Spis treści
DUCH ZAPOMNIANY
I
II
III
HISTORIA, KTÓRA ZDARZY SIĘ JUTRO
DZIEWIĘĆ KOCHANEK KAWALERA DORNA
PAN Z KOZIĄ BRÓDKĄ
Tekst wg wydania Gebethnera i Wolffa, Warszawa 1927.
Na okładce wykorzystano rysunek Luisa Royo.
DUCH ZAPOMNIANY
I
Pan Walenty Zięba nazywał się wprawdzie jak ptaszek, ptaszka jednak nie przypominał, w każdym
razie nie małego ptaszka; był podobny raczej do marabuta, wiadomo zaś, że marabut nie jest ptakiem
przystojnym. Tedy i pan Zięba był chudy, łysy, i zawsze zamyślony. O czym myślał? Któż to wie? Nikt nie
wie, co się dzieje w główce małej zięby, któż tedy może wiedzieć, co się odbywa w potężnej i do tego
łysej głowie wielkiego Zięby. Należy zaś wiedzieć, że głowy łyse, utraciwszy niemałą troskę myślenia o
włosach, myślą tym gwałtowniej o sprawach wielkiej wagi i wielkiego znaczenia. Pomijam już to, że pan
Zięba, człowiek ze wszech miar sympatyczny i otoczony dokoła szacunkiem, jak dom parkanem, wytężał
niezwykle machinę mózgu, aby jak najlżejszym uczynić ciężar, który od lat wielu dźwigał na głowie; bo
jak kangur, zwierzę miłe i daleko skaczące, nosi rodzinę swoją w worku brzucha, tak człowiek żonaty,
chociaż łysy, dźwiga ją na głowie. Pan Zięba dźwigał na niej żonę wspaniałą i córkę piękną, ozdobę
dziewic.
Żona pana Zięby była to kobieta pulchna, tak że gdyby ci, plugawy czytelniku, przyszła niepojęta dla
mnie ochota dotknięcia palcem na przykład jej zasobnego biustu, rozwiązły twój palec, nie znalazłszy
oparcia, grzązłby w nadobnym jej ciele jak w cieście. Przypominała ona ogromne ciastko zwane
pączkiem. Łagodna na pozór, była to kobieta o złej gębie. Kiedy zaczynała mówić, uciekał z domu mąż, z
kuchni służąca, z kamienicy stróż, z gniazd jaskółki, z podwórza wróble, z dachu kot, z bramy pies, z rogu
ulicy policjant. Jeśli to było w nocy, zrywał się wicher i wył w kominie. Gwiazdy gasły. Ludzie mieli złe
sny. Małe dzieci dostawały konwulsji. Suchotnicy w promieniu kilku ulic umierali. Ludzie nerwowi
wyskakiwali na bruk z czwartego piętra. Kobiety pobożne odmawiały modlitwę za konających.
Owa tedy niewiasta urodziła pannę Helusię Ziębiankę. Jak lilia jest aniołem wśród kwiatów, tak ta
słodka panienka była aniołem wśród dziewic. Skromna była tak, że aż się rumieniła na widok małych
piesków wesoło i niewinnie figlujących, i na widok koguta, kiedy się starał o omlet dla niej właśnie;
bladła i rumieniła się na przemian, kiedy ujrzała nagą rzeźbę; wstyd ją otaczał purpurowym ramieniem,
kiedy wchodziła naga do wanny, tak czyste były i liliowe myśli tej słodkiej panienki.
Uwielbiała ją pani Ziębina i uwielbiał ją pan Zięba, dziwiąc się tajemnie w duszy kosmatej i
bezwłosej głowie, jak się to stać mogło, aby taka dzieża ciasta, jak jego połowica, mogła wydać na świat
tę figurkę śliczną i tak niewinną jak pierwszy promień słońca. Mógł o tym rozmyślać jednakże bardzo
rzadko, był bowiem zajęty robieniem interesów, wielkich i solidnych, albowiem kobieta gadająca i
nawet nad wszelki wyraz pyskata miewa czasem chwile wytchnienia, w których się odżywia jak
lokomotywa węgiel pożerająca, aby mogła jechać dalej, a także i panienka niewinna, chociaż anioł, musi
żywić niewinność swoją, a tym bardziej ją odziewać, aby nie było nic widać. Interesy pana Zięby były
czyste i uczciwe, jak zresztą wszystkie interesy na świecie, nie można bowiem zastanawiać się długo nad
nieuleczalnym maniactwem pewnej kategorii ludzi, dlatego nazwanych prokuratorami, że dla nich
najuczciwszy interes ma w sobie ziarnko złodziejstwa. Gdyby tym oszalałym ludziom pozostawić zupełną
wolność działania, wtedy trzy czwarte ludzkości siedziałoby w kryminale jedynie za doskonałą
pomysłowość albo za dobry żart. Bo czy jest to zbrodnią, czy też tylko dowcipnym pomysłem zrobić taki
interes, w którym jeden człowiek wytłumaczy drugiemu, żeby od niego kupił takie akcje za milion, które
nie będą warte w dniu ostatnim miesiąca dziurawego buta? Czy nie jest to żartem wybornym i godnym
śmiechu sprzedawanie przyjacielowi swemu dwóch wagonów kawy, która nigdy nie wyrosła i nie
wyrośnie, z czego potem ten przyjaciel ma zabawne zmartwienie?
Pan Zięba pod tym względem był człowiekiem bardzo dowcipnym i wiele takich niewinnych urządzał
kawałów, są to zaś rzeczy, które należy popierać z narodowego punktu widzenia, aby najdowcipniejszym
ludziom na świecie, Żydom, pokazać, że można się nazywać Ziębą i mieć dowcipną głowę do
dowcipnych interesów.
Taka tedy miła rodzina mieszkała w Warszawie przy ulicy Pięknej w domu własnym, który był
gniazdkiem gromadki Ziębów.
Nie wszystko jednak zostało o niej powiedziane. Szczegół o tej rodzinie najważniejszy zostanie
dopiero po wyszczególnieniu jej generaliów wymieniony. Oto wiadome było powszechnie, że pan
Walenty Zięba był spirytystą, znanym i wśród wielu głośnym miłośnikiem szukania związków z
zaświatem. Może dlatego tak wychudł, może dlatego miał filozoficznie ponurą minę marabuta, może
dlatego w odpowiednim oświetleniu miał wygląd mumii egipskiego kapłana, który się suszy w grobie od
czterech tysięcy lat.
Pan Zięba chodził z seansu na seans i napełniony był duchami. W jego domu działy się cudy, o
których mówiono z nabożnym szeptem. Pani małżonka mówiła na ten temat głośno i szeroko; ponieważ
nie mam do dyspozycji trzystu lat, podczas których zdołałbym jako tako nieudolnie streścić to, co zdołała
na ten temat wypowiedzieć pulchna ta kobieta, mogę tylko w idealnym skrócie podać lejtmotyw jej
narzekań:
— Tylko taki bęcwał, jak ty, potrafi trupy sprowadzać do domu... Stuka to, puka, potem całą noc oka
nie mogę zmrużyć... Krzesła trzeszczą i z szafą dzieją się jakieś historie... Żebyś przynajmniej się
przytulił, żebym wtedy wiedziała, że nie jestem sama... Akuratnie! Oj! Większa byłaby pociecha ze
zmory, niż z ciebie... A niech sobie chodzą po domu... Ta przynajmniej z tego korzyść, że cię czasem jakiś
nieboszczyk po głowie czymś zdzieli... Czasem i mądry duch się zjawi... Ale ty się kiedy doczekasz, że i
ja umrę ze strachu albo Helusia dostanie konwulsji, biedne dziecko!...
Helusia, biedne dziecko, bardzo pobożna, duchów się nie bała i drżała tylko na myśl, że gdyby się jej
nagle taki duch ukazał, umarłaby ze wstydu, bo duchy mają takie dziwne zwyczaje, że przychodzą wtedy,
kiedy człowiek leży w łóżku, same zaś pewnie są nieubrane, bo po co takiemu ubranie?
Pan Zięba podnosił tylko oczy ku niebu i pełnym tkliwości spojrzeniem błagał swoje duchy znajome i
nieznajome, aby przyszły, a jeden – najmocniejszy – aby mu żonę udusił albo, uniósłszy ją na wysokość
dziesięciu tysięcy metrów, upuścił ją potem przez nieuwagę. Widocznie jednak mały to był dla duchów
interes, bo pani Ziębina żyła i mówiła.
Mówiła też wiele i nadobnie, kiedy w czarny dzień, bo w piątek, miał się odbyć wielki seans u pana
Zięby. Przyszło dwóch głośnych aktorów, jeden wielki literat, jeden doktor od wariatów i jeden
ginekolog, poza tym słynne medium, szewc z Solca. Pan Zięba był szczęśliwy i promienny, bo z szewcem
tym nikt jeszcze seansów nie urządzał, a on go wynalazł i on z niego zrobił sławę. Piekielny ten szewc,
brat diabła i kuzyn czarownicy, odczuwał straszliwą trwogę, wiedząc, że ma być czeluścią, z której się
dobędzie nadprzyrodzone; był blady, miał czystą duszę i brudne łapy.
Seans udał się znakomicie. Jeden duch rozbił flakon i stukał palcami w szybę, drugi, jakiś figlarz,
pociągnął za brodę ginekologa, a panu Ziębie chciał koniecznie włożyć palec do ust, trzeci przyniósł
bukiecik fiołków aż z Radomia, fotografię nieznajomej zmarłej i polano sosnowego drewna z Taszkientu.
Wszystko to jednak są drobiazgi mało ciekawe.
Szewc jęczał, jakby go bito kopytem po głowie lub na nagi brzuch lano gorącą smołę. Wtedy ukazał
się duch wielki i potężny. Zaświecił się, zbliżał, chodził i krążył. Pana Ziębę pogładził po głowie, nosem
otarł się o nos znakomitego pisarza. Niczego nie tłukł, niczego nie rozbijał. Był to duch duchów, duch
wspaniały, uroczysty i dostojny.
Patrzyli w niego wszyscy zachłannie, rozgorzałymi oczyma, z całą siłą wzroku, szczęśliwi, że jest, że
go zacny szewc wywołał z zaświatów, że go przywiódł tu, do nich, potęgą nieśmiertelną do ich
śmiertelnych zmysłów. Cisza była taka, że było słychać, jak kwiaty więdną (!) w kryształowym dzbanku.
Serca biły mocno, zęby szczękały metalicznie. Był to jednak duch przyjazny i dobry. W struchlałe serca
wstąpiła odwaga i miłość. Wywoływacze duchów kochają swoje dzieci, swoje duchy.
Ten duch szedł prosto od strony fortepianu do nich, zawrócił, po czym przywołany wysiłkiem woli
poszedł znów ku nim. A szewc spał. Duch płynął.
W tej chwili słowa, zahaczając o zęby jak o zadzierzysty płot, wypadły w strzępach z ust aktora.
— Duchu, kto jesteś?
Jak szmer dalekiej fontanny, jak wiew zefiru, jak bzyk muchy ułapionej przez pająka, jak głos dalekiej
fletni, jak szelest traw (a szewc spał, psia jego mać!) – popłynęło ku nim:
— Jestem duchem Aleksandra Wielkiego...
Serca się poderwały w nich jak Bucefał, Jego koń, i cwałowały przez długą chwilę, zanim, pobite
tym imieniem jak piorunem, uspokoiły się w swojej mizernej małości, i zanim znów ktoś zdołał
przemówić:
— Powiedz, duchu, czy ci jest źle, czy dobrze, że tu do nas przychodzisz?
— Jest mi bardzo źle... — szepnął duch.
— Czy możesz nam powiedzieć, czemu ci jest źle?
— Tego nikt z was pojąć nie może.
— Czy dlatego może, że nie otrzymałeś chrztu świętego?
— Nie! Moje zmartwienie jest w Indiach...
— W Indiach!... — szepnęły w nich serca — co to może znaczyć?
Spojrzeli po sobie gorejącymi oczyma, tylko psychiatra patrzył wciąż w stronę ducha, który,
szeleszcząc szeptem, krążył dokoła. Nagle psychiatra szepnął cicho:
— Aleksander Wielki był kulawy!
I o dziwo! Kiedy wszyscy spojrzeli w stronę ducha, on nagle zaczął chromać, nieznacznie, łagodnie,
ale chromał, oddalając się.
— Duchu! Stań! — krzyknął za nim aktor i, nawykły do szerokich gestów, wzniósł rękę, jakby mówił
do ducha Hamleta, i przerwał łańcuch. Duch przystanął, ale szewc wstrząsnął się nagle w drgawkach i
zaczął udawać niepotrzebnie świętego Wita. Dmuchnięto mu w gębę i zbudził się. Najbardziej pijany
szewc budzi się około poniedziałku, a ten nie był pijany.
W tej chwili coś upadło w stronę fortepianu i coś serdecznie, rzewnie głęboko jęknęło. Zafalowała
portiera u drzwi i wszystko umilkło.
— Jezus, Maria! co to takiego? — rzekł cicho pan Zięba.
Nikt nie odpowiadał. Wszyscy zbledli i wszyscy spojrzeli na nieszczęsnego szewca, zgoła jak na
krawca. Jak mogło się zbudzić to kopyto tak nie w porę!
— Szewska robota! — rzekł literat.
— W najlepszej chwili! — płakał prawie ginekolog. — Uważaliście, jak przystanął na rozkaz. On!
Aleksander Wielki. A skąd pan to wiedział, że Aleksander Wielki był kulawy? To ciekawe... I on kulał.
Cudy, cudy.
Chcieli rozpoczynać seans na nowo, ale szewc nie chciał; był zmęczony i przerażony, obiecał na
przyszły tydzień.
Pan Zięba został sam.
II
Kiedy człowiek zostaje sam, nigdy wtedy nie wiadomo, z kim pozostał. Powinno się przypuścić, że
łajdak pozostał z łajdakiem. Można się pomylić dwa razy na sto. Dlatego człowiek samotny zawsze
odczuwa trwogę, że jest w niewyraźnym lub zgoła niebezpiecznym towarzystwie.
Panu Ziębie było też cokolwiek nieswojo. Historia ze wspaniałym duchem rozklekotała mu nerwy,
czuł się nieco zmęczony. Zgasił światła, tak że tylko mała lampka świeciła spod seledynowego abażuru;
pan Zięba odpoczywał, pomyślawszy przez chwilę ze zgrozą, że opodal czuwa jego żona, i pomyślawszy
tkliwie bardzo, że w białym swym łóżeczku śpi już jego córka. Godzina była dość późna, spokojna ulica
nie robiła wrzasku.
Pan Zięba zapalił cygaro i siedział bezmyślnie, puszczając dym na pokój. Nagle nastawił uszu. Coś
zaszeleściło w stronie fortepianu, więc odłożywszy cygaro na popielniczkę, na poły uniósł się z fotela i
spojrzał bystro najpierw w stronę okna, czy jest zamknięte, więc czy wiatr nie budzi szelestów, potem
świdrującymi oczyma w tę stronę, w której coś mąciło ciszę. Szelest ustał, tylko wisząca na ścianie
makata nieco się wzdęła, jak obwisły żagiel wzdyma się niewidocznie pod podmuchem lekkiego
wietrzyku.
Dusza załopotała w panu Ziębie, i nagle padł na niego strach, jakby był zwyczajną ziębą, na którą
padł jastrząb.
Wydęty fałd makaty wyrównał się, i spoza niej dobywać się począł mglisty kształt, dotąd za makatą
ścieśniony jak stary papier, teraz, kiedy się spoza niej wyślizgnął, powolutku z każdą chwilą pełniejący
jak obłok.
— Matko Boska! — jęknął pan Zięba.
Włosy jego, jak żołnierze swobodnie i leniwie odpoczywający w leżącej pozycji nagle poderwani
gromką komendą, podniosły się i stanęły wyprostowane. Nie robiło to zbyt wielkiego efektu, pan Zięba
bowiem był łysy, więc tylko kępki w dolnych częściach głowy dały dowód, że czują i są przygotowane
na najgorsze.
— Kto tu?... — krzyknął pan Zięba głosem, który stara się być groźny, a sam się boi. Gdyby
kuropatwa chciała przerazić strzelca, właśnie takiego narobiłaby wrzasku.
— Kto tu? — powtórzył pan Zięba i, poderwawszy się, jak dgdyby go ktoś nagle dźgnął w plecy,
poskoczył i stanął w pozycji obronnej za fotelem.
Nikt nie odpowiedział.
Panu Ziębie głos uciekł w głąb przełyku i dławił go tam jak ość karasia, ryby złośliwej, która lubi
stawać ością w gardle. Na czoło wytrysnęły wielkie krople potu, ręce mu drżały. Oczy stanęły słupem i
patrzyły nadmiernie rozszerzone, jak obłok szary, seledynem lampy dziwacznie zabarwiony, rozwijał się,
pęczniał i zaczął przybierać kształty ludzkie.
— Aleksander Wielki! — jęknęła dusza w Ziębie i bezgłośnie zawyła ze strachu.
Ludzie, z duchami obcujący, są zazwyczaj odważni, każdy się boi z osobna, lecz razem zebrani są
dzielni i patrzą śmiało w oczy piekielne. Wprawdzie duch, gdyby był niespokojnej natury, mógłby zebrać
wszystkich uczestników seansu w wiązkę jak cebule i tłuc długo głową o głowę, zanimby ich nie
porozbijał. Nie zdarzyło się jednak, by duch przekroczył granice przyzwoitości. Dać komuś w pysk albo
dotkliwie uszczypnąć, to duchy lubią, nie można powiedzieć, ale to i wszystko. Pan Zięba wiedział to z
seansów i przywykł do zagrobowych manier. Znaleźć się jednak w obliczu ducha samemu, samemu jak
palec, to mu się, rzecz prosta, nie zdarzyło. Nikt nigdy nie wie, co duchowi może przyjść do głowy.
Dodawszy do tego niesamowitość spotkania, roztrzęsione nerwy, późną noc, to wszystko starczyło, aby
pana Ziębę napełnić trwogą, zgoła obłąkaną. Jak kiedy kto wsadzi rękę do klatki pełnej ptactwa a ono,
oszalawszy w małych móżdżkach, czyni w klatce wir i tłucze się rozpaczliwie na wszystkie strony,
nieszczęsne i przerażone, taki oto widok, przeraźliwie rzewny, przedstawiało wnętrze głowy
nieszczęsnego pana Zięby. Myśli skakały w nim jak pchły. Jedna wołała, aby zapalić światło. Była to
myśl z rozpaczy ogłupiała, gdyż kontakt elektryczny znajdował się poza widmem, gdyby zaś był nawet na
odległość ręki, pan Zięba nie mógłby go dotknąć, gdyż czuł się jak sparaliżowany. Druga myśl, nieco
mądrzejsza, wołała: Ziębo, uciekaj, na Boga, uciekaj! I ta myśl była tylko z pozoru mądrzejsza, gdyż nogi
pana Zięby nie były bynajmniej w lepszym stanie niż ręce, zresztą tylko bity przez całą młodość w samo
ciemię idiota może myśleć, że ucieknie przed duchem.
Wołała myśl trzecia: Na kolana, na kolana i proś go o łaskę! I uklęknąć nie można i nie ma czym
prosić, gdyż głos opuścił się ku żołądkowi, co po dziwnym jego wzburzeniu, pan Zięba czuł wyraźnie.
Wreszcie zjawiła się myśl dwudziesta piąta, która szeptała: Nie bój się, przecież to Aleksander
Wielki. Chciał zostać, tak mu się podobało. Taki duch nie jest duchem złoczyńcy. Jest to duch wielkiego
ducha(!)... Przemów do niego, przemów... Patrz, patrz! zbliża się łagodnie... Na Boga... jest
uśmiechnięty...
Jak człowiek, co drogocenną rzecz ratując przed zatratą, nagle i bez namysłu wsadza rękę w ogień i
wyrywa mu ją z czerwonej jego gardzieli, jak nurek skacze w toń i wynosi z niej złotą monetę, tak pan
Zięba skoczył w przepaść własną i gdzieś z żołądka, za włosy chwyciwszy jak topielca, wydobył swój
głos. Z trudem niezmiernym przepchał go przez spiekłe i nagle wyschłe gardło i przemówił. Nie był to
jego głos; jakiś obcy i nieznany, trochę nieprzytomny, jakby pijany, ale zawsze głos. Wróciła mu też
władza w rękach, więc wzniósł rękę prawą, jak szermierz szpadę przed twarzą, i tak się nią zasłonił.
Duch przystanął przed nim w odległości trzech kroków. Był to wyraźny zarys długiego, chudego nieco
człowieka; rozpoznać można było na tym chmurzystym ciele coś, jakby twarz, oczy, nos i usta. Widmo
było wysokie, lecz ni stąd, ni zowąd potrafiło się skurczyć jak chmura. Ręce miało nieprawdopodobnie
długie, falujące i zdawało się, że może je, jeśli zechce, wydłużyć w nieskończoność. Bystro tedy pojął,
trwogą na nic pobity pan Zięba, że głupio będzie, jeśli będzie się cofał i zasłaniał fotelem czy też
biurkiem. Nie spuszczając więc szeroko, zajęczą modą, wytrzeszczonych oczu z widma, pan Zięba rzekł:
— Duchu, czy jesteś tym, który tu dziś był?...
— Tak! — zaszeleścił duch.
— W imię Ojca i Syna...
— …I Ducha Świętego! — dokończył duch.
Pan Zięba odetchnął. To był duch dobry. Nagle jednak myśl bystra ze świstem przeleciała mu przez
głowę:
— Jeśli jesteś duchem wielkiego, pogańskiego króla, jak możesz znać modlitwę chrześcijan?
Aż się zdumiał własną odwagą.
— A któż panu powiedział, że ja jestem poganin?
— Przecież, duchu, mówiłeś sam... przecież Aleksander Wielki?!
Usta ducha rozszerzyły się w uśmiechu tak, że przedzieliły cały kształt głowy, jakby cięciem noża, na
dwie połowy. Duch widocznie umiał się śmiać od ucha do ucha, choć ich nie było widać.
— Aleksander Wielki? Tak mówiłem? Ach, prawda... Ale ja nim nie jestem, panie Zięba.
Panie Zięba? Jezus Maria! Nieśmiertelność wie o nim. Pan Zięba zdumiał się i strwożony, i
zachwycony.
— Duchu! skąd znasz moje nazwisko?
— Z tabliczki na drzwiach! — odrzekł duch. — Czemu pan tak drży, drogi panie? Jeśli się pan boi
duchów, to po co je pan wzywa? Po co pan robi seanse? Niech pan usiądzie sobie spokojnie i pogada
sobie ze mną, bo jestem tu z pańskiej winy i muszę tu pozostać...
— Pozostać?... — jęknął Zięba.
— Niedługo. Musi pan sprowadzić tego złodzieja szewca...
— A cóż szewc...
— Ten łajdak się zbudził, fuszer obrzydliwy, zanim miałem czas stąd wyjść.
— A inaczej nie można?
— Nie, panie Zięba, kto mnie sprowadził, musi mnie odprowadzić. Muszę przejść przez tę małpę
jeszcze raz.
— Jeszcze dziś?
— Dziś? Nie wiem, czy się to zrobi... Niech pan chwilę poczeka...
Duch się nagle skurczył i na chwilę zaniemówił. Po upływie kilku sekund rozprężył się znowu.
— Niemożliwe. Pańskie cudowne medium jest pijane jak świnia i pije dalej. Nie można go będzie
wprowadzić w trans.
— I duch tu zostanie? — krzyknął pan Zięba z rozpaczą.
— Mogę tu, mogę gdzie indziej, wolę jednak tutaj. Przenocuję sobie u pana gdzieś za tapetą albo na
lampie, a jutro pan sprowadzi tego łajdaka. Niech pan siada.
— Dziękuję! — rzekł śmiertelnym głosem pan Zięba i zapadł się w fotel jak w trumnę.
Duch wił się po pokoju jak obłok, jakby szukał miejsca, wreszcie przylgnął do skórzanej kanapy i
napełnił ją sobą. Nie można było określić ściśle, czy siedzi, czy leży, widać było tylko, że kanapa pełna
jest ducha, pełna chmurzystej, wciąż drżącej materii.
— Ja oka nie zmrużę! — szepnął rzewnie pan Zięba.
— Ja nie śpię nigdy! — rzekł duch.
Pana Ziębę strach już odleciał. Duch nie wydawał się straszny. Ile razy o nim pomyślał, w mózgu mu
się lodowe robiły igiełki; kiedy zapominał o tym, że przed nim leży (czy siedzi?) duch, rozmawiał z nim
tak, jakby człowiek pijany rozmawiał ze swoim przywidzeniem.
Co więcej! Perspektywa, że mu ten duch będzie siedział na karku przez kilkanaście godzin, że przebył
za jego sprawą chwilę śmiertelnego strachu, nagle uczyniła mu go niesympatycznym. Miał wrażenie, że
biedny, niezaproszony krewny najechał mu dom. Równocześnie niesłychane zdarzenie napełniło go dumą,
wprawdzie nikt nie uwierzy w nieprawdopodobną opowieść i słusznie może rzec: Urżnięty byłeś, panie
Zięba! — jednak pogadanka z duchem, który jest rozmowny i od którego wiele ciekawych można się
dowiedzieć rzeczy, była zbyt nęcąca, aby zbyt przeklinać los i ducha. Zresztą z duchem zawsze lepiej być
dobrze. Toteż pan Zięba pytał pokornie:
— To pan nie jest duchem Aleksandra Wielkiego?
Duch zaskrzeczał jak żaba.
— Co? co to znaczy? — przeraził się Zięba.
— Nic. Zaśmiałem się z tego, że pan mówi do mnie przez pan.
— Jeśli nie wolno...
— Ależ wolno, wolno, tylko, że już od tego odwykłem.
— To pan już dawno, jakby to powiedzieć...
— Jak dawno umarłem? trzy lata temu. A co do tego Aleksandra Wielkiego, to widzi pan, to jest taki
kawał.
— Jak to kawał? Czy wypada?
— Zaraz panu wytłumaczę, niech pan jednak zrobi mi małą przyjemność.
— Ależ proszę!...
— Obok pana leży zgasłe cygaro; niech je pan zapali i puszcza dym w moją stronę... Bardzo kiedyś
lubiłem cygara. Niechże pan zapali..
Pan Zięba drżącymi rękoma zapalił cygaro i dmuchał w stronę kanapy.
— Czy tak dobrze?
— Doskonale. Miło jest na ziemi.
— A tam? — zapytał pan Zięba ze śmiertelną powagą.
— Gdzie?
— No tam, gdzie pan... za grobem?
— Tam? Panie, tam jest okropnie!
— Nie może być!
— Może być, bo ja tam byłem, a pan nie. Ale kiedy pan będzie, to się pan przekona.
Pan Zięba krzyknął nagle.
— Kiedy ja umrę?!
— A diabli pana wiedzą!
— To pan nie wie?
— Niby skąd? Skąd ja mam wiedzieć, czy pan ma kamienie w nerkach, czy sklerozę? Pan myśli, że
tam nie mają większego zmartwienia, niż to, kiedy umrze pan Zięba? Przede wszystkim to ich obchodzi,
że sami umarli. Jest to świadomość dość przykra, żeby się nie interesować cudzym zmartwieniem.
— A dlaczegóż tam jest tak źle?
— Źle, nie źle, tylko ciasno i nudno. Duchy na seansach nie chcą o tym mówić, bo jakbyście się
wszystkiego dowiedzieli, nikt by z duchami nie gadał. Ponieważ zaś dla biednego ducha wycieczka na
ziemię jest rozrywką, jak dla pana wycieczka na wieś, więc stroją miny i robią z tego tajemnicę.
— A pan mi powie?
— Puść pan jeszcze dymu, to powiem; zresztą przyjął mnie pan tak serdecznie... Nigdy mi nie było tak
dobrze: leżę na kanapie i palę doskonałe cygaro. Nigdy w życiu nie paliłem tak wybornego cygara.
— Nie mógł pan?
— Byłem profesorem uniwersytetu, proszę pana.
Pan Zięba mimo woli skłonił głowę.
— Patrzcie! patrzcie! — szepnął.
— Pan, panie Zięba, zachwycił mnie tym, że się pan nie przestraszy! ducha.
— Panie, ja się bardzo nastraszyłem.
— Ale już to panu przeszło. To bardzo ładnie. Tylko głupi człowiek boi się ducha, który mu nic złego
nie może zrobić.
— I pan nic złego nie może zrobić?
— Mogę kogoś najwyżej bardzo nastraszyć, potłuc meble, stłuc lustro, mało co więcej; zawsze
zresztą byłem spokojny.
— A inni?
— Inni? Jak się zdarzy. Znam jednego ducha, który na ziemi był wydawcą. To nieprzyjemne
indywiduum; ubrdał sobie, że musi zawsze kogoś obdzierać ze skóry, więc próbuje to robić także jako
duch; nie ma wprawdzie siły ani zębów, ani paznokci, więc ludzie mają tylko nieprzyjemne, bolesne sny.
Są też i furiaci. Łazi taki po domu, wywraca meble, gasi światło, odkręci kran wodociągu, podstawia
nogę, tak że człowiek łamie nogę, ciska człowieka pod automobil, nastawia mylnie kolejowe zwrotnice.
Takie psie figle jednym słowem. Na ogół jednak duchy są spokojne. Zmęczone to, wymizerowane,
zziębnięte, więc nie ma ochoty do awantur.
— Mój Boże, jak mi was żal!
— Bóg zapłać za dobre słowo. Pan jest dobry człowiek, panie Zięba. Czy mogę pana prosić o jeszcze
jedną przysługę?
— Ależ proszę bardzo!
— Cygaro się dopala. Ale czy to nie butelka koniaku stoi tam na biurku?
— Tak, to koniak.
— Niech pana moja prośba nie zdziwi. Tu przy mnie stoi stolik. Niech pan naleje trochę koniaku na
talerzyk i postawi na stoliku, tuż przy mnie.
— Z największą chęcią, ale co panu z tego przyjdzie, biedny duchu?
— Coś w każdym razie. Nie mogę wypić, to przynajmniej powącham.
Pan Zięba wszystko to spełnił uczciwie i z daleka, zbytnio się nie zbliżając.
Duch westchnął głęboko.
— Doskonały koniak! — rzekł z rozczuleniem.
— Może by rozpylić! — zapytał Zięba rozrzewniony.
— Niech pan nie psuje biednego ducha! — roześmiał się duch. — Ale pije mój szewc, niechże sobie
i ja użyję.
— Niech panu pójdzie na zdrowie — rzekł Zięba.
— Niewiele by mi to pomogło! — westchnął duch. — Wracając jednak do rzeczy, niech się pan
moim prośbom nic dziwi. Ale kariera ducha nie jest do pozazdroszczenia; to bardzo smętne zajęcie.
— Czemu? czemu? — pyta zachłannie pan Zięba.
— Przeludnienie, raczej przeduchowienie, to pierwszy kłopot. Opuszcza nieznośna dusza ciało i co?
Nie ma się gdzie podziać, lata wciąż w ziemskiej atmosferze. A ponieważ od początku świata straszliwa
liczba tego tałatajstwa opuściła ziemię, niech pan sobie wyobrazi miły ścisk. Wprawdzie ja się mogę
zrobić cienki jak kartka papieru, ale zbyt wygodne to nie jest. Dawne duchy zajęły najlepsze miejsca,
każdy następny spychany jest na stronę biegunów, z czego pan łatwo pozna, że sprawa ze zgrzytaniem
zębów jest oczywiście nieprzesadzona. Ścisk i fatalne warunki życia, oto przyjemność. Toteż z rozkoszą
wracamy na ziemię, byle kto chciał nas sprowadzić. Ot widzi pan, szewc zawołał, a ja przyszedłem.
— Lecz czemu jako Aleksander Wielki?
— Mundus vult decipi. Prawdziwe duchy wielkich ludzi, dawno w wieczności zasiedziałe, mają miłe
życie. Mieszka sobie taki nad Indiami albo nad Morzem Śródziemnym, to mu dobrze. Myśli pan, że taki
się kiedy ruszy? Może go pan sto lat wołać, nawet się nie obejrzy. Więc tylko my, biedacy, musimy
urządzać najrozmaitsze kawały, i kiedy kto wróci na ziemię, to udaje zaraz jakiegoś znacznego
nieboszczyka. Ja jestem specjalistą jako Aleksander Wielki. Jeden pisarz wojskowy, którego tramwaj na
śmierć przejechał, gra zawsze Napoleona, jeden krawiec wyspecjalizował się, nie wiem czemu, jako
Dante, pomyśl pan, co za obrzydliwy kawał, jako Dante. Cezara odgrywa jakiś guwerner, nikt nie chce
ryzykować Newtona i Humboldta, bo do tego potrzeba specjalnych wiadomości i nie można się
kompromitować, bo tych wywołują wciąż tylko ludzie uczeni. Mamy natomiast bardzo zmyślnego poetę i
jest to sprytny młodzieniec, który dość fałszywie, lecz bezczelnie naśladuje Słowackiego. Ten chłystek
dyktuje na seansach całe poematy, nie można tylko szelmy nauczyć, że cezura wypada w
trzynastozgłoskowym wierszu po siódmej, a w jedenastozgłoskowym po piątej – zawsze pomyli.
— Niesłychane!
— Co robić, drogi panie? Rozpacz i nędza.
— I tak bez nadziei?
— Coś się musi stać, bo tak długo nie wytrzymamy. Jakoś to już natura obmyśli, ale na razie jest
nieszczególnie... Niech no pan trochę doleje koniaku, bo ten już zwietrzał... Oj, co to? Ktoś tu idzie.
Zięba porwał się z fotela.
— To moja żona! Boże drogi! Trzecia godzina... Niech pan...
Ducha już nie było; spłynął pod kanapę i nie zostało po nim śladu.
Zanim weszła pani Ziębina, wszedł najpierw jej pysk.
— ...Sam z sobą gadasz? O trzeciej w nocy? Spać nie dasz nikomu o tej porze? Helusia płacze, bo
myśli, żeś zwariował. A to co? Naturalnie koniaczek! Najpierw duchy, potem koniaczek, a ty tam śpij
sama jak nieboszczyk w grobie, bo Waluś sobie z buteleczką... Żebyś skonał za moje zmartwienie.
— Ciszej, na Boga, ciszej! — szepnął struchlały pan Zięba i spojrzał w stronę kanapy.
— Ciszej? A dlaczego ciszej? Niech pan Bóg chociaż usłyszy; niech wie, kogo mi dał, obym była
tego nie doczekała. Idź spać natychmiast!...
— Idę, tylko sprzątnę...
— Jeśli cię za pięć minut nie będzie...
— Będę, będę, przysięgam, że będę.
— Miła kobiecinka — rzekł duch, wyłażąc spod kanapy.
— Czy wróciłby pan na ziemię, gdyby pan był mną? — rzekł smutno pan Zięba.
— Zastanowiłbym się... — szepnął duch. — Ale niech pan już idzie, biedny człowieku. Talk, tak...! U
nas nie jest najgorzej...
— Panie! — rzekł z determinacją Zięba.
— Jestem na usługi...
— Czy tam małżeństwa żyją razem w dalszym ciągu?
— Były pod tym względem próby, ale się skończyły źle. Do ucieczki ma pan obszar zbyt wielki i
można tak zginąć w tłumie, że jedno drugiego nie znajdzie przez milion lat!
— Bóg jest wielki! — westchnął pan Zięba.
— Więc niech pan idzie. Ja tu sobie chwilę pobędę, zanim koniak nie straci aromatu, potem się trochę
przejdę. To jest moje rodzinne miasto. Pójdę nastraszyć trochę tego doktora, co mnie leczył przed
śmiercią. Nie jestem złośliwy, ale on dziś ucieknie po nocy z domu.
— A potem?
