Roger elazny
Amber
TOM DRUGI
Karabiny Avalonu
2
Rozdział 1
Stan łem na piasku, powiedziałem: " egnaj Motylu", a mały stateczek
zawrócił i powoli skierował si ku gł bokim wodom. Wiedziałem, e zdoła
powróci do Cabry, do małej przystani przy latarni. To miejsce le ało blisko
Cienia.
Odwróciłem si i spojrzałem na niedalek , czarn cian lasu. Wiedziałem, e
czeka mnie długa w drówka. Ruszyłem w tamt stron , dokonuj c po drodze
koniecznych poprawek. Chłód przed witu zaległ pomi dzy milcz cymi drzewami.
To mi odpowiadało.
Miałem około dwudziestu pi ciu kilo niedowagi i od czasu do czasu kłopoty z
widzeniem. Dochodziłem jednak do siebie. Uciekłem z lochów Amberu i
odzyskałem nieco sił z pomoc szalonego Dworkina i pijanego Jopina, wła nie w
tej kolejno ci. Teraz musiałem znale pewne miejsce, podobne do innego, które
ju nie istniało. Odnalazłem szlak. I wkroczyłem na .
Zatrzymałem si obok drzewa, które musiało tu by . Si gn łem do dziupli i
wydobyłem mój srebrzysty miecz. Nie miało znaczenia, e znajdował si gdzie w
Amberze. Teraz był tutaj, poniewa las, przez który szedłem, le ał w Cieniu.
Maszerowałem jeszcze przez kilka godzin. Niewidoczne sło ce wieciło gdzie
za moim lewym ramieniem. Odpocz łem chwil . a potem ruszyłem dalej. Dobrze
było widzie li cie, głazy, martwe i ywe pnie drzew, traw i czarn ziemi .
Dobrze było czu wszystkie słabe zapachy ycia, dysze brz cz ce, wiergoc ce
głosy. Bogowie! Jak e cenne były moje oczy. Mie je znowu, po czterech latach
ciemno ci... Brakowało mi słów, by to opisa . I mogłem swobodnie spacerowa .
Szedłem dalej, a poranna bryza szarpała moim podartym płaszczem.
Wychudzony, ko cisty, z pomarszczon twarz musiałem wygl da na
pi dziesi ciolatka. Któ potrafiłby rozpozna we mnie człowieka, którym byłem
naprawd ? I tak szedłem, szedłem przez Cie , d
c do pewnego miejsca, i nie
dotarłem do niego. Pewnie zrobiłem si troch za mi kki. A oto, co si stało...
Przy drodze spotkałem siedmiu ludzi. Sze ciu martwych le ało na ziemi w
ró nych stadiach krwawego okaleczenia. Siódmy półle ał, wsparty o omszały pie
starego d bu. Miecz trzymał na kolanach, a w prawym boku miał rozległ ran , z
której płyn ła jeszcze krew. Nie nosił zbroi, cho niektórzy z pozostałej szóstki
mieli j na sobie. Jasne oczy były otwarte, cho szkliste. Miał skór zdart z
kostek palców i oddychał płytko. Spod krzaczastych brwi przygl dał si ptakom,
wyjadaj cym oczy zabitych. Nie przypuszczam, eby mnie zauwa ył.
Naci gn łem kaptur i spu ciłem głow , by ukry twarz. Podszedłem bli ej.
Znałem go kiedy . Albo kogo bardzo podobnego.
Jego miecz drgn ł; ostrze uniosło si , gdy si zbli yłem.
- Jestem przyjacielem - powiedziałem. - Czy chcesz troch wody?
Zawahał si , lecz skin ł głow .
- Tak.
Podałem mu otwart manierk . Łykn ł, zakrztusił si i wypił jeszcze troch .
- Dzi ki ci, panie - powiedział, oddaj c naczynie. ałuj tylko, e to nie
3
mocniejszy trunek. Niech diabli wezm to ci cie!
- Mam i mocniejszy. Czy jeste pewien. e dasz sobie z nim rad ?
Wyci gn ł r k , a ja odkorkowałem i podałem mu niedu flaszk . Krztusił
si chyba ze dwadzie cia sekund po jednym łyku tego, co zwykł pija Jopin.
Potem u miechn ł si lew cz ci ust i mrugn ł.
- Du o lepiej - o wiadczył. - Czy mog wyla kropelk na swoj ran ? Nie
znosz marnowania dobrej whisky, ale...
- Wylej wszystko, je eli musisz. R ce masz jednak niezbyt pewne. Mo e lepiej
ja polej .
Kiwn ł głow , a ja rozpi łem mu kurtk i rozci łem sztyletem koszul , by
odsłoni ci cie. Wygl dało brzydko. Biegło do samych pleców, par cali nad
biodrem. Były te inne, mniej gro ne dra ni cia na r kach, piersi i ramionach. Z
du ej rany lała si krew, wi c wysuszyłem j troch i oczy ciłem swoj chustk .
- W porz dku - o wiadczyłem. - A teraz zaci nij z by i nie patrz tutaj.
Polałem. Skoczył w paroksyzmie bólu, a potem dr ał ju tylko. Nie krzykn ł.
Zreszt nie s dziłem, e b dzie krzyczał. Zło yłem chustk i przycisn łem do
rany. Przywi załem j długim pasem, oddartym od dołu mojego płaszcza.
- Napijesz si jeszcze? - spytałem.
- Wody - odparł. - Obawiam si , e teraz musz si przespa .
Łykn ł troch , zaraz głowa mu opadła i broda wsparła si na piersi. Zasn ł.
Przykryłem go płaszezami zabitych, a jeden podło yłem mu pod głow .
Pó niej usiadłem przy nim i obserwowałem pi kne czarne ptaki.
Nie rozpoznał mnie. Ale, w ko cu, któ by rozpoznał? Gdybym powiedział,
kim jestem, okazałoby si mo e, e mnie zna. Ten ranny m czyzna i ja nigdy si
naprawd nie spotkali my. A jednak, w pewnym sensie, byli my znajomymi.
Szedłem przez Cie i szukałem miejsca. Bardzo szczególnego miejsca. Kiedy
zostało zniszczone, lecz ja miałem moc odtworzenia go. Amber bowiem rzuca
niesko czenie wiele Cieni, a dzieci Amberu mo e je przemierza - i to wła nie
było moim dziedzictwem. Je li macie ochot , mo ecie nazwa te Cienie wiatami
równoległymi, je li chcecie - wszech wiatami alternatywnymi, je li wolicie -
tworami zwichrowanego umysłu. Ja nazywam je Cieniami, jak wszyscy, którzy
maj moc chodzenia w ród nich. Wybieramy jak mo liwo i idziemy, póki nie
dotrzemy do niej. W pewnym sensie wi c stwarzamy j . I na razie przy tym
pozosta my.
W łodzi rozpocz łem w drówk do Avalonu.
Mieszkałem tam całe wieki temu. To długa, zło ona, bolesna i pełna chwały
opowie . By mo e pó niej do niej powróc . O ile po yj wystarczaj co długo.
Szedłem do mojego Avalonu, gdy spotkałem rannego rycerza i sze ciu
zabitych. Gdybym zdecydował si i dalej, dotarłbym mo e do miejsca, gdzie
le ało sze ciu zabitych, a rycerz stał nawet nie dra ni ty... albo gdzie , gdzie on
le ał martwy, a oni miali si nad jego ciałem. Niektórzy powiedzieliby, e to bez
znaczenia, gdy wszystkie te sytuacje s mo liwe, a wi c wszystkie istniej gdzie
w Cieniu.
adne z moich braci i sióstr - mo e z wyj tkiem Gerarda i Benedykta - nawet
4
by si nie obejrzało. Ja jednak zrobiłem si jakby troch mi kki. Nie zawsze
byłem taki, lecz by mo e Cie -Ziemia, gdzie sp dziłem tak wiele lat, złagodził
nieco mój charakter. A mo e pobyt w lochach Amberu u wiadomił mi warto
ludzkiego cierpienia. Nie mam poj cia. Wiem tylko, e nie mogłem zostawi
rannego, w którym poznałem kogo , kto kiedy był mi przyjacielem. Gdybym
szepn ł mu do ucha swoje imi , usłyszałbym mo e, jak mnie przeklina. A na
pewno usłyszałbym opowie o kl sce.
Dobrze wi c, spłac przynajmniej cz ceny: postawi go na nogi, a potem si
urw . Nie stanie si nic złego, a mo e co dobrego wyniknie dla tego Cienia.
Siedziałem i obserwowałem go, póki, po kilku godzinach, nie obudził si .
- Witaj - powiedziałem otwieraj c manierk . - Napijesz si ?
- Dzi ki - wyci gn ł r k . - Wybacz - rzekł oddaj c mi naczynie - e si nie
przedstawiłem. Nie byłem w nastroju...
- Znam ci - przerwałem. - Nazywaj mnie Corey.
Spojrzał, jakby chciał powiedzie : "Corey sk d?", ale zmienił zdanie i skin ł
głow .
- Dobrze wi c, sir Coreyu - chyba zmalałem w jego oczach. - Pragn ci
podzi kowa .
- Najlepszym podzi kowaniem jest to, e wygl dasz lepiej - rzekłem. - Chcesz
co zje ?
- Tak, bardzo.
- Mam tu troch suszonego mi sa i chleb, który mógłby by wie szy -
stwierdziłem. - I jeszcze spory kawał sera. Jedz, ile chcesz.
Podałem mu jedzenie.
- A ty, sir Coreyu? - spytał.
- Jadłem ju , kiedy spałe .
Spojrzał na mnie znacz co i u miechn ł si .
- Załatwiłe wszystkich sze ciu całkiem sam? - zapytałem.
Kiwn ł głow .
- Niezła robota! I co ja teraz z tob zrobi ?
Próbował spojrze mi w twarz, ale bez rezultatu.
- Nie rozumiem - stwierdził.
- Dok d zmierzasz?
- Mam przyjaciół - wyja nił. - Jakie pi lig st d na północ. Szedłem tam,
kiedy to si stało. I w tpi , czy jakikolwiek człowiek, a nawet sam demon,
potrafiłby nie mnie na plecach cho jedn lig . Gdybym zdołał wsta , sir
Coreyu, zyskałby lepsze poj cie o moich rozmiarach.
Wstałem, wyj łem miecz i jednym ci ciem zwaliłem młode drzewko, jakie
dwa cale rednicy. Odr bałem gał zie i przyci łem do odpowiedniej długo ci.
Powtórzyłem operacj , po czym z pasów i płaszczy zabitych zmontowałem nosze.
Przygl dał mi si w milczeniu, póki nie sko czyłem.
- Nosisz gro n kling , sir Coreyu - zauwa ył. - I to srebrn , jak si wydaje...
- Masz ochot na niewielk podró ? - spytałem.
Pi lig to mniej wi cej dwadzie cia pi kilometrów.
- Co z zabitymi? - chciał si dowiedzie .
- Chcesz mo e da im przyzwoity chrze cija ski pochówek? - zdziwiłem si . -
5
Do diabła z nimi! Natura sama zatroszczy si o to, co do niej nale y. Wyno my si
st d. Oni ju zaczynaj mierdzie .
- Mo na by chocia przysypa ich czym . Dzielnie stawali.
Westchn łem.
- No dobrze, je eli masz z tego powodu nie sypia po nocach. Nie mam łopaty,
wi c usypi im kopiec. Ale to b dzie wspólny grób.
- Wystarczy - o wiadczył.
Uło yłem sze ciał obok siebie. Słyszałem, jak mruczy co , co pewnie było
modlitw za zmarłych.
Obło yłem ciała kamieniami. W pobli u było ich pełno, wi c pracowałem
szybko, wybieraj c najwi ksze, eby nie traci czasu. I to był mój bł d. Jeden z
głazów musiał wa y koło stu czterdziestu kilogramów, a ja nie przetoczyłem go,
tylko podniosłem i poło yłem na miejsce.
Usłyszałem, jak gło no wci ga powietrze, i poj łem, e zauwa ył. Zakl łem.
- Cholera, mało brakowało, a przerwałbym si przy tym głazie - o wiadczyłem
i starałem si odt d wybiera mniejsze kamienie. - No dobrze - stwierdziłem,
kiedy robota była sko czona. - Mo emy rusza ?
- Tak.
Wzi łem go na r ce i uło yłem na noszach. Zacisn ł z by.
- W któr stron ? - spytałem.
Machn ł r k .
- Z powrotem na szlak i drog w lewo, do miejsca, gdzie si rozwidla. Tam
skr cisz w prawo. Jak masz zamiar..
Uniosłem nosze w ramionach trzymaj c je tak, jak si trzyma niemowl
razem z kołysk i cał reszt . Potem zawróciłem do drogi.
- Coreyu - powiedział.
- Tak?
- Jeste jednym z najsilniejszych ludzi, jakich w yciu spotkałem... i mam
wra enie, e powinienem ci zna .
Odpowiedziałem nie od razu.
- Staram si trzyma w dobrej kondycji - wyja niłem. - Zdrowy tryb ycia i w
ogóle.
- ...I twój głos brzmi znajomo.
Spogl dał w gór , cały czas staraj c si zobaczy moj twarz. Postanowiłem
szybko zmieni temat.
- Kim s ci przyjaciele, do których idziemy?
- Zmierzamy do Twierdzy Ganelona.
- Tego skurwiela?! - krzykn łem, niemal wypuszczaj c go z r k.
- Nie rozumiem wprawdzie okre lenia, którego u yłe - powiedział - jednak z
twego tonu poznaj , e jest obra liwe. W takim przypadku musz by jego
obro c w...
- Zaczekaj - przerwałem. - Zdaje si , e mówimy o dwóch ró nych osobach
nosz cych to samo imi . Przepraszam.
Wyczułem przez nosze, e si odpr ył.
- Na pewno - stwierdził.
I tak niosłem go, a dotarli my do szlaku, gdzie skr ciłem w lewo.
6
Znów zapadł w sen, wi c mogłem troch podgoni . Min łem rozwidlenie, o
którym mówił, i gdy on chrapał, pop dziłem biegiem. Zacz łem si zastanawia ,
co to za sze ciu typów próbowało go załatwi i prawie im si udało. Miałem
nadziej , e ich kumple nie p taj si po krzakach.
Zwolniłem, kiedy usłyszałem zmian w rytmie jego oddechu.
- Zasn łem - powiedział.
- I chrapałe - dodałem.
- Daleko mnie doniosłe ?
- Chyba jakie dwie ligi.
- I nie jeste zm czony?
- Troch - odparłem. - Ale nie na tyle, eby ju potrzebowa odpoczynku.
- Mon Dieu! - zawołał. - Ciesz si , e nigdy nie byłe moim wrogiem. Czy
pewien, e nie jeste demonem?
- Pewnie, e jestem - o wiadczyłem. - Nie czujesz siarki? A prawe kopyto
okropnie mnie uwiera.
Zanim zachichotał, poci gn ł par razy nosem, co troch zraniło moje
uczucia.
Według mojego rozeznania przemierzyli my ju ponad cztery ligi. Miałem
nadziej , e znowu za nie i nie b dzie si zbytnio interesował odległo ci .
Zaczynały mnie bole r ce.
- Kim było tych sze ciu ludzi, których zabiłe ? - spytałem.
- To Stra nicy Kr gu - odrzekł. - I nie byli ju lud mi, lecz op tanymi. Módl
si , sir Coreyu, by ich dusze zaznały spokoju.
- Stra nicy Kr gu? - zdziwiłem si . - Jakiego Kr gu?
- Ciemnego Kr gu... siedziby nikczemno ci i obydnych bestii - odetchn ł
gł boko. - ródła choroby, która dr y t krain .
- Okolica nie wydaje mi si szczególnie chora - stwierdziłem.
- Jeste my daleko od tego miejsca, a dziedzina Ganelona jest wci zbyt
pot na dla napastników.
Lecz Kr g rozszerza si . Czuj , e tutaj rozegra si ostatnia bitwa.
- Rozbudziłe moj ciekawo .
- Sir Coreyu, je li nie wiedziałe o niczym, to lepiej zapomnij, co ci rzekłem,
omi Kr g i id swoj drog . Byłbym zachwycony mog c walczy u twego boku,
lecz to nie twoja wojna. I któ mo e przewidzie jej wynik?
Szlak zacz ł wi si w gór . Daleko, pomi dzy drzewami, zobaczyłem co , co
przypomniało mi inne, podobne miejsce. - Co?!... - rzekł mój baga , i rozejrzał
si . - No có , szedłe o wiele pr dzej, ni s dziłem. To cel naszej w drówki.
Twierdza Ganelona.
Pomy lałem wtedy o tamtym Ganelonie. Nie chciałem tego, ale nie mogłem si
powstrzyma . Był zdrajc i skrytobójc . Wygnałem go z Avalonu całe stulecia
temu. A naprawd , tu przerzuciłem go przez Cie w inne miejsce i w inny czas,
tak jak to pó niej zrobił ze mn mój brat Eryk. Miałem nadziej , e to nie tutaj
go posłałem. Cho niezbyt prawdopodobne, było to jednak mo liwe. Był
wprawdzie człowiekiem miertelnym, z wyznaczon dla siebie długo ci ycia, a
ja wyp dziłem go stamt d jakie sze set lat temu, lecz niewykluczone, e w tym
wiecie min ło kilka lat zaledwie. Czas tak e jest funkcj Cienia i nawet Dworkin
7
nie zna wszystkich jego tajników. A mo e i zna? Mo e wła nie od tego oszalał?
Je li chodzi o czas, jak zd yłem si nauczy , najtrudniejsze jest tworzenie go. W
ka dym razie czułem, e ten tutaj Ganelon nie mógł by moim byłym zaufanym
adiutantem i starym nieprzyjacielem. On z pewno ci nie stawiłby czoła
zalewaj cej kraj fali nikczemno ci. Zanurzyłby si w niej razem z ohydnymi
bestiami. Jestem pewien.
Pozostawał jedynie problem człowieka, którego niosłem. Jego odpowiednik
ył w Avalonie w czasie wygnania, a to oznaczało, e ró nica czasu mo e by
mniej wi cej odpowiednia.
Wolałbym nie spotyka Ganelona, którego znałem. Wolałbym te nie by
przez niego rozpoznany. On nie miał poj cia o Cieniu. Wiedział tylko, e rzuciłem
na niego czary, cho mogłem go zabi . Prze ył wprawdzie, ale by mo e była to
gorsza z dwóch mo liwo ci.
Człowiek w moich ramionach potrzebował schronienia i odpoczynku. Szedłem
wi c dalej. Zastanawiałem si jednak...
Jaka cz stka mnie skłaniała si do wyja nienia temu człowiekowi prawdy.
Jak form przybrały wspomnienia o moim cieniu, je li były jakie w tym
miejscu tak podobnym, a przecie ró nym od Avalonu? Jak wpłyn na moje
przyj cie, je eli zostan odkryty?
Sło ce chyliło si ku zachodowi. Powiał chłodny wiatr, zapowiadaj cy
zbli anie si zimnej nocy. Mój podopieczny znów zachrapał, postanowiłem wi c
przeby biegiem reszt dziel cej nas od celu odległo ci. Miałem nieprzyjemne
przeczucie, e po zmroku las mo e zaroi si od nieczystych mieszka ców
jakiego przekl tego Kr gu, o których nie miałem poj cia, ale od których si tu
pewnie roiło. Pobiegłem wi c, staraj c si nie my le o po cigu, zasadzce,
ledzeniu. Wkrótce jednak przeczucie zamieniło si w pewno : usłyszałem za
plecami ciche tup, tup, tup, jakby odgłos kroków. Poło yłem nosze na ziemi i
wyci gaj c miecz odwróciłem si .
Były dwa. Wygl dały dokładnie jak koty syjamskie, tyle e rozmiarów
tygrysa. Ich pozbawione renic oczy miały barw słonecznej ółci. Gdy si
obejrzałem, przysiadły na zadach i przygl dały mi si bez mrugni cia.
Były jakie trzydzie ci kroków ode mnie. Stałem troch z boku, pomi dzy
nimi a noszami. Uniosłem miecz.
Ten z lewej otworzył paszcz . Nie wiedziałem, czy powinienem oczekiwa
ryku, czy mruczenia. A on, zamiast tego, przemówił:
- Człowiek. Z pewno ci miertelny.
Nie mógłby to by głos człowieka. Był zbyt wysoki.
- A jednak yje jeszcze - odrzekł drugi. Głos miał równie piskliwy.
- Zabijmy go.
- A ten, co go pilnuje i ma miecz, i wcale mi si nie podoba?
- miertelnik?
- Podejd cie i przekonajcie si - powiedziałem cicho.
- Jest chudy i chyba stary.
- Ale niósł tamtego od kopca a tutaj, szybko i bez odpoczynku. Otoczmy go.
Skoczyłem do przodu, gdy tylko si poruszyły. Ten z lewej rzucił si na mnie.
Miecz rozpłatał mu czaszk i wszedł gł biej, w łopatk . Odwróciłem si , by
8
wyrwa ostrze, a wtedy drugi kot przemkn ł obok mnie, p dz c do noszy. Ci łem
na o lep. Klinga trafiła go w grzbiet i przeszła na drug stron tułowia.
Rozpłatany, wydał krzyk ostry, jak zgrzyt kredy po tablicy, upadli zacz ł si
pali . Pierwszy płon ł tak e.
Rozpołowiony nie był jeszcze martwy. Przekr cił głow i spojrzał na mnie
błyszcz cymi oczyma.
- Umieram ostateczn mierci - powiedział. - I dlatego poznaj Ciebie, Który
Otworzyłe . Dlaczego nas zabijasz?
Wtedy płomienie ogarn ły jego głow .
Odwróciłem si , wytarłem miecz i schowałem do pochwy, podniosłem nosze i
staraj c si zignorowa natłok pyta w mojej głowie, ruszyłem dalej. Gdzie w
gł bi mojego umysłu rodziło si przekonanie, e wiem, o co w tym wszystkim
chodzi.
Odt d widuj czasem w snach płon c koci głow . Budz si wtedy mokry od
potu, a noc wydaje si ciemniejsza i pełna kształtów, których nie potrafi okre li .
Fosa otaczała Twierdz Ganelona, a zwodzony most był podniesiony. Na
czterech rogach wysokiego muru wznosiły si wie e. a liczne inne wystawały z
wn trza, wy sze jeszcze, łechtaj ce brzuchy nisko zawieszonych chmur,
przesłaniaj ce przedwcze nie rozbłysłe gwiazdy i rzucaj ce atramentowoczarne
cienie na stoki wzgórza, na którym stał zamek. W kilku oknach paliły si ju
wiatła i cichy gwar ludzkich głosów dobiegał do mnie z wiatrem.
Stan łem przed zwodzonym mostem. Opu ciłem swój ładunek na ziemi ,
zwin łem dłonie w tr bk i zawołałem:
- Halo! Ganelonie! Czeka tu para zbł kanych w drowców!
Usłyszałem szcz k metalu o kamie , poczułem, e jestem obserwowany gdzie
z góry. Spojrzałem w tamto miejsce, lecz nie zobaczyłem niczego - moim oczom
daleko jeszcze było do normalnego stanu.
- Kto tam jest? - usłyszałem krzyk, dono ny i dudni cy.
- Lance, który jest ranny, i ja, Corey z Cabry, który go przyniósł.
Czekałem, a tamten przekazał informacj kolejnemu stra nikowi. Słyszałem
wraz wi c j głosów, w miar jak coraz dalej podawano wiadomo . Po kilku
minutach w ten sam sposób nadeszła odpowied .
- Cofnijcie si ! - krzykn ł wartownik. - B dziemy opuszcza most! Mo ecie
wej !
Zanim doko czył, rozległ si zgrzyt i po chwili most opadł na ziemi po naszej
stronie fosy. Po raz ostatni uniosłem swój ci ar i przeszedłem.
I tak wniosłem sir Lancelota du Lac do Twierdzy Ganelona, któremu ufałem
jak bratu. To znaczy, eby wyrazi si precyzyjniej - ani troch .
Wokół mnie zaroiło si od ludzi. Stwierdziłem, e otacza mnie pier cie
zbrojnych. Nie przejawiali wrogo ci, jedynie zainteresowanie. Wkroczyłem na
wielki, wybrukowany dziedziniec, o wietlony pochodniami i zasłany legowiskami.
Czułem pot, dym, konie i niew tpliwie kuchenne zapachy. Biwakowała tu
najwyra niej niewietka armia.
Wielu ludzi podchodziło i przygl dało mi si , mrucz c co mi dzy sob . Po
9
chwili zbli yło si dwóch ołnierzy w pełnym ekwipunku, gotowych do bitwy.
Jeden z nich dotkn ł mego ramienia.
- Chod ze mn - powiedział.
Usłuchałem, a oni szli obok mnie, z obu stron. Pier cie ludzi rozst pił si , by
nas przepu ci . Most zgrzytał znowu, powracaj c na dawne miejsce.
Kierowali my si w stron głównego kompleksu budynków z ciemnego kamienia.
Wewn trz przeszli my korytarzem mijaj c co , co wygl dało na pokój
przyj . Dotarli my do schodów, i człowiek id cy po mojej prawej stronie
pokazał gestem, e powinienem wej na gór . Na drugim pi trze zatrzymali my
si przed ci kimi drewnianymi drzwiami. Stra nik zapukał.
- Wej ! - zawołał głos, który wydał mi si , niestety, bardzo znajomy.
Weszli my.
Siedział przy ci kim stole obok szerokiego okna, wygl daj cego na
dziedziniec. Miał na sobie br zow skórzan kurtk , wło on na czarn koszul .
Spodnie te miał czarne, wypuszczone na wysokie ciemne buty. Nosił szeroki pas
podtrzymuj cy sztylet o r koje ci z racicy. Przed nim, na stole, le ał krótki miecz.
Włosy i brod miał rude, a oczy czarne jak heban.
Spojrzał na mnie, po czym obrzucił wzrokiem dwóch stra ników, którzy
weszli z noszami.
- Połó cie go w moim łó ku - polecił. - Zajmij si nim, Roderyku.
Lekarz Roderyk był staruszkiem i nie wygl dał mi na takiego, który mógłby
narobi choremu szkody. Troch mi ul yło. Nie po to niosłem Lance'a kawał
drogi, eby si teraz wykrwawił.
Ganelon znowu zwrócił si do mnie.
- Gdzie go znalazłe ? - zapytał.
- Pi lig st d na południe.
- Kim jeste ?
- Nazywaj mnie Corey - odparłem.
Przygl dał mi si dokładnie, wykrzywiaj c pod w sem w skie wargi w
niewyra nym u miechu.
- Jaki jest twój udział w tej sprawie?
- Nie rozumiem, co masz na my li.
Przygarbiłem si . Mówiłem powoli, cicho i nieco dr cym głosem. Brod
miałem dłu sz ni on i szar od kurzu. Miałem nadziej , e wygl dam na starego
człowieka, a jego zachowanie zdawało si wskazywa , e za takiego mnie uwa ał.
- Pytam, dlaczego mu pomogłe .
- Ludzka solidarno i w ogóle... - wyja niłem.
- Jeste cudzoziemcem?
Kiwn łem głow .
- No có , jeste miłym go ciem tak długo, jak długo zechcesz tu pozosta .
- Dzi ki. Prawdopodobnie jutro rusz dalej.
- A teraz wypij ze mn kielich wina i opowiedz, w jakich okoliczno ciach go
znalazłe .
Tak te zrobiłem.
Ganelon słuchał nie przerywaj c i cały czas wpatrywał si we mnie swoimi
widruj cymi oczami. Zawsze uwa ałem, e przewiercanie kogo wzrokiem to
10
tylko banalne powiedzonko, lecz teraz nie byłem ju tego pewien. Przeszywał
mnie spojrzeniem. Zastanawiałem si , co o mnie wie i czego si domy la.
Zm czenie dopadło mnie znienacka. Wysiłek, wino, ciepły pokój - wszystko to
zsumowało si i nagle poczułem, e stoj gdzie z boku, słucham siebie i
przygl dam si sobie z oddalenia. Zdałem sobie spraw , e jestem zdolny do
wielkiego, lecz krótkotrwałego wysiłku i e nie jest jeszcze zbyt dobrze z moj
wytrzymało ci . Zauwa yłem te dr enie mej r ki.
- Przepraszam - usłyszałem swój głos. - Trudy dnia zaczynaj dawa mi si we
znaki.
- Oczywi cie - rzekł Ganelon. - Jutro porozmawiamy dłu ej. A teraz pij. pij
dobrze.
Przywołał stra nika i kazał mu odprowadzi mnie do komnaty. Musiałem i
niezbyt pewnie, pami tam bowiem na swym łokciu r k tego człowieka, kieruj c
moimi krokami.
Noc przespałem jak zabity. Była czym wielkim, czarnym i długim na
czterna cie godzin.
Rankiem wszystko mnie bolało.
Umyłem si . Na serwantce stała miednica, a kto troskliwy poło ył obok niej
mydło i r cznik. Czułem si tak, jakbym gardło miał zapchane wiórami i oczy
pełne piasku.
Usiadłem i zastanowiłem si .
Były czasy, kiedy mógłbym nie Lance'a cale pi lig i nie rozlatywa si
potem na kawałki. Były czasy, kiedy wyr bywałem sobie drog przez cian
Kolviru do samego serca Amberu. Te czasy min ły. Nagle poczułem si wrakiem,
takim, na jaki zapewne wygl dałem.
Co trzeba było z tym zrobi . Zbyt wolno nabierałem ciała i sił. Musiałem
przyspieszy ten proces.
Powiedziałem sobie, e tydzie czy dwa zdrowego ycia i intensywnych
wicze mogłoby mi w tym pomóc. Nic nie wskazywało, e Ganelon mnie
rozpoznał. Doskonale. Skorzystam wi c z go cinno ci, któr mi zaofiarował.
Z tym postanowieniem w duszy odszukałem kuchni i zjadłem solidne
niadanie. Wprawdzie pora była raczej obiadowa, wol jednak nazywa rzeczy
ich wła ciwymi imionami. Strasznie chciało mi si pali i odczuwałem
perwersyjn rado z faktu, e nie mam tytoniu. Fata zmówiły si , by nie
pozwoli mi szkodzi zdrowiu.
Wyszedłem na dziedziniec, na jasny, rze ki dzie . Przez dłu sz chwil
patrzyłem na kwateruj cych tu ludzi i ich wiczenia.
Na przeciwnym ko cu placu łucznicy strzelali do tarcz, przymocowanych do
bali słomy. Zauwa yłem, e nie u ywali pier cieni i stosowali orientalny uchwyt
ci ciwy, nie trójpalcow technik preferowan przeze mnie. Tak, ten Cie był
doprawdy zastanawiaj cy. Szermierze równie cz sto stosowali sztychy jak ci cia,
dostrzegłem te du ró norodno broni i techniki fechtunku. Na oko było tu
koło o miuset ludzi, a nie miałem poj cia, ilu jeszcze nie widziałem. Włosy, oczy i
cery zmieniały si , od bladych do całkiem ciemnych. Poprzez brz k ci ciw i
11
szcz k mieczy słyszałem głosy mówi ce ró nymi akcentami. Na ogół jednak był to
j zyk Avalonu, który pochodzi od mowy Amberu.
Gdy przygl dałem si walcz cym, jeden z szermierzy podniósł r k , opu cił
miecz, otarł czoło i cofn ł si . Jego przeciwnik nie wygl dał na szczególnie
zm czonego. Oto była szansa na mały trening, którego potrzebowałem.
U miechaj c si podszedłem bli ej.
- Jestem Corey z Cabry - powiedziałem. - Obserwowałem was.
Zwróciłem si do pot nego, smagłego m czyzny, który z u miechem
spogl dał na zm czonego partnera.
- Czy mogliby my po wiczy chwil , póki twój przyjaciel odpoczywa?
Wci u miechni ty wskazywał na swoje usta i ucho. Spróbowałem kilku
innych j zyków, lecz bezskutecznie. Pokazałem wi c miecz, jego i siebie. Wtedy
zrozumiał, o co mi chodzi. Jego kolega uznał to za niezły pomysł i zaproponował
mi swoj bro .
Wzi łem j . Była krótsza i ci sza ni Grayswandir (tak si nazywa mój
miecz, o czym, wiem, nie wspominałem do tej pory; jest to historia interesuj ca
sama w sobie i opowiem j mo e, a mo e i nie, zanim dowiecie si , jak si to
wszystko sko czyło; w ka dym razie gdybym znowu u ył tego imienia, b dziecie
wiedzieli, o czym mowa).
Machn łem mieczem kilka razy, by go wypróbowa , zdj łem płaszcz,
odrzuciłem na bok i i stan łem en garde.
Wielkolud zaatakował. Odparowałem i natarłem. On odbił i zripostował.
Sparowałem ripost , zrobiłem zwód i pchn łem. Et caetera. Po pi ciu minutach
wiedziałem, e jest dobry. I e ja jestem lepszy. Dwa razy przerwał, bym nauczył
go pchni , których u yłem. Oba oponował bardzo szybko. Po pi tnastu
minutach jego u miech stał si szerszy. Domy liłem si , e mniej wi cej w tym
punkcie przełamywał opór swych oponentów sam wytrzymało ci , o ile zdołali
dot d odpiera jego ataki. A był wytrzymały, trzeba to przyzna . Po dwudziestu
minutach na jego twarzy pojawił si wyraz zdziwienia. Po prostu nie wygl dałem
na tu. e dotrwam tak długo. Ale có , czy ktokolwiek mógł co wiedzie o tym, co
siedzi w rodku potomka Amberu?
Po dwudziestu pi ciu minutach był zlany potem, ale walczył dalej. Mój brat
Random wygl da i zachowuje si czasami jak astmatyczny nastolatek, lecz kiedy
fechtowali my si ponad dwadzie cia sze godzin, eby zobaczy , kto pierwszy
poprosi o remis. Je li chcecie wiedzie , to tym kim byłem ja; nast pnego dnia
miałem randk i chciałem by w mo liwie dobrym stanie. Mogli my jednak
ci gn dalej. Wtedy nie miałbym nic przeciwko takiej demonstracji. Teraz
jednak wiedziałem, e potrafi przetrzyma przeciwnika. Był w ko cu tylko
człowiekiem.
Po mniej wi cej półgodzinie dyszał ci ko i opó niał kontrataki. Wiedziałem,
e jeszcze kilka minut i zacznie si domy la , e go oszcz dzam. Podniosłem r k i
opu ciłem miecz tak, jak zrobił to jego poprzedni partner. On te si zatrzymał, a
potem podbiegł i u cisn ł mnie. Nie zrozumiałem, co powiedział, domy liłem si
jednak, e jest zadowolony z treningu. Ja te byłem rad.
Niestety, czułem t zabaw w ko ciach. I troch kr ciło mi si w głowie. Mimo
wszystko to było to, czego potrzebowałem. Postanowiłem, e dor n si
12
wiczeniami, wieczorem zapcham jedzeniem, wy pi solidnie i rano zaczn od
pocz tku.
Poszedłem wi c do miejsca, gdzie stali łucznicy. Po pewnym czasie po yczyłem
łuk i stosuj c swoj trójpalcow technik , wypu ciłem około selki strzał. Nie
wyszło mi to najgorzej. Pó niej obserwowałem przez chwil konnych z kopiami,
tarczami i buzdyganami. Zostawiłem ich, eby popatrze na wiczenia w walce
wr cz.
W ko cu poło yłem trzech ludzi po kolei. I poczułem si wyko czony.
Absolutnie. Całkowicie.
Spocony i zdyszany usiadłem na ocienionej ławce.
My lałem o Lance'u. o Ganelonie i o kolacji. Po jakich dziesi ciu minutach
wróciłem do przydzielonej mi komnaty i wyk pałem si .
Byłem ju w ciekle głodny, wyruszyłem wi c szuka jedzenia i informacji.
Zanim zd yłem oddali si od drzew, jeden ze stra ników, którego pami tam
z wczorajszego wieczoru - ten, który odprowadził mnie do komnaty - zbli ył si i
powiedział:
- Lord Ganelon prosi ci , by , kiedy zabrzmi gong, zechciał przyby do jego
komnat i zje z nim posiłek.
Podzi kowałem, obiecałem, e przyjd , wróciłem do siebie i odpoczywałem
le c na posłaniu, póki nie nadszedł czas. Wtedy wyszedłem.
Bolały mnie wszystkie mi nie, miałem te par nowych siniaków. To dobrze,
pomy lałem, b d wygl dał bardzo staro. Zastukałem do drzwi Ganelona.
Otworzył mi pa i zaraz pobiegł pomóc innemu młodzikowi, zaj temu
nakrywaniem do stołu koło ognia.
Ganelon, w zielonej koszuli i zielonych spodniach. W zielonych wysokich
butach i pasie, siedział na krze le z wysokim oparciem. Gdy wszedłem, wstał i
zbli ył si , by mnie przywala .
- Słyszałem, sir Coreyu, o twych dzisiejszych wyczynach - powiedział ciskaj c
dło . - Sprawiły one, e przyniesienie Lance'a stało si bardziej godne wiary.
Musz przyzna , e jest w tobie wi cej, ni mo na s dzi z wygl du... Mam
nadziej , e ci nie uraziłem.
- Nie uraziłe - roze miałem si .
Podprowadził mnie do krzesła i podał kielich wina, zbyt słodkiego jak dla
mnie.
- Gdy patrz na ciebie, wydaje mi si , e mógłbym ci pokona jedn r k ... A
jednak niosłe Lance'a pi lig, a po drodze zabiłe dwa z tych piekielnych kotów.
A sam Lance opowiedział mi o kopcu, który zbudowałe . Z ci kich głazów...
- Jak on si dzisiaj czuje? - przerwałem.
- Musiałem postawi stra nika w jego komnacie, eby mie pewno , e
wypoczywa. Ten w zeł muskułów chciał wsta i pospacerowa . Zostanie w łó ku
jeszcze tydzie , jak mi Bóg miły.
- Musi zatem czu si lepiej.
Kiwn ł głow .
- Za jego zdrowie.
13
Wypili my.
- Gdybym miał armi ludzi takich, jak ty czy Lance - powiedział po chwili
milczenia - ta historia mogłaby potoczy si całkiem inaczej.
- Jaka historia?
- Kr gu i jego Stra ników - wyja nił. - Nie słyszałe o nich?
- Lance co wspominał. To wszystko.
Jeden z paziów obracał na ro nie wielki kawał mi sa, od czasu do czasu
spryskuj c go odrobin wina. Za ka dym razem, kiedy dolatywał do mnie zapach
jedzenia, mój oł dek burczał, a Ganelon miał si cicho. Drugi pa poszedł do
kuchni po chleb.
Mój gospodarz miłezał przez dłu sz chwil . Dopił wina i nalał sobie drugi
kielich. Ja wolno s czyłem swój pierwszy.
- Słyszałe kiedy o Avalonie? - zapytał w ko cu.
- Tak - odrzekłem. - Był taki wiersz... usłyszałem go wiele lat temu od
w drownego barda: "Za rzek Błogosławionych usiedli my wszyscy tak, i
zapłakali my wspomniawszy Avalon. Strzaskane były miecze w naszych r kach, a
tarcze zawiesili my na d bie. Srebrzyste wie e run ły w morze krwi. Wiele st d
mil do Avalonu? Ani jedna, odpowiem, i wszystkie. Srebrzyste wie e run ły".
- Avalon upadł..? - zapytał.
- S dz , e ów człowiek był obł kany. Nic nie wiem o adnym Avalonie,
jednak ten wiersz pozostał w mej pami ci.
Ganelon odwrócił twarz i milczał przez kilka minut.
- Był... - odezwał si w ko cu zmienionym głosem. - Była kiedy taka kraina.
yłem tam dawno temu. Nie wiedziałem, e padła.
- Jak doszło do tego, e przybyłe tutaj? - spytałem.
- Zostałem wygnany przez władc czarnoksi nika, lorda Corwina z Amberu.
Posłał mnie przez mrok i szale stwo do tego miejsca, bym cierpiał i zgin ł. I
cierpiałem, i wiele razy byłem bliski mierci. Próbowałem odnale drog
powrotn , lecz nikt jej nie znał. Pytałem czarowników, pytałem nawet
schwytanego w Kr gu stwora, nim go zabili my. Nikt jednak nie wiedział,
któr dy prowadzi droga do Avalonu. Tak jak mówił ten bard: "Ani mili, i
wszystkie" - niezbyt dokładnie zacytował mój wiersz. - Pami tasz mo e jego imi ?
- Przykro mi, ale nie.
- A gdzie le y owa Cabra, sk d przybywasz?
- Daleko na wschodzie, za morzem - wyja niłem. Bardzo daleko. To
wyspiarskie królestwo.
- Mo e mogliby przysła nam paru ołnierzy? Sta mnie, eby im nie le
zapłaci .
Pokr ciłem głow .
- To niedu y kraj. Ma tylko niezbyt liczn milicj . I dzieli nas kilka miesi cy
podró y l dem i wod . Jego mieszka cy nigdy nie walczyli jako najemnicy,
zreszt nie przejawiaj zbytniej wojowniczo ci.
- Wydaje si zatem, e ró nisz si od swych rodaków? - zauwa ył i spojrzał na
mnie badawczo.
- Byłem nauczycielem sztuk walki - wyja niłem: - W Gwardii Królewskiej.
- Mo e wi c cho ty dasz si wynaj i po wiczysz moich ołnierzy?
14
- Zostan tu kilka tygodni i zajm si tym.
Skin ł głow i króciutko si u miechn ł.
- Zasmuca mnie wzmianka o tym, e przemin ł pi kny Avalon - powiedział po
chwili. - Lecz je li to prawda, to ten, który mnie wygnał, tak e zapewne nie yje -
wychylił swój kielich. - Zatem nawet demon ma chwile, gdy nie potrafi broni
swoich - zadumał si . Ta my l dodaje mi otuchy. Oznacza bowiem, e my tutaj te
mo emy mie pewn szans w wojnie z demonami.
- Wybacz - przerwałem, by wyja ni spraw , która wydała mi si istotna. -
Je li mówisz o owym Corwinie z Amberu, to on nie zgin ł, gdy stało si to, co si
stało.
Szkło trzasn ło w jego r ku.
- Ty znasz Corwina? - spytał.
- Nie, ale słyszałem o nim. Kilka lat temu spotkałem jednego z jego braci,
człowieka o imieniu Brand. Opowiedział mi o miejscu zwanym Amberem i o
bitwie, w której Corwin i jego brat, Bleys, poprowadzili armi przeciw innemu
swemu bratu, Erykowi, panuj cemu w kraju. Bleys run ł w przepa z góry
Kolvir, a Corwin dostał si do niewoli. Po koronacji Eryka Corwinowi wypalono
oczy i wrzucono go do lochów Amberu, gdzie pewnie jeszcze przebywa. O ile nie
umarł do tej pory.
W miar jak mówiłem, twarz Ganelona bladła coraz bardziej.
- Wszystkie imiona, które wymieniłe : Brand, Bleys, Eryk... - powiedział. -
Słyszałem niegdy , jak wspominał je... Jak dawno słyszałe o tym wszystkim?
- Jakie cztery lata temu.
- Zasługiwał na co lepszego.
- Po tym, co ci zrobił?
- No có - zamy lił si . - Miałem wiele czasu, eby to sobie przemy le . Trudno
było twierdzi , e nie dałem mu powodu do takiego post pku. Był silny, silniejszy
nawet ni ty czy Lance. I m dry. Potrafił tak e si bawi , je li zdarzyła si okazja.
Eryk powinien zabi go szybko, nie w taki sposób. Ten demon nie zasłu ył na taki
los, to wszystko.
Pa powrócił z koszem chleba. A młodzik, który pilnował mi sa, zdj ł je z
ro na i uło ył na tacy, na rodku stołu.
Ganelon skin ł głow w tamt stron .
- Jedzmy - powiedział.
Wstał i podszedł do stołu. Ruszyłem za nim. Przy posiłku nie rozmawiali my
prawie wcale.
Napchałem oł dek tak, e nie mógłbym ju wi cej zmie ci . Spłukałem
wszystko kielichem zbyt słodkiego wina i zacz łem ziewa . Ganelon zakl ł po
trzecim razie.
- Do diabła, Corey! Przesta ! To zara liwe.
Stłumił własne ziewni cie.
- Wyjd my na powietrze - zaproponował wstaj c.
Poszli my zatem wzdłu murów, mijaj c po drodze stanowiska wartowników.
Stawali na baczno i oddawali honory, gdy tylko poznawali zbli aj cego si
15
Ganelona, a on rzucał im pozdrowienie, i szli my dalej. Przystan li my na
blankach i siedli my na kamieniach, wdychaj c wieczorne powietrze, zimne,
wilgotne i pełne zapachów lasu. Jedna po drugiej zapalały si gwiazdy na
ciemniejszym niebie. Czułem chłód muru pod sob . W ogromnej dali, zdawało mi
si , dostrzegłem migotanie morskich fal. Gdzie z dołu słyszałem krzyk nocnego
ptaka. Ganelon wyj ł z sakiewki u pasa tyto i fajk , nabił j , ubił i zapalił. Jego
o wietlona płomykiem twarz miałaby sataniczny wygl d, gdyby nie co , co
wykrzywiało usta i ci gało mi nie policzkowe do k ta, utworzonego przez
wewn trzne k ciki oczu i ostry grzbiet nosa. Był zbyt przygn biony, jak na
demona, który przecie powinien u miecha si szyderczo.
Poczułem dym. I naraz Ganelon zacz ł mówi , z pocz tku cicho i bardzo
powoli.
- Pami tam Avalon - zacz ł. - Nie pochodziłem z plebsu, lecz cnota nigdy nie
była moj mocn stron . Szybko przepu ciłem swoje dziedzictwo i zacz łem
napada podró nych na drogach. Pó niej doł czyłem do bandy takich samych
jak ja. Kiedy odkryłem, e jestem najsilniejszy i najlepiej nadaj si na
przywódc , zostałem nim. Naznaczono ceny na nasze głowy, najwy sz na moj .
Mówił teraz szybciej, starannie akcentuj c i dobieraj c słowa, b d ca jakby
echem jego przeszło ci.
- Tak, pami tam Avalon - powiedział. - Krain wiatła, cienia i spokojnych
wód, gdzie gwiazdy błyszczały niby nocne ogniska, a ziele dnia zawsze była
zieleni wiosny. Młodo , miło , pi kno.., znałem je w Avalonie. Dumne
wierzchowce, jasna stal, słodkie usta, ciemne piwo... Honor...
Potrz sn ł głow .
- Pó niej - mówił - gdy w kraju wybuchła wojna domowa, władca obiecał
całkowite darowanie win wszystkim przest pcom, którzy pójd za nim przeciwko
rebeliantom. To był Corwin. Przył czyłem si do niego i ruszyłem na wojn .
Zostałem oficerem, a potem członkiemjego sztabu. Wygrali my bitwy,
stłumili my rokosz. Corwin znowu rz dził w spokoju, a ja zostałem przy jego
dworze. To były pi kne czasy, zdarzały si ró ne potyczki graniczne, lecz zawsze
wychodzili my z nich zwyci sko. Corwin ufał mi i pozwalał takie sprawy
załatwia samodziełnie. A potem, by wynie ród drobnego szlachcica, którego
córki zapragn ł za on , nadał mu ksi stwo. Ja chciałem je otrzyma , a on od
dawna napomykał, e pewnego dnia da mi je. Byłem w ciekły i zdradziłem go,
gdy tylko wyruszyłem, by rozstrzygn jaki zatarg na południowej granicy,
gdzie zawsze wrzało. Wielu moich ludzi zgin ło, a naje d cy wkroczyli na nasze
ziemie. Zanim zostali rozgromieni, lord Corwin znowu musiał chwyci za bro .
Przybyli w wielkiej siłe i miałem nadziej , e zdob d kraj. Chciałem, eby im si
udało. Ale Corwin pokonał ich sw lisi taktyk . Uciekłem, lecz zostałem
schwytany i przyprowadzony do niego. Miałem usłysze wyrok. Przeklinałem go i
plułem mu pod nogi. Nie chciałem prosi o lito , nienawidziłem ziemi, po której
st pał. Człowiek skazany na mier nie ma powodów, eby si poni a ; mo e
zachowa twarz i odej jak m czyzna. Corwin o wiadczył, e za dawne zasługi
oka e mi łask . Powiedziałem, eby si udławił swoj łask , i wtedy poj łem, e
kpi ze mnie. Kazał mnie pu ci zbli ył si . Wiedziałem, e potrafiłby mnie zabi
gołymi r koma. Próbowałem walczy , lecz bez skutku. Raz tylko mnie uderzył i
16
straciłem przytomno . Kiedy przyszedłem do siebie, byłem zwi zany i le ałem
przerzucony przez grzbiet jego konia. Jechali my, a on naigrawał si ze mnie. Nie
odpowiadałem na jego zaczepki. Przeje d ali my przez krainy cudowne i
koszmarne, i w ten sposób poznałem jego czarnoksi sk moc - aden bowiem
spotkany podró nik nie wiedział nico miejscach, jakie ja tego dnia ogl dałem. A
potem o wiadczył, e skazuje mnie na wygnanie, uwolnił tu, w tym miejscu, i
odjechał.
Przerwał, by zapali wygasł fajk , i zanim zaczał znowu, przez pewien czas
pykał w milczeniu.
- Wiele ran, si ców, uk sze i ciosów odebrałem tu od ludzi i bestii, z trudem
tylko utrzymuj c si przy yciu. On pozostawił mnie w najdzikszej cz ci kraju.
A pewnego dnia koło fortuny obróciło si . Jaki zbrojny rycerz kazał mi zej z
drogi, któr szedłem, aby on mógł przejecha . Wtedy nie zale ało mi ju , czy
b d ył, czy zgin , wi c nazwałem go dziobatym b kartem i kazałem i do
diabła. Natarł na mnie, a ja chwyciłem jego kopi i wepchn łem ostrze w ziemi ,
w ten sposób zrzucaj c go z konia. Jego własnym sztyletem wyci łem mu u miech
pod brod , i tak stałem si posiadaczem wierzchowca i broni. Potem zaj łem si
wyrównywaniem rachunków z tymi, którzy le si ze mn obeszli. Powróciłem do
dawnego rzemiosła na drogach i zebrałem now band . Było nas coraz wi cej.
Kiedy liczba moich ludzi si gn ła kilku setek, nasze potrzeby stały si niemałe.
Zdobywali my całe miasteczka, a miejscowa milicja bała si nas. To tak e było
dobre ycie, cho nigdy ju nie zaznam tak wspaniałego, jak w Avalonie.
Przydro ne zajazdy dr ały z l ku, gdy dobiegał t tent naszych koni, a podró ni
robili w portki słysz c, jak nadje d amy. Ha! Trwało to par lat. Du e oddziały
zbrojnych próbowały nas wytropi i zniszczy , lecz zawsze udawało si nam uciec
lub wci gn je w zasadzk . A pewnego dnia pojawił si Ciemny Kr g, i nikt
naprawd nie wie dlaczego.
Wpatrzony w dal energiczniej pykn ł z fajki.
- Mówiono mi, e wszystko zacz ło si od małego pier cienia muchomorów,
gdzie daleko na zachodzie. W centrum pier cienia znaleziono martw
dziewczyn , a człowiek, który j znalazł - jej ojciec - zmarł w konwulsjach kilka
dni pó niej. Natychmiast uznano, e to jest miejsce przekl te. Przez nast pne
miesi ce zakazany obszar powi kszał si szybko, a osi gn ł lig rednicy. Trawy
tam ciemniały i l niły jak metal lecz nie umierały. Skr cały si drzewa i czerniały
li cie, kołysały si , gdy nie było wiatru, a nietoperze latały i ta czyły mi dzy nimi.
O zmroku dostrzegano tam dziwne kształty - zawsze wewn trz Kr gu, uwa asz -
a w nocy wida było wiatła podobne do małych ognisk. Kr g rósł nadal i ci,
którzy mieszkali w pobli u, uciekli. Wi kszo z nich. Mówiono, e pozostali
dobili jakiego targu ze stworami ciemno ci. A Kr g rozszerzał si ,
rozprzestrzeniał, niby Fala wzburzona rzuconym do stawu kamieniem. Coraz
wi cej ludzi zostawało, by y w jego wn trzu. Rozmawiałem z tymi lud ni,
walczyłem z nimi, zabijałem ich. Było w nich jakby co martwego. Ich głosom
brakowało gł bi, jaka cechuje głosy tych, co smakuj swoje słowa. Ich twarze
rzadko cokolwiek wyra ały i przypominały raczej maski po miertne. Wychodzili
z Kr gu całymi grupami i rabowali. Zabijali dla samego zabijania. Popełniali
okrucie stwa i bezcze cili wi tynie. Odchodz c podkładali ogie . Nigdy nie
17
zabierali przedmiotów ze srebra. A pó niej, wiele miesi cy pó niej, zacz ły
pojawia si inne stwory, niezwykłe, takie jak te piekielne koty, które zabiłe ...
Potem Kr g zwolnił swój rozrost, jak gdyby zbli ał si do jakiej granicy. lecz
teraz wychodzili stamt d rabusie wszelkiego rodzaju, niektórzy nawet za dnia, i
pustoszyli tereny wokół jego brzegów. A kiedy wyniszczyli obszar wokół całego
obwodu, Kr g powi kszał si , by obj nowe ziemie. Stary król Uther, który tak
długo na mnie polował, zapomniał o moim istnieniu i posłał swe wojska, by
patrolowały granice tego przekl tego Kr gu. Ja tak e zaczynałem si martwi -
niezbyt podobała mi si mo liwo , e jaka pijawka z piekła rodem napadnie
mnie podczas snu. Wzi łem wi c pi dziesi ciu ludzi - to byli wszyscy, jacy si
zgłosili, a nie chciałem tchórzy - i pewnego popołudnia pojechali my tam.
Natrafili my na band ludzi o martwych twarzach, którzy palili na ołtarzu
ywego kozła. Rozbili my j . Wzi li my jednego je ca, przywi zali my do jego
własnego ołtarza i wypytali my. Powiedział, e Kr g b dzie rósł tak długo. a
pokryje cały l d od oceanu do oceanu. Pewnego dnia jego granice zetkn si po
drugiej stronie wiata. Je eli chcemy ocali swe skóry, to powinni my si do nich
przył czy . W tedy jeden z moich ludzi uderzył go no em i on umarł. Naprawd
umarł. Potrafi rozpozna trupa, gdy go zobacz , wystarczaj co cz sto zabijałem.
Lecz kiedy jego krew polała si na kamie , otworzył usta i wydał z siebie
najgło niejsry miech, jaki w yciu słyszałem. Był niby grom. A potem usiadł nie
oddychaj c, i zacz ł si pali . I zmieniał sw posta , a stał si niby ten płon cy
na ołtarzu kozioł, tylko wi kszy. Wtedy usłyszeli my jego głos. Mówił: "Uciekaj,
miertelniku! Lecz nigdy nie opu cisz tego Kr gu!" I uwierz mi, uciekali my!
