Podania i legendy z Warszawy i okolicy

background image

WYBRANE LEGENDY WARSZAWSKIE

Legenda o Złotej Kaczce

O tym jak ważne jest, aby móc się dzielić z innymi swoim bogactwem. Dawno, dawno temu
w Warszawie na starym mieście, w warsztacie starego majstra pracował młody szewczyk.
Zwali go Lutek. Był on biednym sierotą, a majster niewiele mu płacił, sam zbierając grosz do
grosza. Młody szewczyk pragnął odmiany. Wielokrotnie wymyślał nowe sposoby, aby stać się
bogatym. Jednak nie wiedział, co powinien zrobić, aby jego marzenia się ziściły. W nadziei,
że czegoś ciekawego się dowie od starszych, przesiadywał wieczorami w gospodzie i słuchał.
Pewnego dnia mistrz murarski Bartłomiej opowiadał o tym, że na Tamce w podziemiach
zamku Ostrogskich, żyje księżniczka zmieniona w złotą kaczkę. Lutek żywo zainteresował się
tą opowieścią, więc słuchał dokładnie. Bartłomiej opowiadał, że tego, kto odnajdzie złotą
kaczkę, czekają ogromne bogactwa. A znaleźć ją można tylko podczas nocy świętojańskiej.
Lutek, który bardzo pragnął odmienić swój los, postanowił odnaleźć złotą kaczkę. Noc
świętojańska była za trzy dni, więc nie musiał czekać długo. O zmierzchu wybrał się do
podziemi zamku Ostrogskich. Korytarze były ciemne i kręte. Gdy Lutek tracił już nadzieję na
odnalezienie kaczki, trafił do ogromnej komnaty, przepięknie zdobionej. W owej sali
znajdowało się jeziorko o przejrzystej wodzie, a na środku pływała lśniąca złota kaczka.
Kaczka podarowała Lutkowi mieszek ze stoma dukatami i rzekła: „wydaj całość jutrzejszego
dnia na swoje potrzeby, tylko pamiętaj nie dziel się z nikim”. Szewczyk stwierdził, że to łatwe
zadanie, ale co potem? Zapytał więc o to kaczkę i usłyszał: „Jeśli uczynisz jak powiedziałam
zostaniesz bardzo bogaty, jeśli nie - to bieda cię już nigdy nie opuści”. Lutek wziął sakiewkę i
udał się w drogę powrotną, która teraz wydała się bardzo krótka i prosta.
Następnego dnia szewczyk myślał, na co by tu wydać te sto dukatów. Poszedł sobie kupić
wykwintny strój i skórzane buty. Potem poszedł do gospody i najadł się do syta, lecz w
mieszku nadal było sporo dukatów. Wymyślił, aby pojechać na wycieczkę za miasto do
Wilanowa. Wynajął bryczkę wraz z czterema końmi i pojechał. Gdy wrócił z wycieczki, w
mieszku nadal było dużo dukatów, a wieczór się zbliżał. Wybrał się więc do teatru, wykupił
miejsce w książęcej loży – bawił się wyśmienicie. Po przedstawieniu zrobiło się późno, a
Lutek nie miał już pomysłu jak wydać resztę dukatów. I gdy tak rozmyślał co dalej zrobić,
napotkał żebraka w łachmanach, proszącego o pomoc. Lutek wyjął garść dukatów i dał
starcowi. Wtem pojawiła się księżniczka zaklęta w złotą kaczkę i rzekła: „nie dotrzymałeś
obietnicy, nie dla siebie wydałeś dukaty” i znikła. Młody szewczyk stał teraz w swoich
ubogich szatach, ale był szczęśliwy – bo po co mu bogactwo, jeśli nie może się nim z nikim
podzielić. Przepowiednia kaczki się nie spełniła, a Lutek w niedługim czasie stał się majstrem
i poślubił piękną pannę.

Warszawa: legenda o bezdzietnym młynarzu

Według legendy przekazanej przez Artura Oppmana bogatemu, bezdzietnemu młynarzowi
ukazała się pewnego razu Matka Boża. Poleciła mu zbudować kościół w miejscu,
gdzie zobaczy zaśnieżone wzgórze. Obiecała, że jeśli tak uczyni, rok później ochrzci w

tym

kościele

syna. Na znalezionym wzgórzu kościół już się budował, młynarz ufundował więc

background image

dzwonnicę przy kościele. Jego prośby i modlitwy o dziecko zostały wysłuchane. Mówiono, że
na głowie

Chrystusa

rosły prawdziwe włosy i że mogła je obcinać złotymi nożycami tylko

dziewica. Włosy przestały rosnąć, kiedy Luter zaczął głosić swe nauki. Dopiero w Warszawie
cudowne zjawisko odnowiło się. Niestety - zdarzyło się raz, że włosów dotknęła dziewczyna,
która tylko podawała się za dziewicę. Przestały one wówczas rosnąć na zawsze. W wieku
XVII na zabudowania

augustianów

pożądliwym wzrokiem spoglądali zarówno duchowni

z kolegiaty św. Jana, jak i

ojcowie jezuici

. Według Juliana Bartoszewicza, w związku

z pięknym wystrojem i bogactwami

kościoła

mieli na niego chrapkę jezuici. W 1628 r. zajęli

świątynię podstępem. "Namówili jakąś wdowę, aby wyprawiła żałobne nabożeństwo u
augustianów za duszę męża. Potem, by do siebie sprosiła zakonników na obiad. Wyszli
do niej wszyscy z przeorem, zostawiwszy jednego tylko furtjana braciszka, lecz i tego
wymamił z klasztoru wyznaczony na ten cel jezuita, zmyślają przed braciszkiem, ze przeor go
wołał , a obiecując przez ten czas pilnować furty. Wziąwszy więc klucze od braciszka zaraz
dał znać do swojego kollegium, a wtedy jezuici naszli i prawnie niby, jako bez właściciela
prawem kaduka zajęli kościół i klasztor". Augustianie odzyskali szybko klasztor, a sprawa
dotarła aż do Rzymu. Papież "na wieczny wstyd jezuitów" nakazał im odprawianie uroczystej
mszy świętej każdego 5 maja na część patriarchy zakonu augustianów. W czasie wojny
polsko-bolszewickiej w 1920 jeden z głównodowodzących w

Bitwie Warszawskiej

gen. Józef

Haller wraz ze swymi żołnierzami przez dziewięć dni odprawiał nowennę przed
kopią

częstochowskiego obrazu

w

kościele Zbawiciela

.

Szarzyński, sławny figlarz warszawski.

Kiedy w Polsce panował nieszczęśliwy Stanisław August , cały kraj ogarnął wielki szał
cudzoziemczyzny. Młodsi i starsi porzucali piękny strój narodowy, przemieniając go na kusy
strój francuski, ubożsi tylko i prawdziwi patryoci chodzili w sukniach polskich. Warszawa
głośna była z niesłychanych zbytków, ona pierwsza popierała zaprowadzoną modę francuzką.
Pomiędzy tymi, co szydzili z zamiłowania w cudzoziemskim stroju, najgłośniejszym był
szlachcic Szarzyński, który żartami każdą wyśmiewał nowość. Z wielu tego figlarza
nadzwyczajnie śmiesznych i zabawnych sztuczek przytoczymy dwie na przykład, jak żartem
umiał przysłużyć się dobru ogólnemu. Nastała w Warszawie moda noszenia przy ubiorze
francuzkim perspektyw i okularów, czy kto był krótkowidzącym, czy miał wzrok dobry.
Zwyczaj ten podobał się królowi Stanisławowi Augustowi. Zaprosił on jednego dnia wielu
gości na przejażdżkę do Bielan. Każdy szanując zaprowadzoną modę, przywdział na oczy
modne szkiełka, czy tam z niemi było wygodnie lub nie, byle tylko nie obrazić dobrego tonu.
Pojechał i Szarzyński za licznemi pojazdami do Bielan, a gdy król wraz z gośćmi zasiadł do
podwieczorku, widząc Szarzyński, że mu się między oszklonymi towarzyszami znajdować
nie wypada, gdyż źle przyjmą jego nieuszanowanie mody, niewiele się namyślając zdejmuje
but z nogi, robi dziury w cholewie i przez takowe patrzy na króla i biesiadujących gości.
Powstał ogromny śmiech, wszyscy cisnęli się do Szarzyńskiego i za jego wprawdzie
nieobyczajny figielek obdarzyli go jeszcze kilkunastoma dukatami, w czem wziął także udział
sam Stanisław August. Innym razem w późnym już wieku, dla nadwątlonego zdrowia dostał
się Szarzyński w Warszawie do szpitala. Po niejakim czasie rozbiegła się po mieście
pogłoska, że Szarzyński umarł nagle w szpitalu i dla braku pieniędzy nie ma mu za co sprawić
pogrzebu. Wszystkich ogarnął żal szczery za żartobliwym szlachcicem, to też tłumami cisnęli
się ludzie do szpitala dla oglądania zwłok zmarłego, aby westchnąć za jego duszę, a każdy co
przyszedł, przyniósł wedle możności datek na pogrzeb dla Szarzyńskiego. Jednakże na drugi
dzień w nocy zrobiła się w szpitalu ogromna wrzawa, chorzy uciekają z łóżek, stróże
wystraszeni biegają po pokojach i na całe gardło wołają: — Szarzyński ożył! I w samej rzeczy
trup Szarzyńskiego, porwawszy puszkę pełną dukatów i złotówek, biegał z nią po wszystkich

background image

kątach, brzęcząc i strasząc, niby duch zaklęty, baby i starców w szpitalu. Wpadają stróże
nocni, wojsko, zakonnicy, żegnają krzyżem, kropią święconą wodą i pytają czyli dusza jego
nie potrzebuje jakiego ratunku? Lecz dziwo nie przestaje hałasować i stukać; aż dopiero nad
ranem zaprzestał wrzawy Szarzyński i tak się do zgromadzonych odezwał: — Nie umarłem
ja, moi kochani, żyję jeszcze tak, jak i wy żyjecie, ale skonałem tylko tymczasowo, aby
zebranemi na mój pogrzeb pieniędzmi dopomóc ubogiemu bez pomocy zakładowi. Oto
puszka złotem i srebrem brzęcząca, zamiast na mój pogrzeb, niech służy jako ofiara na
korzyść osieroconych tu nieszczęśliwych. Ucieszyli się wszyscy figlem Szarzyńskiego, a
szpital pamiętając o jego dobrodziejstwie, do samej śmierci starannie się nim opiekował.

Pustelnie Trzech Krzyży

Razu pewnego, gdy książę Ziemowit, Siemowitem także zwany, zmierzał w stronę swej
kasztelańskiej siedziby w Jazdowie, niezwykły zwierz mu drogę przeszedł. W innej sytuacji
natychmiast wyciągnął by swą łowiecką szabelkę, bo za łowcę doskonałego się uważał, ale na
szczęście tak się nie stało. Ciekawość bowiem tak wielka weń wstąpiła, że nie mógł się
oprzeć, aby zwierza z bliska nie obejrzeć. Zsiadł więc ze swego rumaka i w ślad za nim
ruszył. Niczym jednak nadzwyczajnym się jednak zwierz nie okazał wielkim, brunatnym
niedźwiedziem. Zadziwiające jednak było to, cóż ten niedźwiedź niósł przed sobą, a przy tym
jak wyglądał. Idąc na dwóch tylnych łapach, jak to niedźwiedziom zdarza się rzadko, niósł
przed sobą na olbrzymich liściach łopianu wielką bryłę miodu, zapewne świeżo z leśnej
dziupli królowej pszczół zabraną. Począł się oczywiście książę zastanawiać na cóż
niedźwiedziowi tak wielka ilość miodu. Może aby nakarmić gromadę niedźwiedziątek
rozbrykanych albo swą samicę czekającą rozwiązania. Zagadkę postanowił Ziemowit
rozwiązać i w ślad za brunatnym w bezpiecznej odległości ruszył. Doszedł tak na skraj
polany, na której to jego oczom ukazała się mała chata. "Na cóż niedźwiedziowi chata i co
w niej robi?" - zastanowił się książę. Może na wzór człowieczy niedźwiedzia rodzina osiedliła
się w iście ludzkim siedlisku. Lecz to się miało wyjaśnić za chwilę, gdy na głośne, znaczące
pomrukiwania niedźwiedzia nie jego rozkrzyczana gromada wybiegła, ale trzech dostojnych
starców wyszło. Wysocy ale ze względu na wiek mocno pochyleni z długimi brodami w
białych, długich, lnianych tunikach i boso. Krążą o nich legendy na całym Mazowszu, iż w
samotni w głębokim buszu swój żywot wiodą z dala od ludzi, od świtu do nocy Pana Boga
chwalą i dbają o wszystkie leśne zwierzęta. Chętnie również pomocy podróżnym udzielają i
bogactwem leśnym tylko się żywią. Jak nie patrzeć święci to zaiste staruszkowie. Niedźwiedź
tymczasem podarek na dłonie jednego ze starców złożył i popieszczony odrobinę przez
obdarowanych z polany powolnym krokiem i już na czterech łapach odszedł. Tak owa
przedziwna scena księcia Ziemowita zauroczyła, że w krzakach przyczajony nie
wytrzymując, na polanę wraz z koniem wyszedł. Z wielką radością niespodziewany gość
przez leśnych dostojników przywitany został, od razu jadłem i piciem częstowany. O
odmowie oczywiście być mowy nie mogło. Z ciekawości jednak swej wielkiej książę począł
staruszków o ich żywot w tej głuszy wypytywać. Z ochotą opowiedzieli mu jak to zwierzęta
leśne wszelkiego rodzaju jadła, jakie w skarbcu las posiada donoszą, w zamian staruszkowie
leczeniem odwdzięczyć się mogą i wszelką pomocą. I tak oto już przez wiele lat swój
szczęśliwy żywot dostojnicy wiodą, który nie tylko od pełnego żołądka i napitku zależy. "A
od czegóż?" – Ziemowit zapytał. Szczęście, w recepcie mędrców, zależy od dobrych
uczynków, do czego każdy człowiek jest zobowiązany. Życie bowiem bez czynienia
dobra jest jak cedr bez wina, jak drzewo bez liści, jak dom bez mieszkańców, pełne jałowości.
Mądre to stwierdzenie i chwili zastanowienia warte. Po gościnie i powrocie do Jazdowa, na
spotkaniu dworskim książę wszystkim zebranym pytanie zadał: "O czego zależy w życiu
szczęście?". Jednak poprawnej odpowiedzi nie było. Czyż możliwe jest, że ludzkość

background image

pochodzenia szczęścia nie zna??? Od chwili przedziwnej wizyty w pustelni książę Ziemowit
o jej mieszkańcach stale pamiętał. Posyłał mędrcom podarki w postaci koszy pełnych jadła,
którego las zapewnić im nie mógł. Lecz oto, pewnego pechowego dnia posłaniec wrócił z
pustelni z wieścią straszliwą. Jacyś zbójcy na pustelnię napadli w poszukiwaniu skarbów,
które to staruszkowie od księcia niby to ich zdaniem dostawać mieli. Staruszków potwornie
kijami zbili i w puszczę powlekli. Na próżno jednak książę natychmiast pościg zorganizował i
przez długi czas dostojnych i bliskich sercu mędrców, bądź ich ciał szukał. Zniknęli jak
komfora. Z bólem w sercu, a na cześć zaginionych, książę mazowiecki w miejscu pustelni
trzy wielkie, drewniane krzyże ustawił. To miejsce od tamtej chwili wszyscy nazywać poczęli
Pustelnią Trzech Krzyży. Od chwili, kiedy to Warszewa w miasto Warszawę się przerodziło, a
Jazdów Ujazdowem się stał, Pustelnia Trzech Krzyży Placem Złotych Krzyży nazywać się
zaczęła, a później i już do teraz - Placem Trzech Krzyży. Za czasów swego panowania, król
August II Mocny od Ziemowitowych krzyży Drogę Kalwaryjską z 28 kaplicami przez obecne
Aleje Ujazdowskie do Pałacu Ujazdowskiego poprowadził. A teraz trasa ta i Łazienki
Królewskie stają się niestrudzenie wydeptywaną trasą niezliczonej liczby spacerowiczów. Bo
gdzież w Warszawie są piękniejsze miejsca niż aleje pełne róż, rozłożystych drzew i krzyku
pawi królewskich, niż w Łazienkach Królewskich.

