Jacek Podsiadło Wiersze

background image

Jacek Podsiadło - Wiersze

Don't leave me

Nie przestawaj mnie kochać. Ani na sekundę. Myśl o mnie

rano i wieczorem, w porze pacierza. Kosztem posiłków,

choćbyś miała jeszcze bardziej wyszczupleć. Proszę bardzo, oglądaj

serial "Dempsey i Makepeace na tropie", wystawy sklepów z sukienkami,

ślady choroby na swoim ciele - tylko miej mnie przed oczami.

Dźwigając pięćdziesięciokilogramowe worki cementu, noszę na rękach ciebie.

Skacząc w rytm pieśni reggae, skaczę za tobą w ogień.

Ogryzając paznokcie, gryzę je z tęsknoty za tobą.

Słuchając prognozy pogody, nasłuchuję twojego głosu.

Czasami brak mi powietrza i wiem wtedy,

że na chwilę o mnie zapomniałaś.

*** [Wstałem o piątej...]

Wstałem o piątej. Był tam, gdzie go zostawiłem

wczorajszego wieczoru: nowy, pachnący świat.

Łodygi nabite sokami jak strzelby.

Z każdym oddechem utleniały się w głowie

dwa świeże sny o tobie jak dwa sekrety alkowy.

Zostało trochę popiołu tam, gdzie wczoraj widziałem

grupkę tubylców przed blokiem, na plastikowych krzesłach,

w cieniu pojedynczego drzewa, przy grillu.

Ponura karykatura obozu pod gołym niebem

Szoszonów, Tarahumarów, Ajnów lub Tuaregów.

Zew jest zapewne ten sam. Czyją karykaturą

jestem ja? Nie chodzę między ludźmi w płonącej odzieży,

występuję dość często, jak pospolita roślina,

moje znaczenie jest wyolbrzymione, dotknij mnie

i sprawdź.

POWIEDZMY - DLA MALARKI

tu mnie masz w gorączce nocy jak pod mikroskopem
dziesiątego poetę po kisielu demiurga w pończoszkach
Herkólesa z błędem wlepiającego oczy w dziurę po sobie gdy zegar dwanaście razy

background image

bije konia

a maszyna do pisania na klęczkach spowiada się z wiersza

oto cały ja nie patrz tak nie ma mnie więcej to już cały ja

wąż bez ogona gotów przysiąc że nic mu nie brakuje
tu mnie masz weź mnie kocham cię
och namaluj mnie proszę mówiąc że jestem podobny do ślepej kiszki
mam niezgorszego kutasa i takie ładne nazwisko Podsiadło
potrafię się śmiać naprawdę potrafię ha ha ha i odważnie obnażam się w wierszach
i mój Ojciec pracował całe życie i chyba mam to po nim
żeby zaprzeć się nogą o gówno i pchać słowo po słowie w kieracie palindromu
tu mnie masz jak na dłoni kaktus co zakwitł szpetnie pod osłoną nocy
ratunku jak długo można kwitnąć święty Boże silny zwarty a nieśmiertelny
wiem czego chcę a nie chcę za wiele niczego ponad cud
czekam już dwie godziny i dwadzieścia sześć minut do świtu nie dotrwam
znów gwóźdź metafory w dłoń próba przekupienia Boga
tu jestem w gorączce słów z rozwianymi włosami pędząc samogon poezji
przed snem rozbieram się dla ciebie na kolory jak wiatr - - -
spostrzegasz mnie grymas obrzydzenia i kręcąc dupą odchodzisz - - -
żwawo przebieram nóżkami biegnę chlipiąc i ocierając noc
panie i panowie oto czkawka która wstrząsnęła światem
coraz szybciej przebieram nóżkami gotów iść za tobą na koniec wiersza

86.05.13

SPRÓBUJ BYĆ BOGIEM

Mieszając trzy gatunki herbaty w blaszanym pudełku,
kiedy czas zatrzymał się w miejscu
nienajlepiej wybranym, błotnistym, o trupim zapaszku,
w miejscu, w którym wyjąłem z ładnej czarnej koperty
ostry i dość głupi list od Anny Marii, i trochę skrzywdzony,
oddawszy się w opiekę tej puszce, tej herbacie, zacząłem
swoim zwyczajem nie istnieć na wypadek żalu,
zasnąłem w swoim wnętrzu jak kamień, zwłaszcza kamień w ziemi.

Spróbuj być Bogiem, powiedziała pierwsza
napotkana istota nawijając na palec
gumki moich nerwów. Stań w tym samym świetle
co tamten koń pasący się pod rozgrzaną kulą.
Bądź jak zwierzę i gwiazda rzucone w jedno ciało.
Podnieś z ziemi biały kamyk w kształcie łódki,
zawsze odtąd noś go przy sobie.
Zobacz, jak kobieta doznaje rozkoszy,

jak rzeka znajduje wytchnienie w morzu.
Pisz wiersze przeciw czołgom, wiersze oczyszczające ścieki przemysłowe.
Przyjrzyj się z bliska świecącemu oku ćmy.
Pozwól pociągowi. Niech cię zabierze do miasta,
nie stawiaj oporu choć miasto się mierzi.

background image

Z zamkniętymi oczami wejdź do rzeki samochodów
- urodzisz wyspę pełną ptasiego krzyku klaksonów.
Wyjedź gdzieś niedaleko, zza szyby autobusu
popatrz na ładnych chłopców i nadprzyrodzone dziewczęta
wychodzące ze szkoły nr 8 im. Curie-Skłodowskiej
w Krotoszynie. Zachowaj spokój, spokój.
Powietrze potrzebuje czasu, by dostosować się do twojego kształtu,
obudować cię jak masa perłowa, zamknąć jak w bursztynie.

