo do ognistej
rzeki, gdzie piekli się jak połcie mięsa; jeszcze inni, zwani
„głodnymi duchami", nawiedzali ziemię i przestrzenie
dzielące światy, dręczeni przez głód i pragnienie, a usta mieli
nie większe niż ucho igły, co zmuszało ich do żywienia się
drobnym plugastwem. Istniało nie mniej niż osiem gorących i
osiem zimnych piekieł, przeplatających się, żeby było
sprawiedliwie,
otoczonych
jeszcze
czterema
„przedpieklami".
W jednym z gorących i najokrutniejszych piekieł potępieńcy
wyszarpywali sobie nawzajem ciało małymi żelaznymi szpo-
nami; w innym były żelazne słonie, które tratowały swoje ofiary.
W jednym z mroźnych piekieł ciała potępieńców kruszyły
się i pokrywały ranami, podczas gdy w innym usta pokutujących
zamarzały i pękały, uniemożliwiając jedzenie.
Ale najstraszliwsze ze wszystkich było piekło Żelaznego
Kotła; trzeba było nie mniej niż trzydziestu lat, żeby dotrzeć do
jego dna. A to, co czekało na samym dole, było tak potworne,
że w żaden sposób nie da się opisać.
Jednak na szczęście dla wiernych, a zwłaszcza dla młodych
uczniów Pięciu Zakazów, epizody z życia Błogosławionego,
ale także jego tysięcznych wcześniejszych wcieleń, były cudow-
nymi bajkami, które nie nużyły słuchaczy.
—Ale jeśli on był taki silny i wspaniały, to dlaczego umarł?
—On nie umarł. Tathagata, „ten, który udał się ku Praw-
dzie", zasnął u stóp drzewa, w lasku, nieopodal domu
kowala Czundy, u którego posilił się po raz ostatni. Zgasł i
osiągnął najwyższy spokój nirwany — odparł nieco
rozdrażniony dociekliwością chłopca Pięć Zakazów.
—A ten kowal Czunda, czy on też był taki łagodny jak
Błogosławiony Budda? Przecież kowal kuje miecze! Jak
ktoś, kto kuje miecze, może być łagodny?
Słysząc tak niestosowne pytanie, Pięć Zakazów wzniósł oczy
do nieba, ale w tej samej chwili w drzwiach klasy ukazała się
głowa zadziwiająco tłuściutkiego, mimo obowiązkowych po-
stów, mnicha.
—O, Pięć Zakazów, nasz czcigodny przełożony życzy sobie
natychmiast z tobą rozmawiać!
—Natychmiast?
—Przed chwilą u niego byłem. Czystość Pustki nie ma
zwyczaju żartować... — odparł mnich tonem, w którym po-
brzmiewał niepokój.
Pięć Zakazów poczuł w sercu lekkie ukłucie.
Przełknął ślinę i zaczął zwijać sutrę, która leżała przed nim
na stoliku.
Mistrz Czystość Pustki bardzo rzadko wzywał nauczyciela,
który dopełnił wszystkich obowiązków i właśnie prowadził
lekcję.
Musiał istnieć po temu jakiś poważny powód.
Pięć Zakazów powierzył klasę tłuścioszkowi i nie tracąc ani
chwili, pospieszył do przełożonego Klasztoru Wdzięczności za
Cesarskie Dobrodziejstwa.
Aby tam dotrzeć, trzeba było przejść przez cały klasztor,
przebiec zadaszone galerie z namalowanymi piekłami i niebami,
przeciąć trzy żwirowe dziedzińce, na których mnisi ćwiczyli
sztuki walki, wejść po stopniach do głównej pagody i wspiąć
się po drewnianych schodach prowadzących na trzecie piętro,
skąd rozpościerał się widok na Luoyang, na niebieskie morze
dachów z malowanych dachówek o wdzięcznych krzywiznach,
łączonych na Jaskółczy ogon".
To tam, z maleńkiej celki, gdzie za umeblowanie służył
prosty stół i taboret, o dwa kroki od sali modlitewnej dla
mistrzów chan, przełożony Czystość Pustki kierował swoim
klasztorem.
Z powodu pewnej wyniosłości i obojętnego spojrzenia mistrz
ów wywierał silne wrażenie na tych, którzy mieli okazję się do
niego zbliżyć.
Gości onieśmielało przede wszystkim jego oblicze.
Był chudy jak szkielet. Miał ogromne uszy, odstające i opa-
dające niczym dwa żagle, oraz twarz o skórze przezroczystej
i cienkiej.
Każdy szczegół wyglądu Czystości Pustki podkreślał jego
ascetyzm i niewzruszoną buddyjską wiarę, tak jakby całe jego
ciało było żywym hymnem na chwałę Prawdy Oświeconego.
Kościste chude ramiona wystawały z rękawów szaty uszytej
z grubej rudobrązowej wełny, a długie i guzowate jak winne
odrośle dłonie nieustannie przesuwały sto osiem paciorków
bursztynowej mali, które pomagały mu liczyć mantry, po-
wtarzane tysiące razy dziennie. Ale tym, co go wyróżniało,
była przede wszystkim pełna rezerwy postawa, oszczędność
gestów i dystans, jaki utrzymywał między sobą i otoczeniem,
zupełnie jakby przebywał na tym świecie już tylko w połowie,
zwrócony ku jednemu celowi: umożliwieniu buddyzmowi
odniesienia triumfu, a dzięki temu uchronieniu ludzi przed
tragicznym losem.
Czas zdawał się nie mieć wpływu na tego człowieka, będą-
cego niekwestionowaną głową chińskiej szkoły Wielkiego
Wozu. Ascetyczny żywot chronił go od wszelkich szkodliwych
wpływów, od chorób i kalectwa, jakie dopadają ludzi po
przekroczeniu pewnej granicy wieku.
Garść kleistego ryżu dziennie i kilka suszonych owoców,
popijanych zieloną herbatą, wystarczały do utrzymania jego
ciała w dobrym zdrowiu, toteż wszyscy ci, którzy znali go jako
młodzieńca, przysięgali, że w ogóle się nie zmienił.
Upłynęło już jednak przeszło czterdzieści lat, odkąd Czystość
Pustki zaczął kierować życiem wspólnoty dziesięciu tysięcy
mnichów, mianowany jeszcze za dynastii Sui, Chińczyków
czystej krwi, którzy zdołali podporządkować sobie i zjednoczyć
istniejące wcześniej, po części barbarzyńskie królestwa, a któ-
rych w roku 618 zastąpili władcy z dynastii Tang.
Z tej racji był on jednym z głównych sprawców wędrówki
buddyzmu do Chin i jego ogromnego powodzenia, zwłaszcza
wśród prostego ludu. Ukierunkowany na stworzenie religii
wszechogarniającej, niezależnej i wolnej w swych poczyna-
niach, buddyzm chiński, bajecznie bogaty dzięki intensywnemu
napływowi ziemskich donacji, zaczął w końcu budzić nieufność
władz. Z uwagi na to Czystość Pustki starał się utrzymywać
dobre stosunki z dworem w Chang'anie, gdzie potężna wspól-
nota konfucjanistów usiłowała powstrzymać rosnące wpływy
buddyzmu.
Pięć Zakazów zapukał do drzwi ciemnej izby, w której
Czystość Pustki spędzał dni, medytując i pisząc.
— Wejdź, muszę z tobą pomówić! — zabrzmiał ostry głos
czcigodnego przełożonego.
Pięć Zakazów ukląkł przed nim na znak szacunku.
— Jestem waszym pokornym sługą, mistrzu!
Powtarzało się to zawsze, gdy stawał przed Czystością Pustki:
młody mnich, zwykle tak niewzruszony, nagle stracił całą
pewność siebie.
Prawda, że czcigodny przełożony onieśmielał najmłodszych
członków swojej wspólnoty, którzy dostrzegali w nim istotę
o boskiej esencji, traktowali jak kogoś w rodzaju bodhisat-
twy, a w każdym razie świętego arhata, nawet jeśli nie
posądzali go jeszcze o to, że potrafi latać albo chodzić po
wodzie.
— Jak twoje postępy na Drodze Prawdy?
Czystość Pustki, troszcząc się o swoich uczniów, zawsze
w ten sposób rozpoczynał rozmowy z nimi.
Nie bez powodu wszyscy chińscy mnisi uważali go za
głównego gwaranta ortodoksyjnej czystości buddyzmu chan,
czyli Wielkiego Wozu.
Dzięki dogłębnej znajomości wygłaszanych przez Buddę
kazań i umiejętności uwypuklania ich duchowych fundamentów
należał do tych, którzy sprawili, iż buddyzm stał się religią
otwartą dla wszystkich mężczyzn i kobiet, pod warunkiem że
wykażą się oni dobrą wolą.
Czystość Pustki cieszył się uznaniem i szacunkiem, a za-
wdzięczał to ciężkiej pracy. Przez wiele lat z oddaniem
wypełniał swoją trudną misję: zbierał, selekcjonował, ko-
mentował i porządkował całą buddyjską doktrynę, tworząc
coś w rodzaju encyklopedii przeznaczonej dla przyszłych
pokoleń.
— Pracuję codziennie między lekcjami, jakie prowadzę,
nad zgłębieniem sensu Sutry o doskonałości mądrości\ Ale
skłamałbym, zapewniając, że rozumiem wszystkie subtelnoś
ci... — odparł skromnie młody mnich.
Duchowa summa zawarta w dwudziestu pięciu tysiącach
strof sławnej Sutry o doskonałości mądrości — w sanskrycie
Pradżniaparamita sutra — służyła za pomost między buddyz-
mem indyjskim i chińskim.
—Jest to tekst złożony i subtelny. To dlatego zawsze
pragnąłem, aby moi najwaleczniejsi duchowi żołnierze, do
których należysz, poznali każdy jej szczegół.
—Robię wszystko, żeby wzmocnić mój umysł tak, jak
wzmacniam ciało, ćwicząc sztuki walki.
— Będziemy potrzebowali twojej siły moralnej i duchowej!
Wielki Wóz powinien wyprzedzić inne buddyjskie szkoły... —
mruknął Czystość Pustki, jakby mówił do siebie.
Upłynęło już prawie tysiąc lat od czasu, gdy zgasł Błogo-
sławiony i zaczęły powstawać zręby buddyzmu. Liczne pery-
petie stopniowo przekształciły go w niejednorodny zespół
wierzeń i praktyk, z którego wyłoniły się trzy wielkie nurty i
oddały zaciekłej rywalizacji.
Z jednej strony była ściśle przestrzegająca rytuału indyjska
droga Małego Wozu, szkoły w zasadzie zastrzeżonej dla mni-
chów; z drugiej istniał nurt moralny, filozoficzny i duchowy
chińskiego Wielkiego Wozu. Różniło je wszystko prócz tego,
że ich wyznawcy czcili tego samego Buddę. Do stworzenia
tych rywalizujących nurtów nie doprowadziła schizma w trady-
cyjnym rozumieniu tego słowa, ale raczej nowe oceny teologicz-
ne i trwające całe stulecia aklimatyzowanie się w nowych
środowiskach kulturalnych, takich jak chińskie, bardzo od-
mienne od indyjskiego.
—Ależ mistrzu, wspomnieliście o trzech szkołach, a ja
znam tylko dwie, naszą mahajanę i hinajanę! —
zaprotestował nieśmiało Pięć Zakazów.
—Czyżbym nie mówił ci o odłamie magicznym i ezoterycz-
nym? — rzucił, udając zdziwienie, Czystość Pustki, który
doskonale wiedział, że nigdy nie objawił swemu uczniowi
trzeciej postaci buddyzmu, o której wspominano tylko
zawoa-lowanymi aluzjami.
—Zupełnie sobie tego nie przypominam!
—Chodzi o buddyzm krainy Bod. O lamaizm. Wkrótce
będziesz miał okazję poznać go lepiej...
Między pierwotnym buddyzmem indyjskim, jaki praktyko-
wano w Klasztorze Jedynej Dharmy w Peszawarze, a buddyz-
mem chińskim, którego głównym ośrodkiem był Klasztor
Wdzięczności za Cesarskie Dobrodziejstwa w Luoyangu, roz-
wijał się inny, także pochodzący z Indii, ale dużo bardziej
tajemniczy nurt, który nazywano lamaizmem tybetańskim.
Nie brakowało w nim elementów magii i ezoteryzmu, co
wyjaśniało, dlaczego niełatwo było się do niego zbliżyć. Nale-
żało udać się do kraju Bod, aby odkryć, obok tradycyjnego
panteonu buddyjskiego, bóstwa wykrzywione i rogate, o strasz-
liwych kłach, z girlandami czaszek i kościotrupów na szyi,
jakże niepodobne do spokojnych przedstawień autorstwa indyj-
skich rzeźbiarzy i chińskich malarzy.
Ich wyznawcy oddawali się zagadkowym dziwacznym prak-
tykom. Były one dostępne wyłącznie wtajemniczonym i wyda-
wały się bardzo dalekie od tego, co zalecał rytuał indyjski i
chiński.
—Czy mam się udać na Dach Świata? — zaniepokoił się
Pięć Zakazów, którego odpowiedź przełożonego zbiła z
tropu.
—Chodzi o pokój między trzema buddyjskimi nurtami —
rzekł tajemniczo Czystość Pustki.
Każdy z tych trzech głównych nurtów od bardzo dawna
dążył do zdobycia przewagi nad pozostałymi. Skądinąd, czyż
ludzi głęboko przekonanych do własnych idei nie kusi, aby
wznieść się ponad innych?
Ale Budda odrzucał przemoc i sięganie po oręż, nauczał też,
że cel nigdy nie uświęca środków.
Tak więc buddyści stosowali się do tego zalecenia, które
wyznawcy innych religii, zwłaszcza monoteistycznych, mimo
obowiązku miłości bliźniego, akceptowali z największym
trudem.
W tych trwających wieki pokojowych zmaganiach dozwo-
lone były wszystkie chwyty, pod warunkiem że nie będzie to
przemoc.
Orężem w tej walce była ogromna liczba tekstów, a filozoficz-
ne popisy jednych wywoływały wściekłość drugich. Doktrynal-
ne kontrowersje przypominały czasami tytaniczne zmagania.
Na przykład rzucano sobie w twarz zdanie wyjęte z kazania
w sanskrycie, którego tłumaczenie na język palijski nie było
zbyt wierne, lub też notatkę sporządzoną przez chińskiego
mnicha, fałszywie interpretującą sens odpowiadającej jej wersji
sanskryckiej. I to zwykle indyjscy hinąjaniści, bardziej dla
obrony niż jako strażnicy pierwotnego buddyzmu, wyrzucali
tłumaczom kuszańskim, turfańskim czy chińskim deformowanie
sensu niektórych stwierdzeń Błogosławionego.
Mimo to od jakiegoś czasu między trzema szkołami doszło
do czegoś w rodzaju rozejmu.
Wszyscy powstrzymywali się od mówienia źle o pozostałych,
oczerniania, a nawet wdzierania się na terytorium sąsiada.
Sprawy biegły tak, jakby duchowi przywódcy poszczegól-
nych szkół zawarli pakt o nieagresji, zachęcając się nawzajem
do życia w zgodzie.
—A więc pokój między trzema szkołami jest zagrożony?
Czemuż nie wtrąci się do tego sam Budda?! — wykrzyknął
naiwnie Pięć Zakazów.
—Nie lekceważ tych spraw. Nasz obóz jest obozem maha-
jany! Na szczęście od czterech stuleci wciąż się rozwija, ale
powinniśmy mieć nadzieję, że tak samo będzie przez
następne wieki. Bronimy właściwych wartości, Pięć
Zakazów! — rzucił poirytowany Czystość Pustki.
Najskromniej mówiąc, ogromna praca nad kompilacjami,
przekładami i egzegezą, jakiej duchowy przywódca chińskich
buddystów poświęcił życie, zaczynała wydawać owoce.
Od czasu pojawienia się w tym kraju, Wielki Wóz nie
przestawał rozszerzać swoich wpływów.
Mnisi zawędrowali nawet na północ, do koreańskiego króles-
twa Silla, gdzie dokonali wielkiego wyczynu, wzbudzając
zainteresowanie koreańskiej rodziny królewskiej — dynastii
krwawych wojowników — dla religii, która zalecała przecież
pokój i współczucie! Inni mnisi przekroczyli Morze Chińskie,
żeby upowszechnić w Japonii doktrynę medytacji i poszukiwa-
nia pustki, dwóch filarów buddyzmu zen, które doskonale
odpowiadały japońskiej mentalności.
Dzięki wytrwałości takich mnichów i teologów jak Czystość
Pustki, powoli, ale pewnie nurt Wielkiego Wozu wszędzie
wyprzedzał swojego rywala. Mały Wóz zaczynał tracić wpływy
nawet w Indiach, ustępując przed ofensywą tradycyjnych in-
dyjskich kultów, wspierany przez niezliczony i jakże skuteczny
orszak dobroczynnych lub straszliwych bogów, takich jak Indra,
Siwa, Wisznu i inne emanacje Brahmy, by nie wspomnieć o
pierwszych atakach ekspansywnego islamu, które dawały się
już odczuć, wypierając w północnych Indiach to, co zostało
jeszcze z pierwotnego buddyzmu.
—Proszę mi wybaczyć, niezręcznie się wyraziłem. Mam
tylko jedną rodzinę, tę Wielkiego Wozu! — bąknął młody
mnich.
—Mój drogi Pięć Zakazów, nigdy się nie zmienisz. Gdy
wchodzisz do mojej izby, zawsze masz tę samą
przestraszoną minę! Nie do wiary, mój niezawodny
pomocnik spodziewa się reprymendy! — wykrzyknął
rozbawiony Czystość Pustki, po czym przyjaźnie klepnął
ucznia po ramieniu, jakby chciał, żeby ten w końcu poczuł
się swobodnie.
—To prawda, mistrzu, że przed waszym obliczem czuję się
jak mały robaczek!
—Jeśli już o tym mowa, zawieziesz te owadzie jajeczka —
podjął mistrz, pokazując mu małe pudełko wypełnione
maleńkimi ciemnymi kuleczkami.
—Owadzie jaja? Nigdy czegoś takiego nie widziałem!
—To dlatego, że są to jajeczka jedwabnika morwowego!
Można je zdobyć tylko w hodowlach państwowych. Handel
nimi jest surowo zabroniony, na wytwarzanie jedwabiu
istnieje bowiem monopol. A to jest sadzonka drzewka
morwowego!
Wskazał małą roślinkę, rosnącą w dużym dzbanie wypeł-
nionym ziemią.
—Nasz klasztor potrafi już tkać jedwab na chorągwie? —
zapytał młody mnich, czując się nieco pewniej.
—Nie. Ale potrafią to w innym klasztorze... Weź jedną z
tych kulek. W mojej rodzinie mówiono, że jaja jedwabnika
rozpuszczone w herbacie są świetnym środkiem na wzmoc-
nienie. Chyba będziesz go potrzebował — rzucił
zagadkowo.
—Jestem tylko skromnym pomocnikiem. Do was należy
rozkazywanie, do mnie bycie posłusznym!
—Twoja skromność i rozwaga przynoszą ci chlubę. Jednak
jeśli kazałem ci dzisiaj do siebie przyjść, to dlatego, iż
wiem o twoich licznych talentach. To, o co zamierzam cię
poprosić, nie jest proste! — oświadczył Czystość Pustki,
nagle poważniejąc, po czym zaczął chodzić tam i z
powrotem po izbie, przesuwając paciorki mali.
—Jestem gotów służyć wam w miarę moich możliwości,
rozumie się także wtedy, gdybym miał się udać do kraju
Bod!
Pięć Zakazów, który usiadł, zaproszony ruchem ręki przez
Czystość Pustki, wpatrywał się teraz z uwagą w oblicze
mistrza.
Miał przed sobą policzki starego ascety, obciągnięte skórą
koloru kości słoniowej, niczym wypolerowane kamyki gór-
skiego potoku, i jego nieskończenie łagodne oczy, mówiące
o niezłomności i ogromnej sile.
—Chciałbym cię prosić, mój drogi Pięć Zakazów, o wielką
przysługę — rzekł powoli czcigodny przełożony.
—Słucham was z najwyższą uwagą, mistrzu! — odparł
Pięć Zakazów tonem, w którym pobrzmiewała duma.
—Aby wypełnić misję, którą chcę ci powierzyć, będziesz
musiał obudzić w sobie tyle samo sił fizycznych co
moralnych, wykazać się dyskrecją, ale także odwagą.
Mistrz zaczął szybciej przemierzać izbę.
—Dużo rozmyślałem od mojego powrotu z klasztoru Samye,
tam, w Tybecie... — rzekł z nieco zakłopotaną miną mistrz
dhyany do swego ucznia.
—To mnie nie dziwi, czcigodny mistrzu. Spędzacie większą
część dnia w pozycji lotosu, żeby medytować nad słodkimi
słowami Błogosławionego!
—Nie o to chodzi! Chodzi o coś... mam! O coś dużo
przykrzejszego...
Pięć Zakazów utkwił wzrok w twarzy mistrza. Nigdy dotąd
nie widział go tak zaniepokojonego.
— W gruncie rzeczy chodzi o to, że utraciłem zaufanie
do... — podjął tamten stłumionym głosem.
— Do kogo, mój czcigodny mistrzu? Mówicie o kimś, kogo
spotkaliście podczas waszej ostatniej podróży do kraju Bod? —
zaniepokoił się Pięć Zakazów.
Czystość Pustki milczał. Najwidoczniej nie zamierzał po-
wiedzieć nic więcej.
— Przejdźmy do tego co najważniejsze — podjął po
chwili. — Wyruszysz do Samye i odbierzesz stamtąd egzemp
larz Sutry o logice Czystej Pustki, który tam zostawiłem.
Pięć Zakazów nie śmiał zapytać przełożonego, dlaczego nie
przywiózł wówczas z powrotem owego cennego zwoju.
Jakby z przyzwyczajenia, i mimo podeszłego wieku, Czystość
Pustki udał się ostatnio do Krainy Śniegów jedynie w towarzys-
twie wielkiego ogiera o imieniu Wprost Przed Siebie, żeby
wziąć udział, jak tajemniczo oznajmił wspólnocie, w „ważnym
spotkaniu, które odbywa się raz na pięć lat i ma na celu
utrzymanie zgody między buddystami". Wrócił przed sześcioma
miesiącami, milczący i posępny.
Pięć Zakazów, jak wszyscy młodzi mnisi, był zbyt nieśmiały
i uległy wobec przełożonego, aby próbować dowiedzieć się
czegoś na temat owych wędrówek, które Czystość Pustki
odbywał co pięć lat i których powód zdawali się znać starsi
mnisi, choć odmawiali jego wyjawienia.
Od jego wyruszenia na ostatnią wyprawę nikt w klasztorze
nie próbował dociekać, dlaczego Czystość Pustki zabrał eg-
zemplarz Sutry o logice Czystej Pustki, ozdobiony wspaniałymi
miniaturami, na którym ledwo zdążył wyschnąć tusz.
Ostatecznie, czy było coś bardziej naturalnego niż to, że
autor dzieła dysponował nim według swego uznania, nawet
jeśli była to księga, która wymagała całych dwóch lat trudu
kopisty i iluminatora?
Czystość Pustki uważał ten tekst za dzieło swego życia, a
pod pewnymi względami także za swój duchowy testament.
Napisał tę sutrę po latach studiów i rozmyślań, opierając się
na tysiącach oryginalnych tekstów sanskryckich z klasztornej
biblioteki w Dunhuangu, gdzie mahajaniści zgromadzili swoje
pisma religijne. Wykazując wyższość postępowania opartego
na medytacji nad pustką w celu osiągnięcia oświecenia, zebrał
wszystkie argumenty, które jego zdaniem czyniły z Wielkiego
Wozu wyznanie odnoszące się z najwyższym respektem do
ducha doktryny Błogosławionego.
—Mistrzu Czystość Pustki, czy to jedyny egzemplarz wa-
szego dzieła? — odważył się zapytać Pięć Zakazów, czując
wagę misji, jaką powierzał mu przełożony.
—Na początku zredagowałem tylko jeden egzemplarz, ale
bardzo prędko poprosiły mnie o niego setki bibliotekarzy
głównych klasztorów mahajanistycznych w Chinach. Wobec
takiego zapotrzebowania zezwoliłem na sporządzenie trzech
kopii. Nie więcej, albowiem dobrze jest, gdy decyzję o
przepisaniu jakiejś sutry podejmują ci właśnie, którzy niosą
dobre słowo Błogosławionego. To o wiele skuteczniejsze!
Najważniejsze jest dochowanie wierności oryginałowi.
—A gdzie znajduje się oryginał waszej sutry, mistrzu
Czystość Pustki?
—W Dunhuangu. W miejscu, które jest pilnie strzeżoną
tajemnicą.
—Na Jedwabnym Szlaku?! — wykrzyknął młody mnich.
—Dokładnie tam. Zwróciłem się do Skupienia Powagi,
czcigodnego przełożonego Klasztoru Zbawienia i
Miłosierdzia, żeby ukrył go w zbiorach rękopisów.
—Ale po co było wywozić go tak daleko stąd, aż do oazy
na Jedwabnym Szlaku, mistrzu Czystość Pustki?
—Dla bezpieczeństwa! Najcenniejsze rękopisy biblioteki
tego klasztoru położonego na pustyni przechowywane są w
sekretnym schowku, który został wydrążony w
niedostępnym urwisku. Wierz mi, że aby znaleźć to
miejsce, trzeba wiedzieć o jego istnieniu... i być doskonałym
wspinaczem! Jeżeli o mnie chodzi, jestem już za stary, żeby
ryzykować drapanie się po sznurowej drabince, która
pozwala tam wejść! Oryginał jest dobrze ukryty, aby
mogły korzystać z niego przyszłe pokole-
nia... — oznajmił Czystość Pustki kategorycznym tonem,
którego używał niezmiernie rzadko.
—Oaza Dunhuang słynie ze skalnych urwisk. Mówią, że
wiszą nad nią niby przestronny taras. Czy to prawda, że
mnisi wydrążyli tam tysiące grot ozdobionych malowidłami
i rzeźbami?
—Tak, to prawda, Dunhuang jest prawdziwym cudem!
Nazywają go też „Oazą Tysiąca Grot Dziesięciu Tysięcy
Buddów"! — odrzekł z uśmiechem Czystość Pustki.
—Mówiliście o trzech kopiach...
—Dwie pierwsze znalazły się w rękach świątobliwych ludzi,
którzy głoszą drogę oświecenia, jeden na południu Chin,
w krainie małp, a drugi na wyspach japońskich, gdzie
Święta Prawda niebawem zostanie objawiona tamtejszym
mieszkańcom. Świątobliwemu człowiekowi pozostanie
tylko przełożyć ją na miejscowy język. W ten sposób
nawrócimy na wyznanie Wielkiego Wozu ludność tego
ogromnego archipelagu grzeszników i wojowników.
—A więc powierzacie mi zadanie odzyskania w kraju Bod
trzeciej kopii, mistrzu Czystość Pustki?
—Właśnie tak. Zostawiłem ją w depozycie w klasztorze
Samye. Ale jak się dobrze zastanowić... ech!... Była to z
mojej strony nieostrożność. Potrzebuję jak najprędzej tego
trzeciego egzemplarza.
—Czyżby znalazł się w niepowołanych rękach?
—Jeszcze nie. Taką mam przynajmniej nadzieję! — odparł
stary mnich, a w jego głosie słychać było niepokój.
Z trzech kopii Sutry o logice Czystej Pustki tę właśnie, z
pewnością najwspanialej zdobioną, Czystość Pustki zostawił
w dalekim klasztorze.
Miała on postać długiego zwoju nieskalanie białego ryżowego
papieru naklejonego na jedwab. Czystość Pustki dyktował tekst
kaligrafowi wyspecjalizowanemu w pisaniu w stylu „kancelaryj-
nym" czyli lishu, używanym przez administrację w urzędowych
dokumentach i łatwym do odcyfrowania dla niewykształconych.
Aby uchronić tak cenny dokument przed zniszczeniem podczas
długiej i niebezpiecznej podróży, klasztorny stolarz umieścił go
w długim futerale, sporządzonym z kawałka wydrążonego, a
potem rozciętego na pół bambusa, którego wnętrze zostało
wyłożone jedwabiem.
Cenny rulon został umieszczony w tym solidnym futerale,
a potem przytroczony niby pochwa miecza do siodła ogiera
Wprost Przed Siebie.
—A gdy już dotrę do klasztoru Samye, to jak, czcigodny
mistrzu, odnajdę ten święty zwój?
—Gdy odjeżdżałem, umieszczono go w klasztornej biblio-
tece. Jest tam, przynajmniej taką mam nadzieję...
—Ale jak go znajdę pośród tylu innych zwojów?
—Łatwo go rozpoznać po bambusowym futerale. Jak
wiesz, zwoje trzyma się raczej w małych szkatułkach albo
w woreczkach z jedwabiu. Kazałem wysłać wnętrze czer-
wonym jedwabiem nadzwyczajnego gatunku,
haftowanym w feniksy...
—Cesarskim jedwabiem! — wykrzyknął Pięć Zakazów,
który wiedział, że feniksy zastrzeżone są dla władcy Chin.
—Pochodzi on z kuponu, który cesarz Taizong w swej
nieskończonej szczodrobliwości podarował klasztorowi tuż
przed śmiercią. Z zewnątrz futerał powleczony jest laką.
Żaden inny tak nie wygląda. Rozpoznasz go z łatwością.
Zanim go zabierzesz, musisz sprawdzić, czy nie jest pusty
— zaznaczył Czystość Pustki.
W głowie Pięciu Zakazów kłębiły się pytania.
Co skłania Czystość Pustki do takich zabiegów? Do cze-
go, czy może do kogo uczynił aluzję, wspominając o zaufa-
niu, które stracił? Co się stało, że zmienił zdanie? Na czym
dokładnie polegała jego misja, gdy udawał się do dalekiego
kraju Bod z ostatnim egzemplarzem swego duchowego tes-
tamentu?
Uczeń, ujęty zaufaniem okazanym mu przez mistrza, ale
także trochę niespokojny w obliczu tylu zagadek, zadawał
sobie pytanie, czy młody mnich, który nigdy nie oddalał się
zbytnio od klasztoru, podoła tak trudnemu zadaniu?
Dach Świata. Samye!
Ileż to razy Pięć Zakazów słyszał o tym mitycznym klasz-
torze, położonym o kilka dni marszu od Lhasy, stolicy królestwa,
o którym opowiadano niezwykłe historie. Podobno jego miesz-
kańcy piją zimą dziwny napitek — czarną herbatę doprawioną
zjełczałym masłem!
Dotarcie z Luoyangu do Lhasy nie było prostą sprawą.
Trzeba było ruszyć Jedwabnym Szlakiem w kierunku za-
chodnim i posuwać się nim przez przeszło dwa tysiące //*,
potem, na wysokości oazy Chotan, znanej z nefrytów,
zboczyć na południe, kierując się prosto w stronę masywu
Himalajów coraz bardziej krętym i stromym szlakiem wio-
dącym w jego głąb.
Wtedy rozpoczynała się droga, która z powodu trudności
przypominała rytuał inicjacji. Biegła wzdłuż rzek i bystrych
strumieni, przekraczała pustynne płaskowyże, nad którymi
krążyły nieprzyjazne sępy, prowadziła przez niezliczone góry,
a czasami nad burzliwymi potokami z mostami zawieszonymi
na sznurach, grożącymi zerwaniem.
Lecz przede wszystkim należało być przygotowanym na to,
iż w czasie wielu, wielu dni nie spotka się żywej duszy.
Już pięć razy Czystość Pustki udawał się do kraju Bod,
dzięki czemu dobrze poznał zagrożenia i niespodzianki tej
drogi.
Trzeba było zwykle nie mniej niż czterech miesięcy, a czasa-
mi, gdy spadło dużo śniegu, nawet więcej, aby zakończyć tę
dziwną pielgrzymkę, która była podróżą tak w przestrzeni, jak
i w czasie, ponieważ miało się wrażenie, iż w miarę oddalania
się od środkowych Chin, wraca się do czasów mitycznych.
* Jeden li — ok. 576 metrów.
Podczas ostatniej wyprawy Czystość Pustki czuł się szcze-
gólnie samotny.
Już po kilku dniach dotarł do kosmopolitycznego Chang'anu,
który w porównaniu ze spokojnym Luoyangiem wydał mu się
jeszcze bardziej rozpasany niż kiedyś.
To ogromne bogate miasto, gdzie mieszały się wszystkie
rasy całego świata i gdzie słyszało się mnóstwo dziwnych
języków, stało się największym ośrodkiem handlowym planety.
Przybywali tu niezliczeni kupcy, sprzedawali i kupowali, nie
zważając na polityczne waśnie.
Wspaniałość ulic i sklepów rywalizowała z przepychem
budynków publicznych, będących symbolem potęgi cesarskiej
administracji Chin.
Ale tym, co nieodmiennie zaskakiwało Czystość Pustki, była
nadzwyczajna mieszanina zapachów unosząca się w powietrzu.
W Chang'anie wrażenia zapachowe były o wiele silniejsze
niż gdzie indziej. Mieszały się tu wszelkiego rodzaju wonie,
od wyjątkowo odrażających, płynących z dzielnic garbarzy,
do najbardziej subtelnych i zachwycających zapachów kwia-
tów sprzedawanych na targowiskach, by nie wspomnieć o fa-
scynujących aromatach perfum, jakie oferowali niezliczeni
sprzedawcy.
Gdy Czystość Pustki przejeżdżał przez miasto ostatnim
razem, przyszło mu do głowy, że jest tu wszystko, dzięki
czemu za pomocą samego nosa można odtworzyć geografię
świata!
Mieszkańcy Chang'anu, ci wyrafinowani i bogaci, zużywali
chyba więcej kadzideł niż świątynie buddyjskie, konfucjańskie
i taoistyczne razem wzięte. Kurtyzany przed miłosnymi zma-
ganiami i ludzie uczeni namaszczali ciała wonnymi olejkami,
lekarze podsuwali chorym pod nos opary wonnych leków, a
przede wszystkim odpędzali nimi złe duchy. Także kupcy
nasycali zapachami towary, aby przydać im atrakcyjności.
Czystość Pustki zatrzymywał się w Chang'anie, aby
wybrać i zamówić u stałego dostawcy kadzidła i olejki na
następny rok.
W ich skład wchodziły rośliny chińskie, takie jak cynamon,
kamfora, melisa, nard, pistacja terpentynowa i gardenia. Inne
zapachy pochodziły z Arabii; piżmo przywożono z Tybetu, z
Sogdiany i z Gansu; onychia, małże o rozsiewających woń
morza muszlach, łowiono przy brzegach Morza Chińskiego.
Jeśli chodzi o szarą ambrę z kaszalota, jeden z najdroższych
produktów, którą nazywano „smoczą śliną", dostarczali ją
indyjscy rybacy i przewozili statkami do środkowych Chin.
Gdy Czystość Pustki po raz ostatni opuszczał pachnącą
stolicę, aby udać się do Lanzhou drogą prowadzącą zboczami
wąskiej doliny Rzeki Żółtej, uderzyło go wrażenie przechodze-
nia od rozpasanego luksusu do najsurowszej prostoty, ale także
powrotu do dawnych wieków, po zakosztowaniu rozkoszy
współczesności.
Nad paskiem ziemi, którym sunęły karawany, unosił się
zapach stad owiec i kóz, spotykało się też szczególnie ostrą
woń żywicznych drzew rosnących na terenach, które zamieniły
się nagle w jałową pustynię, gdyż drzewa ścinano, aby rozpalać
obozowe ogniska.
Aromaty kadzideł, jakimi oddychało się na każdym rogu
zarówno w Chang'anie, jak i w Luoyangu, bo tak liczne były tam
pagody, odnajdywał tylko w buddyjskich sanktuariach, niczym
paciorki mali wytyczających drogę na Jedwabnym Szlaku, jako
że to dzięki niemu buddyzm dotarł aż do środkowych Chin.
Im dalej, tym głębiej języki pustyni wcinały się w regiony
pasterskie, a klimat stawał się bardziej zróżnicowany, niezwykle
chłodny zimą i gorący latem.
Daleko za Lanzhou otwierał się sławny Korytarz Hexi,
graniczący od wschodu z łańcuchem gór Wushaoling, a od
zachodu z pustynią Gobi. Na długości przeszło dwóch tysięcy
li szlak karawan wiódł prostą wstęgą ubitego piasku, wytyczony
oazami, z których pierwszą był Dunhuang.
Poganiany energicznie przez jeźdźca, ogier Wprost Przed
Siebie galopował jeszcze żwawiej, Czystość Pustki dotarł więc
do Dunhuangu dwa dni wcześniej niż zwykle.
Po przybyciu do tego małego miasta, którego gwarne tar-
gowiska były otwarte przez całą noc, mnich nie zatrzymał się,
dopóki nie dotarł do Klasztoru Zbawienia i Miłosierdzia, aby
pozdrowić swego przyjaciela Skupienie Powagi.
Wydrążony w urwisku odgradzającym pustynię, o około
dziesięć li od centrum miasta, klasztor ten był bezspornie
największym z trzydziestu trzech jaskiniowych sanktuariów
znajdujących się w oazie.
Przełożony Klasztoru Wdzięczności za Cesarskie Dobrodziej-
stwa w Luoyangu chciał upewnić się, czy egzemplarz Sutry
o logice Czystej Pustki wciąż znajduje się na swoim miejscu, na
półce „groty ksiąg".
—Nie martw się. Kazałem zamurować wejście do groty
gliną zmieszaną z sieczką, więc nawet doświadczony rabuś
nie domyśli się, że za tą ścianą znajduje się schowek! —
zapewnił Skupienie Powagi, gdy Czystość Pustki zapytał
go o swój duchowy testament.
—Mam nadzieję, że się nie pomyliłem, wybierając twój
klasztor, żeby powierzyć mu oryginał. Nie zapominaj, iż
wahałem się między sześcioma klasztorami!
—Zaraz tam pójdziemy, to cię uspokoi — zaproponował
Skupienie Powagi.
Gdy udali się do stóp urwiska, w którym wydrążono schowek,
mnich Skupienie Powagi kazał Czystości Pustki wdrapać się po
sznurowej drabince na skalną platformę, gdzie znajdowało się
wejście do jamy zwanej Grotą Klasztornych Ksiąg.
I tam stary asceta stwierdził, że jego przyjaciel mówił prawdę:
widać było tylko skałę.
Skupienie Powagi wytłumaczył mu szczegółowo, jak mur
z cegieł z wysuszonej gliny połączonych zaprawą został pokryty
powłoką w kolorze kamienia, którą robotnicy, wyposażeni w
małe kielnie, upodobnili do skał urwiska. Zaprawa wykonana
przez pustynnych murarzy, którzy dodawali do niej wapna,
twardniała na kamień i opierała się zarówno porywistym wiat-
rom, jak i ulewnym deszczom, często nawiedzającym te strony.
—Ale jak mogę sprawdzić, że moja sutra tam jest, jeżeli
wszystko zostało zamurowane? — zapytał trochę
zdenerwowany Czystość Pustki.
—Popatrz, jakie to proste!
Wystarczyło, że Skupienie Powagi uderzył kilka razy młot-
kiem, aby otworzyła się dziura, przez którą łatwo mógł wśliznąć
się człowiek.
Upewniwszy się, że oryginalny egzemplarz Sutry o logice
Czystej Pustki znajduje się na miejscu, w prostym drewnianym
pudełku, Czystość Pustki zaczął zbierać się do drogi.
—Dokąd tak się spieszysz?! — wykrzyknął zdziwiony
Skupienie Powagi.
—Do kraju Bod!
—Czyżby nadszedł czas „spotkania co pięć lat dla pod-
trzymania zgody"? — zapytał Skupienie Powagi.
—Zgadłeś! Pięć lat minęło tak szybko! — odparł zdawkowo
autor cennej sutry, po czym uściskał przyjaciela i ruszył w
drogę.
W Dunhuangu dwie główne nitki Jedwabnego Szlaku roz-
dzielały się.
Aby dotrzeć w okolice masywu tybetańskiego, należało
ruszyć odnogą południową, biegnącą wzdłuż południowej gra-
nicy pustyni Takla Makan, gdzie straszliwe burze piaskowe
zaskakiwały często podróżników, którzy śmieli zapuszczać się
aż tutaj i z których niewielu uchodziło z życiem.
Także Czystość Pustki musiał stanąć twarzą w twarz z tą
zwodniczą pustynią, której wzgórza o łagodnych i regularnych
stokach ciągnęły się w nieskończoność po obu stronach szlaku
i nawet ktoś najbardziej doświadczony mógł stracić orientację.
Niejeden wędrowiec, wyruszywszy na poszukiwanie wody,
skonał z pragnienia, wystawiony na silne podmuchy gorących
wiatrów, a śmierć w męczarniach poprzedzały halucynacje.
Zdawało mu się, iż kąpie się w jeziorze, podczas gdy z wolna
pogrążał się w piaskowym grobie.
Dotarłszy w okolice oazy Chotan, rejonu bogatego w nefryty,
trzeba było porzucić Jedwabny Szlak i ruszyć prosto na południe.
Tam przed podróżnikiem otwierał się świat głębokich dolin,
w których wiły się potoki, spadające do gigantycznego leja,
który tysiąc li dalej na północ tworzył basen Tarymu. Był to
świat zjawiskowy, gdzie wąskimi ścieżkami wiodącymi nad
przepaścistymi wąwozami, wzdłuż zamarzniętych jezior o nie-
bieskawej, gładkiej jak lustro tafli, wchodziło się na wysokie
płaskowyże bocznych himalajskich łańcuchów.
Na skraju tych ogromnych naturalnych tarasów można było
zobaczyć zwieńczone wiecznymi śniegami pierwsze szczyty
łańcucha Dachu Świata.
Widok ten wywoływał w Czystości Pustki zawsze ten sam
wstrząs, tak bliski temu, co odczuwało się pod koniec medy-
tacji.
Wstrząs oświecenia!
Teraz można już było rozpocząć odkrywanie niebotycznych
gór.
Jak okiem sięgnąć, na łąkach, których nie odwiedzały dzikie
zwierzęta, pasterze wypasali jaki, krowy i dzo, zwierzę powstałe
ze skrzyżowania tych dwóch pierwszych gatunków.
Tu i tam wznosiły się stupy, małe, białe plamki na zielonych
zboczach, a na ich dachach trzepotały wielobarwne chorągiewki
modlitewne.
Tylko popiskiwania świstaków i szum skrzydeł drapieżnych
ptaków, spadających z nieba na te gryzonie o jedwabistej sierści,
mąciły ciszę panującą na tych wysokościach, gdzie człowiek
czuł się mały i bez znaczenia.
Majestat gór, ich nieskończoność, a także osamotnienie, w
jakim nagle pogrążał się podróżny, sprawiało, że zaczynał
patrzeć inaczej na otaczający go świat natury — wyobrażał
sobie, że wokół krążą dobre duchy i mściwe demony, a w za-
skakującym kształcie skały dopatrywał się dotknięcia ręki
jakiegoś bodhisattwy, który przybył tu w trakcie któregoś z
tysięcy swoich duchowych istnień. Orzeł zaś był reinkarnacją
stworzenia, którego karma musiała być dobra, ponieważ teraz
odrodził się on jako myśliwy, a nie ofiara...
W czasie poprzedniej wędrówki, w miarę wspinania się
coraz wyżej z coraz krótszym oddechem, prowadząc Wprost
Przed Siebie za uzdę, żeby go niepotrzebnie nie męczyć,
Czystość Pustki miał dziwne wrażenie, że przybliża się do
Błogosławionego Buddy.
Trzeba było mieć hart przełożonego Klasztoru Wdzięczności
za Cesarskie Dobrodziejstwa, żeby nie poddać się zwątpieniu,
gdy szczyty, które wydawały się blisko, jak na wyciągnięcie
ręki, zdawały się oddalać! Trzeba było pokonywać jedną
przełęcz za drugą, przekraczać coraz to nowe doliny, zanim
dotarło się w końcu do podnóża pobielonych śniegiem gór.
Nie był to jednak kres wędrówki, bo choć cel znajdował się
za ośnieżonym szczytem, trochę wyższym od innych, aby go
osiągnąć, należało ów szczyt okrążyć.
A okrążenie najmniejszej góry w kraju Bod zabierało ty-
godnie.
W końcu, po pokonaniu ostatniej wysokiej przełęczy, nagle,
niczym wielkie klejnoty leżące na poduszce ze szmaragdowego
aksamitu, ukazywały się dachy klasztoru Samye pokryte płat-
kami złota.
Gdy zobaczył wreszcie klasztor, Czystość Pustki poczuł
głęboką ulgę. Spotkanie, na które zdążał, było tak ważne, że
nieuczestniczenie w nim mogło oznaczać katastrofę.
Mimo iż na miejsce dotarł bez przeszkód, to, co wydarzyło
się w klasztorze Samye, ogromnie go rozczarowało.
Przemierzył szmat drogi, narażał się na liczne niebezpieczeń-
stwa, i wszystko na nic...
Teraz więc Czystość Pustki uznał, że skoro nie ma już sił na
tak długą podróż, zastąpić go musi młody Pięć Zakazów.
Nie wątpił, że silny i doświadczony w jeździe konnej mnich
nie straci więcej czasu niż on, żeby tam dotrzeć.
— Będziesz w Samye za jakieś cztery miesiące. A za nie
więcej niż osiem wrócisz do nas! — rzekł uczniowi.
—Potrzebuję tylko dobrej mapy, żeby się nie zgubić, mistrzu
Czystość Pustki. Jedwabny Szlak znam tylko z nazwy.
—To jest rysunek trasy, na którym zaznaczone są miasta,
wsie, oazy i skrzyżowania dróg — powiedział stary asceta,
podając mu książeczkę, której złożone w harmonijkę kartki
zabezpieczone były dwiema drewnianymi deszczułkami.
Potem potrząsnął miedzianym dzwonkiem z rączką z łodygi
bambusa.
W chwilę potem w drzwiach pojawiła się głowa mnicha
Pierwsze z Czterech Słońc Rozjaśniających Ziemię.
—Przygotujesz dla Pięciu Zakazów ogiera Wprost Przed
Siebie! — polecił przełożony.
—Będzie gotowy — odparł mnich, pochylając się z sza-
cunkiem.
—Ten koń przebył już trzy razy drogę do kraju Bod. Mknie
jak błyskawica, pewnym krokiem, nawet po najbardziej
krętych ścieżkach! Zawsze miałem wrażenie, że w tym
zwierzęciu odrodził się jakiś wielki odkrywca... — dorzucił
żartobliwie Czystość Pustki.
—Jestem wam wdzięczny za pożyczenie mi Wprost Przed
Siebie, mistrzu. Zapewniam, że dobrze się spiszę! — rzekł
cicho Pięć Zakazów.
—Wiem! Mam do ciebie zaufanie. Uważaj na kobiety.
Jesteś przystojnym młodzieńcem...
—Mistrzu, złożyłem śluby czystości!
— Żartowałem — uśmiechnął się Czystość Pustki.
Pięć Zakazów wybuchnął głośnym śmiechem.
Po raz pierwszy usłyszał z ust Czystości Pustki podobną
uwagę. Uznał jąza bezcenną oznakę zaufania ze strony mistrza,
tak samo ważną, jak oddanie mu do dyspozycji Wprost Przed
Siebie, ogiera o lśniącej sierści.
—Troszcz się o konia — dodał Czystość Pustki, jakby
czytał w jego myślach.
—Nie niepokójcie się, będę doglądał Wprost Przed Siebie,
jakby chodziło o mojego ojca czy matkę!
Lśniący, jakby natarto go olejkami, rumak był prezentem dla
buddyjskiej wspólnoty od samego cesarza Taizonga, który chciał
uczcić w ten sposób jedno ze swych niezliczonych zwycięstw
nad barbarzyńskimi ludami, mieszkającymi na rubieżach cesar-
stwa chińskiego i podbijanymi stopniowo, w miarę jak Chiny
rozszerzały swe wpływy w kierunku Azji Środkowej.
Był to wierzchowiec czcigodnego przełożonego, który nie
pozwalał nikomu galopować na nim po okalających klasztor
wzgórzach.
Nic dziwnego, że młody mnich, który nigdy nie opuszczał
środkowych Chin, był pewny, że potężny rumak dowiezie go
do kraju Bod i pozwoli mu odkryć ten tajemniczy świat, o
którym krążyło tyle legend.
— Twoja znajomość sztuk walki na pewno ci się przyda... —
dorzucił Czystość Pustki, który podniósł się i znowu zaczął
spacerować po swojej małej izbie.
Uwaga przełożonego wyrwała młodego mnicha z zamyślenia.
—A jeśli w Samye odmówią mi wydania zwoju? — zapytał
nieśmiało.
—No właśnie! Nie sądzę, byś musiał prosić ich o po-
zwolenie...
—Czcigodny mistrzu, zapewniam was, że dokonam rzeczy
niemożliwych, aby go zdobyć, choćby przyszło mi nawet
powalić na ziemię dziesięciu mnichów naraz.
—Wierzę w ciebie. Ta sutra jest mi absolutnie niezbędna! —
podsumował poważnym tonem mistrz dhyany.
Oczy Pięciu Zakazów błysnęły wojowniczo.
Był gotowy na wszystko, łącznie z użyciem siły i podstępu,
żeby wykonać zadanie, jakie powierzył mu czcigodny prze-
łożony.
Wobec tak szczerego entuzjazmu stary mistrz przestał chodzić
wzdłuż izby, i tylko energia, z jaką przesuwał bursztynowe
paciorki mali, świadczyła o jego podekscytowaniu.
Niewiele brakowało, a chwyciłby dłonie Pięciu Zakazów,
żeby ścisnąć je z całej siły.
Przez chwilę kusiło go nawet, aby powiedzieć swemu ucznio-
wi trochę więcej o prawdziwym powodzie przywiezienia sutry
do Luoyangu, jednak wydało mu się to zbyt niebezpieczne i dla
Pięciu Zakazów, i dla niego samego.
Lepiej było, żeby młody mnich wyruszył w drogę, mając umysł
całkowicie wolny, i aby nie czuł zbyt wielkiego ciężaru odpowie-
dzialności, jaki złożył na jego barkach czcigodny przełożony.
A więc ani słowa więcej.
Gdyby jednak mistrz naprawdę pragnął uchronić Pięć Zaka-
zów od rozmaitych zagrożeń, powinien zapoznać go z czwartą
szkołą buddyzmu, dużo bardziej tajemniczą i skomplikowaną
niż lamaizm, mahajana i hinajana.
Była to religia szczególna, o której mówiono ogólnikowo
i ze znaczącą miną, pozostawiając miejsce na domysły.
Rytuały wymagały ponoć, aby wyznawcy odbywali ze sobą
stosunki cielesne!
Wywodzący swą nazwę od sanskryckiego słowa tantra, które
oznacza „rozciągnięcie" albo „łańcuch ducha", tantryzm zmie-
rzał do zapanowania nad siłami duchowymi i cielesnymi, które
połączone, stawały się niewyczerpanym źródłem energii.
Tak więc, zamiast zakazywać ziemskich rozkoszy, oddawano
im się z ochotą, przywiązując ogromną wagę do połączenia
mężczyzny i kobiety, którego intensywność pozwalała osiągnąć
poziom świadomości bliski stanowi przebudzenia, które stało
się udziałem samego Buddy.
Ów, nieco demoniczny w oczach moralistów, związek między
absolutem i seksem, odkryty został w Indiach przed powstaniem
buddyzmu, a kilka wieków potem wpłynął na doktrynę samego
Gautamy i przybrał formę buddyzmu tantrycznego, religii o
aspektach ezoterycznych, której praktyki, wolne jednak od
panseksualizmu tantryzmu indyjskiego, zostały opisane z nad-
zwyczajnym bogactwem szczegółów w Sutrze Lotosu, która
stała się jej tekstem symbolicznym.
Czystość Pustki, starając się, jak zawsze, powiedzieć moż-
liwie jak najmniej, dobrze się pilnował, aby nie wspomnieć
Pięciu Zakazom o pewnej dziwnej postaci, wyznawcy tantryz-
mu, który był przyczyną wysłania w drogę młodego mnicha.
Wzorem wszystkich ludzi sprawujących władzę, jako je-
den z największych egzegetow swoich czasów i najwyższy
zwierzchnik chińskiej wspólnoty buddyjskiej, przełożony Klasz-
toru Wdzięczności za Cesarskie Dobrodziejstwa w Luoyangu
nie ufał nikomu.
Nie rozumiał, że prawdziwa mądrość dostępna jest tym,
którzy nigdy nie kupczą swoim zaufaniem.
4
Oaza Dunhuang, Jedwabny Szlak
— Umaro, moja droga, gdzieś ty się schowała? Mówiłam ci
już sto razy, że o zmroku trzeba wracać do domu!
Jednak popołudnie dopiero się zaczynało, a uliczki i ogródki
oazy zalewało jaskrawe słońce kończącego się lata.
— Umaro, bądź tak dobra i natychmiast wracaj! Jeżeli mnie
nie posłuchasz, będę musiała powiedzieć o tym twojemu ojcu!
Głos był donośny i zdradzał zdenerwowanie. Słychać go
było prawie od godziny.
A dziewczyna o imieniu Umara udawała, że nie słyszy.
Im była starsza, z tym większym zniecierpliwieniem znosiła
nieustanną obecność swojej opiekunki.
Ledwo znikała jej z oczu, a ta kobieta o imieniu Golea,
której tusza sprawiała, że przypominała beczkę na wino, za-
czynała ją wołać.
Zwykle Umara, skromna i posłuszna, bez zwłoki odpowiadała
na wezwanie.
Tym razem jednak postanowiła milczeć.
Znajdowała się tuż koło grubego muru z wysuszonej gliny
otaczającego sad, w którym w równiutkich rzędach rosły
figowce i brzoskwinie, każde z tych drzew w zagłębieniu
wydrążonym w piasku, żeby zapewnić skuteczne nawadnianie.
Jeśli Umara zwlekała z pokazaniem się, to dlatego że nie
była w ogrodzie sama.
Właśnie odbyła bardzo interesujące spotkanie.
I choć była dzieckiem chronionym przed światem, przywyk-
łym do bawienia się samotnie w wielkim ogrodzie, gdy nie
spędzała czasu na uczeniu się alfabetu syryjskiego i sanskryc-
kiego, a także chińskich znaków, uznała to wydarzenie za
ważne na tyle, aby nie zdradzić się z niczym przed opiekunką.
Biegnąc za piłką, zaskoczyła siedzącego na gałęzi drzewa
chłopaka, który pałaszował jedną z pachnących brzoskwiń,
przedmiot dumy ogrodnika jej ojca, krągłych i rumianych
niczym policzki urodzonego zimą noworodka.
— Co ty tu robisz, urwisie? — rzuciła do małego zło
dziejaszka.
Był tak umorusany, że z trudem mogła dojrzeć rysy jego
twarzy, jeśli nie liczyć śmiejących się ust, które odsłaniały
ociekające sokiem, białe zęby. Miał sztywną, poszarzałą od
kurzu czuprynę, a jego ubranie było nędzne i podarte.
Z pewnością musiał być jednym z tych opuszczonych dzieci,
które włóczyły się po uliczkach Dunhuangu w poszukiwaniu
garstki ryżu albo pszenicznego podpłomyka, i można je było
spotkać przede wszystkim przed drzwiami trzydziestu trzech
buddyjskich klasztorów, jakie znajdowały się w oazie. Ich
rodzice na próżno próbowali umieścić je w nowicjacie; wolnych
miejsc było zawsze dużo mniej niż chętnych.
—Jak masz na imię? Ja nazywam się Umara! — zagadnęła
dziewczyna, zachęcona promiennym uśmiechem chłopca,
który ssał właśnie pestkę brzoskwini.
—Tak naprawdę to nie mam imienia. W oazie wołają na
mnie Kłębek Kurzu!
—Kłębek Kurzu! Jakie ładne chińskie imię!
—Pewnie, że ładne, bez wątpienia, ale nie tak ładne jak ty!
Ile masz lat?
Komplement zabrzmiał tak miło, że dziewczyna się zaru-
mieniła.
—Niedługo skończę siedemnaście! A ty?
—W zeszłym roku skończyłem trzynaście. Jesteś śliczna,
Umaro! I doskonale mówisz po chińsku — dodał bez
skrępowania chłopak.
Umara rzeczywiście była śliczną dziewczyną!
Dużo ładniejszą niż wszystkie dziewczyny, jakie widział
dotąd Kłębek Kurzu.
A nie brakowało tu dziewcząt wszelkich ras i wszelakiej
postury, od bardzo wątłych do bardzo silnych, od smagłych,
mających czarne jak heban włosy, do rudych o płomienistych
grzywach, od żółtych, spoglądających oczami wąskimi jak
szparki, do zupełnie białych, o oczach niebieskich jak niebo.
Na Jedwabnym Szlaku i na targowiskach oaz większość z nich
rodziny sprzedawały bogatym kupcom, albo wojowniczy wo-
dzowie, przetrzymujący je jako branki, wystawiali je na licy-
tacjach, aby pozbywszy się łupu, móc szybciej przenosić się
z miejsca na miejsce.
Tym, co najbardziej uderzyło chłopca, gdy spojrzał z bliska
na tę piękną buzię o gładkiej i jasnej cerze, karminowych,
pełnych jak miąższ owocu ustach i zdumiewających włosach,
czarnych i lśniących, przypominających kręconą wełnę jagniąt,
były oczy Umary.
Z lewego, które było błękitne jak wody jeziora, emanowała
wielka słodycz, podczas gdy w prawym można było dostrzec
ogromną energię, a nawet pasję. Jego piwną tęczówkę rozjaś-
niały złotawe promienie biegnące od źrenicy.
Kłębek Kurzu, który po raz pierwszy w życiu widział kogoś,
kto miał każde oko inne, był tym bardzo poruszony.
Już się szykował, żeby powiedzieć dziewczynie kolejny
komplement, gdy powstrzymały go przeraźliwe krzyki do-
chodzące z głębi ogrodu.
— Umaro! Umaro! Przestań się chować! Zaraz przyjdzie
nauczyciel chińskiego i spóźnisz się na lekcję!
Zbliżającą się osobą była Golea.
Umara dostrzegła jej potężną sylwetkę na końcu długiej alei
między rzędami owocowych drzew.
— Dowiedziałeś się przynajmniej, dlaczego mówię po chiń
sku! Mój ojciec życzy sobie, abym uczyła się miejscowych
języków, chińskiego, ale także sanskrytu.
Chłopiec gwizdnął z uznaniem.
—Chiński to mój język, ale sanskryt!? Czy on nie jest
całkiem niezrozumiały? — mruknął.
—No, mój kochany Kłębku Kurzu, zejdź już lepiej na dół,
bo inaczej poszczują cię psami, które obszarpią ci portki!
— Ale ja nie mam dokąd iść! — poskarżył się chłopiec.
Umara nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć. Pod strzechą
szarawych sztywnych włosów oczy Kłębka Kurzu napełniły się
nagle bezbrzeżnym smutkiem.
—Przyjdź tu jutro o tej samej porze. Pogramy w piłkę! —
szepnęła, po czym puściła się biegiem w kierunku
opiekunki.
—Umaro, okropnie mnie przestraszyłaś. Już myślałam, że
porwali cię jacyś bandyci. Wyobrażałam sobie, że zanoszę
twojemu ojcu tę okropną nowinę! Jeszcze trochę, a
nauczyciel musiałby czekać i poszedłby do niego ze
skargą.
—Nie mam już pięciu lat! Kiedy wyruszamy na konną
przejażdżkę, galopuję przed ojcem i on mi na to pozwala.
Bawiłam się pod drzewem, to wszystko! — jęknęła Umara,
odpychając ogromną kobietę, która ściskała ją, jakby
chciała udusić.
—Zapewniam cię, że nic nie powiem twojemu ojcu!
—Nie boję się! Niedługo będę dorosła i zacznę sama o sobie
decydować!
—Umaro, młoda dziewczyna powinna szanować swojego
ojca!
Ojciec tej pięknej dziewczyny o ciemnych lokach, białej jak
kość słoniowa cerze i dwukolorowych oczach, która mówiła
płynnie językami tak od siebie różnymi, jak chiński, syryjski
czy sanskryt, i dosiadała konia niczym doświadczony jeździec,
Addai Aggai, był biskupem, duchowym zwierzchnikiem maleń-
kiej wspólnoty chrześcijańskiej, która kilka lat temu okazała
niesłychaną śmiałość i zamieszkała w tej oazie, położonej tak
blisko środkowych Chin.
Jakim sposobem, czy raczej cudem, wyznawcy tego chrześ-
cijańskiego nieortodoksyjnego Kościoła wschodniego znaleźli
się tak daleko od swojego kraju, w ostatniej oazie Jedwabnego
Szlaku, w miejscu, w którym opuszczał on Azję Środkową?
Kościół nestoriański został założony nieco ponad trzy wieki
wcześniej przez konstantynopolskiego patriarchę Nestoriusza,
zaprzeczającego podwójnej naturze Chrystusa jako człowieka
i Boga.
Według niego Maria Dziewica, która zgodnie z Pismem była
zwykłą kobietą, w żadnym razie nie mogła urodzić Boga.
Kwestia ta zajmowała w owym czasie wielu teologów, ale od
czasu synodu nicejskiego, na którym potwierdzono, że Maria
była „Matką Bożą", nie była już przedmiotem poważnych debat.
Nestoriusz, odrzucający podwójną, zarazem ludzką i boską
naturę Chrystusa, uparcie nazywał ją „matką Chrystusa", a nie
„Matką Bożą".
Ostatecznie jego teoria doczekała się w roku 431 oficjalnego
potępienia przez synod w Efezie. Po długich dyskusjach przy-
jęto kompromisową tezę patriarchy Aleksandrii, Cyryla. Miała
ona tę zaletę, że godziła wszystkich: w przeciwieństwie do
zapewnień Nestoriusza, Chrystus posiadał naturę i ludzką, i
boską, ale obie zjednoczyły się w jednej osobie, czyli w unii
hipostatycznej.
Nestorianie ponieśli ostateczną porażkę i wrzucono ich w
otchłań herezji.
Prześladowana wspólnota'nestorianów, którzy uważali siebie
za chrześcijan, nie miała wyboru i musiała uciec do Mezo-
potamii, do Persji Sasanidów, gdzie została życzliwie przyjęta
przez żydowskie kolonie, zadomowione tam od lat.
Jej językiem liturgicznym był syryjski, odmiana języka
aramejskiego, język samego Jezusa, a jego przyswojenie było
niezwykle trudne.
Ale pomimo rozkwitu nestorianizm nigdy nie zdołał uzyskać
u Sasanidów statusu religii państwowej.
W regionie perskim dominowały dwie religie, manicheizm
i zaratustryzm. To drugie wyznanie, którego kapłanami byli
magowie pozostający pod władzą Najwyższego Maga, zwanego
Mobedem Mobedów, zorganizowało się skutecznie, aby ogra-
niczyć wpływy nestorianów. Ci ostatni zrozumieli wówczas, że
najlepiej opuścić Persję i osiąść w Azji Środkowej, gdzie
współistniały obok siebie wszystkie religie świata, na teryto-
riach, na których polityczne władze, mało obeznane z ich
subtelnościami, okazywały tolerancję.
Tak więc, pod koniec piątego stulecia, nestorianie osiedli
w Baktrii, aby stopniowo, dzięki Jedwabnemu Szlakowi, dotrzeć
do rubieży Chin.
Podczas tej długiej drogi, zaplanowanej na kilka wieków,
pragnęli dzielić się z innymi wyznawaną prawdą, postanowili
więc, zanim dotrą do środkowych Chin, osiedlić się w Dun-
huangu.
Biskup Addai Aggai został mianowany przez patriarchę
Katolikosa, biskupa Nisibis, małego perskiego miasta, które
Kościół nestoriański obrał na swoją siedzibę.
Katolikos powierzył mu zadanie stworzenia w oazie klasztoru
pod protektoratem i na prawie chińskim, a on wywiązał się z
niego doskonale.
Już w kilka miesięcy po przybyciu do Dunhuangu ukończono
fundamenty pod klasztor i pierwsi chińscy nestorianie zaczęli
składać śluby w budynku, którego mury dopiero co wyrosły
ponad ziemię. Dzięki temu, zanim wzniesiono kościół, wspól-
nota nestoriańska liczyła już kilku członków.
Biskup bardzo sprytnie zwerbował robotników pracujących
na budowie — sowita zapłata usunęła wszelkie skrupuły zwią-
zane z porzuceniem ich pierwotnych wierzeń. Wieść o hojnym
biskupie biegła z ust do ust, a srebrne monety, na jego polecenie
dzwoniące każdego ranka o kamienie budowli, przyciągały co
dzień chętnych do przyjęcia nowej wiary.
Rozmiłowany w językach obcych i obdarzony niezwykłym
do nich talentem, który odziedziczyła po nim córka, biskup
Addai poświęcił się studiowaniu chińskiego i sanskrytu.
W ten sposób opanował języki dwóch skrajnych biegunów
tego niezwykłego łańcucha kulturalnego, społecznego, religij-
nego i gospodarczego, łączącego ludy różnych ras i wierzeń,
jakim był Jedwabny Szlak.
Jeśli chodzi o nowych wyznawców, z których większość
była mieszkańcami regionu, gdzie mówiło się po chińsku,
biskup postawił sobie za punkt honoru nauczyć ich podstaw
języka syryjskiego, po to tylko, aby mogli powtarzać za nim
słowa liturgii.
To wystarczyło, aby nabożeństwa w jego małym kościele
zaczęła cechować niezwykła żarliwość. Addai Aggai odprawiał
długie rytuały ku czci Jedynego Boga i Chrystusa, jego ludz-
kiego syna, pośrednika między nim i ludźmi. Podczas tych
obrzędów biskup, świadom, że będzie to dodatkowa zachęta
przysparzająca nowych wyznawców, rozdawał swoim owiecz-
kom przaśne chleby, nadziewane jagnięcina pieczoną w ziołach,
za którymi przepadali.
Klasztor liczył więc już przeszło trzystu mnichów, gdy biskup
Addai został wdowcem, kilka zaledwie dni po przyjściu na
świat Umary, której matka nie wytrzymała trudów porodu.
Wychowaniem i opieką nad nowo narodzonym dzieckiem
zajęła się Golea, opiekunka przybyła z Persji wraz biskupem
i jego żoną. Była tak potężnej tuszy, że urwisy z Dunhuangu
przezywały ją „Góra", gdy toczyła się po zastawionych straga-
nami uliczkach dzielnicy, w której nestorianie zbudowali swój
kościół.
W regionie nawiedzanym przez susze i głód wiele osób
przypisywało tej matronie niezwykłe cechy, ponieważ jej ob-
wisłe piersi dziwnie przypominały bliźniacze garby wielbłąda.
Niektórzy mówili, że dotknięcie Góry dodaje sił, inni — że
potrafi ona sprowadzić deszcz. W Dunhuangu otyli ludzie byli
rzadkością i dlatego czasami sogdyjscy kupcy i niektórzy perscy
przewodnicy karawan odsuwali się, gdy natykali się na nią w
tłumie pasterzy i wieśniaków, przybyłych, by sprzedać owce na
targu, a których mizerny wygląd sprawiał przykrość pa-
trzącemu, podobnie jak chudość buddyjskich mnichów, żeb-
rzących o odrobinę jedzenia.
Nestoriański biskup, niepocieszony po śmierci małżonki, był
zbyt pochłonięty sprawami swego Kościoła, którego wpływy
pragnął rozciągnąć w kierunku Chin, i nie ożenił się powtórnie.
Jedyną jego pociechą był najcenniejszy skarb, Umara.
Z tego powodu Golea traktowała siedemnastoletnią dziew-
czynę jak małą sierotkę, tym bardziej że biskup kazał jej
przysiąc, iż będzie się nią zajmowała jak własną córką i strzegła
jak źrenicy oka.
Obdarzona niezwykłą i niepokojącą urodą dziewczyna, ku
wielkiemu zadowoleniu biskupa, bardzo przypominała matkę.
Jednak osoba mająca tak dużo wdzięku mogła łatwo stać się
celem ataku tych, którzy nie darzyli Addaia Aggaia sympatią.
Biskup często budził się w środku nocy zlany potem i biegł
do jej izby, by sprawdzić, czy córka śpi w swoim łóżku: śniło
mu się często, że porywa ją jakaś banda, która weszła przez
wyłom w murze na teren nestoriańskiego kościoła.
Nestorianie w tych oazach Jedwabnego Szlaku, w których
otworzyli kościoły, mieli samych przyjaciół, jednak podczas
mszy każdy mógł zobaczyć sprzęty liturgiczne ze złota i srebra,
a także ozdoby z cennych haftowanych tkanin. A na Jedwabnym
Szlaku wszystko, co błyszczało, było przedmiotem pożądania.
Wszelkiego rodzaju bandyci, oszuści i złodzieje ściągali tu
w poszukiwaniu łatwego zarobku.
Nie wahali się też porywać dla okupu, co było znacznie
mniej ryzykowne niż napad na karawanę bogatego kupca,
zwłaszcza wtedy, gdy miała ona eskortę uzbrojonych straż-
ników, rekrutujących się spośród najemnych żołnierzy. Tak
więc sprawcy podobnych napadów kończyli często w kałuży
krwi.
Ale oprócz przepychu nestoriańskich obrządków Addai Aggai
miał dużo ważniejszy powód, aby obawiać się o życie swej
ukochanej córki, powód, którego nie zdradziłby jej za nic w
świecie, z obawy, że ją wystraszy.
Przez wszystkie dni, którymi obdarował go jego Jedyny i
Niewidzialny Bóg, biskup powtarzał sobie, że naraża na
wielkie ryzyko nie tylko siebie, ale przede wszystkim Umarę,
nie mówiąc o wspólnocie, którą się opiekował, poświęcając się
działalności z pewnością bardzo zyskownej, ale mogącej spro-
wadzić na niego prześladowania administracji Tangów, gdyby
została odkryta.
O działalności tej nie mówił nikomu, nawet Skupieniu
Powagi, zwierzchnikowi wspólnoty buddyjskiej w Dunhuangu,
z którym utrzymywał dobrosąsiedzkie stosunki. Spotykali się
co miesiąc, aby opowiadać sobie, co dzieje się w ich wspólno-
tach, i usuwać ewentualne trudności, jakie mogły się wyłonić,
jako że egzystowały obok siebie dwa tak różne wyznania.
Jednak całkowite wstrzymanie tej działalności, jak tego
czasami pragnął, gdy ogarniał go zbyt wielki niepokój, było
absolutnie niemożliwe, ponieważ oznaczałoby ruinę jego małe-
go zgromadzenia.
Upłynęło już sporo czasu, odkąd Nisibis przestało przesyłać
pieniądze do Dunhuangu.
Tuż po wzniesieniu klasztoru wszelkie wsparcie ze strony
głowy Kościoła nestoriańskiego ustało.
Addai Aggai musiał więc radzić sobie sam i wykazać się
wyobraźnią i sprytem, aby zapobiec popadnięciu w nędzę.
Biskup dobrze wiedział, że ów brak wsparcia oznacza ustanie
napływu nowych wyznawców, niemożność wyruszenia do
środkowych Chin, a może nawet żałosny odwrót do Persji.
To oznaczałoby klęskę misji, jaką Katolikos obarczył go
piętnaście lat temu, gdy powierzył mu zadanie zaniesienia do
Azji nauki Nestoriusza.
Dlatego biskup z Dunhuangu trzymał w tajemnicy to, co
robił i z kim się zadawał, by nie ściągnąć najstraszliwszej kary
na siebie i swoich bliskich.
Tym, czego obawiał się najbardziej, była zdrada któregoś
z mnichów, który za parę srebrnych monet mógł wyjawić jego
tajemnicę chińskim władzom. Tak więc niezwykle uważnie
dobierał ludzi, którzy mieli do niej dostęp.
Addai Aggai tak bardzo niepokoił się o uwielbianą córkę, że
kilka razy dziennie pytał Goleę, czy wszystko w porządku.
Umara, rozpieszczona jedynaczka, czuła się samotna, a także
nieco przytłoczona nadmierną ojcowską troską. Czasem miała
wrażenie, że od najmłodszych lat zamknięta jest w wiezieniu.
— Byłaś sama? Wydawało mi się, że z kimś rozmawiałaś...
Wiesz, że ojciec zabronił ci zadawać się z nieznajomymi! —
syknęła z podejrzliwą miną opiekunka, biorąc ją za rękę.
Była to godzina, w której w ogrodzie biskupstwa unosiły się
najsłodsze wonie.
— Gdzie kogoś widziałaś czy słyszałaś? W tym ogrodzie
nikogo nie ma!
Serce dziewczyny waliło jak młotem.
Po raz pierwszy skłamała swojej opiekunce.
Ileż to razy mówiono jej, że kłamstwo jest jednym z najcięż-
szych grzechów... i oto właśnie go popełniła!
Zrobiła to bez chwili wahania.
Nigdy, ale to przenigdy, nie wydałaby tego chłopaka o szara-
wych włosach i ujmującym uśmiechu, który zasmucił ją,
wyznając, że nie wie nawet, gdzie będzie spał.
Co najważniejsze, już było jej pilno zobaczyć go znowu.
Z pewnością będzie doskonałym i wesołym partnerem do gry
w piłkę.
Następnego dnia, o umówionej porze, chłopak siedział na tej
samej gałęzi brzoskwini, co poprzedniego dnia.
— Cześć, Kłębku Kurzu! Jakiś ty punktualny!
Umara była uszczęśliwiona, że dotrzymał słowa.
—Dzień dobry, Umaro... Mam nadzieję, że wczoraj wie-
czorem twoja opiekunka nie była dla ciebie zbyt sroga!
—Mam ojca, który boi się, że coś mi się stanie! — powie-
działa cicho Umara.
—Ja nie mam rodziców... — westchnął smutno Kłębek Kurzu.
—Jesteś sierotą?
—Zostałem porzucony. Nauczyłem się radzić sobie sam.
Na targowiskach Dunhuangu można znaleźć mnóstwo
rzeczy do jedzenia. Wystarczy pomagać handlarzom,
układać towary na straganie albo pilnować kramu, kiedy
idą za potrzebą!
—Gdy tylko cię zobaczyłam, od razu wiedziałam, że sprytny
z ciebie chłopak.
—W co chcesz się bawić, Umaro?
Okrągłą i płaską twarz Kłębka Kurzu, jeszcze bardziej
umorusaną niż wczoraj, rozjaśnił szeroki uśmiech.
W odpowiedzi Umara wyjęła z kieszonki małą skórzaną
piłkę wypchaną gałgankami i rzuciła ją z całej siły w niebo,
najwyżej jak się dało. Piłka zatoczyła łuk i poleciała za mur,
przez który prędko przeleźli, bo chłopak zrobił dla dziewczyny
drabinkę ze swoich rąk.
W ten sposób Umara po raz pierwszy przeszła przez mur
otaczający ogród i znalazła się poza obrębem biskupstwa, wbrew
zakazom ojca.
Doświadczała rozkosznej mieszaniny satysfakcji i strachu,
który zamienił się w euforię. Poznawała cudowne uczucie,
jakie niesie ze sobą naruszenie zakazu, gdy ktoś z natury
posłuszny i pełen szacunku dla przepisów ośmiela się w końcu
okazać nieposłuszeństwo.
—Nigdy nie przechodziłam przez ten mur! — wykrzyknęła.
—Mam nadzieję, że nie narazisz się na kłopoty — mruknął
ze znudzoną miną Kłębek Kurzu.
Zamiast odpowiedzi dziewczyna ruszyła biegiem w kierunku
północnej części miasta. Pędziła aleją jak źrebak, który wyrwał
się ze stajni, upojony wolnością.
Kłębek Kurzu zaczął gonić ją między straganami.
Na oczach zdumionych kupców, handlujących cennymi to-
warami, takimi jak kupony jedwabiu, migdały, nefryty, zielony
siarczan sodu w proszku, purpurowy barwnik otrzymywany
z wydzieliny morskiego ślimaka rozkolca, indygo i pachnące
narcyzy, mające stać się talizmanami, wręczanymi w Chinach
na Nowy Rok, pędzili, śmiejąc się głośno, i nikt nie odważył
się przywołać ich do porządku.
Stojące tu i tam miedziane czarki z kadzidłem wypełniały
powietrze przyjemną wonią. Aby otrzymać choć szczyptę
pachnidła, trzeba było dać kupcowi co najmniej dwa piękne
jagniątka.
Omal nie przewrócili handlarza amiantem, pochodzącej z
Persji materii, utkanej jak wełna, która wywoływała podziw
poganiaczy osłów.
—Z jakiego zwierzęcia jest ta wełna? — pytali, patrząc na
dziwny materiał.
—To skóra salamandry! Jeżeli uszyjesz z niej tunikę,
będziesz mógł przejść bez szwanku przez ścianę ognia! —
wyjaśnił perski kupiec doskonałym chińskim.
Tysiąc razy omal nie wywrócili piramid arbuzów, brzoskwiń
i rodzynek, ale także ułożonych na ziemi dyń, buraków i ogór-
ków. Ludzie zaczęli pomstować na dwa szalone stworzenia,
które pędziły, śmiejąc się i potrącając wszystko na swojej
drodze.
Wydawało się, że wolność dodała Umarze skrzydeł.
Biegła tak prędko, że mimo znajomości uliczek i placyków
Dunhuangu, Kłębek Kurzu nie mógł jej złapać.
Na końcu uliczki, przy której stały jeden przy drugim domy
wypełnione wołaniami dzieci i zapachem kuchni, wpadli w sta-
do kóz. Wystraszone zwierzęta zaczęły beczeć, a ogromne psy
o płowej sierści nie pozwalały im się rozpierzchnąć.
— Uważaj, Umaro! Jeżeli nie chcesz się przewrócić, musisz
przez nie przeskakiwać! — krzyknął wesoło chłopiec.
I przesadzając małe kózki, pokazał jej, jak to się robi. Umara,
mniej od niego sprawna, wylądowała na czworakach na środku
zbitego stadka.
Kłębek Kurzu rzucił się, żeby pomóc jej wstać, a ona,
wciśnięta między dwie kozy, które zaczęły ją lizać, skręcała się
ze śmiechu.
— Nic ci się nie stało? — zapytał.
Nie zadając sobie trudu, żeby odpowiedzieć, dziewczyna
zerwała się jednym susem i popędziła dalej.
— Łap mnie! — krzyknęła, nieco go wyprzedziwszy.
Gnając jak szaleni, nawet nie zauważyli, że minęli ostatnie
zabudowania przedmieść. Przebiegli przez małe kamieniste
wzniesienie i znaleźli się u stóp urwiska. Zatrzymali się bez
tchu. Nie mieli siły biec dalej.
—Złapałem cię! — wysapał Kłębek Kurzu, muskając ustami
jej rękę.
—Gdybym była jaszczurką, nie udałoby ci się, już byłabym
na górze!
Wskazała skalną ścianę, której cofnięty w głąb szczyt nie był
widoczny z ziemi.
— Nie jestem jaszczurką, ale widzę, że mamy tu coś, co
powinno nam pomóc!
Tuż nad ich głowami zwisała sznurowa drabinka. Wydawało
się, że można się po niej dostać na skalny taras, na którym
można było dojrzeć rzeźbioną drewnianą poręcz.
— Patrzcie no, jakie rzeźby! Tam na górze, za tym ślicznym
tarasem, musi być skarb! Spróbuj wdrapać się tak prędko, jak
ja! — wykrzyknął chłopiec, chwytając drobnymi brudnymi
dłońmi pierwszy szczebel drabinki.
Zwinny jak kot, Kłębek Kurzu podciągnął się, złapał równo-
wagę i w mgnieniu oka znalazł się na drabince.
— Jak widzisz, to nietrudne. Chodź!
Podał rękę dziewczynie i pomógł jej dostać się na górę.
Za balustradą, którą z łatwością przeskoczyli, znajdował się
skalny taras o szerokości nie mniejszej niż cztery stopy. Biegł
wzdłuż krawędzi urwiska i był długi na jakieś dwadzieścia
stóp. W ścianie nie było żadnych drzwi ani okien, jakby taras
ten służył tylko do podziwiania falujących wydm pustyni,
ciągnących się aż po horyzont. Pod nogami chrzęściły kamyki,
wymieszane z szarawymi grudkami przypominającymi zaprawę
murarską.
—Nigdy nie oglądałam pustyni z tak wysoka! Wydmy jak
okiem sięgnąć! Jakie to piękne! — westchnęła zachwycona
Umara.
—Pochodzę stamtąd, hen, z daleka. Urodziłem się w Tur-
fanie, ale mówiono mi, że miałem chińskich rodziców. To
taka oaza. Jeszcze większa niż Dunhuang. Znajduje się
miesiąc marszu stąd, na zachód. Odkąd straciłem rodziców,
co dzień mam do czynienia z piaszczystymi wydmami —
powiedział chłopak, nagle popadłszy w zadumę.
—Kłębek Kurzu... z Turfanu...
—Oddano mnie pewnemu szlifierzowi nefrytów, ale uciek-
łem, kiedy miałem sześć lat. Bił mnie.
—Nauczyłeś się ciąć nefryty?
—Widziałem, jak gładzono je na kole za pomocą ścierniwa.
Szlifowanie kamieni nieśmiertelności to bardzo żmudna
praca!
—Mój ojciec powtarza ciągle, że nieśmiertelny jest tylko
Jedyny Bóg!
— Cieszę się, że jestem tu z tobą!
Uśmiechnął się.
—Jak można żyć tak całkiem samemu, kiedy jest się małym
sześcioletnim chłopcem? — spytała Umara.
—Można przeżyć! Zimą śpi się w stajniach, w cieple bydła.
Rano, po przebudzeniu, człowiek jest cały spocony, tak jest
gorąco! Latem wystarczy położyć się pod drzewem i zasypia
się pod okryciem z gwiazd... — odpowiedział pogodnie
chłopiec.
Umara pomyślała, że ten mały Kłębek Kurzu, mimo mizer-
nego wyglądu, jest zahartowany jak prawdziwy wojownik.
— Domyślam się, że trzeba by tysięcy wydm, żeby zgasić
radość życia i energię dzielnego Kłębka Kurzu!
Komplement był ładny.
Tak ładny, jak karminowe usta dziewczyny, która przed
chwilą go wypowiedziała i którą Kłębek Kurzu chętnie by
objął, jak to robili na ulicach i targowiskach młodzi mężczyźni,
tylko trochę starsi od niego, z młodymi dziewczynami.
—No dobrze. A skoro już jesteśmy na tym tarasie, to co
dalej? Gdzie on jest, ten sławny skarb, o którym mówiłeś?
— zapytała wesoło Umara, jakby chciała się nieco
podroczyć.
—Bądź cierpliwa, jestem pewny, że nie wdrapaliśmy się tu
na darmo.
—Co do skarbu, to widzę tylko płaską skałę usłaną kamie-
niami...
—Te kamienie i zaprawa, którą widać na ziemi, oznaczają,
że ktoś zamurował wejście.
Na oczach zdziwionej Umary Kłębek Kurzu zaczął opukiwać
wskazującym palcem skalną ścianę, najpierw od góry do dołu,
potem wzdłuż i wszerz, na całej powierzchni, jakby chciał
sprawdzić wytrzymałość jakichś wielkich drzwi.
—Umaro, mogę cię zapewnić, że w tym miejscu postawiono
sztuczną skałę. Tuż za nią powinna się znajdować kryjówka!
— wykrzyknął triumfalnie.
—Skąd wiesz?
—To, w co uderzam, to nie jest kamień, ale glina wysuszona i
pomalowana dla zmylenia oczu, żeby udawała skałę. Dobrze
posłuchaj! — Chłopiec postukał w ścianę palcem.
I rzeczywiście, jego lekkie uderzenia brzmiały jak uderzenia
w bębenek.
— Znam się na tym. Nieraz zbierałem jabłka u chłopa, który
tak zamurowywał na czas zimy wejście do piwnicy wydrążonej
w skale! Ponieważ część tej glinianej ściany daje taki odgłos,
jakby za nią było pusto, oznacza to, że jest cienka jak deseczka.
Spójrz na te kamienie i resztki zaprawy na ziemi. Ktoś musiał
niedawno zamurować wejście, dokładnie tutaj! — dodał, biorąc
zamach nogą.
Jednym silnym kopnięciem roztrzaskał fałszywą skałę w
miejscu, w którym stykała się z powierzchnią tarasu.
Tam, gdzie glina udawała kamień, ukazał się otwór.
— Zdumiewasz mnie! — wykrzyknęła Umara, klaszcząc
z radości.
Powiększywszy otwór, co okazało się bardzo łatwe, tak
cienka była w tym miejscu warstwa gliny pomieszanej ze
słomianą sieczką, Kłębek Kurzu wśliznął się do środka, a zaraz
za nim płonąca z ciekawości Umara.
Ich oczom ukazał się zaskakujący widok.
—Niewiarygodne! Można powiedzieć, że to biblioteka! —
wysapał oszołomiony chłopiec.
—Masz rację... Jakie to dziwne! — szepnęła tuż za jego
plecami Umara.
W półmroku pomieszczenia, oświetlonego tylko promieniami
słońca wpadającymi przez otwór, ujrzeli niezliczone, ułożone
jeden na drugim, pożółkłe zwoje.
Znajdowały się tu zwoje wszelkiego rodzaju, wielkie i małe,
bardzo grube i bardzo cienkie, ściśnięte jak wiązki drewna na
rozpałkę.
Kłębek Kurzu z trudem wyciągnął ich małe naręcze i wysunął
się z nimi na taras, po czym położył je na ziemi. Umara także
wyszła.
Leżały przed nimi cztery zwoje.
W świetle słońca zobaczyli, że trzy z nich są białe niby
kość słoniowa, a ostatni, bardziej zniszczony, pożółkły jak
stary róg.
—To rękopisy! — wykrzyknęła Umara, znająca zwoje
syryjskich tekstów, które ojciec kazał jej czytać i
objaśniać i które trzech mnichów kopistów z biskupstwa
przekładało na chiński, żeby ułatwić szerzenie doktryny
Nestoriusza.
—Natrafiliśmy na tajną bibliotekę! Czy to nie piękny skarb,
Umaro? — zapytał młody Chińczyk, który właśnie wyniósł
kolejne naręcze rękopisów.
Niektóre przewiązane były jedwabnymi taśmami, a inne,
zdobione malunkami, zostały troskliwie umieszczone w bam-
busowych cylindrach.
Było tego tyle, że nie wiedzieli, od czego zacząć.
Umara rozwinęła wspaniałą malowaną chorągiew, na której
widniała jakaś bogini w białej, ułożonej w fałdy szacie, na
karminowym tle, a całość przyozdobiona została trzema czar-
nymi chmurami obwiedzionymi złotem.
—Najwidoczniej to święte teksty buddyjskie. Ojciec kiedyś
mi je pokazywał — wyjaśniła dziewczyna.
—Do kogo mogą należeć?
—Nie mam pojęcia! Być może to sekretna biblioteka
klasztoru mieszczącego się w jaskiniach, trochę dalej na
pustyni. Nazywa się Klasztor Miłosierdzia, mój ojciec zna
jego przełożonego. Mówił mi, że większość buddyjskich
klasztorów na Jedwabnym Szlaku ma jakąś skrytkę, w
której trzymane są skarby dla ochrony przed rabusiami.
—Ale tu znajdują się tylko rękopisy! Nie ma złota ani
srebra!
—Nie słyszałeś, że boskie słowa Świętego Buddy są dla
buddysty czymś najcenniejszym? — szepnęła Umara w
zamyśleniu.
—To prawda! W domu mojego mistrza, szlifierza nefrytów,
w niszy wydrążonej w ścianie izby stał posążek Buddy,
przed którym paliła się w dzień i w nocy mała lampka
oliwna.
Umara ostrożnie włożyła zwój do futerału.
— Nigdy nie widziałam czegoś tak pięknego... ale myślę, że
czas wracać. Moja opiekunka i ojciec zastanawiają się na
pewno, gdzie jestem!
I rzeczywiście, spoglądające z wysoka słońce przebyło już
znaczną część swej drogi. Trzeba było jak najprędzej wracać
do Dunhuangu. Umara dobrze wiedziała, że w domu bardzo się
o nią niepokoją.
Upłynęły już prawie trzy godziny od chwili, gdy przeszła
z Kłębkiem Kurzu przez ogrodowy mur.
Chłopak wśliznął się do groty, żeby odłożyć na miejsce
cenne rękopisy. Potem przetoczył jeden z leżących na tarasie
wielkich kamieni, żeby zamaskować otwór, przez który weszli.
Wróciwszy pod mur ogrodu, wyczerpani po szaleńczym biegu
do miasta, rozstali się w wypełniającym powietrze zapachu
obsypanych owocami brzoskwiniowych drzew.
—Dzięki tobie odkryłam Dunhuang i pustynię... — powie-
dział Umara, biorąc chłopca za rękę.
—Podobała ci się nasza wyprawa?
—Przede wszystkim podobało mi się twoje towarzystwo,
Kłębuszku Kurzu! — odparła, spuszczając oczy.
Ciemne oczy w umorusanej twarzy chłopca błysnęły z zado-
wolenia.
—A teraz przyrzeknij mi, że nie powiesz nikomu o grocie
z rękopisami — poprosiła dziewczyna.
—To będzie nasza wielka tajemnica. Przysięgam, Umaro!
Na śmierć i życie! — wykrzyknął chłopak w uniesieniu.
Wilgotne i gorące wargi Umary musnęły jego usta.
Jakież były słodkie i rozkoszne!
Po raz pierwszy, nie wiedząc jeszcze, czym są cielesne
rozkosze, poczuł dziwne łaskotanie między nogami, a jego
klejnocik nieco stwardniał.
Z żalem pomógł Umarze przejść przez mur ogrodu.
Kiedy stanęła przed ojcem, nie miała zbyt wesołej miny.
Gruba Golea rzuciła się z płaczem do jej nóg i zaczęła ją
obmacywać, sprawdzając, czy podopieczna jest cała i zdrowa.
—Gdzieś ty była?! — zagrzmiał surowo Addai Aggai.
—Pobiegłam za piłką. Upadła po drugiej stronie muru.
Poszłam jej szukać. Jestem już prawie dorosła. Wiem, jak
mam się zachowywać! Przestańcie wreszcie traktować
mnie jak dziecko! — wybąkała z upartą miną.
Ubrany w wełnianą tunikę, na której wyhaftowany był
nestoriański krzyż, z przecinającymi go w poprzek alfą i omegą,
literami aramejskiego alfabetu, Addai Aggai, którego twarz
była równie biała jak jego szata, wybuchnął:
— Wiedz, że narażasz się na wielkie niebezpieczeństwo,
wychodząc bez mojej wiedzy poza teren biskupstwa! — krzy-
czał, łapiąc ją za ramię.
— Nie wiem, gdzie ma się kryć to zagrożenie! Nie jestem
już małą dziewczynką! — wykrzyknęła Umara, uwalniając
rękę, na której został czerwony ślad po palcach ojca.
Czuła się niezależną młodą panną, której towarzystwo Kłębka
Kurzu objawiło smak wolności i pokazało, że wyrwawszy się
po raz pierwszy z pozłacanej klatki, wcale nie naraziła się na
niebezpieczeństwa, jakimi ją straszono.
—To boli — jęknęła.
—Umaro, jeśli twój ojciec niepokoi się o ciebie, to dlatego,
że ma po temu ważne powody! Nie powinnaś się tak więcej
zachowywać! — napominała ją Golea.
—O jakich powodach mówisz? — zapytała ze łzami w
oczach dziewczyna.
W chwili gdy opiekunka otwierała usta, żeby odpowiedzieć,
Addai Aggai nakazał jej gestem milczenie.
Za nic w świecie nie zdradziłby ukochanej córce, czym się
w sekrecie zajmuje.
Zrobił krok w stronę Umary i delikatnie położył dłoń na jej
głowie, a potem mocno ją przytulił.
— Niech cię ochrania Jedyny Bóg, ukochana córeczko —
szepnął. — Niech syn Maryi, Chrystus, służy ci za przykład!
Umara poczuła, że w jego objęciach staje się znowu małą
dziewczynką, jaką była dotąd, i tak naprawdę jeszcze nie
przestała nią być.
— Gdybyś wiedziała, moja droga, ile dla mnie znaczysz!
Nie powinnaś tak postępować. Przez ciebie umierałem z niepo
koju! — mówił biskup, który odczuwał teraz ulgę równie
wielką, jak przedtem strach.
Umara milczała.
Zamknęła piękne oczy i ukryła twarz w haftowanej
złotem i srebrem szacie ojca, czując ciepło jego ciała. Marzyła
o wydmach na pustyni ciągnącej się w nieskończoność, której
widokiem nie zdążyła się nasycić podczas wyprawy z Kłębkiem
Kurzu.
Co mogło się znajdować dalej, za pustynią?
Inne oazy i inne światy, inne ogrody, z pewnością jeszcze
rozleglejsze niż ten, który znała.
Myślała o wszystkich tych księgach, złożonych jedna na
drugiej w ciemności, czekających, aż przeczytają je czyjeś
oczy. Co też mogło być napisane i namalowane na tych
buddyjskich zwojach? O jakich opowiadały historiach? O
jakich krajobrazach? Jakie horyzonty mogły otworzyć tym,
którzy by się nad nimi pochylili?
Kryły z pewnością bajeczne legendy, mówiły o światach
jeszcze bardziej odległych i cudowniej szych niż te położone po
drugiej stronie pustyni!
Dość było przyjrzeć się delikatnej, wykwintnej kaligrafii i
przepięknym malunkom!
Teraz to one stały się jej tajemniczym ogrodem!
Gdy ojciec łagodnie odsunął ją od siebie, żeby iść do kościoła
i odprawić nabożeństwo, stwierdziła z zadowoleniem, że łatwo
jej przyszło niewyjawienie mu sekretu bajecznej groty z ręko-
pisami, którą odkryli z Kłębkiem Kurzu.
Nie była już małą zahukaną dziewczynką, posłuszną ojcu
i opiekunce. Była już dorosła i pragnęła, jak wszystkie dziew-
częta w jej wieku, sama decydować o swoim życiu.
Kaszgar/^
^
s
N
s
t)unhuang Luoyang
V
^^0
0000
'^
Chang'an
v
f
GÓRY KRAINY ŚNIEGÓW •
Peszawar
• Lhasa *
Klasztor
Samye
5
Pałac cesarski w Changanie, Chiny, 8
stycznia 656 roku
Spotkanie, na jakie cesarzowa Wu Zhao zaprosiła Czystość
Pustki, miało dla niej ogromne znaczenie, nawet gdyby wypadło
jak najgorzej.
Obudziwszy się, poczuła dotkliwy ból głowy, który prześlado-
wał ją co najmniej raz w tygodniu i często wywoływał wymioty.
Były to iście piekielne kleszcze, ściskające jej skronie tak, że
miała ochotę krzyczeć. Cierpienie mogło trwać kilka dni,
zmuszając ją do leżenia w łóżku, nieruchomo jak posąg, w
zupełnych ciemnościach. Podczas nawiedzających ją majaków
zadawała sobie pytanie, czy jeszcze żyje, czy też jest już
martwa lub, co gorsza, czy nie pogrzebano jej żywej w ziemi...
Tego ranka, mimo wypicia czarki gorącej herbaty Ośmiu
Skarbów, która zwykle ją uspokajała, nadal miała wrażenie, że
jej głowa zaraz pęknie.
Cesarzowa cierpiała na migreny i nawet namiętne noce nie
przynosiły ulgi w chorobie, która prześladowała ją od dzieciństwa.
— Niemowo, postaw tego owada poza zasięgiem mojego
słuchu. Mam wrażenie, jakby piłował mi mózg! — poleciła,
przymykając oczy.
Niemy służący spełnił jej życzenie i szybko sięgnął po małą
klatkę, żeby wynieść ją do ogródka.
Od czasu gdy została oficjalną małżonką Gaozonga, Wu Zhao
nie ruszała się nigdzie bez ulubionego świerszcza. Owad
zamknięty był w małej kulistej klatce, splecionej z bambusowych
prętów, którą nosił za cesarzową zaufany służący, niemowa.
Ten potężnie zbudowany mężczyzna z ogonkiem na czubku
ogolonej głowy był Turko-Mongołem, mającym prawie dwa
metry wzrostu. Pod dopasowaną tuniką rysowały się imponujące
mięśnie.
Osobistemu strażnikowi cesarzowej obcięto język, kiedy
dostał się do niewoli podczas jednego z wybuchających od
czasu do czasu konfliktów między cesarską armią Tangów i
wojowniczym plemieniem, które oblegało granice cesarstwa
i na wszelkie sposoby usiłowało przekroczyć Wielki Mur.
Wu Zhao dostrzegła go, kiedy Gaozong zabrał ją na pokaz
wojennych zdobyczy przywiezionych do Chang'anu przez armię
zachodnią.
Zdobyte w zażartej walce łupy złożono na głównym pod-
worcu koszar, aby cesarz jako pierwszy mógł wybrać to, co
najbardziej mu się spodoba spośród nagromadzonej broni,
garnków wypełnionych złotymi i srebrnymi monetami, a także
cennych przedmiotów, rozłożonych na kobiercu z wełny i jed-
wabiu. Przed ogromnym bębnem z brązu, z którego po stopieniu
można było odlać dziesiątki tysięcy grotów strzał, stał skuty
łańcuchami łysy osiłek. Wydawało się, że jego obwisłe wąsy,
zakręcone i natarte olejkiem, gotowe są ukąsić niczym dwa
węże każdego, kto ośmieliłby się podejść bliżej.
—Chcesz wybrać jakiś klejnot czy tiarę? — spytał cesarz
żonę, obejmując ją w talii.
—Jedyna rzecz, jaka mnie interesuje, to on! — odparła Wu
Zhao, wskazując Turko-Mongoła, który przewyższał
cesarza przynajmniej o trzy głowy.
—Ależ Wasza Wysokość, ten potwór trzema cięciami szabli
zmasakrował dziewięciu naszych żołnierzy! —
zaprotestował
dowódca armii. — Mogliśmy go zabić, ale spodobała nam się
jego siła. Za karę obcięliśmy mu język. Przynajmniej przestał
ciskać wyzwiska. Ostrzegam, że jest niezwykle groźny. Proszę
spojrzeć na jego mięśnie. Dlatego przywiązaliśmy go do bębna.