Kiedy jeden włos może zmienić serce człowieka

Jak w każdym mieście tak i w Warszawie pełno było drobnych złodziejaszków i
rzezimieszków, którzy to jednak wcześniej czy później trafiali pod sąd rady miejskiej, a
następnie do lochów. Ale był w Warszawie Makary Kulawik, o którego profesji wszyscy
wiedzieli nawet daleko poza regionem mazowieckim. Chyba najlepszym był złodziejem,
jakiego Warszawa od niepamiętnych czasów w swych murach miała. Cała czas straż miejska
była postawiona w pogotowiu aby Makarego na gorącym uczynku złapać. Czyniono to jednak
bezskutecznie, bo był mistrzem w swoim fachu. Lecz szczęście wieczne nie jest. O tym
przekonać się miał Makary Kulawik na własnej skórze. W swych poczynaniach sięgał coraz
dalej i bardziej odważnie. Razu pewnego zakradł się do Świętojańskiej Fary i skarby składane
przez wiernych skraść postanowił. Po cóż bowiem drewnianemu Chrystusowi takie skarby,
które jego samego uczynią bogaczem na miarę Sapiehy lub Radziwiłła. Kiedy to złodziej już
miał schodzić z najwyższej kondygnacji ołtarza, skąd zdejmował złotą koronę Chrystusa, ręka
posągu złapała go za włos. I to jak!? - tylko za jeden włos. I mimo usilnych starań, nijak się
nie udało Makaremu uwolnić z owej Chrystusowej pułapki. Rano zastał Makarego w ten
sposób uwięzionego kościelny Sebastian, który od razu na ratunek wezwał organistę
Jacentego, księdza proboszcza i wikarego. Ale oto tłum gapiów mnożyć się począł bo wierni
na mszę świętą poranną zbierać się zaczęli. Ale jak tu najszybciej złapanego na gorącym
uczynku wielkiego złodzieja ukarać? Wójt Wawrzyniec Krupa łotra zdjąć nakazał i w żelaznej
klatce przed ratuszem umieścić. Lecz jakże go zdjąć. Próbowało to zrobić dwóch
największych strażników i bezskutecznie. Przypalić ten jeden włos także próbowano, ale bez
efektu. Dziw wziął wszystkich, kiedy podsadzona pod włos świeca nie spaliła go, a jedynie
lekko smaliła. Cęgami więc do cięcia najgrubszej blachy włos odciąć postanowiono. Ale to
cud jakiś, bądź nie daj Boże diabelskie czary tego włosa przeciąć nie dały. Tego już było ze
wiele. Z braku rady na zaistniałą sytuację, komuś do łepetyny pomysł wpadł taki, co by do
świątyni kata zawołać i na miejscu łotrowi głowę ściąć. Ale od razu bunt powstał - było by to
bowiem grzechem śmiertelnym krwią grzeszną ściany świętego miejsca kalać. Do tej pory
cicho siedzący wikary wpadł na pomysł taki, aby łotrowi w konsekwencji grzech i winę
wybaczyć, i na wolność wypuścić, mówi się bowiem "(...) odpuść nam nasze winy jako i my
odpuszczamy naszym winowajcom (...)". Radę postanowiono wypróbować od razu i od

background image

Makarego groźny tłum odstąpił. Posąg Chrystusa palce na włosie lekko rozluźnił i Makary
został uwolniony. I stało się to, czego nikt raczej wcześniej przewidzieć nie mógł. Makary
Kulawik spod Gnojnej Góry się nawrócił. Za uczciwie zarobione pieniądze w warsztacie
płatnerskim u mistrza Szymona pomagał biednym i niedołężnym. A jego dzieła, wykonywane
bardzo zręcznie i kunsztownie złodziejskimi palcami były znane nie tylko na całym
Mazowszu i w całej Polsce, ale i w samej Pradze, Kijowie, Wiedniu, Paryżu, Madrycie czy
Rzymie. A co się działo w Świętojańskiej Farze i z posągiem Chrystusa? W czasie Insurekcji
Kościuszkowskiej wszystkie tamtejsze skarby zostały przetopione i ofiarowane Narodowi. W
czasie okrutnej wojny, posąg ukryty został w podziemiach dominikańskiego kościoła
Świętego Jacka. Na swoje pierwotne miejsce Cudowny Pan Jezus powrócił dopiero w 1948
roku, prowadzony parotysięczną procesją i umieszczony w kaplicy Baryczków,
gdzie oczywiście znajduje się do dziś.

Jak Maćko Kwasiżur diabła Chmielorza ośmieszył

Każde z miast państwa polskiego XVI wieku miało swego bohatera, miejscowego wielkiego
rycerza. Miał Kraków, miało Gniezno, miała i Warszawa. Był nim Maćko Kwasiżur, służący
w straży wojewodowej. Maćko nie tylko swoje bohaterstwo i siłę na polach bitew
udowadniał, ale i z siłami nieczystymi również. A sława o nim rozeszła się po pewnym
zdarzeniu. Razu pewnego w gospodzie na rogu Piekarskiej i Piwnej Maćko Kwasiżur wśród
znajomków siedząc począł się wychwalać jako to niby z każdym odważnym radę sobie da, ale
nawet samemu diabłu poradzi. I chyba w złej chwili słowa te wyrzekł. Wiadomo bowiem, że
wszędzie tak i Warszawa od diabłów czyhających w każdym rogu nie jest wolna. Jedne
szlajają się po ulicach do zła nakłaniając, inne dzieci porywają i ogniem smalą, a jeszcze inne
w karczmach i knajpach przesiadują i do zła popychają. I tak to z długą brodą, ognistymi
oczami i rogami wystającymi z włochatej łepetyny nagle z rogu karczmy, gdy Maćko swe
przechwałki słał, wyskoczył diabeł Chmielorz. Wszyscy w panikę wpadli, pod stoły i po
kątach się pochowali. Diabeł przechwałki Maćka słyszał lecz jeszcze raz dla pewności o
powtórzenie ich poprosił, prosto w oczy. Maćko swą faktyczną odwagę ukazując jeszcze raz
diabła i jego ognistych braci epitetami obsypał, zapewniając jednocześnie, że przechytrzyć ich
to jak pstryknąć palcem. Aby nawzajem swoją odwagę udowodnić obaj zakład postanowili
podjąć. Najpierw sędziego w osobie wójta Starej Warszawy Pankracego wybrano i nagrody
dla obu za wygraną ustalono. Rycerz ze swej strony swój drogi muszkiet postawił a diabeł
Chmielorz sakiewkę złota, dzban miodu i dziesięcioletnią, wierną służbę. Jeszcze przed
postawieniem zakładu Maćka o opamiętanie proszono, nikt bowiem wierzyć nie chciał, iż uda
mu się fortel z diabłem samym. I Maćko Kwasiżur i diabeł Chmielorz jednak tak poważnie do
zakładu podeszli, że nijak od tego odwieść się nie dali. W końcu i Maćko i sam temat zakładu
przedstawił. Diabeł Chmielorz z ławy stojącej pośrodku sam wstać niby nie będzie mógł z
jakiegoś to tajemniczego powodu. Wszyscy na ten zakład wielkie oczy wybałuszyli,
a chyba najbardziej sam diabeł, na tak banalny zakład. Jak to diabeł Chmielorz, ze swymi
diabelskimi możliwościami i mocą nie będzie mógł wstać bez żadnych utrudnień z prostej
ławy??? Maćko tymczasem tylko ręce zatarł, obok diabła na ławie zasiadł i czekał. Diabeł
zwycięstwa pewien z tryumfem na ławie zasiadł i na zakończenie tej parodii również czekał.
Rycerz dla pewności i zapamiętania jeszcze raz treść zakładu wyraźnie powtórzył: "sam
diabeł z ławy nie wstanie i to może przez godzinę bądź więcej" i rozpocząć zakład dla
sędziego rozkazał. Wstał zatem powoli a następnie podskakiwać na ławie diabeł zaczął z
przekonaniem, że zakład wygrał, i nie tylko dla niego małocenny muszkiet rycerza ale jego
duszę. Ale nie zauważył i diabeł i zgromadzeni, iż wraz z nim wstawał i siadał ponownie
także Maćko, siedzący przecież obok. I tu się nie sprawdza powiedzenie, iż łatwiej słoniowi
przejść przez ucho igielne niż człowiekowi jakiegokolwiek diabła przechytrzyć. Maćko

background image

jeszcze raz wyraźnie treść zakładu zgromadzonym i diabłu powtórzył, jako to sam diabeł z
ławy wstać nie miał, co też się stało, bo wraz z Chmielorzem wstawał także on, Maćko
Kwasiżur. Dopiero teraz zebrani zrozumieli, na czym ten przebiegły zakład polegać miał. I
chyba sam diabeł w końcu pojął. Został przez Maćka zrobiony na dudka, nabity w butelkę i to
przez kogo, przez jakiegoś tam dragona. Maćko z garncem miodu, nabitą sakiewką i rogatym
lokajem wyjechał z Warszawy dziękując za służbę wojewodzie. Zajął się Maćko
kupiectwem, a dokładnej przepływem przez Wisłę towarów w Warszawy do Gdańska. A o
towary był spokojny. Czuwał nad nimi bowiem sam diabeł. A zdarzało się wiele razy, że zbóje
napadając na konwój i widząc na straży diabła uciekali w popłochu nogi nawet za sobą
gubiąc.

Legenda o syrence

Dawno dawno temu przypłynęły z Atlantyku na Bałtyk dwie siostry syreny; piękne kobiety z
rybimi ogonami, zamieszkujące w głębinach mórz. Jedna z nich upodobała sobie skały w
cieśninach duńskich i do tej pory możemy ją zobaczyć siedzącą na skale u wejścia do portu w
Kopenhadze. Druga dopłynęła aż do wielkiego nadmorskiego portu Gdańsk, a potem Wisłą
popłynęła w górę jej biegu. Podobno właśnie u podnóża dzisiejszego Starego Miasta wyszła z
wody na piaszczysty brzeg, aby odpocząć, a że miejsce spodobało się jej, postanowiła tu
zostać. Rychło rybacy zauważyli, że ktoś podczas ich połowu wzburza fale Wisły, plącze sieci
i wypuszcza ryby z więcierzy. Ponieważ jednak syrena oczarowywała ich swym pięknym
śpiewem, nic jej nie zrobili. Pewnego razu bogaty kupiec zobaczył syrenę
i usłyszał jej piękny śpiew. Szybko przeliczył, ile zarobi, jeżeli uwięzi syrenę i będzie ją
pokazywać na jarmarkach. Podstępem ujął syrenę i uwięził ją w drewnianej szopie, bez
dostępu do wody. Skargi syreny usłyszał młody parobek, syn rybaka i z pomocą przyjaciół w
nocy uwolnił ją. Syrena z wdzięczności za to, że mieszkańcy stanęli w jej obronie obiecała
im, że w razie potrzeby oni też mogą liczyć na jej pomoc. I dlatego warszawska syrena jest
uzbrojona - ma miecz i tarczę dla obrony naszego miasta. Tyle legenda. Nie wiadomo skąd
syrena wzięła się w herbie Warszawy, w każdym razie była w nim już w II poł. XVI w. Tylko,
że wtedy syrena to był stwór z tułowiem ptaka, rękami, ogonem ryby i nogami
ptasimi zakończonymi pazurami; prawdopodobnie średniowieczni mieszkańcy miasta
nasłuchali się opowieści o dziwnych stworach żyjących w zamorskich krainach, a opowieść o
syrenach szczególnie im się spodobała.

Warszawska syrenka

Nad Wisłą, przy moście Świętokrzyskim, skąpany w strumieniach wody bijącej z fontanny
stoi—zdaniem wielu—najpiękniejszy pomnik Warszawy. Postać syreny pół-kobiety półryby,
z mieczem w dłoni, osłoniętej tarczą zwrócona jest w kierunku północnym, gdzie zdąża
królowa polskich rzek. Przed wiekami syreny—córki Trytona, mistrza gry na muszli,
wyruszyły w daleką podróż po morzach i oceanach, Jedna z nich zatrzymała się przy skałach
duńskich. Dzisiaj możemy ją zobaczyć siedzącą na skale u wejścia do portu w Kopenhadze,
Druga popłynęła dalej. Na ląd wyszła dopiero w okolicach niewielkiej osady, która dała
początek przyszłej Warszawie, Śpiew syreny podziwiali okoliczni rybacy, Był wśród nich
nieznajomy kupiec z garstką osiłków. Kazał pochwycić piękną syrenę i uwięzić. Nocą, gdy
zasnęły straże rybacy oswobodzili ją. Syrena pochwyciła za miecz i tarczę i przepędziła

background image

opryszków. W podzięce za ratunek obiecała rybakom, że odtąd to ona będzie bronić tutejszej
osady. W herbie Warszawy, na pomniku, który stoi nad Wisłą i na innym, który stoi na Rynku
Starego Miasta syrena została przedstawiona jako piękna kobieta. Na starych dokumentach
i pieczęciach była jednak przedstawiana jak harpia ze szponami. Nikt nie słyszał jednak, aby
skrzywdziła kogoś z mieszkańców miasta, albo odwiedzających to miejsce gości. Biada
jednak tym, którzy źle życzą Warszawie.

Jak rycerz Junosza pod Zakroczymiem we krwi krzyżackiej się pławił

Wysoką, miejscami na 25 m, skarpę wiślaną przecinają w okolicach Zakroczymia spadające
ku rzece wąwozy. Być może tutaj przed wiekami, dzięki odwadze rycerza Junoszy,
Zakroczym uzyskał swój herb. Według legendy rycerz Junosza jadąc z orszakiem na własne
wesele zobaczył skaczącego baranka. Odebrano to jako dobrą wróżbę. Wkrótce weselnicy
natknęli się na krzyżacki patrol. Mężny Junosza pokonał wrogów, a następnie zakradł się do
nieprzyjacielskiego obozu. Najpierw podstępem wykradł Krzyżakom konie, a potem na
spieszonych nieprzyjaciół uderzył. Bitwa zakończyła się jego zwycięstwem. Po bitwie
Junosza cały w krzyżackiej krwi przybył na wesele. W uznaniu zasług jak wspominał dawny
dziejopis otrzymał herb przedstawiający białego barana z chorągwią u boku „skąpanego we
krwi” czyli w polu czerwonym. Herb został uwieczniony na pomniku w kształcie latarni,
który stoi na zakroczymskim zamku.

O nadwiślańskiej biedzie i gnacie wołowym

Historia powyższa miała miejsce za panowania młodszego z synów Zygmunta III Wazy - Jana
Kazimierza. Ale nie ma to dla opowieści jednak większego znaczenia. Żyło sobie w grodzie
warszawskim dwóch braci Orzeszków od jednego ojca urodzonych lecz różne życie
wiodących. Bartosz, starszy z braci był zamożnym rzeźnikiem mieszkającym w willi
przy Krzywym Kole, a Walery - młodszy z braci - wiódł życie ubogiego piaskarza. Mieszkał
w małej drewnianej i rozwalającej się chacie na nadwiślańskich Rybakach. Bartoszowi z dnia
na dzień brzuch i sakiewka w zadziwiającym tempie się powiększały - ciągłe bowiem
zamówienia z kuchni królewskiej dawały duże dochody. Piasek zaś z dna Wisły wydobywany
przez Walerego wielkiej wartości nie miał, a i towarem drogim nie był. Stąd też życie
młodszego Orzeszka było nawet gorsze od życia myszy kościelnej w klasztorze
Dominikanów. Pewnego dnia, Walery wracając z parodniowej pracy spod samego
Kazimierza, wpadł swą marną łodzią w wir rzeczny i cały swój dorobek w postaci jednego
złotego talara w nurcie stracił. Na próżno w swej rozpaczy kilka razy nurkował w
poszukiwaniu jakże cennego, bo jedynego, zarobku. Zniknął talar jak przysłowiowy "kamień
w wodzie". Siadł więc biedak na brzegu i rzewnie zapłakał. Wtem jakiś głos, nie wiadomo
skąd się wydobywający, zagadnął płaczącego przysłowiem: - Pech z biedą zawsze w parze
chodzą. Dnia następnego z samego rana, żonie swojej nic nie mówiąc Walery białą
koszulę na kark włożył i na gościnę weselną do swego rodzonego brata bogacza się wybrał.
Pomyślał, że przy takiej uroczystości brat gościny w domu nie odmówi. A w krok za Walerym
wychudła, wręcz przeźroczysta Bieda warszawska wyruszyła, która to biedaka strasznie jak
widać polubiła, bo trzymała się go jak "rzep psiego ogona". To dzięki tej Biedzie stracił
Walerek ów cenny talar, łódź, jedyną żywicielkę rodziny - Kozulę, a nawet kury kokosze,

background image

które zostały skradzione. Skryła się Bieda za pazuchą Walerka i na ucztę weselną także dostać
się chciała. Z uczty jednak nic nie wyszło. Bartosz przez posłańca bratu wielką, gołą kość
wołową posłał wraz w wyzwiskami, że darmozjadów i gołodupców karmić nie będzie. A
samą kość dostaje tylko na wzgląd, iż od jednej matki ponoć pochodzą, kwitując
to przysłowiem "kto grosza nie strzeże, temu diabeł go odbierze". Cóż miał na to Walerek
poradzić. Podzielił się marną zdobyczą z Biedą, która to na widok kości aż trząść się poczęła.
Sam zdrapał pozostawione resztki na wierzchu kości, a Biedzie pozostawił szpik, równie
smaczny. I kiedy to Bieda zajadała się owym szpikiem we wnętrzu kości, wpadła do głowy
Walerka myśl niezwykła: "a może tak pozbyć się Biedy na zawsze zamykając ją we wnętrzu
kości?". Jak pomyślał, tak też się i stało. O jakże Bieda prosiła, błagała o wypuszczenie, a ileż
bogactw w zamian obiecywała. Ale Walerek był nieugięty. Gnat z warszawską Biedą do
studni na końcu Nowej Warszawy wrzucił, gdzie nikt nigdy nie zagląda i Biedy nigdy nie
znajdzie. Od kiedy Walerek Biedy się pozbył, wieść mu się poczęło całkiem nieźle. I godziwą
zapłatę za swoją pracę dostawać zaczął i nijakie nieszczęścia go już nie nawiedzały, a
pieniędzy miał tyle, że nawet biedakom i kalekom mógł jakiś grosz zawsze rzucić. Odmiana
losu brata biedaka bardzo zainteresowała brata bogacza. Poszedł więc z wielką ciekawością w
sercu i szynką pod pachą Bartosz na wypytki do Walerego. A nic tak nie rozwiązuje języków
jak dobre jadło i picie, którym to już mógł Walery uraczyć swego bogatego brata. Piaskarz nic
do ukrycia nie miał, więc całą historię bratu opowiedział. I tu w głowie rozgoryczonego
Bartosza Orzeszka zrodziła się myśl obrzydliwa, aby Biedę warszawską uwolnić i bratu w
bogaceniu się przeszkodzić. Jak się okazuje, zawiść bywa silniejsza od miłości braterskiej.
Tymczasem złośliwy plan rzeźnika się nie powiódł. Kiedy to otwierając kość tuż pod
drzwiami chaty piaskarza, Bieda wymknęła się małą szparką i radośnie na ramieniu wybawcy
się rozsiadła. Na szczęście Walerka a na nieszczęście Bartosza temu drugiemu dozgonną
miłość i służbę za wybawienie przysięgła. I oczywiście tej przysięgi dotrzymała. Nie minęło
dużo czasu jak Bartosz Orzeszek bogactwo stracił i stał się jednym z biedaków zasiadających
przed Świętojańską Farą. Mogło się tak również stać, że Bartosz stał się podopiecznym
Walerka, który przez na wzgląd na swoją dawną biedę - biedaków wspierać zaczął. Minęły
lata i wieki i powoli o historii braci Orzeszków zapomniano w Warszawie. Jednak po owych
czasach pozostało kilka przysłów. O kimś, kto nadmiernie narzeka na swój los, mówi się że
"piszczy jak nadwiślańska bieda w gnacie wołowym". A gdy przysłowie wyszło poza obręb
Warszawy, skrócono je do: "piszczy jak bieda w gnacie". Obecnie jednak na stronach ksiąg
z przysłowiami na wspomnienie owej historii, pozostały tylko dwa krótkie: "piszczy jak
bieda" oraz "bieda aż piszczy". I jeszcze coś zostało! Została sama Bieda. Ale o niej może
innym razem?

