1
Barbara Boswell
Potrójne kłopoty
Tytuł oryginału:
TROUBLE IN TRIPLICATE
RS
2
Poobijany jeep z demobilu wolno sunął wzdłuż krawężnika. Berry Knudsen
zahamowała i przyjrzała się jedynej skrzynce na listy, jaką zdołała wypatrzyć w
tym wymarłym zaułku. Żadnego nazwiska, żadnego numeru domu. Okropność.
Zerknęła w bok na duże pudełko pizzy, które leżało na siedzeniu obok, i ponownie
odczytała adres. 5077 Ellenburg Drive. Bez wątpienia tutaj. Znajdowała się na Ellenburg
Drive, a widniejący przed nią dom był jedynym budynkiem w promieniu czterystu metrów.
Berry z jękiem oparła czoło o kierownicę. Wszystko wskazywało na to, że ostatnie wieczorne
zamówienie było po prostu czyimś złośliwym kawałem.
Trzypiętrowy wiktoriański budynek stał na małym wzniesieniu. Sierp księżyca
wyłaniający się spoza chmur zalewał okolicę ponurym, widmowym blaskiem, a zimny,
marcowy wiatr jęczał w gałęziach olbrzymiego dębu, który rósł na straży południowego
krańca trawnika. Berry wykrzywiła usta, zdecydowała, że Kuba Rozpruwacz czułby się tu
komfortowo. Zaś gdyby dodać dzwonnicę, Quasimodo byłby szczęśliwy, niczym małż w porze
wysokiego przypływu. Hrabia Drakula natomiast... hrabia Drakula w Transylwanii oddałby
połowę krwi za taką siedzibę. Jednak dom nie jest w Transylwanii, uświadomiła sobie.
Znajduje się na przedmieściach Seattle i prawdopodobnie należy do jakiejś miłej staruszki
oraz jej wnuka.
Zauważyła ponuro, że nigdzie nie ma żadnej latarni. Na podjeździe nie było ani jednego
auta. Berry nie dostrzegła nawet śladu żywej duszy, a tym bardziej nikogo, kto mógłby
zażądać dużej pizzy. Cholera. Pomyślała, że powinna zadzwonić, ale licho wie, co czai się za
ozdobnymi, rzeźbionymi drzwiami. Może w ciemnościach kryje się jakiś goły zboczeniec, który
czyha na dostawczynię pizzy?
Barry odgarnęła za uszy krótkie kędziory. To śmieszne, powiedziała sobie. Dobry Boże,
skąd takie myśli? Pan Wielka Pizza po prostu wyszedł. Prawdopodobnie po karton piwa.
Często się tak zdarza. Skoro zaś nie ma go w domu, jaki sens dobijać się do drzwi? Powinna
raczej zabierać się do diabła z tego przerażającego zaułka.
Nagły dźwięk zjeżył jej włosy na głowie. Nad górną wargą wystąpiły kropelki potu. Jakieś
stworzenie, siedzące wysoko na gałęzi dębu, zamiauczało rozdzierająco, głosem pełnym
strachu i niepewności. Berry z ulgą zamknęła oczy, osuwając się na ziemię, gdy uświadomiła
sobie, że ma do czynienia z kotem. Zamiauczał znowu i Berry wiedziała już, że nie ucieknie od
własnego przeznaczenia.
Była etatową opiekunką zgubionych psów, piskląt, które wypadły z gniazd, i
opuszczonych kotów. Chwyciła pudełko z pizzą, po czym odważnie przemierzyła trawnik. Z
bliska wiktoriański dom nie wydawał się tak opuszczony. Był świeżo pomalowany na
cytrynowożółty kolor, a zdobiące go zawiłe drewniane ornamenty lśniły bielą. Kotary nie
zasłaniały okien, ale szyby były wyraźnie niedawno umyte. Kot spojrzał z góry na Berry i
poruszył ogonem.
—
Kici, kici, kici - zawołała miękko.
—
Miau.
Berry przygryzła wargi. Głupi kot utknął na drzewie. Mała puszysta kuleczka przywarła
do gałęzi, gdy powiew wiatru zmierzwił kocie futerko.
—
Nie zrozum mnie źle — mruknęła, wdrapując się na drzewo. — Rzecz nie w tym, że nie
lubię kotów. I nie w tym, że nie lubię łażenia po drzewach. Po prostu wyczerpałam już pulę
dobrych uczynków na cały tydzień. — Uchwyciła się najniższego konaru, podciągając się
niczym rasowy urwis.
—
Wiesz, kocie, czego dokonałam w tym tygodniu? Dałam ogłoszenie, że potrzebuję
dostawcy, po czym zatrudniłam zamiast niego trzy staruszki; Teraz one zajmują się produkcją
pizzy, a ja dostawami.— Berry zatrzymała się, by złapać oddech. — Nie nadaję się na
1
RS
3
dostawcę. Często nie umiem znaleźć adresu i nie grzeszę odwagą, kiedy muszę pukać do
obcych drzwi. A jakby tego nie było dosyć, przyjęłam te starsze panie do swojego mieszkania.
Kot popatrzył na nią i mrugnął. Berry westchnęła z rozdrażnieniem.
— Cóż innego miałam zrobić? One mieszkały dotąd na dworcu kolejowym.
Wślizgnęła się na konar obok kota i zadarła głowę ku gwiazdom. Na drzewie było
przyjemnie. Wiatr gwizdał pośród gałęzi i rozwiewał jasne włosy Berty. Pomyślała, że ludzie
powinni częściej siadywać na drzewach. To ekscytuje a zarazem uspokaja. Poza tym, można
patrzeć na tyle rzeczy jednocześnie; praktycznie widać stąd wszystko, aż do niewielkiego
mostku na końcu Ellenburg Drive. Zafascynowana, obserwowała w milczeniu, jak światła
samochodu minęły mostek i popełzły w górę, w jej kierunku. Miękki pomruk auta wysokiej
klasy zakłócił panującą ciszę.
— Boże. — Zaczerpnęła tchu, uświadamiając sobie nagle własne kłopotliwe położenie:
— Wielka Pizza wraca do domu, a ja siedzę na jego drzewie!
Z otwartymi ustami zagapiła się na wjeżdżające na podjazd auto. Dokładnie takie samo
mógłby mieć Wielki Gatsby: kremowe, z opuszczanym dachem z brązowej skóry, kołami
zaopatrzonymi w szprychy i stopniami ułatwiającymi wsiadanie. Stutz Bearcat, pomyślała,
lub może Stanley Steamer. Z całą pewnością stare, fantazyjne oraz doskonale odnowione.
Drzwi garażu otworzyły się automatycznie, połknęły zabytkową maszynę i zatrzasnęły się,
pozostawiając w ciemnościach Berry wraz z kotem.
Berry gwizdnęła przeciągle.
— Imponujące — zwróciła się do kota. — Ten facet ma styl i pieniądze. Prawdopodobnie
jakiś ekscentryczny gangster. Może handlarz narkotyków, który naoglądał się zbyt wiele
starych filmów.
Wyobraziła go sobie jako Quasimoda w kapeluszu panama. Jej uwagę przyciągnęło białe
pudełko z pizzą i pełna poczucia winy pomyślała, że powinna je chyba dostarczyć. Quasimodo
jest teraz w domu i może być głodny. Poza tym była dumna ze swego zajęcia. Ani deszcz, ani
deszcz ze śniegiem, ani śnieg nie powstrzymały jej nigdy przed dostarczeniem pizzy. Rzecz
jasna nie ma co wierzyć w bzdury o niesamowitych ludziach czy nawiedzanych przez duchy
domach, ale może powinna położyć pudełko w progu, zadzwonić i wiać ile sił w nogach.
Wzięła kota pod pachę, przesuwając się bliżej pnia dębu. Nic nie wskazywało na to, aby w
zasięgu jej nogi znajdowały się jakieś gałęzie.
— Nie martw się, kocie — mruknęła. — Jeśli tylko...
Gdy medytowała nad kolejnym ruchem, zapaliło się światło w hallu na drugim krańcu
domu, a następnie rozbłysło okno bezpośrednio przed nią. Sypialnia. Sypialnia Quasimoda. A
ona siedzi na drzewie i wpatruje się w najbardziej atrakcyjnego mężczyznę, jakiego
kiedykolwiek widziała: ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, szeroki w barach, wąski w
biodrach, o folujących, niemal czarnych włosach wijących się na karku, które opadają na
wykładany kołnierz białej koszuli. Zdecydowanie nie przypominał Quasimoda.
Cisnął książkę na łóżko i odpiął górny guzik koszuli. Potem następny. I następny. Berry
mimowolnie przechyliła się w stronę okna. Gdyby mężczyzna okazał się gangsterem, czułaby
się zobowiązana przekazać FBI szczegółowy opis. Powinna zatem wnikliwie obserwować, aby
zorientować się, czy ma ukrytą broń oraz ułatwiające identyfikację blizny. Mężczyzna zdjął
koszulę i powiesił na krześle. Berry na ułamek sekundy zamknęła oczy, przełykając ślinę. Z
całą pewnością nie był garbusem. Miał natomiast dużo muskułów wszędzie tam, gdzie
powinien je mieć, oraz płaski brzuch porośnięty jedwabistymi czarnymi włosami okalającymi
pępek, schodzącymi ku jego... Chryste Panie! On rozpinał spodnie.
Berry poczuła, że płoną jej policzki.
— Muszę zejść... — szepnęła kotu. — Muszę się stąd wydostać.
RS
4
Desperacko zaczęła szukać wzrokiem oparcia dla stóp, żeby zająć czymś oczy i nie
patrzeć w okno. Kobiety zajmujące się dostarczaniem pizzy, nic powinny myśleć o podobnych
sprawach. Zaglądanie do okien męskiej sypialni zaliczało się dorzeczy zdecydowanie
niewłaściwych. Było niegrzeczne, niemoralne i mogło pociągnąć za sobą całą furę kłopotów.
Berry doszła do wniosku, że w tym mężczyźnie tkwi coś, co wróży kłopoty. Być może miała
namyśli ów przedziwny niepokój, który wzbudzał w ciele kobiety... w jej ciele. Od bardzo
dawna nie odczuwała podobnego niepokoju. Codzienna czternastogodzinna praca przy
wyrabianiu pizzy nie pozostawiała zbyt wiele czasu ani energii na romans. Ostatnio Berry
była przekonana, że jej hormony pozostają w stanie przedwczesnego spoczynku; ale w tym
mężczyźnie było coś, co je budziło z uśpienia. Poruszał się płynnie niczym atleta i, poza
uznaniem dla jego muskułów, wywoływał jeszcze inne emocje. Wyraz ust mężczyzny
świadczyło poczuciu humoru, a w głębi ciemnych oczu kryła się przekora zmieszana z
władczością.
Berry instynktownie wyczuwała w tym człowieku — ubranym, czy nie — zagrożenie dla
swego zdrowia umysłowego i równowagi hormonalnej. Umierała niemal z ochoty, by jeszcze
raz go podejrzeć. Zanim zdążyła się zorientować, już pożerała mężczyznę szeroko rozwartymi
niebieskimi oczami. Stał rozebrany w samych niebieskich slipkach. Wsunął kciuki pod
gumkę, szarpnął w dół i...
— Chryste Panie! — Berry zachłysnęła się, zakrywając twarz rękami. Serce skoczyło jej
do gardła, gdy poczuła, że traci równowagę i leci. Nogą zaczepiła o dolny konar, który trzasnął
pod jej ciężarem. Jak szalona starała się złapać w locie kolejne gałęzie, wreszcie BĘC!
trzepnęła na płask o ziemię, aż zaparło jej dech. Leżała nieruchomo, przed oczami wirowały
jej drobne czarne plamki, a w uszach huczał ocean.
W parę sekund później — a może upłynęły godziny? — Berry zamrugała gwałtownie; nad
nią pochylała się zwalista sylwetka mężczyzny.
—
Czy ja umarłam?
—
Jeszcze nie.
— Czuję się, jakbym umarła. Chyba krwawię. Całe plecy mam lepkie i ciepłe. Sięgnął
ręką pod jej łopatki, po czym przyjrzał się palcom.
— Nie widzę tu żadnej krwi, tylko sos z pizzy, który wycieka ze zgniecionego pudełka.
Rozwaliłaś tę biedną pizzę w drobny mak. — Wyciągnął spod niej pudełko. — To dla mnie?
Berry przytaknęła. Wyraźnie jej ulżyło, kiedy zobaczyła, że on ma na sobie dżinsy i
bawełnianą koszulkę z kapturem. Usiadła z wysiłkiem i skrupulatnie zaczęła sprawdzać, czy
nie połamała sobie kości.
— Co się stało? Usłyszałem, jak coś trzasnęło w pobliżu, po czym znalazłem cię leżącą
na mojej pizzy. Dobrze się czujesz?
Wyciągał z jej zmierzwionych włosów kawałki kory. Gdy spojrzał na połamane, walające
się wokół gałęzie, w jego oczach pojawił się błysk zrozumienia. Przeniósł wzrok na drzewo,
zerknął w górę i zatrzymał spojrzenie na dużym konarze, dokładnie naprzeciwko okna swojej
sypialni. Na jego twarzy odmalował się wyraz niedowierzania.
— To chyba żarty! Przecież nie jesteś aż tak przyparta do muru, żebyś musiała
podglądać nagiego mężczyznę?
Berry zarumieniła się po korzonki włosów.
—
W ogóle nie jestem przyparta do muru. Widziałam wielu nagich mężczyzn.
Uniósł brwi.
—
Wielu?
Berry wstała z ziemi i zaczęła otrzepywać dżinsy.
RS
5
— No, być może nie aż tak wielu. Paru. W istocie niewielu. — Sfrustrowana do głębi,
pokazała w górę ręką.
— Do diabła, jestem zajęta. Nie mam czasu szwendać się i podglądać gołych facetów.
Muszę prowadzić pizzerię. Muszę się opiekować staruszkami. A w ogóle wszystko źle
zrozumiałeś. Ratowałam kota.
Oboje spojrzeli w górę, na drzewo. Nie było żadnego kota.
Berry wskazała palcem.
—
Tam na górze siedział kot!
—
Aha.
Ten typ jej nie wierzył. Berry zadarła nos i obdarzyła go miażdżącym spojrzeniem. Do
diabła z tobą, mówiło owo spojrzenie, nie dbam, co sobie pomyślisz. Podniosła pudełko z
pizzą i wsunęła mu w ręce.
— Proszę, pizza. Należy się dwanaście dziewięćdziesiąt pięć.
Otworzył szeroko usta.
Berry zarumieniła się ponownie. Być może cena była istotnie zbyt wygórowana jak na
rozgniecioną pizzę.
— No dobrze — poprawiła się. — Nic nie kosztuje.
Zdegustowany mężczyzna przyglądał się swoim palcom unurzanym w sosie pomidorowym
spływającym po bokach pudełka.
— Obrzydliwość.
Berry zawahała się. Usta nieznajomego były nader intrygujące. Miały uniesione kąciki, a
zaliczały się chyba do największych ust, jakie w życiu widziała.
—
Zamierzasz mnie pocałować?
—
Oczywiście, że nie — odparła pospiesznie.
Wokół bystrych oczu pojawiły się drobne zmarszczki świadczące o skłonności do
śmiechu.
—
Wgapiałaś się w moje usta.
—
Są kapitalne.
Zachichotał miękko. Z narastającą irytacją Berry obserwowała, jak ogarnia spojrzeniem
jej potargane włosy i duże chabrowe oczy. Następnie dokonał skrupulatnych oględzin
czerwonej kamizelki, koszuli w szkocką kratę i spranych dżinsów.
—
Jesteś właścicielką tego poobijanego jeepa?
—
Wcale nie poobijanego, jest prawie jak nowy.
Niczym na zawołanie przy krawężniku coś raptem brzdęknęło, a jeep wolniutko potoczył
się wstecz, w dół Ellenburg Drive. Na kilka sekund zastygli, wrośnięci w ziemię.
—
Mój jeep! — wrzasnęła wreszcie Berry, rzucając się na przełaj przez trawnik, w ślad za
uciekającym wehikułem. Jeep nabrał szybkości na zakręcie wiodącego w dół zbocza,
przeskoczył krawężnik, zakolebał się wesoło na trawiastej przestrzeni i skierował ku
prześwitowi między dwiema wielkimi brzozami. Berry, biegnąc obok auta, dosięgała już
klamki drzwiczek i niemal czuła pod palcami chłód metalu, gdy naraz ktoś złapał ją od tyłu i
przewrócił na ziemię. Podnosząc głowę, dostrzegła jeszcze, jak jeep prześlizguje się pomiędzy
brzozami i katapultuje z sześciometrowej skały.
—
Złaź! — wysapała, wijąc się pod ciężarem napastnika. — Ważysz chyba ze sto
kilogramów!
—
Osiemdziesiąt trzy, w tym ani grama tłuszczu, same mięśnie.
O istnieniu jednego z tych wspaniałych mięśni Berry wiedziała aż nazbyt dobrze. Chociaż
waliło jej w skroniach, wyraźnie czuła na sobie ciężar jego ciała. Leżeli suwak w suwak.
Kolano mężczyzny przyjemnie drażniło wewnętrzną stronę jej uda. Wspierał się na łokciach w
RS
6
taki sposób, że klatką piersiową dotykał piersi Berry, zaś jego zachwycające usta znajdowały
się zaledwie o parę centymetrów od jej warg. Berry poczuła, że jej serce wywija jakiegoś
dziwnego koziołka, a brzuch ogarnia fala gorąca, rozlewająca się coraz niżej. Mrowienie wokół
sutek sprawiło, że zamrugała raptownie. Nigdy by nie przypuszczała, że ten mężczyzna może
tak na nią działać. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że go pragnie. Oczy nieznajomego
ściemniały, a przez wargi przemknął nieznaczny uśmieszek.
— Znowu gapisz się na moje usta — zamruczał głosem, który przywodził Berry na myśl
dobrą bursztynową whisky i obcisłą atłasową kombinację. Z wrażenia rozchyliła wargi, ale nie
wydobył się spomiędzy nich żaden dźwięk. Oblizała się nieświadomie, rozważając, czy obcy
może słyszeć, jak pod flanelową koszulą wali jej serce. Miał zamiar ją pocałować, poznała to
po wyrazie jego oczu oraz po łagodniejącym zarysie ust. Rozluźnił się, przytulając ją do siebie.
Położyła mu dłonie na ramionach, zdecydowana go odepchnąć — po czym, zafascynowana,
poddała się z przerażeniem działaniu własnego mózgu. Mimo woli wczepiła się w podkoszulek
nieznajomego, przyciągając go coraz bliżej.
Lekko, niezobowiązująco, musnął ustami jej usta. To był zwykły, ciepły pocałunek na
przywitanie. Przez moment badali się czujnym wzrokiem, zaskoczeni intensywnością siły
wzajemnego przyciągania, zupełnie jakby szacowali śmieszność całej sytuacji. Uwagę Berry
zwrócił wyraz jego twarzy. Zaskoczony? Zrezygnowany? Zdeterminowany? Chyba to ostatnie,
sądząc po sposobie, w jaki ją nagle pocałował, władczo, a zarazem łakomie. Językiem
rozwierał jej usta, sprawdzając reakcję. Czuła przebiegający po plecach dreszcz, zaś w jej
mózgu wybuchła panika. Zaczęło się od zwykłego dostarczenia pizzy, a teraz leży oto
przygnieciona ciężarem blisko stu kilogramów pulsującej męskości. W tej chwili zajmuje się
jej ustami, ale kto wie, jakimi częściami garderoby zajmie się za chwilę! Panika przerodziła się
w złość na samą siebie, na niego, na głupiego kota, który zwabił ją na drzewo, na
nieodpowiedzialne samobójstwo jeepa.
Mężczyzna przerwał pocałunek i z namysłem przyjrzał się Berry.
— Całujesz mnie, jakbyś była obecna a nieprzytomna.
Berry uwolniła się i stanęła na drżących nogach.
— A jak ty sobie wyobrażasz? — gestykulowała energicznie. — To był mój jeep.
Potrzebny jeep. Inaczej nie mogę dostarczać pizzy. Nie miałeś prawa tak się na mnie rzucać.
—
Zwariowałaś? Przecież byś się zabiła.
—
A teraz umrę powolną śmiercią głodową, ponieważ nie mam środków do życia.
Odwróciła się na pięcie i podeszła do brzóz, by ocenić rozmiary zniszczeń. Co za cholerny
pech, wściekała się. Dostała tego jeepa dwa lata temu, dokładnie w dzień po uzyskaniu
rozwodu, i ani przez moment nie sprawiał jej żadnych kłopotów. Oczywiście musiała wlać w
niego każdego piątku kwartę oleju. Być może rdza i antena zrobiona z wieszaka na ubranie
odbierały mu nieco elegancji, ale Berry nie przejmowała się byle drobiazgami. Nie każdy może
sobie pozwolić na tak wymyślne auto, jak ten gorący gość tutaj.
Stali na skraju skały i w świetle księżyca oglądali leżący brzuchem do góry, solidnie
pokiereszowany jeep. Berry westchnęła z rezygnacją.
—
Zdechł.
—
Nie wygląda dobrze — zgodził się.
Berry wyprostowała się, wysunęła energicznie podbródek, po czym spojrzała na
mężczyznę z wysokości swych stu pięćdziesięciu czterech centymetrów.
— Och, bywa.
Nic więcej nie potrafiła wymyślić. W końcu, co można, do licha, powiedzieć, kiedy cała
twoja przeszłość spadła przed chwilą ze skały? Co można powiedzieć, jeśli najpierw niemal
RS
7
atakuje się mężczyznę, a następnie zmienia zdanie w połowie drogi? Nie rozpłaczę się,
postanowiła. Absolutnie niewolno mi się rozpłakać.
Popatrzył na nią uważnie.
— Nie zamierzasz chyba się rozpłakać, prawda?
—
Absolutnie nie zamierzam. — Duża łza zawisła na końcu rzęs i pociekła po policzku
Berry. — Cholera.
Objął dziewczynę i otarł kciukiem Izę.
—
Nie jest tak źle. Przecież za odszkodowanie z ubezpieczenia będziesz mogła kupić sobie
coś nowego.
Berry mrugała gorączkowo, starając się powstrzymać napływające łzy. Beształa się w
duchu, że z powodu głupiego auta dala się aż tak bardzo ponieść emocjom. Przecież, szczerze
mówiąc, jeep był kupą złomu. Z drugiej strony to była jej własna kupa złomu. Jedyna kupa
złomu, jaką miała, i potrzeba będzie setek pizz, żeby ją czymkolwiek zastąpić.
— Nie masz ubezpieczenia — westchnął.
— Takiego nie mam. Zapłacą mi tylko wtedy, jeśli kogoś przejadę. — Wyprostowała się i
otarła resztki łez. — Cóż, do widzenia.
Szedł obok.
—
Dokąd się wybierasz?
—
Do domu.
—To musi być ładny kawał drogi stąd.
Berry wzruszyła tylko ramionami. Pomyślała, że zacznie od razu przyzwyczajać się do
chodzenia pieszo, skoro i tak się bez tego nie obędzie. A już z pewnością może uznać spacer
za próbę pozbycia się owych dziwnych podskoków, które wyczynia jej żołądek na widok pana
Niebieskie Slipki. Jedno jedyne zerknięcie na niego dawało ten sam efekt, co wypicie siedmiu
filiżanek kawy... zwłaszcza teraz, kiedy wiedziała już, jak umie całować...
—
Zaczekaj moment, proszę, podrzucę cię.
—
Dziękuję, nie musisz. Poza tym pobrudzę twoje ekstrawaganckie auto.
—
Moje ekstrawaganckie auto ma skórzane siedzenia. Myją się. Zaczekaj tutaj.
Berry szła dalej.
—
To naprawdę nie jest...
Złapał ją silnie za ramiona i posadził na krawężniku.
—
Masz czekać tutaj.
—
Straszny z ciebie despota.
—
Tak mówią.
Zaintrygowana Berry patrzyła w ślad za nim, zastanawiając się, kto jeszcze uważa go za
despotę. Może przyjaciółka? Żona? Położyła rękę na brzuchu. Myśli o żonach i przyjaciółkach
przyprawiały ją o mdłości.
Nie przestała się zastanawiać nawet wtedy, gdy kremowe auto zatrzymało się tuż obok.
Zdjęła kamizelkę i rozłożyła ją na podłodze wierzchem pobrudzonym mozzarellą.
— To bardzo miło z twojej strony.
Uśmiechnął się od ucha do ucha i wyciągnął ku niej rękę.
— Jake Sawyer, miły facet.
Berry spojrzała na wyciągniętą dłoń i zadrżała. Była pewna, że przy najmniejszej próbie
dotknięcia włosy staną jej dęba, dostanie ataku śmiechu, a już co najmniej zacznie się jąkać
lub zarumieni po raz setny tego wieczoru. Przełknęła ślinę, uspokoiła się, po czym mocno
uścisnęła jego rękę.
—
Berry Knudsen.
—
Berry? Jak jagody ostrokrzewu czy żurawiny?
RS
8
— Lingonberry. Moja matka była nadzwyczaj dumna ze swego skandynawskiego
dziedzictwa. Cofnęła rękę, lokując ją dla bezpieczeństwa na podołku. Czuła się jak
nastolatka, która straciła głowę. Gorączkowo szukała jakiegoś obojętnego tematu do
rozmowy, ale nie wytrzymała i wypaliła:
— Kto jeszcze uważa cię za despotę? Twoja żona?
Jake Sawyer sprawiał wrażenie nieco zakłopotanego. Zamruczał coś nieinteligentnie, a
Berry wydało się, że jego twarz pokrył lekki rumieniec. Poczuła się zdecydowanie lepiej.
Rumieniec Jake'a Sawyer sprawił jej wielką przyjemność.
—
Przepraszam, — wymamrotała — nie byłam zbyt delikatna.
Jake uśmiechnął się.
—
Chodzi o moje dzieci. Serio. O nic innego, naprawdę.
Jego dzieci? A zatem ma dzieci. I żonę. A przed chwilą całował ją, Berry. Pomyślała, że
gdy tylko znajdzie się w domu, natychmiast wyszoruje zęby.
—
Ile masz dzieci?
—
Dwadzieścioro jeden. Dziś rano powiedziały mi dokładnie to, co ty. Że jestem despotą.
—
Dwadzieścioro jeden dzieciaków?
— Uczę w pierwszej klasie. I, odpowiadając na twoje poprzednie pytanie, nie jestem
żonaty.
Berry o mało nie roześmiała się z ulgą. Nie był żonaty. Nie, żeby to miało dla niej
jakiekolwiek znaczenie. Nie interesowała się mężczyznami, zwłaszcza teraz. Szczególnie nie
interesowała się tym mężczyzną. Niemniej, dobrze było wiedzieć, że nie całowała się z
flirciarzem. Ze nie wtargnęła na czyjeś prywatne terytorium. Ze pizza, którą rozgniotła, nie
była rodzinną pizzą. A ten prowokujący kawał samca z autem za milion dolarów uczy
pierwszoklasistów!
— Nie wyglądasz na nauczyciela pierwszoklasistów.
— Wiem — jęknął. — Jestem za duży. Nie mieszczę się w żadnym z nowych krzeseł.
Trudno mi utrzymać w palcach kredę czy nożyczki. I kompletnie nie mogę opanować sztuki
posługiwania się spinkami do włosów. — Osunął się na swoim fotelu. — Nie pasuję do
pierwszej klasy. W życiu nie miałem trudniejszej pracy.
Wizja Jake'a Sawyera odgrywającego rolę kwoki wobec gromady siedmiolatków wywołała
uśmiech na wargach Berry. Gdyby ona miała w pierwszej klasie nauczyciela, który
wyglądałby jak Jake, robiłaby wszystko, żeby zostawać po lekcjach. Ale jej nauczycielka, pani
Berman, mierzyła sto pięćdziesiąt centymetrów, a ważyła blisko sto kilogramów. Na samo
wspomnienie pani Berman Berry przebiegł dreszcz.
— Grosik za twoje myśli.
—
Przepraszam, zamyśliłam się...
—
Przestraszyłem się. Mogło ci się coś stać w głowę, kiedy spadłaś z drzewa.
— Nie. Jedyne, co ucierpiało, to moja duma oraz twoja pizza. — Berry skrzywiła się w
ciemnościach.— Na następnych światłach skręć w prawo, a potem jedź prosto, póki nie
zobaczysz napisu PIZZERIA.
— Mało elegancka dzielnica – zauważył.
Berry wzruszyła ramionami.
— Międzynarodowa zbieranina. Włoskie piekarnie. Wietnamskie pralnie. Etiopskie
restauracje. Każdy próbuje się przebić, jak ja.
Jake zakręcił płynnie na światłach i spod zmarszczonych brwi spoglądał w głąb ciemnej
ulicy z brudnymi witrynami.
— Dlaczego zdecydowałaś się na pracę w tej pizzerii?
—
A dlaczego ty wybrałeś nauczanie początkowe?
RS
9
Jake uśmiechnął się z wysiłkiem.
—
Jeśli ci powiem, mogę liczyć na rewanż?
—
Cóż, mam nadzieję, że twoja historia jest ciekawsza od mojej.
—
Wynalazłem gunie.
—
Gunk?
—
To pełza i czołga się. Występuje w pięciu zapachach i trzech smakach. Jest jadalne,
daje się zamrażać. I jest obrzydliwe.
—
Już wiem. Widziałam reklamy w TV.
—
Wynalazłem to. Pracowałem w laboratorium Bartlów nad niedrogim klejem
organicznym, no i sfabrykowałem gunk.
—
Jesteś chemikiem?
—
Byłem. Rzuciłem chemię w chwili, gdy sprzedałem patent na gunk. Nienawidziłem
świetlówek oraz rutynowej pracy od dziewiątej do piątej. Strasznie to nudne. Klej jest nudny.
— Uśmiechnął się z dumą. — Teraz jestem wynalazcą.
—
A skąd uczenie pierwszoklasistów?
—
Są moimi królikami doświadczalnymi. Mogę na nich testować nowe pomysły. Poza tym,
potrzebuję pieniędzy, a mam uprawnienia do nauczania. Całą forsę za gunk wpakowałem w
auto iw ten monstrualny wiktoriański dom.
Berry pokręciła głową. Rzucać przyzwoite zajęcie i traktować siedmiolatki niczym króliki
doświadczalne... Ten Czaruś nie był znów taki nieskazitelny.
—
Jakim cudem zatrudniła cię rada szkolna?
—
Na szczęście pani Newfarmer miała załamanie nerwowe i jej pierwsza klasa została
nagłe bez opieki. Kiedy zgłosiłem się na zastępstwo, byli tak zdesperowani, że wzięli mnie pod
uwagę.
—
Załamanie nerwowe? Musisz mieć niezłe gagatki.
—
Dzieciaki są wspaniałe. Pani Newfarmer przeżywała jakieś małżeńskie kłopoty.
Hmm, pomyślała Berry. Była w stanie to zrozumieć. Małżeństwo istotnie łatwo wpędza w
nerwowe załamanie. Może spowodować pokrzywkę, zniszczyć ręce od wieczornego szorowania
garów i doprowadzić do paranoi. Znała to z własnego doświadczenia. Walczyła cztery lata,
żeby przepchnąć męża przez studia medyczne, a potem odkryła, że bawi się w doktora z Mary
Lou Marowski. Tak, drogi panie, jeśli idzie o małżeństwo, wiedziała wszystko.
—
Teraz twoja kolej. Dlaczego tkwisz pośród międzynarodowej zbieraniny?
—
Wyszłam za mąż jeszcze w college'u. Oboje nie mogliśmy sobie pozwolić na naukę w
pełnym wymiarze godzin, więc ja rzuciłam szkołę i poszłam do pracy. Kiedy po czterech
latach małżeństwo rozpadło się, nie byłam w stanie robić niczego, co wymagałoby dużej
koncentracji czy zaangażowania. Chciałam robić coś własnymi rękoma. Coś, co wyczerpuje
fizycznie. A poza tym mieści się dostatecznie blisko uniwersytetu, żebym mogła podjąć znowu
studia. Znalazłam więc tę pizzerię. Najpierw przez rok pracowałam przy wyrobie pizzy, a kiedy
siedem miesięcy temu właściciel przeszedł na emeryturę, zebrałam do kupy wszystkie centy,
jakie mogłam wyskrobać, zastawiłam pod hipotekę własną duszę i kupiłam cały interes.
Jake zaparkował przy krawężniku, po czym zlustrował bacznym wzrokiem piętrowy
budynek z żółtej cegły. W witrynie lśnił krzykliwą czerwienią neonowy napis PIZZERIA. W
czterech oknach na piętrze wisiały białe, suto namarszczone firanki.
—
Mieszkasz na górze?
—
Tak.
—
Sama?
—
Już nie. W tym tygodniu adoptowałam trzy staruszki.
Jake wzniósł pytająco brwi.
RS
10
—
Och, to długa historia.
Berry wysiadła z auta, z wyraźną ulgą powiększając przestrzeń pomiędzy sobą a Jake'm
Sawyerem. Ten mężczyzna wzbudzał w niej fizyczny niepokój. Sprawiał, że ogarniały ją fale
gorąca. Nawet nie była pewna, czy go lubi. Kupował ekstrawaganckie auta oraz ekscentryczne
domy i gwizdał na zabezpieczenie własnej przyszłości. Był ryzykantem z wielkimi marzeniami.
Marzenia Berry nie zaliczały się do wielkich. Chciała skończyć studia. Chciała mieć okno
z widokiem na łąkę, strumień czy trawnik. Chciała miłego, nudnego męża, wiernego w
małżeństwie, ale jeszcze nie teraz. Najpierw studia, potem mąż, a na końcu trawnik. Taki
miała plan. Z zupełnie oczywistych powodów nie było w nim miejsca na zawrót głowy
wywołany osobą Jake'a Sawyera. A do tego wszystkiego zachowywała się jak idiotka! Spaść z
drzewa wprost na pizzę. O, Boże.
Bolały ją plecy, miała podrapane ręce, a na kolanie dżinsów widniała ogromna dziura.
Wymamrotała jakieś zaambarasowane dziękuję, ostrożnie zamknęła drzwi cennego auta i
pospiesznie zrejterowała do siebie. Z całą pewnością dzień nie zaliczał się do najlepszych w jej
życiu. Podglądała przez okno sypialni Jake'a Sawyera i została ukarana. Jak inaczej można
wytłumaczyć samobójstwo jeepa? Berry z trudem posuwała się w górę po wąskich schodach.
Można chyba uznać, że rachunki zostały już wyrównane. To raczej uczciwa cena — jej jeep za
trzydzieści sekund widoku niemal nagiego Jake'a.
Przygryzła wargi. Jakim cudem zdoła kiedykolwiek zastąpić czymś tego głupiego jeepa.
Nie miała grosza na koncie i nie miała gdzie zaciągnąć kredytu. Cholerny pech. A właśnie
zaczynało iść lepiej. W zeszłym tygodniu podpisała dwa kontrakty na dostawę lunchu do
miejscowych restauracji. Jak ma teraz dostarczać pizzę bez jeepa?
— Cholera — zaklęła, wchodząc z trudem na górę — jasna cholera.
U szczytu schodów tkwiła, wyprostowana niczym strzała, pani Dugan, a na jej twarzy
malował się wyraz słusznego oburzenia.
— Hmm... ładne rzeczy, kto to słyszał, żeby młoda dama wyrażała się w podobny
sposób. Chciałabym z góry zaznaczyć, że nie toleruję przekleństw.
Inna siwowłosa staruszka ukazała się w drzwiach.
— Na litość boską, Saro, ona powiedziała tylko: cholera. Cholerę trudno uznać za
przekleństwo. Młodzi ludzie używają dzisiaj takich słów. Spoza drzwi dobiegł trzeci głos.
— Masz rację, Mildred, a co ona powiedziała? Ach, bzdura... Niech się skicham?... Nie,
to nie to samo, zupełnie nie to samo. Czasem dobre przekleństwo pomaga się odprężyć.
Właśnie mam ochotę sobie zakląć. — Pulchna staruszka wypowiedziała epitet, wobec którego
jasna cholera zdawała się fragmentem grzecznej rozmowy. Wszystkie panie, nie wyłączając
Berry, wysoko uniosły brwi.
— Pani Fitz!
Pani Fitz klepnęła się w udo i zarechotała.
— Świetne, prawda? Możecie mi wierzyć, teraz czuję się o wiele lepiej.
Zmęczonym krokiem Berry przemierzyła pokój, po czym zatonęła w fotelu na biegunach.
—
Dobry Boże! — wykrzyknęła pani Fitz. — A gdzieś ty się tak utytłała? Berry pociągnęła
nosem.
—
Najpierw ja zleciałam z drzewa na dużą pizzę... a potem jeep zleciał ze skały.
Pani Dugan postawiła przy fotelu miseczkę wody i delikatnie zaczęła obmywać podrapany
policzek Berry.
—
Nie masz żadnych poważnych obrażeń, prawda? Nic, poza skaleczeniami?
—
Nie, wszystko w porządku.
Berry uśmiechnęła się. Sporo czasu upłynęło, odkąd po raz ostatni zajmowano się nią
tak troskliwie. Jej matka mieszkała o setki kilometrów stąd, w McMinneville w Oregonie, a
RS
11
eksmąż, Allen, nigdy nie poświęcał żonie zbyt wiele uwagi. Nadal zastanawiała się, jakim
cudem mogła być aż tak samotna w małżeństwie. Spędziła cztery lata z mężczyzną, który
nigdy nie pamiętał o dniu jej urodzin i nigdy nie zwrócił uwagi na jej łzy. Tak bardzo dała się
uwieść jego chłodnej inteligencji i zawodowym aspiracjom, że nie bacząc na emocjonalne
braki Allena, rzuciła się w małżeństwo głową naprzód. Dzięki Bogu, już wszystko poza nią.
Wydoroślała, zmądrzała, a ciężko wywalczona niezależność dawała jej wiele zadowolenia.
—
Halo! — zawołał Jake Sawyer, przystając u szczytu schodów.
—
Na Boga! — wykrzyknęła pani Fitz. — A cóż to za kawał chłopa?
—
Jestem przyjacielem Berry.
Zapadła głucha cisza. Pani Dugan wpatrywała się w Jake'a, a jej wyciągnięta ręka
znieruchomiała! wpół gestu.
Jake dostrzegł wodę i krew spływające po ramieniu Berry. Delikatnie wyjął gałganek z
dłoni pani Dugan, namoczył go i przyłożył do skaleczonego miejsca.
Berry zesztywniała. Pani Dugan, obmywająca ją z brudu i krwi to jedno. Jednak
opatrywanie ran w wykonaniu Jake'a Sawyera sprawiało, że czynność ta przekształcała się w
coś niepokojąco wręcz intymnego. Nawet więcej niż intymnego. Przekształcała się w
absolutnie niechcianą czułość i troskliwość. Miała nadzieję, że wygląda dostatecznie groźnie,
gdy zacisnęła zęby oraz przymrużyła oczy.
— Co tu robisz?
— Niech mnie diabli, jeśli potrafię to wyjaśnić. Siedziałem na dole, na krawężniku i
próbowałem odjechać. Ale stale miałem przed oczami wizję, jak stoisz na szosie z pudełkiem
pizzy pod pachą i machasz czekając, aż ktoś cię podwiezie.
— No i?
— No i to mi się bardzo nie podobało. — Jego ciemne oczy poszukały jej oczu. — Jesteś
rzeczywiście w trudnej sytuacji.
— Jakoś sobie poradzę.
Jake uśmiechnął się z zakłopotaniem.
—
Muszę ci coś wyznać. To był mój kot. Bez przerwy włazi na drzewo.
Berry wytrzeszczyła oczy.