Jest tak niebezpieczny, że waham się, czy pozostawić go przy
życiu! Odradzam każdemu zbliżanie się do niego w pojedyn-
kę! — dodał szeptem.
Wskazał potężne ramiona olbrzyma, usiane tatuażami i bliz-
nami, grube jak pień drzewa, które wyłaniały się z bufiastych
rękawów koszuli, jaką miał na sobie pod kamizelką ze stalowej
siatki z szerokim wycięciem na szyję.
Cesarzowa ograniczyła się do rzucenia małżonkowi omdle-
wającego spojrzenia i wydęcia warg, co czyniła zawsze, gdy
chciała osiągnąć cel. Wysunęła też koniuszek języka, budząc
pewne, bardzo konkretne wspomnienia u zainteresowanego.
Sztuczka wywołała spodziewany skutek: cesarzowa otrzy-
mała to, co chciała.
Poprzedniej nocy ten sam spiczasty i różowy języczek pięknej
Wu obdarował jaspisową pałeczkę Gaozonga wieloma celnie
wymierzonymi ukłuciami i innymi pieszczotami, od których
cesarz krzyczał z rozkoszy. Gdy usta Wu objęły ją, żeby zebrać
białawy płyn o nieokreślonym smaku, a potem szepnęły, żeby
mu się przypochlebić i ostatecznie go zdobyć, że smakowało
wyśmienicie, o mało nie stracił przytomności.
Nic dziwnego, że cesarz, wierząc w szczerość tego hołdu,
był dumny jak paw. A potem, wciąż upojony rozkoszą i chcąc
dostać to, co nazwał ze śmiechem i minoderią „głównym
daniem", nie zrobił przerwy, ale zabrał się do przesuwania
członkiem po pączku piwonii szlachetnej bramy Wu Zhao,
żeby przywrócić mu twardość i uhonorować żonę wejściem od
tyłu, które od dawna już wolał od wejścia zwykłą drogą.
Tak robił każdej nocy, jaką małżonka mu poświęcała.
Zdając sobie sprawę, że w jej interesie leży, aby wciąż jej
pożądał, kategorycznie odmówiła dzielenia z Gaozongiem łoża
co noc, żeby nie poczuł przesytu.
Doskonale rozumiała, że pieszczoty, na które cesarz był tak
łasy, są dla niego tym cenniejsze, że nie jest nimi obdarzany na
każde życzenie.
Należało więc kazać mu czekać i dać się prosić, co zresztą
Gaozong czynił z ogromnym zapałem.
Opuszczając łoże, cesarz namawiał swą młodą żonę na
kolejne spotkanie i błagał, żeby nastąpiło ono już nazajutrz.
— Niebawem prześlę ci wiadomość! — odpowiadała kokie
teryjnie, po czym wypychała go z komnaty.
Aby podsycić jego żądzę, starała się wprawiać go bezustannie
w dobry nastrój, wysuwając język w trakcie ukradkowego
uścisku albo muskając nim jego kark. Atakowała go niespo-
dziewanie, bez względu na porę dnia, aby przypomnieć mu, na
wypadek gdyby zapomniał, otchłanie rozkoszy, w jakich umiała
go pogrążyć.
Tak więc, gdy Gaozong dostrzegł czubek instrumentu, jakim
posłużyła się tak zręcznie kilka godzin temu, poczuł, że jego
członek twardnieje, po czym unosi się niby wąż naga pod
jedwabną bielizną.
Wydało mu się, że dostrzega w wymownym mrugnięciu
okiem, jakie mu posłała, potwierdzenie, że jeśli podaruje jej
tego giganta, dostanie wszystko, czego zapragnie.
— Dziś życzenia cesarzowej są rozkazami! Człowiek bez
języka należy do niej! — rzucił stanowczo zgiętemu w ukłonie
dowódcy armii zachodniej.
W ten sposób Niemowa został służącym Wu Zhao, unikając
smutnego losu, jaki przeznaczyli mu wojskowi. Od tej chwili
nie oddalał się od swej pani nawet na krok.
Wu Zhao szybko dostrzegła korzyści, jakie płyną z posiadania
tego giganta: nikt nie zwracał na niego uwagi, wszyscy sądzili,
że z powodu braku języka nie będzie mógł powtórzyć swej pani
tego, co o niej mówiono.
Cesarzowa nauczyła go jednak podstaw chińskiego i wymyś-
liła kod, który umożliwił im porozumiewanie się. Po kilku
miesiącach dziwnych ćwiczeń, złożonych głównie z gestów,
zaczęli się rozumieć i mogli rozmawiać bez obawy, że to, o
czym mówią, dotrze do niepowołanych uszu.
A ponieważ Niemowa nie był głuchy, Wu Zhao mogła się
niejednego dowiedzieć o swoich potencjalnych wrogach, wy-
starczyło, że zostawiła ich w jego towarzystwie. W ten sposób
do jej worka wpadło wiele sekretów, z których mogła czerpać
ogromne korzyści.
Cesarzowa miała na dworze w Chang'anie nieprzeliczonych
wrogów, przede wszystkim wśród ludzi szlachetnie urodzonych,
którzy wyrzucali jej, iż usunęła w cień ich przedstawicielkę,
cesarzową Wang. Dzięki Niemowie miała dokładną ich listę
i wiedziała, co mówią za jej plecami.
Jeśli tego ranka poleciła Niemowie wynieść świerszcza na
dwór, zrobiła to dlatego, że odgłos, jaki wydawał owad, w połą-
czeniu z bólem głowy, przypominał jej straszliwe koszmary,
często nawiedzające ją w nocy, od czasu gdy włożyła na głowę
koronę cesarzowej Chin.
Sen zawsze był taki sam.
Odrodzona w ciele maleńkiej myszki, z powodu karmy pogor-
szonej czynami, dzięki którym pozbawiła wpływów swojąrywal-
kę, uciekała we śnie przed olbrzymim kocurem ze ślepiami
dziwnie przypominającymi oczy byłej cesarzowej. W chwili gdy
ostre pazury zwierzęcia już miały zanurzyć się w jej drobnym ciele,
Wu Zhao budziła się spocona jak mysz, krzycząc z przerażenia.
Ponieważ koszmar prześladował ją także podczas nocy
spędzanych z Gaozongiem, obudzony jej wrzaskiem cesarz
pytał ją, co się stało, a ona uparcie odmawiała odpowiedzi.
Zwierzyła się tylko Niemowie.
Ostatnio przerażający koszmar dręczył ją już od ośmiu nocy,
kiedy to dzięki rozmowom zasłyszanym przez Niemowę do-
wiedziała się, że Pani Wang nadal mieszka w cesarskim pałacu,
kilka kroków od niej, z nałożnicą Czystą Urodą. Pomimo
potępienia i upadku, dwie kobiety nadal przebywały blisko
niej. Odniosła przykre wrażenie, że ją zlekceważono, i nie-
zmiernie ją to zirytowało.
Wahała się jednak, czy porozmawiać o tym z małżonkiem,
ponieważ nie była pewna, czy stało się tak z jego polecenia.
Jej pozycja pozwalała lepiej niż komukolwiek innemu
poznać niezdecydowanie cesarza, który odmawiając mieszania
się w sprawy innych, z ogromnym bólem godził się na
odsunięcie swej pierwszej prawowitej żony, a także dawnej
faworyty.
Nie dopuszczając myśli, że nadal będzie przeżywała kosz-
mary z goniącym ją kocurem, postanowiła położyć kres tej
niezręcznej sytuacji. Jeśli te dwie kobiety nadal będą z niej
drwiły o dwa kroki od jej sypialni, przeklęty kot nigdy nie
zniknie z jej snów.
Postanowiła jednak poradzić się najpierw kogoś, kto wie-
dział najwięcej o karmie —- Czystości Pustki, czcigodnego
przełożonego Klasztoru Wdzięczności za Cesarskie Dobro-
dziejstwa — toteż poleciła mu jak najspieszniej przybyć z
Luoyangu.
Liczyła na to, że czcigodny mnich wyjaśni jej, jaki wpływ na
jej karmę będzie miał czyn, który zamierza popełnić, aby
pozbyć się okropnych nocnych wizji i ostatecznie odsunąć
rywalkę.
Czystość Pustki czekał na nią w części cesarskiego pałacu
zwanej Wielkim Wnętrzem, zastrzeżonej tylko dla znamienitych
gości. Cesarzowa wkroczyła do komnaty udręczona
migreną, z oczami tak zaczerwienionymi z bólu, jakby dopiero
co płakała gorącymi łzami.
Widząc ją, przełożony klasztoru, siedzący przy niskim stoliku,
na którym rozłożone były Cztery Skarby Eleganckiej Rozrywki,
czyli lutnia, przybrane wstążkami, pięknie kaligrafowane zwoje,
książeczki z pędzelkami oraz szachownica, wstał. Miał na
sobie szarą wełnianą szatę, której szerokie fałdy zebrane były
na biodrach pasem z czarnej skóry.
— Dawno już wasza sława wielkiego znawcy mahajany
wyszła poza Luoyang. Tak więc pozwoliłam sobie poprosić
was, żebyście mnie odwiedzili, ponieważ chciałam zasięgnąć
rady w niezwykle delikatnej kwestii! — powiedziała uprzejmie
cesarzowa.
—Jeśli będę mógł pomóc Waszej Wysokości, chętnie to
uczynię—odparł stary mnich, a jego wysoka, szczupła
sylwetka rysowała się wyraźnie na tle okna, za którym
widać było marmurowy basen z wielkimi czerwonymi
karpiami w czarne i białe cętki.
—Chodzi o moją karmę — wyjaśniła cesarzowa.
—Wielki Wóz jest sprzymierzeńcem cesarstwa Chin —
zapewnił mnich. — Z tego powodu moja obecność tutaj jest
rzeczą naturalną! Nie wiem jednak, czy zadowolę Waszą
Wysokość, zwłaszcza w kwestiach dotyczących karmy!
Spokój, z jakim wypowiedział te słowa, wywarł duże wraże-
nie na Wu Zhao. Ze ściśniętym gardłem zdecydowała się w
końcu zadać pytanie, które paliło jej wargi.
— Mistrzu Czystość Pustki, co się dzieje z karmą kogoś, kto
musi popełnić zło w imię wyższej sprawy?
Mistrz, który przyglądał się z uwagą cesarzowej, odpowie-
dział dopiero po dłuższej chwili:
—- Buddyzm chan nie potępia paradoksów. Drogi do oświe-
cenia bywają kręte. Znałem bardzo starego mnicha, który nie
wahał się mówić, że aby je osiągnąć, trzeba „całkowicie wyrzec
się Buddy"!
— Wasze słowa podnoszą mnie na duchu — skłoniła się
cesarzowa.
Wielki mistrz odchrząknął, nie spuszczając z niej wzroku.
Pomyślał, że z tymi niewinnymi oczami wygląda jak mała
dziewczynka.
W komnacie zapadła cisza, zmącona jedynie stukaniem
paciorków mali, które wielki mistrz dhyany przesuwał pal-
cami.
Robił tak zawsze, gdy chciał, jak powiadał, „zmusić prawdę
do wyjścia z ust rozmówcy". Zostawiał ich samych sobie i
czekał, aż milczenie stanie się na tyle niezręczne, że każe im
porzucić chłodną powściągliwość.
W przypadku Wu Zhao nie trwało to długo.
— Pragnę osiągnąć oświecenie! — wykrzyknęła.
Czystość Pustki nadal obojętnie świdrował ją wzrokiem.
— Nigdy nie umiałam wybrać między tymi, którzy chcieliby,
żeby oświecenie spadło na nich natychmiast, i innymi, którzy
zalecają ćwiczenia mające na celu doprowadzenie do niego
duszy krok po kroku! — dodała niepewnie, jakby dla pod
trzymania rozmowy, czyniąc aluzję do słynnej dysputy na
temat tego, co nazywano subityzmem i gradualizmem, a co
odpowiadało w istocie dwóm przeciwstawnym formom religij
nej praktyki.
Pierwsza z nich oparta była na medytacji transcendentalnej,
a jej ostatecznym celem było stworzenie pustki w umyśle
medytującego, aby wzniecić w nim iskrę, która nagle otwierała
mu drogi wiedzy, co wyglądało trochę tak, jakby przed jego
oczami rozstąpiła się mgła. Druga droga, podobna do tej, jaką
uprawiali hinduscy jogini, polegała na odpowiednich ćwicze-
niach w przyjmowaniu właściwych postaw i na wypełnianiu
precyzyjnie opisanych rytuałów, jedynych, jak uważano, które
mogły stopniowo (stąd termin „gradualizm") doprowadzić duszę
do przebudzenia.
—Oświecenie spada zawsze jak burza na morze, w momen-
cie gdy się jej nie oczekuje, i zdaje się przychodzić znikąd...
Mój przyjaciel, mnich Huineng, napisał bardzo piękny tekst
na ten temat! — odparł rozdrażniony przełożony z
Luoyangu, nie wiedząc, jaki jest cel tej rozmowy.
—O jaki tekst chodzi?
—O wielką Sutrą Podwyższenia. Opisuje ona Cztery Szla-
chetne Bramy otwierające duszę!
—To nadzwyczajne! Jakżebym chciała, żeby ktoś mi ją
przeczytał!
—Inspiracją dla Huinenga były moje teksty — dodał skrom-
nie Czystość Pustki.
—Ale co robić, żeby otworzyć te Cztery Bramy, czcigodny
mistrzu?
— Trzeba stworzyć w sobie pustką. Lekko licząc, potrzeba
dwudziestu lat, aby pozbyć się całego śmiecia, które zagraca
duszę! — opowiedział cicho, jakby do siebie.
Był rozczarowany, że cesarzowa Chin prawie nic nie wie
o „natychmiastowym" przebudzeniu, o którym nauczano w Kla-
sztorze Wdzięczności za Cesarskie Dobrodziejstwa.
Oznaczało to, że podstawowa teza, z takim wysiłkiem
broniona przez niego w Sutrze logiki Czystej Pustki, nie była
tak znana, jak na to zasługiwała! Postanowił, że musi temu
zaradzić.
Sama Wu Zhao, która obnosiła się ze swoją buddyjską wiarą,
aby nikt, na żadnym skrzyżowaniu dróg ani w żadnym zakątku
cesarstwa nie wątpił w jej żarliwość, najwyraźniej nie prze-
czytała ani linijki tego tekstu.
—Jestem w przeddzień dokonania w imię słusznej sprawy
czynu godnego potępienia! Czy to dobrze? — zapytała,
wracając do głównego tematu rozmowy.
—O jaki dokładnie czyn chodzi? — zapytał ostro czcigodny
przełożony, aby zmusić rozmówczynię do dokładniejszych
wyjaśnień.
Cesarzowa nie wyjawiłaby mu tego za nic w świecie. Nie
chciała wyznać, iż zamierza polecić Niemowie zamor-
dowanie Pani Wang i Czystej Urody.
—Powiedzmy, że chodzi o działania narzucane mi przez
wyższy interes... Coś, co dotyczy i was, i mnie! — rzekła
niepewnie.
—Czy mogę wiedzieć, co to za sprawa albo wyższy interes,
który nas łączy? Wasza Wysokość panuje nad wielkim im-
perium, podczas gdy ja jestem tylko skromnym władcą
sumienia! — wyszeptał mnich.
—Z pewnością nie wyraziłam się jasno... A więc chodzi o
wyższy interes specjalnego rodzaju! O sprawę, która dotyczy
waszej cesarzowej, jej przyszłości, ale także milionów
sumień, którymi wy się zajmujecie!
Cesarzowa robiła uniki, co niezmiernie irytowało mnicha.
—Chodzi więc o rzecz podstawowej wagi? — upewnił się.
—Dotyczącą także waszego wyznania, któremu pozostanę
bezwarunkowo wierna, bez względu na okoliczności.
—To szczęście, że cesarzowa Chin nie chowa swojej
wiary w Szlachetną Prawdę Buddy pod jedwabną chus-
teczką.
—I dlatego karma cesarzowej nie może zostać splamiona
przez czyn, o którym mówimy!
—Jeśli dobrze rozumiem, Wasza Wysokość pragnie, żebym
został kimś w rodzaju jej orędownika?
—Dobrze zrozumieliście — przyznała chłodno.
—Nie możecie nie wiedzieć, że każdy jest odpowiedzialny
za swoje czyny!
—Chciałabym mieć pewność, że idę Drogą Prawdy! —
wykrzyknęła Wu Zhao, a w jej oczach błysnęły łzy.
—Jeśli oceniacie, że wasz ostateczny cel jest szczytny i
wpisuje się w Drogę Prawdy, to to, co popełnicie i co będzie
miało taki pozytywny skutek, nie splami waszej karmy!
Tego uczy nas teoria dojrzewania czynów! — oświadczył z
nieco urażoną miną mistrz dhyany.
Słysząc te słowa, Wu Zhao wydała głośne westchnienie ulgi.
Czystość Pustki powiedział to, co chciała usłyszeć.
Było jasne, że usunięcie rywalki, która w każdym momencie
mogła wrócić do łask, jest szlachetną misją!
Teoria dojrzewania czynów ujmowała to tak: u źródła każ-
dego czynu leży intencja, ale każdy czyn jest też oceniany
według swego skutku.
Zatem zamordowanie Pani Wang, jako że ostatecznie prowa-
dziło do triumfu Czterech Szlachetnych Prawd objawionych
przez Buddę, było zbrodnią tylko z nazwy.
Przepełniona radością cesarzowa zaczęła żałować, że kazała
przybyć z tak daleka — stolicę wschodniego regionu, Luoyang,
dzieliło przecież od Chang'anu osiemset // — mistrzowi Wiel-
kiego Wozu, aby zadać mu pytanie, na które odpowiedź była
tak oczywista!
Czystość Pustki ze swej strony zastanawiał się, po co właś-
ciwie małżonka Gaozonga poleciła mu tak niezwłocznie się
stawić.
— Chciałabym uczynić ofiarę na rzecz waszego klasztoru,
mistrzu! Żeby wasza podróż nie była daremna. Otrzymacie to,
czego zażądacie! — zwróciła się do mnicha, chcąc wynagrodzić
mu trudy, na jakie go naraziła.
Dynastia Tang miała zwyczaj składania ofiar na rzecz bud-
dystów, którym nie szczędziła wsparcia.
Mimo wściekłych ataków konfucjanistów na buddyzm i jego
klasztorny system, mistrzowie Wielkiego Wozu bardzo dobrze
rozumieli korzyści, jakie mogli odnieść, pozostając w dobrych
stosunkach ze świecką władzą cesarską.
Na próżno konfucjaniści starali się zahamować nieubłagany
wzrost ich potęgi w społeczeństwie chińskim.
Niewiele brakowało, aby w roku 626, z inicjatywy niejakiego
Fu Yi, gorliwego konfucjanisty, cesarz Li Yuan wydał dekret
nakazujący zawarcie małżeństw stu tysiącom mnichów i mni-
szek, zamieszkujących wielkie chińskie klasztory mahajany,
jednak buddyści, mający już spore wpływy w sferach rządo-
wych, zdołali temu zapobiec.
Duchowe promieniowanie Wielkiego Wozu wspierały datki
napływające od coraz liczniejszych i bogatszych zwolenników,
których klasztory skupiały wokół siebie. Urzędnicy państwowi
obawiali się, iż buddyści, oprócz władzy duchowej, zagarną
także władzę świecką.
W tej subtelnej próbie sił między państwem chińskim i bud-
dyzmem cesarstwo za władzę nad buddystami płaciło bardzo
wysoką cenę. Tangowie przekazywali klasztorom coraz więcej
ziemi i ruchomości.
— To bardzo uprzejma propozycja. Istotnie, brakuje nam
jedwabiu na chorągwie. Moim mnichom nie udało się zdobyć
na targowiskach Luoyangu ani jednej beli! — odparł z uśmie
chem czcigodny przełożony, który poczuł ulgę, że rozmowa
zeszła na bardziej praktyczne kwestie.
— Otrzymacie go w następnym miesiącu! Macie na to słowo
cesarzowej Chin — przyrzekła Wu Zhao, po czym pożegnała
gościa.
Wracając do swoich apartamentów, przysięgła sobie, że
zdobędzie trzy razy więcej jedwabiu, niż potrzebował Czystość
Pustki.
Gdyby sądzić po uśmiechu starego mnicha, ofiara ta była
dobrym sposobem na zapewnienie sobie wsparcia duchowego
przywódcy buddystów chińskiego Wielkiego Wozu. Wu Zhao
nie wątpiła, że w odpowiedniej chwili okaże się on cennym
sprzymierzeńcem.
Natychmiast po powrocie do swej komnaty poleciła Niemo-
wie, aby udał się do jej dawnych rywalek i udusił je sznurem
z różowego jedwabiu, który mu wręczyła.
Niemowa wysłuchał tego rozkazu, jakby chodziło o udanie
się na zakupy.
— Kiedy wykonasz tę robotę, nie chcę widzieć w tym
pałacu ani jednego kota, także w pomieszczeniach rządowych
i w części przeznaczonej na audiencje publiczne. Powiedziałam,
Niemowo, ani jednego kota! — zaznaczyła nerwowo, ponieważ
chciała mieć pewność, że ostatecznie usunęła Panią Wang i że
nie odrodzi się ona w postaci domowego zwierzaka.
Niemowa, którego szeroki uśmiech odsłonił nieskazitelne
uzębienie, pokazał wymownym gestem, że jednym uderzeniem
potrafi ukręcić łeb każdemu zwierzęciu, i się oddalił.
Wu Zhao popatrzyła za nim z wdzięcznością.
Miała w nim zaufanego poddanego, który nigdy nie okazywał
niezadowolenia i był posłuszny i wierny jak pies.
Wyciągnęła się na ogromnym łożu, starając się o niczym nie
myśleć. Ból głowy, zamiast ustawać, nasilał się.
Po chwili usiadła w pozycji lotosu i zaczęła wpatrywać się
w pustą ścianę przed sobą, próbując wyobrazić sobie nicość,
i pogrążyła się w modlitwie do Błogosławionego.
Po raz pierwszy zwracała się do niego w ten sposób.
Prosiła go, żeby zechciał w swoim nieskończonym miłosier-
dziu wziąć pod uwagę powód, który popchnął ją do tego czynu.
Ona albo Pani Wang, Błogosławiony musi przecież zdawać
sobie z tego sprawę!
A bez niej — czym stałby się buddyzm w Państwie Środka,
w którym taoizm i konfucjanizm cieszyły się takim wsparciem?
Ten głupiec Gaozong, próbujący bronić religii chan przed
nieustannymi atakami konfucjanistów, niczego nie wskóra.
Podjęła działanie na rzecz Błogosławionego Buddy, w którym
pokładała bezgraniczne zaufanie.
Błagała go więc ze wszystkich sił, żeby nie brał jej za złe
zbrodni, którą właśnie popełniła, i wziął pod uwagę wyłącznie
wyższą rację.
Popatrzyła na swoje ręce, jakby chciała się upewnić, że nie
plami ich krew, i nie poczuła żadnych obaw, a przeciwnie,
ufność i spokój.
A zresztą, jeśli Czystość Pustki zrozumiał dobrą stronę tego
czynu, to czyż Błogosławiony nie postąpi tak samo?
Zamknęła oczy i oddała się rozkoszom medytacji, jakby
unoszona nurtem potężnej rzeki ku czekającemu ją przezna-
czeniu.
To był jej sposób na stworzenie pustki.
Gdy wieczorem zjawił się u niej cesarz, nadal medytowała.
Był w nastroju do miłosnych igraszek, na które dała mu nadzieję.
— Chciałabym prosić Waszą Wysokość, ażeby dał mi sto
zwojów jedwabiu... — powiedziała z uśmiechem, patrząc na
niego zalotnie, zanim jeszcze zdążył otworzyć usta, czy choćby
musnąć jej ramię.
Radosna twarz Gaozonga zasępiła się.
— Ależ to ogromna ilość! Musisz, pani, wiedzieć, że cesar
stwo odczuwa niedostatek jedwabiu. Zagraniczny popyt jest
tak wielki, że nasze zapasy uległy wyczerpaniu. Dopiero co
minister jedwabiu dostarczył mi raport w tej sprawie! —
powiedział zmartwiony, że Wu nie rozchyla przed nim ud.
—Nie rozumiem, jak może mu brakować jedwabiu, skoro
w tysiącach gospodarstw hoduje się jedwabniki. Wystarczy
rozwinąć jeden kokon, żeby otrzymać nić, którą dałoby się
zmierzyć odległość, jaka dzieli pałac zimowy od letniego...
— mruknęła, przeciągając palcem po jego ustach.
—Moja droga, wezwij ministra jedwabiu, a przekonasz się,
że nie przesadzam! — odparł Gaozong, wbijając oczy w jej
piersi, które właśnie błysnęły pod rozpiętą szatą.
—Przecież tysiące, ale to tysiące kobiet ma kaczki, pod
którymi wystarczy umieścić jaja złożone przez tego
robaka, żeby się wykluły! — dorzuciła, wsuwając dłoń w
jego spodnie, co sprawiło, że zaczął skręcać się jak robak
w dziobie ptaka.
—Widzę, pani, żeś stała się prawdziwym ekspertem! —
szepnął, nie dając jej jednak do zrozumienia, czy mówi o
hodowli jedwabników, czy też o czynności, jakiej
oddawała się jej doświadczona ręka.
—...a nasze ogromne lasy morwowe czekają tylko na to,
żeby ich liście zaczęły żywić maleńkie larwy, które
przekształcają się w gąsienice, tkające kokon swoją śliną!
Na wspomnienie śliny Gaozong uniósł oczy do nieba i zrobił
minę, która nie pozostawiała żadnych wątpliwości, o czym
właśnie myśli.
Miał zwyczaj żartować w chwili, gdy przelewał w nią swe
płyny, że chce ją zalać swoją „smoczą śliną".
— Przyrzeknij, panie, że dasz mi ten jedwab!
Ale cesarz nie odpowiedział, tylko przylgnął ustami do piersi
małżonki, która pozwalała na to, nawet jeśli błądziła myślami
gdzie indziej.
— To dziwne, ale nie czuję rosy na twoim pączku piwo
nii! — wymruczał, pieszcząc jej łono, coraz bliższy celu, który
chciał osiągnąć.
Gaozong zwracał się per „ty" do swoich żon i nałożnic tylko
w łożu.
—Wasza Wysokość, to dlatego, że od paru tygodni źle
sypiam... — szepnęła mu do ucha, rozkładając szeroko
nogi.
—Nie chcesz chyba powiedzieć, że sprawa jedwabiu prze-
szkadza ci w miłości! Zapewniam cię, że użyję wszelkich
sposobów, żeby ci go dostarczyć! — głos cesarza Chin rwał
się z podniecenia.
Nie ulegało wątpliwości, że wszystkie kobiety są takie same:
lekkomyślne jak ważki i zupełnie niebiorące pod uwagę ekono-
micznych realiów.
Jednak Gaozong, pochłonięty wsuwaniem się i wysuwa-
niem z Wu Zhao, wiedział, że trudno mu będzie spełnić jej
żądanie.
Wszedł w nią głęboko i czuł, jak w dole jego brzucha rodzą
się pierwsze fale rozkoszy, rosną i przechodzą w mrowienie
zapowiadające eksplozję, która wyrywała z niego ryk podobny
do dźwięku trąby.
W takich momentach krzyk władcy przedzierał się przez
grube ściany sypialni jego żony i rozchodził po korytarzach
wewnętrznego pałacu.
Dzięki temu wszyscy wiedzieli, że Gaozong otrzymał swoją
porcję rozkoszy, a Wu Zhao była pewna, że mu ją dała.
—A na co chcesz go użyć? — zapytał na krawędzi ekstazy,
głosem nabrzmiałym podnieceniem.
—Chciałabym odwdzięczyć się klasztorowi w Luoyangu.
Mówiono mi, że tam oddaje się największą cześć Najświęt-
szemu Buddzie... Powiadają, iż jego przełożony, mistrz
Czystość Pustki, zna na pamięć wszystkie sutry Wielkiego
Wozu.
—Cieszy mnie twoja pobożność! Ale nie zapominaj, moja
mała Wu, że nie jesteś już mniszką, a cesarzową Chin —
zażartował cesarz.
—Czy to, że jesteś władcą, panie, upoważnia cię do wąt-
pienia w istnienie Błogosławionego i w dobro, jakim otacza
swoich wiernych? — zapytała.
Za całą odpowiedź wystarczyć jej musiało przeciągłe rzęże-
nie, głośne jak dźwięki rogu zwanego „nogą", zrobionego
z ludzkiej kości udowej, którego donośność zwiększał miedzia-
ny roztrąb w kształcie muszli. Słyszała, jak na takim rogu grali
lamowie z tybetańskiej pagody w Luoyangu, gdzie udawała się
kilkakrotnie, żeby złożyć kwiat lotosu przed brązową statuą
Guanyin.
Nie mogła pohamować pogardy dla tego mężczyzny o wydat-
nym brzuchu, który leżał u jej boku z głową zaplątaną w nie-
skalane jedwabie prześcieradeł jej łoża. Odczuła do niego wstręt,
ponieważ był wobec niej tak zaborczy, nie okazując przy tym
należnych jej względów.
Czego jeszcze powinna od niego zażądać, żeby zapłacił za
swoje zachowanie? Żeby trwał w nieustannym napięciu?
Była pewna, że tylko w ten sposób zdoła nad nim zapanować,
podporządkować go sobie i doprowadzić tam, gdzie jest miejsce
tego małego człowieczka, który rządził tak wielkim krajem.
Dzięki śmierci rywalek mogła poczuć się jeszcze silniejsza,
zrobić kolejny krok ku najwyższej władzy, już nie z cudzego
upoważnienia, jak teraz, ale jako rzeczywista władczyni Chin.
Czy nie był to w istocie idealny moment, żeby zażądać od
Gaozonga mianowania jej syna, Li Honga, następcą tronu, w
miejsce Li Zhonga, dziecka jej okrytej hańbą rywalki Czystej
Urody? Czy nie byłby to najlepszy sposób na zamknięcie
pierwszego rozdziału historii, który napisała i który kończył się
usunięciem dwóch kobiet tak zawzięcie zagradzających jej drogę?
Rozmyślając o tym, czuła do siebie lekki niesmak.
Do czego będzie gotowa się posunąć, żeby osiągnąć cel?
Czy nie popełnia podłych czynów, które mogą rzucić ją do
piekła najokropniejszych reinkarnacji, najbardziej ośmieszają-
cych, a przede wszystkim upokarzających, w których osiąg-
nięcie nirwany jest niemożliwe? Na przykład robaków albo
owadów padających ofiarą gryzoni, lub nawet szczurów piż-
mowych, ulubionej zdobyczy kobry królewskiej?
Wbiła wzrok w sufit, by nie patrzeć na wielkie otwarte usta
chrapiącego jak smok Gaozonga, który przypominał jej wiel-
kiego karpia, i poczuła, że ogarnia ją fala smutku.
Czy droga, na którą popchnęła ją nienasycona ambicja,
irracjonalna wiara i szaleństwo, nie okaże się zbyt niebezpieczna?
Aby dodać sobie odwagi, pomyślała o proroctwie, jakie
boski ślepiec objawił wielkiemu cesarzowi Taizongowi — czło-
wiekowi zupełnie innemu niż jej gruby małżonek —
zgodnie z którym pewnego dnia nad Chinami miała zapanować
kobieta, a jej imię zaczynało się od sylaby Wu...
Uspokoiło ją przeświadczenie, że jeśli jej przyjście zapowie-
dział prorok Taizonga, to z pewnością jest na dobrej drodze.
Potem, odparłszy atak zdyszanego małżonka, który znów pró-
bował jej dosiąść, usnęła wyczerpana.
Późnym popołudniem następnego dnia do Wu Zhao dotarła
pogłoska, że znaleziono trupy Pani Wang i Czystej Urody,
skąpane we krwi.
Na tę wieść zamknęła oczy, siedząc przed pustą ścianą
naprzeciwko łoża. Jej plan został zrealizowany. Niemowa
dowiódł, że jest godny zaufania.
Gdy zjawił się z ponurą miną Gaozong, żeby przekazać jej tę
wiadomość, zaczęła łkać, załamując ręce.
Była doskonałą aktorką.
Jęczała i mówiła, że boi się o swoje życie.
— O mój ukochany Gaozongu, zamordowane w samym
środku pałacu! Nawet tutaj nie można czuć się bezpiecznie!
Skonsternowany cesarz, pragnąc ją pocieszyć, ofiarował jej
wspaniały komplet biżuterii z nefrytu, który kazał natychmiast
wyjąć z cesarskiego skarbca.
—Pani, nie podobają ci się te klejnoty? — zapytał, widząc,
że Wu Zhao nadal się smuci.
—Po co mi biżuteria!?
—Czego zatem chcesz, kochana?
—Pragnęłabym, żeby nasz mały Li Hong został twoim
następcą, panie! — szepnęła, przedzielając słowa
szlochnięcia-mi. Nie zapomniała też, żeby się do męża
przytulić.
A on, bez zastanowienia, zgodził sią zaspokoić jej życzenie.
Wu Zhao doczekała sią wreszcie, że syn, którego mu urodziła,
zastąpił Li Zhonga, syna, którego dała mu inna.
Natychmiast rzuciła sią, żeby rozpiąć cesarzowi spodnie i
obdarować go tym, czego pragnął, ale o co nie śmiał poprosić
z uwagi na okoliczności.
Kiedy zasiadłszy w lektyce, ruszyła do miasta, by poznać
świeższe nowiny, cały Chang'an trząsł się na wieść o straszliwej
zbrodni popełnionej w pałacu cesarza. Mówiono, że zabójca
dwóch kobiet odciął im nosy i stopy.
Gdy wróciła do swej komnaty, stanąła przy oknie, by po-
słuchać grania świerszcza, które tym razem nie przyprawiło jej
o ból głowy. Pomyślała, że być może Niemowa posunął się
trochę za daleko.
Ale co w takim razie przyszło do głowy temu osiłkowi bez
języka?
Nie przypominała sobie, żeby zachęcała go do okaleczenia
ofiar! Poleciła mu przecież, żeby użył tylko jedwabnego sznura!
6
Klasztor Samye, Tybet
Pięć Zakazów był już blisko celu wędrówki.
Dobrze widział wzgórze, o którym opowiadał mu Czystość
Pustki.
Dostrzegał nawet posępne sylwetki bliźniaczych stup, które
odcinały się na tle nieba, mówiąc podróżnikowi, że jego
wędrówka dobiega końca.
O tej późnej godzinie, w zapadającym mroku, Pięć Zakazów
widział tylko rozmazane plamy, ale doskonale słyszał łopot
modlitewnych chorągwi targanych gwałtownym wiatrem, co
zapowiadało, że klasztor jest już blisko.
Zwykle wzdłuż dróg spotykało się tylko lungta, „konie wiatru".
Te prostokątne wielobarwne chorągiewki, wiszące rzędem
na sznurach, pokryte mantrami i znakami astrologicznymi
malowanymi za pomocą szablonów, wydawały westchnienia
wypełniające powietrze mantrami.
Za to w pobliżu stup albo ważniejszych świątyń widać było
majestatyczne imponujące darczoki, zdające się ulatywać z dłu-
gich chorągwi umocowanych do masztów, pokrytych strofami
Sutry Szczytu Chorągwi Zwycięstwa.
Sądząc po rosnącej ich liczbie, bez wątpienia ta wspinająca
się i kręta droga, połyskująca w świetle księżyca, który wyłonił
się zza poszarpanej grani, powinna niedługo doprowadzić Pięć
Zakazów do kresu jego podróży.
Przy odrobinie szczęścia dotrze do klasztoru Samye, nim
zajdzie gwiazda wieczorna.
Był już na szczycie wzgórza, skąd rozciągał się niezakłócony
niczym widok na najważniejszy klasztor Tybetu.
Stał między dwiema małymi stupami, które zdawały się
strzec przejścia i sterczały ku niebu „klejnotami szczytu",
owymi dziwnymi kamiennymi guzami, stanowiącymi ich
zwieńczenie i symbolizującymi urzeczywistnienie wszelkich
pragnień wiernych.
Wokół bliźniaczych stup widać było małe stosy białych
kamieni, symbolizujących wojownicze bóstwa gór. Pragnąc
zjednać sobie ich przychylność, pielgrzymi kładli na nich całe
głowy jaków i koźląt, które wiatr powoli mumifikował.
Jadąc obok tego cmentarzyska, Pięć Zakazów nie odczuwał
strachu, gdyż zastanawiał się gorączkowo, co powinien zrobić,
żeby dostarczyć do Luoyangu sutrę swego mistrza.
Minąwszy stupy i okrążywszy wielką skałę, dostrzegł wresz-
cie w zimnym świetle gwiazdy wieczornej blade iskrzenie
złoconych dachów klasztoru.
Ileż to niebezpieczeństw pokonał w drodze z Luoyangu, ile
krętych ścieżek nad urwiskami, ile razy wspinał się na strome
zbocza, przekraczał potoki i uchylał się przed spadającymi
kamieniami, o których mistrz Czystość Pustki nie powiedział
słowa zapewne dlatego, żeby go nie straszyć.
Zostało mu już tylko jedno z jajeczek jedwabników podaro-
wanych przez przełożonego, który polecił gotować je we
wrzątku i pić wywar, mający działanie wzmacniające. Trzy dni
temu wypił ostatnią kroplę tego napoju, który dodawał mu
odwagi, odpędzał znużenie.
Dopiero teraz, docierając do celu, młody mnich zdał sobie
sprawę, jakiego wyczynu dokonał.
Minęło nie mniej niż sto dwa dni od czasu, gdy opuścił
Klasztor Wdzięczności za Cesarskie Dobrodziejstwa, z czego
dwie trzecie spędził zupełnie sam.
Jedynymi ludźmi, jakich spotykał, odkąd wjechał na wy-
sokie płaskowyże, byli tybetańscy pasterze, którzy przed nim
uciekali.
Na tych wysokościach, gdzie nie rosły już jęczmień ani
gryka, jedynymi śladami życia były jaki, dzo, dzikie konie,
w większej części kulany rasy eąuus jiang, nad którymi
krążyły zawsze orły i sępy.
Jeśli chodzi o niezliczone świstaki, żywiące się pięciornikiem,
jedyną rośliną jadalną rosnącą na zielonych zboczach, której
utarte mączne korzenie próbował jeść za radą Czystości Pustki,
słychać było tylko ich świst. Czując obecność człowieka, biegły
ukryć się w norach.
Ale jak każdy mnich Wielkiego Wozu, przestrzegający zakazu
jedzenia mięsa zabitego przez siebie zwierzęcia, pomimo często
doskwierającego głodu Pięć Zakazów powstrzymał się od
złapania najmniejszego choćby świstaka, żeby go upiec, jak to
na jego oczach robili pasterze.
Tym, co najbardziej go zadziwiło — oprócz zawrotnie
wysokich gór, wśród których, według Tybetańczyków, mieszkał
„biały lew o turkusowej grzywie", namalowany na ich propor-
cach — była zmienność krajobrazów: dość było zrobić parę
kroków, przejść z jednej doliny do drugiej, i już otwierał się
nowy widok.
Niezauważalnie bujna zieleń zamieniała się w jałową pustkę,
a błękit doskonale przejrzystego nieba zasnuwał wilgotny opar
mgieł.
Na tych wysokościach chmury pędziły po niebie niczym
rumaki, błyskawicznie pogrążając wędrowca w mroku i deszczu,
tak że zaczynał drżeć z zimna, choć jeszcze przed chwilą paliło
go bezlitosne słońce.
Pięć Zakazów nigdy dotąd nie widział tak zmiennego świata.
Człowiek czuł się tu osamotniony niczym któryś z owych
mnichów pustelników, spędzających życie na medytacji w sza-
łasach zagubionych w środku gór, tak daleko od świata, że
ludzie zapominali o ich istnieniu.
Dzięki temu przemierzenie Tybetu podobne było inicjacji,
z której nikt nie wychodził bez szwanku.
Na szczęście dla Pięciu Zakazów, ogier Wprost Przed Siebie
był niezawodny.
Niezmordowany i dzielny koń, którego kopyta wydawały się
stworzone do wspinania na strome zbocza, okazał się nieza-
stąpionym towarzyszem podróży.
Siedząc na jego lśniącym grzbiecie, po przebyciu prastarych
borów położonych na południe od rzeki Tsangpo, Pięć Zakazów
ruszył wzdłuż górnego biegu Żółtej Rzeki, objechał wielkie
jezioro Kokonor i przebył „równinę północną", ogromny ka-
mienisty obszar, poznaczony słonymi jeziorami i porośnięty
soczystą roślinnością, będącą przysmakiem jaków.
Aby dotrzeć do doliny Jarlung, trzeba było pokonać nie-
zliczone wzgórza, aż do ostatniej przełęczy, z której dojrzał
zachwycony złote dachy klasztoru Samye, zwieńczone gigan-
tycznym złoconym Kołem Dharmy, symbolizującym naukę
Buddy.
Podtrzymywane przez dwie zwrócone ku sobie łanie, ryso-
wało się w samym środku krawędzi dachu głównego budynku.
Jego osiem promieni symbolizowało Szlachetną Ośmioraką
Ścieżkę: właściwy pogląd, właściwą postawę umysłu, właściwą
mowę i działanie, właściwy sposób utrzymywania się, wysiłek,
koncentrację i samadhi. Co do łań przytrzymujących Szlachetne
Koło, jakby chciały uniemożliwić jego obracanie się, przypo-
minały one wiernym i gościom klasztoru o Lasku Gazeli
nieopodal Benares, w którym Błogosławiony wygłosił swoją
pierwszą naukę poświęconą Czterem Szlachetnym Prawdom:
o cierpieniu, jego przyczynach, o tym, jak położyć mu kres, i
wreszcie o oświeceniu.
Wspaniałość Samye, najświętszego ze wszystkich buddyj-
skich klasztorów w kraju Bod, świadczyła o ogromnym od-
dźwięku, z jakim nauka Buddy spotkała się w kraju, którego
pierwotną religią było bon, zwane też „religią ludzi", w przeci-
wieństwie do buddyzmu, nazywanego „religią bogów". Te pier-
wotne, bliskie szamanizmowi wierzenia, były bardzo dalekie od
nakazów współczucia, tolerancji i pokuty, jakie głosił buddyzm.
Według wyznawców bon, świat został stworzony z Pierwotne-
go Jaja, którego zewnętrzna skorupa dała początek Białej Skale
„bogów na wysokości", białko przekształciło się w Białe Jezioro
żeńskiej pochwy, podczas gdy z żółtka wykluło się osiemnaście
jaj, które dały życie wszystkim istotom.
Pierwotny tybetański panteon został w ten sposób zapełniony
dziwnymi bogami, którzy nawiedzali ziemię całego kraju.
Jeden z nich miał głowę wołu, koziorożca albo barana, inni
byli jeszcze bardziej przerażający, jak ten o głowie rogatego
demona, z płomieniami buchającymi z ust.
Z bogami tymi można było porozumieć się, tylko będąc w
transie, podczas tańców trwających czasami dwa dni i pro-
wadzących wiernych o ustach splamionych krwią poświęconych
zwierząt na skraj szaleństwa.
Przybyły z Indii buddyzm tantryczny stopniowo wyparł te
praktyki, wśród których było także składanie ofiar z ludzi.
Buddyzm ten, odwołując się do zwyczajów prymitywnych
regionów indyjskich, opierał się na nierozerwalnej więzi między
bóstwem i człowiekiem, które ten ostatni starał się obłaskawić,
odprawiając trzy rytuały, odnoszące się do wody, ognia i ducha.
Przystosowanie tantryzmu do religii buddyjskiej przyniosło
nader osobliwą mieszaninę, której doktryna zawarta została
w słynnej Sutrze Lotosu, pieczołowicie przechowywanej przez
wielkie klasztory Tybetu.
Uważany na początku przez Wielki Wóz za sektę zrzeszającą
zbłąkanych wyznawców — a nawet świętokradców — buddyzm
tantryczny znalazł w pierwotnej religii tybetańskiej nieoczeki-
wanego sprzymierzeńca, który pozwolił mu stać się po kilku
stuleciach uprzywilejowanym partnerem mahajany w tej części
świata.
Pięć Zakazów wiedział, gdyż usłyszał to z ust Czystości
Pustki, że Samye jest jednym z największych sanktuariów tej
tybetańskiej postaci buddyzmu, pamiętał jednak także, że jego
przełożony nie przysłał go tu na pielgrzymkę, tylko po cenny
rękopis.
Lepiej było przybyć niezauważonym do tego miejsca, w któ-
rym nie oczekiwano go z otwartymi ramionami.
Postanowił więc zaczekać do następnego ranka i wmieszać
się w rzeszę wiernych, którzy z całą pewnością tłoczą się w
bramie wejściowej, obładowani wszelkiego rodzaju darami:
owocami, kwaśnym mlekiem, kwiatami lotosu, pałeczkami
kadzidła lub też, w przypadku najbogatszych, drogimi tkanina-
mi, a nawet brzęczącą monetą, gdyż aby uczestniczyć w ob-
rządku i otrzymać błogosławieństwo mnichów, konieczne było
złożenie daru przeznaczonego na zapewnienie wspólnocie
przeżycia.
Tymczasem podszedł nieco bliżej klasztoru, by się rozejrzeć.
Zbliżywszy się do ogrodzenia, zeskoczył z konia.
Uwiązał Wprost Przed Siebie do pnia kolczastego drzewa
i zszedł ostrożnie wąską ścieżką, prowadzącą, jak mu się
wydawało, do wejściowego przedsionka.
Obok obramowania, na którym reliefy przedstawiały splątane
ciała i ogony kamiennych potworów, widać było potężne drzwi.
Ich nabite ćwiekami skrzydła ozdobione były maskami demo-
nów o złych oczach i ustach pełnych zębów tak ostrych, że nikt
nie śmiałby włożyć do nich dłoni.
Mnich dotknął jednej z desek, stwierdzając z ulgą, że nie śni
i że w końcu dotarł do celu. Naraz ujrzał ze zdumieniem, że
okazałe odrzwia z morderczymi demonami są uchylone.
Musnął je końcami palców i w tej samej chwili dochodzący
jakby z zaświatów głos przyprawił go o gęsią skórkę.
— Witaj w Samye! Jak się nazywasz?
Przemówiły do niego niewidzialne usta, przyczajone w pół-
mroku tuż za drzwiami. Młodzieniec poczuł, że krew ścina mu
się w żyłach. Upewniwszy się, że nie odezwała się do niego
żadna z masek z brązu, dojrzał pod światło, tuż za drzwiami,
w cieniu kolumny, postać mężczyzny.
Nieznajomy, jeśli sądzić po cieniu, jaki rysował się u jego
stóp, miał na głowie kapelusz horpa o szerokim rondzie, taki
sam, jakie nosili pasterze, których Pięć Zakazów spotykał po
drodze.
Ta dziwna zjawa przywiodła mu na myśl demony nawiedza-
jące kraj Bod, o których niektórzy nowicjusze, przybyli z po-
granicza Chin i Tybetu, opowiadali mu w Klasztorze Wdzięcz-
ności za Cesarskie Dobrodziejstwa.
Gdyby im wierzyć, ten tak daleki i tajemniczy kraj trwał
w szponach pierwotnej dzikości, był odizolowanym obszarem,
gdzie niektórzy mieszkańcy praktykowali jeszcze składanie
ofiar z ludzi. Dlatego też grasowały tu wszelkiego rodzaju
upiory i lepiej było nie pokazywać się bez wsparcia Buddy.
Nie zwrócił wtedy uwagi na tego rodzaju niedorzeczności,
ale teraz, stojąc przed czymś, co wyglądało jak zjawa, przypo-
mniały mu się opowiastki nowicjusza przybyłego z okolic
Dachu Świata. W sercu tych niedostępnych dolin i gór, tak
wysokich, że ledwo można było dojrzeć ich szczyty, powlekano
złotem oblicza zmarłych, żeby spodobały się bogom, władców
grzebano w ziemi z pięcioma albo sześcioma przyjaciółmi,
nazywając to „wspólnym losem", jako że składali oni swemu
panu przysięgę „na śmierć i życie".
Pięć Zakazów, który aż dotąd nie zaznał w tej podróży
strachu, poczuł rosnący niepokój i pomyślał, że istotnie, kraj
Bod nie jest schronieniem dla ludzi słabego ducha.
Jak mógł, wiedząc o tym wszystkim, podejść tak blisko, na
otwartej przestrzeni, do tej przeklętej bramy?
Nie miał jednak czasu na stawianie sobie pytań, ponieważ
postać już wychynęła z cienia i zrobiła kilka kroków w jego
kierunku. Ujrzawszy, że zdejmuje powoli kapelusz, odsłaniając
ogoloną głowę mnicha, Pięć Zakazów westchnął z ulgą.
To nie demon!
— Witaj! Jak się nazywasz?
Nieznajomy miał łagodny głos i ton raczej przyjazny.
— Jestem tripitaką Pięć Zakazów! — odparł bez namysłu
młody mnich, i zaraz potem pożałował, że zdradził nieznajo
memu swoje imię, tylko dlatego że ten ostatni nie był diabłem
ani upiorem, ani nawet żadnym z tych wojowniczych bóstw,
kryjących się w stosach białych kamieni, które Tybetańczycy
wznoszą na przełęczach, nazywając je cänkhar, „zamkami
wojowników".
Użył terminu tripitaką, czyli „Trzy Kosze", którym określali
się chętnie mnisi Wielkiego Wozu, kiedy spotykali zwolenników
innych buddyjskich szkół.
Był na siebie wściekły za tę skwapliwość.
Przeklinając swoją głupotę, uświadomił sobie, że nieznajomy
odezwał się po chińsku. To właśnie sprawiło, że Pięć Zakazów
dał się zaskoczyć.
Czyżby wpadł w pułapkę? Czy nie zaczął się cieszyć trochę
za wcześnie? Niepokój znowu zajął miejsce ulgi.
— Z jakiego jesteś klasztoru? Założę się, że przybywasz
z jakiegoś wielkiego klasztoru chińskiego, jednego z tych,
gdzie tysiące mnichów wyznają doktrynę Wielkiego Wozu,
z Chang'anu... albo raczej z Luoyangu... — powiedział mnich,
wskazując z uśmiechem gan, relikwiarz, jaki mnisi mahajany
mieli zwyczaj nosić na piersi.
Pięć Zakazów spuścił wzrok i dostrzegł połyskujący na
koszuli tamtego, zawieszony na łańcuszku srebrny amulet
przedstawiający medytującego bodhisattwę.
Skrzywił się niechętnie.
Napotkanie tak bystrego osobnika mówiło mu, że wejście
w posiadanie sutry Czystości Pustki nie będzie łatwym za-
daniem.
Znów popatrzył na nieznajomego i stwierdził, że trzyma on
w ręku przedmiot z brązu o dziwnym kształcie, przypominający
splecione szpony orła.
— Nie bój się! To wadżra-dordże lub, jeśli wolisz, klejnot-
-błyskawica. Nazywamy go „władcą kamieni", ponieważ sym-
bolizuje niezniszczalność i objawienie. Gdy ściska się go
mocno, pomaga wejść w stan medytacji...
Mężczyzna odszedł na chwilę i wrócił, trzymając w ręku
małę.
—Ja się nie boję! Jeżeli dobrze rozumiem, jesteście mni-
chem jak i ja... — wybąkał Pięć Zakazów, który przyglądał
się teraz mali. Na każdym paciorku z kryształu
wygrawerowana była trupia czaszka.
—Zgadłeś. Nazywam się Tö Ling i jestem lamą. Wyglądasz,
jakbyś się bał!
—Chodzi o to... te przedmioty nie są zbyt zachęcające! —
powiedział nieco onieśmielony Pięć Zakazów, wskazując
klej-not-błyskawicę i malę.
Nie mógł przecież powiedzieć temu lamie, że omal nie wziął
go za demona. Obraziłby go.
—Nie powinieneś się dziwić. Na pierwszy rzut oka nasze
przedmioty rytualne wydają się przerażające, ale nasze
obrządki mają pokojowy charakter! Kiedy zobaczysz tasaki
kartrika, używane do siekania członków złych duchów, nie
powinieneś się ich bać! Ani nawet trójzęba tribula czy
miecza khadga.
—Ale czy nie są to, mimo wszystko, przedmioty kłujące i
ostre? — zauważył Pięć Zakazów, coraz mniej pewny
siebie.
—Broń w naszym kulcie odgrywa symboliczną rolę. Rąbie-
my nią zło i dźgamy złe duchy. O ile wiem, nie masz nic
wspólnego ani z jednym, ani z drugim! Ale nie powiedziałeś
mi jeszcze, z jakiego jesteś klasztoru!
—Wymówiłeś nazwę miasta Luoyang. Zgadłeś! — odrzekł
Pięć Zakazów.
—Powiedziałbym nawet, że chodzi o Klasztor Wdzięczności
za Cesarskie Dobrodziejstwa! — dodał z zadowoleniem
mnich, którego twarz ukazała się w końcu w świetle
księżyca.
Pięć Zakazów podskoczył. Skąd ten mnich, obwieszony
budzącymi grozę przedmiotami, wie tyle rzeczy?
Starał się zrobić butną minę, patrząc na niego z góry, jako że
był od niego dużo wyższy.
Lama nie miał jednak złośliwej miny, a jego inteligentne i
łagodne spojrzenie było dobrotliwe.
—Jak odgadłeś to wszystko? — ośmielił się spytać Pięć
Zakazów, czując, że chyba niczego przed nim nie ukryje.
—Kieruję się intuicją, to wszystko!
Udzieliwszy tej lakonicznej odpowiedzi, mnich dał znak
Pięciu Zakazom, żeby wszedł na ogromny dziedziniec otoczony
ceglanym murem, na którym widać było imponujące reliefy
z brązu przedstawiające Osiem Symboli Dobrej Wróżby: prawo-
skrętną muszlę, która symbolizowała dźwięk Dharmy; chorą-
giew zwycięstwa Dharmy nad siłami zła; parasol przeznaczony
do chronienia istot; złotą rybę negującą strach przed zanurze-
niem się w oceanie cierpienia; złote koło nauki Buddy; węzeł
bez końca, symbol unii mądrości i współczucia; lotos sym-
bolizujący wyzwolenie ciała i duszy, i w końcu wazę ze
skarbami, wypełnioną dobrem i pięknem.
— Znam nawet cel twojej wizyty. Jestem prawą ręką naszego
czcigodnego przełożonego lamy Gampo! — dodał mnich,
kładąc rękę na prawym ramieniu Pięciu Zakazów, żeby wskazać
mu kierunek, w którym należało iść.
Zdumiony wysłannik Czystości Pustki miał wrażenie, iż
żwir, którym był wysypany dziedziniec, zapada się pod jego
stopami, a symbole Dobrej Wróżby, których osiem przedstawień
wydało mu się nagle potwornymi maskami, szydzą z niego,
gdy koło nich przechodził.
W jaki sposób ten lama, którego imienia nie sposób było
wymówić, mógł znać powód jego obecności w Samye?
Dręczyła go myśl, że pragnął przybyć do tego klasztoru
niezauważony, a przyjęto go tak, jakby był od dawna oczekiwany!
Coraz bardziej oszołomiony, Pięć Zakazów gubił się w do-
mysłach.
Kto mógł uprzedzić tybetańskiego mnicha o jego podróży do
kraju Bod?
I tak mógł czuć się szczęśliwy, że ten kapłan miał współ-
czujące spojrzenie, które dodało mu odwagi!
Ale może tylko udawał dobroduszność, żeby go podejść?
Równie dobrze mógł być reinkarnacją jakiegoś bandziora.
W jaką wpadł pułapkę? Czy Czystość Pustki naprawdę
powiedział mu wszystko na temat misji i jej prawdziwej istoty?
Młody mnich ani przez chwilę nie podejrzewał, że jego czcigod-
ny przełożony zwabił go w pułapkę ani że uprzedził przełożo-
nego Samye o jego wizycie. Byłoby to sprzeczne z naturą
powierzonej mu misji.
Biedny Pięć Zakazów, targany zwątpieniem, spoglądał ze
strachem na ostry sztylet, który lama miał za pasem. Jego
rękojeść ozdobiona była połączonymi paszczami trzech po-
tworów...
Młody mnich nie wiedział, że wszyscy lamowie noszą
rytualne sztylety phurbu, używane do przeszywania złośliwych
upiorów, przeszkadzających osiągnąć przebudzenie, których
zniszczenie było równoznaczne z odkupieniem i oczyszczeniem
„poskromionych duchów".
Lama Tö Ling poprowadził go do wysokich drzwi na drugim
krańcu dziedzińca, po bokach których widać było rzeźbione
smoki, trzymające w paszczach miedziane kółka z młynkami
modlitewnymi, a potem labiryntem wąskich korytarzy o ścia-
nach poczerniałych od dymu, przesyconych wonią kadzideł.
Pięć Zakazów słyszał stłumione pomruki recytacji sutr, które
mimo bardzo grubych ścian dochodziły z sal modlitewnych. Od
czasu do czasu mruczenie to przerywało uderzenie w bęben. Nie
rozumiał ani słowa, docierały do niego tylko przyciszone i głuche,
dochodzące jakby z zaświatów głosy, które powodowały, że drżał.
Miał wrażenie, iż jest dzieckiem wepchniętym do ciemnej izby.
Poczuł się niepewnie, gdy na końcu wąskiego korytarza
lama pociągnął za bawełnianą zasłonę, zatłuszczoną i o nie-
określonym kolorze.
Za nią znajdowało się maleńkie pomieszczenie, w którym
stało tylko proste łóżko.
Serce mnicha zabiło szybciej na widok bębna damaru,
wykonanego z dwóch połączonych i obciągniętych skórą poło-
wek ludzkiej czaszki, stojącego na małym stoliku u wezgło-
wia łóżka. Najwyżej cenione damaru sporządzano z połówek
czaszki młodego chłopca i młodej dziewczyny. Złączenie takich
części, męskiej i żeńskiej, przydawało doskonałości temu
przedmiotowi, używanemu w trakcie tajemnych obrządków
przy recytowaniu tekstów czó, odmiany medytacji indyjskiego
pochodzenia, zwanej „odcinającą", której celem było zerwanie
więzi ze świadomością własnego ,ja".
— Prześpisz się tutaj — powiedział lama, rzucając mu derkę.
Nim Pięć Zakazów zdążył zapytać Tö Linga o przerażający
przedmiot, lama zniknął za zasłoną.
Mnich został sam.
Nagle przypomniał sobie o ogierze Wprost Przed Siebie,
którego przywiązał do kolczastego drzewa.
Jak mógł rozstać się z tym koniem, chlubą Klasztoru
Wdzięczności za Cesarskie Dobrodziejstwa?
Pozostawienie go tam w środku nocy było takie nierozsądne!
Głupia decyzja, żeby podejść i rzucić okiem na klasztor,
pociągnęła za sobą lawinę błędów i niezręczności. Nie dość że
dał się podejść lamie, który tak łatwo go przejrzał, to jeszcze
zapomniał o swoim koniu, skazując go na zamarznięcie!
Czy ma wyjść i znaleźć zwierzęciu jakąś osłonę przed zimnem?
To niemożliwe! Lama zamknął na cztery spusty co najmniej troje
drzwi na trasie, jaką przebyli od krużganka do tej małej
izby.
Poczuł się jak w pułapce, wściekły, że aż tak wiele wyjawił
temu Tö Lingowi, pozbawiając się jakiejkolwiek szansy na
wypełnienie misji.
Jak wytłumaczy się przed Czystością Pustki, któremu pozo-
stanie tylko wyrzucać sobie, że zaufał takiemu głupcowi, gdy
dowie się, że stracił ogiera Wprost Przed Siebie?
W jego głowie kłębiły się najczarniejsze myśli. Był tak
przygnębiony i zmęczony, iż rzucił się na posłanie i zapadł
w głęboki sen, zakłócany koszmarami. Śniło mu się, że odrodził
się jako ważka, którą hipnotyzowała zielona żmija szykująca
się do ataku.
Siedząc na liściu nenufaru, Pięć Zakazów daremnie usiłował
wzlecieć i uciec, gdy nagle obudziło go energiczne szarpnięcie.
Nie była to żmija, lecz ręka lamy Tö Linga, który spoglądał
na niego łagodnie.
— Śnił mi się straszliwy koszmar! Byłem ważką, którą chciał
pożreć wąż! — wybąkał Pięć Zakazów, próbując oprzytomnieć.
Spojrzał przez wąskie okienko, lecz zobaczył tylko nie-
przeniknioną ciemność.
—To widać! Spociłeś się jak mysz! Musisz wstawać.
Spałeś prawie trzy godziny, to ci powinno wystarczyć! —
oświadczył lama.
—Obrządki zaczynają się tak wcześnie?
—Nie zamierzam prowadzić cię na modlitwy. Musimy
porozmawiać...
Pięć Zakazów poczuł, że do jego duszy wkrada się strach.
Mógł się spodziewać tylko najgorszego, może nawet ukazania
się strażników Czterech Stron Świata, nazywanych też Czterema
Bogami Królami Lokapala. Uzbrojeni po zęby, stali na rogach
góry Sumeru. Rozpoznał ich na malowidłach w korytarzach
i galeriach, przez które przechodzili. Biorąc pod uwagę okolicz-
ności, był pewny, że nie zawahaliby się zejść, a potem rzucić
się na niego i cisnąć go do lochu, gdzie pod groźbą tortur
zmusiliby go do mówienia.
— Usiądziemy w miejscu, w którym nikt nie będzie nas
słyszał. Mam dla ciebie propozycję — powiedział lama Tö
Ling, dając mu znak, żeby szedł za nim.
Znowu ruszyli labiryntem szerokich i wąskich korytarzy,
w górę i w dół po schodach, przebyli wielki, wysypany żwirem
dziedziniec, potem jeszcze jeden z ubitą ziemią, wreszcie dotarli
do sali modlitewnej, której przepiękne zdobienia wyrwały z
piersi Pięciu Zakazów westchnienie zachwytu. Lama zapalił
wielką lampę z brązu.
W głębi sali, której podłoga wysłana była poduszkami z
jedwabiu haftowanego srebrnymi i złotymi nićmi, na szerokim
podwyższeniu stał monumentalny tron.
Był on częściowo obity jedwabnym brokatem, zdobionym
podwójnym „diamentem" zwanym wadżra, symbolem nieznisz-
czalności, nad którym wyhaftowana była swastyka, symbol
wieczności.
Na ciemnym drewnie oparcia, które wystawało z fałd brokatu
niczym pień drzewa z ziemi, wyrzeźbionych było sześć para-
mita, czyli cnót transcendentnych, które wierni winni byli starać
się posiąść i praktykować. Były one przedstawione pod postacią
symbolizujących je zwierząt: mitycznego Garudy dla szczod-
rości (dhand); geniusza wód Nagi dla etyki (śila); wodnego
potwora Nakary dla cierpliwości (kśanti); małego gnoma dla
wysiłku (wirja); lwa dla wiedzy (pradżnia) oraz słonia dla
medytacji (dhyana).
—Kto zasiada na tym tronie? — zapytał Pięć Zakazów,
olśniony jego wspaniałością.
—Jedynym, który ma prawo na nim zasiadać, jest nasz
czcigodny przełożony lama Gampo, jeden z trzech
najwyższych zwierzchników tybetańskich buddystów.
Wielka sala modlitewna klasztoru Samye była dużo bogaciej
zdobiona niż te, w których recytował sutry w Luoyangu.
— Ale nie przyprowadziłem cię tutaj, żeby olśniewać tymi
wspaniałościami. — Lama nagle spoważniał. — Musimy
o czymś pomówić. — Odwrócił się do Pięciu Zakazów, wycią
gając otwartą dłoń.
Młody mnich zobaczył w niej mały kluczyk z brązu, połys-
kujący refleksami światła oliwnej lampy, którą lama trzymał
w drugiej ręce.
Na czubku trzonka dojrzał głowę demona, tego samego,
który tak przeraził małą mniszkę Manakundę.
— To jest klucz od biblioteki tego klasztoru. Sutra o logice
Czystej Pustki leży na pierwszym stole, zaraz koło drzwi
wejściowych.
Pięć Zakazów stał bez słowa.
— Co uczyniłem, że otwierasz mi drogę... — wyjąkał
w końcu ze ściśniętym gardłem.
— Jestem pewny, że Czystość Pustki przysłał cię tu po
nią! — odparł krótko lama.
Blednąc, Pięć Zakazów zadawał sobie pytanie, jakim sposo-
bem Tö Ling z taką łatwością czytał w jego sercu. Lama dał
mu znak, żeby się zbliżył.
—Możesz ją zabrać. W zamian poproszę cię tylko o przy-
sługę.
—Jaką?
—Zabierzesz pewien pakunek!
—A co w nim jest?
—Jego zawartość jest równie cenna, jak sutra twojego
mistrza — wyjaśnił tajemniczo lama, przybliżając usta do
ucha młodego mnicha, jakby powierzał mu przerażający
sekret.
Widać było, że Tö Linga także ogarnia niepokój. Można go
było wyczuć w pośpiechu, z jakim mówił, szybko i na jednym
oddechu, jakby dobicie targu kosztowało go niezmiernie dużo,
ale nie mógł się od tego uchylić.
—Cóż to za cenna zawartość? Mam nadzieję, że to, co mi
proponujesz, nie jest niczym zakazanym... — wyszeptał
Pięć Zakazów drżącym głosem.
—Nie mogę ci powiedzieć. Otworzysz go, gdy już stąd
odejdziesz! W środku nie ma niczego niebezpiecznego.
—Muszę wiedzieć dokładnie...
—Nie nalegaj, na nic się to nie zda. Możesz albo go wziąć,
albo nie! Ale zdecyduj natychmiast. Jeśli odmówisz,
wrócisz do Luoyangu z pustymi rękami.
W głosie lamy słychać było niezłomną stanowczość, a su-
rowość jego oblicza świadczyła o tym, iż decyzja jest nie-
odwołalna.
Pięć Zakazów bez słowa wziął klucz leżący na jego otwartej
dłoni.
— Byłem pewny, że się zgodzisz. Wierz mi, Pięć Zakazów,
nie zrobisz złego interesu. Z jednej strony wypełnisz swoją
misję, z drugiej, wyświadczając mi tę przysługę, spełnisz dobry
uczynek, który z pewnością poprawi twoją karmę.
Kiedy doszli do ciężkich drzwi biblioteki i Pięć Zakazów
otworzył je bez trudu kluczem z głową demona, lama zapytał:
— Przy okazji chciałbym się dowiedzieć, jak zamierzałeś tu
wejść, nie mając klucza?
Młody mnich, który powoli dochodził do siebie, odparł bez
namysłu:
— Pozwól, że zachowam moje tajemnice.
Tak naprawdę nie miał pojęcia, w jaki sposób wszedłby w
posiadanie sutry Czystości Pustki, gdyby lama nie dał mu
klucza.
Postanowił, że o to samo zapyta swego mistrza dhyany,
który musiał mieć ważne powody, aby wysyłać go z tą
delikatną misją! Nie sądził chyba, że Pięć Zakazów obdarzo-
ny jest umysłowymi i fizycznymi zaletami, które pozwolą mu
dostać się do zamkniętej na cztery spusty biblioteki klasztoru,
zawładnąć jedną z najcenniejszych ksiąg, nie wiedząc nawet,
gdzie jej szukać wśród tysięcy złożonych tu rękopisów, i
opuścić klasztor tak samo potajemnie, jak się do niego
dostał!
— Leży tam, na stole. Możesz ją zabrać! — powiedział
lama, wskazując pokryty laką bambusowy futerał.
Pięć Zakazów otworzył go, żeby sprawdzić, czy jest wyłożo-
ny czerwonym jedwabiem. Odwinąwszy nieco zwój i upew-
niwszy się, że to naprawdę dzieło jego czcigodnego przełożo-
nego, nie mógł powstrzymać westchnienia ulgi.
Nie wróci zatem do Luoyangu z pustymi rękami i Czystość
Pustki będzie z niego dumny.
—Chodź za mną! Teraz, kiedy masz już sutrę, pozostaje mi
tylko powierzyć ci pakunek, o którym mówiłem.
Zobaczysz, nie jest ciężki.
—Chwała Błogosławionemu! — rzucił żartem młody
mnich.
— Przynajmniej na razie — dodał tajemniczo lama.
Oddaliwszy się na chwilę, wrócił z koszem przykrytym
płótnem z symbolami klasztoru.
Wręczył go Pięciu Zakazom, a on złapał śmiało rączkę,
jakby już niczego się nie obawiał.
Wiklinowy kosz, podobny do tych, w jakich trzymano jedze-
nie i zawieszano na belce pod sufitem, rzeczywiście nie był
zbyt ciężki.
Co też zawiera?
Młody mnich znowu spojrzał na lamę.
W głęboko osadzonych mrocznych oczach Tö Linga nie
dostrzegał już śladu niepokoju czy skrywanej niecierpliwości,
lecz tę samą łagodność i współczucie, jakie uderzyły go kilka
godzin temu, gdy lama powitał go u wejścia do klasztoru.
Przypomniało mu się zdanie, które Czystość Pustki lubił
powtarzać swoim nowicjuszom:
„Wyobraźcie sobie współczucie i łagodność, z jaką Błogo-
sławiony Budda spoglądał na istoty ludzkie, a potem czyńcie
tak jak on. Pewnego dnia wy także będziecie mogli stać się
Buddą!".
Pięć Zakazów był teraz pewny: lama Tö Ling jest dobrym
człowiekiem, a jeśli pozwalał mu wyjść z biblioteki z cenną
Sutrą o logice Czystej Pustki, był to oczywisty znak doniosłości
przysługi, o jaką poprosił go w zamian.
Ściskając w lewej ręce futerał ze świętym zwojem, a w prawej
koszyk, poczuł, że powierzono mu ważne zadanie, choć nie
miał pojęcia, dokąd go ono zaprowadzi.
Dokładnie w chwili, gdy zamierzał wyjść przez klasztorną
bramę, lama dał mu znak, żeby zaczekał.
Kiedy wrócił, ku Wielkiemu zdumieniu Pięciu Zakazów
prowadził na smyczy ogromnego płowego psa, dorównującego
rozmiarami małemu cielęciu. W jego otwartym pysku błysz-
czały potężne kły.
—Myślisz, że to zwierzę może mi się przydać? — spytał
zaskoczony Pięć Zakazów.
—To pasterska suka Lapika. Jest wytresowana, żeby pil-
nować stada jaków. Nic jej nie przerazi; wilk ani
niedźwiedź, ani nawet śnieżny lampart.
—Ale ona...
—Wierz mi, przyda ci się. Prawda, Lapiko? — rzucił lama,
głaszcząc psa, który zamerdał wesoło ogonem.
—Dzięki nieskończone, litościwy lamo! Z Lapiką podróż
powrotna będzie dużo łatwiejsza! Niech Budda ześle ci
swoje błogosławieństwo!
Kłaniając się nisko i rozpływając w podziękowaniach i pożeg-
naniach, uczeń Czystości Pustki zadawał sobie pytanie, dlaczego
lama powierzył mu wraz z koszykiem tego ogromnego psa.
Kiedy zmierzał do Samye, nie brakowało mu niczego.
Czyż przyroda, nawet na dużych wysokościach, nie była
dla zadowalającego się korzonkami buddysty jedną wielką
spiżarnią?
Czemuż to droga powrotna miałaby być inna? Dlaczego
miałoby być więcej niedźwiedzi, lampartów śnieżnych i wilków
na drodze z Samye do Luoyangu niż z Luoyangu do Samye?
— Niech Budda obdarzy cię tym samym. Będziesz po
trzebował jego ochraniającego światła! Ale jestem pewny, że
dotrzesz do celu! — powiedział tak cicho, że Pięć Zakazów
ledwo go słyszał.
W chwili gdy lama Tö Ling zamykał za nim ciężkie odrzwia
klasztoru, Pięć Zmysłów nie podejrzewał nawet, ile niespo-
dzianek będzie na niego czekać w drodze powrotnej, zarówno
dobrych, jak i złych.
7
Oaza Turfan, Jedwabny Szlak
— O Błogosławieni Synowie Prawa, powstańcie, aby oddać
cześć Najświętszemu Prorokowi Maniemu!
Na te słowa ucichły nagle dźwięki orkiestry złożonej z harf,
lutni, cytar i fletów. •
Pośrodku poprzecznej nawy, przed Stołem Błogosławionych,
owalnym marmurowym ołtarzem, na którym postawiono talerze
pełne pszenicznych podpłomyków i dzbany z winem, stał
zwierzchnik Kościoła manichejskiego w Turfanie, Napełniony
Spokojem, który tymi słowami zapraszał wiernych, żeby zgro-
madzili się wokół wielkiej świecy zapalonej przez ministranta
o imieniu Świetlisty Punkt.
Zgromadzenie, na którym wszyscy ubrani byli w nieskalanie
białe szaty, szykowało się do odprawienia sakramentu rytual-
nego posiłku, dostępnego Wybranym.
Ponieważ byli tylko Uczniami, a ci nie zostali upoważnieni
do uczestniczenia w boskim posiłku Wybranych, Napełniony
Spokojem odprawił trzech mężczyzn, którzy złożyli u stóp
ołtarza tace z ofiarami.
Przyniesione przez nich jaja, suszone warzywa, pomarańcze
i daktyle oznaczały półtora miesiąca wyrzeczeń ze strony rodzin,
które je ofiarowały. Mimo to ich ofiary nie pozwalały im wejść
do Świętego Świętych, tam gdzie odbywała się najważniejsza
część ceremonii, do której odprawienia przygotowywał się
Napełniony Spokojem.
Albowiem w Kościele manichejskim tylko osoby wyświęcone
mogły uczestniczyć w ceremoniach. Należały one do dwóch
kategorii.
Na szczycie piramidy znajdowali się Wybrani, których nazy-
wano także Świętymi. Poniżej Wybranych stali Uczniowie,
tacy jak młody Świetlisty Punkt, którzy byli kimś w rodzaju
pomocników i mieli prawo, gdy nadszedł czas, wejść do
wąskiego kręgu Wybranych.
Zawsze ubrani na biało i oddzieleni od świata, ci ostatni
godzili się poświęcić życie tej dziwnej religii, stworzonej
przez Babilończyka Maniego około roku 250 po narodzeniu
Chrystusa.
Z tego tytułu Wybrani musieli stosować się do zasady Trzech
Pieczęci: pieczęć ust nakazywała całkowite powstrzymanie się
od spożywania mięsa, krwi i wina, jak i wszystkich innych
napojów powstałych drogą fermentacji, oprócz tych, które
służyły do obrzędów; pieczęć dłoni zabraniała wszelkich działań
mogących zaszkodzić Krzyżowi Światłości Kościoła; wreszcie
pieczęć łona zmuszała do powstrzymywania się od stosunków
płciowych i wykluczała posiadanie potomstwa.
Istniało wiele stopni Wybranych w łonie Kościoła Światłości,
jako że tak właśnie nazywano Kościół manichejski.
Do trzech najwyższych stopni należeli członkowie kleru:
księża, biskupi i mistrzowie, których najwyższy zwierzchnik,
Mistrz Mistrzów, sprawujący władzę nad wszystkimi pozo-
stałymi, zasiadał w Babilonie, tam gdzie żył prorok Mani.
Mani, tak jak Chrystus, po życiu wypełnionym modlitwami
i licznymi objawieniami, które przekazał swoim uczniom, zmarł
w okrutnych męczarniach.
Objawienie spłynęło na niego w świątyni w Ktezyfoncie,
gdy miał zaledwie cztery lata. Z czasem zdołał sprawić, że jego
młoda religia była bez przeszkód wyznawana w imperium
perskim.
Jednak władza, wobec powodzenia jego kazań i ekstazy
tłumów, które za nim podążały, postanowiła w końcu po-
wstrzymać proroka, wygłaszającego coraz bardziej buntownicze
mowy, i po zainscenizowanym procesie doprowadzono do
skazania go na śmierć. Mani miał wtedy sześćdziesiąt lat, a
jego religię wyznawano już w całym imperium partyjskim.
Męka człowieka, zwanego też Objawiającym, trwała dwa-
dzieścia sześć dni. Umarł z wycieńczenia w więzieniu, w którym
zamknięto go zakutego w łańcuchy. Potem ścięto mu głowę,
a jego biedne okaleczone ciało zawieszono na miejskiej bramie
w Belafacie, w księstwie Elamu. Wierni zebrali litościwie
szczątki pierwszego męczennika własnej religii.
Tak więc Mani stał się, za sprawą swoich zwolenników,
prawdziwą Pieczęcią Proroków, mającym zaszczyt zamykać
listę, na której można było znaleźć w porządku chronologicz-
nym takie postacie jak Adam, Zaratustra, Budda i Jezus.
W hierarchii wyznawców tej religii, która zyskiwała coraz
większe znaczenie, albowiem wierzono, iż tylko ona zawiera
całą Prawdę, najbardziej pożądany był stopień Doskonałego, to
znaczy członka społeczności istot odrodzonych, odłączonych
od ziemskiego świata. Wszyscy ci, którzy nie dostąpili zaszczytu
bycia Doskonałymi, zwani byli Słabymi.
Manicheizm opierał się na zasadzie dualizmu dobra i zła,
światła i nocy, północy (dobro) i południa (zło). Zło materializo-
wało się w ziemskiej egzystencji, w której wszystkie ludzkie
nieszczęścia pochodziły od straszliwego Księcia Ciemności. Gdy
dusza ludzka oddzielała się od Boga, spadała na ziemię, wiążąc
się nieuchronnie ze złem. Tylko Bóg, Zbawca Zbawiony, miał
władzę zawrócenia jej na drogę dobra. Aby połączyć się z Bo-
giem, ludzie musieli otrzymać Pierwotne Światło, takie samo,
jakie objawiło się prorokowi Maniemu, który zawarł później
swoje nauki w kanonie złożonym z siedmiu ksiąg, z których
najsławniejszymi były Księga Olbrzymów i Listy Maniego.
Napełniony Spokojem przygotowywał się właśnie do złama-
nia chleba i rozdzielenia wina między Wybranych, lecz z trudem
udawało mu się skupić uwagę na małym talerzyku z pszenicz-
nymi podpłomykami i na wysadzanym drogimi kamieniami
kielichu, który podawał mu młody Uczeń, Świetlisty Punkt.
Jego twarz spochmurniała jeszcze bardziej, gdy zaczął nale-
wać rubinowe wino do czarek rozstawionych na ołtarzu, a potem
błogosławił i zapraszał innych Wybranych, żeby zgromadzili
się wokół niego i przyjęli je z jego rąk.
Mistrz Doskonały był niespokojny, a nawet rozdrażniony
nowinami, jakie dotarły do niego tuż przed rozpoczęciem
obrządku. Wykonywał rytualne gesty, starając się nie zdradzić
swego poruszenia.
Gdy podniósł do góry relikwiarz z kości słoniowej, w którym
przechowywano kawałeczek skóry z lewego palca wskazujące-
go Maniego, wszyscy Doskonali padli na ziemię, aby oddać
cześć świętej relikwii, powtarzając sto razy imię Maniego, aż
echo ich jęków rozpłynęło się pod kopułą świątyni.
Napełniony Spokojem był tak zdenerwowany, że zapomniał
paść, co wywołało zdumione spojrzenia niektórych braci,
śmielszych niż inni.
Po powrocie do zakrystii przywołał jednego z pomocników,
małego Sogdyjczyka o ogorzałej twarzy i czarnych kręconych
włosach, który zapytał go naiwnie, ale grzecznie, czy nic się
nie stało.
— Mój biedny Ormulu, gdybyś tylko wiedział! Świetlisty
Punkt i ja mamy ochotę rwać sobie włosy z głowy! Ta epidemia
w hodowli jedwabników to prawdziwa klęska. Nie wiem, co
mam powiedzieć wysłannikowi biskupa Addaia Aggaia, który
na mnie czeka!
Wielki Doskonały Napełniony Spokojem wydawał się jeszcze
bledszy i bardziej wychudzony niż zwykle, jako że długie
posty, do których się zmuszał — manichejczycy nazywali je
„duszeniem lwa", ponieważ ich zdaniem przez powstrzymanie
się od jedzenia należało „poskromić" to zwierzę, drzemiące
wewnątrz ciała — i tak sprawiały, że wyglądał jak uschnięte
drzewo, którego korzeniami były stopy, a czubkami martwych
gałęzi dłonie.
Jego ginące w głębokich oczodołach żarzące się oczy prze-
wiercały na wylot każdego, kto śmiał w nie spojrzeć.
Za rok miało minąć dziesięć lat, od czasu gdy Napełniony
Spokojem położył pierwszy kamień pod manichejski kościół
w Turfanie.
Jego energię i gospodarność widać było w przepychu budow-
li, która stała się miejscem kultu i siedzibą biskupa małej
społeczności Doskonałych i Wybranych.
Budynek na planie ośmiokąta, wzniesiony z ciosanego czer-
wonego wapienia przywiezionego z Gór Płomienistych, które
wielu podróżnych zwykło brać za ścianę ognia, tak silnie
odbijały promienie słoneczne, miał kształt odwróconego kieli-
cha, a strzelające ku niebu ściany poznaczone były ogromnymi
oknami w kształcie oczu wołu, przez które wpadało światło.
Dokładnie na środku wznosiła się kopuła wsparta na rzędach
spiralnych kolumn z porfiru.
Tu właśnie, pod tym okazałym sklepieniem o subtelnej
pajęczej konstrukcji, Wielki Doskonały Napełniony Spokojem
dokonywał obrządków Kościoła Światłości.
Wirydarze i kolumnady po bokach ośmiokąta łączyły pawi-
lony służące za sypialnie, sale wykładowe i refektarz dla
Doskonałych.
W środku starannie utrzymanego, obsadzonego różanymi
krzewami ogródka, przylegającego do muru oddzielającego
wspólnotę manichejczyków od miasta, wznosił się pałacyk z
różowych cegieł z gankiem zdobionym fryzem przedstawiają-
cym taniec zwany Pięć Lwów, jaki praktykowano jeszcze dalej
na zachód, w oazie Kucza, na obrzeżach dorzecza rzeki Tarym.
Turfan utrzymywał z oazą ożywione kontakty handlowe i
podobnie jak ona, również był ważnym ogniwem Jedwabnego
Szlaku, gdy przybyli tu manichejczycy prowadzeni przez Napeł-
nionego Spokojem.
W roku 626 król oazy, który nosił wówczas tytuł jabgu,
wysłał na dwór cesarski Tangów w Chang'anie złoty pas
ozdobiony przeszło dziesięcioma tysiącami kamieni szlachet-
nych.
W następnym roku ten sam jabgu podarował cesarzowi
Państwa Środka zachwycającą matę do modlitwy, wykonaną
z plecionej kości słoniowej. Opowiadano, że pocięcie na pa-
seczki cieńsze od trzciny trzech kłów słonia zajęło rzemieśl-
nikowi trzy lata.
Nazywana „Wspaniałą Perłą Pustyni" oaza Turfan, położona
prawie dziewięćset li na północny zachód od Dunhuangu, na
północnej odnodze Jedwabnego Szlaku, zawsze była pod protek-
toratem chińskim.
Handlowano tu głównie bawełną, ałunem i solą. Tylko na
kilku spośród licznych straganów kupcy sprzedawali wytwa-
rzane na Zachodzie przedmioty ze szkła, które Chińczycy
nazywali liuli. Wymieniano je wyłącznie za bele cennego
jedwabiu.
Dzięki tym ludziom, wymieniającym rzymskie szkło na
chiński jedwab, stykały się dwa krańce handlowego łańcucha,
który przez wiele stuleci łączył dwa światy, Zachód i Wschód.
W różańcu oaz, gdzie przechodziło się od jednej cywilizacji
do drugiej, Turfan dzielnie bronił prawa do swego przydomka.
„Perła Pustyni" była jednym z punktów służących kupcom
za miejsce postoju, ale słynęła też z Jeziora Księżycowego,
położonego o dwa dni drogi od miasta, akwenu słonej wody,
który fascynował podróżników z powodu skorupy soli, jaka
okalała jego brzegi niby lodowa zamarzlina.
Dla zmęczonego podróżnika, który przybywał tu po przebyciu
niezmierzonych piasków i wydm, oaza" Turfan była prawdziwym
podarunkiem zarówno dla oczu, jak i dla podniebienia.
Bogaci kupcy i buddyjscy mnisi, mimo iż była to pustynia,
wznieśli tu wspaniałe budowle, uważane za świadectwo ich
ekonomicznego i duchowego znaczenia i czyniące z miasta
prawdziwą perłę architektury sakralnej.
Pośrodku tego bogactwa stał czerwonawy ośmiokąt Kościoła
Światłości, a słońce nadawało jego murom barwę rozżarzonych
węgli.
Kupcy z dzielnicy handlowej rozkładali w drzwiach swych
domostw kobierce z jedwabiu i wełny, kolorowe niczym szla-
chetne kamienie.
Przed buddyjskimi klasztorami wystawiano w srebrnych
wazach w kształcie kwiatu lotosu kwiaty i owoce przeznaczone
na ofiarę.
Na uliczkach miasta można było usłyszeć język sogdyjski,
tocharski, tybetański, sanskryt i oczywiście chiński.
Obok ogromnych gajów palmowych ciągnęły się winnice
i sady. Ich nawadnianie przysparzało poważnych zmartwień
miejscowym władzom, które ostatecznie udoskonaliły system
studni karez. Zbierały one wodę z topniejących górskich lodow-
ców położonych o setki li od oazy, do której kierowano ją
podziemnymi kanałami wydrążonymi przez niewolników. Dzię-
ki wytrwałej pracy mieszkańcy Turfanu wykradali każdego
dnia skrawek pustyni, przekształcając ją w ogrody.
Na początku każdej jesieni karawany przewoziły aż na dwór
Tangów pierwsze kiście mięsistych winogron bez pestek, zwa-
nych „kobylimi wymionami".
Za tymi winogronami, złocącymi się jak bursztyn i słodkimi
jak miód, przepadała cesarzowa Wu Zhao.
Ale z Turfanu pochodziły nie tylko owoce i warzywa.
„Perła Pustyni" była też źródłem dużo cenniejszego towaru,
lecz nie wiedział o tym żaden z mieszkańców miasta, z wyjąt-
kiem kilku Doskonałych z Kościoła Maniego i młodego ucznia,
Świetlistego Punktu. A to dlatego, że zgodnie z chińskim
prawem, obowiązującym również w Turfanie, który był jednym
z protektoratów chińskich, towar ten mógł być produkowany
tylko w cesarskich manufakturach.
Był to wytwór maleńkiej czarnej gąsienicy, nie grubszej od
nici. W ciągu miesiąca gąsienica powiększała swój ciężar
dziesięć tysięcy razy, aż do kilkukrotnej zmiany powłoki, która
stawała się szarawa. Umieszczona na małych kupkach słomy
i karmiona obficie liśćmi morwy, mogła rozpocząć swoje
cztery linienia. W końcu stawała się maleńką larwą snującą
oprzęd, której gruczoły wydzielały włóknistą substancję po-
krytą kleistą serycyną, nazywaną piaskiem, służącą do wy-
tworzenia kokonu. Po zakończeniu przędzenia gąsienica prze-
obrażała się ostatecznie w poczwarkę. I wtedy, gdy zostawiało
się poczwarce czas na wytworzenie płynu, który zmiękczał ów
„piasek", opuszczała kokon jako motyl, a ten przystępował
niezwłocznie do parzenia się z osobnikiem swojego gatunku,
a zniszczona przędza była bezużyteczna. Gdy jednak
poczwarkę sparzono wrzątkiem, umierała w kokonie,
pozostawiając nienaruszoną cudowną substancję oprzędu,
który po rozwinięciu mógł osiągnąć długość przeszło kilo-
metra.
Jedwabną przędzę uzyskiwano więc za cenę poświęcenia
poczwarek. Część z nich utrzymywano przy życiu, po to, by
motyle mogły się rozmnożyć i wytworzyć nowe gąsienice.
Był to jedwab niezrównanej jakości. Napełniony Spokojem
nauczył się go prząść po długich miesiącach wytrwałych prób.
Cieńsza od włosa przędza, biała jak lód, z którego woda
płynęła do studni karez, i bardziej błyszcząca niż światło
księżyca, stała się dla manichejskiego Mistrza Doskonałego
narzędziem w jego świętej wojnie.
Pomysł założenia hodowli jedwabników i nielegalnej przę-
dzalni przyszedł mu do głowy, gdy dowiedział się o astro-
nomicznych sumach, jakich chińska administracja żądała od
kupców pragnących zaopatrzyć się w ten towar, równie cenny
jak złoto, szmaragdy i diamenty.
Rzymski historyk Pliniusz pisał, że otrzymuje się go, „zbie-
rając meszek z liści, dzięki skrapianiu ich wodą"; filozof Seneka
nie odmówił sobie uczczenia tej nadzwyczajnej materii, unosząc
się nad przejrzystością „szklistych tóg" i zwiewnych jedwab-
nych sukien, dostępnych bardzo bogatym kobietom, „o których
nie można było Uczciwie powiedzieć, że nie są nagie...".
Upłynęło już prawie osiem stuleci, od czasu gdy jedwab
rozniecił gorączkę i sprawił, że wzdłuż szlaku, który zawdzięcza
mu swą nazwę, kwitł dochodowy handel.
Gdy Napełniony Spokojem obmyślał sposób, w jaki Kościół
Światłości mógłby czerpać zyski z tego ogromnego strumienia
bogactwa, przebywał w Turfanie już od przeszło ośmiu lat.
Zaczynał wówczas obliczać środki konieczne do wzniesienia
budowli godnych potęgi jego Kościoła. Sumy przysyłane raz
do roku z Babilonu ledwie wystarczały na wyżywienie Wy-
branych.
Musiał więc coś wymyślić.
Nielegalne wytwarzanie jedwabnej przędzy dawało mu pew-
ność, że będzie mógł wznieść świątynię, która ukaże potęgę
manicheizmu. W tej epoce najbardziej ekspansywną religią był
buddyzm, który manichejczycy uznali za wulgarną odmianę
nauki objawionej przez wielkiego Maniego, choć w swym
proroku widzieli sukcesora Buddy.
Na Jedwabnym Szlaku wierzenia i religie rywalizowały ze
sobą, każda próbowała przesunąć dalej swoje pionki.
Aby wygrać, trzeba było mieć więcej sił niż inni, liczyła się
też demonstracja potęgi. W tym współzawodnictwie przewagę
zdobywał ten, kto był bogatszy i mógł zaoferować nawróconym
dostatek, a nade wszystko ten, kto mógł wznieść najwspanialsze
budowle poświęcone bogom.
Od dwóch lat jedwab stanowił więc dla Kościoła Światłości
cenny skarb, który pozwolił zbudować wspaniałą świątynię
z czerwonego kamienia.
Aby nauczyć się sztuki hodowania jedwabników i wykorzys-
tywania ich kokonów, Napełniony Spokojem powierzył ucznio-
wi o imieniu Świetlisty Punkt sekretną misję, wysyłając go do
Chang'anu, żeby przyjrzał się, jak robią to przędzalnie cesarskie.
Ujmująca powierzchowność młodego Ucznia o przenikliwych
błękitnych oczach i czarnych, związanych w węzeł na karku
włosach, błyszczących niczym jedwab, nie dorównywała jego
inteligencji, gdyby można je było mierzyć tą samą miarą.
Pochodzący z Kuczy Świetlisty Punkt, którego rodzina
przyjęła dwa pokolenia wcześniej manicheizm, mówił przynaj-
mniej dziesięcioma językami Azji Środkowej, nieźle też po-
sługiwał się, jak większość jego rodaków z małego kuczań-
skiego królestwa, sanskrytem i chińskim, a nawet tybetańskim.
Nie przerażały go dalekie podróże, służył też Wielkiemu
Doskonałemu za tłumacza.
Nie ukrywał więc zadowolenia, gdy Napełniony Spokojem
wysłał go do środkowych Chin.
Znalazłszy się tam, sprytny uczeń błyskawicznie poszerzył
znajomość podstaw chińskiego, po czym zdołał wśliznąć się do
Świątyni Nieskończonego Przędziwa, która była największą
cesarską przędzalnią w stolicy Tangów. Następnie, mając na
uwadze nader szlachetny i dyskretny cel swej misji, przystojny
młodzian uwiódł młodą robotnicę, która nosiła piękne imię
Nefrytowy Księżyc. Ta zaś, zakochana w nim bez pamięci, po
kilku gorących nocach spędzonych w jego ramionach, dostar-
czyła mu wszelkich potrzebnych informacji: jak zanurzać
kokony we wrzącej wodzie, żeby uśmiercić poczwarki, a potem
sortować je i moczyć w odpowiedniej temperaturze, aby wyciąg-
nąć z nich nić, nie niszcząc jej.
Tak więc Świetlisty Punkt wrócił do Turfanu z dwoma
kokonami, a także z trzema żarłocznymi gąsienicami jedwab-
nika morwowego (Bombyx mori), uczepionymi trzech małych
krzewów morwy, a przede wszystkim z zapasem jaj. Ich
przewożenie nie było ryzykowne, gdyż znajdowały się jeszcze
w okresie spoczynku, który trwał przez dziesięć miesięcy od
złożenia.
Przywiózł też wiedzę o tym, jak wytwarza się ten kosztowny
towar, który doprowadzał kobiety do szaleństwa.
Jedwab! Najcenniejsza ze wszystkich materii. Droższa od
złota, ponieważ była dużo rzadsza niż żółty metal, a nawet od
przypraw z roślin, które można było hodować, a gdy rosły w
stanie dzikim, zbierać.
Tkanina tym bardziej tajemnicza, że trudno ją było wy-
tworzyć. Kto by uwierzył, że zwykłe gąsienice mogą zamienić
się w zdolne i zręczne robotnice, potrafiące snuć tak nie-
słychanie długą nić?
Nade wszystko jednak jedwab był tak miękki w dotyku i tak
się mienił, iż w kraju jego wynalezienia, w środkowych Chinach,
opowiadano, że to sam mityczny Żółty Cesarz, wynalazłszy
tysiące lat wcześniej pismo i matematykę, a także medycynę
i pałeczki do jedzenia, obdarzył ludzi wspaniałym darem sztuki
jego wytwarzania.
Jedwab, miększy niż skóra kobiety, był więc skarbem, dla
którego właśnie kobiety traciły głowę.
Krążyły niezliczone opowieści o księżniczkach sogdyjskich
czy baktriańskich, gotowych przyjąć zaloty chińskich kupców,
grubiańskich i śmierdzących jak capy, za kupon tak przez nie
pożądanej materii, a także o królowych partyjskich, równie
chciwych, co pozbawionych skrupułów, potrafiących oddać
własną córkę wrogiemu królestwu, byle tylko wejść w posiada-
nie choć kawałka jedwabiu.
Świetlisty Punkt nie zadowolił się zresztą przywiezieniem
do Turfanu składników i przepisów tej szczególnej kuchni.
Wrócił z głową pełną rozkosznych wspomnień, o których nie
mógł jednak opowiedzieć nikomu, a na pewno nie Napeł-
nionemu Spokojem.
Była to tajemnica tak intymna, że nie wyjawił jej nikomu
z Kościoła Światłości. Był przecież Uczniem, który miał zostać
Doskonałym. Musiał żyć cnotliwie i unikać zadawania się z
kobietami, a już zdecydowanie nie powinien ich dotykać.
Gdy Doskonały wypytywał go, jak zdobył kokony, jajeczka
i krzewy morwowe, nie pisnął słowa o Nefrytowym Księżycu.
—Nadarzyła się okazja, to wszystko. Wspomagał mnie
Mani. Spotkałem tam tylko dobro, nie było zła! —
odpowiedział krótko.
—Spisałeś się doskonale! Niech Wielki Mani otacza cię
swym boskim światłem! —wykrzyknął Napełniony
Spokojem, gdy Świetlisty Punkt zakończył opowieść o
pobycie w stolicy
Tangów i wyjaśnił, z mnóstwem szczegółów, wszystkie etapy,
podczas których jajeczko przemienia się w poczwarkę.
— W Chang'anie rozwijaniem kokonów zajmują się wyłącz
nie kobiety — mówił. — Chińczycy utrzymują, że aby zrobić
to dobrze, potrzebna jest pierwotna esencja yin.
Tutaj, z wyjątkiem głównej świątyni, żadnej kobiecie nie
było wolno wchodzić na teren należący do Kościoła Światłości.
Świetlisty Punkt miał jednak nadzieję, że być może uda mu
się przywieźć do Turfanu piękną Chinkę, którą musiał po-
rzucić.
— Ręce Doskonałego mają być gorsze od rąk kobiety?
Wskażę ci trzech Doskonałych, do których mam pełne zaufanie
i którzy poradzą sobie z tym zadaniem! — odparł z surową
miną Mistrz Doskonały.
Napełniony Spokojem był człowiekiem stanowczym i nigdy
nie pozwoliłby sobą kierować, zwłaszcza w tak dla niego
ważnej sprawie. Chodziło przecież o przyszłość wyznania,
któremu poświęcił się bez reszty.
Po rozważeniu wszystkich za i przeciw postanowił, że Kościół
Światłości w Turfanie zajmie się hodowlą i rozwijaniem koko-
nów na jedwabną przędzę, pozostawiając innym, bardziej
znającym się na rzeczy, troskę o urządzenie tkalni.
Wymagało to zbudowania warsztatów tkackich, wanien do
farbowania i pomieszczeń do suszenia, a na wszystko potrzeba
było dużo miejsca. Urządzeń tych nie można niezauważenie
ustawić w szklarniach, jakie Kościół Światłości miał w Turfanie,
o rzut kamieniem od świątyni, w których zamierzano założyć
hodowlę jedwabników.
Musiał więc znaleźć kogoś do przędzenia jedwabnej nici i
zawrzeć umowę z kimś godnym zaufania, kto wziąłby na
siebie farbowanie gotowych wyrobów.
Pierwszą fazę jego planu dało się łatwo wprowadzić w życie
dzięki skuteczności Świetlistego Punktu, jednak druga okazała
się trudniejsza, ponieważ niełatwo było znaleźć kogoś znającego
się na tkactwie, a zarazem uczciwego.
Gdyby ten ktoś okazał się zdrajcą i sprawa potajemnej
produkcji by się wydała, zagroziłoby to istnieniu Kościoła
Światłości w Turfanie.
Napełniony Spokojem musiał więc wykazać się wielką
czujnością.
Po dokładnym rozważeniu tej kwestii doszedł do wniosku,
że jeszcze ważniejsze jest znalezienie człowieka, dla którego
tkanie i zbyt jedwabiu miałoby taką samą wagę jak dla niego;
aby dla obu była to kwestia trwania i aby związali swoje
losy z tą sprawą na śmierć i życie.
