Barbara Cartland
Jej jedyna miłość
Love and Lucia
Rozdział 1
Rok 1887
Giles obudził się i pomyślał leniwie, że upał staje się nie
do wytrzymania. W pokoju było nieznośnie duszno i markiz
spostrzegł ze zdziwieniem spuszczone żaluzje i zaciągnięte
zasłony. Przez chwilę usiłował przypomnieć sobie, dlaczego
tym razem nie otworzył okna, lecz rzut oka na poduszkę obok
niego starczył mu za całą odpowiedź.
Zawsze kiedy kładł się do łóżka sam, odsuwał zasłony i
podnosił żaluzje, aby zasypiając móc spoglądać na niebo
zaróżowione pierwszymi promieniami wschodzącego słońca.
Dzisiaj był jednak zbyt zajęty, by o tym pomyśleć. Patrząc na
pogrążoną w głębokim śnie towarzyszkę swego łoża, Giles
uśmiechnął się lekko. Noc, która właśnie minęła, mogła
doprawdy zdarzyć się mu tylko w Wenecji. Jedynie w tym
mieście można było spotkać kobietę tak płomiennie namiętną
jak ta, która spała teraz spokojnie u jego boku. Markiz nigdy
nie przyznałby tego nawet przed samym sobą, że przeżycia tej
nocy, aczkolwiek przekroczyły jego najśmielsze oczekiwania,
okazały się nieco wyczerpujące.
Ujrzawszy Gianninę Rosso po raz pierwszy na scenie
Opery, Giles uznał, że śpiewa jak słowik i jest przy tym
wyjątkowo ładna i młoda. Przy pierwszej rozmowie okazało
się, że wenecjanka pała aż nadto wyraźną chęcią uznania go za
swego opiekuna i protektora. Porozumienie zostało więc
osiągnięte szybko, ku obopólnemu zadowoleniu.
Markiz Wynchcombe miał zwyczaj niezwykle starannie
dobierać swoich podopiecznych. Przybywając do Wenecji sam
był jednak ciekaw, czy opowieści o pięknych mieszkankach
tego miasta nie są przesadzone. Słyszał też, że w teatralnym
światku Giannina Rosso nie miała godnej siebie rywalki.
Kiedy śpiewała w Operze, na widowni nie było ani
jednego pustego miejsca. Każdy wenecjanin, zapytany, co
myśli o primadonnie, wygłaszał pełne żaru, pochwalne
przemówienie, podczas którego ręce były zazwyczaj równie
wymowne, co oczy i usta.
Po długiej i nużącej podróży z Anglii Giles bardzo był
spragniony rozrywki. Po przybyciu do Wenecji, spotkanie z
Giannina Rosso było więc już tylko kwestią dni. Młody
angielski arystokrata nie mógł nie zetknąć się prędzej czy
później z uwielbianą przez wszystkich diwą. A jej samej
wystarczyło rzucić tylko na niego okiem, by stwierdzić, że jest
właśnie takim mężczyzną, jakiego szukała od dawna.
Odkąd królem Włoch został Napoleon, Wenecja ubożała
coraz bardziej. Stare weneckie rodziny biedniały z roku na
rok, a ich członków nie stać już było na tak częste niegdyś,
kosztowne ekstrawagancje. Znalezienie możnego protektora w
postaci angielskiego arystokraty było marzeniem każdej
kobiety z tutejszego półświatka czy z cyganerii artystycznej.
Sytuacja Wenecji uległa niejakiej zmianie, gdy po
kongresie wiedeńskim i traktacie paryskim miasto to dostało
się Austrii. Mieszkańcom Perły Adriatyku nie było jednak
obojętne, czy obcy władca rządzi nimi z Paryża, czy z
Wiednia. Nienawidzili Austriaków z całej duszy i dawali temu
wyraz na każdym kroku. Giles czuł się już nieco znużony
faktem, że każdy napotkany Włoch potrafi mówić bez końca
tylko o upokorzeniach i krzywdach doznanych ze strony
okupanta. Markiz chciał odpocząć od polityki - podobnie jak
wielu rodaków przyjechał tu jedynie dla rozrywki.
Po latach wojen z Napoleonem, które zmusiły
mieszkańców Wysp Brytyjskich do pozostawania w kraju,
gromady ciekawych świata Anglików ruszyły na podbój
Europy. Podróże nie były już tak kosztowne jak niegdyś,
przestały więc być przywilejem arystokracji i co
majętniejszych przedstawicieli klasy średniej. Na kontynent
przybywać zaczęli angielscy poeci, pisarze, muzycy i malarze,
a nazwa „Wenecja" przyciągała ich jak magnes. Będąc jeszcze
w Anglii, markiz spotkał Williama Turnera, który spędziwszy
kilka tygodni w Wenecji zachwycał się osobliwym światłem,
panującym w tym mieście. Zachęcony słowami słynnego
malarza, Giles postanowił udać się tam osobiście. Jakkolwiek
jednak był znawcą i namiętnym kolekcjonerem malarstwa i w
domu w Londynie oraz w posiadłości na wsi posiadał
znakomite zbiory obrazów, cel jego podróży do Wenecji był
bardziej przyziemny. Zbyt dużo nasłuchał się już o gorącej
krwi mieszkanek tego miasta... Noce spędzone z Gianniną
zdawały się w pełni potwierdzać zasłyszane opowieści. A
kiedy wprowadził się do wspaniałego palazzo położonego nad
samym Canal Grande, pogratulował sobie w myślach
wspaniałego pomysłu, jakim był przyjazd tutaj.
Giles uważał, że w miarę jak niedawno koronowany król
Anglii posuwał się w latach, życie na dworze stawało się coraz
bardziej przesycone nudą. O ileż ciekawiej było w czasach,
gdy Jerzy był jedynie następcą tronu, a każda uroczystość w
pałacu Buckingham lub w Brighton była powodem coraz to
nowych skandali i plotek! Przyjęcia i bale odbywały się nadal,
lecz gdzież im było do dawnych!
- Albo wszyscy wokół stali się okropnie nudni - mawiał
markiz do przyjaciół - albo to ja ulegam coraz łatwiej
znużeniu!
Oni jednak uśmiechali się tylko półgębkiem, nie mówiąc
nic. Jedynie stały towarzysz markiza, lord Duncan miał dość
odwagi, aby stwierdzić:
- Obydwa te twierdzenia są słuszne, Gilesie. Nie
zaprzeczysz chyba, że obecnie jesteś bardziej wybredny,
bardziej zblazowany i cyniczny niż pięć lat temu!
Rzadko kto okazywał markizowi Wynchcombe tak daleko
posuniętą szczerość, toteż Giles spojrzał na przyjaciela z
zaskoczeniem.
- Prawdopodobnie masz rację - stwierdził po chwili
namysłu. - Niestety, nie jest to zbyt miła prognoza na
przyszłość.
Alastair Duncan roześmiał się.
- Z twoimi pieniędzmi, Gilesie, doprawdy nie powinieneś
się jej obawiać! - zauważył.
Być może to właśnie po tej rozmowie z Alastairem,
markiz zaczął rozmyślać coraz częściej nad tym, jakie było
jego życie od czasu zakończenia wojny. Za każdym razem
dochodził do wniosku, że stawało się coraz bardziej
monotonne. Te bale, te przyjęcia, spotkania na wyścigach były
wciąż takie same i darmo by szukać w nich jeszcze czegoś
nowego, ekscytującego lub choćby tylko godnego uwagi!
Miłość... wprawdzie Giles nie stał się jeszcze na tyle
cyniczny, żeby głosić, iż podobnie jak koty, wszystkie kobiety
są w nocy jednakowe, ale i w dziedzinie porywów serca
stwierdzał pojawienie się pewnej monotonii. Wspominając
swoje liczne romanse, śledząc w myślach, jak zapalały się i
gasły jeden po drugim, markiz zaczynał odczuwać pewien
przesyt. Wszystkie te związki były tak podobne do siebie, a
podniety, których mu dostarczały, także niewiele różniły się
między sobą! Pozostawało po nich w pamięci jedynie pełne
rozczarowania znużenie. Markiz uświadomił to sobie w pełni
dopiero ostatniego wieczora przed swoją podróżą na
kontynent.
- Czy zadawałeś sobie kiedyś pytanie, czego właściwie
szukasz w życiu i do czego tak naprawdę zmierzasz? - spytał
go wtedy Alastair Duncan.
Giles, który właśnie w tej samej chwili rozmyślał o tym,
że dania przyrządzone przez jego francuskiego kucharza są
wyśmienite, spojrzał na przyjaciela z zaskoczeniem.
- Dlaczego miałbym się nad tym zastanawiać? - spytał
podnosząc szklankę pełną brandy.
- Chociażby po to, aby zrozumieć sens swego istnienia -
odparł Alastair.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz - stwierdził markiz.
- A więc posłuchaj mnie uważnie choć przez chwilę.
Jesteś nie tylko jednym z najbogatszych i najprzystojniejszych
mężczyzn w Anglii, ale również - czego twoja wrodzona
skromność nie pozwala ci przyznać - także najbardziej
inteligentnym spośród naszych rodaków.
Nigdy nie mogłem zrozumieć, jak to się dzieje, że przy
tym wszystkim wyglądasz na całkiem zadowolonego z siebie!
- Dlaczego nie miałbym być zadowolony? - zdziwił się
markiz Wynchcombe. - Czuję się oczywiście przytłoczony
nadmiarem komplementów, którymi obsypałeś mnie przed
chwilą, i zapewniam cię, że stan mojego posiadania oraz
pozycja towarzyska spełniają w pełni to, czego oczekuję od
życia. Najbardziej zaś jestem zadowolony z moich koni. Czy
to ci wystarczy?
- I doprawdy uważasz, że to jest już wszystko? Niczego
więcej nie będziesz żądał od życia przez najbliższe
czterdzieści czy pięćdziesiąt lat?
Giles roześmiał się,
- Dlaczego nie? - spytał unosząc szklankę do góry.
- Pozostaje mi więc zwątpić w bystrość twego umysłu
albo uznać, że nie jesteś uczciwy wobec samego siebie -
powiedział lord Duncan przyglądając się przyjacielowi w
zamyśleniu. - Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się tego po
tobie.
- O co ci, do diabła, chodzi? - zirytował się Giles.
- Próbuję tylko znaleźć rozwiązanie problemu, który
dręczy mnie od dawna - odpowiedział Alastair. - Nic bowiem
nie zasmuca mnie bardziej niż widok ciebie zdążającego drogą
donikąd.
- Co masz na myśli?
- Sam mówiłeś przed chwilą, że życie, które pędzisz tutaj,
w pełni zadowala twoje wymagania. Trudno mi uwierzyć w
to, że jakikolwiek inteligentny człowiek może czuć się
usatysfakcjonowany przebywając w towarzystwie ludzi,
wśród których zmuszeni jesteśmy się obracać!
- Cóż w nich widzisz złego? - spytał markiz ostro.
- Cóż złego? - powtórzył lord Duncan wzruszając
ramionami. - Weźmy pierwszy z brzegu przykład: miłościwie
panujący nam król. Dawno już przestał być naszym
czarującym, uroczym „Prinny". Prawdę mówiąc z miesiąca na
miesiąc staje się coraz bardziej tłusty, rozlazły i po prostu
nudny.
Giles patrzył na przyjaciela otwartymi szeroko oczyma,
lecz nie powiedział nic.
- Nawet jeżeli jest to tylko ogłupiający wpływ tych
podstarzałych, tępych bab, które bez przerwy go otaczają,
trudno mi wytrzymać dłużej niż kilka minut w towarzystwie
Jego Królewskiej Mości - ciągnął Alastair. - Kiedy się do
mnie zbliża, odczuwam wprost nieprzepartą chęć ucieczki w
jakimkolwiek kierunku!
Lord Duncan urwał nagle, jak gdyby spodziewając się
ostrej riposty ze strony markiza. Ten jednak pociągnął łyk
brandy i powiedział spokojnie:
- Mów dalej. To zaczyna być interesujące.
- Czy naprawdę mam ci wymieniać jednego po drugim
wszystkich tych uwieszonych pańskiej klamki pochlebców i
pieczeniarzy, którzy pieją peany na twoją cześć tylko dlatego,
że jesteś bogaty? Otaczają cię zwartym kręgiem, ponieważ
twoje towarzystwo dostarcza im jedynej w życiu satysfakcji!
- Jakiejż to, jeśli można wiedzieć? - indagował Giles.
- Przy tobie czują się więcej warci. Zapewniasz im
rozrywkę i poczucie, że znajdują się na właściwym miejscu.
Markiz roześmiał się przechylając głowę do tyłu.
- Nie wiedziałem, mój drogi, że potrafisz być aż tak
elokwentny i tak... spostrzegawczy - powiedział i dodał po
chwili: - Tyle przeżyliśmy razem... Zawsze myślałem, że
jesteś całkiem zadowolony z życia, które wiedziesz.
- Dobrze wiesz, że tak było! - wykrzyknął Alastair. -
Pamiętasz jak piękny wydawał się nam świat, gdy wstąpiliśmy
razem do armii? W czasie wojny nieraz zmuszeni byliśmy
znosić głód i niewygody, a jednak nic nie mogło w nas zgasić
radości życia i entuzjazmu, z jakim patrzyliśmy w przyszłość!
- Wszyscy kiedyś doroślejemy - stwierdził filozoficznie
markiz.
Alastair Duncan roześmiał się z goryczą.
- Mówisz jak Matuzalem - powiedział. - Jeśli dobrze
pamiętam, wkrótce skończysz trzydzieści cztery lata. Trochę
to za wcześnie, aby przywdziewać togę wiekowego mędrca.
Markiz wstał od stołu.
- Chodźmy już, Alastairze - powiedział. - Jesteś dziś
niesłychanie tajemniczy, co sprawia, że zaczynam myśleć o
rzeczach, o których chciałbym zapomnieć.
- Miałem nadzieję, że tak właśnie będzie - odparł lord
Duncan. - Chciałem ci też powiedzieć, jak bardzo cieszę się,
że stąd wyjeżdżasz.
- No dobrze, wyjeżdżam, bo czuję się już wszystkim
lekko znudzony - żachnął się Giles ze zniecierpliwieniem. -
Jestem jednak całkiem pewien, że nie wytrzymam długo w
Wenecji i powrócę tutaj pod pierwszym lepszym pretekstem!
- Powitam cię wtedy z otwartymi ramionami - oświadczył
Alastair. - Bóg jeden wie, jak bardzo chciałbym pojechać
razem z tobą!
- A więc porzuć służbę w armii i ruszaj ze mną! Lord
Duncan potrząsnął głową.
- Myślałem już o tym wtedy, gdy podpisano traktat
pokojowy. Dopóki jednak żyje mój ojciec, który zarządza
całym majątkiem, nie mam doprawdy nic do roboty.
Postanowiłem zostać w armii, gdyż to pozwala mi wypełnić
czas w jakiś sensowny sposób. Nie chcę spędzać całych dni na
włóczeniu się z klubu do klubu, z przyjęcia na przyjęcie i... z
łóżka do łóżka! Markiz roześmiał się znowu.
- Cześć ci i chwała, przyjacielu, za twoją wielce roztropną
decyzję, a także za wzorowe życie, jakie prowadzisz, i
krytycyzm skierowany przeciwko innym grzesznikom -
oświadczył z udaną powagą. - I niech cię licho porwie za te
wszystkie impertynencje, których musiałem dziś od ciebie
wysłuchać!
Wyjeżdżając następnego dnia w podróż na kontynent,
Giles wspominał wciąż słowa przyjaciela i przyznawał, że
było w nich sporo racji. Czy mam jednak inny wybór? - pytał
sam siebie. - Jak mógłbym odmienić swoje życie? Cóż innego
mi pozostaje poza kolejnymi zwycięstwami na wyścigach i
doglądaniem moich spraw majątkowych? Jeśli zaś chodzi o
króla... moja obecność na dworze jest przecież jego wyraźnym
życzeniem!
- Po co jedziesz za granicę? - spytał z niezadowoleniem
król Jerzy, gdy markiz przybył do niego, aby się pożegnać.
Giles pomyślał, że Jego Królewska Mość wygląda w tej
chwili jak naburmuszony, rozkapryszony dzieciak i prawdą
jest to, co mówił lord Duncan, że władca Anglii bardziej niż
kogokolwiek innego potrzebuje dobrej niańki. Markiz
Wynchcombe doskonale dawał sobie radę z impulsywnym,
skłonnym do histerii i nieodpowiedzialnych wybryków
Jerzym zarówno w czasie, gdy ten był jeszcze księciem Walii,
później księciem regentem, jak i po koronacji.
- Wiem, że Wasza Królewska Mość postąpiłby tak samo,
gdyby tylko zaistniała taka możliwość - odpowiedział. - Moim
obowiązkiem jako poddanego Jego Wysokości jest
sprawdzenie, co dzieje się w Europie po uwolnieniu jej od
jarzma napoleońskiej okupacji.
- Europa da sobie radę sama - odparł nadąsany król.
- Jakże to możliwe? Bez naszej pomocy i inspiracji, bez
naszego poparcia?
Widząc, że jego słowa zrobiły na Jerzym wrażenie, markiz
dodał:
- Naszym jedynym i najświętszym obowiązkiem jest, aby
po odniesieniu zwycięstwa zadbać o trwały pokój na całym
kontynencie!
Po takiej konkluzji królowi nie pozostało już nic innego,
jak życzyć markizowi Wynchcombe dobrej drogi. Po chwili
dodał jednak nie znoszącym sprzeciwu tonem:
- Nie zabaw tam zbyt długo. Będzie mi ciebie bardzo
brakowało. Nie zapominaj, że twoje miejsce jest przy mnie.
Kiedy Giles opuścił wreszcie pałac, poczuł się jak gdyby
wypuszczono go z pozłacanej klatki na długo oczekiwaną
wolność. Nie był jednak pewien, czy zobowiązania, które
podjął w związku ze swoim wyjazdem, nie okażą się zbyt
uciążliwe.
Postanowił udać się do Wenecji. Wśród jego przyjaciół
tyle mówiło się o tym mieście, że zapragnął ujrzeć je na
własne oczy. Chcąc jednak choć w części dotrzymać danego
królowi słowa zdecydował, że połowę podróży odbędzie
lądem. Planował wsiąść na pokład swego jachtu dopiero w
Marsylii i stamtąd pożeglować wprost do Wenecji.
Jadąc przez terytorium Francji markiz miał okazję
obserwować, jakie spustoszenia uczyniła w tym kraju wojna.
Uznawszy jednak, że podłóż jest nieco nużąca, ożywił się
nieco po pełnym rozrywek tygodniu spędzonym w Paryżu.
Naprawdę wolny poczuł się dopiero na pokładzie swego
jachtu, którego smukły, szlachetny kształt kadłuba przywodził
mu zawsze na myśl uwielbiane konie z własnej stadniny. Być
może właśnie dlatego nadał mu nazwę „Konik Morski".
Żeglowanie było dla Gilesa na tyle nową rozrywką, że potrafił
zapomnieć na pewien czas o swojej nudzie i całą duszą
rozkoszował się urokiem południowego morza. Czasami
żałował, że nie ma z nim Alastaira lub innego z przyjaciół.
Wkrótce jednak uświadomił sobie, że czyjaś stała obecność
może być jeszcze bardziej nużąca od samotności.
Doświadczył już tego uczucia nieraz w swoim życiu.
- Lepiej mi będzie samemu ze sobą - stwierdził.
Kiedy dotarł do Wenecji, był już o tym całkiem
przekonany. Sekretarz, któremu polecił udać się tam dużo
wcześniej wraz z jednym z zaufanych służących, miał zadanie
odszukania i wynajęcia wygodnego i odpowiednio
reprezentacyjnego domu. Przyjaciele opowiadali Gilesowi, że
wiele szanowanych weneckich rodzin chętnie odnajmuje
swoje palazzo bogatym cudzoziemcom, gdyż koszty
utrzymania tych wspaniałych rezydencji stanowią dla
właścicieli zbyt duże obciążenie.
Okazały dom, który czekał już na markiza, gdy ten
przybył do Wenecji, robił naprawdę duże wrażenie. Giles
stwierdził, że nazwa „palazzo" nadawana tu powszechnie tego
typu budowlom nie była ani trochę przesadzona. Rezydencja
ta należała już od pięciu pokoleń do pewnej znanej, weneckiej
rodziny, która z ulgą powitała możliwość przeniesienia się do
dużo mniej kosztownego mieszkania.
Znaczna część budynku była już mocno zniszczona i
wymagała gruntownego remontu. Markiz był jednak
zachwycony pięknymi starymi meblami ustawionymi w
licznych pokojach. Widać było, że kiedyś urządzano ten dom
z dużym smakiem.
Sekretarz Gilesa zadbał również o odpowiednią liczbę
służących, którzy starać się mieli o to, żeby szlachetnie
urodzony przybysz z Anglii czuł się w Wenecji jak u siebie w
domu.
Sypialnia markiza była obszernym, bogato zdobionym
pomieszczeniem. Nad olbrzymim łożem wznosił się ciężki,
brokatowy baldachim wsparty na czterech rzeźbionych
kolumnach, do złudzenia przypominający ten, który znajdował
się nad tronem w Pałacu Dożów. Niegdysiejszy
projektodawca tej sypialni najwyraźniej postarał się, by osoba
spoczywająca w imponującym łożu miała poczucie własnego
dostojeństwa... Z tej samej tkaniny, co baldachim,
sporządzono suto drapowane zasłony do wysokich okien.
Całość sprawiała nieco przytłaczające wrażenie.
W komnacie było nieznośnie duszno. Panujący wokół
półmrok potęgował jeszcze to wrażenie, gdyż gruba tkanina, z
której sporządzono zasłony, skutecznie broniła dostępu
promieniom słonecznym do wnętrza. Giles stwierdził ponadto,
że włosy śpiącej obok Gianniny wydzielają jakiś przeraźliwie
drażniący nozdrza zapach. Tego było już dla niego za wiele.
Ostrożnie wysunął się spod kołdry i na palcach przeszedł do
sąsiedniego pokoju, w którym urządzono garderobę.
Zamknąwszy cicho za sobą drzwi od sypialni, markiz
odetchnął głęboko, delektując się świeżym powietrzem, które
płynęło z otwartego okna garderoby. Czym prędzej rozpoczął
swe zwykłe poranne ćwiczenia. Regularnej, codziennej
gimnastyce zawdzięczał siłę i sprężystość mięśni. Potem umył
się w zimnej wodzie i odszukał ubranie, które wieczorem
naszykował dla niego lokaj. Nie życzył sobie w tej chwili
obecności służby. Pragnął być sam. Czuł, że po wyczerpującej
miłosnej nocy potrzebuje jedynie spokoju i ciszy. Nie miał
ochoty odzywać się do nikogo ani słuchać niczyich słów.
Nad powierzchnią wody na Canal Grande snuły się
jeszcze lekkie, poranne mgiełki, z wolna ustępujące pod
wpływem coraz cieplejszych promieni słonecznych.
Stanąwszy w oknie, Giles zapatrzył się na ten widok,
zamyślony. Od czasu, gdy przybył do Wenecji, otaczali go
ludzie spragnieni coraz to nowych podniet i rozrywek w jego
towarzystwie. Nagle markiz zapragnął uciec choć na chwilę
od ich natrętnej obecności. Samotność, choćby chwilowa,
wydała mu się bardzo kuszącym pomysłem.
Ubrał się szybko i sprawnie. Zawsze szczycił się tym, że
potrafi to zrobić sam, i kpił z tych, którzy nie umieli zawiązać
nawet krawata bez pomocy lokaja. Nie odrzucając posług,
które były obowiązkiem służby, Giles był jednak
zwolennikiem zachowania samowystarczalności. Zresztą o tak
wczesnej porze cała służba znajdowała się zapewne w kuchni.
Schodząc po szerokich schodach wiodących do hallu, markiz
nie spotkał nikogo. Główne wejście, prowadzące wprost na
pomost, gdzie stała jego prywatna gondola, było otwarte.
Giles skierował się jednak do tylnych drzwi, przez które
wychodziło się na uliczkę tak wąską, że niemal można było
dotknąć rozłożonymi rękami ścian budynków po obu jej
stronach. O tak wczesnej porze zaułek był pusty i cichy, a w
większości okien nie otwarto jeszcze okiennic.
Przechodząc po niewielkim mostku położonym nad
wąskim kanałem, markiz zauważył przepływającą dołem
gondolę wyładowaną jarzynami i owocami. Można się było
domyślić, że jej właściciel zdąża jak co dzień ze swym
towarem na targ. Jedynie tą drogą zaopatrywano Wenecję w
żywność z pobliskich wiosek.
Poranne mgły ustąpiły wreszcie i Giles stanął urzeczony
nagłym, niezwykłym światłem, o którym Turner mówił, że
znaleźć je można tylko w tym mieście, i które próbował
uwiecznić na swych obrazach. Jakkolwiek zmysły Gilesa
rejestrowały urzekającą harmonię wspaniałej architektury z
istotnie niespotykanym oświetleniem, myśli jego błądziły
daleko. Zastanawiał się właśnie, jak to możliwe, że
przebywając w Wenecji dopiero od dziesięciu dni, coraz
częściej szuka pretekstu, aby móc ją opuścić. Do tej pory
głównym powodem pozostawania w tym mieście był romans z
Gianniną. Zdumiony Giles złapał się jednak na rozmyślaniu,
że zbytnio przedłużając tę znajomość popełniłby błąd. Z
drugiej strony namiętna, bujna natura kochanki pociągała go i
intrygowała nadal. Sam już nie wiedział, czego pragnie
naprawdę; zostać czy wyjechać czym prędzej.
- Alastair nie miał racji - mruknął do siebie Giles
podążając niespiesznie wąskimi uliczkami w stronę placu
Świętego Marka. - Ta podróż nie nauczyła mnie niczego.
Może jedynie przekonałem się, że wolę konną jazdę od
spacerów, a także i Anglików od cudzoziemców!
Na próżno wyrzucał sobie zbytni konserwatyzm i
dziecinny lęk przed wszystkim, co nowe i nieznane. Lecz czy
rzeczywiście zetknął się u celu swej podróży z czymś nowym
i nieznanym? Czy uprzejme konwersacje prowadzone na
przyjęciach, które zaszczycał swoją obecnością, różniły się
czymkolwiek od tych, które słyszał na Berkeley Square lub w
White's Club? I czyżby Giannina była inna niż kobiety,
gotowe rzucić się w jego ramiona w Londynie czy w
Brighton? Tak dobrze znał już te wiele mówiące spojrzenia,
tak łatwo było rozszyfrować zaproszenie ukryte pod
zmysłowym uśmiechem!
- Ku czemu ja właściwie zmierzam? Czego, do diabła,
tutaj szukam? - pytał Giles sam siebie bez końca i nagle z
zaskoczeniem stwierdził, że jest już na placu Świętego Marka.
Pogrążony w rozmyślaniach sam nie zauważył, kiedy
pokonał labirynt wąskich zaułków, stromych schodków i
niezliczonych mostków biegnących nad chłodnymi wąwozami
kanałów. Przeszedłszy tę drogę niemal automatycznie, znalazł
się raptem na rozległej, gwarnej przestrzeni, z każdej strony
zamkniętej przez wspaniałe budowle o szlachetnych
proporcjach. Spośród barwnego tłumu rojącego się na placu,
jedni zdążali spiesznie do swych zajęć i obowiązków, inni zaś
przechadzali się leniwie, szukając dogodnego miejsca, aby
usiąść i pozostać tu jeszcze przez chwilę. W podcieniach
budynków okalających plac znajdowało się wiele małych
kawiarenek. O tej porze można było w nich spotkać elegancko
ubranych angielskich dżentelmenów, którzy lubili przysiadać
tu na chwilę wracając z kasyna lub z któregoś z tutejszych
gościnnych łóżek do domu. Nie mając ochoty spotykać się z
którymkolwiek z nich, markiz przeszedł szybko pomiędzy
kolumnami podcieni ku centralnej części placu, gdzie
królowała ponad wszystkim wspaniała sylwetka bazyliki
Świętego Marka. Spod jego stóp zrywały się gołębie i
przeleciawszy kilka stóp opadały znowu na kamienne płyty
placu.
Spostrzegłszy, że w kawiarni „U Floriana" kelnerzy
wystawiają już na zewnątrz stoły i krzesła, Giles zdecydował
się na filiżankę kawy. Wczorajszego wieczoru wypił sporo
wina i odczuwał teraz pragnienie. Starannie wybrał więc sobie
miejsce przy jednym ze stolików tak, aby móc ogarnąć
spojrzeniem cały plac Świętego Marka. Kelner zjawił się
niemal natychmiast. Giles zamówił kawę po włosku. Poznał
już ten język na tyle, aby móc prowadzić krótkie,
nieskomplikowane rozmowy.
Gdy kelner odszedł, markiz rozejrzał się wokół z
roztargnieniem. Widok placu Świętego Marka oświetlonego
promieniami porannego słońca był ze wszech miar godzien
uwagi, jednak Giles nie był w nastroju do kontemplacji
niecodziennego piękna. Cały czas zastanawiał się, co
powinien teraz uczynić i czy nie byłoby najrozsądniej, gdyby
wyjechał do Londynu w przyszłym tygodniu. No, może
najdalej za dwa tygodnie... Mógłby, oczywiście pojechać
jeszcze do Rzymu i Neapolu, lecz prawdę mówiąc, wcale nie
miał na to ochoty. Obawiał się, że taka wyprawa mogłaby
okazać się jeszcze bardziej nużąca niż powrót do tego, co
Alastair nazywał „angielską monotonią".
Kelner przyniósł kawę. Pijąc ją, Giles przypomniał sobie
zasłyszaną niedawno opowieść o tym, jak dalece plac
Świętego Marka był terenem cichej wojny między
mieszkańcami Wenecji a jej austriackimi okupantami.
Kawiarnia „U Floriana", w której właśnie przebywał,
stanowiła ulubione miejsce spotkań wenecjan, którzy
bojkotowali lokal zwany „ U Quadriego", znany z tego, że
chętnie przesiadywali w nim Austriacy. Kiedy grała austriacka
orkiestra wojskowa, żaden mieszkaniec Wenecji nie
zatrzymywał się nawet na chwilę, aby na nią popatrzeć i co
więcej - wszyscy tubylcy ostentacyjnie odwracali głowy od
miejsca, gdzie przed katedrą Świętego Marka powiewała na
maszcie znienawidzona flaga z dwugłowym orłem.
Patrząc na codzienne życie Wenecji toczące się jak gdyby
na przekór widniejącemu nad placem symbolowi władzy
okupanta, markiz pomyślał, że upór mieszkańców tego
niezwykłego miasta przypomina mu nieco postępowanie
krnąbrnego dziecka o nieokiełznanej naturze. Dziecka, które
buntuje się i opiera, mimo iż wie, że zostanie za to surowo
ukarane.
Nagle Giles zauważył kątem oka, że ktoś nad nim stoi. Nie
podnosząc głowy wykonał nieznaczny ruch ręką, który
powinien był odprawić nieproszonego gościa. To stawało się
już żenujące - nie można było posiedzieć spokojnie nawet
kilku minut przy stoliku, żeby nie zjawił się jakiś żebrak lub
ktoś proponujący coś do sprzedania. Giles wiedział, że Guardi,
zanim stał się sławny, sprzedawał swoje obrazy właśnie „U
Floriana". Czuł się już jednak zmęczony tą bezustanną
żebraniną, która zakłócała mu spokój.
Widząc, że natręt nie odchodzi, markiz powoli odwrócił
się w jego stronę zastanawiając się, czy ma w kieszeni jakieś
drobne monety, którymi mógłby okupić kilka chwil
upragnionej samotności.
Przy stoliku stała młoda, biednie ubrana i bardzo szczupła
kobieta.
- Czy wolno mi będzie zamienić z panem kilka słów,
milordzie? - spytała, ku zaskoczeniu markiza, po angielsku.
Ton jej głosu i akcent świadczyły o tym, że musiała
odebrać staranne wykształcenie. Giles pomyślał, że mimo
narzuconego na włosy znoszonego szala z ciemnej tkaniny,
dziewczyna nie jest jedną z żebraczek, które nieraz zaczepiały
go tutaj. Przyjrzawszy się jej uważniej stwierdził, że ma
delikatną, wrażliwą twarz o subtelnych rysach. Słysząc
ojczysty język, spodziewał się ujrzeć typową, niebieskooką
Angielkę, gdy tymczasem duże, pełne smutku oczy
nieznajomej były szare jak skrzydło gołębia.
- Jest pani Angielką! - powiedział na wpół twierdząco, na
wpół pytająco.
- Tak, jestem... i jako Angielka... ośmielam się prosić
pana o pomoc! - odpowiedziała dziewczyna.
Markiz patrzył zdziwiony na jej uszytą z taniego materiału
i bardzo znoszoną suknię. Ten głos, ten sposób wysławiania
się... tak mogła mówić tylko dziewczyna z dobrego domu!
Uniósłszy się lekko ze swego miejsca, Giles powiedział:
- Proszę więc usiąść i powiedzieć mi dokładnie, w jaki
sposób mógłbym okazać swoją pomoc?
W tej samej chwili pomyślał, że prawdopodobnie robi
duży błąd. Ta dziewczyna uraczy go teraz zapewne jakąś
przeraźliwie łzawą historyjką. Lepiej byłoby dać jej trochę
pieniędzy i odprawić czym prędzej.
Rzuciwszy jednak jeszcze raz na nią okiem, Giles
stwierdził, że ani w rysach twarzy, ani w całej postaci
nieznajomej
nie
ma
nic
pospolitego.
Równocześnie
mimochodem zwrócił uwagę na szlachetny kształt wąskich
dłoni, które, jakkolwiek bez rękawiczek, były czyste i
starannie utrzymane.
Dziewczyna usiadła przy stoiku i spuściła głowę. Widać
było, że walczy ze wstydem i nieśmiałością. Nie było to
zachowanie typowe dla żebraczki. Aby dodać jej odwagi,
markiz powiedział łagodnym tonem:
- Chciała pani coś mi powiedzieć. A więc proszę,
słucham.
Całkiem niespodziewanie nieznajoma uśmiechnęła się
lekko.
- Prawdę mówiąc... byłam pewna, że nie zechce pan mnie
wysłuchać - powiedziała. - Czuję się nieco... oszołomiona.
- Dlaczego miałbym nie przychylić się do pani prośby? -
spytał Giles zdumiony.
- Ponieważ... do tej pory wszyscy dżentelmeni, których
prosiłam o chwilę rozmowy, kazali mi natychmiast odejść. -
Uśmiechnęła się, tym razem ze smutkiem i dodała bezradnie
rozkładając dłonie: - To pewnie moja wina... nie umiem
sprzedawać. Mój ojciec też nie ma o tym pojęcia i w tym
tkwi... cały kłopot.
Przerwała, zarumieniwszy się lekko.
- Proponuję, aby opowiedziała mi pani wszystko od
początku - powiedział markiz. - Czegoś tu nie rozumiem.
Dlaczego, będąc Angielką, przebywa pani w Wenecji?
- Mieszkam tutaj razem z ojcem. On jest... malarzem.
Markiz uśmiechnął się.
- Teraz już rozumiem - stwierdził. - To właśnie jego
obrazy chce pani sprzedać.
Ot i cała historia, pomyślał Giles. Takim malarzom, którzy
pragnęli zarabiać pędzlem na życie, zawsze najtrudniej było
znaleźć kupców na swoje płótna. A tutaj, w mieście pełnym
dzieł najznamienitszych sław światowych, sprzedaż własnych
obrazów nie była sprawą łatwą.
Jakby czytając w jego myślach, dziewczyna wyjaśniła:
- Dawaliśmy sobie jakoś radę, dopóki ojciec nie
zachorował. Teraz... nie może malować, a ja muszę sprzedać
choć kilka jego obrazów, bo inaczej umrzemy z głodu.
Słysząc to markiz spojrzał na nią ostro. Wydawało mu się,
że ta część jej opowieści była zbytnio przesadzona. Znowu
obudziły się w nim podejrzenia, że cała ta historia wymyślona
została dla wyciągnięcia od niego jak największej sumy.
Jednak dziewczyna patrzyła mu prosto w twarz tak ufnie i
szczerze, że uznał, iż nieprawdopodobieństwem jest, aby za
tak czystym spojrzeniem mogły kryć się fałsz i obłuda.
Prawdę mówiąc, żadna ze znanych Gilesowi kobiet nie
patrzyła na niego nigdy w ten sposób. Spoglądając w oczy
nieznajomej markiz czuł niemalże wraz z nią niepokój i obawę
przed tym, że po raz kolejny jej starania okażą się daremne.
Pragnąc rozproszyć wątpliwości dziewczyny, zagadnął:
- Ojciec pani jest zapewne lepiej znany miłośnikom
malarstwa w Anglii niż tutaj?
- Wątpię, czy słyszał pan o nim - nieznajoma pokręciła
głową. - Sądzę jednak, że jeden rzut oka na jego prace
wystarczyłby panu, aby przekonać się, że to prawdziwy
artysta. Uważam, że mam prawo tak twierdzić, chociaż... jego
sposób przedstawiania tego miasta odbiega znacznie od
tradycyjnego.
„Ach, a więc to jeszcze jedna opowieść o odrzuconym
przez świat geniuszu", pomyślał markiz z pewnym
rozczarowaniem. Zastanawiał się właśnie, jak szybko
zakończyć całą tę historię, kiedy przy stoliku pojawił się
kelner.
- Czy signorina również napije się kawy? - spytał.
- Tak, oczywiście - odpowiedział Giles po włosku i
zwrócił się do siedzącej naprzeciw niego dziewczyny: - Mam
nadzieję, że nie odmówi pani filiżanki kawy?
Wydało mu się, że twarz jej rozjaśniła się nagle.
- Nie chciałabym... narzucać się panu, milordzie -
szepnęła.
- Proszę się nie obawiać, zniosę to jakoś - odparł Giles z
kpiącym uśmieszkiem.
W tej samej chwili uświadomił sobie, że dziewczyna
zwracała się do niego „milordzie". Wszyscy inni żebracy
mówili do niego, podobnie jak i do innych Anglików -
„wielmożny lordzie" lub „szlachetny lordzie". Musiała więc
wiedzieć, że jest markizem Wynchcombe. Skąd mogła
uzyskać wiadomości na jego temat?
Jakby w odpowiedzi na wszystkie niewypowiedziane
pytania, córka malarza powiedziała cicho:
- Od czasu, gdy usłyszałam, że... przyjechał pan do
Wenecji, rozmyślałam tylko o tym, jak skłonić pana do
obejrzenia prac mojego ojca. Słyszałam dużo o pańskiej
kolekcji obrazów, a tato... często mówił o dziełach Van
Dycka, które ma pan w swojej galerii w Buckinghamshire...
Giles spojrzał na nią z zaskoczeniem. Nie powiedział
jednak nic, a ona mówiła dalej:
- Wydawało mi się, że właśnie pan będzie mógł...
zrozumieć, co chce wyrazić mój ojciec w swoich obrazach.
Wykonawszy bezradny, trochę może patetyczny gest
dłonią, dodała:
- Ja sama uważam je wszystkie za bardzo piękne, tylko,
że... nie potrafię ich sprzedać...
- I dlatego zostaliście wraz z ojcem bez grosza -
powiedział Giles i w tej samej chwili pomyślał, że
stwierdzenie tego oczywistego faktu zabrzmiało może zbyt
brutalnie.
- Ojciec jest chory - odpowiedziała dziewczyna spokojnie.
- I umrze, jeśli nie uda mi się zdobyć choć trochę pieniędzy.
Tak dawno już... nie jadł.
Przy ostatnich słowach głos zadrżał jej nieco, jednak
zdołała zapanować nad sobą. Splotła obie dłonie dłoni tak
silnie, że zbielały kostki jej palców. Nie powiedziała nic
więcej, wpatrując się błagalnie w oczy markiza. Giles
dostrzegał w jej spojrzeniu nieme wołanie o pomoc. Ta
dziewczyna wiedziała doskonale, że on nie jest już w stanie
odprawić ją szorstko.
- Jak się pani nazywa? - spytał.
- Lucia Beaumont - odpowiedziała. - Mój ojciec maluje
pod własnym nazwiskiem: Bernard Beaumont.
Giles pomyślał, że to nazwisko brzmi zbyt mało
atrakcyjnie dla większości kolekcjonerów malarstwa. Ludzie
kupujący obrazy wyobrażali sobie na ogół, że malarz -
cudzoziemiec powinien podpisywać swoje płótna jakimś
oryginalnym imieniem.
- Mama radziła nieraz ojcu, żeby wymyślił sobie jakiś z
włoska brzmiący pseudonim - powiedziała Lucia jakby
czytając w jego myślach. - On jest jednak na to zbyt dumny.
Zawsze pragnął być tylko sobą.
Nadszedł kelner i postawił przed dziewczyną pełną
filiżankę. Lucia spojrzała na parującą kawę i markiz odniósł
wrażenie, że ma na nią wielką ochotę. Odczekała jednak
chwilę, po czym ujęła filiżankę za uszko i powoli podniosła do
ust. Wypiwszy mały łyczek, uśmiechnęła się lekko do Gilesa.
- Bardzo panu dziękuję za... kawę - powiedziała. - Po raz
pierwszy, odkąd przychodzę tutaj, ktoś mnie... poczęstował.
Jej uśmiech zgasł nagle, jak przysłonięte chmurą słońce.
Giles zrozumiał, że w pamięci dziewczyny odżyły wszystkie
upokorzenia, których musiała doznać, na próżno szukając
pomocy u innych.
- Przypuśćmy, że uda się pani sprzedać jeden z obrazów
ojca - powiedział patrząc na nią uważnie. - Co zrobi pani z
pieniędzmi?
- Przede wszystkim ojciec musi wyzdrowieć -
odpowiedziała Lucia. - A kiedy będzie już dość silny, wtedy...
wrócimy do Anglii.
Widząc, że dziewczyna zawahała się przy ostatnich
słowach, markiz spytał:
- Czy aby na pewno tego pani pragnie? Lucia milczała
przez chwilę.
- Myślę... że nie mamy innego wyjścia - powiedziała
powoli. - Mimo że nie będzie to łatwe.
- Czy są jakieś... trudności? - zdziwił się markiz.
Dziewczyna milczała jednak, najwyraźniej ważąc coś w
myślach. Giles poczuł się nieco zirytowany faktem, że córka
malarza próbuje przed nim coś ukryć.
- Pytałem panią, co stoi na przeszkodzie, abyście
powrócili wraz z ojcem do Anglii! - powiedział nieco
podniesionym tonem.
- Istnieją pewne okoliczności... - powiedziała Lucia z
ociąganiem. - Być może powrót byłby dużym błędem.
Jednak... jeśli zostaniemy i... coś stanie się ojcu, będę tutaj
zupełnie sama.
Ostatnie słowa Lucia wypowiedziała ledwo słyszalnym
szeptem. Spojrzawszy w jej oczy, markiz ujrzał w nich
prawdziwy, nie ukrywany lęk. Postanowił zrezygnować z
zadawania dalszych pytań, odniósł bowiem wrażenie, że
zrozumiał już wszystko.
W milczeniu, które nagle zapadło, Lucia dokończyła
swoją kawę.
- Czy... nie byłoby zbytnią śmiałością z mojej strony... -
zaczęła niepewnie - jeśli poprosiłabym, żeby... obejrzał pan
obrazy ojca? To niedaleko stąd. Proszę mi wybaczyć, że nie
mogę przynieść ich tutaj, ale... nie dałabym rady.
