Maria Ewa Letki
OD DZIŚ ZA TYDZIEŃ
Ilustrowała Maria Orłowska-Gabryś
Nasza Księgarnia Warszawa 1988
■pPW-
© Copyright by Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia", Warszawa 1988
V)
АШ2
яь.
Dzień był chłodny, nad ziemią snuła się mgła, a wieża czerwonego kościoła była
ledwie widoczna, chociaż kościół dzieliły tylko trzy ulice od kamienicy, w
której mieszkała Ania Jacak.
Tego dnia po powrocie ze szkoły Ania od razu zabrała się do lekcji. Po południu
miała z przyjaciółmi pójść nad jezioro za miastem. We wrześniu było tam bardzo
pięknie, a poza tym w szkole dowiedziała się, że w nocy wiatr zburzył jedną ze
starych chat rybackich. Wszystkim wydawało się, że chaty są trwałe i cierpliwe
jak świat, a tu nagle okazało się, że chatę zmógł zwykły wiatr, ten sam, który
szarpie za szalik czy rozwiewa włosy.
Ania poskładała książki i zeszyty i postanowiła jeszcze coś zrobić, żeby mama
była zadowolona. Lubiła sprawiać mamie drobne niespodzianki. Odrobić wcześniej
lekcje, podlać kwiatki albo je umyć.
— Albo odkurzyć mieszkanie — powiedziała głośno i przypomniała sobie, że
wczoraj mama mówiła coś o kotach pod meblami i o posiwiałym dywanie. Mama tak
śmiesznie czasami mówiła. Zamiast zawołać: „Czas tu posprzątać!", spoglądała na
dywan i mówiła zamyślonym głosem: „Aleś posiwiał, biedaku!", i dopiero wtedy
wyciągała odkurzacz.
Ania odkurzała w najlepsze dywan w pokoju mamy, gdy zadźwięczał dzwonek u drzwi.
— Kto tam? — zawołała i wyłączyła odkurzacz.
5
Pobiegła do przedpokoju i wyjrzała przez wizjer. Zobaczyła obcą twarz,
zniekształconą trochę przez szkło.
— Kto tam? — powtórzyła. A wtedy usłyszała:
— To ja, twój tata.
. Było w tym coś niesamowitego. Ania po jednej stronie drzwi, tata po drugiej, a
Ania boi się otworzyć, bo nie poznała swego taty.
— Otwórz, córeczko — poprosił tata.
Ani poplątały się ręce, kiedy zdejmowała łańcuch, i poplątał jej się język z
wrażenia. Taty nie widziała osiem lat i wcale się go nie spodziewała. Prawdę
mówiąc, często zupełnie o nim zapominała, jakby była dziwnym dzieckiem, które
nigdy nie miało taty. Zdążyła się już przyzwyczaić do tego, że niektóre rodziny
składają się z rodziców i dzieci, a niektóre tylko z mamy i córki.
Otworzyła wreszcie drzwi.
— Córeczko — powiedział tata i przestąpił próg, a Ania cofnęła się trochę.
Tata zamilkł, ale i tak powiedział dużo w porównaniu z Anią, która nie mogła
wydusić z siebie słowa. Przywitali się w milczeniu. Tata patrzył na Anię, a ona
schyliła głowę jak koza, która zaraz kogoś zaatakuje. Tata pocałował ją w czoło
i przygarnął do siebie, ale bardzo dziwnie. Samą tylko głowę przycisnął do
kurtki, jakby chciał, żeby sprawdziła, że bije mu serce albo że jego kurtka jest
trochę
wilgotna.
Gdyby nie kuchenny budzik, staliby tak długo. Nagle zadzwonił, bo Ania nastawiła
go na porę wstawiania ziemniaków. Dla tego budzika miała dużo serca. Brakowało
biedakowi jednej nóżki. Kiedy zaczynał dzwonić, przewracał się na twarz i skakał
po całym blacie stołu, dopóki się nie wydzwonił. Wydawało się, że chce coś
powiedzieć, a tylko potrafi „drrr..."
6
— On tak zawsze — powiedziała Ania i poszła do kuchni wyłączyć budzik.
Tego dnia budzik zamiast zadzwonić na porę wstawiania ziemniaków, zadzwonił na
porę powitania taty.
Ania podniosła głowę i spojrzała tacie prosto w oczy. Nie wytrzymał spojrzenia i
opuścił wzrok.
— Twoja kurtka jest wilgotna — zauważyła. — Powieś ją na wieszaku. Pachnie
podróżą — dodała węsząc.
— Kiedy wysiadałem rano z pociągu, było bardzo wilgotno i mglisto — powiedział
tata. — Paliły się latarnie, chociaż był już dzień. Ludzie tracili się z oczu.
— Dlaczego przyszedłeś dopiero teraz? — zapytała. — Jeżeli przyjechałeś rano!
Wtedy tata powiedział coś bardzo dziwnego:
— Nie miałem odwagi.
Ania nigdy przedtem nie pomyślała, że dorosły może nie mieć odwagi na zrobienie
czegokolwiek.
„A ja przez ten czas siedziałam w szkole i nie wiedziałam, że tata jest w
mieście — pomyślała. — To tak jak w zabawie w »zimno — ciepło«. Tata krążył,
krążył, aż dotarł do celu".
— Pewnie jesteś głodny — powiedziała obrzucając ojca uważnym spojrzeniem. — Z
całą pewnością jesteś głodny i chce ci się pić. Mnie po podróży zawsze chce się
pić. Chodź do kuchni, zaraz będzie obiad,
Tata pogłaskał Anię i szepnął, że jest prawdziwą gospodynią, jeżeli kogoś z
podróży pyta, czy nie jest przypadkiem głodny.
— Idź do kuchni, tato — powtórzyła Ania. — Muszę schować odkurzacz. Kiedy nikt
nie słyszy, mówię do niego „Kuzia". Kuzia, do nogi! — zawołała i powlokła
odkurzacz do schowka. — Tylko się nie śmiej — poprosiła. — Ludzie mają taki
obrzydliwy zwyczaj, że kiedy czegoś nie rozumieją albo coś wydaje im się dziwne,
zaczynają się śmiać
7
albo wzruszają ramionami. Wzruszenie ramionami jest jeszcze gorsze niż zły
śmiech.
— Nie będę się śmiał i nie będę wzruszał ramionami, nie ma się z czego śmiać.
Tata przez cały czas przygryzał dolną wargę i odgarniał włosy z czoła, chociaż
były krótko ostrzyżone. Wyglądał jak bardzo zdenerwowany człowiek. Ania poczuła,
że też jest zdenerwowana, tylko że u niej objawiało się to inaczej. Zaczynała po
prostu bardzo szybko i chaotycznie mówić. Było to męczące, po kilku minutach
nerwowej paplaniny zaczynały ją piec policzki, szczypać oczy, ale przestać nie
mogła. Musiała powiedzieć wszystko do końca. Teraz opowiadała tacie o tym, że
bardzo nie lubi wracać do pustego domu. Jest jej wtedy markotno i musi, naprawdę
musi do odkurzacza mówić Kuzia, a o kuchennym budziku myśleć jak o czymś żywym.
— Zauważyłam... — trajkotała czując, że policzki już zaczynają ją palić. —
Wydaje mi się czasami, że jeżeli lubi się przedmioty, to one stają się jakby
ważniejsze i zaczynają naprawdę żyć. Nie uważasz?
— Tak, też tak uważam — odrzekł ojciec.
— Dla odmiany budzik — zaczęła Ania i przerwała, bo nie mogła sobie
uprzytomnić, dlaczego powiedziała „dla odmiany", skoro zaczęła właśnie od
budzika. Zapaliła zapałkę, ale zapałka zgasła. Teraz zaczynały ją szczypać oczy.
Odkręciła gaz, a dopiero potem zapaliła zapałkę, ale zanim przytknęła zapałkę do
palnika, zakręciła gaz.
— Oboje jesteśmy zdenerwowani — odezwał się tata. — Usiądź spokojnie i opowiedz
o sobie.
Zapalił gaz, postawił na palniku garnek z ziemniakami i odwrócił się czekając,
aż Ania zacznie opowiadać. Ania myślała gorączkowo, od czego zacząć.
— Zacznij od koleżanek — poradził tata. — Masz przecież jakieś koleżanki. Potem
ja opowiem ci o sobie.
8
— Dobrze — zgodziła się Ania. Przyszło odprężenie. Zapomniała o palących
policzkach i szczypiących oczach. — Mam koleżankę, Izę. To moja najlepsza
koleżanka. Bardzo ją lubię, i ona też zbiera muszle. Ale jej zbiór jest
ładniejszy niż mój, bo jej tata... — Ania przerwała, zawsze najbardziej
zazdrościła Izie, gdy pokazując nową muszlę Iza mówiła: „Tata przywiózł ją z
ostatniej podróży".
— Bo jej tata dużo podróżuje — dodała szybko i znów zaczęła się zastanawiać, co
powiedzieć dalej. Ponieważ zawsze wierzyła, że kiedyś zobaczy swego tatę,
czasami wyobrażała sobie, jak będzie wyglądało to spotkanie. Ale prawdziwe
spotkanie bardzo odbiegało od jej wyobrażeń. Nie wiedziała, na czym polega
różnica, ale wyraźnie ją czuła. Może tata powinien zrobić coś takiego, co
ośmieliłoby ją bardziej? On jednak był mało rozmowny. Stał oparty o zlewozmywak
i patrzył. Może też był onieśmielony? Sam powiedział przecież, że nie miał
odwagi wcześniej przyjść.
— Może zrobić ci kanapkę? — Ania zerwała się z krzesła, gotowa zrobić tysiąc
kanapek, byleby tylko zaczęło się dziać coś zwykłego, co pomogłoby przetrwać
pierwsze chwile powitania, tak bardzo odbiegające od wyobrażeń. — Zaraz ci
przygotuję kilka kanapek.!
— Nie jestem aż tak głodny — powiedział tata i dodał ciszej: — Powiedz,
cieszysz się, że przyjechałem?
— Tak — kiwnęła głową Ania. — Nie potrafię ci tego dokładnie wytłumaczyć, ale
to bardzo dziwne nie mieć ojca.
I znów wyszło nie tak, jak trzeba. Chciała powiedzieć, że to bardzo
nieprzyjemnie nie wiedzieć nawet, jak wygląda tata. Mama spaliła albo starannie
schowała wszystkie dawne zdjęcia. Nazwała to zerwaniem z przeszłością. I nagle
tata jakby oderwał się od przeszłości, przeskoczył osiem lat i przyjechał. Ania
pomyślała: „Mam mamę i tatę", zamiast: „Mam mamę, a tatę może gdzieś i mam, ale
nie wiem
9
gdzie, nie wiem, jak wygląda. Może jak nasz pan od wuelu, może jak pan
listonosz, a może jak jeszcze ktoś inny. Podobno jestem do niego podobna, ale
jak wyobrazić sobie dorosłego człowieka z twarzą dziewczynki?" Uśmiechnęła się.
Teraz już wiedziała, jak wygląda tata. Był ładny i ubrany młodo.
Rozmyślając tak i przyglądając się tacie, poczuła prawdziwą radość. Prawie taką
samą, jaką sobie wyobrażała.
— Bardzo się cieszę, tato — powiedziała zsuwając się ze stołka i podchodząc do
ojca. — Naprawdę.
Tata pochylił się nad Anią w taki sposób, że wyglądali jak dziewczynka i
rozpięty nad nią parasol.
Teraz zaprowadziła tatę do swojego pokoju, żeby zobaczył, jak ona mieszka. Tak
zawsze zaczynała znajomości z nowymi koleżankami. Prowadziła je do swojego
pokoju i pokazywała ulubione rzeczy. Tata uważnie oglądał zbiór muszli w
szklanej gablotce na ścianie. Wszystkie były bardzo piękne, nawet te
najskromniejsze.
— A tu są moje maskotki — powiedziała. — Trzymam je chwilowo w koszyku, bo nie
mam półki.
Wysypała na tapczan zawartość koszyka, a tata oglądał je wszystkie i o każdej
umiał coś powiedzieć.
—- Ten ludzik wygląda na zaspanego — powiedział biorąc do ręki małego
człowieczka uszytego ze skórki. — A ta dziewczynka to chyba dziewczynka z
zapałkami?
Ania przyjrzała się maskotce. Rzeczywiście, to była dziewczynka z zapałkami.
Dotychczas sądziła, że jest to mała kwiaciarka, ale teraz wskazujący palec taty
pokazał drobniutkie przedmioty, które dziewczynka trzymała w pudełku zawieszonym
na szyi. To były małe, skórkowe zapałki.
— A to? — zapytał tata. — Kto to jest?
— Jak to? — zdumiała się Ania. — Przecież to Cali-neczka. Siedzi na kwiatku.
Tata nie bardzo pamiętał, kim była Calineczka, więc
10
opowiedziała szybko całą bajkę i dodała, że jest to jedna z jej najulubieńszych
bajek i mama czytywała ją często, zanim Ania nauczyła się czytać.
Tata wyraźnie zmarkotniał. Wstał z tapczanu, przygładził włosy, obciągnął sweter
i przespacerował się kilka razy po pokoju. Ania wodziła za nim oczami.
— Czy coś się stało? — zapytała. — Czy powiedziałam coś złego?
— Nie — pokręcił głową tata. — Niczego złego nie powiedziałaś. Po prostu
przypomniałem sobie, że od ośmiu lat nie przeczytałem ci ani jednej bajki, a
teraz jesteś za duża na to, żeby ci czytać.
— To prawda — zgodziła się Ania. — Ale nic nie szkodzi. Mógłbyś mi za to zrobić
półkę na maskotki. Taką samą, jak ma Iza.
Przed oczami stanął jej znany obrazek: Iza odkurza swoją piękną półkę, która
jest właściwie zwykłą półką, ale Iza mówi, że zrobili ją tata i dziadek. Teraz
półka Izy wydała się Ani bardzo zwyczajna w porównaniu z półką, jaką ona będzie
miała.
— Taką, tatusiu, z zabezpieczeniem — powiedziała. — To znaczy niech z przodu
biegnie listewka, żeby maskotki nie spadały.
— Niech biegnie — roześmiał się tata. — Czy półka twojej koleżanki ma taką
właśnie listewkę?
— Nie ma — powiedziała Ania. — I właśnie dlatego chcę, żeby moja miała. —
Zawstydziła się, bo przyszło jej do głowy, że tata odgadł jej myśli. Raz jeden
chciała mieć coś lepszego niż Iza.
— Zrobię ci taką bezpieczną półkę, że wytrzyma trzęsienie ziemi — obiecał
tata. — Przetrwa nawet kamienicę. Wyobraź sobie, że kamienica mogłaby się
zawalić, a półka będzie wisiała w powietrzu, bez ściany. I będzie wisiała tak
długo, aż przyjdą strażacy, pozdejmują maskotki i dopiero wtedy półka spadnie.
11
Ani zapiszczało w gardle z radości. Wprawdzie nie chciała, żeby dom się zawalił,
ale obraz, jaki przed nią odmalował tata, świadczył o tym, że rozumie, o co
chodzi. Półka nad półkami, lepsza niż wszystkie inne razem wzięte.
— Dobra — powiedział tata. — A teraz chodź do mnie. Usiadł na tapczanie, a
Ania siadła mu na kolanach.
Trwało chwilę, nim dokonała pewnego odkrycia. Otóż na kolanach taty siedziało
się zupełnie inaczej niż na kolanach mamy. Ania, chociaż miała już jedenaście
lat, lubiła posiedzieć na kolanach mamy, zwłaszcza wieczorem, na chwilę przed
zapaleniem światła. Mrok już był w pokoju, próbował uśpić sprzęty i cały dom, a
mama i Ania siedziały cichutko i udawały, że też za chwilę usną. Mama głaskała
Anię po głowie i szeptała: „Moja córeczka", a Ania odmrukiwała: „Tak mi teraz
dobrze, mamusiu!" To były chyba najmilsze chwile z całego dnia. Potem zapalały
światło i wieczorny mrok krył się po kątach.
Na kolanach mamy siedziało się jak na dwóch podusze-czkach, bo mama była
pulchna, tata natomiast chudy jak Pinokio. „Pinokio — pomyślała Ania. —
Wędrownik Pinokio, który uciekł od Dżepetta, ale potem wrócił i wszystko było
dobrze, bo Dżepetto mu wybaczył". Odwróciła głowę i patrzyła na tatę z bliska.
Był zdecydowanie inny niż mama. Szerszy w ramionach i miał inną skórę na twarzy.
Dotknęła policzka taty. Był chropowaty jak ściereczka do szorowania garnków.
— Nie ogoliłem się — powiedział tata. — Nie było gdzie.
— Aha — kiwnęła głową Ania i nie przestawała na niego patrzeć. Włosy miał
krótkie, a mama miała włosy do ramion. Czasami nakręcała je na plastikowe
lokówki. Bardzo śmiesznie wtedy wyglądała.
— Dlaczego tak mi się przyglądasz? — zapytał tata. — Coś nie tak?
12
— Wszystko w porządku — odrzekła Ania. — Ale jesteś zupełnie inny niż mama.
— To zrozumiałe — uśmiechnął się tata i przytulił Anię. — Mama jest kobietą, a
ja jestem mężczyzną.
„Tak, właśnie — pomyślała Ania. — Mama jest kobietą, tata — mężczyzną, a ja
jestem dziewczynką". Poczuła, że obrazek wypełnił się. Znalazła się na nim
postać, której brakowało.
W tym momencie przypomniała sobie mamę. Co powie mama? Przecież zerwała z
przeszłością. Ale może jednak da się przekonać? Wiele razy mówiła, że daje się
przekonać, jeżeli ktoś dokładnie wyłoży swoje racje. Spojrzała na tatę. Był
zamyślony.
— Posłuchaj, tato — zaczęła. — Ja wiem, że wy jesteście rozwiedzeni.
— Tak — odrzekł tata. — Od dawna. — I znów się zamyślił.
W tym momencie Ania postanowiła porozmawiać bardzo poważnie z mamą i wyłożyć jej
swoje „racje".
— O Boże, tato! — zawołała nagle. — Zapomnieliśmy o ziemniakach.
Pobiegli szybko do kuchni. W garnku bulgotała zawiesista ciecz pachnąca
ziemniakami. Kuchenny budzik drzemał na szafce.
— Czy można to uznać za kartoflankę? — zapytał tata zaglądając do garnka.
Ania roześmiała się. Tata nie miał najmniejszego pojęcia o gotowaniu, w
odróżnieniu od mamy, która była bardzo dobrą kucharką.
— To są po prostu rozgotowane ziemniaki — powiedziała. — Zaraz ugotujemy
makaron.
Zdążyła tylko wstawić wodę, kiedy usłyszeli chrobotanie klucza w drzwiach.
— To mama — szepnęła Ania i od razu poznała, że
13
tata znów jest zdenerwowany. — Nie bój się. Mama wysłucha moich racji. Zawsze
wysłuchuje. Pójdę do przedpokoju.
— Nie, razem pójdziemy — powiedział tata i wziął Anię za rękę.
Mama otwierała już drzwi.
— Ty tu poczekaj! — rozkazała Ania i pobiegła do przedpokoju wołając: — Mamo,
mamusiu, tatuś przyjechał!
W pierwszej chwili mama nic nie powiedziała. Zamknęła za sobą drzwi, postawiła
torbę z zakupami, a dopiero potem spojrzała na Anię.
— Dziecko, co ty pleciesz? — zapytała. Poruszyła tylko ustami, prawie nie
wydając dźwięku. Ania bardziej domyśliła się, niż usłyszała pytanie.
— Naprawdę. Jest w kuchni. Rozgotowały nam się ziemniaki i właśnie wstawiliśmy
wodę na makaron.
Mama odsunęła Anię na bok i weszła do kuchni. Tata ciągle tkwił tam, gdzie go
Ania zostawiła. Jego twarz wyrażała zdumienie. Ania dostrzegła to, zanim mama
zdążyła powiedzieć:
— Aniu, idź do swojego pokoju. A do taty:
— Co pan tu robi?
Ania aż przymknęła oczy ze strachu. A więc jest aż tak źle, że mówi do niego
„pan". Po prostu nie chce go znać.
— Ja ci zaraz wszystko wytłumaczę... — zaczęła.
— Aniu, proszę iść do swojego pokoju — powtórzyła mama, i to takim głosem, że
Ania jak mysz prześliznęła się obok i znikła za drzwiami swojego pokoju.
Najpierw podeszła do okna, a potem wróciła do drzwi i stała tam, bo miała
nadzieję, że ją zawołają i będzie mogła wszystko wytłumaczyć. Rozmawiali
przyciszonymi głosami. Przyłożyła twarz do szyby w drzwiach. Szyba była zimna, o
nie-
14
równej powierzchni. Ania jeździła po niej nosem w prawo, w lewo. Kiedy mówiła
mama, Ania przesuwała nos w jedną stronę, a kiedy mówił tata, nos wędrował w
drugą stronę. Mama i tata bez przerwy powtarzali imię „Ania". „Może mama się
boi, że tata przyjechał po mnie i ja z nim odjadę" — pomyślała. Szybko otworzyła
drzwi i weszła do kuchni.
— Ja wszystko zaraz wytłumaczę — zaczęła. — To jest tak, mamo. Tata przyjechał
i jest. Ja wiem, że jesteście rozwiedzeni, ale chcę tylko, żeby tata przychodził
mnie odwiedzać i żeby zrobił mi półkę. Ja z tatą nie odjadę.
— Aniu, to nie są twoje sprawy! — zawołała mama.
— A właśnie, że moje! — rozeźliła się Ania. — Czyj to tata? Twój czy mój?
Mama nic nie odpowiedziała. Ciężko usiadła przy kuchennym stole, opierając głowę
na rękach.
— Gotuje się woda na makaron — zauważyła Ania. Tata odwrócił się i wyłączył
gaz.
— Posłuchaj... — zaczął.
Ania była zdecydowana niczego nie słuchać. Nic ją nie obchodziło poza jednym.
Nie dopuścić, żeby tata znów odjechał. Wszystko, tylko nie to.
— Niczego nie będę słuchała — mruknęła. — Wszystko wiem i wszystko rozumiem.
Nie pozwolę ci odjechać.
Była zdziwiona swoim własnym głosem. Zabrzmiał bardzo stanowczo i mocno. Ani
mama, ani tata nie zareagowali na ten nakazujący ton.
— Przecież możesz, tatusiu, mieszkać oddzielnie. A gdzie ty będziesz mieszkał?
— zainteresowała się.
— U pewnego wdowca — odpowiedział tata. — W małym domku z czerwonej cegły,
który wygląda jak z bajki, ale w ogrodzie od frontu stoi wielki słup
telegraficzny i psuje całość. Ale teraz już muszę iść. Twoja mama jest
zdenerwowana.
16
Tata był już w drzwiach, gdy Ania coś sobie przypomniała.
— A półka? Mógłbyś wziąć miarę na półkę? Pobiegła do pokoju mamy po centymetr
krawiecki i pomogła tacie wziąć miarę na półkę.
— Tylko koniecznie z listewką — szepnęła, kiedy tata był już w drzwiach. — Nie
martw się, tato. Mama cię nie lubi, ale ja bardzo będę cię lubiła. I chcę cię
widywać, tatusiu! Gdybyś... Gdybyś teraz znów odjechał... Gdybyś teraz... —
plątała się.
Tatuś ścisnął ją mocno za rękę.
— Aniu — szepnął. — Powiedz, gdzie mam jutro czekać.
— Koło fontanny, na skwerku — odpowiedziała szybko Ania.
Potem tata wyszedł. Ania poczekała, aż skrzypną drzwi klatki schodowej, i
dopiero wtedy zamknęła drzwi mieszkania. Zabrała z przedpokoju torbę z zakupami,
ale nim zaniosła ją do kuchni, zatrzymała się na moment. Od powrotu mamy tata
stał się jakby inny. Przecież to niemożliwe, żeby przestraszył się jej. Jak
można przestraszyć się takiej dobrej mamy? Dlaczego więc tak bardzo się zmienił?
Nie umiała znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Zaniosła do kuchni zakupy i zaczęła
je układać w lodówce.
Mama siedziała przy kuchennym stole i paliła papierosa. Twarz mamy wydała się
Ani obca. „Och, Boże! — westchnęła Ania. — Dlaczego oni tak się nie lubią? Muszą
się nie lubić, bo inaczej mama nie siedziałaby z oczami wlepionymi w ścianę, tak
jakby mnie tu nie było".
— Hej, mamusiu! — szepnęła Ania. — Odrobiłam lekcje, odkurzyłam mieszkanie. Czy
mogę po obiedzie pójść z Izą i Grześkiem nad jezioro? I nie patrz tak, mamusiu!
— Przepraszam — ocknęła się mama. Uśmiechnęła się, ale to nie^gie^jWy,
codzienny uśmiech. Kąciki ust unio-
fy filia i\
2 — Od dziś /ф.Нчіхіеп -« sl
17
sły się w górę, ale oczy dalej były gdzieś zapatrzone. Ani zrobiło się^
nieswojo. Mama patrzyła tak, jakby za Anią ktoś stał.
— Mamusiu! — pisnęła Ania. — Nie lubię, kiedy tak patrzysz. Słyszysz, ja się
boję. — I rozpłakała się.
Za chwilę siedziała już na kolanach mamy, mama spoglądała na nią czule, twarz
miała smutną, ale smutną zwyczajnie.
— Nie martw się, mamo — powiedziała Ania. — Ja i tak ciebie lubię najbardziej
ze wszystkich ludzi na świecie, ale przecież nie szkodzi, jeżeli będę lubiła
jeszcze kogoś. Czy po obiedzie...
— Możesz iść nad jezioro, tylko nie wracaj późno, bo...
— Bo będziesz się niepokoiła — dokończyła Ania. Dobrze znała swoją mamę i
wiedziała, co mama ma zamiar
powiedzieć. Mama znała córkę i wiedziała, że chata rybacka ciągle jest
interesująca, ale teraz Ania chce iść nad jezioro przede wszystkim po to, żeby
spotkać się ze swoimi przyjaciółmi i powiedzieć im, że tata przyjechał.
•
Jezioro leżało za miastem. Ania lubiła myśleć, że jezioro i miasto tak jakby
trzymają się pod rękę, ze strachu, że ktoś mógłby je rozdzielić. Jezioro wąską
odnóżką wciskało się w miasto i właśnie tam, wiele lat temu, pobudowano chaty
rybackie. Żeby do nich dojść, trzeba było przeciąć na skos plac przed budynkiem
straży pożarnej. Strażacy myli właśnie samochód. Po nierównej powierzchni
torowały sobie drogę strużki wody, stawały się kosmate, wsiąkały w grunt. Po
każdym myciu strażackiego wozu plac wyglądał jak wielka mapa pokazująca rzeki i
dorzecza. Ania zatrzymała się. Wyraźnie widziała Wielką Missisipi. Przypomniał
się jej Grześ marzący o dalekich podróżach i przyspieszyła kroku. Przecież jemu
i Izie niosła wielką wia-
18
domość. Jak wicher przeleciała ulicą prowadzącą nad jezioro i zatrzymała się na
szczycie skarpy. W dole leżało senne, spokojne jezioro. Po plaży spacerowali
ostatni wrześniowi wczasowicze. Słońce powolutku chowało się za jeziorem, a
ruiny zamku krzyżackiego na wyspie wyglądały bardzo dostojnie.
Usiadła na szczycie skarpy i odpychając się rękami zaczęła zjeżdżać w dół.
Spódniczka poddarła się jej do góry. Ania poczuła dotknięcie zimnej trawy i
zapach surowej ziemi i naraz wszystko wydało się jej uroczyste. Zjechała ze
skarpy i jej półbuty zaryły się miękko w piach. Grześ i Iza już ją dostrzegli.
— Spóźniłam się! — zawołała zdyszana. — Czy już ją uprzątnęli?
— Nie — odpowiedziała Iza. — Dopiero zastanawiają się, co zrobić. Gdyby wiatr
całkiem ją zmiótł, to co innego, ale on ją tylko przewrócił. — Iza zamilkła. Jej
pyzata twarz była zadumana. — Ona wygląda tak, jakby uklękła, bo nie miała siły
stać dłużej — dodała szeptem.
Grześ pokiwał głową za znak, że zgadza się z każdym słowem Izy. Wszyscy troje
pobiegli do kępy drzew. Chata naprawdę wyglądała jak wielkie stworzenie, które
upadło i nie ma siły wstać.
— Powinni ją tak zostawić — Ania usłyszała głos Grzesia. — Może jezioro by ją
zabrało? W końcu była to chata rybacka, a nie jakiś tam zwykły domek.
Spojrzeli w kierunku jeziora.
— Za daleko — szepnęła Ania. — Oni ją po prostu rozbiorą.
Kilku mężczyzn naradzało się, co zrobić z resztkami chaty. Jeden z nich podniósł
wysoko bosak, dźgnął nim w dach i chata zapadła się.
— Umarła — powiedział Grześ żałośnie. — Szkoda. W końcu dorośli zdecydowali,
że chatę należy spalić.
19
— Ja idę — Ania odwróciła się gwałtownie.
— Ja też! — zawołała Iza.
Żadne z dzieci nie chciało patrzeć na wielki ogień, który wystrzelił wysoko w
niebo. Nastrój zmienił się. Byli przygnębieni. Bardzo lubili chaty, a w tej
właśnie schronili się przed deszczem nie dalej jak miesiąc temu. Wyglądała tak
bezpiecznie.
— Miała takie śliczne, małe okienka — chlipnęła Iza. — I taki ładny zamek przy
drzwiach. Zupełnie jak z bajki. — Iza rozpłakała się na dobre. Ocierała oczy,
siąkała nosem.
— Mażesz się jak baba — mruknął Grześ.
— Bo nią jestem — pisnęła Iza.
— Wyglądasz teraz jak gruba gąbka, która sama z siebie wyciska wodę — szepnął
obejrzawszy się najpierw, czy nikt poza Anią nie słyszy. — Bierz przykład z Ani
i ze mnie. Zachowujemy się jak prawdziwi mężczyźni.
Ania czekała, aż się pogodzą. Iza i Grześ musieli się zawsze wykłócić do końca.
Ale nigdy nie rozstawali się pogniewani.
Usłyszawszy słowo „gruba", Iza rozpłakała się jeszcze bardziej. Była najgrubszą
dziewczynką w klasie i nie mogła się z tym pogodzić, chociaż Ania do znudzenia
opowiadała jej historię: „Była sobie gruba dziewczynka, która została modelką i
wcale nie musiała się odchudzać, ponieważ wszystkim podobała się właśnie taka,
jaka była". Po wysłuchaniu tej historii Iza zawsze powtarzała: „Tak, ale to było
w dalekich krajach. U nas nikomu nie podobają się grubi, bo wszyscy chcą być
szczupli". Jeżeli Grześ był przy tym, mówił: „Nie płacz, zabiorę cię kiedyś w
dalekie kraje".
— Zabiorę cię do dalekich krajów — powiedział Grześ podskakując. — Tylko nie
wyj.
Byli pogodzeni i wreszcie Ania mogła powiedzieć to, co najbardziej powiedzieć
pragnęła.
— Posłuchajcie — zaczęła po małej chwilce. — Chcę wam
20
coś powiedzieć. Dziś — w tym momencie poczuła, że serce bije jej mocno. —
Dziś przyjechał mój tata.
Grześ zadrobił w miejscu nogami i otworzył usta ze zdumienia.
— Nie żartujesz? — uśmiechnął się niepewnie.
— Głupi — oburzyła się Ania. — Co w tym dziwnego, że wreszcie przyjechał? Czy
myślicie, że ja na niego przestałam czekać, bo nic o nim nie mówiłam?
Iza patrzyła na Anię trzymając przy ustach chusteczkę. W jej głowie myśli z
trudem układały się w logiczny ciąg. Omal nie powiedziała: „Jak to, przecież ty
nie masz taty". Na myśl, że mogłaby strzelić takie głupstwo, nowe łzy zakręciły
się jej w oczach.
— Nieprawdopodobne — powiedziała. — Po tylu latach.
— Mówisz jak twoja babcia, która urodziła twoją mamę mając czterdzieści lat —
obruszyła się Ania. — Wszystkim, nawet panu Kapustnikowi, musi od czasu do czasu
powiedzieć: „Nieprawdopodobne, po tylu latach".
Iza zaczęła tłumaczyć, że babcia jest już bardzo stara i ciągle jeszcze nie może
nacieszyć się czymś, o czym przez długie lata myślała, że się nie wydarzy, a
jednak się wydarzyło. Iza przypomniała sobie dzień, w którym ona i Grześ poznali
Anię Jacak. To było cztery lata temu. Iza i Grześ obserwowali wyładowywanie
mebli z samochodu. Na krawężniku siedziała dziewczynka, trzymając nogi na
jezdni. Podeszli bliżej, spojrzeli jej w twarz i przekonali się, że dziewczynka
płacze, a jednocześnie robi minę, którą nazwali „świńskim ryjkiem". Mina
wymagała wielkiego kunsztu. Należało wessać mocno policzki, następnie wysunąć
górną wargę i poruszać nią w górę i w dół. Dziewczynka robiła to bardzo szybko.
Grześ zapytał, dlaczego płacze, a ona odpowiedziała, że nie chce mieszkać w tym
mieście. Wtedy Iza zapytała, dlaczego wobec tego robi wesołą minę, jeżeli jest
jej smutno. Dziewczynka odpowiedziała coś, co
21
zachwyciło Izę: „Daję znaki nowemu miastu". Zrozumieli, że nie jest całkiem
zdecydowana. Polubić nowe miasto czy nie?
Bardzo szybko zaprzyjaźnili się z Anią, ale dopiero po jakimś czasie powiedziała
im, dlaczego tak bardzo nie chciała wyjeżdżać ze starego miasta. Bała się, że
jej tata, gdyby zechciał nagle wrócić, mógłby nie trafić.
— Pamiętacie, co ja wtedy powiedziałam, kiedy Ania przyjechała do naszego
miasta? — zawołała Iza.
Ponieważ nie pamiętali, przypomniała im.
— A więc ja wtedy powiedziałam — zaczęła głosem prorokini, której proroctwo
spełniło się po latach — że jeżeli twój tata zechce wrócić, to znajdzie wasz
nowy adres w biurze meldunkowym i przyjedzie.
— No i przyjechał — odezwał się Grześ.
— A ja mam dla ciebie niespodziankę — powiedziała Ania. — Przed strażą
pożarną...
— Nie mów! — zamachał rękami Grześ. — Wiem. — I poleciał oglądać swoją Wielką
Missisipi.
— Młodszy jest od nas tylko o dwa lata, a jaki z niego jednak dzieciak —
powiedziała Iza z matczyną wyrozumiałością. — Nie to co my.
Teraz szły obok siebie jak dwie stateczne panie i milczały na temat powrotu taty
Ani. Iza od czasu do czasu wtrącała uroczystym głosem, jakby składała Ani
gratulacje:
— Bardzo się cieszę, naprawdę bardzo się cieszę. Kiedy dotarły do straży
pożarnej, Grześ w kucki przemierzał swoją Missisipi. Wysychała już.
— Za późno przyszedłem — powiedział. — Ale nie idźmy jeszcze do domu. Chodźmy
do pana Kapustnika. Jeżeli teraz pójdziemy do domu, to dzień jakby się skończył,
a ja chcę, żeby trwał jeszcze trochę.
Ania uśmiechnęła się. Ona też chciała, żeby ten dzień
22
ciągnął się i ciągnął w nieskończoność. Wiedziała, że powinna już wrócić, bo
zrobiło się chłodno i mama czeka w domu, ale przecież mama czeka zawsze, więc
zgodziła się pójść do pana Kapustnika.
Kiedy wchodzili po kamiennych, wydeptanych schodkach, Iza szepnęła:
— Powiemy mu?
Pan Kapustnik gotów był do zamykania sklepu, ale widząc trójkę zaprzyjaźnionych
dzieci, wstrzymał się. Wysunął swoją śmieszną łysą głowę i powęszył chwilkę.
— Dymem od was zalatuje — powiedział i to było powitanie, bo zawsze witał się
w taki miły sposób, że można mu było wszystko opowiedzieć bez mówienia „dzień
dobry" i pytania: „czy można wejść na chwilkę".
— Spalili chatę rybacką — powiadomił Grześ.
Pan Kapustnik wpuścił ich do sklepu, sam stanął za ladą, jakby miał zamiar coś
im sprzedać, a potem wybiegł zza lady i wrzasnął na cały sklep:
— Dranie! Najpierw pozwolili, żeby taki zabytek niszczał, a teraz po prostu
spalili! To miasto schodzi na psy. Przecież te chaty były takie stare, takie
stare! — biadał. — Ale już ja się za to wezmę!
Od razu nabrali pewności, że pozostałe chaty ocaleją, bo pan Kapustnik nie
rzucał słów na wiatr. Postawił na ladzie talerz kiszonej kapusty, najlepszej w
całym miasteczku. Właśnie temu zawdzięczał swój przydomek, a to, że starego
sklepikarza ubranego w przybrudzony fartuch nazywano „panem Kapustnikiem"
zamiast zwyczajnie „dziadkiem Kapustnikiem", brało się stąd, że poruszał się
wyłącznie taksówkami.