PRZEDZIWNA OPOWIEŚĆ O WARSIE I SAWIE

Z nowej stolicy, Krakowem zwanej do starego przodków Gniezna dwie, jakże różne wiodły
drogi. Jedna prowadziła lądem, poprzez dzikie puszcze i knieje, pełne według twierdzeń
naocznych świadków okrutnych diabłów, paskudnych wiedźm i ponętnych, kuszących, a
jakże zdradliwych panien głębinowych. Druga wiodła rzeką Wisłą, spod samego
krakowskiego Wawelu aż do odległego Płocka, skąd do Gniezna był tylko rzut patykiem,
który najczęściej przemierzano już na wierzchowcach. Tę drugą drogę wybrał król Kazimierz
Odnowicielem zwany, na coroczną podróż do Gniezna. Już drugiego dnia wyprawy wielce
zatęskniło się królowi do świeżego i pachnącego jedzenia, bo jak każdy Słowianin dobrze jeść
lubił, a zrobione jeszcze w Krakowie na drogę suszone jedzenie do najsmakowitszych nie
należało. I kiedy o świeżym mleku i świeżej rybie tylko pomyślał, na horyzoncie ujrzał dym,
a za chwilę małą chatę. Wbrew przestrogom załogi wioślarskiej co do mieszkańców chaty,
król do brzegu przybić kazał i ostrożnie z łukiem w ręku w jej stronę kroki skierował.

background image

Daleko sam nie uszedł, bo zaraz za nim, jak kot skradał się jego wierny sługa Gniewko, który
zarzekał się jeszcze niedawno iż "w niepewne, ręce zbójów nie polezie". Kiedy podeszli
bliżej, chata okazała nie żadną zbójecką, tylko zwykłą chatą rybacką. Gospodyni bardzo
serdecznie przywitała niespodziewanych gości, poczęstowała dostojnika świeżym
mlekiem od właśnie wydojonej kozy, a na rybę poczekać radziła, mąż bowiem - Pietrko
Rybak - lada chwila z nocnych połowów miał wrócić. Na Pietrka długo czekać nie było
trzeba, tak jak przewidziała gospodyni z pełnymi koszami różnorodnych ryb przybył. W
trakcie spożywania wyśmienicie przyrządzonych owoców nocnego połowu, jakich jeszcze
król w życiu nie jadł opowiedział rybak o swojej rodzinie, która w ostatnim czasie
powiększyła się o dwoje cudownych bliźniąt. Jednak nie małe kłopoty mieli rodzice z
ochrzczeniem pociech. Świątyni bowiem w pobliżu nie było, a do pobliskiej wsi Bródno
kapłan przybywał rzadko, a że do bródnowskiej kaplicy tuż przed urodzeniem bliźniąt do
kolejnej wizyty minie sporo czasu. Król za wspaniały poczęstunek monety złote na stół
gospodarzom położył, uznał, że za tak dobre jedzenie się zapłata należy. Jednak zgodnie ze
starym ludowym zwyczajem i zasłaniając się przysłowiem "Gość w dom, Bóg w dom"
gospodarze zapłaty nijak wziąć nie chcieli. Tymczasem nie omieszkał król o jeszcze dwie
przysługi poprosić: o gościnę w drodze powrotnej z Gniezna i o zaszczyt bycia ojcem
chrzestnym bliźniąt na chrzcie, do którego sam miał doprowadzić. Jak obiecał, za dwa
miesiące, we wrześniu przybił do brzegu już nie jedną, ale kilkoma łodziami jakże
oczekiwany przez Pietrka Rybaka i jego żonę. Przybył jak obiecał z kapłanem, dostojnymi
gośćmi, którzy mieli swoją obecnością uświetnić uroczystość oraz darami dla obydwojga
przyszłych królewskich chrześniaków. Przed przygotowanym na wzgórzu ołtarzem kapłan
nadał na polecenie Kazimierza imiona Wars chłopcu, a dziewczynce - Sawa. Po uroczystości,
przy suto zastawionym stole oświadczył uroczyście król Kazimierz, iż odtąd Pietrko Rybak,
Piotrerm Warszem nazywany będzie, królewskim rybakiem, ojcem Warsa i Sawy,
właścicielem rozległej dookoła puszczy. A kiedy wokół zagrody rybackiej osada wyrośnie,
swoim rodowym imieniem nazwę jej nada, którą po wieki nosić będzie. Jednak do dziś uczeni
nie są do końca pewni pochodzenia słowa Warszawa. Jedni twierdzą, iż wzięło się od imion
legendarnych bliźniąt Warsa i Sawy. Drudzy, iż od Pietrka Rybaka, któremu król Kazimierz
nazwisko zmienił na Piotr Warsz i jak król przewidział, wokół gospodarstwa wyrosła wieś.
Wieś Warsza czyli Warszewa. I pod taką nazwą przetrwała Warszewa do czasów
Jagiellończyka - Zygmunta Augusta, kiedy to sam Jan Kochanowski uraczył nas w swym
kunszcie słowotwórczym, fraszką "Na most warszewski": Nieubłagana Wisło, próżno
wstrząsasz rogi, Próżno brzegom gwałt czynisz i hamujesz drogi; Nalazł fortel król August,
jako cię miał pożyć, A ty musisz tę swoje dobrą myśl położyć, Bo krom wioseł, krom prumów
już dziś suchą nogą Twój grzbiet nieujeżdżony wszyscy deptać mogą.

Legenda powstania Nowej Jerozolimy (Góry Kalwarii)

Wiele miast posiada swoją legendę, czasem zabawną, czasem mroczną. Legenda głosząca
powstanie Nowej Jerozolimy była przekazywana z pokolenie na pokolenie, związana jest z
kilkoma znaczącymi symbolami, których źródło sięga XVII wieku. Wszystko zaczęło się 26
grudnia 1668 roku, w okresie świąt Bożego Narodzenia. Właśnie wtedy, podczas mroźnego
poranka mieszkańcy wychodzi ze świątecznej mszy. Na niebie pojawiały się pierwsze
zimowe promienie słoneczne. Słońce unosiło się coraz wyżej i nagle stanęło w miejscu przy
krzyżu, który cudem ukazał się na niebie, ku ogromnemu zdziwieniu mieszkańców.
Natomiast księżyc, który już chował się w jasności dnia, zatrzymał się przy krzyżu, wtedy
wszyscy zwrócili uwagę, że przypomina serce. W chwilę potem przesunął się nad krzyż. Choć
to niezwykłe zjawisko nastąpiło o świcie, słońce i krzyż pojawiły się po przeciwnej stronie

background image

nieba – na zachodzie. Wydarzenie mocno zapisało się w pamięci ludzi, wszyscy o tym
opowiadali, a Ci którzy byli naocznymi świadkami byli przekonani, że to sam Bóg wyznaczył
Górę na Nową Jerozolimę, tak jak to św. Jan przewidział w Apokalipsie. Właśnie tak powstała
Nowa Jerozolima, która z czasem przerodziła się w Górę Kalwarię, pamięć zaś o
okolicznościach niezwykłego zdarzenia została uwieczniona w herbie miasta.

Legenda o czarcim stawie

Miejsce, na którym dziś stoi Wieczernik kilkaset lat temu było otoczone przez bagniste
jeziorka. Do dnia dzisiejszego zachował się tylko mały stawik porośnięty rzęsą. Z nim wiąże
się ta oto legenda. Swego czasu na Mariankach stał klasztor zakonu Marianów. Ojcem
przełożonym w tym klasztorze był wówczas srogi Stanisław Papczyński. Stał tam także mały,
drewniany kościółek, którego żywot zbliżał się ku końcowi. Ojciec przełożony chcąc
odratować nieco stan kościółka posłał po kweście jednego z braci zakonnych, aby ten uzbierał
od ludzi trochę grosza. Przestrzegł go jednak by wrócił na modły wieczorne. Zakonnik zaczął
zbierać grosze, których mu ludzie nie skąpili. A widząc jak sakwa się zapełnia pomyślał, że
chyba nic się nie stanie jeżeli nie wróci na modły, a za to z pełnym workiem. Uradowany, że
mu się tak poszczęściło wrócił do klasztoru grubo po wyznaczonej porze. Ojciec Papczyński
popatrzył na niego srogim wzrokiem, rzekł: "Dobra doczesne stawiasz nad dobra duchowe!" i
chwytając worek pełen grosików krzyknął: "Niech te pieniądze będą przeklęte!!!". Wyszedł z
klasztoru i wrzucił je do stawu znajdującego się dziś przed Wieczernikiem. Woda w nim
zawrzała, dały się słyszeć czarcie smiechy. Od tego czasu ponoć woda w tym stawie jest
zatruta ogniem piekielnym. Nawet żaby niegdyś głośno rechoczące zaczęły tylko cicho
kumkać. Jak zatruta jest ta woda może świadczyć to, że jeden z mieszkańców Góry Kalwarii
wykąpawszy się w owym stawie dostał dziwnej choroby skóry. Ludzie mówią, że niekiedy
pojawiał się tam Mefistofeles w cylindrze, fraku i z laską, wychodzący z dna piekieł na świat.

Legenda o perłach

Król Zygmunt Stary podarował królowej Bonie wiele włości, wśród których był także zamek
w Czersku. Królowa przybyła do zamku w 1520 roku. Na dziedzińcu wybudowała
renesansowy dworek, a w okolicy Czerska założyła uprawę winnej latorośli i włoszczyzny,
czyli warzyw przywiezionych z Włoch. Czterdzieści lat później wyjeżdżając pośpiesznie z
polskiej ziemi z wszystkich swych posiadłości zbierała skrzętnie kolekcjonowane przez życie
kosztowności. Do zamku czerskiego przybyła także, aby i stąd wydostać swoje skarby. Chcąc
przyspieszyć pracę sama chwytała mniejsze szkatułki i znosiła do powozu. W czasie
znoszenia jednej z nich nie zauważyła, że spod wieka wysunął się długi sznur pereł.
Zahaczyła nim o występek w murze i przerwała nie z własnej woli. Perły rozsypały się po
posadzce, lecz królowa nie zebrała ich ani nikomu nie rozkazała tego zrobić, tylko poszła
dalej. Legenda mówi, że w czasie pełni księżyca na murach zamku pojawia się biała postać
zbierająca rozsypane niegdyś perły. Lecz gdy tylko zakończy swą pracę zaczyna ją od nowa,
bo perły się rozsypują. I czynność ta nie ma końca.

Dlaczego wybudowano kaplicę św. Antoniego

Pewnego razu, a działo się to dawno temu, zdarzył się dziwny wypadek.
Słońce wzeszło tego dnia jak co dzień. Białe chmurki przesuwające się po niebie złociły się w
promieniach wstającego słońca. Przyroda budziła się do życia. W lasach przemykały się różne

background image

zwierzęta, z pól znikały zające za bardzo widoczne w biały dzień na tle zieleni, woda burzyła
się od skaczących w niej ryb. Cała ziemia rozbrzmiewała wszelkimi odgłosami ptaków
wyśpiewujących radość z pięknego dnia. Wśród boru i łąk wił się piaszczysty gościniec.
Spieszyli po nim ludzie na jarmark do pobliskiej osady - Góry. Wśród wielu był tez i Żyd
pragnący sprzedać swój towar i zakupić inny. Raźnie poruszała się niewielka furka ciągniona
przez dwa konie. Przejeżdżając przez zielony mrok lasów, Żyd słyszał przeróżne odgłosy
leśnych zwierząt i ptaków. Nie budziły one w nim strachu. Lubił te lasy i gęstwiny, znał ich
zagadki, tajemnice i niebezpieczne pułapki, miejsca suche, spokojne, ale też i zdradliwe :
bagna, torfowiska. Na jarmarku w Górze tłum straszliwy, mnóstwo towaru. Tkaniny, misy,
owoce, wyroby drewniane, sadzonki winnej latorośli i innych egzotycznych roślin. Żyd, który
w tym barwnym tłumie rozłożył swój stragan z towarami zaczął je wychwalać. I zachwalanie
towaru i jego sprzedaż tak bardzo zajęły uwagę Żyda, że nie zauważył, kiedy zniknęły mu
konie wraz z wozem. Był zaskoczony. Do tej pory nic takiego mu się nie zdarzyło. Nie
wiedział co robić. Jedynym sposobem odzyskania zguby było poszukiwanie. Obszedł więc
całą Górę - nie znalazł. Szukał po lasach, polach. Na próżno. Niemal załamał się zupełnie.
Konie były najważniejszą częścią jego majątku, zdążył się do nich przywiązać. Nadzieja na
znalezienie ich malała z każdym krokiem. W swoich poszukiwaniach dotarł wreszcie nad
brzeg Wisły. I oto niespodziewanie dla siebie napotkał człowieka. Zdziwił się myśląc, że i on
szuka jakiejś zguby. Nie wyglądał jednak na załamanego poszukiwacza, jego szaty
świadczyły, że ma do spełnienia inną misję. Był to zakonnik - bernardyn. Żyd nie wiedząc
gdzie szukać pomocy opowiedział zakonnikowi o swojej stracie. Podczas tej opowieści nieraz
załamywał mu się głos i z wysiłkiem tłumił szloch. Zakonnik wysłuchał tej przejmującej
skargi, wzruszył się i ulitował nad ciężkim losem Żyda. Wskazując na pobliskie wzgórze
rzekł : "Idź tam, a znajdziesz swoje konie i wóz". Pobiegł Żyd w stronę wzgórza nie
namyślając się ani chwili, bo była to jego ostatnia nadzieja. Rozgarniając zasłaniające mu
widok zarośla dotarł wreszcie na porośnięte trawą wzniesienie i nagle ujrzał swoją zgubę.
Krzyknął radośnie w stronę nieba, a ono podało ten krzyk szczęścia dalej i dalej. Usłyszał go
także zakonnik i lekko uśmiechnął się, on także cieszył się z tego powodu. Żyd wdzięczny
zakonnikowi za odnalezienie zguby wrócił na miejsce spotkania, aby podziękować. Zdumiał
się wielce, gdy wokoło nie dostrzegł nikogo. Wkrótce wieść o tym wydarzeniu rozeszła się po
Górze i dotarła nawet do klasztoru bernardynów. Ojciec gwardian chcąc dociec prawdy
zaprosił Żyda do klasztoru i przedstawił mu wszystkich zakonników. Żaden z nich jednak nie
był tym, który pomógł Żydowi. Wtedy ojciec gwardian zrozumiał wszystko. Zaprowadził go
przed figurę św. Antoniego wyłowioną dawniej z nurtów Wisły. Żyd rozpoznał w niej postać
zakonnika spotkanego nad Wisłą. Odtąd figura ta znalazła się w osobnej kaplicy
wybudowanej na cześć świętego, aby wierni mogli się modlić do niego i prosić o odnalezienie
swojej zguby. A co się stało z Żydem? Wrócił do domu szczęśliwy i jako chrześcijanin,
bowiem swoja wiarę zmienił na katolicką.

Legenda o lochach

Sześć wieków temu na wzgórzu znajdującym się niedaleko dzisiejszej Góry Kalwarii,
oddzielonym fosą od gościńca przebiegającego przez Czersk, szlachetny książę Janusz I
Starszy rozkazał wznieść zamek obronny. Tą solidną budowlę stawiało wielu ludzi. Miała ona
grube mury, w których w równych odstępach prześwitywały otwory strzelnicze. Z trzech
stron, z wież obserwowano wciąż, czy pod zamek nie zbliża się wróg. Na dziedzińcu
wzniesiono kaplicę i budynki mieszkalne. I to jeszcze nie wszystko. Książę polecił swym
budowniczym wykopać także długie lochy, które miały kończyć się w którejś z pobliskich
wiosek. Mogły one być wykorzystane w razie konieczności ucieczki lub ukrycia skarbów.
Legenda mówi o śmiałkach, którzy dla wzbogacenia się lub dla sławy próbowali odnaleźć

background image

choć trochę z tych bogactw i o tym, że znikali bez wieści i nigdy już ich nie widziano.
Są także i tacy ludzie, którzy twierdzą, że w czasie prowadzonych tu wykopalisk
archeologicznych odkryto ponoć pod dawnym mostem zwodzonym okute drzwi prowadzące
do lochów. Lecz, czy komukolwiek uda się odnaleźć skarby? Nie wiem.