— Potem powrócę. Znajdzie mnie pan jutro w fortepianie, a pod wieczór niech pan przyprowadzi
szewca. Dobranoc panu.
— Dobranoc.
III
Żółty jak cytryna, roztrzęsiony, rozgorączkowany po bezsennej nocy, pan Zięba pojechał nazajutrz
rano na Solec, gdzie mieszkał i gdzie łatał buty i życie dzielny i władzą piekielną obdarzony szewc.
Zastał go w domu, obejrzał i poczuł, że ma z rozpaczy łzy w oczach. Szewc spał na barłogu z głową
obandażowaną. Przywiozło go pogotowie z szynku, gdzie mu jego przyjaciel, stolarz, najwygodniejsze i
najbardziej modne robiący trumny, rozbił głowę butelką doskonałej firmy. O tym, by z dziurą w głowie
iść na seans, nie było mowy. Szewc mógł tak poleżeć z tydzień. Pan Zięba zdrętwiał. Bał się wracać do
domu; że jednak bał się nie tylko ducha, ale i żony, wrócić musiał.
Zapukał lekko w wieko fortepianu. Miał wrażenie, że puka w czarną trumnę, pytając jej lokatora, czy
można wejść?
— Czy pan tu jest? — szepnął.
Struny brzęknęły cichutko, tak niesamowicie, że się pan Zięba cofnął przerażony.
— Jestem, jestem. Dzień dobry panu. Nie wyłażę, bo po dniu mnie pan nie zobaczy. Był pan u
szewca?
— Byłem, ale z szewcem jest nieszczęście: rozbili mu głowę, nie będzie mógł przyjść.
— Oj, od razu wiedziałem, że to świnia. Przykra rzecz.
— I co teraz będzie?
— Cóż ma być? posiedzę u pana kilka dni...
— Ależ to niemożliwe.
— Panie Zięba, czy ja się napraszałem do pańskiego domu? Niech pan szczerze odpowie...
— Tak, ja to wiem, ja pana bardzo przepraszam, ale ja zwariuję.
— Dlaczego? Czy robię panu cokolwiek przykrego lub choćby niemiłego?
— Nie to. Pan jest nadzwyczajnie sympatyczny, ale ja mimo tego zwariuję. Pańska obecność mnie
rozstraja... To niezwykłe położenie... Niech pan sobie wyobrazi tę ciągłą świadomość, że się ma u siebie
takiego, że tak powiem... dziwnego gościa...
— Rozumiem, ale cóż ja na to poradzę? Zniknę panu z oczu, nie będzie mnie pan widział! Nie dam
znaku życia.
— To i cóż z tego, kiedy ja będę wiedział!
— Trudno, niech się pan stara zapomnieć.
— Nie zapomnę! Ja oszaleję!
W fortepianie ucichło, duch widocznie myślał.
— Proszę pana, panie Zięba, słyszy pan?
— Słyszę!
— Zróbmy ugodę: opuszczę pańskie mieszkanie i będę trochę krążył po mieście, kiedy zaś pan uśnie i
cały dom uśnie, niech pan pozwoli, że powrócę. Odżałuje pan kroplę koniaku i zawsze mi pan zostawi
miseczkę gdzieś wysoko, na piecu na przykład, aby nikt nie dojrzał. A ja panu przysięgam, że się panu
odwdzięczę. Zgoda?
— Niech będzie, niech będzie, pomyślę, zrobię! — szeptał szybko pan Zięba. — Ale teraz niech pan
prędko ucieka z fortepianu. Moja córka idzie grać ćwiczenia.
— Boże jedyny! — jęknął duch i struny. Coś zaszeleściło i dźwięknęły cichutko kryształowe szkiełka
elektrycznej lampy. Pan Zięba podniósł oczy, słusznie bowiem osądził, że duch przeniósł się na lampę,
tym prawdopodobniej, że się z niej nagle zerwały wszystkie siedzące na niej muchy. Nic jednak nie
zobaczył.
— Niech jej pan nie przestraszy! — syknął groźnie w powietrze i wybiegł, jak człowiek, który
zaczyna wariować metodycznie, wedle podręcznika.
Unikał domu, wymyślał tysiączne interesy, wił się, byle nie wracać przed wieczorem. Nie wiedział,
czy duch jest w domu, czy go gdzieś poniosło. Wieczorem nie odchodził na krok od żony i córki, lecz
wciąż nasłuchiwał. Nagle się zrywał i przykładał ucho do drzwi.
Pani Ziębina kręciła głową podejrzliwie i, patrząc porozumiewawczo na córkę, znacząco dotykała
palcem czoła.
— Czego nasłuchujesz?
— Myślałem, że złodzieje...
— Szafa w drugim pokoju trzeszczy i cała parada. Ale pewnie, jak się kto z duchami zadaje...
— Milcz! — krzyknął blady pan Zięba.
I był straszny tak, że ciężkie słowo zawisło na ustach pani Ziębiny, zachwiało się i padło na dywan
bez szelestu.
Trzeciego dnia jednakże było gorzej. Córeczka malowała akwarelą słoik od musztardy i jabłko, jako
martwą naturę, pani Ziębina przerabiała kapelusze, Zięba czytał gazetę. Było około dwunastej. Nagle w
pokoju obok coś dźwięknęło, coś się rozprysło.
— Jezus, Maria! co to? — zduszonym głosem rzekła pani.
Pan Zięba był blady jak trup.
— Idź, zobacz, czego stoisz, jak malowany?...
Pan Zięba był bledszy od trupa i ani drgnął.
— Nie pójdziesz?
— Nie! — jęknął.
Spojrzała na niego z pogardą i poszła sama; błysnęło światło i pani Ziębina wszczęła wrzask. Po
chwili przyniosła szczątki deserowego talerzyka, pachnące koniakiem. Pan Zięba zmartwiał.
— Musiało zlecieć z pieca... Kto to postawił na piecu? Dlaczego to pachnie jakąś wódką?...
Mówiła tak długo, długo. Pan Zięba milczał i tylko patrzył smutno i z wyrzutem w otwarte do
straszliwego pokoju drzwi. Nagle odskoczył jak przypieczony ogniem.
— Przepraszam pana... to przez nieuwagę!... — szepnęło mu nad uchem.
— Jutro pójdziesz do doktora! — rzekła pani Ziębina.
A ponieważ Helusia zaczęła płakać, poszli spać. Pani zapalała w nocy trzy razy światło, bo mąż
majaczył. Od dnia następnego zaczął się w tym domu sądny dzień. Pan Zięba widocznie był tknięty na
rozumie. Kiedy nikogo nie było w pokoju, gadał do palmy, do pustego krzesła, raz do środka wazonu, raz
do pieca, głowę w górę zadarłszy. Pani Ziębina podglądała przez dziurkę od klucza, coraz bardziej
zaniepokojona, zdarzyło się jednak coś, co ją przejęło strachem. Oto jednego dnia mąż raniutko poszedł
do salonu, skradając się na palcach, i zaczął szeptać do fortepianu. To już było, to jej nie dziwiło. Lecz
pan Zięba nagle nerwowo zapalił cygaro i, paląc je jak furiat, wdmuchiwał dym do wnętrza fortepianu,
uniósłszy nieco jego nakrywę.
Pani Ziębina przeżegnała się z trwogą.
Tego dnia stało się jednak coś nierównie okropniejszego niż dmuchanie do wnętrza fortepianu; coś,
co z krzykiem wybiegło na schody, zaniepokoiło dom cały i rozległo się dalekim echem, tak, że na piątej
ulicy o niczym innym nie mówiono, tylko o zdarzeniu u państwa Ziębów.
Oto kiedy służąca zacna, pilna i pracowita, tłumok szlachetny z dziobami na gębie, imieniem
Katarzyna, weszła w godzinę potem z miotłą i szczotką do salonu, zmieniona została w słup soli,
naturalnie nie tej z biblijnej opowieści, tylko z gorszego gatunku soli bydlęcej. Oto nieopodal okna,
naprzeciwko pustego fotelu, wisiała sama w powietrzu szeroko rozłożona płachta gazety, a jej stronice
powoli się odwracały również same. Kiedy szczotka wypadła z przerażonych rąk pobożnej Katarzyny i
sprawiła niejaki harmider, gazeta (W imię Ojca i Syna) – gazeta sama szybko się rozłożyła i poszła w
drugi kąt salonu. Tam położyła się na kanapie. Tylko człowiek, który słyszał ryk przerażonego czymś
osła, tylko człowiek, który słyszał wrzask dzikiego człowieka, kiedy go mają wrzucić do kotła, aby z
niego zrobić potrawkę na wesele murzyńskiego króla, taki tylko człowiek może sobie z wielkim trudem
wyobrazić, jaki wrzask podniósł dziobaty, lecz miły zresztą kocmołuch, Katarzyna.
Przez dwie godziny omawiano te diabelskie sztuki we wszystkich kuchniach i na wszystkich tylnych
schodach, i ciągle ktoś się żegnał krzyżem świętym. Kamienica zamieniła się w piekło. Pod wieczór
opowiadano, że gazeta swoją drogą, ale i inne dzieją się tam historie. Kucharka opowiadała, że kiedy pan
Zięba wychodzi, to paltot z wieszaka leci i sam się wpycha na ramiona, a kiedy zapomniał teki z
papierami, to sama za nim poleciała przez okno tak, że on nie zszedł jeszcze ze schodów, a ona już na
dole przy bramie na niego czekała.
Tego więc wieczora mówił pan Zięba radosnym szeptem do kanapy:
— Jutro przyjdzie szewc!
— Ach, jaka szkoda... odpowiedziała kanapa.
— Panie, to mnie ocali przed obłędem!
— Nie chciałbym się narzucać, bardzo pana polubiłem... Panie Zięba!...
— Słucham, mów pan prędko.
— Usługa za usługę. Pan dziś zapowiedział, że pan wychodzi na wieczór, tak?
— Tak; pan widocznie dziś nie opuszczał mego domu, jeśli pan to podsłuchał.
— W istocie, ale u pana dzieją się tak ciekawe rzeczy, że się temu z ciekawością przyglądam.
— I co z tego?
— Chciałbym – dla pańskiego dobra, oczywiście – aby pan udał tylko, że pan wyszedł — zaszemrała
kanapa, pełna ducha. — Niech się pan ukryje.
— Po co?
— Co by to było za przedstawienie, gdybym panu z góry opowiedział treść? Czy nie racja? Niech pan
tu będzie u mnie około dziesiątej. Tylko odwagi, przyjacielu! Pańska żona leży?
— Dzięki Bogu, leży, jest chora.
— Wszystko w porządku.
Około dziesiątej pan Zięba poczuł, że go coś ciągnie za połę surduta. Coś około niego zamajaczyło.
— To pan? — szepnął.
— Konkurencji nie mam w tym domu. Nikt nie wie, że pan jest w domu?
— Nikt.
— Niech pan idzie na palcach do pokoju panny, zdaje mi się, Heleny.
Pan Zięba przystanął.
— Mojej córki?... Co to znaczy? Co pan wie?...
— Więcej, niż pan.
Szli obaj jak duchy. Kiedy stanęli pod drzwiami panny Helusi, duch szepnął:
— Ja tam wejdę przez szparę, a pan niech patrzy przez dziurkę od klucza.
Pan Zięba spojrzał i byłby omdlał, ale chciał wiedzieć wszystko, więc dlatego tego nie zrobił. Lelija,
anioł, kwiatuszek śliczny siedział na kolanach bardzo miłego porucznika artylerii ciężkiej. Pan porucznik
zaś widocznie przez pomyłkę uważał ją za armatę i badał uczciwie, czy jest w zupełnym porządku.
Pan Zięba chciał płakać, ale nie mógł. Powlókł się do stałej siedziby ducha, do pokoju z fortepianem
i tam legł na kanapie jak trup.
— Zajął mi pan kanapę! — rzekł nagle duch.
Pan Zięba poczuł do niego nienawiść tak gwałtowną, że skoczył z trampoliny swej rozpaczy w
zbałwaniony ocean furii i gniewu.
— Łotrze, łeb ci roztrzaskam! — krzyczał.
— Niech pan spróbuje, to nie tak łatwo, bo wszystko ciężkie przeze mnie przeleci, jak przez
powietrze. Czego pan krzyczy? Czy ja jestem oficerem? Czy ja to zrobiłem?
Pan Zięba zapadł znowu w rozpacz jak w miękkie bagno. Miał łzy w oczach.
— W swoim pokoju, w swoim domu! — szeptał smutno, z czego wynikało, że panienka powinna
przynajmniej pójść do pokoju oficera, jeśli chciała zachować przyzwoite maniery.
— Ale ja panu to wynagrodzę! — rzekł duch.
— Moja córka! moja córka! — jęczał Zięba.
— Pańska żona za to zapłaci!
Zięba ożył nagle.
— Moja żona? jak?
— Chodź pan za mną!
Zięba podniósł się jak zahipnotyzowany i szedł bezwolnie za szarym ogromnym cieniem.
— Otwórz pan cicho te drzwi, abyś widział cud.
Zięba otworzył je jak złodziej. Pani Ziębina z głową owiązaną ręcznikiem leżała na łożu. Nocna
lampka sączyła z siebie światło wodniste i skąpe. Zięba stanął za portierą i patrzył.
Duch szedł ku pani Ziębinie; po drodze wywrócił krzesło, i wtedy pani ta spojrzała. Duch urósł
straszliwie aż pod powałę, nadął się jak potworna kiszka i zacharczał tak straszliwie, że panu Ziębie
mrówki przebiegły po krzyżu. Pani Ziębina wytrzeszczyła oczy, usiadła na łożu i krzyknęła. Krzyknęła tak
straszliwie, że kawałek tynku oderwał się od pułapu, ale nie dokończyła krzyku. Z pokoju panienki ktoś
wybiegł szybko, ale w przeciwną pobiegł stronę. Krzyk urwał się w połowie jak ucięty nożem; pani
Ziębina czyniła z gardłem i ustami jakieś nieprawdopodobne sztuki, jak człowiek, który się dławi. I nic
nie pomogło. Z paszczą na oścież otwartą trwała tak, skamieniała.
— Gotowa! — rzekł duch.
Pan Zięba wyszedł z ukrycia nieśmiało. Żona spojrzała na niego jak na drugiego ducha. I nie
przemówiła.
— Co się jej stało? — zapytał cicho pan Zięba.
— Zaniemówiła. To potrwa czas dłuższy.
— Nie może być! I to jej nie odejdzie?!
— Chyba nie!
Pan Zięba spojrzał na ducha tak serdecznie, z takim rozrzewnieniem w oczach, że się duch
uśmiechnął.
— Pójdźmy wypalić cygaro — rzekł figlarnie. — A jutro idź pan po szewca.
— Duchu najdroższy! — rzekł Zięba — ja pana nie wypuszczę!
I chciał go uściskać, ale chwycił w ramiona tylko wieszadło, które stało właśnie w „ciele” miłego
ducha.
HISTORIA, KTÓRA ZDARZY SIĘ JUTRO
Nie ma nic bardziej fałszywego na tym świecie pozorów i blichtru niźli tytuł książki, wiersza,
powieści i noweli. Dotąd za istotę najfałszywszą uchodził niesłusznie jezuita, a słusznie – kobieta.
Jednakże nawet uśmiech kobiety tak nie kłamie, jak potrafi zełgać tytuł. Zapowiada takie napisane bydlę
niesłychane historie, a tymczasem w środku jest sieczka; zapowiada niezmierne rozkosze, zasię
schwytany na haczyk tytułu głupi jak ryba czytelnik w połowie książki uderza głową o ścianę,
bezprzytomnie sam sobie czyniąc krzywdę, jeśli zaś zachował resztki przytomności, wtedy rozbija talerze
albo bije żonę. A jak czasem kobieta ma tylko piękny kapelusz, a cała reszta jest pokraką mającą
zamaszyste piersi i krzywe nogi, tak też czasem jedyną ozdobą utworu pisanego jest tytuł. Czasem i
człowiek ma tytuł, herbowy oczywiście. I wtedy jest znowu tak jak z książką: piękny tytuł, a w środku
sieczka.
Ulegam, rzecz prosta, temu samemu pociągowi do grubego oszustwa, które siedzi w każdym
człowieku, w piszącym zaś szczególnie. Są to psie figle dziedziczności. Cóż znaczy na ten przykład ten
tytuł, który grubymi literami został wymalowany na poprzedniej karcie?
Historia, która zdarzy się jutro...
Skąd może kto wiedzieć, co się zdarzy jutro?
Pomijając jednakże sprawę proroczych zdolności, którą dotąd wykazywały jedynie biblijne Żydy,
godna ubolewania w tym tytule jest jego napuszoność. Zamiast jednego jakiegoś słowa, dwóch słów
najwyżej, zaraz całe zdanie. Historia – co za historia? Co się ma zdarzyć? Dlaczego jutro? Aj, aj! jaka
głębia... Czy jutro będzie rewolucja, czy trzęsienie ziemi? Nic podobnego. Autor, nie mając nic lepszego
do roboty, opowiada jakieś malutkie zdarzenie, nie większe w swym znaczeniu niż ból zęba, wywrócenie
się dorożki pod tramwaj, zgubienie parasola lub utrata dziewictwa. Bzdurstwo i tyle, a zaraz tyle pompy
w tytule.
Oto są skutki złych nałogów.
Autor wie o tym, wstydzi się tego i jest niepocieszony; i gdyby uważał czytelnika za coś innego, niż za
bęcwała, który również nie ma wiele do roboty i dlatego czyta, chętnie by go przeprosił, ale nie chce.
Jakkolwiek się tedy historia ta nazywa, to o niej jest pewne, że jest to historia przeraźliwie smutna.
Małe, drobne zdarzenie, a jednak pełne smętku i melancholii. Tylko człowiek tknięty na rozumie i mający
rodzinną skłonność do rozmiękczenia mózgu, nie wzruszy się tą sprawą, lecz, przeciwnie, będzie się tym
bawił, że ktoś ma wielkie zmartwienie.
Ponura ta sprawa odbyła się tak:
W Warszawie przy ulicy Wiejskiej, dlatego tak nazwanej, że znajduje się tam najbardziej wiejska
instytucja, Sejm – mieszkał i na podstawie ochrony lokatorów zapewne do dziś mieszka, mimo przykrego
i krzykliwego sąsiedztwa, bardzo wytworny pan Niesiecki. Podaję nazwisko oczywiście zmyślone; przez
brzmienie jego, identyczne z nazwiskiem autora herbarza, chciałem mu jedynie nadać polor szlachecki i
zebrać w nim jak w soczewce wszystkie promienie szlachetności. Jest to poniekąd nazwisko
skondensowane.
Uczyniłem to rozmyślnie, pan Niesiecki bowiem łączył w sobie niepospolite cnoty, piękno duszy,
zacność serca, szerokość umysłu i prawość charakteru. Widać z tego, że nie był ani posłem, ani
dyplomatą, ani kupcem, ani wydawcą. Nie zajmował się niczym; miał dużo pieniędzy, odziedziczonych –
rzecz prosta – są bowiem ludzie szczęśliwi, co mieli głupich ojców, którzy nie trwonili pieniędzy sami,
lecz przez potomstwo. Wobec tego pan Niesiecki bardzo czcił swoich ojców i dziadków, a szczególnie
dwie ciotki, które Pan Bóg natchnął zacną myślą, aby majątku nie zapisywały na kościół, tylko
bratankowi.
Za to kupił pan Niesiecki śliczne meble, piękne obrazy i jeszcze piękniejsze książki, które czasem
czytał, kiedy się bardzo zmęczył próżnowaniem. Książki te jednak, szczególnie z pięknymi obrazkami,
miały na sobie ślady częstego z nimi obcowania; były to dowody, jak bardzo nadobne baletnice, miłe
śpiewaczki z chóru lub kasjerki z kinematografu mają rozwinięty pociąg do książki i ciekawość oglądania
sztychów. Wiele się tych ślicznych istot wykształciło u pana Niesieckiego. Trzeba pamiętać przy tym, że
istoty te, jak małe dzieci, muszą wszystkiego dotknąć, wszystko zawsze wziąć w rękę.
Nie wynika z tego, że w przemiłym mieszkaniu przy ulicy Wiejskiej nie bywały wielkie i szlachetne
damy. Owszem, owszem. Wielkie damy jednakże nie są ciekawe książek, a jeśli tam bywały, to
rozmawiały tylko nadobnie i głęboko o duszy, o życiu i o śmierci.
Wszystko w tym mieszkaniu, doskonale i roztropnie urządzonym, przystosowane było do bujności i
kolorowości życia, które się tam wiodło. Doświadczenie pana Niesieckiego, który z łez i szarzyzny
żywota wycisnąć potrafił nieprzerwany uśmiech, umiało niezwykle przenikliwie odgadnąć wszystko, co
się mogło zdarzyć w żywocie uśmiechniętym. I tak na przykład: jak w aptece znajdują się
najróżnorodniejsze medykamenty, przewidziane na wszystkie dolegliwości i choroby, tak w mieszkaniu
pana Niesieckiego były wszelakie medykamenty, pobudzające, kojące i umilające. Pan Niesiecki tak znał
na wylot duszę kobiecą, że wiedział doskonale, co która dusza lubi pić. Pod tym względem był
psychologiem niezrównanym, który wiedział, że wielka dama pije burgunda, zna bowiem nieoszacowane
właściwości tego boskiego napoju; aktorki dramatyczne tylko koniak, baletnice wszystko, byle słodkie,
chórzystki zawsze szampana, bo to i musuje, i ciągle się o tym śpiewa w operze (Niech wino szumi złote,
w kryształach szumi wraz!) i w operetce (Ach szampan morzem płynie przy słodkiej mej dziewczynie),
kasjerki z kinematografu piją namiętnie likiery, panienki bez bliżej określonego zajęcia zwyczajną czystą;
bywały także dziwolągi, jak panienka, która piła tylko lemoniadę, i jedna specjalistka, fenomen,
rafinowanie wykwintna, co pijała tylko koniak z roztartym żółtkiem, takie jakieś specjalne paskudztwo. I
taką przewidział pan Niesiecki
Tak on sobie żył i miewał tylko małe zmartwienia, albowiem zmartwienia wielkie mają tylko ludzie
pracujący. Zmartwieniem jego była późna wiosna, chmurne niebo, widok brzydkiej twarzy, plama na
koronkowym obrusie, stłuczony baccarat, same takie okropności. Był to miły, kochany i niegłupi bałwan,
z najlepszym zresztą sercem.
Ostatnim, wyjątkowo wielkim jego zmartwieniem, była brzydka i krzykliwa sprawa z lokajem.
Poczciwy do pewnego stopnia darmozjad, który nic nie robił, bo i pan nic nie robił, robił jeszcze mniej,
niż mógł, gdyż do „czarnej” roboty przychodziła pani żona pana stróża, pan lokaj zaś „doglądał” pana
Niesieckiego, nosił listy, kupował kwiaty i bilety do teatru, pił wino, palił cygara, kradł bieliznę. Był to
jednym słowem lokaj sumienny, jak zawsze było, nie perła, ale i nie świnia.
Z takim to lokajem nadzwyczajnym pan Niesiecki musiał się rozstać. Niewdzięczne bowiem to
indywiduum, dotychczas jako tako, lecz skromnie ułożone, zjawiło się jednego dnia przed swoim
cygarodawcą i przystroiło lokajską gębę w uśmiech. Pan Niesiecki spojrzał i był bliski furii, on,
najspokojniejszy winodawca, jakiego kiedykolwiek znała lokajska dusza: pan lokaj sprawił sobie na
samym przedzie cztery złote plomby – dwie u góry, dwie u dołu i teraz błyszczał tym złotem natrętnie,
krzykliwie, łajdacko. To nowy czas śmiał się tym złotem w twarz pogodnej filozofii pana Niesieckiego.
Pan lokaj (i jego cztery złote plomby) został wylany na lokajską fizjognomię.
Pan Niesiecki cierpiał.
Mogła mu ostatecznie wystarczyć pani stróżowa, gdyby szło tylko o domowe porządki; kawalerski
stan jednakże miłego pana Niesieckiego przywykł do lokajskich karesów, małpich min, głupich rozpraw
o pogodzie i do uwag o niewiastach przybytek ten odwiedzających. Pan Niesiecki wobec tego szukał
lokaja na prawo i lewo. Można było wybierać wśród wielkiej ilości hołoty, lecz raz lokaj upatrzony był
za wielkim panem dla pana Niesieckiego, raz pan Niesiecki był za małym panem dla pana lokaja. Wobec
tego pan Niesiecki sam otwierał drzwi pięknym paniom, które dzwonią krótko i nerwowo, w takt
podrygującego ze strachu i ze wzruszenia serca, i miłym przyjaciołom, dzwoniącym z radości, że idą
napić się za darmo wina i wypalić jedno, a ukraść drugie cygaro – najmniej siedem razy, czasem zaś
uderzającym we drzwi końcem buta.
Zmęczyło to wreszcie miłego szlachcica do tego stopnia, że prosił znajome damy o wynalezienie
przyjemnego, dyskretnego lokaja; nie dodał z wrodzonego mu taktu, że znajome damy powinny to uczynić
we własnym interesie.
Toteż był przyjemnie zdziwiony, kiedy mu bladolica i szerokobiodra artystka dramatyczna, pani Rena
Ostoja (po cywilnemu Michalina Kapuśniak), dziewica zresztą pierwszej klasy (idzie o maniery, nie o
dziewictwo), kobieta zresztą dowcipna, co się zdarza nawet kobietom, przyjaciółka poetów i malarzy, a
także i ludzi bogatych, wielka przyjaciółka pana Niesieckiego, zatelefonowała mu wesoło, że już jutro
będzie miała lokaja.
— A dobry?... — pytał Niesiecki.
— Takiego jeszcze nie było! — odrzekła pani Rena.
— Wolałbym nie taką nadzwyczajność...
— Ależ panie, to jest cudowny lokaj! Musi go pan przyjąć... Dla pana idealny... inteligentny, bardzo
wykształcony...
— Wykształcony? A mnie taki po co?
— Przecież pan chciał takiego, co to trochę jest lokaj, trochę marszałek dworu, a trochę przyjaciel...
Tak, czy nie?
— Tak, ale...
— A to, że wykształcony, to przypadek... Zdarza się... Może to syn jakiej hrabiny...
— Zdarza się! — rzekł z przekonaniem pan Niesiecki.
— Otóż właśnie... Trochę to jest oryginał, ale to tym ciekawsze... W każdym razie niech go pan
przyjmie serdecznie i nie tak bardzo, jak zwykłego lokaja... Ja go strasznie lubię...
— Oj!
— Panie Niesiecki! Stać mnie jeszcze nawet na pana...
— Już, już! Dobrze! Uściskam go; niech przychodzi.
Niepodobne jest to do wiary, ale tego dziwnego lokaja oczekiwał pan Niesiecki z niepokojem.
Wykształcony, oryginał – po diabła mu taki lokaj? I do tego protegowany przez aktorkę...
Obejrzał pokoik, w którym oryginał miał zamieszkać, i ujrzał, że jest wcale miły, lecz zapuszczony.
Oprócz kilku sprzętów była tam jeszcze wycięta z jakiegoś pisma Leda z łabędziem i premiowany
derbista angielski. Poza tym puste butelki za piecem, butelki-wdowy po doskonałych markach. Dawny
lokaj był znawcą. Butelki te pan Niesiecki wynosił własnoręcznie, nie chcąc w oryginale budzić
uśpionych namiętności.
Nazajutrz sam mu otworzył.
We drzwiach stanął z miłym uśmiechem na przemiłej gębie człowiek młody, dość licho odziany, z
włosami w mocnym nieładzie. Spojrzał na pana Niesieckiego z ciekawością wcale figlarną i bardzo
jakoś serdecznie. Pan Niesiecki mimo woli się uśmiechnął.
Młody człowiek wydobył z kieszeni list, który wionął perfumami, i podał Niesieckiemu.
— Czy mam zaszczyt z panem Niesieckim?
— Tak. Pan ma list do mnie?
— Tak, od Ostoi.
— Może przypadkiem od pani Ostoi?
— Ach, przepraszam najuprzejmiej, od pani Ostoi.
— Naprawdę dziwny lokaj — pomyślał Niesiecki i począł czytać list, w którym pani Ostoja jeszcze
raz go zaklinała każdą literą i dziesięcioma wykrzyknikami, aby serdecznie przyjął oryginała.
Obejrzał raz jeszcze kandydata, któremu z twarzy nie schodził rozbawiony uśmiech.
— Miły łobuz! — pomyślał wesoło, po czym twarz ułożywszy „urzędowo”, rozpoczął indagację,
siedząc w fotelu.
Młody człowiek stał przed nim niedbale, jeśli tak stać można. Śmieszna rzecz, ale tą niedbałą miną
przyjemny ten lokaj onieśmielał pana Niesieckiego, który nie wiedział, jak właściwie do takiego
zagadać. Pan to było za wiele, wy za mało, ty stanowczo niemożliwe. Niesiecki przeto kręcił.
— Jakżeż tam, więc chcemy przyjąć posadę?...
— Z bożą pomocą... — odrzekł lokaj z uśmiechem.
— Niełatwa służba...
— Dlatego też powiedziałem, że z bożą pomocą...
— Wolno wiedzieć jakie imię?
— Imię? Ach, prawda... Królowie i lokaje nie noszą nazwiska...
— Co takiego?
— Powiadam, że historia dziwnie czasem rozdziela przywileje...
Pan Niesiecki otwierał oczy coraz szerzej.
— Zwariowany lokaj i zwariowana baba, która go przysłała — pomyślał, lecz rozbawiony.
Patrzył teraz i on z uśmiechem na tego dziwnego lokaja wciąż uśmiechniętego jakimś kobiecym,
czarującym uśmiechem. Niemal mu było przykro, że go nie prosi, aby zajął miejsce na drugim fotelu.
— Z nazwiskiem to sprawa przy meldowaniu u rządcy domu... Dokument jakiś przecie jest?...
— Człowiek bez dokumentu jest lichą imitacją człowieka... — odrzekł lokaj.
— A więc imię?
— Zenobi...
— Jakież niezwykłe imię!
— Imię moje jest kaprysem mego ojca.
— A ojciec kto?
— Mój ojciec był kaprysem mojej matki.
— Dawno pan... to jest... dawno się jest lokajem?
— Z przekonania nigdy!
— A z praktyki?
— Od dziś...
— Oj, to niedobrze... Pani Ostoja nic mi o tym nie mówiła... Byłbym nie trudził... Jakżeż można być
lokajem bez praktyki?...
— Ministrowie też nie praktykują. Wprawdzie tu idzie o rzeczy ważniejsze, ale porównanie nie jest
zbyt śmiałe.
Pań Niesiecki głośno się zaśmiał.
— Zresztą — mówił lokaj — człowiek tak subtelny jak pan, powinien zaufać instynktowi kobiety, a
pani Ostoi najgorszy jej wróg nie zarzuci braku kobiecości...
— Dobrze, dobrze... Skąd Zenobiego... Zenobi – wszak tak?... skąd go zna pani Ostoja?
— Igraszka spotkania, kaprys przypadku, dziwactwo losu. Poza tym kocham namiętnie teatr i byłem
klakierem. Pan zaś chyba wie dobrze, że pani Ostoi bardzo potrzeba klaki... Tak trudno dziś o oklaski...
— Umie pan czytać i pisać?
— Przede wszystkim dziękuję panu za pana, choć tak się do lokaja nie powinno mówić. Bardzo
dziękuję, ale niech pan już wali dalej z tym Zenobim, bo imię jest dźwięczne, mnie zaś przypomina moją
godność...
— Smętna godność...
— Jaki pan, taki kram i taki lokaj. Myślę, że będę wobec tego lokajem doskonałym...
— Dziękuję, Zenobi...
— Ależ proszę. Jestem szczery. Ale o co pan pytał?
— O umiejętność czytania i pisania...
— Ach, prawda. Otóż czytam wiele, piszę mało...
— Więc źle, koślawo, czy jak?
— Źle? Nie wiem. Co do tego sądy są sprzeczne.
— Któż to osądzał, w jakim celu?
— Głupie matoły i bez celu.
— Nie rozumiem!
— I ja też niewiele. Kto zrozumie tego, który sam nie rozumie?
— Pan jest, przyznam się ze zdumieniem, człowiekiem dziwnym... Niechże mi Zenobi powie
szczerze. Ale bardzo o to proszę, żeby szczerze. Zenobi nie jest człowiekiem byle jakim; dużo wie, mówi
zręcznie. Dlaczego Zenobi chce być lokajem?
Miły Zenobi na chwilę spoważniał; na twarzy uśmiech mu zgasł i wesołe jego jasne oczy również
zgasły na chwilę.
— Dlaczego lokajem? Nie z przyjemności, niech mi pan wierzy. Ale od chwili, kiedy pana poznałem,
myślę, że z przyjemnością będę mógł nim być.
Zenobi znów się uśmiechnął i mówił wesoło:
— Każdy wykręt mógłby pana oszukać. Pan ma dobrą twarz, i widać, że nie jest pan złośliwy. Będę
lokajem, niech to panu wystarczy. A jak się to robi, to pan mi pewno powie...
— Ja?!
— Sądzę, że będzie pan aż tak dobry. Logicznie zresztą rozumując, pan zawsze więcej potrzebuje
lokaja, niż lokaj pana. Lokaj zawsze więcej umie, niż jego pan. Ze mną jest pierwszy na świecie
wypadek, że jest przeciwnie.
— W istocie!
— Panowie są zwykle igraszką w ręku swoich lokajów. Jest to zemsta społecznej nierówności.
Dlatego każdy lokaj jest cichym wrogiem swego pana.
— I Zenobi byłby moim wrogiem?
Zenobi uśmiechnął się dowcipnie.
— Człowiek jest zawsze wrogiem drugiego człowieka dlatego, że ten drugi jest lepszy, mądrzejszy,
lub szlachetniejszy. Mimo całego mojego szacunku dla pana, nie chciałbym siebie poniżyć. Byłbym w
takim razie od razu doskonałym lokajem, ale nawet za tę cenę nie chcę tego.
Pan Niesiecki nie mógł się zirytować. Chciał, ale nie mógł; dość trudno bowiem utrzymać dobre
maniery ducha, wspaniałego, szlachetnego ducha, który się w ogóle manifestuje tylko przez dobre,
dyscyplinowane maniery, kiedy lokaj mu mówi niemal impertynencje i w przyzwoitej zresztą formie,
który się kłania przy równoczesnym nastąpieniu na odcisk, równa swoją lokajską duszę z jego duszą,
pańską. Pierwszy odruch, to jest wzięcie pyskatego młodzieńca za kołnierz i wyrzucenie go przez tylne
wejście na kuchenne schody, byłby w zupełności usprawiedliwiony. Pan Niesiecki jednakże wesoło myśl
tę odsuwał, jak się odsuwa ręką kogoś niemiłego.
Przy spotkaniu dwóch nieznajomych ludzi jedno mgnienie oka, jeden ułamek chwili ustala ich
wzajemny stosunek. Pan Niesiecki już lubił tego lokaja. Pozwalał mu więc gadać, a ten gadał z widoczną
przyjemnością.
Pan Niesiecki czuł, że jest to jakaś niejasna sprawa. Gdyby nie polecenie pani Ostoi, bałby się tego
człowieka, który mówi tak, jak on, myśli lepiej, niż on. Przypuszczał, że jakieś zygzaki losu, jakaś
igraszka zdarzeń, kazała temu inteligentnemu, miłemu i jasno patrzącemu chłopcu szukać pracy.
Wybrał najgorszą, bo wcale plugawą pracę lokajską, pewnie jednak uczynił to, sądząc o łatwości tej
pracy z pozorów i nie zdając sobie sprawy z haniebnej uniżoności takiej pracy, co jej odbiera godność,
powagę i słodycz.