W jej oczach znów pojawił się niepokój i markiz
pomyślał, że niepotrzebnie dał się wciągnąć w całą tę historię.
Znacznie prościej byłoby dać dziewczynie trochę pieniędzy i
więcej się nią nie zajmować. Zdecydował, że pięć funtów
wystarczy z pewnością, aby nakupić żywności na cały tydzień.
I wtedy doszedł nagle do wniosku, że nigdy nie darowałby
sobie, gdyby nie poznał zakończenia tej przygody. Być może
ta dziewczyna była rzeczywiście żebraczką, bardziej tylko
utalentowaną aktorsko od innych i niezwykle przekonywająco
odegrała przed nim rolę córki usiłującej uratować ojca od
śmierci z głodu.
Markiz Wynchcombe nie należał do osób, które łatwo
można było wywieść w pole. Podczas służby w armii nauczył
się wyczuwać kłamstwo na odległość. Zarządzając swoim
ogromnym majątkiem nieraz też miał do czynienia z ludźmi,
którzy usiłowali go oszukać. Tym razem przeczucie mówiło
mu jednak, że słowa tej dziewczyny są prawdą, a nie starannie
wyreżyserowaną rolą. Patrzył na jej pełną napięcia twarz, na
zaciśnięte kurczowo dłonie i pojmował, jak bardzo obawiała
się, że on ze wzgardą odrzuci jej prośbę.
Sięgnąwszy do kieszeni, markiz wyjął kilka drobnych
monet. Położył je na stoliku i wstając ze swojego miejsca
powiedział:
- Czy pójdziemy pieszo do pani domu? Może lepiej
byłoby wziąć gondolę?
W jednej chwili twarz Lucii rozjaśniła się, jak gdyby
słońce wyjrzało zza chmur. Spojrzała na markiza z
niedowierzaniem.
- Pan naprawdę... chce iść ze mną? - wyjąkała.
- Przecież tego właśnie oczekuje pani ode mnie - odparł
wzruszając ramionami.
Dziewczyna odetchnęła głęboko. - Jak to możliwe -
szepnęła - że jest pan tak... łaskawy dla mnie? Nie
spodziewałam się...
- Czego się pani nie spodziewała? - Giles uniósł brwi.
- ...że jest pan tak... wspaniałomyślny, aby zaprzątać sobie
głowę... żebrakami i ubogimi malarzami.
- Przecież słyszała pani, że interesuję się malarstwem.
Lucia zamilkła na chwilę. Giles spojrzał na nią pytająco, lecz
ona spuściła nagle głowę.
- Różni ludzie... różnie pojmują malarstwo - szepnęła z
wahaniem.
- Rozumiem, co ma pani na myśli - odparł markiz. - I
zgadzam się z tym w pełni. Prawdę mówiąc, jestem coraz
bardziej ciekawy, jakie też są te obrazy pani ojca.
Wypowiedziawszy te słowa ruszył w stronę bazyliki
Świętego Marka. Dziewczyna podążyła za nim bez słowa.
Giles pomyślał zaskoczony, że zupełnie przypadkiem wybrał
dobry kierunek. Kiedy tak szli przez plac, gołębie startowały
do lotu tuż przed nimi i podfruwając kilka metrów naprzód
zdawały się pokazywać drogę. Na próżno markiz odwoływał
się do swego zdrowego rozsądku. Jakiś wewnętrzny głos
mówił mu, że jest u progu nowego, niezwykle ważnego
odkrycia.
Rozdział 2
Lucia prowadziła markiza cienistymi, wąskimi zaułkami.
Giles rozglądał się wokół uważnie, odnotowując w pamięci
brudne, odrapane ściany mijanych budynków. Właściwie
spodziewał się takich widoków. Nie przypuszczał tylko, że w
Wenecji istnieją aż tak nędzne zakątki. Przyszło mu na myśl,
że oto może zdąża prosto w zastawioną przemyślnie pułapkę,
gdzie będzie zmuszony walczyć o życie... Wzruszył
ramionami. Gdyby tak się stało, byłaby to tylko jego własna
wina.
Nagle Lucia zatrzymała się przed ciężkimi rzeźbionymi
drzwiami jednego z domów. Markiz ocenił, że budynek
pochodzi z siedemnastego wieku i mimo iż znajduje się w
pożałowania godnym stanie, musiał niegdyś stanowić
własność arystokratycznej rodziny.
Dziewczyna pchnęła ciężkie odrzwia, za którymi ukazały
się strome, kamienne schody o wyszczerbionych, pełnych
dziur stopniach. Giles wspinał się w ślad za Lucią coraz wyżej
i wyżej, gratulując sobie w duchu dobrej kondycji fizycznej,
która pozwalała mu pokonywać tak znaczną wysokość bez
najmniejszej zadyszki. W pewnej chwili, przez niewielkie,
wykute w murze okienko, mógł dojrzeć wspaniały widok, jaki
roztaczał się na całe miasto.
Lucia także wydawała się nie zwracać uwagi na trud
wyczerpującej wspinaczki. Z łatwością pokonywała kolejne
strome stopnie, u których szczytu znajdowały się niskie,
prowadzące na poddasze drzwi. Dziewczyna otworzyła je i
markiz ujrzał obszerne pomieszczenie o oknach osadzonych w
ukośnym stropie. Poddasza takie były chętnie wynajmowane
przez malarzy, właśnie ze względu na właściwe do pracy,
padające z góry światło.
Drzwi były tak niskie, że Giles przechodząc przez próg
musiał mocno pochylić głowę. W odległym kącie pokoju
ujrzał niskie łóżko, a na nim nieruchomą sylwetkę leżącego
mężczyzny. Lucia podbiegła ku niemu i z cichym okrzykiem
osunęła się na kolana tuż przy posłaniu.
- Ojcze! Obudź się! - zawołała stłumionym głosem. -
Zobacz, kto przyszedł ze mną! Markiz Wynchcombe chce z
tobą rozmawiać!
Przez chwilę nie było żadnej odpowiedzi. Powieki
leżącego mężczyzny ani drgnęły i markiz zaczął podejrzewać,
że ojciec Lucii już nie żyje. Podszedł bliżej do łóżka i
przyjrzał się mu uważnie. Zobaczył nieprawdopodobnie
wychudzoną twarz chorego człowieka, który jednak kiedyś
musiał odznaczać się wyjątkową urodą. Cierpienia
spowodowane chorobą i wygłodzeniem uczyniły go
podobnym bardziej do szkieletu niż do kogoś, kto jeszcze
należał do świata żywych istot. Jednakże szlachetne linie
szerokiego czoła okolonego przyprószonymi siwizną włosami
oraz subtelny zarys wąskich nozdrzy i śmiało wykrojonych ust
zdradzały, że nie był to człowiek pospolitego pochodzenia.
Bardzo powoli, jak gdyby sprawiało mu to wielką
trudność, Bernard Beaumont uchylił powieki. Ciemne,
głębokie cienie wokół jego oczu dawały świadectwo
cierpieniu, które musiał znosić już od dawna. Jednak na
bladych wargach pojawił się lekki uśmiech, gdy cichym
głosem wyszeptał:
- To bardzo... miło... ze strony pana markiza.
- Przykro mi, że jest pan chory - powiedział Giles. - Pana
córka mówiła mi, że chce pan sprzedać kilka swoich obrazów.
- Mam nadzieję... że jeszcze... jakieś zostały.
I jak gdyby wypowiedzenie tych słów było dla niego zbyt
dużym wysiłkiem, malarz zamknął oczy. Lucia podniosła się z
klęczek.
- Jest bardzo słaby - powiedziała cicho. - Cieszę się
jednak, że rozpoznał pana.
Ruszyła w głąb pomieszczenia. Markiz rozejrzał się
wokoło z zainteresowaniem. Na pierwszy rzut oka widać było,
że poddasze służy zarówno jako pracownia malarska, jak i
mieszkanie. Oprócz sztalug i poustawianych pod ścianami
obrazów w pokoju znajdował się jeszcze spory stół.
Ustawione przy nim dwa krzesła były bardzo sfatygowane i
najwyraźniej wielokrotnie naprawiane za pomocą sznurka. W
rogu markiz dostrzegł kryty perkalem parawan, za którym
zapewne znajdowało się łóżko Lucii.
Ustawione pod ścianą obrazy przykryte były starannie
kawałkami tkaniny. Dziewczyna odsłaniała je ostrożnie jeden
po drugim. Uprzedzając pytanie markiza, wyjaśniła:
- Obawiałam się, że mogą wypłowieć na słońcu. W
południe jest tutaj bardzo gorąco.
Mówiąc to uniosła jeden z większych obrazów i
przeszedłszy z nim kilka kroków, ustawiła go na pustych
sztalugach. Markiz rzucił okiem na płótno spodziewając się
ujrzeć tak często spotykany amatorski widoczek gondoli na tle
Canal Grande lub Ponte di Rialto. Miał tylko nadzieję, że nie
będzie to kolejna nieudolna kopia którejś z prac Canaletta,
Guardiego czy Piazzetty. Nie zamierzając pozostawać tu
długo, postanowił obejrzeć tylko kilka płócien i nie zaprzątać
sobie nimi zbytnio głowy.
Nagle uświadomił sobie, że od kilku chwil wpatruje się ze
zdumieniem w stojący na sztalugach obraz. To, na co patrzył,
było tak niezwykłe i tak oryginalne, że nie mógł wprost
uwierzyć własnym oczom. Nie mówiąc ani słowa, Lucia
przyniosła następne płótno i ustawiła je na podłodze, u
podstawy sztalug. Dwa kolejne umieściła na krzesłach, a
jeszcze dwa inne - na podłodze, oparte o nogi od stołu.
Markiz milczał, zaskoczony i oszołomiony. Powoli
przenosił wzrok z jednego obrazu na drugi, a doszedłszy do
ostatniego, wracał znów do początku. Zbyt dobrze znal się na
malarstwie, aby nie wiedzieć, że to, na co patrzy w tej chwili,
stanowi rewolucyjny przewrót w sztuce. Giles nigdy nie
widział, aby ktoś malował w ten sposób, i nigdy nie
przyszłoby mu na myśl, że można właśnie tak to robić. Jako
doświadczony kolekcjoner obrazów rozumiał teraz, dlaczego
Beaumontowi nie udało się sprzedać ani jednej swojej pracy.
Ci, którzy kupowali obrazy w Wenecji, zbyt silnie byli
przywiązani do tradycyjnego stylu wyobrażania tego. miasta.
Na płótnach Beaumonta nie było gondoli na tle Ponte di
Rialto. Ten malarz nie przedstawiał tego, co widział, tylko to,
co czul patrząc na Wenecję. W jego impresyjnych, niezwykle
osobistych pracach miasto to żyło i istniało jako samodzielny,
pełen nieuchwytnego piękna twór rąk ludzkich. Giles
spostrzegł, że słynne weneckie światło oddane było na
oglądanych przez niego płótnach wierniej i bardziej
prawdziwie niż na obrazach innych malarzy. Stojąc twarzą w
twarz z niewątpliwymi arcydziełami, markiz poczuł, że sam
nie jest w stanie ocenić ich wartości artystycznej.
Bez wątpienia Beaumont był geniuszem. Markiz wątpił
jednak, aby uznał go którykolwiek ze współczesnych mu
krytyków malarstwa. On sam zaledwie domyślał się, co
pragnął wyrazić ojciec Lucii tworząc swoje prace, i
przeczuwał, że wiele czasu upłynie, zanim znajdą one należne
im uznanie. Publiczne wystawienie obrazów Beaumont a
narobiłoby zapewne dużo szumu, a reakcja na tak niezwykłą
sztukę była całkowicie nie do przewidzenia. Oryginalny
malarz mógłby zostać wyszydzony lub, co gorsza,
zignorowany przez tych, którzy uważali się za wytrawnych
znawców piękna. Jakiś wewnętrzny głos mówił jednak
Gilesowi, że nadejdzie jeszcze taki czas, kiedy oglądane teraz
przez niego obrazy zostaną okrzyknięte arcydziełami.
Markiz tak dalece pogrążył się w kontemplacji
niezwykłych płócien, że niemal zapomniał o obecności Lucii.
Ona zaś nie odzywała się będąc przekonana, że wobec dzieła
jej ojca wszelkie słowa są zbędne. Giles czuł jednak, z jakim
napięciem oczekiwała jego oceny i jak gorąco modliła się, aby
to właśnie on uznał geniusz Bernarda Beaumonta. Kątem oka
markiz widział, że dziewczyna splotła dłonie dobrze już
znanym mu gestem, aż zbielały kostki jej palców.
Odwróciwszy się nagle spojrzał na nią z bliska i zobaczył w
jej oczach niemą prośbę o zrozumienie. Ta córka genialnego
malarza nie błagała go wzrokiem o pieniądze, których
najwyraźniej tak bardzo im brakowało. Pragnęła, aby on,
markiz
Wynchcombe,
znawca
i
kolekcjoner
najznamienitszych obrazów na świecie pojął, jak bardzo
niezwykłe są te obrazy.
Giles patrzył na Lucię jeszcze przez chwilę, a potem
zapytał:
- Czy to są wszystkie prace pani ojca? Dziewczyna
spuściła nagle wzrok i najwyraźniej zarumieniła się.
- Były jeszcze... inne - szepnęła z wahaniem.
- Co się z nimi stało? - niemal wykrzyknął markiz. - Czy
sprzedała je pani?
Lucia westchnęła ciężko.
- Jeden z obrazów wziął pewien handlarz, ale nie dawał
nam wielkiej nadziei na sprzedanie. Dwa inne... - tu zawahała
się po raz wtóry - dwa inne oddałam w zamian za żywność...
jeden rzeźnikowi, a drugi... w pewnej małej kawiarence, gdzie
pozwalano mi zabierać... resztki pod koniec dnia.
Widząc, że markiz przypatruje się jej w milczeniu, dodała
cicho:
- Czy te obrazy... podobają się panu?
Giles wiedział, że za tym pozornie prostym pytaniem kryje
się cała jej nadzieja na przyszłość ojca i swoją.
- Sądzę, że chce pani zapytać, czy mam ochotę je kupić?!
- stwierdził markiz ze spokojem.
- A więc dobrze... czy mógłby pan?
Giles znów spojrzał jej w oczy i przekonał się, że
malujący się w nich niepokój wprawia go w zakłopotanie,
którego nie umie sobie wytłumaczyć.
- Pragnę kupić wszystkie obrazy, które tu widziałem -
powiedział krótko - a także tamte, o których mówiła pani
przed chwilą. Musimy odzyskać je czym prędzej!
Przez chwilę markiz miał wrażenie, że Lucia nie
zrozumiała jego słów. Potem nagle jej twarz rozjaśniła się, a
szare oczy rozbłysły tysiącem słonecznych ogników.
- Pan chce je kupić! - szepnęła, po czym powtórzyła te
słowa ponownie, jak gdyby pragnąc upewnić się, że zostały
naprawdę wypowiedziane.
- Pani ojciec to geniusz - oświadczył markiz. - Jestem o
tym całkowicie przekonany. Wątpię jednak, aby świat docenił
piękno jego malarstwa w najbliższym czasie. Swoim stylem
ujmowania rzeczywistości wyprzedza nas o całą epokę.
Lucia patrzyła na niego, oszołomiona.
- Jak to możliwe... - wyjąkała. - Czy pan go naprawdę...
rozumie? Mówi pan tak pięknie o jego obrazach...
Giles dostrzegł łzy w jej oczach. Nagłym, zręcznym
ruchem dziewczyna odwróciła się ku posłaniu ojca i
podbiegłszy do niego, rzuciła się na kolana.
- Ojcze! - zawołała. - Ojcze, czy słyszysz? Pan markiz
chce kupić twoje obrazy! Podobają mu się! Mówi, że jesteś
geniuszem!
Bernard Beaumont z wysiłkiem otworzył oczy.
- Sprzedałaś... obrazy? - spytał szeptem.
- Tak, ojcze! Wszystkie... które nam zostały!
- Jesteś bardzo mądrą dziewczyną, Lucio - powiedział
powoli chory i przymknął powieki.
Markiz powrócił do kontemplacji obrazów. Jakie to
dziwne, pomyślał, że do tej pory nikt nawet nie próbował
malować Wenecji w ten sposób. Żadnemu z malarzy nie udało
się oddać piękna tego miasta tak, aby oglądający miał
wrażenie, że śni na jawie. Obrazy Beaumonta żyły własnym
życiem. Nawet woda w kanałach przedstawiona była tak, że
wprost miało się ochotę wciągnąć w nozdrza idący od niej
słony, morski powiew. Pełne życia były też cienie kładące się
na murach widniejących na obrazach budynków. Ten, kto
przyglądał się im dłużej, mógł przysiąc, że ktoś ukaże się za
chwilę z tajemniczych ciemności zabytkowej bramy, a
zamknięte okiennice otworzą się, pchnięte czyjąś ręką.
Wszystko, czego Bernard Beaumont dotknął swym pędzlem,
zdawało się ożywać, co zmuszało patrzącego do zadumy nie
tylko nad przeszłością, ale nad przyszłością. Wiedząc, że
Lucia stoi tuż za nim, markiz powiedział:
- Musimy uczynić wszystko, aby pani ojciec wyzdrowiał
jak najprędzej. Potem pojedziecie do Anglii. Pragnę, żeby to
właśnie Bernard Beaumont malował moją posiadłość na wsi.
Lucia wydawała się tak zaskoczona tym, co usłyszała, że
nie była w stanie wykrztusić ani jednego słowa.
- Obydwoje potrzebujecie przede wszystkim jedzenia -
ciągnął Giles. - Jeśli dam pani teraz pieniądze, kto zajmie się
zakupami?
- Ja to zrobię - powiedziała Lucia szybko.
- Sama? - spytał markiz z naciskiem. Dziewczyna
spojrzała z zakłopotaniem na okno, przez które świeciło już
dość mocno przedpołudniowe słońce.
- Zazwyczaj... - szepnęła - to znaczy... od kiedy ojciec jest
chory... wychodzę z samego rana. Dlatego... spotkałam dzisiaj
pana.
Markiz zrozumiał, że jedynie wychodzenie o bardzo
wczesnej godzinie było sposobem na uniknięcie zaczepek, na
które musiała być narażona młoda, chodząca samotnie po
ulicach dziewczyna. Taki tryb życia oznaczał jednak, że Lucia
wraz z ojcem byli kompletnie osamotnieni.
- Proszę pozostać tutaj! - powiedział nie znoszącym
sprzeciwu tonem. - Przyślę wam wszystko, co będzie
niezbędne na dzisiaj. Jutro powinna pani przenieść ojca w
inne, bardziej odpowiednie miejsce.
Ujrzawszy w jej oczach niepokój, domyślił się, że obawia
się, iż żąda on od niej, aby sama poszukała nowego
mieszkania.
- Proszę pozostawić mi troskę o to - powiedział
uspokajającym tonem. - wszystkiego sam dopilnuję.
Tymczasem... proszę, oto trochę pieniędzy na wypadek, gdyby
ich pani potrzebowała. Sumę, która należy się pani ojcu za
obrazy, umieszczę na razie w banku. Tak będzie bezpieczniej.
Mówiąc to wyjął z kieszeni wszystkie pieniądze, które
miał przy sobie, i położył je na stole. Nie było tego wiele, lecz
Giles wiedział, że Lucii ta suma wyda się całym majątkiem.
Dziewczyna spojrzała na zwitek banknotów takim wzrokiem,
jak gdyby obawiała się, że zniknie przy jej pierwszym
mrugnięciu.
- Wrócę teraz czym prędzej do domu - mówił markiz. -
Przyślę pani jedzenie, a także kogoś, kto zabierze obrazy.
Sądzę, że dobrze byłoby też, aby chorego zbadał lekarz.
Lucia milczała przez chwilę.
- Tutejsi lekarze... - powiedziała w końcu z wahaniem -
nie są chyba... zbyt dobrzy. Gdyby tak było, nie pozwoliliby
umrzeć mojej mamie. Myślę, że ojciec potrzebuje przede
wszystkim... jedzenia i odrobiny... nadziei. Jeśli to otrzyma,
będzie żył.
Markiz uśmiechnął się.
- Być może ma pani rację. Zapomnijmy więc o lekarzach,
chyba iż uzna pani, że ich obecność stanie się konieczna.
Proszę dbać o siebie i... nie wychodzić samej na ulicę!
- Zostanę z ojcem - zapewniła go Lucia. - I będę
dziękować Bogu za to, że pozwolił mi poznać pana. Nie
potrafię inaczej wyrazić... swojej wdzięczności.
Słysząc te wypowiedziane z głębi serca słowa, markiz
poczuł, jak ogarnia go fala dawno nie odczuwanego
wzruszenia. Nie przypuszczał, że jest jeszcze zdolny do takich
uczuć. Jednakże teraz, patrząc na błyszczące szczęściem oczy
córki Bernarda Beaumont pomyślał, że rozpoznaje w nich to
samo światło, które nadawało obrazom jej ojca nieuchwytne,
tajemnicze piękno. Chcąc upewnić się, czy to odczucie nie
było jedynie ulotnym wrażeniem, spojrzał znowu na płótna.
Nie pomylił się. Każde z nich pełne było nieznanego,
urzekającego czaru, który sprawiał, że nie mógł oderwać od
nich wzroku. Wydawać się mogło, że ten, który je stworzył,
był nie malarzem, lecz biegłym w swej sztuce
czarnoksiężnikiem...
Wychodząc z pokoju na poddaszu, Giles ponownie mocno
pochylił głowę, aby nie zawadzić o niski pułap. Znalazłszy się
na brudnych, zrujnowanych schodach pomyślał, że świat pełen
jest zadziwiających paradoksów. Oto ten stary, zaniedbany
dom, którego świetna przeszłość dawno już minęła, stał się
mieszkaniem dla twórcy, którego dzieło wyprzedzało
teraźniejszość o całą epokę.
Giles wiedział, że Lucia stojąc na górze, przygląda się z
uwagą, czy gość zejdzie bezpiecznie po dziurawych i
obtłuczonych schodach. Znalazłszy się na samym dole, uniósł
głowę i ujrzał jej twarz wysoko w górze. Przyszło mu na myśl,
że ta dziewczyna przypomina mu jednego z aniołów
namalowanych na plafonie w Pałacu Dożów. Kiedy jednak
uniosła rękę w pożegnalnym geście, uświadomił sobie nagle,
że jest kobietą z krwi i kości, a od innych istot realnych różni
ją jedynie niezwykły blask, jaki zdawał się emanować z całej
jej postaci, a który odnaleźć można było na obrazach Bernarda
Beaumont...
* * *
Płynąc gondolą w kierunku swego palazzo przy Canal
Grande, Giles zadawał sobie pytanie, czy to, co przydarzyło
mu się przed chwilą, nie było tylko snem lub grą wyobraźni.
Czy wymykając się rankiem z dusznej sypialni, gdzie spała
Giannina, mógł przypuszczać, że podąża na spotkanie
niespodziewanej i fascynującej przygody? Czy kiedykolwiek
byłby w stanie wyobrazić sobie, że właśnie w Wenecji, tej
stolicy artystów całego świata, spotka Anglika, który zburzy
jego dotychczasowe pojęcie o sztuce?
- On jest niezrównany! - powtarzał, jak gdyby chciał
upewnić sam siebie w tym twierdzeniu. - Wątpię jednak, czy
znajdzie się wiele osób, które podzielą moje zdanie na ten
temat.
Markiz przeczuwał, że większość tych, którym mógłby
zaprezentować sześć kupionych przed chwilą obrazów, nie
byłaby zdolna docenić ich wartości artystycznej. Był pewien,
że wystawienie prac Bernarda Beaumont wzbudzi wiele
kontrowersji, a ich autor zyska uznanie dużo później, niż się
tego można było spodziewać. Tego, że potomność doceni
artyzm i oryginalność obrazów Anglika, markiz był pewien.
W końcu, poglądy na sztukę zmieniały się wraz z upływem
czasu... Najlepszym tego przykładem była historia z obrazami
malarzy holenderskich zakupionymi ponad dwadzieścia lat
temu przez księcia Walii. Nie było wtedy w pałacu
Buckingham człowieka, który nie szydziłby z wyboru
niefortunnego kolekcjonera. Teraz, kiedy dawny książę Walii
był już królem, wszystkie galerie i muzea usiłowały
prześcignąć się wzajemnie w liczbie posiadanych obrazów ze
szkoły holenderskiej...
- Tak samo będzie z płótnami Bernarda Beaumont! -
mówił sobie markiz. - Kiedyś jego prace osiągną najwyższe
ceny, a on sam znajdzie swoich naśladowców i... fałszerzy! A
ja będę mógł roześmiać się w nos tym, którzy będą teraz
mówić, że wyrzuciłem pieniądze kupując jego obrazy!
Gondola przybiła do pomostu należącego do jego palazzo.
Jeden ze służących podbiegł, aby pomóc swojemu panu
wysiąść. Giles wyskoczył spiesznie na pomost i szybkim
krokiem wszedł do rezydencji. Rzuciwszy okiem na podest
szerokich, marmurowych schodów, zaciekawił się przelotnie,
czy Giannina zdołała się już obudzić i wrócić do swojej
sypialni. Nie sądząc jednak, aby tak się stało, zdecydował się
przejść prosto do jadalni, gdzie czekało już na niego śniadanie.
Zasiadając za stołem, markiz polecił przywołać czym
prędzej swojego sekretarza i kiedy ten pojawił się niemal
natychmiast, udzielił mu odpowiednich instrukcji.
- Sam pan rozumie, Johnson - rzekł opowiedziawszy mu
pokrótce, co wydarzyło się dzisiejszego ranka - że posiłek
musi być dostarczony jak najszybciej. Proszę powiedzieć
kucharzowi, żeby nie tracił czasu na przygotowywanie wielu
dań. Niech zagrzeje zupę i umieści garnek z nią w koszyku.
Później wydam mu dalsze polecenia.
- Tak jest, milordzie.
- Proszę posłać z koszem Augustina i nakazać mu, aby
kupił wszystko, co trzeba - ciągnął markiz. - A pan pójdzie
poszukać porządnego mieszkania w najlepszej części miasta.
Sekretarz spojrzał na Gilesa ze zdziwieniem. Nigdy nie
pozwoliłby sobie jednak na zadawanie zbędnych pytań.
Markiz Wynchcombe mówił zaś dalej:
- Pan Beaumont jest chory i potrzebuje stałej opieki.
Proszę posłać tam kogoś, komu pan ufa i na kim można
polegać.
- Tak jest, milordzie - skłonił się Johnson myśląc, że
spośród wszystkich zaskakujących i niezwykłych poleceń
wydawanych mu przez markiza przez lata, te są zdecydowanie
najbardziej intrygujące.
- Kiedy obrazy zostaną już dostarczone, chciałbym
powiesić je na razie w bibliotece - powiedział markiz,
najwyraźniej pogrążony we własnych rozmyślaniach.
- To znaczy, że mam usunąć te, które już tam się znajdują,
milordzie? - ośmielił się zdziwić Johnson.
- Oczywiście, że tak! - rzucił ostro markiz. - Proszę
umieścić je gdzieś, gdzie będą bezpieczne. Chcę ujrzeć
obrazy, które kupiłem, na ścianie w bibliotece. To jest
najwłaściwsze dla nich miejsce!
Johnson skończył notować polecenia markiza i skłoniwszy
się chciał już odejść.
- To jeszcze nie wszystko! - zatrzymał go Giles. - Proszę
przekazać pannie Beaumont, że odwiedzę ich dziś po
południu. Niech Augustino idzie do tych wszystkich miejsc,
gdzie znajdują się pozostałe obrazy jej ojca. Trzeba je
natychmiast odkupić!
- Za jaką cenę, milordzie?
- Za każdą, jaką podadzą. Muszę je mieć, bez względu na
koszty.
Johnson z trudem zdołał ukryć swoje zdumienie. Przez
wszystkie lata służby w domu markiza zdołał go poznać jako
człowieka, który nigdy nikomu nie dał się okpić. Wiedzieli o
tym doskonale ci spośród handlarzy obrazów, dostawców win
i innych produktów, którzy kiedykolwiek próbowali sprzedać
coś panu na Wynchcombe po zawyżonej cenie. Markiz
odzierał ich z iluzji płacąc dokładnie tyle, ile należało. 1 oto
ten człowiek oświadcza nagle, że nie zamierza liczyć się z
kosztami!
Giles zajął się śniadaniem i sekretarz uznawszy, iż
wszystkie polecenia zostały już wydane, pospiesznie wyszedł
z jadalni.
Po wyjątkowo dziś późnym śniadaniu Giles skierował się
do biblioteki pragnąc osobiście wyznaczyć miejsca, w których
miały zostać umieszczone świeżo nabyte obrazy. Nagle tuż za
sobą usłyszał odgłos lekkich kroków. Odwróciwszy głowę
ujrzał Gianninę, pięknie ubraną i świeżą jak poranek. Jej
wspaniałe czarne włosy, starannie utrefione w modne pukle
wymykały się spod figlarnego czepeczka ozdobionego
ciemnozielonymi strusimi piórami. Małe, zgrabne uszy
śpiewaczki ozdobione były kolczykami ze szmaragdów.
Patrząc na nie, markiz przypomniał sobie o danej Gianninie
obietnicy, że kupi jej kolię z takich samych klejnotów. Był
pewien, że jubiler został już zamówiony na dzisiejsze
popołudnie.
Czarne oczy Gianniny błyszczały spod długich,
wytuszowanych rzęs, a jej czerwone, zawsze złożone jakby do
pocałunku usta śmiały się do niego prowokacyjnie.
- Jak mogłeś pozwolić, abym po obudzeniu nie zastała cię
obok siebie? - spytała lekko nadąsana.
- Tak słodko spałaś... - odrzekł markiz.
- Tęskniłam za tobą - powiedziała Giannina. - Nie mogę
jednak opowiedzieć ci teraz o tym, gdyż spieszę się na próbę.
Sprawiłeś, że jestem bardzo szczęśliwa. Dziś wieczorem będę
śpiewać piękniej niż kiedykolwiek przedtem!
- To chyba po prostu niemożliwe! - odparł markiz
uśmiechając się przekornie.
Giannina wyciągnęła rękę i musnęła dłonią policzek
Gilesa.
- Będę śpiewać wyłącznie dla ciebie - szepnęła. - To tylko
jedna z rzeczy, które mogę ci podarować. Wszystkie inne
odbierzesz wieczorem sam...
Pochylając głowę, aby ucałować jej dłoń, markiz ukrył
ironiczny uśmiech, którego nie udało mu się powstrzymać.
Zaproszenie do kolejnej miłosnej nocy brzmiało aż nadto
wyraźnie w słowach Gianniny. Jednak Giles zdołał poznać już
wszystkie sztuczki, którymi posługiwały się kobiety. W
swoim życiu nie spotkał jeszcze takiej, która oferując mu
wiele, nie spodziewałaby się jednocześnie, że wiele otrzyma.
W tym przypadku kolia ze szmaragdów odgrywała rolę
niebagatelną...
- A więc: do wieczora! - uśmiechnęła się Giannina
rzucając mu jeszcze jedno spojrzenie spod rzęs.
Odwróciła się powoli i odeszła w głąb długiego korytarza,
doskonale świadoma tego, że Giles spogląda w ślad za nią. Po
chwili znikła skręciwszy na schody.
Patrząc, jak Giannina porusza się z wystudiowaną gracją
w swej modnej, kosztownej sukni, markiz przypomniał sobie
zupełnie niespodziewanie biedną, znoszoną odzież Lucii,
uszytą z marnych, najtańszych materiałów. Mimo to córka
Bernarda Beaumont poruszała się z niewymuszonym,
naturalnym wdziękiem, a gdy wspinała się po stromych
schodach na poddasze, przywodziła mu na myśl frunącego
swobodnie ptaka. Być może to radość z niespodziewanego
gościa dodawała jej skrzydeł,.. Bardziej prawdopodobne
wydawało się jednak, że długotrwałe niedożywienie uczyniło
ją lekką jak piórko i bardziej podobną do zwiewnej nimfy niż
do istoty z krwi i kości. Rozmyślając o tym, markiz spoglądał
za kobietą, z którą spędził ostatnią noc, i zanim jeszcze
zniknęła mu z oczu, nie pamiętał już w ogóle o jej istnieniu.
Wezwawszy lokaja, polecił, aby natychmiast stawił się u
niego kucharz. Sam zaś zaczaj zastanawiać się, jakie potrawy
są najwłaściwsze dla kogoś, kto od dłuższego czasu przymiera
głodem.
„Co sprawiło, że ten genialny artysta znalazł się w aż tak
rozpaczliwym położeniu?" - pytał sam siebie.
Bardzo był ciekaw, jakie były losy Beaumonta, zanim
przybył on do Wenecji, i co było powodem, że zdecydował się
malować w tak niezwykle oryginalny sposób. W pewnej
chwili Giles stwierdził z zaskoczeniem, że trudno mu jest
myśleć o czymkolwiek innym i że dawno już żadna sprawa
nie wzbudziła w nim aż takiego zainteresowania.
Tuż przed lunchem doniesiono mu, że przyjechał
Augustino z obrazami. Giles postanowił dopilnować
osobiście, aby przy wyładowywaniu ich z gondoli nie zostały
uszkodzone. Ku niemałemu zdziwieniu całej służby zjawił się
więc na pomoście, pilnie śledząc każdy ruch tragarzy.
Johnson zadbał nawet o to, aby obrazy zostały
pieczołowicie owinięte w kilka warstw czystego białego
płótna. Widząc, jak tragarze wnoszą po schodach bezimienne,
nieforemne pakunki, markiz poczuł nagły lęk. A może
popełnił straszną pomyłkę? Może dał się zwieść grze światła
na tamtym poddaszu, a teraz po odkryciu obrazów ujrzy nagle
całą prawdę? Co będzie, jeśli płótna okażą się jedynie
nieudolnymi próbami amatora, który nie potrafił oddać dość
wiernie szczegółów weneckiej architektury?
Kiedy jednak Johnson odsłonił pierwszy obraz, markiz
poczuł, że wszystkie jego obawy okazały się bezpodstawne.
To były dzieła genialnego artysty! Giles nie znajdował innych
słów, aby opisać ich piękno. Jakkolwiek wiedział, że niewielu
przyjaciół podzieli jego zdanie, poczuł wielką radość, że to
właśnie jemu przypadło w udziale odkrycie Beaumonta.
Planowanie, gdzie umieścić obrazy Anglika i które z
wiszących w bibliotece malowideł powinny być skazane na
tymczasową banicję, zajęło markiza tak bardzo, że poczuł się
zaskoczony, gdy Johnson przypomniał mu o zaproszeniu na
lunch.
- Książę oczekuje pana, milordzie - powiedział sekretarz.
- Bez wątpienia byłby bardzo rozczarowany, gdyby pan go
zawiódł!
- Zupełnie o tym zapomniałem - westchnął Giles
spojrzawszy na zegarek.
- Muszę się pospieszyć - dodał po chwili. - Proszę
dopilnować, aby obrazy zostały rozmieszczone dokładnie tak,
jak poleciłem. Pieniądze, które zamierzam za nie zapłacić,
należy złożyć w depozycie w banku, na nazwisko Bernarda
Beaumont.
Nie czekając na odpowiedź sekretarza, skierował się do
sypialni, aby przebrać się w wizytowy strój uszyty dla niego
specjalnie przez Westona, królewskiego krawca.
- Wasza lordowska mość ubrał się dzisiaj bez mojej
pomocy - usłyszał głos starego lokaja pełen nietajonego
wyrzutu.
Markiz wiedział, że Evans, który usługiwał jeszcze jego
ojcu, czuł się niezwykle urażony wszelkimi przejawami
samodzielności ze strony młodszego pana.
- Bardzo się spieszyłem, aby wyjść na świeże powietrze -
odpowiedział.
- To wszystko dlatego, że jego lordowska mość nie
odbywa swoich zwykłych porannych przejażdżek - zrzędził
stary sługa. - Myślę, że jego lordowska mość nie jest
szczęśliwy przebywając z dala od swoich koni!
- Masz rację, Evans - stwierdził Giles ze zdumieniem.
- Jeśli jego lordowska mość chce znać moje zdanie, to im
prędzej wrócimy do Anglii, tym lepiej! Jego lordowska mość
nie powinien opuszczać wyścigów, w których będą wygrywać
jego konie!
Markiz zerknął na niego z rozbawieniem, gdyż wiedział,
że z nich dwóch to właśnie Evans jest tym, któremu bardziej
jest spieszno do wyścigów. Musiał jednak przyznać, że w
czasie pobytu w Wenecji zaniedbał większość swych
nawyków i ćwiczeń, które pozwalały mu utrzymywać
wspaniałą kondycję fizyczną.
Evans nie odezwał się już więcej, lecz Giles wyczuwał w
jego milczeniu prośbę o podjęcie decyzji jak najszybszego
wyjazdu. Ogarnęło go nagłe zniecierpliwienie. Wciąż spotykał
na swej drodze ludzi, którzy czegoś od niego chcieli. Najpierw
Lucia, potem Giannina, a teraz Evans.
„Byłoby lepiej, gdyby zostawili mnie w spokoju",
pomyślał rozdrażniony. Wrodzona uczciwość nie pozwalała
mu jednak nie dotrzymać raz danego słowa. Nigdy też nie
potrafił pozostać głuchy na czyjeś, choćby najbardziej
irytujące prośby. Nie chciał poza tym sprawiać przykrości
staremu, wiernemu lokajowi.
- Prawdopodobnie masz rację, Evans - powiedział. -
Wcale nie zamierzam czekać, aż stanę się tłusty i leniwy.
Wracamy do Anglii!
- To dobra wiadomość, wasza lordowska mość! - ucieszył
się lokaj. - Naprawdę wspaniała wiadomość! To miasto
zbudowano chyba na obrazę boską. Kto widział, żeby zamiast
ulic była woda? I dlaczego nie ma tu żadnych koni ani psów? -
Po chwili dodał zaś, jak gdyby tylko do siebie: - Chyba tylko
przez te kobiety przyjeżdża tu tylu mężczyzn z całego świata!
Słysząc te słowa, markiz omal nie parsknął śmiechem.
Dobrze wiedział, że Evans nienawidził Gianniny od pierwszej
chwili, gdy tylko zjawiła się w palazzo...
Z biegiem lat pomiędzy panem a lokajem wytworzył się
szczególny rodzaj zażyłości polegającej na wzajemnym
wyczuwaniu najdrobniejszych nawet zmian nastroju, bez
zbędnych słów. Giles zdawał sobie sprawę, że niektóre
spośród licznych kobiet w jego życiu budziły żywą sympatię
starego sługi, podczas gdy innych nie znosił z całego serca.
Markiz przypominał sobie jedną ze swych kochanek, której
kupił dom w Chelsea, i gdzie odwiedzał ją w dość często.
Evans żywił do tej kobiety wyjątkową niechęć, która wprost
emanowała z niego, gdy pomagał swemu panu ubierać się na
którąś z potajemnych wizyt. Nigdy nie powiedział jednak ani
słowa na ten temat. Romans trwał zresztą dość krótko i urwał
się w momencie, gdy markiz stwierdził, że ukochana zaczyna
śmiertelnie go nudzić. Miał dziwne wrażenie, że to właśnie
zachowanie Evansa przyczyniło się do szybszego zakończenia
niefortunnego związku i nieraz rozmyślał o tym z przekornym
uśmiechem.
- Jego lordowska mość powinien mieć się na baczności
przed tymi diablicami - pozwolił sobie zauważyć lokaj.
- Co masz na myśli? - spytał Giles zaciekawiony.
Rozwiązawszy krawat odrzucił go na krzesło. Evans podał mu
inny, znacznie bardziej elegancki. Stojąc przed lustrem,
markiz zawiązał go starannie.
- Słyszałem sporo o gorącej włoskiej krwi - odpowiedział
Evans. - Ci ludzie zwykli mścić się za lada błahostkę, która
wyda im się zniewagą. Oni to nazywają wendettą. Mówiono
mi też, że wenecjanie są spośród nich najbardziej
wyrafinowani, zwłaszcza lubują się w truciznach.
- Bzdury! - orzekł markiz. - Oto do czego doprowadza
słuchanie głupich plotek!
- Chciałem tylko ostrzec waszą lordowska mość!
- Zapewniam cię, Evans, że niepotrzebnie się trudzisz -
odparł Giles.
Mówiąc to przeszedł do garderoby sądząc, że udało mu się
postawić na swoim. Czuł się dotknięty nadmierną
troskliwością ze strony starego sługi, któremu wciąż
wydawało się, że jego pan nie da sobie sam rady w życiu.
Markiz wsiadł do czekającej przy pomoście gondoli, która
miała go zawieźć całkiem niedaleko, do jednego z
najwspanialszych palazzo, położonego również przy Canal
Grande. Należał on do tych niezbyt licznych rezydencji,
będących nadal własnością rodu, dla którego je niegdyś
zbudowano. Podczas gdy gondola zbliżała się powoli do celu,
Giles myślał, że po długim i nudnym przyjęciu będzie mógł
wreszcie udać się do mieszkania Beaumonta. Pragnął
przekonać się osobiście, że Lucii smakowały potrawy, które
polecił jej przesłać.
* * *
W tym samym czasie Lucia karmiła swego ojca zupą,
przyniesioną w koszyku przez Augustina. Posiłek był jeszcze
ciepły. Usiadłszy przy łóżku ojca, dziewczyna podawała mu
cierpliwie i powoli łyżkę po łyżce, a gdy chory wypił już
prawie kwartę płynu, owinęła garnek z powrotem w serwetę.
Dobrze wiedziała, że ktoś, kto dawno nie miał nic w ustach,
nie powinien jeść ani zbyt szybko, ani zbyt dużo na raz.
Przeglądając niezwykle obfitą zawartość koszyka, Lucia
stwierdziła, że wcale nie czuje głodu. Gdy Augustino
wyruszył na poszukiwanie pozostałych obrazów jej ojca,
spróbowała zmusić się do przełknięcia kilku kęsów.
Skubnąwszy nieco łososia na zimno stwierdziła, że smakuje
wybornie. Nie była jednak w stanie zjeść go zbyt wiele. W
koszyku było również czerwone wino, które podała ojcu
ostrożnie na łyżce. Obawiała się, że nadmierna ilość alkoholu
mogłaby mu zaszkodzić. Potem skłoniła go, aby spróbował
trochę łososia i spaghetti z kurczakiem. Ojciec długo trzymał
w ustach znakomicie przyrządzoną potrawę i wydawał się
delektować jej smakiem.
- Nie mogę... już więcej - szepnął w końcu i opadł
bezwładnie na poduszki.
Przyjrzawszy mu się uważnie Lucia stwierdziła jednak, że
twarz jego nabrała rumieńców, a usta nie są już tak blade i
bezkrwiste, jak dotychczas.
- Przy tak dobrym odżywianiu wkrótce wyzdrowiejesz -
powiedziała do ojca poprawiając mu poduszki. - Nabierzesz
sił i będziesz mógł namalować jeszcze wiele obrazów dla
markiza Wynchcombe. On bardzo tego pragnie!
Bernard Beaumont milczał. Lucia spojrzała na niego z
lękiem. Gdyby teraz miał ją opuścić, nie mogłaby uczynić nic,
aby się temu przeciwstawić. Tłumaczyła sobie jednak, że jej
niepokój jest całkiem nieuzasadniony. Wydawać się mogło, że
dzięki markizowi Wynchcombe ich los wreszcie się odmienił i
można będzie spoglądać bez lęku w przyszłość.