Ów człowiek powinien znajdować się w sytuacji podobnej
do sytuacji Kościoła Światłości, który we wrogim środowisku
walczyć musiał o przeżycie i poświęcać się całym sercem w
szerzeniu swej wiary.
Czy nie należało więc zwrócić się na wschód, ku Kościołom
misyjnym, którym udało się zadomowić w oazach Hami lub
Dunhuang?
Stamtąd byłoby niewątpliwie łatwiej przewozić towar do
Chin, do samego serca handlu jedwabiem.
Dowiózłszy go tam, wystarczało zadbać, aby na przemyco-
nych kuponach znalazły się pieczęcie oficjalnej administracji
jedwabniczej, i towar mógłby wyruszyć w odwrotnym kierunku,
na Jedwabny Szlak. W ten sposób nikt nie wpadłby na to, że
jego pochodzenie jest podejrzane.
Napełniony Spokojem, popytawszy tu i tam, stwierdził, że
idealnym wspólnikiem byłby nestoriański biskup z Dunhuangu,
Addai Aggai.
Układając się z nestorianinem, manichejczyk z pewnością
nie będzie mógł otwarcie rywalizować z Kościołem syryjskim,
który również spoglądał w kierunku Chin.
Babilon pragnął gorąco, aby w tym marszu w głąb Chin
Napełniony Spokojem wyprzedził nestoriańskiego rywala, któ-
rego mnisi buddyjscy, mało obeznani z tymi religiami, mylili
często z Kościołem manichejskim.
Ale nie miał wyboru.
W Babilonie nie znano rzeczywistych potrzeb tych, którzy
byli na pierwszej linii i których pozostawiano, w mniejszym
lub większym stopniu, własnemu losowi.
Sam zatem, nie racząc nawet zapytać o zdanie zwierzch-
ników, zdecydował, że pojedzie do Addaia Aggaia.
Czy nie lepiej było zawrzeć porozumienie z nestorianami,
uniknąć konkurencji, nie marnować sił, ale zachować je na
chwilę, w której manichejczycy staną się wystarczająco potężni,
aby otrzymać od cesarskich władz chińskich pozwolenie na
oficjalne wprowadzenie ich świątyni do Chang'anu lub do
Luoyangu, stolicy regionu wschodniego?
Addai Aggai odniósł się nieufnie do Napełnionego Spokojem,
gdy ten przybył do Dunhuangu, by zaproponować mu porozu-
mienie.
—Ta propozycja jest dowodem mojej dobrej woli! Otoczeni
morzem buddyzmu, wciąż jeszcze jesteśmy tylko małymi
jeziorkami! — przekonywał Napełniony Spokojem.
—A więc proponujesz mi, żebyśmy przebyli kawałek drogi
razem... — mruknął zamyślony nestorianin.
—Nasze Kościoły mogą wyciągnąć z tego jedynie korzyść!
Dzięki pieniądzom z jedwabiu i wy, i my zyskamy kilka
cennych lat...
—Jakie mogłyby być warunki takiej umowy?
Słysząc te słowa, Napełniony Spokojem pojął, że wygrał tę
partię.
— Proponuję, żebyśmy dzielili się po połowie, zarówno
kosztami, jak i korzyściami! — odparł.
Szybko okazało się, że manichejczycy i nestorianie doskonale
się uzupełniają.
Nielegalnie wytwarzany jedwab był tak wysokiej jakości, że
wobec braku tego towaru nie było żadnych problemów.z pod-
biciem chińskiego rynku. Szlachetna materia docierała do
Chang'anu ukryta w belach bawełnianej surówki i tam, dzięki
wieściom przekazywanym z ust do ust, a także pokusie dużego
zysku, szybko znajdowała drogę na półki kupców z dzielnicy
jedwabnej. Pieniądze płynęły szerokim strumieniem i szły w
równych częściach do Dunhuangu i Turfanu, ku wielkiemu
zadowoleniu Addaia Aggaia i Napełnionego Spokojem.
Oznaczało to, że zaraza, która przeszkodziła gąsienicom
przekształcać się w poczwarki, była wielkim nieszczęściem dla
chwilowych sprzymierzeńców.
Już od dwóch miesięcy w Turfanie nie można było uzyskać
nawet odrobiny jedwabnej przędzy. Zapasy Addaia Aggaia,
wobec braku nowych dostaw, były na wyczerpaniu. Wkrótce
pojawi się ryzyko, że sekret wyjdzie na jaw.
— Niech tu przyjdzie Świetlisty Punkt. Chcę, żeby był przy
mojej rozmowie z wysłannikiem Addaia Aggaia — polecił
Napełniony Spokojem Ormulowi, gdy ten posprzątał już za
krystię.
Mistrz Doskonały był wyjątkowo poirytowany i niespokojny,
gdy wszedł do komnaty, w której czekał na niego młody uczeń
Świetlisty Punkt, w towarzystwie wysłannika nestorianów. Aby
zabić czas, dwaj mężczyźni sprawdzali jakość czystej jedwabnej
nici nawiniętej na szpulę, po którą Świetlisty Punkt poszedł do
przędzalni.
— Diakonosie, jak się miewa biskup Addai Aggai? —
zapytał z udawaną uprzejmością Napełniony Spokojem.
Z elegancją, którą odznaczał się każdy jego gest, podszedł,
by musnąć oba nadgarstki Diakonosa, niskiego mężczyzny o
skórze ogorzałej od słońca, z nestoriańskim krzyżem na
pożółkłym od pyłu płaszczu. Gość zgiął przed nim kolano na
znak poważania i respektu.
—Dzięki Bogu, Addai Aggai jest w wyśmienitym zdrowiu.
Przesyła wam pozdrowienia i życzy pomyślności
Kościołowi Światłości. Jest jednak zatroskany, a powód jego
niepokoju nie powinien was dziwić! — odparł Diakonos, od
razu przechodząc do rzeczy.
—Niech zaświadczy o tym Świetlisty Punkt. Biada! Po
trzykroć biada! Zaraza, która dotknęła nasze jedwabniki,
okazała się tak samo niespodziewana, jak groźna. Owady
wysychają
i czernieją, zamiast zamieniać się w ładne białe robaczki,
wydzielające cenną substancję, której tak potrzebujemy... Od
piętnastu dni nie odwinęliśmy ani jednego kokonu! — rzekł
cicho Mistrz Doskonały, nie starając się ukryć przed Diakono-
sem, iż jest głęboko zatroskany.
—Domyślaliśmy się, że dzieje się coś bardzo niedobrego!
Ale żeby zaraz taka katastrofa! — wyjąkał Diakonos.
—Ostatni jedwabnik zdechł dziś rano i nie mam już po-
czwarek gotowych przemienić się w motyle, które złożyłyby
zapłodnione jaja — dorzucił drżącym głosem Świetlisty
Punkt, opuszczając głowę.
Młody kuczanin nie śmiał nawet spojrzeć Napełnionemu
Spokojem w oczy.
—To prawdziwa tragedia! A ja myślałem, że zawsze bę-
dziemy mieli przynajmniej kilka kokonów, zachowanych
specjalnie do rozmnażania! — jęknął Napełniony
Spokojem.
—Stwierdziłem, niestety, że te ostatnie poczwarki nie
okazały się bardziej odporne od innych — mruknął
Świetlisty Punkt.
—Czy to oznacza, że wszystkie nasze wysiłki pójdą na
marne, i do wielkiego imperium Tangów nie dotrze już naj-
mniejszy skrawek jedwabiu wytworzonego w Turfanie i
utkanego w Dunhuangu? — zapytał z emfazą Diakonos.
—Jeśli nie mamy gąsienic, obawiam się, że trzeba będzie
odczekać co najmniej dziesięć miesięcy, zanim znowu
będziemy dysponowali przędzą, a nie możemy sprawdzić,
czy jajeczka są w dobrym stanie. Nie będziemy mogli się o
tym przekonać, dopóki nie wyklują się poczwarki, po
lekkim podgrzaniu — wyjaśnił Napełniony Spokojem.
—Mistrzu Doskonały, sprawy mają się tak, że od dzisiej-
szego ranka nie jest to już sprawa jakości jajeczek!
—Co chcesz przez to powiedzieć?! — wykrzyknął Do-
skonały.
—Prawda jest taka, że... w całej hodowli nie ma już ani
jednego żywego jedwabnika. Gąsienice stwardniały jak
strąki
fasoli, larwy się nie ruszają, a jajeczka przypominają sczer-
niałe ziarnka piasku, podczas gdy zwykle, zaraz po złożeniu,
zmieniają barwę z żółtej na szarą i pozostają takie przez cały
okres spoczynku! — powiedział Uczeń bezbarwnym
głosem.
— Jeśli dobrze rozumiem, martwe są także i jajeczka! —
szepnął przygnębiony Diakonos.
Mistrz Doskonały, zwykle oszczędny w gestach i nieruchomy
jak figury na reliefach ozdabiających jego kościół, był tak
zrozpaczony, że zaczął załamywać ręce niczym Uczeń, któremu
przez pomyłkę zalecono czterdziestodniowy post, zastrzeżony
dla doświadczonych Wybranych.
—Biskup Addai Aggai liczył na poważne wpływy pod
koniec roku! Nasze zapasy przędzy pozwolą nam
przetrwać trzy miesiące, nie więcej! A to nie wystarczy,
żebyśmy mogli ustanowić nową nestoriańską placówkę —
westchnął Diakonos.
—Nowa placówka Kościoła nestoriańskiego! Widzę, że
Addai Aggai nie traci czasu! A w jakim to miejscu twój
niecierpliwy biskup pragnie się ulokować? — zapytał z
przekąsem Napełniony Spokojem.
—Tuż przed Nefrytową Bramą.
Yumenguan, Nefrytowa Brama, położona na wschód od
Dunhuangu, na drodze do Chang'anu, jak wskazywała jej
nazwa, wiodła do imperium chińskiego.
To idealnie usytuowane w pobliżu Wielkiego Muru przejście,
które przekraczali ludzie, religie, idee, jedwab, wyroby szklane,
cenne kobierce i przyprawy, pełniło od czasów dynastii Han*,
rolę oficjalnej granicznej placówki Państwa Środka.
Była to istna forteca, otoczona murem z blankami i wysokimi
wieżami, a uważnym oczom strażników, stojących tam w dzień
i w nocy, nie mogła ujść żadna kropla, choćby najmniejsza,
strumienia zwierząt, ludzi i kupców płynącego z Jedwabnego
Szlaku.
* Okres od 206 roku p.n.e do 220 n.e.
Warownia zagradzała przejście utworzone przez Korytarz
Hexi, który w tej okolicy zwężał się w sposób szczególny.
Znajdowały się tu duże oddziały celników, zajmujące się
przeszukiwaniem karawan, które w każdym wypadku i bez
względu na kierunek marszu musiały zapłacić myto.
Jeśli ktoś chciał uniknąć przechodzenia przez Nefrytową
Bramę, jak to z oczywistych powodów działo się z konwojami
z jedwabiem Napełnionego Spokojem i Addaia Aggaia, musiał
dużo wcześniej skręcić na północ i posuwać się wzdłuż górskie-
go masywu Mazong, Końskiej Grzywy, którego zbocza z niebie-
skawego łupku stawały się tak śliskie w czasie deszczu, że trzeba
było czekać na powrót słońca, żeby móc iść dalej, nie łamiąc
karku.
Oprócz pewnego przybliżenia nestorianizmu do ośrodka
chińskiej władzy Addai Aggai spodziewał się, i słusznie, że
nestoriański kościół wybudowany na Jedwabnym Szlaku, tuż
przed placówką graniczną, ułatwi te niebezpieczne wyprawy,
i przekroczenie masywu Mazong stanie się mniej niebezpieczne.
Po dobrych dwóch dniach marszu kamienistą ścieżką do-
chodziło się do innego odcinka Wielkiego Muru, który w tym
miejscu był niskim wałem z wysuszonej gliny, nieco tylko
wyższym od człowieka. Jego boczne ściany poorane były
szczelinami, po to, jak sądzono, żeby sprawiał wrażenie, iż
zbudowany jest z ciosanych kamieni.
Z jednej i z drugiej strony tego muru-granicy, bardziej
symbolicznego niż użytecznego na tym pustkowiu, ponieważ
rozdzielał tylko kamienie i piasek, pasły się stada owiec i kóz,
a jedyną widoczną ludzką działalnością było pasterstwo.
Ale to właśnie pasterze żyjący na pograniczu swobodnie
przekraczali go, jeśli mieli taką potrzebę, nic więc dziwnego, że
przejście to służyło także przemytnikom. Liczni bandyci, nie
zważając z racji swej chciwości na groźne demony, które, jak
powiadano, przywiewał wiatr z pustyni Gobi, włóczyli się po
tych niegościnnych górach, czyhając na przemytnicze konwoje.
Tak więc grupka nestorianów, którzy przewozili aż do śród-
kowych Chin jedwab wytwarzany przez manichejczyków, była
zawsze uzbrojona po zęby.
Dotarłszy do muru z fałszywych kamieni, co oznaczało, że
udało im się ominąć Nefrytową Bramę, ludzie ci wydawali
pierwsze westchnienie ulgi.
Ale nie był to koniec ich trudów.
Trzeba było iść jeszcze trzy dni, starannie unikając chińskich
patroli ścigających szmuglerów, aby wrócić na Jedwabny Szlak
i dołączyć do strumienia karawan, których w miarę zbliżania
się do stolicy Tangów było coraz więcej.
—Tuż przed Nefrytową Bramą... — rzekł w zamyśleniu
Napełniony Spokojem, po czym dodał: — Rzeczywiście,
Addai Aggai wpadł na niezły pomysł.
—Zgodzicie się więc, że i na nas w Dunhuangu, jak i na
was w Turfanie, śmiertelna zaraza jedwabników spada w
najgorszym momencie! — westchnął Diakonos.
—Na nieszczęście, nie znam sposobu, jak zażegnać tę
klęskę! — wyznał Doskonały, z coraz bardziej zasępioną
miną.
Gdyby nie udało się przywrócić w krótkim czasie lukratyw-
nego handlu, oznaczałoby to dla obu Kościołów stracone lata,
zmniejszenie napływu nowych wyznawców, a przede wszystkim
niemożliwość kontynuowania ekspansji. Nie należało też zapo-
minać o reakcji zwierzchników na wieść o niepowodzeniu
misji, jaka została im powierzona.
Nielegalny handel jedwabiem pozostawał nadal nieodzow-
nym fundamentem powodzenia Kościoła zarówno dla Napeł-
nionego Spokojem, jak i Addaia Aggaia.
— Powiesz swemu przełożonemu, że w imię samego proroka
Maniego uczynię co w mojej mocy, aby zaradzić naszym
kłopotom! — odrzekł Napełniony Spokojem do wysłannika
biskupa nestorianów. — Ale, byłbym zapomniał! — wykrzyk
nął. — Przygotowałem wino mszalne, jakie zwykle posyłam
twojemu biskupowi.
Wskazał beczułkę z lśniącego drewna, której korek zalany
był woskiem.
— Świetlisty Punkcie — zwrócił się do swego ucznia —
bądź łaskaw pomóc Diakonosowi wynieść baryłkę, jest bardzo
ciężka.
Kiedy młodzieniec wrócił do komnaty Wielkiego Doskona-
łego, ten chodził tam i z powrotem, gryząc gęsie pióro.
—Mój drogi, widzę tylko jedno wyjście! Pojedziesz do
Chang'anu, żeby zdobyć garść kokonów i gąsienic.
—Już raz przebyłem tę drogę, niczego się nie lękam! Znam
miejsce, gdzie bez trudu znajdę to, czego potrzebujemy —
zapewnił Świetlisty Punkt.
Spoglądając na promieniejącą twarz Świetlistego Punktu,
Napełniony Spokojem podziękował Stwórcy, że ma u swego
boku tak odważnego i pełnego zapału ucznia. Wydawało się, że
niebezpieczne zadanie zdobycia cennych owadów nie tylko go
nie przeraża, ale niezwykle raduje.
—Kiedy mam wyruszyć? Czy nie byłoby najlepiej zrobić
to natychmiast?
—Najprędzej jak to możliwe.
—Będę gotowy jutro!
—Dowiedz się dyskretnie, w jaki sposób nasi przyjaciele
nestorianie wprowadzają nasz jedwab na miejscowy rynek.
Od dawna próbuję się tego dowiedzieć! — dodał
Napełniony Spokojem.
—Czego się obawiacie? Że nie są wobec nas uczciwi?
—Chang'an jest tak daleko stąd!
—Więc Addai Aggai nie wyjaśnił wam nigdy, w jaki sposób
pozbywa się towaru?
Doskonały nakazał uczniowi podejść bliżej, jakby chciał
powierzyć mu jakiś sekret.
—Wysłałem tam moich ludzi, żeby go pilnowali.
—Więc wasze zaufanie do Addaia Aggaia...
—Zaufanie nie powinno usypiać czujności! My, manichej-
czycy, wciąż pamiętamy, że dobro i zło zawsze i wszędzie
walczą ze sobą niby dwaj giganci!
—- Obawiacie się, że spróbują was oszukać?
—Wszystko jest możliwe. Chodzi o fortunę. Postanowiłem
więc, że za kilka miesięcy sprawdzę, czy nasz wspólnik nie
przedstawia nam fałszywych rachunków i zaniżonych
zysków!
—Wysłaliście więc do Chang'anu człowieka, który...
—To jedyny sposób, by się upewnić, czy wszystko przebiega
właściwie! To także dobry sposób na wybadanie, czy
handlowa sieć, jaką stworzył tam Addai Aggai, nie jest
obserwowana przez chińskich szpiegów! Jeśli tak, to będę z
pewnością pierwszym, który ostrzeże przed nimi mojego
nestoriańskiego przyjaciela.
—Gdyby więc prowadził podwójną grę, zostalibyście o tym
uprzedzeni!
—Zwykle jego rachmistrz przekazuje mi wiadomości trzy
razy do roku. Czekam na nie od miesiąca.
—I to was niepokoi...
—To do niego niepodobne...
—Pragniecie więc, żebym dowiedział się czegoś o tym
rachmistrzu?
—Będziesz musiał działać nadzwyczaj ostrożnie. Obawiam
się, że władze mogą posłużyć się tym chłopakiem jako
przynętą, i w żadnym razie nie chciałbym, żebyś i ty
ucierpiał. To by była katastrofa!
—Jak on się nazywa?
—Lepiej, żebyś nie wiedział!
—W takim razie jak go rozpoznam?
Napełniony Spokojem wyjął z kieszeni czerwoną jedwabną
nić i zawiązał ją wokół nadgarstka lewej ręki Ucznia.
—To jest znak rozpoznawczy moich ludzi w Chang'anie.
Jeśli nie uda ci się ich odszukać, będzie bardzo
prawdopodobne, że wpadli w tarapaty...
—Można powiedzieć, że to talizman! — stwierdził naiwnie
młody kuczanin.
—Tylko Światłość wielkiego proroka Maniego przynosi
nam szczęście! — odparł nieco rozdrażniony Napełniony
Spokojem, który nie lubił żartów na pewne tematy.
—Możecie mi ufać — zapewnił pospiesznie Świetlisty
Punkt. — Zdwoję czujność!
—Mój drogi, nieufności nigdy za wiele! Pamiętaj, manichej-
czyk powinien ufać tylko manichejczykowi. Będę się
codziennie modlił, żeby Mani zechciał cię wspierać! —
zakończył Doskonały, wyciągając ręce, żeby go uścisnąć.
Uczeń rzucił się z radością w ramiona przełożonego. Nie-
oczekiwanie dzień jego wielkiej szansy wreszcie nadszedł.
Od miesięcy Świetlisty Punkt szukał sposobu, żeby opuścić
Turfan i wrócić do kochanki, którą dwa lata temu zostawił w
Świątyni Nieskończonego Przędziwa.
Daremnie próbował zapomnieć o zręcznym języczku młodej
robotnicy, który wędrował po jego ciele, ale nic nie pomagało,
ani post, ani zapasy z równie jak on walecznymi Uczniami, ani
nawet godziny spędzone na leżeniu na chłodnych płytach
świątyni Kościoła Światłości, wypełnione błaganiem Maniego,
aby uwolnił go od wspomnień.
Im więcej mijało czasu, tym bardziej brakowało mu jej
delikatnych pieszczot i tym więcej kosztowały go bezsenne
noce, podczas których skręcał się na wąskim posłaniu, wyob-
rażając sobie, że do niej wrócił.
Nie mógł żyć bez Nefrytowego Księżyca!
Zrobił wszystko, żeby zapomnieć imię dziewczyny pachnącej
miętą i kwiatem pomarańczy, którymi to esencjami skrapiała
swój starannie wydepilowany zakątek rozkoszy. Znała najbar-
dziej lubieżne i zdumiewające pozycje, dzięki czemu ich
miłosne zapasy prowadziły do coraz większych uniesień. Wy-
starczało, że wcześnie rano przeciągnęła zwinnymi palcami po
jego brzuchu, aby obudzić zmysły, nawet wtedy, gdy kochali
się przez całą noc.
Świetlisty Punkt był bliską śmierci rośliną, której nie zwilża
nawet kropla rosy.
I to pragnienie, krok po kroku, pomogło mu pokonać strach
przed pogwałceniem reguł, jakie narzucał Uczniom Kościół
Światłości.
Kilka miesięcy temu, gdy słał błagalne prośby do Maniego
pod kopułą ogromnej ośmiokątnej świątyni, przeraził się, że
już nigdy nie wróci do ukochanej.
Nagle uświadomił sobie, że życie jest krótkie i że nic nie
zastąpi uniesień, jakie dają cielesne rozkosze, gdy dwie istoty
stapiają się w jedną. Nie mógł zrozumieć, dlaczego manichej-
czycy tak nieufnie podchodzą do miłości.
Nigdy nie czuł się tak dobrze, nie był tak spokojny i tak
radosny, jak w ramionach Nefrytowego Księżyca, po nocach,
podczas których każde dawało drugiemu to, co miało najlepszego!
Tak więc, wyszedłszy z ośmiokątnej budowli, udał się do
szklarni z morwami. Wystarczyło położyć jedwabniki blisko
lampy, jedne po drugich, aby wyschły i zrobiły się twarde jak
ziarna fasoli.
W ciągu kilku tygodni uśmiercił wszystkie.
Za tajemniczą zarazą kryło się więc przemyślane działanie
młodego kuczanina. Dzięki temu wyruszy w drogę do dziew-
czyny, bez której nie mógł żyć. Nie wątpił ani przez chwilę, że
Nefrytowy Księżyc wciąż na niego czeka.
Gdy następnego ranka opuścił Turfan, pewny siebie i z nadzie-
jami na przyszłość, kłusując ku swemu przeznaczeniu, nie mogąc
się doczekać, kiedy rzuci się w ramiona Nefrytowego Księżyca,
Świetlisty Punkt zupełnie zapomniał o dziwnym epizodzie, do
jakiego doszło po jego rozmowie z Napełnionym Spokojem, gdy
wyszedł z jego komnaty z czerwoną nitką na nadgarstku.
Doszło do niego przed szklarnią z morwami, dokąd się udał,
by rozpocząć przygotowania do wyjazdu.
Wychodząc, potrącił niechcący nieznajomego mężczyznę,
który upadł na ziemię i rozciął sobie łuk brwiowy. Świetlisty
Punkt zaprosił go do szklarni, żeby przemyć mu ranę, która
obficie krwawiła.
Osobnik ten, o wychudzonej ogorzałej twarzy, ze srebrnym
kółkiem w lewym uchu, wyglądał na hinduskiego ascetę.
Wyjawił Świetlistemu Punktowi swoje imię: nazywał się
Buddhabadra i był Hindusem z Peszawaru. Świetlisty Punkt,
którego myśli krążyły wokół rychłego powrotu do Nefrytowego
Księżyca, słuchał go jednym uchem.
Buddhabadra długo i szeroko rozwodził się na temat chorób
jedwabników, i Świetlisty Punkt, bez cienia nieufności, pragnąc
wynagrodzić mu krzywdę, jakiej doznał wskutek potrącenia,
opowiedział mu dokładnie o sposobach hodowania tych owa-
dów, jak odkłada się je, żeby uprzędły kokony, a potem zanurza
we wrzącej wodzie, i tak dalej i dalej, aż w końcu tamten
wypowiedział zagadkowe zdanie, na które Świetlisty Punkt nie
zwrócił uwagi.
— Wrócę za kilka tygodni, kiedy twoje owady wyzdrowieją.
A wtedy zobaczysz, nie pożałujesz naszego spotkania... Oczy-
wiście pod warunkiem że nikomu o nim nie powiesz!
Nie powiedział nikomu o tym spotkaniu, ale nie dlatego,
żeby spełnić życzenie tego człowieka, a z tej prostej przyczyny,
że natychmiast o nim zapomniał.
8
W górach Krainy Śniegów
— Więc to mała małpka?
Osobnik, który zadał to pytanie Pięciu Zakazom, mówił
bardzo źle po chińsku, ale wystarczająco zrozumiale, aby mnich
wzniósł oczy do nieba.
Gdy przed chwilą ujrzał, jak ten człowiek o dziwnym wy-
glądzie łamie na samym środku drogi grubą gałąź na swojej
piersi, potem zgina trzcinowy kij, opierając go na brzuchu
napiętym jak skóra na bębnie, a w końcu robi szpagat, wspiera-
jąc się na rękojeściach dwóch sztyletów wbitych w ziemię,
najwyraźniej po to, aby zrobić na nim wrażenie, Pięć Zakazów
zdał sobie sprawę, że ma do czynienia z jednym z ludzi zwanych
manipa.
Owi manipowie, jak wyjaśnił mu Czystość Pustki, gdy
wprowadzał nowicjuszy w arkana buddyzmu praktykowanego
w kraju Bod, mieli za zadanie chodzić po drogach, recytując
słynną mantrę współczującego bodhisattwy Awalokiteśwary:
Om mani peme hung, która znaczyła: „Klejnot jest w lotosie!".
Była to formuła o tak dobroczynnym działaniu, że już w Upa-
niszadach, świętych tekstach napisanych około 700 roku przed
Chrystusem, uznano ją za „łodygę, na którą nawleczone są
wszystkie liście".
Aby oddać wagę owego Om, najświętszej sylaby dawnych
Indii, mówiono, że jest ona zarazem łukiem — który wypu-
szcza strzałę "ja", atmana lub duszy, w kierunku absolutnego
brahmana, duszy świata —- i głosem milczącego absolutu.
Ten boski dźwięk był sumą czterech połączonych i stopionych
„ćwierci": dwie pierwsze, zawarte w „O" z owego Om, przed-
stawiały unoszenie się promienistego, powszechnego ognia,
a także kosmicznych wód; trzecia, czyli „M", była symbolem
twórczego stopienia, które buddyści przejęli na swój użytek,
czwarta, reprezentowana przez kropkę, czyli bindu, koronowała
całą sylabę, symbolizując absolut, czyli brahmana.
Buddyści sięgnęli po Om, aby uczynić z niego święte zawo-
łanie, którym zwykle rozpoczynano mantry.
Mantry zaś były to święte formuły, także przejęte ze staro-
żytnych wierzeń Indii. Sądzono, iż posiadają moc tłumaczenia
twórczych wibracji wszechświata, zawartych w kosmicznej,
boskiej potędze, czyli śakti. Według buddystów te boskie
dźwięki były wymawiane przez samego Buddę, tworzyły słowną
postać jego Prawdy. Ich nieustanne powtarzanie pozwalało
adeptom zbliżać się drobnymi krokami do oświecenia.
Manipowie chodzili więc od wioski do wioski, nie osiedlając
się nigdy i recytując Om mani peme hung, dzięki czemu
zdobywali przychylność ludności, objawiającą się drobnymi
datkami, umożliwiającymi utrzymanie się przy życiu.
Owo „Klejnot jest w lotosie" przedstawiało cztery niezmie-
rzone uczucia, jakich dowody dawał Awalokiteśwara, bod-
hisattwa pośredniczący między ludźmi i Buddą: miłości, współ-
czucia, radości i równowagi ducha.
Awalokiteśwara był bogiem, do którego zalecano zwracać
się w pierwszej kolejności, po to, aby suma dobrych uczynków
przyniosła jak największą nagrodę. Zasada ta umożliwiała
reinkarnację — czyli odrodzenie się duszy — w sześciu „moż-
liwych potencjalnych stanach", jakie figurowały na przed-
stawieniu Koła Świata, od najprzyjemniejszych bogów, boskich
gigantów, poprzez ludzi, aż do najstraszliwszych: zwierząt,
głodnych duchów i demonów.
Dlatego wielu manipów stawało na drogach, aby recytować
święte mantry, bezustannie wizualizować bogów z czterema
ramionami, z nogami skrzyżowanymi w pozycji wadżra, tej
właśnie, w której jednoczyły się miłosierdzie i pustka, ze skórą
łani zarzuconą na ramiona, na pamiątkę owego zwierzęcia o
legendarnej dobroci, którego towarzystwo tak lubił Budda.
Po targowiskach i drogach Tybetu krążyło wielu manipów,
wynagradzanych po kryjomu przez klasztory, aby opowiadali
o karach, jakim poddawano ich w piekle, zanim się odrodzili,
a wszystko po to, aby dać ludziom do zrozumienia, że
powinni zostać buddystami, jeżeli nie chcą, żeby i ich spotkał
straszliwy los.
Słuchacze szeroko otwierali przerażone oczy, gdy manipowie
z detalami opisywali bogów, już to groźnych, już to łaskawych,
których można było spotkać w stanie bardo, tym niebezpiecz-
nym czasie między śmiercią i następnym wcieleniem.
To podczas bardo objawiała się największa potrzeba współ-
czucia i wsparcia Awalokiteśwary Wspomagającego.
W tym przejściowym okresie umarły wchodził w stan nad-
zwyczaj niepewny, z którego mógł powędrować w stronę
boskości, albo przeciwnie, ku straszliwym ogniom piekieł.
Rodzice i krewni takiej duszy winni byli otoczyć ją jak najczul-
szą opieką, modląc się i składając ofiary według ściśle okreś-
lonych zasad, które tybetański tantryzm przepoił licznymi
aspektami hinduskiego siwaizmu i jogi, aby Koło Świata mogło
zatrzymać się w odpowiednim punkcie.
Na szczęście czuwali nad tym manipowie!
Aby bardziej uwydatnić swe nadnaturalne moce, manipowie
z zapałem uprawiali ćwiczenia wzmacniające i kontrolowanie
bólu, wywodzące się z hinduskiej jogi, takie właśnie, jakie
umorusany i rozczochrany osobnik zademonstrował zdumione-
mu mnichowi Pięć Zakazów.
Manipa, na którego natknął się za zakrętem wąskiej drogi,
wiodącej przez lodowce i nad niezgłębionymi przepaściami,
zademonstrował szczególną sztukę: pozdrawiając Pięć Zakazów,
przebił sobie policzki długą żelazną igłą. Mnich omal nie
parsknął śmiechem.
— Jesteś manipą? — zapytał, gdy dziwny osobnik wyciągnął
igłę z policzków.
Jego długie potargane włosy, mimo czerwonej wstążki, którą
obwiązał sobie czoło, mieszały się z zatłuszczoną sierścią skóry
jaka na jego ramionach. Miał na sobie spodnie tak sztywne od
błota, że przypominały cholewy skórzanych butów.
Pod zmierzwioną grzywą błyszczały zielone kocie oczy,
jakby z nefrytu, a uśmiech ukazywał poczerniałe zęby, zepsute
od żucia łodyg lukrecji.
— Sam powiedziałeś, jestem manipą! Om mani peme
hung! — odparł z nieco złośliwą miną.
Następnie zbliżył się do koszyka przywiązanego na grzbiecie
Wprost Przed Siebie.
Lapika wyszczerzyła kły i rzuciła się na niego z głośnym
szczekaniem. Ale wystarczyło, że manipa przesunął dłoń nad
jej otwartym pyskiem, a zaskomlała, jakby oberwała kijem, i
z podwiniętym ogonem położyła się na ziemi.
— Wiem, jak się poskramia psy! — rzekł groźnie manipa
i pochylił się nad wiklinowym koszykiem, ale natychmiast
odskoczył.
Wtedy właśnie zapytał Pięć Zakazów, czy to stworzenie jest
małpką.
— Nie, to nie małpka! To mała dziewczynka. A koło niej
mały chłopczyk. To nie zwierzęta! — odparł pospiesznie
wysłannik Czystości Pustki.
Po raz pierwszy od dwóch dni, kiedy to opuścił klasztor
Samye, spotkał na swej drodze żywą duszę. Aż dotąd, żeby
jak najszybciej dostarczyć Czystości Pustki
jego cenną sutrę, jechał szybko, przyrzekając sobie nie zsiadać
z ogiera Wprost Przed Siebie od świtu do zmierzchu.
Zatrzymywał się tylko po to, żeby przystawić dwa niemow-
laki, gdy płakały z głodu, do sutek płowej suki, która od
pierwszego dnia odnosiła się do nich z wielką miłością, jakby
to były jej szczenięta.
Nagłe pojawienie się manipy o kocich oczach zdziwiło Pięć
Zakazów tak samo, jak odkrycie zawartości koszyka.
Jedno z dzieci istotnie było trochę podobne do małpki.
Zaledwie Pięć Zakazów opuścił klasztor, z koszykiem na
jednym ramieniu, futerałem ze świętą księgą pod drugim i
drepcącą obok Lapiką, która wcale nie wyglądała na wy-
straszoną, Pięć Zakazów popędził do kolczastego drzewa, przy
którym zostawił konia.
Wprost Przed Siebie stał w tym samym miejscu, jak gdyby
nigdy nic.
Pięć Zakazów poczuł wielką radość i ulgę, że nie stracił z
powodu braku rozwagi tak cennej własności klasztoru.
Koń, jeśli sądzić po sposobie, w jaki unosił i pochylał łeb,
zdawał się podzielać jego zadowolenie. Obecność Lapiki w naj-
mniejszym stopniu nie zaniepokoiła płochliwego rumaka, który
parsknął dopiero wtedy, gdy ta podbiegła, żeby go obwąchać.
Pięć Zakazów podszedł do konia i, chcąc pogłaskać go po
szyi, energicznie postawił na ziemi koszyk.
W tym momencie usłyszał kwilenie, na dźwięk którego aż
podskoczył.
W pierwszej chwili pomyślał, że to jakieś ukryte w mroku
zwierzę szykuje się, żeby na niego skoczyć.
Obszedł na palcach niespokojnego konia, który zaczął strzyc
uszami.
Nie było wątpliwości: kwilenie dochodziło z wiklinowego
koszyka, który dał mu lama. Lapika nie wydała jednak najcich-
szego nawet warknięcia.
Pięć Zakazów poczuł strach, ręka trzęsła mu się jak liść
klonu na jesiennym wietrze, gdy ostrożnie unosił jedwabną
chustę zakrywającą koszyk.
W środku leżało dwoje maleńkich dzieci, owiniętych od stóp
do głów, tak że widać było tylko ich główki. Gdy go zobaczyły,
zaczęły wrzeszczeć ile sił w płucach.
Pięć Zakazów był tak zaszokowany, że omal nie potknął się
o przednią nogę Wprost Przed Siebie.
A więc to powierzył mu lama Tö Ling: dwoje dzieci, które
wyglądały tak, jakby miały nie więcej niż kilka dni!
Młody mnich, który nigdy dotąd nie dotykał niemowlęcia,
nie czuł szczególnego powołania do niańczenia dzieci, w dodat-
ku tak małych.
Patrzył na koszyk u swoich stóp niczym kura, która znalazła
indycze jajo.
Tymczasem Lapika, korzystając z nieuwagi nowego pana,
rzuciła się do koszyka i zaczęła lizać dzieci po małych noskach
i je uspokajać. Musiały ją rozpoznać, bo natychmiast przestały
płakać.
Opanowawszy się nieco, Pięć Zakazów pojął, dlaczego mnich
tak nalegał, żeby towarzyszyła mu suka: niemowlaki znały to
wielkie psisko!
Przez dobrą chwilę stał załamany, zastanawiając się nad
swoim nowym położeniem.
Miał to, po co wysłał go Czystość Pustki, ale przy okazji
powierzono mu dwoje małych dzieci, i nie wiedział, co z nimi
począć.
Jego pierwszą reakcją była myśl, że powinien odnieść je do
klasztoru i zostawić przed bramą.
Odwrócił się nawet, żeby zobaczyć, czy brama do klasztoru
Samye nadal jest otwarta.
Była jednak zamknięta.
Czy miałby odwagę porzucić dzieci na dworze, pod klasztor-
nym murem, gdzie mogły paść ofiarą włóczących się psów?
Ta myśl sprawiła, że młody mnich skrzywił się niechętnie.
Jak mógłby porzucić dwa niemowlaki, które nie zrobiły mu nic
złego i nie były niczemu winne.
Poczuł niesmak, że w ogóle przyszło mu do głowy coś tak
niezgodnego z powinnością współczucia wszystkim żywym
istotom.
Jeśli dobrze się zastanowić, opieka nad tym zdumiewającym
podarunkiem nie miała być niczym innym, tylko zapłatą za
wyniesienie bez przeszkód z biblioteki klasztoru Samye Sutry
o logice Czystej Pustki.
Musiał istnieć jakiś ważny powód, który zmusił lamę Tö
Linga do powierzenia mu tych dzieci.
Co do suki, to z całą pewnością dał mu ją, żeby karmiła
niemowlęta własnym mlekiem!
Pięć Zakazów doszedł do wniosku, że nie ma wyboru i musi
zabrać maleństwa ze sobą. Czuł, że powierzono mu coś bardzo
cennego i że to niezwykle ważna misja.
Domyślił się, iż lama musiał tak postąpić, i że tych dwoje
dzieci z jakiegoś powodu nie mogło pozostać w klasztorze.
Skąd one się wzięły? Kim są ich rodzice? Jak znalazły się
w klasztorze, gdzie mniszki i mnisi składają śluby czystości,
a stosunki płciowe między jego mieszkańcami są surowo
zakazane i zalicza się je do najcięższych grzechów, a ci, którzy
się ich dopuszczają, mogą zostać wygnani? Dlaczego Tö Ling
powierzył maleństwa jemu, osobie, którą poznał zaledwie parę
godzin wcześniej? Skąd wiedział, że Pięć Zakazów przybył do
Samye po sutrę, pozostawioną tam przez Czystość Pustki?
W głowie mnicha kłębiły się pytania i domysły.
Stojąc przed ogierem Wprost Przed Siebie, z koszykiem u
stóp, w którym niemowlęta, dzięki skutecznym zabiegom
Lapiki, znowu usnęły, Pięć Zakazów odniósł niemiłe wrażenie,
że tej zagadki nie potrafi rozwikłać.
Świadom, że nie ma wyboru, nie tracił dłużej czasu. Podjął
decyzję.
Postanowił wrócić do Luoyangu z sutrą i dodatkiem w postaci
niemowląt, a tam czcigodny Czystość Pustki zdecyduje o ich
losie. Miał nadzieję, że dzieci będą mogły wstąpić do klasztoru
i że tak młody wiek nowicjuszy nie będzie zniewagą dla
Błogosławionego.
Jako niepoprawny optymista, pomyślał, że wszystko obróci
się w końcu na dobre.
W tej sytuacji nie pozostawało mu nic innego, tylko przy-
wiązać koszyk do grzbietu Wprost Przed Siebie, futerał z sutrą
do siodła i ruszyć w drogę.
Wysłannik Czystości Pustki był tak zaabsorbowany swoimi
myślami, że pokonał wzgórze z dwoma stupami, nie zwracając
nawet uwagi na „konie wiatru", turkoczące dużo głośniej niż
dzień wcześniej, z powodu podmuchów wichury.
Wkrótce z koszyka znowu dobiegło kwilenie.
Dzieci musiały być głodne.
Lapika skomlała cicho, biegnąc obok konia.
Pięć Zakazów zatrzymał wierzchowca, zeskoczył na ziemię
i dotknął jej sutków, które były nabrzmiałe od mleka, a następnie
zdjął koszyk z końskiego grzbietu i postawił go delikatnie na
trawie.
Niezręcznie, bojąc się, że zrobi dzieciom krzywdę, odwinął
je z kołderek i położył przed brzuchem leżącej na ziemi suki,
która zaczęła wydawać ciche pomruki zadowolenia, gdy przy-
ssały się chciwie do jej sutków.
Pięć Zakazów przyglądał się tej rozczulającej scenie i nie
zauważył w wyglądzie dzieci niczego dziwnego.
Dopiero gdy odbierał je suce, zorientował się, że są to
chłopczyk i dziewczynka, i odkrył z przestrachem, że twarz
dziewczynki wygląda bardzo dziwnie.
Jedna połowa była jasna i gładka, ale druga była jedną
wielką czerwoną plamą, pokrytą lekkim puszkiem, który za-
czynał się na czubku brody i dochodził aż do linii włosów.
Jeśli patrzyło się na nią z boku, od zdrowej strony, buzia była
zachwycająca; za to owłosiona i czerwona część przywodziła
na myśl małpkę jakiejś nieznanej rasy.
Na szczęście pulchne i różowe ciałko dziewczynki, wciąż
jeszcze pomarszczone jak u noworodków, nie zdradzało żadnych
anomalii.
Otrzymał w podarunku dzieci, z których jedno z całą pew-
nością było potworkiem!
Panował taki ziąb, że Pięć Zakazów musiał czym prędzej
okryć dzieci i nie mógł dłużej przyglądać się temu wybrykowi
natury, którego widok odebrał mu mowę.
Jednak gdy minęło pierwsze zaskoczenie, mnich zdał sobie
sprawę, że nie czuje odrazy do tej małej, dziwnej i zarazem
ślicznej buzi, której nadzwyczajna odmienność upodobniała ją
do dwubarwnych czerwono-białych masek, jakie w świąteczne
dni nosili uliczni aktorzy w Luoyangu.
Niezwykłe owłosienie, pod którym buzia miała barwę doj-
rzałej maliny, ani trochę nie deformowało rysów twarzy dziecka,
odznaczających się wyjątkową delikatnością.
Z całą pewnością można było stwierdzić, że maleństwo jest
urocze.
Dziewczynka miała śliczny, lekko zadarty nosek nad pięknie
zarysowanymi ustami, a jej wesołe oczka, okrągłe jak koraliki,
wpatrywały się uważnie w Pięć Zakazów, gdy wziął ją na ręce.
Przyglądając się dzieciom, leżącym w koszyku niczym dwa
susły w norce, Pięć Zakazów stwierdził, że zaczyna je traktować
jak własne.
Uświadomił też sobie, że teraz będzie potrzebował więcej
czasu na powrót do Luoyangu niż na podróż do Samye.
Aby dzieci nie były głodne, należało stawać mniej więcej co
cztery godziny.
To właśnie musiał teraz zrobić na oczach manipy, ponieważ
dzieci zaczęły domagać się mleka.
— Suka została karmicielką, nene, Niebiańskich Bliźniąt! —
mruknął manipa, zdumiony widokiem ogromnego psiska leżą-
cego na ziemi, do którego sutek Pięć Zakazów przystawił
chłopczyka i dziewczynkę.
Słowa nene używano w Tybecie na określenie stryjenki,
która zastępowała matkę, gdy ta nie mogła karmić swoich
dzieci.
Gdy karmienie dobiegło końca, Pięć Zakazów odjął bliźnięta
od sutek „stryjenki" o długiej płowej sierści, a ta z zapałem
zabrała się do lizania stóp wędrownego mnicha.
Pięć Zakazów ocenił, że to dobry znak.
Zachowanie psa było dowodem na to, że ten, który dopiero
co wziął za małpkę małą dziewczynkę o owłosionej i zaczer-
wienionej połowie buzi, nie ma złych zamiarów.
—To są co najmniej półboskie istoty! Masz wielkie szczęś-
cie, że posiadasz taki skarb! — rzucił.
—Zauważyłem, że nazwałeś je Niebiańskimi Bliźniętami.
Dlaczego? — zapytał Pięć Zakazów, odwiązując Wprost
Przed Siebie, żeby ten mógł poskubać pachnące zioła
rosnące po drugiej stronie drogi.
—Nie wyglądasz na kogoś, kto by dobrze znał pochodzenie
Tybetańczyków! — wykrzyknął manipa, wniósłszy oczy do
nieba.
—Więc mi o nim opowiedz! — Pięć Zakazów z trudem
krył irytację.
Znał trochę język tybetański, dzięki czemu mógł rozmawiać
z wędrownym mnichem, nie znał jednak legend ludu miesz-
kającego na Dachu Świata.
Manipa dał mu znak, żeby usiadł obok niego na małym
skalnym wzniesieniu, skąd rozpościerał się widok na śnieżne
piramidy, tak wysokie, że zdawały się sięgać nieba.
I tam, w obliczu tych świętych gór, zaczął snuć, pomagając
sobie gestami i mimiką, opowieść o pierwszych ludziach w
kraju Bod.
— Nasz pierwszy przodek narodził się z Małpy i Górskiego
Demona. Było to w lasach Wielkiego Południa, tam gdzie
drzewa rosną tak gęsto, że promienie słońca nigdy nie docierają
do ziemi. Ich dzieci miały czerwone, owłosione, kosmate
twarze, dokładnie takie, jak ta mała dziewczynka! Bodhisattwa
Awalokiteśwara, zdjęty litością, zamienił je w mężczyzn i ko-
biety o normalnym wyglądzie, i dał tym istotom, bo
umierały z głodu i z pragnienia latem, a z chłodu zimą, pięć
różnych ziaren: gorczycy, gryki, sezamu, ryżu i grochu. W ten
sposób wyrosły pokolenia, z których wywodzimy się my,
mieszkańcy kraju Bod!
W tym momencie trzykrotnie skłonił się przed dziećmi,
przykładając do czoła złożone dłonie.
—A więc, jeśli wierzyć twoim słowom, w tych dzieciach
odrodziła się ta pierwotna para? — zapytał Pięć Zakazów,
nieco zakłopotany tym pomysłem.
—Dokładnie! Tak to właśnie wygląda! Tam leży mała
dziewczynka, która wygląda jak małpka, a mały chłopiec
jak człowiek! To jest dowód, że obróciło się Koło Prawa! Te
dzieci muszą być inkarnacją naszych pierwotnych półbogów!
— odparł wędrowny mnich z triumfującą miną, ukazując w
uśmiechu zepsute zęby.
Coraz bardziej zbity z tropu, Pięć Zakazów próbował przy-
pomnieć sobie jeden ze świętych tekstów mahajany, co do
którego miał niejasne przeczucie, że mógł opisywać tę wyjąt-
kową cechę, jaką odznaczała się dziewczynka.
Gdy przyglądał się górskim szczytom, których nieskalana
biel kojarzyła mu się z nirwaną, przed oczami stanęła mu
nagle mała małpka, poszcząca jak asceta i zmarła z głodu na
brzegu Gangesu, za rządów króla-poety Harszy, kilka lat
przed narodzinami Buddy, w świętym miejscu o nazwie
Prayaga.
Budującą legendę o tym zwierzęciu opowiadali wszyscy
mnisi Wielkiego Wozu wracający z pielgrzymki śladami Buddy:
sympatyczna małpka zachowywała się jak najpobożniejszy
wierny i oddawano jej szczególny hołd, który zwracał uwagę
wszystkich podróżnych, jacy przechodzili przez Prayagę. Wier-
ni, którzy chcieli uczcić duszę małpki, musieli na znak swej
pobożności oprzeć się stopą i ramieniem o wielką tykę wbitą
w dno rzeki, a potem wyciągnąć ciało poziomo, jak chorągiew
przyczepioną do drzewca, śledząc pilnie bieg słońca na niebie,
od świtu do zachodu.
Z pewnością mała dziewczynka mogła być reinkarnacją tej
małpki-ascety, której zachowanie zapowiadało pojawienie się
na ziemi Buddy.
Jednak Pięć Zakazów przypomniał sobie również inną histo-
rię, małej rudej małpki, która przyszła do Buddy niedaleko
Mathury, żeby ofiarować mu czarkę miodu dzikich pszczół.
Gdy Błogosławiony przyjął podarunek, uradowane zwierzątko
zaczęło skakać jak szalone i zabiło się, uderzając głową w ka-
mień. Zdjęty litością Błogosławiony czuwał, aby szlachetnego
zwierzaka spotkał dobry los; małpka natychmiast odrodziła się
w ciele świętego.
Ale w trakcie niezliczonych poprzednich wcieleń Błogo-
sławionego było wiele momentów, w których pojawiały się
małpy. Pewnego razu na przykład zabrały mu naczynie na
jałmużnę, a po kilku chwilach oddały, wypełnione po brzegi
miodem.
Na historię związków Buddy z małpami składało się wiele
epizodów.
Siedząc na kamieniu obok wędrownego mnicha, Pięć
Zakazów, w miarę przypominania sobie tych opowieści, nie
mógł pozbyć się rosnącego niepokoju o maleństwa. Spały
teraz, syte i spokojne, z buziami pod kołderką, w koszyku,
obok którego wyciągnęła się Lapika, jakby chciała dać do
zrozumienia, że tym małym istotkom nie wolno zrobić
krzywdy.
—Chyba będę musiał ruszać — powiedział w końcu Pięć
Zakazów. — Mam przed sobą długą drogę!
—Om! A dokąd chcesz dojść? Powinieneś być świadom, że
w osobach tych Niebiańskich Bliźniąt wieziesz
reinkarnację pary założycieli tego kraju! Om mani peme
hung! — rzekł manipa, rzucając się na kolana, w chwili gdy
młody mnich umocowywał cenny kosz na końskim
grzbiecie.
—Muszę zawieźć te dzieci do środkowych Chin. Będę się
o nie troszczył, nie martw się! — dodał uspokajająco Pięć
Zakazów, starając się jak najlepiej umocować koszyk.
— Droga jest niebezpieczna! A nawet bardzo niebezpieczna!
Pełno na niej rozbójników. Najgorsi z nich ucinają palce swoim
ofiarom, żeby robić z nich naszyjniki! — uprzedził wędrowny
mnich.
Jego wytrzeszczone oczy świadczyły o trwodze, jaka prze-
szyła go na wspomnienie „przeklętych wieńców", noszonych
przez członków krwiożerczych band, przemierzających drogi
kraju Bod.
Pięć Zakazów nie miał pojęcia, o czym mówi jego rozmówca.
Czystość Pustki nie wspomniał mu o tego rodzaju niebez-
pieczeństwie ani słowem.
—Jesteś pewny, że nie mylisz tych zbójców z hinduskimi
ascetami, którzy chodzą po drogach całkiem nadzy —
mówi się, że są ubrani w powietrze — i zawieszają sobie
na szyi różańce z czaszek? — zapytał. — Czczą boga
zdolnego zarówno do najgorszych, jak i najlepszych
czynów, którego nazywają Siwa!
—Co do tych nagich ludzi z Indii, to nigdy ich tutaj nie
widziałem! Tym, o których mówię, lepiej nie wchodzić w
drogę, kiedy przemierza się samemu kraj Bod! Wierz mi!
—Mówisz o rozbójnikach z innych stron włóczących się
po tych górach w poszukiwaniu łatwej zdobyczy?
—Om! Właśnie tak! Tybetańczycy nigdy nie porywają
podróżnych, żeby trzymać ich jako zakładników. Jeżeli
chodzi o nas, to odznaczamy się łagodnością i pokojowym
nastawieniem! — zapewnił manipa, poprawiając spodnie.
—Jestem tylko skromnym uczniem Wielkiego Wozu, jednak
nieobce mi są sztuki walki!
—Uważaj na siebie, to wszystko. Tych dwoje małych
półbogów nie zasługuje na to, żeby skończyć na targu
niewolników!
—Masz może jakąś mantrę albo talizman, który uchroniłby
mnie przed takim spotkaniem?
Twarz manipy rozjaśniła się.
— Czy znasz różnicę między dwiema prawdami? — za
pytał.
Pięć Zakazów zaprzeczył ruchem głowy.
— Jest coś, co nazywamy prawdą absolutną. Jest dostępna
wtajemniczonym, którzy potrafią uprawiać „głęboką doktrynę".
Jest też prawda względna. Mogą ją poznać wszyscy pozostali.
W jakim obszarze Prawdy się poruszasz? — zapytał manipa,
którego mina stała się trochę podejrzliwa.
Gotowy do drogi Wprost Przed Siebie zarżał i Pięć Zakazów
ściągnął mu cugle, żeby go uciszyć.
— Nigdy nie praktykowałem waszej „głębokiej doktryny".
Znam tylko podstawy, których uczył mnie mój mistrz w trak
cie nowicjatu. Nie umiałbym nawet rozpoznać w waszych
salach modlitewnych czwartej części boskich istot namalowa
nych na ścianach. Wszystkie te demony wyglądają tak, jakby
przechadzały się po piekle! — odrzekł Pięć Zakazów.
Nie wymieniając nazwy miejsca, w którym był niedawno,
napomknął tylko o tym, co widział w Samye, gdy lama Tö Ling
prowadził go labiryntem korytarzy do małej celki.
Stanęły mu przed oczami wszystkie te maszkary o wielu
ramionach i nogach, podobne do słońc ziejących ogniem ze
straszliwych gardzieli, z łańcuchami ludzkich czaszek na szy-
jach, by nie wspomnieć o Lokapala, Czterech Strażnikach
Stron Świata, których przerażające, dzikie twarze mignęły mu,
gdy wystraszony przemierzał z lamą korytarze.
—Nasze rytuały są skomplikowane, ale przybliżają do
prawdy — zapewnił wędrowny mnich.
—Jestem tylko skromnym uczniem dhyany, gałęzi buddyz-
mu, który nazywamy w Chinach chan, opartej na medytacji
transcendentalnej.
—W takim razie nie jest ci dostępna prawda absolutna! —
stwierdził z kpiącą miną manipa.
—My, wyznawcy mahajany, zadowalamy się poszukiwa-
niem pustki! — powiedział nieco rozdrażniony Pięć
Zakazów,
po czym dodał: — Chętnie porozmawiałbym z tobą dłużej, ale
czas nagli. Muszę ruszać w drogę!
— Pozostaje mi więc życzyć wam szczęśliwej podróży,
tobie i Niebiańskim Bliźniętom! Mnie też wzywają obowiązki.
Mam do spełnienia pewną misję! — wykrzyknął manipa,
wykręcił przed zdumionym młodzieńcem dziwaczny piruet
i puścił się biegiem, jakby przed czymś uciekał.
Wysłannik Czystości Pustki śledził go wzrokiem przez dłuż-
szą chwilę, przytrzymując za szyję płową sukę, która na moment
przestała pilnować koszyka i szarpnęła się wściekle, jakby
chciała rzucić się w pogoń za tym rozczochranym osobnikiem,
wyglądającym z daleka niczym pół jak, pół człowiek.
Dziwak zatrzymał się nagle i odwrócił. Mimo oddalenia Pięć
Zakazów usłyszał jego słowa:
—Opiekuj się Niebiańskimi Bliźniętami! One poznają Prawdę
Absolutną! Uważaj na bandytów! Om mani peme hung!
—Dziękuję za radę! Jeśli nas napadną, będę umiał się
obronić! Do widzenia, manipo! — odkrzyknął Pięć
Zakazów, złożywszy dłonie w trąbkę, żeby głos lepiej się
niósł.
Ledwo skończył, gdy zdumiony spostrzegł, że manipa, za-
miast się oddalać, pospiesznie wraca.
Poczuł strach.
Dlaczego ten dziwny człowiek biegnie z powrotem? Czy
chodzi mu o dzieci? O jakiej misji wspomniał przed odejściem?
Na wszelki wypadek sprawdził, czy podwójne węzły na
sznurze mocującym kosz do siodła są dobrze zaciśnięte. Potem
upewnił się, czy sztylet znajduje się na swoim miejscu, za
pasem.
Mnich był już całkiem blisko. Można było wyczuć kwaśny
odór okrywającej go zatłuszczonej skóry jaka.
Ale Pięć Zakazów, z dłonią na rękojeści sztyletu, stwierdził
z ulgą, że manipa szczerzy w uśmiechu zęby.
— Zapomniałem powiedzieć coś, co pomoże ci w dalszej
podróży: czemu nie oddać tych dzieci-bogów pod boską ochronę
Szlachetnego Talizmanu? Jego zalety są niezrównane!
—Wróciłeś, żeby mi to powiedzieć? Co to za talizman?
—Om mani peme hung! Do widzenia! Pomyśl o tym, żeby
poprosić Szlachetny Talizman o ochronę, a nie zawiedziesz
się.
Po czym wędrowny mnich, wciąż wykrzykując mantrę, ruszył
znowu swoją drogą, aby tym razem zniknąć na dobre, a echo
jego głosu rozpłynęło się w nieskończonych otchłaniach nie-
skalanej bieli gór, których szczyty sięgały nieba.
_________Kaszgar
/
^^N^Dunhuang Luoyang
V
_^00
0000000
^
Chang'an
GÓRY KRAł NY ŚNIEGÓW
• Peazawar
_y\
^| • Lhasa
•
• Klasztor
Samye
9
W górach Krainy Śniegów
Boski Błogosławiony okazał mu w końcu łaskę!
Niech mu będzie chwała!
Pomógł odnaleźć drogę!
W taki sposób Buddhabadra okazywał wdzięczność temu,
który wreszcie się objawił i którego wsparcia tak bardzo
potrzebował: Błogosławionemu Buddzie.
Czas był po temu najwyższy, gdyż lewa kostka bolała go tak
bardzo, że z trudem chodził.
Chętnie wziąłby w objęcia ten ociosany kamień, służący za
słup przydrożny, na którym wyryta była strzałka i nazwa
„Samye", wskazująca podróżnemu drogę do klasztoru.
Już od tygodni przełożony Klasztoru Jedynej Dharmy z Pe-
szawaru błąkał się po górach, nie mogąc znaleźć drogi do
najczcigodniejszego klasztoru Krainy Śniegów.
Pojawienie się tego kamienia w miejscu, w którym krzyżo-
wały się co najmniej trzy ścieżki, oznaczało koniec trzy-
miesięcznego błądzenia, podczas którego omal nie stracił
życia.
Zabłądził już wkrótce po opuszczeniu Samye, gdy musiał
porzucić białego słonia w zamieci śnieżnej, wysławszy przedtem
kornaka do najbliższej oberży, żeby zamówił miejsce dla
słonia i zaczekał tam na niego.
I od tej pory, niestety, nic nie szło tak, jak sobie życzył!
Mimo to Buddhabadra, przyglądając się z zadowoleniem
słupowi, mówił sobie w duchu, że nie ma najmniejszego powodu
żałować przygód, które mu się przydarzyły.
Doszedł nawet do wniosku, że oszczędzone mu zostały
poważne kłopoty, jakie pojawiły się, gdy po okresie stabilizacji
i spokoju w rywalizacji buddyjskich szkół otwierał się nowy
rozdział.
Pomyśleć tylko, że dzięki niewiarygodnemu zbiegowi oko-
liczności Buddhabadra odkrył, iż targ, jakiego dobił z Czystością
Pustki, zwierzchnikiem Klasztoru Wdzięczności za Cesarskie
Dobrodziejstwa, był oszustwem.
Od czasu, gdy kilka miesięcy temu poczynił w Peszawarze
katastrofalne dla wiarygodności tego klasztoru odkrycie, sprawy
szły coraz gorzej.
Jedynym wyjściem było więc odwrócenie sytuacji na swoją
korzyść, zło zamieniając w dobro. Niektórzy nazywali to
„zamienianiem starego w nowe", inni, mistrzowie sztuk
walki, „kierowaniem sił przeciwnika przeciwko niemu sa-
memu"!
Wciąż stojąc przed kamieniem, bardzo z siebie zadowolony
Buddhabadra, mając obolałą nogę, ale radość w sercu, mógł
sobie powiedzieć, że nie poszło mu tak źle.
Wrócił przecież z bardzo dalekiej podróży!
To, co opowiedział mu, przytaczając niepodważalne dowody,
mały człowieczek ze śródmieścia Peszawaru, do którego udał
się po radę, było tak straszne, że nie znalazł w sobie odwagi,
żeby wyjawić to komukolwiek.
Był pewny, że dobrze robi, udając się do tego człowieka.
Zasięgnął na jego temat języka i otrzymał zapewnienie, że jest
on jednym z najlepszych w swoim fachu!
To, co poczuł po powrocie z krótkiej wyprawy do miasta,
gdy zamknął się na cztery spusty w swej celi, kryjąc się przed
niedyskretnymi spojrzeniami, nie było jedynie chęcią okazania
sprzeciwu. Był zrozpaczony i zagubiony. W końcu zaczął
gorzko żałować, że poznał prawdę.
Podczas gdy jego rozmówca był przekonany, że rozwiewa
wątpliwości, w sercu przełożonego z Peszawaru rozpętała się
prawdziwa nawałnica.
Przez trzy dni i trzy noce, dręczony niepokojem, rozważał
problem z każdej strony, aby dojść do oczywistego wniosku:
nie mógł zrobić nic innego, tylko zachowywać się tak, by nikt
z Klasztoru Jedynej Dharmy nie dowiedział się o tym, o czym
on się dowiedział.
Samotny i zawstydzony, że wszystkich okłamuje, stwierdził,
że musi wyruszyć do Samye, jak gdyby nigdy nic, pamiętając
o tym, żeby zabrać ze sobą białego słonia.
Aby uniknąć kłopotów, gdyby przypadkiem lama Gampo
i Czystość Pustki odkryli jego tajemnicę, postanowił zabrać ze
sobą Świętą Rzęsę Buddy, zamkniętą w małym sercu z san-
dałowego drewna, kryjącym również to, do okazania czego
został niestety zmuszony.
Przygotowując się do podróży, pomyślał, że ten maleńki
włosek, który dopiero po dobrej chwili udawało się dostrzec
w pachnącym relikwiarzu, mógłby mu się przydać, gdyby
prawda wyszła na jaw.
Było mu przykro, że pozbawił swój klasztor relikwii ob-
noszonej podczas Małej Pielgrzymki rozpoczynającej się już
za kilka dni.
Mimo wszystko wierzył, że sprytny i zręczny Oręż Prawa
znajdzie sposób, żeby uchronić wspólnotę przed skutkami
braku relikwii, toteż nie wahał się ani chwili, wiedząc, o co
walczy.
A walczył o przyszłość Klasztoru Jedynej Dharmy!
Buddhabarda był więc przekonany, że nie ma wyboru.
Dość wspomnieć, że to, co zdarzyło się po tej straszliwej
historii, której skutki mogły być niezwykle tragiczne, potwier-
dziło jego obawy.
Nad wszystkim świeciła zła gwiazda, począwszy od nieuda-
nego spotkania w Samye, na które przybyło ich trzech, on,
Czystość Pustki i lama Gampo, podczas gdy powinno być
czterech!
Nieobecność czwartego mnicha, jedynego, który w tej spra-
wie nie był jednocześnie sędzią i stroną, gdyż wziął na siebie
rolę świadka i poręczyciela, spowodowała, że spotkanie niczego
nie przyniosło.
Tak więc na nic się zdało przybycie Buddhabadry do Samye.
Na darmo naraził się na tyle niebezpieczeństw, pokonał nie-
zliczone przełęcze i przez trzy miesiące brnął w zawieruchach
i śnieżycach wyboistymi drogami Krainy Śniegów.
Gdy po nieudanym spotkaniu siedzieli nad czarkami herbaty
na jednym z ogromnych dziedzińców, wokół których wznosiły
się budynki klasztoru, niezobowiązująca z początku pogawędka
nagle dotknęła bardziej zasadniczych kwestii.
—Szukam sposobu, aby zdobyć fundusze dla Klasztoru
Jedynej Dharmy! — powiedział Buddhabadra do Czystości
Pustki, wtedy jeszcze nie zdając sobie sprawy, jak naiwne
było to wyznanie.
—Nie wystarczają wam datki pielgrzymów? Mówi się, że
odwiedzają was tysiące wiernych.
—Dochody z darowizn ledwo pokrywają nasze wydatki,
ponieważ przybyło nam mnichów. Władze Indii w ogóle
nas nie wspomagają!
—W Chinach władze dają dowód swej szczodrości w po-
staci jedwabiu.
—Powiadają, że jedwab jest bardzo drogi.
—Ale podatki coraz wyższe!
Zatopiony w myślach pośrodku dziedzińca, patrząc na no-
wicjuszy stojących w równym szeregu, by rozpocząć modły,
Buddhabadra wpadł na pomysł, jak rozwiązać problemy, które
wyłoniły się po tragicznym odkryciu poczynionym w Pe-
szawarze.
Pełen ufności, podzielił się nim z Czystością Pustki:
—Gdybyśmy znaleźli sposób, jak tkać w Peszawarze jed-
wab, nasze kłopoty by się skończyły!
—Aby wytwarzać jedwabną przędzę, wystarczy mieć jed-
wabniki i morwy, no i dobrego rzemieślnika — zauważył
Czystość Pustki. — Możesz mi wierzyć, to łatwiejsze, niż
się wydaje!
—Gdzie można się w to wszystko zaopatrzyć?
—Chińskie prawo karze śmiercią tych, którzy zajmują się
nielegalnym handlem nie tylko jedwabiem, ale i tym, co
służy do jego produkcji! Sprzedaż sadzonek morwy i
jedwabników jest ściśle kontrolowana przez specjalną
policję, utworzoną przez administrację do spraw
jedwabiu.
— Nie zechciałbyś dostarczyć mi tych rzeczy?
Czystość Pustki aż podskoczył na te słowa.
— Musiałeś pomyśleć, że jestem niezwykle zuchwały! —
rzucił pospiesznie Buddhabadra, świadom, że być może posunął
się trochę za daleko.
Ku jego wielkiemu zaskoczeniu, Czystość Pustki, wcale
nierozgniewany, odparł:
—O wszystkim decyduje cena. Co dasz mi w zamian?
—Zaproponuj coś!
—Żądasz ode mnie ni mniej, ni więcej, tylko tego, żebym
pogwałcił prawo mojego kraju i popełnił czyn, który, gdyby
dowiedziały się o nim władze, wpędziłby Wielki Wóz w
wielkie kłopoty. Powinieneś sam się domyślić, czego
zażądam w zamian! — zakończył Czystość Pustki.
Zamienić stare w nowe!
Obrócić siły przeciwnika przeciwko niemu samemu!
Nazywając rzecz po imieniu, był to istny cud!
Bo oto po spotkaniu, które zakończyło się, nim się na dobre
zaczęło, Czystość Pustki, i to z własnej woli, podsunął Bud-
dhabadrze sposób na wybrnięcie z kłopotów!
— Wiem, o czym myślisz. Jestem gotów dać ci to, jeśli
zdobędziesz dla mnie jajeczka i rośliny — odparł drżącym
głosem Buddhabadra, czując wielki wstyd, że kłamie.
Gdyby Czystość Pustki odkrył intrygę, bez wątpienia uznałby
mnicha z Peszawaru za spryciarza i kłamcę. I miałby rację.
Lecz wstyd nie powstrzymał Buddhabadry.
A zresztą, nie odczuwał już żadnych wyrzutów sumienia,
gdy odkrył, że przełożony klasztoru Wdzięczności za Cesarskie
Dobrodziejstwa także go oszukał.
Wszystko to dowodziło, że obaj działali, mając na względzie
jedynie dobro swoich wspólnot, i walczyli o nie, nie przebierając
w środkach.
Ale gdy tak siedział z mnichem Wielkiego Wozu na kamien-
nej ławie głównego dziedzińca Klasztoru Samye, Buddhabadra
nie domyślał się, że Czystość Pustki nim manipuluje. Nie mógł
więc powstrzymać się od objęcia go i wyrażenia radości.
Nagle poczuł w sercu ostatnie ukłucie żalu.
—A jeśli zaproponuję ci w zamian Świętą Rzęsę? Łatwo ją
przewieźć, nie rzuca się w oczy... — powiedział, starając
się, aby zabrzmiało to pogodnie.
—Nie zwraca uwagi, bez wątpienia. Ale, jak by to powie-
dzieć... banalna! — parsknął Czystość Pustki.
Buddhabadra jednak nadal się wahał, nie mogąc zapomnieć
o skrupułach.
—Wystarczy, żebyś w ciągu trzech miesięcy dostarczył tę
rzecz do Luoyangu! To da ci czas na spokojne zastano-
wienie się.
—A jeśli nie dotrzymam słowa? — wybąkał Buddhabadra,
zaskoczony i zbity nieco z tropu taką
wspaniałomyślnością.
—Jestem gotów zostawić tu w depozycie moją Sutrę o logice
Czystej Pustki i obarczyć cię dostarczeniem mi jej. W ten
sposób będziesz musiał przyjechać do Luoyangu! —
zaproponował Czystość Pustki.
Na te słowa skrupuły mnicha z Peszawaru rozwiały się jak
dym. Dobili targu.
— Mam do ciebie zaufanie. Trzy miesiące to dość czasu na
zdobycie tego, co ci obiecałem. Od razu uprzedzę o wszystkim
lamę Gampo! — dodał zadowolony Czystość Pustki.
— Jesteśmy złączeni, jak nigdy dotąd! — wykrzyknął Bud-
dhabadra.
Jajeczka jedwabników i sadzonki morwy!
Czystość Pustki zobowiązał się dostarczyć mu je w zamian
za to, co zawsze spoczywało w małej szkatułce z drewna
sandałowego w kształcie serca, którą miał w kieszeni.
Zawarłszy tę niespodziewaną ugodę, Buddhabadra nie musiał
robić nic więcej, tylko wmówić temu głupcowi koniakowi,
nadającemu się wyłącznie do podcierania słoniom tyłków, że
wracają do Peszawaru.
Choć nie wiadomo, ile razy przeżywał ten smutny epizod,
wciąż ze ściśniętym sercem wspominał chwilę, w której musiał
zostawić białego słonia na rozwidleniu drogi prowadzącej do
Kaszgaru, wysławszy przodem kornaka, rzekomo po to, żeby
zapowiedział ich przybycie do oberży.
Zwierzę, które miało na nogach straszliwe rany, posuwało
się z coraz większym trudem.
Buddhabadra był tym bardzo zmartwiony i wmawiał sobie,
że zostawia świętego słonia, do którego był tak przywiązany,
jego własnemu losowi, w środku zamieci śnieżnej, kierując się
interesem całej wspólnoty.
— Trzeba, żebyś wytłumaczył właścicielowi zajazdu, że
słoń musi mieć miejsce pod dachem. Jeśli nie zobaczysz mnie
w ciągu dwóch dni po przybyciu do zajazdu, będzie to znak, że
burza śnieżna opóźniła moje przyjście. Zapłacisz z góry za
miejsce dla słonia w stajni i udasz się do Peszawaru, gdzie
zjawisz się przede mną, co powinno uspokoić oczekujących
mnie braci, którzy pewnie martwią się, że tak długo nie wracam.
Wyjaśnisz im, że tylko trochę się spóźnię — polecił pogania
czowi słoni, stojąc na lodowatym wichrze, na skrzyżowaniu, na
którym droga z Samye łączyła się ze szlakiem na szczyty
Pamiru.
Wiedział, że ściągnie na swoją wspólnotę strapienie i trwogę,
gdy po powrocie kornaka mnisi na próżno będą wyglądać i jego
powrotu. Był jednak przekonany, że podjął słuszną decyzję.
Jedynym sposobem na uniknięcie straszliwych następstw
tego, co odkrył w Peszawarze, było wcielenie w życie nieocze-
kiwanej ugody zawartej z Czystością Pustki, w wyniku której
w cudowny sposób rozwiałyby się problemy, jakie od miesięcy
nie dawały mu spać.
Lecz aby to zrealizować, Buddhabadra musiał zostać sam,
całkowicie wolny w swoich poczynaniach, odpowiedzialny
jedynie przed samym sobą.
Tak więc, pomimo żalu, nawet się nie obejrzał, gdy porzucał
w zaśnieżonych górach, które omal nie stały się jego grobem,
to wspaniałe zwierzę. Przybył z nim do Samye tylko po to, by
zachować pozory.
Przysiągł sobie zresztą, że po powrocie do Peszawaru każe
urządzić nagonkę w lasach północnych Indii, żeby znaleźć
innego dorosłego białego słonia, tak samo wspaniałego i pełnego
życia jak to biedne zwierzę, które wbrew sobie skazał na śmierć.
Gdy musiał się zatrzymać w pierwszej napotkanej oberży,
żeby schronić się przed wzmagającą się burzą, był już wolny.
Znalazłszy się w bezpiecznym miejscu, pomyślał, że lepiej
byłoby udać się do Samye, żeby tam poczekać na koniec zimy.
Bez przysparzającego kłopotów słonia, nienawykłego do
zaśnieżonych stoków, w mniej niż osiem dni byłby u czcigod-
nego mistrza Gampo.
A kiedy już poczułby się lepiej, mógłby wyruszyć do Luoyan-
gu, uzbrojony w sutrę Czystości Pustki.
Jakże pilno mu było doprowadzić do uzgodnionej wymiany!
Wyobrażał już sobie, że trzyma w dłoniach terakotową donicę
z cenną rośliną. Wyobrażał sobie rozłożone na półkach lśniące
liście i pożywiające się na nich gąsienice wyklute z jajeczek,
które dałby mu Czystość Pustki. W zamian pozbyłby się
ślicznego małego serca z sandałowego drewna, odwracając
w ten sposób bolesną stronicę, która otworzyła się kilka miesięcy
wcześniej.
Wówczas, dzięki tej kruchej roślinie i jajeczkom o wiele
mniejszym od ziarenek pieprzu, miałby w końcu środki, które
pozwoliłyby uniknąć jego klasztorowi równie straszliwej, co
nieuchronnej katastrofy.
Mimo godnego pożałowania kroku, jakim było porzucenie
świętego słonia, wszystko mogłoby iść jak najlepiej, gdyby nie
zadymka, niosąca tumany śniegu, które sprawiały, że błądził
każdy, kto okazał się na tyle szalony, żeby wyruszać w drogę
w taką pogodę.
Bo zmartwienia zaczęły się właśnie wtedy, gdy pragnąc
znaleźć się w Samye, Buddhabadra pomyślał, że zawierucha
może się uspokoi, i wyszedł z oberży, aby wyruszyć znowu
w drogę przez góry.
Wkrótce miał się przekonać, że w środku zadymki, gdy
słońce i góry stawały się niewidoczne, zupełnie traciło się
orientację.
Istniała jedna szansa na dwie, że weźmie się północ za
południe.
A to właśnie przydarzyło się biednemu Buddhabadrze.
Nie tylko zgubił drogę do Samye, ale także porzucił połu-
dniową odnogę Jedwabnego Szlaku. Skierował się prosto na
północ, w kierunku Kuczy, zamiast iść na południe, do Tybetu,
gdzie znajdował się klasztor.
Nie zdając sobie z tego sprawy, oszołomiony zmęczeniem
i padającym nieustannie śniegiem, utraciwszy wraz z poczuciem
kierunku poczucie czasu, oddalał się stopniowo od masywu
Himalajów, aby znaleźć się w połowie drogi między Chotanem
i południową granicą koryta rzeki Tarym, w zimnie, z którym
prowadził wyczerpującą i daremną walkę.
Po ośmiu dniach posuwania się po omacku, wciąż przekona-
ny, że w końcu trafi na sławetny kamień wskazujący drogę do
Samye, stwierdził, że kończą mu się zapasy żywności. Jego
odrętwiałe ciało z trudem parło do przodu, był tak zmęczony,
że nie czuł nawet palenia lodowatego wiatru na twarzy osłoniętej
kapturem.
W końcu zapadł się po pas w śnieg.
Mimo wszystko od tej chwili sprawy zaczęły toczyć się
pomyślnie.
Gdyby nie grupa wędrownych komediantów, którzy znaleźli
go prawie martwego z zimna tuż obok opuszczonego szałasu,
gdzie próbował się schronić, bez wątpienia jego wędrówka
skończyłaby się tam, pod grubym płaszczem śniegu, który
zaczynał pokrywać jego ciało.
Kiedy się ocknął, był owinięty w derkę zalatującą jakiem,
a jakaś młoda kobieta próbowała zmusić go do wypicia czarki
gorącej zupy. Z początku myślał, że odrodził się w innym ciele.
— Gdzie jestem? — wymamrotał, przełknąwszy z trudem
kilka łyków zupy.
Nieznajoma nie znała sanskrytu. Przyglądała mu się tylko
z uśmiechem, dając na migi do zrozumienia, że został uratowa-
ny. Po chwili zrozumiał, co mu się przydarzyło. Gdy wręczyła
mu lustro z polerowanego brązu, zobaczył wychudzoną, wy-
smaganą mrozem twarz i zsiniały odmrożony czubek nosa.
Zrozumiał, że w ostatniej chwili umknął śmierci.
Po chwili podszedł do niego starszy mężczyzna.
Oszołomiony Buddhabadra nie rozumiał ani jednego słowa
tego śmiejącego się głośno człowieka o zaczerwienionej twarzy,
który najwidoczniej stał na czele trupy aktorów. Obmacał on
całe ciało przełożonego z Peszawaru, poklepał go po policzkach
i nie krył radości z jego powrotu do sił.
Mimo skrajnego wyczerpania, gdy został sam, Buddhabadra
sprawdził, czy w leżącym obok niego tobołku jest szkatułka
w kształcie serca.
Na szczęście także to, co kryła, wciąż w niej było. Naj-
widoczniej wędrowni komedianci byli uczciwymi ludźmi,
którzy nie uznali za właściwe grzebać w jego rzeczach.
Buddhabadrze bardzo się spieszyło, by wrócić do Samye, ale
prędko pojął, że grupa kieruje się na północ, w stronę oazy Turfan,
gdzie komedianci mieli zwyczaj prezentować przed królem swoje
przedstawienie na początku każdej wiosny.
Był za bardzo wyczerpany, aby opuścić nowych towarzyszy
podróży, tak grzecznych, opiekuńczych i okazujących mu
sympatię.
Przez półtora miesiąca Buddhabadra dzielił więc życie z lino-
skoczkami i aktorami, rozweselającymi serca mieszkańców
wiosek marionetkami, teatrzykiem cieni i innymi sztuczkami
za odrobinę żywności i ugoszczenie w cieple, w kącie stodoły.
Jednak w Turfanie wyrzuty sumienia, które nie przestawały
trapić przełożonego Klasztoru Jedynej Dharmy z Peszawaru,
skłoniły go do porzucenia nowych przyjaciół.
W miarę jak odzyskiwał siły, nie przestawał zastanawiać się
nad skutkami swojego spóźnienia.
Za kilka dni w Luoyangu, w Klasztorze Wdzięczności za
Cesarskie Dobrodziejstwa, Czystość Pustki zacznie się o niego
niepokoić, jako że minęły dobre trzy miesiące od ich rozstania
w Samye.
Próbował sobie wyobrazić, niezależnie od rozczarowania i
niepokoju, jakie musiał odczuwać zwierzchnik mahajany, do
jakiego stopnia jego nieobecność może zaszkodzić spełnieniu
warunków ich ugody.
Jak każda umowa, także i ta musiała opierać się na zaufaniu.
Co się stanie, jeśli Czystość Pustki dojdzie do przekonania,
że Buddhabadra nie dotrzymał słowa?
Jeśli chciał uniknąć wstydu, powinien jak najprędzej zadecy-
dować, co należy zrobić, żeby uratować umowę, zawartą kilka
tygodni wcześniej na kamiennej ławie głównego dziedzińca
Samye.
Czy powinien wrócić do klasztoru po cenną sutrę, żeby
dostarczyć ją Czystości Pustki, czy też przeciwnie, skorzystać
z tego, że jest już w Turfanie i udać się prosto do Luoyangu?
Dowiedział się, że potrzeba dwudziestu dni marszu, aby
dotrzeć do oazy Hami, i dalszych dziesięciu — pod warunkiem
że będzie się szło bez ociągania — aby dojść do Oazy Tysiąca
Grot. Z miejsca, w którym się znajdował, potrzebował w sumie
dwóch dobrych miesięcy, żeby dotrzeć do Luoyangu.
Za to gdyby wrócił do Samye i wybrał południową odnogę
Jedwabnego Szlaku, musiałby poświęcić na to prawie dwa razy
tyle czasu.
Siedem miesięcy zamiast trzech! Było to bez wątpienia o
wiele za dużo dla Czystości Pustki, który miałby wszelkie
prawo poczuć się zwolnionym z danego słowa.
Buddhabadra uświadomił sobie, że to węzeł nie do rozsup-
łania.
Nie zadowalało go ani jedno, ani drugie wyjście.
I w istocie, w obu wypadkach stałby się w oczach Czystości
Pustki człowiekiem niezdolnym do wywiązania się z umowy.
Wmawiał sobie, że temu ostatniemu zależy na zawartości
szkatułki, ale nie wyobrażał sobie, że może stanąć przed nim
bez cennej sutry, do której tamten przywiązywał taką wagę!
Podejrzliwy Czystość Pustki nie omieszkałby poprosić go,
żeby się wytłumaczył i podał okoliczności, które przeszkodziły
mu w dotrzymaniu słowa.
Buddhabadra musiałby więc w mig wrócić do Samye, potem
ruszyć czym prędzej w kierunku Luoyangu, błagając Błogo-
sławionego, żeby Czystość Pustki nie zmienił zdania!
Perspektywa tak długiej drogi wcale go nie zachwycała,
zwłaszcza po straszliwej przygodzie, jaką dopiero co przeżył,
nawet jeśli zima wkrótce miała się skończyć, zamieniając śnieg
w błoto i w potoki wody w górach, które trzeba byłoby jakoś
pokonać.
Nie miał jednak innego wyjścia.
Marzył o zbawiennym jedwabiu, choć nadal był osłabiony
i ledwo się ruszał. Podskakując na dwukołowym wózku węd-
rownej trupy, myślał o tym, że nie wyobraża sobie przyszłości
bez jedwabników i morwowych drzewek.
Mając jedwab, dysponowałby wszystkim, co trzeba, żeby
Jedyna Dharma, dorównując bogactwem wielkiemu królestwu,
stała się ośrodkiem, który pozwoliłby Małemu Wozowi odzys-
kać wysoką pozycję. Dostarczyłby decydującego impulsu mni-
chom, których można by było posyłać tysiącami na drogi Indii,
aby odzyskać teren, jaki jego doktryna traciła z każdym dniem
na rzecz dawnej religii indyjskiej.
Stojąc przed kamieniem, jakby to była figura, przed którą
należało się pomodlić, przełożony Jedynej Dharmy myślał o
jedynej szansie, jaką miał po tylu strasznych przeżyciach.
Albowiem niepotrzebnie wysilał umysł, zastanawiając się,
czy musi, czy też nie wstąpić do Samye. Zdecydował o tym
przypadek albo los, chyba że to sam Błogosławiony dokonał za
niego wyboru.
Gyby było inaczej, to jakim sposobem wpadłby nagle w Tur-
fanie na człowieka odpowiedzialnego za nielegalną hodowlę
jedwabników i nawiązał z nim znajomość?
Przez długi czas nie mógł wyjść ze zdumienia, jakim napeł-
niała go rozmowa z tym młodym człowiekiem o ujmującej
twarzy, który potrącił go tak mocno, wychodząc z kościoła, że
przewrócił go na ziemię, co skończyło się rozcięciem łuku
brwiowego.
Niezręczny młodzieniec rozpływał się w przeprosinach, a
potem zaprosił go do szopy, żeby przemyć mu ranę, która
obficie krwawiła.
—Można powiedzieć, że to cieplarnia! — zauważył Bud-
dłiabadra.
—To hodowla jedwabników — odparł z uśmiechem młody
człowiek, który na tyle dobrze znał sanskryt, że mógł
porozumieć się z czcigodnym przełożonym.
—A ja myślałem, że tylko Chińczycy wytwarzają jedwab!
— wykrzyknął zdumiony Buddhabadra.
—Wszystko, co trzeba, znajduje się w Turfanie!
—Jak się nazywasz, młody człowieku?
—Mam na imię Świetlisty Punkt, a co się tyczy moich
jedwabników, to bardzo chorują!
Świetlisty Punkt podał Buddhabadrze dość szczegółów, aby
go przekonać, że jego umowa zawarta z Czystością Pustki była
paktem bezwartościowym i oszukańczym. Buddhabadra zadał
sobie nawet pytanie, czy przełożony Klasztoru Wdzięczności
za Cesarskie Dobrodziejstwa nie próbował z niego zakpić, gdy
utrzymywał, że jedwabiu nie wytwarza się nigdzie indziej,
tylko w Chinach.
W każdym razie naprawdę nie trzeba było podróżować aż do
środkowych Chin, żeby zdobyć rzeczy potrzebne do produkcji
jedwabiu. Wystarczyło wrócić do uprzejmego Świetlistego
Punktu, gdy jego jedwabniki wyzdrowieją!
Taką propozycję złożył zresztą pospiesznie młodemu czło-
wiekowi, który, ku jego wielkiemu zadowoleniu, nie odmówił.
Czcigodny przełożony był przekonany, że gdy nadejdzie
odpowiedni moment, młodzieniec przekaże mu, w zamian za
dźwięczącą monetę, jajeczka i drzewka morwowe.
Opuściwszy szopę z jedwabnikami, którą młody człowiek
o uśmiechu tak harmonizującym z przyjemnym imieniem
Świetlisty Punkt pozwolił mu obejrzeć, aby uzyskać wybaczenie
za przecięcie łuku brwiowego, Buddhabadra odzyskał dobry
humor.
Gdyby nie zabłądził i nie trafił do Turfanu, gdzie za sprawą
cudu spotkał tego młodzieńca, poszedłby szukać na końcu
świata tego, co mógł zdobyć tu, na miejscu!
W tej niepozornej szopie było w istocie wszystko, co służyło
wytwarzaniu cennego jedwabiu.
Naprzeciwko okien zapewniających im najlepsze nasłonecz-
nienie, w setkach doniczek z terakoty rosły krzaczki morwy,
z których zrywało się liście, żeby rozkładać je na półkach, by
żywiły się nimi gąsienice jedwabników.
Część szopy przeznaczona była na składanie kokonów,
troskliwie ułożonych na regałach. W sąsiednim pomieszczeniu
znajdowały się wielkie garnki ustawione na wysokich trój-
nogach z brązu, pod którymi, sądząc po obecności górek
popiołu, rozpalano ogień.
Świetlisty Punkt wyjaśnił mu, nie dając się prosić, w jaki
sposób sparzano w nich kokony, zanim przystępowano do ich
odwijania.
Buddhabadra w mgnieniu oka zrozumiał cały ten skom-
plikowany proces, prowadzący od jajeczka do jedwabnej przę-
dzy, którą wystarczało już tylko utkać. A jednocześnie uświa-
domił sobie, że Mały Wóz w ogóle nie potrzebuje Wielkiego.
Jedwab! A nade wszystko pieniądze płynące z jego sprze-
daży!
Przełożony z Peszawaru nie posiadał się z radości.
Oto sprzyjające okoliczności pozwalają mu uwolnić się od
jarzma układów, które jemu i jego braciom przynoszą więcej
-kłopotów niż korzyści!
Od tylu lat, mimo pozornego rozejmu, którego zawarcia
gorzko teraz żałował, nie mógł doliczyć się krzywd, jakie
Wielki Wóz zadał Małemu, zręcznie zabiegając o wsparcie ze
strony bogatych ludzi.
Łagodząc rygory swojej doktryny i otwierając tym samym
Drogę Oświecenia ludziom świeckim, zamiast zastrzegać ją
dla mnichów, mahajana nie przestawała sprawiać kłopotów
hinajanie.
Buddhabadra, wolny już dzięki pewności, że będzie dys-
ponował jedwabiem, mógłby wreszcie kazać im drogo zapłacić
za lata oszustw.
Owładnięty marzeniem o zemście na wszystkich tych, których
wiara tak osłabła, że nie wiedzieli już, komu wierzą ani do
kogo się modlą, opuszczając Turfan poczuł niemal, że powie-
rzono mu boską misję.
Czyż po okresie podporządkowania i milczenia nie powinien
czym prędzej zbuntować się i przejść do ofensywy przeciwko
mahajanistom, tym grabarzom pierwotnego buddyzmu?
Lecz aby zrealizować to ambitne zadanie, trzeba było użyć
takich samych metod ekonomicznych i doktrynalnych jak te,
które zapewniły olśniewający sukces mahajany w Chinach.
Skłonili się w końcu przed nią cesarze z dynastii Tang, mówiono
nawet, że stała się ona ich oficjalną religią.
Tę wielką ekspansję Wielki Wóz zawdzięczał księgom i pis-
mom, których nie przestawał kopiować w wielu egzemplarzach
i rozpowszechniać na całym terytorium Państwa Środka.
Buddhabadra postanowił więc, że wróci do Samye po Sutrę
o logice Czystej Pustki. Biorąc pod uwagę wskazówki, jakie
Czystość Pustki zostawił lamie Gampo, nie powinien mieć
żadnych kłopotów z jej zabraniem.
Był to jeszcze jeden znak, że Mały Wóz nie musi już czynić
żadnych ustępstw na rzecz Wielkiego! Buddhabadra zaplanował,
że po powrocie do Peszawaru poleci przetłumaczyć sutrę na
sanskryt, zmieniając najbardziej dyskusyjne ustępy, a potem
upowszechni ją w całych Indiach, nie zapominając o obróceniu
tego na swoją korzyść, dzięki czemu stałby się uznanym
myślicielem.
Rozmarzył się, wyobrażając sobie swój powrót do Peszawaru.
Zostanie powitany jak bohater, wyposażony w broń, która
pozwoli Małemu Wozowi odzyskać dawną świetność, utraconą
z powodu szalonej ekspansji Wielkiego Wozu: z jednej strony
w pieniądze ze sprzedaży jedwabiu, z drugiej w doktrynę
bardziej tolerancyjną wobec świeckich, dzięki wielkiemu dziełu
Czystości Pustki.
Stojąc przed tym skalnym znakiem potwierdzającym, że jest
na dobrej drodze, był bardzo z siebie zadowolony.
Według napisu wyrytego w dolnej części kamiennego słupa,
klasztor Samye znajdował się nie dalej niż o sześć dni marszu
„dobrego piechura".
Znowu zaczął sypać gęsty śnieg, a słońce znikło nagle za
białymi grzbietami, zapowiadając rychłe nadejście zmroku.
Wkrótce temperatura mogła spaść jeszcze bardziej, a w takich
warunkach nawet zahartowany organizm musi dokonywać
rozpaczliwych wysiłków, żeby przeżyć.
W tym momencie Buddhabadra dostrzegł w połowie zbocza,
tuż nad ścieżką, którą szedł, plamę przypominającą wejście do
groty.
Doszedł do wniosku, że lepiej będzie się tu zatrzymać, a
jeśli w grocie znajdzie się miejsce, skulić się pod okryciem
z włochatej skóry jaka, aby dać odpocząć obolałej kostce.
Ostrożnie zajrzał do środka, żeby sprawdzić, czy nie schowało
się tam jakieś zwierzę, i wyczuł zapach grzyba na ociekających
wilgocią ścianach. Był to znak, że w środku nie jest zbyt zimno.
Wyczerpany całodziennym marszem i szczęśliwy, że jest tak
blisko celu, Buddhabadra natychmiast zasnął.
Gdy obudził się następnego ranka, kostka bolała go tak, że
omal nie zawył przy pierwszej próbie zrobienia kroku.
Słońce było już wysoko i wystarczająco oświetlało wnętrze
groty, aby mógł dojrzeć tuż obok siebie siedzącego przy ścianie
człowieka, który spoglądał na niego drwiąco. Jego twarz wydała
mu się znajoma.
Buddhabadra rozpoznał ze zdumieniem tego, którego nie-
obecność w Samye skłoniła go do zaproponowania Czystości
Pustki owej fatalnej ugody.
— Szalony Obłok! Co tu robisz? Czekaliśmy na ciebie, ja
i Czystość Pustki! Gdzie byłeś? — dopytywał się z przejęciem.
Wygląd człowieka o imieniu Szalony Obłok doskonale paso-
wał do jego imienia i zawsze niepokoił tych, którzy spotykali
go po raz pierwszy.
Nie można było nie zdumieć się na widok ogromnych kółek
z brązu, zwisających mu z uszu, wydłużających je ponad miarę,
i przydających jego wynędzniałej kościstej twarzy, nad którą
górowała ogolona czaszka, wyglądu wazy z dwoma uchwytami.
Indywiduum to, rozpoznawalne wśród tysiąca innych, ema-
nowało tłumioną, niemal namacalną agresją i energią.
—Na dworze było zimno. Schroniłem się tu jak i ty, na noc!
—Pytałem cię, dlaczego nie stawiłeś się w umówionym
dniu! — zapytał ostro przełożony z Peszawaru.
—Ach, tak! Spotkanie! Musiałem... zabłądzić. Albo raczej...
zupełnie się zgubić! Kiedy się zorientowałem, było już za
późno. Dotarłem do Samye, gdy was, Czystości Pustki i
ciebie, już nie było... Zauważ, ciągle mam przy sobie
mandalę! — wyjąkał z zakłopotaną miną Szalony Obłok.
Wyciągnął z kieszeni kwadratowy kawałek czarnego jed-
wabiu obszyty czerwoną tasiemką, z jednej strony ozdobiony
malunkami, i pomachał nim przed nosem Buddhabadry.
—Czekaliśmy na ciebie trzy dni! Ale w końcu musieliśmy
opuścić tamto miejsce. Zdarzyło się to po raz pierwszy od
trzydziestu lat! — powiedział oschle Buddhabadra.
—Przykro mi... Gdybyście zaczekali jeszcze trochę, spot-
kanie mogłoby się odbyć! — odparował Szalony Obłok,
który wpatrywał się w przestrzeń, jakby był myślami
zupełnie gdzie indziej.
—Mówisz tak, jakbyśmy nie mieli nic innego do roboty!
Złamałeś nasz pakt, Szalony Obłoku, zdajesz sobie z tego
sprawę? Mimo to nadal ci ufamy! — mówił przełożony
Jedynej Dharmy, z trudem hamując gniew.
Oparty o ścianę Szalony Obłok wydawał się przejęty tą ostrą
reprymendą.
Musiał czuć się winny, bo jeśli nie, to czemu wyglądał jak
zbity pies? Mógł przecież podnieść głos, a nawet rękę przeciwko
temu, który zwracał mu uwagę.
Nagle wydłubał z maleńkiego pudełeczka ciemną pigułkę
i połknął ją.
— Powiedz mi, Buddhabadro — odezwał się po chwili —
co właściwie robisz na drodze do Samye? Przecież powiedziałeś
mi, że wyszedłeś z klasztoru wraz z Czystością Pustki?
Zakłopotany Buddhabadra głaskał nerwowo jacze futro okry-
wające mu nogi.
Za nic w świecie nie zdradziłby Szalonemu Obłokowi, że
zgubiwszy drogę, zawędrował do Turfanu, gdzie poznał sym-
patycznego hodowcę jedwabników, z którym zamierzał robić
interesy, po czym ruszył z powrotem do Samye, żeby przejąć
cenną sutrę Czystości Pustki.
—Zapomniałem o pewnym rękopisie! Ale obawiam się,
że nie zdołam się tam wdrapać, tak boli mnie kostka! —
poskarżył się.
—O jakim rękopisie mówisz? Wychodzisz, wracasz! Nic
z tego nie rozumiem! — zagrzmiał Szalony Obłok, który zrobił
się nagle agresywny, najwyraźniej pod wpływem tajemniczej
pigułki.
Jego zaczerwienione oczy błyszczały niezdrowo, a w kąciku
ust pojawiła się odrobina śliny.
—Rzeczywiście, Szalony Obłoku, skąd możesz wiedzieć,
że Czystość Pustki próbował nas nabrać — mruknął Bud-
dhabadra z ironią.
—To mnie zbytnio nie dziwi. W końcu to mnich Wielkiego
Wozu! Jest wystarczająco przebiegły, żeby sprowadzać
ludzi na manowce.
Buddhabadra, trochę uspokojony tym, że mimo dziwacz-
nego zachowania Szalony Obłok mówi rozsądnie, zapytał go
znienacka:
—Jaka buddyjska szkoła jest ci najbliższa?
—Przede wszystkim hinajana, a potem lamaizm tybetański!
—A mahajana?
—Dużo mniej! Oni nie doceniają rytuałów! Dość im pome-
dytować, i sprawa załatwiona! Jeśli chodzi o ich fascynację
pustką, to mnie ona zdumiewa! To nie jest mój sposób na
dobre i właściwe praktykowanie religii.
Szczerość odpowiedzi kazała przełożonemu z Peszawaru
pomyśleć, że Szalony Obłok mógłby odsłonić się jeszcze
bardziej.
—Co byś powiedział, gdybyśmy zawarli porozumienie?
Czystość Pustki i lama Gampo nikogo nie potrzebują... —
powiedział prosto z mostu.
—To by mogło zadziałać! Co proponujesz?
—Tak naprawdę, idę do Samye, żeby zabrać Sutrę o logice
Czystej Pustki, którą Czystość Pustki tam zostawił.
Opóźnia mnie tylko ta kostka...
—Więc już nie wierzysz w nasze spotkania?
—Po zawieszeniu broni zawsze przychodzi wojna! —
wykrzyknął śmiało Buddhabadra, ale zaraz skrzywił się z
bólu, bo nieostrożnie poruszył nogą.
—Nie boisz się, że mistrz Gampo nabierze podejrzeń, kiedy
wrócisz do Samye, żeby upomnieć się o rękopis Czystości
Pustki? Zawsze podejrzewałem, że ci dwaj porozumieli się
już między sobą!
—Lama Gampo wie, że mam przyjść po tę sutrę.
—Rozumiem...
—Oczekuje też, chcę cię o tym uprzedzić, że oddasz mu to,
co ci powierzył. Być może mógłbyś za jednym zamachem
zrobić dwie rzeczy: zanieść mu to, co do niego należy, i
wziąć dla mnie sutrę Czystości Pustki — odrzekł
Buddhabadra bardziej stanowczym tonem, wskazując
obrębiony na czerwono kwadratowy kawałek jedwabiu,
który Szalony Obłok złożył i umieścił na swoim
podróżnym worku.
—Nigdy mu tego nie oddam. To, co mam, powinno zostać u
mnie! Nie ma mowy, żebym drapał się na górę! — wyrwało
się Szalonemu Obłokowi, który zaraz potem połknął
kolejną pigułkę.
Usłyszawszy tak nieprzyjemną odpowiedź, Buddhabadra
wstał energicznie.