— Biedny chłopiec! — pomyślał dobry pan Niesiecki. Nie chciał go o nic pytać; był człowiekiem
pełnym taktu, gentlemanem. Więc nagle spoważniawszy, rzekł Zenobiemu:
— Przyjmę Zenobiego.
— Dziękuję panu...
— Niech Zenobi wie, że nie będzie lokajem. Coś jednak trzeba robić, ale zwalniam Zenobiego od
posług ściśle osobistych. To załatwiać będzie Walentowa.
— Nie wiem, kto jest ta dama, ale cześć jej.
— Niechże Zenobi nie przerywa...
— Kiedy się tak miło rozmawia!
— Zenobi będzie dbał o porządek w mieszkaniu, szczególnie w bibliotece, pilnował gazet, listów,
rachunków. Trzeba pamiętać, żeby były kwiaty, załatwiać rozmowy telefoniczne wedle polecenia,
notować telefony, kiedy mnie nie będzie, jednym słowem, drobne i dość nieprzykre robić rzeczy.
— Z największą chęcią...
— Przede wszystkim być dyskretnym...
— Z trudnością, ale wytrwam.
— Zenobi dostanie pokoik, pensję i utrzymanie. Dość?
— Za wiele. Ale czy wolno prosić?
— O cóż to?
— Czy mogę brać książki z biblioteki?
— Ale naturalnie; ja ich nie tykam. Przejdźmy, niech Zenobi zobaczy książki.
Przeszli do małego gabineciku obok, gdzie było w pięknych szafach dość wiele pięknie oprawionych
tomów. Zenobi przebiegł oczyma po ich złoconych grzbietach.
— Zenobi i na tym się zna? No i cóż?
— Dużo śmiecia! — odrzekł lokaj z przekonaniem.
Pan Niesiecki zarumienił się z irytacji na samego siebie.
— No! no! — rzekł z wyrzutem, — tak od razu Zenobi to wie, z jednego spojrzenia?
— Ja patrzyłem krótko, ale te tytuły tak głośno krzyczą, że trudno nie usłyszeć.
Pan Niesiecki był przerażony. Ten oryginalny lokaj zaczynał go jednak trwożyć; postanowił
rozmawiać z nim o tym tylko, co mogło tyczyć służby, o niczym więcej. Wracając z biblioteki, aby
pokazać Zenobiemu jego pokoik, po drodze wskazał mu kredens, sypialnię, szafy z ubraniem, broń
myśliwską, wreszcie stanął przed szafą odrutowaną tak, że przez siatkę drutu widać było niezwykle
przyjemne wnętrze.
Spojrzał na lokaja przenikliwie i rzekł z naciskiem:
— W tej szafie jest wino!
Zenobi bardzo spoważniał i na gębie zrobił się niemal dostojny.
— Jest to szafa pięknej złudy! — szepnął z powagą.
— Szafa ze zwykłem winem, bardzo zresztą doborowym. Niech mi Zenobi spojrzy w oczy!
— Patrzę i widzę pański srogi wzrok.
— A teraz niech Zenobi powie prawdę...
— Któż kłamie w obliczu wina?!
— Czy Zenobi pije?
— Namiętnie, jak furiat!
Pan Niesiecki opadł na najbliższy fotel ciężko jak człowiek złamany: tak siada rezygnacja, tak siada
człowiek zrujnowany, dowiedziawszy się, że ciotka wyzdrowiała, tak pada minister, dowiedziawszy się
o głosowaniu w parlamencie, tak pada zdradzony mąż, tak pada Dante w pieśni piątej, wiersz sto
czterdziesty drugi Piekła, tak pada drzewo, uderzone piorunem, tak pada polski dramat na premierze, tak
pada kobieta, aby upaść.
Zenobi spojrzał na niego z wyrafinowaną sympatią.
— Panie! — rzekł ze słodyczą — wrażenie, jakie na panu zrobiło moje uczciwe wyznanie, każe mi
pana miłować. Ach, jak pan kocha wino! Pana w tej chwili nie to zmartwiło, że panu spadł z nieba
doskonale pracowity wspólnik, broń Boże! Pan jest podobno zbyt bogaty, aby się nie podzielić kroplą
wina choćby z lokajem. Nie! Pana powaliła na fotel zazdrość, nagła zazdrość o kochankę, o
najcudowniejszą kochankę świata, o słoneczną butelkę wina. Pan ją kocha namiętnie, wtem przyszedł
ktoś, kto powiada uczciwie: I ja ją kocham, tak jak pan, nawet bardziej jeszcze. Panie, ja kocham wino.
Jeśli mnie pan teraz nie wyrzuci za drzwi, to jest pan człowiekiem wielkiego ducha. A jeśli mnie pan
wyrzuci, będę leciał ze schodów, krzycząc wielkim głosem: Chwała człowiekowi, który kocha wino!
Panie, co jest za tą zagrodą z drutu?
Pan Niesiecki spojrzał na niego błędnie i mówił głosem słabym:
— Mouton Rothschild doskonałego roku... Romanée Conti... Pape Clément... Château Léoville
wyborne...
— Cześć! cześć! — szepnął lokaj z upojeniem.
— Jest whisky – Black and White, jest koniak Grande Réserve...
— Chwała! chwała!
— Jest Martell i Prunier, i Meykow. Jest...
— Dość! niech pan nie kończy... Tego nie można pojąć od razu... Tego zwykła dusza ludzka nie
wytrzyma... Niech pan nie kończy, bo co panu z tego przyjdzie, że biedny, młody i pełen nadziei człowiek
nagle zwariuje? Niech pan ma litość nad człowiekiem, który pana uwielbia za cudowny instynkt
równowagi.
— Dlaczego? jakiej równowagi?
— W bibliotece dużo śmiecia, tu same perły. Pan swoje życie wyrównał idealną linią. Szanowałem
pana, teraz pana uwielbiam za to, że pan przepaść ludzkiego szaleństwa zasypał, nie! zalał złotem
szaleństwem słońca...
Pan Niesiecki nic długo nie mówił. Patrzył na lokaja ciemnym wzrokiem człowieka, który ze
zdumienia nie może myśleć. Zenobi pieścił spojrzeniem szafę.
Po długiej chwili pan Niesiecki rzekł:
— Zenobi aż tak kocha wino?
— Nie wierzę kobietom, śpiewam fałszywie, wino kocham.
— Więc Zenobi będzie je kradł?
— Kraść? Brzydkie słowo. Dlaczego je pan powiedział? Właśnie pan? Niech pan...
— Przepraszam, serdecznie przepraszam... Ja nie myślałem, żeby Zenobi...
Pan Niesiecki powstał.
— Właściwie, proszę mi powiedzieć natychmiast: kim pan jest?
Zenobi pokiwał głową na jakiś smutny temat.
— Czytał pan Dantego? — zapytał.
— Dantego? Pewnie, kiedyś...
— Kim jestem? Dusza Capocchia rzekła piekielnie: Wiesz, że mnie w świecie słynną małpą zwali...
Niech to panu wystarczy, choć Capocchio był łajdak, a ja nie...
— To wszystko?
— Wszystko...
— I pan chce być lokajem?
— Będę nim. Już jestem. Ale niech mi pan mówi, jak wprzódy: Zenobi! Kiedy mnie pan nie nazywa
panem w obliczu tej szafy, mógłbym myśleć, że czyni pan to umyślnie, aby owego pana a swojego gościa
uraczyć winem.
— Nadzwyczajne!
— Cóż jest nadzwyczajnego dla polskiej gościnności? Ale niech się pan nie śpieszy, przecież się
jeszcze nie rozstajemy. O wino może pan być spokojny, zresztą szafa jest zamknięta na klucz, czy tak?
— Naturalnie!
— A szafy z książkami nie są zamknięte na klucz?
— Nie!
— Jesteśmy w Polsce, słusznie. Porządek rzeczy racjonalnie zachowany.
— Zenobi! — rzekł pan Niesiecki twardo, z jakąś nagłą rezygnacją.
— Służę panu...
— Proszę, niech Zenobi weźmie...
— Co to jest, proszę pana?
— To jest klucz do szafy... do tej szafy...
Lokaj patrzył to na pana Niesieckiego, to na klucz. Na twarzy drżał mu uśmiech triumfalnie złośliwy,
w oczach migotała złocista pustota łobuza. Położył sobie rękę na sercu i rzekł z figlarną dostojnością:
— Nie wódź mnie na pokuszenie, ojców moich wielki Boże!
— Proszę, niech Zenobi weźmie; Zenobi będzie zawiadowcą win, małym piwniczym, ze względu na
rozmiar szafy.
— Nie, panie — rzekł Zenobi — dziękuję. Najsłabsze wino jest silniejsze od najsilniejszego
człowieka. Niech mi pan jednak pozwoli wyrazić mój niesłychany podziw. Pan jest bohaterem godnym
hymnu. Chce pan dać szalonemu miecz, to jest – klucz do ręki. O, Boże! Niech pan spojrzy na mnie, czy
nie zbladłem. Och, panie, czy wino nie jest najdoskonalszym wynalazkiem Boga, zanim mu chemia nie
zaczęła robić obrzydliwej konkurencji? Były cudy z winem, bo dość łatwo zrobić cud, kiedy na niego
patrzą podchmielone Żydy. Ale to, co się stało tu w tej chwili, jest to cud z łaski wina, w jego obliczu, za
jego sprawą. To jest boska moc wina, które z człowieka robi bohatera.
— Ależ Zenobi! Zenobi!...
Pan Niesiecki był wyraźnie zażenowany.
— Panie! tu idzie o wino!
— Więc proszę, oto klucz... Zenobi może czasem skorzystać...
— Dziękuję z całego serca, dziękuję... Powinno się panu wmurować tablicę w Bordeaux, w Cognacu
i w Reims – jednak klucza nie wezmę. Człowiek, który pije sam, jest lichym człowiekiem...
— Więc będziemy pili razem! — rzekł z determinacją pan Niesiecki. — Wystarczy?
— Wina nie wystarczy. Satysfakcji wystarczy aż nadto. Jest pan...
W tej chwili zadzwonił umieszczony w tym samym pokoju telefon. Pan Niesiecki uczynił ruch, jakby
chciał podążyć do telefonu, lecz zatrzymał się. Przecież ma lokaja. Jest przecie Zenobi. Niech zacznie
„pracę”.
— Niech Zenobi pójdzie to aparatu. Jeśli mówi mężczyzna, nie ma mnie, jeśli kobieta, Zenobi odda
mi słuchawkę...
Lokaj pośpieszył ku aparatowi.
— Tak... pana Niesieckiego... lokaj... niestety, nie ma... niewiadomo... wyszedł dawno... nie, nie
powiedział... ach, bardzo żałuję... wieczorami? Nie wiem. Nie wiem, skąd mogę to wiedzieć... Czy z
kobietami? Ależ, proszę pani, nieprawdopodobne...
Niesiecki szepnął:
— To mówi kobieta!
Lokaj dał mu znak, aby się wstrzymał i nie odbierał słuchawki.
— Nie... nie, nie... tak! dobrze! powiem z pewnością... moje uszanowanie!
— Co to znaczy, czemu Zenobi kłamał? To była kobieta...
— Tak, w istocie.
— Przecież powiedziałem najwyraźniej, że jeśli dama...
— Toteż to nie była dama!
— A kto?
— Licho wie, kobieta, ale nie dama. Pan nie zastrzegł wyraźnie, czy ma być kobieta, czy dama. A to
nie była dama.
— Zenobi oszalał!
— Niezbyt jeszcze gruntownie. Musiałem jednak zrobić, tak jak zrobiłem, bo nie mogłem pozwolić,
aby nam miłą rozmowę przerywał swoją wizytą ktoś, kto nie jest godny pańskiego towarzystwa. Ta
kobieta chciała tu przyjść, a ja pana przed tym ustrzegłem.
— Ale kto Zenobiego o to prosił? Kto pozwolił?
— Moje sumienie. Czy pan wie, co i jak mówiła ta kobieta? Pytała, gdzie pan bywa wieczorami i czy
pan spędza noce z kobietami? Jest to obrzydliwy rys charakteru taka namiętna i brutalna ciekawość.
Wytworna kobieta nie jest śledczym agentem. Ale to nic. Plugawą treść może uratować piękna i
wytworna suknia. A czy pan wie, jak mówiła ta kobieta? To nic, że nerwowo i arogancko, bo rozmawiała
z lokajem. Niech jej Bóg przebaczy i usunie z niej piegi, bo je pewnie ma. Ale ta kobieta mówiła:
wieczoramy i czy pan jest z kobietamy. Czy jesteśmy towarzystwem ludzi wytwornych i używających
prawidłowych form wymowy, czy jesteśmy towarzystwem od magla, gdzie sobie stróż rozmawia z
praczkamy? Ta dama pochodzi albo z ulicy Bagno, albo urodziła się trochę dalej. Przyzna pan, że nie
mogłem narażać pańskiego dobrego smaku i atmosfery tego wytwornego mieszkania na spotkanie z
polerowanym barbarzyństwem. Ta kobieta od a do igrek, uważa pan, nie do zet, lecz do igrek, pachnie
szwaczką, albo wędliniarnią. Jak panu może to robić przyjemność, jak pan się może tak nieładnie
demokratyzować? Człowiek, który ma takie maniery, takie wino i takiego lokaja! Ach, jestem
niepocieszony...
Pan Niesiecki odwrócił twarz, bo był także niepocieszony.
— Ależ, mój Zenobi — przecież się zdarza... Nie same księżniczki chodzą p
0
świecie... Nie mam o to
właściwie pretensji, że Zenobi nie spełnił polecenia, ale będę prosił na przyszłość, aby zechciał spełniać
je dosłownie. Mogę się z Zenobim jako tako podzielić winem, ale kobiety zostawmy w spokoju Jest to
mój dział osobisty. W te sprawy niech się Zenobi łaskawie nie wtrąca... No, już dobrze, dobrze... Proszę
nie zaczynać dyskusji i pójść do swojego pokoju. Za godzinę wychodzę, więc niech mi Zenobi przygotuje
ciemne ubranie. Jest gdzieś w tej szafie.
— Teatr?
— Tak. Teatr. Po co te pytania?
— Tak sobie, z podziwu, że człowiek taki jak pan, chodzi jeszcze do teatru. Czy za mało głupich
zdarzeń dokoła, że idzie pan na poszukiwanie jeszcze głupszych wymyślonych? Dlaczego pan sobie
wykreśla jeden wieczór z życia, dlatego, że w jakiejś fikcyjnej rodzinie zdarzyła się fikcyjna awantura i
to w złym guście. Co to pana może obchodzić, że ktoś uwiódł dziewczynę i nie chce się z nią ożenić, bo
jest mądry i nie chce mieć takiej żony, która dała się uwieść? Postaci sceniczne niech się martwią między
sobą i na swój rachunek; co pana lub mnie mogą obchodzić ich plotki i wzajemne oszustwa?
— A jednak Zenobi był klakierem! — z tryumfem i złośliwie rzekł pan Niesiecki.
— Tak, byłem klakierem i wpadałem w istną furię, kiedy cynik autor stworzył kretyna, a łajdak aktor
go przedstawiał. To jest boski widok, widok kręgu oszukańczych interesów. Oklaskami podniecałem
tysiąc innych kretynów na widowni, aby uwielbili łajdactwo, krętactwo, błazeństwo albo fałsz
sentymentu. Poezja już umarła. To tylko zostało. Były też wypadki, kiedy oklaskiwałem autora zawsze,
takiego mianowicie, co kpił w żywe oczy z widza i z siebie. Na to jest potrzebny dowcip. Dowcip zaś,
jako sens życia, wart jest oklasku.
Ale takich autorów jest mało, wolałem więc zostać lokajem, niż bywać w teatrze. Teatr sypie się w
gruzy jak stary dom, którego dusza umarła; opuszczony przecieka fałszywymi łzami albo w nim straszy
jakiś truposz, który bredzi, albo śmieje się „ironicznie” puszczyk. Truposze są to indywidua mało
zabawne, a puszczyk jest to ptak głupi i przykry. Więc po cóż za swoje pieniądze...
— Dość! Niech Zenobi nie przygotowuje ubrania. Nie idę do teatru...
— Widzę, że pan nie jest jeszcze zupełnie stracony... Cieszy mnie to bardzo, proszę pana.
— Ale wyjdę!
— To są resztki oporu niepodległego ducha. Doskonale. Czy mam czekać na pana? Sądząc po dość
mizernym pańskim wyglądzie, noce spędza pan w domu dość rzadko... Więc chyba nie czekać?
— Nie. Proszę mi przy łóżku przygotować...
— Wino?...
— Niech będzie wino, jakiekolwiek. Klucz zostawiam w zamku szafy. Poza tym papierosy i zapałki.
— Książka może?
— Książka leży na nocnym stoliku i proszę jej nie ruszać. Jest to moja najmilsza książka.
— Wolno wiedzieć?...
— Co? jaka książka? Poezje, kochany Zenobi, poezje... Purpurowy poemat Biedronia.
— Aaa!
— Cóż tak dziwnego? Może i to Zenobi czytał, a może i zna tego, co to napisał?
— Jestem — odrzekł Zenobi — za biedny na to, żeby czytać poezje, tego zaś, co to napisał,
widziałem u pani Ostoi.
— O! u pani Ostoi?
— Poeta i aktorka dwa bratanki, a że, jak panu wiadomo, miałem stosunki z teatrem...
— Mój Zenobi! Czy ten poeta i pani Ostoja... Zenobi rozumie?
— Rozumiem, ale pan był tak łaskaw i zalecił dyskrecję we wszystkich sprawach, tyczących kobiet.
— Ależ to nie o mnie idzie!
— Tak, panie, ale wyłom zrobiony w charakterze człowieka pociąga za sobą najgorsze skutki.
Pan Niesiecki spojrzał z podziwem na lokaja.
— Dziękuję za lekcję, mój Zenobi. Już o nic nie pytam To mi jednak może Zenobi powiedzieć, jak
wygląda pan Biedroń. Uwielbiam tego człowieka, a nie zdarzyło mi się nigdy go spotkać.
— Nie widział pan nawet jego fotografii?
— Nawet fotografii.
— No, to pan ma szczęście i on ma szczęście. Mógłby się pan rozczarować. Jest to człowiek, który
podobno raz w życiu miał czysty kołnierzyk.
— Nie może być!
— Ale i to może być poetycką legendą. Może go nigdy nie miał. Jego krawat nigdy nie wie, co czyni i
z której strony ma wyleźć spod kołnierzyka. Jego buty boczą się na siebie jak dwaj poeci.
— Ale twarz, twarz?
— Człowiek pijany lub lekki furiat może w przystępie dobrego humoru nazwać to twarzą. Człowiek
przyzwoity nie chodziłby z taką twarzą po świecie. Pana Biedronia, gdyby wpadł między ludożerców, nie
zjadłby najbardziej zgłodniały, jeśliby spojrzał na tę twarz.
— Co też Zenobi wygaduje! Podobno Biedroń ma zwariowane szczęście u kobiet.
— Nigdzie nie jest powiedziane, proszę pana, że kobieta nie może zakochać się w małpie. Były
przykłady...
— Więc się kochają w jego sławie...
— W jego sławie? Kobieta kochać się potrafi w pięknych krawatach, doskonale wyprasowanych
spodniach, w pięknych manierach, w rozdziale włosów na głupim łbie, w mądrym albo głupim uśmiechu,
czasem w duszy ludzkiej, nigdy w sławie. Chce mieć sławnego człowieka dlatego, że jest taka moda, że
go inne chcą mieć, że go trzeba mieć. Ale kobieta sławy nie rozumie. Sława ją drażni, bo może być
silniejsza od niej i piękniejsza od niej. Owczym pędem idzie w orszaku za sławnym człowiekiem, na
jedną jednak kropelkę miłości i miłosnego uwielbienia przypada ocean histerii. Kobieta nie wie,
dlaczego ktoś jest sławny, ona wie, że jest sławny. Jeśli idzie o sławnego poetę, kobieta może go
uwielbiać, nie przeczytawszy albo nie zrozumiawszy ani jednego jego wiersza. Raz do bardzo sławnego
poety w Zakopanem przyszły dwie panie, aby mu złożyć hołd, niezmiernie wspaniały hołd, po czym
prosiły wzruszonego poetę o jakąkolwiek jego książkę, bo jeszcze żadnej nie czytały, do czego przyznały
się uczciwie.
Niesiecki słuchał z coraz większym zdumieniem. Miał już czas przywyknąć do tego, że Bóg mu zesłał
jakieś dziwowisko ludzkie, najmilszego cudaka, który chce być jego lokajem. Dotąd mówił on filuternie,
lekko i sączył każde słowo z uśmiechu; w tej chwili jednak mówił jakby z goryczą. Nie był to więc
wygadany, zbankrutowany inteligent, wypolerowany obieżyświat, lecz człowiek, który coś myślał i coś
czul.
Z tym wrażeniem wyszedł, rozmyślając na temat, kim jest ten miły chłopiec, który w kilku zdaniach
wypowiedzianych ostrzegł go, że zna życie i widział je z bliska.
Zapowiedział stróżowej Walentowej, że w mieszkaniu jest nowy lokaj, że mało będzie robił, i że
trzeba, aby Walentowa sprzątała sypialnię i czyściła buty. Walentowa wylazła z pyskiem, co jednak
zostało przerwane nowym kontraktem społecznym i podniesieniem zasług. Pan Niesiecki uśmiechnął się,
pomyślawszy, że nadzwyczajnych interesów na tym nowym lokaju nie zrobi. Tak go jednak polubił, jak
dobry i wytworny człowiek może polubić podobnego, a kiedy sobie przypomniał sprawę o wino, głośno
się roześmiał.
Przez chwilę przyszło mu na myśl, że miły ten człowiek może być doskonałym opryszkiem i że po
powrocie do domu zastanie gołe ściany i puste szafy. Myśl ta jednak wydała mu się śmieszna. Gdyby tak
było, lokaj udawałby pokornego lokaja, a nie wystawiał się na podejrzenia.
Poszedł jednak do teatru, gdzie grała Ostoja. Umierała zaraz w pierwszym akcie z powodu jakiegoś
gwałtownego wypadku, więc niedługo czekał. Miłe pudło chciało mu paść w objęcia, ale się cofnął, bo
była zbyt krwawo umalowana.
— Przyszedłem podziękować pani za lokaja — rzekł.
— Podoba się panu?
— Nadzwyczajnie, doprawdy, że nadzwyczajnie, ale – kto to jest?
— Lokaj, kim ma być? Lokaj August.
— August? Nie Zenobi?
— To on się nazywa Zenobi? Pewnie, pewnie! Zapomniałam. Prawda, jaki miły chłopak?!
— Miły i inteligentny. Jednak skąd on to wszystko wie?
— Skąd? Boże drogi! Ach, on się wychowywał ze swoim mlecznym bratem, jakimś hrabiątkiem. Cóż
w tym dziwnego, że tyle umie?
— Łże, papuga... — pomyślał Niesiecki.
Postanowił wreszcie dać pokój domysłom i ciekawości.
— A niech sobie będzie, kim chce. Przygarnąłem jakiegoś pomylonego w życiu biedaka, niechże
sobie udaje lokaja — myślał Niesiecki. — Nic mi to nie szkodzi, że wypije kroplę wina, a jest zabawny.
Późną nocą wracał jednak do domu z ciekawością. Co robi ten dziwny lokaj? Jeśli śpi, nie będzie go
budził, po co biednych ludzi budzić po nocy? Wszedł więc cicho do mieszkania. Na stoliku nocnym zastał
wino, papierosy, zapałki i książkę. Uśmiechnął się. Na palcach podszedł ku pokoikowi Zenobiego; drzwi
tego pokoiku zaopatrzone były w matowe szyby, z których lało się mleczne światło. Godzina była późna,
lokaj nie spał.
— Zenobi! — rzekł cicho pan Niesiecki, uchylając drzwi — czemu Zenobi nie śpi?
— Ze szczęścia — odrzekł ze środka Zenobi. — Człowiek szczęśliwy spać nie może z nadmiaru
wzruszenia.
— Z jakiego znów szczęścia?
— Panie, ja mieszkam, czy pan to rozumie? Ja mieszkam. Jestem u siebie! Przepraszam pana, że nie
śpiewam z radości, ale nie wypada, bo kamienica cała już śpi.
— Niechże i Zenobi śpi. Dziękuję za wino i książkę.
— Wino jest wyższej klasy!
— No, już dobrze, dobrze... Dobranoc!
— Niech pana anieli zaniosą do łóżka!
I oto tak się rozpoczął i w tym rytmie trwał żywot pana Niesieckiego i jego miłego lokaja. Były to
jasne chwile tego domu: rozmowy, dyskusje, rozprawy perliły się, pan Niesiecki bowiem odczuwał żywą
przyjemność w rozmowie z tym śmiesznym młodzieńcem i wcale rzadko wychodził z domu. Stanowczo
częściej, szczególnie wieczorami, wychodził lokaj. W dzień wychodził czasem na dyskretne żądanie pana
Niesieckiego; kiedy Zenobi powkładał kwiaty do kryształów, przyniósł ciastek, przygotował serwis do
herbaty i artystycznie rozrzucił pyszne, wzorzyste poduszki na niskiej szerokiej otomanie, wtedy, nie
wiedząc niby, o co idzie, uśmiechał się na pożegnanie do Niesieckiego, mówiąc:
— Pan pewnie będzie rozmyślał. Doskonale, ale niech pan szanuje siły, pan rozmyśla zbyt często.
Dwóch największych przyjaciół nie mogło żyć w zgodzie milszej i bardziej serdecznej; ci dwaj
ludzie stanowczo się pokochali. Nie mieli dla siebie tajemnic, prócz tej, że Niesiecki nie wiedział, kim
właściwie jest Zenobi, i zaintrygowało go czasem to, że Zenobi zamyka wieczorem drzwi swego pokoiku
na klucz i nie odpowiada na dzwonek, ani na pukania. Nigdy jednak o to nie zapytał.
Niebo tego domu zachmurzyło się na chwilę, kiedy się jasne stało, że pani Walentowa, kobieta
dorodna, zamaszysta i zawiesista, która by piersiami mogła zasłonić Warszawę, a pyskiem przyprawiać
co lichsze i bardziej chwiejne domy o runięcie, najwyraźniej zakochała się w miłym Zenobim, albowiem
miły Zenobi, spotykając się z nią co rana, wygadywał jej tak niestworzone rzeczy, że dziwne by było,
gdyby ta zacna kobieta nie zwariowała do dwóch miesięcy. Pan Niesiecki, stale podsłuchujący, płakał.
Zenobi tłumaczył pani Walentowej, że w Afryce jest królowa jak dwie krople do niej podobna, i że na
jednej wyspie rodzi dziecko raz żona, raz mąż, bo tak sprawiedliwie być powinno, że w Ameryce ludzie
chodzą głową na dół, mężczyźni dlatego, żeby z oszczędności szelek nie nosić, a kobiety dlatego, żeby nie
było żadnego szachrajstwa, które się u nas pokazuje dopiero po ślubie. Że zaś pani Walentowa nie lubiła
aktorek, po których u pana Niesieckiego zawsze było wiele sprzątania, a w nocy trzeba było chodzić dla
nich po dorożki, więc ją Zenobi podburzał rafinowanym sposobem.
— My tu harujemy, pani Walentowa, że pani i mnie skóra złazi z rąk, krzyża już nie czuję, a taka
lafirynda to co? Na złotym łóżku cały dzień leży, cukierki żre i rozmawia z papugą. Lekkie życie.
Pani Walentowa, odurzona, oszołomiona, pijana od bzdurstw, połaskotana w krzywdę swoją,
zdumiona była mądrością tego człowieka, który sam o sobie mówił, że jest synem jednego księcia, ale
kiedy był mały, to go wyrzucili na śnieg i na mróz, bo nie był podobny do ojca i jeszcze go nabili po
głowie, bo bardzo płakał, ale jakiś pies się nad nim zlitował, chwycił powijaki w pysk i odniósł do
Dzieciątka Jezus. Ryknęła w tym miejscu pani Walentowa płaczem nad niedolą dzieciny i mądrością psa.
I z całej duszy, w której się mogło zmieścić uczucie wielkości dwudziestu czterech kamienic, pokochała
Zenobiego, z czego on rad korzystał w tym sensie, że jej raczył pozwalać, aby mu prała bieliznę i
chodziła po papierosy i z listami.
Zenobi miał święte życie. Wprawdzie gdyby jaki święty próbował tak żyć, zostałby zrzucony z nieba
na dostojną twarz; Zenobi jednak nie był święty, tylko korzystał z rajskich szczęśliwości.
Jawne jednakże zaczynało się stawać, że lokaj Zenobi rozpił swego pana. Pan Niesiecki nie pił nigdy
wiele, od czasu zaś pobytu w jego domu Zenobiego pił bardzo. Zenobi tak cudownie mówił o winie, tak
je wyzłacał słowem, jeśli wino było białe, i tak je sycił krwią, jeśli pod ręką było czerwone, że dusza
ludzka musiała zadrżeć od tych słów i pragnąć. Pełna do niedawna szafa była bliska ruiny. Poza tym
uczciwego człowieka nauczył Zenobi łajdactwa, wytłumaczywszy panu Niesieckiemu, że nie należy
marnować wina, które jest rozkoszą bogów, i dawać go kobietom. Nie było jeszcze na świecie kobiety,
która się zna na winie. Jest to przywilejem ludzi wzniosłych i wspaniałych umysłem. Wobec tego –
twierdził Zenobi – trzeba miłym paniom dawać do picia byle co.
Pan Niesiecki protestował, lecz uczynił próbę, damie, co piła zawsze wyborne czerwone, dał tanią
malagę. Dama była tak wyraźnie uszczęśliwiona, że aż miło, myśląc, że ją pan Niesiecki chce odświętnie
uczcić. Odtąd już nie marnowano wina dla dam, ale go marnowano tym więcej dla ludzi wzniosłego
ducha.
Nie było takiej pory, w której by tych dwóch przyjaciół: lokaj i jego pan, nie czuło pragnienia.
Zawsze jednak zachęcał Zenobi, wynajdując powody tak nieodparte, jak to, że był czwartek lub piątek, a
że we Francji jest nowy gabinet, że mięso zdrożało, że ktoś wpadł pod tramwaj, że pada deszcz, że jest
pogoda, że umarł ktoś nieznajomy, ale w młodym jeszcze wieku. Więc czasem wieczorem pan Niesiecki
siadał w fotelu, przed nim stała butelka, a w odległości szacunkiem nakazanej siadał Zenobi na dywanie i
przed nim też stała butelka. I albo Zenobi bredził, albo pan Niesiecki brał cudowny tom Biedronia i po
raz pięćdziesiąty czytał Purpurowy poemat. Słowo, nawet w cichym czytaniu, biło jak grzmot, i wiersz
huczał jak daleka burza. Purpurowo się czyniło w pokoju; purpurowo w duszach. Grała muzyka, a rymy
wpadały sobie w objęcia jak kochankowie, co się nie widzieli dawno, więc się spletli w uścisku i całują
się dźwiękiem i barwą.
Pan Niesiecki chwytał oddech i sięgał po kieliszek.
— Cudowne, Zenobi! nieprawda?
Zenobi milczał w cieniu.
Spojrzał pan Niesiecki i zatrzymał w drodze wędrujący ku ustom cieniutki kieliszek rubinem wina
lśniący jak napełnione krwią serce. Zenobi oparł głowę na rękach, a kiedy nagle zawołany podniósł ją,
pan Niesiecki ujrzał w jego zawsze jasnych i uśmiechniętych oczach... co u diabła?... wilgoć. Albo jeden
i drugi był pijany.
Pan Niesiecki zdumiał się i nie czytał już tych wierszy głośno. Pomyślał tylko tej nocy, jakim
niezmiernym cudem jest poezja. I jeszcze bardziej pokochał swego dziwnego lokaja.
Ciężko mu się było z nim rozstać, kiedy z majątku, który pan Niesiecki pracowicie i z beznamiętną
cierpliwością zamieniał na wino, obrazy i kwiaty, napisali mu, że musi przyjechać, bo coś się tam stało,
to czy owo.
— Może jakie cielę umarło! — rzekł zmartwiony Zenobi.
— Niech Zenobi jedzie ze mną.
Zenobi zbladł.
— Panie! a jeżeli nam każą wozić nawóz, albo doić krowy? Do mnie nie mogą mieć pretensji, ale do
pana będą mieli i to słusznie. Niech pan tam nie jedzie!
— Jednak muszę! — mówił ze smutkiem pan Niesiecki. — Otóż to jest życie. Kłopoty, kłopoty i
praca. Głowa mi pęka...
— Proszę pana...
— Cóż tam, mój Zenobi?
— Ja niedawno tłumaczyłem Walentowej, że sobie u pana urobiłem ręce po łokcie, a baba uwierzyła.
Może jej i to powiedzieć, że panu od trosk pęka głowa, niech się krokodyl ulituje i nad panem. My obaj
jesteśmy strasznie biedni i godni pożałowania.
— Niech Zenobi nie żartuje!
— Ja płaczę, proszę pana, ale niech pan pozwoli, że będę płakał tutaj, a pan niech jedzie sam. Wieś
to jest straszliwy wynalazek Pana Boga. Pomijając to, że na wsi w zupie zawsze są muchy, bo mądra
natura w ten sposób tępi ich nadmiar, rozpaczą wsi jest to, że spożywa się tam mleko we wszystkich
postaciach. Zresztą na wsi zawsze pada deszcz, jak mi to opowiadali starzy ludzie. Na dobitek wczoraj
mi się śniło, że mnie łaciasta krowa wzięła na rogi i podrzucała w górę dla zabawy przez całą noc.
— To whisky.
— Może być. Whisky robi się z owsa, a od owsa niedaleko do krowy, krowa bowiem, wedle
wszelkich racjonalnych przypuszczeń, karmi się owsem. Nie karmi się? Tym gorzej dla krowy. Nie panie!
Niech mi pan pozwoli zostać. Będę się za pana modlił rano i wieczorem, aby się tam nic złego panu nie
stało, aby panu się ocieliły szczęśliwie pańskie krowy, i aby pan szczęśliwie powrócił na ojczyzny łono.
Gdyby pan nie powrócił w przeciągu tygodnia, pośpieszę z pomocą i zarządzę ekspedycję karną.
Walentowa da chyba radę kilku setkom łagodnych kmiotków.
Pan Niesiecki pojechał sam i długo go nie było. Zenobi pisywał do niego oryginalne i wesołe raporty,
które były jedyną pociechą złamanego troskami pana Niesieckiego. Zdawał sprawę z ilości wypitego
wina, zdumiewająco uczciwie. Zenobi bowiem mógł zełgać wesoło w każdym wypadku, wino jednak
była to święta rzecz, z którą się nie żartuje i o której nie mówi się na wiatr.
Wtajemniczony mimo woli w miłosne historie swego pana, donosił mu szczegółowo o wszystkich
telefonicznych rozmowach i pełnych zawodu wizytach i o tym, że pozwolił sobie na zmianę abażuru u
lampy w „gabinecie przyjęć” na bardziej wzorzysty i bardziej ciemny, zauważył bowiem, że takie
oświetlenie będzie z korzyścią dla twarzy aktorskich stale jaskrawo pomalowanych i dla twarzy
„wielkich dam”, wśród których widział mocno już zjełczałe. Najdonioślejszy jednak był list z
wiadomością, która pana Niesieckiego napełniła rzewliwym zmartwieniem.