91.06.13

Noc nr 40

Chciałbym, żeby ona wróciła. Chciałbym powiedzieć jej:
„Nie skrzywdziłem żadnego z narodów. Nie nawoływałem do wojny.
Nie budowałem więziennych gmachów, nie ciemiężyłem słabych.
Do zwierząt ni ludzi nie strzelałem, nie gardziłem Miłością.
Jeśli widziałem światło, podążałem za nim.
Przed ciemnością nie uciekałem.
Nie rzucałem bomb i nie wypuszczałem paraliżujących gazów.
Co zrobiłem, że odeszłaś? Moje małe zbrodnie nie są warte aż tyle.”
Chciałbym zniewolić narody, aby wydobywały dla niej rudę, węgiel
i diamenty, aby budowały dla niej świątynie i przerzucały mosty
przez przepaście. Ona wróci. Moje wiersze to sprawią,
sprawią to moje zaklęcia, moja tęsknota; wessie ją ta próżnia.

Nie wiem

nie wiem jak brzmi imię starej kobiety która wyszła właśnie na
balkon podlać kwiaty nie znam nazwy żadnego z nich i
nie wiem dlaczego tak trudno utrzymać przy życiu
roślinę zwierzę człowieka i nie wiem która jest godzina
i nie wiem czy warto rozpocząć jeszcze dziś list do
Małgorzaty i nie wiem czy nie zwariuję do jutra a
bardzo nietaktownie byłoby wysłać jako pierwszy list do niej

wynurzenia wariata i nie wiem co robi teraz

Anna Maria jakie buty ma na nogach czy zjadła już
kolację i nie wiem na jakim południku i jakim
równoleżniku się znajduję i nie wiem czy życie pozagrobowe

nie jest czasem jeszcze potworniejsze i nie wiem niczego o komputerach

a tylu ludzi rozmawia teraz o komputerach istnieją kluby

komputerowe wydaje się specjalne czasopisma i nie wiem
czy nigdy nie byłem zakochany czy ciągle jestem zakochany i nie
wiem czym wyszorować garnek skoro nie mam płynu do
mycia naczyń nie wiem może piaskiem i nie wiem dlaczego

background image

miałbym cieszyć się z pobicia rekordu Polski przez nie znanego mi

pływaka i nie wiem jak żyć między ludźmi po kilku latach
samotności i nie wiem jak wydobyć z fletu dźwięk wyższy
O oktawę i nie wiem o co chodzi w polityce i nie wiem

kto znowu mnie przygarnie i na jak długo i nie wiem

co robić z wierszami których przybywa i przybywa i
nie wiem co mi odbiło żeby ubrać się w białą koszulę
jak ministrant i nie wiem czy dobrze zrobiłem zapalając
kadzidełko którego woń przypomina mi tyle miejsc i tylu

ludzi i nie wiem przez kogo i pod jakim pretekstem przyśle

mi jutro pieniądze na śniadanie Pan B. i nie wiem
co bym dał za dwie butelki piwa i nie wiem zupełnie nie
mam pojęcia jak przewiercić dziurki w koralikach pracowicie
wypalonych po południu z gliny i nie wiem jakim prawem
żąda się ode mnie posiadania dowodu osobistego skoro mniej
więcej zdaję sobie jeszcze sprawę z tego kim jestem kto
moja mać i jaki znak mój i nie wiem czym usunąć
plamy krwi z koszuli i nie wiem jakie choroby uwiły sobie
gniazdo w moich wnętrznościach i sam nie wiem jaką
kurewską przyjemność sprawiłem Pawce Marcinkiewiczowi listem
który mu się spodobał „jak kurwa nie wiem co" i nie wiem
kto i w jakim celu gwiżdże za oknem i nie wiem
jakim sposobem Jezus chodził po wodzie bo
nie bardzo wierzę żeby stąpał po palach wbitych w dno
i nie wiem dlaczego Brautigan popełnił samobójstwo mogę
się tylko domyślać i nie wiem czy słusznie podejrzewam
że metafory rodzą mi się w tyłomóżdżu i nie wiem
czyj ja właściwie jestem i nie wiem co mi się przyśni
dzisiejszej nocy bardzo bym chciał żeby krasnoludki i nie
wiem który raz z kolei słucham Bluesa Czerwonej Armii
chłopaków z The Waterboys i nie wiem ile teraz
płaci się za dolara i nie wiem nie rozumiem jak mogłem kiedyś
być tak głupi żeby modlić się prosić na klęczkach o jakieś
gówno od którego zależało moje życie warte funta
kłaków i nie wiem czy funt kłaków to mało czy dużo
nigdy nie miałem funta kłaków i nie wiem czy to Prawda
co mówił Konop że rządy NRD i Wietnamu jako jedyne
w świecie uznały za usprawiedliwione strzelanie
do tłumu przez chińskich żołnierzy i nie wiem czy naprawdę
nie powinno się zabić jak ćwieka w głowę bo przecież

nie jak psa takiego Teng Xiao-pinga i nie wiem czy tak

właśnie powinno się pisać to nazwisko czy może imię
ale chromolę tego skurwiela razem z jego pieprzonym nazwiskiem
czy tam imieniem i nie wiem gdzie się podziały niegdysiejsze
śniegi i nie wiem dlaczego muerte brzmi w moich uszach znacznie
groźniej niż Tod czy smiert', która brzmi już całkiem
niepoważnie i nie wiem dlaczego seks nie pociąga mnie już

background image

tak jak dawniej i nie wiem czy to coś znaczy że tak łatwo
przeszedłem od śmierci do seksu i nie wiem co właściwie
czują moi Przyjaciele okazując mi pomoc czy nie bywają

zniecierpliwieni i nie wiem ile papierosów dziennie

wypalam i nie wiem co dalej robić z tak mile rozpoczętym
wieczorem i nie wiem czy nie byłoby dobrze zamknąć się
w szafie i wyobrażać sobie że jest się zamkniętym w raju
że jest się szczęśliwszym od śliwek i że ma się wszechświat

w dupie na samym dnie dupy w dupie pancernej za siedmioma dupami

SID VICIOUS PISZE A POTEM DRZE NA STRZĘPY LIST DO NANCY SPUGEN

Kupiłem nóż. Parę dni temu miałem strasznie dużo pieniędzy,
handlarz heroiną patrzył na mnie jak na Zbawiciela,
kupiłem osiem par spodni, ten nóż
i ulica którą szedłem, wydawała mi się złotą plażą.