Legenda o figurze św. Antoniego

Kiedy na wiosnę Wisła występowała ze swojego koryta zalewając okoliczne doliny: łąkami,
lasami i niekiedy wioskami, nie było żadnej ochrony przed jej żywiołem. Góra Kalwaria
leżąca na wzniesieniu była dostatecznie bezpieczna. Otóż kilkaset lat temu w czasie jednego z
potężnych wiosennych przyborów, ojcowie bernardyni spacerowali po ogrodzie
przylegającym do klasztoru. Wisła płynęła wtedy niedaleko od nich. W pewnym momencie
kilku z nich spostrzegło jakiś podłużny, kolorowy przedmiot wyrzucony na brzeg. Gdy się
zbliżyli poznali, że jest to statua przedstawiająca św. Antoniego Padewskiego, trzymającego
w swych dłoniach maleńką postać Jezusa Chrystusa. Wzięli więc tę statuę i umieścili ją w
swoim kościele, modląc się do niej. Św. Antoni wyświadczał ludziom wiele łask, za co
nazwano go Cudownym i wybudowano osobną kaplicę.

Przypowieści chasydzkie z Góry Kalwarii

Rabbi Icchak Meir z Góry Kalwarii stracił wszystkie ze swoich trzynaściorga dzieci. Kiedy
umarło ostatnie, najmłodsze dziecko, matka nie chciała, żeby ją pocieszano. Rabbi rzekł do
niej: „Nasze dzieci nie umarły na próżno. Kiedy w przyszłości na kogoś spadnie takie samo
nieszczęście, przypomni sobie, że Icchak Meir stracił trzynaścioro swoich dzieci i nie
rozgniewał się na Boga i to pomoże mu, by postąpił tak samo”.

Ktoś zapytał rabbiego z Góry Kalwarii: „Dlaczego ludzie zawsze płaczą, gdy wymawiają
słowa modlitwy: Prochem jesteś i w proch się obrócisz?. Gdyby człowiek był ze złota i
obracał się w proch, wówczas może godziłoby się płakać, ale nie wtedy, kiedy obraca się w
to, z czego powstał”. Cadyk odparł: „Świat jest z prochu, a człowiekowi w nim nakazano, by
proch podnosił na szczebel ducha. Ale taki jest jego koniec – i zawsze jest taki koniec, że
człowiek zawodzi i wszystko obraca w proch”.

Rabbi z Góry Kalwarii usłyszał o pewnym rabbim, znawcy od cudów. Rzekł na to: „W
naszych czasach ludzi nie można przybliżać do Boga poprzez cuda, ale jedynie poprzez
modlitwę i naukę dobrego postępowania”.

Rabbi z Góry Kalwarii opowiedział następujący midrasz z Talmudu: „Kiedy Stwórca chciał
stworzyć człowieka, zapytał o radę aniołów. Niektórzy byli za, inni przeciw. A wtedy – dodał
rabbi – Pan wykrzyknął: „Jeżeli nawet aniołowie nie mogą się zgodzić, to dlaczegóżby nie
stworzyć człowieka?”.

Pewien chasyd użalał się przed rabbim z Góry Kalwarii, że zapomniał tego, czego się
nauczył. „Zapomniałeś, jak się wkłada łyżkę do ust?” – spytał rabbi. „Nie, bo nie mogę żyć
bez jedzenia” – padła odpowiedź.

„Ani nie możesz żyć bez uczenia się – odparł rabbi – Pamiętaj o tym, to nie zapomnisz”.
„Widzimy, że świeca, knot i oliwa promieniują światłem, spalając się – powiedział rabbi z

background image

Góry Kalwarii. – W ten sam sposób człowiek, który spala się dla innych, promieniuje
duchową światłością

Legenda o Żabim Oczku ( Milanówek)

Z ulicą Żabie Oczko w Milanówku związana jest pewna legenda, którą znają jeszcze tylko
najstarsi ludzie w mieście i to tylko z opowieści swoich pra-prapradziadów, bowiem w
książkach o Milanówku nigdy jej nie odnotowano. Było to po powstaniu listopadowym,
kiedy w 1832 roku właścicielem majątku Milanówek został Karol Boromeusz Skalski,
wojskowy w randze pułkownika, uczestnik kampanii napoleońskiej. Wkrótce po objęciu we
władanie majątku Milanówek przez Karola Skalskiego, okolicę dworu milanowskiego
nawiedziła plaga żab. Żaby były wszędzie, w parku otaczającym dwór, na rabatkach z
kwiatami, skakały po dworskim ganku, coraz śmielej wdzierały się do samego dworu. Były
tak odważne, że pewnego razu pułkownik Skalski jedną z nich znalazł w swoim łóżku i ze
wstrętem wyrzucił ją za okno. Tego było już za wiele. Miarka się przebrała!
- Nie kupiłem tego majątku, aby żyć w nim pospołu z żabami! - krzyknął pewnego dnia
rozgniewany pułkownik Skalski do swojego Bogu ducha winnego zarządcy. Zarządca, pan
Wincenty Paćko, obawiając się o swoją przyszłość i utrzymanie posady zarządcy majątku -
postanowił podjąć próbę zwalczenia plagi. Niestety, chwytanie żab, wrzucanie do wielkich
worów i wywożenie do oddalonej od Milanówka o kilka kilometrów Puszczy Jaktorowskiej,
nie dawało wyników. W ten sposób wywieziono kilka tysięcy żab. Tymczasem żaby, albo
wracały z powrotem, albo w pobliskich stawach rodziły się nowe i natychmiast podążały w
kierunku dworu. Zdesperowany tą sytuacją pan Wincenty ogłosił wszem i wobec, że temu,
kto uwolni Milanówek od plagi żab, odda rękę swojej córki Hanny. A że było to dziewczę
niezwykłej urody, oferta ta wywołała duże poruszenie zarówno wśród szlachty, jak i wśród
pospólstwa. Wieść o tym rozeszła się nie tylko po całej okolicy dworu milanowskiego, ale też
dotarła do Błonia, Łowicza i do samej Warszawy. Do dworu przybywali coraz to nowi
miłośnicy przygody i kobiecego piękna, bowiem córka zarządcy swoją urodą przyćmiła
wszystkie panny na wydaniu w całej okolicy. Każdy z nich liczył na to, że uda mu się
wymyślić sposób na wypłoszenie nieznośnych żab i że zdobędzie rękę urodziwej panny.
Mijały dni i tygodnie, a tymczasem żab nie ubywało. W pewnej chwili wydawało się, że
wreszcie zjawił się odpowiedni człowiek, który poradzi sobie z żabami. Był to znany na
Mazowszu czarownik Pumpurallo, który natychmiast po przybyciu do Milanówka na
dziedzińcu dworskim rozpalił wielkie ognisko, wrzucił doń mnóstwo zebranych przez siebie
ziół, a kiedy dym już unosił się znad ognia, zaczął wokół ogniska tańczyć wnosząc zaklęcia w
niezrozumiałym języku, aby w ten sposób wypłoszyć nieznośne żaby. Jednak i to nie
pomogło. Żaby pozostały i ani im w żabiej główce było, aby się wynieść. Zarządca majątku
był zrozpaczony i w czarnych barwach widział swoją przyszłość na stanowisku zarządcy
majątku. Cieszyła się tylko piękna Hanna, bowiem czarownik był bardzo brzydki i nawet nie
wyobrażała sobie małżeństwa z taką szkaradą. I kiedy wydawało się, że sytuacja jest
beznadziejna i teren całego Milanówka opanują żaby, do dworu milanowskiego przybył
niepozorny młodzieniec imieniem Stach i zgłosił się do zarządcy mówiąc:
- Wielmożny panie, słyszałem o nieszczęściu, które nawiedziło Milanówek i ośmielam się
twierdzić, ba, jestem nawet pewien, że znalazłem sposób na wyprowadzenie żab z waszej
miejscowości. Zarządca podejrzliwie spojrzał na młodzieńca, na jego skromny strój i torbę
podróżną niedbale przerzuconą przez plecy i po chwili namysłu odezwał się:
- Pięknie młody człowieku, wszyscy tylko marzymy o tym, aby wreszcie ktoś wyprowadził
stąd bezpowrotnie te tysiące żab, ale jak ty sobie to wyobrażasz, jak chcesz tego dokonać?
Wówczas młodzieniec wydobył ze swojej torby podróżnej długi flet i wskazując nań
powiedział:

background image

- Ten flet ma cudowną moc, to zaczarowany flet. Melodie na nim grane są w stanie uśpić
człowieka, mogą uśmierzyć ból, mogą też spowodować, że za wygrywanymi melodiami
powędrują nie tylko żaby, ale i ptaki, a także leśne zwierzęta. Zarządca z niedowierzaniem
spojrzał na niepozorny podwójny flet, ale nie widząc innego wyjścia ochoczo zgodził się na
przeprowadzenie eksperymentu, do którego też wkrótce przystąpiono. Młodzieniec wziął do
ręki flet, przerzucił torbę podróżną przez ramię, wyszedł na ganek dworu, przyłożył flet do ust
i zagrał, a grał tak pięknie, tak wzruszająco i zarazem tak przenikliwie, że muzyka ogarniała
nie tylko mózg i serce, ale czyniła bezwolnym całe ciało. Słuchając tej muzyki zarządca
majątku i zgromadzeni wokół chłopi stali jak urzeczeni z szeroko otwartymi ustami.
Zasłuchani nawet nie zauważyli, że wokół nich zrobił się jakiś dziwny ruch. W pewnej chwili
z różnych zakątków otaczającego dwór parku zaczęły wypełzać różnej wielkości żaby
podążając w kierunku rozlegającej się muzyki. Młodzieniec udał się w kierunku drogi
prowadzącej na południe Milanówka, a żaby spokojnie jedna za drugą podążyły za nim w
długim szeregu. Muzykant szedł tak oddalając się od dworu i zarazem grając nieustannie
przez trzy kilometry aż dotarł do stawu wokół którego zgromadził się podążający za nim
żabiniec. Wówczas przerwał, a wszystkie żaby jakby zahipnotyzowane pozostały na miejscu i
nigdy już nie powróciły do parku i dworu milanowskiego. Młodzieniec otrzymał obiecaną
nagrodę, bowiem zarządca majątku wraz ze szczęśliwym dziedzicem natychmiast
zaprowadzili go do pięknej Hanny, której młodzieniec bardzo się spodobał, więc czym
prędzej zarządzili ślub w pobliskim kościele w Żukowie i wyprawili im huczne wesele, na
którym i ja byłem i wspaniale się bawiłem. Młodzi żyli długo i szczęśliwie, a ich potomkowie
po dziś dzień mieszkają w Milanówku. Po parcelacji majątku Milanówek na początku
dwudziestego wieku, kiedy w miejscowości zaczęto wytyczać ulice, na pamiątkę tego
wydarzenia ulicy obok stawu, wokół którego schroniły się milanowskie żabki, nadano nazwę
Żabie Oczka, a później - Żabie Oczko. I chociaż żab w takich ilościach już tam nie ma, staw
istnieje nadal, a ulica wciąż nazywa się Żabie Oczko. Wiedzą o tym dobrze nie tylko dzieci,
które uczęszczają do szkoły mieszczącej się przy tej ulicy, ale i dzieci z innych części naszego
miasta. Zaglądają niekiedy przez płot do stawu i widząc, że z roku na rok jest w nim coraz
mniej wody zastanawiają się co będzie dalej, czy po całkowitym wyschnięciu wody w stawie
natrętne żaby znowu dokonają inwazji na Milanówek???

Kościół św. Jadwigi ( Milanówek)

Z pewnością nie wszyscy wiedzą dlaczego najstarszy milanowski kościół nazwano imieniem
św. Jadwigi. Warto więc przypomnieć, że małżonka jednego z głównych fundatorów kościoła,
czyli Michała Lasockiego, miała na imię Jadwiga. To samo imię państwo Lasoccy dali swojej
przedwcześnie zmarłej córeczce. I to zapewne przesądziło o wyborze św. Jadwigi Śląskiej
jako patronki parafii. Zasługa Michała Lasockiego w powstanie kościoła była bez wątpienia
największa, bowiem to on podarował teren przyszłej parafii, jak również wniósł wielki wkład
pieniężny w samą budowę świątyni, aktywnie uczestnicząc w pracach komitetu budowy
kościoła. Niektórzy z mieszkańców Milanówka zastanawiali się, dlaczego Michał Lasocki,
który dysponował ogromnym terenem przeznaczonym do parcelacji, wybrał akurat to
miejsce, w którym postanowił postawić kościół? Odpowiedź na to daje opowieść, którą
zapewne znał Lasocki, a która sięga początków państwowości polskiej. Przytaczam ją
podkreślając, że jest to tylko opowieść przekazywana z ust do ust i znali ją tylko najstarsi
mieszkańcy. Już od ponad dwóch tysięcy lat temu na terenie obecnego Milanówka istniało
osadnictwo epoki żelaza. Istniał tu mazowiecki ośrodek hutniczy, a jedna z najciekawszych
osad hutnictwa żelaza zlokalizowana była na terenie obecnego Milanówka w okolicach wsi
Falencin, co w stałej ekspozycji prezentuje w swoich zbiorach Muzeum w Pruszkowie.
Wyroby z żelaza nie były tak powszechne, nic więc dziwnego, że były w cenie, zwłaszcza że

background image

właśnie z żelaza wyrabiano podstawowe elementy uzbrojenia. Nic więc dziwnego, że
wyrobami hutniczymi z terenu obecnego Milanówka zainteresował się Bolesław Chrobry i
jego drużyna, którzy przez te tereny podążali w roku 1018 na Ruś, gdzie Chrobry wmieszał
się w spory między dwoma synamiWłodzimierza Wielkiego. Chrobry wkroczył wtedy do
Kijowa, jednak wkrótce potem zmuszony był wycofać się z Rusi zabierając ze sobą bogatą
zdobycz. Zacznijmy jednak od początku. Otóż przez teren dzisiejszego Milanówka wiódł trakt
prowadzący z Wolina do Kijowa. Przy tym trakcie stała bardzo stara słowiańska gontyna,
czyli świątynia pogańska. W tej świątyni czczono boga Trygłowa, który był władcą ziemi,
wody i powietrza. Warto wiedzieć, że był to trzeci słowiański bóg, który swoją rangą
dorównywał Światowidowi i Swarożycowi. I właśnie w tej gontynie, czyli pogańskiej
świątyni, stał kamienny posąg przedstawiający owego boga. Sama świątynia była ulokowana
w świętym dębowym gaju, bowiem już w owych czasach dęby na terenie dzisiejszego
Milanówka były powszechnie cenione za to, że według panujących przekonań dawały
ludziom siłę i męstwo. Ten święty gaj położony był w miejscu, gdzie obecnie znajduje się
skrzyżowanie ulic Kościuszki, Kościelnej i Królowej Jadwigi i gdzie wciąż podziwiać można
piękne dęby - pomniki przyrody. Świętym zwierzęciem w tym chramie był czarny odyniec.
Tenże w każdą pierwszą noc miesiąca przychodził do gaju dębowego i posilał się żołędziami,
które rodził święty gaj dębowy, użyźniany miodem przez kapłana słowiańskiego.
Wspomniany wcześniej Bolesław Chrobry wraz ze swoją drużyną przybył w okolice
dzisiejszego Milanówka w drodze na Kijów poszukując potrzebnych mu i jego drużynie
elementów uzbrojenia z żelaza. Gdy Bolesław Chrobry i jego drużyna przybyli w okolice
pogańskiej świątyni, miejscowy słowiański kapłan swoimi czarami rozpętał burzę, wzburzył
potężnym podmuchem wiatru drzewa w całej okolicy, które – za wyjątkiem potężnych dębów
- pod siłą tego potężnego wiatru zaczęły się łamać i spowodowały śmierć wielu wojów
Chrobrego.

Ten widząc co się dzieje kazał wbić na skraju lasu zrobiony na prędce z gałęzi krzyż i
rozkazał swojemu chrześcijańskiemu kapłanowi poświęcić pogańską świątynię. Kiedy
wybrzmiały ostatnie słowa święcenia, burza natychmiast ucichła, potężny wiatr ucichł i
przestały się łamać drzewa. Wówczas Bolesław Chrobry nie bacząc na nadciągającą noc
wydał rozkaz wymarszu terenu obecnego Milanówka, który pokrywała gęsta puszcza. Gdy
Chrobry wraz ze swoją drużyną wkroczył do gaju dębowego na terenie obecnego
skrzyżowania ulic Kościuszki i Kościelnej wypadł na nich święty czarny odyniec i wprost
począł szarżować na króla. Wówczas, jeden z wojów Chrobrego, rzucił oszczepem trafiając
odyńca między ślepia. Ten padł natychmiast martwy. Tymczasem drużyna Bolesława
Chrobrego była tak zdenerwowana zaistniałą sytuacją, że była gotowa schwytać i zabić
słowiańskiego kapłana. Ten jednak wyszedł naprzeciw i pokłonił się Bolesławowi Chrobremu
oddając mu cześć i mówiąc:
- Bóg jest silniejszy, chcę mu wiernie w przyszłości służyć. Słysząc te słowa Bolesław
Chrobry postanowił, że na miejscu pogańskiej gontyny stanie kiedyś świątynia
chrześcijańska, a pogański kapłan od tej chwili będzie służył Chrystusowi. Drużyna
Chrobrego słysząc te słowa rozbiła posąg Trzygłowa, a rycerz, który powalił dzika, został
panem tych ziem. Michał Lasocki znając treść tej legendy od lat przekazywanej z ust do ust
przez miejscową ludność postanowił jedną ze swoich działek po parcelacji swoje majątku
przeznaczyć na kościół. A jest to dokładnie to miejsce, w którym wybudowano kościół pod
wezwaniem św. Jadwigi.