„Być może nawet moglibyśmy tu pozostać - pomyślała
Lucia. - Tato twierdzi, że tu łatwiej mu jest malować niż w
Anglii."
I nagle, drżąc ze zgrozy uświadomiła sobie, że już nigdy
nie będzie się czuła bezpieczna w tym mieście. Przypomniały
jej się pierwsze dni choroby ojca, kiedy to była zmuszona
wyjść sama do miasta, aby załatwić sprawunki. Nigdy nie
przypuszczała, że największe niebezpieczeństwo będzie jej
groziło ze strony obcych mężczyzn. Spacerując wraz z ojcem
po ulicach Wenecji nie zdawała sobie nawet sprawy z ich
istnienia. Teraz, gdy zmuszona była przemykać się po
kryjomu ciemnymi zaułkami, nieraz doświadczyła ich
natrętnej, drapieżnej obecności. W końcu zaczęło się jej
wydawać, że za każdym rogiem i w cieniu każdej bramy czają
się na nią, w każdej chwili gotowi rzucić się i rozszarpać ją na
strzępy. Bała się. Drżała na całym ciele widząc, że zbliżają się
do niej. Pewnego razu, gdy zakupy zajęły jej więcej czasu niż
zwykle, zauważyła, że jeden z nich idzie za nią. Rzuciła się
wtedy do szaleńczej ucieczki wiedząc, że jeśli tylko zdoła
pobiec szybciej niż on, zdoła mu umknąć. Pędziła jak szalona
dobrze znanymi sobie ulicami, nie zwracając uwagi na to, że
gubi po drodze z trudem zdobytą żywność. Lekko jak ptak
przefrunęła przez mostek nad kanałem położonym w pobliżu
domu i dopadła bramy, zanim jej prześladowca zdołał się
zorientować, gdzie zniknęła. Odważyła się przystanąć dopiero
tuż przed drzwiami prowadzącymi na poddasze. Długo
nasłuchiwała, czy nie usłyszy na schodach czyichś kroków, i
uznawszy, że udało jej się zgubić natręta, odetchnęła głęboko
z ulgą. Nie miała jednak odwagi wejść od razu do środka.
Wciąż jeszcze cała dygotała i czuła zawroty głowy. Ojciec nie
powinien był się domyślić, jak wielkim strachem napawała ją
sama myśl o konieczności wyjścia z domu. Nie mógł też
dowiedzieć się o niebezpieczeństwie, na które stale była
narażona.
Minęło prawie pięć minut, zanim zdołała opanować
przyspieszony oddech i drżenie rąk. Wszedłszy do pracowni
zaczęła natychmiast opowiadać jakąś niemądrą historyjkę,
która miała usprawiedliwić fakt, że nie przyniosła ze sobą
zakupów, po które wyszła.
Od tej pory wychodziła tylko tuż po wschodzie słońca.
Jednak w ten sposób szanse na sprzedanie któregokolwiek z
obrazów ojca zmalały jeszcze bardziej. W końcu doszło do
tego, że aby zapłacić komorne za kolejny miesiąc, musiała
zacząć żebrać.
Patrząc na leżące na stole pieniądze, które dał jej markiz,
Lucia nie mogła wprost uwierzyć, że spłaci wszystkie długi, a
tego, co pozostanie, wystarczy jeszcze na dwa tygodnie
całkiem dostatniego życia. Potem przypomniała sobie, że
nabywca obrazów zobowiązał się zapłacić w najbliższym
czasie resztę należnej sumy. To oznaczało, że już wkrótce
będą mogli wraz z ojcem powrócić do Anglii. Tylko czy
ojciec zgodzi się na to?
- Muszę mu jakoś delikatnie wytłumaczyć, że nie
powinnam już więcej wychodzić sama - powiedziała sobie.
Żyjąc w świecie tworzonych przez siebie obrazów,
Bernard Beaumont przejawiał w odniesieniu do świata
zewnętrznego dziecinną wprost ufność. Nigdy nie przyszłoby
mu do głowy, że młoda kobieta może być narażona na
jakiekolwiek niebezpieczeństwo, chodząc samotnie po
weneckich zaułkach. Nie chcąc zaś burzyć jego złudzeń, Lucia
wciąż nie mogła zdecydować się, aby mu to uświadomić.
Czasami, gdy z rozpaczą myślała o konieczności
kolejnego wyjścia z domu, wzrok jej padał na stare, pęknięte
lustro, które wisiało w rogu pokoju. Kiedy ojciec spał,
wpatrywała się długo w swoje odbicie marząc o tym, żeby
nagle stać się starą i brzydką. Jakże bardzo pragnęła wtedy,
aby jej twarz, włosy, figura i kolor skóry nie różniły się aż tak
bardzo od typowej urody weneckich dziewcząt. Domyślała
się, że to właśnie ta odmienność zwracała na nią uwagę
mężczyzn.
I nagle, z niespotykaną dotychczas stanowczością, Lucia
postanowiła:
- Musimy wrócić do domu! Chciałabym znowu
zamieszkać w niewielkiej wiosce, gdzie nikt nie narzucał się
nam ze swoim towarzystwem!
Powróciły do niej wspomnienia ukrytych w ogródkach
domków o dachówkach w czarno - białą szachownicę,
zieleniejących na wiosnę pól... Wydało jej się, że jest to widok
stokroć piękniejszy niż cała Wenecja z jej gondolami i
słynnym światłem. Pamiętając jednak o tym, jak bardzo jej
ojciec był przywiązany do tego miasta, stwierdziła:
- Widać niektórzy kierują się w swym życiu tylko tym, co
podpowiada im serce...
Jej matka czuła się najszczęśliwsza właśnie w Wenecji, bo
jej mąż oddał swe serce temu miastu. Dla Bernarda Beaumont
Wenecja była wszystkim, o czym marzył, i wszystkim, co
pragnął malować. Jednak Lucia myślała z desperacją, że w tej
chwili oddałaby wszystkie tutejsze palazzi włącznie z Pałacem
Dożów, Canal Grande i bazylikę Świętego Marka za to, by
móc ujrzeć kaczki pływające po stawie, który znajdował się
tuż za ich domem w Little Morden.
Była pewna, że dzisiejszego ranka jakaś niewidzialna siła
kierowała jej krokami, gdy zdecydowała się pójść na plac
Świętego Marka. Może to był jej anioł stróż, a może dusza
matki wstawiła się za nią do dobrego Boga? Kiedy zobaczyła
markiza Wynchcombe siedzącego przy stoliku „U Floriana",
jakiś głos wewnętrzny powiedział jej, że powinna podejść i
poprosić go o chwilę rozmowy.
Lucia znała markiza jeszcze z czasów, gdy wraz z
rodzicami mieszkała w Little Morden. Doskonale pamiętała
dzień, w którym ujrzała go po raz pierwszy.
Okoliczne ziemie należały do księcia Madresfield, który
co roku zwykł urządzać wyścigi konne z przeszkodami. Matka
Lucii uznała, że powinni pójść tam chociaż raz, aby nie
uchodzić w okolicy za zupełnych odludków. Ojciec,
sprowadzony na ziemię z sobie tylko znanych sfer niebieskich,
rzucił jej zamyślone spojrzenie znad sztalugi.
- Czy to aby na pewno dobry pomysł, kochanie? - spytał.
- Nie musimy wcale siedzieć w loży - zapewniła go żona.
- Wystarczy, że będzie tam książę ze swoją świtą. Staniemy
sobie z boku, przy ogrodzeniu.
Bernard Beaumont powoli skinął głową, jakby ta myśl
przypadła mu do gustu.
- Będziemy mieli stamtąd wspaniały widok - ciągnęła
matka. - Wiem, że Lucia z chęcią popatrzy na zawody. Kiedy
byłam w jej wieku, uwielbiałam wyścigi konne.
W glosie jej pojawiła się nuta nostalgii, jak zawsze ilekroć
mówiła o koniach szlachetnej krwi. Miłość do tych
wspaniałych zwierząt zachowała z czasów młodości i wciąż
ubolewała nad tym, że wraz z mężem nie mogą pozwolić
sobie na utrzymanie dużej stajni. Mieli wprawdzie kilka koni
do jazdy wierzchem i kucyka dla Lucii, lecz marzenia pani
Beaumont sięgały o wiele wyżej. Wprawdzie nigdy nie
narzekała, ale czasem, gdy zaczynała mówić o koniach,
rumieniec na jej twarzy i błyszczące oczy mówiły więcej o jej
wielkiej pasji, niż chciałaby sama wyrazić.
Poszli więc razem, aby przyjrzeć się wyścigom. Kiedy
konie z grzmotem kopyt przegalopowały tuż obok nich,
kierując się w stronę najbliższej przeszkody, Lucia zwróciła
uwagę na jednego z jeźdźców. Przykuł on jej uwagę nie tylko
dlatego, że znajdował się na czele innych, lecz także i z tego
powodu, że najwyraźniej jeździł lepiej niż wszyscy.
Dosiadając wspaniałego czarnego ogiera wykonywał
obowiązujące manewry tak bezbłędnie, że wydawało się, iż
koń z jeźdźcem stanowią jedną, doskonale funkcjonującą
całość.
Jako pierwszy podjechał do przeszkody i pokonawszy ją
we wspaniałym stylu obejrzał się przez ramię na swoich
rywali. Na jego ustach ukazał się zwycięski uśmiech. Lucia
pomyślała, że oto człowiek, który z całą pewnością wygra ten
wyścig bez trudu. Jej przeczucie sprawdziło się. Po wzięciu
następnej przeszkody nikt nie był już w stanie odebrać mu
palmy zwycięstwa.
- To markiz Wynchcombe - powiedziała matka Lucii
nachylając się ku niej. - Czytałam w gazecie, że został
odznaczony orderem za męstwo okazane w bitwie pod
Waterloo.
- Jest bardzo dobrym jeźdźcem, mamo, nieprawdaż?
- To charakterystyczne dla całej jego rodziny - odparła
pani Beaumont, wzdychając.
Tuż obok miejsca, gdzie stali, przemknęła kolejna grupa
jeźdźców.
- Może pójdziemy już do domu? - odezwał się ojciec. -
Chciałbym dokończyć obraz, który zacząłem przedwczoraj.
Poza tym smuci mnie, moja droga, kiedy widzę, jak bardzo
żałujesz, że nie możesz sama wystartować w tym wyścigu ani
dosiadać tak wspaniałych koni!
- Zapewniam cię, że jesteś w błędzie! - odparła szybko
pani Beaumont. - Dobrze wiesz, że niczego nigdy nie
żałowałam ani nie żałuję! - i nie zważając na obecność innych
osób pochyliła się i pocałowała męża w policzek.
Jednak Bernard spojrzał na nią z niepokojem.
- Czy aby na pewno? - spytał.
- Jak możesz zadawać takie niemądre pytania? - odparła
matka Lucii. - Wracajmy już do domu. Nie zamieniłabym go
na tysiąc najwspanialszych pałaców ani na stajnię z setką
najprzedniejszych koni!
W jej głosie brzmiała taka serdeczna szczerość, że Bernard
Beaumont ujął jej dłoń, po czym szybkim ruchem przyłożył ją
do swej piersi. Wracali do domu spleceni ramionami,
rozmawiając cicho i wspólnie śmiejąc się z jakichś sobie tylko
wiadomych spraw.
Lucia szła sama kilka kroków za nimi. Cały czas myślała o
markizie Wynchcombe, o tym, jak pięknie prowadził swego
konia i o jego pełnym triumfu uśmiechu. Mimo iż miała
dopiero piętnaście lat, domyślała się, co wyróżnia tego
mężczyznę spośród wielu innych. Była pewna, że należy on
do tych, którzy nigdy nie przegrywają.
Rozdział 3
Przyjęcie zdawało się przeciągać w nieskończoność.
Kiedy na stole pojawiło się kolejne danie, markiz zaczął
odczuwać narastające zniecierpliwienie. Jego gospodarz
pochodził ze starego weneckiego rodu, a i pozostali goście
mogli poszczycić się znakomitym, arystokratycznym
pochodzeniem. Zdawali sobie zresztą z tego doskonale
sprawę, toteż atmosfera w sali jadalnej stawała się z minuty na
minutę coraz bardziej nie do zniesienia. Tematem królującym
przy stole była oczywiście polityka oraz utyskiwania na
bezwzględność austriackiego okupanta. Giles, który miął już
naprawdę dosyć tych dyskusji, z trudem powstrzymywał
ziewanie. Z nudów zaczął rozglądać się po ścianach i doszedł
do wniosku, że rezydencja, w której przebywał, wymaga
natychmiastowej renowacji. Przykro mu było patrzeć, jak tyle
wspaniałych domów, kościołów i innych zabytków kultury
niszczeje w oczach. Z drugiej strony wiedział doskonale, że
jest to przede wszystkim wina samych wenecjan. Gdyby nie
tracili tyle czasu na wyszukiwaniu coraz to nowych rozrywek,
myślał, łatwiej byłoby im zachować niepodległość Republiki i
sprawić, aby rozwijała się i kwitła jak dawniej. Uważając, że
szkoda czasu na wspominanie minionej świetności Wenecji,
markiz postanowił pomóc swoim współbiesiadnikom spojrzeć
nieco jaśniej w przyszłość. Jednak wychodząc z przyjęcia nie
mógł się oprzeć wrażeniu, iż jego słowa trafiły w pustkę. Ci
Judzie zdolni już byli tylko do narzekań i dbali przede
wszystkim o własną wygodę...
Kiedy gondola wypłynęła na zalane blaskiem słonecznym
wody Canal Grande, markiz odetchnął głęboko. Z
niecierpliwością oczekiwał ponownego spotkania z Lucią i jej
ojcem. Miał nadzieję, że uda mu się tym razem porozmawiać
chwilę z genialnym malarzem. Patrząc na migocące w słońcu
fale najsłynniejszego kanału Wenecji, Giles zastanawiał się,
ilu malarzy próbowało już uwiecznić ten widok. Uznał, że
„próbowało" jest tu właściwym słowem w porównaniu z
obrazami Beaumonta.
Na próżno usiłował perswadować sobie, iż absurdem jest
tak bezkrytyczne podejście do prac jakiegoś nikomu nie
znanego malarza. Starał się przekonać sam siebie, że gdy tylko
ujrzy obrazy Beaumonta wiszące na ścianie w bibliotece, na
pewno uda mu się znaleźć w nich mnóstwo niedociągnięć i
być może przy dokładniejszych oględzinach cała koncepcja
światła, którą posługiwał się Anglik, okaże się fałszywa. Był
nawet pewien, że to samo powiedzą mu inni miłośnicy i
znawcy sztuki! Jednak natrętne przeczucie, którego wciąż nie
udawało mu się zagłuszyć, mówiło, że to właśnie on ma rację,
niezależnie od tego, co powiedzą inni.
Gondola skręciła w jeden z wąskich kanałów, który miał
doprowadzić ją w pobliże pracowni Beaumonta. Pogrążony w
rozmyślaniach markiz zadawał sobie właśnie pytanie, czy
cechą wyróżniającą prawdziwego artystę spośród innych jest
to, że maluje to, co czuje, a nie to, co widzi. Do tej pory nie
miał nigdy potrzeby rozstrzygania tego problemu. Jednak
wizja Wenecji Beaumonta przemówiła do jego wrażliwości
tak dalece, że zapragnął wyjaśnienia dręczących go
wątpliwości.
Nigdy przedtem studiowanie obrazów nie poruszało w nim
tak głęboko ukrytych uczuć. Giles myślał z pewnym
niezadowoleniem, że podążając dziś rano za Lucią, która
prowadziła go do pracowni ojca, wcale nie miał zamiaru
angażować się tak głęboko w przeżycia artystyczne. Zawsze
był przekonany o tym, że posiada chłodną, zrównoważoną
naturę, która pozwala mu trzeźwo spoglądać na świat.
Uśmiechając się ironicznie Giles pomyślał, że za chwilę
pewnie okaże się, iż dzisiaj rano pozwolił sobie po prostu na
lekką przesadę. To samo dotyczy Lucii, stwierdził. Na pewno
wyda się mu teraz wcale nie tak niezwykła i pełna
tajemniczego czaru, za jaką ją do tej pory uważał...
Poleciwszy gondolierowi czekać, markiz wyskoczył na
niewielki pomost i wszedł w znany już sobie zaułek. Idąc
spoglądał na odzież suszącą się na sznurkach przeciągniętych
od okna do okna i na całe roje brudnych dzieci bawiących się
wprost na ulicy, tuż przy kanale. Wydawało mu się, że po raz
pierwszy w życiu widzi tak rozpaczliwą nędzę. Jednocześnie
od czasu do czasu jego bystre spojrzenie wyławiało wśród na
wpół zrujnowanych budynków jakiś balkon ozdobiony w
narożach rzeźbionymi w kamieniu lwami lub fragment tarczy
herbowej w starym murze. Wspaniała niegdyś historia tego
miasta żyła wciąż jeszcze nawet tu, wśród najbiedniejszych
jego mieszkańców.
W końcu markiz znalazł się przed starą, zniszczoną bramą
prowadzącą do wysokiego budynku, na którego poddaszu
mieszkał i tworzył Bernard Beaumont. Giles już zamierzał
pchnąć masywne odrzwia, kiedy nagły impuls nakazał mu
zawrócić i udać się czym prędzej do swego palazzo. Jakiś
natrętny głos wewnętrzny powtarzał mu, żeby wycofał się z
całej tej historii, zanim będzie za późno. Niespodziewanie
zrodziła się w nim obawa, że jeśli nie uwolni się teraz od
problemów angielskiego malarza, jego córki i jego dziwnych
obrazów, fakt ten będzie miał ważne następstwa w jego życiu
osobistym. Markiz wcale nie miał ochoty na jakiekolwiek
zmiany. Niechętnie nawet myślał o tym. Stał tak przez dłuższą
chwilę, targany sprzecznościami. Wiedział, że jeśli chce
zachować swoje życie takim, jakie było dotychczas, nie
powinien wchodzić na górę. Z drugiej strony jednak, bardzo
pragnął to uczynić...
- Chyba wypiłem za dużo wina - mruknął do siebie z
odrobiną irytacji w głosie.
Wzruszywszy ramionami, zmusił się do wejścia na
poobijane, kręte schody, u których szczytu znajdował się cel
jego wyprawy. Tuż przed wejściem na poddasze zatrzymał
się, aby jeszcze raz popatrzeć na widoczne jak na dłoni dachy
weneckich domów. Można stąd było dojrzeć błyszczące w
słońcu kopuły bazyliki Świętego Marka oraz strzelistą
sylwetkę dzwonnicy, z połyskującą na szczycie figurą anioła.
Spoglądając z góry na to wspaniałe miasto, trudno było oprzeć
się wrażeniu, że jest ono wciąż jeszcze żywym świadectwem
wielu minionych kultur, z których każda pozostawiła po sobie
ślad. Przez całe wieki okręty ze wschodu zawijając do
weneckiego portu zwoziły tu jedwab, przyprawy,
niewolników, drogocenne wyroby ze złota, manuskrypty i
dzieła sztuki. Wszystko to zostawało tutaj tworząc powoli
niepowtarzalną atmosferę tego miasta i wzbogacając jej
mieszkańców, którzy w końcu uznali, że są już tak potężni i
zasobni, iż nie mają się czego obawiać. Rozmyślając posępnie
nad przemijaniem wszystkich wartości, markiz podszedł do
drzwi poddasza i zapukał.
Lucia otworzyła mu niemal natychmiast. Przyjrzawszy się
jej uważnie, markiz stwierdził, że dziewczyna zmieniła suknię
na inną, bardziej kolorową. Giles domyślał się, że wychodząc
na ulicę Lucia specjalnie starała się, aby swym wyglądem nie
budzić niczyjego zainteresowania. Bura, znoszona suknia i
czarny szal zakrywający szczelnie włosy miały pomóc jej
ukryć się w tłumie innych biedaków.
Teraz jednak włosy Lucii były odsłonięte i markiz miał
okazję przekonać się, że mają one rzadko spotykany
bladozłoty odcień i przywodzą na myśl pierwsze promienie
wschodzącego słońca. Popołudniowe światło, padające
ukośnie przez okna w dachu, zapalało złote błyski w szarych
oczach dziewczyny. Była tak bardzo szczupła, iż zdawało się,
że jest lekka jak piórko. Być może taka poetycznie zwiewna
sylwetka zachwyciłaby markiza w innych okolicznościach,
teraz jednak zdawał sobie sprawę z tego, że jest ona
rezultatem długotrwałego niedożywienia.
Lucia wyszła na podest i zamykając za sobą cicho drzwi,
powiedziała:
- Ojciec śpi. Proszę mi wybaczyć, milordzie, ale jeśli
przyszedł pan porozmawiać ze mną, może... usiedlibyśmy
gdzieś indziej?
- Oczywiście, że tak - zgodził się markiz. - Co pani
proponuje!
Dziewczyna wskazała nieśmiałym gestem na schody,
które Giles dopiero co pokonał.
- Z tyłu budynku jest takie miejsce... - powiedziała. - Tam
nikt nam nie przeszkodzi.
- A więc chodźmy - uśmiechnął się markiz i ruszył w dół
uważając pilnie, aby nie potknąć się na wyszczerbionych
stopniach i nie skręcić karku. Lucia zbiegała po nich lekko i z
gracją, jak gdyby nic innego nie robiła przez całe życie.
Kiedy znaleźli się na ulicy, dziewczyna niespodziewanie
skręciła w najbliższą przecznicę i podeszła do znajdującej się
w murze furtki. Za nią ukazał się dość rozległy, zapuszczony
ogród. Niegdyś pełen rzeźb i kwiatów podobny był teraz do
dzikiej, splątanej dżungli. Tu i ówdzie widać było resztki
marmurowej posadzki. Z jednej strony ogród wychodził na
niewielki kanał. Tuż nad wodą stała niewielka kamienna
ławka, która pamiętała jeszcze czasy pierwszych właścicieli
tego domu. W tym cichym, romantycznym zakątku nieraz
zapewne była świadkiem tajemnych zwierzeń i wyznań
miłosnych.
Lucia usiadła na brzegu ławki, którą po obu stronach
podtrzymywały rzeźbione kamienne lwy, mocno już dzisiaj
zniszczone i poobtłukiwane. Kiedy markiz usiadł obok niej,
powiedziała:
- Ja... sama nie wiem, jak mam panu dziękować za
wspaniałe potrawy, które nam przyniesiono. Ojciec zjadł
trochę i od razu zaczął lepiej wyglądać. Potem zasnął
spokojnie, co już dawno mu się nie zdarzało...
- Mam nadzieję, że pani również posiliła się nieco -
odparł markiz. - Nie muszę chyba mówić, że jest pani o wiele
za szczupła.
Lucia roześmiała się i Giles mógł zaobserwować, jak
tworzą się jej przy tym dwie bruzdy na policzkach, tak
charakterystyczne dla ludzi nadmiernie wychudzonych.
- Zapomniałam już, że istnieją tak wspaniałe rzeczy do
jedzenia - powiedziała. - A ojcu bardzo smakowało wino,
tylko że... mogłam pozwolić mu na bardzo niewiele...
- Wydałem już polecenia mojemu kucharzowi - oznajmił
markiz. - Dziś wieczorem znów przyjdzie ktoś z kolejnym
posiłkiem. Mój sekretarz szuka w tej chwili dla was lepszego
mieszkania. Kazałem mu znaleźć takie, które mogłoby służyć
również jako pracownia, w której ojciec pani będzie mógł
malować, skoro tylko poczuje się lepiej.
Patrząc na markiza szeroko otwartymi oczyma, Lucia
złożyła dłonie jak do modlitwy.
- Jak to... jak to możliwe, że jest pan tak łaskaw dla nas? -
wyjąkała drżącym głosem. - Nie chcielibyśmy... trudzić pana
zbytnio...
- Proszę nie robić sobie wyrzutów - powiedział markiz
zdecydowanym tonem. - Chciałem zawiadomić panią o tym,
w którym banku zdecydowałem się umieścić pieniądze za
kupione przeze mnie obrazy.
Nastała chwila milczenia. W końcu Lucia szepnęła:
- Sądzę, że... kiedy tylko ojciec nabierze sił... najlepiej
byłoby... natychmiast wracać do Anglii.
- Czy naprawdę uważa pani, że pośpiech jest tu
wskazany? - spytał Giles ze zdziwieniem, a ponieważ Lucia
spuściwszy głowę milczała, powiedział: - Zadałem pani
pytanie i teraz oczekuję odpowiedzi!
Lucia, zaskoczona jego twardym, stanowczym tonem,
rzuciła mu spłoszone spojrzenie.
- Bardzo... trudno mi o tym mówić - wyjaśniła. - Pan
pewnie pomyśli, że mam zbyt wybujałą wyobraźnię. Jestem
jednak całkowicie przekonana, że powinniśmy wracać do
Anglii jak najszybciej. Mogłoby się przecież zdarzyć... że
zostałabym tu całkiem sama...
Widać było, że dużo ją kosztowało to wyznanie. Po chwili
milczenia markiz powiedział:
- Wyjawiła mi pani swoje najskrytsze obawy i muszę
przyznać, że rozumiem panią. Jeszcze dzisiaj rozkażę mojemu
sekretarzowi, aby wyszukał statek, który w najbliższym czasie
odpływa do Anglii i na którym pan Beaumont będzie miał
zapewnione wszystkie wygody, bez narażania was na zbyt
wysokie koszty.
- Bardzo to... wspaniałomyślnie z pana strony.
- Tak jak już pani mówiłem - ciągnął Giles - chciałbym,
aby Bernard Beaumont namalował mój dom w
Buckinghamshire. Zostawię wam swój adres. Proszę
skontaktować się ze mną, skoro tylko pani ojciec będzie czuł
się na siłach, aby przyjąć to zamówienie.
Lucia westchnęła cicho.
- Pańska uprzejmość onieśmiela mnie, milordzie -
powiedziała. - Zapewne domyśla się pan, że zamówienie na
obraz malowany w Anglii będzie koronnym argumentem,
aby... przekonać mojego ojca o konieczności opuszczenia
Wenecji.
- Czuję się jak gdybym był współwinny zbrodni -
mruknął markiz. - Nie powinienem przykładać ręki do tego,
aby ten wspaniały artysta porzucił miejsce, które tak pięknie i
oryginalnie przedstawia w swoich pracach! Chociaż... - dodał
po chwili namysłu - i Anglia bywa niezwykle piękna!
- O tak! - wykrzyknęła niemal Lucia. - Jest bardzo
piękna!
- Widzę, że kocha pani swój kraj - zauważył Giles patrząc
na dziewczynę z uwagą. - A ja myślałem... że nie jest pani
Angielką. Pani włosy, oczy, kolor skóry... można by sadzić, że
są wynikiem domieszki krwi któregoś z innych narodów...
Lucia drgnęła nagle i odwróciła twarz od swego
rozmówcy. Markiz mógłby przysiąc, że usiłowała ukryć przed
nim rumieniec, który pojawił się niespodziewanie na jej
policzkach.
- Czyżbym miał rację? - spytał zaciekawiony. - Nie jest
pani rodowitą Angielką?
- Oczywiście, że jestem! - odparła szybko Lucia. - Kimże
innym mogłabym być jako córka mojego ojca?
W jej słowach było tyle stanowczości, że markiz spojrzał
na nią z zaskoczeniem. Był niemal pewien, że z pochodzeniem
panny Beaumont związana jest jednak jakaś tajemnica, której
dziewczyna nie chce mu wyjawić. Jego podejrzenia
potwierdziły się, gdy Lucia oświadczyła nienaturalnie
ożywionym tonem:
- Jestem pewna, że ma pan jeszcze dużo ważnych spraw
do załatwienia dzisiejszego popołudnia. Nie chciałabym
zabierać panu więcej czasu.
Mówiąc to wstała z ławki. Markiz podniósł się również
rozważając w myślach, czy powinien pogodzić się z porażką,
której właśnie doznał, i czy nie należałoby jednak zmusić
Lucii do wyznania prawdy. Doszedł jednak do wniosku, że nie
jest to jednak sprawa aż tak wielkiej wagi, żeby zaprzątać
sobie nią dłużej głowę.
Milcząc wracali do domu Lucii.
- Myślę, że jeśli ojciec poczuje się lepiej w ciągu
następnych dni - odezwała się nagle Lucia - będziemy mogli
wyjechać z Wenecji za tydzień lub półtora.
- To zależy od tego, czy uda się znaleźć odpowiedni
statek - zauważył markiz.
- O tej porze roku w porcie zaczyna się ruch -
odpowiedziała z uporem dziewczyna. - Na wiosnę wielu
Anglików pragnie odwiedzić Wenecję, a statki, które ich
przywożą, muszą przecież powrócić do kraju. Jestem pewna,
że na którymś z nich znajdzie się miejsce dla nas.
W głosie jej brzmiała taka determinacja, że markiz z
trudem zdołał ukryć uśmiech. Pomyślał, że nawet jeśli
Bernard Beaumont będzie zamierzał protestować przeciwko
opuszczeniu Wenecji, upór córki pokona wszelkie jego
argumenty.
Zanim weszli do bramy zrujnowanego domu, Giles
przystanął, aby dokładniej przyjrzeć się wspaniałej,
kontrastowej grze cieni na tle oświetlonych jaskrawym
słońcem ścian.
- Gdyby był teraz z nami pani ojciec - odezwał się do
Lucii - na pewno zechciałby uwiecznić to pędzlem.
Mówiąc to wskazał na perspektywę wąskiego zaułka,
która zdawała się tylko czekać, aby ręka mistrza przeniosła ją
na płótno.
- Ojciec malował to już wiele razy - odparła dziewczyna.
- A więc dlaczego nie pokazała mi pani tych obrazów? -
zdziwił się markiz.
- Proszę nie myśleć, że ukryłam coś przed panem -
powiedziała szybko Lucia. - Tylko... kiedy zaczęło nam
brakować pieniędzy, ojciec nie mógł już kupować nowych
płócien. A więc po ukończeniu jednego obrazu ścierał go, po
czym na tym samym podkładzie malował następny.
Markiz krzyknął ze zgrozy chwytając się za głowę.
- Cóż to za straszna strata! - jęknął. - Cóż za
niepowetowana strata!
- Myślałam wtedy tak samo - odparła spokojnie Lucia. -
Ale nie mogłam nic na to poradzić.
- Jak to się stało, że popadliście w aż tak wielką nędzę?
Lucia zawahała się przez chwilę, tak jakby to wyznanie
miało sprawić jej ból.
- Rodzice zdecydowali się na przyjazd tutaj dwa lata temu
- powiedziała cicho. - Ojciec był przekonany, że obrazy, które
namaluje w Wenecji, będą tak... niezwykłe, że natychmiast
zdobędą uznanie, co przyniesie mu rozgłos i... dużo pieniędzy.
Dziewczyna przerwała nagle. Widać było, że szuka
właściwych słów, aby kontynuować swoją opowieść.
- Proszę mówić dalej - zachęcił ją markiz. - Słucham z
największą uwagą.
- W Anglii ojciec zarabiał na życie malowaniem
portretów i pejzaży na zamówienie. Nienawidził tej pracy i
prawdę mówiąc, nie przynosiła mu ona wielkich dochodów.
Rzuciwszy szybkie spojrzenie na Gilesa, Lucia wyjaśniła:
- W okolicy, w której mieszkaliśmy, nie było zbyt wielu
ludzi, którzy mogli sobie pozwolić na zlecenie namalowania
obrazu. Pamiętam, że ojciec portretował rodzinę burmistrza z
pobliskiego miasteczka oraz kilku co zamożniejszych
farmerów. Była też jakaś starsza dama, która pragnęła
uwiecznić na płótnie swój ogród...
Widząc, że markiz się uśmiecha, dodała spiesznie:
- Ojciec nie znosił wykonywania tego typu pracy! Mówił,
że trudno mu jest zniżać się do malowania w ten sposób, aby
zadowolić niewybredne gusty klientów, podczas gdy jego
wizja mającego powstać obrazu tak bardzo różniła się od ich
oczekiwań!
- W pełni to rozumiem - mruknął markiz.
- Niewiele osób potrafi pojąć taki punkt widzenia -
powiedziała Lucia patrząc na niego z wdzięcznością. - Kiedy
ojciec skończył malować ogród starej lady, powiedział:
„Muszę stąd wyjechać! Świadomość, że jestem przywiązany
do tego miejsca sprawia, że nie potrafię swobodnie odetchnąć.
Czuję się, jakby ktoś usiłował zamknąć w klatce nie tyle mnie,
co moją duszę!"
- I pani matka potrafiła to zrozumieć?
- Oczywiście, że tak! - odpowiedziała Lucia. - Bardzo
kochała mojego ojca. Sądzę, że gdyby zapragnął przenieść się
na Biegun Północny, nie zaprotestowałaby ani słowem!
Jej głos zadrżał lekko, gdy to mówiła. Giles pomyślał, że
rodzice i ją darzyli podobną miłością, którą żywili do siebie
nawzajem. Spojrzawszy uważnie na Lucię wydało mu się, że
potrafi odczytać z jej oczu dalszy ciąg opowieści.
- W końcu ojciec sprzedał wszystkie meble i porzuciliśmy
dom, w którym się urodziłam. Zostało nam tylko to, co można
było zabrać ze sobą w podróż.
- Zapewne nie było to łatwe dla pani - zauważył markiz.
- Ojciec mówił, że zaczniemy zupełnie nowe życie i że
kiedy się wyrusza na wyprawę krzyżową, powinno się zerwać
wszystkie więzy łączące z przeszłością.
- A co na to pani matka?
- Obie uważałyśmy, że jest to niezwykle ekscytujące.
Byłyśmy pewne, że ojciec odniesie ogromny sukces. - Po
chwili milczenia dodała: - Marząc o powodzeniu, chciał tego
przede wszystkim dla nas. Tyle było rzeczy, które zawsze
pragnął nam podarować: konie, piękne suknie, wypady do
Londynu na premiery operowe i... oczywiście na wystawy w
galeriach sztuki i w Akademii Królewskiej. Do tej pory
mogliśmy jedynie czytać o tym w gazetach...
Lucia westchnęła ciężko, jak gdyby dopiero teraz
uświadomiła sobie, jak trudne do zrealizowania były to
marzenia.
- A wiec przybyliście do Wenecji - podpowiedział jej
markiz.
- Na początku wszystko było takie... emocjonujące,
dokładnie tak, jak mówił ojciec.
Lucia zamilkła nagle i na samo wspomnienie tego, co
zdarzyło się później, oczy jej posmutniały.
- Kiedy sprawy przybrały zły obrót? - spytał markiz
łagodnie.
-
Wszystko
było
znacznie...
droższe,
niż
przewidywaliśmy - powiedziała dziewczyna powoli. - A nasze
pieniądze topniały szybko... No i... nikt nawet nie zwracał
uwagi na obrazy ojca.
Od tej chwili Giles był już pewien dalszego ciągu
opowiadania. Lucia zaś mówiła dalej usiłując ukryć cisnące
się jej do oczu łzy:
- Mama zaczęła coraz częściej wspominać o tym, że
powinniśmy wrócić do Anglii. I wtedy... wtedy właśnie
zachorowała.
- Co było przyczyną jej choroby?
- Myślę, że... źle znosiła tutejszy wilgotny klimat i... zima
była chłodniejsza, niż się spodziewaliśmy. Choroba czyniła
postępy... pieniądze się skończyły. Ojciec namalował kilka
zwykłych widoczków z Wenecji. Udało mu się je sprzedać,
chociaż za niezbyt wielkie sumy.
- To oczywiste - przyznał markiz. - Mówiąc o „zwykłych
widoczkach" ma pani zapewne na myśli obrazki, które lubią
kupować w Wenecji odwiedzający ją cudzoziemcy?
- Tak, właśnie takie - odpowiedziała Lucia. - Ojciec
nazywał je po prostu kiczami i odmawiał im jakiejkolwiek
artystycznej wartości. Jednak, ponieważ wyznaczył za nie
bardzo niską cenę, już następnego dnia zniknęły z wystawy
małego sklepiku, gdzie je umieszczono.
Markiz domyślał się, jak ciężko było artyście tej miary co
Bernard Beaumont zniżyć się do seryjnego produkowania
malarskiej tandety.
- Po śmierci mamy - opowiadała dalej Lucia - ojciec stal
się bardzo przygnębiony. Wydawało się, że ożywiał się nieco
jedynie wtedy, gdy malował te obrazy, które nie były
przeznaczone na sprzedaż... a ja... nie chciałam go smucić
przypominaniem mu, jak rozpaczliwe jest nasze położenie.
Myślę - dodała ciszej - że w tym, co stało się później jest
wiele mojej winy. - Westchnęła ciężko i powiedziała: - W
końcu byłam już zdecydowana, aby przekonać go, że
powinien... malować tylko takie obrazy, które ktoś zechce
kupić. Tylko że... on właśnie wtedy zachorował.
Słysząc znów nutę lęku w jej głosie, markiz wtrącił
szybko:
- Proszę nie opowiadać mi już nic więcej, jeśli to sprawia
pani ból.
- Lepiej, jeśli pozna pan całą prawdę - odpowiedziała
dziewczyna z rezygnacją - a ja... wciąż winię siebie o brak
stanowczości. Ojciec był zawsze taki... niepraktyczny, jeśli
idzie o pieniądze. Nie potrafi myśleć o niczym innym, tylko o
obrazie, który właśnie tworzy. Powinnam była dokonać tego,
co nie udało się mamie i... zmusić go do wyjazdu zaraz po jej
śmierci.
Lucia opuściła głowę. Wydała się Gilesowi nagle tak mała
i bezbronna, że pomyślał, iż Bernard Beaumont powinien
bardziej troszczyć się o własną córkę. Jak mógł pozwolić, aby
na tak wątłych ramionach spoczywał ciężar odpowiedzialności
za życie ich obojga?
Jak gdyby czytając w jego myślach, dziewczyna
powiedziała szybko:
- Proszę nie winić mojego ojca za to, co się stało. On
przez cały czas był przeświadczony o tym, że jego obrazy
mają wielką wartość artystyczną i że znajdzie się ktoś, kto je
zrozumie i doceni.
Przez chwilę usiłowała powstrzymać łkanie, po czym
szepnęła:
- Nigdy nie przypuszczał, że w końcu znajdzie się na
granicy śmierci z głodu i nikt... oprócz pana... nie pozna się na
jego płótnach. Ja... myślałam wczoraj w nocy, że to chyba Bóg
nam pana zesłał w ostatniej chwili.
- Trochę mu chyba pani w tym dopomogła - zauważył
markiz sucho.
- Gdybym tylko mogła wyrazić, jak bardzo jestem panu
wdzięczna... - dodała Lucia i uśmiechnęła się do markiza
przez łzy.
Giles zapatrzył się na nią bezwiednie, gdyż nagle
przypomniało mu się słońce ukazujące się zza ciemnej
chmury.
Jak gdyby obawiając się, że zatrzymuje gościa zbyt długo,
dziewczyna powiedziała:
- Muszę iść. Może on obudził się już i potrzebuje mnie?
- Pójdę z panią - zaproponował markiz.
Lucia, która weszła już na kilka stopni schodów,
zatrzymała się i spojrzała na markiza z zaskoczeniem.
- Czy... jest pan pewien, że naprawdę chce pan to
uczynić? - spytała.
- Będzie pani mogła się przekonać, jak bardzo - odparł
Giles. - Nie zwykłem zmuszać się do robienia czegoś, na co
nie mam ochoty. A więc moja odpowiedź brzmi: tak!
Lucia roześmiała się cicho.
- O, jestem pewna, że to prawda - powiedziała, dodając
po chwili cichszym głosem: - Wydaje mi się, że mimo swego
dobrego serca, jest pan jednak bardzo... rozpieszczony.
Nikt do tej pory nie ośmielił się odezwać w ten sposób do
markiza Wynchcombe. Spostrzegłszy jego pełne urazy
spojrzenie, Lucia dodała szybko:
- Przykro mi, jeśli moje słowa dotknęły pana. Wciąż mam
wrażenie, że komuś, kto ma cały świat u swoich stóp, trudno
jest pojąć, jak można żyć ze świadomością, że niektóre z
pragnień nigdy się nie spełnią...
To mówiąc zaczęła wchodzić dalej na schody. Giles
spoglądał w ślad za nią, zamyślony.
- Chyba rozumiem, co chciała pani wyrazić - powiedział.
- Mogę jedynie zapewnić panią, że i ja mam swoją gwiazdkę z
nieba, o której mogę tylko marzyć...
- Zupełnie jak u Johna Donne - szepnęła Lucia, a markiz
oniemiał na chwilę, zaskoczony oczytaniem dziewczyny.
- Jeszcze raz przepraszam za zbyt szorstkie słowa -
powiedziała córka Bernarda Beaumont, odwracając się do
markiza. - To wszystko dlatego, ze jest pan dla mnie kimś tak
potężnym i tak wszechmocnym... czasami mam wrażenie, iż
błędem byłoby porównywanie pana z innymi istotami
ludzkimi..
- Czy to komplement, czy zniewaga? - spytał, śmiejąc się,
Giles.
-
Oczywiście że komplement - pospieszyła z
wyjaśnieniem Lucia. - Mam nadzieję, że nie ma pan
najmniejszych wątpliwości!
Markiz roześmiał się znowu. - Nie chciałbym pozbawiać
panią złudzeń, panno Beaumont - oświadczył z udaną powagą.
- Zapewniam jednak, że bez wątpienia należę mimo wszystko
do istot ludzkich! Najlepszym dowodem na to jest fakt, iż
potrafiłem zachwycić się obrazami pani ojca i uznałem jego
ogromny talent. Nie mogłem też odnieść się z obojętnością do
pani prośby!
- Ale jednak inni odrzucali moje błagania ze wzgardą -
szepnęła Lucia. - I nikt poza panem nie dostrzegł piękna w
obrazach mojego ojca. To znaczy, że mimo wszystko
wyróżnia się pan spośród innych i to jest... takie wspaniałe...
Markiz pomyślał, że spośród wielu komplementów, które
słyszał w życiu, ten jest najszczerszy i najbardziej niezwykły.
Pochlebiało mu, że ta dziewczyna nie dostrzegała w nim
jedynie tego, że jest przystojnym i bajecznie bogatym
mężczyzną, co było głównym powodem przyciągającym do
niego kobiety. Dla niej był on przede wszystkim zesłanym
przez opatrzność wybawicielem, którego wielbiła z
wdzięcznością i bez zastrzeżeń. Giles pewien był, że chociaż
wyrażała swój podziw dla niego w słowach naiwnych i
pełnych egzaltacji, mówiła jednak prawdę.
W milczeniu doszli razem do szczytu schodów. Lucia
otworzyła drzwi prowadzące na poddasze i weszła cicho do
środka. Markiz podążył za nią. Jasne promienie
popołudniowego słońca wpadały przez okienka w dachu,
tworząc na podłodze pokoju złociste kręgi. Jednak tę część
pomieszczenia, gdzie znajdowało się posłanie Beaumonta,
spowijał głęboki cień.
Podbiegłszy do łóżka ojca, Lucia stwierdziła, że jeszcze
śpi.
- Ojcze, obudź się! - powiedziała półgłosem. - Markiz
Wynchcombe jest tutaj. Wiem, że chciałbyś sam podziękować
mu za jego wspaniałomyślność!