Niebo pociemniało od nietoperzy i innych stworze . Słyszeli my t tent koni.
Gnali my z mieczami w dłoniach morduj c wszystko, co si zbli yło. Były tam
koty, takie jak te, które zabiłe , w e i jakie skacz ce stwory, i Bóg wie co
jeszcze. Kiedy zbli ali my si do granicy Kr gu, dostrzegł nas jeden z patroli
króla Uthera i przybył z pomoc . Z pi dziesi ciu ludzi. którzy poszli ze mn ,
wyjechało szesnastu. A ołnierze te stracili ze trzydziestu swoich. I kiedy tylko
zobaczyli, kim testem, zaci gn li mnie przed trybunał. Tutaj. To był pałac króla
Uthera. Opowiedziałem mu, czego dokonałem, co widziałem i słyszałem. Zrobił to
samo, co kiedy Corwin: zaproponował całkowite darowanie win mnie i moim
ludziom, je eli przył czymy si do niego w walce ze Stra nikami Kr gu.
Przeszedłszy to, co przeszedłem, zrozumiałem, e trzeba powstrzyma diabelstwo,
zgodziłem si wi c. Potem zachorowałem i podobno przez trzy dni bredziłem w
gor czce. Byłem słaby jak dziecko, kiedy przyszedłem do siebie. Dowiedziałem
si , e podobnie zostali pora eni wszyscy, który ze mn wjechali do Kr gu.
Trzech umarło. Wróciłem do reszty moich ludzi, opowiedziałem im wszystko, a
oni zaci gn li si . Wzmocnili my patrole wokół Kr gu. Nie mogli my jednak
powstrzyma jego wzrostu. Przez nast pne lata stoczyli my wiele potyczek, a on
rozszerzał si . Awansowałem, a stałem si praw r k Uthera, tak jak niegdy
Corwina. A potem starcia stały si czym wi cej ni potyczkami. Coraz wi ksze
bandy atakowały nas z tej piekielnej dziury. Przegrali my kilka bitew. Zniszczyli
kilka naszych stanowisk. A pewnej nocy nadci gn ła stamt d cała armia, horda
ludzi i innych stworów. Starli my si wtedy z najwi ksz sił , z jak dane nam
było si spotka . Król Uther osobi cie wyruszył do walki, cho odradzałem mu to
18
- był podeszłego wieku - i zgin ł owej nocy, a kraj pozostał bez władcy. Chciałem,
by został nim mój kapitan, Lancelot. Był o wiete godniejszym człowiekiem ni
ja... To dziwne... Znałem Lancelota, takiego jak on, w Avalonie, ale ten tutaj nie
poznał mnie, kiedy pierwszy raz si spotkali my. Niezwykłe... W ka dym razie
odmówił i ja musiałem przej t funkcj . Nie cierpi jej, ale có ... Powstrzymuj
ich ju przez trzy lata. Wszystkie moje instynkty ka mi ucieka . Co jestem
winien tym przekl tym ludziom! Co mnie obchodzi, e ten piekielny Kr g si
rozrasta? Mógłbym odpłyn za morze, do jakiego kraju, gdzie nie dotarłby za
mojego ycia. Do diabła! Nie chciałem tej odpowiedzialno ci! A jednnk teraz nie
mog jej odrzuci .
- Dlaczego? - spytałem i zaskoczyło mnie brzmienie mojego głosu.
Zapadła cisza.
Wypró nił fajk . Nabił j ponownie. Zapalił. Pykn ł.
Cisza panowała nadal. Dopiero po długiej chwili milczenia odezwał si .
- Nie wiem - powiedział. - Wbiłbym człowiekowi nó w piecy dla pary butów,
gdyby on je miał, a mnie marzły stopy. Zrobiłem to kiedy , wi c wiem. Ale... to
tutaj co innego. To zagra a ka demu, a ja jestem jedyny, który potrafi wykona
t robot . Na Boga! Wiem, e kiedy pochowaj mnie tutaj razem z nimi
wszystkimi. A przecie nie potrafi si wycofa . Musz powstrzymywa to
diabelstwo, jak długo zdołam.
Chłodne powietrze nocy studziło moj głow , daj c e si tak wyra -
dodatkowy ci g mej wiadomo ci, mimo e ciało reagowało do słabo.
- Czy Lance nie mógłby ich poprowadzi ? - spytałem.
- Moim zdaniem tak. Ale jest jeszcze jeden powód, dla którego zostaj . My l ,
e ten kozłostwór na ołtarzu, czymkolwiek jest, troch si mnie boi. Byłem tam,
on powiedział, e nie zdołam wróci , a jednak wróciłem. Prze yłem chorob , na
któr potem zapadłem. On wie, e to ja walcz z nim przez cały czas.
Zwyci yli my w tej wielkiej, krwawej bitwie owej nocy, kiedy zgin ł Uther.
Spotkałem go wtedy w innej postaci i on mnie poznał. Mo e po cz ci wła nie to
powstrzymuje go teraz.
- W jakiej postaci?
- Stwora o ludzkim ciele, ale z kozimi rogami i czerwonymi oczami. Dosiadał
srokatego konia. Starli my si z sob , lecz rozdzieliła nas fala walcz cych. Zreszt
dobrze si stało, bo wygrywał. Kiedy skrzy owali my miecze, przemówił do mnie,
a ja poznałem ten głos, jak gdyby hucz cy w mojej głowie. Nazwał mnie głupcem
i powiedział, ebym nie ywił nadziei na zwyci stwo. Lecz kiedy nadszedł wit,
pole było nasze. Pognali my ich z powrotem do Kr gu. Zabijali my uciekaj cych,
ale je dziec na srokaczu uszedł. Od tamtej nocy zdarzały si wypady, lecz aden
nie był taki, jak tamten. Gdybym opu cił ten kraj, nadci gn łaby nast pna taka
armia - ta, która ju teraz si przygotowuje. Ten stwór dowiedziałby si o moim
wyje dzie, tak jak dowiedział si , e Lance wiezie dla mnie kolejny raport o
ruchach wojsk wewn trz Kr gu, i wysłał Stra ników, by go zabili. Do tej pory
dowiedział si tak e i o tobie. Z pewno ci zastanawia si . Chciałby wiedzie , kim
jeste i sk d pochodzi twoja siła... Pozostan tutaj i b d walczył, póki nie padn .
Nie pytaj, dlaczego. Mam tylko nadziej , e nim nadejdzie dzie mojej mierci,
dowiem si , sk d wzi ło si to wszystko i dlaczego istnieje Kr g.
19
Usłyszałem trzepot koło głowy. Schyliłem si , by unikn tego, w nadlatywało.
Niepotrzebnie. To był tylko ptak. Biały ptak. Usiadł mi na lewym ramieniu i
wiergotał cicho. Uniosłem dło , a on przeskoczył na ni . Miał przywi zan do
nogi karteczk . Odczepiłem j , przeczytałem i zgniotłem w r ku. I zapatrzyłem
si w odległe, niewidoczne st d rzeczy.
- Co si stało, sir Coreyu?! - zawołał Ganelon.
Wiadomo , któr wysłałem przed sob do celu mej podró y, pisana moj
własn r k , niesiona przez ptaka moich pragnie , mogła dotrze jedynie do
miejsca, które miało by przystankiem na mojej drodze. Wprawdzie niezupełnie
to miejsce miałem na my li, potrafi jednak odczytywa własne wró by.
- Co to jest? - spytał Ganelon. - Co takiego trzymasz w r ku? Wiadomo ?
Kiwn łem głow i podałem mu j . Nie bardzo mogłem wyrzuci t karteczk ,
skoro widział, jak j czytałem. Było na niej napisane: "Przybywam". A ni ej był
mój podpis.
Ganelon pykn ł z fajki i w wietle jarz cego si tytoniu odczytał kartk .
- On yje? I przyb dzie tutaj? - zdumiał si .
- Tak nate ałoby s dzi .
- Dziwne - stwierdził. - Nie rozumiem...
- To wygl da na obietnic pomocy - odrzekłem, odprawiaj c ptaka, który
zagruchał dwa razy, zatoczył kr g nad moj głow i odleciał: Ganelon pokr cił
głow .
- Nie rozumiem.
- Po có darowanemu koniowi zagl da w z by? Tobie udało si jedynie
powstrzyma Kr g.
- To prawda - przyznał. - On go mo e zdoła zniszczy .
- A je li to tylko art? Do okrutny?
Znowu pokr cił głow .
- Nie. To nie w jego stylu. Zastanawiam si , o co mo e mu chodzi .
- Prze pij si z tym problemem - zaproponowałem.
- Niewiele wi cej mog teraz zrobi - odrzekł tłumi c ziewanie.
Wstali my i ruszyli my wzdłu muru. Na korytarzu yczyli my sobie dobrej
nocy, po czym ja, zataczaj c si , pow drowałem ku otchłani snu, w któr
zwaliłem si na łeb, na szyj .
20
Rozdział 2
Dzie . Wi cej zm czenia. Wi cej bólu.
Kto zostawił mi nowy płaszcz, br zowy. Uznałem, e dobrze si zdarzyło.
Zwłaszcza gdy nabior ciała, a Ganelon przypomni sobie, jakie kolory nosiłem.
Nie zgoliłem brody - kiedy mnie znał, nie byłem taki owłosiony. Starałem si te
zmieni głos, ilekro on był w pobli u. Grayswandira ukryłem pod łó kiem.
Przez cały tydzie orałem sob bez lito ci, wiczyłem do siódmych potów. W
ko cu bóle min ły i mi nie nabrały twardo ci. S dz , e w ci gu tych siedmiu
dni przybrałem na wadze jakie siedem kilo. Powoli, bardzo powoli zaczynałem
znowu czu si sob .
Ta kraina nazywała si Lorraine, tak jak ona. Gdybym był akurat w
romantycznym nastroju, powiedziałbym, e spotkali my si na ł ce pod murami
zamku, e ona zbierała kwiaty, a ja wyszedłem na spacer, eby rozlu ni mi nie i
odetchn wie ym powietrzem. Bzdura.
Wydaje si , e mo na okre li j słowem: markietanka. Spotkałem j
wieczorem, po ci kim dniu sp dzonym głównie z mieczem i buzdyganem. Kiedy
zauwa yłem j po raz pierwszy, stała obok pala wicze , czekaj c na tego, z
którym była umówiona. U miechneła si do mnie, wi c ja tak e si
u miechn łem, skin łem głow , mrugn łem i poszedłem dalej.
Nast pnego dnia spotkali my si znowu i mijaj c j rzuciłem: "Dzie dobry".
I tyle.
A potem dalej na ni wpadałem. Pod koniec mojego długiego tygodnia tutaj,
kiedy mi nie przestały mnie bole , wa yłem osiemdziesi t kilogramów i tak te
si czułem, umówiłem sic z ni na wieczór. Wiedziałem ju , jaki jest jej status, ale
nie przeszkadzało mi to.
Jednak tej nocy nie robili my tego, czego mo na by si spodziewa . Nie.
Zamiast tego rozmawiali my, a potem zdarzyło si jeszcze co .
W jej kasztanowych włosach dostrzegłem kilka pasemek szaro ci, s dz
jednak, e nie miała jeszcze trzydziestki. Bardzo bł kitne oczy. Lekko szpiczasty
podbródek. Czyste, równe z by w ustach, które tak cz sto si do mnie
u miechały. Głos miała nieco zbyt nosowy, włosy za długie, makija nało ony
zbyt grub warstw , kryj cy za wiele znu enia, cer za bardzo piegowat , suknie
zbyt jaskrawe i obcisłe. Jednak lubiłem j . Nie spodziewałem si , e tak wła nie
b d to odczuwał, gdy umawiałem si z ni na t noc, poniewa - jak ju mówiłem
- nie o lubienie mi chodziło.
Nie mieli my gdzie i , chyba e do mojej komnaty. No wi c poszli my tam.
Byłem ju kapitanem i wykorzystałem swoje stanowisko, ka c przynie kolacj
i dodatkow butelk wina.
- Ludzie si ciebie boj - powiedziała. - Mówi , e nigdy si nie m czysz.
- M cz si - odparłem. - Mo esz mi wierzy .
- Oczywi cie - zgodziła si z u miechem, potrz saj c zbyt długimi włosami. -
Wszyscy si m czymy.
- Tak te s dz - potwierdziłem.
- Ile masz lat?
- A ile ty masz lat?
21
- D entelmen nie zadaje takich pyta .
- Dama tak e nie.
- Kiedy zjawiłe si tu, wszyscy my leli, e ponad pi dziesi t.
- I...?
- I teraz nie maj poj cia. Czterdzie ci pi ? Czterdzie ci?
- Nie - stwierdziłem.
- Ja tak nie my lałam. Ale twoja broda zmyliła wszystkich.
- Tak to jest z brodami.
- Z ka dym dniem wygl dasz lepiej - Jeste wi kszy...
- Dzi kuj . Czuj si lepiej ni wtedy, kiedy tu przybyłem.
- Sir Corey z Cabry - powiedziała - gdzie le y Cabra? Co to jest Cabra? Czy
zabierzesz mnie tam ze sob , je li ci ładnie poprosz ?
- Mógłbym ci to obieca - odrzekłem - Ale kłamałbym.
- Wiem. Mimo to przyjemnie byłoby to usłysze .
- Wi c dobrze, zabior ci tam ze sob . To paskudne miejsce.
- Czy naprawd jeste taki dobry, jak mówi ?
- Boj si , e nie. A ty?
- Nie bardzo - Chcesz ju i do ló ka?
- Nie. Wol porozmawia . Napij si wina.
- Dzi ki... Twoje zdrowie!
- I twoje.
- Jak to si stało, e jeste takim dobrym szermierzem?
- Zdolno ci i dobrzy nauczyciele.
...I niosłe Lance'a przez cały czas... i zabiłe tamte bestie...
- Plotka ro nie w miar powtarzania.
- Ale ja ci obserwowałam. Naprawd jeste lepszy od innych. To dlatego
Ganelon zaproponował ci to, co ci zaproponował. On poznaje takie rzeczy na
pierwszy rzut oka. Miałam wielu przyjaciół szermierzy i przygl dałam si ich
wiczeniom. Ty mógłby ich poci na kawałki. Ludzie mówi , e jeste dobrym
nauczycielem. Lubi ci , mimo e si ciebie boj .
- Dlaczego si boj ? Bo jestem silny? Na wiecie jest wielu silnych. Bo potrafi
sta i wywija mieczem przez dłu szy czas?
- My l , e jest w tym co nadprzyrodzonego.
Roze miałem si .
- Nie. Po prostu jestem drugim szermierzem w okolicy. Przepraszam, mo e
trzecim. Ale staram si .
- Kto jest lepszy?
- Eryk z Amberu. Mo e.
- Kim on jest?
- Istot nadprzyrodzon .
- I on jest najlepszy?
- Nie.
- Wi c kto?
- Benedykt z Amberu.
- Ten te jest istot nadprzyrodzon ?
- Je eli jeszcze yje, to tak.
22
- Jeste dziwnym człowiekiem - o wiadczyła. - Dlaczego? Powiedz. Czy te
jeste istot nadprzyrodzon ?
- Napijmy si jeszcze wina.
- Uderzy mi do głowy.
- To dobrze.
Nalałem do kielichów.
- Wszyscy umrzemy - stwierdziła.
- W ko cu tak.
- Ale tutaj, niedługo, walcz c z tym czym .
- Dlaczego tak s dzisz?
- To jest zbyt silne.
- Wi c dlaczego tu jeste ?
- Nie mam dok d i . Dlatego pytałam ci o Cabr .
- I dlatego przyszła tu wieczorem?
- Nie. Przyszłam, eby si przekona , jaki jeste .
- Jestem atlet , który przerwał treningi. Czy tutaj si urodziła ?
- Tak. W lasach.
- Dlaczego spotykasz si z tymi lud mi?
- A dlaczego by nie? Zawsze to lepiej ni co tydzie czy ci obcasy ze wi skiej
mierzwy.
- Nigdy nie miała swojego m czyzny? Takiego na stałe?
- Tak. Nie yje. To wła nie on znalazł... Magiczny Pier cie .
- Przepraszam.
- Nie ma powodu. Miał zwyczaj upija si , kiedy tylko udało mu si po yczy
lub ukra do pieni dzy. Potem wracał do domu i bił mnie. Cieszyłam si , kiedy
spotkałam Ganelona.
- Wi c uwa asz, e to... ta rzecz jest zbyt silna? I e w walce z ni przegramy?
- Tak.
- Mo e masz racj . Ale uwa am, e raczej si mylisz.
Wzruszyła ramionami.
- Czy b dziesz walczył razem z nami?
- Boj si , e tak...
- Nikt nie wiedział na pewno. Powiedzieliby mi. To mo e by ciekawe.
Chciałabym widzie , jak walczysz z kozłoludem.
- Dlaczego?
- Bo zdaje si , e on jest ich przywódc . Gdyby go zabił, mieliby my jak
szansy. Mo e potrafisz tego dokona .
- Musz - powiedziałem.
- Masz jakie specjalne powody?
- Tak.
- Osobiste?
- Tak.
- Powodzenia.
- Dzi ki.
Dopiła swoje wino, wi c znów napełniłem jej kielich.
- Wiem, e on jest istot nadprzyrodzon .
23
- Mo e by my zmienili temat?
- Dobrze. Ale zrobisz co dla mnie?
- Tylko powiedz.
- Włó jutro zbroj , we kopi , dosi d konia i wysad z siodła Haralda, tego
wielkiego oficera kawalerii.
- Dlaczego?
- Pobił mnie w zeszłym tygodniu tak, jak to robił Jarl. Zrobisz to dla mnie?
- Jasne.
- Naprawd ?
- Czemu nie? Mo esz uwa a go za wysadzonego.
Podeszła i przytuliła si do mnie.
- Kocham ci - powiedziała.
- Bzdura.
- No dobrze. A co powiesz na: lubi ci ?
- To ju lepiej. Ja...
Zimny, parali uj cy powiew dmuchn ł mi w kark. Zesztywniałem i
próbowałem oprze si temu, co miało nast pi , całkowicie blokuj c swój umysł.
Kto mnie szukał. Bez w tpienia był tu kto z rodu Amber i u ywał mojego Atutu
czy czego w tym rodzaju. Tego uczucia nie mo na było pomyli z adnym innym.
Je li to był Eryk, to robił to lepiej, ni mógłbym si spodziewa . W ko cu
ostatnim razem, kiedy byli my w kontakcie, niemal mu wypaliłem mózg. Nie
mógł to by Random, chyba e wydostał si z wi zienia, w co trudno było
uwierzy . Julian i Caine mogli i do diabła. Bleys prawdopodobnie nie ył. By
mo e Benedykt tak e. Pozostawali Gerard, Brand i nasze siostry. Z nich
wszystkich jedynie Gcrard mógł mi dobrze yczy . Tak wi c opierałem si
odkryciu, i to z dobrym skutkiem. Zaj ło mi to jakie pi minut, po których
dr ałem mokry od potu. Lorraine patrzyła na mnie dziwnie.
- Co si stało? - spytała. - Nie jeste przecie pijany. Ja te nie.
- To tylko atak. Zdarzaj mi si czasami - wyja niłem. - Taka choroba, któr
złapałem na wyspach.
- Widziałam twarz - o wiadczyła. - Mo e była na podłodze, a mo e tylko w
mojej głowie... To był stary człowiek. Kołnierz jego szaty był zielony, a on sam
bardzo podobny do ciebie. Tylko brod miał siw . Wtedy j uderzyłem.
- Kłamiesz! Nie mogła ...
- Mówi tylko, co widziałam! Nie bij mnie! Nie wiem, co to znaczyło! Kim on
był?
- My l , e to był mój ojciec. Bo e, to dziwne...
- Co si stało? - powtórzyła.
- Atak - stwierdziłem. - Kiedy mnie dopadnie, to ludziom wydaje si , e widz
mojego ojca, na cianie albo na podłodze. Nie przejmuj si . To nie jcst zara liwe.
- Bzdury - o wiadczyła. - Oszukujesz mnie.
- Wiem. Ale zapomnij o tym, prosz ci .
- Dlaczego?
- Bo mnie lubisz - odparłem. - Pami tasz? I dlatego, e jutro wysadz z siodła
Haralda.
- To prawda - przyznała.
24
Znowu zacz łem si trz
, wi c zdj ła z łó ka koc i zarzuciła mi go na plecy.
Podała wino, a ja wypiłem. Potem usiadła obok i oparła mi głow na ramieniu.
Obj łem j . Zacz ł wy piekielny wicher, usłyszałem szybki stukot kropelek
deszczu, który przyszedł wraz z wiatrem. Przez chwil zdawało mi si , e co wali
w okiennice. Lorraine skuliła si .
- Nie podoba mi si to, co dzieje si tej nocy - powiedziała.
- Mnie te nie. Id i załó sztab na drzwi. S tylko zaryglowane.
Zaj ła si tym, a ja przesun łem ławk tak, by stała na wprost jednego okna
w komnacie. Wyj łem spod łó ka Grayswandira i wyci gn łem go z pochwy.
Potem wygasiłem wszystkie wiatła prócz jednej wiecy, stoj cej na stoliku po
mojej prawej r ce. Usiadłem z kling na kolanach.
- Co robimy? - spytała Lorraine, siadaj c z lewej strony.
- Czekamy - odrzekłem.
- Na co?
- Nie jestem przekonany, ale ta noc z pewno ci jest odpowiednia. Zadr ała i
przysun ła si bli ej.
- Mo e b dzie lepiej, je li sobie pójdziesz - zaproponowałem.
- Wiem - odparła. - Ale boj si wyj . Potrafisz mnie obroni , je li tu zostan ,
prawda?
Pokr ciłem głow .
- Nie wiem nawet, czy siebie potrafi obroni .
Dotkn ła Grayswandira.
- Jaki pi kny miecz! Takiego nigdy nie widziałam.
- Nie ma drugiego takiego - wyja niłem. Za ka dym moim poruszeniem
wiatło inaczej padało na ostrze, tak e raz zdawało si pokryte nieludzk krwi o
pomara czowym odcieniu, a raz le ało zimne i blade jak nieg lub pier kobiety,
dr ce, gdy ogarniał mnie chłód.
Zastanawiałem si , jak doszło do tego, e Lorraine podczas próby kontaktu
zobaczyła co , czego ja nie widziałem. Nie mogła przecie po prostu wymy li
czego takiego.
- W tobie te jest co niezwykłego - powiedziałem.
wieca zamigotała cztery czy pi razy, zanim Lorraine si odezwała.
- Mam szcz tkowy dar jasnowidzenia - powiedziała w ko cu. - Moja matka
była bardziej uzdolniona. Ludzie mówi , e babka była czarownic . Ja si na tym
nie znam. Zreszt niewielki to dar. Od lat ju z niego nie korzystam. Zawsze w
rezultacie trac wi cej, ni zyskuj .
- Co masz na my li? - spytałem, kiedy umilkła.
- Rzuciłam urok, by zdoby mojego pierwszego m czyzn - wyja niła. - I sam
widzisz, co z tego wynikło. Gdyby nie to, radziłabym sobie du o lepiej. Chciałam
mie liczn córeczk i sprawiłam, e tak si stało...
Przerwała nagle i zrozumiałem, e płacze.
- O co chodzi? Nie rozumiem...
- My lałam, e wiesz...
- Nie wiem o niczym.
- To ona była t mał dziewczynk w Magicznym Kr gu. My lałam, e wiesz...
- Przykro mi.
25
- Chciałabym utraci ten dar. Nie korzystam z niego. Ale on nie daje mi
spokoju. Ci gle zsyła mi sny i znaki, a one nigdy nie dotycz spraw, na które
mogłabym co poradzi . Chciałabym, eby mnie opu cił i dr czył kogo innego!
- To jedyna rzecz, Lorraine, której twój dar nie uczyni. Obawiam si , e
otrzymała go na dobre.
- Sk d wiesz?
- Po prostu znałem kiedy takich ludzi jak ty.
- Ty te masz podobne zdolno ci? Prawda?
- Mam.
- Wi c czujesz, e tam, na zewn trz co jest?
- Tak.
- Ja tak e. Czy wiesz co ono robi?
- Szuka mnie.
- Tak, ja te to wyczuwam. Ale dlaczego!
- Mo e chce wypróbowa moje siły. Ono wie, e tutaj jestem. A je eli jestem
nowym sprzymierze cem Ganelona, to musi si zastanawia , co sob
reprezentuj , co potrafi ...
- Czy to sam rogaty?
- Nie wiem. Ale chyba nie.
- Dlaczego tak s dzisz?
- Bo je li naprawd jestem tym, który mo e go zniszczy , to bez sensu byłoby
mnie szuka w twierdzy wroga, gdzie otacza mnie siła. S dz , e to który z jego
pachołków próbuje mnie znale . Mo e to duch mojego ojca... nie wiem. Ale je li
sługa rogatego odszuka mnie i pozna moje imi , on b dzie wiedział, jak ma si
przygotowa . Je li ów sługa znajdzie mnie i pokona, problem b dzie rozwi zany.
A je li ja zwyci
, to on uzyska pewne informacje dotycz ce moich mo liwo ci.
Zyska wi c, jakkolwiek rzecz si uło y. Po co wi c miałby na tym etapie gry
nara a własn rogat czaszk ?
Czekali my w spowitej mrokiem komnacie, a wieca wypalała minuty.
- Co miałe na my li - spytała - kiedy powiedziałe , e je li ci odszuka i pozna
twoje imi .. - Jakie imi ?
- Imi tego, który z trudem tu dotarł - odrzekłem.
- My lisz, e mo e zna ci sk d , w jaki sposób?
- My l , e mo e - potwierdziłem.
Wtedy odsun ła si ode mnie.
- Nie bój si - powiedziałem. - Nie skrzywdz ci .
- Boj si i skrzywdzisz mnie - o wiadczyła. Wiem o tym. Ale chc ciebie.
Dlaczego tak jest?
- Nie wiem - odparłem.
- Tam, na zewn trz, co jest - powiedziała z odcieniem histerii w głosie. - Jest
blisko! Bardzo blisko! Słuchaj! Słuchaj!
- Zamknij si ! - rzuciłem. Poczułem, jak chłód opada mi na kark i owija si
wokół szyi. - Odejd pod cian , za łó ko.
- Boj si ciemno ci - zaprotestowała.
- Odejd , bo b d musiał ci ogłuszy i zanie . Zawadzasz mi tutaj.
Przez wycie wichru usłyszałem ci kie uderzenie skrzydeł, a gdy Lorraine
26
poruszyła si , by spełni moje polecenie, co zacz ło si drapa po murze. A
potem spogl dałem w dwoje gor cych, czerwonych lepi, które wpatrywały si w
moje oczy. Spu ciłem wzrok. Stwór stał na wyst pie muru za oknem i przygl dał
mi si . Miał ponad sze stóp wzrostu, a z czoła wyrastały mu wielkie rogi. Jego
nagie ciało było barwy jednostajnie szaropopielatej. Wydawał si bezpłciowy, a
jego wielkie błoniaste skrzydła rozci gały si daleko w noc. W prawej dłoni
trzymał krótki, ci ki miecz; runy pokrywały cał kling . Lew r k ciskał krat
w oknie.
- Wejd , ale na własne ryzyko - powiedziałem gło no i skierowałem ostrze
Grayswandira w stron jego piersi.
Za miał si . Po prostu stał tam i chichotał. Próbował znów spojrze mi w
oczy, ale nie pozwalałem mu na to. Gdyby mu si udało, poznałby mnie, jak
poznał mnie tamten piekielny kot. Kiedy si odezwał, brzmiało to tak, jakby
Fagot przemówił ludzkim głosem.
- Ty nim nie jeste - powiedział. - Jeste mniejszy i starszy. A jednak ta
klinga... mo e nale e do niego. Kim jeste ?
- A kim ty jeste ? - spytałem.
- Strygalldwir, to moje imi . Zaklnij na nie, a po r twoje serce i w trob .
- Zakl ? Nie potrafiłbym tego imienia wymówi - o wiadczyłem. - A moja
marsko przyprawi ci o rozstrój oł dka. Odejd .
- Kim jeste ? - powtórzył.
- Misli gammi gra'dil Strlygalldwir - powiedziałem, a on podskoczył, jakby
przypalono mu pi ty.
- Chcesz mnie odegna tak prostym zakl ciem? - zapytał, gdy znowu
przysiadł. - Nie nale do istot ni szych.
- Zdaje si , e było ci troch nieprzyjemnie.
- Kim jeste ? - zapytał znowu.
- Nie twój interes, robaczku. Biedroneczko, le do nieba...
- Cztery razy musz ci zapyta i cztery razy nie otrzyma odpowiedzi, nim
b d mógł wej i ci zabi . Kim jeste ?
- Nie - odparłem wstaj c. - Wejd i spło !
Wtedy on wyrwał krat , a wiatr, który wpadł wraz z nim do komnaty,
zdmuchn ł wiec . Rzuciłem si naprzód. Iskry trysn ły, gdy Grayswandir
napotkał ciemne, pokryte runami ostrze. Starli my si i odskoczyłem. Moje oczy
przyzwyczaiły si do półmroku i brak wiatła nie o lepiał mnie. Stwór tak e
widział w ciemno ci. Był silniejszy ni człowiek, ale ja równie jestem silniejszy.
Okr ali my komnat . Wokół nas wirował lodowaty wicher, a gdy znowu
znale li my si przy oknie, w moj twarz uderzyły krople deszczu. Za pierwszym
razem, kiedy go dosi głem - długie ci cie przez pier - nie wydał z siebie głosa,
cho wokół brzegów rany zata czyły male kie płomyki. Kiedy trafiłem go po raz
drugi - wysoko w rami - krzykn ł, przeklinaj c mnie.
- Dzisiejszej nocy wyssam szpik z twoich ko ci! - zawołał. - Potem wysusz je i
przerobi na niezwykłe instrumenty! A ile razy na nich zagram, tyle razy twój
duch b dzie si wił w bezcielesnej agonii!
- licznie si palisz - odparłem.
Zwolnił na ułamek ukundy i w tym zobaczyłem swoj szans . Odbiłem w bok
27
ostrze ozdobione runami, a mój wypad był bez zarzutu. Celowałem w jego pier . I
trafiłem.
Zawył, ale nie upadł... Grayswandir, szarpni ty, wypadł mi z reki, a wokół
rany wykwitły płomienie. Strygalldwir stał płon cy. Potem post pił krok w moj
stron , a ja chwyciłem małe krzesło i trzymałem je niby tarcz .
- Nie mam serca tam, gdzie zwykli ludzie - powiedział.
Zaatakował, lecz zablokowałem cios, d gaj c go w oko nog krzesła.
Odrzuciłem je, chwyciłem jego prawy nadgarstek, wykr ciłem i z całej siły
waln łem go kantem dłoni w łokie . Usłyszałem suchy trzask i runiczny miecz
brz kn ł o podłog . Wtedy on uderzył mnie lew r k w głow . Upadłem. Chciał
skoczy po bro , ale chwyciłem go za kostk i szarpn łem. Rozci gn ł si jak
długi, a ja podskoczyłem i złapałem go za gardło. Pochyliłem głow na rami
opieraj c brod o pier . On starał si dosi gn mej twarzy palcami lewej dłoni.
Gdy zaciskałem miertelny chwyt, poszukał spojrzeniem mych oczu. Tym razem
nie unikałem jego wzroku. W gł bi umysłu poczułem niewielki wstrz s - obaj
wiedzieli my, e znamy prawd .
- Ty! - zdołał wycharcze , nim mocno skr ciłem r ce i ycie zgasło w
czerwonych lepiach.
Wstałem, oparłem mu nog na piersi i wyszarpn łem Grayswandira z rany.
Stwór buchn ł ogniem i płon ł, póki nie została po nim jedynie wypalona plama
na podłodze.
Wtedy nadeszła Lorraine. Obj łem j , a ona poprosiła, eby j odprowadzi
na kwater i do łó ka. Tak uczyniłem, ale nie robili my nic, le eli my tylko obok
siebie, póki nie zasn ła płacz c. I tak poznałem Lorraine.
Lance, Ganelon i ja, konno, stali my na szczycie wzgórza, a przedpołudniowe
sło ce grzało nam karki. Patrzyli my w doł. Wygl d okolicy potwierdził to, czego
ju si domy lałem. Spl tane g szcze przypominały dolin na południe od
Amberu.
O mój ojcze! Có uczyniłem?! - krzykn łem w duchu, lecz jedyn
odpowiedzi był ciemny Kr g, rozci gaj cy si dalej, ni si gał wzrok.
Przygl dałem mu si przez krat przyłbicy, spopielonemu, wyniszczonemu i
cuchn cemu zgnilizn . W ostatnich dniach nie zdejmowałem hełmu. Ludzie
uwa ali to za poz , lecz ranga dawała mi prawo do dziwactw. Nosiłem go ju dwa
tygodnie, od czasu walki ze Strygalldwirem. Wło yłem zaraz nast pnego ranka,
zanim wysadziłem z siodła Haralda, dotrzymuj c obietnicy danej Lorraine.
Rozrastałem si ; uznałem wi c, e lepiej b dzie nie pokazywa twarzy.
Wa yłem jakie dziewi dziesi t kilo i czułem si jak za dawnych czasów.
Gdyby udało mi si pomóc w sprz taniu bałaganu w krainie zwanej Lorraine,
wiedziałbym, e zyskałem przynajmniej mo liwo spróbowania tego, czego
pragn łem najbardziej. A mo e i wygranej.
- Wi c to jest to - powiedziałem. - Nie widz , by gdzie gromadziły si wojska.
- Chyba musimy pojecha dalej na północ - stwierdził Lance. - A i tak tylko w
nocy zdołamy ich wypatrzy .
- Jak daleko na północ?
28
- Trzy, cztery ligi. Nie trzymaj si jednego miejsca.
Dwa dni jechali my, by dotrze do Kr gu. Wcze niej tego ranka spotkali my
patrol. Powiedzieli nam, e ka dej nocy wojska zbierały si wewn trz, wiczyły i z
nadej ciem witu odchodziływ gł b. Podobno wiecznie huczały nad nimi gromy i
burza nie stawała ani na chwil .
- Zanim ruszymy, zjedzmy niadanie - zaproponowałem.
- Czemu nie? - zgodził si Ganelon. - Jestem głodny, a czasu mamy do .
Zsiedli my wi c z koni i zabrali my si do suszonego mi sa.
- Wci nie pojmuj , o w chodziło w tej wiadomo ci - powiedział Ganelon,
kiedy ju bekn ł, poklepał si po brzuchu i zapalił fajk . - Czy on stanie z nami
do decyduj cej bitwy, czy nie? I gdzie jest, je eli naprawd zamierza nam
pomóc? Dzie starcia zbli a si coraz bardziej.
- Zapomnij o nim - poradziłem. - To pewno był art.
- Nie potrafi ! - zawołał. - Niech to licho! Cała ta sprawa jest wi cej ni
dziwna.
- O co chodzi? - spytał Lance i wtedy poj łem, e Ganelon nic mu nie
powiedział.
- Mój dawny suweren, lord Corwin, przysłał dziwn wie - wyja nił Ganelon.
- Przyniósł j ptak. Pisze w niej, e przybywa. My lałem, e on nie yje, ale
napisał t kartk . Wci nie wiem, jak to rozumie .
- Corwin? - upewnił si Lance, a ja wstrzymałem oddech. - Corwin z
Amberu?
- Tak, z Amberu i z Avalonu.
- Zapomnij o tej wiadomo ci.
- Dlaczego?
- To człowiek bez bonoru i jego obietnice nic nie znacz .
- Znasz go?
- Słyszałem o nim. Dawno temu władał t krain . Nie pami tasz opowie ci o
władcy - demonie? To był wła nie on, Corwin, w czasach przed moim
urodzeniem. Najlepsz rzecz , jak uczynił, była abdykacja i ucieczka, gdy opór
stał si zbyt silny.
To była nieprawda!
A mo e?
Amber rzuca niesko czenie wiele Cieni, a mój Avalon - ze wzgl du na moj
tam obecno - tak e niemało. Mog by znany w wielu miejscach, w których nie
stan ła moja stopa, poniewa przybywały tam moje cienie, w niedoskonały
sposób kopiuj ce moje czyny i my li.
- Nie - rzekł Ganelon. - Nigdy nie po wi całem uwagi dawnym opowie ciom.
Ale zastanawiam si , czy tutejszy władca mógł by tym samym człowiekiem. To
ciekawe.
- Był czarownikiem - o wiadczył Lance.
- Ten, którego ja znałem, był nim na pewno - stwierdził Ganelon. - Wyp dził
mnie z krainy, której teraz ani magia, ani wiedza nie potrafi odnale .
- Nigdy o tym nie mówiłe - zdziwił si Lance. - Jak to si stało?
- Nie twoja sprawa - odparł Ganelon i Lance umilkł.
Wyj łem swoj fajk - dostałem j dwa dni temu - i Lance zrobił to samo.
29
Moja była z gliny, ci ko ci gn ła i szybko si grzała. Zapalili my.
- No có , chytrze mnie podszedł - powiedział Ganelon. - Zapomnijmy o tym.
Nie zapomnieli my, oczywi cie. Ale nie wracali my do tego tematu. Gdyby nie
ów mroczny obszar w pobli u, byłoby całkiem przyjemnie le e tak i odpoczywa .
Poczułem nagle, e ci dwaj s mi bliscy. Chciałem co powiedzie , ale niczego nie
mogłem wymy li . Ganelon rozwi zał mój problem, wracaj c do spraw
bie cych.
- Wi c proponujesz uderzy na nich, zanim zd
nas zaatakowa ? - zapytał.
- Zgadza si - potwierdziłem. - I przenie wojn na ich terytorium.
- Kłopot w tym, e to, jest rzeczywi cie ich terytorium. Znaj je lepiej od nas,
a kto wie, jakie pot gi b d mogli tam przywoła na pomoc?
- Trzeba zabi rogatego, wtedy pójd w rozsypk .
- Mo e. A mo e i nie. Mo e zdołasz tego dokona - zastanawiał si Ganelon. -
Nie wiem, czy ja bym to potrafił, chyba e miałbym szcz cie. On jest zbyt wa ny,
by łatwo da si zabi . Wydaje mi si wprawdzie, e jestem tak samo dobry jak
par lat temu, ale niewykluczone - e oszukuj sam siebie. Mo e zmi kłem. Do
diabła, nigdy nie chciałem przyj tej siedz cej pracy!
- Wiem - stwierdziłem.
- Wiem - powiedział Lance.
- Lance - zapytał Ganelon - czy s dzisz, e powinni my działa tak, jak
proponuje nam przyjaciel? Powinni my atakowa ?
Mógł wzruszy ramionami i wykr ci si , ale nie zrobił tego.
- Tak - o wiadczył. - Ostatnim razem prawie nas dostali. Owej nocy, gdy
zgin ł król Uther, niewiele ju brakowało. Je li nie uderzymy na nich teraz, to
czuj , e nast pnym razem mog nas załatwi . Och, nie b dzie im łatwo i na
pewno solidnie ich wyszczerbimy. Ale mo e im si uda . Trzeba teraz zobaczy
wszystko, co jest do zobaczenia, a po powrocie wzi si do planowania ataku.
- Dobrze - zgodził si Ganelon. - Ja te mam do czekania. Jak wrócimy,
powiedz mi to jeszcze raz, a post pi tak, jak radzisz.
I tak te zrobili my.
Po południu pojechali my na północ, ukryli my si w ród wzgórz i
obserwowali my Kr g. Po tamtej stronie granicy oni wiczyli i odprawiali swe
obrz dy. Siły ich oceniłem na cztery tysi ce ołnierzy. My mieli my dwa i pół
tysi ca. Z nimi były jeszcze ró ne niezwykłe, lataj ce, skacz ce i pełzaj ce stwory,
które hałasowały w ciemno ciach. Z nami - nasze m ne serca. Otó to.
Potrzebowałem jedynie kilku minut sam na sam z ich przywódc . Wtedy
wszystko si rozstrzygnie, tak czy inaczej. Wszystko. Nie mogłem tego powiedzie
swoim towarzyszom, ale taka była prawda. Widzicie, to ja byłem odpowiedzialny
za cały ten Kr g. Ja go stworzyłem i do mnie nale ało jego zniszczenie.
Je eli potrafi to uczyni .
Bałem si , e nie potrafi .
W wybuchu pasji, spowodowanej w ciekło ci , bólem i zgroz , spu ciłem t
rzecz z uwi zi, a ona teraz odbijała si cieniem na ka dej istniej cej ziemi. Taka
jest moc kl twy ksi cia Amberu.
Obserwowali my ich, Stra ników Kr gu, przez cał noc, by odjecha o wicie.
Decyzja bamiała: atakowa !
30
Przez cał drog powrotu nic nas nie cigało. Wrócili my do Twierdzy
Ganelona i usiedli my do planów.
ołnierze byli gotowi, mo e nawet za bardzo. Postanowili my uderzy przed
upływem dwóch tygodni.
Le c obok Lorraine opowiedziałem jej o wszystkim. Czułem, e powinna
wiedzie . Posiadałem wystarczaj c moc, by ukry j gdzie w Cieniu -
natychmiast, jeszcze tej nocy, gdyby si tylko zgodziła.
Odmówiła.
- Zostan z tob - powiedziała.
- Jak chcesz.
Nie mówiłem jej o swoim przekonaniu, e wszystko jest w moich r kach.
Miałem jednak uczucie, e wie o tym i z jakich powodow ufa mi. Ja bym nie ufał.
Ale to w ko cu jej sprawa.
- Wiesz, co mo e si zdarzy - powiedziałem.
- Wiem - odpowiedziała i czułem, e wie naprawd .
I to było to.
Potem zaj li my si innymi sprawami, by w ko cu zasn .
Miała sen.
- Miałam sen - powiedziała mi rano.
- O czym?
- O nadchodz cej bitwie - wyja niła. - Widziałam ciebie, jak walczysz z
rogatym.
- Kto zwyci ał?
- Nie wiem. Ale gdy spałe , zrobiłe co , co mo e ci pomóc.
- Wolałbym, eby dała sobie z tym spokój - odparłem. - Potrafi sam o siebie
zadba .
- A potem niłam o własnej mierci.
- Pozwól mi zabra ci do pewnego miejsca, które znam.
- Nie. Moje miejsce jest tutaj.
- Nie twierdz , e jeste moj własno ci - przekonywałem j . - Ale potraft
uchroni ci przed tym, co ci si niło. Uwierz mi, jest to w mojej mocy.
- Wierz ci, ale nie pójd .
- Jeste cholern idiotk .
- Pozwól mi zosta .
- Jak chcesz... Posłuchaj, mog ci posła nawet do Cabry.
- Nie.
- Jeste idiotk .
- Wiem. Kocham ci .
- I do tego głupi . To słowo brzmi "lubi ", pami tasz?
- Dokonasz tego - powiedziała z przekonaniem.
- Id do diabła.
Wtedy zaszlochała i łkała, póki znów jej nie pocieszyłem.
Taka była Lorraine.
31
Rozdział 3
Rankiem zacz łem wspomina wszystko, co przemin ło. My lałem o moich
braciach i siostrach, jakby byli kartami do gry, co było niesłuszne. Wspominałem
klinik , w której si obudziłem, bitw o Amber i przej cie przez Wzorzec w
Rebmie. Wspominałem dni z Moire, która teraz mogła ju nale e do Eryka.
Wspominałem Bleysa i Randoma, Deirdre, Caine'a, Gerarda i samego Eryka. Był
to poranek dnia bitwy i stali my obozem w pobli u Kr gu. Po drodze
kilkakrotnie nas atakowano, były to jednak drobne potyczki. Dotarli my do
planowanego miejsca, rozbili my obóz, wystawili my stra e i poszli my spa . Noc
min ła spokojnie. Zbudziłem si i zacz łem rozwa a , czy moje siostry i bracia
my l o mnie tak, jak ja o nich. Nie był to wesoły temat.
Ukryty w niewielkim zagajniku napełniłem hełm wod z mydłem i zgoliłem
brod . Potem powoli wło yłem moje własne podarte ubranie. Byłem twardy jak
skała, smagły jak ziemia i raz jeszcze ostry jak sam diabeł. Dzisiejszy dzie miał
zadecydowa . Zało yłem hełm i kolczug , zapi łem pas i przywiesiłem u boku
Grayswandira. Okryłem si płaszczem, który spi łem pod szyj srebrn ró .
Wtedy znalazł mnie goniec z wiadomo ci , e wszystko ju prawie gotowe.
Pocałowałem Lorraine - uparła si , by z nami jecha - dosiadłem konia,
deresza o imieniu Gwiazda, i ruszyłem naprzód, w stron pierwszej linii. Ganelon
i Lance ju na mnie czekali.
- Jeste my gotowi - poinformowali.
Wezwałem swoich oficerów i wydałem im rozkazy.
Zasalutowali i odjechali.
- Ju wkrótce - powiedział Lance, zapalaj c fajk .
- Jak twoje rami ?
- Teraz ju dobrze - odrzekł. - Po tym masa u, który zaaplikowałe mi
wczoraj, zupełnie dobrze.
Odchyliłem przyłbic i tak e zapaliłem fajk .
- Zgoliłe brod - zdziwił si Lance. - Jako nie mog sobie wyobrazie ciebie
bez niej.
- Hełm lepiej le y - wyja niłem.
- Niech szcz cie sprzyja nam wszystkim - rzekł Ganelon. - Nie znam adnych
bogów, ale je li jacy zechc nam pomóc, to b d im wdzi czny.
- Jest tylko jeden Bóg - stwierdził Lance. - Modl si , by był dzisiaj z nami.
- Amen - dodał Ganelon. - Za dzisiejszy dzie .
- B dzie nasz - o wiadczył Lance.
- Na pewno - zgodziłem si . Słoneczny blask rozja nił niebo na wschodzie, a
piew ptaków wypełnił powietrze. - Sprawiał takie wra enie.
Dopalali my fajek. Potem podopinali my paski przy zbrojach.
- Bierzmy si do robory - powiedział Ganelon.
Moi oficerowie zdali raporty: oddziały były gotowe.
Zjechali my ze wzgórza i stan li my w szyku na granicy Kr gu. W jego
wn trzu nie było wida adnego ruchu, adnego wrogiego ołnierza.
- My l o Corwinie - odezwał si Ganelon.
- Jest z nami - zapewniłem, a on spojrzał na mnie dziwnie. Zdaje si , e
32
dopiero teraz zauwa ył moj ró .
Skin ł głow .
- Lance - polecił, gdy wojsko było gotowe. - Wydaj rozkaz.
I Lance uniósł miecz.
- Naprzód! - krzykn ł, a echa odpowiedziały mu ze wszystkich stron.
Zanim cokolwiek si zdarzyło, wjechali my ju pół mili w gł b Kr gu. Było
nas pi ciuset na przodzie, wszyscy konno. Zjawiła si czarna kawaleria i
starli my si z ni . Po pi ciu minutach rozpierzchli si , a my jechali my dalej.
Wtedy usłyszeli my grom. Błysn ło, zacz ł pada deszcz. W ko cu rozszalała
si burza. W ski szyk pieszych, głównie pikinierów, zagrodził nam drog . Ze
stoickim spokojem oczekiwali starcia. Wszyscy chyba przeczuwali my zasadzk ,
lecz ruszyli my na nich. Wtedy kawaleria run ła na nasze skrzydła.
Wykonali my zwrot i walka zacz ła si na serio.
To było mo e dwadzie cia minut pó niej... Trzymali my si czekaj c, a
nadci gn główne siły. A potem dwustu z nas, mniej wi cej, pojechało dalej...
Ludzie. To ludzi zabijali my i oni nas zabijali - ludzie z szarymi twarzami i
ponurymi minami. Ludzie. Chciałem wi cej. Jednego wi cej...
Musiał ich m czy na pół metafizyczny problem organizacji tyłów. Ilu mo na
przepchn przez Bram ? Nie byłem pewien. Ju wkrótce...
Wyjechali my na wzniesienie. Daleko przed nami, w dole, wznosiła si czarna
cytadela.
Uniosłem miecz.
Zaatakowali, gdy zje d ali my w dół. Syczeli, krakali, trzepali. Byli dla mnie
znakiem, e zaczyna im brakowa ludzi. Grayswandir stał si płomieniem w mej
dłoni, błyskawic , mierciono n jak krzesło elektryczne. Zabijałem ich tak
szybko, jak si pojawiali, a oni płon li konaj c. Po prawej stronie Lance kre lił
podobn cie k chaosu i mruczał co pod nosem. Pewnie modlitw za zmarłych.
Po lewej kosił Ganelon, a fala ognia biegła za ogonem jego konia. Cytadela rosła
w rozbłyskach piorunów.
Mniej wi cej setka naszych pognała naprzód, a okropie stwa odpadły na
boki.
Gdy dotarli my do bramy, czekała na nas piechota ludzi i bestii.
Zaatakowali my.
Przewy szali nas liczb , tote nie mieli my wyboru.
Mo e za bardzo wyprzedzali my własn piechot . Chyba jednak nie - według
mojego rozeznania jedynie czas si teraz liczył.
- Musz przej ! - krzykn łem. - On jest w rodku!
- Jest mój! - sprzeciwił si Lance.
- Obaj znajdziecie robot ! - orzekł Ganelon kład c wokół siebie wał trupów. -
Skaczcie, kiedy tylko b dzie mo na! Jestem z wami!
Zabijali my, zabijali my, zabijali my, a potem karta odwróciła si na ich
korzy , cisn li nas - wszystkie te paskudne, mniej lub bardziej człekopodobne
stwory wymieszane z ołnierzami lud mi. Zbici w ciasny kr g odpierali my ataki
ze wszystkich stron, gdy nadci gn ła nasza wym czona piechota i zacz ła rze .
Raz jeszcze ruszyli my na Bram i tym razem przebili my si . Wszyscy -
czterdziestu czy pi dziesi ciu.
33
Przedarli my si , a na dziedzi cu stali ołnierze, których trzeba było wybi .
Było nas mniej wi cej dziesi ciu, którzy my dotarli do stóp czarnej wie y,
gdzie czekała ostatnia grupa stra y.
- Id ! - rykn ł Ganelon, gdy zeskakiwali my z koni i brn li my w ich stron .
- Id ! - krzykn ł Lance.
S dz , e obu im chodziło o mnie. A mo e o siebie nawzajem? Uznałem, e
wołali do mnie. Wyrwałem si z zamieszania i pognałem po schodach w gór .
Wiedziałem, e znajd go tam w najwy szej wie y, i e b d musiał spotka si z
nim i go pokona . Nie byłem pewny, czy dam rad , ale musiałem spróbowa , gdy
tylko ja zdawałem sobie spraw , sk d naprawd przybył... i to wła nie ja go
sprowadziłem.
Dopadłem ci kich drewnianych drzwi u szczytu schodow. Pchn łem je, te
były zamkni te. Wtedy kopn łem w nie tak mocno, jak tylko potrafiłem.
Run ły z trzaskiem.
Zobaczyłem go przy oknie: ludzkie z pozoru ciało, okryte lekk zbroj i kozi
głow na pot nych barach.
Przekroczyłem próg i zatrzymałem si .
Gdy padły drzwi, obejrzał si , a teraz przez stał w przyłbicy starał si znale
moje spojrzenie.
- Zbyt daleko doszedłe , miertelniku - o wiadczył. - Ale czy naprawd jeste
miertelnikiem'
- Zapytaj Strygalldwira - odparłem.
- To ty go zabiłe - stwierdził. - Czy poznał twoje imi ?
- Mo e.
Usłyszałem kroki na schodach. Odst piłem od drzwi.
Ganelon wbiegł do komnaty. Krzykn łem: "Stój!", a on posłuchał. Obejrzał
si na mnie.
- To ten stwór - powiedział. - Co to jest?
- To mój grzech przeciw temu, co kochałem - odrzekłem. - Nie zbli aj si . Jest
mój.
- Prosz ci uprzejmie.
Stan ł, nieruchomy jak pie .
- Czy to prawda? - zapytał stwór.
- Sprawd - odparłem i skoczyłem do przodu.
Nie próbował zasłony. Zamiast tego zrobił co , co ka dy zwykły szermierz
uznałby za głupot : cisn ł we mnie swój miecz ostrzem naprzód, niby błyskawic ,
wisn ło rozcinane powietrze, a ywioły na zewn trz odpowiedziały ogłuszaj cym
echem. Odbiłem ostrze Grayswandirem tak, jakby to było normalne pchni cie.
Miecz wbił si w podłog i buchn ł płomieniem. Z zewn trz odpowiedziała
błyskawica. Przez moment wiatło o lepiało jak błysk magnezji, i w tej wła nie
chwili stwór dopadł mnie. Przycisn ł mi r ce do boków, a rogami uderzył w
przyłbic , raz, drugi...
A potem - wkładaj c w to cał sw sił - zacz łem uwalnia r ce i jednym
szarpni ciem wyrwałem si z u cisku.
W tej wła nie chwili nasze oczy spotkały si . Obaj zadali my ciosy i obaj
cofn li my si chwiejnie.
34
- Lordzie Amberu - powiedział. - Dlaczego ze mn watezys ? Ty dałe nam to
przej cie, t drog ...
- ałuj mego nierozwa nego czynu i próbuj go odwróci .
- Za pó no... i w dziwnym miejscu zacz łe .
Uderzył znowu, tak szybko, e przedostał si przez moj gard . Cios rzucił
mnie na cian - jego pr dko była miertelnie gro na.
Podniósł r k i uczynił znak, a na mnie spłyn ła wizja Dworców Chaosu -
wizja, od której zje yły mi si włosy na głowie, a zimny wiatr dmuchn ł mi w
dusz , bym wiedział, co uczyniłem.
- Widzisz? - mówił. - To ty otworzyłe nam Bram . Pomó nam teraz, a
przywrócimy ci to, co do ciebie nale y.
Ogarn ła mnie rozterka. Mo liwe, e potrafiłby dokona tego, co mi
zaproponował, gdybym mu teraz pomógł. Pozostałby jednak wiecznym
zagro eniem. Krótkotrwali sprzymierze cy, skoczyliby my sobie do gardła,
gdyby tylko ka dy z nas otrzymał to, czego pragn ł. I moce ciemno ci byłyby
wtedy o wiele silniejsze. Je libym jednak miał wtedy miasto...
- Umowa stoi? - usłyszałem ostry, bekliwy głos.
Pomy lałem o Cieniach i o miejscach poza Cieniem. Powoli podniosłem r k i
odpi łem hełm. A potem cisn łem go, dokładnie w chwili, kiedy stwór zdawał si
rozlu nia . S dz , e Ganelon musiał wtedy biec ku nam.