...Pani Nelly — pisał Zenobi — wedle moich ścisłych i sprawdzonych wiadomości, okazała
się niegodna tak wzniosłego jak pan człowieka, co wyrażone w stylu sielskim, bardziej teraz panu
zrozumiałym, puściła drogiego mi bardzo pana w trąbę. Gdybym mógł w nią tchnąć moje do pana
przywiązanie i moją bezgraniczną dla pana wierność, umarłby pan w jej słodkich objęciach w
wieku lat stu sześciu, naturalnie, że tylko od nadmiaru pocałunków. Nikt jednak dotąd nie pojął
kobiety z tego prostego powodu, że nie było co pojmować. Nikt nie wie, dlaczego papuga
przelatuje z drzewa na drzewo. Najprawdopodobniej dlatego, że jej się tak podobało. Podobało
się tedy pani Nelly zmienić gałąź. Napełniło mnie to cichą rozpaczą, bo wiem, że ją pan lubił.
Gorsze jest to, iż postępek ten pięknej kobiety napełnił mnie niepokojem, że mógłbym stracić
wiarę w miłość i przywiązanie kobiety. Wiarę tę pielęgnowałem w sobie od dzieciństwa i nagle
drgnęła ona we mnie, jak drży dom podczas trzęsienia ziemi. I gdyby nie Walentowa, wierna mi
do ostatniego tchnienia, a niech pan pamięta, że kiedy ona odda ostatnie tchnienie, to wydzierać
będzie ta trąba powietrzna drzewa z korzeniami, gdyby nie jej miłość pełna słodyczy, przeciąłbym
sobie żyły, by umrzeć razem ze śmiercią wiernej miłości. Bóg mi zesłał tego anioła, abym
zachował wiarę.
Ale pan jest po stokroć biedny. Pani Nelly nie wytrzymała próby oddalenia, stąd wniosek, że
w razie wyjazdu należy oddawać kochankę na przechowanie, jak futro w lecie. Niech pan jednak
znajdzie dla niej litość w sercu mądrym i w pogodnej swej duszy. Wiem, że jej pan nie zabije, bo
jest pan wspaniały i boi się pan kryminału, ale niech jej pan przebaczy. Uwiódł ją człowiek
nędzny, niewart tego, by się pan na nim mścił, figura marna, człowiek zły i przewrotny, który ją
usidlił bogactwem i podłym szychem brylantów... Gardzę nim!...
Pan Niesiecki był przez trzy godziny bardzo zmartwiony tym niebywałym nieszczęściem. Pani Nelly
była to miła dziewoja, ale niech ją tam. Na ten temat wyraził pan Niesiecki jedynie przelotne
niezadowolenie, irytowało go tylko to, że mu zbałamucił kochankę zapewne któryś z przyjaciół. Zenobi
pisze o bogactwie i brylantach. Któreż to bydlę jest takie bogate?
Nagle jednak uderzył się dłonią w czoło. Skąd o tym wszystkim może wiedzieć Zenobi? Wiedział coś
niecoś o Nelly, ale nie wie nic szczegółowego, w żadnym razie nie mógł wiedzieć, z kim go ona
zdradziła?
— On wszystko wie — pomyślał — diabeł nie człowiek.
Diabeł oczekiwał go z rozradowaną twarzą; wzruszony był jak zwyczajne ludzkie przyjemne bydlę.
Zdał mu szybko sprawę ze zdarzeń żywota, skrupulatnie jak buchalter wyliczył wydatki (zysków nie było
żadnych), wzruszonym szeptem raportował o stanie piwnicy.
Dwie rzeczy zdumiały pana Niesieckiego, to przede wszystkim, że Zenobi w czasie jego nieobecności
– nie pił prawie, co dowodziło wysokiej miary taktu, i to, że wśród rachunków figurowały niepospolite
pozycje z dopiskiem: kwiaty. Nie chciał pytać, czekając, aż mu Zenobi sam to wyjaśni, i płacił taktem za
takt, co jednak nie wyłączało niemego zdumienia.
Był już wieczór, kiedy pan Niesiecki powrócił; usiadł w głębokim fotelu pod wysoką lampą, Zenobi
zaś oparty opodal o biurko, w pozycji dość niedbałej, przez co zamanifestował poufałość w stosunku i
wyjątkowość sytuacji, która go widocznie przez przymus uczyniła lokajem, odpowiadał na pytania
swojego pana.
— Telefony?... tak, były... Aparat nasz zardzewiał od łez, które się weń lały ze wszystkich stron
miasta. Jęczał, płakał tak, że się serce krajało, potem ucichł.
— Listy?
Są dwa zaproszenia na otwarcie wystawy obrazów...
— Jak to! żadnych innych?
— Były jakieś, niebieskie i różowe, i bardzo pachnące, przynoszone przez posłańców. Odsyłałem
wszystkie z powrotem z dopiskiem: Adresat się nawrócił – nieprzyjęte.
— Zenobi!!!
— Okrzyk pański dowodzi, że wieś, nasza cudowna polska wieś, nie uzdrowiła pana. Szczerze mi
żal, że zabiegałem o to, aby pana wydobyć z odmętu. Więc panu żal dwóch chórzystek i jednej krowienty,
które pana uczyły złych manier i lekceważącego odnoszenia się do kobiety, która, jak to ogólnie
wiadomo, jest cudem świata, bo Pan Bóg nie miał odwagi stworzenia jej w zwyczajnym trybie zdarzeń?
Więc tego panu żal? O, moje serce, moje biedne serce! Ucisz się, ucisz... jedna krzywda mniej, jedna
więcej!...
— Zenobi jest bezczelny!
— A ja myślałem, że jesteśmy idealnie dobraną parą.
— Dość! — rzekł cierpko pan Niesiecki. — Zenobi wskutek mojej dobroci rozpuścił się jak
dziadowski bicz. Tak dłużej być nie może. Możemy się łatwo rozstać...
— Mój Boże! Jedna stara Cyganka przepowiadała mi, że skończę życie w suterenach. Myślę, że
przepowiednia mówiła o Walentowej, która mieszka w suterenach. Chciałbym tylko widzieć pańską
minę, gdyby mnie żywego kładli w grób, w którym spoczywa już Walentowa.
— Głupie żarty... Ale ja nie żartuję. Niech Zenobi nie bredzi, tylko niech odpowiada. Co to za
historia z panną Nelly?
— Smutna historia...
— Zdradziła mnie?
— Bez większego żalu, który by było można zauważyć.
— Z kim?
— Znów niedyskrecja...
— Pytam z kim? Albo Zenobi robi brudne plotki, albo coś wie z pewnością. Proszę mi odpowiadać!
— Czy pan weźmie na siebie piekielne męki, które mnie czekają za odkrycie tajemnicy czystej i
niewinnej duszy tego dziewczątka?
— Głupia gęś, nie dziewczątko. Uprzedzam Zenobiego, że za pół minuty cisnę w Zenobiego tą oto
lampą.
— Czy dla ulżenia swoim nerwom, czy w zamiarze uczynienia mi krzywdy?
— Aby cię zabić, potworny, zły, złośliwy człowieku!
— Nikt nigdy nie miał jaśniejszej śmierci. Pan jest wyjątkowym mordercą.
— Na Boga! czy Zenobi będzie mówił?
— Za chwilę, bo przedtem...
— Co przedtem?...
— Przedtem muszę odmówić modlitwę za konających. Będzie to mój jedyny paszport do nieba.
Pan Niesiecki zbladł. Najspokojniejszy człowiek, a pan Niesiecki był najlepszym i najspokojniejszym
człowiekiem w obrębie swojego komisariatu, nic mógłby wytrzymać. Toteż, hamując się ostatnim
wysiłkiem, mówił:
— Zenobi, to jest nasza ostatnia rozmowa... A ja dla tego człowieka... Wstyd mi! Boże, jaki zawód,
jaki zawód...
Zenobi spojrzał na pana Niesieckiego niemal tkliwie; w słowach tych, nieco pożółkłych od
wściekłości, widział wielkie i serdeczne przywiązanie do swojej godnej piekła osoby.
— Proszę, niech pan pyta — rzekł łagodnie i pojednawczo.
Niesiecki przez chwilę uspokajał w sobie wzburzenie. Potem pytał głosem suchym:
— Więc to wszystko o tej zdradzie prawda?
— Prawda, przysięgam na Messalinę i na Kleopatrę.
— Panna Nelly obchodziła mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg.
— Porównanie znane, lecz dotkliwe i słuszne. To była kobieta niegodna pana. Gardzi nią pan
najsłuszniej w świecie...
— Pytam tylko ze zwykłej ciekawości... Przede wszystkim, skąd Zenobi wie?
— Skąd wiem? Magna pars fui...
— Jak, w jaki sposób?
— Trochę czynny, trochę bierny.
— Kto ją uwiódł?
— Uwiódł? To wyraz niewłaściwy i używany tylko w stosunku do niedoświadczonych, zaś panna
Nelly, której ten piękny tytuł należy się tak, jak diabłu tytuł papieskiego szambelana...
— Więc z kim mnie zdradziła?...
— Ze mną!... — odrzekł spokojnie Zenobi i spojrzał szybko na swego pana.
Pan Niesiecki kilka razy zamknął i otworzył oczy, jak człowiek, który się na dobre nie może obudzić,
potem twarz rozjaśnił, po czym trzepnął rękoma jak człowiek, który połyka kość, wreszcie wybuchnął
śmiechem jak furiat, który sobie coś wesołego przypomniał. Śmiał się i śmiał się przede wszystkim z
siebie, że się zirytował, słuchając na ten temat figlów Zenobiego.
Zenobi zaś zrobił minę dotkliwie obrażonego.
— Proszę pana...
— A niechże Zenobiego!... Ach, muszę to jej opowiedzieć..
— Ona to wie. Człowiek zaś, który przynosi stare wiadomości, jest wart tyle, co stara gazeta.
— Więc mnie zdradziła z Zenobim?
— Tak uczciwie nieuczciwie, że uczciwiej nie było można.
— Panna Nelly mnie... z lokajem?
— O lokaju nie było mowy. Nie powiedziałem jej, że jestem lokajem, lecz pańskim kuzynem z Litwy.
Jestem człowiekiem lojalnym – grzech pozostał w rodzinie.
Pan Niesiecki widział już, że Zenobi mówi prawdę. Tak go jednak usposobił śmiech przed chwilą i
tak go ubawiła sytuacja, że utopił całą swoją miłość własną mężczyzny w lekkomyślnej ciekawości.
Zdawało mu się, że jest na wesołym przedstawieniu.
— Jak to było, Zenobi, jak to było?
— Od początku świata jest zawsze tak samo w głównych zarysach. Szczegóły były mizerne. Panna
Nelly zadzwoniła, ja otworzyłem. — Jest pan Niesiecki? — Nie ma, wyjechał. — Czy mogę napisać parę
słów? — Pozwoli pani, że się przedstawię... itd. Pisała pięć słów pół godziny, w czasie której ją
oczarowałem. Miałem na sobie pańską piżamę; grubą książkę, którą przedtem czytałem, trzymałem wciąż
w ręku. Niech pan do tego doda ujmującą powierzchowność, niesłychane wygadanie, butelkę najlepszego
pańskiego wina, bliskie pokrewieństwo z panem – niech się pan nie oburza! – Panna Nelly stwierdziła, że
jesteśmy niesłychanie podobni... – Niech pan do tego doda papuzi mózg panny Nelly, którym owładnąłem
jak wąż, i obietnicę, że ją zabiorę do Nicei na sezon, a będzie pan miał doskonały przepis na rajskie
wesele. Przykro mi było tylko, że to pańska kochanka, ale rozgrzeszało mnie to, że jestem bliskim
pańskim krewnym, że chciałem wypróbować jej wierność dla pana, która była krucha, i że chciałem pana
ocalić na przyszłość... Lepiej przecież, że to ja, a nie...
— Niesłychane! niesłychane! Po cóż Zenobi łgał w liście, że ją uwiódł człowiek bogaty, który ją
zarzucił brylantami?
— Wcale nie łgałem. Gdyby pan był widział te bogactwa, które przed nią roztoczyłem, gdyby pan był
słyszał te obietnice, które jej uczyniłem, rozumiałby pan. Każde moje słowo było brylantem. Zarzuciłem
ją brylantami. Przysiągłem jej miłość naturalnie bezterminową i na dowód tego posyłałem jej
przez tydzień kwiaty...
— Aj! to te kwiaty w rachunkach?
— Byłem z góry pewny, że mi pan przebaczy. Czy pan kiedy odmówił kobiecie mizernego kwiatka?
— Zenobi! jesteś wielki!
— Dziękuję. W oczach panny Nelly jestem świnią.
— Co się stało?
— Z goryczy, że pana zdradziła, wymówiłem jej własne serce i pańskie mieszkanie po tygodniu.
Widzi pan, jak szybko spada kara za wiarołomstwo. Los mnie wynalazł, abym był mścicielem. Sądzę, że
jest pan ze mnie zadowolony?
— Wszystko jedno, ale ona nie daruje. Ona tu wróci! Będziesz się miał z pyszna.
— Ona tu nigdy nie wróci. Wielkie i szlachetne serce Walentowej, która czuje ku mnie wolę bożą,
coś zwietrzyło i zapowiedziała pyskiem na całą kamienicę, że będzie poszukiwała swojej serdecznej,
krwawej krzywdy na włosach i kapeluszu panny Nelly. Walentowa jest wilczycą!...
Tego wieczora doskonała przyjaźń pana Niesieckiego i miłego Zenobiego wypiła zachłannie, jak
tęcza wypija wodę z jeziora, całe jezioro wina.
Zenobi mu zaimponował; w znudzony żywot wniósł tyle werwy i dowcipu, tyle beztroskiej radości
lub pięknego smutku, że się uczciwa, leniwa i w wytworności swej prosta dusza pana Niesieckiego
nachylała ku niemu przyjaźnie i serdecznie. W tej chwili, kiedy im serca napełniała radość, a głowy
wino, radość złocista i wszystkiemu przychylna, mówił pan Niesiecki głosem, który się zataczał co nieco,
lecz był łagodny i miękki:
— Zenobi, mój drogi!... Nie pytałem o nic, nie chciałem pytać nigdy...
— Ni zdradą, ni podstępem!
— Słusznie... nie chciałem pytać, kim Zenobi jest... Lecz coś musi być w tym tragicznego, że Zenobi
jakby się u mnie skrył... Całe szczęście, że trafił do mnie...
— Anioł mnie przywiódł...
— Pani Ostoja, nie anioł, ale wszystko jedno, są w równym wieku... Lecz Zenobi mógł trafić do
kogoś, kto by nie umiał uszanować...
— Tak! — rzekł cicho Zenobi. — Pan ma rację. Kim jestem? — ach, to drobiazg – niczym nie jestem.
Taki sam biedaczyna jak tysiące innych. Może trochę, trochę lepszy – mózgiem, nie sercem. Sercem to
mnie pan zwyciężył. Ja tam swoje trochę zjadłem... Pan jest najlepszy człowiek, jakiego widziałem.
Kocham pana. Tak, kocham pana. Każdy pański uśmiech jest dla mnie tak cenny, jakbym... jakbym... był
naprawdę lokajem... Skąd przyszedłem? Wszystko jedno! Znikąd – z tułaczki... Tułam się jak niespokojny
ptak, szukam, czego znaleźć nie mogę. Gonię za słońcem, upajam się deszczem. Życie takich nie lubi. To
wściekłe bydlę kocha wściekłych tylko, wściekłych, mocnych i brutalnych. Mściłem się na nim, kradnąc z
niego każdy promień i każdy błysk, które się walają w błocie, a ono mściło się na mnie... I oto ja, który…
ach, wszystko jedno... nie miałem dachu nad głową. Nie było sposobu... Świat jest tak pełny, że nie było
już miejsca dla mnie... Gryzłem palce, co mało pomaga. Dusiłem w sobie rozpacz, co mi odbierało
resztkę sił... Bruk miejski wciągał mnie jak bagno. Musiałem odpocząć, za wszelką cenę odpocząć i nie
miałem gdzie. Taki jest bowiem los tych, którzy... Ech, jeszcze raz, wszystko jedno! Wtedy krwawy,
bolesny żart przywiódł mnie tu, do pana... Wyłudziłem od pana dach nad głową i kąt... Pan nie wie, jak
ja... Mieszkać, mieszkać, mieszkać choć przez godzinę… Gdyby można zrozumieć bezdomnego psa, to by
się usłyszało w jego wyciu te straszne słowa...
— Biedny mój Zenobi...
— Stałem się pod tym dachem tak szczęśliwy, że dusza we mnie oszalała ze szczęścia. Rozigrałem
się jak dziecko... Dokazywałem jak żak... Pan mi to chyba przebaczy i niech mnie pan jeszcze nie
wyrzuca... Jeszcze miesiąc, jeszcze dwa – przecież się potem coś stanie…
Pan Niesiecki miał łzy w oczach. Przygarnął do siebie tego najmilszego chłopca, uścisnął go i
chlipał:
— Ja?... Wyrzucać... Zenobi! Zenobi! przyjacielu kochany...
I przez łzy uśmiechnęli się do siebie, trochę pijani, a bardzo szczęśliwi. Odprowadzali się potem
przez godzinę do swoich pokojów, bo choć godzina nie była późna, w głowach mieli ciężar nocy.
Zenobi spał już od dawna, pan Niesiecki wzruszony rozmyślał... Nim zasnął jednak, starym
zwyczajem czytał Purpurowy poemat.
Wczesnym rankiem zbudził pana Niesieckiego dzwonek, bardzo natarczywy. Zenobi nie otwierał,
więc poczłapał sam. List. Tak rano? Od kogo? Od pani Ostoi.
Pan Niesiecki czytał i był blady:
...Dobrze, że pan wreszcie przyjechał... itd. Nie pozwolę, żeby tak moją przyjaciółką Nelly
poniewierano... itd. Choć dla głupich żartów obiecałam tajemnicę, jednak dowiedziawszy się, co
zrobił pański „lokaj”, z solidarności kobiecej i koleżeńskiej muszę tego „lokaja” zdemaskować.
Nie miał mieszkania i wymyślił ohydny podstęp. Pański lokaj to poeta Biedroń. Nigdy nie
rozumiałam jego „Purpurowego poematu”, ale teraz gardzę jego autorem. Nelly płacze, że
właściwie to ona... z lokajem, i że ją taki pan pewnie ośmieszy itd. itd.
Pan Niesiecki powoli zmieniał się w słup soli, po czym odtajał. Myślał, że na chwilę zwariował,
potem ozdrowiał. Przebiegł myślą cały swój wspólny żywot z fałszywym lokajem, z fałszywym Zenobim
i cudownym poetą, ucieszył się i zawstydził się. Serce w nim biło, jakby był pensjonarką, co spotkała
wielkiego poetę.
Podszedł na palcach ku pokoikowi Biedronia. Jeszcze spał. Pan Niesiecki miał na twarzy kobiece
rozrzewnienie. Biedaczysko, drogie, genialne biedaczysko! Chciałby go zaraz zbudzić, ucałować,
uściskać, przeprosić, sam nie wiedząc za co.
Nagle dojrzał biedne, chuderlawe buty Biedronia. To „Zenobi” w dowód miłosnej łaski pozostawiał
je Walentowej do wyczyszczenia rozmiłowanym sercem.
Pan Niesiecki uśmiechnął się radośnie, chwycił buty, wynalazł szczotki i zaczął je czyścić jak furiat.
Wielki pan czyścił buty wielkiemu poecie i cieszył się tym jak dziecko.
DZIEWIĘĆ KOCHANEK KAWALERA DORNA
Ktokolwiek będzie czytał tę historię tak żałosną, że mnie, który ją spisał, przez noc jedną zbielały
włosy, niech wie, że kawaler Dorn nie jest dlatego nazwany kawalerem, iż miał kiedykolwiek do
czynienia z końmi i ze szpadą. Kawaler Dorn nigdy w życiu swoim nieszczęsnym nie siedział na koniu,
nigdy też nie władał szpadą. Kawaler Dorn jest dlatego i po prostu nazwany kawalerem, że nie miał
nigdy żony.
Usłyszawszy o tym, mógłby rzec niejeden: jeżeli kawaler Dorn nigdy nie miał żony, dlaczego tedy
życie jego nazwane zostało nieszczęsnym, a historia jego żałosną? Ha! Wyborną mam dla takiego
odpowiedź, tę mianowicie, że chociaż małżeństwo może być zaliczone do największych klęsk świata,
jednak nie jest ono klęską jedyną, bo oto okaże się, że już samo dążenie do małżeństwa może sprowadzić
na człowieka nieszczęścia tak bardzo przeraźliwe, że niemal samemu małżeństwu równe. Widać z tego,
że mądra natura chce uchronić człowieka przed tym, co mu nieuchronną grozi zgubą, więc go doświadcza
i ostrzega, piętrzy przeszkody przed ślepą jego namiętnością i daje mu znaki gwałtowne, aby się
zatrzymał nad przepaścią. Głupota ludzka jest jednak silniejsza od natury, która nie ma dość mocy i
potęgi, aby wstrzymać człowieka przed rozpętaniem w sobie namiętności. Jeśli się na ten przykład
człowiek postanowił upić, co mnie i naturę zawsze żywą napełnia boleścią, cóż może przeciwko temu
uczynić najstraszliwsza potęga natury? Nic! Rozpęta ona żywioły, będzie biła piorunami na prawo i
lewo, zatrzęsie ziemią, góry zrówna z dolinami, zmieni łożyska rzek, każe oceanom pochłonąć lądy, a
człowiek jednak się upije. Jest to tylko nieznaczny przykład, jak mocna jest namiętność w sercu
człowieczym.
Jakżeż straszliwe czyni ona wysiłki, jeśli idzie o kobietę!
Oto właśnie tu się rozpoczyna żałosna i frasobliwa historia kawalera Stanisława Dorna, który był
Polakiem, mimo swego dziwnego nazwiska.
Był to przyjaciel mój, którego bardzo miłowałem. Szczupły, wiotki, łagodnego usposobienia, miał
oczy niebieskie, takie, którymi zawsze patrzy marzenie, wypatrując na horyzoncie czegoś, co nigdy się nie
zjawi. Zawsze blady, hodował w sobie melancholię. Serce miał tak napełnione potrzebą kochania, jak
owoc słodyczą, źródło czystością wody, jak dusza kobiety napełniona jest żółtą nienawiścią, jak
dziennikarski kałamarz plugastwem, jak niebo napełnione jest aniołami, pszczołami ul, kryminał
rzezimieszkami, co wszystko ma znaczyć, że tą potrzebą kochania napełnione było po brzegi. Wszystko,
co było w tym człowieku, było pragnieniem kobiety.
* * *
— Taką można by spotkać tylko w niebie i – czy ja wiem – może w Indiach... — powiedziałem,
wskazując portret czarnowłosej damy.
— W Indiach... tak... może w Indiach — szeptał Dorn jakby do siebie, patrząc na obraz z zachwytem.
W tym czasie kochał się w pannie sklepowej, która sprzedawała zapalniczki do papierosów. Dorn
miał ich już kilkadziesiąt, co dnia bowiem od pewnego czasu kupował jedną i, kupując, wzdychał.
Panienka miała narzeczonego, konnego policjanta, dość więc trudno było blademu człowiekowi bez konia
dotrzymać placu rumianemu człowiekowi z koniem. Sam koń był dla panienki więcej wart niż cały Dorn.
Taki oto był ten dziwny i biedny kawaler, który kochał zawsze i nigdy nie mógł znaleźć, który był
blady jak jego marzenie. Klątwa jakaś wisiała nad zacnym i miłym Dornem. Kiedy, przeszedłszy przez
mękę miłości pełnej westchnień, był już blisko tak niebiańskiej swojej kochanki, że tylko rękę wyciągnąć
a poczuje w dłoni jej serce i choćby jedną jędrną pierś, stawało się zawsze coś, przychodziło skądciś
coś, co go uderzało nielitościwie i odtrącało w przepaść rozpaczy. Miłość postępowała okrutnie z tym,
który jej służył tak pokornie jak niewolnik.
Kawaler Dorn płakał i prosił Boga o śmierć, śmierć jednak tak zawsze była gdzieś zajęta, że nie
mogła mu służyć. Wreszcie wielka jakaś rozpacz spakowała mojemu przyjacielowi kufry i gdzieś go
poniosła. Nie widziałem go długie lata, co mnie z początku na jakieś siedem minut napełniło wielkim
smutkiem, miły to bowiem był człowiek, choć kulawy na umyśle. Pocieszyłem się tym jednak, że mu na
szerokim świecie będzie lepiej, i westchnąłem, aby niebo zdjęło z niego klątwę i namówiło jakąś duszę
niewieścią, aby się nie oparła miękkiej i łagodnej duszy Dorna. Postępowanie nieba nie byłoby wcale
zdrożnością. Dorn bowiem nie pragnął łajdactwa, tylko żony. Dorn chciał się ożenić. Dziedziczne
obciążenie objawia się u jednego gruźlicą, u innego skłonnością do alkoholu, u innego jeszcze epilepsją,
a Dorn chciał się ożenić. Może dlatego tak wielką irytacją napełnił Pana Boga.
Minęło parę lat, odkąd świat pochłonął Dorna, jak ogromna gąbka pochłania niedostrzegalne morskie
stworzonka. Onegdaj przyniesiono mi list, który powiadał:
...Pański przyjaciel, Stanisław Dorn, znajduje się w moim prywatnym zakładzie dla nerwowo
chorych. Przeszedł niedawno tragiczny wypadek i był ranny i, choć jest jeszcze bardzo osłabiony,
pragnie Pana zobaczyć... Niech pan raczy nie odmówić prośbie biednego chorego i zechce go
odwiedzić...
Dorn!? Skąd, jak, kiedy? I dlaczego u wariatów? Właściwie dlaczego dopiero teraz? Tak. Co się
odwlecze, to nie uciecze, chyba że idzie o pożyczkę u przyjaciela. Wprawdzie człowiek odwiedza
niechętnie domy wariatów, gdzie na niego patrzą z litościwym uśmiechem, który powiada: Ach, to pan
jeszcze do nas nie na stałe? No, ale chyba już niedługo, drogi panie!... – poszedłem jednak czym prędzej
odwiedzić starego przyjaciela, zostawiwszy na wszelki wypadek listy objaśniające, gdzie mnie należy
szukać, w razie, gdybym u wariatów zanadto im tam przypadł do serca, co nie było nieprawdopodobne.
Był to jednak, na szczęście, tylko taki miły dom, gdzie leczono lekkie zaburzenia nerwów i umysłu,
wstępna klasa dla wariatów dojrzałych, godnych wyższej szkoły. Wśród wszelkich wygód i wykwintu
leczono tu bogatych chorych, szczególnie zaś damy dotknięte jakąś nieszkodliwą manią, udawaniem stanu
błogosławionego lub czegoś w tym rodzaju. Dorn był odosobniony i miał osobny apartamencik, tak
położony, żeby się nie mógł spotkać z płcią damską.
— Wtedy wpada w furię!... — objaśniał mnie lekarz, sam jeszcze nie wariat. — Poza tym jest to
człowiek biedny i nieszczęśliwy. Nic mu nie jest, jak długo nie widzi kobiety...
— Niemożliwe... Dorn uwielbiał kobiety!
— Toteż musiał coś niecoś oszaleć.
— I będzie zdrów?
— Przecież mu właściwie nic nie jest, a będzie z nim źle, kiedy po raz pierwszy spotka kobietę,
jakąkolwiek. Wtedy zrobi to, co zrobił.
— Przecież jest rzeczą niemożliwą, aby nie spotkać kobiety...
— Tak, dość trudno — zauważył bystro doktor.
— A cóż on właściwie zrobił?
— Nic nadzwyczajnego, sam to zresztą panu opowie. Nie wiem, czy mi wolno...
— Przepraszam, doktorze, czy można z nim rozmawiać bezpiecznie, chciałem rzec właściwie –
spokojnie?
— Ależ tak, przecież pan jest mężczyzną.
Dziwne rzeczy! Zaciekawiony poszedłem do Dorna.
Siedział w wygodnym fotelu z obwiązaną bandażami głową; obok fotela oparte stały szczudła;
wyglądał tak, jakby był w srogiej bitwie.
— Dorn! na Boga! to ty?...
— Podobno ja! — odrzekł cicho i serdecznie, wyciągnął ku mnie lewą rękę, bo prawą miał na
temblaku, owitą bandażem. — Dziękuję ci, że przyszedłeś. Jesteś dobry.
— Przybiegłem, nie przyszedłem! Co ci się stało, Dorn?
— Dużo mi się stało.
— Jak dawno jesteś w Warszawie? Jak to się mogło stać, że nic nie wiedziałem o twoim powrocie?
— To długa historia, przyjacielu — rzekł słodko Dorn.
Bardzo był smutny i jeszcze bledszy, niż zwykle. Postarzał się, na twarzy widać było stare smutki i
szarą rezygnację.
I wtedy zaczął mi opowiadać niesamowitą swoją historię. Opowiadał ją przez dni kilka, sił mu
bowiem brakło do opowiadania, a mnie do słuchania. Wtedy zrozumiałem wielkie nieszczęście tego
człowieka i postanowiłem osiwieć przez jedną noc, co mi się udało przy niejakim wysiłku, tak bardzo
bowiem, chociaż w ten mizerny sposób, starałem się wyrazić głębokie współczucie temu człowiekowi
tak pełnemu nieszczęść, jak żółć jest pełna kamieni. Niechaj to porównanie bolesne i okropne da miarę
jego nieszczęść.
* * *
— Przyjacielu mój! — mówił powoli Dorn — życie jest złe i ciężkie.
— Och, tak! — westchnąłem, uderzony niezmierną trafnością tego spostrzeżenia.
— Przez całe życie szukałem kobiety...
— Biedaku!
— I nic znalazłem. Cierpiałem tak straszne męki, jak ten, co to gdzieś o nim czytałem, że był już
blisko jednego kraju, ale tylko go ujrzał z góry, bo umarł...
— Tak, słyszałem. Opowiadają to o Mojżeszu...
— Może być. I pamiętasz, kiedy mi powiedziałeś, że ta, do której tęskniłem całą moją duszą, może
jest w Indiach.
— Nigdy nie zapomnę!
— Pchnąłeś wtedy moją myśl w bezkres... I to był pierwszy dzień moich nieprawdopodobnych
nieszczęść.
— Boże drogi, to ja jestem winien!
— Nie ty. Każdemu człowiekowi byłoby się udało, mnie się udać nie mogło. Nade mną ciąży klątwa.
Jakaś kobieta musiała mnie urzec, kiedy jeszcze byłem w łonie matki mojej...
— Takie wypadki bywały...
— Przewędrowałem cały świat. Ścigałem marzenie. Szukałem odrobiny szczęścia, szukałem jej – tej
jedynej kobiety, której byłbym upadł do nóg i powiedział: weź moją duszę, mój majątek, weź mnie
całego.
— I nie znalazłeś? Niemożliwe.
— Tak, w to trudno uwierzyć, prawda? Świat jest przecie w połowie ludzkości wypełniony
kobietami.
— Niestety.
— A ja nie znalazłem. Właściwie źle mówię. Przyjacielu, znalazłem, znalazłem! Dziewięć razy
byłem bliski szczęścia i dziewięć razy stało się coś takiego, co mnie napełnić musiało odrazą, zgrozą,
trwogą, rozpaczą, szaleństwem. Musiałem uciekać, gryźć palce, tłuc głową o mur.
— Okropne!
— Tak, okropne. Miałem w duszy wymalowaną postać kobiety, miałem ją w oczach, miałem ją w
miniaturze, w najdrobniejszej myśli. Szukałem więc podobnej. Dziewięć razy chwyciłem rajskiego ptaka
za skrzydło... Miałem dziewięć tragicznych kochanek, które nie należały do mnie.
Pomyślałem w tej chwili, że takich kochanek, które nie należą do człowieka, można mieć łatwo sto
trzydzieści cztery na minutę, nie powiedziałem tego jednak Dornowi, bo był bardzo, bardzo biedny.
— Opowiem ci wszystko — mówił Dorn — aby cię ostrzec, gdybyś i ty kiedykolwiek chciał szukać
kobiety.
Uczyniłem ponurą twarz; w tej chwili każda kobieta na ziemi przerachowałaby się, gdyby dybała na
mnie.
— ...Opowiem ci krótko. Wszystko jedno, gdzie się to działo, to obojętne tak samo, jak obojętne są
ich imiona.
— Każda kobieta nazywa się Ewa...
— Tak; lecz nie o to idzie. Żadna mnie nie zdradziła, bo żadna nie była moją.
— To straszne!
— Nie mogła być moją, to straszniejsze i to jest moja klątwa. Słuchaj!... Słuchaj!... i śmiej się, bo to
śmieszne, to strasznie śmieszne. Kiedy opuściłem Warszawę, daleko już poza nią drzemałem w
przedziale pierwszej klasy. Na którejś z większych stacji stało się coś, co mnie przyprawiło o zawrót
głowy. Myślałem, że słońce postanowiło przejechać resztę swej drogi do skończenia dnia koleją i
wsiadło do mojego przedziału.
— A to była kobieta?!
— Tak. Szybko odgadłeś. O, ty znasz życie, mój drogi!
— Cokolwiek. I cóż dalej?
— To było dalej, że porównanie ze słońcem ubliżyło tej kobiecie.
— O, o!
— Tak! Był to cud najpiękniejszy Pana Boga; niebiańska rozkosz, przybrana w ludzkie ciało. Smukła
i gibka jak trzcina, z szafirowymi oczyma, blada z leciutką zorzą rumieńca, usta wąskie, brwi wygięte
takim łukiem, jakiego sobie nie wyobrazi ten, który go nie widział. Są to jednak podrzędne szczegóły
przedziwnej piękności, a jednak gasnące wobec piękności tego, co było koroną jej królewskości. Takich
włosów, jakie miała ta kobieta, nie ma nikt drugi na świecie. Gdybyś stopił w równych częściach miedź i
złoto, potem zaś z tego stopu gdybyś wysnuł nici, cienkości słonecznych promieni, gdybyś to potem
skłębił w niesłychanej bujności, w przesadzie zbytku, w ciężkim bogactwie, które omdlewa same sobą
zachwycone, wtedy miałbyś wyobrażenie słabe o włosach tej kobiety.
— Uwielbiam śliczne włosy — szepnąłem olśniony. — Najbrzydsza kobieta nie jest brzydka, jeśli
włosy ma piękne. Czy miały zapach?
— O, pachniały jak szczęście, jak kwiaty, jak dobra nowina, jak miłosny list, ach, taką miały woń, jak
niewinna miłość...
— Miły jest zapach niewinnej miłości! — szepnąłem w zamyśleniu.
— Nie mogłem od tych włosów oderwać wzroku. Patrzyłem natarczywie obłąkanymi oczyma. Oto
jest — mówiłem do siebie, milcząc — oto jest diadem kobiety; oto jest płomienista korona księżniczki,
oto jest miedziany płomień ogniska, w którym spłonę jak ćma!
Musiałem mieć tak wyraźny zachwyt w oczach, że ta cudowna kobieta spojrzała na mnie jakby z
błyskiem przerażenia, którego pojąć nie mogłem, bo któż się obawia człowieka zachwyconego? – po
chwili jednak uśmiechnęła się smutno. Smutek kobiety przyprawia mnie o szaleństwo...
— A radość kobiety?
— Także o szaleństwo. Ale smutek przyprawia mnie o nie prędzej i skuteczniej. Nie minęło pięciu
minut, a ja byłem zakochany.
— A ona?
— Ona? Zaczęła czytać książkę. Nie spuszczałem z niej oczu, oczyma i każdą myślą, niewidocznym
drżeniem warg całowałem jej miedzianozłote włosy. Kiedy podniosła na mnie wzrok, ujrzała w moich
oczach wyznanie, nie ciche, uległe wyznanie, lecz krzyk miłości. Krzyk ten był z purpury. Uśmiechnęła
się, a ja poznałem, że wreszcie uśmiechnął się do mnie mój przeklęty los. Los mój był pognębiony.
— Co mówiła?