- Proszę pozwolić mu spać... - zaczął markiz i spostrzegł
stojący na stole koszyk z jedzeniem. Pomyślał, że dobrze
byłoby, gdyby malarz posilił się jeszcze nieco, zanim
ponownie zapadnie w sen. Lucia uważała zapewne tak samo,
gdyż pochylając się nad ojcem mówiła:
- Obudź się, ojcze, proszę! Śpisz już tak długo... Giles
ujrzał, jak dziewczyna ostrożnie dotyka leżącej na pościeli
dłoni ojca. Do jego uszu doszło trwożne westchnienie.
Rozumiejąc, czego obawia się Lucia, podszedł do niej szybko,
- Ojcze! - zawołała dziewczyna głosem pełnym trwogi. -
Ojcze!
Puściwszy dłoń leżącego, dotknęła jego czoła, po czym
krzyknęła chwytając się za serce.
- Nie! - szepnęła po chwili kryjąc twarz w dłoniach. -
To... niemożliwe. To nie może być prawda!
Jej głos załamał się przy ostatnim słowie. Odwróciła się
do Gilesa, rozpaczliwie szukając w jego oczach zapewnienia,
że się myli. Widząc, że chwieje się na nogach, markiz
podtrzymał ją za ramię i spojrzał na leżącą na łóżku
nieruchomą postać. Nie było żadnych wątpliwości. Bernard
Beaumont już nie żył. Na jego bladej, nieruchomej twarzy
zastygł jednak pełen spokoju i błogości uśmiech.
Najwyraźniej umarł we śnie, nie zdając sobie z tego sprawy.
- On... odszedł bez cierpienia - szepnął markiz nie mogąc
znaleźć w tej chwili innych słów. - Powinna pani dziękować
za to Bogu.
- Ale jak on mógł opuścić mnie... teraz? - wyjąkała Lucia
i nagle wybuchneła płaczem ukrywszy twarz na ramieniu
markiza. Wiedząc, że nie ma takich słów, które potrafiłyby
ukoić jej ból, Giles stał w milczeniu obejmując drobną postać
dziewczyny. Czuł, jak od szlochu drży jej całe ciało, i
domyślał się, jak wielką rozpaczą i żalem przepełnione jest jej
serce. Oto straciła ostatnią bliską osobę na świecie, zostając
całkiem sama w obcym i nieprzyjaznym mieście. Szok
spowodowany strasznym odkryciem spowodował, że
prawdopodobnie nie zdawała sobie sprawy ani z obecności
markiza w pokoju, ani z tego, że płacze na jego ramieniu. Była
teraz sama ze swoim lękiem, tak jak rozbitek na bezludnej
wyspie lub zbłąkany wędrowiec w samym środku pustyni.
- Jak on mógł... mnie opuścić? - powtórzyła i Giles
domyślił się, że Lucia kieruje to pytanie do Boga, ku któremu
z ufnością wznosiła swoje modlitwy.
W końcu łkania jej ucichły nieco. Markiz odezwał się
cichym i łagodnym tonem:
- Myślę, że ojciec pani wolałby umrzeć niż znaleźć się w
beznadziejnej sytuacji lub nie móc już więcej malować. Czy
nie sądzi pani, że byłby szczęśliwy wiedząc, że obrazy kupił
ktoś, kto potrafi docenić ich wartość?
Jak gdyby jego słowa przywołały ją do rzeczywistości,
Lucia uniosła głowę.
- O tak! - powiedziała z nagłą determinacją. - Na pewno
jest szczęśliwy z tego powodu! Rozmawialiśmy o tym...
niedawno. Mówił mi wtedy, że najbardziej pragnąłby, aby to
właśnie pan posiadał jego płótna!
Markiz spojrzał raz jeszcze na spokojną twarz zmarłego.
- Jestem pewien, że on doskonale wie, iż nadejdzie taki
dzień, w którym świat uzna jego wielkość - szepnął. - To
dlatego uśmiechał się, umierając.
Bardzo powoli Lucia odwróciła głowę i nie puszczając
ramienia Gilesa, przyjrzała się ojcu.
- Wygląda, jakby... był szczęśliwy - powiedziała cicho po
chwili milczenia.
- Oczywiście że tak ! - podchwycił markiz. - I dlatego nie
powinna pani poddawać się rozpaczy. Proszę spróbować być
dzielną tak, jak on tego po pani oczekiwał!
- Jak mam być dzielna, skoro zostałam... całkiem sama?
Było to jedno z takich pytań, które zadaje się nie oczekując
odpowiedzi. Markiz wiedział o tym, lecz nagle, zanim jeszcze
zdążył pomyśleć o tym, co mówi, wyrwało mu się z ust:
- Zabiorę panią ze sobą do Anglii. Jestem pewien, że są
tam jacyś krewni lub przyjaciele, którzy będą mogli
zaopiekować się córką Bernarda Beaumont.
Lucia spojrzała na niego z niedowierzaniem. Zapadła
długa chwila milczenia.
- Czy ja dobrze usłyszałam? Czy naprawdę zabierze mnie
do Anglii? - spytała w końcu dziewczyna niepewnym głosem.
- Tak jest - odparł markiz. - Zamierzałem wracać już
niedługo. Cóż stoi na przeszkodzie, aby pojechała pani razem
ze mną?
- Jeśli to nie będzie zbyt kłopotliwe dla pana - szepnęła
Lucia. - Ja... po prostu nie mogę zostać tutaj dłużej... sama.
Słysząc w jej glosie dobrze już sobie znaną nutę lęku,
markiz domyślił się, ile musiała wycierpieć ta niewinna i
czysta dziewczyna ze strony tych, którzy widząc jej urodę i
młodość postanowili wykorzystać sytuację, w której się
znalazła.
Raz podjąwszy decyzję, markiz nie miał zwyczaju
wdawać się w rozważania na temat jej słuszności. I tym razem
również nie zamierzał dopuszczać do siebie żadnych
wątpliwości, czy aby na pewno postępuje właściwie.
- Proszę włożyć kapelusz lub inne nakrycie głowy! -
zarządził. - Jedziemy do mojego palazzo. Muszę wydać
dyspozycje w sprawie pogrzebu Bernarda Beaumont. Proszę o
nic się nie martwić i pozostawić wszystko mnie.
Wciąż jeszcze trzymając ją za ramiona, poczuł, jak
zadrżała.
- Och, dziękuję panu - usłyszał jej niepewny głos. - Ja nie
wiedziałabym nawet... co mam robić.
- Wiem o tym - uciął krótko. - I właśnie dlatego
postanowiłem tym się zająć.
Lucia patrzyła na niego z wdzięcznością i dwie wielkie łzy
stoczyły się powoli po jej policzkach. Markiz zauważył mimo
woli, że wygląda ona jakoś całkiem inaczej niż wszystkie
kobiety, które płakały w jego obecności. Może różnica
polegała na tym, że na widok łez Lucii odczuwał po prostu
zwykłe ludzkie współczucie?
- Czy mogę pozwolić na to, aby okazywał mi pan tyle
serca? - spytała dziewczyna nieśmiało.
- To nie jest sprawa tego, czy mi pani pozwoli, czy nie -
odparł Giles. - Podjąłem już decyzję i nie życzę sobie żadnych
dyskusji. Nie widzę powodu, dla którego miałaby pani zostać
tu sama. Ja załatwię wszystkie formalności.
Słysząc szorstki ton, którym markiz pragnął zamaskować
ogarniające go wzruszenie, Lucia spojrzała na niego całkiem
już przytomnym wzrokiem. Później odsunęła delikatnie
podtrzymujące ją ramię i uklękła przy łóżku ojca. Giles
patrzył w milczeniu, jak pochyliwszy głowę modli się za
duszę zmarłego. „Bernard Beaumont umarł spokojny -
pomyślał nagle - bo wiedział, że jest ktoś, kto zaopiekuje się
jego córką." I mimo że nigdy nie udało mu się porozmawiać z
malarzem, markiz miał wrażenie, że słyszy gdzieś w pobliżu
jego głos mówiący: „Dbaj o Lucię!"
„Cóż za niedorzeczność! - otrząsnął się Giles. - Przecież
nawet mnie nie znał!"
I nagle jakby w jednej chwili przebudził się w nim
wreszcie jego zdrowy rozsądek, markiz zaczął robić sobie
wyrzuty, że zbytnio dał się wciągnąć w historię biednie
ubranej Angielki, która dziś rano zaczepiła go na placu
Świętego Marka. Czyż nie byłoby rozsądniej dać jej pewną
sumę pieniędzy wystarczającą na powrót do Anglii i
zapomnieć o wszystkim? Myśląc tak spoglądał na klęczącą
Lucię, na jej szlachetnie wyrzeźbiony profil i doskonały
kształt głowy. I nagle wydało mu się dziwne, że widzi tę
dziewczynę tutaj, na ubogim poddaszu zamiast w którymś ze
znanych salonów Londynu, gdzie jej obecność wydawałby się
całkiem naturalna... Pomyślał też, iż nigdy nie przypuszczał,
że znajdzie się kiedykolwiek w podobnej sytuacji. To fakt,
rozważał, że obrazy Beaumonta okazały się niecodziennym
odkryciem, lecz z całej tej historii najbardziej zdumiewające
było jego własne zachowanie. Snując takie rozważania
przeczuwał, że decydując się na zabranie Lucii ze sobą do
Anglii podjął decyzję, która zaważyć mogła na całej jego
przyszłości.
„Zapewne popełniam straszny błąd" - podszeptywał mu
jego chłodny, trzeźwy umysł. Jednak patrząc na pogrążoną w
modlitwie Lucię, Giles wiedział, że nie opuści jej w potrzebie.
„To nie byłoby uczciwe" - mówił na swoją obronę.
„Przecież jest w Wenecji konsulat brytyjski - podpowiadał
mu zdrowy rozsądek. - Wystarczyłoby tylko przekazać im
dziewczynę z poleceniem przewiezienia jej do Anglii.
Odpowiednia suma załatwiłaby tę sprawę doskonale..."
W chwili w której markiz stwierdził, że właśnie tak
należało postąpić, Lucia uniosła głowę. Na jej policzkach nie
było już śladu łez. Przez minutę lub dwie wpatrywała się w
nieruchomą twarz ojca, a później podniosła oczy ku górze,
skąd przez ukośnie umieszczone okna sączył się do pokoju
blask chylącego się ku zachodowi słońca. Wyraz jej
skupionej, pełnej spokoju twarzy sprawił, że Giles, który nie
pamiętał już, kiedy zdarzyło mu się modlić, odniósł wrażenie,
że wraz z nią unosi się wysoko, aż do sfer niebieskich, gdzie
znużona ziemską wędrówką dusza jej ojca zdążała drogą
wprost do raju. Markiz poczuł, że coś nieznośnie ściska go w
gardle i wstydząc się własnego wzruszenia, zakaszlał lekko.
Na ten dźwięk Lucia drgnęła, jak obudzona z głębokiego snu.
Pochyliwszy się nad ojcem, ucałowała jego chłodny policzek,
po czym powoli podniosła się z klęczek. Na widok stojącego
tuż za nią Gilesa, drgnęła zaskoczona, jakby zupełnie
zapomniała o jego obecności. Potem, z dziecinną ufnością
ująwszy go za rękę szepnęła, wciąż patrząc na ojca:
- On już jest... z Bogiem.
Mówiła cicho, spokojnie, pogodzona ze wszystkim, co
przyniósł jej los. Markiz zacisnął palce na jej dłoni w
serdecznym geście i dodał tonem, którym dotąd nie
przemawiał jeszcze do nikogo:
- To prawda. Jest z Bogiem i... z pani matką!
* * *
Markiz poprowadził Lucię w głąb pokoju, gdzie za
płóciennym parawanem znajdowało się jej łóżko. Domyślając
się, że również tam trzyma ona swoją skromną garderobę,
powiedział:
- Proszę teraz wziąć ze sobą tylko to, co niezbędne.
Później przyślę tu kogoś, kto spakuje resztę pani rzeczy.
Dziewczyna spojrzała na niego z wahaniem. Widać było,
że nie śmie wyrazić swoich obaw, aby nie urazić swego
dobroczyńcy. W końcu odważyła się zapytać:
- Czy jest pan pewien, że... mogę stąd odejść?
- Oczywiście że tak! - odparł stanowczo markiz. - Nie ma
sensu, żeby została tu pani... teraz.
- Ale może nie powinnam... zostawiać ojca samego...
- Przecież on już pani nie potrzebuje - wyjaśnił jej Giles
łagodnie. - Na pewno życzyłby sobie, aby udała się pani ze
mną.
Lucia spojrzała mu prosto w oczy i przekonana, weszła za
parawan, aby spakować najniezbędniejsze rzeczy. W czasie,
gdy krzątała się w swoim kąciku, markiz rozglądał się po
poddaszu. Nie mógł wprost pojąć, jak to możliwe, że ten
nędzny i obskurny pokój służył jako schronienie dla Bernarda
Beaumont i jego córki, oraz że tutaj właśnie powstały
wszystkie jego wspaniałe obrazy. „To ponure miejsce nie
zasłużyło na miano pracowni genialnego malarza - pomyślał.
Kiedy odejdą, pozostanie tu tylko rozpacz, nędza i śmierć."
Lucia ukazała się zza parawanu ubrana już do drogi. Na
suknię narzuciła lekki szal, a głowę jej zdobił płaski
słomkowy kapelusik z niebieską wstążką. Markiz, który
podświadomie oczekiwał, że dziewczyna przebierze się w coś
czarnego, z trudem zdołał ukryć zaskoczenie. Po chwili
namysłu uznał jednak, że Lucia postąpiła niezwykle
taktownie. Ileż to razy widział już żałobę przywdziewaną „na
pokaz" i kobiety, które pokazywały się publicznie w głębokiej
czerni, zanim jeszcze ciała ich bliskich zdążyły ostygnąć?
- Jestem gotowa - powiedziała Lucia. - Ale... proszę mi
wybaczyć, że zapytam raz jeszcze: czy... na pewno chce pan
tego, abym udała się razem z nim?
- Tak, jestem tego tak pewien, i zabieram panią stąd
natychmiast! - odparł Giles ujmując Lucię pod ramię i
pociągając w stronę drzwi. Przechodząc przez próg
dziewczyna przystanęła jeszcze na chwilę, po raz ostatni
spoglądając na ojca. Widać było, że pomimo czających się tuż
pod powiekami łez potrafi nad sobą zapanować i nie
poddawać się rozpaczy. W milczeniu zeszli razem ze
schodów. Kiedy już siedzieli na miękko wyściełanych ławach
gondoli, Lucia powiedziała cicho:
- Kiedy będzie pan... załatwiał sprawy związane z
pogrzebem ojca, proszę, aby wszystkie koszty odliczył pan od
sumy, która... ma stanowić zapłatę za kupione przez pana
obrazy.
Były to jej pierwsze słowa od chwili, gdy opuścili
poddasze. Markiz uśmiechnął się lekko. Podświadomie
oczekiwał, że prędzej czy później Lucia zwróci się do niego z
taką prośbą. Najwyraźniej wciąż obawiała się , że swoją osobą
sprawia mu zbyt wiele kłopotu. Żadna ze znanych Gilesowi
kobiet nie miała nigdy takich skrupułów. Wszystkie uważały,
że jest on tak bogaty, iż może pozwolić sobie, by wszędzie za
nie płacił. Rozmyślając o tym, markiz przypomniał sobie o
naszyjniku ze szmaragdów, który Giannina spodziewała się
otrzymać od niego dziś wieczorem.
- Mówiłem już, żeby mnie pozostawiła pani wszelkie
problemy związane z tą sprawą - powiedział łagodnym tonem
i dodał po chwili: - Bardzo jestem ciekaw, czy spodoba się
pani miejsce, w którym poleciłem na razie zawiesić obrazy
pani ojca.
Ujrzał nagły niepokój w oczach Lucii.
- Czy... tam, w pana domu, będzie dużo osób? - spytała
nieśmiało. - Co powiedzą oni na... mój nagły przyjazd z
panem?
- Zapewniam panią, że gdy pojawimy się w moim
palazzo, nie będzie nikogo, kto mógłby się tym zbytnio
zaciekawić.
Mówiąc to pamiętał, że Giannina ma przyjechać dopiero
wieczorem, po przedstawieniu. Uznawszy, że ma jeszcze dużo
czasu, odłożył na później rozwiązanie tej sprawy. Rozumiał,
że Lucia może obawiać się spotkania z obcymi ludźmi w
chwili, gdy tak żywe były jeszcze wspomnienia dopiero co
przeżytej tragedii. Nagle usłyszał jej cichy głos:
- Czy mógłby pan powiedzieć mi, jak powinnam...
zachować się w pańskim domu? Wiem, że moja mama nie
miałaby takich kłopotów, ale ja wychowywałam się zawsze z
dala od ludzi. Obawiam się, że... jestem straszną ignorantką.
- Niech pani będzie po prostu sobą - poradził jej markiz. -
A ja przyrzekam, że jeśli zajdzie taka potrzeba, powiem,
czego od pani oczekuję.
- Dziękuję panu, milordzie - szepnęła Lucia spoglądając
na niego z wdzięcznością.
Posuwając się powoli wzdłuż Canal Grande, gondola
mijała właśnie Ponte di Rialto, Uniósłszy oczy w górę, Lucia
patrzyła przez dłuższą chwilę na ten najsłynniejszy wenecki
most i markiz domyślił się, że widzi go takim, jakim
namalowałby go jej ojciec. Gilesowi wydało się nagle, że i on
potrafi spojrzeć na znany sobie widok zupełnie innymi
oczami. Wszystko wokół zdawało się żyć, oddychać i w jakiś
niepojęty sposób dążyć ku czemuś wielkiemu i wspaniałemu.
Markiz czuł się nieco zaskoczony faktem, że potrafi domyślić
się, a raczej przeczuć, w jaki sposób Lucia widzi otaczający ją
świat. Nagle poczuł jej małą dłoń w swojej dłoni.
- Dziękuję panu - powtórzyła Lucia patrząc na znikający
za zakrętem most.
Te dwa proste słowa i dotyk szczupłych dziewczęcych
palców sprawiły, że markiz zrozumiał, iż od tej chwili zawsze
już będzie patrzył na wszystko oczyma Bernarda Beaumont.
Rozdział 4
W małym anglikańskim kościółku pod wezwaniem
Świętego Jerzego odbyło się ciche i skromne nabożeństwo
żałobne. Oprócz Lucii i markiza Wynchcombe nie było
nikogo, kto chciałby uczcić swoją obecnością pamięć
zmarłego malarza. Po krótkiej uroczystości trumna została
umieszczona na katafalku w malowanej na czarno, żałobnej
gondoli, pod aksamitnym, haftowanym srebrem baldachimem.
Markiz uczynił wszystko, aby formalności pogrzebowe
załatwione zostały jak najszybciej, gdyż Johnson doniósł mu,
że właściciel domu, w którym Beaumont wynajmował pokój
na poddaszu, nie życzy sobie zwłok pod własnym dachem.
- Włosi uważają, że umarły pozostający zbyt długo w
domu, ściąga na jego mieszkańców nieszczęście - wyjaśnił
sekretarz. - Jeśli więc pragnie pan, milordzie, aby pogrzeb
odbył się jak najszybciej, należy zapłacić przedsiębiorcy
pogrzebowemu podwójną stawkę. Jeśli zaś chodzi o trumnę -
w tych stronach stolarze zwykli mieć zawsze kilka w zapasie
na wypadek nagłej potrzeby.
Markiz odparł, że nie interesują go szczegóły całej
sprawy, byleby ciało Bernarda Beaumont zostało jak
najszybciej zabrane z poddasza. Nie chciał, aby Lucia wciąż
czyniła sobie wyrzuty, że zostawiła ojca samego w miejscu, w
którym umarł. Stało się tak, jak sobie życzył. Następnego dnia
po śmierci malarza, o drugiej po południu, obydwoje z Lucią
patrzyli, jak czarna gondola płynie powoli w dół Canal Grande
ku Campo San Vio. Na niewielkim cmentarzu na wyspie San
Michele Bernard Beaumont znalazł miejsce wiecznego
spoczynku. Markiz myślał z uznaniem o tym, jak dzielnie
zachowała się Lucia podczas nabożeństwa żałobnego i
później, w czasie pogrzebu. Gdy trumnę z ciałem ojca
opuszczano do grobu, widać było, że walczy ze łzami. Giles
ujął serdecznym gestem jej dłoń i czując, jak drży, uścisnął ją
lekko. Podziwiał tę dziewczynę za to, że potrafiła zapanować
nad sobą. Zawsze drażniło go ostentacyjne okazywanie żalu.
Towarzysząc obecnemu królowi od jego wczesnej młodości
miał okazję nieraz uczestniczyć w inscenizowanych przez
niego, pełnych przesadnego dramatyzmu scenach. Od lat
powtarzał Duncanowi, że histerii ma już powyżej uszu i że
najbardziej ceni sobie u ludzi powściągliwość.
Kiedy opuszczali cmentarz, Lucia podeszła do pastora i
cichym, spokojnym głosem podziękowała mu za dokonaną
posługę. Słysząc jej słowa markiz stwierdził, że niewiele
znanych mu dam szczycących się starannym wychowaniem i
arystokratycznym
pochodzeniem
potrafiłoby
wykazać
podobny hart ducha.
- Ojciec byłby z pani bardzo dumny - powiedział z
uznaniem, gdy wracali gondolą z San Michele do miasta.
- Mam nadzieję, że tak by było - odparła Lucia, po czym
dodała ciszej: - Chwilami nie wydaje mi się, żebym
odjeżdżając, zostawiała go tutaj na zawsze. Przecież... to tylko
jego ciało złożono w grobie...
- Teraz powinna pani myśleć już jedynie o swoim
dalszym życiu - napomknął markiz.
Lucia nie odpowiedziała, błądząc zamyślonym wzrokiem
gdzieś w oddali. Przyszłość rysowała się przed nią jak odległy,
nieznany i pełen niebezpieczeństw ląd. Znalazła się nagle
zupełnie sama wśród obcych sobie ludzi, od których od tej
pory miały zależeć jej losy.
Spoglądając na dziewczynę z ukrytą troską, markiz
zastanawiał się, kiedy powinien porozmawiać z nią o tym, do
kogo w Anglii będzie mógł się zwrócić w sprawie przyjęcia
jej do domu. Domyślając się jednak, że stanowi to niemały
problem, postanowił odłożyć omówienie go na później. Teraz
należało spróbować rozproszyć czarne myśli. Cóż mogło
stanowić wdzięczniejszy rozmowy niż Wenecja, którą tak
wielką miłością darzył ojciec Lucii?
Widoczne z daleka ponad lśniącymi wodami laguny
miasto zdawało się należeć bardziej do świata baśni niż do
codziennej rzeczywistości. Gdziekolwiek Giles spojrzał,
widział ową niezwykłą grę światła, którą uwiecznił na swych
płótnach Beaumont, tak jak przedtem próbowali to zrobić
Bellini, Carpaccio, Tiepolo i Canaletto... Nie ulegało
wątpliwości, że tu w Wenecji światło słoneczne zachowywało
się zupełnie inaczej niż gdzie indziej. Czyste i jasne, nie było
jednak przy tym tak ostre jak na przykład w Grecji. Pod
wieczór nabierało ciepłych, brzoskwiniowych odcieni, których
poza Wenecją nie udało się Gilesowi zaobserwować nigdzie
indziej. Niezależnie jednak od pory dnia i roku blask ten pełen
był przedziwnego czaru, który urzekł już niejednego artystę.
- To jest jak tajemnica poezji - odezwał się nagle markiz
na wpół do siebie, po czym zwrócił się do Lucii:
-
Czy kiedykolwiek próbowała pani malować?
Dziewczyna drgnęła jak przebudzona z głębokiego snu i
spojrzała na swego towarzysza roztargnionym wzrokiem.
Niespodziewane pytanie Gilesa musiało ściągnąć ją na ziemię
z jakichś odległych i niedostępnych krain.
- Nie... - odparła powoli. - Nie odziedziczyłam talentu po
ojcu.
- A więc... co pani potrafi robić?
- Zastanawia się pan pewnie, w jaki sposób mogłabym
zarabiać na życie - stwierdziła domyślnie Lucia. - Ja też od
pewnego czasu łamię sobie nad tym głowę.
Przerwała na chwilę, po czym nabrawszy oddechu, zaczęła
wyliczać:
- Znam kilka języków, gram na fortepianie, nie tak dobrze
jednak, aby myśleć o karierze artystycznej. Umiem dość
dobrze jeździć konno i potrafię trochę szyć. - Uśmiechając się
z zakłopotaniem, dodała: - Nie wydaje mi się, żeby to była
imponująca lista umiejętności, zważywszy, ile lat spędziłam
na nauce i lekturach. Trochę mi wstyd z tego powodu.
Markiz milczał, zamyślony. Najwyraźniej Lucię
wychowano w ten sposób, aby jako młoda dama potrafiła
wypełnić sobie wolny czas w rozsądny sposób. Nie nabyła
jednak żadnych umiejętności, które mogłoby zapewnić jej
godziwą pracę.
- Zapomniałam jeszcze powiedzieć, że potrafię gotować -
odezwała się Lucia. - Ojcu bardzo smakowało wszystko, co
przyrządzałam. Nie sądzę jednak, aby ktokolwiek, chciał
zatrudnić mnie jako kucharkę...
Wizja córki Bernarda Beaumont pochylonej nad
parującymi rondlami wydała się markizowi tak dalece
niestosowna, ze gorąco zaprotestował:
- Chyba nie myśli pani poważnie o tym, aby pójść na
służbę!
- Dlaczego nie? - spytała dziewczyna pogodnie. - Przez
tyle czasu zajmowałam się ojcem, sprzątałam nasz pokój i
gotowałam wszystkie posiłki...
- Potrafię zrozumieć pani szlachetne intencje - przerwał
jej Giles podnosząc dłoń. - Jednak nigdy na to nie pozwolę.
Wkrótce pomyślę nad rozwiązaniem tego problemu.
Lucia spoważniała nagle i spojrzała na markiza ze
smutkiem.
- Nie podziękowałam panu jeszcze za pogrzeb ojca -
powiedziała cicho. - Gdyby nie pan, musiałabym zgodzić się
na to, aby złożono go we wspólnej mogile wraz z innymi
biedakami. Nigdy w życiu nie mogłabym sobie tego
darować...
- Na szczęście pojawiłem się w odpowiednim momencie -
stwierdził Giles. - Proszę więc nie zaprzątać sobie głowy
rozważaniami typu: „co by było, gdyby...", tylko myśleć o
swojej przyszłości!
- Będę się starała - szepnęła dziewczyna potulnie i
ponownie zapatrzyła się w wodę.
Patrząc na jej doskonały profil, markiz pomyślał, że
wszystko wskazuje na to, iż w żyłach członków rodziny
Beaumont płynie szlachetna krew. Nie mógł jednak
przypomnieć sobie, czy kiedyś zetknął się z kimś o tym
nazwisku. Postanowił już wkrótce wypytać Lucię o jej
żyjących krewnych. Być może uzyskane od niej wiadomości
pomogą mu w rozwikłaniu zagadki jej pochodzenia...
Była jeszcze inna sprawa, która nie dawała mu spokoju.
Oczekując, że Lucia przywdzieje żałobę na pogrzeb swego
ojca, zdziwił się niezmiernie, ujrzawszy ją rano ubraną do
wyjścia w białą muślinową sukienkę. Nie powiedział ani
słowa na ten temat, lecz od czasu do czasu rzucał
zaciekawione spojrzenia na jej niezwykły w tych
okolicznościach strój. Lekki kapelusik dziewczyny przybrany
był białymi wstążkami. W czasie podróży gondolą łagodna
morska bryza splątała je nieco i Lucia, dotykając ich
bezwiednie, spojrzała na markiza, jakby czytając w jego
myślach.
- Zapewne dziwi się pan, że nie włożyłam czarnej sukni?
- spytała wprost, po czym wyjaśniła; - Wiem na pewno, że
ojciec nie życzyłby sobie tego. Zawsze nienawidził czerni,
żałoby i pogrzebów. - Widząc, że markiz ze zdziwieniem
unosi brwi do góry, ciągnęła dalej:
- On... nie wierzył w śmierć. Mówił, że życie jest
wieczne, a zmieniają się jedynie jego formy. Kiedy mama
umarła... nie pozwolił mi włożyć ani jednej czarnej rzeczy.
Twierdził, że to byłby... wyraz naszej niewiary w ponowne
spotkanie z nią... kiedyś.
Giles pomyślał, że nigdy dotąd nie słyszał bardziej
przekonywającego wyznania wiary w życie wieczne. I
jakkolwiek sam wątpił zawsze w istnienie nieba i piekła,
musiał przyznać, że słowa Lucii poruszyły go do głębi.
Domyślając się, że dziewczyna pragnie poznać jego zdanie na
ten temat, powiedział:
- Całkowicie zgadzam się z pani ojcem. Z pewnością
życzyłby sobie, aby dzisiaj wyglądała pani właśnie tak, jak
powinna wyglądać każda młoda dziewczyna w uroczy
wiosenny dzień.
- Wiedziałam, że pan to zrozumie - szepnęła Lucia. Kiedy
gondola wpłynęła na spokojne wody Canal
Grande, markiz wciąż rozmyślał o tym, jak pięknie byłoby
Lucii w sukniach, jakie tuzinami zamawiały sobie u
najlepszych krawców londyńskie piękności. Uważał, że
najatrakcyjniej by wyglądała w lekkich jedwabiach i satynie,
delikatnie haftowanej złotem lub srebrem. I do tego
koniecznie kwiaty we włosach. Wciąż jednak miał przeczucie,
że gdyby nawet Lucia pojawiła się w Londynie ubrana w
swoją skromną sukienkę, i tak zwróciłaby na siebie
powszechną uwagę, gdyby zaś włożyła odpowiedni strój -
wzbudziłaby ogólny zachwyt,
Giles zastanawiał się nad tym, jak dalece jego
oczarowanie osobą Lucii związane było z wrażeniem, jakie
wywarły na niego obrazy jej ojca. Czy było mu pisane odkryć
tę dziewczynę dla świata, tak jak odkrył dzieła nikomu nie
znanego malarza?
Jak gdyby domyślając się, że jest przedmiotem jego
rozmyślań, Lucia zwróciła się nagle do markiza:
- Czy na pewno nie zmienił pan zdania, milordzie? Może
lepiej byłoby, gdybym jak najszybciej odpłynęła na
jakimkolwiek statku do Anglii? Nie chciałabym... obciążać
pana moją obecnością tutaj.
- Mówiłem już, że w niczym mi pani nie zawadza -
oświadczył Giles lekko zniecierpliwionym tonem. - Mam
zamiar dopilnować osobiście pani bezpiecznego powrotu do
kraju. Proszę nie myśleć, że jest to takie proste.
- Wiem o tym - szepnęła Lucia drżąc lekko. - Ale teraz,
kiedy zostałam już całkiem sama, muszę chyba nauczyć się
radzić sobie jakoś w życiu...
- Nie zamierzam teraz podejmować tego tematu -
przerwał jej szorstko markiz. - Musimy przedtem omówić
jeszcze wiele spraw, a na to będziemy mieli dość czasu, zanim
przybędziemy do Anglii.
- Niemniej jednak problem istnieje, czy będziemy o nim
dyskutować, czy nie - upierała się dziewczyna. - W końcu
chodzi tutaj o moje dalsze życie. Muszę rozważyć to sama.
Przez dłuższą chwilę panowało milczenie. Potem Lucia
zaczęła mówić, początkowo jak gdyby tylko do siebie:
- Miałam bardzo dobrych nauczycieli. Mama zawsze była
przeciwna zatrudnianiu guwernantek, ponieważ uważała, że
bardzo trudno znaleźć wśród nich osobę na odpowiednim
poziomie.
- To prawda - zgodził się markiz. - Uważam jednak, że
jest pani za młoda na to, aby starać się o posadę guwernantki.
- Nawet jeśli mam o wiele lepsze przygotowanie niż
większość z nich? - spytała Lucia, a widząc sceptyczny wyraz
twarzy markiza, dodała: - Ojciec dbał bardzo, abym zdobyła
wszechstronną wiedzę w każdej dziedzinie. Sam ukończył
Oksford, a mama... była niezwykle inteligentną kobietą.
Ojciec bez przerwy namawiał ją, żeby napisała książkę.
- A więc dlaczego nie chciała tego uczynić? Lucia
roześmiała się cicho.
- Mówiła, że szkoda jej czasu, który może spędzić z nami.
Myślę jednak, że gdyby zdarzyło się... że ojciec umarłby
pierwszy, spełniłaby to jego życzenie.
- O czym miała być ta książka?
- Och, mama miała tak rozległą wiedzę... na przykład na
tematy filozoficzne. Wiedziała też wiele na temat różnych
kultur w Europie i potrafiła wyczerpująco mówić o niskiej
pozycji społecznej, jaką zajmują w naszych czasach kobiety...
Markiz nie posiadał się ze zdumienia.
- Skąd matka pani mogła wiedzieć o takich rzeczach? -
spytał.
Ku jego zaskoczeniu Lucia nie tylko nie udzieliła mu
odpowiedzi, lecz spłonąwszy nagłym rumieńcem zamilkła
nagle i odwróciła wzrok, najwyraźniej spłoszona, że
powiedziała za dużo. Po chwili jednak, wskazując na
roztaczający się przed nimi widok, zagadnęła swego
rozmówcę:
- Zawsze wydawało mi się, że jest to najpiękniejsza część
Canal Grande.
Markiz zupełnie odruchowo przyznał jej rację, gdyż
właśnie to samo przychodziło mu na myśl, ilekroć tędy
przepływał. Nie mogło być też przypadkiem, że ten odcinek
słynnego kanału, zakończony znanym Ponte di Rialto, był
najczęściej przedstawianym na obrazach fragmentem Wenecji.
Czując się jednak mocno poirytowany faktem, że Lucia
pozostawiła jego pytanie bez odpowiedzi, Giles zamierzał
zmusić ją do wyjaśnień. Przyszło mu jednak na myśl, że nie
powinien być wobec niej zbyt surowy w dniu, w którym
pochowano jej ojca. W milczeniu patrzyli więc obydwoje, jak
gondola dopływa do pomostu przy palazzo markiza.
Giles zaprosił Lucię, aby wraz z nim oceniła, czy dobrze
rozmieszczono obrazy Bernarda Beaumont na ścianach
biblioteki rezydencji. Wstąpiwszy jedynie na chwilę do swego
pokoju, aby zdjąć kapelusz, dziewczyna dołączyła do niego
wkrótce. Giles stał właśnie przed jednym z płócien,
przyglądając mu się uważnie. Po raz pierwszy odniósł
wrażenie, że przesycone niezwykłym światłem niebo, woda i
powietrze utrwalone ręką mistrza wydają się pulsować życiem
tak, jak gdyby nikt nigdy nie usiłował zamknąć ich w dwóch
wymiarach obrazu. Lucia weszła cicho do pokoju i stanęła
obok markiza.
- To jest mój ulubiony obraz ojca - powiedziała. - Kiedy
go skończył, nie mogłam wprost oderwać od niego wzroku.
Wciąż wydawało mi się, że za chwilę przemówi ludzkim
głosem.
- To ciekawe - odparł Giles. - Przed chwilą miałem takie
samo wrażenie.
Krótkie, pełne wdzięczności spojrzenie, które rzuciła
markizowi Lucia, pozwoliło mu dostrzec, że jej oczy są pełne
łez. Pragnąc oderwać jej myśli od wciąż jeszcze bolesnych
wspomnień, Giles powiedział szybko:
- Poleciłem przed chwilą, aby przyniesiono dla nas obojga
herbatę. A może wolałaby pani kieliszek szampana?
- Ależ nie. Wypiję herbatę z ogromną przyjemnością -
uśmiechnęła się Lucia.
Sprowadziwszy się do weneckiego palazzo markiz uznał
co prawda, że tutejsza srebrna zastawa pozostawia wiele do
życzenia, jednak gdy stwierdził, że kucharz potrafi doskonale
przyrządzać herbatę, postanowił pogodzić się z niewielkimi
niedogodnościami. Podawanym do znakomicie zaparzonego
napoju kanapkom i ciastkom także nie można było nic
zarzucić. Jak każdy Anglik, markiz bardzo był przywiązany
do popołudniowego rytuału picia herbaty i specjalnie w tym
celu zabrał ze sobą na jacht spory zapas swojego ulubionego
chińskiego gatunku. Zawsze powtarzał, że nawet najbardziej
uwielbiana kobieta traci sporo w jego oczach, jeżeli źle
przyrządza lub w nieodpowiedni sposób podaje ten
aromatyczny napój...
Zachowanie Lucii okazało się jednak bez zarzutu. Piła
herbatę małymi łyczkami, najwyraźniej delektując się jej
smakiem. Później zjadła niewielką kanapkę i mały kawałek
ciasta. Widząc, że zamierza na tym poprzestać, markiz
powiedział:
- Jeżeli nie chce pani całkiem stracić sił, proszę postarać
się jeść trochę więcej!
Lucia roześmiała się cicho.
- Nigdy nie jadłam zbyt dużo - odparła. - Nawet... w
domu.
- Czy mogłaby pani opowiedzieć mi o nim? - podchwycił
markiz. - Wprawdzie wspominała pani, że ojciec sprzedał
przed wyjazdem do Wenecji wszystko, co posiadał, ale
domyślam się, że pozostali w kraju jacyś krewni, do których
można będzie zwrócić się teraz o pomoc.
Lucia spuściła głowę, milcząc.
- Mówił pan, milordzie - szepnęła po chwili - że nie
będziemy na razie poruszać tego tematu...
- Oczywiście nie ma powodu do pośpiechu - zapewnił ją
Giles. - Jednakże... przyszło mi na myśl, iż wielce roztropną
rzeczą byłoby napisać zawczasu list do babki, ciotki lub innej
kuzynki, aby przygotować ją na przyjazd pani.
Lucia wpatrzyła się w leżący przed nią talerz i markiz
mógł do woli podziwiać jej ciemne, gęste rzęsy, jasną,
niezwykle delikatną cerę i wspaniałe włosy o niespotykanym,
jasnopopielatym odcieniu. Wydała mu się tak krucha i słaba,
że przez moment zaczął robić sobie wyrzuty, iż wymaga od
niej zbyt wiele. „Cóż za bzdury przychodzą mi do głowy -
stwierdził nagle Giles. - Wygląda mizernie, bo przez długi
czas nie jadła jak należy i pracowała ponad siły. Ale jest
zdrowa, młoda i wkrótce będzie już mogła stawić czoło
przeciwnościom losu".
- Pewnie wyda się to panu dziwne - powiedziała z
wahaniem w głosie - ale ja nie mam żadnych krewnych.
- Jak to nie ma pani krewnych! Każdy ma jakąś rodzinę
niezależnie od tego, czy mu się to podoba, czy nie!
- Ale ja niestety nie mam - oznajmiła Lucia tonem, który
wykluczał dalszą dyskusję.
Markiz patrzył na nią, kompletnie zbity z tropu.
- Trudno mi w to uwierzyć - stwierdził w końcu. Lucia
odetchnęła głęboko i splotła obie dłonie, silnie zaciskając
palce. Giles wiedział już, że gest ten oznacza u niej, iż zmaga
się z własną nieśmiałością i lękiem.
- Jak już mówiłam - zaczęła głosem słabym, lecz
opanowanym - nie chciałabym... zawadzać panu w
czymkolwiek. Jeśli jest pan tak dobry, że chce zabrać mnie ze
sobą do Anglii, to już wystarczy ...Znajdę sobie jakieś
miejsce, do którego będę mogła się udać po powrocie do
kraju.
- Niech pani nie będzie dziecinna! - ofuknął ją Giles. -
Doskonale wie pani o tym, że nigdy nie zgodzę się na takie
rozwiązanie sprawy.
- Dam sobie radę - oświadczyła Lucia stanowczo. Markiz
zmarszczył brwi z nietajoną irytacją.
- Wiem, że liczy pani na pieniądze, które zapłaciłem za
obrazy ojca - stwierdził. - Jednak nie myśli pani chyba, że
starczy ich na długo. Poza tym: młoda osoba o pani wyglądzie
nie będzie mogła ani poruszać się swobodnie, ani załatwiać
wszelkich spraw sama. Dobrze pani wie, że to całkiem
niemożliwe!
- Jest jedno miejsce, w którym będę czuła się bezpieczna -
szepnęła Lucia. - Wrócę do Little Morden.
- Przecież dom pani ojca został sprzedany!
- Tam mieszka ktoś, u kogo będę się mogła zatrzymać,
- Kto to taki?
Po spłoszonym spojrzeniu, które rzuciła mu dziewczyna,
markiz poznał, że wcale nie ma ochoty wyjawić mu swoich
zamiarów. Po chwili jednak Lucia zdecydowała się
powiedzieć:
- To moja stara niania. Kiedy wyjechaliśmy, zamieszkała
w małej chatce na skraju wioski.
Markiz zerknął na nią podejrzliwie, obawiając się, że
zmyśliła coś na poczekaniu, aby uspokoić jego obawy. Lucia
patrzyła mu prosto w oczy z taką szczerością, że skapitulował.
- To może być dobry pomysł, ale nie na dłużej niż kilka
tygodni - oznajmił, pragnąc mieć ostatnie słowo w tej
wymianie zdań. - Chyba nie chce pani spędzić reszty swojego
życia w Little Morden!
- Tam będę bezpieczna - powtórzyła dziewczyna z
uporem.
Uznawszy, że wobec takiego argumentu trudno jest
podejmować dalszą dyskusję, markiz postanowił na razie
więcej nie mówić na ten temat.
- Czy mogę nalać panu jeszcze trochę herbaty? - spytała
Lucia, jakby dając do zrozumienia, że i ona chciałaby
zakończyć niewygodną dla niej rozmowę. Giles odmówił
przeczącym ruchem głowy, wobec czego dziewczyna
napełniła jedynie swoją filiżankę. Właśnie zamierzała
podnieść ją do ust, gdy drzwi biblioteki otworzyły się
gwałtownie i ukazała się w nich Giannina.
Śpiewaczka stanęła w progu, cała w jedwabiach,
aksamitach i lśniącej biżuterii. Jej dramatyczna postawa i
teatralny gest złożonej na piersi dłoni uświadomiły Gilesowi,
że oto za chwilę odegrana zostanie scena, godna najbardziej
wzruszającej z oper. Pełen niejasnego poczucia winy, markiz z
wolna podniósł się z krzesła. Faktem było, że zajęty
przygotowaniami do pogrzebu Bernarda Beaumont, prawie
zapomniał o istnieniu Gianniny Rosso. Domyślał się, że może
ona być zawiedziona jego wczorajszą nieobecnością na
przedstawieniu oraz tym, że nie zaprosił jej na kolację.
Poprzedniego dnia wieczorem pamiętał o tym, aby posłać do
Opery wspaniały kosz storczyków i bilecik z kilkoma słowami
usprawiedliwienia. Później jednak, pogrążony w niezwykle
interesującej rozmowie z Lucią, zapomniał o całym świecie.
Odkrywszy ze zdumieniem, jak rozległą wiedzą na temat
malarstwa dysponowała córka Bernarda Beaumont, stwierdził,
że już dawno nie dyskutował z nikim z taką przyjemnością.
