O
to
historia Szymona K. Z kilkoma jej bohaterami udało się
porozmawiać. Katarzyna K., siostra Szymona K., od razu wyraziła
zgodę na spotkanie; doszło do niego w Perth, w Australii. Marek
O.,
najdawniejszy
przyjaciel
Szymona
K.,
początkowo
odmawiał
jakichkolwiek komentarzy, dopiero kiedy udało się pozyskać jego zaufanie,
opowiedział wszystko, co zapamiętał z przeszłości. Najbardziej przystępnym,
a równocześnie najtrudniejszym rozmówcą okazał się Robert W., z którym
Szymon K. zaprzyjaźnił się na studiach. Przystał chętnie na rozmowę i bez
żadnych warunków wstępnych, jednak szybko stało się oczywiste, że jego
otwartość była pozorna – rozwlekłe dygresje i lawinowo narastające
pustosłowie przez pewien czas skutecznie uniemożliwiały rozmówcom
dotarcie do kluczowych dla nich informacji. Karol P., dawny przełożony
Szymona K., obecnie człowiek wiekowy, starał się opowiedzieć wszystko, co
wiedział – mimo że za sprawą niepohamowanego weredyzmu i wybuchów
wściekłości poszczególne wątki jego relacji często ulegały zerwaniu.
Opowieść Moniki B., dawnej kochanki Szymona K., rzuca światło na mało
znaną stronę życia Szymona K. Z kolei wiedza pozyskana od inspektora
Leszka
Nowickiego,
ostatniego
rozmówcy,
pozwala
zrekonstruować
najważniejsze etapy późniejszego życia Szymona K.
Michał
K., syn
Szymona K., nie wyraził zgody na rozmowę.
Ś
Więcej na: www.ebook4all.pl
1
wiadek
widział Szymona K. tylko od tyłu. Był nim miejscowy
wędkarz António Régio, zamieszkały nieopodal Sagres. Po pracy
pojechał rowerem do starego fortu, gdzie zwykle zarzucał wędkę
wprost do oceanu. W pewnej chwili minął człowieka stojącego nieruchomo
na krawędzi klifu, około czterech metrów od głównej ścieżki. Człowiek ten
miał na sobie jedynie spodenki i bawełnianą koszulkę, co było dość
nietypowe, biorąc pod uwagę, że zbliżał się koniec września i że w tych
okolicach z powodu chłodnych atlantyckich wiatrów nigdy nie bywa tak
ciepło jak w innych rejonach południowej Portugalii. Wędkarz zwolnił, chcąc
zapytać, trochę zaniepokojony, czy wszystko w porządku, gdy nagle
spostrzegł, że nieznajomy w ułamku sekundy ugiął nogi, pochylił się do
przodu, po czym mocno odbił się od podłoża. W powietrzu rozpostarł
ramiona jak akrobata, by w następnej sekundzie gwałtownie skręcić
tułowiem i zanurkować głową w dół. António Régio szybko zeskoczył
z roweru i dopadł krawędzi klifu, lecz jedyne, co ujrzał pięćdziesiąt metrów
niżej, to fale bijące o skały. Zadzwonił na policję, która od razu podjęła
poszukiwania, mimo że wydawało się całkowicie niemożliwe, by ktokolwiek
mógł przeżyć taki skok. Na dole nic nie znaleziono. Odczekano kilka dni,
licząc, że ocean sam wyrzuci ciało na brzeg, na próżno. Równocześnie
skrupulatnie sprawdzano dokumenty i notatniki znalezione w czarnej
skórzanej torbie, którą pozostawiono na miejscu zdarzenia i która
najprawdopodobniej była własnością zaginionego. Wynikało z nich, że
należała do Mike’a Simona, obywatela Saint Vincent i Grenadyn, jednego
z mikroskopijnych państewek na wschodnich Karaibach, od siedmiu lat
zamieszkałego na wyspie Carriacou. Poprzedniego dnia widziano go
w Sagres i okolicach. Ustalono, że tydzień wcześniej przybył do Ayamonte,
hiszpańskiego miasteczka położonego w pobliżu granicy, skąd wynajętym
autem codziennie robił wycieczki po południowej Hiszpanii i Portugalii. Nie
ukrywał się. Odwiedził Sewillę, Lagos, formacje skalne Ponta de Piedada,
Albufeirę. W przeddzień zaginięcia dotarł najdalej, do Przylądka Świętego
Wincentego, gdzie z grupą przypadkowo napotkanych angielskich turystów
obejrzał zachód słońca. Potem zawrócił do Sagres, gdzie w restauracji Vila
Velha zjadł bardzo obfitą kolację (kelner wyrecytował z pamięci:
cogumelos
com pesto, medalhões
de
porco com molho de manga
, na
deser
creme
de
maracujá
, do
tego dużo wody i kawy). Nie nocował w żadnym hotelu ani
pensjonacie, nie ustalono też, co robił nazajutrz. Widziano go jedynie raz, na
ławce, drzemiącego w cieniu palmy. Zapewne po południu udał się do fortu,
tam zniknął. Fotografie i notatki znalezione w skórzanej torbie – jeżeli
rzeczywiście należały do zaginionego – nie budziły żadnych wątpliwości, że
mężczyzną, którego widział od tyłu António Régio, był rzeczywiście Szymon
K., ścigany listem gończym morderca piętnastu osób, niedoszły zabójca
kolejnej – z których prawie wszystkie należały do jego najbliższej rodziny.
Wiadomość o jego domniemanej śmierci przyjęto z ogromną ulgą, choć tu
i ówdzie powątpiewano, czy to aby na pewno koniec historii człowieka,
który siedemnaście lat wcześniej już raz zdołał wszystkich przekonać, że
zginął.
Jego
pierwsze zniknięcie długo pozostawało niewyjaśnione. Właśnie
wybierał się z rodziną na Bornholm, chcąc powtórzyć trasę podróży odbytej
wspólnie z Agatą, obecnie jego żoną, zaraz po zaręczynach na początku lipca
19… roku. Lubił wracać po latach do miejsc, które dawniej odwiedzał, toteż
Agata nie widziała nic osobliwego w planowanej wycieczce. Zawsze lubiła
wspominać tamte dwa słoneczne tygodnie spędzone we dwoje na kempingu
przy plaży w Dueodde, na południowo-wschodnim krańcu wyspy. Było wtedy
upalnie i niemal bezwietrznie, mieli niedużo pieniędzy, jadali tyle co nic.
Głośno kochali się w namiocie, w końcu dyskretnie zwrócono im uwagę, że
zakłócają ciszę nocną. Przywieźli stamtąd fotografię: dwie dłonie splecione
na piasku, na palcu jednej z nich pierścionek zaręczynowy, bardzo skromny.
Powtórną wycieczkę na Bornholm, tym razem już we troje, z synem
Michałem,
sześciolatkiem,
Szymon
zaplanował
w
najdrobniejszych
szczegółach. Drugiego lipca o świcie cała rodzina wyruszyła samochodem do
Sassnitz, skąd następnego dnia punktualnie w południe miał odpłynąć prom
do Rønne. Podróż przebiegła spokojnie. Pięćset sześćdziesiąt dziewięć
kilometrów, nieco ponad siedem godzin jazdy z jedną przerwą na
odpoczynek. Na miejscu obiad, potem wizyta w parku narodowym, gdzie
można było zobaczyć słynne klify kredowe, powrót do miasta, obfita kolacja,
spacer po plaży, zakup pamiątek, nocleg w hotelu Meeresgruß położonym
nieopodal Zatoki Binz i mola. Nazajutrz około wpół do jedenastej wszyscy
troje pojechali do portu. Formalności trwały krótko. Zostawiwszy samochód
pod pokładem, poszli szukać leżaków, bo mimo silnego wiatru było dość
ciepło, świeciło ostre słońce. Gdy już znaleźli sobie miejsce, Szymon
zaproponował, że przyniesie coś do picia, dla siebie i Agaty piwo, dla
Michała colę. Wrócił po dziesięciu minutach, włożył swój telefon do torebki
Agaty – zawsze tak robił, kiedy wybierali się gdzieś razem – po czym przez
jakiś kwadrans bawił się z synem, łaskotał go, gonił po pokładzie, rzucał
piłkę. W końcu jeden z członków załogi zwrócił mu uwagę, że to
niebezpieczne, zwłaszcza dla dziecka, biegać tak blisko relingów. Szymon
przeprosił i usiadł, wciąż w świetnym nastroju. Spocił się, długo wycierał
twarz chustką. Kilkakrotnie w milczeniu gładził Michała po włosach,
wydawał się szczęśliwy i podekscytowany podróżą. Chciał coś zapisać
w notatniku, wtedy przypomniał sobie, że zostawił go w aucie. „Muszę
wrócić” – powiedział. I wrócił. Tylko że nie pod pokład i nie do samochodu,
lecz, nie mówiąc nikomu ani słowa, na ląd. Opuściwszy prom, od razu zaczął
biec, nie oglądając się za siebie. Nikt go nie zatrzymywał, nikt nawet nie
zwrócił na niego uwagi, w porcie był tego dnia bardzo duży ruch.
Tymczasem Agata nadal siedziała z synem na pokładzie. Drzemiąc, opalała
się, podczas gdy Michał rysował. Spojrzała na zegarek raz, potem drugi
i trzeci. Po dwudziestu minutach otworzyła oczy na dobre i zaczęła szukać
wzrokiem Szymona. Odczekała jeszcze dziesięć minut, wreszcie wstała
i zaczęła się przechadzać po górnym pokładzie, nie spuszczając Michała
z oczu. Zegarek pokazywał jedenastą pięćdziesiąt. Potem jedenastą
pięćdziesiąt pięć. Wreszcie przyszło południe, prom, zgodnie z planem,
zaczął powoli odbijać od brzegu. Agata myślała najpierw, że Szymon po
prostu zwiedza pokłady, co, biorąc pod uwagę rozmiary promu, mogło mu
zająć sporo czasu. Gdy jednak w dalszym ciągu nie przychodził, wzięła syna
za rękę i zaczęła go szukać. Sprawdzenie wszystkich pokładów, łącznie
z restauracjami, bawialniami dla dzieci, korytarzami i toaletami, także
męskimi, dokąd wysyłała Michała, zajęło jej około godziny. Po godzinie
czternastej zawiadomiła załogę promu, prosząc, aby wezwano jej męża przez
głośniki. Tak też zrobiono, lecz nie przyniosło to żadnego rezultatu.
O czternastej trzydzieści dwie osoby z załogi rozpoczęły poszukiwania,
jednak i to nic nie dało. Stwierdzono tylko, że od chwili zaparkowania
samochodu nie otwierano go od zewnątrz. I że notatnik, po który miał się
udać Szymon, nadal znajduje się w środku, leży na tylnym siedzeniu. Agata
straciła głowę, Michał płakał, wołając co chwila „Ja chcę do tatusia!”. Ktoś
z załogi przyniósł herbatę i soki, w końcu zaproponowano im miejsce
w kajucie kapitana, do czasu wyjaśnienia sprawy. Kiedy o piętnastej
trzydzieści prom przybił do portu w Rønne, natychmiast zawiadomiono
policję. Po złożeniu pierwszych zeznań w obecności tłumacza Agatę i Michała
odtransportowano helikopterem do Kołobrzegu, skąd zabrała ich rodzina.
Mijały dni, tygodnie, miesiące. Ani policja duńska, ani niemiecka, ani tym
bardziej polska nie wpadły na żaden trop. Jeden ze śledczych, Duńczyk,
zasugerował, że w grę wchodzi być może zwykła ucieczka – takie rzeczy
wbrew pozorom zdarzają się dość często – jednak ludzie, którzy znali
Szymona, uznali tę wersję wydarzeń za całkowicie nieprawdopodobną.
Szymon, powtarzali zgodnie, nie był człowiekiem, który zniknąłby z czyjegoś
życia ot tak sobie. Mimo pewnych niekonwencjonalnych zachowań był
przewidywalny. Czyjkolwiek brak zaufania odczułby natychmiast, czemu
niejednokrotnie w przeszłości dawał wyraz, jako skazę na własnym
wizerunku, do którego był bardzo przywiązany i który od lat wytrwale
pielęgnował. Znano tę jego cechę, w towarzystwie czasami nawet stawała
się ona przedmiotem delikatnych żartów, jednak w gruncie rzeczy, a już
z pewnością w tej sytuacji, świadczyła na jego korzyść. Hipoteza ucieczki
szybko więc upadła. W grę wchodziły jeszcze trzy wersje wydarzeń: po
pierwsze, morderstwo – na to jednak brakło dowodów, gdyż przy najlepszych
chęciach trudno było znaleźć kogoś, kto żywiłby wobec Szymona wrogość tak
wielką, że chciałby go pozbawić życia. Ale być może – takiej możliwości też
nie wykluczano przez pewien czas – Szymon przypadkowo stał się świadkiem
niewygodnej dla kogoś sytuacji i musiał zostać natychmiast zlikwidowany;
niestety nie znaleziono na to żadnych dowodów. Po drugie, w grę wchodziło
porwanie – ale jakie mogłyby być jego motywy, skoro rodzina Szymona nie
należała ani do zamożnych, ani wpływowych? Trzecią możliwością był
nieszczęśliwy wypadek. Szymon mógł wypaść z pokładu – być może zbyt
mocno wychylił się na zewnątrz, stracił równowagę, a przecież wypił
przedtem trochę piwa, i runął w dół. Gdzie jednak podziało się ciało?
Morskie fale powinny je przecież wyrzucić na brzeg. Toteż sprawa stanęła
w martwym punkcie. Od czasu do czasu policja podejmowała jeszcze jakieś
działania, które nie przyniosły absolutnie żadnych rezultatów. Sięgnięto
nawet po prywatne zapiski Szymona, często bardzo intymne, bywało, że
wręcz szokujące dla najbliższych i przyjaciół, lecz i tam nie znaleziono
żadnych pomocnych wskazówek. Czy to możliwe, pytano się nawzajem, by
po człowieku została po prostu czarna dziura?
K
2
azimierz
K., ojciec Szymona, mieszkał samotnie w obszernym domu
z ciemnoczerwonej, otynkowanej później cegły, wzniesionym kilka
lat przed wojną. Miały w nim zamieszkać bogate ciotki Kazimierza
K., bezdzietne, jednak porzuciły ten pomysł i przekazały dom swojemu
ubogiemu siostrzeńcowi, który właśnie wtedy sprowadził się ze świeżo
poślubioną żoną do S., niedużego miasta około stu kilometrów na zachód od
Lublina. Budynek, w tamtym czasie imponujący i okazały, choć zbyt drogi
w utrzymaniu dla młodego inżyniera zaraz po studiach, stał na odludziu,
wciśnięty między pola i sady, od dawna niepielęgnowane. W sadzie
zadomowiły się dzikie koty, kuny, bażanty, czasami przemknął ukradkiem
lis. Z ulicy widziało się rozłożyste konary starych jabłoni i gigantycznych
czereśni, których od lat nikt nie przycinał i które zdawały się stopniowo
wchłaniać położony nieopodal dom. W nim właśnie wychowywał się Szymon,
tam też wciąż mieszkał, po rozwodzie z żoną, jego stary ojciec. Kazimierz K.
nie opuszczał miasta, nie miał znajomych, nie rozmawiał z sąsiadami, córka
i wnuk nie przyjeżdżali do niego od dawna, syn zaginął. Zakupy – zawsze
skromne, mimo że uchodził za zamożnego – robił w pobliskim sklepie,
oddalonym około trzystu metrów od domu. Mówił „dzień dobry”, „poproszę”,
„dziękuję”, „do widzenia”, po czym wychodził tak cicho, jak wszedł. Pewnego
razu wracając ze sklepu, miał wrażenie, że ze skwerku naprzeciwko
obserwuje go badawczo nieznajomy mężczyzna. Stał zbyt daleko, by dało się
zobaczyć jego twarz. Nosił czarne dżinsy i czerwoną kurtkę. Niedbale
opierał się o słup ogłoszeniowy, jedną rękę trzymał w kieszeni, drugą
leniwie przeczesywał włosy. Kazimierz K. poczuł się nieswojo, spuścił wzrok
i szybko podreptał do domu. Na miejscu sprawdził dokładnie wszystkie okna
i zamki w drzwiach. Potem zadzwonił do siostry, Heleny K., jedynej osoby,
z którą utrzymywał stały kontakt, i opowiedział jej o nieznajomym
mężczyźnie. Siostra jak zwykle cierpliwie go wysłuchała. Później przez co
najmniej miesiąc nic więcej się nie wydarzyło. Lecz któregoś dnia – nadszedł
już październik – Kazimierz K. znów wybrał się na zakupy i znów, wychodząc
ze sklepu, napotkał wzrok mężczyzny w czarnych dżinsach i czerwonej
kurtce. Nie było dokładnie widać jego twarzy, mimo to Kazimierz K.
wiedział, że to ten sam człowiek, którego tak dobrze zapamiętał ostatnim
razem. Jedną rękę trzymał w kieszeni, drugą leniwie przeczesywał włosy.
Patrzył. Sytuacja powtórzyła się w najdrobniejszych szczegółach, Kazimierz
K. spuścił wzrok, szybko podreptał do domu, sprawdził okna i zamki
w drzwiach, po czym zatelefonował do siostry. Ta zaś spokojnie wysłuchała
nerwowej relacji brata. Niemal dokładnie w tym samym momencie, gdy
oboje odłożyli słuchawki, telefon zadzwonił ponownie. Kazimierz K. sądził,
że to siostra o czymś zapomniała, lecz kiedy powiedział „Halo?”, po drugiej
stronie usłyszał tylko ciszę. „Helena, to ty? To ty, Helena? No nie rób sobie
żartów, przecież wiesz, co mnie dzisiaj spotkało!”. Odpowiedzią był oddech,
miarowy, wyraźny. Po kilkunastu sekundach połączenie zostało przerwane.
Odtąd codziennie miała miejsce identyczna sekwencja zdarzeń: zakupy
w sklepie, uporczywy wzrok obcego mężczyzny ubranego w czarne dżinsy
i czerwoną kurtkę, opartego o słup ogłoszeniowy, jedną rękę trzymającego
w kieszeni, podczas gdy druga leniwie przeczesywała włosy. Spuszczony
wzrok starego człowieka, pospieszne dreptanie do domu, rozmowa z siostrą,
na końcu głuchy telefon. W następnym tygodniu Kazimierz K. zrezygnował
z regularnych zakupów i przestał wychodzić z domu. Wtedy telefon zaczął
dzwonić częściej, nie tylko za dnia, ale także w nocy. Z reguły Kazimierz K.
nie reagował, raz tylko, nie mogąc znieść hałasu, podbiegł do telefonu,
chwycił słuchawkę i wrzasnął: „Słuchaj, ty chuju, wiem, że to ty! Przestań
mnie dręczyć, rozumiesz, co do ciebie mówię?! Przestań, bo zawiadomię
policję, chuju!”. Wtedy rzeczywiście wszystko ustało. Kazimierz K. znów
zaczął ostrożnie wychodzić z domu, z początku tylko do ogrodu, aż wreszcie
któregoś dnia – lodówka była pusta – wybrał się na większe zakupy.
Nieznajomy mężczyzna nie pojawił się, Kazimierz K. wpadł w doskonały
humor. Wieczorem zamówił sobie, czego nie robił od dawna, ulubioną pizzę
z szynką, czterema rodzajami sera i brokułami. Z piwnicy przyniósł starą
butelkę czerwonego wina, otworzył ją i czekając na zamówione jedzenie,
wypił kilka kieliszków. Przed godziną dwudziestą usłyszał dzwonek do drzwi.
Zdziwił się, że właśnie do drzwi, skoro każdy, kto chciał wejść na teren jego
posesji, musiał najpierw zaczekać, aż zostanie mu otwarta furtka. Mimo to
Kazimierz K., lekko wstawiony i wciąż w znakomitym nastroju, raźno ruszył
w kierunku drzwi wejściowych, zamaszyście je otwarł, po czym… ujrzał
pustkę. Lampy ogrodowe, reagujące na ruch, były włączone, ktoś musiał tu
się kręcić. Ale kto? Nagle Kazimierz K. dostrzegł leżące na progu płaskie
pudełko z ciepłą jeszcze pizzą w środku i odchodzącego niespiesznie
postawnego mężczyznę w czarnych dżinsach i czerwonej kurtce. Dotarłszy do
furtki mężczyzna powoli zamknął ją za sobą, wsiadł do samochodu
i odjechał. Z osłupienia wyrwał Kazimierza K. telefon. W słuchawce słychać
było tylko oddech, miarowy i wyraźny.
Nazajutrz, po
całonocnym czuwaniu, przełamawszy strach, Kazimierz K.
wsiadł do samochodu i pojechał na policję złożyć doniesienie. Dyżurny
policjant sumiennie zanotował przebieg zdarzeń („Pizza, mówi pan?
A z jakimi dodatkami? Na cieście grubym czy standardowym? A zamawiał
pan jakieś napoje? Aha, mówi pan, że pił wcześniej wino, rozumiem…”).
Znał dobrze Kazimierza K. i wiedział, czego się po nim spodziewać. Dla
świętego spokoju wypełnił odpowiednie formularze i obiecał zająć się
sprawą, choć w rzeczywistości nie zamierzał ruszyć palcem. Z chwilą, kiedy
Kazimierz K. opuścił komisariat, wszystkie dokumenty powędrowały do
kosza, a policjant powrócił do przerwanych rachunków. Znalazłszy się pod
domem Kazimierz K. stwierdził, że podczas jego nieobecności ktoś dostał się
na podwórze. Na świeżym śniegu widać było ślady stóp, które pojawiały się
nagle na środku trawnika, zupełnie znikąd, po czym równie nieoczekiwanie
urywały się cztery metry dalej, jak gdyby ten, kto je po sobie zostawił,
uniósł się w powietrze i po prostu odleciał. Drzwi od domu były zamknięte,
poza śladami butów nic nie wskazywało na obecność intruza. Mimo to
Kazimierz K. zabarykadował się od środka, postanawiając przez jakiś czas
nie ruszać się z domu i nie reagować na telefon. Ten jednak milczał,
zarówno tego dnia, jak i później. Znów zrobiło się spokojnie, aż do pewnej
grudniowej nocy, kiedy Kazimierza K. wyrwał ze snu przerażający wrzask.
Nie był to wrzask człowieka, lecz zwierzęcia – o ile zwierzę potrafi w ogóle
wrzeszczeć. Nagły krzyk bólu, przeciągły skowyt, a potem już tylko ciche
skomlenie, które ostatecznie ustało o świcie. Kazimierz K., wyrwany ze snu,
szybkim ruchem zakrył się pierzyną po sam czubek głowy, po czym na wiele
godzin zastygł w jednej pozycji, nie zmrużywszy oczu. Dopiero około godziny
dziesiątej równie zdecydowanym ruchem ręki odrzucił pierzynę, ubrał się,
zapominając o majtkach i prawej skarpecie, machinalnie zaparzył sobie
herbatę, o której chwilę potem zupełnie zapomniał, zjadł, najwidoczniej nie
zdając sobie sprawy z tego, co robi, dwie stare i całkowicie wysuszone bułki,
które poprzedniego dnia zamierzał włożyć do zamrażalnika, jak to miał
w zwyczaju robić z pieczywem przeznaczonym na zapas. Z odrętwienia
wydobył go warkot przejeżdżającego ulicą ciągnika. Dziesięć minut później,
z siekierą w ręku, przeczesywał ostrożnie sad. Nie szukał długo: na gałęzi
starej gruszy, nieopodal furtki, wisiał pies sąsiadów, potężny wilczur, który
wcześniej ciągłym ujadaniem, zwłaszcza nocą, regularnie doprowadzał
Kazimierza K. do wściekłości. Martwe zwierzę bezwładnie kołysało się na
wietrze, całkowicie wypatroszone. Śnieg połyskiwał czerwienią zamarzniętej
już teraz krwi, a w pobliżu krzaka agrestu Kazimierz K. dostrzegł wycięte
z ogromną precyzją i ułożone w równym rządku, jak u rzeźnika, wnętrzności:
płuca, wątrobę, jelita, żołądek, serce. Podszedł bliżej, zatykając chusteczką
nos i powstrzymując odruch wymiotny. Ujrzawszy dwie gałki oczne
umieszczone obok siebie na żołądku, w odległości około centymetra,
nieoczekiwanie pomyślał o wisienkach na torcie. Nie zauważył nigdzie
śladów ludzkich stóp.
Szymon
wykorzystał nieobecność ojca, który jeszcze tego samego dnia
pojechał na policję złożyć kolejne doniesienie. Bez trudności otwarł
wytrychem drzwi. Cofnął się na podwórko, dokładnie zatarł swoje ślady, po
czym wrócił do środka. Tam zdjął buty i włożył je do worka przewieszonego
na plecach. Nie był w tym domu od trzydziestu lat, mimo to niewiele się
w nim zmieniło. Te same tapety, te same wycieraczki, tak samo zawieszone
obrazy i lustra na ścianach, tak samo rozstawione meble, tak samo
skrzypiąca podłoga, ten sam zapach. Jego dawny pokój, na poddaszu,
wyglądał identycznie jak w dniu, gdy go opuszczał na zawsze. Na półkach
zalegały pożółkłe komiksy, Szymon wziął jeden z nich, przekartkował,
uśmiechnął się na myśl, że pamięta doskonale każdy rysunek i każdą
kwestię wypowiedzianą przez poszczególne postacie. W kącie stał wiklinowy
kosz z żołnierzykami, obok, oparta o komodę, góralska ciupaga – prezent od
rodziców. Łóżko, biurko, krzesło, szafy na ubrania, teraz puste. Wolnym
krokiem przemierzył pozostałe pomieszczenia na górze, wszystko wydzielało
gęsty zapach starości. Po kilku chwilach wrócił na dół, sprawdził, czy nie
zmienił się dawny rozkład pokoi na parterze, po czym skierował się do
piwnicy. Tam, pod stertą na wpół zgniłych kartonów, szmat i desek, zrobił
sobie prowizoryczną kryjówkę. Upewnił się, że z zewnątrz pozostanie
niewidoczny, następnie zdjął kurtkę, powiesił ją na wieszaku, na którym jego
ojciec trzymał ubrania robocze, i wczołgał się do kryjówki. Czekał.
Czterdzieści pięć
minut
później usłyszał ojca, otwierającego drzwi
wejściowe do domu i dokładnie sprawdzającego, czy wszystkie zamki zostały
prawidłowo zamknięte od wewnątrz. Po południu Kazimierz K. zapadł
w nerwową drzemkę, z której obudził się po zapadnięciu zmroku, oblany
zimnym potem. Przyśniły mu się wydłubane nożem gałki oczne, dokładnie
dziesięć, grał nimi w bilard. Oszołomiony i przerażony zatelefonował do
siostry, jednak rozmowa z nią nie poprawiła mu nastroju. Nie miał ochoty
nic jeść, w telewizji oglądał co popadnie. Zrywał się na każdy szelest. Około
dwudziestej trzeciej poszedł do łóżka, zastanawiając się przez chwilę, czy nie
zostawić zapalonych lamp, lecz stwierdził, że rachunek za prąd będzie zbyt
wysoki. Przebrał się w piżamę i wyczerpany strachem szybko zasnął.
Szymon odczekał do godziny pierwszej. Potem ostrożnie wyczołgał się
z kryjówki, bezszelestnie przemierzył piwnicę i wszedł po schodach na górę.
Drzwi ustąpiły lekko. Od sypialni ojca dzielił go korytarz, pokój dzienny
i gabinet. Ruszył przed siebie, cicho stąpając po wykładzinie. Było ciemno,
mimo to dokładnie pamiętał, jak iść. W przeszłości, gdy jeszcze tu mieszkał,
w ten właśnie sposób, po ciemku, niezauważenie przemykał obok
pomieszczeń, w których przesiadywał ojciec. Pamiętał, że skrzypiący parkiet
zaczyna się za progiem pokoju. Kiedy tam dotarł, zrobił dwa powolne, choć
zdecydowane kroki – nocną ciszę przerwały głośne skrzypnięcia. W tej samej
chwili ojciec otworzył szeroko oczy i już wiedział: ktoś wszedł do pokoju
dziennego, zmierzał w kierunku sypialni. Jednak Szymon bynajmniej się nie
spieszył, przeciwnie. Całkowicie znieruchomiał, tłumiąc nawet oddech.
Kolejne dwa kroki zrobił dopiero po upływie kwadransa. Wiedział, że ojciec
nie śpi, z oddali czuł jego narastający strach. Maksymalnie spowalniał swoje
ruchy, a równocześnie starał się, by każde skrzypnięcie było dobrze słychać.
Minęła godzina, zanim dotarł do gabinetu, kolejna, gdy wreszcie stanął
przed lekko uchylonymi drzwiami sypialni. Popchnął je delikatnie tak, by
otworzyły się centymetr szerzej, po czym znów zastygł w bezruchu. Jego
ojciec wpatrywał się w ciemność, z przerażenia nie mógł nawet ruszyć ręką.
Słyszał i czuł wszystko: najpierw regularne skrzypnięcia, potem subtelne
poruszenia powietrza wywoływane przemieszczającym się ciałem, a potem
jeszcze powolnym otwieraniem drzwi. Nie włączył lampki nocnej, nie
zapytał, kto tam. Tylko oddychał, ciężko i głośno. Szymona rozbawiła
nieoczekiwana myśl, że jego ojciec wysysa powietrze z sypialni niczym
ogromny odkurzacz i niedługo obaj się uduszą z braku tlenu. O czwartej
drzwi były uchylone na szerokość głowy. Szymon poczuł zapach świeżego
moczu dochodzący z wnętrza sypialni, zrobiło mu się niedobrze.
Równocześnie słyszał coraz szybszy, świszczący oddech ojca, odgłos jego krwi
tłoczonej
w
pośpiechu
żyłami;
wyczuwał
napięcie
gałek
ocznych
zesztywniałych od wpatrywania się w ciemność. Z kieszeni kurtki wyjął
niedużą latarkę. Skupił się jeszcze bardziej. Mimo ciemności potrafił
dokładnie, co do centymetra, określić miejsce, w którym leżał jego ojciec.
Czuł, jak ten dom, który tak dobrze znał, zaczyna ożywać. Ściany falowały,
podłoga tańczyła, lampy kołysały się na suficie miarowymi ruchami
wahadła.
Powracały
sceny
sprzed
lat,
cierpliwie
przechowywane
w nasączonych przeszłością murach. Krzyki rodziców w ciemności, odgłosy
szamotaniny na dole, szyba, w którą rzucono kamieniem, płaczący ojciec,
nagle taki bezsilny. Omdlenia, niemoc w nogach, nóż schowany pod
poduszką, na wszelki wypadek. Świerszcze rzucane pająkom na pożarcie,
samotne godziny spędzone na zabawach w sadzie, szczęśliwe. Jacyś goście,
dużo prezentów, potem znowu wielka kłótnia i rozstanie, tym razem
ostateczne. Szerszenie, które próbował ogłuszać ciosem pięści, z różnym
skutkiem. Noce, kiedy ojciec i matka, po kolejnej kłótni, robili w ciszy coś,
czego wtedy nie rozumiał.
Chwilę później
skupiony
snop światła wystrzelił prosto w lewe oko ojca.
Szymon usłyszał cichy jęk. Tik tak, tik tak, tik tak, zegar głośno wybijał
kolejne sekundy. Powieka ojca ani drgnęła, lecz źrenice skurczyły się, jakby
ktoś je mocno ścisnął między palcami. Oddech ustał. Odczekawszy kilka
minut, Szymon podszedł do łóżka i sprawdził puls leżącego. Do rana
cierpliwie usuwał wszystkie ślady, również z latarki, którą wychodząc,
zostawił na krześle obok łóżka. Przed nastaniem świtu opuścił dom, nie
zamykając za sobą ani drzwi wejściowych, ani furtki. I właśnie ona, otwarta
na oścież, zaciekawiła sąsiada. Odkąd tu mieszkał, nigdy się nie zdarzyło,
by Kazimierz K. nie zamknął starannie wszystkiego, co tylko nadawało się
do zamknięcia. Nawet koszule dopinał zawsze ciasno pod szyję, na ostatni
guzik. Sąsiad odczekał jeden dzień, potem drugi, nie chcąc bez wyraźnego
powodu wchodzić na cudzy teren. Z Kazimierzem K. łatwo było, o czym
przekonał się wielokrotnie w przeszłości, o zatarg. Dopiero drugiego dnia
wieczorem, kiedy nic się nie zmieniło, zdecydował się coś zrobić. Wołając
głośno „Panie Kazimierzu!”, minął furtkę i znalazł się na podwórzu. „Panie
Kazimierzu! Panie Kazimierzu, to ja, sąsiad, Heniu Lewandowski!”. Nie
mogąc doczekać się odpowiedzi, ale i nie chcąc wchodzić od razu do środka,
mimo że ogarniała go coraz większa ciekawość, obszedł dom dookoła,
patykiem pukał w szyby, nawoływał. Nikt nie odpowiadał. W końcu,
rozejrzawszy się najpierw na boki, jak gdyby popełniał jakieś wykroczenie,
wszedł do domu. „Halo! Panie Kazimierzu, to ja, Heniu! Zapomniał pan
zamknąć drzwi! Zimno panu naleci do środka, szkoda opału!”. W środku
panował przenikliwy ziąb, kwiaty w doniczkach powiędły, woda zamarzła.
Lada chwila mogły pęknąć rury, temperatura na zewnątrz z dnia na dzień
spadała, ze wschodu nadciągał wielki mróz. Sąsiad nie znał rozkładu domu,
nigdy wcześniej w nim nie był. Początkowo, kiedy się sprowadził na tę ulicę,
chciał się zbliżyć do Kazimierza K., co prawda nie z przyjaźni, lecz ze
zwyczajnej ciekawości. Raz nawet zaprosił go do siebie na kawę.
Rozmawiało im się miło, lecz sam w rewanżu nie został zaproszony
i w końcu dał za wygraną. Myśląc o tym wszystkim, Lewandowski
przeszukiwał ostrożnie kolejne pomieszczenia. Dopiero na samym końcu
trafił do sypialni. Trup miał otwarte oczy.
Najszybciej
przybył dziennikarz lokalnej gazety, który jako pierwszy
otrzymał telefon. Lewandowski od dawna marzył, by jego nazwisko i zdjęcie
znalazło się w prasie. Barwnie opowiadał o swoich poszukiwaniach, dodając
do całej historii szczegóły całkowicie niezgodne, co się później okazało,
z prawdą. Twierdził, że w nocy słyszał rozmowy obcych mężczyzn
mówiących w nieznanym mu języku, a także odjeżdżające z piskiem opon
auto. Lekarze pogotowia, którzy tymczasem zdążyli zabrać się do pracy,
stwierdzili atak serca, była to według nich bezpośrednia przyczyna zgonu.
Funkcjonariusze z lokalnego posterunku dokonali wstępnych oględzin, nie
znaleźli jednak nic niepokojącego. Latarka nie wzbudziła ich podejrzeń,
uznali ją za własność zmarłego. Do piwnicy, gdzie bez trudu znaleźliby
pozostawioną przez Szymona K. kurtkę, w ogóle nie weszli, informację
o otwartej furtce i drzwiach wejściowych zignorowali. Obiecali powiadomić
najbliższą rodzinę, po czym odjechali, wymawiając się pilnym wezwaniem do
wypadku, najwyraźniej dokądś im się spieszyło. Kiedy kilka tygodni później,
w obliczu kolejnych niewyjaśnionych przypadków śmierci w rodzinie
Kazimierza K., śledztwo przejęła lubelska policja, utrzymywali, że latarka
umknęła ich uwadze, a informacji o otwartej furtce i drzwiach nie otrzymali.
Do piwnicy, gdzie podczas następnego przeszukania odkryto podejrzaną
kurtkę, nie zajrzeli, ponieważ nie mieli pojęcia, że w tym domu w ogóle jest
piwnica. Dopiero gdy udowodniono im nielegalny handel alkoholem,
przyznali, że nie interesowali się tą sprawą ani też żadną inną. Wkrótce
zostali wydaleni z policji i postawieni w stan oskarżenia.
Ciało
Kazimierza
K. spoczęło w rodzinnym grobowcu, obok jego matki,
ojca, wujów i ciotek. W pogrzebie uczestniczyli siostra i siostrzeniec, poza
tym kilka miejscowych staruszek, dla których uroczystości pogrzebowe
stanowiły jedyną rozrywkę w ciągu całego tygodnia. Był też jakiś starszy
człowiek, trzymający za rękę małego chłopca, być może wnuka. Chłopiec
miał nienaturalnie surowy wygląd twarzy, natomiast staruszek ciągle
uśmiechał się pod nosem i szurał nogami. Nikt nie zwrócił uwagi na
mężczyznę, który w odległości około stu metrów stał oparty o potężną
brzozę i niedbale obserwował, co się dzieje. Mimo siarczystego mrozu był
bez kurtki. Jedną rękę schował w kieszeni, drugą przeczesywał zmierzwione
włosy. Kiedy cmentarz opustoszał, on także się oddalił.
Relacja Katarzyny K.
Na
początek coś o mnie? Nazywam się Katarzyna K., urodziłam się w roku
19…, chodziłam do szkoły, tak, podstawowej, w S., wyprowadziłam się
potem z domu i dalej to już ja mieszkałam w Lublinie, w internacie, dalsza
nauka w liceum, profil mat.-fiz., tak, matematyczno-fizyczny. Zawsze bardzo
dobrze się uczyłam, studia też tam, w Lublinie, matematyka, miałam zostać
nauczycielką, ale na czwartym roku dostałam stypendium, wyjechałam do
Anglii, spodobało się, zostałam, po studiach najpierw praca w sklepie
ogrodniczym w Cookham pod Londynem, potem przeniosłam się na północ,
do Szkocji, Arbroath, potem jeszcze dużo zmieniałam miejsca pobytu, krótko
byłam w Norwegii i Szwecji, zawsze wracałam do Anglii, tam mi się
najlepiej podobało. Ale w Szkocji też. Pracowałam u ogrodników, kiedy
byłam bardziej na południu, na północy pracowałam w firmach różnych,
handlowały nasionami, nawozami sztucznymi, maszynami rolniczymi
i innymi, nie mam męża, nie mam dzieci. Dawno w Polsce nie byłam, nie
kontaktuję się od dawna. Co mogę powiedzieć o Szymonie? Zanim zniknął,
już wtedy rzadko się widywaliśmy. Mieszkałam daleko, nie przyjeżdżałam
prawie wogle, nie przyjechałam nawet na ślub Szymona, tylko Szymon
czasem wpadał do mnie, sam, później z rodziną, jego zdjęć nie mam,
wspomnień z nim trochę tak. Ale dawnych, bardzo, coś jakby to było
bynajmniej z innego
dimensio
n, wymiaru, dziękuję. Byłam
starsza
dziewięć
lat, cieszyłam się, pamiętam, kiedy się urodził, brałam na ręce, jak ta,
niańka, jak lalkę, nocami wył strasznie, chyba go coś bolało, ale nikt nie
wiedział co, lekarka mówiła, że kolka i że w końcu przejdzie. Ale trwało to
długo, horror, spać nie mogliśmy, ojciec się wściekał i szedł spać do garażu,
do auta, a nas z nim zostawiał. Potem faktycznie się uspokoiło, nie było już
tak mocno. Pogodne, miłe dziecko, nie pamiętam, żeby potem często
chorował, kompletnie. Czasami szedł nam na nerwy, bo bardzo ruchliwy
i ciekawski, zawsze trzeba było go trzymać w oku, ale ogólnie okej. Potem
już podrósł trochę, nie spędzałam z nim dużo czasu, byłam dużo starsza,
więc zabaw razem było mało, kłóciliśmy się, denerwował mnie, był
upierdliwy, tak to się chyba mówiło, chciał, żeby się z nim bawić, do tej
pory pamiętam to: „Kiedy się ze mną pobawiiiiiiiisz?”, z tym takim długim
„i”, szło mi to na nerwy. Ciągle, ciągle! Był trochę biedny, bardzo sam, od
małego, pan był w naszym domu, to pan widział, jak tam jest. Teraz pewnie
i tak lepiej, chociaż dawno tam nie byłam i nie zamierzam, ale wtedy tam
było dokładnie pusto, dom na boku miasta, otoczony sadami, polami i były
one już wtedy… no, sam bush,
you
know
, drzewa
wysokie, gęste, szczególnie
jabłonie ogromne, nikt tego nie przycinał, pełno wysokich traw, krzewów
i pokrzywów, agresty, porzeczki, które trzeba było latem zbierać, ogromne
liczby porzeczek, bardzo nudne zbierać porzeczki, szału można dostać, i do
tego gorąco, bo trzeba uważać przed pokrzywą i grubo ubierać, Szymon tego
nie znosił, a ojciec i matka wszystko kazali zbierać, to wszystko, te
wszystkie drzewa rośliny, bardzo zabierało światło naszemu domu,
pamiętam półmrok, ciągle półmrok. Wieczny półmrok dosłownie. Ulica też
była słabo oświetlona, pan rozumie, jak tam było, a zimą to już kompletnie,
jakby ta ciemność człowieka, no nie wiem, wsesała, wsysała, o, dziękuję,
tak. Wszędzie cicho, tylko psy gdzieś szczekały daleko, no jak z jakiegoś
filmu, jakby ktoś tak specjalnie wszystko zaplanował i ułożył, naprawdę jak
z filmu, nie żartuję, nie lubiałam wychodzić z domu po ciemku, a czasami
trzeba było, bo zimą, wiadomo, wcześnie ciemno. Zresztą dom też zawsze
był taki jakiś… Niby duży, niby raczej dość bogato, bo ojciec potem dobrze
zarabiał, na początku nie, ale potem to tak, i miał jakieś pieniądze po
rodzinie, ale ciemno i cicho. Grube mury, duża piwnica, duży strych,
dzieciak byłam, to się bałam być tam sama, bynajmniej, Szymon też,
a zdarzało się nam, kiedy ojciec i matka wychodzili do pracy, a myśmy mieli
szkołę na drugą zmianę, kiedyś musiałam przed południem na godzinę
zostawić Szymona w domu, chyba po chleb poszłam, miał wtedy może
siedem lat, chyba jakoś tak, w każdym bądź razie nie był już taki mały,
wracam, a on siedzi na stołku w kuchni, nos do szyby przyłożony, patrzy się
w podwórko za oknem, ale w sumie nie wiem, czy coś wogle widzi,
he’s trembling, he’s trembling,
nie
chce się odwrócić, dopiero jak go
przytulałam, przestał, mówił, że bał się spojrzeć do tyłu, bo jakby się
spojrzał, to by go coś połknęło. „Ale co?” – pytam. „Coś” – odpowiada. Potem
było tak jeszcze parę razy, a potem się wyprowadziłam do internatu
i bynajmniej nie wiem, jak długo to jeszcze trwało. Mówiłam, byłam dużo
starsza od Szymona, długo mieliśmy lekki kontakt ze sobą, denerwowało
mnie, bo uważałam, że Szymon to taki synek mamusi, dziwne, dużo lat
później Szymon opowiadał mi, że to on czuł się na uboczu, i że to ja byłam
u mamy zawsze na przedzie, potem było między nami lepiej, ale wtedy już
mieliśmy lekki kontakt i rzadko, bo on jeszcze mieszkał w S., a ja
w Lublinie, później on w Lublinie, ale ja już zamieszkałam w Anglii, i tak,
wie pan, lata mijały, rozminęliśmy się gdzieś. Nie mogę powiedzieć,
żebyśmy byli sobie bliscy, chyba nie, ale też nie byliśmy obcy, trudno to
wyjaśnić, to co nas łączyło, może jednak jakoś się mimo wszystko
rozumieliśmy. W sumie nie mogłam na początku narzekać, ojciec był dla
mnie dobry, kiedy byłam mała, dużo wiedział, opowiadał, śmieliśmy się
dużo, zajmował się mną, mam z nim dużo zdjęć razem, to znaczy miałam
w Polsce, nie zabrałam ich ze sobą do Anglii. Basen, jezioro, badminton,
wakacje w górach i nad morzem, miło… Szymon miał już gorzej, urodził się,
kiedy między ojcem i matką było gorzej, mniej się nim zajmowali, ale raz
w roku było inaczej, bo ojciec zabierał Szymona na wakacje w góry, dwa
tygodnie tylko we dwóch, zawsze był wtedy inny, nagle naprawdę
loving
father,
tende
r,
you
know, czuły,
exactl
y
. Szymon
zawsze lubiał z nim
wyjeżdżać i tak bardzo lubiał góry. A kiedy wracali do domu, wszystko
wracało do starego. Nie ten sam ojciec, Szymon nie rozumiał tego, dlaczego
ta zmiana, dlaczego ojciec był inny tam i w domu. Lubiał z nim być
w górach, kochał to, ale potem, w domu, bał się go i unikał, jak mógł.
Chował się, kiedy przyjeżdżał z pracy, nie ruszał się, prawie nie oddychał,
żeby tylko ojciec go nie zauważył, a kiedy ojciec czasami wyjeżdżał na
delegację, to było wtedy święto, jakby ktoś mu zdjął ogromny ciężar. Jemu,
mnie, nam wszystkim. Pamiętam jeden taki weekend, ojciec wyjechał, coś
tam budował pod Łodzią, maj, gorąco, ogród kwitnie, gramy w piłkę, na
niebie
beautiful
clouds, naprawdę piękne,
takie
gęste, jak wełna, białe,
trudno mi to opisać, widzi pan, ten mój polski. Ale pamiętam to dobrze.
Mam to w głowie. Szymon właściwie najczęściej sam był w domu z kobietą,
która im gotowała obiady i trochę sprzątała, była wścibska, ale nią lubiał,
bo była z nim, dużo z nim rozmawiała, tłumaczyła co i jak, siedział z nią
w kuchni, pytał, słuchał. Raz podsłuchałam, jak pytał, co to kopyta, mały
musiał być. Ona mu tłumaczy, tłumaczy, a na końcu on nią pyta: „Czy pani
ma kopyta?”, bez złośliwości, był mały, a ja wszystko słyszałam i sikałam ze
śmiechu obok w pokoju, w sumie to nawet nie było głupie pytanie, bo ona
faktycznie miała takie ciężkie, grube nogi, kloce, miała ciągle owinięte
jakimiś
grubymi
bandażami,
bolało
nią.
Była
stara,
zmarszczki,
przygarbiona, nie mówił do niej „Babciu!”, ale tak nią kompletnie traktował,
ona też go lubiała, chociaż czasem mówiła o nim, że taki – jak to było? –
głupiomądry. Głupiomądry, bynajmniej. Zna pan to słowo? Tak? Na wsi
czasem też mówili o takich filozof, to pamiętam. Robiła mu małe prezenty.
Trudno go było nie lubić, żywe srebro, mówili i zachwycali się, byłam nawet
zazdrosna, nawet o to, że to taki ładny chłopiec, delikatna uroda, kręcone
blond włosy, które mu potem ściemniały i się wyprostowały, ale ładny był
zawsze. Wogle wiele ludzi myślało, że to dziewczynka, pamiętam jedno takie
zdjęcie, rozwiewichrzone włosy, jakby go ktoś zatrzymał, kiedy biega, i taka
mina – bo ja wiem? Zawadiacka? Tak to się mówi? Dziękuję. „
So
what?!”,
tak
wyglądał, jakby właśnie dokładnie to mówił. „I co mi zrobicie?”, może też.
Kompletnie czuły, wrażliwy, tylko że często rzeczywiście taki mały
mądralański, może dlatego, że wcześnie nauczył się czytać i dużo czytał,
i dużo wiedział na swój wiek, co miał zresztą robić w tym domu sam?
Dopiero później polubiał zabawy w sadzie, ale tam też był raczej sam,
z tego, co pamiętam, tak. Nie, to musiał mi w zasadzie sam opowiadać, bo
ja przecież już wtedy nie mieszkałam w S. Zanim się wyprowadziłam,
między matką i ojcem już było źle, coraz mniej znajomych, wyjazdów,
wycieczek, zero wakacji razem, jakby wszystko wokół się zamykało, tak to
pamiętam, kompletnie, szczelnie zamykało, jakby ojciec i matka chcieli się
w tej złości na siebie – nie wiem – ukisić, i nas przy okazji też. Ojciec mówił,
że matka go zdradza, i inne jeszcze takie, matka że nie, niby to cofała się,
zamykała w sobie, milczała jakoś tak, jak, no nie wiem jak, to jeszcze
bardziej denerwowało ojca, wrzeszczał strasznie, potrafił, jak to się mówiło,
przepraszam, dosrać człowiekowi. No ale matka w sumie też. Potem doszły
inne sprawy, obaj dziwnie reagowali, z niechęcią, kiedy widzieli, że
zaczęłam się interesować chłopakami, i faktycznie, szybko przestałam, bo
nie chciałam problemów. A przynajmniej udawałam, że przestałam,
zaczęłam się ze wszystkiego wycofywać, taka niby grzeczna córeczka, co
tylko się uczy. Właściwie to mi zostało niestety do dzisiaj, bynajmniej, to
cofanie się, nieważne. Wtedy trudno było mi się z tym pogodzić, dzisiaj
powiem tak, że mam poczucie, że matka i ojciec, nie wiem, jak to nazwać –
nie lubieli nas? Mnie i Szymona? Na pewno nas kochali i opiekowali się
nami, ale żeby lubieć, to chyba nie, normalnie człowiek lubi swoje dzieci
i podlewa je jak taką roślinkę, na którą trzeba uważać i kompletnie chroni
nią. Żeby rosła. A oni nie uważali nas, jakbyśmy im w czymś zawadzali. Ale
w czym? Nie umiem inaczej o tym mówić. Z braku koleżanek i innych zajęć
od małego dużo się uczyłam, byłam bardzo dobra, jeździłam na jakieś
konkursy, wygrywałam, robiło mi to przyjemność, nie powiem, bez chęci
potem wracałam do domu. Ojciec i matka niby chwalili, tylko te pochwały
jednak miały coś wymuszonego, jakby się przymuszali, jakby wiedzieli, że
powinni pochwalić, bo tak się robi, ale raczej, I don’t know, naśladowali
chwalenie, tak
niektórzy czasami naśladują uczucia, znam takich, którzy nie
czują w rzeczywistości. I to było dość sztuczne. Czuło się, że nienaturalne.
Szymon obrywał, zwłaszcza od ojca, że głupi, że tuman, że się nie nadaje, że
nie umie, a powinien umieć, wszystko źle i nie tak. A Szymon naprawdę się
starał i naprawdę był bystrym dzieckiem, tylko że się ojca okropnie bał
i z tego zdenerwowania mu nie wychodziło, czasem aż żal było widzieć,
matka czasami się za nim wstawała, wstawiała, znaczy się, ale nie za
często, bo raczej myślała o tym, jak ojcu sama dosrać – przepraszam, jakoś
mi to słowo zostało w głowie, fajne, isn’t it
? – a nie jak to wszystko
zakończyć, żeby ojciec dał Szymonowi spokój, bo on go ciągle wyzywał i inne
takie, sama byłam kiedyś świadkiem, jak wróciłam ze szkoły, po południu,
bo miałam drugą zmianę, i już słyszę, że ojciec i matka sobie skaczą do oka,
a potem, kiedy ojciec na chwilę wyszedł do innego pokoju, żeby coś tam
przynieść, co, nie pamiętam, jakiś dowód, jak mówił, tyle pamiętam, bo
często mówił o jakiś dowodach, to Szymon – zobaczyłam to na własne oczy,
bo w końcu tam weszłam – klęczał przed matką, ręce podniesione do góry,
jakby się do niej modlił, i błagał, i płakał: „Mamusiu, daj spokój, mamusiu,
daj spokój!”. Nieważne, czyja akurat wtedy była wina, czy ojciec to zaczął,
czy matka, nie wiem, to nieważne, Szymon po prostu chciał, żeby matka się
wycofała, bał się ojca i jej, i żeby już na siebie nie wrzeszczeli, bo okropnie
się bał, ich obu się bał, matki i ojca, ale matka nie przestała, poszła na
całość, i ojciec też, było wtedy ostro, pamiętam zupełnie. I coraz częściej,
tak, to się powtarzało co kilka dni, czasami codziennie, nie będę wchodzić
w szczegóły, ale zdarzało się, że po takiej nocce nie szliśmy do szkoły, ja
i Szymon, żeby wszystko odespać, bo nie spaliśmy całą noc. Któregoś razu
ojciec wrócił pijany i niby się nie awanturował, nawet pamiętam, że miał
dobry humor wyjątkowo, ale Szymon i tak się go potwornie bał, bo wogle
bał się pijanych ludzi, strasznie się bał, od zawsze, nie wiem, skąd mu się to
wzięło i dlaczego, ale bał się, i bał się o siebie i matkę, że ojciec im coś
zrobi. Więc prosił, że będzie spał z nimi, wziął ukradkiem z kuchni nóż,
zresztą taki tępy, do smarowania masła, położył pod swoją poduszką i tylko
matce o tym powiedział, że w razie czego nią obroni, bał się okropnie.
W środku nocy czuje, jak ktoś go szarpie za ramię, pali się światło, ojciec
trzyma mu nad oczami ten nóż, który znalazł i pyta: „Co to jest?! Co to
jest?!” i Szymon w płacz, ojciec go wywalił na górę, rzucił na podłogę
jakiegoś większego noża i krzyczy: „Masz, ten lepiej nadaje się do zabicia
ojca!”. Wszystko słyszałam na górze, taki show ojca, wie pan, teatr. Matka
niby próbuje wszystko załagodzić, ale potem okazało się, że to ona
powiedziała ojcu o nożu. Czemu? Nie wiem, może myślała, że ojciec
przestanie, albo chciała mu pokazać, że syn jest przeciw niemu, nie wiem,
takie to były rozgierki między nimi – rozgrywki, tak, przepraszam, albo
gierki, dziękuję – widzi
pan, między matką a ojcem. Najgorzej było przed
komunią Szymona, pamiętam, że ojciec znowu zaczął ciągnąć te swoje
historie z kochankami matki, to było śmieszne, bo matka była trudna, ale
kto nie jest trudny, i ja sama praktycznie później od niej uciekłam, ale akurat
do mężczyzn to chyba właściwie miała całe życie jakieś obrzydzenie nawet,
może tylko do ojca nie, na początku. I don’t know
, nigdy
ich do końca nie
zrozumiałam, w każdym bądź razie to było jakoś przed komunią Szymona,
tak się pożarli, że ojciec wywalił matkę na górę, bynajmniej, tam były jakieś
pokoje, jeden Szymona, dostał go po mnie, ja już wtedy byłam w Lublinie.
Szymon go nie lubił, bo żeby tam się dostać, musiał przejść ciemny korytarz,
który prowadził na strych, a na strychu zawsze były myszy, wielkie czarne
pająki, słychać było ptaki na dachu, robiły tymi nóżkami mało przyjemne,
szczególnie w nocy, te wszystkie dźwięki, w sumie straszne, a dla dzieciaka
to już wogle. Więc Szymon może nawet się cieszył, że matka będzie z nim,
bo kochał nią bardzo i czuł się bezpieczniej, kiedy ona była, spał z nią razem
chyba do dziesięciu lat w jednym łóżku, albo i dłużej, i wogle oni mieli taki
wspólny język i jakieś powiedzonka tylko dla nich, ale to było oczywiście
wszystko razem potworne, to, że ojciec wyrzucił z sypialni wszystkie rzeczy
matki i kazał niej przenosić na górę, potem powiedział, że te pokoje to dla
nich za dużo i jeden pokój zamknął, i kazał matce do siebie mówić „pan”,
a sam do niej mówił „pani”. Uśmiecha się pan? No, tak wogle to było
śmieszne, bynajmniej, dwadzieścia, nie, więcej nawet lat małżeństwo, dwóch
dzieci i nagle zaczynają mówić „pan”, „pani” do siebie, a dzieciak wszystko
widzi i słyszy, i nie wie, co się dzieje, dlaczego mama i tata mówią nagle do
siebie „pan”, „pani”. Nawet nie mieli mu robić komunii, tak się pokłócili,
był bardzo smutny, bo kiedyś komunia to było coś dla dzieciaków, sam pan
pamięta, to przyjęcie, i prezenty, coś najważniejszego w świecie, i teraz
miało tego wszystkiego nie być, Szymon był naprawdę smutny, widziałam,
kiedy ich odwiedzałam albo kiedy przyjeżdżał z matką do mnie odwiedzić.
Ale któregoś dnia ojciec miał jakiś dobry dzień, a może ktoś mu powiedział,
że nie może czegoś takiego robić dziecku, nie wiem, może ciotka Helena,
ona jedna miała zawsze jakiś wpływ na ojca, mały, ale zawsze, więc zapytał
Szymona, słyszałam to, akurat wtedy przyjechałam, to była sobota albo
niedziela. No więc zapytał go, nawet tak całkowicie łagodnie: „Chcesz mieć
komunię?”, a Szymon mówi, że chce, no i miał, i dostał dużo prezentów,
i był szczęśliwy, dostał taki wielki zestaw klocków Lego, statek kosmiczny,
Lego lubił bardzo, wyobraża pan sobie, jak się cieszył, bo w tamtych czasach
Lego nikt prawie nie miał i było bardzo drogie, dostał też jakieś pieniądze,
potem, kiedy już odjechali wszyscy goście, tylko ja jeszcze zostałam, znowuż
się pokłócili, bo matka coś ojcu ukradła z portmonetki. Norma. I tak już
zostało, ojciec na dole, matka i Szymon na górze, „pan”, „pani”. Ja wogle
przestałam prawie przyjeżdżać, w internacie i w szkole nie było może super,
bo na początku naśmiewali się ze mnie, że z wiochy przyjechałam, tak
mówili, ale i tak było dużo lepiej niż w S. Potem przestali się śmiać,
uczyłam się dobrze, szanowali mnie. Może to było egoistyczne, że tak
wyjechałam, może. Nie chciałam ich widzieć, matki i ojca, chciałam uciec,
mieć święty spokój, chciałam pomyśleć wreszcie o sobie, i przestać myśleć
o nich, i żeby w nic mnie nie wciągali, tak jak to zawsze robili. Szymon tam
został, z nimi, w tym wielkim ciemnym domu na boku miasta, chyba wtedy
o nim nie myślałam, chciałam mieć spokój, a właśnie wtedy między ojcem
i matką zaczęło się najgorsze, pamiętam tego chłopaka, jak gasnął, z roku
na rok, jak się cofał, budował,
shell, you
know, skorupę, dziękuję.
Traciliśmy
kontakt, czasami
coś mi tam opowiadał, co się dzieje w domu, ja
sama nigdy tego nie widziałam na własne oczy, więc nie wiem na pewno
i pewnie nie chciałam wiedzieć, denerwowało mnie nawet, kiedy coś
opowiadał, jakby mi coś przypominał, o czym chciałam zapomnieć i potem
faktycznie przestał. Myślę, że miał długo żal, a ja inaczej nie mogłam po
prostu, to było jak obrona dla mnie samej, Szymon chyba to dużo lat później
zrozumiał, ale dopiero dużo później. Co się czasami tam działo, wiem raczej
od matki, od Szymona, z drugiej ręki. I też nie wszystko, bo, jak mówię, nie
bardzo chciałam słuchać, bynajmniej są prawdziwe te opowieści, tak sądzę.