— Mówiła, że ją cieszy moje nieme uwielbienie; że jedzie dość daleko do rodziny; że zrobię jej
przyjemność, jeśli nie będę wpatrywał się w nią jak w obraz, gdyż ją to zawstydza. Wtedy rzekłem: Pani!
nie będę patrzył w oczy pani, lecz cud pani włosów mnie odurza. — Włosy moje są moim nieszczęściem
— rzekła cicho. — Od dziś staną się szczęściem pani! — Jak, dlaczego? — Kocham włosy pani, kocham
panią! — opowiadam, naturalnie w ogromnym skróceniu, bo to trwało długo. Wtedy ona osłabła i
zbladła. W oczach jej ujrzałem łzy...
— Mój Boże!
— Tak, mój drogi! Nagłość szczęścia oślepia jak piorun. Ta piorunująca nagłość przyprawiła ją o
łzy. Patrzyła na mnie tak rzewnie i z takim rozczuleniem, że dusza moja dostała skrzydeł i poleciała do
nieba. Tam sobie wyprosiła wielką miłość dla tej kobiety smutnej i tak złociście pięknej. Kiedy zapadł
mrok, całowałem jej ręce. Pokazałem jej moje serce, które było bez fałszu, i duszę, która nigdy nie była
zdolna do obłudy. Widziała jasno, że nie poszukuję przygód i nie poluję na kobietę jak na ogłupioną
zwierzynę, więc mnie gładziła po głowie i dotykała moich włosów niewypowiedzianą pieszczotą rąk tak
dziwnie białych jak perłowość letniego świtu. Mówiła do mnie rzewnie i tak tkliwie, że byłbym dla niej,
na jedno jej skinienie, wyskoczył przez okno pędzącego pociągu. Mój Boże! Oto za wszystkie niedole, za
wszystką miłość zmarnowaną, nagle, niespodzianie, jak brylant wśród drogi znalazłem Ją, tę kobietę
anielska. Była panną, niezależną, z nikim i z niczym niezwiązaną. Kiedy ucałowałem Jej usta, myślałem,
że zemdleję. Wtedy przysiągłem jej, że będzie moją żoną...
— Ależ to lekkomyślność!
— Lekkomyślność? Miłość bez szaleństwa, bez złotego szaleństwa lekkomyślności, jest ptakiem bez
skrzydeł. Znasz mnie, wiesz, że w sprawach miłości jestem szaleńcem. Ja nie kłamałem.
— A ona w to uwierzyła? Kobieta nigdy nie wierzy, ale wierzy zawsze.
— Kobieta wierzy nie człowiekowi, lecz instynktowi miłości swojej. Ona uwierzyła. Miłość ma sto
oczu nieomylnych. A przecież ja nie kłamałem. Tak, nie kłamałem, że mnie rozpaczą napełniło to, że nie
można zaraz, natychmiast dać jej dowodu prawdy, że nie można wziąć ślubu.
— W istocie, w pociągu trudno... I cóż, i cóż dalej?
— Mówiliśmy długo. Każde jej słowo było przeplecione łzą, jak szmaragdy przeplata się perłami.
Płakała cichutko, potem zmęczona nadmiarem wrażeń, usnęła z głową opartą o plusz wagonowej ławki.
Ja nie zdejmowałem z niej oczu i wypatrywałem je przy mdłym świetle dychawicznej lampy gazowej.
Była tak piękna, że odurzenie moje zwiększało się coraz bardziej. Jej musiało się śnić coś przykrego,
czasem we śnie wstrząsnął nią dreszcz. Raz podniosła powieki i uśmiechnęła się smutno. Była widocznie
wyczerpana, więc ująłem ją lekko za ramiona i ułożyłem na piersi swojej jej głowę. Niech śpi, a ja będę
czuwał nad nią jak nad dzieckiem. Gładziłem jej cudne włosy, lekko zanurzając w nie delikatnie palce.
Po raz pierwszy w życiu stałem się odważny jak bohater – przecież ta kobieta jest moją i będzie moją,
przecież to moja kochanka. Patrzyłem przed siebie w ścianę wagonu, a przez nią w wielkie moje
szczęście, które moje już będzie jutro, bo wzejdzie ze świtem. Świt już obmywał okna z mokrej rosy,
gazowa lampka zgasła. Nie śmiałem oddychać, aby jej nie zbudzić, tylko ręce moje drżały, drżały moje
palce, zanurzone w złoto i miedź jak w skarbiec. Poczułem w tej chwili, że niesforny złoty kosmyk splątał
się z łapkami pierścionka, przytrzymującymi brylant. Sprawiło mi to niewysłowioną radość. Oto są moje
zaręczyny! — pomyślałem — oto wróżba cudowna! I uśmiechnąłem się do zorzy. Tak, dobrze pamiętam,
uśmiechnąłem się.
— To śliczne! — szepnąłem.
— Tak, to było śliczne... W tej właśnie chwili stało się coś okropnego. Usłyszałem nagły,
przeraźliwy, przeciągły gwizd lokomotywy. Pociąg się szarpnął jakby przerażony, zgrzytnął całym
cielskiem, jakby zaskowyczał ze strachu, i drgnął tak, jakby się w trwodze chciał cofnąć. Mgnienie nagłej
rozpaczy szarpnęło pociągiem. Rzucony gwałtownym ruchem, miałem tylko tyle czasu, jedną sekundę, by
jej nie wypuścić z rąk, ale ona zerwała się w przerażeniu. Trwało to jedno mgnienie oka. Poczułem
szarpnięcie mojej ręki i usłyszałem krzyk tak okropnie bolesny, że mam do dziś głos ten w uszach. To ona
krzyknęła. Pociąg stał spokojnie. Przede mną stała kobieta ohydna: z nagą, strasznie nagą czaszką. Włosy
jej, złote i miedziane, trzymałem w ręku uwikłane w palcach moich, jak w szponach.
— Boże jedyny!
— Przede mną stała śmierć! Straszna, okropna śmierć! Nagle krzyknęła: Oddaj pan to i wyrwała mi z
rąk złoty stos włosów. Plunęła mi w twarz.
— To nie była śmierć... Śmierć nie pluje.
— Masz rację. Śmierć nie może być tak okropnie straszna jak łysa kobieta.
— I co, co dalej?
— Nie wiem... Przysięgam ci, że nie wiem. Pewnie uciekła, a rzeczy jej zabrano później. Nie wiem.
bo byłem umarły i dlatego myślałem, że to jednak była śmierć.
— Biedaku!
— Nie żałuj mnie. Tak widocznie być musiało. Ja jestem przeklęty. Ten pociąg z pewnością
prowadził diabeł i udał fałszywą katastrofę, aby mnie pognębić. Aha! zapomniałem ci powiedzieć, że jej
włosy nie tylko zaplątały się w pierścionek, ale na dobitek oplątały guzik mego surduta.
— Mój Boże! — westchnąłem — szczęście człowieka zależy czasem od guzika.
— Uwaga twoja jest głęboka — rzekł Dorn.— Tak też i ja myślałem, kiedy zrozpaczony i pobity
przez los, bezsilny jak Samson, którego moc odbiegła razem z włosami...
— Przecież to nie były twoje włosy.
— Tak, ale nie były także i jej, a moje były raczej dlatego, że je kochałem. Więc byłem bezsilny.
Tułałem się od tej pory, jak człowiek żywy po piekle.
— Szukałeś dalej?
— Tak, szukałem bez wytchnienia. A to, co ci dotąd opowiedziałem, to tylko mizerny wstęp do
całego szeregu katastrof. Miłość moja była zawsze tragiczna. Posłuchaj, co się dalej stało...
Dorn rozpoczął długą opowieść, a ja, słuchając go, miałem jedno oko pełne łez, a drugie pełne
śmiechu. Wiele widziałem tragikomedii, ten człowiek jednak przeżył najdziksze, wymyślone przez
najzłośliwszego z diabłów. Powtórzę jego opowieść, zaniechawszy powtarzania moich zdawkowych
uwag, którymi przeplatałem jego opowiadanie, kiedy mu brakło słów, tchu lub kiedy, milcząc przez
dłuższą chwilę, grzebał w swoich straszliwych wspomnieniach.
Niedługo po okropnej przygodzie z łysą dziewicą siedział Dorn wieczorem w dość smętnej knajpie
wielkiego miasta, ohydnie złoconej i wyświechtanej... Snuły się po niej pięknie malowane kobiety.
Podejrzani dżentelmeni pili koniak z sodową wodą. Dorn siedział samotny i, paląc papierosa, wił sobie z
jego dymu niestworzone historie, którym się przyglądał z tępą, bolesną obojętnością. Wiele kobiet
patrzyło w oczy bladego młodzieńca, on jednak nie widział żadnej. Bał się spojrzeć, gdyż wszystkie
włosy kobiece wydawały mu się fałszywe. Raz krzyknął zduszonym głosem, kiedy któraś z dziewic
gwałtownym ruchem zdarła sobie z głowy kapelusz, aby poprawić fryzurę. Ale włosy nie odleciały, a
Dorn westchnął z ulgą. Kiedy zaś pełnym radosnego zdziwienia wzrokiem patrzył na tę dziwną kobietę,
która ma własne włosy, spotkał się z jakimiś oczyma, patrzącymi w niego ciekawie i ogniście. Młody
człowiek drgnął. Oczy były piękne; patrzyły, rzec można, z siłą sugestywną, niemal natarczywie. Dorn się
spłonił i mimo woli pochylił głowę, co zostało przywitane z uśmiechem z tamtej strony. Dorn spojrzał
błagalnie, tamta strona odpowiedziała oczyma, że towarzystwo jego nie byłoby jej niemiłe, wobec czego
Dorn lękliwie, ostrożnie i z niesłychanym szacunkiem, który w knajpie znalazł jawne zastosowanie po raz
pierwszy od czasu jej istnienia, zbliżył się do stolika tej pięknej nieznajomej. Nieznajoma bowiem była
piękna. Umalowana, jak wszystkie w tym lokalu panienki, miała w spojrzeniu nadzwyczajny wdzięk,
który łagodził energiczne i śmiałe zacięcie ust; zęby nieco za duże, włosy – nie! na włosy Dorn nie
patrzył – za to piersi tak idealnie foremne, jakich nie widział jeszcze w życiu. W niemowlęctwie bowiem
człowiek widuje piersi zawsze w niepochlebnym stanie, traktując je zresztą jak organ użytkowy,
przeoczać zwykł piękno ich formy. W wieku późniejszym zwraca się na nie nieco więcej uwagi. Dorn w
tej chwili całą swoją uwagę na nie zwrócił i powiedział sobie w duszy, że grecki mistrz kształtniej by nie
zrobił. Musiały być twarde i sprężyste, tak ostro i tak dokładnie rysowały się przez jedwabną bluzkę.
Poznanie było dość gładkie. Uśmiech tej kobiety był tak pełen wdzięku, że Dorn się zachwycił.
Piękność jest zwodnicza, wdzięk nigdy nie kłamie. Szampan dokonał reszty. Kobieta mówiła niskim
głosem altowym, takim głosem, za którym przepada każdy mężczyzna. Wiolonczela jest najmilszym
instrumentem, jaki wymyślił ból człowieka, który nie miał się przed kim wypłakać, więc płakać nauczył
wiolonczelę. I Dorn oszalał dla tego głosu.
— Niech pani mówi, o, niech pani mówi cokolwiek, wszystko jedno, byle pani mówiła.
Kiedy panienka niskim swoim głosem zamawiała coraz inną butelkę szampana, Dorn był szczęśliwy.
Nie miał nawet czasu na jeden moment zdumienia, aby się zdumieć, ile ta miła kobieta potrafi wypić.
Zresztą sam pił wiele, ale nie to go upiło. W pewnej chwili przymknął oczy z rozkoszy: oto poczuł, jak
pod stołem piękna kobieta ściska go za rękę. Oddał jej uścisk lekki i trwożliwy. Był tak mile i
wstydliwie zaskoczony, jak panienka, którą ktoś po raz pierwszy w życiu uszczypnął w łydkę. Już w
gorączce, podniecony i na poły przytomny, wypił jednym haustem pełną szklankę wina. I nagle zaśmiał
się głośnym, radosnym śmiechem. Straszliwe widmo z łysą czaszką utonęło w winie, a oto on,
szczęśliwy, choć zawsze nieszczęśliwy miłośnik, miał w tej chwili w duszy niebo, a w sercu coś bardziej
jeszcze przyjemniejszego od nieba. Piękna kobieta spojrzała na niego ciekawie, potem uścisnęła jego
rękę tak silnie, że krzyknął. O, jaka silna potrafi być miłość! Dlatego kobiety mają na różowym ciele tak
często tyle sińców. Ta zaś tym uściskiem zabrała białą i naiwną duszę Dorna, który żył tylko miłością.
Dorn zaczął jej mówić o miłości. Nie umiał o niej mówić wiele, chociaż był nią tak napełniony, jak
drzewo wiatrem; mówił niewymyślnie, lecz tak gorąco, że każde słowo jego było pełne żaru, było
czerwone i drżące od pragnienia. Każde było palącym pocałunkiem. Trzy lub cztery takie słowa, pełne
pożądania, mogłyby wystarczyć do wprowadzenia w stan błogosławiony najczystszej dziewicy, która
nigdy nie zaznała męża.
Piękna jego towarzyszka przymknęła oczy i słuchała tych słów z niewysłowioną lubością. Czasem
tylko spojrzała na Dorna przeciągle i, jakby chcąc ugasić pragnienie pożądania, zalewała je strugą
szampana, wlewanego w gardło zachłannie i jakby rozpaczliwie.
Dorn oszalał. Wieczysty erotoman, przysiągł jej miłość na długą śmierć i na krótkie życie.
— Chcesz mnie? — pyta z niepokojem.
— Czekałam na ciebie — odpowiedział mu głos niski i drżący — wiedziałam, że przyjdziesz.
— Kochanko moja!
— Luby mój, jestem twoja... Będę twoja... Każ podać wina!
Było już tak późno, że ich wyproszono z lokalu.
— Pójdziesz do mnie — rzekł głos niski. — Oprzyj się o mnie, bo się chwiejesz. Ach, mój maty,
drogi Polaku! Kocham cię... Daj mi portfel, ja zapłacę, bo ciebie tu oszukają.
— Weź moje życie! — rzekł Dorn, dając jej portfel.
Kiedy wyszli na powietrze, ona ujęła Dorna silnie pod rękę i prowadziła go jak dziecko, co się do
niej tuliło nieporadnie. Szli przez kręte ulice, bo dzielnica była stara i niezbyt pierwszorzędna. Dornowi
się zdawało, że to on ją prowadzi, a jego niosą skrzydła, bo jest szczęśliwy. Chciał śpiewać, chciał coś
robić, co by ogłosiło całemu światu jego miłość. Ale cały świat spał, więc nie było się po co wysilać.
Widocznie jednak nie wszyscy spali, bo zza węgła wysunęły się dwie figury, wiadomo zaś, że w
nocy, w zaułku i zza węgła nie wychodzą nigdy mili staruszkowie ani księża łagodni, ani wytworne damy.
Toteż te dwie figury zachowały się wcale arogancko. Jedna trąciła w ramię Dorna, druga jego miłość.
Swojego uderzenia Dorn nie poczuł, lecz uderzenie, które ją dotknęło, ugodziło go w serce. Zawył ze
wściekłości i uczynił ruch, jakby się chciał tygrysim skokiem rzucić napastnikowi do gardła. Usłyszał
jednak niski cudowny głos:
— Daj pokój, to moja sprawa!
I jeszcze słodycz tego głosu nie zdołała wsiąknąć w noc, a jego towarzyszka, wyrwawszy rękę spod
jego ramienia, chwyciła jednego z włóczęgów lewą ręką za gardło, a drugą waliła po pysku, aż grzmiało.
Dorn wrósł w bruk jak drzewo, i nie mógł zamknąć nagle otwartych ust.
Drugi apasz przybiegł swojemu towarzyszowi na pomoc. Wtedy ona i oni dwaj sczepili się ze sobą
jak zapaśnicy, tłukli się po głowach i walili po bokach tak, że chrzęściły żebra. Jej zdarli kapelusz, a
krótkie włosy potem zlepione leciały na jej oczy. Suknia była w strzępach. Walczyła jak lwica.
Rozwaliła małą piąstką nos jednemu ze zbójców tak, że go nagła krew zalała. Krew zresztą jest zawsze
nagła. Drugiemu podstawiła nogę tak, że łbem ugodził w obramienie bruku i zaczął wyć jak szakal.
Gdzieś w pobliżu odezwały się gwizdki, gromadka policjantów rozbrajała po chwili walczących. Za
kwadrans całe towarzystwo było w komisariacie.
Dorn był blady i drżał.
Z apaszami zrobiono krótką sprawę. Potem pytają Dorna:
— Kto pan jest i skąd się pan znalazł w tym towarzystwie?
— Nazywam się Dorn; a ta pani jest moją narzeczoną.
Policjanty ryknęły śmiechem jak bawoły, komisarz policji tylko podrygiwał ze śmiechu.
— Czy pan jest bardzo pijany?
— Nie...
— Czy pan wie, kim jest ta pani? Bo my ją znamy dobrze!...
— Kocham ją, a reszta mnie nie obchodzi. Poznałem ją wieczorem.
— Ach, tak! — rzekł wesoło komisarz... Rozebrać ją!
— Panie!... krzyknął Dorn — jak pan śmie!...
— Cicho pan bądź i dziękuj pan Bogu, że się tak zdarzyło. Niech pan patrzy!...
Dorn patrzył. Kiedy z niej zdjęto bluzkę, zobaczył sztuczne piersi, kiedy z niej zdjęto resztę, zobaczył
prawdziwe rzeczy. To był mężczyzna.
Dorn się zachwiał i padł w ramiona najbliżej stojącego policjanta. Potem go długo cucili.
Biedny człowiek uciekł na zawsze z tego miasta. Jechał przed siebie, wszystko jedno dokąd, byle jak
najdalej. Wbijał sobie paznokcie w dłonie, rozpacz go kąsała. Co on komu zawinił, że nikomu na święcie
nie zdarzy się nic podobnego, tylko jemu? Szampan i pożądanie miłości zalały mu mózg do tego stopnia,
że zidiociał.
— Ścisnęła mnie, ach, nie ścisnęła, tylko ścisnął mnie ten bydlak tak silnie za rękę, że krzyknąłem.
Trzeba było być pijaną świnią albo tępym osłem, żeby nie zwrócić na to uwagi. A jak ona piła. On!
głupcze, nie ona! — krzyknął nagle sam do siebie, tak że na niego spojrzano ciekawie.
A on patrzył na wszystkich spode łba, szczególnie na kobiety. To niemożliwe, żeby one wszystkie
były prawdziwymi kobietami. Te, które mają zbyt foremne, przedziwnie piękne piersi, te muszą być
przebrane. Wszystkie inne nie są fałszowane. Oto te piersi są zbyt brzydkie na to, aby nie były
prawdziwe.
Dorn leży na pokładzie w płóciennym krześle, a jego smutek płynie za nim jak smuga dymu za
okrętowym kominem. Smutek jego pokrzykuje czasem ponad nim ostrym, nieprzyjemnym głosem, jak
mewa nad okrętem. Co go zbawi, co go ocali? Czy ma zapisać duszę diabłu za jedną, jedyną kobietę,
która jest prawdziwa na ciele i na duszy? Czy lepiej rzucić się w morze i utonąć. Wtedy go syreny położą
na cyplu skał i użalą się nad nim. Syreny? Precz! precz! Pokaże się, że pierwsza, którą napotka w
szafirowym morzu, będzie miała fałszywy, przyprawiony, z nieprzemakalnego materiału zrobiony rybi
ogon.
— Ratunku! ratunku! — wołał Dorn szeptem do kogoś niewidzialnego i wyciągnął przed siebie ręce
w stronę, gdzie przed chwilą nikogo nie było.
Teraz w tym miejscu stała kobieta, która, usłyszawszy głos pełen skargi, odwróciła się szybko i,
ujrzawszy wyciągnięte ku sobie ręce bladego, smutnego młodzieńca i jego oczy, jakby dziecka, co przed
chwilą przestało płakać, drgnęła, spojrzała na niego wymownie i, zawahawszy się, powzięła nagle jakieś
postanowienie. Podeszła ku niemu szybko i zapytała łagodnie i bardzo tkliwie:
— Co panu jest? Czy pan chory?
Dorn nie powstał nawet; nagły ruch młodej osoby tak go stropił i takim napełnił rozrzewnieniem, że
się jeszcze bardziej nad sobą użalił. Rozumiał, że współczucie i szlachetne serce kazało jej uczynić to, co
uczyniła, więc, tak jak chore dziecko, zapragnął nagle serdecznej opieki.
— Czy pan chory? — powtórzyła ta pani.
— Bardzo... Boli mnie serce.
— Może lekarza?
— Lekarza mi nie potrzeba. Moje serce umarło — rzekł Dorn.
— Co takiego?
— Moje serce umarło z braku miłości. Na co mi lekarz?
Młoda osoba pokryła się rumieńcem tak silnym, że musiał od twarzy sięgać dość daleko.
— Ach, tak... Bo ja myślałam... Przepraszam pana...
— Za co mnie pani przeprasza? — zawołał Dorn w nagłym napadzie energii, zrywając się z krzesła.
— Za to, że pani jest szlachetna i zbliżyć się raczyła do najnieszczęśliwszego człowieka na ziemi, a w tej
chwili na morzu?
— To pan jest taki nieszczęśliwy? — zaszemrał cichutko jej głos.
— Pani — rzekł Dorn już namiętnie — widzi pani tego ponurego majtka? Wygląda tak, jakby
zamordował ojca i matkę. A jednak jest on szczęśliwszy ode mnie. Pewnie gdzieś w jakimś porcie jest
jakaś straszliwa może kobieta, która go kocha. – A mnie nie kocha nikt. Widzi pani te mewy. Lecą za
okrętem, ale kiedy się pożywią, wrócą do swoich gniazd na skałach. A ja lecę, lecę bez końca i nie
pożywię się nigdy. Szukam rzeczy, którą przecież znajdowało miliony ludzi, a ja jej znaleźć nie mogę i
nie znajdę chyba nigdy...
— Czegóż pan szuka?
— Miłości. Szukam serca, które by jednym drgnieniem odpowiedziało mojemu sercu, które już nie
woła, lecz krzyczy, rozpaczliwie krzyczy...
— I pan go nie znalazł?
— Nie znalazłem!
— To dziwne. Pan taki piękny...
— Ja? Piękny?
Dorn podniósł na nią oczy z rozrzewnieniem. Powiedziała to głosem słodkim i dobrym, więc, sam nie
wiedząc, co czyni, wyciągnął ku niej obie ręce, a ona po chwili wahania podała mu swoje, po czym
usunęła je łagodnie.
— Jaka pani jest dobra! — rzekł serdecznie.
— Proszę tego nie mówić. Nie zna mnie pan. Jeśli kiedy byłam dobra, to tylko w tej chwili, bo
chciałabym, ogromnie bym chciała, aby panu było dobrze, i aby pan... znalazł to serce... to najdroższe
serce...
— Ja myślę, że już je znalazłem — rzekł gorąco Dorn.
— Jeszcze nie! — zawołała panienka wesoło. — Ale jakie to dziwne rzeczy dzieją się na morzu! Na
wodzie jest cisza, a na okręcie jest burza. Pan gna jak burza. Jakiej pan jest narodowości?
— Jestem Polakiem...
— Ach, tak myślałam. Rycerski, piękny naród. Mój ojciec uwielbia Polaków,
— A pani?
— Ja myślę... ja myślę, że ich nawet można kochać... Mężczyźni w Polsce muszą być piękni i smutni...
Dorn spojrzał na nią z rozrzewnieniem. Miała drobną twarzyczkę, nosek nieco zadarty, była bardzo
młoda. Spojrzał szybko na włosy, były obojętnego koloru, więc pewnie prawdziwe; spojrzał na piersi,
jakie takie, ledwie się rysujące, więc z pewnością prawdziwe, bo fałszerz zawsze przesadza. Uczyniło
mu się błogo. Coś go niepokoiło w tej figlarnej twarzyczce, lecz cóż może być fałszywego w twarzy? Nie
śmiał się zresztą zbytnio jej przyglądać, gdyż ona nie zdejmowała z niego oczu; zdawało się, że jednym
się uśmiecha wesoło, aby go zachęcić, a drugim, spokojnym, przestrzega poważnie, że się mało znają i że
nie trzeba zapominać o pięknych i przyzwoitych formach.
Dorn był zachwycony. Mewy już opuściły okręt, komin nie dymił. Jego smutki także już odleciały,
serce przestało wydzielać z siebie czarny osad melancholii. Za godzinę był zakochany; w sześćdziesiątej
pierwszej minucie postanowił się oświadczyć, dowiedziawszy się, że panienka jest wolna, że jest bogata,
że nigdy nikogo nie kochała, ale bardzo tego pragnie, i że ojciec jej jest na okręcie, tylko w tej chwili gra
w brydża. To go jeszcze zachęciło. Ojciec, który gra w brydża, musi być miłym człowiekiem i dobrym
ojcem.
Ucałował jej ręce, kiedy odchodziła, bo nie wypadało już dłużej rozmawiać we dwoje z młodym
człowiekiem, tym bardziej, że pasażerowie, zagnani do kajut upałem, zaczęli wychodzić na pokład, aby
użyć wieczornego chłodu. Odeszła rozmarzona, a on został szczęśliwy. Uśmiechnął się do ponurego
majtka, który spojrzał na niego jak na wariata. Uśmiechał się do wszystkich.
Towarzysz jego od stołu zbliżył się do niego i poprosił o zapałki.
— Rozmawiał pan z miłą panienką! — rzekł, pykając cygaro.
— Z najmilszą! — zawołał Dorn i chciał uściskać grubego człowieka, albowiem był gruby.
— Dobrze pan zrobił — mówił gruby pan. — Pozwoli pan, że usiądę... Dziękuję... Dobra
dziewczyna, a tak nie ma szczęścia w życiu.
Dorn nastawił uszu.
— Nie ma szczęścia? Ale je będzie miała.
— Przydałoby się. Bo czyż ona winna nieszczęściu?
— Nieszczęściu? Jakiemu nieszczęściu?
— A, to pan nie wie? Muszę panu powiedzieć, aby pan przypadkiem nie zrobił jakiej niezręcznej
aluzji.
— Pan mnie zdumiewa!
— Ależ nic nadzwyczajnego. Ojciec, stary wariat, ujeżdżał równie zwariowane konie, a dziewczynę
sadzał koło siebie. Raz konie poniosły i ma pan nieszczęście.
— Żadne nieszczęście!
— Dla pana. Ale dla niej skończyło się to strasznie. Niech się pan jej dobrze przyjrzy; biedna
dziewczyna ma lewe oko ze szkła, a nos z parafiny...
— Ratunku! — wrzasnął Dorn, który pojął, co go niepokoiło w jej twarzy.
Ryknął jak szalony, wskoczył na sznurową drabinę i jak zwinna małpa pobiegł aż pod szczyt masztu.
— Na pomoc! — krzyczał gruby pan.
— Przekleństwo! — ryczał Dorn i ręką groził niebu, ziemi i morzu.
Wszyscy wybiegli na pokład, myśląc, że okręt tonie. Panna ze szklanym okiem zbladła, biedactwo, jak
trup.
— Co się stało? co się stało? — wołał kapitan, szybko biegnąc.
— Młody Polak zwariował! — krzyknął gruby pan. — O, o, jest tam! Tam!
— Pompy! — wołał kapitan. — Prędko oblać go wodą, bo zleci na łeb. Dwóch majtków niech go
straszy z przeciwnej strony, dwóch niech go ściągnie za nogi, potem zamknąć w kajucie. Biedny Polak!
Bardzo był miły!
— O, tak! — westchnęła panienka — strasznie był miły!
I z jednego oka spłynęła jej łza, biedactwu.
Ale i on, Dorn, godzien był politowania. W przeciągu miesiąca zdarzyły mu się trzy wypadki, co
najmniej przykre. Przecież można tą ilością obdarzyć dwóch jeszcze gentlemanów. Dlaczego jednak
wszystkie trzy historie musiały się wydarzyć jemu?
Dorn wzniósł oczy do nieba z niemym wyrzutem i westchnął tak głęboko i tak boleśnie, że Pan Bóg
sam zwrócił na to uwagę.
— Co za nieszczęsny człowiek tak wzdycha? — zapytał.
Odpowiedziały anioły:
— Człowiek, który szuka żony i nie może znaleźć całej kobiety.
— Ach, to Dorn! — rzekł Pan Bóg i machnął ręką.
I tyle było całej parady w niebie z powodu wielkich nieszczęść kawalera Dorna. Spochmurniał i był
biedny. Postanowił jednak nie zbliżać się do żadnej kobiety. Serce w nim skarżyło się z racji tego
postanowienia jak żałośnie rozkochany słowik, albowiem było pełne słodyczy i pragnęło miłości tak
zachłannie, jak pijak pragnie wódki. Dorn jednak się zawziął. Był pewny, że Wenus Milońska wtedy
tylko nie ma rąk, kiedy on na nią patrzy, i że zaraz odrastają, kiedy on odejdzie. Wiedział, że kiedy się
zbliży do zupełnie zdrowej i nieuszkodzonej kobiety, to się z nią musi coś stać: albo jej oko wypadnie,
albo zęby, albo oderwą się jej nogi od tułowia; oślepnie, oniemieje albo wyłysieje. Czuł, że nosi w sobie
okropną jakąś siłę deformowania kobiet. Jego nieszczęście jest wielkie, ale nieszczęście tych istot
niewinnych jest chyba większe. Dlatego postanowił unikać kobiet, obchodzić je z daleka, każąc swojemu
sercu cierpieć niewypowiedzianie.
Idąc ulicą, nie patrzył na nic. Czasem tylko rzucił z ukosa spojrzenie ironiczne na ładną dziewczynę i
myślał.
— O, nieszczęsna! Masz zdrowe nogi, bo biegniesz, lecz gdybym zechciał, gdybym ci zaofiarował
moją miłość, wpadłabyś w tej chwili pod tramwaj i nie miałabyś nóg!
Sam się wstrząsnął na tę myśl i aż oczy przymknął, otworzył je jednak z nagłym przerażeniem, gdyż w
tej chwili zagadał głos kobiecy:
— Przepraszam pana, którędy się idzie na plac Zgody?
W pierwszej chwili chciał uciec, lecz nogi wrosły mu w ziemię. Zbladł tylko i nie mógł od razu
wymówić słowa. Młoda panienka, bardzo prowincjonalnie ubrana, ładna i miła, spojrzała na niego ze
zdumieniem.
— Biedactwo! — pomyślał Dorn — jesteś zgubiona.
Ponieważ nie odpowiadał, tylko patrzył na nią boleśnie, panienka zarumieniła się mocno i chciała
odejść.
— Dorn! Czyś zwariował? — krzyknęło w nim serce.
Z kolei on się zawstydził i zaczął mówić szybko:
— Bardzo panią przepraszam... Ach, cóż za roztargnienie! Zamyślony byłem i nie dosłyszałem pytania
pani. Pani idzie na plac Zgody? To dość daleko; niech pani pozwoli, ja idę tam właśnie, jeśli wolno, to
panią zaprowadzę.
— Pan jest zbyt uprzejmy i pewnie robię panu kłopot. Ale to takie straszne miasto. Bo ja jestem z
prowincji, proszę pana. Mój ojciec jest lekarzem... Jeśli pan taki dobry... Ja w istocie boję się sama
chodzić nawet w dzień przez te okropne ulice... Tu mogą człowieka rozjechać na śmierć każdej chwili...
U nas w miasteczku jeździ tylko beczka z wodą i to bardzo powoli, więc się nikt nie boi.
Dorn uśmiechnął się po raz pierwszy od wielu dni, lecz zaraz zgasił uśmiech jak jaskrawą świecę.
Słuchając miłej paplaniny, patrzył bystro i oglądał ją przenikliwie. Rozdziewał oczyma z jaskrawej
sukienczyny i badał, badał, jak inkwizytor duszę. Oczy w porządku, włosy również, nos prawdziwy.
Mężczyzną chyba nie jest, gdyż zbyt jest drobna i ma wysoki przyjemny głosik. Nogi śliczne, rąk ma tyle,
ile trzeba, ani jednej za mało, ani jednej za wiele. Widzi, słyszy, gada, chodzi, rusza rękoma. Niczego jej
nie brak, jest kompletna. Nie, ta kobieta nie jest fenomenem. Ale jeszcze sobie nie dowierzał,
pomyślawszy, że wszystko ukryć potrafi kobieta. Więc zadawać począł zdumionej dziewczynie
zwariowane pytania:
— Czy pani dobrze widzi?
— Jak jastrząb!
— Niechże mi pani przeczyta, co tam napisane na tym małym szyldzie?
— Ale po co? Napisane jest Akuszerka Magdalena.
— A czuje pani, jak ulica brzydko pachnie?
— Tak, benzyną!
— A gdyby szybko najechał na panią wprost automobil, co by pani zrobiła?
— Uciekłabym jak szalona.
— Bogu dzięki, Bogu dzięki! — mówił uradowany Dorn. Nagle jednak spojrzał na nią bystro. — A
dlaczego pani zwróciła się do mnie?
— Przepraszam, jeśli panu zrobiłam przykrość...
— Ależ przeciwnie! zrobiła mi pani żywą przyjemność, ale dlaczego do mnie?
Panienka spuściła oczy.
— Bo pan tak przyzwoicie wygląda i... tak miło... Pan musi być dobry...
Dorn spojrzał na nią z niebiańskim wyrazem twarzy.
— Nie pomyliła się pani, jestem dobry. Zrobię, co pani każe! Co pani ma do roboty na placu Zgody?
— Nic. Tylko stamtąd umiem trafić tam, gdzie wczoraj jadłam śniadanie z ojcem. Teraz ojciec mnie
na parę godzin opuścił, bo poszedł do Akademii Medycznej i mamy się spotkać o szóstej, a teraz jest
dopiero pierwsza, więc idę sama coś zjeść.
— Sama? To niemożliwe! Musi mnie pani zabrać z sobą!
— Pana? Czyż ja mogę pana zabrać? Pan jest strasznie dobry! Ale ja nie wiem...
Dorn, rozpromieniony jak żak, kiwał już ręką na automobil. Zawiózł dziewczynę do pierwszorzędnej
knajpy, służył jej jak dziecku, dokazywał jak człowiek, który zgubił swoje nieszczęście. Biedna
prowincjonalna duszyczka była w pięćdziesiątym czwartym niebie; siódme – nie dałoby najmniejszego
wyobrażenia o jej szczęściu. Po szampanie chciała go koniecznie pocałować, melba z ananasem wydała
jej się czymś tak drogocennym, że oddanie za nią cnoty dziewiczej byłoby lichą zapłatą. Dorn miał
rumieńce i szalał. Kochał się od pierwszej minut czterdzieści pięć, naturalnie na wieki. Kiedy się
panienka oblizała po melbie, wpadł w zachwyt, upewniony bowiem co do szczegółów jej budowy mniej
więcej jawnych, miał jednak podejrzenia, czy panienka posiada język. To, że mówiła, nie było żadnym
dowodem; kobieta potrafi mówić nawet bez języka. W tej chwili ujrzał go w całej chwale i był
szczęśliwy. Był też szczęśliwy z powodu niesłychanego apetytu dziewczątka. Nie zauważył, że i garsoni,
zdumieni, pokazywali ją sobie dyskretnie i szeptali cicho po kątach.
Na przechadzce w automobilu po lasku, ucałowali się trzy razy wspólnie, siedem razy on ją ucałował
pojedynczo. Potem zaczęli omawiać następne spotkanie. Dorn chciał jak najprędzej – bał się, że do jutra
panienka może stracić oko lub nos.
— Zobaczymy się dziś! — powiedziała, poważniejąc. — Muszę panu udowodnić, że ja nie jestem
byle kim, choć jestem z prowincji.