— Ale teraz Ania coś powie — odezwała się Iza. — No, jazda, mów.
— Mój tata dziś przyjechał — powiedziała Ania wkładając do ust długie kwaśne
pasemko i pomyślała, jak przy-
23
jemnie jest wypowiadać słowa „mój tata". — Na zawsze — dodała trochę niepewnie,
bo przecież nie rozmawiała o tym z ojcem.
Pan Kapustnik uniósł wysoko brwi i powiedział: „Hm", a potem jeszcze raz: „Hm",
i jeszcze raz. Mówił tak ważąc w myśli usłyszaną wiadomość. Dzieciom wydawało
się, że to „Hm" kładzie na wadze jak odważniki.
Ania była rozczarowana. Spodziewała się radości, czegoś miłego, a pan Kapustnik
mówił tylko „Hm".
— Muszę już iść — odsunęła od siebie talerzyk z kiszoną kapustą. — Mama czeka.
— I wyszła zamykając starannie drzwi, jakby je sklejała z framugą.
Grześ i Iza pospieszyli za nią, a kiedy znaleźli się na zewnątrz, Ania
wybuchnęła:
— Pan Kapustnik wcale się nie ucieszył! Więcej nie pójdę do tego sklepu.
— On jest stary — łagodziła Iza. — I czasami już błądzi. U niej w domu
dziwactwa starych ludzi nazywano błądzeniem.
Ania i Grześ mieszkali w jednej kamienicy, a Iza o bramę dalej. Najpierw
odprowadzili Izę, a potem wrócili do siebie.
— Pokażesz nam go? — zapytał Grześ. — Bardzo chciałbym go zobaczyć. A panem
Kapustnikiem się nie przejmuj.
— Bądźcie jutro po południu koło fontanny. Zobaczycie mojego tatę — powiedziała
Ania.
Grześ poszedł do domu zastanawiając się, jak też może wyglądać tata Ani i co
robił, kiedy go tu nie było. Może podróżował? Doszedł do wniosku, że chyba tak,
bo tylko wielkie podróże mogą odciągnąć ludzi od rodziny. Nie przyjeżdżają, bo
gdzieś daleko zatrzymuje ich coś ważnego, a pewnego dnia zaczynają tęsknić,
tęsknią coraz mocniej i wracają do domu.
24
•
Po powrocie do domu Ania szybko zjadła kolację, jeszcze szybciej umyła się i
wymknęła się do swojego pokoju. Myślała tylko o tym, żeby nie rozmawiać tego
dnia z mamą, żeby nad niczym się nie zastanawiać. Podeszła do okna. To okno było
bardzo dziwne, olbrzymie. W czasie wojny część kamienicy została zburzona, i
nigdy jej nie odbudowano. W miejscu, w którym było okno, mieściły się kiedyś
drzwi, a pokoik Ani był dawniej przedpokojem prowadzącym do dużego pokoju.
Jeżeli przesuwało się rękę wzdłuż bocznych framug, aż do podłogi, wyczuwało się
pod tynkiem zgrubienie.
Ania przykucnęła przy oknie, oparła łokcie na parapecie i postanowiła poczekać,
aż do miasta nadciągnie mgła. Chciała, żeby było tak samo jak wczesnym rankiem.
Mgła z pewnością już wkradła się na wysadzaną topolami ulicę prowadzącą nad
jezioro. Za chwilę dotrze do parku, rozpełznie się po ulicach i będzie tak
obwąchiwała miasto aż do rana. Zaczęła się zastanawiać, co teraz robi tata.
Uznała, że pewnie czyta przed snem. Ona też postanowiła poczytać, ale nie
zapaliła światła. Odszukała latarkę, wlazła pod kołdrę, zrobiła z niej daszek i
zabrała się do czytania. Na myśl o tym, że robi to samo tata, ogarnęło ją
wielkie wzruszenie. Bardzo pragnęła kogoś pocałować albo powiedzieć komuś coś
miłego. Do mamy wolała nie iść, bo bała się, że mama tak jej wszystko
wytłumaczy, że Ania zaraz zacznie myśleć: „Dlaczego przyjechał dopiero po ośmiu
latach?" Wysunęła się cichutko z łóżka i odszukała koszyk z maskotkami.
Zanurzyła w nim rękę i czule pogrzebała w środku.
— Niedługo będziecie miały swoją półkę — powiedziała w głąb koszyka.
Wróciła pod kołdrę, ale zaraz przypomniało jej się, że odwiedziła maskotki, a
muszli nie. To byłoby niespra-
25
wiedliwe. Muszle lubiła przecież tak samo jak maskotki albo trochę bardziej.
Zajrzała więc do szklanej gablotki i teraz na dobre wróciła do łóżka. Zanim
zasnęła, pomyślała: „Tato, nie czytaj już, bo jutro będziesz się nosem
podpierał".
Rano, kiedy wychodziła do szkoły, mamy nie było. Na kuchennym stole leżała
kartka ze spisem rzeczy do kupienia. Ania postanowiła dołożyć starań i kupić
wszystko jak najlepsze.
Na podwórzu spotkała Grzesia. Doszli razem do rogu ulicy i tam się zatrzymali,
żeby poczekać na Izę. Zawsze się spóźniała i zawsze się odgrażała, że któregoś
dnia przyjdzie pierwsza, tak pierwsza, że poczeka na nich za wszystkie czasy.
Grześ wyjął z kieszeni dwa kawałki gumy do żucia i zaczął żuć z pasją.
— Wczoraj mama mi nakazała, żebym omijał sklep pana Kapustnika — powiedział. —
Nie mogłem jeść kolacji, więc mama od razu powiedziała, że pewnie pan Kapustnik
napasł mnie czymś słodkim. Widziałaś, że jadłem tylko kiszoną kapustę.
— Widziałam — powiedziała Ania. — I co z tego? Mogę zaświadczyć, ale przecież
twoja mama i tak wierzy tylko w swoje przeczucia.
— Tak — zgodził się Grześ. — Każde zdanie zaczyna od słów: „Mani takie dziwne
przeczucie". Miałem omijać sklep — zawołał — a ja właśnie przejdę tuż przy nim!
— I przespacerował się tuż obok sklepu, tak blisko, że otarł się ramieniem o
mur.
Ania roześmiała się. Grześ przechodzący tuż obok sklepu przypominał jej małego
pieska., który obwąchuje róg domu.
W tym momencie z bramy wypadła Iza, a za nią Azor niosący w pysku torbę z
książkami. Azor był wielkim owczarkiem alzackim. Miał łagodne usposobienie, ale
oczy lśniły mu czerwono i dlatego wszyscy odnosili się od Azora z sza-
26
cunkiem. Wystarczyło jedno czerwonawo lśniące spojrzenie, a człowiek truchlał i
zaczynał mamrotać: „Dobry piesek, dobry". Izy nie odstępował na krok. Codziennie
odprowadzał ją do szkoły, a po lekcjach czekał przed szkołą. Grześ mówił, że
Azor nosi w sercu zegarek, bo inaczej skąd wiedziałby, o której godzinie Iza
kończy lekcje. Ania i Grześ bardzo zazdrościli Izie Azora i traktowali go jak
jeszcze jednego przyjaciela.
— Spóźniłam się! — wysapała Iza. — Ale zobaczycie, któregoś dnia przyjdę
wcześniej.
— Cześć, Azor! — Ania przykucnęła przed psem, a Azor podał jej łapę. Przy
każdym porannym powitaniu Ania składała na psim czole delikatny pocałunek i
mówiła zawsze to samo:
— Pocałunek wraz z pozdrowieniami od Króla Mórz. Brało się to stąd, że Azor był
w górach, ale nie był jeszcze
nad morzem.
— Pozdrowienia od Ducha Podziemi — powiedział Grześ klepiąc psa po karku.
Azor nie był również w podziemnym tunelu, który według Grzesia biegł od ruin
zamku krzyżackiego na wyspie, pod dnem jeziora, pod miastem, aż do podziemi
szkoły, do której chodzili. Grześ też tam nigdy nie był, ale łowił wszelkie
informacje na ten temat i, jak to sam określał: „bywał w tunelu myślami".
Ruszyli do szkoły, ale było za późno, żeby iść przez park. Poszli zwyczajnie
ulicą. Szkoła mieściła się w starym po-klasztornym budynku. Miał on w sobie tyle
dostojeństwa, że na jego widok człowiek prostował plecy i szedł porządnie. Nawet
Iza, która zazwyczaj człapała.
Przed bramą szkoły podzielili się. Grześ, rzuciwszy dyskretnie „cześć", zniknął
w tłumie kolegów ze swojej klasy. Aż do końca lekcji i do głównej alejki w parku
nie przyznawał się do Izy i Ani. Raz nazwano go babskim królem —
27
i bardzo go to zabolało. Azor, pogłaskany przez Anię i Izę, pomknął truchtem do
domu.
Zaledwie zaczęła się pierwsza lekcja, Ania uciekła ze szkoły myślami. Rozmyślała
o popołudniu, o spotkaniu z tatą. Powtarzano materiał z historii czwartej klasy
i nikt nic nie wiedział poza Izą, która zaraz na początku lekcji swoim rzewnym
głosem powiedziała, że były sobie plemiona słowiańskie. Tak, jakby żałowała, że
były, już ich nie ma i nigdy nie będzie. Resztę wiadomości klasa ciułała
wspólnie. Ani przypominało to wysupływanie ostatnich groszy, żeby cała klasa
mogła zjeść jedną porcję lodów. Na pełne rozpaczy pytanie, kto stał na czele
Księstwa Warszawskiego, Sławek odpowiedział, że chyba król babiloński. Rozległ
się zdrowy śmiech, a od strony stolika nauczycielskiego śmiech przez łzy. Ania
ocknęła się. Iza musiała jej szeptem objaśnić, z czego się śmieją.
Na geografii umiała podać definicję słowa „geografia", ponieważ przypomniał jej
się tata, o którym myślała, że zanim do niej trafił, wędrował pewnie po świecie,
a w definicji słowa „geografia" figurowały słowa: „o otaczającym świecie".
Na pozostałych lekcjach złościła się, że tak wolno płyną. Zerkając na zegarek,
powtarzała w duchu: „Od tej godziny jeszcze tylko trzy godziny, jeszcze dwie,
jeszcze jedna" — i wreszcie start! Ania wypadła ze szkoły jak wystrzelona z
armaty, a ogromnie podniecona Iza za nią. Azor już czekał. Wracały przez park.
Przy głównej alejce spotkały Grzesia. Iza i Grześ pomogli Ani zrobić zakupy, a
torbę z zakupami niósł Azor. Z psiego pyska wisiały długie nitki śliny — wiatr
poruszał nimi jak babim latem.
— Jest mi dziwnie w żołądku — powiedziała Iza, kiedy się rozstawali. — To chyba
ze zdenerwowania. U nas to rodzinne.
— Mnie też jest dziwnie w żołądku — odezwał się
28
Grześ — a twoją rodziną nie jestem. To chyba z ciekawości, bo strasznie jestem
ciekaw taty Ani.
— I mnie jest jakoś tak dziwnie — oznajmiła Ania i pomyślała, że są naprawdę
przyjaciółmi, jeżeli w tej samej chwili czują to samo.
Grześ chciał wiedzieć, czy będzie już dziś mógł porozmawiać z tatą Ani, ale
dziewczynka odrzekła, że dziś chyba jeszcze nie.
— Oczywiście — poparła ją Iza. — On wszędzie wepchnąłby się pierwszy. Ja tam
nie. Ja najpierw pytam o zgodę. Babcia mówi, że tak postępują ludzie naprawdę
dyskretni.
W domu Ania w wielkim pośpiechu dogotowała obiad, poukładała w lodówce zakupy i
więcej już nic nie miała do zrobienia. Zaczęła się denerwować, bo przyszło jej
do głowy, co będzie, jeżeli tata nie przyjdzie. Odpędziła tę myśl jak złą osę.
Podlała kwiatki, bo mama zawsze mówiła, że pielęgnowanie kwiatków uspokaja
nerwy. Jakoś tym razem nie pomogło.
Wreszcie wyszła. Przejrzała się jeszcze w wystawie sklepu pana Kapustnika i
poszła prosto ulicą. Minęła szkołę i zatrzymała się, żeby trochę pomarudsić na
wypadek, gdyby tata się spóźnił. Marudziła dziesięć minut. Bardzo się jej
dłużyło, zwłaszcza że jedynym sposobem marudzenia było spacerowanie na
czterometrowym odcinku ulicy. Kiedy minęło dziesięć minut, popędziła na skwerek
tak szybko, jakby chciała nadrobić stracony czas. Taty jeszcze nie było, ale
dopiero dochodziła trzecia. Ania skryła się za krzakiem jaśminu i stamtąd
dostrzegła nadchodzących Izę i Grzesia. Weszli na skwerek i zaczęli spacerować
tam i z powrotem. Obok Izy szedł trzymany na krótkiej smyczy Azor. Wyglądało to
bardzo nienaturalnie. Od razu było widać, że na kogoś czekają. Ania wylazła zza
krzaka, podeszła do nich i kazała im odejść trochę, bo przechadzają się jak na
scenie.
30
— Przecież wiesz, że jestem krótkowidzem — szepnęła Iza. — Zresztą wszyscy
tutaj tak chodzą.
— Chodzimy najzupełniej normalnie — odpowiedział Grześ. — Po prostu
spacerujemy. Co według ciebie powinniśmy robić?
— Nic — syknęła Ania. Sama dobrze nie wiedziała, co mają robić. — Może
usiądziecie na ławce? — poradziła. — I niech Azor nie będzie taki napięty.
Usiedli na ławce, ale to też wydało się Ani nienaturalne, zwłaszcza że Azor
czujnym spojrzeniem obrzucał wyloty trzech uliczek prowadzących na skwerek.
„Powinien jeszcze łapą osłonić oczy przed słońcem — pomyślała zirytowana. — Skąd
on wie, że na kogoś czekamy?" Już ich miała przesadzić na inną ławkę, gdy
zobaczyła nadchodzącego tatę. Momentalnie zapomniała o przyjaciołach i pobiegła
do taty wołając:
— Tak się bałam, że nie przyjdziesz, chociaż przecież wiedziałam, że
przyjdziesz! To bardzo dziwne, prawda? Wiedzieć, że coś się zdarzy, a
jednocześnie bać się.
— Umówiliśmy się na trzecią — powiedział tata spoglądając na zegarek. — Nie
spóźniłem się.
— Wiem — uśmiechnęła się Ania. — Ja po prostu nie umiem czekać. Pójdziemy na
spacer?
— Pójdziemy, gdzie zechcesz — powiedział tata. — Na spacer, nad jezioro. Możemy
iść na ciastka, na lody, dokąd chcesz.
,
Ania zastanowiła się. Chciała iść wszędzie. We wszystkie miejsca, w których
bywała tylko z mamą.
— Najpierw na lody, potem na ciastka, a potem nad jezioro. Mogę ci pokazać
miasto.
— Znam to miasto, Aniu — odpowiedział tata. — Przecież... To znaczy chciałem
powiedzieć, że dziś je zwiedziłem. Jest bardzo ładne i chce się w nim mieszkać.
— Rozejrzał się po skwerku. — No, prowadź.
31
Najważniejsze już Ania usłyszała. „Chce się w nim mieszkać". Według niej te
słowa mogły oznaczać tylko jedno — tata zostaje. Wzięła go za rękę, ale zanim
wyruszyli, obejrzała się. Iza i Grześ w pośpiechu zbierali się z ławki.
Tata i Ania najpierw poszli na lody, a potem do ciastkarni. Tata z
niedowierzaniem patrzył, jak dwunastoletnia dziewczynka pakuje do żołądka
ciastko za ciastkiem, popija lemoniadą, a przy każdym ciastku ma taką minę,
jakby to było dopiero pierwsze.
Po wyjściu z ciastkarni Ani zrobiło się niedobrze. Tata zauważył kropelki potu
na jej czole i skroniach.
— Chyba za dużo zjadłam — wyjęczała. — Ale ze mną tak już jest. Dopiero kiedy
zjem, czuję, że zjadłam za dużo.
Pobiegła na zaplecze ciastkarni, a po chwili wróciła trochę
blada.
— Tak mi wstyd — powiedziała.
Tata wziął chudą rękę Ani i poszli główną ulicą miasta.
— Teraz pójdziemy nad jezioro — mówiła Ania. — Lubię spacerować, ale dotąd
spacerowałam tylko z mamą albo z koleżankami i kolegami. Z tobą nigdy tędy nie
szłam. Znane miejsca wyglądają teraz jak nowe. Bardzo cię lubię, tato!
Oczekiwała, że tata powie, że też ją bardzo lubi, ale niczego takiego nie
usłyszała. Wydało jej się jednak, że mocniej ścisnął ją za rękę.
„Idę obok mojego taty — myślała Ania. — Mam go dopiero od wczoraj, a przecież
miesiąc temu skończyłam dwanaście lat".
— Tato? — zapytała. — Kiedy widzieliśmy się po raz ostatni? Mnie się myli,
kiedy tylko próbuję sobie coś przypomnieć.
Ojciec milczał.
32
— Tato — powtórzyła Ania. — Powiedz. Ty przecież musisz pamiętać, bo jesteś
dorosły.
— Po raz ostatni widziałem moją córkę w lodziarni — odrzekł ojciec wolno.
W tym momencie wyminęła ich dwójka dzieci z psem. Chłopiec bezceremonialnie
gapił się na tatę, a dziewczynka mrużyła oczy krótkowidza. Pies popatrzył na
Anię i zamer-dał ogonem.
— Aniu, czy to są twoi znajomi? — zapytał tata. — Już ich dziś widziałem dwa
razy.
— Skąd! — Ania w jednej chwili wyparła się Izy, Grzesia i Azora. — To pewnie
spóźnieni turyści.
Ogarnęła ją złość. Mieli tylko popatrzeć, a nie włóczyć się za jej ojcem.
Przecież po Azorze można ich poznać od razu. Dyskretna Iza!
Kiedy dotarli do mola, zobaczyła, że Iza i Grześ czekają oparci o balustradę.
Odechciało jej się spaceru.
— Chodź — powiedział tata. — Pokarmimy ryby. Tu są takie małe, ciemne rybki. Z
góry wyglądają jak wielkie kijanki. Chciałem powiedzieć, że domyślam się, że są.
W każdym prawie jeziorze są.
— Tak — powiedziała Ania. — Są, ale nie lubię ich karmić. Przyzwyczajają się do
jedzenia w jednym miejscu, a potem przychodzą wędkarze i bardzo łatwo je łapią.
— Trudno — zgodził się tata. — Zresztą powinnaś już chyba wracać. Odprowadzę
cię.
Ania miała łzy w oczach. Wszystko popsuli Iza i Grzesiek. Dopóki ich nie
widziała, była po prostu na spacerze z ojcem, ale kiedy zorientowała się, że idą
trop w trop, zmęczyła ją świadomość, że jest obserwowana.
Pożegnała się z tatą na rogu ulicy, a kiedy odszedł, poszła do parku. Wałęsała
się bocznymi alejkami, zastanawiając się, czym to popołudnie różni się od
dotychczasowych.
Dotychczasowe popołudnia były zwyczajne, pozbawione
' — Od dziś za tydzień
33
większych emocji, wypełnione spotkaniami z Izą i Grześkiem, kinem, lekcjami,
pomaganiem w domu. A teraz, zupełnie nagle, kilka godzin wcale nie pasujących do
jej życia. Wszystkie inne dzieci wiedzą, o jakiej porze dnia będzie w domu
ojciec, o jakiej mama, a o jakiej oboje, a ona zupełnie nie wie. Spróbowała
wyobrazić sobie jutrzejszy dzień. Rano szkoła, potem drobne zakupy, powrót do
domu, lekcje, spotkanie z tatą, bo umówiła się z nim na następny dzień. Coś w
tym wszystkim było dziwnie niepokojącego, ale co? — zastanawiała się. „Przecież
się cieszę. Z całą pewnością się cieszę. Więc co mnie tak męczy?"
Przypomniała sobie swoje własne określenie z dzieciństwa. Używała go, kiedy coś
jej przeszkadzało. „Męczy mnie w bucie" — mówiła do mamy. „Męczy mnie w
rękawiczce". „Teraz też coś mnie męczy" — pomyślała i nagle odkryła: tak bardzo
nie przyzwyczajona była do ojca, że nie potrafiła go włączyć w swój zwykły
dzień.
Znużyły ją te rozważania. Przysiadła na ławce i ziewnęła. Postanowiła jeszcze
troszkę posiedzieć w parku i pomyśleć z dala od mamy. Kiedy jednak postanowiła
pomyśleć, stało się akurat odwrotnie. Przez głowę przesuwały jej się wprawdzie
jakieś myśli, ale nic z nich nie wynikało. Zapatrzyła się w czubki butów, a po
kilku minutach przyłapała się na tym, że porusza stopami w kółko, zgodnie z
ruchem wskazówek zegara.
— Zaczynam dostawać lekkiego szmergla — powiedziała głośno i pozbierała się z
ławki. „Na Izę i Grześka niepotrzebnie się rozzłościłam — doszła do wniosku. —
Patrzyli zupełnie normalnie i życzliwie. To ja czułam się nie tak, jak zwykle,
bo po raz pierwszy szłam na spacer z tatą".
Zegar na kościele wybił szóstą i Ania pomyślawszy w popłochu: „O rety, to już
tak późno!", popędziła do domu.
Drzwi otworzyła mama. Wyglądała na bardzo zmęczoną.
34
W bibliotece, w której pracowała, porządkowano i nume-rowano książki.
—- Widzę tylko numery — powiedziała na powitanie. — Właśnie oskrobałam marchewkę
numer cztery i zabieram się do pietruszki numer jeden. Iza, Grześ i Azor są u
ciebie. Zrób tak, żeby się nie zasiedzieli.
Iza i Grześ czekali na Anię z niecierpliwością. Uważnie obejrzeli jej ojca i
przypadł im do gustu.
— Jest bardzo miły i sympatyczny — mówiła Iza. — I młody. Zresztą twoja mama
też jest młoda, młodsza niż inne mamy. Czy on ładnie śpiewa?
— Nie wiem — zdumiała się Ania. — Skąd ci to przyszło do głowy?
— Wygląda na kogoś, kto ładnie śpiewa — upierała się Iza. — Powinnaś go o to
zapytać. A ty, Grzesiek, co powiesz o jej ojcu?
— Ania nie jest do niego podobna — oświadczył Grześ. — On ma ciemne włosy, a ty
jasne, no i w ogóle nie jesteś podobna.
— To nie ma nic do rzeczy — przerwała mu Iza. — Ani może być przykro, kiedy tak
mówisz. Poza tym uważam, że jest ogromnie podobna do swojego taty. Tylko że ma
jasne włosy, jaśniejszą skórę, trochę inny nos... Ja na przykład jestem podobna
do cioci. Jako dziewczynka też była za gruba, ale potem ogromnie wyładniała.
— Widocznie nie musi się być podobnym do rodziców — zawyrokował Grześ.
Zaczęli rozmawiać o dzieciach z klasy, o tym, które są podobne do swoich
rodziców, a które nie. Dochodzili do różnych wniosków, sprzeczali się, ale co do
jednego byli zgodni. Nie potrafili mianowicie dokładnie ustalić, skąd się bierze
podobieństwo.
— A może z podobieństwem do rodziców jest tak — zaczął Grześ. — Jeżeli rodzice
się kochają, dzieci są do
35
nich podobne, a kiedy się nie kochają, dzieci nie są do nich podobne.
W tym momencie popatrzył na Anię i z wielkiego przestrachu aż podkulił pod
siebie nogi. Ania siedziała ze spuszczoną głową. Kiedy Grześ na nią spojrzał,
pochyliła się jeszcze bardziej. Iza natomiast ożywiła się, ale w niedobry dla
Grzesia sposób. Zmierzyła go wściekłym wzrokiem, a kiedy nie zareagował, zerwała
się i tak mocno uderzyła go w plecy, aż w nim coś powiedziało „e". Grześ osłonił
się tylko rękami, oczekując następnych ciosów.
— Ja cię któregoś dnia zatłukę! — wysapała Iza. — Ty bezmyślny smarkaczu!
— Daj spokój, Iza — odezwała się Ania. — Nie chciał powiedzieć niczego złego.
Wymknęło mu się. Fakt jest faktem. Moi rodzice nie kochają się, ale to, co
powiedziałeś, Grzesiek, jest bez sensu. Przecież zanim się urodziłam, musieli
się kochać, bo inaczej nie byłoby mnie na świecie.
Te słowa wzruszyły Izę.
— Jakie to smutne — powiedziała. — Zawsze smuci mnie coś, co było i już nigdy
nie będzie. Tak jak ta chata rybacka.
— Nie płacz — odezwał się Grześ. — Może jeszcze będzie. Przecież to, że teraz
się nie kochają, wcale nie znaczy, że się nie pokochają kiedyś. Ale ja już muszę
iść. — Miał dość rozmów. Bał się, że zaraz znów palnie coś głupiego, a przecież
pełen był dobrych chęci. — Ty, Iza, też się zbieraj, bo ja pójdę, a potem ty
będziesz się bała sama zejść ze schodów.
— To prawda — poderwała się Iza. — U was poręcze są lepkie, schody skrzypią, a
żarówka ledwie się pali. Nie lubię waszej klatki schodowej.
Zaledwie wyszli, mama zawołała Anię na kolację, a po kolacji kazała jej się umyć
i położyć do łóżka.
— Przyjdę do ciebie porozmawiać — powiedziała.
36
Ania leżała pod kołdrą nie dłużej niż dziesięć minut, kiedy przyszła mama.
Usiadła na brzegu tapczanu i wzięła Anię za rękę. Ania już wiedziała, o czym
będzie rozmowa. Mama zaczęła opowiadać bardzo smutną historię o tym, jak osiem
lat temu pewien mężczyzna odszedł od swojej żony i córki i przestał się nimi
interesować.
— Przysyłał tylko pieniądze na utrzymanie, a przecież pieniądze wszystkiego nie
załatwiają.
Mama opowiadała w taki sposób, jakby ta historia dotyczyła kogoś innego, ale
jednocześnie i Ani.
— I wtedy ta żona postanowiła wyjechać do innego miasta, zacząć życie od
początku i po prostu zapomnieć.
— A dziewczynka? — zapytała Ania. — Co postanowiła dziewczynka?
Mama spojrzała na Anię i powiedziała:
— Ona chyba postanowiła mu wybaczyć. Ania gwałtownie usiadła na łóżku.
— Tak właśnie postanowiłam! — wykrzyknęła. — Zresztą — dodała odrobinę
łagodniej — nie gniewam się na niego. Nic na to nie poradzę. Nie można się
gniewać na siłę.
Mama próbowała jeszcze raz zacząć rozmowę, ale Ania przez cały czas przecząco
kręciła głową, na znak, że nie chce słuchać.
Zupełnie nie rozumiała, dlaczego mama tak się zachowuje. Przecież nie dzieje się
nic złego. Przecież rodzice Sławka mieszkają oddzielnie i trudno.
Wreszcie mama zrezygnowała.
— Spij już — powiedziała. — Może jutro będę potrafiła ci to powiedzieć.
Dobranoc.
I wyszła.
Ania błyskawicznie wygrzebała się z łóżka i pobiegła za mamą.
— I nigdy nie mów o mnie „tamta dziewczynka"! — zawołała. — Tak jakby mnie nie
było! Ja tak nie chcę!
37
Była bardzo wzburzona. Wróciła do pokoju i usiadła przy stole do odrabiania
lekcji. Nie potrafiła połapać myśli. Przelatywały przez głowę jak punkciki w
grze telewizyjnej. Przed oczami stanął jej pokój w dawnym mieszkaniu tak
wyraźnie, jakby była tam wczoraj. Miły kąt za szafą, gdzie stał tapczan, stolik
i półka z książkami. Usiłowała umiejscowić tam tatę. Siebie i mamę widziała
wyraźnie, ale taty nie. Co moment wymykał się.
Zrobiła wysiłek, żeby sobie coś przypomnieć. Do wczoraj, kiedy chciała
przypomnieć sobie tatę, przywoływała pewien letni dzień. Zaczynał się słonecznie
i wesoło. Razem z rodzicami szła do ZOO. Nie była całkowicie pewna, czy takie
zdarzenie rzeczywiście miało miejsce, ale tak dawno uznała je za swoje, że nie
potrafiła się go wyrzec. No, więc byli w ZOO, stali przed klatką z małpami. Mama
po lewej stronie, tata po prawej. Tata miał brązowe spodnie i brązowe buty.
Próbowała przypomnieć sobie więcej, ale napływał kolejny obraz — tata taki, jaki
przyjechał wczoraj. „Głupia jestem — zganiła samą siebie. — Po co w ogóle o tym
myślę? Przecież dziś zapytałam, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, a on
odpowiedział, trochę dziwnie, że swoją córkę po raz ostatni widział w lodziarni.
On pamięta lepiej, bo jest starszy". Spróbowała więc wyobrazić sobie siebie,
mamę i tatę na lodach, ale obraz umykał w jakimś
momencie.
Raz wydawało jej się, że kiedy leży na prawym boku, z całą pewnością widzi
siebie i ojca w lodziarni. To znów była pewna, że tylko leżąc na wznak,
najlepiej sobie wszystko przypomni. Obracała się więc z boku na bok, na brzuch,
na plecy, aż w końcu pomyślała, że kręci się jak korba, której używa pan
Kapustnik, kiedy jego stara furgonetka nie chce zapalić. Postanowiła pójść do
mamy. Mama leżała już w łóżku. Włosy ściągnęła w biedny węzełek, miała
podkrążone oczy. Wyglądała smutno i nieładnie. Ani
38
zrobiło się żal mamy. Postanowiła powiedzieć jej coś
miłego.
— Pan Kapustnik mówił, że cię lubi — szepnęła. — Wczoraj tak mówił,
przedwczoraj też. Bardzo często to powtarza.
— Ja też go bardzo lubię — powiedziała mama. — To miły i dobry staruszek. Ale
idź już spać. Wzięłam tabletkę nasenną i właśnie zasypiam.
Głowa mamy opadła na poduszkę. Teraz mama wyglądała ładniej, ładniała z minuty
na minutę. Oddychała tak, że nic nie było słychać, a potem zaczęła oddychać jak
człowiek śpiący głębokim, spokojnym snem. Ania pocałowała mamę i otuliła kołdrą.
Zaplotła ręce na brzuchu jak staruszka i siedziała tak na brzegu tapczanu. Nad
tapczanem wisiało zdjęcie pięcioletniej Ani. Przyglądała mu się przez chwilę i
nagle mocno zapragnęła obejrzeć zdjęcia całej rodziny. Babci, dziadka, cioci,
wszystkich bliskich i dalekich krewnych, nawet tych, których osobiście nie
znała.
„Taka mała rodzina jak nasza to żadna rodzina — myślała, taszcząc ze schowka
drabinkę. — U innych ludzi wiszą na ścianach albo stoją na szafkach zdjęcia
rodziny, a my wszystko chowamy. Mieszkamy z mamą tylko we dwie, jakbyśmy
przybyły z innej planety, z której nic nie można zabrać na pamiątkę".
Postanowiła, że kilka zdjęć rodzinnych postawi u siebie na regale.
— I będzie jak u pana Kapustnika — zachichotała włażąc na drabinkę. — Cały
pokój ma obwieszony zdjęciami i kiedy je, rodzina zagląda mu do talerza, chociaż
mieszka sam.
Zdjęła z pawlacza małą walizeczkę i zaniosła do swojego pokoju. Grzebała w jej
środku oglądając zdjęcia, aż natrafiła na szarą kopertę, w której było jedno
duże zdjęcie. Minęła chwila, nim zdała sobie sprawę, że trzyma w palcach ślubne
zdjęcie swoich rodziców. Spoglądała na twarz mamy
39
sprzed trzynastu lat. Mama miała rozpuszczone włosy, uśmiechała się tak, jakby
nigdy nie miała przestać się uśmiechać. Suknię zasłaniał wielki bukiet kwiatów.
Obok mamy uśmiechał się tata. Nie był ani ładny, ani brzydki. Był jednak
zupełnie inny niż ten, który przyjechał wczoraj.
— Och, nie! — jęknęła Ania. — Mamusiu, ja tak nie chcę!
Ze zdjęciem w garści pobiegła do pokoju mamy. Potrząsnęła mamę za rękę, ale mama
tylko przeciągnęła się, powiedziała coś przez sen i odwróciła się na drugi bok.
Ania po raz drugi w ciągu dwóch dni przekonała się, że dorosłym niekiedy brakuje
odwagi. Mama nie miała odwagi powiedzieć jej, że zaszła pomyłka. Ten pan, który
wczoraj przyjechał, też nie miał odwagi.
Wróciła do swojego pokoju, usiadła na tapczanie i znów zaczęła przyglądać się
zdjęciu.
— Dobrze pamiętam — mruknęła. — Mój tata nosił brązowe spodnie i brązowe buty.
I po raz ostatni widzieliśmy się w ZOO, a nie na lodach, jak mówił ten pan.
Zresztą on wyraźnie powiedział: „Po raz ostatni widziałem moją córkę w
lodziarni". Powiedział „moją córkę", a nie „ciebie". Ania już wszystko
zrozumiała i czuła, że ogarnia ją rozpacz. Było jej zimno od środka, myślała
jednak jasno. „To znaczy, że w tym mieście mieszka dziewczynka, do której on
przyjechał. I musiała kiedyś mieszkać w tym mieszkaniu". Rozejrzała się po
pokoju, jakby szukała śladów nieznajomej dziewczynki. Wydało jej się, że
dziewczynka myśli o niej źle i z wielkim oburzeniem. „Gdyby mnie ktoś coś
zabrał, to też myślałabym o tym kimś źle. Proszę cię, dziewczynko, poczekaj
tylko tydzień. Jeden tydzień. Kiedy minie, powiem mamie i tacie, że wszystko
odkryłam. Ale dlaczego ciągle myślę o nim «tata», jeżeli już wszystko wiem?
Obiecuję, że będę tak myślała tylko tydzień, ani dnia dłużej. Gdyby mnie tak
ktoś o coś prosił,
40
zgodziłabym się". Wydało jej się, że dziewczynka się zgadza.
Ania schowała zdjęcia do walizki, walizkę do pawlacza, drabinkę do spiżarki, a
sama schowała się pod kołdrę.
•
Nadeszła noc granatowa jak zmarznięta śliwka. Błyszczała wczesnojesiennym
chłodem, a powolna mgła owijała pnie drzew. Tata siedział na ławce przed domem
wdowca i chociaż było mu zimno, przedłużał, jak mógł, powrót do pokoju. Pokój
był brzydki i obcy. „Przecież gdzieś w tym mieście musi być mój dom, bo tutaj
mieszka moja córka" — myślał. Po raz któryś starał się wyobrazić sobie twarz
Ludwisi. Próbował sam siebie zaskoczyć i pomyśleć znienacka. I nic. Ciągle
widział twarz Ani Jacak. Zdał sobie sprawę, że przez te wszystkie lata
zapomniał, jak wygląda jego córka. „Nic nie wiem o małych dziewczynkach —
pomyślał. — Chyba tylko tyle, że lubią czasami przejadać się czymś słodkim, ale
to akurat mogłem przeczytać w jakiejś książce, a niekoniecznie dowiedzieć się od
Ani. Nie mogę nie szukać Ludwisi, bo chcę ją odnaleźć, i nie mogę jutro nie
spotkać się z Anią".
•
Wracając ze szkoły, Ania chciała po drodze zgubić przyjaciół. Miała zamiar
wybrać się do pana Kapustnika sama. Jak na złość, Iza i Grześ byli bardzo
towarzyscy i mieli dużo czasu. Iza zaproponowała, żeby Azor kolejno niósł ich
torby z książkami. Najpierw jej, potem Ani, a potem Grzesia. Azor cierpliwie
zmieniał torby, ale szedł zawsze obok Izy. Złościło to Grzesia. Zazdrościł Izie
przywiązania Azora, zwłaszcza że Iza wciąż dawała do zrozumienia, że torby
torbami, ale pies jest jej.
— Odczep się od niego chociaż na chwilkę — mówił. — On cię kiedyś znielubi.
Ciągle jest z tobą. Nie pomyśla-
41
łaś, że czasem może cię mieć dość i wolałby przez jakiś czas pobyć z kimś innym?
— Na przykład z tobą — roześmiała się Iza. — On nigdy nie będzie miał dość
mojego towarzystwa, bo on jest mój, a ja jestem jego panią.
Znajdowali się w połowie ulicy, gdy dostrzegli zbiegowisko przed sklepem pana
Kapustnika. Gromada dzieci oblepiła wystawę i schodki.
— Coś się stało — powiedział Grześ i popędził pierwszy. Na miejscu dowiedzieli
się, o co chodzi. Do sklepu pana
Kapustnika przyszedł niewidomy człowiek, żeby kupić kilka arkuszy kolorowej
bibułki. Dotykiem rozpoznawał kolory i ani razu się nie pomylił. Niewidomy
człowiek już dawno poszedł, a do sklepu ciągle przychodziły dzieci, żeby
sprawdzić, czy one też samym dotykiem rozpoznają kolory. W końcu purpurowy ze
złości pan Kapustnik kazał im się wynosić.