Potem znów zobaczyłem cię tańczącą nago
w barze przy Times Square, zobaczyłem cię
w chytrych oczkach tłustego mieszczanina patrzącego na mnie
wzrokiem pogromcy zajęcy. Jakby wiedział. chciałem go zabić,
chciałem wymordować wszystkich tłuściochów

w tym obrzydliwym Nowym Jorku.

Schudłem, myślę o tobie nawet kiedy sram,
moje wizje są coraz upiorniejsze,
pewien Żyd-artysta spił mnie wczoraj ochydnym koniakiem
i zawiózł do psychoanalityka, sądził, że jest
czymś w rodzaju mojego Przyjaciela. Rzuciłem nożem,
trzonek tafił doktora
w błyszczącą, sztuczną szczękę, Żyd coś tłumaczył,
ja podniosłem nóż, kopnąłem barek na kółkach i uciekłem.

Jeśli próbujesz telefonować, tracisz czas,
wyrwałem przewód i wyrzuciłem telefon do lodówki.
Śpię z gitarą, zastawiłem drzwi meblami,
przeklinam i błogosławię chodząc od ściany do ściany.
Moja najdroższa, moja słodka, nadprzyrodzona dziwko z prowincji,
dlaczego jesteś taka obca, dlaczego nie w moim łóżku

palisz tej nocy papierosa za papierosem?

Twój mały Sid zwariował, umie już tylko jedno:
niszczyć.

Raz w życiu byłem szczęśliwy, pierwszej nocy
z tobą. To nie powinno było się kończyć. Dam ci ostatnią szansę

background image

uczynienia wszystkiego prostym i pięknym. Tu,

w Nowym Jorku, stolicy świata, w Chelsea Hotel.

Nr 2. Czy słyszysz tę muzykę? To strach, nasz wspólny starch.

88.07.25

***

prosiłem dziewczynkę

- narysuj mi Drogę

dom

drzwi okna

i dym z komina -

narysowała wszystko

w kreskach deszczu

- ale ty jesteś w środku pod dwiema pierzynami -

mówiła
podziękowałem
zabrałem rysunek i odszedłem

- zaczekaj jeszcze piorun -

krzyknęła wyjmując czerwoną kredkę

84.07.06

List do papieża Jana Pawła Drugiego

List do papieża Jana Pawła Drugiego. Pocztą niedyplomatyczną
Widuję pana w telewizji, zwykle stoi pan w oknie z rękami
rozłożonymi bezradnie nad tłumem strojąc miny. Gdyby
zaprowadzić ociężałą trzodę na skraj przepaści i zepchnąć, czy
pańskie pół Europy małpoludów nie stałoby się lotnym ptactwem?
Być papieżem - cóż za smutek; być tak śmiesznym jak najgrubszy
w klasie uczeń albo ten, któremu wąs nie sypnął się razem z innymi.

Jak radzi pan sobie z dogmatem o nieomylności, gdy zdarzy się
panu pomylić w rachunkach? Poza chęcią kpiny ten problem
prawdziwie mnie zajmuje. Starałem się lubić pana, chociaż wiersze
pana nie są zbyt udane a wasi kapłani, mówiąc bez ogródek,
wpychają ryj wszędzie.

Jednak pańskie słowa brzmiące „Nie jesteśmy pacyfistami;
pragniemy pokoju, ale nie za każdą cenę" sprawiły, że pragnę
napisać to, co następuje. Za pacyfistów nikt was nie uważa. Pokoju
nie czyni się strojeniem min. Proszę zabrać swoich misjonarzy z
Afryki i Azji. Kiedy milczeć wystarczy by kłamać, mówić „wiem"
jest zbrodnią.

background image

KULT CIAŁA

I
Biała rzeźba chmury spiętrzonej jak lodowiec. Świetlana
postać, sferyczna przodownica, nieskalana Swietłana
prze naprzód. Zmienia swe proporcje
jak siłacz zapracowujący na pamiątkowe proporce
godzinami mordęgi nad każdym modułem muskulatury
poddawanej co miesiąc, w świetle, osądom jury. Niezawisłe chmury.

Busoł kołuje nad łąką. Wróble, szara, dziarska
gromada rozsypuje się na asfalcie niczym szaradziarska
kombinacja punktów, które połączywszy gmatwaniną linii
otrzymasz klarowny obraz. Ciamka, oblizuje się, ślini
leszcz jadący sprzedawać się w Berlinie, prawdziwe widowisko, jak zmysłowo je gruszkę.
Przed snem pocałunek: wyciera starannie usta o plecak służący mu za poduszkę.

Ja wysiadam niedługo. Też sobie pozwolę na luksus
soczystego owocu, wciąż czuję w żołądku ostry kuksaniec kuksu.
O, trzymający w dłoniach gędziebne naczynia, wolni od trup i grup
powietrzni muzykanci, gdzie mój trup znajdzie grób?
Kto odda niesprawiedliwość wymyślonym zaletom?
Kto mnie opłacze waletą? Kto pójdzie za lawetą? Damy przeciwko waletom?

II
Kiedyś strażnicy grobu nieznanego żołnierza, odporni na wiatr i żarty
rekruci sztywni jak knoty zastaną przy zmianie warty
odwalony kamień. Oszaleje wojskowa żandarmeria. Tłumnie
zwalą fotoreporterzy, by uwieczniać pustkę w urnie czy trumnie.
Już widzę, jak główny strateg stratą gieroja się martwi.
A to może i dobrze, że po wszystkim jesteśmy tak niedoskonale martwi.