"Dołek" ( Milanówek)

background image

Czy kiedyś zastanawialiście się dlaczego przy ul. Fiderkiewicza jest takie duże zagłębienie w
ziemi zwane przez wszystkich "dołkiem”? Nie? To posłuchajcie mojej opowieści. Dawno,
dawno temu, kiedy na terenie dzisiejszego Milanówka znajdowały się gęste lasy, w miejscu,
gdzie obecnie krzyżują się ulice Fiderkiewicza (dawniej ul. Żwirowa) i Piłsudskiego (dawniej
ul. Dworska) znajdowała się leśniczówka, wokół której rozciągały się gęste lasy Puszczy
Jaktorowskiej. Mieszkał w niej leśniczy imieniem Przemko, który słynął z wielkiego
okrucieństwa wobec zwierząt. Zabijał je z wielkim upodobaniem, często zakładał w lesie
wnyki, w które wpadały lisy, zające i bażanty. Zwierzęta schwytane we wnyki męczyły się
strasznie i najczęściej umierały z głodu, bo leśniczy nie zawsze pamiętał, aby sprawdzić, czy
w zastawione wnyki schwytała się jakaś zwierzyna. Wraz z leśniczym mieszkała jego córka
imieniem Anna, dziewczyna cicha, skromna i szlachetna. Po śmierci ukochanej matki często
była smutna i niemal co dzień opłakiwała zmarłą. Lata mijały, a ona wciąż mieszkała z ojcem
poświęcając się dla niego, gotowała mu i sprzątała dom. Głównym zajęciem leśniczego było
organizowanie polowań dla ostatniego księcia mazowieckiego z rodu Piastów Janusza III i
jego gości. Zdarzało się to jednak dość rzadko, bo książę Janusz mieszkał daleko na zamku w
Ujazdowie, więc leśniczy często sam wędrował po okolicznych lasach i trochę z nudów
strzelał z kuszy do zwierzyny, którą potem dostarczał do pobliskich dworów czerpiąc z tego
niemałe zyski. Annę martwiło to, że ojciec zakłada w różnych miejscach wnyki, zbyt często
zapomina o nich, a schwytane zwierzęta często giną tam w męczarniach z bólu i głodu. Anna
starała się więc im pomóc po kryjomu. Za każdym razem kiedy ojciec wyruszał konno, i kazał
sobie przygotować duży zapas jadła, wiedziała, że udaje się w dalszą drogę do Łowicza.
Korzystała z tej okazji i po wyjeździe ojca udawała się do miejsc, gdzie zastawione były
wnyki, uwalniała schwytane zające i ptactwo. W czasie tych wędrówek po lesie obawiała się
jedynie lisów i wilków, od których trzymała się z daleka, bo wiedziała, że mogą być
niebezpieczne. W swoich strzeleckich ćwiczeniach leśniczy szczególnie upodobał sobie
jelonki i wszelakie ptactwo, które zabijał ze swej kuszy w ogromnych ilościach. Anna, która
kochała ptaki, nie mogła się z tym pogodzić. Próbowała rozmawiać z ojcem na ten temat, aby
go odwieść od zabijania ptactwa. Ale był to trud daremny, ojciec lekceważąco machał ręką i
pozostawiał ją w smutku. Pewnego razu leśniczy wrócił z objazdu okolicy do domu i z
radością w głosie oznajmił:
- Wiesz Anno, ustanowiłem rekord, zastrzeliłem dzisiaj sto ptaków! Słysząc to Anna ze łzami
w oczach uklękła i zaczęła się modlić do Boga, aby wybaczył ojcu ten straszliwy uczynek.
Ale chyba niegodziwość leśniczego przebrała miarę, bo w tym momencie na dworze rozpętała
się potworna burza. Nadeszła północ, burza wzmogła się jeszcze bardziej. W pewnej chwili
dookoła leśniczówki ziemia się zatrzęsła, niebo przecięły potężne błyskawice i leśniczówka
wraz z zabudowaniami gospodarskimi zapadła się pod ziemię. W oka mgnieniu zginął
okrutny leśniczy, zginęła też jego szlachetna córka. Natomiast w miejscu, gdzie kiedyś
znajdowała się leśniczówka powstało ogromne zagłębienie, dużej wielkości dół, którego ślady
przy ulicy Fiderkiewicza pozostały do dnia dzisiejszego. Nie brak jednak ludzi, którzy
twierdzą, że dół powstał w wyniku wieloletniego wydobywania w tym miejscu żwiru, który
był potrzebny do budowy domów. Jak było naprawdę, trudno powiedzieć. Jednak od tej pory
co sto lat, tej samej nocy, dokładnie między północą, a pianiem koguta, w dole przy ul.
Fiderkiewicza pojawia się duch szlachetnej Anny, czekającej na wybawienie. Zdarzyło się
raz, że to wybawienie było już bliskie, bowiem pewien student, wracający do domu z

background image

dyskoteki, spotkał błąkającą się tam dziewczynę, która ze łzami w oczach poprosiła go o
pomoc, wyjaśniając co ma czynić. Aby to nastąpiło młodzieniec powinien był wziąć
dziewczynę w ramiona i zanieść ją do najbliższej przydrożnej kapliczki i razem z nią
pomodlić się tam, prosząc o odpuszczenie win okrutnemu leśniczemu. By się to spełniło,
warunek był jeden: idąc w kierunku kapliczki nie powinien się w tym czasie oglądać za
siebie. Niestety, w czasie drogi młodzieniec nagle usłyszał jakieś głosy, wtedy odwrócił się, a
gdy to uczynił, dziewczyna zniknęła. Jak mawiali starzy mieszkańcy, później już nigdy
nikomu się nie pokazała. Student po tym wydarzeniu popadł w tak okrutną melancholię, że
nie dokończył studiów i z rozpaczy wstąpił do klasztoru, gdzie po dziś dzień modli się za
duszę pięknej Anny. Być może za sto lat, ktoś jeszcze spotka ją błąkającą się po zagłębieniu
na ul. Fiderkiewicza i uda się dziewczynę uratować, ale - niestety - jak do tej pory, nikt nie
wie, kiedy nadejdzie ta właściwa noc.

Zakroczym Mochty - o płaczącej wierzbie i zaklętym Smoku

Zakroczym leży na wysokim brzegu Wisły. Przeciwległy jest niski, chroniony wałami, przeto
był często zalewany przez kapryśną królową polskich rzek. Starosta zakroczymski na sejmach
w czasach Złotej Rzeczpospolitej co rok referował co komu Wisła zabrała, a gdzie i komu
przydała – a były to nieliche kawały ziemi. Nikt nie znał dnia ani godziny przy wiosennych
powodziach, a kiedy szła kra to każdy zanosił nowenny – tak to rządziła Pani Wisła przez
wieki. Co z tego, że ślizgały się po niej dziesiątkami pakowne galary, szkuty, komięgi, baty i
barkasy, tudzież wielgachne tratwy, a na każdy jarmark zakroczymski byle kmiotek
przybywał wypchanym po wręby czym ta miał drewnianym czółnem, którego burty ledwie na
piędź nad wodę wystawały. A rybitwy, na kępach chętnie zamieszkujący, przynosili całe
połcie suszonego jesiotra i łososia a zaraz je na sól mieniali, na kute harpuny, nowe sieci,
garnki gliniane aż z Iłży, kożuchy z Litwy. A Zakroczym stał i dumnie patrzył na ten wartki
ruch na wodzie i ziemi, pewien swej pozycji i przyszłości, skoro przeszłość była tak bogata i
znaczna. Przecz o małe ździebełko nie został stolicą – padło w końcu na Warszawę, też gród
na wysokiej skarpie, ale wahano się pomiędzy kilkoma, i myślały głowy kanclerzy czy aby
nie szumny Płock, gdzie królów chowano, abo też sławetny Czerwińsk, gdzie Jagiełło wojska
swe pod Grunwald zdążając przez most pontonowy kunsztowny bardzo przeprawił chyżo, czy
właśnie Zakroczym, gdzie z dawien dawna traktaty, jeszcze z Krzyżakami ustalano, a i
poselstwa cudzoziemskie zawsze stawały na popas. Gościli owi posłowie w okazałym dworze
królewskim, nie raz, nie dwa pohulali dostojni goście w karczmach (a i do zamtuza zawitali,
bo na Solnej dwa takie przybytki dobrze prosperowały) a rankiem formowali grzeczny orszak
i miejscem starodawnym przeprawiali się przez Wisłę na drugi brzeg i stamtąd z honorami
prowadzeni, podążali do wrót Zamku Królewskiego, takoż na skarpie wiślanej postawionego.
Nie czekał na polskie saluty powitalne Carolus Gustavus Rex, kiedy to swoje oddziały
mostem rzuconym przez Wisłę przeprawiał. Mistrz Dahlberg uwiecznił ową scenę, a nie
żałował rylca i takoż naszkicował siedm pagórków, na jakich in modo Rzymu – Wiecznego
Miasta sam Zakroczym jest położony. Nie każdy to zoczy, uważnego oka i bystrego umysłu to
wymaga. A pomiędzy tymiż pagórkami parowy biegną. W Zakroczmiu akuratnie nimi drogi
poprowadzono, najsampierw ledwie bite, potem dylami wykładano, a finalnie brukiem z
kamieni rzecznych. Wyboistym, ale trwałym. Takich to rowów na wysokim brzegu Wisły
pełno jest. Czasem jako schronienie, szczególnie to mocno zarośnięte, służyły – dla ludzi i
bydląt, kiedy Jadźwingowie i Pieczyngowie radzi napadali Mazowsze, pustosząc je nieraz bez
litości. Czego nie zabrali to spalili, co się tylko dało w perzynę obrócili. Jeden taki podjazd
Pieczyngów udało się miejscowym w pole wyprowadzić, na rozległe, niby równe a podmokłe,

background image

szerokie ługi zwabić i tam go częścią wyrżnąć w pień, częścią w plen wziąć – osadzano ich
potem na surowym korzeniu, ale w środku lasów, aby nie zbiegli. A samo miejsce potrzeby
Pieczoługi zwać zaczęli i tak już zostało. Na Duchowiźnie, gdzie przystępny bardziej brzeg i
piękne kępy pośrodku nurtu, takoż są parowy głębokie. Woda je żłobiła, często też strumień
nie lada jaki dołem ciecze. Jeden z nich nie tylko stromy, ale długi i kręty jest. Płynie nim
rzeczułka mała, Strugą zwana, roztoka niby mała, ale wiosną i jesienią całe drzewa z
koronami i korzeniami potrafi wyrywać i nosić, z obfitego źródła idąca, przy byle deszczu
tyle z boków posiłków dostaje, że pieni się i żółcią tryska od piasku zrywanego ze zboczy.
Kto uda się ścieżką wiodącą samym brzegiem parowu w górę Strugi trafi na śródleśne jezioro,
małe ale głębokie i ciche. Czuwają nad jego ciszą i spokojem wysokie, rozłożyste drzewa,
takoż wiekowe, grube dęby. Pochylają się lekko i patrzą na swe odbicia w ciemnej tafli wody.
Czasem tylko ni stąd, ni zowąd wiatr, podmuch zabłąkany zawiruje i pomarszczy zwierciadło,
drobny deszcz posieka, ale już po chwili zapada ta sama cisza i spokój, pełen cienia nawet w
upalny i jasny, letni dzień. Pomiędzy tymi wysokim, strzelistymi, ciemnymi drzewami jedno
jest zupełnie inne – to samotna, jedna jedyna tutaj wierzba płacząca, na samym brzegu, tuż
nad taflą jeziora rośnie i tak pochylona zwiesza aż do wody swe miękkie, zielone warkocze.
Skąd się tutaj wzięła? Nikt z miejscowych nie odpowie na to pytanie, bo brzegi jeziorka są
bezludne, najbliższe zabudowania są dość daleko stąd, tak na pianie koguta. Zresztą jak pytać
konkretnego wieśniaka skąd i dlaczego rośnie tu sobie jakieś drzewko? Popatrzyłby tylko
spode łba na miastowego i tylko wzruszył ramionami. A co by pomyślał to już lepiej nie
wnikać. Ale odpowiedź przyszła „sama”. Bo zwykle tak się dzieje, że jeśli czegoś szukamy, to
po jakimś czasie, ale w najmniej spodziewanym momencie pojawia się to, za czym tak się
uganiamy i tajemnica rozwiązuje się w oka mgnieniu. Trzeba tylko połączyć w jedno
wszystkie pozornie oderwane elementy, które tak naprawdę zawsze tworzyły całość, ale my
patrzyliśmy na nią niewidzącym wzrokiem. I owo coś nieodgadnione staje nam przed oczami
jako coś jasnego i oczywistego. A więc te siedem wzgórz na jakich leży od zawsze
Zakroczym, które tak od razu zoczył i wyrysował Dahlberg – to wcale nie jest przypadek.
Jeśli uważny obserwator popatrzy na mapę, połączy te punkty w całość (a każdy jest
wyznaczony specjalnie usypanym kurhanem jeszcze przez praszczurów naszych za czasów
głębokiego neolitu) to otrzymuje jasny obraz – tak, toż to Wielka Niedźwiedzica!
Gwiazdozbiór najbardziej widoczny, z najjaśniejszą na firmamencie gwiazdą Północy i tak
przydatny dla myśliwych, błąkających się po bezkresnych lasach i rybaków, którzy po
gwiazdach czytali kierunek i porę nocy. Nasze mazowieckie Stonehenge? Zakroczymski
płaskowyż Nazca? Miejsce kultu, „środek świata” dla tamtych ludzi sprzed tysięcy lat, tak
bezradnych wobec potęgi natury, bezkresu kosmosu, bezmiaru lasów, wód potężnych,
biegnących znikąd do nikąd, a gór wysokich a znikających w morzu słonym, z którego
przybywali przeróżni obcy? Gdzież go szukać jak nie nad Wisłą, nad którą w Krakowie
czakram, jeden z siedmiu na świecie, drogą jedyną przez setki i tysiąclecia? Oddychali z ulgą
na widok tego wysokiego brzegu z siedmioma pagórkami mieszkańcy powracający z długich
wypraw, i ci podążający szlakiem bursztynowym z południa Europy na jej północ, a takoż
zmierzający ze wschodu na zachód, szlakiem jedwabnym, z mirrą, kadzidłem i droższymi od
złota korzeniami. A co ma do tego Struga, jej parów głęboki i to niezwykłe, śródleśne,
utopione wśród drzew jeziorko? Ano wiele, tajemniczy krąg siły obejmował siedem wzgórz,
ale tuż za jego granicą hulały ciemne siły, które można było przebłagać, ale zwykle na krótko.
Dlatego nikt tam się nie osiedlił. Nawet kiedy przez wieki całe, tuż obok na Duchowiźnie,
zatrzymywały się najpierw rozliczne galary, baty, panował gwar, a potem była przystań z
prawdziwego zdarzenia i cumowały do niej parostatki hrabiego Zamoyskiego - to nad samą
Strugą było pusto… Byli śmiałkowie, którzy próbowali to miejsce objąć w posiadanie, ale
zwykle to się marnie kończyło i mizerne resztki po nich pozostawały, i zaraz potem znowu
wracała ta sama cisza i pustka co zawsze. Może nie wszystkie dawne bóstwa i boginki.

background image

Prasłowiańskie i wcześniejsze odeszły na zawsze, nie wszystkie święte gaje wycięto…Pono w
tym miejscu oddawano cześć bożkom wody, burzy, piorunów, tych sił, które zagrażały
mieszkańcom i przybyszom. Ciskano w głęboki parów rybę, kościany grot, łuskę jesiotra,
pazur niedźwiedzia, szczękę wydry, sztylet z rogu jelenia czy renifera, srebrną zapinkę,
kawałek bursztynu – na przebłaganie. Kiedyś nawet złożono ofiarę z młodej dziewczyny o
długich jasnych włosach. Wyrosła tam potem, nie wiadomo jakim sposobem, bo w pobliżu nie
ma wcale takich drzew, jedna samotna, wiotka wierzba płacząca. Kiedy rosła, rosła i w końcu
padała ze starości, zaraz na jej miejscu pojawiała się następna – ale zawsze tylko jedna
jedyna. Razu pewnego przybiła do brzegu, u bram parowu Strugi długa łódź – drakkar
normańskich wojowników i kupców. Płynęli do swego legendarnego miasta Truso, słynącego
z kunsztownych srebrnych ozdób i wyrobów z bursztynu, a wracali z dalekiej wyprawy aż na
Ruś, do Nowogrodu Wielkiego, do swoich pobratymców Rurykowiczów, a byli też nawet w
dalekim Bizancjum. Wikingowie rozbili obóz przy Strudze, jak zwykle poza zwyczajowym
miejscem tarży (i na otwartym brzegu, aby uniknąć podstępnego, nagłego ataku) i prowadzili
handel z miejscowymi. Ich przywódca, Eryk o białej grzywie, twarzy spalonej wiatrem wielu
mórz i słońcem Południa rychło się zorientował z czym ma do czynienia. Namówił jednego
śmielszego otroka i ten pokazał mu cały parów, opowiedział jakie Złe tu zaklęte siedzi.
Chmurny Wiking wrócił na okręt i pomimo sprzeciwu załogi wziął na obiatę drewniany,
okuty brązem święty smoczy łeb, zakładany na dziobie smukłego okrętu tylko na wojenne
wypady, noszący wiele śladów ognia bitwy, blizn od strzał i oszczepów oraz wylewanej nań
krwi baranów. I cisnął ten smoczy łeb prosto w odmęty Strugi, na samo dno parowu. Ale
dzięki temu – uważał - odpłynęli cało. Od tej pory miejscowi zaczęli zwać tę część Strugi,
zamieniającą się w jezioro – Smok. I tak już pozostało do dziś.