—
Twój kot? I przez cały czas traktowałeś mnie jak jakąś zwariowaną podglądaczkę?!
—
Doprawdy? A nie podglądałaś?
—
Tylko troszeczkę! — Na wspomnienie tamtej sytuacji poczuła raptowne uderzenie krwi
do głowy. Nie czuje się winna, bo siedziała na drzewie z dobrego serca, a on praktycznie sam
wystawił się na pokaz. Zeskoczyła z fotela i ujęła się pod boki. — Nie miałam innego wyjścia.
Rozbierałeś się dokładnie na wprost okna. Nie uznajesz zasłon? A może jesteś
ekshibicjonistą?
—
Dopiero co się wprowadziłem. Nie miałem czasu wieszać zasłon. Poza tym nie mam
żadnych bliskich sąsiadów.
Berry wykręciła się na pięcie, spoglądając na trzy zaniepokojone panie, stłoczone tuż za
jej plecami. Ściągnięte brwi Berry i zmarszczony nos dawały im jasno do zrozumienia, że
starczy jedno, jedyne słowo, a znajdą się z powrotem na dworcu.
Jake uniósł rękę.
— Zaczekaj. Nie przyszedłem, żeby dyskutować o twoich voyerystycznych
upodobaniach.
— Voyerystycznych upodobaniach! Ze wszystkiego... jesteś najbardziej... Ja nie jestem...
— Berry przymknęła powieki, po czym parę razy głęboko odetchnęła. Następnie otworzyła
oczy i wykonała zamaszysty gest, wskazując drzwi. — Wynoś się.
Jake usadowił się w wolnym bujanym fotelu i przyjął filiżankę kakao od pani Fitz.
RS
12
—
Chłopcze, ona jest rozdrażniona.
—
Taaak..., ma chandrę?
Berry odwróciła się i lekko poklepała po ramieniu panią Fitz.
— Pani Fitz, każdy by zauważył, że ten człowiek wychodzi. Nie podajemy kakao ludziom,
którzy wychodzą.
— Nonsens. Zupełnie się tutaj zadomowił. — Pani Fitz zacisnęła z satysfakcją usta. —
Czyż to nieprzyjemny i pokrzepiający widok?
Mildred przyniosła talerzyk ciasteczek w czekoladzie.
— Świeżo upieczone dziś wieczorem. — Zwróciła się do pani Fitz. — Mój Boże,
przyjemnie mieć w domu mężczyznę.
—
Od razu mam ochotę umalować usta — roześmiała się pani Fitz. — Niestety brakuje mi
szminki. Mildred przytuliła tłuściutką, małą panią Fitz.
—
Wszystko w porządku. Wkrótce będziesz miała za co ją kupić.
— Berry nas zatrudniła — wyjaśniła pani Fitz Jake'owi. — Żeby zaoszczędzić parę
groszy z naszego socjalnego ubezpieczenia, mieszkałyśmy w Southside Hotel, takim hotelu
dla pań. Ale zdecydowano przeprowadzić generalny remont budynku, a wnętrze przerobić na
eleganckie apartamenty. Nie mogłyśmy sobie pozwolić na mieszkanie tam dłużej. Znalazłyśmy
się w trudnej sytuacji, bo nie było żadnego dostatecznie taniego pokoju. W końcu nas
wyeksmitowano, więc zatrzymałyśmy się czasowo na dworcu kolejowym, a tam wpadło nam w
oko ogłoszenie, które Berry dała do gazety. — Pani Fitz uśmiechnęła się. Cała jej postać
mierzyła około stu pięćdziesięciu centymetrów, z czego co najmniej sześćdziesiąt przypadało
na jej starannie zaondulowaną fryzurę, spiętrzoną ze stalowosiwych krótkich włosów.
Ponadto odznaczała się pyzatymi, rumianymi policzkami, obfitym biustem, a także
dołeczkami na łokciach oraz pulchnych kolanach. — Wiemy, że jesteśmy trójką starych
kobiet, ale doszłyśmy do wniosku, że powinno się nam udać.
Mildred przysunęła stołek bliżej bujanego fotela.
—
Całymi dniami przemierzałyśmy miasto w poszukiwaniu pracy, aż wreszcie Berry nas
zatrudniła. Byłyśmy już o krok od poddania się.
—
Historia z jeepem nic chyba nie zmieni? — zmartwiła się pani Fitz. — Czy jest bardzo
uszkodzony?
—
Nie ma takiej siły na ziemi ani w niebie, która mogłaby złożyć go do kupy — odezwała
się Berry.
Jake dopił kakao i wstał, zbierając się do odejścia.
— Wszystko w porządku, pani Fitz. Berry będzie korzystała z mojego auta, dopóki nie
zdoła zastąpić czymś jeepa.
Berry spojrzała nań szeroko otwartymi oczami.
— Nie mogę rozwozić pizzy twoim samochodem.
Jake ponuro przeżuwał ciasteczko.
— Wszystko zaczęło się od mojego kota. Poczuwam się do odpowiedzialności. —
Przechylił się ku Berry i wyszeptał jej wprost do ucha: — A poza tym umiesz się diablo dobrze
całować!
Berry udawała, że nie czuje rumieńca, którym płonęły jej policzki.
—
Nie mogę dostarczać pizzy samochodem wartym czterdzieści tysięcy dolarów! Pani Fitz
gwizdnęła przeciągle spoza pleców Berry.
—
Chcesz powiedzieć, że poza swoim wyglądem ma na dodatek pieniądze?
—
Wynalazłem gunk.
Pani Fitz szeroko otworzyła oczy.
— To obrzydliwe, śliskie paskudztwo do jedzenia? Lubię je!
RS
13
Jake odwrócił się ku Berry. Była pewna, że chce ją pocałować, ale zamiast tego pociągnął
ją za włosy.
— Moja szkoła jest o trzy mile stąd. Podrzucę auto jutro rano, w drodze do pracy.
Berry spojrzała na piętrzący się stos pudełek z pizzą, zastanawiając się, w jaki
sposób upchnie je w dwuosobowym samochodzie Jake'a Sawyera.
Osiemnaście dużych pizz i siedem małych, wszystkie mają znaleźć się w
Windmere Technicals o dwunastej trzydzieści. Jęknęła. Gdyby nie podpisane
kontrakty na dostawy lunchów, nigdy w życiu nie przyjęłaby oferty Jake'a. Auto było zbyt
drogie, zbyt rzucające się w oczy, zbyt egzotyczne. A jeśli je zarysuje? Ten wóz wydawał się
jakby stworzony do tego, aby się w nim głośno wypłakiwać. Jakim cudem staroć mógł
wyglądać tak młodo? Nie chodzi przecież o dwustudolarowego jeepa, lecz o ekstrawagancką,
urągającą zdrowemu rozsądkowi zabawkę jak spod igły.
A Jake Sawyer? Kolejna zabawka wprost spod igły, zbyt potężna, zbyt droga, zbyt
egzotyczna. Północy wspominała jego pocałunek, pewna, że nie chce, aby się powtórzył.
Takich pocałunków łatwo się nie zapomina. Mogą doprowadzić do zagubienia, mogą sprawić,
że straci się z oczu swój cel. Już raz przerwała edukację dla mężczyzny i nie miała
najmniejszego zamiaru powtarzać tego błędu. Będzie korzystać z auta Jake'a dopóty, dopóki
nie znajdzie lepszego wyjścia z sytuacji, utrzyma też pomiędzy nim a sobą dystans tak duży,
jak to tylko będzie możliwe.
Berry nałożyła na palec kluczyki, a następnie pchnęła frontowe drzwi, trzymając w
wyciągniętych rękach stertę sześciu dużych pudełek pizzy, Rozglądała się moment, starając
się dojrzeć poprzez padającą mżawkę, w którym miejscu Jake zaparkował wóz. Powiedział, że
zostawił samochód bezpośrednio przed pizzerią. Berry przytrzymała stopą otwarte drzwi.
— Pani Fitz, pani brała dziś rano kluczyki od Jake'a. Gdzie on zaparkował? Pani Fitz
otarła pulchne ręce w duży biały fartuch i potrząsnęła głową.
— Na litość boską, dziecko, auto stoi dokładnie naprzeciwko ciebie. Przed... — Pani Fitz
zamarła z otwartymi ustami. — Gdzie ono się podziało?
— Może Jake je przestawił. Może zmienił zamiar i...
—
Nie sądzę. Mamy kluczyki.
Krew odpłynęła z twarzy Berry.
—
Boże, nie. Auto zniknęło. Jak to się stało?
—
Wszystko wskazuje na to, że je ukradli.
Chwiejnym krokiem Berry wróciła do sklepu i położyła pudełka z pizzą na kontuarze.
Skradziono auto Jake'a Sawyera. Posiadała je dokładnie przez trzy i pół godziny, a teraz samo
się ukradło. Poczuła narastające dudnienie w skroniach.
—
Jake nie będzie szczęśliwy — wyszeptała pani Fitz.
—
Chyba wstąpię do klasztoru albo wyjadę do Rio.
Pani Fitz wykręciła jakiś numer telefonu.
— Zamówię taksówkę, niech rozwiezie pizze. Ty zostań tutaj i wezwij policję. Może
odnajdą samochód, zanim Jake wróci ze szkoły.
Twarz Berry rozjaśniła się. W projekcie pani Fitz krył się cień nadziei. To akurat auto
niezbyt się nadawało do rozbiórki na części. Policja prawdopodobnie odnajdzie je bez
większych kłopotów. Cztery godziny później pani Fitz postawiła przed Jake'em talerz
ciasteczek i kubek mleka.
— Wszystko w porządku. Nikt nie ucierpiał. Straciłeś auto, ale tylko na chwileczkę.
2
RS
14
Jake gapił się na ciasteczka szklanym wzrokiem. Berry pomyślała, że wygląda jak
człowiek, któremu przed chwilą powiedziano, iż na pobliskim parkingu wylądowali kosmici.
Pani Dugan klasnęła w ręce.
—
Złożyłyśmy doniesienie na policji Funkcjonariusze oświadczyli, że z pewnością znajdą
coś tak niezwykłego.
—
To unikatowy egzemplarz. Zrobiony na zamówienie. Na całym świecie nie ma
podobnego.
Wielkie rzeczy, wściekała się Berry, zagniatając ciasto na pizzę na dużym drewnianym
blacie za plecami Jake'a. W kradzieży auta istotnie nie było nic wesołego, współczuła
Jake'owi, ale dlaczego, do cholery, ktoś połakomił się na taki, wóz. Podwójnie chromowane
części, silnik, który byłby w stanie uciągnąć pociąg towarowy, oraz skórzane obicia. Ich cena
przekraczała prawdopodobnie cały roczny dochód Berry. Wymierzyła klapsa w pachnącą
powierzchnię ciasta, zastanawiając się, dlaczego właściwie jest wściekła. Skoro Jake Sawyer
chciał mieć tak rzucające się w oczy auto, cóż mogła poradzić? To nie jej interes, że musiał
podbudować swoje ego przy pomocy kawałka maszynerii, która została najwyraźniej
stworzona po to, by pomnożyć wydolność określonej części samczego ciała.
Przerwała na moment swój monolog wewnętrzny. Musiała przyznać, że tak naprawdę,
jego ego nie potrzebowało żadnego wsparcia. A z obserwacji prowadzonych z drzewa,
wnioskowała iż żadna część jego ciała nie potrzebowała wzmocnienia.
Dlaczego więc była taka wściekła? Być może winę ponosił sposób, w jaki Sawyer usadowił
się na krześle i z zimną krwią przysłuchiwał się gadaninie staruszek, pomrukując od czasu
do czasu:
— Wiedziałem, że jestem zgubiony, gdy tylko ją zobaczyłem.
Co miał, do diabła, na myśli? Berry uformowała z ciasta okrągły placek. Podejrzewała, że
uznał ją za wcielenie wszelkich nieszczęść.
Pani Fitz rzuciła Berry zdumione spojrzenie poprzez ladę.
— Na Boga, dziecko, zatłuczesz chyba to ciasto na śmierć!
Berry westchnęła. Po rozwodzie przez rok wyładowywała emocje na cieście do pizzy.
Gdyby nie miała ciasta pod ręką, zamieniłaby się chyba w maniakalnego mordercę.
Stopniowo, wraz z upływem czasu, jej życie powróciło do normy, a miejsce chaosu i
rozczarowania zajęły spokój oraz świadome dążenie do celu.
Popatrzyła uważnie na zmaltretowane ciasto. Znała Jake'a Sawyera niecałe dwadzieścia
cztery godziny, a już wyżywała się na Bogu ducha winnym produkcie. Ten mężczyzna
stanowił zagrożenie dla jej równowagi. Z jego powodu bolał ją brzuch. Sprawiał, że
zachowywała się jak tuman, rumieniła się, jąkała i spadała z drzewa.
Przestała na chwilę myśleć. Uczciwość wobec samej siebie nakazywała jej przyznać, że w
istocie źródła jej gniewu są znacznie bardziej skomplikowane. Jake Sawyer budził w niej coś.
Pragnęła obserwować, jak się porusza, chciała z nim rozmawiać, dotykać go. Zupełnie jakby
szła samopas przez pustynię i natknęła się nagle na mrożoną wodę sodową. To nie fair. Woda
sodowa wywoływała w niej zawsze dreszcze i Berry była pewna, że gdyby dała Jake'owi
choćby najmniejszą szansę, on również wywołałby w niej dreszcze. Mógł także sprowadzić ból
głowy, poczucie utraconego bezpieczeństwa i dręczącą samotność nieodwzajemnionej miłości.
Nie potrzebuję tego, pomyślała z nachmurzoną twarzą Berry, waląc w ciasto z rozmachem
drewnianym wałkiem. Pewnego dnia będę gotowa do nowego związku, ale nie teraz. Po
pierwsze, muszę postawić pizzerię na nogi. Po drugie, muszę skończyć studia. Po trzecie...
Wyliczanie przerwał dzwonek telefonu. Kiedy pani Fitz podniosła słuchawkę, jej twarz
rozjaśniła się w uśmiechu, a okrągłe policzki nabrały wyglądu polerowanych jabłek.
—
To policja. Znaleźli auto!
RS
15
Jake spojrzał na zapisany adres.
—
Róg ulic Grande i Siedemnastej.
Berry wciągnęła kamizelką na szarą bawełnianą koszulkę.
— Wiem, gdzie to jest. Nie dalej niż pół mili stąd. Możemy pójść pieszo.
Jake stanął w drzwiach zaciągając zamek błyskawiczny kurtki i ponurym wzrokiem
ogarnął sąsiedztwo pizzerii. Zimna mżawka padała na oblepione brudem ceglane fasady
pobliskich sklepów, a porywy wiatru uderzały w szklane tafle okien. Namoknięte gazety i
uliczne śmieci obijały się o drzwi wejściowe, a także o zatkane odpływy studzienek
ściekowych. Po przeciwległej ulicy przemykał się z podwiniętym ogonem jakiś kundel.
Berry wiedziała, co zobaczył Jake. Kraty, zainstalowane w oknach parteru, jako ochrona
przed włamywaczami. Puste puszki po piwie oraz butelki od wina nie wrzucone do dużych
pojemników naśmieci. W wyobraźni widział zapewne bandytów czających się w zaułkach i
biedę ukrytą za zamkniętymi drzwiami. Raptownie poczuła, że musi stanąć w obronie swojego
domu.
— Nie wszystko jest takie złe — stwierdziła. — Widzisz to wesołe żółte światło w oknie
nad sklepem spożywczym Giovanniego? Pani Giovanni przygotowuje posiłek. Latem wiesza na
kuchennym oknie skrzynki i sadzi w nich wściekle czerwone geranium. W tym domu, obok
mojej pizzerii, mieszkają cztery generacje Lingów. W zeszłym roku Charlie Ling zdobył
pierwszą nagrodę w szkole za dobre wyniki w nauce. A w dole ulicy...Jake uśmiechnął się i
zwichrzył jej włosy.
— Robisz się ostra, kiedy ktoś wkracza na twoje podwórko. Naprawdę lubisz sąsiadów?
Berry wzruszyła ramionami.
— Są okay. Jasne, że wolałabym wyglądać przez okno na trawnik czy góry, ale zamiast
tego mogę sobie popatrzeć na czerwone geranium pani Giovanni. Staram się tym cieszyć.
Jake zamilkł na moment. Berry zdawało się, że dostrzega w jego oczach przebłysk
mimowolnego uznania, i sama zdziwiła się, jak wielką sprawiło jej to przyjemność. Wystawiła
swą nieprzyzwoicie wręcz rozpromienioną twarz na ostre podmuchy wiatru, by uniknąć
badawczego wzroku Jake'a.
—
Tędy — mruknęła, zmierzając w stronę ulicy Grande.
Jake przytrzymał ją.
—
Zaczekaj, Złotowłosa. Gdzie twoja parasolka?
—
Nie mam parasolki.
—
W takim razie chociaż nałóż kaptur.
—
Nie cierpię chodzenia w kapturze.
—
Pani Dugan stłucze cię swoją drewnianą łyżką, jeśli zobaczy, że chodzisz po deszczu
bez nakrycia głowy — wyszeptał konspiracyjnym tonem.
—
Mam dwadzieścia sześć lat i nie boję się pani Dugan.
Jake Sawyer uśmiechnął się szeroko i pocałował Berry najpierw w czubek mokrego nosa,
a następnie w rozchylone usta. To nie był pocałunek, który znaczył: Kocham cię, czy:
Chodźmy do łóżka. Ten pocałunek oznaczał: Zamknij się, ty wspaniała wariatko.
Niczym grzany miód, pocałunek przeniknął całe ciało Berry, rozpuszczając jej gniew.
Wcale nie była uszczęśliwiona mianem wspaniałej wariatki, ale pocałunek nią wstrząsnął. Nie
cierpiała przyznawać, że pocałunki Jake'a Sawyera bezgranicznie ją cieszyły. Tak naprawdę
prawie się już zdecydowała, aby odpłacić mu tym samym.
—
Nawet nie zamierzam zgadywać, co dzieje się w twojej głowie. Przyglądasz mi się,
jakbym był czymś do zjedzenia.
—
Ależ skąd! To śmieszne. — Co za kreatura. Teraz chce z kolei czytać w myślach!
RS
16
Sawyer zadarł głowę do góry i roześmiał się na całe gardło, głośno i szczerze. Nie sposób
było zignorować takiego uśmiechu. Diabelski wyraz pojawił się w jego oczach, gdy przysunął
się bliżej, przyciskając Berry do framugi. Musnął wargami jej usta, mówiąc:
—
Chcę cię pocałować jeszcze raz... żeby zapomnieć o aucie.
—
Nie!
—
Nie lubisz całować mężczyzn?
—
Nie mam czasu na całowanie mężczyzn.
—
Masz tylko czas, żeby wdrapywać się na drzewa i podglądać ich, kiedy się rozbierają?
—
Tak. Nie!
—
Muszę przyznać, że to, iż widziałaś mnie nagiego, jest całkiem podniecające.
—
Nie widziałam cię nagiego. Spadłam z drzewa, zanim zdążyłeś pokazać jakieś naprawdę
ciekawe rzeczy. — W istocie, niebieskie slipki były wystarczająco interesujące. Berry poczuła,
że płonie jej twarz; wiedziała, że Jake'a Sawyera cieszy jej zakłopotanie.
—
Wstydź się. Myślę, że cyganisz.
—
Dobry Boże!
Naciągnął kaptur na głowę Berry i zawiązał troczki na kokardkę. Poczuła się o pięć lat
starsza. Bez słowa wziął ją za rękę i poprowadził obok siebie.
Gdy dochodzili do ulicy Grande, Berry poczuła, że jego uścisk staje się silniejszy.
Potężny, wielki Jake Sawyer denerwował się. Naprawdę był przywiązany do swojego głupiego
auta. Berry nieszczególnie znała się na samochodach, ale doskonale wiedziała, czym jest
utrata rzeczy, którą się lubi. Rozumiała ból i niepokój wywołany stratą. Berry ogarnęło takie
współczucie, że gotowa była pobiec i kupić Jake'owi Sawyerowi galon jego ulubionych lodów.
Zamiast tego ścisnęła go za rękę, posyłając najbardziej pokrzepiający uśmiech.
Wyraźnie był zdziwiony. Popatrzył w dół na Berry, po czym pozwolił sobie na
uzewnętrznienie własnych uczuć.
—
Jestem trochę zdenerwowany.
—
Domyślam się.
—
Chyba wszystko w porządku.
—. Chyba tak — powiedziała Berry, myśląc w duchu, że jej wewnętrzna radość kurczy się
wraz z każdym kolejnym krokiem. Auto będzie z pewnością bardziej ogołocone, niż pieczony
indyk nazajutrz po Dniu Dziękczynienia.
Skręcili za róg, wpadając na paru funkcjonariuszy. Stali z rękoma na biodrach przy
biało-czarnym policyjnym aucie i lustrowali spoczywający przy krawężniku przedmiot.
Upłynęło kilka sekund, zanim Jake i Berry rozpoznali obiekt ich zainteresowania. Na
pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie odrapanego wraku spoczywającego na czterech
żużlowych blokach.
Jake wydał starannie modulowany okrzyk zdumienia, aż policjanci odwrócili się ku
niemu.
— Czy to moje auto?
Starszy funkcjonariusz smutno pokiwał głową.
—
Pan Jake Sawyer?
Zdesperowany Jake wyciągnął ręce.
—
Och, popatrz! Popatrz, nic z niego nie zostało. Jakim cudem zdążyli tak szybko?
—
Nowoczesna technologia.
Jake kopnął żużlowy blok i jęknął. Berry biegała za nim, gdy przemierzał tam i z
powrotem dystans od początku do końca auta.
— Nie jest tak źle. Dostaniesz odszkodowanie i sprawisz sobie nowe. Przecież jest
ubezpieczone?
RS
17
— Oczywiście, że jest ubezpieczone. Ale kto by się troszczył o ubezpieczenie. Ten wóz
jest nie do zastąpienia!
— Nonsens. Gdzieś muszą być plany, znajdzie się je i dostaniesz nowy.
— Dostanę nowy? Berry, nie mówimy o ciastku z owocami. To był doskonale zgrany,
ręcznie wykonany kawał precyzyjnej maszynerii. — Jake przestał biegać i wsadził ręce do
kieszeni. — W każdym razie, to było moje gunk-auto. Coś zupełnie specjalnego — dodał
spokojnie.
Berry zaczynała rozumieć. On zrobił sam sobie prezent — to nie było po prostu nowe
auto, to było nowe życie bez koszmarnych świetlówek. Bez nudnego kleju.
Być może wpakowanie wszystkich pieniędzy w dom i w auto stanowiło akt wiary we
własne siły. Wydaję wszystko, co dostałem za gunk, ponieważ zamierzam osiągnąć sukces w
nowym życiu. A teraz, kiedy stracił auto, prawdopodobnie obawia się, że nigdy nie zdoła
sprawić sobie takiego samego.
Jake zwrócił się do funkcjonariusza.
—
Wie pan, czyja to sprawka?
—
Rozpytujemy ludzi. Czasem się udaje.
—
To cholernie przygnębiające — westchnął Jake, spoglądając markotnie na wóz. Berry
postanowiła poprawić mu choć trochę nastrój.
—
Poradzisz sobie, Sawyer — zbeształa go. — Jesteś wynalazcą. Masz być szczęśliwy z
definicji.
—
Tak, tylko że ta smętna kupa złomu była moją ukochaną zabawką.
—
Nie masz innych? Potrząsnął przecząco głową.
—
W rzeczywistości nudny ze mnie facet. Nic, tylko praca, praca, praca.
— To było dawno, wtedy, kiedy zajmowałeś się klejem. Teraz, kiedy jesteś wynalazcą,
powyższe słowa powinny brzmieć: zabawa, zabawa, zabawa.
Uśmiech, rodzący się w kącikach ust Jake'a, sprawił Berry wielką ulgę, choć nie była
pewna, jak ma rozumieć ów lekko zadumany, nie pozbawiony wewnętrznego blasku wyraz
jego oczu. Kryło się w nim coś poważnego. Coś, co budziło zarazem lęk i podniecenie.
Berry otworzyła okno i skrzywiła się. Dopiero szósta, a pani Fitz już robi herbatę.
— Pani Fitz, czy pani nigdy nie sypia?
— Starzy ludzie nie potrzebują zbyt wiele snu. A spanie z tymi dwiema to nic wesołego.
Obie chrapią.— Pani Fitz dodała do swej herbaty łyżeczkę miodu. — Wiesz, gdybym miała w
łóżku mężczyznę... wtedy byłoby zupełnie co innego.
Berry obciągnęła flanelową koszulę i spuściła nogi z tapczanu. Duży, położony od frontu
pokój służył równocześnie za salon, jadalnię i wygodną kuchnię. Drugi, mniejszy, który dotąd
pełnił funkcje jej sypialni, Berry przekształciła w salę sypialną dla staruszek. Lubiła je i
cieszyła się z ich towarzystwa, ale brak własnego, wygodnego łóżka dawał się mocno we
znaki. Rozmasowała bolące miejsce na plecach, pozostałość po przygodzie z drzewem, i
wsunęła stopy w ranne pantofle, przypominające wyglądem nastroszonego szopa.
— Może powinna pani powtórnie wyjść za mąż — powiedziała, ziewając. — Myślała pani
kiedyś o mężu?
— Rozglądałam się trochę, ale nie widziałam dotąd nic, co by mi się spodobało. Wiesz,
gdybym była młodsza, złapałabym tego Jake'a Sawyera. Ależ z niego kawał chłopa.
Berry wetknęła do kontaktu wtyczkę od elektrycznego dzbanka do kawy i westchnęła.
Jake to rzeczywiście niezły kawał, zgadza się. Przede wszystkim, kawał kłopotów. Czekał ją
dziś egzamin z ekonomii, o którym zupełnie zapomniała. Dwadzieścia cztery godziny
RS
18
znajomości z Jake'm Sawyerem wystarczyły, by zaniedbała studia. Otworzyła lodówkę.
Zaszczekały przesuwane słoiki.
—
Czego szukasz? — zainteresowała się pani Fitz.
—
Mojego mleka do kawy.
—
Boże, dziecko, tam go nie znajdziesz.
— Och, rzeczywiście. — Do diabła, pomyślała, oto co robi z człowieka bezsenna noc. Ale
jak można spać z wizją Jake'a Sawyera w głowie? Jake Sawyer w jedynym — w swoim rodzaju
— aucie. Jake Sawyer w jej kuchni. Jake Sawyer w bieliźnie. Berry nalała sobie naparu z
suszonych śliwek.
Pani Fitz uniosła ze zdziwieniem brwi.
—
Mam nadzieję, że nie zamierzasz wychodzić gdzieś dalej? To duża dawka.
Berry zajrzała do kubka i skrzywiła się.
—
Brr, co to takiego?
Pani Fitz wzniosła oczy ku górze, wylała napar do zlewu, wytarła kubek, po czym podała
Berry kawę.
—
Spadłaś z drzewa na głowę?
—
Nie, wylądowałam na pizzy.
Pani Fitz przyjrzała się Berry badawczo.
—
Zdaje się, że zadurzyłaś się w tym facecie.
—
Tak. Najgorsze, co mogło się stać.
—
Co z ciebie za fujara — odezwała się pani Fitz, jawnie zdegustowana. W kuchni
pojawiła się pani Dugan.
—
Kto jest fujarą?
—
A ta tutaj, Lingonberry. Ona uważa, że miłość jest stratą czasu.
— Hm. Czasem jest. Pamiętasz Williama Criswalda? Stary bałwan. Podobał mi się przez
siedem lat, a gdy już go prawie złapałam, umarł. Nie można polegać na mężczyźnie po
siedemdziesiątce. Nigdy niewiadomo, jak długo zamierza pociągnąć.
—
Ale ona nie zakochała się w takim starym koźle jak Criswald, tylko w Jake'u Sawyerze.
Berry postawiła kubek na stole z takim rozmachem, że oblała sobie dłoń kawą.
—
Och, cholera! Nie jestem wcale zakochana w Jake'u.
Pani Dugan oraz pani Fitz wymieniły spojrzenia i uśmiechnęły się nieznacznie.
— Jest atrakcyjny i lubię go... całkiem zwyczajnie.
Pani Fitz skrzyżowała pulchne ramiona na wydatnym biuście.
—
Na pewno jest w nim zakochana — szepnęła do pani Dugan.
Berry ostrożnie upiła łyk kawy i złożyła książki.
—
Nie mogę być zakochana w kimś, kogo znam raptem dwadzieścia cztery godziny.
—
A miłość od pierwszego wejrzenia?
— Przecież to dziecinada. Poza tym nie zamierzam się kochać. Mam inne sprawy
niecierpiące zwłoki, na przykład test z ekonomii, do którego jestem kompletnie nie
przygotowana. — Spojrzała na zegarek. Skrzywiła się; nie miała auta, a już była spóźniona. —
Muszę pędzić. Chcę pójść do biblioteki, chociaż trochę się pouczyć. Wyślijcie lunche na
zamówienie taksówką, tak jak ostatnio. Wrócę ó wpół do czwartej. Dacie sobie radę,
dziewczyny?
— Jasne, dla nas to mięta.
Berry rzuciła się w dół po schodach, jednak u podnóża doścignął ją głos pani Fitz.
— Lingonberry! — krzyknęła starsza pani. — Będziesz wyglądała cokolwiek głupio
wkraczając do klasy w nocnej koszuli i pantoflach z szopa!
RS
19
Po dziesięciu minutach Berry schodziła ze schodów trzymając się za guzik. Boże, żadnych
dodatkowych nieszczęść, błagała w duchu. Zamknęła za sobą drzwi i odetchnęła głęboko
rześkim, chłodnym powietrzem. W nocy przestało padać, cała okolica wydawała się świeżo
umyta na powitanie wiosny. Berry uśmiechnęła się, odczuwając radość płynącą z samego
faktu istnienia, po czym podskoczyła z radości, gdy w szybie zakładu pralniczego dostrzegła
własne odbicie.
Szła szybkim krokiem. Minęła dwa bloki i zbliżyła się do szkoły podstawowej przy Willard
Street. Do szkoły Jake'a. Uśmiechnęła się na widok starego, dwupiętrowego budynku z
czerwonych cegieł. Odżyły wspomnienia jej własnych szkolnych dni w McMinneville, gdy
każdego ranka wędrowała ze swoją młodszą siostrą Katie po cichych, wysadzanych drzewami
ulicach.
Jej dzieciństwo pełne było niespodzianek. Tuńczyk albo masło orzechowe i galaretka w
pudełku na lunch. Gorąca owsianka rankiem, domowy pudding irysowy po południu oraz
lekcje gry na fortepianie w każdy czwartek. Przez lata ona i Katie nosiły solidne, czerwone
buciki z szerokim paskiem i dużą, srebrną klamerką. Te buciki były kompromisem pomiędzy
błyszczącymi skórzanymi trzewikami ze sklepu Mary Janes, a tradycyjnymi brązowymi
oxfordami.
Berry uzmysłowiła sobie naraz, że bez większego powodzenia stara się odbudować
poczucie stabilizacji z okresu dzieciństwa. Jej matka była mistrzynią porządku i ustalonego
toku zajęć. Każda rękawiczka miała swe właściwe miejsce, obiad podawano dokładnie o piątej
trzydzieści, łazienkę zawsze wypełniały stosy wyprasowanych ręczników. To nie był dom, w
którym panowała żelazna dyscyplina wespół z rutyną. To był dom drobiazgowych, nudnych
kalkulacji i emocji, które nie zakłócały codziennego rytmu życia.
A moje życie, jęknęła Berry, moje życie jest jednym wielkim chaosem. Im bardziej się
staram, tym gorzej wszystko wychodzi. Piorę ręczniki, ale nigdy nie mogę zdobyć się na to, by
je poskładać. Gubię rękawiczki, zanim zdążę znaleźć dla nich właściwe miejsce, a mój obiad
polega na myszkowaniu w lodówce o szóstej trzydzieści i zastanawianiu się, co u diabla
można przegryźć na chybcika. Teraz mieszkają u mnie trzy starsze panie, więc lodówka jest
pełna naparu z suszonych śliwek, a także lekarstw na wyrównanie ciśnienia.
Mijając Willard School, Berry potrząsnęła głową. Na dodatek, myślała, żebym była już
absolutnie pewna, że moje organizacyjne wysiłki poniosły totalną klęskę, pojawił się Jake
Sawyer i zniszczył wszelki spokój, jaki udało mi się w życiu odbudować. Dlaczego? Dlaczego
właśnie ja?
Spojrzała na zegarek, przyspieszając kroku. Miała nadzieję, że zna chociaż część
materiału na dzisiejszy egzamin. Dni były stanowczo zbyt krótkie. Dwadzieścia cztery godziny
po prostu nie wystarczały. Gdyby miała do dyspozycji dwadzieścia sześć, być może raz na
jakiś czas udałoby się jej zrobić nawet irysowy pudding.
Raptem Berry uczuła, że ogarnia ją straszliwa potrzeba przygotowania puddingu. Goniąc
za sukcesem, w ciągu sześciu lat rezygnowała z najdrobniejszych nawet przyjemności. Cztery
lata z tych sześciu poświęciła na zabezpieczenie przyszłości męża, ale teraz ruszyła w pogoń
za własnymi marzeniami. Była dumna ze swych osiągnięć, lecz teraz wszystko w niej łkało o
irysowy pudding.
Gdy uświadomiła sobie, że w najbliższym czasie nie zanosi się na żaden pudding, łzy
napłynęły jej do oczu. Czeka ją dwukrotnie więcej pracy, żeby jak najszybciej kupić cokolwiek
w miejsce jeepa.
Ze złością otarła spływające po policzku łzy, głęboko odetchnęła i spróbowała wziąć się w
garść. Miała wżyciu jeszcze mniej czasu na użalanie się nad swoim losem, niż na
przygotowywanie puddingu. Jednak wrodzone poczucie humoru wzięło górę nad
RS
20
absurdalnym charakterem jej zmagań wewnętrznych. Berry roześmiała się i przysięgła sobie,
że po skończeniu studiów będzie się żywiła wyłącznie puddingiem.
Berry zauważyła kłąb czarnego dymu bijący w niebo o parę domów dalej, ale
myślała właśnie o teście z ekonomii oraz o uśmiechu Jake'a Sawyera. Dopiero,
gdy skręciła za róg i dostrzegła wozy strażackie, zrozumiała, że stało się
nieszczęście. Wozy stały przed pizzerią, a węże na wodę przecinały chodnik.
Okna na piętrze były okopcone.
— Nie! — Berry wzdrygnęła się, bezwiednie zatykając sobie usta ręką. — Boże, nie! —
Pani Dugan, pani Fitz i Mildred znajdowały się raczej na' pewno w domu. O tej porze powinny
drzemać, albo pić popołudniową herbatę w pokoju, który znajdował się dokładnie za czterema
okopconymi oknami. Berry uczuła, że coś boleśnie dławi ją w gardle. Jak można tak szybko
pokochać trzy małe staruszki? Znała je niecały tydzień, a już stały się istotną częścią jej
życia. Otworzyła usta, zbyt przerażona, by wykrztusić choć słowo.
Skręciła i na oślep rzuciła się biegiem w stronę domu. W uszach jej łomotało, żołądek
ściskał strach.
Gdy dostrzegła trzy siwe ufryzowane głowy wyłaniające się spoza strażackiego wozu, łzy
napłynęły jej do oczu. Jej staruszki. Były bezpieczne! Wielka ulga sprawiła, że aż zakręciło się
jej w głowie. Wyciągnęła rękę, aby uspokoić rozedrgany świat, lecz nagle zmiękły pod nią
nogi. Osunęła się na chodnik i pogrążyła w wirującej ciemności, która z rykiem wdzierała się
w jej umysł.
Parę minut później Berry dzielnie starała się przebić przez mrok podświadomości.
Otworzyła oczy.
—
Dziękuję za pudding, mamo.
Jake przytulił ją mocniej.
—
Co takiego?
—
Pudding. Był wspaniały.
—
Kochanie, ja nie jestem twoją mamą. Spójrz na mnie.
Berry zebrała się w sobie i spojrzała, otrząsając się z resztek zamroczenia. Czyżby
nazwała Jake'a Sawyera mamą? Cóż, nadawał się na mamę, silny, dający poczucie
bezpieczeństwa, zwłaszcza teraz, kiedy całował jej skronie i włosy. Nie miałaby nic przeciwko
temu, aby podobne zachowanie weszło mu w nawyk. Przyzwyczaiłaby się bez większego
wysiłku. Jake mógłby być fantastyczną matką dla jakiejś kobiety... ale w tej chwili wyglądał
strasznie. Rozmazany na twarzy brud podkreślał zacięty wyraz ust i paniczny strach
widniejący w zaczerwienionych oczach. Czubkiem palca dotknęła spoconego kosmyka
włosów, który opadał mu na czoło.
— Wyglądasz okropnie.
Jake wybuchnął śmiechem, a jego zęby zalśniły bielą w pobrudzonej sadzą twarzy.
— Czuję się dobrze, a ty?
—
Świetnie.
—
Zemdlałaś.
—
Tak bywa, kiedy brakuje czasu, aby zjeść śniadanie. Słabniesz. Mama mnie ostrzegała.
Twarz Jake'a złagodniała.
—
Żebyś mi nigdy więcej nie opuszczała śniadań. Starczy, że raz nastraszyłaś mnie
śmiertelnie.
3
RS
21
Z niedowierzania Berry aż się uśmiechnęła. Zatem to ona spowodowała ów wyraz w jego
oczach. Martwił się o nią.
—
Och, ty sukinsynu — szepnęła do siebie. — Czy to nie wspaniałe?
Jake pomógł jej stanąć na nogi, a następnie otrzepał z kurzu kolana.
—
Co ma być wspaniałe?
—
Hmm? Ach, czy nie w s p a n i a 1 e, że nikt nie odniósł obrażeń.
Jake przyjrzał się Berry troskliwie.
—
Jesteś pewna, że dobrze się czujesz? Twoje mieszkanie właśnie przed chwilą zwęgliło
się jak frytka, a ty uśmiechasz się od ucha do ucha niczym Cheshire Cat
*
.
—
Wiem. Ale nie mogę się opanować. — Berry ściągnęła palcami koniuszki ust, starając
się powstrzymać uśmiech. — Postaram się wyglądać poważniej.
Pani Fitz wytarła nos chusteczką.
— Lingonberry, tak mi przykro. To przeze mnie. Dostałam całkiem spory napiwek za
dostarczenie tych pizz i wydałam go na jakieś elektroniczne lokówki, podobno ostatni krzyk
mody, a to przeklęte urządzenie spaliło mieszkanie.
Berry spojrzała na Jake'a.
— Czy to prawda? Tak się zaczął pożar?
Jake skinął potakująco głową.
— Pani Fitz włączyła lokówki do kontaktu, żeby się nagrzały, a potem położyła je na
tapczanie. Jakimś cudem przegrzały się i zaczęły iskrzyć. Najpierw zapalił się tapczan, potem
zasłony.
— Wygląda bardzo źle?
— Mogło być gorzej. Paliło się właściwie tylko wokół tapczanu. Najwięcej zniszczeń
spowodowały sadza i dym. Na parterze w ogóle nic się nie stało.
— Czy mogę wejść?
— Tak. Przed chwilą byłem tam z dowódcą strażaków. Już się pakują. Później będziesz
musiała pójść do straży pożarnej, wypełnić jakieś formularze.
Berry przytaknęła ruchem głowy i wyruszyła na inspekcję domu stając na czele pochodu,
w skład którego wchodziły trzy staruszki oraz Jake Sawyer. Wymaszerowała po schodach na
górę, do living roomu. Czuła, że wyciska stopami wodę z dywanu. Wszystko wokół było czarne
niczym węgiel drzewny: ściany, sufit, dywan, okna. Tapczan, spalony na popiół, wyglądał tak,
jakby w walce z żywiołem nadgorliwie roztarto go najpierw na proch, a następnie utopiono.