— Dobrze! W takim razie muszę tam iść!
Krzyknął z bólu, próbując się wyprostować.
— Weź tę pigułkę, łagodzi ból! — zaproponował Szalony
Obłok i podał mu małą czarną kuleczkę, którą Buddhabadra
włożył posłusznie do ust.
Miała gorzki smak i piekła, ale sprawiła, że poczuł się
dziwnie spokojny.
Po chwili odniósł nawet wrażenie, że ufa temu osobnikowi,
którego wcześniej traktował z taką podejrzliwością.
— Jeśli chcemy osłabić mahajanę, musimy położyć najpierw
rękę na wszystkich jej doktrynalnych, symbolicznych tekstach,
które dzięki powielaniu w wielu egzemplarzach służą jej
rozprzestrzenianiu się. A sutra Czystości Pustki ma w tym swój
udział! Gdy tylko znajdzie się w moich rękach, dopilnuję, żeby
ją spalono! Jestem wobec ciebie całkowicie szczery, Szalony
Obłoku! Co mnie smuci, to to, że moja chora kostka może mi
przeszkodzić w dotarciu do Samye! — wysapał, połykając
resztki pigułki.
Substancja, która była zapewne narkotykiem, sprawiła, że
Buddhabadra był gotów wyjawić wszystko, gdyby tamten tylko
tego zażądał!
Ale Szalonemu Obłokowi najwidoczniej na tym nie zależało.
Zaczął patrzeć na drogę.
— Nie trać ducha, Buddhabadro. Widzę, że idzie do nas
ktoś, kto przy odrobinie szczęścia i dzięki paru monetom
powinien pomóc nam załatwić tę sprawę! — zapewnił, a na
jego ustach znowu pojawił się drwiący uśmieszek.
Co do przełożonego z Peszawaru, to szybował on w obłokach
i nie czuł już prawie bólu w kostce. Ściany groty okryły się
różową poświatą, sufit nagle zrobił się niebieski, a z twarzy
Szalonego Obłoku zniknęły wszystkie niepokojące rysy i cienie.
Biedny Buddhabadra utracił jasność myśli i nie zdawał sobie
sprawy, że rzuca się prosto w paszczę wilka!
Kaszgar /
^'^y^unhuang Luoyang
\
^0*
00000
'^
Chang'an
V
^^
y
GÓRY KRAJNY ŚNIEGÓW •
Peszawar
• Lhasa •
Klasztor
Samye
10
Cesarski pałac w
Chang'anie, Chiny, 18
lutego 656 roku
— Wasza Wysokość, to przerażające, nie
tylko
brakuje
nam
jedwabiu, ale ponadto jestem przekonany,
że
niektórzy
korzys
tają z tego, żeby prowadzić za waszymi
dostojnymi
plecami
nielegalny handel! — jęknął minister
jedwabiu
Skuteczność
Pozorów.
Śmiertelnie pobladły, stał zgięty wpół
przed cesarzem Gao-zongiem, drżąc ze
strachu.
Prawa brew cesarza uniosła się lekko.
Był to znak, dobrze znany wszystkim, że
władca pragnie dowiedzieć się więcej.
Minister jedwabiu odchrząknął,
przełknął trzy razy ślinę, a potem, z
gardłem ściśniętym bardziej, niż gdyby miał
na szyi konopny sznur, jakim wiązano nogi
więźniom, zbliżył się niezgrabnie do
władcy. Siedzący na fotelu z czarnego jak
heban drewna wumu, przed którym sługa
ustawił trójnóg wypełniony po brzegi
orzeszkami pistacjowymi i nasionami
słonecznika, cesarz Chin czekał na
szczegółowe wyjaśnienie, z jakiego
powodu minister poprosił go o pilną
audiencję.
— A w... więc! Och! W... Wasza
Wysokość...
— Prędzej! Do rzeczy, mój dzielny Skuteczność Pozorów,
do rzeczy! Mówże! Przyjąłem cię, ponieważ zapewniano mnie,
że powód jest tego wart, ale ostrzegam cię, nie mam zamiaru
tracić czasu! — rzucił cesarz, włożywszy do ust orzeszek.
Jego prawa stopa uderzała rytmicznie o podnóżek fotela, co
oznaczało, że cesarska irytacja zaczyna rosnąć.
Skuteczność Pozorów zamierzał odchrząknąć jeszcze raz,
a potem zebrać się na odwagę i wyrecytować oświadczenie,
którego nauczył się na pamięć, gdy powietrze gabinetu wypełnił
nagle delikatny zapach kwiatu pomarańczy. Jednocześnie dało
się słyszeć przeraźliwe cykanie świerszcza.
— Moja śliczna! Tak wcześnie rano? Co za
niespodzianka
i radość! — wykrzyknął Gaozong.
Była to Wu Zhao, która niespodziewanie zjawiła się w kom-
nacie swego małżonka. Za nią kroczył Niemowa, trzymając
w ręku bambusową klatkę ze świerszczem.
Kilka kroków za nimi podążała niańka, niosąc w ramionach
uśpionego Li Honga, drobne ciałko opatulone w różowe jed-
wabie. Cesarzowa urodziła syna trzy lata temu, gdy była jeszcze
tylko nałożnicą Gaozonga.
—Czy nie przeszkadzam, mój drogi małżonku? — zapytała,
przyjmując godną pozę.
—Ależ skądże!
—Nie zabawię długo. Obiecałam Li Hongowi, że zabiorę
go do miasta na targ ptaków, i przechodząc obok tej
komnaty, chciałam tylko pozdrowić Waszą Wysokość.
—Rozmawiam ze Skutecznością Pozorów na temat, który
jest ci drogi, moja słodka Wu Zhao. Chodzi o fatałaszki...
z jedwabiu! — zażartował cesarz, dumny z udanego dow-
cipu, po czym dał jej znak, żeby usiadła na kanapie koło
jego fotela.
—Jedwab jest największym bogactwem chińskiego cesar-
stwa. To niebiańska materia, która cieszy się też ogromnym
powodzeniem za górami i za morzami! — odparła
grzecznie Wu Zhao, spuszczając skromnie oczy.
— Chodzi o to... Wasza Wysokość, że sytuacja jest
t
bardzo
poważna... Myślę, że w cesarstwie dochodzi do handlu fał
szywym jedwabiem! — odważył się wreszcie wyjąkać minister,
po czym skulił się na niskim krześle, które cesarz kazał
podsuwać gościom, żeby móc obserwować minikę swoich
rozmówców.
Skuteczność Pozorów, spocony, ściskał kurczowo kawałek
jedwabiu, nie mając odwagi rozwinąć go przed władcą, który
nawet go nie dostrzegł.
— Chcesz powiedzieć, że ktoś znalazł sposób na tkanie
jedwabiu bez korzystania z tej ładnej gąsieniczki, żywiącej się
liśćmi morwy? — spytał rozbawiony Gaozong, rzucając spoj-
rzenie żonie.
Pogardzał ministrem, tą strachliwą, wiecznie spoconą krea-
turą, która nie umiała otworzyć ust, nie narażając się na
śmieszność.
— Niezupełnie, Wasza Wysokość. Zostałem źle zrozumia
ny. Zdobyliśmy pewność, że gdzieś znajduje się nielegalna
tkalnia jedwabiu! — zdołał wybąkać minister, pojękując co
chwila.
Ten biedny Skuteczność Pozorów jest zdecydowanie głupszy,
niż na to wygląda! — pomyślał Gaozong.
— Ależ to niemożliwe! — powiedział głośno. - Adminis
tracja ma na to monopol, potwierdzany dekretem, który
ogłasza się co jakiś czas, żeby wszyscy o tym wiedzieli.
Nie dalej jak w zeszłym miesiącu przystawiłem na nim
moją pieczęć! Naprawdę, Skuteczność Pozorów, powinieneś
się wstydzić, że zawracasz głowę cesarzowi Chin opowia
daniem takich niedorzeczności! Masz szczęście, że jest tu
cesarzowa, bo inaczej zostałbyś przepędzony razami bam
busowej laski!
Już chciał kiwnąć na szambelana, żeby wyprowadził tego
idiotę, kiedy odezwała się Wu Zhao.
— Wasza Wysokość, minister zdaje się mieć jakieś argumen
ty na poparcie swoich twierdzeń! — szepnęła do męża, wska-
zując oczami kawałek jedwabiu, który minister gorączkowo
miął w rękach. Zrobiła zmartwioną i zarazem wyczekującą
minę.
— Wasza Wysokość, żałuję, ale muszę poinformować, że
pogwałcono monopol cesarstwa. Oto dowód! — wyszeptał
minister i rozwinął jedwab, który zafalował niczym chmurka.
Karminowy materiał błyszczał jak porcelana, gdy minister
rozpostarł go na blacie stołu z drewna „żółtego kwiatu gruszy"
huanghuali, inkrustowanego purpurowym drewnem sandało-
wym zitan.
— Wasza Wysokość, oto nasza ostatnia zdobycz! Ten mate
riał nie ma ani numeru identyfikacyjnego, ani pieczęci ad
ministracji! To okropne!
Cesarz zrobił gniewną minę i sięgnął po karminową tkaninę,
a potem z ciekawością uniósł ją do nosa.
Nie mogło być żadnych wątpliwości, to na pewno jedwab.
I to najlepszego gatunku: zwiewna jedwabna mora, czerwona
jak zachodzące słońce, zdobiona stylizowanymi feniksami ze
skręconej złotej nici, cieńszej od włosa.
—Wspaniała materia! Godna tego, co wytwarza manu-
faktura Świątyni Nieskończonego Przędziwa — wyrwało
się Wu Zhao.
—To właśnie ogromnie mnie niepokoi! To straszne, co nam
się przydarza! Co za klęska! — jęczał coraz bledszy
Skuteczność Pozorów, który obawiał się, że gniew
Gaozonga spadnie na niego jak grom.
—„To straszne! To straszne!". Nie masz nic więcej do
powiedzenia? Powiedz mi raczej, jak ten kupon trafił w
twoje ręce — zażądał cesarz.
—Skonfiskował go u kupca z miasta jeden z naszych
inspektorów. Co jakiś czas sprawdzamy zapasy kupców
jedwabnych. Wziąwszy pod uwagę obecne braki, jego
mały sklepik, w którym ciągle był dostatek towaru, wydał
nam się podejrzany. Kiedy nasi ludzie pytali go, skąd ma
jedwab bez oficjalnej pieczęci, zaczął plątać się w
zeznaniach...
—Jak on się nazywa? Czy ma jeszcze inne kupony z niele-
galnej tkalni?! — ryknął Gaozong, kipiąc ze złości.
—Moi ludzie skonfiskowali pierwszy zwój, jaki u niego
znaleźli. Nie zdążyłem zapisać sobie jego nazwiska i innych
danych. Wiem tylko, że sklep znajduje się przy ulicy
Nocnych Ptaków, w Dzielnicy Jedwabnej. Ale, Wasza
Wysokość, jeśli sobie życzycie, mogę zapytać o jego
dokładny adres i przesłać go wam, gdy wrócę do biura...
—To kupiec chiński czy jakiś przybysz?
—Według tego, co mówili moi ludzie, ma chińskie imię.
Jest naszym rodakiem! To naprawdę okropne! — bełkotał
Skuteczność Pozorów, bojąc się, że za chwilę straci nad
sobą panowanie.
Nie tylko nie umiał kłamać ani niczego ubarwiać, żeby
przedstawić się w korzystnym świetle, ale pogorszył jeszcze
swoje położenie, ujawniając nieudolność służb ministerstwa.
Zaczął gorzko żałować swej głupiej szczerości, która
byłaby na miejscu u lojalnego urzędnika bez poważnych
obowiązków, jakim był przedtem, nim powołano go na urząd
ministra.
—Co o tej godnej pożałowania sprawie myśli cesarzowa
Wu Zhao? — zapytał Gaozong, odwróciwszy się do mał-
żonki.
—Wasza Wysokość, trudno w to uwierzyć. Można by
oczekiwać, że policja tego kraju pilnuje przynajmniej, żeby
przestrzegano prawa, a o ile mi wiadomo, monopol na jed-
wab jest częścią prawnego porządku! — wykrzyknęła wład-
czyni.
—Moja małżonka ma rację! Jeśli przemyt jedwabiu wzroś-
nie, stanie się wielkim zagrożeniem i dowiedzie głębokiej
degeneracji urzędów kontroli porządku publicznego! —
rzekł poirytowany władca, bębniąc palcami prawej dłoni po
błyszczącym blacie stołu.
—Gdy tylko przyniesiono mi ten podejrzany zwój, zacząłem
zabiegać o audiencję u Waszej Wysokości! Nikogo z
podległych
mi służb nie można podejrzewać o to, że próbował zatuszować
całą sprawę... — wyjąkał Skuteczność Pozorów, który pragnął,
by cesarz nie zwątpił w jego lojalność.
—Moi współpracownicy rzeczywiście bardzo uważali, żeby
nie powiadamiać mnie o tym, o czym teraz mi powiedziałeś!
— wykrzyknął Gaozong!
—Zawsze tak jest! Nikt nie chce przynosić złych wieści —
wtrąciła spokojnie cesarzowa, której Skuteczność
Pozorów rzucił spojrzenie pełne wdzięczności.
—Trzeba natychmiast rozpocząć śledztwo! Chcę wiedzieć
wszystko, i to jak najszybciej! — zagrzmiał cesarz, waląc
pięścią w blat z „żółtego kwiatu gruszy".
—Jeśli Wasza Wysokość pozwoli, ja się tym zajmę. Wydaje
mi się, że jest to sprawa najwyższej wagi... — wtrąciła
Wu Zhao ku zdumieniu ministra jedwabiu, posyłając
małżonkowi uspokajający uśmiech.
Podeszła do Gaozonga i musnęła lekko jego warkocz, nie
krępując się obecnością poddanego.
Minister jedwabiu z trudem ukrył wrażenie, jakie zrobiła na
nim propozycja cesarzowej, zwłaszcza że wbrew wszelkim
oczekiwaniom, Gaozong miał minę, jakby zamierzał na nią
przystać.
Nigdy, jak daleko sięgał pamięcią Skuteczność Pozorów,
małżonka cesarza nie śmiała mieszać się do tak drażliwych
spraw, jak praca administracji krajowej czy policji.
Zdawanie raportów ze śledztw należało do setki starannie
dobranych agentów Wielkiego Cesarskiego Cenzoratu, których
mógł odwołać tylko cesarz, gdyż składali mu oni specjalną
przysięgę.
Wielkim Cenzoratem, bezpośrednio zależnym od kance-
larii, kierował od bardzo dawna podejrzliwy prefekt Li
Jingye, budzący grozę wśród wszystkich urzędników ce-
sarstwa.
Biednemu ministrowi jedwabiu, który miał coraz bardziej
przygnębioną minę, wydało się rzeczą pod każdym względem
niebywałą, że władca Chin mógłby powierzyć tak delikatne
śledztwo kobiecie, choćby nawet była to jego oficjalna małżon-
ka. Ale mówiono już wiele o tym, że piękna Wu Zhao ma na
niego wielki wpływ.
Skuteczność Pozorów wyobrażał już sobie rozczarowanie
Wielkiego Cenzora, który uważał siebie za ostatecznego gwa-
ranta niczym niezakłóconego działania cesarskiej administracji,
gdy dotrze do niego ta zdumiewająca nowina.
—Potrzebuję wnikliwego śledztwa w tej tak delikatnej
sprawie. Tu chodzi o wiarygodność państwa! Rozkazuję,
aby poprowadziła je cesarzowa — oświadczył cesarz,
patrząc ministrowi w oczy.
—Wasza Wysokość, nieskończenie dziękuję za zaufanie,
jakim mnie obdarzasz. Jeśli będzie trzeba, poruszę niebo i
ziemię, żeby wyjaśnić tę dziwną sprawę! — wykrzyknęła
Wu Zhao, która zdążyła sięgnąć po kupon jedwabiu i
udrapować materiał na swoich ramionach.
—Skuteczność Pozorów, zażądasz od kancelarii, żeby
przygotowała edykt, w którym powierzę to śledztwo cesa-
rzowej.
—Tak się stanie, Czcigodny Władco! Natychmiast! — rzekł
cicho minister jedwabiu, a potem kłaniając się zgodnie z
etykietą, opuścił gabinet cesarza Chin.
Był tak wstrząśnięty, że natychmiast pospieszył do Cesar-
skiego Cenzoratu.
Cenzorat zajmował całe pierwsze piętro Zachodniej Bramy
cesarskiego pałacu w Chang'anie, przez którą mogli wcho-
dzić do cesarza, poza oficjalnymi audiencjami, ci, którzy nie
mieli dostępu do ściśle zastrzeżonych komnat Syna Nieba,
części nazywanej pałacem wewnętrznym albo „Wielkim
Wnętrzem".
Mijając niezliczone brukowane dziedzińce, na które prowa-
dziły monumentalne schody ze słupkami z białego
marmuru,
zwieńczonymi smoczymi paszczami ziejącymi ogniem, Sku-
teczność Pozorów czuł się nieswojo.
Był tak zamyślony, że pośrodku zewnętrznego dziedzińca
Sali Ocalonej Harmonii o mało nie przewrócił jednego z czte-
rech dzbanów przedstawiających strony świata, w których
rosły stuletnie mandarynki, doglądane przez trzech ogrod-
ników.
— Panie ministrze, niechże pan uważa, jak pan chodzi! To
drzewko jest skarbem narodowym! — wykrzyknął jeden
z nich.
Gdyby ten mały krzaczek, nie wyższy od karłowatej piwonii,
o owocach wielkości kociego oka, będący jedną z najcenniej-
szych zdobyczy w wojnie prowadzonej w prowincjach zaanek-
towanych na południu przez prapradziadka cesarza Gaozonga,
został choć trochę uszkodzony, Skuteczność Pozorów bez
wątpienia straciłby stopy.
— Przepraszam, ale bardzo mi się spieszy! A zresztą
tylko musnąłem ten dzban! — krzyknął minister, biegnąc
dalej.
Aby dojść z wewnętrznego pałacu do Bramy Zachodniej,
dokąd dochodził gwar ulic ogromnego miasta, gdzie gęsty tłum
przeszkadzał nosicielom lektyk posuwać się do przodu i zmuszał
ich do wrzasków, trzeba było minąć dwanaście budynków.
Najbardziej okazałe, Pałac Niebiańskiej Czystości,
Qianqing, i Pałac Ziemskiego Spokoju, Kunning, były w dzień
i w nocy pilnowane przez uzbrojonych ludzi, którzy strzegli
cennych przedmiotów i mebli zgromadzonych w salach, gdzie
cesarz Chin przyjmował hołdy delegacji krajów, narodów i
miast, zabiegających o protekcję sławnej dynastii Tang.
Zdyszany Skuteczność Pozorów dotarł w końcu do dwóch
ciężkich kadzi z brązu, w których płonął ogień, a które stały po
obu stronach portalu imponującego budynku. Miał on kształt
ośmiokąta i mieścił świątynię Fengxian, przeznaczoną do
kultowych obrządków, służąc zarazem jako westybul pałacu,
nazywany przez mieszkańców Chang'anu „Wielką i Czcigodną
Bramą Zachodnią". Tam minister Skuteczność Pozorów został
brutalnie potraktowany przez strażników, którzy nie chcieli
wpuścić go na wyższe piętro, gdzie znajdowała się siedziba
Cesarskiego Cenzoratu.
—Prefekt Li Jingye wydał rozkazy: nikomu nie wolno
wchodzić na piętro bez wyraźnego pozwolenia! —
wykrzyknął wartownik, chwytając ministra w pasie, w
chwili gdy ten wchodził na schody.
—Ale ja jestem ministrem jedwabiu! Odkąd to członek
rządu potrzebuje specjalnego zezwolenia, żeby wejść do
siedziby Wielkiego Cenzoratu? — wykrzyknął, szarpiąc
się ze strażnikiem, zirytowany tak wielką gorliwością.
—Muszę wykonywać rozkazy! Nie moją rzeczą jest z tobą
dyskutować. To są rozkazy prefekta Li! — rzucił strażnik,
dając znak kolegom, żeby podeszli i mu pomogli.
—Co to za awantury? — zahuczał głos dochodzący z mar-
murowej galeryjki, uwydatniającej architektoniczny
przepych wnętrza.
W tej samej chwili za ażurową balustradą ukazała się im-
ponująca sylwetka prefekta i Wielkiego Cenzora Li, w
szacie z czarnej jedwabnej mory. Przerażeni strażnicy stanęli
na baczność.
— Skuteczność Pozorów! Co ty tu robisz? Masz szczęście,
że jestem! Powinienem przebywać na prowincji! — zagrzmiał
prefekt. — Pozwólcie ministrowi jedwabiu wejść!
Skuteczność Pozorów zawsze czuł się onieśmielony, gdy
przekraczał progi tego urzędu.
Długa czarna szata zapięta pod szyją, jaką prefekt Li
zwykł nosić, przybrana w zimie sobolowym kołnierzem,
pozbawiona równie migotliwych co bezużytecznych orderów,
za którymi przepadali zwykle wysocy urzędnicy jego rangi,
pasowała do jego charakteru i opinii człowieka surowego i
nieubłaganego.
Znajdujący się pod bezpośrednim nadzorem władcy i wspie-
rający się jego autorytetem, upoważniony do nadzorowania
wszystkiego, co działo się w imperium Tangów, stojący na
czele Cenzoratu, był wysokim urzędnikiem, przed którym
wszyscy drżeli.
Skuteczność Pozorów bezdźwięcznym niemal głosem zrela-
cjonował rozmowę, jaką dopiero co przeprowadził z Gaozon-
giem, w obecności cesarzowej. Cenzor słuchał, bawiąc się
gałką z kości słoniowej na końcu swojej laski.
—To niewiarygodne, co opowiadasz! Jesteś pewny, że
cesarz nie żartował? Powierzyć śledztwo o takiej wadze tej
ulicznicy? To niesłychane! — syknął.
—Niestety, to prawda! Nasz cesarz nie umie odmówić
niczego swojej nowej żonie! Polecił mi nawet, żebym kazał
Wysokiej Kancelarii Cesarskiej przygotować edykt...
—To skandal! Zniewaga nie do zniesienia, nie tylko dla
Wielkiego Cenzoratu, ale także dla całej cesarskiej
administracji! O ile mi wiadomo, cesarzowa nie piastuje
żadnego urzędu! Jakim prawem ta ladacznica mogłaby
kierować śledztwem i je nadzorować? — wykrzyknął
Wielki Cenzor, uderzając laską o dłoń.
—Podzielam twoje zgorszenie, ale cóż możemy uczynić?
Czyż cesarz nie jest zwierzchnikiem nas wszystkich? To on
rozkazuje służbom tego państwa! W każdym razie czuję
się tak samo poniżony jak ty! — jęknął minister jedwabiu z
niewyraźną miną.
—Ja nie mam sobie nic do wyrzucenia w związku z prze-
mytem jedwabiu, który nie jest dla mnie niczym nowym!
Przeciwnie! Spełniłeś obowiązek, zdając z tego sprawę
cesarzowi! — odrzekł prefekt Li.
—Nie wydaje się, żebyś był zaskoczony istnieniem tego
nielegalnego rynku — wycedził Skuteczność Pozorów,
który znowu poczuł ucisk w gardle i spoglądał lękliwie na
Wielkiego Cenzora.
—To prawda. Jak wiesz, mam szpiegów. Człowiekowi na
moim stanowisku płaci się poniekąd za to, żeby wiedział
wszystko... — Cenzor uśmiechnął się zagadkowo.
—Co do mnie, robię, co tylko mogę! Kontroluję wszystkie
przychody i rozchody głównych surowców. Każę
przeprowadzać codzienne inspekcje w cesarskich
manufakturach. To straszne! — Minister kręcił bezradnie
głową.
—Jeszcze jak! Wielki Cenzorat będzie mógł to nawet
potwierdzić w odpowiednim momencie, gdy należycie
skontroluje twoje służby.
—Ta podejrzliwość bardzo mnie niepokoi. Jeśli Wielki
Cenzorat ma do mnie tylko tyle zaufania, to to oznacza mój
koniec! — wyszeptał słabym głosem biedny Skuteczność
Pozorów.
—Bądź moim sprzymierzeńcem, a wtedy oszczędzę ci
śledztwa Wielkiego Cenzoratu.
—Czy moja obecność tutaj nie jest dowodem mojego
szacunku do ciebie, panie?! — wykrzyknął Skuteczność
Pozorów.
—Doceniam to. Musisz wiedzieć, że jesteś mi potrzebny.
Sam nigdy nie zdołałbym ocalić państwa przed kłopotami,
w jakie wpędza nas Gaozong pod złym wpływem Wu Zhao.
Konfucjusz napisał: Każdy człowiek, który nie potrafi
przewidywać, w krótkim czasie osiądzie na mieliźnie.
—Czy będzie arogancją z mojej strony, jeśli zapytam cię,
na czyją pomoc liczysz?
Jak przystało wyznawcy konfucjanizmu, Skuteczność Pozo-
rów miał się na baczności wobec podejrzliwego prefekta.
Skrzyżował ręce na piersi, kryjąc je w rękawach i starając się
przybrać jak najgodniejszą pozę.
—Dobre dusze nazywają nas „starą gwardią"! Z początku
tylko niewielu z nas, z dawnym pierwszym ministrem, gene-
rałem Zhangiem, niepokoiło się wstąpieniem na tron tej
uzurpatorki.. Ale z każdym dniem przybywa nam zwolen-
ników. Ludzi takich jak ty! Wielkie zamiary może
realizować tylko wielu ludzi, takie jest życie — westchnął
cynicznie prefekt Li.
—Możesz liczyć, panie, na moją gorliwość i oddanie.
I oczywiście na moją dyskrecją! — rzekł cicho minister jed-
wabiu.
Starał się na wszelkie sposoby uniknąć śledztwa Wielkiego
Cenzoratu. Prócz tego, że równi mu urzędnicy uważali je za
hańbę, taki krok oznaczałby nieuchronnie koniec jego mini-
sterialnej kariery.
W każdym razie, przekonany, że ujawnienie przemytu je-
dwabiu już i tak potężnie go skompromitowało, uważał, że
ma niewiele do stracenia, jeśli stanie pod sztandarem Wiel-
kiego Cesarskiego Cenzora, który nie wahał się krytykować
cesarzowej.
— Jeśli chodzi o tę kreaturę, którą nasz cesarz wziął za
żonę, być może znajdziemy sposób na to, aby przeszkodzić jej
w czynieniu szkód! — rzucił prefekt Li, uderzając laską
w posadzkę z białego marmuru.
Jego kwadratowa twarz, w której zwracały uwagę krzaczaste
brwi, była w tej chwili nieruchoma jak maska z brązu i promie-
niowała nienawiścią. Ten zahartowany jak żelazo człowiek
patrzył na wszystko przez pryzmat nauk Konfucjusza. Pogardzał
buddystami i oskarżał ich, że defraudują publiczne pieniądze,
zabiegając o ofiary cesarza. Nigdy nie ukrywał przed Gaozon-
giem swego potępienia, gdy ten odtrącił Panią Wang, aby
umieścić u swego boku „tę małą awanturnicę".
Cesarz starał się pozyskać prefekta Li, jedną z najważniej-
szych osobistości w państwie, zwolennika konfucjanizmu,
wiernopoddańczego i czującego respekt dla ustalonego porząd-
ku, na których to wartościach mimo wszystko nadal mogła
wesprzeć się piramida stosunków społecznych w Państwie
Środka.
Cenzor był jednak nieprzejednany w swej wrogości do
cesarzowej, a jej największą wadą była w jego oczach godna
pożałowania uległość wobec Wielkiego Wozu, którego wy-
znawcom nie przestawała okazywać życzliwości.
— Na razie mogę zrobić tylko to, co polecił mi Gaozong,
a więc iść do kancelarii i nakazać zredagowanie edyktu,
w którym Jego Wysokość powierza Wu Zhao prowadzenie
śledztwa w sprawie przemytu jedwabiu. Gdybym nie posłuchał,
wkrótce zabrakłoby mi nóg do chodzenia... — mruknął nie-
śmiało Skuteczność Pozorów.
—I nosa do oddychania! Najwyższy czas, abym poinfor-
mował moich przyjaciół o tym, co się knuje w tym kraju, a
z powodu czego całe imperium może stracić swego ducha.
Gdyby cesarz Taizong zobaczył, jak niektórzy obracają
wniwecz jego dzieło, nie mógłby spoczywać spokojnie w
grobie! — wykrzyknął ze złością Wielki Cenzor.
—Ale czy nie jesteśmy winni posłuszeństwa naszemu
władcy? Co z konfucjańską przysięgą wierności, jaką
składamy cesarzowi, w chwili gdy obejmujemy nasze
urzędy? — ośmielił się zapytać minister.
—Jak widzisz, siedzę na fotelu z różanego drewna! Musimy
być wobec niego lojalni, chyba że straci głowę i będą na to
wyraźne dowody! Ale wierz mi, że jeżeli Wielki Cenzor nie
zapewni państwu równowagi i porządku, nie zostanie nic ze
wspaniałego gmachu zbudowanego z krwi żołnierzy,
których wielki Taizong umiał poprowadzić do zwycięstwa!
Jego niegodny następca będzie gotów sprzedać na licytacji,
jeśli ta kobieta go o to poprosi, skórę lwa, którego książę
Samarkandy przysłał w prezencie jego ojcu!
—Prawdziwego lwa? — wyszeptał zdumiony Skuteczność
Pozorów.
—No, pewnie, że nie papierowego! Jeszcze słyszę ryki tego
zwierzęcia o płomienistej grzywie, którego cesarz Taizong
kazał zamknąć w klatce na Dziedzińcu Spokoju i
Równowagi. Jego porykiwania niosły się daleko, i możesz
być pewny, że ludzie drżeli ze strachu! Bali się, że jeśli ta
dzika bestia się wyrwie, to ich pożre. A jeśli chcesz
wiedzieć, co o tym myślę, to w tamtych czasach cesarskie
rozkazy były bardziej respektowane niż dzisiaj! Wtedy
dumny cesarz Chin to było coś! — zapewnił prefekt Li,
dzwoniąc o posadzkę okutym końcem laski.
—Kiedy zdechł ten lew z Samarkandy?
— Zaraz po śmierci Taizonga. Jacyś głupcy rzucili mu
zatrute mięso! I tego dnia zrozumiałem, że Gaozong nie jest
ulepiony z tej samej gliny, co jego dostojny ojciec!
Gdy minister Skuteczność Pozorów opuścił ośmiokątny
Pawilon Bramy Zachodniej, był tak zbity z tropu tym, co
usłyszał od prefekta Li, i tym, że zgodził się stanąć pod jego
sztandarem, że nie zauważył śledzącej go postaci, ukrytej w
cieniu kolumnady. W cesarskim pałacu w Chang'anie zaufanie
nie było najwyższą wartością.
Kaszgar f
^""""N^Dunhuang Luoyang
\
^
000
0*
00
"
0
^
Chang'an
GÓRY KRAINY ŚNIEGÓW •
Peszawar
• Lhaaa
/l/*
-
"
• Klasztor t->
Samye
11
Klasztor Samye, Tybet
—Czy klasztor pozwoliłby mi
uprzejmie przespać się w środku? Na
dworze jest tak zimno!
—Kto tam? Kto stuka do drzwi?
Otwieram tylko tym, którzy podają
swoje imię!
Lama Tö Ling był jedynym mnichem,
oczywiście z wyjątkiem przełożonego,
czcigodnego mistrza Gampo, który miał
klucz od bramy klasztoru Samye.
Prośba, z jaką zwrócił się manipa, była
tylko pretekstem, by dostać się do środka.
Wędrowny mnich, owinięty od stóp do
głów skórą jaka, dzięki ciepłu własnego
oddechu potrafił wytrzymać dużo niższią
temperaturę od tej, jaką zapowiadało
ciemniejące bezchmurne niebo, na którym
zaczynały migotać gwiazdy.
Nie zjawił się tu jako zwykły wierny,
pielgrzymujący do klasztoru, jak to robił
raz czy dwa razy do roku, gdy wędrówki po
drogach Tybetu przybliżały go do tego
czcigodnego miejsca.
-— Zaczyna się zadymka, przyszedłem
więc poprosić o gościnę! Jeśli zostanę na
dworze, to do rana mogę zamienić się w
posąg z brązu... Jestem tylko
nieszkodliwym biednym manipą!
Lama Tö Ling, ubrany w grubą tunikę, na próżno usiłował
przez kratę w oknie dojrzeć twarz osobnika, który przemawiał
piskliwym głosem i nie wahał się żartować mimo wyjątkowo
lodowatej nocy.
Głos wydawał się dziwny, jakby dochodził z zaświatów.
A jeśli to podstęp?
Zazwyczaj spokojny lama stwierdził z niesmakiem, że za-
czyna się bać, choć przecież demony nigdy nie były mu straszne.
Ani te z buddyjskiego tantryzmu, które zapełniały piekło, ani
dużo bardziej okrutne, z wierzeń bön. Mimo to nie miał
najmniejszej ochoty patrzeć, jak z mroku wyłania się któraś
z tych maszkar o smoczej paszczy, zdolna jednym kłapnięciem
połknąć dziecko.
Prawdziwym strachem napełniał Tö Linga tylko jeden demon.
Nie był ani najgroźniejszy, ani najbardziej przerażający, nie
z tych, które miały najdłuższe języki, najbardziej wyłupiaste
oczy czy najostrzejsze zęby. Był to „ptak, który rodzi małe",
nieduży demon — nietoperz.
Od najmłodszych lat, gdy patrzył przerażony, jak setkami
krążą tuż nad jego głową w stajni, gdzie kazali mu sypiać
rodzice, żeby pilnował stada jaków, Tö Ling panicznie bał się
nietoperzy.
Będąc dzieckiem, ukuł własną teorię na temat tych latających
ssaków: okryte miękkim futerkiem, były reinkarnacją złoś-
liwego demona, który nie wahał się wysysać krwi z szyj
uśpionych małych dzieci!
I mimo długich lat praktykowania buddyzmu tantrycznego
nadal wierzył w istnienie owego demona. Usłyszał więc w grobo-
wym brzmieniu głosu z zaświatów, zabarwionego w dodatku
makabrycznym szyderstwem, znak, że na pewno chodzi o małe-
go demona, który ukrył się w szczelinie krużganka i gotów jest
skoczyć mu na kark, a potem zatopić ostre kły w szyi, by wyssać
krew równie zręcznie, jak to robiły łasice kurczętom.
Przeszukał kieszenie, żeby sprawdzić, czy nie został mu
jeden z małych sucharków, którymi ciskano w posągi demonów.
Jak na nieszczęście, zjadł chyba ostatni z tych „bojowych
placuszków", bo jego drżące palce znalazły w wewnętrznej
kieszonce same okruchy.
Czuł się więc wyjątkowo bezbronny, gdy doprowadzony do
ostateczności, drwiącym głosem zwrócił się do nietoperza
demona, czyhającego w cieniu zewnętrznego krużganka:
—Jeśli się nie pokażesz, nie otworzę ci! Będzie to twoja
wina, jeżeli znajdą cię rano z odmrożonym nosem i
palcami.
—A jeśli ci powiem, że cztery dni temu spotkałem na
drodze złodzieja, który zabrał z tego klasztoru jeden z jego
największych skarbów!
—Nie rozumiem... — wybąkał Tö Ling.
—Dwoje dzieci, jedno wygląda jak małpka... Nic ci to nie
mówi? Koszyk, w którym leżały, nie tylko miał znak
waszego klasztoru, ale i specjalny kształt otwartego kwiatu
lotosu, jak koszyki, do których zbiera się datki najhojniejszych
wiernych. Są ponumerowane po to, by datki nie wyparowały,
zanim dotrą do świątyni. Ten, jeśli dobrze pamiętam, miał
numer siedemnasty...
—Nie wiem, o czym gadasz! —rzekł spiesznie lama, który
czuł, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa.
—A więc jeśli mi nie otworzysz, będę zmuszony odejść i
powiedzieć o tym gdzie indziej. Może nawet zuchom w
oberży, gdzie moje słowa nie wpadną do ucha głuchemu
ani słabeuszowi. Ten mnich, mahajanista, który wiezie dzieci,
wygląda na tęgiego chłopa, ale co będzie mógł zrobić, gdy
napadnie go pięciu czy sześciu dobrze uzbrojonych
opryszków?
Tak rozsądne słowa w żadnym razie nie mogły wydobyć się
z pyszczka nietoperza demona.
To musiał być człowiek, który spotkał mnicha Pięć Zakazów.
I z pewnością wiedział na tyle dużo, że mógłby spełnić
swoją groźbę, gdyby nie otrzymał tego, o co prosił.
Tak więc Tö Ling, który odetchnął z ulgą, choć nadal był
nieco zaniepokojony, otworzył ciężkie klasztorne odrzwia,
w chwili gdy nieznajomy, pewny, że będzie mógł wejść,
wynurzył się z cienia.
— Chciałbym, żeby mnie przyjął czcigodny przełożony tego
klasztoru... — odezwał się.
Tak mocno cuchnął kozłem, że Tö Ling nie mógł powstrzy-
mać się od zrobienia kroku w tył.
—Ależ to jest pora, w której czcigodny Gampo śpi snem
sprawiedliwego — wysapał. — Tuż przed wschodem
słońca uda się do świątyni. Mam polecenie, żeby go
wcześniej nie budzić, chyba żeby coś się stało! A zresztą
taki manipa jak ty powinien znać reguły wielkiego
klasztoru!
—Domagam się widzenia z wielebnym Gampo! Natych-
miast! Potrafię bardzo głośno krzyczeć! Zrobię awanturę!
Wcielając swoją groźbę w czyn, manipa uderzył trzy razy
w bęben modlitewny, majaczący tuż przed nim na pierwszym
podwórcu klasztoru.
— Mam rąbnąć znowu? — zapytał, łapiąc Tö Linga za rękę,
gdy ten próbował chwycić rączkę zakrzywionego młotka,
którym uderzano w bęben.
Manipa nacisnął mocniej i zmusił lamę, żeby ugiął kolano
z bolesnym grymasem.
—Znam chwyty blokujące ręce i nogi, chwyty, które po-
wstrzymują największy rozpęd i paraliżują przeciwnika! —
syknął lamie do ucha, a ten poczuł na twarzy chmurę jego
smrodliwego oddechu.
—Lamo Tö Ling, potrzebujecie pomocy? — odezwał się
gruby głos w głębi dziedzińca.
Przed dwoma mężczyznami zamajaczyła wysoka sylwetka
wielebnego lamy Gampo.
Przełożony klasztoru Samye miał na sobie długą szatę w
kolorze dojrzałej śliwy, przepasaną szerokim żółtym pasem,
przydającym dostojeństwa jego wyprostowanej sylwetce, za-
dziwiająco młodzieńczej mimo podeszłego wieku.
Wzrost mistrza Gampo wykraczał poza przeciętność. Musiał
on pochylać się we wszystkich drzwiach. Na krętych i długich
korytarzach ogromnego klasztoru szeptano — albowiem lama
Gampo nie lubił, gdy mówiono o tym w jego obecności — że
jest to niezaprzeczalny znak boskości czcigodnego przełożone-
go. Ale tym, co uderzało i zdumiewało rozmówców, gdy
spojrzeli w jego twarz, były fosforyzujące oczy, zdające się
patrzeć, choć niczego nie widziały, gdyż nie miały źrenicy ani
tęczówki i były białe jak mleko jaka.
Lama Gampo od urodzenia był niewidomy.
Przemieszczał się przeto z ręką opartą na ramieniu małego
chłopca.
Ten ostatni, ubrany w szatę tego samego koloru co szata
mistrza, tak stapiał się z jego sylwetką, że manipa go nie
zauważył. Więc gdy dziecko kichnęło i wędrowny mnich
dostrzegł jego małą rozczochraną główkę na tle fałd szaty
Gampo, podskoczył, a jego ręka znów uderzyła w bęben.
—Om! Czcigodny mistrzu, pozwolicie mi ucałować rąbek
waszej szaty? Byłby to dla mnie ogromny zaszczyt. Wieść
o waszej mądrości i świątobliwości rozeszła się szeroko
poza murami waszego klasztoru! Om mani peme hung! —
odezwał się, kładąc dłoń na bębnie, by stłumić jego
huczenie.
—Ten, kto stoi przede mną, nie może być nikim innym,
tylko manipą! A nawet manipą grającym na bębnie! —
odparł przełożony.
—Skąd możecie to wiedzieć?
—Om mani peme hung. Jak można nie rozpoznać wędrow-
nego mnicha, kiedy słyszy się to proste zdanie? A po
zapachu domyślam się też, że musi on być okryty płaszczem
ze skóry jaka... — ciągnął przełożony, jakby widział
gościa.
Pomimo chłodu, tak przejmującego, że zdawał się namacal-
ny, mimo gęstego nocnego mroku, który zda się, można było
ciąć nożem, a także wściekle wyjącego północnego wichru,
fetor kożucha manipy wystarczał, aby stary niewidomy lama
mógł domyślić się, z kim ma do czynienia.
— Dziecinko, może poprowadzisz nas do środka? Tu jest
tak zimno! — poprosił łagodnie lama Gampo.
Chwilę potem trzem mężczyznom, siedzącym wygodnie
wokół kosza z rozżarzonymi węglami w izbie czcigodnego
przełożonego, chłopiec podał czarki z gorącą herbatą, do której
Tö Ling dodał po małej łyżeczce masła z mleka jaka.
Po drugiej stronie izby widać było na niskim stole „ofiarę
dobrej wróżby"; na wyprawionej skórze śnieżnego lamparta
stał srebrny talerz, a na nim zboże, z kłosami i przyozdobioną
łodygą, a także dwie wazy i dwie czarki wypełnione po brzegi
piwem z wianuszkiem piany.
— Nim tu przybyłem, spotkałem chińskiego mnicha, który
musiał być w waszym klasztorze kilka dni temu! — zaczął
manipa.
Sądził, że nada w ten sposób pożądany kierunek rozmowie,
a że nie miał pojęcia, jak nawiązać do kwestii cennej sutry, o
zdobycie której prosili go dwaj napotkani ludzie, zwrócił się
wprost do mistrza Gampo, nie zdając sobie sprawy, że to
wielce niestosowne i stawia lamę Tö Linga w niezręcznej
sytuacji.
Serce lamy biło jak szalone. Nie przypuszczał, choćby przez
chwilę, że może znaleźć się w takim położeniu.
Nagłe przybycie tego manipy, któremu spieszno było zdać
relację ze spotkania z Pięcioma Zakazami, pomieszało mu
szyki.
Nic nie powiedział przełożonemu Samye o niemowlętach
ani też o wizycie Pięciu Zakazów.
Znał wystarczająco dobrze inteligencję i przenikliwość lamy
Gampo, aby natychmiast dojść do wniosku, że najprościej
byłoby wszystko mu wyznać. Nie uważał jednak, że powinien
wyjawić tę tajemnicę, jakby to była zbrodnia.
Zebrał się więc na odwagę i zaczął:
—Czcigodny mistrzu, przede wszystkim trzeba, abyście
wiedzieli, że wysłannik Czystości Pustki, tripitaka Pięć Za-
kazów, zabrał z Samye nie tylko zwój z Sutrą o logice
Czystej Pustki, który mistrz dhyany z Luoyangu zostawił
tu w depozycie!
—A skąd wiesz, że go tu zostawił? — zapytał przełożony,
nie kryjąc zdziwienia.
— Stałem za wami, czcigodny mistrzu, gdy wam to powie
dział — wyjaśnił szeptem lama, odciągając go na bok, żeby
manipa nie mógł słyszeć, o czym mówi.
Ten ostatni cuchnął zresztą tak bardzo, że lepiej było trzymać
się od niego z daleka.
— Co więc jeszcze ze sobą zabrał? Sądziłem, że wysłannik
Czystości Pustki zadowolił się odebraniem egzemplarza sutry
swojego mistrza!
Aby wybłagać go o przebaczenie za ukrycie tego, o czym
teraz musiał mu powiedzieć, lama położył wielką otwartą dłoń
mistrza na swojej głowie.
—Mistrzu, powierzyłem wysłannikowi Czystości Pustki
maleńkie bliźnięta. Chłopczyka i dziewczynkę. Tak kazało
mi uczynić sumienie. To dobry uczynek zalecany przez
Błogosławionego, służący polepszeniu karmy! Nie miałem
wyboru. Musiałem tak zrobić dla dobra tych dzieci. I tylko
jednej rzeczy żałuję z głębi serca: że nie powiedziałem wam
o tym wcześniej! Ale przysięgam na Szlachetną Prawdę
Błogosławionego, że gdybym miał po temu okazję,
zrobiłbym to bez wahania!
—Mówisz o małych istotach ludzkich? — zapytał cichym,
niskim głosem lama Gampo.
—Tak! Właśnie tak! O dwojgu niemowląt, mój czcigodny
mistrzu! O dzieciach, które miały zaledwie kilka dni!
—Ależ, o ile mi wiadomo, w Samye nie było żadnych
niemowląt! Wszyscy mnisi i wszystkie mniszki sumiennie
przestrzegają Pięciu Zakazów i pozostają czyści!
—Wszyscy prócz jednej mniszki, czcigodny mistrzu! —
wyznał lama.
Podczas tej rozmowy manipa opychał się plackami z mąki
kukurydzianej, posmarowanymi ciemnym miodem podobnym
do laki, który spływał teraz z kącików jego ust, podczas gdy
chłopiec napełniał jego czarkę herbatą z masłem.
— Co to znaczy, wszystkie oprócz jednej?! — zagrzmiał
lama Gampo.
—Właśnie, mój czcigodny mistrzu! Chodzi o pewną nowi-
cjuszkę, biedną Manakundę! Ale nie trzeba jej potępiać.
Została zgwałcona.
—Manakunda? Zgwałcona w Samye? Lamo Tö Lingu,
mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z powagi twoich
słów!
—Mała nowicjuszka, której powierzono porządkowanie
liturgicznych przedmiotów, zaszła w ciążę. Biedaczka padła
ofiarą gwałtu!
Manipa, który skończył zajadanie placków, zastrzygł uchem.
— Zabierz tego wędrownego mnicha do kuchni i poczęstuj
go gorącą zupą! — rozkazał nowicjuszowi przełożony.
Manipa, który tylko częściowo zaspokoił głód, nie dał się
prosić i ruszył za chłopcem.
—Będziemy mogli spokojnie porozmawiać na ten tak
drażliwy temat... Teraz rozumiem, dlaczego ta młoda
kobieta prosiła mnie, żebym opisał jej rytuał
przebaczenia! — dodał w zamyśleniu przełożony.
—Rytuał przebaczenia, czcigodny mistrzu? — zapytał
zakłopotany Tö Ling.
—Tak! A zresztą, jeśli wziąć pod uwagę, co mi tu opowia-
dasz, to, co jej wtedy rzekłem, nie odpowiadało powadze jej
problemu. Aby zmazać taki grzech, będzie musiała,
biedaczka, zrobić dużo więcej. Jutro o świcie każesz jej
przyjść do mnie. Będę musiał wszcząć procedurę
wykluczenia jej z naszej wspólnoty!
—Chodzi o to, czcigodny mistrzu, że biedna Manakunda
umarła, wydając na świat bliźnięta, które z tego właśnie
powodu musiałem powierzyć tripitace Pięć Zakazów.
Lama Gampo wydawał się ogromnie poruszony.
— Ależ to straszne! Dlaczego mi nie powiedziałeś? Spro
wadzilibyśmy położną, a do tego któregoś z naszych mnichów,
którzy umieją leczyć rany i zwichnięcia za pomocą masaży
i maści! Co uczyniłeś, kierując się współczuciem, jakie wszyscy
buddyści winni okazywać bliźniemu, choćby był największym
grzesznikiem na świecie?
Niewidomy przełożony Samye był szczerze strapiony i Tö
Li
ng, widząc, że potrafi on wyjść poza twarde reguły klasztornej
wspólnoty, aby w takiej sytuacji okazać współczucie i
tolerancję, pożałował, że wcześniej nie otworzył przed nim
serca.
—Zrobiłem wszystko, co mogłem, mistrzu, w imię współ-
czucia, jakie według mnie winien byłem okazać
Manakundzie. Ta młoda kobieta znalazła schronienie w
jednej z klasztornych owczarni, tej, która znajduje się tuż
poniżej przełęczy. Za żadne skarby nie chciała, żeby
dowiedziano się o jej stanie.
—Ale ty wiedziałeś o wszystkim?
—Byłem jedynym, któremu to wyjawiła. Kilka dni temu,
gdy wypytywałem ją, czemu jest taka blada i z trudem się
porusza, rzuciła mi się w ramiona, szlochając i nie potrafiąc
wytłumaczyć przyczyny swych łez. Nalegałem i w końcu
wszystko mi powiedziała. Nie musiała wiele tłumaczyć!
Kiedy, płacząc, przywarła do mnie, poznałem po jej
brzuchu, wielkim i twardym jak dynia, że jest brzemienna.
To wtedy zaproponowałem, żeby ukryła się w tym
pasterskim szałasie, poza wspólnotą, gdzie będzie mogła w
spokoju urodzić dziecko. Dziesięć dni później wydała na
świat chłopczyka i dziewczynkę.
—Dobrze postąpiłeś. Na twoim miejscu zrobiłbym to samo, z
tą tylko różnicą, że opowiedziałbym o wszystkim mojemu
przełożonemu.
—W dniu, w którym zległa w połogu, tuż przed utratą
przytomności, kazała mi przysiąc, że gdyby przydarzyło jej
się coś złego, oddam jej dziecko w dobre ręce, a przede
wszystkim nie powiem o jej nieszczęściu żadnemu innemu
mnichowi. W rzeczy samej, biedną małą przerażała myśl,
że ktoś tu, w Samye, dowie się, iż złamała jeden z naszych
Świętych Zakazów. Chciała przenieść się gdzie indziej.
Oddalić się stąd. Wyruszyć do Chin, by tam, jak mówiła,
zacząć nowe życie.
—Do środkowych Chin?
—Tak, do Luoyangu! Opisywała mi to miasto jako na-
gromadzenie cudowności i bogactw! Zadawałem sobie
pytanie,
dlaczego właśnie tam? Musiała bez wątpienia słuchać opowieści
podróżników, którzy stamtąd przybywali.
—To prawda, Luoyang jest świętym miejscem, w którym
Wielki Wóz ma klasztor większy od miasta!
—Wiem o tym, czcigodny mistrzu. To Klasztor Wdzięcz-
ności za Cesarskie Dobrodziejstwa, ten sam, którego nieoce-
nionym przełożonym jest Czystość Pustki!
—Mimo wszystko to nie był wystarczający powód, abyś
powierzał dzieci jego wysłannikowi.
—Nie miałem wyboru. Czas naglił. Niespodziewane przy-
bycie Pięciu Zakazów stworzyło okazję, którą postanowiłem
wykorzystać. Z tego mnicha emanowała dobroć i
inteligencja. Gdy tylko go ujrzałem, jego spojrzenie napełniło
mnie ufnością! Oceniłem, że oddanie mu dzieci będzie
dobrym sposobem na dotrzymanie słowa.
—Żałuję, że nie przywitałem osobiście tego Pięć Zakazów,
gdy był u nas. Zabrał zatem ze sobą sutrę, a na dodatek
maleństwa?
—Mniej więcej tak to wyglądało. Dobiłem z nim targu:
dostał sutrę, ale w zamian za to musiał wziąć koszyk z bliź-
niętami.
—Nie brakuje ci śmiałości! Ta cenna sutra była własnością
Czystości Pustki. Zostawił ją u nas na przechowanie!
Ponieważ nie zjawił się po nią Buddhabadra, Pięć Zakazów
miał prawo jej od nas żądać. Wystarczyłoby, gdyby
przyszedł do mnie. Zadałbym mu kilka pytań dotyczących
doktryny Wielkiego Wozu, które pozwoliłyby mi upewnić
się, że istotnie jest on wysłannikiem Czystości Pustki, a
potem, bez najmniejszego wahania, otworzyłbym przed nim
drzwi biblioteki!
—Tak, rzeczywiście, czcigodny mistrzu!
—W takim razie, dlaczego nie uprzedziłeś mnie o jego
przybyciu?
—Macie prawo się temu dziwić. Moglibyście też słusznie
gniewać się na mnie, czcigodny mistrzu, gdyby nie te
dzieci. Nie miałem wyboru i musiałem znaleźć jakieś
wyjście! Spę-
dziłem okropny tydzień na bieganiu między klasztorem i ow-
czarnią, gdzie maleństwom było za zimno!
—Rozchorowały się więc?
—Nie całkiem. Ale skłamałbym, gdybym wam nie powie-
dział, że tworzyły najbardziej zdumiewającą parę!
—Co masz na myśli?
—No właśnie! Gdy Manakunda zaczęła rodzić, pokazało
się pierwsze dziecko, które zawinąłem w pieluchę.
Wyglądało wspaniale. Otwierało oczka i uśmiechało się do
nieba. Myślałem, że na tym koniec. Ledwie skończyłem je
wycierać, gdy pokazała się główka, co dało mi do
zrozumienia, że w drodze jest drugie! Gdy osuszyłem i
zawinąłem drugiego noworodka, pochyliłem się nad bladą
twarzą Manakundy. I w tym momencie zobaczyłem, że
przestała oddychać.
—No tak, rozumiem doskonale, że po śmierci biednej
grzesznicy chciałeś czym prędzej pozbyć się dzieci...
—To jeszcze nie wszystko, mistrzu!
W głosie lamy Tö Linga słychać było wielkie przejęcie.
—Co jeszcze się okazało?
—O ile pierwsze dziecko, chłopczyk, wyglądało normalnie,
to drugie, dziewczynka, miało połowę twarzy pokrytą
włosami, jak u małej małpki!
—Nigdy nie słyszałem o czymś takim!
—Sam byłem tak zadziwiony, że o mało nie krzyknąłem.
Pomyślałem, czcigodny mistrzu, że mam przed sobą dwa
boskie wcielenia! Padłem na kolana przed dziećmi i nisko
się im pokłoniłem.
—Jakie bóstwa miałeś na myśli?
—Dwoje założycieli kraju Bod, bodhisattwę Awalokiteś-
warę Litościwego i groźną boginię Tarę! Natychmiast
uświadomiłem sobie, że na poły ludzka, na poły zwierzęca
twarz dziewczynki jest tego dowodem... — dokończył
szeptem lama, którego twarz zaczerwieniła się z
podniecenia.
— Jesteś pewny, że nie chodziło o zwykłą deformację,
będącą sprawą natury? W moim przypadku jest to ślepota.
—Czcigodny mistrzu, dałbym sobie uciąć rękę, że Mana-
kunda urodziła dwa stworzenia napełnione boską esencją!
— zapewnił lama Tö Ling.
—Ale dobrze wiesz, że groźna bogini Tara nie należy do
naszych bóstw! Jest to postać z „religii ludzi", zwanej
bönpo, wyznawanej przez tych, którzy nie mieli okazji
posłuchać nauk naszych łamów! — zaznaczył przełożony,
którego te chaotyczne zapewnienia nie przekonały.
—Zdajecie się wątpić w moje słowa, i to mnie smuci! A jak
wyjaśnicie fakt, że jedno z tych dzieci miało małpią połowę
twarzy? Przysięgam wam, najczcigodniejszy mistrzu
Gampo, mimo najbardziej subtelnych rysów połowa buzi
dziewczynki przypominała pyszczek małpki! — nie dawał za
wygraną lama, podnosząc nieco głos.
—Z całą pewnością! Słowo manipy! On mówi prawdę.
Połowa twarzy dziewczynki przypomina pyszczek
prawdziwej leśnej małpki. Widziałem to na własne oczy!
Om! — wykrzyknął z triumfującą miną wędrowny mnich.
Wróciwszy po cichu wraz z nowicjuszem z kuchni, nie
stracił ani słowa z ostatniej tyrady lamy Tö Linga.
Trzymał w ręku talerz placuszków z czarnym miodem i z
zapałem oblizywał błyszczące od tłuszczu palce.
Tuż za nim młody mnich wniósł czarkę z piwem na „ofiarę
dobrej wróżby", na które wędrowny mnich rzucił się, gdy tylko
przełknął placki.
Ta krótka przerwa pozwoliła Tö Lingowi zebrać myśli.
Teraz, gdy wyjawił już wszystko czcigodnemu lamie Gampo,
mógł zamknąć gębę temu gadatliwemu cudakowi.
—Ten mnich spotkał Pięć Zakazów na górskiej ścieżce, a teraz
grozi, że powiadomi zbójców o świętym bagażu! — zwrócił się
do mistrza Gampo, po czym spojrzał w oczy manipy.
—Co za niegodziwy postępek! Ten, kto by się go dopuścił, z
całą pewnością odrodzi się jako jedna z tych gąsienic, które
nie spędzają nawet godziny na liściu drzewa, bo tak
smakują wróblom! — stwierdził surowo lama Gampo.
— Ale... ale to nie tak! Gdyby mi przyszło bić się
w obronie tych dzieci-bogów, włożyłbym w to wszystkie
moje siły! — wyjąkał drżącym głosem wędrowny mnich,
którego słowa przełożonego poraziły jak uderzenie pioruna.
Jednym haustem dopił piwo i od razu dostał czkawki.
Białe oczy czcigodnego przełożonego klasztoru Samye
zdawały się spoglądać na niego z wyrzutem. Pochyliwszy się
nad nim tak, że ich nosy się zetknęły, lama Gampo wycedził
powoli:
—No dobrze, manipo, trzymam cię za słowo!
—Najczcigodniejszy, najwielebniejszy mistrzu, uczynię
wszystko, co mistrz rozkaże, jakby to był rozkaz mojego
własnego ojca!
—Dopędzisz tego mnicha z bliźniętami. A gdy już się przy
nim znajdziesz, zrobisz wszystko co w twojej mocy, żeby
mu pomóc, i odprowadzisz go aż do Luoyangu. Gdy tam
dotrzesz, złożysz wizytę mojemu bratu Czystości Pustki,
przełożonemu wielkiego Klasztoru Wdzięczności za
Cesarskie Dobrodziejstwa. Przekażesz mu ukłony od lamy
Gampo i zapowiesz, że niebawem go odwiedzę! — huknął
przełożony.
—Zamierzacie udać się do Luoyangu?! — wykrzyknął
zaskoczony Tö Ling.
Po raz pierwszy przełożony Samye wspominał o takim
pomyśle.
Z powodu ślepoty prawie nie podróżował, a jeśli już wy-
bierał się w drogę, co zdarzało się rzadko, to nigdy poza
granice kraju Bod.
—Czy posłuszne spełnienie waszego świętego polecenia
przybliży mnie do nieba? — zapytał z chytrą miną
manipa.
—Bez wątpienia. Tak samo skutecznie, jak gdybyś przez
wiele lat kręcił młynkami modlitewnymi albo przez stulecia
wyprawiał te swoje błazeństwa na drogach Tybetu!
Pomimo uszczypliwej uwagi ociemniałego przełożonego,
który cieszył się opinią człowieka mądrego i świątobliwego,
poważny i surowy ton jego głosu mógł tylko upewnić wędrow-
nego mnicha o dobrodziejstwach, jakie na niego spłyną, jeśli
postąpi zgodnie z nakazem.
—Naprawdę? Osiągnę wreszcie niebo bodhisattwów? —
ośmielił się jeszcze zapytać, tym razem zwracając się do Tö
Linga.
—Myślisz, że czcigodny przełożony mógłby kłamać? —
wykrzyknął z oburzeniem lama.
—Och, manipo, zrób, co ci każę, i wierz mi, zostaniesz za
to wynagrodzony! — dorzucił mistrz Gampo.
Ostatnie zdanie wymówił z niewysłowioną łagodnością, choć
był to przecież rozkaz, od którego nie było odwołania.
Manipa dobrze to zrozumiał, bo rzucił się do stóp mistrza,
żeby ucałować rąbek jego szaty.
— Czcigodny mistrzu, zrobię to wszystko i nie zboczę
z drogi ani na krok!
Lama Gampo najwyraźniej zdołał obłaskawić wędrownego
mnicha.
—Czas spać. Noc jeszcze się nie skończyła! Zaprowadzisz
tego mnicha do sypialni. Na dworze jest z pewnością
trzaskający mróz. Spanie na powietrzu byłoby czystym
szaleństwem — stwierdził przełożony i ziewnął.
—Chodź ze mną! — rzucił Tö Ling.
Poprowadził manipę do ogromnego pomieszczenia, w którym
powietrze było przegrzane i czuć było silny kozi odór. Wskazał
mu wąskie posłanie.
Mimo iż w sypialni panowały ciemności, głośne chrapanie,
zwielokrotnione echem odbijającym się od wysokiego sklepie-
nia, świadczyło o obecności innych podróżnych, którym klasztor
Samye udzielił na tę noc gościny.
—To sypialnia pielgrzymów. Jest prawie pusta, spodziewa-
my się następnej grupy jutro. Ci, co śpią dzisiaj, nie będą ci
zbytnio przeszkadzali. Życzę ci dobrej nocy!
—Chcę, żebyś wiedział, nim mnie tu zostawisz, że przy-
szedłem tu głównie po cenną sutrę, która ma tytuł Sutra o
logice Czystej Pustki! — wyznał nieśmiało manipa.
Wciąż jeszcze pod wrażeniem słów niewidomego przełożo-
nego, postanowił raz na zawsze, z zapałem neofity, że nie
będzie więcej kłamał.
— Tej sutry już tu nie ma. Jeżeli po nią przyszedłeś, na-
chodziłeś się na darmo! — odpowiedział Tö Ling, po czym
zatrzasnął drzwi.
Co manipa powie dwóm ludziom, którzy przysłali go do
Samye, obiecując mu za to spore pieniądze, i którzy nie
wyglądali na dowcipnisiów...
Czy uwierzą mu, gdy wróci i powie, że cenną sutrę zabrał
ktoś inny?
A czy on sam powinien wierzyć stanowczym zapewnieniom
lamy, że ów dokument opuścił klasztor?
Zaczął żałować, że nie może zamienić się w apsarą, to
niezwykłe stworzenie umiejące, jak mówiono, latać i przenikać
przez najgrubsze kamienne mury!
Tylko latająca apsara mogłaby tej nocy zakraść się do
klasztornej biblioteki i sprawdzić, czy sławetna Sutra o logice
Czystej Pustki tam jest, czy nie.
Jego umiejętności wędrownego manipy okazały się zupełnie
bezużyteczne.
Leżąc w izbie, którą piecyki wypełnione po brzegi żarzącymi
się węglami zamieniły w łaźnię, spływając potem na wąskim
łóżku, w otoczeniu obojętnie chrapiących ludzi, manipa poczuł
narastający niepokój.
Pozostało mu tylko życzyć sobie, aby odrętwienie, w jakie
popadł, pozwoliło mu zasnąć, w nadziei, że noc przyniesie
dobrą radę.
Zapadając w kamienny sen, miał świadomość, że czekają go
kłopoty, gdy wróci z pustymi rękami.
Nie zdziwił się więc zbytnio, słysząc swój krzyk, gdy zlany
potem zerwał się w środku nocy z powodu okropnego sennego
koszmaru, jaki go nawiedził: ten bardziej brutalny z dwóch ludzi
najpierw wysmagał go batem, a potem wyciągnął zza pasa sztylet
i szykował się, żeby zatopić w jego brzuchu lśniące ostrze.
— Cicho tam! Nie pozwalasz innym spać!
Musiał swoim krzykiem obudzić śpiących.
Obawiając się, że go okradziono, pomacał kieszeń.
Srebrne monety, które dali mu zleceniodawcy, wciąż w niej
były. Nigdy nie miał ich aż tyle naraz. Z pewnością mógłby
ucztować za nie przez tydzień od rana do wieczora w dobrej
oberży.
To z ich powodu dał się złapać w pułapkę i nie wiedział, jak
się z niej wydostać.
Co pomyślą o nim ci ludzie, gdy nie dostarczy im sutry?
Z pewnością dojdą do wniosku, że ich oszukał.
A jak zareaguje okrutniejszy z nich, ten, który spoglądał tak
groźnie, gdy nagle wyskoczył z groty i go zawołał?
— Tu, w grocie, jest człowiek, którego bardzo boli noga.
Taki litościwy manipa jak ty potrafi przynieść ulgę w cierpie
niu. Jeżeli się zgodzisz, nie będziesz żałował! Om! — krzyknął
do niego dziwny nieznajomy w języku, który przypominał
tybetański.
Tłumiąc nieufność, manipa wszedł do groty.
Pod przykryciem ze skóry jaka leżał człowiek z zaczer-
wienioną, opuchniętą i obolałą kostką. Manipa obmacał ją
szybko.
— Przynosisz mi ulgę, dziękuję! — mruknął mężczyzna,
który wydawał się wyczerpany.
Od słowa do słowa dwaj nieznajomi powiedzieli mu, że są
zwierzchnikami buddyjskich klasztorów.
Ten ze zwichniętą kostką nazywał się Buddhabadra i twier-
dził, że jest duchowym przywódcą buddyjskiej szkoły Małego
Wozu i przełożonym Klasztoru Jedynej Dharmy w indyjskim
mieście Peszawar. Jego towarzysz przedstawił się
tajemniczo i nie bez pewnego napuszenia, jako „Szalony Obłok,
poręczyciel pokoju między buddyjskimi szkołami".
Wędrowny mnich nie śmiał zapytać o powody ich co
najmniej zaskakującej obecności w tej grocie, w samym
sercu gór.
Jeśli idzie o całą resztę, to do przyjęcia nieprawdopodobnej
propozycji, jaką uczynił mu Szalony Obłok, skłoniła go jedynie
chęć zarobku.
Zaraz potem ten, który nazywał się Buddhabadra i był nieco
łagodniejszy, zadzwonił przed nosem osłupiałego manipy garś-
cią srebrnych monet.
Było ich tak dużo!
W każdym razie więcej, niż biedny manipa widział w całym
swoim życiu.
Koniec końców nie prosili go o nic wielkiego: wystarczało,
że pójdzie do Samye po sutrę, która nosiła dziwny tytuł
Sutra o logice Czystej Pustki.
Gdy tam dotrze, wyjaśni tylko mnichom, że przysyła go
Buddhabadra, a władze klasztoru wydadzą mu rękopis. Tak
przynajmniej mówił Szalony Obłok.
Mimo dziwaczności ich propozycji przyjął ją bez wahania.
Dzięki niej mógł stać się bogatym człowiekiem.
Teraz miał wrażenie, że monety rozpalone są do białości i
parzą go w palce.
Jakże okazał się naiwny!
Gorzko żałował, że dał się w to wciągnąć z czystej chęci zysku,
zupełnie jak wędrowny handlarz, w sposób niegodny manipy.
Nagle ujrzał w ciemnościach otoczoną aureolą twarz Błogo-
sławionego Buddy.
— I co mam teraz zrobić, czcigodny Gautamo? — zapytał
błagalnie.
Budda uśmiechnął się do niego słodko i dobrotliwie.
Manipa ponowił pytanie.
Oczy Buddy spoglądały na niego ze współczuciem, ale jego
usta pozostawały zamknięte.
Manipa przypomniał sobie wtedy rozkaz lamy Gampo.
Prędko dokonał wyboru między dobrym uczynkiem, do
spełnienia którego zachęcał go niewidomy przełożony, a po-
wrotem przed oblicza dwóch mężczyzn, żeby się usprawied-
liwić.
Biada mu, jeśli zleceniodawcy dojrzą w nim zdrajcę i oszusta,
a zwłaszcza ten o oczach krwiożerczego szaleńca. Znajdą
sposób, aby na jego głowę spadły wszelkiego rodzaju kary i
przekleństwa.
Na szczęście czuwał nad nim Błogosławiony Budda.
To za jego sprawą manipa spotkał na swej drodze niebiańskie
bliźnięta, ku którym pospieszy teraz, żeby im służyć.
Świadom, że najgorsze ma już za sobą, zasnął wyczerpany.
12
Świątynia Nieskończonego Przędziwa,
Chang'an, Chiny
Gdy tylko dziewczyna o imieniu Nefrytowy Księżyc ujrzała
oblicze Świetlistego Punktu, jak zawsze rozjaśnione ujmującym
uśmiechem, była tak zaskoczona i szczęśliwa, że mimo suro-
wego spojrzenia nadzorczym nie wytrzymała i pobiegła, by
rzucić się w jego ramiona.
W największej cesarskiej przędzalni jedwabiu w Chang'anie,
zwanej Świątynią Nieskończonego Przędziwa, była pora przer-
wy w połowie dnia, jedyna chwila, kiedy robotnice mogły
posilić się zupą z ryżu i jarzyn, którą dowożono im na wózkach
z garkuchni.
Przędzalnia zajmowała tak wielki teren, że trzeba było nie
mniej niż dobrych dwóch godzin, aby mogli go obejść ciekaw-
scy, którzy odważyliby się na to, ponieważ zwiedzanie nie było
zalecane.
Położona poza obrębem stolicy Tangów fabryka zatrudniała
prawie dziesięć tysięcy robotników, przeważnie kobiet.
Tylko bowiem smukłe i zwinne kobiece palce mogły podołać
zadaniu przekształcenia delikatnej jedwabnej nici, uzyskiwanej
z rozwijanych kokonów, w zwoje wspaniałej drogiej tkaniny,
którą, z racji jej mieniących się barw i nadzwyczajnej połysk-
liwości, niezwykle ceniły od czasów Aleksandra Wielkiego
elegantki z zachodnich krajów, gdzie mówiono, że wytwarzają
lud Seres, którego łacińska i grecka nazwa wiązała się z jed-
wabiem.
Z powodu wyjątkowego znaczenia tego materiału Świątynia
Nieskończonego Przędziwa, oprócz cesarskiego pałacu Gaozon-
ga, należała do najlepiej strzeżonych obiektów stolicy Tangów.
Prowadziło do niej jedno wejście, przed którym uzbrojeni
strażnicy kontrolowali robotnice i skrupulatnie sprawdzali
zawartość wchodzących i wychodzących transportów, opatrując
je etykietą z odpowiednim numerem porządkowym, a kanceliści
trzeciego stopnia zapisywali go w wielkich rejestrach. Dzięki
temu zajmująca się jedwabiem cesarska administracja znała
niemal co do sztuki liczbę pudeł z kokonami jedwabników,
jakie danego dnia wjeżdżały do fabryki, oraz liczbę zwojów
tkaniny, które z niej wyjeżdżały, gotowe do rozprowadzenia na
rynku.
Równie drobiazgowo kontrolowano poszczególne etapy po-
wstawania jedwabiu.
Mimo to Świetlisty Punkt bez trudu dostał się do tego
najświętszego ze świętych miejsc.
— Świetlisty Punkcie, jak miło cię widzieć po tak długim
czasie!
Wystarczyło, że młody manichejczyk stanął przed urzęd-
nikiem nadzorującym rejestry, by ten, przyjrzawszy mu się,
powitał go z otwartymi ramionami i wydał polecenie trzem
stojącym w wejściu strażnikom, aby wpuścili go do Świątyni
Nieskończonego Przędziwa.
Niezwykła fabryka mieściła się w ogromnych halach, po-
dzielonych na sektory, w których przeprowadzano kolejne etapy
obróbki surowca. Nefrytowy Księżyc zajmowała się farbowa-
niem jedwabiu.
Znajdowały się tu wykopane w ziemi ogromne baseny, wypeł-
nione połyskującymi płynami o różnych kolorach, od złocistej
żółci, karminowej czerwieni, turkusowego błękitu, szmaragdowej
zieleni, aż po nieskalaną biel i kruczą czerń. Robotnice zanurzały
w nich motki przędzy, zawieszone na końcach długich tyczek.
Pod ścianą, w głębi hali, stały na regałach dzbany z barw-
nikami: węglem drzewnym do czerni, bielą ołowianą do barwy
białej, azurytem albo indygo do błękitu, malachitem do zieleni,
ochrą albo trój siarczkiem arsenu do żółci, cynobrem do czer-
wieni, który dla wywarcia większego wrażenia zwano też,,krwią
gibbona xingxing".
Aby uzyskać karminowy odcień, można było też dodać
„purpurowej rudy" lub „smoczej krwi", która w rzeczywistości
była wydzieliną nadrzewnego owada lac, bądź też purpury z
rozkolca, cennego śródziemnomorskiego małża, która dzięki
Jedwabnemu Szlakowi docierała do Chin, choć w niewielkich
ilościach i była bardzo droga.
Posadzka tej farbiarskiej hali mieniła się miriadami różno-
kolorowych kropelek, którymi ociekały motki przewożone na
wózkach do suszarni.
Świetlisty Punkt nie musiał długo szukać Nefrytowego
Księżyca.
Przez dwa lata, które minęły od ich rozstania, w ogóle się nie
zmieniła.
Zanim popędziła mu na spotkanie, wciąż tak samo piękna
i pełna wdzięku, szykowała się właśnie do zanurzenia jedwab-
nego motka w kadzi wypełnionej cynobrem.
—Już myślałam, że cię więcej nie zobaczę! — szepnęła
zdyszana do ucha młodzieńca, który poczuł, ledwo
musnęła jego szyję, to samo podniecenie, jakie odczuwał
dwa lata temu, gdy tuliła się do niego po miłosnych
zapasach.
—Przeklinałaś mnie pewnie! Zachowałem się wobec ciebie
jak prawdziwy drań!
—Wyjechałeś, nawet się ze mną nie pożegnawszy!
—Nie mogłem inaczej. Gdybyś wiedziała, jak cierpiałem
z tego powodu! A zresztą, gdyby mi tak na tobie nie
zależało, nie wróciłbym... — odparł, bliski płaczu.
—Tu nie da się rozmawiać! — Dziewczyna wskazała spoglą-
dającą surowo nadzorczynię, która coraz groźniej ściągała
brwi.
—Tak bardzo chciałem cię zobaczyć, że przyszedłem tu od
razu, nie czekając, aż skończysz pracę.
—Przez cały ten czas, gdy tylko przypomniałam sobie
twoje ręce na mojej pupie, czułam dreszcze! — szepnęła z
tą zdumiewającą śmiałością i swobodą, jakiej dawała
dowody, gdy tylko zaczynała mówić o miłości.
—A ja, ileż razy śniłem, że jestem w twoich ramionach! Po
przebudzeniu mój wisiorek był tak twardy, że aż mnie bolał!
Gdybyś wiedziała, jak pilno mi znaleźć się z tobą sam na
sam!
—Będę musiała ci przebaczyć...
—Jestem gotów zrobić wszystko, żeby na nowo podbić
twoje serce!
—Twoje słowa sprawiają, że moja dolina róż aż wibruje z
podniecenia!
Daleka od okazywania urazy, śliczna młoda robotnica była
zachwycona, że tak niespodziewanie zjawił się przed nią
kochanek, który dwa lata temu swoim zachowaniem,
gestami i słowami przenosił jej ciało do nieba rozkoszy.
Wydawała się stworzona do miłości, miała w tej dziedzinie
wiedzę i doświadczenie, którymi nie omieszkała podzielić się
ze Świetlistym Punktem.
Uwielbiała tę wszechogarniającą rozkosz, która rodziła się
gdzieś w okolicy brzucha i wywoływała zrazu napięcie, a potem
drżenie jak pod kroplami deszczu, aż do owej niewysłowionej
chwili, w której czuła strumień zraszający wnętrze jej złocistej
groty. Lubiła też długie pieszczoty okolic, które do niej prowa-
dziły...
Świetlisty Punkt, wyczuwający pod lekką koszulką jej
twardniejące sutki, nie mógł powstrzymać się od przywołania
wspomnień spotkań z młodą kobietą, które tak przypadły mu
do gustu, że powrót do Turfanu i biskupa po wypełnieniu misji
był dla niego prawdziwą tragedią.
Niewiele brakowało, a wmówiłby sobie, że z pewnością zasłuży
na piekielne ognie, jeśli będzie ciągnął tę rozkoszną miłość,
z powodu której miał tak zbolałe serce, gdy opuszczał Chang'an.
Gdyby posłuchał wówczas głosu zmysłów, bez wątpienia
zostałby z dziewczyną, której ciało reagowało cudownie i bez
żadnych zahamowań na wszystkie pieszczoty, jakich go nau-
czyła, nawet te najbardziej wymyślne.
Albowiem to dziewczyna o imieniu Nefrytowy Księżyc
odkryła przed nim czarodziejską krainę, do której prowadziły
miłosne uściski, z ich wyrafinowaniem i bogactwem, wzmagają-
cymi odczuwaną rozkosz i pożądanie, aż do punktu, w którym
ciała mężczyzny i kobiety stawały się dwoma doskonale zestrojo-
nymi instrumentami, grającymi niebiańsko harmonijną muzykę.
Znajomość sztuki miłosnej zawdzięczała temu, co spotkało
ją w życiu.
Urodziła się przed dwudziestu laty w biednej rodzinie w małej
wiosce na północy Chin, położonej w prowincji niedawno
podbitej przez Tangów, której cała ludność została przeniesiona
do Chang'anu jako zdobycz wojenna.
Swej zręczności zawdzięczała to, że w wieku dwunastu lat
zabrano ją rodzinie i umieszczono w Świątyni Nieskończonego
Przędziwa.
Na młodą dziewczynę o powabnych kształtach, dobrze wi-
docznych pod przezroczystymi koszulkami, jakie robotnice
nosiły z powodu temperatury panującej w halach, zaczęli
polować mężczyźni zatrudnieni w przędzalni.
Obiekt ich pożądania prędko zrozumiał, na co się narazi,
jeśli odrzuci ich zaloty, nie mając przy sobie matki ani ojca.
Jedynym sposobem na przeżycie było wyjść im naprzeciw
bez względu na cenę, i ulec najlepiej wychowanym adoratorom,
aby uchronić się od okrucieństwa tych najbardziej prostackich.
Z konieczności więc została mistrzynią miłosnych zmagań,
o której każdy wiedział, że lepiej się do niej nie zbliżać, jeśli
nie okazywało się należnego szacunku.
Pewnego dnia, wychodząc ze Świątyni Nieskończonego
Przędziwa, ujrzała oblicze Świetlistego Punktu w tłumie męż-
czyzn, którzy codziennie czatowali na robotnice, rzucając im
pożądliwe spojrzenia. Od razu uwiodła go swoim czarem.
Zachwyciła ją niewinność i inteligencja jego oczu, o tyle
bardziej podniecająca od lubieżnych porozumiewawczych
uśmieszków innych mężczyzn.
Manichejczyk okazał się niewinny jak dziecko, wolny od
wszelkich niecnych myśli, gdy po raz pierwszy, w alkowie
w jego małym mieszkanku, zajęła się jego jaspisowym wisior-
kiem, i zwilżywszy go śliną, długo pieściła językiem.
Świetlisty Punkt nie miał w tej dziedzinie żadnego doświadcze-
nia, toteż po tak rozkosznej przystawce całkowicie zdał się na
dziewczynę, której biegłość w miłosnej gimnastyce, bardzo prędko
przez niego przyswojona, okazała się porażająco skuteczna.
W mig zdobyła go i do siebie przywiązała.
Dała mu posmakować uroków tego, co nazywała „trzema
szlachetnymi furtkami": ust, złotej groty i tylnego wejścia,
wywołując u kochanka spazmy rozkoszy.
Gdy opuścił Chang'an i wrócił do Turfanu, nie było mu obce
żadne hasło z bogatej encyklopedii cielesnych rozkoszy, jakich
nauczyła go Nefrytowy Księżyc wytrwałymi ćwiczeniami, w trak-
cie których doprowadzała jego zmysły do takiej gorączki, że mógł
kochać się z nią całymi nocami, ani razu nie sprawiając jej zawodu.
Doświadczył przeto największego bólu, gdy po wyjeździe
zbrakło mu słodkich kształtów kochanki, wilgotnych gorących
zakątków i owych furtek, które otwierał z tak wielką przyjem-
nością.
Jak każdy Uczeń, który miał w przyszłości zostać Doskona-
łym, musiał znowu poddać się regule bezwzględnej czystości.
Pozbawiony miłości przez tak długie miesiące, Świetlisty
Punkt łapczywie i nie bez pewnego rozgorączkowania wdychał
teraz podniecającą woń włosów Nefrytowego Księżyca.
Jakże rozkoszna była myśl, że niebawem wynagrodzi sobie
długi post, na jaki skazał swe zmysły, pędząc surowy żywot
Ucznia!
Czuł już, że odżywa w ramionach Nefrytowego Księżyca i
staje się innym człowiekiem.
Znowu był sobą, prawdziwym Świetlistym Punktem, gdy
poczuł tak blisko ciało młodej Chinki i przytulił je, szepcąc
czułe słówka i nie zwracając uwagi na porozumiewawcze
spojrzenia robotnic i coraz bardziej gniewny wzrok nadzorczym.
—Gdybyś wiedziała, jak za tobą tęskniłem! Już na sam
twój widok czuję świerzbienie w czubku mojego
jaspisowego trzonka! — szepnął, a potem pociągnął ją w kąt
hali i chciwie przyssał się do jej ust.
—Tak bardzo dłużył mi się czas bez ciebie... Tak naprawdę
wcale ci na mnie nie zależało!
—Mój mały Nefrytowy Księżycu, wyjaśnię ci potem, dla-
czego musiałem jak najprędzej zawieźć kokony
jedwabników tam, skąd przyjechałem! — jęknął Świetlisty
Punkt.
—Powinieneś był zabrać mnie ze sobą! Moglibyśmy kochać
się nadal! Dwa lata to długo... Mogłeś mnie zdradzić, a ja
mogłam o tobie zapomnieć.
—To było niemożliwe. Bo tam, chyba ci o tym opowiada-
łem, żyję jak mnich. Reguła mojego Kościoła zabrania mi
patrzeć na kobiety, a co dopiero ich dotykać! — wyjaśnił z
przejęciem Świetlisty Punkt.
—Więc co tu robi ten, który złożył śluby czystości? —
zapytała Nefrytowy Księżyc z zasępioną miną.
—Nie zostałem jeszcze wyświęcony na Doskonałego. W
każdej chwili mogę wrócić do stanu świeckiego. Tak mi cię
brakowało, że myślałem tylko o tym, żeby znaleźć się
przy tobie!
—Nie wierzę ci! Musi być jakiś inny powód, dla którego tu
przyjechałeś!
—Młoda panno, czas, żebyś wróciła do pracy! — rozległ
się szorstki głos nadzorczym.
—Kochana, zaczekam przy wyjściu... Chciałbym jak naj-
prędzej znaleźć się z tobą w łóżku... — szepnął Świetlisty
Punkt.
—Skąd mój mnich cudzoziemiec wie, że nadal jestem
wolna po tak długim czasie? — zapytała wesoło
dziewczyna.
—Nic nie mówi mi tego lepiej niż czubki twoich piersi, mój
mały Księżycu. Znam je na pamięć. Czułem je pod palcami,
są twarde jak kamyki... To daje mi nadzieję, że jeśli mi
przebaczysz, znowu będą moje! — rzucił, napotkawszy
piorunujący wzrok nadzorczym, która najwyraźniej doszła
do wniosku, iż żarty się skończyły.
Po pracy zobaczył ją na schodach Świątyni Nieskończonego
Przędziwa, w długim szeregu robotnic, które strażnicy rewido-
wali i otwierali ich sakiewki, żeby się upewnić, czy nie wynoszą
na zewnątrz choćby odrobiny jedwabnej przędzy.
Jego najdroższej nadskakiwało gorliwie dwóch mężczyzn.
—Widzę, że nadal ich podbijasz — zauważył.
—Co wieczór to samo... Uganiają się za mną wszyscy
chłopcy z przędzalni!
—Prawda, że wyglądasz jeszcze bardziej uwodzicielsko!
—Nauczyłam się w nich przebierać! Starsi nie ośmielają
się już do mnie zbliżyć! Gdybym zatrudniła się w domu
publicznym, byłabym bogatą kobietą — zażartowała.
—Nigdy bym ci tego nie wybaczył! Naraziłem się na wielkie
niebezpieczeństwo, żeby do ciebie wrócić!
—Mężczyzna zawsze mówi kobiecie takie rzeczy, kiedy
szuka u niej przebaczenia!
—Zniszczyłem hodowlę jedwabników prowadzoną przez
moich zwierzchników. Wysłano mnie tutaj po to samo, co
przed dwoma laty.
—Chcesz powiedzieć, że znów mnie porzucisz i wyjedziesz
bez uprzedzenia? Jeśli tak, przyznaj to od razu, i nie
zaczynajmy od początku!
—Przysięgam, że to się nie powtórzy. Tym razem zamie-
rzam zabrać cię ze sobą!
—A jeśli odmówię?
—Kocham cię! Teraz, kiedy znów jestem przy tobie, wiem,
jak głupio postąpiłem, zostawiając cię w imię
posłuszeństwa regule mojej religii.
Młoda kobieta milczała.
Ulica wokół nich opustoszała. Przed wejściem do fabryki nie
było już ani jednego robotnika ni robotnicy.
—Co bym tam robiła? Nie mam najmniejszej ochoty skoń-
czyć jako mniszka! — oświadczyła w końcu.
—W Kościele Światłości nie ma mniszek, a tym bardziej
kapłanek.
—Całe szczęście! Nie czuję też powołania, żeby być służącą
kapłana.
—Ależ my się pobierzemy, Nefrytowy Księżycu. Zostaniesz
moją żoną.
—Jeżeli nalegasz... -— powiedziała zamyślona. — Poroz-
mawiamy o tym później!
—Dokąd mnie zabierzesz? — zapytał rozradowany mnich,
kładąc rękę na jej talii.
—Mam pokój nad sklepem z jedwabiem, przy ulicy Noc-
nych Ptaków. Właściciel wynajmuje mi go za drobne usługi,
jakie mu wyświadczam. Mieszkania w Chang'anie są
bardzo drogie. Każdego wieczoru porządkuję zapasy
jedwabiu w sklepie tego kupca, który nazywa się Żywy
Karmin. Starannie zwijam kupony jedwabiu i układam je
na półkach.
—Tanio zaokrągla swoje comiesięczne zyski!
—Nie brakuje mu pieniędzy. Od jakiegoś czasu jego interesy
idą dobrze, lepiej niż na początku, gdy zgodził się wynająć
mi pokój. Kazał nawet położyć w nim ładną posadzkę.
Zobaczysz, jest mały, ale wygodny.
—Pójdę za tobą, kochana, dokąd tylko zechcesz!
—W takim razie obiecaj mi, że już nigdy mnie nie porzucisz.
—Przysięgam ci to w imię proroka Maniego! — wykrzyknął
młodzieniec i wyciągnął ku niej ramiona, a ona przytuliła się
skwapliwie.
Jak zawsze, bruk ożywionych uliczek handlowej dzielnicy
Chang'anu był lśniący i gładki niczym jedwab, wypolerowany
stopami tysięcy przechodniów i kupujących, którzy tłoczyli się
do późnej nocy i przystawali przed sklepami. Wystawy, oświet-
lone papierowymi lampionami, były jasne jak w dzień.
Świetlisty Punkt z przyjemnością chłonął nastrój tych za-
tłoczonych zaułków, których mrok łagodnie rozświetlały kolo-
rowe lampiony caideng, malowane w pagody, krajobrazy,
smoki, a nawet owoce cedratu, zawdzięczające swą nazwę,
„ręka Buddy" albo foshougan, palczastym wyrostkom, które
upodabniały je do dłoni wyciągającej się po pieniądze.
Ówczesna stolica dynastii Tang przerastała wspaniałością
wszystkie metropolie świata.
Zajmowała też pierwsze miejsce z uwagi na rozmach handlu.
W Chang'anie można było kupić lub sprzedać prawie
wszystko.
Wystarczyło temu miastu kilka dziesięcioleci, aby stało się
rynkiem zbytu cennych i rzadkich produktów, jakie wytwarzała
cała planeta.
Po dwóch latach nieobecności Świetlisty Punkt stwierdził,
że wszystko jest tu jeszcze bogatsze i bardziej wystawne.
Przepływała przez to miasto rzeka pieniędzy, niczym woda
w potoku w czasie wiosennych roztopów.
Na jego zdumionych oczach za chińskie, tybetańskie, indyj-
skie, sogdyjskie, a nawet perskie monety kupowano kość
słoniową, kadzidło, ambrę, szmaragdy, rubiny, no i jedwab,
którego braku nie dawało się jeszcze odczuć w sklepach.
Kochankowie mijali niezwykłe stragany z mnóstwem eg-
zotycznych towarów.
W pozornym chaosie, w którym orientował się tylko kupiec
o książęcej posturze, dumny, że wystawia wszystko, co najcen-
niejsze na świecie, przyciągały wzrok skorupy morskich żółwi,
dzbany wina, róg nosorożca, kły i skóra słonia pochodzącego
z Czampy, kły lamparta i tygrysa, futra świstaków himalajskich,
białego tygrysa z Syberii, niedźwiedzia śnieżnego, a wszystko
to można było kupić, płacąc złotem o co najmniej takiej samej
wadze.
Gdyby Świetlisty Punkt miał pieniądze, mógłby się tu zaopa-
trzyć w korzenie i wszelkiego rodzaju wonne przyprawy, a także
w kadzidło przywożone z Indii, gdzie nazywano je gandhi i do-
dawano do prezentów wręczanych ludziom potężnym i szlachet-
nie urodzonym, a którego zapach wypełniał sale modlitewne
klasztorów.
Można tu było kupić także aloes przywożony z Malezji, pod
nazwą agar, którego aromatyczny ekstrakt był bardzo modny,
by nie wspomnieć o kamforze, służącej do wyrobu maści
łagodzącej bóle reumatyczne.
Nieco dalej wyczulone nozdrza młodego kuczanina rozpo-
znały woń żywicznej esencji, potem mirry, styraksu, proszku
czosnkowego, olejku jaśminowego i paczuli, którym Nefrytowy
Księżyc lubiła nacierać sobie brzuch, ale także esencji różanej
i, jeszcze dziwniejszej i rzadszej, szarej ambry kaszalota, długo
moczonej w alkoholu.
— W moim Kościele jedynymi dozwolonymi lekami są
modlitwy! — zażartował młody manichejczyk, gdy przechodzili
obok długiego stołu, na którym kupiec rozłożył maleńkie czarki
ze środkiem przeciwko jadowi węża, sproszkowanym kar-
damonem, korzeniem szafranu indyjskiego, owocem chleba
świętojańskiego, suszonymi jądrami bobra, korzeniem żeń--
szenia i płetwą rekina pociętą na paski.
Wśród tego bogactwa stała flaszka wypełniona żółtawym
płynem, z etykietką „Żółć pytona". Kupiec z ożywieniem
zachwalał niezliczone zalety tej niezmiernie rzadkiej i bezcennej
substancji, a słuchał go podniecony tłumek mężczyzn w sile
wieku, wyraźnie pragnących podnieść swój seksualny wigor.
Sklepiki dla medyków i alchemików, które zajmowały w
Chang'anie całą dzielnicę, zaraz za Dzielnicą Jedwabną,
oferowały wszystko, co tylko znała ówczesna farmacja.
Oczom Świetlistego Punktu i Nefrytowego Księżyca uka-
zała się teraz ulica jubilerów i szlifierzy kamieni szlachet-
nych. Olśnił ich blask klejnotów, wyłożonych na ogromnych
tacach z brązu, obok których krzątali się sprzedawcy z mały-
mi wagami.
—Mój jaspis jest najtwardszy! Mam piękniejsze nefryty!
Przyniosą wam dziesięć tysięcy lat szczęścia! Mam
diamenty czyste jak „tchnienie qi"\ — słychać było
wołania.
—Chodźcie skosztować moich nefrytowych owoców! Po-
chodzą prosto z drzew rosnących na Wyspach
Nieśmiertelnych! — krzyczał bezzębny starzec.
—Nigdy nie słyszałem o takich wyspach! — wyznał Świet-
listy Punkt.
—Opowiadają, że unoszą się na oceanie, wsparte na grzbie-
tach trzech olbrzymich żółwi. Drzewa, które tam rosną,
rodzą nefrytowe owoce. Wystarczy je schrupać, żeby żyć
dziesięć tysięcy lat! — wyjaśniła Nefrytowy Księżyc.
—Zabierzesz mnie tam?
—Czemu nie, jeśli na to zasłużysz!
—A tu mam zalążki rudy żelaza i kamienia księżycowe-
go! — odezwał się inny kupiec, pokazujący z dumą bryłki
lapis--lazuli i opalu, które trzeba było tylko pociąć i
oszlifować, aby zamieniły się w kosztowne naszyjniki i
bransolety, rozchwytywane przez damy.
—Ten kryształ górski, gdy padnie nań promień słońca,
zapala wszystko, co się pod nim umieści! Widziałam już,
jak działa... — opowiadała Nefrytowy Księżyc Świetlistemu
Punktowi, który ważył w dłoni bryłę kryształu.
—Pochodzi z Kaszmiru! Z Indii Buddy Śiakjamuniego!
Nazywają go tam agnimani, co znaczy „ognisty klejnot"! —
dodał kupiec, którego bardzo ciemna cera i orli nos
świadczyły o hinduskim pochodzeniu.
—Odnoszę wrażenie, że jest tu jeszcze więcej rzadkich
przedmiotów, niż widziałem podczas mojego pierwszego
pobytu — westchnął Świetlisty Punkt.
— W Chang'anie można dostać wszystko, trzeba tylko mieć
pieniądze! Wszystko co dobre, ale też wszystko co złe... —
szepnęła młoda robotnica, nagle poważniejąc.
Dotarli w końcu na ulicę Nocnych Ptaków.
Wokół nich, na straganach i w sklepach, spływały w świetle
lampionów kaskady barwnych jedwabi, widać było szerokie
brązowozłociste wstęgi, mieszały się ze sobą zwoje mory i gęstej
prążkowanej tkaniny jedwabnej, przetykanej iskrzącą się złotą
nicią.
—Jakie to piękne! Musisz być szczęśliwa, że tu mieszkasz!
—Gdyby nie obecne niedobory, zobaczyłbyś dziesięć razy
tyle!
— O jakich niedoborach mówisz, Nefrytowy Księżycu?
Dziewczyna wybuchnęła śmiechem.
—Widać, że dopiero co przyjechałeś! W Chang'anie nie
mówi się o niczym innym!
—W Chinach miałoby brakować jedwabiu?
—Mówią, że w zachodnich krajach chcą kupować tak dużo,
że produkcja cesarskich manufaktur ledwie nadąża!
Dyrektor Świątyni Nieskończonego Przędziwa wyjaśniał to
mgliście
naszym brygadzistom... Podobno, tak
przynajmniej szepcą w fabryce, chcą, abyśmy dłużej i
szybciej pracowali!
Świetlisty Punkt, którego podniecenie rosło w miarę zbliżania
się do pokoiku Nefrytowego Księżyca, przyglądał się jej lśnią-
cym bielą, drobnym ząbkom, które odsłaniała, wybuchając
śmiechem albo otwierając buzię ze zdziwienia.
Niebawem jego język będzie muskał ten sznur perełek,
zdobiący usta ukochanej.
Doszedłszy do sklepu, którego szyld z kutego żelaza
przedstawiał motyla, dała mu znak, żeby wszedł za nią do
wnętrza.
—Przede wszystkim zachowuj się jak gdyby nigdy nic.
Kupiec jest wyjątkowo podejrzliwy — szepnęła mu do
ucha.
—Przyjemnie minął dzionek Nefrytowemu Księżycowi? —
zapytał niski otyły mężczyzna, który wyłonił się zza
kontuaru.
Miał na sobie jedwabną tunikę, uszytą z kwadratowych
próbek, które pozwalały klientom jednym rzutem oka ocenić
różnorodność i bogactwo zasobów jego sklepu.
Świetlisty Punkt zauważył, że okrągła jak dynia i rumiana
twarz mężczyzny pobladła nagle, gdy zobaczył, że jego lokator-
ka nie jest sama.
—Mogę zapytać o imię tego młodzieńca? — Jego ton był
zdecydowanie mniej uprzejmy.
—Och! To mój daleki kuzyn, który właśnie przyjechał ze
wsi. Nie ma gdzie spać. Myślę, że przenocuję go w moim
pokoju przez dzień lub dwa, nie więcej! Nazywa się Wole
Oko — odparła pewnym głosem młoda Chinka.
—Dzień dobry, Wole Oko! Witaj w sklepie Pod Jedwabnym
Motylem! Z jakiej prowincji pochodzisz? Co robią twoi
rodzice?
—Och! Pochodzę z zachodu. I tyle! — wybąkał Świetlisty
Punkt.
—Jego rodzice hodują owce w Gansu. Tam się urodził! —
dodała spiesznie Nefrytowy Księżyc.
—To dziwne, że nadali mu imię Wole Oko, skoro hodują
owce! — zauważył kupiec, który coraz bardziej
podejrzliwie lustrował młodzieńca od stóp do głów.
—Jego dziadek miał stado krów, to dlatego! — odparła
dziewczyna, nie chcąc, aby ciekawski kupiec ciągnął w nie-
skończoność to wypytywanie.
—Rozumiem! — mruknął kupiec, po czym dodał z szerokim
uśmiechem, mrugając porozumiewawczo do Świetlistego
Punktu: — Jesteś tu mile widziany, Wole Oko! Jeśli będziesz
chciał zostać dłużej, proszę bardzo!
Kupiec dostrzegł cienki kordonek z czerwonego jedwabiu na
lewym nadgarstku Świetlistego Punktu, który ten otrzymał od
Napełnionego Spokojem, i to sprawiło, że nagle zmienił ton.
— Dziękuję, panie, to naprawdę miło z waszej strony! —
powiedział niepewnie chłopak, ruszając za ukochaną do jej
pokoiku.
Kiedy znaleźli się w maleńkim pomieszczeniu, w którym
ledwie mieściło się wąskie łóżko, Nefrytowy Księżyc starannie
zamknęła za sobą drzwi, przekręcając klucz dwa razy.
—Nareszcie sami! — wykrzyknął Świetlisty Punkt, pod-
niecony tym, że za moment zamieni się w pozwalającą na
wszystko zdobycz kochanki.
—Nie gniewaj się za to Wole Oko! Ale to pierwsze imię,
jakie mi przyszło do głowy — szepnęła, rzucając mu się
na szyję. Objął ją delikatnie.
—A jak się nazywa ten nieufny grubasek, wystrojony jak
papuga?
—Żywy Karmin! To jego chiński przydomek. Jego sklep
jest znany w całym Chang'anie. Można u niego kupić
najpiękniejszą jedwabną morę w kolorze „krew gibona". Z
powodu skrzeczącego wysokiego głosu niektórzy mają go
za eunucha!