Chociaż czasami prawie nie wierzyłam z początku, na przykład, kiedy po
jakiejś kłótni między matką i ojcem, całą noc chyba trwała, ojciec wpadł
wtedy w szał, wyrzucał z szaf ubrania, naczynia, wrzeszczał, matka wpadła
w stupor, śmieszne słowo, that’s why I remember it
, Szymon
następnego
ranka nie mógł wstać z łóżka, nie mógł chodzić, fakt autentyczny! Nie mógł
ustać na nogach, przyjechała lekarka, matka płacze, że syn będzie kaleka
i tak dalej. Okazało się, że takie rzeczy dzieją się od stresu, oczywiście
matka lekarce nie powiedziała, co się działo w nocy, ale lekarka i tak się
domyśliła, zresztą w mieście ludzie gadali, co się u nas w domu dzieje, bo ta
kobieta, co nam gotowała, też widziała dużo i potem gadała po mieście.
W każdym bądź razie wyzdrowiał, ale strach był, opowiadała też, a może to
Szymon, tak on, jak w kłótni raz zemdlała i kazała Szymonowi zadzwonić po
lekarza, a ojciec mu zakazał. Matka czołga się po podłodze, po schodach, nie
może prawie iść, Szymon nią podtrzymuje, nie wie, what’s going on
, matka
mówi mu jedno, ojciec drugie, krzyczą na niego, na siebie, strach. Strach,
mówię panu,
terribl
e! I różne
takie
były jeszcze, ojciec później więcej pił,
wracał pijany w środku nocy, awanturował, jak nie mógł trafić kluczem
w zamek, rzucał kamieniami w okna, żeby mu otworzyć, matka i Szymon
bali się, nie otwierali, ojciec jeszcze bardziej się wściekał, wszędzie
potłuczone szkło, jakieś krzyki, w końcu jakoś wchodził, a potem… No potem
to działy się te rzeczy, że ani matka, ani Szymon nigdy bezpośrednio nie
mówili, to nie był temat. Szymon w środku nocy wychodził, ile mógł mieć
wtedy, dziewięć, dziesięć lat, i szedł słuchać pod okna na dole, co z matką,
co z ojcem, co z nimi, bo nagle robiło się tak cicho, myślał, że się zabili,
zresztą przy mnie tego nigdy nie było... Czy często się to zdarzało? Dość
często, tak, dość często, tak myślę, tak… Ale nie chcę o tym mówić, to i tak
już nic nie zmieni. W każdym bądź razie było sporo takich akcji, nic już panu
więcej o tym nie powiem… A inne rzeczy? No nie wiem, matka albo
Szymon, nie pamiętam, opowiadali, że czasami ojciec zamykał przed nimi
dom i nie wpuszczał ich. „Tatuś, wpuść nas!” − wołał Szymon, w końcu ojciec
otwierał. Co tam jeszcze? Ale pan mnie męczy, a Szymon i tak zniknął,
zrobił swój plan, nikt go nie złapał, więc po co to panu? Kiedyś ojciec zaczął
na dole tarmosić matkę, Szymon przyleciał do mnie na górę, uczyłam się,
chyba geometrii, tak to geometria, taki gruby podręcznik,
he
was terrified
.
To
było w sobotę albo niedzielę, przyjechałam do domu, zerwałam się i na
dół, krzyczę ze schodów: „Zostaw moją matkę!”, potem jeszcze: „Obleśny
tłuścioch!”, no i wywalił mnie z domu. Później matka kazała mi ojca
przepraszać, nie wiedziałam, za co i dlaczego, skoro to niej broniłam. Nie
chciałam przepraszać, w końcu to zrobiłam, chyba dla świętego spokoju, dla
niej. Ale i tak przestałam tam przyjeżdżać i się wtrącać, niech sami
załatwiają sprawy między sobą, pomyślałam, a nie, że bronię, a później
jeszcze ja muszę potem przepraszać nie wiem za co. Wtedy Szymon został już
kompletnie sam, bo jak przyjeżdżałam, lubiał po mnie późnym wieczorem
wychodzić na przystanek, czuł się chyba safe, wiedział, że
ojciec
i matka
przy mnie jeszcze się hamują, bo byłam starsza. Teraz przestało to być,
Szymon tylko czasami opowiadał, co tam się dzieje, że na przykład ojciec
kazał mu śledzić matkę, kiedy gdzieś wychodziła, bo myślał, że się spotyka
z kochankami, o tych kochankach ojciec nie mówił, ale Szymon głupi nie był,
domyślał się, zresztą wie pan, dzieciaki zawsze wiedzą więcej, niż dorośli
myślą. Innym razem po jakiejś awanturze ojciec płakał, trząsł się od płaczu
tak mocno, jakby miał drgawki, i przytulał Szymona do siebie. „Pierwszy raz
– opowiadał Szymon – widziałem ojca, jak płakał”. Widzi pan, nawet we
mnie to siedzi, mimo że tego nie widziałam na własne oczy, ale Szymon tak
to opisywał, jakbym widziała, to jego słowa, dokładnie je pamiętam, od
małego ładnie opowiadał, pełnymi zdaniami, słów dużo i ładne, potem
przestał tak dużo mówić, bo, jak mówiłam, zamknął się, ale zaczął dużo
rysować i pisać, to były jakieś komiksy karate i długie historie o
grizzly
bears, czytał o nich w książkach i bardzo
mu
się to podobało. Więc sam
zaczął takie pisać. Matka
was
very proud of him, że
tak
całymi dniami
siedzi, rysuje, pisze, ale potem pokazała te rysunki i te opowiadania
koleżance, bo chciała się pochwalić, to ta koleżanka skierowała jej uwagę,
że tam tak dużo się bili, dużo było krwi. Faktycznie, krwi było pełno, bili się
jeden z drugim, karate, grizzly się szarpały kłami, wyrywały sobie mięso,
zagryzały, krew, oczywiście zwyciężał zawsze ten największy i najbardziej
silny. Więc potem matka już nikomu nie pokazywała, a Szymon pisał
i rysował, pisał i rysował, bardzo dużo tego było, pamiętam, całe kupy
kartek. W mojej opinii dlatego tak dobrze później pisał,
all
those articles,
books
. Bo
ćwiczył się w tym od małego praktycznie. Poza tym co miał robić,
mieszkali na boku, kolegów nie miał, bo nie chcieli do niego przychodzić.
Raz i drugi byli, i słyszeli, jak się ojciec i matka kłócą, Szymonowi było
bardzo wstyd, opowiadał o tym mi, potem już nikt do niego nie chciał
przychodzić, zresztą rodzice innych dzieciaków nie puszczali tam nikogo, bo
ogólnie wiedzieli, że dzieje się tam źle. Więc pisał, rysował, czytał, chodził
do sadu, interesował się roślinami, zwierzętami, ptaki szukał, opisywał
jajka, które znajdował w gniazdach, rysował te jajka, sprawdzał, do jakiego
ptaka mogą należeć, wiedział bardzo dużo, naprawdę bystry chłopak, ale też
bojący, nerwowy, obgryzał paznokcie, dłubał ciągle w nosie, aż krew mu szła
z nosa, a potem jadł te, no, kozy, babole. Kozy, tak się u nas mówiło. Kiedyś
zauważyłam, że miał czuły bardzo słuch, łapał jakieś szmery, bardzo słabe
nawet i nasłuchiwał, ale bynajmniej uważnie, jak jakiś zając albo mysz,
bynajmniej. Może dlatego taki miał lekki sen, budziło go byle co. Czujny.
A już szczególnie nie znosił, jak ktoś pukał do drzwi, wyobraża pan sobie?
Nie wiem, skąd mu się to wzięło, pukanie do drzwi, nawet lekkie, po prostu
od razu cały sztywny się robił i robił się blady, taki był. Poza tym był też
wogle drażliwy, często się kłóciliśmy, zdarzało się, że się nawet biliśmy,
niby dla żartów, że to takie nasze zapasy, ale szybko robiło się ostro
i myślę, że tak naprawdę to jedno drugiemu chciało przytłuc. Zawsze
wygrywałam, byłam starsza i silna dziewczyna. Więc tak wogle był różny,
jak to dzieciak,
lovely
and irritating at the same time.
Co
najbardziej mnie wkurzało? Mówiłam chyba już, że taki mądrala.
Próżny, o! Taki próżny dzieciak, który myśli, że jest najbardziej mądry
i piękny w świecie, faktycznie był ładny, moje koleżanki z Lublina też tak
mówiły, kazały go sobie pokazywać, kiedy przyjeżdżał, oglądały ze
wszystkich stron, a jemu się podobało, że starsze dziewczyny się nim
interesują. Kiedy z nimi był, miał taki dziwny gest, zapamiętałam: język
wysuwał mocno w przód, podnosił i dotykał nim górnej wargi, jakby się
lizał, miał wtedy dziewięć, dziesięć lat, u takiego chłopaka coś takiego
wygląda, no nie wiem, dziwnie jakoś, proszę mnie poprawiać, jeśli coś źle
mówię, seksualnie, w każdym bądź razie bynajmniej dziwnie. Ale im się
podobało, to tak robił, miał wyczucie do dziewczyn, już wtedy. Z S. wyniósł
się dopiero na studia, miał osiemnaście albo dziewiętnaście lat, kupa czasu.
Chciał wcześniej, do Lublina, jak ja, do dobrego liceum, gdzie byli dobrzy
nauczyciele od polskiego, a on polski uwielbił, ciągle dużo czytał, dobre
pisał wypracowania, bardzo ciekawe, pomysłowe, takie właściwie nawet nie
wypracowania, a opowiadania, wygrywał konkursy dla uczniów i mógł sobie
wybrać liceum bez egzaminów, ale ojciec powiedział, że nie będzie mu
dawał pieniędzy na Lublin, bo nie ma, co nie było prawdą, zresztą kiedyś
też nie chciał mu lampy na biurko kupić, bo ta stara była bardzo słaba
i Szymona bolały oczy, i poprosił ojca o pieniądze na nową, a ojciec nie
chciał dać, w końcu Szymon sam musiał uzbierać albo matka mu kupiła, nie
pamiętam. Bo przecież ojciec wtedy dobrze zarabiał na tym budowaniu. Ja
myślę, że chciał Szymona po prostu mieć przy sobie,
they
both wanted to
,
matka
też, a z jakichś powodów nie chciała się wyprowadzić gdzie indziej,
zrobiła to dopiero parę lat później, kiedy Szymon właśnie poszedł na studia
i już nie miała praktycznie wyboru. Więc Szymon poszedł do liceum w Z.,
dojeżdżał tam autobusem codziennie, z piętnaście kilometrów, coś koło tego,
marna szkoła, marna, Szymon naprawdę źle trafił, tylko kolegów miał
fajnych, mówił, naprawdę dobrych przyjacieli, szczególnie dwóch, jeden
później
he
had an accident, motorem, i umarł,
ale
to dopiero przyszło
później. Tak, prawdziwi przyjaciele − mówił. I tak to kisł w tym domu, rok
po roku, aż skończył liceum, potem pojechał do Lublina, matka
wyprowadziła się do mieszkania w bloku w S., ale bardzo dziwne, nie
rozwiedli się z ojcem, nigdy, do końca w papierach byli małżeństwem, póki
śmierć ich nie rozłączy, i takie tam pierdoły, wie pan. Żartuję, no ale jednak
się nie rozwiedli, nigdy nie wiedziałam dlaczego, mogli sobie przecież na
nowo życie ułożyć, nie byli jeszcze tacy starzy, ale oni po jednej stronie się
nienawidzili, a po drugiej – nie wiem, jak to nazwać, bynajmniej, jakby sobie
byli do czegoś potrzebni. Matka często opowiadała, jak to się na początku
kochali i jak to im było dobrze ze sobą. Ojciec był wtedy zupełnie inny,
przystojny, wesoły, lubiał tańczyć, bawić się, matka miała dużo chłopaków,
to znaczy dużo nią chciało za żonę, naprawdę była piękna, widać na
zdjęciach, ale wybrała ojca i potem mówiła często, że tylu ich miała i akurat
musiała wybrać najgorszego. Tylko ja myślę, wie pan, nigdy jej tego nie
mówiłam, zresztą sama późno to zrozumiałam, długo brałam tylko stronę
matki, no więc zrozumiałam, że, no nie wiem, nie wiem, to była jakaś
zależność po obu stronach,
addicted
to love
, jak
w tej piosence Roberta
Palmera, trudno to pewnie panu zrozumieć, mnie też, nie umiem tego lepiej
wytłumaczyć, mimo że tam byłam i że dużo rzeczy widziałam. Kiedyś matkę
i ojca dzieliłam w myślach, rozdzielałam, dziękuję, teraz myślę o nich
razem, myślę, że oni jakoś nie potrafili tego zatrzymać, a czasami nawet
wydawało mi się, że tego potrzebowali, że uczepili się tej miłości i nawet
nie zauważyli, że to już nie miłość, ale dalej się czepili, jakby nie mogli bez
tego żyć, tak, takie miało się wrażenie, kiedy o tym teraz myślę, jakby nie
mogli bez tego żyć.
Matka?
Po jednej stronie kochana, czuła, opiekuńcza, można było
polegać na nią,
reliabl
e
, jak
to mówią, dużo rozmawiała z nami, po drugiej
stronie chciała, żeby dzieci były tylko niej i nikogo w świecie. Jakby robiła
nas zależnych od siebie, najpierw mnie, potem Szymona, Szymona bardziej,
bo z nią dłużej mieszkał, taki synek mamusi, że bez mamusi to sobie nie
poradzi, że świat jest zły, ale ona go ochroni, potem źle patrzyła na jego
dziewczyny, jakby jej syna zabierały. Ale w sumie rozumiem, była samotna,
nie chciała być samotna jeszcze bardziej. Ale Szymon chciał wyjść z tego
domu wreszcie. W każdym bądź razie rozumie pan, na zewnątrz ludzie
poważni i szanowani, inżynier i urzędniczka, w małym mieście coś takiego
dużo znaczy, niby taka szlachta, ojciec i matka przywiązywali uwagę do
swojego
imag
e, że
tacy
well
educated and high moral, i że z takich
dobrych
rodzin pochodzą, zwłaszcza matka ciągle mówiła, że jej ojciec był taki
wspaniały i czuły, lekarz, a matka, czyli moja babcia, taka spokojna, oddana
mężowi, shy
, potem
chciało mi się śmiać, jak się dowiedziałam od kogoś,
kto babkę znał, że jak była młoda, to się lubiała ostro zabawić i że piła
i tańczyła, i urządzała
partie
s w czas wojny, a dziadek siedział
wtedy
w obozie. Jacyś mężczyźni się kręcili, szczegółów nie znam, ale mogę sobie
wyobrazić, co się działo. Kiedyś przypadkowo znalazłam w jakiejś starej
książce fotografię, babcia była tam, młoda kobieta,
very
sexy, z papierosem
w ustach i ten
papieros
trzymała jakoś tak,
you
know
, jakby
trzymała
w nich… A kiedy pobiegłam z tym do matki i jej to pokazałam, i śmiałam się
przy tym, to matka się zrobiła czerwona i obraziła się na mnie, że co ja
wygaduję, i że żadnego nie mam szacunku dla babci, która przecież taka nie
była i wogle. A przecież musiała to wszystko widzieć, te zabawy, tych men
,
kiedy
ojca nie było w domu, już wtedy żyła. Mała była, ale żyła, pięć, sześć
lat miała. Wzięła to zdjęcie i już go potem nie widziałam. Tacy byli ci moi
rodzice na zewnątrz, ale w środku, co się działo w środku, w tych murach,
w tym domu na boku, obok sadów, tego nie wiedział nikt. Jak Szymon
poszedł do Lublina, wtedy byłam już w Anglii, bardzo rzadko przyjeżdżałam
do Polski, raz na kilka lat, potem wogle przestałam, wszystko mnie tam
drażniło, raz na rok, latem, odwiedzała mnie matka, Szymon też, nie tak
często, ale był, przez telefon rozmawialiśmy rzadko, były lata, że kontakt
prawie się urwał, ja nie chciałam i on chyba też nie, może dlatego, że ja
jemu przypominałam to, co było, a on mnie, a obaj chcieliśmy przestać
pamiętać. Potem znów było lepiej, przyjeżdżał z Agatą, z Michałem, jeśli
idzie o mnie, zmienił się na lepsze, robił wrażenie, że był szczęśliwy, że
życie mu się ułożyło. Matka opowiadała o nim i o Agacie to czy tamto, o ich
małżeństwie, ale matka nigdy nie mówiła dobrze o żadnym małżeństwie,
jakby nawet czasem robiło jej przyjemność, kiedy między Szymonem a Agatą
było gorzej, bo przecież było różnie, jak wszędzie, ideałów nie ma,
w każdym bądź razie ja widziałam raczej, że się uspokoił, jakby to
powiedzieć, wyzdrowiał. I czasami znów był z niego ten chłopiec ze zdjęcia,
o którym panu opowiadałam, z czasów zanim to się wszystko zaczęło. Tak go
zapamiętałam, ale nie wiem właściwie, jaki był naprawdę, jak mówię,
mieliśmy lekki kontakt, może go po prostu źle rozumiałam. Nie pamiętam,
co czułam, kiedy wszyscy myśleliśmy, że zaginął. Teraz też nie za dużo. Po
co myśleć? Od myślenia lepiej nie jest, tylko gorzej. Dlaczego mnie nie
zabił, jak wrócił? Przecież prawie wszystkich zabił? Nie wiem. Nie wiem.
I don’t know
what
to say. Że
straszne?
Tak, straszne. Nie wiem, to wszystko
jest takie nie…, nie…, nieprawpododobne, nieprawdopodobne, dziękuję, jak
z filmu, a nawet jakby się taki film obejrzało, czy książkę przeczytało, toby
ktoś pomyślał, że za dużo tu wszystkiego, tych wszystkich niedobrych
historii, i że to kicz jakiś, że ten, co pisał scenariusz, przesadził z efektami.
Ale tak było, tak było, nic na to nie można poradzić. Chce pan, żebym
powiedziała, że Szymon
was
a bad man?
OK, he
was a bad man. Płaczę
czasem
po nocach, I haven’t cried
for
ages
, od
wyjazdu z Polski chyba nie
płakałam ani razu,
not
even once, a teraz płaczę, dużo. Żal
mi
tych
wszystkich ludzi, których zabił, to potworne, potworne…
He
was my brother
.
Nie
wiem, dlaczego to zrobił. Niego… niego też mi żal, nie umiem tego
wyrazić. Powiedziałam, co wiem. I don’t know much, it’s true.
But
still he
was my brother. I hate him. I love him.
I’m
tire
d
. Co
mam więcej powiedzieć?
Z
3
bratem
łączyło ją nazwisko, którego Helena K. nie zmieniła nawet
po urodzeniu syna, Mateusza. Całe życie spędziła w Lublinie.
Początkowo razem z rodzicami i starszym bratem zajmowała
niewielką kawalerkę w starej kamienicy w śródmieściu, jednej z nielicznych
ocalałych po wojnie i nadających się od razu do zamieszkania. Była jeszcze
dzieckiem, kiedy zniknął ojciec. Mówiono, że wyprowadził się do innego
miasta i innej kobiety. Od tamtej pory go nie widziano. Mając dziewiętnaście
lat, przeniosła się z matką do trzypokojowego mieszkania w nowej dzielnicy
miasta. Kazimierz K. pracował już wtedy w S. Studiowała medycynę, potem
została dermatologiem. Pod koniec studiów zaszła w ciążę, co przyjęto ze
zdumieniem, ponieważ wcześniej nie widywano jej z żadnym mężczyzną. To
był wtedy skandal, panna z dzieckiem. Nawet matce nie wyjawiła, kto jest
ojcem. Pozostała sama, lecz nie sprawiała wrażenia samotnej. Była bardzo
lubiana. Jako jedyna utrzymywała stosunki ze starszym bratem, od którego
stopniowo odsunęła się reszta rodziny. Jego śmierć także dla niej była
zagadką. Od kilku tygodni Kazimierz K. skarżył się, że jest śledzony przez
nieznanego mężczyznę w czerwonej kurtce i nękany – prawdopodobnie przez
tego samego człowieka – głuchymi telefonami. Nie była pewna, czy mu
wierzyć. Przecież w domu i na podwórzu nie znaleziono żadnych śladów
obcego człowieka, powtarzała sobie w duchu. Zresztą lekarze stwierdzili
atak serca.
Od
dwudziestu lat mieszkała sama. Najpierw zmarła jej matka, potem
ożenił się i wyprowadził Mateusz. Długo opiekowała się chorowitymi
wnukami, którzy tymczasem zdążyli wyrosnąć na młodych, postawnych
mężczyzn. A do tego przystojnych, podkreśliła nie bez satysfakcji, jak gdyby
uznawała to za własną zasługę. Rzadko opuszczała mieszkanie, chyba że
musiała zrobić zakupy. Była domatorką, kobietą prostolinijną i szczerą.
Miała jedną pasję: elektroniczne gadżety. Na biurku zawsze stał najnowszy
model komputera, telewizor zmieniała co rok, a telefon komórkowy nawet
co pół. Bez przerwy słała w świat esemesy, o najdziwniejszych porach dnia
i nocy. Pewnego dnia, w połowie stycznia, postanowiła, że poprawi sobie
nastrój wyprawą po nowy telefon. Zazwyczaj czyniła to wcześniej, już
w pierwszych dniach miesiąca, wykorzystując poświąteczne obniżki cen. Lecz
z powodu śmierci i pogrzebu brata musiała odłożyć zakupy. Dopiero kiedy
załatwiła formalności, znalazła czas, by zastanowić się nad kolejnym
modelem telefonu. Cierpliwie studiowała oferty, analizowała ceny,
porównywała funkcje i wygląd, by wreszcie, uprzednio zasięgnąwszy opinii
wnuków, wykrzyknąć: „Ten, nie chcę innego!”. Nazajutrz opuściła mieszkanie
tuż po dziesiątej. Wychodząc z windy, minęła roznosiciela ulotek
reklamowych, który właśnie zmierzał na górę. Wydawał się zmieszany
i zaskoczony, że ją widzi, szybko jednak się opanował, grzecznie podziękował
za przytrzymanie drzwi i wsiadł do windy. Nigdy nie miała pamięci do
twarzy, lecz do głosów owszem, a ten wydawał się jej znajomy. Uśmiechnęła
się i poszła dalej.
Szymon
K. – to on z plikiem ulotek w ręku piął się schodami na górę –
miał zamiar jeszcze przed południem bezboleśnie zlikwidować starą ciotkę.
Dzięki długotrwałym obserwacjom ustalił rytm jej codziennych zajęć.
O świcie robiła zakupy spożywcze, potem do obiadu siedziała w domu,
zawsze. Po obiedzie wychodziła na spacer, który zajmował jej około dwóch
godzin. W drodze powrotnej czasami odwiedzała mieszkającego nieopodal
syna. Najpóźniej o szóstej wieczorem wracała do siebie. Jednak tym razem
rytm jej dnia uległ zakłóceniu, toteż Szymon K. musiał szybko zmienić plany,
w dalszym ciągu przekonany, że sprawę trzeba załatwić dzisiaj. Wysiadłszy
z windy skierował się do mieszkania ciotki. Zawsze nosił przy sobie komplet
specjalnych małych kluczy, dzięki którym potrafił otworzyć niemal każdy
zamek, a przynajmniej każdy standardowy. Drzwi ustąpiły bez najmniejszego
kłopotu, już po chwili Szymon zamykał je od środka, jakby mieszkał tu od
lat. Zdjął buty i cienką skórzaną kurtkę, włożył wszystko do plecaka
i rozejrzał się po mieszkaniu. W ciągu minuty zdecydował, że wejdzie pod
łóżko w sypialni i tam zaczeka na ciotkę.
Helena
K. wróciła jak zwykle po dwóch godzinach, nucąc coś pod nosem,
wyraźnie zadowolona. Zawsze miała ciepły, melodyjny głos, którym
kołysała Szymona do snu, kiedy odwiedzał ją jako dziecko. Lubił swojego
starszego kuzyna. Mateusz miał wszystkie najnowsze kolekcje klocków Lego,
kupowane w Peweksie za dolary. Było też inne jedzenie, bardziej
urozmaicone i smaczniejsze od tego, które dostawał w domu, i była druga
babcia, od której dostawał zawsze parę złotych na swoje wydatki. Po latach
stwierdził, że mieszkanie prawie się nie zmieniło. Wstawiono nowe okna
i odświeżono łazienkę, natomiast reszta pozostała jak dawniej. Spod łóżka
widział dolny brzeg komody, szafy i kaloryfera, poza tym nogi od krzesła,
ciemnozielony dywanik, na którym leżała biała skarpetka, czarne wełniane
pończochy i kremowe majtki, zapewne niesprzątnięte od wczoraj. Można
było dostrzec na nich żółte plamki zaschniętego moczu. Podłoga lśniła
czystością, lecz tylko wokół łóżka. Pod nim, niewidoczne z góry, zalegały
zbite kłęby kurzu. Szymon K. dostał napadu gwałtownego kaszlu, który
powstrzymywał jedynie z największym wysiłkiem. Łzawiły mu oczy i ciekło
z nosa. Wciśnięty między podłogę a ostre sprężyny pod materacem nie mógł
się swobodnie poruszyć, by sięgnąć po chusteczkę. Na podłodze, wokół jego
twarzy, stopniowo rozszerzała się niewielka kałuża łez i smarków. Mijały
kolejne minuty i godziny.
Ciotka
najpierw długo rozgryzała poszczególne funkcje telefonu, potem
zaczęła się krzątać po mieszkaniu. Było doskonale słychać każdy wydawany
przez nią dźwięk. Dwukrotnie weszła do sypialni, za pierwszym razem, żeby
zdjąć rajstopy, za drugim, żeby wziąć gazetę z nocnego stolika. Szymon
widział jej masywne stopy w odległości kilkudziesięciu centymetrów od
swojej twarzy. Bawiła go myśl, że z jakiegoś powodu ciotka może zechcieć
zajrzeć pod łóżko, co było przecież dość prawdopodobne. Co by wtedy zrobił?
Co zrobiłaby ona, gdyby go tam ujrzała, zaginionego przed szesnastoma laty
bratanka, który uśmiecha się do niej spod łóżka jak gdyby nigdy nic? Ale
ciotka nie zajrzała pod łóżko, tylko wydmuchała nos, puszczając
równocześnie, od wysiłku spowodowanego dmuchaniem, głośnego bąka, po
czym raptownie wyszła z pokoju, skierowała się do ubikacji i ciężko siadła
na sedesie, przy otwartych drzwiach. Długo pojękiwała w rytm pracujących
jelit, smród świeżego kału rozchodził się po całym mieszkaniu. Kiedy
skończyła, odgrzała sobie obiad, zjadła go, znów sięgnęła po telefon,
zadzwoniła do syna („Słuchaj, dzwonię z nowego aparatu, jak mnie słyszysz?
Dobrze? A co u was? Może przyniosę wam trochę gorącej zupy? Wczoraj
ugotowałam dla siebie pomidorową. Nie? No tak, zawsze zapominam, że nie
lubicie mojej pomidorowej… Dobra, to na razie, wpadnę jutro, bo dzisiaj
jestem zajęta, mam nową komórkę, a poza tym idzie mróz. Na noc
zapowiadają minus osiemnaście. A jeszcze przedwczoraj było plus pięć.
Szkoda, że nie ma śniegu, bez śniegu to tak niezdrowo dla roślin… Dobra,
kończę, pa”). W kuchni, sprzątając po obiedzie, ciągle śpiewała pod nosem
jakieś stare piosenki. Raz po raz wycierała nos i puszczała głośne bąki,
w naprzemiennym rytmie. Szymon, który z najwyższym wysiłkiem
powstrzymywał się od kaszlu, teraz musiał na dodatek stawić czoła atakom
śmiechu. Do tego zachciało mu się pić i jeść. Kiedy ciotka mijała sypialnię,
a jemu akurat zaburczało w żołądku, przystanęła na moment i zaczęła
nasłuchiwać. Szymon naprężył mięśnie brzucha, aby zmusić żołądek do
milczenia. Po chwili ciotka wróciła do kuchni, ukroiła sobie kawałek placka
drożdżowego i zaparzyła herbatę. Jedząc, raz i drugi beknęła. Rytmiczne
odgłosy bąków i bekania z początku rozśmieszały Szymona, potem
mimowolnie wprawiły go w odrętwienie. Starał się je zwalczyć nagłymi
szarpnięciami głowy, jednak dawało to niewiele, a odrętwienie w końcu
zaczęło się przeradzać w senność. Wiedział, że czasami zdarza mu się mówić
przez sen, nie chciał się w ten sposób zdradzić. Nachodziły go obrazy
przeplatane pustką. Widział jakieś twarze, nosy, owinięte fałdami tłuszczu
szyje. O dziwo, mimo że obserwował ciotkę od kilkunastu dni, nie potrafił
przywołać w pamięci jej twarzy. Z Mateuszem było trochę lepiej, zapamiętał
go jako wysokiego rudzielca, z grzywą gęstych włosów opadających na czoło.
Razem słuchali heavy metalu i oglądali pisemka pornograficzne, które
znajdowali na osiedlowym śmietniku. Pamiętał też, że pewnego razu sikali
do umywalki; że nocą, kiedy Mateusz odwiedzał go w S., wychodzili do sadu
i zaczajali się na kuny; że wieczorami wyskakiwali na sam środek szosy,
wprost przed nadjeżdżające samochody, i uskakiwali dopiero w ostatnim
momencie. Pisk opon, przekleństwa kierowcy… pamiętał raka, którego
znaleźli w rzece, na wakacjach… pamiętał, jak przedrzeźniali babcię, a ona
płakała i prosiła, żeby przestali… pamiętał, jak razem chodzili po górach…
pamiętał…
Z półsnu wyrwał
go
ciężki odgłos uginających się nad głową sprężyn
łóżka. Otworzył oczy, natychmiast zrozumiał, że na dworze zdążył już zapaść
wieczór. Ciotka leżała nad nim. Gwałtownymi ruchami, od których trzęsło
się całe łóżko, przerzucała strony jakiejś gazety. W sypialni unosił się ciężki
smród gazów. Wkrótce zapadła cisza. Szymon najpierw sądził, że ciotka po
prostu coś czyta, potem usłyszał narastający odgłos chrapania. Około
godziny dwudziestej trzeciej Helena K. na krótko się przebudziła, spojrzała
na zegarek („Ojej, już ta godzina!”), podreptała boso do łazienki, wysikała
się, po czym wróciła, pogasiła światła i zasnęła na dobre. Było ciemno
i cicho.
Szymon
ostrożnie zaczął się wyczołgiwać spod łóżka, zajęło mu to około
dwudziestu minut. Kiedy wreszcie wydostał się na zewnątrz, sięgnął po
plecak, który przez cały czas trzymał obok, następnie – nadal leżąc tak, że
z poziomu łóżka w żaden sposób nie można było go dostrzec – wyjął z niego
plastikową butelkę i chustkę. Nasączył ją znajdującym się w butelce
chloroformem, wstał i przytknął twardo śpiącej ciotce do nosa. Do pokoju
wpadał przez okna słaby blask osiedlowych latarni. Szymon K. odczekał
chwilę i sprawdził, czy chloroform zadziałał jak należy. Gdy stwierdził, że
tak, włączył lampę i tym razem z całej siły potrząsnął ciałem ciotki. Żadnej
reakcji. Spod koszuli nocnej wysunęła się lewa pierś. Jej kształt Szymon
doskonale znał, bo zdarzało mu się dawniej podglądać ciotkę w łazience. Na
starość utyła, mimo to jej pierś zachowała dawną jędrność i gładkość.
Szymon ujął ją w obie dłonie, jak gdyby chciał zważyć kawał mięsa. Poczuł
lekki wzwód, przez chwilę zastanawiał się, czy się nie onanizować. W końcu
jednak ostrożnie puścił pierś i uśmiechając się do swoich myśli, wyszedł
z sypialni. Pozamykał wszystkie otwory wentylacyjne, sprawdził okna.
W kuchni odkręcił palniki gazowe. Potem szybko wrócił do sypialni, wziął do
ręki telefon ciotki i nie patrząc za siebie, skierował się na balkon.
Zamknąwszy od zewnątrz drzwi balkonowe, sprawnie spuścił się po linie na
dół. Ubrał buty i kurtkę, przeszedł na drugą stronę bloku, tę od ulicy,
i usiadł w położonym naprzeciwko całonocnym barze szybkiej obsługi. Mógł
stamtąd obserwować drzwi od klatki schodowej prowadzącej do mieszkania
ciotki. Zamówił zapiekankę i colę, był jedynym klientem. Jedząc, przyglądał
się telefonowi zabranemu ciotce. Ulicą przechodził jakiś mężczyzna, który
mówił głośno do siebie, co chwilę nerwowo pocierając sobie policzek, jak
gdyby czuł się brudny. Szymon odprowadził go wzrokiem. W końcu, kiedy
uznał, że już czas, wysłał esemesa.
Mateusz
zawsze miał włączony telefon, nawet w nocy. Spał zwykle
płytko, dlatego i teraz dźwięk nadchodzącej wiadomości obudził go od razu.
Była piąta dwanaście. Odczytał treść: „Przyjdź, źle się czuję, nie mogę
wstać”. Zbudził Janka, młodszego syna, i obaj zaniepokojeni wypadli
z mieszkania narzuciwszy na siebie, co było pod ręką. Szymon widział ich
z baru, przebiegających ulicę. Nie sądził, że będzie ich dwóch. „Tym lepiej”
− pomyślał. Mateusz miał klucze, po chwili zniknął z synem w ciemnych
drzwiach klatki schodowej. Szymon zaczął w duchu liczyć, kiedy doszedł do
dwudziestu dziewięciu – w mieszkaniu na trzecim piętrze zapaliło się
światło, a ćwierć sekundy później nastąpiła eksplozja, od której zatrzęsły się
wszystkie budynki w okolicy, także bar.
Szymon, udając, że
chce
sprawdzić, co się stało, wystrzelił z miejsca.
Przebiegł kilka metrów, potem nagle zwolnił, skręcił w małą uliczkę
prowadzącą w przeciwnym kierunku i najbliższym autobusem udał się do
centrum miasta, gdzie znajdował się hotel. Już przed południem w telewizji
pojawiły się informacje o wypadku. Szymon, biorąc kąpiel, usłyszał, że na
miejscu znaleziono niemal doszczętnie zwęglone zwłoki Heleny K., lat
siedemdziesiąt sześć. Wskutek wybuchu spowodowanego ulatniającym się
gazem zginął również pięćdziesięciodwuletni Mateusz K., syn Heleny K., Jan
K., jej wnuk, z poparzeniami drugiego i trzeciego stopnia został odwieziony
do najbliższego szpitala i umieszczony na oddziale intensywnej terapii. Jego
życiu nie zagraża obecnie żadne niebezpieczeństwo. Słysząc to, Szymon K.
wziął głęboki oddech i zanurzył się pod wodę na dobrą minutę. Jeszcze tego
samego popołudnia poszedł do fryzjera, każąc sobie wymodelować włosy.
W galerii handlowej kupił aktówkę z naturalnej skóry licowej, walizkę,
elegancki czarny garnitur, białą koszulę z mankietami, skórzany pasek, buty,
spinki, skarpetki i błękitny krawat. Z salonu optycznego wyszedł
w okularach, zerówkach. Na sam koniec dobrał sobie ciemnoszary
dwurzędowy płaszcz i perfumy o głębokiej, zmysłowej nucie. Przebrał się
w publicznej toalecie, skropił perfumami, a stare ubrania włożył do walizki,
którą zabrał ze sobą. Odwiedził solarium, potem odczekał aż do zamknięcia
galerii. Była godzina dwudziesta pierwsza trzydzieści. Zamówiona taksówka
czekała na zewnątrz. W ciągu dwudziestu minut znalazł się w szpitalu,
w którym leżał Jan K.
Roztrzęsione pielęgniarki składały później
sprzeczne
zeznania, lecz co do
jednego były zgodne. Nieznajomy mężczyzna, który tamtego wieczoru około
godziny dwudziestej drugiej pojawił się na ich oddziale, był po prostu
czarujący. Patrząc dyżurnym pielęgniarkom głęboko w oczy, prosił, by
pozwoliły mu wejść do sali, w której leżał jego bratanek. Twierdził, że na
wieść o tragicznym wypadku kupił bilet na najbliższy lot do Lublina i oto
jest. Chciał koniecznie zobaczyć Jana K., przed laty, ciągnął, był z nim
bardzo związany. Chłopak w pewien sposób zastępował mu jego własnego
syna, który mając dziesięć lat, zmarł na białaczkę.
Pielęgniarki,
zauroczone
nieznajomym, a równocześnie wzruszone jego
opowieścią, zaprowadziły go do sali dwieście trzynaście i zostawiły samego.
Po około dwudziestu minutach jedna z nich cicho zapukała do drzwi, pytając,
czy wszystko w porządku, a gdy nikt nie odpowiedział, weszła do środka.
Mężczyzna zniknął, ciało chłopaka leżało w innej pozycji niż wcześniej.
Pielęgniarka podeszła bliżej i wtedy stwierdziła, że Jan K. nie oddycha.
Późniejsze oględziny wykazały, że został uduszony poduszką. Dla policji
badającej tę sprawę stało się od tej pory jasne, że śmierć Heleny, Mateusza
i Jana K. była nieprzypadkowa. Utwierdzono się w tym przekonaniu, gdy
żona Mateusza K., Elżbieta, zeznała, że jej mąż otrzymał nad ranem
esemesa od matki, która prosiła go, by do niej przyszedł. Lecz jakim
sposobem Helena K. mogła cokolwiek napisać, pytano, skoro w momencie
wysłania wiadomości gaz ulatniał się od dobrych kilku godzin, co oznacza,
że w tym czasie musiała już nie żyć? Dlatego od razu uzyskano pewność, że
ktoś się pod nią podszył, zresztą na miejscu wypadku rzeczywiście nie
znaleziono telefonu komórkowego czy choćby jego szczątków. Całości obrazu
dopełniło morderstwo Jana K. Początkowo lubelscy policjanci nie mieli
pojęcia o niedawnej śmierci Kazimierza K., brata Heleny. Informację tę
otrzymali dopiero od zdziwionej ich niewiedzą Elżbiety K. W kolejnych
dniach ponownie przestudiowano dokumenty dotyczące zgonu Kazimierza K.,
przeszukano dom, przeczesano sad, przesłuchano Henryka Lewandowskiego,
a na końcu miejscowych policjantów. Dowiedziano się o martwym psie,
zanotowano, że kiedy Henryk Lewandowski wchodził do domu Kazimierza
K., drzwi wejściowe były otwarte, a w środku panował przenikliwy chłód.
W sypialni uwagę policjantów przykuła nietypowa latarka emitująca bardzo
skupioną i silną wiązkę światła, natomiast w piwnicy znaleziono czerwoną
kurtkę, która swą jaskrawą barwą zdecydowanie odróżniała się od
przybrudzonych ubrań zmarłego. Z odsłuchanych rozmów telefonicznych
między Kazimierzem K. i jego siostrą wynikało, że kurtka może należeć do
nieznanego mężczyzny, przez którego zmarły od pewnego czasu czuł się
śledzony. Chociaż brakowało ostatecznych dowodów, szybko stało się jasne,
że cztery przypadki śmierci w jednej rodzinie, i do tego w przeciągu
zaledwie kilku tygodni, to część jakiegoś planu, być może większego.
Jakiego, nie wiedziano, nie znaleziono żadnych dodatkowych wskazówek.
Z latarki skrupulatnie usunięto odciski palców, kurtka wyglądała na
noszoną, jednak wcześniej została celowo wyczyszczona, na kołnierzu nie
ostał się choćby włosek. Oględziny mieszkania Heleny K. też nic nie
wykazały, zresztą spaliło się ono niemal doszczętnie. Sekcja zwłok ujawniła
obecność substancji chemicznych dowodzących użycia chloroformu.
Pogrzeb
Heleny, Mateusza i Jana K. odbył się tydzień po ich śmierci.
Elżbiecie K., która przez cały czas znajdowała się pod wpływem silnych
środków uspokajających, towarzyszył jej starszy syn, Arkadiusz, który od
czterech lat studiował w Berlinie i nie mieszkał z rodzicami. Oprócz rodziny
i znajomych na cmentarzu zgromadzili się liczni gapie, rozłożono nawet trzy
kamery telewizyjne. Jedną z nich podstawiła policja, która w ten sposób
chciała wyłapać z tłumu wszystkie podejrzane osoby, a następnie sprawdzić,
czy mają one jakikolwiek związek z morderstwami w rodzinie K.
W przeszłości zdarzało się przecież, że sprawcy zabójstw, nadmiernie ufając
swojemu sprytowi, przy takich okazjach rzeczywiście się pojawiali.
W pewnym sensie podobnie było i tym razem, tyle tylko, że kamery
ustawiono w niewłaściwym miejscu. Szymon K. nie wmieszał się w tłum,
lecz po prostu przybył na cmentarz skradzioną tego ranka taksówką. Dwa
dni wcześniej, wykorzystując ogólny zamęt w rodzinie K., włamał się do
telefonów komórkowych Elżbiety i Arkadiusza K., zmieniając ustawienia
numerów korporacji taksówkarskich, więc kiedy Arkadiusz zadzwonił po
stypie pod zapisany numer, w rzeczywistości dodzwonił się do Szymona K.,
który czym prędzej przybył pod restaurację. Czekając, beznamiętnie
obserwował odjeżdżających gości i członków rodziny. Wszystkich widział po
raz pierwszy od szesnastu lat, niektórzy w ogóle się nie zmienili, inni
bardzo. Kiedy Elżbieta i Arkadiusz K. wsiedli do samochodu i podali adres,
ruszył. Jechali w milczeniu. Elżbieta K. była otępiała od środków
uspokajających, mimo to, kiedy przelotnie spojrzała na oczy i brwi
taksówkarza, odbite w lusterku wstecznym, miała pewność, że już je kiedyś
widziała. Była jednak zbyt wyczerpana ostatnimi wydarzeniami, by
zagadywać kierowcę. Potem ona i syn zdążyli tylko poczuć, że taksówkarz
nagle zahamował, wskutek czego oboje stracili równowagę, następnie
szybkim ruchem sięgnął do zewnętrznej kieszeni kurtki, dobył stamtąd
pistolet lub coś, co go przypominało, odwrócił się, przytknął im do ciała
i nacisnął spust. Kopnięcie prądem, paraliż. Zamglonymi oczami zdążyli
jeszcze zobaczyć, na wpół świadomie, że kierowca zjeżdża z drogi, zdejmuje
im płaszcze, podwija rękawy, wyciąga strzykawkę, napełnia ją jakąś cieczą,
po czym wykonuje im zastrzyk dożylny. Ogarnęło ich błogie odprężenie, po
czym stracili przytomność. Jeszcze przed północą Szymon K. dojechał pod
Olsztyn, gdzie pozbył się ciał, wrzucając je, wyrąbawszy najpierw przerębel,
do jednego z okolicznych jezior. Nad ranem był z powrotem w Lublinie.
Relacja Marka O.
Jeśli już
pan
o to pyta, to tak, wspólna wrażliwość. Ona nas zbliżyła.
Oczywiście nie od razu. Pierwszy kontakt był bardzo powierzchowny. Jako
uczniowie szkół podstawowych uczestniczyliśmy w rejonowym etapie
konkursu polonistycznego. Szymon reprezentował swoją szkołę, ja swoją.
Nauczycielka, która się nami opiekowała, poprosiła, żebym zamknął okno.
Było umieszczone dość wysoko, musiałem wskoczyć na ławkę. Zrobiłem to
bardzo sprawnie, zawsze byłem wysportowany. Zauważyłem, że jeden
chłopak uważnie mnie obserwuje. A konkretnie to, w jaki sposób się
poruszam. Był tam ze swoją nauczycielką i z matką. Od razu rzucało się
w oczy, że istnieje między nimi szczególna relacja, to znaczy między nim
a matką. Sprawiało to dość dziwne wrażenie. W końcu wszyscy mieliśmy już
wtedy po piętnaście lat, nie byliśmy dziećmi. Stał blisko matki, oboje
dotykali się ramionami, coś sobie szeptali. Wymieniali znaki, które
rozumieli tylko oni. Nauczycielka Szymona, która także tam była, stała
z boku, nie liczyła się. Jak gdyby bała się przeszkadzać tym dwojgu.
Pamiętam, że patrzyłem na nich z irytacją. A jednocześnie zazdrością. Odkąd
pamiętam, zawsze i o wszystko kłóciłem się z moimi rodzicami. Tamtych
dwoje, matka i syn, robili zupełnie inne wrażenie. Była między nimi
harmonia. Porozumienie bez słów. To się od razu rzucało w oczy. Silny
związek. Bardzo silny. Nie rozmawiałem z nimi. Dlaczego? Poza powodami,
które już wymieniłem, Szymon robił wrażenie chłopca z tak zwanego
dobrego domu. Wie pan, typ doskonale wychowanego prymusa. Z takimi nie
chciałem mieć wtedy nic wspólnego. Widziałem swoją osobę raczej jako
„niegrzecznego chłopca”, który buntuje się przeciw całemu światu. Dopiero
później dowiedziałem się, że ten „prymus” to był właśnie Szymon K. Nie
przeszedłem rejonowego etapu konkursu, on tak. Mówiło się, że napisał
doskonałą rozprawkę. Następnie straciłem go z oczu. Po pewnym czasie
dotarła do mnie informacja, że na ostatnim etapie konkursu zdeklasował
wszystkich. Zajął bezapelacyjnie pierwsze miejsce. Po letnich wakacjach
spotkałem go ponownie. Znaleźliśmy się w pierwszej klasie liceum w Z.
Oczywiście, że go poznałem. Trudno było go pomylić z innymi. Mimo że
właściwie niczym szczególnym się nie wyróżniał. Ale szła za nim fama
zwycięzcy wojewódzkiego etapu konkursu polonistycznego. Dzięki temu nie
musiał zdawać egzaminów wstępnych do liceum. Inaczej niż ja i prawie
wszyscy pozostali.
Czy
od razu zaczęliśmy się przyjaźnić? Nie. Szymona trzeba było znać
dłużej, żeby go polubić. I docenić. Na początku wydawał się nijaki, bez
wyrazu. Grzeczny, o czym już nadmieniłem. W klasie znalazło się wiele
indywidualności, które zdecydowanie szybciej przyciągały uwagę. Był
Tomek, który wygrywał wszystkie konkursy matematyczne i także dostał się
do szkoły bez egzaminów. Uważano go za geniusza. Rzeczywiście sprawiał
wrażenie najbłyskotliwszego i najbardziej elokwentnego z całej klasy.
Dyskutował z nauczycielami matematyki i fizyki. Rozwiązywał zadania
szybciej niż oni. Ale właściwie od niechcenia. Bronił się przed wizerunkiem
wzorowego ucznia. Ubierał się niechlujnie, jako pierwszy zaczął pić piwo
i palić papierosy, często wywoływał awantury ze starszymi uczniami.
Wygrywał, gdyż był wysoki i dobrze zbudowany. Żartobliwie nazywaliśmy
go „Führer”. Może też dlatego, że dobrze znał język niemiecki. Kogo jeszcze
mogę wymienić? Na pewno Jarka, Adama i Szymona, drugiego Szymona
w klasie. Mieli zespół. Grali ostrego rocka. Chodzili do szkoły w glanach.
Na czoło opadały im długie włosy. Wychowawca kazał im je ściąć. Żeby
zrobić na złość, ogolili się na łyso. Był Andrzej, koniarz. Mieszkał na wsi.
Kochał konie. Po studiach został dyrektorem stadniny gdzieś na Podlasiu.
Był Milczący Lechu, czyli Maciej, którego tak przezwaliśmy, gdyż mówił
bardzo mało. Jeszcze mniej niż Szymon. Był Adam. Przezywaliśmy go
Casanova.
Lubił
dziewczyny,
lecz
traktował
je
tak,
jak
chłopcy
w przedszkolu, czyli ciągnął za włosy, gwałtownie popychał, podkładał nogi,
wyśmiewał. Ku naszemu zdumieniu dziewczynom to się najczęściej podobało.
Próbowaliśmy go naśladować, najczęściej bez skutku. Był też Łukasz,
o którym już nadmieniłem wcześniej. Sporo czytał. Chciał uchodzić za
młodego intelektualistę. W tym celu kupił sobie nawet okulary „zerówki”.
I byłem ja. Szymon? Tak, też. Oczywiście. Powiedziałbym, że życzliwie nas
obserwował. Był tolerowany. Nie przeszkadzał nam. Na początku zdziwiło
nas, że nie radził sobie z „polaka”. Zresztą w żadnych przedmiotach się nie
wyróżniał.
Ale
mieliśmy
nadzieję,
że
jako
zwycięzca
konkursu
polonistycznego przynajmniej w tym przedmiocie pokaże, na co go stać.
Niestety pierwszy sprawdzian poszedł mu źle. A najgorzej pierwsze
wypracowanie. Pisaliśmy je jeszcze we wrześniu, na lekcji. Dotyczyło
Antygon
y
Sofoklesa. Nauczyciel
ocenił je jako niedostateczne. Faktycznie
było nieudane. Pozbawione wyraźnego wątku. Oprócz tego całkowicie
nieczytelne, gdyż Szymon wielokrotnie poprawiał stylistycznie każde zdanie.
Skreślał to, co napisał. Zamazywał. Zmieniał kolejność słów. W końcu nie
wiadomo było, która wersja zdania jest ostateczna i właściwa. Naprawdę
każdemu trudno byłoby się w czymś takim połapać. Nauczyciel wszystko to
powiedział na głos. Następnie kazał Szymonowi przeczytać wypracowanie
przed całą klasą. W sumie było go nam żal. To była ewidentna próba
upokorzenia
Szymona.
Nauczyciel
uważał
go
za
przemądrzałego
i wyniosłego. Natomiast Szymon był po prostu zamknięty w sobie. Co
z wyniosłością nie miało nic wspólnego. Pamiętam złośliwe spojrzenie
nauczyciela i twarz Szymona. Widziało się na niej wstyd. Ale też zawziętość,
nieustępliwość. Pod koniec gniew. Kiedy skończył czytać, usiadł i zaczął
cicho liczyć pod nosem: „Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć” i tak dalej. Nie
pamiętam, do ilu doliczył. Trwało to dość długo. To był pierwszy i ostatni
raz, kiedy miała miejsce podobna sytuacja. Każde następne wypracowanie
Szymona było już doskonałe. Schludne, wyrafinowane stylistycznie, bogate
w systematycznie wyłożone myśli. To, co pisał, dalece przewyższało nasze
wypociny. Wysoka kultura literacka, oczytanie, erudycja, talent pisarski.
Wspomnienie pierwszej porażki uległo szybkiemu wymazaniu. Wiele lat
później Szymon wyjaśnił mi, na czym polegała tajemnica tych doskonałych
wypracowań. Pracował nad nimi wcześniej w domu, następnie uczył się ich
na pamięć i podczas klasówki tylko przepisywał to, co miał w głowie.
Tworzył coś w rodzaju „oryginalnych gotowców”, jak wyjaśnił. Na moje
pytanie, jak udawało mu się z góry przewidzieć temat zadany przez
nauczyciela, odpowiedział, że to nie stwarzało żadnych trudności. Zakres
tematyczny klasówki obejmował konkretną epokę. Wystarczyło trochę nagiąć
„gotowca” do zadanego tematu i wypracowanie było gotowe. Na moje
wątpliwości, czy to uczciwe, argumentował, że wbrew pozorom pisanie
nigdy nie przychodziło mu łatwo. Było procesem żmudnym i mozolnym.
Stworzenie czegoś, co go zadowalało, zajmowało wiele godzin ciężkiej pracy.
Tymczasem w warunkach szkolnych brakowało czasu na cyzelowanie
każdego zdania. Jeden jedyny raz podjął próbę pisania „na żywo” i właśnie
wtedy mu nie wyszło. Odtąd trzymał się swojej wypróbowanej metody.
Przyjąłem to wyjaśnienie do wiadomości.
Jak
już nadmieniłem, Szymona w pierwszej klasie raczej się nie
zauważało. Z całego pierwszego roku pamiętam tylko jedno zdarzenie z nim
związane. Krótko przed wakacjami cała klasa udała się na wycieczkę. Trzy
dni nad jeziorem, kilkanaście kilometrów od Z. Była to nasza pierwsza
wspólna wyprawa. Drewniane chatki blisko wody. Ukryte wśród drzew.
Daleko od rodziców i nauczycieli. Była tylko wychowawczyni, która dawała
nam całkowitą swobodę. Miała do nas zaufanie. Staraliśmy się go nie
zawieść. Mimo to oczywiście próbowaliśmy tego i owego. Nie w dużych
ilościach, ale jednak. Papierosy, piwo. Narkotyków wtedy jeszcze nie było,
to nie te czasy. Wieczorem śpiewy przy ognisku. Chłopacy grali na gitarze.
Ciepło. Parno. Romantycznie i nastrojowo. Długie rozmowy. W pewnej chwili
obok mnie usiadł Szymon. Chyba już coś wypił. Był bardziej rozmowny niż
zwykle. Zaskoczyło mnie to. Że potrafi tak nawijać. Nie pamiętam
dokładnie, o czym mówił. Pamiętam tylko, że w końcu, jak to zwykle, kiedy
ma się te naście lat, zeszło na rodziców. Czułem, że Szymon ma niejedno do
powiedzenia w tej kwestii. Jednak siedziało to w nim tak głęboko, że nawet
alkohol nie całkiem rozwiązał mu język. Miałem wrażenie, że czeka na mój
pierwszy ruch. Niewyraźnie przebąkiwał o trudnej sytuacji domowej. O ojcu,
matce, siostrze. W pewnej chwili, patrząc w nieokreślonym kierunku, nagle
wypalił z czymś takim: „Jest ciemna, właściwie niewidzialna. Jej potworna
masa przyciąga, wchłania i niszczy wszystko, co znajdzie się w polu
grawitacji. Możemy się starać zachować bezpieczną odległość, niestety to
niemożliwe – istnieją przecież sprawy, których z bezpiecznej odległości
zrozumieć nie można. Wtedy pozostaje iść dalej. Powrotnej drogi nie ma”.
Nie wiedziałem, o co mu chodzi. I do tej pory nie wiem, zapisałem sobie te
słowa w notatniku, który do dzisiaj przechowuję. Ostatnio przypomniałem je
sobie. Może mnie sondował? Może badał, co powiedzieć, a czego nie? Nie
czułem się z tym dobrze. Nie odzywałem się za dużo. W końcu się
zniecierpliwił. Zaczął mnie silniej naciskać, żebym powiedział o sobie coś
więcej. Czułem na sobie jego natarczywe spojrzenie. Jak gdyby nagle znalazł
bratnią duszę i zdecydował, że natychmiast musi się przed nią odsłonić.
Wyrzucić z siebie wszystko, co go gryzło. Wypluć. Zwymiotować. Ale
obawiał się zrobić to pierwszy. Ja też nie chciałem. Całkiem zamknąłem się
w sobie. Ta rozmowa mnie rozdrażniła. Czułem się przymuszany do wyznań.
W końcu odszedłem i przyłączyłem się do innych chłopaków. Szymon został
sam. Następnego ranka oświadczył wychowawczyni, że musi wyjechać
w pilnej sprawie rodzinnej. Oczywiście wszyscy zdawali sobie sprawę, że to
wymówka. Siedzieliśmy w środku lasu. Nie było wtedy telefonów
komórkowych. Żadnego bezpośredniego kontaktu ze światem zewnętrznym.
Jak Szymon mógł się dowiedzieć o „pilnej sprawie rodzinnej”, która
wymagała jego natychmiastowego powrotu? Ale w sumie nie zawracaliśmy
sobie tym głowy. Latem nie widywałem się z Szymonem.
Lepiej
poznaliśmy się w drugiej klasie. Za pośrednictwem Łukasza. Gdyż
najpierw to właśnie Łukasz zaprzyjaźnił się z Szymonem. A że ja w tym
samym czasie byłem blisko Łukasza, siłą rzeczy zaczęliśmy spędzać więcej
czasu we trzech. Potem czasami mówili o nas „Trójca Święta”. Między
Łukaszem i Szymonem nawiązała się przyjaźń o charakterze zdecydowanie
intelektualnym. Rozmawiali o filozofii, psychologii, religiach świata.
O rzeczach, którymi Szymon wtedy się fascynował. Pamiętam, że nawet
opuszczał lekcje, wsiadał w poranny pociąg i jechał do Lublina. Odwiedzał
tamtejsze biblioteki. Czytał książki, których nie mógł dostać u nas. A które
nie miały nic wspólnego z programem szkolnym. Z pewnością dlatego miał
słabe oceny. Z wyjątkiem języka polskiego i angielskiego. Nie zależało mu
na lepszych. Tłumaczył, że zajmują go inne sprawy. Własne studia. Był
w tym konsekwentny. Powiedziałbym, że zawzięty. Pasja? Oczywiście. Ale
też coś więcej. Napięcie, które mogło zostać rozładowane wyłącznie podczas
czytania i pisania. Szymon cały czas coś notował, zapisywał, tworzył. Był
zirytowany, kiedy coś mu w tym przeszkadzało. Pochłaniał Eliadego,
Freuda, Junga. Autorów wtedy bardzo modnych. Potem sięgnął po
niemieckich filozofów, zwłaszcza Heideggera. Zapamiętałem te nazwiska.
Szymon i Łukasz często je wymieniali w swoich rozmowach. Pamiętam też
Joyce’a i jego
Ulisses
a
. Szymon
nie czytał tego jak literatury. Raczej jak
teorię nowoczesnej powieści. Jak intelektualną łamigłówkę. Jak trampolinę
dla kwestii filozoficznych i estetycznych, które go wtedy zajmowały. Tak mi
to tłumaczył. Ale dopiero później. Gdyż najpierw zaprzyjaźnił się
z Łukaszem, jak już nadmieniłem. Ja dołączyłem do ich rozmów chyba
wiosną, w połowie drugiej klasy. Uczciwie przyznaję, że nie mogłem im
dotrzymać kroku. Naturalnie, też czytałem dużo książek. Na przykład
lubiłem opowiadania Edgara Allana Poe, powieści Lema. Nieźle szło mi też
pisanie wypracowań. Na pewno nie były tak błyskotliwe jak wypracowania
Szymona. Ale trzymały przyzwoity poziom. Zawsze przywiązywałem wagę
do ładnego słownictwa. Dostawałem oceny dobre i bardzo dobre, rzadko
niższe. Lecz mój prawdziwy świat był gdzie indziej. Chyba już wtedy
zacząłem poważnie myśleć o wojsku i karierze pilota. Niestety podczas
badań lekarskich wykryto u mnie alergię. Dyskwalifikowało mnie to.
Alternatywą były studia w Wojskowej Akademii Technicznej. W Warszawie.
Tam postanowiłem zdawać. Skoro nie mogłem pilotować samolotów,
chciałem je przynajmniej budować. W szkole siłą rzeczy coraz mocniej
zajmowała mnie matematyka i fizyka. Egzaminy na studia były trudne.
Trzeba się było dobrze do nich przygotować.
Stopniowo
Szymon stawał mi się coraz bliższy. Nie tylko dzięki
Łukaszowi. To była po prostu wspólna wrażliwość, o czym już nadmieniłem.
Łukasz i Szymon rozmawiali ze sobą dużo. Ja i Szymon prawie nigdy. Mimo
to rozumieliśmy się bardzo dobrze. Bez słów. Nie wiem, czym to wyjaśnić.
Nagle pękła bariera, która nas na początku dzieliła. Być może pękła właśnie
dlatego, że nie rozmawialiśmy za dużo. I że Szymon wyciągnął naukę
z tamtej sytuacji nad jeziorem. Teraz do niczego mnie nie zmuszał. Nie
zmuszał do wyznań. Wystarczyło kilka słów i już obaj wiedzieliśmy, o co
chodzi. Jakby uruchamiały cały łańcuch wspólnych dla nas obu skojarzeń. Po
co było to psuć słowami? Szymon mieszkał w S. Nie zapraszał mnie tam.