Znam takich. Z papierosem w zębach i w dresie
młody sukinkot trafia raz za razem, pewnie pewien, że się
nie zestarzeje, przenigdy. Obwieszcza to niebu krzykiem.
Za pięć lat będzie kolejnym chodzącym nieboszczykiem
z trudem trafiającym do domu, co dopiero do kosza. Że też się nie zmęczy,
znów wsadził piłkę od góry i zawisł na obręczy.

Cóż znaczą w tej pożodze nasze sknocone ciała, woskowa żandarmeria
moralnych zasad, stearyna starań? Żądam berła
i buławy, ogniotrwałej motyki, strażackiego bosaka i idę jak w dym,
na bosaka, przez labirynt mowy. I wracam niepyszny, ucięty jak męski rym.
Śmierć, to ci figura. A jaki cień. Myślałem, że gdzieś poleciała.
Lecz przesuwa się ku mnie, na wolne pole ciała.

LAMENT ŚWIĘTOKRZYSKI

Gdyby jakiś pamiętnik. Jakieś ja, jakieś dziś, jakieś bardzo.
Owszem, opasły zeszyt: cegła, złom, boazerie,
rury ocynkowane, ilość, ceny i daty.
W inne opisy nie wierzył. Nie miałem innego taty.

Byli to ludzie prości. Wysysali szpik z kości.
Nieśli jasny gwint słońca na pobrużdżonych czołach.

background image

Ich dzieci jadły cukier. Wspominało się brukiew.
Słabości nie wyznawało się nawet kobietom.
Muchy zabijali i Chleb owijali, tyłki podcierali
i świat wyjaśniali tą samą gazetą.

Był to świat „Słowa Ludu”, gospodarczego cudu,
dla którego ruiny nie są gorsze od budów,
świat umierania z nudów i prób kindersztuby.
Do domu wprowadza się jasność, telewizor „Rubin”.

Oślepiony na zawsze. Prześwietlony przez baśnie,
chłopiec chciał stawiać sprawy, żyć, wyrażać się – jaśniej.
Karmił sny, chował słowa, był w zmowie, widział swoje
jak w prześwicie suwmiarki. Roztworzył te podwoje.

W świat. Przez mielizny polszczyzny, ostrowy mowy.
A ona?
To nie język, to jakiś paroksyzm trytona,
uśpiona w paroksytonach, w drakońskich przypisach,
samica pół-psa, pół-ibisa, niedorobiona matrona,
mać cynocephalusa i chroma dziwożona.

Nurkował w mowie jak w wodzie i bez niej byłby nikim.
Zaglądał jak w obce studnie w słowniki więżące języki.
Poczłapał na południe, gdzie żyją śmieszne Pepiki
w domach z wodowodami, dżokeje pardubiccy
hodowani na pizzy z łajna ich krowokoni
i dalej, gdzie szorstcy Madziaje, naród zdolny się najeść
gulaszem z jednego jeziora. Na dziwnie dalekim wschodzie
odkrył lud, co mu język poskładał chyba złodziej,
kraj spółek i zoo, i logicznych cudów,
dusznych odekołonów, werlibrów i werbliudów.
Wplątać się w jakiś język jak w kaftan bezpieczeństwa,
wstąpić na Drogę męczeństwa w kieszonkowym wydaniu,
zmierzyć się z Janem Chrzcicielem i boa-gwałcicielem,
być Tomkiem Wilmowskim albo kimś takim jak Tadzik Piórko,
którego do połowy podziwia całe podwórko,
co mu tam Smuga cienias czy Jacopone da Todi
ze swoim „Największą chorobą duszy jest jej chłód”.

Przeminęli hipisi. Rockersi, starsi i modsi, co przepowiedziała pieśń.
Zabrali swe kurty, fryzurki, fani Ramones i cure’owcy.
On oblekł się w image mesjańsko-marsjański. Wziął na się los kierowcy.
W wozidle skomplikowanym niczym chodzik cyborga
prowadził obwoźną sprzedaż obrazów swoich mąk.

Wymacał to sprzęgło gdzieś w górze, nad nadrzeczywistościami.
Zmieniał biegi wydarzeń, przechodził ze świata do świata.
I milczał. Jak zakręty. Język to same errata.

Stop. Rajdy niedorajdy przywiodły go donikąd,
do siebie samego pustego jak grób kogoś jeszcze żywego,
jak Wilno rano, uśpione jak pies i wystygłe.
Porzucone jak szablon, jak dawne liternictwo.
Splin ze spalin. Tylko sprzątacze ulic
wiosłują miotłami wzdłuż liściastych brzegów.

background image

Słoneczne zakrzepy świecą w cichych zakątkach.
Tragiczne epizody powoli wychodzą z mody.
Kobieta koło katedry
czyni na sobie znak krzyża i to ją przekreśla na zawsze.

W południe wszystko się odmienia
przez blask, przypadki i zdarzenia.

Zielone wzgórza nad Zarzeczem.

Chtoniczne auta autochtonów.

Garbus grubasa ledwie wlecze.
Horyzont aż się rwie do pionu.
Zawsze już będzie takie samo
to życie, ten psi swąd, ten amok.
Pejzaż się gzi. Trzaskają drzwi.
Pan mówi pani „C’est la vie”.
Podziemne wstrząsy. Głupie dąsy.
Stryjenki kradną stryjom wąsy!
Babcie tkwią w wiankach na przystankach,
wiatr im wyrywa z zębów plomby,
w szpitalach geriatryczna branka.
Jak dalej żyć bez hekatomby?
Jak znieść codzienny brak gehenny?
Trupy zrywają z rąk okowy,
okna wychodzą z ram okiennych,
drzwi wylatują z futryn drzwiowych.

To wszystko go dotyka jak nietakt schizofrenika.