—Wygląda na takiego!
—Zapewniam cię, że nim nie jest! Pewnego wieczoru upił
się i musiałam odtrącić jego zaloty.
—Widziałem lubieżne błyski w jego oczach, kiedy na ciebie
patrzył!
—W dzielnicy jedwabnej Żywy Karmin znany jest wszyst-
kim z zamiłowania do młodych dziewczyn!
—Na początku wydawał mi się odpychający! Zauważyłaś,
jak nagle zmienił nastawienie? Dziwne! Przyglądał mi się,
jakbym był zwierzęciem na targu, a potem nagle powitał
mnie z otwartymi ramionami jak starego przyjaciela!
Zacząłem się zastanawiać, czy nie ma mnie chętki! —
powiedział z nieco zdegustowaną miną Świetlisty Punkt.
—Teraz to już moja rzecz, przyjąć cię z otwartymi ramio-
nami — odparła dziewczyna i zakołysała się lekko w
lubieżnym
tańcu, jakim postanowiła obdarować
młodzieńca, zrzucając z siebie odzienie.
Jakże była piękna, pląsając tak przed nim prawie naga! Anioł
i demon w jednej osobie. Jej oczy o zielonym odcieniu,
przejrzyste jak wody jeziora, wydawały się niewinne i naiwne,
podczas gdy czerwone i pełne usta były zachłanne i pożądliwe!
Jej twarz o regularnych rysach, przywodząca na myśl boginię,
doskonale pasowała do posągowej sylwetki o doskonałych
kształtach i gładkiej jak jedwab skóry. Ale kiedy dziewczyna
zaczynała się poruszać, wszystko się w niej zmieniało i bogini
stawała się demonem, a niewinność ustępowała miejsca wyuz-
daniu.
—Jesteś jeszcze piękniejsza, niż cię zapamiętałem! Pozwól,
że popieszczę twoje uda... Są tak gładkie, można by rzec...
z jedwabiu!
—W głębi mojej doliny róż znajdziesz coś jeszcze słodszego i
gorętszego! Tak, najdroższy! Także i tam, gdzie właśnie
włożyłeś palce! Och! Jak mi dobrze!
—Obawiam się, iż Żywy Karmin słyszy wszystko, co tu
wyprawiamy! — wysapał Świetlisty Punkt.
—Masz rację! Będziemy się więc kochali, nie krzycząc z
rozkoszy.
Nefrytowy Księżyc dała ukochanemu znak, żeby położył się
na łóżku. Zacisnęła usta, by stłumić jęki i westchnienia, usiadła
okrakiem na jego brzuchu i rozpięła mu spodnie. Zwinny
czubek jej języka podjął wędrówkę po jego piersi i brzuchu,
niczym pędzelek kaligrafa po papierze.
To odnajdywanie się na nowo zajęło im dużą część nocy.
Akrobatyczna zwinność Nefrytowego Księżyca pozwalała
jej przyjmować najbardziej wyzywające i lubieżne pozy, wzma-
gające zarówno jej własne doznania, jak i doznania kochanka,
któremu nie pozostało nic innego, jak tylko pozwolić oplatać
się jej nogom i ramionom.
Uniosła się nad nim tak, żeby mógł sięgnąć językiem różo-
wego, nagiego jak mały jedwabnik, wrażliwego pączka tuż na
krawędzi jej słodkiej intymnej furteczki, a jednocześnie gorącz-
kowo wessała się w jego jaspisowy trzonek.
Coraz bardziej pijany pożądaniem Świetlisty Punkt, po-
wstrzymując się od krzyków, żeby nie obudzić ciekawości
grubego sklepikarza, nie wiedział, gdzie wcisnąć głowę.
Próbował dosięgnąć ukochanej w jednym miejscu, a ona
zaskakiwała go, podsuwając mu usta, albo po prostu palec, w
innym!
Kazała mu znowu rozciągnąć się na plecach i zaczęła delikat-
nie uciskać nasadę sterczącego członka, to rozluźniając, to
zaciskając chwyt, aż w końcu poczuła, że jej partner za chwilę
osiągnie szczyt rozkoszy.
Jej ostatnia sztuczka doprowadziła go do skrajnego pod-
niecenia. Musiała położyć mu dłoń na ustach, żeby stłumić
krzyk, gdy zaczęły wstrząsać nim spazmy, zapowiedź eksplozji.
Uciskiem zręcznych palców zdołała pohamować ją w ostatniej
chwili.
— Umieram z pożądania! Pozwól mi w siebie wejść!
Wszystko jedno którędy... — zdołał wykrztusić, z nosem w jej
jedwabiście gładkiej dolinie róż.
Położyła się na brzuchu i uniosła na czworakach, pozo-
stawiając mu wybór intymnej furtki.
Nie mogąc wybrać między jednakowo rozkosznymi spo-
sobami, z przyjemnością zagłębiał się to w jednej, to w drugiej
studni. Wreszcie osunął się na kochankę, całkowicie zaspo-
kojony.
—Zaczyna się od pożądania, potem przychodzi przyjem-
ność, a na koniec żal! — szepnęła, a jej brzuch falował jak
żagiel w powiewach świeżej bryzy.
—Dlaczego mówisz, że kończy się na żalu?
—A jak jest twoim zdaniem?
—Wyjaśnij mi to dokładniej, kochana!
—Nie lubię, kiedy cię nie ma. Byłam bardzo nieszczęśliwa
przez te dwa lata! — skuliła się w jego ramionach jak małe
zwierzątko.
—Nie zapominaj, że z miłości do ciebie, moja mała nefrytowa
gwiazdko, stałem się sabotażystą, i to najgorszego rodzaju!
—Co byś wybrał, swój Kościół czy mnie?
—Nie wystarcza ci, że tutaj jestem?
Odwrócił się twarzą do niej i wziął ją za ręce. Po miłosnych
zmaganiach wydała mu się jeszcze piękniejsza.
—W chwili, w której przysięgałeś, że mnie nie opuścisz,
powołałeś się na Maniego. Powiedz mi coś o tym bogu —
poprosiła poważnym głosem.
—Mani nie jest bogiem. Jest wielkim prorokiem mojej
religii. Religii Kościoła Światłości. Żył dawno temu, w
mieście, które wówczas zwało się Babilon.
—A jak Mani ma się do Błogosławionego Buddy? Jest nad
nim, pod nim czy obok niego? Budda to jedyne imię, które
przychodzi mi na myśl, kiedy mówi się o istocie ani
boskiej, ani ludzkiej!
—Dobrze mówisz, Nefrytowy Księżycu. Naszym wyznaw-
com, którzy przybywają z Chin, opisujemy proroka
Maniego jako „Buddę Światłości". Mój mistrz nauczył
mnie, że Budda Śiakjamuni, zwany Błogosławionym,
którego relikwie czci się w tylu świątyniach środkowych
Chin, tak jak i czcigodny Lao-Cy, który wykazał istnienie
Wielkiej Drogi Tao, byli prekursorami, albo jeśli wolisz,
awatarami naszego proroka Maniego, który zadowolił się
pójściem ich śladem...
—A Konfucjusz?
—Znasz Konfucjusza? — zapytał zdziwiony Świetlisty
Punkt.
—A czemuż to młoda robotnica ze Świątyni Nieskoń-
czonego Przędziwa miałaby nie znać filozofii Konfucjusza?
— Dziewczyna była dotknięta do żywego. — Dyrektor
fabryki co tydzień zbiera pracowników, żeby im mówić o
konfucjańskiej moralności.
—Wybacz mi, to zmęczenie tak mnie rozprasza... — wyją-
kał, zdając sobie sprawę, że obraził ukochaną.
—Jak twój Mani sytuuje się względem Konfucjusza, którego
kult uprawia się niedaleko stąd, w ogromnej świątyni, gdzie
chodzą tylko ludzie wykształceni i urzędnicy? — zapytała
kpiąco.
—Jak wszystkich innych proroków, arhatów, bodhisattwów i
dobroczyńców ludzkości, uważamy Konfucjusza za
prekursora wielkiego Maniego. Religia Światłości obejmuje
wszystkie inne, niczym matka swoje dzieci.
Nefrytowy Księżyc zamilkła. Spoważniała nagle, uspokoiła
się i zaczęła patrzeć z czułością na ukochanego. Uważała go
już za utraconego, a on przybył z tak daleka, żeby ją
odnaleźć i opowiedzieć jej o proroku, który usunął w cień
wszystkich innych, nie bacząc na ich nadzwyczajne zasługi...
Każda religia zachwalała zatem swoje podwórko, a kiedy
zamierzała gdzieś się zakorzenić, jej zwolennicy nie wahali się
przywłaszczać sobie bogów innych wyznań, tak jakby religijny
podbój był zawsze bardziej sprawą perswazji, a nawet przekup-
stwa, niż otwartej walki.
—A czy ja też mogłabym któregoś dnia nauczyć się czcić
wielkiego Maniego i jego świetlistą religię? — zapytała,
wyraźnie rozbawiona zapędami kochanka, który recytował
lekcję nauczoną od Napełnionego Spokojem, pragnąc
dowieść, że manicheizm leży u źródeł wszystkich innych
wierzeń.
—Ramiona Maniego sięgają daleko i gotowe są objąć
wszystkich tych, którzy chcą go poznać! Dla Maniego
istnieje tylko dobro i zło.
—Według Konfucjusza należy zawsze odrzucać skrajności.
Wszystko jest sprawą wyważenia i „złotego środka", tak
przynajmniej słyszałam z ust naszego dyrektora. On sam
czyta na zmianę dzieła Konfucjusza i Wiosny i jesienie Lü
Buweia. To taka antologia głównych myślicieli chińskich
— wyjaśniła.
—Widzę, że wykształcenie robotników jest tu niezwykle
ważne!
—Nasze władze starają się, by robotnicy jedwabni byli
uczciwi. Bez wątpienia ze strachu przed marnotrawstwem...
Poza tym nasz dyrektor był uczonym, ale zmienił zajęcie.
—Jeśli już chcesz wiedzieć, to według pism manichejskich
ten twój „złoty środek" między dwiema skrajnościami nie
istnieje. My wierzymy w dobro i zło, w ogień i lód, w
piekło i niebo.
—Trudno się z tym zgodzić. Paleta barw nie ogranicza się
do czerni i bieli!
—A jednak tak jest z waszym yin i yang...
— Yin i yang to nie to samo co dobro i zło!
—Jak byś je zdefiniowała?
—Ty jesteś yang, a ja yin. Uzupełniamy się, a nasz związek
jest źródłem pełni. Jesteś zadowolony?
Świetlisty Punkt, zdumiony trafnością sądów swej ukochanej,
świadczącą o jej dojrzałości i kulturze, nie mógł odmówić
sobie popieszczenia wciąż jeszcze nabrzmiałych sutków jej
jędrnych piersi.
O ileż wyraźniej niż przedtem uświadamiał sobie, że ta
dziewczyna obdarzona jest zarówno urodą, jak i inteligencją.
Była jedynym w swoim rodzaju kwiatem, nad którym miał
szczęście pochylić się pewnego dnia, gdy stanął na jej drodze,
jako nieświadomy niczego młodzieniec.
Pomyśleć, że dwa lata temu porzucił ją, nawet się z nią nie
pożegnawszy!
Trzeba być głupcem, aby natrafiwszy na tego rodzaju rzad-
kość, nie pochwycić tak niebywałego szczęścia.
— Nefrytowy Księżycu! Kocham cię! Nigdy więcej cię nie
porzucę! — wyszeptał młody kuczanin.
Przysięgając jej miłość w pokoiku nad sklepem, Świetlisty
Punkt nie przeczuwał, dokąd go to zaprowadzi.
_________Kaspar
/
^S
s
Dunhuang Luoyang
V
^^t
00
*
0
^
Chang'an
GÓRY KRAINY ŚNIEGÓW •
Peszawar
• Lhasa *
Klasztor
Samye
13
Oaza Dunhuang, Jedwabny Szlak
Ukryta za kolumną Umara przyglądała im się, skamieniała
ze strachu.
Po raz pierwszy oglądała tak dziwną scenę. Przypominała jej
rozmowę głuchych.
Siedząc na rzeźbionym kamieniu przedstawiającym Błogo-
sławionego pod Drzewem Przebudzenia, Buddhabadra spog-
lądał w zadumie na niebieskawe plamy nieba, malujące się
niczym emaliowane płytki osadzone w kamieniu, w dziurach
na poły zawalonego sklepienia budynku, do którego zaciągnął
go wbrew jego woli Szalony Obłok.
Kostka nie bolała go już od ośmiu dni i Buddhabadra miał
nadzieję pozbyć się wreszcie człowieka, który nie odstępował
go na krok, odkąd spotkali się parę tygodni temu, a w końcu
zaczął się zachowywać jak więzienny strażnik.
Zawlókł go brutalnie do tej zrujnowanej pagody, wzniesio-
nej na wzgórzu górującym nad Jedwabnym Szlakiem, ale
nieco na uboczu, nieopodal oazy Dunhuang. Z tego miejsca
było już widać, za pofalowanymi przez wiatry wydmami,
zielone plamy ogrodów warzywnych, które rozciągały się na
przedmieściach.
Dunhuang!
Gdy ból kostki nie był już tak dokuczliwy, opuścili razem
grotę i po zaledwie dwudziestu ośmiu dniach dotarli właśnie
tutaj.
Co oznacza, że była to bardzo krótka podróż.
Szalony Obłok wynegocjował ulgową opłatę u właściciela
karawany, który przewoził konopne powrozy na zamówienie
hurtownika z Chang'anu.
Przełożony z Peszawaru jechał, spoczywając na dość wygod-
nym, ale kołyszącym się wozie, zaprzężonym w dwa silne
konie, podczas gdy Szalony Obłok niezmordowanie szedł obok
niego, pokrzepiając się przez cały dzień małymi czarnymi
pigułkami.
Gdy zatrzymali się w Turfanie, w miejscu, w którym Bud-
dhabadrze wystarczyłoby odwiedzić młodego kuczanina o imie-
niu Świetlisty Punkt, aby zaopatrzyć się w rzeczy potrzebne do
wytwarzania jedwabiu, kostka nie pozwoliła mu zrobić kroku.
Mimo nalegań, jego towarzysz kategorycznie odmówił po-
rzucenia karawany i pozostania w tej małej osadzie.
—W Turfanie nie ma niczego ciekawego. Musimy dojść do
Dunhuangu. Powiadają, że mnisi wydrążyli tam w
urwiskach tysiąc grot! Jesteśmy razem i razem dotrzemy do
celu — zapewnił tajemniczo Szalony Obłok, gdy
Buddhabadra sugerował, żeby się zatrzymali.
—Dlaczego tak nalegasz, żebyśmy dotarli do Dunhuan-
gu? — zapytał nieśmiało przełożony z Peszawaru.
—Mam swoje powody — odparł Szalony Obłok tonem,
który nie dopuszczał dyskusji.
Buddhabadra w żadnym razie nie mógł wyjawić Szalonemu
Obłokowi powodów, dla których tak bardzo pragnął zatrzymać
się w Turfanie.
Szalony Obłok był nieprzewidywalny, mógł w kilka sekund
przemienić się ze spokojnie medytującego ascety w gwałtow-
nego dzikusa, spragnionego krwi. Buddhabadra coraz bardziej
się go obawiał.
To popadanie w skrajne nastroje powodowały głównie czarne
pigułki, które Szalony Obłok połykał natychmiast, gdy poja-
wiały się jakiekolwiek kłopoty. Buddhabadra zdawał sobie
sprawę, że środki te nie sprzyjają jasności sądów i mącą wolę,
toteż odmówił dalszego ich brania.
Żałował gorzko, że pozwolił sobie na zwierzenia, na pod-
stawie których jego nieobliczalny towarzysz najwyraźniej do-
szedł do wniosku, że mają wspólne interesy.
W stronę jakich skrajności popychał go ten dziwaczny osobnik?
Dokładnie takie pytanie postawił sobie Buddhabadra, gdy
Szalony Obłok oznajmił niespodziewanie, że czas porzucić
karawanę z belami konopi.
— Dunhuang jest niedaleko. Zapłaciłem właścicielowi ka
rawany, co mu się należało. Teraz, kiedy możesz już chodzić,
dokończymy drogi na piechotę. Złaź z wózka, i to szybko! —
rzekł groźnym tonem, trzymając w ręku skórzany kuferek,
z którym podróżował.
Buddhabadra posłuchał polecenia.
Tak naprawdę nie miał wyboru. Jego kostka ledwo wydob-
rzała, więc gdyby próbował uciekać, nie dotarłby daleko.
A zresztą co mógł zrobić przy tym osobniku o twardym
spojrzeniu, który nie przestawał go pilnować, jakby mu nie ufał?
Ledwo zdążył złapać swą cenną torbę, Szalony Obłok pociąg-
nął go na wzgórze, tam gdzie wznosiła się zrujnowana pagoda.
Buddahadabra został wepchnięty do środka, a boląca kostka
zmusiła go do przycupnięcia na rzeźbionym kamieniu, na
którym widać było Buddę pod Drzewem Bodhi.
—Musimy porozmawiać! — wykrzyknął Szalony Obłok,
połknąwszy kolejną pigułkę. — Powiedz mi prawdę. Co się
właściwie stało po tym spotkaniu, które nie mogło się
odbyć? To, co mi powiedziałeś, nie wydaje mi się jasne...
—Już ci to wyjaśniałem tyle razy! Wyszedłem z Samye w
tym samym momencie co Czystość Pustki. Potem odprowa-
dziłem kornaka aż do głównej drogi, która wiedzie na
płaskowyż Pamiru, i pozwoliłem mu odejść.
—A słoń?
—Porzuciłem słonia, bo miał na nogach tak głębokie rany,
że można było włożyć w nie rękę, i poszedłem dalej. To
wszystko. Czy to nie jest jasne? — odparł trochę
zaniepokojony Buddhabadra, zadając sobie pytanie, czy
Szalony Obłok nie dowiedział się o jego opatrznościowej
przygodzie, która zaprowadziła go do szklarni z
jedwabnikami w Turfanie.
Po raz pierwszy Szalony Obłok wydawał się poruszony
tym, co powiedział mu Buddhabadra. Można pomyśleć, że
wcześniej znajdował się w stanie, który nie pozwolił mu
zrozumieć tego, co przełożony z Peszawaru opowiadał przecież
już kilka razy.
—Jeśli o mnie chodzi, to nigdy nie poświęciłbym, tak jak
ty, świętego białego słonia, choćbym nawet miał po temu
równie ważny powód! — zagrzmiał ku wielkiemu
zdumieniu Buddhabadry.
—Zapewniam cię, Szalony Obłoku, że codziennie modlę
się do Błogosławionego o przebaczenie. Płakałem,
zostawiając to zwierzę w śnieżnej burzy. Myślę, że
zamarzł lub zdechł z głodu. Przynajmniej nie cierpiał!
—Ale czy pomyślałeś o duszy, która wcieliła się w to
zwierzę?
Jeszcze przed chwilą wydawało się, że Szalony Obłok
wybuchnie, lecz teraz wyglądał na szczerze zmartwionego.
—I to nie raz! Dlatego zwierzę to zostało poświęcone w
szlachetnym celu! Odrodzi się we wcieleniu, które zbliży je
do zostania bodhisattwą — zapewnił Buddhabadra.
—Oby tak było! Mimo wszystko powinieneś był zostawić
białego słonia pod opieką kornaka, a nie porzucać go w
śnieżycy! — upierał się Szalony Obłok.
—Powtarzam ci, nie mógł ani dnia dłużej iść po oblo-
dzonych drogach z powodu tych strasznych pęknięć na
podeszwach stóp.
—Co pomyślą tam, w Peszawarze, gdy zobaczą, że nie
wróciłeś z komakiem?
Dlaczego jego towarzysza martwiło, co pomyśli wspólnota
Jedynej Dharmy? Bez wątpienia Szalony Obłok chciał spraw-
dzić głębię jego wiary.
Buddhabadra postanowił więc odpowiedzieć ostrożnie: na
pewno wszyscy myślą, że umarł, i wkrótce przestaną czekać
na jego powrót, a potem dodał, że tak jest dużo lepiej, nie
zdając sobie sprawy, że mówiąc tak, przedstawia się jako
człowiek cyniczny, pozbawiony skrupułów, choć tak przecież
nie było.
—Oczekiwanie jest zawsze nie do zniesienia! — pod-
sumował ze znaczącą miną Szalony Obłok.
—Dzięki temu wykorzystamy cały czas, jaki mamy do
dyspozycji. A gdy tam wrócę, będą tym bardziej
uszczęśliwieni na mój widok.
—To prawda... Lepiej niech uważają cię za zmarłego! —
mruknął Szalony Obłok tonem, który przyprawił
Buddhabadrę o dreszcz. — Jesteś pewny, że twój biały
słoń nie żyje? — podjął z ożywieniem. — Słyszałem w
Indiach, że te zwierzęta mają nadzwyczajną pamięć, a ten'
gatunek słoni potrafi się mścić, przede wszystkim na tych,
którzy wyrządzili im krzywdę! Nie sądzę, żeby Ganes,
Usuwający Przeszkody, który ma głowę słonia, był
zachwycony twoim postępkiem...
—Co ma do tego Ganes? — zaniepokoił się hinajanista.
Dla niego bóg z głową słonia był postacią z tandetnego
hinduistycznego panteonu.
—Pan Usuwający Przeszkody ma w zanadrzu niejedną
sztuczkę! Nie zdziwiłbym się, gdyby zdołał pomóc temu
zwierzęciu.
—Starałem się uświadomić kornakowi, że do pierwszego
zajazdu przed Przełęczą Żelaznych Bram jest, skromnie
licząc, dziesięć dni marszu. Tłumaczyłem, że niektóre
przełęcze trudno
jest pokonać ze słoniem
nieprzyzwyczajonym do zimna, który może w każdej chwili
ześliznąć się albo wpaść do szczeliny. Chciałem, żeby w
Peszawarze nie mieli żadnych wątpliwości, że przydarzyło
nam się jakieś nieszczęście! Wierz mi, kiedy on
opowie to wszystko, wspólnota pomyśli, że nie mogłem wyjść
z tego cało. Będą mnie uważali za świętego męczennika. A jeśli
wrócę, pomyślą, że to przywidzenie!
Buddhabadra doskonale zdawał sobie sprawę, jak niestosow-
na była ta przemowa i jak bardzo do niego nie pasowała.
Do czego doprowadza człowieka strach, pomyślał, wiedząc,
jak bardzo sam sobie zaszkodził.
—Jesteś jeszcze większym bezwstydnikiem, niż myślałem!
Nie boisz się, że wszystkie te kłamstwa rzucą cię w sam
środek piekielnych ogni?
—Czy nie mam prawa oczekiwać od sprzymierzeńca czegoś
innego niż wymówki? Przecież wyznałem ci, że ręka drżała
mi ze wstydu, gdy przywiązywałem tego nieszczęsnego
białego słonia do pnia jodły, jakbym poświęcał go
Błogosławionemu? — wyjąkał głucho.
—Wolę już to! — rzucił Szalony Obłok, czując, że trafił
w sedno, a potem dodał: — Nie możesz nie wiedzieć, że
Błogosławiony zabronił mnichom skazywania zwierząt na
śmierć. A nie mówię o świętych słoniach, na których
grzbietach w czasie procesji wozi się święte relikwie!
Buddhabadra, którego twarz spływała potem, wydawał się
coraz bardziej załamany zarzutami Szalonego Obłoku. Poczuł,
że powinien położyć kres temu przesłuchaniu, które w każdej
chwili mogło zamienić się w coś znacznie gorszego.
—Żałuję, Szalony Obłoku, ale teraz ja muszę cię o coś
zapytać. Dlaczego nie stawiłeś się na spotkanie w Samye?
—Miałem swoje powody!
—Uniemożliwiłeś nam spotkanie, jako że lama Gampo nie
dysponował swoim rytualnym zastawem, a teraz, kiedy za-
proponowałeś mi, żebym poszedł z tobą, wymawiasz mi, że
skazałem na pewną śmierć słonia, podczas gdy ja nie
mogłem zrobić nic innego! Gdzie tu logika?
Gniewne spojrzenie Szalonego Obłoku świadczyło o tym,
że zirytowały go tak trafnie dobrane słowa wyznawcy Małego
Wozu.
—Uwielbiam białe słonie! Uważam je za niebiańskie zwie-
rzęta! Ten słoń, jeżeli przeżył, może się na tobie zemścić!
— zagrzmiał.
—No cóż, jeśli będzie trzeba, powiem mu, że poświęcenie
go było konieczne, z uwagi na najwyższy interes hinajany
i indyjskiego tantryzmu! — mruknął Buddhabadra.
Czuł się bardzo zmęczony i cierpiał z powodu wyrzutów
sumienia, na wspomnienie słonia konającego w śniegu.
—Posłuchaj lepiej, Buddhabadro: biały słoń przeżyje! Wi-
dzę, jak jego wielkie białe cielsko odrywa się od pnia
drzewa i sunie, żeby znaleźć schronienie w grocie —
powiedział z zamkniętymi oczami Szalony Obłok, niczym
wróżbiarz przepowiadający przyszłość.
—Myślę nawet, że pewnego dnia będziesz miał szczęście
go spotkać — dodał Buddhabadra, który nie wierzył w ani
jedno swoje słowo, ale chciał udobruchać towarzysza.
—Byłbym najszczęśliwszym z ludzi! Tego dnia stałbym się
równy bogom!
Szalony Obłok otworzył oczy, połknął następną pigułkę i
nagle wyprostował się jak sprężyna.
—Co się tak wyprężasz, jak wąż naga przed swoją ofiarą?!
— wykrzyknął Buddhabadra, rozglądając się, jakby obawiał
się, że do zrujnowanej pagody wkroczy jakiś intruz.
—Uważam tantryzm za świętą doktrynę, wyższą od wszyst-
kich pozostałych. Powinna istnieć tylko ta jedna,
tantryczna w swej istocie religia buddyjska, i żadna inna!
Powiedz mi, Buddhabadro, co myślisz o tantryzmie! —rzucił
Szalony Obłok.
Buddhabadra z przerażeniem patrzył na pianę, która pojawiła
się w kącikach jego ust.
—Nie odpowiadasz!
—Po co mam mówić to samo co ty, ale na temat hinajany,
która jest moją religią? Każdy z nas, opierając się na
własnych przekonaniach, zobowiązany jest bronić swoje-
go wyznania! — rzekł znużonym głosem przełożony z Pe-
szawaru.
—Wciąż słyszę o rzekomych postępach Wielkiego Wozu,
któremu, jak mówią, środkowe Chiny całkiem już się
poddały. Co wiesz na ten temat?
—Mnisi Wielkiego Wozu prą nieustannie na wschód. Mó-
wią, że koreańska Silla i wyspy japońskie gotowe są paść
w ramiona Guanyin, Dostarczycielki Dzieci.
—Za kilka lat, jeśli hinajana nadal będzie tak pasywna,
stanie się małą sektą, niczym więcej! — mruknął Szalony
Obłok, po czym usiadł na kamieniu.
Znowu zamknął oczy, a Buddhabadra był coraz bardziej
zakłopotany i niespokojny z powodu jego dziwacznego za-
chowania.
— Jutro pokonam na białej chmurze Niebiańskie Tarasy
i znajdę się na ogromnych chińskich terytoriach. Zamierzam
osobiście rozpocząć ich podbój — rozmarzył się Szalony
Obłok. — Mówią, że cesarzowa Chin jest żarliwą buddystką...
Kto wie, być może pewnego dnia zostanie moją sojuszniczką?
Mówiąc o Niebiańskich Tarasach, pogrążony w marzeniu
o duchowym podboju chińskiego terytorium wyznawca tant-
ryzmu miał ma myśli góry Tiantai, wznoszące się w południowej
części kraju, w tym samym regionie, w którym buddyjska sekta
o tej samej nazwie, utworzona sto lat wcześniej przez mnicha
Zhiyi, zaczęła szerzyć transcendentalną doktrynę osobistego
wyzwolenia, otwartą dla wszystkich, nie tylko dla mnichów,
według której „w każdym ziarnku piasku zawarty jest cały
wszechświat". Kwintesencję tej doktryny stanowiła słynna Sutra
Lotosu Dobrego Prawa, najważniejszy tekst mahajany, którą
Czystość Pustki postanowił pobić, pisząc Sutrę o Logice Czystej
Pustki.
Buddhabadra wytrzeszczył oczy. Miał wrażenie, że w chwili
gdy Szalony Obłok wypowiadał te słowa, jego ciało niedo-
strzegalnie uniosło się nad ziemią.
Uszczypnął się w ramię. Nie, ten człowiek nie pływał w
powietrzu. Była to iluzja, ale zarazem dowód, że ten mnich
posiada nadzwyczajny dar przekonywania.
— Wyglądasz na kogoś, kto dobrze zna doktrynę mahaja-
ny! — rzekł tylko Buddhabadra, który miał już dosyć tej
rozmowy.
Ale Szalony Obłok zignorował ten komplement.
—Nasze przymierze zaczęło się od prostackiego oszus-
twa... — oświadczył groźnie.
—Dlaczego tak mówisz? — zapytał cicho Buddhabadra,
dzwoniąc zębami ze strachu.
—Jestem niespokojny, bo ten przeklęty manipa nie daje
znaku życia, a ty zapewniałeś mnie, że wywiąże się z
zadania...
Obłędna nieufność Szalonego Obłoku kazała mu niemal
podejrzewać przełożonego z Peszawaru o to, że zwąchał się
z rozczochranym wędrownym mnichem, podczas gdy to on
sam zaproponował, żeby się z nim porozumieć!
—Byłem tym tak samo zawiedziony jak ty. Ten manipa
miał fałszywą lisią minę. Bez wątpienia, obaj zgrzeszyliśmy
naiwnością! Na szczęście nie zrobił nam nic złego —
wyjąkał teraz już zielony ze strachu Buddhabadra.
—Ale to i tak nie ma żadnego znaczenia! Jeżeli wszystko
pójdzie po mojej myśli, jutro będziemy mogli przejąć
oryginał tego dzieła.
Zdumiony Buddhabadra pojął wreszcie, w jakim celu Szalony
Obłok przyciągnął go aż tutaj.
Wiele razy, w trakcie ich sławetnych spotkań, Czystość Pustki
wspominał o schowku na księgi Klasztoru Zbawienia i Miłosier-
dzia, wydrążonym w urwisku, w którym złożył pierwszy rękopis
Sutry o logice Czystej Pustki.
Buddhabadra nie miał pojęcia, dlaczego jego nieobliczalny
towarzysz pragnie wejść w posiadanie oryginalnego egzem-
plarza sutry.
—Jeżeli dobrze rozumiem, zamierzasz pójść do przełożo-
nego i poprosić, żeby ci go dał? — zapytał z
przestrachem.
—To ty do niego pójdziesz! Sprzymierzeńcy powinni się
wspierać!
Buddhabadra nie miał pojęcia, czy Szalony Obłok żartuje,
czy mówi poważnie. Wbił przygnębione spojrzenie w czubki
swoich stóp.
Przyszło mu do głowy, że Szalony Obłok nie bez kozery nosi
takie imię!
Rozdrażnienie tamtego jeszcze wzrosło.
Chodził nerwowo tam i z powrotem, wykonując nieskoor-
dynowane ruchy.
Buddhabadra postanowił, że jeszcze raz spróbuje go udob-
ruchać i odwieść od wysyłania go z misją skazaną na
porażkę.
—Podziwiam twój optymizm... i muszę ci podziękować za
zaufanie, jakim mnie obdarzasz... ale wątpię, czy ten
przełożony tak łatwo pozbędzie się depozytu Czystości
Pustki!
—W takim razie trzeba będzie obejść się bez jego zgody!
—Nie zdziwiłbym się, gdyby schowek na księgi Klasztoru
Zbawienia i Miłosierdzia był strzeżony jak więzienie.
—Wiedziałem, że będziesz się bał tam iść!
Szalony Obłok wyglądał jak zwierz na czatach, a jego
zaciśnięte pięści świadczyły o tym, że gdy trzeba będzie użyć
siły, nie zawaha się.
—Niestety! — jęknął ze łzami w oczach Buddhabadra —
nie potrafię zmienić się w istotę przechodzącą przez
mury!
—Popełniasz błąd, odmawiając brania moich pigułek. Dzięki
nim byłbyś trochę większym optymistą.
Im usilniej przełożony Klasztoru Jedynej Dharmy próbował
przemówić swemu rozmówcy do rozsądku, tym bardziej tamten
robił się wściekły.
Należało go powstrzymać, a przede wszystkim uwolnić się
od jego towarzystwa.
Nie tak łatwo jednak było wprowadzić ten zamiar w życie,
w miejscu tak odludnym, sam na sam z osobnikiem, który
okazał się podstępny, a w dodatku zwinny jak kot.
Buddhabadra poczuł, że dał się złapać w pułapkę, stając się
zabawką w rękach kogoś, kto najwyraźniej stracił rozum.
Ma wołać o pomoc?
Kto go usłyszy w tej opuszczonej pagodzie pośrodku pustyni?
Jednak ani Buddhabadra, ani Szalony Obłok nie zdawali
sobie sprawy, że nie są sami.
Młoda nestoriańska chrześcijanka Umara, jedyna i uwielbiana
córka biskupa Addaia Aggaia, ukryta za kolumną sali mod-
litewnej z dziurawym sklepieniem, nie uroniła ani słówka z
rozmowy dwóch mężczyzn, którzy bez wątpienia byli Hin-
dusami, gdyż rozmawiali w sanskrycie.
Jakże żałowała, że zapędziła się aż tutaj!
Po co wróciła do porzuconej pagody, do której Kłębek Kurzu
przyprowadził ją poprzedniego dnia, żeby pokazać jej zaciera-
jące się postacie apsar, którymi jakiś malarz, niewątpliwie
świetny kolorysta, ozdobił niegdyś ściany?
Co jej przyszło do głowy, żeby odwiedzać samotnie opusz-
czone miejsce?
Na szczęście mężczyźni byli tak zajęci rozmową, że jej nie
zauważyli!
Schowała się, gdy tylko weszli do świątyni.
Ten, który nosił imię Szalony Obłok, opierał się teraz o
kolumnę z coraz bardziej wściekłym i groźnym wyrazem
twarzy, jakby szykował się do skoku na tego drugiego.
Nagle rozwiązał kok, żeby przeczesać włosy grzebykiem z
brązu o dwóch ostrych końcach, błyszczących jak grot
strzały.
Zafascynowana widokiem tych dziwnych ludzi Umara za-
uważyła, jak bardzo się od siebie różnią.
Charakter Szalonego Obłoku, który był wyższy i właśnie
zdjął koszulę, odpowiadał jego dziwnemu imieniu.
Był też bardziej wychudzony. Płatki jego uszu, wydłużone
pod ciężarem grubych pierścieni z brązu, przypominały ucha
wazy. W skórę na piersi miał wpiętą brązową zapinkę, ozdo-
bioną miniaturowymi lwimi głowami.
Jego kości przeświecały przez skórę, naznaczoną głębokimi
bliznami po rytualnych nacięciach.
Zauważywszy ciemne plamy na brunatnej skórze Szalonego
Obłoku, Umara nie dostrzegła z początku, że to napis. Dopiero
po chwili, przyjrzawszy się tym dziwnym znakom, ku swemu
wielkiemu zdumieniu odkryła na brzuchu osobnika sanskryckie
słowo „tantra".
Nie wierząc własnym oczom, przetarła je i jeszcze raz przyj-
rzała się literom, które tym razem, lepiej oświetlone, ukazały się
wyraźniej, układając się w słowo, którego znaczenia nie znała.
W odróżnieniu od swego towarzysza mężczyzna z napisem
na brzuchu nie miał ogolonej czaszki, ale nosił na jej czubku
kępkę bardzo długich włosów, które właśnie związywał znowu
w ciasny kok, napinając przy tym skórę, co uwydatniło ostrość
rysów jego twarzy. Jego nozdrza drgały jak u indyjskich
joginów, gdy ćwiczyli oddech, a potem, jak gdyby nigdy nic,
przebijali sobie język lub robili nacięcia na brzuchu.
Z Szalonego Obłoku emanowała potężna negatywna ener-
gia, co napawało młodą chrześcijankę jeszcze większym prze-
rażeniem.
W przeciwieństwie do niego Buddhabadra nie budził w niej
strachu.
Niższego wzrostu, miał o wiele jaśniejszą cerę, a na jego
torsie, częściowo widocznym pod tuniką, nie było żadnych
śladów rytualnych przypaleń ani nacięć.
Musiał wyznawać jakąś bardziej cywilizowaną religię niż
jego towarzysz.
O ile Buddhabadra wydawał się człowiekiem statecznym i
rozważnym, to Szalony Obłok miał gwałtowny i nieobliczalny
charakter, zdawał się nawet tkwić w szponach jakichś strasz-
liwych, niezdrowych, a kto wie, może nawet morderczych
popędów!
— Proszę cię, zakończmy tę rozmowę i zawrzyjmy pokój.
Cel, jaki nam przyświeca, wart jest dojrzałego i przemyślanego
działania. Zastanowimy się na tym jutro. Nie chcesz, żebyśmy
poszli odpocząć do jakiejś oberży? — zapytał Buddhabadra,
zdecydowany jeszcze tego samego wieczoru pozbyć się Szalo-
nego Obłoku.
Szalony Obłok nie odpowiedział. Znowu był dziwnie spo-
kojny.
—Powiedz mi, Buddhabadro, jak zamierzasz wykorzystać
Najcenniejszą z Wszystkich Rzeczy? Przypuszczam, że
masz ją przy sobie... — rzekł obojętnym tonem.
—Dlaczego miałbym ją mieć przy sobie? — spytał zanie-
pokojony Buddhabadra.
—Ponieważ jesteś istotą łagodną i uległą! — stwierdził
jego rozmówca z drapieżnym uśmieszkiem.
Słowa te były dla Buddhabadry jeszcze jedną wskazówką, co
kłębi się w głowie Szalonego Obłoku.
Cel, do jakiego zmierzał wyznawca tantryzmu, był jasny:
chciał zawładnąć zawartością małej szkatułki z cennego drewna,
w kształcie serca, którą Buddhabadra trzymał w sakwie.
Trupio blady skonstatował, iż Szalony Obłok odznacza się
doskonałą pamięcią i intuicją...
Bo jeśli nie, to jak się domyślił, że Buddhabadra ma przy
sobie Najcenniejszą z Wszystkich Rzeczy, jak nazywano ją
niekiedy w Peszawarze? Jak mógłby wymienić nazwę tego
obiektu pożądania, który był powodem wszystkich zmartwień
Buddhabadry?
Czy nie było jasne, że oprócz Sutry o logice Czystej Pustki
Szalony Obłok chce wejść w posiadanie także i tego przed-
miotu? Jeśli takie były jego plany, należało mu za wszelką cenę
przeszkodzić.
Szkatułka w żadnym wypadku nie mogła znaleźć się w jego
rękach. Buddhabadra już nigdy by jej nie zobaczył.
— Och... Jak by to powiedzieć... — zająknął się przełożony
z Peszawaru. — Wierz mi, zupełnie nie wiem, co zrobię
z Najcenniejszą z Wszystkich Rzeczy. Musimy o tym poroz
mawiać! Nie mogę decydować sam. Pomówimy o tym jutro!
Umieram z głodu! Nie uważasz, że czas na obiad?
Chciał zyskać na czasie i zakończyć rozmowę na ten temat.
Szalony Obłok odwiązał od pasa mały woreczek i zaczął nim
wymachiwać niczym kadzielnicą przed oczami przygnębionego
towarzysza.
—Oto, czego oczekuje od miesięcy wielebny lama Gampo,
ale tego nie dostanie! — wykrzyknął.
—Rzeczywiście! — szepnął zgnębiony Buddhabadra.
—No to dawaj mi tę Najcenniejszą z Wszystkich Rzeczy! —
rzucił ostro Szalony Obłok.
—Co chcesz z nią zrobić? Jestem tylko jej depozytariuszem.
Nie mogę nikomu jej oddać! A zresztą, nie mógłbym
nawet mieć jej przy sobie!
—Dasz mi ją, i to natychmiast. Marzę o dopełnieniu rytuału,
który połączy symbole trzech buddyjskich szkół.
Nazwałbym go Rytuałem Połączenia i Pojednania! —
oświadczył tantrysta, przyjmując teatralną pozę.
Nie pytając o zgodę Buddhabadry, którego twarz wykrzywił
grymas sprzeciwu, Szalony Obłok zanurzył rękę w sakwie,
którą tamten przyciskał do piersi, i wyciągnął z triumfującą
miną serce z sandałowego drewna, nie większe od dwóch dłoni.
Umara zobaczyła, że wyjmuje z woreczka, który miał przed-
tem u pasa, kwadrat z jedwabiu i rozkłada go na ziemi.
—Widzę, że szkatułka jest jak nowa — zauważył Szalony
Obłok. — Masz do niej klucz?
—Musiałem go zgubić!
—Kłamiesz! — wrzasnął Szalony Obłok, wyciągnął zza
pasa sztylet i zaczął nim wygrażać zlanemu potem
Buddhabad-rze, który wręczył mu klucz.
—Uważaj! Serce zawiera też Świętą Rzęsę Błogosławione-
go! Jest tak mała, że jeśli gwałtownie otworzysz
szkatułkę, może wypaść i zaginąć na zawsze — wyjąkał.
—Zapominasz, że miałem już w ręku tę Świętą Rzęsę! —
odparł Szalony Obłok.
Skulona za kolumną Umara była zbyt daleko i nie mogła
dojrzeć, do czego się odnosi pełne uznania gwizdnięcie czło-
wieka „z tantrą na brzuchu", który pochylił się nad szkatułką
i włożywszy kluczyk do zamka, uniósł jej wieczko, nie za-
chowując szczególnej ostrożności.
—One są rzeczywiście tak piękne, jak powiadają! Co do
Świętej Rzęsy, nie widzę jej!
—Musiałeś otwierać tak, że wypadła! Wystarczy jedno
chuchnięcie! Co za nieszczęście! — jęknął Buddhabadra.
Szalony Obłok, niezbyt przejęty utratą Rzęsy Błogosławio-
nego, owinął Najcenniejszą z Wszystkich Rzeczy w jedwab, po
czym włożył wszystko do szkatułki.
—Oto, co pieczętuje nasze niezłomne przymierze! — po-
wiedział. — Będziemy nieśli to pudełko na zmianę, jeden
dzień ty, jeden ja!
—Nie zgadzam się! Zgubiłeś już Świętą Rzęsę, relikwię,
która od wieków należy do naszego klasztoru i której oddają
cześć miliony pielgrzymów przybywających z całych Indii!
— wykrzyknął oburzony Buddhabadra, podczas gdy Szalony
Obłok, głuchy na jego protesty, wsunął serce do skórzanej
sakwy, która leżała na ziemi.
—Jeśli ta Święta Rzęsa jest niezastąpiona w twojej Małej
Pielgrzymce, to co zrobisz, jeżeli ci jej zabraknie? — odciął
się z drwiącą miną Szalony Obłok.
Buddhabadra nie odpowiedział. Za nic w świecie nie zdradził-
by mu, że gdyby nie dysponował Świętą Rzęsą, mając przed
sobą Małą Pielgrzymkę do Peszawaru, to przyciśnięty potrzebą,
wyrwałby sobie rzęsę i umieścił ją w szkatułce...
Szalony Obłok, na oczach oszołomionego towarzysza, który
nie śmiał się temu sprzeciwić, wyrwał sobie brew, a potem
teatralnym gestem włożył ją do pudełka.
Umara nie rozumiała tej dziwnej sceny, nie rozumiała też
sensu rozmowy dwóch mężczyzn ani tym bardziej subtelnych
aluzji, jakie czynili.
Ale to, co nastąpiło, było jeszcze bardziej nieprawdopodobne.
Siłą zmusiwszy Buddhabadrę do zażycia dwóch małych
pigułek, Szalony Obłok złapał go za kołnierz tuniki, a potem,
grożąc mu sztyletem, zalał go potokiem słów, które brzmiały
jak obelgi.
— Chcesz mnie n-nawrócić na tantryzm! Jak m-mógłbym
odrzucić taką p-propozycję ze strony m-mojego sprzymierzeń
ca? — wystękał w końcu Buddłiabadra. Szalony Obłok potrząsał
nim tak mocno, że biedak przypominał drzewo, z którego wiatr
strąca owoce.
Umara wyczuwała, co kryje się za tą pozorną zgodą. Niczym
przerażone koźlątko w obliczu tygrysa gotowego je pożreć,
Buddłiabadra poczuł, że dał się złapać w pułapkę, z której nie
umiał się wydostać.
Na oczach oszołomionej młodej chrześcijanki mężczyzna
z kokiem i długimi uszami wyjął z zanadrza fiolkę z brązu,
podsunął ją powoli pod nos Buddhabadry, a potem bezceremo-
nialnie przytknął szyjkę do jego ust.
—Ale mnie się nie chce pić! Popijemy sobie później, w
oberży! — protestował Buddhabadra.
—Pij, mówię ci! Prędzej!
Zakleszczywszy szyję przełożonego z Peszawaru w zgięciu
ramienia, bez trudu zmusił go do wypicia sporego łyku.
Umara nie wątpiła, że Szalony Obłok chce w ten sposób
osłabić Buddhabadrę, który z trudem przełykał sang, mieszaninę
mleka i wywaru z maku i konopi. Tantrysta nauczył się sporzą-
dzać go w Tybecie, gdzie napój ten przepisywano adeptom
sztuki walki, żeby mogli prowadzić swoje zmagania na wysoko-
ściach, na których brak tlenu wywoływał częste omdlenia.
—To gorzkie! Czuję ogień w żołądku! Dlaczegoś mi to
zrobił? — jęczał Buddhabadra.
—Zobaczysz, niedługo wzlecisz w powietrze. Nie będziesz
czuł ciała. A wtedy będę mógł rozpocząć rytuał.
Umara poznała po zachowaniu Buddhabadry, który padł na
kolana, że musi już odczuwać efekty działania tajemniczego
płynu.
Zupełnie spokojny, pozwalał Szalonemu Obłokowi, który
zaśmiewał się coraz głośniej, wlewać sobie do ust haust za
haustem płyn, który spływał mu po brodzie jak górskie strumyki
w czasie roztopów.
—Tracę zmysły! Co ty mi dajesz? — krztusił się Bud-
dhabadra.
—To tylko wywar z roślin przepisanych przez Księgą
Wielkiego Słońca. Jedyny sposób na to, żeby dać się
całkowicie posiąść boskiemu duchowi i dostąpić
niezrównanej, uświęcającej awesa.
—Więc... zamierzasz... zrobić ze mnie... medium? — zdołał
wyjąkać Buddhabadra, z trudem wstając.
Umara przyglądała się ze zgrozą oczom mnicha, będącym
teraz wąskimi szparkami. Nieszczęśnik był o krok od utraty
przytomności.
—Niebawem będziesz miał wrażenie, że odrywasz się od
ziemi... Wejdziesz w stan lewitacji laghiman.
—Nie wiem, czy tak będzie, ale już teraz kręci mi się w
głowie! To kara za utracenie Świętej Rzęsy! — wyjęczał
mnich Małego Wozu, który uwiesił się szyi Szalonego
Obłoku, żeby nie upaść.
Biedny Buddhabadra! Przełknął taką ilość halucynogennej
substancji, że był już tylko jedną nogą na tym świecie. Nic
dziwnego, że stał się potulnym, niemal bezwolnym obiektem
barbarzyńskiego rytuału.
Umara mogła się tylko bezsilnie przyglądać. Na długo
została jej w pamięci straszliwa ceremonia, zakończona prze-
laniem krwi.
Na początek Szalony Obłok złapał ciężko dyszącą ofiarę i
rzucił brutalnie na ziemię, a potem zaczął dusić, wykrzykując,
że to bardzo pomaga unieść się nad ziemią!
Umara od razu pojęła, że w tej niewiarygodnej walce nie ma
nic ze zmagań, jakie widywało się w Dunhuangu w świąteczne
dni, gdy przeciwko sobie stawali najbardziej czupurni miesz-
kańcy wsi położonych w pobliżu oazy.
Zsiniała i opuchnięta twarz Buddhabadry budziła litość, ale
jego kat zdawał się tym zupełnie nie przejmować.
Szalony Obłok, ze świecącymi jak rubiny, nabiegłymi krwią
oczami, zaczął kopać Buddhabadrę w głowę.
Twarz i szyja udręczonego mnicha spuchły tak, że Umara nie
rozpoznawała już jego rysów. Poczuła, że żołądek podchodzi
jej do gardła. Żałowała, iż nie posłuchała ojcowskiego
zakazu i wymknęła się tego popołudnia z biskupstwa, żeby
odkrywać sekrety świata. Cena tej odrobiny wolności
wydawała jej się teraz zbyt wysoka.
Już od dobrych dwóch godzin tkwiła skulona w cieniu
kolumnady zrujnowanej świątyni.
Nagle ugryzła się w język, żeby nie krzyknąć.
Usiadłszy okrakiem na brzuchu Buddhabadry, Szalony Obłok
zadał potężny cios pięścią w górną szczękę nieszczęśnika, z
którego otwartych ust posypały się zęby.
Ponieważ był nieprzytomny, szaleniec złapał go pewnym
ruchem za pas, uniósł nad głowę jak worek ryżu i zaczął
obracać się wraz z nim w dziwnym powolnym tańcu, którego
tempo uległo nagle przyspieszeniu, aż dwaj mężczyźni zamienili
się w wirującą plamę. Opadające poły tuniki indyjskiego mnicha
wirowały, przypominając płatki kwiatu.
— Mam wrażenie, że widzę, jak lecisz! Rytuał się wypełnia!
Przygotuj się, Buddhabadro, niedługo nastąpi wyzwolenie! —
wrzeszczał Szalony Obłok.
Nagle rzucił bezwładne ciało mnicha na ziemię, niczym
marionetkę.
Oszołomiona Umara przyglądała się szaleńcowi, który naj-
wyraźniej był w transie.
Jego ciałem zaczęły wstrząsać konwulsje. W pewnej chwili
wyprężył się i nadepnął na stopy ofiary z taką siłą, że Umara
myślała już tylko o tym, jak uciec. Była pewna, że ten potwór
zabije i ją, jeśli tylko ją zauważy.
Uciec jak najdalej stąd! Tylko ta myśl kołatała się w jej głowie.
Jak najprędzej opuścić to przeklęte miejsce, wrócić do domu,
rzucić się w ramiona ojca i spróbować zapomnieć na zawsze
o tym, co widziała!
Pragnąc ocenić odległość, jaka dzieli ją od drzwi świątyni,
dziewczyna obejrzała się ostrożnie i stwierdziła, że wystarczy
kilka susów, żeby pokonać przedsionek pagody i wypaść na
zewnątrz.
Niestety, czekała ją przykra niespodzianka.
W chwili gdy już miała rzucić się biegiem, szalony morderca,
którego siły zdawały się dziesięciokrotnie pomnożone przez
trans, ryknął jak lew, a na Umarę posypał się grad kamieni.
Uchyliła się i czmychnęła w kąt.
Z początku myślała, że w pagodę trafił piorun. Dopiero po
chwili zrozumiała, co się stało.
Chwyciwszy po raz ostatni ofiarę, szaleniec rzucił nią o jedną
z drewnianych kolumn podtrzymujących ogromny cedrowy
architraw, na którym wspierało się sklepienie pagody.
Kolumna złamała się, a zaraz po niej główna belka, co
sprawiło, że oderwały się nagle wielkie kamienne płyty, z któ-
rych zrobiony był sufit, i zwaliły na ziemię.
Zrujnowaną pagodę wypełniła gęsta chmura kurzu.
Gdy kurz opadł, Umara stwierdziła z przerażeniem, że wejście
do świątyni zatarasowane jest ogromnym stosem kamieni.
Aby wydostać się z pułapki, musiałaby przemknąć obok
Szalonego Obłoku, który nadal maltretował Buddhabadrę. Tylko
okno dawało nadzieję na ucieczkę.
Wyglądało jednak na to, że dotarcie do niego będzie bardzo
niebezpieczne, jako że szaleniec torturował mnicha z Peszawaru,
najwyraźniej nie kłopocząc się tym, że sufit może zwalić mu
się na głowę. Pochłaniało go wyłącznie łamanie z chorobliwą
drobiazgowością kości ofiary.
— Pozostaje ci tylko dopełnić ofiary ognia homa i to już
będzie koniec! Pójdziesz prosto do nieba! — ryczał, a z jego
ust spływała piana, gdy pochylał się nad Buddhabadrą, z całą
pewnością już martwym.
Umara musiała oprzeć się o ścianę, żeby nie zemdleć.
Myślała, że biedak nie żyje, ale usłyszała dochodzące z jego
ust przerażające mamrotanie, przypominające lament:
— Chyba nie spalisz moich szat!
Mimo straszliwych ran, które lżej mu było znieść dzięki
narkotykowi, biedny przełożony z Peszawaru miał jeszcze dość
siły, by wyrazić obawę, że zostanie poddany tantrycznemu
rytuałowi oczyszczenia przez ogień.
— Niczego nie poczujesz! Nie bój się! Będziesz miał wra
żenie, że niczym apsara szybujesz w powietrzu! — zapewnił
Szalony Obłok, opróżniając jednym haustem fiolkę z napojem.
Ten szaleniec o ciele pokrytym bliznami, które przypominały
napisy, o naciągniętej skórze czaszki, przez co wyglądał jak
drapieżny ptak, znowu zaczął wymachiwać sztyletem nad
piersią ofiary.
Nóż opadł gwałtownie, przecinając powietrze.
Raz, potem drugi.
Dziewczyna nie mogła się powstrzymać od liczenia uderzeń
zadawanych przez Szalony Obłok.
— Satkarmani! Satkarmani! — wykrzykiwał ekstatycznie,
gdy nóż trafiał w pierś Buddhabadry. Sześć razy.
Gdy kończył, mistrzowi hinajany pozostało jeszcze tyle sił,
że mimo krwi płynącej mu z ust, wyszeptał tuż przed śmiercią:
— Umieram! Bądź przeklęty, Szalony Obłoku! Złamałeś
nasz pakt, i do tego zgubiłeś Rzęsę Błogosławionego! Niech te
czyny zniweczą twoje oświecenie! Obyś odrodził się w naj
straszliwszym z lodowatych piekieł!
Umara nie wiedziała, że słowem satkarmani określano Sześć
Magicznych Działań: zaczarować, uspokoić, unieruchomić,
zabić, wykrwawić i oczyścić. Stanowiły one podstawę tantrycz-
nego rytuału krura, którego Szalony Obłok właśnie dopełnił.
— Kundalini będzie wreszcie mogła przeniknąć siedem
dziesiąt dwa tysiące ośrodków mojego lotnego ciała! — wy
krzyknął tantryjski morderca, którego szał osiągnął apogeum,
zamieniając się w ekstazę. — Będę mógł wreszcie chwycić
obiema rękami kundalini Buddhabadry! Dzięki temu okaże się,
że tantryzm jest wspanialszy od hinajany! — dodał ochrypłym
głosem.
Sztyletem otworzył klatkę piersiową Buddhabadry, wyszarp-
nął z niej serce i triumfalnie podniósł je do ust, jakby żywotny
organ przełożonego Klasztoru Jedynej Dharmy z Peszawaru
był gąbką nasiąkniętą krwią, którą chciał je zwilżyć.
Umara poczuła, że zbiera jej się na wymioty.
Musiała się jednak powstrzymać, ponieważ bała się, że
krwiożerczy tantrysta może ją dostrzec.
Jakże pragnęła zapaść się pod ziemię i nie oglądać tej sceny!
Wyjść stąd jak najprędzej! Oddalić się od tego przeklętego
miejsca!
Jedyna droga, którą mogła uciec z tego piekła, prowadziła
przez otwarte okienko w ścianie znajdującej się naprzeciwko
jej kryjówki.
Poniżej otworu, przez który widać było pomarańczowe
przedwieczorne niebo, leżał trup porzucony w końcu przez
tantrystę. Szalony Obłok padł przy na pół zwalonej ścianie, pod
wąskim okienkiem, znajdującym się zbyt wysoko, by dosięgnąć
do niego nawet z usypiska powstałego po zawaleniu się sufitu.
Aby się przez nie wydostać, dziewczyna musiałaby przejść
obok mordercy, którego wytrzeszczone oczy spoglądały nieru-
chomo w jej stronę.
Czyżby się w nią wpatrywał?
Wydało jej się, że słowo „tantra" na jego brzuchu połyskuje
ogniście.
Zlana potem dziewczyna wyobrażała sobie, że Szalony Obłok
daje jej znak, przywołuje do siebie. Lada chwila zerwie się i
rzuci na nią. Potem wyobraziła sobie swoją ucieczkę. Gdyby
tak potknęła się o jakiś kamień, a morderca dogonił ją, powalił
na ziemię i potraktował tak samo jak tego biednego Bud-
dhabadrę, którego klatka piersiowa była teraz straszliwą krwa-
wą jamą?
Nad trupem latały trzy wielkie brzęczące muchy, zdające się
walczyć wściekle, aby w końcu się pogodzić i usiąść na
poprzecinanych tętnicach, z których kapała krzepnąca krew.
Z odrętwienia wyrwał Umarę dziwny dźwięk.
Było to chrapanie Szalonego Obłoku.
Zrobiła krok do przodu, czekając na reakcję śpiącego, jednak
nie drgnęła mu nawet powieka.
To kazało Umarze przypuszczać, że morderca Buddhabadry
rzeczywiście musiał zasnąć.
Wystarczą trzy susy, aby przemknąć obok niego. Potem
trzeba tylko wspiąć się po kopcu z gruzów do okienka.
Ciężko dysząc, Umara ruszyła na palcach, żeby robić jak
najmniej hałasu.
Z bliska trup Buddhabadry był jeszcze bardziej przerażający.
Jego na pół obnażone cało, pokryte siniakami, przypominało
buddów, z których, z powodu długiego postu, została tylko
skóra i kości, jak ich przedstawiali na płaskorzeźbach rzeźbiarze
z Gandhary.
Szkliste oczy zdawały się wpatrywać z uwagą w dziurawe
sklepienie pagody. Dziewczyna drgnęła. Tuż obok nogi trupa
przemknął wielki czarny skorpion, a chmara brzęczących niebies-
kich much obsiadła z głośnym brzęczeniem trzewia Buddhabadry.
Zrobiła następne trzy kroki.
Chrapanie, które nadal wydobywało się z szeroko otwartych
ust Szalonego Obłoku, nie uspokajało jej.
Z pewnością potrafi udawać. Może za chwilę otworzy oczy
i rzuci się na nią?
Ze ściśniętym żołądkiem ruszyła ostrożnie po usypisku pod
ścianą.
Gdy dotarła do jego szczytu, stwierdziła z przerażeniem, że
brakuje jej kilkunastu centymetrów, żeby złapać się krawędzi
okienka.
Z bijącym sercem patrzyła, jak u jej stóp unosi się i opada
w rytm chrapania czubek koka Szalonego Obłoku.
W tym momencie pośrodku pomieszczenia dostrzegła skó-
rzany kuferek.
Jeśli na nim stanie, na pewno dosięgnie krawędzi okna.
Zeszła ostrożnie jak kot, lecz gdy chwyciła za rączkę na
wieku, usłyszała okropny hałas.
Myśląc, że to znowu osypują się kamienie, zamknęła oczy.
Dopiero po chwili ośmieliła się spojrzeć przed siebie.
Zorientowała się, że sama spowodowała ten hałas, bo gdy
złapała rączkę, kuferek się otworzył i wypadła z niego mała
szkatułka w kształcie serca.
Zatrwożona Umara spojrzała w stronę Szalonego Obłoku.
Przestał chrapać. Stojąc bez ruchu, czekała, kiedy morderca
otworzy najpierw jedno, potem drugie oko, aż wreszcie obudzi
się na dobre, skoczy jej do gardła jak dzikie zwierzę i udusi.
Chwila, gdy wypatrywała najmniejszego ruchu tego strasz-
nego człowieka, wydała jej się wiekiem.
Powoli sięgnęła po szkatułkę i wsunęła ją za haftowany
pasek, a potem podniosła kuferek i ukryła się za kolumną.
Musiał się zdarzyć cud, bo Szalony Obłok znowu zdawał się
spać, zaciskając pięści.
Teraz albo nigdy.
Z bijącym sercem, uważając, by nie narobić hałasu, Umara
wzięła głęboki oddech i ruszyła w kierunku usypiska.
Dotarłszy na szczyt, postawiła kuferek, stanęła na nim i pod-
ciągnęła się z wysiłkiem do krawędzi okienka. Niechcący ode-
pchnęła stopami kuferek, który stoczył się z hałasem po pochyło-
ści, sprawiając tym razem, że Szalony Obłok drgnął i się obudził.
Dziewczyna nie miała czasu do stracenia. Półprzytomny
mnich próbował zorientować się, co się dzieje, uniósł się z
trudem i pochylił nad otwartym kuferkiem.
Umara zamknęła oczy i skoczyła.
Ku swemu zdumieniu, wylądowała na czymś miękkim i
ciepłym.
Pustynny piasek, naniesiony przez wichury pod ścianę pago-
dy, złagodził upadek. Umara była uratowana.
Puściła się pędem niczym zwierzę ścigane przez myśliwych.
Piasek spowalniał jej kroki.
Nad postrzępionym i rozmigotanym pustynnym widnokrę-
giem wisiało słońce, a jego promienie oświetlały grzbiety wydm
pustyni Gobi.
Niebawem zrujnowana pagoda została daleko za plecami
Umary, a ona dostrzegła pierwsze gliniane chaty Dunhuangu,
wokół których w tej przedwieczornej porze kozy i owce czekały
na obrządek.
Trzy uliczki dalej musiała skręcić w prawo, żeby dotrzeć do
skupiska domów, pośrodku których wznosiły się budynki nes-
toriańskiego biskupstwa.
Wiedząc, że jest bezpieczna, zatrzymała się zadyszana pod
arkadami krużganka.
Bolało ją lewe kolano, bo uderzyła nim o framugę okienka.
Jej ubranie było brudne i podarte.
W tym stanie nie mogła pokazać się w domu.
Otrzepała się z kurzu, a poprawiając pasek, dotknęła szka-
tułki. Niemal zdążyła już o niej zapomnieć.
Wyjęła ją ostrożnie i położyła na kolanach.
Poczuła zapach sandałowego drewna.
Zamknięcia i ozdobne okucia z brązu lśniły, jakby jakieś
troskliwe ręce bezustannie je polerowały.
Potrząsnęła pudełkiem, próbując domyślić się, co też może
zawierać.
Usłyszała ciche grzechotanie.
Zaczęła się już podnosić, żeby jak najprędzej wrócić do
domu. Ojciec i Golea muszą się niepokoić. Jednak za sprawą
niepojętego impulsu najpierw postanowiła otworzyć szkatułkę.
Pamiętała, że Szalony Obłok włożył ją do kuferka, nie
zamknąwszy na klucz. Wieczko trzymało się dzięki pręcikowi
z brązu, przechodzącemu przez dwa oczka.
Rozpoznała kawałek jedwabnej tkaniny, w którą zostało
owinięte to, co obaj mężczyźni nazywali Najcenniejszą z
Wszystkich Rzeczy.
Odwinęła ją ostrożnie.
To, co ujrzała, było tak dziwne, niemal magiczne, że pospiesznie
włożyła wszystko z powrotem do środka i zamknęła pokrywkę.
Bez wątpienia miała w rękach wielki skarb, wystarczająco
cenny, aby doprowadzić do śmierci człowieka...
Uświadomiła sobie, że przez przypadek weszła w posiadanie
rzeczy kryjącej straszliwą tajemnicę. Gubiła się w domysłach,
gdy znalazła się wreszcie w drzwiach biskupstwa, w których
czekała na nią zapłakana opiekunka.
—Umaro! Coś ty robiła? Szukamy cię od rana! Myślałam,
że oszaleję z niepokoju! — wykrzyknęła, rzucając się ku
dziewczynie.
—Nic się nie stało, byłam na spacerze i zabłądziłam... na
pustyni. Postanowiłam zdrzemnąć się trochę pod palmą...
No i jestem!
—Na szczęście nie musiałam tłumaczyć się twojemu ojcu...
Dwa dni temu pojechał na polowanie. Gdybyś spóźniła się
jeszcze trochę, musiałabym powiedzieć mu o tym po jego
powrocie, i to by go zmartwiło!
—Jestem cała i zdrowa, moja dobra, kochana Goleo! Czy
to nie jest najważniejsze?
—Wyglądasz na zmęczoną! Nie posłużyło ci pustynne
słońce!
Umara postanowiła nic nie mówić o przygodzie, która mogła
źle się skończyć, a przede wszystkim o nadzwyczajnej zawar-
tości pudełka. Ojciec na pewno zapytałby, skąd je ma.
Wydarzenia, które rozegrały się na jej oczach, były tak
straszne, że nie wyobrażała sobie, aby mogła opowiedzieć o
nich ojcu.
Jako córka nestoriańskiego dostojnika, Umara lepiej niż
ktokolwiek umiała trzymać język za zębami. Jej współwy-
znawcy, przywykli do prześladowań, od dziecka uczyli się
dochowywać tajemnicy.
Zakazane było nawet wymawianie przy niewiernych prostych
rytualnych formułek w języku syryjskim, recytowanych ściszo-
nym głosem podczas niekończących się obrzędów, odprawia-
nych w gęstej chmurze kadzideł. Nie wolno było również
wyjawiać komukolwiek, że wyznawcy uważają się za „Asyryj-
czyków", ani nawiązywać do subtelnego pojęcia „unii hipo-
statycznej Chrystusa", w której stapiały się jego dwie natury,
boska i ludzka. Były one od siebie niezależne, i to właśnie
stanowiło fundament tej religii „dwoistości Bożej", potępionej
jako herezja, ponieważ według niej Maria Panna nie mogła
zostać uznana za Theotokos, matkę Boga, lecz tylko za Chris-
totokos — matkę Chrystusa.
Młoda chrześcijanka okazała się więc godną córką swego
ojca, gdy postanowiła zachować milczenie nawet przed nim.
Czy nie było to zresztą najlepsze, co mogła zrobić dla jego
dobra?
Gdy wieczorem została sama w swojej komnacie, otworzyła
szkatułkę przy świetle świecy i znowu poraziło ją to, co
zobaczyła.
Niewątpliwie była jeszcze za młoda i za mało wykształcona,
aby pojąć znaczenie tego, co leżało przed nią na kwadratowym
kawałku jedwabnej wzorzystej tkaniny. Mimo półmroku ka-
mienie olśniewały blaskiem.
Jedyną osobą, przed którą mogła otworzyć serce, był Kłębek
Kurzu. Z racji wspólnych wypraw mieli małe sekrety, których
nie wyjawiliby nikomu.
Mogła zaufać tylko jemu.
Czy pewnego dnia odkryje tajemnicę tego skarbu?
Na razie zadawała sobie pytanie, gdzie ukryć szkatułkę z tak
zadziwiającą zawartością.
14
W górach Krainy Śniegów
Powiązano ich sznurami.
Była to pierwsza noc, jaką spędzili w niewoli.
Ogromne ognisko nie mogło rozgrzać ich serc. Niewielką
pociechą było to, że dzieci spały z zaciśniętymi piąstkami w
koszyku. Obok leżała Lapika, dysząc głośno, z opuszczonymi
uszami i zmierzwioną sierścią.
Ani Pięć Zakazów, ani manipa nie przeczuwali nawet, że
może im się przydarzyć takie nieszczęście. Nie zauważyli
zbliżających się ludzi. Wszystko odbyło się błyskawicznie.
Wpadli w zasadzkę.
Szli wolno pod górę, gdy tuż za zakrętem drogi, w pobliżu
gęstego jodłowego lasku, skoczył na nich z wrzaskiem mały
oddział konnych.
Pięć Zakazów, starający się osłaniać dzieci, których napad
nawet nie obudził, został nagle otoczony, a potem rzucony
wraz z manipą na ziemię. Trzymał z całych sił koszyk i nie
miał szansy, aby wykorzystać swą umiejętność walki, ataku
i obrony, które zwykle pozwalały mu stawić czoło nawet trzem
napastnikom naraz.
Lapika rzuciła się na pierwszego z jeźdźców, ściągnęła go na
ziemię, a jego koniowi przegryzła gardło. Od zwierzęcia musiało
ją odrywać trzech ludzi. Walczyła zajadle, najwyraźniej uważa-
jąc dzieci za swoje szczenięta.
Kręcone włosy i ciemna cera rozbójników wskazywały, że
pochodzą oni z zachodu.
Ich herszt nie mówił ani po chińsku, ani po tybetańsku.
Wydawało się, że przybyli z tych dalekich okolic, ku którym
prowadził ostatni odcinek Jedwabnego Szlaku. Wielu podróż-
ników stamtąd wracających nazywało je „równiną tysiąca
źródeł" albo „krainą gołębi", z powodu ptaków z terakoty
zdobiących kalenice domów.
Z tych mitycznych krain, położonych hen, na zachodzie,
na temat których krążyły legendy, kupcy przywozili brzosk-
winie i winogrona w cukrze, ulubione smakołyki dzieci i ku-
rtyzan, a także filc tak twardy, iż żołnierze robili z niego
poręczne i mocne tarcze, doskonale chroniące przed grotami
strzał.
Mężczyzna o kręconych włosach i smagłej cerze kazał im
stanąć obok wielkiej skały, na której szczyt wdrapał się jeden
ze zbójników, żeby trzymać straż.
Potem mówiący po chińsku chłopak poinformował Pięć
Zakazów i manipę, że będzie ich tłumaczem.
Dowiedzieli się od niego, że porwał ich wódz z plemienia
Persów o imieniu Madżib.
Pięć Zakazów nie wiedział nic o Persach, których pięknych
kobierców, docierających do środkowych Chin, gdzie kupcy
sprzedawali je bardzo bogatym ludziom, nie spotykało się w
klasztorach buddyjskich.
Nie miał pojęcia, w jaki sposób mała banda perskich rozbój-
ników mogła znaleźć się tak daleko od swojego kraju, w masy-
wie Himalajów.
Sądząc po rozradowanych minach brodatych mężczyzn, jeńcy
byli nie lada zdobyczą.
Pięć Zakazów dowiedział się o tym od tłumacza, który nie
okazał się zbyt rozmowny.
—Madżib jest zadowolony, że was pojmał. Już od mie-
siąca błądzimy w zimnie, zabijając ptaki, żeby mieć co jeść!
Wszystkie górskie drogi są tak do siebie podobne... —
westchnął.
—Powiedz Madżibowi, że czujemy się zaszczyceni, mo-
gąc go poznać! — odparł ponuro Pięć Zakazów, podczas
gdy tamten, po dokładnym przejrzeniu ich bagaży,
zatrzymał się przy koszyku, w którym wierciły się
niemowlęta, zbudzone hałasem.
—Madżib pyta, czy mała dziewczynka i mały chłopiec są
rodzeństwem?
—Tak. To bliźnięta. — Młody mnich Wielkiego Wozu nie
rozumiał, dlaczego herszt o to pyta ani dlaczego wydaje się
tak zadowolony z odpowiedzi Pięciu Zakazów, że aż na jego
twarzy zagościł wyraz zadowolenia.
Ci zbójcy z całą pewnością się zgubili, tłumaczył sobie Pięć
Zakazów. Jego domysły potwierdziły słowa, z jakimi Madżib
zwrócił się do niego za pośrednictwem tłumacza:
—Madżib mówi, że jeśli pomożecie nam znaleźć Jedwabny
Szlak, daruje wam życie!
—Odpowiedz mu, że wiemy, jak do niego dotrzeć! — odparł
spiesznie Pięć Zakazów.
Maszerowali aż do zmroku, powiązani sznurem jak niewol-
nicy. Bandyci, nie zważając na wyczerpanie jeńców, kazali im
rozpalić ognisko.
Tłumacz usnął, mogli więc po cichu rozmawiać.
—Uważasz, że byli gotowi nas zabić? — zapytał manipa.
—Potrzebują nas, żeby wyjść z kraju Bod. Dzięki temu być
może ujdziemy z życiem. Spojrzenie tego Madżiba nie
wróży niczego dobrego. Wygląda na człowieka okrutnego i
bez serca...
—Zauważyłeś jego uśmiech, kiedy podniósł przykrywkę
koszyka i zobaczył dzieci? Wyglądał jak żarłok, któremu
trafił się smaczny kąsek!
—Na szczęście nie wpadło im do łbów, żeby zabić Lapikę,
kiedy rzuciła się na nich, gotowa gryźć i szarpać! Dobrze,
że
dzieci wzbudziły takie zaintersowanie Madżiba; może dlatego
rozkazał swoim ludziom, żeby nie robili nic złego suce! —
mruknął Pięć Zakazów, popychając stopą grubą gałąź, żeby
podsycić ogień.
—Ale nie mógł przecież wiedzieć, że to ich karmicielka.
Popatrz tylko na te skarby, jakie one maleńkie! Śpią
przytulone do siebie jak susły. Szczęśliwe dzieciny!
—Miałeś rację, manipo, przestrzegając mnie przed zbójami
na gościńcach, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy! —
przyznał Pięć Zakazów, spoglądając smutno na
wędrownego mnicha.
—Jestem pewny, że wyjdziemy z tego cało. Od rana modlę
się do Błogosławionego, żeby wziął nas pod opiekę
Szlachetnego Talizmanu! — rzekł niemal pogodnym tonem
manipa, odsłaniając w uśmiechu poczerniałe zęby, jakby
chciał dodać odwagi Pięciu Zakazom, któremu towarzyszył
już prawie od dwóch miesięcy.
Od czasu gdy wędrowny mnich dołączył powtórnie do Pięciu
Zakazów, okazywał mu przywiązanie i bardzo go szanował.
A jednak, gdyby uwzględnić okoliczności, jakie poprzedziły
ich spotkanie, wszystko mogło się bardzo źle skończyć.
Gdy tylko manipa pożegnał Tö Linga i lamę Gampo, po-
spieszył wypełnić polecenie czcigodnego przełożonego i towa-
rzyszyć Pięciu Zakazom aż do Luoyangu. Chciał w ten sposób
spełnić dobry uczynek i tym samym zasłużyć na odrodzenie się
w doskonalszej postaci.
Postępując według rozkazów mistrza Gampo, miał szansę
w krótkim czasie — zaledwie dziesięciu kolejnych wcieleń
zamiast wielu tysięcy — dotrzeć do bram raju, osiągnąć
nirwanę, czyli stan, w którym byt roztapia się w nicości, wolny
od bólu doczesnego świata!
Jeśli dobrze się zastanowić, było to coś więcej niż okazja,
może nawet niezasłużona szansa, z całą pewnością dana osobiś-
cie przez Buddę. Należało ją chwycić obiema rękami, a nade
wszystko nie pozwolić, by uciekła!
Co do dwóch nieznajomych, którzy chcieli wejść w po-
siadanie Sutry o logice Czystej Pustki, perspektywa tłuma-
czenia się przed nimi wcale go nie pociągała i garść monet,
jakie od nich dostał, oddał pierwszemu napotkanemu że-
brakowi.
Poczuł nagle, że jego dusza wolna jest od wszelkich
ciężarów, i ruszył żwawo, żeby dopędzić Pięć Zakazów.
Szedł bardzo szybko, prosząc Buddę, żeby udzielił mu łaski
dołączenia do dwojga półboskich dzieci. Miał nadzieję, że
młody mnich nie wybrał jednego z niezliczonych skrótów, w
które zapuszczali się podróżnicy źle znający góry i które
najczęściej prowadziły ich prosto na dno przepaści.
Na szczęście po dwóch dniach wytężonego marszu, niemal
biegu, dostrzegł na zaśnieżonej drodze, nad którą górował
gigantyczny lodowiec, ślady pozostawione przez Pięć Zakazów
i jego ogiera.
Znalezienie odcisków stóp człowieka i końskich kopyt o tej
porze roku i w tym miejscu, pośrodku lodowej pustyni, gdzie
nie widywano żadnych ludzkich śladów, podniosło go na duchu:
to mógł być tylko mnich wiozący Niebiańskie Bliźnięta.
Poprzedniej nocy śniło mu się, że opowiada Szalonemu
Obłokowi i Buddhabadrze o swej nieszczęsnej eskapadzie i
tłumaczy im, że w żaden sposób nie mógł wynieść z klasztornej
biblioteki Sutry o logice Czystej Pustki.
Wciąż miał w pamięci spojrzenie przekrwionych, chmurnych
i pełnych nienawiści oczu rzekomego tantrysty, który nadal
dręczył go po nocach i mruczał mu do ucha pogardliwe słowa,
nazywając niezdarą zasługującym co najwyżej na odrodzenie
w postaci owada.
Bo tak naprawdę manipa bał się głównie tego, że pod postacią
Szalonego Obłoku mógł się ukrywać jakiś szaman.
Szamani, których wędrowni mnisi bali się jak zarazy, od-
grywali w „religii ludzi" tę samą rolę, co manipa w religii
Buddy. Spotykano ich często na drogach, bo przenosili się z
miejsca na miejsce, podobnie jak wędrowni mnisi.
Wielu uważało ich za czarowników obdarzonych boską
esencją, a tylko nieliczni widzieli w nich zwyczajnych szar-
latanów. Opowiadano, że potrafią zamieniać się w dzikie
bestie albo w małpy, rzucać linę do nieba i wspinać się po niej,
jakby zwisała z drzewa, a także chodzić po rozżarzonych
węglach.
Wieśniacy wzywali ich często, żeby uleczyli chore dziecko
albo starca, pomogli ocielić się krowie lub po prostu sprowadzili
deszcz po wyjątkowo długiej suszy, która zamieniała pastwiska
w kamieniste pustkowia.
Aby zyskać przychylność szamana bon, trzeba było dać mu
drobną monetę, podczas gdy manipa udzielał błogosławieństwa
i recytował mantrę Awalokiteśwary Om mani peme hung za
miskę ryżu.
Ta rywalizacja była odbiciem gwałtownej walki, jaką w kraju
Bod toczył buddyzm, religia z zewnątrz, z religią bon, którą
jego mieszkańcy wciąż praktykowali, nawet po przyjęciu wy-
znania Szlachetnej Prawdy Gautamy Buddy.
W latach dzieciństwa manipy lama, który nauczył go czytać
i pisać, nie przestawał opowiadać straszliwych historii o sza-
manach, którzy zawracali adeptów buddyzmu z Drogi Szlachet-
nej Prawdy, wkradając się w ich łaski pod nieszkodliwymi
postaciami.
Gdy manipa dopędził wreszcie Pięć Zakazów, poczuł ogrom-
ną ulgę. Wciąż jeszcze mając w pamięci dręczące go koszmary,
stwierdził, że Szalony Obłok nie uniemożliwił mu realizacji
zamiarów.
Co dziwne, miał nawet powody, żeby być wdzięcznym Pięciu
Zakazom.
— Nie poznajesz mnie? Przyszedłem ci pomóc! — wy-
krzyknął na widok młodego mahajanisty, maszerującego przed
ogierem Wprost Przed Siebie, który niósł na grzbiecie koszyk
z Niebiańskimi Bliźniętami.
Jednak Pięć Zakazów zdawał się nie słyszeć krzyków manipy
i szedł bardzo skupiony, jako że z powodu silnych mrozów lód
był dużo twardszy i niezwykle śliski.
Mały konwój, wydostawszy się z wielkich śniegów, szy-
kował się do pokonania wąskiego przejścia tuż koło szczeli-
ny, której sina krawędź świadczyła o jej niezmierzonej głę-
bokości.
— Pięć Zakazów, posłuchaj mnie! Uważaj na lód! To
bardzo niebezpieczne przejście! — wykrzykiwał zdyszany
manipa.
Mnich, zaskoczony wołaniem, wreszcie się obejrzał.
Spiesząc się, żeby do niego dołączyć, manipa zrobił o jeden
krok za dużo i pośliznął się na twardym jak kamień płacie
śniegu. Zachwiał się i trzeba było kociej zręczności i zwinności,
ale także siły doświadczonego adepta sztuk walki, aby złapać
go za kołnierz kożucha i nie dopuścić, żeby spadł do szczeliny
ziejącej pod jego stopami.
Myśląc, że wpada w przepaść, wędrowny mnich krzyknął
tak przeraźliwie, że drapieżne ptaki, krążące tuż nad ośnieżonym
zboczem, wzbiły się w górę niczym liście uniesione gwałtow-
nym podmuchem wiatru.
—Co ty tu robisz, manipo? Wyobrażałem sobie, że jesteś
daleko stąd! — wykrzyknął zdziwiony Pięć Zakazów, kiedy
uświadomił sobie, kogo uratował od niechybnej śmierci.
—Uratowałeś mi życie! Gdyby nie ty, przepadłbym w tym
lodowym grobie...
—Mówią, że lód konserwuje... — zażartował Pięć Zakazów.
—Wolę, żeby konserwowało mnie życie!
—Nie odpowiedziałeś na moje pytanie! Co tu robisz?
—Pomyślałem, że nie będziesz taki samotny, jeżeli przejdę
kawałek razem z tobą. Drogi bywają niebezpieczne i
kręte. Znam dobrze te, które prowadzą na równinę. Święte
dzieci mogą budzić niezdrowe zainteresowanie. Chcę ci
pomóc ze wszystkich moich sił!
Ton głosu manipy świadczył o jego szczerości.
—Jeżeli chcesz iść ze mną, będziesz musiał mi pomóc
nieść koszyk z dziećmi. Biedny Wprost Przed Siebie ugina
się pod ciężarem bagaży, a kiedy idzie po stromym i
oblodzonym zboczu, może w każdej chwili skręcić kark!
— powiedział mnich.
—Jeśli się zgodzisz, sprawisz mi wielką przyjemność! Znam
takich manipów, którzy potrafią wyrecytować dziesięć
tysięcy razy Om mani peme hung. Ale tak naprawdę, żeby
dokonać tego wyczynu, nadużywają oni aż do utraty
zmysłów korzeni pewnych drzew, dzięki którym nie ogarnia
ich senność... Co rzekłszy, jestem gotów zrobić to dla
ciebie, jeżeli sobie życzysz — powiedział, jakby na swoje
usprawiedliwienie, wędrowny mnich.
Bardzo chciał pozyskać względy Pięciu Zakazów i nie zostać
odepchniętym.
Tak więc, gdy Pięć Zakazów odpowiedział mu grzecznie:
„Czemu nie! Przynajmniej będzie nas dwóch do zajmowania
się niemowlakami, które uważasz za Niebiańskie Bliźnięta",
nie ukrywał radości. Jako manipa musiał znosić tak wiele kpin
ze strony żołnierzy czy pijanych włóczęgów, wyznawców bon,
w oczach których buddyzm — z jego buddami i bodhisattwami,
tak licznymi, że nie pamiętano nawet ich imion — był tylko
zbiorem przesądów, że nie zwracał uwagi na podziękowania ze
strony szczerych wyznawców, którzy naprawdę wierzyli w dob-
rodziejstwa jego mantry.
—Idę prosto z Samye, gdzie zachęcano mnie, żeby cię
dogonić i zaoferować ci pomoc! — wyznał, gdy tylko
podjęli marsz.
—Mówisz o lamie Tö Lingu?
—Raczej o jego przełożonym, mistrzu Gampo. Życzył
sobie, żebym ci pomógł dowieźć Niebiańskie Bliźnięta do
celu!
—Odnoszę wrażenie, że dobrze znasz ten klasztor. Często
tam bywasz?
—Po prawdzie byłem tam trzy czy cztery razy. Za pierw-
szym razem po to, żeby odprawić ofiarę okadzenia sang.
—Nic mi nie wiadomo o tym rytuale!
—Polega on na spaleniu przed posągiem miłosiernego
bodhisattwy Awalokiteśwary suchych gałązek jałowca,
pociętych koniecznie lewą ręką, tą po stronie serca. Raz do
roku, na początku wiosny, wszystkich manipów zaprasza się
do Samye, żeby wzięli udział w ceremonii „lotu na linie", na
której skaczą jak małpy. Spleciona z rzemieni lina nazywa
się mu albo „liną do wspinania się do nieba", inna jest
rozciągnięta między szczytem najwyższej wieży klasztoru i
słupem wbitym w ziemię. A manipowie, „niczym jaskółki
latające nad lustrem jeziora", jak mówią bardowie, schodzą
po niej głową w dół, osłaniając sobie piersi drewnianą
deską, a także się na nią wspinają z zawrotną szybkością...
—Widzę, że w Samye dzieją się nadzwyczajne rzeczy! —
zażartował Pięć Zakazów, rozbawiony opowiadaniem
wędrownego mnicha, który tak bardzo pragnął mu się
przypodobać.
—To nie wszystko. Piętnastego dnia pierwszego miesiąca
roku mnisi z Samye wznoszą kilkupiętrowe rusztowania, na
których zawieszają tysiące małych lampek. Potem ustawia
się figurki z mąki i masła jaka, przedstawiające słynne
postacie, smoki, ptaki i różne czworonogi. Kiedy tam
jestem, proszą mnie czasami, żebym je pomalował na różne
kolory! — dodał manipa, zadowolony, że może pokazać
się z jak najlepszej strony.
—Jesteś wędrownym mnichem obdarzonym wieloma ta-
lentami!
—Nie należę jeszcze do tych, którzy widzieli Śnieżnego
Lwa... ale być może przyjdzie czas i na to! Tu mówią, że
Biały Lew, boskie zwierzę, które widnieje na naszych
proporcach, pokazuje się w Samye co dziesięć lat! Mam
nadzieję, że któregoś dnia będę mógł podziwiać to bajeczne
zwierzę i jego samicę, białą lwicę o niebieskawej grzywie,
której „mleko jest turkusową wodą z lodowców naszych
gór". Zapewniają, że te dwa opiekuńcze zwierzęta kraju Bod
dają szczęście tym, którzy potrafią się do nich zwracać!
—Myślisz, że będziemy tego potrzebowali?
—Czemu nie mielibyśmy skorzystać ze wszystkich sposo-
bów, które mogłyby nam pomóc dowieźć na miejsce
Niebiańskie Bliźnięta?
Taka prostoduszność i wiara zdołały przełamać lody między
nim i Pięcioma Zakazami, który w końcu poczuł ulgę, że
będzie miał sprzymierzeńca w trudnej i niebezpiecznej po-
dróży.
Manipa dowiódł wkrótce, że Pięć Zakazów dobrze zrobił,
przystając na jego towarzystwo.
Rano wstawał pierwszy, kładł się ostatni, wpełzając do
namiotu dopiero wtedy, gdy ogień już wygasł. Postawił sobie
za punkt honoru dać się poznać jako idealny towarzysz, zawsze
do dyspozycji, skuteczny i pomocny.
Jako znawca górskiej flory, spędzał długie godziny na zbie-
raniu jadalnych korzeni i roślin, które uważano za dobry środek
przeciwko odmrożeniom i pęknięciom skóry. Przy okazji zbierał
jaja bażantów, a potem smażył je w maśle jaka z suszonymi i
utartymi czarnymi jagodami, sprawiając wielką przyjemność
podniebieniu Pięciu Zakazów.
Świadom, że Pięć Zakazów jest kopalnią informacji na temat
wszelkich odmian buddyzmu, wypytywał go niczym uczeń
pragnący pogłębić wiedzę nie tylko na temat Wielkiego Wozu,
ale i Małego, nie zapominając o indyjskim tantryzmie.
— Znam trochę doktrynę hinajany... Słyszałem, że jej nau
czanie było zastrzeżone dla bardzo wykształconych mnichów.
Czy to prawda?
I Pięć Zakazów, na stromych drogach kraju Bod, w obliczu
górskich szczytów, których zawrotna wysokość zachęcała do
medytacji, nie odmawiał mu wyjaśniania szczególnie trudnych
punktów doktryny, na przykład pojęcia pustki, na temat której
hinajana i mahajana prowadziły ostre spory.
Po kilku dniach ich mozolny marsz po oblodzonych ścieżkach
zamienił się w interesujący dialog, pełen pytań, jakimi manipa
zasypywał Pięć Zakazów.
— Om! Jaka jest różnica między tantryzmem indyjskim a
buddyjskim?
I w trakcie wędrówki, przerywanej postojami, podczas któ-
rych trzeba było nakarmić bliźnięta, przystawiając je do sutków
Lapiki, Pięć Zakazów wyjaśniał, na czym polegają różnice
między pierwotnym tantryzmem indyjskim i sposobem, w jaki
rytualne praktyki, oparte na kontroli ciała i duszy, zostały
zasymilowane przez pewnych wyznawców buddyzmu, którzy
stworzyli kierunek, wtedy już zwany tantryzmem buddyjskim!
Towarzystwo tak mądrego mnicha sprawiło, że manipa
przechodził błyskawiczną metamorfozę.
Nie było to już rozczochrane stworzenie, ćwiczące się w kug-
larskich sztuczkach i cyrkowych figurach, żeby zabawić wi-
dzów. Codziennie przycinał sobie zarost, co było dość skom-
plikowane, gdy przebywało się na wysokości przeszło czterech
tysięcy metrów, spało na świeżym powietrzu albo w skalnych
załomach i myło wyłącznie w lodowatej wodzie strumieni.
Fizyczna przemiana, która sprawiła, że wyglądał nieco bar-
dziej cywilizowanie, świadczyła o przemianie mentalnej, do
jakiej zachęciła go ta nowa znajomość. Ku jego wielkiemu
zadowoleniu podróż, zmieniająca się stopniowo w inicjację,
pomagała mu wykuć ów sławetny klucz, otwierający drogę do
mądrości Błogosławionego, klucz, o którym mówiło wielu, ale
nikt jak dotąd nie pomógł manipie go znaleźć.
Tak więc nie miał już przemierzać niestrudzenie górskich
ścieżek, powtarzając mantrę w zamian za miskę ryżu, ani
narażać się na docinki pasterzy, niewahających się szczuć go
wielkimi psami o ostrych kłach. Nie będzie już wędrownym
mnichem, z powodu zimna i głodu zaczynającym wątpić w
istnienie swego bodhisattwy, którego miłosierdzie było tak
nikłe, że wydawało się odnosić jedynie do przeszłości albo
przyszłości, ale nigdy do chwili obecnej...
Codziennie błogosławił Buddę, że postawił na jego drodze
Pięć Zakazów i tych dwoje świętych dzieci, z których jedno
było tak bardzo podobne do małpki.
—Nigdy nie zdołam ci się odwdzięczyć za obdarowanie mnie
tymi skarbami wiedzy! — powiedział któregoś ranka.
—Jeżeli nadal będziesz uczył się tak szybko, to nim doj-
dziemy do Luoyangu, staniesz się dużo mądrzejszy ode
mnie!
—Jedwabny Szlak nie jest wystarczająco długi, żebym
zdołał dorosnąć ci do pięt... — zaoponował manipa, który
bezgranicznie podziwiał Pięć Zakazów.
Innym razem Pięć Zakazów, stwierdzając, jak bardzo węd-
rowny mnich jest mu oddany, i nie chcąc nadużywać wpływu,
jaki na niego ma, próbował dać mu do zrozumienia, że nie
powinien być aż tak uniżony.
—W dniu, w którym dojdziesz do wniosku, że wygodniej ci
będzie mnie opuścić, bo lepiej czujesz się w Tybecie,
pomagając biednym znaleźć drogę do oświecenia, powiedz
mi to bez wahania. Nie będę miał ci tego za złe.
—Pięć Zakazów, moim jedynym celem jest pomóc ci
dowieźć do Luoyangu te boskie dzieci! Chyba że mnie już
nie chcesz! — odpowiedział ze łzami w oczach manipa.
Któregoś dnia Pięć Zakazów nie miał ochoty wyjaśniać
sensu pewnych szczególnie trudnych buddyjskich sutr. Roz-
mowa zeszła na Jedwabny Szlak.
—Wymienia się dzięki niemu towary, księgi, idee i wierze-
nia. Usiany jest targowiskami i świątyniami — opowiadał
Pięć Zakazów.
—Świątyniami buddyjskimi?
—Innymi też! W niektórych z nich czci się Jedynego Boga
zwanego Chrystusem! W innych uprawia się kult proroka
o imieniu Mani, w którego ciele, zdaniem jego
zwolenników, odrodził się Chrystus!
—Czy ten Chrystus był lamą, czczącym jakiegoś okreś-
lonego bodhisattwę?
—Według mojego mistrza Czystości Pustki Chrystus, którego
zwą też Jezusem, był szczególnym wcieleniem miłosiernego
bodhisattwy Awalokiteśwary, tego samego, który wstawia się
za dobrymi duszami i do którego kierujesz bezustannie boską
mantrę!
—Om\ To nie do wiary!
—Gdy szedłem w tamtą stronę, słyszałem w Chotanie, na
targowisku, jak jakiś dziwny mnich, który nosił na piersi
krzyż, opowiadał o życiu Chrystusa, posuwając się nawet do
stwierdzenia, że umarł on na krzyżu, mając do niego
przybite ręce i nogi.
Manipa spojrzał z zakłopotaniem na Pięć Zakazów.
Nigdy nie słyszał, żeby mówiono o czymś takim nawet w
strasznym piekle Awici. Nie zniósłby tego żaden z wyznaw-
ców indyjskiej jogi, zahartowany na skutek umartwiania się.
—Ponadto — dodał Pięć Zakazów — według słów tego
mnicha, Chrystus nie poddał się ukrzyżowaniu
dobrowolnie, ale była to kara!
—Dwa lata temu niedaleko Lhasy widziałem ascetę po-
trafiącego przebić się szablą po wypiciu napoju ze szczyptą
proszku, który wsypywał do kielicha z brązu.
—Wszędzie pełno jest niebezpiecznych szaleńców! Na
szczęście Gautama uczył swoich zwolenników, że
umartwianie się jest bezużyteczne...
—Mądrze mówisz! Ten człowiek twierdził, że nazywa się
Czerwony Obłok. Miał tak długie włosy, że zakrywały mu
twarz. Gdy tylko wymieszał napój, wypił go jednym
haustem. Wtedy wszystkie jego mięśnie naprężyły się tak, że
zrobiły się twardsze od deski i zupełnie niewrażliwe!
Zapewniam cię! Wreszcie, usiadłszy w pozycji lotosu,
chwycił sztylet i pociął sobie dół brzucha! Widziałem, jak
krew perliła się na jego smagłej skórze, na której pojawiły
się, jak na stronicy księgi, dziwne znaki!
—To straszne! —wykrzyknął Pięć Zakazów. Zaniepokojona
Lapika podbiegła, żeby go obwąchać.
Nie zważając na to, manipa ciągnął swoją opowieść, nie
domyślając się nawet, że mówi o Szalonym Obłoku, którego
imienia nie przestawali wykrzykiwać wędrowcy, a którego
twarzy nie mógł tamtego dnia zobaczyć, jako że rozwiązał on
swój kok... Dlatego manipa nie rozpoznał go, gdy ten zawołał
go na drodze do Samye, przy wejściu do groty.
— Niektórzy gapie twierdzili nawet, że ten Czerwony Obłok
wypisał sobie słowo „tantra" na brzuchu, brunatnymi literami,
które występowały na skórze, jakby krew jakimś cudem skrzep
ła, zamiast się rozlać!
Pięć Zakazów postanowił zrobić postój, żeby Lapika mogła
nakarmić dzieci, które zaczęły płakać z głodu.
— Powiadają, że hinduscy jogini uczą się sposobów opa
nowywania bólu i wiedzą, jak zatrzymać krew w ciele, mimo
głębokich ran... Siły ducha są niezmierzone! Nigdy nie zapom
nę ciała tego ascety, twardego jak deska, kiedy zaczął lewito-
wać. Wydawało się, że jego podeszwy nie dotykają ziemi,
podczas gdy w rzeczywistości, jeżeli się pochyliłeś i przesu
nąłeś pod nimi palec, mogłeś stwierdzić, że on mimo wszystko
stoi twardo na ziemi! — Manipa tak się podniecił swoim
opowiadaniem, że nie zauważył, iż jego towarzysz się za
trzymał.
Po tygodniu dwaj mężczyźni mieli wrażenie, że znają się od
niepamiętnych czasów. Z każdym dniem manipa gratulował
sobie, że posłuchał lamy Gampo, podczas gdy Pięć Zakazów
dziękował Buddzie, że postawił na jego drodze tak cennego
towarzysza podróży.
Zasadzka, w jaką wpadli, była więc pierwszą chmurą na
błękitnym niebie.
Przeżyli chwile wielkiego strachu, zwłaszcza podczas za-
mieszania, jakie zapanowało po ataku suki, która broniła kosza
z niemowlętami.
Gdy zbójcy odpędzili Lapikę, zrobiło się spokojniej. Pięć
Zakazów skorzystał z pierwszego postoju, żeby dodać odwagi
psu, który biegł daleko za nimi, a teraz, usłyszawszy gwizd-
nięcie, pojawił się jak gdyby nigdy nic, żeby polizać mu
ręce i dać się pogłaskać.
Tego wieczoru herszt rozbójników kazał rozbić obóz nieco
dalej od drogi, pod wysoką skalną ścianą.
I to u jej stóp, przy gasnącym ognisku, rozmawiali teraz
ściszonymi głosami.
— Pięć Zakazów, nie wyjawiłem ci wszystkiego — wyszep
tał manipa.
Mnich milczał, jakby nie chciał go ponaglać.
—Kiedy spotkałem cię po raz pierwszy, szedłem do Samye,
gdzie wysłało mnie dwóch ludzi, abym przyniósł im cenny
rękopis.
—Kim byli ci ludzie?
—Dwóch indyjskich kapłanów. Pierwszy nazywał się Bud-
dhabadra i twierdził, że jest mnichem Małego Wozu. Dragi
nazywał się Szalony Obłok. Miał czerwone oczy!
—Jego imię przypomina imię jogina, o którym mi opowia-
dałeś. Tego, który robił sobie nacięcia na ciele... —
zauważył Pięć Zakazów.
—Nie pomyślałem o tym! Teraz, kiedy zwróciłeś mi na to
uwagę, przypomniałem sobie, że był podobnego wzrostu i
tak samo chudy — mruknął w zamyśleniu wędrowny
mnich.
—Powiedz mi lepiej, jak ci poszło w Samye.
—Dotarłszy na górę, zorientowałem się, że księgi już tam
nie ma.
—Jaki był jej tytuł?
—Jakiś taki skomplikowany, była w nim mowa o czystej
pustce albo o czymś podobnym.
—No i co?
—Wielebny przełożony, lama Gampo, dowiedziawszy się,
że cię spotkałem, dał mi do zrozumienia, że spełnię dobry
uczynek, jeśli cię dogonię.