— Jesteś cudna!
— Ale i coś więcej. O mnie już wiele wiedzą, ale jutro będzie mówił cały kraj.
— Urżnęła się panienka! — pomyślał wesoło Dorn, jeszcze bardziej się radując, bo widocznie
niebiańska ta istota i mózg ma w porządku, tylko bowiem mózg zdrowy i w szlachetnym stanie reaguje na
alkohol.
— Niech się pan nie śmieje! — rzekła ona tonem zarozumiałym. — Jutro pan będzie dumny, że mnie
pan zna. Ja robię wielką karierę.
— Czemuż to, najmilsza kobieto na świecie?
— Dowie się pan. Przedtem ojciec zabronił mi mówić.
— Dobrze, już dobrze!
— Niech pan przyjdzie dziś o dziewiątej do Akademii Medycznej. Ja tam będę z ojcem. Zapoznam
pana z moim ojcem. Ale niech pan koniecznie usiądzie w pierwszym rzędzie.
— Czy to będzie prelekcja?
— Pewnie będzie i prelekcja. Ja będę pana szukała w pierwszym rzędzie.
Pożegnali się najczulej, po czym Dorn poszedł rozmyślać i czekać godziny dziewiątej. Jeszcze
świateł nie zapalili w auli, a on siedział w pierwszym rzędzie amfiteatru. Mało go to obchodziło, że
ojciec, prowincjonalny lekarz, chce być koniecznie na medycznym wykładzie. Trudno. Dla kobiety można
godzinę spędzić i z doktorami.
Salę zapełniono szczelnie. Dziesięć minut było po dziewiątej, a panienki jeszcze nie było. Dorn był
niespokojny, ale drzwi już zamknięto i z powodu tłoku nie można było się wydostać. Smutno więc
rozpoczął słuchać jakiegoś nudnego wykładu, z którego ani słyszał, a tym bardziej nie rozumiał ani słowa.
— Naturalnie! — myślał ponuro — gdyby jej brakowało jakiegoś organu, to by przyszła. Jest cała i
naturalnie zbudowana, więc nie przyjdzie. To jest moje szczęście.
W tej chwili audytorium poruszyło się ze szmerem i z okrzykami zdumienia. Prelegent, dostojny jakiś
profesor, podniósł głos. Dorn zaczął słuchać.
— Tak, panowie. To nie jest fantazja! Kolegium przeprowadziło najsumienniejsze badania i
stwierdziło fakt niebywały. Za chwilę zaś będą mogli koledzy lekarze obecni na sali i panowie
przedstawiciele prasy sprawdzić to osobiście i dowiedzieć się o istocie fenomenu. Proszę się nie
tłoczyć!... Proszę wprowadzić pacjenta!
Otwarto drzwi za katedrą profesora i panienkę Dorna wprowadzono na estradę. Była bardzo blada i
szła z powagą, jak panna młoda do ślubu.
Dorn jęknął głucho. Przed oczyma zaczął mu latać czarny śnieg.
Sala cała utkwiła w niej oczy. Profesor zaś mówił.
— Oto jest panna X z Z. Ma lat osiemnaście. Na świat przyszła prawidłowo. Rozwinięta znakomicie.
Proszę panów, ta panienka może być słusznie uważana za najgłośniejszy fenomen naszych czasów. Ta
panienka jest fenomenem podwójnym.
Dorn wpił paznokcie w pulpit i drżał.
— Sprawdziliśmy, że posiada ona dwa żołądki, jeden normalnej wielkości, drugi mniejszy.
Na sali zerwały się oklaski pełne podziwu i szczerego uznania. Dorn się podniósł i wyglądał jak
krwawy tygrys przed skokiem. Panienka ujrzała go i uśmiechnęła się z dumą.
— ...Ale fenomen ten jest mało znaczącym drobiazgiem, wobec innej jej właściwości niesłychanej.
Panowie! Ta panienka ma serce umieszczone z prawej strony!
Nagły straszliwy ryk rozdarł powietrze. Dorn wytrzymał dwa żołądki, serca z prawej strony nie mógł
wytrzymać. Rzucił się jak furiat na jakiegoś profesora, który drżał obok niego z zachwytu, wczepił się
szponami palców w jego włosy i zaczął ryczeć, rzęzić, wierzgać nogami, płakać na głos. Oszalał.
Policja wyniosła go na rękach.
Nazajutrz leżał w malignie i, ciskając się, wciąż się chwytał rękoma za brzuch i gniótł go
niemiłosiernie, albo się chwytał ręką za piersi ze strony prawej i darł koszulę. Po dwóch dniach miał
przykre zajście. Lekarz, którego przywołano, myśląc, że Dorn naprawdę zwariował, widząc, że jego
pacjent jest zdrów, nieco tylko ma rozprężone nerwy, chciał go zainteresować i począł mu opowiadać o
nadzwyczajnym fenomenie, który zajmował całe miasto.
— Co to za fenomen? — zapytał Dorn ze złym błyskiem w oczach.
— Situs viscerum inrersus totalis...
— To znaczy?
— Serce po prawej stronie, a na domiar tego...
Nie skończył, albowiem Dorn uderzył go w furii porwanym spod łóżka butem po głowie.
Nie było tedy nic dziwnego w tym, że biedny Dorn opuścił to straszliwe miasto, gdzie zdarzają się
dziewice, którym nie tylko niczego nie brak, jak to zwykle u dziewicy, ale czegoś mają za wiele, w
podwójnym egzemplarzu.
Jałowe gościńce wielkich dróg świata skrapiał gorzkimi łzami. Jęczał na lądzie, płakał na morzu,
jakby w nim soli było za mało i wody. Woził swoje nieszczęście tam, gdzie wszyscy zdawali się
szczęśliwi. Nie wierzył nikomu, nie wierzył własnym oczom w słusznym mniemaniu, że można
ostatecznie dojrzeć defekt na wierzchu, żaden wzrok jednak nie dojrzy, co się dzieje we wnętrzu brzucha.
Uśmiechał się z goryczą i politowaniem, słysząc, jak ktoś mówił do kogoś:
— Niech pan spojrzy, jak ta kobieta jest cudownie zbudowana!
— W istocie! — mówił ten drugi z zachwytem. — Ani cienia błędu.
— O, głupcy! — myślał Dorn — O, ślepi! Jeśli nie ma sztucznych żeber z aluminium, to ma piersi z
gutaperki, a jeśli ma piersi prawdziwe, to ma przyprawione ucho.
I śmiał się, i był mądry.
Serce w nim płakało wciąż, pochlipywało właściwie, jak dziecko, co się nie może zupełnie w płaczu
utulić, a jednak on się śmiał. Z pasji, z wściekłości, ze zdenerwowania. Wiedział, że go nic nie odstraszy,
że to rzecz nieskończona, że jak ćma w płomień, tak on wpadnie w nową jakąś awanturę i, jak człowiek,
który używa kokainy, choć rozumie niebezpieczeństwo tego życia, tak on nie mógł się obronić
pociągającemu urokowi trucizny.
Bawił się zupełnie tragicznie, bo zaczęła się w nim budzić chora ciekawość, co mu się właściwie
może zdarzyć jeszcze. Może się okazać najwyżej(!), że kobieta, z którą się ożeni wreszcie, będzie cała
sztuczna, będzie genialnie zrobioną lalką, którą on porozkręca i będzie po kawałku wyrzucał przez okno.
Więcej się nic zdarzyć nie mogło.
Dorn stawał się fatalistą, który się losowi uśmiecha w nos.
Zamieszkał w małej mieścinie, gdzie był spokój i cisza. W takiej małej mieścinie nie ma sztucznych
kobiet, bo kto tu nie ma oka, ten go sobie nie sprawi za drogie pieniądze, ani nie będzie sztukował nosa
parafiną, bo to trzeba zrobić w Paryżu; tu chodzi każdy z takim nosem, jaki mu Pan Bóg dał, w kształcie
małego kartofla, korniszona, haka, dzioba kaczki, szydła – wszystko jedno. Pod tym względem był Dorn
spokojny, mało miał zresztą nadziei, by w małej mieścinie znalazł przedmiot płci żeńskiej, godny jego
smaku. Zbyt wiele go nie okazywał nigdy, bo go w nim przytępiła namiętna potrzeba kochania, miał
jednakże wymagania ściśle określone...
Zamieszkał w dwupiętrowym hoteliku, który był najwspanialszym w miasteczku budynkiem; czytał
książki o miłości, palił bezustannie papierosy i pił dużo wina, wiódł więc żywot, wprawdzie ascetyczny,
lecz szczególnie ze względu na obfitość wina godny pozazdroszczenia. Rzadko wychodził z pokoju i
godzinami wpatrywał się w ogród karlich i poskręcanych jak paralityk albo jak życie drzew oliwnych i w
winne szczepy, najcudowniejszy wynalazek Pana Boga, który je sadził pełen złotej radości.
Przynoszono mu jedzenie do pokoju; uważany był za znakomitego gościa, za księcia z obcego kraju,
gdyż pijał mocno i był smutny. Właścicielka hotelu, baba rozmiarów potężnych, z gębą świecącą się jak
samowar, tak okrągła, że z każdej strony była w odmiennym stanie, szanowała gościa i wzdychała nad
jego smutkiem. Kobiety tłuste mają przedziwnie dobre serca.
Dorn rzadko z nią rozmawiał, jeszcze rzadziej na nią patrzył. Przywykł do jej huczącego głosu i do
takich westchnień, jakie wydaje góra, kiedy jest w połogu i ma urodzić mysz. Toteż odwrócił się szybko,
jak żgnięty szydłem, kiedy poza nim odezwał się śliczny głos:
— Proszę pana, przyniosłam śniadanie!
— Boże, miej litość nade mną! — jęknął bez głosu Dorn.
Z tacą w obu rękach stała dziewczyna, jak topola, smagła i cudownie uśmiechnięta.
Dziewczyna zaśmiała się głośno.
— Ach, jak pan śmiesznie wygląda, taki zdziwiony! Ja jestem córką właścicielki hotelu. Matka jest
chora, bo ma latającą nerkę...
— Matka? Z całą pewnością matka?
— Tak, czemu się pan dziwi? Myślałam, że panu o tym opowiadała, bo ona wszystkim o tym
opowiada. Bardzo ją dziś zabolało, więc leży, a ja ją zastępuję. Chyba, że pan nie chce — dodała z
szelmowskim uśmiechem.
Dornowi słońce weszło na gębę. Podskoczył, wyjął łagodnie tacę z jej rąk i patrzył z zachwytem.
— Gdzie się pani ukrywała? Ja tu przecież mieszkam od dziesięciu dni!
— Ja wiem, ja pana już widziałam, już kilka razy, a mnie pan nie widział, bo matka nigdy by na to nie
pozwoliła.
— Czyżbym ja panią zjadł?
— Pewnie nie, ale moja matka, proszę pana, to jest bardzo mądra kobieta. I zawsze mi mówi, żebym
się nie pokazywała gościom, bo gość przyjedzie i pojedzie, a dziecko może zostać.
— Jakie dziecko?
— O, jaki pan naiwny! Gdzie jest dziewczyna, tam może być dziecko.
— Ach, tak! — roześmiał się Dorn. — W istocie, jest to mądra kobieta. Niech pani się kłania
mamusi.
— Niech Bóg broni, ona nie wie, że ja tu poszłam...
— Aaa, to pani tak z własnej woli?
Dziewczyna się zarumieniła, jak kuropatwa na rożnie.
— Serdecznie pani dziękuję! — rzekł Dorn radośnie. Położył na stole tacę, którą dotąd trzymał w
ręku, chwycił obie ręce dziewczyny i obie ucałował. Ona zaś z rumianej stała się blada.
— Co pan zrobił? Mnie jeszcze nikt w rękę nie pocałował...
— Ja odrobię tę straszną krzywdę! — szeptał Dorn.
Tylko człowiekowi, który dziwnie mierzy, wydać się może, że zbyt daleko jest od rąk do ust. Jest to
odległość śmiesznie mała, bo w ogóle ciało pięknej i młodej kobiety ma tę dziwną właściwość, że burzy
wszelkie pojęcia o odległościach. Sam nie wiesz, kiedy i jak... A ona tym bardziej...
Dziewczyna była odurzona; wielki pan i przyjemny chłopiec całował jej ręce, usta i włosy. I choć
furia jego zawładnęła tylko górną częścią jej młodego ciała, w całym ciele poczuła ona dreszcz, który ją
obierał z sił. Pieszczota Dorna wydała jej się niesłychanie niebotycznie... wielkopańska. To ją przede
wszystkim napełniło szczęściem.
— Nareszcie coś takiego jak latająca nerka przyniosło mi szczęście! — myślał w nocy Dorn. Wypił
wszystko wino i patrzył na świat jak człowiek, który otworzył oczy po odcięciu go od szubienicy.
Nazajutrz mama jeszcze leżała i Dorn całował znowu. A choć pijany był szczęściem, nie zaniedbał
ostrożności; chytry jak wąż wpełzał wszędzie, badał wszystko; człowiek, który kupuje konia od znanego
oszusta, tak go nie bada pilnie, jak Dorn badał tę miłą dziewczynę. Prawda nie mogła być prawdziwsza.
Była to prawda tym milsza, że choć nie naga, całowała jak bachantka. Ta dziewczyna gorzała jak smolna
pochodnia, toteż biła od niej łuna i bardzo Dornowi było gorąco.
— Nareszcie jestem u celu. Znalazłem! Znalazłem! — wołał jak Archimedes i tak się zaśmiał
bezczelnie w pysk nieszczęsnemu losowi swojemu, że los, ogon pod siebie wziąwszy, chyłkiem, cicho
skowycząc, odszedł we wstydzie.
Dorn tym się bardzo nie martwił, że latającej nerce mamy znudziło się wreszcie latanie i dała spokój
frywolnej zabawie. Kochankowie, złodzieje i adwokaci potrafiliby oszukać diabła, istotę zresztą naiwną
i niesłusznie spotwarzoną. Tak kłamać, jak kochankowie, złodzieje i adwokaci, nie potrafi najstarszy
diabeł.
Dorn i piękna dziewczyna mieli gotowy spisek i swoje pismo; koszula damska, susząca się na winnej
pergoli, mówiła: kiedy wszyscy pójdą spać, będę w ogrodzie – ręcznik wołał: uważaj, matka zła, nic się
nie da zrobić! Rzeczy martwe bowiem mają swoją wymowę tajemną i piękną.
Zakochany Dorn zachowywał się jak rozmarzony student. Nie byłby skrzywdził dziewczyny za nic na
świecie; kochał ją czule i pięknie. Tym boleśniej wypatrywał znaków w ogrodzie; nie było żadnych, choć
deszcz nie padał i można było suszyć bieliznę; na porę deszczową zresztą były też przewidziane znaki
równie pomysłowe. Przychodziła do niego gruba mama i wzdychała grubo.
Dziewczyna wpadła jak kamień w wodę.
Noce były cudowne i pełne złotej łaski księżyca; Dorn rozpaczał. Nie ma bowiem bardziej
smakowitego pocałunku jak ten, który pachnie nocą księżycową; ludzie całują się wtedy jak duchy i są
dobrzy. Na to zresztą stworzył Pan Bóg księżyc, bo nie ma innej racji jego istnienia. Przecie nie po to go
stworzono, aby psy miały przyjemność i by mogły wyć w określonym kierunku.
O tym rozmyślał Dorn, kiedy się w czasie pełni wykradał po skrzypiących schodach do ogrodu i
patrzył w jej okno. Dokoła było cicho i złociście. Nagle coś skrzypnęło. Co to? Tak, to jej okno, to
narożne... Tak! Tak! Dorn zmartwiał ze szczęścia i przytulił się do słupa pergoli, dając po chwili znaki w
stronę okna.
Dziewczyna stanęła w oknie, ale go nie ujrzała. Widocznie więziona przez starego smoka z latającą
nerką, musiała najpierw swój smutek zwierzyć księżycowi.
Księżyc dlatego ma minę starego wariata, że od wieków słucha panieńskich zwierzeń.
— Lizetto! — szepnął Dorn.
Nie usłyszała go, on zaś ani nie śmiał krzyknąć, ani zbliżyć się, gdyż okna mamy były otwarte, więc
tylko patrzył w nią jak w obraz.
Dziewczyna była w koszuli; księżyc ją rozchełstał i gładziło to stare, złote bydlę jej piersi. Dorn nie
mógł oderwać wzroku. Nagle się zaniepokoił. Co to jest, na Boga? Dziewczyna stanęła na parapecie okna
i wciąż w księżyc wpatrzona, spuściła bose nogi na gzyms, biegnący wzdłuż domu, stanęła na nim pewnie
i równie pewnie iść poczęła w stronę pokoju Dorna.
— Moje okno zamknięte! — jęknął Dorn — a ona idzie do mnie!
Równocześnie zalała go gorąca fala szczęścia. Miłość tej prostej dziewczyny doszła do bohaterstwa.
Grozi jej śmierć, a ona idzie do niego...
Nie, nie do niego! Mija okno i idzie dalej... Coraz dalej... Po występie muru włazi na dach i idzie po
stromym dachu ostrożnie jak kot, a równocześnie śmiało. Księżyc wędruje za nią, jak apasz za kochanką.
Lunatyczka...
Dorn, mdlejąc, ujrzał tylko, że w pokoju matki mignęło światło i w domu powstał ruch. Dwóch
parobków wybiegło zza węgla z długą drabiną i biegli w wielkiej ciszy.
Dorn zaś leżał na grzędzie tak długo, aż go poranny chłód trącił niecierpliwie i zaczął nim tarmosić,
jak policjant tarmosi śpiącego w miejskim ogrodzie włóczęgę.
Powstał leniwo trochę blady, trochę siny, ale spokojny śmiertelnym spokojem.
— Zaczęła się inna seria! — rzekł głucho — nie ma dla mnie szczęścia na tej ziemi...
I wyjechał chyłkiem.
Wydało mu się jasne, że los wprowadził w jego życie pewną rozmaitość. Był mu za to wdzięczny.
Myślał o swoim nowym nieszczęściu łagodnie, z dobrym smutkiem człowieka, który wie o tym, że nic
innego stać się nie może nad to, co się dzieje.
Los jego stanął przed nim arogancko i uśmiechnął się zwycięsko, nielitościwie.
— Nie szkodzi — rzekł Dorn przed siebie, w powietrze — rób pan swoje!
Potem pojechał do większego jeszcze miasta niż wszystkie, które znał dotąd.
— Tu się prędzej wyczerpie repertuar! — myślał. — Ktoś się wreszcie zmęczy.
Spotkawszy pierwszą kobietę, był pewny, że będzie ona powodem jakiegoś bardzo dziwnego
nieszczęścia. Kobieta ta spojrzała na niego z uśmiechem, na czym wyszła doskonale i na czym zrobiła
pierwszorzędny interes: poślizgnęła się na posadzce i złamała obojczyk. Gdyby była przez dziesięć minut
rozmawiała z Dornem, byłaby złamała obie nogi w biodrze i rękę prawą w przegubie, nie mówiąc już o
takich drobnostkach jak wstrząs mózgu.
W salonie powstał nieopisany popłoch i rwetes, jest to bowiem wypadek w towarzyskim życiu dość
rzadki, aby sobie ktoś łamał obojczyk. Dorn, stary, doświadczony katastrofista, patrzył z doskonałą
obojętnością, jak wszyscy poszaleli, chcąc pomóc biednej damie; najwytworniejszej bowiem damie dość
dużą przykrość sprawia złamane serce, cóż dopiero część ciała tak bolesną i nierównie większego dla
kobiety znaczenia jak obojczyk.
— Panie Dorn! — rzekła do niego w tej chwili miła jedna matrona, przyjaciółka jego matki, stąd w
przyjacielskich z nim będąca stosunkach — niech pan odprowadzi moją córkę do domu, gdyż ja tu muszę
pozostać... Taki wypadek... taki przykry wypadek.
Dornowi było wszystko jedno, kogo i dokąd ma odprowadzić. Córkę tej pani? Niech będzie córka tej
pani.
Była to panienka cicha, małomówna, skromna i bardzo blada. Ach, to ta?! Dorn przypomniał sobie, że
dziś kilka razy spotkał się z jej wzrokiem, który był również cichy i jakby zgasły. Błyski jej głębokich,
szarych oczu lśniły jak światła pod abażurem. Wyglądała tak powiewnie i słodko, jak kobiety Burne-
Jonesa, i taka była pełna pokornej melancholii. Niepiękna, a jednak piękna. Smutek prawdziwy i
nieprzesadzony jest najwytworniejszym strojem kobiety, dlatego też wiele kobiet bardzo lubi, jeśli ktoś
umiera w ich dalszej rodzinie, mąż albo stryj.
Smutna panienka, była jednak naprawdę czegoś smutna.
Mieszkała niedaleko, więc szli piechotą. Dorn bąkał coś od czasu do czasu i patrzył przed siebie
bezmyślnie.
— Co pana trapi, panie Dorn? — szepnęła ona nagle.
Dorn spojrzał na nią po raz pierwszy. Była tak samo smutna.
— Nic, proszę pani. Myślałem o tym, jak kruche są kobiety.
— Ach, to straszny wypadek. Pierwszy raz w życiu widziałam takie nieszczęście; to okropne!
— Co? Taki obojczyk! Cha, cha!
Dorn zaśmiał się jak trzech szatanów, takich najzgryźliwszych.
— Czemu pan się śmieje? To nieładnie.
— Tak, pewnie, że to nieładnie. Ale, droga pani, ja widziałem takie wypadki... Och, pani, chyba
mniej na świecie jest wypadków ze szkłem... Gdybym pani mógł wszystko opowiedzieć, mój Boże!
— Niech pan opowie...
— Nie będzie pani spała.
— To kiedyś w dzień. Zresztą, musi nas pan odwiedzić.
— Jest mi absolutnie wszystko jedno! Ach, nie! przepraszam... Niech pani źle mnie nie rozumie. Ależ
naturalnie... Odwiedzę państwa, byłbym to zresztą zrobił bez zaproszenia.
— Jest pan bardzo miły!
— Jezus, Maria! — pomyślał Dorn — każda zaczyna od tego, że jestem miły.
Od tej chwili patrzył Dorn ponuro w jej i swoją przyszłość.
Zapytał, kiedy może złożyć wizytę.
— Kiedy się panu podoba.
— Czy jutro po szóstej – można?
— Po szóstej? Ach, tylko nie o tej porze — mówiła z nagłą szybkością. — Wszystko jedno kiedy,
byle nie między szóstą a siódmą. Niech się pan nie dziwi, ale w tym czasie mam lekcję śpiewu.
Dorn, pożegnawszy smutną panienkę, wiedział niezawodnie o dwóch sprawach, o tym, że, jeśli się w
niej nie zakochał dziś, to z pewnością zakocha się jutro, i o tym, że będzie nieszczęście. Jakie? Jest mu to
zupełnie obojętne, już mu tam niebo coś miłego wymyśli. Zakochać się było łatwo; panna, choć bogata,
miała w oczach całe morze cichego smutku; smutek ten był czarujący. Trzeciego dnia Dorn wiedział, że
kocha. Panienka patrzyła na niego z rozrzewnieniem i ze smutkiem piękniejszym jeszcze. Bywał niemal
codziennie u tych dobrych pań, w rozmaitych porach. Nigdy jednak między godziną szóstą i siódmą.
Dlaczego? Dorn się zastanowił. Coś go zaniepokoiło. Powiedziała, że uczy się śpiewu. Kto uczy się
śpiewu codziennie i tak ściśle wedle zegarka? Nazajutrz stanął w ukryciu na ulicy i patrzył, czy kto
wchodzi około szóstej. Nikt nie wszedł, ani około siódmej nikt nie wyszedł.
— Moje nieszczęście zdarzy się między szóstą i siódmą — pomyślał Dorn.
Nagle uderzył się w głowę.
— Przecież w tym domu nie ma fortepianu! — zawołał ze zdumieniem — czy panienka uczy się przy
harfie? Nie ma i harfy!
Stał się jeszcze smutniejszy niż panna. Patrzyli sobie długo w oczy i było im dziwnie nieswojo. Nagle
jej oczy napełniły się łzami. Dorn uciekł, bo w nim serce zaczęło jęczeć.
Zaczął obserwować pokojówkę i zauważył, że małpa, choć przystojna, jest złośliwa i przykra.
Zapłacił jej ogromną sumę, aby ukoić jej przerażenie, i wejść do ogrodu o godzinie szóstej, przysiągłszy,
że nikomu o tym nie wspomni.
Z niesłychanymi ostrożnościami został wprowadzony do pokoiku służącej, stamtąd do pokojów
panienki. Miał złe wrażenie, że się nie różni niczym od złodzieja, a właściwie różni się, gdyż jest gorszy
niż złodziej. Był blady ze wstydu. W ręku miał bukiet czerwonych róż – na wszelki wypadek, gdyby go
spotkano i gdyby mu trzeba było pretekstu, choć go pokojówka zapewniła, że nikogo prócz panny w domu
niema.
— Czy panienka uczy się śpiewu?
— Nigdy nie śpiewała — szepnęła służąca.
— A cóż robi codziennie od szóstej do siódmej?
— To tajemnica. Za chwilę pan zobaczy. Proszę tędy...
Stąpał na palcach, blady i drżący. W pokoju panny rolety były opuszczone; w miłym, złotym półmroku
ujrzał ją, leżącą na wznak na otomanie. Ręce leżały sztywno wzdłuż ciała. Twarz jej była bladożółta z
nieludzkim wyrazem cierpienia. Dorn krzyknął zduszonym głosem i oparł się o futrynę drzwi.
— Jezus, Maria! ona umarła!
— Nie — rzekła cicho pokojówka — wcale nie umarła. Niech pan podejdzie bliżej. Śmiało,
panienka się nie zbudzi.
Dorn uczynił dwa kroki jak zahipnotyzowany. Miał łzy w oczach; z drżących rąk wysunęły się i padły
na dywan czerwone róże.
Pokojówka objaśniała:
— Ona tak co dnia, punktualnie o godzinie szóstej zasypia i co do sekundy budzi się o godzinie
siódmej. To jest sen kataleptyczny. Nic i nikt jej nie może zbudzić. Można ją kłuć szpilką albo parzyć
ogniem. Starsza pani mdleje na ten widok, choć to trwa tyle lat. Woli wyjść. O tym czasie idzie zwykle
do kościoła. Ja jedna w tym domu znam tę tajemnicę, a pan przysiągł, niech pan pamięta!...
Łzy jak groch toczyły się po zalękłej twarzy Dorna. Pokojówka z irytacją zbierała rozrzucone róże,
aby usunąć ślady czyjejś obecności.
Wyszedł powoli, ciężko podnosząc nogi, jakby je miał z ołowiu. Widział śmierć złośliwą i
straszliwie podłą, bo męczącą i igrającą ze słodką, biedną dziewczyną.
Zakupił cały sklep róż nazajutrz i o poranku posłał je smutnej panience z listem takim serdecznym jak
miłość i przeprosił, że, zmuszony do nagłego wyjazdu, nie może się pożegnać.
Wszędzie jednak i długo bardzo widział jej sarnie, łzami oblane spojrzenie. Już nie klął swego losu,
ujrzawszy, jak bardzo nieszczęśliwi są ludzie.
Zawrócił nagle na gościńcu świata, którym szedł na poszukiwanie swojego miłosnego szczęścia, i
wracał do Warszawy. Miał jednak przed sobą zbyt daleką drogę, aby ją mógł przebyć spokojnie. Nie
miał zresztą najmniejszych pod tym względem złudzeń. Ostatnia przygoda wyczerpała go jednak tak
bardzo, że chorobliwie unikał spojrzeń smutnych i twarzy bladych, choć wiedział, że nikt bardziej nie
pragnie miłości jak kobieta smutna, myśląc, że jej ona przyniesie szczęście, i że żadne oczy jej goręcej
nie wypatrują jak oczy pełne łez, myśląc, że miłość je osuszy. O, biedne! wszak miłość jest największym
smutkiem i studnią łez, bowiem sercem mądra, więc największą mądrością, równą boskiej, wie, że nie
ma miłości bez zdrady i że życie jej jest krótkie jak żywot kwiatu. O, dolo miłości! Wie, że umrze w
cierpieniu, a wyciąga ku niemu ramiona i modli się o nie jak o promieniste szczęście.
Takie smutne wieści prządł Dorn w mieście zgiełkliwym, pełnym krzyku i wrzawy. Strząsnął z
sandałów proch, przywieziony ze smutnej wyprawy i, aby zapomnieć, cisnął się głową na dół w odmęt.
Pił, śpiewał z pijacką gromadą, szalał niewytwornym szaleństwem. Uwielbił w krótkiej drodze
szybkiego porozumienia jasnowłosą baronową, pulchną i roześmianą, pachnącą jak fabryka olejków,
rozkosznicę, rozwódkę jednym słowem. Ta kobieta nie wiedziała, co jest smutek. Musiała być cała i bez
części sztucznych, bo przedtem miała męża przez lat siedem, w ciągu zaś takiego czasu największy nawet
kretyn byłby dojrzał taki niemiły drobiazg jak drewniana noga.
Dorn pomyślał wprawdzie, że los jego odmienił mu gatunek katastrof i zadowalał się już nie byle
jakim pomysłem. Przecie serce po prawej stronie albo katalepsja, to już nie byle co, nie byle szklane oko
albo fałszywa kobiecość. Był więc przekonany, że seria uszkodzeń cielesnych już się skończyła i zaczną
się nieszczęścia wymyślne. Tak był zajęty rozmyślaniem na ten temat, wychodząc z baronową z modnej
restauracji, że ledwie zauważył dyskretną, lecz bardzo w rytmie gorącym gwałtowną rozmowę
baronowej z maitrem restauracji. Ona przeczyła, on twierdził. Dorn trochę się zdziwił, myślał jednak, że
sprawa jest o jakieś dawniejsze zobowiązania, baronowa bowiem była stałym gościem wykwintnego
lokalu. Wreszcie maitre rozłożył bezradnie ręce.
Dorn zauważył, że mu tej kobiety zazdroszczono, bo go odprowadzało setki spojrzeń.
— Należy mi się cokolwiek satysfakcji — pomyślał, ujmując ją za pulchne ramię, kiedy ją wsadzał
do automobilu.
Wtem coś brzęknęło, upadłszy na bruk, coś, co wypadło z jej gronostajowego zarękawka. Dorn się
pochylił, myśląc, że to zegarek lub bransoletka, baronowa miała zresztą na sobie mnóstwo
pierwszorzędnej biżuterii – i podniósł srebrną łyżkę stołową z firmą restauracji.
Zamieniony w znak zapytania, uśmiechnięty wesoło, ważył ją na dłoni.
— Ach! — zawołała baronowa — czułam, że mi coś wpadło do zarękawka. Niech pan zawoła boya i
niech on to odniesie.
Tak ją ubawiła ta łyżka, że śmiała się jak szalona, wobec czego, choć to nie było racją dość głęboką,
Dorn obiecał jej kupić pierścionek ze szmaragdem.
Kiedy weszli do magazynu i Dorn zażądał pokazania pierścionków, jubiler się skrzywił i spojrzał
spod okularów na baronową. Pokazał wreszcie pudełko pierścionkami, które zaczęto oglądać. Dorn
zapalił papierosa i czekał na jej decyzję. W tej chwili weszła do sklepu skromnie ubrana dama,
porozumiała się spojrzeniem z jubilerem i usiadła na krzesełku. Kiedy baronowa wybrała pierścionek i
Dorn sięgnął do pugilaresu, szybko odbyła się następująca scena: skromnie ubrana pani powstała nagle i
zapytała jubilera krótko:
— Ilu brak?
— Trzech z brylantami.
Wtedy dama błyskawicznie przetrząsnęła torebkę baronowej i zarękawek, po czym położyła na stole
dwa pierścionki. Baronowa się nie broniła, tylko stała nieruchomo, krwawo zarumieniona.
— Gdzie trzeci? — zapytała sucho skromna pani.
— Nie wzięłam! — szepnęła baronowa z trudem.
— Niestety, ale tak — rzekł jubiler.
Skromna pani pomyślała chwilę, uśmiechnęła się cierpko i rzekła groźnie:
— Pani baronowa raczy otworzyć usta!
I, nie czekając na nic, palcem wetkniętym w usta baronowej wydobyła trzeci pierścionek.
Dorn patrzył, jak na przedstawienie u wariatów.
— Co to znaczy? — zapytał głosem z tamtego świata.
— Pan nie wiedział? To znana kleptomanka, a ta druga pani to jej cień, który jej pilnuje. Bardzo mi
przykro... Widzę, że panu nieprzyjemnie.
Dorn był już za drzwiami i uciekał jak jeleń.
Ósma kochanka kawalera Dorna, którą spotkał niebawem, nerwowa i blada młoda dama z
najwytworniejszego towarzystwa, bawiła go bardzo, gdyż miała dziwną pasję; włóczyła go po ulicach i
godzinami wystawała przed sklepami z żelaziwem. Dorn był cierpliwy, bo dama była piękna i
wyróżniała go niezwykle.
— Musi być niedokrwista i patrzy wciąż na żelazo — myślał Dorn. — O, jakże mądra jest natura.
Nazajutrz stała się rzecz straszliwa. Kiedy odwiedził panienkę, zastał przed domem pogotowie, a w
domu koniec świata; panienka połknęła kilogram gwoździ z tą samą rozkoszą, z jaką inne połykają
czekoladki.
Dom nie czekał relacji, czy jej ten przysmak nie zaszkodził zbyt gwałtownie. Źle i niemiło jest mieć
kochankę, która połyka gwoździe lub igły. Jest to przysmak wprawdzie tani, lecz tak mało strawny, że
Dorna przeszły ciarki i zimno mu się robiło na samo wspomnienie.
Osłabły na duchu, złamany, z sercem potarganym na strzępy wrócił Dorn do Warszawy; wszędzie źle,
a w domu najgorzej, lecz Dorn już nie miał siły. Repertuar jego miłosnych dziejów był straszliwy:
kobieta łysa, przebrany mężczyzna, dziewczyna ze szklanym okiem i nosem z wosku, kobieta z sercem po
prawej stronie i z podwójnym żołądkiem, lunatyczka, kataleptyczka, kleptomanka, histeryczka „żelazna” –
tak, to stanowczo za wiele na jedno, choćby najbardziej miłości pragnące serce. Do takiego interesu nie
mógłby jednak znaleźć wspólnika.
Wracając do Warszawy, wstydził się. Wielu jego przyjaciół wiedziało, że pojechał po złote runo
miłości, po brylant serca, po najcudowniejszą kochankę. Co im powie? Że jedna z jego kochanek kradła z
restauracji łyżki, a druga połykała gwoździe?
Dorn się wściekł. Postanowił wśród materiału krajowego wynaleźć byle co. Miał nadzieję, że szanse
jego w ojczyźnie będą lepsze, bo choć w Polsce wszystko jest źle zbudowane, lecz Polki są zbudowane
wybornie. Myślał zresztą, że może go słuszna spotkała kara za to, że pojechał szukać obcych bogów, że
wzgardził pięknością swojego chowu, wiadomo zaś, że Polacy chowają najlepiej konie i kobiety; konie
mają tylko tę jedną zaletę więcej, że są wierne.
Dorn postanowił więc jak najprędzej znaleźć sobie kochankę. Przedsięwzięcie takie nie jest
zazwyczaj bardzo trudne, dlatego, że co druga kobieta skłonna jest do rezygnacji i do poświęcenia.
Gdyby ten zapał skierować w podniesienie gospodarstwa domowego, zadziwić by można świat.
Toteż niedługo szukał. Krętymi drogami poznał pannę przedziwnej piękności i dumną, z czołem
królewskim, kruczą, Balladynę – jednym słowem. W oczach jej można było założyć hutę, w której się
topi rudę żelaza.