— Dam wam całą bibułę, jaką mam! — krzyczał. — Tylko idźcie stąd! Idźcie
rozpoznawać kolory do parku! Tam jest widniej i będzie wam łatwiej.
W końcu dzieci poszły i ulica wyglądała zwyczajnie, nie licząc tego, że przed
sklepem stał pan Kapustnik ze ścierką do wycierania lady w garści.
— Ach, to wy — mruknął na widok Ani, Izy i Grzesia. — Też chcecie spróbować? —
zapytał z przekąsem. — Poczekajcie tu, wyniosę wam po lizaku. Dziś już nie
ścierpię dziecka w sklepie. I nie mam dla was czasu. Zaraz zamykam sklep i jadę
coś załatwiać.
Chcieli wiedzieć, co będzie załatwiał.
— Mam zamiar wskórać coś w sprawie tych chatek, które pozostały. No, bo któż,
jeżeli nie taki staruszek jak ja, powinien myśleć o tym, co było?
Powiedział to z takim przekonaniem, że uznali go za najwłaściwszą osobę do
załatwienia tej sprawy.
42
— Jestem zły, bo mnie te dzieci zdenerwowały, a poza tym chyba będzie padało.
Drze mnie w kościach.
Spojrzeli w niebo. Wiatr gonił białe obłoki, drzewa stały nieruchomo. Nie
zanosiło się na deszcz. Podziękowali za lizaki i poszli. Ania miała sprawę do
pana Kapustnika. Chciała dowiedzieć się czegoś o dziewczynce, która tu przedtem
mieszkała, i czy ona jest do niej chociaż trochę podobna. Ale czuła, że dziś
niczego się nie dowie.
— Co robicie po południu? — zapytała Iza.
— Jeżeli każą mi odrabiać lekcje, to je odrobię, jeżeli zapomną, nie odrobię.
Chyba będę czytał „Przygody Tomka Sawyera".
— W kółko to czytasz — zauważyła Iza. — Już na pamięć umiałabym. Ja będę
pomagała babci przy powidłach śliwkowych. Mogłabyś do nas przyjść — zwróciła się
do Ani.
Ania bardzo chętnie poszłaby do Izy. Lubiła dużą kuchnię i krzątającą się po
niej drobną babcię. Musiała jednak uczyć się matematyki, ponieważ dostała już
dwie dwóje. Poza tym miała spotkać się z tatą.
W pustym mieszkaniu zrobiło się Ani markotno. Iza będzie pomagała babci, Grześ
będzie czytał, a kiedy już się naczyta, poleci przed straż pożarną.
Pozazdrościła swoim przyjaciołom takich zwykłych spraw. Pomaganie, czytanie...
Poczuła się bardzo osamotniona, tak jakby wszystkie dzieci bawiły się w kółko, a
ją odpędziły. Nie chciało jej się odgrzewać obiadu, ale była głodna. Ukroiła
piętkę chleba, najpierw wyjadła miękisz, a do łódeczki nalała miodu i stanęła
przy oknie w swoim pokoju. Czekała, aż zegar na kościele wybije wpół do
trzeciej. Wtedy zacznie się zbierać do wyjścia. „Ciekawe, czy ta dziewczynka tak
jak ja nie lubi matematyki?" — pomyślała. Teraz już całkowicie była pochłonięta
zastanawianiem się, jak ta dziewczynka wygląda, co lubi, a czego nie. Nazywała
ją
43
„tą dziewczynką" i zupełnie nie potrafiła jej sobie wyobrazić. „Może kiedy
dowiem się, jak ma na imię, wtedy zobaczę ją chociaż trochę" — pomyślała.
Pan Kapustnik wrócił w bardzo złym humorze. Postanowił do końca dnia nie
otwierać sklepu. W urzędzie powiedzieli mu, że chaty nie są żadnym zabytkiem.
Pan Kapustnik wołał, żeby już nigdy żaden urzędnik nie postawił nogi w jego
sklepie. Nie będzie się trudził dla kogoś, kto kapustę, kiszoną według przepisu
pradziadka, owszem, zje, ale ratować czegoś, co jakiś inny pradziadek wybudował,
nie chce. „Nie otworzę dziś sklepu — powtarzał. — Zamknę go raz na zawsze i
opuszczę to niewdzięczne miasto".
Wszedł po schodach prowadzących ze sklepu do mieszkania, usadowił się w fotelu
przy oknie i zaczął rozmyślać o przyszłości. Będzie mieszkał z wnuczętami,
będzie im naprawiał zabawki, uczył wkładania rękawiczek z palcami, a tu
przyjedzie w odwiedziny raz na dwa lata. Poprawił się wygodniej w fotelu i
zerknął na park. Drzewa stały wyprężone na baczność. W głębi parku szemrała
sennie fontanna, a w powietrzu unosiła się jesienna tajemnica. Nagle panu
Kapustnikowi wydało się, że ktoś zastukał do sklepu. Nadstawił uszu. Z dołu
dobiegało nieśmiałe postukiwanie. „A stukaj sobie, stukaj! — pomyślał. — I tak
nie otworzę". Wypił łyk herbaty i jeszcze wygodniej zapadł w fotelu. Zegar na
kościele wybił szóstą. Mocne dźwięki popłynęły nad miastem obwieszczając, że pan
Kapustnik likwiduje sklep. Pan Kapustnik natomiast odczekał, aż przebrzmią, i
zaczął znów nasłuchiwać. Pukanie ustało. Wytężył słuch. Na dole panowała cisza.
— Poczekaj! — zawołał zrywając się z fotela. — Czy nie można odpocząć chwilę?
Już schodzę!
44
Zbiegł po schodach i zaczął się mocować z drzwiami. Kiedy je otworzył, okazało
się, że nikogo nie ma. Obok sklepu przechodzili ludzie z siatkami pełnymi warzyw
kupionych w innych sklepach. Jakby przyjęli wyzwanie pana Kapustnika. Powiał
chłodny wiatr. Pan Kapustnik owinął się szczelniej swetrem. Po chodniku potoczył
się trójkołowy rowerek, za nim biegło dziecko, a wiatr tarmosił je za kaptur.
Pan Kapustnik miał wrócić do sklepu, gdy kątem oka dostrzegł kogoś kryjącego się
za występem w murze. Zajrzał tam i zobaczył Anię. Stała przyciśnięta do ściany
domu.
— A, to ty — powiedział. — Chciałaś czegoś? Ania wysunęła się z cienia.
— Przepraszam — szepnęła. — Ale zawsze o tej porze sklep jest otwarty.
— Zamknąłem tylko na chwilę — wymruczał pan Kapustnik. — Chodź do środka, bo tu
strasznie ciągnie.
Ania weszła za panem Kapustnikiem, a on ustawił się za ladą.
— Słucham, czego sobie życzysz? — zapytał sklepowym głosem.
— Nie przyszłam po zakupy — powiedziała Ania. — Przyszłam... — Przerwała, bo
nie potrafiła od razu powiedzieć, po co przyszła. Chciałam... — przypomniała
sobie dwójki z matematyki. — To znaczy przyszło mi do głowy, że mógłby mi pan
pomóc w matematyce. Mam kłopoty. Mówił pan kiedyś, że jest pan sklepikarzem z
dziada pradziada i umie dobrze liczyć.
Pan Kapustnik uśmiechnął się i wyszedł zza lady.
— Umieć liczyć i znać się na tej waszej matematyce to nie to samo, ale
zobaczymy. Idź na górę, zamknę sklep. Dziś już i tak nikt nie przyjdzie, bo
właśnie zaczyna padać.
Pierwsze krople uderzyły o szyby. W sklepie gwałtownie pociemniało.
45
— Popatrz tylko — powiedział pan Kapustnik podchodząc do okna. — Tylko popatrz,
jak my się rozumiemy. Mnie właśnie przestało drzeć w kościach, a on?
W pierwszej chwili Ania nie zrozumiała, o kim pan Kapustnik mówi. Dopiero kiedy
podeszła do okna, pojęła, że chodzi o park.
— On westchnął — powiedziała cicho. — I liże deszcz.
— Jest prawie tak stary jak ja, nie licząc kilku drzew, które sadził mój
pradziadek. Znam to miasto tak, jakbym się urodził tego dnia, kiedy je założono.
W mojej rodzinie bez przerwy mówiło się: „W mieście to, w mieście tamto". I znam
prawie wszystkich ludzi, którzy w nim mieszkają.
Stojąc we wnęce okiennej obok starego sklepikarza, Ania nagle nabrała otuchy i
wyzbyła się nieśmiałości. „On mi pomoże — pomyślała. — Iza nie miała racji,
kiedy mówiła, że pan Kapustnik już czasami błądzi".
Zerwał się mocniejszy wiatr. Drzewa wymachiwały gałęziami, krzaki chwytały się w
objęcia, a trawa pokornie rozczesywała włosy.
— No — odezwał się pan Kapustnik. — Chodźmy na górę i zajmijmy się twoją
matematyką.
Nastrój zmienił się, ale onieśmielenie Ani nie powróciło. Poczłapała za panem
Kapustnikiem po schodach. Wydawał jej się taki bliski, bezpieczny, że miała
ochotę ująć go za połę swetra. Kiedy parzył herbatę, kręciła się w pobliżu,
ściskając oburącz cukiernicę, i cieszyła się, że za chwilę zasiądą do stołu,
napiją się ciepłej herbaty, zjedzą trochę ciasteczek, a potem o wszystko wypyta
pana Kapustnika i o wszystkim mu powie. Nie spostrzegła, że pan Kapustnik
przygląda jej się od dłuższej chwili.
— Ty jesteś jeszcze taka mała, Aniu — powiedział. — Dla takiego staruszka jak
ja to prawdziwa przyjemność porozmawiać z kimś małym.
— Czasami wydaje mi się, że jestem mała, a czasami,
46
że duża — odrzekła Ania. — Ja nie przyszłam do pana z matematyką. Przyszłam
zapytać, jak ma na imię dziewczynka, która mieszkała kiedyś w moim pokoju. Musi
mieć mniej więcej tyle lat co ja, bo inaczej ten pan nie pomyliłby się tak
bardzo. Już wiem, że to nie jest mój tata.
Siedzący w fotelu pan Kapustnik rozpiął kołnierzyk koszuli i pomyślał, że za
chwilę będzie musiał powiedzieć coś bardzo trudnego.
— Ona ma jedenaście lat i nazywa się Ludwisia — powiedział. — Ale posłuchaj,
Aniu...
Ania potrząsnęła głową. Rozważała imię. Wydało jej się ładne, ale trochę
staroświeckie, jakby wygrzebane z samego dna imion.
Pan Kapustnik w pośpiechu porządkował myśli. Nawet przez sekundę nie wątpił, że
za moment będzie musiał od początku do końca opowiedzieć historię, której bardzo
nie lubił. Była smutna, a on uważał, że dla dzieci nadają się tylko wesołe
opowieści. Smutne należy przed nimi chować, żeby nigdy żadne dziecko nie
odnalazło poplątanego kłębka i nie zaczęło go rozplątywać.
— No, Aniu — powiedział — pytaj, a ja ci wszystko opowiem, chociaż, jak mi Bóg
miły, wolałbym ze związanymi rękami wdrapywać się na drzewo.
Ania natychmiast zapytała:
— Czy jestem do niej chociaż trochę podobna?
— Ani odrobinkę — odrzekł pan Kapustnik. — Ona jest podobna do swojego ojca. Ma
ciemne włosy, ciemne oczy. Obydwie jesteście ładnymi dziewczynkami, ale zupełnie
do siebie niepodobnymi. Nie mogę pojąć, jak można was pomylić. Trzeba chyba nie
mieć oczu. — Przypomniał mu się niewidomy i jego sprawne palce macające
szeleszczące arkusze.
— Albo trzeba bardzo chcieć kogoś spotkać — powiedziała Ania. — Trochę to
rozumiem, ale tylko trochę.
47
Chciałabym wiedzieć, gdzie ona mieszka, bo chciałabym I ją zobaczyć. Kiedy ją
zobaczę, wszystko powiem mamie, I tacie, i koniec.
Pan Kapustnik wytłumaczył Ani, że Ludwisia mieszka 1 przy ulicy Chabrowej, w
domu pod numerem osiem. Tam I gdzie są domki z ogródkami.
Usłyszawszy nazwę ulicy, Ania drgnęła. Przecież właśnie | przy tej ulicy w
czerwcu kupowały z mamą truskawki. Może akurat w tym domu?
— Oni nie hodują truskawek — powiedział pan Kapustnik. — Truskawki wymagają
pielęgnacji, a babcia i dziadek nie mają już sił, zwłaszcza że opiekują się
dwiema dziewczynkami, a nie tylko jedną.
— Dwiema! — wykrzyknęła Ania. — Jak to dwiema?
— Ludwisia ma siostrę — powiedział pan Kapustnik. — i Nazywa się Zosia. Tak jak
babcia.
Ani wydało się to tak nieprawdopodobne, że znów przy- 1 pomniała sobie słowa
Izy: „On jest bardzo stary i cza- I sami już błądzi".
— Przecież gdyby Ludwisia miała siostrę, tata nie po-myliłby się. Przecież od
razu zapytałby: „A gdzie jest Zosia?"
Pan Kapustnik westchnął i zaczął pracowicie ukręcać guzik przy koszuli.
Zorientował się, co robi, dopiero wtedy, j gdy guzik spadł mu na dłoń.
— On nic o niej nie wie — powiedział. — Urodziła | się pięć lat temu, a on
wyjechał osiem lat temu. Ich matka... Wolałbym nie mówić o ich matce! —
wykrzyknął. — | To niegodziwa kobieta!
Ania nigdy nie widziała niegodziwej kobiety i nie bardzo wiedziała, na czym
polega niegodziwość dorosłych. Niegodziwy był Jasiek z klasy, który pobił
szkolnego kota tak, że biedne stworzenie długo chorowało, a potem raz na zawsze
wyniosło się ze szkoły ze strachu przed dziećmi.
48
Pan Kapustnik spojrzał w oczy Ani. Zaglądały właśnie] w mroczne sprawy
dorosłych. Tak bardzo ponure, że nawet] niektórzy dorośli nie chcą na nie
patrzeć. Jak potrafił najdelikatniej, opowiedział całą historię o tym, jak
pewnego! dnia mama Ludwisi rozstała się ze swoim mężem, wysta-j wiając mu za
drzwi worek antymolowy ze wszystkimi jego rzeczami.
— Zanim wyjechał z tego miasta, mieszkał kilka dni u mnie. Mówił, że nigdy tu
nie wróci, a jednak przyjechał.'
Oszołomiona Ania próbowała wszystko to razem zebrać do kupy, ale nie potrafiła.
— A Zosia? — zapytała. — Co było dalej?
— Matka Ludwisi jeszcze raz wyszła za mąż, urodziła się Zosia, albo też nie
wyszła za mąż i urodziła się Zosia, a potem zostawiła obydwie dziewczynki pod
opieką babci i dziadka, wyjechała i więcej się nie pojawiła. Rozumiesz coś z
tego, Aniu?
Ania pomyślała, że wszystko już wie, ale rozumieć nie rozumie.
— A czy babcia i dziadek są dobrzy dla swoich wnuczek? — zapytała wkładając
skafander.
— Tak — powiedział pan Kapustnik. — Bardzo dobrzy. Lubię ich dom i często tam
zaglądam.
— No, to ja już pójdę. I dziękuję panu.
— Najlepiej będzie, jak się wszystko szybko wyjaśni — powtarzał pan Kapustnik
drepcząc za Anią.
— Za tydzień — odrzekła Ania. — Nawet może mniej niż za tydzień, bo w czwartek
wszystko się wyjaśni. Tata nawet nie wie, że ma tyle córek — uśmiechnęła się.
— Dlaczego nazywasz go tatą, skoro już znasz prawdę?
— Nic na to nie poradzę — wzruszyła ramionami Ania. — Mówię, jak myślę. Czy pan
czasami też nie może na coś poradzić?
„Właśnie teraz" — pomyślał pan Kapustnik, a głośno
50
powiedział, że to jest niezależne od wieku. Chciał ją odprowadzić, ale Ania nie
zgodziła się.
— Mam wielki parasol — powiedziała. — Mieszkam przecież blisko.
— Przychodź często — powtarzał pan Kapustnik otwierając drzwi. — I proszę cię,
powiedz, dlaczego ciągle mówisz o nim „tata"?
Ania odwróciła się i pan Kapustnik zobaczył małą, złą twarz.
— Bo mi się tak podoba! — syknęła. — Bo mi się tak podoba i mogę to powiedzieć
każdemu, kto mnie o to zapyta. I będę tak myślała do czwartku.
Zbiegła ze schodków i zatrzymała się, żeby rozłożyć parasol. Spojrzała na park.
Już nie lizał deszczu. Syczał ulewą jak wielki, lśniący wąż, ściskając mocno
niewidoczną teraz, główną alejkę.
Po wyjściu Ani pan Kapustnik nie mógł sobie miejsca znaleźć. Chodził z kąta w
kąt, powtarzając:
— Muszę porozmawiać z jej mamą. Najlepiej jutro rano, kiedy będzie szła do
pracy, albo jeszcze dziś. Bo właściwie kto ma pomóc Ani? Przecież tyle razy
dawałem jej lizaka i jeszcze pytałem, jak smakuje.
Kiedy zegar na kościele wybił dziesiątą, pan Kapustnik ruszył w kierunku
najbliższej bramy.
•
Ania prawie cały brudnopis zapisała wyrazami: „Chabrowa, osiem, Ludwisia,
Zosia". Pisała literami okrągłymi, kanciastymi, prostymi i pochyłymi. Brała
wyrazy w nawiasy, cieniowała litery. Kiedy Iza spróbowała zajrzeć jej przez
ramię, Ania szybko zasłoniła zeszyt. Iza poczuła się dotknięta. Odsunęła się na
swoją połowę ławki, pilnując, żeby ani kawałek łokcia nie wystawał na połowę
ławki Ani. Ze szkoły wyszły nie rozmawiając z sobą. „Przecież dla
51
ciebie te słowa to szyfr" — pomyślała Ania usiłując wzrokiem porozumieć się z
przyjaciółką i jakoś ją udobruchać. Iza jednak nie chciała być udobruchana.
Podała Azorowi teczkę-i odeszła szybkim krokiem. Ania powolutku ruszyła w
przeciwnym kierunku. „Tak tylko idę — tłumaczyła sama sobie. — Zajrzę do sklepu
przy rynku. Może są bułeczki z makiem? Może wstąpię do pracy mamy".
Do rynku szło się albo ulicą, przy której mieściła się szkoła, albo przez
skwerek, obok trzech pustych parcel, na których wiosną miano budować domy. Ania
wybrała drugą drogę, dłuższą. Dzień był słoneczny, ale chłodny. W powietrzu
fruwały żółte liście. Wiatr od czasu do czasu wymiatał je na jezdnię. Unosiły
się w górę i opadały na dachy przejeżdżających samochodów. Minęła puste parcele
i weszła na kwadratowy, zaciszny rynek. Na samym jego środku stała żelazna
studnia ze zwieszonym nosem. Kiedy się ją pociągnęło za rączkę, zaczynała
ochryple przemawiać, piszczeć, a na zakończenie wylewała z siebie nie więcej niż
szklankę wody. W sklepiku wciśniętym między dwie kolorowe kamieniczki kupiła
pięć bułek z makiem. Jedną zaraz podrobiła gołębiom drepczącym po rynku. Do mamy
nie poszła. Postała chwilkę przed budynkiem z napisem „Biblioteka Publiczna" i
ruszyła dalej.
Szybko przebiegła ponurą, wąską uliczkę Wiązową. Nie lubiła tej ulicy. Nie rosło
tu ani jedno drzewo, a domv przypominały niepotrzebne wagony kolejowe. Ilekroć
szła tędy, miała wrażenie, że się skrada, a teraz to wrażenie było szczególnie
silne, gdyż zdała sobie sprawę, że od wyjścia ze szkoły w gruncie rzeczy przez
cały czas skrada się w kierunku ulicy Chabrowej. Uliczka Wiązowa kończyła się
gwałtownie, opadała w dół, a w poprzek biegł gęsto porośnięty trawą rów. Za nim
zaczynała się ulica Chabrowa. „Ten dom stoi mniej więcej w połowie ulicy" —
pomyślała Ania, przechodząc przez skrzypiący mostek.
52
Przy ulicy Chabrowej domy były ładne, każdy miał swojego właściciela, ogródek
kwiatowy od frontu i warzywny z tyłu. Ulica była pusta, nie licząc małej
dziewczynki głaszczącej czarno-białego kota. Sprawiali wrażenie bardzo sobą
pochłoniętych. Kot stał na środku chodnika, a dziewczynka głaskała go
sprawiedliwie, zaczynając od pyszczka, a kończąc na koniuszku ogona. Ukradkiem
obserwowali Anię.
Ania zatrzymała się przed domem, w którym latem kupowały truskawki. Kupiły sześć
łubianek i nie mogły się z nimi zabrać. Z jednej wypadło trochę truskawek.
Obtoczyły się w kurzu, mama je pozbierała, w domu umyła i powiedziała, że w
zimie spróbują zgadnąć, które to truskawki. Usłyszała szelest i odwróciła się.
Za nią stała dziewczynka z czarno-białym kotem w objęciach.
— Tej pani nie ma — powiedziała. — Poszła do dentysty. A truskawki już się
dawno skończyły.
Powiedziawszy to, dziewczynka bardzo ostrożnie postawiła kota na ziemi.
— Będzie miała kociaki — oznajmiła. — Trzeba ją ostrożnie głaskać i ostrożnie
nosić, ale ja to potrafię.
Kot otarł się o nogi Ani z taką siłą, że na moment stanął na tylnych łapkach.
— Przykucnij i przybliż do niej twarz — powiedziała dziewczynka. — Chce ci
obwąchać usta, żeby sprawdzić, co jadłaś. Zawsze tak się wita.
Ania przykucnęła i schyliła głowę. Poczuła delikatny, ledwie wyczuwalny oddech i
zobaczyła różowy, podobny do muszli nos, węszący tuż przy jej twarzy, a obok
pełną skupienia buzię dziewczynki.
— No i co ona jadła, Gapciu? — zapytała dziewczynka idąc w kucki za kotem.
— Same nieciekawe dla kota rzeczy — roześmiała się Ania. — Rano zupę na mleku,
jajko, a w szkole bułkę
53
z masłem i pomidorem. Dlaczego powiedziałaś, że truskawki już się skończyły?
Dziewczynka wyprostowała się i spojrzała na Anię.
— Widziałam cię tu z mamą — powiedziała. — Widziałam cię z okna naszego domu,
bo ja mieszkam tam. — Dziewczynka odwróciła się i machnęła ręką w kierunku domu
po drugiej stronie ulicy.
Dom nie był duży, ustawiony węższą stroną do ulicy. Pięterko miał nie
wykończone, a przy samym domu rosło wielkie, stare drzewo. Po prawej stronie
widniała tabliczka, a na niej cyfra „osiem".
Ania głośno przełknęła ślinę. Nie spodziewała się tak od razu spotkać kogoś z
tego domu. Nie była przygotowana na takie spotkanie.
— Jak ty się nazywasz? — zapytała drżącym głosem.
— Zosia — odpowiedziała dziewczynka. — Tak jak babcia. A ty jak się nazywasz?
— Ania — odrzekła Ania. — Tak sobie tu przyszłam, na spacer. Masz rodzeństwo? —
zapytała, jakby miała nadzieję, że przy ulicy Chabrowej mieszkają dwie Zosie,
ale tylko jedna z nich ma siostrę.
— Tak — odrzekła Zosia. — Mam siostrę Ludwisię. Jest starsza. I wiesz — wspięła
się na palce i szepnęła Ani prosto do ucha — do Gapci też mówię „siostro", bo
ona nie ma rodzeństwa. To chyba nieprzyjemnie nie mieć starszej siostry.
— Sama nie wiem — odrzekła Ania przyglądając się dziewczynce tak uważnie, że
tamta zaczęła niespokojnie mrugać. — Ale to przecież kocica. Kot nie może być
rodzeństwem człowieka.
Dziewczynka spochmurniała i wyglądało, jakby zabierała się do odejścia.
— Może — powiedziała niechętnie. — Jeżeli człowiek
chce, to kot może być siostrą człowieka. Ja ją kocham i mówię tak, żeby nie było
jej przykro.
— Chciałam powiedzieć, że twoja kocica jest piękna i można do niej mówić
„siostro", jeżeli ma się ochotę — zagadała szybko Ania. Koniecznie chciała
zatrzymać dziewczynkę chociaż na chwilę. — Wiesz, moja koleżanka ma psa, który
jest mądry jak człowiek.
— Opowiedz — rzuciła Zosia krótko.
Ania zaczęła bezładnie opowiadać o Azorze. Opowiadała historie prawdziwe i
zmyślone. W końcu roztoczyła przed Zosią wspaniały obraz ze wspaniałym psem na
pierwszym planie. Ludzie w tej opowieści byli zaledwie ludzikami. Kiedy
widziała, że uwaga Zosi zaczyna słabnąć, wlewała w opowiadanie tyle koloru, że
Zosia mrużyła oczy.
— Przyprowadź go tu — poprosiła Zosia. — Zaprzyjaźnię się z nim.
— Dobrze — zgodziła się Ania. — Przyprowadzę.
— Teraz zawołam moją prawdziwą siostrę — rzekła Zosia. — Niech ona też
posłucha, jak opowiadasz. Ludwi-siaaaa! — wrzasnęła w stronę domu.
Spocona jak mysz, Ania oceniła w myśli odległość, jaka dzieliła ją od końca
ulicy. Dziesięć lub trochę więcej kroków olbrzyma.
— Ludwisiaaa! — wołała Zosia. — Przyprowadzę ją. Pewnie czyta, a jak czyta, nic
nie słyszy.
Ostrożnie wzięła kota na ręce i ruszyła w stronę domu. Kiedy zamknęły się za nią
drzwi, Ania złapała torbę z książkami i rzuciła się do ucieczki. Biegła, jak
tylko mogła najszybciej. Przeskoczyła mostek nad rowem i zatrzymała się dopiero
przy rynku. Uspokoiła się w parku, na swojej ulubionej, osłonecznionej teraz,
głównej alejce. Posiedziała na ławce, a potem poszła do domu. Mama miała wkrótce
wrócić z pracy, trzeba było ugotować ziemniaki i odkurzyć mieszkanie.
56
— Kuzia, do nogi! — wołała ciągnąc odkurzacz i przypomniała sobie Zosię, która
do kota mówiła „siostro". Ucieszyła się, że różne, nie znające się dziewczynki
bawią się w podobny sposób.
Kiedy ziemniaki już były obrane, mieszkanie odkurzone, a Kuzia poszedł spać do
schowka, Ania stanęła przy oknie w swoim pokoju. W tym miejscu myślało się jej
najlepiej. Przed oczami Ani przesuwały się malutkie, schludne pokoiki, duża
kuchnia z piecem kaflowym, pod piecem dwa stołeczki, a na nich dwie dziewczynki.
Starsza czyta młodszej bajkę. Młodsza głaszcze kota, patrzy przed siebie
wąskimi, czarnymi oczami i mówi: „ Dlaczego ona uciekła? Myślę o tej
dziewczynce, która tu dziś była i opowiadała o psie". Wchodzi rumiana babcia i
pyta: „Dziewczynki, może zjecie lanych kluseczek na mleku?" Dziewczynki
grzecznie myją ręce, siadają przy stole przykrytym ceratą w kwiatki, a babcia
stawia przed nimi dymiące talerze. Kot też dostaje coś do miseczki. Babcia wraca
na swój ulubiony fotel na biegunach i zerkając znad okularów na wnuczki, robi na
drutach ciepły szalik. Kot bawi się kłębkiem włóczki. Namalowawszy taki pogodny
obrazek, Ania z trudem wróciła do rzeczywistości. Zadzwonił kuchenny budzik.
Pobiegła szybko do kuchni, by go wyłączyć, żeby nie spadł z szafki i nie zrobił
sobie krzywdy. Odcedziła ziemniaki i znów się zadumała. Mieszkanie jej i mamy
też było przytulne i schludne, ale obrazek z ulicy Chabrowej został już
namalowany, a jego bohaterowie rozpanoszyli się w głowie Ani na dobre i nie
po- . zwalali cieszyć się własnym domem.
Mama wróciła z pracy i bardzo pochwaliła Anię.
— Tak ładnie posprzątałaś i ziemniaki ugotowałaś na czas. A co w szkole?
Jadły obiad, a Ania opowiadała, że poprawiła się już z matematyki.
57
— Nie chciałam ci wcześniej mówić o dwójkach — wyznała. — Bo ty się tak
martwisz, że ze mnie może wyrosnąć coś złego.
Mama roześmiała się i pogłaskała Anię.
— Nie boję się, bo wiem, że wyrośnie coś bardzo dobrego.
Patrząc na swoją mamę, Ania pomyślała o mamie Lud-wisi. Pan Kapustnik powiedział
o niej „niegodziwa". Ani wydawało się to dziwne. Ona sama zaplanowała sobie, że
będzie kiedyś miała dużo dzieci. I nigdy ich nie opuści.
Po obiedzie mama zajęła się sprawami kuchennymi, a Ania szkolnymi. Szybko
odrobiła lekcje i poskładała starannie książki. Myśli jej znów powędrowały na
ulicę Chabrową. Zapamiętała dużo szczegółów. W oknie na parterze wisiała
zasłonka w kwiatki, a w oknie na piętrze brakowało szyb. Po tym właśnie poznała,
że piętro nie jest wykończone. W pewnej chwili zorientowała się, że bardziej
marzy niż rozmyśla. Patrzyła na dwie dziewczynki z bliska, jakby była tuż obok,
kręciła się po całym domu i raz zaglądała do kuchni do babci, raz do pokoju,
gdzie Ludwi-sia opowiadała Zosi bajkę, to znowu wychodziła na zewnątrz, żeby
sprawdzić, co robi dziadek.
•
We wtorek przyszedł tata i przydźwigał półkę. Przyniósł też ze sobą wszystkie
potrzebne narzędzia. Powiesił półkę naprzeciwko tapczanu Ani. Z przodu półki
biegła wąska, ładna listewka. Zresztą cała półka była ładna, z sosnowego drzewa,
jasna jak słońce. Ania zaraz ustawiła na niej swoje maskotki, a kiedy już stały,
jedna obok drugiej, spróbowała mocno poruszyć półką. Kilka maskotek przewróciło
się, ale żadna nie spadła na podłogę.
— No i jak, Aniu? — zapytał tata. — O czymś takim myślałaś?
58
— Tak — odrzekła Ania. — Właśnie o takiej półce myślałam. — Spojrzała na tatę.
Chował do torby narzędzia. Przyglądając mu się, próbowała wyobrazić sobie
dziewczynkę podobną do niego. „Ta półka powinna należeć do Ludwisi, a nie do
mnie — pomyślała i zrobiło jej się nieprzyjemnie. — Pan Kapustnik miał rację
mówiąc, że wszystko powinno wyjaśnić się jak najszybciej".
— Zostało mi trochę drewna — powiedział tata. — Jeszcze coś mógłbym zrobić.
Tylko powiedz co.
Ania namyślała się. Może skrzynkę na przybory do szycia? Może stołeczek?
— Zrób mi skrzyneczkę — powiedziała. — Taką skrzyneczkę na drobiazgi.
— Skrzyneczkę? — zapytał tata. — Powiedz dokładniej jaką. Czy chodzi ci o coś
takiego, na czym można usiąść, ale. też można coś schować do środka?
— Tak właśnie — kiwnęła głową Ania. — Mama uszyłaby mi kolorową poduszkę i
siadałabym na tej skrzyneczce wtedy, gdy byłoby mi smutno.
— Dobrze — zgodził się tata. — Zrobię ci wesołą skrzyneczkę.
Zaraz się rozstali, bo tata musiał iść do kogoś w sprawie pracy.
— Czas wziąć się do roboty — powiedział wychodząc. Po jego wyjściu Ania kilka
razy przestawiła maskotki.
Z gablotki z muszlami wyjęła jedną, największą, i ustawiła na półce. Muszla
wyglądała tu dużo lepiej niż za szkłem. Jej olbrzymi otwór przypominał wejście
do bladoróżowego bajkowego pałacu. Posadziła w nim Calineczkę i zdziwiła się, że
wcześniej nie przyszło jej to do głowy. Muszla była jakby stworzona dla
Calineczki siedzącej na kwiatku. Ania starała się myśleć beztrosko. Posprzątała
pokój, bo zawsze, kiedy dostała coś nowego, zabierała się do porządków.
Podśpiewywała, poprawiała poduszki na tap-
59
czanie, ale wszystko to nie mogło zagłuszyć jednej myśli: „Półka powinna należeć
do Ludwisi, a nie do mnie".
Następnego dnia zaczęły się pierwsze przymrozki. Trawa w parku i trawa na
placyku przed oknem Ani pokryła się lekkim, białym nalotem, jakby ktoś wytarł w
nią pędzle ubrudzone olejną farbą. Nagły przeskok od ciepłych poranków do
pierwszych przymrozków wywołał w Ani złudzenie, że od przyjazdu taty upłynęło
wiele czasu. Ludwi-sia bardzo długo czeka na swojego ojca, doczekać się nie
może, a to wszystko z winy Ani.
Do szkoły szła z bardzo ciężkim sercem. To, co kilka dni temu wydawało się
możliwe i proste, teraz kojarzyło się z olbrzymim przedsięwzięciem, wymagającym
nadludzkiego wysiłku i skupienia. Miała wrażenie, że nie wytrzyma ani chwili
dłużej i na przykład w czasie lekcji albo na ulicy zacznie krzyczeć:
„Słuchajcie, ten pan to wcale nie mój tata! On się pomylił!" Wiedziała, że ma
przed sobą rozmowę z mamą. Czuła, że mama w każdej chwili gotowa jest do
rozmowy, ale czeka, aż Ania zacznie pierwsza. Zastanawiała się, dlaczego mama,
znając całą prawdę, milczy. Idący obok Iza i Grześ wydawali się osobami
dalekimi. „Wiem o nich wszystko — pomyślała. — Iza zgłosi się dziś do odpowiedzi
z historii, a Grzesiek boi się języka polskiego, ponieważ nie napisał
wypracowania. Wiem o nich wszystko, a oni o mnie nic". Bardzo chciała z kimś
porozmawiać i po południu znów wybrała się do pana Kapustnika.
Kiedy weszła do sklepu, porządkował akurat półki. Stojące dookoła niego sklepowe
produkty wyglądały jak tłum poddanych, który pójdzie wszędzie za swoim przywódcą
sklepikarzem. Ania pomogła panu Kapustnikowi, a potem, kiedy już wszystkie
słoiki, torebki i gliniane beczułki wróciły na swoje miejsce, stanęła przy
ladzie jak zwykła kupująca. Pan Kapustnik wetknął jej w usta czerwonego
60
lizaka, którego Ania kiedyś nazwała „wampirkiem", ponieważ farbował na
czerwono.
— Wiem, że lizak to nie lekarstwo na kłopoty — powiedział, przyglądając się
zgnębionej twarzy Ani. — Ale ja chyba myślę dawnymi kategoriami, kiedy to
kłopoty dzieci były dużo mniejsze i można je było leczyć słodyczami. Wybacz,
Aniu, że traktuję cię jak małą dziewczynkę sprzed lat.
— Nie szkodzi — uśmiechnęła się Ania. — To jest nawet przyjemne. W taki sam
sposób leczył pan kiedyś moje łzy z powodu rozbitego kolana — powiedziała i
poczuła, że pod powiekami naprawdę czają się łzy.
— No, Aniu — pan Kapustnik oparł się o ladę z drugiej strony i przybliżył twarz
do twarzy Ani. Wyglądali jak osoby omawiające poważną transakcję handlową. — No,
Aniu, co się stało?
— Nic — szepnęła Ania. — Tylko, widzi pan, jutro jest czwartek. Muszę
zaprowadzić tatę na ulicę Chabrową. Tak sobie przyrzekłam. Szkoda, że nie
zobaczę Ludwisi. Chciałabym wiedzieć, jak wygląda, ale wiem, że nigdy jej nie
zobaczę. Mogę ją sobie tylko wyobrażać, a to przecież nie to samo.
— Myślę, że dobrze zrobisz, jeśli go tam zaprowadzisz. To wszystko nie ma
przecież sensu i naprawdę powinno się skończyć jak najszybciej.
Mówił bardzo rozsądnie, ale żadne słowo nie trafiało do Ani. Przeciwnie.
Pragnęła usłyszeć coś w rodzaju: „Przecież nic się nie stanie, jeżeli sprawa
przeciągnie się o tydzień".
— Czy musi pan tak rozsądnie radzić? — zapytała z wyrzutem.
— To, na co ty czekasz, może powiedzieć tylko Iza albo Grześ. Ja jestem stary i
umiem radzić jak człowiek stary.
— Iza i Grześ niczego nie doradzą, bo o niczym nie
61
wiedzą. — Ania zjadła jeden lizak i sięgnęła po nastę-j pny. — Czasami wydaje
mi się, że jestem zupełnie sama na świecie. Nie mam żadnych przyjaciół i nigdy
ich nie miałam.