Skoczyłem do przodu i przycisn łem rogatego do ciany.
- Nie! - krzykn łem.
Ludzkie r ce stwora trafiły do mego gardła mniej wi cej w tym samym
momencie, kiedy zacisn łem palce na jego krtani, cisn łem z całej siły i
przekr ciłem. Chyba zrobił to samo. Usłyszałem, e co p ka z trzaskiem, niby
suchy patyk. Nie wiedziałem, czyj to kark si złamał. Mój bolał na pewno.
Otworzyłem oczy i zobaczyłem niebo. Le ałem na wznak, na kocu, na ziemi.
- Obawiam si , e wy yje - powiedział Ganelon.
Wolno odwróciłem głow w kierunku, sk d dochodził głos. Ganelon siedział
na skraju koca z mieczem na kolanach. Była przy nim Lorraine.
- Jak leci? - spytałem.
- Zwyci yli my - poinformował. - Dotrzymałe słowa. Kiedy zabiłe tego
stwora, wrzystko si sko czyło. Ludzie padli bez zmysłów, a bestie spłon ły.
- Dobrze.
- Siedziałem tu i zastanawiałem si , czemu przestałem ci nienawidzi .
- Doszedłe do jakich wniosków?
- Nie, wła nie nie. Mo e dlatego, e jeste my do siebie podobni. Nie wiem.
U miechn łem si do Lorraine.
- Ciesz si , e w sprawach przepowiedni nie jeste zbyt dobra. Bitwa
sko czona, a ty wci yjesz.
- mier ju si zacz ła - odparła bez u miechu.
- Co masz na my li?
- Wci yje pami o tym, jak lord Corwin skazał na mier mojego dziada,
jak kazał wlec go ko mi i publicznie po wiartowa za to, e dowodził jednym z
wcze niejszych powsta przeciw niemu.
- To nie byłem ja - powiedziałem. - To był jeden z moich cieni.
35
Ona jednak pokr ciła głow .
- Jeste kim jeste , Corwinie z Amberu - o wiadczyła, po czym wstała i
odeszła.
- Co to było? - zapytał Ganełon, ignoruj c nasz rozmow . - Czym był ten
stwór w wie y?
- Był mój - odparłem. - Był jedn z rzeczy, które uwolniłem rzucaj c kl tw
na Amber. Otworzyłem wtedy drog do rzeczywistego wiata wszystkiemu, co
le y poza Cieniem. I to wszystko pod a po linii najmniejszego oporu, przez
Cienie, do Amberu. Tutaj t drog był Kr g. Gdzie indziej mo e to by co
innego. Zamkn łem przej cie t dy. Mo ecie teraz odpocz .
- Czy po to przybyłe ?
- Nie - wyja niłem. - Niezupełnie. Przechodziłem t dy w drodze do Avalonu i
znalazłem Lance'a. Nie mogłem go tam zostawi , a kiedy doniosłem go do was,
zostałem wpl tany w to moje dzieło.
- Do Avalonu? Wi c kłamałe , gdy mówiłe , e został zniszczony?
Pokr ciłem głow .
To nie tak. Nasz Avalon padł, ale w Cieniu mog raz jeszcze znale taki sam.
- Zabierz mnie ze sob .
- Zwariowałe ?
- Nie. Chc popatrze jeszcze na kraj, w którym si urodziłem. Bez wzgl du
na ryzyko.
- Nie jad , by tam zamieszka - wyja niłem. - Jad , by uzbroi si do walki. W
Avalonie znany jest pewien ró owy proszek, którego u ywaj jubilerzy. Kiedy
spaliłem go w Amberze. Chc tam teraz dotrze tylko po to, eby go znale . A
potem załatwi karabiny. Wtedy b d mógł zdoby Amber i odzyska tron, który
do mnie nale y.
- A co z tymi rzeczami spoza Cienia, o których mówiłe ?
- Zajm si nimi pó niej. A gdybym i tym razem miał przegra , to b dzie
problemem Eryka.
- Mówiłe , e ci o lepił i wrzucił do lochu.
- To prawda. Wyrosły mi nowe oczy.
- Naprawd jeste demonem.
- Cz sto tak mówi . Przestałem ju zaprzecza .
- Zabierzesz mnie ze sob ?
- Je li naprawd chcesz... Ale to nie b dzie ten sam Avalon, który znałe .
- Do Amberu!
- Naprawd zwariowałe !
- Wcale nie. Dawno ju chciałem zobaczy to legendarne miasto. Kiedy znów
spojrz na Avalon, b d szukał czego nowego, czym mógłbym si zaj . Czy nie
byłem dobrym generałem?
- To prawda.
- Wi c opowiesz mi o tych rzeczach, które nazywasz karabinami, a ja pomog
ci w najwi kszej z bitew. Wiem, e niewiele ju lat mi pozostało. Zabierz mnie z
sob .
- Twoje ko ci mog biele u stóp Kolviru, obok moich.
- Która z bitew jest pewna? Zaryzykuj .
36
- Jak chcesz. Mo esz jecha .
- Dzi ki, lordzie.
Obozowali my tam owej nocy, a rankiem wrócili my do twierdzy. Zacz łem
szuka Lorraine i dowiedziałem si , e odjechała z jednym ze swych byłych
kochanków, oficerem o imieniu Melkin. Była zdenerwowana, lecz miałem jej za
złe, e nie pozwoliła mi na wyja nienie pewnych spraw, które znała jedynie z
plotek. Postanowiłem ruszy za nimi.
Dosiadłem Gwiazdy, zwróciłem swój sztywny kark w stron , w któr
prawdopodobnie odjechali, i ruszyłem.
W pewnym sensie trudno było mie pretensje do Lorraine. W twierdzy, jako
zabójca rogatego, nie zostałem przyj ty tak, jak witano by kogo innego. W ród
ludzi wci kr yły historie o ich Corwinie, a ka da z etykiet demona. Ci, z
którymi pracowałem, obok których walczyłem, teraz rzucali mi spojrzenia
wyra aj ce co wi cej ni l k - krótkie spojrzenia, gdy szybko spuszczali wzrok
lub kierowali go gdzie indziej. Mo e si bali, e zechc pozosta i rz dzi .
Wszyscy chyba poczuli ulg , kiedy ruszyłem w drog . Oprócz Ganelona - bał si
pewnie, e wbrew obietnicy nie wróc po niego. Dlatego, s dz , zaproponował, e
pojedzie ze mn . Jednak te sprawy musiałem załatwi sam. Lorraine zacz ła
wiele dla mnie znaczy , co odkryłem ze zdziwieniem. Zdałem sobie spraw , e to,
co zrobiła, sprawia mi ból. Zanim poszła swoj drog , powinna mnie wysłucha .
Potem, je li dalej b dzie wolała swego prostego kapitana, mog im błogosławi .
Je eli nie... Poj łem, e chc , by była przy mnie. Avalon musiał zaczeka , a
rozwi e si sprawa rozstania lub kontynuacji.
Jechałem za nimi, a wokół mnie w koronach drzew piewały ptaki. Dzie był
pi kny, niebia sko - bł kitnie, zielono - drzewnie spokojny - gro ba nie wisiała
ju nad t ziemi .
Czułem w sercu co w rodzaju rado ci, gdy udało mi si zniszczy
przynajmniej cz zła, które uczyniłem. Zła?
Do diabła, miałem go na koncie wi cej ni wi kszo ludzi. Gdzie po drodze
odkryłem jednak sumienie i teraz pozwalałem mu cieszy si jedn z rzadkich
chwil satysfakcji. Kiedy zdob d Amber, dam mu wi cej swobody.
Ha!
Kierowałem si na północ, przez nie znany mi teren. Jechałem szlakiem, na
którym wyra nie było wida lady przejazdu pary je d ców. Goniłem ich cały
dzie , o zmroku i wieczorem, co pewien czas zsiadaj c z konia, by zbada trop. W
ko cu wzrok zacz ł mi płata figle, wi c wyszukałem niewielk kotlin - par set
metrów w lewo od drogi - i rozbiłem obóz.
To pewnie ból w karku sprowadził na mnie sny o rogatym i kazał na nowo
prze ywa bitw . Pomó nam teraz, a przywrócimy ci to, co do ciebie nale y -
powiedział. W tym miejscu zbudziłem si z przekie stwem na ustach.
Gdy wit rozja nił niebo, dosiadłem konia i ruszyłem dalej. Noc była zimna i
dzie ci gle trzymał mnie w mro nym u cisku. Szron błyszczał na d błach
trawy, a mój płaszez nasi kł wilgoci , gdy u yłem go zamiast piwora. Koło
południa troch ciepła wróciło na wiat.
Trop był wie y - doganiałem ich.
Kiedy j znalazłem, zeskoczyłem z konia i pobiegłem do miejsca, gdzie le ała,
37
pod krzakiem dzikiej ró y bez kwiatów. Ciernie podrapały jej policzki i rami .
Nie yła, lecz od niedawna, gdy krew nie zakrzepła na piersi, gdzie uderzyło
ostrze, a ciało było jeszcze ciepłe. Zabrał wszystkie pier cionki i wysadzane
klejnotami grzebienie, w których zawarła swój maj tek.
Nie było kamieni, z których mógłbym usypa kopiec. Wyci łem
Grayswandirem płat darni i tam zło yłem j na spoczynek. Nim przykryłem j
swoim płaszczem, musiałem zamkn jej oczy. Dło mi dr ała i wzrok miałem
zamglony. Stałem tam długo...
Pojechałem dalej i niewiele czasu min ło, nim go dop dziłem. Gnał, jakby był
cigany przez demona. I był. Nie wyrzekłem ani słowa, kiedy zrzuciłem go z
konia. Ani potem. I nie u yłem miecza, cho on wyci gn ł swój.
Cisn łem jego pogruchotane ciało na wysoki d b, a kiedy po chwili
obejrzałem si , było czarne od ptaków.
Wło yłem na ni jej pier cionki, jej bransotety, jej grzebienie. Potem
zasypałem grób - i to była Lorraine. Wszystko, czym była i czego pragn ła,
sko czyło si tutaj.
I to ju cała historia o tym, jak si spotkali my i rozstali my, Lorraine i ja, w
krainie zwanej Lorraine.
Wydaje si , e jest taka, jak całe moje ycie, gdy ksi
Amberu jest cz ci i
uczestnikiem całego zepsucia, jakie istnieje na wiecie. To wła nie dlatego ilekro
mówi o swoim sumieniu, co wewn trz mnie musi odpowiedzie "Ha!" W
zwierciadłach tak wielu os dów moje r ce maj kolor krwi. Jestem cz ci zła
istniej cego na wiecie i w Cieniu. Czasem wyobra am sobie, e jestem złem,
które ma niszczy inne zło. Zabijam Melkinów, kiedy ich znajduj , a gdy
nadejdzie Wielki Dzie , o którym mówi prorocy, lecz w który naprawd nie
wierz , gdy wiat b dzie całkiem oczyszczony ze zła, wtedy ja tak e odejd w
ciemno , połykaj c przekle stwa. A mo e nawet wcze niej. Do tego czasu jednak
nie umyj r k i nie pozwol , by zwisały bezczynnie.
Zawróciłem do Twierdzy Ganelona, który wiedział, lecz który nigdy by nie
zrozumiał.
38
Rozdział 4
Dalej, wci dalej jechali my z Ganelonem przedziwnymi dzikimi drogami
wiod cymi do Avalonu, alejami marze i koszmarów, pod mosi n barkentyn
sło ca i rozpalonymi białymi wyspami nocy, póki nie zmieniły si w diamentowe i
złote odpryski, gdzie ksi yc pływał jak łab d . Dzie wydzwonił ziele wiosny,
przebyli my rzek i noc zmroziła góry pod nami. Wypu ciłem w mrok strzał
mego pragnienia, a ona rozbłysła nam nad głowami i niby meteor rozpłomieniła
niebo. Jedyny smok, jakiego napotkali my, był kulawy i ku tykaj c skrył si
szybko, osmaliwszy stokrotki swoim sapaniem. Klucze barwnych ptaków
wskazywały nam kierunek, a kryształowe głosy z jeziora powtarzały echem nasze
słowa, piewałem jad c, a po pewnym czasie Ganelon przył czył si do mnie.
Byli my w drodze ju ponad tydzie , a ziemia, niebo i wiatr mówiły mi, e
jeste my niedaleko Avalonu.
Rozbili my obóz w lesie, nad jeziorem, gdzie sło ce w lizn ło si za skały, a
dzie skonał i przemin ł. Poszedłem si wyk pa , a Ganelon wypakowywał nasze
rzeczy. Woda była zimna i orze wiaj ca. Chlapałem si długo.
W k pieli zdawało mi si , ze słysz jakie krzyki, ale nie byłem pewien. To był
dziwny las, wi c nie przejmowałem si zbytnio. Mimo to ubrałem si i ruszyłem
do obozu.
Po drodze znów usłyszałem jaki głos, j kliwy i prosz cy. Zbli ywszy si
zobaczyłem, e rozmowa ju trwa.
Ganelon siedział po turecku pod d bem. Nasze rzeczy le ały porozrzucane, na
rodku polany zauwa yłem troch drewna na ognisko. Na drzewie wisiał
człowiek.
Był młody, o jasnych włosach i jasnej cerze. Poza tym trudno było cokolwiek
powiedzie . Niełatwo jest - wła nie to odczułem - rozpozna rysy i wzrost tego,
kto wisi głow w dół kilka stóp od ziemi.
Miał zwi zane na plecach r ce i zwisał z niskiego konara na linie zap tlonej
wokół lewej kostki. Mówił - krótkimi, urywanymi zdaniami odpowiadał na
pytania Ganelona - a jego twarz była mokra od liny i potu.
Nie wisiał nieruchomo, lecz kołysał si w przód i w tył.
Miał obtarty policzek i kilka plamek krwi na koszuli.
Zatrzymałem si . Postanowiłem na razie si nie wtr ca . Obserwowałem.
Ganelon nie post piłby z nim w ten sposób bez powodu, wi c sympatia dla
chłopaka zbytnio mi nie ci yła. Poza tym, cokolwiek skłoniło Ganelona do
takiego przesłuchania, wiedziałem, e uzyskane informacje mnie te zainteresuj .
Byłem te ciekaw wszystkiego, a ta sesja mogła mi powiedzie o samym
Ganelonie, b d cym teraz czym w rodzaju sprzymierze ca. A dodatkowe kilka
minut do góry nogami nie mogło spowodowa wi kszych szkód.
Wi zie znieruchomiał. Ganelon dotkn ł mieczem jego piersi i silnym
pchni ciem rozhu tał znowu. Stal rozci ła lekko skór i na koszuli pojawiła si
kolejna czerwona plamka. Chłopak krzykn ł. Teraz wyra nie widziałem, e był
młody. Ganelon wysun ł ostrze o kilka cali poza punkt, w którym przy
powrotnym wahaniu znalazłaby si krta je ca. Cofn ł je w ostatnieju chwili i
zachichotał, kiedy tamten zwin ł si i krzykn ł:
39
- Błagam!
- Dalej! - rozkazał Ganelon. - Powiedz wszystko.
- To jest wszystko! - zawołał wi zie . - Nic wi cej nie wiem.
- Dlaczego nie?
- Wyprzedzili mnie! Nic nie widziałem!
- Dlaczego nie ruszyłe za nimi?
- Byli konno, a ja na piechot .
- Dlaczego nie ruszyłe za nimi pieszo?
- Byłem oszołomiony.
- Oszołomiony? Byłe przera ony! Zdezerterowałe !
- Nie!
Ganelon znowu wysun ł ostrze i cofn ł je w ostatniej chwili.
- Nie! - wrzasn ł młodzik.
Ganelon poruszył mieczem.
- Tak! - krzykn ł chłopak. - Bałem si !
- I uciekłe .
- Tak! Biegiem! Ci gle uciekam, odk d...
- I nie wiesz, jak pó niej potoczyły si sprawy?
- Nie.
- Kłamiesz! - Znowu si gn ł do miecza.
- Nie! - j kn ł chłopiec. - Błagam...
Zbli yłem si .
- Ganelonie - powiedziałem.
Spojrzał na mnie, wyszczerzył z by i odło ył miecz. Chłopiec starał si
pochwyci moje spojrzenie.
- Có my tu mamy? - spytałem.
- Ha! - zawołał klepi c chłopaka po wewn trznej stronie uda tak mocno, e
tamten krzykn ł. - Złodzieja i dezertera, ale z ciekaw histuri do opowiadania.
- Wi c odetnij go i pozwól mi posłucha - poleciłem.
Ganelon odwrócił si i jednym ciosem miecza odci ł lin . Chłopak upadł na
ziemi i zaszlochał.
- Złapałem go, jak próbował ukra nasze zapasy, i pomy lałem, e troch go
przepytam - wyja nił Ganelon. - Przybył z Avalonu, i to raczej szybko.
- Co to znaczy?
- Był piechurem podczas bitwy, która rozegrała si dwie noce temu. W walce
okazał si tchórzem i zdezerterował.
Chłopak próbował wykrztusi jakie zaprzeczenie, wi c Ganelon kopn ł go.
- Cisza! - rozkazał. - Ja teraz mówi ... tak jak mi opowiadałe !
Chłopiec jak krab odczołgał si na bok i szeroko otwartymi oczami spojrzał
na mnie błagalnie.
- Bitwa? Kto walczył? - spytałem.
Ganelon u miechn ł si pos pnie.
- Rzecz wygl da znajomo - stwierdził. - Wojska Avalonu spotkały si w
najwi kszym, jak si zdaje, i by mo e ostatnim z długiej serii star z istotami
niezupełnie z tego wiata.
- Tak?
40
Spojrzałem na chłopca. Spu cił wzrok, lecz zd yłem dostrzec w jego oczach
l k.
- ...Kobiety - wyja nił Ganelon. - Blade furie z jakiego piekła, pi kne i zimne.
Uzbrojone i w zbrojach. Długie, jasne włosy. Oczy jak lód. Na białych, ziej cych
ogniem wierzchowcach, ywi cych si ludzkim mi sem, wyje d ały nocami z
labiryntu jaski , które par lat temu odsłoniło trz sienie ziemi. Napadały, brały
w niewol młodych m czyzn i zabijały wszystkich pozostałych. Je cy pojawiali
si pó niej jako id cy za nimi bezduszni ołnierze. To brzmi jak historia o
ludziach z Kr gu, których my znali my.
- Lecz z tamtych wielu prze yło, gdy zostali wyzwoleni - zaprotestowałem. - I
wcale nie wydawali si bezduszni. Raczej w amnezji, jak ja sam kiedy . Dziwi
mnie - mówiłem dalej - e nikt nie próbował zablokowa tych jaski za dnia,
skoro kobiety wyruszały jedynie w nocy.
- Ten dezerter twierdzi, e próbowano tego - wyja nił Ganelon. - I po pewnym
czasie zawsze wyrywały si znowu, silniejsze ni przedtem.
Chłopiec był szary jak popiół, lecz kiwn ł głow , gdy spojrzałem na
pytaj co.
- Tutejszy dowódca, którego on nazywa Protektorem, gromił je wielokrotnie -
kontynuował Ganelon. - Raz sp dził nawet cz nocy z ich przywódczyni , blad
dziwk imieniem Lintra. Nie wiem, flirtował z ni czy pertraktował, ale nic z tego
nie wyszło. Napady powtarzały si i jej siły były coraz liczniejsze. W ko cu
Protektor zdecydował si na masowy atak w nadziei, e uda mu si zniszczy je
całkowicie. Wła nie podczas bitwy ten tutaj uciekł - skin ł mieczem w stron
chłopca. - I dlatego nie znamy ko ca tej historii.
- Tak było? - spytałem.
Chłopiec oderwał spojrzenie od miecza i wolno kiwn ł głow .
- Ciekawe - zwróciłem si do Ganelona. - Bardzo. Mam uczucie, e ich
problem wi e si jako z tym, który ostatnio rozwi zali my. Chciałbym wiedzie ,
jak zako czyła si bitwa.
Ganelon kiwn ł głow i mocniej chwycił miecz.
- No có - zacz ł. - Je eli ju z nim sko czyli my...
- Czekaj. Przypuszczam, e próbował ukra co do jedzenia?
- Tak.
- Rozwi mu r ce. Nakarmimy go.
- Przecie chciał nas okra .
- Czy nie wspominałe , e kiedy zabiłe człowieka dla pary butów?
- Tak, ale to co innego.
- A to czemu?
- Mnie si udało.
Roze miałem si . Ganelon był poirytuwany, potem zdziwiony, wreszcie sam
zacz ł si mia . Chłopiec przygl dał si nam, jakby my byli par wariatów.
- No dobrze - rzekł w ko cu Ganelon. - Dobrze.
Nachylił si , jednym szarpni ciem odwrócił je ca i rozci ł powróz krepuj cy
mu r ce.
- Chod , chłopcze - powiedział. - Dostaniesz je .
Podszedł do baga y i wyci gn ł kilka pakietów z jedzeniem.
41
Chłopiec wstał i kulej c pod ył za nim. Chwycił ofiarowan mu ywno i
zacz ł je łapczywie i gło no, nie spuszczaj c wzroku z Ganelona. Jego
informacje, je li były prawdziwe, powodowały pewne komplikacje.
Najpowa niejsz było to, e w wyniszczonym wojn kraju trudniej b dzie znale
rzecz, której potrzebowałem. Pogł biły si te moje l ki co do natury i rozmiarów
uszkodzenia - czy te naruszenia - Wzorca.
Pomogłem Ganelonowi rozpali niewielkie ognisko.
- Jak to wszystko wpływa na nasze plany? - zapytał.
Naprawd nie miałom wyboru. We wszystkich Cieniach w okolicy sytuacja
byłaby podobna. Mogłem wybra taki, który nie był w to wmieszany, lecz
docieraj c tam trafiłbym do niewła ciwego punktu. Nie dostałbym tam tego, co
było mi potrzebne. Je eli ataki Chaosu stale zdarzały si na trasie marszu mych
pragnie przez Cie , to musiały by powi zane z natur owych pragnie . I
wcze niej czy pó niej b d musiał stawi im czoło. Nie zdołam ich unikn . Takie
były zasady tej gry i nie mogłem si skar y , gdy sam je ustaliłem.
- Jedziemy dalej - o wiadczyłem. - To jest cel moich pragnie .
Młodzik j kn ł i - pewno z wdzi czno ci, e powstrzymałem Ganelona od
wycinania dziur w jego ciele - ostrzegł:
- Nie jed do Avalonu, panie! Nie ma tam nic, czego mógłby potrzebowa .
Zabij was!
Podzi kowałem mu u miechem. Ganelon zachichotał.
- Zabierzmy go ze sob - zaproponował. - Niech stanie przed s dem za
dezercj .
Chłopiec wstał z wysiłkiem i rzucił si do ucieczki. Wci roze miany Ganelon
wyj ł sztylet i wzniósł r k do rzutu. Uderzyłem go w rami i bro poleciała
daleko od celu. Chłopak znikł w ród drzew, a Ganelon miał si bez przerwy.
Kiedy si uspokoił, odszukał swój sztylet.
- Powiniene pozwoli mi go zabi - powiedział. Sam wiesz.
- Postanowiłem inaczej.
Wzruszył ramionami.
- Jak wróci noc i poder nie nam gardła, mo e zmienisz zdanie.
- Pewnie zmieni . Ale on nie wróci. Wiesz o tym.
Znów wzruszył ramionami. Nabił na sztylet kawałek mi sa i zacz ł
przypieka nad ogniskiem.
- Trzeba przyzna , e wojna nauczyła go dobrze pracowa nogami -
stwierdził. - By mo e istotnie zbudzimy si rankiem.
Ugryzł kawałek i zacz ł prze uwa . Uznałem to za słuszn ide i
przygotowałem co takiego dla siebie.
Wiele godzin pó niej zbudziłem si z niespokojnego snu, by przez zasłon li ci
popatrze na gwiazdy. Jaka skłonna do złych wró b cz mej pod wiadomo ci
przywołała obraz chłopca i w niemiły sposób wykorzystała jego i mnie. Długo nie
mogłem zasn .
Rankiem zadeptali my popioły ogniska i ruszyli my dalej. Tego popołudnia
dotarli my do gór i nast pnego dnia przekroczyli my je. Na naszym sziaku
trafiały si czasem wie e lady ludzi i koni, lecz nie spotkali my nikogo.
Dzie pó niej min li my kilka zagród, lecz nie zatrzymywali my si przy
42
adnej. Nie korzystałem z szalonej, diabelskiej trasy, któr wybrałem wyp dzaj c
Ganelona. Była krótka, lecz dla niego byłaby przykrym wspomnieniem.
Potrzebowałem tak e czasu do namysłu i taka podró niezbyt by mi odpowiadała.
Teraz, jednak długa droga zbli ała si do ko ca. Po południu osi gn li my niebo
Amberu. Podziwiałem je w milczeniu. Las, przez który jechali my, mógłby by
niemal Lasem Arde skim. Tyle e nie słyszałem głosu rogów, nie było Juliana ani
Morgensterna, nie było ogarów burzy, które by nas cigały jak w Ardenie, kiedy
przeje d ałem tamt dy ostatnim razem. Był tylko piew ptaków w koronach
wielkieh drzew, skarga wiewiórki, szczekni cie lisa, plusk wodospadu, biele,
bł kity i ró e kwiatów w cieniu li ci.
Wieczorny wietrzyk, chłodny i delikatuy, u pił mnie niemal i byłem zupełnie
nie przygotowany na widok rz du wie ych grobów obok drogi, zaraz za
zakr tem. Trawa wokół nich była zgnieciona i stratowana. Przystan li my na
chwil , lecz nie zauwa yli my niczego, czego nie byłoby wida na pierwszy rzut
oka.
Kawałek dalej min li my jeszcze jedno takie miejsce, a potem kilka
wypalonych zagajników. Droga była porz dnie wyje d ona, a krzaki na
poboczach połamane i zdeptane, jakby przechodziło t dy wiele ludzi i zwierz t.
W powietrzu unosił si zapach spalenizny. Przejechali my obok rozkładaj cego
si , na pół po artego ko skiego cierwa.
Niebo Amberu nie dodawało mi ju otuchy, cho potem przez dłu szy czas
szlak był czysty.
Dzie zbli ał si ku ko cowi i drzewa rosły coraz rzadziej, gdy Ganelon
zauwa ył smugi dymu na południowym wschodzie. Skr cili my w pierwsz
cie k , która zdawała si biec w tamt stron , mimo e nie prowadziła do
Avalonu. Trudno było dokładnie oceni odległo , lecz widzieli my, e nie
dotrzemy na miejsce przed noc .
- Ich wojska... jeszcze obozuj ? - zastanawiał si Ganelon.
- Albo armia tego, co ich zwyci ył.
Potrz sn ł głow i sprawdził, czy miecz lekko wychodzi z pochwy. Przed
zmrokiem zjechałem ze cie ki zwabiony odgłosem płyn cej wody. Był to wie y,
czysty potok płyn cy od gór i wci nios cy odrobin ich chłodu. Umyłem si ,
przyci łem brod , która zd yła ju odrosn , i oczy ciłem ubranie z pyłu dróg.
Zbli ali my si do celu podró y i chciałem wyst pi z t odrobin splendoru, na
jak mogłem sobie pozwoli . Ganelon uznał moje racje. Zdobył si nawet na
ochlapanie sobie wod twarzy i gło ne wytarcie nosa.
Stoj c nad brzegiem i mrugaj c w stron nieba oczami, z których wypłukałem
kurz, zobaczyłem, e kr g ksi yca staje si czysty i ostry, a zm tnienie jego
kraw dzi znika. Zdarzyło si to po raz pierwszy. Wstrzymałem oddech i
patrzyłem. Potem odnalazłem na niebie gwiazdy, prze ledziłem kształty chmur,
odległych szczytów i najdalszych drzew. Raz jeszcze spojrzałem na ksi yc, nadal
czysty i wyra ny. Mój wzrok wrócił, ju do normy.
Ganelon cofn ł si słysz c mój miech. Nie spytał o powód.
Tłumi c pragnienie piewu dosiadłem konia i wróciłem na cie k . Cienie
pogł biały si , a ponad koronami drzew rozkwitały gromady gwiazd.
Wci gn łem w płuca pot n porcj nocy, przytrzymałem chwil i wypu ciłem.
43
Znów byłem sob i było to przyjemne uczucie.
Ganelon podjechał bli ej.
- Na pewno rozstawili warty - powiedział cicho.
- Tak - zgodziłem si .
- Wi c mo e lepiej zjedziemy ze szlaku?
- Nie. Nie chc , eby kto pomy lał, e si kryjemy. Mo emy dojecha na
miejsce z eskort , to nie ma znaczenia. Jeste my par zwyczajnych podró nych.
- Mog pyta o powód tej podró y.
- Wi c b dziemy par najemników, którzy słyszeli o jakiej wojnie i przybyli
szuka pracy.
- Dobrze. Wygl damy na takich. Miejmy nadziej , e zd
to zauwa y .
- Je eli nie b d nas dobrze widzie , to b dziemy marnym celem.
- To prawda. Lecz jako mnie to nie uspokaja.
Nasłuchiwałem stukotu ko skich kopyt na szlaku. Droga nie prowadziła
prosto. Wiła si , skr cała, biegła w t i w tamt stron , w ko cu wykr ciła pod
gór . Gdy wje d ali my na zbocze, drzewa przerzedziły si jeszcze bardziej.
Wierzchołek pagórka był prawie nagi. Jeszcze kawałek i niespodziewanie
roztoczył si przed nami widok na najbli sze kilka mil. Zatrzymali my si tu
przed stromym uskokiem, kilkana cie metrów ni ej przechodz cym w łagodne
zbocze. Dalej wida było rozległ równin , a o mil stamt d wzgórza i niewielkie
zagajniki. Zobaczyli my obóz: liczne ogniska i sporo namiotów, do du e stado
koni pas ce si w pobli u. Uznałem, e było tam kilkuset ludzi, grzej cych si
przy ogniu lub chodz cych po obozowisku.
Ganelon odotchn ł z ulg .
- Ci przynajmniej wydaj si normalnymi lud mi - stwierdził.
- Fakt.
- A je eli s normalnymi lud mi w normalnym wojsku, to na pewno jeste my
ju obserwowani. To zbyt dogodny punkt, by pozostał nie obsadzony.
- Zgadza si .
Z tyłu doleciał hałas. Zacz li my si odwraca , gdy jaki głos rozkazał:
- Nie rusza si !
Spojrzałem za siebie. Stało tam czterech m czyzn; dwóch trzymało
wycelowane w nas kusze, dwaj pozostali mieli w r kach nagie miecze. Jeden z
nich ruszył ku nam i zatrzymał si o dwa kroki.
- Zsiada ! - polecił. - Na lew stron ! Powoli!
Zeszli my na ziemi i stan li my przed nim, trzymaj c r ce z daleka od broni.
- Kim jeste cie? I sk d? - zapytał. - Jeste my najemnikami - wyja niłem. - Z
Lorraine. Słyszeli ny, e trwa tu jaka wojna. Szukamy zaj cia. Jechali my do
tego obozu w dole. To wasz, mam nadziej ?
- A je li powiem, e nie, e jeste my patrolem armii, która ma wła nie ten
obóz zaatakowa ?
Wzruszyłem ramionami.
- W takim razie mo e wasza armia byłaby zainteresowana zatrudnieniem
dwóch ludzi?
Splun ł.
- Protektor nie potrzebuje takich jak wy - o wiadczył. Po czym zapytał: - Z
44
której strony przyjechali cie?
- Ze wschodu - odparłem.
- A nie mieli cie po drodze jakich ... trudno ci?
- Nie - zaprzeczyłem. - A powinni my mie ?
- Trudno powiedzie - stwierdził. - Oddajcie bro . Ode l was do obozu. Na
pewno b d chcieli wiedzie , czy nie widzieli cie czego na wschodzie... czego
niezwykłego.
- Nie widzieli my nic niezwykłego - poinformowałem.
- W ka dym razie dadz wam je . Cho w tpi , czy znajdziecie prac .
Troch si spó nili cie. A teraz oddajcie bro .
Kiedy odpinali my pasy z mieczami, przywołał jeszcze dwóch ukrytych w ród
drzew ołnierzy i polecił doprowadzi nas do obozu. Mieli my i pieszo
prowadz c konie. ołnierze wzi li nasz bro i ju ruszali my, gdy ten, który z
nami rozmawiał, zawołał:
- Sta !
Obejrzałem si .
- Ty - zwrócił si do mnie. - Jak si nazywasz?
- Corey - odparłem.
- Nie ruszaj si .
Podszedł całkiem blisko i przygl dał mi si przez jakie dziesi sekund.
- O co chodzi? - spytałem.
Zamiast odpowiedzi pogrzebał dłoni w sakiewce, wyci gn ł gar monet i
podniósł je do oczu.
- Niech to licho! Jest za ciemno - stwierdził. - A nie mo emy pali wiatła.
- A po co? - zdziwiłem si .
- Nie wa nego - wyja nił. - Zdawało mi si , e ju ci gdzie widziałem, i
próbowałem sobie przypomnie gdzie. Twój profil podobny jest do wybitego na
naszych starych monetach. Troch ich jeszcze kr y. Prawda? zwrócił si do
jednego ze strzelców. Tamten odło ył kusz , podszedł i z odległo ci kilku kroków
przyjrzał mi si uwa nie.
- Zgadza si - stwierdził. - Jest podobny.
- A kto to był? Ten, o którego wam chodzi?
- Jeden z tych dawnych typów. Przed moim urodzeniem. Nie pami tam.
- Ja te nie. Zreszt ... - wzruszył ramionami. Niewa ne. Ruszaj, Coreyu.
Odpowiadaj na pytania szczerze, a nic ci si nie stanie.
Odwróciłem si i odszedłem, a on został na zalanej ksi ycowym wiatłem
polanie. Spogl dał za mn drapi c si po głowie.
ołnierze z naszej eskorty nie byli zbyt rozmowni. I bardzo dobrze.
Przez cał drog my lałem o tym, co opowiedział nam ten chłopak, i o tym,
jak zako czył si tutejszy konflikt. Osi gn łem bowiem fizyczn zgodno ze
wiatem moich pragnie i teraz musiałem działa w granicach zaistniałej sytuacji.
Nad obozowiskiem unosił si przyjemny zapach ludzi i zwierz t, dymu ognisk,
pieczonego mi sa, skóry i oliwy. W wietle ogni ołnierze rozmawiali, ostrzyli
miecze, naprawiali uprz e, jedli, grali, spali, pili i prrygl dali si , jak
prowadzimy mi dzy nimi nasze konie, eskortowani w stron trzech centralnych
namiotów. Im dalej szli my, tym bardziej poszerzał si wokół nas kr g ciszy.
45
Zatrzymali my si przy drugim co do wielko ci namiocie. Jeden z naszych
stra ników zapytał o co przechadzaj cego si wartownika. Ten pokr cił głow i
wskazał r k najwi kszy namiot. Wymiana zda trwała kilka minut. Wreszcie
stra nik wrócił. Powiedział co swemu czekaj cemu przy nas towarzyszowi, a ten
skin ł głow i przywołał jednego z ludzi siedz cych przy najbli szym ognisku.
Stra nik podszedł do mnie.
- Wszyscy oficerowie s na naradzie u Protektora - wyja nił. - Sp tamy wasze
konie i pu cimy je na pastwisko. Zdejmijcie z nich rzeczy i złó cie je tutaj.
Musicie poczeka , póki kapitan nie wróci.
Kiwn łem głow . Wzi li my si do wypakowywania baga u i czyszczenia
koni. Poklepałem Gwiazd po szyi, a potem patrzyłem, jak niewysoki kulawy
człowieczek prowadzi j do innych koni razem ze wietlikiem Ganelona.
Usiedli my na jukach i czekali my. Jeden ze stra ników w zamian za tyto do
fajki przyniósł nam gor cej herbaty. Obaj siedli potem troch z tyłu.
Patrzyłem na wielki namiot, s czyłem herbat i my lałem o Amberze i o
małym nocnym klubie przy Rue de Char et Pain w Brukseli, na Cieniu-Ziemi,
gdzie yłem tek długo. Kiedy dostan ju ten jubilerski proszek, rusz do
Brukseli, aby znowu spotka si z handlarzami z Gun Burse. Wiedziałem, e moje
zlecenie b dzie kosztowne i trudne w realizacji. Trzeba b dzie przekona
którego z producentów amunicji, by zało ył osobn lini produkcyjn . Na
szcz cie dzi ki mym rozmaitym militarnym do wiadczeniom znałem na tamtej
Ziemi innych kupców ni tylko ci z Interarmco. Zdobycie sprz tu nie powinno mi
zaj wi cej ni kilka miesi cy. Zacz łem obmy la szczegóły i czas upływał
szybko i przyjemnie.
Min ło chyba ponad półtorej godziny, nim poruszyły si cienie na cianie
wielkiego namiotu. Jeszcze kilka minut i płachta zakrywaj ca wej cie została
odrzucona w bok. Powoli zacz li wychodzi ludzie. Ogl dali si i rozmawiali.
Ostatnia dwójka zatrzymała si , dyskutuj c z kim , kto pozostał w rodku.
Reszta rozeszła si do innych namiotów.
Ci w wej ciu cofali si powoli, wci zwróceni twarzami do wn trza.
Słyszałem ich głosy, cho nie mogłem rozró ni słów. Ten, z którym rozmawiali,
tak e si poruszył i w ko cu mogłem go zobaczy . wiatło padało na niego z tyłu,
a dwaj oficerowie zasłaniali prawie cały widok, zauwa yłem jednak, e jest
szczupły i bardzo wysoki.
Nasi stra nicy jeszcze si nie ruszyli, z czego wywnioskowałem, e kapitanem,
o którym mówili, był jeden z dwójki oficerów. Patrzyłem z nadziej , e si cofn i
odsłoni swego zwierzchnika. Istotnie uczynili to w chwil pó niej, a po jeszcze
kilku sekundach on sam post pił krok do przodu.
Z pocz tku zdawało mi si , e to tylko gra wiateł i cieni... Lecz nie! Poruszył
si znowu i zobaczyłem go wyra nie. Nie miał prawej dłoni. R ka ko czyła si tu
poni ej łokcia. Kikut był grubo obanda owany i pomy lałem, e musiał niedawno
odnie t ran .
Wykonał lew r k szeroki gest, wyci gaj c j daleko przed siebie. Kikut
prawej poruszył si tak e i równocze nie co drgn ło w mej pami ci. Miał długie,
proste, kasztanowe włosy i lekko wystaj c doln szcz k ...
Wyszedł na zewn trz, a wiatr pochwycił jego płaszcz i zarzucił na prawe
46
rami . Zauwa yłem, e nosił ółt koszul i br zowe spodnie. Sam płaszcz był
płomiennie pomara czowy. Chwycił jego brzeg nienaturalnie szybkim ruchem
lewej r ki i przykrył kikut prawej.
Wstałem, a on zwrócił głow w moj stron . Nasze spojrzenia spotkały si .
Przez kilka uderze pulsu aden z nas si nie poruszył.
Obaj oficerowie patrzyli na to zdnmieni. Rozepchn ł ich i ruszył do mnie.
Usłyszałem, e Ganelon chrz ka i wstaje pospiesznie. Nasi stra nicy tak e byli
zaskoczeni.
Stan ł kilka kroków przede mn i zmierzył mnie uwa nym spojrzeniem
swych orzechowych oczu. Rzadko si u miechał, lecz tym razem jako mu si to
udało.
- Chod cie - powiedział i zawrócił do namiotu.
Poszli my zostawiaj c rzeczy tam, gdzie le ały.
Jednym spojrzeniem odprawił obu oficerów, zatrzymał si przed wej ciem do
namiotu i przepu cił nas przodem. Potem wszedł i spu cił płacht . Wewn trz był
materac, mały stolik, ławy, bro i wielki kufer. Na stoliku płon ł kaganek, le ały
ksi ki i mapy, stała butelka i kilka kubków. Drugi kaganek migotał na pokrywie
kufra.
U cisn ł mi dło i znów si u miechn ł.
- Corwin - rzekł. - I to ywy.
- Benedykt - powiedziałem, tak e z u miechem. Jeszcze dychasz, jak widz .
Diabelnie długo to trwało.
- To prawda. Kim jest twój przyjaciel?
- Nazywa si Ganelon.
- Ganelonie - powiedział i skłonił głow , nie wyci gaj c jednak r ki. Potem
podszedł do stołu i nalał trzy kubki wina. Jeden podał mnie, drugi Ganelonowi,
trzeci wzniósł do góry.
- Twoje zdrowie, bracie - powiedział.
- I twoje.
Wypili my
- Siadajcie - rzucił, wskazuj c najbli sz ław . Sam tak e usiadł. - I witajcie w
Avalonie.
- Dzi ki... Protektorze.
Skrzywił si .
- Ten przydomek nie jest niezasłu ony - stwierdził spokojnie, wpatruj c si w
moj twarz. - Zastanawiam si , czy poprzedni Protektor mógłby powiedzie to
samo.
- To nie było to samo miejsce - odparłem. - Ale s dz , e mógłby.
Wzruszył ramionami.
- Mo e i tak - powiedział. - Ale do o tym! Co si z tob działo? Co
porabiałe ? Dlaczego przybyłe tutaj? Opowiedz. To ju tyle czasu...
Kiwn łem głow . Niezbyt szcz liwie si zło yło, lecz etykieta rodzinna oraz
układ sił wymagały, bym odpowiadał, zanim sam zaczn pyta . Był starszy, a
poza tym ja - co prawda nie wiadomie - naruszyłem stref jego wpływów. Nie to,
ebym mu ałował tej uprzejmo ci - był jednym z niewielu moich licznych
krewnych, którego szanowałem, a nawet lubiłem. Po prostu paliłem si do
47
zadawania pyta . Sam powiedział, to ju tyle czasu...
Ale jak wiele powinienem mu wyja ni ? Nie miałem poj cia, któr ze stron
popiera. Nie chciałem te , mówi c o niewła ciwych sprawach, odkrywa
powodów jego dobrowolnego wygnania z Amberu. Nale ało zacz od czego
mo liwie neutralnego i sondowa go w miar rozwoju opowie ci.
- Musi by jaki pocz tek - odezwał si po chwili. - Niewa ne, jak go
przedstawisz.
- Jest wiele pocz tków - wyja niłem. - To do trudne... Powinienem chyba
wróci do czasu, kiedy to wszystko si zacz ło, i potem ci gn dalej.
Łykn łem wina.
- Tak - zadecydowałem. - To b dzie najprostsze... cho dopiero stosunkowo
niedawno przypomniałem sobie wiele z tego, co si zdarzyło. Kilka lat po
rozgromieniu Ksi ycowych Je d ców z Ghenesh i po twoim wyje dzie Eryk i ja
poró nili my si ostatecznie - zacz łem. - Tak, chodziło o sukcesj . Tato znowu
zacz ł mówi o abdykacji i wci nie chciał wyznaczy nast pcy. Od yły dawne
spory o to, ktu ma wi ksze prawo do tronu. Oczywiscie, ty i Eryk jeste cie starsi
ode mnie, lecz o ile Faiella, matka Eryka i moja, była on ojca po mierci
Cymnei, to jednak..
- Do ! - zawołał Benedykt i waln ł w stół tak mocno, e deski zatrzeszczały.
Kaganek podskoczył i chlapn ł oliw , lecz - chyba dzi ki jakiemu drobnemu
cudowi - nie przewrócił si : Płachta zasłaniaj ca wej cie odsun ła si natychmiast
i do namiotu zajrzał zaniepokojony stra nik. Benedykt spojrzał tylko i tamten
wycofał si .
- Nie mam ochoty pakowa si w te wasze dochodzenia - o wiadczył mój brat
cichym głosem. - To wła nie te plugawe rozgrywki były pocz tkowo powodem,
dla którego porzuciłem rozkosze Amberu. Prosz , mów dalej, ale ju bez
odno ników.
- No... tak - chrz kn łem. - Jak mówiłem, odbyli my kilka burzliwych
dyskusji na ten temat. A pewnego wieczora słowa przestały wystarcza .
Podj li my walk .
- Pojedynek?
- Nic tak formalnego. Raczej równoczesn decyzj zabicia tego drugiego. W
ka dym razie walczyli my do długo. Eryk uzyskał przewag i zacz ł ciera
mnie na proszek. Uprzedz troch fakty i powiem, e wszystko przypomniałem
sobie dopiero jakie pi lat temu.
Benedykt pokiwał głow , jakby rozumiał, o czym mówi .
- Mog si tylko domy la , co zaszło po tym, jak straciłem przytomno -
mówiłem dalej. - Eryk powstrzymał si od zabicia mnie. Doszedłem do siebie w
Cieniu - Ziemi, w miejscu zwanym Londynem. Szalała tam zaraza i
rozchorowałem si . Wyzdrowiałem nie maj c adnych wspomnie sprzed
Londynu. yłem w tym wiecie - Cieniu przez całe wieki, szukaj c jakiej
wskazówki co do mojej to samo ci. Przemierzałem go wszerz i wzdłu , zwykle
jako uczestuik kampanii wojskowych. Ucz szczałem na ich uniwersytety,
rozmawiałem z najm drzejszymi lud mi, konsultowałem si ze słynnymi
lekarzami. Nigdzie nie znalazłem klucza do swej przeszło ci. Było dla mnie
oczywiste, e ró niłem si od innych ludzi, i z wielkim wysiłkiem starałem si to
48
ukry . Byłem jak w ciekły, gdy mogłem mie wszystko z wyj tkiem tego, czego
pragn łem najbardziej: mojej to samo ci, mojej pami ci. Mijały lata, lecz nie
malał mój gniew, nie gasła t sknota. Trzeba było wypadku i p kni cia czaszki,
eby zacz ła si seria przemian prowadz cych do odzyskania wspomnie . To było
jakie pi lat temu, a cała ironia potega na rym, e Eryk był odpowiedzialny za
ów wypadek. Wydaje si , e Flora przez cały czas mieszkała w tym Cieniu - Ziemi
i pilnowała mnie. Wracaj c do hipotez: Eryk musiał si powstrzyma w ostatniej
chwili. Pragn ł mojej mierci, lecz nie chciał, by lady prowadziły do niego.
Przetransportował mnie wi c przez Cie do miejsca, gdzie czekała szybka i
niemal pewna mier . Bez w tpienia zamierzał wróci i powiedzie , e si
pokłócili my i e odjechałem w gniewie, krzycz c, e znowu odchodz . Owego
dnia polowali my w Ardenie. Tylko my dwaj, razem.
- To dziwne - wtr cił Benedykt - e tacy rywale jak wy zdecydowali cie si na
wspólne polowanie w takich okliczno ciach.
Łykn łem wina i u miechn łem si .
- By mo e nie było to tak zupełnie przypadkowe, jak mo na by s dzi z
mojego opowiadania - wyja niłem. - Mo e obaj ucieszyli my si z mo liwo ci
wspólnych łowów: tylko my dwaj i nikt wi cej.
- Rozumiem - stwierdził. - Nie jest wi c wykluczone, e sytuacja mogła uło y
si odwrotnie.
- No có , trudno powiedzie . Nie wierz , bym posun ł si tak daleko.
Przynajmniej teraz tak to odczuwam. Sam wiesz, ludzie si zmieniaj . A wtedy...?
Tak, mógłbym zrobi to co on. Trudno by pewnym, ale to mo liwe.
Znów pokiwał głow . Nagle ogarn ł mnie gniew, który jednak szybko zmienił
si w rozbawienie.
- Na szcz cie nie musz szuka usprawiedliwie - stwierdziłem. - Wró my do
moich domysłów. S dz , e Eryk po tym wszystkim pilnował mnie, zapewne
rozczarowany, e prze yłem, ale usatysfakcjonowany moj bezradno ci .
Nakazał, by Flora miała na mnie oko, i przez jaki czas wiat kr cił si spokojnie.
Potem przypuszczalnie tato abdykował i znikł, nie rozwi zuj c problemu
nast pstwa tronu...
- Niech go diabli! - przerwał mi Benedykt. - Nie było adnej abdykacji. Po
prostu znikł. Pewnego dnia zwyczajnie nie zastano go w pokojach. Nawet łó ko
nie było ruszone. adnych wiadomo ci. Widziano, jak wracał do siebie
wieczorem, ale nikt nie zauwa ył, jak wychodzi. Lecz nawet tego nie uznano za
niezwykłe. Z pocz tku wszyscy my leli, e znowu wyruszył w Cie , by mo e na
poszukiwanie kolejnej panny młodej. Długo trwało, nim ktokolwiek zacz ł
podojrzewa nieczyst gr lub domy la si nowej formy abdykacji.
- Nie wiedziałem o tym - rzekłem. - Twoje ródła informacji znajdowały si
wtedy bli ej centrum ni moje.
Skin ł tylko głow pozostawiaj c mi pole do niepokoj cych domysłów.
Mogłem przypuszcza , e był wtedy po stronie Eryka.
- Kiedy tam byłe ostatnio? - zaryzykowałem.
- Jakie dwadzie cia lat temu - odrzekł. - Mo e troch wi cej. Ale jestem w
kontakcie.
Na pewno nie z kim , kto uznałby za stosowne wspomnie mi o tym! Musiał to
49
wiedzie , kiedy mówił. Czy by miało to by ostrze enie? A mo e gro ba?
My lałem intensywnie. Miał oczywi cie komplet Wielkich Atutów. Przerzucałem
je w my lach. Random wyznał mi, e nie wie nic o sytuacji Benedykta. Brand
znikł do dawno. Mogłem si domy la , e yje jeszcze uwi ziony w takim czy
innym nieprzyjemnym miejscu, raczej bez mo liwo ci przekazywania wie ci z
Amberu. Tak e Flora nie mogła by informatork , jako e samn do niedawna
przchywała wła ciwie na wygnaniu. Llewella była w Rebmie. Deirdre tak e, a
kiedy ostatnio j widziałem, nie była w łaskach w Amberze. Fiona? Julian mówił,
e jest "gdzie na południu". Nie był pewien, gdzie dokładnie. Kto wi c
pozostawał?
Sam Eryk, Julian, Gerard lub Caine, uznałem. Eryka mo na skre li . Nie
przekazałby szczegółów nieabdykacji taty w sposób dopuszczaj cy tak
interpretacj , jak przedstawił mi Benedykt. Julian popierał Eryka, lecz sam nie
był wolny od osobistych ambicji, i to si gaj cych wysoko. Przesłałby wiadomo ,
gdyby mogło mu to przynie korzy ci. To samo Caine. Za to Gerard zawsze
wydawał mi si człowiekiem, którego bardziej interesowało dobro Amberu od
tego, kto zasiada na tronie. Nie przepadał jednak za Erykiem i swego czasu chciał
pomóc mnie lub Bleysowi w walce przeciw niemu. Z pewno ci uznałby
poinformowanie Benedykta o przebiegu wydarze za co w rodzaju polisy
ubezpieczeniowej kraju.
Tak, tu prawie na pewno kto z tej trójki. Julian mnie nienawidził, Caine ani
specjalnie lubił, ani nie, a z Gerardem ł czyły mnie miłe wspomnienia, si gaj ce
naszego dzieci stwa. B d si wi c musiał dowiedzie , który to z nich, i to szybko.
Benedykt, nie znaj c moich planów, nie zamierzał mi powiedzie . Zale nie od
celów jego i tego kogo na drugim ko cu, kontakt z Amberem mógł zosta
wykorzystany na m korzy lub niekorzy . Dla Benedykta był to wi c zarówno
miecz, jak tarcza. Troch mnie zabolało, e tak wła nie si gn ł po t bro .
Uznałem, e to rana odniesiona niedawno uczyniła go przesadnie ostro nym, gdy
ja sam nigdy nie dawałem mu powodow do zmartwie . W rezultacie jednak ja
tak e stałem si przesadnie ostro ny - smutny fakt, kiedy po raz pierwszy od tylu
lat spotyka si własnego brata.
- To ciekawe - mrukn łem mieszaj c wino w kubku. - W tej sytuacji wydaje
si , e wszyscy zacz li my działa przedwcze nie.
- Nie wszyscy - zauwa ył.
Poczułem, e si czerwieni .
- Wybacz - powiedziałem.
Skłonił si uprzejmie.
- Mów dalej, prosz .
- Wró my do mego ła cucha hipotez - zacz łem. Gdy Eryk uznał, e tron
wystarczaj co długo stoi pusty i e nadszedł czas na kolejne posuni cie, musiał
tak e doj do wniosku, e owa amnezja to mało, trzeba ostatecznie upora si z
moimi pretensjami. Zaaran ował wi c mój wypadek na owym Cieniu - Ziemi -
wypadek, który powinien okaza si miertelny. Tak si jednak nie stało.
- Sk d o tym wiesz? A mo e tylko si domy lasz?
- Flora mi powiedziała, kiedy j pó niej pytałem. Tak e o swoim
współudziale.
50
- To interesuj ce. Mów dalej.
- Walni cie w głow sprawiło to, czego wcze niej nie potrafił osi gn nawet
Zygmunt Freud - stwierdziłem. - Zacz łem sobie przypomina , z pocz tku słabo,
potem coraz lepiej, zwłaszcza po spotkaniu z Flor , gdy zetkn łem si z mas
spraw stymuluj cych moj pami . Udało mi si przekona j , e pami tam
wszystko, mówiła wi c otwarcie o ludziach i zdarzeniach. Potem pojawił si
Random uciekaj cy przed czym ...
- Uciekaj cy? Przed czym? Dlaczego?
- Przed jakimi dziwnymi istotami z Cienia. Nigdy si nie dowiedziałem
czemu.
- Ciekawe - stwierdził, i musiałem mu przyzna racj .
W celi cz sto si zastanawiałem, dlaczego Random pojawił si na scenie
cigany przez furie. Odk d si spotkali my, a do chwili rozstania, stale co nam
bru dziło. Byłem zaj ty własnymi sprawami, a on nie wyjawił adnych
szczegółów swego przybycia. Oczywi cie byłem zdziwiony. S dziłem jednak, e
mo e jest to co , o czym powinienem wiedzie . I tak ju zostało. Bieg zdarze
wypchn ł t kwesti z mej pami ci do czasu uwi zienia, a potem teraz i tutaj.
Ciekawe? Istotnie. A tak e niepokoj ce.
- Zdołałem oszuka Randoma co do swego stanu - podj łem. - Uwierzył, e
chc tronu, podczas gdy wiadomie pragn łem jedynie swojej pami ci. Zgodził si
pomóc mi w powrocie do Amberu i udało mu si mnie tam dostarczy . No, prawie
- poprawiłem si . - Doci gn li my do Rebmy. Do tego czasu zd yłem mu
wyjawi , jak ze mn jest naprawd . Zaproponował, ebym przeszedł przez
Wzorzec w Rebmie, co w pełni przywróciłoby mi pami . Nadarzyła si okazja,
wi c pochwyciłem j . Sposób podziałał, a ja u yłem mocy Wzorca, by przerzuci
si do Amberu.