Atmosferyczne afronty. Czyż lepszy wyż niż niż?
„Technika, praktyka, taktyka”. Tak tyka
zegar, wskazówki chcą złożyć się na krzyż.

Błędnie brał zmienność za niestałość.
Ma już, czego mu brakowało.
Czego miał dużo, ma za mało.
Wszystko potrzebne, zrozumiałe:
i nurt, i tama. Mur i załom,
poryw i skrzydło. Oraz ciało,
żeby przy ziemi nas trzymało.
Pojęli to i flagelanci, i choćby włoscy partyzanci
pragnący zamiast wiecznych chwał
byle ciał, byle ciał, byle ciał, ciał, ciał.

I on też pojął, choć przez chwilę,
wbrew rozumowi i na tyle,
na ile da się pojąć klęskę,
że jeden krok bywa zwycięstwem
prawdziwszym niż szturm albo wyścig.
W zwycięstwie nie ma nic z korzyści.
Nic się nie stanie. Nic nie ziści,
wszystko uściśli się. Wyczyści.
Zostaną czyny przyzwoite
i kilka coraz gładszych liter.

Suka cierpliwie chodzi koło swojego szczeniaka.
Chłopiec pogodził się wreszcie, że trzeba czasem płakać.

background image

Chciałem kiedyś, jak Pippi, mieć swojego makaka.
Szczęśliwe były dzieci blisko doktora Korczaka.

ROMANS W DURANGO

(Pierwszy raz słyszałem to u Boba Dylana).

Słońce ostrzy czerwień papryk,
kurz na twarzy prawie parzy,
na biodrach czuję twoje uda,
może tym razem nam się uda.
Gitara poszła za dwa koła,
córka piekarza się cieszyła,
śpiewam No llores mi querida,
dobrze, że jest bóg, bo się przyda,
lecz idzie ku nam z dziwnej strony,
jakby z azteckich ruin wyszedł,
chwiejny jak żołnierz po Powstaniu
patrzy oczyma z obsydianu.
Zejdź z konia, boso tańcz fandango,
wkrótce będziemy już w Durango.

Tylko nad ranem bywa chłodniej.
Im wcześniej, tym nam będzie łatwiej.
Nie da się nie zostawić śladu
i wszystkich miast się nie ominie.
Jesteśmy w samym środku życia.
„Pulchnieją dzieci, słońce wschodzi”.
Bierz spluwę, musi tu być jakiś
padre lub inny boży sługus,
przetrę ostrogi, zgolę brodę,
pierścionek musi być kradziony.
Słońce na palec i idziemy.
Pod ramię, zawsze byłaś damą.
Nad rzeką świecą dzikie łachy.
Chodźmy do piachu, kładźmy się.

WIERSZ ZALECANY PRZEZ MINISTERSTWO EDUKACJI DO UŻYTKU SZKOLNEGO

Grdyka, pała, dziecię lina, jakaś, kurwa, cicciolina
wdziała barokowy rajtuz i z walącej się katedry
wraża w cudze wiersze paluch, którym zwykle dłubie w nosie.
Nic ni chuja nie rozumie, nic nie umie, świat zna tylko
z widokówek, a chce uczyć
młodość skutą w dyby ławek, w których lakier
wżarł się smutek. Nie słuchajcie. Uciekajcie.
Życie jest daleko stąd. Póki słońce, tańce, haszysz,
swada dada, nie zbiór zadań – pies zbiór lektur bez efektu dymał w zad.

W sado-masochistycznym trudzie, ledwo się tylko zacznie maj,
egzaminują, molestują, przymus ich kręci, impotenci,
onanizują się ojczyzną, co drugie słowo krzyczą kraj
i punkt od ósmej wam haftują smutne oczy rudą krwią.

background image

Bo jeszcze tamci, ich alianci, którym dogadza tylko władza,
pieniędzmi waszych ojców płacą alfonsie pensje tym na dole,
nadzorcom waszych snów i uczuć. Ja pierdolę,
znów wycierają świętościami te starczo poślinione ryje,
znów karły starły się z orłami i znów fechtują fiucikami.
I dół z wapnem zawsze w końcu. Tych wybieli, tych oczerni.
A co stoi u początku to biel krwi i czerwień spermy.

Polityczni samojebcy, z ust dymiących fekaliami
płynie pieśń we wszystkich barwach szamba, świństw napierdalando.
Niosą gówno na sztandarach, rzężą służba, prawda, wiara.
Wykurwiste antytezy, wieczny kryzys, plan proroczy,
sprawa słuszna, pieniądz czysty a publicystyka mądra,
z reklam banku patrzy na mnie bankrut słowa, rekrut kłamstwa,
wytrzeszczając, jak to aktor, przekurwione oczy.

Prezydent w stadzie kardynałów pływa wśród kału dyrdymałów,
który którego, Bóg gdzie mieszka; czasem ktoś zdradzi lub zwariuje,
źle się wyrazi, kraj obrazi, zakurzy w lipnym krajobrazie;
a gdy ojczyzna się pogniewa, wywleka wtedy z mieszka na wierzch
konstytucyjne swe narządy, sejm, trybunały, senat, sądy;
i jeśli tamten zły kurzyniec sto razy klęknie i przeprosi,
to tutaj, w gimnastycznej sali swe dupsko znów z rozumem scali
i tak odzyska człowieczeństwo. Poetów będą zapraszali.
Orkiestrę dętą, kiedy święto. Staną u żłoba, bo żałoba.
A nad tym wszystkim krzyż i jastrząb, papież lub pielgrzym, albo obaj.
Polsko. Ojczyzno moja. Jesteś jak choroba.