Lucia okazała się także niezwykle oczytaną osobą, z dużym
znawstwem i swobodą przytaczającą całe strofy poetów
zarówno francuskich, jak włoskich czy angielskich. Joachima
Du Bellay, jednego z najwspanialszych poetów francuskich,
cytowała w oryginale:
Ich wspaniały arsenał, ich okręty i port, Ich bazylika,
pałace, Rialto i poezja.
Zachwycony markiz patrzył, jak z błyszczącymi oczyma i
lekkim rumieńcem na policzkach deklamowała ulubiony sonet
Wordswortha:
Tutaj nam, jako ludziom, smutek dobrze znany W świecie,
gdzie nawet cienie przemijają...
Rozmowa przeciągnęła się do wieczora. W końcu markiz,
który robił sobie w duchu wyrzuty, że zatrzymał Lucię do tak
późnej pory, polecił jej pójść do łóżka, a sam postanowił udać
się na przejażdżkę gondolą. Będąc niezwykle poruszony i
podekscytowany interesującą dyskusją, którą przeprowadził
przed chwilą z Lucią, chciał jeszcze przemyśleć wiele
problemów w samotności. Rozkazawszy gondolierowi
wypłynąć na małą przejażdżkę po lagunie, rozciągnął się na
miękko wyściełanej ławie i zapatrzył w wygwieżdżone niebo.
Najbardziej ze wszystkiego pragnął teraz ciszy i spokoju, aby
pozwolić myślom unosić się swobodnie. I nie pamiętał o
Gianninie, która śpiewając dziś wieczorem w Teatro la Fenice
rzucała pełne zawodu spojrzenia w stronę jego wciąż pustej
loży. Widownia była wypełniona i wszyscy oczekiwali na
finał przedstawienia, kiedy to jak zwykle wynoszono na
proscenium przeznaczone dla artystów kwiaty. Przyjęło się, że
przed Gianniną Rosso stawiano zawsze bukiet w kolorach
flagi austriackiej. Przy żywiołowym aplauzie miejscowej
widowni uwielbiana diwa odtrącała go na bok niedbałym
gestem swej małej nóżki.
Jednak tego wieczoru Giles nie był świadkiem kolejnej
patriotycznej demonstracji. Jego wycieczka po lagunie
przeciągnęła się do późna w noc. Kiedy gondola przybiła do
pomostu palazzo markiza, służący powiedział mu, że Gianniną
wróciła już dawno, a nie zastawszy Gilesa, poszła spać.
Markiz poczuj ulgę na myśl o tym, że nie będzie musiał
wysłuchiwać jej wymówek i żądań...
Tej nocy spał w swoim łóżku sam. Obudziwszy się jak
zwykle wcześnie, podobnie jak poprzedniego dnia postanowił
udać się na poranną przechadzkę. W kawiarni „U Floriana"
wypił filiżankę kawy, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że za
chwilę pojawi się przy nim Lucia w czarnym szalu
narzuconym na włosy.
Po powrocie do rezydencji udał się wprost do jadalni,
gdzie czekał już Johnson. Od niego właśnie dowiedział się, że
Giannina wyszła już na próbę do teatru. Markiz przyjął tę
wiadomość z mimowolnym westchnieniem ulgi, po czym
polecił, aby zawiadomiono Lucię, o której godzinie ma się
odbyć pogrzeb jej ojca.
Będąc wytrawnym znawcą kobiecej duszy, Giles
przeczuwał, że Giannina, zawiedziona w swych nadziejach,
będzie czynić mu wyrzuty. Nie przypuszczał jednak, że
pojawiwszy się tak niespodziewanie, zechce odegrać przed
nim rolę skrzywdzonej i znieważonej księżniczki. Ujrzawszy
ją w drzwiach, zaczął się obawiać, że mająca nastąpić za
chwilę scena została starannie wyreżyserowana.
Giannina stała przez chwilę w progu, jakby upewniając
się, czy uwaga widowni została już dostatecznie przyciągnięta.
Potem ruszyła powoli w stronę Gilesa, przez cały czas
wpatrując się w Lucię. - Słyszałam, że masz nowego gościa! -
odezwała się w końcu ostrym tonem, który zabrzmiał bardziej
jak oskarżenie niż jak stwierdzenie faktu,
- Dzień dobry, Giannino! - powiedział spokojnie markiz. -
Pozwól, że ci przedstawię pannę Beaumont. Pochodzi ona z
Anglii i jest córką bardzo utalentowanego malarza, o którym
zapewne słyszałaś. Niestety, pan Beaumont zmarł wczoraj.
- Jak to uprzejmie z twojej strony, że postanowiłeś ją
pocieszyć! - stwierdziła Giannina z jadowitą ironią.
Przeczuwając, że słowa śpiewaczki są wstępem do
płomiennej sceny zazdrości, markiz postanowił zapobiec
wybuchowi.
- Miałaś pewnie bardzo męczącą próbę, moja droga -
zagadnął. - Może wypijesz filiżankę herbaty? A może
kieliszek szampana?
- Nie chcę od ciebie nic oprócz wyjaśnień! - odparowała
Giannina. - Gdzie byłeś wczoraj wieczorem, kiedy wróciłam z
Opery? Dlaczego nie zabrałeś mnie na kolację, tak jak się
umawialiśmy?
Markiz zrozumiał, że Giannina nigdy nie uwierzyłaby w
to, iż wybrał się sam na przejażdżkę gondolą. Urządzając mu
scenę była przekonana, że to inna kobieta była przyczyną jego
wczorajszej nieobecności w teatrze. Markiz poczuł narastającą
irytację. Sytuacja, w której się znalazł, stawała się coraz
bardziej uciążliwa.
- Proponuję, abyśmy wyjaśnili sobie wszystko, kiedy
znajdziemy się sami, Giannino - oznajmił.
Przysłuchująca się w milczeniu tej wymianie zdań Lucia
uniosła się ze swego miejsca.
- Pozwoli pan... że pójdę do mojego pokoju, milordzie -
powiedziała szybko.
- Do twojego pokoju? - syknęła Giannina zwracając ku
niej pełen nienawiści wzrok. - A może to już jest twój dom i
nie ma w nim miejsca dla mnie? - krzyknęła histerycznie
podnosząc głos.
Lucia zamarła, patrząc na Włoszkę szeroko otwartymi ze
zdumienia oczami. Była tak zaskoczona jej pojawieniem się i
agresywnym zachowaniem, że wciąż jeszcze trzymała w dłoni
filiżankę z herbatą, którą piła przed chwilą.
- Nie ma potrzeby, aby wychodziła pani z pokoju, Lucio -
odparł ostro markiz. - Signorina Rosso i ja możemy
dokończyć naszą rozmowę gdzie indziej.
W jego głosie było tyle stanowczości, że Lucia nie śmiała
ruszyć się z miejsca, wciąż patrząc na Gianninę jak
zahipnotyzowana.
- Żądam od ciebie wyjaśnień tu i teraz! - oświadczyła
śpiewaczka podniesionym głosem. - Cóż złego uczyniłam, że
mnie tak potraktowałeś? Czy powiedziałam coś nie tak? Czy
sprzeciwiłam ci się w czymkolwiek? - Rozłożywszy ręce w
teatralnym geście, dodała: - Oto stoję tutaj, opuszczona i
zapomniana. Gdybym chociaż mogła pocieszyć się patrząc na
naszyjnik, który mi obiecałeś! A myślałam, że Anglicy
dotrzymują słowa!
Jeśli poprzednio w jej słowach brzmiała autentyczna złość
i zawód, to teraz jej zachowanie stało się jedynie grą, w
dodatku pełną przesady i zbytniego patosu. Markiz stwierdził
z goryczą, że gdyby nie wzmianka o naszyjniku, mógłby
pomyśleć, że Giannina ma żal o to, iż nie przyszedł ostatniej
nocy do jej sypialni.
- Nigdy nie łamię danego słowa, Giannino - oświadczył
zimno. Ci, którzy znali go dobrze, wiedzieli, że gdy zaczyna
przemawiać takim tonem, lepiej zejść mu z drogi. - Dostaniesz
naszyjnik pod warunkiem, że nie będziesz mnie już więcej
obrażać pod moim własnym dachem. Sądzę, że najlepiej
byłoby, gdybyś opuściła ten dom jak najszybciej!
Giannina krzyknęła głośno, oburzona do głębi.
- Ośmielasz się mnie wyrzucać? - spytała.
- Uważam jedynie, że tak będzie lepiej dla nas obydwojga
- powtórzył spokojnie Giles.
Śpiewaczka wydała kolejny okrzyk, który odbił się echem
od ścian biblioteki. Szybkim krokiem podeszła do markiza,
tak że znaleźli się po obydwu stronach niewielkiego stoliczka
do herbaty. Mierząc kochanka śmiałym spojrzeniem czarnych
oczu, powiedziała:
- Każdy, kto ośmieli się znieważyć w ten sposób Gianninę
Rosso, gorzko tego pożałuje! Radzę ci o tym pamiętać!
- Przykro mi, jeśli poczułaś się urażona - odparł
spokojnie. - Muszę cię jednak prosić, abyś zechciała
zakończyć już to kiepskie przedstawienie. Jeśli nie chcesz
wyjść i porozmawiać ze mną w innym pokoju, będę musiał
pozostawić cię tutaj, abyś nieco ochłonęła.
Mówiąc to wykonał taki ruch, jakby rzeczywiście chciał
podejść do drzwi. Była to jednak tylko gra z jego strony, gdyż
tak naprawdę wcale nie zamierzał zostawić Lucii samej razem
z Gianniną.
- Nie pozwolę na to, abyś mnie rzucił! - krzyknęła
śpiewaczka zastępując mu drogę. - Nie stanę się przez ciebie
pośmiewiskiem dla całej Wenecji! Zapłacisz mi za to, mój
milordzie, tak! Drogo zapłacisz za krzywdę wyrządzoną
kobiecie, która oddała ci swoje serce!
W miarę jak padały kolejne słowa, głos Gianniny wzbierał
coraz większą pasją. Wtem szybkim ruchem sięgnęła do boku
i nagle w jej dłoni zabłysła ostra, stalowa klinga wąskiego
sztyletu. Wenecjanka uniosła go w górę gestem, którego
nieraz używała występując w teatrze, mierząc prosto w serce
Gilesa. On zaś stal jak wryty, ponieważ nawet w
najśmielszych przypuszczeniach nie przewidziałby nigdy tak
błyskawicznego ataku. Tymczasem Lucia, która przyglądając
się całej scenie, o ułamek sekundy wcześniej przeczuła, do
czego zmierza Gianniną, niewiele myśląc chlusnęła całą
zawartość swojej filiżanki prosto w twarz śpiewaczce.
Oślepiona gorącym płynem Giannina zachwiała się i
ostrze chybiło celu, drasnąwszy zaledwie przedramię Gilesa.
On sam, zdoławszy wreszcie otrząsnąć się z zaskoczenia,
błyskawicznym ruchem chwycił trzymającą sztylet rękę za
nadgarstek i zmusił do upuszczenia śmiercionośnego
narzędzia na podłogę. Giannina krzyknęła z bólu i
zatoczywszy się do tyłu, opadła na krzesło, płacząc głośno i
śmiejąc się na przemian.
Lucia stała nieruchomo, wciąż trzymając w ręce pustą
filiżankę. Drgnęła, gdy markiz odezwał się do niej łagodnym
tonem:
- Proszę pójść teraz do swego pokoju, Lucio! Powoli
odstawiła porcelanowe cacko na stolik.
- Pan jest... ranny! - krzyknęła patrząc na powiększającą
się plamę krwi na rękawie markiza.
- To nic, tylko małe draśnięcie - odpowiedział spokojnie.
- Proszę zrobić to, o co panią proszę.
Mimo że jego słowa niemal ginęły w krzykach i głośnych
zawodzeniach Gianniny, Lucia dosłyszała je i poderwawszy
się do biegu niby spłoszony ptak pomknęła do drzwi, jak
gdyby obawiała się pozostać tutaj choć jedną chwilę dłużej.
Kiedy Lucia wybiegła z pokoju, markiz zwrócił się ostro
do śpiewaczki:
- Ostrzegam cię, Giannino! Jestem zaskoczony twoim
nieodpowiedzialnym zachowaniem. Czy nie wiesz, że
zabijając mnie spowodowałabyś międzynarodową aferę, a to
oznaczałoby koniec twojej kariery?
Giannina uspokoiła się w mgnieniu oka i zacisnęła wargi.
- Jak możesz być dla mnie tak okrutny? - spytała po
chwili ze skargą w głosie. - Złamałeś mi serce!
- Ośmielam się twierdzić, że prezenty, które otrzymasz
ode mnie, jeśli przyrzekniesz zachowywać się przyzwoicie,
wyleczą twoje serce w mgnieniu oka! - powiedział zimno
markiz patrząc na Gianninę z niesmakiem. Ona zaś westchnęła
głęboko, rzucając mu spod rzęs pełne pokory spojrzenie.
- Przebacz mi! - poprosiła cicho. - Wszystko przez to, że
tak bardzo cię kocham. Sama myśl o tym, że inna kobieta
mogłaby mi ciebie odebrać, przyprawia mnie o szaleństwo!
- Żadne twoje wyjaśnienia nie są w stanie usprawiedliwić
próby morderstwa! - odparł markiz podnosząc z podłogi
sztylet.
Podszedłszy do otwartego szeroko okna, niedbałym
ruchem wyrzucił go do kanału, po czym zadzwonił na służbę.
Giannina siedziała bez ruchu, uważnie śledząc każdy jego
ruch. Potem powoli zdjęła kapelusz, aby poprawić potargane
włosy.
Kiedy służący pojawił się w drzwiach, markiz oznajmił:
- Signorina Rosso będzie musiała nas opuścić. Proszę
spakować jej rzeczy i przesłać je pod wskazany przez nią
adres!
Giles mówił po włosku, aby mieć pewność, że Giannina
dobrze go zrozumiała. Służący skinął głową i bez słowa
zniknął za drzwiami.
- Daruj mi! - krzyknęła śpiewaczka podbiegając do
markiza i zarzucając mu ręce na szyję. - Nie wypędzaj mnie!
Kocham cię i przysięgam, że umrę, jeśli każesz mi odejść!
Giles uwolnił się od jej uścisku.
- Szkoda twego czasu, Giannino - powiedział. - Przecież
wiesz dobrze, że kiedy opada kurtyna, przedstawienie jest już
skończone. Dam ci teraz trochę pieniędzy, abyś nie uskarżała
się, że odeszłaś z pustymi rękami. Po chwili, mierząc ją
chłodnym wzrokiem, dodał:
- Pamiętaj, że tylko od twojego zachowania zależy, czy
dostaniesz ode mnie obiecany naszyjnik ze szmaragdów.
Jeszcze jedna histeryczna scena lub próba morderstwa, a cofnę
złożone u jubilera zamówienie! Jeśli uznam, że jesteś w
porządku, otrzymasz naszyjnik w dniu mojego wyjazdu z
Wenecji!
Uznawszy się za pokonaną, Giannina cofnęła się kilka
kroków.
- Nienawidzę cię! - syknęła.
Markiz uśmiechnął się ironicznie. W milczeniu zasiadł za
biurkiem, wypisał czek i wręczył go Gianninie, uważnie
śledząc jej reakcję. Oczy śpiewaczki rozszerzyły się ze
zdumienia, gdy ujrzała wypisaną na blankiecie sumę.
- Nie przypuszczam, abyś pragnął, żebym... odwdzięczyła
się za twoją hojność? - na wpół stwierdziła, na wpół spytała
Giannina.
Patrząc na nią markiz zrozumiał, że wciąż nie może ona
pogodzić się ze stratą tak bogatego kochanka. Jednocześnie
przypomniał sobie, co słyszał niegdyś o jej niepohamowanym,
bujnym temperamencie i o scenach, które co jakiś czas
urządzała w teatrze. Jaka to szkoda, pomyślał, że jej wspaniała
uroda nie idzie w parze z cechami charakteru, którymi
powinna odznaczać się prawdziwa dama.
- Musisz nauczyć się panować nad sobą, Giannino -
powiedział z troską, - W przeciwnym razie wpadniesz kiedyś
w prawdziwe kłopoty. Sama pomyśl: tylko małej filiżance z
herbatą zawdzięczasz, że nie siedzisz teraz w weneckim
więzieniu. Nie sądzę, aby to miejsce ci się spodobało...
Giannina wzruszyła ramionami. Widać jednak było po
niej, że żałuje swego czynu. Opuściwszy ramiona pochyliła
głowę, a oczy, płonące jeszcze tak niedawno gniewem i żądzą
zemsty, błyszczały od łez.
Markiz ujął jej dłoń i uniósł do ust.
- Żegnaj, Giannino - powiedział. - Dziękuję ci za
wszystkie szczęśliwe chwile, które przeżyliśmy razem. I
pamiętaj: naucz się panować nad sobą, bo nawet
najpiękniejsza kobieta traci swój urok, jeśli zdolna jest w
jednej chwili zamienić się w dziką bestię!
Śpiewaczka załkała cicho. Markizowi wydało się , że tym
razem nie jest to gra.
- Nie chcę zostać porzucona - szepnęła. - I co ja powiem
tym wszystkim, którzy będą się teraz śmiali ze mnie?
- Powiesz im prawdę - odparł markiz - że rozstaliśmy się,
ponieważ wracam do Anglii.
- A ty... naprawdę zamierzasz wyjechać?
- Jak tylko to będzie możliwe! - zapewnił ją Giles. - Nic
mnie już tutaj nie zatrzymuje!
Puścił jej rękę, a gdy Giannina spróbowała chwycić go za
rękaw, odwrócił się.
- Gondola czeka już na ciebie, Giannino - powiedział
przez ramię i wyszedł z biblioteki.
Śpiewaczka uczyniła taki ruch, jakby chciała pobiec w
ślad za nim, jednak uznawszy to za bezcelowe, zatrzymała się
i z gniewem tupnęła nogą.
„Jak mogłam być aż tak głupia? - spytała samą siebie. -
Idiotka! Kompletna idiotka: oto czym jestem!"
Widząc, że nie pozostaje jej nic innego, jak tylko pogodzić
się z tym, co przyniósł jej los, podniosła kapelusz z fotela i
włożyła go na głowę. W chwilę później już stała przed lustrem
w złoconych ramach, poprawiając czarne loki, które okalały
jej śliczną, choć nieco zbyt mocno umalowaną twarz. Patrząc
na swe odbicie, uśmiechnęła się bezwiednie.
- Jeśli on naprawdę wyjeżdża, to znaczy, że już niedługo
dostanę naszyjnik - szepnęła z zadowoleniem i oczy jej
rozbłysły. Podniósłszy wysoko głowę wyszła z biblioteki
swoim zwykłym, pełnym wystudiowanego wdzięku krokiem.
Na schodach czekał na nią służący, który towarzyszył jej,
dopóki nie wsiadła do oczekującej już gondoli.
* * *
Biegnąc na górę do swej sypialni, Lucia drżała na całym
ciele. Nigdy dotąd nie słyszała, aby kobieta rzuciła się ze
sztyletem na mężczyznę, próbując go zabić. To, co wydarzyło
się przed chwilą, przeraziło ją śmiertelnie. Ojciec opowiadał
jej nieraz, jak straszną bronią jest sztylet i jak często używają
go Włosi w walce wręcz.
-
Nam, Anglikom, wydaje się, że najbardziej
niebezpieczną rzeczą są pojedynki na szpady lub pistolety -
mówił. - Jednak ten, kto choć raz widział bójkę między
Włochami, wie, jak diabelskim wynalazkiem jest sztylet. Sam
byłem świadkiem, jak pewien niepozorny osobnik zakłuł na
śmierć dwa razy większego od siebie osiłka. Gdyby przyszło
im walczyć ze sobą na pięści, nie miałby żadnych szans!
Ta oraz inne opowieści ojca sprawiły, że Lucia bała się jak
ognia wszelkiej ostrej broni. To dlatego, gdy ujrzała złowrogi
błysk stalowego ostrza w dłoni Gianniny, serce zamarło w niej
na chwilę z przerażenia. Jednak już w ułamek sekundy później
instynkt podszepnął jej, co ma robić, aby ocalić markiza od
niechybnej śmierci. Gdyby zawahała się wtedy choć na
mgnienie oka! Na myśl o tym, co mogłoby się stać, Lucia
poczuła, że dłonie jej stają się lodowato zimne, a całe ciało
ponownie ogarnia dreszcz grozy.
Usiadłszy na brzegu łóżka, ukryła twarz w dłoniach. Nie
mogła znieść myśli o tym, że markiz mógłby umrzeć w tak
straszny sposób. Był przecież jedyną po śmierci jej ojca osobą,
do której mogła się teraz zwrócić o pomoc, nie mówiąc już o
tym, że nie otrzymałaby pieniędzy, które obiecał zapłacić za
zakupione przez siebie obrazy... Czując się winna temu, że
myśli tylko o sobie w chwili, gdy jego życie narażone było na
niebezpieczeństwo, Lucia tłumaczyła sobie, że jej
zdenerwowanie na nic się nie zda, skoro wszystko, co
najgorsze, już ma za sobą. Żyjąc od dwóch Jat w Wenecji
poznała jej mieszkańców na tyle, aby wiedzieć, że byli oni
szczególnie skłonni do przesady i zbytniego dramatyzowania.
Zmienni w nastrojach jak chorągiewki na wietrze, potrafili w
niezwykle krótkim czasie popadać z jednej skrajności w
drugą. Mimo że Lucii wydawało się, iż zdołała przywyknąć do
wybuchowego temperamentu wenecjan, nigdy nie przyszłoby
jej na myśl, że kobieta mogłaby pragnąć zabić mężczyznę,
nawet z szalonej zazdrości.
Lucia słyszała o Gianninie Rosso, gdy chodziła jeszcze z
rodzicami do Opery. Nigdy jednak jej nie widziała ani nie
słyszała jej śpiewu, ponieważ po śmierci matki przestali w
ogóle z ojcem chodzić do teatrów. Wiedząc z przypadkowo
zasłyszanych opowiadań, jak młoda i piękna jest primadonna,
Lucia była pewna, że jest ona przedmiotem uwielbienia wielu
mężczyzn. Nigdy nie przypuszczała jednak, że zastanie ją w
domu markiza. Prawdę mówiąc myślała, iż Giles mieszka
sam, nie uprzedził jej bowiem o tym, że gości kogoś w swoim
palazzo. Dlaczego nie wspomniał ani słowem o obecności
śpiewaczki w rezydencji? - dziwiła się Lucia. 1 nagle
zrozumiała wszystko: nie uczynił tego, ponieważ Giannina
Rosso była jego kochanką! Uświadomiwszy sobie ten fakt,
Lucia ujrzała nagle markiza w zupełnie innym świetle. Do tej
pory jawił jej się jako zesłany przez niebiosa wybawiciel,
któremu gotowa była oddawać niemal boską cześć. Teraz
zrozumiała, że tak jak i wielu innych jest on po prostu -
mężczyzną. I gdy przypomniała sobie, jak płakała na jego
ramieniu po śmierci ojca, poczuła, że policzki palą ją ze
wstydu. Jak mogła zachować się tak nierozsądnie! I dlaczego
nie pomyślała o tym, że nie powinna przebywać sama w jego
domu? Matka zawsze mówiła, że panienkom w jej wieku, jeśli
nie pozostają pod opieką rodziców, towarzyszy wszędzie
opiekunka, najczęściej starsza, godna zaufania kobieta.
„O Boże, co ja mam teraz zrobić? - pytała Lucia bezradnie
unosząc oczy ku niebu. Kto wie, czy jeśli zażąda teraz
opiekunki, markiz nie wyśmieje jej i pogodziwszy się ze
swoją śpiewaczką, nie zrezygnuje z odwiezienia Lucii do
Anglii?"
I nagle Lucia zrozumiała, jak bardzo nie na miejscu są jej
obawy i jak śmieszne obiekcje. Czy miała prawo w swojej
obecnej sytuacji spodziewać się, że markiz potraktuje ją jak
osobę z towarzystwa? Dla niego była jedynie ubogą
dziewczyną, która zaczepiła go na ulicy i której okazał dobre
serce. Nic nie znaczyła w jego życiu. Skąd przyszło jej do
głowy, że mógłby potraktować ją jak pannę z dobrego domu,
której należy zapewnić towarzystwo opiekunki? Dlaczego
miałby sobie nią zaprzątać głowę, skoro przebywał stale z
kimś tak atrakcyjnym i ekscytującym jak Giannina Rosso?
Lucia mieszkała już w Wenecji dostatecznie długo, aby
zauważyć, że tutejsi arystokraci chętniej spędzali czas w
towarzystwie swoich kochanek niż swoich żon. Przechadzając
się po mieście z rodzicami widywała te kobiety wszędzie: w
gondolach, w restauracjach, w lożach Opery, wystrojone i
wymalowane, przyciągające wzrok jak barwne, egzotyczne
ptaki. Wiedziała, że nie powinna się im przyglądać, gdyż nie
są to osoby godne szacunku. Nigdy nie przypuszczała, że los
zetknie ją z jedną z nich w niecodziennych i pełnych
niebezpieczeństwa okolicznościach.
„Nic
dziwnego,
że
kochanką
markiza
została
najpiękniejsza śpiewaczka w Wenecji", mówiła sobie Lucia.
Pamiętała jednak swoje zaskoczenie, gdy ujrzała Gianninę z
bliska. Nie mogła wprost pojąć, po co tak atrakcyjna kobieta
różuje sobie jeszcze mocno policzki i tuszuje rzęsy. Myślała,
że aktorki malują się tylko na scenę. Tymczasem w całej
postawie Gianniny było coś tak przesadnie teatralnego, ze
Lucia wciąż miała wrażenie, iż jest świadkiem jakiegoś
dziwnego przedstawienia. Nie mogła oderwać wzroku od
śpiewaczki, a gdy ta zaczęła odgrywać swoją rolę z coraz
większą pasją, dziewczyna nie śmiała nawet odetchnąć.
„Ona byłaby zdolna go zabić!", stwierdziła czując, jak
znów wzbiera w niej przerażenie.
W tej samej chwili ktoś zapukał do drzwi sypialni Lucii.
Będąc przekonana, że jest to ktoś ze służby, Lucia zerwała się
z łóżka i odruchowo poprawiła włosy.
- Proszę wejść! - zawołała.
Drzwi otworzyły się i ukazał się w nich markiz. Przez
chwilę stali naprzeciw siebie milcząc. Potem Giles ujrzał, jak
dłonie dziewczyny splatają się mocno, w geście świadczącym
o jej zakłopotaniu.
- Przyszedłem, aby zawiadomić parną, że wyruszamy w
drogę do Anglii natychmiast - powiedział. - Gondola zawiezie
nas do miejsca, gdzie stoi mój jacht. Na nim spędzimy noc, a
rano, kiedy nasze bagaże zostaną już załadowane, opuścimy
Wenecję.
Mówił spokojnym, beznamiętnym tonem, zupełnie jak
gdyby wydawał polecenia służbie - Lucia stała nieruchomo,
patrząc na niego szeroko otwartymi oczami.
- Wracam teraz do salonu, gdzie chciałbym wypić
kieliszek szampana przed wyjazdem. Spodziewam się, że
zechce mi pani towarzyszyć. Proszę nie kazać mi czekać zbyt
długo!
Wychodząc zamknął drzwi za sobą. Lucia spoglądała w
ślad za nim jeszcze przez chwilę, niezdolna do żadnego ruchu.
Zrozumiała, że odtąd wszystkie decyzje będą należały do
markiza Wynchcombe. Nie widząc żadnego innego wyjścia,
musiała go usłuchać. Nikt jednak nie mógł jej nakazać, co ma
myśleć.
Rozdział 5
Wypełniając polecenie markiza, Lucia zeszła do salonu.
Mimo iż jej serce pełne było obaw i niepokoju, wdzięczna
była swemu opiekunowi za to, że nie nakazał jej wrócić do
biblioteki, w której rozegrała się przykra scena z Gianniną.
Salon okazał się bardzo pięknym pomieszczeniem, o ścianach
pokrytych bogato zdobionymi tapetami. Wysokie oparcia
krzeseł rzeźbione były w sposób charakterystyczny dla sztuki
weneckiej z ubiegłego stulecia.
Markiz czekał już na nią. Lucia zauważyła, że włożył inne
ubranie, gdyż poprzednie zostało rozdarte przez ostrze sztyletu
Gianniny. Napotkawszy jego wzrok, dziewczyna spuściła
oczy, wstydząc się swojego zakłopotania. Wydawało się jej,
że Giles z łatwością zdoła odczytać myśli z jej twarzy, jeśli
będzie na niego patrzeć zbyt długo.
- Z niecierpliwością oczekuję chwili, gdy będę mógł
pokazać pani mój jacht - powiedział markiz swobodnym
tonem, jak gdyby domyślał się, co dzieje się w duszy Lucii, i
pragnął dopomóc jej w rozproszeniu wątpliwości.
Wręczywszy jej kieliszek z szampanem, uniósł swój
nieznacznie w górę.
- Za szczęśliwą podróż powrotną! - powiedział.
W odpowiedzi Lucia uniosła także swój kieliszek, po
czym wypiła nieco trunku.
- Mówiła pani, że potrafi jeździć konno - zagadnął Giles,
po czym z odrobinę przekornym uśmiechem dodał: - Ciekaw
jestem, czy mój „Konik Morski" nie okaże się zbyt narowisty
dla pani!
- Nigdy nie cierpiałam na chorobę morską -
odpowiedziała Lucia trochę jeszcze drżącym głosem.
- A właśnie! Zapomniałem spytać, jaką drogą przybyła
pani do Wenecji? Jeżeli o mnie chodzi, po stokroć wolę
podróżować morzem niż lądem!
Lucia stwierdziła, że można było spodziewać się po nim
takich upodobań. Poznała już go na tyle, że sama myśl, iż
mógłby tłuc się całymi tygodniami we wciąż grzęznącym w
błocie powozie, wydawała jej się mało prawdopodobna.
Markiz odstawił pusty kieliszek na stolik.
- Sądzę, że ucieszy panią wiadomość, iż wydałem
polecenie mojemu sekretarzowi, aby obrazy pani ojca zostały
bardzo ostrożnie zapakowane i przeniesione na pokład jachtu
w pierwszej kolejności! - powiedział.
Lucia skinęła głową, myśląc, jak wielkie zamieszanie
wśród służby musiała wywołać nagła decyzja markiza o
wyjeździe. Tak wiele przedmiotów w tym domu przywieziono
z Anglii! Na każdej sztuce pościeli, podobnie jak na obrusach,
serwetkach, sztućcach i talerzach widniał herb rodowy
Wynchcombe lub inicjały markiza. Szampan i wszystkie wina
zostały kupione również w kraju. Większość służby mówiła
po angielsku i najwyraźniej towarzyszyła swemu panu przez
cały czas jego podróży. Lucia wyobraziła sobie, jak
gorączkowa krzątanina odbywa się teraz w całym palazzo.
Markiz zarządził wyjazd o świcie i nikt ze służby nie
zamierzał narazić się na jego gniew, choćby przyszło uwijać
się przez całą noc.
Spostrzegłszy, że Giles patrzy na nią wyczekująco, Lucia
wypiła jeszcze jeden łyk szampana i odstawiła kieliszek.
- Czy możemy już jechać? - spytał markiz.
- Tak... oczywiście! - odparła Lucia. Wydawało się, że
rozumie przyczynę jego pośpiechu. W jej mniemaniu
powodowała nim obawa, że pozostając w Wenecji choć
chwilę dłużej, mógłby narazić się na ponowne spotkanie z
Gianniną.
- Czy... z pańskim ramieniem... wszystko jest w
porządku? - spytała przypomniawszy sobie, że niedawno
został zraniony.
- Nie ma o czym mówić! - stwierdził markiz krzywiąc
pogardliwie usta. - To tylko draśnięcie.
- Ale czy przemył pan ranę i opatrzył, jak należy? -
dopytywała się Lucia. - Nawet... draśnięcia bywają
niebezpiecznie, jeśli w porę o to nie zadbać.
- Zajmę się tym, kiedy już będziemy na jachcie -
odburknął Giles i ruszył ku drzwiom salonu. Lucia podążyła
za nim. W milczeniu doszli do wyjścia na pomost.
- Mam wrażenie, że pani martwi się o mnie - powiedział
markiz schodząc po marmurowych stopniach. - Proszę nie
robić sobie kłopotu.
- To żaden kłopot - odparła Lucia. - Nie chciałabym tylko,
aby coś... przydarzyło się panu.
Markiz przystanął i spojrzał na nią z uśmiechem.
- Ma pani na myśli mnie... czy może siebie? - zagadnął.
Po spłoszonym spojrzeniu dziewczyny poznał, że
zaskoczyło ją to pytanie.
- I pana, i mnie - odpowiedziała po chwili patrząc mu
prosto w oczy.
Markiz roześmiał się głośno.
- Nie powiem, żebym był zachwycony pani odpowiedzią -
oświadczył. - Jednak muszę przyznać, że stanowi pani
chlubny wyjątek wśród płci pięknej. To wprost nie do
uwierzenia: kobieta, która nie waha się powiedzieć prawdy!
Lucia nie odpowiedziała, tylko spuściła wzrok. Gilesowi
wydało się nagle, że potrafi czytać w jej myślach. Ta
dziewczyna najwyraźniej uważała, że musiał on przebywać
dotąd
wśród
dziwnych
kobiet.
Skąd
mogłaby
niedoświadczona, prowincjonalna gąska wiedzieć o tych
wszystkich półsłówkach, niedomówieniach, półprawdach,
unikach słownych i dwuznacznych przemilczeniach, którymi
tak wprawnie posługiwały się damy z towarzystwa? Sztuka
pięknego kłamstwa stanowiła wszak część ich wykształcenia,
z którym wchodziły w świat od najwcześniejszej młodości...
Kiedy gondola wiozła ich przez Canal Grande w stronę
portu, markiz zastanawiał się, jaka będzie ta wspólna podróż z
Lucią. Z pewną obawą myślał, że mogłoby zdarzyć się coś, co
zmieniłoby jego życie i czego dotąd nie przewidywał. Patrząc,
jak Lucia, która siedziała tuż przy burcie łodzi, przypatruje się
miastu, stwierdził, że w swej prostej białej sukni dziewczyna
wygląda nadzwyczaj uroczo i tak delikatnie, jak gdyby zeszła
przed chwilą z któregoś z obrazów swego ojca,
- A może to prawda? - szepnął sam do siebie. - Może tak
dalece sama jest częścią tego miasta, że przeniesiona w inne
miejsce zginie, jak egzotyczny kwiat osadzony w obcym sobie
otoczeniu?
Na próżno wyrzucał sobie zbytnie uleganie nastrojom.
Przecież dziewczyna sama mówiła mu, że jest Angielką. Jakiś
głos wewnętrzny powtarzał jednak markizowi, że opowiadając
mu o sobie, nie wyznała całej prawdy...
Jak gdyby domyślając się, że stanowi przedmiot jego
rozważań, Lucia odwróciła głowę i spojrzała na Gilesa z
niemym pytaniem w oczach.
- Czy żegna się pani z Wenecją? - spytał markiz.
- Próbuję tylko... przypomnieć sobie słowa ojca - odparła
nieśmiało. - Nigdy nie mówił zbyt wiele o Wenecji uważając
zapewne, że wypowiada się w pełni poprzez swoje obrazy.
Czasami tylko powtarzał: „Patrz na światło! Pamiętaj, tutaj
liczy się tylko światło!"
- To prawda - szepnął Giles obserwując, jak późne
popołudniowe słońce nadaje swym blaskiem o unikalnym,
brzoskwiniowym odcieniu zupełnie inny niż dotąd wygląd
pałacom i domom nad Canal Grande. Spokojna o tej porze
laguna wydawała się wypełniona lśniącym, płynnym złotem.
Ktoś stwierdził kiedyś, że odmienność weneckiego światła
polega na jego niezwykłej intensywności, której źródło
wydaje się znajdować gdzieś za horyzontem. Spoglądając w
dal, gdzie morze i niebo zdawały się łączyć w jedną całość,
markiz zaciekawił się nagle, co powiedziałby Alastair Duncan
widząc go w takim nastroju. Przecież to on, tuż przed
rozstaniem,
zarzucał
Gilesowi
zbytnie
zacieśnianie
horyzontów myślowych. Może chodziło mu właśnie o to, żeby
przyjaciel choć raz sięgnął wyobraźnią dalej, ku granicy, gdzie
niebo łączy się z ziemią?
- Bzdura! - mruknął do siebie krzywiąc usta w ironicznym
uśmiechu.
Przecież nie zaszło nic, co mogłoby w znaczący sposób
zmienić jego życie. Czy było coś niezwykłego w tym, że
Giannina zachowała się bardziej impulsywnie niż jego
dotychczasowe kochanki? I czy należało przypuszczać, że
sześć obrazów nie znanego nikomu malarza, które wiózł ze
sobą do domu, jest w stanie odmienić czyjekolwiek spojrzenie
na świat? A jeśli chodzi o Lucię... gdyby tylko zapragnął,
mógł przecież dołączyć ją do listy swych licznych zdobyczy
miłosnych. Myśląc o tym z niejakim znużeniem, Giles jął
wypatrywać smukłej sylwetki swego jachtu pośród innych
stojących w porcie statków. Ujrzawszy go stwierdził, że
wygląda jak rumak szlachetnej krwi, którego ustawiono w
stajni obok koni pospolitej rasy. „Konik Morski" był
jednostką, której zadaniem było iść w zawody z wiatrem.
Zamawiając jacht, Giles wzorował się na słynących z
szybkości amerykańskich statkach pirackich, które w czasie
wojny zajmowały się kontrabandą. Jeden z nich, przejęty
przez brytyjską straż graniczną, został, poddany dokładnym
oględzinom przez budowniczych okrętów, którzy starali się
dociec tajemnicy jego wyjątkowej zwrotności. Markiz znał
wyniki tych badań i kiedy tylko wojna z Napoleonem dobiegła
końca, zlecił zbudowanie prywatnego jachtu, będącego niemal
dokładną kopią amerykańskiej jednostki. Rezultaty tej decyzji
były zgodne z oczekiwaniami właściciela. We wszystkich
odwiedzanych portach „Konik Morski" budził zachwyt i
odrobinę zawiści wśród innych żeglarzy. Wokół kei, przy
której cumował, zbierał się zawsze spory tłumek ciekawskich.
Torując sobie drogę wśród gapiów, markiz wprowadził
Lucię na pokład.
- Mam nadzieję, że przekazano panu moje polecenia,
kapitanie Bateson - zwrócił się do barczystego mężczyzny w
białym mundurze, który salutował im przy trapie. -
Odpływamy natychmiast, kiedy tylko wszystkie bagaże znajdą
się na pokładzie!
- Tak jest, sir - odparł stając na baczność kapitan. -
Zgodnie z żądaniem pana Johnsona posłałem do pańskiej
rezydencji sześciu ludzi z załogi, aby przyspieszyć
przygotowania do wyjazdu!
- Dziękuję, kapitanie! - odparł Giles i poprowadził Lucię
stromymi schodkami w dół, do salonu. Dziewczyna rozglądała
się wokół z zaciekawieniem. Nie wiedziała dotąd, że istnieją
jachty takie jak ten. W swoim życiu widywała jedynie
załadowane towarami statki handlowe, uzbrojone okręty
wojenne lub jednostki, na których za wykupieniem biletu
można było odbyć dłuższą lub krótszą podróż. Nigdy
natomiast nie śniło jej się, że może istnieć jacht o tak
szlachetnych liniach kadłuba, którego wnętrze umeblowane
jest lepiej niż niejedna szlachecka posiadłość. Na ścianach
salonu, do którego wprowadził ją markiz, wisiały znakomite
obrazy, podłoga przykryta była miękkim dywanem, a sofę i
rzeźbione krzesła obito zielonym jedwabiem. Gdyby nie
częściowo przysłonięte aksamitnymi kotarami okrągłe bulaje,
można by pomyśleć, że pomieszczenie to znajduje się w
którymś z londyńskich pałaców.
Śledząc uważnie jej reakcję, markiz zapytał nie bez
odrobiny dumy w głosie:
- No i jak? Jakże podoba się pani mój okręt? Lucia
uśmiechnęła się do niego.
- Przyznaję, że nie spodziewałam się, że ujrzę coś tak
pięknego i tak... różniącego się od innych statków!
- A czego pani oczekiwała?
- Sama nie wiem... może czegoś prostszego w formie i...
bardziej praktycznego.
- Projektowałem ten jacht bardziej z myślą o moich
gościach niż o sobie - wyjaśnił markiz tonem jak gdyby
usprawiedliwienia. Lucia natychmiast wyobraziła sobie,
piękne kobiety, które zapewne nieraz tu podejmował, i jej
policzki pokryły się nagłym rumieńcem. Przypomniała sobie
Gianninę Rosso.
- Proszę o niej zapomnieć! - powiedział cicho markiz
śledząc grę uczuć na twarzy Lucii. - To... rozdział w moim
życiu, który już się zakończył. Wchodząc na pokład tego
jachtu, rozpoczęliśmy razem następny.
Dziewczyna uśmiechnęła się z odrobiną przekory.
- Zanim jednak odwrócimy kartkę, musi pan opatrzyć
swoją ranę - powiedziała. - Jestem pewna, że choć tego pan
nie okazuje, zaczyna trochę panu dokuczać.
- Użala się pani nade mną zupełnie jak moja stara niania -
uśmiechnął się Giles. - Zanim rozpocznie pani gderać tak jak
ona, proponuję, żebyśmy przeszli do mojej kabiny, gdzie
będzie pani mogła wykazać się umiejętnościami siostry
miłosierdzia!
Wąskim korytarzem przeszli do kabiny, na której progu
Lucia aż przystanęła z wrażenia. Obszerne to pomieszczenie
zajmowało całą rufę statku i w porównaniu z przepychem
salonu wydawało się umeblowane niezwykłe oszczędnie. Na
każdym kroku widać było jednak, że jest to pokój człowieka,
który kocha morze i wszystko, co z nim związane. Na
ścianach wisiały obrazy pędzla znanych malarzy -
marynistów. Proste, marynarskie łóżko o podniesionych
bokach, przypominające nieco pudełko, miało wezgłowie
rzeźbione w kształcie burty statku. Jedynymi meblami
służącymi dla wygody były dwa głębokie fotele,
przymocowane do podłogi tuż obok okrągłego okna.
W czasie gdy Lucia rozglądała się wokół z nie ukrywanym
zainteresowaniem, markiz ostrożnie zdjął surdut i położył go
na łóżku. Widząc szkarłatną plamę krwi na jego białej koszuli,
Lucia stłumiła okrzyk grozy. Rozwiązawszy krawat, Giles
rozpiął koszulę i ściągając ją z ramienia spojrzał na
dziewczynę ze spokojem.
- Nie wiedziałem, że jeszcze krwawię, kiedy zmieniałem
ubranie - wyjaśnił.
Lucia przyjrzała się uważnie długiej, brzydkiej ranie
ciągnącej się od miejsca, gdzie ostrze sztyletu przebiło
materiał, przez całą szerokość ramienia. Dreszcz przebiegł jej
po plecach, gdy wyobraziła sobie, gdzie trafiłaby
śmiercionośna broń, gdyby nie udało się jej przeszkodzić
Gianninie.
- A więc? - przerwał jej rozważania głos markiza. - Cóż
zamierza pani z tym uczynić?