Wieliszew Trytew – o widmie Błędnego Rębacza

Ta okolica, jak każda z wielowiekową historią, ma swoje podania i legendy. Tradycja ludowa
zwykle nie przekazuje żadnych dokładnych dat, można je tylko wywnioskować z różnych
szczegółów. Trytew – bo takie nosi miano miejsce o jakim mowa – miało kilka znaczeń. Była
to droga wiodąca groblą, alibo wałem, a także miejsce przeprawy przez rzekę. W czasach
„potopu szwedzkiego” jak wiadomo były srogie zimy. Panowały tak potężne mrozy, że
drzewa pękały – w końcu Szwedzi przeprawili się do Polski poprzez zamarznięty Bałtyk! To
teraz nie do pomyślenia przy tym ociepleniu klimatu. Okoliczna ludność w obawie przed
rabunkami i gwałtami (Szwedzi nie oszczędzali nikogo!) chroniła się w lasach i na bagnach,
w rozmaitych komyszach i ustroniach. Jedną z takich grup, złożoną z prawie samych kobiet i
dzieci podczas mroźnej nocy prowadził pono jakiś szlachcic. Była sroga zamieć, zatrzymali
się na popas w tym właśnie miejscu. Szlachcic podjął się podsycania ognia, ale sen go
zmorzył. Kiedy się ocknął o świcie zobaczył wygasły ogień i wokół niego same trupy,
zamarzłych na śmierć swoich bliskich i sąsiadów. Dostał biedak kompletnego pomieszania
zmysłów, od tej pory uciekał od ludzi, wałęsał się po tych lasach, a dniem i nocą rąbał
drewno, ile mu tylko starczało sił. Nigdy nie mógł zaznać spokoju, ledwie kończył,
natychmiast się zrywał do dalszej roboty. Nie spał, nie jadł, zarósł, zmarniał, sczerniał cały, w
łachmanach wyglądał jak diabeł leśny-rokita, albo inne złe licho, przeto rychło skończył
gdzieś biedak marnie. Ludzie gadali, że podczas kolejnej srogiej zimy, kiedy to rąbał bez
wytchnienia, opadł z sił i też zamarzł, chyba gdzie w jakim wykrocie, tak jak jego najbliżsi i
znajomi. I wilcy go pewnie zjedli bo ciała nigdy nie odnaleziono. Ale nawet po śmierci dusza
jego nie zaznała spokoju. Ten stuk budził nieraz ludzi o północy. A niósł się daleko echem.
Nikt z wodniaków nie lubi tu biwakować bo nie raz, nie dwa zdarzało się, że w nocy budziły
ich odgłosy rąbania drewna i padających z trzaskiem drzew. Zrywali się bo zdawało się, że
zaraz, zaraz korona drzewa zwali im się prosto na głowy – wypadają z namiotów, patrzą….a

background image

tu cicho, pusto, drzewa stoją jak stały…Tylko jakby jakieś kroki w oddali i pojękiwania,
pokrzykiwania, pohukiwania, postukiwania o pniaki. Może to były i sowy, jakich tu pełno,
albo bobry harcowały, jak to mają we zwyczaju, przy tworzeniu swoich żeremi…Kto tam
wie…faktem jest, że nikt jakoś się nie kwapi do nocowania w tym miejscu.

Topolina czyli Romeo i Julia znad Narwi

Inna legenda też wiele mówi o szlaku Narwi, Bugu i Wisły, a konkretniej o tym odcinku
Topolino – Nowy Dwór Mazowiecki. Od prawieków płynęły tędy szkuty, komięgi, barkasy,
tratwy. Ho, ho, toż tędy prowadził szlak – Narwią z Litwy, a Bugiem z Rusi nad morze, do
Gdańska. Otóż, tu na Topolinie z dawien dawna była karczma. Stała sobie niedaleko brzegu.
Służyła miejscowym (ziemie były ludne i bogate), ale przede wszystkim zatrzymywali się w
niej podróżni, a przede wszystkim wszyscy ludzie rzeki – trudniący się żeglugą i spławianiem
drewna i towarów wszelakich, flisacy i oryle. Ludek to był hardy, dumny, znający swoje
prawa, choć tak naprawdę żył sobie poza owoczesnym prawem. Mawiało się nawet „na
wodzie wiatr wolności wieje”. Nieraz ten wiatr ratował od stryczka różnych obwiesiów i
obieżyświatów, wolnomyślicieli i kozackie dusze, choć nie każdy z nich umiał znaleźć się na
wodzie. Ten fach wymagał niezwykłej odwagi, bystrego oka, twardej pracy i „wyczucia
wody”. Znali więc wodniacy dobrze to miejsce – Topolino (znaczone przez wysokie topole i
wierzby), sam tak często odmieniany przez powodzie brzeg, no i karczmę. Chętnie tu
przybijali, aby odetchnąć podczas i pierwszego spustu, i tego następnego, jaki następował
zaraz po żniwach. Nie jeden flisak, retman czy oryl, a czasem i sam szyper przepuszczał tu
całą zawartość swego „wacka” (czyli trzosa). Tym bardziej, że miejscowy arendarz był
szczwany, nie w ciemię bity, a i wiedział dobrze jak prowadzić interes, zachęcić gości do
kielicha. Trzymał nie tylko zwykłą okowitę, ale i ściągał inne przednie trunki – wina z
Węgier, Francji, Italii, nawet i xeres z Hiszpanii, z całej Europy. A miał też ten Żyd arendarz
piękną córkę o imieniu Sara, która tym wszystkim gościom usługiwała. Oczy miała czarne,
kręcone włosy i smagłą cerę. Dziwili się nieraz przyjezdni (także ci podróżujący z Korony na
Litwę) skąd tak piękna córka u tak szpetnego, podobnego do starego sępa bogata, suto
wyposażona piwnica, chwalili sobie pobyt i zawsze korzystali z okazji, aby znowu odwiedzić
obszerną a gościnną karczmę. Nikt też jakoś nie zwracał uwagi na różnych obcojęzycznych,
cudacznie nieraz odzianych gości, jakich często Żyd arendarz przyjmował. Ale podejmował
ich u siebie, w alkierzu. Pojawiali się oni często w nocy, zaraz też znikali, jeszcze przed
świtem, daleko przed pierwszymi kurami. A ktoś kiedyś nawet podejrzał, że gospodarz siedzi
nocą nad jakimiś księgami, przy jednej świeczce, jakieś zaklęcia szepce, dziwne nawet głosy
dochodziły czasem z tamtej izdebki, jakby wiele osób tam gadało, ale zawsze wchodził i
wychodził sam jeden Żyd, arendarz. I doniósł ten ciekawski do dziedzica, ale ten cenił stałe
dochody, jakie Żyd arendarz płacił regularnie (i pożyczki dawał na mały procent) i kazał
poszczuć psami fałszywego nadgorliwca, który chciał przejąć karczmę. Arendarz ów
potajemnie trudnił się Kabałą, sprowadzał księgi i traktaty, a ci goście zwozili je z wielu
miast, najczęściej z Pragi i Wilna, zwanego „Jerozolimą Północy”. Ojciec niewiele uwagi
poświęcał córce, więc nie zauważył, że Sara, tak obojętna dla wszystkich, nawet dla
herbowych gości, rozpromienia się, kiedy w karczmie pojawia się młody retman o jasnych
włosach i błękitnych oczach. Pił niewiele, grał na małym prostym flecie, takiej świstawce
raczej uczynionej z gałązki wierzbowej lub trzciny i tylko patrzył na Sarę, która uwijała się
pomiędzy stołami. Lubili go wszyscy, nie wadził nikomu i chętnie słuchali jego piskania, bo
też potrafił na tych prostych zabawkach kunsztownie naśladować śpiew ptaków, zwłaszcza
trele słowika. Aż kiedyś jeden z kupców cudzoziemskich, w szatach długich i o ciemnym
obliczu, zachwycony podarował mu flet z drewna różanego. Wtedy flisak zaczął grać tak, że
goście zasłuchani zastygali nad pucharami i zapominali pić, co czasem denerwowało

background image

arendarza. Kiedy nie było innych gości młody retman znikał, odchodził na swoją szkutę, ale
wieczorami Sara pilnie nasłuchiwała śpiewu ptaków i kiedy znad rzeki dochodziły dźwięki
fletu znikała na długie, wieczorne godziny. Kiedy szkuty odpływały smutniała. Razu pewnego
do karczmy przybył niezwykły orszak. Nie był to żaden szlachcic, ani poseł, ani też kupiec
jakich też wielu tymi drogami podróżowało. Arendarz na widok swych gości giął się w
ukłonach do samej ziemi. To byli jego mistrzowie, dla których osiadł na tym zakątku, z dala
od świata i zawsze, przez te wszystkie lata, oczekiwał na ich znak lub też przybycie. I teraz
pojawili się – zdrożeni długą podróżą, ale gotowi do dalszej wędrówki, bo podążali w
tajemnej misji, do jakiej się od lat szykowali. Sara zadrżała na ich widok, złe przeczucie
ścisnęło jej serce, kiedy tylko zobaczyła niecodziennych, przybyszy o groźnym, surowym
wejrzeniu. Nie myliła się, ojciec na jedno żądanie, bez sprzeciwu oddał ją na służbę trzem
mistrzom. Na pytanie, kiedy będzie mogła powrócić do rodzinnego domu odparł, że nigdy.
Sara zniknęła jeszcze tej samej nocy. Jeszcze przed świtem barkas młodego retmana z Sarą na
pokładzie odbił od brzegu. Młodzi popłynęli z bystrym nurtem Narwi, gnani też mocnym
wiatrem, bo rozwinęli żagiel na dwóch masztach, choć najstarsi oryle na ten widok kręcili z
troską głowami. I tak na skrzydłach wiatru i fal spieszyli do Nowego Dworu. Chcieli uciec
przed przeznaczeniem – już się wydawało, że wszelki ślad po nich zaginie, bo jak po wodzie
ich ścigać, a lądem to już niepodobna! Wzbudziło to przerażenie ojca i gniew straszliwy tych
trzech mistrzów – jęli miotać jakieś klątwy, jeden z nich wybiegł przed karczmę i czynił gesty
rękoma wzniesionymi do nieba. Czarne rękawy jego długiej szaty łopotały na wietrze jak
skrzydła kruka, rychło niebo się zachmurzyło i pocięły je zygzaki potężnych błyskawic, a
rzekę pokryły fale jakich nikt tu, na Narwi nigdy nie widział. Burza gięła i powalała drzewa,
ludzie struchleli, a czarnoksiężnik dalej miotał swe zaklęcia. I kiedy łódź z retmanem i Sarą
na pokładzie, skacząc po falach docierała już do samej Wisły uderzył w nią piorun i wszyscy
tam, gdzie Narew łączy się z potężnym nurtem wiślanym - na miejscu zatonęli… Ślad po nich
zaginął, tylko fala potem na brzeg wyrzuciła czarną chustkę Sary. Powiadają samotni żeglarze
i rybacy, że czasem, głęboką nocą, przy pełni księżyca niesie się nad wodą tęskny dźwięk
fletu a z głębin jakby dobiegał cichy płacz dziewczyny

Legenda o Suleju ( Sulejówek)

Rok 1410 był to straszny rok. Nad Polską gromadziły się chmury zwiastujące wielką wojnę.
15 lipca doszło do wielkiego starcia na polach pod Grunwaldem. Król Władysław Jagiełło
poprosił wojska tatarskie o zbrojne wsparcie. Bitwa była ciężka i krwawa. Sprzymierzone
wojska polskie, litewskie i tatarskie zgniotły potęgę Krzyżaków. W Polsce zapanował pokój.
Rycerze wracali do domów. Na polach Grunwaldu walczył pewien Tatar o imieniu Sulej.
Teraz po zawarciu pokoju, pragnął wrócić w rodzinne strony. Skierował się więc na południe,
by przez Mazowsze dotrzeć do ojczystej ziemi krymskiej. Miał on dwa konie. Na jednym
wiózł kosztowności zdobyte na poległych Krzyżakach, a na drugim sam jechał. Sulej był
pięknym Tatarem. Ze śniadej twarzy śmiało spoglądały skośne, ciemne oczy. Pod nosem
czerniły się długie zakręcone wąsy. Nie był zbyt wysoki, ale sylwetkę miał zgrabną. Był
wspaniałym jeźdźcem. Jego szyszak był ozdobiony futrem, a kolczuga błyszczała w słońcu.
Ramiona okrywał mu skórzany, haftowany płaszcz. Przy jego boku przypasaną była szabla z
damasceńskiej stali. Kiedy przemierzał Puszczę Mazowiecką, napadli go głodni i wyczerpani
Krzyżacy, którzy uciekli z bitwy, spod Grunwaldu. Wywiązała się nierówna walka, gdyż
Krzyżaków był trzech, Sulej zaś podróżował samotnie. Był jednak silny i wyćwiczony w
sztuce wojennej. Szybko powalił jednego z napastników i zabrał mu miecz. Mógł teraz
walczyć jednocześnie z dwoma rycerzami. Potyczka trwała długo. Sulej przewyższał

background image

Krzyżaków męstwem i sprytem, więc pokonał przeciwników. Tatar wędrował dalej przez
niezmierzoną, gęstą puszczę. Zmęczył się, więc postanowił odpocząć. Zasnął. Śniła mu się
rodzinna wioska. Gdy do niej wjechał, przywitała go uradowana matka. We śnie ujrzał
młodszego brata, który dorósł i stał się pięknym mężczyzną. Właśnie wrócił z polowania z
ubitą sarną. Zbiegli się przyjaciele, rozpalili ognisko i wyprawili ucztę. W tłumie Sulej
zobaczył swą ukochaną Zorianę. Już miał do niej podbiec, gdy sen rozwiały wycia wilków i
przeraźliwe rżenie koni. Zerwał się na równe nogi i ujrzał widok straszny: szkielety
zjedzonych przez wilki koni i rozrzucone wokół kosztowności, które wiózł bliskim. Ogarnęła
go wielka rozpacz:
- Jak wrócę do domu? Czy Zoriana będzie na mnie czekać?
Usiadł pod drzewem i ukrył twarz w dłoniach. Nagle poczuł, że ktoś chwyta go za ramię.
Podniósł wzrok i ujrzał pochylającego się nad nim starca. W pierwszej chwili przestraszył się,
ale szybko rozpoznał w nim postać swego dziadka.
- Nie rozpaczaj, Suleju!
- Łatwo dziadkowi mówić! Jak wrócę do domu?... Czeka mnie daleka droga. Nie mam koni, a
wokół ani żywego ducha. Jeno puszcza i puszcza... A tam czeka Zoriana.
- Wnuku! Zoriana dziś została żoną twego brata, właśnie odbywa się wesele.
- O ja nieszczęsny, jak mam dalej żyć?
- Tu jest twoje życie.
- Jak to? Co chcesz przez to powiedzieć?
- Mazowsze to piękny kraj. Nie brak tu urodziwych, mądrych i pracowitych dziewcząt. Tu
wybudujesz osadę. Twoim zadaniem jest ujarzmienie tej puszczy...
Nagle zerwał się wiatr i postać dziadka rozpłynęła się w powietrzu. Sulej otrząsnął się i zaczął
zbierać rozrzucone kosztowności.
Minęło wiele lat...
W tym czasie Sulej wykarczował duży kawał lasu. Zamieszkał w namiocie ze skóry.
Zajmował się polowaniem.
Pewnego dnia w głębi lasu ujrzał przecudną dziewczynę o jasnych włosach i błękitnych
oczach. Zbierając grzyby, wdzięcznie śpiewała. Już Sulej miał do niej podejść, kiedy zobaczył
pędzącego dzika. Tatar złożył się do strzału i... dzik padł nieżywy. Przerażona dziewczyna
upuściła koszyk z grzybami i ze łzami w oczach zaczęła dziękować wybawcy. Wyjawiła, że
mieszka w chacie niedaleko stąd. Sulej odprowadził ją do domu. Po drodze rozmawiali i
chłopak dowiedział się, że dziewczyna nosi imię Zosia. Od tej pory młodzi spotykali się
często, aż pewnego dnia Tatarczyk poprosił rodziców Zofii o błogosławieństwo. Wspólnie
zamieszkali w skórzanym namiocie. Dochowali się dwunastu synów i dwunastu córek. Ci
założyli rodziny i wybudowali swoje domy. Sulej i Zofia dożyli sędziwego wieku w otoczeniu
miłości i szacunku ze strony dzieci, wnuków i prawnuków. Skóra z namiotu Suleja
przechowywana była przez jego potomków jak relikwia. Sulej zmarł, a osadę przez niego
założoną nazwano Sulejówkiem.

Legenda o herbie Bogoria Grodziska Mazowieckiego

Dawno, dawno temu król Bolesław Śmiały toczył bitwę zaciekłą z Tatarami. W boju
wyróżniał się męstwem pułkownik Bogoria. Otrzymał on od przeciwnika kilka ran, tak że
strzały wypuszczone z tatarskich łuków tkwiły mu w ciele. Nie osłabiło to jednak jego zapału

background image

i mimo bólu od ran zadanych walczył on dalej i przeważył zwycięstwo. Po bitwie król
przywołał go z placu boju i własną ręką postrzały wyciągnął mu z ciała. Następnie zaś
połamał je i wręczył rycerzowi mówiąc: „od tej pory strzały złamane będziesz nosił w herbie,
który ci nadaję, a nazywać się on będzie Bogoria.”

Legenda o nadaniu praw miejskich Grodzisku Mazowieckiemu

Przez wieś Grodzisko wiodła tzw. droga królewska (jeździli nią królowie na łowy do puszczy
jaktorowskiej). Biło przy niej źródełko dające wodę o cudownym smaku. Pewnego razu jeden
z monarchów zmęczony podróżą i upałem kazał wstrzymać konie przy źródełku i został na
odpoczynek. Jeden ze sług, widząc utrudzenie króla, podał mu kubek owej cudownej wody z
grodziskiego źródełka. Od razu siły wróciły królowi, a woda zasmakowała mu tak, że
poprosił o napełnienie nią wszystkich bukłaków. Wtedy też przywołał do siebie swojego
sekretarza, kazał mu wyjąć pergamin i pióro i rzekł: „od tej chwili wieś ta staje się miastem,
nie godzi się bowiem, by miejsce mające taki skarb pozostawać miało nędzną wioską”.

Jak wybudowano Kościół p.w. Matki Bożej Pocieszenia w Żyrardowie?