U miechn ł si .
- Random musiał by wtedy bardzo nieszcz liwy - zauwa ył.
- Istotnie, raczej nie piewał z rado ci - potwierdziłem. - Uznał wyrok Moire i
miał po lubi kobiet , któr mu wybrała, niewidom dziewczyn imieniem Vialle.
Miał z ni tam zosta przez co najmniej rok. Zostawiłem go, lecz dowiedziałem
si pó niej, e faktycznie to zrobił. Była tam tak e Deirdre. Spotkali my j po
drodze uciekaj c z Amberu. Razem weszli my do Rebmy. Została tam.
Wypiłem wino do ko ca. Benedykt wskazał głow butelk . Była ju jednak
prawie pusta, wyj ł wi c z kufra pełn i nalał do kubków. Wino było lepsze ni
poprzednie, pewnie z jego prywatnych zapasów.
- W pałacu - podj łem - przedostałem si do biblioteki, gdzie znalazłem tali
do taroka. Po ni przede wszystkim przyszedłem. Eryk zaskoczył mnie, zanim
zd yłem cokolwiek przedsi wzi . Walczyli my, tam, w bibliotece. Udało mi si
go zrani i pewnie zako czyłbym spraw , gdyby nie przybyły posiłki. Musiałem
ucieka . Skontaktowałem si z Bleysem, a on dał mi przej cie do siebie, do Cienia.
Reszt znasz pewnie z własnych ródeł. Słyszałe , e Bleys i ja poł czyli my swe
siły, zaatakowali my Amber i przegrali my. Bleys run ł ze ciany Kolviru.
Rzuciłem mu swoj tali , a on j złapał. Jak rozumiem, nigdy nie znaleziono jego
ciała. Ale spadał z wysoka, a był wtedy przypływ. Nie wiem, czy zgin ł tamtego
dnia, czy nie.
51
- Ja tak e nie wiem - wtr cił Benedykt.
- Tak wi c zostałem uwi ziony, a Eryk zasiadł na tronie. Mimo pewnych
sprzeciwów z mojej strony skłoniono mnie, bym asystował przy koronacji. Udało
mi si ukoronowa siebie, zanim ten b kart - w sensie genealogicznym - zabrał mi
koron i wsadził j sobie na głow . Potem kazał mnie o lepi i wrzuci do lochów.
Benedykt pochylił si i przyjrzał mojej twarzy.
- Tak - powiedział. - Słyszałem o tym. Jak to zrobiono?
- Gor cym elazem - wyja niłem. Zadr ałem mimo woli i stłumiłem
pragnienie zaci ni cia powiek. - Straciłem przytomno podczas tej procedury.
- Czy nast pił kontakt z gałkami ocznymi?
- Tak - potwierdziłem. - Chyba tak.
- A ile czasu trwała regeneracja7
- Min ły prawie cztery lata, zanim znów mogłem widzie - odparłem. - A
wzrok wrócił do normy dopiero niedawno. Tak e... razem jakie pi lat. Chyba
tak.
Wyprostował si , odetchn ł i u miechn ł si słabo.
- To dobrze - powiedział. - Dajesz mi nadziej . Inni tracili swe cz stki
anatomiczne i te do wiadczyli regeneracji, lecz ja nigdy nie utraciłem niczego
znacz cego. A do teraz.
- A tak - potwierdziłem. - Ta lista robi wra enie. Przez całe lata uzupełniałem
j regularnie. Cała kolekcja strz pków i kawałeczków. Wiele z nich pewnie
zapomnianych przez wszystkich prócz wła cicieli i mnie: palce r k, nóg, uszy...
Na pewno jest nadzieja dla twojej r ki. Naturalnie troch to potrwa. Dobrze, ze
jeste obur czny - dodałem.
U miech na jego twarzy pojawił si i znikł. Łykn ł wina. Nie, jeszcze nie był
gotów, by mi opowiedzie , co si z nim działo. Poci gn łem ze swojego kubka. Nie
chciałem mu mówi o Dworkinie. Wolałem zachowa go jako swego rodzaju asa
w r kawie. Nikt z nas nie rozumiał w pełni mocy tego człowieka. Był w oczywisty
sposób szalony, cho dało si nim manipulowa . Nawet tato zacz ł si w ko cu
ba i dlatego kazał go zamkn . Co to było, co powiedział mi wtedy w celi? e
ojciec uwi ził go, kiedy Dworkin powiadomił o odkryciu sposobu zniszczenia
Amberu. Je eli nie był to tylko bełkot szale ca, a prawdziwy powód, by znalazł
si tam, gdzie si znalazł, to tato okazał si o wiele bardziej wielkoduszny, ni ja
bym był. Ten człowiek był zbyt niebezpieczny, by y . Z drugiej strony jednak
tato próbował go wyleczy . Dworkin wspominał o lekarzach - ludziach, których
wystraszył lub zniszczył - gdy obrócił przeciwko nim sw moc.
Pami tałem go przede wszystkim jako m drego i miłego staruszka, całkowicie
oddanego ojcu i reszcie rodziny. Trudno by było kogo takiego zlikwidowa , je li
istniała nadzieja na wyleczenie. Został zamkni ty w miejscu, z którego ucieczka
powinna by niemo liwa. A jednak kiedy pewnego dnia znudził si , po prostu
wyszedł. Nikt nie mo e chodzi przez Cie w Amberze, gdzie nie istnieje Cie ,
wi c Dworkin musiał uczyni co , czego nie rozumiałem, a co wykorzystywało
zasad działania Atutów. I wyszedł. Zanim wrócił, zdołałem go namówi , by
udost pnił mi metod opuszczenia celi. Tak dotarłem do latarni morskiej na
Cabrze, gdzie troch doszedłem do siebie. Potem ruszyłem w drog , która
doprowadziła mnie do Lorraine. Najprawdopodnbniej nikt dot d nie wpadł na
52
lad działalno ci Dworkina. Moja rodzina zawsze miała pewne szczególne
umiej tno ci, ale to wła nie on zanalizował je i sformalizował poprzez Wzorzec i
Wielkie Atuty. Cz sto próbował rozmawia z nami o tych sprawach, lecz
wi kszo uznawała je za straszliwie abstrakcyjne i nudne. Do licha, jeste my
niezwykle pragmatyczn rodzin . Jedynie Brand wykazywał pewne
zainteresowanie tematem. I Fiona. Zapomniałem o niej. Fiona czasem słuchała. I
tato. Tato wiedział o całej masie spraw, o których nigdy nie mówił. Nigdy nie miał
dla nas czasu, a wokół niego działy si sprawy, o których nie mieli my poj cia.
Prawdopodobnie był równie sprawny w teorii jak Dworkin. Ró nica tkwiła w
zastosowaniach. Dworkin byt artyst , a czym był tato, nie wiem. Nie zach cał nas
do poufało ci, cho nie był złym ojcem. Kiedy ju zwrócił na nas uwag , hojnie
szafował podarkami i rozrywkami. Nasze wychowanie pozostawiał jednak
licznym ludziom ze swego dworu. Wydaje mi si , e tolerował nas jako
nieuniknione rezultaty porywów nami tno ci. I tak si dziwi , e rodzina nie jest
liczniejsza. Nasza trzynastka plus dwaj bracia i siostra, których znałem i którzy
ju nie yli, stanowili my efekt prawie tysi ca lat rodzicielskiej działalno ci.
Przed nami było jeszcze kilkoro innych, o których tylko słyszałem, gdy nie
prze yli. To niezbyt imponuj ca rednia jak na chutliwego władc . No có , tak e
adne z nas nie było zbyt płodne. Gdy tylko potrafili my sami si o siebie
zatroszczy i chodzi poprzez Cie , tato zach cał nas, by my znale li sobie
miejsce, gdzie b dziemy szcz liwi, i tam osiedli. St d wzi ł si mój zwi zek z
Avalonem, którego ju nie ma. O ile mam spraw , nikt prócz samego taty nie
wiedział niczego na temat jego pochodzenia. Nigdy nie spotkałem nikogo, kto
potrafiłby si gn pami ci do czasów, kiedy nie było Oberona. Dziwne? Nie
wiedzie , sk d pochodzi własny ojciec, kiedy ma si całe wieki na zaspokajanie
ciekawo ci? Tak. Ale on był tajemniczy, pot ny i przebiegły - do pewnego
stopnia wszyscy odziedziczyli my po nim te cechy. Pragn ł, jak s dz , by my byli
dobrze urz dzeni i zadowoleni z ycia, lecz nigdy w pozycji, z której mogliby my
zagrozi jego panowaniu. ywił pewn - nie całkiem nie usprawiedliwion -
ostro no w kwestii naszej wiedzy o nim i o czasach dawno minionych. Nie
wierz , by kiedykolwiek naprawd my lał o sytuacji, gdy nie b dzie władał
Amberem. Czasem - w artach lub narzekaj c - wspominał o abdykacji. Zawsze
jednak wyczuwałem, e robi to, by obserwowa nasze reakcje. Musiał zdawa
sobie spraw ze stanu rzeczy, jaki spowodowałoby jego odej cie. Lecz nie chciał
uwierzy , by co takiego mogło si zdarzy . A adne z nas nie znało cało ci jego
prac i obowi zków, wszystkich jego tajemnych powi za . Niech tnie wprawdzie,
ale musz wyzna , e chyba nikt nie był gotowy do przej cia tronu. Za to
nieprzygotowanie najch tnej obarczyłbym win tat , lecz na nieszcz cie zbyt
długo znałem Freuda, by nie czu si współodpowiedzialnym. W dodatku
zacz łem teraz rozwa a zasadno naszych roszcze . Je eli nie było abdykacji, a
on rzeczywi cie jeszcze ył, ka de z nas mogło liczy najwy ej na regencj . Jego
powrót, gdyby zastał inny stan rzeczy, byłby niezbyt mił perspektyw , zwłaszeza
z wysoko ci tronu. Powiedzmy to szczerze: bałem si go, i to nie bez powodu.
Tylko dure nie l ka si realnej siły, której nie pojmuje. Niezale nie jednak od
tego, jak miał brzmie rytuł: "regent" czy "król", miałem do niego wi ksze
prawa ni Eryk i byłem zdecydowany go zdoby . Je eli jaka siła z mrocznej
53
przeszło ci taty - której nikt z nas naprawd nie znał - mogła pomóc mi w tych
d eniach i je eli Dworkin był tak sił , to musiał pozosta w ukryciu, póki nie
b d mógł go wykorzysta .
Nawet je li - zapytywałem sam siebie - siła, któr on reprezentuje, mo e
zniszczy Amber, a tym samym zdruzgota wiaty - Cienie i wywróci ich
egzystenej tak, jak ja j pojmuj .
Zwłaszcza wtedy - odpowiadałem sobie. - Któ bowiem inny byłby godzien
posi
tak moc?
Doprawdy, jeste my niezwykle pragmatyczn rodzin , łykn łem jeszcze wina,
po czym zaj łem si fajk . Oczy ciłem j i nabiłem ponownie.
- I to w zasadzie cała historia - powiedziałem.
Popatrzyłem na swoje dzieło, wstałem i przypaliłem fajk od płomienia
kaganka. - Kiedy odzyskałem wzrok, udało mi si wydosta . Uciekłem z Amberu,
przez pewien czas bawiłem w miejscu zwanym Lorraine, gdzie spodkałem
Ganelona, a potem dotarłem tutaj.
- Dlaczego?
Usiadłem i spojrzałem na niego uwa nie.
- Poniewa to blisko Avalonu, który kiedy znałem - wyja niłem.
Celowo nie wspomniałem o swej wcze niejszej znajomo ci z Ganelonem i
miałem nadziej , e on zrozumie dlaczego. Ten Cie był na tyle bliski tamtemu
Avalonowi, by mój wspólnik orientował si w jego topografii i miejscowych
zwyczajach. Cokolwiek ta orientacja była warta, ukrycie jej przed Benedyktem
uznałem za politycznie uzasadnione.
Nie skomentował mojego tłumaczenia. Zaj ł si za to spraw , która bardziej
go interesowała.
- A twoja ucieczka? - spytał. - Jak ci si to udało?
- Naturalnie, kto mi pomógł wydosta si z celi - przyznałem. - A na
zewn trz... no có , jest jeszcze par tras, o których Eryk nie ma poj cia.
- Rozumiem - pokiwał głow . Miał pewnie nadziej , e powiem, kim byli moi
wspólnicy. Wiedział jednak, e lepiej o to nie pyta .
Pykn łem z fajki i usiadłem wygodniej. U miechn łem si .
- Dobrze jest mie przyjaciół - stwierdził, jakby ko cz c moj nie
dopowiedzian kwesti .
- S dz , e ka dy z nas ma kilku w Amberze.
- Chciałbym w to wierzy - odrzekł.- O ile wiem, próbowałe sforsowa drzwi
w celi, ale w ko cu zostawiłe je zamkni te, spaliłe materac i malowałe rysunki
na cianach.
- Zgadza si - przyznałem. - Długie uwi zienie le wpływa na równowag
umysłu. W ka dym razie mojego. Wiem, e były okresy, kiedy zachowywałem si
irracjonalnie.
- Nie zazdroszcz ci tych do wiadcze , bracie - o wiadczył. - Wcale nie. Jakie
masz teraz plany?
- Nie wiem jeszcze - wyja niłem. - A jak stoj sprawy tutaj?
- Ja tu rz dz - poinformował, bez przechwałki w głosie; po prostu
skonstatował fakt. - S dz , e wła nie udało mi si zako czy spraw jedynego
powa nego zagro enia dla kraju. Je li mam racj , to zbli a si stosunkowo
54
spokojny okres. Cena była wysoka - spojrzał na to, co pozostało z jego r ki - ale
warto było j zapłaci . Oka e si to ju wkrótce, kiedy wszystko wróci do normy.
Zacz ł relacjonowa sytuacj , w ogólnych zarysach zgodn z tym, co mówił
nam tamten młodzik. Potem opowiedział, w jaki sposób wygrali bitw . Kiedy
zgin ła przywódczyni tych diablic, amazonki rzuciły si do ucieczki. Wybito
wi kszo z nich i zablokowano wyj cia z jaski . Benedykt postanowił z niewielk
sił pozosta jeszcze na polu bitwy, by oczy ci teren. Jego ludzie wci
przeszukiwali okolic w poszukiwaniu niedobitków.
Nie uczynił adnej wzmianki na temat spotkania z ich przywódczyni , Lintr .
- Kto zabił ich wodza? - zapytałem.
- Mnie si to udało... - machn ł kikutem. - Cho zbyt długo zwlekałem z
pierwszym ciosem.
Odwróciłem wzrok. Ganelon tak e. Po krótkiej chwili twarz Benedykta
przybrała normalny wygl d. Opu cił rami .
- Szukali my ci , Corwinie. Wiedziałe o tym? - zapytał. - Brand przeszukał
wiele Cieni, podobnie Gerard. Słusznie przewidywałe , co powie Eryk po twoim
znikni ciu. Woleli my jednak nie polega wył cznie na jego słowie. Po wielekro
próbowali my twojego Atutu, te bez odpowiedzi. Zapewnie blokowało go
uszkodzenie mózgu. To ciekawy problem. Poniewa nie reagowałe na Atut,
uznali my, e nie yjesz. Wtedy Julian, Caine i Random przył czyli si do
poszukiwa .
- Wszyscy? Naprawd ? Jestem zdnmiony.
U miechn ł si .
- Ach - powiedziałem pojmuj c i tak e si u miechn łem.
Wł czenie si braci do akcji w takim momencie oznaczało, e nie mój los ich
interesował, lecz mo liwo uzyskania dowodów, e Eryk popełnił bratobójstwo.
Mogliby wtedy usun go lub szanta owa .
- Ja sam poszukiwałem ci w okolicy Avalonu - mówił dalej. - Znalazłem to
miejsce i ju tam zostałem. Znajdowało si wtedy w opłakanym stanie i
pracowałem przez całe pokolenia, by przywróci mu dawn chwał . Zacz łem to
robi dla uczczenia twojej pami ci, lecz z czasem polubiłem kraj i ludzi. Zacz li
uwa a mnie za swego protektora. Ja tak e si nim poczułem.
Byłem poruszony i troch zakłopotany t opowie ci . Czy by sugerował, e
zapaskudziłem tutaj sytuacj , i musiał wsta , by j uporz dkowa - ostatni ju
raz posprz ta po młodszym bracie? A mo e chciał powiedzie , e wiedz c, jak
kochałem to miejsce - albo bardzo do tego podobne - starał si działa tak, jak
s dził, e nie yczyłbym sobie? Có , by mo e robiłem si nieco przeczulony.
- Dobrze wiedzie , e mnie szukali cie - stwierdziłem. - I jeszcze lepiej
wiedzie , e jeste obro c tej krainy. Chciałbym j zobaczy , gdy przypomina
mi Avalon, który znałem. Czy masz co przeciwko mojej wizycie?
- Czy tylko oto ci chodzi? O wizyt ?
- O niczym wi cej nie my lałem.
- Dowiedz si zatem, e wspomnienia o twoim cieniu, który tu kiedy władał,
nie s najlepsze. Dzieciom nie nadaje si tutaj imienia Corwin. Ja tak e nie jestem
tu bratem adnego Corwina.
- Rozumiem - odrzekłem. - Nazywam si Corey. Czy mo emy by starymi
55
przyjaciółmi?
Kiwn ł głow .
- Odwiedziny starych przyjaciół zawsze sprawiaj rado - o wiadczył.
U miechn łem si . Czułem si troch ura ony, e pos dził mnie o jakie plany
wobec tego Cienia; mnie, który - wprawdzie przez chwil - czułem na swym czole
zimny płomie korony Amberu. Zastanawiałem si , co by zrobił, gdyby wiedział,
e tak naprawd wła nie ja jestem odpowiedzialny za ataki amazonek.
Przypuszczam, e mo na by mnie obarczy win tak e za to, e stracił r k .
Wolałem jednak pój krok dalej i uzna za winnego Eryka. W ko cu to jego
działanie stało si przyczyn mej kl twy. Miałem jednak nadziej , e Benedykt
nigdy si o tym nie dowie. Zale ało mi, nawet bardzo. eby si dowiedzie , jakie
stanowisko zajmuje wobec Eryka. Czy pomógłby jemu, czy te stan ł za mn ? A
mo e po prostu usun łby si ? Byłem te zupełnie pewien, e Benedykt zastanawia
si teraz, czy moje ambieje ju wygasły, czy te tl si jeszcze. A je eli to drugie,
to jak mam zamiar je realizowa . A wi c... Kto pierwszy poruszy t kwesti ?
Wypu ciłem kł b dymu z fajki, dopiłem wino, dolałem go sobie, znowu
pykn łem. Wsłuchiwałem si w odgłosy obozu, wiatru, mojego oł dka.
Benedykt te łykn ł wina.
Wreszcie zapytał niedbale:
- Czy masz jakie długofalowe plany?
Mogłem powiedzie , e nic jeszcze nie postanowiłem, e po prostu ciesz si
wolno ci , wzrokiem, yciem... Mogłem go zapewni , e na razie mi to wystarcza,
e nie mam adnych konkretnych planów...
...A on wiedziałby, e kłami jak naj ty. Zbyt dobrze mnie znał.
A wi c:
- Sam wiesz, jakie mog mie plany - odparłem.
- Je li masz zamiar prosi mnie o pomoc - o wiadczył - to nie otrzymasz jej.
Sytuacja Amberu jest fatalna bez wewn trznych star .
- Eryk to uzurpator.
- Wol patrze na niego jako na regenta. W obecnej sytuacji ka dy, kto da
tronu, jest uzurpatorem.
- Wi c wierzysz, e tato jeszcze yje?
- Tak. yje i ma kłopoty. Kilkakrotnie próbował nawi za kontakt.
Udało mi si niczego po sobie nie pokaza . Nie byłem wi c jedyny. Ale
gdybym teraz próbował opowiedzie o swoich do wiadozeniach, zabrzmiałoby to
jak oportunistyczna hipokryzja czy wr cz jaskrawy fałsz. Przecie podczas tego
niby - kontaktu pi lat temu udzielił mi zgody na obj cie tronu. Oczywi cie,
mogło mu chodzi o regencj ...
- Nie pomogłe Erykowi, gdy si gał po władz - powiedziałem. - Czy
pomógłby teraz, gdyby kto próbował mu j odebra ?
- Jest tak, jak powiedziałem - odparł. - Uwa am go za regenta. Nie twierdz ,
e mi si to podoba, ale nie chc wi cej konfliktów w Amberze.
- Wi c pomógłby mu?
- Powiedziałem ju wszystko, w miałem do powiedzenia w tej kwestii. Z
rado ci powitam ci w Avalonie, lecz nie pozwol u y go jako terenu, z którego
wyprowadzisz atak na Amber. Czy to wyja nia sprawy, je li chodzi o twoje plany,
56
jakiekolwiek by były?
- Wyja nia - potwierdziłem.
- A wi c czy nadal chcesz tu pozosta ?
- Nie wiem - odparłem. - Czy twoje pragnienie, by zapobiec konfliktom w
Amberze, działa w obie strony?
- Nie rozumiem.
- Widzisz, gdybym wbrew swojej woli musiał wróci do Amberu, to mo esz
by cholernie pewny, e rozp tałbym tyle konfliktów, ile bym tylko potrafił, byle
unikn znalezienia si w sytuacji, w jakiej byłem poprzednio.
Zbladł i spu cił wzrok.
- Nie zdradziłbym ci , Corwinie. Czy s dzisz, e jestem pozbawiony uczu ?
Nie chciałbym widzie ci na powrót uwi zionego, o lepionego, mo e jeszcze
gorzej. Zawsze ch tnie ci powitam. Swe l ki, razem ze swymi ambicjami, mo esz
pozostawi na granicy.
- W takim razie chciałbym tu jeszcze pozosta - o wiadczyłem. - Nie mam
armii i nie przybywam tu, by j zdoby .
- Wiedz zatem, e ch tnie ci widz .
- Dzi ki, Benedykcie. Nie spodziewałem si , e spotkam ci tutaj. Ciesz si , e
tak si stało.
Zarumienił si lekko.
- Ja tak e - powiedział. - Czy jestem pierwszy, którego spotykasz... po swojej
ucieczce?
- Tak - kiwn łem głow . - I jestem bardzo ciekawy, co si dzieje z reszt . Masz
jakie wiadomo ci?
- adnych zgonów - odparł.
Roze mieli my si obaj i wiedziałem, e sam b d musiał dotrze do
rodzinnych plotek. No có , warto było spróbowa .
- Chc tu zosta jeszcze przez jaki czas - poinformował Benedykt. - B d
utrzymywał stałe patrole, by si przekona , czy nie ma ju nieprzyjaciół w
okolicy. Mo e to potrwa jaki tydzie , nim si wycofamy.
- Och? Wi c to nie było całkiem zwyci stwo?
- Wierz , e tak, ale po co podejmowa niepotrzebne ryzyko? Warto po wi ci
par dni, eby si przekona .
- Rozs dnie - pokiwałem głow .
...Tak wi c, je eli nie masz ochoty siedzie w obozie, to nie widz powodow,
by nie ruszył dalej, w stron miasta. Utrzymuj w Avalonie kilka rezydencji i
pomy lałem sobie, e mógłby zaczeka w jednej z nich. To niewielki dworek,
moim zdaniem, całkiem miły. Le y niedaleko od miasta.
- Ch tnie go zobacz .
- Rano dam ci map i list do zarz dcy.
- Dzi ki, Benedykcie.
- Doł cz do ciebie, gdy tylko zako cz swoje sprawy tutaj - dodał. - A do tego
czasu moi go cy codziennie b d tamt dy przeje d a . Przez nich b d si z tob
kontaktował.
- Doskonale.
- A wi c... znajd sobie jaki wygodny kawałek ziemi - zako czył. - Jestem
57
pewien, e nie prze pisz sygnału na niadanie.
- Rzadko mi si to zdarza - przyznałem. - Czy mo emy spa tam, gdzie le
nasze rzeczy?
- Oczywi cie - zgodził si , po czym doko czyli my wino.
Kiedy wychodzili my z namiotu, chwyciłem wysoko płacht u wej cia i
ci gn łem kilka cali w bok. Benedykt yczył mi dobrej nocy i odwrócił si
pozwalaj c jej opa swobodnie. Nie zauwa ył szczeliny, która powstała wzdłu
jednego z boków.
Przygotowałem sobie legowisko spory kawałek na prawo od naszych rzeczy,
tak bym mógł patrze na namiot Benedykta. Grzebi c w baga u przeniosłem go
tak e. Ganelon spojrzał na mnie pytaj co, lecz skin łem tylko głow i wskazałem
wzrokiem namiot. Spojrzał tam, przytakn ł i rozło ył swoje koce jeszcze bardziej
na prawo.
Zmierzyłem wzrokiem odległo i podszedłem do niego.
- Wiesz - powiedziałem - wolałbym spa w tym miejscu. Mo esz si zamieni ?
- I mrukn łem znacz co.
- Mnie tam bez ró nicy - wzruszył ramionami.
Ogniska pogasły lub dogasały i wi kszo ludzi ju spała. Stra nik zwracał na
nas uwag jedynie przy kilku pierwszych obchodach. W obozie panowała cisza.
adna chmura nie przysłaniała wiatła gwiazd. Byłem zm czony; zapach dymu i
wilgotnej ziemi przyjemnie dra nił moje nozdrza, przypominaj c o innych
czasach i miejscach, o odpoczynkach u kresu dni.
Zamiast jednak zamkn oczy, oparłem si o swój worek, nabiłem i zapaliłem
fajk . Dwukrotnie zmieniałem pozycj , kiedy Benedykt przechadzał si po
namiocie. Raz znikł mi z pola widzenia i przez kilka chwil pozostawał w ukryciu.
Wtedy jednak poruszyło si wiatło i wiedziałem, e otwiera kufer.
Pojawił si znowu, sprz tn ł ze stołu, cofn ł si , wrócił i usiadł na swoim
poprzednim miejscu. Przesun łem si , by widzie jego lew r k . Kartkował
ksi k lub co mniej wi cej tego samego formatu. Mo e karty?
Jasne.
Wiele bym dał, by móc cho raz spojrze na Atut, który w ko cu wybrał i
poło ył przed sob . Wiele bym dał, by mie teraz pod r k Grayswandira na
wypadek, gdyby kto nagle zjawił si w namiocie inn drog ni wej cie, przez
które podgl dałem. Czułem mrowienie w dłoniach i podeszwach stóp, jakbym
spodziewał si walki lub ucieczki.
On jednak pozostał sam. Siedział nieruchomo przez jaki kwadrans, a kiedy
si w ko cu poruszył, to tylko po to, by schowa karty w kufrze i pogasi wiatła.
Stra nik ci gle obchodził obóz dookoła, a Ganelon zacz ł chrapa .
Wypró niłem Fajk i obróciłem si na bok. Jutro, powiedziałem sobie. Je eli
jutro obudz si tutaj, wszystko b dzie dobrze...
58
Rozdział 5
Ssałem d bło trawy i przygl dałem si , jak wiruje mły skie koło. Le ałem
nad strumykiem, na brzuchu, z głow podpart r kami. W mgiełce nad wirami i
pian wodospadu powstała male ka t cza. Czasem jaka kropla wody dolatywała
a tutaj. Jednostajny szum i plusk koła stłumiły wszystkie odgłosy lasu. Młyn był
opuszczony i przygl dałem mu si , gdy od wieków niczego takiego nie
widziałem. Ruch koła i chlupot wody nie tylko uspokajały - hipnotyzowały
niemal.
Ju trzy dni mieszkali my w rezydencji Benedykta. Ganelon pojechał zabawi
si w mie cie. Towarzyszyłem mu wczoraj i dowiedziałem si wszystkiego, co
mnie interesowało. Nie miałem czasu na turystyk . Musiałem my le i działa .
Szybko. W obozie nie mieli my adnych kłopotów. Benedykt dopilnował, by nas
nakarmiono, po czym wr czył mi obiecan map i list. Wyruszyli my o wschodzie
sło ca i koło południa byli my na miejscu.
Przyj to nas dobrze i gdy tylko urz dzili my si we wskazanych nam
pokojach, wyruszyli my do miasta, gdzie sp dzilismy czas do wieczora. Benedykt
zamierzał jeszcze przez kilka dni pozosta w obozie. B d musiał załatwi swoje
sprawy, zanim wróci do domu. Trzeba b dzie przygotowa si do piekielnego
rajdu. Nie było czasu na spokojn podró . Musiałem przypomnie sobie wła ciwe
Cienie i rusza wkrótce.
Miło by było pozosta w tym miejecu, tak podobnym do mojego Avalonu. Na
przeszkodzie stały jednak plany, si gaj ce ju granic obsesji. Zrozumienie tego
nie było wcale równowa ne z kontrolowaniem owej obsesji. Znajome obrazy i
d wi ki rozproszyły mnie tylko na moment, ju po chwili znowu wróciłem do
swych planów.
Wszystko powinno si uda . Je li tylko nie wzbudz podejrze , to jedna
podró rozwi e dwa problemy. B d musiał wyruszy nast pnego ranka, ale
przewidziałem to i udzieliłem instrukcji, jak ma mnie kry .
Kiwaj c głow w rytm plusku łopatek koła starałem si oczy ci swój umysł,
by przypomnie sobie niezb dn grubo piasku, jego zabarwienie, temperatur ,
wiatry, smak soli w powietrzu, obłoki...
Wtedy zasn łem, niłem, lecz nie o miejscu, którego szukałem. Zobaczyłem
gigantyczne koło ruletki, na którym stali my wszyscy - moi bracia, siostry, ja sam
i inni, których znałem teraz lub dawniej - wznosz c si i opadaj c, ka dy na
przydzielonym mu miejscu. Krzyczeli my wszyscy mijaj c szczyt, j czeli my, by
si zatrzyma . Koło zacz ło zwalnia , gdy wje d ałem w gór . Jasnowłosy
młodzik przede mn wisiał głow w doł, wykrzykuj c pro by i ostrze enia ton ce
w kakofonii d wi ków. Jego twarz pociemniała i wykrzywiła si , stała si
straszna. Odci łem powróz przytrzymuj cy jego nog i chłopak spadł, znikł z
pola widzenia. Koło zwolniło jeszcze bardziej. Zbli yłem si do szczytu i wtedy
zobaczyłem Lorraine. Gestykulowała gwałtownie i wymachiwała r kami
wykrzykuj c moje imi . Pochyliłem si w jej stron .
Widziałem j wyra nie, pragn łem jej, chciałem pomóc - lecz koło kr ciło si
dalej i straciłem j z oczu.
- Corwinie!
59
Próbowałem zignorowa jej krzyk, gdy byłem ju niemal u szczytu.
Ustyszałem go znowu, lecz tylko napi łem mi nie szykuj c si do skoku. Je li
koło nie zatrzyma si dla mnie, spróbuj je oszuka , cho upadek w dół
oznaczałby kl sk . Byłem gotów. Jeszcze jeden szczebel...
- Corwinie!
Rutetka rozpłyn ła si , powróciła, znikła i znów patrzyłem na mły skie koło,
a moje imi d wi czało mi w uszach, zlewało si z szumem strumienia i wnikało
we .
Zamrugałem i przeci gałem palcami po włosach. Na ramiona spadło mi kilka
mleczy i usłyszałem miech.
Obejrzałem si szybko.
Stała dziesi kroków ode mnie - wysoka, szczupła dziewczyna o ciemnych
oczach i gładko zaczesanych kasztanowych włosach... Miała na sobie szermiercz
kurtk , w prawej r ce trzymała rapier, a w lewej mask . Patrzyła na mnie i
miała si . Miała równe, białe, odrobin za długie z by, pas piegów biegł jej przez
nos i górn cz opalonych policzków. Miała w sobie jak ywotno ,
atrakcyjn , lecz inaczej ni zwykła uroda, zwłaszcza gdy ocenia si to z
perspektywy wielu lat ycia. Zasalutowała kling .
- En garde, Corwinie! - powiedziała.
- Kim jeste , do diabła? - zapytałem. Teraz dopiero zauwa yłem kurtk ,
mask i rapier le ce obok mnie na trawie.
- adnych pyta , adnych odpowiedzi - odparła. - Najpierw szermierka.
Wło yła mask na głow i czekała. Wstałem i podniosłem kurtk . Wiedziałem,
e łatwiej b dzie z ni walczy ni si spiera . Znała moje imi , co hyło
niepokoj ce, a w dodatku im dłu ej si nad tym zastanawiałem, tym bardziej
wydawała mi si znajoma. Lepiej b dzie ust pi , zadecydowałem, po czym
narzuciłem i zapi łem kaftan. Podniosłem rapier i nasadziłem na głow mask .
- No dobrze - powiedziałem, zasalutowałem szybko i zbli yłem si do niej.
Zrobiła krok naprzód i zacz li my. Pozwoliłem jej atakowa .
Rozpocz ła bardzo szybk seri zbicie - finta - finta - pchni cie. Moja riposta
była dwa razy szybsza, lecz udało jej si odparowa i zaatakowała z równ
pr dko ci . Powoli zacz łem si cofa , a ona roze miała si i natarła mocniej.
Była dobra i wiedziała o tym. Chciała si pokaza . Dwa razy prawie mnie
dosi gła, a to wcale mi si nie podnbało. Trafiłem j pchni ciem stopuj cym.
Uznaj c punkt zakl ła cicho i z humorem, po czym znowu ruszyła do przodu.
Zwykle nie lubi fechtowa si z kobietami, cho by były dobre. Teraz jednak
stwierdziłem, e walka daje mi rado . Kunszt i gracja jej ataków sprawiały, e z
przyjemno ci j obserwowałem. Zastanawiałem si , czyj umysł kryje si za tym
stylem. Na pocz tku chciałem zm czy j szybko, zako czy spotkanie i
porozmawia . Teraz pragn łem, by trwało jak najdłu ej.
Nie miałem si czym martwi - nie m czyła si łatwo.
Straciłem poczucie czasu, gdy przesuwali my si tam i z powrotem na brzegu
strumienia, a nasze klingi d wi czały jednostajnie. Min ło sporo czasu, nim
wyprostowała si i uniosła ostrze w ko cowym pozdrowieniu. Zerwała mask z
twarzy i u miechn ła si .
- Dzi kuj - powiedziała zdyszana.
60
Zasalutowałem i zrzuciłem klatk z głowy. Zacz łem rozpina kaftan i zanim
si zorientowałem, ona podbiegła i pocałowała mnie w policzek. I nie musiała do
tego stawa na palcach. Przez chwil czułem zakłopotanie, tote u miechn łem
si . A zanim zd yłem cokolwiek powiedzie , wzi ła mnie pod r k i odwróciła w
stron , z której przyszli my.
- Przyniosłam koszyk z jedzeniem - powiedziała.
- Bardzo dobrze. Jestem głodny. A tak e ciekawy...
- Powiem ci wszystko, co zechcesz usłysze - zapewniła.
- Mo e najpierw jak ci na imi ?
- Dara - odrzekła. - Nazywam si Dara. Po mojej babce.
Spojrzała na mnie, jakby czekała na jak reakcj . Przykro mi było j
rozczarowa , lecz tylko kiwn łem głow .
- Dara - powtórzyłem. - Dlaczego nazwała mnie Corwinem?
- Bo to twoje imi - wyja niła. - Znam ci .
- Sk d?
Pu ciła moje rami .
- O, tu jest - powiedziała, si gn ła za drzewo i wzi ła stoj cy na nagich
korzeniach koszyk. - Mam nadziej , e mrówki nie dobrały si do jedzenia.
Przeszła do cienia nad strumykiem i rozło yła na ziemi mały obrus.
Powiesiłem sprzet szermierczy na najbli szym krzaku.
- Sporo rzeczy nosisz ze sob - zauwa yłem.
- Mój ko czeka tam dalej - wyja niła i wskazała głow w dół strumienia.
Przycisn ła obrus kamieniami i zacz ła wypakowywa koszyk.
- Dlaczego tam dalej? - zdziwiłem si .
- ebym mogła ci zaskoczy , oczywi cie. Gdyby usłyszał stuk kopyt,
obudziłby si na pewno.
- Chyba masz racj .
Znieruchomiała, jakby gł boko zamy lona, lecz zachichotała i zdradziła si :
- Wprawdzie za pierwszym razem si nie obudziłe , lecz mimo to...
- Za pierwszym razem? - spytałem widz c, e na to czeka.
- Tak. Prawie na ciebie najechałam jaki czas temu - wyja niła. - Spałe
gł boko. Kiedy zobaczyłam, kto to, wróciłam po koszyk i sprz t.
- Rozumiem.
- Chod i siadaj - poleciła. - I otwórz butelk , dobrze?
Postawiła flaszk obok mojego miejsca, po czym ostro nie odpakowała dwa
kryształowe puchary. Postawiła je na obrusie.
Podszedłem i siadłem.
- Najlepsze kryształy Benedykta - zauwa yłem, wyci gaj c korek.
- Tak - potwierdziła. - Uwa aj, eby ich nie przewrócił, jak b dziesz nalewał.
I chyba lepiej si nimi nie tr ca .
- Chyba lepiej nie - zgodziłem si i nalałem.
Podniosła kielich.
- Za ponowne spotkanie - powiedziała.
- Czyje spotkanie?
- Nasze.
- Nigdy ci przedtem nie widziałem.
61
- Nie b d taki prozaiczny - powiedziała i upiła troch wina.
Wzruszyłem ramionami.
- Za ponowne spotkanie.
Wzi ła si do jedzenia, wi c poszedłem za jej przykładem. Była tak
zachwycona atmosfer tajemniczo ci, któr udało si wytworzy , e miałem
ochot pomóc jej, by si nie rozczarowała.
- Gdzie ja mogłem ci spotka ? - spróbowałem. - Na jakim dworze? A mo e
w haremie?
- A mo e w Amberze? - zasugerowała. - Byłe tam...
- W Amberze? - powtórzyłem. Pami tałem, e trzymam w r ku najlepszy
kryształ Benedykta, i dlatego ograniczyłem wyra enie emocji jedynie do tonu
głosu. - Kim ty wła ciwie jeste ?
...Byłe tam, przystojny, dumny, adorowany przez damy - mówiła dalej. -I ja
tam byłam, mała myszka, podziwiaj ca ci z daleka. Szara, wyblakła, nieciekawa
mała Dara - pó niej rozkwitła, musz zauwa y - e złamanym przez ciebie
sercem...
Mrukn łem jakie niezbyt ostre przekle stwo, a ona roze miała si .
- Wi c nie tam? - spytała.
- Nie - potwierdziłem. Ugryzłem kawał chleba z masłem. - To był raczej
burdel, gdzie nadwer yłem sobie grzbiet. Byłem wtedy pijany...
- Wi c pami tasz? - ucieszyła si . - Tam tylko sobie dorabiałam. W ci gu dnia
uje d ałam konie.
- Poddaj si - o wiadczyłem, dolewaj c wina.
Irytował mnie fakt, e było w niej co diabelnie znajomego. Wygl d jednak i
zachowanie wiadczyły, e mo e mie około siedemnastu lat. A to praktycznie
wykluczało mo liwo , by nasze drogi kiedy si skrzy owały.
- Czy to Benedykt uczył ci szermierki? - spytałem.
- Tak.
- Kim on jest dla ciebie?
- Moim kochankiem, naturalnie - odparła. - Obsypuje mnie klejnotami,
futrami... i fechtuje si ze mn .
Znów si roze miała.
Tak, to było mo liwe...
- Czuj si ura ony - stwierdziłem.
- Dlaczego? - zdziwiła si .
- Benedykt nie dał mi cygara.
- Cygara?
- Jeste jego córk , prawda?
Zaczerwieniła si , lecz pokr ciła przecz co głow .
- Nie. Ale jeste blisko.
- Wnuczk ? - spróbowałem.
- Co w tym rodzaju.
- Obawiam si , e nie rozumiem.
- Lubi, kiedy nazywam go dziadkiem. W rzeczywisto ci jednak jest ojcem
mojej babki.
- Rozumiem. Czy w domu jest wi cej takich osóh jak ty?
62
- Nie. Jestem sama.
- A twoja matka? I babka?
- Obie nie yj .
- Jak umarły?
- Tragicznie. Był w Amberze oba razy, kiedy to si stało. Chyba dlatego nie
wraca tam ju od dłu szego czasu. Nie chce zostawia mnie samej, cho wie, e
potrafi si obroni . Ty te to wiesz, prawda?
Kiwn łem głow . To wyja niało kilka spraw, mi dzy innymi dlaczego był
tutaj protektorem. Musiał j gdzie trzyma , a pewnie wolałby nie wraca z ni
do Amberu. Nie chciałby nawet, eby my wiedzieli o jej istnieniu. Zbyt łatwo
mo na by jej u y przeciw niemu. Niemo liwe, by yczył sobie, abym j poznał. A
wi c...
- Nie wierz , eby miała by tutaj - powiedziałem. - I czuj , e Benedykt
gniewałby si , gdyby si dowiedział, e jeste .
- Mówisz tak samo jak on! Do licha, jestem ju dorosła.
- Czy bym twierdził co innego? Ale powinna by teraz gdzie indziej,
prawda?
Nie odpowiedziała i zaj ła si jedzeniem. Zrobiłem to samo. U płyn ło kilka
nieprzyjemnych minut wypełnionych milcz cym prze uwaniem. Spróbowałem
innego tematu -
- Jak mnie rozpoznała ? - spytałem.
Przełkn ła, popiła winem i u miechn ła si .
- Z twojego portretu, oczywi cie - wyja niła.
- Jakiego portretu?
- Na karcie - odparła. - Grali my tymi kartami, kiedy byłam mała. W ten
sposób poznałam wszystkich krewnych. Ty i Eryk jeste cie dobrymi
szermierzami. To dlatego...
- Czy masz komplet Atutów? - przerwałem.
- Nie - nad sała si . - Nie chciał mi da . A wiem, e sam ma kilka.
- Naprawd ? Gdzie je trzyma?
Spojrzała na mnie przez zmru one powieki. Do diabła, nie chciałem, by
poznała, jak bardzo mnie to interesuje. Ale...
- Zawsze trzyma jeden komplet przy sobie - poinformowała. - Nie mam
poj cia, gdzie chowa pozostałe. Czemu pytasz? Nie pozwoliłby ci ich obejrze ?
- Nie prosiłem go - wyja niłem. - Czy rozumiesz ich znaczenie?
- Było kilka rzeczy, których nie pozwalał mi robi w ich pobli u. Rozumiem,
e te karty maj jakie specjalne zastosowanie, ale nigdy mi nie powiedział, o co
chodzi. S do wa ne, prawda?
- Prawda.
- Tak my lałam. Jest z nimi bardzo ostro ny. Czy ty masz swoj tali ?
- Tak, ale wypo yczyłem j na pewien czas.
- Rozumiem. I chciałby jej u y do czego skomplikowanego i gro nego.
Wzruszyłem ramionami.
- Chciałbym u y , ale do zupełnie prostych i prymitywnych celów.
- Na przykład jakich?
Pokr ciłem głow .
63
- Je li Benedykt nie chce, by znała działanie tych kart, to nie b d ci nic
wyja niał.
Mrukn ła co pod nosem.
- Boisz si go - stwierdziła.
- ywi dla niego szacunek, e ju nie wspomn o uczuciach.
Roze miała si .
- Czy on walczy lepiej od ciebie? Jest lepszym szermierzem?
Odwróciłem wzrok. Musiała wróci gdzie z bardzo daleka. W mie cie
wszyscy, których spotkałem, wiedzieli ju o r ce Benedykta. Takie wie ci szybko
si rozchodz .
Nie miałem ochoty by pierwszym, który jej o tym powie.
- Mo esz sobie my le , co ci si podoba - o wiadczyłem. - Gdzie była dot d?
- W wiosce - odparła. - W górach. Dziadek zawiózł mnie tam do swoich
przyjaciół. Nazywaj si Tecysowie. Znasz ich?
- Nie, nie znam.
- Byłam tam ju - powiedziała. - Dziadek zawsze mnie tam zabiera, kiedy
szykuj si jakie kłopoty. To miejsce nie ma nazwy. Mówi na nie po prostu:
wioska.
Jest dziwna... i ludzie te jacy dziwni. Wydaje si , e... no, czcz nas.
Traktuj mnie jak jak wi to i nigdy nie mówi niczego, o czym chciałabym
si dowiedzie . To niedaleko st d, ale góry s tam inne, niebo jest inne...
wszystko! I jest tak, jakby nie było drogi powrotnej, kiedy ju si tam dotrze.
Próbowałam wróci na własn r k , ale tylko si zgubiłam. Dziadek musi po mnie
przyjecha i wtedy powrót jest łatwy. Tecysowie wypełniaj wszystkie jego
polecenia i traktuj go niczym boga.
- Jest bogiem - wyja niłem. - Dla nich.
- Mówiłe , e ich nie znasz.
- Nie musz ich zna . Znam Benedykta.
- Jak on to robi? Powiedz.
Pokr ciłem głow .
- A jak ty to zrobiła ? - spytałem. - Jak udało ci si wróci tym razem?
Dopiła wino i wyci gn ła r k z kielichem. Napełniłem go, a kiedy znów na
ni spojrzałem, przechyliła głow na prawe rami , zmarszczyła brwi i utkwiła
spojrzenie w czym bardzo dalekim.
- Tak naprawd to sama nie wiem - powiedziała, uniosła kielich i z
roztargnieniem wypiła łyk wina - Nie jestem pewna, jak zdołałam tego dokona .
Palcami lewej dłoni zacz ła obraca swój nó . Potem podniosła go.
- Byłam w ciekła. W ciekła jak diabli o to, e znów chce mnie tam wpakowa .
Powiedziałam, e chc zosta tutaj i walczy , ale zabrał mnie i po pewnym czasie
trafili my do wioski. Nie wiem jak. To nie była długa podró . Nagle znale li my
si na miejscu. Znam t okolic , urodziłam si tutaj i wychowałam, przejechałam
setki lig we wszystkich kierunkach. I nigdy nie potrafiłam znale wioski, kiedy
jej szukałam. A jednak zdawało mi si , e po niedługiej je dzie byli my ju u
Tecysów. Od ostatniego razu min ło kilka lat i teraz, kiedy ju dorosłam, potrafi
by bardziej zdecydowana. Postanowiłam wróci samodzielnie.
Drapała i grzebała no em w ziemi, chyba nie zdaj c sobie sprawy z tego, co
64
robi.
- Poczekałam do wieczora - mówiła dalej. - Obserwowałam gwiazdy, eby
ustali kierunek. To było jakie nierzeczywiste. Gwiazdy były zupełnie inne. Nie
mogłam rozpozna adnej konstelacji. Wróciłam do chaty i zacz łam si
zastanawia . Byłam troch przestraszona i nie bardzo wiedziałam, co robi . Przez
cały nast pny dzie starałam si uzyska jak informacj od Tecysów i innych
ludzi z wioski. Ale to było jak zły sen. Albo wszyscy byli głupi, albo specjalnie
starali si wszystko pogmatwa . Nie tylko nie było sposobu, eby przedosta si
stamt d tutaj, ale w dodatku nie mieli poj cia, gdzie jest "tutaj" i nie byli zbyt
pewni co do "tam". Noc raz jeszcze przyjrzałam si gwiazdom, eby si
upewni , i ju prawie byłam gotowa im uwierzy .
Przesuwała nó tam i z powrotem, jakby go ostrzyła, wygładzaj c i
wyrównuj c ziemi . Potem zacz ła kre li jakie linie.
- Przez kilka dni próbowałam odnate drog powrotn - mówiła. - Miałam
nadziej , e uda mi si odszuka nasze lady i wróci po nich, ale one jakhy
znikały. Potem zrobiłam jedyn rzecz, jak potrafiłam wymy li . Ka dego ranka
wyruszałam w innym kierunku, jechałam a do południa i wracałam do wioski.
Nie natrafiłam na nic znajomego. To było niesamowite. Ka dej nocy kładłam si
spa bardziej zła i zirytowana na cał t sytuacj - i coraz bardziej zdecydowana
znale swoj drog do Avalonu. Musiałam pokaza dziadkowi, e nie mo e
dłu ej traktowa mnie jak małe dziecko, zamyka i oczekiwa , e b d grzeczna.
Umilkła na chwil .
- Po tygodniu zacz ły mnie nawiedza sny. A raczej koszmary. Czy niłe
kiedy , e biegniesz i biegniesz, i nie ruszasz si z miejsca? To było co w tym
rodzaju... I płon ca paj czyna. Tyte e to nie była paj czyna, nie było w niej
adnego paj ka, i ona nie płon ła. Ale wpadłam w ni , biegałam dookoła i przez
rodek, ale nie poruszałam si . To nie było dokładnie tak, ale nie wiem, jak lepiej
tu wytłumaczy . Musiałam ci gle próbowa , chciałam tego, chciałam po niej
chodzi . Budziłam si zm czona, jakbym rzeczywi cie wysilała si przez cał noc.
Ten sen powtarzał si przez wiele dni i za ka dym razem był wyra niejszy,
dłu szy, bardziej realny. A pewnego ranka wstałam, a wizja trwała jak ywa w
mojej głowie i wiedziałam, e potrafi wróci do domu. Ruszyłam, zdaje si , e
cały czas na pół we nie. Przejechałam bez zatrzymania cał odległo . Tym
razem nie zwracałam uwagi na okolic , tylko my lałam o Avalonie... A kiedy
jechałam, wszystko stawało si coraz bardziej i bardziej znajome, a w ko cu
byłam ju tutaj. Chyba dopiero wtedy przebudziłam si do ko ca. A teraz
wioska, Tecysowie, tamto niebo, gwiazdy, tamten las i góry, wszystko wydaje mi
si snem. Wcale nie jestem pewna, czy potrafiłabym tam wróci . Czy to nie
dziwne? Mo esz to wytłumaczy ?
Wstałem i okr yłem resztki naszego posiłku, by usi
obok niej.
- Czy pami tasz, jak wygl dała ta płon ca paj czyna, która nie płon ła i nie
była paj czyn ? - spytałem.
- Tak... mniej wi cej - odparła.
- Daj mi ten nó - poprosiłem.
Wyci gn ła go w moj stron .
Zacz łem ko cem ostrza poprawia jej bazgranin ; wydłu ałem niektóre
65
linie, zacierałem inne, dodawałem nowe. Przez cały czas nie powiedziała ani
słowa, ale bacznie obserwowała ka dy mój ruch. Sko czyłem, odło yłem nó i w
milczeniu czekałem przez dług chwil .
Odezwała si w ko cu, bardzo cicho.
- Tak, to jest to - o wiadczyła, odwracaj c si od rysunku, by spojrze na
mnie. - Sk d wiedziałe ? Sk d mogłe wiedzie , o czym niłam?
- Poniewa niła o czym , co jest wyryte w twoich genach - wyja niłem. - Nie
wiem jak ani dlaczego. To jednak dowód, e istotnie jeste córk Amberu. To,
czego dokonała , to przej cie przez Cie . Twój sen to Wielki Wzorzec Amberu.
Dzi ki jego mocy ci, którzy s królewskiej krwi, maj władz nad Cieniami. Czy
rozumiesz, o czym mówi ?
- Nie jestem pewna - odparła. - Chyba nie. Cz sto słyszałam, jak dziadek
przeklina Cienie, ałe nigdy nie wiedziałam, co ma na my li.
- Wi c nie wiesz, gdzie naprawd le y Amber?
- Nie zawsze odpowiadał wymijaj co. Opowiedział mi o rodzinie i o Amberze,
ale nie wiem nawet, w któr to stron . Tyle tylko, e to daleko.
- Amber le y we wszystkich kierunkach - powiedziałem. - Albo w ka dym,
który wybierzesz. Trzeba tylko...
- Tak! - przerwała. - Zapomniałam, a mo e po prostu zdawało mi si , e chce
by tajemniczy. Brand mówił dokładnie to samo, dawno temu. Co to znaczy?
- Brand! Kiedy on tu był?
- Wiele lat temu - odparła. - Byłam wtedy mał dziewczynk . Cz sto tu bywał.
Kochałam si w nim, nie dawałam mu spokoju. Opowiadał mi ró ne historie,
uczył gier...
- Kiedy ostatnio go widziała ?
- Osiem, mo e dziewi lat temu.
- A znasz mo e kogo z pozostałych?
- Tak - przyznała. - Julian i Gerard byli tu całkiem niedawno. Par miesi cy
temu.
Nagle poczułem si niepewnie. Benedykt z pewno ci nie poinformował mnie
o wielu sprawach. Wolałbym raczej, eby mnie okłamał, ni ebym miał pozosta
w nie wiadomo ci. Łatwiej si wtedy rozgniewa , gdy człowiek si dowie. Kłopot
z Benedyktem polegał na tym, e był on zbyt uczciwy. Wolał nic nie mówi ni
kłama .
Czułem jednak, e zbli a si co niezbyt przyjemnego i nie mog ju sobie
pozwoli na marnowanie czasu, e b d musiał działa najszybciej, jak si da.
Tak, czekaj cy mnie piekielny rajd nie b dzie łatwy. Lecz zanim wyrusz , mog
si jeszcze dowiedzie wielu rzeczy. Czas... Niech to diabli!
- Czy spotkała ich wtedy po raz pierwszy?
- Tak - potwierdziła. - I zostałam obra ona - westchn ła. - Dziadek nie
pozwolił mi mówi o naszym pokrewie stwie. Przedstawił mnie jako swoj
wychowanic i nie chciał powiedzie czemu. Nieładnie.
- Jestem pewien, e miał wa ne powody.
- Och, ja tak e. Ale jak mo e czu si dobrze kto , kto całe ycie czeka, by
pozna swoich krewnych. Mo e ty wiesz, dlaczego mnie tak potraktował?
- Dla Amberu nadeszły ci kie czasy - wyja niłem. - I zanim si co poprawi,
66
b dzie jeszeze gorzej. Im mniej ludzi wie o twoim istnieniu, tym mniejsza jest
gro ba, e zostaniesz w co wpl tana i ucierpisz przy tym. Zrobił to tylko dla
twojego dobra.
- Nie potrzebuj ochrony - parskn ła. - Sama sobie poradz .
- Jeste wietnym szermierzem - przyznałem. - Niestety, ycie jest bardziej
skomplikowane ni uczciwy pojedynek.
- Wiem. Nie jestem dzieckiem. Ale...