Kilkakrotnie spotkałem gdzieś jego matkę. Miła, kulturalna pani. Po lekcjach
od razu szedł na przystanek autobusowy, nigdy nie zostawał dłużej. Spieszył
się do domu. Czasami go odprowadzałem. Wtedy dużo rozmawialiśmy.
Najczęściej o dziewczynach. Podobały nam się najczęściej te same. Zdarzyło
się raz, że nawet zakochaliśmy się w tej samej. Była rok młodsza. Szczupła,
długie włosy, długie nogi ukryte pod grubymi wełnianymi spódnicami.
Ładny uśmiech. Ładne zęby. Obserwowaliśmy ją, chodziliśmy za nią.
Czasami rzucaliśmy jakiś żart. Wydawało się, że sprawia jej to przyjemność.
Lekko kokietowała. Bardziej Szymona niż mnie. Raz i drugi widziałem, że
odpowiada na jego spojrzenie. Jednak on wtedy spuszczał wzrok. Tracił całą
odwagę, której i tak miał niewiele. Chyba tylko w mojej obecności pozwalał
sobie obserwować tę dziewczynę bardziej wyzywająco. Bo wiedział, że i tak
nie zrobi pierwszego kroku. Przecież nie chciał mnie urazić! Przecież nie
mógł mnie zostawić! Tak to tłumaczył. Oczywiście to były wymówki.
W rzeczywistości się bał. Im mocniej się bał, tym bardziej się mnie trzymał.
Im mocniej się trzymał, tym bardziej wyzywająco na nią patrzył, by
udowodnić sobie, że wcale się nie boi. Z kolei to sprawiało, że obawiał się,
by rzeczywiście nie doszło do czegoś więcej. Wtedy spuszczał wzrok. Błędne
koło. Połowinki, które miały miejsce w połowie trzeciej klasy, spędziliśmy
sami przy stoliku. We dwóch. Wszyscy inni chłopacy przyprowadzili jakieś
dziewczyny i bawili się z nimi w parach, my nie. A przecież Szymon nie
mógł narzekać na brak powodzenia. Był delikatny. Wysoki, szczupły. Drobne
dłonie. To nic, że prawie zawsze spocone. Z uwagą dobierał sobie ubrania.
Nie były drogie, ale dobrane z pewnym pomysłem. Nosiliśmy wtedy
wygniecione flanelowe koszule. Najczęściej zbyt obszerne. Do tego ciemne
spodnie i mocne skórzane buty. Wielu z nas kupiło sobie glany. Obywaliśmy
się bez grzebieni. Natomiast Szymon miał włosy półdługie, starannie
uczesane. Nie widziało się, żeby szybko biegł, dokądś się spieszył. Albo
wykonywał nagłe, gwałtowne ruchy. Wręcz przeciwnie. Wszystko to robiło
na dziewczynach wrażenie czegoś innego. Oryginalnego. Niebanalnego. Poza
tym Szymon miał subtelne rysy. Prawie kobiece. I ciemne, bardzo ciemne
oczy. Często je mrużył. Wtedy wyglądały, jak gdyby były skośne. Dodawało
to twarzy pewnego egzotycznego rysu. W późniejszych latach, pod koniec
studiów, zapuścił długą brodę. Zawsze sprawiał wrażenie młodszego, niż był
w rzeczywistości, teraz dzięki brodzie, a była bardzo gęsta, jego rysy
nabrały dojrzałości, męskości. Wtedy Szymon już nie okazywał takiej
wstydliwości jak dawniej. Umiał korzystać ze swojej urody. Był pewniejszy
siebie. W liceum nikomu się nie narzucał. Jego milczenia i dystansu nie
odbieraliśmy już jako wyniosłości czy pozy. Bardziej właśnie jako
zawstydzenie. Że jest się tym, kim się jest.
Najintensywniejszy
kontakt mieliśmy w trzeciej klasie. Niewątpliwie.
Był to czas „osiemnastek”. Spotykaliśmy się w mieszkaniach solenizantów.
Piliśmy
piwo.
Słuchaliśmy
muzyki.
Paliliśmy
papierosy.
Czasami
tańczyliśmy. Kiedyś ktoś przytaszczył gaśnicę. Powiedział: „Zasypka dla
niemowląt”.
Ryknęliśmy
śmiechem.
Dużo
było
takich
sytuacji.
Rozmawialiśmy, oczywiście. Bardzo dużo. Alkohol rozwiązywał języki. Poza
tym znaliśmy się już dość długo. Wiedzieliśmy, że możemy sobie ufać.
Matura czekała nas za rok. Co stanowiło jeszcze dość odległą perspektywę.
Niczym się nie przejmowaliśmy. Byliśmy wolni. Szymon jak zwykle
z ciekawością przysłuchiwał się naszym rozmowom. Też sporo pił. Jednak
zawsze zachowywał kontrolę nad sobą. Do końca. Kiedy myślę o tym
obecnie, mam wrażenie, że Szymon obserwował nas wszystkich jak gdyby
zza niewidocznej szyby. Z życzliwym zainteresowaniem kogoś, kto spotkał na
swojej drodze interesujące „okazy ludzkie”. Natomiast sam pozostaje
świadom, że przynależy do innego gatunku. Nigdy nie zostawał na
imprezach do końca. Nie nocował u nikogo ani razu. Zawsze wracał do
domu.
Jedno
wspomnienie jest szczególnie wyraźne. Przełom maja i czerwca.
Oceny końcowe w zasadzie już wystawione. Szkolna wycieczka do
Zakopanego. Szymon dobrze znał Tatry. Jako dziecko jeździł tam z ojcem.
Lubił góry. Bardzo. Była idealna pogoda. Słońce świeciło mocno.
Wierzchołki gór pokrywał jeszcze śnieg. Kontrastowało to z zielenią
obszarów położonych niżej. Dodawało uroku. Na cały dzień wybraliśmy się
do Doliny Pięciu Stawów. Grupa była duża. Ale my trzymaliśmy się osobno.
Ja, Łukasz i Szymon. „Trójca Święta”. Mniej więcej w połowie Łukasz odpadł.
Nie mógł za nami nadążyć. Szliśmy dalej we dwójkę. Lał się z nas pot,
w schronisku zmieniłem podkoszulek na suchy. Zjedliśmy po tabliczce
czekolady. Później długi powrót. Złote światło popołudniowego słońca. Jeden
rytm kroków. Pod koniec, czekając na resztę grupy, leżeliśmy na trawie.
Patrzyliśmy na granatowe łańcuchy gór i połyskujący śnieg. Wieczorne
słońce nadało mu pomarańczowy kolor. Pamiętam, że bardzo mało
rozmawialiśmy. Ale chyba nigdy wcześniej i nigdy później nie czułem równie
mocno, że to prawdziwa przyjaźń. Nie lubię wielkich słów. Mimo to
powiedziałbym, że to był mityczny dla mnie czas.
Dwa
lub trzy tygodnie później zmarła matka Łukasza. Rak. Bardzo nas to
zaskoczyło. Łukasz nie zdradził się, że była chora. W końcu okazji znalazłoby
się dużo. I nagle taka wiadomość. Pewnego dnia przypadkiem natknąłem się
na niego w jednym z bocznych korytarzy szkoły. Siedział pod ścianą.
Skulony. Kiedy spostrzegł moją obecność, podniósł głowę. Nic nie
powiedział. Nie płakał. Potem znowu się skulił. Odszedłem. A przecież
powinienem był mu coś powiedzieć. Albo chociaż dotknąć. Podać rękę. Nie
zrobiłem nic. O ile wiem, Szymon też czuł się zagubiony. Nie wiedział, co
powiedzieć Łukaszowi. Jak się zachowywać. Uważam, że obaj nie stanęliśmy
wtedy na wysokości zadania. Łukasz cierpiał, a my nie potrafiliśmy się
zdobyć na zwykły gest współczucia. Udawaliśmy, że nic się nie stało. Że
wszystko jest jak dawniej. Tyle tylko, że pojechaliśmy na pogrzeb.
Podczas
wakacji Szymon zaczął się spotykać z Agatą M. Z widzenia
oczywiście się znali. Chodzili do równoległych klas. Ale wcześniej nie
zwracali na siebie uwagi. Zaiskrzyło między nimi na międzyszkolnej
wymianie z młodzieżą niemiecką. Oboje w niej uczestniczyli z ramienia
naszej szkoły. Zbliżył ich Oświęcim. Dobrze pan słyszał. Przebywali tam
oboje przez pewien czas. W Międzynarodowym Domu Spotkań Młodzieży. Za
dnia wspólnie ze swoimi niemieckimi rówieśnikami wykonywali drobne
prace porządkowe na terenie byłego obozu koncentracyjnego. Natomiast po
południu i wieczorem spotykali się w sali obrad, by wspólnie dyskutować
o historii dawnej i nowszej. Szymon i Agata wrócili stamtąd właściwie jako
para. Potem śmiali się, mówiąc po niemiecku: „
Wir
haben uns in Auschwitz
kennengelernt”.
Wie
pan, dla Niemca brzmi to tak, jak gdyby oboje poznali
się w obozie podczas wojny. Ich związek to była mała szkolna sensacja. Gdyż
nikomu nie mieściło się w głowie, że Szymon mógłby dać się „skusić” jakiejś
dziewczynie. Jeszcze więcej zdziwienia budził fakt, że Agata zostawiła dla
Szymona swojego poprzedniego chłopaka, z którym chodziła od dwóch lat.
Nawet miała się z nim zaręczyć. Tymczasem wszystko uległo zmianie. Czy
Szymon także się zmienił? Na pewno nie od razu. Ale bez wątpienia Agata
była tą, która przeciągnęła Szymona, istotę – jeśli wie pan, co mam na myśli
– obcego gatunku, do naszego świata. Zaczął się otwierać. Brzmi banalnie.
Ale tak było. Tajał. Ocieplał się wewnętrznie. Rodzice Agaty chętnie
zapraszali go do siebie. Widocznie im się spodobał. Ich dom był zupełnie
inny niż ten Szymona. Zawsze pełen ludzi. Głośny. Sympatycznie hałaśliwy.
Sympatycznie, gdyż w tym hałasie było dużo życia. To musiał być szok dla
Szymona, który wcześniej rzadko bywał w domach obcych ludzi. I nie był
przyzwyczajony do tego, że mąż i żona nie skaczą sobie do oczu, tylko
normalnie ze sobą rozmawiają. Śmieją się razem, dotykają. Że dzieci się ich
nie boją. Że podczas posiłków wszyscy siedzą przy jednym stole. Że
opowiadają sobie, jak minął ich dzień. Najbanalniejsze ludzkie zachowania,
takie, jakie można było zaobserwować w domu Agaty, były dla Szymona
źródłem nieustającego zdumienia. Czasami opowiadał mi o tym. Był
zafascynowany czymś, co zwyczajnemu człowiekowi musiało się wydawać
oczywiste. Natomiast Szymon był po prostu szczęśliwy, gdy nagle okazało
się, że przynajmniej częściowo również może żyć takim życiem. Oczywiście
później wyszło na jaw, że i w rodzinie M. nie brakowało trudnych chwil. Ale
dla Szymona to były nieistotne szczegóły. Miało się wrażenie, że ogrzewał
się pośród tych ludzi. Sama Agata była zresztą wyjątkową dziewczyną.
Spontaniczna, żywiołowa, zazwyczaj uśmiechnięta. Otwarta. Niewątpliwie
miała własne problemy. Jak każdy. Lecz przede wszystkim emanowała
serdecznością. Jak gdyby nieustannie świeciło w niej wewnętrzne słońce.
Poza tym była bardzo ładna. Wysoka, zgrabna. Często chodziła bez stanika.
No dobrze, przyłapał mnie pan. Też się w niej podkochiwałem. Ale nie
robiłem nic, żeby rozbić ich związek. Co prawda to był dziwny związek.
Zazwyczaj na tym etapie znajomości chce się ze sobą spędzać jak najwięcej
czasu. Wszystko inne wydaje się nieważne. Oni inaczej. Rzadko się spotykali.
Byli bardzo obowiązkowi. Przez cały rok ostro się przygotowywali do
matury. Szymon widział w tym szansę na wyrwanie się z domu. To go
mobilizowało. A Agata była z kolei bardzo ambitna. W szkole krążył o niej
nawet taki dowcip: „Dzisiaj Agata M. zrobiła sobie wolne. Uczyła się tylko
dwanaście godzin”. Widywali się głównie w szkole. Poza tym chyba tylko raz
w tygodniu. W sobotę wieczorem. Porę spotkania wyznaczały godziny
przyjazdu i odjazdu autobusu. Szymon mieszkał w S., a Agata w O., małej
wsi pod Z. W drugim semestrze jeździli razem na dodatkowe kursy historii.
Do Lublina. W związku z tym spędzali ze sobą całe soboty. Od rana do
wieczora. Być może wtedy też doszło między nimi do czegoś więcej. Szymon
nigdy się z tego nie zwierzał. Mimo to coś się wyczuwało między nimi.
Erotyczne napięcie. Znaki, gesty, spojrzenia, sygnały, mowa ciała. Rozumie
pan.
Nasza
„Trójca Święta” powoli się rozpadała. Musiało do tego dojść. To
był naturalny proces. Każdy z nas przed maturą sporo się uczył. Poza tym
Szymon nigdy nie spędzał z nami dużo czasu. Teraz, kiedy widywał się
z Agatą, te kontakty ograniczyły się do minimum. Za chwilę mieliśmy się
rozstać zupełnie i opuścić Z. Ja przeniosłem się do Warszawy. Szymon
i Łukasz zaczęli studia w Lublinie. Początkowo nawet wynajęli wspólnie
mieszkanie. Niedługo potem dołączyła do nich Agata. Jej rodzice byli temu
przeciwni. To były jeszcze inne czasy. Młodzi ludzie rzadko ze sobą mieszkali
przed ślubem. Jednak Agata i Szymon postawili na swoim. Chyba właśnie
wtedy relacje między nimi a Łukaszem zaczęły się psuć. Łukasz czuł, że im
przeszkadza. Przede wszystkim Szymon dawał mu to odczuć. Chciał sam
zamieszkać z Agatą. Innych traktował jak intruzów. Którzy zakłócają spokój
i nie pozwalają skupić się na tym, co wtedy było dla niego najważniejsze.
Czyli na budowaniu związku z Agatą. Bardzo mu na niej zależało. W końcu
Łukasz się wyprowadził. O ile pamiętam, był to styczeń. A w marcu już nie
żył. Wypadek motocyklowy. Kupił motocykl jesienią i koniecznie chciał
wypróbować. Przyszła odwilż. Jednak nadal było dość zimno. Drogi były
jeszcze miejscami pokryte lodem i śniegiem. Łukasz nie wziął tego pod
uwagę. Uważał, że idzie wiosna, i że najwyższy czas na próbną jazdę. Jechał
za szybko. Nie wyrobił na zakręcie. Uderzył w drzewo. Zginął na miejscu.
Na pogrzeb przyszła cała nasza była klasa. Wszyscy się zjechali. Niektórzy
z bardzo daleka. Było zimno, padało. Trzymaliśmy się z Szymonem za ręce.
Płakaliśmy. Wieczorem wybraliśmy się na spacer. Nad pobliskie jezioro.
Było jeszcze zamarznięte. W pewnej chwili postanowiliśmy dojść do małej
wyspy oddalonej od brzegu około stu metrów. Baliśmy się, mimo to
poszliśmy. Z dołu dochodziły głuche dźwięki pracującego lodu. Na wyspie
spędziliśmy jakąś godzinę. Mówiłem głównie ja. Ale o Łukaszu raczej
niewiele. Raczej o swoim życiu. A przede wszystkim o ojcu, matce. O tym,
że ich kocham, ale muszę od nich uciec, ponieważ nie pozwalają mi żyć, jak
chcę. Świecił księżyc. Szymon słuchał. Nie patrzył na mnie. Kiedy
skończyłem, powiedział tylko: „To nic. To wszystko nic”. Zdziwiło mnie to.
Nie takich słów się spodziewałem. Nie takich. A jeszcze mniej się
spodziewałem, że po chwili wstanie i sobie pójdzie. Tak po prostu. Zostawi
mnie samego na tej wyspie. Potem nie mieliśmy kontaktu przez co najmniej
trzy lata. Pewnego dnia przypadkowo spotkaliśmy się na ulicy w Lublinie.
Poszliśmy na piwo. Nie wracaliśmy do przeszłości. Rozmawialiśmy jak
gdyby nigdy nic.
Te
trzy lata to był dla mnie niedobry czas. Śmierć Łukasza to jedno.
Drugim powodem było miejsce, w którym wylądowałem po maturze. Tak,
wiem. Sam je wybrałem. Ale szybko zrozumiałem, że wojsko nie jest dla
mnie. Niestety wstydziłem się o tym komukolwiek powiedzieć. Wydawało
mi się, że zostanę wyśmiany. Z rodzicami przestałem utrzymywać kontakty.
A Szymon był daleko, w Lublinie. Poza tym miałem wrażenie, że był bardzo
zajęty budowaniem sobie nowego życia. Być może nawet nowej tożsamości.
I nie życzył sobie, żeby cokolwiek go rozpraszało. Nawet moje osobiste
problemy. Zostałem z nimi sam. Wojskowa Akademia Techniczna była co
prawda uczelnią elitarną, ale jednak wojskową. Czyli rządziła się
szczególnymi prawami. Trudno było mi do nich przywyknąć. Po pewnym
czasie zacząłem się nawet jąkać. Wyśmiewano się ze mnie, wytykano
palcami. Miałem wiele nieprzyjemności zarówno ze strony przełożonych, jak
i kolegów. Nie chcę opisywać szczegółów. Pod koniec drugiego semestru
zrobiło się nie do wytrzymania. To była pułapka bez wyjścia. Utrzymywało
mnie wojsko, od którego byłem finansowo zależny. Oczywiście alternatywę
stanowił powrót do rodziców. Tego nie mogłem jednak zrobić. Znowu
musiałbym ich prosić o pomoc. Nie wchodziło to w rachubę. Pewnego
przedpołudnia po ćwiczeniach na strzelnicy nie zdałem broni. Samowolnie
opuściłem teren uczelni. Zabrałem ze sobą cywilne ubranie. Wsiadłem
w pociąg do Z. Na miejscu z nikim się nie kontaktowałem, ani z rodziną, ani
ze znajomymi. Do Szymona też się nie odezwałem. W dalszym ciągu miałem
do niego żal, że mnie wtedy zostawił na wyspie. Poza tym wiedziałem, że
wszyscy
moi
znajomi
i
przyjaciele,
nie
mówiąc
o
rodzinie,
najprawdopodobniej znajdują się pod ciągłą obserwacją żandarmerii
wojskowej. Zbiegły żołnierz i do tego w posiadaniu broni – to była bardzo
poważna sprawa. Niedaleko od miasta znajdowało się jezioro. Wspominałem
już o nim. Odczekałem do wieczora, po czym przepłynąłem łódką na wyspę.
Tak, tę samą. Położyłem się na ziemi. Dokładnie to pamiętam: trzymałem
w dłoni naładowany pistolet, patrzyłem w niebo. Ale gdy przyszedł
decydujący moment, nie mogłem nacisnąć spustu. W końcu czekałem tylko,
aż mnie znajdą i odbiorą broń. Co następnego dnia rzeczywiście nastąpiło.
Spędziłem trochę czasu w areszcie. Byłem sądzony przez sąd wojskowy.
Więzienia uniknąłem tylko dlatego, że stwierdzono u mnie depresję.
Leczyłem się około roku. Nie wróciłem do wojska. Podjąłem studia
inżynierskie w Lublinie, budowa dróg. Po studiach od razu znalazłem dobrą
pracę przy budowie autostrad. Kilka lat później ożeniłem się, mam dwoje
dzieci, syna i córkę. Depresja nigdy nie wróciła. To był epizod.
Z Szymonem utrzymywałem kontakt, oczywiście.
Bardzo
dobrze
pamiętam jego ślub i wesele, pod koniec studiów. Początek sierpnia. Upał.
Ponad trzydzieści stopni w cieniu. Duży, nowoczesny kościół. Dużo gości. Oni
oboje. Szczęśliwi. Jak gdyby chcieli obdarować nas wszystkich swoją
radością. Wie pan, jak to często bywa. Goście się nudzą. Udają wzruszenie.
Tu było inaczej. To był prawdziwy ślub. A potem prawdziwe wesele. Ich
pierwszy taniec. Na środku sali. Walc. Agata swobodna. Szymon bardzo
spięty. Wyprostowany jak struna. Czoło mokre od potu. Dawał z siebie
wszystko. Było widać, że mu zależy. To był jego dzień. Ich dzień. Jeszcze po
wielu latach wspominano ten ślub jako wyjątkowy. Ja sam miałem potem
sporadyczne kontakty z Szymonem. Czasami pisywaliśmy do siebie maile,
rozmawialiśmy telefonicznie. Raz w roku, wiosną, spotykaliśmy się przy
grobie Łukasza. Zapalaliśmy znicze, potem zwykle szliśmy na piwo.
Rozmawialiśmy kilka godzin. Wspominaliśmy dawne czasy. Opowiadaliśmy,
co nowego u nas. To już nie była ta sama przyjaźń co wcześniej. Nie mogła
być. Obaj się zmieniliśmy. Mimo to mieliśmy sentyment do przeszłości.
Zawsze dobrze nam się gadało. Kiedy Szymon zniknął pierwszy raz,
uświadomiłem sobie, że z tamtych licealnych lat – chciałbym z całą mocą
podkreślić: bardzo dobrych lat, być może najlepszych w moim życiu, głównie
ze względu na przyjaźnie, jakie wtedy zawarłem – nie został mi już nikt
bliski. Płakałem, kiedy to do mnie dotarło. Potem, po latach,
dowiedzieliśmy się wszyscy, że Szymon nieoczekiwanie powrócił i zaczął
zabijać. Nie wiem, dlaczego to robił. Jeśli nadal żyje, zasługuje na najwyższy
wymiar kary.
Na
tym skończmy.
P
4
olicja
dotarła do wszystkich członków rodziny, informując ich
o dotychczasowych wynikach śledztwa. Ustalono, że Kazimierz K.
zmarł z przyczyn naturalnych, przy czym atak serca najpewniej
spowodowały działania osoby trzeciej. Choć brakowało jednoznacznych
dowodów, prawdopodobnie ta sama osoba ponosiła odpowiedzialność za
wybuch gazu, w wyniku którego zginęli Helena K. i jej syn Mateusz. Jan K.
został zamordowany – nie ulegało to żadnej wątpliwości. Jakie były losy
Elżbiety K. i Arkadiusza K., nie potrafiono określić. Ostatni raz widziano ich
wsiadających do taksówki, która miała ich odwieźć do domu. Łącznie cztery
zgony i dwa zaginięcia w ciągu stosunkowo krótkiego czasu. Nieznany
mężczyzna, który miał związek z tymi zdarzeniami, pozostawił po sobie
tylko dwa ślady – latarkę i czerwoną kurtkę – oba raczej z rozmysłem.
Wydawało się, że musi znać swoje ofiary, mimo to sprawiał wrażenie postaci
nierealnej, człowieka doskonale – takie opinie wyrażano często niezależnie
od siebie – przeźroczystego, o którym nie sposób cokolwiek powiedzieć. Co
prawda widziano go przynajmniej raz, w szpitalu, jednak obie pielęgniarki,
które z nim rozmawiały, zgadzały się wyłącznie co do tego, że mówił cicho,
nosił szykowny garnitur i był czarujący. Poza tym każda zapamiętała go
inaczej. Pierwsza twierdziła, że miał okulary i długie ciemne włosy, druga,
że włosy były co najwyżej średniej długości, a okularów w ogóle nie
widziała. Pierwszej wydawał się szczupły i raczej powolny w ruchach, druga
określiła go jako mężczyznę o zdecydowanym sposobie bycia, pewnego
siebie, mocno zbudowanego („Znam taki typ facetów, na pewno codziennie
trenuje na siłowni”). Pierwsza utrzymywała, że mówił z obcym akcentem,
którego pochodzenia nie umiała określić, druga twierdziła inaczej („Proszę
mi wierzyć, mam ucho do takich rzeczy, pracowałam przez kilka lat
w Londynie, nasłuchałam się tam akcentów z całego świata”). Tak duże
rozbieżności w opisie uznano za zastanawiające, wydawało się wręcz, że
każda z kobiet rozmawiała z innym mężczyzną. W rezultacie nie potrafiono
nawet
sporządzić
jednego
portretu
pamięciowego.
Równocześnie
rozmawiano z członkami rodziny, próbując wydobyć od nich informacje,
które mogłyby okazać się pomocne w śledztwie. Zanotowano kilkanaście
zdarzeń i nazwisk, jednak wszystko składało się na obraz rodziny całkiem
zwyczajnej, w zasadzie niemającej nic do ukrycia, a przynajmniej nie więcej
niż przeciętna rodzina. Jedyną niezwykłą i dotąd niewyjaśnioną historią było
zaginięcie, szesnaście lat wcześniej, Szymona K., syna Kazimierza K.
Panowała powszechna opinia, że nie żyje, jego postać zapamiętano raczej
niewyraźnie i w najogólniejszych zarysach („Był bardzo zdolny, miał dużo
sukcesów”). Tylko Alicja K., matka zaginionego, oraz jego żona Agata,
starały się powiedzieć o nim coś więcej. Policjanci cierpliwie wysłuchali ich
relacji, udając, że coś notują, w istocie mieli poczucie, że tracą cenny czas.
Obraz Szymona K., ze szczegółami odmalowany przez obie kobiety, był
bowiem, jak określił przesłuchujący je policjant, wyraźnie zirytowany całą
sytuacją, kiczowato idealny i w związku z tym całkowicie niewiarygodny.
Niemniej uznano, że w tym wypadku nie zachodzi potrzeba dociekania
prawdy. Historia Szymona K., choć intrygująca, była sprawą dalekiej
przeszłości i nic nie wnosiła do śledztwa na jego obecnym etapie. A trzeba
było działać szybko – wszystko wskazywało na to, że nieznany sprawca znów
uderzy.
Marianna
i Piotr M. niewiele sobie robili z ostrzeżeń policji. Owszem,
byli poruszeni, w końcu chodziło o najbliższych krewnych Szymona K.,
zaginionego przed laty męża ich córki, Agaty, lecz nie mieli poczucia, że te
zdarzenia bezpośrednio ich dotyczą. Dlatego interesowali się nimi tak, jak
przeciętny człowiek interesuje się nowinkami ze świata – uważa je za
ekscytujące, czasami nawet pogawędzi o nich ze znajomymi, mimo to nie
uważa, by miały cokolwiek wspólnego z nim samym. Marianna i Piotr M.,
teściowie Szymona K., mieszkali razem ze swoim synem Jarosławem i jego
żoną, Marzeną, w dużym domu na wsi, około piętnastu kilometrów od S.
Dawniej wszędzie wokół rozciągały się pola, jednak od wielu lat nikt ich nie
uprawiał – Jarosław i Marzena pracowali jako nauczyciele, a Marianna
i Piotr M. byli już zbyt starzy, by doglądać gospodarstwa. W rezultacie pola
zamieniono w łąki, które następnie wydzierżawiono. Stare maszyny
sprzedano lub oddano na złom, zwierzęta hodowlane, dawniej liczne,
przeznaczono na ubój. Zostawiono tylko kilkanaście kur, aby codziennie mieć
świeże jajka i własne mięso na niedzielny rosół. Układ był czytelny: starzy
dają młodym darmowy dach nad głową, w zamian za co młodzi oferują
starym opiekę i poczucie bezpieczeństwa. W praktyce funkcjonowało to
różnie, bywały okresy, kiedy obie strony prawie ze sobą nie rozmawiały. Na
końcówkę takiego okresu trafił właśnie Szymon K., kiedy zaczął obserwować
dom. Zabrał się do tego ostrożnie, w mieście, nawet tak niewielkim jak S.,
stosunkowo łatwo było pozostać niezauważonym. Tymczasem na wsi obcy
człowiek stawał się z miejsca podejrzany. Nie brakowało też nigdy
ciekawskich, którzy nie mając nic do roboty, przesiadywali cały dzień
w oknie, czujnym wzrokiem obserwując okolicę. W rezultacie Szymon
przyjeżdżał jeszcze przed wschodem słońca wypożyczonym samochodem, po
czym zostawiał go w lesie, około dwóch kilometrów od wsi, i resztę drogi
pokonywał pieszo. Zasadzał się w krzakach otaczających podwórko teściów
od strony łąk, stamtąd obserwował dom przez lornetkę. Dwa razy musiał
zabić psy, które wałęsały się w pobliżu i zwęszywszy go, zaczęły
obszczekiwać. Jeden z nich, ogromny i wyjątkowo agresywny mieszaniec,
zdążył go nawet ugryźć w rękę, zanim padł na ziemię ze złamanym
karkiem. Nie chcąc budzić podejrzeń, Szymon zabierał ciała psów ze sobą
i wrzucał do rzeki wiele kilometrów dalej. W końcu uznał, że krzaki to zbyt
uciążliwa kryjówka, był w nich unieruchomiony praktycznie do zmroku.
Zaczął więc przychodzić późnym popołudniem, kiedy zapadały ciemności.
Zakradał się pod dom i stawał za najbliżej rosnącymi drzewami. Pokoje były
jasno oświetlone, teść zwykle drzemał przy włączonym telewizorze,
z pilotem przyklejonym do nieruchomej dłoni, teściowa krzątała się
niespokojnie po kuchni, przygotowując obiad na następny dzień. Szymon
lubił na nią patrzeć. Odkąd widział ją ostatnim razem, przed szesnastu laty,
trochę utyła, lecz szybkość ruchów pozostała ta sama, imponująca. Było
w nich zawsze coś raptownego i kanciastego, jak gdyby Marianna M. nie
poruszała swym ciałem, tylko nim znienacka gwałtownie szarpała, w ten
sposób zmuszając je do zmiany położenia. Wyglądało to dość komicznie, dla
Szymona było jednak zawsze, nie wiedzieć czemu, wzruszające, nawet po
latach. Rozcierając zimne dłonie, sycił się widokiem ciała podrygującego
w rytm niesłyszalnej wewnętrznej melodii. Tak często przytulał się do niej
w przeszłości. Marianna M. kochała swoje córki i syna, jednak do Szymona
zawsze żywiła szczególne uczucia. Uwielbiała go, w rozmowach często
stawiała o wiele wyżej od swej własnej córki („Ona zawdzięcza mu
wszystko!”). Gdyby mogła, pewnie karmiłaby go, rozbierała do kąpieli,
starannie myła, ubierała w piżamę, okrywała pierzyną i usypiała, czule
głaszcząc po włosach. Z dawnych lat pamiętał jej spojrzenia rzucane
z ukrycia, tęskne i zazdrosne, podobne do tych, którymi matki często
mimowolnie obdarzają swych synów.
Pewnego
wieczoru Szymon odjechał wcześniej niż zwykle i nie wracał
przez trzy kolejne dni. Kiedy przybył ponownie, przestał się ukrywać.
Zaparkował w pobliżu, pod kościołem. Jeśli teściowie gdzieś wyjeżdżali,
otwarcie podążał ich śladem, jeśli się zatrzymywali, i on się zatrzymywał,
jeśli wchodzili do supermarketu, on wchodził za nimi. Brał koszyk, napełniał
go po brzegi serami, kiełbasami, warzywami i owocami. Nie spuszczał oczu
z Marianny M. i posłusznie drepczącego za nią teścia. Raz nawet potrącił ich
wózkiem na zakupy. Głośno powiedział „przepraszam”, spojrzał na teściową,
która w odpowiedzi wymamrotała coś niezrozumiale i poszła dalej, nie
rozpoznawszy go. Piotr M. w ogóle nie podniósł głowy. Fizycznie nic mu nie
dolegało, mimo to wydawało się, że za chwilę upadnie i już się nie
podniesie. Nawet na sekundę nie przestawał wlepiać wzroku w plecy swojej
żony, jak gdyby znajdował się w nich specjalny nadajnik, który sterował
ruchami jego ciała. Szymon odprowadził oboje spojrzeniem, a kiedy zniknęli
za zakrętem, odstawił swój wózek, kupił paczkę gum do żucia, herbatniki,
wodę, i wyszedł. Przy drzwiach stał jakiś mężczyzna, wycierał nos małemu
zakatarzonemu chłopcu. Chłopiec nagle chwycił rękę ojca i czule ją
pocałował.
Szymon
krążył samochodem po okolicy, wybierając przypadkowe drogi,
w końcu podjechał pod szkołę, w której uczyli Marzena i Jarosław M. Na
parkingu spostrzegł ich samochód, zatrzymał się przy nim, ale nie wysiadł.
Kiedy usłyszał dzwonek na przerwę, znów ruszył. Zaparkował auto w lesie
i przez dwa dni praktycznie z niego nie wysiadał. Drzemał, pogryzał
herbatniki, popijał zimną wodą i czytał jakąś książkę. Od czasu do czasu
zapuszczał silnik, żeby się ogrzać. W niedzielę postanowił, że wróci pod dom
teściów i znów zaczai się w krzakach. Około południa cała rodzina wybrała
się do kościoła, dwoma samochodami. Po mszy zjedli obiad i aż do wieczora
nigdzie się nie ruszali. Kiedy zapadł zmrok, Szymon podszedł bliżej domu
i skrył się za drzewami. Przestał dbać o zacieranie śladów. Tym razem
nieoczekiwanie ujrzał w środku twarze pogodne, wręcz szczęśliwe. Marianna
M., Piotr M., Marzena M. i Jarosław M. siedzieli razem, oglądali stare
fotografie i rozmawiali, żywo przy tym gestykulując. Czasami wskazywano
palcem jakieś zdjęcie, po czym wszyscy wybuchali śmiechem. Na środku
siedziała Marzena M., przytulona do męża. Poznał ją, kiedy chodziła do
miejscowej szkoły, była wtedy jeszcze podlotkiem, kościstym i niezgrabnym.
Dopiero
potem
nabrała
miękkiej
zmysłowej
kobiecości,
jej
ciało
wysubtelniało, rozkwitło. Była dumna ze swoich jędrnych pośladków i żeby
podkreślić ich krągłość zaczęła nosić obcisłe spódniczki, zazwyczaj
jasnoróżowe. Nie była zalotna. Mimo to wystarczało, że siedziała w tym
samym pomieszczeniu, by mężczyźni mimowolnie kierowali na nią
spojrzenie. Czuła je na sobie, nie odwzajemniała ich, ale i nie odchodziła.
Miała później bardzo wielu chłopaków, z których ostatni, Jarosław M., został
jej mężem. Pierwszy był głośny, nachalny i irytujący, a jego tandetna
przebojowość kazała wierzyć, że w przyszłości zostanie kierownikiem
miejscowego supermarketu; co zresztą po latach faktycznie nastąpiło. Było
w nim widać obsesyjne przywiązanie do Marzeny, adorował ją, obsypywał
kwiatami, prezentami. Traktował zachłannie, nieomal jak przyszłą żonę,
mimo że oboje nie mieli jeszcze dziewiętnastu lat. Być może to właśnie
zadecydowało, że Marzena z nim zerwała. Dwa lata później pojawił się
Jarosław M. Właśnie wrócił z Gdańska, gdzie zaczął studiować informatykę.
Poznał Marzenę przy automacie z kawą, pożyczając jej drobne, których jej
zabrakło.
Szymon
nigdy nie rozumiał, dlaczego Marzena zaczęła się z nim
spotykać. Była dziewczyną szczerą, otwartą na świat, chętnie rysowała,
rzeźbiła w glinie. On tymczasem pozostał całe życie mrukliwy, kostyczny.
Niczym się nie interesował, w ciągu jednego roku zdążył pozbawić Marzenę
wszystkiego, co było w niej najwartościowsze. Zamknęła się w sobie,
przestała rysować i rzeźbić. Zaczęła ukrywać swój tyłek pod grubą warstwą
wełnianych sukni i obszernych dżinsowych spódnic. Skończyła z makijażem,
a włosy ścięła na jeża. Wyglądała teraz prawie jak chłopak. Róże zastąpiła
szarością, beżami i zgniłą zielenią, zaś buty na wysokim obcasie, od których
Szymon
nigdy
nie
mógł
oderwać
wzroku,
sportowymi
sandałami
i gumowymi klapkami. Krótko mówiąc, z jakichś niejasnych powodów
Marzena najwidoczniej uznała, że nie zasługuje na mężczyznę ciekawszego
niż Jarosław M.; co więcej, że nie zasługuje nawet na siebie samą. Po dwóch
latach wzięli ślub, zamieszkali u teściów i zaczęli pracować w szkole. Długo
nie chcieli mieć dzieci, potem okazało się, że mieć ich nie mogą. Wiele lat
leczyli bezpłodność, bezskutecznie. W końcu dali za wygraną. Obserwując ich
zza drzewa, roześmianych i przytulonych, Szymon pomyślał, że mimo
wszystko muszą być szczęśliwi, przynajmniej dziś. Około osiemnastej
trzydzieści fotografie odłożono na bok. Przez chwilę cała rodzina siedziała
w milczeniu, nie wiedząc, co zrobić z tak miło rozpoczętym wieczorem.
Potem Szymon zauważył, że Jarosław M. coś mówi, reszta uśmiecha się
i przytakuje. Nie minęło dziesięć minut, a wszyscy czworo siedzieli
w samochodach i odpalali silniki. Postanowili wybrać się razem do
restauracji na niedzielną kolację.
Z przodu
jechali
Marzena i Jarosław M., z tyłu ich rodzice. Nadchodziła
odwilż, wokół gęstniała mgła, mimo to postanowili pojechać skrótem −
szosą prowadzącą przez las. Samochody poruszały się wolno, nie więcej niż
czterdzieści kilometrów na godzinę. Z tyłu niespodziewanie pojawiły się
światła innego auta. Początkowo jechało za nimi w znacznej odległości,
potem nagle przyspieszyło i już po chwili zaczęło manewr wyprzedzania.
Piotr M. na wszelki wypadek zwolnił. Po kilkunastu sekundach pędzące auto
znikło za zakrętem. Po lewej stronie rozpościerał się stary świerkowy las,
po prawej trzeba było uważać na niezabezpieczoną skarpę opadającą prawie
pionowo w dół do rzeki. Nagle samochód, który prowadził Jarosław M.,
gwałtownie zaczął hamować, wpadając przy tym w poślizg. Piotr M. jechał
na szczęście wolno, stanął w bezpiecznej odległości, a następnie włączył
światła awaryjne. Otworzył szybę i krzyknął do zięcia, który tymczasem też
zdążył się zatrzymać: „Coś się stało?”. W odpowiedzi, wychwytując
pojedyncze słowa zagłuszane warkotem silnika, usłyszał, że drogę tarasuje
duża gałąź. „Pomóc ci?”. „Nie, tato. Poradzę sobie, to tylko chwila, zostań
w aucie”. Ciężko sapiąc, Jarosław M. zwlókł gałąź na pobocze, zostawił przy
skarpie, pomachał teściom, chcą dać im znak, że wszystko w porządku, po
czym wrócił do auta. Potarł o siebie zziębnięte dłonie, wrzucił jedynkę
i ruszył. Po chwili – ujechali już jakieś sto metrów – Marzena M. zauważyła,
że samochód teściów wciąż stoi na światłach awaryjnych. Najpierw
zadzwonili, lecz telefon Marianny M. nie odpowiadał. Wtedy zawrócili
(„Pewnie coś z silnikiem, tata mówił, że naprawa nic nie dała”) i stanęli na
poboczu
od
strony
lasu.
Zamrugali
światłami,
drugie
auto
nie
odpowiedziało. W końcu Jarosław M. zdecydował się wysiąść, co z powodu
otyłości zawsze sprawiało mu pewną trudność, i podszedł do samochodu
rodziców. Oboje siedzieli na swoich miejscach, nienaturalnie wyprostowani,
z otwartymi oczami. Jarosław M. delikatnie zapukał w przednią szybę,
a kiedy rodzice nie zareagowali, otworzył, dopiero teraz zaniepokojony,
drzwi od strony kierowcy. Na szyjach matki i ojca dostrzegł krwawe bruzdy
wyżłobione cienkimi metalowymi linkami, przywiązanymi do zagłówka tak,
by utrzymać ofiary w pozycji siedzącej. Jarosław M. gwałtownie odskoczył,
w mgnieniu oka zdając sobie sprawę, co zaszło. W nagłym błysku
zrozumienia przypomniał sobie słowa policjantów, którzy odwiedzili rodzinę
M. dwa tygodnie wcześniej, ostrzegając przed nieznajomym mężczyzną.
Dobiegł do samochodu, o mały włos nie wywracając się i nie skręcając sobie
kolana, następnie chciał wystukać numer policji, jednak ze zdenerwowania
trzęsły mu się ręce i nie mógł trafić palcami w odpowiednie przyciski
telefonu. Wrzucił jedynkę, nadusił pedał gazu, ruszyli z poślizgiem. Marzena
M. próbowała coś wydobyć od męża, w odpowiedzi usłyszała tylko: „Nie
żyją! Nie żyją! To on! To on!”. Telefon upadł na podłogę. „Ty zadzwoń! –
krzyknął do żony. – Na policję, nie żyją, nie żyją!” „Ale co?! Jak?! Zatrzymaj
auto! Muszę tam wrócić! Zobaczyć! Mamę! Tatę!” „Nie żyją, słyszysz?! Dzwoń
na policję! Uciekamy! Uciekamy!” Marzena M. nie mogła znaleźć w torebce
telefonu, w końcu wyrzuciła wszystko ze środka. Aparat utkwił w bocznej
kieszeni wewnętrznej między szminkami, chusteczkami i odświeżaczem do
ust. Wystukała numer sto dwanaście, gdy nagle zrozumiała, że ich samochód
jedzie jakby ostatkiem sił. Czuć było każdy kamień na drodze. „Musiał
przebić tylne opony, kiedy wysiadłem… − usłyszała. − Nic nie czułaś?!”
W słuchawce telefonu odezwał się głos dyżurnego policjanta, lecz nie mogła
wydusić z siebie ani słowa. „Halo? Halo? Jest tam kto?” Auto desperacko
wlokło się po pustej drodze. Nagle coś uderzyło w przednią szybę, kij lub
masywna gałąź. Potworny huk. Szyba wytrzymała cios, jednak momentalnie
pokryła się siateczką drobnych pęknięć, ograniczających pole widzenia.
Potem nastąpiło drugie uderzenie, w tylną szybę. I jeszcze jedno, w boczną,
od strony Marzeny M., która zaczęła histerycznie krzyczeć: „Mamusiu!
Mamusiu!”. Sekundę później ujrzeli szybko przemykający cień, po czym
prawy przedni reflektor otrzymał potężny cios i pękł. Auto stanęło,
panowała prawie całkowita ciemność i cisza. Jarosław M. siedział bez ruchu,
wpatrując się nieprzytomnie w pustkę przed sobą. Jego żona miała otwarte
usta, jakby chciała krzyczeć, z jej gardła nie wydobywał się jednak żaden
dźwięk. Zdawało się, że nawet przestała oddychać. Nagle raptownym
ruchem otworzyła drzwi i wypadła z samochodu. Nie wiadomo, czy zdawała
sobie sprawę, że stroma skarpa była tak blisko. Biegła na oślep w stronę
niskiej barierki zabezpieczającej drogę, wpadła na nią, straciła równowagę
i zanurkowała głową w dół. Tymczasem Jarosław M. nie reagował już na nic.
Wciąż tępo patrzył w przód, kurczowo trzymając kierownicę. Z lewej strony
usłyszał kroki, potem ktoś bez pośpiechu otworzył drzwi. Spojrzał na twarz
nieznajomego, jak gdyby to była twarz umarłego. Szymon pochylił się, był
teraz doskonale widoczny. „Ty?! − usłyszał. − Skąd tutaj…? Dlaczego ty…?”
− Jarosław M. mamrotał niezrozumiale pod nosem. Poczuł na swoim
ramieniu nacisk dłoni, delikatny, lecz stanowczy. Posłusznie wysiadł z auta,
bezwolnie dając się prowadzić w ciemność. Powtarzał: „Ty?! Ty?! Ty?! Ty?!”.
Szymon miał wrażenie, że się zaciął. Zaprowadził Jarosława M. nad
krawędź skarpy i pomógł pokonać barierkę. Wystarczyło lekkie pchnięcie,
prawie niewyczuwalne.
Dopiero
nad ranem przejeżdżał tą drogą pierwszy samochód. Leśniczy
wybierał się właśnie na obchód, kiedy zauważył dwa auta stojące przy szosie
w odległości około stu metrów od siebie. Pierwsze miało otwarte przednie
drzwi, zniszczone szyby i porozbijane reflektory. W drugim znajdowały się
dwa martwe ciała. Potem, na dnie skarpy, policja odkryła zwłoki Marzeny
i Jarosława M. Ciała obojga miały na sobie dużo zadrapań, bezpośrednią
przyczyną śmierci były liczne urazy głowy i kręgów szyjnych, powstałe
prawdopodobnie podczas upadku z dużej wysokości. Miejscowi policjanci od
razu nawiązali łączność z centralą i zaczęli zabezpieczać ślady. Ustalono, że
z telefonu Marzeny M. nastąpiło połączenie z numerem alarmowym sto
dwanaście. Dyżurny pamiętał, że mimo wielokrotnych prób nawiązania
kontaktu nikt się nie odezwał po drugiej stronie słuchawki. Nie przerwał
jednak połączenia. Usłyszał głośny huk, który potem zidentyfikowano jako
odgłos rozbijanej szyby samochodowej, następnie histeryczne krzyki
(„Mamusiu! Mamusiu!”), w końcu odgłos gwałtownie otwieranych drzwi.
Wtedy połączenie zostało przerwane, zapewne wskutek nagłego upadku
aparatu telefonicznego. Faktycznie znaleziono go około półtora metra od
samochodu. Poza tym jak zwykle nie udało się odszukać żadnych śladów
sprawcy. Większość należała do ofiar, Marzeny i Jarosława M. Na skarpie
i przy zwłokach znaleziono co prawda odciśnięte w wilgotnej ziemi ślady
butów, jak gdyby sprawca ostrożnie zszedł skarpą w dół, by sprawdzić, czy
ofiary rzeczywiście nie żyją. Lecz od razu stwierdzono, że były to bardzo
popularne buty robocze, które można bez trudu kupić w okolicznych
sklepach. Miały rozmiar czterdzieści trzy, najczęściej spotykany wśród
mężczyzn. Prędko zrekonstruowano nieskomplikowany przebieg zdarzeń.
Sprawca wykorzystał stary sposób: położył na szosie grubą gałąź, zmuszając
auta do zatrzymania się. Kiedy kierowca pierwszego samochodu usuwał
przeszkodę, morderca zakradł się do drugiego. Tylnymi drzwiami dostał się
niepostrzeżenie do środka, następnie metalową linką udusił Mariannę
i Piotra M. Później zabrał się za Marzenę i Jarosława M. Nie było jasne,
dlaczego nie było śladów walki, czy choćby szarpaniny. Jarosław M. był co
prawda mężczyzną otyłym, ale też dzięki dużej masie silnym. Tymczasem
wszystko wskazywało, że i on, i jego żona z własnej woli opuścili auto
i rzucili się w dół skarpy. Nie układało się to w żadną logiczną całość.
Przebieg każdej zbrodni zawiera w sobie jakiś indywidualny rys, coś
w rodzaju podpisu sprawcy, często nieświadomy. W tym wypadku nic takiego
nie znaleziono.
Policja
wiedziała już, że ma do czynienia z seryjnym mordercą, mimo to
śledczy nie potrafili znaleźć żadnego punktu zaczepienia, żadnej wskazówki,
która pozwoliłaby głębiej zapuścić sondę. Wtedy zapadła decyzja, by sprawę
powierzyć Bliźniakom. Tak nazywano Adama i Łukasza Szymanowskich,
komisarzy, którzy zawsze pracowali razem i naprawdę byli bliźniakami.
Mieli niemal identyczny wygląd i zachowanie, Adam był odrobinę wyższy
i szczuplejszy, to wszystko. Gdy zjawiali się na miejscu zdarzenia, najpierw
budzili zdumienie, a potem niepohamowaną wesołość. Teraz też tak było.
Samochody ofiar zdążono już odtransportować, a zwłoki zapakować do
worków, gdy zza zakrętu wytoczył się granatowy ford. Jechał wolno, na
drugim biegu, po chwili wysiedli z niego dwaj mężczyźni. Prezentowali się
zwyczajnie, pomijając ich młodzieńcze sylwetki i subtelne rysy twarzy, co
sprawiało, że wyglądali na znacznie młodszych niż w rzeczywistości. Mimo
to nie ich wygląd przyciągał uwagę – twarze były bowiem w gruncie rzeczy
z rodzaju tych, które się natychmiast zapomina – lecz niekontrolowane
spazmatyczne tiki, powtarzające się w regularnych kilkusekundowych
odstępach. Każdy, kto Bliźniaków znał choćby ze słyszenia, wiedział, że
cierpią na zespół Tourette’a, oni sami zresztą nigdy nie robili z tego
tajemnicy, tym bardziej że właśnie dzięki swojej przypadłości osiągali tak
wyjątkowe wyniki w pracy. Opowiadano, że jako czternastolatkowie przebyli
poważną chorobę, która spowodowała trudne do zdiagnozowania zmiany
neurologiczne. Mniej więcej wtedy zaczęły się ich dziwne odruchy: tiki,
drgawki, prychania, grymasy, przymus powtarzania określonych czynności,
skłonność do, jak to początkowo określano, irytujących błazeństw
i wygłupów. Przez pewien czas poddawano ich leczeniu haldolem. Wyciszał
ich, jednak przyjmując go, bracia, którzy tymczasem zdążyli przywyknąć do
nowej sytuacji, a nawet z pewnych względów zaczęli doceniać jej zalety,
przestawali czuć się sobą, toteż po dwóch latach leczenie zarzucono.
Rozsadzała ich energia życiowa, byli nieobliczalni, a wielu ludzi
w pierwszym odruchu odbierało ich jako wyjątkowo błazeńskich, dlatego być
może, że wykazywali niepohamowaną skłonność do sprośnych żartów,
wulgaryzmów i obrażania wszystkich wokół, jak gdyby testowali ludzką
wytrzymałość. Nie przysparzało im to sympatii, mimo to byli dla policji
niezbędni, ponieważ posiadali pewną zagadkową umiejętność: obaj
wykazywali kompulsywną skłonność do mimowolnego naśladowania cudzych
min, gestów, ruchów ciała, brzmienia głosu, zachowania, charakteru. Kto ich
nie znał, sądził, że chodzi o zwykłą złośliwość, lecz tak naprawdę było to coś
w rodzaju nieświadomego i niekontrolowanego reprodukowania cudzych
tożsamości. Taka spazmatyczna transformacja własnej osobowości i przyjęcie
cudzej nie jest u tourettyków niczym osobliwym. U Bliźniaków występowała
po prostu w radykalnie spotęgowanej formie. Ich zachowanie przypominało
opisany w literaturze fachowej przypadek kobiety, która idąc ulicą,
w ułamku sekundy naśladowała ruchy, miny i gesty mijanych przechodniów,
a nawet w sposób niezamierzony przedrzeźniała je i zniekształcała, po czym,
kiedy już nie mogła ich wszystkich w sobie pomieścić, wypluwała je
w spazmatycznych pantomimicznych wymiotach. U braci transformacje te nie
miały zazwyczaj tak radykalnego i konwulsyjnego przebiegu. Przypominały
bardziej mimikrę, czy może raczej powolne przepoczwarzanie się w inną
osobę. Trwało to nieraz całymi tygodniami i miesiącami, i sprawiało, że
w istocie nie sposób było określić prawdziwego charakteru lub też
autentycznej tożsamości Bliźniaków. Wielu zatem przypuszczało, być może
całkiem słusznie, że jej po prostu nie mieli. Kiedy przydzielano im jakąś
sprawę, a zazwyczaj dostawali takie, z którymi nikt inny nie potrafił sobie
poradzić, nie studiowali akt, nie przesłuchiwali podejrzanych i świadków, nie
przesiadywali w archiwach. To zostawiali innym. Ich zadaniem było
odtworzenie tożsamości sprawcy i ofiary, następnie przejęcie ich osobowości
i tym samym rekonstrukcja przebiegu zdarzeń z punktu widzenia ich
bezpośrednich uczestników. Nikt z zewnątrz, a obu braci poddawano
w
przeszłości
rozmaitym
testom
psychologicznym
i
badaniom
neurologicznym, nie potrafił określić natury tych umiejętności, niemniej było
jasne, że miały one związek z zespołem Tourette’a. Oglądając zdjęcia ofiar,
wkładając buty znalezione w miejscu przestępstwa, wąchając pozostawione
tam zapachy, testując językiem smak wyplutej na ziemię gumy do żucia,
zakładając bieliznę należącą do zmarłego, goląc się jego maszynką lub, jeśli
to była kobieta, stosując jej tusz do rzęs albo krem pod oczy, jeden z braci
stopniowo przeistaczał się w ofiarę i w pewnym sensie przywracał ją życiu,
jednakże tylko po to, by telepatycznie – z braku lepszego słowa tak właśnie
to określano – wskazała swojego zabójcę, którego tym sposobem można było
zidentyfikować i odszukać. Był to rodzaj nie w pełni kontrolowanego i mocno
rozciągniętego w czasie transu o niewyjaśnionej naturze, podobnie jak
niewyjaśnionych pozostaje wiele umiejętności posiadanych przez tourettyków
czy osoby autystyczne. Tak czy inaczej przychodził zawsze taki dzień, kiedy
Adam lub Łukasz Szymanowski przekraczał psychiczną i fizyczną granicę
oddzielającą go od ofiary. I po prostu stawał się nią. Proces ten,
niekontrolowany, mógł doprowadzić nawet do całkowitego wyparcia
poprzedniej tożsamości, a w rezultacie do trwałego zapomnienia, kim
właściwie było się przedtem. Dlatego drugi bliźniak pełnił rolę opiekuna,
pilnującego, by sprawy nie zaszły za daleko. Mimo to proces wychodzenia
z cudzej tożsamości trwał niekiedy, zwłaszcza w wyjątkowo złożonych
przypadkach, do pół roku, co z kolei powodowało u braci dłuższe przerwy
w pracy. Taka właśnie miała miejsce ostatnio. Policjanci zabezpieczający
ostatnie ślady na szosie znali Bliźniaków tylko ze słyszenia i z ciekawością
im się przyglądali. Udając, że nie przerywają swoich czynności, obserwowali
ich kątem oka, jednocześnie wymieniając między sobą znaczące spojrzenia.
Z trudem tłumili śmiech. Tymczasem bracia zdążyli podejść do krawędzi
skarpy. Początkowo w ich zachowaniu nie doszukano się niczego
dziwacznego, nagle jednak obaj, jak na komendę, zaczęli we wszystkie
strony wyginać nogi, energicznie klepać się po ramionach, skręcać tułowia,
pocierać dłonie, cmokać ustami, drapać się wzajemnie po głowach – ale
tylko lewymi dłońmi. Ich ruchy wykazywały określoną rytmiczność i dążyły
do symetrii. Tej pantomimie towarzyszyła prowadzona niemal szeptem
rozmowa, przerywana głośnymi wulgaryzmami i bluźnierstwami, najpierw
wykrzykiwanymi bezładnie („Kurwa! Wikur! Chuj! Pizda! Pipa! Papa! Cipa
cip cip!”), potem jak gdyby wyśpiewywanymi, przy czym melodii użyczała
zazwyczaj jakaś kolęda, głównie
Cicha
noc
. Dopiero
pod koniec,
doprowadziwszy swoją osobliwą piosenkę do końca, zawołali jednego
z zabezpieczających ślady policjantów i kazali zdać sobie ze wszystkiego
relację. Wysłuchawszy jej, zeszli po skarpie na dół i poszukali miejsc, gdzie
znaleziono ślady butów sprawcy. Następnie jeden z nich – nie wiedziano
który, trudno było ich rozróżnić – powolnymi, jakby wystudiowanymi
ruchami, zdjął drugiemu buty i skarpetki, po czym naprowadził jego stopy na
wskazane
przez
policjanta
zagłębienia.
Obaj
przymknęli
oczy
i znieruchomieli na jakieś piętnaście minut. Po czym, jak gdyby nigdy nic,
ocknęli się i pokręcili głowami. Przez kolejną godzinę sprawdzali pozostałe
ślady. Teraz już obaj byli bez butów. Jeśli jakiś fragment drogi lub pobocza
wydał im się interesujący, dotykali go dłońmi, wąchali, czasami nawet lizali
językiem. W końcu wsiedli do samochodu i odjechali, nawet się nie
pożegnawszy. Na kolejny dzień kazali sobie przysłać czerwoną kurtkę
i latarkę, które znaleziono w domu Kazimierza K.
Relacja Roberta W.
Na
wstępie pragnę z całą mocą podkreślić, iż wszystkie moje poniższe
wypowiedzi tyczące się osoby Szymona K., człowieka dawniej tak bliskiego
mojej osobie i drogiego, nie roszczą sobie żadną miarą pretensji do
obiektywizmu. Obiektywizm to dobro nauki, jej najwyższa wartość
i ostateczny cel, do którego winna ona – mimo wielu trudności natury
praktycznej – nieodmiennie dążyć. Nie ma on – obiektywizm – wiele
wspólnego z domeną pamięci, tak kruchej. Toteż w tym przypadku,
opowiadając o moich związkach z Szymonem K., którego dawniej nie
wahałem się określać mianem przyjaciela, nie idzie, bynajmniej – rzecz aż
nazbyt to oczywista! – o naukowe podejście do rzeczywistości, stanowiące
próbę operacjonalizacji metod wypracowanych przez pokolenia badaczy
przeszłości, lecz tylko o mniej lub bardziej udolną próbę osobistej, jak
i wysoce subiektywnej rekonstrukcji dawniejszych wydarzeń, takich jednakże,
które rzucają ponury cień na chwilę teraźniejszą. Jestem zdania, iż wszystko,
czym dysponujemy, chcąc przywołać minione, to w najlepszym wypadku
garść mglistych wspomnień, ledwo, ledwo unoszących się nad bezkresnymi
wodami zapomnienia. Jest więc – pytanie takie mógłby zapewne postawić
niejeden człowiek – daremnym wysiłkiem próbować przywoływać przeszłość,
ową bezdnię niepamięci, i zatopione w niej, niczym owady w bursztynie,
ludzkie istnienia? Bynajmniej. Cóż zatem będzie moim zamiarem
w poniższym szkicu, albowiem chyba tylko tak można zwać ów przyczynek?
Odpowiadając, sięgnijmy po klasyka, zamiast bowiem silić się na oryginalne
(„oryginalność” to, nawiasem mówiąc, istna plaga naszych czasów! Obecnie
każdy pragnie za wszelką cenę być „oryginalny”, podczas gdy najczęściej –
takie żywię przekonanie – wystarczy zwyczajna rzetelność!) uzasadnienie
mojego stanowiska, na pierwszy rzut oka istotnie mogącego sprawiać
wrażenie cokolwiek niekonsekwentnego, odwołam się do słów wieńczących
Proustowski cykl powieściowy W poszukiwaniu
straconego
czasu, dzieła,
które
bodaj
w największym stopniu ukształtowało moje postrzeganie
przeszłości. Czytamy w nim tak, w kongenialnym przekładzie Juliana
Rogozińskiego: „Nie omieszkam w nim najpierw opisać ludzi (choćby mieli
w tym opisie przypominać potwory), skoro zajmują miejsce tak ważne
w porównaniu z miejscem nader ograniczonym, jakie wyznaczono im
w przestrzeni, miejsce, przeciwnie, rozszerzane w bezmiar – gdyż dotykają
równocześnie, jak giganci pogrążani w latach, epokach tak od siebie
odległych, między którymi mieści się tyle dni – w Czasie”. Oto motto mych
refleksji – jedyne, które w tej sytuacji, pisząc o sprawach tak trudnych
i bolesnych, a równocześnie tak już odległych, że zdają się nierealne, mogę
sobie w tym miejscu wyobrazić jako właściwe.