Legenda głosi, że pracownicy fabryki lnu w Żyrardowie pragnęli mieć jeden duży kościół,
żeby wszyscy mogli się w nim pomieścić. W związku z tym w celu maksymalnego skrócenia
czasu budowy kościoła na drodze od Żyrardowa do pobliskiej cegielni w Radziejowicach
ustawiała się kolejka i z rąk do rąk podawano sobie cegły i tak o to w latach 1900-1903
powstało serce XIX-wiecznej osady tj. kościół pw. Matki Bożej Pocieszenia.

Cudowne samoodnawianie się obrazów z wizerunkiem Matki Bożej w Mszczonowie

Kiedyś na krzyżu stojącym przy skrzyżowaniu ulic Tarczyńskiej i Dworcowej w
Mszczonowie ktoś zawiesił obraz przedstawiający Matkę Bożą Częstochowską. Po krótkim
czasie obraz z powodu deszczów i słońca wyblakł, ogólnie uległ daleko posuniętemu
zniszczeniu w wyniku działania czynników pogodowych. Wisiał tak niepozorny i zaniedbany
i nikt wtedy nie przypuszczał, że związana z nim będzie tak cudowna historia. A wszystko z
powodu zdarzenia, do którego doszło w pamiętnym 1956 r. Odnowione wtedy zostały przez
prymasa Wyszyńskiego „Śluby Jana II Kazimierza i Stanów Rzeczypospolitej zaprzysiężone
imieniem Narodu przed cudownym obrazem NP Łaskawej w Katedrze Lwowskiej 1 kwietnia
1656 roku”. Zaraz po uroczystościach w wielu miejscowościach w całej Polsce odnotowano
przypadki cudownego samoodnawiania się obrazów przedstawiających wizerunek Matki
Bożej. Takiemu właśnie samoodnowieniu uległ również mszczonowski obraz zawieszony na
krzyżu. Twierdzono wtedy powszechnie, że jest to widoczny znak tego, iż nie tylko Polacy
odnowili śluby względem swej Królowej, ale i ona nie zapomniała o narodzie, który po raz
kolejny powierzył się jej opiece.

LEONCIN Zamczysko Stare i Nowe – a każde inne niż wszystkie

Zamczysko Stare jest naprawdę bardzo wiekowe, liczy sobie prawie tysiąc lat. Najstarszy
ocalały materialny dowód na działalność człowieka w tej części Puszczy Kampinoskiej –
grodzisko o kształcie z XIII wieku. To także dobry, bo bardzo charakterystyczny przykład na
to, jak na terenie Puszczy przenikały się, tworząc jedną całość, dzika przyroda,
ukształtowanie terenu i działalność człowieka. Tu, na samym pograniczu pasma wydm i

background image

przedpola rozległych bagien nasi przodkowie, około tysiąca lat temu wypatrzyli sobie to
miejsce i zbudowali w nim grodzisko obronne. „Zbudowali” to nawet nie jest dobre
określenie – „inżynieria ziemna” najbardziej tu pasuje i oddaje charakter. Było to dawno
temu, najprawdopodobniej już w okresie początków państwa polskiego. Miejsce schronienia
dla ludności, nękanej częstymi najazdami i grabieżami, po pewnym czasie, kiedy zdawało
egzamin „lokatorzy” po prostu obwarowali dodatkowo bezpieczny punkt, chroniony przez
trudno dostępne tereny – kopiąc dwie fosy i sypiąc podwójne wały. Na szczycie wałów
postawiono podwójny częstokół z zaostrzonych pali – najeźdźca, jeśli w ogóle tutaj dotarł,
miałby ciężki orzech do zgryzienia. Takie podmokłe, nizinne tereny, na skrajach, albo
pośrodku bagien (tak jak Biskupin) często w bliskim w sąsiedztwie rzek, niepozorne na
pierwszy rzut oka były często wybierane na siedziby, nie tylko ze względów obronnych. Jak z
dumą wspomina Paweł Jasienica w „Polsce Piastów”, Słowianie byli uznawani za mistrzów w
budowie takich ziemnych umocnień i przemyślnych fortyfikacji. Poznań, w całości chroniony
tą techniką, uchodził w całej Europie za niezdobyty! Słowianie nie mieli na Mazowszu do
dyspozycji takiego budulca, jakie stworzyło Carcassonne – czyli złóż kamienia. Ale ich
konstrukcje ziemne, oparte na naturalnym ukształtowaniu terenu, budziły podziw i respekt
wśród najeźdźców, którzy z trudem musieli dobywać, forsując podwójne wały, fosy, wysokie
ostrokoły, jakie ciężko było spalić, sforsować i zniszczyć. Zamczysko, choć od kilkuset lat
tym obszarem w pełni włada dzika natura, wciąż budzi podziw swoim rozmachem.
Niegdysiejsze podwójne wały, w dalszym ciągu wyraźne i wysokie pokrył już gęsty
starodrzew, rosną tu też imponujące dęby, których wiek sięga podobno i trzystu nawet lat.
Łacno sobie wyobrazić zastępy wojów, jacy bronili owej siedziby i całe gromady ludności,
jaka wraz z dobytkiem i zwierzętami chroniła się w te bezpieczne pielesze przed najazdami
hord Litwinów i Jadźwingów, kiedy to na horyzoncie majaczyły łuny pożarów grabionych
wsi. Miejsce ma niezwykłą atmosferę, nic więc dziwnego, że krążą o niej różne podania,
legendy i opowieści. Oczywiście, figuruje wśród nich także królowa Bona, która – gdyby
dobrze zliczyć wszystkie takie przekazy – zostawiła na terenie Polski dobrze ponad setkę albo
i więcej skrzyń żelazem kowanych, a pełnych złota i srebra oraz precjozów wszelakich!
Przyciągało więc Zamczysko nie tylko turystów, ale także amatorów ukrytych skarbów. Ale
chyba na próżno kopali…Chociaż kto by się przyznał! Miejsce jest położone tuż obok punktu,
w którym krzyżują się wszystkie ważniejsze okoliczne szlaki turystyczne, czyli Główny Szlak
Puszczański, Południowy Szlak Krawędziowy i Kampinoski Szlak Rowerowy. Warto
rozpocząć zwiedzanie-poznawanie Puszczy od tego właśnie miejsca, a potem powtarzać ten
rytuał o każdej porze roku – bo zupełnie inaczej Zamczysko prezentuje się w oprawie
soczystej wiosennej zieleni, bujnego lata, potem kolorowej a często mglistej jesieni, oraz
zimą, kiedy to gołe pnie i konary drzew zdają się tworzyć widmową wręcz kolumnadę jakby
wielkiej katedry, której sklepienie ginie gdzieś w górze. Kiedy po mokrej jesieni, która
zostawia wielkie kałuże przychodzi mróz i ścina te tafle wody, przysypuje je śniegiem
najlepiej tam się czują narciarze na biegówkach. Zwłaszcza, że wtedy i bagna, zwykle
niedostępne stoją przed nimi otworem. Ale Puszcza Kampinoska zimą, którą mało kto ogląda
to zupełnie osobna sprawa, godna odrębnej powieści, całej sagi o losach krajobrazu, drzew,
migrujących stad zwierząt. Kilkaset metrów w linii prostej od Zamczyska Starego jest
położone Nowe Zamczysko – obiekt o kompletnie innym charakterze. Założyli go Niemcy w
czasie I wojny światowej, prowadzący intensywny wyrąb Puszczy na potrzeby frontu.
Drewno było wtedy bezcenne, bo liczyło się na wagę zwycięstwa w wojnie pozycyjnej. Była
tu wtedy stacja kolejki przewożącej wycięte drzewa. Z drzew wyciętych w Puszczy
Kampinoskiej powstał, wzniesiony rękoma niemieckich saperów, sławetny most drewniany w
Wyszogrodzie, który postawiony na ów czas wojenny, przesłużył miejscowej ludności wiek
prawie cały! Obecnie całość należy do szkoły pożarniczej, jest zamknięta dla zwiedzających –
a szkoda, bo budynki mogłyby służyć nie tylko podchorążym, którzy rzadko tu bywają. Jest tu

background image

nawet basen, obecnie pusty. Najciekawszy obiekt stoi pośrodku Nowego Zamczyska. Jest to
wieża widokowa, z której w okresie suchych, upalnych dni pracownicy Parku prowadzą stałe
obserwacje – aby jak najszybciej zauważyć i zdusić w zarodku pożary, które stale zagrażają
Puszczy Kampinoskiej. Niedaleko bramy Zamczyska stoi nietypowy ni to pomnik, ni tablica,
złożona z kilku deseczek. Widniej na nich cytat, który przemawia chyba do każdego: „Las mi
powiedział: - Czemu wy, ludzie jesteście nieraz tak smutni, bezradni? Czemu myślicie o
swoich troskach, biedach, udrękach? Bo zapomnieliście o przyrodzie. Gdy ukochasz przyrodę
– umiłujesz również ludzi, którzy mimo wszystko są jej nieodłączną częścią” .

WIELISZEW Trytew – o widmie Błędnego Rębacza

Ta okolica, jak każda z wielowiekową historią, ma swoje podania i legendy. Tradycja ludowa
zwykle nie przekazuje żadnych dokładnych dat, można je tylko wywnioskować z różnych
szczegółów. Trytew – bo takie nosi miano miejsce o jakim mowa – miało kilka znaczeń. Była
to droga wiodąca groblą, alibo wałem, a także miejsce przeprawy przez rzekę. W czasach
„potopu szwedzkiego” jak wiadomo były srogie zimy. Panowały tak potężne mrozy, że
drzewa pękały – w końcu Szwedzi przeprawili się do Polski poprzez zamarznięty Bałtyk! To
teraz nie do pomyślenia przy tym ociepleniu klimatu. Okoliczna ludność w obawie przed
rabunkami i gwałtami (Szwedzi nie oszczędzali nikogo!) chroniła się w lasach i na bagnach,
w rozmaitych komyszach i ustroniach. Jedną z takich grup, złożoną z prawie samych kobiet i
dzieci podczas mroźnej nocy prowadził pono jakiś szlachcic. Była sroga zamieć, zatrzymali
się na popas w tym właśnie miejscu. Szlachcic podjął się podsycania ognia, ale sen go
zmorzył. Kiedy się ocknął o świcie zobaczył wygasły ogień i wokół niego same trupy,
zamarzłych na śmierć swoich bliskich i sąsiadów. Dostał biedak kompletnego pomieszania
zmysłów, od tej pory uciekał od ludzi, wałęsał się po tych lasach, a dniem i nocą rąbał
drewno, ile mu tylko starczało sił. Nigdy nie mógł zaznać spokoju, ledwie kończył,
natychmiast się zrywał do dalszej roboty. Nie spał, nie jadł, zarósł, zmarniał, sczerniał cały, w
łachmanach wyglądał jak diabeł leśny-rokita, albo inne złe licho, przeto rychło skończył
gdzieś biedak marnie. Ludzie gadali, że podczas kolejnej srogiej zimy, kiedy to rąbał bez
wytchnienia, opadł z sił i też zamarzł, chyba gdzie w jakim wykrocie, tak jak jego najbliżsi i
znajomi. I wilcy go pewnie zjedli bo ciała nigdy nie odnaleziono. Ale nawet po śmierci dusza
jego nie zaznała spokoju. Ten stuk budził nieraz ludzi o północy. A niósł się daleko echem.
Nikt z wodniaków nie lubi tu biwakować bo nie raz, nie dwa zdarzało się, że w nocy budziły
ich odgłosy rąbania drewna i padających z trzaskiem drzew. Zrywali się bo zdawało się, że
zaraz, zaraz korona drzewa zwali im się prosto na głowy – wypadają z namiotów, patrzą….a
tu cicho, pusto, drzewa stoją jak stały…Tylko jakby jakieś kroki w oddali i pojękiwania,
pokrzykiwania, pohukiwania, postukiwania o pniaki. Może to były i sowy, jakich tu pełno,
albo bobry harcowały, jak to mają we zwyczaju, przy tworzeniu swoich żeremi…Kto tam
wie…faktem jest, że nikt jakoś się nie kwapi do nocowania w tym miejscu.

Topolina czyli Romeo i Julia znad Narwi -

Inna legenda też wiele mówi o szlaku Narwi, Bugu i Wisły, a konkretniej o tym odcinku
Topolino – Nowy Dwór Mazowiecki. Od prawieków płynęły tędy szkuty, komięgi, barkasy,
tratwy. Ho, ho, toż tędy prowadził szlak – Narwią z Litwy, a Bugiem z Rusi nad morze, do
Gdańska. Otóż, tu na Topolinie z dawien dawna była karczma. Stała sobie niedaleko brzegu.
Służyła miejscowym (ziemie były ludne i bogate), ale przede wszystkim zatrzymywali się w
niej podróżni, a przede wszystkim wszyscy ludzie rzeki – trudniący się żeglugą i spławianiem
drewna i towarów wszelakich, flisacy i oryle. Ludek to był hardy, dumny, znający swoje
prawa, choć tak naprawdę żył sobie poza owoczesnym prawem. Mawiało się nawet „na

background image

wodzie wiatr wolności wieje”. Nieraz ten wiatr ratował od stryczka różnych obwiesiów i
obieżyświatów, wolnomyślicieli i kozackie dusze, choć nie każdy z nich umiał znaleźć się na
wodzie. Ten fach wymagał niezwykłej odwagi, bystrego oka, twardej pracy i „wyczucia
wody”. Znali więc wodniacy dobrze to miejsce – Topolino (znaczone przez wysokie topole i
wierzby), sam tak często odmieniany przez powodzie brzeg, no i karczmę. Chętnie tu
przybijali, aby odetchnąć podczas i pierwszego spustu, i tego następnego, jaki następował
zaraz po żniwach. Nie jeden flisak, retman czy oryl, a czasem i sam szyper przepuszczał tu
całą zawartość swego „wacka” (czyli trzosa). Tym bardziej, że miejscowy arendarz był
szczwany, nie w ciemię bity, a i wiedział dobrze jak prowadzić interes, zachęcić gości do
kielicha. Trzymał nie tylko zwykłą okowitę, ale i ściągał inne przednie trunki – wina z
Węgier, Francji, Italii, nawet i xeres z Hiszpanii, z całej Europy. A miał też ten Żyd arendarz
piękną córkę o imieniu Sara, która tym wszystkim gościom usługiwała. Oczy miała czarne,
kręcone włosy i smagłą cerę. Dziwili się nieraz przyjezdni (także ci podróżujący z Korony na
Litwę) skąd tak piękna córka u tak szpetnego, podobnego do starego sępa bogata, suto
wyposażona piwnica, chwalili sobie pobyt i zawsze korzystali z okazji, aby znowu odwiedzić
obszerną a gościnną karczmę. Nikt też jakoś nie zwracał uwagi na różnych obcojęzycznych,
cudacznie nieraz odzianych gości, jakich często Żyd arendarz przyjmował. Ale podejmował
ich u siebie, w alkierzu. Pojawiali się oni często w nocy, zaraz też znikali, jeszcze przed
świtem, daleko przed pierwszymi kurami. A ktoś kiedyś nawet podejrzał, że gospodarz siedzi
nocą nad jakimiś księgami, przy jednej świeczce, jakieś zaklęcia szepce, dziwne nawet głosy
dochodziły czasem z tamtej izdebki, jakby wiele osób tam gadało, ale zawsze wchodził i
wychodził sam jeden Żyd, arendarz. I doniósł ten ciekawski do dziedzica, ale ten cenił stałe
dochody, jakie Żyd arendarz płacił regularnie (i pożyczki dawał na mały procent) i kazał
poszczuć psami fałszywego nadgorliwca, który chciał przejąć karczmę. Arendarz ów
potajemnie trudnił się Kabałą, sprowadzał księgi i traktaty, a ci goście zwozili je z wielu
miast, najczęściej z Pragi i Wilna, zwanego „Jerozolimą Północy”. Ojciec niewiele uwagi
poświęcał córce, więc nie zauważył, że Sara, tak obojętna dla wszystkich, nawet dla
herbowych gości, rozpromienia się, kiedy w karczmie pojawia się młody retman o jasnych
włosach i błękitnych oczach. Pił niewiele, grał na małym prostym flecie, takiej świstawce
raczej uczynionej z gałązki wierzbowej lub trzciny i tylko patrzył na Sarę, która uwijała się
pomiędzy stołami. Lubili go wszyscy, nie wadził nikomu i chętnie słuchali jego piskania, bo
też potrafił na tych prostych zabawkach kunsztownie naśladować śpiew ptaków, zwłaszcza
trele słowika. Aż kiedyś jeden z kupców cudzoziemskich, w szatach długich i o ciemnym
obliczu, zachwycony podarował mu flet z drewna różanego. Wtedy flisak zaczął grać tak, że
goście zasłuchani zastygali nad pucharami i zapominali pić, co czasem denerwowało
arendarza. Kiedy nie było innych gości młody retman znikał, odchodził na swoją szkutę, ale
wieczorami Sara pilnie nasłuchiwała śpiewu ptaków i kiedy znad rzeki dochodziły dźwięki
fletu znikała na długie, wieczorne godziny. Kiedy szkuty odpływały smutniała. Razu pewnego
do karczmy przybył niezwykły orszak. Nie był to żaden szlachcic, ani poseł, ani też kupiec
jakich też wielu tymi drogami podróżowało. Arendarz na widok swych gości giął się w
ukłonach do samej ziemi. To byli jego mistrzowie, dla których osiadł na tym zakątku, z dala
od świata i zawsze, przez te wszystkie lata, oczekiwał na ich znak lub też przybycie. I teraz
pojawili się – zdrożeni długą podróżą, ale gotowi do dalszej wędrówki, bo podążali w
tajemnej misji, do jakiej się od lat szykowali. Sara zadrżała na ich widok, złe przeczucie
ścisnęło jej serce, kiedy tylko zobaczyła niecodziennych, przybyszy o groźnym, surowym
wejrzeniu. Nie myliła się, ojciec na jedno żądanie, bez sprzeciwu oddał ją na służbę trzem
mistrzom. Na pytanie, kiedy będzie mogła powrócić do rodzinnego domu odparł, że nigdy.
Sara zniknęła jeszcze tej samej nocy. Jeszcze przed świtem barkas młodego retmana z Sarą na
pokładzie odbił od brzegu. Młodzi popłynęli z bystrym nurtem Narwi, gnani też mocnym
wiatrem, bo rozwinęli żagiel na dwóch masztach, choć najstarsi oryle na ten widok kręcili z

background image

troską głowami. I tak na skrzydłach wiatru i fal spieszyli do Nowego Dworu. Chcieli uciec
przed przeznaczeniem – już się wydawało, że wszelki ślad po nich zaginie, bo jak po wodzie
ich ścigać, a lądem to już niepodobna! Wzbudziło to przerażenie ojca i gniew straszliwy tych
trzech mistrzów – jęli miotać jakieś klątwy, jeden z nich wybiegł przed karczmę i czynił gesty
rękoma wzniesionymi do nieba. Czarne rękawy jego długiej szaty łopotały na wietrze jak
skrzydła kruka, rychło niebo się zachmurzyło i pocięły je zygzaki potężnych błyskawic, a
rzekę pokryły fale jakich nikt tu, na Narwi nigdy nie widział. Burza gięła i powalała drzewa,
ludzie struchleli, a czarnoksiężnik dalej miotał swe zaklęcia. I kiedy łódź z retmanem i Sarą
na pokładzie, skacząc po falach docierała już do samej Wisły uderzył w nią piorun i wszyscy
tam, gdzie Narew łączy się z potężnym nurtem wiślanym - na miejscu zatonęli… Ślad po nich
zaginął, tylko fala potem na brzeg wyrzuciła czarną chustkę Sary. Powiadają samotni żeglarze
i rybacy, że czasem, głęboką nocą, przy pełni księżyca niesie się nad wodą tęskny dźwięk
fletu a z głębin jakby dobiegał cichy płacz dziewczyny.