- Czy mogłabym dostać trochę brandy? - odpowiedziała
pytaniem Lucia.
Markiz uniósł brwi ze zdziwieniem.
- Kto ją będzie pił: pani czy ja? - zapytał.
- Żadne z nas - odparła dziewczyna. - Zamierzam
przemyć ranę, żeby zapobiec zakażeniu. W przeciwnym razie
obawiam się, że już wkrótce dostanie pan gorączki!
- Chce mnie pani przestraszyć?
- Mama zawsze powtarzała mi, że wszelkie otwarte rany
mogą być niebezpieczne, jeśli się ich nie oczyści. Brandy była
używana w tym celu już w czasie bitwy pod Trafalgar!
- Proszę darować mi moją ignorancję w tej dziedzinie -
oświadczył markiz nieco urażonym tonem. - Jestem gotów
schylić czoło przed pani zadziwiającą wiedzą!
Mówiąc to podszedł do stojącego przy łóżku stolika i
podniósłszy leżący na nim dzwonek, zadzwonił głośno. Drzwi
kabiny otworzyły się niemal natychmiast i stanął w nich
Evans.
- Proszę wejść, Evans - zwrócił się markiz do lokaja. -
Panna Beaumont upiera się, że skaleczenie na moim ramieniu
należy koniecznie przemyć za pomocą brandy!
- Skaleczenie? - powtórzył Evans. - Czy to znaczy, że
rana jego lordowskiej mości nie została opatrzona aż do tej
pory?
Markiz z trudem zdołał ukryć uśmiech. Doskonale zdawał
sobie sprawę z tego, że stary sługa wie o wszystkim, co
wydarzyło się dzisiaj w bibliotece. Wszelkie wieści i plotki
rozchodziły się zawsze wśród służby lotem ptaka. Giles
wyobrażał sobie, jak musiała przerazić Evansa wieść o
desperackim czynie Gianniny.
- Wasza lordowska mość nie zawołał mnie nawet, abym
mu pomógł zmienić ubranie - powiedział lokaj z wyrzutem w
głosie. - A potem okazało się, że opuścił pan już palazzo.
- No właśnie - przyznał z humorem markiz. - A teraz
masz okazję uczynić wreszcie coś dla mnie.
- Tak jest, milordzie - odparł posępnie Evans. - I muszę
przyznać rację pannie Beaumont: to paskudna rana i jeśli jego
lordowska mość zaraz nie pozwoli sobie jej przemyć, to
obawiam się, że już dziś w nocy będzie majaczył w gorączce!
- Chyba trochę przesadzasz! - obruszył się Giles.
Evans bez słowa podszedł do ukrytej w ścianie szafki, po
czym wyjąwszy z niej butelkę brandy, wlał trochę trunku do
szklanki. Instruowany półgłosem przez Lucię, zwilżył obficie
brandy czystą lnianą chusteczkę i jął starannie oczyszczać
najpierw brzegi, a potem całą ranę na ramieniu swego pana.
Chociaż alkohol palił go nieznośnie, markiz nie jęknął nawet i
tylko zacisnąwszy usta przyglądał się czynnościom starego
sługi. Evans skończył przemywać skaleczenie i zwrócił się do
Lucii:
- Mam zabandażować ramię jego lordowskiej mości, czy
może panienka zechce to uczynić?
Słysząc to markiz aż otworzył usta ze zdumienia. Ten
człowiek, który tak zazdrośnie strzegł do tej pory swego
prawa do wyłącznej opieki nad panem, zechciał odstąpić
komuś część obowiązków! Po chwili zaskoczenia Giles pojął,
co chciał mu dać do zrozumienia wierny sługa. Wydawało się,
że Lucia bardzo przypadła mu do gustu. Uważając ją za nową
zdobycz miłosną swego pana, starał się mu przekazać, że w
pełni pochwala jego wybór.
- Och, naprawdę, czy mogłabym? - ucieszyła się Lucia. -
Wydaje mi się jednak, że nie potrafiłabym uczynić tego tak
wprawnie!
„Jakaż ona taktowna! - pomyślał markiz. - Evans na
pewno doceni to, że jego wielkoduszność została zauważona!"
W istocie, lokaj z bardzo zadowoloną miną owijał ramię
Gilesa bandażem starannie dbając o to, by nie zaciskać go zbyt
mocno. Idąc za radą Lucii, położył przedtem na ranę złożoną
kilkakrotnie, czystą chusteczkę.
- Dziękuję, Evans - powiedział markiz, gdy opatrywanie
dobiegło końca. - Teraz chciałbym zmienić koszulę.
Odprowadź w tym czasie pannę Beaumont do jej kabiny.
Sądzę, że najwygodniejsza będzie Sala Waterloo.
Lucia spojrzała na Gilesa, zaskoczona dziwnie brzmiącą
nazwą. Spostrzegłszy jednak, że markiz nie zamierza udzielać
jej żadnych wyjaśnień, pospieszyła w ślad za Evansem, który
poprowadził ją wąskim korytarzykiem do położonych nie
opodal drzwi. Skoro tylko weszła do środka, zrozumiała,
dlaczego pokój ten otrzymał nazwę bitwy, w której za męstwo
markiz otrzymał order. W kabinie znajdowały się trzy obrazy;
dwa z nich przedstawiały pole walki, trzeci był portretem
księcia Wellingtona.
Evans przyglądał się malowidłom z wyraźną satysfakcją.
- Dla tych, którzy tam byli, proszę panienki, to będą
zawsze żywe wspomnienia - powiedział.
- Czy byliście razem pod Waterloo? - zdziwiła się Lucia.
- A jakże! - odparł stary lokaj. - Czy mógłbym opuścić
mego pana? Mój Boże, jakiż ja byłem z niego dumny! To
najodważniejszy człowiek pod słońcem! I nigdy nie myślał o
sobie!
Rozglądając się po kabinie Lucia zauważyła, że
umeblowana jest podobnie jak ta, która należała do markiza.
Wyjątek stanowiło łóżko zwieńczone suto drapowanym
błękitnym baldachimem.
- Będzie tu panience wygodnie - powiedział Evans. -
Bagaże panienki powinny wkrótce przybyć. Kiedy
wyjeżdżałem z palazzo, właśnie je pakowano.
- Dziękuję, bardzo dziękuję - uśmiechnęła się z
wdzięcznością Lucia.
Kiedy lokaj pospieszył z powrotem do markiza, Lucia
zdjęła szal i położyła go na jednym z foteli. Przyglądając się z
zainteresowaniem przedstawionym na obrazach scenom
batalistycznym, zaczęła odpinać kapelusz. Wciąż czuła się
onieśmielona przepychem pomieszczenia, które miało należeć
do niej w czasie morskiej podróży. Jakże bardzo Sala
Waterloo różniła się od ciasnej klitki, przydzielonej państwu
Beaumont na statku wiozącym ich do Wenecji! Przeznaczone
do spania koje były tak wąskie, że nocny wypoczynek
przypominał układanie się w trumnie. Wrażenie to pogłębiał
fakt, że w kabinie było niemal zawsze ciemno, gdyż przez
wąskie okienko nie wpadało do wnętrza wiele światła.
„Jakie to niezwykłe, że przy tak smukłym kształcie
kadłuba zdołano wygospodarować tyle miejsca dla obszernych
i przestronnych pomieszczeń" - stwierdziła Lucia. Pomyślała
też, jak wielką radością będzie podróż w takim luksusie, u
boku markiza Wynchcombe... Podszedłszy do bulaja,
spojrzała na płomienną zorzę zachodzącego słońca, której
purpurowe błyski odbijały się tu i ówdzie w leniwych falach
laguny.
- Cieszę się, że opuszczam Wenecję - szepnęła.
I nagle jak strzała wymierzona prosto w serce ugodziła ją
myśl, że oto odchodzi zostawiając tu na zawsze oboje
rodziców.
„Może powinnam zostać przy nich" - pomyślała czując jak
coś nieznośnie ściska ją w piersi. I nagle przypomniała sobie
swój straszliwy, obezwładniający lęk, który ogarniał ją
zawsze, ilekroć spostrzegła, że jakiś obcy mężczyzna
przygląda się jej zbyt natarczywie lub ukradkiem podąża za
nią. Nic nie pomagało brzydkie, znoszone ubranie, pod którym
usiłowała skryć swoją postać, i żebraczy szal, mający bronić
dostępu obcym oczom do jej twarzy.
„W Anglii będzie zupełnie inaczej" - próbowała przekonać
samą siebie. Przecież teraz był przy niej markiz i wszystko
wskazywało na to, że postanowił się nią zaopiekować.
Chociaż... Lucia przypomniała sobie nagle, jakim lodowatym
tonem zwracał się do Gianniny, gdy uznał, że stała się
niepowołanym gościem w jego domu. A więc potrafił być
także nieustępliwy i okrutny, mimo iż nieobce mu były
współczucie i litość!
Patrząc przez szybę okienka na ciemniejące po zachodzie
słońca niebo, Lucia złożyła dłonie do modlitwy.
- Boże... nie pozwól aby moje towarzystwo znudziło go
zbyt szybko - prosiła. - Niech będzie dla mnie tak miły jak do
tej pory. Przecież... poza nim nie mam na świecie już nikogo!
Czuła, że drży na całym ciele. I nagle wydało się jej, że
wraz z ostatnimi promieniami ginącego za horyzontem słońca
ktoś przesyła ku niej słowa pełne otuchy i pokrzepienia. Może
to dusze matki i ojca unosiły się wciąż jeszcze nad Miastem
Światła? Nagle Lucia przypomniała sobie, jak markiz mówił
do Gianniny, że zawsze dotrzymuje danej obietnicy.
„Na pewno wypełni swoją obietnicę i zapłaci mi za obrazy
ojca - pomyślała. - A poza tym przyrzekł przecież, że pomyśli
o mojej przyszłości. Przy nim czuję się taka... bezpieczna."
Serce ścisnął jej lęk, gdy wyobraziła sobie nagle, jak
wyglądałaby jej podróż powrotna, gdyby musiała odbywać ją
sama. Wspominając niektóre fakty z podróży z rodzicami,
Lucia przeczuwała, że na statku pasażerskim groziłoby
samotnej dziewczynie niebezpieczeństwo wcale nie mniejsze
niż w wąskich zaułkach Wenecji.
W drodze do wyśnionej krainy malarskich wizji ojca,
przebywała tylko z rodzicami. Starali się oni trzymać z dała od
innych pasażerów statku, chociaż zawsze byli dla nich
uprzejmi. Wychodząc od czasu do czasu na przechadzkę po
pokładzie z matką lub ojcem, Lucia spostrzegła, że wszyscy
mężczyźni, zarówno młodzi jak i starzy, przyglądają się jej w
sposób, który budził onieśmielenie dziewczyny. Upewniła się
w swych podejrzeniach, gdy pewnego wieczora usłyszała
przypadkiem, jak matka mówi do ojca:
- Za kilka lat Lucia stanie się prawdziwą pięknością.
Będziemy musieli strzec jej jak oka w głowie!
- To tylko dziecko - odparł ojciec.
- Wszystkie dzieci z czasem dorastają, kochanie -
powiedziała cicho pani Beaumont. - Co wieczór modlę się o
to, aby nasza córka znalazła tak wspaniałego człowieka na
męża jak ty, mój drogi. Chciałabym, żeby żyli w zdrowiu i
spokoju aż do końca swoich dni.
- Czy to właśnie zdarzyło się tobie?
- Dobrze wiesz o tym, że tak! I w niebie nie byłabym
bardziej szczęśliwa!
- Na pewno niczego nie żałujesz?
- Jak możesz wciąż zadawać to niemądre pytanie? -
obruszyła się matka. - Nie żałowałabym nawet, gdybyś porwał
mnie prosto z raju. Będąc twoją żoną, jestem najszczęśliwszą
kobietą na całym świecie!
- A ja co dzień dziękuję Bogu, że mi dał ciebie -
odpowiedział Bernard Beaumont.
Zapadła cisza. Lucia wiedziała, że matka i ojciec patrzą
sobie teraz w oczy, zapomniawszy o całym świecie, lub
przytuliwszy się do siebie, całują z czułością, która nie miała
sobie równej.
„Tego właśnie pragnęłabym w życiu najbardziej" -
pomyślała Lucia wspominając tamte wydarzenia. I nagle
uświadomiwszy sobie, że znajduje się wśród obcych, zdana na
łaskę i niełaskę kapryśnego arystokraty, zrozumiała, że lęk i
niepewność jutra to uczucia, które odtąd będą jej stale
towarzyszyć.
* * *
Następnego dnia o świcie Lucię obudził rumor
podnoszonej kotwicy i gorączkowa krzątanina na pokładzie.
Otworzywszy oczy, dziewczyna rozglądała się przez chwilę ze
zdziwieniem, jak gdyby usiłując sobie przypomnieć, gdzie się
znajduje. Później zrozumiała, że dobiegające ją odgłosy
oznaczają, iż wszystkie bagaże zostały załadowane i „Konik
Morski" opuszcza wenecki port. Poprzedniego wieczoru
markiz zaprosił ją na kolację, którą podano w salonie.
Usługiwali im ubrani na biało stewardzi i Lucia stwierdziła, że
wyglądają oni o wiele lepiej niż służba w palazzo w
wymyślnych liberiach. Podane potrawy były znakomite.
Markiz skłonił również Lucię do wypicia kieliszka wybornego
wina. Odczekawszy, aż zostaną sami, powiedział:
- Chciałbym, aby pani wiedziała, jak bardzo ją podziwiam
za wczorajsze zachowanie.
Widząc, że Lucia spłonęła nagłym rumieńcem, dodał:
- Dziękuję także z całego serca za uratowanie mi życia.
- Ależ... - zaczęła Lucia, lecz markiz przerwał jej protesty,
mówiąc:
- Nie będę już więcej do tego wracać. Pragnąłbym tylko
dodać, że gdyby nie działała pani z taką determinacją,
konsekwencje owego godnego pożałowania incydentu mogły
być bardzo poważne. Brak mi słów, aby wyrazić moją
wdzięczność.
Dostrzegając zakłopotanie Lucii, zmienił szybko temat:
- Teraz chciałbym usłyszeć coś od pani na temat obrazów,
które znajdują się na moim jachcie! - i uśmiechając się dodał:
- Jestem do nich bardzo przywiązany, szczególnie zaś do tych,
jakie widzi pani w tym pomieszczeniu. Jutro oprowadzę panią
po innych kabinach, każda z nich bierze swoją nazwę od
bitwy, w której uczestniczyłem!
- To niezwykle oryginalny pomysł - stwierdziła Lucia.
- To samo zauważył książę Wellington, kiedy
powiedziałem mu, że nie tylko mam jego portret na swoim
jachcie, ale w moim domu w Londynie poświęciłem cały
pokój wszystkim bitwom, w których uczestniczyłem pod jego
dowództwem.
- Zapewne ci, którym zechciał pan pokazać swoją
kolekcję, byli nią bardzo zainteresowani! - zauważyła Lucia.
- Tak, istotnie! - odparł markiz. - Prawdę mówiąc jest to
jedyna rzecz, która naprawdę mnie zajmuje. Niebawem
zamierzam udać się do Francji, aby poszukać scen
batalistycznych z ostatniej wojny, malowanych przez
tamtejszych artystów.
- To prawda, że należy dbać o to, aby pamięć o wielkiej
wojnie nie zaginęła wśród narodu - stwierdziła Lucia po
chwili namysłu. - Jednak teraz mamy już pokój i tyle jest
nowych rzeczy do zrobienia!
Markiz spojrzał na nią zaskoczony.
- Co ma pani na myśli? - spytał unosząc brwi. Lucia
zawahała się przez moment.
- Razem z mamą śledziłyśmy pilnie wszystkie
sprawozdania z obrad parlamentu - powiedziała nieśmiało. -
Po tym, co działo się w czasie zamieszek na północy kraju,
zrozumiałyśmy, że Anglii potrzebne są przede wszystkim
mądre zarządzenia i reformy. Zawsze miałam nadzieję, że
pojawi się ktoś... może ktoś taki jak pan... - przerwała
zarumieniwszy się lekko.
Markiz patrzył na nią z osłupieniem. Wiedział, że w czasie
powstania robotników w Manchesterze wielu z nich zostało
zabitych i rannych. Domyślał się też, że wojna doprowadziła
tych ludzi to takiej nędzy, iż nie zawahali się wystąpić
przeciwko rządowi własnego kraju. Słysząc o brutalnej akcji
wojska i masowych aresztowaniach, uważał jednak, że
rebelianci ponieśli zasłużoną karę. Podnosiły się wprawdzie
głosy w parlamencie i poza nim, o konieczności
zreformowania starego systemu rządzenia. Nikt ich jednak nie
słuchał.
- Obawiam się, że polityka niewiele mnie interesuje -
oznajmił chłodno markiz.
- Ależ dlaczego? - zaprotestowała Lucia z nagłą
śmiałością w głosie. - Jestem pewna, że gdyby właśnie pan
wystąpił przeciwko niesprawiedliwościom w naszym kraju,
premier nie zbagatelizowałby sprawy!
Markiz przypomniał sobie z pewnym rozbawieniem, że
swego czasu również Alastair zawracał mu głowę podobnymi
uwagami.
- Dlaczego wy wszyscy nie zostawicie mnie w spokoju? -
spytał z lekkim zniecierpliwieniem. - Prowadzę życie, które
satysfakcjonuje mnie całkowicie. W zupełności wystarczają
mi moje sukcesy sportowe, doglądanie moich koni,
zarządzanie majątkiem i od czasu do czasu zabawa w kręgu
przyjaciół!
Spojrzał na Lucię, szukając potwierdzenia w jej oczach.
Dziewczyna opuściła jednak głowę, a markizowi wydało się
nagle, że jej milczenie pełne jest dezaprobaty.
- No dobrze, proszę powiedzieć głośno to, o czym teraz
pani myśli! - rzekł głosem, w którym wzbierał gniew. - Cóż
złego jest w moim postępowaniu?
- Jestem pewna, że nigdy nie postąpił pan źle, w pełni
zdając sobie z tego sprawę - odpowiedziała Lucia spokojnie. -
Lecz jeśli ktoś ma tyle możliwości... jest tak dynamiczny i
inteligentny... a nasz kraj potrzebuje takich ludzi nie tylko w
czasie wojny, ale i po zawarciu pokoju, to...
Markiz wyprostował się na krześle przyglądając się swej
towarzyszce z niedowierzaniem. Nigdy nie zdarzyło mu się
siedzieć przy jednym stole z piękną kobietą, która zamiast
prowadzić subtelną grę na słowa, udzielałaby mu lekcji
patriotyzmu. Zazwyczaj tematem rozmowy był on sam i
wtedy pozwalał się podziwiać bez zastrzeżeń, czasami
konwersacja przeradzała się w snucie dalszych wspólnych
planów. Nigdy jednak nie padło ani jedno słowo o polityce,
rządzie czy sprawach wagi państwowej.
- Czy naprawdę sugeruje mi pani, abym stał się nagle
zwolennikiem jakiejś niewiele znaczącej mniejszości i zajął
się krzykliwą agitacją jak ci, którzy wygłaszają przemówienia
w Hyde Parku? - spytał Giles z nie tajoną irytacją.
- Czy jest pan całkiem pewien, że zwolennicy reform
stanowią w Anglii mniejszość? - spytała Lucia. - Z tego, co
czytałam, zanim opuściliśmy Anglię, a także z tego, co
docierało do nas w czasie pobytu w Wenecji, wiem, że coraz
więcej osób jest niezadowolonych z obecnego stanu rzeczy.
Nie mówię tu oczywiście o właścicielach ziemskich ani o
członkach Izby Lordów.
Gdyby nagle jedna z krążących nad statkiem mew
zaatakowała markiza, nie byłby on chyba bardziej zdumiony
niż po tym, co usłyszał z ust Lucii. Było to wprost nie do
uwierzenia, aby osoba o tak bardzo kobiecym i delikatnym
wyglądzie przemawiała niby jakiś krzykacz z niższej izby
parlamentu.
- Domyślam się, do czego pani zmierza, Lucio - odparł
markiz lodowatym tonem. - I postaram się odpłacić pani
szczerością za szczerość. Doskonale wiem, że istnieją ludzie,
którzy potrafią przejmować się jakimiś głodującymi
biedakami, walczyć o demokratyczne prawa dla katolików lub
gardłować przeciw jedynowładztwu panującemu w niektórych
hrabstwach. Jeżeli o mnie chodzi, te sprawy zupełnie mnie nie
obchodzą!
- A szkoda! - odparowała Lucia z niespodziewaną
odwagą. - Czy pan zupełnie nie dostrzega tego, że ludzie
cierpiący z powodu niesprawiedliwości w naszym kraju nie
mają nikogo, kto wstawiłby się za nimi? Właśnie tacy jak pan:
bogaci, inteligentni, o nieograniczonych możliwościach
działania mogliby im pomóc!
Markiz stwierdził, że najlepiej byłoby obrócić całą sprawę
w żart i nie wracać do niej więcej. Poczuł jednak, że ogarnia
go jakiś dziwny nastrój, który nie pozwala mu zlekceważyć
słów Lucii. Może sprawił to sposób, w jaki mówiła, a może
było to echo dzisiejszych wydarzeń...
- Dlaczego niby miałbym stać się przywódcą tych, którzy
stoją najniżej w hierarchii społecznej? - spytał dość
opryskliwie.
- Odpowiedź jest bardzo prosta - odparła Lucia. -
Ponieważ jest pan wśród tych, którzy stoją najwyżej!
Markiz roześmiał się gorzko.
- Widzę, że trudno jest panią zbić z tropu - stwierdził. -
Pozwolę sobie jednak zauważyć, że po powrocie do Anglii
czeka mnie mnóstwo ważnych spraw. Wątpię, czy będę miał
dosyć czasu, aby chociaż pomyśleć o czymkolwiek innym!
- Ale spróbuje pan, prawda? - Lucia spojrzała mu prosto
w oczy. - Proszę mi obiecać, że pan chociaż spróbuje...
Wyraz jej twarzy przypomniał Gilesowi sprawę Gianniny i
naszyjnika ze szmaragdów. Tamta też patrzyła na niego z
nadzieją malującą się w oczach, tylko że chodziło jej o coś
zupełnie innego... Pamiętając, jak zapewniał Włoszkę o tym,
że zawsze dotrzymuje słowa, zrozumiał nagle, iż Lucia
zapędziła go w kozi róg, i pozostało mu tylko ogłosić
kapitulację.
- Jeśli pewnego dnia stanę się zagorzałym głosicielem
reform, tak jak Corbett albo Wilbeforce - stwierdził z
rezygnacją w głosie - zarzuci mi pani, że jestem strasznym
nudziarzem!
Lucia roześmiała się dźwięcznie.
- Jestem pewna, że to niemożliwe! - oznajmiła z powagą.
- A ilekroć czytam o tym, co dzieje się w naszym kraju, myślę,
że Anglii jak nigdy dotąd potrzeba teraz ludzi wybitnych i
śmiałych!
- Dlaczego pani przypuszcza, że ja do nich należę? -
indagował markiz.
Lucia uniosła nieznacznie obie dłonie w geście pełnym
bezradności.
- To... trudno wyrazić słowami - powiedziała powoli.
Jestem o tym całkowicie przekonana, tak samo jak jestem
pewna, że jutro rano znów wzejdzie słońce i że po wiośnie
nastąpi lato!
- Mam nadzieję, ze się pani nie myli! - stwierdził markiz z
udaną powagą.
Lucia nie wyczuła jednak lekkiej kpiny w jego głosie.
Oparłszy policzek na ręce, a łokieć o stół, pogrążyła się we
wspomnieniach.
- Ojciec mówił zawsze, że każdy ma w sobie pewien
zasób energii życiowej - powiedziała. - Jednak są wśród nas
osoby, które posiadają jej o wiele więcej od innych, tak że
zdolni są oddziaływać nią na innych. To są właśnie wybitne
jednostki: tak jak na przykład Budda, Chrystus czy Mahomet,
a w trochę mniejszym stopniu Marco Polo lub Kolumb.
- I myśli pani, że mógłbym znaleźć się w tak dostojnym
towarzystwie? - spytał Giles śmiertelnie poważnym głosem,
lecz i z przewrotnym błyskiem w oku. Lucia nadal nie
zwracała uwagi na próby drwin z jego strony.
- Wiedziałam... od pierwszej chwili przeczuwałam -
powiedziała po chwili milczenia - że jest pan... inny niż
wszyscy. Podchodząc do pana na placu Świętego Marka,
wyczułam wyraźnie... jakieś fluidy... jak gdyby wibrację...
nigdy nie doznałam podobnego uczucia!
- Miło mi to słyszeć - zaśmiał się markiz z lekką ironią. -
Ale chyba jednak trochę pani przesadza.
- Być może - przyznała Lucia. - Opisuję tylko dokładnie
to, co wtedy czułam.
Giles uniósł ręce, jakby poddawał się w walce.
- To, co pani mówi, zaczyna mnie przerażać - stwierdził. -
Odkąd zrozumiałem, że potrafi pani skłonić mnie do
uczynienia czegoś, na co wcale nie mam ochoty, odczuwam
stale rosnącą chęć stawienia pani oporu!
- Wydaje mi się, że znam już pana na tyle, aby być
pewną, że i tak uczyni pan w końcu to, co będzie
najwłaściwsze! - odparła Lucia.
Markiz zmarszczył brwi.
- Jeśli zamierza mnie pani strofować i pouczać przez całą
naszą podróż - oznajmił - obawiam się, że przed jej
zakończeniem będę zmuszony wyrzucić panią za burtę!
„Zawsze mówiłem Alastairowi, że nie dam się nikomu
złapać niczym ryba na wędkę - pomyślał Giles. - I co teraz?
Sam wpędziłem się w sytuację, w której zaczynam czuć się
gorzej niż w najbardziej nudnym małżeństwie!"
- Chciałbym pani o czymś przypomnieć, Lucio -
powiedział patrząc na nią z odrobiną wyższości. - Przyjęło się,
że jeśli samotny mężczyzna zaprasza kobietę do swego stołu,
jej powinnością jest zabawianie go lekką, przyjemną
rozmową, a nie zmuszanie do rozważania poważnych
problemów politycznych!
Lucia zarumieniła się gwałtownie.
- Ja... bardzo pana przepraszam, milordzie - szepnęła. -
Mama zawsze mówiła mi, że... kobiety, które... zbyt dużo
mówią, nudzą mężczyzn...
- Nie czuję się bynajmniej znudzony - zaprzeczył
gwałtownie markiz spostrzegłszy, że swoimi uwagami sprawił
Lucii przykrość. - Obawiam się tylko, że zanim dotrzemy do
Anglii, uczyni pani ze mnie żarliwego zwolennika swojej
sprawy!
Uśmiechając się wyciągnął dłoń, którą Lucia przyjęła po
chwili wahania.
- Przyrzekam, że odtąd będę się starała zabawiać pana -
powiedziała. - Tylko że ja tak niewiele wiem o życiu...
- I pani to mówi? - obruszył się Giles.
- ...i nie mam pojęcia, o czym należy rozmawiać z
bywalcami wielkiego świata.
Palce Gilesa silnie objęły szczupłą dłoń Lucii.
- Specjalnie to pani powiedziała, aby usłyszeć ode mnie
komplement - zauważył markiz. - A wiec dobrze: dzisiejsza
kolacja i rozmowa z panią sprawiły mi wielką przyjemność i
mam nadzieję, że jeszcze nieraz będę się cieszył jej
towarzystwem!
Lucia ponownie spłonęła rumieńcem i cofnęła rękę, którą
Giles uwolnił z pewnym oporem.
- Teraz powinna już pani iść spać - dodał patrząc na nią
uważnie. - Dzisiejszy dzień był bardzo wyczerpujący i jestem
pewien, że już wkrótce poczuje pani ogromne zmęczenie.
Proszę zatem udać się czym prędzej na spoczynek. Ja zaś
zostanę jeszcze przez chwilę sam ze swymi myślami, a może
mi pani wierzyć, że nie miałem wcale zamiaru zmagać się
dzisiejszej nocy z problemami takiej wagi!
Zaskoczona nagłą zmianą w zachowaniu markiza, Lucia
podniosła się od stołu. Odchodząc zatrzymała się jeszcze na
chwilę, aby po krótkim wahaniu powiedzieć:
- Dziękuję za wszystko, co pan zrobił dla mojego ojca i
dla mnie... Nigdy tego nie zapomnę i zawsze... będę pamiętać
o panu w moich modlitwach!
Przechyliwszy się szybkim ruchem, dziewczyna na chwilę
przycisnęła usta do spoczywającej na stole dłoni markiza.
Zanim zaskoczony Giles zdołał poruszyć się lub powiedzieć
cokolwiek, Lucia poderwała się niczym spłoszony ptak i
niemal frunęła w kierunku drzwi kabiny.
Markiz nasłuchiwał przez chwilę jej oddalających się
kroków. Potem stuknęły drzwi Sali Waterloo i zapadła cisza.
Giles zamyślił się głęboko. Siedział tak, nieruchomo, aż do
chwili, gdy w lichtarzach dopaliły się świece, a nad
horyzontem zajaśniały pierwsze promienie wschodzącego
słońca.
* * *
Gdy zamknęły się za nią drzwi kabiny, Lucia stała jeszcze
przez chwilę z twarzą ukrytą w dłoniach. Policzki ją paliły i
sama już nie wiedziała, czy działo się tak dlatego, że wstydziła
się swoich popełnionych przy kolacji niezręczności, czy
przyczyna leży może w nagłej, niezrozumiałej dla niej zmianie
nastroju markiza.
- To wspaniały człowiek - szepnęła Lucia do siebie. -
Któż mógłby lepiej od niego poprowadzić naród, aby już
więcej nie cierpiał z powodu nędzy, okrucieństwa i
niesprawiedliwości?
Podszedłszy do okrągłego okienka, uchyliła aksamitnej
zasłony, aby spojrzeć w noc.
- Być może miał rację mówiąc, że powinnam lepiej
zabawiać go rozmową - powiedziała powoli.
Jednak w głębi serca czuła, że pomimo wszystkich
szorstkich i kpiących słów, które dane jej było dziś wysłuchać,
zaistniała między nią i Gilesem nić porozumienia. Żadne z
nich nie powiedziało co prawda nic na jego temat, lecz Lucia
wiedziała, że przeczucie jej nie myli.
- On zrozumiał moje przesłanie - stwierdziła z nagłą
pewnością. - I dobrze wie, co powinien teraz uczynić!
Wspominając długie godziny spędzone z matką na
czytaniu sprawozdań z parlamentu i artykułów w gazetach,
które opisywały nędzę panującą wśród robotników, wiedziała,
że w kraju podnosiło się coraz więcej głosów, że
zreformowanie panującego systemu jest konieczne. Mimo iż
parlament powinien był już dawno temu podjąć odpowiednie
decyzje, nic nie wskazywało na to, aby miało to nastąpić w
najbliższym czasie. Nawet w małym Little Morden mówiono,
że rząd od czasu zakończenia wojny pogrążył się w apatii, nie
troszcząc się nawet o inwalidów wojennych ani o tych, którzy
utraciwszy na wojnie wszystkich swoich bliskich znaleźli się
bez środków do życia. Aby przetrwać, ludzie chwytali się
każdej
pracy,
nawet
w
najbardziej
poniżających,
niewolniczych warunkach. Powstało wiele nowych domów
publicznych, powszechne stało się również zatrudnianie
dzieci, szczególnie w kopalniach.
Mając niezwykle wrażliwą naturę, Lucia nie mogła
pogodzić się z tym, że tyle niesprawiedliwości dzieje się w
świecie, w którym arystokracja poświęca swój czas wyłącznie
rozrywkom, wyścigom konnym lub, idąc w ślady króla,
prowadzeniu życia ponad stan.
Od pierwszego razu, kiedy ujrzała markiza jako
piętnastoletnia dziewczyna, Lucia przeczuwała, że jest on inny
niż reszta otaczających go osób. I jakkolwiek wiedziała, że
jego nazwisko rzadko pojawiało się w sprawozdaniach z obrad
Izby Lordów, wydawało się jej, że to właśnie on mógłby stać
się uznanym głosicielem nowego porządku. Później, gdy
poznała już go osobiście i okazało się, że nie tylko potrafi
docenić artyzm zawarty w obrazach jej ojca, lecz również
okazać współczucie i chęć niesienia pomocy, była przekonana,
że wszystkie jego myśli i czyny płyną z najszlachetniejszych
pobudek. 1 nagle, w kryształowo czystym, wizerunku
najszlachetniejszego człowieka pojawiła się skaza: sprawa
Gianniny.
A teraz Giles oznajmił, że sprawy polityczne zupełnie go
nie interesują, co sprawiło, że okazał się człowiekiem dość
mocno różniącym się od ideału, który stworzyła w swoich
myślach Lucia... Jednak zbliżając się do niego wciąż
odczuwała tę samą wibrację, która po raz pierwszy dała się
zaobserwować na placu Świętego Marka.
Kładąc się do łóżka, Lucia pomyślała, że mimo
wszystkich oporów, na jakie napotykała ze strony Gilesa,
przed końcem podróży musi sprawić, aby uwierzył on w
siebie i w swoje przeznaczenie.
Rozdział 6
Po kolacji markiz wraz z Lucią wyszli na pokład.
Przez kilka pierwszych dni podróży Adriatyk był bardzo
niespokojny. Kiedy zaś minąwszy Brindisi jacht wypłynął na
rozległe wody Morza Śródziemnego, rankiem okazało się, że
jest ono błękitne i spokojne niczym laguna. Pragnąc uniknąć
zagrożenia ze strony piratów, których spotkać można było u
wybrzeży Północnej Afryki, markiz wydał rozkaz, aby po
przepłynięciu przez Cieśninę Mesyńską statek poruszał się
wzdłuż zachodniego wybrzeża Italii. Kapitan utrzymywał
jacht w takiej odległości od brzegu, aby był on w zasięgu
wzroku. Wychodząc o zmierzchu na pokład można więc było
ujrzeć światła włoskich miast nadbrzeżnych, które w mroku
sprawiały wrażenie gwiazd migocących całymi gromadami
tuż nad horyzontem.
Przez kilka minut stali w milczeniu, oczarowani
niezwykłym widokiem.
- Jakie to piękne - szepnęła Lucia.
Po chwili markiz odpowiedział, również zniżając głos:
- To ty jesteś piękna, Lucio!
Zaskoczona
niezwykłym
tonem
głosu
markiza,
dziewczyna spojrzała na niego i w tym samym momencie
znalazła się w jego ramionach. Jak we śnie widziała, że Giles
pochyla głowę, aby dotknąć ustami jej warg. Drżąc na całym
ciele przyjęła jego pocałunek i wiedziała już, że za tą właśnie
chwilą tęskniła, sama o tym nie wiedząc, od czasu, gdy ujrzała
go po raz pierwszy. Wprost nie mogła uwierzyć w to, co się
stało. Był dla niej do tej pory równie daleki i nieosiągalny, jak
księżyc lub słońce. Nigdy nie śmiała nawet marzyć o tym, by
dotknął jej dłoni. Teraz zaś trzymał ją w ramionach tak, jak
gdyby miała na zawsze w nich pozostać, a jego usta pieściły
jej wargi. W najśmielszych wyobrażeniach Lucia nie
przypuszczała, że pocałunek może być rzeczą tak rozkoszną.
Czując, jak skrzydła rosną jej u ramion wspięła się na palce,
aby jeszcze bardziej utonąć w jego uścisku, podając usta do
nowej pieszczoty. To było jak... owo pełne życia światło,
które ojciec uwieczniał na swych obrazach, jak słodko
brzmiąca muzyka i ogrody kipiące od kwiatów. Kręciło się jej
w głowie. Czy tylko jej się wydawało, czy rzeczywiście
unieśli się obydwoje wysoko, wirując coraz szybciej wśród
obłoków?
Giles domyślał się, co dzieje się w sercu Lucii. Wiedział,
że te delikatne, niewinne usta całowały i były całowane po raz
pierwszy w życiu. Czując ogarniający jego ciało płomień,
przytulił drobną postać dziewczyny mocniej do siebie, a jego
pocałunki stały się bardziej natarczywe i zachłanne. Ciało
Lucii odpowiedziało słodkim poddaniem się pełnemu
namiętności
uściskowi.
Lucia
poczuła
dziwny,
obezwładniający żar w piersi, który rozchodząc się rozkosznie
po całym ciele sprawił, że znów zaczęła drżeć, lecz teraz już z
uniesienia.
Kiedy markiz z ociąganiem oderwał się od jej ust i uniósł
głowę, szepnęła:
- Ukochany mój! Ja... nie wiedziałam, że może być aż tak
cudownie...
- Od tak dawna marzyłem, aby cię pocałować - odparł
cicho Giles. - Obawiałem się tylko, że mógłbym cię spłoszyć.
- Czego miałabym się bać? - uśmiechnęła się Lucia. - To
było takie piękne i tak... doskonałe. Nie ma na świecie słów,
które byłyby zdolne to wyrazić!
Zamiast odpowiedzi markiz pocałował ją znowu i Lucii
wydało się, że dostrzega spływające gdzieś spod obłoków
jasne, łagodne światło, które zbliżywszy się powoli ogarnęło
w ich w końcu, łącząc się z nimi w jedną całość.
„Miłość... też jest światłem" - pomyślała i nagle wszystko
inne przestało istnieć. Na całym świecie był tylko on, jego
usta, jego ramiona i tak blisko przy niej bijące serce.
* * *
Później, gdy wzbierająca w nich namiętność stała się tak
intensywna, że zdawało się, iż nie zniosą tego ani chwili
dłużej, Lucia oparła głowę na ramieniu Gilesa oddychając
szybko jak po długim biegu.
- Czy mógłby istnieć na świecie ktoś bardziej godny
uwielbienia od ciebie? - szepnął markiz pieszcząc ustami jej
ucho. - Nigdy nie spotkałem kobiety takiej jak ty!
- Czy... mówisz prawdę?
- Mogę przysiąc, jeśli chcesz. Nasz pocałunek wzbudził w
moim sercu uczucia, o których nie śniłem, że istnieją.
Lucia westchnęła głęboko.
- A ja... nie śmiałam nawet marzyć o tym, że kiedyś
mógłbyś mnie pocałować.
- Przeczuwałem to - uśmiechnął się Giles. - I każdego
wieczoru, kiedy z takim żarem przekonywałaś mnie, że
powinienem podjąć krucjatę przeciwko niesprawiedliwości,
wzmagało się we mnie pragnienie, aby porozmawiać z tobą
zupełnie o czym innym!
- Czy znudziło cię to, co mówiłam? - spytała szybko
Lucia rumieniąc się gwałtownie.
- Ależ skąd! - obruszył się markiz. - Zapewniam cię, moja
najdroższa, że nie ma mowy o nudzie, gdy jest się
zakochanym po uszy!
Słysząc to Lucia zadrżała znowu i szepnęła nieśmiało:
- Nie mogę... wciąż nie mogę uwierzyć w to, że mnie
kochasz. Swoją miłość do ciebie przyjęłam jak rzecz
naturalną, bo... wielbiłam cię i czciłam jak wysłańca niebios...
- Stanę się próżny jak paw, jeśli wciąż będziesz tak o
mnie mówić. Moja ukochana, najśliczniejsza na świecie!
Przyrzekam ci, że już nigdy nie pozwolę na to, abyś musiała
obawiać się samotności!
Lucia westchnęła znowu, jak gdyby olbrzymi ciężar spadł
jej z serca.
- Teraz już mogę ci powiedzieć - wyznała. - Z takim
lękiem myślałam o tym, co stanie się po przybyciu do Anglii,
że czasami żałowałam, iż „Konik Morski" nie jest najbardziej
powolnym statkiem na świecie!
- Wszystko już zaplanowałem - zapewnił ją markiz. - Ale
teraz nie chcę jeszcze o tym mówić, gdyż mam ochotę
całować cię do utraty tchu!
I przystąpiwszy natychmiast do spełnienia swych słów,
tulił Lucię w ramionach tak długo, że świat wokół nich zaczął
wirować w zawrotnym tempie.
- Skąd mogłem wiedzieć, że kiedyś spotkam na swej
drodze istotę tak doskonałą jak ty? - szepnął, - Teraz już
wiem, że w pierwszej chwili, gdy odezwałaś się do mnie na
placu Świętego Marka poczułem, że nie mogę pozwolić ci
odejść!
- Naprawdę... tak myślisz?
- Nie powinnaś w to wątpić ani przez chwilę! -
oświadczył gorąco markiz. - Sama mówiłaś, że w mojej
obecności odczułaś niespotykaną dotąd siłę, która przyciągała
cię do mnie. Ponieważ wiem już teraz, o czym mówisz, jestem
pewien, że zostaliśmy sobie przeznaczeni przez los. Jesteś
moja i zostaniesz moją na zawsze!
- Bardzo tego pragnę - odparła cicho Lucia.
- Będę ci to powtarzał, dopóki nie uwierzysz, że to
prawda. Nic już nas nie rozdzieli!
Mówiąc to muskał delikatnie wargami jej czoło, a potem
przesunął nimi wzdłuż jej małego, zgrabnego noska, aby
ucałowawszy jego koniec przenieść się na gładki policzek,
krążąc przekornie wokół gotowych do pocałunku ust. Lucia
zamarła w bezruchu czując, jak lekki dotyk jego warg
wzbudza w niej dziwnie słodkie, obezwładniające dreszcze.
Nagle Giles pochylił się bardziej i delikatnie pocałował ją w
szyję. Lucii wydało się, że w głębi jej ciała wybuchł
gwałtowny płomień, który w mgnieniu oka ogarnął ją całą, co
sprawiło, iż w jednej chwili pojęła, że istnieje upojenie aż do
bólu. 2 głębokim westchnieniem, które brzmiało jak jęk,
zupełnie instynktownie przywarła do Gilesa całym ciałem,
drżąc z uniesienia,
- Moja najsłodsza, moja ukochana! - tchnął jej gorącym
szeptem prosto w ucho i porwawszy silnie w ramiona zaczął
całować jej usta z namiętnością, której nie znała dotąd.
Chwilami Lucia miała wrażenie, że nie są już oddzielnymi
istotami, stając się nagle doskonałą, harmonijną jednością
związaną siłami, od których nie było nic silniejszego na
świecie. W momencie kiedy wydawało jej się, że oszalałe
serce wyskoczy z jej piersi, Giles szepnął:
- Po cóż mamy czekać dłużej? Tak bardzo cię pragnę!
Naprzód jednak chciałbym powiedzieć ci, co zaplanowałem.
Lucia, wciąż oszołomiona i zaskoczona gwałtownością
uczuć, o których istnieniu nie wiedziała do tej pory, nie była w
stanie wypowiedzieć ani słowa. Przymknąwszy oczy oparła
głowę na ramieniu ukochanego.
- Wspominałaś o tym, że chcesz zamieszkać ze swoją
starą nianią - zaczął mówić Giles starając się opanować
drżenie głosu i przyspieszony jeszcze oddech. - Pomyślałem
więc, że zamiast jechać do niej mogłabyś sprowadzić ją do
Londynu, aby pozostała razem z tobą.
- Ukrywszy swoje zaskoczenie, Lucia zaczęła słuchać
uważnie słów markiza, który mówił dalej: - Mogłaby
opiekować się tobą i dbać o ciebie w domu, który kupię
natychmiast po przyjeździe starając się, aby był położony jak
najbliżej mojej rezydencji. W ten sposób będziemy mogli być
razem zawsze, ilekroć tego zapragniemy!