Nie
ulega wątpliwości, że przykuwał uwagę wyglądem. Wszyscyśmy byli
naówczas nieprzyzwoicie i bezwstydnie młodzi – znajdowaliśmy się na
pierwszym
roku
studiów
anglistycznych,
liczyliśmy
sobie
zatem
dziewiętnaście, dwadzieścia lat, nie więcej. Szymon jednak (posiadający
twarz piętnastoletniego chłopca, o rysach niemalże anielskich, tak
delikatnych, że niejednemu mogły przywodzić na myśl kobiece postacie
rodem z nieśmiertelnych płócien Sandro Botticellego) wyraźnie wyróżniał
się nawet pośród nas. Nie nosił wtedy jeszcze, jak w późniejszym okresie,
gęstego zarostu, który zresztą, o czym warto mimochodem wspomnieć, nie
czynił go w naszych oczach, bynajmniej, starszym (choć kiedy Szymon
podejmował decyzję o jego zapuszczeniu najmocniej zapewne zależało mu na
tym, by nadać swemu wizerunkowi stosowną dojrzałość), a co najwyżej
bardziej niejednoznacznym, by tak rzec hybrydycznym, androgynicznym.
Androgyniczność ową, której był głęboko świadom, próbował zatuszować
warstwą męskiej, nazwijmy to, stanowczości – nie stanowiło żadnej
tajemnicy, że systematycznie uprawiał pływanie, ćwiczył na siłowni, biegał.
Sylwetkę miał mocną, relatywnie – choć bynajmniej nie nadmiernie –
muskularną, taką, która na pierwszy rzut oka w żaden sposób nie
przystawała do szczupłej twarzy, lecz (rzecz to niezwykle osobliwa!)
stanowiła swoisty kontrapunkt wobec niej, jej, by tak rzec, zaprzeczenie,
a z pewnością przeciwwagę. Ot, osobliwość! Ot, niespodzianki nieraz
sprawiane nam przez ciało!
Znajomość między
nami
zaczęła się tak naturalnie, jak tylko to można
sobie wyobrazić – od wspólnych pasji. Jak już nadmieniłem, obaj
studiowaliśmy anglistykę, co więcej, obaj od początku znaleźliśmy się
w jednej i tej samej grupie studentów, obaj byliśmy jedynymi w niej
przedstawicielami „płci brzydkiej”, co sprawiało, że najpierw siłą rzeczy
siadywaliśmy na zajęciach obok siebie (jak gdyby chcąc się odgrodzić od –
nazwijmy to żartobliwie nieco – „żywiołu płci pięknej”, przez który, z racji
wysokiego stopnia feminizacji owego kierunku studiów, czuliśmy się
poniekąd nader osaczeni), potem zaś z równie oczywistych względów
zaczęliśmy ze sobą rozmawiać, szybko dostrzegłszy u siebie podobne
zainteresowania, czyli mam w pierwszym rzędzie na myśli literaturę i film.
A raczej film i literaturę – w tej kolejności – albowiem to właśnie kino
(a trzeba wiedzieć, że była to jeszcze epoka sprzed dominacji wielkich
multipleksów, które dopiero kilka lat później hurtem zalały polskie miasta,
wypierając z nich miłośników sztuki filmowej, a robiąc miejsce dla
konsumentów popcornu, niemądrze poszukujących taniej rozrywki filmowej
pozbawionej jakichkolwiek walorów intelektualnych; pochlebiam sobie, iż na
temat owego barbarzyńskiego upadku obyczajów kinowych popełniłem
niegdyś dwa czy trzy felietony w prasie codziennej) stanowiło najczęstszą
pożywkę dla naszych ówcześnie prowadzonych rozmów. Dwaj twórcy
odgrywali w owym czasie decydującą rolę w kształtowaniu naszej
świadomości artystycznej i intelektualnej: Krzysztof Kieślowski, zmarły kilka
lat wcześniej, i, święcący właśnie swoje największe tryumfy, Quentin
Tarantino. Zestawienie tych dwóch światów filmowych, z jednej strony
świata
–
pozwólmy
sobie
chwilowo
poczynić
tak
schematyczny
i niesprawiedliwy podział – metafizyki o relewantnych implikacjach
moralnych, ukrytej pod podszewką codzienności, z drugiej – świata
zaludnionego cynikami, by nie rzec nihilistami podejrzanego autoramentu,
a niejednokrotnie i najpodlejszej maści, wydać się może niejednemu wręcz
obrazoburcze, a z pewnością kontrowersyjne i nad wyraz ryzykowne.
Wypada jednakowoż zauważyć, że z pewnego niezmiernie istotnego punktu
widzenia naszą ówczesną postawę estetyczną można określić jako na wskroś
uzasadnioną, i Kieślowski bowiem, i Tarantino, obaj na swój idiomatyczny
sposób i obaj arcydzielnie, kreowali w swych niezrównanych obrazach
światy wizjonerskie, strukturalnie konsekwentne, zbudowane w oparciu
o zasady nieubłaganej wewnętrznej logiki. Światy, które i mnie, i Szymona
pociągały w równej mierze tak, iż żadnemu z nich nie przyznawaliśmy
palmy pierwszeństwa, przeciwnie, oba przemawiały do nas z tą samą
ogromną siłą, zagospodarowując, by tak rzec, odmienne części naszych
osobowości, a zarazem stanowiąc na siebie wzajemnie odtrutkę; dopełniając
się w swym wyrazie, lecz i niwelując zgubny wpływ mogący wynikać z faktu
dominacji jednego nad drugim. Krótko mówiąc, urzekała nas zarówno
ascetyczna
metafizyka
późnych
filmów
Kieślowskiego,
jak
i „postmodernistyczny”, z zapierającą dech w piersiach sprawnością
żonglujący cytatami, konwencjami i stylami Tarantino, lekce sobie ważący
podziały na kulturę wysoką i niską, piękno i brzydotę, dobro i zło, co,
wspomnijmy o tym jedynie mimochodem, narażało owego reżysera
(zwłaszcza w pierwszym okresie jego twórczości, kiedy to nie zyskał jeszcze
statusu nieomal klasyka współczesnego kina) na zarzut nihilizmu,
szczególnie, jeśli uwzględnić obecną w jego filmach erupcję przemocy
ukazywanej zazwyczaj w ironicznym cudzysłowie, co zresztą stawiało je –
mam na myśli filmy – w tym bardziej niekorzystnym świetle w oczach
krytyki filmowej, jak i przeciętnego widza skonfundowanego ową
bezprzykładną, jak często zauważano nie bez irytacji, „estetyzacją
przemocy”. Jak niesprawiedliwy był to zarzut, pokazały późniejsze dzieła
Tarantino. Jeśli chodzi o mnie, to mogę z pełnym przekonaniem stwierdzić,
iż do dnia dzisiejszego filmy Kieślowskiego i Tarantino stanowią dla mnie
ważki punkt odniesienia, mimo że oczywiście w tak zwanym międzyczasie
(niektórzy puryści językowi zapewne zakwestionowaliby to określenie, ja
jednak, z braku lepszego, pozwolę sobie go użyć) dokonałem rewizji wielu
swoich poglądów na ich temat. Biorąc wszelako pod lupę tamte lata,
kiedyśmy mieli z Szymonem, rzekłszy nieco kolokwialnie, dwudziestkę na
karku i całe życie przed sobą, mogę stwierdzić (ponownie podkreślam:
z całym przekonaniem!) jedno: metafizyka Kieślowskiego chroniła nas przed
zalewem wszechobecnej i coraz bardziej natarczywie wdzierającej się
naówczas w przestrzeń polskiej kultury tandety intelektualnej, z kolei
„nihilizm” (opatrzmy to określenie mimo wszystko cudzysłowem!) Tarantino
pozwalał nam czuć się bezpiecznie w obliczu pączkujących „izmów”
i „wzniosłych prawd moralnych”, na które wówczas obaj reagowaliśmy
alergicznie i które, z równą mocą co intelektualna tandeta, zaczęły
szturmować przestrzeń dyskursu publicznego. Rzecz ujmując najkrócej, tak
aby pan wiedział, co mam na myśli: metafizyka Kieślowskiego broniła nas
przed „odmóżdżonym” nihilizmem, z kolei „nihilizm” Tarantino stanowił
remedium na zakusy taniej metafizyki. Tak to obaj w owym czasie
postrzegaliśmy i od rozmów na ten temat zaczęła się nasza znajomość, która
z biegiem czasu przerodziła się w przyjaźń.
Niebawem
zaczęliśmy przysyłać sobie swoje pierwsze teksty, ni to
eseistyczne, ni to krytyczne, ni to naukowe. Dyskutowaliśmy o nich,
rozkładając na czynniki pierwsze nieledwie każde zdanie, obracając w ręku
nieomal każde słowo, jak gdyby był to drogocenny klejnot. Po pewnym
czasie zauważono te nasze inklinacje – niejaka doktor F. (dziś profesor rzecz
jasna) jako pierwsza zwróciła uwagę na nasz (jak to później ujęła, kiedy to
zdążyliśmy już poznać się bliżej, co w końcu zaowocowało owocnymi
kontaktami na niwie prywatnej) potencjał naukowy, który miał jakoby
predestynować nas w przyszłości do kariery akademickiej, co zresztą istotnie
nastąpiło. Mawiało się o nas „naukowcy”, zaś bardziej kolokwialnie „mózgi”,
zapoznając jak gdyby fakt, że byliśmy młodzi, o – jak to się niekiedy
powiada, używając przenośni – gorącej krwi, toteż posiadaliśmy potrzeby nie
tylko ograniczające się do sfery intelektualnej, ale i wychodzące poza nią –
emocjonalne. Co prawda Szymon zaspokajał je w pełni. Już wówczas
związany był z Agatą M. Mieszkał z nią. W istocie prowadzili życie
małżeństwa. Dość ustabilizowane i mało, jakbyśmy powiedzieli, studenckie.
Ich lokum stanowiło czteropokojowe mieszkanie usytuowane w centrum
miasta, u zbiegu ruchliwych ulic, wespół z trojgiem innych studentów
wynajmowane od wdowy po pewnym znanym lubelskim profesorze, którego
nazwiska obecnie niestety nie pomnę. Wypełnione książkami, bibelotami,
pamiątkami po rodzinie, słowem najróżniejszego autoramentu artefaktami,
które wzięte osobno sprawiałyby – nie ulega to dla mnie najmniejszej
wątpliwości – wrażenie pozbawionych smaku, wręcz kiczowatych (koniecznie
w sensie, jaki kiczowatości nadał Milan Kundera, stwierdzający w jednym ze
swych kapitalnych esejów, iż zjawisko kiczu „wykracza poza sferę estetyki
i winno być rozpatrywane w kategoriach etycznych i egzystencjalnych”),
tudzież jarmarcznych, w całości jednakowoż emanowały ujmującą atmosferą
eleganckiej schyłkowości, by nie rzec (chwilowo biorąc w nawias
nieuniknioną
staroświeckość
bijącą
z
owego
pojęcia)
szlachetnego
dekadentyzmu. Atmosfera ta udzielała się zarówno mieszkańcom, jak
i gościom, wśród których bywałem także ja, aczkolwiek nie tak regularnie
jak można by wnosić na podstawie stopnia mojej przyjacielskiej zażyłości
z Szymonem, który wiele czasu poświęcał na lektury i pisanie i nie był
w związku z tym zbyt skory do częstych spotkań na niwie towarzyskiej.
Zresztą i Agata skupiła się w owym czasie na nauce (studiowała
polonistykę), była nad wyraz ambitna i ograniczała swoje kontakty
prywatne, co z całą pewnością Szymonowi jeśli nie dogadzało, to
przynajmniej mu nie przeszkadzało, jako że on także miał swój świat, swoje
filmy, swoje książki, i czuł się w owym świecie na swoim miejscu, jak
najbardziej. Patrząc na nich razem z lotu ptaka, dochodziło się do
przekonania, że muszą niezwykle się od siebie różnić, w stopniu tak dalece
niewyobrażalnym, że teoretycznie winien on spowodować powstanie
przeszkód nie do pokonania na ich wspólnej drodze. W obecności osób
trzecich Agata była stroną bez wątpienia dominującą. Urzekała i zjednywała
sobie ludzi swym jakże swobodnym sposobem bycia, swą spontanicznością,
żywiołowością, naturalnością, podczas gdy Szymon stał zwykle z boku,
uśmiechając się niepewnie, jakby – takie odnosiło się nierzadko wrażenie –
nie wiedział zupełnie, co ze sobą począć. Tak zwany
small
talk przychodził
mu
w owym czasie z wyczuwalnym i łatwo zauważalnym trudem. Lecz gdy
oboje poznało się bliżej (co proste bynajmniej nie było, albowiem skrzętnie
strzegli swej prywatności, co, zwłaszcza w przypadku Agaty, stanowiło
osobliwy kontrast w stosunku do jej osobowości, tak jak ją – ową osobowość –
powszechnie
odbierano),
dostrzegało
się
między
nimi
olbrzymie
porozumienie
oparte,
paradoksalnie,
na
niekłamanym,
choć,
jak
zaznaczyłem
przed
chwilą,
zauważalnym
dopiero
poniewczasie
podobieństwie do siebie. Pochlebiam sobie, że jako jeden z pierwszych
zauważyłem, iż w rzeczywistości ani Agata nie była taką ekstrawertyczką, za
jaką powszechnie uchodziła, ani Szymon nie był tak introwertyczny, jak
głosiła opinia o nim. Oboje spotykali się ze swymi charakterami
i osobowościami gdzieś pośrodku. I w gruncie rzeczy nie potrzebowali
w tamtym czasie do szczęścia nikogo prócz siebie.
Nie
zdradzę chyba tajemnicy, jeżeli wyjawię, że tęskniłem naówczas za
czymś podobnym. Za emocjonalną stabilizacją, za pewnością, że znajduje się
obok mnie osoba, której na mnie zależy. W naszej grupie była dziewczyna,
która podobała mi się od pewnego czasu, wszelako brakowało mi pomysłu,
jak się do niej zbliżyć, aby nie narazić się na nieuniknioną w takim
wypadku, jak sądziłem, śmieszność. A tej się właśnie obawiałem najbardziej.
Byłem wysoki, chudy, dość nieśmiały. Na dodatek wydawałem się sobie –
zupełnie, dodajmy, niesłusznie – najzwyczajniej w świecie brzydki. W końcu,
po długim okresie wahania i wewnętrznych rozterek, których nie będę
w tym miejscu relacjonował, gdyż zbyt mocno oddaliłoby to nas od głównego
wątku niniejszych rozważań, zdecydowałem się zapytać Szymona – który
w oczywisty sposób (jako ten, który już od pewnego czasu pozostawał
w związku z dziewczyną) był naturalnym dla mnie kandydatem do roli
doradcy w tych sprawach – o radę. Pewnego razu, a miało to miejsce latem,
w przerwie międzysemestralnej, bodaj między drugim a trzecim rokiem
studiów, zaprosiłem go do domu moich rodziców w F. Przybył autobusem
i z miejsca zrobił jak najlepsze wrażenie na moim świętej pamięci tatusiu
i mamusi, podobnie jak na większości ludzi starszego pokolenia, z którymi
miał kontakt. Nie mówił zbyt wiele, był powściągliwy, choć równocześnie
nieodmiennie uprzejmy i uśmiechnięty tym szczególnym rodzajem uśmiechu,
który
nie
narzuca
się
otoczeniu
owym
amerykańskim,
jakże
powierzchownym i irytującym
keep
smiling
!, lecz
raczej wyraża nieśmiałe –
i dlatego tym sympatyczniej odbierane – zaproszenie do zawarcia znajomości
oraz zacieśnienia kontaktu, z poszanowaniem wszakże praw i charakteru obu
stron. Jeżeli dodamy do tego doskonałe maniery, chwilami mogące sprawiać
wrażenie niedzisiejszych, co skądinąd tłumaczyłoby sympatię, jaką Szymon
budził właśnie u ludzi starszych od siebie, jak również delikatną, kobiecą,
lecz bynajmniej nie zniewieściałą powierzchowność (sylwetkę bowiem
Szymon miał zdecydowanie wysportowaną, czego – mogę chyba uchylić tutaj
rąbka tajemnicy, wszak minęło już tyle lat – mu okropnie zazdrościłem),
będziemy blisko zrozumienia fenomenu tego uroczego młodego człowieka,
roztaczającego naokoło nieuchwytny czar, który, jak wspomniałem, nie
pozostawił obojętnymi także mych rodziców, wyraźnie ujętych zachowaniem
przyjaciela ich syna. Mimo że nieodmiennie darzyłem Szymona nader
ciepłymi uczuciami, muszę, pozwalając sobie na pewną szczerość, przyznać,
że o ile pamięć nie płata mi figla, poczułem wówczas leciutkie ukłucie
zazdrości. Ale czyż w którymś momencie naszego życia wszyscy nie
zaznaliśmy owego niemiłego uczucia? Wszak rodzice niemal zawsze kochają
swe dzieci takie, jakie są, a zarazem niemal zawsze chcieliby, żeby były one
inne – inteligentniejsze, piękniejsze, czulsze, dorodniejsze, samodzielniejsze,
bystrzejsze, sympatyczniejsze, jednym słowem w ich mniemaniu lepsze.
A ponieważ dzieci z rzadka jedynie dorastają do owych wygórowanych
wyobrażeń, mało tego, daje się im wyraźnie i aż nazbyt często do
zrozumienia, że nie spełniają pokładanych w nich rodzicielskich nadziei,
powstaje sytuacja tyleż kłopotliwa, co przykra, na dłuższą metę wręcz
nieznośna, i to zwłaszcza wtedy, kiedy na orbicie rodzica pojawi się ktoś, kto
najwyraźniej spełnia ów ideał dziecka, a tak właśnie było w przypadku
Szymona, którego z miejsca, choć i mamusia moja, i tatuś, świętej pamięci,
poznali go ledwie kwadrans wcześniej, uznali za zdecydowanie bardziej
godną uwagi wersję swego własnego syna, czyli mojej skromnej osoby. Jak
nadmieniłem, nieco mnie to rozdrażniło (dziś już mogę przyznać się do mych
ówczesnych odczuć, naówczas jednakże wstydziłem się, nawet przed sobą
samym, okazać je wprost!), przez chwilę rozważałem nawet, czy nie
zrezygnować z zamiaru zasięgnięcia porady u Szymona w sprawach,
nazwijmy to kolokwialnie, ale zgodnie z prawdą, sercowych (wie pan, co
mam na myśli) – bo czyż prosząc o jego pomoc w tym względzie, nie
przyznawałem się tak przed rodzicami, jak i, co było być może
najboleśniejsze, przed sobą samym, do dotkliwej porażki, w każdym razie do
konfuzji, z której nie potrafiłem wyjść o własnych siłach, tak iż zmuszony
byłem uciec się do cudzej pomocy, choćby była to pomoc najbliższego mi
człowieka, mojego przyjaciela? W końcu jednak, sporządzając w duchu szybki
bilans ewentualnych zysków i strat mogących wyniknąć w przyszłości bliższej
lub dalszej z owej sytuacji, powściągnąłem emocje i postanowiłem zrobić to,
co zamierzałem, a zatem porozmawiać o Izabeli T., dziewczynie z naszej
grupy, która od dłuższego czasu niezmiernie mi się podobała, a z którą
żadnym sposobem nie potrafiłem nawiązać bliższego kontaktu.
Wybrałem się z Szymonem
na
spacer po okolicznych wzgórzach,
niewysokich zresztą, porośniętych buczyną, potem zaś, rozmawiając o tym
i owym, ale wciąż jeszcze omijając właściwy powód naszego spotkania,
zaszliśmy do miejscowej knajpy, by wychylić w niej kufel przedniego piwa.
Byliśmy jedynymi gośćmi, zajmując cichy stolik w ciemnym kącie sali.
Wyłuszczyłem – nie bez trudu pokonawszy niemałe opory wewnętrzne – swój
problem. Szymon słuchał z uwagą, w skupieniu wręcz nienaturalnym, bez
najmniejszego ruchu. Gdy skończyłem (a muszę nadmienić, że mówiłem dość
długo), zadał mi trzy proste pytania, których się żadną miarą nie
spodziewałem, oczekując z jego strony już raczej jakiegoś obszernego
„wykładu”,
może
nawet
przyjacielskiego,
ale
jednak
stanowczego
upomnienia, na które zawczasu się wewnętrznie przygotowywałem, które
przyjąłbym (takie było moje wewnętrzne postanowienie) z pokorą, a które
w końcu (chciałoby się rzec: na całe szczęście!) nie nastąpiło. Pytania owe
pamiętam doskonale, brzmiały następująco: „A powiedziałeś to wszystko
Izie? Czy ona w ogóle wie, co do niej czujesz?”. „Nie” – odparłem. „A więc
jak możesz mieć nadzieję, że ona to odwzajemni, skoro o niczym nie wie?”
Milczałem. „Powiedz jej wszystko to, co mnie dzisiaj powiedziałeś. Wtedy
przekonasz się, czy masz u niej szanse. Zaryzykuj”. Rada była, co już
zaznaczyłem, prosta i w swej prostocie – nie waham się to stwierdzić –
genialna, zdałem sobie bowiem sprawę, że przez ostatni rok tak mocno
skupiałem się na rozważaniu przyczyn, dla których zawarcie bliższej
znajomości z Izabelą T. było niemożliwe (jak gdybym siebie samego już
zawczasu chciał przekonać, że wszelkie wysiłki w tym względzie są próżne!),
że, wyczerpany owymi dywagacjami, nie miałem ani sił, ani ochoty, by
choćby tylko zastanowić się nad zmianą owego stanu rzeczy, zmianą, która
sama w sobie była, obiektywnie rzecz ujmując, jak najbardziej możliwa, tyle
że ja owej możliwości najzwyczajniej w świecie nie brałem pod uwagę,
autodestrukcyjnie skoncentrowawszy się na wykazywaniu przed sobą samym
daremności wszelkich aktywniejszych działań względem Izabeli T. A przecież
wystarczyło
spróbować,
dokładnie
tak,
jak
radził
Szymon!
Toteż
spróbowałem, po czym ku mojemu zdziwieniu okazało się, że Izabela T.
bynajmniej nie była mi niechętna. Wręcz przeciwnie, przyjęła zaproszenie do
kina – raz, drugi, trzeci – i ani się spostrzegliśmy, a staliśmy się parą.
Pobraliśmy się po skończeniu studiów. Co tu dużo mówić – gdyby nie moja
rozmowa z Szymonem i jego ówczesna rada, chyba nigdy by do tego nie
doszło i być może resztę życia spędziłbym w samotności. Tymczasem –
proszę tylko spojrzeć! – mam wspaniałą, kochającą żonę i troje nie mniej
cudownych dzieci (dwie córki i syna), z których jestem niezwykle dumny.
Czyż można sobie wyobrazić los bardziej sprzyjający, okoliczności bardziej
szczęśliwe, ludzi bardziej oddanych niż ci, którzy otaczają mnie swym
przywiązaniem i troską? Czyż istnieje – pozwolę sobie na odrobinę rozważań
o charakterze ogólnym – tarcza mocniejsza niż miłość, chroniąca przed
piekłem samotności, na którą ludzkie istoty skazuje – nazbyt często! – ich
ponure i tragiczne życie? Bo każdy z nas nosi w sercu przecież jakiś cierń…
A jednak wybrańcom – są tacy! – zostaje cierpienie oszczędzone. Pochlebiam
sobie, że się do owych nielicznych szczęśliwców zaliczam, aczkolwiek jaka
w tym moja zasługa? Świat niesprawiedliwie rozdziela swe łaski, i często
kapryśnie. Mnie przypadła w udziale jego znamienitsza część, co skłania
mnie zawsze, kiedy uświadamiam sobie ów korzystny obrót, jaki przybrało
moje życie, do przywołania wybornego wiersza zatytułowanego Tak,
niektórzy
, autorstwa
wybitnego niemieckiego poety przełomu wieków
dziewiętnastego i dwudziestego, von Hofmannsthala, piszącego przed ponad
stuleciem tak oto (w kapitalnym przekładzie nieocenionego Pawła Hertza):
Tak, niektórzy muszą umrzeć nisko,
Pod
pokładem, ciężkie wznosząc wiosła,
Kiedy
inni u steru, wysoko,
Widzą ptaków
lot
i gwiezdne kraje.
Jedni
zawsze leżą ociężali
U korzeni splątanego życia,
Innym
za to ustawiono krzesła
Przy
sybillach, obok królowych,
Zasiadają
tam
jak u siebie,
Z lekkim czołem, z lekkimi dłońmi.
W czasach, które są
przedmiotem
mojej opowieści, zdawało się – nie,
było całkowicie pewne! – że to raczej Szymon należy do owych
Hofmannsthalowskich „niektórych”, trzymających w mocnych dłoniach ster
życia, zapatrzonych w bezkresny horyzont, zdolnych osiągać cele dla innych
niedosięgłe. Podziwialiśmy go wszyscy, skrycie lub otwarcie. Natury, jak już
nadmieniłem, cokolwiek introwertycznej, posiadał mimo to niewątpliwą
charyzmę,
roztaczając
osobliwą
atmosferę
stanowiącą
mieszaninę
skromności, ciepła, pewności siebie. Był, co już nadmieniłem, przystojny,
wysportowany, elokwentny, zabawny, doskonale przygotowany do każdych
zajęć. Jednakowoż nikomu się nie narzucał. Wcześnie, jeszcze jako student,
zaczął publikować artykuły krytycznoliterackie i eseje w ogólnopolskich
czasopismach poświęconych sprawom literatury, cieszących się znaczną
renomą w środowisku naukowym. Brał regularny udział w sympozjach
i konferencjach, wyjeżdżał na zagraniczne stypendia. Wykładowcy uwielbiali
go, albowiem był dla nich partnerem w dyskusjach (partnerem nierzadko
wymagającym!), a zarazem nie okazywał śladu arogancji czy wyższości.
Chwalono go zatem bez miary. Nie dziwi, że relatywnie wcześnie dano mu
również do zrozumienia (podobnie zresztą jak mnie, o czym wspominam
jedynie gwoli ścisłości), iż chętnie widziano by go w roli nauczyciela
akademickiego i badacza literatury – propozycja, która z pewnością nie
mogła być niemiła człowiekowi mimo wszystko tak ambitnemu jak Szymon
i z której tenże niebawem, po skończeniu studiów, skwapliwie skorzystał.
Wszakże myliłby się głęboko ten, kto wychodząc od powyższych uwag
i wyłaniającego się z nich portretu osobowościowo-charakterologicznego
skłonny byłby uznać Szymona (wiemy przecież, jak wielu z nas popada
w rażące psychologizujące uproszczenia w tym względzie, uproszczenia tak
często wiodące w konsekwencji do pochopnych wniosków i błędów w ocenie
innych ludzi – a jednak rzadko wyrzekamy się sposobności ich dokonywania,
sprawiają nam one bowiem niekłamaną przyjemność i pozwalają ukazać
siebie samych w korzystniejszym świetle, co nie jest rzeczą pozbawioną
swoistego uroku – jakkolwiek by na to nie spojrzeć) za kogoś, kogo określa
się upraszczającym mianem „człowieka sukcesu”. Bynajmniej, jeśli,
obserwując go, miało się niekiedy podobne wrażenie, stanowiło ono
w większej mierze rezultat wadliwej i nade wszystko powierzchownej
obserwacji (od której, pochlebiam sobie, ja sam byłem zawsze daleki)
dokonywanej w stosunku do człowieka, który był osobowością niezwykle
złożoną i do której przykładać jedną miarę – sukcesu właśnie – byłoby
wysoce błędne. Toteż zmuszony jestem od razu zaprotestować przeciwko tego
rodzaju nieuprawnionym supozycjom, rzucającym niesprawiedliwy cień na
człowieka, który był mi przyjacielem i którego pamięci winien jestem –
mimo tragicznych wydarzeń, które miały miejsce w ostatnim czasie i których
on sam był bezpośrednim inicjatorem – strzec. Poszukiwacze taniej sensacji,
mnożący się w ostatnim czasie jak grzyby po deszczu, w historii Szymona
dostrzegłszy pożywkę dla swych voyeurystycznych skłonności (to – dodaję
w parentezie – kolejna plaga naszych czasów!), bez najmniejszego
opamiętania wyciągają jednoznaczne wnioski tam, gdzie mówić można
o wszystkim, ale właśnie nie o jednoznaczności. Rzutują oni swoje dzisiejsze
zapatrywania na niedostępną ich władzy sądzenia, tak odległą od chwili
obecnej, przeszłość, w mniemaniu, że odkryli całą prawdę o innym
człowieku oraz uwarunkowaniach jego charakteru. Tacy będą nieodmiennie
widzieć w Szymonie kogoś w rodzaju Patricka Batemana, bohatera słynnego
filmu
American
Psycho
będącego
ekranizacją
nie
mniej
słynnej,
a z pewnością wielce kontrowersyjnej powieści amerykańskiego pisarza
Breta Eastona Ellisa, opowiadającej dzieje młodego błyskotliwego yuppie,
finansisty z Wall Street, który odnosi ogromne sukcesy zawodowe, lecz jego
życie prywatne jest przepełnione narastającą życiową pustką i nudą,
z których rodzi się następnie żądza mordowania niewinnych ludzi. Powieść
i film ukazują historię jego brutalnych zbrodni. Jest rzeczą oczywistą, że nie
brakowało
głosów
przyrównujących
później
Szymona
do
owego
powieściowego i filmowego potwora (znakomicie, dodajmy, zagranego przez
Christiana Bale’a, naówczas aktora młodego pokolenia, który na swym
koncie miał już jednak współpracę z wieloma ważnymi postaciami
amerykańskiego kina, między innymi ze Stevenem Spielbergiem),
określających go wprost mianem (proszę zwrócić uwagę na językową
niezborność i mimowolny komizm owego określenia!) błyskotliwego
„akademickiego yuppie”, który w młodym wieku osiągnąwszy nieomal
wszystko, co było możliwe do osiągnięcia zarówno w życiu zawodowym, jak
i prywatnym (relewantny fakt, iż Szymon posiadał, w przeciwieństwie do
bohatera
American
Psycho, dużo
bardziej
uporządkowane życie rodzinne, nie
tyle pomijano, co próbowano osłabić jego wymowę, argumentując, jakoby
owo rodzinne „zaplecze” stanowiło w istocie li tylko przykrywkę i zasłonę
dymną dla dalekosiężnych planów zbrodni – hipoteza, która każdemu, komu
było dane bliżej znać Szymona, z miejsca musiała się wydać absurdalna), nie
potrafił się tym zadowolić i wybrał drogę zła, które w jego przekonaniu
miało tym bardziej potwierdzić jego wyjątkowość, by nie rzec wszechmoc
(zaiste, teoria rodem z poradników dla gospodyń domowych!). Rozumiem
emocje stojące za tego rodzaju sugestiami – wszak historia Szymona
i dokonywanych przez niego morderstw jest (nie waham się użyć owych
słów)
jedną
z
najbardziej
poruszających
zagadek
współczesności,
niecierpliwie domagającą się wyjaśnienia; co więcej, której zagadkowość jest
niczym ropiejący wrzód, którego nie można ani wyleczyć, ani usunąć, i który
w konsekwencji zatruwa cały organizm – jednakowoż zmuszony jestem
pozostać lojalny wobec faktów i moich własnych przemyśleń w tym
względzie, przemyśleń człowieka znającego w przeszłości Szymona bądź co
bądź znacznie lepiej niż wszyscy owi z bożej łaski psychologowie razem
wzięci. Tym bardziej że w owym czasie, kiedy Szymon był jeszcze młodym
człowiekiem u progu świetnej kariery akademickiej, mającym przy swoim
boku oddaną mu partnerkę życiową, żadną miarą nie przypominał osoby,
której wizerunek forsowały później złaknione sensacji środki masowego
przekazu. Nie dbając, czy zostanę należycie zrozumiany, powiem o tym
okresie krótko i węzłowato tak: Szymon nie miał w sobie nic z owej
charakterystycznej dla niektórych młodych ludzi przebojowości, mającej
zwykle odwrócić uwagę od zwyczajnego braku inteligencji i umiejętności.
Wszystko to, co można by określić mianem sukcesów prywatnych
i zawodowych Szymona, odniesionych przez niego w stosunkowo młodym
wieku, stanowiło pochodną jego niezwykłego talentu, ale także (rzecz to nie
bez znaczenia!) niewyobrażalnej wprost wytrwałości w dążeniu do celu, jak
również wewnętrznego – tak to przynajmniej wówczas odbierałem –
uporządkowania (co prawda gwoli ścisłości zmuszony jestem dodać, że
prawdziwe źródło tejże wytrwałości i uporządkowania stanowiły, z czego
zdałem sobie sprawę znacznie później, w głównej mierze Szymonowe fobie
i natręctwa, wyrażające się nade wszystko w nieustających wysiłkach
zmierzających do nadania zamieszkałej przestrzeni określonego ładu
przestrzennego, którego kształt ustalał oczywiście Szymon, i który objawiał
się
szczególnym
usytuowaniem
względem
siebie
poszczególnych
przedmiotów, takich jak stół, krzesła, dywany, szafy, regały, komody, obrazki
na ścianach, gazety na stoliku, sztućce, butelki z wodą – wszystkie
wymienione artefakty posiadały swoje precyzyjnie określone miejsce
w przestrzeni zajmowanej przez Szymona, który nie był zdolny do pracy
intelektualnej, jeśli ów skomplikowany układ, o strukturze całkowicie,
dodajmy, nieczytelnej dla innych ludzi, został w najmniejszy choćby sposób
naruszony; tak więc zanim Szymon usiadł za biurkiem, by bez reszty
pozwolić pochłonąć się pracy, z pasją oddawał się porządkom, układając, dla
przykładu, ołówek, zeszyt i książkę w pewnej odległości od siebie tak, aby
połączone niedostrzegalnymi nićmi w sposób widoczny tworzyły coś
w rodzaju trójkąta, nie mógł to być wszelako żadną miarą trójkąt
równoramienny, gdyż symetrię Szymon uważał za rzecz niewyobrażalnie
szpetną i wulgarną, mającą posmak geometrycznej tandety, z drugiej
wszakże strony nie potrafił nigdy uwolnić się od natrętnie pojawiającej się
w jego umyśle idei harmonii, co w rezultacie sprawiało, że spędzał długie
minuty nad znalezieniem najwłaściwszego ułożenia rzeczonych przedmiotów,
ułożenia, które zachowywałoby właściwe proporcje między symetrią a jej
brakiem, harmonią a jej „przełamaniem” – przy czym jego poczynania
budziły nieodmiennie już to wesołość, już to, kiedy natręctwa niepokojąco
przybierały na sile, irytację bliskich Szymonowi osób, czujących, że stają się
nieomal mieszkańcami więzienia o zaostrzonym rygorze, w którym nie
sposób swobodnie zrobić ani jednego kroku, by od „strażnika”, czyli
Szymona, nie otrzymać nagany za naruszenie stosownego porządku –
w rzeczy samej, człowiek ów niekiedy sprawiał wrażenie, że przeszkadza mu
nawet czyjeś oddychanie). Z kolei sposób bycia Szymona cechował się
niebywałą – przy całej nietuzinkowości i nieobliczalności niektórych jego
poczynań, a zwłaszcza opinii – i zaskakującą ostrożnością działania. Dla
postronnego
obserwatora
chwilami
ekstrawagancki,
bardziej
jednak
przypominał ślepego, który musi się w świecie poruszać z rozwagą, powoli –
tak, aby sobie samemu, a zwłaszcza innym nie zrobić żadnej krzywdy.
Jestem przekonany do słuszności mojej diagnozy, znałem wszak Szymona
z górą dziesięć lat. Nie brakowało między nami – rzecz to oczywista –
różnic, czasami także przyjacielskich sporów, niemniej miewaliśmy okresy
wielkiej emocjonalnej bliskości. Pewnej wiosny pojechaliśmy dla przykładu
w Bieszczady, tylko my dwaj. Tydzień wędrówek, swobodna atmosfera,
mnóstwo żartów, śmiechu. Gospodarz, u którego nocowaliśmy, był
zbieraczem militariów z okresu drugiej wojny światowej. Jego dom
przywodził na myśl magazyn broni. Dobrze się tam czuliśmy. Nic nas nie
trapiło, a jeśli mieliśmy jakieś problemy, nie rozmawialiśmy o nich, w tym
momencie stały się one nieważne. Nastąpiło, by tak rzec metaforycznie,
zawieszenie czasu. Cieszyliśmy się sobą, byliśmy – nie waham się użyć
owego nieco być może zbyt patetycznego, jednakowoż na wskroś
prawdziwego słowa – szczęśliwi. Jeszcze dziś, po tylu latach, uśmiecham się
na myśl o owej podroży, krótkiej, a przecież niezwykle intensywnej, bogatej
w pozytywne doznania.
Później
co
prawda rzadko już – co mówię z ubolewaniem! –
zachodziliśmy w naszych relacjach tak głęboko. Stopniowo przyjaźń między
mną a Szymonem zatoczyła w swym charakterze swoiste koło, niejako
wracając do swych korzeni, z których się poczęła. Pragnę przez to
powiedzieć, że ustabilizowała się jako przyjaźń w pierwszej kolejności
intelektualna, co, jak uważam, odpowiadało w gruncie rzeczy naturze
naszych osobowości, a przynajmniej tak do pewnego czasu sądziłem. Byłem
mianowicie zdania, że obaj reprezentujemy w istocie tak zwany „typ
północny”, któremu nadmierna wylewność jest z gruntu obca, jak gdyby
stanowiła przejaw złego smaku, czy też braku – niech wolno mi będzie tak
się wyrazić – gustu. Jeśli powitanie, to wystarczy mocny uścisk dłoni. Jeśli
rozmowa, to z zachowaniem stosownego fizycznego dystansu, co najmniej
metrowego. Sprawy osobiste? Owszem, lecz tylko do pewnego stopnia, tak,
aby nie przekraczały ustalonych granic intymności, które obaj – jak to
wówczas odbierałem – definiowaliśmy podobnie. Jakież jednak było
pewnego razu moje zdziwienie, kiedy ujrzałem (niby to drobiazg, niemniej
utkwił w mojej pamięci nad wyraz mocno) Szymona nieoczekiwanie
witającego się ze starym przyjacielem, jeszcze z okresu liceum, Markiem O.,
w sposób, którego nigdy u niego nie widziałem. Niekontrolowane wybuchy
śmiechu, uściski, nieposkromione dotykanie się, zwieńczone przysłowiowym
„niedźwiedziem”, tak serdecznym, że nieomal brutalnym, jak gdyby – co
obserwowałem z pewnym niesmakiem – obaj chcieli się wzajemnie udusić.
Nie ukrywam, i w tamtym momencie również nie zamierzałem tego
ukrywać, że zaskoczyło mnie to niebywale, albowiem nie przypominałem
sobie, abym kiedykolwiek widział Szymona witającego się z kimkolwiek
w ten nieomal wulgarnie „samczy” sposób, niepohamowanego w swych
emocjonalnych reakcjach, „zwierzęcego” (słowa te opatruję oczywiście
stosownym cudzysłowem). Spojrzałem na niego niczym na kogoś zupełnie mi
nieznanego i obcego. Szymon dostrzegł to (staliśmy bowiem w niewielkiej
odległości od siebie, w istocie – pamiętam tę sytuację, jak gdyby miała
miejsce dziś – znajdowałem się nie dalej niż dwa, trzy metry od niego; to
Marek O. do nas podszedł i przerwał nam rozmowę) i się zmieszał, po czym
począł się niezbornie tłumaczyć („No wiesz, stary kumpel, jeszcze ze
szkoły…”). Przyjąłem to do wiadomości, aczkolwiek poczucie pewnego
niesmaku długo nie chciało mnie opuścić, być może również dlatego, że
w pewien przykry, a z pewnością niepojęty dla mnie osobiście sposób
miałem Szymona za kogoś, kogo, mimo wieloletniej bądź co bądź, jak
również nad wyraz intensywnej znajomości, którą obaj określaliśmy mianem
przyjaźni, znałem (tak mi się przynajmniej wydawało!) dobrze, a z pewnością
lepiej niż inni. Tymczasem – wie pan, co mam na myśli – byłem świadkiem
sytuacji, która ukazywała zupełnie inne jego oblicze, co wywarło na mnie
tym większe wrażenie obcości, że nie była to wszak sytuacja z rodzaju
ekstremalnych, a więc stawiająca Szymona w wyjątkowej roli, do której nie
przywykł, zaskakująca go. Nie, wszystko, co w tamtej chwili zaszło, było
banalne, a zarazem niezmiernie naturalne, jak gdyby Szymon zawsze witał
się w ten sposób ze wszystkimi – poza mną. Banalność owego zdarzenia przy
równoczesnej
niesłychaności
i
wyjątkowości
kształtu,
jaki
ono
w konsekwencji przybrało, wprost mnie poraziła, jak gdybym nagle
uzmysłowił sobie, że w ogóle nie znam człowieka, który mieni się moim
przyjacielem i którego ja również za takowego uważam. Pomyślałem, że
Szymon jest zdolny do dwulicowości i co prawda od razu powstydziłem się
tej swojej oceny, potem wszakże, po głębszym namyśle, powróciłem do
owego pierwotnego, intuicyjnego określenia, uznając je za w gruncie rzeczy
trafne i głęboko odpowiadające temu, czego byłem świadkiem. Chciałbym
jednak wyraźnie podkreślić, że określenia „dwulicowy” nie używam w jego
potocznym sensie, jako synonimu fałszywości, obłudy, zakłamania,
hipokryzji, kłamliwości czy koniunkturalizmu, cech, których Szymon
w żadnym razie nie posiadał – i chcę, żeby w tym względzie panowała
całkowita jasność. Normatywna diagnoza, jaką naówczas postawiłem i co do
której słuszności w zasadzie do dnia dzisiejszego jestem najgłębiej
przekonany, stwierdza, że Szymon był dwulicowy w najbardziej dosłownym
sensie tego słowa, mam bowiem na myśli to, że nie posiadał jednego
oblicza, jednej osobowości, jednej tożsamości. Co nie było bynajmniej
równoznaczne – nie chcę zostać niewłaściwie zrozumiany – z brakiem
wyrazistej osobowości, tym bardziej że każdy, kto znał Szymona choćby tylko
krótki czas, doskonale zdawał sobie sprawę, iż ma do czynienia
z człowiekiem o mocnej konstrukcji charakterologicznej. Idzie mi w większej
mierze o to, że była to osobowość wyrazista za każdym razem i dla różnych
osób inaczej. Wykazując dużą dozę dobrej woli w odniesieniu do Szymona
(i ja tak właśnie jako jego przyjaciel, co dziś jeszcze sobie pochlebiam,
uczyniłem), można było to tłumaczyć tym, że jedna tożsamość była dla niego
zwyczajnie za ciasna. Później opowiem o tym nieco obszerniej i posiłkując się
większą liczbą przykładów, w tym miejscu chciałbym jedynie dodać, że
w owym fakcie upatrywałbym zarówno słabości, jak i siły charakteru
Szymona. Słabości – albowiem jeśli pragniemy stać się w życiu kimś, nie
wolno rozmieniać tożsamości na drobne. Siły – albowiem owa zmienność,
rozmaitość, nieprzewidywalność czyniła Szymona twórczym i nad wyraz
pomysłowym. Nic go nie hamowało, żadne intelektualne przekonania
i zasady. Gdyż najpewniej ich po prostu nie posiadał albo też nie posiadał ich
w takim rozumieniu, w jakim posiadają je zwykli zjadacze chleba. Nawiasem
mówiąc, i jest to niezwykle ważny wątek, który chciałbym obecnie podnieść,
kwestia tożsamości była obok kwestii pamięci, która zresztą pozostaje
w istotnym związku z tą pierwszą, jednym z podstawowych toposów badań
naukowych
Szymona,
lecz
także
jego
twórczości
eseistycznej
i krytycznoliterackiej. Pamiętam, jak rozmawialiśmy o tym bodaj po raz
pierwszy, co miało miejsce tuż po doktoracie (pracę doktorską obronił
nadzwyczaj szybko, dwa lata po skończeniu studiów), który stanowił swoistą
summę jego wieloletnich zainteresowań twórczością wybitnego, choć dziś
nieco zapoznanego tytana amerykańskiej literatury przełomu wieków
dziewiętnastego i dwudziestego, Henry’ego Jamesa, autora takich arcydzieł,
jak
Portret
damy,
Ambasadorowi
e
czy
Skrzydła gołębicy, niezrównanego
mistrza
analizy psychologicznej, oskarżanego niekiedy przez niemądrych
krytyków o estetyczną staroświeckość, by nie rzec archaiczność, dla
Szymona wszakże (jak również dla mnie, obaj byliśmy bowiem zagorzałymi
wielbicielami prozy tego twórcy) jego utwory wyznaczały niewątpliwy szczyt
rozwoju dziewiętnastowiecznej powieści realistycznej, w subtelności środków
artystycznego wyrazu, a także w maestrii formalnej, dystansując nawet
takich gigantów literatury owego czasu, jak Lew Tołstoj czy nieco późniejszy
Tomasz Mann. James był przedmiotem długoletniej fascynacji Szymona,
datującej się jeszcze na okres studiów, jednak, jak dobrze wiemy, nawet od
największej miłości niekiedy dobrze jest odpocząć, toteż obroniwszy pracę
doktorską i zdawszy z wynikiem bardzo dobrym egzamin doktorski, Szymon
postanowił na pewien czas, by tak rzec nieco żartobliwie, wziąć urlop od
autora
Portretu
damy i wrócić
do
Jamesa Joyce’a, swojej pierwszej miłości
literackiej (której początki sięgały jeszcze szkoły średniej), a rzecz ujmując
precyzyjniej – do
Ulisses
a
, owej, jak
to nazywał, powieści „bezkształtnej”, tak
wewnętrznie bogatej i wielorakiej, że w rezultacie zatracającej jakąkolwiek
jednolitość wyrazu. W czym paradoksalnie, argumentował Szymon, leżało
największe nowatorstwo oraz największa wartość owej nowoczesnej epopei,
ukazującej współczesnego człowieka „bez właściwości”, proteuszowego
w charakterze, co znajduje arcydzielny wyraz w formie, jaką nadał swej
powieści Joyce – zmieniającej się gwałtownie z rozdziału na rozdział,
czerpiącej z rozmaitych tradycji literackich, odwołującej się do różnorakich
zapożyczeń i toposów, które na dobrą sprawę powinny ją rozsadzić od
środka, tymczasem to one właśnie, mocą przedziwnego paradoksu, stanowią
o jej wyrazistym, by odwołać się ad hoc do pewnych oksymoronicznych
określeń, kształtnym bezkształcie, określonej nieokreśloności, wyraźnej
niewyrazistości. „Bądź sobą? – ironicznie zapytywał w tym kontekście
Szymon. – Czyli kim? Gdzie jest ta moja ‘sobość’? Gdzie to moje ‘ja’?
I dlaczego światu tak bardzo zależy, żebym je posiadał? Z troski o mnie?
Wolne żarty! Chcę być jak Bloom. Chcę być Każdym i Nikim”. Z pozoru
wydać się może osobliwe, że właśnie Szymon tak twierdził, wszak każdy, kto
go znał, miał, jak już nadmieniłem, wrażenie, że obcuje z osobą o silnej
osobowości i ukształtowanym charakterze. W pewnym sensie była to nawet
prawda, Szymon miał i silną osobowość, i ukształtowany charakter – ale
tylko w danym momencie i w obecności konkretnego człowieka. W następnej
chwili i przy innej osobie mógł się zachowywać zupełnie inaczej, ba, mógł
mieć całkiem inne zapatrywania od wcześniejszych, inne poglądy czy też
inne idee, którym hołdował. Zazwyczaj czynił tak z pełną świadomością,
wręcz,
powiedziałbym,
z
determinacją,
powagą
i
w
skupieniu
charakterystycznym dla kogoś, kto – bo ja wiem? – pracuje w pocie czoła,
przy najwyższym wysiłku woli. Kto rzeźbi w twardym kamieniu, którym jest
on sam. Nadmieniłem już, że czasami bywało to źródłem nieporozumień czy
wręcz przykrych niespodzianek, zwłaszcza dla osób, którym, jak mnie,
wydawało się, że znają Szymona dość dobrze. Najboleśniej wspominam
w tym kontekście chwilę – i będzie to ów kolejny przykład, który
zapowiedziałem wcześniej – kiedy dowiedziałem się od osób postronnych
o kilku pozamałżeńskich romansach Szymona. Nie dlatego cierpiałem, że
bolały mnie jego postępki, tak nielicujące z atmosferą powagi moralnej,
którą lubił wokół siebie roztaczać. Nie byłem też, proszę mi wierzyć,
człowiekiem żądnym sensacji ani tym bardziej świętoszkiem. Wydawało mi
się po prostu, iż jako przyjaciele winniśmy sobie, ja i Szymon, pewną
szczerość – i to mimo tego, że w naszej przyjaźni stawialiśmy na oszczędność
słów. Dlatego kiedy o wszystkim się dowiedziałem (notabene od jednej
z owych kobiet, która, porzucona, wiedząc, iż jestem w bliskich stosunkach
z Szymonem, próbowała za moim pośrednictwem wysondować, czy istnieje
jakakolwiek szansa na jego powrót; jakże wielkie ogarnęło ją zdziwienie,
kiedy zrozumiała, że o niczym nie wiem – przecież powszechnie wiedziano
o łączącej nas przyjaźni), poczułem się nieswojo, również za sprawą owych
strzępów informacji, których właściwie nie chciałem znać, i które, co
zrozumiałe samo przez się, wprawiły mnie w konfuzję, gdyż nie potrafiłem
ich dopasować do obrazu Szymona takiego, jaki od wielu lat sobie
budowałem. Rzecz jasna chciałem z nim później o tym wszystkim
porozmawiać, on jednak, wyraźnie zaskoczony moją wiedzą, sprowadził całą
kwestię do arcyprostej wykładni („Przecież niczego jej nie obiecywałem!” –
powtarzał wyraźnie zirytowany), po czym dał mi do zrozumienia, że sprawy
te dotykają obszarów zbyt osobistych, by mógł o nich rozmawiać nawet ze
mną. Nawet ze mną! Rozumie pan, jak się wtedy poczułem? Jak bym dostał
w twarz.
Ale
może to był, tak sobie to później tłumaczyłem, zwyczajny wstyd?
Może Szymon wstydził się siebie samego, jakim był? Może nie chciał
dopuścić do siebie myśli, że jednak był jakiś? Określony? Że miał tożsamość,
i to taką, której mieć nie chciał, w gruncie rzeczy banalną, jaką posiada
większość z nas, mężczyzn? Domyślałem się, mimo że Szymon nigdy wiele
o tym nie opowiadał, iż ta chęć uwolnienia się od więzów tożsamości,
przeszłości, pamięci, „sobości” ma jakiś związek z czasami, w których
Szymona jeszcze nie znałem, bardzo odległymi. Szymon nie dopuszczał mnie
do nich, czego nie mam mu wprawdzie za złe, albowiem każdy ostatecznie
ma prawo odsłaniać się przed innymi w takiej mierze, w jakiej uzna to za
stosowne, niemniej w obliczu faktu, iż skądinąd tak często ze swadą
perorował o potrzebie przyjaźni i otwarcia się na drugiego człowieka, jego
postawa w tym akurat względzie była cokolwiek niekonsekwentna.
W krytycznych momentach wycofywał się w bezpieczną niszę komunałów,
krótko mówiąc, bronił dostępu do siebie, dawał z siebie bardzo mało.
A rzecz ujmując ściślej: dawał nie siebie, lecz, by tak rzec, „powłokę” siebie
samego. Obraz siebie samego. Wizerunek siebie samego. Erzac siebie
samego. Pod którym co się naprawdę kryło, tego nie wiedział chyba nikt.
Bywało, że wątpiłem, czy cokolwiek się tam kryje. Bo może, zapytywałem
siebie, wszyscyśmy ulegli jakiejś zbiorowej sugestii w naszym stosunku do
Szymona? Być może nie było w nim żadnej głębi, tylko jej iluzja? Ale czy
Szymon mógł – czy w ogóle można – żyć samą iluzją życia? Samą jego
powłoką? Krótko mówiąc – i jest to po trosze kwestia filozoficzna – czy
można się składać z samego wydrążenia, jeśli pan wie, co mam na myśli?
Nie znalazłem odpowiedzi na te pytania, choć pochlebiam sobie, że
zazwyczaj tego rodzaju złożone kwestie natury filozoficzno-moralnej nie mają
przede mną tajemnic. W tym jednakowoż konkretnym przypadku muszę się
przyznać do ambitnej porażki. Człowiek to tylko pojęcie. W rzeczywistości
istnieje ciemna niepojęta dziura, z której od czasu do czasu, zawsze na
krótko, wychyla głowę ktoś nieznany i obcy, o twarzy, z której rzadko co
potrafimy wyczytać. Po chwili ta twarz z powrotem znika w ciemności. To
wszystko. To całe życie.
Być może
jestem
w błędzie, ale mam przekonanie, iż w gruncie rzeczy
podobną do zarysowanej wyżej problematykę poruszał Szymon w swych
licznych (kwantytatywnie rzecz ujmując) artykułach, esejach i szkicach z lat
bezpośrednio poprzedzających jego zaginięcie, przy czym kwestii owej
poświęcił również następną (po doktoracie) swoją ważną publikację
monograficzną zatytułowaną
Ulisses
albo o tożsamości
. Formalnie
rzecz
ujmując, była to jego praca habilitacyjna, wszelako każdy inteligentny
czytelnik z miejsca dostrzegał, iż jest to rzecz głęboko osobista, coś
w rodzaju rozbudowanego eseju, swobodnie czerpiącego już to z tradycji
literackich, już to filozoficznych, już to z innych dziedzin ludzkiej aktywności
artystycznej i intelektualnej, a poruszającego najbardziej podstawowe
kwestie dotyczące ludzkiego bycia-w-świecie (że odwołam się w tym miejscu
do określenia Martina Heideggera, myśliciela Szymonowi w pewnym
okresie nader bliskiego, na którego zwróciłem jego uwagę jeszcze w czasie
studiów, kiedy to i mnie pochłonęła – nie waham się tak stwierdzić –
nowatorska filozofia autora
Bycia
i czasu), w pierwszej
linii, jak
zapowiada
już sam tytuł, tożsamości. Ze swojej strony dodam: tyleż tożsamości, co
pamięci, albowiem oba te zagadnienia po równi frapowały Szymona,
splatając się ze sobą i płynnie w siebie przepływając na wszystkich bez mała
poziomach jego wielowątkowej refleksji, tak iż koniec końców czytelnik
otrzymywał do rąk kapitalną, choć być może momentami nazbyt, nawet dla
mnie, w swej formie swobodną (co później spowodowało pewne problemy
natury formalnej podczas przewodu habilitacyjnego; nie wdając się
w szczegóły, dziś już pozbawione znaczenia: niektórzy recenzenci książki, na
szczęście pozostający w mniejszości, ale jednak dość hałaśliwi, utrzymywali,
jakoby praca Szymona nie spełniała wymogów akademickiej i naukowej
poprawności, w związku z czym jej autorowi nie powinno się przyznawać
stopnia naukowego doktora habilitowanego), rzecz o tym, co sprawia, że
stajemy się tym, kim jesteśmy. Mógłbym oczywiście cytować całe pasaże
owej książki, jak również artykułów i esejów, które Szymon opublikował na
ten temat, jestem jednakże przekonany, iż jego intencje najlepiej odda
pewien niecenzuralny (bo oczywiście Szymon bywał i taki…), a mimo to
wielce wymowny oraz informatywny fragment jednego z jego listów (maili).
W liście owym znajdziemy następujące słowa: „Tożsamość, tożsamość,
tożsamość… Miej tożsamość! Nadaj sobie tożsamość! Ukształtuj własną
tożsamość! Tożsamość jest najważniejsza! Tożsamość to człowiek!... Co chwila
słychać tym podobne bzdury, w stylistyce poradnika dla pensjonariuszy domu
opieki społecznej. Wymachujemy nad głową tą swoją tożsamością jak
obsranymi gaciami. Śmierdzą, kleją się do tyłka, cisną, uwierają, ale to
NASZE gacie, własnodupnie zapaskudzone gównem. Jaka z ich powodu
przepełnia nas duma…”. Idée fixe Szymona – pozwolę sobie w tym miejscu
na odnośną rekapitulację jego poglądów – było przekonanie, że
ukształtowana głównie przez wydarzenia z przeszłości indywidualna
tożsamość nie jest bynajmniej, w ścisłym sensie, „indywidualna”. Wręcz
przeciwnie, stanowi zbiór zinternalizowanych w toku socjalizacji norm,
sztywnych przyzwyczajeń, stereotypowych zachowań i klisz myślowych,
ukształtowanych pod wpływem wydarzeń, na które zwykle nie mamy
żadnego lub minimalny wpływ, a które z biegiem czasu oddziałują na
jednostkę coraz bardziej degenerująco, zamykając ją w ograniczonej
przestrzeni konwenansów, dzięki którym owa jednostka jest ze społecznego
punktu widzenia co prawda bardziej pożyteczna, bo podatniejsza na
manipulację, lecz w konsekwencji bierna w swym oczekiwaniu na to, co
nieuchronne. W tym sensie owa jednostka „poddaje się” lub też, żeby rzecz
całą wyrazić precyzyjniej, tak jak to czynił Szymon,
gives
up
, przy
czym
odwołuję się w tym względzie do ostatnich słów tak cenionej przez Szymona,
poruszającej
powieści
Hańba
(po
angielsku
Disgrac
e)
południowoafrykańskiego
noblisty
J.M.
Coetzeego,
słów
literalnie
odnoszących się co prawda, jak wszyscy pamiętamy, do psa, którego
„poddaje” główny bohater (nie chcąc uratować swojego ulubionego
czworonoga przed śmiercią, uważa bowiem, że zwierzę i tak jest na nią
skazane), w istocie jednakże stanowią one kodę zamykającą cały ów utwór,
utwór (tak odczytywał go Szymon) o „poddawaniu” własnego życia;
o dobrowolnej zgodzie na to, że świat jest, jaki jest. Czyli smutny, tragiczny,
pełen wyborów nieodmiennie chybionych.