ZAKROCZYM Mochty - o płaczącej wierzbie i zaklętym Smoku

(bajęda historyczno-mityczno-mistyczna)

Zakroczym leży na wysokim brzegu Wisły. Przeciwległy jest niski, chroniony wałami, przeto
był często zalewany przez kapryśną królową polskich rzek. Starosta zakroczymski na sejmach
w czasach Złotej Rzeczpospolitej co rok referował co komu Wisła zabrała, a gdzie i komu
przydała – a były to nieliche kawały ziemi. Nikt nie znał dnia ani godziny przy wiosennych
powodziach, a kiedy szła kra to każdy zanosił nowenny – tak to rządziła Pani Wisła przez
wieki. Co z tego, że ślizgały się po niej dziesiątkami pakowne galary, szkuty, komięgi, baty i
barkasy, tudzież wielgachne tratwy, a na każdy jarmark zakroczymski byle kmiotek
przybywał wypchanym po wręby czym ta miał drewnianym czółnem, którego burty ledwie na
piędź nad wodę wystawały. A rybitwy, na kępach chętnie zamieszkujący, przynosili całe
połcie suszonego jesiotra i łososia a zaraz je na sól mieniali, na kute harpuny, nowe sieci,
garnki gliniane aż z Iłży, kożuchy z Litwy. A Zakroczym stał i dumnie patrzył na ten wartki
ruch na wodzie i ziemi, pewien swej pozycji i przyszłości, skoro przeszłość była tak bogata i
znaczna. Przecz o małe ździebełko nie został stolicą – padło w końcu na Warszawę, też gród
na wysokiej skarpie, ale wahano się pomiędzy kilkoma, i myślały głowy kanclerzy czy aby
nie szumny Płock, gdzie królów chowano, abo też sławetny Czerwińsk, gdzie Jagiełło wojska
swe pod Grunwald zdążając przez most pontonowy kunsztowny bardzo przeprawił chyżo, czy
właśnie Zakroczym, gdzie z dawien dawna traktaty, jeszcze z Krzyżakami ustalano, a i
poselstwa cudzoziemskie zawsze stawały na popas. Gościli owi posłowie w okazałym dworze
królewskim, nie raz, nie dwa pohulali dostojni goście w karczmach (a i do zamtuza zawitali,
bo na Solnej dwa takie przybytki dobrze prosperowały) a rankiem formowali grzeczny orszak
i miejscem starodawnym przeprawiali się przez Wisłę na drugi brzeg i stamtąd z honorami
prowadzeni, podążali do wrót Zamku Królewskiego, takoż na skarpie wiślanej postawionego.
Nie czekał na polskie saluty powitalne Carolus Gustavus Rex, kiedy to swoje oddziały
mostem rzuconym przez Wisłę przeprawiał. Mistrz Dahlberg uwiecznił ową scenę, a nie
żałował rylca i takoż naszkicował siedm pagórków, na jakich in modo Rzymu – Wiecznego
Miasta sam Zakroczym jest położony. Nie każdy to zoczy, uważnego oka i bystrego umysłu to
wymaga. A pomiędzy tymiż pagórkami parowy biegną. W Zakroczmiu akuratnie nimi drogi
poprowadzono, najsampierw ledwie bite, potem dylami wykładano, a finalnie brukiem z
kamieni rzecznych. Wyboistym, ale trwałym. Takich to rowów na wysokim brzegu Wisły
pełno jest. Czasem jako schronienie, szczególnie to mocno zarośnięte, służyły – dla ludzi i
bydląt, kiedy Jadźwingowie i Pieczyngowie radzi napadali Mazowsze, pustosząc je nieraz bez
litości. Czego nie zabrali to spalili, co się tylko dało w perzynę obrócili. Jeden taki podjazd

background image

Pieczyngów udało się miejscowym w pole wyprowadzić, na rozległe, niby równe a podmokłe,
szerokie ługi zwabić i tam go częścią wyrżnąć w pień, częścią w plen wziąć – osadzano ich
potem na surowym korzeniu, ale w środku lasów, aby nie zbiegli. A samo miejsce potrzeby
Pieczoługi zwać zaczęli i tak już zostało. Na Duchowiźnie, gdzie przystępny bardziej brzeg i
piękne kępy pośrodku nurtu, takoż są parowy głębokie. Woda je żłobiła, często też strumień
nie lada jaki dołem ciecze. Jeden z nich nie tylko stromy, ale długi i kręty jest. Płynie nim
rzeczułka mała, Strugą zwana, roztoka niby mała, ale wiosną i jesienią całe drzewa z
koronami i korzeniami potrafi wyrywać i nosić, z obfitego źródła idąca, przy byle deszczu
tyle z boków posiłków dostaje, że pieni się i żółcią tryska od piasku zrywanego ze zboczy.
Kto uda się ścieżką wiodącą samym brzegiem parowu w górę Strugi trafi na śródleśne jezioro,
małe ale głębokie i ciche. Czuwają nad jego ciszą i spokojem wysokie, rozłożyste drzewa,
takoż wiekowe, grube dęby. Pochylają się lekko i patrzą na swe odbicia w ciemnej tafli wody.
Czasem tylko ni stąd, ni zowąd wiatr, podmuch zabłąkany zawiruje i pomarszczy zwierciadło,
drobny deszcz posieka, ale już po chwili zapada ta sama cisza i spokój, pełen cienia nawet w
upalny i jasny, letni dzień. Pomiędzy tymi wysokim, strzelistymi, ciemnymi drzewami jedno
jest zupełnie inne – to samotna, jedna jedyna tutaj wierzba płacząca, na samym brzegu, tuż
nad taflą jeziora rośnie i tak pochylona zwiesza aż do wody swe miękkie, zielone warkocze.
Skąd się tutaj wzięła? Nikt z miejscowych nie odpowie na to pytanie, bo brzegi jeziorka są
bezludne, najbliższe zabudowania są dość daleko stąd, tak na pianie koguta. Zresztą jak pytać
konkretnego wieśniaka skąd i dlaczego rośnie tu sobie jakieś drzewko? Popatrzyłby tylko
spode łba na miastowego i tylko wzruszył ramionami. A co by pomyślał to już lepiej nie
wnikać. Ale odpowiedź przyszła „sama”. Bo zwykle tak się dzieje, że jeśli czegoś szukamy, to
po jakimś czasie, ale w najmniej spodziewanym momencie pojawia się to, za czym tak się
uganiamy i tajemnica rozwiązuje się w oka mgnieniu. Trzeba tylko połączyć w jedno
wszystkie pozornie oderwane elementy, które tak naprawdę zawsze tworzyły całość, ale my
patrzyliśmy na nią niewidzącym wzrokiem. I owo coś nieodgadnione staje nam przed oczami
jako coś jasnego i oczywistego. A więc te siedem wzgórz na jakich leży od zawsze
Zakroczym, które tak od razu zoczył i wyrysował Dahlberg – to wcale nie jest przypadek.
Jeśli uważny obserwator popatrzy na mapę, połączy te punkty w całość (a każdy jest
wyznaczony specjalnie usypanym kurhanem jeszcze przez praszczurów naszych za czasów
głębokiego neolitu) to otrzymuje jasny obraz – tak, toż to Wielka Niedźwiedzica!
Gwiazdozbiór najbardziej widoczny, z najjaśniejszą na firmamencie gwiazdą Północy i tak
przydatny dla myśliwych, błąkających się po bezkresnych lasach i rybaków, którzy po
gwiazdach czytali kierunek i porę nocy. Nasze mazowieckie Stonehenge? Zakroczymski
płaskowyż Nazca? Miejsce kultu, „środek świata” dla tamtych ludzi sprzed tysięcy lat, tak
bezradnych wobec potęgi natury, bezkresu kosmosu, bezmiaru lasów, wód potężnych,
biegnących znikąd do nikąd, a gór wysokich a znikających w morzu słonym, z którego
przybywali przeróżni obcy? Gdzież go szukać jak nie nad Wisłą, nad którą w Krakowie
czakram, jeden z siedmiu na świecie, drogą jedyną przez setki i tysiąclecia? Oddychali z ulgą
na widok tego wysokiego brzegu z siedmioma pagórkami mieszkańcy powracający z długich
wypraw, i ci podążający szlakiem bursztynowym z południa Europy na jej północ, a takoż
zmierzający ze wschodu na zachód, szlakiem jedwabnym, z mirrą, kadzidłem i droższymi od
złota korzeniami. A co ma do tego Struga, jej parów głęboki i to niezwykłe, śródleśne,
utopione wśród drzew jeziorko? Ano wiele, tajemniczy krąg siły obejmował siedem wzgórz,
ale tuż za jego granicą hulały ciemne siły, które można było przebłagać, ale zwykle na krótko.
Dlatego nikt tam się nie osiedlił. Nawet kiedy przez wieki całe, tuż obok na Duchowiźnie,
zatrzymywały się najpierw rozliczne galary, baty, panował gwar, a potem była przystań z
prawdziwego zdarzenia i cumowały do niej parostatki hrabiego Zamoyskiego - to nad samą
Strugą było pusto… Byli śmiałkowie, którzy próbowali to miejsce objąć w posiadanie, ale
zwykle to się marnie kończyło i mizerne resztki po nich pozostawały, i zaraz potem znowu

background image

wracała ta sama cisza i pustka co zawsze. Może nie wszystkie dawne bóstwa i boginki.
Prasłowiańskie i wcześniejsze odeszły na zawsze, nie wszystkie święte gaje wycięto…Pono w
tym miejscu oddawano cześć bożkom wody, burzy, piorunów, tych sił, które zagrażały
mieszkańcom i przybyszom. Ciskano w głęboki parów rybę, kościany grot, łuskę jesiotra,
pazur niedźwiedzia, szczękę wydry, sztylet z rogu jelenia czy renifera, srebrną zapinkę,
kawałek bursztynu – na przebłaganie. Kiedyś nawet złożono ofiarę z młodej dziewczyny o
długich jasnych włosach. Wyrosła tam potem, nie wiadomo jakim sposobem, bo w pobliżu nie
ma wcale takich drzew, jedna samotna, wiotka wierzba płacząca. Kiedy rosła, rosła i w końcu
padała ze starości, zaraz na jej miejscu pojawiała się następna – ale zawsze tylko jedna
jedyna. Razu pewnego przybiła do brzegu, u bram parowu Strugi długa łódź – drakkar
normańskich wojowników i kupców. Płynęli do swego legendarnego miasta Truso, słynącego
z kunsztownych srebrnych ozdób i wyrobów z bursztynu, a wracali z dalekiej wyprawy aż na
Ruś, do Nowogrodu Wielkiego, do swoich pobratymców Rurykowiczów, a byli też nawet w
dalekim Bizancjum. Wikingowie rozbili obóz przy Strudze, jak zwykle poza zwyczajowym
miejscem tarży (i na otwartym brzegu, aby uniknąć podstępnego, nagłego ataku) i prowadzili
handel z miejscowymi. Ich przywódca, Eryk o białej grzywie, twarzy spalonej wiatrem wielu
mórz i słońcem Południa rychło się zorientował z czym ma do czynienia. Namówił jednego
śmielszego otroka i ten pokazał mu cały parów, opowiedział jakie Złe tu zaklęte siedzi.
Chmurny Wiking wrócił na okręt i pomimo sprzeciwu załogi wziął na obiatę drewniany,
okuty brązem święty smoczy łeb, zakładany na dziobie smukłego okrętu tylko na wojenne
wypady, noszący wiele śladów ognia bitwy, blizn od strzał i oszczepów oraz wylewanej nań
krwi baranów. I cisnął ten smoczy łeb prosto w odmęty Strugi, na samo dno parowu. Ale
dzięki temu – uważał - odpłynęli cało. Od tej pory miejscowi zaczęli zwać tę część Strugi,
zamieniającą się w jezioro – Smok. I tak już pozostało do dziś.

LEONCIN „Olendry” czyli polskie wierzby to cudzoziemki!

To jeden z najciekawszych i najbardziej zapomnianych epizodów dziejów Mazowsza –
osadnictwo „olenderskie”. Pamiątki są jeszcze liczne i bardzo piękne, choć czas jest
nieubłagany – nikną jedna po drugiej. Sprowadzano ich na ziemie polskie z różnych krajów
zachodniej Europy, ale gwarowo wszystkich takich obcojęzycznych przybyszów, jacy się
osiedlali na podmokłych nieużytkach zwano właśnie „olendrami”. „H” zjadano, pozostawała
„reszta”, którą obdarzano nie tylko menonnitów z terenów obecnej Holandii i Belgii, jacy
przybyli na nasze ziemie w XVI wieku, uciekając przed nietolerancją religijną. Potem przez
wieki były to kolejne fale osadnictwa, także z Meklemburgii i Fryzji. Najmniej zmienił się
krajobraz ziem, na których gospodarowali, zwłaszcza wokół tych miejscowości, jakie sami
stworzyli na brzegach Wisły i Narwi. Kępa Kikolska, położona na terenach gminy Wieliszew,
jeszcze przed wojną ludne, tętniące życiem miejsce już właściwie nie istnieje, wtopiła się w
krajobraz dzikiej zarośniętej Narwi. Kazuń Niemiecki, na przedpolach Warszawy tworzył
małą odrębną republikę. Jak się cofnąć w czasie, jak rozpocząć tę pielgrzymkę po małej
Holandii tuż obok Stolicy? Trzeba się udać na teren Leoncina - do małego, zapomnianego
przez ludzi i historię Wilkowa. Po krótkiej wędrówce krętą drogą wzdłuż wału można
zobaczyć nietypowe na pierwszy rzut oka, spore drewniane domostwo. Stoi na małej
podłużnej „terpie” – sztucznej wysepce. Wiele wieków doświadczenia na terenach Holandii,
Fryzji, Meklemburgii dało tym ludziom cenną wiedzę, jak nie walczyć z żywiołem i naturą,
lecz korzystać z jej dobrodziejstw i „klęsk” powodzi i częstych wylewów. Przemyślnie
skonstruowane, gęsto plecione płoty z cienkich, wierzbowych gałązek przepuszczały
życiodajny muł na pola uprawne i łąki, piękne sady i ogrody, a zatrzymywały niepotrzebny,
jałowy piasek. Kiedy rzeka wylała nie zatapiała ich domów – „terpy”, usypane wzdłuż nurtu
rzeki, stały niewzruszone przez wieki. Kiedy woda zalewała pola i drogi czółna i wiosła

background image

zastępowały wozy i konie. Długie domy, dzielone na pół wielką sienią, na przestrzał, pod
jednym dachem chroniły dwie odrębne części – jedną dla zwierząt i tę mieszkalną,
przeznaczoną dla ludzi. Przy wyższym stanie wody, wszyscy razem chronili się na
obszernych strychach, dokąd prowadziły specjalnie przygotowane „pochylnie”. Polskie
wierzby to cudzoziemki - dzięki „olendrom” zadomowiły się w mazowieckim krajobrazie!


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Legendy z okolic Gór Świętokrzyskich, NAUKA- RÓŻNOŚCI CIEKAWOSTKI NAUKOWE, Podania, legendy
Podania i legendy z okolic Pobierowa
prezentaja Warszawa i okolice
A Oppman Legendy Warszawskie
PODANIA I LEGENDY polskie, ruskie i litewskie
Podania i legendy polskie, Lektury Okresy literackie
ppu kolos 2, Mity, podania, legendy
L Siemieński, Podania i legendy polskie, ruskie i litewskie
legendy warszawskie
Podania i legendy polskie i litewskie
Legenda o Warszawie i herb kl 5
Legendy warszawskie, MITOLOGIE ŚWIATA
Legendy warszawskie
Warszawa i okolice
PODANIA I LEGENDY wileńskie
legendy warszawskie oppman a Nieznany
prezentaja Warszawa i okolice

więcej podobnych podstron