- Czując zagadkowe ciepło, płynące ku niej od ciała
Gilesa, Lucia z trudem starała się skupić na sensie
wypowiadanych przez niego słów. - Będziemy bardzo, bardzo
szczęśliwi - ciągnął tymczasem markiz. - I przyrzekam ci, a
wiesz, że zawsze dotrzymuję słowa, że nic i nikt nie będzie w
stanie nas rozdzielić. Zadbam też o zabezpieczenie finansowe
dla ciebie, abyś już nigdy nie musiała cierpieć biedy tak jak w
Wenecji!
Jego głos zdawał się docierać do Lucii jak gdyby z
wielkiego oddalenia. Stopniowo jednak zaczęła pojmować
sens tego, co mówił.
- Ja... chyba nie bardzo rozumiem, co masz na myśli -
wyjąkała patrząc na niego z zaskoczeniem.
- Będziemy mieli jeszcze dość czasu, aby o tym
porozmawiać - odparł z czułością markiz. - Teraz, moja
śliczna, pragnę tylko cię całować i uczyć, czym może być
miłość.
Ponownie zbliżając swoje usta do jej warg, szepnął:
- Mówiłem już: po co mamy czekać dłużej? Kochamy się
przecież z całego serca! Jesteś moja! Moja na zawsze!
I zanim zdołała się poruszyć lub powiedzieć cokolwiek,
już całował ją w namiętnym zapamiętaniu, a jego silne
ramiona tuliły jej ciało coraz zachłanniej. Lucia czuła, jak
znów ten sam płomień ogarnia jej ciało sprawiając, że
niezdolna do żadnego ruchu pragnie tylko zamknąć oczy i
poddać się fali gwałtownej namiętności Gilesa.
Wtem on uwolnił ją z uścisku swych ramion tak nagle, że
aż się zachwiała.
- Nie zniosę już ani chwili oczekiwania! - powiedział
patrząc na nią płonącym wzrokiem. - Zejdź na dół, moja
najdroższa, do swej kabiny. Przyjdę do ciebie za chwilę i nie
pozwolę, abyś czekała zbyt długo!
Lucia otworzyła oczy i spojrzała na niego z nagłym
przestrachem.
- O czym... ty mówisz? - spytała drżącym głosem. - Co
chcesz, abym uczyniła?
- Mówię ci o tym, że cię kocham - powiedział Giles
łagodnie. - A moim największym marzeniem jest, aby nauczyć
cię wszystkich cudownych tajemnic miłości!
Przyciągnąwszy ją delikatnie ku sobie, szepnął jej do
ucha:
- Nie obawiaj się niczego, ukochana. Potrafię być bardzo
delikatny. Chcę tylko sprawić, abyś zapragnęła mnie tak, jak
ja ciebie pragnę!
Jego głos wibrował wzruszeniem i namiętnością, a oddech
zdawał się palić twarz Lucii. Ona jednak zamarła w jego
ramionach. Płomień rozpalający jeszcze przed chwilą jej całe
ciało znikł nagle, jak zdmuchnięty lodowatym podmuchem
wiatru. Oparła obie dłonie na piersi markiza i odchyliła się
lekko do tyłu, aby móc spojrzeć mu w oczy.
- Co chcesz, abym uczyniła? - powtórzyła powoli.
- Proszę cię, abyś kochała mnie tak, jak ja ciebie kocham!
- Ależ ja... kocham cię! Kocham cię całym moim sercem!
Jest jednak coś, czego... nie mogę pojąć...
Uśmiechając się wyrozumiale, markiz powiedział:
- Miłość nie kończy się na pocałunkach, moja śliczna.
Dlatego też chciałbym być teraz jak najbliżej ciebie, abyś
zrozumiała, jak cudowną rzeczą jest miłość, kiedy dwoje ludzi
kocha się tak bardzo jak my.
W chwili gdy Lucia była już pewna, że zrozumiała
wszystko, wydało jej się, że serce zamarło jej na chwilę w
piersi.
- Ty chcesz, abym... została twoją kochanką? - spytała
cicho, opuściwszy głowę. Nagle powróciło do niej
wspomnienie pałających nienawiścią oczu Gianniny i jej
gniewnego głosu, gdy rzuciła się na markiza ze sztyletem w
dłoni.
Dosłyszawszy jej pytanie, markiz wyprostował się patrząc
na ukochaną z zaskoczeniem.
- Ależ, najdroższa, nie chcę, abyś myślała w ten sposób!
- Ale właśnie o to mnie prosisz... prawda?
- Posłuchaj, Lucio. Tu nie chodzi o słowa. Mówimy teraz
tylko o nas: o mnie, o tobie i naszej miłości!
- To, czego ode mnie chcesz, jest... złe.
- Kto tak powiedział? - wykrzyknął Giles. - Moja droga,
spójrz na to wszystko z rozsądkiem. Czy w twojej obecnej
sytuacji widzisz jakieś lepsze wyjście? Czy naprawdę chcesz
odrzucić to, że pragnę opiekować się tobą i chronić cię przed
całym złem tego świata?
Lucia milczała, stojąc z opuszczoną głową.
- Przysięgam, że nie zabraknie ci niczego - ciągnął markiz
łagodniejąc nieco. - Zobaczysz, będziemy naprawdę bardzo
szczęśliwi. Każdą wolną chwilę w Londynie będę spędzał w
twoim domu. Jeśli zaś sobie tego zażyczysz, udamy się w
podróż na pokładzie „Konika Morskiego", pojedziemy do
Francji lub dokądkolwiek zechcesz!
Jego słowa brzmiały w uszach Lucii jak najpiękniejsza
muzyka, kusząc ją i wabiąc wizją pięknej przyszłości. Jednak
mimo iż Giles trzymał ją nadal w ramionach, dziewczynie
wydało się nagle, że między nimi otworzyła się głęboka
przepaść. I znów Lucia ujrzała oczyma wyobraźni twarz
markiza, kiedy przemawiał lodowatym tonem do Gianniny,
polecając jej odejść - Pamiętała doskonale ten chłód w jego
oczach i pełen tajonej pogardy uśmiech. To natrętne
wspomnienie sprawiło, że poczuła nagle, iż nie może pozostać
wraz z nim ani chwili dłużej. Otworzyła usta, jak gdyby
pragnąc coś wyjaśnić, jednak kręcąc przecząco głową zdołała
jedynie powiedzieć:
- Nie! Nie... nie!
I zanim markiz zdołał zaprotestować, uwolniła się z jego
objęć, po czym zbiegłszy ze schodków wiodących w dół,
znikła w korytarzu prowadzącym do jej kabiny.
Ocknąwszy się z zaskoczenia, Giles pragnął ruszyć w ślad
za nią, lecz gdy zrobił krok naprzód, zawrócił nagle i podszedł
do burty statku. Opierając dłoń na relingu wpatrzył się w
migocącą światłami ciemność i stał tak długo, nie zdając sobie
nawet sprawy z tego, co widzi.
* * *
Wpadłszy do swej kabiny, Lucia przekręciła klucz w
zamku i rzuciła się na łóżko, kryjąc twarz w poduszce. Przez
cały czas drżała tak silnie, że musiała zaciskać mocno szczęki,
aby zęby nie uderzały o siebie. Kiedy spróbowała
uporządkować myśli, czuła w głowie jedynie pustkę, a na
piersi jakby żelazną obręcz, która nie pozwalała jej głębiej
odetchnąć. Miała wrażenie, jak gdyby ciśnięto ją w głąb
ciemnego lochu, z którego na próżno usiłowała się wydostać.
Dużo czasu upłynęło, zanim zdołała dojść do siebie, a i wtedy
powtarzała tylko bez przerwy:
- Jak on mógł... spodziewać się, że zgodzę się na coś
takiego? Jak mógł pomyśleć, że jestem... jedną z takich
kobiet?
Lucia domyślała się, że mężczyźni, którzy czasami szli za
nią po weneckich zaułkach, myśleli, że jest ona właśnie "jedną
z takich kobiet". Sama myśl o tym była dla niej poniżająca i
wstrętna. Lecz czy mogła przypuszczać, że markiz, który
okazał jej wprzód tyle serca, zechce postawić ją na miejscu
Gianniny, która już go znudziła?
Dom w Londynie, jego urządzenie i to, co nazywał
„zabezpieczeniem finansowym", miało stanowić zapłatę za jej
miłość.
- Jak on mógł? - mówiła kręcąc z niedowierzaniem głową.
- Jak śmiał pomyśleć choć przez chwilę, że przystanę na jego
plany?
Przez długie kwadranse nie potrafiła myśleć o niczym
innym. Potem stopniowo zaczęła się uspokajać i z wolna
odzyskiwać jasność umysłu. Jednak ilekroć wspomniała
płomień, który wzniecały w niej pocałunki Gilesa, kręciło jej
się w głowie.
- Kocham go! Kocham z całej duszy! - szeptała do siebie.
I kiedy tak leżała w ciemnościach, sama nie widząc już, co
ma czynić, łzy napłynęły jej do oczu gorącą falą, a nagły płacz
przyniósł niespodziewaną ulgę. Obawiając się jedynie, że
markiz mógłby usłyszeć jej łkanie, Lucia wtuliła twarz mocno
w poduszkę i płakała tak, jakby w ten sposób można było
zapomnieć o żalu, rozczarowaniu i tęsknocie.
Była już późna noc, gdy podniósłszy się ze zmiętej
pościeli, rozebrała się i ułożyła do snu. Nie wiedziała, czy
markiz też już udał się na spoczynek, czy może stojąc pod
drzwiami jej kabiny usiłował się z nią porozumieć. Jej płacz
był tak gwałtowny i tak wyczerpujący, że zatraciła
świadomość tego, co się wokół dzieje.
Lucia czuła, jak ogarnia ją straszliwe zmęczenie.
Jednocześnie jej bezładnie rozszalałe myśli zdawały się
uspokajać i powoli zaczęła powracać do niej zdolność
logicznego rozumowania. Leżąc bezsennie, wpatrzona w
cienie przesuwające się po ścianach kabiny, dziewczyna
ponownie przeanalizowała wszystko, co wydarzyło się od
czasu, gdy spotkała markiza po raz pierwszy. I nagle
zrozumiała, jak dziecinnie naiwne było z jej strony
wyobrażenie, że wzajemne wyznanie miłości prowadzi wprost
do małżeństwa. Przecież było rzeczą zupełnie niemożliwą, aby
markiz mógł poślubić taką dziewczynę jak ona. Matka
opowiadała jej nieraz, że przynależność do arystokratycznych
rodów wiąże się z wielką odpowiedzialnością.
- Ci ludzie są na swoich włościach absolutnymi władcami
- mówiła. - Każde ich słowo jest prawem. W zamian za to
zapewniają swoim poddanym opiekę i ochronę!
Matka wyjaśniła też Lucii, że członkowie szlachetnych
rodów zwykli zawierać małżeństwa w obrębie swojej klasy
społecznej, mezalianse są bardzo źle widziane.
- Tylko w bajkach i naiwnych opowieściach dla
dorastających panienek zdarza się, że książę poślubia
Kopciuszka - uśmiechała się. - Chyba nie myślisz, iż coś
takiego zdarza się i w realnym świecie!
- Czy to oznacza, że księżniczki także nie wychodzą za
świniopasów? - pytała Lucia.
Śmiejąc się matka odpowiadała wesoło:
- Najważniejszą sprawą jest, aby dwoje ludzi, którzy mają
się pobrać, kochało się nawzajem. Tylko to jest w życiu
ważne!
Teraz Lucia zrozumiała, że na nic nie przydadzą jej się
nauki matki. Ani przez chwilę nie wyobrażała sobie dotąd, że
markiz mógłby poprosić ją o rękę, i wiedziała dobrze, że i on
o tym nie myślał. Oczywiście, z praktycznego punktu
widzenia, pozycja kochanki była jedyną dostępną dla niej
możliwością. Gdyby potrafiła być dostatecznie rozsądna,
zadowoliłaby się tym, chociażby dlatego, że nie miała innego
wyjścia.
Jednak Lucia wiedziała, że ulegając pokusie tak prostego
rozwiązania wszystkich swoich problemów, postąpiłaby
wbrew temu, co wpajano w nią od dzieciństwa. Była przecież
córką artysty, który sam tworząc piękno, starał się przekazać
jego ideał dziecku wzrastającemu u jego boku, I nie były to
jedynie puste słowa: pięknem było ich ciche, spokojne życie w
niewielkim domku w Little Morden i była nim miłość, którą
darzyli siebie nawzajem rodzice Lucii. Nietrudno było
odnaleźć ową atmosferę na płótnach, jakie powstawały w
pracowni ojca, gdyż stanowiły one odbicie tego, w co sami
wierzyli: nieprzemijającej urody wypełnionego miłością życia.
„Czy nie byłoby niegodziwością z mojej strony, gdybym
odrzuciła wszystko, czego nauczyli mnie rodzice? - myślała
Lucia. - Nie tylko dlatego, że kościół nazywa to życiem w
grzechu, ale i przez to, że postąpiłabym wbrew temu, w co
sama wierzę!"
Lecz jednak... przecież matka mówiła jej wyraźnie, że
miłość jest najważniejszą rzeczą na świecie! Na samo
wspomnienie uczuć, których doznawała w ramionach Gilesa,
łzy cisnęły się Lucii do oczu.
- Kocham go! Tak bardzo go kocham! - załkała kryjąc
twarz w dłoniach.
Wiedziała, że nie potrafi przestać go kochać, nawet jeśli
znów poprosiłby ją o coś, co sprzeciwiałoby się wyznawanym
przez nią ideałom.
* * *
Markiz stał przy burcie, słuchając monotonnego szumu
rozcinanych dziobem statku fal. Zajęty swoimi myślami nie
zauważył nawet, że światła wybrzeża zaczęły zbliżać się coraz
bardziej, i drgnął zaskoczony widząc, że znalazły się nagle
niemal w zasięgu ręki. Zgodnie bowiem z jego własnym
poleceniem, jacht wprowadzano na noc do portów, starając się
wybierać najcichsze i najspokojniejsze z nich. Kotwicę
rzuconą o północy podnoszono zazwyczaj już o świcie i
„Konik Morski" udawał się w dalszą podróż. Wybór portów
należał do kapitana Batesona, ponieważ markiz ufał zarówno
jego doświadczeniu, jak i znajomości wybrzeży Morza
Śródziemnego. Mógł być całkowicie pewien, że w przystani,
do której właśnie zmierzali, nie będzie natrętnego tłumu
gapiów i nikt nie zakłóci mu nocnego wypoczynku.
Będąc całkiem przekonany o słuszności decyzji podjętych
przez kapitana, Giles mógł powrócić myślami do Lucii i do
tego, co wydarzyło się dzisiejszego wieczoru. Prawdę
powiedziawszy, miał pewne niejasne przeczucie, że jego
propozycja może zaskoczyć i zaszokować dziewczynę. „Cóż
jednak mógłbym jej więcej zaoferować? - pytał sam siebie. - Z
całego serca pragnę przecież opiekować się nią, chronić przed
nędzą, samotnością i natarczywością ze strony innych
mężczyzn!"
Tak jak Lucia przypuszczała, markiz był w pełni świadom
konsekwencji wynikających z pozycji społecznej, którą
zajmował. Poza tym, jako człowiek dumny ze swego
pochodzenia szczycił się związaną z nim rolą, jaką spełniał na
dworze królewskim. W rozmowach z Alastairem podkreślał
nieraz, że nie ma zamiaru wiązać się małżeństwem,
jakkolwiek zdaje sobie sprawę, że kiedyś będzie musiał
pomyśleć o dziedzicu swego rodu. Uważając jednak, że ma na
to jeszcze dużo czasu, ani myślał o ożenku, i odkładał tę
sprawę jak najdalej.
Od dzieciństwa był świadom, że jego przyszła żona musi
wywodzić się z tej samej co on warstwy społeczeństwa,
ponieważ wraz z jego nazwiskiem przejmie część
obowiązków nie tylko w hrabstwie, w którym od pięciu
pokoleń jego rodzina posiadała swe włości, lecz także na
dworze królewskim. Do powinności markizy Wynchcombe
należała miedzy innymi opieka nad przytułkami, sierocińcami
i innymi instytucjami charytatywnymi, jak również inspekcja
szkół i szpitali w hrabstwie. Każda pani na Wynchcombe,
podobnie jak i matka Gilesa, była jedną z pierwszych dam
dworu, pełniących tradycyjnie rolę podkomorzyny królowej.
Pomimo iż markiz wciąż odsuwał od siebie myśl o
małżeństwie, doskonale zdawał sobie sprawę, że gdyby
wybrał na żonę nieodpowiednią osobę, konsekwencje tego
czynu rzuciłyby cień nie tylko na niego samego, lecz i na całą
jego rodzinę. Zawsze wydawało mu się, że gdy tylko przyjdzie
na to czas, poszuka sobie odpowiedniej kandydatki wśród
szlachetnie urodzonych córek rodzin londyńskich lub
dziewcząt debiutujących na balach w pałacu Buckingham...
Jednak gdy teraz rozważał ponownie swe plany na
przyszłość, stwierdził ze zdumieniem, że jeśli już musiałby
podjąć decyzję o małżeństwie, to tylko z Lucią mógł być
naprawdę szczęśliwy.
- Moje uczucie do niej nie jest jedynie pożądaniem -
stwierdził po namyśle. - Ona sprawia, że zaczynam myśleć!
Rozmawiając z nią czuję się tak, jak niegdyś podczas studiów
w Oksfordzie!
Ze wzruszeniem przypomniał sobie, jak bardzo
idealizował kobiety za swych studenckich czasów. Nieraz
potrafili wraz z kolegami przegadać całą noc, snując
wspaniałe plany na przyszłość. Każdy z nich miał własną
wizję idealnego świata, a pragnąc poświecić się jego
ulepszaniu zastanawiał się nieraz, czy wzorem rycerzy
maltańskich nie powinien ślubować czystości. Wspominając z
odrobiną pobłażania lata młodzieńczego zapału Giles musiał
przyznać, że był to jedyny okres w jego życiu, kiedy naprawdę
wierzył, że istnieją idee zdolne odmienić losy ludzkości.
Kiedy po opuszczeniu Oksfordu wstąpił do armii, miał do
czynienia z kobietami, które sprawiły, że zapomniał, iż istnieje
coś jeszcze poza rozkoszą cielesną. Później znalazł się na
wojnie, gdzie przez dłuższy czas zmuszony był myśleć jedynie
o tym, aby przeżyć. Nic dziwnego zatem, że po powrocie do
kraju dał się porwać w wir zabawy i rozrywek szeroko
dostępnych młodemu pokoleniu angielskich arystokratów.
Jako jeden z najbliższych towarzyszy księcia regenta nie
stronił także od towarzystwa kobiet ani od czysto zmysłowych
przyjemności.
- I niech mnie diabli, nadal tego pragnę! - mruknął Giles
do siebie z rozdrażnieniem.
A później... urzekło go niezwykłe piękno obrazów
Bernarda Beaumont i delikatna uroda jego córki. Giles
widział, z jakim zaskoczeniem Lucia patrzyła na Gianninę, i
zdawał sobie sprawę z tego, co dzieje się w jej sercu. Mimo to
dziewczyna potrafiła zachować się niezwykle dzielnie,
okazując w stosownym momencie ogromną przytomność
umysłu. Markiz nie zapominał o tym, że zawdzięcza jej życie.
- Kocham ją! - szeptał do siebie czując, jak tęsknota
ściska boleśnie jego serce. I nie wiedział, że w tej właśnie
chwili Lucia w swej kabinie także powtarza z rozpaczą te
same słowa.
- Kocham ją! Kocham! - mówił aż do utraty tchu.
Wciąż powracało do niego natrętne pytanie, co stałoby się,
gdyby ktoś z jego pozycją zapragnął poślubić córkę malarza.
Nie było mowy o tym, aby jakikolwiek artysta, nawet znany i
ogólnie podziwiany, został zaakceptowany w życiu
towarzyskim wyższych sfer. Ci spośród arystokracji, którzy
zachwycali się obrazami i rzeźbami, a nawet kupowali je do
swych kolekcji, w gruncie rzeczy pogardzali ich twórcami,
traktując
przedstawicieli
świata
artystycznego
jak
rzemieślników, oferujących swój towar na sprzedaż.
Giles pamiętał dobrze, jak wielu artystów bywało w domu
jego ojca. Żaden z nich nie został jednak nigdy zaproszony do
wspólnego posiłku ze swym protektorem. Przychodzili, aby
udzielać panu na Wynchcombe rad dotyczących jego kolekcji
lub proponować mu nowe prace do kupienia, lecz do stołu
podawano im w osobnym, specjalnie do tego celu
przeznaczonym pokoju.
Opuściwszy pokład, markiz zszedł do swojej kabiny, aby
spróbować choć trochę wypocząć. Przechodząc obok Sali
Waterloo, poczuł, że pragnie Lucii tak mocno, iż z trudem
przyszło mu powstrzymanie się od wyłamania drzwi i wzięcia
jej siłą.
„Może, gdybym tak uczynił, przystałaby na moje warunki,
nie mając innego wyjścia" - pomyślał w desperacji.
Czyż jednak, zniewoliwszy jej ciało, mógł spodziewać się
też, że uda mu się okiełznać jej ducha? Dobrze wiedział, że
nigdy nie udałoby mu się zmusić jej do całkowitej uległości.
Jednocześnie zaś nie spotkał w swoim życiu kobiety, która
budziłaby w nim równie silną potrzebę opiekowania się nią i
chronienia przed wszystkim, co mogło budzić lęk w jej
oczach.
Na próżno tłumaczył sobie, że Lucia zwróciła się ku
niemu po śmierci ojca, ponieważ nikogo innego nie było
wtedy przy niej. Wiedział, że nie ma już ucieczki od uczuć,
które żywił dla niej, i że to los tak chciał, aby byli sobie
przeznaczeni.
- I cóż mam robić? - pytał Giles w straszliwej rozterce. -
Cóż ja, u diabła, mam teraz robić?
Kiedy pierwsze promienie świtu rozjaśniły niebo nad
horyzontem, znał już odpowiedź.
* * *
Lucia także nie mogła zasnąć. Kilkakrotnie próbowała się
modlić, lecz bez skutku. Jej myśli wciąż uciekały do
wspomnień z ostatniego wieczoru. W końcu usiadła na łóżku,
patrząc przez odsłonięty bulaj na odbijające się w morskiej
toni gwiazdy. Wokół panowała cisza przerywana od czasu do
czasu lekkimi uderzeniami fal o kadłub statku. Lucia
przypomniała sobie, jak cytując Johna Donne, Giles mówił jej
kiedyś, że i on ma swoją gwiazdkę z nieba, o której zdobyciu
marzy.
- Bardzo chciałabym mu w tym dopomóc - szepnęła ze
łzami w oczach. - Czego jednak może pragnąć człowiek tak
inteligentny i pełen wewnętrznej siły jak on? Gdyby tylko
zechciał, ludzie słuchaliby go, z szacunkiem postępując
według jego zaleceń. Mógłby odnaleźć swoją drogę walcząc o
lepsze jutro dla naszego kraju. Jestem pewna, że potrafiłabym
przekonać go o tym!
I wspominając swoje dyskusje z matką zaczęła planować,
jakich argumentów powinna użyć, aby Giles uwierzył we
własne możliwości i odnalazł cel swojego życia w działaniu
na rzecz dobra narodu. Kiedy zaś gwiazdy zaczęły blednąć
zwiastując rychle nadejście świtu, wiedziała już, że miłość
rzeczywiście liczy się bardziej niż cokolwiek innego.
Zdecydowała bowiem, że to, czego może dokonać Giles pod
jej wpływem, jest daleko ważniejsze niż jej własne
przekonania, a nawet głos sumienia. Dla niego samego i dla
jego przyszłych dokonań zdecydowała się przyjąć propozycję
pozostania z nim jako jego utrzymanka.
- Wybacz mi, mamo - szepnęła spoglądając w jaśniejące
na wschodzie niebo. - Być może kiedyś zostanę za to ukarana.
Może nawet... usunie mnie on za jakiś czas ze swego życia tak
jak tę wenecjankę i... będzie patrzył tak samo zimno jak na nią
wtedy... Wiem o tym. Mam jednak nadzieję, że do tego czasu
zdołam osiągnąć to, aby uwierzył w siebie!
Po chwili milczenia dodała:
- Właśnie ty powinnaś mnie zrozumieć najlepiej! Tak
bardzo kochałaś ojca! Szczęście, które mu dałaś, sprawiło, że
malował on tak wspaniale!
Mówiąc to Lucia zaczęła wspominać, jak obrazy jej ojca z
roku na rok osiągały coraz większą wartość artystyczną. To
matka była właśnie tą osobą, która inspirowała go, zachęcając
do dalszych prób. Uważała przy tym, że nawet jeśli nikt ze
współczesnych nie zrozumie ani nie doceni jego dzieła,
obowiązkiem artysty jest tworzenie dla przyszłych pokoleń. -
„Pewnego dnia znajdzie się ktoś, kto zdolny będzie pojąć całe
piękno, które zawarte jest w twoich płótnach - mówiła. - I
wierz mi, kochany, że świat jeszcze będzie ci wdzięczny za to,
czego dokonałeś!"
- Sama wiec widzisz, mamo - kontynuowała swój
monolog Lucia - że tylko ty mogłaś przekonać tatę, iż jego
talent jest bezcennym darem od Boga, którego nie wolno
zaprzepaścić! Podobnie i ja stanę się dla markiza tą osobą,
która poprowadzi go do chwały i pozwoli mu spełnić się w
walce o sprawiedliwość!
Gdy to mówiła, pierwsze promienie wschodzącego słońca
wpadły przez okrągłe okienko do kajuty, w jednej chwili
wypełniając ją złocistym światłem. Lucii wydało się, że jest to
odpowiedź na jej pełne żaru słowa. Promień słoneczny, który
padł na jej twarz, był jak delikatny dotyk dłoni matki, która
pragnie pocieszyć i dodać otuchy.
- Powiem mu, że... zgadzam się uczynić to, czego ode
mnie żąda - szepnęła Lucia czując na policzku ciepłą
słoneczną pieszczotę. - I będę prosić Boga, aby markiz nie
znudził się mną zbyt szybko i nie... kazał odejść.
Lucia przeczuwała, że istnieje coś, o czym nie wie, a co
wiąże się ze słowem „kochanka". Była jednak pewna, że
wszystko, cokolwiek miał uczynić z nią markiz, będzie tak
samo cudowne jak pocałunki, którymi obdarzył ją zeszłego
wieczoru. Powiedział jej przecież, że kocha ją tak, jak żadną
inną kobietę na świecie. Jeśli to była prawda, nie powinna
wciąż wywoływać z pamięci wspomnienia Gianniny i szukać
porównania między nią a sobą. Nauczono ją jednak, że każda
miłość powinna być dana od Boga i dlatego wciąż czuła, że
godząc się na warunki markiza, popełnia grzech.
- Przez całe życie będę błagać Boga o przebaczenie -
powiedziała do siebie. - A jeśli przyczynię się do tego, że
markiz odniesie sukces w swojej walce o dobrą sprawę,
pozwoli mi to zapomnieć o... moim wstydzie i wyrzutach
sumienia.
Na próżno jednak szukała dla siebie usprawiedliwienia.
Przed oczyma widziała wciąż wymalowaną twarz Gianniny
Rosso i jej pełne teatralnej przesady ruchy. Już od pierwszego
rzutu oka można było się domyślić, że jest ona nie tylko
związana ze sceną, ale również należy do kobiet, w których
towarzystwie
tak
chętnie spędzali czas dżentelmeni
przebywający w Wenecji. Matka Lucii spoglądała na nie
zawsze z pogardą i nie życzyła sobie żadnych dyskusji na ich
temat.
- Prawdziwa lady nawet nie zauważa tych osób -
powiedziała kiedyś do Lucii, gdy siedząc w operowej loży
czekały na rozpoczęcie przedstawienia.
- Ale one są takie ładne, mamo! - odparła dziewczyna
obserwując, jak wystrojone i błyszczące od biżuterii kokietki
plotkują ze sobą wybuchając co chwila głośnym śmiechem lub
flirtują otwarcie z towarzyszącymi im eleganckimi
mężczyznami.
- Proszę cię, abyś patrzyła na scenę, Lucio! - zażądała
matka ostro. - I pamiętaj: dla prawdziwej damy takie istoty w
ogóle nie istnieją!
„Ale jednak one istnieją, mamo - pomyślała Lucia - a
markiz właśnie poprosił mnie, abym została jedną z nich!"
Była ciekawa, czy Giles zażąda od niej również, aby
zaczęła się malować i czy będzie obsypywał ją klejnotami, tak
jak to przyrzekał Gianninie. „Dokądkolwiek z nim pójdę -
myślała - damy takie jak moja mama będą udawały, że mnie
wcale nie zauważają..."
Wyobraziwszy to sobie, Lucia aż wtuliła głowę w ramiona
ze wstydu. Zaraz jednak przypomniała sobie, że tak samo
reagowała, gdy jakiś mężczyzna podążał wytrwale jej śladem
po weneckich zaułkach. Jeśli zostanie sama, nic już nie
uchroni jej przed męską natarczywością. Nawet jeśli
pogrzebie się żywcem w Little Morden, widując tylko nianię i
miejscowych wieśniaków, prześladowcy zdołają odnaleźć
drogę do niej.
- I cóż mogę wtedy uczynić? - zadawała sobie pytanie. -
Kiedy skończą się pieniądze, które markiz zapłaci mi za
obrazy ojca, będę zmuszona ruszyć między ludzi, aby zarabiać
na życie!
Widząc, że powraca wciąż do wyjściowego punktu swoich
rozważań, Lucia pojęła, że tylko u boku markiza poczuje się
całkowicie bezpieczna. Poza tym będzie mogła poświecić się
temu, aby sięgnął w końcu po swoją gwiazdkę z nieba...
Jednocześnie dręczyła ją myśl, że jeśli udałoby jej się jakoś
uciszyć wyrzuty sumienia, zawsze obawiałaby się chwili, w
której markiz dałby jej odczuć, że już dłużej jej nie potrzebuje.
- Muszę być z nim! - zadecydowała ostatecznie. - Ale
proszę... Boże, dopomóż mi!
* * *
Słońce świeciło coraz bardziej złociście, w miarę jak
wznosiło się wyżej nad horyzontem. Na pokładzie ponad
głową Lucii zatupotały czyjeś spieszne kroki. Dziewczyna
wstała z łóżka i ubierając się zerknęła z obawą w lustro.
Podejrzewając, że nie przespana noc pozostawi ślady na jej
twarzy, zdziwiła się, iż oczy jej są błyszczące, a cera jasna jak
zwykle. Czuła też niespodziewany wewnętrzny spokój, który
ogarnął ją jakby wbrew temu, co nie pozwoliło jej zmrużyć
oka aż do rana.
- To dlatego, że kocham go pomimo wszystko! -
powiedziała półgłosem.
Po namyśle wybrała jedną ze swych starych, prostych w
kroju sukienek, której materiał spłowiały był już i wyblakły od
częstego prania. Wkładając ją poczuła, że na samą myśl o tym,
iż za chwilę ujrzy markiza, serce bije jej mocniej. Pomyślała
też, że na pewno będzie on bardzo zadowolony słysząc, iż
zmieniła zdanie. Z pewnością znów zacznie się do mnie
uśmiechać - pomyślała - lub będzie chciał mnie całować. A
ja... w jego ramionach zapomnę o wszystkich moich lękach,
bo kocham go bardziej niż własne życie!
Teraz już Lucia wiedziała, że to prawda. Z odrobiną
melancholii rozważała też, że najlepiej byłoby, gdyby dzień, w
którym on każe jej odejść, był także ostatnim dniem jej życia.
• - '
„Będę cieszyła się życiem i miłością, dopóki będziemy
razem - rozważała. - Bez niego nie mam po co żyć i mam
nadzieję, że odejdę tak jak tato, wkrótce po tym, kiedy mama
umarła."
Spoglądając ponownie w lustro, Lucia poprawiła włosy.
Patrząc na widoczne w odbiciu usta wspomniała wczorajsze
pocałunki Gilesa i zarumieniła się gwałtownie. Była pewna, że
jej wargi są teraz całkiem inne niż wtedy, zanim nauczyły się
przyjmować pieszczotę jego warg i zanim ona sama doznała
uczuć, które zdawały się odrywać ją od ziemi.
„Kocham go i chcę być razem z nim!" - pomyślała chcąc
czym prędzej pobiec ku niemu, aby przekonać się, że pomimo
tego, co zaszło miedzy nimi wczoraj, on nadal jej pragnie. Na
myśl o tym, że zniechęcony jej zachowaniem Giles mógłby
rozmyślić się i zwrócić ku innej kobiecie, Lucia poczuła
lodowate zimno w piersi. Znów nawiedziło ją wspomnienie
Gianniny.
- Nie, to niemożliwe - stwierdziła z nagłą pewnością. -
To, co istnieje między nami, nie mogłoby zniknąć w ciągu
zaledwie jednej nocy! Bóg chciał, abyśmy się pokochali, i to
on sprawi, że nasza miłość będzie trwała wiecznie!
Pragnąc natychmiast upewnić się o tym, podbiegła do
drzwi kabiny i otworzyła je na oścież. W tym samym
momencie otworzyły się drzwi kabiny markiza i ukazał się w
nich on sam. Stanęli obydwoje naprzeciw siebie, patrząc sobie
w oczy, jak gdyby zaklęto ich nagle w kamienie.
- Chciałam... ci coś... powiedzieć... - wykrztusiła w końcu
Lucia, drżąc i z trudem dobierając słowa.
Podszedłszy szybko, markiz ujął jej dłoń.
- Przebacz mi, najdroższa - powiedział wzruszonym
głosem. - Przebacz i powiedz, kiedy mam wyznaczyć datę
ślubu!
Rozdział 7
Z szeroko otwartymi oczyma Lucia patrzyła na markiza
bez słowa.
- Mam zamiar udać się na mały spacerek po lądzie -
powiedział Giles uśmiechając się lekko. - Czy nie
zechciałabyś mi towarzyszyć? Wydaje mi się, że mamy sobie
dużo do powiedzenia!
Mówiąc to wyciągnął rękę i ujął dłoń Lucii. Dziewczyna
w milczeniu pozwoliła mu poprowadzić się schodkami
wiodącymi na pokład. Czując, jak od palców Gilesa płynie ku
niej dziwne, tajemnicze ciepło, myślała tylko o tym, że
mogłaby tak trzymać go za rękę przez całą wieczność.
Wyszedłszy na pokład, markiz wydał kilka krótkich
poleceń i już po chwili paru członków załogi opuściło na
wodę niewielką łódź. Jacht stał na kotwicy w niewielkiej, lecz
bardzo malowniczej zatoce, otoczonej z trzech stron przez
niezbyt wysokie skały. W jednej z nich wykuto schodki, po
których wygodnie można było wspiąć się na górę.
Z burty jachtu opuszczono do łodzi sznurową drabinkę.
Markiz zszedł po niej pierwszy i chwyciwszy Lucię silnie w
pasie, lekko jak piórko przeniósł ją do chyboczącej się na
falach łupiny. Czując uścisk dłoni Gilesa na swojej talii,
dziewczyna zadrżała, po czym zarumieniła się, będąc
przekonana, iż on to spostrzegł.
Wioślarze doprowadzili łódkę do miejsca, gdzie zaczynał
się falochron. Markiz i Lucia postanowili przejść wzdłuż
niego aż do brzegu.
- Proszę powrócić tu za godzinę! - polecił markiz
marynarzom, po czym ostrożnie poprowadził Lucię po
deskach przybitych do osadzonych w dnie morskim pali.
W milczeniu wspięli się po skalnych schodkach na szczyt
klifowego
wybrzeża.
Na
niewielkim,
kamienistym
płaskowyżu, który ukazał się ich oczom, rosły gdzieniegdzie
karłowate krzewy, pokryte bujnym kwieciem. Dalej ciągnął
się szereg drzew mimozy, złocących się pięknie w porannym
słońcu'.
Markiz ponownie wziął Lucię za rękę i obydwoje poszli
niespiesznie ścieżką wijącą się wśród drzew. Doprowadziła
ich ona do miejsca, skąd roztaczał się wspaniały widok na całą
zatokę. Wydeptana droga świadczyła o tym, że miejsce to było
często odwiedzane przez amatorów letnich wycieczek. O tej
porze roku, a także o tak wczesnej godzinie markiz i Lucia nie
musieli obawiać się, że ktoś zakłóci im spokój.
Ujrzawszy nie opodal małą ławeczkę, Giles podprowadził
ku niej Lucię. Dziewczyna usiadła, wznosząc ku niemu
pytający wzrok. Siadając obok, Giles ujął obie dłonie Lucii w
swoje ręce.
- Kocham cię! - powiedział. - Nie mogłem usnąć ostatniej
nocy, kiedy uświadomiłem sobie, jak bardzo zraniłem twoje
uczucia. Teraz już wiem na pewno, że nic na świecie nie jest
ważniejsze od naszej miłości!
Ponieważ były to prawie dokładnie te same słowa, które
Lucia pragnęła powiedzieć jemu, dziewczyna uścisnęła tylko
lekko dłoń ukochanego, po czym powiedziała cicho:
- Ja... też myślałam o tobie.
- Byłem tego pewien, najdroższa.
- 1 chciałabym... ci coś... powiedzieć.
- Słucham cię z uwagą - odparł markiz uśmiechając się do
niej. - Nie mów jednak zbyt długo, bo najbardziej mam ochotę
cię całować!
- Nie... poczekaj, proszę! - szepnęła Lucia widząc, że
Giles zbliża swą twarz do jej twarzy. - Najpierw musisz...
mnie wysłuchać!
Delikatnie uwolniła dłoń z jego uścisku czując, że dopóki
go dotyka, jest w stanie myśleć tylko o tym, jak wspaniałą
rzeczą jest być tak blisko przy nim. Giles wydawał się
rozumieć, co dzieje się w jej sercu. Usiadłszy prosto na ławce
zwrócił ku Lucii twarz i spojrzał na nią poważnym, pełnym
wyczekiwania wzrokiem. Dziewczyna wahała się jednak przez
pewien czas, jakby starannie ważąc w myśli słowa, które
miały paść za chwilę.
- Nie ma na świecie istoty bardziej godnej uwielbienia niż
ty! - przerwał milczenie markiz patrząc na nią z zachwytem. -
Odkąd ujrzałem cię po raz pierwszy, śnisz mi się co noc.
Oprócz ciebie nie istnieją dla mnie żadne inne kobiety!
Widząc jednak, że Lucia poruszyła się niespokojnie, jakby
przeszył ją nagły dreszcz, dodał:
- Co chciałaś mi powiedzieć?
- Ja... też myślałam przez całą noc - zaczęła Lucia
złożywszy dłonie. Myślałam o tym... jak bardzo cię kocham i
że... właśnie dlatego zrobię to... o co mnie prosiłeś.
- Przeczuwałem, że tak powiesz - odparł markiz. - Ja
jednak pragnę, abyś była przy mnie już zawsze, i to nie w
tajemnicy przed światem!
Lucia odetchnęła głęboko.
- Ja też chciałabym, aby tak było - powiedziała ze
smutkiem. - Ale... ponieważ nasze małżeństwo jest
niemożliwe...
- Zamierzam ożenić się z tobą - przerwał markiz. - I nie
rozumiem, jak mogłem okazać się takim tępym głupcem,
szukając innego rozwiązania!
- Ależ nie... - zaoponowała Lucia. - Miałeś wtedy rację.
Nie wolno nam zaprzepaścić czegoś tak pięknego jak nasza
miłość. A ponieważ nie mogę zostać twoją żoną...
Markiz uśmiechnął się z czułością.
- Mówiąc to masz na myśli mnie, a nie siebie, prawda? -
zapytał. - Kocham cię za to jeszcze bardziej! Jednak
oświadczam ci, że podjąłem już decyzję: chcę uczynić ciebie
moją żoną!
Lucia milczała siedząc z opuszczoną głową.
- Nigdy... nie marzyłam nawet o tym, że poprosisz mnie o
rękę! - powiedziała w końcu niepewnym głosem. - Nie
przyszłoby mi to na myśl, ponieważ wiem, że to jest...
niemożliwe.
-
Dlaczego niemożliwe? - spytał Giles nieco
zniecierpliwionym tonem.
- Jesteś... bardzo ważną osobą - wyjaśniła Lucia nieśmiało
- a mama zawsze mówiła mi, że ludzie z twoim
pochodzeniem... szukają towarzyszek życia wśród... równych
sobie. Przecież twoja pozycja nie pozwala na to, abyś miał...
wstydzić się swojej żony.
- Wstydzić się? - żachnął się markiz. - Będę dumny
mogąc mieć u swego boku kobietę tak piękną i szlachetną jak
ty!
Lucia nie odpowiedziała patrząc w bok. Obserwując jej
delikatny profil, Giles pomyślał mimo woli, że podobnie
doskonałe rysy widział jedynie u posągów bogiń greckich.
„Ktokolwiek spojrzy na nią choć raz - pomyślał - nie
będzie miał żadnych wątpliwości, że w jej żyłach płynie krew
szlachetnie urodzonych przodków."
- To dla mnie wielki zaszczyt - powiedziała nagle Lucia
odwracając się do niego. - I nigdy nie zapomnę, że chciałeś,
abym została twoją żoną. Jednak, choć kocham cię z całego
serca, nie mogę wyjść za ciebie!
Mówiła z takim zdecydowaniem, że markiz spojrzał na nią
zaskoczony.
- Czy naprawdę myślisz, że pozwolę, żebyś mnie
odrzuciła, Lucio? - spytał. - Podjąłem już decyzję o naszym
przyszłym losie i nie zmienię zdania, chyba że powiesz, że
mnie już nie kochasz!
Lucia wydała cichy, pełen bólu okrzyk.
- Proszę cię! - zwróciła ku niemu oczy pełne łez. -
Musisz... spróbować to zrozumieć! Kocham cię całym sercem
i pragnę być z tobą, dopóki... będziesz mnie potrzebował. Ale
nie mówmy już więcej o małżeństwie!
- Dlaczego? - słowo to zabrzmiało w ustach Gilesa twardo
jak wystrzał. - Nie widzę żadnego powodu. abyśmy mieli
unikać tego tematu. Chyba że... jesteś już zamężna!
- Nie! Oczywiście, że nie jestem! - powiedziała szybko
Lucia. - Jednak... nie wolno mi nawet myśleć o zostaniu twoją
żoną! Nic więcej nie mogę ci powiedzieć!
Giles patrzył na nią z nieopisanym zaskoczeniem.
- Nie przypuszczasz chyba, że pogodzę się z tym nie
uzyskawszy zadowalających wyjaśnień z twojej strony?
Wiem, że mnie kochasz, Lucio! Kochasz mnie tak, jak ja
kocham ciebie, i musisz mi wyjaśnić, dlaczego wolisz być
moją kochanką niż żoną!
Ostatnie zdanie wypowiedział rozmyślnie ostrym,
twardym tonem, aby skłonić Lucię do mówienia. Spostrzegł,
że słysząc jego szorstkie słowa, dziewczyna zadrżała jak od
nagłego ciosu. Opamiętawszy się więc, zwrócił się do niej
łagodniej:
- Cóż to za tajemnica, której nie chcesz nawet mnie
wyjawić? Czy nie wiesz, że nic nie ukryje się przede mną?