Idee
owe mam w pamięci do dziś. Wiele o nich rozmawialiśmy, potem
zaś, po zaginięciu Szymona, poznałem je tym lepiej, zostając wydawcą jego
pism oraz, by tak rzec nieco z przekąsem (jestem jednak przekonany, że sam
Szymon traktowałby to ironicznie), „strażnikiem pamięci”, autorytetem
w sprawach dotyczących twórczości eseistycznej i naukowej mojego
przyjaciela. Muszę nadmienić, że zapotrzebowanie na taki autorytet
niewątpliwie istniało, albowiem zaginięcie Szymona przyczyniło się do
powstania czegoś w rodzaju jego „legendy”. Owszem, doceniano jego osobę
i wcześniej, byłoby wszelako ogromną przesadą utrzymywać, iż należał do
pierwszej ligi polskich humanistów – na to był zwyczajnie zbyt młody, a jego
dorobek wciąż zbyt ubogi. Niemniej, jak stwierdziłem, jego domniemana
śmierć zmieniła to w sposób znaczący, tak, iż pojawiło się, jeśli tak mogę
powiedzieć, „rynkowe zapotrzebowanie” na wcześnie zmarłego (jak sądzono)
„geniusza”, który nagle stał się wyrazicielem poglądów młodego pokolenia
polskiej humanistyki, jej wyrazistym symbolem. Do powstania owego „kultu”
(dość krótkotrwałego, podobnie jak wszystko, co dotyczy zmiennych kolei
sławy) przyczyniło się zarówno to, co Szymon napisał i opublikował przed
zaginięciem, jak i to, co napisał, ale czego wydać już nie zdążył, jak na
przykład niemal ukończony tom esejów poświęcony motywowi pamięci
w kulturze europejskiej czy książka (gotowa mniej więcej w sześćdziesięciu
procentach) poświęcona twórczości H.P. Lovecrafta, amerykańskiego autora
opowieści grozy, twórcy, do którego Szymon miał osobliwy (osobliwy –
zważywszy na nikłą, bądź co bądź, wartość artystyczną większości utworów
tego pisarza) sentyment, ocierający się momentami niemal o obsesję. Oba te
teksty opracowałem szczegółowo redakcyjnie, z najwyższą rzetelnością
i starannością, na jaką było mnie stać, po czym wydałem w takim
fragmentarycznym kształcie, w jakim je pozostawiono, następnie zaś
zabrałem się za edycję Esejów zebranych, w dwóch
tomach, do
których na
prośbę wydawcy napisałem stosowną przedmowę, z której treści jestem
dumny do dnia dzisiejszego. Podejmowałem się owych zadań chętnie
i z niekłamaną przyjemnością, choćby i dlatego, iż poza wszystkim innym
czułem się również odpowiedzialny za spuściznę zmarłego przyjaciela,
któremu – co do tego byłem absolutnie przekonany – winien byłem pamięć.
W końcu i mnie – nie muszę tego chyba dodawać – zaginięcie Szymona
dotknęło bardzo boleśnie. Pomijając fakt, iż był on moim przyjacielem,
razem wiele zawodowo przeszliśmy, od samego początku, mówiąc nieco
kolokwialnie, „jadąc na tym samym wózku”. Organizowaliśmy dyskusje
publiczne, konferencje, sympozja, warsztaty, prowadziliśmy wspólnie
seminaria na uniwersytecie, wydawaliśmy książki, zdarzało się nawet, że
wspólnie pisaliśmy artykuły naukowe i eseje. To była wielka przyjaźń,
jedyna w swoim rodzaju. Rzecz jasna każdy z nas pracował w zasadniczej
mierze na własny rachunek (podstawowa różnica między nami wyrażała się
w jawnej niechęci, jaką Szymon okazywał wobec kwestii politycznych,
ekonomicznych i społecznych – dla mnie od zawsze niezwykle istotnych; nie
pojmowałem, że człowiekowi o jego inteligencji i empatii mogą być obce
największe bolączki współczesnego świata, takie jak niekontrolowana emisja
dwutlenku węgla do atmosfery i pogłębiające się w związku z tym zjawisko
efektu cieplarnianego, haniebne połowy wielorybów w Japonii, rabunkowa
gospodarka leśna w krajach Trzeciego Świata, nierówności w wykształceniu
kobiet i mężczyzn, bieda i wykluczenie w Azji Południowo-Wschodniej,
Ameryce Środkowej i Afryce, globalny kapitalizm, dyktatura amerykańskich
instytucji finansowych, brak dostępu do artykułów pierwszej potrzeby
w przypadku niemal połowy ludności świata, zgubne skutki energetyki
jądrowej i tym podobne ważkie kwestie, jakie w moim mniemaniu winien
podejmować w swych wystąpieniach każdy szanujący się intelektualista, o ile
nieobce są mu wartości humanistyczne i wrażliwość społeczna), niemniej
w otoczeniu akademickim funkcjonowaliśmy nieomal niczym bracia
bliźniacy. Dioskurowie, by tak rzec. Szczególnie mocno trzymaliśmy się pod
tym względem na studiach i w początkowym okresie naszej drogi
zawodowej, kiedy to jeszcze nie mieliśmy „nazwisk”, czyli wyrobionej
pozycji, za to mnóstwo świetnych, naszym zdaniem, pomysłów, które
jednakowoż zrazu mało kto potrafił docenić, wydawały się bowiem nazbyt
ekstrawaganckie i radykalne intelektualnie. Bywało, że godzinami o nich
dyskutowaliśmy, równocześnie utyskując, jeszcze jako studenci, na naszych
wykładowców, od których (teraz widzę, że oczywiście niesłusznie) czuliśmy
się mądrzejsi, odważniejsi, lepiej wykształceni. Snuliśmy plany reform
uniwersyteckiej dydaktyki, zastanawialiśmy się, w jaki sposób prowadzić
wykłady tak, aby zarazić studentów naszą pasją. Jednym słowem,
pragnęliśmy wszystko zmieniać, cały świat wokół nas. (Szymon miał
szczęście o tyle, że dość szybko – już jako student właśnie – trafił pod
skrzydła profesora Karola P., znanego i wielce szanowanego badacza
literatury, a przy tym nietuzinkowego człowieka, który w porę dostrzegł jego
szerokie możliwości, a nade wszystko zapał. W późniejszych latach stosunki
między nimi układały się różnie – w pewnym okresie Szymon poczuł się
wręcz „odepchnięty” przez swojego intelektualnego mistrza, który jego
zdaniem nie poświęcał mu tyle uwagi i czasu co dawniej – zawsze jednak
związek między nimi był bardzo silny. Nie zdradzę chyba żadnej tajemnicy,
jeśli powiem, że Szymon traktował profesora P., który nawiasem mówiąc,
przekroczył niedawno dziewięćdziesiąty rok życia, jako swego prawdziwego
ojca. Dlatego być może tym boleśniej odbierał wszelkie przejawy
„odrzucenia”, które – to prawda – miały miejsce, gdyż profesor P. niezbyt
lubił, kiedy ktoś, nawet ktoś tak wyjątkowy jak Szymon, nadmiernie
przywiązywał się do niego emocjonalnie. Być może – ale to tylko moja
hipoteza i proszę mieć na to wzgląd – stanowiło to ze strony profesora P.
naturalny odruch obronny człowieka, który sam był niezwykle emocjonalny,
mimo że tego raczej nie okazywał; który sam mocno przywiązywał się do
ludzi, a zarazem obawiał się ewentualnych perturbacji wynikających
z nadmiernego zaangażowania emocjonalnego. Wie pan, co mam na myśli).
Z biegiem czasu zaczęto jednakowoż doceniać to, co robiliśmy, i to mimo że
nie osiągnęliśmy jeszcze wieku trzydziestu lat, a zatem wedle ówczesnych
akademickich
standardów,
przywodzących
niekiedy
na
myśl
rządy
gerontokracji, byliśmy nieledwie „przedszkolakami”. Na całe szczęście czasy
owe należą do przeszłości, czego moja skromna osoba jest dobitnym
dowodem, wystarczy bowiem wziąć pod uwagę ścieżkę mojej kariery
zawodowej (gwoli przypomnienia: w wieku trzydziestu jeden lat, tuż po
uzyskaniu stopnia naukowego doktora habilitowanego, objąłem stanowisko
wicedyrektora instytutu do spraw naukowych, cztery lata później
zaproponowano mi stanowisko prodziekana całego wydziału, również w tym
samym obszarze działań, aż wreszcie, nie osiągnąwszy nawet czterdziestki,
zostałem dziekanem wydziału, a to tylko niektóre funkcje, jakie w owym
czasie pełniłem, nie wspominam bowiem o mojej aktywności w licznych
gremiach naukowych i stowarzyszeniach badawczych, która, jako że
poświęciłem się jej sercem i duszą, być może niekiedy oddala mnie od
działalności badawczej, nie przeczę, z drugiej jednak strony pozwala mieć
realny wpływ na właściwy kształt polskiej nauki, co od zawsze leżało mi
bardzo na sercu), aby przekonać się, że zdolności i upór pozwalają nawet
relatywnie młodym ludziom zajmować wysokie stanowiska kierownicze. Nie
ulega najmniejszej wątpliwości, że w porównaniu z dawnymi czasami jest to
znaczący krok naprzód, krok możliwy dzięki determinacji wielu ludzi
działających w obszarze zarządzania nauką tak na szczeblu lokalnym, jak
i centralnym. Żywię niezachwiane przekonanie, iż Szymon, gdyby nie
wybrał ścieżki, którą obrał, byłby dziś, podobnie jak ja, jednym z czołowych
decydentów w sprawach polskiej nauki, zwłaszcza jeżeli wziąć pod uwagę
biograficzno-faktualny kontekst jego poczynań w okresie, kiedy był on
jeszcze pracownikiem uniwersytetu i wspaniale rokował na przyszłość,
odnosił bowiem niezaprzeczalne i niekwestionowane sukcesy zarówno jako
badacz, jak i wykładowca (zajęcia z nim cieszyły się znaczną popularnością
wśród studentów, aczkolwiek gwoli sprawiedliwości należy dodać, że metody
nauczania Szymona nie zawsze znajdowały aprobatę wśród jego koleżanek
i kolegów po fachu, którzy zarzucali mu swoisty „populizm” dydaktyczny,
czyli uprawianie dydaktyki „pod publiczkę”, co miało się wyrażać między
innymi i tym, że Szymon często odrzucał klasyczne wzorce wykładów,
czyniąc z nich swoisty show, a raczej, rzecz ujmując ściślej, coś na kształt
spektaklu teatralnego, w którym rezerwował dla siebie rolę reżysera
i głównego aktora, który mocą swej charyzmy wpływa na „widzów” tak
mocno, iż ci czują się wręcz porwani jego ideami. Do legendy przeszły
wykłady odbywane poza budynkiem uniwersytetu, w przestrzeni publicznej,
w którą Szymon starał się włączyć swych studentów, pokazując im, że to,
czym się zajmują i o czym się uczą, ma ścisły związek z rzeczywistością
hic
et nunc
, nie
będąc bynajmniej martwym eksponatem w muzeum literackich
staroci, lecz przeciwnie, żywą częścią współczesnego doświadczenia
ludzkiego – nawet jeśli dzieła, o których mowa, powstały kilka wieków
wcześniej i trzeba obiektywnie przyznać, że myśl owa, jak również sposób jej
wyłożenia, istotnie mogły pociągać. To był zresztą jeden z paradoksów
osobowości
Szymona,
człowieka
prywatnie
niezbyt,
nazwijmy
to,
ekspansywnego i raczej skrytego, który na sali wykładowej z nagła
dokonywał radykalnego przeobrażenia własnej tożsamości, stając się istnym
wulkanem energii, pomysłów i żartów, swoistym – jak to niekiedy lubił
tłumaczyć – „generatorem prądu” dla słuchających go ludzi, którzy,
„podłączeni” pod niego, zarażali się jego pasjami), i to mimo że początkowo
wydawało się, iż jego osobowość oraz charakter nie predestynują go do tego.
Ale należy zauważyć, że Szymon zmieniał się na przestrzeni lat, co jest
zresztą kwestią złożoną, wartą z pewnością bliższego zastanowienia
i głębszego namysłu. Kiedy go poznałem, był – o czym już pokrótce
nadmieniłem – skromnym, miłym, niezbyt rzucającym się z początku w oczy
dwudziestolatkiem, o ładnej twarzy, gładko ogolonej, nadającej mu wręcz
chłopięcy wygląd, tak iż ktoś, kto go nie znał, dawał mu kilka lat mniej.
Lubiło się go, lecz nie od razu zauważało. Chętnie się uśmiechał, grzecznie,
jak gdyby nie chcąc nikogo urazić, odpowiadał na pytania, niemniej
w prywatnych rozmowach nie był nazbyt aktywnym interlokutorem. Nie
miał w sobie nic z owego gatunku „zdobywców”, z miejsca anektujących całą
przestrzeń wokół siebie i podporządkowujących sobie otoczenie. Jego
skrytość, a także sprawiająca wrażenie nieco staroświeckiej uprzejmość –
o czym także już była po trosze mowa, mimo to wspominam o tym z powodu
wagi tego faktu – niekiedy irytowała, brano ją bowiem za oznakę słabości,
braku wyrazistości. Sądzono wręcz – i takie opinie nie należały do rzadkości
– że Szymon to człowiek bezbarwny, pozbawiony charakteru. Nie muszę
jednakowoż dodawać, że dla mnie osobiście stanowiły owe cechy zaletę,
świadcząc na korzyść Szymona. Nie cierpię, i jestem z tego znany w moim
środowisku, ludzi nadmiernie eksponujących własne „ja”, w sposób wulgarny
obnoszących się z własną osobowością, podobnych tym, którzy zapraszając
gości do własnego domu, zaczynają od pokazania im złotych klamek
w drzwiach, podgrzewanego basenu, kosztownych obrazów na ścianach
i najnowszego modelu mercedesa stojącego w garażu. Coś takiego uważam
za
przejaw
złego
smaku,
toteż
zdecydowanie
wyżej
cenię
sobie
umiarkowanie. I Szymon był właśnie taki – umiarkowany. Dopiero później
okazywało się, i nieodmiennie stanowiło to dla każdego nie lada
zaskoczenie, że za ową fasadą umiarkowania kryje się osoba o błyskotliwych
przemyśleniach, zdolna do gwałtownych emocji. Można powiedzieć, że
Szymon rozwijał się niczym owe papierowe wycinanki, japońskie, jak mi się
zdaje, które dopiero rzucone na powierzchnię wody przyjmują pewien
określony kształt, dopóki jednak to się nie stanie, prezentują się zazwyczaj
dość nieokazale. Wie pan, co mam na myśli.
Z czasem
wszelako
wszystko to zaczęło ewoluować, można by rzec, iż
Szymon nabrał towarzyskiej pewności siebie. A raczej, o ile słuszna jest moja
hipoteza, nauczył się sprawiać wrażenie pewnego siebie, o czym
wspominam dlatego, że pod spodem zazwyczaj wyczuwało się mimo
wszystko pewne podskórne napięcie, jak gdyby owa pewność siebie
i swobodne obejście było wyćwiczone, wypracowane, podszyte czujnością.
Nawet w śmiechu Szymona ową czujność się często wyczuwało, niemniej być
może była ona praktycznie niewidoczna albo też widoczna jedynie
najbliższym, jak choćby mnie – jego przyjacielowi, a więc człowiekowi, który
go znał bądź co bądź nie najgorzej. Tak czy inaczej owej towarzyskiej
pewności siebie, nawet jeśli była ona poniekąd nienaturalna, zazdrościłem
Szymonowi szczerze, tym bardziej że predestynowała go ona do działalności
publicznej. Wielu było zdania, iż Szymon idealnie sprawdza się
w publicznych debatach czy dyskusjach, które często sam zresztą prowadził,
spotykając naówczas wybitne osobistości polskiej humanistyki, rozmawiając
z nimi publicznie jak równy z równym i to w stosunkowo młodym wieku,
jeszcze
przed
doktoratem.
Podczas
owych
spotkań
odznaczał
się
nadzwyczajną elokwencją oraz darem przekonywania do siebie słuchaczy,
lecz kiedy już schodził ze sceny, nie mógł z siebie – rzecz to osobliwa, toteż
także wspominam o niej w tym miejscu – wydusić niemal ani słowa, jak
gdyby uleciała z niego naraz cała energia, której nadmiarem porywał
publiczność jeszcze przed chwilą, a na pytania ludzi, którzy chcieli go
wciągnąć w prywatną rozmowę, wyraźnie nim zauroczeni, odpowiadał
pojedynczymi słowami, po czym wymawiał się obowiązkami rodzinnymi
i znikał, obcy wszystkim, nawet sobie samemu. Dziwiono się takiemu
zachowaniu, koniec końców kładziono je wszakże na karb niepospolitości
Szymona („Tacy ludzie mają swoje dziwactwa!”, mawiano), po czym
w dalszym ciągu go zapraszano na kolejne spotkania, dyskusje, debaty. Jako
dyskutant nie zawodził nigdy, był niczym maszyna do produkowania słów.
Maszyna… tak, jeśli mogę
sobie
w tym miejscu pozwolić na kilka uwag
o charakterze osobistym, to muszę stwierdzić, że istotnie niekiedy miało się
wrażenie, iż w Szymonie jest coś nieludzkiego, przy czym chciałbym być
należycie zrozumiany, albowiem nie idzie mi bynajmniej o to, iż był
człowiekiem emocjonalnie lodowatym, niewrażliwym na potrzeby drugiej
osoby, czy kimkolwiek w tym rodzaju, przeciwnie, jeśli miałbym wskazać
wśród osób, jakie przyszło mi poznać w ciągu całego mojego, nie tak
krótkiego już przecież i obfitującego w rozliczne znajomości życia, taką,
która cechowała się największą empatią i otwarciem na innych, to rzekłbym
bez najmniejszego wahania, iż był to Szymon, pod niejednym względem
najbardziej ludzki człowiek – wie pan, co mam na myśli – jakiego
kiedykolwiek znałem. Jego „nieludzkość” wyrażała się raczej z jednej strony
w swoistym perfekcjonizmie, do jakiego dążył we wszelkich, nader licznych
przecież dziedzinach swojej aktywności, z drugiej (która jednakowoż nie jest
przeciwieństwem tej pierwszej, a na odwrót, w sposób nader ścisły się z nią
wiąże, a nawet ją dopełnia) we wręcz niewyobrażalnej dla zwykłego zjadacza
chleba „łapczywości” – albowiem tak to trzeba określić, innego słowa nie
znajduję – z jaką Szymon „połykał” świat, jak gdyby chciał go wyssać do
ostatniej kropli krwi, jeżeli mogę sobie pozwolić na takie odrobinę
rozbudowane i barokowe porównanie. W ostatnich latach przed zaginięciem
imał się tak wielu rzeczy, iż zachodziłem w głowę, jak on znajduje na nie
wszystkie czas. Pomijając pracę naukową, wyrażającą się w imponującej
liczbie artykułów, esejów i książek, których był autorem lub redaktorem,
uczestnictwo w konferencjach, sympozjach czy wspomnianych debatach, jak
również zajęcia ze studentami i sprawy rodzinne, zawsze, jak wiemy,
pochłaniające wiele naszego czasu i energii, były to najprzeróżniejsze
i często zupełnie niepozostające ze sobą w żadnym związku zainteresowania
hobbystyczne (kolejki elektryczne, klocki Lego) czy wręcz gwałtownie
i znienacka pojawiające się pasje, jak gotowanie (Szymon uczęszczał na
specjalne kursy, po ukończeniu których istotnie potrafił przyrządzać wyborne
potrawy), joga, karate, lekcje gry na gitarze elektrycznej, żeglarstwo
(nauczył się żeglowania dość późno, kiedy jednak już to się stało, latem
spędzał na wodzie długie godziny), nurkowanie, wspinaczka skałkowa,
a nawet tak egzotyczne, zdawałoby się, zajęcie jak origami. Nie zaniedbywał
przy tym, jak już wspomniałem, spraw rodzinnych, przeciwnie, pochłaniała
go istna, bo chyba inaczej określić tego nie sposób, obsesja na punkcie bycia
idealnym mężem (w kontekście jego romansów pozamałżeńskich brzmi to
osobliwie; cokolwiek by jednak o tym nie sądzić, na swój własny sposób
Szymon mężem był wspaniałym, czułym i opiekuńczym) oraz idealnym
ojcem dla swojego syna. Szymon popadał nieomal w drżenie na myśl, że
mógłby w czymś Michała zawieść, w związku z czym istotnie był mu oddany
ponad wszystko – a Michał jemu. Wspólnie spędzali mnóstwo czasu, i to
bardzo aktywnie. Grali w piłkę, chodzili na basen, do kina, do teatru
dziecięcego. Latem wyjeżdżali pod namiot, zwiedzali ruiny zamków, pływali
w jeziorach.
Co
mogę powiedzieć z kolei, jeżeli już przy tym delikatnym temacie
jesteśmy, o związku Szymona z Agatą w tym ostatnim okresie? Mogę
powiedzieć wiele i nic. Jak wcześniej nadmieniłem: kiedy poznałem
Szymona, oni już byli nierozłączną parą. Mieszkali ze sobą, co w owym
czasie stanowiło pewien ewenement, a w każdym razie nie było tak
powszechne jak później, a tym bardziej obecnie, kiedy młodzi ludzie bez
żenady pomieszkują ze sobą, a ich rodzice nie robią z tego najmniejszego
problemu. Czasami spotykaliśmy się we troje, potem zaś, kiedy poznałem
Izabelę T., moją przyszłą żonę, we czworo. Nie były to nazbyt częste
spotkania, najwyżej trzy, cztery razy w roku, więc nie mogę o nich
powiedzieć nic ciekawego. Czy dużo wiedziałem o małżeństwie Szymona?
W gruncie rzeczy nie, proszę pamiętać, że obaj posiadaliśmy dość skryty
charakter – z tą różnicą, ze Szymon lepiej ode mnie ową skrytość maskował
za pomocą kilku doskonale opanowanych trików towarzyskich, dzięki którym
sprawiał wrażenie znacznie bardziej otwartego na ludzi, niż był
w rzeczywistości. Jedynie kilkakrotnie, o ile mnie pamięć nie myli,
zwierzaliśmy się sobie z jakichś przejściowych kłopotów małżeńskich. Czy
Agata zdawała sobie sprawę z tego, że Szymon miewał inne oprócz niej
kobiety? Nie wiem, wszak nigdy na ten temat Szymon ze mną nie raczył
rozmawiać, o czym już zdążyłem wspomnieć. Mimo to przypomina mi się
jedno wyjątkowe zdarzenie. Szymon był wtedy bardzo opuchnięty na twarzy,
przygnębiony
i
małomówny
bardziej
niż
zwykle.
Robił
wrażenie
wyczerpanego, w pewien sposób przegranego. Ostrożnie, nie chcąc okazać
zbyt wielkiej natarczywości, a zarazem dając do zrozumienia, że w razie
kłopotów mogę, jako przyjaciel, pomóc, zapytałem, czy coś się stało.
Z nieoczekiwaną szczerością odparł, nie zastanawiając się ani chwili: „Tak,
stało się. Od dawna codziennie się kłócimy. O byle drobiazg. Wczoraj
wieczorem poszliśmy na całość, nie zmrużyłem oka do rana. Dobrze, że
Michaś tego nie słyszał, spał mocno. Doprowadziliśmy się do takiej
wściekłości, że zaczęliśmy się okładać pięściami – żeby było śmieszniej nie
siebie nawzajem, ja ją, a ona mnie, tylko ja siebie i Agata siebie.
Wyobrażasz sobie, jak to wyglądało – dorosła kobieta i dorosły facet, którzy
sobie sami wymierzają ciosy. Agata jest cała posiniaczona na twarzy,
wygląda, jakbym ją pobił. Nikt by jej nie uwierzył, że zrobiła to sama, więc
wzięła wolne z roboty. A ja – sam widzisz. Chyba naruszyłem sobie szczękę.
Boli mnie, kiedy jem, kiedy mówię, kiedy ziewam. Doszło do tego, że
w środku nocy zdarłem z siebie wszystkie ubrania, wypadłem na balkon,
usiadłem na balustradzie od strony zewnętrznej, kilkanaście metrów nad
chodnikiem w dole, i tak wytrzymałem do rana. Nie czułem zimna, nic nie
czułem. Agata w tym czasie leżała na dywanie, w środku, z otwartymi
oczami wpatrywała się w sufit. Nie wiem, o czym myślała. Ja najpierw
myślałem o tym, że jej nienawidzę, a później, że dziko ją kocham. Widzisz,
nie każdy tak może powiedzieć o miłości do żony. Zwykle ludzie kochają się
na ograniczonych warunkach. Oceniając, ile przy tym zyskają, a ile stracą,
po czym wedle tej miary wyznaczają sobie skalę swojego „sukcesu”
w miłości, jak księgowi. Ja i Agata nie mamy tego problemu. U nas sytuacja
jest w pewnym sensie dużo prostsza. Po prostu kochamy się ślepą miłością,
bez względu na wszystko. To wielkie szczęście. Nie wiem, czy potrafisz to
zrozumieć. Nie wiem, czy ktokolwiek potrafi. Nawet my sami”.
Zapamiętałem słowa Szymona, gdyż mnie głęboko poruszyły. Być może nie
przytoczyłem ich wiernie, niemniej podałem ich właściwy sens. Nie mam
pojęcia, czy to ma jakieś znaczenie, proszę jednak zwrócić uwagę, że po
zaginięciu Szymona Agata z nikim się powtórnie nie związała, mimo że jak
najbardziej miałaby po temu sposobność, i to niejedną. Przecież ledwo
przekroczyła trzydziestkę, była bardzo atrakcyjna. Co więcej, należała do
tego rzadkiego gatunku kobiet, które z biegiem lat nie tracą nic ze swej
urody, wręcz przeciwnie. Dojrzewają fizycznie, szlachetnieją. Toteż nie
brakowało mężczyzn, którzy daliby wiele, by się z nią ożenić. Proponowano
jej to, z tego, co wiem, wielokrotnie. Zawsze odmawiała.
Czy
zauważyłem coś niepokojącego lub dziwnego, co zapowiadałoby
zaginięcie Szymona? Cóż, ostatni okres naszej przyjaźni pod wieloma
względami nie należał do najłatwiejszych. Jak już wspomniałem, miałem
poniekąd żal do Szymona, że mieniąc się moim przyjacielem, nie dopuszcza
mnie do wielu obszarów swojego życia, zwłaszcza tych odnoszących się do
sfery prywatnej. Czułem się w pewien sposób zdradzony i upokorzony,
odstawiony na boczny tor. Toteż po pierwszej nieudanej próbie wydobycia od
Szymona jakichś wiadomości na ten drażliwy temat zacząłem się od niego
świadomie odsuwać. On zaś, nie zdając sobie sprawy, że z drugiej ręki wiem
o wielu jego postępkach, zarzucał mi, że się na niego zamykam. I że już mi
na nim nie zależy. Co miałem mu odpowiedzieć? Że wiem o nim więcej, niż
przypuszcza? Tak więc po prostu milczałem. Można też powiedzieć:
oszczędzałem go, chroniłem przed nim samym, trudno było bowiem
przewidzieć, jak się zachowa schwytany w potrzask, w którym z całą
pewnością zamknąłbym go, gdybym wyjawił mu wszystko, co o nim wiem,
tym bardziej że z uporem pielęgnował swój publiczny wizerunek idealnego
męża i ojca, człowieka bez najmniejszej skazy. Z pozoru rzeczywiście
wyglądało to tak – nie zaprzeczam – jak gdybym to ja się od Szymona
odsuwał. Jednak w rzeczywistości nigdy nie znajdowałem się równie blisko
jego własnego wewnętrznego świata, tak skrzętnie ukrywanego przed
wszystkimi, jak wówczas. W pewien sposób było mi Szymona niezmiernie
żal. I nadal jest, mimo że wszyscy wiemy, co uczynił. Najpierw zniknął, po
czym kiedy wszyscy już zdążyli się pogodzić z jego nieobecnością, a nawet
w pewnym sensie o nim zapomnieli, wrócił i wymordował całą swoją bliższą
i dalszą rodzinę, co jednoznacznie należy uznać za ohydne, potworne,
bestialskie. Wiemy też – z prasy oraz z policyjnych ustaleń, które
przedostały się do środków masowego przekazu – co porabiał podczas swojej
wieloletniej nieobecności: poszukiwanie skarbów w Ameryce Środkowej,
szkolenia z survivalu w Afryce, samotne podróże przez Atlantyk i tym
podobne niesamowite historie. Niesamowite, a przecież skądinąd w pewien
osobliwy sposób – kiedy tak pewnego razu zastanawiałem się nad tym
wszystkim
–
pasujące
do
człowieka,
którego
dawniej
znałem.
Nieprawdopodobne, mimo to tworzące jakąś całość. Kłopot w tym, że nie
wiem jaką. I nikt nie wie. Owszem, hipoteza choroby psychicznej jest jak
zwykle w podobnych wypadkach pociągająca i wielu ją początkowo stawiało,
ja także. Ale czy nie uważa pan, że to byłoby zbyt proste? I że w ogóle zbyt
pochopnie sięga się po tego rodzaju wytłumaczenia, jak gdyby wszystko, co
odstaje od normy w sposób choćby i drastyczny, musiało być z konieczności
chore? Oczywiście odrzucenie hipotezy choroby psychicznej utrudnia nam
wszystkim sprawę. Każe nadal zastanawiać się nad okolicznościami całej tej
koszmarnej historii, dociekać, zadawać pytania, które wprawiają w niepokój,
zwłaszcza nas, którzyśmy Szymona znali bliżej. Tylko czy rozmawiałby pan
ze mną, gdyby podzielał hipotezę choroby? Nie. Po prostu stwierdziłby pan,
że jedni chorują na płuca, inni na serca, a jeszcze inni, jak Szymon, mają
chory mózg. Co prawda w wyniku tej choroby mózgu doszło do kilkunastu
morderstw na niewinnych osobach, ale nie zmienia to faktu, że mamy do
czynienia z chorobą. Tak by pan mówił. Ale tego pan nie robi, prawda?
Wierzy pan, że tę historię, podobnie jak każdą inną, da się uporządkować,
określić jej początek i zakończenie w inny sposób niż tylko odwołując się do
prymitywnych osądów z pogranicza psychologii i medycyny. Że można nadać
jej narracyjne ramy, które pozwolą nam wszystko sobie jakoś ułożyć
i wyobrazić tak, aby wreszcie mieć odpowiedź na wyjściowe pytanie
„dlaczego?”. Móc sobie wyobrazić każdą rzecz – choćby i samo wyobrażenie
nie miało żadnego związku z realnymi faktami – to uspokaja.
Wytłumaczenie, choćby i najgorsze – to zawsze coś lepszego od całkowitej
niewiedzy, od pustki pojawiającej się wszędzie tam, gdzie nie znajdujemy
przynajmniej pozorów sensowności. Sam zresztą stwierdziłem przed chwilą,
że widzę w tym wszystkim jakąś nieuchwytną logikę… A może to jednak nie
logika, tylko właśnie kolejny jej pozór, złudzenie? Powłoka czegoś, co się
kryje pod spodem, w przeszłości tak gęstej, że zapadającej się pod swoim
własnym ciężarem? Przecież Szymon nie pojawił się znikąd, znało go wielu
ludzi. Dawniej i później. Gdzieś się wychowywał, gdzieś chodził do szkoły,
z kimś się znał, przyjaźnił. Dlaczego mimo to wiadomo o nim i jego życiu
tyle co nic? W takich chwilach nachodzi mnie myśl, że być może nie
powinniśmy oczekiwać, iż każdego człowieka da się zrozumieć, a tym
bardziej, że da się zrozumieć Szymona i jego historię. Wątpię zresztą czy
rzeczywiście dobiegła ona kresu. Wie pan, osobiście jestem przekonany, że
mój dawny przyjaciel wcale nie zginął w Portugalii i że wróci, by dalej
niszczyć to, co dawniej tworzyło jego świat. Należy go powstrzymać, wątpię
jednak, czy to się uda. Myślę, że któregoś dnia upomni się także o moje
życie.
K
5
olejnym razem Szymonowi K. pomógł przypadek. Osiemnastoletnia
Wioletta W., wnuczka Agaty i Piotra M. ze strony ich młodszej córki,
Anity,
wracała
samolotem
z
Londynu,
gdzie
podczas
dwutygodniowych ferii zimowych uczęszczała na kurs języka angielskiego.
Było to dzień po śmierci jej dziadków, cioci Marzeny i wujka Jarosława.
O niczym jeszcze nie wiedziała, rodzice chcieli przekazać jej tę wiadomość
osobiście, tym bardziej że Wioletta była bardzo związana z dziadkami. Na
lotnisko przyjechał ojciec Wioletty, Janusz W. Siedział właśnie w poczekalni,
kiedy podano komunikat, że z powodu problemów technicznych lądowanie
samolotu ulegnie opóźnieniu. Komunikat kilkakrotnie powtórzono, potem
nastąpiła dłuższa przerwa. Po pewnym czasie Janusz W. zauważył rosnącą
nerwowość obsługi lotniska, usłyszał też sygnał straży pożarnej i karetek
pogotowia. Zdezorientowani ludzie, nie mając pojęcia, co się dzieje, na
wszelki wypadek gromadnie ruszyli do wyjścia. Nie wszyscy jeszcze zdążyli
się wydostać na zewnątrz, gdy usłyszano potężny huk, a następnie odgłosy
eksplozji, od której zadrżał budynek lotniska. Gdzieś wypadły szyby. Zrobiło
się zamieszanie, zewsząd zbiegali się strażnicy, ochroniarze i policjanci,
z wielkim trudem próbując zapanować nad zdezorientowanym tłumem.
Janusz W. był z zawodu ratownikiem medycznym, chciał wybiec i pomagać,
lecz nie wypuszczono go z poczekalni. W ataku wściekłości rzucił się na
ochroniarzy, musiano go obezwładnić. Dopiero wtedy się uspokoił. Po około
czterdziestu minutach nerwowego oczekiwania usłyszał wreszcie: samolot
z Londynu uległ wypadkowi, przyczyną była awaria podwozia, w wyniku
której podczas lądowania nie wysunęły się koła. Pilotowi nie udało się
miękko posadzić maszyny na płycie lotniska. Doszło do eksplozji, zginęło stu
piętnastu pasażerów i sześciu członków załogi, wszyscy, którzy tego dnia
znajdowali się na pokładzie, wśród nich Wioletta W.
Dziewczynie urządzono wystawny pogrzeb, dzień później Janusz W. już
nie żył, żona znalazła go w garażu powieszonego na klamce od drzwi
wychodzących na ogród. Musiał to zrobić o świcie; nie znaleziono listu
pożegnalnego. Szymon K., który właśnie wtedy zaczął krążyć wokół rodziny
W., pomyślał o ironii losu. Zawsze bardzo dobrze się rozumiał z Januszem,
na swój sposób nawet ucieszyła go myśl, że nie musi go zabijać własnymi
rękoma. Zbliżyli się do siebie dawno temu, po trudnym porodzie Anity,
o mało nie wykrwawiła się wtedy na śmierć. Żeby ją ratować, musiano
natychmiast usunąć macicę. Nie mogła mieć więcej dzieci. Oboje
potrzebowali wtedy dużo wsparcia. Anitę dosięgła depresja, Janusz, na
którego spadła opieka nad rodziną i domem, cierpiał na napady lęku
i bezsenność. Obsesyjnie troszczył się o małą córeczkę, mył ją wiele razy
w
ciągu
dnia,
nie
wyprowadzał
na
zewnątrz
w
obawie
przed
przeziębieniami, nie urozmaicał diety, twierdząc, że wszystko to „chemia”.
Efektem był brak odporności organizmu dziewczynki, liczne anginy
i alergie, z których tak naprawdę nigdy się nie wyleczyła. Jednak mimo
nadopiekuńczości ojca i zamkniętego charakteru matki Wioletta W. wyrosła
na dziewczynę bardzo samodzielną i do tego śliczną. Szymon zniknął, kiedy
miała rok, nie znał jej. Na dobrą sprawę nie znał właściwie nikogo
z rodziny, minęło przecież tak dużo czasu. Wiedział, że musi dokończyć, co
zaczął od Kazimierza K., lecz równocześnie ogarnęło go niejasne przeczucie,
że natychmiast powinien coś zmienić w swoich planach. Zwykle poddawał
się intuicji, wierząc, że niesie ona z sobą jakąś prawdę, nawet jeśli chwilowo
nie wiedział, jaką. Dlatego i teraz uznał, że najlepiej będzie, jeśli na pewien
czas po prostu zrobi przerwę i zniknie. W powietrzu czuć było wiosnę,
zrobiło się ciepło.
W ciągu następnych miesięcy śledztwo stało w miejscu, Bliźniakom
brakowało danych, by mogli podjąć wysiłek transformacji. Kilkakrotnie
mieli poczucie, że są już całkiem blisko – czerwona kurtka, którą na
przemian nosili, wydzielała zapach coraz bardziej swojski – lecz każdy trop
ostatecznie okazywał się niewłaściwy. Jeszcze nigdy nie natrafili na sprawcę,
który zostawiał po sobie tak mało śladów. Jedyną pociechą było to, że
między marcem a grudniem nie odnotowano kolejnych przypadków
morderstw. Wszyscy zadawali sobie pytania, czy to definitywny koniec tej
makabrycznej historii, czy może po prostu przerwa. Tylko Anity W. ta sprawa
najwyraźniej w ogóle nie obchodziła. Od pół roku znajdowała się
w osobliwym stanie. Najpierw straciła rodziców i młodszą siostrę z mężem,
potem – w wypadku – córkę. Na końcu, jakby tego było mało, powiesił się
mąż. Przestała chodzić do pracy, całymi dniami skrupulatnie ścierała kurze
z mebli, drobiazgowo segregowała śmieci, prała, prasowała, porządkowała
szafy i szuflady. Nie opuszczała pustego domu, mimo to regularnie, nawet
w weekendy, wstawała o szóstej piętnaście. O siódmej trzydzieści, po
obfitym śniadaniu złożonym zwykle z tostów, jajecznicy i twarogu,
rozpoczynała porządki, które, włączając półgodzinną przerwę na drugie
śniadanie i kawę, zajmowały jej równe osiem godzin. Popołudnie i wieczór
poświęcała wiosennym pracom w ogrodzie. Kolację, raczej lekką, zjadała
między godziną dwudziestą a dwudziestą pierwszą, dzień kończyła
prysznicem. Do łóżka kładła się równo o dwudziestej drugiej, zasypiała od
razu. Nie wychodziła na zewnątrz, zakupy zamawiała przez internet, nie
przyjmowała żadnych wizyt, czasami tylko wymieniała esemesy z siostrą
Agatą. Raz, i to właściwie pod przymusem, wpuściła do siebie policjantów,
którzy
ostrzegli
ją
przed
grożącym
niebezpieczeństwem
i
prosili
o natychmiastowy kontakt, jeśli wydarzy się coś niepokojącego. Wysłuchała
ich w milczeniu, cierpliwie. Zaproponowała kawę i czekoladki. Nie
zadawała żadnych pytań, sprawiała wrażenie niezainteresowanej całą
sprawą.
W kwietniu zaczęła otrzymywać esemesy z nieznanego numeru. Ktoś
uporczywie zapewniał, że zna ją od dawna i darzy głębokim uczuciem,
jednak póki żył Janusz W., nie chciał zakłócać jej rodzinnego szczęścia. Zdaje
sobie sprawę, jaka tragedia ją spotkała, mimo to ma nadzieję, że nie
zostanie odrzucony („Jak to mówią, ból dzielony na dwoje to połowa bólu,
dzielona radość to podwójna radość. W tych trudnych chwilach chciałbym
zaofiarować Ci wsparcie. Proszę, nie odtrącaj mej pomocnej dłoni”). Anita W.
długo nie reagowała, ale też nie miała zamiaru powiadamiać policji, nadal
zajmowała się wyłącznie porządkowaniem domu i ogrodu. Po dwóch
miesiącach i po kilku kolejnych esemesach zdecydowała się odpowiedzieć,
a nawet nieoczekiwanie poprosiła o spotkanie. Nieznajomy odpisał
natychmiast. Twierdził, że to najszczęśliwszy dzień w jego życiu,
równocześnie zastrzegł, że obecnie przebywa w interesach za granicą,
dlatego na razie nie mogą się spotkać („Ogromnie żałuję, Anito”). Obiecał
jednak, że najdalej jesienią wróci do kraju. Odtąd wymieniali esemesy
wielokrotnie w ciągu dnia. Opowiadali sobie, jak spędzają czas. Codziennie
przed południem nieznajomy prosił o szczegółowy opis stroju Anity W.
(„Wyobrażam sobie, jak dzisiaj wyglądasz, najdroższa…”), aż w końcu ta
któregoś ranka stwierdziła, że od pewnego czasu istotnie ubiera się przede
wszystkim dla niego. Porzuciła obsesyjne porządki, teraz godzinami
obmyślała stroje i fryzurę na następny dzień. Rankiem spędzała w łazience
przynajmniej dwie godziny, kąpała się, wcierała oliwkę w ciało, malowała
paznokcie u nóg i rąk, starannie układała fryzurę i robiła makijaż. Pewnego
razu dostała esemesa z pytaniem o kolor bielizny, którą włożyła na siebie
tego dnia. Najpierw zawahała się, potem odparła, niezgodnie z prawdą, że
czerwoną („Lubisz taką?” „Uwielbiam, Anito… Czy nie weźmiesz mi za złe,
jeżeli dodam, że chciałbym Cię w niej zobaczyć, właśnie teraz?”). Odtąd
sprawy przybrały zdecydowanie szybszy obrót. Szymon K. wiedział
z doświadczenia, że większość kobiet po czterdziestce, a nawet młodszych,
nie potrafi się oprzeć pokusie flirtu, tym bardziej, jeśli otacza go atmosfera
tajemnicy. Mężowie, jeśli wciąż ich miały, dawno temu stracili nimi
zainteresowanie, ich kobiecość w naturalny sposób więdła. Z brakiem seksu
od biedy mogłyby sobie jeszcze poradzić – w końcu istnieją wibratory,
prysznice czy palce – natomiast zupełnie nie radziły sobie z niedostatkiem
uwagi. Szymon K. wystarczająco często widywał takie kobiety, nie pierwszej
młodości, mimo to zadbane, zmysłowe i nadal bardzo atrakcyjne, a jednak
całkowicie wypłowiałe w środku, wypalone. Jeśli dostrzegły u mężczyzny,
właściwie obojętnie jakiego, choćby ślad zainteresowania, a najlepiej po
prostu pasję, były zdolne oddać mu się całe i praktycznie bez zahamowań.
Wtedy wystarczała tylko drobna zachęta, by nadać sprawie odpowiedni bieg.
W przeszłości Szymon wypróbowywał tę metodę wielokrotnie, prawie
zawsze okazywała się skuteczna. Kobiety podchwytywały jego pulsujące
spojrzenie i odpowiadały na nie. Kiedy już zyskiwał pewność, że może na coś
liczyć, nagle odwracał wzrok. Bawiła go myśl, że porzuca kobiety z ich
głodnymi oczami. Co prawda w tym przypadku istniało ryzyko, że Anita
o wszystkim poinformuje policję, która łatwo mogłaby namierzyć
przynajmniej kraj, z jakiego przychodziły wiadomości. Lecz z ostrożnością
najwyraźniej wygrywała w tym wypadku ekscytacja. Szymon nawet się
trochę dziwił, że idzie mu tak łatwo. Z końcem lipca wymieniali esemesy do
trzydziestu razy dziennie, Anita czuła się, jakby rozmawiała ze starym
przyjacielem. Pisała o pogodzie, pracach w ogródku, polityce, którą znowu
się zainteresowała, o zmarłej córce, o mężu, z którym od lat jej się nie
układało, o nagrobku, który dla niego zamówiła. Flirtowała. Sprawy zaszły
teraz tak daleko, że to ona zaczęła przejmować inicjatywę („Chciałabym Cię
wytulić i wypieścić… tam…”), zdawało się, że jeszcze tydzień, a po prostu
eksploduje.
Pewnego
razu
zaproponowała
kontakt
mailowy,
jako
praktyczniejszy („W tych sprawach, rozumiesz… Moglibyśmy chociaż sobie
popisać, skoro nie możemy… no wiesz…”), na co otrzymała odpowiedź, że
z przyczyn, które zostaną jej wyjaśnione później, nie jest to obecnie możliwe.
W każdym razie nieznajomy zapewnił ją, że najpóźniej w grudniu spotkają się
osobiście. Wtedy też zdradzi jej swoją tożsamość. Anita W. była jak w amoku.
We wrześniu przestała zajmować się domem, zapuściła ogród. Zerwała
kontakt nawet z Agatą K., drugą siostrą, która, zaniepokojona, zawiadomiła
policję. Rozpoczęto dyskretną obserwację domu Anity W., jednak nie
stwierdzono nic poza tym, że kobieta od rana do wieczora przesiaduje przed
lustrem. Owszem, czasami wychodziła do miasta, lecz tylko do kosmetyczki
lub fryzjera, to było wszystko. W końcu zaniechano obserwacji. Agata
próbowała jeszcze osobiście porozmawiać z siostrą, na próżno.
Trzynastego grudnia Szymon przybył do Warszawy, skąd wysłał esemesa
do Anity W. („Jestem w Polsce, chciałbym się z Tobą spotkać. Przyjedź do
mnie”). W mazurskim hotelu Zamek Ryn wynajął na jej nazwisko najdroższy
apartament, sam zatrzymał się w Giżycku. Anita W. przyjechała dwa dni
później, późnym popołudniem. Rzuciła walizkę na łóżko, wzięła długą kąpiel
i włożyła na siebie czerwoną sukienkę. Kolejne esemesy mówiły jej, co ma
robić: „Zejdź do restauracji Refektarz”. Zeszła. „Usiądź przy stoliku we
wnęce, pod oknem, zarezerwowałem go specjalnie dla Ciebie. Zamów sobie
coś do picia”. Usiadła, po chwili kelner przyniósł kawę. Tego roku zima
przyszła wcześnie, już piętnastego grudnia termometry w Rynie wskazywały
wieczorem minus czternaście stopni. Nocą temperatura miała spaść nawet
do minus dwudziestu dwóch. Wszędzie leżało dużo śniegu, niektóre drogi
były nieprzejezdne. Anita W., popijając kawę, wpatrywała się to w okno, to
w nisko sklepione sufity. W restauracji panował gwar, jakaś starsza kobieta,
Niemka, poprawiła mężowi krawat, potem czule pogłaskała go po łysej
głowie. O dziewiętnastej czterdzieści trzy przyszła następna wiadomość:
„Chodź do mnie, czekam nad jeziorem, z kwiatami”. Anita zapłaciła
rachunek i wyszła z hotelu. Był mroźny wieczór, śnieg skrzypiał pod butami.
„Cudownie!” − pomyślała, patrząc w rozgwieżdżone zimowe niebo. Z daleka
dostrzegła na plaży mężczyznę oświetlonego słabym blaskiem odległych
latarni i księżycowej poświaty. Stał odwrócony do niej bokiem, nie widział
jej. Podeszła bliżej, wciąż wpatrywał się prosto przed siebie. W jego ręku
zauważyła duży bukiet czerwonych róż, zdawało się, nietkniętych mrozem.
Uśmiechnęła się do siebie. Stała teraz dwa metry od niego. Pomyślała, że
przecież musiał usłyszeć, jak szła, wokół panowała niczym niezmącona cisza.
„Twoja sylwetka wydaje mi się znajoma, ale nie mogę sobie…” −
powiedziała cicho, nie kończąc zdania. Zbliżyła się jeszcze o metr, gdyby
wyciągnęła rękę, mogłaby dotknąć ramion mężczyzny. Już chciała to zrobić,
kiedy nieznajomy wykonał gwałtowny półobrót, doskoczył do niej i krótkim
precyzyjnym ruchem spróbował wbić jej w szyję coś, co przypominało
niedużą strzykawkę. Gruby szal osłonił skórę, lecz impet uderzenia sprawił,
że kobieta straciła równowagę i upadła. Chciała krzyknąć, wtedy poczuła na
piersiach ciężar przygniatającego ją ciała, a zimna dłoń zakryła jej usta.
Drugą ręką napastnik momentalnie rozluźnił wełniany szal. Wyrywała się,
na próżno. Kątem oka zdążyła zobaczyć niewielką bliznę na prawym
policzku mężczyzny.
Ciało Anity W. wisiało przy ścieżce, odwrócone do góry nogami,
całkowicie nagie. Odkrył je nazajutrz, podczas porannego spaceru,
mieszkaniec Rynu. Sekcja zwłok wykazała, że przyczyną śmierci było
wychłodzenie organizmu, przedtem jednak sprawca wstrzyknął Anicie W.
dużą dawkę środka usypiającego. Poza tym jak zwykle nie znaleziono
żadnych wskazówek, brakowało nawet odcisków butów – mimo że
poprzedniej nocy nie zanotowano opadów śniegu, który mógłby przykryć
ślady. Tylko nad jeziorem sprawca nie zadbał o ich zatarcie. Sprawdzono
rozmiar: czterdzieści trzy. W kolejnych dniach odczytano wszystkie esemesy
Anity W., po numerze kierunkowym ustalając, że człowiek, z którym
utrzymywała kontakt, przynajmniej od kwietnia przebywał w Szwecji. Do
Polski przybył trzynastego grudnia. Bez wielkich nadziei sprawdzono
wszystkich, którzy tego dnia przybyli do Warszawy, Krakowa i Gdańska
samolotami lub promem ze Szwecji, choć równie dobrze sprawca mógł
poruszać się samochodem. Nikt nie wzbudził podejrzeń.
Bliźniacy nie uczestniczyli w tych działaniach, w ogóle ich nie
widywano, zamknęli się w swoim mieszkaniu i na przemian, w rytmie
trzygodzinnym, wymieniali się czerwoną kurtką, znalezioną w domu
Kazimierza K. Co pewien czas odwiedzali miejsca zbrodni, te jednak nie
zdradzały przed nimi swych tajemnic, jak gdyby nigdy nic się tam nie
wydarzyło. Byli także w domu Anity W., a nawet spędzili w nim noc, chcąc
nasiąknąć atmosferą pomieszczeń, w których przebywała zmarła. Być może
mieli nadzieję zrozumieć, dlaczego nikomu nie wspomniała o mężczyźnie,
z którym wymieniła łącznie blisko tysiąc dziewięćset esemesów. Niestety
bracia nigdy nie byli dobrymi psychologami, do tego brakowało im
zwyczajnej empatii. Przejmowali tożsamości innych ludzi, to prawda, lecz nie
potrafili ich zrozumieć, w podobny sposób, w jaki człowiek zwykle nie
rozumie siebie samego, tylko po prostu coś robi lub nie. W końcu podjęli
desperacką próbę transformacji, wierząc, że jeśli spojrzą na wydarzenia,
które zaszły tamtego wieczoru w Rynie oczami Anity W., posuną sprawę choć
odrobinę naprzód. Udali się w miejsce, gdzie znaleziono ciało i odczekali do
zmroku. Kiedy zrobiło się całkiem ciemno, Łukasz, który był trochę niższy,
rozebrał się, mimo trzaskającego mrozu, do naga. Adam przywiązał mu do
nóg linę, dokładnie taką samą, jakiej użył sprawca. Jej drugi koniec
przerzucił przez gałąź, tę samą, na której została zawieszona Anita W.,
a następnie z wysiłkiem podciągnął brata w górę. Potem zablokował linę.
Było jasne, że Łukasz dużo ryzykował. Było bardzo mroźnie, ciało szybko
ulegało wychłodzeniu. „Idź sobie! − rozkazał Adamowi. − Muszę zostać
sam”. Na całe szczęście przed wyjazdem bracia powiadomili o swoim planie
inspektora Leszka Nowickiego. Nowicki znał ich dobrze, sam zresztą
wciągnął ich przed laty do służby i mniej więcej wiedział, czego się po nich
spodziewać. Wysłał za nimi dwóch doświadczonych policjantów, każąc im
obserwować
braci
z
bezpiecznej
odległości,
a
gdy
zauważą
coś
niepokojącego, chronić ich. Kiedy więc Adam odjechał, zostawiwszy brata
nagiego i całkiem samego, odczekali trochę, po czym szybko odcięli
Łukasza. Był prawie nieprzytomny z zimna, na mocno związanych nogach
pojawiła się ciemnoczerwona pręga. W samochodzie policjanci okryli go
kocami, cały czas kręcąc głowami z niedowierzania. „Przecież o mało co by
zamarzł!”. Lekarz, do którego natychmiast go zawieźli, stwierdził lekkie
odmrożenia dłoni, uszu, nosa i stóp. Podczas badania pojawił się – nie
wiadomo skąd, bo nie powiadomiono go o niczym – Adam. Patrzył na brata
beznamiętnym wzrokiem. Prawą ręką oparł się o framugę drzwi, wystukując
palcami jakiś wyraźny rytm. Przygryzał wargi, na przemian górną i dolną.
W
przerwach
–
dokładnie,
zdawało
się,
odmierzonych
zegarem
wewnętrznym – wyrzucał z siebie potoki wulgaryzmów i pocierał czoło
dłonią. Była nieprzyjemnie sucha.
Łukasz Szymanowski odzyskał przytomność po wielu godzinach. Nie
pamiętał, by coś mu się śniło. Brat drzemał obok na krześle, z lewego
kącika ust cienką strużką skapywała mu ślina. Był blady, na czole
uwydatniły się zmarszczki mimiczne. „Widać po nim wyczerpanie” −
pomyślał Łukasz. Poprzedniego wieczoru, w lesie, z początku nie poczuł nic
szczególnego. Mimo to miał wrażenie, że coś do niego przyszło, jakaś
niewyraźna emocja, pierwszy raz od kiedy zaczął badać tę sprawę. Nie były
to zalążki długo wyczekiwanej transformacji, nie była to nawet intuicja, co
najwyżej jej ślad, ledwie wyczuwalny puls, nic więcej. Wyciągnął spod kołdry
spoconą dłoń i delikatnie dotknął ręki brata, który momentalnie otworzył
oczy, jak gdyby w ogóle nie spał. Milczeli, patrząc na siebie. Ktoś z zewnątrz
pomyślałby, że pojedynkują się na spojrzenia. Doskonale potrafili czytać ze
swoich
twarzy,
oczu,
ust,
z
mikroskopijnych
poruszeń
ciała,
niedostrzegalnych dla innych. Po upływie kilkunastu minut Adam zdjął buty,
spodnie i sweter i miękko wsunął się pod kołdrę Łukasza. Leżeli teraz
razem, spleceni w mocnym uścisku. Łukasz spróbował ponownie podchwycić
ten niewyraźny impuls z poprzedniego wieczoru. Trudno było opisać, jak się
wtedy czuł, chyba nigdy wcześniej nie przeżył czegoś równie nieokreślonego.
Kiedy przywiązany do gałęzi drzewa odprawił brata, przez pewien czas nic
się nie działo. Sekundy mijały powoli, rozciągając się do minut i godzin.
Doskwierało mu zimno, oczywiście. Jednak miał wrażenie, że ten palący
mróz przyniosła ze sobą nie zima, a jakiś człowiek, który był tutaj wcześniej.
Jeszcze mocniej wtulił się w brata, zdawało się, że chce się w nim nieomal
roztopić. Poczuł przypływ sił, z ciemnego obrazu powoli wyłaniał się gęsty
zimowy las, latarka, niebo pełne połyskujących gwiazd, księżycowa
poświata, cienie na śniegu. Gdzieś w pobliżu zaczaił się lis, który zwęszył
zająca. Były też inne zwierzęta, mimo mrozu las tętnił niewidzialnym
życiem. Łukasz poczuł piekący ból, lina została zaciśnięta w kostkach zbyt
mocno. Krew napływała do głowy. Pod spodem, na zmarzniętej ziemi, leżały
bezładnie porozrzucane ubrania, sukienka, kozaki, grube zimowe rajstopy,
ciemnoszary płaszcz, koronkowe czerwone majtki, sweter, biżuteria, stanik,
wełniany szal. Bał się. Bał się. Bał się, bał…a, bał-a – bała się – bała się.
Bała, bała, bała, bała. Czuła w szyi ból. Mężczyzna stał oparty o drzewo, dla
zabawy co chwila włączał i wyłączał latarkę. Miało się wrażenie, że stracił
zainteresowanie całą sytuacją i że to nie on powiesił ciało Anity W. na
gałęzi. Nie, tu wcale nie chodziło o zabawę, mężczyzna wyglądał raczej na
przygnębionego. Nie, nie na przygnębionego, raczej na zrezygnowanego.
Nie, nie był ani przygnębiony, ani zrezygnowany. Naturalnie, był. Ale
w środku pulsowało coś jeszcze. Coś pulsowało. Coś pulsowało. Co – co – co
– co – co – co – co – co – co – co. Mężczyzna powolnym krokiem oddalił się
od wiszącego ciała, pulsacje stopniowo zamarły. Przeciągnął się i dotknął
swoich piersi. Kto dotknął? Co dotknął? Były trochę obwisłe, ale brodawki
sterczały na baczność. Między udami poczuł wilgotne podniecenie. „Tamten
mężczyzna – dlaczego odchodzi?” „Dlaczego odchodzi?” − pytał głośno
Łukasz. „I skąd ten drugi, i gdzie się podział las?” Lekarz, który pojawił się
nie wiadomo kiedy i badał leżącemu puls, był młody, bardzo pociągający.
„Na pewno musi świetnie całować. A gdyby tak go trochę ośmielić? Co
z tego, że jesteśmy w szpitalu. Chcę, żeby robił ze mną, co chce. Chcę go.
Chcę. Chcę. Chcę. Chcę. Chcę”. Lekarz patrzył zalotnie, milczał. Łukasz
Szymanowski
wyciągał
rękę,
by
dotknąć
jego
podbrzusza,
gdy
niespodziewanie otrzymał silny policzek. Potem drugi i trzeci. „Łukasz,
obudź się! − usłyszał głos Adama. − Obudź się!” Brat pochylał się nad nim
ze strachem na twarzy, nie miał kitla i nie był już lekarzem. On zaś nie był
już Anitą W. i nie wisiał na gałęzi drzewa w mroźną zimową noc, nieopodal
Rynu.
Relacja Karola P.
Mój najzdolniejszy uczeń, zawzięty jak pies. Fanatyk. Poszukiwacz sensu
w świecie wypełnionym zupełnym bezsensem. Co? Mam to rozwinąć? Nie
wystarczy to, co powiedziałem? Mam rozwijać coś, co jest oczywiste?! Nie
mam czasu i ochoty, wyraziłem się jasno. Jestem staruchem po
dziewięćdziesiątce, nienawidzę gadać bez potrzeby. Jeśli pan nie rozumie,
nie moja wina. Kogo mi tutaj przysłali?! Miał rozmawiać ze mną człowiek,
który spisuje relacje osób znających Szymona K., a nie cep jakiś! Świat jest
pusty, bez sensu. I już. Jedyne, co możemy zrobić, to nadawać mu pozór
sensowności, a potem wmawiać sobie, że ten pozór to czysta prawda. I tyle.
Tak trudno to pojąć? Wy, młodzi, jesteście zawsze tacy pewni siebie, tacy
elokwentni, tacy „ąę”, rurkę przez bibułkę, macie receptę na wszystko, wy
o-mój-Boże-wszystkowiedzący-teoretyzujący-pierdzący, jeden przez drugiego
Pan
Ja-się-mogę-wypowiadać-na-każdy-temat-bo-tyle-mądrych-książek-
czytałem, a nie chwytacie najprostszych spraw. Ale mnie pan wkurwił! I pan
pisze książkę o Szymonie K.? Dobre! Mam się nie unosić? Przeprosiny?
Teraz? Co mi po pańskich przeprosinach! Przez pana muszę wziąć teraz
tabletkę, mam chore serce, nie rozumie pan?! I mam ponad dziewięćdziesiąt
lat, nie dociera?! Na dzisiaj koniec, wynocha! Niech pan przyjdzie jutro.
I ciesz się, człowieku, że jeszcze w ogóle chce mi się z tobą rozmawiać. Co
za kretyn!