Była samotna, nie miała nikogo z bliskich, mieszkała wytwornie, Dorna przyjęła chętnie. Unikała
miejsc publicznych, nie odwiedzała teatrów, nie lubiła ludzi. Szczegółowo wypytywała Dorna, co o niej
myśli?
— Nie mogę myśleć, gdyż kocham panią — mówił Dom.
— A gdybym była zła, nieznośna, okropna?
— Nie potrafi pani. Ale kochałbym panią.
— A gdybym miała przeszłość czarną?
— Gdyby była nawet tak czarna jak włosy pani, kochałbym panią.
— A gdyby ludzie mówili o mnie źle?
— Ludzie nigdy o nikim nie mówią dobrze. Kochałbym panią więcej!
Wtedy ona uczyniła rzecz taką, która z mężczyzny czyni niewolnika: ucałowała go w rękę. Jest to
przemyślny podstęp odwiecznej niewolnicy. Dorn się rozczulił. Rozczulił się do tego stopnia, że jej
opowiedział dzieje swojej nieszczęsnej miłości. Niewiasta co nieco się zdumiała i zbladła. Rzekła
jednak szybko i tkliwie:
— Ja wszystko panu nagrodzę!
Chodzili co wieczór do Łazienek, bo właśnie kwitły kasztany, i mówili takie do siebie słowa, które
pachniały jak ukwiecone drzewa. Raz ktoś znajomy przystanął, spojrzał zdumiony i niechętnie się ukłonił.
Był to stary przyjaciel Dorna, który był dumny, że on go właśnie widział z tą boską kobietą.
Nazajutrz przyjaciel ten odwiedził Dorna bardzo rano. Gadał długo o tym i o owym, znać jednak było,
że nie to właśnie chce powiedzieć. Wreszcie nagle zaczął ni stąd ni zowąd:
— Dorn! Skąd ty znasz tę kobietę?
— Znam od wielu lat, teraz się jej przypomniałem.
— Przez rok nie byłeś w kraju, a przez rok może się wiele zdarzyć. Otóż ta pani...
— Panna...
— Panna? Dorn, czy to zabawa, czy chcesz się żenić?
— Nie igram z miłością. Jest to rzecz poważna!
— Więc obowiązek przyjaciela każe powiedzieć ci wszystko. Ta panna wkrótce po twoim wyjeździe
miała dziecko...
Dorn jęknął i opadł na krzesło.
— Z kim?
— Z Murzynem z jazzbandu.
— Hu! hu! — zawył Dorn.
— Ale to drobiazg. Potem otruła swoją ciotkę.
— Aaaa! — zakrakał Dorn.
— ...Siedziała w więzieniu; uwolnili ją trochę dla braku dowodów. Tak się zwykle zresztą mówi.
— Boże, Boże, Boże! — jęczał Dorn — co ja zawiniłem?
— A teraz się żeń! — rzekł przyjaciel i poszedł.
Dorn rozmyślał dwa dni i dwie noce. Siedem milionów czterysta sześć tysięcy myśli związał
wreszcie w taką konkluzję: jeśli najstraszniejsze stało się przed ślubem, nic się nie stanie już później.
Dziecko i morderstwo, to chyba dość... Przysiągłem jej, że choćby o niej powiedziano najgorzej...
Dusza w nim była na poły umarła, ciało dotarło do dziewczyny jako tako.
— Wiem wszystko! — rzekł smutno.
Ona krzyknęła i upadła mu do nóg.
— I ożenię się z panią! — dokończył Dorn nieswoim głosem. Mam już dość tego wszystkiego. Ożenię
się, do stu tysięcy diabłów! — krzyknął ni z tego, ni z owego jak szaleniec i ciężko dyszał.
Ona całowała jego ręce i nogi i obiecywała mu, że mu zapłaci za to wszystko miłością taką, jakiej
nikt nie widział od stworzenia świata. Dorn się uśmiechał smutno i był rad ze swojej tragicznej odwagi.
Patrzył przez otwarte okno w ogród pełny słowiczego śpiewania i gładził ją po głowie.
— ...Przeszłam wiele — mówiła — a to mi tylko pogłębiło duszę. Zbudziło we mnie siły, dało mi
natchnienie. Ukrywałam jedno tylko, co tylko zdradzę tobie, tobie pierwszemu, bo później tysiące ludzi
będzie o tym wiedziało.
— O czym?
— Zaraz się dowiesz!
Dobyła z biurka jakieś papiery. Dorn wstał zaciekawiony.
— Co to jest?
— Moja dusza!
Dom patrzył błędnie w przeczuciu nieszczęścia.
— Najdroższy mój! To jest dusza mojego życia. To jest krew z mojej krwi. Za chwilę ci przeczytam.
Dorn! Ja napisałam powieść!
Kafr obdzierany ze skóry tak nie wyje, jak zawył Dorn. Spojrzał na nią dzikimi oczyma, potem
krzyknąwszy: Krwi! krwi! – skoczył przez balkon na głowę z pierwszego piętra.
Albowiem przebrała się miara nieszczęść tego biednego człowieka, bo los jego, który z nim igrał,
drobnymi męcząc go nieszczęściami, nieszczęście okropne i najstraszliwsze zachował mu na koniec.
PAN Z KOZIĄ BRÓDKĄ
Przyjaciel mój, miły bardzo poeta, opowiedział mi tę historię, która wygląda na opowiadanie
patentowanego wariata, mającego urzędowe zaświadczenie pomieszania zmysłów. Przyjaciel dawał mi
trzy razy najświętsze słowo honoru, że w tej hecy brał udział. Gdyby raz, to może bym jeszcze jako tako
uwierzył, ale trzy razy – to trochę za wiele. Ubocznie tylko nadmieniam, że mój przyjaciel jest to
pijaczyna na wielki kamień. Pod tym kątem widzenia rzecz się staje zrozumiała.
Oto co mi ten bęcwał nabredził:
Niedawno temu oszołomiła mnie miła wiadomość, że stary kutwa, po którym miałem dziedziczyć,
zjadł pieczone prosię, niesłychaną ilość śliwek, a potem napił się lodowatej wody. Kiedy kto ma lat
siedemdziesiąt, nie powinien tego robić, chyba że ma miłego spadkobiercę. Zemsta natury była
natychmiastowa i poczciwy staruszek umarł. Z rozrzewnieniem opowiadano mi, jak do ostatniej chwili
zachował jasność i bystrość umysłu i jak z oszczędności zdmuchnął gromnicę na długą chwilę przed
śmiercią. Zjadł też przed oddaniem Bogu ducha pieczone kurczątko, aby się nie zmarnowało.
Ponieważ działo się to w prowincjonalnym, obskurnym miasteczku, trzeba było tam jechać, aby
sprawdzić, czy dobry, stary człowieczyna naprawdę umarł, mogło i to być bowiem, że z oszczędności
wpadł na dwa, trzy lata w letarg, aby nie marnować świec i obyć się bez jedzenia. Spadek – rzecz
oczywista – był na ostatnim planie(!), chociaż tylko w małych miastach bywają duże spadki. Tam zacni
nieboszczykowie umieją wieść życie skromne i bogobojne, tańsze są lekarstwa i doktorzy nie tak
łapczywi. Szczerze mi żal ludzi, którzy się spodziewają spadku choćby w Warszawie, gdzie koszty
śmierci są niepomierne i spadek kurczy się jak jaszczur w powieści pana Honoriusza Balzaca.
Ja z mojego uczciwego nieboszczyka byłem wcale zadowolony, tak że nie przeklinałem zbytnio
pobytu w szarym, błotnistym i żydowskim mieście. Minę miałem przyzwoicie strapioną i nieboszczyk,
jeśli na mnie spojrzał, mógł mieć chwilę prawdziwej radości. Temu zacnemu człowiekowi zawsze i we
wszystkim się wiodło i nawet po śmierci miał szczęście, na takiego jak ja natrafiwszy spadkobiercę.
Kiedy się stało oczywiste, że miły nieboszczyk, nawet gdyby się zbudził z letargu, nie zdoła
podźwignąć niesłychanej ilości kamienistej ziemi, gdyż robota na prowincji nie jest fuszerską robotą
stołeczną, a grabarze są tam dokładni i pracowici, kiedy dusza Harpagona odeszła do raju w całej
paradzie, bo we fraku rozciętym na plecach, trzeba było pomyśleć, w jaki sposób ukoić żałość i
zmartwienie.
Musiałem przez dwa dni jeszcze dreptać po bruku przyjemnego tego miasta. Mój zacny krewny, sam
już w raju bezpłatnie wszelkich wspaniałych używający rozkoszy, nie mógł mieć do mnie pretensji, że
jeszcze za swoje pieniądze, bo jego trzymały w uwięzi niezliczone formalności, chcę pocieszyć strapioną
i niewyspaną duszę. Tylko ludzie źli i obłudni, otrzymawszy spadek, udają, że umierają z żałości,
człowiek rozsądny powinien ucieszyć nieboszczyka, dając mu dowód, że jego skarbów źle nie użyje, lecz
je spożyje w radości i w błogim weselu, że uczyni to, jednym słowem, czego on uczynić nie umiał i
wskutek tego mógłby mieć za grobem wyrzuty sumienia.
Dość było trudno w małym mieście poszaleć. Można sobie było wprawdzie kazać podać do obiadu
lody ananasowe i hawańskie cygaro, takie jednak polecenie nie miało sensu, bo wywołałoby tylko
zbiegowisko, zupełnie zresztą niepotrzebne, gdyż w całym mieście nie było ani ananasa, ani hawańskiego
cygara. Można było zakupić wszystkie pokoje w pierwszorzędnym hotelu, co powinno wywołać sensację;
i ten pomysł jednak również był bez sensu, w całym bowiem hotelu były tylko dwa pokoje, a w jednym
stał bilard, który od wypadku służył jako łóżko.
Nie było to jednak miasto najgorsze. Źle jest sądzić z pozorów. Ostatecznie bowiem znalazła się
rozrywka pierwszorzędna. W mieście tym gościł kabaret, tingel-tangel, coś w tym rodzaju. Na zielonym
papierze czerwoną farbą, koślawymi literami, udającymi litery druku, było wypisane, że w kawiarni
Japońskiej odbywa się codziennie przedstawienie monstre najwybitniejszych gwiazd świata, artystek i
artystów stołecznych.
Ha! życie bucha radością jak gejzer. Nawet tu.
W pobliżu miasta znajdowały się głośne w świecie kopalnie nafty, więc środowisko ludzi bogatych,
skłonnych do hazardu, bardzo przeto szczęśliwych lub nieszczęśliwych. Na obie te dolegliwości, na
szczęście i na nieszczęście, wymyśliła natura jedno wspólne lekarstwo: szampana. Rzecz prosta, że po
tak zawiłym wykładzie wniosek jest prosty, ten mianowicie, że nawet w tak obskurnym mieście kabaret,
w którym można dostać szampana, mógł mieć widoki powodzenia. Człowiek rzadko pija naftę, z reguły
jednak umie naftę zmienić w wino. Jest to boską cechą natury ludzkiej, że wszystko, dziegieć, smołę, sól,
sztuczny nawóz, kartofle i pszenicę, umie ona szybko, jednym gestem używanym przez czarowników,
zmieniać w wino.
Nie bez trwogi jednak wchodziłem do wzniosłego lokalu, w którym szalało miejscowe życie. Lokal
był spelunką. Historię jej można było wyczytać na tapetach. Niezliczone pokolenia much umarły i
pogrzebione są na żyrandolu; wspaniałe lustro zdobiło jedną ścianę. Kiedy w to lustro, porysowane,
pęknięte w samym środku żywota swojego, zamorusane, niemyte od chwili swoich narodzin, spojrzał
człowiek – cofał się natychmiast przerażony. Było to zaczarowane zwierciadło. Najbardziej urodziwa
twarz czyniła się szpetna; oczy odbiegały od siebie, jak gdyby w nagłym przerażeniu; nos przybierał
kształty niesamowite, usta rozszerzały się w okropnym cierpieniu, widziałeś upiora, który był zielony i
straszny. Było to prawdziwe zwierciadło żywota, w którym wszelki szych i marność ziemska przybierały
kształt właściwy. Z brudnej toni zwierciadła patrzył w ciebie upiór, śmiejący się szatańsko na temat: cha!
cha!
Z jednej strony Sali, należycie śmierdzącej, był bufet. Na długim stole obitym ceratą tłusto się
pocącą, tak że wszystkie wody wszystkich oceanów zmyć by jej do czysta nie mogły, stały jakieś szkła,
jakieś wędliny i sery. Samobójca drgnąłby, zbliżywszy się do tej zastawy. Były tam rzeczy, radujące
żołądek, były jednak i takie, które są radością oczu, a przez oczy radują ducha. W metalowych
niewypowiedzianego koloru kieliszkach barwiły się kwiaty. Sztuczne kwiaty, podobne do zakurzonej,
uwiędłej, straszliwej, zaśniedziałej cnoty.
Po stronie przeciwnej ustawiono estradę, która przypominała nudny katafalk. Stało na niej pianino, w
którym dusza dawno umarła, a targana co nocy za włosy swoich strun, wydawała spoza grobu chrapliwe,
okropne, szczekające rzężenia. Pianino to bite po żebrach, torturowane z pasją przez ohydnego
Torquemadę, drżało jak czarna trumna, w której leżący nieboszczyk zwariował i wierci się z powodu
wyrzutów sumienia, płakało, dostawało czkawki, jęczało basem głuchym i podziemnym, bulgotało
spazmem, charkotało kaszlem uporczywego suchotnika, nagle zawyło, po czym odezwało się drewnianym
głosem puszczyka, aż po chwili zaczęło kwilić cieniutkim, piskliwym, dreszcz budzącym głosikiem
podrzutka ciśniętego pod cudze drzwi na śniegu i mrozie; wszystkie zaś te głosy wstawały i umierały w
rytmie, więc kiedy zamknąłeś oczy, miałeś widzenie, że oto straszliwy szkielet wstał, tańczy i pląsa
radośnie, piszczelami sucho chrzęści i pomrukuje sobie raz wysoko, raz nisko, a czasem nie może dobyć
głosu z przepalonej śmiercią gardzieli, gdyż co drugi klawisz nie odpowiadał. W takim instrumencie musi
być zaklęta dusza starej panny, która, źle i bez wytchnienia grając na fortepianie, zatruwała życie
sąsiadom. Teraz ją za to ciągną za włosy, każdym ruchem pedała gniotą jej łono, a ona skarży się
biedactwo.
Pianino to, jego dusza żałośnie jak głodny pies skamląca, musiało wzruszyć niejednego słuchacza;
dlatego dobrzy ludzie, kiedy sobie w serce z winem naleją dobroci, użalą się zawsze takiego instrumentu
i jeden leje w jego wnętrze wino, drugi kieliszek koniaku, inny sardynki w nie wrzuca, cytrynę, cygaro. A
to zwierzę wszystko pożera i znowu płacze, i łka, i rzęzi, i flaki z siebie wśród wycia wypruwa.
Za bufetem siedziała panna tłusta, przy pianinie mistrz bardzo chudy. Panienka miała piersi takiej
niezwykłej obfitości, że mogła nimi wykarmić nie tylko małe i skromne w wymaganiach niemowlę, lecz
stu Tatarów chciwie i bez opamiętania przez dzień cały kobyle mleko pijących. Aż dziw brał, że w jej
pobliżu mógł się uchować ktoś tak bardzo chudy, jak to widmo piszczelami palców tłukące w piszczele
klawiszów. Od samego patrzenia na tę miłą panienkę można było przybrać na ciele. Siedziała za tym
bufetem ponura jak sowa, licząc kostki cukru i plasterki cytryny. Ilekroć spojrzał kto na nią, uśmiechała
się jak ropucha, kiedy sobie przypomni kochanka.
Ponieważ była to niedziela, w spelunce było sporo gości, nie tak wielu jednak, aby ich to biedactwo
spoza bufetu nie mogło zmieścić na swoim łonie bez wielkiego trudu.
U wejścia przywitał mnie dyrektor kabaretu.
Ujrzawszy tę twarz, wzdrygnąłem się. Indywiduum było we fraku, którego cokolwiek wytworny
nieboszczyk nigdy na siebie nie pozwoliłby włożyć. Wierzgałby jak koń. W brudnawym gorsie,
widocznie przyczepionym do niewidzialnej koszuli, tkwiły dwa bezczelne szkiełka, zrobione na brylanty.
Spodnie ułożone były w harmonijkę. Indywiduum miało jednak twarz niezwykłą. Był to starszy już pan,
sędziwy, z bródką szczecinowatą, podobną do koźlej. Uczy miał bystre, czarne i mądre. Na twarzy bladej
i niezwykle inteligentnej widniały głębokie bruzdy, jakby ślad po cierpieniu, co przez tę twarz o
szlachetnym wyrazie przeszło jak ostry pług. Czoło wysokie, mądre, czoło człowieka myślącego i
nieustannie trapionego czymś, co się w nim w głębokim wnętrzu tłamsi i przewala. Była to twarz
zabiedzona, bladością swoją przechodzącą w siność, niepokojąca, brzydka, a jednak w brzydocie swojej
pociągająca. Miało się wrażenie, że to wielki pan, rasowy szlachcic, pobity jakimś nieszczęściem,
przywdział frak, ohydny i zatłuszczony, i na dnie życia żeruje, aby żyć.
Jedno w tej twarzy dziwacznej było naprawdę śliczne – to uśmiech. Uśmiech smutny, cichy, jakiś
rozrzewniony, miły i dobry, a równocześnie zbolały i ironiczny, uśmiech zimnej, dotkliwej pogardy nie
schodził z pergaminu tej twarzy i wciąż się błąkał, wciąż się wił wkoło kącików ust.
Człowiek ten wyglądał jak stary arystokrata, co się zabłąkał do zbójeckiej spelunki.
Kiedy wszedłem, ocenił mnie jednym ruchem mądrych swoich oczu i szybko podszedł ku mnie. Wtedy
zauważyłem, że chromał silnie.
Z ukłonami podprowadził mnie do stolika w pobliżu bufetu, spoza którego spływał ku mnie
dziewiczy, lecz tłusty i gęsty, jak zjełczałe masło, uśmiech.
Pan z kozią bródką widocznie mnie wyróżniał z niewielkiej gromadki gości tak rozbawionych, jak
gdyby to był raut paralityków albo doroczne święto w klubie samobójców.
Atmosfera była ciężka, duszna i parna.
Pan dyrektor objaśnił mnie, że straciłem dwa numery programu, lecz że nie mam czego żałować, gdyż
były słabe. Za chwilę jednak zaczną się atrakcje wyborowe, wobec czego słuszne wydało się pytanie, czy
będę jadł kolację w tym wytwornym zakładzie? Nie, nie będę jadł kolacji. Kto jednak przychodzi do
kabaretu, ten szuka pewnie podniety do szaleństwa i takiemu pewnie jest wszystko jedno. Komu jest
wszystko jedno, ten się zwykle upija. Nie miałem wprawdzie do tego najmniejszej ochoty, łatwiej jednak
zwlec dwie godziny z butelką, niż bez niej. Do butelki można gadać, a ona nie odpowiada, słusznie też
najwięksi mędrcy uznali flaszę za jedyną towarzyszkę godną człowieka.
Wobec tego zwróciłem się do sympatycznego dyrektora, który z uśmiechem łagodnym i mądrym
czekał rozkazów.
— Jakie macie wina?
— Najgorsze na świecie — odrzekł łagodnie dziwny ten człowiek.
Odpowiedź była imponująca.
Uśmiechnąłem się.
— Dobrych win nie ma już nigdzie — mówił on. — Łajdactwo ludzkie nie uszanowało nawet wina.
Cóż możemy panu dać? Trochę wody sodowej z drożdżami i z landrynkami. Jak pan każe, aby się to
paskudztwo nazywało? Nazwy są stare i autentyczne.
Spojrzałem z podziwem na tego szczerego człowieka i on w tejże chwili spojrzał mi w oczy. Coś
mnie tknęło. Tę ciekawą i niezwykłą twarz już gdzieś widziałem. Ale gdzie?
— Przed dwoma dniami, panie! — rzekł cicho dyrektor.
— Co się stało przed dwoma dniami?
— Widział mnie pan w domu swego wuja.
Stropiłem się. Cóż za indywiduum! Czyta w myślach, czy co?
— Pan jest odgadywaczem myśli?
— Bynajmniej, ale grymas twarzy człowieka, który chce sobie coś przypomnieć, jest bardzo łatwy do
odczytania. W tej chwili zaś mógł pan zajmować się tylko moją mizerną osobą. Wszak to jasne!
— Tak, to jasne... Niech pan usiądzie, panie dyrektorze.
— Dziękuję bardzo. Jest pan bardzo uprzejmy. Za chwilę odrabiam mój numer na tej przeklętej
estradzie, ale mam jeszcze czas...
Przynieśli jakiegoś nowonarodzonego szampana, straszliwa zaś fizjognomia kelnera, na której widok
zadrżałby z radości każdy sędzia śledczy, zapytywała mnie, czy nalać także dyrektorowi? Kazałem nalać
skwapliwie.
— Musi pan pić to, co pan sam nawarzył — rzekłem wcale tym pocieszony, że znalazłem wspólnika
do nieszczęścia, szampan tak bowiem wyglądał w istocie jak nieszczęście. Był bladożółty jak człowiek,
który z rozpaczy nie śpi, cierpki jak beznadziejnie chory, kwaśny jak człowiek chory na wątrobę, i czuć
go było korkiem. Wysoka marka, jednym słowem.
— Pije się nie wino, tylko radość, która chodzi za winem, i pije się duszę człowieka przy winie —
rzekł dyrektor.
— Pięknie powiedziane... Więc ja pana widziałem na pogrzebie mojego wuja? Tak, teraz sobie
przypominam... Czy pan był jego przyjacielem?
— Nie miałem zaszczytu znać tego dostojnego człowieka.
— Aj! Dlaczegóż tedy miał pan taką zmartwioną minę?
— Jednego człowieka mniej na świecie, chociaż to mały powód do żałości. Właściwie to ja dlatego
byłem zmartwiony, że to kogoś innego chowają, a nie mnie.
— No! no! a któż była ta pani w grubej żałobie, którą pan prowadził pod rękę, co tak bardzo płakała?
— Chciał pan pewnie powiedzieć gruba pani w cienkiej żałobie. To była moja żona. O, siedzi w tej
chwili za bufetem.
— Niepodobna! A cóż żonę pańską łączyło z moim wujem?
— Nic.
— Nie rozumiem! Więc czemu ta kobieta płakała?
— Bo to, widzi pan, ja jestem równocześnie przedsiębiorcą pogrzebowym...
— O! o! o!
— Tak, panie. Miałem zaszczyt własnoręcznie brać miarę z nieboszczyka, pragnąłem bowiem, aby
trumna była wygodna. Nie będę dodawał, że czyniłem to z całą możliwą delikatnością, aby zbytnio
szanownego nieboszczyka nie miętosić, jak to jest w zwyczaju. Pan pojęcia nie ma o brutalnej
bezceremonialności, z jaką się zazwyczaj ci szakale, którzy urządzają pogrzeb, odnoszą do dostojnych
zwłok.
— A pańska żona?
— Udział mojej żony w tym smutnym obrzędzie był raczej natury artystycznej. Moja żona była kiedyś
aktorką i grywała żałośliwe i rzewne role. Matka, której jednego dnia umarło siedmioro dzieci nie potrafi
tak zapłakać, jak to bez najmniejszego powodu potrafi ta genialna kobieta... Czy pan pozwoli, że poślę jej
szklaneczkę tego podłego wina. Należy się to jej talentowi...
— Ależ proszę, całą butelkę!
— Dziękuję panu. Butelka w istocie większą jej sprawi radość, niż taki naparstek. Niech to będzie
zapłata za jej rzewne łzy, którymi skropiła wujowi pańskiemu drogę do wieczności.
— Ale skąd te łzy?
— Właśnie chcę panu powiedzieć. Dostojny i czcigodny nieboszczyk, jak panu pewnie wiadomo, nie
odznaczał się zbytnią hojnością. Sądzę, że nie obrażę pańskiego bliskiego krewnego, jeśli powiem
obrazowo, że pies byłby go nawet opuścił, nie mogąc w domu pana znaleźć kości do ogryzienia, gdyż pan
czynił to sam.
Pokiwałem smutnie głową.
— Tak, panie — mówił dyrektor — ponieważ nikt nie wiedział, że pan przyjedzie, aby oddać
ostatnią przysługę temu zacnemu człowiekowi...
— Bynajmniej! Ja przyjechałem po spadek!
— Jest to też pewna forma serdecznej pamięci o umarłym, który musiał odczuć żywą przyjemność, że
majątek jego zabierze człowiek tak bardzo miły jak pan...
— Niech będzie!
— Ponieważ tedy szlachetny nieboszczyk chciał mieć pogrzeb wystawny, widocznie dlatego, że się
wstydził życia, i zostawił u rejenta niemałą sumę na tę uroczystość, zaangażowałem moją żonę do
wylania możliwie jak największej ilości łez. Myślę, że wywiązała się ona doskonale z roli swojej
smutnej i raniącej serce. Czy pan był zadowolony?
— Niech pan podziękuje swojej małżonce. Płakała tak rzewnie, jak gdyby to ona dostała spadek, a
nie ja...
— Dziękuję panu, mówi przez pana artysta... Ale, jeśli pan pozwoli, powrócę za pół godziny, gdyż
teraz muszę iść na estradę. Zobaczy pan niezwykłe sztuki magiczne.
— Czekam z niecierpliwością!
— Do widzenia!
Pan dyrektor, włócząc za sobą lewą nogę grubo dziwacznym butem sztukowaną, poszedł na estradę.
Wygłosił krótką przemowę do publiczności już przyzwoicie urżniętej, która go przywitała oklaskami jak
starego znajomego. Skłonił się jednak tylko mnie.
Co za wyborny człowiek! Przedsiębiorca pogrzebowy, dyrektor kabaretu, czarny magik, dusza – zdaje
mi się – przez pół błazna, przez pół smutnego człowieka, idiotycznie szczery, bombastyczny i skromny,
haniebnie ironiczny. Patrzyłem ciekawie, co potrafi jako sztukmistrz. Pokazał z początku kilka sztuczek,
które się widuje w każdym podlejszym cyrku, z kartami, pierścionkami i zegarkami, pożyczanymi
niechętnie przez publiczność; potem wyjmował z ust płonące pakuły, dymił jak lokomotywa,
przecudownie udawał głosy zwierząt i ptaków, wreszcie pokazał sztuczkę niebywałą i trudną; zniknął na
mgnienie oka i zaraz się ukazał. Nie byłem pijany i przetarłem palcami oczy, chcąc się przekonać, czy nie
śpię albo czy nie uległem sugestii. Dyrektor dojrzał ten ruch z estrady i uśmiechnął się do mnie.
Publiczność oklaskiwała go z lękliwym zapałem.
Ja – przyznaję – zdumiony byłem doskonałą precyzją tego szarlataństwa, toteż zupełnie szczerze
oklaskiwałem mojego przygodnego przyjaciela i składałem mu żywym tonem życzenia, kiedy powrócił do
mojego stolika.
— Sztuczka pańska ze zniknięciem, bez żadnych zasłon i bez parawanów, jest znakomita. Jak się to
robi?
— Po prostu, znika się.
— Ale jak?
— To trudno wyjaśnić. Właściwie to nie jest żadna sztuka: zniknąć. Tyle rzeczy znika na świecie,
majątki, ludzie, żony, kochanki, i nikt się nie dziwi. Moja sztuczka jest dlatego dziwna, że ja się ukazuję z
powrotem. Mnie wolno, bo to w kabarecie. Wielu jednak ludzi ze straszliwym, nieco gwałtownym
spotkałoby się przyjęciem, gdyby, raz zniknąwszy, ukazali się z powrotem. Gdyby tak szlachetny wuj
pański, który zniknął w wieczności... Ach, ja tylko żartuję, niech się pan łaskawie nie gniewa. Stamtąd
mało kto powraca...
— Mało kto? Stamtąd chyba nikt nie powraca!
— Tak ściśle tego powiedzieć nie można. Ale – wracając do dalszych tematów – jest jedna osoba na
świecie, którą bym chętnie nauczył sztuki znikania, nie nauczywszy jej sztuki powrotu... Niech pan nie
patrzy w stronę bufetu... Ostrożnie! Gdyby tak, och, ona... Moja żona...
— Ach!
— Żona moja jest aniołem, drogi panie... Ale w życiu to i anioł, widzi pan...
— Napijmy się! — rzekłem czym prędzej. — Pan się robi ponury...
— Owszem, jeśli pan łaskaw, to się chętnie napiję. Za chwilę będzie tu pusto. Czy panu się bardzo
śpieszy?
— Wyjeżdżam o ósmej jutro, a spać mi się nie chce. Chętnie z panem pogadam.
— Ja jeszcze chętniej. Ale, niech się pan nie gniewa za moją bezczelność; czy mogę mojej żonie
posłać w pańskim imieniu coś do wypicia?
— Ależ najchętniej! Kelner, wino!
— Może nie wino? Coś silniejszego... Butelkę rumu na przykład?
— Rumu? Kobiecie? Butelkę?!
— Ach, ona wytrzyma. Jest to istota łagodna, ale silna. Silny trunek działa na nią zresztą kojąco... Do
rumu czuje specjalną predylekcję, bo ją rozmarza. Ja także, jeśli pan pozwoli, i panu też radziłbym
zmienić to obrzydliwe wino na coś mniej obrzydliwego.
— Koniak?
— Pan niech pije koniak, a ja – jeśli wolno – proszę o wódkę. Czystą, zwyczajną wódkę.
Kazałem podać. Mój wuj obrócił się w grobie i stęknął – najwyraźniej słyszałem.
— Wódka — ględził miły ten człowiek — ma wiele szlachetnych właściwości: uśmierza bóle,
podnieca temperament, porusza leniwą, ciężką krew północną. Poza tym przypomina kryształ źródlanej
wody, więc może dlatego niewinni Sarmaci tak ją lubią. U nas więcej zimy niż lata, więcej lodu niż
słońca. A wódka to jest roztopiony lód. Każdy naród pije w tym sensie. Włoch i Francuz pije roztopione
na złoto słońce, my lód. Dlatego Polak tak się prześlizguje po życiu jak na łyżwach i dlatego się tak
często zatacza, bo mu ślisko. Smutek Polaka jest tak gorący, że go musi oziębiać wódką, smutek innych
narodów jest zimny, więc go podlewają winem. My jednak mamy tę niezaprzeczoną wyższość nad
każdym narodem świata, że potrafimy pić wszystko. Pod tym względem mamy genialne zdolności. Gdyby
Hiszpan wypił butelkę czystej, umarłby w mękach, a Polaka podnieci to tylko do wypicia hiszpańskiego
wina. Mocny naród i ochoczy do wypicia, trzeba bowiem umieć pić. Widok pijanego na wesoło Polaka
jest krzepiący. Co za siła, panie drogi, jaka wytrzymałość i jaka otwartość! Anglik pije jak rzezimieszek,
po kryjomu, nieładnie. Z tego powodu mam dla tego narodu uczciwą pogardę. Francuz pije prześlicznie,
Niemiec nieładnie. Jak mogło piwo zwyciężyć wspaniałą i bohaterską moc wina? To śmieszne. Zaczyna
mnie też martwić nie na żarty powolne przywykanie Francuzów do piwa. Och, to są niedobre i
niebezpieczne rzeczy! Myślę o napisaniu odezwy publicznej do Francuzów, aby pili tylko wino, a piwo
będzie obłożone narodową klątwą. W ręce pańskie!
— Dziękuję! Ten koniak jest rodem z piekła.
— Z piekła? Niech pan nie myśli, że wszystko, co jest rodem z piekła, jest złe. Wyjąwszy oczywiście
kobiety. Myślę jednak, że i piekło samo tego nie chciało, co w imieniu jego potrafi uczynić kobieta. Ha!
— Czyż nie ma kobiet niebiańskich?
— Są, oczywiście, że są. Ileż razy diabeł przybiera postać anioła! Jest to jeden z najstarszych i
najbardziej banalnych podstępów piekielnych. À propos piekła: moja żona kłania się panu, bo już
odchodzi. Pan pozwoli, że poproszę ją o urlop i pożegnam ją w pańskim imieniu.
— Gdzie państwo mieszkają?
— W tym lokalu, że tak powiem: w przedsionku świątyni sztuki. Ot, tam za tą kotarą są drzwi, które
prowadzą do naszych apartamentów. Są one dość skromne, bo przerobione ze składu na rupiecie, z tego
powodu panuje tam zapach muzealny, choć jedynym okazem starożytnej sztuki jest tam moja dostojna
małżonka.
— Proszę jej złożyć moje uszanowanie!
— Dziękuję. Pańska uprzejmość jest tak wielka, że chce uczcić potwora.
— Ależ, panie! Jakże można…
— Można, panie — odrzekł on melancholijnie. — Egipcjanie mieli świętego krokodyla, a ja mam
moją żonę... Za chwilę wracam!
Miły człowiek pokuśtykał w stronę swoich „apartamentów”.
Na sali oddychającej ciężko wyziewami fuzlu, dymu cygarowego i tym zapachem tłustej ścierki,
którego z podobnego lokalu nigdy nie wypłoszy najsilniejszy nawet strumień świeżego powietrza, nie
było już nikogo. Rzezimieszek w straszliwym fraku obliczał w kącie przy stoliku wpływy z targu.
Kazałem mu podać większą ilość alkoholu, uregulowałem z góry rachunek i poprosiłem, aby poszedł
sobie do diabła, a pan dyrektor sam zgasi światła i pozamyka wejścia.
Zostałem sam. Zdawało mi się wprawdzie, że wychudzony i zielonkawy duch mojego wuja wypłynął
spoza falistego pieca, zbliżył się ku mnie, długim palcem policzył butelki, po czym westchnął tak
głęboko, jak duch ojca Hamleta w teatrze na prowincji.
Ale mi się tylko zdawało.
Byłem sam, a duch musiał się urodzić w butelce koniaku.
Patrzyłem w stronę, skąd miał wrócić pan dyrektor. Słychać tam było niejakie wrzaski mocno
podniesione i miły głos mojego współbiesiadnika.
— Rum działa! — pomyślałem wesoło.
Nagle krzyknąłem. Dyrektor siedział obok mnie przy stoliku.
— Otóż jestem! — rzekł smętnie.
Nie widziałem, żeby wychodził z drzwi, dość odległych; w ogóle nic nie widziałem.
— Jak? Skąd pan się tu wziął? — szepnąłem niemal z lękiem.
— Zjawiłem się dość szybko, co pana pewnie dziwi, gdyby pan jednak mógł być obecny przy
rozmowie mojej z żoną, dziwiłby się pan, że tak powoli stamtąd wyszedłem... À propos! Jest pan
człowiekiem pełnym taktu i doskonałych manier. Muszę więc pana zapytać otwarcie, czy nie budzi w
panu wstrętu fakt dość smutny, że będzie pan siedział przy jednym stole z człowiekiem, który przed
chwilą został spoliczkowany?
— Pan?
— Wolałbym, ażeby to mógł być ktoś inny, ale nie było innej ofiary.
— Żona? To aż tak gwałtownie? Po cóż jej pan kazał pić rum?
— Bez rumu byłoby gorzej, rum zaś odjął jej mocnym nogom pewność ruchów, a silnym jej ruchom
odjął tęgość i sprężystość, tak że zostałem obrażony dość lekko, raczej na duszy niż na ciele.
— Biedny pan jest człowiek, drogi panie...
— Pańskie współczucie wylewa na moją steraną głowę najcudowniejsze balsamy. Od stu milionów
lat nie było mi tak dobrze i tak radośnie. Dziękuję panu z całego serca. Przebywam ciągle wśród takiej
hołoty, że godzina spędzona z człowiekiem tak nienagannych manier, z człowiekiem o takiej jak pan
wzniosłości ducha, jest dla mnie wiekiem szczęścia.