—Dopędziłeś mnie, żeby spełnić dobry uczynek? Jakie to
miłe! —- wykrzyknął rozbawiony Pięć Zakazów.
—Tak właśnie było!
—Bardzo się z tego cieszę.
—Cała przyjemność po mojej stronie.
—Skończmy z tymi grzecznościami, mój drogi manipo —
powiedział Pięć Zakazów, obejmując towarzysza.
—Musiałem opowiedzieć ci to wszystko. Tak to się odbyło.
Teraz, kiedy musimy stanąć razem przed nową próbą, po-
stanowiłem nie ukrywać tego przed tobą! Za bardzo cię
szanuję!
—Wyobraź sobie, że ja mam ten rękopis! Czystość Pustki
wysłał mnie do Samye właśnie po to, żebym go odzyskał...
— wyznał Pięć Zakazów, wskazując manipie długi futerał,
umocowany do siodła Wprost Przed Siebie.
Teraz, gdy powiedzieli sobie wszystko przy dogasającym
ognisku, młody mnich mahajany zwrócił się do manipy:
—Powiedz mi coś na temat tego Szlachetnego Talizmanu,
o którym wspominałeś, kiedyśmy się spotkali.
—Użyłem określenia, które słyszałem wiele razy z ust
lamy Gampo, przełożonego klasztoru Samye, podczas jego
kazań, żeby wywrzeć na tobie większe wrażenie. Bez
przerwy mówił o Szlachetnym Talizmanie, a nawet o
Najcenniejszej z Wszystkich Rzeczy...
—Co mógł mieć na myśli?
—Niestety nie wiem na ten temat niczego pewnego, ponie-
waż tylko w połowie pojmowałem niejasne słowa
przełożonego z Samye, które odnosiły się do Najcenniejszej
z Wszystkich Rzeczy.
— Wszystko to wygląda bardzo tajemniczo...
Zapadła ciemna noc i ognisko wygasło.
—Pomodlę się do Błogosławionego, żeby uwolnił nas z rąk
bandytów. Życzę ci dobrej nocy! Om!
—Manipo, jesteś dla mnie prawdziwym darem Błogosła-
wionego. Nie wiem, jak poradziłbym sobie bez ciebie z
dziećmi. Jestem pewny, że we dwóch wybrniemy jakoś z
kłopotów, i zależało mi na tym, żeby ci to powiedzieć! —
dokończył Pięć Zakazów niezwykle poważnie.
—Na przekór wszystkim bandytom, wszystkim złodziejskim
targowiskom i kościołom, w których uprawia się dziwaczne
kulty, o jakich mi mówiłeś, i mimo że wieziemy tak cenny
ładunek, Jedwabny Szlak nie budzi we mnie strachu od
chwili, w której zaczęliśmy się wspierać! Om!
Pięć Zakazów padał ze zmęczenia, zdołał więc zasnąć w zim-
nie, przytulony do manipy, z jedną ręką na koszyku, żeby mieć
pewność, że nikt nie zrobi krzywdy Niebiańskim Bliźniętom.
Choć został więźniem bandy perskich rozbójników, których
zamiarów nie znał, czuł się podniesiony na duchu: w swoim
nieszczęściu znalazł przyjaciela.
A to nie była rzecz bez znaczenia.
15
Klasztor Jedynej Dharmy, Peszawar, Indie
Oręż Prawa szykował się do spędzenia na wąskim posłaniu
kolejnej bezsennej nocy.
Zmęczyło go już uspokajanie mnichów i nowicjuszy klasz-
toru, którzy przez cały dzień biadali nad nieobecnością Nieoce-
nionego Przełożonego.
— On już nie wróci z Dachu Świata! To pewne! Nasz
czcigodny przełożony Buddhabadra znalazł się tam, na górze,
tak blisko nirwany, że Budda w swym nieskończonym miłosier-
dziu zabrał go, żeby mieć go przy sobie! — mówili, lejąc łzy.
Jeden z mnichów, obdarzony wyjątkowym darem przekony-
wania, biadolił i roztaczał najczarniejsze wizje, czym przyczynił
się do tego, że wszyscy upadli na duchu.
Nosił imię Klejnot Doktryny i od czasu gdy Buddhabadra
wybrał na swoją prawą rękę Oręż Prawa, nienawidził rywala,
zajmującego, jego zdaniem bezprawnie, miejsce, które należało
się jemu.
Klejnot Doktryny ze złośliwą przyjemnością rozsiewał więc
plotki, żeby zatrwożyć mnichów, których niepokój, wobec
przedłużającej się nieobecności przełożonego, nie przestawał
rosnąć.
Na próżno Oręż Prawa tłumaczył im, że to tylko opóźnienie
z powodu zimowej niepogody. Coraz trudniej przychodziło mu
uspokoić mnichów, a przede wszystkim młodych nowicjuszy
Klasztoru Jedynej Dharmy, dla których Buddhabadra był jak
ojciec.
Im więcej mijało dni, tym oczekiwanie stawało się bardziej
nieznośne.
Po trzech tygodniach do klasztoru wrócił kornak.
Przybył bez świętego zwierzęcia, a przecież w żadnym wypad-
ku nie wolno mu go było porzucić. Oręż Prawa gubił się w
domysłach, co się stało ze słoniem, ale nie mógł się nimi z nikim
podzielić, ponieważ bał się, że jeszcze bardziej zasmuci mnichów.
Co tak naprawdę wydarzyło się w drodze powrotnej? Dla-
czego kornak przestał opiekować się słoniem? A przede wszyst-
kim, co się stało z biednym Buddhabadra? Czy został ranny,
a może umarł? Czy leży na dnie przepaści lub na łożu boleści?
Czy nie został więźniem bandy złoczyńców, którzy zamierzali
zażądać za niego okupu?
Nic w tej najwyraźniej nieudanej podróży nie zgadzało się
z charakterem Buddhabadry i jego zamiłowaniem do doskonało-
ści, jakie objawiał we wszystkich swoich poczynaniach.
Przełożony z Peszawaru, zaprawiony w górskich wędrówkach,
dobrze znał pułapki na drodze wiodącej przez Krainę Śniegów.
Na próżno Oręż Prawa godzinami wypytywał kornaka. Ten
odpowiadał niechętnie, że jego przełożony kazał mu iść przo-
dem i zaczekać w najbliższym zajeździe, że dotarł tam po
wyczerpującym, trwającym wiele dni marszu, ale nie doczekał
się ani Buddhabadry, ani słonia!
— Święty słoń pochłonąć góry! Święty słoń pochłonąć góry!
Śnieżna zadymka połknąć Buddhabadra... Ja zasłużyć na naj-
większa kara! — powtarzał biedak.
Przygnębiony utratą zwierzęcia, którym się opiekował, mówił
tylko o zagładzie, tak jakby góry były potworem, któremu
wystarczyło raz otworzyć paszczę, żeby wchłonąć i zwierzę,
i człowieka.
— Ale dlaczego zostawiłeś pośród śniegów samotnego Bud-
dhabadrę z białym słoniem?
Na to pytanie, stawiane sto razy, kornak odpowiadał nie-
zmiennie, pochylając głowę i szlochając:
— Kazać mi iść przodem! Ja niepotrzebnie go słuchać!
Nigdy nie zostawiać święte zwierzę! Moja wina! Ja zasługiwać
wielka kara! Moja wina dziesięć tysięcy razy! Góry niedobre!
Góry połykać wszystko!
A wtedy, rezygnując z dalszego badania okoliczności, w ja-
kich rozeszły się drogi Buddhabadry i kornaka, Oręż Prawa
spróbował dowiedzieć się przynajmniej, dokąd jego przełożony
się udał, gdyż na ten temat nie wiedział zupełnie nic.
— Ja nie wiedzieć! Ja nie rozumieć nazwy miast! Ja
zajmować się tylko białym słoniem! Ja przewinić dziesięć
tysięcy razy!
Tak więc każda rozmowa z tępym koniakiem kończyła się
łzami i nie można było dowiedzieć się niczego.
Oręż Prawa znalazł się w trudnym położeniu, a jego serce
przepełniała trwoga.
Dla Klasztoru Jedynej Dharmy utrata świętego zwierzęcia
o białawej sierści z różowymi cętkami i o czerwonych oczach,
budzących podziw wszystkich, którzy po raz pierwszy oglądali
słonia albinosa, była katastrofą.
Te wyjątkowe zwierzęta, białe słonie, były rzadkością.
Niewiele z nich osiągało wiek dojrzały, a tylko zwierzęta
dorosłe godne były tego, by nieść na swoim grzbiecie święte
relikwie. Tymczasem nie było wiadomo, czy dwa słoniątka
albinosy z Klasztoru Jedynej Dharmy, z których starsze nie
miało jeszcze dziesięciu lat, zdążą dorosnąć, co pozwoli im
osiągnąć status boskich zwierząt.
W tej niepewnej sytuacji utrata dorosłego białego słonia była
dla wspólnoty prawdziwą tragedią.
Udręczony nieszczęściami, które nie dawały mu zasnąć,
Oręż Prawa wbił oczy w sufit i zaczął gorzko żałować, że
pozwolił Buddhabadrze wyruszyć w podróż ze świętym słoniem.
Coraz bardziej prawdopodobne stawało się ich zaginięcie,
a wróżyło to klasztorowi nader ponurą przyszłość, zwłaszcza
w obliczu nadchodzącego Roku Świętego.
Za niecały rok miała się odbyć procesja Wielkiej Pielgrzymki,
otwierająca powtarzane co pięć lat obchody, trwające nie mniej
niż dwanaście miesięcy, dzięki czemu Klasztor Jedynej Dharmy
stawał się na cały rok jednym z najważniejszych miejsc indyj-
skiego buddyzmu.
Co by się stało, gdyby nie można było obnieść przed tłumem
pielgrzymów przybyłych z całych północnych Indii małego
relikwiarza z czystego złota w kształcie piramidy, mieszczącego
relikwię, czczoną przez wszystkich jako Oczy Buddy, który
murarze, przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności,
odmurowywali i wydobywali co pięć lat z wnęki na szczycie
ogromnej stupy?
Jak zareagowaliby wierni, których setki tysięcy wędrowały
całymi dniami, by dotrzeć do Peszawaru, gdyby zobaczyli, że
ich trud na nic się nie zdał i że nie będzie procesji, która trwała
od rana do wieczora przez cały tydzień i pozwalała tłumowi
uczcić Szlachetny Talizman, czy też Najcenniejszą z Wszystkich
Rzeczy, jak ją nazywali niektórzy pielgrzymi?
Co zrobi on sam pod nieobecność Buddhabadry? Czy znajdzie
słowa zdolne ugasić wściekłość tłumu?
Albowiem było wykluczone, aby relikwię poniosło inne
zwierzę niż święty biały słoń.
Bez białego słonia nie mogła się odbyć procesja z relik-
wiarzem zawierającym relikwię Buddy! A bez procesji nie
mogło być mowy o Wielkiej Pielgrzymce! A gdyby do niej nie
doszło, pod znakiem zapytania stawał cały Rok Święty.
Rok Święty, który równie dobrze można by nazwać „Rokiem
Obfitości", gdyż ofiary składane w czasie jego trwania przez
miliony wiernych pozwalały Klasztorowi Jedynej Dharmy
napełnić skrzynie na pięć lat.
Wierni, żyjący często w skrajnej nędzy, ale ożywiani żarliwą
wiarą, przeznaczali wszystkie swoje oszczędności na spełnienie
dobrego uczynku, czyli odbycie pielgrzymki do Relikwiarza
Kaniszki.
Co Oręż Prawa musiałby wymyślić, żeby wytłumaczyć im,
iż święta relikwia, złożona w piramidzie z czystego złota, musi
tym razem pozostać w ogromnej stupie, ukryta przed ich
wzrokiem?
Ich rozczarowanie byłoby tak samo wielkie, jak ich żarliwość,
i nikt nie potrafiłby przewidzieć siły i gwałtowności reakcji
tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci na wieść o tym, że święty
obrządek się nie odbędzie i przybyli tu na darmo!
Pielgrzymki były dla buddystów okazją do nawiązania du-
chowej łączności ze Szlachetną Prawdą Błogosławionego, której
sensu często nie pojmowali. Takie pojęcia, jak zakaz używania
przemocy, powszechne cierpienie czy nietrwałość rzeczy i istot
żywych, pozostawały w pewnym sensie w sprzeczności z ich
mentalnością.
Niektórzy szli do groty Nagarahara, na ścianie której Budda,
po pokonaniu króla smoka Gopali, zostawił ślad swojego cienia.
Inni udawali się do najświętszych miejsc buddyzmu: Kapilawas-
tu, gdzie urodził się Gautama, Bodh Gaji, gdzie doznał przebu-
dzenia pod świętym figowcem, i Kuśinagary, gdzie zgasł,
osiągając parinirwanę.
Leżąc bezsennie, Oręż Prawa wyobrażał sobie skandal, jaki
mógłby wybuchnąć, gdyby po całych północnych Indiach
rozeszła się jak chmura kurzu wieść, że Klasztor Jedynej
Dharmy nie potrafi zorganizować obchodów Wielkiej Piel-
grzymki do Relikwiarza Kaniszki, którym się opiekował.
Byłby to straszliwy cios dla reputacji wspólnoty, który prędko
odbiłby się na ilości składanych na jej rzecz ofiar. A bez nich
mnisi nie mogliby nadal oddawać się swemu powołaniu.
Zlany potem, Oręż Prawa wyobrażał już sobie, że jest
świadkiem nieodwołalnego upadku klasztoru, uważanego za
jeden z najważniejszych w Indiach.
Miał żal do Buddhabadry. Przełożony swoim zaginięciem
przysporzył mu takich kłopotów! Że też nie pomyślał o skutkach
nieobecności świętego zwierzęcia podczas Wielkiej Pielgrzym-
ki. To przechodziło ludzkie pojęcie.
Oręż Prawa pamiętał doskonale: przed udaniem się do Krainy
Śniegów Buddhabadra zapewnił go, że jego podróż nie potrwa
dłużej niż pięć księżyców.
Niebawem miał się skończyć szósty.
Gubiąc się w rozmyślaniach na temat Wielkiej Pielgrzymki,
która zaczynała się za trzynaście miesięcy, zdołał zasnąć, jakby
to odległe jeszcze zmartwienie wreszcie go ukołysało.
Wydawało mu się, że słyszy pełen słodyczy głos, należący
bez wątpienia do Buddhabadry. Szykował się już, żeby za-
cząć robić mu wymówki, gdy usłyszał jego szept: „Wielka
Pielgrzymka zacznie się za trochę ponad rok... Trochę ponad
rok... Trochę ponad...". Nagle wyprostował się na łóżku jak
sprężyna.
Mała Pielgrzymka!
Przytłoczony perspektywą Wielkiej Pielgrzymki i otwarcia
Roku Świętego, zapomniał o Małej!
Zapalił świecę i zaczął przeglądać kalendarz. Rzeczywiście,
Mała Pielgrzymka zaczynała się za niecałe trzydzieści dni!
Biedna Mała Pielgrzymka, jeśli Buddhabadra nie wróci na
czas, żeby stanąć na jej czele!
W przeciwieństwie do Wielkiej, która odbywała się co pięć
lat i poza murami klasztoru, Małą Pielgrzymkę organizowano
w ich obrębie, na początku każdej wiosny.
Przez trzy dni święty biały słoń, poprzedzany przez mnichów,
wachlujących go wielkimi miotełkami z piór i rozwijających
pod jego ogromnymi nogami dywany ze szlachetnej wełny,
niósł w procesji wokół głównej świątyni Klasztoru Jedynej
Dharmy małą szkatułkę z sandałowego drewna w kształcie
serca, w której znajdowała się Święta Rzęsa.
Ponieważ został już tylko miesiąc, było za późno na od-
wołanie uroczystości.
Już za jakieś piętnaście dni kolorowy, radosny tłum wiernych,
szykujących się do świętowania przez trzy dni i trzy noce,
zacznie napływać w pobliże klasztoru i rozbijać namioty.
Wkrótce okoliczne wzgórza zamienią się w olbrzymią wioskę
małych płóciennych domków, gdzie będą biwakowali i święto-
wali pielgrzymi.
Oręż Prawa, którego wychudzone ciało zlane było potem,
musiał zacząć działać jak najprędzej, jeśli chciał uniknąć
katastrofy. Był prawą ręką przełożonego i z tego tytułu na nim
spoczywało dbanie o interesy Klasztoru Jedynej Dharmy.
Usiadł na łóżku w pozycji lotosu, żeby opanować nieznośny
niepokój, spływający z jego wzburzonego umysłu do duszy
niczym wody rwącego strumienia.
Skoncentrował się i po chwili poczuł, że w jego głowie
rysuje się początek planu, mogącego przynieść zadowalające
wszystkich rozwiązanie.
Organizacja Małej Pielgrzymki była prostsza niż Wielkiej.
Należało zacząć od znalezienia czegoś, co zastąpiłoby świę-
tego słonia; znaleźć wytłumaczenie jego nieobecności; wymyś-
lić inny sposób na niesienie Rzęsy Buddy. Krótko mówiąc,
obmyślić strategię, dzięki której udałoby się zapanować nad
wściekłością, jaka może ogarnąć tłum, gdy stwierdzi on brak
legendarnego słonia, za którym przepadały szczególnie dzieci,
przybywające w wielkiej liczbie na procesję.
Postanowił, że osobiście poniesie szkatułkę. Ostatecznie
rytuały rządzące przebiegiem Małej Pielgrzymki nie narzucały
bezwzględnej obecności białego samca, więc byłoby to jakieś
rozwiązanie...
Ubrany w najpiękniejszy strój, bufiaste spodnie i szkarłatną
kamizelkę, z ciężkimi bransoletami ze złota na kostkach nóg
i przegubach rąk, z oczami pomalowanymi czarną farbą, która
wzmacniała ich blask, i wysadzaną szmaragdami tiarą na głowie,
czyż nie wyglądałby szlachetnie i godnie?
Aby przywrócić wiernym dobry nastrój, opowie jakąś ładną
historyjkę: biały słoń wyruszył w podróż do Krainy Śniegów,
żeby, powiedzmy, jeszcze bardziej wybielić sobie skórę. A obo-
wiązek prowadzenia obrzędu spadł na niego pod nieobecność
Buddhabadry, który czuł się zobligowany, żeby towarzyszyć
świętemu zwierzęciu w wysokich górach, tak bliskich nirwanie,
że opuszczając je, odczuwa się ogromny żal.
Poczuł ulgę i zadowolenie, że znalazł rozwiązanie. Pozostało
mu tylko upewnić się, że serce z sandałowego drewna znajduje
się w schowku w pokoju wielebnego przełożonego Jedynej
Dharmy. Zajmie się tym jutro rano.
Znowu się położył.
Dręczyła go jednak nieustannie podstępna wątpliwość, niepo-
zwalająca uspokoić się jego duszy. Uświadomił sobie, że jeśli
nie sprawdzi, czy szkatułka jest na swoim miejscu, nie zmruży
oka przez całą noc.
Wstał, wyszedł z izby i upewniwszy się, że na korytarzu nie
ma nikogo, skierował się do izby Buddhabadry.
Drzwi do izby Nieocenionego Przełożonego nigdy nie były
zamknięte. Oręż Prawa rozpoznał unoszący się w niej specyficz-
ny zapach — mieszaninę kadzideł, które Buddhabadra palił na
małym piecyku z brązu, modląc się i medytując.
Orężowi Prawa spieszyło się, żeby wrócić do łóżka, skierował
się więc prosto do okutej szafy, mebla masywnego jak słoniątko.
Nie udało mu się włożyć zapasowego klucza do pięknego
zamka w kształcie zwróconych ku sobie węży naga, które
łączyły skrzydła drzwi szafy. Daremnie kręcił nim na wszystkie
strony, wydawało się, że nie pasuje do zamka.
Buddhabadra opuścił klasztor, zostawiając szafę zamkniętą
na cztery spusty!
Trzeba jednak, i to jak najprędzej, ją otworzyć!
Coraz bardziej zdenerwowany, Oręż Prawa pobiegł poszukać
w składzie narzędzi jednego z tych ciężkich wielkich młotów,
za pomocą których mnisi tłukli kamienie do naprawy drogi
prowadzącej do klasztoru.
Wziął zamach i uderzył młotkiem w zamek, którego połowa
odpadła, umożliwiając uchylenie obu skrzydeł drzwi.
Omal nie przewrócił się z przerażenia.
Półka była pusta!
Ani śladu po szkatułce z sandałowego drewna!
Blady Oręż Prawa miał wrażenie, że podłoga rozstępuje się
pod jego stopami. Zrozumiał, iż Buddhabadra wyruszył do
Krainy Śniegów ni mniej, ni więcej, tylko ze Świętą Rzęsą
Buddy...
Rano, po nocy spędzonej na analizowaniu wszelkich moż-
liwych hipotez, Oręż Prawa podjął decyzję: musi bez zwłoki
wyruszyć z koniakiem na poszukiwanie białego słonia i Bud-
dhabadry.
Co do Małej Pielgrzymki, był tylko jeden sposób. Należało
niezwłocznie polecić mistrzowi stolarskiemu z Peszawaru, by
sporządził kopię szkatułki. Następnie umieści się w niej jakąś
rzęsę. Najlepiej własną.
Nie było to specjalnie chwalebne, ale czy istniało inne
wyjście?
Oręż Prawa nie miał wątpliwości, że Buddhabadra postąpiłby
dokładnie tak samo. Bez tej relikwii Mała Pielgrzymka nie
mogłaby dojść do skutku.
Oręż Prawa, godny uczeń swego mistrza, musiał działać
szybko i w największej tajemnicy, bo w przeciwnym razie
Klejnot Doktryny, który śledził każdy jego krok, nie omiesz-
kałby zrobić z niego zwykłego fałszerza.
Po południu Oręż Prawa udał się do Peszawaru, do dzielnicy
stolarzy.
Uliczki pokryte były trocinami, wszędzie leżały deski i kłody,
wokół których kręcili się ludzie z siekierami, rylcami i dłutami.
—Ile czasu potrzebujesz, żeby wyrzeźbić w drewnie san-
dałowym serce wielkości mojej dłoni? — zapytał starego
rzemieślnika, który wykańczał właśnie ozdobną szkatułkę.
—Wszystko zależy od tego, ile gotowy jesteś zapłacić!
—Cena nie gra roli!
—W takim razie będzie gotowe jutro wieczorem!
—Trzeba postarzyć drewno. Nie chcę, żeby wyglądało jak
nowe — zaznaczył Oręż Prawa.
Następnego dnia postawił na półce w szafie Buddhabadry
idealną kopię serca z sandałowego drewna. Potem za pomocą
szczypczyków wyrwał sobie rzęsę i włożył ją do środka, po
czym poszedł rozejrzeć się za Klejnotem Doktryny, żeby mu
powiedzieć, iż wyrusza na poszukiwanie Buddhabadry i świę-
tego słonia.
—A Mała Pielgrzymka? Kto ją zorganizuje? — zapytał
Klejnot Doktryny.
—Myślę, że do tego czasu wrócimy! Gdyby z powodu
jakiegoś nieszczęścia tak się nie stało, jeden z mnichów
będzie musiał obnieść wśród tłumu pielgrzymów relikwię
Świętej Rzęsy. Jak ci z pewnością wiadomo, obecność
białego słonia nie jest konieczna! — odparł Oręż Prawa i
odwrócił się, gdyż pilno mu było ruszyć w drogę.
Opiekun słoni spał jeszcze, gdy Oręż Prawa przyszedł o świ-
cie i potrząsnął nim, żeby go obudzić.
—Wstawaj, kornaku! Ruszamy do Krainy Śniegów, szukać
białego słonia! Pójdziemy dokładnie tą samą drogą, którą
tu przyszedłeś!
—Ale nadchodzić bardzo surowa zima! Bardzo niebez-
pieczne! Góry bardzo okrutne!
—Jak możesz dopuścić do tego, żeby zwierzę, którym
masz się opiekować, umarło z zimna?
—Być może my też zginąć! — oponował na próżno kornak,
ale w końcu zgodził się wyruszyć w drogę.
—Taki opiekun słoni jak ty powinien być szczęśliwy, że
idzie szukać świętego słonia, który zaginął w śniegach!
Na wspomnienie tego dramatu kornak zaczął najpierw po-
stękiwać, a potem popłakiwać coraz głośniej, aż w końcu Oręż
Prawa musiał go ofuknąć.
— Robisz za dużo hałasu! Nie zapominaj, że wokół nas jest
prawie dziesięć tysięcy śpiących mnichów i nowicjuszy! —
gderał, zdenerwowany trudnościami, na które nie był przygoto-
wany, choć należał do ludzi życzliwych i zgodnych.
Bez zbędnych ceregieli popchnął biednego kornaka w stronę
szopy dla słoni.
Budynek, rozpoznawalny po wysokich drzwiach, które po-
zwalały słoniom wychodzić nawet z koszem na grzbiecie, stał
na przestronnym podwórzu, na którym najpilniejsi nowicjusze
zaczynali już poranną rozgrzewkę i ćwiczenia oddechowe.
Gdy weszli do środka, posługacze właśnie czyścili i karmili
zwierzęta, przygotowując je do przenoszenia kłód drewna,
kamiennych bloków i innych ciężkich ładunków.
Oręż Prawa wskazał jednemu z nich najmłodsze zwierzę.
Było to śliczne słoniątko o wesołych oczach.
—Czcigodny Orężu Prawa, Sing-sing jest bardzo niesforny
— szepnął stajenny, który opiekował się zwierzęciem i
właśnie go karmił.
—To słoń, który ma najlepsze nogi do chodzenia po górach.
Potrzebuję go, żeby przeprawić się na drugą stronę
przełęczy po kadzidła na Małą Pielgrzymkę. Za dwa dni
będę z powrotem! — oświadczył zdecydowanie Oręż
Prawa.
—Sing-sing musi iść do medyka! Już od tygodni całymi
nocami drapie się trąbą po grzbiecie. Kiedy ostatnim razem
zdarzyło się to jednemu z naszych słoni, zwierzę dostało
ataku szału i pognało, żeby złamać sobie kark na dnie
przepaści! — rozległ się czyjś zrzędliwy głos.
Oręż Prawa odwrócił się.
Był to mnich Kosz na Ofiary, odpowiedzialny za słonie,
osobnik raczej nieprzyjemny, którego nikt nie darzył sympatią.
—To prawda, że Sing-sing ma gorącą krew. Jeżeli jest
poirytowany, zawsze źle się to kończy — zgodził się
stajenny, unosząc koszulę i odsłaniając bliznę przecinającą
jego piersi. Widać było też blizny na bokach.
—Sing-sing może zrobić się dziki jak tygrys! Ten człowiek
coś o tym wie! — nie ustępował, popierając to złośliwym
uśmieszkiem, Kosz na Ofiary.
— Mała Pielgrzymka rozpoczyna się za niecały tydzień,
a my nie mamy nawet połowy potrzebnych kadzideł i świec.
Wiesz, o ile mogą się zmniejszyć dochody Jedynej Dharmy,
jeśli nie dostarczymy wiernym tego, czego potrzebują, żeby
odprawić rytuały? — odciął się Oręż Prawa. Na te słowa Kosz
na Ofiary odwrócił się na pięcie i odszedł.
Sing-sing bez oporu pozwolił założyć sobie uprząż. Kornak
znał doskonale specjalny język gestów i pochrząkiwań, dzięki
któremu mógł zmusić słonie do posłuszeństwa.
Ośnieżone górskie szczyty zalane były łagodnym różowym
światłem pierwszego brzasku, gdy wyruszyli z Peszawaru,
siedząc na grzbiecie Sing-singa — kornak na jego szyi, a Oręż
Prawa w koszu.
—Musimy przejść te same przełęcze i wędrować dokładnie
tymi samymi drogami co Buddhabadra ze świętym słoniem!
— powiedział Oręż Prawa.
—Ja pamiętać najmniejsze skały! Chcieć zmazać moja
wina! — zapewnił kornak.
—Przede wszystkim chcę dojść jak najprędzej do zajazdu, w
którym Buddhabadra kazał ci czekać na siebie, kiedy zo-
stawiłeś go z białym słoniem.
—Ja nie decydować zostawić Buddhabadrę i słonia! On
kazać mi iść do przodu!
—Mam nadzieję, że rozpoznasz to miejsce. Im prędzej tam
dotrzemy, tym lepiej.
Wypowiadając te słowa, Oręż Prawa zdawał sobie sprawę
z trudności, jakim obaj będą musieli stawić czoło, nim dotrą do
tego miejsca. Wydawało się, że Pan Zimowych Zadymek rzucił
całą armię sił natury, aby postawiły przed nimi wszelkie
możliwe przeszkody.
Oręża Prawa poczuł, że coś ściska go za serce, gdy mijali
urwiska Bamiyan za przełęczą Shibar, w których wyrzeźbiono
dwie ogromne sylwetki Błogosławionego Buddy.
Wyższa z nich, pomalowana na żywe kolory, widoczna była
z daleka tak dokładnie, że dawało się dostrzec nawet jej łagodny
uśmiech. Druga musiała zostać niedawno ukończona, bo rusz-
towania dla rzeźbiarzy i malarzy nie zostały jeszcze rozebrane.
Nie chcąc tracić czasu, ale także by nie wzbudzić najmniej-
szych podejrzeń, Oręż Prawa z przykrością postanowił nie
składać wizyty małej społeczności, której Klasztor Jedynej
Dharmy zapewniał opiekę, a która przeszło trzy wieki wcześniej
zobowiązała się ozdobić to wyjątkowe urwisko, co udało się
tak dobrze, że stało się ono jednym z najczęściej odwiedzanych
sanktuariów regionu.
W miarę jak posuwali się do przodu, pomarańczowe i pal-
mowe gaje ustępowały miejsca polom ryżowym i plantacjom
trzciny cukrowej, potem pszenicy i jęczmienia, wreszcie nie-
użytkom, na których mogły paść się tylko kozy.
A potem krajobraz zmienił się nagle, jakby przyroda po-
stanowiła skryć się przed okiem wędrowców.
Himalajskie zbocza omiatane były lodowatymi wichrami,
zamieniającymi skały w krystaliczne klejnoty, a drzewa w oszro-
nione posągi.
Biedny słoń Sing-sing, którego stromizny zazwyczaj nie
przerażały, posuwał się z trudem po oblodzonych krętych
perciach, wznoszących się serpentynami na wysokość prawie
pięciu tysięcy metrów ku płaskowyżowi Pamiru.
Aby ułatwić mu zadanie, kornak zdjął z jego przednich nóg
ciężki łańcuch z brązu.
Mimo to zwierzę z trudem pokonało pierwszą przełęcz. Po
jej przejściu nie widać już było równiny, pośrodku której
zbudowano Peszawar; wędrowiec wkraczał we wrogie góry,
przemierzał płaskowyże i przełęcze, posuwał się po wąskich
dróżkach nad przepaściami.
Rosły tu tylko karłowate cierniste krzewy, ustępujące w końcu
kępkom ostrych, kłujących traw, i tylko tu i ówdzie widać było
barwne plamy górskich jaskrów.
Po dotarciu na taką wysokość posuwanie się do przodu było
trudne dla kogoś, kto tak jak Oręż Prawa, nie był przyzwycza-
jony do oddychania rozrzedzonym powietrzem.
Postój w Kaszgarze okazał się dobroczynną przerwą na
początku tak wyczerpującej podróży.
Miasto było jednym z najważniejszych ośrodków handlowych
Jedwabnego Szlaku, właściwie jego centrum, położonym na
granicy wpływów Wschodu i Zachodu. Zamieszkiwali je Uj-
gurzy, wywodzące się od Turków, przybyłe wiek wcześniej z
gór Ałtaju plemię, którego legenda mówiła, iż jego przodkowie
zrodzili się ze związku wilczycy i chłopca.
Kwitnące miasto, wzniesione pośród ogrodów warzywnych
i winnic, chronionych od zimna grzejącym niemal bezustannie
słońcem, otoczone było grubym wałem z wyschniętego błota,
nadającym mu wygląd fortecy.
Kilka lat wcześniej Kaszgar, nazywany przez Chińczyków
Kashi, zwrócił się o ochronę do cesarza z dynastii Tang, a ten
udzielił jej chętnie z powodu biegłości Ujgurów w ujeżdżaniu
koni. Byli oni rzeczywiście doskonałymi treserami małych,
wyjątkowo żwawych koników stepowych, które stanowiły siłę
cesarskiej kawalerii. Uważano, że te „konie-smoki" pochodzą
ze skrzyżowania smoków kryjących się w wysokogórskich
jeziorach i dzikich klaczy. Chińczycy bardzo je cenili.
Oręż Prawa i kornak odzyskali siły w zajeździe ze stajnią, do
której można było wprowadzić Sing-singa. Przez całe trzy dni
spali w cieple, objadali się kluskami z ostro przyprawioną
baraniną, ulubionym daniem Ujgurów, które popijali gorącą
miętową herbatą.
Gdy po kilku rozkosznych dniach spędzonych w kącie
przy palenisku przyszło im znowu piąć się w górę, zima od
razu o sobie przypomniała, szczypiąc ich twarze siarczystym
mrozem.
Mając za przewodnika kornaka, który mimo wielkich zasp
rozpoznawał drogę, Oręż Prawa myślał tylko o tym, by jak
najprędzej dotrzeć do miejsca, gdzie Buddhabadra rozstał
się z opiekunem słonia.
Co dziwne, mając świadomość, że najmniejszy fałszywy
krok może spowodować ześliźnięcie się w przepaść, Oręż Prawa
był pełen nadziei i niemal pewny, że znajdzie Buddhabadrę i
słonia żywych, ukrytych w jakiejś grocie.
Ogromne zmęczenie sprawiło, że stracił poczucie czasu,
ale jednocześnie rozpierała go dziwna euforia. Nie odpowia-
dała ona zbytnio ich obecnej sytuacji, gdy jedyną dobrą
stroną zimy było to, że wszyscy rozbójnicy przenieśli się ze
ścieżek na bardziej uczęszczane drogi prowadzące przez
równiny.
Innymi niebezpieczeństwami, czyhającymi w nocy, gdy
wokół ogniska, które trzeba było bezustannie podsycać, krążyły
wilki i śnieżne lamparty, Oręż Prawa zupełnie się nie przej-
mował. Był przekonany, że poszukując swego przełożonego
i świętego zwierzęcia, spełnia dobry uczynek, co miało ogromne
znaczenie dla tak pobożnego mnicha.
Za to Sing-sing, którego duże wysokości zdawały się po-
zbawiać całej energii, robił się coraz bardziej lękliwy.
Znany z kaprysów, uderzeń kłami i straszliwych wierzgnięć,
posuwał się z najwyższym trudem, popędzany ukłuciami haka,
za który kornak musiał bezustannie pociągać. Pasza, jaką
dostawał, najwyraźniej mu nie wystarczała, a zapas owsa malał
z każdym dniem. Konieczne okazało się uzupełnianie pożywie-
nia trawą i korzeniami, których zbieranie wymagało kopania
w śniegu.
Po trzech tygodniach wyczerpującego marszu, gdy po coraz
krótszych i pochmurnych dniach przychodziły noce, które jeden
z nich spędzał zawsze na czuwaniu, zdołali, ledwo trzymając
się na nogach, dotrzeć do miejsca, skąd widać już było przełęcz,
gdzie znajdował się zajazd.
—To tam, zaraz za przełęczą! Zajazd, gdzie ja czekać, a
przełożony nie przyjść!
—Chciałbym znaleźć się tam jak najprędzej, żeby wprowa-
dzić Sing-singa pod dach! — westchnął Oręż Prawa.
Obwisła pomarszczona skóra zwierzęcia, przypominająca
twarze starych tybetańczyków, wyglądała tak, jakby nosił za
duże ubranie.
Oręż Prawa najpierw dojrzał szyld zajazdu, zrobiony z kocioł-
ka do zupy, zwisającego na łańcuchu ze słupa. Wyłaniał się
niczym dziwaczne zwierzę ze śnieżnej zaspy, stał na zboczu,
z którym prawie się stapiał.
W miarę jak się zbliżali, coraz wyraźniej rysowały się wąskie
okna i niskie drzwi.
Oręż Prawa zapukał.
Gospodarz, który ukazał się w wejściu, nie krył zaskoczenia
widokiem słonia.
—Ze słoniem trzeba zajść od tyłu! — rzucił w łamanym
indyjskim.
—Czy kornak będzie mógł spać razem z nim? — zapytał
Oręż Prawa.
—Oczywiście! Jest tam też siano. Sprzedaję je po sztuce
srebra za miarkę. Taki duży słoń jak twój potrzebuje
przynajmniej czterech porcji na jeden posiłek! — odparł
mężczyzna. Jego mina świadczyła o tym, że nawet na
granicy Himalajów, na wysokości prawie pięciu tysięcy
metrów, musiał mieć niezłe dochody.
—Niech będzie. Trzeba go tylko będzie postawić w kącie
stajni. Ten słoń może być niebezpieczny, kiedy się
zdenerwuje.
—W środku są trzy konie. Żeby tylko nie zrobił im nic
złego. Co powiedzą klienci?
—Kornak będzie spał razem z nim — powtórzył Oręż
Prawa, wsuwając jednocześnie dwie srebrne monety w dłoń
właściciela zajazdu.
Potem, posiliwszy się miską gorącej zupy, wyczerpany rzucił
się na twarde posłanie we wspólnej sypialni i natychmiast
chwyciły go mdłości, wywołane chorobą wysokościową. W
końcu zasnął i nic mu się nie śniło.
Następnego ranka, odświeżony i wypoczęty, pospieszył od-
wiedzić kornaka, który czekał na niego z markotną miną na
progu stajni.
— Czy Sing-sing był w nocy spokojny? — zapytał Oręż
Prawa.
Ale już w chwili gdy zadawał to pytanie, wiedział, że stało
się coś złego.
— Słoń nie spać, płakać całą noc. Sing-sing chory, mieć
rany na nogach! — westchnął kornak.
Zaniepokojony mnich ruszył w głąb stajni.
Słoń leżał w kącie na słomie.
Oręż Prawa zobaczył na jego przednich nogach spowodowane
mrozem pęknięcia, które zostały zainfekowane i zamieniły się
w dwie krwawiące i ropiejące bruzdy.
Na widok mężczyzn biedne zwierzę próbowało się podnieść,
ale ryknęło tylko z bólu i zwaliło się ciężko na ziemię, kołysząc
głową.
—Potrzebna maść! Bo jak nie, to słoń nie iść dalej! —
powiedział kornak roztrzęsionym głosem.
—A skąd mam niby wziąć maść? — mruknął gderliwie
Oręż Prawa.
Okazało się, że nikt w zajeździe nie ma maści potrzebnej do
wyleczenia ran Sing-singa.
— Słoń może umrzeć. Gdzie mógłbym kupić ten środek? —
zapytał Oręż Prawa właściciela.
Odpowiedź nie była zachęcająca.
Aby dostać zbawczą maść, musiałby iść po lecznicze zioła
aż na targowisko w Cłiotanie, głównym miejscu postojów na
Jedwabnym Szlaku, którego kopalnie nefrytu przyciągały ty-
siące robotników i kupców. Trzeba było zejść ze zboczy
Himalajów ku północy i pomaszerować w kierunku pustyń
Azji Środkowej, sięgających w tym miejscu południowego
odgałęzienia Szlaku.
Miejscowy szaman, umiejący leczyć jaki i dzo, choć z pew-
nością nigdy nie widział słonia, mieszkał w wiosce położonej
o przeszło sześć dni drogi.
Oręż Prawa szybko doszedł do wniosku, że najrozsądniej
będzie zaczekać na miejscu, aż rany zwierzęcia same się zagoją.
i
Myślał, że to kwestia kilku dni, i nie przypuszczał, że
oczekiwanie okaże się znacznie dłuższe, jakby Sing--singowi
sprawiało uciechę uniemożliwienie dalszej wędrówki.
Rany nie chciały się zabliźnić.
Coraz bardziej rozgorączkowany, Oręż Prawa wypytywał
podróżnych, kupców, awanturników i innych włóczęgów, którzy
co dzień stukali do drzwi zajazdu, przygnani przez zimę:
— Nie spotkaliście przypadkiem w okolicach przełęczy
żywego albo martwego białego słonia? Nie widzieliście czło
wieka, który towarzyszył temu zwierzęciu? Ma smagłą cerę
i srebrny kolczyk w lewym uchu?
Odpowiedzi brzmiały niezmiennie tak samo:
— Nikogo takiego nie widzieliśmy!
W okolicach tego przeklętego zajazdu nie było nawet śladu
świętego słonia Buddhabadry.
Oręż Prawa, wcale tym nie zniechęcony, tylko coraz bardziej
zniecierpliwiony, czekał, aż Sing-sing będzie w końcu mógł
ruszyć w drogę.
Pewnego ranka, po okropnej nocy z księżycem w pełni,
kiedy mróz był taki, że uszy marzły, gdy ktoś odważył się
wyjść na dwór bez czapki, żeby się wypróżnić, Oręż Prawa
poszedł sprawdzić, jak goją się rany Sing-singa.
Po uśmiechu kornaka poznał, że sprawy mają się lepiej.
Udało im się, przy zachowaniu wszelkich środków ostrożno-
ści, zachęcić zwierzę do opuszczenia stajni. Sing-sing mógł już
chodzić, kulejąc. Nie potykał się jednak i widać było, że nie
czuje bólu.
—Będziemy mogli wyruszyć za parę dni, gdy Sing-sing
przestanie kuleć — rzekł z zadowoloną miną Oręż Prawa.
—Sing-sing jeszcze niewyleczony! — westchnął jego
opiekun.
Zirytowany jego uporem, mnich z trudem powstrzymał się,
by go nie uderzyć.
Siedzieli tu już od dwudziestu dni, przyglądając się padają-
cemu śniegowi.
Kornak dał mu znak, żeby podszedł przyjrzeć się ranom,
które z pewnością mniej ropiały, lecz wciąż były bardzo
głębokie.
Gdyby musieli spędzić tu jeszcze trochę czasu, Oręż Prawa
nie miałby już czym płacić za paszę, którą właściciel zajazdu
sprzedawał po niezwykle wysokiej cenie!
Mnich nie wiedział, że przybycie dwa dni później dziwnych
podróżników nie tylko rozwiąże problem ran zwierzęcia, ale
też zamieni wędrówkę w przedsięwzięcie o wiele bardziej
niebezpieczne, niż to sobie wyobrażał. Ale jakże niezwykłe...
Kaszgar
/
^"N^^nunhuang Luoyang
V
^^
M
*
000
"^
Chang"an
V
^—
^
GÓRY KRAJNY ŚNIEGÓW •
Peszawar
• Lhasa •
Klasztor
Samye
16
Dzielnica Jedwabna, Changan, Chiny
Na ulicy Nocnych Ptaków, wypełnionej
mimo wczesnej pory klientami, wozami i
rikszami, przybycie Niemowy nie pozostało
niezauważone.
Ogromny opiekun świerszcza cesarzowej
Wu Zhao, niczym okręt tnący dziobem fale
oceanu, o dobry łokieć górował nad
tłumem. Przechodnie usuwali się przed nim,
kuląc się ze strachu. Na jego widok cichły
śmiechy i przekleństwa.
Niemowy nie trzeba było w Chang'anie
przedstawiać, krążyły o nim zatrważające
opowieści.
Okoliczności, w jakich Wu Zhao
zapewniła sobie usługi jeńca, znanego ze
swej siły, okrucieństwa i bitewnego zapału,
stały się legendą.
W oczach jej wrogów był tylko
odrażającym wspólnikiem, pomagającym
jej w najpodlejszych uczynkach,
zwłaszcza w usunięciu Pani Wang. Dla
innych, a szczególnie dla większości
kupców z ulicy Nocnych Ptaków, jego
obecność była zapowiedzią kłopotów.
Tak więc, gdy Żywy Karmin ujrzał
giganta przed drzwiami swojego sklepu,
uśmiechnął się, jak to czyni każdy dobry
kupiec na widok klienta, nawet jeśli w tym przypadku był to
uśmiech wymuszony.
Na szczęście został uprzedzony o wizycie Niemowy przez
chłopaka, który pół godziny wcześniej wpadł do sklepiku.
Jak co rano Żywy Karmin pobłogosławił swój sklep od
podłogi po sufit, wypowiadając buddyjskie, konfucjańskie i
taoistyczne formułki, jako że nigdy i niczego nie można było
być pewnym. Pomagał w tym sobie małą jedwabną chorągiew-
ką, na której wypisany został przynoszący powodzenie chiński
znak fu. Przeciągnął nią po wszystkich kątach jak szmatką.
Potem spalił trochę kadzidła, żeby uhonorować w ten sposób
pierwszego w tym dniu klienta.
Pod ścianami sklepu, ułożone równiutko poprzedniego wie-
czoru według kolorów i grubości przez Nefrytowy Księżyc,
leżały na półkach z drogiego drewna bele jedwabiu, prezentując
wszystkie odcienie tęczy i sprawiając, że sklepik Żywego
Karminu wyglądał jak szkatułka z klejnotami.
—Mój ojciec zawiadamia cię, że osobisty ochroniarz cesa-
rzowej Wu przeprowadza inspekcję wszystkich sklepików
przy ulicy Nocnych Ptaków! — wykrzyknął zdyszany
chłopak, o mało nie strącając tacy, na której kupiec
postawił imbryk z herbatą i czarki dla pierwszego klienta.
Uważano, że taki poczęstunek sprawi, iż cały dzień będzie
pomyślny.
—Był u twojego ojca?
—Zatrzymał się, żeby przejrzeć wszystkie nasze towary!
Interesują go urzędowe pieczęcie. Ojciec kazał mi powie-
dzieć, że ten człowiek zachowuje się jak prawdziwy
inspektor policji!
—Podziękuj pięknie ojcu — szepnął Żywy Karmin, gdy
chłopak wybiegał pędem na ulicę.
Kupiec miał więc tylko tyle czasu, żeby wskoczyć na stołek
i zdjąć leżący na półce stos wspaniałych zwojów jedwabiu
w kolorze cynobrowym.
Potem, z bijącym sercem, schował je prędko pod stół.
W chwili gdy Żywy Karmin zaczął wmawiać sobie, że nie
ma się czego obawiać, ponieważ usunął z półek nielegalny
towar, w drzwiach pojawiła się nagle wysoka jak szafa postać,
prawie całkowicie zasłaniając światło.
Starając się zachować zimną krew, Żywy Karmin zaprosił
gościa na filiżankę herbaty.
Mężczyzna z obciętym językiem wykonał odmowny ruch
ręką, a potem zabrał się do przeglądania kuponów barwnego
jedwabiu leżących na półkach.
Robił to metodycznie, rozpoczynając od rozwinięcia każdego
zwoju, żeby sprawdzić, czy ma umocowaną w rogu, na końcu
specjalnej nitki, maleńką pieczęć urzędu kontrolującego produk-
cję jedwabiu. Ten mały, opatrzony odpowiednim numerem
krążek potwierdzał, że towar został sprawdzony przez urząd
kontroli, gwarantujący jego jakość, a przede wszystkim po-
chodzenie, jako że obowiązkowo musiała na nim figurować
nazwa fabryki, w której jedwab utkano.
Skończywszy, Niemowa zabrał się do przenoszenia zwojów
jedwabiu na regał pod przeciwległą ścianą.
Kontrola zbliżała się do końca i kupiec odetchnął z ulgą, gdy
naraz rozległ się jakiś hałas.
To Nefrytowy Księżyc, zaśmiewając się do rozpuku, pojawiła
się na schodach prowadzących z jej pokoiku. Za nią szedł
Świetlisty Punkt.
Młoda kobieta zawadziła o stolik i przewróciła go, odsłaniając
cynobrową plamę jedwabnych kuponów z przemytu, leżących
na podłodze. Kupiec krzyknął przeraźliwie, podczas gdy dwoje
młodych zaczęło go gorąco przepraszać.
—Żywy Karminie, och, jak mi przykro! Nie zrobiłam tego
umyślnie. Jestem już spóźniona. Jeżeli trzeba będzie coś po-
układać, zrobię to wieczorem, gdy wrócę! — obiecała
dziewczyna.
—To moja wina! Ja tak ją rozśmieszyłem! Żywy Karminie,
mam nadzieję, że się na mnie nie gniewasz! — dodał
Świetlisty Punkt, a potem wziął ukochaną za rękę i wyszli na
ulicę, gdzie wchłonął ich tłum.
Biedny kupiec nie okazał nawet tyle przytomności umysłu,
aby mu odpowiedzieć, tak zaniepokoiły go podejrzliwe spoj-
rzenia kolosa, który jednym ruchem ręki postawił przewrócony
stół, a potem zaczął podnosić i układać na nim jeden po drugim
zwoje czerwonego jedwabiu.
Oczywiście żadna z tkanin nie miała krążka z pieczęcią.
„Niedobrze! Niedobrze!", odczytał Żywy Karmin z pobur-
kiwań dobywających się z ust Niemowy.
Olbrzym skrzywił się z zadowoleniem, które nie pozostawiało
żadnych wątpliwości co do jego zamiarów.
Dobrze wiedział, skąd pochodzi ten jedwab.
Parę chwil później Niemowa wypchnął kupca ze sklepu Pod
Jedwabnym Motylem, a potem kazał mu wsiąść do lektyki i
zatrzasnął jej drzwiczki.
Uwięziony w ciasnym pudle, przerażony Żywy Karmin
podskakiwał z powodu szybkiego marszu tragarzy, wsłuchując
się w trzaskanie bicza Niemowy na ich karkach i zadając sobie
pytanie, ku jakiemu okrutnemu losowi zmierza.
Jakże żałował, że przyjął kiedyś propozycję pewnego czło-
wieka, odstępującego mu za połowę urzędowej ceny zwoje
przemyconego jedwabiu wyjątkowej jakości.
Od tej chwili zyski Jedwabnego Motyla poszły gwałtownie
w górę, i kupiec doszedł do wniosku, że gra naprawdę warta
jest tak dużego ryzyka.
Pewności siebie dodała mu tajemniczość, jaką otaczali się
członkowie siatki dostarczającej towar. Dostawca, który nie
wyglądał na człowieka narodowości Han, ale doskonale mó-
wił po chińsku, nie zdradził mu nawet swego imienia. Ten
„handlowiec" był nadzorowany przez innego osobnika, który
nosił na przegubie dłoni czerwoną jedwabną nitkę, podobną
do tej, jaką miał młodzieniec dzielący pokój z Nefrytowym
Księżycem.
A zresztą, to właśnie nadzieja, że dowie się czegoś więcej
o tej tajnej organizacji, a nade wszystko o pochodzeniu bajecz-
nego jedwabiu, kazała Żywemu Karminowi przyjąć chłopaka
o imieniu Świetlisty Punkt. Wiedział, że jego pojawienie się nie
było przypadkowe.
Podczas gdy lektyka sunęła zatłoczonymi uliczkami
Chang'anu w kierunku czegoś, co na pewno musiało być
szafotem, Żywy Karmin przypomniał sobie, jakby to było
wczoraj, okoliczności, w jakich zawarł umowę z nieznajomym.
Dwa lata temu, pewnego wieczoru, gdy szykował się do
zamknięcia sklepu, pojawił się człowiek z płócienną torbą, z
której wyjął próbkę cynobrowej jedwabnej mory.
—Ile masz tego towaru?! — wykrzyknął kupiec na widok
tak wspaniałej tkaniny.
—Mogę ci dostarczyć tyle, ile sobie życzysz. Jest także
żółty...
—Ale ten jedwab nie ma pieczęci! — stwierdził zaskoczony
Żywy Karmin, rozłożywszy próbkę na ladzie.
—Dwa kupony za złotego taela! Bierz albo nie! — rzucił
nieznajomy.
—Czy to jedwab z przemytu?
—A jak ci się zdaje? — odparł tamten z ironicznym
uśmieszkiem.
—Jeśli jedwabnicza administracja odkryje, że sprzedaję
przemycony towar, narażę się na utratę nóg, nie licząc nie-
odwołalnego zamknięcia mojego sklepu!
—Zdajesz sobie zapewne sprawę, że wkrótce jedwab wy-
twarzany przez cesarskie manufaktury będzie dostępny
tylko w wielkich sklepach państwowych. Nie możesz nie
wiedzieć, że w przyszłym roku nie przyjdzie do ciebie żaden
klient z tego prostego powodu, że nie będziesz miał w sklepie
nawet kawałka jedwabiu!
—Gdybyś wiedział, jak mnie to martwi! — jęknął Żywy
Karmin, który spędził właśnie kolejny dzień na
przekonywaniu swoich klientów, żeby decydowali się na
kolory i tkaniny, jakie najwyraźniej im nie odpowiadały.
Żywy Karmin, nieco zbity z tropu siłą przekonywania dziw-
nego sprzedawcy, nadal przyglądał się tkaninie. Po raz pierwszy
miał w ręku kawałek szmuglowanego jedwabiu, o którym
krążyły tu i ówdzie plotki. Dowodził on wiarygodnie umiejęt-
ności tych, którzy go utkali, i dorównywał jedwabiowi z naj-
większych cesarskich tkalni. Żywy Karmin miał duże doświad-
czenie, więc od razu zauważył delikatność faktury i wysoką
jakość przędzy, gdy tylko rozwinął tkaninę na sklepowej ladzie.
Takiego materiału nie można już było dostać w Chang'anie.
Niedostatek jedwabiu zaczynał doskwierać takim kupcom jak
on, a zapasy wciąż malały. Brakowało pewnych kolorów
spośród tych najbardziej poszukiwanych, zwłaszcza czerwonego
i żółtego, które łączono z Południem i Środkiem, z ogniem i
ziemią, z płucami i sercem, z tym co gorzkie i co słodkie, a za
którymi szalały elegantki.
Kolor żółty był też kolorem cesarstwa, toteż wszyscy, którzy
chcieli spodobać się Gaozongowi, starali się, unikając skrajno-
ści, jaką byłoby oznaczające brak szacunku ubranie się od stóp
do głów na żółto, wkładać na oficjalne przyjęcia szarfę albo pas
w złocistym odcieniu.
I właśnie mory, jedwabnej połyskliwej tkaniny, przypomina-
jącej powierzchnię jeziora skąpanego w promieniach słońca,
najbardziej brakowało Żywemu Karminowi. Wszyscy się o nią
dopominali, ale żaden z drobnych kupców jedwabnych nie
mógł zaoferować choćby najmniejszego kawałka.
Sytuacja była rozpaczliwa.
Gdyby miała trwać nadal, nie pozostałoby nic innego, jak
tylko zamknąć sklep.
Tak więc, gdy nieznajomy, pozostawiwszy mu czas na
dokładne sprawdzenie towaru, zapytał:
—I co o tym myślisz? — Mógł tylko odpowiedzieć:
—To prawda, ten jedwab jest najwyższej jakości!
— To szansa dla drobnych sklepikarzy, jeżeli chcą uniknąć
zduszenia przez wielkie sklepy państwowe! Zostawiam ci ten
kupon. Mam do ciebie zaufanie. Wrócę jutro. Będziesz miał
czas na zastanowienie się! Jeżeli nie ubijemy interesu, nie będę
żądał jego zwrotu. Pozwoli mi to uszczęśliwić jeszcze jednego
człowieka! — oświadczył nieznajomy, po czym się ulotnił.
Widać było, że nauczono go posługiwania się argumentami,
które mogły skutecznie przekonać kupców.
Ten zaś spędził noc na rozważaniu wszystkich za i przeciw.
Szybko uświadomił sobie, że stoi przed prostym dylematem:
albo podejmie ryzyko, albo będzie musiał zamknąć sklep.
Porównanie ceny szmuglowanego jedwabiu z tym, ile mógł za
niego wziąć, przekonało go ostatecznie, iż powinien postawić
wszystko na jedną kartę.
Był nieco przestraszony, potem jednak gratulował sobie, gdy
zrozumiał, że przemycana mora może w ciągu zaledwie trzech
miesięcy przynieść zyski, jakie osiągał przez cały rok. Wystar-
czyło, by zachował ostrożność. A zresztą większość klientów
kupowała towar, nie przejmując się brakiem pieczęci.
Dał sobie słowo, że gdy już się wzbogaci, zamknie sklepik,
żeby nie narażać się na niepotrzebne ryzyko.
Dochody przeszły jego najśmielsze oczekiwania.
Co piętnaście dni tajemniczy człowiek zjawiał się, żeby
przyjąć zamówienie i dostarczyć kupony, jakich życzył sobie
Żywy Karmin, który sprzedawał jedwab po urzędowych cenach
klientom, przyciąganym dyskretną „szeptaną" reklamą.
Od czasu do czasu składał mu wizytę inny mężczyzna, z
bransoletką z czerwonej nitki, żeby się upewnić, jak mawiał,
czy „ustalona cena jest dobra". Robił wrażenie kontrolera,
którego rolą było zapewnienie dobrego funkcjonowania pod-
ziemnej sieci handlu jedwabiem. Uspokajało to sklepikarza,
a skórzana sakiewka, zawsze wisząca u jego pasa, co wieczór
wypełniona była po brzegi taelami z brązu, srebra i złota.
Sklep Pod Jedwabnym Motylem sprzedawał zwoje mory
zarówno elegantom, jak i bigotom, którzy opłacali nimi modlit-
wy w klasztorach.
Tak więc gdy Niemowa przyszedł na inspekcję, Żywy Karmin
miał tylko cztery kupony tej materii. Wszystkie inne, żółte
i oliwkowoziełone, zostały wykupione już dawno temu i skle-
pikarz niecierpliwie czekał na nową dostawę, przewidzianą na
dzień następny.
Miał więc prawo myśleć, że padł ofiarą pecha, gdy Nefrytowy
Księżyc wtargnęła tak nieszczęśliwie ze swym kuzynem z bran-
soletką z czerwonego kordonka. Nie uważał go już, nie bez
powodu, za członka potajemnej siatki.
Zamknięty w lektyce Żywy Karmin przeklinał swoje zamiło-
wanie do pieniędzy, które skłoniło go do złamania prawa. Nagle
silny wstrząs i głuche uderzenie dały mu do zrozumienia, że
niosący go tragarze zatrzymali się i postawili lektykę na ziemi.
Drzwi otworzyły się z trzaskiem i po przerażonego sklepika-
rza sięgnęła ogromna łapa Niemowy.
Mimo oślepienia słonecznym światłem zorientował się, że
stoi na środku dziedzińca Ziemskiego Spokoju, Kunning, cesar-
skiego pałacu Gaozonga, otoczony uzbrojonymi strażnikami.
Wydawało się, że ich halabardy, zwrócone w jego stronę, zaraz
go dosięgną.
Był pewny, że zawloką go na szafot, a oni przynieśli go do
cesarskiego pałacu!
Nie śmiał zapytać Niemowy, co zamierza z nim zrobić. Ten
zaś poprowadził go labiryntem korytarzy do majestatycznych
drzwi, które zamknęły się za nimi z głuchym trzaskiem.
Kolos rzucił kupca na podłogę.
Biedny Żywy Karmin, bliski omdlenia, pewny, że nadeszła
jego ostatnia godzina i niebawem spadnie na niego miecz kata,
wziął głęboki oddech i zamknął oczy.
Po kilku chwilach, stwierdziwszy, że żadne ostre narzędzie
nie dobrało się do jego szyi, odzyskał nadzieję.
Otworzył oczy i zorientował się, że jego nos tonie w wełnistej
miękkości wspaniałego perskiego kobierca, na którym spoczy-
wało coś, co przypominało czubki dwóch wytwornych trzewicz-
ków z jedwabiu haftowanego złotą nicią.
Najwyraźniej Niemowa rzucił go do stóp kobiety!
Ostrożnie uniósł głowę i jego wzrok powędrował po bogato
zdobionej sukni zwisającej nad haftowanymi trzewiczkami.
Była to suknia elegantki, uszyta z mięsistej prążkowanej tkaniny
jedwabnej w kolorze pomarańczowym, ozdobionej winnymi
gronami — gałązki i liście wyhaftowano barwnymi nićmi, zaś
owocami były naszyte perły. Trochę wyżej dostrzegł sprzączkę
paska ze szmaragdem wielkości gołębiego jajka, po czym jego
wzrok zatrzymał się na staniku, w którego wycięciu widać było
jędrne i krągłe piersi. Nie mógł oderwać od nich oczu.
Gdy wreszcie spojrzał na twarz kobiety, do której należał ten
równie doskonały, co obfity biust, podniósł się gwałtownie,
osłupiały, drżąc jak galareta, świadom, że popełnia zuchwałość,
wpatrując się tak bezwstydnie w oblicze Pierwszej Damy Chin.
Ale co dziwne, cesarzowa Wu Zhao uśmiechnęła się do
niego. Oglądana z bliska, była jeszcze piękniejsza, niż opowia-
dały krążące na jej temat legendy.
Mimo wysiłku Żywy Karmin miał trudności z oderwaniem
wzroku od jej piersi budzących pożądanie, doskonale widocz-
nych pod tiulowym woalem stanika. W ich zagłębieniu błyszczał
wisiorek ze szczerego złota w kształcie feniksa, wysadzanego
drobniutkimi szmaragdami, cesarskiego symbolu, którym ba-
wiły się jej białe ręce o palcach smukłych jak piórka.
Oszołomiony tym widokiem, gotów zapomnieć, dlaczego się
tutaj znalazł, kupiec mógł zrobić tylko jedno: opuścić głowę,
dając tym wyraz szacunku.
Gdy na jej prośbę ją uniósł, stwierdził, że Niemowa zniknął.
Byli sami w komnacie, stojąc naprzeciwko siebie.
Poczuł aromat perfum władczyni, subtelną mieszaninę piep-
rzu i jaśminu, którą poleciła sprowadzić z Persji i której nie
miał prawa używać nikt inny.
Gdy wdychało się go po raz pierwszy, uderzał do głowy i
pozostawiał niezatarty ślad, niczym podpis pod poematem ku
chwale tej kobiety. Tak więc, gdy drobiny przyprawionego
pieprzem jaśminu unosiły się w pałacowych ogrodach, każdy,
czy był dworzaninem, eunuchem czy ministrem, wiedział, że
Wu Zhao jest niedaleko i że pozostaje mu tylko przystanąć i
oddać się do jej dyspozycji.
Władczyni usiadła na sofie.
Gdy zakładała nogę na nogę, spoglądając pięknymi szmarag-
dowymi oczami prosto w jego oczy, Żywy Karmin dostrzegł
w mgnieniu, przelotnym jak błyskawica, na samym końcu
długiego rozcięcia jej pomarańczowej sukni, doskonale wyde-
pilowany pączek piwonii, wieńczący dolinę róż!
Nie mógł uwierzyć własnym oczom.
Przyszło mu do głowy, że jeśli nie krępuje jej jego obecność,
może to być znak, iż niedługo umrze, aby nie mógł opowiedzieć
nikomu o zepsuciu tej kobiety, która pokazała mu kwintesencję
swej intymności.
Pod tym względem reputacja Wu Zhao nie była przesadzona!
Biedny kupiec nie był pewny, czy wyjdzie żywy z cesarskiego
pałacu. Omal się nie przewrócił, gdy usłyszał, jak piękna
władczyni pyta go bez ogródek:
— Zgodziłbyś się dostarczyć mi trzydzieści zwojów jed
wabiu z przemytu? Żółtego i czerwonego? Takiej samej jakości
jak ten tutaj.
Na niskim stoliku z czarnej laki leżały cztery zwoje pozo-
stawione przez ministra jedwabiu Skuteczność Pozorów, iden-
tyczne z tymi, które Żywy Karmin sprzedawał potajemnie aż
do tego ranka.
Pomyślał, że to pułapka.
Było oczywiste, że groźna Wu Zhao chce go upokorzyć!
— W...w...wasza Wysokość! Ależ to przestępstwo karane
śmiercią! Jestem tylko biednym człowiekiem wyjętym spod
prawa, który zbłądził i gorzko żałuje swoich postępków. Pokor
nie wyznaję moje grzechy przed Waszą Najjaśniejszą Wiel-
możnością. Jeśli Wasza Wysokość zechce mi przebaczyć,
przysięgam, że więcej tego nie uczynię! — wyjąkał, rzuciwszy
się do jej stóp.
Dół sukni Wu Zhao przesycony był zapachem jaśminu
z pieprzem. Unosząc nos, nie mógł powstrzymać się od
myśli o pączku, który musiał pulsować tuż pod jej rozciętą
suknią, ale prędko odpędził od siebie ten obraz.
Naprawdę nie powinien oddawać się marzeniom, gdy być
może miał jeszcze czas, żeby uratować skórę. Coś mu mówiło,
że ta kobieta kazała przyprowadzić go do samego serca cesar-
skiego pałacu nie po to, aby go skazać na szafot.
W takim razie o co jej chodzi?
Być może ta władczyni o uwodzicielskich wdziękach prag-
nęła tylko uzyskać od niego informacje na temat siatki handlu
jedwabiem, stosując maksymę: „Wyznana zbrodnia jest w po-
łowie wybaczona!".
Wymiar sprawiedliwości Tangów stosował tę metodę, każąc
przyjmować raz w miesiącu, przed Bramą Zachodnią cesar-
skiego pałacu w Chang'anie, zbiorowe wyznania przewinień
przeciwko państwu. Tłum cisnął się tym chętniej, że chodziło
zawsze o szlachetnie urodzone, potężne osoby, nienawykłe do
publicznego upokarzania się, które oskarżano o nikczemności,
jakich przeważnie nie popełniły, i posyłano na szafot albo pod
pręgierz, a które myślały, że wyznając winę, unikną śmierci.
Nieszczęsny Żywy Karmin był świadom, że wpadł w poważ-
ne tarapaty, i teraz czuł na przemian to strach, to nadzieję.
Odpowiedź Wu Zhao rozwiała jego wątpliwości.
— Biedny głuptas! Jeszcze nie pojąłeś, że mówię najpoważ-
niej w świecie? Jak myślisz, w jakim celu kazałam przy-
prowadzić cię przed moje oblicze? Żeby cię zadenuncjować,
gdy sama potrzebuję twojego jedwabiu? — rzuciła, wybuchając
śmiechem.
Żywy Karmin uszczypnął się, żeby zyskać pewność, czy
przypadkiem nie śni. Myśl, że groźna cesarzowa Chin gotowa
jest kupić jedwab z przemytu od takiego nic nieznaczącego
kupca jak on, niczym pierwsza lepsza klientka potrzebująca
czerwonej albo żółtej mory, była, szczerze mówiąc, oszo-
łamiająca!
Migdałowe oczy władczyni uśmiechały się do niego. Jej
życzliwość nie wydawała się udawana. W owalu jej twarzy
o doskonale harmonijnych rysach, obramowanym kolczykami
ze złota, na których jubiler umieścił dwa ptaszki gotowe do
lotu, dobrane do ptaka z wisiorka spoczywającego w zagłębieniu
jej piersi, Żywy Karmin nie dostrzegał śladu dwulicowości,
a przeciwnie, coś w rodzaju satysfakcji.
Piękna Wu Zhao była z pewnością jego sprzymierzeńcem,
a jeśli to pułapka, to, jak mówił wiersz, musiała być bardziej
nieuchwytna niż ślad pozostawiony przez ważkę na płatku róży!
—Wasza Wysokość, jestem na jej rozkazy! W przyszłym
tygodniu będę mógł dostarczyć Waszej Wysokości
czerwoną i żółtą morę! Oczywiście pod warunkiem, że
zostanę uwolniony i będę mógł swobodnie zająć się
interesami. Bo inaczej nie wiem, jak mógłbym to zrobić!
—jęknął.
—Cóż za głuptas z ciebie! Oczywiście, że wyjdziesz stąd
wolny! A nawet zapłacę ci z góry! Wkrótce nie będziesz
potrzebował żadnego innego klienta prócz mnie! — dodała,
rzucając mu skórzaną sakiewkę, którą skwapliwie złapał.
Była ciężka i musiała być wypełniona złotymi i srebrnymi
taelami.
—A w jaki sposób będę mógł przekazać Waszej Wysokości
ten cenny towar? — zapytał uniżonym kupieckim tonem.
—Niemowo! Mój świerszcz! Chcę posłuchać śpiewu mojego
świerszcza! — wykrzyknęła Wu Zhao, a potem poleciła
olbrzymowi, który wszedł do komnaty, żeby postawił na
stole klatkę z bambusowych pręcików.
Powtarzało się to zawsze wtedy, gdy zaczynały ją dręczyć
bóle głowy: potrzebowała śpiewu tego owada.
Świerszcz, jak dobry dworzanin, natychmiast wydał charak-
terystyczny odgłos skrobania.
Znużonym gestem Wu Zhao dała znak Niemowie, żeby
podał jej szklankę wody. Wsypała do niej szczyptę proszku ze
srebrnej tacki, którą jej podsunął.
— Tylko ten owad i ten proszek potrafią złagodzić moje
bóle głowy! — powiedziała tonem usprawiedliwienia.
—Śliczny świerszczyk! Wydaje tak harmonijne tony! Ale
przed chwilą zapytałem Waszą Wysokość, za czyim
pośrednictwem... — ośmielił się przypomnieć Żywy
Karmin, którego swoboda władczyni napełniła ufnością.
—Odebranie towaru weźmie na siebie Niemowa! — rzuciła
mu sucho.
Obcując z Wu Zhao, nikt nie mógł zmusić jej do wymiany
jakichkolwiek grzeczności. Inicjatywa należała zawsze do niej
i było wielu, którzy uważali, że wygrali partię, ale musieli
spuścić z tonu, gdy zręczna mistrzyni nagle ukazywała inne
oblicze.
17
W górach Krainy Śniegów
— Nie dosłyszałem nazwy kraju, z którego pochodzi
herszt! — mruknął Pięć Zakazów do młodego Persa tłu
macza.
Mnich siedział w pozycji lotosu, mając ogromną Lapikę o
potarganej sierści u swoich stóp. Obok stał kosz z niemow-
lakami, trzaskał ogień podsycany przez młodego strażnika.
Wszyscy inni, z manipą włącznie, spali jak zabici.
Herszt kazał rozdzielić manipą i Pięć Zakazów, przywiązując
tego ostatniego do tłumacza. Minęło już przeszło dziesięć dni,
jak podróżowali w ten sposób, związani powrozem, dzięki
któremu byli niczym papużki nierozłączki.
Pięć Zakazów zdołał zdobyć zaufanie tego chłopca o ujmu-
jącej twarzy, który musiał być mniej więcej w tym wieku co on
i miał na imię Ulik.
Był jedynym członkiem bandy, z którym mógł porozmawiać,
ponieważ nikt oprócz niego nie mówił po chińsku.
— Przybyliśmy z Persji, skąd muzułmanie niedawno wygnali
Sasanidów, ludzi takich jak my. Madżib być może na to nie
wygląda, ale pochodzi z królewskiego rodu. Kilka lat temu
jego stryj, Jazdegerd, dawny władca kraju, musiał opuścić
stolicę z żołnierzami, którzy pozostali mu wierni, i schronił się
na pustyni. Madżib był jednym z jego dowódców.
W tym momencie Pers, śpiący nieopodal z otwartymi ustami,
zamruczał przez sen, jakby za chwilę miał się zbudzić.
Pięć Zakazów dał znak tłumaczowi, żeby mówił ciszej.
—Co ci „muzułmanie" zarzucali twojemu królowi, że aż go
wygonili? — zapytał, głaszcząc Lapikę po płowej sierści.
—Postępowali według wskazań ich proroka Mahometa,
każącego im nawracać wszystkich ludzi na religię Jedynego
Boga! Persowie, których władcy tolerowali zawsze wiele
wyznań, przestali cieszyć się łaskami we własnym kraju!
—O jakich wyznaniach mówisz, Uliku? — zapytał Pięć
Zakazów, a jego sympatyczne żywe oczy błysnęły z
zaciekawieniem.
—W Szirazie ocierają się o siebie wszelkiego rodzaju kulty:
wiara w Jednego Boga, nestorianie i jakobici, do tego
uczniowie świętego Marona, by nie wspomnieć o
czcicielach niejakiego Jezusa z Nazaretu, a także proroka
Maniego. Są też wyznawcy Zurwana, patrona sekty czcicieli
ognia, którzy spędzają dni na pieczeniu mięsa. Najliczniejsi,
których nazywają mazdaistami, a należy do nich mój herszt i
ja, są uczniami przyjaznego ludziom Zaratustry, dzięki
któremu ustała bezlitosna wojna między Ormuzdem, bogiem
światła na górze, i Arymanem, bogiem ciemności na dole.
Madżib jest zresztą także zdolnym magiem. Takiego
człowieka nazywa się w języku perskim magumart.
Pięć Zakazów nigdy nie słyszał o magumartach ani o magu-
patich, którzy stali na czele duchownych sasanidzkiej religii.
—Jaką władzę mają ci magowie?
—Magumart ma dużo uprawnień. Może spełniać ofiarę
ognia warhan, tę najwyższego stopnia, na ołtarzu, którego
nogi mają kształt łap lwa. Wie, jak zabijać za pomocą
ofiarnego noża z zakrzywionym ostrzem byki i woły, osły
i świnie. Najlepiej wykształceni magumartowie umieją też
wydobywać wodę z ziemi, potrafią sprawić, że pojawia się
nowe źródło, albo zwiększyć strumień już tryskającej
wody!
—Madżib jest więc jednym z nich?
—Tak. Osiągnął najwyższy stopień w hierarchii, mistrza
magów. Gdyby więc zaszła taka potrzeba, może kazać
wodzie wytrysnąć z ziemi!
—My, zwyczajni buddyjscy mnisi, nie posiadamy takiej
mocy! — westchnął Pięć Zakazów.
—To dlatego Madżib nie kłamie, kiedy zapewnia, że „ma
w worku niejedną niespodziankę"! — dodał z uśmiechem
młody Pers.
—Pierwszy raz słyszę o religii, którą nazywasz mazdaiz-
raem! Nauczyciel, który uczył mnie porównywania różnych
wyznań, musiał nie wiedzieć o jej istnieniu! — stwierdził
Pięć Zakazów, zaintrygowany opowieściami.
Podczas nowicjatu w Luoyangu uczono dzieci, żeby strzegły
się jak zarazy magicznych praktyk, eliksirów długowieczności,
chiromantów, astrologów i geomantów, a także taoizmu, w któ-
rym buddyści widzieli poważniejszego i groźniejszego konkuren-
ta niż konfucjanizm, propagujący bliższą ich własnej moralność.
—Nasze bóstwa odpowiadają miesiącom roku. Stworzona
przez Ormuzda Łaskawego pierwsza para o ludzkich
kształtach, Maszja i Maszjoi, urodziła bliźnięta. Ale zły
Aryman nakłonił rodziców, żeby pożarli swoje dzieci,
urządzając to tak, aby smakowało im ich mięso. Tak więc
Maszja zjadł chłopca, a Maszjoi dziewczynkę. W końcu
Bóg Wielkiej Światłości sprawił, że potomstwo przestało
im smakować. Nie chciał, żeby żarłoczni rodzice znowu je
schrupali!
—Och, Uliku, to okropne!
—To tylko walka dobra ze złem, która rządzi naszym
światem!
—Słyszę, że dzieci zaczynają się wiercić. Twoje ponure
historyjki musiały napędzić im strachu! — powiedział
żartobliwym tonem Pięć Zakazów.
Z koszyka zaczęło dochodzić rozkoszne gaworzenie. Mnich
dał Ulikowi znak, żeby poszedł za nim, ponieważ łączący
ich powróz nie pozwalał mu się ruszyć bez niego.
Pochylili się nad dziećmi w towarzystwie nieodłącznej Lapi-
ki, która nasłuchiwała najcichszego kwilenia swych podopiecz-
nych. Mnich zaczął lekko kołysać koszem, a potem zaśpiewał
kołysankę, która natychmiast uśpiła dzieci.
—Jeśli dobrze rozumiem twoją religię, uznaje ona boga
dobra i boga zła... — szepnął Pięć Zakazów, gdy wrócili
na swoje miejsca przy ognisku.
—Najbardziej nieprzyjemne jest to, że zły Aryman niszczy
bezustannie wszystkie dobrodziejstwa Ormuzda! To on
sprawił, że człowiek stał się śmiertelny! — odszepnął Ulik.
—To, co jest najlepsze w człowieku, niszczy to, co najgor-
sze. Ale do popełniania najbardziej zgubnych czynów
popycha go głównie niewiedza...
Pięć Zakazów, który doszedł do swego rozumienia świata,
studiując słowa Buddy, miał kłopot ze zrozumieniem, jak Ulik
może wierzyć w tę bezlitosną walkę między bogami dobra i
zła, którzy zachowywali się tak, jakby ludzkie istoty były
zabawkami pozbawionymi wolnej woli.
—Jakżebym chciał, żeby to, co mówisz, było prawdą —
westchnął Ulik.
—Ale co wy robicie tak daleko od Persji, na drogach Dachu
Świata, zamiast pomagać stryjowi twojego herszta odzyskać
władzę w Szirazie?
—Madżib kazał nam przysiąc, że zachowamy to w naj-
większym sekrecie!
—Więc cel waszej obecności miałby pozostać tajemnicą
nie do wyjawienia?
—Dobrze, powiem ci. Działamy na rzecz syna dawnego
władcy pozbawionego tronu. Stary król Jazdegerd umarł na
wygnaniu trzy lata temu. Gdy Arabowie zajęli stolicę, dwór
schronił się w maleńkiej oazie nad rzeką Arnu, na skraju
pustyni, gdzie słońce potrafi w ciągu paru godzin zabić nie-
ostrożnego wędrowca!
—A co robią ci, którzy pozostali z jego dworu?
—Czekają na lepsze czasy. Miejsce to jest tak biedne
i jałowe, że nikt nas stamtąd nie wyrzuci. Ale następcy tronu
Firuzowi, który jest naszym naczelnym wodzem, brakuje
wszystkiego, a jego armia to garstka ludzi. Dość powiedzieć, że
z powodu braku pieniędzy nie może podjąć żadnych skutecz-
nych działań...
—To znaczy, że chcecie zgromadzić wojska, żeby książę
Firuz mógł odzyskać władzę? -— zapytał Pięć Zakazów,
który ciągle nie mógł pojąć, z jakiego powodu Madżib ich
uwięził.
—Dobrze zrozumiałeś. Żeby wyrzucić z Persji Arabów,
nasz następca tronu potrzebuje mnóstwa pieniędzy. To jest
powód, dla którego chcemy położyć rękę na Jedwabnym
Szlaku! Trzy krosna do tkania kobierców, uratowane w
trakcie ucieczki króla Jazdegerda, czekają w szopie na
uruchomienie. Przed wzięciem Szirazu sprzedaż
jedwabnych kobierców bogaciła miasto. Najlepszy tkacz
Persji mieszka obecnie z księciem Firuzem i niecierpliwie
czeka na nasz powrót!
—Jeśli chodzi o jedwab, to znam tylko tkaniny. Nie wie-
działem, że robi się z niego także kobierce! Potrzeba do
tego wielkiej zręczności...
—Rzemieślnika, o którym mówię, i który ma nadzieję, że
nie wrócimy z pustymi rękami, nazywają u nas „człowie-
kiem o złotych palcach". Madżib twierdzi, że każdy z jego
kobierców będzie wart tyle złota, ile zmieści się w dużym
garnku wypełnionym po brzegi, a to oznacza napełnienie
skarbca. Dzięki temu syn Jazdegerda będzie mógł wreszcie
pomścić ojca!
—Ale ja nie słyszałem, żeby w kraju Bod można było
znaleźć jedwab! Chyba że poprosicie waszego „człowieka
o złotych palcach", jak go nazywasz, żeby tkał kobierce z
sierści jaka! — rzekł mnich, wybuchając śmiechem.
—Widziałem kilka tych zwierząt w górskich zagrodach.
Wątpię, aby były wiele warte! — odparł Pers, a potem
zamilkł, jakby zawstydzony.
Żart Pięciu Zakazów wyraźnie się nie udał. Milczenie prze-
ciągało się, zakłócane chrapaniem Lapiki.
—Rzeczywiście, nie powinniśmy byli tu trafić. Jeżeli zna-
leźliśmy się w okolicach Dachu Świata, to po prostu dlatego,
że zabłądziliśmy! — przyznał niechętnie tłumacz.
—Chyba bierzesz mnie za głupca! — wykrzyknął Pięć
Zakazów.
—Niestety, nie żartuję!
—Madżib nie zna tutejszych dróg?
—Od Kaszgaru, a dokładnie od rozwidlenia dróg w Chota-
nie, kwitnącej oazie, w której według poetów z Szirazu
rośnie nefrytowy kamień, jak roślina w łożysku strumienia,
skręciliśmy w prawo, zamiast jechać prosto na wschód!
—Nie do wiary!
—Madżib chciał przemykać niezauważony, nie pytał więc
o drogę, no i zmusił nas w ten sposób do drapania się na
pierwsze stoki gór Kunlun, a kiedy zapadła noc,
zgubiliśmy się... Od tego czasu błąkamy się po tych
górach.
—A co na to Madżib?
—Nie ma najłatwiejszego charakteru. Upiera się i lubi
podnosić głos. Jak dotąd żaden z nas nie śmiał
wypowiedzieć się na temat drogi, którą nas prowadzi.
— I nagle wpadliście na nas!
Teraz z kolei roześmiał się tłumacz.
—Żeby zdobyć jedwabną przędzę, trzeba koniecznie poje-
chać do środkowych Chin — tłumaczył Pięć Zakazów. —
W Luoyangu, mieście, w którym stoi mój klasztor, znajduje
się nie mniej niż osiem cesarskich manufaktur
wytwarzających jedwab, nawija się nici z kokonów na
szpule, a te z kolei układa w stosy w ogromnych
magazynach, strzeżonych przez uzbrojonych żołnierzy. Nikt
nie może kupić tej przędzy, jeżeli nie zaopatrzy się w
specjalnie upoważnienie. Jak Madżib chce ją zdobyć?
—Nie mam pojęcia. Wiem jednak, że nie musimy jechać aż
do środkowych Chin! Madżib nas o tym zapewnił. To
jedyne,
co nam wyjawił. Robi tylko niejasne aluzje na temat miejsca,
do którego zamierza się udać, jakby za wszelką cenę chciał
ukryć przed nami jego nazwę! A zresztą także przy wyjeździe
z oazy nad rzeką Amu nasi zleceniodawcy odmówili podania
miejsca, do którego nas wysłali, zupełnie jakby chodziło o taje-
mnicę państwową! — poskarżył się Ulik.
—W takim razie dlaczego Madżib nas trzyma, skoro nie
jesteśmy mu do niczego potrzebni?
—Byliście łatwą zdobyczą i swego rodzaju okazją, pierw-
szymi ludźmi, jakich spotkaliśmy na drogach, po których
błądzimy od wielu, wielu dni. Muł wiozący nasze zapasy
spadł w przepaść i byliśmy bardzo głodni!
—Ale my nie mamy prawie nic do jedzenia, nie mówiąc o
pieniądzach!
—Madżib musiał ocenić to inaczej!
—Jakich korzyści spodziewa się po manipie i mnichu
Wielkiego Wozu? Dlaczego nas nie uwolni? Niechby sobie
zabrał wartościowe rzeczy, które mam przy sobie, na
przykład sztylet i siodło, a potem wrócił na drogę, z której
nie powinien był zboczyć! A ja podjąłbym wtedy moją
podróż z dziećmi i z manipą. Te pęta zaczynają mi prze-
szkadzać.
Pięć Zakazów wskazał Persowi, który znowu pogrążył się
w milczeniu, łączący ich powróz.
Ulik zaczął energicznie przegarniać ogień. Trzaskanie iskier
obudziło manipę, który był przywiązany do drzewa dość długim
sznurem, dzięki czemu mógł do nich podejść.
—Nie śpicie? — zapytał, ziewając.
—Rozmawiamy o tym i o owym — mruknął Ulik.
—Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że on ma chętkę na
ogiera Wprost Przed Siebie? — zapytał zaniepokojony Pięć
Zakazów, któremu wyjaśnienia Ulika nie trafiły do
przekonania.
—Nie o to chodzi!
—Mów jaśniej, Uliku. Nie widzę niczego innego, co Madżib
mógłby mi zabrać!
—To one go interesują! — rzucił tłumacz drżącym głosem i
wskazał koszyk, w którym spały niemowlaki.
—Dzieci? Czego on może chcieć od moich dzieci? —
zapytał zaskoczony Pięć Zakazów.
Młody Pers zawahał się, czy powiedzieć prawdę, i coraz
bardziej zakłopotany wpatrywał się w trzaskający ogień.
— Chcę wiedzieć! Za dużo mi powiedziałeś! Czego on chce
od moich dzieci? — powtórzył mnich Wielkiego Wozu.
Ulik, który poczuł się nieswojo, dał mu znak, żeby się
przysunął.
Ucho Pięciu Zakazów owionął jego gorący oddech.
— Niektórzy kapłani z plemienia Madżiba uważają, że ze
związku brata i siostry, tak jak z dzieci Maszja i Maszjoi, od
których wywodzi się cały rodzaj ludzki, rodzą się półbogowie...
U nas, w Persji, jest dużo rodzeństw, zwłaszcza bliźniaków,
które pobierają się na polecenie rodziców!
Na nieprzeniknionej zwykle twarzy Pięciu Zakazów pojawił
się wyraz zaskoczenia.
—Ty... nie chcesz chyba powiedzieć, że Madżib zamierza
ożenić tych dwoje dzieci?
—To jest jedyny powód, który powstrzymuje go przed
obcięciem wam głów!
—Nikczemnik!
—Ten mały chłopczyk i dziewczynka o twarzy owłosionej
jak u małpki mają dla niego nieocenioną wartość! Madżib
jest przekonany, że ta para da boskie potomstwo! Już teraz są
warte majątek... — dokończył spiesznie Ulik, który poczuł
ulgę, że w końcu uwolnił się od ciążącego mu sekretu.
Widząc zbolałą minę Pięciu Zakazów, manipa zapytał, co go
tak poruszyło.
— W Tybecie te dzieci uważa się za półbogów. Jeśli Madżib
dotknie choćby jednego włosa z ich głowy, zemsta ich matki,
wszechpotężnej i demonicznej Władczyni Skał, będzie strasz
na! — wykrzyknął nieprzytomny ze złości manipa, kiedy Pięć
Zakazów powiedział mu o wszystkim.
Gdyby wędrowny mnich nie był przywiązany powrozem do
drzewa, nie zawahałby się uderzyć Ulika, na którego już raz
podniósł rękę.
— Uspokój się, manipo! Jestem tylko tłumaczem i nikim
więcej. Jeżeli chcesz grozić, to groź Madżibowi, kiedy się
obudzi! Nie jest taki łagodny, na jakiego wygląda. Kiedy trzeba,
potrafi być twardy. A gdy wbije sobie coś do głowy, rzadko
zmienia zdanie. Ale nigdy nie wiadomo! — poirytowanie
tłumacza było coraz większe i Pięć Zakazów dał znak wędrow-
nemu mnichowi, żeby zamilkł. Teraz rozumiał
dociekliwość, z jaką perski herszt upewniał się zaraz po
napadzie, że tych dwoje dzieci to brat i siostra.
Tłumaczyło to także zupełny brak zainteresowania Madżiba
futerałem, w którym znajdował się egzemplarz Sutry o logice
Czystej Pustki.
Dodatkowym dowodem była uwaga, jaką Madżib poświęcił
dzieciom na pierwszym postoju, kiedy to dokładnie je obejrzał.
To, co w swej naiwności Pięć Zakazów wziął za ciekawość,
obudzoną niezwykłym owłosieniem twarzy dziewczynki, a
nawet za przejaw życzliwości wobec dwóch bezbronnych
istot, pasowało do tego, co na temat zamiarów herszta po-
wiedział Ulik.
Madżib zamierzał zawieźć dzieci do swojej oazy, a potem
sprzedać za dobrą cenę jakiemuś wyznawcy mazdaizmu, który
po kilku latach zrobiłby z nich małżeństwo!
Wzburzyła go myśl, że te niewinne stworzenia mogłyby z
powodu jakichś barbarzyńskich wierzeń utworzyć potworną
parę, po to tylko, żeby dać potomstwo.
Pięć Zakazów nie przywiązywał wagi do ich rzekomo bos-
kiego pochodzenia. W przeciwieństwie do manipy, który nazy-
wał je Niebiańskimi Bliźniętami, widział w nich tylko małe
ludzkie istoty.
Zresztą w Chinach zabraniano małżeństw między rodzeń-
stwem i uważano takie związki za kazirodcze. Pięć Zakazów
nie znał żadnego buddyjskiego tekstu, który by je tolerował.
Poruszony do głębi wyznawca mahajany ze smutkiem spog-
lądał na czerwone odblaski ognia, którego trzaskanie słabło —
znak, że niebawem zgaśnie.
Przypominały mu się ognie Awici, najstraszliwszego z piekieł,
jako że było ósme i ostatnie, z którego nie mogła powrócić
żadna dusza. Piekło, na które z pewnością zasłużyłby Madżib,
gdyby udało mu się zrealizować ohydny plan. Na szczęście
Ulik wyjawił go w ostatniej chwili.
Gdy tylko minęło jego oburzenie, Pięć Zakazów zaczął się
zastanawiać, co robić, by uniemożliwić realizację tak strasznego
projektu.
Doszedł do wniosku, że jedynym rozwiązaniem jest ucieczka,
i to jak najszybsza.
Wymagało to jednak obmyślenia jakiegoś planu, gdyż zarów-
no on, jak i manipa, mieli w dzień i w nocy związane nogi i
znajdowali się pod czujną strażą Persów.
— Dzięki za szczerość, Uliku! — rzucił tłumaczowi, życząc
mu dobrej nocy.
Manipa położył głowę przy jego głowie, żeby mogli roz-
mawiać po tybetańsku, nie przeszkadzając nikomu ani nie
obawiając się, że tłumacz ich podsłucha.
—Nie wierzę ani jednemu słowu z tej historii o małżeń-
stwach między braćmi i siostrami. Ten Ulik nas oszukuje! —
szepnął.
—Nie widzę powodu, dla którego miałby kłamać... Biorąc
pod uwagę całą tę sytuację, wydaje mi się, że musimy
wymyślić, jak uciec! — odszepnął Pięć Zakazów.
—Jeżeli o to idzie, zgadzam się z tobą! Co radzisz?
—Taki manipa jak ty na pewno znajdzie sposób!
—Gdyby gdzieś tu znalazła się mandala bodhisattwy
Mandżuśriego, który rozprasza ciemności, skupiłbym się
przed jego boskim obrazem i to pomogłoby mi podsunąć ci
rozwiązanie...
—Dobranoc! — rzucił nagle Pięć Zakazów, słysząc jakiś
hałas.
W chwilę potem poczuł na karku cuchnący oddech Madżiba,
który przyszedł sprawdzić, czy więźniowie są związani. Rzucił
też okiem na koszyk z bliźniętami.
Z pewnością wyrwanie się ze szponów tak podejrzliwego
człowieka nie będzie łatwym zadaniem.
Następnego dnia, korzystając z nieuwagi herszta, który
poszedł zbesztać kilku członków bandy, i to ostro, jeśli sądzić
po tonie jego głosu, Pięć Zakazów odciągnął manipę na stronę.
—Wczoraj wieczorem nie mogliśmy spokojnie porozma-
wiać. Jeżeli dobrze zrozumiałem, byłbyś gotów iść ze mną,
gdybym zdecydował się na ucieczkę?
—Jasne! Ale muszą przestać nas pilnować dzień i noc!
Popatrz tylko na powróz, który nas pęta. Nie mamy nawet
czym go przeciąć.
—Madżib nie pozwoli nam się wymknąć, szczególnie z
dziećmi, które postanowił pożenić! Ale to nic, musimy uciec!
—Wykorzystując najbliższą sposobność...
—Cieszę się, że jesteśmy co do tego zgodni.
—Gdybyśmy niczego nie zrobili, skazalibyśmy na okrutny
los te niewinne maleństwa! To byłby bardzo zły uczynek.
—Popatrz tylko! Od wczoraj herszt nie spuszcza oka z ko-
szyka. Umieścił go nawet na grzbiecie swojego muła! —
gderał Pięć Zakazów.
Na rozkaz Madżiba, któremu nie podobało się, że więźniowie
rozmawiają, podeszło do nich dwóch Persów, żeby ich uciszyć.
Maszerowali oddzielnie, i w następnych dniach, widząc, że
Madżib rzuca im nieufne i chłodne spojrzenia, nie rozmawiali
ze sobą, żeby nie budzić podejrzeń.
Poufnym naradom nie sprzyjała też pogoda.
Z kłębowiska chmur przepływających nad krajem Bod za-
czął w końcu padać coraz gęstszy śnieg.
Już tydzień ludzie i zwierzęta z opuszczonymi głowami
brnęli we mgle i zawiei. Nie było nic widać dalej niż na trzy
łokcie. Każdy z trudem oddychał, czując bolesny ucisk w skro-
niach z powodu wysokości. Sunęli noga za nogą, starając się
oszczędzać siły. Nawet Lapika, przywykła do śniegu i lodu,
męczyła się tak jak ludzie.
Ósmego dnia zaczął wiać porywisty lodowaty wiatr i przegnał
zakrywające niebo wełniste chmury.
Młody mnich, zauroczony, przyglądał się poszczerbionym
lodowym szczytom górskiego łańcucha, którego kolejne stopnie
pięły się ku Dachowi Świata.
Wyczerpani tyloma dniami walki z wiatrem i śniegiem
wędrowcy czuli, że muszą poszukać jakiegoś schronienia. Za
zakrętem drogi czekała miła niespodzianka.
Ich oczom ukazał się zajazd, który zapowiadał szyld w kształ-
cie kotła.
Jego kontury odcinały się od sięgającej dachu śnieżnej zaspy,
radując wędrowców, spragnionych odpoczynku w prawdziwym
łóżku.
—Madżib kazał wam powiedzieć, że zostajemy tu na noc.
Podoba mu się ten zajazd — oznajmił więźniom Ulik.
—Wreszcie będę mógł ogolić sobie głowę, mocząc ją w
ciepłej wodzie! — roześmiał się manipa.
—Masz rację! Wezmę z ciebie przykład. Już od tygodni
golę się, korzystając z zimnej wody, i ciągle kaleczę sobie
skórę! — dodał Pięć Zakazów.
Madżib kazał swoim ludziom zdjąć krępujące więźniów
powrozy.
—Nie chce budzić podejrzeń! To dlatego uwalnia nas z
pęt! — szepnął manipa do Pięciu Zakazów. Potwierdził to
Ulik, gdy młody mnich zapytał go o powody takiej
łaskawości.
—Dzięki za szczerość, Uliku! — szepnął mu Pięć Zakazów.
—Bo widzisz, ja też dobrze rozważyłem sprawę: jestem
przeciwny pomysłowi małżeństw między braćmi i siostrami!
— mruknął z porozumiewawczą miną młody Pers.
—Byłbyś gotów pomóc nam w ucieczce? — zapytał pełen
nadziei mnich.
— Czemu nie!
Mogąc wreszcie swobodnie się poruszać, zadowolony, że
zrobił pierwszy krok w kierunku pozyskania sojusznika, Pięć
Zakazów otrzepał się ze śniegu i poszedł pogłaskać po szyi ogiera
Wprost Przed Siebie, którego Madżib uwiązał do pnia drzewa.
Wielki czarny koń, szczęśliwy, że znowu ogląda swojego
pana, zarżał przeciągle, a potem zaczął kiwać głową „na znak
szacunku i oddania", jak powiadano w Chinach.
—Ulik jest naszym sprzymierzeńcem. Trzeba skorzystać z
okazji i uciec z tego zajazdu, gdy Persowie będą spali! —
szepnął Pięć Zakazów do manipy, po czym dał mu
dyskretnie znak, żeby milczał. Zobaczył bowiem, że idzie
ku nim blady tłumacz. Wyglądał na bardzo zmartwionego.
—Obawiam się, że Madżib coś podejrzewa. Kazał wam
powiedzieć, że gdybyście próbowali uciec, zabije was
własnymi rękami. Zapewniam, że nie żartował — jęknął
Pers.
—Powiedz mu, że nie jestem szaleńcem! Idź! To ważne! —
odparł z naciskiem Pięć Zakazów, widząc, że Ulik nie
kwapi się z odejściem.
—Dobrze, już idę! — mruknął w końcu.
Stojący przed drzwiami gospodarz zaczął dopytywać się z
kwaśną miną, czy nędznie wyglądający przybysze, którzy
wydawali się tak przemarznięci, jakby wyszli z lodowego piekła,
mają pieniądze, żeby mu zapłacić.
— To nie jest buddyjski klasztor, gdzie rozdają jedzenie
pielgrzymom, ale zajazd, tu za wszystko się płaci. Na wszelki
wypadek wolę ostrzec o tym podróżnych, którzy się u mnie
zjawiają! Macie pieniądze?
Ulik przetłumaczył jego słowa Madżibowi, który rzucił kilka
krótkich zdań.
— Madżib prosi cię, żebyś wytargował dobrą cenę u właś
ciciela, który tak się troszczy o swoje pieniądze! — powiedział
nieśmiało Ulik, zwracając się do Pięciu Zakazów.
Mnich podszedł do mężczyzny o niemiłym spojrzeniu, który
najwyraźniej gotów był zatrzasnąć im drzwi przed nosem.
—Człowieku małej wiary, wiesz, że tak postępując, ryzy-
kujesz pójście do piekła? Dlaczego tak źle wyrażasz się o
buddyjskich klasztorach? Obyś nigdy nie potrzebował błagać
w nich o gościnę! — rzekł surowo.
—Nie widzę powodu, żeby tak się unosić! — mruknął
gospodarz, nieco zaniepokojony.
—Buddysta zawsze jest gościnny! Nie mówi źle, tak jak ty, o
współczuciu okazywanym przez mnichów. Chyba że jesteś
niedowiarkiem?
—Dwa razy do roku zapalam świece w Klasztorze Przebu-
dzenia w Chotanie — wyjąkał mężczyzna.
—W takim razie powinieneś inaczej traktować podróżnych,
którzy proszą cię o schronienie po wielu dniach
wyczerpującego marszu.
—A kimże ty jesteś, że tak się do mnie zwracasz? — zapytał
cichym głosem właściciel zajazdu.
—Jestem tripitaka Pięć Zakazów, prawa ręka przełożonego
największego klasztoru mahajany w Chinach!
Pięć Zakazów zatopił spojrzenie w oczach mężczyzny,
pragnąc dać mu do zrozumienia, że mówi najpoważniej w
świecie.