— Głupstwa pleciesz, Aniu! — pan Kapustnik zabrał się do odbijania beczki z
kiszoną kapustą. Zajęcie to pochłonęło go całkowicie i przestał zwracać uwagę na
Anię. Przynajmniej tak pomyślała.
Ze sklepu wychodziła równie przygnębiona jak w chwili, kiedy do niego wchodziła.
„Jutro o tej porze już będzie po wszystkim, a za kilka dni Iza i Grześ
zorientują się, że nie chodzę na spotkania z tatą, i zapytają dlaczego. Będę im
musiała powiedzieć prawdę, ale zupełnie nie wiem, jak to zrobię".
Zaczęła się zastanawiać, czy lepiej pójść do domu, czy do parku. Spostrzegła
nadchodzącego Grzesia. Rozglądał się na wszystkie strony, a kiedy dostrzegł
Anię, gwałtownie rzucił się na jezdnię. Ania zobaczyła hamujący z piskiem
samochód i stojącego na środku jezdni Grzesia. Skulił się, obejmując tułów
rękami. Z samochodu wychylił się kierowca i zaczął wymyślać.
— Ty głupi smarkaczu! — wołał. — Czy przez ciebie mam iść do więzienia? Patrz,
jak łazisz!
Grześ stał bez ruchu. Ania wbiegła na jezdnię, złapała go za rękę i pociągnęła w
stronę parku. Samochód już dawno odjechał, a Grześ ciągle drżał i obejmował sam
siebie jedną ręką, bo za drugą trzymała go Ania.
— Iza czeka przy głównej alejce — wyjąkał wreszcie.
— Mogło ci się coś stać! — Ania była porządnie wystraszona. — Nie pamiętasz,
jak pan Kapustnik mówił, że małe uliczki są dla nas najbardziej niebezpieczne,
bo myślimy, że na małej uliczce nie stanie się nic złego?
Grześ powoli dochodził do siebie. Opuścił ręce, policzki mu poróżowiały... Ania
nagle uświadomiła sobie coś, o czym
62
wiele razy myślała, ale zawsze bardzo skrycie. Według niej wypadki, które
zakończyły się szczęśliwie, albo takie, do których omal nie doszło, miały swoją
dobrą stronę. Uczucia wobec osoby, która przed chwilą znajdowała się w
niebezpieczeństwie, zyskiwały na sile. Grześ, nim zdążył mrugnąć, został
pochwycony i zamknięty w mocnym uścisku. Lewe oko Ani znalazło się tuż przy jego
uchu. Widok samego ucha, bez reszty osoby, rozśmieszył Anię. Poczuła nieodpartą
chęć na jakiś czuły żart. Z całej siły, najgłośniej, jak tylko potrafiła,
cmoknęła Grzesia w sam środek ucha. Wyrwał się z głośnym okrzykiem.
— Chyba zwariowałaś! Ty wiesz, co by było, gdyby zobaczył nas ktoś z mojej
klasy? — zapytał, kiedy już przestało mu strzelać w głowie od tego
przyjacielskiego pocałunku.
— Co by było? — zapytała Ania nie przestając się uśmiechać czule. Uciekły
gdzieś myśli o samotności i braku przyjaciół. Młodszy o dwa lata Grześ był jej
teraz bardzo bliski. Chciała go koniecznie pogłaskać i wyciągnęła nawet rękę,
ale on cofnął się. — Co by się stało, gdyby nas zobaczył ktoś z twojej klasy? —
powtórzyła.
— Ten ktoś mógłby pomyśleć, że to ja rzuciłem ci się na szyję — wyjaśnił Grześ.
— Mógłby pomyśleć, że zakochałem się w tobie.
— Wielkie rzeczy — roześmiała się Ania. — Najwyżej by tak pomyślał. I cóż
wielkiego?
— Jesteś stuknięta — oznajmił Grześ. — Przyjaźnię się z tobą i bardzo cię
lubię, ale zakochać się w tobie — nigdy! Przecież ty jesteś wyższa ode mnie o
prawie dwie głowy. Azor ma chore uszy — zmienił temat. — Chodźmy już.
Ruszył pierwszy, oglądając się co chwila. Ponieważ Ania ciągle się uśmiechała,
Grześ przyspieszył. W jej oczach doszukał się tylu uczuć, że zaczął się bać, czy
po raz drugi nie zostanie pochwycony w ramiona. Wolał znaleźć się
6 3
szybko w pobliżu Izy, która miała własne zmartwienie — chorobę Azora, i nie
zwracała na Grzesia uwagi.
— Grzesiek! Zaczekaj! — wołała Ania. — Dlaczego uciekasz?
— Już ja wolę być z daleka od ciebie! — odkrzyknął nie zwalniając.
Chciała mu tylko powiedzieć, że cieszy się, że samochód zatrzymał się
dwadzieścia centymetrów przed nim, a nie dwadzieścia centymetrów dalej.
Nie czuła się już opuszczona, chociaż nie potrafiłaby wytłumaczyć, dlaczego
akurat teraz tak jest, jeżeli kilkanaście minut wcześniej wydawało jej się, że
cały świat odwrócił się od niej.
Kiedy dotarła do łswki, na której siedziała Iza, a obok stał Grześ, przypomniał
jej się dzień, kiedy spalono chatę rybacką. Wtedy też do nich biegła, żeby
zanieść im wiadomość. „Powinni się jeszcze pokłócić i byłoby jak wtedy". Obok
ławki leżał Azor. Jedno ucho miał zwieszone i co chwila potrząsał głową, jakby o
czymś myślał i gubił wątek.
— Cały czas trzepie uszami — powiedziała Iza. — I ciągle robi mu się
niedobrze. Musi brać zastrzyki.
Ania przykucnęła obok Azora.
„Biedaku — pomyślała. — Czy wiesz, że ktoś chce się z tobą zaprzyjaźnić? Czy
zaprzyjaźnisz się?"
— Nic nie mówi — szepnęła.
— Nie mówi, bo nie potrafi — zaśmiał się Grześ. — Gdyby umiał, powiedziałby, że
bolą go uszy. Chodźmy nad jezioro.
Iza nie chciała iść nad jezioro. Powiedziała, że ciągnie tam wilgocią, a to
mogłoby zaszkodzić psu. Ani wydało się to lekką przesadą, ale nie
zaprotestowała. Nie wiadomo było, co robić z popołudniem. Omówili jeszcze raz
sprawę wypadku samochodowego, do którego szczęśliwie nie doszło. Iza skwitowała
to jednym, prostym zdaniem:
64
— Powinieneś przechodzić przez jezdnię tylko pod opieką kogoś starszego.
Grzesiowi zaparło dech z oburzenia.
— Świnia — rzucił pod adresem Izy. — Następnym razem sama się ruszysz, żeby
poszukać swojej przyjaciółki. Mam cię dosyć!
— Ja ciebie też mam dosyć, brudasie — odparła spokojnie Iza. — Wyglądasz,
jakbyś lizał chodnik.
— Nie kłóćcie się — wtrąciła Ania. — Lepiej pograjmy w gumy.
— Jeszcze czego! — wrzasnął Grześ. -— Najpierw mnie obrażacie, a potem ja mam z
wami grać w gumy. Przenigdy. Idę do domu.
Nie ruszał się jednak z ławki.
— No, na co czekasz? — zapytała Iza. — Dlaczego nie idziesz do domu?
Grześ ani drgnął. Chciał najpierw powiedzieć coś przykrego jednej i drugiej, a
dopiero potem odejść i zostawić po sobie złe wrażenie.
Zaczął od Ani.
— A jak tam ten twój dziwny tata? — zapytał zaczepnie. — Mnie się wydaje, że on
wcale nie lubi ciebie tak, jak mój tata mnie.
Iza nie zdążyła zareagować we właściwy sobie sposób, to znaczy trzepnąć Grzesia,
gdy Ania odpowiedziała spokojnie:
— Dobrze. Mój dziwny tata ma się dobrze. Zostanie jeszcze tydzień. — Ze
zdumieniem stwierdziła, że bez wcześniejszego porozumienia się z sobą, dołożyła
jeden tydzień.
— To on przyjechał tylko na dwa tygodnie? — zdziwiła się Iza, zapominając o
Grzesiu. — Mówiłaś, że na zawsze.
— Tak mówiłam, bo tak myślałam — powiedziała Ania. — Ale teraz już wiem na
pewno. Jeszcze tydzień i ani dnia
— Od dziś za tydzień
65
dłużej. I nie wiecie tego, co ja wiem. To wcale nie jest mój tata. — Spojrzała
na Izę i Grzesia. Przyszło jej do głowy, że ich miny zapamięta chyba na zawsze.
Iza ściągnęła brwi i rozmyślała nad tym, co przed chwilą usłyszała. Grześ wprost
przeciwnie. Brwi uniósł wysoko, a jego jasnoszare oczy stały się prawie białe.
Najpierw popatrzyli na siebie, a dopiero potem na Anię. Trwało to długo. Iza
zdążyła nawet pogłaskać Azora.
— Powtórz od początku — poprosiła. — Chyba nie rozumiem.
Ania powtórzyła i nagle przykucnęła przy ławce, oparła o nią głowę i rozpłakała
się.
— On się pomylił, pomylił! Jak mógł się tak okropnie pomylić?
Wystraszony Azor wczołgał się pod ławkę. Spomiędzy desek ławki popatrzyło na
Anię czerwonawe oko.
— Ja nie na ciebie się złoszczę, Azorku — szepnęła wsuwając palec między
deseczki i dotykając psiego nosa. — Na nikogo się nie złoszczę.
Grześ spróbował zajrzeć jej w twarz. Wiedział, że to on sprowokował całą tę
rozmowę, mówiąc o dziwnym ojcu. I teraz, widząc, jak Ania płacze, poczuł się
winny. Tylko raz widział Anię płaczącą. Na samym początku znajomości, a potem
już nigdy. Przecież to Iza zawsze płacze. Właśnie zaczynała. Zdenerwował się.
Jeszcze Ania wszystkiego nie powiedziała, a ta już łzy wylewa.
— Przestań! — powiedział ze złością. — Ty gruba płaczko!
— Nic nie rozumiem — pisnęła Iza. — Ale czuję coś niedobrego.
— To sobie czuj! — krzyknął Grześ. — To sobie czuj — złagodniał, gdyż
przypomniał sobie dzisiejszą lekcję, na której pani mówiła do chłopców, że mają
być dobrzy dla dziewczynek. Powiedziała, że wkrótce zaczną się uczyć
66
przedmiotu „nauka o człowieku". Z tego, co mówiła, wynikało, że już wkrótce będą
wiedzieli wszystko o wszystkich ludziach. Na zakończenie jeszcze raz powtórzyła,
że chłopcy mają być dobrzy dla dziewczynek, bo dziewczynki są słabsze. Dziewuchy
w klasie, nawet te wielkie i silne, okropnie się ucieszyły.
— Opowiedz od początku — poprosił. — Ja też nie bardzo rozumiem.
Ania usiadła na ławce, wytarła oczy i zaczęła opowiadać. Miała wrażenie, że
opowiada bardzo długą historię, a przecież zaczęło się to zaledwie tydzień temu.
— Jutro minie siedem dni — powiedziała na koniec. — Przedwczoraj tam byłam i
widziałam Zosię.
— I co? — zapytała Iza.
— Nic — wzruszyła ramionami Ania. — Mała dziewczynka. Ma pięć lat, ale sprawia
wrażenie bardzo mądrej. Obiecałam jej, że przyprowadzę Azora.
— Ależ on z tobą nie pójdzie! — zawołała Iza. — Mogę się założyć o nie wiem
co.
— Pójdzie — wtrącił stanowczo Grześ. — Pójdzie, bo ty też tam możesz iść. Ja
też chciałbym, ale nie wiem, czy Ania mi pozwoli.
— Przecież to nie mój dom — uśmiechnęła się blado Ania. — Nie mogę pozwalać
albo nie pozwalać. Chciałabym, żebyście poszli, bo boję się, że samej zabraknie
mi odwagi. Co mam powiedzieć, kiedy ktoś otworzy mi drzwi?
Zaczęli się zastanawiać, co należy powiedzieć w takim momencie.
— Gdyby padał deszcz, mogłabyś zapukać i zapytać, czy możesz poczekać, aż
przestanie padać. To normalne, że kiedy zaczyna lać, człowiek chroni się w
pierwszym lepszym domu. Co wy na to? — Iza była ogromnie zadowolona ze swojego
pomysłu.
Uznali, że pomysł jest dobry, ale może zdarzyć się tak,
68
że nie będzie padało przez kilka dni albo nawet przez tydzień. Zapowiadają
słoneczną jesień.
— A może zapytać, czy nie mają psa do sprzedania? — zaproponował Grześ. —
Mogłabyś powiedzieć, że tak ci się coś obiło o uszy, że w tym właśnie domu jest
pies do sprzedania.
— A jeżeli akurat jest-pies do sprzedania, to co wtedy? — zapytała przytomnie
Iza. — Skąd Ania weźmie pieniądze?
Grześ odpowiedział, że mogliby się złożyć, a psa wziąłby on, żeby mamie Ani nie
sprawiać kłopotu. Przecież Ludwi-sia i Zosia nigdy nie dowiedziałyby się, dla
kogo naprawdę przeznaczony był pies.
— Powiedz od razu, że chce ci się psa — roześmiała się Iza.
Ania wytłumaczyła, że oni mają kota, który spodziewa się kociaków. Długo potrwa,
zanim się urodzą, zanim podrosną.
— To mogę wziąć kota! — zawołał pełen dobrych chęci Grześ.
— I nazwiesz go „pies" — wtrąciła Iza.
— Nie, dlaczego? — zdziwił się Grześ. — Nazwałbym go Piotruś. Tak nazywał się
kot Tomka Sawyera.
Ania westchnęła i powiedziała, że dostać się do cudzego domu nie jest wcale tak
łatwo.
— Zresztą — dodała — to powinno wypaść ot, tak sobie, a nie być wymyślone na
siłę.
Próbowali więc wymyślić coś „ot, tak sobie", ale z tym były jeszcze większe
trudności.
— O rany! — powiedziała Iza. — To jak z pisaniem wiersza. Kiedyś chciałam
napisać wiersz. Siedziałam nad pustą kartką, siedziałam i przez cały czas
chciałam, żeby mi przyszło do głowy coś „ot, tak sobie". I nie przyszło. Dlatego
skończyłam z pisaniem wierszy.
69
Niczego więcej nie wymyślili.
— Nie martw się — powiedziała Iza do Ani. — Co innego, gdybyś chciała chodzić
tam częściej, ale przecież ty chcesz ją tylko zobaczyć. Na jeden raz coś się
wymyśli. Muszę już iść do domu, bo Azor powinien dostać zastrzyk.
Pobiegła pierwsza, a Ania i Grześ wolno wracali do siebie.
— Pan Kapustnik wszystko wiedział — odezwał się nagle Grześ. — On tyle wie. O
tej sprawie i o innych, które działy się, zanim myśmy się zaczęli. On chyba jest
bardzo mądry.
— To wszystko, co zaczęło się przed nami, ciągle trwa. Jedna sprawa się kończy,
a druga zaczyna, w tym samym czasie trzecia jest dopiero w połowie i tak dalej.
— Przez chwilę Ani zdawało się, że zrozumiała świat, ale to, o czym pomyślała,
uciekło szybciej, niż przyszło.
•
Wieczorem do Ani i mamy przyszedł pan Kapustnik. Był w dobrym humorze.
— Wpraszam się na herbatkę! — zawołał od progu. — I przyniosłem prezent.
Wręczył mamie dwa słoiczki marynowanych grzybów.
— Teraz już wiem na pewno, że jest jesień — powiedziała mama. — I czas
przygotować dom do zimy. Opatrzyć okna, zrobić gruntowne porządki i wyjąć ciepłe
ubrania.
— I zaopatrzyć się w ziemniaki na zimę, droga pani — dodał pan Kapustnik. — A
jeżeli już, to tylko u mnie.
Mama roześmiała się wesoło i obiecała zapamiętać radę pana Kapustnika. Poszła do
kuchni po herbatę i ciasto, a pan Kapustnik szybciutko przysunął się do Ani i
szepnął jej wprost do ucha:
— Czy nadal chcesz poznać Ludwisię? — A kiedy Ania skinęła głową, że tak,
szepnął jeszcze ciszej: — W po-
70
niedziałek jadę tam z ziemniakami. Pojedziesz ze mną. No i jak ci się to podoba?
Ania błyskawicznie oceniła pomysł. Uznała, że jest doskonały. Po prostu pojedzie
ot, tak sobie, przy okazji załatwiania prozaicznej sprawy, jaką jest zimowy
zapas ziemniaków.
— A czy Iza i Grześ też mogą pojechać? — zapytała. Pan Kapustnik zgodził się i
orzekł, że to nawet lepiej,
jak będzie więcej dzieci.
W niecałą godzinę potem Ania wlazła do łóżka i ledwie okryła się kołdrą, już
spała.
Do poniedziałku zostały dwa dni. Z trudem je przetrwali. W piątek rano Ania
uznała, że właściwie piątku nie ma co liczyć, bo już się zaczął. W sobotę doszła
do wniosku, że właściwie soboty też nie ma co liczyć, bo już się zaczęła.
Pozostawał tylko jeden dzień — niedziela.
W poniedziałek szli do szkoły bardzo blisko siebie. Nawet kiedy Ania
powiedziała: „Urwał mi się pasek przy torbie", Grześ i Iza odruchowo przysunęli
się do niej, jakby chodziło o Bóg wie jaką tajemnicę. Przy tym przysuwaniu się
Grześ nadepnął Azorowi na łapę. Rozległ się pełen skargi skowyt, a Iza, zamiast
zgromić Grzesia, huknęła na Azora:
— Cicho, ty płaczko!
O godzinie czwartej stawili się przed sklepem pana Kapustnika, gdzie czekała już
furgonetka z ziemniakami.
— Gdybym chciała się wygadać, to mi nie pozwólcie — poprosiła Ania.
— Mnie też nie pozwólcie się wygadać — powiedział Grześ. — Tak naprawdę to ze
mną nigdy nic nie wiadomo.
— A mnie nie pozwólcie płakać — szepnęła Iza. — Sami wiecie, że różnie ze mną
bywa.
Pan Kapustnik usiadł za kierownicą i ruszyli.
71
*
Babcia, dziadek i Ludwisia uporządkowali piwnicę i siedząc na schodkach domu,
czekali na pana Kapustnika. Po podwórku krążyła Zosia. Co jakiś czas biegła do
furtki, żeby wyjrzeć na ulicę, potem wracała z jednym i tym samym pytaniem:
— Czy ziemniaki w tym roku będą dokładnie takie, jak w zeszłym?
Dziadek odpowiadał, że takie same, babcia mówiła: „Nie męcz mnie, dziecko", a
Ludwisia za którymś tam pytaniem powiedziała:
— Lepsze. Każdy kwadratowy z wyjątkiem jednego, prostokątnego. Jak go
znajdziesz, dam ci loda.
Za szybą okna, wyciągnięta na całą długość, stała Gapcia i miauczała. Z daleka
wyglądało to tak, jakby kot otwierał pyszczek, nie wydając głosu. Darła pazurami
szybę i co chwila zastygała w bezruchu.
— Biedna — rozczuliła się Zosia. — Musisz, kochanie, posiedzieć w zamknięciu.
Pan Kapustnik mówił, że ten pies, który tu dziś przyjedzie, jest wielki.
Gapciusiu, moje maleństwo, przecież on mógłby cię udusić!
Kot, jakby zrozumiał wywody Zosi, uspokoił się, opadł na łapki i zapatrzył się w
parapet.
— Co za pomysł — nie wytrzymała babcia — przywozić psa.
— Babciu? — zapytała tajemniczym głosem Zosia. — A czy ten pies oprócz kotów
dusi również kury?
Babcia znieruchomiała, ale zaraz poderwała się z okrzykiem:
— Zosiu, dziecko drogie, jaka ty jesteś mądra! Ludwisia, zamykamy kury!
Ludwisia niechętnie ruszyła się ze swojego schodka. Uważała, że babcia jest
przewrażliwiona. Tak się wszystkiego boi.
72
Kury nie chciały iść do kurnika, gdyż było za wcześnie. Rozbiegły się po
podwórku z głośnym gdakaniem. Kogut stał na środku podwórka i piał na alarm.
Dziadek pospieszył z pomocą i w końcu na podwórku tak się zakotłowało, że
sąsiadka zza płotu spytała, co się dzieje.
— Nic — odrzekła Zosia lakonicznie. — Do nas dziś przyjeżdża pies, który dusi
koty i kury.
Uporawszy się z kurami, zasapana rodzina wróciła na schodki, a Zosia wznowiła
swoje wędrówki do furtki. Ludwisia obciągnęła spódnicę, przyjrzała jej się i
poszła do domu włożyć inną. Włożyła też swój najładniejszy sweterek. Z kuchni
znów dobiegały wrzaski Gapci, ale Ludwisia zamiast pocieszyć kota, ograniczyła
się do wskazówki przez zamknięte drzwi:
— Siedź cicho, jak ci życie miłe!
Wyszła przed dom i popatrzyła na starannie wymiecione podwórko, przylepioną do
furtki Zosię, na babcię i dziadka siedzących godnie na schodkach. „Od razu
widać, że do nas nikt nie przyjeżdża — pomyślała. — Dziwna rodzina, która zanim
kogoś wpuści do domu, najpierw musi się o nim wszystkiego dowiedzieć, a potem
jeszcze obejrzy go z każdej strony. Pan Kapustnik prawie przysięgał, że dzieci,
które z nim przyjadą, są grzeczne i dobrze wychowane".
— Pan Kapustnik jedzie! — zawołała Zosia.
— No, wreszcie — ucieszyła się babcia. — Już wyglądało na to, że nie
przyjedzie.
Dziadek odrzekł, że na nic nie wyglądało, spóźnił się człowiek piętnaście minut.
Poszedł otworzyć bramę i furgonetka wolno wjechała na podwórko.
— Tak, tak — z aprobatą mówiła babcia. — Wolniutko i pod samą piwniczkę.
Z furgonetki wygramoliło się troje dzieci i pies. Babcia oceniła je jednym
spojrzeniem. Dzieci były porządnie i czysto ubrane. Pies natomiast wydał jej się
stanowczo za duży.
73
Pan Kapustnik wysiadł i rozejrzawszy się po podwórku, zawołał:
— A co u was tak pusto? Wszystkie kury zdechły czy co?
— Uchowaj, Boże! — rzekła babcia kładąc rękę na sercu. I zaczęła tłumaczyć,
dlaczego zamknęli kury i kota.
Ludwisia przyglądała się dzieciom. Gruba dziewczynka trzymała na krótkiej smyczy
psa, obok niej stał drobny chłopiec i zerkał to na Ludwisię, to w niebo. Na
końcu Ludwisia obejrzała wysoką, jasnowłosą dziewczynkę. Przede wszystkim
dostrzegła długie, miękkie włosy. Pomyślała o swoich krótkich włosach, które od
roku zapuszczała, ale co trochę podrosły, zjawiała się babcia z nożyczkami.
— No, dzieci — odezwał się pan Kapustnik. — Zajmijcie się sobą, a ten pies jest
za dobrze ułożony, żeby udusić kogoś bez rozkazu.
Zosia stanęła przed Anią.
— Dlaczego wtedy uciekłaś? — zapytała. — Oni -— wskazała ręką resztę rodziny —
oni powiedzieli, że ja sobie ciebie wymyśliłam. Ludwisiu, to jest właśnie ta
dziewczynka, o której ci opowiadałam.
Ludwisia i Ania popatrzyły na siebie. Ania ze strachem, Ludwisia z niechęcią.
Nie wiadomo, skąd przyszło jej do głowy, że ta wysoka dziewczynka jest z całej
trójki najważniejsza, a Ludwisia nie lubiła dzieci ważnych, ponieważ siebie
miała za osobę wyjątkowo mało ważną: uczy się przeciętnie i niemiłosiernie
uciskana jest przez babcię. Przyszło jej też do głowy, że babcia będzie
zadowolona z nowych dzieci. Wyglądały na bardzo dobrze wychowane, po prostu
stały na podwórku jak słupy.
— Daj mi potrzymać smycz — poprosiła Izę Zosia. Iza podała jej smycz, a Azor,
nie obejrzawszy się nawet
na Izę, poszedł z Zosią. Najpierw szli, pies obok dziewczynki, a potem pobiegli
i zniknęli w głębi ogrodu.
— Ją bardzo lubią zwierzęta — odezwała się Ludwisia.—
74
Ma taki dar. Kiedyś jedna nasza kura złamała łapkę. Babcia robiła jej okłady i
nic nie pomogło. Zosia tylko raz zrobiła kurze okład i kura zaczęła zdrowieć. —
Umilkła speszona. Nie była z siebie zadowolona. Obce dzieci patrzyły na nią z
zainteresowaniem, ale tak, jakby wcale nie słuchały tego, co mówi, a tylko ją
oglądały. Zdenerwowała się i przeciągnęła ręką po włosach.
— Bardzo ładnie opowiadasz — uśmiechnęła się Ania. — Ja nazywam się Ania, a to
są moi przyjaciele — Iza i Grześ.
Iza dopiero w tej chwili odzyskała głos.
— Coś podobnego! — zawołała. — Poszedł z kimś obcym!
— I bardzo dobrze — roześmiał się Grześ. — I pomyśleć tylko, „po tylu latach".
Babcia targowała się z panem Kapustnikiem na temat ceny ziemniaków. Nie lubiła
świadków przy tego rodzaju rozmowach. Zawołała więc Ludwisię i kazała jej zabrać
dzieci do ogrodu. Ludwisia posłusznie ruszyła w kierunku ogrodu, a dzieci za
nią. Z głębi dolatywały okrzyki Zosi i poszczekiwania Azora. Iza udawała że nie
słyszy. Ania zaczynała żałować, że tu przyjechała, i w dodatku przywiozła z sobą
Izę i Grzesia, tak jakby Ludwisia była jakimś dziwnym okazem, który należy
obejrzeć i jeszcze pokazać innym. Spodobała jej się ta drobna dziewczynka, ale
dlaczego miała taką chmurną twarz?
Ludwisia zaprowadziła ich do ogrodu i puściła przodem. Idąc na końcu, myślała
tylko o swoim swetrze, krótkich włosach i spódnicy, o której babcia mówiła:
„Taka ładna spódniczka", a spódnica zdaniem Ludwisi była po prostu
przedpotopowa.
Dotarli do końca ogrodu, gdzie rosła jabłonka, a za nią biegł druciany płot.
Dalej rozciągała się sąsiednia parcela.
— Czy podoba wam się nasz ogród? — zapytała Zosia.
75
Zaczęli na wyścigi zapewniać, że jest bardzo ładny, zadbany i w ogóle.
— Lekka przesada — mruknęła Ludwisia.
— My nie mamy ogródków — wyjaśniła Ania — i dlatego podoba nam się każdy.
Tę uwagę Ludwisia zbyła milczeniem. Zosia w podskokach przybiegła do
Ludwisi, wspięła się na palce i zaczęła szeptać siostrze coś do ucha.
— Nie możemy — odpowiedziała Ludwisia. — Nie możemy. To nasza sprawa i nie
wszystkich musi interesować.
Zosia skrzywiła się. Wyglądała tak żałośnie, że Ludwisia zmiękła.
— No, dobrze — powiedziała. — Mamy swoją żabę — wyjaśniła — mieszka w studni,
na sąsiedniej działce. Zosia chce wam ją pokazać. Chcecie tam iść?
Nieufnie patrzyła na nowe dzieci. Jedno przez drugie wykrzykiwały, że ogromnie
chcą zobaczyć żabę. Grześ tak się zagalopował, że powiedział uprzejmym głosem:
— Tak naprawdę to nigdy nie widziałem żaby. — A pochwyciwszy spojrzenie Ani,
poprawił się: — To znaczy chciałem powiedzieć, że w naszej części miasta nie ma
żab.
Ludwisia uniosła wysoko brwi, od pana Kapustnika wiedziała, że dzieci mieszkają
w tej części miasta, gdzie jest jezioro. Jakże więc w jeziorze może nie być żab?
W życiu nie widziała takich dzieci. Wszystko, co mówiły, brzmiało jak wyuczone.
— Ty durniu — syknęła Iza. — Widziałeś nieraz, ale się ich brzydzisz.
— Na jedno wychodzi — odparł Grześ. .— Poza tym nigdy nie widziałem żaby,
która należałaby do kogokolwiek. To właśnie miałem na myśli mówiąc, że nigdy w
życiu nie widziałem żaby.
76
Ania odwróciła się. Nie mogła patrzeć na Ludwisię, która wodziła oczami od
jednego do drugiego obciągając sweter.
— Chodźmy wreszcie! — zawołała Ania. — Zrobi się późno i pan Kapustnik nas
zawoła.
Zosia złapała Azora za obrożę i poprowadziła w kierunku dziury w siatce.
Przelazła na drugą stronę, za nią Azor, potem Ania, Ludwisia. Z Izą były
kłopoty, bo nie mogła się zmieścić, i Grześ musiał dziurę poszerzyć. Przy okazji
rozdarł skafander.
— Wielkie rzeczy — powiedział niedbale. — Naprawdę nic nie szkodzi.
Sąsiednia działka porośnięta była pożółkłą teraz trawą i chwastami. Ktoś dawno
temu wykopał studnię, ale nie wybudował domu. Działka należała więc do żaby, ale
żaba nie mogła wydostać się ze studni. Widziała tylko niebo, chmury, słońce i
wszystko, co ma związek z niebem. Ludwisia i Zosia bardzo współczuły żabie i
wieczorami, leżąc już w łóżkach, rozmyślały nad sposobami wydobycia jej. Kiedy
było im smutno, pytały jedna drugą: „ Czy jest ci tak smutno i samotnie jak
żabie w studni?" Albo wpadając do kuchni wołały: „Jesteśmy głodne jak żaba w
studni". Wrzucały do studni okruchy chleba, żeby żaba nie zdechła z głodu.
— Nie potrafimy jej wydobyć — powiedziała Ludwisia. — Babcia nie pozwała nam tu
przychodzić, a poza tym nie mamy wiadra.
Pochylili się nad studnią. W wodzie pojawiły się cztery duże odbicia i jedno
małe — Zosi. Ania poszukała oczami odbicia Ludwisi i przyglądała mu się
bezkarnie.
— Widać moje okulary — odezwała się Iza. — Ale nie widać żaby.
Wpatrywali się w wodę w milczeniu. Zosia zachęciła Azora, żeby oparł się łapami
o brzeg studni. Azor wykonał polecenie. Stał na tylnych łapach, merdał ogonem, a
w pe-
77
wnym momencie podniósł głowę i zaszczekał radośnie. Izie zrobiło się przykro.
Jej własny pies stał po drugiej stronie studni i śmiał się wesoło, ale wcale nie
do niej.
— Jest! — szepnęła Ania.
Żaba poruszyła się, podpłynęła do ścianki studni i zaczęła się jej czepiać
łapkami.
— Tak mi jej żal. Zawsze kiedy patrzę, jak próbuje się wydostać, myślę, że to
ja mogłabym siedzieć w jakimś dole i nie umiałabym wzywać pomocy inaczej niż
czepiając się rękami ścian. — Ludwisia sprawiała wrażenie osoby szczerze
przejętej losem żaby. Brwi prawie zeszły jej się nad nosem, a oczy spoglądały z
wielką troską.
Żaba wydała im się tak bardzo nieszczęśliwa i spragniona pomocy, że nie
wyobrażali sobie, jak można byłoby odejść nie uratowawszy jej.
— Kiedy szliśmy przez ogród, widziałam duży garnek odwrócony do góry dnem —
przypomniała sobie Ania.
Ludwisia wyjaśniła, że tego garnka używała babcia latem, kiedy była zmęczona, a
chciała pleć grządki. Odwracała garnek i siadała na nim.
Uznali, że garnek mógłby posłużyć jako kubełek do zaczerpywania wody.
— Nie mamy sznurka — zauważył Grześ.
— Ale ja mam pasek od spódnicy — przypomniała sobie Ania. — Grzesiek dwa
sznurki od skafandra. — Pełna entuzjazmu spojrzała na Ludwisię. Ludwisia
uśmiechnęła się. Po raz pierwszy.
— Ja też mam pasek od spódnicy — powiedziała Iza. — Muszę go nosić, bo mi
ubranie zjeżdża z brzucha.
Złożyli wszystko w jedną kupkę i Grześ zaczął wiązać paski ze sznurkami.
Ludwisia pobiegła do ogrodu po garnek. Zosia rozłożyła się na pożółkłej trawie i
tłumaczyła Azorowi, jak wygląda żaba. Poruszała rękami i nogami, jakby pływała,
a Azor biegał dookoła i poszczekiwał.
78
Wreszcie garnek był gotowy. Grześ powiódł oczami po twarzach dziewczynek, żeby
sprawdzić, czy ta męska robota, która kosztowała go tyle wysiłku, zrobiła na
nich wrażenie. Ale tylko w oku Zosi dostrzegł błysk podziwu. Przerwała nawet
zabawę z Azorem, żeby podejść do Grzesia i powiedzieć mu wzruszonym głosem:
— Jestem pewna, że ją uratujesz.
Grześ powolutku zaczął opuszczać garnek. Dziewczynki oblepiły studnię dookoła.
Ciężki garnek uderzył w ścianę i rozległ się głuchy dźwięk. Kiedy garnek dotknął
wody, Grześ spróbował zaczerpnąć żabę razem z wodą. Wystraszona, dała nurka.
Ludwisi wyrwało się:
— Tak cię proszę, kochana żabo!
Po chwili na wodzie pojawił się płaski łeb. Grześ szybko zaczerpnął wody i żaba
wpłynęła do garnka jak do bezpiecznego portu. Już ją mieli wyciągnąć i uratować,
gdy nagle wyskoczyła i wpadła do studni z wielkim pluskiem.
— Zabiła się! — zawołała Zosia. — Już po niej!
— Nic podobnego — odrzekł spokojnie Grześ. — Żaby nigdy nie zabijają się o
wodę. Są przystosowane do skoków do wody, nawet z dużej wysokości.
Znów zaczerpnął wody razem z żabą. Tym razem nie uciekła. Postawili garnek na
trawie. Żaba stała na palcach, przyciśnięta do ścianki garnka. Z długiej zrobiła
się teraz bardzo wysoka i smukła. Przy tylnych łapkach miała pięć palców, a przy
przednich tylko trzy. Oglądali ją w milczeniu.
— Jest bardzo piękna — szepnęła nagle Ludwisia i pochyliła się tak, że twarzą
zasłoniła garnek.
— Jest pręgowana jak. tygrys — dodała Ania. — I taka złocista.
Teraz Ania pochyliła się nad garnkiem w taki sam sposób, jak to przedtem zrobiła
Ludwisia. Żaba patrzyła na nią wypukłymi oczami, a kąciki pyszczka, jak to u
żaby, opadały żałośnie w dół. „Przed chwileczką patrzyła na ciebie Lud-
70
wisia" — pomyślała Ania i wydało jej się, że w beznamiętnym oku żaby widzi małe
odbicie „tej dziewczynki".
— Co z nią zrobimy? — zapytała Iza.
— Wrzucimy do jeziora — odpowiedział Grześ. — W naszej części miasta jest
jezioro — dodał zwracając się do Ludwisi i Zosi. — O rety! Mówię tak, jakbyście
były z innego miasta i nic nie wiedziały o jeziorze.
— Wiemy — odparła sucho Ludwisia. — Mieszkałam tam kiedyś. W wielkiej kamienicy
z czerwonej cegły. Tutaj przeprowadziłyśmy się dopiero po urodzeniu Zosi.
Zapadła cisza. Ania zerknęła na przyjaciół. Mieli bardzo niewyraźne miny. Iza
uśmiechała się niemądrze, a Grześ, obrzuciwszy szybkim spojrzeniem obie siostry,
zabrał się do rozsupływania pasków i sznurków.
— Jeżeli mamy ją zanieść nad jezioro, to potrzebny będzie słoik — powiedziała
Ludwisia. — Rusz się, Zosiu, i poszukaj. Tu w trawie jest pełno niepotrzebnych
słoików. Nie wiem skąd.
— Czasami babcia każe nam je zbierać — powiedziała Zosia. — Przydają się do
kompotów na zimę. Jeżeli są oczywiście z zakrętkami.
Ludwisia posłała jej takie spojrzenie, że Zosia zamilkła. „Co te dzieci sobie o
nas pomyślą — zdenerwowała się. — Pomyślą pewnie, że nasza babcia zbiera
wszystko, co jej wpadnie w ręce. Będą opowiadać o nas w domu i będą się śmiać".
Prawie wyrwała z rąk siostry wysoki słoik z etykietką „Ogórki małosolne".
Przelali żabę do słoika, słoik zakręcili i wrócili na podwórko, gdzie babcia
właśnie zamykała piwniczkę. Z miny babci Ludwisia wywnioskowała, że znów pan
Kapustnik sprzedał im ziemniaki tanio, taniej niż innym.
— Babciu, babciusiu! — wołała Zosia. — Patrz tylko, co my mamy! Żabę!
— Daj ją, dziecko, kurom — poradziła babcia.
80
— Ależ my ją niesiemy do jeziora! — zawołała Ludwi-sia, oburzona i zawstydzona
okrucieństwem babci.