…Przepraszam za wczorajszy wybuch. Moje zachowanie było całkowicie
niedopuszczalne, nie mam na to żadnego usprawiedliwienia. Zawsze byłem
impulsywny, tym bardziej na starość. Na starość człowiek mniej się
kontroluje, zresztą pana to też czeka. Popuszczanie moczu, popuszczanie
emocji. Co oczywiście niczego nie tłumaczy. Proszę przyjąć moje przeprosiny
i do rzeczy. Ktoś mi polecił Szymona K., chyba doktor F. Tak, to musiała być
doktor F. Zawsze oddana studentom. Opisała Szymona K. jako młodego
człowieka, który doskonale wie, czego chce. Szybko przekonałem się, że
mówiła prawdę. Nie wyobrażał sobie innego życia niż czytanie literatury
i pisanie o niej. W tym sensie doskonale wiedział, co chce robić. Nie
wiedział tylko dokładnie jak. Miałem mu w tym pomóc. Zabrałem się do
roboty, ostrożnie. Wie pan, ludzi zdolnych i utalentowanych na świecie nie
brakuje, tylko że oprócz zdolności trzeba mieć w sobie zawziętość. Bez tego
człowiek się rozłazi, choćby był geniuszem. Miałem wielu takich. Na
początku bystrzaki, wyszczekani. Po kilku latach flaczeli. Ohyda! I ja im
pomagałem… Pomagałem, żałowałem, że pomagam, a potem angażowałem
się w pomoc od nowa. Co zrobić, taki już jestem. Wspieram, jak mogę.
Czasem także finansowo, bo młodzi ludzie cienko przędą. I potem albo ktoś
robi z tego dobry użytek, albo nie. Ja staram się dać z siebie wszystko.
Szkoda, że niewielu potrafiło to docenić, bo mogłem im wiele dać. Bez
fałszywej skromności. Nienawidzę fałszywej skromności. „Skromnym bywa
tylko łajdak”, powiedział Goethe i mówię ja. Trzeba wiedzieć, jakie człowiek
ma mocne punkty i mówić o tym. Doceniać siebie. Kochać siebie.
Pierwsze wrażenie? Wilgotne dłonie. Puk, puk, wołam „Proszę!”,
otwierają się drzwi, wchodzi do gabinetu piętnastolatek. Z wyglądu
piętnaście. Myślałem, że to jakiś licealista, który pomylił drzwi. Cicho się
przedstawił, zresztą zawsze cicho mówił, często trzeba było go prosić, żeby
powtarzał. Szczupły, mocny, nieśmiały. Ale ta nieśmiałość była tylko jego
sposobem na rozbrojenie rozmówcy, w tym wypadku mnie. Miałem
wrażenie, że mnie sonduje, bada. Stara się wyczuć moje nastawienie, żeby
dostosować do tego własną reakcję. Wyciągam dłoń, on podaje swoją, ocieka
potem. Nieprzyjemne uczucie, bardzo. Co zrobić, tak już miał. Oczywiście to
o niczym nie świadczy. Nie zamierzam wyciągać z tego żadnych wniosków
i bawić się w psychologa-tandeciarza-kabotyna, który na moim miejscu od
razu stworzyłby co najmniej stustronicowy psychogram Szymona K. Już sobie
wyobrażam ten erudycyjny wykład o nadmiernej potliwości skóry wywołanej
podłożem nerwicowym i takie tam brednie! Psychologowie to zwyczajni
idioci, narcystyczne dupki, którym się wydaje, że wystarczy przeczytać sto
ton książek psychologicznych i można głosić prawdy o człowieku. No
i oczywiście człowieka pouczać, bo do tego to wszystko się sprowadza.
Ulepszać, poprawiać, doskonalić. Jakby człowiek nie miał prawa do bycia
istotą ułomną! Ani grama zrozumienia dla ludzkich słabości. Litość? Nie ma
litości dla słabości. O, nawet rym mi się trafił. Dla niedoskonałości. Drugi
rym. Niedoskonałości oczywiście cudzych, bo własne to co innego, tych się
nie
zauważa.
Znałem
wielu
takich
„nauczycieli”.
Bezdzietna
dwudziestopięciolatka, która wydawała poradniki wychowania „trudnej
młodzieży”. Rozwodnik prowadzący zajęcia z terapii małżeńskiej. Nałogowy
onanista zajmujący się seksoholikami. Ten to był niezły zawodnik, mówię
panu! Walił konia, aż łapy dymiły, a gdy już sobie zwalił, siadał, rozluźniony
i zadowolony, przed pacjentem, poprawiał te swoje szykowne gwiazdorskie
okularki w modnych oprawkach i dalej maglować biedaka! Dalej wciskać kit!
Dalej powoływać się na „znakomite autorytety” i „literaturę przedmiotu”!
Dalej perorować o „emocjonalnej dojrzałości”, „miłości”, „szacunku dla
drugiego”! Okropne typki, zadufane w sobie, zakłamane, obłudne,
ociekające samozadowoleniem. Oślizgłe, obłe, bez kośćca. Arcymistrzowie
uników. Potrafią elokwentnie analizować cudze zachowanie, pisać kapitalne
artykuły, w dyskusjach błyskotliwie rozprawiają się z argumentami
adwersarzy, a prywatnie nie dają sobie rady z najprostszymi emocjami.
Prawdę mówiąc, ich własne życie znajduje się w ciągłej rozsypce, co starają
się rekompensować sobie na innych polach, ostatecznie słowa, a już
zwłaszcza słowa skierowane do innych, nic nie kosztują. Poza tym zawsze
miło widzieć, że ktoś ma jeszcze gorzej, prawda? Coś panu zdradzę:
psychologowie w większości wcale nie zajmują się leczeniem. Całkiem
odwrotnie, ich profesja to utrwalanie cudzych chorób, podsycanie nerwic,
nawożenie depresji i psychoz, a wszystko to w jednym celu: żeby mieć
władzę nad chorymi i doić z nich kasę. I oczywiście czuć się na ich tle
zdrowymi. W szpitalach dla tak zwanych umysłowo chorych lekarzy można
odróżnić tylko po strojach, gdyby nie one, nie dostrzegłby pan żadnej różnicy
między zachowaniem tak zwanych chorych, a zachowaniem tak zwanego
personelu. Ci pierwsi mówią, że są Napoleonami, Jezusami Chrystusami,
Marsjanami i Bóg wie, kim jeszcze, natomiast ci drudzy z nie mniejszym
przekonaniem powtarzają „Ego! Podświadomość! Kompleksy! Trauma!”, jak
gdyby posiedli klucz do wszystkich zagadek wszechświata. Jak pan myśli,
dlaczego te wszystkie terapie tak długo trwają? Dlaczego ciągną się latami?
To proste, kto by się pochopnie pozbywał zysków płynących z władzy nad
innym człowiekiem? Pewnie pan pomyśli, że trywializuję, że jestem jakiś
prymityw. W gruncie rzeczy wszyscy przecież doskonale wiemy, że
psychologia to biznes podobny do innych, ale w swoim samozakłamaniu
zabrnęliśmy tak daleko, i tyle wydaliśmy pieniędzy na wszystkie te
pseudoterapie,
pseudoporady
psychologiczne,
pseudokonferencje
pseudonaukowe, kozetki-sretki, książki-srążki, że teraz nie mamy wyboru,
poza tym wstyd byłoby się przyznać do błędu o rozmiarach tak potwornych,
tak gigantycznego, opartego na tak monstrualnym nieporozumieniu. Tylko
jedno wyjście wydaje mi się w tej sytuacji słuszne: dokonać holokaustu
psychologów. Wypalić ich ogniem do gołej ziemi. A ziemię posypać solą.
I zapomnieć o tej hańbie, jaką dla świata są ich „nauki”. O tym wrzodzie.
Człowiek to prymitywna istota, kierująca się kilkoma prostymi odruchami,
które łatwo można opisać bez uciekania się do wydumanych koncepcji
i które, wstydząc się ich prostoty, ich żenująco zwierzęcego charakteru,
próbuje się ukryć, obudowując pięknymi słówkami. Te piękne słówka –
a umiejętność ich wynajdywania doprowadziliśmy do doskonałości, to być
może największe cywilizacyjne osiągnięcie gatunku homo sapiens! – otóż
słówka te składają się na to, co później nazywamy szumnie psychologią,
filozofią, historią, sztuką i czym tam jeszcze. Dobrze, ja również się w to
bawię, można więc powiedzieć, że nie jestem lepszy od innych. W końcu całe
życie robiłem w literaturze, to też rodzaj gry w słówka. Ale przynajmniej –
i to jest moje największe osiągnięcie życiowe – nie stałem się
zmanierowanym kabotynem, jak większość moich tak zwanych kolegów,
zakochanych w swych okrąglutkich zdaniach-sraniach, powtarzających sobie
co rano przed lustrem: „Ach, jaki jestem piękny i mądry! Dziś znów stworzę
jakąś elegancką teorię! Dziś znów społeczeństwo będzie chciwie spijać słowa
płynące z mych ust!”. Gardzę takim kabotyństwem. Gardzę! Widzę, że patrzy
pan na mnie jak na wariata. A ja mówię przecież prawdę, tylko prawdę.
Prawda to nic wielkiego, to bardzo prosta rzecz. To kłamstwa są
skomplikowane, dlatego właśnie są kłamstwami. Mam to wszystko w dupie.
I psychologię też mam w dupie. Szymon K. miał po prostu wilgotne dłonie.
I już.
Ale do rzeczy. Szybko ustaliliśmy między sobą tryb współpracy. Od
początku miała ona bardzo intensywny charakter. Zależało mi, aby Szymon
K. poczuł, że się o niego troszczę. Czułem, że właśnie to było mu wtedy
najbardziej potrzebne. Jakaś ściana, o którą mógłby się oprzeć i chwilę
odpocząć. Nie bardzo wiedziałem, od czego chciał odpoczywać, nie znałem
go, nie wiedziałem, skąd do mnie przychodzi, ale widać było jakieś
potworne zmęczenie, które się za nim ciągnęło. Był młody, energiczny,
uśmiechnięty, życzliwy, pełen zapału do pracy, wysportowany, mimo to
odniosłem wrażenie, że w pewnym sensie ledwo powłóczy nogami, że
trzyma się ostatkiem sił. Że na spotkanie ze mną wysłał kogoś, kto tylko
udaje Szymona K., podczas gdy prawdziwy Szymon K. jest zupełnie gdzie
indziej, bardzo daleko, oddany sprawom, których nie rozumiem. Nie
ułatwiało to współpracy, poza tym Szymon K. bywał uparty, wskutek czego
niektórzy uważali go za aroganta. Lecz jego upartość wynikała przede
wszystkim – tego byłem absolutnie pewien – z nadwrażliwości. Bo jak
większość chwiejnych nadwrażliwców chciał sprawiać wrażenie, że ma stałe
poglądy i twardą skórę. Pozwalałem mu je mieć, skoro tego chciał. Tak więc
to Szymon K. z reguły wychodził z jakimś pomysłem, do którego następnie
ustosunkowywałem się merytorycznie. Poruszaliśmy wiele kwestii z obszaru
literatury, filozofii, nauk społecznych. Proponowałem dodatkowe lektury.
Zachęcałem do sięgnięcia po autorów, których jeszcze nie znał. Wysyłałem
na sympozja, konferencje, zagraniczne stypendia. Umożliwiałem pierwsze
publikacje w czasopismach, z którymi współpracowałem. Kumoterstwo?
Bynajmniej, drogi panie, bynajmniej. Po prostu Szymon K. już jako student
miał świetne pióro. Tak, można powiedzieć, że roztoczyłem nad nim parasol
ochronny.
W ten sposób minęły mniej więcej pierwsze dwa lata naszej znajomości.
Mniej więcej dwa. Z czasem zauważyłem, że Szymon K. zaczął chcieć ode
mnie czegoś więcej, nie tylko kontaktu intelektualnego, także bliskości
emocjonalnej, przed czym się wzbraniałem. W przeszłości miałem już tego
rodzaju doświadczenia z innymi wychowankami. Zawsze kiedy pozwalałem
na coś w rodzaju ojcostwa, kończyło się to rozczarowaniem po obu stronach.
Mnie irytowała nachalność ludzi w gruncie rzeczy mi obcych, oni z kolei
zarzucali mi oziębłość. Nie chciałem, żeby moje relacje z Szymonem K. były
powtórką przeszłości, tak więc dałem do zrozumienia, że nie mam zamiaru
grać roli ojca dla kogokolwiek, nawet dla niego. Byłem już ojcem dla swoich
własnych dwóch synów, wystarczy. Oczywiście nie zerwaliśmy kontaktów.
Stałem się po prostu bardziej lakoniczny, chwilami być może i obcesowy.
Coraz mniej czasu poświęcałem na rozmowy, spotkania, konsultacje, mimo
że formalnie nadal sprawowałem opiekę nad Szymonem K., a ponadto
byłem promotorem jego pracy doktorskiej. Zdawałem sobie sprawę, że
może mieć do mnie żal, który zresztą ze wszystkich sił starał się ukryć,
wiedząc doskonale, że byłoby śmieszne, gdyby okazywał mi „dąsy”. On
mnie! Nie dąsał się więc, tylko był bardziej „oficjalny”, „ceremonialny”.
Bardziej, a nawet przesadnie uprzejmy, jak gdyby tą nadmierną, a przy tym
nieco chłodną uprzejmością dawał mi do zrozumienia, że odczytał mój
„przekaz” i dostosował się do nowych reguł gry. Ale – to naturalnie też
dawał mi do zrozumienia – dostosował się nie dlatego, że chciał, tylko po
prostu nie miał wyboru. Z drugiej strony, wie pan, zawsze jest jakiś wybór,
taki czy inny… W sumie rozczarował mnie pod tym względem. Tak,
rozczarował. Sądziłem, że będzie bardziej nieustępliwy. Że o mnie zawalczy.
Być może tylko wystawiłem go na próbę? Być może w końcu bym uległ,
gdyby okazał większą stanowczość? Tymczasem on od razu zrezygnował
i dostosował się do nowych okoliczności. Przy całej jego odwadze
i nieustępliwości, jaka cechowała go w innych obszarach, miał w sobie jakąś
irytującą miękkość, uległość. „Tak, panie profesorze”, „oczywiście, panie
profesorze”, „trudno się z panem profesorem nie zgodzić”, „jak pan profesor
łaskaw był zauważyć” i wciąż w tym duchu. Czasami miałem go serdecznie
dość. Gdyby był człowiekiem zgodliwym z natury, rozumiałbym. Ale czuło
się, że mówi tak tylko dla świętego spokoju, a w duchu myśli swoje. Nie
była to obłuda, raczej pewna „niewidzialność” czy może raczej „śliskość”,
przez co chcę powiedzieć, że Szymon K. miał swoją jasno wytyczoną drogę,
od której nie odstępował, lecz zamiast przyznawać się do niej, wolał
stosować uniki, dając do zrozumienia, że cechuje go skromność i ustępliwość
człowieka, który obawia się zająć w świecie zbyt wiele miejsca. Nic bardziej
mylnego, on po prostu za wszelką cenę chciał uniknąć nieporozumień
i konfliktów, które mogłyby opóźnić realizację jego zamierzeń. Wyraźnie
unikał takich sytuacji, jak gdyby przeczuwając, że często brakuje mu odwagi,
a równocześnie nie chcąc przyznać tego przed sobą, ponieważ gdyby tak
zrobił, potwierdziłby istnienie problemu. On sam powiedziałby z pewnością,
że jego uniki stanowiły przejaw wrodzonej empatii, która nie pozwala mu na
zbyt wielką obcesowość wobec innych, ale ja widziałem w tym często po
prostu tchórzostwo, strach przed konfrontacją. Nie znosiłem tej jego cechy.
Lubię ludzi bezpośrednich, walących prawdę prosto z mostu. A nie jakichś
wystylizowanych, przytakujących gogusiów.
Ale to wszystko nieważne. Summa summarum czułem, że postawiłem na
właściwego konia. Że Szymon K. nie zawiedzie mnie jak większość moich
dawniejszych podopiecznych, którzy tak szybko stracili wigor intelektualny
i zapał do pracy. Którzy tak beztrosko trwonili swoje talenty. Którzy
zamieniali się w krowy, zainteresowane tylko tym, żeby mieć swoje dziesięć
czy dwadzieścia metrów kwadratowych trawy i żreć, żreć, żreć. Tępo
przeżuwać. Mielić zielsko w poczuciu bydlęcego zadowolenia z życia. Tak
zwani ludzie nauki niczym nie różnią się od innych, są zazwyczaj równie
leniwi i pozbawieni inwencji co przeciętny zjadacz chleba. Po prostu jako
osoby cieszące się prestiżem społecznym, większym niż inni, mają dużo
sposobności, by to ukryć. Widzi pan, wbrew pozorom niełatwo jest zachować
zapał do tej roboty. Niby elastyczne godziny pracy, niby dużo swobody, niby
dużo inspiracji, bo przecież można spotykać ciekawych ludzi, czytać ciekawe
książki i ciekawie o nich pisać, niby dużo czasu wolnego, zwłaszcza latem,
kiedy nie ma zajęć dydaktycznych i studenci nie trują dupy. Ale właśnie ten
nadmiar psychicznego komfortu może działać destrukcyjnie. Człowieka
trzeba czasem zdzielić batem, spoliczkować go, dać po mordzie, żeby
otrzeźwiał i wziął się do roboty. Niestety prawie żaden z moich uczniów nie
spełnił pokładanych w nim nadziei, prawie każdy szybko stwierdzał, że
pozjadał wszystkie rozumy i osiągnął już to, czego mu potrzeba – reszta
przyjdzie sama. Pozostali, ci inteligentniejsi, uzasadniali swoje działania,
a raczej ich brak, w inny sposób, bardziej wyrafinowany. Twierdzili
mianowicie, że wszystko, co ciekawe, już właściwie zdążono napisać,
wszystkie książki, wszystkie komentarze do tych książek, a także
komentarze do tych komentarzy i tak dalej, w związku z czym cała
akademicka gadanina to tylko zawracanie dupy, nie mające większego
sensu, bezużyteczne, bo przecież wiadomo, że dzięki słowom świata się nie
zmieni na lepsze. A ponieważ się nie zmieni, robimy to samo, co pierwsza
grupa: przeżuwamy jałowiznę. Rezygnujemy z ambicji i pragnień.
Przestajemy udawać. Puszczamy oko do innych, mówiąc: „Wy wiecie, jak jest
i ja wiem, jak jest. Przestańmy się czarować”. W istocie człowiek mówi
wtedy światu nic innego jak: „poddaję się” i odtąd stara się dotrwać do
końca swych dni siłą bezwładu, co czasem trwa i dwadzieścia, trzydzieści czy
czterdzieści lat, do usranej śmierci. Pod koniec człowiek taki przypomina już
tylko oślizgłą człekopodobną masę, śmierdzącą lenistwem, tchórzostwem
i cynizmem, w sumie odrażającą. Mówiąc między nami, ci, co nie wierzą, że
świat od słów zmienia się na lepsze, mają nawet i rację. Lecz czy to znaczy,
że żyjąc, trzeba ograniczyć się tylko do tępego przeżuwania? Świata nie
poprawimy, to jasne jak słońce. Ani dzięki słowom, ani niczemu innemu.
Lecz nie chodzi przecież o jego poprawianie, to złudzenie straciliśmy już
dawno temu. Trzeba wypracować program skromniejszy, ale jedyny
możliwy: nadawać światu pozory sensu i następnie wytrwale przekonywać
siebie samych, mocą autosugestii, że te pozory to najczystsza prawda. Nie
ma w tym nic złego, to nasz jedyny sposób przetrwania w świecie chaosu
i bezsensu. Szymon K. miał, mimo młodego wieku, świadomość tego stanu
rzeczy. Nie był poprawiaczem świata. Był fanatykiem sensu. Inni, po okresie
młodzieńczych egzaltacji, prędko się wypalali, on wciąż cały był ogniem. Co
prawda obawiałem się, żeby od nadmiaru nagłego powodzenia, którym
zaczął się cieszyć między innymi dlatego, że w jego postawie dostrzeżono
pasję, nie uległ pokusom samouwielbienia. To kolejne niebezpieczeństwo
naszego zawodu: dzięki obecności w przestrzeni publicznej stajesz się dla
mediów dyżurnym intelektualistą. Ludzie, ponieważ z reguły samym nie
chce im się myśleć, czekają na cudze stanowisko w tej czy innej sprawie, a ty
chętnie na ich oczekiwania odpowiadasz. Bo to po prostu przyjemne
wygłaszać opinie. Nauczać, pouczać. Z czasem stajesz się specjalistą od
pouczania, piękne słowa same spływają ci do ust, aż w końcu zalewają cię,
upajają, pozwalając uwierzyć, że jesteś strasznie mądry i że na wszystkim się
znasz, od Arystotelesa po twórczość Michelangelo Antonioniego, od zagłady
zimorodków w południowej Walii po tajemnice życia pszczół. Jesteś coraz
częściej zapraszany do gazet, radia, telewizji, gdzie wypowiadasz się na
wszelkie możliwe tematy, często niemające nic wspólnego z twoimi
zainteresowaniami i kompetencjami. Ale to nie szkodzi, i tak nikt tego nie
dostrzega. Więc upojony, dalej wylewasz z siebie słowa, coraz więcej
i więcej, coraz mocniej wierzysz w to, że jesteś wszechmocny. Ale to tylko
słowa! Jeden potrafi dobrze robić meble, inny właściwie dobrać składniki
ciasta francuskiego i upiec smaczny rogalik, a jeszcze inny umie układać
ładne zdania. Dlaczego się uważa, że ten ostatni ma szczególne prawa do
wygłaszania swoich, jak ja to nazywam, za Kołakowskim, jedynie słusznych
poglądów na wszystko? Słowa upajają jak wóda, dają złudne poczucie władzy
i mądrości. Dopiero po wytrzeźwieniu człowiek widzi, jak bardzo przeceniał
swoje siły. Problem z celebrytami, do których zaliczają się niestety często
tak zwani „intelektualiści pożytku publicznego”, polega na tym, że oni
rzadko trzeźwieją. A już zdecydowanie najgorsi spośród nich to ci, których
określam mianem intelektualistów „zatroskanych”. Zatroskanych, ma się
rozumieć, złym biegiem spraw tego świata. Na pewno często widział pan
w telewizji: skupione oblicze, na którym maluje się stosowny „frasunek”,
usta
pełne
obrzydliwych
komunałów
i
publiczna
sympatia
dla
„skrzywdzonych”,
„poniżanych”,
„biednych”,
„represjonowanych”,
„wykluczanych”. Na tle „wrażliwości społecznej” dochodzi już nieomal do
licytacji. Nawet nie zdążysz skończyć wywodu o wycince amazońskich lasów,
a już ktoś próbuje przebić to obroną zwierząt masowo zabijanych na potrzeby
światowego przemysłu spożywczego. Na co odzywa się trzeci, mówiąc, że to
nic w porównaniu z makiaweliczną polityką wielkich korporacji wobec
właścicieli małych i średnich przedsiębiorstw, ale nim dokończy zdanie,
słychać czwartego, który bierze w obronę Tajki przymuszane do prostytucji.
Wtedy wcina się piąty z globalnym terroryzmem, szósty z przeludnieniem,
siódmy z zagładą europejskich Żydów podczas drugiej wojny światowej,
czego wymowę próbuje osłabić z kolei ósmy, perorując o tragicznym losie
Palestyńczyków na ziemiach okupowanych przez Izrael. Dziewiąty krytykuje
seksizm i ejdżyzm w krajach bogatego Zachodu, z wyjątkiem państw
skandynawskich, dziesiąty wzywa do bojkotu McDonalda, a wszystkich
moralnie niszczy ostatni, stwierdzając, że najważniejszy problem, z jakim
zmaga się świat, to wykorzystywanie seksualne dzieci. Do tego dorzuca się
zwykle kilka żarcików, kilka złośliwostek, kilka cytatów, garść bon motów
i oto mamy niezawodną receptę na medialny sukces! Żebyśmy się
zrozumieli: wielu z nas odczuwa w sobie z pewnością pokusę świętości, ale
publiczne jej okazywanie uważam za obrzydliwy kabotynizm. Można do woli
moralizować, na wyścigi ogłaszać kolejne projekty zbawienia świata, ale
proszę mi wierzyć, nie ma nic prostszego niż snucie projektów zbawienia
świata w sytuacji, kiedy świata i tak się zbawić nie da, bo jeśliby zbawić się
dało, już dawno znaleziono by na to odpowiedni sposób. Prawdziwa mądrość
i prawdziwy heroizm zasadza się więc w moim przekonaniu na tym, by
wytrzymać świat taki, jaki on jest. Bo inny być po prostu nie może. Mimo
okresowych wychyleń wahadła historii, wszystko od wieków pozostaje mniej
więcej takie samo. Żyję wystarczająco długo, aby to dostrzec, to tylko
ludziom młodym wydaje się, że możliwe są radykalne zmiany – ale wydaje
im się tak dlatego, że po prostu są młodzi i brak im skali porównawczej.
Życie, poza zmianami w scenografii, to wieczny powrót tego samego.
I właśnie te nawroty trzeba wytrzymać. Zacisnąć zęby i spróbować je
przetrwać. Kto sądzi inaczej, mydli ludziom oczy. Zbija swój medialny
kapitał na ich lękach, fobiach, nadziejach. Podsyca je wszystkie, żeby potem
przejąć nad nimi kontrolę, a na końcu wystąpić w charakterze mesjasza,
który nas wyzwoli od strachu. Lekarza, który najpierw wmawia pacjentowi
chorobę, żeby później zapisać mu lekarstwa, od których sprzedaży ma zysk.
Proszę mi wierzyć, to nic innego jak zasady ekonomii i wyzysku
kapitalistycznego przeniesione w sferę ducha. Marketing intelektualny.
Sztuczne pompowanie popytu na idee, żeby tym więcej można było ich
później
sprzedać,
powiększając
własny
kapitał
intelektualny.
„Bezinteresowny obiektywizm”, „najwyższa prawda”, „złogi samooszustwa,
przez które należy się przebić”, „zacieśnianie więzi społecznych”,
„wychowanie do dojrzałości” – gdy słucham takiego patetycznego smęcenia-
ględzenia-pierdzenia, rzygać mi się chce. Wystarczy spojrzeć na ludzi
dokoła, by stwierdzić, że wychowywanie sprowadza się najczęściej do
budowania w nich poczucia winy, dzięki czemu będą później bardziej podatni
na manipulację. Co bystrzejsi sami się uczą przy okazji, jak manipulować
innymi. Ci stają się później specami od moralności. Co się pan tak dziwi,
większość z nas to bezrozumne bydlęta, których nie interesuje nic poza tym,
by znaleźć kogoś, kto „zajmie stanowisko” w naszym imieniu tak, abyśmy
w spokoju mogli przeżuwać naszą dzienną porcję trawy. Ta trawa nawet nie
musi być szczególnie świeża. Byle tylko ktoś co rano zaprowadził nas na
pastwisko, a my już sami chętnie nałożymy sobie łańcuch na łeb, wbijemy
kołek w ziemię i pozostaniemy tam aż do usranego wieczoru. Następnego
dnia tak samo. I tyle. To jest życie większości ludzi, kto twierdzi inaczej,
niczego nie rozumie. Nauka? Kultura? Sztuka? Religia? Dzięki nim ma się
nam żyć znośniej? Jeśli dzięki czemuś żyje się nam znośniej, to dzięki
pieprzeniu. Do tego to się wszystko sprowadza, ta cała nauka, sztuka,
religia,
kultura.
Dopieprzyć,
przepieprzyć,
zapieprzyć,
odpieprzyć,
spieprzyć. Pieprzyć! Pieprzyć! Pieprzyć! Wszyscy pieprzymy, ja pieprzę, ty
pieprzysz, on-ona-ono pieprzy, my pieprzymy, wy pieprzycie, oni pieprzą.
Pieprzyć! Pieprzyć! Pieprzyć! Wszyscy pieprzymy, ja pieprzę, ty pieprzysz,
on-ona-ono pieprzy, my pieprzymy, wy pieprzycie, oni pieprzą. Pieprzyć!
Pieprzyć! Pieprzyć! Wszyscy pieprzymy, ja pieprzę, ty pieprzysz, on-ona-ono
pieprzy, my pieprzymy, wy pieprzycie, oni pieprzą. Przyjdź pan jutro, na dziś
koniec.
…Przepraszam najmocniej za wczoraj. Mam nadzieję, że nie żywi pan
urazy i wysłucha tego, co stary człowiek ma do powiedzenia, nawet jeśli
czasami puszczają mu hamulce emocji. A teraz do rzeczy, kończąc wczorajszy
wątek: miałem nadzieję, że Szymon K. nie pójdzie kuszącą drogą
intelektualnego celebrytyzmu. Że zachowa miarę w słowach – nie
wyrzekając się ich, ale i nie popadając w nadmierną egzaltację retoryczną.
Gdyby taką miarę znalazł, miałby szansę stać się wielkim człowiekiem,
ważnym dla współczesnej humanistyki. Wielki człowiek to nie wielki umysł.
Wielkim umysłem być stosunkowo nietrudno, wystarczy mieć talent do
wynajdywania odpowiednich słów w odpowiednim momencie. Ale znajdować
odpowiednie słowa w odpowiednim momencie, i do tego jeszcze stosować
się do nich we własnym życiu – to bardzo rzadka umiejętność,
charakterystyczna właśnie dla wielkich ludzi. W tamtym okresie wydawało
mi się, że Szymon K. miał szanse, by taką umiejętność w sobie wykształcić,
i to mimo niebezpieczeństw związanych z rosnącym znaczeniem jego prac
w licznych kręgach polskiej humanistyki, zwłaszcza młodszego pokolenia,
znużonego jałowym przeintelektualizowaniem starych wyjadaczy. Przed
samouwielbieniem ratowały Szymona K. autoironia, dystans do samego
siebie i przede wszystkim pokora wynikająca – co może nieco dziwić, bo
często zarzucano mu właśnie arogancję – z ogromnej pewności siebie,
a dokładnie takiego jej rodzaju, którego źródłem jest głębokie przekonanie,
że cudze pochwały nic nie znaczą, ponieważ tym, co najwięcej się liczy, jest
tylko i wyłącznie uznanie we własnych oczach. Szymon K. był zawsze swym
najwyższym i najsurowszym sędzią, i dawał to do zrozumienia swojemu
otoczeniu, tym samym pozbawiając je przyjemności wyrażania opinii na swój
temat – z czego zapewne brały się oskarżenia o arogancję. Co prawda należy
oddać Szymonowi K., że zadowolony był z siebie rzadko. Zawsze chciał
czegoś więcej, wydawało mu się bowiem – być może słusznie – że stać go na
więcej. Stąd chyba brały się jego rozliczne zwroty intelektualne,
nieoczekiwane zmiany poglądów, punktów widzenia, perspektyw, czy nawet
stylu, jakim pisał swe prace. W przeciągu jednego miesiąca potrafił stworzyć
dwa albo i trzy artykuły zupełnie odmienne w wymowie, argumentacji,
tonie. Odmienne, a nawet sprzeczne ze sobą, jak gdyby zostały napisane
przez osoby w różnym wieku, o innej osobowości, innym pochodzeniu,
innych doświadczeniach życiowych. Łatwo się domyślić, że ludzie nieżyczliwi
wysuwali wobec Szymona K. oskarżenia o chwiejność i brak zasad, a nade
wszystko o lekceważenie reguł akademickiego rzemiosła, które jakoby nie
przewidują tego rodzaju intelektualnych wolt. Zresztą Szymon K. chyba
rzeczywiście nie był dobrym rzemieślnikiem. Raczej określiłbym go jako
wizjonera, niemającego cierpliwości do szczegółów. Człowieka, który
w jednym krótkim przebłysku świadomości ogrania natychmiast całość
obrazu. Dokładność nużyła go, nazywał ją akademicką buchalterią, którą
uważał – w czym często nie miał racji – za zasłonę dymną dla ograniczoności
i braku wyobraźni. Pociągała go zmienność, niepochwytność. Chciał być
jeden i ten sam, a równocześnie rozproszony, rozsiany. To był zresztą główny
powód, dla którego nigdy nie przestawał z przedstawicielami wyłącznie
jednego
środowiska
intelektualnego,
jednego
czasopisma,
jednego
wydawnictwa. To by krępowało jego swobodę ruchów. Pod jednym wszakże
względem sytuacja ta miała swoje wady: Szymon K. – wszędzie obecny
i wszędzie publikujący – nie był w istocie członkiem żadnego „towarzystwa
wzajemnej adoracji”, wskutek czego z żadnej ze stron nie miał pełnego
wsparcia dla swoich poglądów i działań. Czasami bolało go, że jego artykuły
i książki nie znajdują takiego oddźwięku, na jaki jego zdaniem zasługiwały –
tylko dlatego, że przez żadne środowisko nie został uznany wcześniej za
„swojego człowieka”, którego dokonania należy wszem i wobec rozgłaszać.
Którego należy, krótko mówiąc, hołubić, dopieszczać. Głasków w życiu
zawodowym Szymona K. naturalnie również nie brakowało, jednak
powiedzmy sobie szczerze, że w owym czasie istniało wiele osób, które
cieszyły się, mimo znacznie skromniejszych talentów, znacznie większym
poparciem tak zwanych „środowisk”, w związku z czym były także bardziej
znane. Lecz nawet jeśli Szymon K. czasami im zazdrościł, nie zrezygnował
z raz obranej drogi, zalety sytuacji, w jakiej się znajdował – a była nią
przede wszystkim niezależność od intelektualnych mód – cenił bowiem wyżej
niż jej wady.
Dlaczego dzisiaj mówię takimi okrąglutkimi zdaniami, jakbym wygłaszał
wykład? Pierdzę, aż miło. No nic, widocznie tak dzisiaj mam, to nawet
zabawne. Kontynuuję: pisarska płodność i wszechstronność Szymona K. była
legendarna. Jeśli mam wyrazić swoje zdanie, sądzę, że jej źródłem była
zwierzęca wręcz zawziętość, o której kilkakrotnie wspomniałem. Mogę
nawet zdradzić, że swego czasu rozmawiałem o niej z naówczas najbliższym
przyjacielem Szymona K., Robertem W. – nawiasem mówiąc to taki
obmierzły „ąę-profesorek” lubujący się w piękniutkich zdaniach, człowiek,
który dawniej miał jakiś talent, ale wybrał drogę „kariery i zaszczytów”,
zajmując się obecnie wdzięczeniem do kamer telewizyjnych, zwłaszcza teraz,
kiedy odgrywa być może rolę swego życia, to znaczy rolę czołowego znawcy
biografii i twórczości najsłynniejszego mordercy w dziejach Polski i okolic –
no więc, rozmawiałem z nim – dawniej, ma się rozumieć, gdy jeszcze
potrafił rozmawiać, bo teraz to tylko już „zajmuje stanowisko” w tej czy innej
sprawie – rozmawiałem z nim o Szymonie K. – tak, to musiało być po jego
pierwszym zaginięciu, którym byliśmy bardzo poruszeni – o czym to ja
mówiłem? Ach tak, no więc opowiadał mi, że Szymon K. był w życiu
codziennym – do którego nawiasem mówiąc, dopuszczał tylko nielicznych,
mimo że lubił robić wrażenie towarzyskiego – nieznośnym pedantem,
wszystkim wokół zatruwającym życie obsesją porządku, którego zasady
oczywiście od początku do końca sam definiował i do którego inni, jeśli
chcieli pozostać w jego przestrzeni, musieli się dostosować. W moim
przekonaniu nie była to jednak pedanteria, a właśnie zawziętość,
przekonanie, że trzeba wziąć swoje życie za mordę i nie puszczać, choćby
wierzgało i gryzło. Szymon K. miał sztywny rozkład codziennych zajęć:
wstawał
wcześnie
rano,
następnie
jako
„wzorowy”
mąż
i
ojciec
przygotowywał wszystkim pierwsze i drugie śniadanie, pomagał synowi
ubrać się i spakować do przedszkola, zanosił żonie teczkę do samochodu,
wracał, dokładnie sprzątał mieszkanie, po czym, o ustalonej godzinie, siadał
do pracy, o ile akurat nie miał żadnych zajęć na uczelni. Pilnował rozkładu
dnia z dokładnością wartownika obozu koncentracyjnego. Około godziny
dziewiątej robił sobie drugie śniadanie, które spożywał, pracując. Podobnie
kawa: zaparzał ją po drugim śniadaniu, a pijąc, nie odrywał się od pracy.
Z lunchem było dokładnie tak samo. Słowem, wiele godzin pracy bez żadnej
przerwy, w obawie, by nie uronić ani minuty. Niechętnie odbierał wtedy
nawet telefony, niechętnie otwierał listonoszowi, niechętnie podnosił głowę
znad biurka. Jeśli mimo to zdarzało się coś, co go do tego zmuszało,
ogarniał go niepokój i irytacja, horror vacui, jak gdyby obawiał się, że zaraz
pochłonie go pustka. Zazwyczaj więc, mimo że jako pracownik uniwersytetu
miał na wszystko dość dużo czasu, w rzeczywistości nie dawał sobie czasu na
nic poza pracą i obowiązkami domowymi, które zresztą również traktował
jako część swojego „pensum”. Ale nawet wtedy, kiedy Szymon K. całym sobą
oddawał się ulubionym zajęciom i teoretycznie powinien być zadowolony, na
jego twarzy – opowiadał mi to profesorek-srolek W. – nie widać było choćby
śladu uczucia przyjemności, lecz tylko nieprzyjemny grymas napięcia
człowieka przepracowanego. Albo jeszcze lepiej: grymas przetrenowanego
sportowca. Przypominał – to także określenie profesora W., któremu od
czasu do czasu zdarzają się, nie przeczę, przebłyski inteligencji – bohaterów
Sade’a, oddających się rozkoszy, w tym wypadku rozkoszy czytania i pisania,
jakby to była katorga. Nie miało to nic wspólnego z samoudręką czy
masochizmem. Przeciwnie, Szymon K. był sadystą, z tą różnicą, że
wykazywał sadyzm jedynie w stosunku do siebie samego. Wie pan,
z pewnego punktu widzenia źródłem sadyzmu jest maksymalizm etyczny.
Pragnienie, by nic – absolutnie nic! – nie zakłóciło zaprogramowanej
rozkoszy. Żaden niekontrolowany czynnik zewnętrzny, żaden przypadek.
A ponieważ życie to generalnie ciąg przypadków, sadyzm występuje niejako
przeciw życiu. Jest heroiczną próbą wzięcia go za mordę. I może
rzeczywiście czasami to nienajgorszy pomysł – przemocą uregulować bieg
życia, tej cuchnącej rzeki oślizgłych glutów, tego śmierdzącego rynsztoka,
w którym się taplamy do usranej śmierci. Tak, nienajgorszy… Może trzeba
nam więc podziwiać Szymona K.? Może chwalić za odwagę i heroizm?
Co ja bredzę! Sam pan widzi, że już całkiem popuszczam, że już nie mam
nad sobą żadnej kontroli, że raz wygłaszam tandento-kabotyński wykład,
a raz plotę, co mi ślina na język przyniesie. Wcale nie jestem dużo lepszy od
tych wszystkich pierdzieli, na których wieszam psy. Jestem nawet gorszy. Bo
stary, bo śmierdzę, śmierdzę starością, niedomytymi nogami i dupą,
tłustymi włosami, a nie mogę sam ich myć, mam niesprawne ręce, czekam
na pielęgniarkę, która mi to robi raz w tygodniu, ale zamiast tego chętnie
robiłbym z nią „to”, pan rozumie… Pan się czerwieni? Pan jest zakłopotany?
Pan nie wie, co powiedzieć? A co pan myśli, że stary człowiek to już nie chce
„tego”? Chce, chce nie mniej niż młody, może nawet bardziej, bo wie, że
żadna mu nie da i to powoduje w nim jeszcze większe napięcie. Szkoda
gadać, proszę pana, szkoda gadać…
Jego życie prywatne znałem słabo. O nic go nie wypytywałem. Zresztą
żony i syna właściwie nie widywałem, spotkałem ich co najwyżej dwu- lub
trzykrotnie. Dawniejsza przeszłość? Nic o niej nie wiedziałem, teraz wiem
jedynie to, co wyczytałem z gazet. Ale zgodzi się pan ze mną, że te
wszystkie „teorie” są palcem na wodzie pisane? Mam dorzucić swoją? Mam
dorzucić swoją „opinię”? Few men think yet all have opinions, jak powiada
Berkley. Opinii o Szymonie K. i jego postępkach mamy w bród, ludzie
kochają być sędziami w cudzych sprawach. Mnie to brzydzi. Zresztą opinia,
taka czy inna, w obecnej sytuacji jest pozbawiona wszelkiego znaczenia. Coś
się stało, coś przerażającego. Nie wiadomo, dlaczego się stało. Mamy za
mało danych, żeby pokusić się o odpowiedź. Oczywiście mimo to można
mieć swoją opinię. Ale wypowiada się ją zazwyczaj wyłącznie po to, żeby
urosnąć w oczach własnych i cudzych. Zabłysnąć inteligencją, publicznie
okazać przenikliwość umysłu, jeśli się ją ma. Dowartościować się. To rodzaj
masturbacji, jeszcze jeden sposób robienia sobie dobrze, z myśleniem nie ma
to nic wspólnego, a właśnie myślenia nam najbardziej brakuje. Lecz jak
myśleć, skoro nie mamy w tej sprawie, sprawie Szymona K., żadnego
punktu oparcia? Jak nadać temu wszystkiemu sens, skoro ze wszystkich stron
otaczają nas niewiadome? Dlatego nie pozostaje nam nic innego, jak
„zajmować stanowisko” i „formułować opinie”, czyli pewnością siebie
zagłuszyć chujowo niekomfortowe poczucie niewiedzy… Po pańskiej minie
widzę, że moje słowa pana nie przekonują. Racja. Uchylam się od
odpowiedzi. Robię uniki. Uciekam w ogólne dywagacje tam, gdzie trzeba
słów twardych i mocnych. Co mogę powiedzieć? W swoim życiu, długim
życiu, widziałem wiele okropności. Proszę pamiętać, że urodziłem się
jeszcze przed wojną. Mój ojciec został zastrzelony w powstaniu warszawskim,
ja sam kilkakrotnie otarłem się o śmierć. Po czym, gdy już Niemcy odeszli,
a my sądziliśmy, że zapanował pokój, przyszli Sowieci. Zgwałcili moją
matkę – na moich oczach. Związali mnie i kazali patrzeć. To dopiero
początek, mógłbym tak wymieniać długo – tylko dlatego, by udowodnić
panu, że osobiście dysponuję ogromnym, by tak rzec, materiałem
poglądowym w zakresie tego, co nazywamy „tragizmem ludzkiego życia”.
Lecz to, co zrobił Szymon K., jest nieporównywalne z niczym, co przeżyłem,
jedyne w swoim rodzaju. Zresztą ten człowiek zawsze był jedyny w swoim
rodzaju, wtedy i teraz… Wierzyłem w niego całym sercem, mimo że nie
zawsze mu to okazywałem. Wierzyłem, że okaże się wyjątkowy... I na swój
sposób, kurwa, nie pomyliłem się tak bardzo… Okazał się przecież
wyjątkowym bydlakiem. Potworem. Gnojem. Gorszym niż zwierzę. Zasługuje
na śmierć. Na tortury i śmierć. Na tortury, dożywocie i śmierć. Widzi pan,
jak się trzęsę, kiedy o nim mówię? Czego jeszcze pan ode mnie chce?
Wyczerpującej „analizy”, bo mam tytuł profesora, cieszę się, jak to się mówi,
społecznym autorytetem i znałem Szymona K.? Tytuły, uznanie, autorytet to
smętne gówna. Nic nie znaczą. Zostały raz na zawsze ośmieszone przez
moich szanownych kolegów i nic tego nie zmieni. Ja sam również się do tego
przyczyniłem, ja sam jestem jeszcze jednym o-mój-Boże-intelektualistą.
A Szymona K. wcale dobrze nie znałem. Zresztą nikt go nie znał. Możemy
sobie teraz wszyscy wysuwać hipotezy, jedną głupszą od drugiej, i się
wymądrzać. Nie zmienia to faktu, że nikt nic nie wie. To jest cholernie
wkurwiające, prawda? Nie można nic zaradzić. Nie mamy żadnego punktu
zaczepienia. Zero. Null. To jak stosunek przerywany. Ruchasz, ruchasz, a na
końcu musisz wyjąć i jeszcze wciągnąć wszystko do środka. To boli. Bolą jaja
jak cholera. Nie mówiąc o tym, że zostajesz pozbawiony orgazmu, czyli
uczucia przyjemności, jakie daje dobrze wykonana robota – w tym wypadku
dobrze opowiedziane dzieje pewnego życia, posiadające czytelny początek,
rozwinięcie i zakończenie, poprowadzone po bożemu, jak się należy, zgodnie
z obowiązującymi regułami biografistyki. A tutaj dysponujemy od biedy tylko
środkiem, zresztą i tak dziurawym. Mało tego: substytutem środka.
O początkach historii Szymona K. nie wiemy nic, a zakończenie, jak
większość z nas przypuszcza, dopiero przed nami. Zresztą mnie już wszystko
jedno. Teraz już mi naprawdę wszystko jedno. Mam ponad dziewięćdziesiąt
lat. Czekam na usraną śmierć. Śmierć się spóźnia. W końcu sobie o mnie
przypomni. I wtedy nareszcie będzie po wszystkim. Wtedy powiem życiu:
„Mam cię w dupie, już nic mi nie możesz zrobić”. Niech pan już więcej mnie
nie nachodzi.
B
Więcej na: www.ebook4all.pl
6
ył to węzeł rzadkiego rodzaju, marynarski. Zdradzał doświadczenie
człowieka, który w przeszłości musiał często przebywać na morzu,
lina była jednak zwyczajna, kupiona w Castoramie, jak gdyby
sprawca chciał w ten sposób odwrócić uwagę od zręczności, z jaką zrobił
węzeł. Dało to początek wielu spekulacjom, również w środkach masowego
przekazu, które zaczęły poświęcać tej sprawie coraz więcej uwagi. Były to
najczęściej dywagacje całkowicie pozbawione wartości. Dziennikarze zaczęli
rozgrzebywać przeszłość ludzi, których ta sprawa dotyczyła, w nadziei, że
znajdą tam coś, co przeoczyła policja, a co, jak chełpliwie zapowiadali,
mogło się okazać kluczem do rozwiązania zagadki. Wobec ofiar wykazywano
początkowo ogromne współczucie. Podkreślano precyzję zabójcy, jak gdyby
miano do czynienia nie z człowiekiem, lecz pozbawioną uczuć maszyną.
Mówiono o „bestii”, „potworze”, „kacie”, „zwyrodnialcu bez zasad”,
„sadyście”,
„monstrum”.
Pod
adresem
policji
padały
oskarżenia
o nieudolność i opieszałość. Na specjalnie utworzonych forach internauci
zastanawiali się nad pobudkami sprawcy, tworząc rozbudowane scenariusze
zbrodni, całkowicie pozbawione logiki. Mimo to policjanci, z braku innych
pomysłów, śledzili te dyskusje, było przecież najzupełniej możliwe, że
incognito uczestniczy w nich również sprawca. W końcu historia
kryminalistyki notowała przypadki seryjnych morderców, którzy nadmiernie
ufając własnemu sprytowi, mimowolnie zostawiali znaki, dzięki którym
można ich było później namierzyć. Jednak tutaj takich nie znajdowano.
Zresztą po pewnym czasie inwencja dziennikarzy i internautów się
wyczerpała, w zamian rosła frustracja. Ton wypowiedzi uległ zmianie, teraz
wszystkim zależało na tym, by odkryć jakieś brudy w życiu zamordowanych,
jak gdyby mogło to stanowić usprawiedliwienie dla okrucieństwa sprawcy.
Dziennikarze znów ruszyli w pogoń – rozmawiali z osobami, które znały
ofiary, z ich sąsiadami, współpracownikami, znajomymi; drobiazgowo
roztrząsali najdrobniejsze epizody z życia zmarłych. Częstym obiektem
szyderstw były dziwactwa Kazimierza K. i jego tryb życia. Helenę K.
pośmiertnie skarcono za „młodzieńczy wyskok”, nieślubne dziecko
i uniemożliwienie synowi kontaktów z ojcem. Samego Mateusza nazwano
„niedojdą”, mężczyzną niepotrafiącym zapewnić swojej rodzinie „godziwego
życia”. Ośmieszono Mariannę M., określając ją publicznie jako uosobienie
stereotypu „wrednej teściowej”, która bez ustanku ingerowała w życie swych
dorosłych dzieci i ich rodzin. Marzenie i Jarosławowi M. dostało się za
emocjonalne uzależnienie od rodziców i – jak gdyby to była ich wina –
bezdzietność, a Januszowi W. za liczne „skoki w bok”. Dziennikarze dotarli
nawet do trzech kobiet, z którymi w ostatnim czasie równolegle utrzymywał
stosunki pozamałżeńskie. Każda z nich z pełnym przekonaniem twierdziła,
jakoby „Janusz był nieszczęśliwy w małżeństwie i zamierzał się rozwieść
z żoną”. Nie oszczędzono nawet ostatniej ofiary, Anity W., tej „zdziwaczałej
lekomanki cierpiącej na nieuleczalną nerwicę natręctw”, której „oziębłość
seksualna stawia poczynania jej małżonka w zupełnie innym świetle”. „Czy
można się dziwić – pytano – że ów nieszczęśliwy mężczyzna szukał
wytchnienia od zmartwień dnia codziennego w czułych ramionach innych
kobiet?” Słuchając tego wszystkiego, odnosiło się nieomal wrażenie, że
ofiary zabójstw same są winne swojej śmierci; że poniosły zasłużoną karę za
„niecne postępki”, jakich się rzekomo dopuściły w bliżej nieokreślonej
przeszłości; że morderca, owszem, popełnił „straszliwe czyny”, lecz przecież
jest rzeczą niewyobrażalną, by robił to bez wyraźnego powodu. Pozostawało
tylko ten powód znaleźć, to znaczy wykazać, że zamordowane osoby miały
na sumieniu „coś potwornego”, coś, za co należał im się „najwyższy wymiar
kary”. Nie brakowało zatem głosów, że nieznany sprawca morderstw to
okrutny, lecz i w gruncie rzeczy „sprawiedliwy mściciel” za grzechy, które
cała rodzina rzekomo miała na swoim sumieniu. Tej ostatniej możliwości nie
wykluczała zresztą i policja. W końcu – tak niekiedy argumentowano – krąg
ofiar był zamknięty i dokładnie określony, należeli do niego wszyscy
członkowie wymienionych rodzin, od najstarszych do najmłodszych, co
wskazywało, że w przekonaniu sprawcy wszyscy oni muszą zostać
„wyeliminowani”. Pytanie, z jakiego powodu? Co mieli ze sobą wspólnego,
poza pokrewieństwem, zresztą dość odległym, osiemnastoletnia Wioletta W.
i osiemdziesięcioletni Kazimierz K.? Wielokrotnie przeprowadzano rozmowy
z
Alicją
K.,
byłą
żoną
Kazimierza,
oraz
z
jej
synową
Agatą
i dwudziestodwuletnim wnukiem Michałem, ostatnimi żyjącymi członkami
rodziny. Wciąż proszono ich, by opowiadali wszystko, co pamiętają
z przeszłości, obojętnie w związku z czym i kim. Wyłapywano najdrobniejsze
szczegóły ich relacji, drobiazgowo sprawdzając, czy mają jakiś związek ze
sprawą. Bez skutku. Sprawdzano także ludzi, którzy mogli żywić jakąś
zadawnioną urazę do zamordowanych, takich oczywiście nie brakowało, lecz
żaden nie wpisywał się w profil sprawcy. Może jednak – pytano – któryś
z nich wynajął zawodowego mordercę, co biorąc pod uwagę biegłość, z jaką
dokonywano zabójstw, było bardzo prawdopodobne? Jednak i tej hipotezy nie
udało się całkowicie potwierdzić. Imię Szymona padało w opowieściach
Alicji K. i Agaty K. dość często, w pewnym momencie zaczęto się nawet
poważnie zastanawiać, czy jego zaginięcie siedemnaście lat wcześniej nie
stanowiło swoistego preludium do tej – również i takie sformułowania dało
się czasami słyszeć – „symfonii grozy”. Czyżby Szymon K. był pierwszą
ofiarą mordercy? Ale dlaczego między jego domniemaną śmiercią
a pozostałymi zabójstwami musiało upłynąć tak wiele lat? Od razu
wykluczono motyw rabunkowy. Było pewne, że podstawową rolę odgrywały
w tej sprawie ogromne i zagadkowe emocje, z drugiej strony morderca
zawsze zabijał w sposób możliwie bezbolesny, nieomal laboratoryjnie
obojętny. Zachowywał się jak ktoś, kto po prostu sprząta, kto robi tylko to,
co w swym przekonaniu zmuszony jest robić.
Ponieważ nie było odpowiedzi na te wszystkie pytania, pozostawało
jedynie wzmóc ochronę policyjną Alicji K., Agaty K. i Michała K. tak, aby nie
spłoszyć sprawcy, który bez wątpienia czaił się gdzieś w pobliżu. Alicja K.
mieszkała samotnie w bloku nieopodal domu byłego męża. Nie chciała
przenieść się do synowej i wnuka („Starych drzew się nie przesadza” –
odpowiadała z rezygnacją przekonującym ją do tego kroku komisarzom).
Toteż wyznaczono dwóch policjantów, którzy z ukrycia obserwowali okolicę
dniem i nocą. W razie sytuacji zagrażającej życiu Alicji K. lub ich własnemu
mieli pozwolenie na użycie broni. Takie same wytyczne otrzymali
funkcjonariusze chroniący lubelskie mieszkanie Agaty i Michała K. Całej
trójce radzono nie opuszczać domu bez potrzeby, ograniczyć kontakty
towarzyskie i niezwłocznie informować o wszystkim, co wyda im się
podejrzane. Posunięto się nawet do tego, że w obu mieszkaniach
zainstalowano podsłuch, w tajemnicy przed lokatorami.
Nad tymi rutynowymi działaniami policji bezpośrednią kontrolę
sprawował inspektor Nowicki. Od incydentu w szpitalu nie obarczał
Bliźniaków żadnymi dodatkowymi obowiązkami, przeczuwając, że zaczyna
się z nimi dziać coś, co być może posunie śledztwo naprzód. Co prawda
sygnały były dość słabe, a rezultat niepewny. Poza tym Adam szybko
przerwał trans brata, tłumacząc później, że przestraszył się gwałtowności,
z jaką po wielu miesiącach bezowocnych wysiłków Łukasz zaczął się
przeistaczać w ofiarę mordercy. Takie raptowne transformacje były bardzo
niebezpieczne, groziły osunięciem się w stany, z których już się nie wraca.
Łukasz dosłownie w ciągu minuty stał się Anitą W., kobietą nagą, wiszącą na
gałęzi drzewa w mroźną zimową noc, do góry nogami, w samym środku
lasu, całkowicie wydaną na łaskę mordercy, w zadziwiający sposób
pozbawioną woli, a nawet – co było bardzo zastanawiające – całkowicie
pogodzoną ze swoim położeniem. Co więcej, czerpiącą z tego dziwną
satysfakcję, było przecież jasne, że podniecenie seksualne, jakie Łukasz
zaczął odczuwać w stosunku do „lekarza”, powstało po prostu na skutek
przeniesienia i pierwotnie zostało wywołane obecnością nieznajomego
mężczyzny. Nikt nie spodziewał się podobnego obrotu sprawy. Przerażenie,
owszem. Ale podniecenie? To nie miało najmniejszego sensu. Jedyną
korzyścią był trop, jaki dzięki temu zdołano podchwycić, wątły, mimo to
wyczuwalny. Łukasz wyraźnie ujrzał sylwetkę sprawcy, a przede wszystkim
wychwycił
rytm
jego
emocji,
oscylujących
między
wesołością
a przygnębieniem, ekscytacją i obojętnością, których tłem był – co do tego
Łukasz miał tym większą pewność, im częściej powracał do tamtej chwili –
lodowaty gniew. „Gniew?” – dopytywał się później Nowicki. „Wesołość,
przygnębienie, ekscytacja, obojętność – to rozumiem. Ale kto dzisiaj morduje
z gniewu? Zabija się dla uciechy, pod wpływem irytacji, rozdrażnienia,
niekontrolowanego impulsu czy po prostu, żeby rozładować napięcie. Pałać
gniewem, jak to kiedyś się mówiło? To jakieś dziewiętnastowieczne”.
A
jednak
z
uwagą
notował
wszystko,
co
usłyszał
od
Łukasza
Szymanowskiego, ostatecznie bracia mylili się rzadko. Bywało, że nie
rozumieli tego, co odczuwają, mimo to ich intuicje okazywały się zazwyczaj
trafne. Dlatego i tym razem nie należało ich lekceważyć, nawet jeśli
czerwona kurtka w rozmiarze M, ślady butów o numerze czterdzieści trzy,
latarka, lina i garść nieukierunkowanych emocji były wszystkim, co zdołano
zebrać po prawie roku śledztwa.
Dwudziestego drugiego grudnia około trzynastej trzydzieści Alicja K.
usłyszała dzwonek. Odłożyła gazetę i żwawo podeszła do drzwi
w przekonaniu, że to sąsiadka, która obiecała jej upiec ciasto na święta.
Tymczasem za drzwiami stał żul, brudny, śmierdzący, w łachmanach. Miał
garb, opierał się na grubym kiju. Czoło i oczy zakrywały przetłuszczone
kosmyki włosów, nie było widać twarzy. Przed chwilą musiał szperać
w śmietniku osiedlowym, z plastikowych toreb dochodził zapach wilgoci,
pleśni i zgnilizny. Bełkocząc, poprosił o pieniądze. „Pieniędzy panu nie dam
– odparła uprzejmie, jak to miała zawsze w zwyczaju, Alicja K. – Ale mogę
dać coś do zjedzenia, proszę zaczekać”. Pozostawiwszy drzwi otwarte,
ruszyła do kuchni. Nie chciała odprawić człowieka z pustymi rękami,
z lodówki wyciągnęła wędzone ryby, jogurt truskawkowy i ser. Kiedy je
pakowała do foliowej torby, dobiegł ją odgłos zamykanych drzwi
i przekręcanego zamka. Odwróciła się raptownie. Nieznajomy patrzył jej
prosto w oczy, wyprostowany, garb nagle znikł. Odłożył kij, rozejrzał się
wokół, jakby chciał sobie coś przypomnieć. Alicja K. znieruchomiała.
Z torby, do której pakowała jedzenie, wypadł jogurt. Pudełko pękło, po
kuchni rozszedł się zapach truskawek. „Pamiętasz – usłyszała dawno
niesłyszany głos – jak bardzo lubiłem dawniej truskawki?” Zrobiło się jej
słabo, czuła, że osuwa się na podłogę i że przytrzymuje ją czyjeś ramię.
Ocknęła się już na kanapie, z lewą ręką przywiązaną do drewnianego
oparcia i zakneblowanymi ustami. Na plecach, pod prawą łopatką,
delikatnie piekła ją skóra, jakby przykładano tam żelazko, ale niezbyt
gorące. Przy stole siedział Szymon i obojętnie rozglądał się po pokoju,
pogryzając wolno orzeszki ziemne świeżo dosypane zeszłego wieczoru do
misy na stole. „Ciągle je lubię, truskawek już nie, odzwyczaiłem się” –
powiedział bardzo cicho, ni to do siebie, ni to do leżącej obok matki. Alicja
K. patrzyła na syna w osłupieniu, zesztywniała. Kiedy orzeszki się skończyły,
Szymon poszedł do kuchni po wodę, zachciało mu się pić. Ze szklanką
w ręku niespiesznie obszedł pozostałe pokoje. W sypialni, przy oknie, matka
trzymała kilkanaście zdjęć z różnych okresów życia Szymona. Na jednym,
o wyblakłych już kolorach, był małym chłopcem, może pięcioletnim.