- adne "ale"! Zrobił to, co i ja bym zrobił, gdyby była moja. Chroni siebie
tak samo jak ciebie. Dziwi si , e pozwolił Brandowi dowiedzie si o tobie. I
pewnie b dzie w ciekły jak diabli, kiedy si dowie, e ja wiem.
Potrz sn ła gwałtownie głow i spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami.
- Ale ty nie zrobisz niczego, co by nam zaszkodziło - powiedziała. - Jeste my...
jeste my spokrewnieni...
- A sk d, do diabła, wiesz, po co tu przyjechałem i jakie mam zamiary? By
mo e wła nie oboje wkładacie sobie p tl na szyj ?
- artujesz, prawda? - wolno podniosła lew r k , jakby chciała si przede
mn zasłoni .
- Nie wiem - mrukn łem. - Mo e i nie.., ale nie mówiłbym o tym, gdybym
naprawd my lał o czym paskudnym, prawda?
- Nie... chyba nie.
- Powiem ci co , co Benedykt powinien ci powiedzie ju dawno - rzekłem. -
Nigdy nie ufaj krewnym. O wiele lepiej jest zaufa obcemu. Z obcym zawsze masz
szans , e b dziesz bezpieczna.
- Mówisz powa nie?
- Tak.
- Tobie te nie?
- Mnie to, oczywi cie, nie dotyczy - u miechn łem si . - Jestem uosobieniem
honoru, uczciwo ci, miłosierdzia i dobroci. Ufaj mi we wszystkim.
- B d - odparła.
Roze miałem si .
- Naprawd - upierała si . - Ty nas nie skrzywdzisz. Wiem o tym.
- Opowiedz mi o Gerardzie i Julianie - poprosiłem nieco zakłopotany, jak
zwykle wobec spontanicznych przejawów zaufania. - Jaki był powód ich wizyty?
Milczała przez chwil i przygl dała mi si uwa nie.
- Powiedziałam ci ju do du o - o wiadczyła w ko cu. - Prawda? Miałe
racj . Nigdy do ostro no ci. Uwa am, e teraz twoja kolej.
- Brawo. Uczysz si prawidłowego post powania. Co chciałaby wiedzie ?
- Gdzie naprawd le y wioska? I Amber? S troch do siebie podobne,
prawda? Co miałe na my li mówi c, e Amber le y we wszystkich kierunkach
albo w ka dym? Co to s Cienie?
Wsmłem. Spojrzałem na ni i wyci gn łem r k . Wygl dała na bardzo młod
i bardziej ni troch przestraszon , lecz podała mi dło .
- Gdzie...? - zapytała wstaj c.
- T dy - odparłem i poprowadziłem j w miejsca, gdzie spałem i sk d
obserwowałem wodospad i mły skie koło.
Zacz ła mówi , lecz przerwałem jej.
67
- Patrz. Po prostu patrz - powiedziałem.
Stali my wi c obserwuj c p d, plusk i obroty, a ja starałem si uporz dkowa
my li. Wreszcie...
- Chod - rzekłem, bior c j za r k i kieruj c si w stron lasu.
Weszli my pomi dzy pnie. Chmura przesłoniła sło ce i cienie pogł biły si .
Głosy ptaków nabrały ostro ci i wilgo uniosła si z ziemi. Szli my od drzewa do
drzewa, a ich li cie były coraz dłu sze i szersze. Znów pojawiło si sło ce, lecz
blask był bardziej ółty. Za zakr tem napotkali my zwisaj ce liany. Krzyki
ptaków były coraz bardziej chrapliwe, coraz gło niejsze. Nasza droga prowadziła
pod gór . Przeszli my obok nagiej skały, dostaj c si na wy szy teren. Gdzie z
tyłu dobiegał daleki, ledwie słyszalny grzmot. Kiedy szli my po odkrytym terenie,
niebo nad nami miało inny odcie bł kitu. Przestraszyli my wielk brunatn
jaszczurk , wygrzewaj c si na kamieniu.
- Nie wiedziałam, e jest tu co takiego - powiedziała, gdy okr ali my kolejne
rumowisko głazów. - Nigdy tu nie byłam.
Nic nie odpowiedziałem. Byłem zbyt zaj ty kształtowaniem tworzywa Cienia.
Znowu weszli my w las, lecz droga wiodła w gór . Drzewa były teraz
tropikalnymi olbrzymami, mi dzy którymi g sto rosły paprocie. Dały si słysze
nowe głosy - szczekni cia, syki, brz czenia. Wchodzili my coraz wy ej, a grzmot
wokół nas narastał, a ziemia zdawała si dygota . Dara ciskała moje rami ,
milczała, lecz chłon ła wszystko spojrzeniem. Spotkali my wielkie, blade kwiaty i
kału e w miejscach, gdzie skraplała si wilgo . Temperatura wzrosła i oboje
byli my spoceni. Huk zmienił si w pot ny ryk, a kiedy w ko cu wyszli my
spomi dzy drzew, był ju grzmotem bij cych bez przerwy gromów.
Poprowadziłem j na kraw d urwiska i skin łem r k przed siebie i w doł.
Miała ponad trzysta metrów: pot na katarakta, niby młot bij ca szar wod
rzeki. Silny pr d daleko unosił b ble powietrza i strz py piany, nim w ko cu
rozpływały si w nico . Naprzeciw nas, odległe o jakie pół mili, cz ciowo
przesłoni te mgł i t cz , podobne do wyspy poruszanej ciosem tytana, obracało
si wolno gigantyczne koło, ci kie i l ni ce. Wysoko w górze ogromne ptaki, niby
szybuj ce krucyfiksy, chwytały powietrzne pr dy.
Stali my tam do długo. Rozmowa była niemo liwa, czego nie ałowałem.
Kiedy po pewnym czasie, mru c oczy, spojrzała na mnie w zamy leniu,
kiwn łem głow i wskazałem wzrokiem las. Zawrócili my w stron , z której tu
przyszli my.
Nasz powrót był odwróceniem przebytej drogi i przyszedł mi z wi ksz
łatwo ci . Znów mo na było rozmawia , lecz Dara zachowała milczenie,
najwyra niej pojmuj c ju , e jestem cz ci zmian zachodz cych wokół.
Odezwała si dopiero wtedy, gdy stan li my nad naszym strumieniem i
spojrzeli my na wiruj ce tu niewielkie mły skie koło.
- Czy to miejsce było takie jak wioska?
- Tak. To Cie .
- I jak Amber.
- Nie. Amber rzuca Cie . Je eli wie si jak, mo na go uformowa w dowolny
kształt. Tamto miejsce było Cieniem, twoja wioska była Cieniem - i to miejsce jest
Cieniem. Wszystko, co potrafsz sobie wyobrazi , istnieje gdzie w Cieniu.
68
- A ty i dziadek, i reszta mo ecie chodzi w ród tych Cieni i wybiera , który
chcecie?
- Tak.
- I to wła nie zrobiłam wracaj c z wioski?
- Tak.
Jej twarz odmieniła si w ol nieniu. Prawie czarne brwi opadły w dół, a szybki
oddech rozszerzył nozdrza.
- Ja tak e to potrafi ... - powiedziała. - Trafia , gdzie zechc , robi , co zechc !
- Masz takie mo liwo ci - potwierdziłem.
Pocałowała mnie nagle. Potem odwróciła si . Włosy falowały na jej w skieh
ramionach, gdy starała si ogarn spojrzeniem wszystko jednocze nie.
- A zatem potrafi wszystko - o wiadczyła nieruchomiej c.
- S pewne ograniczenia, niebezpiecze stwa...
- Takie jest ycie - stwierdziła. - Jak nauczy si to kontrolowa ?
- Kluczem jest Wielki Wzorzec Amberu. Musisz przez niego przej , by naby
t umiej tno . Jest wyryty na podłodze komory pod pałacem w Amberze. Jest
do rozległy. Trzeba zacz od zewn trz i dotrze do rodka nie zatrzymuj c si .
Opór jest silny i stanowi to ci k prób . Je li si zatrzymasz, je li spróbujesz
opu ci Wzorzec przed ko cem, on ci zniszczy. Je li go jednak dopełnisz, twoja
władza nad Cieniem stanie si podległa wiadomej kontroli.
Pop dziła na miejsce naszego pikniku i zacz ła studiowa nakre lony na
piasku Wzorzec.
Powoli ruszyłem za ni .
- Musz jecha do Amberu! - zawołała, gdy si zbli yłem. - I przej przez
niego!
- Jestem pewien - stwierdziłem - e Benedykt zamierza ci to kiedy umo liwi .
- Kiedy ! - krzykn ła. - Teraz! Musz przez niego przej ! Dlaczego nigdy mi
o tym nie powiedział?
- Poniewa na razie to niewykonalne. Sytuacja w Amberze jest taka, e byłoby
niebezpieczne dla was obojga, gdyby kto tam dowiedział si o twoim istnieniu.
Chwilowo Amber jest dla cichie zamkni ty.
- To nieuczciwe! - o wiadczyła, obrzucaj c mnie gniewnym spojrzeniem.
- Oczywi cie, e nie - przyznałem. - Ale tak to teraz wygl da. To nie moja
wina.
Ostatnie zdanie przeszło mi przez usta z pewnym trudem. Cz winy,
oczywi cie, była moja.
- Nie wiem, czy nie lepiej by zrobił nie mówi c mi o tym wszystkim -
stwierdziła. - Skoro i tak nie mog tego osi gn .
- Nie jest a tak le - zapewniłem. - Sytuacja w Amberze znów si ustabilizuje.
Ju niedługo.
- A jak ja si o tym dowiem?
- Benedykt b dzie wiedział. Powie ci.
- Do tej pory nie uznał za stosowne powiedzie mi o czymkolwiek.
- A po co? eby ci było przykro? Wiesz, e był dla ciebie dobry i troszczył si
o ciebie. Kiedy nadejdzie pora, zacznie działa w twoim imieniu.
- A je li nie? Pomo esz mi wtedy?
69
- Zrobi , w b d mógł.
- Jak b d mogła ci znale ? eby da ci zna ?
U miechn łem si . Doszedłem do tego punktu bez specjalnych wysiłków. Nie
było potrzeby mówi jej o tym, co było naprawd wa ne. Wystarczy tyle, eby
mogła mi si pó niej przyda ...
- Karty - wyja niłem. - Rodzinne Atuty. To co wi cej ni objaw sentymentu.
S rodkiem komunikacji. We mój, spójrz na niego, skoncentruj si , postaraj si
odsun od siebie wszystkie inne my li, spróbuj uwierzy , e to naprawd ja i
mów. Zobaczysz, e to działa. Odpowiem ci.
- To wła nie tego dziadek nie pozwolił mi robi w czasie zabawy kartami!
- Oczywi cie.
- Jak to działa?
- O tym kiedy indziej - odparłem. - Co za co . Pami tasz? Opowiedziałem ci
ja o Amberze i o Cieniu. Teraz ty mi opowiesz o wizycie Gerarda i Juliana.
- Dobrze - zgodziła si . - Cho nie ma wiele do opowiadania. Pewnego ranka,
pi czy sze miesi cy temu, dziadek zwyczajnie przerwał to, co akurat robił.
Przycinał drzewa w sadzie - lubi sam si tym zajmowa - a ja mu pomagałam. Był
na drabinie, obcinał gał zki i nagle zatrzymał si , opu cił no yce i nie ruszał si
przez kilka minut. My lałam, e po prostu odpoczywa, i grabiłam dalej.
Wtedy usłyszałam, e co mówi; nie mruczy do siebie, ale mówił, jakby
prowadził rozmow . Z pocz tku s dziłam, e odezwał si do mnie, i zapytałam, co
powiedział. Ale on nie zwrócił na mnie uwagi. Teraz, kiedy wiem o Atutach, zdaj
sobie spraw , e musiał rozmawia z jednym z nich. Chyba z Julianem. A potem
zszedł szybko z drabiny, powiedział, e musi wyjecha na dzie czy dwa, i ruszył
w stron domu. Zaraz jednak zatrzymał si i zawrócił. To wła nie wtedy
powiedział mi, e gdyby Julian i Gerard si zjawili, mam by przedstawiona jako
jego wychowanica, osierocona córka wiernego sługi. Odjechał niedługo potem,
bior c dwa lu ne konie. Miał z sob miecz. Wrócił w rodku nocy przywo c ich
obu. Gerard był ledwie przytomny. Miał złaman lew nog i cały lewy bok
strasznie poobcierany. Julian te mocno ucierpiał, ale ko ci miał całe. Zostali u
nas ponad pół miesi ca. Wyzdrowieli szybko. Potem po yczyli dwa konie i
odjechali. Wi cej ich nie widziałam.
- Czy mówili, jak zostali ranni?
- Tylko tyle, e to był wypadek. Nie rozmawiali o tym ze mn .
- Gdzie? Gdzie tu si stało?
- Na czarnej drodze. Kilka razy słyszałam, jak o tym mówili.
- Gdzie jest czarna droga?
- Nie wiem.
- Co o niej mówili?
- Przeklinali j mocno. To wszystko.
Zauwa yłem, e w butelce zostało jeszcze troch wina. Schyliłem si i nalałem
do kielichów. Podałem jej jeden.
- Za ponowne spotkanie - u miechn łem si .
- Za spotkanie - przytakn ła i wypili my.
Zacz ła sprz ta naczynia. Pomagałem jej, znów silnie odczuwaj c
konieczno po piechu.
70
- Jak długo mam czeka , zanim si z tob skontaktuj ? - spytała.
- Trzy miesi ce. Daj mi trzy miesi ce.
- Gdzie wtedy b dziesz?
- Mam nadziej , e w Amberze.
- A jak długo zostaniesz tutaj?
- Niedługo. Szczerze mówi c, musz zaraz wyjecha . Jutro powinienem by z
powrotem. Potem zostan jeszcze pewnie kilka dni.
- Chciałabym, eby był tu dłu ej.
- Ja te bym chciał. Zwłaszcza teraz, kiedy poznałem ciebie.
Zarumieniła si i cał - na pozór - uwag skupiła na pakowaniu koszyka.
Wzi łem sprz t do fechtunku.
- Wracasz teraz do domu? - spytała.
- Do stajni. Wyje d am narychmiast.
Podniosła koszyk.
- Pójdziemy razem. Mój ko czeka z tamtej strony.
Kiwn łem głow i poszedłem za ni w prawo, do cie ki.
- Przypuszczam - stwierdziła - e lepiej b dzie nie wspomina o tym
wszystkim nikomu, a zwłaszcza dziadkowi. Prawda?
- Tak b dzie najrozs dniej.
Plusk i bulgot strumyka płyn cego ku rzece d
cej do morza cichł, zanikał,
milkł - i tylko stuk przykutego do ziemi koła, rozcinaj cego potok w jego drodze,
przez jaki czas jeszcze unosił si w powietrzu.
71
Rozdział 6
Stałe posuwanie si naprzód jest zwykle wa niejsze od pr dko ci. Jak długo
dopływa równomierny ci g bod ców, o które da si zaczepi umysł, mo na sobie
pozwoli na ruch poprzeczny. A kiedy ten si zacznie, to jego tempo jest tylko
kwesti rozwagi.
Tak wi c, zgodnie ze wskazaniami rozs dku, jechałem wolno. Nie warto było
niepotrzebnie m czy Gwiazdy. Szybkie zmiany s trudne nawet dla ludzi.
Zwierz ta nie potrafi tak dobrze si okłamywa i prze ywaj je jeszcze ci ej.
Czasem nawet szalej .
Po małym drewnianym mostku przejechałem nad strumieniem i przez jaki
czas pod ałem równolegle do jego koryta. Miałem zamiar omin miasto i
trzyma si strumienia, póki nie dotr do wybrze a. Było wczesne popołudnie.
Grayswandir wisiał u mego boku.
Zboczyłem nieco na zachód, by dotrze do le cego tam pasma wzgórz.
Wolałem nie zaczyna zmiany, póki nie stan łem w miejscu, z którego mogłem
popatrze na miasto - najwi ksze skupisko ludno ci w tej krainie, tak podobnej
do mojego Avalonu. Nazywało si tak samo; yło w nim i pracowało kilka tysi cy
ludzi. Brakowało srebrnych wie i strumie przecinał je pod innym k tem,
bardziej z południa, o miokrotnie szerszy czy mo e poszerzony. Widziałem, jak
południowy wietrzyk rozwiewa dymy unosz ce si z karczmy i ku ni.
Ludzie - konno, pieszo, wozami i karetami - poruszali si po w skich ulicach,
wchodzili i wychodzili ze sklepów, zajazdow i rezydencji. Chmary ptaków
kr yły, siadały i wzlatywały wokół miejsc, gdzie stały konie. Poruszały si
jaskrawe proporce i flagi, skrzyła si woda i delikatna mgiełka przesłaniała
widok. Byłem zbyt daleko, by słysze głosy ludzi, brz czenie, kucie, piłowanie,
turkot i w ogóle cokolwiek poza szumem. Nie mogłem rozró ni adnych
odr bnych zapachów, ale nawet gdybym ci gle jeszcze był lepcem, poznałbym,
e miasto jest blisko.
Obserwuj c je z góry poczułem nagle przypływ smutnej zadumy i t sknoty za
miejscem o tej samej nazwie, le cym gdzie w krainie Cienia, która dawno ju
znikn ła: ycie było w niej proste, ja sam za szcz liwszy ni teraz.
Nie da si jednak przej przez ycie tak długie jak moje nie osi gaj c
pewnych cech umysłu, które tłumi naiwne uczucia i niech tnie traktuj
wszelkiego rodzaju sentymenty.
Dawne dni min ły, sprawa była sko czona i teraz Amber pochłaniał mnie
całkowicie. Zawróciłem i ruszyłem na południe z mocnym postanowieniem
odniesienia zwyci stwa. O Amberze nie potrafiłbym zapomnie ...
Sło ce nad moj głow stało si o lepiaj co jaskrawym b blem. Zawył wiatr.
Jechałem, a niebo było coraz bardziej ółte i błyszcz ce, a wreszcie zdało mi si ,
e to pustynia rozci ga si w górze od horyzontu po horyzont. Zje d ałem ku
nizinom po wci bardziej kamienistych zboczach, wymijaj c wyrze bione
wiatrem groteskowe, pos pnie ubarwione kształty. Gdy opu ciłem osłon wzgórz,
uderzyła mnie burza piaskowa. Musiałem zakry twarz płaszczem i zmru y
oczy. Gwiazda st kała i prychała co chwila, lecz posuwała si naprzód. Piach,
skały, wicher i pomara czowe ju niebo: kł by chmur i zmierzaj ce ku nim
72
sło ce...
Długie cienie, zamieraj cy wiatr, cisza... Tylko oddech i stukot kopyt po
kamieniach... Mrok, kiedy gromadz si chmury zakrywaj ce sło ce... Rozci te
gromem ciany dnia... Nienaturalna ostro widzenia rzeczy odległych...Spokój,
bł kit i naładowane elektryczno ci powietrze... Znowu grom... Zbli aj ca si z
prawej strony szklista ciana deszczu... Bł kitny rozłam w zasłonie chmur...
Temperatura opada, wiat staje si monochromatyczn kurtyn ... Dudnienie
grzmotu, biały błysk, kurtyna wygina si w nasz stron ... Dwie cie metrów... Sto
pi dziesi t... Do !
Jej dolny brzeg ryje grunt, orze, pieni si ... Zapach wilgotnej ziemi. R enie
Gwiazdy... P d... W skie stru ki wody pełzn po gruncie, wsi kaj pozostawiaj c
lad... Czasem bulgoc błoci cie, czasem s cz si wolno... Równy pr d, strumyki
dookoła, plusk...
Przed nami wzniesienie, a pode mn napinaj si , rozlu niaj , napinaj i
rozlu niaj mi nie Gwiazdy, gdy przeskakuje przez strumienie i pagórki,
przedziera si przez płynn faluj c tafl i wbiega na zbocze. Podkowy krzesz
iskry na kamieniach. Wspinamy si wy ej. Pod nami plusk wody zmienia si w
jednostajny huk...
Wy ej wi c, gdzie sucho, stajemy, bym mógł wy
skraj mego płaszcza... W
dole, z tyłu, po prawej szare, wzburzone morze atakuje podnó e urwiska, na
którym stoimy...
Teraz w gł b l du, w stron wieczoru i pól koniczyny... Huk przyboju za
plecami... cigamy gwiazdy spadaj ce ku ciemniej cemu zachodowi, ku
ostatecznej ciszy i nocy... Czyste niebo i jasne gwiazdy; tylko niewielkie pasemka
chmur...
Wyj ce stado czerwonookich stworów, ci gn ce naszym ladem... Cie ...
Zielonookicb... Cie ... ółto... Koniec... Tylko mroczne szczyty cieraj ce si
wokół mnie... Zamro ony nieg suchy jak piasek, wzniesiony w fale lodowatymi
podmuchami gór... nieg sypki niby m ka... Wspomnienie włoskich Alp, narty...
Fale niegu dryfuj ce przez kamienne zbocze... Stopy szybko trac czucie w
przemoczonych butach. Gwiazda zdumiona parska i potrz sa głow , jakby nie
mogła uwierzy ... I cienie za skał , łagodniejszy stok, wysuszaj cy wiatr, mniej
niegu...
Kr ty, wij cy si szlak - korytarz w ciepło... Dalej, dalej, dalej w noc, pod
zmieniaj cymi si gwiazdami... Odległe ju niegi sprzed godziny, teraz
karłowata ro linno i równina... Dal, a tu nocne ptaki wiruj w powietrzu, kr
nad cierwem, kracz chrapliwie i protestuj co, gdy przeje d amy...
Znów wolniej ku miejscu, gdzie faluje trawa poruszana nie tak ju zimnym
wiatrem... Parskanie dzikiego kota ruszaj cego na łowy... Bezszelestna ucieczka
jakiego skocznego zwierz cia, przypominaj cego jelenia... Wskakuj ce na swoje
miejsca gwiazdy i powracaj ce czucie w stopach...
Gwiazda staje d ba i p dzi naprzód wystraszona czym niewidocznym... Długi
czas na uspokojenie i jeszcze dłu szy, nim min dreszcze...
Sople ksi yca w kwadrze opadaj ce na korony dalekich drzew... Witgotna
ziemia oddycha błyszcz c mgł ... my ta cz ce w ród wiateł nocy... Grunt
kołysze si przez chwil i trz sie, jakby góry przest powały z nogi na nog ...
73
Ka da gwiazda podwójna... Halo wokół ksi yca niby hantle... Równina i
przestrze ponad ni pełna migaj cych kształtów... Ziemia zwalnia i
nieruchomieje jak stary zegar... Stabilno ... Bezwład... Gwiazdy i ksi yc na
nowo zł czone duchem...
Mijamy poszerzaj cy si pas drzew od zachodu... Wra enie pi cej d ungli.
Kł bowisko w y pod przykryciem... Dalej na zachód... Gdzie tam płynie rzeka o
szerokich, gładkich brzegach, by ułatwi drog do morza... T tent kopyt,
korowód cieni... Tchnienie nocy na mej twarzy... Ulotna wizja jasnych istot na
wysokich, mrocznych murach i l ni cych wie ach... Słodki zapach... Obraz
rozpływa si ... Cienie...
Jeste my zespoleni niby centaur, Gwiazda i ja, pod jedn skór potu...
Wdychamy powietrze i oddajemy je we wspólnych eksplozjach wysiłku... Szyja
okryta gromem, straszna pot ga nozdrzy... Pochłaniamy przestrze ...
miech, zapach wody, drzewa po lewej, bardzo blisko... Mi dzy nie... Gładka
kora, zwisaj ce pn cza, szerokie li cie i kropelki wilgoci... O wietlona ksi ycem
paj czyna i zmagaj ce si w niej kształty... G bczasta dar ... Próchno
fosforyzuj ce na powalonych pniach... Otwarty teren... Szelest wysokich traw...
Wi cej drzew... Znów zapach rzeki... D wi ki, pó niej... Głosy... Szklisty plusk
wody... Bli ej, gło niej, wreszcie na brzegu... Niebiosa kołysz si i wybrzuszaj , i
drzewa... Czysta o chłodnym, wilgotnym aromacie... Ruszamy w lewo wzdłu
niej... Lekko i płynnie idziemy z pr dem... Pi ... Chlapi c si na płyci nie, potem
gł biej, do p cin.
Gwiazda pije jak pompa, wydmuchuj c nozdrzami wodn zawiesin ... Troch
wy ej woda obmywa mi buty... cieka z włosów, spływa po ramionach... Gwiazda
odwraca głow słysz c miech... Znów z pr dem, czystym, powolnym, kr tym...
Potem prosrym, szerszym... Drzewa g stniej , potem rzedn ... Długi, równy,
spokojny... Delikatny blask na wschodzie... Zjazd w dół, mniej drzew...
Kamienisto i ciemno znów nieprzenikniona...
Pierwsza niewyra na oznaka morza - zagubiony po chwili zapach... Szcz k
podków w ród chłodu nocy... Znowu sól... Skały, bez drzew... Ci ko, stromo,
pos pnie, w dół... Coraz wi ksza stromizna... Błysk pomi dzy kamiennymi
cianami... Poruszone kamyki znikaj w bystrym teraz nurcie, głos ich upadku
niknie w ród szumu... Coraz gł bszy w wóz, coraz szerszy... W dół, w dół...
Jeszcze dalej... Raz jeszcze jasno na wschodzie, łagodniejszy zjazd...
Znów posmak soli, silniejszy... Łupki i wir.. Zakr t, w dół, coraz ja niej...
Równo i mi kko, liski grunt... Bryza i wiatło, bryza i wiatło... Za stos kamieni...
ci gn cugle.
Pode mn le ał szeroki pas wybrze a, gdzie szeregi p dzonych wiatrem wydm
rzucały w powietrze sw piaskow pian , przesłaniaj c czasem odległy morski
brzeg.
Patrzyłem, jak od wschodu rozci ga si na wodzie ró owa błona. Tu i tam
ruchome piaski odsłoniły pasy wiru. Poszarpane skalne masy wznosiły si nad
falami. Pomi dzy mn a wielkimi - dziesi tki metrów wysoko ci - wydmami,
wysoko ponad tym pos pnym brzegiem rozci gała si nierówna płaszczyzna
pokryta głazami i wirem, pełna cieni, wła nie wynurzaj ca si z piekła - lub z
mroku - ku pierwszym blaskom witu.
74
Tak, to si zgadzało.
Zsiadłem z konia i patrzyłem, jak sło ce wypełnia krajobraz smutn jasno ci
dnia. Szukałem twardego, jasnego blasku. Tutaj znalazłem odpowiednie miejsce,
bez ludzi - takie, jakie widziałem kilkadziesi t lat temu na Cieniu - Ziemi mojego
wygnania. Bez buldo erów, sit i czarnych z miotłami, bez strze onego pilnie
miasta Oranjemund. adnych promieni Roentgena, drutu kolczastego czy
uzbrojonych stra ników. Nie, nic z tych rzeczy. Ten Cie bowiem nie znał sir
Ernesta Oppenheimera i nigdy tu nie istniały Zjednoczone Kopalnie Diamentów
Afryki Południowo - Zachodniej ani te rz d, który mógłby przyzna im władz
nad wszystkimi kopalniami wybrze a. Tu była pustynia zwana Namib, tam le cy
jakie czterysta mil na północny zachód od Cape Town pas wydm i skał
szeroko ci od kilku do kilkunastu i długo ci mniej wi cej trzystu mil, ci gn cy si
pomi dzy zakazanym wybrze em a Górami Richtersveld, w których cieniu
wła nie stałem. Tutaj, inaczej ni w jakiejkolwiek kopalni, diamenty le ały
rozrzucone w piasku jak ptasie odchody. Oczywi cie, przywiozłem ze sob grabie
i sito.
Odpakowałem ywno i przyszykowałem sobie niadanie. Dzie zapowiadał
si gor cy i pełen kurzu. Pracowałem my l c o Doyle'u z Avalonu, niskim
jubilerze o włosach barwy popiołu i ceglastej cerze, z naro lami na policzkach.
Jubilerski proszek? Po co mi go tyle? - do , by dwudziestokrotnie zaopatrzy
cał armi jubilerów! Wzruszyłem ramionami; co go obchodzi, na co mi
potrzebny, je eli mog zapłaci ? No có , je li znalazło si jakie nowe
zastosowania i dałoby si na tym zarobi , to trzeba by by głupcem... Jednym
słowem, nie da rady dostarczy mi tej ilo ci w ci gu tygodnia? Tygodnia? Och
nie! Oczywi cie, e nie! To mieszne, niewykonalne... Rozumiałem. No có ,
dzi kuj . Mo e jego konkurent kawałek dalej zdoła zorganizowa ten proszek i
zainteresuje go wi ksza partia nie szlifowanych diamentów, której oczekuj za
par dni...
Czy powiedziałem: diamenty? Chwileczk . On sam zawsze interesował si
diamentami... Tak, lecz niestety był mało wydajny, je li chodzi o jubilerski
proszek. R ka w górze. By mo e nazbyt pospiesznie ocenił mo liwo ci
dostarczenia mi materiału szlifierskiego. To ilo go zaskoczyła. Składniki jednak
były łatwo dost pne, a receptura w miar prosta. Tak, istotnie nie ma przeszkód,
by nie dało si czego zorganizowa . A wi c za tydzie ... A wracaj c do
diamentów...
Zanim wyszedtem ze sklepu, dało si co zorganizowa .
Znam wiele osób przekonanych, e proch strzelniczy wybucha, co oczywi cie
nie jest prawd . Proch pali si szybko wydzielaj c gazy, których ci nienie wyrywa
pocisk z łuski i przepycha go przez luf . Zapala si od spłonki - to wła nie ona
wybucha, gdy uderza w ni iglica. Z typow dla naszej rodziny przezorno ci
przez cale lata eksperymentowałem z wszelkiego rodzaju materiałami palnymi.
Gdy odkryłem, e proch strzelniczy nie chce si w Amberze pali i e wszystkie
typy spłonek, jakie sprawdziłem, były równie bierne, moje rozczarowanie
przytłumił jedynie fakt, e tak e adne z moich krewnych nie b dzie mogło u y
tam broni palnej. Dopiero du o pó niej, kiedy podczas wizyty w Amberze
polerowałem bransolet przywiezion dla Deirdre, odkryłem t cudown
75
wła ciwo jubilerskiego proszku z Avalonu. Po prostu wrzuciłem zu yt szmatk
do kominka. Na szcz cie ilo materiału nie była du a i byłem wtedy sam.
Proszek znakomicie - bez adnej obróbki - nadawał si na spłonk . Mieszaj c
go z odpowiedni ilo ci materiału oboj tnego, mo na było sprawi , by palił si
jak trzeba.
Zatrzymałem t informacj dla siebie przeczuwaj c, e pewnego dnia b dzie
mo na j wykorzysta dla rozstrzygni cia zasadniczych dla Amberu kwestii.
Niestety, konfrontacja z Erykiem nast piła, zanim nadszedł ów dzie , i wiedza o
tym trafiła do lamusa razem z reszt moich wspomnie . Kiedy w ko cu sprawy
si wyczy ciły, szybko zwi załem si z Bleysem, szykuj cym atak na Amber.
Nie potrzebował mnie wtedy zbytnio. Mimo to wci gn ł do swego
przedsi wzi cia, eby - mam wra enie - mie mnie na oku. Gdybym dał mu
karabiny, stałby si nie da pokonania, a ja nie byłbym ju u yteczny. A gdyby
udało mu si zdoby miasto, sytuacja stałaby si raczej napi ta. On miałby po
swojej stronie siły okupacyjne i lojalno oficerów. Ja zatem potrzebowałbym
czego , co zrównowa yłoby te siły. Na przykład paru bomb i kilku automatów.
Gdybym cho miesi c wcze niej odzyskał pami , sprawy potoczyłyby si
inaczej. Siedziałbym teraz w Amberze, zamiast przypieka si , zdziera skór i
wysycha tutaj, z nast pnym piekielnym rajdem przed sob i cał mas
problemów do rozwi zania zaraz potem.
Wyplułem z ust piach, by si nie zadławi wybuchami miechu. Do diabła,
ka dy sam sobie tworzy własne "gdyby". Miałem wa niejsze sprawy do
przemy lenia ni to, co mogłoby si wydarzy . Na przykład Eryk...
Pami tam ten dzie , Eryku. Byłem w ła cuchach, zmuszony do kl kni cia
przed tronem. Zd yłem si ju ukoronowa , eby zakpi z ciebie. I oberwałem
za to.
Gdy mowu dostałem do r k koron , cisn łem ni w ciebie. Złapałe j i
u miecbn łe si . To dobrze, e nie doznała szkody, skoro tobie nie zdołała
zaszkodzic.
Taka pi kna rzecz... Cała ze srebra, o siedmiu pałkach, wysadzana
szmaragdami pi kniejszymi ni wszystkie brylanty. Dwa wielkie rubiny na
skroniach... Sam wło yłe j sobie na głow , arogancki, w ród pospiesznie
zorganizowanej gali. Potem pierwsze słowa wyszeptałe do mnie, zanim jeszcze
zamarło w sali echo "Niech yje król!". Pami tam ka de z tych słów. "Twoje oczy
ujrzały najpi kniejszy widok, jaki kiedykolwiek zobacz ", powiedziałe . A
potem: "Stra ! - rozkazałe - zabierzcie Corwina do ka ni i niech wypal mu
oczy! Niech zapami ta dzisiejszy widok jako ostatni, który w yciu ogl dał!
Potem rzu cie go w ciemno najgł bszego lochu pod Amberem i niech imi jego
zostanie zapomniane".
- Rz dzisz teraz w Amberze - powiedziałem na głos. - Lecz ja znowu mam
oczy. Nie zapomniałem i nie zostan zapomniany. Nie, pomy lałem. Kryj si za
sw władz , Eryku. Mury Amberu s wysokie i grube. Nie wychod zza nich.
Otaczaj si bezu yteczn stal mieczy. Jak mrówka uzbrajaj swój kruchy dom.
Wiesz teraz, e póki yj , nie b dziesz bezpieczny - a powiedziałem ci, e wróc .
Id , Eryku. Przynios z sob karabiny z Avalonu, wyłami twoje bramy i zgniot
twoich obro ców.
76
Znów b dzie tak, jak było kiedy , przez chwil tylko, zanim twoi ludzie
nadbiegli, by ci ratowa . Tamtego dnia wytoczyłem tylko kilka kropel twej krwi.
Tym razem b d miał j cał .
Odkopałem kolejny surowy diament, szesnastk czy co koło tego, i wrzuciłem
go do torby u pasa.
Patrzyłem na zachodz ce sło ce my l c o Benedykcie, Julianie i Gerardzie.
Co ich ł czyło? I cokolwiek to było, nie podobał mi si aden układ interesów
wi
cy si z Julianem. Gerard był w porz dku. Potrafiłem zasn tam, w obozie,
gdy pomy lałem, e to z nim Benedykt si kontaktuje. Je li jednak poł czył si
teraz z Julianem, to s powody do niepokoju. O ile bowiem kto nienawidzi mnie
bardziej ni Eryk, to wła nie Julian. Gdyby dowiedział si , gdzie jestem,
znalazłbym si w wielkim niebezpiecze stwie. A nie byłem jeszcze gotów do
konfrontacji.
Przypuszczałem, e gdyby Benedykt mnie sprzedał, potrafiłby znale dla
siebie moralne usprawiedliwienie. W ko cu zdawał sobie spraw , e cokolwiek
zrobi - a wiedział, e zamierzam co zrobi - sko czy si walk w Amberze.
Mogłem go zrozumie , mogłem nawet sympatyzowa z jego odczuciami. Po wi cił
swe siły ratowaniu kraju. W przeciwie stwie do Juliana był człowiekiem z
zasadami i ałowałem, e nie stoimy po tej samej stronie. Miałem nadziej , e
moja akcja b dzie równie szybka i bezbolesna, jak wyrwanie z ba ze
znieczuleniem, i e wkrótce znów znajdziemy si obok siebie. Po spotkaniu z Dar
pragn łem tego tak e ze wzgl du na ni . Zbyt mało mi powiedział, bym mógł
czu si spokojny. Sk d miałem wiedzie , czy rzeczywi cie zamierza cały tydzie
pozosta na polu bitwy? A mo e nawet w tej chwili razem z siłami Amberu
zastawia na mnie pułapk , buduje wi zienie, kopie dla mnie grób? Musiałem si
spieszy , cho tak chciałem zatrzyma si na dłu ej w Avalonie.
Zazdro ciłem Ganelonowi, w którymkolwiek burdelu pił, łajdaczył si czy
toczył bójk , gdziekolwiek polował. On wrócił do domu. A mo e powinienem
pozostawi go tym przyjemno ciom, mimo jego ch ci towarzyszenia mi do
Amberu? Lecz nie; na pewno b d go przesłuchiwa po moim wyje dzie, a nie
b dzie to miłe prze ycie, zwłaszcza je li Julian ma co do powiedzenia w tej
sprawie. Potem stanie si wyrzutkiem w krainie, która musi mu si wydawa
ojczyzn . Pewnie mowu zostanie bandyt i ten trzeci raz doprowadzi go do
zguby. O ile w ogóle go wypuszcz . Nie, dotrzymam obietnicy. Pojedzie ze mn ,
je li jeszcze tego chce. Je eli zmienił zdanie, có ... zazdro ciłem mu nawet banicji
w Avalonie. Chciałbym zosta tu dłu ej, je dzi z Dar w góry, obozowa w ród
pól, eglowa po rzekach...
Pomy lałem o dziewczynie. Wiedza o jej istnieniu zmieniła układy, cho nie
byłem całkiem pewien jak. Pomimo wszelkiej nienawi ci i drobnych niesnasek my
z Amberu mamy silnie rozwini te uczucia rodzinne. Zawsze ch tnie posłuchamy
rodzinnych wie ci i dowiemy si o najnowszych układach w tym zmiennym
obrazie.
Hez w tpienia przerwy na plotki zapobiegły wielu miertelnym ciosom.
Czasami wydaje mi si , e przypominamy gromad starszych pa yj cych w
77
czym pomi dzy sanatorium a ringiem.
Nie potrafiłem wpasowa Dary w cały schemat, gdy ona sama nie wiedziała
jeszcze, jak si ustawi . Och, dowie si w ko cu. Otrzyma znakomite wychowanie,
gdy tylko wszyscy si dowiedz , e istnieje. A to - teraz, kiedy jej u wiadomiłem,
jak jest wyj tkowa - było tylko kwesti czasu. A wtedy Dara wł czy si do gry. W
trakcie naszej rozmowy w lasku czułem si czasem jak w ... ale, do diabła, miała
prawo wiedzie . Pr dzej czy pó niej musiała to odkry . A im pr dzej to si stało,
tym szybciej mogła zacz umacnia swe linie obronne. To wszystko było dla jej
dobra.
Mo liwe oczywi cie - a nawet prawdopodobne - e jej matka i babka prze yły
ycie nie maj c poj cia o swym dziedzictwie... I co im z tego przyszło?
Powiedziała, e zgin ły tragicznie. Czy to mo liwe, zastanawiałem si , by długie
rami Amberu si gn ło do nich w Cie ? I e mo e uderzy znowu?
Benedykt, gdy chciał, potrafił by tak samo twardy i niebezpieczny, jak ka de
z nas. Nawet bardziej. Potrafił walczy o to, co uwa ał za swoje. Potrafiłby nawet
zabi , gdyby uznał to za konieczne. Zało ył pewnie, e utrzymanie w tajemnicy
jej istnienia, a samej Dary w niewiedzy, mo e j ochroni . Byłby zły, gdyby si
dowiedział, co zrobiłem. A przecie nie powiedziałem jej tego wszystkiego z
czystej przekory. Chciałem, eby prze yła, ale czułem, e Benedykt nie post puje
wła ciwie. Nim wróc , b dzie miała do czasu, eby sobie wszystko przemy le .
Na pewno b dzie miała mas pyta . Wykorzystam okazj , by j ostrzec i
udzieli dokładniejszych wyja nie .
Zgrzytn łem z bami. Sprawy inaczej by wygl dały, gdybym rz dził w
Amberze. Wszystko to byłoby zb dne. Na pewno. Dlaczego nikt nigdy nie
wymy lił sposobu, by zmieni ludzk natur ? Nawet wymazanie wszystkich
moich wspomnie i nowe ycie w nowym wiecie dały w rezultacie tego samego
starego Corwina. Gdybym nie podobał si sobie, jaki jestem, pozostawałaby mi
tylko rozpacz.
Znalazłem miejsce, gdzie rzeka płyn ła spokojnie, i spłukałem z siebie kurz i
pot. My lałem o czarnej drodze, która okazała si tak fatalna dla moich braci.
Było jeszcze wiele rzeczy, o których chciałbym si czego dowiedzie . Podczas
k pieli Grayswandir cały czas le ał w zasi gu r ki. Ka dy z nas potrafił ledzi
innego przez Cie , zwłaszcza je li trop jest jeszcze ciepły.
Umyłem si jednak bez przeszkód. Wprawdzie w drodze powrotnej u yłem
miecza trzykrotnie, lecz przeciw istotom mniej gro nym ni bracia. Tego jednak
mo na było oczekiwa , jako e znacznie przyspieszyłem kroku.
Było jeszcze ciemno, cho wit był ju bliski, kiedy dotarłem do stajni w
rezydencji mojego brata. Oporz dziłem oszołomionego konia, przemówiłem do
niego uspokajaj co i przygotowałem solidny zapas obroku i wody. Z
przeciwległej przegrody powitał mnie wietlik Ganelona. Sprz taj c koło pompy
na tyłach stajni zastanawiatem si , gdzie b d mógł si przespa .
Potrzebowałem odpoczynku. Par godzin snu postawiłoby mnie na nogi.
Wolałem jednak nie zasypia pod dachem domu Benedykta. Nie dałbym si wzi
zbyt łatwo. Cz sto wprawdzie mówiłem, e chciałbym umrze w łó ku, Lecz
78
oznaczało to tyle, e pragn łbym, aby w pó nej staro ci nadepn ł mnie sło w
chwili, kiedy b d si kochał.
Nie miałem jednak nic przeciw piciu alkoholu Benedykta, a chciało mi si
czego mocnego. Dom był ciemny; wszedłem cicho i odnalazłem kredens.
Nalałem sobie bez wody, wypiłem, nalałem jeszcze i przeszedłem do okna.
Widok był rozległy. Dom stał na wzgórzu, a Benedykt potrafił dobra krajobraz.
- W ksi ycowych płomieniach biała le y droga - zadeklamowałem
zaskoczony brzmieniem własnego głosu. - I ksi yc czysty nad głow ...
- Otó to, Corwinie, mój chłopcze. Otó to - odezwał si głos Ganelona.
- Nie zauwa yłem, e tu siedzisz - powiedziałem cicho, nie odwracaj c si od
okna.
- To dlatego, e si nie ruszam - wyja nił.
- Aha... Jak bardzo jeste pijany?
- Prawie wcale - zapewnił. - Teraz. Ale gdyby był porz dnym facetem i te mi
nalał...
Odwróciłem si .
- Dlaczego sam sobie nie we miesz?
- Boli, kiedy si ruszam.
- No dobrze.
Podałem mu napełniony kielich. Podniósł go wolno, skin ł głow w
podzi kowaniu i upił troch .
- Znakomite - westchn ł. - Mo e mnie troch znieczuli.
- Biłe si - stwierdziłem.
- Owszem - przytakn ł. - Par razy.
- Wi c zno swe rany jak dzielny ołnierz i pozwól mi zaoszcz dzi sobie
wyrazów współczucia.
- Ale ja wygrałem!
- O Bo e! Gdzie zostawiłe ciała?
- Och, nie było z nimi a tak le. To dziewczyna mnie tak załatwiła.
- Powiedziałbym, e warto było zapłaci .
- To nie było to, o czym my lisz. Chyba nas wrobiłem.
- Nas? Jak?
- Nie wiedziałem, e to dziedziczka. Wróciłem w do wesołym nastroju i
uznałem, e to jaka pokojówka...
- Dara? - spytałem sztywniej c.
- Tak, ta sama. Klepn łem j w pupci i próbowałem namówi na całusa czy
dwa... - j kn ł. - Złapała mnie, podniosła do góry i przetrzymała nad głow .
Potem powiedziała, kim jest, i pozwoliła mi spa . Człowieku, mam sto dziesi
kilo ywej wagi, a lot w dół trwał długo.
Napił si , a ja zachichotałem.
- Ona te si miała - powiedział ponuro. - Pomogła mi wsta i wcale nie była
obra ona. Przeprosiłem oczywi cie... Ten twój brat musi by chłopem nie lada.
Jeszcze nie spotkałem tak silnej dziewczyny. To, co potrafi zrobi z m czyzn ... -
w jego głosie zabrzmiał szacunek. Pokr cił głow i wychylił kielich do ko ca. - To
było przera aj ce. Nie mówi c ju o tym, e kr puj ce - doko czył.
- Przyj ła twoje przeprosiny?
79
- O tak. Zachowała si bardzo uprzejmie. Powiedziała, e mog zapomnie o
całej sprawie i e ona te zapomni.
- Wi c czemu nie jeste w łó ku i nie odsypiasz tego wszystkiego?
- Czekałem tu, bo spodziewałem si , e wrócisz o dziwnej porze. Chciałem jak
najszybciej z tob pogada .
- No to ci si udało.
Wstał pomału i wzi ł swój kielich.
- Mo e wyjdziemy? - zaproponował.
- Niezła my l.
Po drodze zabrał karafk brandy, co tak e uznałem za dobry pomysł.
Poszli my obok domu cie k w gł b ogrodu. W ko cu siadł na starej kamiennej
ławce pod wielkim d bem. Nalał sobie i mnie, wypił troch .
- Tak. Twój brat ma te niezły gust, je li chodzi o trunki - zauwa ył.
Usiadłem przy nim i nabiłem fajk .
- Kiedy j przeprosiłem i przedstawiłem si , rozmawiali my jeszcze chwil -
powiedział. - Gdy si dowiedziała, e jestem z tob , zadała mi mas pyta na
temat Amberu, Cieni, ciebie i reszty rodziny.
Skrzesałem ognia.
- Powiedziałe jej co ? - spytałem.
- Nie mógłbym, cho bym nawet chciał. Nie znałem odpowiedzi.
- To dobrze.
- Dało mi to jednak do my lenia. Benedykt chyba nie mówił jej zbyt wiele i
rozumiem go. Lepiej przy niej uwa a , co si mówi, Corwinie. Jest zanadto
ciekawa.
Kiwn łem głow i wypu ciłem z fajki kł b dymu.
- S ku temu powody - wyja niłem. - I to bardzo istotne powody. Ale ciesz
si , e zachowujesz rozs dek, nawet kiedy jeste pijany. Dzi kuj , e mi
powiedziałe .
Wzruszył ramionami i łykn ł brandy.
- Dobre ci gi działaj trze wi co. Poza tym twój sukces tu mój sukces.
- To fakt. A jak ci si podoba ta wersja Avalonu?
- Wersja? To jest mój Avalon - o wiadczył. - yje ju nowe pokolenie, ale to ta
sama kraina. Odwiedziłem dzi Cierniowe Pote, gdzie w twojej słu bie rozbiłem
band Jacka Haileysa. To było to samo miejsce.
- Cierniowe Pole - westchn łem.
- Tak, to jest mój Avalon - mówił dalej. - I wróc tu na staro , o ile
prze yjemy Amber.
- Wci jeszcze chcesz jecha ?
- Cale ycie marzyłem, eby zobaczy Amber... no, odk d pierwszy raz
usłyszałem o nim od ciebie, w szcz liwszych czasach.
- Szczerze mówi c, nie pami tam, co mówiłem. Ale musiała to by dobra
opowie .
- Tej nocy byli my obaj cudownie pijani i zdawało mi si , e mówisz przez
krótk chwil tylko. Płacz c opowiadałe o pot nej górze Kolvir, o
szmaragdowych i złotych wie ach miasta, o promenadach, balkonach, tarasach,
kwiatach i fontannach... Zdawało si , e chwila ledwie min ła, lecz przeszła
80
prawie cała noc, gdy wit ju był, gdy dotoczyli my si do łó ek. Bo e!
Potrafiłbym chyba naszkicowa map tego miejsca! Musz je zobaczy , nim
umr .
- Nie pami tam tej nocy - powiedziałem powoli. - Musiałem by bardzo, ale tu
bardzo pijany.
- W tamtych czasach umieli my si bawi - zachichotał. - I pami taj nas
tutaj. Ale jako tych, którzy yli bardzo dawno temu... I wiele historii jest
nieprawdziwych. Ale, do diabła, ilu ludzi potrafi porz dnie zapami ta cho by to,
co si działo poprzedniego dnia?
Milczałem, paliłem i wspominałem dawne dzieje.
- ...Co nasuwa mi par pyta - dodał.
- Wal.
- Czy twój atak na Amber mocno skłóci ci z Benedyktem?
- Sam chciałbym wiedzie , naprawd - odparłem. My l , e tak, z pocz tku.
Ale powinno mi si uda doko czy moje przedsi wzi cie, zanim jakiekolwiek
wezwanie zd y ci gn go do Amberu. To test, zanim zd y tam dotrze z
pomoc . On sam potrafi si tam zjawi natychmiast, je li tylko pomaga mu kto z
tnmtej strony. Ale to niewiele zmieni. Jestem pewien, e zamiast rozbija Amber
na cz ci, raczej poprze ka dego, kto zdoła utrzyma go w cało ci. Kiedy ju
usun Eryka, b dzie chciał mo liwie szybko zako czy walk i pogodzi si z tym,
e siedz na tronie. Oczywi cie, przede wszystkim nie zaaprobuje ataku.
- O to wła nie mi chodzi. Czy to popsuje układy mi dzy wami?
- Nie przypuszczam. To czysto polityczna sprawa. Znamy si od dzieci stwa i
zawsze ł czyły nas obu lepsze stosunki ni z Erykiem.
- Rozumiem. Siedzimy w tym razem, a Avalon zdaje si teraz nale e do
Benedykta, zastanawiałem si wi c, co powie na mój powrót tutaj. Czy
znienawidzi mnie za to, e ci pomagałem?
- Bardzo w tpi . To nie ten typ.
- Posun si wi c o krok dalej. Bóg mi wiadkiem, e jestem do wiadczonym
ołnierzem, a je li zdob dziemy Amber, to Benedykt b dzie miał oczywisty tego
dowód. Z unieruchomion praw r k , czy zgodziłby si rozwa y mianowanie
mnie dowódc swojej milicji? wietnie znam teren. Mógłbym go zabra na
Cierniowe Pole i opowiedzie o bitwie. Do diabła! Słu yłbym mu dobrze. Równie
dobrze jak tobie.
Roze miał si .
- Przepraszam. Lepiej ni tobie.
Zachichotałem i łykn łem brandy.
- To by było niezłe - stwierdziłem. - Oczywi cie, pomysł mi si podoba. W tpi
jednak, czy kiedykolwiek udałoby ci si zdoby jego zaufanie. Cała sprawa
wydałaby mu si moj , a zbyt oczywist intryg .
- Cholerna polityka! Nie oto mi idzie! ołnierka jest wszystkim, co potrafi
robi ! I kocham Avalon!
- Wierz ci. Ale czy on ci uwierzy?
- B dzie mu potrzebny dobry oficer, skoro ma tylko jedn sprawn r k .
Mógłby...
Wybuchn łem miechem, lecz zaraz spowa niałem, gdy głos mógł nie si
81
daleko. Chodziło mi te o uczucia Ganelona.
- Przepraszam - powiedziałem. - Wybacz, prosz . Nic nie rozumiesz. Nie
zdajesz sobie sprawy, kim był człowiek, z którym tamtej nocy rozmawiali my w
namiocie. Mógł wyda ci si kim zwyczajnym, do tego kalek . Ale to nie tak.
Boj si Benedykta. Nie jest podobny do adnej innej istoty ani w Cieniu, ani w
realnym wiecie. To Wielki Hetman Amberu. Czy potrafisz wyobrazi sobie
millennium? Tysi c lat? Kilka tysi cy? Czy mo esz poj człowieka, który ka dy
niemal dzie tak długiego ycia po wi cał na wiczenia z broni , na strategi i
taktyk ? Widzisz go w male kim królestwie, dowodz cego skromn milicj , z
zadbanym sadem koło domu; lecz nie daj si zwie . W jego głowie mie ci si cała
istniej ca wiedza wojskowa. Aby sprawdzi swe teorie na temat sztuki wojennej,
podró ował cz sto od Cienia do Cienia, obserwuj c kolejne warianty tej samej
bitwy w minimalnie zmienionych okoliczno ciach. Dowodził armiami tak
pot nymi, e całymi dniami mógłby patrze , jak maszeruj , i nie zobaczy
ko ca kolumn. Strata r ki troch go ogranicza, lecz z broni czy bez, nie
chciałbym z nim walczy . To szcz cie, e nie ma adnych planów co do tronu.
Inaczej ju by na nim zasiadł. A wtedy chyba zrezygnowałbym natychmiast i
zło ył mu hołd. Boj si Benedykta.
Ganelon milczał przez chwil , a ja napiłem si , gdy zaschło mi w gardle.
- To prawda, nie wiedzialem o tym - odezwał si w ko cu. - B d szcz liwy,
je eli po prostu pozwoli mi wróci do Avalonu.
- Na to mo esz liczy . Jestem pewien.
- Dara mówiła, e miała od niego wiadomo ci. Postanowił skróci swój pobyt
na polu bitwy. Wraca prawdopodobnie jutro.
- Niech to szlag! - zakl łem wstaj c. - W takim razie musimy wyruszy
wkrótce. Mam nadziej , e Doyle przygotował towar. Rano trzeba b dzie do
niego pojecha i załatwi spraw . Chc si st d wynie , zanim wróci Benedykt.
- Wi c masz ju te cude ka?
- Tak.
- Mog je obejrze ?
Odwi załem od pasa i podałem mu sakiewk . Otworzył j i wyj ł kilka
kamieni. Poło ył je na lewej dłoni i wolno obracał palcami.
- Nie wygl daj nadzwyczajnie - o wiadczył. O ile mog to oceni przy tym
o wietleniu. Chwileczk ! Co tu błyszczy! Nie...
- Naturalnie s surowe. Trzymasz w r ku maj tek.
- Wstrz saj ce - stwierdził, wsypał kamienie do sakiewki i zawi zał j . - To
było dla ciebie takie łatwe...
- Nie a takie.
- Mimo wszystko tak szybko zebra fortun , to wydaje si troch nie w
porz dku.
Oddał sakiewk .
- Dopilnuj , aby te stał si bogaty, kiedy ju zako czymy robot -
obiecałem. - B dziesz miał rekompensat , gdyby Benedykt nie zaproponował ci
stanowiska.
- Teraz, kiedy wiem, kim on jest, bardziej ni kiedykolwiek jestem
zdecydowany, by kiedy dla niego pracowa .