WIDOK Z HOTELOWEGO OKNA

Na mieście kładło się zdziwienie.
Ogniem i sadzą. Piórkiem. Cieniem.
Brnęło się w nim jak w grząskim cieście.
Jebało starym truchłem techno
i odbijało mu się echem.
Wszystko mijało. Bez pośpiechu.
Wprzódy rydwany pełne gejów:
rozkulbaczonych i ohydnych
w skórzanych uzdach, w tatuażach.
Prężąc się, gnąc na mękach tańca
ciskali w ciżbę niewypały
ulotnych podprogowych treści.
Po nich swe seksualne garby,

zepsuty owoc dzikich swobód
niosły lesbijki, eksponując
niczym arbuzy w święto plonów,
wzdęte, wyolbrzymione piersi.
Za tymi piesze szły oddziały
i szeregowe już pedały
wzbijały sztuczny kurz confetti.
I był wśród stu tysięcy jeden.
Niósł swój nieśmiały transparencik:
MY SON IS GAY. Taki nijaki,
że sam zacząłem wiwatować,
machać ręcznikiem i koszulą,

background image

bo rzadko ma się taką pewność,
że nic, nikt nas nie zauważy.
To dawne czasy. Z rycerzami,
wiarą w moc słów i widmem dżumy.
Parada Gejów, Berlin, rocznik
Tysiąc Dziewięćset Trzydzieści Osiem.

1938

Tysiąc dziewięćset trzydzieści osiem ptaków na jednym drucie.
Tysiąc dziewięćset trzydzieści osiem słów, które mogły uciec.
Tysiąc dziewięćset trzydzieści osiem rozdań i pięćset dobrań.
W dłoni kapelusz, wysokie czoło, teczka, cudowny obraz.
Paski sandałów, chodzić pomału, a uczyć się trzeba – pilnie.
Józef Mackiewicz z córką Haliną na Ostrobramskiej w Wilnie.

KONFESATA

Ale dosyć już o mnie. Mów jak Ty się czujesz
z moim bólem - jak boli
Ciebie Twój człowiek.
Stanisław Barańczak, WIDOKÓWKA Z TEGO ŚWIATA
Spowiadam się Bogu w Jego pierwszej, drugiej i trzeciej osobie
liczby pojedynczej i mnogiej, w Jego nijakim, jak sądzę, rodzaju,
że przyszedłem na świat w lutym 25 lat temu, poczęty zatem w maju,
co łatwo obliczyć (lub sprawdzić, że w tej właśnie porze zmieniając
najczęściej miejsce pobytu zdradzam się z chęcią, by sobie
poszukać znowu jakiegoś nowego świata, gdzie może weselej,
w ten sposób - z daleka - obchodząc kolejną rocznicę niewiele
mnie już obchodzącą).
Gorąco
spowiadam się Bogu w Jego pierwszej, drugiej i trzeciej osobie,
owemu JA, owemu TY, owemu ON, ONA, ONO,
że przechodziłem przez jezdnię w miejscach, gdzie tego zabroniono,
że czasem czas schodził mi na niczym, że w butach wchodziłem na łono
natury, że nachodziły mnie kryzysy i odeszło ode mnie kilka kobiet,
że przechodziłem ospę i że schodziłem kilkadziesiąt par butów,
że gdy odchodziła mnie chęć, by żyć, szedłem w las korzystając ze skrótów
przez łany pszeniczne.
Panicznie
spowiadam się Bogu w Jego pierwszej, drugiej i trzeciej osobie,
gdy pierwsza jest głucha, druga niema a trzeciej także nie ma,
że nie umiem grać w brydża i nie odróżniam szlemika od szlema,
że grać w ogóle nie umiem, gier nie odróżniam od gierek, bo schemat
ten sam węszę w jednych i drugich. Że jest we mnie krwi drugi obieg.
Że Gierek, że Breżniew, że Żiwkow, Ceausescu i inne Staliny -
nie czuli mojego sprzeciwu. Że za to mi - choć się poczuwam do winy -
włos z głowy nie spadnie.
Bezradnie
spowiadam się Bogu w Jego pierwszej, drugiej i trzeciej osobie,
owemu MY, owemu WY i temu straszliwemu ONI,
że nie poszedłem do wojska, że nigdy nie wezmę broni,
że do kościoła nie chodzę, niech On mi się pierwszy ukłoni,
że czekam na znak jakikolwiek, choć umiem, już umiem żyć z pustką,

background image

że będę się modlił wierszami, choć nie wiem do kogo, aż ust ktoś
nie zatka mi dłonią.
Z ironią
spowiadam się Bogu w Jego pierwszej, drugiej i trzeciej osobie
liczby pojedynczej i mnogiej, w jego nijakim, jak sądzę, rodzaju,
że przyszedłem na świat 25 lat temu, a tego co było dalej,
choćbym znał wszystkie języki, jakie na świecie tym znają,
I don't understand, ich verstehe nicht, nie ponimaju.

89.08.29.

HENRY KING PISZE A POTEM DRZE NA STRZĘPY LIST DO JOHNA DONNE’A

Nie próżno śmierć się pyszni, bo sen nie stanowi
całego jej rodzeństwa. Przyjrzyj się stanowi
stuporu, abulii, starczemu otępieniu,
stracie czucia z bólu. Kto mówi o tępieniu
śmierci nieśmiertelnością, ten przeczeniu – przeczy.
„Nie nie żyć” i „być żywym” to dwie różne rzeczy.
Zaś najjawniej wygrywa z życiem swoje starcie
śmierć, gdy zdmuchuje świeczkę życia już na starcie,
gdy w bawialni hasają krasnale żałoby
i zbladłe arlekiny... Raz należałoby
oddać zwłoki bez zwłoki, bez drgnięcia powieki,
bo w rajskim archangielsku mieszkać ma po wieki
to martwe żywe srebro, wśród skrzydeł, glorii, pień.
Nie czekaj pieśni, gdy niosę stolarzowi pień.