— Co? Nad jezioro? — wykrzyknęła babcia. — Przecież zabroniłam wam samym
chodzić nad jezioro! Tylko tego brakuje, żebyście się potopiły. Nigdy by was nie
odnaleziono. Przecież ono ma galaretowate dno.
Słowo „galaretowate" babcia powiedziała w taki sposób, że Ania poczuła na
plecach nieprzyjemny dreszcz. Jakby 1 coś tam pełzało. Stojąca obok Ludwisia
odwróciła głowę i powiedziała:
— Według naszej babci wszystko jest bardzo niebez-1 pieczne. Jezioro
galaretowate, ulice zbyt ruchliwe, słodycze niezdrowe, psy zapchlone...
— No, no, Ludwisiu — obruszył się dziadek.
— Nie pójdziecie nad jezioro, i kropka — powiedziała babcia.
— A może pan zawiózłby tam nas wszystkich? — Ania zwróciła się do pana
Kapustnika. — Bardzo pana proszę.
Ku niezadowoleniu babci pan Kapustnik zgodził się. Obiecał dopilnować, żeby do
jeziora nie wskoczył nikt z wyjątkiem żaby.
Usadowili się w furgonetce. Iza trzymała Azora na krótkiej smyczy, obok siedział
Grześ, a przy nim Zosia. Zosia przyglądała się Grzesiowi z zachwytem.
— Trzymasz ten słoik jak trzeba — powiedziała. — Bardzo równo, tak jak trzeba
trzymać słoiki albo inne naczynia z żywym stworzeniem w środku.
Furgonetka zarzuciła na zakręcie, Ania gwałtownie wpadła na Ludwisię. Roześmiały
się obie. Przy okazji Ania odkryła, że ciemne oczy Ludwisi tylko z daleka wydają
się ciemne. Z bliska są po prostu ciemnozielone, nakrapiane brązowymi plamkami.
„To znaczy, że jestem do ciebie podobna — pomyślała Ania. — Ja też mam zielone
oczy, tylko bez plamek".
82
Pan Kapustnik zatrzymał furgonetkę przy końcu ulicy. Dalej zaczynała się skarpa.
— Tu na was zaczekam — powiedział. — Nie będę nawet wyłaził z szoferki, bo i
tak wiem, że się nie potopicie.
Zapadał powoli zmrok. Skóra żaby wydawała się ciemniejsza. Podeszli blisko
jeziora, jak mogli najbliżej.
— Chciałabym ją wychlupnąć — odezwała się Zosia i wyciągnęła ręce po słoik.
Grześ zauważył, że Zosia ma obgryzione paznokcie i straszliwie brudne ręce.
— Masz — powiedział podając jej słoik. — Tylko uważaj, bo słoik jest
obtłuczony i żaba może sobie pokaleczyć brzuch.
Zosia przechyliła słoik i wychlupnęła żabę tak, jak się przelewa jajko ze
szklanki do szklanki.
Żaba nurknęła i już jej nie było.
Słońce chowało się za ruinami zamku krzyżackiego na wyspie. Podświetlony z
drugiej strony, sprawiał wrażenie, jakby stał dużo bliżej. Dzieci spoglądały w
jego stronę. Nad jeziorem zaczynała gromadzić się mgła. Cała historia z żabą
przypominała jakiś dziwny obrządek i teraz, kiedy już został spełniony, kiedy
żaba pływała w jeziorze razem z innymi żabami, poczuły pewien niedosyt. Może coś
jeszcze powinno się wydarzyć?
— A może to była zaczarowana królewna i Grzesiek powinien ją pocałować? —
odezwała się Iza tajemniczym głosem, jakby chciała przedłużyć całą historię i
nadać jej bajkowe zakończenie. Nie zamierzała żartować z Grzesia, ale on
zrozumiał to jako złośliwość. Zaczerwienił się i postanowił się odgryźć.
— To był pan żaba — powiedział do Izy. — Ale dobrze, że go nie pocałowałaś, bo
biedny pan żaba musiałby być z tobą do końca życia i urodziłyby wam się
Izokijanki.
Ludwisia i Zosia stały z boku. Trójka tych dzieci była ze sobą bardzo
zaprzyjaźniona. To rzucało się w oczy.
83
Ludwisia patrzyła na plażę jak na miejsce związane z dawnymi, szczęśliwymi
latami, kiedy to ona, tata i mama mieszkali razem. Ilekroć myślała o tej części
miasta, ogarniał ją smutek. Snuł się dookoła niej, gotów w każdej chwili
doprowadzić do płaczu. Nie mogła nawet o tym porozmawiać z babcią czy dziadkiem,
bo babcia zakazywała jakichkolwiek rozmów na temat mamy i taty, dziadek robił
się smutny, a Zosia zaraz zaczynała wypytywać, jak wyglądał tata. Zosia
wiedziała, że ona i Ludwisia miały dwóch różnych ojców, ale nie potrafiła
przyjąć tego do wiadomości. Czasami pytała: „A teraz powiedz, jak wygląda nasz
tata, bo jeżeli mamy wspólną babcię, wspólnego dziadka, wspólną mamę i wspólnego
kota, to przecież i tata jest wspólny". Zresztą nie to wydawało się Ludwisi
najważniejsze. Chętnie użyczyłaby siostrze swojego ojca, gdyby mogła go spotkać
i powiedzieć mu o Zosi.
— Tam są chaty rybackie — Ania delikatnie dotknęła ręki Ludwisi. — Jeżeli
chcecie, możemy do nich pójść.
Ale w tym momencie z furgonetki wygramolił się pan Kapustnik i zaczął nawoływać.
— Musimy iść — powiedziała Ludwisia biorąc Zosię za rękę. — Przyjdźcie jeszcze
do nas. Nas prawie nikt nie odwiedza, bo żadne dziecko nie podoba się naszej
babci. Wy spodobaliście się. Byliście tacy grzeczni — zachichotała.
— Ja przyjdę — powiedziała skwapliwie Ania. — Przyjdę na pewno. Twoja babcia —
Ania nachyliła się do Ludwisi — wasza babcia tylko udaje srogą. W rzeczywistości
jest bardzo miła. — O mały włos nie powiedziała: „Udaje srogą, bo boi się o was,
a babcie boją się inaczej niż rodzice".
Iza poświęciła własną babcię mówiąc:
— Wasza babcia jest dużo lepsza niż moja. Moja czasami bywa okropna.
84
— A dziadek? — zapytała w napięciu Ludwisia. — Czy dziadek też się wam
podobał?
Rzecz w tym, że nie pamiętali dziadka. Był tam z pewnością jakiś starszy pan,
ale odezwał się tylko raz. Nie pamiętali jego twarzy.
— Dziadek jest bardzo miły — zaryzykowała Ania. Zobaczyła, że twarz Ludwisi
rozjaśnia się.
— Tak — kiwnęła głową. — Dziadek jest w porządku. Jesteście pierwszymi dziećmi,
które go zauważyły. Nikt go nie zauważa. Wszyscy widzą tylko babcię. A dziadek
jest bardzo miły i dobry.
Ludwisi mówiło się teraz i myślało dużo swobodniej. Chętnie pobiegałaby po
plaży, poskakała. Mogłaby poćwiczyć gwiazdę, bo pan od wuefu nie może się
nadziwić, dlaczego taka szczupła i zwinna dziewczynka nie potrafi zrobić
porządnej gwiazdy. Chętnie pobawiłaby się z tymi dziećmi w cokolwiek, ale pan
Kapustnik wołał coraz natarczywiej.
Wdrapywali się na skarpę, trzymając się za ręce. Grześ trzymał łapkę Zosi i
jeszcze raz stwierdził, że równie brudnej łapki w życiu nie widział, nie licząc
swoich własnych rąk. „Ona dotyka wszystkiego, co spotka na drodze — pomyślał z
podziwem. — Zupełnie jak chłopiec". Przy pożegnaniu Zosia objęła Azora za szyję.
— Pa! — szepnęła. — Do zobaczenia, Azorku!
— Pozdrów go — powiedziała Ania. — Przekaż mu pozdrowienia z miejsca, w którym
ty byłaś, a w którym on nie był.
— Pozdrowienia z... — zaczęła Zosia i obejrzała się na siostrę. — Co mu
powiedzieć?
— Przekaż mu pozdrowienia z naszej Innej Planety — podpowiedziała Ludwisia. —
On tam chyba jeszcze nie był.
— Pozdrowienia z Innej Planety — szepnęła Zosia Azorowi do ucha.
85
Ceremonię pożegnania przerwał brutalnie pan Kapustni» Najpierw złapał Zosię i
wsadził pod budę furgonetki, a następnie to samo uczynił z Ludwisią. W mroku
samochodu świeciły dwie pary oczu. Jedne były prawdziwie ciemne, a drugie tylko
wydawały się takie. W rzeczywistości miały kolor zielony, nakrapiany brązowymi
plamkami. Samochód oddalał się wolno. Ania pomachała na pożegnanie. Dwie ręce
podniosły się do góry i zaczęły machać. Machały tak, aż samochód zniknął za
rogiem ulicy.
— Jakie one są miłe — powiedziała Iza. — Nie będę myślała o ich rodzicach, bo
zaraz zacznę płakać. Bardzo dziwnie się tam czułam, jak kłamczucha, chociaż
przecież nie kłamałam. Ja tylko nic nie powiedziałam.
— Czy teraz już zaprowadzisz tam tego pana? — zapytał Grześ. — Już wiesz, jak
wygląda Ludwisią. I nawet wiesz, jak wygląda cała rodzina.
— Tak, wiem — powiedziała Ania. — Oni wszyscy bardzo mi się podobają. Jak
myślicie, czy tydzień wystarczy, żeby się z kimś zaprzyjaźnić?
— Chyba tak — powiedziała Iza. — Jeżeli z przyjaźnią jest tak, jak z miłością,
to chyba wystarczy. Jeżeli można się szybko zakochać, to można się chyba szybko
zaprzyjaźnić. Ale przecież obiecałaś, że teraz już zaprowadzisz tam tego pana.
Ania wyczuła w głosie Izy przynaglenie albo nawet naganę. „Dobrze ci tak mówić —
pomyślała. — Bo... bo z tobą jest inaczej niż ze mną".
— Przecież jeden tydzień to nie jest tak wiele — powiedziała szybko.
Iza nic nie odrzekła. Ciągle jeszcze było jej przykro z powodu zachowania Azora.
Szedł obok postawiwszy uszy. Co jakiś -czas spuszczał nos do ziemi i węszył,
jakby szukał śladów furgonetki. „Azor — zdrajca — my-
36
słała Iza. — Pobiegł z Zosią i nawet się na mnie nic obejrzał. Pies powinien
kochać swojego właściciela". Omal nie zapytała głośno: „Azor, kochasz ty mnie
jeszcze, bo ja ciebie bardzo".
Grześ zastanawiał się, o jakiej innej planecie mówiła Zosia. Czyżby bawiąc się z
dwiema starszymi od siebie dziewczynkami przeoczył jakieś miejsce do zabaw?
Wydawało mu się przecież, że zna wszystkie.
Myśli Ani najmocniej krążyły dookoła domu przy ulicy Chabrowej. Wszyscy i
wszystko, co tam zobaczyła, było inne, niż sobie wyobrażała. Wymyślone postacie
znikły, a na ich miejscu pojawili się prawdziwi mieszkańcy domu pod numerem
osiem. „Pewnie teraz Ludwisią i Zosia wysiadają z lurgonetki albo może już
wchodzą do domu — myślała. — Będą jadły kolację, a nim zasną, porozmawiają o
uratowanej żabie. Ja dziś, nim zasnę, też będę myślała o żabie — postanowiła. —
Będę mogła sobie wyobrazić, że trochę jestem z Ludwisią i Zosią".
*
Dziadek nie dobierał wnuczkom towarzystwa, ale babcia była wymagająca i mało kto
jej się podobał. Uważała, że Ludwisi powinno wystarczyć towarzystwo Zosi, i
odwrotnie.
— Jesteście siostrami *— mówiła babcia. — A siostry powinny być zawsze razem,
powinny być z sobą zżyte, żeby kiedyś, kiedy dorosną, pamiętały o sobie i żeby
jedna w drugiej miała oparcie.
Kiedy babcia mówiła o oparciu, Ludwisią. wyobrażała sobie siebie i Zosię stojące
w pozycji, w jakiej sprawdza się, które dziecko jest wyższe. Opierając się o
siebie plecami, jedna drugiej- daje oparcie.
— Miej na uwadze, że za twoich młodych lat dzieci
87
chowano inaczej — wtrącał dziadek, jeżeli był przy roz-mowie. — Powinnaś to
rozumieć. Dzisiejsza rodzina to nie dawna rodzina.
— Wszystko rozumiem — odpowiadała babcia niezadowolona z tego, że dziadek
zamiast powiedzieć: „Tak, tak, masz rację", zaleca jej rozumienie czegoś tam. —
Pewne zasady ciągle obowiązują. Nie każę im dygać...
— I tak nie dygałyby, nawet gdybyś im kazała — stwierdzał flegmatycznie
dziadek.
— Nie każę im mówić do mnie „proszę babci" — ciągnęła babcia, ale już trochę
głośniej. — Chcę tylko, żeby nie używały brzydkich słów, chodziły wcześnie spać,
ładnie zachowywały się przy stole, nie obgryzały paznokci, układały swoje
ubrania, żeby Ludwisia mniej myślała, w czym jej do twarzy, a w czym nie, a
więcej o szkole, żeby Zosia nie mówiła do kota „siostro Gapciu", a do kur
„siostry kury", bo to obraza boska... Dobrze też byłoby, żeby Zosia
powstrzymywała się od swoich wybryków, które gotowe na ten dom sprowadzić
nieszczęście.
Oczy babci obrzucały uważnym spojrzeniem całą kuchnię, wędrowały w górę, jakby
chciały przebić sufit i obejrzeć pięterko, potem świdrowały podłogę aż do
piwnicy, a przyglądającym się temu i przysłuchującym rozmowie wnuczkom wyraźnie
jawił się cały dom od piwnic do strychu. Babcia potrafiła takim właśnie
spojrzeniem objąć cały dom, że Ludwisia i Zosia, nawet siedząc w kuchni czy w
pokoju, widziały go jak na dłoni, jakby stały przed furtką.
Obydwie wiedziały, o jakim to wybryku mówi babcia. Otóż pewnego styczniowego
dnia, ostatniej zimy, jedno z kociąt Gapci wylazło po zasłonie pod sufit i nie
mogło zejść. Tkwiło tam, wczepione pazurkami w materiał,
S8
wytrzeszczało oczka i miauczało otwierając różowy pyszczek. Ludwisia przysunęła
stół do okna, a Zosia szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w kociaka. Kociak
widząc, że spieszą mu z odsieczą, odwrócił łe-pek i miauknął radośnie. Zosi
wydało się, że roześmiał się na całe gardło. Wypadła z kuchni do sieni, z sieni
na podwórko i zaczęła biegać po śniegu. Wcale nie czuła zimna. Myślała tylko o
kotku, który był tak piękny, że trzeba było coś zrobić. Biegać w samych
rajstopach po śniegu. Babcia wciągnęła Zosię do domu, zmieniła mokre rajstopy na
suche i powiedziała:
— Za karę będziesz siedziała pod kocem do końca dnia.
Zosia siedziała pod kocem, trzymając w objęciach kociaka. Oboje drżeli. Kotek
ciągle ze strachu, a Zosia z zimna.
— On był taki piękny, że musiałam coś zrobić — szepnęła Zosia do Ludwisi. — On
był za piękny, żeby tylko patrzeć. Rozumiesz?
Ludwisia rozumiała, dziadek trochę, ale babcia nie rozumiała.
— Jeżeli coś jest piękne, należy to coś podziwiać, a nie głupieć. Poczekamy na
skutki.
Babcia miała na myśli ewentualne przeziębienie, ale skutki były dużo bardziej
nieprzyjemne. W kilka dni później, kiedy zacinał deszcz ze śniegiem, na podwórko
wkroczyły dwie panie osłonięte jednym parasolem. Przyszły z opieki społecznej,
żeby sprawdzić, jak babcia i dziadek opiekują się wnuczkami. Wizyta była bardzo
denerwująca. Babcia z przejęcia aż zaczęła zezować. Cienkim głosem poinformowała
panie z opieki, że wnuczki są zadbane, nakarmione i niczego im nie brakuje.
Zaprowadziła je do spiżarni, gdzie półki uginały się od słoików, serków,
ciasta. Poczęstowała obie panie
89
ciastem, zaklinając, że jest pieczone bez proszku, bo proszek byłby niezdrowy
dla dzieci. Panie omal nie przewróciły się o rząd butów Zosi, które dziadek
ustawił w poprzek kuchni.
— Moja siostra ma pełno butów — powiedziała Ludwisia — a po śniegu biegała
boso, bo mały kot wydał jej się zbyt piękny. Jeżeli coś jej się wydaje za ładne,
zbyt ładne, żeby tylko patrzeć, musi coś zrobić. Na przykład krzyknąć albo
podskoczyć, albo pobiegać. A ja — Ludwisia przerwała i spojrzała na panie.
Słuchały uważnie. — A ja łatwo się wzruszam i muszę wtedy popłakać. Jak się
wypłaczę, zaraz mi lepiej.
Za . jakiś czas przyszło wezwanie na badanie Zosi i Ludwisi. Babcia rozpłakała
się i powiedziała, że pewnie chcą im zabrać wnuczki i oddać do domu dziecka.
— A o nas powiedzą, że jesteśmy za starzy do wychowywania dzieci.' Ale ja je
wykradnę!- Ja się podkopię pod murowanym ogrodzeniem i wykradnę je!
— Jeszcze ich nie zabierają — powiedział'dziadek.- — A poza tym skąd wiesz, że
tam będzie murowane o-grodzenie? Może zwyczajna siatka, którą łatwo przeciąć?
— Wszystko jedno! — zawołała babcia. — P.oza tym za moich czasów bieganie po
śniegu było zdrowe.
— A za moich kąpiel w przerębli — wtrącił dziadek.
— Co ty pleciesz?1. — zdumiała się babcia. — O jakich ty swoich "czasach
mówisz? Twoje czasy to moje czasy, bo jesteśmy w jednym wieku. Tak czy siak,
dzieci nie oddam.
Nikt nie miał zamiaru odbierać Ludwisi i Zosi od dziadków, ale mimo to Ludwisia
postanowiła wcześniej porozmawiać z siostrą.
— Będą ci zadawali różne pytania i będą ci pokazywali jakieś obrazki. To się
nazywa test, a wszystko robi się po
90
to, żeby wiedzieć, co się dzieje w twoim wnętrzu. No, co się dzieje?
— Nic nadzwyczajnego — wzruszyła ramionami Zosia. — Bo gdyby coś się działo,
czułabym się jakoś inaczej, a czuję się zwyczajnie i bardzo dobrze.
— No, to w porządku — odparła Ludwisia. — Ja przez to przeszłam, kiedy nasza
mama nas zostawiła. Zaprowadzono mnie wtedy na badanie i jedna pani chciała
wszystko o mnie wiedzieć. Co czuję, o czym myślę. A ty o czym teraz myślisz?
— O wszystkim'— przyznała Zosia. — Myślę, myślę... myślę, że babcia jest
dobra, chociaż wczoraj mnie trze-pnęła, dziadek/jest dobry, a Gapcia chyba
będzie miała dużo kociaków, bo jest gruba jak beczka.
— Gapcie zostaw w spokoju, a jeżeli ci pokażą jakiś obrazek, mów, że jest
ładny, ale brakuje na nim babci i dziadka. Wtedy byłby jeszcze ładniejszy.
Na badaniu Ludwisia wypełniała testy. Na pytanie: „Czego boisz się najbardziej",
napisała: „Boję się, że mnie i Zosię mogą zabrać od babci i dziadka".
Zosi, która nie umiała pisać, pokazywano obrazki. O każdym, nawet o tym, na
którym narysowani byli robotnicy stawiający fabrykę, mówiła, że jest bardzo
ładny, ale brakuje na nim babci i dziadka. W pewnej chwili Zosi pokazano
obrazek, na którym był mały domek, a przed domem ławeczka, a na ławeczce para
staruszków. Zosi obrazek tak się spodobał, że musiała coś zrobić. Wstała z
krzesła, przebiegła kilka razy pokój, a potem powiedziała:
— Bardzo to ładne, ale brakuje tu mnie, mojej siostry i naszego kota.
Zosię uznano za dziecko trochę nerwowe i wręczono babci receptę na syrop
uspokajający, łyżka przed snem. Syrop na uspokojenie zażywała babcia, ilekroć
zaczynała się bać, że nie podoła wychowaniu wnuczek.
91
Po wizycie pana Kapustnika i obcych dzieci babcia zgarnęła wnuczki do kuchni i
przystąpiła do dyskretnego przesłuchania. Kroiła chleb, smarowała masłem i
pytała, czy dzieci nie klęły.
— Nie klęły — odparła Ludwisia. — Były bardzo grzeczne. — Uśmiechnęła się
zjadliwie i dodała: — Pies też nie przeklinał.
— Niedobrze jest mówić brzydko, ale niedobrze jest mówić za dobrze — wtrącił
dziadek filozoficznie, a babcia poczuła napływające rozgoryczenie. Uważała, że w
ten sposób dziadek kompromituje ją przed dziećmi.
Dziadek zszył kapeć Zosi i postawił go na brzegu stołu. Babcia jednym ruchem
zmiotła kapeć na podłogę.
— Czy nie wiesz, że buty stojące wysoko to zapowiedź czegoś złego? — mruknęła.
— Ludwisia, Zosia, myć ręce i do stołu.
— Co dziś na kolację? — zainteresowała się Ludwisia.
— Chleb z masłem i mleko — odrzekła babcia przyglądając się, jak dziadek
ustawia kapeć na podłodze. Odetchnęła. Ustawił go noskiem w stronę drzwi. Babcia
uważała, że buty stojące piętami w stronę drzwi wróżą rychły pogrzeb.
— Chleb z masłem i mleko ze wstrętem — wtrąciła zamyślona Zosia.
Dziadek roześmiał się i powiedział, że wstręt babcia odcedzi i da kotu.
Usiedli do kolacji. W całej kuchni panowała cisza, błoga chwila napełniania
żołądków. Gapcia wylizywała wstręt z miski, a zegar tykał cichutko.
— Zjadłam pożywną nudę — sapnęła Ludwisia. — Czy mogłabym dostać kawałek
ciasta?
Babcia poszła do spiżarni po ciasto. Bardzo lubiła tam chodzić i spoglądać na
pełne półki. „Ludwisi i Zosi niczego
92
nie braknie" — pomyślała z zadowoleniem i spojrzała pod nogi. Tam, pod podłogą,
mieściła się piwniczka, a w niej drzemała góra najlepszych ziemniaków.
„Właściwie zima może się zaczynać — pomyślała babcia. — Wszystko już mamy".
Pionowa zmarszczka przecięła jej czoło. „Piętro nie jest wykończone. Zima nie
może się jeszcze zacząć ani późna jesień. Ciągle musi być wczesna jesień, tak
długo, aż znajdziemy robotników do wykończenia piętra". I jak zwykle w takich
momentach przypomniała jej się córka. Babcia nigdy w życiu nie przyznałaby się
do tego, że jest stara, ale w duchu uważała, że takie sprawy jak budowa kurnika
czy wykańczanie domu nie powinny już należeć do niej i do dziadka. Jak zawsze na
wspomnienie córki poczuła napływający żal pomieszany ze złością. Wróciła do
kuchni, postawiła ciasto na stole, a sama zabrała się do zmywania. Trzaskała
talerzami i garnkami z taką siłą, że dziadek podniósł głowę. Spojrzał na
przygarbione plecy babci i od razu wiedział, że babcia myśli o ich córce.
— Ludwisia, Zosia, spać — powiedział.
Ludwisia pojęła, o co chodzi. Babcia nie lubiła świadków przy tego rodzaju
rozmyślaniach. Wzięła siostrę za rękę i wyprowadziła z kuchni. Babcia dalej
trzaskała naczyniami. Swoją córkę w myśli nazywała „złą córką", ale jednak była
to jej córka, i co jakiś czas postanawiała do niej napisać. Pisała, ale listy
pozostawały bez odpowiedzi.
— Pójdę wszystko pozamykać — powiedział dziadek.
I poszedł sprawdzić, czy kurnik zamknięty, czy furtka zamknięta. W oknie pokoju
przylegającego do kuchni paliło się światło. Przez lniane zasłony widać było
dwie postacie rzucające w siebie poduszkami. Dziadek spojrzał na nie wykończone
piętro domu. „Muszę to zrobić przed zimą — postanowił. — Szkoda pieniędzy na
wynajmowanie robotników. Sam to zrobię. Ludwisi i Zosi przydałby się większy
pokój".
93
Tego wieczoru babcia kilka razy zaglądała do wnuczek i nawoływała do spokoju.
— Już nie wiem, jakim głosem do was mówić. Anielskim czy diabelskim? — gderała.
— Nawet ubrań nie poskładałyście porządnie.
Krzątała się po pokoju układając ubrania w dwie schludne kupki. Ludwisia
zastygła z poduszką w objęciach. Przy wieczornym układaniu ubrań babcia
wyglądała bardzo matkowato. Ludwisia lubiła te chwile i dlatego czasami
specjalnie zostawiała porozrzucane ubranie.
— No, spać, moje skarby — powiedziała babcia. Okryła wnuczki kołdrami,
otuliła, złożyła na ich czołach pomarszczony pocałunek i już miała wyjść z
pokoju, gdy spojrzenie jej padło na łóżko Zosi.
Pod kołdrą coś się poruszało. Małe wybrzuszenie posuwało się pospiesznie w
stronę poduszki.
— Tym razem przyłapię! — zawołała babcia dopadając łóżka Zosi w trzech skokach.
— Co tam masz?
Jednym ruchem odrzuciła kołdrę. Wodziła oczami po łóżku. Pełna niedowierzania
zdjęła kołdrę i strzepnęła ją w7 powietrzu dwa razy.
— Dziwne — powiedziała. — Przysięgłabym, że miałaś pod kołdrą kota.
— Ja tak poruszałam nogami, babciusiu — zapewniła Zosia. — Ja tak zawsze
poruszam nogami, kiedy mi się bardzo chce spać. — I przekonywająco poruszyła
kilka razy stopami, dokładając do tego rozdzierające ziewnięcie.
— Możliwe — mruknęła babcia. — Ale jeżeli przyłapię kota w łóżku, będzie na
noc wyrzucany do piwnicy. Spijcie już.
Wyszła z pokoju na dobre. Ludwisia i Zosia odczekały dłuższą chwilę.
— No, dobra — powiedziała Ludwisia. — Gapcia, wyłaź
94
Spod poduszki wyczołgał się kot. Nie był zachwycony, bo Zosia, poruszając
przekonywająco nogami, musiała odchylić się trochę do tyłu i lekko go
przygniotła.
— Moje biedactwo — szepnęła. — Przez babcię tak się zawsze nacierpisz pod
poduszką.
Obydwie siostry zaczęły obcałowywać kota. Najbardziej kochały Gapcie wieczorem.
Pozwalała się głaskać, przytulać. Bardziej była miękką zabawką niż kotem, który
ma dużo własnych spraw i na pieszczoty przychodzi wtedy, gdy sam ich zapragnie.
Zosia przyłożyła ucho do kociego brzucha.
— Jak cienko piszczy jej w brzuchu — powiedziała głosem nabrzmiałym czułością.
— Kochana siostro Gapciu, dlaczego tak cieniutko piszczy ci w brzuszku?
Głos Zosi, przepełniony zachwytem, wydał się Ludwi-si podejrzany.
— Tylko nie zachwycaj się za bardzo — przywołała siostrę do porządku. — Bo
będziesz musiała zrobić coś nadzwyczajnego i babcia zaraz przyjdzie. Cienko jej
piszczy, bo ma cienkie jelita — wytłumaczyła rzeczowo. — Porozmawiajmy lepiej o
dzieciach.
Zosia ułożyła się wygodnie, przytulając do siebie Gapcie.
— Wytłumacz mi najpierw, dlaczego nasza babcia jest różna. Inna, kiedy układa
nasze ubrania, a inna, kiedy się o nas boi — zapytała.
— Już ci mówiłam — odrzekła Ludwisia. — Ona raz jest mamą, a raz babcią. Składa
się z dwóch różnych osób, z mamy i z babci.
Zosia zamyśliła się. Często o to pytała, a Ludwisia zawsze odpowiadała tak
niezrozumiale. Jak można składać się z dwóch osób jednocześnie?
— Czy i ja składam się z dwóch osób? — zapytała. — Z ciebie i siebie?
95
— Nie ma takiej potrzeby. Składasz się tylko z siebie, bo ja przecież jestem, a
naszej mamy nie ma. Porozmawiajmy o tych dzieciach.
— Mów, będę słuchała — szepnęła Zosia.
Ludwisia przelazła ze swojego łóżka do łóżka siostry, przywarła do niej całym
ciałem i zaczęła mówić:
— Pewnie teraz też już leżą w łóżkach i może myślą o nas, chociaż nie jestem
pewna, bo oni chyba są ważniejsi dla nas niż my dla nich.
Zosia przerwała:
— Ja jestem ważna. Dziadek tak mówił. Ty też jesteś ważna, bo o tobie też tak
mówił. I dla tych dzieci jesteśmy ważne. Przecież to one przyjechały do nas.
— Zosiu, dziecko drogie, jaka ty jesteś mądra! — zawo- i łała Ludwisia
zupełnie jak babcia. — Oczywiście, przecież to one do nas przyjechały! Wiesz —
zwierzyła się szeptem. — Jak zobaczysz, że zaczynam źle o sobie myśleć, to daj
mi znak.
— Jaki znak? — nie zrozumiała Zosia.
— Obojętne jaki. Umówimy się zaraz, jaki to będzie znak, i tylko ty i ja
będziemy go rozumiały. Możesz na przykład powiedzieć... no, chociażby takie
zdanie: „Lu-dwisiu, nagietki same się rozsiewają".
— Nagietki same się rozsiewają — powtórzyła Zosia w zamyśleniu. — Ale po co ci
ten znak?
— Powiesz to zdanie, kiedy zauważysz, że zaczynam źle o sobie myśleć, zgoda?
To będzie taki szyfr.
— Nagietki same się rozsiewają — powtórzyła jeszcze raz Zosia. — Ładnie.
Przypomina ogródek naszej sąsiadki' albo działkę żaby. Tam przecież latem
rosną nagietki. Gapcia, nie bądź bezczelna!
Gapcia siedziała pod kołdrą i ostrzyła pazury o brzuch Zosi. Kot został
posadzony na wierzchu. Posiedział chwilę i wczołgał się pod kołdrę od strony
Ludwisi, gdzie zabrał
się do ostrzenia pazurów o jej plecy. Robił to jednak bardzo delikatnie,
szarpiąc samą tylko nocną koszulę.
— Ciekawa jestem, co on teraz robi? — zastanawiała się Zosia.
— Pewnie też już leży w łóżku — odpowiedziała Ludwi-sia. — Tak jak Ania i Iza.
— Ale ja nie myślałam o Grzesiu — Zosia roześmiała się cicho. — Myślałam o panu
żabie. Już zapomniałaś o nim?
— Nie zapomniałam — odpowiedziała Ludwisia. — Ale nie mogę się przyzwyczaić
myśleć „ten żaba". Ciągle myślę „ta żaba". No, więc pan żaba jest wśród
znajomych. Może opowiada o nas albo o tym, jak siedział w studni. Nie, raczej
opowiada o nas. Z pewnością woli nie wracać do swoich smutnych przeżyć. Ta
historia zaczyna się tak: Były sobie dwie dziewczynki, które mieszkały z babcią
i dziadkiem. Babcia składała się z dwóch osób i dziadek też czasami z dwóch
osób, bo kiedy idzie na wywiadówkę, zachowuje się tak jak prawdziwy tata.
— A jeszcze bardziej tak się zachowuje, kiedy wraca z wywiadówki — parsknęła
Zosia.
— To prawda — przyznała Ludwisia. — Ale posłuchaj dalej. Dwie dziewczynki
poznały pewnego dnia troje dzieci, które przywiózł w odwiedziny pan Kapustnik.
— I poznały psa — wtrąciła sennie Zosia.
— I psa — zgodziła się Ludwisia. — I dwie dziewczynki zaprowadziły troje
znajomych dzieci na Inną Planetę.
— I psa tam zaprowadziły — dodała ledwie dosłyszalnie Zosia.
— Dzieciom spodobała się Inna Planeta — ciągnęła cichym głosem Ludwisia. —
Chciały się tam bawić i bardzo zazdrościły, że one nie mają takiego miejsca, w
którym rosną zwykłe drzewa, zwykła trawa, a wszystko razem jest niezwykłe,
chociaż nie wiadomo, na czym to polega. A wtedy
98
dwie dziewczynki powiedziały: „Nie musicie zazdrościć, bo my pozwalamy wam tu
przychodzić, kiedy tylko zechcecie".
Zosia usnęła. Ludwisia przytuliła się do niej jeszcze mocniej. Czuła się teraz
bardzo bezpieczna i szczęśliwa. Lubiła odczekać, aż Zosia zaśnie pierwsza, i
potem jeszcze poleżeć chwilkę w ciemności. „Chciałabym być zawsze mała —
pomyślała. — Chciałabym, żeby zawsze było tak jak teraz. Zosia z jednej strony,
Gapcią z drugiej, a za ścianą babcia i dziadek rozmawiają o różnych sprawach,
które i mnie dotyczą, ale nie muszę się nimi martwić. Jutro ani razu nie pokłócę
się z babcią, i nawet nie będę próbowała się pokłócić".
Złożywszy sobie taką obietnicę, Ludwisia zasnęła.
* W tym czasie, kiedy Ludwisia i Zosia rozczulały się nad Gapcią, Ania otwierała
drzwi mieszkania. Zrobiło na niej wrażenie pustego, wyludnionego, tylko licznik
w przedpokoju tykał miarowo. W mroku pokoju dostrzegła czubek głowy sterczący
nad oparciem fotela. Podkradła się na palcach, uklękła za fotelem i objęła mamę
kładąc jej dłonie na oczach.
— Zgadnij kto? — zapytała starając się zmienić głos. — Jeżeli pani nie zgadnie,
będzie pani musiała za karę pozmywać po kolacji, chociaż dziś moja kolej.
— Niech się zastanowię — mama dotknęła rąk Ani, obmacała je dokładnie. — To
chyba moja mała córeczka! — zawołała usiłując się wyswobodzić z uścisku Ani.
— Nie zgadłaś — Ania starała się mówić jeszcze niższym głosem. — To przecież
ja.
— A, rzeczywiście! — mama oderwała ręce Ani od swojej twarzy i szybko wstała. —
Jak się masz, staruszko?
— Dobrze, dziecinko — Ania cmoknęła mamę w czo-
99
ło. — A jak ty się masz? Chyba schudłaś od wczoraj — zażartowała.
Mama objęła Anię i przy okazji stwierdziła, że są prawie jednego wzrostu.
— Teraz już wiem, że wróciła moja córeczka — roześmiała się. — Chyba przytyłam,
bo przecież tyję nieustannie. Chodźmy już do kuchni, bo umieram z głodu, a nie
lubię jeść sama.
Po chwili siedziały przy kuchennym stole. Mama zmiatała kromkę za kromką, przy
każdej obłudnie wzdychając i powtarzając, że to już ostatnia.
— A po kolacji zrobimy kogel-mogel! — zatarła ręce. — Rety, jak mi się chce
czegoś słodkiego! — Oblizała palce tak smakowicie, że Ani też zachciało się
kogla-mogla.
— A do kogla-mogla dodamy kakao — mlasnęła mama. Ania przez cały czas ukradkiem
przyglądała się swojej
mamie, przepasanej kraciastym fartuchem i krojącej właśnie chleb. Włosy mamie
opadły na twarz, jedna ręka ściskała mocno połówkę chleba, a druga prowadziła
równo nóż. „Mama wszystko tak robi — zachwyciła się Ania. — Tak jakby istniała
tylko ta jedna czynność, którą się akurat zajmuje". Mieszkanie, drzwi zamknięte
na klucz, zaciągnięte zasłony — wszystko to było swojskie i przytulne.
Przypomniała sobie pierwsze dni w nowym mieście. Gołe ściany, łyse okna... Nie
wierzyła wtedy w istnienie żadnych przytulnych miejsc, a bardzo szybko okazało
się, że jest inaczej. Mama pracowicie zapełniała mieszkanie różnymi drobiazgami,
malowała, przestawiała meble, wieszała zasłony i powoli obce mieszkanie
zamieniło się w dom. Stało się to jakoś tak niepostrzeżenie. Ania nie pamiętała
momentu, od którego zaczęła je lubić. Pomyślała, że to dla niej mama tak się
starała i stara się przez cały czas.
— Mamusiu... — zaczęła i umilkła zdziwiona, bo to słowo wymknęło się jej bez
kontroli.
100
Mama podniosła oczy i jej spojrzenie stało się nagle czujne. Zobaczyła nieśmiało
uśmiechniętą twarz córki. Ania wpatrywała się w mamę z wyczekiwaniem.
— Co, córuś? — zapytała. — Chciałaś coś powiedzieć?