82
- Zobaczymy, co da si zrobi .
- Dzi ki, Corwinie. A co z naszym wyjazdem?
- Id teraz i prze pij si , bo ci gn ci z łó ka o wicie. Gwiazda i wietlik nie
b d zachwywne rol koni poci gowych, ale trudno. Po yczymy jeden z wozów
Benedykta i ruszymy do miasta. Pogonimy z robot Doyle'a, tego jubilera,
zabierzemy ładunek i odjedziemy w Cie tak szybko, jak tylko st da. Im wi ksz
b dziemy mie przewag , tym trudniej Benedyktowi b dzie nas wytropi .
Gdyby my zyskali pół dnia, byłoby to praktycznie niemo liwe.
- A wła ciwie dlaczego miałoby mu tak zale e na dogonieniu nas?
- Nie ufa mi ani troch . I słusznie. Czeka na mój ruch. Wie, e jest tu co ,
czego potrzebuj , ale nie wie co. Chce si dowiedzie , bo dzi ki temu uwolni
Amber od jeszcze jednego zagro enia. Gdy tylko zrozumie, e odjechali my na
dobre, domy li si , e ju to mamy, b dzie chciał to zobaczy .
Ganelon przeci gn ł si , ziewn ł i dopił brandy.
- Tak - powiedział. - Lepiej teraz odpocz , eby mie potem siły na po piech.
Teraz, kiedy wiem wi cej o Benedykcie, ta druga sprawa, o której chciałem ci
powiedzie , wydaje si mniej zaskakuj ca. Ale wcale nie mniej niepokoj ca.
- To znaczy...
Wstał, chwycił ostro nie karafk i skin ł w stron cie ki.
- Je li pójdziesz w tym kierunku - powiedział - miniesz ywopłot znacz cy
koniec tej altanki, wejdziesz w las, a potem przejdziesz jeszcze jakie dwie cie
kroków, dotrzesz do miejsca, gdzie ro nie niewielki zagajnik, na lewo, w
zagł bieniu, ze cztery stopy poni ej cie ki. W dole, przysypany li mi i przykryty
gał ziami, jest wie y grób. Znalazłem go, kiedy poszedłem na spacer i skr ciłem
tam, eby sobie ul y .
- Sk d wiesz, e to grób?
Zachichotał.
- Kiedy doły zawieraj ciała, to tak si je zwykle nazywa. Jest do płytki, a ja
pogrzebałem troch kijem. S w nim cztery ciała: trzech m czyzn i kobieta.
- Od dawna nie yj ?
- Od niedawna. Na oko par dni.
- Zostawiłe wszystko tak, jak było?
- Nie jestem durniem, Corwinie.
- Przepraszam. Ale ta sprawa mnie niepokoi, poniewa w ogóle jej nie
rozumiem.
- Najwyra niej sprawiali Benedyktowi kłopoty, a on zrewan ował im si tym
samym.
- By mo e. Jacy oni byli? Jak zgin li?
- Nie szczególnego. Wszyscy w rednim wieku, mieli poder ni te gardła, z
wyj tkiem jednego z m czyzn, który dostał w brzuch.
- Dziwne. Tak, dobrze, e ju wyje d amy. Mamy za du o własnych
problemów, eby miesza si do cudzych.
- Zgadza si . No, to chod my do łó ek.
- Ty id . Ja jeszcze troch posiedz .
- Skorzystaj z własnej rady i spróbuj troch odpocz - poradził ruszaj c w
stron domu. - Nie sied tu i nie martw si .
83
- Nie b d .
- No to dobranoc.
- Zobaczymy si rano.
Przygl dałem mu si , jak idzie cie k . Miał racj , oczywi cie, lecz nie byłem
jeszcze gotów, by pogr y si w nie wiadomo ci. Jeszcze raz przemy lałem swoje
plany, by by pewnym, e niczego nie przeoczyłem, dopiłem brandy i odstawiłem
kielich na ław . Potem wstałem i znacz c swój szlak obłoczkami fajkowego dymu,
poszedłem przed siebie. Postanowiłem sp dzi reszt nocy na dworze i szukałem
miejsce, gdzie mógłbym si poło y .
Naturalnie zaw drowałem w ko cu cie k do zagajnika. Pogrzebałem troch
w ziemi i stwierdziłem, e istotnie kopano tu niedawno. Nie miałem nastroju, by
przy ksi ycu dokonywa ekshumacji - bez oporów uwierzyłem opowie ci
Ganelona o tym, co tutaj znalazł. Sam wła ciwie nie wiem, po co tu przyszedłem.
Ponure ci goty, jak s dz . Wolałem jednak nie kła si spa w pobli u.
Przeszedłem na północno - zachodni kraniec ogrodu i odszukałem
niewidoczne z domu miejsce. Rósł tu wysoki ywopłot, a trawa była długa,
mi kka i pachn ca słodko.
Roz cieliłem płaszcz i usiadłem. Wyci gn łem stopy pomi dzy chłodne d bła
i westchn łem. Ju niedługo, pomy lałem. Cienie, diamenty, karabiny, Amber.
Byłem w drodze. Rok temu gniłem w lochu, tak cz sto przekraczaj c tam i z
powrotem granic pomi dzy rozs dkiem a szale stwem, e prawie j zatarłem.
Teraz widziałem znowu, byłem wolny, silny i miałem plan. Byłem szukaj c
spełnienia gro b , bardziej mierteln ni poprzednim razem. Teraz mój los nie
wi zał si z cudzymi zamiarami. Tylko ode mnie zale ał sukces b d pora ka.
To było przyjemne uczucie, równie miłe jak trawa pod stopami i alkobol
przes czaj cy si do krwi i rozgrzewaj cy ciało. Wyczy ciłem fajk , odło yłem j
na bok, przeci gn łem si , ziewn łem i zacz łem układa do snu.
Co poruszyło si w dali. Oparłem si na łokciach i próbowałem to co
dostrzec. Nie musiałem długo czeka . Jaka posta sun ła powoli cie k . Szła
cicho i zatrzymywała si cz sto. Znikn ła pod d bem, gdzie siedzieli my przedtem
z Ganetonem, i nie pojawiła si przez dłu sz chwil . Potem przeszła jeszcze z
pi dziesi t kroków, stan ła i zdawało mi si , e patrzy w moj stron . A potem
ruszyła prosto na mnie. Przechodziła obok k py krzaków i wynurzyła si z cienia,
gdy ksi yc o wietlił nagle jej twarz. Najwym niej wiedziała o tym, gdy
u miech ła si w moj stron . Zwolniła podchodz c i zatrzymała si tu przede
mn .
- Jak widz - stwierdziła - twoja kwatera niezbyt ci odpowiada, lordzie
Corwinie.
- Ale nie - zaprzeczyłem. - Lecz noc jest tak pi kna, e taki włócz ga jak ja
nie potrafi si oprze .
- Poprzedniej nocy zapewne tak e nie mogłe si oprze - zauwa yła. - Mimo
deszczu.
Usiadła na płaszczu obok mnie.
- Spałe pod dachem, czy pod gołym niebem? - zapytała.
- Na dworze - odparłem. - Ale nie spałem. Prawd mówi c nie spałem, odk d
si ostatnio widzieli my.
84
- A gdzie byłe ?
- Nad morzem. Przesypywałem piasek.
- Nie brzmi to przyjemnie.
- I nie było przyjemne.
- Wiele my lałam, odk d razem chodzili my w Cieniu.
- Wyobra am sobie.
- Tak e nie spałam wiele. Dzi ki temu słyszałam, jak wracasz, jak rozmawiasz
z Ganelonem, wiedziałam, e jeste gdzie tutaj, kiedy on wrócił sam.
- Miała racj .
- Musz si dosta do Amberu. Wiesz o tym. Musz przej Wzorzec.
- Wiem. Zrobisz to.
- Ale pr dko, Corwinie. Pr dko.
- Jeste młoda, Daro. Masz mnóstwo czasu.
- Do licha! Czekałam całe ycie... i nawet o tym nie wiedziałam! Czy nie ma
sposobu, ebym mogła wyruszy zaraz?
- Nie.
- Dlaczego? Mógłby szybko przeprowadzi mnie przez Cienie, wprowadzi
do Amberu, pozwoli przej Wzorzec...
- Gdyby nie zabili nas od razu, to przy odrobinie szcz cia mogliby my dosta
na pewien czas s siednie cele. Albo dyby. Do egzekucji.
- Za co? Jeste ksi ciem tego miasta. Mo esz robi , co chcesz.
Roze miałem si .
- Jestem banit , moja droga. Je eli wróc do Amberu, to zostan ci ty, o ile
b d miał szcz cie. Je eli nie, to czeka mnie co znacznie gorszego, Jednak
bior c pod uwag wszystko, co zdarzyło si poprzednim razem, s dz , e zabij
mnie od razu. A ta uprzejmo z pewno ci obejmie tak e tych, co b d mi
towarzyszy .
- Oberon nie zrobiłby niczego takiego.
- Zrobiłby, gdyby został dostatecznie mocno sprowokowany. Zreszt nie ma
si nad czym zastanawia . Oberona ju nie ma. Eryk zasiada na tronie i nazywa
siebie włado .
- Kiedy to si stało?
- Kilka lat temu, według rachuby czasu Amberu.
- A dlaczego miałby pragn ci zabi ?
- Oczywi cie dlatego, ebym ja nie mógł zabi jego.
- Zrobiłby to?
- Tak. I zrobi . S dz , e ju niedługo.
Zwróciła do mnie twarz i spojrzała mi w oczy.
- Dlaczego?
- eby samemu zasi
na tronie. Widzisz, prawnie nale y do mnie. Eryk jest
uzurpatorem. Dopiero niedawno, po torturach i kilku latach w lochu, udało mi si
wymkn z jego r k. Zrobił bł d i pozwolił sobie na luksus pozostawienia mnie
przy yciu, by móc si napawa moim nieszcz ciem. Nie przypuszczał, e uda mi
si odzyska wolno i e powróc , by znów mu zagrozi . Szczerze mówi c, ja te
nie. Ale poniewa miałem szcz cie i dostałem jeszcze jedn szans , postaram si
nie popełni tej samej pomyłki co on.
85
- Ale on jest twoim bratem!
- Zapewniam ci , e niewielu jest ludzi bardziej wiadomych tego faktu ni on
i ja.
- Jak s dzisz, kiedy zdołasz... zrealizowa swój cel?
- Powiedziałem wczoraj, e je li zdołasz zdoby Atuty, masz skontaktowa si
ze mn za jakie trzy miesi ce. Je eli nie dasz rady, a wszystko pójdzie tak, jak
zaplanowałem, dotr do ciebie wkrótce po przej ciu władzy. Powinna otrzyma
mo liwo spróbowania Wzorca przed upływem roku.
- A je li przegrasz?
- Wtedy b dziesz musiała poczeka dłu ej. Dopóki Eryk nie zabezpieczy swej
pozycji i póki Benedykt nie uzna go za króla. Widzisz, Benedykt wcale nie ma na
to ochoty. Przez długi czas trzymał si z dala od Amberu i, zdaniem Eryka, nie
ma go ju w ród ywych. Gdyby pojawił si teraz, musiałby si opowiedzie albo
za, albo przeciw Erykowi. Je eli zrobi to pierwsze, to władza Eryka b dzie
zapewniona, a za to Benedykt nie chce by odpowiedzialny. Je li to drugie, to
wybuchn walki, a tego tak e nie chce mie na sumieniu. Nie chce korony dla
siebie. Jedynie pozostaj c całkowicie poza scen mo e zapewni spokój. Gdyby
si zjawił i odmówił zaj cia jakiegokolwiek stanowiska, byłoby tu równowa ne z
zanegowaniem prawa Eryka do tronu, wi c tak e spowodowałoby kłopoty. A
gdyby przybył tam razem z tob , to musiałby zrerygnowa z własnego zdania,
gdy Eryk wywierałby na niego nacisk przez ciebie.
- Wi c je eli przegrasz, mog nigdy nie zobaczy Amberu?
- Przedstawiam ci tylko sytuacj tak, jak j widz . Na pewno istnieje wiele
czynników, o których nie mam poj cia. Przez dłu szy czas byłem wył czony z
obiegu.
- Musisz wygra ! - o wiadczyła. - Czy dziadek ci poprze? - dodała po chwili.
- W tpi . Sytuacja jednak b dzie inna. Wiem o nim i o tobie. Nie b d go
prosił o pomoc. Jak długo nie wyst puje przeciwko mnie, jestem zadowolony. A
nie wyst pi, je eli b d szybki, skuteczny i zwyci ski. Nie b dzie zachwycony, e
dowiedziałem si o tobie, ale kiedy si przekona, e nie chc ci zrobi krzywdy,
wszystko uło y si dobrze.
- Dlaczego mnie nie wykorzystasz? To wydawałoby si logiczne.
- Zgadza si . Ale odkryłem, e ci lubi - wyja niłem. - To załatwia spraw .
Roze miała si .
- Oczarowałam ci ! - stwierdziła.
Parskn łem.
- Tak, na swój własny, delikatny sposób: ostrzem miecza.
Spowa niała nagle.
- Dziadek wraca jutro - powiedziała. - Czy ten twój człowiek, Ganelon, mówił
ci o tym?
- Tak.
- I jak to wpływa na twoje plany?
- Zanim wróci, mam zamiar by ju piekielnie daleko st d.
- A co on zrobi?
- Przede wszystkim rozgniewa si na ciebie za to, e jeste tutaj. Potum b dzie
chciał wiedzie , jak udało ci si wróci i ile mi o sobie powiedziała .
86
- I co mam mu powiedzie?
- Prawd o swoim powrocie. To mu da do my lenia. Co do twojego statusu, to
kobieca intuicja ostrzegła ci przede mn i obrała wobec mnie t sam lini
post powania, co wobec Juliana i Gerarda. 0 mnie powiedz, e po yczyłem wóz i
pojechałem z Ganelonem do miasta, i e wrócimy pó no.
- A gdzie pojedziecie naprawd ?
- Do miasta, ale na krótko. I nie wrócimy. Potrzebuj mo liwie du ej
przewagi, gdy Benedykt potrafi tropi mnie poprzez Cie . Do pewnego czasu.
- Zatrzymam go dla ciebie najlepiej, jak potrafi . Czy nie miałe zamiaru
zobaczy si ze mn przed wyjazdem?
- Cbciałem przeprowadzi t rozmow rano. Załatwiła j przed czasem, bo
była niespokojna.
- Wi c ciesz si , e byłam... niespokojna. Jak chcesz zdoby Amber?
Pokr ciłem głow .
- Nie powiem ci, drogi Daro. Ka dy spiskuj cy ksi
musi zachowa dla
siebie kilka drobnych sekretów. To wła nie jeden z nich.
- Dziwie si , e w Amberze jest tyle nieufno ci i intryg.
- Dlaczego? Wsz dzie masz takie same konflikty. S wokół ciebie zawsze, gdy
wszystkie Cienie bior sw form z Amberu.
- Trudno to zrozumie .
- Zrozumiesz to pewnego dnia. I na razie na tym poprzesta my.
- Wi c wytłumacz mi co innego. Poniewa radz ju sobie troch z Cieniami,
nawet bez Wzorca, powiedz mi dokładniej, jak to robisz. Chc by w tym lepsza.
- Nie! - powiedziałem stanowczo. - Nie chc , by bawiła si z Cieniem, dopóki
nie b dziesz gotowa - To niebezpieczne, nawet po przej ciu Wzorca. Robienie
tego wcze niej jest szale stwem. Wtedy miała szcz cie, ale nie próbuj po raz
drugi. Pomog ci w tym nie mówi c wi cej na ten temat.
- Dobrze - zgodziła si . - Chyba mog zaczeka .
- Chyba mo esz. Nie gniewasz si ?
- Nie. Zreszt ... - za miała si . - Nic by mi to nie dało. Na pewno wiesz, co
mówisz. Ciesz si , e troszczysz si o mnie.
Mrukn łem co , a ona wyci gn ła r k i dotkn ła mojego policzka.
Spojrzałem na ni . Jej twarz wolno zbli ała si do mojej, bez u miechu, z lekko
rozchylonymi wargami i przymkni tymi oczyma. Pocałowali my si . Poczułem,
jak jej r ce obejmuj moj szyj i ramiona, a moje czyni to samo. Zaskoczenie
przemieniło si w słodycz, a potem w uczucie ciepła i ekscytacji.
Je li Benedykt dowie si o tym kiedykolwiek, b dzie na mnie bardziej ni
troch rozgniewany.
87
Rozdział 7
Wóz skrzypiał monotonnie, a sło ce, cho ju niskie nad zachodnim
horyzontem, wci zalewało nas gor cymi potokami wiatła. Z tyłu mi dzy
skrzyniami chrapał Ganelon. Zazdro ciłem mu tego hała liwego zaj cia - spał ju
od kilku godzin, a dla mnie był to trzeci dzie bez odpoczynku.
Byli my pi tna cie mil od miasta i zmierzali my na północny wschód. Doyle
nie załatwił mojego zamówienia do ko ca, ale przekonali my go z Ganelonem,
eby zamkn ł sklep i przyspieszył produkcj . Spowodowało to przekl te
kilkugodzinne spó nienie. Byłem zbyt spi ty, by wtedy zasn . Teraz tak e nie
mogłem sobie na to pozwoli , jad c na skróty przez Cienie.
Zepchn łem na bok zm czenie i wieczór; znalazłem kilka chmur daj cych
cie . Jechali my such gliniast drog , z gł bokimi koleinami. Glina miała
paskudny ółty odcie ; trzeszczała i sypała si pod kołami. Na obu poboczach
zwisały bezsilnie brunatne d bła trawy, niskie i poskr cane drzewa wystawiały
s kate konary. Cz sto mijali my łupkowe wychodnie.
Dobrze zapłaciłem Doyle'owi za jego mieszank . Kupiłem te niebrzydk
bransolet , któr poleciłem nast pnego dnia dostarczy Darze. Sakiewk z
diamentami miałem u pasa, Grayswandir le ał pod r k . Gwiazda i wietlik szły
równo i bez wysiłku.
Znalazłem si na drodze do zwyci stwa.
Ciekawe, czy Benedykt wrócił ju do domu. Zastanawiałem si , jak długo
pozwoli si oszukiwa w kwestji miejsca mojego pobytu. Nadal był gro ny.
Bardzo daleko mógł pod a tropem przez Cie , a ja zostawiałem wyra ny lad.
Có , nie miałem wyboru. Potrzebowałem wozu, wi c nie mogłem jecha szybciej,
a nie dałbym sobie rady z jeszcze jednym piekielnym rajdem. Dokonywałem
zmian powoli i ostro nie, a nadto wiadom swych przyt pionych zmysłów i
narastaj cego zm czenia. Miałem nadziej , e stopniowe nakładanie si zmian i
odległo zbuduje mi dzy mn a Benedyktem barier , która wkrótce stanie si
nie do przebycia.
Znalazłem drog z pó nego popołudnia z powrotem w rodek dnia, cho
zatrzymałem pochmurne niebo - potrzebne mi było jedynie wiatło, nie upał.
Potem udało mi si zlokalizowa lekki wietrzyk. Zwi kszał prawdopodobie stwo
deszczu, ale opłacał si . Nie mo na mie wszystkiego.
Walczyłem z ogarniaj c mnie senno ci i pragnieniem, by zbudzi Ganelona.
Mogłem zwyczajnie zwi kszy dystans o par mil pozwalaj c mu powozi , kiedy
ja b d spał. Bałem si tego jednak na pocz tkowym etapie podró y. Zbyt wiele
rzeczy pozostało jeszcze do zrobienia. Cbciałem mie wi cej dziennego wiatła,
ale pragn łem te lepszej drogi i niedobrze mi si robiło od tej cholernej ółtej
gliny. Musiałem zrobi co z chmurami i cały czas pami ta , dok d zmierzamy...
Przetarłem oczy i kilka razy odetchn łem gł boko. W głowie wszystko
zaczynało mi skaka , a monotonne klap - klap ko skich kopyt i skrzypienie wozu
działały usypiaj co. Nie czułem ju kołysania i wstrz sów. Lejce lu no zwisały mi
w r kach, a raz zdrzemn łem si i wypu ciłem je. Na szcz cie konie wietnie
wiedziały, czego si od nich oczekuje.
Po pewnym czasie pokonali my długi łagodny podjazd wiod cy w
88
przedpołudnie. Niebo było ju całkiem ciemne. Kilka mil i z dziesi zakr tów
zaj ło mi cz ciowe rozproszenie płaszcza chmur. Burza szybko zmieniłaby nasz
szlak w rz k błota. Skrzywiłem si na t my l, zostawiłem niebo i znowu zaj łem
si drog .
Dotarli my do wal cego si mostu, zawieszonego nad korytem wyschni tego
strumienia. Po drugiej stronie droga była bardziej równa i mniej ółta. W miar
dalszej jazdy stawała si coraz ciemniejsza, gładsza i twardsza, a trawa
zazieleniła si po bokach.
Tymczasem jednak zacz ło pada .
Walczyłem z tym przez chwil , zdecydowany nie rezygnowa z mojej trawy i
ciemnego, łatwego szlaku. Głowa mnie rozbolała, lecz deszcz ustał wier mili
dalej i znowu wyszło sło ce.
Sło ce... ach tak, sło ce.
Toczyli my si dałej; droga opadała w doł, wij c si po ród jasnych drzew.
Zjechali my w chłodn kotlink i przejechali my jeszcze jeden mostek, tym
razem z płyn c w dole stru k . Owin łem lejce wokół nadgarstka, bo raz po raz
zapadałem w drzemk . Jakby z wielkiej odległo ci koncentrowałem uwag ,
prostuj c, wybieraj c...
W gł bi lasu po prawej stronie ptaki pow tpiewały w nastanie dnia. Krople
rosy l niły na trawie i li ciach. Było chłodno; sko ne promienie porannego sło ca
przebijały si przez korony drzew...
Moje ciało nie dało si jednak oszuka przebudzeniem tego Cienia. Z ulg
dosłyszałem, jak Ganelon z tyłu rusza si i klnie. Gdyby nie oprzytomniał sam,
wkrótce musiałbym go obudzi .
Wystarczy. Delikatnie ci gn łem lejce, a konie poj ły mój zamiar i
zatrzymały si . Byli my wci na podje dzie, wi c zaci gn łem hamulec i
si gn łem po butl z wod .
- Hej! - odezwał si Ganelon, kiedy piłem. - Zostaw dla mnie kropelk !
Oddałem mu butl .
- Ty teraz powozisz - powiedziałem. - Ja musz si przespa .
Pił przez pół minuty, po czym gło no wypu cił z płuc powietrze.
- Dobra - zgodził si , przechodz c przez klap i zeskakuj c na drog . - Ale
czekaj chwil . Natura wzywa. Zszedł na bok, a ja wczołgałem si do wozu i
uło yłem na jego miejscu, ze zwini tym płaszczem pod głow . Chwil pó niej
usłyszałem, jak wspina si na kozioł. Poczułem wstrz s, kiedy zwolnił bamulec.
Cmokn ł i potrz sn ł lejcami.
- Czy to ranek? - zawołał w moj stron .
- Tak.
- Bo e, przespałem cały dzie i cał noc!
- Nie. Dokonałem paru zmian w Cieniach - wyja niłem. - Spałe sze czy
siedem godzin.
- Nie rozumiem. Ale nie szkodzi, wierz ci. Gdzie jeste my?
- Wci jedziemy na północny wschód - odparłem. - Jakie dwadzie cia mil od
miasta i mo e dwana cie do domu Benedykta. Poruszali my si tak e w Cieniu.
- Co mam robi ?
- Trzymaj si drogi. Potrzebna nam jest odległo .
89
- Czy Benedykt mo e nas jeszcze dogoni ?
- Chyba tak. Dlatego nie mo emy da koniom odpocz .
- W porz dku. Jest co specjalnego, na co powinienem uwa a ?
- Nie.
- A kiedy ci obudzi ?
- Nigdy.
Umilkł. Czekałem, a zga nie moja wiadomo i oczywi cie my lałem o
Darze. Z niewielkimi przerwami my lałem o niej cały dzie . Zaj cie nie było
przeze mnie zaplanowane. Nawet nie my lałem o niej jako o kobiecie, póki nie
znalazła si w moich ramionach i nie zmieniła mojego pogl du na t spraw . W
chwil pó niej kontrol przej ł rdze kr gowy redukuj c prac mózgu do
odruchów podstawowych, tak jak tłumaczył mi to kiedy Freud. Nie mog
zrzuca winy na alkohol, gdy nie wypiłem go a tyle i niespecjalnie na mnie
podziałał. A dlaczego w ogóle chciałem zrzuci win na cokolwiek? Bo czułem si
nie całkiem w porz dku. Nie chodziło o pokrewie stwo - było zbyt dalekie, by
bra je pod uwag . Nie s dz , bym nieuczciwie wykorzystał sytuacj - wiedziała,
co robi, kiedy mnie szukała. To okoliczno ci skłaniały mnie do kwestionowania
moich motywów, nawet w trakcie zaj cia. Nie tylko na jej przyja ni mi zale ało,
gdy rozmawiałem z ni za pierwszym razem i brałem na spacer w Cie .
Chciałem, by cz jej lojalno ci, przywi zania, uczucia dla Benedykta przeszła
na mnie. Pragn łem mie j po swojej stronie jako potencjalnego sprzymierze ca
w miejscu; które mogło si sta wrogim obozem. Miałem nadziej , e b d mógł
j wykorzysta , gdyby sprawy poszły le. To prawda, lecz nie chciałem uwierzy ,
e tylko dlatego si z ni kochałem. Bałem si jednak, e tak wła nie było,
przynajmniej po cz ci. A to sprawiało, e czułem si troch nieprzyjemnie i
bardziej ni troch niegodziwie. Dlaczego? W swoim czasie dokonywnłem
czynów, które wielu ludzi uznałoby za du o gorsze. i niespecjalnie si tym
przejmowałem. Było mi ci ko, bo znałem wyja nienie, cho nie bardzo chciałem
je uzna . Zale ało mi na tej dziewczynie. To było oczywiste. Uczucie to było
zupełnie inne od przyja ni, która ł czyła mnie z Lorraine - przyja pary
weteranów, zawieraj cej element wspólnego zm czenia yciem. Nie miało te w
sobie tej niedawnej zmysłowo ci, która zaistniała na krótko pomi dzy Moire i
mn , zanim po raz drugi przeszedłem Wzorzec. Znałem Dar tak krótko, e
wszystko to było niemal alogiczne. Byłem człowiekiem, któremu ci yły prze yte
stuiecia. A jednak... Od wieków nie odczuwałem niczego takiego. Nie pami tałem
ju , jak to jest. Do tej chwili. Nie chciałem jej kocha . Nie teraz. Mo e kiedy ,
pó niej. Ale jeszcze lepiej wcale. Nie była odpowiednia dla mnie. Była dzieckiem.
Cokolwiek zechciałaby zrobi , cokolwiek uznałaby za nowe i fascynuj ce,
wszystko to miałem ju za sob . Nie, to nie mogło si zdarzy . Nic by mi nie
przyszło z tego uczucia. Nie powinienem pozwoli ...
Ganelon zarzucił fałszywie jak spro n przy piewk .
Wóz trz sł i skrzypiał, wspinaj c si w gór . Sło ce za wieciło mi w oczy, wi c
zasłoniłem twarz ramieniem.
Mniej wi cej wtedy chwyciło mnie i cisn ło mocno zapomnienie.
90
Gdy si przebudziłem, min ło ju południe. Czułem si lepki od brudu.
Napiłem si wody, wylałem troch na dło i przemyłem oczy. Przeczesałem
palcami włosy i rozejrzałem si .
Wokół nas pełno było zieleni i wysoka trawa rosła mi dzy k pami drzew. Poza
kilkoma chmurkami niebo było czyste. Blask i cie zast powały si nawzajem w
do regularnych odst pach czasu. Dmuchał lekki wietrzyk.
- Znowu mi dzy ywymi! Dobrze! - odezwał si Ganelon, kiedy przecisn łem
si do przodu i zaj łem miejsce obok niego. - Konie s zm czone, Corwinie, a ja
tak e ch tnie bym rozprostował ko ci. Jestem porz dnie głodny, a ty?
- Ja te . Skr w t ocienion polank ; zrobimy krótki postój.
- Wolałbym przejecha kawałek dalej - o wiadczył.
- Masz jakie wa ne powody?
- Tak. Chc ci co pokaza .
- No to jazda.
Przeczłapali my jeszcze mił . Droga skr ciła bardziej na północ, potem było
wzgórze, a kiedy dotarli my na wierzchołek, zobaczyli my drugie, jeszcze wy sze.
- Jak daleko chcesz jeszcze jecha ? - spytałem.
- Podjed my na tamt górk - odparł. - Stamt d powinni my ju to zobaczy .
- Dobrze.
Konie z wysiłkiem wspinały si w gór , a ja wysiadłem i popychałem wóz z
tyłu. Kiedy stan li my wreszcie na szczycie, czułem, e lepi si jeszcze bardziej
od potu, ale obudziłem si ju zupełnie. Geneton szarpn ł lejce, zaci gn ł
hamulec, przeszedł do wn trza wozu i wspi ł si na skrzynie. Osłaniaj c dłoni
oczy spojrzał w lewo.
- Corwinie, chod tu na gór !
Wszedłem na tyln klap , a on przykucn ł, podał mi dło i pomógł wspi si
na paki. Stan łem obok niego. Wyci gn ł r k , a ja spojrzałem tam, gdzie
wskazywał.
Jakie trzy czwarte mili od nas, od lewej do prawej i tak daleko, jak tylko
si gałem wzrokiem, biegła szeroka czarna wst ga. Znajdowali my si o par set
metrów powy ej i mogli my widzie mniej wi cej pół mili jej długo ci. Miała
kilkadziesi t metrów szeroko ci i cho zakrzywiała si i dwukrotnie skr cała w
polu widzenia, odległo od brzegu do brzegu wydawała si w przybli eniu stała.
Wewn trz rosły drzewa, wszystkie czarne.
Zdawało mi si , e dostrzegam jaki ruch, ale nie wiem, co to było. Mo e tylko
wiatr poruszał rosn c u jej brzegów czarn traw . Miałem jednak wra enie, e
wst ga płynie niby szeroka ciemna rzeka.
- Co to jest? - spytałem.
- Miałem nadziej , e mo e ty mi wyja nisz - odrzekł Ganeton. - My lałem, e
to mo e cz tej twojej magii cieni.
Powoli pokr ciłem głow .
- Byłem senny, ale pami tałbym, gdybym spowodował pojawienie si czego
tak niezwykłego. Sk d wiedziałe , e to tam jest?
- Kiedy spałe , przejechali my par razy w pobli u tego czego , nim
oddalili my si znowu. Zrobiło to na mnie bardzo nieprzyjemne wra enie... ale
jakby znajome. Czy tu ci czego nie przypomina?
91
- Tak, przypomina. Niestety.
Kiwn ł głow .
- Podobne jest do tego przekl tego Kr gu w Lorraine. Wła nie do niego.
- Czarna droga... - mrukn łem.
- Co?
- Czarna droga - powtórzyłem. - Wspominała o niej. Nie wiedziałem, o co
chodzi, ale teraz zaczynam rozumie . Nie jest dobrze.
- Jeszcze jeden zły omen?
- Boj si , e tak.
Zakl ł.
- Czy ju zaraz b dziemy mie kłopoty?
- Chyba nie, ale nie jestem pewien.
Zlazł ze skrzy na dół, a ja za nim.
- Wi c poszukajmy jakiej trawy dla koni, a przy okazji mo emy si
zatroszczy o własne oł dki.
- Tak.
Przeszli my na kozioł i Ganelon chwycił lejce. Odpowiednie miejsce
znale li my u stóp wzgórza. Zabawili my tam prawie godzin , rozmawiaj c
głównie o Avalonie. Nie mówili my wi cej o czarnej drodze, cho my lałem o niej.
Naturalnie, trzeba było przyjrze si jej z bliska.
Kiedy byli my ju gotowi, ja wzi łem lejce. Konie, które zd yły troch
odpocz , szły równym krokiem.
Ganelon siedział przy mnie, wci w nastroju do rozmów.
Teraz dopiero zaczynałem pojmowa , jak wiele znaczył dla niego ten powrót.
Odwiedził kilka spelunek z okresu swej banicji i ze cztery pola bitew, gdzie
odznaczył si ju jako szanowany oficer. Poruszyły mnie jego wspomnienia. Ten
człowiek był tak niezwykł mieszanin złota i gliny, e powinien urodzi si w
Amberze.
Szybko mijała mila za mil , i zbli yli my si znowu do czarnej drogi, kiedy
poczułem znajome ukłucie. Podałem lejce Ganelonowi.
- Trzymaj! - rozkazałem. - I jed !
- Co si stało?
- Pó niej. Po prostu jed dalej.
- Mam pop dzi konie?
- Nie. Normalne tempo. Nie odzywaj si przez chwil .
Zamkn łem oczy, oparłem głow na r kach, opró niłem umysł z wszelkich
my li i wzniosłem mur wokół tej pustki. Nie ma nikogo w domu. Wyszedłem na
lunch. Biuro nieczynne. To mieszkanie jest wolne. Nie przeszkadza . Wst p
wzbroniony. Uwaga, zły pies. W czasie deszczu niebezpiecze stwo po lizgu.
Uwaga, spadaj ce skały. Do wyburzenia w zwi zku z przebudow ... Nacisk
zmalał, a potem uderzył znowu, mocno. Zablokowałem go. Pó niej nadeszła
trzecia fala - i t tak e powstrzymałem. Potem wszystko min ło. Odetchn łem,
masuj c palcami powieki.
- Ju dobrze - powiedziałem.
- Co si stało?
- Kto próbował poł czy si ze mn poprzez bardzo szczególne rodki.
92
Benedykt, prawie na pewno. Do tej pory musiał si dowiedzie o wielu sprawach i
pewnie chce nas zatrzyma . Teraz ja b d powoził. Boj si , e niedługo b dzie
ju na naszym tropie. Ganelon oddał mi lejce.
- Jakie mamy szanse, eby mu si wymkn ?
- Powiedziałbym, e całkiem niezłe teraz, kiedy dzieli nas spora odległo . Jak
tylko przestanie mi si kr ci w głowie, spróbuj przeskoczy jeszcze par Cieni.
Jechali my, szlak wił si i skr cał, przez pewien czas prowadził równolegle do
czarnej drogi, potem zbli ył si do niej. W ko cu dzieliło nas ju ledwie kilkaset
jardow. Ganelon przygl dał si jej przez chwil w milczeniu.
- Za bardzo przypomina tamto miejsce - o wiadczył. - Te kł bki mgły, to
wra enie, e cały czas dostrzegasz k tem oka jaki ruch...
Przygryzłem warg . Byłem zlany potem. Próbowałem oddali si od tej drogi,
lecz napotkałem opór. Nie było to owo uczucie monolitycznej niewzruszalno ci,
jakie pojawia si przy próbie ruchu przez Cie w Amberze.
To była raczej... nieuchronno . Oczywi cie, przemieszczali my si w Cieniu.
Sło ce wzeszło wy ej, powracaj c do południa, gdy wolałem wieczorem nie
znale si w pobli u tego czego . Niebo straciło nieco bł kitu, drzewa wokół
strzeliły w gór , a na horyzoncie pojawiło si pasmo gór.
Czy by ta droga przecinała Cie ?
Na pewno. Gdyby nie, to czemu Julian i Gerard by jej szukali i byli
zaintrygowani na tyle, by próbowa j zbada ?
Nie byłem z tego zadowolony, lecz wydawało si , e ta droga i ja mamy ze
sob wiele wspólnego.
Niech to diabli!
Jechali my wzdłu niej, a odległo stopniowo malała. W ko cu nie była
wi ksza ni trzydzie ci metrów. Dwadzie cia...
ci gn łem lejce. Nabiłem fajk i pal c spogl dałem na t przeszkod .
Gwiazda i wietlik najwyra niej nie były zachwycone czarnym pasmem, które
przeci ło nam drog ; r ały i starały si skr ci w bok. Je li chcieli my trzyma si
drogi, musieli my przeci czarn wst g na ukos. Cz jej obszaru była
niewidoczna, ukryta za szeregiem niewysokich kamiennych pagórków. Na
granicy czerni rosła g sta trawa, której w skie pasma wida było tak e u stóp
wzgórz. Przemykały w ród nieh strz py mgły, a wokół unosił si ledwo widoezny
opar. Niebo ogl dane przez powietrze tego miejsce było o kilka odcieni
ciemniejsze i wydawało si brudne, jakby okopcone. Zalegała cisza, nie b d ca
jednak spokojem. Zdawało si niemal, e jaka niewidoczna istota czai si
wstrzymuj c oddech.
A potem usłyszeli my krzyk. Głos nale ał do kobiety. Czy by stary numer z
dziewic w niebezpiecze stwie? Wołanie dochodziło gdzie z prawej strony, zza
skałek.
Było bardzo podejrzane, lecz mimo to - do licha - mogło by prawdziwe.
Rzuciłem Ganelonowi lejce i chwyciwszy Grayswandira zeskoczyłem na
ziemi .
- Zobacz , o co chodzi - rzuciłem i skoczyłem na prawo, przeskakuj c
biegn cy wzdłu drogi rów.
- Wracaj szybko!
93
Przedarłem si przcz jakie krzaki i wspi łem na kamieniste zbocze. Potem
przepchn łem si przez kolejny g szcz. Zacz łem wchodzi wy ej. Znów dobiegł
mnie krzyk, lecz teraz słyszałem te inne głosy. W ko cu dotarłem na wierzchołek
i mogłem si gn spojrzeniem dalej.
Czarny obszar zaczynał si o jakie pi tna cie metrów ode mnie, w dole, a
scena, któr zobaczyłem, rozgrywała si pi dziesi t metrów od granicy.
Je li nie liczy płomieni, obraz był czarno - biały. Kobieta, cała w bieli i z
rozpuszczonymi czarnymi włosami, si gaj cymi do pasa, przywi zana była do
jednego z ciemnych drzew. U jej stóp płon ły zło one na stos gał zie. Pół tuzina
włochatych m czyzn - albinosów, prawi całkiem nagich i rozbieraj cych si
dalej, chodziło dookoła, poszturchuj c kijami kobiet i płon cy stos. Raz po raz
chwytali si za l d wie. Płomienie były ju wysokie i suknia ofiary zaczynała si
tli . Jej szaty były poszarpane i podarte. Dostrzegłem pod nimi pi kne, zmysłowe
kształty. Przez kł by dymu nie mogłem dojrze twarzy.
Ruszyłem naprzód i przekroczyłem granic czerni, przeskakuj c długie,
spl tane trawy. Wpadłem pomi dzy m czyzn i zanim si zorientowali, ci łem
głow jednemu i przebiłem drugiego na wylot. Pozostali krzycz c starali si
dosi gn mnie kijami. Grayswandir pracował wytrwale, póki wszyscy nie padli
bez ruchu. Ich krew była czarna.
Odwróciłem si i wstrzymuj c oddech rozrzuciłem nogami płon ce gał zie.
Potem zbli yłem si do kobiety i rozci łem jej wi zy. Szlochaj c padła mi w
ramiona. Wtedy dopiero zobaczyłem jej twarz - a raczej nie zobaczyłem. Nosiła
mask z ko ci słoniowej, owaln i wypukł , zupełnie gładk poza dwoma
prostok tnymi wyci ciami na oczy. Odci gn łem j od ognia i krwi. Dyszała
ci ko przyciskaj c si do mnie całym ciałem. Odczekawszy nale ycie - moim
zdaniem - dług chwil , spróbowałem si uwolni . Lecz ona nie chciała mnie
pu ci , a była przy tym zaskakuj co silna.
- Ju po wszystkim - zapewniłem j jako tak czy podobnie, równie banalnie.
Niezgrabnie pieszczotliwymi ruchami przesuwała dłonie po moim ciele. Miało
to niepokoj cy efekt - z ka d chwil była bardziej atrakcyjna. Stwierdziłem, e
głaszcz jej włosy. I cał reszt .
- Ju po wszystkim - powtórzyłem. - Kim jeste ? Dlaczego chcieli ci spali ?
Kim byli?
Nie odpowiedziała. Przestała szlocha , cho wci oddychała ci ko. Tyle e
ju w inny sposób.
- Dlaczego nosisz mask ?
Si gn łem po ni , lecz gwałtownym ruchem cofn ła głow .
Zreszt problem nie wydawał mi si specjalnie wa ny. Jaka chłodna,
logiczna cz mego umysłu wiedziała wprawdzie, e ta nami tno jest
nieracjonalna, lecz byłem bezsilny niczym bogowie epikurejczyków. Pragn łem
jej i byłem gotów j posi
.
Wtedy usłyszałem Ganelona wykrzykuj cego moje imi . Spróbowałem
odwróci si w tamt stron . Powstrzymała mnie. Byłem zdumiony jej sił .
- Dzieci Amberu - dobiegł mnie jej jakby znajomy głos. - Jeste my ci to winni
za wszystko, co nam dałe , i teraz b dziemy mie ci całego.
Znów usłyszałem głos Ganelona, jednostajnie wykrzykuj cy przekle stwa.
94
Wyt yłem siły i u cisk osłabł. Wyci gn łem r k i zerwałem mask z jej
twarzy. Uwalniaj c si , słyszałem jej gniewny okrzyk, a gdy maska opadła, cztery
ko cowe słowa, coraz cichsze:
- Amber musi by zniszczony!
Pod mask nie było twarzy. Nie było nic.
Suknia opadła i zawisła mi na ramieniu. Kobieta - czy cokolwiek to było -
znikn ła.
Obejrzałem si szybko. Genelon le ał na samej granicy czerni ze skr conymi
nienaturalnie nogami. Jego miecz wznosił si wolno i opadał, lecz nie widziałem,
w co uderza. Ruszyłem do .
Czarne trawy, nad którymi przedtem przeskakiwałem, owin ły si wokół jego
kostek. Nawet gdy je odcinał, inne si gały ku niemu, jakby chciały pochwyci
r k z mieczem. Udało mu si cz ciowo oswobodzi praw nog . Pochyliwszy si
mocno do przodu, załatwiłem to do ko ca. Potem stan łem za nim, poza
zasi giem trawy, i odrzuciłem mask . Dopiero teraz zauwa yłem, e ci gle j
ciskam. Upadła na ziemi tu poza granic czarnego pasa i natychmiast zacz ła
dymi .
Złapałem Ganelona pod pachy i z wysiłkiem odci gn łem do tyłu. Zielsko
stawiało gwałtowny opór, tecz w ko cu udało mi si . Trzymaj c go
przeskoczyłem przez pas ciemnej trawy, oddzielaj cy nas od jej spokojniejszej,
zielonej odmiany, rosn cej ju poza kraw dzi czarnej drogi.
Ganelon stan ł samodzielnie, lecz wci opierał si na mnie, pochylał i klepał
po goleniach.
- Nic nie czuj - poinformował. - Nogi całkiem mi zdr twiały.
Pomogłem mu doj do wozu. Cbwycił burt i zacz ł mocno tupa .
- Czuj - o wiadczył. - Chyba wraca czucie... Uuch!
W ko cu utykaj c przeszedł na przód wozu. Pomogłem mu wdrapa si na
kozioł i wszedłem za nim.
- Ju lepiej - westchn ł. - Poprawiaj si . To paskudztwo zwyczajnie wysysało
z nich energi . I z całej reszty mnie te . Co si stało?
- Nasz zły omen zrealizował swoje przepowiednie.
- I co teraz?
Chwyciłem lejce i zwolniłem hamulec. - Przeje d amy - stwierdziłem. - Musz
dowiedzie si czego wi cej. Trzymaj miecz w pogotowiu.
Odmrukn ł mi co i poło ył bro na kolanach. Koniom nie spodobała si idea
tej jazdy, ale uderzyłem je lekko batem po bokach i ruszyły. Wjechali my w
obszar czerni i było tak, jakby my weszli w kronik filmow z drugiej wojny
wiatowej - wszystko odległe, cho niemal pod r k , sztywne, przygn biaj ce,
pos pne. Nawet skrzypienie kół i odgłos kopyt były jakie stłumione i dalekie.
Zacz ło mi cicho, lecz natr tnie dzwoni w uszach. Trawa przy drodze zadr ała,
cho trzymałem si od niej z daleka. Przeci li my kilka pasemek mgły - nie miała
zapachu, lecz za ka dym razem oddychało si trudniej. Zbli ali my si do
pierwszego pagórka, gdy rozpocz łem zmian , która migła przerzuci nas przez
Cie .
Okr yli my wzgórze.
Nic.
95
Mroczny pos pny widok nie zmienił si .
Wtedy si zdenerwowałem. Wyrysowałem z pami ci gł boki Wzorzec; i
utrzymuj c ten obraz przed oczyma duszy spróbowałem raz jeszcze.
Natychmiast zabolała mnie głowa. Ból si gał od czoła do tylnej cz ci czaszki i
tam pozostał niby roz arzony drut. To tylko roznieciło mój gniew. Jeszcze
mocniej starałem si przerzuci czarn drog w nico . Obraz zafalował. Mgła
zg stniała i w kł bach płyn ła ponad drog . Kontury zacz ły si rozmywa .
Potrz sn łem lejcami i konie ruszyły szybszym krokiem. Czułem w głowie
pulsuj cy ból i miałem wra enie, e za chwil moja czaszka rozleci si na kawałki.
Zamiast niej rozleciało si wszystko inne. Ziemia drgn ła i zacz ła
gdzieniegdzie p ka . Nie koniec na tym. Wszystko drgało spazmatycznie, a
p kanie było czym wi cej ni tylko szczelinami w gruncie. Wygl dało to tak,
jakby kto kopn ł w stół na którym le ały lu no zestawione kawałki układanki.
Luki pojawiły si w całym obrazie: tu zielona gał , tam błysk wodnej
powierzchni, fragment bł kitnego nieba, czer , biała nico , front budynku z
cegły, twarze za oknem, kawałek nieba usianego gwiazdami...
Konie galopowały, a ja starałem si , jak mogłem, by nie krzycze z bólu.
Przesun ła si nad nami fała zmieszanych głosów; ludzkich, zwierz cych,
mechanicznych. Wydało mi si , e słysz przeklinaj cego Ganelona, ale nie byłem
pewien.
My lałem, e zemdlej z bólu, lecz do tego czasu zdecydowany byłem -
wył cznie ze zło ci i uporu - nie rezygnowa . Skupiłem swe my li na Wzorcu tak,
jak konaj cy człowiek wzywa swego Boga. Cał wol rzuciłem przeciwko
istnieniu czarnej drogi.
A potem nagle u cisk znikn ł, a konie p dziły jak szalone, wci gaj c nas w
pole zieleni. Ganelon si gn ł po lejce, lecz sam je ci gn łem i krzyczałem na
zwierz ta, dopóki si nie zatrzymały.
Przejechali my przez czarn drog .
Obejrzałem si natychmiast. Obraz falował troch , jakbym ogl dał go przez
wzburzon wod . Nasza trasa trwała jednak równa i czysta niby most lub tama, a
po obu jej stronach trawa była zielona.
- Wiesz co - powiedział Ganelon. - To było gorsze ni ta jazda wtedy, kiedy
mnie wygnałe .
- Te tak my l - odparłem. Przemówiłem łagodnie do koni i w ko cu udało
mi si je namówi , by wróciły na szlak i ruszyły dalej.
wiat tutaj miał ja niejsze barwy. Wjechali my mi dzy drzewa - wysokie
sosny, których zapachem przesi kni te było powietrze. Ptaki i wiewiórki migały
w ród gał zi, a gleba była ciemniejsza i bardziej yzna. Dobrze, e dokonali my
przeskoku, i to w po danym kierunku.
Szlak skr cił, cofn ł si troch , wyprostował. Co pewien czas widzieli my
czarn drog , niezbyt daleko od nas po prawej stronie. Teraz byłem ju pewien,
e przecina Cie . Z tego, co mogłem zaobserwowa , znów powróciła do swej
normalnej, wrogiej natury.
Ból głowy min ł i mój nastrój troch si poprawił. Dostali my si nieco wy ej i
przed nami roztoczył si pi kny widok pokrytego tasami i wzgórzami terenu.
Przypominał mi niektóre cz ci Pensylwanii, gdzie tak lubiłem je dzi wiele lat
96
temu. Przeci gn łem si .
- Jak twoje nogi? - spytałem.
- Nie le - odparł Ganelon i spojrzał w tył. - Mam dobry wzrok, Corwinie...
- Tak?
- I widz je d ca. Zbli a si szybko.
Wstałem i obejrzałem si . Chyba j kn łem opadaj c z powrotem na kozioł.
Szarpn łem lejce. Był jeszcze zbyt daleko, eby go rozpozna - po przeciwnej
stronie czarnej drogi. Ale kto inny mógłby to by , p dz cy z tak szybko ci
naszym tropem?
Zakl łem.
Zbli ali my si do wierzchołka wzniesienia.
- Przygotuj si na piekielny rajd - powiedziałem do Ganelona.
- To Benedykt?
- Chyba tak. Za du o stracili my czasu. Jest sam, wi c mo e jecha
niesamowicie szybko. Zwłaszcza przez cie .
- My lisz, e damy jeszcze rad go zgubi ?
- Przekonamy si - stwierdziłem. - Ju niedługo.
Cmokn łem na konie i potrz sn łem lejcami. Wjechali my na wierzchołek i
uderzył w nas lodowaty wicher. Droga biegła poziomo, a z lewej strony zaciemnił
niebo cie wielkiego głazu. Min li my go, lecz mrok pozostał i kryształki
drobnego niegu kłuły nam twarze i dłonie.
Kilka chwil pó niej znów zje d ali my w dół, a płatki niegu przekształciły si
w o lepiaj c zawiej . Wiatr gwizdał w uszach; wóz trzeszczał i ze lizgiwał si .
Szybko wyrównałem drog . Dookoła potworzyły si zaspy, a szlak był biały.
Oddechy skraplały si w par ; lód l nił na drzewach i skałach.
Ruch i chwilowa dezorientacja zmysłów. Nie do unikni cia... P dzili my dalej,
a wiatr zawodził, uderzał i gryzł. Zaspy pokrywały szlak.
Min li my zakr t i wynurzyli my si z burzy. wiat był ci gle pokryty lodem,
z rzadka opadał niegowy płatek, lecz sło ce uwolniło si z chmur i zalało ziemi
wiatłem. Znowu zjechali my w dół...
...Poprzez mgł , by wynurzy si na nagim i bez nie nym skalnym
pustkowiu...
...Gdzie skr cili my w prawo, odzyskali my sło ce i pod ali my kr tym
szlakiem wij cym si po równinie pomi dzy wysokimi, bezkształtnymi stosami
bł kitnoszarego kamienia...
...Za którymi, daleko po prawej, biegła wraz z nami czarna droga.
Oblewały nas fale gor ca. Ziemia parowała. B ble gazu p kały we wrz cej
mazi wypełniaj cej kratery, a ich wyziewy unosiły si w wilgotnym powietrzu.
Płytkie kału e wygl dały jak rozrzucana gar nowych br zowych monet.
Konie ruszyły jak oszalałe, kiedy wzdłu szlaku zacz ły wybucha gejzery. O
włos od nas wrz ca woda zalewała drog paruj cymi strugami. Niebo było jak
mosi dz, sło ce jak przegniłe jabłko, a wiatr jak zdyszany pies z cuchn cym
oddechem.
Ziemia zadr ała. W dali, z lewej strony, góra cisn ła w niebo swój wierzchołek
i rzuciła za nim płomienie. Biły w nas fale wstrz sów i huki, od których p kały
b benki w uszach. Wóz kołysał si i podskakiwał. Grunt dygotał i wicher walił z
97
sił huraganu, a my p dzili my w stron szeregu wzgórz o czarnych szczytach.
Drog pozostawili my, gdy skr ciła w niepo danym kierunku, i podskakuj c,
trz s c si ruszyli my przez nag równin .
Wzgórza wirowały we wzburzonym powietrzu.
Obejrzałem si , czuj c dło Ganelona na ramieniu. Krzyczał co , lecz nie
słyszałem ani słowa. Potem wyci gn ł r k do tyłu. Pod yłem wzrokiem za jego
gestem, lecz nie zobaczyłem nic, czego bym nie oczekiwał. Szalał wicher, wirował
kurz, jakie mieci i popioły. Wzruszyłem ramionami i skupiłem uwag na
wzgórzach.
Ciemno pojawiła si u podstawy najbli szego. Skierowałem si ku niej.
Grunt znów si pochylił, a ciemno rozrastała si przede mn , póki nie stała si
rozłegł bram jaskini, ukryt za zasłon pyłu i piasku.
Strzeliłem z bata. Galopem przebyli my ostatnie pół kilometra i wjechali my
do wn trza. Natychmiast zacz łem hamowa konie. Pozwoliłem im odpocz w
niespiesznym kłusie.
Zje d ali my coraz ni ej. Skr cili my i znale li my si w obszernej, wysoko
sklepionej grocie, wiatło przeciekało do wn trza przez otwory w odległym
stropie, malowało na stalaktytach jasne plamki i padało na rozedrgane zielone
sadzawki. Grunt si kołysał, a mój słuch zacz ł chyba wraca do normy, gdy
zobaczyłem, jak kruszy si masywny stalagmit, i usłyszałem delikatny stuk jego
upadku.
Przejechali my nad czarnodenn otchłani po mo cie, który był chyba z
wapienia, bo rozsypał si za nami i znikł. Z góry spadały kawałki skały, a czasem
tak e wi ksze głazy. W zak tkach i szczelinach l niły plamy zielonego i
czerwonego próchna, skrzyły si yły minerałów, wielkie kryształy i płaskie
kwiaty białego kamienia dodawały temu wilgotnemu miejscu pos pnego pi kna.
Toczyli my si przez jaskinie niby ba ki i jechali my z biegiem spienionego
potoku, póki nie znikn ł w czarnej dziurze.
Długa, spiralna galeria raz jeszcze poprowadziła nas w gór . Usłyszałem cichy
głos Ganelona, odbijaj cy si echem:
- Zdawało mi si , e zauwa yłem jaki ruch... to mógł by je dziec... na
szczycie... tylko chwil ... za nami.
Przedostali my si do odrobin ja niejszej komory.
- Je li to był Benedykt, to trudno mu b dzie jecha za nami - krzykn łem.
Dobiegło nas dr enie i stłumiony huk, kiedy coraz wi cej skał waliło si z tyło.
Jechali my dalej, naprzód i w gór , a w sklepieniu zacz ły pojawia si otwory,
ust puj ce miejsca łatom czystego bł kitnego nicha. Stuk ko skich kopyt i
skrzypienie wozu nabrały z wolna normalnej gło no ci. Słyszeli my tak e echo.