- Uważam, że nie powinnam ci tego mówić.
- Zapewniam cię, że się mylisz! - przerwał jej delikatnie,
lecz stanowczo. - Czy sądzisz, że pozwolę, aby pomiędzy
nami wyrósł mur tajemnicy, którą pragniesz ukryć?
Widząc, że Lucia milczy nadal, dodał:
- Cokolwiek to jest, bądź pewna, że nie zmieni moich
uczuć do ciebie. Zawsze będę cię kochał. Wiem, że tylko z
tobą mogę być szczęśliwy!
Pod wpływem jego słów oczy Lucii napełniły się łzami.
- Jak to... możliwe, że spotkałam na swej drodze kogoś
tak cudownego jak ty? - wyszeptała. - Mówisz mi zawsze to,
co pragnęłabym od ciebie usłyszeć. Każde twoje słowo jest
jak balsam dla mojego serca!
- Ja czuję dokładnie to samo! - zapewnił ją Giles. - I
dlatego, najdroższa, nie możemy pozwolić, aby zaistniało coś,
co stanie pomiędzy nami. Ani teraz, ani w przyszłości!
Lucia ponownie odwróciła głowę, błądząc zamyślonym
wzrokiem gdzieś w oddali. Markiz domyślił się, że rozważa w
duchu, jak powinna postąpić.
- Niezależnie od tego, czy weźmiemy ślub, czy będziemy
żyć w wolnym związku - ciągnął po chwili dalej - jedno jest
pewne: zostaliśmy sobie przeznaczeni. Jesteśmy jak jedno
ciało i jedna dusza i nic nie jest w stanie tego zmienić!
Ujrzawszy, jak łzy spływają szybko po policzkach Lucii,
Giles wykonał taki ruch, jakby chciał przytulić ją do siebie.
Jednak obawa, aby nie spłoszyć ukochanej, kazała mu
powstrzymać czuły gest.
- Wyznaj mi wszystko, najmilsza - szepnął. - Przyrzekam,
że postaram się zrozumieć, nawet jeśli byłoby to dla mnie
trudne!
Lucia milczała jeszcze przez chwilę. Potem zaczęła mówić
głosem, który wydawał się należeć do zupełnie innej osoby:
- Nie mogę... cię poślubić, ponieważ tak naprawdę nie
wiem, kim jestem. Ludzie... będą cię pytać, skąd pochodzi
twoja żona. Co powiedzą jeśli... nie będziesz mógł udzielić im
odpowiedzi?
Markiz patrzył na nią, mrugając z zaskoczeniem oczyma.
- Nic nie pojmuję - przyznał wreszcie. - Czy mogłabyś
opowiedzieć mi wszystko dokładnie od samego początku?
- Mama powtarzała mi zawsze - odparła Lucia - że nie
wolno mówić mi o tym nikomu, z wyjątkiem... mojego...
przyszłego męża. - Widząc, że markiz żywo zareagował na te
słowa, dziewczyna dodała czym prędzej: - Mama nigdy nie
przypuszczała, że mogłabym poślubić kogoś takiego jak ty.
Prawdę mówiąc uważała, że to... niemożliwe. Przypuszczała,
że wyjdę kiedyś za kogoś... zwykłego, dla kogo historia
mojego pochodzenia nie będzie sprawą ważną.
- To ja jestem tym, który zostanie twoim mężem -
oświadczył markiz. - I nic nie stanie nam na przeszkodzie!
Uśmiechnąwszy się blado, Lucia otarła łzy płynące jej po
policzkach.
- Wiesz dobrze, najmilszy, że to tylko nasze marzenia -
szepnęła. - Będąc tym, kim jesteś, nie możesz temu zaradzić,
gdyż... to twoja pozycja czyni sprawę tak trudną.
- Zdradź mi swoją tajemnicę, a ja sam zadecyduję, czy nie
ma wyjścia z tej sytuacji - powiedział Giles. - Zanim jednak
zaczniesz swoją opowieść, zapewniam cię raz jeszcze, że nie
ma na świecie nic: przeszkody, klątwy, a nawet zbrodni, które
mogłyby stanąć pomiędzy nami!
Lucia odetchnęła głęboko jak ktoś, kto szykuje się do
skoku na głęboką wodę.
- Mój ojciec... wcale nie nazywał się Beaumont - zaczęła
cicho. - Jego prawdziwe nazwisko brzmi... Beaufoy.
Nie zważając na stłumiony okrzyk zdumienia, który
wyrwał się z ust Gilesa, mówiła dalej:
- W istocie był on... najmłodszym synem księcia
Beauhampton!
- Czy to być może? - wykrzyknął markiz ze zdumieniem.
Lucia skinęła głową.
- Ale dlaczego... - pytał Giles poruszony do głębi. -
Dlaczego malował pod przybranym nazwiskiem?
- Właśnie o tym zamierzam ci opowiedzieć. Pochyliwszy
się do przodu, markiz ujął dłoń Lucii.
- Cały zamieniam się w słuch, najdroższa.
- Kiedy mój dziadek, książę Beauhampton, miał ponad
pięćdziesiąt lat, korzystając z zawieszenia broni między
Francją i Anglią, wybrał się w odwiedziny do swego starego
przyjaciela - wielkiego księcia Maksymiliana, władcy
Walenstein.
Widząc zdumienie na twarzy markiza, Lucia pospieszyła z
wyjaśnieniem:
- Walenstein było niewielkim państwem, położonym tuż
przy granicy z Austrią. Mówiono, że jego mieszkańcy byli
ludźmi wyjątkowo życzliwymi i pogodnymi.
- Słyszałem o tym - skinął głową Giles.
- Przed wyruszeniem w drogę powrotną do Anglii książę
poprosił przyjaciela, aby oddał mu rękę swej najmłodszej
córki, księżniczki Ileny. - Lucia westchnęła głęboko, po czym
mówiła dalej: - Księżniczka, która w czasie pobytu
angielskiego gościa przebywała głównie ze swą guwernantką
w pokoju do nauki, rozmawiała zaledwie kilka razy z księciem
Beauhampton. Jakież więc było jej zaskoczenie, gdy
usłyszała, iż ma zostać żoną tego człowieka. Tak zadecydował
wielki książę Maksymilian i pozostało jej jedynie
podporządkować się jego woli!
- Nie chciała poślubić Anglika? - spytał markiz.
- Nie chodziło tu o jego narodowość! - wyjaśniła prędko
Lucia. - Zresztą babka Ileny była również Angielką i
dziewczyna zawsze marzyła o tym, aby zobaczyć kraj, o
którym tyle słyszała. - Lucia przerwała na chwilę, jak gdyby
szukając właściwych słów do kontynuowania opowieści. -
Ona... myśląc o swym przyszłym mężu, widziała go w
marzeniach jako młodego i przystojnego człowieka. Książę
Beauhampton, jakkolwiek prezentował się bardzo dobrze,
wydawał jej się strasznie stary!
- Mów dalej, najdroższa! - zachęcił ją Giles widząc, że
dziewczyna zawahała się lekko.
- Sądzę, że domyślasz się, co było dalej - odparła Lucia. -
Księżniczka Ilena pojechała wraz ze swoją babką do Anglii,
aby gościć w majątku księcia, w Kornwalii.
- Ile miała wtedy lat?
- Tuż przed wyruszeniem w podróż ukończyła
osiemnaście. Jej babka, księżna - wdowa, bardzo cieszyła się
na małżeństwo wnuczki z angielskim arystokratą, podczas gdy
Ilena płakała po nocach. - Rozłożywszy w bezradnym geście
ręce, Lucia opowiadała dalej: - Lękiem napełniała ją myśl, że
ma poślubić człowieka, o którym słyszała, iż ma już pięcioro
dorosłych dzieci: trzech synów i dwie córki!
- Wyobrażam to sobie! - mruknął markiz.
- Przybywszy do kornwalijskiej posiadłości księcia,
spotkała tam jego najmłodszego syna, Bernarda...
- I zakochała się w nim! - wykrzyknął domyślnie Giles.
- Od pierwszego wejrzenia i z wzajemnością! - Lucia
poważnie skinęła głowa. - Po latach jeszcze wspominali, jak
ujrzawszy się po raz pierwszy, nie mogli oderwać od siebie
wzroku!
- I co się stało dalej?
- Z początku uczucie to napełniało ich bólem i rozpaczą,
ponieważ sytuacja wydawała się beznadziejna. Bernard, czyli
mój ojciec, postanowił już nawet, że na zawsze opuści Anglię.
Nie mógł pogodzić się z myślą, iż jego ukochana miała
poślubić jego własnego ojca!
- W pełni go rozumiem! - powiedział cicho markiz.
- Żyli tak obok siebie, z dnia na dzień coraz bardziej
nieszczęśliwi. W końcu ojciec... wpadł na pewien pomysł.
- Jaki?
- To był bardzo sprytny plan. Wymagał tylko... bardzo
starannego przygotowania.
- Cóż zatem uczynili?
- Najpierw ojciec wyprowadził ze stajni dwa dobre konie,
a służba została powiadomiona, że sprzedał je jednemu z
mieszkających niedaleko przyjaciół. - Starając się wyjaśnić
wszystko jak najdokładniej, Lucia mówiła powoli, starannie
dobierając słowa. - Następnie wyniósł po kryjomu ze swych
pokojów tyle ubrań, ile tylko zdołał, i umieścił je także w
domu swego przyjaciela. - Dziewczyna przerwała na chwilę,
aby nabrać oddechu, po czym mówiła dalej: - Mamie nie
poszłoby łatwo z pokojówkami, przekazała więc ojcu tylko
kitka sztuk odzieży, a on przewiózł je natychmiast w to samo
miejsce, gdzie ukrył resztę rzeczy. - Westchnąwszy nerwowo,
Lucia powiedziała: - Wyobrażam sobie, z jakim niepokojem
przystępowali do zrealizowania swoich planów. W każdej
chwili groziło im odkrycie ich tajemnych przygotowań.
Niechby tylko ktoś ze służby doniósł o swoich podejrzeniach
księciu lub babce Ileny!
- To był prawdziwy wyścig z czasem - przyznał markiz.
- Kiedy książę Beauhampton oznajmił swej narzeczonej,
że wracają do Walenstein, aby tam wziąć ślub, na cztery dni
przed planowaną datą wyjazdu, ojciec zdecydował, że już
dłużej nie mogą czekać.
- I co zrobili?
- Wymknęli się z domu księcia o świcie; kiedy wszyscy
jeszcze spali. Mama zostawiła liścik do babki, zawiadamiając
ją, że pojechała wraz z Bernardem podziwiać Groty Smoka o
wschodzie słońca. - W tym miejscu Lucia uznała za stosowne
wyjaśnić: - Groty Smoka są bardzo sławnym i często
odwiedzanym miejscem. Wszyscy goście mojego dziadka
robili sobie do nich wycieczki. Można się tam dostać tylko
łodzią.
Markizowi, który słuchał słów Lucii bardzo uważnie,
wydało się nagle, że pojmuje plan Bernarda.
- Obydwoje płynęli więc łodzią wzdłuż wybrzeża.
Następnie ojciec zostawił mamę na brzegu, a sam, zdjąwszy
ubranie, popłynął w pobliże Grot Smoka. Tam wyrzucił
wiosła za burtę i, chociaż było to niezwykle trudne, przewrócił
łódź do góry dnem.
- Już wiem, dlaczego tak uczynił! - wykrzyknął markiz.
- Wypchnąwszy łódź na pełne morze, wrócił wpław aż do
miejsca, gdzie wysiadła z łodzi mama. Szybko włożył ubranie,
po czym pobiegli do lasu, a tam czekał już przyjaciel Bernarda
z dwoma osiodłanymi końmi.
- To był bardzo pomysłowy plan! - orzekł uśmiechając się
markiz.
- Puścili się galopem - ciągnęła Lucia - pragnąc jak
najbardziej oddalić się od posiadłości księcia, zanim ich
przedłużająca się nieobecność zaniepokoi domowników.
- I udało im się umknąć?
- Tak. Już nazajutrz wszystkie gazety pisały o tragedii,
która wydarzyła się przy Grotach Smoka. Oczekiwano, że lada
dzień zwłoki dwojga młodych ludzi zostaną wyrzucone na
brzeg. - Lucia roześmiała się cicho, po czym dodała: - Byli
jednak i tacy, którzy mówili, że morze nie odda ich nigdy,
ponieważ wokół skał tworzą się o tamtej porze roku
wyjątkowo silne prądy!
- I nikt nie podejrzewał, że może oni żyją? - spytał
markiz.
Lucia pokręciła przecząco głową.
- Ojciec miał trochę swoich pieniędzy - opowiadała dalej.
- Kiedy wraz z mamą podjęli decyzję o ucieczce, pobrał z
banku większą sumę, przekraczając nawet istniejące konto,
- To było wszystko, za co mieli żyć od tej pory?
- Oczywiście czekało ich życie pełne wyrzeczeń -
przyznała Lucia. - Bardzo się cieszyli, gdy przyszłam na
świat, co nastąpiło w roku 1805. Obawiam się jednak, że
wydarzenie to pociągnęło za sobą pewne wydatki.
- A kiedy postanowili zamieszkać w Little Morden?
- Ojciec przyjeżdżał do Worcestershire, kiedy był jeszcze
chłopcem. Zawsze podobał mu się ten cichy, spokojny zakątek
kraju. Tam najpierw pojechali. Za kilka szylingów na tydzień
wynajęli niewielki domek, w którym spędzili cudowny
miesiąc miodowy. Tak mówiła mama. W tym domku - dodała
ciszej - spędziłam całe swoje dzieciństwo. Bardzo go
kochałam i... tęsknię do niego.
- Rozumiem twoje przywiązanie do tego miejsca -
powiedział Giles - mieszkałaś tam z rodzicami, którzy
poświęcili wszystko dla miłości!
- Zawsze jednak prześladował ich lęk, że ktoś odkryje, iż
wcale nie zginęli. Wiedzieli, że byłby to nie lada skandal.
- Wyobrażam sobie! - przyznał markiz. - Ale przecież
udało im się do śmierci zachować ich tajemnicę!
Lucia skinęła głową, a potem podjęła swą opowieść:
- Mama zachęcała ojca do tego, aby malował jak
najwięcej. To ona odkryła jego talent. Kiedy w domu
zaczynało brakować pieniędzy, zawsze udawało się znaleźć
kogoś, kto zamawiał portret lub pejzaż. Gdyby malował tylko
takie obrazy, mielibyśmy zawsze dosyć pieniędzy. Te płótna,
nad którymi lubił pracować naprawdę, nie były przeznaczone
na sprzedaż.
Markiz milczał, patrząc na Lucię zamyślonym wzrokiem.
- Teraz już rozumiesz - szepnęła dziewczyna - że ja nie
mam nawet... nazwiska, pod którym mogłabym cię poślubić. I
ponieważ nikt i nigdy nie może się dowiedzieć, kim jestem
naprawdę, nie wolno mi wyjść za mąż za kogoś takiego jak ty.
Nagle Giles wyciągnął ku niej ramiona i przytulił ją do
siebie.
- Czy naprawdę myślisz, najdroższa, że nie potrafię być
równie mądry i przebiegły jak twój ojciec? - szepnął. - Wiem
już, co zrobić, by nikt nie odkrył twojej tajemnicy. Nikomu
przez myśl nie przejdzie, że poślubiłem „pannę Beaumont
Znikąd".
Lucia wyprostowała
się
patrząc
na
niego
z
niedowierzaniem.
- Jak chcesz to zrobić? - spytała bezradnie. - Ja... nic nie
rozumiem.
- Musisz uwierzyć w moją inteligencję - oznajmił Giles, z
trudem ukrywając uśmiech. - Jeśli twoi rodzice przez tyle lat
nie zostali zdemaskowani, nam również się uda!
- To niemożliwe! - zaprotestowała Lucia. - Jeśli zostanę
twoją żoną, nic nie powstrzyma ludzi od... zadawania pytań na
temat mojego pochodzenia!
- Zgadzam się z tobą - przyznał wesoło markiz. - I dlatego
musimy przygotować sobie wiarygodną historyjkę!
Lucia patrzyła na niego, mrugając oczyma z zaskoczenia.
- Ale jaką? - spytała ze smutkiem.
- Wszystko już sobie ułożyłem - oznajmił Giles. - Ale
teraz, moja najmilsza, chciałbym jeszcze raz usłyszeć z twoich
ust zapewnienie, że nie ma nic ważniejszego na świecie niż
nasza miłość i że nic już nie przeszkodzi ci kochać mnie tak,
jak ja ciebie kocham!
- Kocham cię! Kocham! - odpowiedziała gorąco Lucia. -
Ale...
- Nie ma żadnych „ale", ukochana - przerwał jej łagodnie
markiz - ponieważ wszystkie elementy naszej historii pasują
do siebie, jak precyzyjnie rozwiązana układanka. W istocie
rzeczy, wiele zawdzięczamy roztropności twoich rodziców!
Zanim jednak powiem ci, co wymyśliłem, muszę cię
pocałować. Zbyt długo już na to czekałem!
To mówiąc ujął delikatnie Lucię pod podbródek i
przyciągnął jej twarz do swojej. Kiedy przygarnął ją do siebie
w długim, pełnym czułości geście, Lucia poczuła nagle, że
wszystkie problemy i piętrzące się przed nimi trudności
rozpływają się w powietrzu jak poranna mgła. Stopniowo
pocałunki Gilesa stawały się coraz bardziej gorące i pełne
miłosnego uniesienia, aż Lucii wydawało się, że płomień,
który zrodził się z głębi jej ciała, spali ich oboje na popiół.
Czuła, jak serce markiza bije w szaleńczym rytmie tuż przy jej
sercu.
- Moja śliczna, moja kochana - szeptał Giles wtulając
twarz w jej włosy. - Weźmiemy ślub w Nicei. To tylko jeszcze
dwa dni żeglugi. Nie potrafię czekać ani chwili dłużej!
- Ale przecież mówiłam ci, że... nie możemy wziąć ślubu!
- Twoja opowieść, najmilsza, sprawiła, że wszystko nagle
stało się proste. Nie spodziewałaś się tego, prawda?
- O czym ty mówisz?
- O tym, że nie zamierzam wcale poślubić, jakiejś tam
panny Beaumont i narażać się na to, że wszyscy będą mnie
wypytywać, skąd ona pochodzi i kim są jej rodzice. To byłoby
istotnie trudne dla nas obydwojga!
- Czy możemy coś na to poradzić?
Markiz przerwał na chwilę, porządkując myśli. Później
pełnym skupienia głosem zapytał:
- Mam nadzieję, że słyszałaś, iż Napoleon zajął
Walenstein w czasie, gdy prowadził wojnę z Austrią?
- Tak. Wiadomość o tym bardzo zasmuciła moją mamę.
- Po wycofaniu się wojsk francuskich terytorium tego
niewielkiego państwa zostało włączone do cesarstwa
austriackiego. Twój dziadek Maksymilian był ostatnim władcą
Walenstein.
- Mama płakała czytając o tym w gazetach - powiedziała
Lucia. - Nie było żadnych pretendentów do tytułu wielkiego
księcia, ponieważ dziadek nie miał synów.
- Tyle zdołałem sobie przypomnieć z historii Walenstein -
zauważył markiz. - Lecz nawet to ułatwi nam sprawę!
- Ale... w jaki sposób? - zdziwiła się Lucia.
- Jesteś jedynym żyjącym potomkiem swego rodu -
odparł spokojnie Giles. - A stało się to tak, posłuchaj uważnie:
gdy wojska Napoleona ruszyły na Austrię, zagarniając po
drodze wszystkie księstwa i niewielkie państwa, wysłano cię
do Wenecji, abyś tam, u przyjaciół, przeczekała bezpiecznie
czas wojny. Los zrządził, że pozostałaś tam aż do tej pory! -
Lucia milczała, patrząc na niego szeroko otwartymi ze
zdumienia oczami. Markiz mówił zaś dalej: - Wątpię, aby ktoś
pamiętał jeszcze, o jakiejś księżniczce Lucii z Walenstein...
- O księżniczce! - wykrzyknęła Lucia.
- ...przecież ten tytuł przysługuje ci w pełni jako córce
księżniczki Ileny - ciągnął dalej Giles. - W ten sposób moja
rodzina, którą zapewne uważasz za okropne zbiorowisko
arystokratycznych snobów, nie będzie miała nic przeciwko
dokonanemu przeze mnie wyborowi!
- I ty... naprawdę sądzisz, że... oni w to uwierzą?
- Czyż mogłoby być inaczej - uśmiechnął się markiz -
jeśli usłyszą tę historię z moich własnych ust? -
Roześmiawszy się cicho, dodał: - Zapewniam cię, że moi
krewni czują w stosunku do mnie taki respekt, iż nawet przez
myśl im nie przejdzie, że mógłbym im opowiedzieć jakąś
zmyśloną historię!
Lucia roześmiała się również, a markiz z przyjemnością
słuchał dźwięku jej śmiechu.
- To wszystko brzmi jak jedna z tych bajek, w których
ubogi Kopciuszek staje się nagle królewną! - zauważyła.
- Uczynimy podobnie jak twoi rodzice, którzy dopięli
swego. Pozostaje nam jedynie naśladować ich roztropne
postępowanie!
Lucia uniosła na ukochanego pełen nadziei wzrok.
- Czy... jesteś zupełnie pewien, że... nic nie zagrozi twojej
pozycji? - spytała nieśmiało. - Jeśli zostanę twoją żoną?
- Staniesz się nią już wkrótce! - uśmiechnął się markiz. - I
pamiętaj, najdroższa, na co odważyli się twoi rodzice, aby
uratować swoją miłość. Nasz plan nie wymaga aż tak
wielkiego poświęcenia, ponieważ historia, którą ułożyliśmy,
jest całkiem prawdopodobna.
- Kocham cię! - powiedziała Lucia czując, jak nagła
radość wypełnia ją całą. - Kocham cię! I... zrobię wszystko,
czego tylko ode mnie zażądasz!
Więcej powiedzieć nie mogła, gdyż Giles znów porwał ją
w ramiona, całując namiętnie aż do utraty tchu. Słońce uniosło
się już ponad błądzące nad zatoką mgły i nagie oświetliło ich
swym ciepłym, złocistym blaskiem.
* * *
Lucia stała w swej kabinie patrząc w lustro i zastanawiając
się, czy to, co w nim widzi, nie jest jedynie pięknym snem.
Wydawało się jej, że zaledwie wczoraj, głodna i pełna lęku,
pozostawiła o świcie chorego ojca na poddaszu, aby zdobyć
choć trochę jedzenia. Przechodząc przez plac Świętego Marka
ujrzała markiza Wynchcombe siedzącego przy stoliku „U
Floriana"...
„Jak mogłam przypuszczać wtedy, że w tak krótkim czasie
zostanę jego żoną? - pytała swego odbicia. - Czyż mogłabym
wątpić, iż wszystko, co się stało, jest zrządzeniem boskim?"
Lucia pamiętała jeszcze swoje ogromne przerażenie, gdy
odkryła, że ojciec nie żyje, a ona została na świecie całkiem
sama. Lecz Giles był już wtedy przy niej i podświadomie czuł,
że stanie się dla niej oparciem. I teraz, widząc siebie w białej,
ślubnej sukni i welonie tak lekkim, iż wydawał się utkany z
promieni słonecznych, Lucia myślała, że wygląda, jakby przed
chwilą zeszła z któregoś z obrazów swojego ojca. Słońce
świecące przez niewielkie okrągłe okienko w burcie jachtu
padało wprost na wianek z kwiatów pomarańczy w jej
włosach. Strój ślubny był podarunkiem od markiza, który
zamówił go u najlepszej krawcowej w Nicei, polecając przy
tym uszyć kilka innych, niezwykle pięknych sukien.
Wszystkie dostarczono na pokład jachtu poprzedniego dnia
wieczorem.
- Zawsze pragnąłem, aby twoja uroda miała stosowną dla
siebie oprawę jak drogocenny kamień - powiedział Giles,
kiedy Lucia zdumiona otwierała jeden pakunek po drugim. -
Przez cały wczorajszy ranek z rozkoszą rozmyślałem, że będę
ci mógł teraz podarować piękne suknie bez obawy o to, że
twoja duma nie pozwoli ci ich przyjąć!
Lucia roześmiała się.
- Skąd wiedziałeś, że odrzuciłabym twój prezent? -
spytała.
- Ponieważ znam cię jak siebie samego, najdroższa -
odparł Giles unosząc z czułością jej twarz ku sobie. - I
kocham twoją dumną, niezależną i szlachetną naturę, której
równej nie ma na całym świecie!
- Właśnie zastanawiałam się, czy wolno mi przyjąć od
ciebie tak wspaniały dar - odparła Lucia uśmiechając się
przekornie.
Jednak w głębi serca bardzo pragnęła wyglądać pięknie
tylko dla niego. Przeczuwała poza tym, że powstrzymanie
Gilesa przed zrealizowaniem czegoś, co sobie umyślił, nie
byłoby wcale sprawą prostą.
- Życzę sobie, aby moja żona budziła zachwyt w każdym,
kto tylko na nią spojrzy! - oznajmił markiz z udaną powagą w
głosie. - Poza tym, czyż księżniczce nie przystoi ubieranie się
jedynie w królewskie szaty?
Słysząc to Lucia wybuchnęła srebrzystym śmiechem.
- Myślę, że nazywasz mnie z takim upodobaniem
księżniczką nie tylko dlatego, aby zachować twarz! -
powiedziała. - W gruncie rzeczy jesteś, podobnie jak twoja
rodzina i większość Anglików, strasznym snobem!
- Obawiam się, że niestety masz trochę racji - odrzekł
Giles biorąc ją w ramiona. - Jednak niezależnie od tego, czy
należy ci się książęcy tytuł, czy nie, jedno jest pewne: twój
wygląd i zachowanie świadczą o tym, że w twoich żyłach
płynie szlachetna krew!
Po tych słowach pocałował ją i nie mogła już nic
odpowiedzieć, nawet jeśli miałaby na to ochotę. Pomyślała
tylko, jak szczęśliwa byłaby matka widząc, że jej jedyna córka
zajmie niebawem pozycję równą tej, która niegdyś należała do
niej samej. Byłoby to wspaniałe zadośćuczynienie po latach
ukrywania się pod nazwiskiem nikomu nie znanej pani
Beaumont.
- Nigdy nie żałowałam, że porzuciłam pałac mojego ojca,
aby u boku męża wieść skromny żywot żony artysty -
powiedziała kiedyś Lucii. - Pragnęłabym tylko, żebyś ty
mogła zakosztować kiedyś takiego życia, jakie ja prowadziłam
w mojej rodzinnej posiadłości. Poddani mojego ojca
szanowali go i byli ludźmi bardzo szczęśliwymi. Kiedy nasza
kareta przejeżdżała przez Walenstein, słyszałam zawsze ich
radosne okrzyki i widziałam, jak rzucali nam kwiaty!
Lucii, która wychowała się w małym domku w Little
Morden, trudno było jednak wyobrazić sobie to, co mówiła jej
matka. Słysząc z ust Gilesa opowieści o tym, jak wygląda jego
posiadłość w Buckinghamshire, dziewczyna wiedziała, że i jej
przyjdzie teraz prowadzić życie godne prawdziwej
księżniczki. Z każdą chwilą coraz mniej obawiała się, że ktoś
nazbyt ciekawy mógłby odkryć tajemnicę jej pochodzenia. Po
wojnach z Napoleonem, kiedy na mapie Europy zaszło tyle
zmian, a większość małych państw znikła z niej bezpowrotnie,
panowało takie zamieszanie, że tylko ktoś nadmiernie
dociekliwy mógłby zadawać niewygodne pytania... Po
powrocie na jacht markiz powiedział:
- Czy wiesz, że znam obecnego księcia Beauhampton,
który, jak przypuszczam, jest twoim wujem? Ciekaw jestem,
czy kiedy go spotkamy, odnajdziesz w jego rysach
podobieństwo do twojego ojca?
- Bardziej obawiałabym się, że to on mógłby odnaleźć
podobieństwo w mojej twarzy. Na szczęście oprócz tego, że
mam jasne włosy, jestem podobna raczej do mamy.
- Zawsze byłem niemal pewien tego, że nie jesteś w stu
procentach Angielką! - stwierdził Giles. - A ponieważ
wyraźnie unikałaś tego tematu, nabrałem tym większych
podejrzeń! - Przytuliwszy ją do siebie, dodał: - Nie umiesz
dobrze kłamać, moja ukochana. Przyrzeknij, że już nigdy
więcej nie ukryjesz niczego przede mną!
- Przyrzekam ci z całej duszy! - odparła Lucia - że do
końca życia będę mówić tylko prawdę!
Markiz ucałował ją i powiedział:
- Czasami mam wrażenie, że patrząc jedynie w twoje
śliczne oczy, potrafiłbym odróżnić prawdę od nieprawdy!
Odwróciwszy się od lustra Lucia pomyślała, że prawda
jest tylko jedna: kocha markiza i poświęci całe swe życie, aby
uczynić go szczęśliwym.
„On jest moim wybawcą i dobroczyńcą - szeptała do
siebie. - Nie potrafię inaczej wyrazić swojej wdzięczności, jak
tylko uwielbiając i podziwiając go do końca moich dni!"
Rozległo się pukanie do drzwi.
- Proszę wejść! - zawołała Lucia i w progu pojawił się
Evans.
- Jego lordowska mość polecił mi zapytać, czy panienka
jest już gotowa - oznajmił. - On sam czeka na panienkę w
salonie, a kareta ślubna stoi już przy pomoście!
- Jestem gotowa! - odpowiedziała Lucia, po czym
zapytała okręcając się wkoło: - Czy suknia dobrze leży?
- Wygląda panienka bardzo pięknie! - stwierdził z
przekonaniem lokaj. - Całkiem jak anioł!
W głosie starego sługi brzmiał tak szczery zachwyt, że
Lucia uśmiechnęła się do siebie. Giles opowiadał jej, z jaką
obawą oznajmiał Evansowi o swoich małżeńskich planach. Ku
swemu ogromnemu zdziwieniu, zamiast spodziewanych słów
krytyki usłyszał:
- To bardzo dobra wiadomość, milordzie! Gdyby
kiedykolwiek jego lordowska mość poprosił mnie, abym
poszukał odpowiedniej kandydatki na jego żonę, nie mógłbym
znaleźć nikogo lepszego od panny Beaumont! To prawdziwa
dama, pomimo że jej ojciec był tylko biednym malarzem!
Pomyślawszy, że lepiej będzie, jeśli Evans pierwszy pozna
historię, którą przeznaczyli wraz z Lucią dla świata, Giles
opowiedział mu wszystko. Dodał przy tym, że ojciec Lucii,
straciwszy wszystkie pieniądze na wojnie, zmuszony był
malować pod przybranym nazwiskiem.
- Sądzę, mój Evansie, że roztropniej będzie z naszej
strony, jeśli obaj zapomnimy o tym, w jakich warunkach
przyszło nam poznać pannę Beaumont - dodał po zakończeniu
opowieści. - Spodziewam się, że po powrocie do Anglii nie
powiesz nikomu ani słowa na ten temat! - Zamilkł na chwilę,
po czym powiedział:
- Od tej chwili nie ma już żadnej „panny Beaumont",
Żenię się z księżniczką Lucią z Walenstein i tak będą brzmiały
zawiadomienia o naszym ślubie w londyńskich gazetach!
Mówiąc to markiz był pewien, że oddany mu bez reszty
Evans będzie tak dumny, iż ma ze swym panem wspólną
tajemnicę, że bez zastrzeżeń przekaże właściwą wersję całej
służbie w domu w Londynie.
Kiedy Lucia ukazała się w drzwiach salonu, Giles
pomyślał, że wygląda nie tylko jak prawdziwa księżniczka, ale
również i jak księżniczka z bajki. Przez dłuższą chwilę
przyglądał się jej pełnym podziwu i uwielbienia wzrokiem, po
czym ujął jej dłoń i pocałował.
- Kocham cię! - szepnął. - I już wkrótce przekonasz się,
jak bardzo!
Spojrzawszy mu w oczy, Lucia zarumieniła się
gwałtownie. Potem pozwoliła poprowadzić się na pokład, z
którego po wąskim pomoście przeszli obydwoje na molo.
Czekała już tam na nich zaprzężona w czwórkę koni kareta.
Najpierw pojechali do nicejskiego merostwa, gdzie zostali
sobie poślubieni według prawa obowiązującego we Francji.
Przyjąwszy życzenia od mera, udali się następnie do
tutejszego kościoła anglikańskiego. Zarówno ołtarz, jak i nawa
kościelna udekorowane były mnóstwem białych lilii, a z chóru
sączyła się słodka organowa muzyka. Świadkami ślubu byli:
kapitan Bateson i pierwszy oficer jachtu. I mimo że poza nimi
i pastorem w kościele nie było nikogo, Lucia rozglądała się
wokół z dziwną pewnością, że tak matka, jak i ojciec są gdzieś
blisko i wraz z nią cieszą się jej szczęściem.
„Tylko oni potrafią zrozumieć, jak cudowną rzeczą jest
poślubienie tego, kogo się kocha nad życie" - myślała. Miała
też nadzieję, że to cudowne światło, które było samym życiem
i samą miłością, a które dzięki swej żonie odkrył Bernard
Beaumont dla swej twórczości, będzie towarzyszyło jej i
Gilesowi aż do kresu ich dni.
„Taka właśnie jest nasza miłość - rozważała idąc wraz z
ukochanym do ołtarza - jasna i pełna blasku jak to wszystko,
co uwiecznił na swych płótnach ojciec."
Kiedy Giles wsuwał jej obrączkę na palec, zadrżała czując
ciepły dotyk jego rąk. Zrozumiała, że odtąd należy już tylko
do niego i że sam Bóg pobłogosławił ich związek, gdyż tak
było od dawna zapisane w księgach niebieskich. Spojrzawszy
w oczy Gilesa wiedziała, że on myśli w tej chwili dokładnie
tak samo.
Żegnani wspaniałym marszem weselnym wyszli z
kościoła i wsiedli do karety. Gdy drzwi zamknęły się za nimi i
powóz ruszył, markiz ujął bez słowa dłoń żony i uniósł do ust.
Nie musieli nic mówić, gdyż znali nawzajem swoje myśli,
których żadne słowa nie byłyby w stanie wyrazić. Lucia
przysunęła się tylko bliżej do ukochanego, przytuliwszy głowę
do jego policzka, i tak trwali, wpatrzeni w przesuwający się za
oknem krajobraz.
W pewnej chwili Lucia spostrzegła, że kareta nie zdąża
wcale w stronę portu, gdzie stał zacumowany „Konik Morski".
Spojrzała pytająco na Gilesa, a on powiedział z uśmiechem:
- To niespodzianka dla ciebie, moja śliczna żono!
- Co to takiego? - spytała Lucia z zaciekawieniem.
- Specjalnie nie mówiłem ci o tym wcześniej: mam willę
w pobliżu Nicei!
- Dlaczego zachowałeś to w tajemnicy?
- Ponieważ nie było mnie tutaj przez kilka dobrych lat.
Musiałem naprzód upewnić się, że będzie ona wystarczająco
wygodna i pięknie urządzona na przyjęcie mojej wspaniałej
panny młodej. Tutaj spędzimy nasz miodowy miesiąc!
Kładąc mu głowę na ramieniu, Lucia szepnęła:
- Gdziekolwiek znajdę się z tobą zarówno przez następny
miesiąc, jak i przez całe moje życie, będzie to z pewnością
najpiękniejsze miejsce na całej ziemi. Marzyłam o tym, aby
przechadzać się z tobą wśród kwiatów i drzew mimozy.
- Ja też, ukochana - odparł cicho markiz. - I co
najważniejsze: w naszej willi będziemy zupełnie sami. Nikt
nie zakłóci nam spokoju. A jacht będzie czekał na nas
spokojnie w porcie.
Kareta wjechała na drogę wspinającą się stromo po zboczu
wzgórza. Po obu jej bokach rosły smukłe cyprysy. I nagle
oczom Lucii ukazał się biały dom wyglądający niczym ukryta
wśród zieleni świątynia grecka. Wśród licznych kolumn, na
szerokich, przestronnych tarasach i na stoku wzgórza kwitły
tysiącami kolorów niezliczone kwiaty, a w dole błękitniało
morze.
Jednak Lucii trudno było podziwiać w tej chwili
najpiękniejsze nawet widoki. Patrząc w oczy Gilesa objęła go
za szyję, podczas gdy on uniósłszy ją lekko jak piórko wszedł
po schodkach do obszernego hallu, a potem do jasnego,
pełnego blasku pokoju, który sprawiał wrażenie jakiejś
baśniowej lub wziętej ze snu komnaty. Na ścianach wisiały
obrazy, którymi zachwyciłby się nawet Bernard Beaumont, a z
każdego okna roztaczał się zapierający dech w piersiach
widok. Stanąwszy na białej marmurowej posadzce, Lucia
rozejrzała się wokoło, oszołomiona, podczas gdy markiz
przyglądał jej się pełnym zachwytu wzrokiem.
- Sam nie wiem, czym zasłużyłem sobie na tak wielkie
szczęście - powiedział. - Czy mogłem kiedykolwiek marzyć,
że spotkam na swej drodze kogoś tak doskonałego i godnego
uwielbienia jak ty?
- To samo pytanie stawiam też sobie, najdroższy.
Giles wyciągnął ku niej ramiona i Lucia przymknęła oczy
sądząc, że chce ją pocałować. Tymczasem on dotknął
delikatnie jej policzka, a potem zaczął wodzić po nim palcami,
jak gdyby chcąc zapamiętać drogie sobie rysy na zawsze.
Lucia z rozkoszą poddała się pieszczocie jego dłoni odnosząc
niezwykłe wrażenie, jakby to ciepłe promienie słońca błądziły
po jej twarzy.
Potem bardzo powoli Giles zdjął z głowy Lucii najpierw
wianek, a potem śnieżnobiały welon. Rzuciwszy je na krzesło,
delikatnie przyciągnął ukochaną ku sobie i zaczął całować jej
usta bez pośpiechu, jak gdyby pragnąc jej uświadomić, że
mają jeszcze dużo czasu, aby nacieszyć się sobą.
Jak zawsze, kiedy Giles ją całował, Lucia poczuła, że całe
jej ciało garnie się do niego w bezwiednej tęsknocie za tym,
aby być jak najbliżej. Tym razem jednak nie starała się stłumić
tych uczuć i nie budziły w niej one niepokoju. Została
przecież jego żoną. Nosiła jego nazwisko i należała już tylko
do niego.
Giles tulił ją do siebie coraz mocniej, a jego pocałunki z
delikatnych stawały się stopniowo coraz bardziej zaborcze i
pełne miłosnego żaru. Lucii wydawało się, że płomień, który
pali jej usta, ogarnia powoli całe ciało wyzwalając w nim
jakąś rozkoszną niemoc. Stan ten jednak nie budził w niej
żadnej obawy. W chwili gdy miała wrażenie, że tak jak
niegdyś odrywają się obydwoje od ziemi, Giles wziął ją na
ręce i przeniósł do sąsiedniego pokoju.
Rozglądając się wokół siebie w oszołomieniu, dziewczyna
spostrzegła, że w wypełnionej jasnym słonecznym blaskiem
komnacie stoi przepyszne łoże o wezgłowiu rzeźbionym na
kształt srebrnej konchy, pokryte pościelą z delikatnych
koronek i białej satyny. Na ścianach rozpoznała ze
zdumieniem obrazy swego ojca. Na tle białych ścian
prezentowały się wspaniale.
„Tylko Giles mógł wpaść na tak wspaniały pomysł -
stwierdziła Lucia z sercem wypełnionym wdzięcznością. -
Zostając jego żoną będę się czuła tak, jakby to ojciec sam
pobłogosławił naszemu związkowi! «Jesteś bardzo mądrą
dziewczyną, Lucio» - powiedział do mnie niedługo przed
swoją śmiercią. Czy miał na myśli to, że zwróciłam się w
odpowiednim momencie właśnie do markiza?"
W pokoju było mnóstwo kwiatów i Lucia poczuła, jak
ogarnia ją radosny, świąteczny nastrój. Giles urządził
wszystko tak, że nie mogła sobie tego lepiej wymarzyć. To
miało być święto ich miłości, a obrazy na ścianach świadczyły
o tym, że Wenecja stała się nierozerwalną częścią tego, co
narodziło się między nimi.
Pełnym wzruszenia wzrokiem markiz śledził reakcję
Lucii, gdy zauważyła płótna swego ojca. Spojrzawszy mu w
oczy, dziewczyna szepnęła:
- Och, mój kochany... Jak mam ci dziękować za to, że...
zrozumiałeś i że jesteś... najcudowniejszym człowiekiem na
świecie?
- Wystarczy twoja obecność przy mnie, najdroższa -
odparł Giles biorąc ją w ramiona. - Wydaje mi się, że przez
całe wieki czekałem na tę chwilę!
Nigdy dotąd jego usta nie były tak nienasycone i zaborcze
jak w tej chwili, co sprawiło, że Lucia miała wrażenie, iż
budzi się w niej jakieś dzikie, nieokiełznane pragnienie
stopienia się z nim w jedną całość. Wszystko wokół zniknęło
nagle i zostali sami w bezkresnej przestrzeni, która była bez
reszty wypełniona miłością. Sama nie wiedząc jak i kiedy,
Lucia znalazła się nagle pośrodku wspaniałego łoża, czując na
swej skórze delikatny dotyk jedwabnej pościeli. Nie miała już
na sobie ślubnej sukni, a Giles był tuż przy niej tak blisko, że
pomyślała, iż nie będzie już musiała obawiać się samotności.
- Kocham cię, moja prześliczna, ukochana żono - szepnął
z ustami przy jej uchu, - Teraz nareszcie mogę ci powiedzieć,
jak bardzo cię pragnę i jak wiele dla mnie znaczysz!
- Kocham cię, najdroższy - odpowiedziała cicho. - I nie
ma innych słów na świecie, które byłyby zdolne wyrazić to, co
czuję.
- Chciałbym, abyś powtarzała mi je bez końca, aż
uwierzę, że to nie sen - odparł Giles. - Wciąż czuję na dnie
serca niepokój, że znikniesz nagle bez śladu!
- Zawsze już chce być przy tobie - zapewniła go Lucia. -
Nie potrafiłabym żyć bez ciebie, tak samo jak nie wyobrażam
sobie życia w ciemności!
Zrozumiawszy, co miała na myśli, markiz przytulił ją do
siebie nagłym, opiekuńczym ruchem.
- Widzę przed nami przyszłość wypełnioną miłością i
szczęściem - wyszeptał. - Już nigdy więcej, moja ukochana,
nie zaznasz lęku ani niepewności jutra.
- Ja... tak bardzo cię kocham, Gilesie!
Czując, że wszelkie słowa stały się już zbędne, markiz
zaczął całować jej oczy, usta, a potem szyję i piersi. Lucii
wydawało się, że wszystko wiruje wokół nich w zawrotnym
tempie i sama już nie wiedziała, czy jej ciało należy jeszcze do
niej, czy zostało złożone na ołtarzu miłości, doskonałej i
wiecznej.
Kiedy już Giles uczynił ją swoją żoną, myśli ich
obydwojga poszybowały wysoko, naprzeciw słonecznemu
światłu, które odtąd dla nich stało się prawdziwym symbolem
miłości i życia.