— Nie, nie. Wszystko w porządku — odpowiedziała Ania spuszczając oczy.
Było jej przykro, bo nigdy przedtem nie miała przed mamą tajemnic, a teraz
unikała nawet jej wzroku.
— Chyba pójdę do siebie. — Ania położyła na talerzyku kilka kanapek i wstała.
— Aniu — mama lekko przytrzymała kubek, po który Ania właśnie sięgała. — Czy
zawsze będziemy spotykały się tylko przy kolacji albo przed twoim wyjściem do
szkoły? Będziemy żuły, popijały, wymijały się w progu i od czasu do czasu
powiemy sobie jakieś uprzejme słowo. Może chciałabyś mi coś powiedzieć? Pan
Kapustnik mówił, że...
— Pan Kapustnik?! — krzyknęła Ania piskliwym głosem. — Pan Kapustnik? Stary
zdrajca! Udawał takiego miłego, dobrego! Wszystko mu powiedziałam, zawiózł mnie
do Ludwisi, bo chciałam ją zobaczyć, a przez cały czas spiskował za moimi
plecami! Stary zdrajca!
Była zdenerwowana, oburzona i plątał jej się język. Wykrzykiwała kilkakrotnie te
same słowa. Widziała mamę z góry, podniesione oczy i jeden policzek wypchany
trochę jedzeniem. Bardzo nie lubiła krzyczeć na mamę. Ogarniała ją wtedy
nieprzyjemna fala gorąca, myśli mieszały się z sobą i w żaden sposób nie
potrafiła wykrztusić: „Wcale na ciebie nie krzyczę, mamusiu, tylko coś się ze
mną dzieje". Bardzo chciała, żeby role odwróciły się. Mama mogłaby podnieść głos
i być stanowcza. Już lepiej, żeby była zła niż taka wystraszona. Pomyślała, że
gdyby dorośli wiedzieli, jak dzieci nie lubią się wściekać, z całą pewnością nie
dopuszczaliby do tego. „Zrób coś, mamo!" — szeptała w duszy
101
Ania. „Zupełnie nie wiem, co mam teraz robić" — wyczytała w oczach mamy.
— Chcę być sama! — zawołała Ania i jak burza ruszyła do drzwi. Przewróciła po
drodze krzesło i wypadła z kuchni.
Nie pamiętała, jak dotarła do swojego pokoju. Przez chwilę nie myślała w ogóle,
obserwowała tylko kwiatowy wzorek na poduszce, którą ściskała w objęciach.
Przyłapała się nawet na tym, że liczy słupki kwiatów. „Przecież to tak, jakby
mnie ktoś obserwował z helikoptera — to była pierwsza myśl, jaka przyszła jej do
głowy. — Mnie się wydaje, że jestem dobrze ukryta, a okazuje się, że wszyscy
mnie widzą".
— Nikomu nie uwierzę — powiedziała ponuro, gdy mama wśliznęła się do pokoju. —
Nikomu. I moja noga nie postanie więcej w sklepie pana Kapustnika. Nie powiem mu
nawet „dzień dobry".
Była już trochę spokojniejsza. Zaczęła rozmyślać nad sposobem ukarania pana
Kapustnika. Wydawało jej się, że dysponuje niewyczerpanym zapasem kar, jest w
stanie sprawiać mu przykrość za przykrością.
— Ależ, Aniu... — mama przysiadła na tapczanie. — Pan Kapustnik powiedział
tylko...
— Wiem, co powiedział — Ania wcisnęła twarz w poduszkę, postanawiając tak leżeć
do nocy, do rana albo nawet zawsze. — Wiem, co powiedział, bo pamiętam, co ja mu
powiedziałam. Wszystko.
— On powiedział tylko, że chciałabyś mieć trochę czasu, chociaż, prawdę mówiąc,
nie rozumiem na co. Przyszedł wtedy, kiedy lał taki straszny deszcz. Spałaś już.
Nie chciał wejść do środka. Powiedział, że jest staruszkiem z za długim językiem
i kiedy wejdzie, zaraz wszystko wyśpiewa. Myślałam, że zwariował, ale znam go
tyle lat. Nie mogłam uwierzyć, że nagle postradał zmysły. Prosił,
102
żebym cię o nic nie pytała, bo sama sobie poradzisz. Ja zapytałam, bo jestem
twoją mamą i niepokoję się o ciebie. Mówiłaś o Ludwisi. To znaczy, że znasz
prawdę. Po cóż więc, dziecko...
Ania, tak jak przedtem gwałtownie wybiegła z kuchni, tak teraz rzuciła się do
mamy i mocno objęła ją wpół. Wczepiła się w mamę, i kraciasty fartuch wydał się
jej najlepszym schronieniem.
— Byłam tam — zaczęła po małej chwili. — Byłam tam i widziałam Ludwisię i
Zosię...
Opowiedziała wszystko mamie od dnia, w którym znalazła ślubne zdjęcie. Nawet
historia uratowania żaby została opowiedziana ze wszystkimi szczegółami.
— Och, mamusiu, już nie wiem, co powinnam zrobić. Daję sobie coraz to nowe
terminy, powtarzam: „Od dziś za tydzień", i wymyślam coraz to nowe powody, żeby
niczego nie wyjaśniać. Czy dorosłym też się tak zdarza?
— Owszem — odpowiedziała mama i zaczęła delikatnie głaskać Anię po włosach. —
Zdarza się. Jeżeli chcemy przedłużyć siłą coś, co nie ma sensu, i jesteśmy tego
świadomi. Wymyślamy wtedy różne przyczyny, żeby rzeczywistość wyglądała inaczej,
niż wygląda, bo taka, jaka jest, nie odpowiada nam.
— Czy my wtedy marzymy? — zapytała Ania gramoląc się mamie na kolana. Mama aż
jęknęła pod ciężarem córki.
— Marzenia powinny być przyjemne. Marząc uciekamy gdzieś, gdzie jest nam
lepiej, i marzenia nie mają końca. A to, o czym mówiłaś, musi skończyć się
nieprzyjemnie.
— Ja sama z tego wybrnę, naprawdę! — skwapliwie zawołała Ania. — Jeszcze tylko
zaprzyjaźnię się z Ludwisią, i koniec kropka.
Wtedy mama powiedziała coś, co Ani wydało się dziwne.
— Nie słyszałam o przyjaźni zawieranej na siłę.
— Ależ nie na siłę, mamuśku! — zawołała Ania. — Ja
103
naprawdę się zaprzyjaźnię. Już ją zaczęłam lubić. Iza i Grzesiek mówią, że można
się szybko zaprzyjaźnić. Może z dziećmi jest inaczej niż z dorosłymi?
— Może, ale nie wydaje mi się. — Pokołysała Anię chwilę, wtulając głowę między
jej szyję a obojczyk. — Może.
O nic więcej nie pytała, a wtedy Ania sama zaczęła mówić. I nagle zrozumiała,
dlaczego nie pytani zaczynamy mówić. Bo nikt nas nie ciągnie za język, nikt nie
przyspiesza naszych myśli. Mówimy w takiej kolejności, w jakiej jest nam
najwygodniej. I to, co naprawdę chcemy powiedzieć.
— Bo widzisz, mamusiu — zaczęła — ja już teraz wiem, jak to jest, kiedy się ma
tatę. Wiem, jak tata czyści nos, jak przyczesuje włosy albo jak się pośliźnie,
bo on się raz pośliznął na zgniłym liściu. „O rety!" — zawołał. Tak śmiesznie
zawołał, podszedł do krawężnika i postawił jedną nogę na pięcie. Wytarł buty o
krawężnik, obciągnął sweter i wziął mnie za rękę. Jak myślisz, dlaczego on
zachowuje się jak prawdziwy tata? No, mamusiu? Jeżeli wiesz, to powiedz. — Ujęła
twarz mamy za podbródek i uniosła trochę do góry.
— Myślę, że on dobrze wie, o co ci chodzi — powiedziała cicho mama. — Może
czuje się winny za te osiem lat, chociaż przecież nie od ciebie odjechał. Ja
czasami zupełnie nie wiem, jak postąpić. Czuję się jak matka dwóch córek, z
których jedna chwilami jest bardzo dorosła, i wiem, że sobie poradzi. Ale co mam
zrobić z tą drugą, małą, o którą bardzo się boję?
— Nie bój się, mamusiu — uśmiechnęła się Ania. — Ja czasami też myślę, że
składam się z dwóch dziewczynek, z których jedna dokładnie wie, co ma robić, a
druga nic nie wie, ale nie martw się. Jakoś sobie pomogą i wszystko będzie
dobrze.
Chciała dodać mamie otuchy, ale to, co powiedziała, zabrzmiało żałośnie. Wieczór
powoli zmienił się w lepkie
104
wieczorzysko. W małym pokoju o dużym oknie siedziały dwie osoby pogrążone w
niewesołych myślach. Okno zrobiło się czarne i płaskie. Tłumiło hałasy, ale te
głośniejsze przedostawały się do wewnątrz. Ania i mama zupełnie bezwiednie
zaczęły się w nie wsłuchiwać. Jakieś dziecko krzyknęło płaczliwym głosem: „Oni
mi nasypali mokrej ziemi za koszulę!", „Pokaż mi tylko, kto to zrobił!" —
odpowiedział gniewny dorosły głos. Płacz dziecka powoli oddalił się, a na jego
miejsce pojawił się nowy dźwięk. „Jak dawno pani nie widziałam!" — wołała jakaś
kobieta. Prowadzona dźwiękami Ania oddalała się powoli od własnego domu, pokoju,
a w myślach zabierała z sobą mamę. Wędrowały przez park, minęły dwie puste
parcele, przemknęły ulicą Wiązową, przeskoczyły przez skrzypiący mostek i
zatrzymały się przed domem przy ulicy Chabrowej.
— Powiedz, mamo — zapytała Ania znienacka — chciałabyś mieszkać w domu z
ogródkiem?
— Pewnie — słowo to mama musiała wypowiedzieć uśmiechając się. Ania czuła, że
mama uśmiecha się pogodnie, jak uśmiechają się ludzie na widok ładnego obrazka.
— Hodowałabym kwiaty, warzywa... — Westchnęła i tym westchnieniem przywołała
Anię z powrotem do pokoju. — Głupstwa — żachnęła się. — Sama nie wiem, co plotę.
Energicznie wstała z tapczanu, zapaliła światło. Okno zabłysło jeszcze głębszą
czernią. Zaciągnęła zasłony i wysłała Anię do łazienki, a sama zabrała się do
rozściełania tapczanu. Kiedy Ania wróciła, zastała mamę przeglądającą jej
szkolne zeszyty.
— Nie są takie, jak być powinny. Musisz bardziej interesować się szkołą. A
teraz kładź się spać.
Późnym wieczorem, kiedy zegar na kościele wybił jedenaście razy, Ania ułożyła
się na wznak i zacisnęła powieki, jak tylko potrafiła najsilniej. Słyszała
kiedyś ó przekazywaniu myśli na odległość. Teraz próbowała przekazać
106
swoje dobre myśli panu Kapustnikowi. Wyobraziła sobie, że ściska głowę pana
Kapustnika tak, jak w zimne dni ściska się kubeczek z czymś gorącym do picia, a
przekazywanie myśli było chuchaniem na świecącą łysinę. Łysina matowiała,
należało zmatowiały kawałeczek wypucować i znów chuchać. Przekazała w ten sposób
wiele dobrych myśli. Na zakończenie przekazała najgorętszą: „Gdyby przestał
istnieć sklep na rogu ulicy, kamienica w tym miejscu osunęłaby się aż do
fundamentów".
•
Nazwę Inna Planeta wymyśliła Ludwisia. Pewnego letniego dnia wybrały się po
rumianek dla babci. Ponieważ babcia nie pozwalała zbierać ziół rosnących przy
drodze, którą jeżdżą samochody, poszły trochę dalej, do polnej drogi. Polna
droga doprowadziła je do małego lasku brzozowego. Był świeży, cichy i wydawał
się nie tknięty ludzką stopą. Drobne listki drżały w upalnym powietrzu.
Siostry weszły do lasu stąpając ostrożnie i rozglądając się na boki. Ludwisia
była trochę zdziwiona i oglądała lasek z taką miną, jakby wyrósł w ciągu jednej
nocy.
— Nie wiem, dlaczego nie przychodziłyśmy tutaj — powiedziała. — Przecież znamy
całą okolicę, a ten lasek widać z okna naszego strychu. Z daleka wygląda jak
pęczek natki wetknięty do słoika z wodą. Dolne gałązki zwisają, jakby trochę już
podsychały. Nie bój się — szepnęła do Zosi, chociaż sama nie czuła się zbyt
pewnie i w dodatku nie wiedziała dlaczego. — Spójrz, jaka miękka trawa, jakby
nikt nigdy po niej nie chodził.
— Właśnie — odpowiedziała Zosia i to „właśnie" sprawiło, że Ludwisię ogarnął
jeszcze silniejszy niepokój. Zaczęło jej się wydawać, że w każdej chwili zza
drzewa może wyjrzeć czyjaś twarz z dalekim i tajemniczym uśmiechem. Twarz kogoś,
kto stroni od ludzi, nie chce być widziany i rozpoznany.
107
— No, jak tu jest? — zapytała w nadziei, że siostra powie coś zwykłego i
uczucie strachu minie.
— Ten lasek jest taki, jakby codziennie przychodziła tu babcia z odkurzaczem.
Wszystko czyściutkie, porządne...
— O, właśnie! — ucieszyła się Ludwisia. Wspomnienie osoby bliskiej sprawiło, że
przestała się bać. — I gdyby babcia nas zobaczyła, zawołałaby: „Dlaczego
chodzicie w butach? Tak się nasprzątałam!"
— A dziadek powiedziałby: „Przecież człowiek nie może być niewolnikiem podłóg"
— zaśmiała się Zosia naśladując głos dziadka. — Podoba mi się to miejsce i już
się nie boję.
Obie siostry tak się odprężyły, że w chwilę potem lasek był już miejscem
najbezpieczniejszym na świecie, miłym, dobrym i zachęcającym.
— Nikogo tu nie wpuścimy — oświadczyła Ludwisia. — Ten lasek jest tylko nasz i
nazwiemy go Inną Planetą. Nikt tu nie ma wstępu z wyjątkiem tych osób, które my
zechcemy zaprosić.
Zosia chciała wiedzieć, dlaczego siostra wymyśliła akurat tę nazwę.
— Bo ten lasek jest inny niż te, po których dotąd spacerowałam — wyjaśniła
Ludwisia. — A Planeta dlatego, że czasami chciałoby się uciec na jakąś inną
planetę, a ponieważ nie jest to możliwe, tak właśnie nazwiemy lasek. Rozumiesz?
— Rozumiem — Zosia kiwnęła głową z wielką powagą. — Wszystko rozumiem. — W
gruncie rzeczy nie rozumiała, ale podporządkowała się siostrze.
Z biegiem czasu Inna Planeta stała się im tak bliska, że zaczęły traktować ją
jak swoją własność.
Tego dnia, gdy w odwiedziny mieli przyjść Ania, Iza i Grześ, Ludwisię już od
rana ogarnął niepokój i wzrastał z godziny na godzinę. Po południu była tak
zdener-
108
wowana, że nie potrafiła usiedzieć spokojnie w jednym miejscu. Plątała się po
kuchni, aż wreszcie babcia zawołała:
— Dziecko, zajmij się czymś, bo przez cały czas przeszkadzasz!
Naburmuszona Ludwisia wyszła przed dom i usiadła na schodkach. Długo jednak nie
wytrzymała samotnie. Zawołała Zosię, posadziła ją obok siebie i zapytała
szeptem:
— Ty, a co będzie, jeżeli Inna Planeta się im nie spodoba?
— Oj, spodoba, spodoba — Zosia chciała się wyrwać. — Puść, babcia pozwoliła mi
wylizać miskę po kremie.
— Czy miska po kremie jest ważniejsza? — zapytała surowo siostra. — Czy
odrobina kremu jest aż tak ważna, ty sprzedajna duszo? Jeżeli powiedzą na
przykład... — szukała jakiegoś miażdżącego określenia, które mogłaby usłyszeć od
obcych dzieci. — No, jeżeli powiedzą na przykład: „Ее, tam. Do kitu taka Inna
Planeta. Zwykły lasek, a te szumu narobiły", albo: „Zgłupiałyście czy co?
Przecież to tylko trawa i drzewa", albo... Nie wyrywaj się, kiedy do ciebie
mówię!
— Nie powiedzą tak, puść mnie! — prosiła Zosia. — Babcia zaczyna zmywać! Umyje
miskę, bo pomyśli, że nie chcę! Puść!
Ludwisia puściła siostrę. Zosia popędziła do kuchni wołając:
— Babciusiu, nie myj tej miski! Ja ją wyliżę!
Po tym okrzyku w kuchni zapanowała cisza mącona odgłosem wody spływającej do
zlewozmywaka. „To znak, że babciusia nie umyła miseczki — pomyślała zirytowana
Ludwisia. — Dlaczego ja zawsze muszę się martwić tym, co powiedzą inni? Jeżeli
im się tam nie spodoba, to wtedy i dla mnie Inna Planeta przestanie istnieć".
Na schodkach ukazała się Zosia. Szła z wysuniętym do przodu wskazującym palcem,
na którym niosła krem.
109
— Masz — powiedziała. — Otwórz buzię. To dla ciebie. Ludwisia otworzyła szeroko
usta, a Zosia z namaszczeniem wsunęła do środka palec z kremem.
— Pyszności, prawda? — mlasnęła. — Jeżeli im się nie spodoba, to my im wtedy
powiemy, że są głupi — zaproponowała Zosia.— Chcesz?
— I co nam z tego przyjdzie? Wielka mi obraza powiedzieć komuś, że jest głupi.
Wszyscy tak mówią i wszyscy to słyszą dziesiątki razy.
— No, to im powiemy: „Idźcie stąd!"
— Nie pójdą.
— No, to my im wtedy powiemy: „Wynocha!" — zapalała się Zosia. — Wtedy na pewno
pójdą. Ja poszłabym już po pierwszym słowie. — Zosia przespacerowała się po
podwórku i wróciła na schodki, do zgnębionej siostry. — A może chcesz usłyszeć
zdanie o nagietkach? — zapytała Ludwisię, zaglądając jej w oczy. — Ludwisiu,
nagietki same się rozsiewają — powiedziała uroczyście. — No i jak?
Ludwisia zaklęła, jak tylko potrafiła najszpetniej. Oznaczało to, że zdanie o
nagietkach nie pomogło.
— Ale umiesz przeklinać — wyraziła uznanie Zosia. — Ciekawe, gdzie się tego
nauczyłaś.
— W szkole— wyjaśniła siostra. — Jak pójdziesz do szkoły, to najpierw nauczysz
się kląć, a dopiero potem alfabetu. Kto wie, może już w zerówce będziesz klęła?
— Może — zadumała się siostra. — Ale powiedz mi, dlaczego my wymyślamy to
wszystko? Nie rozumiem.
— Na wszelki wypadek — odrzekła Ludwisia. — Na wszelki wypadek, gdyby
powiedzieli coś złego.
W tym momencie rozległo się głośne szczekanie. Zosia zapomniała o wszystkim i
pobiegła do furtki.
Zaledwie dzieci weszły na podwórko, Zosia zabrała od Izy smycz z Azorem i
zaczęła szybciutko mówić:
— Jeszcze nie jesteśmy gotowe, bo moja siostra... —
110
przerwała i spojrzała na Ludwisię. — To znaczy moja siostra Gapcia nie jest
jeszcze spakowana, bo ona też pójdzie z nami.
Nie było rady, Ludwisia poszła do kuchni powiedzieć babci, że zaraz wychodzą,
wywlokła ze schowka pod schodami torbę na kółkach i rozejrzała się za kotem.
Gapcia i Azor zawierali znajomość na środku podwórka. Kot obwąchiwał z uwagą psi
pysk, a Azor szeroko merdał ogonem.
— No i nie udusił! — zawołał Grześ. — Ciekaw jestem, kto pierwszy wpadł na
pomysł, żeby oskarżać Azora.
— Ja — przyznała się Zosia. — A jak nasza żaba?
— Nie wiem — odpowiedziały Ania i Iza jednocześnie. — Nie byłam nad jeziorem.
Ale chyba dobrze.
Przysłuchująca się temu Ludwisia popadała w coraz gorszy nastrój. „Najpierw
oddałyśmy żabę, teraz Inną Planetę, i w dodatku oddajemy coś, o co nie można się
upom-mec .
Potrzymała szeroko otwartą torbę, żeby Zosia mogła ułożyć w niej Gapcie.
— My ją zawsze wozimy w torbie — wyjaśniła Ludwisia. — Wam się to oczywiście
może wydać dziwne...
— Nie wydaje nam się dziwne — powiedziała prędko Ania. — Wcale, prawda, Iza?
— Ani odrobinkę — potwierdziła Iza. — A tobie, Grzesiek? Może tobie wydaje się
to dziwne, co?
— Nic mi się nie wydaje dziwne — odpowiedział Grześ. — Ona sama szłaby bardzo
długo — czuł się w obowiązku wyjaśnić, dlaczego nie wydaje mu się to dziwne. —
Widywałem koty na smyczy, koty z kokardami — brnął. — Słyszałem o specjalnych
huśtawkach dla kotów... — umilkł posyłając Izie pełne rozpaczy spojrzenie.
— Nam się nic nie wydaje dziwne — podsumowała Iza z powagą. — Nic a nic.
111
Powtórzone tyle razy słowo „dziwne" sprowadziło zwykłą czynność, jaką jest
wkładanie kota do torby, do rzeczy bardzo dziwnych. Spocona Ludwisia
przymocowała torbę do wózka, zdając sobie sprawę, że w końcu to ona sama do tego
doprowadziła. Ściągnęła sznurek torby i zajrzała do środka. Wszyscy po kolei
zaglądali i każdy widział błyszczące oczy i figlarnie na bok przechylony łepek.
Azor też zajrzał, powęszył chwilkę, a potem pisnął cienkim głosem
poszkodowanego.
— On też chciałby do torby — domyśliła się Zosia.
Z domu wyszła babcia niosąc dwa dodatkowe sweterki dla wnuczek i torbę z
drożdżowymi rogalikami.
— Pamiętajcie — przestrzegała. — Jesienią potrafi się zrobić chłodno z godziny
na godzinę. Jeżeli więc...
— Wiemy, babciu — przerwała Ludwisia. — Jeżeli zrobi nam się zimno z godziny na
godzinę, to powinniśmy prędziutko wrócić.
— Właśnie — kiwnęła głową babcia udając, że nie dosłyszała nutek agresji w
tonie wnuczki.
Wyruszyli. Za furtką Grześ spytał, dokąd idą.
— Jak to? — zdziwiła się Ludwisia. — Przecież...
I w tym momencie zdała sobie sprawę, że wszystko odbyło się w jej myślach. To
ona we własnej wyobraźni zaprowadziła dzieci na Inną Planetę, w jej wyobraźni
miejsce to im się nie spodobało. „Jak to mówiła babcia? — spróbowała sobie
przypomnieć. — »Ludwisiu, musisz kształtować trzeźwość myśli«".
— Chodźcie! — zawołała łapiąc rączkę wózka. — Chodźcie, zobaczycie, jak tam
jest ładnie!
Cała wyprawa zamieniła. się błyskawicznie w wesołą wędrówkę do miejsca, o którym
każdemu wolno myśleć, co mu się żywnie spodoba.
Na przedzie biegła Zosia, a obok niej Azor z wywieszonym ozorem. Iza odkryła,
dlaczego Azor pobiegł za Zosią.
112
Otóż Zosia biegała, a Iza zawsze chodziła albo wlokła się, a w psie aż się
gotowało na widok wszystkich poruszających się szybko stworzeń. Teraz Azor co
jakiś czas zostawiał Zosię, żeby przybiec do torby z kotem. Węszył chwilkę w jej
wnętrzu i piskiem informował, że jechać miło, ale i biegać przyjemnie.
Trzy razy zatrzymywali się, żeby zajrzeć do torby zaraz po Azorze. Chcieli
sprawdzić, jak kotka reaguje na psa. Za każdym razem zastawali ją w tej samej
pozycji — leżącą trochę na plecach, trochę na boku i przekrzywiającą na bok
trójkątny łepek.
— Zaprzyjaźnili się — powiedziała Ania. — To widać od razu. Daj mi ją trochę
powieźć.
Ludwisia chętnie odstąpiła wózek, bo teraz odstąpiłaby już wszystko. Z
poprzedniego ponurego nastroju nie pozostał nawet ślad. Czuła się beztroska,
swobodna, nastawiona serdecznie do całego świata. Mówiła dzieciom, kto mieszka w
mijanych domach. Dowiedzieli się, gdzie mieszka szewc, gdzie krawiec, który dom
należy do pani, „eo w zeszłym roku pochowała męża", a w którym domu gnieżdżą się
dwaj zezowaci chłopcy.
— Nie wiem, dlaczego akurat o nich mówimy „gnieżdżą się", a zeza mają jeden w
jedną stronę, drugi w drugą, jakby nie chcieli na siebie patrzeć.
Przed domem pijaka poinformowała cichym głosem, że częściej bywa pijany niż
trzeźwy. Dzieci odruchowo pociągnęły nosami, chcąc osobiście sprawdzić, czy z
obejścia nie zalatuje wódką.
— A w tym domu mieszka dentysta — wyjaśniła.
Jak na komendę przejechali językami po zębach, szukając dziur. I wszyscy poczuli
dreszcz na plecach.
Grześ korzystając z nieuwagi Ani próbował wmanewrować się między nią a poręcz
wózka.
— Gdzie się pchasz! — zawołała Iza, która sama miała
8 — Od dziś za tydzień
113
wielką ochotę wieźć kota. — Wszędzie wepchnąłby się pierwszy.
— Nigdy nie wiozłem kota — zwierzył się Grześ. Stanęli wśród pierwszych drzew.
Zosia i Azor pobiegli
klucząc między białymi pniami. Inna Planeta jeszcze nigdy nie została obejrzana
tak dokładnie jak teraz. Ludwisia zajęła się wydobywaniem kota z torby. Spod
spuszczonych oczu obserwowała nowe dzieci. Widziała tylko ich nogi do kolan i
pomyślała, że to jest bardzo dziwne — poznać po przestępujących z miejsca na
miejsce nogach, co czują ich właściciele. Przestępowali jakoś tak wesoło i
Ludwisia wyczuła w tym akceptację i chęć do zabawy.
Gapcia ruszyła wydłużonym krokiem. Ogon postawiła prosto, uszka odchyliła do
tyłu. Dzieciom wydawało się, że wybrała się na obchód Innej Planety.
— Jej ogonek powinien być przyozdobiony — zauważyła Ania, bo czarny koci ogon,
drgający lekko na końcu, wydał jej się czymś żywym, oddzielnym od życia kota.
— Mogłybyśmy jej zrobić obrączki na ogon! — zawołała Ludwisia. — Zosia i ja
bardzo często robiłyśmy jej obrączki z trawy. — Oczywiście ona je zaraz gubiła.
Iza zaczęła szukać mocnych źdźbeł trawy. Ania i Ludwisia pomagały jej, a Grześ
oddalił się dyskretnie. Do jego uszu dolatywały okrzyki Zosi i Azora i chciał
sprawdzić, co robią.
Dziewczynki uplotły sześć obrączek. Wszystkie w jednym rozmiarze, wszystkie
złotawozielone i pachnące.
— Wiecie — powiedziała Ania w zadumie — jestem prawie, prawie pewna, że w tej
chwili na całym świecie nie ma ani jednego dziecka, które robi ozdoby na koci
ogon. Tylko my trzy.
— Ty jesteś prawie, prawie pewna — roześmiała się Iza. — A ja jestem prawie
pewna. A ty? — zwróciła się do Ludwisi.
114
— Ja jestem pewna — odpowiedziała Ludwisia uśmiechając się.
Odszukały w trawie kota i delikatnie, żeby nie poczuł się urażony i zrozumiał,
że to dla urody, włożyły na czarny ogon sześć obrączek.
Kot stał cierpliwie, ale po chwili machnął ogonem i sześć obrączek spadło na
trawę.
— Nic nie szkodzi — odezwała się Ludwisia. — Ciężko jest dźwigać sześć ozdób na
lekkim ogonie. Podzielimy się nimi.
Każda dziewczynka wzięła dwie obrączki i schowała do kieszeni.
Potem grały w gumy. Iza, chociaż za gruba i na co dzień niezdarna, skakała
najlepiej, a Ludwisia najsłabiej.
— To dlatego, że nie mam wprawy — mruczała po każdym nieudanym skoku. — Zośka
jest za mała, żeby grać w gumy, a dziadek i babcia za starzy.
Ania przyglądała się Ludwisi i czuła, że lubi tę dziewczynkę coraz bardziej,
chociaż przecież Ludwisia nie robiła nic nadzwyczajnego. Nigdy dotychczas Ania
nie zastanawiała się, do którego momentu lubi kogoś zwyczajnie, a od którego
zaczyna lubić bardzo, ale też nigdy nie przymierzała się do żadnej przyjaźni tak
świadomie. Patrzyła na niezdarne skoki, zmarszczone brwi, opuszczoną trochę
dolną wargę. ,,Będę myślała bardzo mocno, żeby jej się udało — postanowiła,
zaciskając oczy. — Chcę, żeby jej się udało. Teraz musi jej się udać, bo za
chwilkę będzie już tak zdenerwowana, że w ogóle nie skoczy".
— Pięknie! — usłyszała okrzyk Izy. — Wspaniale! Otworzyła oczy i zobaczyła
zadowoloną twarz Ludwisi,
spocone czoło i szczęśliwy uśmiech.
— Udało mi się — wysapała Ludwisia. — Teraz już zawsze będzie mi się udawało.
Jestem pewna.
Ania znów zamknęła oczy, bo bała się, że jeżeli będzie
lis
patrzyła na Ludwisię, to zaraz, tutaj, na Innej Planecie, wszystko jej powie.
Już do końca zabawy w brzozowym lasku Ania ciągle zaciskała oczy. Robiła to tak
często, że wreszcie Iza powiedziała:
— Dlaczego wciąż do mnie mrugasz? Czy zachowuję się nie tak, jak powinnam?
— Nie — odpowiedziała Ania. — Zachowujesz się tak, jak powinnaś. Po prostu
bolą mnie trochę oczy.
Zaraz też zdała sobie sprawę, że bawiąc się z dwiema dziewczynkami z ulicy
Chabrowej, ona, Iza i Grześ rzeczywiście przez cały czas „zachowywali się"
zamiast po prostu być. Ania nie wiedziała, czy jej przyjaciele zachowują się tak
ze względu na nią, czy dlatego, że naprawdę polubili nowe dziewczynki. „Być może
to właśnie miała na myśli mama, mówiąc, że nie ma przyjaźni zawieranej na siłę —
myślała Ania. — A jednak można kogoś bardzo szybko polubić i myśleć o nim jak o
przyjacielu, ale samemu nie będzie się przyjacielem, jeżeli się coś ukrywa".
Wiedziała, że jest to jej ostatnie spotkanie z Ludwisią. Chciała wracać do domu,
ale akurat przybiegli Zosia i Grześ wołając, że odkryli wielki kamień jajowatego
kształtu. Leżał na samym końcu Innej Planety i Grześ powiedział, że przypomina
jajo wielkiego ptaka.
— Ptaka wielkości kamienicy — podpowiedziała Iza. — Zniósł jajko i odfrunął.
— Czy coś się z niego wykluje? — zapytała wylękniona Zosia.
— Nie martw się — uspokoił ją Grześ. — Coś bardzo dobrego. Przecież na twojej
Innej Planecie nie może się wylęgnąć nic złego, prawda?
— Prawda — kiwnęła głową Zosia. — Tylko wszystko, co najlepsze.
Na niebie pojawił się biały ślad. Długa, wąska kreska spinająca horyzont.
116
— To ślad skoku żaby — roześmiała się Ludwisia. — Odprawia te skoki na naszą
cześć, bo zanieśliśmy ją do innych żab.
Powoli robiło się chłodno i trzeba było wracać. Zapakowali Gapcie do torby, a
wózek z kotem popychał Grześ.
— Bardzo ładnie ją wieziesz — chwaliła Zosia. — Tak jak trzeba wieźć żywe
stworzenie.
Przed furtką domu Ludwisi postali jeszcze chwilkę i porozmawiali. Potem
pożegnali się. Ania chciała pożegnać się jakoś szczególnie, tak żeby ją Ludwisia
zapamiętała, ale nie wiedziała, jak to zrobić, i ograniczyła się do zwykłego
„cześć". Popatrzyła jeszcze, jak Ludwisia i Zosia wchodzą do domu, i ruszyła
pierwsza. Iza i Grześ ledwie za nią nadążali. Przy rynku poprosiła przyjaciół,
żeby wstąpili do jej mamy.
— Powiedzcie, żeby się nie niepokoiła — powiedziała. — Mam jeszcze coś do
załatwienia. I nie pytajcie co, bo i tak nie powiem, to znaczy nie teraz. Cześć!
I nie oglądając się za siebie pobiegła w stronę uliczki prowadzącej do domu
wdowca. Była bardzo zdenerwowana i nie mogła trafić. Zaczepiła jakąś starszą
panią i zapytała o mały dom z czerwonej drobnej cegiełki.
— Wdowiec? — zdziwiła się pani. — Coś ci się pomyliło, dziewczynko. Przy tej
uliczce nie mieszka żaden wdowiec.
— W ogrodzie od frontu stoi wielki słup telegraficzny — mówiła Ania
gorączkowo. — Psuje całość, bo dom jest ładny.
— Ach, to o ten dom ci chodzi! — roześmiała się staruszka. — Ale jego
właściciel nie jest wdowcem. Po prostu jego żona od lat powtarza: „Zobaczysz,
któregoś dnia zostaniesz wdowcem", i dlatego wszyscy tak o nim mówią.
Podziękowawszy, Ania pobiegła dalej. „Wszystko jest
118
złe, głupie i poplątane — myślała. — Nie ma nic prostego. Tata nie jest tatą,
córka nie jest córką, a wdowiec nie jest wdowcem". Dobiegła do pomalowanej na
zielono furtki.
— Proszę pana! — zawołała do mężczyzny, który szedł właśnie przez podwórko. —
Ja przyszłam do tego pana, który wynajmuje tu pokój!
Mężczyzna skinął głową i zniknął w drzwiach domu.
Ania nie weszła na podwórko. Stała przed furtką i czekała, aż wyjdzie tata
Ludwisi. Pojawił się bardzo szybko i na widok Ani zawołał:
— Czy coś się stało?
Wyglądał na zaskoczonego i uradowanego jednocześnie. Szedł w stronę furtki
uśmiechając się.
— Wejdź — powiedział otwierając furtkę, ale Ania potrząsnęła głową.
— Chciałam tylko powiedzieć, że poznałam twoją córkę — powiedziała prędko. —
Ona mieszka przy ulicy Chabrowej osiem. Jest bardzo miła, ładna i wcale nie wie,
że jesteś w mieście. Ja wiedziałam wszystko prawie od początku, ale... —
westchnęła — ale nie potrafiłam ci powiedzieć. W dniu, w którym odkryłam prawdę,
obiecałam sobie, że powiem wszystko za tydzień, a kiedy minął, znów powiedziałam
sobie: „od dziś za tydzień", a potem jeszcze raz. Dziś musi być „od dziś za
tydzień", bo ja już nie mam sił. Do widzenia — zakończyła. — Nie przychodź już
do nas i przepraszam, że cię tak długo oszukiwałam.
Odwróciła się na pięcie i zaczęła biec. Nie była pewna, czy tata ją zawołał, czy
tylko tak jej się wydawało. Na wszelki wypadek nie obejrzała się. Biegła przez
całą drogę, a oświetlony ciepłym światłem sklep pana Kapustnika mignął jej przed
oczami jak kolorowy obrazek z książki.
Drzwi otworzyła mama. Była zarumieniona od kuchennego ciepła.
119
— Już po wszystkim — powiedziała Ania. — Wyjaśniło się. Nie martw się, mamo.
Miałaś rację. To wszystko było zupełnie niepotrzebne i naprawdę nie ma się co
martwić. Przecież są również i takie rodziny jak nasza.
Mama chciała Anię objąć, ale Ania odsunęła się. Mama była najbliższym
człowiekiem na świecie, ale teraz wolała tylko na nią patrzeć. Nie pragnęła
niczyjej bliskości, nawet maminej.
— Pójdę do siebie — rzekła i ruszyła w stronę pokoju. Pościeliła bardzo
starannie tapczan i wlazła pod kołdrę. Pragnęła, żeby zmrok zapadł jak
najszybciej, a po nim noc, i żeby dla wszystkich dzieci było teraz tak samo —
żeby spały. „Czego ja właściwie chciałam od samego początku? — zastanawiała się.