BROTHER DEATH BLUES

Tomkowi Różyckiemu

1. Spinka

To jest ta noc.
W annałach można ją zapisać jako noc po dniu, kiedy nie pojechaliśmy do Wrocławia czytać
[wierszy melancholijnym kreaturom w zawiei anielskich włosów.
Myślisz, że będą jakieś annały?
Albo, że były jakieś anioły w tym nierozumiejącym Wrocławiu?
To jest ta noc, kiedy sposobisz do ziemi ciało swojego Ojca, a ja siedzę przy winie z Anną Marią
i Ivanem
i moja siostra dzwoni z wiadomością o śmierci brata.
Znał się na prądzie i wielu sztukach, których ja nigdy nie potrafiłem opanować dwojgiem
lewych rąk,
a jednak coś sknocił ulepszając system ogrzewania szoferki swej ciężarówy.
Do Gliwic jechał pewnie całą noc, a potem długo czekał w kolejce do załadunku węgla.
Jest grudzień, więc włączył to sprytne ogrzewanie i zdrzemnął się.
Umierają nam ci, co nas nosili na rękach, karmili słodyczami i stawali w naszej obronie, a potem
[sami
truchleli zdziwieni, że oto nie mają już sił dowlec się do toalety lub telefonu, ci, co nas uczyli
robić wybuchy z karbidu i bić się z silniejszymi, a potem przegrywali z byle czym i wstydzili się,
że żyją. Nie wychodzi mi płacz, więc opłakuję ich
słuchając Ginsberga i żałobnych pieśni z Sardynii i patrząc, jak Dawcio i Janek
ładują na przyczepę niebieskiej ciężarówki spinkę do koszuli, którą dostaliśmy z Izą
od nawiedzonego Litwina na Zarzeczu, i sposobiąc się do włożenia przebrania św. Mikołaja

background image

tak, żeby mój syn jeszcze raz nie poznał, czytam list od niego do tego wymyślonego: „Kochany
[Mikołaju,
niech nie dostanę ruzgi i zg. ziemniaka, daj te 2 rzeczy Patr. i Jark. Byłem grzeczny, prawda?”
Ivan mówi, że możemy się pomodlić. „Ale ja
nie umiem”. „Twój brat jest już w niebie”. Wyobraźnia nie słucha mnie, widzę go raczej
porzuconego gdzieś w czyśćcu obok hałdy grzesznego węgla. I co on by robił w niebie,
gdzie nie ma już nic do naprawienia. Przyklejam sobie przed lustrem
brodę z waty i widzę, że to ja. „Tzeleste tesoro”. To musi być coś niebiańskiego,
ale co? Może niebiański jest smutek? Smutni cherubini snują się po smutnych dolinach
opiewając w sardyńskim dialekcie śmierć i jej rodzaje. Niech będzie niebieska ta fala,
która nas w końcu porywa, nie czerwona, nie czarna. I niech przychodzi we śnie,
jak moc do naszych zamiarów, kobiety jak marzenie, kres długów i wszelkie niedoczekanie.

2. Spoina

Najpierw leży w kostnicy. Ludzka rzecz:
kładę mu rękę na czole.
Pierwszy raz w życiu.
Jest przyjemne jak zimny kamień.
Potem schodzą się ludzie i jest płacz.
Potem leży w kościele.
„Anielski orszak niech cię do siebie przyjmie” - zawodzi wieczny organista Tadeusz.
Drugi raz w życiu to słyszę. A Matka zna na pamięć.
Potem jest cicho. Jeździ mi w brzuchu,
ale słyszy tylko parę osób.
Potem go niosą na cmentarz.
Zmarzłem tak, że idę na protezach.
W kołysce na sznurach grabarzy w betonowe koryto.
Cmentarz się rozrósł jak małpi gaj.
Zakopują go niemal u stóp tej dobrej zimowej górki.
Jest tam mulda, na której złamałem pierwszą nartę.
Płakałem tak, że jakimś cudem
połączył ją spoiną z kawałka blachy.
Potem już zawsze miałem jedną nartę cięższą.

3. Pamięć

Na zdjęciach zostało go mało, zawsze z wstydliwym uśmieszkiem
i z boku, rodzinne uroczystości
za długo się rozkręcają, ileż to pierdzielenia, zanim się człowiek narąbie.
Już jako chłopak był taki, że jak bił, to bolało.
Teraz można powiedzieć, że był z niego szczery chłop.
Pięć lat różnicy między braćmi to za dużo.
Był od początku mężczyzną. Do końca będę dzieckiem.
Ciągle mnie trzeba poprawiać, a nie ma już narzędzi.
Nieodrobione zadania, niedorobione zdania, porzućcie wszelką nadzieję.
Pamięć nic nie ocala, chociaż przynosi czasem
nasze zbutwiałe szczątki na brzeg, gdzie nic już nie ma.
Fala jest niebieskawa, reszta należy do piasku.

background image

JESZCZE RAZ, JESZCZE RAZ

Przeszły tysiące potańców. Pomarły pomarańczowe od emocji dziewczęta,
uwiędły zawijasy ust. Na marne poszedł powab,
wdzięk i uroda ciał, wszystkie chłopackie zamysły
obróciły się wniwecz, spełnione czy nie, wszystko jedno.

Nawoływały skrzypce i równo pierdział burczybas,
jakże nie było ulec oszustwu muzyki i wódki,
widzieć więcej niż piękno: jego przemijanie.
Dziecku utopionemu w wonnej powodzi na łące
nie każe się liczyć zapachów - ile zostało do Końca.

Co do mnie i śmierci, spisuję przy pewnej jasności umysłu,
w obecności psa i książek, wiedząc poza tym o swojej
kokociej zręczności nabytej przez lata pisemnych praktyk:
cieszyłbym się wiedząc, że po mojej śmierci
ktoś zrobi instrumenty z niepotrzebnych kości.
Bez żadnej metafory: flety proste z piszczeli,
z giętkiego żebra harfę, z jelit basowe struny.
Żebym się jeszcze przydał, do tańca, do kochania.