Zawadiacko wpatrywał się w obiektyw aparatu, jego roziskrzone oczy
zdawały się mówić: „No i co z tego?”. Na innym zdjęciu miał kilka lat
więcej. W gorący letni dzień stał w samych tylko majtkach przy rowerze,
roześmiany, w pozie kulturysty. Kolejna fotografia ukazywała go siedzącego
przy biurku i obłożonego książkami. Po twarzy błąkał się niewyraźny
uśmiech, długie włosy opadały na usiane czerwonymi wypryskami czoło.
„Ile miałem wtedy lat? – pomyślał Szymon. – Czternaście? Piętnaście?
Szesnaście?” Rósł na tych zdjęciach, zmieniał się, mężniał. Z czasem u jego
boku zaczęła się pojawiać Agata, najpierw jako dziewczyna, potem żona.
Wspólne święta Bożego Narodzenia, u teściów, wspólne wakacje nad
Bałtykiem. Kolejny przeskok i oto pojawia się Michał. Ostatnia fotografia,
na samym dole, ukazywała ich troje razem, przytulonych do siebie. Na
tylnym planie połyskiwało jezioro. „Kto nam wtedy zrobił to zdjęcie?
Romek? Gosia?” Szymon dopił wodę i machinalnie odstawił szklankę na
półkę, obok ostatniej fotografii. Wrócił do pokoju, w którym leżała matka.
Wydawało się, że zasnęła, lecz kiedy usłyszała kroki, zaczęła drżeć na całym
ciele. Równocześnie dawała Szymonowi znaki oczami, a kiedy to nie
pomogło, z wielkim wysiłkiem, pocąc się, dobywała z siebie niezrozumiałe,
głuche dźwięki. Ze znalezionego na stole zeszytu Szymon wyrwał kartkę
i razem z ołówkiem podał matce. „Pisz” – powiedział cicho. Leżąc, trudno
było jej pisać, więc na półkach Szymon wyszukał cienką książkę w sztywnej
okładce i wręczył matce jako podkładkę. Wolną prawą ręką nabazgrała:
„synku co ty robisz synku najdroższy to wszystko ty…”. Szymon pochylił się
i odpisał na kolanie: „po prostu zaśniesz tyle mogę ci dać”. Przeczytawszy
to, zbladła jeszcze bardziej, chciała może coś dodać, ale Szymon już jej nie
pozwolił. Wiedział, że najdalej za pół godziny zacznie robić się jej zimno.
Przyniósł z sypialni kołdrę, przykrył matkę od stóp aż po szyję. Jeszcze raz
sięgnął po kartkę: „kiwnij głową że jesteś dobrze przykryta”. Kiwnęła
ostrożnie, nie wiedząc, czego się spodziewać. „A więc jesteś dobrze
przykryta…” – wyszeptał, prawie niezrozumiale, lekko się przy tym
uśmiechając, ni to złośliwie, ni to smutno, jak gdyby znów coś sobie chciał
przypomnieć. Lecz jeśli o czymś myślał, trwało to nie dłużej niż sekundę, bo
już po chwili zmiął kartkę, zjadł ją, następnie podszedł do regału i wyjął
stamtąd album ukazujący stare zabytki Rzymu. Pamiętał tę książkę, być
może nawet sam ją podarował kiedyś matce. Usiadł w fotelu, zaczął
przyglądać się fotografiom miasta. Od czasu do czasu spoglądał na matkę.
Słabła, pociła się, traciła przytomność, to znów przychodziła do siebie, na
krótko. Wstrząsały nią coraz silniejsze dreszcze. Trwało to około trzech
godzin, po czym zasnęła na dobre. Szymon wiedział, że matka już się nie
obudzi, jej głowa bezwładnie opadała na bok, prawa ręka spoczywała na
piersi. Nie było nic więcej do roboty, mimo to Szymon K. został jeszcze
trochę i dokończył oglądanie albumu. Kilkakrotnie zadzwonił telefon, na
wyświetlaczu pojawiła się „Agata”. Kiedy zaczął się ubierać do wyjścia, na
dworze było już ciemno. „Dobrze przykryta” – powiedział do siebie,
nakładając buty. Zanim opuścił mieszkanie, powtórzył to dwa razy,
nienaturalnie głośno.
Policjanci
obserwujący
mieszkanie
Anity
K.
tłumaczyli
później
Nowickiemu, że żul nie wzbudził ich podejrzeń, ponieważ z niczym się nie
krył. Zauważyli go około południa. Doczłapał się do śmietnika i grzebał
w nim przynajmniej godzinę. Nie przyglądali mu się dokładnie, przecież ich
zadaniem było pilnować bezpieczeństwa Anity K. Poza tym – do tego jednak
już się nie przyznali – byli zajęci obserwowaniem pewnego człowieka
w samochodzie, mieszkańca bloku, który najpierw wysypywał gołębiom na
jezdnię trochę rozkruszonego chleba, a kiedy te gromadnie podlatywały
i siadały na asfalcie, gwałtownie ruszał naprzód i miażdżył kołami po dwie
lub trzy sztuki naraz. Powtarzało się to kilkakrotnie, wreszcie gołębie
połapały się, o co chodzi i odleciały, reszta dogorywała na jezdni. „Tak –
mówili zgodnie policjanci – żul coś do siebie bez przerwy mamrotał, jak to
żul, wie pan, szefie, nic specjalnego”. Kiedy znajdował niedopitą puszkę
piwa, opróżniał jej zawartość do samego końca. Czasami zagryzał resztkami
jedzenia, na pół spleśniałego. („Nawet świni by pan tego nie dał, szefie, co
on tam wpierdalał”). Do worka, który przerzucił sobie przez ramię, wrzucił
uszkodzone koło od dziecięcego roweru, stare buty, zawilgocone gazety
i kilka puszek po coca-coli. Zataczał się, bełkotał. Raz albo dwa oddał mocz
przy rosnącym obok krzaku głogu. Musiał się przy tym boleśnie pokłuć, bo
głośno zaklął i zaczął energicznie rozcierać sobie wierzch dłoni. Wyjął nawet
małą buteleczkę, chcąc zapewne odkazić rany, jednak w ostatnim momencie
najwyraźniej zmienił zdanie i po prostu wypił duszkiem całą jej zawartość.
Potem skierował się do trzeciej od końca klatki schodowej. Co prawda nie
prowadziła ona do mieszkania Alicji K., lecz pilnujący jej policjanci nie
wiedzieli, że z każdej klatki można zejść do piwnicy rozciągającej się pod
całym blokiem. Korytarzem przechodziło się swobodnie z jednego krańca
budynku na drugi, z zewnątrz pozostając niezauważonym. Tak właśnie musiał
zrobić sprawca, który dostał się do mieszkania Alicji K. Podsłuch nie zdał
egzaminu.
Policjantka
pełniąca
dyżur
tego
popołudnia
stwierdziła
wprawdzie, że słyszała rozmowę między Alicją K. a jakimś mężczyzną, który
bełkotliwie prosił o pieniądze, jednak rozmowa nie wzbudziła jej niepokoju.
Potem zaś, co uczciwie przyznała, nie zastanawiała się, co się stało i skąd
w mieszkaniu pojawił się nagle męski głos mówiący: „Ciągle je lubię”.
„Chyba myślałam, że to z telewizora” – dodała później. Oprócz tego pojawiła
się jeszcze tylko jedna fraza – „Dobrze przykryta” – powtórzona dwukrotnie
i w podobnej formie wypowiedziana prawdopodobnie również nieco
wcześniej – czego nie dało się jednoznacznie potwierdzić, ponieważ nagranie
było chwilami dość niewyraźne.
Nowicki bezzwłocznie kazał ściągnąć Bliźniaków. Nie byli ostatnio
w dobrej formie. Śledztwo wyczerpywało ich. Adam Szymanowski wyglądał
trochę lepiej, ale Łukasz miał pod oczami ogromne wory, a skóra na jego
wychudzonej szyi układała się w obwisłe fałdy. Do mieszkania Alicji K.
wszedł wsparty na ramieniu brata. Było im trudno poruszać się w ten
sposób, ponieważ obaj dodatkowo wykonywali jeszcze mnóstwo innych
ruchów ciałem, jak gdyby idąc, próbowali równocześnie tańczyć coś, co
przypominało argentyńskie tango. Wyrzucali przed siebie pałąkowate nogi,
po czym zatrzymywali się w pół kroku, by nagle wykonać gwałtowny
półobrót i niemal nie odrywając stóp od ziemi, przemieścić się metr lub dwa
dalej, w przeciwnym kierunku niż ten, w którym wcześniej zmierzali.
Nowicki, zmuszony co chwila przystawać i czekać na nich, nerwowo ruszał
szczęką, wydawało się, że zaraz wybuchnie.
W mieszkaniu Alicji K. Bliźniacy nie zajmowali się niczym szczególnym.
Zdawało się, że przede wszystkim są pochłonięci przedrzeźnianiem gestów
i min innych osób. Nie oszczędzili nawet inspektora. Wszyscy wiedzieli, że
w chwilach zdenerwowania delikatnie drgał mu prawy policzek, tak było
i teraz. Łukasz Szymanowski automatycznie to podchwycił i równocześnie
wzmocnił, jego policzek rytmicznie wykrzywiał się ni to w szyderczym
uśmiechu, ni to przerażeniu, ni to irytacji. W końcu, w nagłym paroksyzmie,
wszystkie te uczucia eksplodowały w jedno, nadając twarzy Łukasza upiorny
wyraz ogarniętego obłędem robota. Nowicki ostatkiem sił powstrzymał się
od zrugania braci. Przecież doskonale zdawał sobie sprawę, że za ich
zachowaniem nie stała złośliwość. Jak wszyscy tourettycy robili to
mimowolnie, powodowani zagadkowym przymusem, nad którym nie mieli
kontroli. Zresztą dzięki temu zaczęli pracować w policji – pewnego dnia
zgarnięto ich za obrazę policjanta zirytowanego tym, że podczas rutynowej
kontroli dokumentów pojazdu obaj zaczęli go na wyścigi przedrzeźniać.
Przychodziło im to bez trudu, ponieważ policjant miał powierzchowność
bardzo wyrazistą – delikatną, wręcz kobiecą. Kobiecość ta, dodatkowo
przejaskrawiona zachowaniem Bliźniaków, mogła przywoływać na myśl geja,
i właśnie tak odebrał to policjant, z oczywistych względów wyczulony na tym
punkcie. Po krótkiej wymianie zdań odstawił obu braci na komisariat. Tam,
idąc korytarzem, natknęli się na dwóch potężnie zbudowanych mężczyzn
prowadzonych na przesłuchanie. Mijając ich, wpadli w niekontrolowany trans
mimetyczny, zaczęli gwałtowanie naśladować kanciaste ruchy mężczyzn, po
czym Łukasz, jakby przestając rozpoznawać Adama, rzucił się na niego
z pięściami. Pół komisariatu, w tym inspektor Nowicki, który akurat szedł
po kawę, patrzyło na tę niecodzienną scenę z mieszaniną rozbawienia
i osłupienia. Bo oto wszyscy zdali sobie sprawę, że bracia naśladują
mijanych mężczyzn, a zarazem – co nagle też stało się jasne – rekonstruują
przebieg zdarzeń, które doprowadziły do ich aresztowania, czyli bójkę.
Bliźniacy nic nie mogli o niej wiedzieć, przecież pojawili się na komisariacie
niedawno, jednak za sprawą swych zagadkowych umiejętności niejako weszli
w tożsamość aresztowanych i ciałem opowiedzieli ich historię. Po kilkunastu
sekundach braci rozdzielono, wyrwani z transu patrzyli na siebie
nieobecnym wzrokiem, dziwiąc się, skąd na ich twarzach i rękach bolesne
zadrapania. Po tym zdarzeniu inspektor, powodowany niejasną intuicją,
postarał się o ich zatrudnienie, wykorzystując w tym celu swoją wysoką
pozycję i autorytet, jakim się od lat cieszył. Intuicja była trafna, już po dwóch
miesiącach Bliźniacy doprowadzili do schwytania nekrofila, który od dawna
wykopywał świeże zwłoki na lubelskich cmentarzach. Odbywał z nimi
stosunki seksualne, a na koniec bestialsko kaleczył tak, że z wielkim trudem
można je później było zidentyfikować. Bracia uporali się z tą sprawą
w prosty sposób: Łukasz Szymanowski zapadł w śpiączkę i pod nazwiskiem
Julii Pieszak pochowano go w usypanym specjalnie na tę okazję fikcyjnym
grobie, do którego ukradkiem doprowadzano świeże powietrze. Gdy nekrofil
odkopał trumnę, a następnie rozbił łomem jej wieko i w podnieceniu zabrał
się do rozbierania zwłok, Łukasz Szymanowski otworzył oczy, przystawiając
mu pistolet do głowy. Sprawcą, który pod wpływem przerażenia i szoku
tamtej nocy popadł w stan trwałej katatonii, okazał się Roman C., stary
pracownik cmentarza, ceniony za sumienność i wyjątkowo spokojne
usposobienie. Potem przyszło wiele innych spraw: nożownicy, podpalacze,
gwałciciele, słowem cały szereg morderców, psychopatów, zboczeńców.
Zdarzali się nawet, choć rzadko, złodzieje, ci najbardziej przebiegli, od
dawna drwiący sobie z wysiłków policji. Aż dotąd, kiedy to w rozmaitych
okolicznościach zginęło kilkanaście osób i żadnej śmierci nie potrafiono
zapobiec, nie zdarzył się przypadek, by Bliźniacy zawiedli.
Po zabójstwie Alicji K. przy życiu pozostały tylko dwie osoby: Agata K.
i jej syn Michał. Dla każdego było jasne, że jeśli nie uda się ich ochronić,
krąg morderstw zostanie zamknięty, a morderca zrealizuje swój plan. Toteż
niewiele było rozmów tego wieczoru w mieszkaniu Alicji K. Wszyscy, nawet
najbardziej doświadczeni funkcjonariusze milczeli przygnębieni i w takiej
właśnie atmosferze pojawili się bracia, wezwani przez inspektora na miejsce
zbrodni. Zdążyli już obejść prawie wszystkie pomieszczenia, została im
jedynie sypialnia. Stanęli przy oknie, kiedy inspektor dostrzegł niedopitą
szklankę wody pozostawioną na półce. „Nie mamy pewności – powiedział po
chwili – ale może to on z niej pił? I pijąc, patrzył na zdjęcia? Trzeba to
sprawdzić, chłopcy, nie ruszajcie tego bez rękawiczek, mogą być tu odci…” –
nie zdążył dokończyć zdania, gdy Adam bez zastanowienia chwycił szklankę,
a kiedy, chcąc się napić, dotknął wargami szkła, poczuł, że drętwieją mu
usta, jakby dotknięte nagłym paraliżem. Uczucie było tak silne, że od razu
odrzucił przedmiot byle dalej od siebie. Sypialnię wypełnił brzęk tłuczonego
szkła, inspektor zaklął: „Co ty mi tu kur…”, lecz wtedy Adam runął na
podłogę i znieruchomiał. Trwało to kilkanaście sekund, nie dłużej. Potem
wybełkotał: „To było… jak wtedy… To było, jak… kiedy mieliśmy tę zapaść,
Łukasz”. „Coś widziałeś?! Coś widziałeś?!” – pytał go nerwowo brat,
podtrzymując jego bezwładną głowę. „Nie wiem… Nie wiem… Nie wiem…”.
Zapadła cisza, z pozostałych pomieszczeń zbiegli się policjanci, Nowicki
gestem powstrzymał ich, by nie wchodzili do sypialni. „Nie wiem… wydało
mi się, to był taki błysk… taka jasność nagle… byłem… byłem… byłem…
tym, który… który ogląda te zdjęcia na półce… Ogląda, ogląda i widzi na
nich… siebie…”
Relacja Moniki B.
Stopy mu się bardzo pociły. Bardzo. I dłonie. Przychodził do mnie, szedł do
łazienki, zdejmował buty, mył nogi i zakładał świeże skarpetki. Zawsze nosił
przy sobie zapasową parę świeżych skarpetek w identycznym kolorze.
Myślał, że nie wiem. Nie znosił, kiedy mówiło się mu, że się poci, że ma
wilgotne stopy i dłonie. Przecież wiadomo, że to znamionuje osoby
nerwowe, a on chciał uchodzić za człowieka zdystansowanego i spokojnego,
takiego, którego nic nie zaskoczy. Ale spokojny był wbrew pozorom rzadko,
nawet po superseksie. Raz chyba, kiedy zrobiłam mu to ręką, widziałam, że
jego spojrzenie zrobiło się inne, nabrało innego wyrazu. Z oczu spadła mu
nagle ciężka zasłona, ciemna zasłona, tak to wyglądało. Ale to było tylko
ten jeden raz, dlatego pamiętam. Poza tym był najczęściej spięty, tak. Spięty
i miał strasznie spocone stopy i dłonie. Ociekały potem. W jakimś poradniku
przeczytałam, że nadmierna potliwość zdradza człowieka nieszczerego, który
ma coś do ukrycia. Jak mogłam na to wcześniej nie wpaść?
Odczuwam potrzebę kochania i bycia kochaną. I nie przestanę nigdy jej
odczuwać. Na sto procent. Jestem Rakiem, Raków nie interesują przelotne
flirty, cenią stałość w związku. Miej serce i patrzaj w serce, jak ktoś kiedyś
powiedział. To moja dewiza życiowa. Facetów traktuję poważnie, zawsze tak
było. Może dlatego wielu facetów się mnie boi. Bo boją się kobiet silnych
i konsekwentnych. Czytałam dużo książek psychologicznych, które dokładnie
potwierdzają to, co mówię. Rozmawiałam też z psychologami, z racji
zawodu. Byłam dziennikarką, prowadziłam z nimi wywiady. Szymon? Też się
mnie bał. W decydującej chwili zabrakło mu odwagi. Nie chciał wziąć
odpowiedzialności za mnie i za siebie. Okazał się zwyczajnym tchórzem.
Zostawił mnie samą, rozpaloną, rozbudzoną, stęsknioną, zakochaną.
A przecież postawiłam wtedy wszystko na jedną kartę! Zanim go spotkałam,
miałam
życie
uporządkowane,
stabilne,
pozbawione
emocjonalnych
wstrząsów jak w poprzednich związkach. Nie chciałam, żeby to się
powtórzyło. I nagle zjawił się on, zburzył cały mój spokój, osiągnięty z tak
wielkim trudem. Co dał mi w zamian? Kobiety pragną bezpieczeństwa, nie
znoszą mężczyzn niezdecydowanych, chwiejnych, dzielących włos na czworo.
Jak się powiedziało „A”, to trzeba powiedzieć „B”. Ja zawsze tak robię. Kiedy
kocham, to na zabój. Nie rozglądam się na boki. Stawiam wszystko na jedną
kartę. Odwagi mi nie brakuje. Startuję pionowo w górę jak rakieta i lecę,
i nie patrzę, co zostawiłam na dole. Taka już jestem i koniec. Można mnie za
to nie lubić, ale przynajmniej jestem szczera. A szczerość i otwartość
w kontaktach międzyludzkich cenię sobie ponad wszystko.
Regularnie opowiadał swoje sny. Część z nich zapisywał, specjalnie dla
mnie, wciąż mam te kartki. Przygotowałam je na spotkanie z panem. Proszę,
dokładnie trzy. Pierwszy, bardzo zabawny sen, był taki: „Wchodzę, z jeszcze
jedną osobą, której nie znam, do sadu w S. Tam nerwowo oczekujemy
spotkania z jakimś bliżej niezidentyfikowanym stworem. Okazuje się nim
olbrzymich rozmiarów wąż o głowie przypominającej końską. Obaj uciekamy
w stronę domu, wąż pełznie naszym śladem. Mój towarzysz dopada drzwi
pierwszy. Nagle dostrzegam, że stoi przy nich mój kolega, Łukasz Cz. Mówi,
że porcelanowe filiżanki, które wcześniej stały przed drzwiami i miały
zapewnić ochronę przed wężem, zostały wystawione wyłącznie w celach
reklamowych, po czym je usunięto. Na te słowa czuję ogromny strach,
spostrzegam, że drzwi są zamknięte. Napieram na nie całym ciałem,
ustępują. Zamykam je od środka. Potwór podpełza do nich i ze wszystkich sił
zaczyna uderzać głową. Drzwi nie wytrzymują, rozpadają się na kawałki.
Wąż już otwiera paszczę, żeby mnie pożreć, kiedy nagle wszystko ustaje
i z głowy potwora wyrasta wesoła tabliczka informująca, że to tylko
reklama”. Druga opowieść jest tak samo – bo ja wiem? – groteskowa, proszę
posłuchać: „Śnię, że jestem moją siostrą opowiadającą mi swój sen. W owym
śnie siostra znajduje się na rynku w Amsterdamie, wyglądem do złudzenia
przypominającym rynek lubelski. Dlaczego akurat lubelski? Siostra ogląda
kamienice. Potem spotyka mnie. Wyglądam jak karzeł. Siostra pyta mamę,
co się ze mną stało. Mama odpowiada, że przez cztery tygodnie jestem
normalny, a przez kolejne dwa karłowacieję. Siostrze robi się z tego powodu
przeraźliwie smutno. Zaczyna gwałtownie szlochać”. Ostatni sen jest
niedokończony: „Ciemna, głucha noc. Razem z siostrą wyruszamy z naszego
domu w S. w niebezpieczną, mimo to ekscytującą podróż. Idziemy pieszo,
najpierw kierujemy się w stronę sąsiedniego domu, dostajemy się tam,
patrzymy przez okno do środka, po czym wracamy na ulicę, chcąc dotrzeć do
miasta. W oddali widzimy jednak jakąś podejrzaną grupkę młodzieży, stojącą
na końcu chodnika. Z tego powodu zawracamy do domu. Tam zdajemy sobie
sprawę, że rodzice zamknęli przed nami drzwi. Wiemy, że są na nas bardzo
źli. Chcemy im wszystko wytłumaczyć. Ale co wytłumaczyć?”. Nie,
chwileczkę, pomyliłam się, jest jeszcze jeden sen, na drugiej stronie kartki:
„Znajduję się na szczycie jakiejś wysokiej, górującej nad okolicą wieży. Stoję
bardzo blisko krawędzi. Prowadziłem, czy też nadal prowadzę śledztwo
przeciwko niebezpiecznemu mordercy. I oto nagle, jakby sfrunąwszy z nieba,
niczym zły anioł, ktoś brutalnie atakuje mnie nożem. Otrzymuję kilka
pchnięć w twarz. Wycofuję się, ten ktoś napiera. Ponownie obrywam nożem
w twarz. Idąc tyłem, jak gdyby w letargu – podobny trupowi, który ożywiony
przez czarownika za pomocą odpowiednich zaklęć zostaje ponownie
wprowadzony przez niego w stan śmierci – kładę się na łóżku. Ogarnia mnie
ciemność”. Nic specjalnego, prawda? Nie mam pojęcia, czemu się ich nie
pozbyłam. Zrobię to dzisiaj. Niech mi pan wierzy. Albo nie, zaraz je podrę,
przy panu, o, proszę, już ich nie ma.
Wolałabym tego uniknąć, ale skoro zgodziłam się grać rolę kochanki
„tego potwora”, niech będzie. Nie można robić kroku naprzód, a potem
dwóch kroków w tył. Owszem, to jest bolesne, nawet dla mnie, kobiety
z natury twardej i nieustępliwej, mówiłam, że jestem Rakiem, a Raki tak
mają. Przecież wiele razy myślałam, że wybaczam Szymonowi wszystko, co
zrobił mnie i innym kobietom. A następnego dnia znowu czułam ból, złość,
płakałam. Mieszanka emocji. Nie, nie prosiłam wtedy nikogo o pomoc.
Jestem na to zbyt dumna i zbyt niezależna. Mam to po rodzicach, u nas
w domu było tak, że w trudnych chwilach trzeba było radzić sobie samemu.
Więc sobie radziłam. Jestem ze szkoły, w której trudności się przezwycięża,
a nie się o nich gada.
Najpierw poznałam Agatę. Mówiłam już panu, że długo byłam
dziennikarką. Obsługiwałam wtedy duże przyjęcie wydane przez prezydenta
miasta, to był chyba finał konkursu na przedsiębiorcę roku. Agata pracowała
wtedy w urzędzie miasta. Była odpowiedzialna za stronę organizacyjną
konkursu, a potem tego przyjęcia. W pewnym momencie zaczęłyśmy
rozmawiać. Pamiętam, że chciałam wykorzystać jej wypowiedzi w artykule,
który miał się ukazać następnego dnia. Potem nasze ścieżki przecięły się
jeszcze kilka razy. Raz czy dwa umówiłyśmy się nawet prywatnie, na kawę.
Dość dobrze nam się rozmawiało, Agata była miłą osóbką, niegłupią,
niebrzydką. Sporo opowiadała o mężu. Było widać, że była w nim bardzo
zakochana. Powiedziałabym, że nawet za bardzo. Mówiła o nim jak o jakimś
bóstwie. Że ciekawie opowiada o literaturze, że sprząta, że gotuje, że
świetnie opiekuje się ich synem, że osiąga wspaniałe sukcesy zawodowe, że
jest przystojny, że można na nim polegać i tak dalej. Szczerze mówiąc, nie
miałam wtedy najmniejszej ochoty go poznać. Nie znoszę mężczyzn
idealnych, idealny znaczy nudny. Takich to trzeba ciągle adorować, hołubić,
upewniać, że są wspaniali, jedyni w swoim rodzaju. Klaskać im, udawać
głupszą, niż się jest, słabą, bezbronną – by czuli się jeszcze lepsi, doskonalsi,
jeszcze bardziej boscy. Jednak widocznie los chciał, że w końcu się
spotkaliśmy. Było to w grudniu. Redakcja wysłała mnie na spotkanie, które
prowadził Szymon. Nie pamiętam, o czym mówiono, to było tak dawno
temu. W każdym bądź razie nie bardzo zdawałam sobie sprawę, że mam do
czynienia z „tym” Szymonem K. Czyli, jak mnie później pouczono w redakcji,
z „wschodzącą gwiazdą polskiej humanistyki”. Takie opinie o Szymonie były
dość częste. Stawał się powoli postacią rozpoznawalną także poza
środowiskiem akademickim. Miał dryg do wystąpień publicznych, kamery
go lubiły. Agaty na spotkaniu nie było. Potem dowiedziałam się, że Szymon
nie lubił, kiedy żona widziała go „w akcji”. Tłumaczył to skromnością. Nie
wiem, czy to był prawdziwy powód, moim zdaniem nie, chyba po prostu
chciał mieć wolną rękę, a takie spotkania, dyskusje publiczne to też był jakiś
sposób na uwodzenie ludzi, nie tylko kobiet. Ale to nie ma teraz znaczenia.
Po dyskusji podeszłam do niego, przedstawiłam się i powiedziałam, że znam
jego żonę. „Wiem. Dużo o pani słyszałem” – odpowiedział i spojrzał na mnie,
mrużąc oczy. Zawsze tak robił, kiedy komuś uważniej się przyglądał albo
kiedy nad czymś się zastanawiał. W jego oczach było coś elektryzującego,
nie da się ukryć. Były nieduże, bardzo ciemne. Kiedy je mrużył, tak jak
wtedy, powstawały jedynie wąskie szparki. Mimo to spojrzenie nie traciło na
intensywności, wręcz przeciwnie, stawało się skupione jak – no nie wiem,
jak wiązka lasera chyba. No i Agata mówiła prawdę. Był przystojny. Był
naprawdę seksowny. Wysoki, wszystko na swoim miejscu, sprężyste. Od tego
spojrzenia zrobiło mi się od razu mokro między nogami, to pamiętam.
Rozmawialiśmy o tym i owym. Na początku irytowało mnie, że mówił
tylko takimi okrągłymi zdaniami. Jakby wciąż jeszcze dyskusja się nie
skończyła. Miałam wrażenie, że stara się najpierw wybadać, jakiego rodzaju
jestem osobą i czego może się po mnie spodziewać, że chowa się za
bezosobowymi uprzejmościami, które prowadzą donikąd, po prostu mają
podtrzymać, jak to się mówi, konwersację. Dopiero kiedy nabrał do mnie
zaufania, przyznał, że spotkanie go rozczarowało i znudziło. Publiczność była
drętwa, a zaproszeni goście nie odpowiadali na zadawane pytania, tylko
jeden po drugim odgrzewali wcześniej przygotowane monologi, jak to bywa
często z osobami przyzwyczajonymi do tego, że podczas wykładu im się nie
przeszkadza. Próbowałam go pocieszyć, ale sama czułam, że spotkanie się
nie udało. Poza tym tak naprawdę zaczęło mnie ciekawić co innego – on.
„Świetnie się zaprezentowałeś – wypaliłam. – I masz nienaganną prezencję”
– dodałam dwuznacznie. „Tak? Co masz właściwie na myśli?” – zapytał,
mimo że doskonale wiedział, co mam na myśli, takie rzeczy chwytał od
razu. „To, że ładnie mrużysz oczy”. Przez sekundę próbował udawać
zdziwienie, ale nie wytrzymał i w końcu oboje wybuchliśmy śmiechem. Jak
ludzie, którzy wreszcie przestają udawać, że nie znają się na regułach gry.
Tak, wtedy coś między nami zaiskrzyło, tak. Od czasu do czasu
wymienialiśmy esemesy. „Jak ci minął dzień?” „Wszystko w porządku?” Coś
w tym stylu. Nic wielkiego. Raz i drugi wypiliśmy kawę, kiedy akurat
przypadkiem byliśmy w pobliżu tej samej kawiarni. Dobrze nam się
rozmawiało. Zanim go poznałam, myślałam, że to będzie taki typ naukowca.
Małomówny ponurak, ubrany byle jak, zatopiony w świecie sztucznych
problemów, emocjonalny kaleka. Ale on okazał się facetem zupełnie
wyjątkowym. Śledził modę bez napinki. Mówił, że autentycznie modny jest
ten, kto niezależnie od okoliczności zewnętrznych zawsze spóźnia się o dwa
sezony. Fakt, miał rację. W kontaktach osobistych był ujmujący, dowcipny,
mimo że często też spięty. Nie narzucał swojego zdania, nie opowiadał, jak
większość facetów, tylko o swoich sukcesach, podróżach, zdobyczach. Nie
wypłakiwał się na moim ramieniu, tak też robi wielu. Umiał słuchać, a to
dla kobiety jest zawsze ważne. W takich sytuacjach, to znaczy kiedy słuchał,
też mrużył oczy. Jakby wszystko inne przestawało się dla niego liczyć. Jakby
skupiał się wyłącznie na tobie. To było bardzo przyjemne uczucie – tak być
słuchanym. Masz wtedy poczucie, że możesz powiedzieć wszystko, absolutnie
wszystko, a jednocześnie będziesz bezpieczna. Jakiej kobiecie by to się nie
spodobało? Mnie się spodobało od razu. Bardzo.
O czym rozmawialiśmy? Pamiętam, pamiętam dobrze. Ja o moich byłych
facetach, on o swojej pracy, ale przede wszystkim o synu, Michale. Chwilami
było to nawet trochę irytujące. Nie miałam dzieci, zresztą nadal nie mam
i już nie będę miała, nie rozumiałam, dlaczego świat poświęca im tyle
uwagi, dlaczego wokół nich tyle szumu. Ciągle tylko to „O Jeziuuuu, jaka
ona śliczna w tej różowej sukience!”, „O, jak ładnie chłopcyk wyciąga rącki
do mamusi!”, „O, jaka ślicna kupka!”, i takie tam. Szymon ciągle mówił
o Michale. To było jak jakaś obsesja. Słuchałam go, bo widziałam, że mu to
sprawia przyjemność. Poza tym z natury jestem empatyczna, dobrze
odczytuję nastroje innych ludzi. Dobrze wiem, czego im w danej chwili
potrzeba. Raki takie są.
Któregoś razu tak sobie esemesowaliśmy i nagle zaproponowałam, żeby
wpadł do mnie na kawę, akurat siedziałam w domu. „Akurat jestem
w pobliżu”, odpisał. Po jakimś czasie usłyszałam dzwonek do drzwi.
Otwieram, widzę go. Patrzy na mnie wzrokiem, takim jednocześnie
poważnym, skupionym i rozbawionym. Mam pamięć wzrokową, dobrze
pamiętam. Myślę sobie: „Muszę zrobić to pierwsza”. Wie pan, Szymon nie
należał do mężczyzn, którzy w takich sytuacjach decydują się na poważny
krok. Jak gdyby dawał sobie jeszcze możliwość odwrotu. Jak gdyby wszystko
uzależniał od zachowania tej drugiej strony. Skoro tak, to dobra. Biorę go za
rękę, przyciągam ku sobie. Pierwszy pocałunek. Potem dryfujemy powoli
w kierunku kanapy. Zaczynam rozpinać koszulę Szymona, całować jego tors.
Dziwi mnie, że ma tak ładnie wyrzeźbione mięśnie, pod ubraniem nie było
ich widać. Piękny kaloryfer na brzuchu, twarde bicepsy, jak jakiś model na
wybiegu normalnie. Nie wiem, kiedy rozpinam mu rozporek i zaczynam
ssać jego penisa. Doprowadzam go do końca. Potem jakiś czas leżymy obok
siebie. „Wiesz – mówi w pewnej chwili – jednak napiłbym się tej kawy”.
Wybuchamy śmiechem. Robię espresso dla mnie i dla niego, wypijamy je,
milczymy. W ustach wciąż czuję smak spermy zmieszany ze smakiem kawy.
Ciekawa mieszanka… Jest nam dobrze, jakbyśmy się znali od dawna.
W końcu Szymon patrzy na zegarek i mówi, że już musi iść. Ubiera się,
odprowadzam go do drzwi. Wychodząc, spogląda na mnie ciepło. Czuję, że to
spojrzenie daje mi siłę. Nie wiem, do czego siłę, ale daje. Chyba wtedy się
zakochałam w Szymonie.
Widywaliśmy się z reguły raz w tygodniu. Czasem częściej, czasem
rzadziej. Najczęściej wczesnym popołudniem. Oboje mieliśmy takie zawody,
że mogliśmy swobodnie dysponować czasem. Dość szybko ustalił się rytuał
tych spotkań u mnie: seks gdzieś na podłodze, na stole w kuchni, na
parapecie, w każdym razie na szybko, potem powtórka na kanapie, już
wolniej, kawa, rozmowa albo milczenie w zależności od nastroju, jakieś
żarty, spojrzenie na zegarek, kilka słów pożegnania, ostatni pocałunek,
zamknięcie drzwi. A potem smutek, tęsknota. Ale i nadzieja. Wewnętrzny
głos mówił mi, że warto czekać na tę miłość. Kurwa, ten mój wewnętrzny
głos też mnie zdradził…
À propos, szybko zauważyłam, że Szymon lubił rytuały. Lubił nadawać
swojemu życiu jakiś określony rytm. Z jednej strony nie znosił rutyny, bo się
bał, że zamknie go w więzieniu przyzwyczajeń. A przyzwyczajenia to śmierć
za życia, mówił. Z drugiej strony to właśnie odstępstwo od rutyny
najbardziej wytrącało go z równowagi. Przez chwilę stawał się wtedy
bezradny jak dziecko, które zgubiło mamusię i tatusia i nie wie, co robić,
więc modli się do dobrej Bozi o opiekę i jakiś znak. Dla Szymona taką
modlitwą były właśnie rytuały, przyzwyczajenia, nawyki. Obudowywał nimi
własne życie tak szczelnie, że w końcu także dla niego stawało się ono po
prostu nie do zniesienia. Wtedy szukał sposobu, żeby się od niego
„wydostać” – dzięki nowym wrażeniom, nowym podnietom, nowym
impulsom. I oczywiście dzięki nowym kobietom. Byłam jedną z nich. Co
mogę powiedzieć? Nawet po tylu latach nachodzą mnie chwile, kiedy wyję
w środku i mam ochotę się zemścić na tym skurwielu, po prostu. Oko za
oko, ząb za ząb, rozumie pan?
Na palcach jednej ręki mogłabym policzyć, ile razy zostawał u mnie na
noc. Zresztą nigdy nie zostawał do rana, nawet kiedy mógł. Nawet kiedy już
świtało, zawsze wychodził przed śniadaniem. Bolało mnie to, czułam się
wtedy porzucana. Ale być może jemu z kolei dawało to poczucie, że mimo
wszystko nie stawia kropki nad „i”; że zostawia sobie jakieś wyjście. Tak
sądzę. To nie było fair.
Szymon był najlepszym kochankiem, jakiego miałam w życiu. Nie chodzi
o to, że znał pozycje czy techniki takie, których inni faceci nie znali. Nie,
zupełnie nie, można nawet powiedzieć, że jego repertuar był nawet uboższy
niż u innych mężczyzn, z którymi sypiałam przedtem i potem. Wyróżniało go
co innego, mieszanka łagodności i brutalności. To był seks prosty, ale bardzo
skuteczny. Wiele razy zdarzało się podczas stosunku, że Szymon K. całował
mnie tak delikatnie i niewinnie, jakbyśmy mieli po dwanaście lat i dopiero
zaczynali poznawać, czym się różnią od siebie dziewczynka i chłopczyk,
a jednocześnie robił mi penetrację tak bolesną, że właściwie nie różniło się
to niczym od gwałtu. Która kobieta oparłaby się takiemu facetowi?
Często prosił mnie, żebym robiła mu dobrze ręką. Lubił to. W trakcie
dawał mi szczegółowe instrukcje, jak trzymać penisa i w jaki sposób nim
poruszać. Naprawdę to lubił, czasami miałam nawet wrażenie, że bardziej
lubił to niż sam stosunek. Zamykał wtedy oczy i odpływał daleko, gdzieś,
gdzie mnie nie było. Tylko on sam i obrazy, które podsuwała mu
wyobraźnia. Nie znosiłam takich chwil, czułam się wtedy gdzieś zupełnie na
boku, mimo to ulegałam tym prośbom. Pewnie dlatego, że po prostu
kochałam Szymona. I kochałam jego ciało. Było naprawdę cudowne… Niech
pan nie bierze tego do siebie, ale u wielu mężczyzn wygląda ono zupełnie
inaczej: mniejszy lub większy brzuch, wszystko jakieś takie sflaczałe,
otłuszczone, skóra poorana czerwonymi krostami, bliznami, naroślami,
przebarwieniami, rozstępami. Biaława, a przy tym pokryta ciemnym
owłosieniem, co stanowi mieszankę w sumie dość obrzydliwą w widoku.
Skóra Szymona była zupełnie inna, lekko śniada w odcieniu, gładka, jak
gdyby utoczona z jednego kawałka szlachetnego kamienia. Chciało się jej
dotykać, pieścić, całować. Jeszcze teraz pamiętam jej zapach, w połowie
mężczyzny, a w połowie dziecka…
Prowadziłam wtedy coś w rodzaju dziennika, zapiski w trzeciej osobie,
może to dobry moment, żeby je przytoczyć. Luźno powiązane ze sobą myśli,
spostrzeżenia, obrazy. A na obrazach Szymon i ja, wciąż razem, jakby to był
sen, z którego człowiek nie musi się budzić. Proszę posłuchać fragmentów:
„Ich początki. Proponuje mu spacer, wtedy dużo jej opowiada o sobie.
O swym dzieciństwie, trudnym charakterze, o żonie i synu, z którymi bardzo
jest związany i których bardzo kocha. Spędzają tak kilka godzin. Potem ona
zaprasza go na obiad. Późnym popołudniem rozstają się”. Kolejny wpis:
„Tego dnia wiele czułości, pieszczot. Tym razem ona więcej mówi o sobie.
O rzeczach z przeszłości, które ją bolą. Płacze. On słucha cierpliwie,
obejmuje ją ramieniem. W końcu spogląda na zegarek i mówi: »Muszę już
iść«. Ogarnia ją niewypowiedziana tęsknota. A secret life”. Inny fragment:
„Wstępują do kawiarni w centrum miasta. Zachowują się prowokująco wobec
siebie, nie przejmują się, że ktoś znajomy może ich zobaczyć. Dotykają się,
kradną pocałunki. Przypadkowo spotkana wtedy koleżanka pyta ją później
w esemesie, czy coś ich ze sobą łączy. «Tak – odpowiada żartem – wspólny
światopogląd»”. „Zrań mnie – mówi mu pewnego razu – zrób coś, żebym
przestała o tobie myśleć. Będzie mi łatwiej. Kilkakrotnie się sprzeczają. On
zarzuca jej emocjonalną chwiejność, ona wykrzykuje mu przez łzy: «Jesteś
pierwszym mężczyzną, przez którego płaczę! ». On, słysząc to, czuje pewien
rodzaj samozadowolenia, widać to w jego próżnym spojrzeniu, które bez
powodzenia stara się ukryć”. „Na odchodnym, w restauracji: »Pomogę ci
nałożyć płaszcz – mówi. – Skoro nie mogę cię rozebrać, to chociaż cię
ubiorę». Pożądanie”. „On jest jej winny drobną kwotę pieniędzy. »Masz« –
mówi do niej, podając kilka monet. »Włóż mi do kieszeni« – słyszy
w odpowiedzi. Ma diabliki w oczach”. „Przypadkowo spotykają się na jakimś
oficjalnym przyjęciu. Spoglądają na siebie ukradkiem, nie wiedząc, jak się
wobec siebie zachować w tej sytuacji. W końcu wychodzą, osobno, po czym
spotykają się w barze, kilka ulic dalej. »Czuję się taka osaczona myślami
o tobie« – mówi mu”. Pod koniec ton zapisków staje się jeszcze ciemniejszy,
niech pan posłucha: „Czego oboje chcą od siebie? Od życia? Czy znaleźliby
spokój, gdyby zostali razem? A może po pewnym czasie znów podryfowaliby
w inne strony, każde w swoją, ku nowym wrażeniom, podnietom, miłościom?
Ciągle od nowa, od początku, bez przerwy?”. „»Jest w tobie jednocześnie
jasność i ciemność« – powiedziała mu któregoś dnia. Poznał ją akurat wtedy,
gdy na nowo, po wielu latach, zaczęły powracać do niego, najpierw w snach,
potem również na jawie, obrazy z głębokiej przeszłości. Czy to jest
przyczyna?”. I jeden z ostatnich fragmentów, niech pan zwróci uwagę, ile
energii poświęcałam temu, żeby zrozumieć Szymona: „Czy ktoś kiedyś
pojmie tego człowieka, skoro on sam siebie nie jest w stanie pojąć? Jakiej on
chce miłości? Jakiej przyjaźni? Jakiej żony? Jakiej kochanki? I czy w ogóle?
Czasami miał wrażenie, że wreszcie znalazł kogoś, kto go w pełni rozumie.
Lepiej niż ktokolwiek. Potem było mu wstyd, wstyd przed sobą samym,
ponieważ uświadamiał sobie, że zbyt prędko stawia krzyżyk na uczuciach
własnej żony; że lekceważy jej miłość. Miałby tak łatwo pozwolić odejść
temu dojrzałemu uczuciu? Doświadczonemu? Wypróbowanemu? Tej wiernej
jak pies miłości? Ślepej miłości? Łatwość, z jaką chciał rozstać się
z przeszłością, przeraziła go. Z drugiej strony podobała mu się jego własna
siła, dzięki której rozkochiwał w sobie kobiety, sprawiał, że chciały go
obdarzać przyjaźnią, miłością. Co mógł ofiarować im w zamian? Nie był
złym człowiekiem, to nie tak. Przecież miał w sobie wiele hojności. Nikim
się nie bawił, przeciwnie, na swój sposób głęboko przywiązywał się do ludzi.
Chciał ich uczucia, a kiedy go nim obdarzali, ofiarowywał im swoje, nie
zastanawiając się nad konsekwencjami”. Trochę pretensjonalne i górnolotne,
to prawda. W takim byłam wtedy nastroju. Czułam, że coś idzie nie tak,
niestety nie znałam prawdziwych powodów, dla których z czasem wszystko
zaczęło się między nami psuć, dlaczego coraz rzadziej do mnie przychodził,
unikał mnie. Próbowałam coś zrozumieć, ale poruszałam się po omacku.
Byłam
omamiona
i
otumaniona.
Przez
mężczyznę
bezwzględnego,
cynicznego, okrutnego, dwulicowego, destrukcyjnego. Który karmił swoje
wybujałe ego uwielbieniem adorujących go kobiet, w tym przypadku mnie.
Ostatecznie nie ja jedna padłam jego ofiarą, nie tylko ja okazałam się tak
krótkowzroczna i głupia. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że był to
człowiek wyjątkowo przebiegły. W żaden sposób nie udawało się go
zaszufladkować, co niewątpliwie utrudniało ocenę motywów kierujących jego
postępowaniem.
Bezustannie
balansował
między
dezynwolturą
a najzwyklejszym tchórzostwem, dzikością a nudną statecznością, anarchią
a żenującą wręcz pedanterią. To pierwsze dawało energię do działania, to
drugie nie pozwalało rozpaść się na kawałki w momentach krytycznych.
Chciał mieć i w pewnym sensie naprawdę miał życie uporządkowane,
pozbawione wstrząsów, mimo to co jakiś czas poddawał je ciężkim próbom,
jak gdyby chciał w ten sposób ostatecznie się upewnić, że jest ono stabilne
naprawdę. Te przeciwstawne cechy jego osobowości, na pierwszy rzut oka
zupełnie niezrozumiałe, stanowiły, patrząc z dzisiejszej perspektywy,
mieszankę dość odstręczającą, trudno jednak ukrywać fakt, że właśnie one
czyniły z początku Szymona tak pociągającym – Boże, jakim ja językiem do
pana mówię?! Jakbym czytała jakieś oświadczenie dla mediów. To nie jest
mój język! Nie wiem, co się ze mną dzieje, sam pan widzi, że mówiąc
o Szymonie K., przestaję być sobą, to okropne! Miałabym ochotę go udusić…
Niech pan to, kurwa, wyłączy… Albo nie, będę mówić dalej, chcę mieć to za
sobą. Kurwa, co za syf.
Nie mam pojęcia, co mu siedziało w głowie. Ale nigdy się z nim nie
nudziłam. Nigdy. Był dowcipny, rozmowny, elokwentny, ciepły. Z drugiej
strony często robił wrażenie nieobecnego. Przyciągał do siebie, uwodził –
i mężczyzn, i kobiety – ale kiedy odpowiadało się na jego wezwanie i robiło
krok w jego stronę, nagle wznosił wysoki mur, nie do przebycia. W wielu
osobach rodziło to dezorientację, frustrację, żal do Szymona, niechęć.
Któregoś razu, kiedy tak sobie siedzieliśmy przy kawie, u mnie
w mieszkaniu – w gwałtownym przypływie żalu, tęsknoty, zapytałam go, bo
nie wiedziałam już, na czym stoję, gdzie jest góra i dół, prawo i lewo,
czekałam tylko, aż spojrzy na ten swój zegarek i powie, że musi iść –
zapytałam go wtedy, jak sobie to wszystko wyobraża dalej. Bez
zastanowienia odpowiedział, że po prostu cieszy się chwilą i nie myśli
o przyszłości. Patrzyłam na niego, gdy to mówił, nawet się nie zająknął,
starałam się wyczuć, czy jest szczery, czy po prostu się zgrywa. Ale jego
twarz była nieprzenikniona. Chłopięca, pogodna twarz, pozbawiona śladów
głębszej refleksji, a równocześnie inteligentna jak zawsze, czarująca. W tym
momencie wydał mi się całkiem beztroski, z nogą założoną na nogę, wolno
popijający kawę, czarną, słodką. Zrelaksowany, uśmiechnięty, ujmujący.
Ujmująco nieobecny. Miałam wrażenie, że na spotkanie ze mną wysłał
swojego awatara, który siedział tu zamiast niego, prawdziwego Szymona.
Ten prawdziwy został w domu i doskonale wiedział, jak wszystko potoczy się
dalej. Natomiast jego wysłannik rzeczywiście… cieszył się chwilą,
rozkoszował moim ciałem, sycił nim. Sprytne, prawda? Dzięki temu
w jednym i tym samym momencie Szymonowi udawało się mówić prawdę
i kłamać. To znaczy niczym się nie przejmował, a równocześnie cały czas
kombinował, jak by tu nie narobić sobie niepotrzebnych kłopotów.
Lubił obserwować niebo, za dnia i nocą, obojętne. Zachmurzone,
pogodne, rozświetlone księżycem, rozgwieżdżone, nieważne. To akurat
w nim lubiłam. Kochał bezkres, mówił, że karmi nim oczy. Nienawidził
sufitów, ścian, przegródek, segregatorów na dokumenty, rubryk, sal
wykładowych, zadymionych ciemnych knajp, płotów, wszystkiego, co
ograniczało naturalne pole widzenia. Dobrze czuł się tam, gdzie było dużo
wolnej przestrzeni. Z tego powodu, mimo że kochał literaturę, unikał też na
przykład księgarń i bibliotek, miejsc zapełnionych do ostatniego centymetra,
gdzie nie dało się swobodnie żeglować spojrzeniem. Także pokój Szymona
nie przypominał klasycznego gabinetu naukowca, wie pan, co mam na
myśli. Te wszystkie fotografie słynnych intelektualistów: głowa podparta
dłonią, palec wskazujący i środkowy dotykają policzka, na nosie okulary,
mina w rodzaju „właśnie rozwiązuję najbardziej fundamentalne kwestie
bytu”, z tyłu regał wypełniony książkami. Że też to się jeszcze nie znudziło!
Szymon tego nie znosił. Jego pokój, raz w nim byłam, był zupełnie inny.
Niektórym mógł się wydać pozbawiony wyrazu, charakteru, jakby dla
każdego i nikogo, ale mnie się to podobało, był jakiś inny, a w każdym bądź
razie inny niż to, czego się spodziewałam. Dużo wolnej przestrzeni,
wypełnionej światłem, trochę pamiątek po podróżach, trochę książek,
zazwyczaj ułożonych przypadkowo, trochę papierów, trochę obrazków i zdjęć,
komputer, fotel, lampa, na podłodze skóra dzika, nie wiem zresztą, skąd się
tam wzięła ta skóra, trochę absurdalne, prawda? Biurko ustawione pod
oknem tak, żeby mieć widok na zewnątrz, na sąsiednie ulice, domy, bloki
w oddali. „Podczas pisania nie bieg myśli jest ważny – mawiał Szymon – lecz
bieg oka. Nic nie może mu stać na drodze”. Zapamiętałam to sobie,
podobało mi się.
Niewymuszony sposób bycia, spokój, dyskretna elegancja, bez cienia
zniewieściałości czy opieszałości, to było po prostu czarujące. Taka delikatna
męskość. Nieśmiałe zdecydowanie. Słowa doskonale dopasowane do
okoliczności. Jakby miał szósty zmysł, dzięki któremu wiedział, co kiedy
i komu w danym momencie mówić. Dlatego tak trudno było się oprzeć jego
urokowi. Dopiero kiedy człowiek poznawał go bliżej, zauważał, że ten cały
urok nie jest całkowicie naturalny; że to zestaw określonych trików
towarzyskich, przydatnych przy pierwszym spotkaniu, dobrych, żeby przez
pewien czas prowadzić interesujący small talk, ale nic ponadto. Było ich
w sam raz tyle, żeby stworzyć pozory, że mamy do czynienia z osobą
otwartą na świat i ludzi, śmiałą, łatwo nawiązującą kontakty, swobodną
w obejściu. Ale bywało, że ten zestaw trików z jakichś powodów nagle i bez
ostrzeżenia wyczerpywał się, wtedy Szymona ogarniała całkowita niemoc.
W środku rozmowy milkł, zapadał się w sobie, jakby ktoś bez uprzedzenia
odłączył go od prądu. W końcu odchodził pod jakimś śmiesznym pozorem.
Jak ktoś, kto zużył całą amunicję i jedyne, co mu pozostaje, to ucieczka.
Kilka razy byłam świadkiem takiej sytuacji.
Kurwa, tak ciężko mi o nim mówić… Nie wiem, jakich słów używać.
Skromny, arogancki, samolubny, zdolny do wielkiej życzliwości i empatii,
sarkastyczny, piękny, okropny, obleśny, ciepły, złośliwy, brutalny, delikatny,
stonowany, nieopanowany, introwertyk, ekstrawertyk, dobry, zły – wszystko
się zgadza i nic się nie zgadza…
O swojej przeszłości opowiadał niedużo, jeśli już, to w taki sprytny
sposób, żeby dać do zrozumienia, że to jest przeszłość szczególna i bardzo
bolesna, i właśnie z tego powodu należą mu się jakby specjalne względy.
Tak, to był po prostu rodzaj szantażu emocjonalnego. Człowiek, słuchając
Szymona, czuł się prawie winny, że miał zwyczajne, szczęśliwe życie. To
poczucie przeradzało się potem, szczególnie u kobiet zafascynowanych
„mrocznymi głębiami” i „poranieniami” Szymona, w litość, a litość, a już
kobieca szczególnie, to, jak wiadomo, pierwszy krok do miłości. Ale nawet
ta miłość, te nawet najintymniejsze relacje z Szymonem pozostawiały
poczucie, że istnieje u niego jeszcze jakaś niezgłębiona „resztka”, jakaś
niezbadana „głębia”, kusząca tajemnicą, ponętna. Kobiety chciały do niej
koniecznie dotrzeć, podniecała je ta tajemniczość, ta zagadkowość Szymona,
dlatego były dla niego zdolne do wszystkiego, otwierały się przed nim całe,
dosłownie i w przenośni. Pytanie, czy tam rzeczywiście była tajemnica?
A może tylko jej pozór, na którą wszystkie dałyśmy się nabrać? Nie tak
trudno przecież zastąpić prawdę iluzją prawdy, najczęściej nie można
odróżnić jednego od drugiego.
To był dzień, kiedy kosmos zdecydowanie nie był mi życzliwy.
Zadzwoniła Agata, chciała się ze mną spotkać. Byłam przerażona,
pomyślałam, że po prostu wszystko się wydało, potem stwierdziłam, że nie
byłoby to nawet takie złe, przynajmniej skończyłby się ten okropny okres
niepewności i emocjonalnych huśtawek. Kiedy wchodziłam do kawiarni,
w której umówiłam się z Agatą, byłam przygotowana na wszystko, na
zarzuty, wyrzuty, obelgi, łzy. Ale nie na to, co nastąpiło. Niech pan sobie
wyobrazi, że Agata – nie wiem zresztą, dlaczego zwróciła się do mnie,
jakbym była jej najbliższą przyjaciółką, przecież spotkałyśmy się tylko kilka
razy w życiu – oznajmiła mi, że jej mąż, Szymon, ma kochankę, w innym
mieście, od co najmniej roku. A więc nie mogło chodzić o mnie! Zrobiło mi
się gorąco, poczułam wściekłość, rozumie pan. Bo co może czuć kobieta,
która dowiaduje się, że nie tylko nie jest tą pierwszą – miejsce pierwszej
zajmowała zawsze Agata – ale nawet tą drugą? Najgorsze było to, że niczego
nie mogłam dać po sobie poznać. A raczej dałam po sobie poznać wściekłość,
tyle że Agata nie wiedziała, jakie jest jej prawdziwe źródło. Myślała po
prostu, że jestem wściekła na Szymona za to, co zrobił jej, w rzeczywistości
ona nie obchodziła mnie w tym momencie ani trochę, mimo że ją trzymałam
za ręce, tak, bardzo troskliwie ją trzymałam, jak najlepsza przyjaciółka,
i nawet ocierałam chusteczką jej łzy, tak było. Nie hamowałam się,
nazwałam Szymona skurwielem, chujem, radziłam Agacie, żeby natychmiast
odeszła. „Ten człowiek nie jest ciebie wart” – mówiłam, jakbym
przekonywała nie ją, lecz siebie samą. To było okropne popołudnie, jeszcze
teraz potrafię odtworzyć w pamięci jego każdy szczegół. Kiedy tak sobie
rozmawiałyśmy, byłam przekonana, że Agata jest tego samego zdania co ja
i wie, co powinna zrobić, to znaczy zabrać wszystko, Michała też – to
Szymona najbardziej by dotknęło, naprawdę zabolało – ale wieczorem,
a właściwie już nocą, dostałam od niej maila, w którym – niech pan sobie
wyobrazi! – zarzucała mi, że moje sądy były zbyt jednostronne i pochopne,
a wnioski radykalne; że w ogóle nie rozumiem jednego, że ją i Szymona
łączy coś więcej niż innych ludzi. Nazwała to „ślepą miłością”, dokładnie
pamiętam. „Ty żałosna, głupia krowo – powiedziałam do niej w duchu. –
Znów dałaś mu się podejść”. Pewnie rozmawiali ze sobą przez wiele godzin,
najpierw uraczył ją tymi swoimi okrągłymi zdaniami, potem doprawił
wszystko czułością, ustępliwością, samoudręczeniem, na koniec zaserwował
mały szantaż emocjonalny, jakby w gruncie rzeczy należał mu się ten romans
z inną kobietą, bo on nie może żyć w zamknięciu, bo dawniej wystarczająco
długo tak żył i to się odbiło na jego psychice, i tak dalej… Co za skurwiel
z niego! Co za chuj! I teraz to wszystko trafiło rykoszetem we mnie! O mało
co nie zadzwoniłam do Agaty i nie wykrzyczałam jej do słuchawki, że ja też
byłam kochanką Szymona, że mnie też posuwał, że lizał moją cipę, że
wkładał palce w dupę, że ssał moje sutki i mówił, że mnie kocha, że mam
najwspanialsze ciało na świecie i… i… i… Tak, tak chciałam zrobić,
ukarałabym wtedy i jego, i ją. Za te ich kłamstwa i za tę obłudę. W końcu,
po kilku godzinach walki ze sobą, odpisałam: „Zrobisz to, co dla ciebie
będzie najlepsze, jestem tego pewna”. Czułam się chujowo, jak ktoś, kogo się
wystawiło na odstrzał.
Od tamtej pory nie widywaliśmy się. Byłam wściekła na Szymona, ale
oczekiwałam, że mimo wszystko da jakiś znak życia, spróbuje wyjaśnić, o co
chodzi, wytłumaczyć, być może bym mu nawet wybaczyła, w końcu kobieta,
która kocha, potrafi wiele wybaczyć, wszystko wybaczyć, a jeśli nie, to
przynajmniej mogłabym po prostu na niego nakrzyczeć, wykrzyczeć się,
kobieta potrzebuje się wykrzyczeć po czymś takim. A tu nic. Po prostu
Szymon nagle znikł z mojego życia, przestał przychodzić, rozmawiać, kochać
się ze mną, pisać esemesy, maile. Byłam normalnie zszokowana!
Próbowałam się z nim skontaktować, nawet przez osoby trzecie, przez jego
przyjaciela, Roberta W., ale nie reagował, w końcu dałam spokój, bo ile
człowiek może się prosić, poniżać? Głucha cisza, mówię panu. Jakbyśmy
w ogóle się nigdy nie znali, jakby nic między nami nie zaszło, jakby nie
padły nigdy żadne słowa, włącznie z tymi, na które czeka każda kobieta.
Myślę, że nie tylko mnie tak potraktował, przecież były też inne, nawet
domyślam się kto, choć pewnie nie domyślam się wszystkiego. W każdym
razie było ich co najmniej kilka, tych kobiet. Każda z nich, każda z nas,
Agata też, została poniżona, upokorzona kłamstwami i niedotrzymanymi
obietnicami. To była dla mnie ciężka lekcja od życia. Nauczyłam się wtedy,
żeby nie ufać do końca mężczyznom, bo wszyscy postępują tak samo: szukają
zaspokojenia własnej próżności, choćby nie wiem jak bardzo starali się to
ukryć. Czemu dowiedziałam się o tym tak późno? Czemu nie wiedziałam
o tym wcześniej?