— Boże drogi.
—
Chce mi się płakać na sam widok — odezwała się pani Fitz. — Był taki wygodny.
Pani Dugan pociągnęła nosem.
—
Wszystko tu śmierdzi, wszystko. Nasze ubrania, pościel, nawet herbata w torebkach.
Berry zmarszczyła nos.
—
Nieźle cuchnie. Jutro rano otworzymy okna i spróbujemy wywietrzyć.
— Być może powinnyśmy wrócić na pewien czas na dworzec — stwierdziła Mildred. —
Możesz iść z nami, Lingonberry.
Cierpiętnicze westchnienie Jake'a poruszyłoby nawet kamień.
— Nie pójdziecie na żaden dworzec. Mam dom, w którym jest dużo miejsca. Możecie
mieszkać w nim, dopóki nie doprowadzimy mieszkania do ładu.
Berry spojrzała nań z ukosa.
—
Jesteś pewien, że tego chcesz?
—
Nie. Tak.
*
Kot z „Alicji w krainie czarów", który bez przerwy się uśmiechał, (przyp. tłum.)
RS
22
— Dom! — Pani Fitz trąciła łokciem panią Dugan. — Słyszysz? Będziemy mieszkały w
domu.
Mildred ostrożnie przebrnęła przez pokój.
— Wezmę szczoteczkę do zębów i nocną koszulę. — Przystanęła w drzwiach łazienki i
głośno zaczerpnęła tchu. Wyciągnęła z umywalki okopcony bury przedmiot, po czym
podniosła go bliżej oczu, aby lepiej zobaczyć. — To ma być moja szczoteczka do zębów? — łzy
wypełniły jej okrągłe oczy, spłynęły strumykami po pokrytych sadzą policzkach. — Tego już
za wiele. Nawet moja szczoteczka.
Jake ogarnął panie ramionami i sprowadził po schodach na parter.
— Kupimy nowe szczoteczki i nowe koszule. Chodźmy. Rano wszystko będzie wyglądało
lepiej.
Berry postępowała za nimi, zdziwiona, że wcale się nie martwi. Mieszkanie wyglądało jak
pobojowisko. Każdy przy zdrowych zmysłach wypłakiwałby sobie oczy, tymczasem ona czuła
się śpiewająco. W końcu doszła do wniosku, że jej zachowanie jest wynikiem szoku albo
jakiejś dziwacznej reakcji na tragedię.
Obserwowała lśniącą czarną czuprynę Jake'a, taksowała jego szerokie ramiona,
podziwiała biodra i stale nakazywała samej sobie powagę. Przecież sytuacja była poważna.
Wymagała trzeźwego podejścia. Jakby to wyglądało, gdyby wyłoniła się ze swego spalonego na
węgiel mieszkania z uśmiechem bez mała naokoło głowy? Ludzie mogliby wysnuć błędne
wnioski i podejrzewać, że zależy jej, by zamieszkać w dużym starym domu Jake'a Sawyera.
Kto wie, mogą nawet sądzić, że zależy jej, by zamieszkać w jego dużym starym łóżku. Berry
potrząsnęła głową, jakby starała się wyrzucić z niej podobne myśli. Absolutnie nie miała
ochoty spać z Jake'm Sawyerem. A gdyby miała ochotę, nigdy w życiu nie przyznałaby się do
tego — nawet wobec siebie.
—
Koniec, kropka — powiedziała. — Załatwione.
Jake trzymał otwarte drzwi na dole.
—
Co załatwione? I dlaczego jesteś taka z siebie zadowolona?
—
Wcale nie jestem z siebie zadowolona. Jestem przygnębiona i zmartwiona stanem mego
mieszkania.
— Jeśli tak wygląda przygnębienie, nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć cię, kiedy
będziesz szczęśliwa. — Przekręcił klucz w drzwiach mieszkania, powiesił tabliczkę z napisem
ZAMKNIĘTE w oknie pizzerii, po czym zamknął frontowe drzwi. — Mam auto z wypożyczalni.
Stoi tuż przy domu.
Berry przyjrzała się brązowej furgonetce.
— Furgonetka? Nie w twoim stylu.
Jake pomógł pani Dugan ulokować się na tylnym siedzeniu.
— Nie wiem, co jest w moim stylu. Raz jestem beztroskim młodzieńcem, który żyje
beztrosko z guńku...potem mam nagle dom pełen kobiet, z których żadna nie nadaje się dla
szukającego szczęścia kawalera.
Berry ujęła się pod boki.
— Co to ma znaczyć? Niby jak ja wyglądam? Jak pokraka?
Ogarnął jej postać żartobliwie taksującym spojrzeniem. Zmrużyła oczy, gdy studiował z
uwagą potargane kędziory, lekko zadarty nos, a także usta, zaciśnięte z irytacji w wąską
kreskę, Następnie przeniósł wzrok na jej szyję i brązową koszulkę safari, pod którą unosiły
się małe krągłe piersi. Berry niemal zazgrzytała zębami i poczuła, że narasta w niej chęć, by
posiekać go na kawałki. Nigdy dotąd nie przeżywała podobnych uczuć; z bliżej
niewyjaśnionych przyczyn ogarnęły ją właśnie w tej chwili.
—
Wyśmiewasz się ze mnie? — warknęła.
RS
23
—
Może troszeczkę.
Kontynuował niespiesznie, zatrzymując wzrok na dłuższą chwilę w okolicach zamka
błyskawicznego jej dżinsów. Trampkom poświęcił jeden krótki rzut oka, po czym spojrzał
wprost w oczy Berry. W jego źrenicach czaił się śmiech, ale kryło się też coś więcej. Coś, co
spowodowało, że podkurczyła palce stóp, zaś jej serce załomotało głucho w klatce piersiowej.
Jake pociągnął złoty lok.
— Obawiam się, Lingonberry, że jesteś jak twoje imię: śliczna, ale właściwie
nieosiągalna. Nie nadajesz się na łatwą zdobycz dla beztroskiego kawalera. Stanowisz
zdecydowanie materiał na żonę.
Ruchem, który niewiele miał wspólnego z elegancją, Berry klapnęła na siedzenie obok
kierowcy.
— Nie wiem, czy właśnie zostałam obrażona, czy usłyszałam komplement.
Jake zapuścił silnik i ruszył, powoli oddalając się od krawężnika. Sięgnął po rękę Berry,
przesuwając kciukiem po wrażliwych miejscach jej dłoni.
— Usłyszałaś komplement.
Na usta Berry powrócił uśmiech, zaś wokół serca poczuła rozkoszny żar. Wiele lat minęło,
odkąd usłyszała ostatni komplement z ust mężczyzny. Zapomniała już niemal, jakie to może
być przyjemne. Kiedy osiągnie swój cel, to znaczy skończy studia i zrobi karierę w swoim
zawodzie, musi koniecznie znaleźć czas, by rozejrzeć się za mężem, który prawi komplementy.
Dopisze go do swojej listy przyjemności... tuż za irysowym puddingiem.
Natomiast na pierwszym miejscu listy powinien się znajdować mężczyzna z wielkimi
kciukami. Kreślił małe kółka po wewnętrznej stronie jej przegubu, wzbudzając w myślach
wizje bardziej intymnej aktywności palców. Dobry Boże. Berry zarumieniła się i cofnęła rękę.
Powinna się wstydzić.
—
Hej, popatrzcie — wykrzyknęła pani Fitz. — Jesteśmy na wsi, czy to nie wspaniałe?
—
To nie jest żadna wieś — odezwała się pani Dugan - tylko przedmieście. Można to łatwo
rozpoznać, ponieważ na przedmieściu nie ma krów, a na wsi są.
Gdy za oknami zmieniały się krajobrazy Ellenburg Drive, Berry starała się odprężyć.
Niezależnie od obecności czy nieobecności krów, dla niej to była wieś. Domy stały po obu
stronach drogi, w sporej odległości od siebie, a drzew było równie wiele, co szczekających
psów. W pewnym momencie droga zwęziła się, przeciął ją dość szeroki strumień, a następnie
zaczęła wić się w górę, zmierzając w kierunku domu Jake'a Sawyera. Berry miała uczucie,
jakby jechała na wakacje. Wprawdzie nie zdarzyło się to jej przez ostatnich sześć lat, ale z
jazdą na wakacje jest jak z jazdą na rowerze — nigdy się jej nie zapomina.
Auto wypełniała narastająca atmosfera napięcia. Starsze panie na tylnym siedzeniu
niemal przestały oddychać w oczekiwaniu nadchodzących wypadków, zaś Berry nie byłaby
bardziej podekscytowana, nawet gdyby przyszło jej spędzić tydzień w St. Morritz. Czeka ją
dużo spokoju i ciszy, głosu świerszczy, szumiących na wietrze drzew i widoku Jake'a Sawyera
w bieliźnie.
W jej głowie rozdzwonił się sygnał alarmowy. Wyprostowała się. Stop. Powtórz tę płytę.
Jake Sawyer w bieliźnie. Cholera. Miała przed oczami wizję Jake'a w seksownych niebieskich
slipkach. Ten obraz błąkał się po jej mózgu niczym refren piosenki, od której nie sposób się
odczepić. Jake w bieliźnie. Czy można o czymś takim nie myśleć?
Berry zagryzła wargi, jęknęła w duchu, po czym odkręciła nieco okno. Zrobiło się gorąco.
Nic z tego nie wyjdzie; powinna czym prędzej zobaczyć wszystkie sprawy we właściwej
perspektywie. To nie są wakacje. I z całą pewnością nie przydarzy się jej nic w rodzaju Jake'a
Sawyera w jego-wiadomo-czym.
Pani Fitz szturchnęła ją w ramię.
RS
24
—
Jesteśmy na miejscu?
—
Prawie — burknęła Berry — ale to nie są wakacje.
Pani Fitz potrząsnęła głową.
—
Co za fujara. Oczywiście, że to są wakacje.
Berry westchnęła osuwając się na fotelu. Nie zapowiada się lekko.
W dziennym świetle dom sprawiał wrażenie znacznie mniej ponurego. Właściwie, jak
Berry osądziła, był wręcz wesoły. Okalały go kwietne grządki, a także rozległy trawnik. Kilka
dębów wyciągało konary ku słońcu, zaś krańce trawnika obsadzono rozmaitymi drzewami.
Pomalowane białą farbą drewniane ornamenty połyskiwały w słońcu. Frontowe drzwi
domu wykonane zostały z rzeźbionego dębu, a ich górną część wypełniały kolorowe szybki.
Pani Fitz gwizdnęła z uznaniem.
— Prawdziwa perełka.
Stojąc w foyer Berry podziwiała świeżo wywoskowaną podłogę, ręcznie rzeźbione poręcze
z wiśniowego drewna, otaczające spiralą biegnące w górę schody, wreszcie ozdobne framugi
drzwi. Cały dół utrzymany był w kremowej bieli, przez co dom zdawał się jaśniejszy i
obszerniejszy. Tu i ówdzie widniały zaledwie pojedyncze meble. W living roomie, na tle
orientalnego dywanu, stał tapczan z barwionej skóry i dobrany do niego fotel klubowy. Przy
fotelu, na podłodze — porcelanowa lampa. Z foyer można było przejść na tył domu, do
jadalni, gdzie w wykuszu podłużnego, zaokrąglonego okna gnieździł się duży, okrągły,
kuchenny stół. Berry uznała, że dom jest przestronny, spory i wart każdego centa, jaki Jake
otrzymał za gunk. Taki dom zasługiwał bez wątpienia, by gościć w garażu owo wspaniałe
auto. Poczuła dręczące wyrzuty sumienia. Auto i dom należały do siebie.
— Może być zabawnie — odezwała się pani Fitz. — Zawsze chciałam mieszkać w takim
domu. Czuję się jak u siebie i mogłabym zostać tu na zawsze. Dalej, moje panie, chodźmy
zwiedzić piętro.
Berry dostrzegła wyraźny strach w oczach Jake'a i musiała ugryźć się w język, aby nie
parsknąć śmiechem. Jake objął dłonią jej szyję, co sprawiło, że poczuła rozkoszne mrowienie
nawet w koniuszkach palców stóp.
— Widziałem ten uśmiech. Miałaś zamiar powiedzieć coś ważnego, Lingonberry
Knudsen. — Pieścił kciukiem okolice jej ucha, dotykając równocześnie muskularnym udem
jej nogi.
Oczy Berry przesłoniła mgła czystej rozkoszy.
Jake przysunął usta do jej ucha i szepnął ochryple:
—
Ona nie zostanie tu na zawsze, prawda?
—
Hmmm — zamruczała Berry — może...
—
Lubię panią Fitz, ale na samą myśl, że ma tu zostać, poderżnąłbym sobie gardło.
Berry popatrzyła na szyję Jake'a, zastanawiając się, czy miałby coś przeciwko temu, żeby
schrupała ją po kawałeczku. Jake wyglądał całkowicie jadalnie, a przy tym wspaniale
pachniał klasycznie męską mieszaniną zapachu wody kolońskiej oraz dymu z ogniska. O,
Boże, pomyślała, on przecież nie pachnie dymem z ogniska, tylko scalonym na węgiel
tapczanem. Wracaj na ziemię. To nie wakacje. To nie romantyczne spotkanie.
Jake wsunął ręce do kieszeni, uśmiechając się prowokująco.
—
Zmieniłaś zdanie?
—
Co masz na myśli?
—
Przez chwilę wyglądałaś tak, jakbyś chciała schrupać po kawałku moją szyję.
—
Oooch!
Przysunął się na tyle blisko, że Berry zmuszona była oprzeć się plecami o ścianę.
RS
25
— Żeby wszystko było jasne: uważam, że powinnaś wiedzieć, iż masz pełne prawo, aby
pogryźć moją szyję, gdy tylko przyjdzie ci na to ochota. Przecież nie jesteśmy sobie obcy,
widziałaś mnie w końcu w bieliźnie...
Spojrzenie Berry wyrażało stoicką rezygnację. Znowu wróciła kwestia bielizny. To się
chyba nigdy nie skończy. Jake miał diabelskie poczucie humoru, potrafił czytać w jej
myślach, zaś na dodatek starczyło, by obniżył głos o oktawę, a już doprowadzał jej hormony
do szaleństwa.
— Chyba powinnam iść do domu — zauważyła Berry, skręcając się w środku, gdy jej
głos załamał się przy słowie „dom”.
Jake potrząsnął głową.
— Cicho, cicho. Gdzie twoje umiłowanie przygody? Nie chcesz być równie zuchwała, co
czerwone geranium? — Choć mówił żartobliwym tonem, widziała, że oczy ma poważne, i czuła
narastające pomiędzy nimi erotyczne napięcie.
Przygryzła wargi.
— Jeszcze nie czas kwitnienia geranium. Ani ja jeszcze nie kwitnę — dodała. — Jeszcze
nie sezon.
Jake uśmiechnął się. Zawisł wzrokiem na jej ustach, przysuwając się coraz bliżej, a Berry
poczuła narastającą panikę, kiedy koniuszki jej piersi oparły się o zagrodę jego klatki
piersiowej. O Boże, pomyślała, on zamierza mnie pocałować. Zamierza przylgnąć swoimi
niewiarygodnymi wargami do moich warg i sprawić, że stopią się nawet podeszwy moich
trampek. Nie wiedziała co począć czy zamknąć oczy i błagać Boga, by powstrzymał Jake'a, czy
wręcz przeciwnie, nie mrugnąć nawet, aby nic nie uszło jej uwagi. Zanim zdążyła się
zdecydować, Jake zbliżył usta do jej warg. Delikatny pocałunek nie trwał długo, a Berry
poczuła rodzącą się czułość.
— Nie zakwitłaś jeszcze? — wyszeptał jej prosto do ucha, a w jego głosie cień uśmiechu
pobrzmiewał na równi z niecierpliwością.
Nie zakwitła? Ona płonęła! Wsłuchiwała się w łomot własnego serca, zastanawiając się,
jaki procent dwudziestosześcioletnich kobiet umiera na atak serca w trakcie pieszczot.
Obserwowała, jak iskierki śmiechu ustępują z jego oczu, gdy badał jej reakcję. Przesunął
palcem po dolnej wardze Berry i zanurzył rękę w jej włosach. Tym razem podczas pocałunku
z trudem się hamował. Zgłodniały język poznawał jej usta. Drżała przy każdym kolejnym
dotknięciu czując, jak wybucha w niej pragnienie miłości. Przylgnęła biodrami do jego bioder
i jęczała cicho pod wpływem rozkosznego bólu.
Przestał ją całować i dygocząc przytrzymał na odległość wyciągniętego ramienia. Na
schodach rozległy się kroki pani Fitz.
— Poczekaj, aż zobaczysz, co jest na górze, Berry. To po prostu wspaniałe! —
wykrzyknęła. — Nadzwyczajny widok.
Z tyłu szła pani Dugan.
— Nie ma tu zbyt wielu mebli, no i nie ma zasłon. Nie mogę mieszkać w domu bez
zasłon. Jake wskazał kartonowe pudła ustawione wzdłuż ścian living roomu.
— W którymś są zapasowe prześcieradła. Możemy powiesić je wieczorem w charakterze
zasłon. —Zapiął kurtkę na zamek błyskawiczny i otworzył drzwi. — Sądzę, że teraz będzie
lepiej, jeśli wyjdę i kupię kilka szczoteczek do zębów.
RS
26
Pani Fitz, pani Dugan oraz Mildred przycupnęły na brzeżku kanapy i z
szeroko otwartymi oczami, a nieco węziej — ustami, chłonęły ostatnie minuty
Ghostbustersów nadawanych akurat na VCR. Wokół walały się resztki kolacji:
pudełka po hamburgerach, parę nasiąkniętych ketchupem frytek, pięć
pustych pojemników po mleku i duże pudło z samotnym pączkiem. Berry ulokowała się na
dywanie, oparta plecami o kanapę. Na ekranie pojawił się gigantyczny duch błotny. Berry
osądziła, że nawet w połowie nie wygląda tak groźnie, jak Jake Sawyer, który właśnie rozpalał
ogień w kominku. Obcisłe dżinsy uwydatniały najbardziej prowokujące okrągłości jakie Berry
kiedykolwiek miała okazję oglądać. Zdecydowanie nie były to okrągłości chemika. Jawnym
grzechem byłoby ukrywanie ich pod białym fartuchem i chowanie cały dzień w zakamarkach
laboratorium. Jake Sawyer miał zaiste pośladki, jakich nie powstydziłby się żaden rozpalający
wyobraźnię pirat. Oczy Berry zamgliły się, gdy w niemym uznaniu zapamiętywała kuszące
zarysy i spekulowała w myślach na temat reszty ukrytych szczegółów. Jake wstał, prostując
się, a ona momentalnie wlepiła wzrok w ekran telewizora.
Raczej wyczuła niż zauważyła, że przysunął się do niej, opierając kolano o plecy. Berry
doskonale zdawała sobie sprawę, że jeśli odwróci teraz głowę, jej spojrzenie padnie
bezpośrednio na intrygującą wypukłość w okolicy zamka błyskawicznego, a zatem na ten
fragment anatomii Jake'a, który był prawdopodobnie nieskończenie bardziej doskonały, niż
podziwiane pośladki. Nie patrzeć, ostrzegła własne oczy. Świetnie wiecie, ilu kłopotów
przysporzyło mi wasze ostatnie spojrzenie na ową wypukłość!
Jake ponownie trącił ją kolanem, tym razem silniej, aż musiała przesunąć się do przodu.
— Posuń się — szepnął.
Zanim Berry zdołała pojąć, co się dzieje, usiadł za nią, opasując ją nogami. Pochyliła się,
ale objął ją w pół, przyciągnął i oparł bezpiecznie o własną pierś, mrucząc we włosy: —
Przyjemnie.
— Przyjemnie? - To brzmiało niczym kpina wobec uczuć, ogarniających jak pożar całe
jej wnętrze. Niestety, czas nie sprzyjał uczuciowym pożarom. Berry miała wystarczająco
skomplikowane życie. Ledwo mogła sobie dać radę z pizzerią i studiami jednocześnie, a i tak
wszystko waliło się jej na głowę. Najpierw staruszki, następnie jeep, teraz znowu pożar. Nie
była w stanie wyobrazić sobie, co jeszcze może ją spotkać, ale wolała zrobić wszystko, aby nie
było to złamane serce.
—
Nie najlepszy pomysł.
—
Cicho, film. Przeszkadzasz paniom.
Berry rozejrzała się, ale staruszki z zapartym tchem przeżywały bohaterskie czyny Billa
Murraya. Sprężyła się, próbując wyswobodzić z uścisku ramion Jake'a.
— Berry, na Boga, teraz mnie przeszkadzasz. Przestań się wiercić, to zaczyna być
kłopotliwe. Ostrożnie oparła się o jego pierś i zastygła nieruchomo, ciesząc się w duchu, że
nadal na niego działa.
To była prawdziwa frajda: siedzieć w pokoju z trzema staruszkami, a równocześnie
czerpać tyle rozkoszy z ciepłych objęć Jake'a. Silne bicie jego serca przenikało jej ciało, o
ciemne okienne szyby zaczął bębnić deszcz, a błotny duch zmienił się w płonącą kulę i
eksplodował.
Oczy pani Dugan lśniły z podniecenia, gdy śledziła niewiarygodne wydarzenia
rozgrywające się na ekranie.
—
Po raz pierwszy oglądam program VCR. Coś wspaniałego.
—
Istotnie, świetny prezent na taki wieczór — zgodziła się pani Fitz. Jake odsunął się od
Berry.
—
Jeśli mówimy o prezencie... mam co nieco do rozdzielenia.
4
RS
27
Za dwie minuty wyłonił się z kuchni, obładowany stosem toreb na zakupy.
— Pani Fitz, to należy do pani. A tutaj jest pani trofeum, pani Dugan. — Wręczył też
torbę Mildred.
—
Szminka! — oznajmiła pani Fitz. — Kupił mi szminkę. I nocną koszulę. — Rozłożyła
koszulę i obejrzała dokładnie. — Ależ cacuszko.
—
O, szczoteczki do zębów — uśmiechnęła się Mildred. — Lepiej niż na Boże Narodzenie.
Dostałyśmy jeszcze ranne pantofle, krem do twarzy i szczotki do włosów.
Berry popatrzyła uważnie na Jake'a.
— Masz chyba duże doświadczenie, jeśli idzie o damskie fatałaszki i przybory toaletowe.
— Mam cztery młodsze siostry, jestem ekspertem w zakresie rzeczy dla dziewczyn ~
oświadczył z dumą. Mildred ziewnęła.
— Nie mogę się doczekać, żeby nałożyć tę koszulę i wleźć do łóżka. — Spojrzała pytająco
na Jake'a.— Gdzie będę spać?
Jake włożył ręce do kieszeni dżinsów.
— Dysponuję wprawdzie czterema sypialniami, ale za to tylko jednym łóżkiem. Myślę, że
będzie najsensowniej, jeśli zajmą panie moje królewskie posłanie, a Berry i ja prześpimy się
na dole.
Pani Dugan przymrużyła oczy.
— Chyba nie planujesz niczego niewłaściwego? Nie będę tolerować żadnych bezeceństw.
— Nawet mi to przez myśl nie przeszło. Berry może zająć tapczan, a ja rozłożę sobie
śpiwór na podłodze. Pani Dugan zacisnęła usta.
— Cóż, wydaje mi się, że to odpowiednie rozwiązanie. Ale radzę ci, pamiętaj, że mam
dobry słuch, młody człowieku.
Twarz Jake'a wykrzywiła się w uśmiechu.
— Tak jest, proszę pani.
Berry spoglądała na wspinające się po schodach kobiety.
—
To bardzo ładnie z twojej strony, że kupiłeś im szminkę i krem. Sporo czasu minęło,
odkąd mogły sobie pozwolić na takie luksusy.
—
Nie zajrzałaś do swojej torby.
Berry przyjrzała się jasno lawendowej torbie stojącej na stoliku do kawy. Była mniejsza
niż pozostałe, pochodziła zaś z drogiego sklepu z elegancką bielizną oraz kosztownymi
perfumami. Przeznaczeniem torby tego rodzaju były jedwabne komplety bielizny, a także
paski z podwiązkami z czarnej koronki.
—
Boję się. Czy w środku jest coś ekstrawaganckiego?
—
Strój na noc.
Wyciągnęła mały flakon perfum. Była niemal pewna, że kosztowały więcej niż jej jeep.
— Hmm... tu są tylko perfumy.
—Aha.
—
One dostały nocne koszule.
—
A nie ma tam koszuli nocnej?
Berry zajrzała do środka.
—
Nie.
Jake dotknął palcami jej policzka. Jego oczy ściemniały raptownie, przypominały teraz
barwą mocną kawę. Ochrypły nagle głos zabrzmiał niepokojąco.
— Jesteś tak bardzo piękna... te potargane włosy, aksamitna kremowo-brzoskwiniowa
skóra... Nie powinnaś nosić w łóżku nic, poza kroplą drogich perfum pomiędzy piersiami... i,
być może, odrobiną w jeszcze innym, intymnym miejscu. — Przesunął dłońmi po smukłej szyi
RS
28
Berry, pieszcząc jej barki. —Muszę ci coś wyznać. Jestem w prawdziwym kłopocie. Mam
sercowe problemy.
— Dobry Boże. Jakiego rodzaju?
— Ból serca, drżenie serca, łomotanie serca. Kiedy cię ujrzałem po raz pierwszy, leżącą
na ziemi pod wielkim starym dębem, miałem wrażenie, że moje serce zatrzymało się.
Wyglądałaś jak trochę upaćkana współczesna leśna nimfa.
Berry szeroko otworzyła oczy.
— Trochę upaćkana?
— Kiedy spadłaś, rozdusiłaś sobą pizzę. — Roześmiał się na widok jej oburzenia i
przytulił mocniej.— Być może któregoś dnia wpadniesz w sercowe tarapaty i przyjdziesz do
mnie ubrana wyłącznie w dwie krople perfum.
— Nigdy w życiu. Nie, proszę pana. Nic z tego.
Zatopił palce w jej włosach, więżąc głowę w silnym uścisku. Jego usta całowały wolno i
delikatnie. Berry czuła się oszołomiona, jak pod wpływem narkotyku. Bliskość Jake'a
zwolniła rytm jej myśli, podrywając serce do szybszego biegu. Pierwsze dotknięcie jego języka
sprawiło, że wpadła w panikę. Jake przyciskał się do niej całym ciałem, otulał dłońmi
pośladki Berry, tak że nie mogła nie poczuć, jak bardzo jej pragnie.
—
Poskarżę się pani Dugan — wymruczała.
—
Nie boję się żadnej pani Dugan.
—
Akurat!
—
No zgoda, może troszeczkę.
Tym razem pocałunek był zdecydowanie bardziej namiętny. Jake odpiął dwa górne guziki
koszuli Berry, odsłaniając miękki zarys piersi i wsunął dłoń w koronkową miseczkę stanika,
szukając tam podniecającego czubka sutki.
Dreszcz, jaki wstrząsnął ciałem Berry, na moment odebrał jej oddech. Poczuła, że jej
powieki stają się ciężkie, a krew gęstnieje z pożądania. Jake rytmicznie poruszał biodrami
ocierając swą męskość o okolice zamka błyskawicznego jej dżinsów. Co takiego miał w sobie
ten mężczyzna, że od pierwszego spojrzenia budził w niej równie gwałtowne reakcje? Pragnęła
Jake'a Sawyera. Pragnęła go z zaciekłością, która niweczyła jej najlepsze intencje, obalała
normy, jakie sama dla siebie ustanowiła. Zsunęła ręce po jego plecach, zaplatając dłonie na
szczupłych biodrach. Chciała go poznać teraz, zaraz, do reszty.
Pocałunek przestał być zabawą. Język zmysłowo drażniący dotąd usta Berry wtargnął
pomiędzy jej wargi. Nie ociągała się z odpowiedzią. Jęknęła cicho, gdy ręce Jake'a spoczęły na
jej piersiach rozpinając koronkowy stanik, a następnie obnażyły nabrzmiałe sutki i wydały je
na pastwę atakujących ust.
Kroki na piętrze oraz natrętny kaszel sprawiły, iż szybko doszła do siebie.
—
Kładziemy się! — zawołała pani Fitz. — Czy potrzebujecie czegoś z sypialni?
Berry, nie do końca przytomna, spojrzała na Jake'a.
—
Co? Och, do diabła!
Komentarz Jake'a nie był tak subtelny. Wyciągnął koszulę z dżinsów i zostawił ją na
wierzchu, okrywając się starannie.
— Nie chciałbym przestraszyć pań.
Berry przyjrzała mu się i parsknęła śmiechem. Koszula nie zdołała zamaskować reakcji
jego organizmu. Wrócił po chwili z dwoma śpiworami przerzuconymi przez ramię. W ręku
trzymał niebieską jedwabną górę od piżamy. Cisnął śpiwory na podłogę, a górę
zademonstrował Berry.
— Moja siostra Amy zrobiła mi prezent na Boże Narodzenie. Jak twierdzi, taka piżama
ma podnieść image kawalerskiej egzystencji.
RS
29
— Hmm?
— Wolę wprawdzie, żebyś nosiła w łóżku tylko perfumy, ale jeśli zaliczasz się do
nieśmiałych, możesz spróbować spać w tym.
Berry wzięła górę od piżamy.
—
Po pierwsze, gdzie jest reszta? — zapytała, a jej oczy zwęziły się niebezpiecznie. —
Przyniosłeś tylko górę.
—
Mówiłem, że sprawę dołu załatwimy we własnym zakresie.
—
Nie pójdę z tobą do łóżka.
—
Poszłabyś, gdyby pani Fitz nie przeszkodziła.
—
Moment słabości. To się więcej nie powtórzy. Być może po prostu prześpię się w
ubraniu.
—
Nie sądzisz, że to mało wygodne?
Jednak Berty nie mogła sobie wyobrazić nic bardziej niewygodnego, niż spanie w
jedwabnej piżamie Jake'a. Już sama myśl o tym wywoływała atak pożądania. Wybrała więc
jeden ze śpiworów i ułożyła go na tapczanie. Jake obserwował ją z rozbawieniem. W kącikach
ust błąkał się nikły uśmieszek.
—
Wiesz, można spiąć je razem.
—
Nie tej nocy.
Zaczął się rozbierać; wolno, z premedytacją, na jej oczach.
—
Co ty wyprawiasz? — spytała ochrypłym głosem.
—
Rozbieram się.
— Nie zamierzasz zgasić światła ani nałożyć piżamy? Nie musisz przypadkiem
wyszorować zębów czy zrobić czegoś innego?
—Nie.
—
Straszne. — Berry nurknęła do swego śpiwora i odwróciła się twarzą w drugą stronę.
—
Myślałem, że lubisz patrzeć na rozbierających się mężczyzn.
— Potwór — syknęła. Męski streaptease. Poczuła strużkę potu spływającą między
piersiami, nie do końca pewna, czy był to wynik zakłopotania, frustracji, czy może puchowego
śpiwora. Chrząknęła, obrażona.
— Nie masz zamiaru popatrzeć?
Zacisnęła zęby, słysząc cichy śmiech. Dlaczego Jake był taki rozluźniony, podczas gdy
ona pociła się jak prosię? Dlaczego nie czuł zdenerwowania? Zbyt dobrze potrafił sobie radzić
z przesyconymi seksem pocałunkami oraz z nagością. Jake Sawyer miał prawdopodobnie
więcej przyjaciółek w życiu niż kwakier owsa.
Przeszedł bezszelestnie przez pokój, by zgasić światło.
—
Ostatnia szansa — stwierdził scenicznym szeptem.
—
Och! Puf!
Znowu dobiegł ją odgłos tłumionego śmiechu, po czym pokój pogrążył się w
ciemnościach. Berry słyszała, jak Jake rozkładał swój śpiwór tak blisko tapczanu, jak tylko
się dało. Rozległ się szelest materiału, a następnie zgrzyt suwaka. Po krótkiej chwili pokój
wypełnił się cichym regularnym oddechem. Usnął. Co za nerwy!
Berry leżała sztywno, wściekła, kompletnie rozbudzona. Uniosła lekko głowę i zerknęła
na niego. Wyglądał nieprzyzwoicie kusząco. Nie mogła zaprzeczyć, że budził w niej skłonności
voyerystyczne. Zaczynał także budzić parę innych uczuć — instynkt macierzyński, nieledwie
małżeńską refleksyjność, a także niezadowolenia z samotności. Berry, wzdychając,
uświadomiła sobie, że w grę wchodzi coś więcej, niż czysty seks. Wprawdzie istniało pomiędzy
nimi magnetyczne wręcz przyciąganie, ale zmarłoby śmiercią naturalną, gdyby nie lubiła
Jake'a. Był uprzejmy. Zabawny. Odważny. Tak, lubiła go.
RS
30
Wyciągnęła rękę i trąciła śpiącego w ramię.
—
Hmm?
—
Jake, śpisz?
—
Teraz śpię.
—
Dlaczego chcesz się ze mną kochać?
Jęknął cicho.
—
Budzisz mnie, żeby o to zapytać?
—
Uff... Tak.
—
Nie wiem. Zupełnie, jakbyś pytała kogoś, dlaczego chce się wspiąć na górę. Dlatego, że
istnieje.
— Co? — Chciała zerwać się na nogi, zapominając, że jest uwięziona w śpiworze. — Do
diabła! —Stoczyła się z tapczanu, lądując dokładnie na Jake'u.
— Puff...
Berry zajrzała mu w oczy.
—
Nic ci się nie stało?
—
Niektóre kobiety robią wszystko, żeby się znaleźć na szczycie.
Szturchnęła go w pierś i niezgrabnie sturlała się na bok. — Jesteś niemożliwy. Wielki,
głupi samiec.
—
Nie jestem głupi.
—
To była głupia odpowiedź.
—
Okay, zaczekaj chwilę. Wymyślę lepszą.
— Za późno. Miałeś tylko jedną szansę. — Pomyśleć, że zakochała się w nim, ciężka
idiotka. Chciała prasować mu koszule, a on myślał o niej jako o górze do wspinania się.
Pieskie szczęście. Wgramoliła się znowu na tapczan.
—
Berry...
—
Nie odzywaj się do mnie.
BĘC!
Berry podskoczyła wyrwana ze snu i usiadła w śpiworze.
TUP, TUP, TUP.
Jake otworzył jedno oko.
—
Mamy słonie na górze? Cyrk przyjechał w nocy do miasta, kiedy spałem?
—
Myślę, że one już wstały.
Jake spojrzał na zegarek.
—
Jest piąta dwadzieścia.
Na piętrze rozbłysło światło, zaś na schodach dały się słyszeć kroki.
Wzdychając, Jake rozsunął zamek śpiwora. W półmroku zalśniło bielą udo, tak więc
Berry nie odrywała wzroku od sufitu, dopóki nie usłyszała zgrzytu suwaka spodni.
Jake zapalił światło. Pani Fitz przystanęła mrugając oczyma. Miała na sobie nową
flanelową koszulę i różowe futrzane pantofle, a rozcapierzona fryzura sterczała na jej głowie.
—
Boże — wyszeptał Jake — wygląda, jakby ją prąd kopnął.
Berry przygryzła wargi.
—
Coś się stało, pani Fitz?
—
Chcę herbaty — burknęła, po czym powlokła się do kuchni.
Pani Dugan, która zeszła po schodach jako następna, rzuciła Jake'owi oraz Berry
przelotne spojrzenie i, zagniewana, udała się za panią Fitz. Z kuchni dobiegał brzęk naczyń i
sztućców. W parę minut później dołączyła do pań Mildred. Jake stał uśmiechnięty z rękoma
na biodrach.
RS
31
— Nie wydaje mi się, żeby miały dobrą noc.
Berry rzuciła mu ponure spojrzenie. Nie tylko staruszki nie miały dobrej nocy. Ten
człowiek naprawdę stanowił zagrożenie. Na dodatek nie nosił żadnej bielizny. Jego slipki
leżały nieskromnie w towarzystwie koszuli oraz skarpetek, a on stał z bosymi stopami i
obnażoną piersią, nie mając na sobie nic poza spranymi dżinsami, nisko opuszczonymi na
szczupłych biodrach. Było w tym coś niepokojącego, co sprawiało, że gorąco ogarniało
najbardziej intymne miejsca Berry. Przyglądała mu się, a po jej głowie błądziła myśl, jakie to
musi być uczucie, gdy drelich ociera się o twojego...
— Gdzie leży herbata? — zawołała poirytowana pani Fitz. — Niczego nie mogę znaleźć.
Jake potrząsnął głową i wolnym krokiem ruszył do kuchni. Wkrótce do uszu Berry
dotarły łagodne słowa. Pani Fitz usłyszała, że bardzo ładnie wygląda... taka pełna energii od
samego rana. Pani Dugan i Mildred zostały podobnie spacyfikowane. Odnalazła się serweta,
rozesłana następnie na okrągłym stole. Pojawił się niebieski dzbanek do herbaty, a wielkie
paki z rzeczami służyły świetnie zamiast krzeseł.
Berry przyłączyła się do towarzystwa w kuchni. Zauważyła, że pani Fitz zaczęła dochodzić
do siebie, ale Mildred nadal wygląda jak śmierć. Oczy miała czerwone jak królik, wygięte w
podkówkę usta i ziemistą cerę.
— Dobrze się czujesz, Mildred?
Mildred postukała palcami w stół, wpatrując się szklanym wzrokiem w filiżankę herbaty.
—
Nie zmrużyłam nawet oka, w ogóle nie mogłam spać. Pani Fitz obdarzyła ją pełnym
niesmaku spojrzeniem.
—
Chrapałaś przez całą noc, ty stara nietoperzyco. I wyciągałaś spode mnie poduszkę.
Pani Dugan przechyliła się przez stół.
— To ty! Ty wyciągałaś poduszkę. Rzucałaś się bez przerwy, wierciłaś i narzekałaś. W
porównaniu z tobą Mildred zachowywała się wręcz idealnie.
Jake postawił przed Berry parujący kubek kawy.
—
Zdaje się, że mamy problem.
—
Możemy oczekiwać zbiorowego morderstwa.
—
Chyba pójdę dziś wypożyczyć parę łóżek.
Pochylił się nad Berry, obejmując ją nagim ramieniem, i wyszeptał jej w samo ucho:
— W domu są tylko cztery sypialnie, a to oznacza, że w jednej będą musiały spać dwie
osoby.
— Słyszałam. Wy, mężczyźni. Tylko jedno wam w głowie. Seks. Seks. Seks — odezwała
się pani Dugan. Pani Fitz mrugnęła do Jake'a.
— Nie zwracaj na nią uwagi. Jest nieznośna, ponieważ również myśli tylko o seksie, a
nie bardzo już pamięta, co się z tym robi. Ostatnim mężczyzną, którego znała Dugan, był
stary Criswald. On także nie za dobrze pamiętał, co się z tym robi.
Mildred zachichotała, zaś pani Dugan zdawała się zgorszona. Rozradowana pani Fitz
uśmiechnęła się szeroko.
— Co myślicie o tym, żeby Jake, kiedy pójdzie wypożyczyć kilka łóżek, wypożyczył przy
okazji paru przystojnych mężczyzn?
Sara Dugan wydęła usta.
—
To niesmaczne.
—
Tak, ale sprawiło, że Mildred się śmieje i ma zaróżowione policzki.
Berry napiła się kawy. Pomyślała, że nie należy nie doceniać pani Fitz. Jak na małą
starszą panią, miała mocno nieortodoksyjne metody, ale wiedziała, co robić w trudnych
sytuacjach. Jake dopił kawę starając się powstrzymać śmiech.