— Chciałam, żeby jakoś tak się stało, żeby tata zapomniał o Ludwisi i został ze
mną na zawsze". Schowała głowę pod kołdrę, bo gdy trzymała ją na poduszce, nie
mogła się oprzeć wrażeniu, że ktoś śledzi jej myśli, ktoś się wkrada do
najgłębszych tajemnic. Z głową pod kołdrą było bezpieczniej i myślała dalej:
„Nie mogło tak się stać, bo oznaczałoby to, że tata jest zły albo jakiś dziwny i
niezrozumiały, jeżeli zamiast Ludwisi przyjąłby mnie za córkę. Ja zgodziłabym
się, żeby był zły, głupi i niezrozumiały, zgodziłabym się na wszystko, byleby
był, ale tata nie zgodziłby się. Jutro zastuka do tamtych drzwi, otworzy babcia,
tata przywita się z Ludwisią i Zosią i wszyscy będą żyli szczęśliwie w małym
domu przy ulicy Chabrowej".
Gwałtownie usiadła na łóżku.
— Mamo! — zawołała.
Drzwi otworzyły się jak zaczarowane.
— Muszę zaraz pójść do domu wdowca — mówiła Ania wciągając rajstopy tyłem na
przód. — Muszę tam zaraz pójść i powiedzieć o Zosi.
Ubieranie szło jej nieskładnie. Rozzłoszczona potrzą-
120
sała swetrem i spodniami, bo stawiały opór, jakby miały za dużo
nogawek i rękawów.
— Aniu — powiedziała mama. — Jest późno.
— Ale koniecznie trzeba pójść! On nic nie wie o Zosi.
— Jeżeli chcesz, ja pójdę — powiedziała mama. — Pójdę i powiem, że tata
Ludwisi nie powinien się zdziwić, jeżeli w domu, do którego się wybiera, będzie
jeszcze jedna mała dziewczynka.
— Ty nie pójdziesz — zaprotestowała Ania. — Bo ja bez ciebie nie zostanę.
— Wobec tego poproszę pana Kapustnika — powiedziała mama znużonym głosem. — Na
pewno się zgodzi. Zaraz pójdę do niego.
Ania wsunęła się do łóżka.
— On musi wiedzieć o Zosi — powtarzała. — Musi wiedzieć.
Mama wróciła razem z panem Kapustnikiem, który chętnie zgodził się pójść.
— Ależ, oczywiście — powiedział. — Oczywiście. Bądź spokojna, Aniu. —
Przyglądał się jej spod oka i był zdziwiony, że nie płacze i nie widać, żeby
płakała. Czuł się onieśmielony, bo Ania robiła na nim wrażenie osoby dorosłej,
zlecającej mu ważną misję.
— Najlepiej zrobię, jeżeli złapię taksówkę — powiedział.
— Tak tak — przytaknęła Ania. — Dom wdowca, ze słupem telegraficznym w ogródku
od frontu.
Po wyjściu pana Kapustnika obie z mamą stały jakiś czas w przedpokoju i
nasłuchiwały. Trzasnęły ciężkie drzwi klatki schodowej i dopiero wtedy Ania
wróciła do siebie, a mama podreptała za nią.
Na dworze robiło się ciemno. Olbrzymie okno lśniło i ukazywało odbicie pokoju
Am. Lampa z kremowym abażurem świeciła słabiej w pokoju za oknem, ale na tyle
121
mocno, żeby można było odróżnić kontury mebli, wzór kilimka wiszącego nad
tapczanem, półki z książkami i zarys głowy mamy siedzącej na brzegu tapczanu.
Ania leżała na wznak i przemyśliwała dzisiejszy dzień. Wszystko widziała i czuła
bardzo wyraźnie, nawet zapach kurzu pokrywającego drogę prowadzącą do Innej
Planety. Widziała ślad skoku żaby dużo wyraźniej niż wtedy, gdy naprawdę
patrzyła w niebo. Biała kreska na niebie nie była w jej wyobraźni tym, czym była
dla Ludwisi. Ani przypominała półokrągłą rączkę wielkiego koszyka. Żaba skoczyła
z domu przy ulicy Chabrowej do jeziora położonego niedaleko domu Ani — żabi skok
spiął dwa brzegi koszyka, a było nim powoli zasypiające teraz miasto.
Zerknęła w okno. „Mieszkam w tym samym mieście, w którym mieszkają Ludwisia,
Zosia i tata. Idąc ulicą mogę sobie wyobrażać, że przed chwileczką oni też tędy
przechodzili i tata rozglądał się za mną. Teraz mogę sobie wyobrażać wszystko,
co zechcę, a ludzie, których sobie wyobrażę, będą zachowywali się tak, jak ja
postanowię — rozmyślała Ania. — Dwie dziewczynki siedzą na stołeczkach, wchodzi
rumiana babcia i pyta, czy nie zjadłyby lanych kluseczek na mleku. Dziewczynki
grzecznie myją ręce, siadają przy stole, a babcia stawia przed nimi dymiące
talerze. Ale babcia stawia trzy talerze! Otwierają się drzwi, wchodzę ja, a
babcia woła: «Kochanie, jak dobrze, że jesteś. Kluseczki już gotowe«".
— Mamo — zapytała Ania. — Czy ty masz jakieś marzenia?
— Ja? — uśmiechnęła się mama. — Chyba nie. Może to raczej pragnienia.
Pragnęłabym, żebyś zapomniała o całej tej sprawie, żebyś była zdrowa, żebyś się
dobrze uczyła. Nie, marzeń raczej nie mam.
„Nie szkodzi — pomyślała Ania. — Ja pomarzę za ciebie. »A gdzie rodzice?»— pyta
babcia. «Poszli do kina« — od-
122
ч,
powiadamy. Wszystkie trzy jemy lane kluski na mleku, mówimy »dobranoc«, myjemy
się i idziemy spać".
— Spij już, Aniu — powiedziała mama. — Jeżeli chcesz, zostawię nocną lampkę.
— Nie, nie trzeba — uśmiechnęła się Ania. — My już będziemy spać.
— Rzeczywiście, ja też chyba zaraz położę się spać — powiedziała mama. — Czuję
się dziś znużona.
„Wszystkie trzy zasypiamy, a tata Ludwisi i moja mama są w kinie, ale gdy wrócą,
zajrzą jeszcze do pokoju, sprawdzą, czy wszystko w porządku, a potem posiedzą z
babcią i dziadkiem w kuchni i porozmawiają o filmie, który dziś obejrzeli..."
Przedsenne obrazy Ani mieszały się, jeden nakładał się na drugi, ale miały w
sobie coś wspólnego. Wszystkim zaczynało być dobrze.
W nocy zaczął padać deszcz. Najpierw delikatnie kropił, zostawiał na szybach
wąskie smugi i nagle przeszedł w szaloną ulewę. Tłukł jesienną trawę, obdzierał
z drzew liście, przepłukiwał rynny, obmywał chodniki i jezdnie. Ustał dopiero
nad ranem. Zaczęły się jesienne chłody. Inna Planeta wydawała się miejscem
odległym o wiele kilometrów.
Ludwisia siedziała na nie wykończonym pięterku, na starej nocnej szafce, jedynym
meblu, jaki tam stał. Babcia pozwoliła jej nie iść do szkoły i Ludwisia
postanowiła spędzić szkolne godziny samotnie. Nie potrafiła siedzieć w kuchni, w
której rano, zupełnie nagle, pojawił się ojciec.
Przyszedł bez uprzedzenia i to było za wiele dla Ludwisi. Ktoś z przeszłości
wtargnął w życie ich domu. Ludwisia poznała go od razu, a raczej domyśliła się
od razu, że ten pan, który stoi w drzwiach kuchni i mówi „dzień dobry", to jej
tata.
Babcia krzyknęła wysokim, babciowatym głosem:
123
— Jezus Maria, Andrzej! — i przysiadła na krześle, które błyskawicznie
podstawił jej dziadek.
Przycupnięty na swoim ulubionym stołku, dziadek wpatrywał się w ojca
przekrzywiając głowę trochę jak ptak, który może patrzeć jednym okiem.
— Jezus Maria! — powtarzała babcia wachlując się brzegiem fartucha. To było
wszystko, co umiała teraz powiedzieć i zrobić.
Stojąca obok Ludwisi Zosia wysunęła się troszkę do przodu, ale starsza siostra
złapała ją za szelki spodni i ukryła za sobą.
Tylko Gapcia wyszła ojcu na spotkanie. Zbliżyła się drobnymi kroczkami, wspięła
na tylne łapki i w sposób zachęcający pociągnęła go pazurkami za nogawkę spodni.
— Przybliż do niej twarz — rozległ się szept Zosi. — Chce sprawdzić, co jadłeś.
Ojciec posłusznie przykucnął. Po jego kolanie kot wspiął się wyżej i zaczął mu
delikatnie obwąchiwać usta.
Babcia w kółko powtarzała „Jezus Maria!" i wreszcie rozpłakała się. Jej płacz
był bezbarwny. Ludwisia nie mogła się w nim doszukać ani radości, ani strachu,
ani ulgi. Nie wiedziała, co ma robić. Ręka Zosi wymknęła się z jej dłoni.
Ludwisia patrzyła, jak Zosia podchodzi do stołu, bierze krzesło i zanosi je ojcu
do drzwi.
— Proszę — powiedziała grzecznie, tak jak uczyła ją babcia. — Proszę bardzo.
Spokojny głos młodszej wnuczki postawił babcię na nogi. Ocierając oczy brzegiem
fartucha podeszła do kuchenki i wstawiła wodę na herbatę.
Ojciec ciągle stał przy drzwiach i patrzył na Ludwisię. Nie zmieniając wyrazu
twarzy, przeniósł spojrzenie na Zosię.
— To moja siostra — wyrwało się Ludwisi. — Ma pięć lat.
124
— Wiem — odezwał się tata. — Pan Kapustnik mówił mi o niej.
Twarz Zosi rozciągnął szeroki uśmiech. Lubiła, kiedy o niej mówiono, a na ogół
mówiono dobrze. Ludwisi wydało się to nieznośne. Chciała zawołać: „Nie masz się
z czego cieszyć", ale coś jej tylko zachrobotało w gardle.
Babcia nalewała gorącą herbatę do kubeczków, a dziadek dalej siedział na swoim
stołku. Ludwisia ze zdumieniem spostrzegła, że dziadek ma okropnie długie ręce.
Owinął nimi tułów, jak Gapcia owijała się ogonem, i jedną ręką skrobał się pod
łopatką. Nagle wstał i przeszedł w ten koniec kuchni, gdzie babcia parzyła
herbatę.
Tak jak przedtem wszyscy domownicy skupieni byli bliżej stołu, a ojciec stał na
zewnątrz, tak teraz stali bliżej ścian, dając mu miejsce przy stole, ale on z
tego nie skorzystał.
— Usiądź — dziadek wskazał miejsce przy stole.
Ojciec zdjął kurtkę i rozejrzał się w poszukiwaniu jakiegoś wieszaka. Zosia
usłużnie odebrała kurtkę z jego rąk i rozwiesiła na oparciu krzesła. Odruchowo
przysunęła krzesło do pieca, chociaż był zimny. Dopiero dziś mieli w nim
pierwszy raz napalić tej jesieni, ponieważ nocny deszcz przywlókł za sobą zimno.
— Proszę — powiedziała babcia niosąc do stołu tacę ze śniadaniem.
Usiadła pierwsza, wzrokiem nakazała wnuczkom usiąść przy sobie. Każdy odbierał z
rąk babci talerzyk, na którym kołysało się jajko. Zabrakło jednego talerzyka i
jednego jajka. Babcia bez słowa podała ojcu talerzyk dziadka, a dziadkowi swój.
Sama jadła nad tacą. Ludwisia wsłuchiwała się w odgłosy łyżeczek uderzających o
skorupki jajek. W kuchni poza tym panowała zupełna cisza. Miała wrażenie, że
każdy czegoś szuka w jajku i za chwilę krzyknie: „Znalazłem!"
126
— Dlaczego nie jesz jajka, babciu? — zapytała Zosia.
— Bo mnie wątroba boli — odrzekła babcia. — W ogóle nie powinnam jadać jajek.
Ludwisia myślała o chwili, kiedy babcia podawała ojcu talerzyk dziadka, a
dziadkowi swój. Babcia mrugała załzawionymi oczami, a wyciągnięta ręka z
talerzykiem lekko drżała. W całej jej postaci nie było ani odrobiny zwykłej
energii. Ludwisia pomyślała, że w tym momencie Wszyscy Święci Pańscy, których
babcia wzywała na pomoc, kiedy się bała o dom, wynieśli się z kuchni,
bezszelestnie przemierzyli sień i nie wiedzieć dlaczego poszli w kierunku
sąsiedniej parceli zamiast w kierunku furtki.
Ojciec jadł z oczami wbitymi w stół, ale kiedy poczuł spojrzenie Ludwisi,
podniósł głowę i w jego oczach błysnęło coś jasnego. „Składa się z dwóch osób —
przeleciało przez głowę Ludwisi. — Jedna, lepsza — będzie dla mnie, druga,
gorsza — dla Zosi".
Siedząca po drugiej stronie stołu Zosia zachowywała się jak w transie.
Nienaturalnie wysokim głosem opowiadała o Gapci, Innej Planecie, o żabie, o
sobie i o Ludwisi.
Przez moment Ludwisi wydawało się, że ojciec coś do Zosi powie, ale nie odezwał
się.
— Najadłam się — rzekła z przymilnym uśmiechem Zosia. — Jestem gruba jak
beczka.
Ludwisia nie mogła tego znieść. Zosia próbowała przypodobać się
niebezpieczeństwu i przebłagać je.
— Chodź — powiedziała wstając.
— Nigdzie nie pójdę — Zosia zakręciła się na krześle i usadowiła wygodniej. —
Tu mi jest dobrze.
Ludwisia odwróciła się i sama odeszła od stołu. Powędrowała prosto na pięterko.
Przez wybitą szybę wpadało wilgotne, chłodne powietrze, ale to jej nie
przeszkadzało. Wprost przeciwnie, zwróciła w stronę okna twarz, przymknęła oczy
i zobaczyła Inną
127
Planetę. Pokryte szarym deszczem gałązki, bezbronne listki, które zniszczy
zimno. Miała ochotę stanąć na parapecie, rozłożyć skrzydła i poszybować wysoko,
aż do Innej Planety, zgarnąć ją jak wielki bukiet i poszukać bezpiecznego
miejsca. Przeszkodą była Zosia, która siedziała teraz w kuchni, a Ludwisia nigdy
nie wyruszyłaby bez siostry. Wyobraziła sobie, jak Zosia siedzi naprzeciwko
ojca, wdzięczy się, robi minki i chwali się, że potrafi już czytać. „Ona jest
mała — pomyślała Ludwisia — i dlatego wydaje jej się, że wszystko jest takie
proste".
Skuliła się i objęła nogi rękami. „Co dobrego może przynieść przyjazd taty dla
mnie czy dla Zosi?" — zastanawiała się ponuro.
Z chwilą przyjazdu taty w domu wszystko się zmieniło. Na zewnątrz i w środku dom
wyglądał tak samo, ale Ludwisia wyraźnie czuła inność. Czuła obecność taty nawet
wtedy, gdy była w swoim pokoju, a tata w kuchni albo przed domem. Nawet w nocy
było inaczej niż przedtem. Za dwiema ścianami spał ktoś zupełnie nieznany. Z
całych sił próbowała osiągnąć to, co babcia nazywała trzeźwością myśli, ale nie
bardzo wiedziała, na czym to polega. „Mam myśleć trzeźwo" — powtarzała sobie w
duchu, pomagając babci przy zmywaniu. „Mam być rozumna i trzeźwa" — mamrotała
idąc do szkoły. Kontrolowała wszystko, co mówiła, i czuła się coraz bardziej
zmęczona. Gdyby tata wyraźnie powiedział, że zostaje, byłoby się czego uchwycić,
gdyby oznajmił, że przyjechał tylko w odwiedziny, też wiedziałaby, co myśleć,
ale tak? Zupełna plątanina. W końcu postanowiła porozmawiać z babcią.
— Powiedz mi wreszcie, babciu, czy tata przyjechał na zawsze? — zapytała. —
Muszę to wiedzieć.
— Ano chyba tak — odrzekła babcia. — Przecież każdy człowiek musi wreszcie
mieć swój dom. Cieszysz się?
128
— Jeszcze nie wiem — odrzekła Ludwisia szczerze. Gotowa była w każdej chwili
powiedzieć: „Idź sobie,
tato, my ciebie nie potrzebujemy" albo: „Zostań z nami na zawsze".
Przyglądała się ojcu, kiedy wchodził do kuchni albo z niej wychodził, kiedy
rozmawiał z dziadkiem czy naprawiał żelazko. Ojciec zajmował się sprawami
codziennymi i w jego zachowaniu nie było nic, co mogłoby Ludwisię przyciągnąć do
niego łub odepchnąć.
W końcu doszła do wniosku, że być może wtedy, gdy ona jest w szkole, odbywają
się jakieś ważne rozmowy, dzieje się coś, o czym ona nie wie. Ze szkoły wracała
pędem, zwalniała dopiero przed furtką i oczami robiła przegląd całego podwórka.
Rejestrowała najmniejszą nawet zmianę, choćby to, że rano miotła do zamiatania
podwórka stała oparta o kurnik, a po południu o ścianę domu. Wchodziła do
kuchni, zmieniała buty i pokręciwszy się trochę tu i tam, wywabiała siostrę do
pokoju.
— I jak? Co dziś robił? — pytała. Zosia odpowiadała wiernie i szczerze:
— Rozmawiał bardzo długo z babcią i dziadkiem, ale nie wiem o czym, bo kazali
mi wyjść i czymś się zająć. Kiedy próbowałam podsłuchiwać, babcia dała mi klapa.
Albo:
— Nic się nie działo. Babcia raz płakała, trzy razy się śmiała i kilka razy się
uśmiechnęła. Dziadek jak zwykle prawie nic nie mówił. Na obiad jest barszcz
czerwony, pierogi z mięsem i kisiel z czarnych porzeczek.
— Nieważne, co będzie na obiad — zniecierpliwiła się Ludwisia. — Mów, co tata.
— Naprawił mikser — informowała Zosia. — Powiedział, że pralka jest dobra,
tylko trzeba dokupić jakąś część. Zdaje się kołnierz. Czy możliwe, żeby pralka
miała kołnierz jak człowiek?
9— Od dziś za rrdzień
129
— Możliwe. Pralka automatyczna ma kołnierz. Jeżeli tata ją naprawi, babcia
będzie zachwycona. Przecież pralka to jedyna kosztowna rzecz w domu. Mów, co
jeszcze.
— Nic więcej — odrzekła Zosia. — Powiedziałam wszystko. Aha, babcia
powiedziała, że Gapcia okoci się lada dzień, bo kocięta już się jej w brzuszku
przemieściły, przygotowały się do wychodzenia na świat. Czy myślisz, że one będą
wychodziły gęsiego?
— A jak mają wychodzić? — Ludwisia była niezadowolona z siostry. — Przecież nie
mogą wychodzić trzymając się za łapki. Tak chodzą dzieci na wycieczkę. Masz mieć
oczy i uszy otwarte. Rozumiesz?
— Rozumiem — kiwnęła głową Zosia. — Mam cały czas oczy i uszy otwarte, chyba
już tak się urodziłam. Wiesz dobrze, że potrafię usłyszeć i zobaczyć to, czego
ty nie potrafisz, ale tu się naprawdę nic nie dzieje.
— Jestem pewna, że się dzieje, tylko ty nie uważasz. Ogłuchłaś, oślepłaś i nie
wiem, co jeszcze. Masz uważać, rozumiesz?
— Rozumiem — odpowiedziała Zosia podporządkowując się siostrze.
Babcia zawołała je na obiad. Ludwisia usiadła do stołu ze spuszczonymi oczami. W
towarzystwie ojca zawsze tak siedziała. Podnosiła je wtedy, gdy miała pewność,
że tata patrzy w inną stronę. Teraz gmerała łyżką w talerzu, chociaż na obiad
była jej ulubiona zupa, ulubione pierogi i ulubiony deser.
— Czemu nie jesz? — zapytała babcia. — Zjedz chociaż trochę.
— Nie mogę — mruknęła Ludwisia. — Jakoś nie mogę.
— Tu się coś dzieje — poinformowała Zosia ojca poufnie. — To znaczy coś się
dzieje z Ludwisia — poprawiła się. — Zawsze coś się dzieje, jeżeli ktoś nie chce
jeść — wybrnęła. — Prawda, babciusiu?
130
— Prawda — przyznała babcia. — Jak ktoś nie chce jeść, to źle się dzieje, bo
brak apetytu to zły objaw.
— Jedz, Ludwisiu — odezwał się tata.
Ludwisia posłusznie wzięła łyżkę i zaczęła jeść barszcz. Wyjadła wszystko, do
ostatniej kropelki. „Jedz, Ludwisiu" — myślała. „Jedz, Ludwisiu" — szeptało jej
w głowie.
Babcia postawiła na stole salaterkę z dymiącymi pierożkami. Zazwyczaj widok
pierożków z mięsem przystrojonych skwarkami działał na Ludwisię podniecająco,
zwłaszcza kiedy dzień był zimny i mokry jak teraz. Przypominała jej się książka,
w której w deszczowe dni, w kuchni rozgrzanej od pieca, siedziały dzieci i jadły
coś zwykłego, ale bardzo smacznego. Przy piecu schły mokre buty, pod daszkiem
kurnika drób zbił się w gromadkę, okienko na strychu było zamknięte, okna
opatrzone, a na każdym łóżku leżał dodatkowy koc. Świat zmniejszał się w sposób
zupełnie naturalny, ograniczał do własnego domu i najbliższych.
— Ludwisiu, zjedz trochę pierożków — usłyszała głos taty.
Nabrała dużą porcję, po prostu przechyliła salaterkę i zgarnęła pierogi na swój
talerz.
— No! — zawołała ostrzegawczo Zosia. — Ale nie wszystkie!
— Jeszcze są — babcia uspokoiła wnuczkę. — Starczy dla wszystkich, bo udało mi
się kupić przepiękny kawałek mięsa.
Ludwisia zjadła pierogi, przed kisielem troszkę się zawahała i popatrzyła na
ojca. Podniósł brwi i uśmiechnął się, nieznacznym ruchem głowy wskazując
miseczkę. Zanurzyła łyżkę i zaczęła jeść.
„No tak — myślała. — Mnie zachęca do jedzenia, ale Zosi nie. Prawdę mówiąc i bez
tego wepchnie wszystko, co ma na talerzu. Mógłby jednak trochę ją zachęcić.
Mógłby powiedzieć: »Jedz, Zosiu, będziesz dużą i ładną dziewczyn-
131
ką«. Ale jak zachęcać kogoś do jedzenia, jeżeli ten ktoś i bez tego je za
dwóch". Skołatana głowa Ludwisi pochylona nad stołem pracowała z całych sił.
„Mógłby jednak powiedzieć: »Bardzo ładnie jesz. Wyrośniesz na ładną
dziewczynkę«. Ale ona i bez tego jest ładna. Mógłby więc powiedzieć: »Jest,eś
bardzo ładną dziewczynką, Zosiu, a to dlatego, że tak ładnie jesz«". Nagle
zatrzymała się z łyżką między miseczką a ustami.
— Kończ, Zosia — powiedziała do siostry. — Mam ci coś ważnego do powiedzenia.
Po obiedzie obie siostry poszły do swojego pokoju, babcia zabrała się do
zmywania, a dziadek i tata postanowili obejrzeć pięterko, żeby zorientować się
dokładniej, co tam jeszcze jest do zrobienia.
— Może uda się przed zimą — powiedział dziadek. Siedząc na tapczanie Ludwisi,
słyszały kroki na piętrze.
— Teraz idzie dziadek — mówiła Zosia zadzierając głowę. — A teraz tata. Poznaję
po krokach.
— Posłuchaj — zaczęła Ludwisia. — Chodź na kolana, coś ci muszę powiedzieć.
Zosia posłusznie wlazła siostrze na kolana. Wiedziała, że odbędzie się jakaś
poważna rozmowa, bo w takich wypadkach starsza siostra zawsze brała ją na
kolana, żeby mogły sobie patrzeć w oczy.
-— Masz od dziś udawać, że straciłaś apetyt. Rozumiesz?
— Nie — przyznała się Zosia. — Nie rozumiem. Mam apetyt. Ledwie wstałam od
stołu, a już bym coś zjadła. Chcesz, przyniosę cukiereczki? Mam w szafce nocnej.
— Zostaw swoje cukiereczki — Ludwisia mówiła poważnie. — Zjesz je później.
Teraz chcę ci wytłumaczyć, dlaczego masz udawać brak apetytu. On musi
powiedzieć: „Jedz, Zosiu, bo musisz przecież wyrosnąć na ładną dziewczynkę".
132
— A jeżeli tak nie powie, to co wtedy? — zapytała Zosia.— Ja nic nie rozumiem.
— Będziesz rak długo udawała brak apetytu, że wreszcie powie.
— Przecież ja się wycieńczę — chlipnęła Zosia. — Dlaczego akurat każesz mi
udawać brak apetytu. Wiesz, że lubię jeść. A jeżeli babcia pierwsza powie? Tak,
babciusia nie pozwoli mi głodować — nabrała nadziei. — Babcia zaraz powie:
„Jedz, kochanie, bo się wycieńczysz". Co tak naprawdę znaczy „wycieńczyć się"?
— Nic złego. Po prostu trochę schudniesz, i to wszystko. I nic ci się nie
stanie. Masz robić tak, jak mówię. Jeżeli chcesz, po kryjomu będę ci przynosiła
z kuchni coś do zjedzenia. Ale nikt nie może o tym wiedzieć.
— A nie mogłabym udawać, że jestem chora, jeżeli już muszę udawać? — Zosia
patrzyła tak błagalnie, jak tylko potrafiła błagalnie patrzeć. Ludwisię to
rozzłościło.
— Ty wstrętny łakomczuchu! — syknęła. — Nic ci się nie stanie, jak trochę mniej
zjesz.
— Dziś na kolację będzie wątróbka! — ryknęła Zosia. — Ty wiesz, że nie
wytrzymam! A może by tak od jutra? Na śniadanie jest zupa mleczna. Nie lubię zup
mlecznych.
— Nie, od dziś. I to jest dla twojego dobra. Świetnie się składa, że akurat na
kolację będzie wątróbka. Właśnie dorosłym bardzo zależy, żeby dzieci jadły
wątróbkę.
— To chociaż zapalę światło — smutna Zosia zsunęła się z kolan siostry i
podeszła do kontaktu. Wyciągnęła rękę, ale nim zapaliła światło, spojrzała na
Ludwisię. — Czy to wszystko jest konieczne? — zapytała cichutko.
Ludwisi żal się zrobiło Zosi.
— Zapal już to światło — powiedziała miękko. — Jak chcesz, zaraz ci wszystko
wytłumaczę. To jest tak, Zosiu — zaczęła obejmując siostrę rękami i nogami. — To
jest tak. Ja muszę wiedzieć, czy on ciebie lubi.
133
— Chyba mnie lubi — odszepnęła Zosia. — Mnie prawie wszyscy lubią. Kfie
zrobiłam mu nic złego. W dodatku przecież to tata.
Ludwisia jeszcze mocniej przygarnęła siostrę.
— Tata — powiedziała. — To prawda.
Coś się widocznie poruszyło w głowie Zosi, bo najpierw westchnęła przymykając
oczy, a potem nagle je otworzyła i popatrzyła na Ludwisię z tak wielką powagą,
jakby w jednej chwili przybyło jej kilka lat.
— To prawda — powtórzyła jak echo — ale nie mój. — I jak zawsze, kiedy
rozmawiały o ojcach, usiłowała pojąć, jak to jest możliwe, że mając wspólną
mamę, wspólnego dziadka, wspólną babcię, wspólnego kota i wspólny dom, można
mieć różnych ojców. — A co będzie, jeżeli przyjedzie mój tata? — zapytała. — Czy
też zamieszka z nami?
Ludwisi zaschło w gardle. Była rozgorączkowana i wszystko ją paliło albo
swędziało.
— Nie będzie z nami mieszkał, bo nigdy nie przyjedzie — powiedziała. —
Słyszałam, jak kiedyś babcia i dziadek rozmawiali. Ani nasza mama nie
przyjedzie, ani twój tata nie przyjedzie, bo oni się nas wyrzekli — zakończyła
prędko, żeby Zosia nie odkryła tej niesprawiedliwości: Zosi wyrzekły się dwie
osoby, a Ludwisi tylko jedna. — I dlatego mój tata musi zostać twoim tatą.
Innego wyjścia nie ma. Nie ma — powtórzyła. — Rozumiesz? A teraz zjedz trochę
cukierków, żebyś przy kolacji nie miała zbyt dużego'apetytu. Słodycze zabijają
apetyt. Tak mówi babcia.
Przez całe popołudnie siostry bawiły się w swoim pokoju, na podwórku,
przygotowały Gapci pudełko, w którym powinna urodzić kociaki, a przez cały czas
pojadały cukierki. Kiedy zasiadły do kolacji, Zosia nawet nie musiała udawać
braku apetytu. Osowiałym okiem wpatrywała się w talerz, na którym dymiła
wątróbka. W ustach czuła ciężki smak słodyczy, a w żołądku lekkie mdłości. Zza
stołu równie oso-
134
wiała Ludwisia słała jej podtrzymujące na duchu spojrzenia. Tak jak Zosia
przewidziała, babcia natychmiast zainteresowała się nagłym brakiem apetytu
wnuczek. Przyłożyła rękę do czoła najpierw jednej, potem drugiej i zaproponowała
im rumianek.
— Coś podobnego — powiedziała. — Zawsze tak dobrze jadły. Zaraz wam zaparzę
rumianku.
— Pewnie się objadły słodyczami — wtrącił dziadek. — Znalazłem na podwórku dwa
papierki po iryskach.
— Dwa papierki to jeszcze nie słodycze — odezwała się Ludwisia. — Owszem,
zjadłyśmy po jednym cukierku.
— Nie należy się przejmować — powiedział tata. — Dzieci przecież tracą apetyt
bez powodu i zupełnie nagle odzyskują. To znaczy: tak sądzę. Nie mam
doświadczenia, ale pamiętam siebie z dzieciństwa.
Ludwisia i Zosia wypiły ogromną ilość herbaty, ale gorzkiej, bo na widok cukru
robiło im się niedobrze, i poszły spać.
Następnego dnia rano Ludwisia obudziła się pierwsza. Nim reszta domowników
wstała, przygotowała Zosi kanapki z suchego chleba i kiełbasy.
— Zostawiam ci to w nocnej szafce — szepnęła, kiedy zaspana Zosia usiadła na
łóżku. — Zjedz trochę teraz, a resztę przed samym obiadem. Tylko pamiętaj, przed
samym obiadem. A ja kupię sobie w szkolnym sklepiku bułek
i też się napcham.
*
Ludwisia wracała ze szkoły do domu. Była bardzo rozgoryczona. Znów dostała z
wypracowania trójkę, a jej koleżanka z ławki cztery plus, chociaż to koleżanka
ściągała od Ludwisi, a nie odwrotnie. Ludwisia nigdy nie odważyłaby się wstać i
powiedzieć, jak się naprawdę sprawy mają, ale w głębi serca żywiła nadzieję, że
któregoś dnia nauczycielka dozna nagłego olśnienia i odkryje prawdę.
135
Przed furtką przestawiła myśli szkolne na domowe i dokonała lustracji podwórka.
Nie dopatrzyła się w nim niczego nadzwyczajnego. Kury wydziobywały resztki z
kurzego korytka, co przypomniało Ludwisi bułki ze szkolnego sklepiku. Leżały w
żołądku kamieniem, a mimo to była głodna. „Znów trzeba się będzie zadowolić
kilkoma łyżkami zupy i odrobiną drugiego dania" — pomyślała. Na podwórku
pachniało pysznym rosołkiem.
W kuchni babcia mościła kolejne pudełko dla Gapci, a dziadek głaskał kota.
Gruba, kształtem przypominająca gruszkę, Gapcia śledziła poczynania babci z
kolan dziadka. Dziadek głaskał kota i mówił:
— Po co tyle pudełek? W każdym kącie pudełko.
— Bo nie wiadomo, gdzie będzie się chciała okocić — powiedziała babcia. —
Dobrze wiesz, że koty w tych sprawach mają różne dziwne pomysły.
— Wiem — zgodził się dziadek. — Znam te pomysły. I wiem, że Gapcia lubi kocić
się w szafie. Zamiast obstawiać dom pudełkami, wystarczy postawić jedno i dobrze
zamknąć szafę.
— To się też zrobi — odrzekła babcia ustawiając pudełko pod piecem. — Gapciu,
chodź, kici, kici — wabiła.
W odpowiedzi na to kot ziewnął szeroko i rozsiadł się wygodniej.
— A gdzie Zosia? — zapytała Ludwisia, gdyż młodszej siostry nie było w kuchni,
a zawsze o tej porze siedziała już za stołem nie mogąc się doczekać obiadu.
— Na pięterku — odpowiedział dziadek. — Tata naprawia podłogę, a Zosia pewnie
się przygląda.
— On się naprawdę stara — wtrąciła babcia. — Od razu widać, że ma dużo dobrych
chęci. Twojemu ojcu też nie jest łatwo. Powinnaś być dla niego milsza. Takie
oschłe zachowanie nie ułatwia nikomu życia. Co było, to było, a co będzie, to
będzie.
136
Dziadek roześmiał się mówiąc, że babcia znów wyważa otwarte drzwi, na co babcia
zareagowała wzruszeniem ramion i stwierdzeniem, że nie wszystko, co wydaje się
oczywiste, jest oczywiste. Ludwisia mruknęła, że jej zachowanie jest zupełnie
normalne, i poszła na pięterko po siostrę. Idąc zastanawiała się, co robią tata
i Zosia, czy rozmawiają, a jeżeli tak, to o czym. Schody skrzypiały, więc
Ludwisia stąpała tylko wtedy, gdy słyszała uderzenia młotka.
— Ten możesz wyrzucić — usłyszała głos ojca. — Jest do niczego.
Zastała ich na samym środku pięterka. Zosia podawała właśnie nowy gwóźdź,
trzymając go tak, jak się trzyma mały kwiatek.
— Obiad — powiedziała Ludwisia. — Zaraz będzie
obiad.
Zosia pozbierała się szybko i otrzepała sukienkę.
— Zrób przerwę — powiedziała do taty. — Bo naprawisz wszystko, a ja chcę ci
pomagać.
— Dobrze — zgodził się tata. — Przez ten czas wygładzę listewkę okienną, zgoda?
A co u ciebie, Ludwisiu?
— Dobrze — odparła sucho Ludwisia. — Normalnie. A ty nie idziesz na obiad?
— Jadłem już — odpowiedział tata. — No, biegnijcie szybko, bo babcia będzie
niezadowolona.
Ludwisia postała jeszcze chwilkę, nie wiedząc, co ma powiedzieć. W końcu wzięła
siostrę za rękę i poprowadziła do kuchni.
Zaledwie znalazły się na schodach, Zosia rozgadała się.
— Nic się nie działo. Tata przez cały czas pracował na piętrze. Czy widziałaś
nowy kawałek podłogi? Jest śliczny. Taki jasny.
— Tak — zgodziła się Ludwisia. — Jest śliczny, ale przez ten nowy kawałek stara
podłoga będzie wyglądała na jeszcze starszą.
137
— A ja uważam, że nowy kawałek jest lepszy niż dziury, które tam przedtem były.
Tobie nic się nie podoba — powiedziała Zosia z wyrzutem.
— Nie podoba mi się to, że zamiast czymś się zająć, siedzisz na pięterku licho
wie po co.
— Pomagam — odparła Zosia z powagą. — Podaję gwoździe.
— Można je brać z puszki. Nie musisz tam sterczeć.
— Ależ muszę! — Zosia była bardzo stanowcza. — Muszę. Tata powiedział, że
bardzo mu pomagam. Nie wie, co by było, gdybym mu nie pomagała.
Ludwisia zatrzymała się i mocno szarpnęła siostrę za rękę.
— Powiedział tak, bo pewnie się przymilałaś — wyszeptała ze złością. — Znam cię
dobrze. Pewnie najpierw zapytałaś: „Prawda, że ładnie ci pomagam, tatusiu?
Prawda, że ładnie ci pomagam, tatusiu? — przedrzeźniała siostrę. — Prawda, że
nie poradziłbyś sobie beze mnie, TATUSIU?!" — Umilkła, bo zabrakło jej tchu.
— Tak — Zosia z godnością wyjęła rękę z dłoni siostry.— Tak zapytałam, bo tak
mi się podobało. Zresztą — dodała zeskakując z ostatniego schodka — mógł
powiedzieć: „Nie, smarkaczu, przeciwnie, nie pomagasz mi, ale raczej
przeszkadzasz". Tak powiedział kiedyś dziadek, kiedy mu chciałam pomagać.
— Powiedział tak, bo mu przeszkadzałaś — powiedziała Ludwisia.
— To znaczy, że teraz pomagam! — wykrzyknęła z triumfem Zosia. — I zjem
wszystko, co mi babcia da, bo umieram z głodu. Sama już nie wiesz, czego chcesz.
Tata jest dla mnie dobry, a ty ciągle się czepiasz!
Otworzyła drzwi kuchenne i zniknęła za nimi zostawiając Ludwisię na schodach.
— Wstrętna zdrajczyni! — prychnęła Ludwisia. Było jej
138
przykro i chętnie uderzyłaby siostrę. Pomyślała, że ona też zje cały obiad, a
potem jeszcze raz nad wszystkim się zastanowi.