Jedno trzeba przyznać, był świetnym ojcem dla Michała. Może nawet za
świetnym. Chcę przez to powiedzieć, że bardzo, ale to bardzo zależało mu
na dobrych kontaktach z synem, co sprawiało, że czasami zbyt mocno
ingerował w jego życie, bo był przekonany, że doskonale wie, co jest dla
Michała najlepsze. Czytał mu książki, rysował z nim, budował statki
kosmiczne z klocków Lego, grał w piłkę, zabierał na basen, do lasu, pod
namiot, do kina, na podchody, w góry, krótko mówiąc, zagospodarowywał
mu każdą wolną minutę, w ten sposób sądził, że buduje silną, autentyczną
więź z synem. I chyba rzeczywiście tak było, z tego, co wiem, Michał go
uwielbiał, czasami to nawet irytowało Agatę, która w takich chwilach czuła
się odstawiona jakoś na dalszy plan. Co tam Agata, ja też czasami się tak
czułam. W rozmowach ze mną Szymon co chwila zbaczał na temat Michała,
to było naprawdę groteskowe – jakby nic innego się nie liczyło. Zdarzało
się, że wpadał w panikę, kiedy nagle uzmysławiał sobie, że potraktował
Michała
nieodpowiednio
lub
obcesowo.
Wtedy
z
trudem
go
powstrzymywałam, żeby nie jechał od razu do domu, nie przepraszał
Michała, tylko został ze mną jeszcze przez chwilę.
Agata i Szymon? Co mam jeszcze dodać? W oczach większości ludzi
tworzyli idealną parę. On – spokojny i zrównoważony, ona spontaniczna,
pogodna, zaradna. Duże mieszkanie, samochód, udane dziecko, dobrze
zapowiadająca się kariera. Ale była też inna Agata i inny Szymon.
Wybuchowi, niecierpliwi, gwałtowni, nie znoszący sprzeciwu, zazdrośni
o siebie, ogarnięci chęcią dominacji. Wiem, że zdarzało się, że podczas
nocnych kłótni Agata groziła sobie nożem, a Szymon chciał wyskakiwać
przez okno albo goły siedział na balkonie, w deszczu i zimnie. Któregoś
razu, po wakacjach nad morzem, wrócił z blizną na czole. Zapytałam, co się
stało. Odpowiedział, że podczas kłótni na plaży Agata rzuciła w niego
kamieniem, o mało co nie trafiła mu wtedy w oko. Ale mimo takich
incydentów, dość częstych nawet, nie rozstali się. Nawet o tym nie myśleli.
Byli ze sobą naprawdę bardzo związani. Bardziej niż być może chciałam
wtedy przyznać. Tak, Agata chyba miała rację, to była ślepa miłość…
Skurwiel!
Myślałam o nim później, jasne. Wiele razy. Szczególnie wtedy, kiedy
dowiedziałam się, że zniknął. Sprawa stała się głośna, szef chciał nawet,
żebym o tym napisała reportaż, porozmawiała z ludźmi, którzy go znali, ale
oczywiście wymigałam się; reportaż powstał, ale nie ja byłam jego autorką.
Nie mogłabym nią być. Kompletnie się wtedy posypałam, wspomnienia
same powracały, jedne po drugim, było mi jakoś rzewnie, żal tego, co było,
nawet żal Szymona, bo przecież wszyscy wtedy myśleliśmy, że zginął.
Płakałam nad tym życiem – nie wiem, jak to ująć – niedokończonym?
Zwichniętym dokładnie wtedy, gdy wszystko szło w sumie tak dobrze? Gdy
oboje przetrwali największe burze? I nagle ciach! Prawie trzydzieści lat
czyjegoś życia znika jak woda wsiąkająca w piasek. Przez chwilę na piasku
zostaje jeszcze jakiś ślad, ale potem słońce wysusza nawet to. Nic nie widać,
nie widać, że płynęło tu czyjeś życie, wielka rzeka losu bogatego
w zdarzenia, wypełnionego emocjami, doświadczeniami. Na początku
wszystkim się wydaje, że to strata, po której świat już się nie podniesie. Że
nic nie będzie takie jak dawniej. Po czym okazuje się, że owszem, czyjeś
istnienie pewnego dnia zostaje wymazane z rejestru życia i ktoś z tego
powodu być może nawet cierpi, ktoś inny odczuwa żal, a jeszcze ktoś inny
rozpacza. Ale generalnie sprawy biegną w gruncie rzeczy swoim torem, aż
w końcu cierpienie, żal i rozpacz blakną jak wszystko inne, jak tamta rzeka,
po czym znikają zupełnie. Nic nie będzie takie jak dawniej? Rzecz w tym, że
wszystko zawsze jest w końcu takie jak dawniej.
Ludzie przychodzą, żyją tyle i tyle lat, potem odchodzą, świat uznaje
wtedy rachunek ich życia za zamknięty. Chyba że z pewnych powodów
rachunek trzeba otworzyć na nowo, jak ten Szymona, po kilkunastu latach
niebytu. Sądziliśmy, że rzeka jego losu dawno wyschła, aż tu znienacka
uderzyła znowu, nieznana, potężniejsza i groźniejsza niż kiedykolwiek, bo
nieprzewidywalna, bo płynąca nie wiadomo skąd i dokąd… Zatopiła
wszystko, co napotkała na swojej drodze, dosłownie anihilowała nasz świat,
a potem… tak, potem znowu zniknęła w głębinach ziemi, jak gdyby nigdy
nic, w czarnych otchłaniach, z których chwilę wcześniej wystrzeliła
z niszczycielską siłą. Skąd wiadomo, że któregoś dnia znowu nie wystrzeli
na powierzchnię, zatapiając to, co po raz drugi z wysiłkiem udało nam się
odbudować?
Tyle się pan nasłuchał opowieści mających związek z historią Szymona
K., tyle książek pan przeczytał, tyle mądrych artykułów, tylu psychologów
pan prosił o opinię, to niech mi pan teraz powie, jak to jest, że naszym
życiem raz po raz wstrząsają tajfuny, a potem wszystko zostaje jak dawniej?
Widzi pan, to właśnie mnie nurtuje od lat. Wydaje się panu, że gadam
dziwne rzeczy? Że jak to nic się zmieniło, skoro morderstwa dokonane przez
Szymona mają bezpośredni wpływ na nasze tu i teraz? Skoro mnie też ta
cała historia dotknęła? Skoro pozostawiła na mnie ślad? Ale kto będzie
pamiętał o Szymonie K. za sto lat? Albo za pięćset? Albo za tysiąc? Nawet
największe tragedie i największy ból, zresztą największe szczęście też,
w końcu znikają po prostu jak ta woda wsiąkająca w piasek. Nie mija wiele
czasu i człowiek o tym zapomina, żyje dalej, nie przejmuje się, a jeśli nie on,
to jego dzieci, wnuki, prawnuki. Więc pytam się pana, po co to wszystko? Po
co żyć, skoro na koniec zostaje tylko piach?
Niedawno pomyślałam, że to trochę jak film w telewizji. Kiedy go
oglądamy, przeżywamy jakieś emocje, jakieś wzruszenia, strach, nadzieję,
cierpienie, radość, szczęście, ulgę. Ale potem wstajemy z fotela, wyłączamy
telewizor i idziemy spać. A rano o niczym nie pamiętamy, tylko po prostu
żyjemy dalej. Tak będzie z historią Szymona K., mówię panu. Wyłączymy ją
jak się wyłącza telewizor, pójdziemy spać i jutro uznamy ją już tylko za
niezły film. Nie przeraża to pana? Mnie przeraża, dołuje. A potem znowu nie
przeraża i nie dołuje, bo wydaje mi się, że to naturalna kolej rzeczy. Że tak
musi być i tak jest w gruncie rzeczy dobrze. Dobrze, że świat zapomina. Bo
przecież gdyby wszystko pamiętał, musiałby już dawno od środka pęknąć,
nie sądzi pan?
A
7
gatę K. obudziło zimno. „Nie zamknęłam okna na noc...” –
pomyślała przez sen, mimo to ociągała się ze wstaniem, wciąż czuła
zmęczenie zdarzeniami poprzednich dni. Spróbowała wymacać
dłonią kołdrę, jednak palce, spoczywające dotąd w bezruchu, nieoczekiwanie
dotknęły czegoś miękkiego i chłodnego („Nawiało przez niezamknięte okno,
musiała być ładna zadymka…”). Dopiero po chwili uzmysłowiła sobie, że
poprzedniego dnia wcale nie zasnęła w swoim łóżku i że jej ostatnie
wspomnienie dotyczyło bułek. Tymczasem teraz wszędzie dookoła leżał
śnieg. W miejscu, gdzie spała, powoli topniał, wilgotna piżama przyklejała
się do ciała, wzmagając uczucie zimna. Agata K. usiadła, lecz nadal niczego
nie mogła dojrzeć, wokół panowała niemal całkowita ciemność. Wiał
delikatny mroźny wiatr. Nie miała pojęcia, gdzie jest, przyszło jej nawet na
myśl, że to wyjątkowo realistyczny sen. Postanowiła wstać, uszła kilka
kroków, kiedy nagle zatrzymało ją niespodziewane szarpnięcie. Na
odrętwiałej od zimna szyi poczuła cienką metalową linkę. Najpierw
spróbowała ją zdjąć, bezskutecznie. Potem zaczęła ją szarpać zgrabiałymi od
zimna dłońmi, póki po skórze nie spłynęła ciepła krew. Długo wołała
o pomoc, wreszcie wyczerpana padła na śnieg, jednak zimno szybko
sprawiło, że ponownie stanęła na nogi. Tracąc co chwila równowagę na
śliskiej nawierzchni, ruszyła w stronę miejsca, z którego, jak sądziła,
musiała wychodzić linka. Po kilku metrach zorientowała się, że znalazła się
przed czymś, co przypomina wielką metalową skrzynię, wypełnioną
masywnymi polanami. Wtedy usłyszała kroki, ich odgłos początkowo niósł
się z bardzo daleka. Dostrzegła też słabe światło latarki. Zaczęła wołać:
„Tutaj! Tutaj! Proszę mi pomóc! Jestem przywiązana! Nie mogę się ruszyć!
Ratunku!”. Trzymający latarkę człowiek zbliżył się spokojnym krokiem, był
ledwo widoczny, nic nie mówił. Zatrzymał się w odległości trzech, czterech
metrów od Agaty K. W prawej dłoni trzymał długą zapałkę. Zapalił ją
i rzucił do skrzyni, w miejsce, gdzie leżała gruba warstwa siana i papieru,
a nad nią grube polana polane benzyną. Od ognia, który buchnął wysokim
płomieniem, zrobiło się jasno, Agata K. dopiero teraz dostrzegła, że znajduje
się na środku zamarzniętego stawu. Potem dojrzała także twarz Szymona.
Patrzyła na niego, nie potrafiąc wydusić z siebie niczego poza cicho
powtarzanym: „Jezu, Szymon… Jezu, Szymon… Jezu, Szymon… Jezu,
Szymon…”. W końcu padła przed nim na kolana, wznosząc ku górze obie
ręce, jak gdyby chciała oddać mu hołd. Szymon K. nawet na nią nie spojrzał,
tylko patrzył w ogień. Płomienie biły wysoko w górę, metalowa skrzynia
zaczęła miejscami rozpalać się do czerwoności. Uznawszy, że wszystko
przebiega zgodnie z planem, Szymon bez słowa odwrócił się i ruszył
z powrotem. Rozgrzany metal powoli stapiał pod sobą lód, Agata K.
zrozumiała, że skrzynia wkrótce pociągnie ją na dno. Nie mogła widzieć, że
na brzegu stał Szymon, czekając, aż wody jeziora pochłoną ogień, skrzynię
i kobietę. Kiedy to nastąpiło, wsiadł do samochodu i odjechał. Znów zrobiło
się ciemno i cicho.
Na pytanie zadane mu następnego dnia przez inspektora – „Czy pan wie,
dlaczego pański ojciec to robi?” – Michał K. odpowiedział krótko: „Nie”. Dwa
dni wcześniej stracił babcię, poprzedniej nocy zaginęła jego matka. Wyszła
do supermarketu, tam, robiąc zakupy, po prostu rozpłynęła się w powietrzu.
Pilnujący jej policjant został odurzony substancją nieznanego pochodzenia.
Kamery sklepowe nagrały mężczyznę w czapce z daszkiem, który go
zagadnął, po czym znienacka przyłożył mu do ust i nosa grubą chustę,
jednocześnie mocnym chwytem przytrzymując go za ramię, aby od razu nie
upadł. Następnie przywołał ochroniarza, któremu powiedział, że ten
człowiek zemdlał i trzeba wezwać lekarza. Powstało zbiegowisko. Mężczyzna
wykorzystał zamęt i pognał w kierunku nieświadomej niczego Agaty K.,
która stała przy stoisku ze świeżym pieczywem. Miała już pełen koszyk
zakupów i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zamierzała skierować się
do kas. Wtedy właśnie musiała zostać pozbawiona przytomności, po czym
wyniesiona przez magazyn butelek, a przynajmniej tak przypuszczano,
ponieważ było to jedyne miejsce w całym sklepie, którego nie obejmowały
swym zasięgiem kamery. Zanim zniknęła, Agata K. potwierdziła
policjantom, którzy odwiedzili ją poprzedniego wieczoru, że głos nagrany
w
mieszkaniu
zamordowanej
Alicji
K.
(„Dobrze
przykryta”)
najprawdopodobniej należał do jej zaginionego przed laty męża („Tak, to
chyba jego głos, minęło sporo czasu, ale to chyba on. I rzeczywiście zawsze
podjadał orzeszki, chociaż najbardziej to lubił pistacje…”). Dla pewności
sięgnięto po stare nagrania z wakacji rodzinnych. Nie było wątpliwości.
Ostateczny dowód miały przynieść analizy próbek DNA pobranych ze
szklanki znalezionej w mieszkaniu Alicji K. i zebranych z dywanu, w jadalni,
drobnych kawałków orzeszków ziemnych. Alicję K. znaleziono martwą na
kanapie, lewą rękę miała przywiązaną do drewnianego oparcia, usta
zakneblowane. Na plecach, pod prawą łopatką, odkryto grubą taśmę
o
długości
jedenastu
centymetrów
i
szerokości
pięciu,
nasączoną
niezidentyfikowanym płynem o słodkawym owocowym zapachu i dość gęstej
konsystencji. Taśmę wysłano niezwłocznie do laboratorium, lecz wszyscy
zgodnie przypuszczali, że płyn jest po prostu trucizną, która, wchłonięta
z zewnątrz przez skórę, spowodowała powolną, choć zapewne dość łagodną
śmierć Alicji K. Co się stało z Agatą K., nie wiedziano.
Od kiedy opublikowano jego dawne fotografie, dołączając do nich
symulacje ukazujące prawdopodobny wygląd obecny, Szymon K. musiał
poświęcać więcej czasu na charakteryzację. Przystrzygł gęste włosy, zapuścił
brodę, całkowicie wymienił garderobę. Wygodne dżinsy i skórzane kurtki
zastąpił doskonale dopasowanymi garniturami i precyzyjnie skrojonymi
prochowcami. Kupił też srebrny zegarek i elegancką aktówkę. Żeby
sprawiała wrażenie używanej, tu i ówdzie odrobinę ją przytarł. Podobnie
buty, które specjalnie dla niego sprowadzono z Warszawy. Elegancki strój
ograniczał naturalną swobodę ruchów, do której Szymon od dawna przywykł,
lecz i pozwalał bez większych przeszkód przemieszczać się ulicami miasta.
Było to konieczne, ponieważ śledztwo w sprawie niewyjaśnionych zabójstw
ostatnio ruszyło z martwego punktu i ujęcie sprawcy było – tak się
spodziewano – tylko kwestią czasu. Szymon doskonale to sobie uświadamiał,
z drugiej strony wolał uniknąć gwałtownych i nieprzemyślanych posunięć,
które mogły go narazić na niebezpieczeństwo. Matkę i żonę udało mu się
zlikwidować nieomal równocześnie, wykorzystując efekt zaskoczenia.
Z synem należało działać ostrożniej, tym bardziej że kolejne posunięcia
policji wykazywały brak logiki, co było zastanawiające i dlatego właśnie
niebezpieczne. Zamiast zwiększyć ochronę Michała K., co w obecnej sytuacji
należałoby uznać za najbardziej wskazane, zmniejszono ją. Teraz kręcił się
w pobliżu zazwyczaj tylko jeden policjant, jak gdyby tym sposobem chciano
zachęcić sprawcę do działania. Szymon przypuszczał, że musi to być po
prostu pułapka. Długo krążył wokół syna, analizując rozmaite scenariusze
zabójstwa. Zawsze jednak zachowywał bezpieczny dystans, podejrzewał
bowiem, że Michał K. musi mieć niewidoczne towarzystwo. Czynione
z ukrycia obserwacje uświadomiły mu, że syn jest fizycznie do niego
niezwykle podobny. Zbliżony wzrost, identyczne proporcje ciała, wreszcie
rysy twarzy – w pewnej chwili Szymonowi wydało się, że uległ halucynacjom
i widzi siebie samego sprzed lat. Michał K. nie ukrywał się, często opuszczał
mieszkanie. Chodził na wykłady, do znajomych, do sklepu. Jak gdyby
zdarzenia, które miały miejsce w ostatnim roku, w ogóle go nie obeszły.
Szymon uznał, że zachowanie syna to wynik przemyślanej strategii policji
i wzmógł czujność. Codziennie zmieniał trasy, jakimi się poruszał. Oprócz
garnituru miał teraz do dyspozycji, w zależności od sytuacji, luźny strój
sportowy, ubranie robocze, a nawet damskie spódnice i płaszcze. W tym
ostatnim przypadku musiał się zawsze garbić, żeby dostosować ubiór do
swojej sylwetki, ponadto robił sobie specjalny makijaż. Wówczas stawał się
po prostu staruszką, w chustce na głowie, o lasce, udającą się na zakupy do
sklepiku osiedlowego. Zdarzało się, że w tym samym miejscu robił zakupy
równocześnie Michał K. Szymon, stojąc za nim w kolejce, wdychał wtedy
ciężki zapach jego męskich perfum.
Kiedy to się stało, nastała już wiosna. Ostatnie kilkanaście dni Szymon
spędził prawie wyłącznie w samochodzie. Z hoteli zrezygnował, słusznie
obawiając się, że policja ma je wszystkie na oku. Rankiem dwudziestego
kwietnia – był to wtorek, dzień, kiedy Michał K. przed południem wychodził
na wykłady – zgarnął bezdomnego, któremu, nie wchodząc w szczegóły,
obiecał, że go nakarmi, umyje i ubierze, oprócz tego da jeszcze sporą ilość
gotówki, jeśli tylko ten z nim pójdzie i poda się za jego ojca. Bezdomny
przystał na to bez wahania. Po dwóch godzinach siedział w samochodzie
Szymona K., odświeżony, przebrany w schludne, czyste rzeczy. Z apetytem
pochłaniał zapiekankę, a jego dłonie ogrzewał kubek gorącej kawy. Szymon
był ujmujący i rozmowny, nie chciał wyjść na człowieka, którego należało się
obawiać. Powtarzał, że to wszystko to żart z okazji urodzin brata. Bezdomny
uwierzył w tę historię, a przynajmniej udawał, że wierzy. „Mam dzisiaj
farta” – powtarzał. Szymon zaparkował przed blokiem, w którym mieszkał
jego syn. Pomógł bezdomnemu wysiąść i wziął go pod ramię, jak człowieka,
któremu trudno chodzić o własnych siłach. Wiedział, że jest obserwowany,
jednak wiedział też, że w swoim markowym garniturze, mając u boku
drepczącego z wyraźnym wysiłkiem staruszka, któremu pomaga nieść
sporych rozmiarów walizkę, nie sprawia wrażenia osoby podejrzanej, a tym
bardziej niebezpiecznej. Zachowywał spokój, nie spieszył się. Wiedział, że
syn wciąż jest na górze, najprawdopodobniej przygotowywał się do wyjścia.
Kiedy obaj znaleźli się przy windzie, polecił bezdomnemu wjechać na szóste
piętro i odnaleźć mieszkanie numer sześćdziesiąt cztery. „Na korytarzu
zauważysz kogoś, kto może się podawać za policjanta – tłumaczył powoli. –
On o wszystkim wie, ale będzie udawał, że nie, to taki żart, część mojego
planu. Jeśli będzie cię o coś pytał, powiedz, że przyjechałeś w odwiedziny do
córki, która mieszka pod numerem sześćdziesiąt trzy. Nie pomyl niczego,
pamiętaj, dostaniesz dużo forsy. Dam ci komórkę, trzymaj ją w dłoni
włączoną, żebym mógł słyszeć, co robisz. Kiedy znajdziesz się pod
właściwymi drzwiami, naciśnij dzwonek. Ktoś otworzy, to będzie mój starszy
brat. To wszystko”. „Co mam zrobić z tą walizką?” „Nic, po prostu ją trzymaj
w ręku, reszty dowiesz się później. Jeśli dobrze się spiszesz, dostaniesz tyle,
ile się umawialiśmy. A może nawet dorzucę coś ekstra. Nie spierdol tego,
chcę zrobić bratu niespodziankę”. Bezdomny wjechał więc na szóste piętro,
powiedział
policjantowi,
co
miał
powiedzieć,
odszukał
mieszkanie
sześćdziesiąt cztery i zadzwonił do drzwi. „Proszę pana – usłyszał głos
policjanta – mieszkanie sześćdziesiąt trzy jest naprzeciwko!” Wtedy drzwi się
otwarły. Bezdomny zdziwił się, że mężczyzna, którego ujrzał, był taki młody.
W tym samym momencie dostrzegł kątem oka, że policjant biegnie w jego
stronę, i już miał wydusić z siebie, że chyba zaszła jakaś pomyłka i że
przecież to wszystko kazał mu zrobić człowiek, którego poznał tego ranka,
kiedy nagle korytarzem wstrząsnęła ogromna eksplozja. Siła wybuchu od
razu zabiła ich obu, bezdomnego i młodego mężczyznę, który otworzył
drzwi. Policjant, ciężko ranny, wił się pod ścianą i jęczał. Szymon odrzucił
oba telefony daleko od siebie. Za pomocą pierwszego zachowywał
z bezdomnym łączność, za pomocą drugiego uruchomił – kiedy usłyszał
otwierane drzwi – umieszczony w walizce ładunek wybuchowy. Przez okno
korytarza ujrzał biegnących zewsząd ludzi, którzy jakby wyrośli spod ziemi.
Większość z nich miała broń, kilku, krzycząc, wydawało pozostałym
komendy. Nim dopadli drzwi wejściowych, Szymon wbiegł na trzecie piętro,
gdy oni znaleźli się na drugim, on już docierał do szóstego. Ogień
gwałtownie się rozprzestrzeniał, ciemny dym wypełniał korytarz i gryzł
w oczy. Ze wszystkich drzwi wybiegali przerażeni ludzie. Szymon zrzucił
z siebie ubranie, po czym wbiegł do pierwszego mieszkania z brzegu,
odpychając od siebie jego zdumionych właścicieli. Odnalazł łazienkę,
wskoczył pod prysznic i maksymalnie odkręcił kurek z wodą. Trwało to nie
więcej niż kilkanaście sekund. Zmoczony od stóp do głów, całkiem nagi
wypadł z powrotem na korytarz, wprost na policjantów, którzy sądząc, że to
lokator jednego z mieszkań, biorący właśnie prysznic, przepuścili go i kazali
czym prędzej wydostać się z budynku. Zbiegając z szóstego piętra, mijał
zastępy strażaków i lekarzy. Oddychał z wysiłkiem, od dymu zrobiło mu się
słabo, mimo to zdołał w końcu wybiec na zewnątrz, gdzie tymczasem
powstało zbiegowisko. Policjanci próbowali opanować gęstniejący tłum
i zapanować nad paniką. Gdy Szymon wolnym krokiem wyszedł na zewnątrz,
ktoś okrył go kocem i prosił, żeby udał się do karetki. Zrobił to, jednak
znalazłszy się w środku ogłuszył pielęgniarza, który chciał mu podać wodę,
a chwilę później również spieszącego na pomoc kierowcę. Ledwo wciągnął
ich ciała do wnętrza karetki, kiedy pojawił się policjant, który
najprawdopodobniej chciał o coś zapytać pielęgniarzy, lecz kiedy ujrzał, co
się z nimi stało, sięgnął po broń i wycelował w Szymona K. Ten
błyskawicznie go obezwładnił, sprawnym ruchem przechwycił pistolet
i ogłuszył kolbą. Z trzema skrępowanymi ciałami w środku, w białym kitlu
narzuconym na gołe ciało, zapuścił silnik i odjechał nie zatrzymywany przez
nikogo. Trzy skrzyżowania dalej porzucił pojazd, w bramie kamienicy zaczaił
się na jakiegoś mężczyznę, któremu zabrał ubranie, i oddalił się
w niewiadomym kierunku.
Dokładnie w tym samym momencie jakaś kobieta w przeciwległej części
miasta mijała swoją sąsiadkę. Sąsiadka pchała wózek, była wyraźnie
zmęczona, od dwu godzin bezskutecznie próbowała uśpić dziecko w wózku.
Ono jednak wcale nie zamierzało spać, tylko obserwowało okolicę
skupionym, zimnym wzrokiem, od którego przechodniom robiło się
nieswojo.
Relacja inspektora Nowickiego
Leszek Nowicki, lat pięćdziesiąt jeden, z tego dwadzieścia siedem w policji.
W stopniu inspektora od pięciu lat. Co tu dużo mówić: śledztwo szybko
przerosło kompetencje lokalnej policji. Dlatego poproszono nas o pomoc.
Wysłałem swoich najlepszych ludzi, Adama i Łukasza Szymanowskich.
Miałem świadomość, że będzie to długie i skomplikowane dochodzenie
wymagające niestandardowych metod działania. Z racji szczególnych
predyspozycji psychicznych bracia Szymanowscy nadawali się do takich
zadań najlepiej. Ich zdolności określano niekiedy mianem paranormalnych,
chciałbym jednak z całą mocą podkreślić, że taka ocena opiera się na
nieporozumieniu. Przypadek braci Szymanowskich był rzadki, niemniej
znany literaturze fachowej. Obaj chorowali na zespół Tourette’a, która to
choroba w zwykłych okolicznościach zapewne w znacznym stopniu
uniemożliwiałaby im prowadzenie normalnego życia, a nawet wiązała się
z kłopotliwym leczeniem farmakologicznym skutkującym dotkliwymi
efektami ubocznymi. Jako komisarze policji nie musieli się mu poddawać.
Braci Szymanowskich przyjąłem do policji na własną odpowiedzialność i na
własną odpowiedzialność ich tam trzymałem. Nie wdając się w szczegóły
natury medycznej, obaj posiadali wykraczającą ponad przeciętną zdolność
naśladowania charakteru i zachowania innych osób, nawet takich, z którymi
osobiście nigdy się nie zetknęli. Wystarczył im fizyczny kontakt
z przedmiotami codziennego użytku należącymi do tychże osób, na przykład
ubraniami lub kosmetykami. Umiejętność ta była dla nas zawsze bezcenna,
dociekanie jej źródeł było kwestią drugorzędną. Koszty psychiczne, związane
z zespołem Tourette’a, bez wątpienia znaczne, również znajdowały się poza
obszarem naszego zainteresowania. Znaczenie miały tylko efekty działań
braci Szymanowskich, spektakularne. „Bliźniacy”, jak ich nazywaliśmy,
cieszyli się moim pełnym zaufaniem. Nie nadużyli go ani razu.
Okoliczności sprawy, jak również poszczególne etapy śledztwa, stanowiły
przedmiot ustawicznego zainteresowania mediów, w związku z czym
relacjonowano je na bieżąco i nie ma potrzeby do nich wracać w tym
miejscu. Ze swej strony nadmienię tylko, iż istniejący wokół sprawy
Szymona K. szum medialny co prawda niejednokrotnie utrudniał śledczym
wykonywanie obowiązków, niemniej byłem zdania, że summa summarum
może on mieć pozytywny wpływ na wyniki śledztwa. Zachodziła bowiem
możliwość, że dzięki temu więcej osób dowie się o sprawie Szymona K., co
zwiększało szanse na ujęcie sprawcy. Czas pokazał, że się myliłem. Szymon
K.
działał
w
sposób
nadspodziewanie
skuteczny,
gdyż
wyjątkowo
niestandardowy. Od początku do końca wodził policję za nos.
Poznanie personaliów mordercy nie pomogło nam tak bardzo, jak można
by się spodziewać. Ściśle mówiąc, nie pomogło nam to ani trochę.
Wiedzieliśmy, że mordercą jest Szymon K., urodzony wtedy i wtedy,
zaginiony wtedy i wtedy, były nauczyciel akademicki, swego czasu znany
z licznych artykułów, książek, wystąpień publicznych, mąż Agaty K., ojciec
Michała K. i tak dalej. Dysponowaliśmy drobiazgowym życiorysem tego
człowieka sprzed jego pierwszego zaginięcia, jak również zapisami rozmów
z osobami, które go wtedy znały. Prześwietliliśmy jego przeszłość,
przeczytaliśmy wszystko, co kiedykolwiek napisał, jeszcze jako badacz
literatury, zbadaliśmy skrupulatnie każdy przedmiot, który do niego dawniej
należał. Zleciliśmy również sporządzenie portretu psychologicznego.
Jak już nadmieniłem, działania Szymona K. cechował znaczny stopień
skuteczności. Było pewne, że musiał się gdzieś nauczyć, w jaki sposób
szybko i precyzyjnie uśmiercać ludzi, jak znaleźć się w ich pobliżu, ażeby
pozostać przez nich niezauważonym, jak się przemieszczać, czasami na
znaczne odległości, żeby nie zostać wytropionym przez organy ścigania,
wreszcie jak sporządzać fałszywe dokumenty, zmieniać swoją tożsamość, jak
również cechy fizyczne. Podobne umiejętności posiadają wyłącznie żołnierze
niektórych jednostek specjalnych oraz najlepsi agenci służb specjalnych.
Niestety
przez
długi
okres
czasu
nie
dysponowaliśmy
żadnymi
wskazówkami, które pomogłyby nam odpowiedzieć na pytanie, gdzie
Szymon K. przeszedł szkolenie pozwalające mu posiąść tego rodzaju
umiejętności, kto to szkolenie przeprowadził, dlaczego Szymon K. mu się
poddał, wreszcie jaki był główny cel realizowanego przez niego planu.
Kluczem do sprawy musiało być bez wątpienia nagłe zniknięcie Szymona K.
kilkanaście lat wcześniej, zniknięcie równoznaczne w oczach większości
znających go wtedy osób ze śmiercią. Następnie człowiek ten, od dawna
uznany za zmarłego, przybywa jak gdyby – takie opinie niejednokrotnie się
słyszało – z zaświatów, dokonuje fizycznej eliminacji praktycznie całej swojej
najbliższej rodziny, po czym znów znika w sposób, który z jednej strony
ponownie sugeruje śmierć, z drugiej, z racji wielu niejasnych okoliczności
towarzyszących temu wydarzeniu, zostawia pole dla licznych spekulacji.
Jest jasne, że Szymon K., dokonując na członkach swojej rodziny
kolejnych aktów morderstwa, realizował pewien plan, jednak jego
rekonstrukcja okazała się w praktyce niemożliwa. Sprawca działał, jak już
nadmieniłem, w sposób wyjątkowo niestandardowy, to znaczy nie
dostosowywał okoliczności do własnego planu, tylko plan do zaistniałych
okoliczności, a następnie niejako zmieniał ich wektor – dokładnie w takiej
mierze, w jakiej to było mu potrzebne do realizacji planu. Przez dłuższy
okres czasu nie zostawiał po sobie żadnych śladów, chyba że z rozmysłem.
Z nikim nie nawiązywał kontaktu, niczego nikomu nie tłumaczył. Działał
w sposób precyzyjny, nie był jednak typem seryjnego mordercy, który trzyma
się określonego schematu, ponieważ chce zostawić policji i mediom pewną
zaszyfrowaną wiadomość od siebie. Rekonstrukcja takiego schematu bywa
trudna, niemniej jest jak najbardziej możliwa. Tymczasem Szymon K. żadnej
wiadomości nikomu przekazywać najwyraźniej nie chciał. W gruncie rzeczy
nie interesowało go ani śledztwo, ani szum medialny, ani tym bardziej to, co
o nim i jego działaniach sądzili policyjni psychologowie i śledczy. Od
pewnego momentu stało się dla mnie i moich współpracowników jasne, iż
sprawca zajęty jest tylko i wyłącznie własnym zadaniem, które realizuje
z żelazną konsekwencją, nie rozglądając się na boki i nie tracąc
niepotrzebnie energii na sprawy z jego punktu widzenia absolutnie
drugorzędne. W jednym tylko przypadku zostawił po sobie wyraźny ślad
(szklanka w mieszkaniu matki), którego najprawdopodobniej zostawić nie
zamierzał, a który po miesiącach bezowocnych wysiłków wreszcie pozwolił
nam ustalić tożsamość sprawcy. Początkowo byliśmy przekonani, że
poczyniliśmy istotny postęp w sprawie, niestety szybko okazało się, że
znajomość personaliów sprawcy w niczym nam nie pomaga. A nawet
przeciwnie: pogłębia frustrację całego zespołu dochodzeniowego, który
mając do dyspozycji taką wiedzę, nie potrafił zapobiec kolejnym
morderstwom.
Bracia Szymanowscy pierwszy raz mieli do czynienia z podobnym
przypadkiem. Dotychczas ich umiejętności pozwalały znacznie szybciej
i precyzyjniej określić ogólny profil sprawcy. Teraz mieli do czynienia
z czymś, co pewnego razu, używając przenośni, opisali jako czarną dziurę,
obiekt fizyczny o ciężarze tak znacznym, że nie wydostaje się z niego żadne
światło na zewnątrz, w związku z czym niemożliwe jest również określenie
cech i właściwości tegoż obiektu. Zastosowane przez nich określenie było
dla mnie o tyle zastanawiające, że sami bracia bez wątpienia mieli w sobie
coś – że pozwolę sobie na użycie przenośni – z takich „czarnych dziur”.
Traktowałem ich jak synów, niemniej nie sposób ukryć faktu, iż w ich
zachowaniu było coś – jakby to ująć – nieludzkiego. Proszę mnie źle nie
zrozumieć, nie mam na myśli tego, że ich zachowanie należało uznać za
amoralne, sprzeczne z zasadami człowieczeństwa, lecz to, że przypominali
androidy, które nie przeżywają prawdziwych emocji, takich jak my, ludzie,
tylko te emocje umiejętnie naśladują. Nie posiadają własnej tożsamości,
osobowości, czegoś, co ich wyróżnia i czyni jednostkami. Są – ponownie
używając przenośni – pustym naczyniem, do którego można wlać wszystko.
Tacy właśnie byli Bliźniacy, to było źródło ich wyjątkowości. Problemy
zaczęły się wtedy, kiedy natrafili na człowieka pod pewnymi względami
przypominającego ich samych. Dlatego tak długo błądzili po omacku.
Dopiero przy morderstwie Alicji K. wydarzyło się coś, co pozwoliło braciom,
konkretnie
Adamowi
Szymanowskiemu,
wyraźnie
uchwycić
fizyczną
obecność sprawcy, do tej pory całkowicie niewyraźną. Stało się tak być może
dlatego – to oczywiście tylko hipoteza – że zamordowanie własnej matki pod
pewnymi względami stanowiło wstrząs także dla Szymona K., którego pole
energetyczne, do tej pory stabilne, zostało tym postępkiem zakłócone
mocniej niż zwykle, tak, iż nareszcie dało się uchwycić śladową obecność
jego osobowości, śladową, a mimo to tak wyraźną i destrukcyjną, że Adam
Szymanowski nie potrafił znieść wywołanego jej obecnością napięcia i na
pewien okres czasu stracił przytomność. Tego dnia mieliśmy wszyscy
poczucie, że „czarna dziura”, jaką był Szymon K., na moment przestała być
czarna i że w jej wnętrzu można dostrzec jakieś niewyraźne kształty.
Z praktycznego punktu widzenia nie miało to oczywiście większego
znaczenia: Szymon K. mordował dalej. Jedyne, co udało nam się osiągnąć to
to, że w przynajmniej jednym punkcie zdołaliśmy udaremnić jego zamiary.
Nie udało mu się zamordować syna, Michała. Niestety ofiarą padł kto inny,
Łukasz Szymanowski, który się pod niego podszył. Była to niepowetowana
strata. Straciliśmy jednego z naszych najlepszych ludzi. Pozbawiony
stymulującej obecności brata Adam Szymanowski także przestał być
przydatny do pracy w policji. Raz na zawsze utracił swoje wyjątkowe
umiejętności.
Po tych wydarzeniach środki masowego przekazu nie zostawiły na mnie
i prowadzonym przeze mnie zespole suchej nitki. Powszechne stały się
zarzuty o nieudolność. Nie straciłem stanowiska tylko dlatego, że cieszyłem
się pełnym wsparciem przełożonych. Ale i oni wymagali ode mnie efektów.
Nie ustawałem w wysiłkach. Przełom nastąpił, kiedy dostaliśmy informację
od naszych portugalskich kolegów, że w okolicach Sagres widziano Szymona
K. oraz że odnaleziono należącą do niego torbę. Mieliśmy nadzieję, że
znajdziemy w niej wskazówki mogące pomóc w dalszym śledztwie.
W pewnym sensie tak było, niestety na miejscu okazało się, że torbę
wypełniały głównie pozbawione większej wartości notatki z podróży, jakie
Szymon K. odbywał w ostatnich latach. Były to przede wszystkim opisy
krajobrazów, uwagi na temat spotykanych ludzi, miejscowych zwyczajów,
rodzajów pożywienia i tym podobne.
Torba zawierała także dokumenty, z których wynikało, że Szymon K. od
co najmniej siedmiu lat był obywatelem państwa o nazwie Saint Vincent
i Grenadyny, położonego w archipelagu Wysp Zawietrznych, na Morzu
Karaibskim. Pod nazwiskiem Mike Simon zamieszkiwał niewielką wyspę
Carriacou. Udałem się tam dwukrotnie. Za pierwszym razem udawałem
turystę. Bez trudu uzyskałem wiele informacji o Szymonie K., przede
wszystkim od lokalnego taksówkarza, który przewiózł mnie samochodem po
wyspie, pokazał dom Szymona K. i opowiedział, co o nim wie. Dom był
typowy dla tej okolicy, nieduży, drewniany, postawiony na wysokich
wspornikach chroniących przed powodzią. Powodzie zdarzają się w tamtych
szerokościach geograficznych bardzo często, wywoływane przez huragany.
„Mike, oooh! A very good man! A very good friend! Very good!” − słyszałem
co chwila. Wedle słów taksówkarza, Szymon K. żył raczej w odosobnieniu,
nie mówił nikomu, skąd przybył i jak długo zostanie. Mieszkańcy go
szanowali. Wielokrotnie ratował życie osobom poszkodowanym przez
huragan, bezinteresownie pomagał przy usuwaniu szkód, czasami nawet
wspomagał finansowo tych, którzy w wyniku kataklizmu utracili cały
dorobek życia. Słuchając tych opowieści, odnosiło się wrażenie, że Szymon
K. był dla mieszkańców wyspy kimś w rodzaju lokalnego bohatera. Więcej
o jego przeszłości dowiedzieliśmy się po przeszukaniu domu. Trzy pokoje,
kuchnia, łazienka. Skromnie urządzone. Telewizor, sprzęt muzyczny, dużo
płyt
i
książek.
I
co
najważniejsze,
szesnaście
różnej
wielkości
ponumerowanych notatników zawierających dość dokładne opisy podróży
Szymona K., nazwiska ludzi, z którymi miał kontakt, nazwy miejsc,
w których bywał, prace, które wykonywał i tym podobne. Uzyskane
informacje poddano następnie drobiazgowej weryfikacji, co – ponieważ wiele
faktów zakrawało na nieprawdopodobieństwo – zajęło nam łącznie około
półtora roku. Nasz wysiłek przyniósł pewne rezultaty. Szymona K., który
oficjalnie był nadal uznawany za zaginionego, co prawda nie schwytaliśmy,
niemniej potrafiliśmy w miarę precyzyjnie odtworzyć szczegóły jego życia
między pierwszym zaginięciem, a pierwszym popełnionym przez niego
morderstwem, czyli na przestrzeni mniej więcej szesnastu lat.
Zostawiwszy żonę i syna na pokładzie promu do Rønne, Szymon K.
wsiadł w najbliższy pociąg do Hamburga. Wykorzystując rozmaite środki
lokomocji, głównie o zasięgu lokalnym, w ciągu niecałych trzech dni
przedostał się do południowej Hiszpanii, skąd statkiem wycieczkowym
przeprawił się do Afryki. W Dakarze wyczarterował jacht, następnie
w pojedynkę pokonał Atlantyk, kierując się ku wybrzeżu brazylijskiemu. Na
pierwszy rzut oka pomysł wydaje się obciążony dużym ryzykiem, zwłaszcza
że Szymon K. nie miał wcześniej doświadczeń z żeglowaniem na tak długich
dystansach. Mimo to zdołał przepłynąć ocean. Wybór trasy był przemyślany.
Przez pewien czas jacht Szymona K. zmagał się co prawda z silnym prądem
oceanicznym, ale w zamian zdołał uniknąć huraganów. W Brazylii Szymon K.
przez około rok imał się różnych zajęć. Pracował między innymi jako
windziarz, kelner, barman, sprzątacz, dozorca, a nawet opiekun do dzieci.
Następnie w niewyjaśnionych okolicznościach spotkał człowieka, od którego
otrzymał propozycję pracy przy wyrębie drzew w puszczy amazońskiej.
Z kolei tam poznał niejakiego Jacka P., Polaka amerykańskiego pochodzenia,
który opowiadał mu o współczesnych poszukiwaczach skarbów. Brzmi
nieprawdopodobnie, niemniej to prawda. Na dnie wielu mórz i oceanów,
zwłaszcza w obrębie najpopularniejszych dawniej szlaków żeglugowych
między Ameryką i Europą, do dnia dzisiejszego leży blisko dwa tysiące
wraków pełnych kosztowności, monet, paradnej broni, kamieni szlachetnych
i oczywiście srebra i złota, zagrabionych Aztekom, Inkom i Majom w ciągu
pierwszych stuleci europejskiego panowania na kontynencie amerykańskim.
Transportujące je galeony były często nadmiernie przeciążone tak, iż
wkrótce po wypłynięciu z portu szły na dno, zabierając ze sobą wszystkie
kosztowności. Najwięcej leży ich u wybrzeży Florydy, jednak wydobycie
kosztowności nie jest rzeczą prostą, z powodów natury zarówno technicznej,
jak i prawnej. Wraki zwykle znajdują się na znacznej głębokości i dotarcie do
ładowni, nawet przy użyciu współczesnych środków technicznych, wiąże się
z wieloma trudnościami. Nawet jeśli poszukiwacze skarbów im sprostają,
muszą następnie stawić czoła kolejnym kłopotom: roszczenia prawne do
znalezionego skarbu zgłaszają prawdziwi lub fikcyjni spadkobiercy
hiszpańskich hrabiów, książąt, królów, rozliczne instytucje publiczne
i prywatne, wreszcie państwa. W rezultacie poszukiwanie zaginionych
kosztowności leżących na dnie oceanów to działalność prowadzona często
w tak zwanej szarej strefie, co naturalną koleją rzeczy przyciąga osoby o nie
zawsze czystych intencjach i dobrej reputacji. Krótko mówiąc, poszukiwacze
skarbów to środowisko bardzo specyficzne, są tam byli żołnierze, zawodowi
nurkowie, podróżnicy-amatorzy, milionerzy poszukujący mocnych wrażeń,
wykolejeni oceanolodzy, pasjonaci historii, agenci wydaleni ze służby,
hazardziści, osoby niezrównoważone psychicznie, szumowiny, kanciarze,
naciągacze, czy zwyczajni przestępcy, mający na swoim koncie niejeden
poważny konflikt z prawem.
Poszukiwaniem skarbów zajmują się zarówno duże, profesjonalnie
działające firmy, jak i kilkuosobowe grupy półamatorów. Jednak tylko te
pierwsze dysponują wystarczającym wsparciem finansowo-organizacyjno-
technicznym, ażeby odnieść na tym polu sukces. W takiej właśnie firmie,
z siedzibą na Florydzie, znalazł pracę Szymon K. Zarobki były niewysokie.
Za to obowiązywał procent od wydobytych skarbów. Podziału dokonywano
najczęściej co sześć miesięcy, a wysokość premii zależała od zajmowanego
stanowiska i pracowitości. Nagminnie zdarzały się próby przywłaszczenia
znalezionych kosztowności, lecz były one trudne do ukrycia – w firmie
obowiązywał rygorystyczny system kontroli, a ponadto pracownicy firmy,
zwłaszcza ci, którzy schodzili pod wodę i mieli bezpośredni kontakt
z odnalezionymi skarbami, wzajemnie siebie pilnowali. Oszuści i złodzieje
byli z miejsca eliminowani, a jeśli popełnili wyjątkowo duże wykroczenie,
zdarzało się, że znikali w niewyjaśnionych okolicznościach.
Szymon K. wszedł w to środowisko i spędził w nim około pięciu lat.
Z pozyskanych przez nas informacji wynika, że był cenionym pracownikiem.
Zgłaszał się na ochotnika do najniebezpieczniejszych prac podwodnych,
wymagających ponadprzeciętnej odwagi i sprawności fizycznej. Mówiono na
niego „Vanish”, ponieważ często na długo znikał pod wodą, nie dając znaku
życia, po czym nagle, kiedy już wszyscy sądzili, że utonął, jak gdyby nigdy
nic efektownie wypływał na powierzchnię, trzymając w dłoniach worki pełne
złotych monet, naszyjników z pereł, srebrnych łyżek i tym podobnych
kosztowności. Nie zauważono, żeby kiedykolwiek próbował je sobie
nielegalnie przywłaszczyć, dopiero pod koniec zrobiło się wokół niego
gorąco: jakiś pracownik firmy widział Szymona K. zakopującego w ziemi,
w ustronnym miejscu, stare naszyjniki z pereł, wyłowione w tajemnicy przed
innymi. Sprawa szybko się wydała, Szymonowi K. groziło poważne
niebezpieczeństwo, nawet śmierć, jednak w porę udało mu się zbiec. Perły
musiał zabrać ze sobą. Nikt nie potrafił precyzyjnie określić ich łącznej
wartości, musiała być jednak znaczna. W każdym razie można przyjąć, iż
Szymon K. zdołał dzięki temu uzyskać materialne zabezpieczenie na
przyszłość. Po ucieczce z Florydy przez pewien czas przemieszczał się
między licznymi wyspami basenu Morza Karaibskiego, następnie pod
fałszywym nazwiskiem zakupił nieduży jacht, którym ponownie odbył
niebezpieczny rejs przez Ocean Atlantycki, tym razem kierując się ku
południowym
wybrzeżom
kontynentu
afrykańskiego.
W
Republice
Południowej Afryki wniknął – w czym być może pomogły mu znajomości
nawiązane jeszcze na Florydzie, choć dowodów na to brak – w hermetyczne
i
bardzo
niebezpieczne
środowisko
handlarzy
kością
słoniową,
najcenniejszego
nielegalnego
towaru
eksportowego
Afryki.
Wedle
niepotwierdzonych, niemniej wysoce prawdopodobnych informacji, jakie
udało nam się pozyskać, Szymon K. wielokrotnie pośredniczył w rozmowach
z Chińczykami i Wietnamczykami, największymi odbiorcami kości słoniowej
na świecie. Czy sam aktywnie zajmował się kłusownictwem na terenie
południowoafrykańskich parków narodowych, tego dokładnie nie wiadomo,
niemniej jest to wysoce prawdopodobne – w pochodzących z tamtego okresu
notatnikach znaleziono szczegółowe informacje na temat broni palnej
używanej do polowań na słonie.
Po okresie około dwóch i pół roku Szymon K. nagle i z niewyjaśnionych
przyczyn zerwał z tym procederem. Wiadomo, że przeniósł się na pustynię
Kalahari, gdzie spędził około półtora roku. Przemieszczał się między
wyspami położonymi wśród rozległych terenów bagiennych rzeki Okawango.
Przebywał w środowisku Buszmenów, od których – co poświadczają odnośne
zapiski znalezione w notatnikach Szymona K. – uczył się sztuki survivalu. Jak
można przypuszczać, tam właśnie doskonalił umiejętności, które później, po
powrocie do Polski, pozwoliły mu działać w sposób, który przez dłuższy
czasu uniemożliwiał ustalenie jego tożsamości i schwytanie.
Następnie Szymon K. wrócił do Republiki Południowej Afryki, wyrobił
tam fałszywe dokumenty na nazwisko, którym odtąd się posługiwał,
mianowicie Mike Simon. Ponownie udał się na Karaiby, kupił dom na
wyspie Carriacou, w pobliżu głównego miasta wyspy, Hillsborough,
przekupił lokalnych urzędników i został obywatelem państwa Saint Vincent
i Grenadyny. Przez siedem kolejnych lat prowadził życie spokojne, stabilne
i pozbawione kłopotów finansowych. Nie podróżował, nawet na sąsiednie
wyspy. Sprowadzał znaczną liczbę książek, głównie o tematyce podróżniczej
i kulinarnej. Dni spędzał na czytaniu, gotowaniu, słuchaniu muzyki reggae,
spacerach po wyspie, pływaniu. Wieczorami regularnie odwiedzał jeden
z barów w Hillsborough. Pił umiarkowane ilości alkoholu. Unikał bliższego
towarzystwa kobiet, nigdy z żadną go nie widziano. Po około siedmiu latach
znikł z Carriacou równie nagle, jak się tam pojawił, i udał się do Polski.
Ustaliliśmy, że jego jedyny bagaż stanowiła czarna torba, ta sama, którą
później znaleziono na skałach w pobliżu portugalskiego Sagres. Jakie
wydarzenia miały miejsce w późniejszym okresie, o tym wszyscy wiemy.
Co czuję? Nie opowiadam publicznie o swoich uczuciach. Szymon K.
wymknął się nam wiele razy i nadal się wymyka. Nie rozumiem, dlaczego
tak się dzieje. Przecież policja wielu krajów zaangażowała swoich
najlepszych ludzi, żeby go odszukać. Szymon K. sprawił cierpienie wielu
osobom. A także skrzywdził moich chłopaków. Byli dla mnie jak synowie,
jestem im coś winien. Dorwę Szymona K., w przyrodzie nic nie ginie. Po
ludziach, nawet takich jak on, zawsze zostają ślady, takie czy inne. W końcu
nauczymy się je czytać.
N
8
ie ma pewności, czy Szymon K. śledził informacje przekazywane
na bieżąco przez media. Jeśli nie – a wiele wskazuje, że po
zrealizowaniu swojego planu przestał się interesować jego
następstwami – nie dowiedział się również o jednym istotnym fakcie. Otóż
na miejscu wybuchu zginął nie jego syn, lecz Łukasz Szymanowski,
podstawiony funkcjonariusz policji. Po śmierci Alicji i Agaty K. Nowicki
stwierdził, że za wszelką cenę należy chronić ostatniego pozostałego przy
życiu członka rodziny, a zatem nie ma czasu na drobiazgowe dochodzenie
i mozolną pracę śledczą. Trzeba działać, to znaczy ubiec Szymona K., który
dotąd był zawsze szybszy od policji i potrafił ją wywieść w pole. Sprawdzone
metody Bliźniaków – powolna reprodukcja tożsamości sprawcy i ofiar
przestępstwa w celu zrekonstruowania scenariusza zbrodni – w tym wypadku
zawodziły. Szymon K. był zbyt nieprzewidywalny, zaś jego pobieżnie
nakreślony profil psychologiczny zbyt niewyraźny, by dało się ustalić
prawdopodobny schemat wydarzeń i zapobiec kolejnym morderstwom.
Transformacja Adama Szymanowskiego także przebiegała opornie. W tej
sytuacji Nowicki nie mógł sobie pozwolić na jeszcze jeden błąd, być może
najpoważniejszy w skutkach. I tak dziennikarze nie zostawiali na nim i jego
zespole suchej nitki, a przełożeni, naciskani przez samego ministra, który
musiał coraz częściej publicznie odpierać zarzuty o nieudolność służb,
grozili, że odbiorą mu sprawę. Rozważano rozmaite warianty, ostatecznie
zdecydowano
się
na
najbardziej
ryzykowny
spośród
nich.
Łukasz
Szymanowski – jako że Adam był zbyt wyczerpany dotychczasowymi próbami
transformacji – miał czym prędzej podszyć się pod Michała K. i żyć jego
życiem tak, aby sprawcy wydawało się, że ma do czynienia ze swym synem.
Ochronę zmniejszono, chcąc pozostawić Szymonowi K. jak największą
swobodę działania i tym samym wciągnąć go w pułapkę jeszcze głębiej.
Natomiast nieopodal mieszkania Michała K., a także w miejscach, w których
przebywał on w ciągu dnia, rozlokowano kilkunastu funkcjonariuszy, dzień
i noc gotowych do akcji. Podszyli się pod mieszkańców sąsiednich bloków,
dozorców, roznosicieli ulotek, kioskarzy, sprzedawców pieczywa i bez
ustanku patrolowali okolicę. Wszyscy, nawet ci, którzy znali Bliźniaków
z
wcześniejszych
akcji,
byli
zdumieni
możliwościami
Łukasza
Szymanowskiego, któremu wystarczyło ledwie kilka godzin spędzonych
w towarzystwie Michała K., w jego mieszkaniu, by całkowicie przejąć jego
postawę, sposób poruszania się, gestykulację, mimikę, a nawet tiki nerwowe
(raptowne podnoszenie i opuszczanie ramion, w rytmie mniej więcej
czterdziestosekundowym). Reszty dokonali fryzjerzy i charakteryzatorzy.
W rezultacie zdarzało się, że nawet najbliżsi znajomi Michała K. nie potrafili
przejrzeć tej mistyfikacji, a gdy później dowiadywali się prawdy, byli raczej
skłonni przypuszczać, że się z nich żartuje. „Każdą osobowość – wyjaśniał
Nowicki – można skopiować. Dla Bliźniaków to tylko kwestia czasu”. Mimo
głośnych zapewnień on też zadawał sobie w duchu pytanie, czy Szymon K.
i tym razem nie wywiedzie ich w pole, jak to robił zawsze. Wydawał się
nieokreślony, nieuchwytny, jak gdyby w rzeczywistości w ogóle nie istniał
i w związku z tym nie mógł zostawiać po sobie realnych śladów. Tamtego
dnia,
dwudziestego
kwietnia,
w
pewnym
sensie
potwierdziły
się
równocześnie i nadzieje Nowickiego, i jego obawy. Szymon K. połknął
haczyk i przechytrzył policję, to znaczy dał się zwabić w pułapkę, lecz mimo
to zabił. A później zniknął na dobre. Ostatnią rzeczą, jaką można było zrobić,
to wydanie międzynarodowego listu gończego.
Po incydencie w Portugalii, do którego doszło kilka miesięcy później,
u schyłku września, nadzieja, że Szymon K. zostanie odnaleziony
i postawiony przed sądem, zmalała praktycznie do zera. W tej sytuacji
inspektor Nowicki, który już wcześniej zapowiadał swoją dymisję, odszedł
z policji. Część jego zespołu zrobiła to samo, pozostałych przeniesiono na
inne stanowiska. Adam Szymanowski, dowiedziawszy się o śmierci brata,
najpierw popadł w stan wielotygodniowej apatii, potem, gdy zdawało się, że
się z niej otrząsnął, nagle kazał do siebie mówić „Łukasz” i wyrażał
autentyczne zdziwienie, kiedy próbowano mu przypominać, że w przeszłości
miał brata. Odbierał to jako żart, a gdy pokazywano mu stare fotografie
Łukasza, pomijał to milczeniem, jak gdyby nie rozumiał, o co wszystkim
chodzi lub myślał, że się z niego żartuje. W końcu umieszczono go w szpitalu
dla nerwowo i psychicznie chorych, skąd wyszedł po miesiącu obserwacji.
W uzasadnieniu podano, że objawy, z jakimi go przysłano, nie spełniają
kryteriów żadnej jednostki chorobowej. Z punktu widzenia medycyny jest
zdrowy i zdolny do samodzielnego funkcjonowania w społeczeństwie.
Opuściwszy szpital, Adam Szymanowski przeniósł się do Gdańska i podjął
pracę w jednym z tamtejszych składów budowlanych jako magazynier.
Z czasem dziennikarze zostawili go w spokoju. Syn Szymona K., Michał,
najpierw zamieszkał w Wielkiej Brytanii, gdzie początkowo udzieliła mu
wsparcia Katarzyna K., siostra Szymona K. Od lat nie utrzymywała
kontaktów ze swoją polską rodziną, lecz kiedy dowiedziała się o całej
sprawie z brytyjskiej telewizji, zaofiarowała pomoc. Nie ustalono, dlaczego
Szymon K. ją oszczędził, w każdym razie i ona, i bratanek, po pewnym
czasie wyemigrowali do południowo-zachodniej Australii, gdzie mieszkają
pod zmienionymi nazwiskami w miejscowości Waroona, około stu
kilometrów na południe od Perth. Wspólnie prowadzą tam kemping.
„P
9
roces odrzucenia jest trudny i dość rzadki, choć w każdym z nas
przebiega identycznie, począwszy od chwili, kiedy nań przystaniemy.
Dlaczego jest trudny? Bo trzeba odrzucić nie tylko to, co najgorsze, ale
i rozsądne pozory, rozwiązania, które wydają się szczęśliwe”. To cytat
z Maurice’a Blanchota, francuskiego pisarza, zapisany na odwrocie jednej
z dwóch oprawionych w ramki pocztówek odnalezionych w karaibskim domu
Szymona K., na jego biurku, z którego widać było morze. Przedstawiała
nagie męskie plecy. Na odwrocie drugiej, z wizerunkiem kota wylegującego
się na kamiennym murze, znaleziono następującą notatkę: „To obiekt
znajdujący się wewnątrz własnego horyzontu zdarzeń. Nie można go
dostrzec, jego rozmiary i masę da się oszacować jedynie na podstawie
zniszczeń, które są widoczne dookoła. Znalazłszy się w środku, człowiek nie
wydostanie się z powrotem na zewnątrz, wszystkie drogi ucieczki
nieuchronnie prowadzą do punktu wyjścia. Czy to możliwe, by po kimś
została tylko czarna dziura?”.
Była tam jeszcze fotografia przedstawiająca Szymona K., zrobiona
najprawdopodobniej gdzieś pośród bagien Okawango. Musiał mieć wtedy
pod czterdziestkę, wciąż był bardzo przystojnym mężczyzną. Mocno
zarysowane kości policzkowe, wąskie szpary powiek, między którymi ledwo
starczało miejsca na oczy, niewielka blizna na prawym policzku. Wzrok
skupiony, lecz równocześnie pusty, jak nocne niebo, z którego nieznana siła
wyssała wcześniej wszystkie gwiazdy.
c.d.n.
REDAKCJA: Krystyna Lesińska
KOREKTA: Aleksandra Tykarska
OKŁADKA: Krzysztof Urbański
KONWERSJA DO EPUB/MOBI:
© Klub 76 i Novae Res s.c. 2015
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub
odczytjakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego
przekazuwymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-7942-525-9
NOVAE RES – WYDAWNICTWO INNOWACYJNE
al. Zwycięstwa 96/98, 81-451 Gdynia
tel.: 58 698 21 61, e-mail:
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej
.
Wydawnictwo Novae Res jest partnerem
Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.