— Niech pan pije!
— Dziękuję! Nawet to paskudztwo wydaje mi się płynem przedziwnego smaku. Uczyńmy je nieco
mocniejszym!
Podniósł do ust szklankę wódki i w tej chwili, kiedy ją zbliżał do ust, stało się coś strasznego, oczy
jego pozieleniały, twarz stała się szara, a ze szklanki buchnął płomień siny i jadowity. Dyrektor pić go
począł z lubością i wypił do dna.
Porwałem się z krzesła. Głowa moja zmieniła się nagle w szczotkę do czyszczenia ubrania, tak
przeraźliwy strach podniósł moje włosy. Chciałem uciekać!
— Co?... co... to było?... — wyjąkałem.
— Jedni lubią zimne, drudzy gorące! — rzekł dyrektor takim głosem, jak gdyby wydobywał go z
brzucha. — Co pana tak zdumiało?
— Kto pan jest, na Boga! Kto pan jest? — krzyknąłem zduszonym głosem.
Nagle lampy przygasły jak w teatrze, zrobiło się bardzo cicho, a dyrektor, podniósłszy się z krzesła,
rzekł z ukłonem:
— Diabeł, ale do pańskich usług...
Coś mnie schwyciło za gardło, tak że mi brakło powietrza, czułem, że oczy moje wyłażą z orbit, serce
poderwało się i zaczęło się dobijać do piersi, jak uciekający z pożaru człowiek dobija się do drzwi, nogi
uginały się pode mną, jakbym zapadał w bagno; o włosach już nic nie wiedziałem, we wnętrzu głowy
bowiem poczułem zimno dotkliwe, strach bowiem ściął mi mózg w bryłę lodu.
Straszliwy człowiek nagle posmutniał. Zgasił oczy jak zielone latarenki, na twarz wróciły mu zwykłe
kolory. Lampy zajaśniały. I zaczął mówić z melancholią:
— Otóż to! otóż to? I pan się przestraszył, nawet pan! Jest mi niezmiernie przykro, o nie umiem panu
tego wyrazić, jak bardzo mi przykro. Niechże się pan uspokoi i usiądzie...
Zbliżył się ku mnie i siłą posadził na krześle. Dusza moja uciekła jak jelonek, opasłe ciało nie było w
stanie uczynić najmniejszego ruchu. Wodziłem za nim wzrokiem zdumionym, przelękłym, na pół
zwariowanym. W uszach mi szumiało. Serce uspokajało się powoli, widząc, że mu się żadna krzywda nie
dzieje. Miałem wrażenie, że ktoś mówi do mnie z oddali, jakby przez tubę.
A on mówił:
— To są skutki straszenia dzieci diabłem. I niech mi pan powie, co we mnie jest strasznego? Taki
sam jestem jak inni, trochę tylko brzydszy...
— Oczy!... — powiedziało coś we mnie, ale nie ja.
— Oczy?... Trochę mi zabłysły. A u ludzi nie widział pan błyszczących albo zielonych oczu?
— Noga... — powiedziało znów coś we mnie, bez mojego wyraźnego współudziału.
— Noga? No, cóż? Trochę nieforemna. Trudno, drogi panie, kopyto. Wolę jednak moje diable
kopyto, niż niektóre ludzkie nogi. Wie pan, co to jest podolska stopa? Otóż ja wolę moje kopyto. W
każdym razie jest ono raczej końskie niż ośle, które się dzisiaj zdarza u ludzi. I cóż nadzwyczajnego w
mojej nodze?
— Pan pił ogień!... — rzekłem konającym głosem.
— Gdyby pan to mógł znieść, piłby pan także w ten sam sposób. Pozwoli pan, ale nawet diabeł nie
może znieść wyrobionego z kartofli przez ludzi paskudztwa w jego niezmienionej postaci. Wolę już w
ognistej formie. No! no! Spokojnie, spokojnie... Nie taki diabeł straszny. Prawda?
— Prawda...
— I już się pan nie boi?
— Coraz mniej...
— Więc bez trwogi i jasno patrząc na rzeczy, widzi pan teraz, jak brzydkich sposobów od wieków
używa konkurencja do pohańbienia diabła. A czarny, a ma rogi, a wściekły, a z gęby bucha mu płomień, a
czyha na duszę ludzką... Panie! Ja w życiu moim nie zrobiłem nikomu nic złego. Cóż ja zresztą mogę,
biedny, niezłośliwy diabeł wobec człowieka? Za to ile diabeł potrafi wycierpieć od człowieka, tego nikt
by nie zliczył... Jakże tam z samopoczuciem?
— Coraz lepiej, tylko niech pan nie robi żadnych sztuk!
— Cha! cha! — zaśmiał się diabeł — mój repertuar jest mocno ograniczony. Wszystkie moje sztuki
pokażę panu na żądanie. Kilka pan już widział zresztą. Napijmy się!
— Napijmy się! Z panem rozmawia się bardzo miło. Jednak bardzo mnie pan przestraszył.
— Przysięgam panu, że przestraszyłby się pan tak samo, gdyby pan nagle ujrzał anioła. Tylko, że go
pan nie zobaczy. Diabeł jest to istota bliższa człowieka, bardziej ciekawa życia i bardziej towarzyska.
Anioł, panie, to jest hrabia, arystokrata stworzenie subtelne i delikatne, więc niechętnie wchodzi w
ziemską atmosferę, która, prawdę powiedziawszy, brzydko pachnie. A diabeł, zdrowy cham, brat łata,
dobry kompan, stary znajomy, bez fochów, bez min, bez pretensji wlezie wszędzie i wszędzie mu dobrze.
Przy tym aniołowi bardzo jest trudno pokazać się wśród ludzi; musi bowiem przybrać kształt poetyczny,
rzewny i nadobny, musi być młodzieńcem z pięknymi lokami, z długą laską w ręku, biało ubrany. Niech
pan sobie wyobrazi pojawienie się takiej cudownie rzewnej istoty w ludzkim, szarym tłumie! A diabeł,
drogi panie, tak jest podobny do człowieka, a raczej człowiek tak jest podobny do diabła, że
najbystrzejsze nawet oko ich od siebie nie odróżni. Czy pan byłby się domyślił, kim jestem, gdybym panu
tego nie powiedział?
— Być może, że nie... chociaż pańskie nagłe pojawienie się...
— W kinematografie robią jeszcze lepsze sztuki...
— Więc niech mi pan powie... Nie wiem, czy wolno?
— Dumny jestem z tego, że pan pyta diabła o pozwolenie i że pan tak doskonale przestrzega form.
Zazwyczaj pędza się nieszczęsnego diabła jak psa. Proszę, niech pan raczy zadawać mi pytania.
— Skąd się pan tu wziął? Dlaczego tu i dlaczego w tej postaci? Przecież pan, istota potężna...
— Potężna? Och, młody miły panie! Jakież fałszywe informacje! Co pan nazywa potęgą? To, że
potrafię oczy zrobić na zielono? Albo, że piję wódkę z ogniem? Pierwszy lepszy uczciwie fachowy
pijaczyna zrobi panu to samo. Umiem wprawdzie wiele sztuk w podobnym rodzaju, znacznie
efektowniejszych, ale i na tym koniec. To są środki, drogi panie, mniej lub więcej zręczne, mniej lub
więcej dowcipne sposoby...
— Do czego?
— Do utrzymania dobrego imienia firmy. Piekło jest w stanie bankructwa. Człowiek zaczyna być
mądrzejszy, sprytniejszy i zręczniejszy od diabła.
— Niemożliwe!
— Niestety, ale możliwe. Tę garstkę pozornych tajemnic, których diabeł używał, aby sobie zapewnić
poszanowanie i jaką taką pozycję w świecie, człowiek odgadnął już prawie zupełnie. Żaden patent nas
nie chroni, drogi panie! A niech pan pomyśli, jak się piekło musiało wysilać, aby swoje sztuczki otoczyć
nimbem cudowności, grozy albo straszliwości. Trzeba było awantur z Łysą Górą, z miotłą, z
czarownicami, z kozłem, z mopsem, z dwunastą godziną, z namaszczaniem się zaczarowanymi maściami,
z wylatywaniem przez komin. A skutek? Skutek był taki, że jaka łaciata stara krowa w jakiejś wsi
przestała dawać mleko i trzeba było spławić czarownicę. Hajże wtedy na diabła! Czy to się panu
wszystko nie wydaje dzisiaj śmieszne? Czarownice! Każda aktorka starczy za wszystkie spalone
czarownice.
— Niestety...
— Albo z tym lataniem, drogi panie. Diabeł latał na rozpostartej płachcie, latał niezręcznie,
niewygodnie i w dość groteskowy sposób. Niech pan teraz pomyśli, z jaką zawiścią patrzeć musi diabeł
na aeroplan. I niech się pan zastanowi, że jednak diabeł nie potrafił w przeciągu niewielu chwil oblecieć
ziemi dookoła świata... A radio? Panie, człowiek jest straszliwy! Człowiek zgubi diabła, co mówię! już
go zgubił...
— Co też pan mówi?
— Mówię z goryczą, lecz mówię prawdę. Metody diabelskie człowiek udoskonalił i sprecyzował.
Diabeł musi się pocić, klecić niebywałą intrygę, używać do niej dziesiątków ludzi wysilać dowcip, aby
na przykład sklecić oszczerstwo. Wtedy wpadał w szał radości, że jest genialny i że potrafił dokazać
tego, że jeden człowiek oczernił drugiego. Ha! Niech pan teraz weźmie do ręki byle gazetę i niech pan
powie, kto lepiej potrafi, diabeł czy człowiek, człowiek ze stu wierszami druku!
— W istocie, pan mnie zdumiewa!
— Zdumiałbym pana więcej, lecz trzeba by na to długiego czasu i niebywałej ilości wina, aby go
uprzyjemnić, by panu wykazać bankructwo diabła, istoty pożytecznej i pożądanej...
— Pożytecznej? Pożądanej?
— Tak panie! Jak pewne ciałka w organizmie ludzkim, tak diabeł konieczny był w organizmie świata.
Diabeł wytwarzał ruch, życie, temperament, wprowadzał życie w stan wrzenia, podniecał umysł i na
nieszczęście swoje zaprawiał człowieka do walki ze wszystkim tępym, nieruchawym i bezpłodnym.
Diabeł nauczył Kaina wojny, prawda! – Noego pijaństwa – prawda! – ale Greka nauczył rzeźby, a
Horacego pisania wierszy o sztuce kochania. Borgiowie to były diabły, przyrządzające truciznę, ale
Szekspir był też diabłem, który wiedział o człowieku więcej, niż najuczeńszy diabeł z fachu. Wolter był
to diabeł straszliwy, złośliwy i dowcipny, Napoleon był to diabeł wspaniały i pyszny. To wszystko kość
z kości naszej. Piekło było chmurą, ciężką i niekształtną, ponurą, brzuchatą i ciężarną, a ci ludzie to były
błyskawice z tej chmury. My umieliśmy zbierać materiały, oni, wykorzystując nas i naszą głupotę, robili z
tego swoje niesłychane kariery. Człowiek nas okradał zawsze z pomysłów, z idei i wynalazków. Okradł
też i niebo, ukradłszy mu piorun.
— Czemu pozwalaliście na to?
— Pan zapomina, że jesteśmy pod kuratelą i że nie mamy prawa jawnej reprezentacji. W lesie życia
uprawiamy jedynie kłusownictwo, myśliwym zaś, polującym jawnie i precyzyjną bronią, jest człowiek.
— Biedne diabły!
— Dziękuję panu za dobre słowo... To, co panu mówię, jest powiedziane z grubsza; odmalowałem
panu tragedię diabła w ogólnych zarysach. Traktując rzecz dokładnie, rozpatrując ideę diabelską w jej
olbrzymim rozroście, we wszystkich przejawach życia, trzeba by napisać tomy, mówić o tym przez całe
lata z katedry. Zresztą cóż ja wiem? Nic. Jestem diabłem siedemdziesiątego stopnia, więc diabłem lichym
i mizernym. Musi pan wiedzieć, że wszelki ezoteryzm brał stopniowanie w hierarchii wtajemniczeń z
systemu naszego. Ja tedy jestem diabelskim pachołkiem, proletariuszem piekła, muszę dodać:
inteligentnym proletariuszem...
— Miałem zaszczyt już to zauważyć...
— Och! jestem wzruszony... Są jednak diabły wybitne, mądre, są genialne. Ci by potrafili panu
wykazać, co i ile zawdzięcza nam człowiek, najbardziej chytra istota we wszechświecie.
— Pozwoli pan jednak zapytać: pan ludzi nienawidzi ?
— To za wiele powiedziane. Ja się ludzi boję, a nie bardzo kocha się tego, kogo się lęka.
— Dlaczegóż pan nosi postać ludzką? Czemu pan siedzi tutaj ze mną i żyje moim życiem?
— To konieczność, proszę pana, i to jest moja przeraźliwa tragedia. Zostałem z piekła wydalony...
— Wydalony? Z piekła? Pan żartuje! Piekło niczego nie oddaje.
— Jest to jeszcze jedna fałszywa o piekle legenda. Zostałem w istocie pozbawiony prawa
zamieszkiwania w piekle. Stąd mój smutek i moja nostalgia. Wszystkiemu jest winna redukcja.
— Cha! cha! cha!
— Śmiech pański rani moje serce. Ja bynajmniej nie żartuję. W piekle nastąpiła redukcja.
— Czemu?
— W piekle są bezrobotni, proszę pana. Wytłumaczę to panu w dwóch słowach. Otóż, widzi pan,
kiedy świat jako tako uprawiał cnotę, czyli jak się u was mówi, żył po bożemu, było u nas dość pusto.
Trzeba było zdobywać ludzi, trzeba było zabiegać, robić starania, wyprawy, połowy. Diabłów wysyłano
na świat jak komiwojażerów i diabli wychodzili z siódmej skóry, aby zdobyć kogoś dla piekła. Rozumie
pan?...
— Rzecz nie jest trudna do pojęcia.
— I ja, choć diabeł najniższej rangi, miałem zajęcie, nawet dużo zajęcia. Raz przez lat siedem
kusiłem kasjera, aby okradł kasę. Pół roku trzeba było w tych dobrych czasach namawiać panienkę, aby
się zapomniała. A dziś? Dzisiaj, drogi pani, do piekła zdąża tłum – sam, z własnej woli, obrzydliwy tłum,
ludzie nowi, nieinteresujący, ze złymi manierami, pachnący źle, źle ubrani, nijacy. Po cóż tu diabeł? Co
drugi człowiek nauczył się kraść, co trzeci oszukiwać, co czwarty robić najbrudniejsze interesy, a każdy
gra na giełdzie. Proszę pana! Przed dziesięciu laty na lekarstwo nie znalazł pan w piekle kupca. Niech
pan pójdzie i zobaczy teraz...
— Pozwoli pan, że nie pójdę — wierzę na słowo.
— Ach, tak się to tylko mówi. Pan ma jeszcze czas. Ale powiem panu rzecz dziwniejszą. Oto
rarytasem w piekle był polski szewc.
— Nie może być!
— Tak jednak było. Był to naród twardy, uczciwy, pobożny i dzielny. Łatwiej było o kardynała w
piekle, niż o takiego szewca.
— A dziś?
— Może pan z szewców w piekle wystawić armię. Strach, co się zrobiło z tymi ludźmi. Za szewcami
przyszli krawcy, za krawcami inni. Więc cóż ma do roboty diabeł? Nic. Chyba utrzymywać porządek u
wejścia, aby się hołota zbytnio nie pchała. Nigdy piekło nie wyglądało hołotniej, niż teraz. To też połowę
diabłów niższej kategorii diabli wzięli, to jest, chciałem powiedzieć – zwolniono i wyrzucono na bruk.
Na bruk, to znaczy przeniesiono nas na ziemię, gdzie jest płacz i zgrzytanie zębów. W ten sposób i ja się
tu dostałem, i płaczę.
— Tak panu źle?
— Źle? Panie, ja jestem najnieszczęśliwszą istotą na ziemi.
— No, no, no!
— Nie wierzy pan? Przecie pan widzi, czym jestem i gdzie jestem! W parszywym żydowskim,
zabłoconym mieście i pokazuję sztuki w kabarecie.
— Widzę, ale nie rozumiem. Z pańskimi sztukami i pańską inteligencją może pan żyć jak książę w
Paryżu.
— Nie, panie, nie mogę. Moje głupie szarlataństwa są dobre dla tej hołoty, trudniejsze rzeczy też
tylko dla niej. W Paryżu zbytnio by się mną zainteresowano, co byłoby dla mnie niezbyt bezpieczne.
Zresztą siedzą tam diabły całym tłumem, wszystko gnało do wielkich miast. Kilku znalazło miejsce w
dyplomacji, wielu otworzyło knajpy i domy gry. Ja jestem za skromny i nie jestem dość przygotowany do
wielkiego życia. Tu wegetuję, zacisnąwszy zęby. Tu zresztą przedtem był teren mojego działania, znam
kraj i ludzi. Ryzykować nie chcę, zresztą zżarła mnie tęsknota za piekłem. Dość już i tu miałem przejść.
— To pan nie od początku w takiej poniewierce?
— Nie. Próbowałem rozmaitych zawodów. Z tym była pewna trudność, bo, jak pan widzi, ta moja
nieszczęsna noga bardzo mi przeszkadza; z taką nogą nie mogę być listonoszem, posłańcem, aktorem,
śpiewakiem, cyklistą, żołnierzem, nie mogę być nauczycielem tańca – wiele zawodów jest dla mnie
zamkniętych. Pracowałem więc na sto innych sposobów i zarobiłem trochę grosza.
— To doskonale!
— Niestety! Przystąpiłem do spółki z jednym człowiekiem i człowiek mnie okradł. Grałem potem na
giełdzie i poszedłem z kwitkiem. Jestem zrujnowany i ot, jak teraz pracuję. Płakać mi się chce, ile razy
wyłażę na tę estradę.
— Przepraszam pana! Pozwolę sobie, ale niech się pan nie gniewa...
— Niech pan mówi...
— Otóż z pańskim sprytem, z pańską fenomenalną zręcznością, z pańską diabelską umiejętnością
znikania, mógłby pan...
— Co? śmiało! śmiało!
— Mógłby pan zrobić majątek, jaki by się panu podobało!
— W jaki sposób?
— W jaki? No!... W najprostszy... Pierwszy lepszy bank... Rozumie pan... Pierwsza z brzegu kasa...
Pierwszy w ulicy jubiler...
— Co takiego?
— Niech się pan nie gniewa, ale to przecież takie proste...
— Nie, panie! To nie jest proste. Nie gniewam sie, bo to mówi człowiek. Człowiek nie wyobraża
sobie, żeby nie można było i że nie należałoby skorzystać z pewnych zalet diabelskich. Ale, widzi pan,
diabeł nie kradnie, choć okradają diabła. W pakcie z człowiekiem zawsze człowiek oszukał diabła, nigdy
na odwrót. Diabeł wierzył w ludzkie słowo, człowiek uważał, że nie należy go dotrzymywać. Miał łatwą
ucieczkę i zawsze uciekał. Diabeł jednak przestrzega prawideł honoru. Honor nie pozwala kraść.
— Przepraszam pana bardzo...
— Ach, nie ma za co. Pan nie mógł myśleć inaczej. O diabłach nikt nigdy dobrze nie myślał. Wiele
rzeczy ludzkich napełnia mnie boleścią, wiele rzeczy mnie śmieszy, wiele irytuje. Najbardziej jednak
psuje mi żółć nawyk człowieka do pomiatania diabłem. Człowiek sam nie wie, po co i dlaczego sypie z
gęby swoje niemądre powiedzenia o diable. Na każdym kroku może pan usłyszeć: Idź do diabła! – niech
cię diabli porwą! – czarci syn! – diabelskie nasienie; piękna w swojej grozie góra będzie zawsze czarcią
górą – niebezpieczna przełęcz diabelskim przesmykiem. Niech będzie! Jedno jest głupie, drugie, owszem,
wypływa z podziwu dla diabła. Niech mi pan jednak wytłumaczy, skąd się wzięło powiedzenie szatański
uśmiech? – albo zaśmiał się jak szatan?
— W istocie, nie wiem...
— Ja wiem. Człowiek swoje wiadomości o diable czerpie z opery. Idiota aktor robi w niej diabła i
wydobywa z brzucha rechot żabi, który się nazywa „diabelskim” śmiechem, albo „piekielnym” śmiechem.
— A jakżeż śmieje się diabeł?
— Diabeł nie śmieje się nigdy. Nie ma we wszechświecie istoty bardziej smutnej, nie ma nigdzie
istoty bardziej zbolałej, do głębi serca smętnej, niż diabeł. Dlaczego? Są to już sprawy nie do
towarzyskiej rozmowy. Zostawmy to. Otóż, wracając do mojej historii, jest jeszcze jedna trudność w
moim życiu: nie mam dokumentów. Jak pan to łatwo zrozumie, nie jestem ochrzczony, więc nie mam
metryki. Na świecie znalazłem się w gotowej postaci, w tej, w jakiej mnie pan ogląda, więc nie mam
żadnego osobistego dowodu.
Uśmiechnąłem się, ale nic już nie powiedziałem. Diabeł zauważył mój uśmiech i odpowiedział na
jego treść.
— Sfałszować? Nic łatwiejszego, ale, jak już panu powiedziałem, mam wstręt do oszustwa. Można
żyć i bez dokumentów, a rzecz prosta, że łatwiej się uda w małym mieście, gdzie na to mało zwracają
uwagi, niż w wielkim, gdzie ludzie wszystkiego są ciekawi...
— W jakiż sposób — przerwałem — nie mając metryki, mógł się pan ożenić? Ślub zresztą bierze się
zazwyczaj w kościele...
— Panie! Łatwiej o żonę, niż o dokumenty. Toteż uroczystej ceremonii mojego ślubu nie tylko nikt nie
uwiecznił w aktach, ale też nikt jej nie oglądał. Moja żona spadła mi, rzec można, z nieba... A ponieważ
trudno było żądać od niebios, żeby mnie obrzucały z góry błogosławieństwem i szczęściem, toteż spadło
mi z góry najsroższe z nieszczęść.
— Ach, a takie dzikie stadło nie jest oszustwem?
— Bynajmniej! Jest to uczciwy interes, tylko że bez zwyczajowej aprobaty. Czasem to właśnie ślub
jest ohydnym oszustwem, bo przy ślubie składa się przysięgę, o której wie się z góry, że się jej nie
dotrzyma. Zresztą w sprawach miłości, tam, gdzie ona sprzęga dwoje ludzi, nie ma nigdy oszustwa.
Ludzie, a ja jestem człowiekiem, nigdy nie oszukują się, kiedy się schodzą, zaczynają to robić dopiero,
kiedy się zeszli.
— Pan kochał swoją – żonę?
— Jestem w głębi serca sentymentalny...
— A czy ona wie, kim pan jest?
— Nie. Nie przypuszcza, że jestem diabłem, gdyż w takim razie miałaby dla mnie albo trochę więcej
szacunku, albo czułaby przede mną trwogę.
— Nic z tego nie czuje?
— Jeżeli uporczywe uderzanie przedmiotem przyzwoicie ciężkim po głowie jest dowodem szacunku,
w takim razie jestem najbardziej szanowanym mężem.
— Po cóż pan to cierpi?
— Jestem człowiekiem, panie. Diabeł się we mnie buntuje, a człowiek pokornie cierpi. Zresztą to
romantyczny żywot wedle ludzkich pojęć. Ta osobliwa miłość, której mi ta kobieta daje dowody, miłość
nieco chmurna, nieco zbyt gwałtowna i bolesna, jest moją jedyną rozrywką. Poniewierany jak człowiek,
zapominam, że jestem wolnym diabłem. Cierpienie moje jest mniejsze, tęsknota moja pozwala się
zagłuszyć wrzaskiem tej baby.
— Nadzwyczajne! Pan tak tęskni?
— O, tak! Jest mi tak strasznie źle, że nie śmiem panu tego powiedzieć. Nie mogę żyć w zaduchu i w
bagnie, wśród złodziei i opryszków, wśród małych świństw i małych, mizernych łajdactw. Chcę umrzeć!
— Któż panu przeszkadza? Czy tak trudno o śmierć?
Biedny diabeł spojrzał smutno.
— Bez wątpienia! łatwo, panu łatwo, wszystkim łatwo, tylko mnie trudno.
— Boi się pan?
— Co też pan, u licha, wygaduje! Ja pragnę śmierci, tak jak pan zapewne pragnie życia, bo inaczej jak
przez bramę śmierci nie mogę wrócić tam, dokąd pragnę wrócić z całej duszy, do swoich.
— Ale pana tam nie chcą...
— Zaczyna pan rozumieć sytuację. Tak, nie chcą mnie tam i nie pozwalają mi umrzeć. Kiedyś
wreszcie to nastąpi, bo diabeł nie jest człowiekiem, więc nie jest zawzięty do nieskończoności, kiedyś
się bracia moi ulitują nade mną i pozwolą mi stąd uciec jak z więzienia.
— Próbował pan umrzeć?
— Rzecz prosta! Myślałem wciąż, wciąż miałem nadzieję, że już jestem ułaskawiony lub że mnie
przyjmą, kiedy się u nich zjawię. Strzelałem do siebie, kula przeszła przez serce i stłukła szybę. Topiłem
się, zanurzając głowę na całe godziny pod wodą, i było mi tylko bardzo nudno, bo żyłem wciąż. Mój
związek z tą babą nie był też tak bardzo bezmyślny; chciałem wzruszyć piekło moją męczarnią i
pohańbieniem i miałem pewne widoki, że czego nie zdziała najbardziej niezawodny środek na
sprowadzenie śmierci, to jednak zdziałać potrafi kobieta.
— Rozumowaniu temu nie podobna odmówić głębokiej bystrości...
— Widzi pan! Jadłem cyjankali jak cukierki; kładłem się na torach kolejowych i tylko wykolejałem
pociągi. Stąd mój smutek i moja melancholia. Chciałem się z rozpaczy odurzyć, chciałem zapaść w coś,
co jest choćby półśmiercią, w szaleństwo, i przeczytałem wszystko, coście w ostatnich czasach napisali...
— I nic?
— Jak pan widzi... Nic!
— Nie było mowy o wieszaniu...
— Ależ panie! Ze dwadzieścia razy – nawet wspominać nie warto. Wisiałem godzinami, potem mnie
zdjęli!...
— Panie?!...
— Służę panu...
— Czy pan mnie uważa za idiotę, czy tylko za człowieka pijanego?
— Pijany jest pan w stopniu przyzwoitym, a inteligencja pańska mnie zdumiewa. Nie ośmieliłbym się
zresztą kpić z człowieka, z którym piję wino. To łączy ściślej niż cokolwiek.
— I pan mówi prawdę?
— Powiedziałem panu przecie, że nic prócz ciała nie ma we mnie ludzkiego.
Przetarłem oczy, i straszliwa myśl przyszła mi do głowy.
— Drogi panie — rzekłem — nie dlatego, abym panu nie wierzył... tylko dlatego, że jest to sprawa
zdumiewająca...
— Warto zobaczyć, czy tak?
— Otóż właśnie!
— Cóż pan chce, abym czynił? Ma pan rewolwer?
— Niestety...
— Truciznę?
— Prócz tej, którą pijemy, nie mam.
— Czekaj pan! Jest tu solidny hak w ścianie, a sznurek się znajdzie. Powieszę się dla pańskiej
przyjemności... Widzę, że jest jeszcze butelka koniaku, niech pan pozwoli, abym czego dobrego nie
zostawił na świecie...
Wpadłem w gorączkowy stan podniecenia. Ten człowiek mówił poważnie. Pił długo, potem
powiada:
— Niech pan westchnie, aby mnie wreszcie diabli wzięli!...
— Jeśli to panu ma zrobić przyjemność... Co pan robi, czyś pan oszalał?
— Wieszam się!
— Ja nie pozwolę!
— Panie kochany! Jestem jako tako pijany, ale wiem, co robię. Niech pan sobie pali papierosa i
patrzy. Jeśli panu będzie nudno samemu, to mnie pan zdejmie, jeśli pan zechce odejść, niech pan
odejdzie. Rano żona mnie zdejmie, a ja przyjdę pana odwiedzić przed wyjazdem. Dobranoc tymczasem.
Stałem jak sparaliżowany, patrząc, jak ten szaleniec przywiązywał sznur do haka, wylazł na krzesło,
w pętlicę sznura włożył głowę, zacisnął sznur, potem nogą kopnął krzesło. Nie miałem siły, aby krzyknąć.
Miałem wrażenie, że sznur ścisnął moje gardło. Co ja uczyniłem, co ja uczyniłem!
Ten biedak wyprężył się, głowę skłonił na lewo, najformalniejszy wisielec. Z ust nie schodził mu
drwiący śmiech. Oczy miał zamknięte. Nie wydał żadnego głosu. Wisiał spokojnie, bo musiał już umrzeć.
Strach mnie obleciał tak lodowaty, że zadrżałem, jakbym wpadł w wodę. Czułem, jak się na mojej
głowie podnoszą włosy. Chciałem krzyczeć o pomoc i nie mogłem. Po co zresztą krzyczeć? Ten straszny
trefniś śmieje się już w piekle. Okropny szarlatan przypłacił swój głupi żart życiem.
Wytrzeźwiałem i trzeźwo zacząłem myśleć, że jestem winien śmierci człowieka i że ja za nią jestem
odpowiedzialny. O! o! o! Widziano, że zostałem z nim sam, widziano nas pijących. Historia zaczęła się
stawać ponura.
Wobec tego tchórz wylazł z nory mojego serca. Uciekłem. Chyłkiem, przemyślnie, czujnie, aby nikt
nie zauważył. Strach biegł za mną, a ja biegłem przed strachem. Wpadłem do hotelu, zacząłem składać
nerwowo rzeczy. Świt szarzał na szybach. Pociąg odchodzi za parę godzin. Rozpacz, rozpacz!
Osłabły, strachem nieustannym pobity, wiłem się i szalałem. Jeszcze dwie godziny, jeszcze jedna. Już
jest jasny dzień i już znaleźli tego tragicznego idiotę, pijaka, który omamił drugiego pijaka. Za chwilę
będzie u mnie policja.
Ktoś puka do drzwi.
Serce we mnie podrygnęło, jak nagle spłoszony w bruździe zając. Chwyciłem ręką kurczowo krawędź
krzesła.
— Policja! — jęknęła we mnie dusza.
Ktoś puka powtórnie, ponieważ zaś nie odpowiadam – wchodzi.
Na wszystkich diabłów wszystkich piekieł! Zatoczyłem się. Oczy moje wylazły z orbit. Na czoło
moje wyszedł zimny pot.
On, on – we własnej osobie stał na progu i uśmiechał się drwiąco.
— Przepraszam — rzekł smutno — ale chciałem dotrzymać obietnicy.
— To pan?
— Cóż dziwnego? Mówiłem panu, że przyjdę. Trochę mi było smutno, że pan odszedł z kompanii i
lekkomyślnie zostawił pół butelki płynu. Ale to ludzkie, staram się to zrozumieć. Gdyby się pan powiesił,
ja bym jednak pana samego nie zostawił... Niech się pan nie gniewa...
— Strach...
— Rozumiem, rozumiem, i nie mówmy o tym. To drobiazg wobec tego, że mi się znowu nie udało.
Wisiałem parę godzin, nadaremno. Panie, ja jestem bardzo nieszczęśliwy...
Poczułem w duszy wielkie wzruszenie. Tak, to jest najnieszczęśliwszy człowiek na świecie. Z
mojego wzruszenia wyskoczyła nagle myśl genialna.
— Panie kochany! — krzyknąłem. — Ma pan czas?
— Sto, dwieście milionów lat...
— Za pół godziny wyjeżdżam do stolicy, jedź pan ze mną!
— Moje nieszczęście jest wszędzie to samo. Po co?
— Czy ja wiem? W wielkim mieście zawsze łatwiej o śmierć...
— Jadę! — krzyknął dyrektor.
— A pańska żona?
— Na prowincji łatwiej o męża.
W ten sposób stał się miły, stary diabeł moim towarzyszem. Miałem do niego niepojętą słabość,
lubiłem bardzo tego kulawego, mądrego biedaka. Polubili go zresztą wszyscy moi przyjaciele za
uczynność, dowcip i gorzki, ale łagodny humor.
Próbował parę razy samobójstwa „wielkomiejskiego”: rzucał się z wysokości najwyższego piętra,
najwyższej kamienicy i tylko psa przestraszył, który uciekł, przerażony, nie umiejąc sobie zdać sprawy,
skąd spadł ten człowiek, który się podniósł natychmiast, zaklął i poszedł dalej.
Miałem swoje, dobroczynne plany. Postępowałem ostrożnie, chytrze i celowo. Byłoby nudne
opowiadanie, jakimi drogami doszedłem do tego, że miły ten diabeł, wlazłszy między wrony literackie,
zaczął krakać jak i one. Mój diabeł został po roku – autorem dramatycznym. Talent miał, oczywista,
diabelski. Napisał świetną sztukę. Zaczął żyć z literatury. Cofnąłem mu wszystkie apanaże. W tym
miejscu historia zaczyna być zajmująca: odmówiono mu talentu, zarzucono zbytnie pretensje, napuszoną
mądrość, zbyt jadowity dowcip i powiedziano, że zbyt bezczelnie naśladuje Shawa. To wszystko
powiedziano mądremu diabłu, bo był – o, głupi! – Polakiem i pisał po polsku. Powieść jego odesłano do
diabła. Pyszny poemat pt. Piekło uznano za bzdurę fałszywie demoniczną.
Obudziła się w nim pycha wspaniała, diabeł cierpiał. Spotykały go zniewagi dotkliwe i jadowite;
wywlekano z niego wnętrzności, napawano rozpaczą. Odżywione przeze mnie diablisko chudło w
oczach; posiwiał i postarzał się. W jednym piśmie napisano mu, że człowiek, który zostawia ukochaną
żonę na bruku, jest rzezimieszkiem, nie poetą.
I oto diabeł, który połykał cyjankali jak aspirynę, nie mógł przełknąć tego, co o nim pisano. Męczył
się i cierpiał. Jego diabelską szlachetność doprowadzono do spazmów.
Nikt wkrótce nie chciał wydawać jego głupich książek. Przyszedł prosić o pożyczkę – odmówiłem.
Kiedy go odwiedziłem (mieszkał na strychu, mimo głośnego nazwiska) – leżał w łóżku, złamany i
zbolały. Tryumf pierwszych powodzeń był zbył wielki, aby rozczarowanie nie miało być straszne.
Jednej nocy przysłał po mnie.
Był to szkielet, wychudzony głodem, odarty z mięsa przez rozpacz. Dokoła leżały stosy rękopisów.
Uśmiechnął się do mnie dobrym uśmiechem.
— Dziękuję panu! — rzekł cicho. — Rozumiem teraz, jak mądrze pan pokierował całą sprawę. Ja
dziś umrę... Z głodu... Że też ja, stary diabeł, nie wpadłem na to dawno, że, aby umrzeć, trzeba tylko
zacząć pisać książki... Och, jaki pan mądry, jaki mądry... Żeby mnie tylko w piekle przyjęli!... Bo już nie
wytrzymam dłużej...
Chwycił moją rękę i tak umarł, mądrze i dobrotliwie uśmiechnięty.
Musiał umrzeć naprawdę, bo w powietrzu zrobił się nagły rwetes, jakby wiatr płakał.
A to diabli – jego bracia – płakali, widząc, co się z nim stało, i jak straszne męki wycierpiał diabeł,
który w Polsce książki pisał.
Więc go przyjęli miłosiernie i z wielką miłością.
KONIEC