Siostry nie rozmawiały przy obiedzie. Babcia od razu zorientowała się, że są
pokłócone, ale tak ładnie i dużo zjadły, że nie próbowała mówić: „Siostry
powinny się kochać, żeby kiedyś, kiedy dorosną, jedna w drugiej miała oparcie".
Po obiedzie Zosia popędziła na pięterko, a Ludwisia zabrała się do lekcji. Miała
zamiar napisać takie wypracowanie, żeby nikt nie mógł ściągnąć. Otworzyła
zeszyt, przejechała pięścią po miejscu złożenia, odchrząknęła i zapatrzyła się w
okno.
Świat, który widziała, wydał jej się nieciekawy. Smutne niebo, łyse drzewa,
osamotniona sąsiednia działka bez żaby. Poczuła, że w niej samej też jest szaro
i smutno, i zaczęła się zastanawiać, czy to, na co patrzy, ma na nią wpływ, czy
też może to, co ona czuje, sprawia,, że świat wydaje się smutny. „To, co widzę,
przypomina mi zwinięte w kłębek zwierzę, które nie chce się wyprostować" —
napisała i zaraz przekreśliła zdanie, gdyż uznała je za bezsensowne. „To, co
widzę, jest szare, smutne i zadeszczone" — napisała i znów przekreśliła zdanie.
Nie wydało jej się bezsensowne, ale stanowiło zamkniętą całość, której nie
potrafiła rozwinąć. Postanowiła zmienić temat na jakiś weselszy. „Lada dzień
nasza Gapcia urodzi kocięta". Rozsiadła się wygodnie, zadowolona, że może pisać
o swoim ulubionym kocie. Pisała właśnie o tym, jak dwa razy do roku Gapcia
pięknie opiekuje się kociętami, gdy nagle przypomniała sobie, że koleżanka z
ławki też ma kotkę. Ze złością przekreśliła wszystko, co napisała, i poszła
zobaczyć, co robią tata i Zosia.
Na pięterku panowała cisza. W pierwszej chwili Ludwisia pomyślała, że ich tam
nie ma. Byli jednak i w skupieniu oglądali wielką komodę przywleczoną ze
strychu. Pochło-
140
nieci sprawdzaniem, czy komody nie podziurawiły korniki, nie zauważyli Ludwisi.
Dopiero gdy chrząknęła, tata podniósł głowę i uśmiechnął się.
— Chodź do nas — powiedział. — Pomożesz zdecydować. Warto ją naprawiać czy nie?
— Nie wiem — odpowiedziała Ludwisia wzruszając ramionami. — Muszę odrabiać
lekcje i nie mam czasu na oglądanie komody.
— Warto, warto! — zawołała pełna entuzjazmu Zosia. — Babciusia mówi, że
wszystko warto naprawiać, bo nowe drogo kosztuje.
Ludwisia wróciła do pokoju. Komoda bardzo ją zainteresowała i już miała nawet
zawołać: „Trzy górne szuflady dla mnie!", ale nie zawołała, bo wydało jej się to
za wesołe. Skupiła się na wypracowaniu. Każde zdanie, które przychodziło jej do
głowy, uznawała za bezsensowne. Przez cały czas wędrowała myślami na pięterko,
ciekawa, czy tata zdecyduje się naprawić komodę, czy też nie.
„Pójdę i powiem, że babcia się ucieszy, jeżeli da się naprawić komodę" —
westchnęła.
Szła na pięterko nasłuchując. Jedyne, co słyszała, to głos Zosi. Młodsza siostra
nuciła piosenkę o koniku.
— Babcia będzie zadowolona, jeżeli uratujesz tę komodę — powiedziała Ludwisia
stając w progu. — Mówię w imieniu babci, nie w swoim — dodała i szybko wyszła.
— Mogłabyś nam pomóc! — zawołał za nią tata.
— Mam dużo lekcji! — odkrzyknęła Ludwisia.
Znów usiadła przy stoliku. Postanowiła jednak nie pisać dziś wypracowania.
Nauczycielka dała na nie trzy dni. Odrobiła lekcje z innych przedmiotów i poszła
na pięterko powiedzieć, że jeśli komoda zostanie naprawiona, do niej mają
należeć trzy górne szuflady, a do Zosi dwie dolne.
— Dobrze — zgodziła się Zosia. — Ja jestem mniejsza
141
i z niższych szuflad będzie mi łatwiej wyjmować różne rzeczy.
— I łatwiej będzie ci do nich wkładać różne rzeczy — zażartował tata.
Ludwisi spodobał się żart, zwłaszcza że tata uśmiechnął się i w kącikach oczu
zrobiły mu się śmieszne zmarszczki, przez co uśmiech wypadł jeszcze weselej.
Poszła do kuchni, gdzie właśnie dziadek i babcia sprawdzali domowe rachunki.
Pokręciła się trochę, napiła się wody.
— Wiecie, że tata przyciągnął ze strychu komodę? — powiedziała głośno.
— Aha — odmruknęła babcia, nie podnosząc głowy znad zeszytu z rachunkami.
— To dobrze czy źle? — zapytała Ludwisia.
— Chyba dobrze — odpowiedział dziadek.
Ludwisia chciała im powiedzieć, że nie rozumie, jak można tak nagle wziąć się do
naprawiania różnych rzeczy. Takimi sprawami zajmują się przecież ci ludzie,
którzy przez cały czas są w domu, wyjeżdżają tylko na wakacje i wracają. Nie
potrafiła wytłumaczyć babci i dziadkowi tego, co czuje, ale ich spokój wydawał
jej się bardzo niezrozumiały. „Chodzi mi o to — myślała Ludwisia patrząc na
babcię —- chodzi mi o to, że tata chyba najpierw powinien porozmawiać i wszystko
powiedzieć. O tym, gdzie był, zanim przyjechał". Babcia spokojnie dodawała
długie kolumny cyfr; a dziadek sprawdzał. Ludwisia czuła, że się z nimi nie
dogada. Wróciła więc do pokoju. Była bardzo podenerwowana. Bała się, że za
chwilę krzyknie, przewróci krzesło, podrze zeszyt na strzępki albo zrobi coś
jeszcze gorszego i bardzo gwałtownego. Zerwała się i pobiegła na pięterko.
Prawie skakała po schodach.
— Muszę się zaraz wszystkiego dowiedzieć — powiedziała. — Muszę wszystko
wiedzieć, bo nie wytrzymam!
142
Wpadła na pięterko i zawołała:
— Ja bym wreszcie chciała wiedzieć, dlaczego tak długo nie przyjeżdżałeś! Kiedy
ciebie nie było, mogłam myśleć, że nie przyjeżdżasz, bo coś ci nie pozwala. Coś
ważnego. Ale przyjechałeś i już nie wiem, co myśleć! Nie wiem nawet, czy lubisz
Zosię, czy nie, ale powiem ci, że jeżeli jej nie lubisz, to tak, jakbyś i mnie
nie lubił! Zostaw! — Szarpnęła się, kiedy tata wyciągnął do niej rękę.
Odetchnęła kilka razy głęboko. Teraz, kiedy wszystko wykrzyczała, zrobiło jej
się lżej. Czekała, że ojciec coś powie, ale on tylko stał i patrzył. Ludwisia
odwróciła się i odeszła. Chciała przemknąć do pokoju, ale na dole natknęła się
na babcię.
— Czy coś się stało, wnusiu? — zapytała babcia zatroskanym głosem.
— Nic się nie stało — szepnęła Ludwisia. — Tylko wszyscy są jacyś inni.
— Jesteśmy tacy sami — uśmiechnęła się babcia. — Tacy sami — mówiła biorąc
wnuczkę za rękę. — Jeżeli w domu pojawia się nowa osoba, to coś z sobą przynosi
i może inni domownicy też się troszkę zmieniają.
„Pojawia się nowa osoba i przynosi niepokój" — pomyślała Ludwisia.
W chwilę potem siedziała u siebie na łóżku i płakała. Miała dreszcze i bolała ją
głowa. „Jest mi teraz tak samotnie jak żabie w studni" — myślała. Żaba stała się
nagle kimś bliskim, utraconym przez własną lekkomyślność. „Gdyby żaba mieszkała
w studni, zaraz pobiegłabym do niej". Ludwisia płakała coraz mocniej.
Ktoś szedł po schodach. Pomyślała, że to pewnie babcia idzie na pięterko, żeby
sprawdzić, co się stało, ale w gruncie rzeczy mało ją to teraz obchodziło.
Płakała i chciała płakać, bo tylko na to było ją stać.
Nagle drzwi otworzyły się i stanął w nich tata. Za nim
143
skradała się Zosia, ale kiedy chciała wejść, babcia przytrzymała ją za szelki
spodni. Rozległy się pełne protestu krzyki, stłumione przez drzwi, bo tata
wszedł i zamknął za sobą drzwi. Po raz pierwszy od przyjazdu taty Ludwisia była
z nim sama. Przestała płakać. Nie odrywała oczu od chodzącego tam i z powrotem
ojca.
— Ludwisiu — powiedział tata. — Jeżeli chcesz, wyjadę. Nawet jutro. Kiedy tu
jechałem, myślałem, że będziesz chciała, żebym został, ale wcale nie musi być
tak, jak myślałem. Rozumiem, że możesz nie chcieć, żebym mieszkał z wami.
Ludwisia siedziała z otwartą buzią.
— Nie powiedziałam, że chcę, żebyś odjechał — wymamrotała wreszcie. — Niektóre
dzieci nie potrafią sobie wyobrazić domu bez taty, a ze mną jest akurat
odwrotnie. Powiedz, dlaczego dopiero teraz przyjechałeś?
Ojciec usiadł obok córki, wziął ją za rękę i powiedział:
— Kiedy twoja mama i ja rozstaliśmy się, wyjechałem z miasta i postanowiłem
nigdy nie wracać. Teraz wiem, że nie powinienem był tego robić. Pewnego dnia
zacząłem myśleć o powrocie, ale taki powrót wcale nie jest łatwy. Mówisz sobie:
„Jutro wracam". Nadchodzi jutro, a ty jesteś w tym samym miejscu i znów mówisz
sobie: „jutro". Im częściej to sobie powtarzasz, tym powrót staje się
trudniejszy, bo nie wiesz nawet, czy jeszcze ktoś na ciebie czeka.
— Och, tato — westchnęła Ludwisia. — Jak mogłeś pomyśleć, że ja na ciebie nie
czekam. Czekałam przez cały czas i opowiadałam ci o Zosi. Bardzo cieszyłeś się
Zosią. Mówiłeś: „Jak tylko będę mógł, zaraz przyjadę. Obie jesteście moimi
prawdziwymi dziećmi".
— A czy może być inaczej? — zapytał tata.
— Więc ty też tak myślisz? — zawołała Ludwisia. — Dokładnie tak samo, jak ja
myślałam? To znaczy, że niepotrzeb-
144
nie kazałam się Zosi głodzić i głodziłam się sama. Widzisz — uśmiechnęła się
nieśmiało. — Ja bardzo chciałam, żebyś ją polubił, bo ona jest przecież moją
siostrą. Chciałabym, tato, żebyś został na zawsze.
— Zostanę na zawsze — powiedział tata biorąc Ludwisię na kolana i przytulając
mocno. — Domyśliłem się, że moja osoba ma jakiś związek z waszym marnym
apetytem. Dawałaś Zosi znaki pod stołem. Wczoraj ja oberwałem kilka solidnych
kopniaków i dlatego dziś zjadłem obiad wcześniej. O Zosię się nie martw. Nie
wiedziałem o niej, ale powiedziałem sobie, że skoro przyjeżdżam po tylu latach,
to powinienem przyjąć dom takim, jakim go zastanę. Teraz oboje wiemy, że
dotyczyło to właśnie Zosi. Lubię ją i pewnie pokocham. Któregoś dnia, gdy może
akurat będę szedł przez podwórko albo będę wstawał rano z łóżka, pomyślę, że ją
kocham. Nie wiem, kiedy to się stanie. Może jutro, może za kilka dni, a może od
dziś za tydzień?
Tata urwał. Był bardzo zamyślony, jakby przeniósł się gdzieś daleko.
— Wiesz, Ludwisiu — zaczął. — Jedna dziewczynka powtarzała sobie: „od dziś za
tydzień", bo chciała odwlec coś bardzo dla niej smutnego. Ja sądzę, że można
myśleć: „od dziś za tydzień", oczekując również czegoś dobrego, co na pewno się
wydarzy, tylko dokładnie nie wiadomo kiedy.
— Co to za dziewczynka? — zapytała Ludwisia. — Opowiesz mi o niej?
— Tak — kiwnął głową tata. — Nie wyobrażam sobie, że mógłbym nie opowiedzieć.
Często o niej myślę i jest mi wtedy bardzo ciężko. Lubię tę dziewczynkę i
chciałbym ją jeszcze spotkać. Pewnego dnia... — zaczął opowiadać. — Pewnego dnia
wcześnie rano przyjechałem do tego miasta. Najpierw krążyłem trochę po ulicach,
zjadłem śniadanie w barze mlecznym, a wczesnym popołudniem poszedłem
10 — Od dziś /:d tydzień
145
do mieszkania na drugim piętrze, zapukałem, a kiedy usłyszałem głos dziewczynki:
„Kto tam?", odpowiedziałem: „Otwórz, to ja, twój tata".
— Przecież to nie byłam ja — powiedziała zdumiona Ludwisia, zsuwając się z
kolan taty.
— To nie byłaś ty, ale ja odpowiedziałem: „Otwórz, to ja, twój tata" — ciągnął
ojciec. — Drzwi otworzyły się i stanęła w nich dziewczynka. Była trochę wyższa
od ciebie. Przyglądała mi się z uwagą, bardzo poważnie. Nie wiedziała pewnie, co
ma zrobić albo powiedzieć. Rozumiałem ją, bo ze mną było podobnie. Wszedłem do
mieszkania i zdziwiłem się trochę. Było umeblowane inaczej niż wtedy, gdy je
opuszczałem, ale przecież meble można zmienić. Dziewczynka początkowo była
trochę przestraszona, ale kiedy zaczęliśmy rozmawiać, poczułem, że się cieszy.
Pokazała mi swoje maskotki i muszle, które wisiały w szklanej gablotce na
ścianie. Obiecałem jej zrobić półkę na maskotki, bo ta dziewczynka zbiera
maskotki.
— Tato! — przerwała oszołomiona Ludwisia. — Przecież to nie byłam ja!
— Oczywiście, że to nie byłaś ty, ale wtedy myślałem, że to ty. Nie
zastanawiałem się nawet, dlaczego dziewczynka ma jasne włosy, skoro ty masz
ciemne. Dopiero kiedy przyszła jej mama, pojąłem, że to pomyłka. Trafiłem do
mieszkania, w którym kiedyś mieszkałaś, a teraz mieszka tam ktoś zupełnie inny.
Ta dziewczynka mieszka tylko z mamą i nie pamięta swojego ojca.
— Czy powiedziałeś jej, że się pomyliłeś?
— Nie powiedziałem — odrzekł ojciec. — Ani ja tego nie zrobiłem, ani jej mama.
Wydaje mi się, że dziewczynka szybko odkryła prawdę, ale nie chciała jej znać.
Spotykałem się z nią codziennie, a ona do mnie mówiła „tata". Nie potrafiłem
powiedzieć: „Posłuchaj, ja wcale nie jestem twoim tatą". Wiem, że powinienem był
to zrobić, ale
146
nie potrafiłem. Pewnego dnia przyszła do mnie i powiedziała, że wiedziała
wszystko prawie od początku. Wiedziała, gdzie ty mieszkasz, i poprosiła, żebym
już więcej do niej nie przychodził.
Ojciec zamilkł. Siedział z opuszczoną głową. Ludwisia nie wiedziała, czy już
skończył opowiadać, czy też zastanawia się, co powiedzieć dalej. Ale tak długo
milczał, że nie można było tego wziąć za przerwę.
Ludwisi cała ta historia wydała się niewiarygodna. Nie zmyślona czy
nieprawdopodobna, ale trudna do wyobrażenia.
— Jak ona się nazywa? — zapytała.
— Ania Jacak — powiedział tata.
Przed oczami Ludwisi zaczęły przesuwać się wolno obrazy z ostatniego tygodnia,
ale tak, jakby ktoś puścił taśmę w tył. Ania mówiąca „cześć", kiedy po zabawie
na Innej Planecie odchodziła z Izą i Grzesiem do domu. Ania trzymająca gumę, gdy
we trzy grały w gumy. Ania pchająca torbę na kółkach. Ania zaglądająca do
studni. Ania stojąca na środku podwórka i mówiąca: „To są moi przyjaciele".
— Nie rozumiem — potrząsnęła głową. — Nie rozumiem. Przecież my jesteśmy
zupełnie do siebie niepodobne. Gdybym znała prawdę, nie potrafiłabym udawać, że
jej nie znam.
— Nie powinnaś jej nie lubić — powiedział szybko tata. — To moja wina, bo ja
jestem dorosły, a Ania jest małą dziewczynką. Czasami role odwracają się.
Dorośli postępują jak dzieci, a dzieci jak dorośli.
— Ja przecież wcale nie powiedziałam, że jej nie lubię. — Ludwisi wydało się,
że tata broni Ani. — Ja jej tylko nie rozumiem.
To, co przed chwilą usłyszała, przeniosło Ludwisię myślami do dawnego
mieszkania. Nazywała je zawsze
147
,,dawnym mieszkaniem", ponieważ niewiele z niego pamiętała. Może tylko trochę
swój pokój i licznik przy drzwiach. Bardzo go lubiła. Od licznika odchodziła w
bok cienka rurka, a Ludwisi kojarzyło się to z podniesioną ręką. Powolutku
dotarła do czegoś, o czym już dawno przestała myśleć. Wielki, większy chyba od
niej, worek antymo-lowy. Mama taszczy go w stronę drzwi, mocuje się z nim, aż
wreszcie udaje jej się wypchnąć worek na klatkę schodową. Ludwisia nie
pamiętała, co było dalej, poza tym, że gdy dotarło do niej, że tata odjechał,
bardzo płakała i kiedy tylko zadźwięczał dzwonek u drzwi, biegła, żeby otworzyć,
i przez drzwi pytała: „Kto tam?"
Tata powiedział: „Kiedy usłyszałem: »Kto tam?«, odpowiedziałem: «Otwórz, to ja,
twój tata«". Dziewczynka otwiera drzwi i widzi swojego tatę, na którego czekała.
Ludwisia usiłowała zmusić wyobraźnię do posłuszeństwa. To ona biegnie do drzwi i
ona je otwiera, ale działo się inaczej. Ona biegła do drzwi, ale' otwierała je
Ania. Pomyślała, że to wszystko zaczęło się nie w chwili, kiedy tata wszedł do
kuchni, ale wtedy, gdy zapukał do drzwi dawnego mieszkania.
— O czym myślisz, córeczko? — usłyszała.
— O wszystkim — odpowiedziała.
Wstała z tapczanu i podeszła do okna. Mrok już zapadł i zaczynał siąpić jesienny
deszcz. Ludwisia widziała szarzejące drzewa, kawałek podwórka, ogródek, za
którym zaczynała się sąsiednia parcela. Za nią była długa, wąska łąka, dalej
domy, uliczki prowadzące do parku, a tuż przy parku stała kamienica z czerwonej
cegły. W mieszkaniu na drugim piętrze siedziała dziewczynka, która przez jakiś
czas do jej taty mówiła „tata". „Dlaczego nie jestem na nią zła? — zdziwiła się.
— Ja jej tylko nie rozumiem. Przecież wiedziała, że tak nie może być zawsze, że
pewnego dnia..."
148
— Ludwisiu, Zosia chce wejść — powiedział tata.
— Słucham? — ocknęła się Ludwisia. — To niech wejdzie. Wejdź, Zosiu! —
zawołała. — Nie musisz czaić się pod drzwiami i ruszać klamką.
Drzwi otworzyły się wolno. Do pokoju wsunęła się naburmuszona Zosia.
— Bez przerwy ktoś mnie łapie za szelki spodni i nie pozwala być tam, gdzie
chcę — powiedziała z pretensją. — Albo babcia, albo ty. Nie będę nosiła spodni
na szelkach. Narysowałam już cztery obrazki i zaczęłam piąty, a wy ciągle nie
zawołaliście mnie i dlatego sama musiałam tu przyjść.
Widząc, że nikt się nad nią nie rozczula, Zosia zaniepokoiła się.
— Czy stało się coś złego? — zapytała. — Czy tata powiedział, że znów
odjedzie?
— Nie — uśmiechnęła się Ludwisia. — Zostanie z nami i będzie tak, jak sobie
wyobrażałam. Obie będziemy jego prawdziwymi córeczkami.
— No, to ja ci, tato, pokażę moje obrazki — Zosia pobiegła do kuchni i
przyniosła rysunki.
— Bardzo ładne — chwalił tata. — Kim jest ten pan, który stoi na drabinie?
— To przecież ty — zaśmiała się Zosia. — A tu obok stoi babcia i mówi: „Uważaj,
bo spadniesz". A tu stoi dziadek i mówi: „Przestań wszystkich pouczać". A te
dwie dziewczynki to Ludwisia i ja. My mówimy, że w naszym pokoju na piętrze
muszą być okiennice, takie same, jakie widziałyśmy kiedyś na obrazku.
Ojciec i Zosia oglądali rysunki, a Ludwisia stała bardzo blisko okna, przy samym
parapecie. W szybie widziała swoje niewyraźne odbicie. „To jestem ja, Ludwisia —
powtarzała. — Za mną, obok taty, siedzi moja siostra Zosia, a w dawnym
mieszkaniu siedzi Ania, która myśli
149
o moim tacie albo stara się o nim nie myśleć, co na jedno wychodzi, bo ja też
staram się nie myśleć o niej, ale nie potrafię".
Ludwisia i Zosia leżały już w łóżkach, a babcia, dziadek i tata przyszli
powiedzieć im „dobranoc". Babcia gderając składała porozrzucane ubrania, tata i
dziadek żartowali, że wszystkie dzieci są takie same — nigdy nie składają
porządnie ubrań, i że wszystkie babcie też są takie same — nie położą się spać,
dopóki wszystkiego nie uporządkują.
— Spać, moje skarby — powiedziała babcia pochylając się najpierw nad jedną
wnuczką, a potem nad drugą.
Młodsza wnuczka siedziała nienaturalnie odchylona do tyłu, a pod poduszką,
sprytnie przyczajona, tkwiła Gapcia.
Zosia nie mogła doczekać się chwili, kiedy dorośli już sobie pójdą. Chciała jak
najszybciej wydobyć spod poduszki kota, a potem ułożyć się wygodnie i posłuchać,
co starsza siostra ma do powiedzenia, bo w to, że Ludwisia powtórzy jej całą
rozmowę z tatą, nie wątpiła ani przez chwilę.
Wreszcie dorośli wyszli. Zosia odczekała kilka minut, wyciągnęła Gapcie i razem
z kotem przelazła do łóżka siostry.
— No, zaczynaj — powiedziała.
— Co mam zaczynać?
— - Opowiadać o wszystkim, o czym rozmawiałaś z tatą.
— Jesteś za mała — odparła Ludwisia marząc, żeby Zosia wreszcie zasnęła. Nie
czuła się na siłach powtarzać tego, co dziś usłyszała. — No, dobrze — westchnęła
wreszcie z rezygnacją. — Tylko nie wiem, jak zacząć. Kiedy tata opowiadał,
widziałam różne obrazy, na których wszystko było pomieszane. I ciągle je widzę.
No, to opowiadaj o wszystkim, co widzisz — szepnęła Zosia, wyciągając rękę i
dotykając policzka siostry. — Masz taki ciepły policzek, policzuszek — mruczała.
— I takie mięciutkie" włosy, włoski... I cała jesteś moja nie Ludwisia, tylko
Ludwisieńka.
Pieszczotliwy głos Zosi działał na Ludwisię kojąco. Sprawił, że poplątane myśli
uporządkowały się trochę.
— A ty cała jesteś nie siostra Zosia, tylko siostrzyczka Zosieńka — odszepnęła
gładząc siostrę po policzku. — Posłuchaj, leżymy w łóżkach. Babcia i dziadek też
się pewnie już kładą spać, a tata siedzi w kuchni albo w swoim pokoju i myśli o
nas i o... I o tej Ani.
— O jakiej Ani? — Zosia usiadła na łóżku. Sennie zmrużone przed chwilą oczy
otworzyły się szeroko. — Nic nie rozumiem.
— Zaraz ci wszystko wytłumaczę. — Ludwisia ułożyła siostrę, okryła ją kołdrą
po uszy. — On się pomylił. Zanim przyszedł do naszego domu, poszedł najpierw do
dawnego mieszkania. A w naszym dawnym mieszkaniu mieszka teraz Ania.
Przerwała, żeby zastanowić się, jak małemu dziecku, bo tak teraz myślała o Zosi,
opowiedzieć wszystko dokładnie. Starała się mówić powoli, niczego nie omijać.
Bliskość siostry, ciepło łóżka i ciche mruczenie kota — wszystko to bardzo
pomagało Ludwisi.
— Zosiu? — zapytała na zakończenie. — Rozumiesz, o czym mówiłam?
Zosia pokręciła głową na znak, że nie rozumie.
— Ale nie szkodzi — dodała. — Mów dalej. Opowiadaj o wszystkim, o czym
myślisz.
— Myślę teraz o naszym dawnym mieszkaniu i o tej Ani. Nie wiem nawet, czy ją
lubię, czy nie. Oszukiwała mnie. Jej tapczan stoi na pewno tam, gdzie stał mój,
bo pokój jest tak mały, że tapczan może stać tylko pod tą jedną
151
ścianą. Schody, które prowadzą do mieszkania, są pewnie te same, bo w tych
starych kamienicach nie wprowadza się zmian. Na rogu ulicy jest sklep pana
Kapustnika. Od dworca prowadzi ta sama ulica, przy której rosną te same drzewa,
które rosły kiedyś.
Zosia leżała cicho, jakby spała. Ciemne oczka patrzyły uważnie na Ludwisię.
Niczego nie można z nich było wyczytać poza chęcią słuchania, słuchania...
— Zosiu, jak myślisz, czy można się aż tak pomylić? — zapytała Ludwisia
nieśmiało.
— Chyba nie można — odpowiedziała Zosia. — Ja nie pomyliłabym ciebie z nikim.
Zamknęła oczy i przysłoniła je jeszcze rękami.
— Nawet jak zamknę oczy, to też cię widzę bardzo dokładnie — rzekła. — Jesteś
przez cały czac «' moich oczach.
— No tak, ale ty mnie znasz od dnia, w którym się urodziłaś. A gdybyśmy się
rozstały, kiedy byłaś bardzo malutka, i spotkały po kilku latach, to jak wtedy
poznałybyśmy się?
— Babcia i dziadek powiedzieliby nam, że ty jesteś Ludwisia, a ja jestem
Zosia. W ten właśnie sposób poznałybyśmy się.
— A gdyby akurat w pobliżu nie było babci i dziadka, to co wtedy? — badała
Ludwisia.
— Wcale nie chcę tego słuchać! — zawołała Zosia zatykając uszy palcami. — Nie
chcę słuchać, że mogłybyśmy się rozstać i potem nie poznać!
Zosia trzęsła głową, podskakiwała na łóżku powtarzając:
— Nie chcę tego słuchać! Nie mów mi takich rzeczy!
— Cicho, Zosiu, cicho — przestraszona Ludwisia schowała się razem z siostrą
pod kołdrę. — Nie krzycz, bo babcia przyjdzie i będzie chciała wiedzieć, co się
stało. Przestraszyłaś Gapcie. Uciekła od nas.
152
Kot wyskoczył z łóżka, otrząsnął futerko i zamiauczał, każąc się wypuścić.
Ludwisia najpierw wypuściła Gapcie, a potem wróciła do wciąż zdenerwowanej
siostry.
— Wszystko będzie dobrze — mówiła obejmując Zosię. — Przecież nigdy się nie
rozstaniemy. Ja tylko tak mówiłam, bo chciałam, żebyś sobie lepiej wyobraziła. A
teraz śpij. Będę cię trzymała za rękę.
Zosia długo zasypiała. Ludwisi wydawało się, że siostra już śpi, gdy nagle
rozległ się szept:
— Obiecujesz, że zawsze będziemy razem?
— Obiecuję — Ludwisia jeszcze mocniej ścisnęła rękę Zosi. — Obiecuję. Zawsze
będziesz moją małą siostrą i to się nigdy nie zmieni, bo ja jestem starsza.
Wreszcie Zosia usnęła. Oddychała spokojnie i cicho. Ludwisia puściła jej dłoń i
wysunęła się z łóżka. „O Boże, jaka ja jestem głupia i niedobra — pomyślała. —
Wystraszyłam dziecko, a powinnam się nim opiekować. Już nigdy tego nie zrobię".
Siedziała na brzegu łóżka, spoglądając na śpiącą Zosię i co chwila jej
dotykając. „A jednak gdybyśmy się rozstały wtedy, gdy byłaś mała, nie
poznałybyśmy się" — pomyślała kiwając głową.
Była już noc, przez lniane zasłony zaglądał księżyc, a Ludwisia ciągle nie mogła
spać. Zapragnęła pójść do kogoś starszego od siebie, posiedzieć chwilę, a
dopiero potem położyć się do łóżka.
Od podłogi ciągnęło zimnem. Włożyła więc ciepłe skarpetki i kapcie, owinęła się
szlafrokiem. Czuła się jak dobra wnuczka, która pamięta o przestrogach babci:
„Jeżeli wstaje się w nocy z łóżka o tej porze roku, to trzeba się ciepło ubrać".
Wyszła na korytarzyk. Był ciemny, ale u dołu drzwi na wprost widniała jasna
smuga. Ucieszyła się, że tata jeszcze nie śpi. Ostrożnie, żeby nie strącić
czegoś ze
153
ściany i nie obudzić babci, przekradła się przez korytarzyk i stanęła pod
drzwiami pokoju ojca.
— To ja — szepnęła pukając i uchylając drzwi. — Przyszłam tylko na chwilkę, bo
chciałam trochę z tobą pobyć.
Ojciec wygrzebał się z łóżka, zapalił górne światło i przysunął Ludwisi fotel
bliżej pieca. Usiadła podwijając pod siebie nogi i rozejrzała się. Pusty dotąd
pokój był już troszkę zagospodarowany przez ojca. Przedtem był zimny i Lud-wisia
i Zosia zaglądały tu tylko latem. Pod ścianami stały zawsze słoiki z
konfiturami, kosz z jabłkami i wszystko to, co nie mieściło się w piwnicy. A
teraz piec dawał miłe ciepło, na trójkątnym stoliku stał kwiatek doniczkowy,
który babcia przyniosła ze swojego pokoju.
— Wiesz, tato — zaczęła Ludwisia. — Ja przyszłam ci powiedzieć, że już wiem,
jaka jest Ania. Ona jest po prostu taką samą dziewczynką, jak ja czy Zosia.
Chciała, żeby przyjechał jej tata, bo na pewno nie przestała o nim myśleć i nie
przestała na niego czekać, tak jak ja nie przestałam czekać na ciebie. Kiedy cię
zobaczyła, najbardziej ze wszystkiego chciała, żebyś został. I dlatego potrafiła
udawać. Pójdziemy do niej i Ania ucieszy się. Jestem pewna, bo ja na jej miejscu
ucieszyłabym się. Gnębiłoby mnie bardzo, gdybyś nie chciał tam pójść.
Tata uścisnął ją tak mocno, że Ludwisi zabrakło na moment tchu.
„Kocham cię bardzo, tato — myślała Ludwisia obejmując ojca za szyję. — Ale nigdy
cię nie zrozumiem. Ania mogła zapomnieć, jak wyglądał jej tata, ale jak ty
mogłeś zapomnieć, jak ja wyglądam?"
— Dobranoc, tato — powiedziała. — Idę już spać. Stopy Ludwisi zadudniły tak
głośno, że babcia i dziadek
usiedli^ na swoich łóżkach i zaczęli nasłuchiwać.
— Spij — rzekł dziadek do babci. — Ludwisia była u ojca. Miała mu widocznie
coś do powiedzenia.
154
— Ja jednak wyjrzę — zdecydowała babcia. Wyjrzała na korytarz, nasłuchiwała
chwilę, a potem
cofnęła się w głąb ciepłego pokoju zapominając zamknąć drzwi.
— A psik! — kichnęła. — Zawsze kicham, kiedy chodzę boso.
Wyjęła z szafy chusteczkę do nosa i wróciła do łóżka zapominając zamknąć drzwi
szafy. ■
Po kilkunastu minutach cały dom spał. Przyczajona w korytarzu Gapcia
bezszelestnie przemknęła w stronę uchylonych drzwi. Dotarła do szafy i lekko
wskoczyła na swoją ulubioną półkę, wyścieloną miękkimi ręcznikami. Był to
ostatni moment, bo w godzinę potem liczba mieszkańców domu przy ulicy Chabrowej
wzrosła o trzy.
•
Nazajutrz była niedziela. W domu przy ulicy Chabrowej rozpętała się burza.
Dziadek śmiał się na całe gardło, babcia wykrzykiwała: „To nie do pomyślenia,
żeby kot rządził człowiekiem", a Ludwisia i Zosia klęczały przed szafą i
zachwycały się kociętami. Ojciec radził, żeby raz na zawsze drugą od dołu półkę
nazwać „kocią półką" i pogodzić się z losem.
— Nigdy! — wołała babcia. — Nigdy! Następnym razem ona przegra!
— Ty przegrasz — wtrącił dziadek. — To pewne. Babcia spiorunowała dziadka
spojrzeniem, ale nie przejęła się.
— Takie śliczne pudełeczka — żartował. — Trzeba było jedno wstawić do szafy.
Babci zabrakło tchu z oburzenia. Wyszła z pokoju trzaskając drzwiami.
Zosia wzięła do ręki czarno-białego kociaka. Powąchała
156
go, dotknęła palcem, oddała kotce i poderwała się na nogi z okrzykiem:
— Ja muszę coś zrobić! Muszę coś zrobić!
— Kiedy coś jej się wydaje za ładne, zbyt ładne, żeby tylko patrzeć, musi coś
zrobić — powiedziała prędko Ludwisia do ojca. — Czasem są przez to kłopoty.
Zosia biegała zaciskając piąstki. Domownicy kręcili się bezradnie, nie wiedząc,
co jej podpowiedzieć. Nagle Zosia zatrzymała się i wrzasnęła na całe gardło:
— Wy nawet nie wiecie, jak ja was kocham! Nawet nie macie zielonego pojęcia!
Kiedy patrzę na Gapcie i jej kociaki, czuję, jak bardzo was kocham!
To wyznanie ogromnie wzruszyło dziadka. Pogłaskał wnuczkę i szepnął:
— My ciebie też kochamy, Zosiu.
Ojciec podniósł Zosię do góry i delikatnie pogłaskał po policzku. „Może to
już?.. — pomyślała Ludwisia. — Może to jest ten właśnie''dzień, o którym mówił
tata?"
Do pokoju weszła babcia niosąc dwie miski. Jedną z mlekiem, drugą z wodą.
Przysunęła do szafy stołek, postawiła na nim miski i powiedziała do kota:
— Ano pij, kiedy taka była twoja wola.
Przy śniadaniu babcia rozwodziła się na temat domów, w których zwierzęta znają
swoje miejsce, a Ludwisia przysłuchiwała się temu myśląc: „Niech u nas zawsze
będzie tak, jak jest teraz. My na swoich ulubionych miejscach i nasz kot też na
swoim ulubionym miejscu. Po śniadaniu dziadek będzie czytał gazetę, babcia
zabierze się do gotowania obiadu, a tata, Zosia i ja pójdziemy do Ani.
Zadzwonimy, Ania zapyta: »Kto tam?«, i otworzy drzwi. Zobaczy nas i ucieszy się.
Powiemy jej, że nie powinna się smucić, bo przecież możemy wszystkie
trzy chodzić
157
z tatą do kina, na spacery i wszędzie tam, gdzie dzieci chodzą z ojcami".
I naraz stało się najważniejsze, żeby wyruszyć natychmiast. Ludwisia nie mogła
się doczekać chwili, w której zaniesie Ani wielką niespodziankę. „Tata
powiedział, że można powtarzać sobie: »od dziś za tydzień«, oczekując również
czegoś dobrego — przypomniała sobie. — Teraz jest właśnie to dobre »od dziś za
tydzień«, ale Ania jeszcze o tym nie wie" — myślała Ludwisia pomagając Zosi
włożyć kurtkę i zapiąć buty.
.
I
МІ9*
НГ Г JO
kggś
i!
II.
3 Г
я ел
— cc
З*
BI 00
a uj
- і
-, ° ^ i
S i
z S
а ^
>!
Z >
74
s jp
Й
> z
5
> e.
^
Й Z б >
ckto
akto RIA
СЛ
MOR JKA I
>
'<
techi ZDA
>
t\
o a
і— СЛ
s< .2 r
S< ^
СЛ
>
O >
w
^/
.
r ? О Г Ł ^ o. 5
■Я' -j. о. 2Г
3 O "- S
4 ó' ю s'
_ - 1 tji
» T|S » * O *
CT- f4-
Q
4
а
o. o
H