—
Dziś sobota. O której godzinie otwiera się w soboty pizzerię?
RS
32
—
O dziesiątej.
—
Na pewno zdążymy.
—
Najpierw śniadanie — stwierdziła pani Dugan.
—
Potem musimy zrobić pranie. — Pani Fitz skończyła herbatę. — W przeciwnym razie
będziemy musiały pracować w naszych nocnych koszulach.
Jake odstawił filiżankę na stół i przeciągnął się za plecami Berry.
— Wezmę szybki prysznic. Potem możemy jechać na inspekcję mieszkania.
Berry z trudem hamowała łzy. Mieszkanie wyglądało znacznie gorzej, niż zapamiętała.
Sadza była wszędzie. Wdarła się do każdej szuflady, przylgnęła do ścian, pokryła okna. Jake
objął Berry ramionami i oparł podbródek na czubku jej głowy.
—
Nie zamierzasz płakać, prawda?
—
Nie. Absolutnie nie. — Duża łza spłynęła jej po policzku, a Jake otarł ją kciukiem.
—
Nie cierpię, kiedy płaczesz. Ściska mnie wtedy w gardle.
—
Wszystko zrujnowane.
—
Nie, nie wszystko.
Berry spojrzała w dół, na dywan.
—
Dywan zniszczony.
—
Mhm. — Jego głos wibrował w jej uszach i Berry z trudnością mogła skoncentrować
uwagę na dywanie. Ręce Jake'a zsuwające się po jej plecach skutecznie to utrudniały.
—
Tapczan też zniszczony.
—
Mhm. Tapczan. — Kreślił palcami kółka na jej plecach, tuż ponad paskiem dżinsów.
—
I... hm... — Nie potrafiła powiedzieć, co jeszcze uległo zniszczeniu. Miała to dokładnie
na końcu języka, ale ręce Jake'a sprawiły, iż zapomniała o wszystkim.
—
Nie jest tak źle — zamruczał. — Lokówki były uszkodzone, więc producent ponosi
odpowiedzialność za zniszczenia, łącznie ze sprzątaniem. Zabierzmy ubrania oraz pościel do
mnie, wypierzemy je, a resztę pozostaw profesjonalistom.
Berry zacisnęła oczy, chcąc ukryć kolejną łzę.
—
Smutno mi, kiedy patrzę na to wszystko.
—
Mnie też.
—
Może poczuję się lepiej, jeśli trochę posprzątam.
—
Ja też.
—
Naprawdę?
—
Nie, ale zrobię wszystko, żeby kolejna łza nie popłynęła po twoim policzku. — Odwrócił
się i zaczął buszować w szufladach przy zlewie. — Gdzie są te duże torby na śmiecie?
—
Szufladę niżej.
Znalazł torby i rzucił je Berry.
— Spakuj ubrania i pościel. Ja tymczasem wyniosę dywan, zanim do reszty zniszczy
podłogę.
Berry ułożyła spakowane rzeczy w furgonetce i spojrzała w górę ku szeroko otwartym
oknom. Przez jedno z nich Jake wypychał właśnie nasiąknięty wodą dywan.
—
Zwolnić bomby! — wykrzyknął, zrzucając dywan na chodnik.
—
Jake?
Wychylił się z okna i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Rękawy koszuli miał podwinięte
powyżej łokci, zaś policzek przecinała smuga sadzy.
—
Dziękuję.
—
Szukasz może sposobu, żeby mi się odwdzięczyć?
RS
33
Berry nie zdołała powstrzymać uśmiechu. Nie mogła nie podziwiać jego wytrwałości w
dążeniu do celu. Minęła godzina, gdy po odwiezieniu rzeczy Berry wraz z panią Fitz i Mildred
otwierały drzwi pizzerii. Z ulgą dostrzegły tylko parę zacieków na ścianach.
Pani Fitz przepasała się śnieżnobiałym fartuchem.
— Damy sobie radę, ty idź na górę i pomóż Jake'owi porządkować mieszkanie. Z
odgłosów sądząc, można by przypuścić, że wydaje przyjęcie.
Berry zmarszczyła nos. Istotnie, zupełnie jakby wydawał przyjęcie. Z radia płynęła
muzyka, której towarzyszyły odgłosy co najmniej tuzina stóp. Berry wbiegła po schodach
przeskakując po dwa stopnie naraz. W mieszkaniu kłębił się tłum ludzi. Pani Giovanni stała
przy zlewie, po łokcie w mydlinach. Dorośli Lingowie skrobali ściany i szorowali podłogi, zaś
mali bawili się w berka, biegając pomiędzy sypialnią a living roomem. Wysoki, czarnoskóry
mężczyzna odwracał się właśnie od wyczyszczonego na wysoki połysk frontowego okna. W
ręku trzymał butelkę płynu do mycia szyb i sprawiał wrażenie wyraźnie zadowolonego.
— Są już zupełnie czyste. Możesz teraz oglądać geranium Mamy Giovanni, a w dole
ulicy moją karaibską restaurację.
Berty złapała za ramię Jake'a, który właśnie holował ładunek śmieci w kierunku
schodów.
—
Co robią tutaj ci ludzie?
—
Sami przyszli, kolejno. Miałaś rację, to przyjemni sąsiedzi.
—
Przyszli, żeby mi pomóc?
— Pani Ling mówiła, że dzięki tobie jej córka wygrała w ubiegłym miesiącu szkolny
konkurs poprawnej pisowni. Bo dawałaś jej darmowe korepetycje już parę tygodni wcześniej.
Pani Giovanni powiedziała, że podwoziłaś ją do szpitala dzień w dzień, kiedy jej mąż miał w
zimie atak serca.
— A ten czarny mężczyzna? — wyszeptała. — Nigdy go nie spotkałam.
—
Widocznie pomogłaś jego żonie.
Berry wyglądała na zakłopotaną.
—
Anne-Marie.
Berry szeroko otworzyła oczy.
— Anne Marie! — wybuchnęła śmiechem. — Anne Marie ma sto osiemdziesiąt
centymetrów wzrostu, jest platynową blondynką i mówi tylko po francusku. Kiedy mąż idzie
do pracy, zostaje sama. Wtedy przychodzi do mnie. Ja mówię po angielsku i robię pizzę, a ona
siedzi na stołku, robi na drutach i mówi po francusku. Żadna z nas nie rozumie, co mówi
druga.
Jake potrząsnął głową.
— Jak znajdujesz czas na to wszystko, prowadząc pizzerię i chodząc na studia?
—
Wyeliminowałam sen, a jadam raz dziennie.
Spoważniał.
—
A co z czasem dla Berry?
—
Lubię mój styl życia.
— Sądzę, że gonisz za cieniem. Kiedy mówisz, że nie masz czasu na nagich mężczyzn, to
chyba istotnie prawda.
—
Nadzy mężczyźni nie odgrywają większej roli w moim życiu.
Jake uśmiechnął się.
—
Zamierzam to zmienić.
—
Masz szczęście, że pani Dugan została w domu przy praniu. Powiem jej, że opowiadałeś
nieprzyzwoite rzeczy.
RS
34
—
To wcale nie były nieprzyzwoite rzeczy. — Pochylił się do jej ucha, uświadamiając Berry
przez chwilę, jakie są jego przyszłe zamiary wobec niej. Odstąpił o krok, a malujący się na
twarzy Berry wyraz zakłopotania wprawił go w znakomity humor. — Dopiero to były
nieprzyzwoite rzeczy — oświadczył roześmiany.
Pani Giovanni uwijała się wszędzie z butelką detergentu w ręce. — To miły młody
mężczyzna. Masz szczęście, że ktoś taki opiekuje się tobą — powiedziała, celując
wyciągniętym palcem wprost w Berry.
Jake szepnął konspiracyjnie:
—
Widzisz, nawet pani Giovanni jest zdania, że powinienem się tobą zaopiekować.
—
Ja nie potrzebuję opieki.
—
Oczywiście, że potrzebujesz.
—
Nie takiej, o jakiej myślisz.
—
Zwłaszcza takiej.
Berry zmrużyła oczy i wsparła ręce na biodrach.
— Sądzę, że sama wiem, czego potrzebuję, a czego nie. Nie potrzebuję tego, o czym
myślisz. Doskonale potrafię się sama sobą zaopiekować.
—
Potrafisz, ale byłoby znacznie zabawniej, gdybyśmy robili to razem.
—
Nie sądzę... doskonale wiesz... och, daj mi spokój!
Jake wręczył jej torbę ze śmieciami.
— Proszę, to nie jest ciężkie, w środku są tylko resztki tapet ze ścian twojej sypialni.
Znieś je na dół, po drodze nieco ochłoniesz. — Mrugnął do pani Giovanni. — Gdy tylko
znajdzie się obok mnie, zupełnie traci głowę.
Berry ujęła torbę i rąbnęła nią Jake'a.
— Traci głowę — wymamrotała, gramoląc się po schodach. - Natychmiast, kiedy go
zobaczyłam, wiedziałam, że jest niebezpieczny. Zarozumiały, pewny siebie impertynent. Do
diabła z nim i jego podniecającym ciałem.
Pani Fitz, stojąca w drzwiach pizzerii, cmoknęła na widok Berry.
—
Wyglądasz, jakby ktoś właśnie zepsuł ci humor.
—
Jake Sawyer.
—
Fajny jest, co?
—
Ten mężczyzna myśli tylko o jednym.
—
O tobie?
—
O seksie.
—
Nie lekceważ go.
Berry wzniosła pytająco brwi:
—
Jest w tobie zakochany.
—
Przecież ledwo się znamy.
—
Czasem serce wie szybciej o tym, o czym głowa jeszcze nawet nie pomyślała.
—
Nigdy mi nic nie powiedział.
—
Może sam nie wie. A może wie, ale się boi... jak ty.
Berry wzruszyła ramionami.
—
Ja się nie boję.
—
Nie opowiadaj głupstw.
—
Po prostu mam swój plan na życie.
—
Pieprzysz bzdury.
—
Pani Fitz! Co za słownictwo.
Pani Fitz roześmiała się i plasnęła ręką o udo.
RS
35
— Wiem, wiem. Czy nie jestem upartą, złośliwą staruszką? — Potrząsnęła głową,
odwracając się w stronę rondla z bulgocącym sosem do pizzy. — Musisz być elastyczna,
Lingonberry. Czasami plany trzeba zmieniać, w przeciwnym razie tracisz dobre okazje. Nie
codziennie spotyka się kogoś takiego jak Jake Sawyer. To wspaniały mężczyzna.
Mildred zabrała się do wyrabiania pokaźnej porcji ciasta na blacie. Przekorny uśmiech
przemknął przez jej usta.
— I ma wspaniałe pośladki — dodała spokojnie.
Berry sprężyła się i wysiadła z auta. Zajrzała przez okno do pizzerii; nie było tam
nikogo poza Jake'm. Dzięki Bogu. Nie miała siły, żeby obsługiwać klientów.
Pchnęła ciężkie, oszklone drzwi, rzuciła portfel na kontuar i opadła na krzesło.—
Jeszcze jeden dzień, jeszcze jeden dolar...Jake przyjrzał się jej.
— Wyglądasz okropnie!
Berry wskazała na swoje wilgotne włosy i koszulę.
—
Jak spod rynny. — Podniosła nogę, żeby zademonstrować poszarpane dżinsy. — Pies.
—
Czy co wieczór miewasz takie przygody?
—
Niektóre wieczory są gorsze od innych. Gdzie nasze panie?
— Odesłałem je taksówką do domu. Sprawiały wrażenie kompletnie wykończonych. —
Wziął Berry za ręce i szarpnął silnie, by stanęła na nogach. — Ty sprawiasz wrażenie jeszcze
bardziej wykończonej. Chodźmy do domu.
—
Muszę wyczyścić brytfanny, a podłoga...Jake gwałtownym ruchem wskazał drzwi.
—
Do auta, kobieto!
Berry była zbyt zmęczona, aby się spierać. Posłusznie poszła za Jake'm do auta i usiadła
na miejscu obok kierowcy. Rozpamiętywała sposób, w jaki powiedział: Chodźmy do domu,
zupełnie jakby to był i jej dom. Kiedy otworzyła oczy, znajdowała się w garażu.
— Zbieraj się, śpiochu — zanucił Jake. — Jesteśmy w domu.
Spojrzała nań, zaspana. Znowu to samo. W ustach Jake'a słowo dom nabierało swoistych
znaczeń. Dom był arką, ucieczką przed powodzią, zarazą i brutalnymi kierowcami, był
niebem dla udręczonych, lekarstwem dla dewiantów.
Poszła za Jake'm do kuchni. Co sprawia, że ten dom wydaje się przytulny? Przecież
prawie nie ma mebli. Głosy rozlegają się echem w pokojach, nie wytłumione przez kotary ani
dywany. Wedle wszelkich zasad, ten stary budynek winien odpychać wrażeniem
niegościnności, tymczasem budził prawdziwie „domowe” uczucia. Berry niemal czuła zapach
stygnącego na stole irysowego puddingu.
Dawne rojenia zakłuły ją w serce. Jasnowłose dzieci, układane wieczorami do snu, mąż,
który obejmuje ją w kuchni za szyję i mówi o ważnych sprawach, takich jak ta, że musiał
wymienić dziś tłumik w aucie. Kiedy brała ślub, marzyła o rodzinie, o dużym starym domu,
który będzie rozbrzmiewał hałaśliwą miłością, a sam stanie się gwarancją bezpieczeństwa.
Cóż za naiwność! Szczęście domowe w małżeństwie z Allenem! W rzeczywistości ich związek
można było raczej nazwać porozumieniem odnośnie wspólnego mieszkania, na pewno nie
małżeństwem. Oczekiwała wiele, a nic z tego nie wyszło.
Przygryzła dolną wargę. Nie, to nie był jednak zupełnie stracony czas. Odeszła od męża
zamkniętego w sobie niczym ślimak w skorupie, świadoma własnej wartości, z jasno
sprecyzowanym sensem życia. W jakiś sposób z małżeńskiego nieładu wyłoniła się z
ukształtowaną osobowością. I to napawało ją dumą.
5
RS
36
—
Oho, zdaje się, że za tymi przepięknymi niebieskimi oczami odbywa się poważny proces
myślowy? Serce Berry zamarło na chwilę. Czy Jake czyta w jej myślach? Wykrztusiła z
trudem:
—
Ten dom sprawia wrażenie, że powinien być pełen dzieci.
—
Zgadzam się. Będzie doskonały dla gromady dzieciaków oraz pary długouchych psów.
Berry, zmieszana, spojrzała na niego. Nie miał przecież ani dzieci, ani psa. Zatem o czym
mówił? Czy kupił ten dom jeszcze dla kogoś? Jako lokatę kapitału? Może mieszka tu tylko
czasowo? Boże, czyżby miał gdzieś tu przyjaciółkę w ciąży?
Jake oparł się o blat.
—
Mam plan.
—
Jaki?
—
Kiedy ostatnio jadłaś?
Berry zamrugała, zdezorientowana nagłą zmianą tematu rozmowy.
—
Hm... Nie pamiętam.
—
A kolacja?
Zarumieniła się, uświadamiając sobie, że zamiast planowanej sałatki zjadła jedynie
batonik.
—
Co to ma wspólnego z twoim planem?
—
Nic. Wszystko. — Jake otworzył lodówkę. — Nie ma tu zbyt wiele jedzenia.
—
Czyli nie tylko ja o nim zapominam.
— Jadam poza domem, najczęściej u siostry. Mieszka o parę kilometrów stąd. —
Postawił na blacie mleko, z górnej szafki zdjął pudełko płatków z rodzynkami. — Mam tylko
jedzenie na śniadania. —Wyjął łyżkę i nasypał Berry miseczkę płatków.
Berry bezmyślnie grzebała łyżką pośród rodzynek.
— Nie jestem pewna, czy mam dość siły, żeby to zjeść.
Jake bez słowa zalał płatki mlekiem, dodał jajko, a po dłuższych poszukiwaniach w
małym pudełku wyciągnął dwie fiolki.
— Trochę wanilii i odrobina gałki muszkatołowej — oznajmił.
Wymieszał miksturę i wlał pienisty kremowy likwor do wielkiej szklanki. — Proszę, tego
nie musisz gryźć.
—
W środku jest surowe jajko!
—
W koktajlu mlecznym zwykle się pojawia.
—
Hmm... — Berry wypiła ostrożnie napój i czubkiem języka oblizała białe mleczne wąsy.
Jake włożył szklankę do zmywarki, po czym ogarnął Berry ramieniem prowadząc ją ku
schodom.
—
Chodźmy do łóżka.
—
Nie śpię na tapczanie?
—
Dziś dostarczono łóżka. Każda z pań ma własny pokój.
—
Więc?
— Ty śpisz w moim pokoju. — Otworzył drzwi do sypialni i zaprosił Berry do środka z
szerokim, zamaszystym ukłonem godnym sir Waltera Raleigha.
— Och, nie — jęknęła. — Nie dzisiejszej nocy, Jake. Jestem wykończona.
— Nie, nie dzisiejszej nocy. Kiedy pierwszy raz będę z tobą w łóżku, chcę, żebyś była w
pełni przytomna i świadoma.
Berry stała przed nim z twarzą pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu, zbyt zmęczona, aby
się odciąć. Utkwiło jej w pamięci, że powiedział: Kiedy będę z tobą w łóżku, a nie: Jeżeli
Czy naprawdę było to nieuniknione?
RS
37
Narzucił jej na ramiona niebieską jedwabną piżamę, pocałował w czubek nosa i wyszedł
zamykając za sobą drzwi.
Berry budziła się powoli, rozprostowując najpierw nogi, następnie ręce. Leżała w
największym, najwygodniejszym łóżku, w jakim kiedykolwiek spała.
— Och — westchnęła, przewracając się na plecy. Delikatny jedwab góry od piżamy
ocierał się o jej piersi. Doszła do wniosku, że to uroczy sposób budzenia się. Powoli i
luksusowo... gdyby tylko nie miała owego szczególnego uczucia, że ktoś ją obserwuje.
Ostrożnie otworzyła jedno oko.
—
Cześć. — Jake powitał ją szerokim uśmiechem.
Berry nakryła się po samą szyję.
—
Co tu robisz?
—
Szukam jakiegoś ubrania. Chcesz wziąć prysznic?
Zerknęła na niego podejrzliwie. Przez ramię miał przerzucony ręcznik.
—
Przecież ty właśnie tam idziesz.
—
Tak, ale jestem porządnym facetem i chętnie wezmę ze sobą kumpla.
—
Też mi kumpel.
—
Potrafię wyczyniać cuda z pianą mydlaną.
—
Nie sądzę, bym miała ochotę tego słuchać.
Jake przysiadł na brzegu łóżka i przebiegał palcami po miękkim, niebieskim kołnierzyku
piżamy.
— Boże, jaka ty jesteś rano podniecająca. Ciepła, seksowna i kompletnie rozczochrana.
— Dotknął piżamy. — Lubię dotyk tego materiału na twoim ciele. Wiem teraz, dlaczego szyją z
niego piżamy.
Berry też lubiła. Jakaż to odmiana, budzić się wykwintnie i kobieco. Jake przesunął
jedwab między palcami.
—
Podobnie poczujesz się pod prysznicem, kiedy cię namydlę. — Kiedy mówił w ten
sposób, nie słyszała już żartobliwego tonu, a tylko nieskrywane pożądanie. — Lubisz ten
moment, kiedy pokrywa cię piana z mydlą? Wyobrażasz sobie wtedy, że to dłoń mężczyzny
prześlizguje się po wszystkich wrażliwych wypukłościach...?
—
Ooch....— Święci pańscy. Nikt nigdy nie mówił jej niczego podobnego. Nawet jej mąż.
Przede wszystkim nie mąż!
Pożądanie narastało w oczach Jake'a w miarę, jak przesuwał palec po małych
wzniesieniach na czubkach jej piersi.
—
Czujesz moje dotknięcie poprzez jedwab?
—
Czy czuję?
Płonęła niczym pochodnia. Coś niesamowicie zmysłowego kryło się w tych leniwych
penetracjach jej osłoniętych piżamą piersi. Przesunęła językiem po wargach, oczekując
pocałunku na dzień dobry. Kiedy nastąpił, iskra gorąca przemknęła pod niebieskim
jedwabiem, a Berry namiętnie oddała pocałunek rozchylając usta, by poczuć zachłanny język,
i zatapiając palce w miękkich włosach Jake'a.
Gdy przestał ją całować, jego oczy pełne byty wyczekiwania.
— Właśnie to byś czuła, gdybyśmy poszli razem pod prysznic — odezwał się. Rozpiął
piżamę Berry, obnażając nabrzmiałe pożądaniem piersi. — Gdyby twoje piersi były
namydlone, byłyby ciepłe, delikatne... zupełnie jak teraz - przesunął dłonią po jej brzuchu,
póki nie wyczuł pod palcami majteczek.
Berry utraciła zdolność myślenia.
RS
38
Dygotała, wstrząsana dreszczami, a z obrzmiałych sutek, z dłoni mężczyzny oraz
napierającego coraz mocniej na majtki stale rosnącego pączka promieniowały kolejne fale
gorąca. Drżącymi rękami chwyciła Jake'a za koszulę i ukryła płonącą twarz na jego piersi.
—
Lepiej przestańmy — wyszeptała bez tchu. — Zupełnie straciłam głowę. Nigdy dotąd
tak się nie czułam.
—
To nadzwyczajne uczucie, Berry. Nadzwyczajne, ponieważ dotyczy ciebie i mnie.
—
Tak, ale... chodzi o coś więcej... pierwszy raz... pierwszy raz czuję coś podobnego.
Jake patrzył na nią w głuchej ciszy.
—
Berry, przez cztery lata byłaś mężatką. Czy nigdy się nie kochałaś?
—
Wygląda na to, że ja dawałam miłość, a on ją przyjmował, natomiast nigdy nie
kochaliśmy się razem. Wykonywaliśmy wszystkie ruchy jak należy, ale nigdy nie odczuwałam
żadnej satysfakcji. Wzniosła oczy ku górze. — To okropne.
—
Mam nadzieję, że nigdy nie spotkam tego faceta. Nie sądzę, żebym mógł się
powstrzymać i nie rozwalić mu nosa.
—
To nie tylko jego wina. Byłam bardzo młoda. Myśleliśmy, że małżeństwo może stanowić
jakieś panaceum na nasze własne problemy. Allen był kuty na cztery nogi. Umiał kierować
moim życiem. Chciał zostać lekarzem. Ja nie radziłam sobie jeszcze z samą sobą, brnęłam
przez szkołę, zmieniałam specjalizację po każdym semestrze, ledwo zaliczyłam połowę
przedmiotów. Kiedy Allen wkroczył w moje życie, zdawał się ośrodkiem ciszy w centrum
huraganu. Zimne, niebieskie oczy, dokładnie zaczesane włosy, spodnie zawsze zaprasowane
w kant. Sądzę, że podświadomie każde z nas czuło się niekompletne, potrzebowało
uzupełnienia. Ja szukałam porządku i celu, jemu brakowało emocji i uczuć. Pewnie
liczyliśmy na to, że wspólnie stworzymy doskonałą ludzką istotę.
Niestety, życie nie jest takie proste. Małżeństwo zaostrzyło nasze problemy. Im dłużej
przebywaliśmy razem, tym ja stawałam się mniej pewna siebie, a on — mniej
komunikatywny. Kiedy się przekonał, że nasze małżeństwo jest nieudane, zaczął się rozglądać
za innymi kobietami. Być może zdrada miała być ostatnią próbą ratunku. — Berry wzruszyła
ramionami. — Może w ten sposób chciał sobie udowodnić, że niczego mu nie brakuje.
— Albo, że jest draniem.
Berry objęła kolana ramionami i roześmiała się.
— Taki był mój pierwszy wniosek. Ale czas oraz dorosłość stępiły ostrze mojej urazy.
Ktoś, ciężko stąpając, przeszedł przez hall i zatrzymał się przed drzwiami sypialni Jake'a.
— Ktokolwiek chce skorzystać z łazienki, powinien to zrobić teraz — zasyczała głośnym
szeptem pani Fitz. — Zanim wstanie pani Dugan.
Jake zaśmiał się.
— Czy nie sądzisz, że ona próbuje dać nam coś do zrozumienia?
Berry ostatnia przyszła na śniadanie. Spokojnie usiadła na pace z rzeczami i, starannie
unikając spojrzenia Jake'a, nasypała sobie pełną miseczkę płatków zbożowych. Czuła się tak
zakłopotana, że praktycznie nie wiedziała, co robi. Opowieści o mydlanej pianie sprawiły, iż
jej równowagę umysłową diabli wzięli. Czuła się tak, jakby przyszła na śniadanie nago.
Najpierw zachowywała się niczym maniaczka seksualna, a potem ni stąd, ni zowąd,
opowiedziała Jake'owi historię swego życia. Ależ była głupia! Wbiła wzrok w miseczkę, choć
prawdę mówiąc, wcale jej nie widziała. Dolała mleka i zamieszała.
PAC! Ziarnko mieszanki przeleciało koło ucha Berry. PAC, PAC, PAC. Jej śniadanie
eksplodowało!
Ziarnko trafiło panią Dugan w czoło.
RS
39
—
Jestem zastrzelona! — krzyknęła. — Ktoś we mnie strzelił.
Pani Fitz nurknęła pod stół.
—
Nikt w ciebie nie strzela, ty oślico. To płatki zbożowe.
Jake zerwał się, nakrywając talerzem niemal już pustą miseczkę.
— Co to za sztuczki — wysapała Berry.
Jake ostrożnie usunął talerz. Napęczniałe mlekiem ziarna wydawały dziwne, syczące
odgłosy.
— Nie rozumiem. Nigdy się to dotąd nie zdarzyło. Może zaczęły strzelać, bo je
zamieszałaś. — Jake wziął pudełko oraz miseczkę, po czym zszedł do sutereny.
Pani Dugan potrząsnęła głową.
—
Kiedy mieszkałyśmy w Southside Hotel, nigdy się z czymś takim nie spotkałam.
Pani Fitz wydłubywała ziarenka z włosów.
—
Tak. Tam było nudno. Pełno staruchów. — Dreszcz przebiegł ją na samo wspomnienie.
Mildred złożyła serwetkę.
— Mnie się tu podoba, tylko wolałabym, żeby nie zabierał jedzenia. Chciałam trochę
spróbować. Berry przyglądała się drzwiom do sutereny. Co Jake ma na dole... Laboratorium
doktora Jekylla? Wreszcie ciekawość wzięła górę nad zakłopotaniem. Przeprosiła, wstała od
stołu i ostrożnie uchyliła drzwi.
—
Jake?
—
Hmmm...
—
Mogę zejść? Czy to jeszcze wybuchnie?
—
Zaryzykuj.
Berry rozejrzała się po zagraconym, jasno oświetlonym pokoju. Z sufitu zwieszały się
latawce, modele samolotów, rękawy wskazujące kierunek wiatru oraz koła rowerowe. Ściany
pokrywały półki, na których stały butelki, a na blacie leżały wybebeszone roboty, części
komputerów, worki ryżu, kukurydzy oraz pszenicy. Wszędzie poniewierały się zabawki: lalki
bez głów, pluszowe niedźwiadki, wrotki, gry. Jake usiadł przy masywnym biurku,
przyglądając się uważnie rozmoczonym, kiełkującym ziarnom ponabijanym na długi
szpikulec. Berry przystanęła za jego plecami.
— Czuję się, jakbym odwiedzała pracownię alchemika.
— Większość tych rzeczy należy do dzieciaków Katy. Ja jestem tylko lekarzem zabawek.
Problem w tym, że one psują je znacznie szybciej, niż ja naprawiam... — Rozejrzał się wokół.
— Ale latawce, samoloty i rękawy wskazujące kierunek wiatru są moje.
Berry spojrzała na niego spode łba.
—
Mówiłeś, że nie miałeś żadnych zabawek.
—
Kłamałem.
— Kiedy jeszcze kłamałeś?
Jake odłożył szpikulec z ziarnami i odwrócił się razem z krzesłem, patrząc na Berry.
—
Kłamałem, kiedy mówiłem, dlaczego chcę się z tobą kochać. Pamiętasz tę górską teorię?
—
Ach, tak. — Cofnęła się. — Ma być o erotyce? Zamierzasz mówić o mydle?
—
Więc jednak mydło cię wzięło?
—
Jasne, że nie!
Jake usadowił się wygodnie, wyciągnął długie nogi i założył ręce za głowę.
— Czyżbyś nie chciała poznać moich najskrytszych motywów? Nie interesuje cię główny
plan? —zapytał z uśmiechem.
—
Cóż, tak — potrząsnęła głową. — Nie.
—
Zdecyduj się.
RS
40
—
Nie popędzaj.
Jake cmoknął.
—
Nie jesteś dziś zbyt odważna.
—
Nie gadaj bzdur. Jestem prawie zawsze odważna. Kto jadł twoje głupie ziarno?
—
Unikasz mnie. Sypałaś sobie te paprochy, nawet na mnie nie patrząc.
—
Czy celowo podsunąłeś mi strzelające piątki?
Jake niezwykle wiarygodnie odegrał rolę oburzonego.
—
Moi?
Berry przycupnęła na trzykołowym rowerku.
— Okay, w takim razie zaczynaj. Na czym polega ten twój główny plan?
Jake pochylił się opierając łokcie na biurku. Jego oczy szelmowsko rozbłysły, a kąciki ust
uniosły się w hamowanym uśmiechu.
—
Zamierzamy się pobrać, kupić parę psów i mieć całą gromadę dzieciaków. Być może
setkę.
Berry zeskoczyła z rowerka.
—
Dostałeś kota?
—
Cóż, dobrze... nie będziemy mieli setki. Jestem skłonny do negocjacji w sprawie dzieci.
Jedno lub dwoje wystarczy.
—
Nie. Nigdy. Nie chcę małżeństwa. Byłam już mężatką, nienawidzę tego. A jeśli
kiedykolwiek wezmę ślub, to nie z tobą. Jesteś ostatnim mężczyzną, za którego bym wyszła.
— Wierutne kłamstwo. Tak bardzo chciała za niego wyjść, aż na myśl o tym cierpły jej
dziąsła. Skrzyżowała palce za plecami, żeby nie zapeszyć.
—
Dlaczego nie chcesz? Co we mnie złego?
—
Nic, i to właśnie jest złe.
—
Czy zechcesz wyrażać się jaśniej?
—
Mam pracę. Nie mogę stać tu przez cały dzień i rozmawiać o małżeństwie. Muszę robić
pizze, umyć podłogę, przygotować się do testu z historii sztuki. — Berry skierowała się ku
drzwiom. — Czy mogę pożyczyć auto?
—
Nie. Ja cię zawiozę. Pogadamy po drodze.
—
Nie chcę z tobą rozmawiać.
W odpowiedzi Jake zapiał jak kogut, trzepocząc przy tym ramionami.
— Ugk — stęknęła.
Jake oraz Berry siedzieli po ciemku w furgonetce i patrzyli jedno na drugie.
—
Ja dostarczę pizzę - zgrzytnęła zębami Berry.
—
Diabła tam ty. Ja.
—
To moje zajęcie, moja pizzeria, moje pizze.
Jake obrzucił wzrokiem mieszkalny budynek z żółtej cegły.
—
Jest dziesiąta wieczorem. Czeka cię spacer na czwarte piętro bez windy przez
podejrzane tereny. Nie zamierzam siedzieć tutaj zbijając bąki, podczas gdy ciebie napadną i
obrabują w jakimś ciemnym zakamarku.
—
Dostarczałam tu pizzę już przedtem.
—
W porządku. Teraz moja kolej. — Jake ujął za sznurek. — Zamknij drzwi, kiedy wyjdę.
Berry chwyciła drugi koniec pudełka, ciągnąc je w swoją stronę.
—
Zaniesiesz tę pizzę, kiedy zobaczysz latające prosię!
Jake westchnął i wyjrzał przez okno.
—
Spójrz!
RS
41
Berry wychyliła się, by zobaczyć, co przyciągnęło jego uwagę. Jake wyskoczył z pizzą zza
kierownicy i zatrzasnął drzwiczki.
— Latające prosię! — wrzasnął do Berry.
Zmrużyła oczy.
— Och, ty draniu!
Rzuciła się w ślad za nim po schodach.
— Nienawidzę, kiedy mi się mówi, co mam robić. Nikt nie będzie mi rozkazywał. To
moja firma. To była moja pizza. A on chce się ze mną żenić! Ha! Nie ma szans.
Dopędziła go, gdy inkasował pieniądze.
— Gdybym nie zmęczyła się przez te schody, zarobiłbyś kopniaka w kolano.
— No, no, jesteś wcale podniecająca, kiedy sięgasz po argumenty fizyczne.
Berry zacisnęła pięści.
-Hm.
— Zbyt zmęczona, żeby rozmawiać, tak? — Pociągnął za zwisający lok i zwrócił się do
odbierającego pizzę mężczyzny. — Szaleje na moim punkcie, wszędzie za mną łazi. — Otoczył
Berry ramieniem, gdy schodzili ze schodów. — Wiem, że lecisz na mnie, ale mogłaś zaczekać
w aucie.
—
Obawiam się, że nie chciałbyś wiedzieć, co bym z tobą najchętniej zrobiła.
—
Coś przyjemnego?
—
Bolesnego. Możliwie jak najbardziej.
— Prawdę mówiąc, nie przepadam za bólem. — Jake otworzył frontowe drzwi i spojrzał
na pustą ulicę. — Gdzie jest auto?
Była prawie pierwsza w nocy, kiedy Jake i Berry przekroczyli próg domu. Po cichu dostali
się do kuchni, po czym zabrali się do przygotowywania gigantycznej przekąski. Zawartość
lodówki wylądowała na okrągłym dębowym stole. Oświetleni srebrzystym blaskiem księżyca
pałaszowali pikle, sandwicze, lody, sałatkę ziemniaczaną, a także truskawki.
Kiedy Berry sięgnęła po ostatnią truskawkę, Jake odsunął się od stołu.
—
Kochanie.
Berry westchnęła.
—
Wszystko w porządku. Rano wypożyczę nowe auto.
Kolejne westchnienie.
—
Podejrzenia policji są w pełni uzasadnione, jeśli wziąć pod uwagę, że w niecały tydzień
skradziono nam dwa auta.
—
W niecały tydzień rozwaliłam jeepa, ukradziono mi dwa auta, a moje mieszkanie spaliło
się na węgiel. Czy myślisz, że ktoś próbuje dać mi coś do zrozumienia?
Jake wzruszył ramionami.
—
To negatywy. A pozytywy?
—
A cóż w tym może być pozytywnego?
—
Nasza przyjaźń.
Berry spojrzała na niego. Mówił poważnie. Uśmiechnęła się.
— Tak, to się istotnie liczy.
Przez chwilę, gdy łzy przesłoniły jej oczy, a twarz nabrała promiennego wyrazu, cieszyła
się z ciemności panujących przy kuchennym stole. Takie emocje powinien był w niej budzić
Allen. Ale nigdy nie wzbudził. Jake ujął jej rękę i pocałował czule przegub od wewnętrznej
strony. Berry szarpnęła się.
—
Nie całuj mojego nadgarstka.
—
Okay. A co mam całować?
RS
42
—
Nie chcę, żebyś w ogóle cokolwiek całował.
—
Głupie gadanie. — Znowu wziął ją za rękę, całując tym razem miękkie wnętrze dłoni.
Jego oczy połyskiwały szelmowsko. — A co będzie jeśli pocałuję twoją...
—
Ani się waż!
Ssał przez moment czubek jej wskazującego palca.
—
Czy mogę pocałować go pod prysznicem?
—
Nie bierzemy prysznica. Przestań! — Z trudem przełknęła ślinę, gdy ponownie wziął w
usta jej palec. Zdzieliła go na odlew torbą do chleba.
—
Mówiłam, żebyś przestał.
—
Ostro grasz, co?
—
W nic nie gram. Chcę ci powiedzieć coś brzydkiego. Spadaj. — Berry wstała od stołu. —
Wynoś się do domu.
—
Ja jestem w domu.
—
Och, rzeczywiście. — Wpakowała puszki z piklami i pojemnik z mielonką do lodówki.
Czuła się jak wsiowa idiotka. Nie miała doświadczenia w robieniu scen, a poza tym za
bardzo na nią działał, zbyt łatwo traciła przy nim głowę. Sprawiał, że czuła się niczym Mary
Poppins w krainie absurdu.
Na piętrze skrzypnęły otwierane drzwi i ktoś przeszedł po wyłożonym chodnikiem hallu
do łazienki.
Jake włożył resztę talerzy do zmywarki.
—
Zakład o dolara, że to pani Dugan. Rozpoznaję autorytatywne tup, tup, tup jej pantofli.
—
Pani Dugan ma cię na oku.
— Wiem. Jej radar reaguje na odgłos pocałunku. — Zamknął Berry w uścisku. —
Myślę, że możemy przeprowadzić test. Sprawdźmy, jak szybko uda się wywabić panią Dugan
z łazienki.
Berry pomyślała, że nie powinna całować Jake'a, ale tym razem uczestniczyła przecież w
naukowym eksperymencie. Kim była, aby stawać na drodze nauki?
— To pierwszy z cyklu pocałunków na dobranoc — oznajmił Jake. Ciepłe wargi musnęły
jej usta, gdy przyciągnął ją bliżej ku sobie pieszcząc dłońmi krągłe pośladki. Miękkim głosem
szeptał teraz wprost w jej ucho: — Są różne rodzaje pocałunków na dobranoc. Takie, kiedy
właśnie przed chwilą się kochałaś i wiesz już, że to szczególna noc. — Pocałował wrażliwe
miejsce tuż przy uchu Berry, nakrywając jednocześnie dłonią jej pierś i wodząc palcem po
twardniejącym czubku. — Są też takie, które stanowią preludium do czegoś więcej. Pocałunki
niecierpliwe, natarczywe i łakome. — Jego palce zacisnęły się lekko, wargi z dziką pasją
szukały jej warg, a język wdzierał się głęboko w usta.
Berry jęknęła cicho, gdy uczuła na brzuchu pchnięcie jego pobudzonej męskości. Język
Jake'a przesunął się po jej języku.
Drzwi łazienki otworzyły się, kroki przemierzyły z powrotem hall, zatrzymując się u
szczytu schodów.
—
Czy ktoś jest na dole?
—
Tylko my, pani Dugan — odparł Jake. — Zjedliśmy co nieco przed pójściem spać.
—
Już późno. Najwyższa pora, aby piękna młoda osoba znajdowała się w łóżku.
—
Właśnie się o to staram — westchnął Jake.
—
Sama!
—
Dlaczego nie zaadoptowałaś gromadki staruszek, które miałyby kłopoty ze słuchem? —
szepnął.
Berry zachichotała.
—
A ponadto są takie pocałunki na dobranoc, które mówią po prostu: dobrej nocy!
RS
43
Jake wpatrywał się w nią pociemniałymi z namiętności oczami.
— Nie, dla ciebie takie pocałunki nie istnieją. Powinnaś znać jedynie takie, które
stanowią zapowiedź rzeczy mających dopiero nadejść. Takie, które; są obietnicą spełniających
się spotkań.
Berry odetchnęła.
— Nie, dopóki pani Dugan może cokolwiek zrobić w tej sprawie.
— Jesteś z góry skazana, Berry. — Na jego twarzy pojawił się psotny uśmiech. — Tak
samo, jak pani Dugan. — Odwrócił Berry twarzą ku schodom i klepnął w pupę.
— Marsz do łóżka.