Drgania ustały, ptaki migały nam nad głowami i wiatło było coraz ja niejsze.
Droga skr ciła raz jeszcze i zobaczyli my wyj cie - szeroki, jasny korytarz w
dzie . Musieli my pochyli głowy przeje d aj c pod wyszczerbionym stropem.
Podskoczyli my na wystaj cej kraw dzi omszałego głazu. Przed nami le ał
kamienisty leb, niby wykoszony na zboczu mi dzy gigantycznymi drzewami i
znikaj cy pod nimi w dole. Cmokn łem na konie, zach caj c je do dalszej drogi.
- S ju zm czone - zauwa ył Ganelon.
- Wiem. Tak czy inaczej, wkrótce b d mogły odpocz .
98
wir chrz cił pod kołami. Przyjemnie było znowu poczu zapach drzew.
- Zauwa yłe ? Tam w dole, na prawo...
- Co..? - zacz łem odwracaj c głow w tamt stron . I doko czyłem: - Och!
Piekielna czarna droga znów była z nami, odległa mo e o siedem - osiem
kilometrów.
- Ile cieni mo e przecina ? - zastanowiłem si gło no.
- Wydaje si , e wszystkie - stwierdził Ganelon.
- Mam nadziej , e nie - odparłem.
Zje d ali my w dół pod bł kitnym niebem i złotym sło cem, które - tak jak
powinno - chyliło si ku zachodowi.
- Troch si bałem wyjazdu z tej jaskini - odezwał si Ganelon. - Nigdy nie
wiadomo, co czeka po drugiej stronie.
- Konie nie wytrzymałyby dłu ej. Musiałem troch popu ci . Je li to
Benedykta widzieli my, to lepiej dla jego konia, eby był w dobrej formie.
Poganiał go ostro. I musiał znie to wszystko... Chyba nie da rady.
- Mo e jest przyzwyczajony - zasugerował Ganelon, gdy z chrz stem kół na
wirze skr cili my w prawo i stracili my jaskini z oczu.
- To zawsze jest mo liwe - zgodziłem si i znów pomy laiem o Darze. Ciekawe,
w robi w tej chwili.
Droga prowadziła w doł. Wolno dokonywałem ledwie zauwa alnych zmian.
Nasz szlak zbaczał ci gle w prawo, i zakl łem zdaj c sobie spraw , e cały czas
zbli amy si do czarnej drogi.
- Cholera! Jest natr tna jak agent ubezpieczeniowy - stwierdziłem, czuj c, e
mój głos przekształca si w co zbli onego do nienawi ci. - Zniszcz j , kiedy
nadejdzie czas!
Genelon nie odpowiadał. Pił wod . Potem podał mi butelk , wi c tak e si
napiłem.
Z czasem osi gn li my bardziej płaski teren. Szlak nadal wyginał si i
zakr cał z byle powodu. Dawało to koniom nieco odpocz i nie pozwalało na
szybki po cig. Min ła godzina i troch si uspokoiłem. Zatrzymali my si , eby
co zje . Ko czyli my wła nie, kiedy Ganelon - cały czas wpatruj cy si w zbocze
- wstał i osłonił oczy.
- Nie! - skoczyłem na równe nogi. - Nie wierz !
Z jaskini wynurzył si samotny je dziec. Widziałem, jak zatrzymuje si na
chwil , by po chwili ruszy dalej.
- Co robimy? - spytał Ganelon.
- Zbieramy rzeczy i jedziemy. Przynajmniej odsuniemy troch to, czego nie da
si unikn . Chc mie troch czasu do namysłu.
Ruszyli my w umiarkowanym tempie, lecz moje my li gnały z pełn
szybko ci . Musiał by jaki sposób, eby go zatrzyma . Je li si da, to nie
zabijaj c.
adnego jednak nie potrafiłem wymy li .
Je liby nie bra pod uwag czarnej drogi, która znowu si przybli yła, to
nastało liczne popołudnie w pi knym miejscu. Ha b byłoby plamienie go krwi .
Tym bardziej e mogła to by moja krew. Bałem si spotkania z Benedyktem,
nawet walcz cym lew r k . Ganelon nie na wiele mógł mi si przyda - tamten
99
nawet go nie zauwa y.
Dokonałem zmiany, gdy byli my na zakr cie. Po chwili do moich nozdrzy
doleciał słaby zapach dymu. Znowu przeskok, minimalny...
- Zbli a si szybko - poinformował Ganelon. - Widziałem wła nie... Dym!
Ogie ! Las si pali!
Obejrzałem si ze miechem. Dym zakrywał połow zbocza, w ród zieleni
błyskały pomara czowe j zyki ognia. Teraz dopiero usłyszałem trzask płomieni.
Konie bez pop dzania przyspieszyły kroku.
- Corwin! Czy to ty...?
- Tak. Gdyby było bardziej stromo i bez drzew, spróbowałbym lawiny.
W powietrze uniosły si stada ptaków. Zbli ali my si do czarnej drogi.
wietlik potrz sn ł głow i zar ał; na pysku miał krople piany. Szarpn ł uprz ,
potem stan ł d ba i kopał przednimi nogami. Gwiazda parskała przestraszona i
ci gn ła w prawo. Po krótkiej walce odzyskałem kontrol . Postanowiłem, e
pozwol im pogalopowa .
- On ci gle jedzie! - krzykn ł Ganelon.
Zakl łem. Pop dzili my naprzód. Szlak doprowadził nas w ko cu na sam
skraj czarnej drogi. Wjechali my na długi prosty odcinek. Spojrzałem w tył - całe
zbocze stało w ogniu, a droga - niby brzydka blizna - biegła samym jego
rodkiem. Wtedy dostrzegłem je d ca. Był ju w połowie zjazdu i gnał, jakby
startował w derbach Kentucky. Bo e! Có to musiał by za ko ! Ciekawe, jaki
cie go zrodził.
ci gn łem lejce, lekko z pocz tku, potem coraz mocniej. Zacz li my
zwalnia . Znale li my si ledwie kilkadziesi t metrów od czarnej drogi i
dopilnowałem, by niezbyt daleko w przodzie odległo zmalała do o miu -
dziesi ciu metrów. Udało mi si zatrzyma konie, kiedy dotarli my do tego
punktu. Stan ły dr ce. Oddałem lejce Ganelonowi, wyci gn łem Grayswandira i
zeskoczyłem na ziemi .
Czemu nie? Teren był płaski, równy i otwarty, a ten przekl ty czarny pas tu
obok, tak ostro kontrastuj cy z barwami ycia i rozkwitu, przemawiał mo e do
moich mrocznych instynktów.
- Co teraz? - spytał Ganelon.
- Nie damy rady odskoczy - odparłem. - Je li przejedzie przez ogie , to
b dzie tu za par minut. Dalsza ucieczka nie ma sensu. Spotkam si z nim tutaj.
Ganelon zawi zał lejce na por czy i si gn ł po miecz.
- Nie - powstrzymałem go.- W aden sposób nie zdołasz wpłyn nu wynik
starcia. Oto co chc , by zrobił: podci gnij wóz troch dalej i czekaj. Je li sprawy
uło si po mojej my li, pojedziemy. Je li nie, natychmiast poddaj si
Benedyktowi. Jemu zale y na mnie. A b dzie jedyn osob , która potrafi z tob
wróci do Avalonu. I zrobi to. Przynajmniej prze yjesz reszt swych dni w
ojczy nie.
Zawahał si .
- Jed - przynagliłem. - I rób, co powiedziałem.
Spu cił wzrok. Odwi zał lejce. Spojrzał na mnie.
- Powodzenia - powiedział i pop dził konie.
Zszedłem ze szlaku, by zaj pozycj za niewielk k p drzewek, i czekałem.
100
Nie wypuszczałem z r k Grayswandira. Raz spojrzałem na czarn drog , a potem
patrzyłem ju tylko na szlak.
Po krótkiej chwili pojawił si w pobli u linii ognia, otoczony płomieniami i
dymem, po ród padaj cych na ziemi płon cych konarów. Tak, tu był Benedykt z
cz ciowo zasłoni t twarz , z oczami zakrytymi kikutem prawej r ki, zbli aj cy
si niby upiorny uciekinier z piekła. Przejechał pod deszczem iskier i popiołu,
dotarł do czystego terenu i pognał naprzód.
Wkrótce słyszałem ju t tent kopyt. By mo e póki czekałem, uprzejmie z
mojej strony było schowa miecz do pochwy. Gdybym jednak to zrobił, mo e nie
miałbym ju szansy, by wyci gn go z powrotem.
Zdałem sobie spraw , e zastanawiam si , jak Benedykt b dzie u ywał
miecza. I jaki to b dzie miecz? Prosty? Zakrzywiony? Długi? Krótki? Ka dym
władał równie skutecznie. To on uczył mnie szermierki.
Schowanie Grayswandira mo e by nie tylko uprzejme, ale i sprytne. Mo e
b dzie chciał najpierw porozmawia ... a tak sam ci gam na siebie kłopoty. Gdy
jednak t tent narastał, stwierdziłem, e boj si odło y bro .
Zd yłem raz wytrze spocon dło , zanim zjawił si w polu widzenia.
Zwolnił przed zakr tem i musiał mnie dostrzec w tej samej chwili. w której ja go
zobaczyłem. Ruszył prosto na mnie, coraz wolniej. Nie wydawało si jednak, by
miał zamiar si zatrzyma .
To było niemal mistyczne prze ycie - nie wiem, jak mo na inaczej je okre li .
Podje d ał, a mój umysł wyprzedzał czas i było tak, jakbym miał cał wieczno ,
by obserwowa zbli anie si tego człowieka, który był moim bratem. Ubranie
miał brudne, poczerniał twarz, uniesiony kikut prawej r ki wskazywał pustk .
Wielka bestia, której dosiadał, była pasiasta, czarno - ruda, z płomiennie rud
grzyw i ogonem. Ale to naprawd był ko - przewracaj cy oczami, z pian na
pysku i bole nie ci kim oddechem. Zauwa yłem te , e Benedykt nosi miecz
przymocowany na plecach, gdy r koje sterczała wysoko ponad jego prawym
ramieniem. Wpatrzony we mnie, zwalniaj c ci gle, zjechał z drogi, kieruj c si
troch w lewo od miejsca, gdzie stałem. Raz tylko szarpn ł cugle i pu cił je, by
prowadzi konia jedynie naciskiem kolan. Uniósł lew dło - jakby salutuj c -
przesuwał j nad głow i chwycił r koje broni. Miecz wyszedł z pochwy bez
d wi ku, zakre lił pi kny łuk i znieruchomiał w miertelnym układzie, na ukos w
tył od lewego ramienia, niby pojedyncze skrzydło z matowej stali, z lini ostrza
błyszcz c jak zwierciadlana nitka. Obraz ten wrył mi si w pami jako wzniosły
i dziwnie poruszaj cy swym splendorem. Miecz miał długie, podobne do kosy
ostrze. Widziałem kiedy , jak si nim posługiwał. Wtedy jednak stali my obok
siebie, naprzeciw wspólnego wroga, o którym zaczynałem ju s dzi , e jest
niezwyci ony. Owej nocy Benedykt wykazał, e jest inaczej. Teraz, gdy
zobaczyłam t kling wzniesion przeciwko sobie, ognrn ło mnie przemo one
uczucie własnej miertelno ci, którego nigdy dot d nie do wiadczyłem tak silnie.
Miałem wra enie, e kto zdarł ze wiata zasłon ; i nagle w pełni poj łem istot
mierci.
Chwila min ła. Cofn łem si do zagajnika i stan łem tak, by wykorzysta
osłon drzew. Wszedłem mi dzy nie na jakie cztery metry i zrobiłem dwa kroki
w lewo. Ko stan ł d ba w ostatniej mo liwej chwili, parskn ł, zar ał
101
rozszerzaj c wilgotne nozdrza i zdzieraj c muraw skr cił w bok. Rami
Benedykta poruszyło si tak szybko, e niemal niewidocznie, jak j zyk ropuchy, a
ostrze miecza przeszło przez pie drzewka dziesi ciocentymetrowej - na oko -
rednicy. Drzewo stało jeszcze przez moment, po czym wolno run ło.
Jego buty uderzyły o ziemi . Ruszył w moj stron . Zagajnik był mi
potrzebny, tak e po to, by to on musiał przyj za mn w miejsce, gdzie długie
ostrze b dzie zawadza o pnie i gał zie. Lecz on zbli aj c si poruszał niedbale
mieczem tam i z powrotem, a wokół niego padały drzewa. Gdyby tylko nie był tak
piekielnie fachowy. Gdyby tylko nie był Benedyktem...
- Benedykcie - odezwałem si normalnym głosem. - Ona jest ju dorosła i
mo e sama decydowa o pewnych rzeczach...
Je li mnie słyszał, to nie dał mi tego pozna . Po prostu szedł dalej machaj c
mieczem w prawo i w lewo. Ostrze dzwoniło niemal rozcinaj c powietrze, potem
nast powało ciche tukk!, i minimalnie tylko zwalniaj c przecinało kolejny pie .
Wycelowałem w jego pier ostrze Grayswandira.
- Nie podchod bli ej. Benedykcie - ostrzegłem. - Nie chc z tob walczy .
Uniósł miecz do ataku i wyrzekł jedno jedyne słowo:
- Morderca!
Poruszył dłoni i jednocze nie moja klinga odskoczyła na bok. Sparowałem
jego pchni cie, a on odbił moj ripost i znów poszedł do przodu.
Tym razem nawet si nie trudziłem kontratakiem. Odparowałem tylko i
cofn łem si za drzewo.
- Nie rozumiem - powiedziałem i zbiłem w dół jego ostrze, które dosi gło mnie
niemal, prze lizgn wszy si obok pnia. - Nikogo ostatnio nie zabiłem. A ju na
pewno nie w Avalonie.
Jeszcze jedno tukk! i drzewo run ło na mnie. Odskoczyłem. cofałem si i
broniłem.
- Morderca! - powtórzył.
- Nie wiem, o czym mówisz Benedykcie.
- Kłamca!
Zatrzymałem si i wytrzymałem jego atak. Niech to dtabli! To idiotyczne
gin przez pomyłk ! Ripostowałem najszybciej, juk mogłem, szukaj c
jakiejkolwiek luki w jego obronie. Nie było adnej.
- Wytłumacz przynajmniej! - krzykn łem.
On chyba sko czył ju z rozmowami. Przycisn ł mocniej, a ja znów si
cofn łem. To było jak próba walki z lodowcem. Zaczynałem nabiera
przekonania, e zwariował, ale tu niczego nie zmieniało. U kogokolwiek innego
szale stwo spowodowałoby przynajmniej cz ciow utrat kontroli. Benedykt
jednak wykonywał swoje odruchy przez stulecia i całkiem powa nie s dziłem, e
usuni cie kory mózgow j nie wpłyn łoby na perfekcj jego ruchów.
Ci gle spychał mnie w tył. Kryłem si za drzewami, a on je cinał i szedł daiej.
Popełniłem bł d i zaatakowałem, po czym ledwie mi si udało powstrzyma jego
ripost , o włos od mojej piersi. Z trudem stłumiłem pierwsz fal grozy, gdy
zauwa yłem, e zmusza mnie do cofania si w stron kra ca zagajnika. Wkrótce
b dzie mnie miał na otwartym polu, bez drzew, które by go hamowały.
Cała moja uwaga było skupiono na nim tak dokładnie, e nie miałem poj cia,
102
co ma si zdarzy , dopóki to nie nast piło.
Ganelon wyskoczył sk d z gło nym okrzykiem i chwycił Benedykta od tyłu,
przyciskaj c mu lew r k do tułowia.
Cho bym nawet chciał, nie miałem szans, by go wtedy zabi . Był zbyt szybki,
a Ganelon nie miał poj cia o jego siłe.
Benedykt skr cił ciało w prawo, ustawiaj c napastnika mi dzy sob a mn , a
równocze nie machn ł kikutem r ki jak maczug . Trafił Ganelona w skro .
Potem uwolnił lewe rami , chwycił go za pas i cisn ł we mnie. Odskoczyłem, a on
podniósł miecz le cy tam, gdzie go upu cił, i znów ruszył do ataku. Ledwie
miałem czas zauwa y , e Ganelon upadł bezwładnie jakie dziesi kroków za
mn .
Odparowałem atak i zacz łem si cofa . Pozostała mi ju tylko jedna sztuczka
i smutna była my l, e gdy i ona zawiedzie, Amber zostanie pozbawiony swego
prawowitego władcy.
Troch trudniej jest walczy z dobrym lewor cznym przeciwnikiem ni z
równie dobrym prawor cznym. To tak e działało przeciwko mnie. Musiałem
jednak troch poeksperymentowa . Było co , czego musiałem si dowiedzie
niezale nie od ryzyka.
Zrobiłem długi krok do tyłu i na moment znalazłem si poza jego zasi giem.
Potem wychyliłem si do przodu i zaatakowałem. Wszystko było dokładnie
wyliczone i bardzo szybkie.
Nieoczekiwanym rezultatem mojej akcji, a tak e - jestem pewien - szcz cia,
było to, e przedostałem si przed osłon , cho nie si gn łem celu. Grayswandir
znalazł si wysoko ponad blokiem i zaci ł Benedykta w ucho. Zwolniło to jego
ruchy, ale bez konsekweneji. Je eli w ogóle był jaki efekt, to tylko wzmocnienie
obrony. Dalej atakowałem, ale tam zwyczajnie nie było adnej luki. Skaleczenie
było niewielkie, lecz krew ciekła po uchu i kapała w dół, po kilka kropel naraz.
Mogłoby to nawet rozprasza , gdybym pozwolił sobie na co wi cej ni
odnotowanie faktu.
A potem zrobiłem to, czego si bałem, ale nie miałem wyboru. Pozostawiłem
male k luk , tylko na moment. Wiedziałem, e zaatakuje przez ni , mierz c mi
w serce.
Zrobił to. Sparowałem w ostatniej chwili. Nie lubi wspomina , jak niewiele
wtedy brakowało.
Znów zacz łem ust powa oddaj c teren i wycofuj c si z zagajnika.
Parowałem i odst powałem; przeszedłem obok miejsca, gdzie le ał Ganelon, i
cofn łem si jeszcze z pi metrów. Walczyłem defensywnie i ostro nie.
A potem dałem Benedyktowi kolejn szans .
Poszedłem do przodu tak samo jak poprzednio i znów udało mi si go
zatrzyma . Potem jeszcze bardziej wzmocnił swoje ataki, spychaj c mnie na sam
brzeg czarnej drogi.
Zatrzymałem si tam i ust powałem, wolno przesuwaj c si do wybranego
punktu. Musiałem powstrzyma go jeszcze przez kilka chwil. Wtedy b d mógł to
dobrze rozegra .
To były trudne chwile, gdy broniłem si w ciekle i przygotowywałem.
Potem otworzyłem mu tak sam luk .
103
Wiedziałem, e zaatakuje tak samo jak poprzednim razem. Odstawiłem
praw nog w bok i do tyłu, za lew . Wyprostowałem si tak, jak on. Minimalnie
tylko odbiłem w bok jego kling i odskoczyłem na czarn drog , wyci gaj c przed
siebie prawe rami , by uniemo liwi zwarcie.
Zrobił to, na co liczyłem. Zbił moj kling i kiedy opu ciłem j do kwarty,
zaatakował...
...co spowodowało, e stan ł na pasie czarnej trawy, nad którym ja
przeskoczyłem.
Z pocz tku nie miałem nawet spojrze w doł. Po prostu nie cofałem si daj c
ro linom szans .
Trwało to tylko chwil . Benedykt zrozumiał, co si dzieje, gdy tylko
spróbował si poruszy . Dostrzegłem na jego twarzy zdumienie, potem wysiłek.
Wiedziałem ju , e go mam. Nie byłem jednak pewny, czy trawa zdoła utrzyma
go dłu ej, wi c natychmiast zrobiłem, co trzeba. Krok w prawo usun ł mnie z
zasi gu jego miecza. Podbiegłem i przeskoczyłem przez traw , poza czarn drag .
Próbował si odwróci , ale d bła oplotły mu nogi a do kolan. Zachwiał si , lecz
szybko odzyskał równowag .
Przeszedłem za nim na jego praw stron . Jedno proste pchni cie i byłby
trupem. Ale teraz nie miałem adnego powodu, by go zabija .
Si gn ł r k za plecy, odwrócił głow i skierował ostrze w moj stron . A
potem zacz ł uwalnia lew nog .
Zrobiłem zwód w prawo, a gdy próbował go odparowa , waln łem płazem
Grayswandira w tył głowy. To go oszołomiło, mogłem wi c podej i lew r k
wyprowadzi cios w nerki. Pochylił si lekko, a ja zablokowałem mu lewe rami i
znów uderzyłem z tyłu w szyj , tym razem pi ci i mocno. Padł nieprzytomny.
Wyj łem mu z r ki miecz i odrzuciłem na bok. Płyn ca z ucha krew kre liła
na jego szyi wzór przywodz cy na my l kształt jakiego egzotycznego kolczyka.
Odło yłem Grayswandira, chwyciłem Benedykta pod pachy i ci gn łem z
czarnej drogi. Trawy trzymały mocno, lecz wyt yłem wszystkie siły i w ko cu mi
si udało.
Tymczasem podniósł si Ganelon. Przyku tykał do mnie i popatrzył na
Benedykta.
- Co to za człowiek - powiedział. - Co to za człowiek... Co z nim zrobimy?
- Na razie zaniesiemy do wozu - odparłem.- We miesz miecze?
- Jasne.
Poszli my drog . Benedykt był ci gie nieprzytomny - na szez cie, bo nie
miałem ochoty znowu go bi , dopóki nie było potrzeby. Uło yłem go obok sporego
drzewa niedaleko wozu.
Gdy nadszedł Ganelon, schowałem miecze do pochew i kazałem mu odwi za
liny z kilku skrzy . Sam tymczasem obszukałem Benedykta i znalazłem to, co
było mi potrzebne.
Potem przywi załem go do drzewa. Ganelon przyprowadził jego konia,
którego uwi załem do jakiego krzaka w pobli u. Tam te powiesiłem miecz
Benedykta.
W ko cu wspi łem si na kozioł. Ganelon usiadł przy mnie.
- Chcesz go zwyczajnie tak zostawi ? - zapytał.
104
- Na razie - odrzekłem.
Ruszyli my. Nie ogl dałem si za siebie, w przeciwie stwie do Ganelona.
- Jeszcze si nie rusza - oznajmił. I dodał: - Nikt nigdy tak mnie nie podniósł i
nie rzucił. I to jedn r k .
- Dlatego kazałem ci czeka przy wozie i nie walczy z nim, gdybym przegrał.
- Co si teraz z nim stanie?
- Postaram si , eby kto si nim zaj ł.
- Ale nic mu nie b dzie?
Pokr ciłem głow .
- To dobrze.
Przejechali my jeszcze ze dwie mile. Dopiero wtedy zatrzymałem konie i
zszedłem na ziemi .
- Nie denerwuj si , cokolwiek by si działo - powiedziałem. - Musz załatwi
pomoc dla Benedykta.
Zszedłem z drogi i stan łem w cieniu. Wyj łem komplet Atutów, które miał
przy sobie Benedykt, przerzuciłem je, znalazłem Gerarda i wyj łem go z talii.
Reszt schowałem do wy ciełanego jedwabiem, inkrustowanego ko ci słoniow
drewnianego pudełka, w którym je znalazłem.
Trzymałem przed sob Atut Gerarda i wpatrywałem si we . Po pewnym
czasie obraz stał si ciepły, realny, jakby ruchomy. Poczułem obecno Gerarda.
Był w Amberze. Szedł ulic , któr znałem. Jest bardzo podobny do mnie, tyle e
wi kszy i ci szy. Nadal nosi brod .
Zatrzymał si i wytrzeszczył oczy.
- Corwin!
- Tak, Gerardzie. Dobrze wygl dasz.
- Twoje oczy! Ty widzisz!
- Tak, znowu widz .
- Gdzie jeste ?
- Chod do mnie, to sam zobaczysz.
Zesztywniał.
- Nie jestem pewien, czy mog to zrobi , Corwinie. Jestem akurat bardzo
zaj ty.
- Chodzi o Benedykta - wyja niłem. - Jeste jedynym człowiekiem, któremu
mog zaufa na tyle, by prosi o pomoc dla niego.
- Benedykt! Czy ma jakie kłopoty?
- Tak.
- Wi c dlaczego sam mnie nie wezwał?
- Nie mo e. Nie ma swobody ruchów.
- Jak? Dlaczego?
- To zbyt długa i skomplikowana historia, by teraz j opowiada . Uwierz mi,
on potrzebuje twojej pomocy, i to szybko.
Przygryzł z bami pasemko włosów z brody.
- I nie mo esz sam tego załatwi ?
- Absolutuie nie.
- I s dzisz, e ja mog ?
- Wiem, e mo esz.
105
Poluzował miecz w pochwie.
- Nie chciałbym ci pos dza o jaki podst p, Corwinie.
- Zapewniam ci , e to nie podst p. Maj c tyle czasu na my lenie
zorganizowałbym co bardziej subtelnego, nie s dzisz?
Westchn ł. Potem kiwn ł głow .
- Dobrze. Id do ciebie.
- No to chod .
Przez chwil stał nieruchomo, a potem post pił krok do przodu.
Stan ł obok mnie. Wyci gn ł r k i poło ył mi dło na ramieniu.
- Corwin! - powiedział. - Ciesz si , e znowu masz oczy.
Odwróciłem wzrok.
- Ja tak e. Ja tak e.
- Kto to jest, tam koło wozu?
- Przyjaciel. Nazywa si Ganelon.
- Gdzie jest Benedykt? Co si stało?
- Tam - skin łem r k . - Jakie dwie mile st d, koło drogi. Jest przywi zany
do drzewa. Jego ko stoi obok.
- Wi c czemu jeste tutaj?
- Uciekam.
- Przed czym?
- Przed Benedyktem. To wła nie ja go zwi załem.
Zmarszczył brwi.
- Nie rozumiem.
Potrz sn łem głow .
- Nast piło nieporozumienie. Nie mogłem mu wytłumaczy . Walczyli my.
Uderzyłem go i stracił przytomno . Potem go zwi załem. Nie mog go uwolni -
bo znów si na mnie rzuci. I nie mog tak zostawi . Co mo e mu si sta , zanim
si wypl cze. Dlatego wezwałem ciebie. Prosz ci , id do niego, uwolnij i
odprowad do domu.
- A co ty b dziesz robił w tym czasie?
- B d st d wiał najszybciej, jak si da, eby si zgubi w Cieniu.
Wy wiadczysz nam obu przysług , powstrzymuj c go od po cigu. Nie chc si z
nim bi po raz drugi.
- Rozumiem. Powiesz mi, co si stało?
- Nie jestem pewien. Nazwał mnie morderc . Daj słowo, e nie zabiłem
nikogo przez cały czas, gdy byłem w Avalonie. Powtórz mu to, prosz . Nie mam
powodow, by ci oszukiwa , i przysi gam, e to prawda. Jest jeszcze jedna
sprawa, która mogła go zirytowa . Je li o niej wspomni, powiedz mu, e musi
polega na wyja nieniach Dary.
- A o co chodzi?
Wzruszyłem ramionami.
- Dowiesz si , je li zacznie o tym mówi . Je eli nie, zapomnij o wszystkim.
- Dara, powiadasz?
- Tak.
- Dobrze, zrobi , o co prosisz. A teraz, czy mógłby mi powiedzie , jak udało
ci si uciec z Amberu?
106
U miechn łem si .
- Akademicka ciekawo ? Czy te obawa, e pewnego dnia sam b dziesz
musiał skorzysta z tej trasy?
Roze miał si .
- Taka informacja mo e okaza si bardzo u yteczna.
- ałuj , drogi bracie, ale wiat jeszcze nie jest gotów do przyj cia tej wiedzy.
Gdybym musiał komu powiedzie , powiedziałbym tobie. W aden sposób jednak
ci si tu nie przyda, podczas gdy zachowanie tajemnicy mo e mi jeszcze kiedy
posłu y .
- Innymi słowy, masz prywatne wej cie i wyj cie z Amberu. Co ty planujesz,
Corwinie?
- A jak my lisz?
- Odpowied jest oczywista. Lecz ja ywi w tej sprawie do mieszane
uczucia.
- Opowiesz mi o nich?
Skin ł r k w stron widocznego z naszego miejsca odcinka czarnej drogi.
- To co si ga teraz stóp Kolviru - powiedział. - Najró niejsze gro ne stwory
docieraj t drog do Amberu. Bronimy si i jak na razie zawsze zwyci amy.
Lecz ataki s coraz niebezpieczniejsze i zdarzaj si coraz cz ciej. Nie jest to
dobry czas na wykonanie twego ruchu, Corwinie.
- A mo e wła nie najlepszy - odrzekłem.
- Mo e dla ciebie. Ale niekoniecznie dla Amberu.
- Jak Eryk radzi sobie z sytuacj ?
- Nale ycie: Jak powiedziałem, zawsze zwyci amy.
- Nie chodzi mi o te ataki, ale o cało problemu, o jego przyczyn .
- Sam wyruszyłem czarn drog i dotarłem daleko.
- I...?
- Nie zdołałem dojecha do ko ca. Wiesz, e w miar oddalania si od Amberu
cienie staj si coraz dziksze i dziwaczniejsze?
- Tak.
- ...A sam umysł zwraca si ku szele stwu?
- Tak.
...A gdzie poza tym wszystkim le Dworce Chaosu. Droga biegnie dalej,
Corwinie. Jestem przekonany, e dociera a do nich.
- Tego si wła nie obawiałem.
- Wła nie dlatego, czy ci popieram czy nie, nie zach całbym do działania w
takich czasach. Bezpiecze stwo Amberu jest wa niejsze ni wszystko inne.
- Rozumiem. W takim razie dalsza dyskusja jest zb dna.
- A twoje plany?
- Poniewa ich nie znasz, nie ma sensu ci informowa , e si nie zmieniły. Ale
si nie zmieniły.
- Nie wiem, czy yczy ci powodzenia, ale ycz ci jak najlepiej. Ciesz si , e
odzyskałe wzrok - u cisn ł mi r k . - Lepiej ju pójd po Benedykta. Jak
rozumiem, nie jest zbyt poraniony?
- Nie przeze mnie. Uderzyłem go tylko par razy. Nie zapomnij przekaza
wiadomo ci.
107
- Nie zapomn .
- I zabierz go z powrotem do Avalonu.
- Spróbuj .
- egnaj. Do zobaczenia, Gerardzie.
- Do widzenia, Corwinie.
Odwrócił si i odszedł drog . Nie wróciłem do wozu, zaczekałem, a zniknie
mi z oczu. Potem doło yłem jego Atut do pozostałych i podj łem sw podró do
Antwerpii.
108
Rozdział 8
Stałem na szczycie wzgórza i patrzyłem na dom. Dookoła rosły jakie krzaki,
wi c nie rzucałem si specjalnie w oczy.
Nie wiem doprawdy, co spodziewałem si zobaczy . Wypalon skorup ?
Samochód na podje dzie? Rodzin wypoczywaj c w ogrodowych fotelach?
Uzbrojonych stra ników?
Zauwa yłem, e na dachu przydałoby si kilka nowych dachówek, a trawnik
ju dawno powrócił do naturalnego stanu. Byłem zdziwiony, e wida tylko jedno
wybite okno, na tyłach.
A wi c to miejsce miało robi wra enie opuszczonego, pomy lałem.
Rozło yłem na ziemi kurtk i usiadłem. Zapaliłem papierosa. Najbli sze domy
dzieliła ode mnie spora odległo .
Dostałem za diamenty prawie siedemset tysi cy dolarów, a dobicie targu
zaj ło niemal półtora tygodnia. Z Antwerpii przenie li my si do Brukseli.
Sp dzili my kilka wieczorów w klubie przy Rue de Char et Pain, nim znalazł
mnie człowiek, którego potrzebowałem.
Arthur był troch zdziwiony zamówieniem. Niewysoki siwowłosy m czyzna z
niewielkim w sikiem, oksfordczyk i były oficer RAF-u, zacz ł kr ci głow ju po
dwóch minutach rozmowy i stale mi przerywał pytaniami o sposób dostawy. Nie
był co prawda sir Basilem Zaharoffem, ale naprawd si przejmował, gdy
yczenia klienta wydawały si zanadto zwariowane. Nie lubił, by co si waliło
zaraz po odbiorze. S dził chyba, e w jaki sposób rzutuje to na jego opini . Z
tego te powodu bardziej ni inni pomagał przy ekspedycji towaru. Przej ł si
moimi planami dotycz cymi transportu, poniewa - jak mu si zdawało - nie
miałem adnych.
Przy tego typu transakcjach zwykle jest potrzebne wiadectwo ko cowego
u ytkownika. W zasadzie jest to dokument stwierdzaj cy, e pa stwo X zamówiło
bro , o któr chodzi. Konieczny jest dla uzyskania zezwolenia na wywóz z kraju
producenta, który dzi ki temu mo e czu si uczciwy, nawet je li dostawa zaraz
po przekroczeniu granicy zostaje skierowana do kraju Y. Aby uzyska takie
wiadectwo, zazwyczaj kupuje si pomoc jakiego urz dnika ambasady pa stwa
X, najlepiej posiadaj cego krewnych lub przyjaciół powi zanych z jego
ojczystym ministerstwem obrony. Nie jest to tanie i nie w tpi , e Arthur miał w
głowie pełn list aktualnie obowi zuj cych cen.
- Ale jak chce je pan przewie ? - pytał bez przerwy. - Jak je pan przerzuci
tam, gdzie maj trafi ?
- To moja sprawa - odpowiedziałem. - Pozwól, e sam b d si oto martwił.
On jednak ci gle kr cił głow .
- Nie opłaca si cina zakr tów w ten sposób, pułkowniku - powiedział (byłem
dla niego pułkownikiem od czasu naszego pierwszego spotkania kilkana cie lat
temu; zreszt nie jestem pewien). - Zupełnie si nie opłaca. Próbuje pan
zaoszcz dzi par dolarów, a mo e pan straci cały ładunek i wpakowa si w
powa ne kłopoty. Mógłbym to załatwi przez które z tych młodych pa stw
afryka skich, i tu za całkiem rozs dn ...
- Nie. Po prostu załatw mi bro .
109
Podczas tej rozmowy Ganelon siedział przy nas popijaj c piwo, rudobrody i
jak zawsze gro nie wygl daj cy, i przytakiwał ka demu mojemu słowu. Nie znał
angielskiego, wi c nie miał poj cia, w jakim stadium znajduj si negocjacje, i
zapewne niewiele go to obchodziło. Stosował si jednak do moich instrukcji i od
czasu do czasu odzywał si do mnie w thari. Zamienili my w tym j zyku kilka
słów na tematy ogólne. Czysta perwersja. Biedny stary Arthur był niezłym
lingwist i bardzo chciał pozna przeznaczenie sprz tu. Widziałem, jak za
ka dym razem stara si zidentyfikowa j zyk, którym si posługujemy. W ko cu
zacz ł kiwa głow , jakby mu si udało.
Po chwili dalszej rozmowy wyci gn ł szyj i oznajmił: - Czytuj gazety. Jego
grup sta na zabezpieczenie towaru.
Było to dla mnie prawie warte przyj cia propozycji.
- Nie - powiedziałem jednak. - Uwierz mi, gdy tylko je przejm , te karabiny
znikn z powierzchni Ziemi.
- To niezły numer - stwierdził - zwłaszcza e jeszcze nie wiadomo, gdzie b dzie
je pan odbierał.
- To bez znaczenia.
- Pewno siebie jest pi kn rzecz . Istnieje równie głupota... - wzruszył
ramionami. - Niech b dzie, jak pan chce. To pa ska sprawa.
Powiedziałem mu o amunicji i wtedy musiał nabra pewno ci, e postradałem
zmysły. Po prostu gapił si na mnie i nawet nie kr cił głow . Dobre dziesi minut
trwało namawianie go, by cbocia popatrzył na specyfikacj . Wtedy dopiero
zacz ł potrz sa głow i mamrota co na temat srebrnych kul i niepalnych
spłonek.
Ostateczny argument - forsa - przekonał go jednak, e załatwimy t spraw po
mojemu. Nie b dzie wi kszych problemów z karabinami i ci arówkami,
stwierdził, ale przekonanie producenta, aby wyprodukował moj amunicj , mo e
sporo kosztowa . Nie był nawet pewien, czy zdoła znale takiego, który by si
zgodził. Moje zapewnienie, e koszty nie graj roli, zdenerwowało go jeszcze
bardziej. Je eli mog sobie pozwoli na t zwariowan eksperymentaln
amunicj , to wiadectwo ko cowego u ytkownika b dzie stosunkowo tanie...
Nie, powiedziałem mu. Po mojemu, przypomniałem.
Westchn ł i szarpał koniec w sika. Potem pokiwał głow . Prosz bardzo,
niech b dzie, jak sobie ycz .
Zdarł ze mnie, oczywi cie. Poniewa wszystkie inne kwestie omawiałem
rozs dnie, uznał, e je eli nie jestem chory umysłowo, to musz mie powi zania z
jakim bogatym frajerem. Na pewno intrygowały go odgał zienia tej transakcji
lecz najwyra niej postanowił nie wtyka zbyt daleko nosa w takie podejrzane
przedsi wzi cie. Gotów był wykorzysta ka d stworzon przeze mnie
sposobno , by wypl ta si z całej sprawy. Gdy tylko znalazł ludzi od amunicji -
w Szwajcarii, jak si okazało - ochoczo skontaktował mnie z nimi i umył r ce od
wszystkiego z wyj tkiem pieni dzy.
Na fałszywych papierach wyruszyli my wi c z Ganelonem do Szwajcarii. On
był Niemcem, a ja Portugalczykiem. Nie obchodziło mnie specjalnie, co stwierdzał
mój paszport, byle był dobrze podrobiony, ale dla Ganelona zdecydowałem si na
niemiecki. Jakiego j zyka musiał si nauczy , a tam wsz dzie było pełno
110
niemieckich turystów. Uczył si zreszt bardzo szybko. Ka demu prawdziwemu
Niemcowi i ka demu Szwajcarowi, który by o to pytał, kazałem mówi , e
wychowywał si w Finlandii.
Siedzieli my w Szwajcarii trzy tygodnie, dopóki nie byłem w pełni zadowolony
z mojej amunicji. Jak przypuszczałem, w tym cieniu proszek był oboj tny.
Opracowałem jednak jego formuł i tylko to si liczyło. Srebro oczywi cie
kosztowało sporo. Byłem mo e przesadnie ostro ny, s jednak w Amberze istoty,
które najłatwiej zabi tym metalem. A zreszt , czy mo e by lepszy pocisk - poza
złotym - dla króla? Gdybym w ko cu zastrzelił Eryka, nie byłoby adnego lese-
majeste. Darujcie mi, bracia.
Potem zostawiłem Ganelona, eby sam si sob zaj ł. Wprawił si do swej roli
turysty w stylu godnym Stanisławskiego. Odwiozłem go do Włoch, z bł dnym
spojrzeniem i aparatem fotograficznym na szyi, po czym poleciałem z powrotem
do Stanów.
Z powrotem? Tak. Opuszczony budynek na wzgórzu przez prawie dziesi lat
był moim domem. Tam wła nie jechałem, kiedy zepchn ło mnie z drogi i zdarzył
si wypadek, b d cy pocz tkiem wszystkich przyszłych zdarze .
Zaci gn łem si papierosem i przyjrzałem si domkowi. Wtedy nie był
opuszczony. Zawsze o niego dbałem. Spłaciłem go całkowicie. Sze pokoi i gara
na dwa samochody w przybudowce. Jakie siedem akrów - praktycznie całe
wzgórze. Na ogół mieszkałem tu sam. Lubiłem to. Wiele czasu sp dzałem w tych
k tach, w moim warsztacie. Ciekawe, czy drzeworyt Moriego ci gle jeszcze wisi w
gabinecie? Nazywał si "Twarz w twarz" i przedstawiał dwóch wojowników w
miertelnym starciu. Miło by było go odzyska . Có , pewnie ju go nie ma.
Pewnie wszystko, czego nie ukradziono, zostało zlicytowane na zaległe podatki.
Wyobra ałem sobie, e tak wła nie post piłyby władze stanu Nowy Jork. Byłem
zaskoczony, e sam dom - przynajmniej tak si zdawało - pozostał nie
zamieszkany. Przygl dałem mu si , by mie pewno . Do diabła, nie musiałem si
spieszy . Nigdzie si nie wybierałem. Z Gerardem skontaktowałem si wkrótce po
przybyciu do Belgii. Wolałem przez pewien czas nie próbowa rozmów z
Benedyktem. Bałem si , e w ten czy inny sposób spróbuje mnie zaatakowa .
Gerard przygl dał mi si uwa nie. Był gdzie w otwartym terenie, chyba sam.
- Corwin? - zapytał. - Tak...
- Zgadza si . Co z Benedyktem?
- Znalazłem go, tak jak mówiłe , i uwolniłem. Chciał dalej ci ciga , ale
przekonałem go jako , e min ło ju sporo czasu, odk d si z tob rozstałem.
Mówiłe , e zostawiłe go nieprzytomnego, wi c pomy lałem - e to najlepszy
sposób. Zreszt jego ko był bardzo zm czony. Wrócili my razem do Avalonu.
Zostałem z nim do pogrzebów, potem po yczyłem konia. Teraz wracam do
Amberu.
- Pogrzebów? Jakich pogrzebów?
Znów to badawcze spojrzenie.
- Naprawd nie wiesz?
- Do licha, gdybym wiedział, tobym nie pytał!
- Jego słudzy. Kto ich pomordował. On uwa a, e to ty.
- Nie - powiedziałem. - Nie. To mieszne. Po co miałbym zabija jego
111
słu cych? Nie rozumiem...
- Zaraz po swoim powrocie zacz ł ich szuka , bo nie zjawili si , by go powita .
Znalazł trupy, a ty i twój towarzysz odjechali cie.
- Teraz widz , jak to wygl dało - mrukn łem. Gdzie były ciała?
- Zakopane, ale niezbyt gł boko, w małym lasku za ogrodem na tyłach domu.
Wi c tak... Lepiej nie wspomina , e wiedziałem o tym grobie.
- A jak on s dzi, dlaczego miałbym zrobi co takiego?
- Jest zaintrygowany. Teraz nawet bardzo zintrygowany. Nie mógł zrozumie ,
dlaczego go nie zabiłe , gdy miałe tak mo liwo . I dlaczego mnie wezwałe ,
kiedy mogłe po prostu go tam zostawi .
- Teraz rozumiem, dlaczego w czasie walki nazwał mnie morderc , ale... Czy
powtórzyłe mu to, co ci powiedziałem... e nie zabiłem nikogo?
- Tak. Najpierw wzruszył tylko ramionami. Uznał to za normaln wymówk .
Powiedziałem mu, e moim zdaniem mówiłe szczerze i sam byłe zaskoczony.
S dz , e troch si przej ł twoim naleganiem, bym mu to wszystko powtórzył.
Par razy pytał, czy ci uwierzyłem.
- A uwierzyłe ?
Spu cił wzrok.
- Do licha. Corwinie! W co powinienem wierzy ? Wszedłem w sam rodek
historii. I tak długo si nie widzieli my...
Spojrzał mi w oczy.
- Jest jeszcze co - powiedział.
- O co chodzi?
- Dlaczego wła nie mnie wezwałe na pomoc? Miałe pełn tali , mogłe
przywoła kogokolwiek z nas.
- Chyba artujesz - o wiadczyłem.
- Nie. Chc , eby mi odpowiedział.
- Prosz bardzo. Jeste jedyny, któremu ufam.
- I to wszystko?
- Nie. Benedykt nie chce, by w Amberze znano miejsce jego pobytu. Ty i
Julian jeste cie jedyni, o których wiem na pewno, e je znaj . Nie lubi Juliana i
nie ufam mu. No wi c wezwałem ciebie.
- Sk d wiedziałe , e Julian i ja wiemy o Benedykcie?
- Pomogł wam, kiedy mieli cie kłopoty na czarnej drodze. Zajmował si wami,
dopóki nie wrócili cie do zdrowia. Dara mi o tym powiedziała.
- Dara! A wła ciwi kim jest Dara?
- Sierota. córka mał e stwa, które kiedy pracowało dla Benedykta -
wyja niłem. - Była tam, kiedy przyjechali cie z Julianem.
- A ty posłałe jej bransoletk . Wspominałe te o niej na drodze, kiedy mnie
przywołałe .
- Zgadza si . A o co chodzi!
- O nic, tylko naprawd jej nie pami tam. Powiedz, dlaczego wyjechałe
nagle? Musisz przyzna , wygl dało to tak, jakby był winien.
- Tak - zgodziłem si . - Byłem winien... ale nie morderstwa. Przybyłem do
Avalonu, eby co znale . Dostałem to i wyniosłem si . Widziałe wóz i widziałe
ładunek. Wyjechałem, zanim wrócił Benedykt, eby nie odpowiada na jego
112
pytania. Do diabła! Gdybym chciał po prostu uciec, nie ci gn łbym za sob tej
fury! Pojechałbym konno, szybko i bez obci enia.
- A co było w wozie?
- Nie pytaj - odparłem. - Nie chciałem tłumaczy Benedyktowi i nie chc
mówi tobie. Och, przypuszczam, e on si dowie. Ale je li ju musi tak by , to
nie b d mu ułatwiał. Zreszt to nieistotne. Powinien wystarczy fakt, e
przyjechałem po co i zdobyłem to. Rzecz nie ma tam szczególnej warto ci, ale
nabiera jej w innym miejscu. Wystarczy?
- Tak - przyznał. - To ma jaki sens.
- W takim razie powiedz mi jedno: czy my lisz, e to ja ich zabiłem?
- Nie - odparł. - Wierz ci.
- A co z Benedyktem? Co on s dzi?
- Porozmawia, zanim znów ci zaatakuje. Nie jest ju całkiem pewny. Tyle
wiem.
- Dobrze. To ju jest co . Dzi ki, Gerardzie. Odchodz .
Poruszyłem si , by przerwa kontakt.
- Chwileczk , Corwinie! Zaczekaj!
- O co chodzi?
- Jak przejechałe czarn drog ? Zniszczyłe j na odcinku, gdzie j
przekraczali cie. Jak to zrobiłe ?
- To Wzorzec - wyja niłem. - Je li b dziesz kiedy miał problemy z czarn
drog , zaatakuj Wzorcem. Wiesz, e czasem trzeba go sobie wyobrazi , kiedy
Cie przestaje ci słucha i wszystko wariuje?
- Tak. Próbowałem, ale to nic nie dało. Tylko głowa mnie rozbolała. Ta droga
nie nale y do Cienia.
- I tak, i nie - stwierdziłem. - Wiem, czym ona jest. Nie próbowałe
dostatecznie mocno. Ja atakowałem Wzorcem tak, e głowa mało mi si nie
rozpadła na kawałki, prawie przestałem widzie z bólu i zaraz, miałem zemdle . I
wtedy droga rozpadła si przede mn . Nie było to przyjemne, ale odniosło skutek.
- B d pami tał - zapewnił. - Czy masz zamiar porozmawia teraz z
Benedyktem?
- Nie - odparłem. - On wie ju wszystko. Kiedy si uspokoi, zacznie zestawia z
sob fakty. A nie chc ryzykowa jeszcze jednej walki. Teraz, kiedy przerw ,
b d milczał przez dłu szy czas i b d si opierał wszelkim próbom
skontaktowania ze mn .
- A co z Amberem, Corwinie? Co z Amberem?
Spu ciłem wzrok.
- Nie wchod mi w drog , kiedy wróc . Gerardzie. Wierz mi, to nie b dzie
równa walka.
- Corwinie... Czekaj. Chc ci prosi , by jeszcze raz to rozwa ył. Nie uderzaj
teraz na Amber. Jest skrajnie osłabiony.
- Przykro mi, Gerardzie, lecz jestem przekonany, e przez ostatnie pi lat
my lałem o tej sprawie wi cej ni wszyscy pozostali razem wzi ci.
- W takim razie mnie tak e jest przykro.
- Chyba b dzie lepiej, jak ju sobie pójd .
Kiwn ł głow .
113
- Do widzenia, Corwinie.
- Do widzenia, Gerardzie.
Odczekałem kilka godzin - a sło ce skryło si za wzgórzem, zanurzaj c dom
w przedwczesnym półmroku. Zgasiłem papierosa, wstałem, strzepn łem i
zało yłem kurtk . W domu nie działo si nic. Za brudnymi szybami okien nie
dostrzegłem adnego ruchu. Powoli zacz łem schodzi w dół.
Mieszkanie Flory w Westchestcr zostało sprzedane kilka lat temu. Nie
zaskoczyło mnie to, sprawdziłem z czystej ciekawo ci, skoro ju znalazłem si w
mie cie. Raz nawet przejechałem pod jej niegdy oknami. Nie było powodów, by
nadal pozostawała na Cieniu-Ziemi. Wieloletnia warta Flory dobiegła
szcz liwego ko ca. Otrzymała nagrod w Amberze. By tak blisko niej przez tyle
lat i nawet nie wiedzie o jej obecno ci - to było troch irytuj ce.
Zastanawiałem si , czy nie spróbowa kontaktu z Randomem, ale
postanowiłem tego nie robi . Zyskałbym najwy ej kilka informacji na temnt
aktualnej sytuacji w Amberze. Owszem, ch tnie bym si czego dowiedział, ale
nie było to konieczne. Byłem mniej wi cej pewien, e mog mu ufa . W ko cu
wiele wtedy dla mnie zrobił. Nie z czystego altruizmu, to prawda... ale posun ł si
dalej, ni musiał. Min ło jednak pi lat i wiele si w tym czasie wydarzyło. Znów
był tolerowany w Amberze. No i miał teraz on . Mo e ch tnie wzmocniłby swoj
pozycj ?... Nie wiedziałem tego, zwa ywszy jednak na mo liwe zyski i straty
uznałem, e lepiej zrobi , je li zaczekam i pomówi z nin, osobi cie, kiedy
nast pnym razem b d w mie cie.
Dotrzymałem danego Gerardowi słowa i opierałem si wszelkim próbom
kontaktu. Zdarzały si prawie codziennie w czasie moich pierwszych dwóch
tygodni na Cieniu - Ziemi. Min ło jednak jeszcze troch czasu i zostawili mnie w
spokoju. Po có miałbym dawa komu swobodny wgl d w moj my l c
maszyneri ? Nie, nie, bracia. Dzi kuj .
Dotarłem na tyły domu, znalazłem okno i wytarłem je r kawem.
Obserwowałem to miejsce od dwóch dni i wydawało si wysoce
nieprawdopodobne, e ktokolwiek był w rodku. Jednak...
Zajrzałem.
Był tam, oczywi cie, straszny bałagan i brakowało wielu moich rzeczy. Ale
troch zostało. Skr ciłem w prawo i podszedłem do Drzwi. Były zamkni te.
Zachichotałem.
Obszedłem patio. Dziewi ta cegła od rogu, czwarta od dołu. Klucz ci gle był.
Wytarłem go o kurtk i wróciłem do drzwi. Otworzyłem.
Wsz dzie zalegała równa powłoka kurzu, naruszona w kilku miejscach. Tu i
tam te ały kubki po kawie, opakowania po kanapkach, a w kominku zeschni ty
na kamie hamburger. Sporo deszczówki wlało si do rodka przewodem
kominowym. Podszedłem i zamkn łem szyber.
Frontowe drzwi miały wyłamany zamek. Sprawdziłem - były zabite
gwo dziami. Kto wydrapał spro ny rysunek nn cianie hallu. Poszedłem do
kuchni. Tutaj bałagan był totalny. Wszystko, co pozostało po spl drowaniu
domu, le ało na podłodze. Po kuchence i lodowce pozostały jedynie rysy w
miejscach, gdzie przepychano je do drzwi.
Potem obejrzałem warsztat. Był całkowicie ogołocony.
114
Mijaj c sypiałni ze zdziwieniem zauwa yłem swoje łó ko, wci nie
po cielone, i dwa kosztowne fotele, jeszcze całe. Gabinet sprawił mi przyjemn
niespodziank , mieci i odpadki pokrywały wprawdzie blat wielkiego biurka, ale
w ko cu zawsze tak było. Usiadłem i zapaliłem papierosa. No có , pewnie było
zbyt du e i ci kie, eby je wynie . Ksi ki w komplecie stały na półkach. Nikt
nie kradnie ksi ek oprócz przyjaciół. A tam...
Nie mogłem uwierzy . Wstałem i podszedłem do ciany, by przyjrze si z
bliska.
Przepi kny drzeworyt Yoshitoshi Moriego wisiał tam, gdzie zawsze, czysty,
wyra ny, elegancki, pełen gwałtowno ci. Pomy le , e nikt nie wyniósł mego
najcenniejszego nabytku...
Czysty?
Przyjrzałem si dokładnie. Przejechałem palcem po obrze u.
Za czysty. Nie było na nim nawet ladu kurzu i brudu, pokrywaj cych
wszystko inne w tym domu. Sprawdziłem, czy nie ma pod nim jakich
przewodow, nie znalazłem adnych i zdj łem go. Nie, ciana pod nim nie była
ja niejsza. Była dokładnie taka sama jak reszta.
Odło yłem dzieło Moriego nu parapet i wróciłem za biurko. Byłem zdziwiony;
niew tpliwie kto chciał, ebym si zdziwił. Kto najwyra niej zabrał drzeworyt i
zaj ł si nim - za co byłem mu wdzi czny - a potem zwrócił. I to całkiem
niedawno. Jak gdyby spodziewał si mego powrotu.
Powinno to by wystarczaj cym powodem do natychmiastowej ucieczki.
Nonsens! Je eli to pułapka, to ju si zatrzasn ła. Wyj łem z kieszeni kurtki
rewolwer i wepchn łem go za pasek. Ja sam nie wiedziałem, e tu wróc .
Zdecydowałem.si , bo miałem troch wolnego czasu. Nie byłem nawet pewien,
dlaczego wła nie chciałem znowu zobaczy to miejsce.
Rzecz była zatem zaplanowana na wszelki wypadek. Gdybym tak trafił znowu
na stare mieci, to mo e po to, by zabra jedyn rzecz warta zabrania. Trzeba
wi c j zachowa i wystawi tak, bym zwrócił na to uwag .
No dobra, zwróciłem. Nikt mniejeszcze nie napadł, wi c chyba nie chodziło o
zasadzk . A o có ?
Wiadomo . To była jaka wiadomo .
Jaka? Gdzie? I od kogo?