— Zapomnij o tym, co powiedziałem! Nie zrobiłem tego
umyślnie! Ile jesteście gotowi zapłacić? Zawsze można się
dogadać!
Mnich opróżnił kieszenie i dał mu dwa ostatnie taele.
—To wszystko, co mam. Jeżeli się okaże, że to za mało,
będziesz musiał pokazać, że jesteś miłosiernym czło-
wiekiem!
—Dobrze, dobrze! —jęknął właściciel zajazdu.
—Możesz powiedzieć Madżibowi, że ten człowiek zgadza
się nas przyjąć po bardzo ulgowej cenie! — zwrócił się
zadowolony Pięć Zakazów do Ulika.
—Mam nadzieję, że to ogromne psisko nie napędza strachu
słoniom! — odezwał się szynkarz, wskazując Lapikę, która
trzymała się kilka kroków za swoim panem, gotowa do
skoku,
ian
zupełnie jakby chciała go ochronić przed niegodziwością właś-
ciciela zajazdu.
— Nie ma powodu do obaw. Lapika reaguje na każde
skinienie mojego palca. Będzie spała przy moich nogach —
powiedział uspokajająco Pięć Zakazów. Przemknęło mu przez
myśl, że gospodarza trzymają się jakieś dziwne żarty, skoro
opowiada o słoniach w środku zimy, w kraju Bod, w miejscu
położonym tak wysoko i smaganym przez lodowate wiatry!
— Przez ile dni zgadza się nas gościć? — zapytał Madżib.
Pięć Zakazów powtórzył pytanie.
Gospodarz tylko się skrzywił. Widząc to, Pięć Zakazów
odwrócił się do Ulika i powiedział nie całkiem zgodnie /
prawdą:
— Może nas gościć przez trzy noce i dwa dni.
Pomyślał, że będzie to wystarczający czas na przygotowanie
ucieczki.
—Madżib mówi, że jesteś dobrym i zdolnym człowiekiem!
Jest z ciebie zadowolony! — mruknął tłumacz.
—Mamy dwa dni i trzy noce! — szepnął Pięć Zakazów do
nianipy, ruszając z koszykiem z bliźniakami, który Madżib
mu podał, po drewnianych schodach prowadzących do
sypialni na piętrze.
—To mało! — odszepnął manipa.
— Ale zawsze coś! — fuknął poirytowany Pięć Zakazów.
Ułożyli bliźnięta w kącie sypialni przy sutkach Lapiki,
a potem, gdy już były nakarmione, przewinięte i ułożone w
koszyku, rozebrali się.
—Jestem tak zmęczony, że nawet nie czuję głodu! —
westchnął manipa, rzucając się na siennik wielkiej pryczy,
ciągnącej się przez całą długość izby.
—Ja też! Muszę się wreszcie porządnie wyspać — dodał,
ziewając, młody mnich i po chwili spał z ręką na koszyku.
Ledwo przyśniło mu się piękne oblicze Błogosławionego
Buddy i jego oświecenie pod świętym drzewem, obudziło go
lekkie dotknięcie w szyję.
W pierwszej chwili pomyślał, że to jakieś natrętne zwierzę, i
wyprostował się jak sprężyna. To był Ulik.
— Madżib kazał ci powiedzieć, że ogier Wprost Przed Siebie
nie chce wejść do stajni! Każe ci zejść na dół!
Mimo słodkiego rozmarzenia, w jakim pogrążył go sen,
mnich ubrał się szybko i zszedł za Ulikiem, żeby zobaczyć, co
się dzieje.
Przed stajnią stał na zarytych głęboko w śnieg, szeroko
rozstawionych nogach czarny ogier Klasztoru Wdzięczności za
Cesarskie Dobrodziejstwa, nie chcąc ruszyć się z miejsca.
O gwałtowności i sile zwierzęcia świadczyły potrzaskane
uderzeniami jego kopyt drzwi stajni. Kilku przerażonych Persów
daremnie usiłowało okiełznać spienionego rumaka.
Pięć Zakazów dostrzegł koło nich dwóch innych mężczyzn,
bardziej śniadych. Musieli to być Hindusi, ponieważ rozmawiali
przyciszonymi głosami w sanskrycie. Jeden z nich miał na
sobie długą pomarańczową szatę buddyjskich mnichów Małego
Wozu, na którą z powodu zimna narzucił gruby szal z brunatnej
wełny.
— Koń bać się słonia! Ja prowadzić go do drzwi, on stawać
dęba i wierzgać! Nigdy nie wejść do środka! Słoń wściekać się
i denerwować! Mój Sing-sing znowu się zranić! — wykrzyknął
w stronę Madżiba jeden z nich, ten, który nie miał na sobie
pomarańczowej szaty.
Pięć Zakazów zobaczył u pasa jego skórzanej tuniki hak z
ostrym bolcem, jakim posługiwali się poganiacze słoni.
Ten drugi, mnich, musiał znać kilka perskich słów, bo zwrócił
się bezpośrednio do herszta rozbójników.
—Powiedział Madżibowi, że jego słoń może być bardzo
groźny, jeżeli się zdenerwuje! — wyjaśnił Pięciu Zakazom
Ulik.
—Jak to się stało, że nauczyłeś się mówić ich językiem? —
zapytał Pięć Zakazów mnicha.
Zaintrygowany mężczyzna w pomarańczowej szacie spojrzał
na niego i odparł:
— Nauczyłem się go, gdy byłem dzieckiem. Pochodzę
z prowincji Indii, która kiedyś została najechana przez Persów!
W mojej rodzinie zwykłą rzeczą było uczenie się obcych
języków.
Mężczyzna natychmiast odgadł po wyglądzie, skośnych
oczach i jasnej cerze Pięciu Zakazów jego chińskie pochodzenie.
Swym zachowaniem dawał dowody wielkiego opanowania.
W jego łagodnych oczach widać było uśmiech.
Wszystko to zachęciło młodego mnicha, żeby poznać go
bliżej.
—Jak się nazywasz?
—Oręż Prawa! A ty?
—Pięć Zakazów. Należę do Wielkiego Wozu, ale szanuję
Mały!
Rozmowę przerwał głośny hałas dochodzący ze stajni.
Pięć Zakazów ostrożnie zajrzał do środka. W głębi zobaczył
słonia stojącego z zadartą trąbą, co oznaczało, że jest zły i
przyjmuje pozycję obronną. Wydawał przy tym groźnie
pomruki.
— Sing-sing jest coraz bardziej zdenerwowany! Jeżeli wpad
nie we wściekłość, gotów rozwalić stajnię! Musisz koniecznie
uspokoić swojego konia! — zawołał po chińsku, a potem po
persku Oręż Prawa.
Pięć Zakazów podszedł do ogiera, który strzygł uszami,
wytrzeszczał oczy i rozdymał chrapy. Położył rękę na czole
zwierzęcia.
— Zostawcie go mnie! — powiedział, dając znak dwóm
rozbójnikom, którzy mocno trzymali wędzidło, żeby się od
dalili.
Głaszcząc zwierzę po szyi, pochylił się do jego ucha i po-
wtórzył kilka razy łagodnym tonem:
— Wprost Przed Siebie, mój drogi, uspokój się! Wszystko
będzie dobrze! Jestem tutaj!
Ogier parsknął i natychmiast stał się spokojny jak jagniątko,
szczęśliwy, że widzi swojego pana. Jednak dochodzące ze
stajni odgłosy wskazywały, że słoń nadal nie zgadza się na to,
co się wokół niego dzieje.
— Ten mnich, prócz innych umiejętności, potrafi rozmawiać
z końmi! — rzucił manipa do Ulika, oczekując, że ten prze-
tłumaczy jego słowa.
Wędrowny mnich chciał w ten sposób wywrzeć wrażenie
na obecnych, a także okazać dumę i szczery podziw dla
młodego wyznawcy mahajany, którego wiedza i talenty były
ogromne.
Wśród Persów, zdumionych łatwością, z jaką Pięć Zakazów
uspokoił rozwścieczonego ogiera, rozległy się pomruki ap-
robaty.
Na oczach wyraźnie zakłopotanego Madżiba Pięć Zakazów
chwycił za cugle Wprost Przed Siebie i wprowadził go
powoli do stajni, do zagrody, gdzie kołysał się groźnie Sing-
sing.
Ogromny zwierz, którego bliskość konia doprowadzała do
szału, zwrócił w jego stronę ostre kły.
Stojący naprzeciwko niego Wprost Przed Siebie nie zamierzał
dać za wygraną. Jego drgające nozdrza i pysk świadczyły o
tym, że chętnie rzuciłby się na wroga.
Przygotowany na każdą ewentualność kornak, przeczuwa-
jąc śmiertelne starcie, wpadł do środka uzbrojony w hak. Bał
się, że strach może zamienić zwierzęta w bestie nie do po-
skromienia.
W tym momencie Pięć Zakazów zaczął recytować powoli
w klasycznym języku chińskim początkowe zdania Sutry Uspo-
kojenia, tekstu, którego Czystość Pustki kazał mu się nauczyć
na pamięć i który czytano ludziom bardzo chorym, kiedy
gorączka powodowała, iż majaczyli: Uspokój swoje serce i
swoją duszę, a poczujesz wewnętrzną harmonię...
A potem, z półprzymkniętymi oczami, powtarzając nie-
strudzenie i coraz szybciej trzy pierwsze ustępy świętego tekstu,
ujął ostrożnie trąbę Sing-singa i zbliżył ją do grzywy Wprost
Przed Siebie, aż się zetknęły.
Gdy tylko oba zwierzęta otarły się o siebie, przeszło je nagłe
drżenie, a potem uspokoiły się, jakby ten bezpośredni kontakt
stłumił w nich cały strach i agresję.
Chwilę potem popędliwy Sing-sing pozwolił się pogłaskać
Pięciu Zakazom, pomachał nawet uszami na znak zadowo-
lenia.
W stajni zapanowała cisza.
—Ten mnich rozmawia z końmi, potrafi też poskramiać
słonie! — zaszemrali rozbójnicy.
—Widzę, że masz wiele talentów. Może nawet będziesz
umiał pomóc temu słoniowi, który jest chory i nie może
ozdrowieć! — wykrzyknął Oręż Prawa, wskazując Pięciu
Zakazom poranione nogi biednego zwierzęcia.
—Zobaczę, co da się zrobić, ale ostrzegam cię, nie jestem
medykiem! — odparł mnich, po czym zabrał się do
oględzin przednich nóg Sing-singa. Głębokim, posiniałym
ranom na podeszwach daleko było do zabliźnienia się.
—Słoń bardzo cierpieć! Śnieg i lód niedobre! — odważył
się odezwać kornak.
—Co o tym myślisz? Czy może w tym stanie ruszyć w
drogę? — zapytał Oręż Prawa.
—Moim zdaniem, te rany otworzą się jeszcze bardziej,
jeżeli zwierzę wyjdzie na mróz! Grozi mu nawet
zakażenie i śmiertelna gorączka.
—Mógłbyś go wyleczyć, Pięć Zakazów? Wyglądasz na
wielkiego znawcę zwierząt! Już od przeszło trzech tygodni
siedzimy w tej przeklętej gospodzie i nie możemy ruszyć
dalej!
—Mam przy sobie maść, która skutecznie goi takie rany.
Mój przełożony dał mi jej mały garnuszek... Możemy spró-
bować posmarować nią rany, a potem je obandażować. Co
ty na to?
—Myślę, że to świetny pomysł. Ludzie mają bardziej
delikatną skórę niż słonie, ale i jedna, i druga to cielesne
powłoki odrodzonych dusz...
Pięć Zakazów pobiegł do swojej izby i po chwili wrócił z
małym dzbanuszkiem zamkniętym drewnianą pokrywką. Gdy
go otworzył, rozszedł się silny zapach kamfory i cynamonu.
—Posmarujemy rany, a gdy miną dwie noce, zobaczymy,
czy się zabliźniły. Jeżeli tak, twój słoń będzie mógł chodzić!
— wyjaśnił.
—Nie wiem, jak ci dziękować! — szepnął Oręż Prawa, gdy
jakiś czas potem położyli się obok siebie na długim
poddaszu o niskiej powale.
Persowie zostali w jadalni przy obfitym posiłku.
Lapika pilnowała kosza z bliźniętami.
—Jesteś buddyjskim mnichem, tak jak i ja, nawet jeśli nie
należymy do tej samej szkoły. Rozpoznaje się nas po
ogolonych głowach i szatach z grubej wełny. Jako ludzie z
tej samej wspólnoty musimy sobie pomagać! — powiedział
Pięć Zakazów.
—To prawda, że niezależnie od różnic między naszymi
szkołami czcimy tego samego Buddę i wierzymy w jego
Świętą Drogę! Wyświadczyłeś mi wielką przysługę.
—Nasz mistrz dhyany i tłumacz wielu sutr, kuczanin Ku-
maradżiwa, który założył Wielki Wóz, sam był wcześniej
wyznawcą Małego.
—Do mojego klasztoru w Indiach przychodzi wielu mni-
chów Wielkiego Wozu, którzy pielgrzymują śladami Buddy!
— zapewnił Oręż Prawa.
—Pewnego dnia może ugościsz także i mnie? Jak się
nazywa twój klasztor? — chciał wiedzieć Chińczyk.
—Klasztor Jedynej Dharmy. Moja wspólnota jest strażniczką
wielkiego Relikwiarza Kaniszki, w którym przechowuje się
Najświętsze Oczy Buddy.
—A ja pochodzę z Klasztoru Wdzięczności za Cesarskie
Dobrodziejstwa w Luoyangu, w środkowych Chinach.
—Mówią, że to największy chiński klasztor. Jesteście
zwolennikami stopniowego czy nagłego dochodzenia do
przebudzenia?
— Nasz czcigodny przełożony, Czystość Pustki, jest wielkim
zwolennikiem nagłego oświecenia, takiego, które nie daje się
wytłumaczyć. Jego poszukiwanie jest zresztą nieskuteczne,
ponieważ przychodzi samo, dzięki sile, jaka płynie z oderwania
się od ziemskich spraw i medytacji, gdy głowa wolna jest od
wszelkich myśli!
Dwaj mnisi pogrążyli się w milczeniu.
—Orężu Prawa — odezwał się po chwili Pięć Zakazów —
czy mógłbym cię prosić o przysługę? Ale chcę cię
uspokoić: w żadnym razie nie chodzi o odwdzięczenie się za
to, co zrobiłem dla Sing-singa. Jeśli odmówisz, nie wezmę
ci tego za złe!
—Zrobiłbym dla ciebie wszystko, co leży w granicach
moich skromnych możliwości. Usunąłeś ogromny cierń z
mojej nogi, a raczej z nóg mojego słonia!
—Chodzi o pomoc w ucieczce. Perski herszt napadł na
mnie i na manipę na drodze i zrobił z nas jeńców —
zwierzył się szeptem Pięć Zakazów.
—On nie wygląda na porządnego człowieka... Zbóje z goś-
cińca! Zazwyczaj zadowalają się rabowaniem podróżnych.
Dlaczego was uwięził?
—To żołnierz przegranej armii, stara się zdobyć pieniądze
dla stryja, perskiego władcy, który chce zebrać wojsko,
żeby odzyskać władzę!
—Nie widzę związku między jego planami a pojmaniem
was!
— Powinienem ci powiedzieć o łupie, na jaki liczy.
Pięć Zakazów wskazał koszyk z dziećmi.
— Poproszono mnie o dostarczenie tych dzieci do Luoyan-
gu. — Uniósł kołderkę, pod którą spały maleństwa.
Oręż Prawa zdumiał się na widok owłosionej buzi dziew-
czynki.
—Cokolwiek sobie myślisz, ta mała nie jest koczkodanem,
ma po prostu owłosioną plamę na połowie twarzy.
—Nigdy nie widziałem czegoś takiego! Mimo wszystko aż
dziw bierze, że jest taka ładna! — mruknął Hindus.
—Chłopczyk, który śpi koło niej, to jej brat. Są bliź-
niakami...
—Wielu ludzi u nas powiedziałoby, że ta dziecina jest
potomkiem małpy Hanumana, oddanego sługi Ramy! U
nas takie dziecko trafiłoby do świątyni i byłoby czczone
jak bóg.
—Indyjskiego Hanumana czy tybetańskiej Władczyni
Skał, lub po prostu połączenia mężczyzny i kobiety. Mało
ważne, jakie ma pochodzenie! Co pewne, to to, że muszę
teraz uchronić te dzieci przed zakusami perskiego herszta,
który chce sprzedać je na targu w Persji komuś, kto je ze
sobą ożeni!
—Ależ to haniebne! Słyszałem, że w dawnych czasach u
Persów zachęcano do małżeństw między rodzeństwem, dla
uczczenia pierwszych rodziców, ale nie sądziłem, że ten
zwyczaj przetrwał do dziś...
—Nie ulega wątpliwości, że Madżib zamierza dobrze na
nich zarobić. Uważa też z pewnością, że owłosienie
dziewczynki podwaja jej wartość...
—Teraz rozumiem twoje pragnienie, żeby się wyrwać z
jego łap!
—To człowiek wyjątkowo nieufny. Każe nam się poruszać
ze spętanymi nogami. Zdjął nam powrozy dopiero tutaj, gdy
dotarliśmy do oberży, żeby nie budzić podejrzeń. Przez cały
czas mnie obserwuje...
—Ale co ci poszukiwacze szczęścia robią na pustkowiu, na
tybetańskim płaskowyżu?
—Zagubili się na górskich ścieżkach. Według tego, co mi
mówił ich tłumacz, szukają jedwabnej przędzy, dzięki
której mogliby wrócić do tkania kobierców, które są bardzo
cenne!
—Faktem jest, że jedwabne kobierce z Szirazu i z Is-
fahanu warte są góry złota! Nie uwierzyłbyś, ile płacił
Klasztor Jedynej Dharmy za tkaniny, jakimi przed
przytroczeniem koszy okrywa się grzbiety świętych słoni
przenoszących relikwie!
— A więc Ulik mnie nie okłamał. Ten ich tłumacz wydał mi
się zresztą kimś, do kogo można mieć zaufanie — szepnął Pięć
Zakazów, dając znak manipie i Orężowi Prawa, żeby na razie
zamilkli.
Ze schodów prowadzących do sypialni dobiegły hałasy.
Byli to Persowie, którzy pogwizdując i czkając, szli na górę,
żeby się położyć.
Na końcu pojawiła się potężna sylwetka Madżiba.
Zanim poszedł spać, policzył swoich ludzi, potem sprawdził,
czy niemowlęta śpią w koszyku, rzucił też spojrzenie Pięciu
Zakazom, potwierdzając tym swoją do niego nieufność.
— Popatrzcie tylko, ten Pers zdaje się pilnować małych jak
największego skarbu! —jęknął manipa.
Po chwili usłyszeli głośne chrapanie herszta na drugim końcu
pryczy, podjęli więc cichą rozmowę.
—Ucieczka z dwojgiem takich małych dzieci wymaga do-
kładnego przygotowania i może okazać się bardzo trudna!
— szepnął zatroskany Oręż Prawa.
—Nie mam innego wyjścia. Nie mogę dopuścić, żeby jakiś
Pers sprzedał je jak niewolników z myślą o tym, że urodzą
potomstwo! Te niewinne istotki godne są lepszego losu! —
odparł wzburzony Pięć Zakazów.
—Podzielam twoje obawy. Pomagając im, poprawisz swoją
karmę i zbliżysz się do stanu bodhisattwy!
—Nie o to mi chodzi. Staram się być sprawiedliwy i do-
trzymać słowa. Przyrzekłem tybetańskiemu lamie, który mi
je powierzył, że dowiozę te dzieci do Luoyangu!
—Madżib każe tym, co rozmawiają tam w kącie, żeby się
uciszyli! Nie dają mu spać! — odezwał się nieśmiało
Ulik.
—Bez wątpienia, mamy przed sobą bardzo trudne zadanie!
Ten człowiek nigdy nie da nam spokoju! — mruknął
manipa, spoglądając w stronę herszta.
Przed zaśnięciem Pięć Zakazów wykonał kilka ćwiczeń
oddechowych, po czym wbił wzrok w sufit.
Starając się nie myśleć o belkach i podporach podłogi
składziku nad sypialnią, w którym oberżysta przechowywał
zapasy paszy na zimę, próbował pogrążyć się w medytacji.
Zwykle stworzenie w sobie poczucia pustki przychodziło mu
z pewnym trudem i wolał poświęcać się ćwiczeniom w sztukach
walki, żeby osiągnąć odpowiedni stan świadomości, pozwala-
jący umysłowi na koncentrację.
Lecz oto stał się cud!
Poczuł, że wchodzi w medytację bez najmniejszego wysiłku!
To, co widział, było już tylko czarną powierzchnią, doskonale
gładką, rodzajem niezgłębionej i nieuchwytnej nicości, którą
jego umysł z przyjemnością penetrował.
Po raz pierwszy Pięć Zakazów poczuł, że przywoływanie
pustki sprowadza na niego spokój, o którym mówił mu często
wielki mistrz dhyany, ale którego, aż do tej chwili, Pięć Zakazów
nie doświadczył tak intensywnie.
Jego umysł płynął teraz w przestrzeni, świadomy swej
egzystencji, wolny od wszelkich przyziemnych trosk, niewie-
rzący już w nic, nawet w Buddę.
Młody mnich nie myślał już o niczym, a jego oczy niczego
nie widziały.
Rozumiał teraz lepiej, co chciał powiedzieć mistrz Czys-
tość Pustki, kiedy próbował mu wyjaśnić, że medytacja chan
jest tak skuteczna, iż może doprowadzić niektórych jej zwo-
lenników nawet do zaprzeczenia istnieniu samego Buddy.
Działo się to za sprawą oczyszczającej pustki, która po-
zwalała ludzkiemu umysłowi uwolnić się od cierpienia, w
jakim zamknął ją nieskończony cykl odradzania się i
umierania.
Z zadowoleniem smakował czystość tej pustki, to subtelne
i odurzające zanikanie wszystkiego, co tak dobrze opisał
jego mistrz w sutrze ukrytej w długim futerale leżącym u
jego stóp.
Mógł wreszcie dotknąć pojęcia anatmana, „nie-ja", o którym
Błogosławiony Budda mówił swoim pierwszym uczniom i z któ-
rego zrozumieniem Pięć Zakazów miał kłopoty aż do tej chwili,
ponieważ trudno mu było zgodzić się z tym, że nic we wszech-
świecie nie jest trwałe ani nie posiada ,ja".
Czuł się więc tego wieczoru szczęśliwy, zasypiając otulony
pustką jak niemowlę kołderką.
Gdy obudził się następnego ranka, Oręż Prawa i manipa
kończyli jeść kapuśniak, podczas gdy Persowie, którzy musieli
już być po śniadaniu, zabawiali się na podwórzu oberży rzuca-
niem strzałkami do tarczy.
—Dzień dobry, Pięć Zakazów! Dobrze spałeś? — powitał
go Oręż Prawa.
—Od dwóch miesięcy nie spałem tak długo!
—Przemyślałem to, co mi powiedziałeś wczoraj wieczorem.
Mogę ci pomóc tylko w jeden sposób: pojadę z wami. To
pozwoli nam zaczekać na odpowiedni moment. Ucieczka
w sercu gór byłaby czystym szaleństwem! Madżib pilnuje
cię jak orzeł świstaka, gdy ten wychodzi z nory, żeby
pobarasz-kować w trawie...
—Ale czy nie będzie to dla ciebie zbyt duże poświęcenie,
jeżeli zmienisz trasę, tracąc cenny czas?
—Gdyby nie ty, słoń Sing-sing zdechłby z powodu zakaże-
nia. A co do trasy mojej podróży, to ja właściwie nie mam
celu! Równie dobrze mogę jechać tam gdzie ty!
—Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że zabłądziłeś? Jak
można tu trafić, podróżując bez celu? — zapytał
zdziwiony Pięć Zakazów.
—Szukam mojego nieocenionego przełożonego Buddhabad-
ry i jego białego słonia. Przeszło dwa miesiące temu mieli
spotkać się koniakiem w tym zajeździe. Czekałem na nich
w Peszawarze, ale kornak wrócił sam. Więc
przywędrowałem tutaj. Ale obawiam się, że wrócę z
pustymi rękami!
—Współczuję ci! Myślisz, że i jeden, i drugi zaginęli w
śniegach?
—Nie mam pojęcia. Tylko Błogosławiony może wiedzieć,
gdzie oni są i co naprawę się wydarzyło! — szepnął mnich
Małego Wozu ze łzami w oczach.
—Tak bardzo mi ciebie żal! Tobie też przypadł los nie do
pozazdroszczenia, nie lepszy niż mój... — rzekł cicho Pięć
Zakazów.
—Może Buddhabadra udał się na wschód? Z tego, co
zrozumiałem z rozmowy przy śniadaniu, dzięki
znajomości paru perskich słów, to właśnie w tym kierunku
zamierzają jechać twoi porywacze...
—Ulik zapewnił mnie, że nie jadą do Chin, ale niestety nie
umiał określić celu ich podróży.
—Nic dziwnego... Zauważyłem, że herszt powstrzymuje
się od wymieniania nazwy tego miasta, mówi tylko o „oazie
na pustyni".
—A jakie oazy znajdują się na wschodnim odcinku Jed-
wabnego Szlaku? — zapytał Oręż Prawa.
—Jest ich bardzo dużo. Jadąc z Chang'anu, dociera się za
Nefrytową Bramą do Dunhuangu, potem, na północnym od-
gałęzieniu, do Hami, Turfanu i Kuczy, natomiast na połu-
dniowym do Ruoqiangu, Yutianu i Chotanu. Oba
odgałęzienia łączą się w Kaszgarze, który po chińsku
nazywa się Kashi.
—I jak tu odgadnąć, do którego z tych miejsc udaje się
Pers? — jęknął manipa, gdy Pięć Zakazów przetłumaczył
mu pytanie Oręża Prawa i swoją odpowiedź.
—To mało ważne! Uda nam się! Wystarczy zaczekać! On
sam doprowadzi nas do szczęśliwego końca! A przy
pierwszej okazji uciekniemy! — zapewnił pełen nadziei
Pięć Zakazów.
Mimo iż jego wyprawa była bezowocna, Oręż Prawa, prze-
konany, że podejmuje słuszną decyzję, wyglądał na zadowolo-
nego. Doszedł do wniosku, że dwóch mnichów, choćby nawet
z różnych buddyjskich szkół, energiczniej stawi czoło przeciw-
nościom niż jeden.
Spędził tyle dni na daremnym oczekiwaniu, uwięziony w tej
małej górskiej gospodzie, w towarzystwie kornaka, który nie
potrafił wymówić bez błędów trzech słów, iż zaczynało go
nawiedzać przykre poczucie zniechęcenia i daremności po-
szukiwań białego słonia i Buddhabadry w bezkresnym białym
pustkowiu masywu Dachu Świata. Dręczyły go coraz silniejsze
wyrzuty sumienia, że zostawił mnichów w chwili, gdy powinna
się zaczynać Mała Pielgrzymka. Zapomniał jednak o tym
wszystkim za sprawą Pięciu Zakazów.
Wytchnienie i uspokojenie, jakie odczuł, rozmawiając z
tym mnichem, który przywrócił zdrowie jego słoniowi,
sprawiły, iż doszedł do przekonania, że uzupełniają się na-
wzajem.
Podziwiał łagodność i współczucie, jakich dowody dawał
w każdej chwili Pięć Zakazów. Potrzebował takiego przyjaciela.
Przeczuwał, że będzie to przyjaźń niezwykle głęboka.
Przeczuwał też, że poszukiwanie Buddhabadry będzie długie
i mozolne.
Poczucie zagrożenia, nieprzewidywalności wydarzeń, jakie
towarzyszyły mu od początku wyprawy, było z pewnością
znakiem, że jego nieoceniony przełożony ukrył przed nim
mnóstwo spraw, które teraz komplikowały zadanie, jakie sobie
postawił.
Tracił kolejne punkty oparcia i bardzo potrzebował zro-
zumienia ze strony innej osoby, zwłaszcza gdy osoba ta była
tak miła i inteligentna jak młody mnich Wielkiego Wozu.
Jeśli więc droga Pięciu Zakazów skrzyżowała się tutaj z jego
drogą, to Oręż Prawa, który nie wierzył w przypadki, był
przekonany, że ta nagła poprawa musiała przyjść z nieba, od
życzliwego mu bodhisattwy lub chroniącej go apsary, a nawet,
kto wie, od samego Buddy.
— Orężu Prawa, dziękuję ci za to, co dla mnie robisz! Nie
zapomnę ci tego! — zapewnił Pięć Zakazów.
Dwaj mnisi podnieśli się jednocześnie, a potem ukłonili,
dotykając się czołami.
Spojrzeli na siebie i zaczęli recytować rytualne formuły,
którymi zwyczajowo rozpoczynano dzień dobrej woli Błogo-
sławionego, błagając go, by odsunął wszelkie pokusy, jakie
osaczają człowieka, pogrążając go w nieznośnym bólu niespeł-
nionych pragnień.
Podniesieni na duchu dobrocią i zrozumieniem, jakie każdy
z nich dostrzegał w spojrzeniu drugiego, mówili sobie w myśli,
że mimo wszystko buddyjscy mnisi to jedna wielka rodzina.
Jeśli wziąć pod uwagę to, co gotowała im przyszłość, tego
rodzaju porozumienie było jak najbardziej wskazane!
KasiEgar/^
^^^Ss^punhuang Luoyang
V
^^
0
0**
0
^
Chang'an
V
-^
)\
GÓRY KRAINY ŚNIEGÓW
• Peszawar
• Lhaaa •
Klasztor
Samye
18
Pałac generała Zhanga, Changan, Chiny, 5
kwietnia 656 roku
Dwaj mężczyźni siedzący naprzeciwko siebie w pięknych
hebanowych fotelach nosili atrybuty swych wysokich stanowisk:
jeden długi zakrzywiony miecz o rękojeści z nefrytu, znak, że
jest generałem imperium, a drugi krótszy miecz, z gardą z brązu
przyozdobioną szmaragdem, oznakę prefekta.
—Niech pan sobie wyobrazi, panie generale, że ta Wu Zhao
leżała naga na łóżku, kiedy Niemowa, z tym irytującym
świerszczem w ręku, wprowadził mnie do jej buduaru! —
zagrzmiał prefekt Li, którego prawa dłoń drżała nerwowo
na rękojeści mieczyka.
—Tej zdzirze nie brak tupetu! Ośmieliła się przyjąć wyso-
kiego urzędnika w takim stroju? — wykrzyknął z
oburzeniem stary generał Zhang, chrupiąc prażone
migdały.
W oczach Wielkiego Cenzora pojawił się lubieżny błysk.
—Tak to się odbyło! Ta diablica potrafi wykorzystywać
swoje piekielne wdzięki! Gdybym był o dwadzieścia lat
młodszy... — westchnął.
—Wpadłby pan w jej szpony! Niech pan to przyzna! A także i
to, że ma pan nie najgorsze zdanie na temat jej piersi! —
rzucił generał z chytrym uśmieszkiem.
Generał Zhangsun Wuji, który dowodził wieloma zwycięs-
kimi kampaniami, został wybrany przez cesarza Taizonga na
stanowisko pierwszego ministra i pełnił tę funkcję przez długie
lata, dopóki nie odsunął go Gaozong. Dotknięty tym generał
stanął na czele bezkompromisowych przeciwników Wu Zhao,
chroniony ogromnym prestiżem, jakim cieszył się w całym
imperium z uwagi na swe bohaterskie czyny.
—To prawda, że sutki cesarzowej były różowe jak macica
perłowa! Ta kobieta musi być z pewnością tak samo
okrutna, jak piękna! Miała na sobie jedwabną tunikę,
rozciętą od dołu do samej góry, więc kiedy usiadła
naprzeciwko mnie i założyła nogę na nogę, zrobiła to tak, że
mogłem patrzeć na jej dolinę róż, jak na żwirową aleję w
wewnętrznym ogrodzie buddyjskiej świątyni, z której
usunięto najdrobniejsze trawki! — opisywał
z
nieukrywanym zapałem prefekt Li, albowiem widok
pąsowego pączka Wu Zhao pozostawił w jego sercu, mimo
nienawiści do niej, niezatarte wspomnienie.
—Jeżeli o mnie chodzi, to nigdy nie miałem takiej okazji —
wyznał generał. — Prawda, że cesarzowa nie cierpi mnie tak
samo, jak ja nią pogardzam. Nie ufa mi! Chodzą słuchy,
jakoby cesarz Gaozong uważał, iż jej cycki są słodkie jak
maliny! A co do jej doliny róż, to on z pewnością i tam
wetknął swój język! Nie brakuje też plotek, że ta kobieta
nie ma sobie równych w graniu na jego jaspisowym fleciku,
a także w przyjmowaniu go drugim wejściem! Haniebna
praktyka! Eunuchy gadają, że Gaozongowi wcale się to nie
nudzi! Faktem jest, że biedny cesarz jest na jej łasce i
niełasce. Przedsiębiorcza żonka urządzi go tak, że ten
chłopak na pewno niczego nie osiągnie! Co za głupiec!
Wkrótce ta kobieta zamiast niego zacznie rządzić całym
imperium! Jeżeli nieboszczyk, wielki Taizong widzi to z
miejsca, w którym się znalazł, może go tylko dławić
wściekłość! Jego tak piękne dziedzictwo zostanie prędko
roztrwonione! — zrzędził były pierwszy minister
największego cesarza dynastii Tang, który nadał swym
rządom blask równy blaskowi rządów pierwszego cesarza,
Qin Shi Huangdiego, osiem wieków wcześniej.
—Trzeba przyznać, że cesarzowa ma wspaniałe ciało! Broń,
za pomocą której panuje nad swoim mężem, jest doprawdy
przerażająca... — dodał prefekt Li, którego barwny opis łask
udzielanych Gaozongowi przez Wu Zhao wprawiał w coraz
lepszy humor.
—Jesteśmy tu, żeby rozmawiać o tym, co ona panu powie-
działa, a nie o wdziękach ukrytych między jej udami! —
przypomniał stary generał.
—To prawda, drogi generale. Muszę powiedzieć, że nasza
rozmowa od razu przyjęła dziwny obrót. Cesarzowa mówiła
tylko o przemycie jedwabiu, jedynie to ją interesowało.
Starała się pociągnąć mnie za język. A w istocie chciała
wiedzieć wszystko, co ja wiem o tej sprawie, ale ani razu nie
wymieniła nazwiska ministra jedwabiu, Skuteczności
Pozorów.
—Musiała pana zapytać, czy do Biura Pogłosek Wielkiego
Cenzoratu nie doszły słuchy o nadużyciach.
—W samej rzeczy. A ja dałem jej do zrozumienia, że mnie
to zdumiewa. Ryzykując nawet, że weźmie mnie za idiotę,
nie zdradziłem jej nic z tego, co wiemy już od miesięcy, a
jeszcze mniej o krokach, jakie podjąłem niedawno, żeby
zdemaskować ludzi trudniących się tym nielegalnym
handlem, o którym mówi całe miasto! A zresztą, gdyby
mógł pan zobaczyć jej zachwyconą minę, kiedy doszła do
wniosku, że mnie to naprawdę zaskoczyło, to było
niezwykle budujące!
—Powtarzam panu, ta kobieta boi się, że Wielki Cenzorat
nie omieszka wściubić nosa w ten przemyt i znaleźć
winnych! To mówi samo za siebie! Dałbym sobie uciąć rękę,
że cesarzowa ma konszachty z przemytnikami jedwabiu! —
oznajmił z triumfującą miną generał.
Wydawało mu się, że wreszcie wie, jak obalić uzurpatorkę.
— Co do mnie, drogi generale, to jeszcze nie jestem tego
pewny. Mam natomiast pewność, że przemyt jej nie prze
szkadza. Z jakiego powodu, tego jak dotąd nie wiem. Ale
dzięki śledztwu przeprowadzonemu przez Wielki Cenzorat
mogę się tego dowiedzieć — odparł ostrożnie prefekt Li.
Jako wysoki funkcjonariusz w służbie czynnej, nie mógł
wypowiadać się swobodnie, a przede wszystkim, pragnąc
kontynuować błyskotliwą karierę urzędniczą, nie chciał suge-
rować generałowi, że mógłby okazać się stronniczy.
— Czy Wielki Cenzorat złapał jakiś trop?
Na twarzy prefekta Li pojawiło się zakłopotanie.
—Od kilku tygodni dyskretnie obserwujemy osobników
noszących na przegubach cienki kordonek z czerwonego
jedwabiu — odpowiedział. — Sklepikarze, do których
zaglądają, mają najprawdopodobniej jedwab z przemytu.
—Chodzi o ludzi, którzy uprawiają ten niedozwolony
proceder?
—Za wcześnie, żeby coś powiedzieć. Zdaniem niektórych
moich agentów tworzą oni siatkę, inni mówią, że tylko ją
nadzorują...
—Cała ta sprawa wydaje się niezwykle skomplikowana... —
mruknął generał.
—W istocie. Śledztwo wymaga ostrożności, ponieważ
członkowie siatki, jeśli takowa istnieje, są wyjątkowo
podejrzliwi.
—Czy minister jedwabiu wie o tym równoległym rynku?
—Sam do mnie przyszedł, żeby mi o tym powiedzieć,
wystraszony jak dziecko, prosto od Gaozonga, z którym
rozmawiał oczywiście w obecności Wu Zhao. Nie mógł
zrobić nic innego, tylko wyjawić cesarzowi fakt istnienia
równoległego rynku. Uznał, że byłoby rzeczą bardzo groźną
dla jego głowy, gdyby nie powiedział niczego o aferze,
która przybrała już takie rozmiary. Prędzej czy później
cesarz i tak by się o niej dowiedział.
—To jest zjawisko, o którym mówi się w stolicy od lat —
zauważył generał.
—Zawsze pokątnie handlowano jedwabiem. Ale nie na
taką skalę!
—Bez wątpienia Gaozong będzie zawsze ostatnią osobą
powiadamianą o tym, co dzieje się pod samym jego
nosem!
Jeśli chodzi o tego głupca Skuteczność Pozorów, który poszedł
opowiadać w tak szacownym miejscu o swoich małych zmar-
twieniach, zrobiłby lepiej, gdyby zaczął nadzorować dziedzinę,
którą mu powierzono! Zaprawdę, ten człowiek jest najgorszym
ministrem jedwabiu, jakiego mieliśmy od nastania dynastii
Tang! — zagrzmiał stary wojak.
—A do tego nieostrożnym, drogi generale! Wu Zhao z całą
pewnością kazała go śledzić aż do drzwi mojego biura! Bo
jeśli nie, to jak wytłumaczyć fakt, że cesarzowa wezwała
mnie do siebie następnego dnia, choć ja nie miałem do niej
żadnej sprawy?
—Ta kobieta ma swoich szpiegów, to pewne! Nie zdziwi
mnie żadne jej posunięcie.
—Niestety, prawdopodobnie ma pan rację, drogi generale.
—W takim razie, czy Wielki Cenzorat nie powinien zastawić
pułapki w samym środku tej siatki czerwonego kordonka?
Wielki Taizong mawiał, że sukces ofensywy zawsze polega
na działaniu z zaskoczenia.
—Gdy tylko wyszedłem z buduaru cesarzowej, poleciłem
moim najlepszym ludziom, żeby podjęli działania
wywiadowcze w dzielnicy kupców jedwabnych i dokładnie
przeczesali wszystkie sklepy — zapewnił prefekt Li,
odganiając wielką muchę, która kręciła się koło jego twarzy,
po czym odkaszlnął do wielkiej miedzianej spluwaczki,
przyniesionej przez służącego.
Na drewnianej, pokrytej laką tacy podano im seledynową
porcelanową czarkę, w której ułożone były skórki pomarań-
czowe smażone w imbirze.
Wiekowy generał, wielki łakomczuch, poczęstował nimi
gościa, który nie dał się prosić i sięgnął po smakowite delicje.
—Proszę, mój drogi Wielki Cenzorze, to dobrze robi na
gardło!
—Nieskończone dzięki, drogi generale! Widzę, że zna pan
moje słabości! — mruknął zadowolony prefekt Li.
—I co ciekawego odkryliście w Dzielnicy Jedwabnej?
—Trupa! — wykrztusił prefekt, który właśnie połykał
wielką smażoną skórkę i z ust kapał mu słodki syrop.
—Już? — podchwycił nieco ironicznym tonem bohater
wojen wielkiego cesarza Taizonga, który cenił czarny
humor.
—Chodzi o osobnika o imieniu Żywy Karmin, właściciela
małego sklepu z jedwabiem z motylem na szyldzie. Moi
ludzie znaleźli go z rozprutym brzuchem tuż za drzwiami
sklepiku!
—Jaki związek może mieć trup tego człowieka z nielegal-
nym handlem jedwabiem?
—Prawie połowa zwojów znajdujących się w jego sklepie
nie miała urzędowej pieczęci. Ten drobny sklepikarz
prowadził nielegalny handel na wielką skalę! Niech pan
pomyśli, drogi generale, w jego sklepie była nawet mora
cynobrowa i żółta.
—Cynobrowa i żółta! To nie do wiary! Moje córki od
trzech miesięcy suszą mi o nią głowę, a ja nie mogę znaleźć
na rynku ani kawałka!
—Nie muszę mówić nic więcej, drogi generale! Jak powiada
przysłowie: niepozorne małe pomarańcze są czasami dużo
bardziej soczyste niż wielkie!
—Morderstwo przez rozprucie brzucha to rzecz niezwyczaj-
na! — pokręcił głową stary generał, dając znak
służącemu, żeby przyniósł następną porcję smażonych
skórek.
—Odarte z ubrania ciało leżało w kałuży krwi. Morderca
działał z nadzwyczajnym okrucieństwem, prawdopodobnie
posłużył się szablą. Moi ludzie mówili, że wnętrzności
ofiary rozrzucone były po podłodze sklepu — wyjaśnił
prefekt i znów odkaszlnął do spluwaczki.
—Co za bestialstwo! — podsumował generał.
—Moi ludzie jeszcze nie otrząsnęli się z szoku.
—A co przyniosły ich działania? Wyobrażam sobie, że
pańscy ludzie przeszukali też inne sklepy!
—Mamy tylko jeden ślad, ale nie bez znaczenia: według
świadków, których zeznania zostały potwierdzone, na kilka
dni przed morderstwem rzeczony Żywy Karmin gościł tego
osiłka
Niemowę, który po dokładnym przeszukaniu sklepu kazał mu
wsiąść do lektyki i zawiózł w nieznanym kierunku...
— Myśli pan, że ów osobnik został przyjęty osobiście przez
tę ulicznicę Wu Zhao?
Dawny pierwszy minister imperium Tangów zerwał się z
fotela. Nie posiadał się z radości, niczym dziecko, które
dostało upragnioną zabawkę.
—Nie mogę tego potwierdzić! Kompetencje Wielkiego
Cenzoratu kończą się przed drzwiami cesarskiego pałacu,
nawet jeśli jego biura znajdują się na pierwszym piętrze nad
główną bramą! — powiedział z nutą żalu prefekt Li.
—Niestety! Po trzykroć niestety! — zagrzmiał staruszek.
—Ale nie tracę nadziei, że dojdę prawdy. Oczekuję, że
przyłapiemy na gorącym uczynku, w mieście albo poza
nim, w trakcie bójki albo gdy pogwałci godzinę policyjną,
jakiegoś sługę z pałacu, który zacznie śpiewać, kiedy mu
wyjaśnię, że jestem gotów przymknąć oczy na jego winę,
jeśli zezna co trzeba. Śmieszna sprawa, ale denuncjacje w
zamian za darowanie kary są naprawdę skuteczną metodą
zdobywania informacji! Oczywiście pod warunkiem że się
jej nie nadużywa — zaznaczył z chytrą miną prefekt Li,
który także się podniósł i podszedł do starego generała.
—Wszystko wskazuje na to, że sprawy mogą się skom-
plikować. Gdyby się okazało, że Wu Zhao, nierada, że łączy
się ją z procederem przemytu jedwabiu, była też
inspiratorką tej ohydnej zbrodni, byłaby to oczywiście bardzo
poważna okoliczność... Posiadacz takiego sekretu mógłby
się obawiać o swoje życie! — szepnął generał i zaczął
przemierzać komnatę wzdłuż i wszerz.
—Myśli pan? — mruknął prefekt, a jego twarz pobladła.
—Mój drogi, nie dostaje się bezkarnie takich prezentów od
nieba! Albowiem wszyscy ci, którzy pragną jak
najszybszego końca tej żałosnej komedii walki o władzę,
odebraliby to jako złą wróżbę dla niebiańskiego
posłannictwa Gaozonga. A to byłoby dla niego groźne, o ile
nie pozbyłby się tej kobiety! Ale
cesarzowa ma w zanadrzu niejedną sztuczkę... Nie zdziwiłbym
się, gdyby ta uzurpatorka sięgnęła po wszelkie możliwe środki,
żeby uniknąć takiego końca! — wykrzyknął generał, po czym
usiadł.
—Co w tej sytuacji powinienem zrobić, drogi generale?
—Kontynuować śledztwo i mieć się na baczności. Wzmóc
czujność, ale iść do końca! — rzucił były premier i dodał:
— Wielki Cenzor, który uwolniłby cesarstwo od tej
ulicznicy, znalazłby się o krok od nominacji na urząd
ministra wysokiej rangi, może nawet pierwszego pośród
wszystkich.
—Więc sam pan rozumie, drogi generale, dlaczego nie
wolno mi wstrzymać tego śledztwa. — Prefekt Li był pod-
budowany słowami przyjaciela.
—Proszę informować mnie na bieżąco o swoich działa-
niach, i niech pan pamięta, że przyszłość należy do pana! —
podkreślił stary generał, gdy Wielki Cenzor zaczął zbierać
się do wyjścia.
Przekonany, że godzina zemsty wybiła, upojony szczęś-
ciem staruszek wyobrażał sobie, jaką minę zrobi Gaozong,
gdy usłyszy, że jego małżonkę podejrzewa się o udział w
zdradzie stanu.
Byłby to koniec nieznośnej uzurpacji, jaką było wybranie
Wu Zhao na oficjalną małżonkę cesarza Chin, nieakceptowaną
przez członków „szlachetnych rodzin", których generał Zhang,
mimo podeszłego wieku, był niezmordowanym rzecznikiem.
Sprawa była tak poważna, że mogła nawet postawić pod
znakiem zapytania rzetelność mandatu, jakiego niebo udzieliło
swemu synowi, czyli chińskiemu cesarzowi.
Jako dobry konfucjanista generał Zhang mawiał, że jeśli
niebo udzieliło władcy swego mandatu, równie dobrze może
cofnąć go pewnego dnia, jeśli obdarowany okaże się go nie-
godny.
— Czy pomyślał pan o tym, żeby mieć na oku ten sklep, na
wypadek gdyby mordercy kupca wrócili na miejsce zbrodni? —
zapytał generał.
— Kazałem postawić przed wejściem dwóch agentów prze-
branych za wędrownych handlarzy! — odparł prefekt Li i po-
żegnał generała.
Aby wrócić z domu dawnego premiera Zhanga do biura
Wielkiego Cenzoratu w pałacu cesarskim, trzeba było przejść
przez część Chang'anu, już wtedy nazywaną Dzielnicą Niebiań-
skiej Nieskazitelności, w której pośród ogrodów pełnych rzad-
kich roślin stały domy bogaczy.
Zamknięty w lektyce prefekt Li nawet nie rzucił okiem na
piękne pałace, na otoczone murami ogrody, kipiące bujną
zielenią, zamieszkane przez wszystkich tych, których stolica
Tangów zaliczała do arystokracji i do warstwy wysokich urzęd-
ników.
Rozmyślał o rozmowie, jaką odbył ze starym rozgoryczonym
wojskowym.
Ledwo opuścił jego dom, opadły go wątpliwości. Był zado-
wolony, ale zarazem dręczył go nieokreślony niepokój.
Z pewnością każdy wysoki urzędnik marzył o tym, żeby
zostać wielkim ministrem. Sugerując mu, że to marzenie nie
jest nieosiągalne, były pierwszy minister cesarza Taizonga
poruszył czułą strunę.
Mimo wszystko, czy wplątując go w ten sposób w atak na
Wu Zhao, nie zachęcał do gry o zbyt wysoką stawkę?
Czy było rzeczą rozsądną mieszanie się w sprawy arystokracji
cesarstwa, której przywileje sięgały niepamiętnych czasów,
a pilnowali ich rekrutowani drogą egzaminów wysocy urzęd-
nicy, tworzący w państwie potężną kastę?
Czy generała Zhanga nie zaślepiała nienawiść, gdy widział
w cesarzowej jedynie pozbawioną wszelkich skrupułów prostac-
ką uzurpatorkę, podczas gdy w oczach zwykłych ludzi, a przede
wszystkim coraz liczniejszych buddystów, młoda dziewczyna,
dawna mniszka, która wyszła z klasztoru Ganye dzięki łasce
samego cesarza, wydawała się wzorem do naśladowania?
Dotarłszy do swego biura, Wielki Cenzor zobaczył, że przed
jego drzwiami czeka z zafrasowaną miną dowódca brygad
specjalnych, a wraz z nim trzech zmartwionych mężczyzn.
—Co się dzieje? — zapytał prefekt. — Wyglądacie, jakby
niebo zwaliło wam się na głowy.
—Panie prefekcie, zgubiliśmy trop młodej dziewczyny i
młodego mężczyzny, których zamordowany kupiec
jedwabny gościł na pięterku swojego sklepu — wyznał
dowódca.
—Wydałem przecież ścisłe rozkazy, żeby prowadzić nie-
ustającą obserwację sklepu Pod Jedwabnym Motylem! —
huknął Wielki Cenzor.
—Prowadziliśmy ją, panie prefekcie! Ale te dwie turkawki
ulotniły się, zanim się zorientowaliśmy. Od wczorajszego
wieczoru nie pojawili się w sklepie! Niech mnie natychmiast
pożre smok, jeśli to moja wina!
—Jesteście do niczego! Macie węch, w porównaniu z któ-
rym ziarnko gorczycy jest ogromną górą, nad którą panuje
boski Władca Błękitnych Chmur! Niech smok pożre was
wszystkich! Kieruję do sprawy tego morderstwa ośmiu
ludzi z moich dwóch najlepszych brygad specjalnych, a
oni nie potrafią przypilnować jak należy dwojga ważnych
podejrzanych! Jeśli ci ludzie się nie pokazali, to oczywisty
znak, że uczestniczą w przemycie jedwabiu, a przede
wszystkim że uprzedzono ich o tym, iż są śledzeni! —
utyskiwał Wielki Cenzor, chodząc tam i z powrotem po
biurze. Szpiedzy prężyli się na baczność, a ich spuszczone
oczy świadczyły o tym, że się wstydzą.
—To pewne, panie prefekcie! Musiał ich ostrzec ktoś, kto
chce ich chronić! — odważył się odezwać dowódca,
pochylający głowę niżej niż pozostali.
—Powiedz no, do czego ty się właściwie nadajesz!? —
krzyczał prefekt.
Atletycznie zbudowany dowódca na myśl o czekającej go
karze trząsł się jak listek. Jego ludzie też mieli bardzo
niepewne miny.
Prefekt Li słynął z nieprzejednania, ale także z okrucieństwa,
które to cechy usprawiedliwiały jego nominację na to stanowis-
ko. W dobrze poinformowanych kołach Chang'anu szeptano,
że „ten Li" pełni też rolę „oczu i uszu" cesarza Gaozonga.
Wielki Cenzorat funkcjonował jak prawdziwa tajna policja
na usługach cesarza.
Jego skuteczność opierała się na lojalności agentów, którym
nie wolno było ujawniać państwowych sekretów, jakie po-
znawali dzięki prowadzonym przez siebie śledztwom.
Dowódca tej armii cieni, groźny prefekt Li, kierował nią
głównie za pomocą terroru.
Jej członkowie obawiali się więc kar, jakie nakładał na tych,
których przyłapano na niewywiązywaniu się z obowiązków.
Najlżejszą karą było obcięcie stopy. Pociągała ona za sobą to,
że ofiarę skreślano z listy funkcjonariuszy tej elitarnej służby.
A wtedy biedakowi pozostawała tylko nadzieja, że zwolni się
jakieś miejsce dozorcy albo odźwiernego w cesarskim pałacu,
gdyż aby mieć pewność, że nie opuszczą oni swoich stanowisk,
cesarscy dozorcy i stróże byli wybierani spośród żołnierzy,
których wojna pozbawiła jednej albo obu nóg, lub spomiędzy
skazanych na amputację.
—Co tak naprawdę wiadomo o tych dwojgu młodych
ludziach, którzy zniknęli?! — zagrzmiał Wielki Cenzor,
rzucając w gniewie na środek biurka miecz, który zostawił
długą rysę na jego nieskazitelnej powierzchni.
—O chłopaku nie wiemy prawie nic. Nie mieszkał tam długo.
Jego obecność nie została nam wcześniej zasygnalizowana.
Dzielnicowy policjant nie miał czasu dowiedzieć się kto to
taki.
—A dziewczyna?
—Nazywa się Nefrytowy Księżyc i pracuje w Świątyni
Nieskończonego Przędziwa. Tak przynajmniej twierdzi
dzielnicowy — zdołał wyjąkać dowódca.
—I co, czekacie, aż wam urosną paznokcie dłuższe od
pazurów tygrysa, żeby wysłać ludzi do fabryki jedwabiu?
— zagrzmiał Cenzor.
— Panie prefekcie, dziś rano wysłałem do cesarskiej ma
nufaktury trzech ludzi, żeby przepytali dziewczynę! Gdy
tylko wrócą, przyjdę złożyć panu sprawozdanie! Chyba że
chce pan mieć pisemny raport, na który trzeba doliczyć pół
dnia więcej!
W istocie, wszystkie raporty na bardziej delikatne tematy
musiały być, zgodnie z wewnętrznym regulaminem Wielkiego
Cenzoratu, sporządzone na piśmie. Dzięki temu każdy był
odpowiedzialny za to, co przedstawiał, i biada tym, którzy
zrobili jakiś fałszywy krok, grożący ośmieszeniem aparatu
władzy.
— Mam w nosie pisemne raporty! Chcę jak najszybciej
mieć informację o tej dziewczynie!
Wytchnienie, na jakie dowódca liczył po tak ciężkich prze-
życiach, trwało krótko.
Ledwo uszedł trzy kroki korytarzem, usłyszał wołanie pre-
fekta:
— Postanowiłem udać się z tobą. Pojedziemy zobaczyć, co
robią twoi ludzie w Świątyni Nieskończonego Przędziwa. Sami
przepytamy tę młodą robotnicę!
Dowódca o mało nie zemdlał. Miał wrażenie, że ziemia
rozstępuje się pod jego nogami.
Nigdy dotąd Wielki Cenzor Cesarski, jeden z najwyższych
funkcjonariuszy w administracyjnej hierarchii, nie brał udziału
w inspekcjach w terenie, zwłaszcza w takim miejscu jak fabryka
jedwabiu!
Co kryło się za tą decyzją, jeśli nie wyjątkowa nieufność, nie
tylko wobec niego, ale także wobec jego ludzi?
Podejrzewając, że afera z przemytem jedwabiu może osiągnąć
rozmiary skandalu na skalę państwową, przeczuwał koniec
swojej kariery. Oczami wyobraźni widział, jak przegnany z
brygad specjalnych ląduje w najlepszym razie na jakimś
podrzędnym stanowisku w Wielkim Cenzoracie, a w najgorszym
poza nim, wyrzucony bez skrupułów za drzwi za niekompeten-
cję, skazany na hańbę!
Ludzie z brygady specjalnej, którzy rozsiedli się w jadalni
nad kociołkiem dymiącej zupy, najspokojniej w świecie grając
w warcaby, nie wierzyli własnym oczom, gdy wkroczył ich
dowódca w towarzystwie prefekta Li.
Na widok wysokiego urzędnika wszyscy zamilkli, spiesznie
odstawili pionki i wsadzili nosy w talerze.
— Wy trzej, włożyć opaski! Idziemy z panem prefektem
dołączyć do waszych kolegów w Świątyni Nieskończonego
Przędziwa! — polecił dowódca, z trudem opanowując drżenie
głosu.
Trzej agenci podeszli do szafy, żeby poszukać białych płó-
ciennych opasek, na których wykaligrafowane były znaki
„wielki" i „biuro", symbolizujące ich służbę.
Taka opaska napełniała ludzi przerażeniem.
Służyła nie tylko jako przepustka, umożliwiająca agentom
tajnej policji pokonanie strzeżonych wejść, ale przede wszyst-
kim zwalniała ich od stania w kolejkach, podczas gdy zwykłym
obywatelom pedantyczna i zawsze złakniona dochodów ad-
ministracja kazała czekać godzinami, żeby wydusić z nich
opłatę za prawo przejścia.
Wystarczyło mieć na ręku taką opaskę, aby tłum wypełniający
bezustannie ulice Chang'anu trwożliwie się rozstąpił.
Tego dnia, pośrodku ludzkiego morza, lektyka prefekta Li,
rozpoznawalna między innymi dzięki tym samym znakom
„wielkie" i „biuro", odcinającym się złoceniami na polakiero-
wanych na czarno drzwiczkach, okazała się jeszcze skutecz-
niejszym taranem niż opaski agentów, którzy eskortowali ją,
biegnąc obok.
Na jej widok ulica pustoszała, bo przechodnie znikali w bra-
mach, żeby nie zwracać na siebie uwagi.
Wystarczyła zaledwie godzina, choć zwykle trzeba było na
to trzy razy tyle czasu, aby dotarli do ogromnej wytwórni
jedwabiu, chociaż znajdowała się ona na drugim końcu miasta.
Prefekt wyskoczył z lektyki i odepchnął bez ceregieli in-
spektora straży i kontrolerów, którzy sprawdzali zarówno
dokumenty personelu, jak i etykiety towarów wjeżdżających
do środka i wyjeżdżających na zewnątrz.
—Prefekt Li z Wielkiego Cenzoratu! — mruknął do in-
spektora.
—A ja jestem mistrz Konfucjusz! — odparł tamten, nie
zdając sobie sprawy, że istotnie ma do czynienia z wysokim
funkcjonariuszem.
Co gorsza, chciał nawet zatrzymać prefekta, biorąc go za
intruza i oszusta. Czyżby groźny prefekt Li nie miał nic innego
do roboty niż tracenie czasu na wizyty w fabryce jedwabiu?!
— Co za arogant! Będzie cię to drogo kosztowało! — rzucił
prefekt Li, dając oczami znak swoim ludziom, żeby usunęli
z drogi biednego inspektora.
W chwilę potem pobity nieszczęśnik leżał na schodach
prowadzących do wielkich drzwi fabryki, a skonsternowany
dyrektor przędzalni załamywał ręce, rozpływając się w prze-
prosinach. Strażnicy, mający za zadanie kontrolować towary
i pracowników, drżąc ze strachu, ustępowali na bok, aby
umożliwić wejście ludziom z opaskami.
Szli szybko uliczkami tego małego miasteczka, które było
największą z cesarskich manufaktur jedwabiu, znaną we wszyst-
kich chińskich prowincjach z doskonałej jakości produktów.
Świątynia Nieskończonego Przędziwa — istne sanktuarium
wytwarzające różne odmiany mory, gęstego prążkowanego
płótna, brokatów i satyn, tak miękkich w dotyku, że wywoły-
wały gęsią skórkę u tych, którzy się w nie ubierali — za-
sługiwała w pełni na swoją nazwę.
Perspektywę uliczek oddzielających wydziały, w których
odbywało się rozwijanie kokonów, farbowanie, przędzenie i
tkanie cennej materii, wydłużały jeszcze głębokie równoległe
koleiny, wyżłobione przez wózki o kółkach z brązu, popychane
przez farbiarki, tkaczy i prządki. Potęgowały one wrażenie
ogromu, jakiego doświadczali goście zwiedzający to dziwaczne
robotnicze mrowisko, wytwarzające rzadki towar, rozchwyty-
wany chciwie od Europy po Japonię.
W części, w której rozwijano kokony, stały ogromne budynki
spowite kłębami pary. Unosiła się ona nad wrzątkiem, w którym
robotnice zanurzały kokony, żeby uniemożliwić owadom ich
przebicie, co nieodwołalnie zniszczyłoby przędzę.
Nieco dalej, w strefie farbowania, przez niskie okna widać
było czerwonawe odblaski ognia z pieców, przed którymi
suszono przędzę po wyjęciu jej z wanien z barwnikami.
Z pracowni dobiegały ogłuszające hałasy, po uliczkach
krążyli robotnicy, załadowywano, wyładowywano i przetaczano
wózki. Gorączkowa krzątanina i harmider przyprawiały o zawrót
głowy gości, którzy, jak prefekt Li, po raz pierwszy oglądali
Świątynię Nieskończonego Przędziwa.
—Wiesz, gdzie pracuje Nefrytowy Księżyc? — zapytał
prefekt dowódcę, pragnąc jak najszybciej porozmawiać z tą
młodą kobietą.
—Niestety nie. Dowiem się u podmajstra! — odparł za-
pytany.
Dostrzegł jakiegoś osobnika, który niczym podoficer prowa-
dził równym krokiem małą drużynę robotników i robotnic.
—Nie widziałeś przypadkiem ludzi z takimi opaskami jak
moja?
—Poszli do drugiego bloku, w którym znajduje się far-
biarnia.
—Czy nie tam pracuje Nefrytowy Księżyc?! — wykrzyknął
prefekt Li, dokładnie w chwili, w której pokazali się trzej
agenci, zajęci ożywioną rozmową z młodą robotnicą.
—Powiedz swoim ludziom, żeby skończyli te zaloty —
polecił Wielki Cenzor dowódcy, który popędził w ich
kierunku, żeby zapytać, czy udało im się zatrzymać
poszukiwaną młodą Chinkę.
—Panie Wielki Cenzorze, moi ludzie zapewnili mnie, że
Nefrytowy Księżyc znajduje się na swoim stanowisku pracy!
— zameldował z ulgą.
— No to przyprowadźcie ją tu, tylko szybko!
Popędzili ile sił w nogach do jednej z hal, gdzie robotnice
wykonywały delikatne operacje, które nadawały barwnym
tkaninom niewiarygodne mieniące się odcienie.
Gdy prefekt Li wpadł do środka, jakby szykował się do
straszliwej walki, cofnął się odruchowo przed ciężkimi obło-
kami gryzących oparów, dobywających się z kadzi, w których
warzyły się niczym dziwna zupa mieszaniny roślin, mięczaków
i minerałów. Od tysiącleci mistrzowie farbiarscy zachowywali
dla siebie receptury barwników, które żyjący w dawnych
czasach Żółty Cesarz przekazał w swej niezmierzonej dobroci
ludziom.
W głębi hali widać było nadzorcę. Właśnie obcinał sobie
paznokcie, siedząc przy małym stoliku, na którym nie było
żadnych dokumentów, za to królowała fajka, niezbędne narzę-
dzie do zabijania nudy.
Gdy tylko kobieta kierująca farbiarnią odwracała się plecami,
przedrzeźniał ją, po czym ze spłoszonym wzrokiem i posmut-
niałą miną wracał do swego zajęcia, które tylko z nazwy było
nadzorowaniem pracowników.
— Szukam Nefrytowego Księżyca. Gdzie ona jest? Lepiej
mi powiedz, bo jak nie, to biada ci! — zwrócił się do niego
prefekt Li.
Nadzorca, który zajął się właśnie czyszczeniem fajki, spojrzał
ponuro na nieznajomego, który z pewnością też musiał poczuć
słabość do młodej kobiety, o którą pytało go wielu szalejących
za nią mężczyzn. Prosili go nawet, żeby im powiedział, jak ją
zdobyć, jakby mógł to wiedzieć!
—Coś mi się zdaje, że serduszko Nefrytowego Księżyca
jest już zajęte! — westchnął.
—Nędzniku! Czy nie wyraziłem się jasno? Pytam cię,
gdzie jest Nefrytowy Księżyc! Pokaż mi ją! Jeżeli nie od-
powiesz Wielkiemu Cenzorowi Cesarskiemu, biada twoim
stopom! — warknął prefekt, wykonując ręką ruch przypo-
minający piłowanie.
—Skąd mam mieć pewność, że zwracam się do tak ważnej
osobistości? — spytał butnie nadzorca.
— Nieszczęśniku, w twoim interesie jest odpowiedzieć, bo
jak nie, możesz mieć bardzo poważne kłopoty! Pomyśleć
tylko, że czytam wam Konfucjusza, żeby wbić wam do głów
parę elementarnych zasad! — zagrzmiał jakiś głos za jego
plecami.
Słysząc te słowa, nadzorca odwrócił się. Głos należał do
dyrektora fabryki, który podszedł do grupy agentów.
—Jestem prefektem Wielkiego Cenzoratu! — oznajmił Li,
poleciwszy uprzednio swoim ludziom, żeby pokazali
wszystkim pracownikom opaski.
—Panie, tysięczne przeprosiny! Nie sądziłem, że będę
miał okazję spotkać w tej hali osobę pańskiej rangi! —
wybełkotał nadzorca, świadom niezręczności, która mogła
go zaprowadzić prosto na stanowisko dozorcy w jakimś
państwowym budynku.
Trzęsąc się jak liść, wstał spiesznie, okrążył swój mały
stolik i stanął przed prefektem na baczność, niezgrabny i za-
wstydzony.
—Gdzie jest Nefrytowy Księżyc? Powiedziano mi, że
pracuje pod twoim nadzorem właśnie tu, w farbiarni — po-
wtórzył siny ze złości prefekt.
—Chodzi o to, że... dziwnym trafem, nie zjawiła się dziś
rano na apelu! — jęknął nadzorca, na którego czole perliły
się wielkie krople potu.
—Nefrytowy Księżyc zniknęła! To niemożliwe! Była tu
wczoraj? — ryknął prefekt.
—Tak! Ta młoda dziewczyna ma złote ręce, to jedna z
najlepszych pracownic. Zawsze jest na apelu. Odkąd tu
pracuje, nigdy nie chorowała! — odparła jedna z farbiarek,
trochę starsza od innych.
Jej grube nagie ramiona, zaczerwienione od cynobrowej
farby, robiły wrażenie, jakby były okryte morą. Była zadowolo-
na z zakłopotania, w jakie jej odpowiedź wprawiła nadzorcę
wydziału.
— Sprawa się komplikuje! Najwyraźniej mamy do czynienia
z dobrze zorganizowaną siatką, która sobie z nas drwi! Trzeba
złapać tych dwoje młodych ludzi. Przejmuję śledztwo! — fuknął
wściekle Wielki Cenzor i odwrócił się, by wyjść.
Twarz dowódcy brygady specjalnej, który nie mógł znieść
afrontu, jaki spotkał go w obecności jego ludzi, była blada jak
u nieboszczyka. Został nim zresztą następnego dnia. Znaleziono
go wiszącego na gałęzi drzewa.
19
Oaza Dunhuang, Jedwabny Szlak
Umara przyglądała się żwawym ruchom jaszczurki biegającej
po suficie.
Była szczęśliwa.
Plan, jaki obmyśliła, miał na celu utrzymanie w tajemnicy
morderstwa, którego była świadkiem, i tego, że weszła w po-
siadanie szkatułki z sandałowego drewna.
Leżąc na wąskim łóżku w swojej izbie o pobielonych wapnem
ścianach, dziewczyna rozmyślała o tym, co niedawno przeżyła.
Była szczęśliwa, podekscytowana, ale także niespokojna.
Wiedziała, że jeśli chodzi o nieujawnianie sekretów, dorów-
nuje swemu ojcu, co trochę ją pocieszało, albowiem aż do tej
chwili nie miała przed nim tajemnic.
Nie zdawała sobie natomiast sprawy z tego, że spotkało ją
coś, co miało zadecydować o całym jej życiu.
Zaczęło się od tego, że nie powiedziała nikomu, iż wraz z
Kłębkiem Kurzu odkryła schowek wydrążony w uskoku
urwiska, zawierający księgi z Klasztoru Miłosierdzia.
Jak zresztą mogła opowiadać o wyprawie, podczas której
o mało nie skręciła karku?
Jeszcze mniej powodów miała, by mówić o straszliwym
morderstwie, którego była świadkiem. Wiedziała, że Addai
Aggai byłby wstrząśnięty.
Tak więc podjęła decyzję, że będzie milczała, choćby przez
kilka dni, dopóki nie znajdzie odpowiednich słów, by opowie-
dzieć o tym, co przeżyła.
Ich znalezienie okazało się jednak trudne, i jak to bywa ze
wszystkimi tajemnicami, których nie wyjawia się od razu,
dziewczyna odkryła, że staje się niewolnicą swego sekretu.
Nie powiedziała więc ojcu o szkatułce z sandałowego drewna.
Gdy po powrocie do Dunhuangu uniosła jej wieczko, zoba-
czyła coś tak niezwykłego, że nie śmiała tego nawet dotknąć.
Oszołomiona, przyjrzała się temu czemuś dokładnie, po czym
zamknęła pudełeczko.
Postąpiła tak nie tyle z obawy, że da ojcu powody do
niepokoju, rozczarowania, a nawet gniewu, gdyby odkrył, że
jego córka uciekła opiekunce, ile raczej pod wpływem głębo-
kiego i zagadkowego przeczucia, które kazało jej milczeć.
Pragnąc rozwiązać zagadkę szkatułki, spędziła mnóstwo
czasu na wertowaniu ksiąg znajdujących się w biskupstwie.
Na próżno. Żadna nie wspominała o tym, co znajdowało się
w szkatułce.
Po kilku dniach postanowiła otworzyć się tylko przed Kłęb-
kiem Kurzu i powiedzieć mu, co przyniosła ze zrujnowanej
pagody ozdobionej apsarami.
Młody Chińczyk nalegał tak bardzo, że Umara zgodziła się
pokazać mu zawartość szkatułki.
—To jest warte majątek! — wykrzyknął zachwycony
chłopiec.
—Przysięgnij, że nikomu nie powiesz!
—Musimy to ukryć w grocie z księgami — orzekł, nie
mogąc otrząsnąć się ze zdumienia.
Aż do tej chwili wydawało jej się, że wystarczy schować
szkatułkę pod łóżkiem.
1 O A
— Masz racją—przyznała. — Jutro wdrapiemy się na urwisko
i włożymy ją do groty. Tam przynajmniej nikt nie będzie jej szukał.
Idąc tam nazajutrz, rozglądali się w obawie, że ktoś może ich
śledzić.
—Włóż to tutaj, pod ten stos. Nie ma mowy, żeby któryś z
mnichów z Klasztoru Zbawienia i Miłosierdzia na to natrafił,
nawet gdyby przyszło mu do głowy sporządzać spis
zgromadzonych zwojów! — zapewnił Kłębek Kurzu. — Ci
mnisi mają tyle pieniędzy, że byliby gotowi dużo zapłacić za
zawartość serca, jestem tego pewny! — dodał ze
śmiechem.
—Skąd o tym wiesz?
—Żaden buddyjski kupiec po zrobieniu dobrych interesów
na rynku w Dunhuangu nie zapomina zanieść grosika
Skupieniu Powagi, przełożonemu tego klasztoru. Gdy
przypadkiem znajdę się w tym momencie na jego drodze,
nierzadko i ja dostaję jakąś monetę! — wyznał ze znaczącą
miną chłopak, wsuwając serce za rząd zwojów, w
niedostępnym miejscu, daleko od otworu, przez który
wchodziło się do kryjówki.
Jednym słowem wyprowadził Umarę w pole, żeby wejść
w posiadanie szkatułki.
Gdy serce z sandałowego drewna znalazło się w grocie z
księgami, z każdym dniem było coraz mniej prawdopodobne,
że Umara wyjawi wszystko ojcu. Dziewczyna z trudem znosiła
tę sytuację.
Gdy odkryła, że Addai Aggai potajemnie wytwarza jedwabne
tkaniny, jej poczucie winy znacznie się zmniejszyło, a ich
rachunki się wyrównały.
Biskup postępował ostrożnie, i mając na uwadze bezpieczeń-
stwo córki, wolał jej nie tłumaczyć, jak dzięki tkaniu jedwabnej
przędzy dostarczanej przez manichejczyków z Turfanu, nes-
torianie z Dunhuangu zdobywają pieniądze.
Spośród osób z jego otoczenia wiedziała o tym tylko Golea,
której kazał przysiąc, że nic nikomu nie powie, oraz oczywiście
Diakonos, nestoriański diakon, który kierował nielegalną tkalnią.
Addai Aggai uruchomił prawdziwą fabrykę, gdzie zamieniano
w połyskujące tkaniny szpule przędzy przybywające z Turfanu
na wielbłądzich grzbietach, ukryte w słomie.
Biskup i diakon podjęli wszelkie środki ostrożności, aby nikt
nie dowiedział się o wytwarzaniu cennego materiału. Gotowy
jedwab przewożono do środkowych Chin w pakunkach owinię-
tych surowym płótnem.
Addai Aggai urządził tkalnię na środku pustyni, o dobry
dzień marszu z oazy Dunhuang.
Żeby tam dotrzeć, trzeba było ruszyć na zachód Jedwabnym
Szlakiem, po czym skręcić w prawo, ku północy, tuż za kępą
ciernistych krzewów. Żeby jej nie przegapić, umieszczono przed
nią mały stos kamieni.
Stamtąd należało skierować się ku imponującym skalistym
wzgórzom na horyzoncie.
Aby dotrzeć do ich łagodnych stoków, trzeba było pokonać
jałową, usianą kamieniami równinę, na której rosły tylko rzadkie
kępki szarych, ostrych jak szpilki traw. Po przekroczeniu wzgórz
dochodziło się w końcu do tkalni. Urządzono ją w głębi małego
wąwozu, gdzie między dwiema skałami biło nigdy niewysy-
chające źródło.
Trudno było dostrzec tę małą budowlę.
Niskie ściany tak wtapiały się w skalisty wąwóz, że trzeba
było wiedzieć o jej istnieniu, żeby ją zauważyć.
Tuż za wąwozem, trochę niżej niż tkalnia, na pasie ziemi
zraszanej wodą ze strumyka, uprawiano warzywa i hodowano
kury, aby mnisi robotnicy mieli co jeść.
Ta samowystarczalność pozwalała tkaczom przeżyć w środku
pustyni, bez uzależniania się od dostaw, które mogłyby wzbu-
dzić podejrzenia.
Aby zabezpieczyć się na wszelkie sposoby i zapewnić sobie
milczenie pracowników, biskup wymógł na nich przysięgę, że
dochowają tajemnicy, a ponadto kazał im złożyć śluby pustel-
nicze. Zobowiązali się, że nigdy nie opuszczą małego wąwozu
na pustyni. Biskup zdołał im nawet wmówić, że łamiąc
przysięgę, popełnią śmiertelny grzech i trafią do piekła,
podczas gdy jej dotrzymanie, zważywszy na cel, jakiemu
służyli, zaprowadzi ich prosto do raju, bez wstępowania po
drodze do czyśćca.
Gdy mnich zgodził się pracować w tkalni Addaia Aggaia, to
niczym syryjski pustelnik Szymon Słupnik, który spędził życie
na kamiennej kolumnie, wychodził stąd tylko martwy, o czym
świadczyły groby — kamienne kopce rozrzucone tu i tam na
wzgórzach otaczających fabrykę.
Udając się do tkalni, biskup starał się nie budzić najmniej-
szych podejrzeń. Gdy opuszczał Jedwabny Szlak w miejscu,
w którym rosła kępa ciernistych krzewów, żeby zagłębić się
w kamienistą pustynię, upewniał się zawsze, czy nikt go nie
śledzi. Zwykle wyjeżdżał na dwa dni pod pozorem polowania
z sokołem, jedynej przyjemności, na jaką sobie pozwalał. Tak
więc, udając się konno mniej więcej raz w miesiącu, żeby
sprawdzić, jak przebiega produkcja jedwabiu, ojciec Umary
miał zawsze przy sobie zakapturzonego, uwiązanego na łań-
cuszku ptaka, który czepiał się szponami skórzanego rękawa na
jego ręce.
Wśród dwudziestu zakonników, uwijających się od rana do
wieczora pod okiem Diakonosa, było trzech nestorianów przy-
byłych z tkackiej dzielnicy Szirazu. Ich umiejętności, przeka-
zywane z ojca na syna, pozwalały tej maleńkiej tkalni wytwarzać
jedwab o jakości porównywalnej z produktami największych
wytwórni w środkowych Chinach.
Do najbardziej skomplikowanych czynności należało bez
wątpienia jednolite i równomierne farbowanie tkanin.
Od tego zależał blask jedwabi, które w żadnym wypadku nie
mogły ustępować jedwabiom chińskim.
Aby osiągnąć taką doskonałość, Addai Aggai musiał stać się
mistrzem farbiarstwa.
Zaczął od wyciągnięcia od kupców jedwabnych sekretów
wytwarzania tej tkaniny.
Potem nauczył się kupować na targu w Dunhuangu właściwe
składniki pochodzenia roślinnego albo mineralnego, z których
wytwarzano najmodniejsze w Chinach barwniki: cynober, za
którym szalały kurtyzany, żółcień, symbolizujący cesarstwo,
czerń, która cudownie uwydatniała złote i srebrne hafty, nef-
rytową zieleń — symbol nieśmiertelności.
Po licznych próbach, w których pomagał mu Diakonos, i
dzięki swemu uporowi, biskup zdołał obłaskawić kolorystyczną
potęgę tych surowców. Aby otrzymać właściwy barwnik, w
którym zanurzano jedwab, trzeba było je rozdrabniać, mieszać,
a często także gotować lub długo moczyć w wodzie.
Wszystkie te operacje, od przędzenia do tkania poprzez
farbowanie, wymagały ogromnych ilości wody.
Bez źródła wytwarzanie jedwabiu byłoby nie do pomyślenia.
Addai Aggai nie przestawał więc dziękować swemu Niewi-
dzialnemu Bogu, że obdarował go tym źródłem, z którego
woda tryskała tak obficie, a które biło na pustyni, w szczerbie
małego wąwozu spalonego słońcem.
Mimo to tego ranka, wyruszając na „polowanie z sokołem",
biskup był niespokojny.
Jeśli Umara zdołała przeniknąć tajemnicę ojca, stało się to
dlatego, że wbrew swym zwyczajom postanowił wrócić do
tkalni już tydzień po poprzedniej wizycie, z powodu dziwnego
zmniejszenia się wydajności fabryczki.
Kilka dni przed ostatnią wizytą biskupa Diakonos, który co
rano chodził do źródła, żeby się umyć, zobaczył z przerażeniem,
że zamiast obfitego strumienia cieknie z niego cienka strużka.
Następnego dnia zauważył, że struga wody jeszcze się
zmniejszyła. W końcu, po kilku dniach, zrobiła się tak cienka,
że woda przestała docierać do fabryki wydrążonym w tym celu
wąskim kanałem.
Na razie dramatyczne konsekwencje zmniejszenia produkcji
niwelował niedostatek jedwabnej przędzy, spowodowany epi-
demią, która zdziesiątkowała jedwabniki u manichejczyków
z Turfanu, co spowodowało zmniejszenie ilości przędzy, w jaką
zaopatrywano nestoriańską tkalnię. Nie ulegało jednak wątpli-
wości, że gdyby produkcja wróciła do normalnego poziomu,
brak wody mógł katastrofalnie wpłynąć na jakość wytwarzanej
tkaniny, zwłaszcza na jej farbowanie.
Roztrzęsiony Diakonos pospieszył opowiedzieć wszystko
biskupowi, który natychmiast udał się do kotlinki.
Od chwili gdy usłyszał tę złą nowinę, biskup bezustannie
myślał o wodzie, bez której nie można było wytworzyć nawet
łokcia jedwabnej materii.
Wierzył gorąco, że to chwilowe i że źródło wkrótce będzie
biło jak dawniej.
Po powrocie do domu rozmyślał przez całą noc, rozważając
skutki, jakie pociągnęłoby za sobą zamknięcie tkalni.
Następnego dnia kazał zapalić nie mniej niż trzydzieści
świec, polecił też diakonom, nie podając im powodu, żeby
modlili się do Niewidzialnego Boga.
Postanowił, że sam będzie odprawiał mszę rano i wieczorem
na intencję przywrócenia źródłu jego poprzedniej wydajności.
Po tygodniu zapragnął dowiedzieć się, czy jego modlitwy
zostały wysłuchane.
I tego właśnie ranka, dopełniwszy rytuałów początku dnia,
ojciec Umary postanowił czym prędzej udać się do tkalni.
Nagły wyjazd na polowanie zaintrygował jego córkę.
Korzystając z zamieszania, jakie zapanowało w stajniach
biskupstwa, gdy ojciec gniewnie wypominał masztalerzom brak
pilności, dosiadła małego dziarskiego konika i pojechała jego
śladem, starając się, oczywiście, pozostać niezauważoną.
Ze sposobu, w jaki Addai Aggai zacinał batem rumaka,
wywnioskowała, że coś się święci.
Biskup tak się zmartwił wysychaniem źródła, że podczas
jazdy zapomniał na śmierć o zakapturzonym sokole. Po dwóch
godzinach ptak, rozdrażniony tym, że jego pan nie wypuszcza
go jak zwykle w powietrze, zaczął szarpać się na łańcuszku i
przeraźliwie skrzeczeć.
Umara przyglądała się temu zdziwiona.
Aby jak najszybciej uspokoić ptaka, biskup uniósł rękę, a
sokół wzleciał w powietrze i zaraz potem spadł jak kamień
na małe stadko drozdów. Zmasakrował dziesięć z nich uderze-
niami dzioba i pazurów, wzbijając skłębioną chmurę piór, a
potem, wrzeszcząc z radości, wydziobał ptaszkom oczy i
wnętrzności.
Dziewczyna przystanęła z bijącym sercem, gdyż ojciec
mógł w każdej chwili się obejrzeć. Powiedziałaby mu wów-
czas, że jedzie za nim, ponieważ zaniepokoiło ją jego za-
chowanie.
Polowanie skończyło się, gdy tylko drapieżny ptak wrócił na
swoje miejsce, po czym biskup popędził ile sił Jedwabnym
Szlakiem, nie oglądając się za siebie ani razu, skręcił w prawo,
po czym ruszył przez kamienistą pustynię.
Niebawem Umara, przycupnąwszy za wysoką skałką, za
którą było też miejsce dla konia, odkryła ojcowską tajem-
nicę.
Dostrzegła budynek tkalni, a wytężając wzrok, zobaczyła
Diakonosa, który wybiegł, żeby powitać Addaia Aggaia.
Żeby lepiej widzieć, wspięła się na skałę.
Witając biskupa na progu tkalni, Diakonos miał przygnę-
bioną minę.
—Wasza wielebność, wszystko idzie coraz gorzej! Mani-
chejczycy nie mają już kokonów, a my nie mamy ani kropli
wody! Źródło bije już tylko rano i wieczorem, i to o
różnych porach. W dzień wysycha. To katastrofa! Farba w
kadziach zamienia się w skorupę!
—Na jak długo wystarczy ci jedwabnej przędzy? — zapytał
biskup.
—Na dwa tygodnie! Ale ilość przędzy nie ma już znaczenia,
tkalnia stanęła z braku bieżącej wody!
Umara zobaczyła, że ojciec się krzywi.
—Zakonnicy są przygnębieni, odkąd źródło zaczęło wysy-
chać! Uważają, że to kara boska. Najmłodsi płaczą. Nie
wiem, co mam im mówić! Dobrze, że wasza wielebność
postanowił dziś się zjawić! —jęczał Diakonos.
—Jak mam ich uspokoić? Nie mogę kazać źródłu bić! —
rzekł Addai Aggai zrezygnowany.
—Niebawem wyschną warzywa w ogródku, a jeśli chodzi o
kury, to połowa już zdechła... Jeśli nadal tak będzie, będę
musiał przenieść mnichów z tkalni do biskupstwa! — dodał
Diakonos bliski płaczu.
—Chodźmy zobaczyć tę katastrofę! — westchnął z rozpaczą
Addai Aggai.
Umara, której serce biło jak oszalałe, ruszyła za ojcem,
kryjąc się za skałami. Szli w stronę dwóch wielkich głazów,
między którymi tryskało źródło.
— To tragedia! Nasze źródło już nawet nie pluje wodą!
Znikło na dobre! — wykrzyknął biskup, gdy stwierdził, że po
wywierzysku został tylko otwór, w którym zwykle pojawiała
się jak za sprawą cudu woda, znikąd, pośrodku kamiennej
pustyni.
Umara zobaczyła, że ojciec kuca i patrzy w otwór, a potem
wkłada rękę do wilgotnej dziury, jakby od pociągnięcia za
niewidzialny sznurek zależało, czy woda znowu tryśnie.
Wyprostował się zagniewany i przygnębiony.
—Diakonosie, w głębi tej dziury nie ma już ani kropli
wody! Ale wierz mi, powodem nie jest to, że się nie
modlimy. Od trzech dni kościół rozbrzmiewa błagalnymi
śpiewami. Prosimy Boga, żeby przywrócił nam wodę!
—Wasza wielebność, przysięgam, wczoraj ciurkał jeszcze
z tego otworu cienki strumyczek...
—Obawiam się, że nie mamy wyboru. Wracam do Dun-
huangu. Tylko tam znajdę szamana, który potrafi
wydobyć z ziemi wodę! — wykrzyknął biskup, chodząc tam
i z powrotem przed diakonem.
—Wasza wielebność, o ile mi wiadomo, szamani potrafią
jedynie sprowadzać deszcz i chmury... — powiedział cicho
diakon.
—Jeżeli wątpisz w skuteczność szamanów różdżkarzy, to
co proponujesz? Myślę, że z tej opresji nie wybawi nas nic
innego, tylko szamańska magia!
—Czy Kościół nestoriański nie zakazuje magii, jako szatań-
skiej herezji?
Biedny Diakonos wydawał się coraz bardziej niespokojny.
— Mój drogi Diakonosie, są chwile, w których trzeba umieć,
jak to mówią, nie przebierać w środkach. Jeśli produkcja
jedwabiu ustanie, nie wróżę przyszłości naszemu Kościołowi
w jego długim marszu do środkowych Chin! Buddyści połkną
nas jednym kłapnięciem, mogą nas nawet spotkać prześlado
wania.
Te słowa podziałały na zakonnika jak uderzenie bata.
Umara była tak samo jak Diakonos poruszona słowami ojca,
który zatrzymał się przed nim, stanął więc, wyłamując nerwowo
palce.
Przeraziła ją jego przygnębiona mina, gdy szybkim krokiem,
ze spuszczoną głową ruszył na górę, w kierunku wejścia do
tkalni, gdzie czekał koń z ciemną sierścią wciąż pokrytą pręgami
szarawej piany po galopie przez pustynię.
Addai Aggai dosiadł go bez słowa, z sokołem na ręku.
— Wasza wielebność, nie zechcielibyście pozdrowić przed
odjazdem zakonników? To by ich uspokoiło i podniosło nieco
na duchu... — zwrócił się do niego Diakonos.
— Nie mam czasu! Powiesz im, że wracam do Dunhuangu,
żeby znaleźć sposób na przywrócenie życia temu choremu
źródłu! — odparł oschle biskup i ruszył galopem.
Znając powrotną drogę do Dunhuangu, Umara pozwoliła
ojcu wysforować się do przodu. Nietrudno jej było
wyobrazić sobie, jak jest strapiony. A więc ojciec wytwarzał
jedwab, i to w sercu pustyni! Wydawało się jej to zupełnie
nierealne.
Nie znała wartości tej tkaniny i nie rozumiała ani powodów,
które popchnęły ojca do podjęcia takiej działalności, ani dla-
czego trzymał wszystko w tajemnicy.
Kiedy otrząsnęła się z szoku, stwierdziła, że nie dręczą jej
wyrzuty sumienia spowodowane ukrywaniem przed ojcem tego,
co przeżyła w ostatnich dniach.
Addai Aggai czuł zaś, że ogarnia go zwątpienie.
Znalezienie szamana od źródeł nie było prostą sprawą.
Przede wszystkim nie znał ani jednego z owych fangshi,
jak ich nazywano w środkowych Chinach. Powiadano, że
potrafią przemówić do wiatru i wezwać tchnienie qi, a potem
sprawić, że bawolica ocieli się jak należy albo noworodkowi
minie atak gorączki.
Poza tym trudno mu było wyobrazić sobie, że chodzi po
targowisku w Dunhuangu z dłońmi zwiniętymi w trąbkę i pyta,
czy nie ma tu człowieka, który potrafi wydobyć wodę z ziemi!
Nie pozwalała na to jego pozycja.
Addai Aggai był zresztą zdania, że szamanizm jest najbardziej
zdeprawowaną postacią pogaństwa, z którym walczył od czasu,
gdy wprowadził swój Kościół do Dunhuangu.
Obawiał się także, że sam zostanie uznany za szarlatana,
jeśli tylko zacznie zadawać się z jakimś podejrzanym za-
klinaczem sił przyrody.
Ponadto, gdyby jednak podjął ryzyko, powinien znaleźć
szamana, który byłby wystarczająco dyskretny i nie zaczął
rozgłaszać, gdy woda znów tryśnie, że widział nielegalną
tkalnię!
Tyle spraw należało przemyśleć!
Zamęt w głowie kazał mu zmusić konia, by zwolnił.
Umara nie chciała porzucać ojca w tak trudnych dla niego
chwilach.
W momencie gdy jej konik, spragniony wody i powrotu do
stajni, znalazł się znowu na Jedwabnym Szlaku, po którym
jedna za drugą sunęły karawany, zdołała wyprzedzić ojca,
przejeżdżając za jednym z pobliskich wzgórków.
Za następnym zakrętem wyłoniła się przed ojcem, jakby
przyjechała galopem z Dunhuangu.
Zatopiony w posępnych rozmyślaniach Addai Aggai nie
zauważył córki.
—Ojcze! Myślałam, że polujesz z sokołem! — wykrzyknęła
dziewczyna.
—Umaro, co ty tu robisz? Sama na koniu na Jedwabnym
Szlaku! Chyba śnię! — wykrzyknął biskup tak zdumiony,
że nawet jej nie złajał za nieposłuszeństwo.
—Chciałam się tylko przejechać! Miałam ochotę pogalo-
pować!
—Umaro, to wielka nieostrożność z twojej strony! Tutaj...
—Ojcze! Czy coś się stało, że tak wcześnie wracasz z polo-
wania? — zapytała z niewinną minką.
Miała nadzieję, że zmieniając temat, zachęci go do zwierzeń.
Biskup nie zdążył odpowiedzieć, gdyż od grupy stojącej
przed nimi na drodze odłączył się jakiś człowiek i zawołał:
— Dzień dobry! Daleko jeszcze do oazy Dunhuang?
Twarz mężczyzny w perskim turbanie z brokatu wydawała
się sympatyczna.
— Dotrzecie tam przed zachodem słońca. Wystarczy trzymać
się drogi, biegnie prosto do miasta! — odpowiedział Addai
Aggai.
Za mężczyzną widać było dwóch osobników przywiązanych
długim powrozem do jeźdźca na koniu. Kręcił się koło nich
ogromny płowy pies, taki, jakie bronią stad przed wilkami i
niedźwiedziami. Trochę dalej czekali pozostali jeźdźcy. Wszy-
scy mieli na głowach turbany. Jeden z nich, sądząc po wyglądzie
i rozmiarach jego bułata, musiał być ich dowódcą. W środku
uzbrojonej grupy stał mężczyzna z ogoloną głową, ubrany w
żółtą szatę buddyjskich mnichów.
Ale tym, co zwróciło uwagę zarówno zdumionej Umary, jak
i biskupa, był słoń, którego imponująca jak gigantyczny posąg
sylwetka otwierała ten zabawny orszak.
Jego zaaferowany opiekun opatrywał mu stopy.
Umara widziała słonia po raz pierwszy w życiu. Nie mogła
się powstrzymać, żeby nie podjechać i nie przyjrzeć się z ot-
wartymi ustami tak dziwnemu stworowi.
Potężny zwierz wydał jej się zarazem sympatyczny i dzi-
waczny. Miał szarą pomarszczoną skórę, przypominającą
pikowaną kołdrę, wywinięte rzęsy, przywodzące na myśl
powleczone ciemnym pudrem oczy żon kupców przybywają-
cych z zachodu, i gładkie żółtawe kły, sterczące niczym
szable po obu stronach jego niewiarygodnego nosa, długiego
i giętkiego, którym to zwierzę, jak zauważyła, posługiwało się
jak ręką!
—Jak on się nazywa? — zapytała zachwycona najpierw
po chińsku, potem po syryjsku, a na koniec w języku san-
skryckim.
—Sing-sing! — odparł opiekun słonia.
Wracając do ojca, Umara obrzuciła ukradkowym spojrzeniem
dwóch młodych mężczyzn, przywiązanych powrozem za nogi.
Jeden z nich uśmiechnął się do niej. Było w nim coś
nieokreślonego i pociągającego.
Upewniwszy się, że ojciec nie patrzy w jej stronę, od-
powiedziała mężczyźnie najbardziej czarującym uśmiechem,
choć wiedziała, że taka wymiana grzeczności nie przystoi
młodemu mężczyźnie i młodej dziewczynie, którzy nie zostali
sobie przedstawieni.
Nie mogła oderwać wzroku od oczu przystojnego nieznajo-
mego, aż w końcu dozorca na koniu postanowił położyć kres
tej rozmowie bez słów, pociągając za powróz, którym młodzie-
niec był związany.
—Znacie, panie, miejsce, w którym moglibyśmy się za-
trzymać, a przede wszystkim, gdzie przyjęliby słonia, z
którym podróżujemy? — zwrócił się do Addaia Aggaia
młody jeździec w turbanie, tłumacząc pytanie człowieka
na bułacie.
—W starej dzielnicy miasta jest mały zajazd. Jedyny,
którego właściciel przyjmuje wielbłądy. Nie widzę
powodu, dla którego nie miałby przyjąć waszego słonia!
—Mógłbyś, panie, powiedzieć, gdzie dokładnie ten przy-
bytek się znajduje?
—Nazywa się Zajazd Podróżników. Stoi w samym środku
miasta, w starej dzielnicy z wielkim zadaszonym
targowiskiem. Możecie powiedzieć właścicielowi, że
przysyła was biskup nestorianów z Dunhuangu! Gdybyście
zechcieli jechać trochę prędzej, mógłbym wam towarzyszyć!
— zaproponował uprzejmie ojciec Umary.
Jadąc obok córki na czele grupy, biskup nawiązał roz-
mowę z jej przywódcą, którego perski dialekt miał wystar-
czająco wiele wspólnego z jego językiem, aby mogli zamie-
nić parę słów.
Przedstawili się sobie, dzięki czemu Madżib pozbył się
zwykłej nieufności.
Biskup zorientował się natychmiast, jakie korzyści może mu
przynieść to nieoczekiwane spotkanie.
Okazało się, że Madżib jest ni mniej, ni więcej tylko magu-
marteml
Czegóż to nie opowiadano biskupowi, gdy był dzieckiem,
o nadzwyczajnych umiejętnościach tych niezwykłych zaratust-
riańskich wróżbitów!
Mówiono, że potrafią rozpalać ogień samym tylko spoj-
rzeniem i porywać dzieci, przenosząc je w powietrzu, jak to
robią orły, gdy chwytają szponami jagnięta i koźlęta.
—Czy jako wyznawca mazdaizmu i mag, nie masz przypad-
kiem mocy nakazywania wodzie, żeby wytrysnęła z ziemi?
— zapytał go z obojętną miną, wypytawszy przedtem Persa
o pochodzenie.
—Uczyłem się tego trochę w młodych latach. Ale upłynęło
dużo czasu i nie wiem, czy jeszcze potrafię! — odparł perski
herszt. Indagacje biskupa sprawiły, że znów zrobił się podej-
rzliwy.
Umara była zdumiona; jej ojciec dopiero co poznał tego
Madżiba, a już prosił go o pomoc, wyjawiając mu sekret, który
ona niedawno odkryła.
—Zgodziłbyś się pomóc mi w kłopocie? Mam fabryczkę,
w której źródło wody zdaje się wysychać, uniemożliwiając
wszelką pracę. Jeśli uda ci się przywrócić to źródło do
życia, dobrze zapłacę... — zaznaczył biskup, wbijając
wzrok w Persa.
—Co wytwarza twoja fabryczka?
—Przysięgnij, że nikomu nie powiesz!
—Przysięgam...
—Tkamy jedwab! A bez wody nie możemy nic zrobić! —
odparł biskup, nie zdając sobie sprawy, jak ważne były dla
cudzoziemca jego słowa.
Oczy Madżiba zalśniły, co nie uszło uwagi Umary.
Wieczorem powiedziała ojcu „dobranoc" i poszła do swojej
izby. Nie wiedziała, że za sprawą przedziwnego zbiegu oko-
liczności Madżib dowiedział się tego, co jego perscy zlecenio-
dawcy chcieli wiedzieć od lat: nazwy oazy na Jedwabnym
Szlaku, której mieszkańcy okazali dość sprytu i odwagi, aby
rzucić wyzwanie potężnym Chinom i tkać jedwab dorównujący
jakością tkaninom z najsławniejszych manufaktur Państwa
Środka.
Próbki pochodzące z tego nielegalnego warsztatu, jakie
niezwykle rzadko docierały do Persji, potwierdzały wyjątkowe
umiejętności jego rzemieślników.
Odkrycie, którego dokonał Madżib, było powodem jego
radości.
Zgodnie z obietnicą, biskup i Umara odprowadzili Persów
do Zajazdu Podróżników.
Ich przybycie do Dunhuangu, z powodu obecności słonia,
nie pozostało niezauważone. Kiedy kroczyli uliczkami starego
miasta, zwierzę otoczyła chmara dzieci.
W chwili gdy ojciec z córką zostawiali przybyszów, żeby
mogli ulokować się w zajeździe, przystojny młodzieniec,
któremu Madżib w przypływie dobrego humoru kazał zdjąć
pęta, pospieszył w kierunku Umary, żeby się z nią przy-
witać.
Chętnie by z nim porozmawiała, ale nie śmiała tego uczynić.
A zresztą nie było na to czasu, gdyż podbiegł do niego młody
tłumacz i pociągnął go za rękaw, polecając, żeby pomógł
rozładować bagaże. Młodzieniec podszedł do koszyka umoco-
wanego na grzbiecie dziarskiego czarnego konia, zdjął go, po
czym bardzo ostrożnie wniósł do zajazdu.