Znowu to robił. Rozbierał się, a następnie ubierał. Ten mężczyzna był nałogowym
ekshibicjonistą. Nakryta powyżej uszu Berry łowiła spod kołdry odgłosy
zapinania. Nie miał zupełnie wstydu. Ani skrupułów.
— Ubrałeś się już? — Wielki Boże, czyżby ten spanikowany skrzek miał być jej
głosem?!
— Dlaczego nie wyleziesz stamtąd i sama się nie przekonasz?
Berry nie musiała wcale patrzeć, aby się przekonać, że Jake nie jest jeszcze ubrany.
Gęsia skórka na jej ramionach była niezawodnym wskaźnikiem. Do diabła z tym.
— Dlaczego musisz się ubierać w moim pokoju?
— Bo tak się składa, że jest to także mój pokój. Bo mam tu swoje ubrania. Bo trzy
staruszki okupują obie łazienki, a ja się spieszę. — Objął Berry i pocałował w nos. —
Powinnaś popatrzeć, byłoby fajnie.
Miał na sobie popielate spodnie i koszulę w biało-czerwone prążki. Berry przyglądała się,
jak stojąc przy szafie wybierał krawat z dobrze zaopatrzonej półki.
—
Rzeczywiście chciałeś, żebym patrzyła?
—
Aha.
—
I nie czułbyś się zakłopotany, że tylko ty jesteś bez ubrania?
—
Czułbym się. Właśnie o to chodzi. Wiesz, co się dzieje z mężczyznami, kiedy są
zakłopotani? Oni dostają…
—
Wiem, czego dostają. Lepiej, żeby tobie się to nie przytrafiło!
Zawiązał krawat na mały węzeł i zwrócił się twarzą do niej.
—
No i jak? Czy wyglądam na nauczyciela pierwszej klasy?
Berry pomyślała, że przypomina raczej modela z kalendarza Chippendale. Usiadła w
łóżku, nakazując swemu sercu, aby się natychmiast uspokoiło. W końcu, do diabla, Jake był
tylko mężczyzną. Zwyczajnym mężczyzną w świetnie skrojonych spodniach, opinających
wąskie biodra i wspaniałe pośladki. Zwyczajnym mężczyzną w znakomicie uszytej koszuli,
która podkreślała linię jego ramion i klatki piersiowej przechodzącej w płaski, twardy brzuch.
Dlaczego, na Boga, stawała się tak spięta w obecności zwyczajnego mężczyzny?
Bo nie był zwyczajny. Był absolutnie wspaniały i powinna była go obejrzeć. Głupio
postąpiła, nie patrząc. Przecież już prawie widziała Jake'a całego. Przełknęła ślinę i gapiła się
na niego, dokładając wszelkich starań, aby wyglądać jak uosobienie spokoju i opanowania.
— Bardzo ładnie. Każdy pierwszoklasista powinien być dumny, że ma takiego
nauczyciela.
— Dziękuję. — Ukłonił się lekko. — Muszę już pędzić. Dzwoniłem do agencji wynajmu
samochodów. Przyślą ci wóz, powinien być przed ósmą. — Na podjeździe zatrąbiło auto. Jake
zgarnął klucze i drobne z blatu biurka, a z szafy chwycił blezer z wielbłądziej wełny.
6
RS
44
Berry nasłuchiwała, jak zbiegał po schodach, a kiedy trzasnęły drzwi, wyskoczyła z łóżka
i podbiegła do okna, żeby raz jeszcze rzucić na niego okiem. Za późno. Odjechał. Poza tym był
ubrany.
— Cholera — szepnęła. — Powinnam była mu się przyjrzeć.
Nawet przy śniadaniu nie potrafiła myśleć o niczym innym. Dopiero po jakimś czasie
uświadomiła sobie, że przy stole panuje idealna cisza. Panie nie spuszczały z niej wzroku.
—
Coś się stało?
—
Nie.
—
Nie?
—
Jeśli chodzi o mnie, nic złego.
Berry spojrzała na czyste firanki i nietknięte miseczki.
—
Nie jecie?
—
Może później.
—
Za chwilę.
—
Jeszcze nie teraz.
—
Nie chcecie nawet herbaty?
Pani Fitz poruszyła się niespokojnie na krześle.
— Trochę już wypiłyśmy. Na razie nie chce się nam pić.
Berry wsypała do swojej miseczki nieco płatków zbożowych, po czym sięgnęła po mleko.
Nagle zastygła w pół gestu.
—
Och!
—
Coś nie tak, kochanie?
—
Nie, w porządku. — Spojrzała na karton mleka. Przeniosła spojrzenie na płatki.
Wyglądały jak zmieszane z rodzynkami otręby. Delikatnie odsunęła rodzynki czubkiem palca.
Podniosła wzrok na trzy kobiety.
—
Wyglądają jak płatki z rodzynkami.
—
Tak.
— Też mi się tak wydaje.
—Aha.
Berry powąchała.
—
Pachną jak płatki z rodzynkami.
—
Na pewno?
—
To dobrze.
Pani Fitz przymrużyła oczy.
—
W porządku. Dolej teraz mleka.
Berry pchnęła karton mleka w jej stronę.
—
Niech pani naleje.
Pani Fitz przesunęła mleko na stare miejsce.
— Nie ja. W żadnym wypadku. Nigdy. Wydłubywanie ziaren z włosów zajęło mi wczoraj
pół godziny.
Berry zacisnęła usta.
—
Śmieszne. Przecież to zwykłe płatki z rodzynkami. — Odsunęła się trochę od stołu i
wlała parę kropel mleka do swojego naczynia. Nic się nie wydarzyło.
—
Rozmieszaj — zasugerowała pani Fitz.
Berry rozmieszała. Nic nie pękło, nie wystrzeliło, nie wyleciało w powietrze. Nawet nie
napęczniało.
— Płatki z rodzynkami.
Pani Fitz napełniła swoją miseczkę.
RS
45
— O, Boże, jestem taka głodna, że mogłabym zjeść konia z kopytami.
Mildred podała herbatę i wszystkie zaczęły popijać małymi łykami.
— Smakuje jak herbata — oznajmiła Mildred. Pani Dugan przytaknęła.
Pani Fitz przełknęła pełną łyżkę płatków.
— Cóż, jedno jest pewne. Jutro wstaję wcześniej i jem śniadanie z Jake'em. Od teraz on
będzie wszystko próbował pierwszy.
Berry szczodrze posmarowała pizzę sosem i ułożyła ser. Pokropiła to dzieło sztuki oliwą i
w tym momencie dostrzegła, że otwierają się drzwi frontowe przepuszczając Jake'a z
zakupami. Parę kroków za nim szedł starszy mężczyzna, również z torbą. Kącikiem oczu
Berry zauważyła, jak pani Fitz wyciera ręce w fartuch i poprawia włosy.
—
Bandyta o szóstej wieczorem — wyszeptała pani Fitz. — Szykuje się do morderstwa.
—
Ogląda pani za dużo telewizji, pani Fitz.
—
Filmów. Top Gun, mianowicie. Czy to nie Tom Cruise, kochanie?
Jake położył torby na blacie i wyjął cztery plastikowe pojemniki z sałatą.
—
Gdzie Mildred i pani Dugan?
—
Mają dziś wolne.
Jake przysunął stołek do blatu.
— Chodź, Harry. Rozminęliśmy się z dwiema paniami. Mam nadzieję, że zjesz sporo
sałatki. —Wykonał zapraszający ruch ręką.
—
Berry, pani Fitz, chciałbym wam przedstawić mojego dobrego przyjaciela, Harry'ego
Fee.
Pani Fitz wyciągnęła rękę.
—
Jestem Lena. Proszę, oto widelec. Czy po kolacji masz ochotę wybrać siego kina?
Berry uniosła brwi i skinęła na Jake'a.
—
Możesz mi pomóc?
Jake wziął torby, po czym zaczął na chybił trafił przekładać ich zawartość do lodówki.
—
Co ty wyprawiasz? — szepnęła Berry.
—
Wykładam jedzenie.
—
Nie mówię o zakupach. Zaczekaj, po co takie zapasy? Jogurt? Pomarańcze? Czy to
sałatka z tuńczyka?
— Nigdy nie jesz. Kiedy staruszki są na górze, muszę cię zmuszać do jedzenia. Dopóki
mieszkasz w moim domu, nie będziesz się żywić batonikami.
—
Kto ci powiedział?
—
Mam swoje źródła.
—
To kłamstwo. Dbam o siebie... przez większość czasu.
— Nikt, kto ma taki rozkład dnia jak ty, nie jest w stanie się o siebie troszczyć. Cierpisz
na brak czasu i brak pieniędzy. Uczysz się, wałkujesz pizzę, nosisz trampki sklejone
plastrem, bo oszczędzasz na nowego jeepa. Jakby tego nie było dosyć, nie pozwalasz
własnemu sercu rządzić własną głową. Kobiety są naprawdę przemiłymi istotami, ale nie
powinny brać się ani za kierowanie samochodem, ani za dostarczanie pizzy. — Przerwał i
tęsknie popatrzył na usta Berry. — Nie powinny się także całować.
— Oczywiście, że powinny. Czy możesz mi wyjaśnić, jakim cudem znowu doszliśmy do
całowania?
Skubnął ją w lewe ucho.
—
Masz na mnie erotyczny wpływ. — Pocałował pulsujące miejsce na szyi Berry. — Powoli
popadam w obsesję. Niezależnie od tego, o czym zaczynam myśleć, wszystko kończy się na
RS
46
całowaniu ciebie. To znaczy, prawdę mówiąc... myślę także o robieniu z tobą innych rzeczy,
ale one też wiążą się z całowaniem.
—
Bądź poważny.
Jake dotknął kolanem wewnętrznej strony jej uda.
— Staram się. Ale mi w tym nie pomagasz.
Berry próbowała się skoncentrować, ale za Boga nie potrafiła sobie przypomnieć, jakim
cudem znaleźli się nagle za lodówką. Może miało to związek z sałatką z tuńczyka. Nie,
pomyślała, nie w tym rzecz. Pani Fitz uwijała się pospiesznie w sklepie. Podała panu Fee
coca-colę i gorący kawałek pizzy.
—
Wybierzemy się na wieczorny seans — powiedziała. — Muszę pomóc Berry, dopóki nie
zamknie.
Jake zanurzył twarz we włosach Berry, przesuwając dłonią po jej biodrze.
—
W porządku, pani Fitz. Dziś wieczorem ja pomogę.
Berry wyślizgnęła się z jego objęć.
—
Nie!
—
Tak. — Jake miał bardzo pewny siebie głos.
— Pomagałeś mi ostatniej nocy i skradziono nam auto. Nie chcę twojej pomocy. Jesteś
pomocny jak dziura w moście.
Jake objął ją ramieniem i pocałował w czubek głowy.
—
Szaleje za mną — powiedział Harry'emu. — Ale jest nieśmiała. Sam wiesz, jakie są
kobiety...Pani Fitz sięgnęła po sweter i torebkę.
—
Ona jest fujarą — szepnęła Harry'emu. — Nie umie korzystać z okazji.
Harry przymrużył oko.
—
Idę o zakład, że ty, Leno, nie przegapisz żadnej szansy.
—
Jasne. Kłopot w tym, że nie zdarzają mi się zbyt często.
Harry przepuścił ją przodem i trzymając drzwi puścił do Jake'a perskie oko.
— Nie czekajcie na nas.
Berry ze zdumienia otworzyła usta.
—
Co przez to rozumiesz?...
—
On miał na myśli, że zamierzają się dobrze zabawić i nie powinniśmy na nich czekać.
—
Ten stary zbereźnik ma ochotę na panią Fitz! — wykrzyknęła Berry.
—
Nie wierzę własnym uszom... zachowujesz się niczym pani Dugan.
—
Jeśli cokolwiek przydarzy się tej drogiej, słodkiej staruszce, będziesz za to osobiście
odpowiedzialny.
—
Chyba żartujesz. Ja martwię się o Harry'ego.
Berry wyjęła z pieca kilka pizz i włożyła je do pudełek.
—
To naprawdę twój dobry przyjaciel? Jak długo się znacie?
Jake spojrzał na zegarek.
—
Czterdzieści pięć minut.
—
Co?
—
Spotkaliśmy się w supersamie. Miałem zamiar poznać go z panią Dugan. Chyba
wybiorę się jutro spenetrować stoisko z mrożonkami. To właściwe miejsce na spotkanie ze
starymi przyjaciółmi.
—
Ty... ty stręczycielu! — wybełkotała w furii Berry. — Wiem do czego zmierzasz. Nie
jestem głupia. Chcesz się pozbyć moich pań. Chcesz usunąć je z domu, żeby móc swobodnie
rozprawiać o mydle!
—
No.
—
Potwierdzasz?
RS
47
—
No.
—
To podłe.
Jake z rękoma w kieszeniach wsparł się niedbale o kontuar.
— Pani Fitz, pani Dugan oraz Mildred to wspaniałe kobiety. Są żywe, inteligentne — i
samotne. Nie trzeba geniusza, aby wywnioskować, że od czasu do czasu męskie towarzystwo
sprawi im radość. Nie trzeba także geniusza, aby wiedzieć, że musiałbym być cudotwórcą,
żeby znaleźć się z tobą w łóżku, kiedy w pobliżu krąży pani Dugan. Wydaje mi się, że
znalazłem świetne rozwiązanie problemu, który dotyczy przecież nas wszystkich.
Berry zacisnęła pięści.
— Mojego problemu nie rozwiązuje. Mój problem polega na tym, jak się od ciebie
uwolnić. Rujnujesz mi plany życiowe. Nie chcę żadnych układów. Nie chcę twojej sałatki z
tuńczyka. Świetnie sobie radziłam, zanim się pojawiłeś. Po raz pierwszy w życiu wiedziałam,
dokąd zmierzam. Miałam środki, kierunek oraz cel. Miałam właściwy stosunek do siebie
samej. — W złości uniosła ręce. — Teraz nie wiem, co mam. Fale gorąca nie do
powstrzymania i pragnienia, nad którymi nie umiem zapanować.
Jake wydawał się wielce zadowolony.
—
Naprawdę?
—
Nie chcę pragnień, nad którymi nie umiem panować. Chcę się nauczyć historii sztuki.
Czy możesz to zrozumieć? — zapytała z błagalną nutą w głosie.
Jake przybliżył się o krok.
—
Co to za pragnienia?
—
Nie twój interes.
—
Ależ oczywiście, że mój. — Mówił miękkim, przyjemnie zachrypniętym głosem, a stał
tak blisko, że Berry ogarniało gorąco, bijące od jego ciała. — Czuję się w obowiązku zająć się
tymi pragnieniami nie do opanowania.
Nic nie zrozumiał, pomyślała ze smutkiem. Rzecz jasna, miała wiele takich pragnień, o
jakie mu chodziło, ale tych akurat się nie obawiała. Znacznie trudniej było poradzić sobie z
apetytem na pudding lub potrzebą obecności dziecka. Albo z tym, co czuła, kiedy zajmowała
się jego bielizną i prała z czułością przepocone, białe skarpetki, zmartwiona, czy są aby
dostatecznie miękkie i wystarczająco czyste.
—
Nie powiesz mi? — nagabywał ją aksamitnym głosem.
—
Nie. Nigdy.
—
W takim razie będę zmuszony zastosować tortury, aby wydusić z ciebie prawdę. Zresztą
ty lubisz moje tortury — dodał, uśmiechając się szeroko.
Berry odjęło mowę. Patrzyła na Jake'a, zapędzona w kozi róg, niezdolna do podjęcia
żadnej decyzji. Nie wiedziała, jak ma to rozumieć, nie była pewna, czy ma do czynienia z
chamem, czy z bohaterem.
Tylko jedno nie ulegało wątpliwości: uśmiech Jake'a — na poły małego chłopca, na poły
zuchwałego pirata — był w stu procentach skuteczny.
Zdecydowała, że najrozsądniej będzie go zignorować i zmienić temat na bezpieczniejszy.
Jake stłumił uśmiech, podsuwając talerz bliżej Berry.
— Możesz uciekać, ale nie możesz się ukryć, zwłaszcza odkąd mieszkasz w moim domu.
Berry chrupała kawałek marchewki.
— Jutro pomalują mieszkanie. Pojutrze położą dywan. Zamierzam uciec tam
najszybciej, jak się da, a następnie ukryć się w tym małym, bezpiecznym mieszkaniu, dopóki
jedynymi moimi pragnieniami nie staną się pizza i historia sztuki.
— Hmmm.
RS
48
Berry zastygła z widelcem wyciągniętym w stronę talerza. „Hmmm” brzmiało bardzo
wieloznacznie. Nie to, żeby odbierało nadzieję albo wyrażało brak zrozumienia. Nie. „Hmmm”
Jake'a skrywało pewność siebie. Przerażającą pewność siebie.
Deszcz walił w okno pizzerii. Niewielkie pomieszczenie pogrążone było w grobowych
niemal ciemnościach. Piekarniki grzały Berry w plecy, ale świetlówki nie mogły sobie poradzić
z ponurym nastrojem zimnych, kwietniowych burz.
Frontowe drzwi otworzyły się, wpuszczając do środka dwóch obszarpanych mężczyzn.
Otrzepali krople deszczu z trampek, uśmiechając się aprobująco.
—
Gdybym był na pani miejscu, przestawiłbym łóżko na dół. Pizza pachnie wspaniale.
Berry wręczyła każdemu tekturowy talerzyk z porcją pizzy.
—
Skończyliście, panowie? Dywan położony?
— Tak. Boże, nigdy w życiu nie cieszyłem się tak ze skończonej roboty. Proszę się nie
gniewać, ale pani mieszkanie naprawdę śmierdzi.
Zakłopotana Berry czuła, że się rumieni.
— Tam był pożar. Dopiero skończyło się malowanie.
—
Jakich farb pani używała? To miejsce czuć jak stare skarpetki.
Drugi mężczyzna potrząsnął głową.
—
Gorzej... czuć je jak zdechłe skarpetki.
Berry popatrzyła na Mildred i panią Fitz.
— Powinnam zajrzeć. — Istotnie, kiedy w towarzystwie Jake'a oglądała rano
mieszkanie, unosił się tam silny zapach farby. Padało, więc nie mogli otworzyć okien, ale
Berry sądziła, że do teraz opary już znikły. U szczytu schodów zaczęły ją piec oczy. Mieli rację,
zapach był straszny, znacznie gorszy niż rano. Białe niczym skorupka jajka ściany
kontrastowały z wcale nie najgorszym beżowym dywanem. Okna lśniły czystością. Za
wszystko zapłaciła ubezpieczalnia. Były także pieniądze na nowe zasłony i tapczan, tyle tylko,
że nie mieli czasu ich kupić.
Berry odwróciła się, słysząc kroki na schodach i uśmiechnęła do Jake'a, nim przyciągnął
ją do siebie, całując na powitanie, tak jak to miał w zwyczaju. Jakby do siebie należeli,
pomyślała. Zdawkowe mężowskie pocałunki. Hallo, dobry wieczór, dzień dobry. Nie zapraszał
już Berry pod prysznic. Nie czynił żadnych aluzji na temat góry od piżamy. Powinna się czuć
spokojniej, ale było wręcz odwrotnie —takim zachowaniem doprowadzał ją do szaleństwa.
Zmarszczył nos.
—
Co to tak cuchnie?
—
Moje mieszkanie — jęknęła. — Jak mam w tym mieszkać?
—
Nie martw się. To prawdopodobnie kombinacja świeżej farby z nowym dywanem. Za
parę dni powinno być lepiej.
Berry miała ochotę krzyczeć. Za parę dni będzie za późno. Musi jak najszybciej odejść od
Jake'a Sawyera, wyprowadzić się z jego domu, z jego łóżka, spod jego prysznica. Zwłaszcza
spód prysznica. Poranny prysznic, dotąd sposób, aby się obudzić, przekształcił się obecnie w
erotyczne doświadczenie, które powodowało, iż przychodziła na śniadanie gryząc palce.
Jake przyjrzał się jej bacznie.
— Masz szczególny wyraz twarzy. Jakiś taki... zdesperowany.
Desperacja. Świetne określenie. Odwróciła się, aby się nie zorientował, że kłamie.
—
To nie desperacja, tylko niezadowolenie. Miałam nadzieję, że wyprowadzę się dziś
wieczorem.
—
Jak widać, nic z tego. Wyraźnie twoim przeznaczeniem jest przebywać ze mną nieco
dłużej —powiedział wesoło.
RS
49
—
Może jutro będzie pachniało lepiej.
—
Wątpię, zwłaszcza jeżeli deszcz nie ustanie i nie da się otworzyć okna.
—
Wydajesz się niezwykle zadowolony.
— Lubię mieć cię w moim łóżku.
Berty była przekonana, iż jej serce przestało na moment bić. Najpierw piknęło, a potem
nic już nieczuła. — Nic — jedynie tabuny mrówek w każdym erotycznym zakamarku ciała.
Ona też lubiła znajdować się w łóżku Jake'a. Lubiła sobie wyobrażać, że on leży obok, lubiła
myśleć o jego dłoniach na swoich piersiach, o jego ustach na swoich ramionach... dobry
Boże, co się z nią dzieje. Wszystko przez te opary farby.
—
Brzmi, jakbyś mówił o seksie grupowym.
—
Sporo fantazjuję. A ty nie?
—
Nigdy. Absolutnie nigdy. Przestań się wyszczerzać.
— Czasami jesteś taką gęsią. — Objął Berry ramieniem i sprowadził ze schodów. — Jak
się dziś powiodło tobie i pani Dugan? Dużo pizzy sprzedałyście?
—
Pani Dugan dziś nie pracuje. Zamiast niej mam Mildred.
Zatrzymał się, chwytając Berry za ramiona.
—
Nabierasz mnie? Pytałem panią Dugan podczas śniadania.
—
Zdecydowała się zamienić, chyba cierpi na niestrawność.
—
Jak może mieć niestrawność po takich ilościach duszonych śliwek, suszonych śliwek i
naparu ze śliwek?
—
Aż się boję zapytać, dlaczego tak się przejmujesz rozkładem pracy pani Dugan.
Jake zdjął płaszcz nieprzemakalny, zarzucił go na ramiona Berry. Otworzył drzwi
frontowe i wypchnął dziewczynę na deszcz.
— Szybko!
Mildred nawet nie zadała sobie trudu, by podnieść głowę, gdy oboje wpadli do sklepu.
Wprowadzała właśnie krzepkiego dżentelmena w tajniki sztuki artystycznej produkcji pizzy.
— Całkiem dobrze ci idzie — oceniła z uznaniem.
— Byłem kucharzem w marynarce, zaś kiedy skończyłem z pływaniem, zostałem
rzeźnikiem. Przez czterdzieści lat prowadziłem własny sklep, a siedem lat temu przeszedłem
na emeryturę. — Pokiwał głową. — Nie powinienem był. Życie na emeryturze jest potwornie
nudne. Żona i ja zamierzaliśmy podróżować, ale umarła, nim udało się nam zrobić coś z
niczego.
—
Przykro mi - szepnęła Mildred.
Machnął ręką.
—
W porządku. Dobrze się nam razem żyło.
Berry spojrzała na Jake'a.
—
Znowu...
—
On miał być dla pani Dugan.
—
Zamierzałeś podsunąć pani Dugan mężczyznę z tatuażem?
—
Kotwica symbolizuje wierność — Jake ukazał zęby w uśmiechu.
Mildred wsunęła pizzę do piekarnika i skinęła na Berry.
—
To William Koziński. Pokazywałam mu, jak się robi pizzę.
William Koziński wyciągnął rękę.
—
Bill. Jestem przyjacielem Jake'a.
—
Nie wątpię, że jesteś — Berry spojrzała nart spod przymrużonych powiek.
— Dziś wieczorem wszyscy zamawiają dostawy do domu — oznajmiła Mildred. —
Nikomu nie chce się wychodzić na deszcz.
Jake ułożył stos pudełek.
RS
50
—
Chodź, Berry. Poprowadzisz auto, a ja rozniosę pizze.
Berry rozejrzała się.
—
A gdzie pani Fitz?
—
Właśnie wyszła. — Mildred promieniała. — Ma randkę!
Bill uniósł w górę wielką dłoń.
—
Nie martwcie się, przypilnujemy wszystkiego z Mildred. Śmiało możecie zająć się
dostawami.
Berry odwróciła się.
—
Nie zostawię tego sklerotyka z całą kasą — syknęła ze złością.
—
On jest teściem mojej siostry.
—
Och.
Berry wsunęła się za kierownicę i przekręciła kluczyk w stacyjce. Deszcz bębnił w dach
auta, a ciemne chmury gnały po niebie.
—
Gdzie wieziemy pierwszą pizzę?
—
Na Sudley Road.
—
Sudley Road? — Berry zerknęła na Jake'a. — Dość daleko. Nie ma czegoś bliżej?
—
Nie.
Gdy ruszyli, obserwowała go kątem oka. Doszła do wniosku, że życie z Jake'em jest
bardzo wygodne. Właściwie, gdyby miała rzetelnie przeanalizować swoje uczucia, musiałaby
przyznać, że bierze pod uwagę małżeństwo. Przez cztery lata formalnego związku z Allenem
nigdy nie odczuwała takiego kumpelskiego przywiązania. Życie jest bez wątpienia dziwne i nie
bierze odpowiedzialności za uczucia.
Skręciła w Sudley Road. Jake wyprostował się, patrząc na numery domów.
— Białe rancho po lewej. — Wziął pudełko pizzy, wyskoczył z auta i pobiegł do drzwi.
Wrócił kompletnie przemoczony.
Berry skrzywiła się, widząc jego zrujnowane uczesanie. Nigdy nie powinna była pozwolić
mu na zajęcie się dostawami. Nie chciał od niej pieniędzy. Nawet własnych napiwków.
Każdego dnia przychodził zaraz po szkole i pracował w pizzerii aż do zamknięcia. Zaczynała
już w skrytości ducha liczyć na jego pomoc, co tylko pogłębiało jej poczucie winy.
Po trzeciej dostawie Jake nie zwracał więcej uwagi na kaptur kurtki. Bardziej zmoknąć
nie mógł. Po dziewiątej pizzy zdjął buty i zawinął spodnie do pół łydki. Zbliżała się szósta,
powoli zapadały ciemności.
—
Dość — ogłosił, gdy nasiąknięty wodą znalazł się w aucie. — Jadę do domu. Ani jednej
pizzy więcej.
Berry zajrzała na tylne siedzenie.
—
Została ostatnia.
— Tym gorzej. Niech jedzą płatki zbożowe. Jestem zmarznięty, przemoczony, a to
wszystko nie ma sensu. Grosza nie zarabiasz na dostawach.
—
Ależ ja zawsze dostarczam...
—
Od tej chwili koniec. Jedziemy do domu porozmawiać.
—
Niby o czym?
—
O tym biznesie z pizzą. A potem o nas.
— Nie ma o czym gadać. Mój interes z pizzą rozwija się dobrze, a żadnych „nas” nie ma
Jest tylko układ mieszkaniowy, który się wkrótce skończy. Nie chciałabym, żeby to
zabrzmiało niegrzecznie. Byłeś bardzo uprzejmy.
—
Uprzejmy?! — wykrzyknął. — Myślisz, że jestem uprzejmy?
—
Cóż, tak.
—
Uprzejmy to ja byłem wobec tych trzech staruszek, ale nie wobec ciebie.
RS
51
—
A jaki byłeś wobec mnie?
— Przede wszystkim cierpliwy. Starałem się pozbyć pani Dugan, żeby pobyć z tobą sam
na sam dłużej niż dziesięć minut. Jesteśmy sami tylko, kiedy rozwozimy pizzę, a wówczas ja
siedzę z nosem utkwionym w planie miasta, a ty zasypiasz na siedząco. Twój styl życia nie
sprzyja romansowi.
—
Wiem, Sherlocku. — Berry skręciła w Ellenburg Drive. — Uprzedzałam cię. Nie mam
czasu na romanse.
—
Nieprawda. Ty nie chcesz mieć czasu.
—
Co to znaczy?
— To znaczy, że nadal uciekasz, przerażona pierwszym małżeństwem. — Lekko trącił ją
palcem w policzek. — Przestań, Berry. Pozwól sobie znowu się zakochać.
— Nic nie rozumiesz. Mam swój własny plan na życie.
—
Podchodzisz do tego w taki sposób, jakby miłość stanowiła jakąś chorobę, która
zabierze ci czas.
Berry wjechała do garażu i wyłączyła silnik.
—
Mam wyrzuty sumienia z powodu ostatniej pizzy.
— A ja nie. Jestem pewien,, że ludzie, którzy ją zamówili, już dawno zjedli co innego.
Rozwoziliśmy siedem pizz dwie godziny! Wszystko przez ten cholerny deszcz. Podgrzejmy
ostatnią i zjedzmy. — Otworzył przed Berry drzwi do kuchni i położył pudełko na blacie. —
Zaraz wracam. Muszę wziąć gorący prysznic i zmienić ubranie.
Berry przeszła przez kuchnię. Jake nie miał racji. Nie zapracowywała się, aby uniknąć
romansu. Po prostu chciała zrealizować swój plan. Do diabła. Jake sprawił, że miała dość
jakichkolwiek planów. Że czuła się niezadowolona. Na dodatek podetkał jej pod nos wszelkie
przyjemności, jakich sobie zabroniła. Dobry Boże, już wystarczająco ciężko było obchodzić się
bez irysowego puddingu.
W łazience na górze umilkł szum wody. Jake zdążył już wziąć prysznic. Wepchnęła pizzę
do kuchenki mikrofalowej, po czym nabazgrała pospiesznie na kartce, że wraca do pizzerii
pomóc Mildred. Czy uciekała od romansu? Nie da się ukryć, że tak.
Na czubkach palców Berry zakradła się do ciemnej kuchni. Minęła północ; gdyby miała
szczęście, nie powinna nikogo obudzić. Krok po kroku przemierzała podłogę, wyczekując, aż
jej oczy przywykną do nikłego światła, i niemal krzyknęła, wpadając na Jake'a.
Odezwał się miękkim, leniwym głosem. — Jest późno.
W McMinneville Berry chadzała na ryby z wujkiem Joe. Całymi dniami przesiadywała w
cieniu drzew wsłuchując się w bzykanie ważek i brzęczenie polnych koników. Kiedy Berry
była już bliska zaśnięcia, wujek Joe wyszeptywał jej w samo ucho:
— Hej, spójrz... duży, stary zębacz w końcu dał się podejść. Jeśli tylko posiedzimy
cicho, sam połknie haczyk... i będziemy mieli zębacza na obiad.
Ten sam rodzaj głosu zastosował teraz Jake. Głos na zębacza.
1
Berry zrobiła co mogła, aby zwalczyć rodzącą się panikę.
—
Mildred i Bill wyszli wcześniej, ja jeszcze posprzątałam.
Objął dłońmi jej szyję, masując delikatnie.
—
Jesteś bardzo spięta.
Idę o zakład, że mam prawo być spięta, pomyślała Berry. Nie jestem taka głupia, jak
stary zębacz. Wiem, kiedy ktoś mnie łapie na przynętę.
Poczuła oddech Jake'a na swoich włosach w tej samej chwili, gdy jego wędrujące dłonie
ogarnęły jej piersi. To był łagodny akt posiadania. Tak samo, jak pocałunek. Ciche
potwierdzenie władzy, jaką Jake nad nią sprawował. Dotknął językiem jej warg z intymnością
RS
52
pieszczoty, która jest świadoma swej mocy. Na brzuchu czuła jego wezbraną podnieceniem
męskość. Oparła ręce o jego pierś i odepchnęła go.
—
Boże, prawdopodobnie byłbyś zdolny do zamordowania zębacza bez skrupułów.
Nawet w ciemności mogła dostrzec zdziwienie malujące się na jego twarzy.
—
Zębacza? — Naraz oparł głowę o lodówkę i jęknął. — Czy słychać kogoś pod drzwiami?
—
Mildred?
Drzwi otworzyły się, a Bill scenicznym szeptem powiedział:
— Mildred, to był wspaniały wieczór.
Mildred odpowiedziała coś niskim głosem. Jake i Berry nie zrozumieli ani słowa.
Nastąpiła przedłużająca się cisza.
— Wielkie nieba — szepnęła Berry. — Chyba nie przypuszczasz, że oni...
— Wygląda, że temu staremu bałwanowi trafiła się bardziej skłonna do współpracy
partnerka, niż mnie. Niezawodne TUP, TUP, TUP rozlegające się w hallu, a potem na
schodach sprawiło, iż skulili się ze strachu. W living roomie rozbłysło światło.
—
Mmmmmmildred! — głos pani Dugan przypominał przetaczający się grzmot.
—
To Bill Koziński. Właśnie się żegnamy.
—
On ma tatuaż.
—
Tak, kotwicę. Był w marynarce.
Na podjeździe trzasnęły drzwi auta i do towarzystwa dołączyli pani Fitz z Harrym.
—
Co to znaczy, u diabła? — zapytała pani Fitz. — Dlaczego nie śpicie?
Pani Dugan odparła atak.
—
Musisz być niezadowolona. Lubisz mieć cały living room do własnej dyspozycji,
prawda?
—
Guzik. Niby jak się mamy pieścić, kiedy tam stoisz i gapisz się na nas. Bill objął
ramieniem Harry'ego: — Czas na nas.
Wyszli szybko.
Pani Fitz spojrzała na panią Dugan.
— Widzisz, co narobiłaś! Zmusiłaś ich, żeby sobie poszli.
Pani Dugan pogroziła jej palcem.
— Jeśli będziesz tak postępować, nigdy nie złapiesz mężczyzny. Każdy wie, że oni nie
kupują tego, co mogą dostać za darmo.
— Cóż, to mi odpowiada. Wcale nie chcę zostać kupiona.
— Ja też — zachichotała Mildred. — Nie chcę być kupiona, natomiast można mnie
namówić, żebym oddała to za darmo.
Pani Dugan oraz pani Fitz wyglądały tak, jakby krew miała za chwilę trysnąć z ich
policzków.
— Mildred!
— Wydaje mi się, że powinniśmy teraz przenieść się do kuchni i zaparzyć dzbanek
dobrej herbaty. —Mildred uśmiechnęła się promiennie. — Umieram z niecierpliwości, żeby
opowiedzieć komuś o Billu.
Jake jęknął: — O, Boże, czym zasłużyłem sobie na coś takiego?
Berry popijała małymi łykami sok pomarańczowy i kątem oka obserwowała
zatopionego w myślach Jake'a. Sięgnął po kawę, machinalnie spoglądając na
zegarek. Zasępiony, wyraźnie czekał na coś lub na kogoś, a zmarszczone brwi
nadawały mu groźny wygląd. Berry unikała go od pamiętnej nocy w kuchni, ze
7
RS
53
wszystkich sił starając się dojść do ładu z własnymi uczuciami. Czute się, jakby wróżyła z
płatków akacji. Trzymać się planu. Zaniechać. Trzymać się planu. Zaniechać. Trzymać się
planu. Zaniechać.
Początkowo zdecydowanym zwolennikiem odejścia od planu było jej własne ciało.
Natomiast teraz coraz częściej odzywał się głos rozumu. W Jake'u kryło się poczucie
bezpieczeństwa i porządek. Ponadto, niezależnie od pewnej ekstrawagancji, o której
świadczyło zarówno jedyne w swoim rodzaju auto, jaki eksplodujące płatki zbożowe, umiał
stworzyć z mieszkania prawdziwy dom. Berry zaniepokoiła się. Czyżby potrzebowała kogoś,
kto by się nią opiekował?
Pani Fitz, wpatrując się w truskawkowego koloru jajo, królujące na jej własnym talerzu,
nie zwróciła uwagi na dziwne zachowanie Jake'a.
—
Wygląda jak galaretka.
Jake znów spojrzał na zegarek.
—
Nie, to nie galaretka.
Pani Fitz starała się przeciąć jajko, które uciekło jej spod noża na środek stołu.
— Śliski, mały czort — skomentowała.
Na talerzu Berry leżało identyczne jajo, tyle tylko, że jadowicie zielone.
—
Jesteś pewien, że to coś jadalnego?
—
Oczywiście — odparł, wyraźnie urażony. — Jest jadalne, nie jest sztuczne i zawiera
dużo protein.
—
A skąd ten kolor?
—
Ze szpinaku.
Berry próbowała ujarzmić swoje śniadanie posługując się łyżką.
—
Jak sobie z tym radzisz?
Jake rozparł się w krześle.
—
To najzabawniejsza część programu.
—
Masz doprawdy dziwne poczucie humoru.
Pani Fitz popchnęła jajko palcem.
—
A może to któraś z tych zabawek do łóżka? Dla ludzi, którzy pacykują się bitą śmietaną
czy czymś takim?
Pani Dugan była zaszokowana.
—
Na litość boską, Leno, jesteś perwersyjna! Skąd przychodzą ci do głowy podobne
pomysły?
— Jadałam już lepsze śniadania — narzekała pani Fitz. — O siódmej rano nie mam tyle
energii, żeby uganiać się za własnym posiłkiem.
Mildred zerknęła na zegarek.
—
Siódma dawno minęła. Mamy dziewiątą trzydzieści, dziś sobota.
—
To nie ma znaczenia, i tak jest wcześnie.
Pani Dugan obdarzyła panią Fitz karcącym spojrzeniem.
— Gdybyś poszła do łóżka o rozsądnej porze, mogłabyś wstać rano. Naprawdę wstyd,
żeby kobieta w twoim wieku szwendała się do późnej nocy z mężczyzną!
— Co masz na myśli, mówiąc o kobiecie w moim wieku? — pani Fitz przymrużyła oczy.
— Nie jestem wcale stara. A odkąd pojawił się Harry, czuję się coraz młodsza. Nie miałam
takiej uciechy przez ostatnich dwadzieścia lat.
Mildred mieszała herbatę, wpatrując się melancholijnie w przestrzeń.
—
Chyba się zakochałam — westchnęła.
Pani Fitz pokręciła głową.
—
Ten facet tak cię ogłupia. Trzy spotkania i już masz maślane oczy.
RS
54
—
Czy za tym coś się nie kryje? — zastanowiła się głośno Mildred. — Zupełnie jak na
Statku Miłości, wszyscy się zakochują. Lena i Harry, ja i Bill, Berry i Jake...
—
Berry i Jake wcale nie są zakochani! — wrzasnęła Berry.
Brwi Jake'a powędrowały aż na środek czoła, zaś pani Fitz znowu była zdegustowana.
— Ależ są, każdy głupi by zobaczył.
Berry zgrzytnęła zębami i zajęła się swoim zielonym jajem, bezskutecznie starając się
wbić w nie widelec.
—
Ja nie jestem zakochana — oznajmiła. — Jake również nie jest.
Jake spojrzał na nią na poły rozbawiony, na poły zdumiony.
—
Skąd wiesz? — zapytał.
—
Bo zakochanie wymaga czasu, a my się ledwie znamy.
—
Wydaje mi się, że znam cię całkiem dobrze.
Berry uczuła, że gorący rumieniec pokrywa jej dekolt i twarz. Jeśli ten facet zacznie
wgłębiać się w szczegóły, bez wahania rąbnie go zielonym jajem.
Pani Dugan pociągnęła parokrotnie nosem, po czym zajęła się oglądaniem własnych
paznokci.
—
Och, Boże — zorientowała się Mildred — mam wrażenie, że zapomniałyśmy o jednej z
nas.
Pani Fitz objęła ramieniem panią Dugan.
—
Saro, nie martw się, Jake znajdzie ci kogoś.
Pani Dugan zesztywniała.
— Nie potrzebuję pomocy Jake'a. Jeśli będzie mi potrzebny mężczyzna, sama go sobie
znajdę. Wcale mi nie przeszkadza, że jedyna wśród was nie mam przyjaciela. - Jake założył
ręce za głowę i odchylił się na oparcie krzesła. Zdawał się być bardzo z siebie zadowolony.