Najbezpieczniejszym miejscem w tym domu powinien by sejf. O ile nikt go
jeszcze nie obrobił. Otworzenie go nie przekraczało mo liwo ci mojego
rodze stwa. Podszedłem do ciany, odsun łem pokryw , ustawiłem wła ciw
kombinacj i otworzyłem drzwiczki star lask .
Nic nie wybuchło. To dobrze. Zreszt nie oczekiwałem wybuchu.
W rodku nie było nic warto ciowego - par set dolarów gotówk , jakie
umowy, rachunki, listy...
I koperta. Czysta, biała koperta le ca na samym wierzchu. Nie pami tałem
jej.
Eleganckim charakterem wypisano na niej moje imi .
I to nie długopisem.
Zawierała list i kart .
115
Bracie mój, Corwinie, było tam napisane, je eli czytasz ten list. to znaczy, e
wci my limy na tyle podobnie, bym w pewnej mierze potrafił przewidzie twoje
post powanie.
Dzi kuj Ci za wypo yczenie drzeworytu - według mnie jednej z dwóch
mo liwych przyczyn twojego powrotu do tego n dznego Cienia. Niech tnie go
zwracam, gdy gusty tak e mamy podobne i od kilku lat zdobił on moj komnat .
Jego tematyka poruszała we mnie jak znajam strun . Zwrot tego dzieła niech
b dzie dowodem mej dobrej woli i pro b o uwag . Je li chc przekona Ci o
czymkolwiek, musz by z Tob szczery; nie b d wi c prosił o wybaczenie tego,
co zaszło mi dzy nami. Prawd mówi c ałuj tylko jednego - e nie zabiłem Cl ,
gdy miałem ku temu okazj . To własna pró no wystrychn ła mnie na dudka.
Co prawda czas zdołał przywróci Ci wzrok, w tpi jednak, czy kiedykolwiek
odmieni nasze wobec siebie uczucia. Twój list - "Wróc " - le y teraz na moim
biurku. Gdybym to ja go napisał, to wróciłbym z cał pewno ci , nie bez
zrozumienia oczekuj wi c Twego przybycia. A wiedz c, e nie jeste głupcem,
spodziewam si , e nie zjawisz si samotny. W tym miejscu dzisiejsza duma
zapłaci musi za dawn pró no . Chc Zawrze pokój, Corwinie, dla dobra
kraju, nie dla mnie. Pot ne siły regularnie wynurzaj si z Cienia, by atakowa
Amber. Nie w pełni pojmuj ich natur . Przeciwko tym siłom - najgro niejszym
ze wszystkich, jakie za mojej pami ci naruszały spokój Amberu - cała rodzina
zjednoczyła si pod moim dowództwem. Chciałbym otrzma Tw pomoc w tej
walce. Gdyby odmówił, to prosz , zaniechaj na pewien czas inwazji. Je li za
zechcesz pomóc, nie b d wymagał adnego hołdu. Wystarczy, e na czas kryzysu
uznasz mnie za przywódc .
Mo esz oczekiwa swych normalnych przywilejów. Wa ne jest, by
skomaktował si ze mn i na własne oczy przekonał o prawdziwo ci mych słów.
Nie udało mi si osi gn Ciebie poprzez Twój Atut, zał czam wi c własny do
Twego u ytku. My l, e mog kłama , nasuwa Ci si zapewne, daj jednak słowo,
e tak nie jest. - Eryk lord Amberu.
Przeczytałem list jeszcze raz i roze miałem si . Có on my lał do czego słu
kl twy?
Nic z tego, drogi bracie. To miło z twojej strony, e w potrzebie pomy lałe o
mnie - i wierz ci, oczywi cie, przecie wszyscy jeste my lud mi honoru - ale
nasze spotkanie nast pi wtedy, kiedy ja je zaplanuj , nie ty. Co do Amberu, to,
naturalnie, martwi mnie jego sytuacja i zajm si ni - w swoim czasie i na swój
sposób.
Popełniasz bł d, Eryku, uwa aj c si za kogo niezb dnego. Cmentarze s
pełne ludzi niezast pionych. Poczekam jednak, by ci to powiedzie osobi cie.
Wepchn łem list i Atut do kieszeni kurtki. Zgniotłem papierosa w brudnej
popielniczce na biurku. Potem wzi łem z sypialni jak powłoczk i owin łem w
ni moich wojowników. Tym razem zaczekaj na mnie w bezpiecznym miejscu.
Raz jeszcze obszedłem cały dom. Zastanawiałem si , po co wła ciwie
wróciłem. My lałem o ludziach, których znałem, gdy mieszkałem tutaj, i o tym,
116
czy wspominaj mnie czasem, czy martwili si , gdy znikn łem. Nigdy si tego nie
dowiem.
Nadeszła noc. Niebo było czyste i pierwsze gwiazdy wieciły jasno, kiedy
wyszedłem i zamkn łem za sob drzwi. Klucz schowałem na miejsce, za cegł
przy patio.
Potem ruszyłem w gór .
Na szczycie obejrzałem si . Dom zmalał jakby w ciemno ci, stał si cz stk
pustki, niby rzucona na pobocze puszka po piwie. Zacz łem schodzi do miejsca,
gdzie zaparkowałam wóz, ałuj c, e spojrzałem za siebie.
117
Rozdział 9
Opu cili my z Ganelonem Szwajcari w dwóch ci arówkach, którymi
przyjechali my z Belgii. W mojej były karabiny: licz c po pi kilogramów na
sztuk , trzysta dawało jakie półtorej tony - całkiem nie le.
Po załadowaniu amunicji zostało jeszcze mnóstwo miejsca na paliwo i zapasy.
Oczywi cie skorzystali my ze skrótu przez Cie , by unikn ludzi, którzy czekaj
na granicach i tamuj ruch. Wyjechali my w ten sam sposób. Ja prowadziłem, by
- e tak powiem - otwiera drog .
Prowadziłem nas przez krain mrocznych wzgórz i rozci gni tych wzdłu
drogi wiosek, gdzie mijali my jedynie konne wozy. Kiedy niebo stało si
jaskrawocytrynowe, zwierz ta poci gowe zrobiły si pasiaste i upierzone.
Jechali my długie godziny. Spotkali my w ko cu czarn drog , przez jaki
czas ci gn li my równolegle do niej, by potem skr ci w inn stron . Niebo nie
zmieniało si przez kilka przeskoków, a teren stapiał si i przekształcał, od gór do
równin i z powrotem. Pełzli my wolno po fatalnych drogach i lizgali my si po
nawierzchniach twardych i gładkich jak szkło. Wspinali my si na górskie zbocza
i p dzili my brzegiem ciemnego jak wino morza. Przebijali my si przez burze i
mgły. Pół dnia trwało, zanim znów ich znalazłem - ich cie na tyle podobny, by
nie robiło tu ró nicy. Tak, tych samych, których ju kiedy wykorzystałem. Byli
niscy, mocno owłosieni, mieli bardzo ciemn skór , długie siekacze i wysuwane
szpony, ale tak e palce do naciskania spustów. I czcili mnie. Byli zachwyceni
moim powrotem.
Nie miało znaczenia, e pi lat temu poprowadziłem na mier w obcym
kraju ich najlepszych m czyzn. Nie kwestionuje si boskich działa - bogów si
wielbi. Byli rozczarowani, e potrzebuj tylko kilkuset najemników. Tysi ce
ochotników musiałem odprawi z niczym. Nie przejmowałem si specjalnie
moraln stron mego post powania. Mo na było spoj e na nie cho by tak, e
zatrudniaj c owych kilkuset dbałem, by tamci nie umierali daremnie. Oczywi cie,
ja nie rozumowałem w ten sposóh. Po prostu lubi czasem tego typu sofistyk
stosowan . Przypuszczam, e mogłem tak e uzna ich za najemników opłacanych
duchow monet . Co za ró nica, czy walczyli za pieni dze czy za wiar ? Kiedy
potrzebowałem ołnierzy, mogłem zdoby i jedno, i drugie.
Zreszt ci akurat byli bezpieczni jako jedyni w okolicy dysponuj cy broni
paln . Co prawda w ich ojczy nie moja amunicja była ci gle bezu yteczna i kilka
dni musieli my maszerowa przez Cie , nim znale li my kraj na tyle podobny do
Amberu, by zacz ła działa . Problem polegał na tym, e Cienie podlegaj prawu
przylegania podobie stw, wi c to miejsce le ało naprawd blisko Amberu.
Niepokoiłem si tym przez cały czas wicze .
Było wprawdzie mało prawdopodobne, by zabł kał si tutaj który z moich
braci, ale zdarzały si ju gorsze przypadki.
wiczyli my prawie trzy tygodnie, zanim uznałem, e jeste my gotowi.
Wtedy, o pi knym, wie ym poranku, zwin li my obóz i ruszyli my w Cie -
kolumny ołnierzy za ci arówkami. Kiedy zbli ymy si do Amberu, ich silniki
zgasn - ju teraz sprawiaj kłopoty - ale na razie mo na je wykorzysta do
przerzucenia sprz tu tak daleko, jak tylko si da. Tym razem postanowiłem
118
osi gn szczyt Kolviru od północy, zamiast znowu szturmowa cian zwrócon
ku morzu. Ludzie zapoznali si z uksztaltowaniem terenu, wyznaczyłem te i
prze wiczyłem rozlokowanie oddziałów.
Zatrzymali my si koło południa, podjedli my nie le i ruszyli my dalej, a
cienie prze lizgiwały si wokół nas. Niebo nabrało ciemnej, lecz intensywoie
niebieskiej barwy - to było niebo Amberu. Ziemia miedzy skałami była czarna, a
trawa jasnozielona. Li cie drzew i krzewów l niły wilgoci , czyste powietrze
pachniało słodko.
Przed wieczorem weszli my mi dzy pot ne drzewa na skraju Ardenu.
Wystawili my silne warty i rozbili my obóz. Ganelon, ubrany teraz w mundur
koloru khaki i beret, długo w noc siedział ze mn nad mapami, które kre liłem.
Od gór dzieliło nas jeszcze czterdzie ci mil.
Ci arówki odmówiły posłusze stwa nast pnego popołudnia. Przeszły przez
ci g przekształce , gasły co chwila, a wreszcie silniki nie chciały wi cej zapali .
Zepchn li my je do w wozu, maskuj c naci tymi gał ziami. Amunicj i reszt
zapasów rozdzielili my mi dzy ludzi i szli my dalej. Zeszli my tylko z drogi i
maszerowali my przez las. Dobrze go znałem, wi c nie było to trudne. Tempo
oczywi cie zmalało, lecz wraz z nim tak e szanse na spotkanie którego z patroli
Juliana. Drzewa były wysokie, gdy wkroczyli my ju do wła ciwego Lasu
Arde skiego; szybko przypominałem sobie szczegóły topografii.
Tego dnia nie napotkali my adnych istot gro niejszych od lisów, saren,
królików i wiewiórek. Zapach tych miejsc, ich ziele , br z i złoto o ywiały w
pami ci wspomnienia szcz liwych dni. Pod wieczór wspi łem si na le nego
olbrzyma i zdołałem dostrzec na horyzoncie ła cuch górski, gdzie wznosił si
Kolvir. Nad szczytami szalała burza i chmury skrywały wy sze partie.
Nast pnego dnia w południe wpadli my na jeden z patroli Juliana. Naprawd
nie wiem, kto kogo zaskoczył i kto był bardziej zaskoczony. Strzelanina wybuchła
niemal natychmiast. Do zachrypni cia musiałem krzycze , by przerwano ogie ,
gdy zdawało si , e wszyscy marz wył cznie o wypróbowaniu broni na ywych
celach. Patrol nie był zbyt liczny - półtora tuzina ludzi - i wybili my wszystkich.
My mieli my tylko jednego lekko rannego: jeden z naszych postrzelił drugiego,
czy te ten drugi sam si postrzelił - nie udało mi si tego wyja ni . Oddalili my
si pospiesznie, poniewa narobili my sporo hałasu, a nie byłem pewien, czy w
okolicy nie ma innych oddziałów.
Do wieczora przebyli my spor odległo i znale li my si do wysoko. Gdy
nic nie przeskaniało pola widzonia, mogli my zobaczy góry; wokół szczytów
wci kł biły si chmury burzowe. Podnieceni potyczk ołnierze zasypiali z
trudem.
Nast pnego dnia dotarli my do podnó a gór, unikaj c po drodze spotkania z
dwoma patrolami jeszcze po zmroku szli my naprzód i w gór , by osi gn
zaplanowany punkt. Zatrzymali my si o jaki kilometr wy ej ni poprzedniej
nocy. Chmury zakrywały niebo; nie padało, cho w powietrzu czuło si napi cie,
jakie zwykle zapowiada burzy. Tej nocy nie spałem dobrze.
niłem o płon cej kociej głowie i o Lorraine.
Wyruszyli my rankiem. Niebo było szare, a ja bezlito nie poganiałem ludzi -
ci gle pod gór . Słyszeli my dalekie grzmoty; atmosfera była naładowana
119
etektryczno ci .
Tu przed południem, gdy prowadziłem oddział kr tym szlakiem mi dzy
skałami, usłyszałem z tyłu krzyk, a potem kilka strzałów. Pobiegłem tam
natychmiast.
Kilku ludzi, w ród nich Ganelon, przygl dało si czemu le cemu na ziemi.
Rozmawiali cicho. Przepchn łem si mi dzy nimi.
Trudno było uwierzy . Nigdy za mej pami ci nie widziano adnej z nich tak
blisko Amberu. Cztery metry długo ci, ohydna parodia ludzkiej twarzy na lwich
barkach, orle skrzydła zło one na pokrwawionych teraz bokach, drgaj cy jeszcze
ogon jak u skorpiona. Na wyspach daleko na południu widziałem ju raz
manticor , przera aj c besti , zawsze mieszcz c si w czołówce mojej czarnej
listy.
- Rozerwał Ralla na pół... rozerwał Ralla na pół - bełkotał jeden z ludzi.
Dwadzie cia kroków dalej zobaczyłem to, co zostało z Ralla. Przykryli my go
brezentem i przycisn li my kamieniami; to naprawd wszystko, co mo na było
zrobi . Ale całe zaj cie na nowo rozbudziło czujno u pion poprzednim łatwym
zwyci stwem. Ostro nie i w ciszy ruszyli my w dalsz drog .
- Niezły potwór - mrukn ł Ganelon. - Czy jest tak inteligentny jak człowiek?
- Naprawd nie wiem.
- Mam jakie dziwne, denerwuj ce przeczucie, Corwinie. Jakby miało si sta
co strasznego. Nie wiem, jak inaczej to wyrazi .
- Wiem, o co ci chodzi.
- Ty te to czujesz?
- Tak.
Pokiwał głow .
- Mo e to ta pogoda - powiedziałem.
Kiwn ł głow jeszcze raz, wolniej.
Wchodzili my wci wy ej, a nicho ciemniało i grzmoty nie cichły nawet na
chwil . Na zachodzie błyskało, a wiatr dmuchał coraz mocniej. Ogromne masy
chmur kł biły si nad szczytami, a wokół kr yły czarne ptasie kształty.
Spotkali my jeszcze jedn manticor , ale załatwili my j szybko i bez strat. A
jak godzin pó niej zaatakowało nas stado wielkich ptaków o ostrych jak
brzytwa dziobach. Przep dzili my je, lecz byłem coraz bardziej niespokojny.
Wspinali my si w gór , w ka dej chwili oczekuj c wybuchu burzy. Pr dko
wiatru wzrosła.
Było ciemno, cho wiedziałem, e sło ce jeszcze nie zaszło. Pojawiła si mgła -
zbli ali my si do chmur.
Skały były liskie, a wilgo przenikała na wskro . Ch tnie ogłosiłbym postój,
ale do Kolviru było jeszcze daleko, a wolałem unikn problemów z ywno ci ,
której ilo była dokładnie wyliczona.
Przeszli my jeszcze pi kilometrów i kilkaset metrów w gór , zanim
musieli my si zatrzyma . Zapadła całkowita ciemno i tylko błyskawica dawały
troch wiatła. Szerokim kr giem rozło yli my si na nagim skalnym zboczu,
wystawiaj c warty ze wszystkich stron. Grzmoty huczały niby werble, a
temperatura spadała. Gdybym nawet zezwolił na ogniska, to i tak nie było nic, co
mo na by spali . Przygotowali my si na zimn , ciemn i wilgotn noc.
120
Manticory zaatakowały kilka godzin pó niej, nagle i cicho. Zgin ło siedmiu
ludzi, zabili my szesna cie bestii.
Nie mam poj cia, ilu udało si uciec. Opatruj c swe rany przeklinałem Eryka
i zastanawiałem si , z jakiego cienia ci gn ł te potwory. Podczas tego, co
nast piło zamiast poranka, przeszli my jakie osiem kilometrów w stron
Kolviru, po czym odbili my na zachód. Była to jedna z trzech mo liwych tras i
zawsze uwa ałem j za najlepsz do przeprowadzenia ataku. Ptaki n kały nas
nadal.
Nadlatywały w wi kszej liczbie i były bardziej uparte.
Wystarczyło jednak zastrzeli kilka, by przepłoszy całe stado.
Okr yli my wielkie urwisko. Nasza droga wiodła dalej, w gór , poprzez
gromy i mgł , a nagle roztoczyła si przed nami panorama dziesi tków
kilometrów Doliny Garnath, któr mijali my po prawej.
Zarz dziłem postój i poszedłem si rozejrze . Kiedy ostatnio widziałem t
pi kn niegdy dolin , była dzikim pustkowiem. Teraz wygl dała jeszcze gorzej.
Czarna droga przecinała j , dobiegała do samych stóp Kolviru i tam si
ko czyła. W dolinie wrzała bitwa. Kawaleria nacierała i odskakiwała. Szeregi
pieszych ołnierzy szły naprzód, cierały si i wycofywały. Błyskawice biły bez
przerwy, a czarne ptaki kr yły w ród nich jak zw glone strz py na wietrze.
Niby lodowaty dywan zalegała wsz dzie wilgo . Grzmoty odbijały si echem
od szczytów, a ja oszołomiony patrzyłem na tocz c si w dole bitw .
Odległo była zbyt wielka, bym mógł rozpozna walcz cych. Z pocz tku
zdawało mi si , e kto próbuje dokona tego, co ja zaplanowałem, e mo e Bleys
prze ył i powrócił z now armi .
Lecz nie, Ci przybywali z zachodu, czarn drog . Teraz widziałem wyra nie,
e to z nimi były ptaki, a tak e skacz ce bestie - ani ludzie, ani konie. By mo e
manticory.
Szli, a błyskawice uderzały w nich, rozpraszaj c, pal c, zabijaj c... Za
uwa yłem, e nigdy nie trafiały w obro ców, i pomy lałem, e Eryk uzyskał
pewn kontrol nad urz dzeniem znanym jako Klejnot Wszechmocy, którym
tato zmuszał do posłusze stwa pogod nad Amberem. Pi lat temu Eryk z
niezłym rezultatem u ył go przeciwko nam.
A wi c siły z Cienia, o których słyszałem tak wiele, były pot niejsze ni
s dziłem. Wyobra ałem sobie jakie drobne starcia, ale nie za art bitw u stóp
Kolviru. Spojrzałem w dół próbuj c dostrzec jakie poruszenia w ród czerni.
Droga roiła si niemal od ci gn cych wojsk.
Ganelon zbli ył si i stan ł obok mnie. Nie odzywał si . Nie chciałem, by mnie
pytał, ale nie potrafiłbym tego powiedzie inaczej ni odpowiadaj c.
- Co teraz, Corwinie?
- Musimy przyspieszy marsz - powiedziałem.
Chc by w Amberze dzi wieczorem. Ruszyli my. Przez jaki czas drogi była
łatwiejsza. To pomagało. Burza bez deszczu trwała nadal, błyskawice i gromy
były coraz bardziej jaskrawe, coraz gło niejsze.
Szli my w półmroku.
Gdy osi gn li my miejsce, które wydawało si bezpieczne - mniej ni pi
kilometrów od granic Amberu - kazałem si zatrzyma na odpoczynek i ostatni
121
posiłek. Musieli my krzycze , by si usłysze , wi c nie mogłem przemówi do
ludzi. Przekazałem tylko, e jeste my ju blisko i eby byli gotowi.
Oni wypoczywali, a ja wzi łem swoj racj i poszedłem na zwiady.
Przeszedłem mo e mil , wspi łem si na stromy stok i zatrzymałem na grani. Na
zboczu naprzeciw mnie trwała bitwa.
Przygl dałem si z ukrycia. Siły Amberu potykały si z du ym oddziałem
napastników, którzy przeszli t dy przed nami albo trafili innym sposobem.
Podejrzewałem to drugie, gdy nie zauwa yli my ladow niedawnego
przemarszu. To starcie tłumaczyło te , dlaczego sprzyjało nam szcz cie i nie
spotkali my po drodze adaych patroli.
Przysun łem si bli ej. Atakuj cy mogli wprawdzie posłu y si jedn z
dwóch pozostałych tras, lecz coraz wi cej przemawiało przeciw temu. Wci si
pojawiali, a widok robił tym gro niejsze wra enie, e przybywali drog
powietrzn , od zachodu, jak chmury niesionych wiatrem li ci.
Siły powietrzne, które obserwowałem z daleka, składały si nie tylko z
wojowniczych ptaków. Napastnicy przybywali na skrzydłach dwuno nych,
podobnych do smoków, stworów, których najbli szym znanym mi
odpowiednikiem byłaby heraldyczna bestia - wyvern.
Nigdy dot d nie widziałem ywego wyverna, ale te nigdy nie czułem
specjalnej ch ci, by go szuka .
Mi dzy obro cami było sporo łuczników, który zbierali krwawe niwo w ród
wrogów w powietrzu. Wybuchały mi dzy nimi wiry piekielnego ognia, gdy
pioruny, błyskaj c i pal c, str cały ich, spopielonych, na ziemi .
Wci jednak pojawiali si nowi i l dowali, by i bestie, i je d cy mogli wł czy
si do walki. Rozejrzałem si i dostrzegłem w centrum najwi kszej grupy
obro ców, okopanej u stóp urwiska, pulsuj cy blask działaj cego Klejnotu
Wszechmocy.
Przygl dałem si i obserwowałem koncentruj c uwag na tym, który nosił
Klejnot. Tak, nie mogło by w tpliwo ci. To był Eryk.
Poło yłem si na brzuchu i przeczołgałem jeszcze dalej.
Przywódca najbli szego oddziału obro ców jednym ci ciem miecza odci ł
głow l duj cemu wyvernowi, potem chwycił lew r k je d ca i cisn ł nim na
dziesi metrów, poza kraw d przepa ci. Gdy si odwrócił, by rzuci jaki
rozkaz, poznałem Gerarda. Jak si zdawało, prowadził ze skrzydła uderzenie na
napastników atakuj cych grup pod urwiskiem. Po przeciwnej stronie podobny
oddział ołnierzy przeprowadzał analogiczny manewr. Jeszcze jeden z moich
braci?
Zastanawiałem si , jak długo ju trwała bitwa, ta w dolinie i ta tutaj, na
górze. Chyba do długo, je eli s dzi po czasie trwania tej niezwykłej burzy.
Przesun łem si w prawo i spojrzałem w stron zachodu. Walka w dolinie wrzała
nadal z nie słabn c sił .
Z daleka nie sposób było rozpozna , kto jest kim, a tym mniej, kto zwyci a.
Widziałem jednak, e nie przybywaj ju nowe siły, by wspomaga atakuj cych.
Nie wiedziałem, co powinienem robi . Nie mogłem przecie zaatakowa
Eryka, zaanga owanego teraz w akcj o kluczowym znaczeniu dla obrony samego
Amberu. Poczeka , a potem pozbiera to, co zostanie - wydawało si
122
najrozs dniejszym wyj ciem. Ju jednak czułem, jak wgryzaj si w t ide z by
zw tpienia. Nawet bez posiłków dla atakuj cych rezultat bitwy wcale nie był
pewny. Naje d ey byli liczni i silni, a nie miałem poj cia, co mo e mie w
odwodzie Eryk. W tej chwili trudno było przewidzie , czy warto stawia na
Amber.
Je eli Eryk przegra, sam b d musiał zaj si napastnikami, i to po
zmarnowaniu znacznej cz ci rezerw siły ludzkiej miasta.
Gdyby my teraz bez zwłoki wł czyli ai do bitwy z broni automatyczn , to
nie miałem w tpliwo ci, e szybko zmieciemy je d ców na wyvernach. W dolinie
musi by przynajmniej jeden z moich braci, wi c mo na by ustawi przej cie
przez Atuty dla cz ci naszych ołnierzy. Strzelcy byliby z pewno ci przykr
niespodziank dla czegokolwiek, co było tam na dole.
Powróciłem do obserwacji rozgrywaj cego si bli ej mnie starcia. Nie, nie
działo si tam za dobrze. Zastanawiałem si , jakie b d rezultaty mojej
interwencji. Na pewno Eryk znajdzie si w takim poło eniu, e nie b dzie mógł
zwróci si przeciwko mnie.
Oprócz współczucia zyskanego tym, co na jego rozkaz przeszedłem, zdob d
te podziw wyci gaj c z ognia jego kasztany. A on, wdzi czny za okazan pomoc,
na pewno nie b dzie zachwycony ogóln sympati dla mnie. Znowu znajd si w
Amberze, tym razem w otoczeniu miertelnie gro nej ochrony osobistej i
popieraj cych mnie tłumów.
Interesuj ca my l. Tak, to powinno mi zapewni gładsz drog do tronu ni
planowany frontalny atak zako czony królobójstwem.
Tak.
U miechn łem si . Miałem zosta bohaterem.
Musz jednak przyzna si do odrobiny przyzwoito ci. Gdyby mój wybór
ograniczony był jedynie do Amberu z Erykiem na tronie i Amberu pobitego, to
moja decyzja byłaby z pewno ci taka sama: atakowa ! Sprawy nie szły na tyle
dobrze, eby by pewnym. Wprawdzie zwyci stwo działałoby na moj korzy , to
jednak owa korzy nie byłaby w ostatecznym rozrachunku a tak istotna. Nie
mógłbym tak ci nienawidzi , Eryku, bym Amberu nie kochał bardziej.
Wycofałem si i pobiegłem zboczem w doł, a wiatło błyskawic rzucało we
wszystkie strony mój cie . Zatrzymałem si na skraju naszego obozowiska. Na
drugim ko cu Ganelon krzyczał co do samotnego je d ca. Rozpoznałem konia.
Zbli yłem si . Na znak je d ca ko ruszył z miejsca i wymijaj c ołnierzy
skierował si w moj stron . Ganelon pokr cił głow i poszedł za nim.
Je d cem była Dara.
- Co ty tu robisz, do diabła! - krzykn łem, gdy tylko mogła mnie usłysze .
Zsiadła i stan ła przede mn z u miechem.
- Chciałam si dosta do Amberu - powiedziała. - Wi c jestem.
- Jak si tu dostała ?
- Jechałam za dziadkiem - wyja niła. - Odkryłam, e łatwiej jest pod a
przez Cie za kim , ni próbowa samemu.
- Benedykt jest tutaj?
Kiwn ła głow .
- Tam, w dole. Dowodzi wojskami w dole. Julian te tam jest.
123
Ganelon stan ł obok nas.
- Mówi, e pod ała za nami! - krzykn ł. - Jedzie za nami od paru dni.
- Czy to prawda? - spytałem.
U miechn ła si i kiwn ła głow .
- To nie było zbyt trudne - stwierdziła.
- Ale dlaczego to zrobiła ?
- eby dosta si do Amberu, oczywi cie. Chc przej Wzorzec. Przecie tam
wła nie zmierzasz, prawda?
- Naturalnie. Ale tak si zło yło, e po drodze jest wojna.
- I co masz zamiar zrobi ?
- Wygra j , ma si rozumie .
- Dobrze. Poczekam.
Kl łem przez kilka minut, by zyska nieco czasu do namysłu.
- Gdzie była , kiedy wrócił Benedykt? - spytałem w ko cu.
U miech znikn ł.
- Nie wiem - stwierdziła. - Kiedy wyjechałe , wybrałam si na przeja d k .
Nie było mnie cały dzie . Chciałam zosta sama, eby troch pomy le . Kiedy
wróciłam wieczorem jego ju nie było. Rankiem wyruszyłam znowu. Odjechałam
do daleko i kiedy si ciemniło, postanowiłam zanocowa na dworze. Cz sto to
robi . Nast pnego dnia po południu, kiedy wróciłam do domu, wyjechałam na
wzgórze i zobaczyłam w dole, e przeje d a kieruj c si na wschód.
Postanowiłam ruszy za nim. Droga wiodła przez Cie , teraz to rozumiem. Miałe
racj , łatwiej i za kim . Nie wiem, jak długo to trwało: czas całkiem si popl tał.
Dojechał a tutaj. Poznałam to miejsce: było przedstawione na karcie.
Spotkał si z Julianem w tym lesie na północy, a potem obaj wrócili tutaj, do
bitwy - skin ła w stron doliny. - Kilka dni kryłam si w lesie. Nie wiedziałam, co
robi . Bałam si zgubi . gdybym próbowała wróci . Wtedy zobaczyłam twój
oddział wspinaj cy si w gór . Dostrzegłam ciebie i Ganelona na czele.
Wiedziałam, e Amber le y w tamtej stronie, wi c ruszyłam za wami. Nie
zbli ałam si a do teraz, bo chciałam, by był ju zbyt blisko Amberu, eby
odesła mnie z powrotem.
- Nie wierz , eby to była cała prawda - o wiadczyłem. - Ale nie mam teraz
czasu, by jej dochodzi . Zaraz ruszamy. B dziemy walcry . Najbezpieczniej dla
ciebie b dzie, je li zostaniesz tutaj. Zostawi ci paru ludzi do ochrony.
- Nie chc !
- Nie obchodzi mnie, czy chcesz. Zostan z tob . Przy l po ciebie, gdy tylko
bitwa si sko czy.
Odwróciłem si , wybrałem dwóch pierwszych z brzegu ludzi i kazałem im
zosta i pilnowa jej. Nie wydawali si zachwyceni tym poleceniem.
- Co to za bro maj twoi ołnierze? - spytała Dara.
- Pó niej - rzuciłem. - Jestem zaj ty.
Zrobiłem krótk odpraw i wydałem rozkazy.
- Zdaje si , e masz bardzo niewielu ludzi - zauwa yła.
- Wystarczy - odparłem. - Zobaczymy si pó niej.
Zostawiłem j ze stra nikami.
Wyruszyli my t sam drog , któr przedtem szedłem sam. Grzmoty ucichły
124
w czasie marszu, a cisza, która nast piła, nie przynosiła ulgi, raczej zwi kszała
napi cie. Znowu ogarn ł nas mrok. Pociłem si mocno w wilgotnym powietrzu.
Zatrzymali my si przed pierwszym moim punktem obserwacyjnym.
Poszedłem tam tylko z Ganelonem.
Je d cy na wyvernach byli wsz dzie, a ich wierzchowce walczyły wraz z nimi.
Coraz mocniej przyciskali obro ców do urwiska. Rozgl dałem si , ale nie
mogłem dostrzec ani Eryka, ani l nienia jego klejnotu.
- Którzy s nieprzyjaciółmi? - zapytał Ganelon.
- Ci na smokach.
Teraz, kiedy ucichła niebia ska artyleria, l dowali wszyscy i gdy tylko
dotkn li stałego gruntu, ruszali do ataku. Patrzyłem uwa nie, lecz nie
dostrzegłem Gerarda w ród obro ców.
- Przyprowad naszych - poleciłem unosz c bro . - Powiedz im, eby strzelali
do ludzi i do zwierz t. Ganelon odszedł, a ja wymierzyłem w zni aj cego si
wyverna. Strzeliłem i obserwowałem, jak spokojny lot zmienia si w szale czy wir
skrzydeł. Zwierz uderzyło o zbocze i zacz ło ku tyka bezradnie. Strzeliłem po
raz drugi. Konaj cy potwór wybuchn ł płomieniem. W krótkim czasie miałem na
koncie trzy takie ogniska. Przeczołgałem si na drug z moich poprzednich
pozycji i bezpieczny wymierzyłem znowu. Trafiłem nast pnego, lecz tymczasem
inne zawracały ju w moj stron . Wystrzelałem reszt amunicji i w po piechu
zacz łem przeładowywa . One ju do mnie leciały. I były szybkie. Udało mi si
jako je powstrzyma i wła nie ładowałem znowu, kiedy nadci gn ła pierwsza
grupa moich ludzi.
Wzmocnili my ogie , a kiedy nadeszli pozostali, przeszli my do natarcia. W
dziesi minut było po wszystkim. W ci gu pierwszych pi ciu minut wrogowie
najwyra niej poj li, e nie maj szans, i pognali w stron kraw dzi, gdzie rzucali
si w przepa i przechodzili do lotu. Strzelali my do nich cały czas, a płon ce
ciała i tl ce si ko ci za cieliły ziemi dookoła.
Po lewej stronie wznosiła si stroma skała; jej szczyt gin ł w chmurach i
zdawało si , e mo e ci gn si w gór bez ko ca. Wiatr rozwiewał dym i mgł , a
kamienie były splamione i zbryzgane krwi .
Szli my naprzód strzelaj c, a obro cy Amberu szybko zrozumieli, e
przybywamy z odsiecz , i rozpocz li natarcie pod urwiskiem. Zobaczyłem, e
prowadzi ich mój brat Caine. Nasze spojrzenia spotkały si na moment; potem
rzucił si w wir walki.
Napastnicy wycofywali si w po piechu, a rozproszone oddziały ołnierzy
Amberu tworzyły drug lini ataku. Ograniczali nam pole ostrzału nacieraj c z
flanki na ludzi - bestie i ich wyverny, ale nie mogłem ich o tym powiadomi .
Przybli yli my si i strzelali my celnie.
Niewielka grupka ludzi pozostała pod urwiskiem.
Wyczuwałem, e pilnuj Eryka, zapewne rannego, skoro burza nagle min ła.
Wolno torowałem sobie drog w tamtym kierunku.
Strzelanina zaczynała ju cichn , kiedy zbli yłem si do tych ludzi. Zbyt
pó no poj łem, co si zdarzyło.
Co du ego p dziło z tyłu i w jednej chwili było przy mnie. Padłem na ziemi i
przetoczyłem si w bok, automatycznie unosz c karabin do strzału. Mój palec
125
jednak nie przycisn ł spustu - to była Dara. Przemkn ła obok mnie. Obejrzała si
i roze miała, kiedy wrzasn łem:
- Wracaj i zła natychmiast! Niech ci diabli! Zabij ci !
- Zobaczymy si w Amberze! - krzykn ła, przeje d aj c po zalanych krwi
skałach, i po chwili było ju na drodze.
Byłem w ciekły, ale nie nie mogłem zrobi . Kln c ze zło ci wstałem i
poszedłem dalej.
Gdy byłem blisko, usłyszałem kilka razy powtórzone swoje imi . Ludzie
odwracali si w moj stron i cofali, by zrobi mi przej cie. Wielu z nich
rozpoznałem, ale nie zatrzymałem si .
Dostrzegłem Gerarda chyba w tej samej chwili, w której on mnie zobaczył.
Kl czał, ale podniósł si i czekał. Jego twarz nie wyra ała niczego.
Podszedłem bli ej i przekonałem si , e miałem racj . Kl czał przy rannym:
to był Eryk.
Stan łem obok Gerarda i skin łem mu głow . Patrzyłem w dół, na Eryka.
Trudno powiedzie , co wtedy czułem. Krew płyn ła z kilku ran na jego piersi;
była bardzo jasna i było jej du o. Całkiem pokryła zwisaj cy wci na ła cuchu z
jego szyi Klejnot Wszechmocy.
Nadal pulsował słabym, niesamowitym blaskiem, w rytmie uderze serca.
Oczy Eryka były zamkni te, głowa spoczywała na zrolowanym płaszczu.
Oddychał z trudem.
Ukl kłem, niezdolny oderwa oczu od jego poszarzałej twarzy. Umierał.
Starałem si uciszy moj nienawi , by mie szans zrozumienia tego człowieka,
który przez kilka pozostałych mu jeszeze chwil był moim bratem.
Potrafiłem wzbudzi w sobie co w rodzaju sympatii my l c o wszystkim, co
tracił wraz z yciem, i zastanawiaj c si , czy to ja bym tu le ał, gdybym zwyci ył
pi lat wcze niej. Starałem si wymy li co , co przemawiałoby za nim, ale
jedyne, co przychodziło mi do głowy, to kilka słów brzmi cych jak epitafium:
"Zgin ł walcz c o Amber!". To ju było co . To zdanie stale brzmiało mi w
uszach.
Jego powieki zadr ały i rozchyliły si . Twarz wci była bez wyrazu. kiedy
popatrzył na mnie. Zastanawiałem si , czy w ogóle mnie rozpoznał. Wymówił
jednak moje imi .
- Wiedziałem, e to ty - przerwał i odetchn ł kilka razy. - Zaoszcz dzili ci
kłopotu, co?
Milczałem. Sam znał odpowied .
- Pewnego dnia nadejdzie twoja kolej - mówił dalej. - Wtedy b dziemy równi.
Zachichotał, zbyt pó no zdaj c sobie spraw , e nie powinien tcgo robi . Przez
chwil kasłał spazmatycznie. Potem spojrzał na mnie.
- Czułem twoj kl tw - powiedział. - Wsz dzie. Cały czas. Nic musiałe
umiera , eby zadziałała. U miechn ł si słabo, jakby czytał z moich my li.
- Nie - o wiadczył. - Nie mam zamiaru rzuca mej miertelnej kl twy na
ciebie. Rezerwuj j dla wrogów Amberu, tam - wskazał ruchem oczu.
A potem wypowiedział j szeptem, a ja zadr ałem.
Przez chwil wpatrywał si w moj twarz. Potem poci gn ł za ła cuch
wisz cy mu na szyi.
126
- Klejnot... - powiedział. - Zabierz go do centrum Wzorca. Podnie . Bardzo
blisko do oka. Spójrz w niego. Pomy l, e to miejsce. Spróbuj przerzuci si ... do
wn trza. Nic uda ci si . Ale jest w tym... prze ycie... Potem b dziesz wiedział, jak
go u ywa ...
- Jak...? - zacz łem i urwałem. Powiedział mi ju , jak dostroi si do Klejnotu.
Po co ma marnowa oddech na wyja nianie, w jaki sposób do tego doszedł?
Usłyszał jednak.
- Notatki Dworkina... - zdołał wymówi . W kominku... moim...
Chwycił go kolejny atak kaszlu i krew popłyn ła z nosa i ust. Wci gn ł do
płuc powietrze i usiadł z wysiłkiem, dziko tocz c wzrokiem.
- Oby spisał si tak dobrze jak ja... b karcie! - powiedział, po czym upadł mi
w ramiona i wydał z siebie ostatnie, krwawe tchnienie.
Trzymałem go przez chwil , zanim poło yłem z powrotem na ziemi. Oczy miał
wci otwarte, wi c wyci gn łem r k i zamkn łem je. Niemal odruchowo
zło yłem mu r ce na martwym teraz krysztale. Nie potrafiłem go zabra .
Wstałem, zdj łem płaszez i przykryłem ciało Eryka. Obejrzałem si . Wszyscy
patrzyli na mnie. Tak wiele znajomych twarzy. Kilku obcych.
Tak wielu z nieh było tam owej nocy, kiedy w ła cuchach przybyłem na
uczt ...
Nie, to nie był odpowiedni czas na takie my li.
Uciszyłem je. Strzelanina uciehła; Ganelon zbierał ludzi i ustawiał ich w lu ny
szyk.
Ruszyłem z miejsca. Poszedłem mi dzy lud mi Amberu. - Przeszedłem mi dzy
poległymi. Min łem wlasnych ołnierzy i zbli yłem si do skraju przepa ci. Pode
mn w dolinie trwała walka. Kawaleria p dziła jak wzburzona fala, uderzała,
wirowała, cofała si ; roiła si piechota.
Wyj łem karty Benedykta i znalazłem jego Atut.
Zamigotałmi przed oczami i po chwili miałem ju kontakt.
Dosiadał tego samego rudo - czarnego konia, na którym mnie cigał. Jechał
naprzód, a wokół niego wrzała bitwa.
Milczałem widz c, e starł si z innym je d cem. On wymówił rylko jedno
słowo.
- Czekaj - powiedział.
Dwoma szybkimi ci ciami rozprawił si z przeciwnikiem, potem zawrócił
konia i zacz ł wycofywa si z bitwy. Zauwa yłem, e cugle jego konia były
przedłu one i lu n p tl obwi zane wokół tego, co pozostało z jego prawej r ki.
Min ło prawie dziesi minut, nim znalazł stosunkowo spokojne miejsce. Wtedy
spojrzał na mnie. Widziałem, e obserwuje obraz za moimi plecami.
- Tak, jestem na górze - potwierdziłem. - Zwyci yli my. Eryk zgin ł w walce.
Nadal mi si przygl dał czekaj c, co jeszcze powiem. Jego twarz nie zdradzała
adnych uczu .
- Wygrali my, gdy przyprowadziłem ludzi z karabinami - o wiadczyłem. -
Znalazłem w ko cu materiał wybuchowy, który mo e tu funkcjonowa .
Jego oczy zw ziły si . Kiwn ł głow . Wiedziałem, e zrozumiał od razu, co to
jest i sk d to wzi łem.
- Jest wiele spraw, które chciałbym z tob omówi - ci gn łem. - Najpierw
127
jednak musz zaj si nieprzyjacielem. Je eli utrzymasz kontakt, po l ci
paruset strzelców.
U miechn ł si .
- Spiesz si - powiedział.
Krzykn łem na Ganelona - stał kilka kroków za mn . Kazałem mu
uformowa ludzi w pojedyncz kolumn . Kiwn ł głow i wykrzykuj c rozkaz
wzi ł si do dzieła.
Czekałem.
- Benedykcie - powiedziałem. - Dara jest tutaj. Udało si jej pod a za tob
przez Cie , kiedy jechałe tu z Avalonu. Chciałbym...
Wyszczerzył z by.
- Kim, do diabła, jest ta Dara, o której stale wspominasz?! - krzykn ł. - Nie
słyszałem o niej, dopóki si nie pojawiłe . Powiedz, prosz ! Naprawd ch tnie si
dowiem!
- To na nic - pokr ciłem głow i u miechn łem si słabo. - Wiem o niej. Ale
nikomu nie powiedziałem, e masz prawnuczk .
Mimowolnie otworzył usta i wytrzeszczył oczy.
- Corwinie - rzekł. - Jeste szalony albo zostałe oszukany. Nie wiem nic o
adnym moim potomstwie. A co do jazdy za mn przez Cie , to przybyłem tu
przez Atut Juliana.
A wi c to tak! Zaabsorbowanie bitw było jedynym usprawiedliwieniem
faktu, e jej od razu nie przyłapałem. Benedykt został powiadomiony o ataku
przez Atut. Po có miałby traci czas na podró , je eli miał pod r k
błyskawiczny rodek transportu?
- Diabli! - mrukn łem. - Teraz ju jest w Amberze. Słuchaj, Benedykcie!
Złapi Caine'a albo Gerarda, eby zaj li si przerzuceniem ludzi. Ganelon te
pójdzie. Rozkazy wydawaj przez niego.
Rozejrzałem si i dostrzegłem Gerarda rozmawiaj cego z kilkoma ze szlachty.
Zawołałem do niego rozpaczliwie. Obejrzał si natychmiast i biegiem ruszył w
moj stron .
- Corwinie! Co si dzieje? - krzykn ł Benedykt.
- Nie wiem! Ale co bardzo niedobrego.
Wcisn łem Gerardowi Atut do r ki, kiedy tylko si zbli ył.
- Dopilnuj, eby moi ludzie dotarli do Benedykta! - powiedziałem. - Czy
Random jest w pałacu?
- Tak.
- Wolny czy w zamkni ciu?
- Wolny, mniej wi cej. B dzie z nim paru stra ników. Eryk ci gle mu nie
ufa... to znaczy nie ufał.
Obejrzałem si .
- Ganelon! - zawołałem. - Rób, co Gerard ci powie. Po l ci na dół - skin łem
głow . - Przypilnuj, eby ludzie wykonywali rozkazy Benedykta. Ja musz si
teraz dosta do Amberu.
- Dobrze! - odkrzykn ł.
Gerard ruszył ku niemu, a ja, jeszcze raz wyj łem Atuty.
Znalazłem Randoma i skoncentrowałem si . W tej samej chwili zacz ł pada
128
deszcz. Kontakt nast pił niemal natychmiast.
- Cze , Random - powiedziałem, gdy tylko jego obraz nabrał ycia. -
Pami tasz mnie?
- Gdzie jeste ? - zapytał.
- W górach - wyja niłem. - Wygrali my wła nie t cz bitwy i posyłam
Benedyktowi pomoc, eby mógł oczy ci dolin . Teraz jednak potrzebuj twojej
pomocy. Przeci gnij mnie do siebie.
- Nie wiem, Corwinie, Eryk...
- Eryk nie yje.
- Wi c kto jest teraz szefem?
- A jak my lisz! Przeci gnij mnie!
Skin ł głow i wyci gn ł r k . Klepn łem w ni . Post piłem krok naprzód.
Stan łem obok niego na balkonie wisz cym nad którym z dziedzi ców. Por cz
była z białego marmuru, a w dole nie kwitło zbyt wiele.
Byli my dwa pi tra nad ziemi . Zatoczyłem si , a on chwycił mnie za rami .
- Jeste ranny! - zawołał.
Potrz sn łem głow . Teraz dopiero zdałem sobie spraw , jak bardzo jestem
zm czony. Niewiele spałem w ci gu kilku ostatnich nocy. A jeszcze cała reszta...
- Nie - powiedziałem spogl daj c na pokrwawione strz py, które były kiedy
moj koszul . - Po prostu zm czony. To krew Eryka.
Przeczesał palcami swe słomiane włosy i zacisn ł wargi.
- Dostałe go w ko cu... - powiedział cicho.
- Nie. Umierał ju , kiedy si do niego dorwałem. Chod teraz ze mn ! Szybko!
To wa ne!
- Ale gdzie? O co chodzi?
- Do Wzorca - wyja niłem. - Dlaczego? Nie jestem pewien, ale wiem, e to
wa ne. Chod !
Weszli my do wn trza i ruszyli my w stron najbli szych schodów. Tkwiło
tam dwóch stra ników, ale na nasz widok stan li na baczno i nie próbowali
przeszkadza .
- Ciesz si , e to prawda z twoimi oczami! - mówił Random, kiedy zbiegli my
w doł. - Czy wzrok masz ju zupełnie dobry?
- Tak. Słyszałem, e nadal jeste onaty.
- Tak. Jestem.
Znale li my si na parterze i skr cili my w prawo. U dołu schodow była
jeszeze jedna para stra ników, ale i ci nie próbowali nas zatrzyma .
- Tak - powtórzył gdy biegli my w stron rodkowej cz ci pałacu. Jeste
zaskoczony, prawda?
- Owszem. S dziłem, e zechcesz przetrzyma jako ten rok i sko czy cał
spraw .
- Ja te tak my lałem - przyznał. - Ale pokochałem j . Naprawd .
- Zdarzały si ju dziwniejsze rzeczy.
Min li my marmurow sal bankietow i znale li my si w długim w skim
korytarzu, prowadz cym przez mrok i kurz daleko na tyły.
- Jej naprawd na mnie zale y - dodał. - Jak nigdy nikomu przedtem.
- Bardzo si ciesz .
129
Dotarli my do drzwi. Otwierały si na platform , z której biegły w dół długie
spiralne schody. Drzwi nie były zamkni te. Min li my je i zacz li my zej cie. - A
ja nie - o wiadczył, gdy przebiegali my kółko za kółkiem. - Nie chciałem si
zakocha . Nie wtedy. Wiesz, cały czas byli my wi niami. Jak mogła by ze mnie
dumna?
- Teraz ju si sko czyło - zapewniłem. - Stałe si wi niem, bo poszedłe za
mn i próbowałe zabi Eryka, prawda?
- Tak. Ona doł czyła do mnie ju tutaj.
- Nie zapomn ci tego.
Biegli my. Do ko ca schodów było bardzo daleko, a latarnie paliły si tylko co
jakie dziesi metrów.
Byli my w olbrzymiej naturalnej grocie. Zastanawiałem si , czy ktokolwiek
wiedział, ile przylegało do niej tuneli i korytarzy. Ogarn ła mnie nagle lito dla
wszystkich tych nieszcz snych wyrzutków gnij cych w lochach, niewa ne, z
jakich powodow. Postanowiłem uwolni ich albo wymy li dla nich co lepszego.
Mijały minuty. Widziałem ju w dole migotanie lamp i pochodni.
- Jest tam dziewczyna - zacz łem. - Ma na imi Dara. Mówiła, e jest
prawnuczk Benedykta, i dałem si przekona . Opowiedziałem jej troch o
Cieniu, rzeczywisto ci i Wzorcu. Ma pewn władz nad Cieniem i bardzo jej
zale ało, eby przej Wzorzec. Zmierzała tutaj, kiedy ostatni raz j widziałem. A
teraz Benedykt przysi ga, e nic o niej nie wie. Przestraszyłem si nagle. Nie chc
dopu ci jej do Wzorca. Musz jej zada kilka pyta .
- Dziwne - przyznał. - Nawet bardzo. Masz racj . Czy s dzisz, e ona ju tam
jest?
- Je li nawet nie, to mam przeczucie, e niedługo b dzie.
W ko cu stan li my na ziemi. Wystartowałem do biegu przez ciemno w
stron wła ciwego tunelu.
- Czekaj! - krzykn ł Raudom.
Zatrzymałem si i obejrzałem. Min ła chwila, zanim go zauwa yłem. Był za
schodami. Zawróciłem. Nie zd yłem wypowiedzie cisn cego mi si na usta
pytania. Random kl czał przy pot nym brodatym m czy nie.
- Nie yje - poinformował. - Bardzo w skie ostrze. Czyste pchni cie. Przed
chwil .
- Chod my!
Ruszyli my biegiem do tunelu, potem dalej. Siódme odgał zienie było tym
wła ciwym. Zbli ywszy si chwyciłem Grayswandira, gdy wielkie okute elazem
odrzwia stały otworem.
Skoczyłem do rodka. Random był tu za mn .
Podłoga tej olbrzymiej sali jest czarna i wydaje si gładka jak szkło, cho nie
jest liska. Płonie na niej Wzorzec, skomplikowany labirynt krzywych linii, długi
mo e na pi dziesi t metrów. Zatrzymali my si na jego skraju i patrzyli my.
Co tam było wewn trz, i szło naprzód. Poczułem znajomy chłód i mrowienie,
jakie zawsze odczuwam, kiedy na to patrz . Czy była to Dara? Trudno było
dostrzec sylwetk po ród gejzerów iskier tryskaj cych wokół niej. Ktokolwiek to
był, musiał by królewskiej krwi, gdy powszechnie wiadomo, e Wzorzec
zniszczyłby kogo innego. Tymczasem ten kto przekroczył ju Wielk Krzyw i
130
zmagał si wła nie ze skomplikowan seri łuków prowadz cych do Ko cowej
Zasłony.
wietlista sylwetka zdawała si zmienia swój ksztalt w czasie marszu. Moje
zmysły przez chwil odrzucały momentalne, pod wiadome obrazy, które miały
przecie do mnie dociera . Usłyszałem, jak obok sapn ł Random, i to chyba
przełamało tam mej wiadomo ci. Masa wra e zalała mój umysł.
Posta zdawała si wznosi pod strop tej zawsze troch nierzeczywistej
komory. Potem zmalała, prawie znikła. Przez chwil zdawała si szczupł kobiet
- by mo e Dar , o włosach rozja nionych blaskiem, mi kkich, trzaskaj cych
iskrami wyładowa . A potem to ju nie były włosy, lecz wielkie zakrzywione rogi,
wyrastaj ce z szerokiego, ledwo widocznego czoła. Ich krzywonogi posiadacz z
trudem przesuwał kopyta po l ni cej cie ce. Jeszcze co innego... Olbrzymi kot...
Kobieta bez twarzy... Jasnoskrzydła, nieopisanie pi kna istota... Wie a
popiołów...
- Dara! - krzykn łem. - Czy to ty?
Echo powtórzyło mój krzyk, i to była jedyna odpowied . Kimkolwiek lub
czymkolwiek to było, teraz zmagało si z Ko cow Zasłon . Mimowolnie
napi łem mi nie, jakbym chciał pomóc w tym wysiłku.
W ko cu przebiło si .
Tak, to była Dara! Wysoka teraz i wyniosła, pi kna i jednocze nie jakby
straszna. Jej obraz rozdzierał osnow mego umysłu. Tryumfalnie uniosła w gór
ramiona i z jej ust wydobył si nieludzki miech. Chciałem odwróci wzrok, lecz
nie mogłem. Czy bym naprawd trzymał w ramionach, pie cił, kochał... to?
Czułem odraz , a równocze nie poci gała mnie jak nigdy przedtem. Nie mogłem
poj tego rozdwojenia uczu .
Spojrzała ma mnie. miech ucichł. Usłyszałem jej zmieniony głos.
- Lordzie Corwinie, czy jeste teraz władc Amberu?
Znalazłem gdzie do sił, by odpowiedzie .
- Praktycznie rzecz bior c, tak.
- Dobrze! Ujrzyj zatem sw zgub !
- Kim jeste ? Czym jeste ?
- Nigdy si nie dowiesz - odrzekła. - Teraz jest ju za pó no.
- Nie rozumiem. Co masz na my li?
- Amber - powiedziała - b dzie zniszczony.
I znikła.
- Co to było, do diabła? - odezwał si wtedy Random.
Pokr ciłem głow .
- Nie wiem. Naprawd nie wiem. A czuj , e jest najwa niejsz spraw na
wiecie, eby my si dowiedzieli.
- Corwinie - cisn ł mnie za r k . - Ona.., to co ... mówiło powa nie. A sam
wiesz, e mogłohy to by mo liwe.
Kiwn łem głow .
- Wiem.
- I co masz zamiar zrobi ?
Wsun łem Grayswandira do pochwy i zawróciłem do drzwi.
- Pozbiera to, co zostało - odparłem. - Rzecz, o której zawsze my lałem, e jej
131
najbardziej pragn , jest teraz w zasi gu r ki. Musz j zabezpleczy . I nie mog
czeka na to, co nadejdzie. Musz to odszuka i powstrzyma , zanim jeszcze
dosi gnie Amberu.
- A wiesz, gdzie trzeba szuka ? - zapytał.
Skr cili my do tunelu.
- S dz , e le y na drugim ko cu czarnej drogi - odparłem.
Dotarli my przez grot do schodów, gdzie le ał martwy m czyzna, a potem
szli my w koło, w koło ponad nim, w ciemno .