—Dobranoc, tatusiu! Będziesz musiał powiedzieć mi któ-
regoś dnia, dlaczego tkasz jedwab na środku pustyni! —
szepnęła Umara do ojca, muskając ustami jego czoło i
życząc mu dobrej nocy.
—Dla dobrej sprawy, moja droga. Później wszystko ci
wyjaśnię. A teraz muszę iść, żeby odprawić ostatni obrzęd.
Na pewno czekają już na mnie w kościele! — westchnął
biskup, wyczerpany przeżyciami dnia, który właśnie się
kończył.
Umara wpatrywała się w małą jaszczurkę siedzącą na suficie.
Dlaczego ojciec powiedział wszystko temu Persowi, którego
przecież nie znał? Na szczęście miała już gotowy plan, żeby
mu pomóc. Kochała go, nawet jeśli nie zawsze rozumiała,
dlaczego czasem nie zachowuje się jak głowa Kościoła, a jak
wojskowy dowódca.
Zamknęła oczy.
Nagle ukazało jej się piękne oblicze młodego więźnia, z
którym wymieniła spojrzenia i który się do niej uśmiechnął.
Kim był?
Wyglądał na Chińczyka.
Ale w takim razie co robił w środku tej perskiej bandy?
Czy był ich niewolnikiem?
Poczuła, że ogarniają dziwny spokój.
Z pewnością to spotkanie było najwspanialszym wydarze-
niem tego dnia.
Czy zobaczy znowu przystojnego Chińczyka, którego oczy
tyle jej już powiedziały? Pragnęła tego tak gorąco, że przed
zaśnięciem zaczęła błagać o to swojego Boga.
Natomiast biedny Addai Aggai klęczał otoczony mnichami,
wierząc głęboko, że spotkanie magumarta, potrafiącego ożywiać
wyschnięte źródła, jest wielkim szczęściem. Nie domyślał się
nawet, że wyjawiając Persowi swój sekret, wyświadczył mu
ogromną przysługę.
20
Oaza Turfan, Jedwabny Szlak
Od tygodnia zachowanie Napełnionego Spokojem zupełnie
nie odpowiadało jego imieniu.
Manichejski Doskonały z najwyższym trudem ukrywał zde-
nerwowanie przed otoczeniem, bo jego zmęczona twarz świad-
czyła o bezsennych nocach.
Musiał wstawać o świcie, aby odprawić pierwsze obrzędy
dnia i w towarzystwie innych Doskonałych, odzianych w
nieskazitelnie białe szaty, zaintonować Hymn do Światła
przed malowidłem w absydzie, przedstawiającym wielkiego
proroka Maniego, stojącego przed kolegium Objaśniających
Pismo. Potem wszyscy spożywali kilka poświęconych dak-
tyli i popijali je poświęconą wodą, którą zakrystian czerpał
srebrną chochlą z ogromnej kadzi z brązu stojącej w baptys-
terium.
Już od dobrych siedmiu dni i siedmiu nocy zwierzchnik
Kościoła Światłości z Turfanu oczekiwał dyskretnej wizyty
gościa, który jednak, rzecz dziwna, dotąd się nie pojawił, choć
przybywał regularnie co pół roku.
Takie spóźnienie zdarzyło mu się po raz pierwszy.
W ustalonym dniu, zazwyczaj głęboką nocą, przybywał na
grzbiecie wielbłąda, przebrany za wędrownego chińskiego
handlarza medykamentami. Nosił imię Zielony Kolec.
Fałszywy sprzedawca ziół zsiadał z wielbłąda, ukrywając
twarz pod cienką chustą chroniącą przed pustynnym piaskiem,
i pod pozorem udzielania porady medycznej zamykał się z
Napełnionym Spokojem w jego komnacie.
Tam, nie obawiając się niedyskretnych spojrzeń, dwaj męż-
czyźni wymieniali bez świadków swoje sekrety.
Aby podnieść swą wiarygodność i łatwiej zwieść otoczenie,
wędrowny aptekarz przybywał z mułem obładowanym wiąz-
kami suszonych ziół i korzeni, jaszczurczymi ogonami, utartą
na proszek wątrobą morskiego żółwia, jądrami tygrysa moczo-
nymi w occie, wędzonymi łapami niedźwiedzia czy skórą żmii
piaskowej, jednym słowem wszystkim tym, co chińska medy-
cyna miała do zaoferowania pod postacią skutecznych reme-
diów, środków leczniczych i wzmacniających, zarówno po-
chodzenia roślinnego, jak i zwierzęcego, które dzięki Jedwab-
nemu Szlakowi docierały do najdalszych zakątków Azji.
Przebranie to pozwalało kupcowi minąć niepostrzeżenie pięć
punktów, w których pobierano myto, umieszczonych między
stolicą Chang'anem i ostatnią wielką oazą objętą jeszcze
chińskim protektoratem.
Albowiem Zielony Kolec, którego imię także było fałszywe,
był takim sprzedawcą leczniczych ziół, jak Napełniony Spoko-
jem buddyjskim mnichem.
Człowiek, z powodu spóźnienia którego Napełniony Spoko-
jem odchodził od zmysłów, był młodym Ujgurem o imieniu
Torlak, kilka lat wcześniej zmuszonym przez nędzę do przejścia
na manicheizm.
Był wdzięczny Napełnionemu Spokojem za to, że go przygar-
nął, gdy niemal martwy z pragnienia zapukał do drzwi kościoła
w Turfanie. Wówczas była to jeszcze drewniana kaplica, w
której garstka wiernych oddawała cześć Maniemu. Z racji
jego wierności i poświęcenia Mistrz Doskonały wybrał Torlaka
na tajnego agenta Kościoła Światłości w Chang'anie.
Ujgur miał ponadto szczęście, ponieważ tak jak jego po-
bratymcy, pochodzący ze stepowego ludu, których Chińczycy
uczynili swoimi wasalami, mówił doskonale językiem koloni-
zatorów.
I właśnie Zielonego Kolca Napełniony Spokojem wysłał do
stolicy środkowych Chin w momencie, gdy Świetlisty Punkt
wrócił ze swej pierwszej podróży.
Dzięki ruchliwości, sprytowi, a nawet przebiegłości Zielony
Kolec, któremu twarz o skośnych oczach pozwalała ponadto
pozostać niezauważonym, stał się główną figurą w strategicz-
nych planach Napełnionego Spokojem — planach wprowadze-
nia manicheizmu do środkowych Chin.
Lecz obecność młodego Ujgura w Chang'anie miała też
powody dalekie od kwestii intelektualnych i religijnych.
Bo chociaż Zielony Kolec w pierwszej chwili położył nacisk
na apostolską misję w środkowych Chinach, Napełniony Spo-
kojem bardzo prędko powierzył mu delikatną sprawę wybada-
nia, w jaki sposób nestorianie rozprowadzają cenny towar,
tkany przez nich w Dunhuangu.
Jak to ustalili Napełniony Spokojem i Addai Aggai, wyłączną
odpowiedzialność za handel i rozprowadzanie przemycanego
jedwabiu na wewnętrznym rynku chińskim brał na siebie
Kościół nestorianów.
Świadom faktu, że bezpośredni kontakt z rynkiem i klientami
nadawał jego partnerowi dużo większe znaczenie, niemal prawo
do decydowania o losach całej produkcji jedwabnej przędzy,
Napełniony Spokojem chciał mieć informacje, i to dokładne
i ciągle uzupełniane, czy Addai Aggai jest lojalnym partnerem,
zarówno pod względem przejrzystości marż, jakie pobierał za
odsprzedany towar, jak i zachowywania absolutnej tajemnicy
jego pochodzenia.
Tajny agent manichejczyków miał więc za zadanie spraw-
dzać, czy administracja chińska nadal nic nie wie o nielegalnym
handlu, którego aktorzy, od jednego do drugiego końca łań-
cucha, w każdej chwili ryzykowali życie.
Ta zdecydowanie świecka część misji Zielonego Kolca miała
kryptonim „Czerwony Kordonek".
Od kilku miesięcy wypełniała ona cały jego czas.
Na żądanie Doskonałego Ujgur rzucił się w wir mrówczej
pracy, która polegała na rekrutowaniu opłacanych przez niego
mężczyzn i kobiet i tworzeniu hierarchicznej, uszczelnionej na
każdym piętrze struktury, gwarantującej anonimowość osób
odpowiedzialnych za poszczególne poziomy, i to tak dobrze, że
tylko Zielony Kolec znał tożsamość wszystkich, pozostawał
też końcowym i jedynym adresatem wszelkich informacji
zebranych przez szpiegowską siatkę.
Zielony Kolec opłacał agentów Siatki Czerwonego Kordonka
dźwięczącą monetą, w którą zaopatrywał go Napełniony Spo-
kojem.
Zadania, ustalane bardzo dokładnie, przekazywał im łącznik,
zwierzchnik, którego prawdziwej tożsamości nie znali.
Jedynym znakiem rozpoznawczym członków siatki był ów
kordonek z czerwonego jedwabiu, noszony na przegubie jak
bransoletka, tak cienki i dyskretny, że umykał oczom tych,
którzy nie wiedzieli, czego jest symbolem.
Z powodu sumiennego opłacania agentów Siatka Czerwonego
Kordonka drogo kosztowała Napełnionego Spokojem, ale miał
on świadomość, że jest to cena, jaką musi zapłacić, jeżeli nadal
chce wytwarzać nielegalnie jedwab, nie ryzykując kar, które
mogłyby się okazać katastrofalne dla Kościoła Światłości.
Co sześć miesięcy, gdy Ujgur wracał do Turfanu, żeby zdać
zwierzchnikowi sprawę z wyników nadzorowania nestorianów
i upewnić go, że dysponuje siatką pewnych agentów, odbierał
od Napełnionego Spokojem sporą sumkę, potrzebną na wypłaty
w następnym półroczu.
Przy każdej wizycie Zielonego Kolca Napełniony Spokojem
konstatował z przestrachem, że suma ta się powiększa, i to
w takim tempie, że stanowiła już sporą część dużych dochodów
ze sprzedaży jedwabnej przędzy.
Ale była to cena bezpieczeństwa Kościoła Światłości, a nade
wszystko sposób na zachowanie niezależności od nestoriań-
skiego rywala w sytuacji czasowego zawieszenia broni, które
zapanowało dzięki taktycznemu przymierzu obu religijnych
przywódców.
Kruchej równowadze między dwoma Kościołami zagrażał
teraz tragiczny problem choroby jedwabników.
Wszystko to wyjaśniało, dlaczego spóźnienie młodego Ujgura
tak zaniepokoiło Mistrza Doskonałego.
Gdyby Siatka Czerwonego Kordonka zaczęła źle funkcjono-
wać, a może nawet została zdekonspirowana, oznaczałoby to
całkowitą katastrofę Kościoła manichejskiego. Nie byłoby
wiadomo, co dzieje się z przemycanym jedwabiem, który na
rynek chiński dostarczali nestorianie.
Tak więc, gdy jeden z braciszków zakonnych przybiegł
powiadomić wielkiego Doskonałego o przybyciu człowieka,
na którego czekał tak niecierpliwie, Napełniony Spokojem
mocno uścisnął młodzieńca, zdumionego tym przypływem
serdeczności.
Zwierzchnik Kościoła manichej skiego wyszedł spiesznie na
honorowy dziedziniec, żeby powitać gościa, uczniowie roz-
ładowywali już bagaże przywiezione na grzbietach dwóch
wielbłądów fałszywego wędrownego medyka.
Zielony Kolec wydawał się zmęczony podróżą. Jego po-
zbawiona zarostu twarz o niezwykle skośnych oczach nosiła
ślady wyczerpania.
Mistrz Doskonały natychmiast dojrzał w jego zwykle roze-
śmianym spojrzeniu, że coś idzie nie tak, jak należy.
—Zielony Kolcu, skąd ta zwłoka? Myślałem, że umrę z
niepokoju. Czekam na ciebie od dobrego tygodnia! —
powiedział, gdy weszli do komnaty.
—Sytuacja w stolicy Tangów jest złożona. Wieść o handlu
nielegalnie wytwarzanym jedwabiem doszła do uszu
władz. Sam cesarz Gaozong wie już o wszystkim i zarządził
śledztwo. Starałem się przybyć najszybciej, jak mogłem, ale
musiałem wzmóc czujność, żeby uniknąć podejrzeń... —
odparł Ujgur.
Wyczerpany długą podróżą na grzbiecie wielbłąda, zagłębił
się w fotelu naprzeciwko Napełnionego Spokojem.
—A jak się trzyma Siatka Czerwonego Kordonka? Mów,
czy nie grozi jej rozpad? — spytał zatrwożony Mistrz Do-
skonały.
—Na razie działa jak należy. Nasza organizacja, jakkolwiek
bardzo kosztowna, jest niezwykle skuteczna z racji swej nie-
przenikalności. Żadne ogniwo nie zna pozostałych, więc
gdyby pękło jedno z nich, siatka działałaby nadal tak, jakby
nic się nie stało.
—Wszystko spoczywa wyłącznie na twoich barkach, drogi
Torlaku! Jestem pewny, że wysyłając cię tam, postąpiłem
słusznie. Ale musisz być jeszcze ostrożniejszy —
westchnął z ulgą Napełniony Spokojem.
—Staram się najlepiej, jak potrafię...
—Wiem, wiem. I mam do ciebie zaufanie.
Młody Ujgur siedział w milczeniu z nieprzeniknioną twarzą.
—Czy trzeba powiedzieć nestorianom, jaka jest sytuacja?
—Jeśli jeszcze o niej nie wiedzą, dowiedzą się wkrótce!
—Zauważ, Torlaku, że ten brak jedwabnej przędzy nastąpił
w odpowiednim momencie. Jeśli przemycany towar nie
będzie płynął przez kilka miesięcy, władze pomyślą może, że
udało im się położyć kres temu handlowi, dzięki czemu, gdy
nadejdzie właściwa chwila, wrócimy do niego, unikając
tropienia — dodał Napełniony Spokojem, próbując podnieść
się na duchu wobec takiej lawiny złych wieści.
Lekko rozdrażniony Ujgur umoczył usta w kubku wody
pachnącej kwiatem pomarańczy, którą na polecenie Doskona-
łego przyniósł jeden z diakonów.
—Nic nie mówisz! Masz jeszcze jakieś niedobre wieści? —
zapytał nerwowo Napełniony Spokojem.
—Do Chang'anu przybył Świetlisty Punkt. Mogliście mnie
uprzedzić! Dowiedziałem się o tym przez moją siatkę. Na
szczęście działa jak należy... — rzekł z posępną miną
Ujgur.
—Postanowiłem wysłać go tam już po twoich ostatnich
odwiedzinach! Jak miałem cię zawiadomić? Ma tylko przywieźć
gąsienice i sadzonki morwy! — wyjaśnił nieśmiało Doskonały.
— Oszalał na punkcie pewnej młodej robotnicy z cesarskiej
tkalni! Dziewczyny o imieniu Nefrytowy Księżyc. Zakochali
się w sobie bez pamięci! — powiedział niechętnie Zielony
Kolec.
Napełniony Spokojem zerwał się na te słowa z krzesła. Na
jego twarzy pojawił się wyraz potępienia i zaskoczenia.
—Ależ ten chłopak całkiem stracił głowę! Może narazić
nas wszystkich na niebezpieczeństwo! — wykrzyknął, a
potem dodał, pobladły z wściekłości: — Uczeń Kościoła
Światłości w żadnym razie nie ma prawa dotykać kobiety!
Świetlisty Punkt igra z ogniami piekieł!
—Jest to przede wszystkim groźne dla poufności naszych
działań. W końcu wszystko się rozniesie po cesarskiej
tkalni.
—Uważasz, że ten głupek wygada się przed dziewczyną?
Oczywiście nic mu nie mówiłem ani o tobie, ani tym
bardziej o tym, co robisz.
—Mimo to nosi na nadgarstku czerwony kordonek. Zapewnił
mnie o tym mój donosiciel. Myślał nawet, że to jeden z
naszych...
—Wiem o tym. Uważam, że dobrze zrobiłem, każąc mu go
nosić. Pomyślałem, że to oszczędzi mu kłopotów. Musi
wrócić cały i zdrowy... Gdybym wiedział, nie zrobiłbym
tego! Jakże się pomyliłem, mając zaufanie do tego
chłopaka!
—Gdyby przedłużył pobyt, mógłby wyrządzić poważne
szkody... — mruknął Zielony Kolec.
—Widziałeś go? Rozmawiałeś z nim? Jak mu się przed-
stawiłeś? Najważniejsze, żeby nie odgadł, czym się
zajmujesz! Tutaj wszyscy myślą, że kręcisz się tam i z
powrotem po Jedwabnym Szlaku, żeby sprzedawać i
kupować medykamenty! — wykrzyknął coraz bardziej
niespokojny Napełniony Spokojem.
—Wystrzegałem się wszelkich kontaktów z nim. Zgodnie z
waszymi poleceniami, i tam, i gdzie indziej działam wyłącznie
przez pośredników. Jego obecność w Chang'anie została mi
zasygnalizowana przez jednego z moich agentów, którego
znajomy jest właścicielem sklepu Pod Jedwabnym Motylem.
Dzięki tej informacji kazałem śledzić waszego ucznia przez
Siatkę Czerwonego Kordonka! Mam nadzieję, że dobrze po-
stąpiłem! — wyjaśnił Zielony Kolec, bardzo z siebie zado-
wolony.
—Na twoim miejscu zrobiłbym dokładnie to samo! Wy-
słałem tego chłopaka po kokony z żywymi jedwabnikami.
Naszą hodowlę zdziesiątkowała epidemia. Niestety, nie
może stąd wyjść już ani piędź jedwabnej przędzy! A co do
skandalicznego zachowania tego młodego Ucznia, to
sprawia mi wielki zawód. Naraża Kościół na
niebezpieczeństwo! — powtórzył Doskonały, który
wyrzucał sobie, że tak nierozważnie obdarzył młodzieńca
zaufaniem.
—Ta dziewczyna, Nefrytowy Księżyc, mieszkała w pokoju,
który znajduje się nad sklepem znajomego mojego agenta!
Sklepem, który w dodatku nestorianie zaopatrują w
jedwabie z przemytu. Ale co najgorsze, wszystko to było
wynikiem zbiegu okoliczności!
—Zbieg okoliczności, zaiste, dość przerażający! Ale po-
słuchaj, Torlaku, mówisz o tym wszystkim w czasie
przeszłym. Czy wydarzyło się jakieś nieszczęście? — jęknął
Napełniony Spokojem.
—Ten sklepikarz o imieniu Żywy Karmin jest z pewnością
zdrajcą, który wyjawił istnienie nielegalnej tkalni chińskim
władzom. Pewnego dnia olbrzym turecko-mongolskiego po-
chodzenia, z obciętym językiem, znany jako wierny sługa
cesarzowej Wu Zhao, zjawił się u niego, żeby uprowadzić
go siłą do cesarskiego pałacu, po dokładnym przeszukaniu
sklepu. Ten szczwany typek wyszedł z tego żywy i tego
samego wieczoru wrócił do sklepu, jak gdyby nigdy nic...
—Myślisz, że go przekabacili? — zapytał drżącym głosem
Napełniony Spokojem.
—Nie wychodzi się żywym z cesarskiego pałacu w stolicy
środkowych Chin, kiedy najwyższa władza kogoś tam wzywa,'
przyłapawszy go na gorącym uczynku, w trakcie łamania prawa!
Ten kupiec mógł uratować życie tylko dzięki wyjawieniu...
—No i musiałeś go usunąć...
—Nie miałem wyboru! Mówiliście mi zawsze, że trzeba
pozbywać się ogniw Czerwonego Kordonka, zanim pojawią
się podejrzenia, że mogą stać się słabe...
—Jak to zrobiłeś?
—W Chang'anie jest mnóstwo oberży, w których wystarczy
wsunąć srebrnego taela w łapę byle oprychowi, z imieniem
i adresem ofiary, żeby zlecenie zostało wykonane
następnego dnia. W tym wypadku sięgnąłem po taela ze
złota, żeby mieć pewność, że robota będzie dobrze
wykonana.
—Rozumiem... A co zrobiłeś, żeby zapewnić ochronę
Świetlistemu Punktowi i tej dziewczynie? Nie wpadli w
wilczą paszczę?
—Po usunięciu Żywego Karminu jego sklep zaczęły obser-
wować tajne służby Wielkiego Cenzoratu. Musiałem ich
ostrzec przed niebezpieczeństwem, a potem ukryłem oboje
w domu członka Siatki Czerwonego Kordonka, z wyraźnym
zakazem wypuszczania ich, dopóki nie dam na to zgody.
Dlatego opóźnił się mój wyjazd z Chang'anu.
—Jak dobrześ to urządził! W rzeczy samej, okoliczności
wymagają, żeby przedsiębrać wszelkie środki
ostrożności... Ten narwaniec, Świetlisty Punkt, mógłby
doprowadzić do wykrycia naszej organizacji, gdyby strzeliło
mu do głowy pokazywać się w mieście. Chińska policja z
pewnością depcze mu po piętach! Ale powiedz mi, Torlaku,
czy człowiek, który przyjął pod swój dach jego i tę
dziewczynę, jest godny zaufania?
—To malarz i kaligraf, Chińczyk. Ponieważ nie jest człon-
kiem Cesarskiej Akademii Malarstwa i Kaligrafii, to mimo
swych talentów ledwo wiąże koniec z końcem. Dzięki temu
to człowiek pewny. Dochody, jakie czerpie ze współpracy z
nami, przeznacza na wyżywienie licznej rodziny.
— Jak się nazywa?
—W Chang'anie znają głównie jego przydomek malarza
kaligrafa, Szybki Pędzelek. Nie ma sobie równych w
zapełnianiu białej karty starożytnym poematem! Z równym
mistrzostwem maluje kwiaty i konie — wyjaśnił Zielony
Kolec, na którym kunszt Szybkiego Pędzelka najwyraźniej
wywarł duże wrażenie.
—Mam nadzieję, że ten twój Szybki Pędzelek okaże się
pewniejszy od naszego Świetlistego Punktu... — rzekł,
bynajmniej nie żartem, Napełniony Spokojem, spoglądając
posępnie na swego rozmówcę.
—Szybki Pędzelek jest wielkim artystą. Godzinami ślęczy
nad arkuszami białego papieru, kopiując starożytne
poetyckie strofy, które ozdabia małymi scenkami i
krajobrazami. Nie widzę powodu, by miał zdradzać nasze
sekrety, gdyż dzięki nam może spokojnie oddawać się
swej pasji!
—Jakże bym pragnął, żebyś się nie mylił... — westchnął
Doskonały, po czym dodał: — Ale co Świetlisty Punkt
zobaczył w tym Nefrytowym Księżycu, że złamał śluby
czystości?
—Nie wiem, ale doszedłem do wniosku, że zakochał się po
same uszy. Dwa gołąbki poznały się podczas pierwszego
pobytu chłopaka w Chang'anie. Według Szybkiego Pędzelka
on bez przerwy powtarza, że wrócił tam, ponieważ ją
kocha!
—Nicpoń nic mi nie powiedział, że pokochał Chinkę, kiedy
poprosiłem go, żeby wyruszył tam znowu! Nie miałem
pojęcia, jaka to dla niego była gratka!
—Mówią o niej, że jest równie piękna, co przedsiębiorcza!
—Wyobrażam sobie! Musi to być jedna z tych diablic, co to
mogą być tancerkami, śpiewaczkami, akrobatkami, a nawet
kurtyzanami!
—W Świątyni Nieskończonego Przędziwa mówi się, że jest
to osóbka lekkich obyczajów... — sprecyzował nie bez
goryczy Zielony Kolec.
—Zważywszy na to wszystko, najlepiej będzie, jeśli nie-
zwłocznie tam wrócisz. Ile pieniędzy potrzebujesz tym
razem?
—Żeby pokryć wszystkie wydatki, jakie będę miał w przy-
szłym półroczu, potrzeba mi co najmniej dwóch miar
srebrnych
monet. Utrzymanie tych dwojga u kaligrafa Szybkiego Pędzelka
kosztuje taela dziennie! To niemało!
Sprawdziwszy, czy drzwi komnaty są dobrze zamknięte,
Mistrz Doskonały otworzył stojącą pod ścianą masywną
szafę.
Stwierdził ze smutkiem, że zapasy gotówki Kościoła Świat-
łości od czasu dramatycznego spadku produkcji przędzy poważ-
nie się zmniejszyły.
—Po odliczeniu tego, co ci dam, nie zostanie mi prawie nic.
Musimy natychmiast podjąć wytwarzanie przędzy! —
mruknął, sięgając po stojącą na półce kasetkę pełną złotych i
srebrnych monet.
—Wiem, że proszę o dużo pieniędzy, i z góry za to
przepraszam!
—Nie musisz przepraszać. Nie czas na oszczędności. Siatka
Czerwonego Kordonka musi nadal doskonale działać, bo
jeśli nie, to będziemy w biedzie.
—Macie rację. Nie jest to dobra chwila na zrywanie łań-
cucha, który z takim trudem stworzyliśmy.
—Jeśli o tym mowa, to czy możemy liczyć na lojalność
nestorianów? Czy nie odtrącą nas dla ratowania własnej
skóry? — zapytał Doskonały, odstawiając do szafy niemal
pustą kasetkę.
—Nigdy nie można być niczego pewnym. Wiadomo, że
kiedy sprawy przybierają zły obrót, każdy myśli tylko o
sobie.
Napełniony Spokojem popatrzył z uwagą na swego roz-
mówcę.
Po zdradzie Świetlistego Punktu wszystko spoczywało na
barkach tego Ujgura. Gratulował sobie intuicji, która kazała mu
wysłać go do Chang'anu jako tajnego agenta. Gdyby nie on,
chińskie władze na pewno wykryłyby system przemytu jed-
wabiu.
— Zjesz ze mną kolację? Kucharz przygotował pszeniczne
podpłomyki i doskonałą zupę jarzynową—zapytał Napełniony
Spokojem.
—Dziękuję wam bardzo, mistrzu, ale zważywszy na sytua-
cję, wolę ruszyć od razu w drogę powrotną!
—Zwykle gdy mnie odwiedzałeś, spożywaliśmy razem
wieczorny posiłek, po ostatnim nabożeństwie. Twoja
obecność u mego boku przed ołtarzem Czystej Światłości
pomagała mi błagać Maniego, żeby opiekował się swoim
uczniem! — rzekł zwierzchnik manichejczyków.
—Obiecuję wam, że następnym razem, za sześć miesięcy,
przełamiemy się chlebem i zostanę na wieczornym
nabożeństwie!
—Pozwól mi przynajmniej namaścić twoje czoło odrobiną
świętego oleju, żeby cię chronił w podróży! Kościół
Światłości
będzie cię potrzebował bardziej niż
kiedykolwiek! — szepnął Napełniony Spokojem.
Ujgur przymknął oczy i przyklęknął przed Mistrzem Dosko-
nałym, który zwilżył palec kroplą oleju ze szklanej fiolki i zrobił
nim znak krzyża na jego czole.
—Torlaku, w imię krzyża, na którym cierpiał i umarł prorok
Mani, przyjmij błogosławieństwo Napełnionego Spokojem.
—Co mam zrobić ze Świetlistym Punktem i Nefrytowym
Księżycem? — zapytał Torlak, w chwili gdy mistrz
zamykał dokładnie buteleczkę ze świętym olejem.
—Muszą przestać się widywać. Odnajdziesz Świetlisty
Punkt i przekażesz mu ode mnie, że jego zachowanie jest
nie do przyjęcia i że powinien jak najprędzej wrócić do
Turfanu z jajeczkami i kokonami jedwabników!
—Czy zamierzacie mu wybaczyć? — zapytał Ujgur.
—Nie mając kokonów i gąsienic, Kościół Światłości znalazł
się w niebezpieczeństwie. Powiedz mu, że jeśli przywiezie
mi to, co przyrzekł, weźmiemy pod uwagę przebaczenie!
—A dziewczyna? — drążył Torlak, który wydawał się
nieco zawiedziony nieoczekiwaną łaskawością
Napełnionego Spokojem.
—Wyjaśnij mu, że każdego Ucznia można zwolnić ze
ślubów czystości. Powiedz, że jestem gotów ich pożenić
według
rytuału Światłości. Świetlisty Punkt musi tu wrócić z kokona-
mi! — odrzekł gorączkowo Wielki Doskonały, gotów na wszel-
kie ustępstwa, byle tylko odzyskać maleńkie gąsienice, po-
trafiące zamienić liść morwy w cenny kokon.
— A gdyby okazał się nieposłuszny i dla pięknych oczu
swej kochanki postanowił zostać w Chang'anie, czy stanie się
słabym ogniwem naszej sieci? — mruknął Zielony Kolec.
Twarz Napełnionego Spokojem nagle stężała.
— Nie możemy dopuszczać żadnych wyjątków. Mam na
dzieję, że nie będziesz musiał uciekać się do takich środków —
rzekł zasmucony.
Ton jego głosu nie pozostawiał żadnych wątpliwości: Dos-
konały z Turfanu otwarcie upoważnił Ujgura do usunięcia w
razie potrzeby młodych kochanków, którzy stanowili za-
grożenie dla Siatki Czerwonego Kordonka.
Pożegnawszy Doskonałego, fałszywy chiński uzdrowiciel
wrócił z zadowoloną miną na dziedziniec, żeby ruszyć ze
swymi wielbłądami w drogę.
Życząc Ujgurowi Torlakowi, aby łaska Proroka towarzyszyła
mu w podróży, Napełniony Spokojem otarł łzę, która spłynęła,
gdy przyglądał się, jak tamten odjeżdża, a potem wrócił do
Świątyni Światłości i pogrążył się w gorącej modlitwie i in-
wokacjach do miłosiernego Maniego.
Gdyby zbyt łatwowierny Wielki Doskonały wiedział, że
powodem pośpiesznego powrotu Zielonego Kolca do
Chang'anu, a także zwłoki w przybyciu do Turfanu, była
dziewczyna o imieniu Nefrytowy Księżyc, której pożądał, bez
wątpienia nie poświęciłby aż tylu litanii w intencji takiego
obwiesia!
Albowiem młody Ujgur nie bez powodu zapomniał powie-
dzieć swemu mocodawcy, iż miał okazję podziwiać zupełnie
nagą kochankę Świetlistego Punktu przez przepierzenie dys-
kretnego buduaru, w którym niepoprawny podglądacz, Szybki
Pędzelek, umieszczał młode kobiety, wynajmowane przez niego
do pozowania. Zostawiał je tam same, dając im przedtem do
wypicia napój pozbawiający je wszelkiej powściągliwości w
miłosnych porywach, do których wciągał je młodzieniec,
wpuszczany przez malarza do alkowy. Czasami umieszczał
nawet dwie albo trzy dziewczyny i przyglądał się z ukrycia ich
igraszkom.
Dzięki temu Szybki Pędzelek wielokrotnie oglądał przeróżne
śmiałe miłosne układy, z których czerpał inspirację.
I to w tym sekretnym pokoiku, w którym wszystko zachęcało
do miłości, od zmysłowych kształtów wysłanych aksamitem
ławeczek, aż po malowidła na suficie, gdzie wokół mitycznego
ptaka Biyiniao, który mógł latać wyłącznie w parze, ponieważ
samiec i samiczka mieli tylko po jednym skrzydle, przed-
stawione były parzące się na wszystkie sposoby zwierzęta,
okryte piórami, sierścią i łuskami, Zielony Kolec kazał umieścić
młodych kochanków.
Ci zaś nie wiedzieli oczywiście, że baraszkują na oczach
widzów.
Gdy pewnego wieczoru Torlak odwiedził Szybkiego Pędzel-
ka, żeby sprawdzić, czy wszystko idzie dobrze, malarz kaligraf,
którego oczy błyszczały lubieżnie, umieścił go za przepierze-
niem, skąd mógł podziwiać nie bez przyjemności miłosne
zapasy.
—Jak to się dzieje, że widać ich, jakby byli tuż obok? —
pytał zdumiony Ujgur.
—Jeżeli zbliżysz się do tej ściany, zobaczysz, że zrobiona
jest z ciemnego oleistego materiału, w którym są tysiące
maleńkich otworków. Po drugiej stronie materiał jest
pomalowany i przedstawia pejzaż z górami i rzekami, mojej
kompozycji... no i zainteresowani nie zdają sobie sprawy,
że można ich podglądać! — wyjaśnił z triumfującą miną
Szybki Pędzelek.
Pejzaż, jaki roztoczył się przed oczami Zielonego Kolca, był
oszałamiający i młody Ujgur nie mógł go zapomnieć, ponieważ
chodziło o Nefrytowy Księżyc w trakcie miłosnych zmagań ze
Świetlistym Punktem.
Zdumiony i podekscytowany Ujgur stwierdził, że Świetlisty
Punkt wykorzystuje bez umiarkowania wspaniałe ciało ko-
chanki, której niewiarygodna zręczność była bez wątpienia
jednym z jej niepodważalnych atutów.
Te fascynujące i jakże urzekające obrazy prześladowały go
bezustannie, nawet we śnie.
Zmysły Zielonego Kolca doznały wstrząsu na widok unie-
sienia i pasji Nefrytowego Księżyca; akrobatyczne figury
pozwalały jej mieć w sobie jaspisowy trzonek partnera, który
jednocześnie pieścił językiem jej dolinę róż!
Co do Szybkiego Pędzelka, to widok ich złączonych ciał tak
go podniecił, że bez najmniejszego wstydu, w obecności Zielo-
nego Kolca, oddawał się rozkoszom samotników.
Tajny agent Napełnionego Spokojem zmuszał się do cielesnej
czystości, odkąd złożył, podobnie jak Świetlisty Punkt, pierwsze
śluby Ucznia. Teraz wmawiał sobie, że jest zgorszony tą
nieprzyzwoitą sceną.
Próbował nawet okazywać coś w rodzaju niesmaku dla tej
zdumiewającej erotycznej gimnastyki, której towarzyszyły
głośne jęki i miłosne wyznania kochanków, całkowicie po-
chłoniętych obdarowywaniem się rozkoszą i zupełnie niezdają-
cych sobie sprawy, iż są obserwowani.
Jednak bardzo prędko Torlak musiał dać za wygraną i przy-
znać, że podnieca go to co najmniej tak samo, jak Szybkiego
Pędzelka.
Wpatrującego się w splecione ciała Ujgura, którego członek
stwardniał boleśnie, zalała nagle fala przyjemności tak silnej,
że nie był w stanie się jej przeciwstawić.
Długo pamiętał ślad po tej jakże słodkiej rozkoszy, która
rosła w nim od dołu brzucha do czubka jaspisowego trzonka,
aż ten ostatni drgnął spazmatycznie i trysnął gwałtownym
ciepłym strumieniem intymnego płynu, który mu został w
dłoni!
Gdy młodzi wreszcie skończyli, zasnęli, splatając się ramio-
nami, na jednej z wymyślnych sof buduaru.
Im dłużej Torlak wpatrywał się w młodą robotnicę, tym
szlachetniejsze wydawało mu się jej ciało, od czubków
palców drobnych stóp po jedwabiste włosy, poprzez uroczy
pępuszek, przyozdobiony oryginalną małą obrączką ze złota,
nie zapominając o intymnej szparce, jaka otwierała się
między jej smukłymi udami, gładkimi jak policzki niemow-
lęcia!
Nefrytowy Księżyc była niewątpliwie niezwykle piękna.
Ujgur nie mógł pojąć, dlaczego prawo do niej ma mieć Świet-
listy Punkt, a nie on.
W nagłym przypływie szaleństwa zaczął codziennie od-
wiedzać kaligrafa, powodowany zawiścią i trawiony niesłab-
nącym pożądaniem.
Ten chorobliwy stan trwał przez cały tydzień, w czasie
którego przyglądał się figlom, jakim oddawali się kochankowie,
przekonani, że ukrywają się przed światem.
Co do nienasyconego Szybkiego Pędzelka, to podglądanie
dawało mu jedyną w swoim rodzaju okazję do zapełniania
całych zeszytów erotycznymi rysunkami, obok których kalig-
rafował jeszcze śmielsze wierszyki.
—Nigdy nie widziałem tak zmyślnej dziewczyny! Twój
kolega z pewnością się nie nudzi! Chętnie zająłbym jego
miejsce! — westchnął pewnego wieczoru Szybki
Pędzelek, gdy Nefrytowy Księżyc, siedząc okrakiem na torsie
Świetlistego
Punktu, przyjęła jeszcze bardziej
skomplikowaną pozycję, która pozwalała temu ostatniemu
wśliznąć się językiem do różanej doliny i wskazującym
palcem do tylnego wejścia, a zarazem oddać jaspisowy
trzonek na pastwę nienasyconego języka dziewczyny.
—Ja też! — przyznał Ujgur.
—Ona zachowuje się jak wojownik! Grzech i cnota stapiają
się w jedno! — dodał malarz podglądacz, który szykował
się, żeby sobie poużywać.
Dość powiedzieć, że z tych niedyskretnych codziennych
seansów Zielony Kolec nie wyszedł bez szwanku.
Był do tego stopnia zafascynowany elastycznym i zmys-
łowym ciałem Nefrytowego Księżyca, jej słodką figurą, zdolną
do przyjmowania najśmielszych póz, podobną smukłemu i gład-
kiemu dojrzałemu owocowi mango, który Świetlisty Punkt
jadał z wielką przyjemnością, że Ujgur poczuł nieodpartą
zazdrość o kuczanina i stał się jego zagorzałym rywalem.
Młoda kobieta nawiedzała go w snach. Budził się w środku
nocy pewny, że trzyma ją w ramionach, i ze złością,
zraniony i zawstydzony, łapał się na tym, że zamiast kibici
kochanki Świetlistego Punktu ściska wałek służący mu za
poduszkę!
Mieć Nefrytowy Księżyc tylko dla siebie!
Posiąść ją w końcu i wgryźć się w ten zakazany owoc, to
słodkie mango o niezwykłym aromacie, którego smak musi być
niezrównany!
Zielonego Kolca interesowało tylko to, i z tego powodu tak
bardzo opóźnił swój wyjazd do Turfanu, gdzie tymczasem
czekał na niego Napełniony Spokojem.
Albowiem trawiony namiętnością Ujgur zaczął wymyślać
wybiegi, które umożliwiłyby mu wreszcie zbliżenie się do
sprawczyni jego udręki.
Myślał tylko o tym, by dotknąć jej giętkiego ciała, ob-
darzonego dziką zmysłowością.
Pragnął tylko jednego — chciał zająć miejsce Świetlistego
Punktu i kochać się z tą piękną dziewczyną.
W tym celu postanowił przekupić Szybkiego Pędzelka, który
potrzebował dużo pieniędzy na płacenie pozującym mu młodym
kobietom.
Proponując temu ostatniemu podwojenie opłaty za goszczenie
dwojga młodych ludzi, Zielony Kolec liczył, że kaligraf zgodzi
się ich rozdzielić i odda Nefrytowy Księżyc choćby na jedną
noc tylko do jego dyspozycji, w buduarze z przepierzeniem do
podglądania.
A wtedy nie zostałoby mu nic innego, jak tylko wśliznąć się
ukradkiem i skorzystać z rozlicznych wdzięków, jakimi młoda
kobieta obdarzała swego kochanka.
Zaślepiony tym równie szalonym, co naiwnym marzeniem,
miał nadzieję posiąść tej nocy Nefrytowy Księżyc, tak jak
Świetlisty Punkt robił to od tygodni.
Widział już, jak się nią rozkoszuje, jak orze jej dolinę róż
jaspisowym trzonkiem, nie zadowalając się, jak dotąd, samym
jej widokiem.
Dotknie jej skóry i będzie miał ją tylko dla siebie.
I weźmie odwet na rywalu.
Nie zapomniał poprosić Szybkiego Pędzelka, żeby pokazał
mu rysunki i szkice gorących zabaw z młodą kobietą, jakie
malarz podglądacz zdążył już wykonać, dając upust swej pasji.
To dlatego Zielony Kolec zażądał od Napełnionego Spokojem
tak dużej sumy pieniędzy. Wiedział bowiem, że Szybki Pędzelek
zażąda za swoje rysunki wysokiej ceny.
Pewny, że dopnie swego, Zielony Kolec kołysał się na
grzbiecie wielbłąda, popędzając go bezustannie, i rozmyślał
o Nefrytowym Księżycu, już w zasięgu jego ręki.
Niebawem miał się zemścić na Świetlistym Punkcie, który
spędzał czas w ramionach kochanki, podczas gdy jego dni, o
ileż mniej przyjemne, dłużyły się niby wieczność na tym
niekończącym się Jedwabnym Szlaku, szczególnie od czasu,
gdy zaczął wiać wiatr niosący piasek, nie dając podróżnemu
wytchnienia.
Jakże był naiwny!
Teraz, czując na twarzy ukłucia rozpalonych ziarenek, gna-
nych przez omiatające pustynię gorące podmuchy, Ujgur zaczął
nienawidzić rywala, którego Napełniony Spokojem posłał po
kokony do Chang'anu, a który miast zająć się ich szukaniem,
złamał śluby i smakował wdzięki młodej kobiety, podczas gdy
on klepał biedę, starając się z narażeniem życia utrzymać
szpiegowską siatkę.
Im dłużej o tym myślał, tym większy czuł żal do Napeł-
nionego Spokojem za ten dowód braku rozsądku wobec kuczani-
na, który korzystał właśnie z uroków życia, kpiąc sobie z reguł
Kościoła Światłości.
Na szczęście niebawem niesprawiedliwość zostanie napra-
wiona.
Za kilka dni role zostaną rozdzielone znacznie lepiej, bo
Nefrytowy Księżyc na zawsze będzie należała do niego.
A co do Świetlistego Punktu, to w stosownej chwili zostanie
uznany za jedno ze słabych ogniw Czerwonego Kordonka.
Manichejski Mistrz Napełniony Spokojem upoważnił przecież
Ujgura do sięgnięcia w razie potrzeby po ostateczny środek.
21
Oaza Dunhuang, Jedwabny Szlak
Na bezkresnej pustyni czuli się, jakby byli sami na świecie.
A jeśli sądzić po smaku, jaki został obojgu w ustach po
pierwszym długim pocałunku, było rzeczą oczywistą: są dla
siebie stworzeni!
—Kocham cię! — szepnęła Umara.
—Ja też cię kocham — odpowiedział Pięć Zakazów.
Powiedzieli już sobie wszystko.
I teraz próbowali zrozumieć ten niewiarygodny traf, który
sprawił, że ich drogi się skrzyżowały.
Mogło się wydawać, że nie ma niczego, co mogłoby połączyć
tych młodych ludzi.
Ona była chrześcijanką i Syryjką, on buddyjskim
mnichem i Chińczykiem. Aż dotąd przebywali o tysiące li
jedno od drugiego i prowadzili żywoty tak odmienne, że ich
spotkanie kilka dni temu na Jedwabnym Szlaku w żadnym
razie nie mogło być przypadkowe.
Stało się to za sprawą Opatrzności, Przeznaczenia czy opieki
Buddy?
Bez wątpienia wszystkiego po trochu.
Zaledwie stanęli twarzą w twarz na tej skalnej półce, utwo-
rzonej przez uskok urwiska, skąd jak z balkonu otwierał się
widok na pustynię i falujące jak okiem sięgnąć wydmy, zako-
chali się w sobie bez pamięci.
W tym momencie na całym świecie był tylko on, Pięć
Zakazów, a naprzeciwko niego ona, Umara.
Zdumiony mnich natychmiast rozpoznał w niej czarującą
młodą dziewczynę, której wzrok skrzyżował się z jego spoj-
rzeniem, gdy stał przywiązany do manipy na drodze, na krótko
przed przybyciem z Persami do Dunhuangu.
Dopiero teraz, znalazłszy się tak blisko niej, dostrzegł osob-
liwe zabarwienie jej oczu. Mimo iż obie tęczówki miały
złocistobrązowy odcień, co upodobniało je do małych słońc,
w jednej migotały zielone, a w drugiej niebieskie błyski.
Parę dni temu stali zbyt daleko od siebie, by można było
uchwycić tę subtelność, którą natura obdarzyła Umarę.
Stwierdził zachwycony, że jej oczy kontrastują i zarazem
uzupełniają się, niczym yin i yang. A stopienie yin i yang
prowadziło do Wielkiej Harmonii, jaką wychwalał taoizm,
pierwotna chińska religia, której buddyści nader rozsądnie
postanowili nie wypowiadać wojny.
Oczy Umary, wpatrzone w oczy Pięciu Zakazów, wyrażały
zdumienie i ani cienia strachu.
Dziewczyna stwierdziła, że mnich z bliska jest jeszcze
przystojniejszy, niż wydał jej się trzy dni temu na Jedwabnym
Szlaku, gdy był spętany jak niewolnik, a mimo to posłał jej tak
uprzejmy uśmiech.
Oboje doświadczyli wówczas owego nieokreślonego uczucia,
jakie ogarnia dwie istoty stworzone dla siebie, które nagle
uświadamiają sobie ten fakt, a przyciągająca je siła okazuje się
tak potężna, że bezwiednie wpadają w sidła miłości.
Gdy odkryli powód swego wewnętrznego poruszenia, zaczął
ogarniać ich strach, że robią coś, co może zostać ocenione
przez innych jako czyste szaleństwo.
Ale istnieje miłość od pierwszego wejrzenia, która uderza
niby grom z jasnego nieba i chwyta za gardło swoje ofiary!
A one, szczęśliwe, godząc się na wszelkie tego konsekwencje,
rzucają wyzwanie nieznanym zagrożeniom, zrywają więzy ze
wszystkimi, którzy stoją im na drodze, choćby byli to najbliżsi,
i łamią reguły.
Tak więc ci, których dopadła taka miłość, szukają wolności
we dwoje.
Ponieważ jest to dla nich kwestia życia i śmierci.
Umarę i Pięć Zakazów trafił potężny grom, uderzył bez
ostrzeżenia i miał wszystko zmienić.
Gdy na skalnym balkonie wzrok Pięciu Zakazów napotkał
spojrzenie młodej dziewczyny, młodzieniec poczuł lekkie mro-
wienie gdzieś w okolicy serca, które rozeszło się po jego ciele
aż po czubki palców, napełniając go radosnym podnieceniem.
Dziewczyna, spotkana niespodziewanie na obrzeżach Dun-
huangu, dziś wydała mu się jeszcze piękniejsza, jej włosy
bujniejsze, a cera bielsza.
Obok niej marmurowe posągi Guanyin, żeńskiego odpowied-
nika bodhisattwy Awalokiteśwary, jakie stały na użytek wier-
nych w modlitewnych salach Klasztoru Wdzięczności za Cesar-
skie Dobrodziejstwa, były po prostu banalne.
Był tak blisko jej piersi, że czuł ich zapach, w którym jaśmin
mieszał się z wiciokrzewem.
Odkrywając po raz pierwszy, czym jest pociąg do kobiety,
młody mnich Wielkiego Wozu stwierdził zaskoczony, że jego
członek stwardniał, jak mu się to już przydarzało parę razy o
wschodzie słońca, gdy wychowawca nowicjuszy z klasztoru w
Luoyangu wylewał mu kubek zimnej wody na głowę, żeby go
zbudzić na pierwszą medytację, od jakiej niezmiennie
rozpoczynał się dzień uczniów w Klasztorze Wdzięczności za
Cesarskie Dobrodziejstwa.
Ale przede wszystkim, głęboko zaniepokojony, lepiej rozu-
miał słowa mistrza Czystości Pustki, które wydawały mu się
aż dotąd tak niejasne, kiedy tłumaczył uczniom, na czym
polega oświecenie, ku któremu powinna prowadzić medyta-
cja chan.
„Bądźcie lekcy, bądźcie puści. Wyobraźcie sobie, że jesteście
gałązkami, które spadły z drzewa na drogę, i zrywa się wiatr.
Stańcie się tymi gałązkami. Pozwólcie się unieść podmuchom.
Bądźcie lekcy! Wasze umysły powinny uwolnić się od wszelkich
myśli, od wszelkiej chęci, żeby dokądś iść, żeby wyruszyć tu
czy tam, oczekiwać na coś, zrobić to czy tamto.' Ponieważ to
nie wy wyjdziecie naprzeciw oświeceniu, ale to ono przyjdzie
do was, zaskoczy was i uniesie! To ono decyduje, nie wy!" —
mówił stary asceta.
Słuchając tych słów, Pięć Zakazów musiał przyznać, że
niczego nie rozumie.
Jak można było negować aż do tego stopnia skuteczność
ćwiczeń koncentracji i medytacji, zmuszając jednocześnie do
spędzania na niej godzin i wymierzając uderzenia linijką w
ramię za najmniejsze osłabienie uwagi?
Słowa Czystości Pustki wydawały mu się zawsze zagadkowe,
czasami wywołując nawet zniechęcenie, kiedy jego ramiona
były tak obolałe, że gdy nadchodził wieczór, trudno mu było
usnąć na wąskim posłaniu, jakie dzielił z innym nowicjuszem
w przepełnionej sypialni w Luoyangu.
I oto słowa wielkiego mistrza dhyany odzyskały nagle w
oczach Pięciu Zakazów cały sens, gdy stanął przed tą młodą
kobietą.
Odkrył, co to znaczy „dać się zaskoczyć".
Nie szukał tego, co go spotkało.
Dał się zaskoczyć niewymownej piękności tej istoty, która
wyłoniła się znikąd i zdawała się czekać na niego od zawsze na
tym skalnym tarasie na końcu sznurowej drabinki, po której
zaczął się wspinać, przekonany, że na górze otworzy się widok
na pustynię Gobi.
W chwili gdy jego wyćwiczone w sztukach walki, atletyczne
ciało łapało równowagę na uskoku urwiska, przeżył nagłe
olśnienie urokiem i pięknością tej promieniejącej twarzy.
Gdy kilka godzin wcześniej namówił Oręż Prawa, żeby udał
się z nim do Klasztoru Zbawienia i Miłosierdzia, Pięć Zakazów
nie wyobrażał sobie, że przeżyje tu spotkanie, które odmieni
jego egzystencję.
Jeśli chodzi o Umarę, to kiedy wyruszała tego ranka, by
pogalopować po pustyni na małym koniku, na którym siedział
też Kłębek Kurzu przyklejony do jej pleców, wiedziała dosko-
nale, że ta przejażdżka zakończy się przy urwisku z tajemniczym
schowkiem.
Miejsce to stało się jej obsesją i sekretem, którym nigdy nie
podzieliłaby się z ojcem.
Jedyny towarzysz jej zabaw, kilkunastoletni Kłębek Kurzu,
choć go uwielbiała, był o wiele za młody, aby obudzić w niej
coś więcej niż tylko czułą przyjaźń.
Kiedy przystojny nieznajomy powiedział, że ma na imię
Pięć Zakazów, tak ją to poruszyło, że aż lekko ścisnęło w żo-
łądku.
Ale nie poczuła skrępowania, ani tym bardziej bólu.
Przeciwnie, było to coś miłego i intensywnego, a nawet
bardzo przyjemnego, co przeszyło jej piersi, usta i podbrzusze
i po raz pierwszy obudziło w niej świadomość własnego ciała,
ciała młodej dziewczyny o rozwiniętych już kształtach. Było
to dziwne uczucie, w którym później rozpoznała pożądanie,
a także ową pełnię, jakiej się doświadcza w ramionach uko-
chanego.
Ale przede wszystkim pozwoliło jej to uspokoić się po
dramatycznych wydarzeniach, które przeżyła niedawno, a które
następowały jedno po drugim, niczym paciorki złowróżbnego
różańca.
Miała niewytłumaczalne wrażenie, że od zawsze zna tego
młodzieńca o ogolonej głowie, przydającej mu młodzieńczego
wyglądu.
Tak bardzo pragnęła go poczuć i dotknąć, iż zapomniała o
tym, że ojciec uczył ją powściągliwości, i rzuciła się w jego
kierunku.
Czuła, że pociąga ją nieodparcie sprężyste ciało tego mnicha,
niewidoczne pod obszerną szatą z szorstkiej wełny, spod której
wystawał tylko jeden gładki bark i muskularne ramię. Nie
mając doświadczenia w miłości, przeczuła jednak wszystko to,
co Pięć Zakazów może jej dać, gdyby tylko pozwoliła na
pieszczotę jego rąk i pocałunek jego pożądliwych ust.
Poruszona, podała mu tylko rękę, pokonując skalny stopień,
żeby dotrzeć na skraj kamiennego balkonu, skąd otwierał się
niczym niezmącony widok na bezkresne piaski.
Pięć Zakazów przedstawił się jej, a potem zapytał, jak ma
na imię.
— Umara! — odparła z uśmiechem.
Słysząc te trzy sylaby, słodkie jak dźwięki muzyki, która na
zawsze wyryła się w jego sercu, teraz Pięć Zakazów poczuł
nieznany niepokój.
— Czym się zajmujesz? — zapytała urocza dziewczyna,
a on nie mógł oderwać spojrzenia od jej oczu.
Zaskoczony, opowiedział pokrótce o swoich zajęciach, mono-
tonnym głosem, jak go uczono:
—Jestem buddyjskich mnichem, pomocnikiem mistrza Czy-
stości Pustki, przełożonego Klasztoru Wdzięczności z
Cesarskie Dobrodziejstwa w Luoyangu, ze szkoły
Wielkiego Wozu...
—Nie wyglądasz na mnicha! Zauważyłam na Jedwabnym
Szlaku, że miałeś pęta na nogach!
—Zostałem uwięziony! —przyznał niechętnie, obawiając się,
że zaniepokoi ją, opowiadając o swoich przygodach.
Uśmiechnęła się. Miała prześliczne ząbki.
—Co tu robisz? — zapytał, żeby uniknąć mówienia o sobie.
—Nic specjalnego... chciałam tylko popatrzeć. Bardzo lubię
to miejsce. Nic nie przesłania widoku pustyni. Bardzo mi się
podobasz! — rzuciła nagle, co zaskoczyło Pięć Zakazów, bo
dziewczyna wyglądała na skromną.
I to ona, mała nestorianka, którą ojciec nauczył, że nigdy nie
należy patrzeć mężczyźnie w twarz, zrobiła pierwszy krok,
w naturalny, jakby odruchowy sposób.
On zaś ugiął się przed tym nieodpartym i niespodziewanym
miłosnym atakiem.
Rzuciła się na niego, przywarła ustami do jego ust, potem
wsunęła w nie język, a on rozchylił usta bez wahania i z rozkoszą.
I młody mnich, któremu zakazano nawet ocierania się o ciało
kobiety, stwierdził, że potrafi je objąć.
Szalona miłość spadła na nich jak błyskawica.
Dla niego było to oświecenie, takie samo, jakiego doznał
Budda pod świętym drzewem figowym pipal, przed którym
korzą się codziennie tysiące wiernych.
Dla niej było to objawienie, jakie spłynęło na Chrystusa w
Ogrójcu, kiedy apostołowie usnęli.
Każde z nich wierzyło w co innego, ale chodziło o tę samą
miłość.
Miłość odwzajemnioną.
Miłość prawdziwą.
Po prostu miłość!
Spleceni i sami na świecie, niczym nieskrępowani w swych
poczynaniach, Umara i Pięć Zakazów uświadomili sobie, że
tworzą jedność.
Los chciał, że znaleźli się sami na urwisku, lecz i jedno, i
drugie przybyło tu w towarzystwie.
U stóp skały, z której zwisała sznurowa drabinka, Oręż
Prawa i manipa w najlepsze grali w kości, czekając na Pięć
Zakazów, który postanowił wejść na górę, wyczuwając, że
widok wart będzie zachodu.
Kłębek Kurzu, który towarzyszył Umarze, sunął po szczycie
pagórka, szukając olbrzymich świerszczy.
Nikt nie wiedział, że tych dwoje spotkało się przed schow-
kiem na księgi Klasztoru Zbawienia i Miłosierdzia.
—Dobrze spaliście? — zapytał uprzejmie Ulik, gdy Oręż
Prawa i Pięć Zakazów wchodzili do jadalni małego
zajazdu w starej dzielnicy, w którym dwa dni temu Madżib
za radą Addaia Aggaia zatrzymał się ze swoją bandą.
—On bardzo źle! Przez całą noc miał mdłości. Boli go
brzuch. Potrzebuje lekarstw. Możemy iść na rynek, żeby je ku-
pić? — zapytał Pięć Zakazów, wskazując brzuch Oręża Prawa,
któremu dzięki odpowiednim ćwiczeniom oddechowym udało
się nadąć go jak bukłak.
Był to plan, jaki obmyślili wspólnie: wyjść pod pretekstem
zakupu lekarstw, a następnie spróbować zapukać do drzwi
Skupienia Powagi, przełożonego Klasztoru Zbawienia i Miło-
sierdzia, i poprosić, powołując się na Czystość Pustki, żeby
pomógł im pozbyć się towarzystwa Persów.
Perski tłumacz przełożył prośbę Pięciu Zakazów Madżibowi,
który kończył pałaszować podpłomyk z jęczmiennej mąki,
nadziewany słodkim przecierem z fasoli.
Ku zadowoleniu dwóch przyjaciół Pers się zgodził.
—Madżib pozwala wam iść. Ale przypomina ci, że jeśli
chcesz odnaleźć dzieci w dobrym zdrowiu, masz wrócić
przed zachodem słońca!
—Będziemy, oczywiście, przed zapadnięciem nocy — za-
pewnił młody mnich.
—Mogę iść z wami? — zapytał manipa, który bał się o
życie Pięciu Zakazów i za nic w świecie nie chciał zostawić
go samego.
Pięć Zakazów zwrócił się do Madżiba, który z wesołą miną
przystał i na to. Najwyraźniej niczego nie podejrzewał.
Zadowolony, że wybieg się udał, Pięć Zakazów pociągnął
swego towarzysza do wyjścia, nie zapominając pouczyć jednej
ze służących, jak ma ułożyć dzieci, gdy będą głodne, przy
sutkach Lapiki.
Pospiesznie osiodłali konie, żeby jak najprędzej wydostać
się na wolność. Nozdrza ogiera Wprost Przed Siebie drżały
z zadowolenia, że znowu dosiada go jego pan.
Promienie słońca, zalewające bruk uliczek, na których za-
czynali rozstawiać swoje stragany wędrowni handlarze sprze-
dający suszone i smażone w cukrze owoce, rozgrzały serce
młodego mnicha. Udany początek dnia napełnił go nadzieją, że
wszystko się uda.
Nie ulegało wątpliwości, że Skupienie Powagi, który stał na
czele doskonale prosperującego klasztoru, dysponuje odpowied-
nimi środkami, by pomóc im wyrwać się ze szponów Madżiba.
—Ten perski herszt to nikczemnik! To naprawdę oburzające,
grozić, że zrobi krzywdę dzieciom! — rzucił manipa, gdy
wydostawszy się z głównej dzielnicy Dunhuangu, mogli
puścić konie lekkim kłusem.
—Ten człowiek bierze mnie chyba za głupca! Jeżeli chce je
sprzedać po powrocie do Persji, to wierz mi, nie odważy się
tknąć ich jednego włoska! — wykrzyknął młody
mahajanista.
—Oby trafił do lodowatego piekła, nie znajdując się ani
minuty w stanie bardo! — odparł Tybetańczyk.
—Nie bój się. Jego karma poprowadzi go prosto tam... —
podsumował beztrosko Pięć Zakazów, pewny, że uwolni
się z rąk porywaczy.
—Całkowicie się z tobą zgadzam! Ten Pers odrodzi się w
najstraszliwszym piekle Awici! — dodał Oręż Prawa, którego
brzuch skurczył się, gdy tylko znaleźli się na gwarnych
uliczkach starej dzielnicy miasta-oazy.
—Co myślisz o moim planie? — zapytał go Pięć Zakazów,
zrównując się z nim.
—Kiedy przedstawisz sytuację Skupieniu Powagi, będzie
musiał ci pomóc. U nas w Indiach żadnemu mnichowi
Małego Wozu nie wolno zostawić innego mnicha, gdy ma
kłopoty. Przypuszczam, że tak samo jest w Chinach, wśród
mnichów Wielkiego Wozu!
Podniesiony na duchu jego słowami, Pięć Zakazów nie
przestawał dziękować bodhisattwie, pośredniczce Guanyin, że
prócz manipy postawiła na jego drodze także Oręż Prawa!
Widział w tym rękę samego Błogosławionego i znak, że
misja, jaką powierzył mu Czystość Pustki, nie pozostawiała
Buddy obojętnym.
Dla dwóch, a teraz nawet trzech mężczyzn, zadanie polega-
jące na dowiezieniu Niebiańskich Bliźniąt do Luoyangu stawało
się dziecinnie proste.
Podniesiony na duchu, trącając lekko łydkami lśniący
brzuch Wprost Przed Siebie, który gotów był pomknąć jak
strzała, wyczuwał rosnące upojenie wolnością, jakiej po tak
długim uwięzieniu pozwolił mu posmakować ten ukradziony
Persom dzień spędzany w towarzystwie nowych przyjaciół.
Ani przez chwilę nie wątpił, że Skupienie Powagi okaże
zrozumienie.
Wyjaśni mu, że wysłany do Samye przez Czystość Pustki
z zadaniem odzyskania Sutry o logice Czystej Pustki, natknął
się na lamę, który w zamian za oddanie świętego tekstu
powierzył mu dwoje dzieci, z których jedno miało na połowie
twarzy owłosienie, świadczące o jego półboskim pochodzeniu.
Potem opowie mu o okolicznościach, w jakich został więźniem
Persów, których herszt zamierzał sprzedać dzieci, żeby w przy-
szłości stały się mężem i żoną.
— Dobra kobieto, nie wiecie, gdzie znajduje się wielki
klasztor buddyjski? — zapytał grzecznie staruszkę, pomar
szczoną jak suszona śliwka.
Sprzedawała pączki na rogu małego placyku, na którym
rozciągał się barwny dywan warzywnego targowiska.
—Który? Jest ich tu przeszło trzydzieści, a do tego dwóch
szkół, łaskawy panie, Małego i Wielkiego Wozu!
—Szukam klasztoru Wielkiego Wozu, który ma bibliotekę
wydrążoną w skale! Powinien znajdować się koło jakiegoś
urwiska. Nie sądzę, żeby było wiele takich klasztorów! —
wyjaśnił grzecznie Pięć Zakazów, dając znak kobiecie, żeby
zapakowała mu kilka pączków.
—Klasztor Wielkiego Wozu koło urwiska? Rzeczywiście
jest tylko jeden, niedaleko! Łatwo go znaleźć. Trzeba jechać
tą drogą. Gdy miniecie przedmieścia, pojedziecie prosto
przez pustynię. Klasztor Zbawienia i Miłosierdzia jest
wydrążony w wysokim urwisku z różowego piaskowca,
które zasłania tam widnokrąg!
Staruszka, której twarz rozjaśniła się nagle, rozpoznała, z kim
ma do czynienia, po kolorze i charakterystycznym kroju weł-
nianej szaty Pięciu Zakazów.
Mrugnąwszy porozumiewawczo, podała mu paczuszkę z trze-
ma pączkami, po jednym dla każdego.
—Ile płacę, dobra kobieto?
—Nic. Widzę, że jesteś mnichem. Masz prawo prosić o
jałmużnę. Wyciągnij swoją czarkę na datki.
—A gdybym chciał wam zapłacić? Nie wygląda na to,
żebyście mieli wielu klientów!
—Co warte są trzy pączki wobec faktu, że ten dobry uczynek
pozwoli mi zrobić dodatkowy krok w kierunku raju!
Przyrzeknij mi tylko, że się za mnie pomodlisz...
Czyż te smakowite pączki, które w mig spałaszowali, także
nie były znakiem, że czeka ich dobry dzień?
Także wszystko inne w tym nadzwyczajnym dniu poszło
Pięciu Zakazom jak po maśle, aż do spotkania miłości jego
życia.
Zgodnie ze słowami staruszki, ledwo minęli ostatnie dom-
ki Dunhuangu, ukazało się przesłaniające widnokrąg, wyso-
kie urwisko z różowego piaskowca, oświetlone promieniami
porannego słońca, podobne wielkiemu smokowi, który spo-
kojnie ułożył się w tym miejscu, grzejąc pokryte łuskami
cielsko.
—Nie miałem jeszcze okazji odwiedzić środkowych Chin,
ale przypuszczam, że Wielki Mur, który je opasuje, jest co
najmniej tak samo wysoki! — westchnął zachwycony
widokiem Oręż Prawa.
—Mylisz się! Wielki Mur zawsze sprawia zawód, kiedy
widzi się go po raz pierwszy. Daleko mu do tego, żeby stał
się nie do pokonania. Aby go wznieść, pierwszy cesarz Qin
Shi Huangdi poświęcił milion niewolników. Ale ludziom
nigdy nie uda się prześcignąć przyrody... — odparł Pięć
Zakazów.
Przed nimi rozciągała się teraz płaska jak jezioro, kamienista
pustynia. Tu i tam wystawały z niej, niczym opiekuńcze bóstwa,
którym powierzono żywienie wyczerpanych podróżnych, kar-
łowate palmy daktylowe, pozostałości po dawnych oazach,
porzuconych przed setkami lat, po powstaniu Dunhuangu.
Jakby przeczuwając, że wzywa go Umara, Pięć Zakazów
zachęcił towarzyszy, żeby ostro poganiali swoje konie.
Puścili się galopem, lecz Oręż Prawa, niezbyt zaprawiony
w konnej jeździe, poprosił w końcu Pięć Zakazów, żeby
przystanęli.
Mnich nie miał nic przeciwko temu, zwłaszcza że wierz-
chowce okryły się pianą. Zatrzymali się pod samotną palmą,
która uchowała się pośród kolczastych krzewów.
U stóp tego drzewa, którego owoce pozwalały przeżyć
podróżnemu, leżało kilka daktyli. Nadzwyczajnym trafem nie
zjadły ich pustynne gryzonie, padające ofiarą żmij i skor-
pionów na tej ziemi, na której rośliny i zwierzęta walczą o
przeżycie. Były tak słodkie i dojrzałe w słonecznym żarze,
że ich czarna skórka zaczynała odpadać. Podzielili się nimi z
końmi.
— Wyglądasz, jakbyś się zmęczył! Weź to. Nasze przysłowie
mówi: „Zaprawionemu w trudach podróżnemu wystarczą trzy
daktyle i łyk wody". Jestem pewny, że wystarczą i tobie —
powiedział Pięć Zakazów, podając owoc Orężowi Prawa.
Ten usiadł, opierając się plecami o pień palmy, i zaczął go
smakować jak cukierek na miodzie.
—Ależ ty galopujesz! Nie jestem tak sprawny jak ty.
Większość czasu w Peszawarze spędzam na modlitwie!
Moje jedyne ćwiczenia polegają na tym, że idę z mojej izby
do sali, gdzie uczę nowicjuszy podstaw chińskiego i
perskiego, a potem z sali nauki do sali modlitewnej! Od
dobrych dwóch lat nie siedziałem na koniu. Pod tym
względem daleko mi do ciebie!
—Nie martw się! Ani ty, ani ja nie żywimy się mięsem, nie
mamy więc tłuszczu i jesteśmy sprężyści. Nie trzeba nam
wiele, żeby nabrać trochę mięśni. Jestem pewny, że po
jakimś czasie będziesz galopował tak prędko jak ja.
—Jesteśmy ascetami i powinniśmy wzmacniać zarówno
siłę fizyczną, jak i duchową.
—Słusznie. Budda zdobył żonę, wygrywając zawody w
strzelaniu z łuku!
—Wiem o tym! Ta scena jest nawet przedstawiona na
jednym z najpiękniejszych kamiennych reliefów, jakie
zdobią główny dziedziniec mojego klasztoru w Peszawarze.
Widać na nim Siddhartę, który wystroił się we wspaniałe
szaty kszatrijów, tej kasty wojowników, żeby walczyć o
rękę pięknej Jaśiodary z innymi młodzieńcami, a wśród nich
ponurym zdrajcą Dewa-dattą.
—Jeśli już o tym mowa, to zawsze zadawałem sobie pytanie,
jak Błogosławiony mógł opuścić tak piękną żonę, która
dała mu przecież syna? A jednak postanowił rzucić rodzinę
i udać się na poszukiwanie Prawdy — wtrącił Pięć Zakazów,
ośmielając się po raz pierwszy wyrazić głośno pytanie, które
aż dotąd zachowywał dla siebie.
—Przez długi czas też się nad tym zastanawiałem.
—Moim zdaniem, to już na zawsze pozostanie zagadką.
—Z pewnością Gautama musiał mieć po temu dobre powo-
dy, prócz tego, że pragnął objawić ludziom Cztery
Szlachetne Prawdy, które pozwalają uciec od ziemskich
cierpień!
—Nie mogę uwierzyć, Orężu Prawa, że naszym światem
rządzi tylko dukha! Kiedy przyglądałem się w kraju Bod
orłowi, krążącemu majestatycznie nad roziskrzonym w
słońcu lodowcem, czułem się człowiekiem szczęśliwym.
—Zastanawiałem się nad tym i przypuszczam, że Gautama
był już wdowcem, kiedy postanowił odejść od swoich —
rzekł cicho Oręż Prawa, który także po raz pierwszy
dzielił się z innymi tym przekonaniem.
—Myślisz więc, że biednej Jaśiodary nie było już na świecie,
kiedy Gautama odszedł z rodzinnego domu?
—Błogosławiony tak kochał swoją żonę, że nigdy by jej nie
zostawił!
—Są na to dowody?
—Niejeden. Wszystkie opowieści z Vinaji odnoszące się do
jego życia mówią o Wielkim Odejściu, przed
Przebudzeniem,
nie wspominając ani słowem o tym, co stało się z jego żoną,
gdy opuścił dwór w Kapilawastu. Pomyślisz może, że pozwalam
sobie na zbyt wiele, ale trudno mi wyobrazić sobie Buddę jako
czystego ducha albo eteryczną istotę!
— Masz niewątpliwie rację. Błogosławiony musiał być
bardzo wrażliwym człowiekiem. Gdyby nie był zakochany w
Jaśiodarze, na pewno by się z nią nie ożenił. Posunąłbyś się do
tego, żeby łączyć jego Wielkie Odejście z ogromnym
smutkiem wywołanym śmiercią żony? — zapytał Pięć Zakazów,
którego osobowość Buddy nie przestawała intrygować od
chwili, gdy wstąpił do nowicjatu.
Kim był ten Hindus, który wyszedł z kasty wojowników, aby
wkrótce potem głosić, że nie należy zadawać gwałtu, i który
miał odwagę nauczać idei tak różnych od tego, do czego
przywykli współcześni?
Kim był człowiek, który przeszło tysiąc lat temu odważył się
postawić pytania o przyczyny cierpień ludzi?
Z pewnością taka osobowość to zagadka.
Był to więc człowiek wyjątkowy, który pociągnął za sobą
licznych uczniów, przekonanych o prawdziwości jego słów.
A oni niebawem stworzyli sanghę, wspólnotę mnichów i mni-
szek, która po śmierci Błogosławionego wzięła na siebie
poniesienie w świat jego Słowa.
To odpowiadało temu, czego poszukują ludzie, ponieważ
rozprzestrzeniło się w Chinach, tworząc ogromną szkołę Wiel-
kiego Wozu, skupiającą miliony wiernych i mnichów, która
miała stać się oficjalną religią imperium.
Jak doszło do tego, że w ciągu kilku wieków Wielki Wóz stał
się prawdziwą instytucją z licznymi mnichami i znacznymi
dobrami, stanowiącymi potęgę, z którą należało się liczyć?
Pięć Zakazów często stawiał sobie to pytanie, nie znajdując
jednak odpowiedzi. Doszedł tylko do wniosku, że jeśli na
początku pojawiają się potężniejsze od innych siły duchowe, to
w końcu stają się one doczesną potęgą, a to prowadzi do ich
spospolitowania, a nawet do utraty znaczenia.
Z zamyślenia wyrwał go Oręż Prawa.
— Pięć Zakazów, popatrz!
Przed nimi, w samym środku kamienistego pustkowia, wyszła
z nory mangusta z trojgiem małych. Polujący na kobry i żmije
drapieżnik zamierzał szukać pod płaskimi nagrzanymi kamie-
niami żmij rogatych, które mogły leżeć tam w odrętwieniu,
zwinięte w kłębek.
—Pomyślmy o duszach odrodzonych w tych zwierzątkach!
Mój przełożony, nieoceniony Buddhabadra, mawiał tak
zawsze, gdy zobaczył szczura albo mysz.
—Często o nim myślisz!
—Bardzo bym chciał trafić na jego ślad! — westchnął
smutno mnich z Peszawaru.
—To Błogosławiony decyduje o wszystkim.
—Dziwna rzecz, ale chociaż nasze szkoły się zwalczają,
porozumieliśmy się natychmiast, a ja poczułem, że mogę
ci ufać. Może nie powinienem tak mówić, ale to prawda:
jestem pewny, że przyniesiesz mi szczęście! —powiedział
cicho Oręż Prawa.
Stojąc obok koni, które próbowały wyrwać pustyni ostatnie
źdźbła kłujących traw, jakie wzeszły po ostatnim deszczu, dwaj
młodzi mnisi padli sobie w ramiona, a potem ruszyli dalej
wąską, zasypaną kamieniami dróżką, która prowadziła do
podnóża urwiska.
—Nigdy nie widziałem białego słonia! Ten, którego straci-
łeś, musiał być wyjątkowym zwierzęciem! — wykrzyknął
manipa, któremu Pięć Zakazów uprzejmie streścił słowa
Oręża Prawa.
—W rzeczywistości to mój przełożony, nieoceniony Bud-
dhabadra, wyruszył w podróż do Tybetu na białym słoniu i
nie wrócił! Podczas naszych Wielkich Pielgrzymek tylko
święty biały słoń miał prawo przenosić na swoim grzbiecie
relikwie, którymi opiekował się Klasztor Jedynej Dharmy.
—Rozumiem, że jesteś niespokojny — powiedział Pięć
Zakazów.
—Zniknięcie świętego słonia jest tragedią dla mojego
klasztoru. Od razu postanowiłem wyruszyć na jego
poszukiwanie. Dlatego jestem tu z wami! Teraz wiecie już
wszystko! — dokończył z uśmiechem mnich.
—Mówisz o tym w czasie przeszłym. Czyżby święte relik-
wie znikły razem z tym bajecznym zwierzęciem? —
zapytał Pięć Zakazów.
—Tripitaka Pięć Zakazów ma naprawdę wyjątkowo bystry
umysł. Niewiele mu trzeba, żeby odnalazł związki między
różnymi sprawami! — mruknął z podziwem Oręż Prawa,
ale nie dodał nic więcej.
—Nie bój się. Przyrzekam ci: nikomu nic nie powiem! Nie
mam najmniejszego zamiaru narażać dobrego imienia
twojego klasztoru.
Wsiedli znowu na konie i ruszyli truchtem obok siebie.
—W tej chwili kończy się u nas to, co nazywamy Małą
Pielgrzymką! — westchnął Oręż Prawa.
—I jak oni sobie radzą, jeśli nie mają ani relikwii, ani słonia?
—Na szczęście klasztor ma inne słonie przyuczone do
noszenia na grzbiecie relikwii, chociaż mają szarą skórę.
Nie mogą jednak wychodzić poza mury klasztoru. Co do
relikwii potrzebnej do Małej Pielgrzymki, to była ona
zamknięta w małym sercu z sandałowego drewna. Kazałem
wykonać jego kopię! Nie było to zbyt chwalebne, ale nie
miałem wyboru.
—Chcesz powiedzieć, że twoi bracia zadowolą się pokaza-
niem wiernym fałszywego relikwiarza, w dodatku
pustego?
—Mój drogi przyjacielu, w razie potrzeby konieczność
staje się prawem! Jestem przekonany, że na moim miejscu
zrobiłbyś to samo.
—Ale to pachnie oszustwem!
—Jak wyjaśnić tysiącom wiernych, którzy przybywają
często z bardzo daleka i tłoczą się na klasztornych
dziedzińcach Jedynej Dharmy, zirytowani i zmęczeni
oczekiwaniem, że nie mogą dotknąć choćby ogona słonia
czczonego jak świętość, bo znikła relikwia Małej
Pielgrzymki?
—Dobrze to rozumiem. Bardzo możliwe, że ze smutkiem
w sercu i wielkim wstydem postąpiłbym tak samo.
—Przysięgnij mi, tu, natychmiast, że nie zdradzisz tego
nigdy i nikomu! — poprosił Oręż Prawa, patrząc
błagalnie.
—Jeżeli to podniesie cię na duchu, to ja też zdradzę ci
tajemnicę: miałem możność wielokrotnie czytać Sutrę o
logice Czystej Pustki, po którą mój przełożony posłał mnie do
Samye, ale nic z tego tekstu nie rozumiem!
—Buddhabadra wyjaśniał nam w Peszawarze, że filozoficz-
no-religijne kompendia, pisane przez wielkich mistrzów
dhyany, były zawsze tak skomplikowane, że trzeba było mieć
niezwykle wyćwiczony umysł, żeby pojąć ich sens!
—Mogę ci wyjawić, że chodzi o tekst o takiej głębi i złożo-
ności, że jego sens zupełnie mi umyka. Musiałem
wielokrotnie kłamać Czystości Pustki, kiedy z kijkiem w
ręku wypytywał mnie o to, gotów w każdej chwili rąbnąć w
ramię biednego ucznia.
—Nie jesteś ani pierwszym, ani ostatnim mnichem bud-
dyjskim, któremu to się przydarzyło. Żeby cię pocieszyć,
powiem ci, że niektóre kazania z Sutta-nipata, zbioru
kazań dla nowicjuszy, wydały mi się całkowicie
niedostępne. Mimo to, zastanawiając się nad nimi,
nauczyłem się ich na pamięć.
—Mistrz Czystość Pustki twierdzi, że trzeba co najmniej
dwudziestu lat, żeby pojąć wszystkie subtelności
najważniejszych sutr. On sam poświęcił nie mniej niż
osiem lat na napisanie tego, co uważa za swój duchowy
testament.
Byli już wystarczająco blisko urwiska z różowego piaskowca,
żeby stwierdzić, że składa się ono z dwóch części.
Jedna, położona nieco na lewo, mogłaby się wydać zupełnie
gładką ścianą, gdyby nie miała uskoku, przecinającego ją od
jednego brzegu do drugiego i tworzącego naturalny taras.
Druga, dużo potężniejsza, nieco za pierwszą, oddzielona
była od niej płaską skałą i miała kształt gigantycznych skalnych
schodów, po których trzeba było się wspiąć, żeby dostać się na
górę, gdzie rosły krzaki wawrzynu, dowodzące obecności
źródełek czy strumyków.
Piętrząca się ściana drugiego urwiska, na które można się
było wdrapać po płaskiej skale, podziurawiona była, niczym
wysłużona koszula, licznymi otworami.
—Orężu Prawa, popatrz na te okna i drzwi wydrążone we
wnętrzu góry. Klasztor Zbawienia i Miłosierdzia
przypomina smoczą jamę! Szczęśliwi mnisi! Na pewno nie
mają za zimno zimą ani za gorąco latem! — wykrzyknął
Pięć Zakazów, oszołomiony widokiem skalnego gmachu,
który cieszył się już wielką sławą i mieścił nie mniej niż
trzy tysiące mnichów.
—Z tego naturalnego balkonu musi być wspaniały widok
na pustynię Gobi! — mruknął Oręż Prawa, a potem
odwrócił się i zatopił spojrzenie w morzu piasków, którego
wydmy, niczym morskie fale, ciągnęły się jak okiem
sięgnąć.
—Moglibyśmy tam wejść, zanim zapukamy do drzwi klasz-
toru Skupienia Powagi — zaproponował Pięć Zakazów. —
Mamy mnóstwo czasu. Słońce jest jeszcze całkiem nisko.
Nie domyślał się nawet, że to proste zdanie miało zdecydować
o jego dalszych losach.
— Idź sam! Ja boję się wysokości! W Peszawarze jestem
zwolniony ze wspinania się do wysokiej niszy z Relik
wiarzem Kaniszki! — odparł z uśmiechem pomocnik Bud-
dhabadry.
Manipa zaproponował uprzejmie, że zostanie i pogra z nim
w kości u stóp urwiska, na którego szczycie chwilę potem Pięć
Zakazów wpadł na młodą nestoriankę.
Umarę także ciąg zdarzeń zaprowadził tego dnia na urwisko.
— Umaro, masz smutną minę! Mówią, że młode dziewczyny
są zwykle wesołe, a jeśli są smutne, to znaczy, że są zakocha
ne! — rzucił Kłębek Kurzu, kiedy spotkali się jak zwykle zaraz
po wschodzie słońca w ogrodzie biskupstwa.
—Dziś mam wakacje! Moi nauczyciele chińskiego i san-
skrytu są na nabożeństwie. Co byś powiedział, gdybyśmy
pogalopowali po wydmach?
—A co na to twój ojciec?
—Od kilku dni pozwala mi wychodzić bez nadzoru. Myś-
lami jest zupełnie gdzie indziej. Poza tym parę dni temu,
kiedy spotkaliśmy się pod Dunhuangiem, stwierdził, że
nieźle sobie radzę na koniu!
—A Golea? Nie będzie się martwiła?
—Jestem już dorosła. Tata mówi, że w moim wieku nie
muszę tłumaczyć się nikomu oprócz niego. Gdybyśmy nie
mieszkali w Dunhuangu, miałabym już męża i dzieci!
—Ale jesteśmy w Dunhuangu! A ja jestem jedynym chło-
pakiem w tej oazie, który może się w tobie zakochać! —
zażartował Kłębek Kurzu.
—Myślisz, że to, co jest w tym małym sercu z sandałowego
drewna, warte jest dużo pieniędzy? — spytała nagle dziew-
czyna.
—Na pewno! Nawet tyle, że tu w Dunhuangu może tylko
wielki buddyjski Klasztor Zbawienia i Miłosierdzia
zdołałby zebrać taką sumę! — odparł z pewną siebie miną
młody Chińczyk, pragnąc zabłysnąć w oczach młodej
dziewczyny, której uroda i wdzięki pozostawiały go coraz
mniej obojętnym.
—Nie mów mi o tym klasztorze!
—Dlaczego?
—Dlatego! — mruknęła z pochmurną miną, a potem dodała,
zmuszając się do uśmiechu: — Uprzedziłam Goleę, że będę
jeździła aż do śniadania. Stań na najbliższym rozdrożu, to
wezmę cię na konia. Jesteś zwinny, a także niezbyt ciężki!
Puścili się galopem w kierunku wydm, z rozwianymi włosa-
mi, wrzeszcząc z radości.
Jak za każdym razem, zatrzymali się u podnóża urwiska ze
schowkiem na księgi, które było ich ulubionym miejscem.
Właśnie mieli się wspiąć po sznurowej drabince, kiedy
Kłębek Kurzu wykrzyknął:
—Umaro, nie pogniewasz się, jeżeli pójdę zapolować na
wielkie świerszcze, tam dalej, na pagórkach? Widzę stąd,
jak skaczą!
—Ależ Kłębku Kurzu, po co ci one?
—Upiekę je sobie. Strasznie lubię ich chrupiące mięso!
—Nie cierpię pieczonych świerszczy. A zresztą wszystkiego,
skorpionów i innych owadów, którymi raczą się chińscy
kupcy w garkuchniach!
—Pożyczysz mi konia?
—Oczywiście, Kłębuszku. Jeszcze trochę, a będzie z ciebie
jeździec na schwał.
Wspięła się więc sama ku swemu przeznaczeniu, i znalazła
się na górze trochę wcześniej niż Pięć Zakazów.
Było tak, jakby dwa strumienie, dotąd płynące oddzielnie,
nagle połączyły się w jedną wartką rzekę!
I teraz, w miarę jak ich pocałunki stawały się coraz
dłuższe i bardziej namiętne, pogrążali się w ekstazie.
W chwili gdy Pięć Zakazów wkładał delikatnie rękę w roz-
cięcie jej koszulki, doszedł go ledwo słyszalny stłumiony głos
manipy, który wołał go z dołu.
—Muszę już iść. Moi towarzysze, tam na dole, w końcu się
zniecierpliwią... — szepnął.
—Nie chcę, żebyś odchodził! Tak nam tu dobrze, tylko we
dwoje!
—Przyszłaś tu sama?
—Z młodym chłopakiem, który poszedł łapać świerszcze.
To mój jedyny przyjaciel!
Wskazała kamienisty pagórek, na którym Pięć Zakazów dojrzał
drobną sylwetkę Kłębka Kurzu.
—Gdzie mieszkasz, Umaro? — zapytał po ostatnim poca-
łunku Pięć Zakazów.
—Biskupstwo nestorianów znajduje się o trzy ulice od
zajazdu, który wskazał wam mój ojciec.
—Chciałbym znowu cię zobaczyć! Przyrzeknij mi, Umaro,
że się spotkamy!
— Przyrzekam, Pięć Zakazów! Zapewniam cię, chcę tego
tak samo jak ty! Znajdziesz mnie dziś wieczorem przed murem
naszego ogrodu, gdy wstanie księżyc.
—Przyrzeknij mi, że pewnego dnia nic nas nie rozłączy!
Dziewczyna milczała przez chwilę, a potem szepnęła:
—Ja też, tak jak ty, będę czekała tylko na ten dzień!
Kiedy się rozstali i Pięć Zakazów zszedł po drabince,
żeby
dołączyć do przyjaciół, wiedzieli oboje, że przysięga zostanie
dotrzymana.
—Pięć Zakazów, gdzieś ty był tyle czasu? Zaczynałem się
niepokoić! — powitał go Oręż Prawa.
—Widok z góry jest tak piękny, że nie mogłem się od niego
oderwać!
—Robi się późno. Myślisz, że zdążymy zastukać do drzwi
Klasztoru Zbawienia i Miłosierdzia? — zapytał Oręż
Prawa.
—Masz niespecjalnie zachęcającą minę.
—Pięć Zakazów, nie śmiałem ci tego powiedzieć, ale na
twoim miejscu nie chodziłbym tam! Nie zapominaj, że nie
znasz go, tego Skupienia Powagi. Nie jestem pewny, czy on
zrozumie, co ci się przydarzyło. Twoja historia jest tak nie-
zwykła, że może mu się wydać podejrzana: Niebiańskie
Bliźnięta, zasadzka Persów, nie licząc sutry Czystości
Pustki. Za dużo tego naraz... — powiedział zaniepokojony
Oręż Prawa.
—Zgadzam się z tobą. Może mnie wziąć za oszusta! —
szepnął Pięć Zakazów, który nie wyobrażał sobie, że
mógłby opowiedzieć Skupieniu Powagi co innego niż
prawdę. Żaden mnich mahajany nie mógł zachować się
inaczej wobec przełożonego klasztoru, choćby nawet
innego niż jego własny.
Wydało mu się niemożliwe, aby nie powiedział o spotkaniu
z Umarą.
Bał się jednak, żeby jego gadulstwo nie zaszkodziło dziew-
czynie, postanowił więc, że na razie będzie milczał.
— Doszedłem do wniosku, że lepiej zaczekać z pójściem
tam.
Wszystko stało się tak szybko. Musi dać sobie trochę czasu,
żeby się zastanowić, co dalej. Małe pobożne kłamstewko nic
go zresztą nie kosztowało.
— Wydaje mi się, że to mądra decyzja! Teraz, kiedy znamy
już drogę, zawsze będzie czas, by tu wrócić, gdybyś zmienił
zdanie! — wykrzyknął z ulgą Oręż Prawa.
Mnich z Peszawaru wydawał się zachwycony jego postano-
wieniem.
— Przynajmniej wrócimy do zajazdu przed czasem, nie
ryzykując obudzenia najmniejszych podejrzeń — dodał Pięć
Zakazów, śmiejąc się głośno, żeby dodać sobie odwagi, ale
także i dlatego, że spotkanie na górze niezmiernie go uszczęś
liwiło.
Tylko jak wyjaśnić przyjacielowi Czystości Pustki, że za-
mierza uciec z Dunhuangu nie tylko z dwojgiem dzieci, ale
także z córką nestoriańskiego biskupa?
Gdyż było już dla niego sprawą oczywistą: uciekłby porywa-
czom tylko dla Umary.
Mimo iż był buddyjskim mnichem, który winien poświęcać
każde, najdrobniejsze nawet uczynki Błogosławionemu Bud-
dzie, nie wiedział, jak będzie bez niej żył.
Tak więc, gdy popędzał Wprost Przed Siebie, by czym prędzej
spotkać się z nią przed ogrodem biskupstwa, nie uważał, że
myśląc tak, kogokolwiek zdradza.
Czy to, co czuł do Umary, nie było oświeceniem, objawie-
niem miłości?
Po raz pierwszy pozwolił mówić swojemu sercu, jak Gautama
Budda, gdy zakochał się w pięknej Jaśiodarze, dla której spisał
się tak dzielnie w strzelaniu z łuku, pokonując wszystkich
pretendentów do jej ręki, i to mimo iż, ku wielkiemu zmar-
twieniu ojca, aż do tego czasu był kiepskim łucznikiem!
Miłość dodaje skrzydeł nawet tym, którzy nie nauczyli się
latać!
Uświadomił sobie, że aż do spotkania z Umarą uczuciem,
które przejawiało się we wszystkich jego uczynkach, było
współczucie.
Teraz jego postępowaniem kierowało już tylko serce, jego
najgłębsza istota.
Święta Ścieżka Wyzwolenia biegła w sposób dużo bardziej
zaskakujący, niż się mogło wydawać!
Albowiem miłość, jaką zapłonął do Umary, nie tylko nie
przeszkadzała mu w wypełnieniu zadania, ale dodawała odwagi
i energii, jakich nigdy dotąd w sobie nie czuł.
Bardziej niż kiedykolwiek przedtem pragnął spełnić obietnicę
daną Czystości Pustki i dowieźć do Luoyangu jego cenną sutrę.
Bardziej niż kiedykolwiek pragnął tego, o co prosił go
lama Gampo, i w żadnym wypadku nie zamierzał pozostawiać
Niebiańskich Bliźniąt smutnemu losowi, jaki gotował im
Madżib.
A tymczasem spieszyło mu się, żeby spotkać się z Umarą,
gdy tylko wzejdzie księżyc, aby znowu wziąć w ramiona tę,
która w jednej chwili stała się kobietą jego życia.
Był szczęśliwy zupełnie tak samo jak ona.
Słowniczek
Anatman — bezosobowość, nie-ja.
Arhat (sanskr.) — dosł. „wartościowy człowiek", „czcigodny" — naj-
wyższy stan osiągany przez buddystów hinąjany; ktoś, kto jest wolny
od wszystkich pragnień i przez to od konieczności odradzania się.
Atman — w hinduizmie najgłębsza istota osobowości ludzkiej, jaźń
niezmieniąjąca się w cyklu reinkarnacji.
Awici (sanskr.) — dosł. bezlitosne, nieprzerwane — zwane również
Piekłem Bezlitosnym, najstraszliwsze z piekieł.
Bardo (sanskr.) — stan pośredni między śmiercią a kolejnymi naro-
dzinami trwający 49 dni, kiedy w „świadomej zasadzie" zmarłego
ukazują się piękne bądź straszne wizje, będące odbiciem jego karmy.
Bodhi (sanskr.) — oświecenie, przebudzenie.
Brahman (sanskr.) — w hinduizmie i filozofii indyjskiej moc przeni-
kająca wszystko, skoncentrowana w czynnościach i słowach sakral-
nych oraz w ludziach mających do czynienia z sacrum — kapłanach
i braminach.
Cztery Szlachetne Prawdy — tworzą ramy nauk Buddy. W skrócie
można je ująć tak: Istnieje cierpienie. Cierpienie ma przyczynę.
Cierpienie ma koniec. Istnieje droga prowadząca do końca
cierpienia.
Dharma (sanskr.) „prawda" — nauka udzielona przez Oświeconego
(Buddę). Na jej kanon składają się trzy rodzaje nauk: Sutry (nauki
wygłoszone przez samego Buddę), Vinaja (zasady dyscypliny
podane przez Buddę) i Abhidharma (komentarz i dyskusje dotyczące
Sutr i Vinaji autorstwa późniejszych uczonych). Te trzy rodzaje
nauk noszą nazwę Tripitaka.
Dhyana (sanskr.) — głęboka medytacja.
Dukha (sanskr.) — cierpienie.
Gandhara — prowincja w starożytnych Indiach; obecnie należy w
większej części do Pakistanu, w mniejszej do Afganistanu
(Kandahar); po podbiciu przez Aleksandra Wielkiego stała się
kwitnącym ośrodkiem kulturalnym i stolicą państwa hellenistycz-
nego; od I wieku w państwie Kuszanów, ośrodek sztuki łączącej
wpływy helleńskie i buddyjskie.
Han, ludzie Han (chin.) — Chińczycy.
Hinajana (sanskr.), Mały Wóz — nurt buddyzmu; w hinajanie
wzorem do naśladowania jest jedynie Budda. Postuluje się zajęcie
w pierwszej kolejności własnym wyzwoleniem i dążeniem do
osiągnięcia stanu arhata („godnego"). Takim podejściem hinajana
różni się zdecydowanie od mahajany, gdzie współczucie i pomoc
innym czującym istotom stawia się wyżej niż indywidualne
oświecenie.
Hipostatyczna unia — w teologii chrześcijańskiej jedność bóstwa
(boskiej natury) i człowieczeństwa w osobie Jezusa (Boga-człowie-
ka), która dokonała się w chwili Jego poczęcia.
Kaniszka — władca indyjski z plemienia Kuszanów, protektor bud-
dyzmu, mecenas naukowców i artystów; na jego dworze przebywali
słynni filozofowie buddyjscy — Aśwaghosza i Nagardżuna.
Karma (sanskr.) właśc. karman — pierwotnie słowo to oznaczało
„czynny", później jednak, w powiązaniu z teorią przyczynowości,
zaczęło oznaczać swego rodzaju siłę, która powstaje w rezultacie
każdego czynu popełnionego w przeszłości. Każde z naszych
działań, pociągając za sobą dobro bądź zło, stanowi siłę (karman),
która wpływa na naszą przyszłość. Każdy uczynek posiada wartość
moralną pozytywną, negatywną lub obojętną i prowadzi do od-
rodzenia się człowieka jako istoty mniej lub bardziej oddalonej od
stanu Buddy.
Kościół nestoriański — czyli Święty Apostolski Katolicki Asyryjski
Kościół Wschodni lub Kościół Wschodni — kościół działający
pierwotnie na terenach na wschód od Cesarstwa Rzymskiego. Przez
wiele stuleci w Europie zupełnie nieznany.
Książki tybetańskie — nie mają one na ogół formy zwoju ani nie
przypominają znanych nam książek; są to luźne podłużne kartki,
ułożone jedna na drugiej pomiędzy zazwyczaj drewnianymi okład-
kami. Całość owinięta jest kawałkiem tkaniny, np. jedwabiu.
Kszatrija (sanskr.) — dosł. wojownik, rycerz od kszatra — posiad-
łość — członek dawnej wyższej kasty rycerskiej w Indiach.
Kucza i Kaszgar — oazy położone na południowym odgałęzieniu
Jedwabnego Szlaku.
Kundalini (sanskr.) dosł. „zwinięty" — w indyjskiej tradycji jogi
mistyczna siła życiowa lub energia duchowa spoczywająca w
uśpieniu pod ostatnim kręgiem lędźwiowym do chwili, aż
zbudzi ją praktyka jogi.
Lishu — chińskie pismo kancelaryjne, powstało na rozkaz cesarza
Qin w 213 roku p.n.e. w wyniku uproszczenia pisma już istniejącego.
W prawie niezmienionej postaci jest w dzisiejszych Chinach pismem
urzędowym.
Mahajana (sanskr.), Wielki Wóz — nurt buddyzmu, który wyodrębnił
się w I wieku p.n.e. Jego charakterystyczną cechą jest wiara w
bodhisattwów, czyli ludzi, którzy mimo iż osiągnęli oświecenie,
zdecydowali się świadomie odradzać po śmierci.
Manicheizm — od imienia twórcy Mani, Manes, Manicheusz; dualis-
tyczny system religijno-filozoficzny, powstały w III w. w Persji,
rozprzestrzeniony w Imperium Rzymskim, a później w środkowej
i wschodniej Azji, głoszący kosmiczny konflikt dobra (duch,
światło) i zła (materia, ciemność).
Mantra (sanskr.) — mana — „umysł", tra — „wyzwolenie" — w
buddyzmie i hinduizmie formuła, werset lub sylaba, której
powtarzanie ma pomóc w oczyszczeniu umysłu, co jest niezbędnym
warunkiem uzyskania wyzwolenia i oświecenia.
Om mani peme hung (sanskr.) — to tybetańska wersja najsłynniejszej
mantry buddyjskiej, która w sanskrycie brzmi: Om mani padme
hum. Om symbolizuje mądrość stanu Buddy; mani — „klejnot",
w domyśle „klejnot spełniający życzenia" — klejnotem tym jest
oświecona i otwarta na potrzeby innych postawa; peme — „trzy-
mający lotos" — lotos, którego piękne kwiaty wyrastają z bagna,
symbolizuje przekształcenie tego, co nieszlachetne, w najwyższą
jakość; hung symbolizuje aktywność stanu Buddy. W wersji chiń-
skiej mantra ta brzmi: Weng ma ni bei mi hong.
Państwo Kuszanów — obecnie są to północne Indie, Pakistan,
Afganistan, Uzbekistan, Tadżykistan oraz autonomiczny rejon
chiński Xinjiang.
Parinirwana (sanskr.) — całkowite wygaśnięcie, powrót do pierwotnej
czystości Natury Buddy.
Samadhi (sanskr.) — błogostan powstający ze skupionego stanu
umysłu.
Sangha (sanskr.) — wspólnota buddyjskich mnichów i mniszek,
obecnie również wspólnota buddystów.
Stupa (sanskr.) — „kopiec", „szczyt" — najprostszy typ buddyjskiej
budowli sakralnej, bywa mała jak kapliczka lub wielka jak dom.
Sutra (sanskr.) dosł. „sznurek" — zapis nauk Buddy. W buddyzmie
oznacza kompendium rozległego zakresu studiów z dziedziny religii
czy nauki.
Tantra — w buddyzmie i hinduizmie system rozwoju oparty o filozofię
niedualistyczną, uznający, że wszystko, co istnieje, stanowi manifes-
tację jednego bytu. W buddyzmie tybetańskim jest to jedność
świadomości i pustki. Adepci tantry stosują różnego rodzaju prak-
tyki, zawierające elementy jogi, medytacji czy magii, uznając, że
wszystko to, umiejętnie użyte, może prowadzić do oświecenia.