Berry pomyślała, że wygląda wręcz jak triumfator. Na dźwięk dzwonka u drzwi wszyscy
podskoczyli.
—
Zwróćcie uwagę — odezwała się pani Fitz — że odkąd tu jesteśmy, po raz pierwszy ktoś
nas odwiedza.
—
Prawdopodobnie roznosiciel gazet przyszedł po pieniądze za prenumeratę.
Cztery kobiety obserwowały, jak Jake otwiera drzwi i wpuszcza do domu młodego
człowieka z kurierskiej służby. Odebrał jakiś list i pomachał kopertą w stronę pani Dugan.
— To do pani.
Pani Dugan zasłoniła dłonią usta.
— Ktoś umarł.
Jake rzucił kopertę na stół.
— Nie sądzę. Jako nadawca figuruje biuro podróży.
Pani Dugan nie pozbyła się jednak zmartwionej miny, gdy otwierała list. Dokładnie
przestudiowała treść, a jej oczy robiły się coraz większe.
— Nic nie rozumiem. To pewnie jeden z tych chwytów reklamowych.
Pani Fitz wyjęła jej list z ręki.
— Boże drogi, przecież zaraz umrzemy z ciekawości. — Czytała list, poruszając przy tym
wargami. —Saro, wygrałaś rejs statkiem wycieczkowym.
Berry zacisnęła usta, obrzucając Jake'a Sawyera groźnym spojrzeniem.
— Statkiem wycieczkowym?
Jake uśmiechnął się z niewinną miną.
— Wygląda na to, że jednak pani Dugan znajdzie się w końcu na Statku Miłości.
Pani Fitz czytała dalej.
RS
55
— Piszą tu, że biuro organizuje morskie wycieczki dla samotnych starszych osób, a ty
wylosowałaś bezpłatny bilet. Pokrywają wszystko. Saro, to prawda. Słyszałam, że ich
wycieczki są wspaniałe. Dottie Silverstein była w ubiegłym roku na takim rejsie.
Pani Dugan nerwowo obracała filiżankę od herbaty.
— Nie wiem. Muszę to przemyśleć. Sama na wycieczkę. Mój Boże.
—
Lepiej się zbyt długo nie zastanawiaj. Statek odpływa jutro — przypomniała pani Fitz.
Pani Dugan rzuciła okiem na dołączony do listu kolorowy folder.
—
Ładny. Nigdy dotąd nie pływałam dużym statkiem.
Pani Fitz poklepała ją po udzie.
—
Saro, to jest coś! Tyle lat żyjesz na świecie, a nadarza ci się okazja spróbować czegoś po
raz pierwszy.
Pani Dugan powstała z krzesła.
—
Dobrze! — oświadczyła, kładąc rękę na sercu. — Choć muszę wam wyznać, że
śmiertelnie się boję.
Berry popatrzyła na broszurkę i dokonała w myślach przeglądu garderoby pani Dugan.
Sarze będzie potrzebna wieczorowa suknia, kostium kąpielowy, coś na nieprzewidziane
okazje... Nic podobnego nie wisiało w jej szafie. Te kobiety całymi latami poprzestawały na
absolutnym minimum. Ubierały się zwykle w praktyczne sukienki oraz znoszone swetry.
— Czy mogę prosić o jeszcze jedną filiżankę kawy? — wymamrotała Berry.
Z filiżanką w ręce poszła do kuchni i spokojnie opróżniła cukierniczkę, której używała w
charakterze skarbonki. Pieniądze odkładała wprawdzie na jeepa, ale sytuacja była zupełnie
wyjątkowa. Podejrzewała, że za rym bezpłatnym biletem kryje się Jake, którego motywy nie są
do końca czyste, jednak teraz nie miało to większego znaczenia. Berry przeliczyła leżące na
blacie pieniądze. Prawie trzysta dolarów. Nie za wiele, ale wystarczy na parę ładnych rzeczy.
Zgarnęła pieniądze, wróciła do pokoju i wykonała iście dworski dyg przed panią Dugan.
— Przyjm, o pani, tę nędzną kwotę, byś zaokrętowała się w wielkim stylu, wyruszając
na romantyczną morską wyprawę. Panie — zwróciła się do Mildred oraz pani Fitz — jesteście
dziś wolne od wszelkich obowiązków przy pizzy. Oczekuję, iż będziecie towarzyszyły pani
Dugan w sklepowych peregrynacjach. Nie pozwólcie jej poderwać ładnego młodego
sprzedawcy — ma się oszczędzać na morską podróż.
Pani Dugan, cała w pąsach, uśmiechnęła się.
— Cóż, mogę poderwać jednego, czy dwóch... tak dla wprawy.
Berry mało nie parsknęła śmiechem. Czyżby podobne słowa przeszły przez gardło tej
sztywnej starszej pani? Za chwilę utonęła w objęciach pani Dugan.
— Wiem, że to pieniądze na jeepa, obiecuję oddać wszystko co do centa Po powrocie
będę pracowała za dwie.
W oczach Berry zabłysły łzy. Pani Dugan w jednej chwili odmłodniała. Jej twarz, zwykle
sucha i pomarszczona niczym gąbka, momentalnie zaokrągliła się, promieniejąc szczęściem
romantycznej przygody. Dlaczego Berry o tym nie pomyślała? Dlaczego nie uświadomiła
sobie, że pani Dugan potrzebuje odrobiny uciechy? Odpowiedź zaparła jej dech w piersiach.
Tak bardzo walczyła z własną potrzebą radości, że surowy stoicyzm pani Dugan uznała za
rzecz całkowicie normalną. Boże drogi, a więc aż tak? Potarła czoło końcami palców. Być
może powinna dać sobie spokój z planem na życie. A nawet zerwać z wytyczonymi celami. Kto
wie, czy eliminowanie irysowego puddingu wychodzi komukolwiek na zdrowie?
O siódmej wieczorem Berry przekręciła wiszącą w oknie tabliczkę tak, by ukazał się
napis: ZAMKNIĘTE. Jake podniósł wzrok znad kasy.
—
Coś się stało?
RS
56
—
Dziś zamykamy wcześniej. Urządzam pożegnalne przyjęcie.
Jake przyłożył rękę do jej czoła.
—
Masz gorączkę?
Berry cisnęła fartuch na kontuar.
—
Jeszcze nie, ale nic straconego, pora jest wczesna.
—
Lubię ten rodzaj rozmowy.
—
Musimy zrobić zakupy na wieczór. Będą nam potrzebne frytki, dip i jakiś niedrogi
szampan.
—
Och, czuję, że wynajmę orkiestrę.
—
Myślę, że dość już zrobiłeś. Przecież postawiłeś pani Dugan bilet.
—
Nie możesz wiedzieć tego na sto procent.
Berry zamknęła drzwi.
—
Zamierzasz się wypierać?
—
Nie. Ale nie zamierzam potwierdzać.
— Zajrzyj naprzeciwko, do piekarni Gromana, i sprawdź, czy mają jakiś tort. Może uda
ci się ich przekonać, żeby napisali z wierzchu coś stosownego. Ja kupię szampana i chrupki.
Spotkamy się w tym samym miejscu.
Jake zasalutował, strzelając obcasami, a następnie wykonał w tył zwrot, zmierzając w
kierunku Gromana. Gdy po pół godzinie spotkali się obok auta, Jake dzierżył olbrzymie białe
pudło.
— Poczekaj tylko, aż zobaczysz tort. Pani Kowalski wściekła się na męża i odwołała
przyjęcie z okazji dwudziestej piątej rocznicy ślubu.
— Kupiłeś właśnie ten tort?!
—
Zrobiłem naprawdę dobry interes.
Berry zajrzała do środka.
—
Tam jest chyba z dziesięć funtów lukru.
—
Pani Kowalski lubi lukier.
—
Ja poprowadzę, a ty trzymaj tort — zarządziła Berry, wślizgując się za kierownicę.
Jake ulokował ciężkie pudło na kolanach.
—
Sądziłem, że jedynie inwazja mogłaby cię skłonić do wcześniejszego zamknięcia pizzerii.
Co się dzieje?
Berry zacisnęła ręce na kierownicy.
— Wiesz, pani Dugan miała taki wyraz twarzy.,. Zupełnie jak mała dziewczynka w
wigilię Bożego Narodzenia. Nie spodziewała się, że może ją spotkać taka frajda. Sprzedaż pizzy
wydała mi się raptem mało znacząca.
Nieopisanie delikatnie Jake dotknął dłonią jej policzka, przesunął palce na szyję
pieszczotliwym gestem i bawił się włosami Berry.
—
Ty też zasługujesz na miłe rzeczy. Jeśli zafunduję ci morską wycieczkę...
—
Nawet o tym nie myśl! Żadnych wycieczek!
—
Być może wybierzemy się w podobną podróż podczas naszego miodowego miesiąca.
—
MIODOWEGO MIESIĄCA? — Auto skręciło w niewłaściwy zaułek i rąbnęło w
krawężnik. Tort podskoczył, zsunął się z kolan, walnął w deskę rozdzielczą, po czym osiadł na
stopach Jake'a. Berry zahamowała z piskiem opon, spoglądając najpierw na kredowobiałą
twarz Jake'a, a potem na jego nowiutkie mokasyny pokryte górą lukru. Z wrażenia uniosła
rękę do ust.
—
Och, mój Boże!
Jake skubnął fragment tortu, spoczywający na nogawce spodni.
— Niezłe.
RS
57
Berry wzięła pokaźny kawałek z mankieta.
—
Mniam, przekładany wiśniami.
—
Pani Kowalski wie co robi, kiedy zamawia tort.
—
Aha, a propos miesiąca miodowego — zdaje się, że wspomniałeś coś na ten temat?
—
Mmmm. Pamiętasz, mówiłem ci o moim planie: dzieciaki, psy, żona plus cała reszta.
Niekoniecznie w tej kolejności. Boże, ten tort jest wspaniały. — Podał jej kawałek z deski
rozdzielczej. — Musisz koniecznie spróbować. Ma warstwę czekoladową.
—
Poważnie?
—
Jasne. Nie żartowałbym na temat czekoladowego tortu.
Berry poczuła, że drga jej powieka, rzecz dotąd niespotykana. Prawdopodobnie
sygnalizuje zbliżający się udar, pomyślała.
—
Dzieciaki, psy, żona plus reszta?
—
Mówiłem ci o tym któregoś dnia w suterenie.
Berry godziła się z wieloma sprawami, ale to przekraczało już wszelkie dopuszczalne
granice. Zacisnęła zęby i odjechała od krawężnika.
—
Nie zapomniałeś przypadkiem o małym drobiazgu?
—
Drobiazgu? Cóż, nie jestem pewien, jakiej rasy mają być psy...
—
A ja? Co ze mną? Co z oświadczynami? Co z naszymi ustaleniami?
Jake oblizał palce.
—
Gdybym cię poprosił, żebyś za mnie wyszła, co byś odpowiedziała?
—
Nie!
— No właśnie. Doszedłem do wniosku, że najlepiej zrobię, kiedy nie odstąpię cię nawet
na krok. Musisz zrozumieć, że jestem sympatyczny, a także niezastąpiony.
—
Ja... ty... ulk...
—
Jak ty to robisz, że wydajesz takie przedziwne dźwięki?
Gdy zahamowała, Jake zamierzał poszukać odpowiedzi na swoje pytanie. Natomiast
Berry odczuwała nieprzepartą chęć, by ścisnąć go za szyję i dusić tak długo, póki sam nie
zacznie wydawać podobnie dziwnych odgłosów. Była przekonana, że każdy sędzia by ją
zrozumiał.
Wjechała do garażu, przez cały czas rozważając ten pomysł. Przypuśćmy, że go nie udusi.
Przypuśćmy, że jej palce zawędrują na jego ramiona i zapłaczą się w miękkich włosach na
karku. Ale w przeszłości jej palce nie zasługiwały na nadmiar zaufania. Prawdopodobnie
projekt uduszenia nie zaliczał się do najlepszych pomysłów. I co ma począć z nagłym
przypływem pożądania, które czuła od chwili, gdy wspomniał o miesiącu miodowym. W końcu
poniechała krwiożerczych zamiarów — nie należy do dobrego tonu dusić kogoś, za kogo
można wyjść za mąż. Czy to są naprawdę jej własne myśli?
Jake wysunął stopy z butów.
— Jeśli mi się uda, może pozbędę się większości tortu.
Berry, chichocząc mimo woli, weszła do kuchni i położyła torbę z zakupami na blacie.
Pani Fitz przygotowywała herbatę.
— Wcześniej wróciliście! O Boże, co się stało? — zmartwiła się. - Kolejny pożar? Pizzeria
doszczętnie spłonęła?
— Zamknęłam przed czasem.
— Nigdy tego nie robisz. Coś się na pewno stało, tylko nie chcesz mi powiedzieć.
Przewody gazowe? Wybuch?
Berry wyjęła z szafki sporą miseczkę i energicznym ruchem napełniła ją frytkami.
— Po prostu zamknęłam wcześniej. Boże, czy macie mnie za jakiegoś robota? Można by
pomyśleć, że nigdy nie zamykałam przed czasem.
RS
58
Pani Fitz obrzuciła wzrokiem Jake'a.
—
Co mu się przydarzyło?
—
Tort.
—
Coście robili, jedliście go nogami?
— Zdarzył się mały wypadek — wyjaśniła Berry, machnięciem ręki spychając kwestię
tortu na dalszy plan. — Niezależnie od tego, chcemy wyprawić pani Dugan pożegnalne
przyjęcie. Kupiłam nawet szampana.
Okrągła niczym jabłko twarz pani Fitz zmarszczyła się w uśmiechu.
— Co za wspaniały pomysł! Pędzę po Mildred i Sarę. Mierzą na górze dzisiejsze zakupy.
Za chwilę w kuchni pojawiła się pani Dugan.
— I co? — szepnęła. Była ubrana w eleganckie ciemnoniebieskie spodnium, dobrane
odcieniem pantofle oraz białą bluzkę. Włosy miała obcięte i tak ułożone, aby odsłaniały
koniuszki uszu z parą małych perłowych klipsów. — Byłam w salonie piękności — wyznała.
— Sądzisz, że to rozpusta?
— Wygląda pani ślicznie — uścisnęła ją Berry. — To sprawia dużo więcej radości niż
kupno jeepa. Jake wetknął pod pachę butelkę szampana i ustawił na tacy pięć kieliszków.
— Berry, zajmij się zakąskami. Urządzimy przyjęcie w living roomie, a pani Dugan
zademonstruje nam wszystkie kreacje.
Pani Fitz zasiadła na kanapie.
— Nawet w kostiumie kąpielowym wygląda całkiem do rzeczy, jak na taką staroć.
—
Wcale nie jestem aż taka stara — oburzyła się pani Dugan. — Mam zupełnie niezłą
figurę i jestem prawie jak nowa.
—
Byłoby jeszcze lepiej, gdybyśmy mieli tort, ale i tak przyjęcie się udało. — Berry
siedziała na kanapie, bawiąc się pustym kieliszkiem do szampana.
Jake objął ją za ramiona.
—
Wszystkie panie powędrowały do łóżek. Nie sądzisz, że moglibyśmy teraz uciąć sobie
poważną rozmowę?
Berry jęknęła. Zdecydowanie nie nadawała się do prowadzenia poważnych rozmów.
—
Czy mogę dostać jeszcze kieliszek szampana?
—
Jesteś pewna, że chcesz jeszcze? Wyglądasz, jakbyś miała już dość.
Dotąd poprzestawała zwykle na korzennym piwie oraz soku pomarańczowym.
—
Co przez to rozumiesz? Świetnie mi idzie ten napój.
—
Kiedy po raz ostatni piłaś szampana?
— Hmm... — Berry przytknęła palce do skroni. — Na ślubie kuzynki Melanii. Najpierw
wznosiliśmy toasty za młodą parę, a potem zwymiotowałam.
— Teraz chyba nie chcesz zwymiotować?
— Och, wtedy to był nieświeży kurczak. — Zachichotała. Przesunęła dłońmi po koszuli
Jake'a. — Wiesz, jesteś strasznie ładny. Czasami muszę siedzieć na własnych rękach, żeby
nie zerwać z ciebie ciuchów.
Jake z westchnieniem wzniósł w górę oczy.
— No tak, zalała się. Kiedy wreszcie jesteśmy sami, ona jest pijana jak skunks.
—
No pewnie, że jestem pijana. Jak skunks. Chcesz mnie wykorzystać?
Przyjrzał się jej.
—
Myślałem o tym. Ale nie mogę.
—
Jasne, że możesz. To łatwe. Pomogę ci.
Usadowiła się na tyle blisko, żeby oprzeć głowę o jego pierś.
—
Najpierw musimy cię rozebrać — oznajmiła, mocując się z guzikami koszuli.
RS
59
—
Przestań! Nikt nie jest...
—
Nie bądź taki nieśmiały, widziałam cię już bez ubrania. Prawie całego, nie licząc tych
paru milimetrów.
Spojrzał zezem.
—
Zdaje się, że ktoś mnie właśnie obraża.
— Och — zaśmiała się Berry. — Mój drogi, sądziłeś, że mam na myśli... Nie, nie o tych
milimetrach mówiłam. Myślałam o nich, ale nie w ten sposób. Nie chodziło o... uff, o długość.
— Nie miałabyś ochoty napić się kawy?
W odpowiedzi Berry odpięła ostatni guzik i odsuwając na bok poły koszuli obnażyła
porośniętą ciemnymi włosami pierś Jake'a.
— Hej — powiedziała z uznaniem. — Co za ciało! Musiałam być wariatką, kiedy
myślałam, że masz garb niczym Quasimodo. — Pochyliła się opierając policzek o nagi tors
Jake'a. —.Ojej — jęknęła —zupełnie jak okruchy chleba.
Jake otarł pot z czoła.
— Słucham? Okruchy?
— Jak u Jasia i Małgosi. Pamiętasz, jak dotarli do domku z piernika, idąc tropem
okruszyn? Tuliła się do Jake'a i nie mogła się powstrzymać, żeby nie skubać wargami
kuszącej ścieżki czarnych
włosów biegnącej przez płaski brzuch. Skubanie stopniowo przesuwało się w niższe
rejony, aż wreszcie koniec języka Berry utknął przy pasku dżinsów.
—
Och! Twoje spodnie blokują mi drogę do domku z piernika.
—
Berry!
—
Tak, Jakey?
—
Myślę, że lepiej położymy cię do łóżka.
—
Nie teraz. — Oczy Berry zamknęły się. — Jestem naprawdę zbyt zmęczona.
Kiedy postawił ją na podłodze, ugięły się pod nią nogi.
—
Rrryms! — mruknęła, waląc się na niego. — Nie mam kolan. Co się stało z moimi
kolanami?
Jake wziął Berry na ręce i ruszył w kierunku schodów. Na trzecim stopniu głowa Berry
uderzyła o ścianę, zaś stopa zaczepiła się o drewnianą barierkę.
—
Do licha — zaklął głośno. — Rettowi Butlerowi nigdy by się to nie zdarzyło.
—
Komu?
Posadził ją na schodach, opierając o ścianę, i chwilę medytował, jak rozwiązać trudny
problem. W końcu przerzucił sobie Berry po prostu przez ramię, niczym worek ziemniaków i
zaniósł do sypialni.
—
Och, nie — jąknęła, padając na wznak na grubą kapę. — Kręci mi się w głowie. —
Spuściła z łóżka jedną nogę, by stopą dotknąć podłogi. — O, tak jest znacznie lepiej.
—
Kochanie, nie możesz spać w ten sposób.
—
Czemu?
—
Bo...
Bęc. Berry zwaliła się z łóżka na dywan.
—
Właśnie dlatego. — Jake pochylił się, aby jej pomóc.
—
Kłopotliwa sytuacja. Nie podoba mi się. Nigdy się dotąd nie upiłam i nigdy więcej tego
nie zrobię. To mi się nie zdarzało, kiedy piłam piwo z korzeniami.
Jake odrzucił kapę, po czym wturlał Berry pod przykrycie. Delikatnie odgarnął jej włosy z
czoła.
—
Biedna Berry.
—
Jestem okay. Teraz będę spała.
RS
60
Spod na wpół przymkniętych powiek Berry spojrzała na Jake'a.
—
Czy rano zawsze jest tak jasno?
—
Jak się czujesz?
—
Mam oczy jak dwa smażone jabłka, a tłum małych ludzików w spiczastych kapeluszach
i butach z ostrymi obcasami rozpycha się w moim żołądku.
—
Chciałabyś coś zjeść?
—
Nigdy wżyciu.
Jake zerknął na zegarek.
—
Wychodzę odwieźć panią Dugan na statek, a panią Fitz i Mildred do pizzerii —
oświadczył. — Ty masz dzień wolny.
—
Pani Fitz i Mildred nie dadzą sobie rady z dostawami do domów.
—
Dziś niedziela. W niedzielę nie ma dostaw.
—
Od kiedy?
—
Od teraz. Właśnie wprowadziłem nową zasadę.
Właśnie wprowadził nową zasadę?! Co za bezczelność. Tego tylko brakowało, żeby
ustanawiał dla niej zasady. Usiadła w łóżku i syknęła:
—
Słuchaj, Sawyer...!
—
Tak?
Nagle Berry zrobiło się niedobrze. Ludziki w spiczastych kapeluszach wyczyniały dziwne
rzeczy w jej żołądku. Przytknęła rękę do ust, odrzucając równocześnie przykrycie.
— Będę chorować.
Zatrzasnęła drzwi łazienki i osunęła się na kafelkową podłogę, opierając głowę o brodzik
pod prysznicem. Co za ulga. Przyjemnie i chłodno. Gdybyż tylko mogła się pozbyć tych
wściekłych ludzików. Jake zapukał.
—
Berry, otwórz.
—
Prędzej umrę.
—
Czy jesteś okay?
—
Nie. Choruję.
—
Pomóc?
—
Wymiotowania nie zalicza się do zajęć grupowych.
Kilka minut później Berry otworzyła drzwi z głową owiniętą mokrym ręcznikiem.
— Teraz idę umierać do łóżka. Zasada o zawieszeniu wszystkich dostaw pizzy w
niedzielę brzmi całkiem rozsądnie, jeśli idzie o mnie.
Jake pomógł jej wdrapać się do łóżka i okrył ją dokładnie.
—
Wrócę, jak tylko uwolnię się od pani Dugan.
—
Nie musisz się spieszyć. Mam zamiar leżeć i odpokutować mój wybryk.
Berry przespała cały poranek. Pani Fitz i Mildred były w pizzerii, a Jake jeszcze nie
powrócił ze statku, gdy zeszła do kuchni. Zadecydowała, że przygotowanie puddingu nie
zabiera tak wiele czasu. Mogła mu poświęcić dziesięć minut tygodniowo, tak samo jak mogła
wcisnąć w swój rozkład zajęć niewielki romans... Nie chciała stać się drugą panią Dugan.
Zdjęła gotowy pudding z ognia, dodała masło i wanilię. Tak, to znacznie lepszy plan. Po
pierwsze, zrobić pudding. Po drugie — złapać Jake'a. Po trzecie, poddać badaniom własną
głowę. Chyba zwariowała. Albo alkohol zamarynował jej mózg. Podobno jest to możliwe.
Usłyszała szum nadjeżdżającego auta. Po chwili Jake wszedł do kuchni. Wiedziała, że
obserwuje ją, oparty biodrami o blat, z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Wiedziała też, co
widzi: Lingonberry Knudson ubrana w podkoszulkę w tygrysie prążki i dopasowane do niej
majteczki. Zatupała bosymi stopami w kafelkową podłogę, aby rozładować jakoś” własne
zakłopotanie oraz strach.
RS
61
—
Wspaniale pachnie — mruknął niskim głosem. — Co to takiego?
—
Irysowy pudding. — Wielkie nieba, czyżby potrafiła mówić tak ochryple i prowokująco?
Przeszedł przez kuchnię, poruszając się jak wielki, podkradający się do ofiary kot, i palcem
zgarnął nieco puddingu ze ścianki naczynia.
—
Dobre.
—
Naprawdę? — zapytała Berry, przymykając ocienione rzęsami oczy.
—
Chcesz spróbować? — Wyciągnął ku niej palec z resztkami ciepłego puddingu.
Dotknęła językiem jego palca dostrzegając, jak oczy Jake'a ciemnieją w jednej sekundzie.
Powoli oblizała palec do czysta, przesuwając językiem wzdłuż całej długości, aż dotarła do
czubka. Possała przez chwilę, wciągając palec do ust prawie w całości.
—
Zabawimy się? — Brzmiało to bardziej jak aksamitny pomruk, niż jak pytanie. Włożyła
naczynie po puddingu do zmywarki, odetchnęła i poszła na całość.
—
Mam ochotę na prysznic... z dużą ilością mydła.
Zaszokowany Jake zdobył się tylko na jedno pytanie:
—
Znowu piłaś?
—
Nie. Myślałam trochę o irysowym puddingu i paru innych rzeczach.
Przy schodach ściągnęła tygrysią podkoszulkę. Majtki znalazły się na dywanie w pół drogi
na piętro. Nie słysząc za plecami kroków Jake'a, Berry odwróciła się, opierając dłonie na
biodrach.
—
Nie idziesz?
—
Nie, ale jestem bardzo blisko.
Zarumieniła się.
—
Nie chciałam... och, do diabła.
Jake rozpinał koszulę. Zanim dotarł do łazienki, ona była już pod prysznicem. Cisnął
dżinsy przy drzwiach, teraz walczył z napiętymi do granic wytrzymałości slipkami.
—
Wspaniałe — powiedziała z nabożną czcią Berry.
—
Sądzę, że mam trochę zbyt wiele tej rzeczy.
—
Twoja rzecz jest doskonała. Po prostu masz za ciasne majtki.
Pozbył się reszty ubrania i odsuwając szklane drzwi, przyłączył się do niej w obszernej
kabinie prysznica.
Uśmiechnęła się, gdy przyłapał ją na przyglądaniu się kępie czarnych włosów, kryjącej
jego największą osobliwość.
— Wreszcie mogę cię całego obejrzeć.
Jake wziął mydło z rąk Berry, przesuwając spojrzeniem od jej ramion poprzez
połyskujące kroplami wody piersi, aż do płaskiego brzucha.
Czekała. Wiedziała, że zamierza zrobić to powoli, ponieważ już przy paru okazjach
wyszeptywał jej dokładnie, ze wszystkimi wariackimi szczegółami, jak ma przebiegać ta
sytuacja. Zapowiadał, że będzie bezwzględny; powoli rozpali ją do białości, aż usłyszy
błaganie o litość. Nauki pobierał chyba w hiszpańskiej Inkwizycji, pomyślała lekkomyślnie.
Przysunął się dostatecznie blisko, by mogła poczuć, jak jego twarda męskość dotyka jej
brzucha. Namydlone ręce zsunęły się z szyi Berry na barki, ześlizgnęły na piersi, delikatnie
pieszcząc je śliskimi palcami.
— Lubisz, kiedy cię dotykam? — Drażnił jej sutki czubkiem palca. — Czy to ci sprawia
przyjemność?
— Tak. — Oddychała z trudem, gdy objął ją mocno, podniecona do granic
wytrzymałości. Teraz ona namydliła jego plecy, ramiona, pierś, drażniąc przy tym sutki,
zsunęła ręce na brzuch, zanurzając palce w czarnych kędziorach. Uświadomiła sobie, że
stawia wszystko na jedną kartę. Kochała go i wszystko, co razem robili, było właściwe. Tak
RS
62
bardzo czuła się w tej chwili jego żoną, że żadna ślubna ceremonia nie byłaby w stanie
spotęgować jej uczuć.
Rozchyliła usta, chłonąc pocałunek. Początkowo delikatny, nabrał mocy, niemal
rozgniatając usta Berry, gdy jej palce zwarły się wśród gęstwy czarnych włosów. Namydlone
ręce Jake'a pieściły jej pośladki, zaś śliskie palce stopniowo wdzierały się coraz głębiej w jej
intymność. Berry zabrakło tchu. Zmrużyła zamglone pożądaniem oczy, poddana silnym
rękom mężczyzny, które wtargnęły pomiędzy jej uda, rozsuwając nogi, i delikatnie szukały
miejsca najwyższej rozkoszy.
— Tutaj? — odezwał się ochryple. — Lubisz to?
Berry pokierowała jego ruchami. Tak. Dobry Boże, tak, lubiła. Obiecywał jej tę wspaniałą
agonię, ten rozkoszny ból, którego nie mogła już znieść. Usłyszała swój płytki, chrapliwy
oddech. Już blisko. Zwinęła się pod jego dotknięciem, a z jej gardła wydarł się jęk, gdy świat
eksplodował, rozpryskując się na błyszczące czarne skorupy...
Jake zaniósł ją na łóżko. Leżąc obok, całował jej szyję, miękki zarys piersi, przesuwał
ustami po płaskim brzuchu wędrując aż ku wewnętrznej stronie ud. Odnalazł wezbrany
wzgórek kobiecej rozkoszy i drażnił go czubkiem języka, wzmagając jej pragnienie.
Berry czuła, jak płynny ogień wrze w jej piersiach i pulsuje między nogami. Pragnęła
Jake'a bezgranicznie, gorąca i rozdygotana marzyła, by wypełnił ją sobą. Poczuła ciężar jego
ciała i szorstkie włosy na piersi, które ocierały się ojej nabrzmiałe sutki. Rozwarła nogi, a gdy
wszedł w nią łagodnie, szeroko otworzyła oczy.
— Jesteś taka gorąca i sprężysta — szepnął, poruszając się powoli. Zamknął oczy i
Berry wiedziała, że poniechał wszelkiej kontroli. Mruczał ledwie zrozumiale: — Kocham cię,
Berry. Mój Boże, jak ja cię kocham.
Berry nigdy dotąd nie przeżyła czegoś podobnego. To było coś więcej niż gorąco i dreszcz
rozkoszy. To była harmonia ciała i duszy, pragnienie całkowitego zespolenia, chęć
najgłębszego odsłonięcia się. To była kulminacja miłości, a nie po prostu fizyczne zespolenie.
Berry uniosła biodra, drżąc z niecierpliwości. Pchnął, a wtedy przyjęła go całego, pragnąc
stale więcej i więcej, aż zatracili się w rytmie zapamiętałej pasji.
Po paru godzinach Berry obróciła się, szukając przez sen Jake'a. Pragnęła go zachłannie,
świadoma, że nigdy nie zdoła się nim nasycić. Przytuliła się do jego nagiego ciała, licząc, że
się obudzi. Wygląda wspaniale, kiedy jest podniecony, myślała. Dziki i silny, to znów słodki i
czuły, pełen delikatności.
Jake sennie uchylił powieki. Wciągnął Berry na siebie, całując leniwie jej szyję i pieszcząc
dłońmi łagodne linie pleców.
— O, Boże! — wykrzyknął naraz, spoglądając na zegarek. — Wiesz, która godzina?
Odważnie wsparła rękę o jego udo. Co ją obchodził czas. Zależało jej wyłącznie na Jake'u.
Pragnęła znowu poczuć w sobie jego ruchy. Pragnęła słyszeć, jak wymawia jej imię. Pragnęła,
by ją sobą wypełnił. Jake zerwał się, sięgając po dżinsy.
—
Biedna pani Fitz i Mildred zostały porzucone w pizzerii na cały dzień.
—
Musisz iść? Właśnie teraz? Nie możesz zostać ze mną jeszcze chwilę?
—
Nie mogę. Powinienem był przywieźć je godzinę temu.
Nadąsała się jak dziecko. Miał rację, ale, do diabła, to wcale nie zmieniało faktu, że
poczuła się odtrącona. Owinięta kołdrą, ruszyła do łazienki. Po tych wszystkich latach
celibatu mogła doprawdy znaleźć mężczyznę, który miałby dla niej czas.
Zerknęła na swoje odbicie w lustrze i wybuchnęła śmiechem. Seks doprowadził ją do
szaleństwa.
RS
63
Berry siedziała przed telewizorem i z furią zmieniała kanały. Panie spały na
górze, zwinięty w kłębek kot drzemał przed kominkiem, natomiast Jake'a ogarnął
podczas kolacji nagły przypływ energii twórczej, w związku z czym zaszył się w
suterenie. O jedenastej trzydzieści Berry przestała uważać to za zabawne. Jak
mógł zostawić ją samą? Właśnie teraz? Uznała mężczyzn za bezmyślne bestie i energicznie
trzasnęła drzwiami do sypialni.
Przez trzy godziny przewracała się z boku na bok. W końcu usnęła, a kiedy otworzyła
jedno oko, dostrzegła Jake'a, który krążył na palcach po pokoju i zbierał ubranie.
—
Przepraszam, że cię obudziłem. Śpij.
—
Co robisz? — Był w brązowych obcisłych spodniach, z gołymi stopami i obnażoną
piersią, a widok ten sprawił, że Berry przeciągnęła się, niczym zadowolony kot. — Dlaczego
nie przychodzisz do łóżka?— zamruczała miękko.
Stał nad nią z krawatem w garści i niebieską koszulą przerzuconą przez ramię.
— Nie mogę. Muszę być wcześniej w szkole. Tylko te buty... — zajrzał pod łóżko. — Są!
— Cmoknął Berry w czubek głowy i już go nie było.
Berry westchnęła, wpatrując się w zamknięte drzwi. Łza zawisła na jej rzęsach. Nie
chciała panikować, ale zaczynało się dziać zupełnie jak w jej małżeństwie.
—
Coś mi się zdaje — powiedziała pani Fitz, gdy Berry ubrana w dżinsy oraz miękką
flanelową koszulę zeszła do kuchni napić się kawy — że masz problem z mężczyzną. Co tym
razem narozrabiał Jake Sawyer?
—
Nic.
—
Nic? Brzmi fatalnie.
—
Czy jest pani zakochana w Harrym?
—
Trudno powiedzieć. W moim wieku nie wie się dokładnie czy to miłość, czy tylko
działanie naparu z suszonych śliwek.
Berry nalała sobie kawy i postawiła na ogniu patelnię.
—
Lubi pani francuskie tosty?
—
Czyjej roboty?
—
Mojej.
— Tak, lubię.
— To świetnie — odparła Berry wbijając trzy jajka do głębokiego talerza i roztrzepując
energicznie.— Zrobię je chyba z całego bochenka.
Gdy tego wieczoru wróciły z panią Fitz do domu, w garażu stało już auto Jake'a, a okna
parteru świeciły jasno.
—
Coś nie tak? — zatroszczyła się pani Fitz. — Byłaś przeraźliwie spokojna przez cały
dzień.
—
Zmęczenie — odparła krótko Berry.
—
Uhu.
—
Nie wierzy mi pani?
—
Nie.
—
Wszystko w porządku — Berry uścisnęła panią Fitz, która wzięła ją za rękę. — Nic mi
nie jest.
—
Jesteś taka zdechła, bo Jake nie pokazał się w pizzerii. Ale dzwonił i uprzedził, że ma
coś do załatwienia.
Berry wzruszyła ramionami.
—
Wiem. Jestem po prostu głupia.
Pani Fitz uśmiechnęła się.
—
Jesteś głupia, istotnie.
8
RS
64
Kiedy weszły, Jake siedział przy kuchennym stole.
— Która godzina? — zapytał, patrząc ze zdziwieniem na zegarek.
— Jedenasta — odparła pani Fitz. — Ja idę do łóżka. Jestem tak zmęczona, że
mogłabym spać na gwoździach.
Berry przeciągnęła palcem po karku Jake'a. Przytuliła się do jego pleców i musnęła
ustami koniuszek ucha
— A ty? Jesteś gotów do łóżka?
— Jestem gotów, żeby szlag trafił mój mózg. Spójrz — wskazał palcem stos zeszytów. —
W życiu nie wygrzebię się spod tych zaległości. Nie miałem pojęcia, że muszę oceniać prace
domowe.
—
Nie możesz jutro?
—
Na jutro mam dyktanda.
—
Mogę ci pomóc?
—
Nie. Muszę sam się z tym uporać. — Skrobnął swój podpis, zamknął zeszyt i sięgnął po
kolejny. Berry wyjęła zakupy z torby, po czym pochłonęła w ekspresowym tempie trzy porcje
puddingu.
—
Chyba pójdę do łóżka — rzuciła w przestrzeń.
Ale zarówno przestrzeń, jak i Jake nie odezwali się słowem. Pocałowała więc Jake'a w
czubek głowy i ruszyła w górę po schodach, na zakończenie wędrówki trzaskając drzwiami
sypialni. Rzuciła się na łóżko, a łzy frustracji i rozczarowania spływały jej po policzkach. Czy
zawsze musi źle trafiać?
Zagrzebała się w poduszkach szlochając jak mała dziewczynka, która przez cały rok
czeka na wigilię, a następnie odkrywa, że święty Mikołaj nie przyniósł jej żadnych prezentów.
—
Cholera — powiedziała rankiem pani Fitz, kręcąc głową. — Wczoraj wyglądałaś fatalnie,
ale dziś bijesz wszelkie rekordy. Masz oczy jak królik.
—
Nie mogłam spać.
—
Jake też nie wyglądał najlepiej. Wyszedł jakąś godzinę temu, rozczochrany, w
przekrzywionym krawacie.
—
Pytał o mnie?
—
Nie. Bez przerwy mamrotał, że jeśli Joey Kowalchek nie nauczy się utrzymywać zeszytu
w porządku, to obleje matematykę.
—
Sporo przemyślałam przez noc — oświadczyła Berry, dekorując kupiony wczoraj
jabłkowy placek trzema kulkami lodów waniliowych. — Zdecydowałam, że nie będę dłużej
zakochana. To nie jest zabawne. — Przełknęła pełną łyżeczkę lodów. — Jedzenie jest
zabawne. Można na nim polegać.
—
Tak to się kończy! — krzyknęła Berry, ciskając książki na kontuar. Pomachała
kawałkiem kartki w stronę pani Fitz. — Oto czym kończy się miłość! Zawaliłam test z historii
sztuki. Wiedziałam, że tak będzie. Nie umiem myśleć jednocześnie o Jake'u Sawyerze i
Vincencie van Goghu — lamentowała. —Tak ciężko pracowałam. Wszystko poszło na marne z
powodu paru chwil dzikiej namiętności.
Pani Fitz szeroko otworzyła oczy.
—
Naprawdę? Dzikiej namiętności?
—
Dzikiej. — Berry ugryzła kęs chleba. — A ja jestem zakochana jak wariatka. —
Zmarszczyła brwi. — Ale dłużej nie będę. Niedługo mam sesję i jeśli popracuję, uda mi się
poprawić stopnie. — Owinęła białą serwetę wokół bioder. Poniosła wprawdzie fiasko w
miłości, lecz nie mogła sobie pozwolić, by to samo stało się z historią sztuki.
RS
65
O jedenastej wieczorem Berry kontemplowała plecy Jake'a pochylonego nad
dwudziestoma pięcioma wypracowaniami. Wiedziała, że wszystko skończone. Chciała uciec,
ale nie mogła. Nie miała dokąd.
Jake ziewnął i przeciągnął się, obrzucając wzrokiem jej postać.
— Jesteś dzisiaj bardzo przygnębiona.
W odpowiedzi wzruszyła ramionami. Wewnętrzna pustka odbierała jej chęć do rozmowy.
Odwróciła się bez słowa i wyszła, licząc że pójdzie za nią. Nie poszedł. Z westchnieniem
pochylił się nad zeszytami, machając jej na pożegnanie ręką.
Berry, która przed chwilą zdjęła z mokrych włosów ręcznik, przysłuchiwała się
dobiegającym z kuchni odgłosom. Najwyraźniej Jake wrócił, podczas gdy ona brała prysznic.
— Nigdy nie mogę niczego znaleźć w tym cholernym domu — ciskał się. — Nic nie stoi na
miejscu, — Kolejnej serii brzęknięć towarzyszyło dalsze mamrotanie. — Za dużo kobiet!
Chciałem tylko pizzy, a na czym się skończyło? Cztery kobiety nie mogą uzgodnić, gdzie ma
stać patelnia.
Chciał tylko pizzy! W ciągu ostatniego tygodnia stało się to boleśnie oczywiste. Odkąd w
ubiegłą 'niedzielę wyskoczył z łóżka, nie powiedział do niej więcej niż dziesięć słów. Berry
nałożyła niebieskie koronkowe majtki i wciągnęła dżinsy, składając w duchu przysięgę, że
póki życia nie pójdzie z mężczyzną do łóżka. Przeżyła już dość upokorzeń. Energicznie
szarpnęła zamek, ale zapiął się tylko do połowy. Zaklęła. Wciągnęła brzuch. Teraz suwak był
zapięty, za to guzik sprawiał kłopoty. Wołająca o pomstę do nieba talia zwieszała się nad
paskiem miękkim wałkiem tłuszczu. Berry spojrzała w lustro. Przytyła! To wina tego drania,
Jake'a. Zamiast romansu musiała się zadowolić jedzeniem, no i oto skutki. Była gruba.
Wciągnęła koszulkę, patrząc z niedowierzaniem, jak opina się na jej pełnych piersiach.
—
Jakieś problemy? — Jake stanął w drzwiach.
—
Spodnie przestały się na mnie dopinać. Sądzę, że to skutek irysowego puddingu.
—
Mam nadzieję, że nie straciłaś apetytu. Przygotowałem kolację.
—
Ty przygotowałeś kolację?
—
Ściślej mówiąc, kupiłem, ale zarobiłem na to pieniądze.
W progu jadalni spojrzeli na siebie w cichym przerażeniu. Berry pierwsza odzyskała głos.
—
Na stole siedzi pies — stwierdziła.
—
Do diabła, to niespodzianka.
—
Istotnie, niespodzianka. Czy półmisek — Berry obrzuciła wzrokiem stół — miał być
pusty?
—
Nie. Miał zawierać beef bourgigpon. Ten bezczelny pies zeżarł naszą kolację!
Berry z trudem powstrzymała się od śmiechu. Szczeniak z majtającymi się uszami
przywodził na myśl Buddę w futrze. Siedział pośrodku stołu i jeździł ogonem po białej,
przybranej koronkami serwecie.
—
Nie do wiary, że taki mały pies dał sobie radę z całym półmiskiem.
—
Żartujesz? Spójrz na jego brzuch. Wygląda jak plażowa piłka na nogach.
—
Pochłonął wszystko, oprócz groszku.
Jake zdjął stworzenie ze stołu i pogładził lśniącą, czarną głowę.
—
Myślałem, że będzie spokojnie siedział w tym czymś, co dali mi w sklepie ze
zwierzętami.
—
Chodzi ci o to doszczętnie pogryzione pudło?
—
Chyba powinniśmy nazwać go Szczęki.
— Albo Bałaganiarz — odezwała się Berry, obserwując, jak ganiający po podłodze
szczeniak przycupnął na pupie.
RS
66
Jake przesunął ręką po włosach.
— Sądząc z tego rozgardiaszu, jedynym odpowiednim imieniem będzie Calamity Jane.
Wiesz, ta z westernów, która bez przerwy wpadała w jakieś tarapaty.
—
Nigdy dotąd nie miałeś szczeniaka?
—
Nie, a ty?
—
Też nie.
—
To fragment mojego planu. Pamiętasz, psy z wiszącymi uszami, które biegają za
gromadą dzieciaków.
— Chyba nie masz gdzieś upchanej gromady dzieciaków? Jake uśmiechnął się szeroko.
—
Nie, dzieci będą na końcu. To najprzyjemniejsza część planu. Musimy je zrobić. Jasna
cholera. Twój pies właśnie narobił mi na buty.
—
Mój pies? Och, nie. — Nawet nie starała się ukryć brzmiącej w głosie przyjemności.
—
Na filmach się to nigdy nie zdarza. Czy kiedykolwiek widziałaś, żeby pies narobił na
nogi Robertowi Redfordowi, kiedy ten stara się być romantyczny?
Berry spojrzała podejrzliwie.
—
Dlaczego starasz się być romantyczny?
—
Jest weekend, mam wolne. Pomyślałem, że możemy powtórzyć naszą przyjemność.
Berry poczuła, jak krew zawrzała w niej z gniewu. Odetchnęła głęboko. Płakała przez
tydzień, utyła, a teraz on chcę ponawiać przyjemność i rozprawia o psach oraz dzieciach.
Berry nie potrzebowała takiego męża. Co za niemiły gbur.
— Bardzo ładnie z twojej strony, że byłaś tak wyrozumiała — powiedział. — Nie masz
pojęcia, co znaczyło dla mnie ślęczenie po nocach nad pracami domowymi. Miałem chęć
cisnąć wszystko w diabły i iść z tobą do łóżka, ale nie mogłem wyciąć dzieciom takiego
numeru.
Berry poczuła, jak na jej twarz wypływa krwisty rumieniec.
— Aha, nie mogłeś — zgodziła się słabym głosem.
— Teraz chciałbym zrobić coś specjalnie dla ciebie. Romantyczna kolacja we dwoje,
nieco bardziej zmysłowych tańców i dużo namiętnego kochania.
Berry czuła się podle. Gardziła sama sobą, wściekając się, że była zazdrosna o
dwudziestu pięciu pierwszoklasistów, ale poczucie przegranej nie mijało.
— Dlaczego nie pójdziesz na górę i nie umyjesz się? Posprzątam tymczasem podłogę.
Kiedy skończyła, wzięła szczeniaka pod pachę i wyszła za dom, na porośnięty trawą
pagórek. Tydzień temu przyroda była niegościnna i uśpiona, ale kwietniowe deszcze, a także
ciepła pogoda pobudziły wzrost traw i wegetację drzew. Berry wyciągnęła się na brzuchu
obserwując, jak Calamity Jane podskakuje u podnóża pagórka, skowycząc ze strachu, ilekroć
zderza się z dmuchawcem.
— Chcesz usłyszeć tajemnicę? — szepnęła wprost do psiego ucha. — Zawsze chciałam
mieć czarnego szczeniaka z wiszącymi uszami.
Szczeniak wyglądał tak, jakby za moment miał pęknąć ze szczęścia. Nieprzytomnie
machał ogonem i przewracał się co chwila na grzbiet. Kiedy dostrzegł wychodzącego z domu
Jake'a, rzucił się w jego stronę. Jake postawił na trawie wielkie kartonowe pudło, obok
rozesłał śnieżnobiałą lnianą serwetę..
— Alternatywny plan na wieczór, to egzotyczny, romantyczny piknik. — Ustawił na
serwecie dwa kryształowe kieliszki.
Berry sceptycznie popatrzyła na butelkę w jego ręku.
— Szampan!
— Nie. Zdecydowałem rozegrać to bezpiecznie; poprzestałem na musującym soku
jabłkowym. —Wyjął z pudła kolejno srebrne świeczniki, w których osadził stożkowe świece, a
RS
67
następnie dwa złoto-białe talerze z chińskiej porcelany oraz srebrną tacę z ptifurkami. Na
każdy talerz rzucił owinięte w folię pakieciki.
— Masło orzechowe i galaretka — wyjaśnił. — Moja specjalność.
—
To lepsze niż beef bourgignon. — Berry przebierała w trawie gołymi palcami u nóg.
Kropla deszczu spadła jej na nos. Kolejna — na czoło.
—
Co za kwiecień — powiedziała, pomagając Jake'owi spakować naczynia. — Nadal nie
mogę otworzyć okien w mieszkaniu. Cuchnie tam gorzej niż kiedykolwiek.
— Nie będę kłamał mówiąc, że mi przykro. Lubię mieć cię w swoim domu.
—
Cóż — odparła niezręcznie, zaambarasowana. — Hm. Jake zawinął szczeniaka w
serwetę i wręczył tobołek Berry.
—
Ty weź Calamity Jane.
Dobiegli do domu tuż przed ulewą. Jake wypakował zawartość pudła, po czym wymościł
w nim spanie dla szczeniaka. Calamity otworzyła na moment duże brązowe ślepia i zaraz
znowu zapadła w sen. Jake oraz Berry wyszli na palcach z kuchni do living roomu i rozpalili
w kominku. Potem Jake włączył taśmę z muzyką taneczną, po czym zapalił świece.
Berry wsunęła się w jego objęcia, zastanawiając się przez ułamek sekundy, jak ładną
tworzą parę. Znali każdy centymetr swoich ciał. Miło jest, pomyślała, znać tak dokładnie
drugiego człowieka. Jake stał się przez to kimś szczególnym i gdy znajdowała się w jego
ramionach, cały świat zamieniał się w rozkosz.
Jake poruszał się miękko w takt muzyki. Od czasu do czasu wtórował piosenkom niskim,
aksamitnym głosem, od czasu do czasu czynił zuchwałe propozycje, na które Berry
odpowiadała chichotem. Pragnęła Jake'a Sawyera, ale nie przeżyłaby powtórki sytuacji z
ostatniej niedzieli.
Płomienie świec odbijały się w jeziorkach stearyny, kłody w kominku zmieniały się w
żarzące węgle. Muzyka automatycznie wyłączyła się, lecz Jake nie wypuszczał Berry z objęć.
Kołysali się powoli, nie chcąc utracić tej niemal doskonałej harmonii.
Gdy z oddali dobiegł trzask zamykanych drzwiczek samochodów, Berry niechętnie
uniosła głowę spoczywającą na ramieniu Jake'a. Zmarszczyła brwi.
Jake był równie zdumiony.
— Spodziewasz się kogoś?
Szczęknął zamek frontowych drzwi i do foyer wtargnęli pani Fitz, Harry Fee, Mildred, Bill
Koziński oraz grupka starszych osób.
— Nigdy nie zgadniecie! Mildred i Bill wzięli ślub! Czy to nie cudowne? — pani Fitz
uścisnęła Mildred i przyłożyła chusteczkę do zaczerwienionych oczu. — Kiedy przyszli do
pizzerii, żeby mi powiedzieć, natychmiast zadzwoniłam do paru przyjaciółek z South Side
Hotel, bo pomyślałam, że musimy koniecznie urządzić ślubne przyjęcie.
Berry zaschło w gardle. Bill i Mildred wzięli ślub. Jak długo się znali? Dwa tygodnie?
Jake ujął Berry za łokieć popychając naprzód.
—
To cudownie. Gratulacje. — Poprowadził Berry ku Mildred. — Berry i ja bardzo się
cieszymy.
—
Berry wcale nie wygląda na szczęśliwą — zauważyła pani Fitz.
—
Jest zaskoczona — wyjaśnił Jake. Berry, jak sparaliżowana, skinęła głową.
Weź się w garść, rozkazała samej sobie, zdobywając się na słaby uśmiech. Mildred wyszła
za mąż. Jak mogła postąpić tak nierozważnie? Czy nie znała statystyki rozwodów? Po co ten
pośpiech?
— Wiem, że powinnam zadzwonić i uprzedzić... — pani Fitz spojrzała na Jake'a — ale
byłam tak podekscytowana...
Jake uśmiechnął się uspokajająco.
RS
68
— Wszystko w porządku. Nie codziennie Mildred wychodzi za teścia mojej siostry. —
Zwrócił się do pana młodego, który wyglądał tak, jakby stracił głowę. — Dzwoniłeś do Penny i
Franka?
— Do kogo?
— Do twego syna. Jego żony. Mojej siostry. — Wzniósł oczy ku górze. — Mniejsza, sam
ich zawiadomię.
Zagrzmiał rock.
— Całe szczęście, że nie mam sąsiadów — skrzywił się Jake. Sięgnął po rękę Berry. —
Planowałem nieco inny wieczór. Zbliżałem się do wielkiego finału. — Nakręcił numer telefonu
siostry i rozbawionym głosem zaprosił ją wraz z mężem na przyjęcie.
— Co do mojego wielkiego finału... — odwrócił się ku Berry, odkładając słuchawkę.
Berry podejrzewała, że wie wszystko na temat wielkiego finału. Romantyczna kolacja,
zmysłowe tańce, wreszcie ów wielki finał: dużo namiętnego seksu. Zamążpójście Mildred
bynajmniej nie uszczęśliwiło Berry, ale było jej w pewien sposób na rękę. Potrzebowała czasu
do namysłu.
—
Cóż, wielki finał musi trochę poczekać. Nie możemy go chyba urządzać w domu pełnym
ludzi. Jake wyglądał jak zdjęty z krzyża.
—
Jesteś chyba trochę zdenerwowany — odezwała się głosem pełnym udawanego
współczucia.
—
Raczej śmiertelnie wystraszony. Nigdy tego dotąd nie robiłem.
Nigdy przedtem nie robił? Myślała, że robili już wszystko. Wszystko, prócz....
—
Chyba nie masz na myśli łańcuchów ani skórzanych rekwizytów?
Pani Fitz przystanęła obok.
—
Nie ma lodu! I to ma być przyjęcie?!
Berry obronnym gestem skrzyżowała ręce na piersiach.
— Jake, co do tego finału... ja mam raczej tradycyjne upodobania.
—> Do licha, teraz i ty wyprowadzasz mnie z równowagi. — Ogarnął wzrokiem kłębowisko
gości okupujących jego własny dom. — Gdybyśmy tylko mogli znaleźć jakieś zaciszne, miłe
miejsce...
—
Och, nie musimy się aż tak spieszyć, lepiej poczekajmy.
—
Aha! — Twarz Jake'a rozjaśniła się w uśmiechu. — Łazienka. Możemy to zrobić w
łazience.
—
Boże drogi!
Nim się obejrzała, już zamykał za nimi drzwi na klucz.
— Może usiądziesz? — zaproponował.
Berry spojrzała na jedyne możliwe siedzenie i zaczęła wyłamywać kostki palców.
—
Muszę? Nie możemy zacząć na stojąco?
—
Oczywiście. Tylko pomyślałem, że to może być trochę niezręczne.
Niezręczne? To nie było niezręczne, to był czysty obłęd. Ten człowiek bez wątpienia był
stuknięty i ona też. W przeciwnym razie, po co by tu przyszła? Jake zastanawiał się.
— Nie jestem pewien, jak zacząć.
— O Boże! — Jak to się stało, że ktoś, kto ma zapisaną w genach skandynawską
racjonalność, mógł zostać skazany przez los na tak absurdalne życie? — Słuchaj, Jake, rzecz
nie w tym, że mam cokolwiek przeciwko robieniu tego w łazience. Pod prysznicem było
wspaniale, ale tutaj... to co innego. Nieco... hm, dziwnie.
Brwi Jake'a podjechały w górę, a twarz zajaśniała w łobuzerskim uśmiechu.
—
Myślisz, że przyprowadziłem cię tu, aby gwałcić twoje ciało?
—
Jasne, że nie. To śmieszne. — Przygryzła wargi. — Cóż, tak.
RS
69
Jego oczy połyskiwały figlarnie.
— Kochanie, ależ ty masz nieprzyzwoite myśli. Policzki Berry zapłonęły.
— Po kiego diabła mnie tu przywlokłeś?
— Żeby się oświadczyć.
Opuściła przykrywkę sedesu i usiadła. — Mimo wszystko chyba usiądę.
Jake wyjął z kieszeni małe niebieskie aksamitne puzderko i przyjął klasyczną w
podobnych wypadkach pozycję, przyklękając na jednym kolanie.
— Berry, czy zechcesz...
Rozległo się pukanie do drzwi.
— Zajęte! — wrzasnął. Otworzył pudełeczko. Za chwilę duży brylant zamigotał na palcu
Berry. —Wolałbym mieć więcej czasu, ale ktoś się niecierpliwi. Czy zechcesz zostać moją
żoną?
Berry siedziała kompletnie oniemiała i wpatrywała się z niedowierzaniem w pierścionek.
Gdyby rzeczywiście wyszła za Jake'a, któregoś dnia ich dzieci zapytałyby ją, gdzie się
zaręczyła, i musiałaby wówczas odpowiedzieć, że stało się to, gdy siedziała na sedesie. Jej
matka zaręczyła się na kościelnym pikniku. Siostra w wytwornej restauracji. Ona,
Lingonberry Knudsen, zaręczyła się w łazience!
Jake trącił ją w rękę.
— Zbyt podniecona, żeby mówić? Dobrze się czujesz? Nie zamierzasz chyba zemdleć?
Zemdleć? Omdlenie było ostatnią rzeczą, którą by zrobiła. Doszła już do siebie i czuła, że
wręcz kipi z wściekłości. Zacisnęła pięści.
Jake odstąpił o krok. — Uff, aleś ty wściekła.
— Pewnie, że wściekła. Cholernie dobrze wiesz, że nie chcę wychodzić za mąż. Poza tym,
były to najgorsze oświadczyny w całej historii oświadczyn od początku świata.
—
Przygotowałem sobie przemówienie, ale jakiś szacowny obywatel koniecznie chce
skorzystać z wygódki. Berry podjęła daremną próbę uwolnienia się od pierścionka.
—
Nie schodzi! — jęknęła.
—
Kręciłaś nim, więc spuchł ci cały palec.
—
Za chwilę tobie spuchnie nos.
—
Nie chcesz za mnie wyjść?
—
Mam swoje plany.
—
Ja też.
—
Wiem nawet jakie. — Dom, żona, psy, dzieci.
—
A twoje plany wykluczają te sprawy?
—
Nie, ale...
Pocałował ją w nos. — Czyli nie ma żadnego problemu.
—
Nie ma? Po pierwsze — odliczała na palcach — wybrałeś zupełnie nieodpowiedni czas.
Po drugie, co z miłością?
—
Kochasz mnie?
Przełknęła ślinę. Jake postawił ją w trudnej sytuacji. Pewnie, że kochała tego wielkiego
naiwniaka. W przeciwnym razie nie byłaby tak wściekła. Gdyby go nie kochała, potrafiłaby
uśmiechnąć się i z wdziękiem odrzucić propozycję, doceniając komizm całej sytuacji. Ale
kochała go i była wściekła, bo zmuszał ją, by radykalnie zmieniła plany, porzuciła
dotychczasowy tryb życia. Jakim prawem ładował się w jej życie i niszczył wszystko, co
osiągnęła?! A co, jeśli się okaże, że potrzebował jej tylko do realizacji ostatniego punktu jego
listy — dzieci?
—
A ty mnie kochasz?
—
Ja pytałem pierwszy.
RS
70
Berry bez słowa przymrużyła oczy, a Jake zamknął ją w uścisku i pocałował w czubek
głowy. —Oczywiście, że cię kocham. — Choć ton jego głosu odzwierciedlał całą głębię uczuć,
Berry uznała to stwierdzenie za kolejny z genialnych dowcipów. W innych okolicznościach
czułaby się z pewnością wzruszona, lecz w tym szczególnym otoczeniu... Oczekiwała
romantycznych uczuć, a tę sprawę bez wątpienia trudno było do nich zaliczyć. Myślała o
przyszłości. Nie miała cienia ochoty na drugie, obliczone na cztery lata, małżeństwo. Kolejny
mąż winien być mądrzej wybrany.
Powinien wystarczyć na zawsze.
Pukanie do drzwi powtórzyło się.
Jake otworzył, wpuszczając pulchną, siwowłosą damę.
—
Przepraszam, że byliśmy tak długo.
—
Wielkie nieba! — wykrzyknęła niewiasta, głośno łapiąc oddech. Z wyraźną dezaprobata
obrzuciła wzrokiem Berry, po czym zatrzasnęła drzwi.
Berry poczuła, że robi się jej gorąco.
— Ona myślała...
W tym momencie wyrosła przed nimi pani Fitz, wymachując karcąco palcem.
—
Widziałam, jak wychodziliście razem z łazienki. Coście, u diabła, robili w środku?
Jake podniósł w górę dłoń Berry, żeby pokazać pierścionek.
—
Zaręczyliśmy się.
—
To cudownie! — wykrzyknęła pani Fitz, tuląc do piersi pulchne dłonie.
Berry wyrwała się Jake'owi.
—
W rzeczywistości tylko mówiliśmy o zaręczynach. Nie sądzę...
—
Słuchajcie! — krzyknęła pani Fitz. - Berry i Jake zaręczyli się!
Ładna brunetka wyciągnęła ku Berry rękę. — Jestem Penny, siostra Jake'a. Boże, co za
szczęście. Myślałam już, że nigdy się nie zakocha.
—
Doprawdy? — Berry miała ochotę wymierzyć sobie osobiście kopniaka za to
uszczęśliwienie, które wręcz tryskało z jej głosu. Nie zamierzała okazywać zadowolenia, wręcz
przeciwnie, zamierzała poinformować Penny, że wcale nie są zaręczeni. Cholera.
—
Cała rodzina próbowała wyszukać mu dziewczynę — Penny uśmiechnęła się do
starszego brata. — Ale nic z tego nie wynikało. Jake zawsze powtarzał, że sam będzie
wiedział, kiedy pojawi się ta właściwa.
Jake objął Berry.
— To prawda — potwierdził. — Zawsze tak mówiłem.
Berry zerknęła nań z ukosa. Hmm. Punkt dla Jake'a Sawyera. Okoliczności istotnie
wybrał sobie niecodzienne. Przyjrzała się pięknemu pierścionkowi czując, że coś dzieje się z
jej żołądkiem. To nie jest typowa reakcja, pomyślała. Zaręczyny nie powinny wywoływać
mdłości.
Berry stała w progu i obserwowała, jak ostatnie rzeczy Mildred znikały w
furgonetce. Pomachała ręką.
— Do widzenia, Mildred — wyszeptała.
Jake ogarnął ją ramieniem.
— Dlaczego taka smutna? Mildred i Billowi będzie ze sobą dobrze.
Berry wzruszyła ramionami. Nie wiedziała dlaczego jest smutna, a na dodatek była
przekonaną że jedynie krok dzieli ją od łez. Pani Dugan wyjechała. Teraz odjeżdża Mildred.
Nowa rodzina Berry rozpadła się. Była osamotniona
9
RS
71
—
Myślisz, że jestem zupełnie głupia, co?
—
Tak. — Jake trzymał ją tuż przy sobie, dotykając policzkiem kręconych włosów.
— Wiem, że kiedy przyjadą z podróży poślubnej, będą oboje pracować w pizzerii, a pani
Dugan za tydzień wraca. Na dodatek jestem zaręczona.
— Mówisz o tym, jak o wizycie u dentysty.
Berry spojrzała mu prosto w oczy.
—- Nie chciałabym, żebyś wziął to do siebie, ale nie cierpię być zaręczona. To doprowadza
mój żołądek do rozstroju.
Jake groźnie zmarszczył czoło. — Nie chciałabyś, abym brał to do siebie? — powtórzył.
— Przez całą noc nie zmrużyłam oka. Leżałam i myślałam o psie, domu, pierścionku... o
tobie. Czuję się tak, jakby spełniły się wszystkie moje marzenia, wszystko czego kiedykolwiek
chciałam, zostało mi nagle rzucone do stóp.
—
Więc na czym polega problem?
—
Ilekroć spojrzę na pierścionek, dostaję mdłości.
—
Może jesteś przeziębiona?
—
A może mój żołądek jest mądrzejszy i próbuje dać mi coś do zrozumienia. Jake wygiął
usta w krzywym uśmiechu. — Mówisz serio?
—
Sądzisz, że zwariowałam, hę?
—
Istotnie, określenie głupia gęś przemknęło mi przez głowę. Berry nerwowo kręciła na
palcu pierścionek.
—
Nie słuchaj żołądka. Żołądki są głupie z natury.
Uwagę Berry przyciągnęło długonogie, przemykające przez trawnik kociątko.
— Gdyby nie kot...
W tym momencie pojawiła się pani Fitz.
— Gdzie jest ten nieszczęsny pies? Chyba zrobię z niego befsztyki. Zobacz, co
narozrabiał. —Machnęła ku Berry kawałkiem poszarpanej, brązowej skóry. — To przeklęte
zwierzę zeżarło mój portfel. Nie będę mieszkać w tym domu ani chwili dłużej. Na szczęście,
mam własne plany.
Berry uniosła brwi.
— Plany?
—
Harry zaraz będzie — promieniała pani Fitz. — Pożyczył od syna na tydzień motor i
jedziemy obejrzeć Wielki Kanion. Nigdy tam nie byłam. Martwiłam się, bo zostałabyś sama w
pizzerii, ale Jake powiedział, że wszystko w porządku. Stwierdził, że we dwójkę doskonale
sobie dacie radę.
—
Jake wiedział?
—
Pani Fitz omówiła ze mną sprawę dziś rano, kiedy brałaś prysznic. Wiedziałem, że nie
staniesz jej na drodze do Wielkiego Kanionu.
— Nie, jasne, że nie, ale co z lunchami? Sama nie dam rady, a ty będziesz uczył.
Jake otworzył drzwi, by wpuścić do domu nieco świeżego powietrza.
— Moja nauczycielska kariera została raptownie ucięta. Pani Newfarmer poczuła się już
lepiej i w poniedziałek wraca do swojej klasy.
Berry ujęła się pod boki
— Nikt mi nigdy nic nie mówi. Dlaczego zawsze dowiaduję się o wszystkim ostatnia?
Pani Fitz odpowiedziała, sznurując usta: — Dlatego, że przesiadujesz albo z nosem w
książce, albo z rękę w lodówce. A w wolnych chwilach tkwisz pod prysznicem. Jeszcze nigdy
nie widziałam, żeby ktoś tak często brał prysznic. To cud, że nie wyrosły ci jeszcze płetwy.
—
Odpoczywam pod prysznicem. Jake spojrzał na nią spod oka.
—
Czasem ja też.
RS
72
Rozległ się klakson i pani Fitz szybko wspięła się na schody.
— To Harry. Powiedzcie mu, że zejdę natychmiast, jak się tylko spakuję.
Berry mocno ujęła Jake'a za rękę. — Pani Fitz odjeżdża! Zrób coś.
— Proponowałem
,
że zniosę bagaż, ale odparła, że podróżuje tylko z podręcznym.
Berry odchrząknęła z rozdrażnieniem. — Nie mówię o bagażu, mówię o pani Fitz oraz
Harrym. Musimy ich powstrzymać.
— Dlaczego?
— Ponieważ... — Berry przygryzła wargi. — Dlaczego? Jest wiele ważnych przyczyn. Są
starzy. A jeśli pani Fitz zapomni o lekarstwach na ciśnienie? A jeśli nie będzie mogła dostać
nigdzie naparu z suszonych śliwek?
— Mówisz jak matka, oczekująca powrotu syna z pierwszej randki.
— Do diabła. — Przysiadła na najniższym stopniu schodów, opierając łokcie na
kolanach, a brodę na rękach. O co jej naprawdę chodzi? O to, że nie chce mieszkać z Jake'em
w tym wspaniałym domu. Wydarzenia biegną zbyt szybko. W jednej chwili dostarcza pizzę dla
Quasimodo, a po trzech tygodniach okazuje się, że jest zaręczona. Żołądek podpowiadał jej,
by zdjęła pierścionek, ale nie mogła. — Siedział na palcu jak wrośnięty. Wrośnięty w
opuchnięty palec i porażone miłością serce. Cóż za kłopotliwa sytuacja.
Pani Fitz, w dżinsach, z plecakiem, przeszła po schodach obok Berry.
— Jak wam się podobam? Harry wytrzasnął skądś te łachy. Niezłe, co?
Harry pomachał im, pani Fitz uścisnęła Berry. — O rany, to będzie fantastyczne. Harry i
ja zamierzamy żyć w grzechu i napawać się widokami Wielkiego Kanionu. To dopiero coś!
Berry odprowadziła panią Fitz i stała w progu, przyglądając się, jak motor znika w oddali.
— Kiedy dorosnę, chcę być podobna do pani Fitz.
Jake wybuchnął głośnym śmiechem, odrzucając w tył głowę. — Najbardziej mi się podoba
życie w grzechu!
Wtem spojrzeli na siebie zdziwieni. Z głębi mieszkania dobiegł odgłos tłuczonego szkła. Po
kolejnym brzęku z sutereny wypadł uciekający szczeniak i obaj z kotem rzucili się w stronę
Berry oraz Jake'a. Jake chwycił Jane i wniósł ją do domu. — Na Boga, czyżbym nie zamknął
tego psa w kuchni?
Zaskoczona Berry wpatrywała się w pogryzione kawałki drewna. — Wygryzła sobie
wyjście. Uff, co to za odór?
— Nic nie czuję — odezwał się Jake wyjątkowo niepewnym głosem.
— Chyba żartujesz? Tak śmierdzi, że zaraz chyba farba zacznie odpadać od ścian. Tak
śmierdzi... jak moje mieszkanie.
— Niemożliwe.
— Wszędzie rozpoznam ten odór. Zupełnie jak rozkładająca się w szafce ryba. — Po
chwilowym zaskoczeniu umysł Berry znowu zaczął pracować. Zasłaniając ścierką nos,
podeszła do drzwi sutereny.— Ten zapach wydobywa się z twego laboratorium.
Jake zabrał jej ścierkę z ponurą determinacją. — Zejdę na dół i zbadam rozmiary
zniszczeń. — Po paru chwilach wbiegł z powrotem i zatrzasnął za sobą drzwi, oddychając
pełną piersią. Na jego twarzy widniał dość głupi uśmiech na poły zaambarasowanego chłopca,
na poły zawstydzonego pirata.
— Wygląda na to, że zwierzaki ganiały się tam w kółko i rozbiły parę zlewek. Nic
takiego, tyle że dom będzie parę dni śmierdział jak zdechły świstak. Nawet jeśli wyłączę
wentylację i pozamykam drzwi, opary przenikną na wyższe piętra.
Berry zacisnęła zęby i wymaszerowała z domu. Długo to trwało, ale wreszcie dopasowała
do siebie wszystkie kawałki łamigłówki. Ten smród miał ją powstrzymać od powrotu do
własnego mieszkania... a Jake Sawyer spreparował go w swojej suterenie.
RS
73
— Jeśli na świecie miałaby istnieć tylko jedna jedyna rzecz, której bym nie tolerowała —
krzyknęła do niego — to byłby nią podstępny chemik!
— Boże, ale jesteś bystra, kiedy wpadasz w złość.
— Uff. — Palnęła się pięścią w czoło i wskazała Jane. — Zabieraj swojego psa. Ja
odchodzę. Wracam do mojego uwędzonego mieszkania.
Oto dlaczego nie należy wychodzić za mężczyznę, którego się zna raptem dwa tygodnie,
pomyślała.
Może okazać się podłym osobnikiem. Oszustem bez skrupułów. Manipulantem. Może
zrobić z człowieka kompletnego osła.
Pobiegła w dół Ellenburg Drive wznosząc ręce ku niebu i wykrzykując z euforią:
— O Boże, jak mogłam być tak naiwna? Jak mogłam się nabrać na jego namydlone palce
i ogłupiające pocałunki! Zjeżdżaj! — wrzasnęła, słysząc za plecami klakson auta.
— Może podwieźć?
— NIE! — Nie odwracała głowy, lecz wiedziała, że auto wlecze się za nią. W końcu
jednak straciła cierpliwość. — Dlaczego za mną jedziesz?
Jake pomachał przez okno torebką. — Zapomniałaś kluczy. Dlaczego się tak wściekasz?
—
Oszukałeś mnie!
—
Tylko trochę. Zaraz po pożarze twoje mieszkanie samo z siebie nie pachniało
najpiękniej.
— Prawdopodobnie oszukiwałeś mnie przy paru okazjach. Niewątpliwie masz gdzieś
żonę. I dzieci. I więcej psów.
— Wrr! — Calamity siedziała niczym Król Gór na stercie ubrań piętrzących się z tyłu
furgonetki. Z rosnącym niepokojem Berry przyjrzała się psu i ciuchom. — Co to za rzeczy?
Jake uśmiechnął się uprzejmie. — Nasze ubrania. Zabieram je do ciebie. Pomyślałem, że
skoro mój dom nie nadaje się do zamieszkania, zostaniemy przez jakiś czas nad pizzerią.
—
My? To znaczy ty, ja i pies? Zwariowałeś?
—
Możliwe. Wsiadaj.
Berry gwałtownie szarpnęła drzwiczki i wsiadła. Złapała torebkę, przyciskając ją do
piersi. Jej usta zwarły się w wąską linię, a oczy wpatrywały się przed siebie bez jednego
mrugnięcia.
—
Nie możesz u mnie zostać.
—
Dlaczego?
—
Dlatego. To by nie było właściwe.
Jake prychnął drwiąco.
Berry zmrużyła oczy.
— Nie zamierzam stawać się przystanią dla mężczyzny, który wydaje ironiczne dźwięki,
podczas gdy ja staram się odpowiadać na pytanie.
— Przystań. Podoba mi się to określenie. Zupełnie jakbym dotarł do zacisznego portu.
Berry ze stoickim spokojem podniosła głowę. — Oto reakcja typowa dla maniaka
seksualnego.
—
Maniak seksualny? Ja? — Wydął wargi, lecz już za chwilę rozciągnął je w uśmiechu. —
To duża sprawa, dziękuję.
—
To nie był komplement — warknęła. — Ale sądzę, że trudno jest zrozumieć cokolwiek,
jeśli ma się tylko jedno na myśli.
Jake, nie racząc nawet odpowiedzieć, zaparkował pod pizzerią i sięgnął w tył, żeby
wypuścić Calamity Jane.
—
Dlaczego nie możesz mieszkać u siostry?
—
Jest uczulona na psy. Dostaje wysypki i astmy.
RS
74
—
Daję ci maksimum trzy dni. Moje warunki są następujące: śpisz w living roomie i nie
odzywasz się do mnie.
— Załatwione — wyszeptał do psa, poruszając brwiami. — Nic nie powiedziała o mojej
aktywności maniaka seksualnego.
Berry stała przy zlewie myjąc zawzięcie ręce, ale pierścionek nie chciał zejść. Doszła
przed momentem do wniosku, że musi się od niego uwolnić. Zaręczyny i szczeniaki są
piekłem dla hormonów.
Mydło nie skutkowało, zaczęła więc gorączkowo przetrząsać lodówkę w poszukiwaniu
masła. Jajka, jogurt, kantalupa. Żadnego masła. Zajrzała do szafki i znalazła butelkę oleju.
Jake spojrzał z zainteresowaniem. — Olej?
—
Nie podniecaj się.
—
Oliwisz palce?
— Palec z pierścionkiem. — Popchnęła silnie od dołu śliską obrączkę, która wystrzeliła
w powietrze jak korek z butelki szampana.
Jake śledził lot brylantowego cacka oraz upadek na puszysty dywan.
— Zbyt mały?
— Zbyt przedwczesny. Nie jestem gotowa do zaręczyn.
Jego głos był równie miękki jak dotknięcie. Sięgnął ręką, głaszcząc włosy Berry,
przesuwając palcami po jej szyi. — Jesteś gotowa do wszystkiego... do dawania miłości, do
przyjmowania, do posiadania szczeniaków. Berry szeroko otworzyła oczy. — Dobry Boże! Jane
właśnie zjadła pierścionek! Jake sceptycznie popatrzył na małego psa. — To niemożliwe.
— Widziałam, jak Boga kocham. Połknęła brylant!
— Jane, ty psi koszu na śmieci — mamrotał Jake, stając na kolana i macając ręką po
dywanie. —Powiedz, że nie zjadłaś tego drogiego, niestrawnego pierścionka.
— O Boże, co z nią będzie? — Berry troskliwie kołysała w objęciach tłustego szczeniaka.
— Wydobrzeje? A może umrze? Psy nie powinny jeść pierścionków, prawda? Tuż za rogiem
jest klinika weterynaryjna.
Gdy Jake otworzył drzwi prowadzące do pustej, jasno oświetlonej poczekalni,
recepcjonistka uśmiechnęła się do nich sponad maszyny do pisania.
—
W niedziele nie przyjmujemy. Tylko w nagłych wypadkach. Czy to nagły wypadek?
—
Szczeniak chyba zjadł pierścionek. Duży, cenny pierścionek. Recepcjonistka z sympatią
skinęła głową. — To może być pilne. Podała Jake'owi kartę do wypełnienia. — Poproszę
doktora Pruetta.
— Mam nadzieję, że Pruett zna się na rzeczy — szepnęła Berry. — Może powinniśmy z
nią iść do specjalisty?
—
Najlepiej do jubilera. — Jake otoczył ramieniem Berry. — Kochanie, wszystko będzie
dobrze.
—
Wiem.
Recepcjonistka pomachała im z głębi hallu.
— Pan i pani Sawyer, proszę wejść z Jane do gabinetu numer dwa. Doktor Pruett zaraz
przyjdzie.
Berry chciała ją poprawić, ale rozmyśliła się. Pani Sawyer, Berry Sawyer. To nawet nieźle
brzmiało. Dojrzała uśmiech Jake'a i zacisnęła zęby. Panie Boże, ten człowiek jest niemożliwy.
Nie przepuści żadnej okazji, a niech go diabli.
Doktor Pruett okazał się niskim otyłym mężczyzną z rzednącymi włosami i wielką
miłością do szczeniaków. Podrapał Jane w szyję podczas mierzenia temperatury i opowiedział
jej psi dowcip podczas badania zębów. — Jest zupełnie zdrowa — zawyrokował wreszcie. —
RS
75
Oczywiście, jeśli założymy, że w głębinie jej żołądka nie znajduje się pewien brylant. Idę z nią
na prześwietlenie, zaraz wrócimy —oznajmił, pakując sobie psa pod pachę.
Powrócił po dziesięciu minutach i z dumą pokazał rentgenowskie klisze. — Mamy go!
Pierścionek utkwił w żołądku. — Zwrócił się do Jake'a. — Wszystko świadczy o tym, że jest
pan zaręczony z cockerspanielem.
Berry złapała Jake'a za rękę.
— Czy trzeba ją operować?
Doktor Pruett pogładził lśniące czarne uszy.
— Są duże szanse, że sama sobie z tym poradzi. Możecie państwo zostawić Jane na dzień
czy dwa. Napoimy ją niewielką ilością rycyny i będziemy bacznie obserwować. Berry, jak
odrętwiała, skinęła potakująco głową. — Zadzwoni pan do nas, jeśli cokolwiek się... wydarzy?
BĘC. Berry cisnęła kawał ciasta na stół i rąbnęła weń pięścią.
— Nie jesteś zbyt duża, ale z pewnością możesz kogoś sprać — ocenił Jake obserwując
kątem oka jej poczynania.
TRACH. Berry łomotnęła wałkiem do ciasta.
— W ten sposób pozbywam się frustracji.
— Musisz być istotnie sfrustrowana. Cały dzień walisz w ciasto. — Nachylił się ku niej.
— Chcesz wiedzieć, w jaki sposób ja pozbywam się moich frustracji?
—
Nie!
—
Czy twoje frustracje mają podłoże natury fizycznej?
—
Nie!
W jego głosie zabrzmiały miękkie nuty.
— Chcesz o tym pomówić?
Berry westchnęła. Odgarnęła włosy za uszy, pozostawiając na zarumienionych policzkach
białe smugi mąki. — Nie.
Jake wsparł się o kontuar.
— Nie lubię psuć ci przyjemności, ale jest dziesiąta. W ciągu ostatnich trzech godzin
mieliśmy trzech klientów, a upieczonego ciasta na pizze starczyłoby ci na cały listopad. Co
byś powiedziała na stwierdzenie, iż jest późno?
Berry uniosła wzrok sponad swego placka.
— Już dziesiąta?
Gładki głos Jake'a brzmiał żartobliwie wyzywająco.
— Gdybym nie wiedział, mógłbym sądzić, że unikasz pójścia ze mną do łóżka.
— Absurd — odparła, wycierając ręce w fartuch i wojowniczo zadzierając nos. — Poza
tym wcale nie mam zamiaru iść z tobą do łóżka. Śpimy oddzielnie. Ja zamykam drzwi mojej
sypialni i idę spać. Ty śpisz... gdzie indziej.
— Ale gdzie mogę spać poza twoją sypialnią? Nie mam nawet kanapy.
— Twoja sprawa. — Panie Boże, czuła się jak świnia. Przez cały dzień Jake był dla niej
milszy niż kiedykolwiek. Goją kusiło, żeby tak go traktować. Musiała być szurnięta. Żadna
kobieta przy zdrowych zmysłach nie odrzucałaby Jake'a Sawyera.
Zamknęła drzwi pizzerii na klucz, wieszając tabliczkę z napisem ZAMKNIĘTE. W myśli
dokonywała przeglądu pościeli. Miała zapasowe prześcieradło oraz koc. Cała reszta została u
Jake'a. Weszli po schodach, pociągając nosami.
— Sympatycznie pachnie — stwierdził Jake. — Świeżą pizzą.
— To nie twoja zasługa — ucięła krótko.
Twarz mu się ściągnęła. Zacisnął usta, aż zadrżały mięśnie na policzku.
— Masz jakiś wolny koc?
RS
76
Berry podeszła do świeżo odmalowanej bieliźniarki, a następnie wręczyła Jake'owi
prześcieradło i niemal do cna przetarty niebieski koc. — Przykro mi, nie mam lepszego. —
Posłyszała, że niebezpiecznie łamie się jej głos, i odwróciła się szybko, nim zdołał dostrzec
napływające jej do oczu łzy. Wyprostowała ramiona, po czym energicznym krokiem ruszyła do
sypialni, zamykając za sobą drzwi.
Rzuciła się na łóżko, tłumiąc łkanie w poduszce. Dlaczego miłość tak bardzo
komplikowała jej życie? Zawsze uważała siebie za osobę, która łatwo potrafi się przystosować
i nosi serce na dłoni. Karmiła przecież bezdomne psy, opiekowała się staruszkami, a także
porzuconymi kotami.
Teraz, zupełnie nagle, zrobiła się zamknięta w sobie. Bała się miłości. Najgorsze, że
zachowywała się podle wobec Jake'a. Przez ułamek sekundy, kiedy wręczała mu koc,
dostrzegła na jego twarzy skurcz bólu, wywołany jej sposobem postępowania.
Gdy w sąsiednim pokoju zgasło światło, Berry otworzyła drzwi i spojrzała na Jake'a. Spał
na podłodze, na plecach, z ramieniem podłożonym pod głowę. Księżycowe światło srebrzyło
jego twarz i zarysy ciała widocznego pod cienkim kocem. Potrząsnęła głową. I to ma być
odpowiednie traktowanie kochanego mężczyzny? Zdjęła kapę ze swego łóżka i okryła
starannie Jake'a.
Rano wstanie wcześnie i przygotuje mu naleśniki. Powinna też z nim porozmawiać. Dotąd
nie czuła się gotowa, lecz teraz wszystko stało się proste. Obawiała się fiaska, lękała
przegranej. Małżeństwo umieszczała zawsze na końcu swojego planu, żeby nie wygłupić się
wcześniej, niż to nie okaże się absolutnie konieczne. Cóż to za plan, zapytała samą siebie?
Plan tchórza.
Wysunęła podbródek i pomaszerowała z powrotem do sypialni. Lingonberry Knudsen nie
była tchórzem. Jutro przeprowadzi ze sobą poważną rozmowę i uporządkuje ten cały bałagan.
W następnej kolejności porozmawia z Jake'em.
Berry otworzyła jedno oko i pociągnęła nosem. Ktoś smażył bekon. O
piątej rano. Przygładziła włosy, narzuciła na nocną koszulę aksamitny
szlafrok i zeszła do kuchni. Jake machnął jej na powitanie drewnianą
łopatką.
— Co tu robisz, u Boga Ojca?
—
Śniadanie. Wiedziałem, że zapach bekonu cię zwabi.
—
Jest piąta rano. Nie mogłeś wabić mnie o siódmej, a jeszcze lepiej o ósmej?
—
Zapomniałaś, że dziś jest specjalny dzień?
—
Ależ skąd, świetnie pamiętam. — Jej urodziny? Jego urodziny? A może Narodowe
Święto Ogórka? Co Jake ma na myśli?
Tymczasem Jake nalał Berry filiżankę kawy i postawił talerz jajecznicy, posmarowaną
masłem bułkę i co najmniej pół kilograma bekonu.
— Przecież masz dziś egzamin z historii sztuki.
—
Boże! Mój egzamin!
—
Wiem, że kułaś cały tydzień, a potem miałaś dość burzliwy weekend, więc pomyślałem,
że z pewnością zechcesz wstać trochę wcześniej i przejrzeć w ostatniej chwili…— Gruby zeszyt
spoczął przy talerzu Berry.
Berry poczuła, że jej oczy zaczynają niebezpiecznie wilgotnieć. Jake zerwał się z uwagi na
jej egzamin. Jeśli trafi się na właściwego mężczyznę, pomyślała marzycielsko, on nigdy nie
10
RS
77
przeszkodzi kobiecie w realizacji planów. Ich małżeństwo będzie zgodne i udane, bo Jake chce
pomóc jej w osiągnięciu sukcesu.
Tymczasem Jake utkwił w niej baczne spojrzenie. — Masz przedziwną minę. Dobrze się
czujesz?
— Świetnie. Zamierzam zjeść w całości to szałowe śniadanie, a następnie do godziny
drugiej gnębić własny mózg. Natomiast, kiedy wrócę z egzaminu...
Siedzący naprzeciwko Jake grzebał widelcem w swojej porcji bekonu. — O ile dobrze
wiem, kiedy wrócisz, weźmiesz się za ekonomię.
Miał rację. Egzamin z ekonomii był wyznaczony na jutrzejszy ranek. Na szczęście w tym
semestrze nie czekało Berry już nic więcej, a ekonomię da się przełożyć. Fakt, że najdalej na
środę.
O dziesiątej zadzwonił telefon.
— To doktor Pruett — zawołał Jake. - Dobre wiadomości. Pierścionek przeszedł z
żołądka do kiszek. Już niedługo!
Berry zaśmiała się. miękkim, gardłowym śmiechem. Wszystko szło ku lepszemu.
Przeczuwała, że zda śpiewająco historię sztuki, i doprawdy, nie wiedziała, po co zawraca sobie
głowę powtórką materiału.
—Mówisz, jak ojciec, który czeka, aż jego spaniel urodzi zdrowy pierścionek z
dwukaratowym brylantem.
Jake ze zdziwieniem podniósł głowę.
— Gdyby mi ktoś powiedział dwa miesiące temu, że będę się zamartwiał o psa,
stwierdziłbym, że oszalał.
— Pies będzie zdrowy, zobaczysz.
— Dziwne rzeczy się dzieją — Jake nie spuszczał z Berry wzroku. — Wieczorem ja się
tak zachowywałem. Teraz ty...
—
Bo świetnie się czuję. Nie każdy może zdobywać laury, a równocześnie być potentatem
pizzy.
—
No tak, to dla ciebie istotne: być potentatem, co?
Berry wetknęła nos w książkę. — Niezupełnie. Właściwie mam w nosie pizzę jako taką.
Chodzi mi o sukces.
— Też mam w nosie pizzę — odezwał się po chwili milczenia Jake, kiwając głową, jakby
wtórował w ten sposób własnym myślom. Pocałował Berry w czubek głowy. — Niemniej
jednak udaję się teraz na dół i będę pracował, aż dostanę pęcherzy, żeby zrealizować
zamówienia na lunch. Wiesz może, dlaczego? — Miał psotny wyraz oczu. — Ponieważ muszę
zapłacić cenę. Pozbyłem się twoich pań, żeby szybciej cię upolować, więc muszę teraz ponieść
konsekwencje zdobywania potentata pizzy.
Książka Berry przecięła powietrze i głośno rąbnęła o ścianę, ale Jake Sawyer dał już
drapaka na schody.
Berry pchnęła drzwi do pizzerii i podeszła do kontuaru, przy którym pracował Jake. —
Jeszcze jedno przezrocze z sielankową szesnastowieczną doskonałością i oczy wyskoczą mi z
głowy. Jake uśmiechnął się szeroko, wycierając ręce o fartuch.
—
Trudny egzamin?
—
Nie wiem. Zdrętwiał mi umysł. — Wyciągnęła ku niemu rękę. — Nie mogę odłożyć
ołówka.
— Biedna Berry — westchnął, starając się powstrzymać śmiech, gdy wyjmował
spomiędzy jej zaciśniętych palców ołówek. — Dobrze, że masz jeszcze tylko jeden egzamin.
RS
78
— Istotnie, dobrze. — Uwagę Berry przyciągnęło naraz dobiegające z kąta restauracji
skomlenie. — Jane!
Szczeniak leżał w kojcu. Na widok Berry zaczął podrygiwać z radości. Machał ogonem,
piszczał i tarzał się po plastykowej wyściółce.
Berry podbiegła i przytuliła Jane. — Pamięta mnie. Jest taka mądra — cieszyła się.
— Nie tylko mądra, ale i pusta, jeśli wiesz, co chcę powiedzieć — wtrącił Jake.
— Dobry piesek! — Berry wtuliła policzek w jedwabiste, czarne ucho. — Bardzo
rozsądnie postąpiłeś... hm, pozbywając się pierścionka.
Jake postawił sałatkę i hamburgera na stoliku tuż przy kojcu.
— Chodź tutaj, Złotowłosa. Przygotowałem ci coś do zjedzenia, a potem możesz iść na
górę i uczyć się dalej.
—
Dzięki, umieram z głodu. — Jane powędrowała ponownie do kojca.
—
Nie masz już kłopotów z żołądkiem?
— Żadnych. Wszystko przeszło, czuję się świetnie, jak nigdy w życiu.
Jake zesztywniał. — Wspaniale. Mam nadzieję, że jesteś szczęśliwa.
— Tak. — Chrupała marchewkę obserwując, jak Jane przeżuwa kawałek smacznego
mięsa. — Ten kojec to świetny pomysł.
— Pożyczyłem od siostry. Należy do osób podtrzymujących stosunki rodzinne.
Co się dzieje, zastanawiała się Berry. Zupełnie niespodziewanie Jake zaczął zachowywać
się jak ktoś kompletnie pomylony. Zjadła ostatni kęs hamburgera i sięgnęła do miseczki po
samotny kawałek brokuła.
— Wspaniałe. Chyba siądę teraz do nauki.
Jake pochylił się nad kawałkiem ciasta. BĘC, rąbnął wałkiem.
Kilka godzin później uwagę ślęczącej nad książkami Berry przyciągnęły głośne kroki na
schodach. Jake przechylił kojec i bezceremonialnie wyrzucił szczeniaka na dywan. — Do
diabła, ten pies nie chce w ogóle siedzieć cicho.
Berry zamknęła książkę do ekonomii i stanęła przy krześle obok stołu. Jake nadal
zachowywał się jak pomylony. Zdecydowała jednak, że bezsensem byłoby mieć jakiekolwiek
pretensje. Od piątej rano pomagał jej się uczyć, a potem przez dwanaście godzin robił pizzę.
— Wrr — warczała Jane, kręcąc się w kółko za własnym ogonem.
No, ale już wszystko zbliżało się do szczęśliwego końca. Jake będzie mógł odpocząć, ona
zaopiekuje się Jane. Udowodni mu, że są w stanie wychować razem setki szczeniaków.
Złapała Jane i pocałowała.
—
Czy szczeniak jadł?
—
Dostał pizzę pepperoni przed siódmą.
—
To nie szkodzi? To znaczy, czy pies nie wymaga teraz szczególnej diety?
Jake spochmurniał. — W drodze specjalnego traktowania puściłem go, żeby sobie
pobiegał, a on zjadł pizzę jakiemuś facetowi, który akurat wyszedł do toalety.
—
Och, cholera.
—
Zjadł nawet jego serwetkę.
—
Jest jeszcze coś, co powinnam wiedzieć? Co z jego żołądkiem?
—
W porządku. A co z twoim?
Wyraźnie nie chciał rozmawiać o psie,
—
Świetnie.
—
Hm. — Osunął się na stołek i zajął gazetą.
Berry obrzuciła go wzrokiem. Czuła, że serce rwie jej się na strzępy. Boże, jak go kochała.
Allan zachowywał się jak współlokator, natomiast Jake był przyjacielem, kochankiem,
RS
79
towarzyszem życia. Podskakując z radości poszła do kuchni, żeby napełnić wodą miseczkę dla
szczeniaka.
Jake zerknął sponad gazety na jej błazeństwa.
—
Nie jesteś zmęczony? Nie chcesz pójść do łóżka? — zapytała z nadzieją w głosie.
—
Chciałbym przedtem przeczytać gazetę.
Dobrze. Zdąży się przygotować. Zapowiada się pełna niespodzianek noc. Najpierw
prysznic. Uśmiechnęła się i zrobiła w łazience mały streaptease dla samej siebie. — La-la —
nuciła szeptem ciskając w tył bluzkę. — Tam-da-da-tam. Zrzuciła dżinsy. A teraz wielki finał.
— Bam-bara-bam. Dokonała efektownego wyjścia z majtek. Woda kaskadami spłynęła na
plecy Berry, omywając ciepłymi strumieniami brzuch oraz długie nogi. Z czcią wzięła do ręki
nowy kawałek mydła. Pomyśleć, że przez wszystkie ubiegłe lata brała prysznic tylko po to,
żeby się umyć. Namydliła się starannie wyobrażając sobie, że to ręce Jake'a rozprowadzają
śliską pianę po jej plecach i ramionach, po delikatnych piersiach. Gdy dotknęła kępki
kręconych włosków, które kryły intymne miejsca, uczuła nagły przypływ rozkoszy namyśl o
poszukujących ustach Jake'a i jego natarczywych palcach. Ucieszona własną śmiałością,
stała dłuższy czas pod tryskającą wodą, rozkoszując się świadomością kobiety, która wie, że
jest kochana.
Gdy poczuła, że jest już zupełnie gotowa, wyszła spod prysznica. Potrząsnęła głową, żeby
przeschły jej włosy. Uperfumowała odrobinę piersi, a za moment, wiedziona impulsem nie do
odparcia, roztarta dodatkową kroplę perfum w strategicznym miejscu.
Boże, Berry, to takie... nieprzyzwoite!
Nałożyła przejrzystą czarną koszulkę i obejrzała siew lustrze. Wyglądała dekadencko.
Zdecydowanie dekadencko. Śmiały dekolt odsłaniał zarysy piersi, zaś rąbek koszulki ledwie
muskał jej pupę.
— Może być. — Zaśmiała się nerwowo i otworzyła drzwi do pogrążonego w półmroku
living roomu. Gdy jej oczy przyzwyczaiły się do słabego światła, zamrugała ze strachu na
widok nieruchomego, rozciągniętego na podłodze kształtu. Jake spał! Berry stała z
rozchylonymi ustami, obserwując miarowe wznoszenie się i opadanie jego klatki piersiowej.
Zwinięty w kłębek szczeniak spał obok, schowany bezpiecznie pod lewym ramieniem Jake'a.
Do diabła. — Powiedzcie mi, że to nieprawda — wymamrotała.— To musi być żart.
Ale nie był. Ona stała uperfumowana, a on spał. Co teraz? Może go obudzić? Może się
pokręcić, narobić trochę hałasu w kuchni? Ale to nie za bardzo w porządku. Cóż, zatem to
byłoby na tyle dekadencji.
Cofnęła się do sypialni, wrzuciła grzeszny strzępek nylonu do szafy i naciągnęła znoszoną
trykotową koszulkę. — Mężczyźni — warknęła, waląc pięścią w poduszkę, która przypominała
po chwili bezkształtny, biały tobół. Nawet gdyby dożyła stu lat, nigdy nie wiedziałaby, czego
się można spodziewać po mężczyźnie. Właśnie kiedy się w końcu decydujesz, że go chcesz,
cóż on robi? Idzie spać. Trudno, nie będzie więcej seksownych niespodzianek dla Jake'a
Sawyera: Nigdy. Kiedy następnym razem zechce się z nim kochać, wystosuje najpierw
podanie i ustali termin na piśmie. A pierwsze, co rano wykona, to spali tę przeklętą nocną
koszulę!
Okryła się kołdrą po szyję, zgasiła lampkę na nocnym stoliku i ponuro wpatrywała się w
fosforyzujące cyfry zegarka. Światła przejeżdżających aut omiatały co jakiś czas zasłony. —
Nie mogę usnąć — jęknęła Berry, kiedy już zdrapała lakier do paznokci ze wskazującego
palca. — Jestem zbyt podniecona.
Dobra, spróbujmy metod naukowych. Rozluźnij palce. Rozluźnij kostki. Rozluźnij kolana.
Rozluźnij uda. Rozluźnij... Nic z tego.
RS
80
Przekręciła się na brzuch i wcisnęła twarz w poduszkę. Musiała zająć się czymś, co
pozwoliłoby jej nie myśleć o własnym ciele. Mogła martwić się o panią Fitz, Pani Fitz
pojechała z Harrym. Berry spojrzała na zegarek zastanawiając się, co może robić w tej chwili
pani Fitz. Najprawdopodobniej jest w łóżku. Z Harrym. Cholera! Przewróciła się na plecy,
potem znowu na brzuch. Wreszcie zaplątała się beznadziejnie w prześcieradłach. Wszystko
przez tego drania, Jake'a. Jak on mógł iść spać, kiedy ona jest w takim stanie.
Z living roomu dobiegł jakiś hałas, a za chwilę pod drzwiami zabłysła smuga światła.
— Co znowu, do diabła? — ryknął Jake. — Och, cholera!
Berry zastanowiła się moment, nim wysunęła oczywistą konkluzję.
— Pizza? — zawołała.
— To świństwo. Dlaczego ten pies zawsze musi chorować koło mnie?
Berry pogratulowała sobie w duchu. Teraz Jake będzie musiał wziąć prysznic i znaleźć
inne miejsce do spania. Wygładziła prześcieradło i poprawiła poduszkę.
Jake, mamrocząc pod nosem niecenzuralne słowa, wpadł do łazienki jak burza i trzasnął
drzwiami. W parę minut później ukazał się z wilgotnymi włosami i ręcznikiem jako tako
umocowanym wokół bioder. Stanął przy łóżku i spojrzał na Berry. — Potrzebny mi inny koc.
Berry poruszyła się pod przykryciem. — Ojej — udała zdziwienie — nie mam już żadnego.
Pościel jest u ciebie.
—
Do diabła, nie mogę spać w tamtym pokoju. Jest zimno, twardo mi na podłodze, a na
dodatek śmierdzi. Berry przemknęło przez myśl, że Jake sprawia wrażenie wojowniczego
czterolatka. Jakie to ładne.
—
No więc? — zapytał.
—
Co: no więc? — odezwał się myśliwy do zdobywcy.
— Nie zamierzasz proponować mi, żebym spał tutaj? Chyba możesz się na to zdobyć?
Ostatecznie to twój pies zachorował.
—
A propos mojego psa: gdzie podziewa się to kochane maleństwo?
—
Wrzuciłem je do kojca.
—
Hmmm.
—
Co to znaczy hmmm?
Berry umknęła na przeciwległy brzeg łóżka. — Myślę, że pies istotnie powinien spać w
kojcu. — Położyła rękę na piersi, gdy usłyszała szelest opadającego na podłogę ręcznika. Na
Boga, ucisz się, moje serce.
Jake wsunął się pod kołdrę i zwrócił się do Berry. — Słuchaj, Berry. - Westchnął ciężko,
po czym położył się do niej tyłem. — Diabli nadali.
Coś tu nie gra, pomyślała Berry. Była w łóżku z nagim mężczyzną, a on odwraca się do
niej plecami. Rozumiała jego zmęczenie, ale posuwał się za daleko. Zaczynał się zachowywać
obraźliwie. Zresztą niech go diabli wezmą. Ją też mogą wziąć, a nie będzie się ślinić na widok
jego cennego ciała, skoro on nie zwraca cienia uwagi na nią. Prychnęła, odsunęła się,
obciągając swoją nocną koszulkę, i byle jak poprawiła poduszkę.
—
Co ty wyprawiasz, Berry? Trenujesz polkę?
—
Nie mogę się ułożyć. Nie przywykłam spać z kimś.
—
Nie żartuj.
—
Puf. — Berry walnęła go poduszką.
Jake wyrwał jej poduszkę i wpakował sobie pod głowę.
—
Jake'u Sawyerze, oddaj moją poduszkę!
—
Posiadanie to dziewięć dziesiątych prawa do własności. Teraz jest moja!
RS
81
Berry zerwała z niego kołdrę i zawinęła się nią jak w kokon, napawając się jego
zaskoczoną miną. To była gra dla dwojga. Nie tylko on potrafi zachowywać się jak dziecko.
Jake chwycił brzeg kołdry i szarpnął, wyrzucając Berry ze środka.
—
Hej, posiadanie to dziewięć dziesiątych prawa do własności!
—
Tylko wówczas, gdy się jest dużym i silnym jak ja.
Położył poduszkę na środku łóżka i wskazał palcem. — Ta polowa jest twoja. — Przykrył
oboje kołdrą. Berry odsunęła się raptownie, gdy Jake mościł się na swojej połowie, i uniosła
się wsparta na łokciu.
— Jake, to nie zdaje egzaminu. Nie mogę się położyć, twoje ramiona są zbyt dosko...,
chciałam powiedzieć, że są za szerokie.
Bez słowa każde odsunęło się na swój koniec łóżka. Leżeli teraz plecy w plecy. Berry
obserwowała cyferki przeskakujące na elektronicznym zegarku. Nadal nie mogła spać.
Wstrzymała oddech i powolutku zaczęła się obracać. Gdy leżała już twarzą do jego pleców,
odetchnęła. Tak było nieporównanie wygodniej.
Nie miała co zrobić ze swoją ręką, więc beztrosko oplotła Jake'a w pasie. Jej policzek
znajdował się o parę milimetrów od jego szyi. Było coraz wygodniej, tylko ten kąt nachylenia...
Z pewnością uśnie, jeśli przysunie się odrobinę bliżej. Wierciła się tak długo, aż dokładnie
przylgnęła do Jake'a, wpasowana w linię jego pleców.
Westchnęła, usatysfakcjonowana. — Ach... — ciepła strużka powietrza połaskotała szyję i
ucho Jake'a.
—
Och...
—
Pardon — szepnęła, ciężkim od snu głosem.
—
Wygodnie ci? — zapytał z wysiłkiem.
Berry wyciągnęła się nieco, przytulając piersi do jego pleców.
— Mhm. A tobie?
Usłyszała w odpowiedzi niski jęk i poczuła, jak napięły się mięśnie jego pośladków.
Zmieniła pozycję; brzeg jej nocnej koszuli podwinął się przy tym ruchu, obnażając kępkę
kręconych włosków, — Jestem taka zmęczona, że ledwo widzę na oczy. A ty? — zapytała
ocierając się o ciemną szczelinę, rozdzielającą drugą spośród najlepszych rzeczy Jake'a.
— Wcale nie jestem zmęczony. Prawdę mówiąc, zupełnie się rozbudziłem.... z każdą
chwilą coraz bardziej. Palce Berry beztrosko osunęły się na brzuch Jake'a. — Może
potrzebujesz odrobiny relaksu?
— Relaksu? Kiedy wbijasz mi piersi w plecy, a palec w pępek? - Westchnął
zdesperowany i odwrócił się twarzą ku Berry. — Słuchaj, jest coś, co chcę ci powiedzieć.
Berry poczuła, jak swoją wezbraną twardością toruje sobie ukradkiem drogę pod jej
koszulę. Przesunęła dłońmi po gładkich muskularnych plecach i pocałowała pulsujące
miejsce na szyi. Kochała go. Całym sercem i duszą i każdym hormonem z osobna. Kochała
sposób, w jaki się ekscytował swymi zwariowanymi żywnościowymi wynalazkami, i sposób, w
jaki traktował kobiety. Umiał opatrzyć skaleczenie, postawić na nogi zdechłe ego, zrobić
wspaniałą pizzę pepperoni i przy pomocy jednego spojrzenia sprawić, że ona, Berry czuła się
jak konkursowa idiotka.
— Też chcę ci coś powiedzieć. Po pierwsze, zamierzam się z tobą wściekle kochać. —
Palec Jake'a drażnił naprężoną sutkę. — A po drugie? — Berry przygryzła wargi. Jego kciuk
prowadził ją ku słodkiemu zapomnieniu. — Po drugie?
RS
82
Berry niemal mruczała ze szczęścia. To wspaniałe uczucie, budzić się
w ramionach kochanka, myślała. Szczególnie, gdy kochanek jest
prawie mężem i ojcem twych dzieci. W każdym razie przypuszczała, że
jest prawie mężem i ojcem jej dzieci, choć ostatniej nocy Jake nie
wspomniał o małżeństwie. Gdy zaczęła o tym myśleć, uświadomiła też sobie, że nie zwrócił jej
pierścionka. Przytuliła policzek do jego piersi, wsłuchując się w bicie serca. Czuła się
bezpieczna. Na ulicy rozległ się pisk hamulców.
—
Jeszcze jedno! — wykrzyknął znajomy głos. — Ja nie chrapię! To ty chrapiesz! Pani
Fitz? Berry wyskoczyła z łóżka i podbiegła do okna.
—
Co tu robisz, u diabła? Dlaczego nie jesteś w dużym domu?
—
Długa historia. A dlaczego pani nie jest w drodze do Wielkiego Kanionu? Pani Fitz
machnęła ręką w ślad za odjeżdżającym.
—
Próbowałaś żyć kiedykolwiek ze starym mężczyzną? To tak, jakbym straciła siedem lat
życia. Prowadzi jak maniak. Siorbie przy śniadaniu. Poza tym nie mogę znieść sposobu, w
jaki wyciera nos. Po prostu trąbi. Naprawdę, nie trzeba od razu trąbić, kiedy się wyciera nos.
— Wyłowiła klucze z torebki i wsunęła w drzwi. — Boże, co za rozkosz wrócić do domu. Nie
mogę się wprost doczekać, kiedy zrobię sobie herbaty.
—
Miałem właśnie najstraszniejszy sen pod słońcem — powiedział Jake siadając w łóżku.
—Wydawało mi się, że usłyszałem, jak pani Fitz mówi, że dobrze być w domu.
Berry zatoczyła się na ścianę. — To nie był sen. Harry siorbał i trąbił, tak więc pani Fitz
pozbyła się go. — Wciągnęła dżinsy i włożyła żółtą podkoszulkę. — Zrobię kawy, a ty możesz
wyprowadzić Jane.
—
Starzy faceci — pomrukiwała w kuchni pani Fitz. — Żadnego z nich pożytku.
—
Myślałam, że dobrze się wam układa z Harrym.
—
Akurat, dobrze. Nie zna się naprawdę żadnego mężczyzny, dopóki nie siedzi się
naprzeciwko niego przy śniadaniu.
Berry oparła się o blat czekając, aż kawa będzie gotowa.
—
Jake podczas śniadania jest wystrzałowy.
—
Istotnie, śniadanie z Jake'em może człowieka wykończyć.
Z ulicy dobiegły jakieś głosy. Berry i pani Fitz spojrzały po sobie i zdziwione, uniosły brwi,
gdy usłyszały trzask otwieranych drzwi.
— Lepiej, żeby to nie był Harry. Skończyłam z nim — oświadczyła pani Fitz, gniewnie
krzyżując ręce na piersiach.
Berry pochyliła się do przodu. — To nie Harry. To Mildred i Bill oraz pani Dugan!
—
Zatrułam się — wyjaśniła pani Dugan, wieszając torebkę na oparciu krzesła. —
Myślałam, że umrę. Towarzystwo okrętowe bardzo ładnie się zachowało. Położyli mnie na dwa
dni do szpitala w Vancouver, a następnie odesłali do domu samolotem. Próbowałam dzwonić
wczoraj wieczorem z lotniska, ale z domu nikt nie odpowiadał, a w pizzerii stale było zajęte.
—
Wtedy zadzwoniła do nas — uśmiechnęła się Mildred. — Na szczęście wróciliśmy
wcześniej z podróży poślubnej. — Uściskała panią Dugan. — Opowiedz im o Franku.
Pani Dugan nalała sobie herbaty. — Zanim zachorowałam, poznałam nadzwyczaj miłego
mężczyznę. Mieszka o parę domów dalej. Możecie to sobie wyobrazić?
— Ma przyjaciół? — zapytała pani Fitz. — Potrzebuję nowego chłopaka.
Bill zajadał bułeczkę. — Nicky Petrowski będzie zadowolony, gdy to usłyszy. Widział cię
na naszym przyjęciu i wpadłaś mu w oko.
Pani Fitz spojrzała sceptycznie. — Nicky Petrowski. Czy to ten z tatuażem na czole?
—
Nie, tamten nazywa się Bucky Weaver. Brakuje mu paru klepek. Nie sądzę, byś chciała
z nim chodzić. Nicky to ten, który może dosięgnąć językiem do własnego nosa.
11
RS
83
—
Pamiętam. Był bardzo zręczny — powiedziała pani Fitz.
Berry zerknęła na zegarek i wychyliła filiżankę do dna.
— Chciałabym zostać, żeby więcej usłyszeć o języku Nicky'ego Petrowskiego, ale mam
egzamin z ekonomii.
— Podrzucę cię — powiedział Jake, sięgając po leżące na blacie kluczyki.
Droga do college'u minęła spokojnie. Berry gapiła się na swój palec i puste miejsce po
pierścionku. Zastanawiała się, czy nadal jest zaręczona. Bała się zapytać. A gdyby Jake
powiedział; nie? Podniosła lekko brodę. Cóż, zrobiła wszystko, co leżało w jej mocy. Wiedziała,
że lubił z nią sypiać, ale gdyby ich stosunki miały się na tym zakończyć, powinna z każdym
dniem ograniczać swoje uczucia. Tylko jak tego dokonać, jeśli ma fioła na jego punkcie?
Splotła ręce. Czekanie będzie bolesne. Tak bardzo chciała do niego należeć od razu,
natychmiast. Chciała dzielić z nim głupie żarty, milczenie, podniecenie, sprawdzanie
podatków. Dziecko. Zwłaszcza dziecko. Zacisnęła usta. Ironia polegała na tym, że w
momencie, gdy ona zrozumiała jego niecierpliwość, Jake przyswoił sobie jej wstrzemięźliwy
tryb postępowania.
Podjechał teraz do krawężnika i wyłączył silnik. Mięśnie jego twarzy napięły się, kiedy nie
odrywał wzroku od kierownicy.
Żołądek Berry zaczął się buntować. Tak, pomyślała. To musi być to. Chce ze mną zerwać.
To będzie pożegnalny pocałunek. Cześć, Berry, było fajnie.
— Berry, muszę ci o czymś powiedzieć...
Znajdowała się na granicy mdłości. Albo płaczu. A może obu rzeczy naraz. Trzymaj się,
Berry, nakazała sobie. Nie możesz chorować w wypożyczonym aucie.
— Jesteś blada jak kreda! Czy to twój żołądek? — zapytał Jake pełnym nadziei głosem,
kładąc rękę na jej czole.
Zdawał się uszczęśliwiony. Prawdopodobnie byłby w ekstazie, gdyby zachorowała na
dezynterię.
—
Egzamin. Boję się.
—
W takim razie, może lepiej porozmawiajmy później?
—
Tak. Później będzie zdecydowanie lepiej. — Najlepiej za dwieście lat.
Berry zbiegała po schodach radosna niczym szczygiełek. Już po wszystkim, zdała
śpiewająco egzaminy. Jeśli w letnim semestrze wysłucha cyklu wykładów, znajdzie się
jesienią na ostatnim roku.
Czyjeś ramię złapało ją za łokieć. — Hej, dokąd tak pędzisz? Berry zerknęła na
pochylającego się nad nią Jake'a Sawyera. — Koniec. Zdałam. Wiem, że to brzmi głupio, ale
mam ochotę tańczyć ze szczęścia.
Mroczna mina Jake'a zniknęła niczym zdmuchnięta. Uśmiech opromieniający twarz
rozjaśnił mu oczy. — Wspaniale. Bardzo się cieszę.
Berry przycisnęła książki do piersi. — Teraz możemy pomówić.
— Chyba tak. — Wsunął ręce do kieszeni i wbił wzrok we własne buty. — Mam dobre
wiadomości, mam również złe. — Rozejrzał się. — Nie masz nic przeciwko temu, żebyśmy
wrócili do domu? Tam się lepiej rozmawia.
Przytaknęła skinieniem głowy i ruszyła za nim do auta. Cóż, niech będzie, najwyżej mnie
porzuci. Tam, skąd przybył, musiał mieć mnóstwo takich jak ja. Potrząsnęła głową. Berry,
Berry, Berry. Kogo starasz się oszukać? Jak powiedziała pani Fitz, śniadanie z Jake'em
Sawyerem może człowieka wykończyć.
—
Gdzie furgonetka? — zapytała, rozglądając się w poszukiwaniu wozu.
—
To jedna z dobrych wieści. Kupiłem nowe auto. Co o nim myślisz?
RS
84
—
To jest twoje nowe auto? Ten czerwony, wystrzałowy wózek? Co to takiego u licha?
—
Ferrari.
Na Boga, ferrari. Wyglądało tak, że James Bond powinien stanowić jego standardowe
wyposażenie. Berry wślizgnęła się na miejsce pasażera. Kolejny cios. To nie było auto dla
rodziny. Prawdopodobnie Jake kupił tę cholerną rzecz za pieniądze, które otrzymał ze zwrotu
pierścionka. — Okay, jedźmy. Jedźmy do domu, żebym mogła wreszcie usłyszeć złe
wiadomości. Nie mogę się już doczekać. Uwielbiam złe wieści.
—
Nie podoba ci się auto? — zapytał, włączając się w strumień popołudniowego ruchu.
—
Chyba żartujesz? Jak można się nim nie zachwycać? Jest... szykowne.
Pewnie, że go nie cierpię, ty zatwardziały, stary kawalerze, pomyślała. Dlaczego nie
kupiłeś czterodrzwiowego sedana, w którym mógłbyś zmieścić dzieci i ciężarną żonę?
Furgonetka byłaby jeszcze lepsza, bo i psy by wlazły. Skrzyżowała ramiona na piersiach i
zagłębiła się w fotelu. Jutro wypłacze sobie oczy, a potem będzie walić w ciasto, aż do
skrajnego wyczerpania. Nie jest tak źle, powiedziała sobie. Już przez to przechodziłaś. Wiesz,
jak zreperować złamane serce i nadwyrężone ego.
Jake zahamował na podjeździe i obrócił w palcach kółko z kluczami. Spojrzał na dom, po
czym westchnął. — Złe wiadomości... są takie: dom nadal śmierdzi.
—
To mają być złe wiadomości? — Berry nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać. Weź
się w garść, nakazała. Stajesz się histeryczką.
—
Wiem, że ten zapach doprowadza cię do furii, więc wpadłem w panikę. Tak bardzo cię
kocham, że utraciłem zdolność trzeźwego myślenia. Wiem tylko, że nie mogę bez ciebie żyć.
Zmieniłaś tę wielką, pustą budowlę w prawdziwy dom. Starczyło, że przekroczyłaś próg, od
razu poczułem zapach puddingu i usłyszałem biegające tam i z powrotem po schodach dzieci.
Wtedy narodził się mój plan. Chciałem mieć ciebie u boku. I psa. O niczym więcej nie
marzyłem. Wiem, że takie pospieszne kupowanie Jane było głupotą, ale dla mnie stało się
symbolem mojego zaangażowania. Sądzę, iż w ten sposób zapewniałem samego siebie, że
wszystko się uda... że na stałe będziesz częścią mojego życia. — Walnął pięścią w kierownicę.
— Boże, może istotnie działałem za szybko. Ale myślałem, że kiedy mnie bliżej poznasz, to
może... — Odwrócił się twarzą ku Berry i drżącymi palcami przesunął po jej policzku. —
Berry, kocham cię bardziej niż własne życie. Wiem, że mój pierścionek przyprawia cię o
mdłości, ale...
—
Co?
—
Jestem gotów zaczekać. Możemy trochę pomieszkać razem. Bez żadnej presji, po prostu
dopóki nie poczujesz się gotowa. Obiecuję, że więcej nie wspomnę o pierścionku. Nie musimy
też mieć natychmiast dzieci. Możemy kupić drugiego psa. — Dostrzegł przerażenie na jej
twarzy i pospiesznie uniósł ręce. — Okay, żadnych psów!
—
Dlatego bez przerwy pytałeś mnie o żołądek?
—
Gdy tylko zdjęłaś pierścionek, od razu poczułaś się lepiej.
Nerwowy uśmieszek Berry zmienił się w zduszony chichot, aż w końcu nie wytrzymała i
wybuchnęła salwą śmiechu. Objęła Jake'a z całych sił, wyciskając na jego ustach głośnego
całusa.
Odchyliła głowę i spojrzała mu w oczy, promieniujące bezgraniczną miłością. — Boże, ale
byłam głupia! — Całowała go powoli, delikatnie, zupełnie jakby mówiła: kocham cię, pragnę i
chcę za ciebie wyjść.
—
Mam ci mnóstwo do powiedzenia, ale najpierw chcę się z tobą kochać w tym
wystrzałowym wózku.
—
Nie jest zbyt duży.
RS
85
—
Będzie, kiedy skończę.
Zmrużył roześmiane oczy. — Miałem na myśli auto.
—
Wiem o tym. Zamierzasz kłócić się, czy robić co innego?
—
Myślę, że wolę co innego.
Pół godziny później wyturlali się z auta na trawę i leżeli wstrząsani parkosyzmami
śmiechu.
—
Dopięliśmy swego — sapnęła Berry wygładzając bluzkę.
—
Moje plecy już nigdy nie dojdą do siebie. Chyba jestem za stary na wygibasy w aucie.
—
Teraz będę mogła mówić, że zwariowałam na punkcie ferrari. — Berry dostała kolejnego
ataku śmiechu.
—
Wieczorem zamierzam przygotować wszystko jak należy — ściszona muzyka, świece,
atłasowe prześcieradła.
—
Brzmi cudownie, tylko za ścianą mamy nasze panie.
—
Nie znasz reszty dobrych wiadomości. Sprzedałem część praw do gry komputerowej,
którą wynalazłem z myślą o moim wnuku. A w przyszłym miesiącu United Foods zaczyna
masową produkcję guńku. Jesteśmy więc względnie bogaci. Możemy spać, gdzie się nam
zamarzy. W Juneau, stolicy Alaski, w Japonii, w Wielkim Kanionie. — Patrzył na nią
rozkochanym wzrokiem. — Chcę tak ułożyć nam życie, abyś miała wygodnie. Jeśli chcesz
kończyć szkołę i zostać potentatem pizzy, to wspaniale. Ale mam zamiar cię również trochę
porozpieszczać.
Berry ujrzała, że Jake sięga do kieszeni dżinsów i wyjmuje coś, co zalśniło w gasnącym
świetle dnia.
— Mój pierścionek!
—
Wysterylizowałem go i powiększyłem. — Wsunął brylant na palec Berry. — To jest tak
samo wiążące, jak nasza ślubna ceremonia, Lingonberry Knudsen. Obiecuję kochać cię
zawsze i wszędzie, na dobre i na złe, dopóki śmierć nas nie rozłączy.
—
Dopóki śmierć nas nie rozłączy — powtórzyła. — Na dobre i na złe.
RS