I żeby nikt nie płakał, choć rzewny nastrój owszem.

92.03.29

PIERWSZY WIERSZ PRZECIW PAŃSTWU

Niewieścieję, gdy inni, liczni i nie wątpiący,
krzepną, obrastają w zwoje prężnych mięśni,
sąsiad cios za ciosem zadaje ziemi gracą,
krótkie, celne ruchy. Młodzi podmiejscy gieroje
rozładowują wagony, klną, wycharkują z gardeł
tłuste kawałki flegmy panierowane w kurzu,
pocą się, mówią basem. Sportowcy biją rekordy.

Nie wiem, czy zwróci się jakkolwiek, nie mówię, że w dwójnasób,
godzina rozmysłu przed jednym, nieśmiałym stychem; być może.
Jest może cud, moc którego ujmuje tę właśnie godzinę
z czyjegoś bólu, wierzę w podobne bajania, więc
noce spędzam na krześle, dni też; słów przymnażam,
żywię się kawą, skupieniem, oderwaniem od życia,
moje mięśnie karleją, pierś się zapada, dech rzednie.

Nie wiem, niewykluczone, że są to godziny stracone,
pogoń za nitką myśli, drugie dno słowa, muł;
„na co to komu potrzebne“, jak mówią Matki, Ojcowie.
Jeśli zabraknie mi innych, zawsze mam to pocieszenie,
że swym wygnaniem, zwątpieniem, wyjściem poza kadr,
każdą myślą, której nie oddałem żadnej ze spraw społecznych,
na stronę człowieka i jego małych, samotnych spraw
na kółku słowa „najważniejsze“ ciągnąłem chybotliwe i ciężkie „jest“.

91.05.16

background image

WIGILIA

Nie potrafię się przełamać.

OSIEMNAŚCIE TYSIĘCY DZIWAKÓW

To, jak pachniemy, ile mamy włosów,
wszystko będzie nam policzone.
Okrągły ślad po szczepionce na kanciastym ramieniu
okaże się tropem, za którym pójdą
konkretne działania.
Będziemy się mocno obejmować w jakichś komorach gazowych.

Odkrywa się nowe groby. Spada cena relikwi.
Zmęczony Jezus na krzyżu sięga po drugi zestaw ramion.
W telewizji tyle trupów, to niepoważne. Co innego futbolowe
derby w Pradze: „Na stádion Sparty príslo osumnáct tysic dívaku“.

Dlaczego klamki, za które chwytamy, przenoszone meble
i wszelkie przedmioty nie rozłażą się w palcach?
Czemu nie rozsypują się nasze ubrania i system dziesiętny
w sklepowych kasach? Uporczywe trwanie
ma chyba coś udowadniać; i tylko wieczorem,
kiedy w głowach rozlewa się nieziemska muzyka, tu i tam usłyszysz
piękne narzekanie: „Nic nie możemy zrobić“.

Rano zimną wodą, mydłem i perfumą sami się doprowadzamy
do porządku. Autobus odjeżdża o siódmej, nie ma czasu na rozpacz.
Gillette ledwie nadąża za kształtem mojej twarzy.
Biletu w kieszeni pilnuję jak cennej zdobyczy.
Kierowca żuje gumę. Kobieta obok mnie nie płacze. Mężczyzna przegląda papiery.
A ich dziecko krzyczy.

92.09.19

List do Świata Młodych

Nazywam się Marita, mam dwanaście lat.
Mieszkam na wsi.
Najbardziej lubię oglądać telewizję.
Mój tata należy do partii i wie wszystko.
Mama była kiedyś w Londynie.
Jestem najwyższa w klasie
i mogę pobić nawet chłopaków.
Wczoraj tata przejechał ciągnikiem
naszą suczkę, Wolną Europę, i moja starsza siostra
płakała, a ja obudziłam się w nocy zupełnie sama
i przypomniała mi się ta czarna ręka,
o której czytałam w szkole wiersz,
że jest milionopalca
i w jedną miażdżącą pięść zaciśnięta.

background image

***

historia złodziejstwa
zwana też historią cywilizacji
zaczęła się niewinnie –
od kradzieży małego rajskiego jabłuszka

zakończy ją kradzież
tej wielkiej dyni – globu
a może wszechświata

skąd przyjdzie złodziej
po wszechświat?
kto odczyta
pozostawione przezeń
ślady linii papilarnych?

***
Tomkowi Olszewskiemu

Po przeciwnych stronach jakiej ulicy, w jakich hotelach zamieszkają jeszcze
nasze ciała z lekko zaznaczonymi rysunkowym węglem
pręgami żeber? Jakie sztylety znajdą oparcie
na naszych gardłach? W co uzbroimy swoją delikatność?
W cierpliwość?

Wiem tyle, co kot napłakał: że powstanie obrazek,
na którym nikt nie rozpozna naszych twarzy,
a jakiś wędrowny i samotny pieśniarz skradnie go ze ściany pensjonatu
o drugiej w nocy, pod osłoną litościwej ciemności.

Niech tylko rozpocznie się kampania cukrownicza

Wszystko będzie dobrze
Wkrótce wiersz zastąpi funta szterlinga i będzie międzynarodową walutą
a Anglia powróci znów do równowagi
Nie przejmuj się tymi szaleńcami w rządzie
Wszystko będzie dobrze
Piękne nieletnie dziewczyny będą rządziły krajem
(…)
Poeci będą bić policjantów
A robotnicy przejmą związki zawodowe
Adrian Henri, Nie przejmuj się/wszystko będzie dobrze

Il n’y a que le premier pas qui coute
- markiza Du Deffand


Skrzynki na owoce będą łazić po drzewach napełniać się I zanosić do przetwórni
Na leżących odłogiem polach rolnicy będą uprawiać Miłość
z urodzajnymi kobietami które będą łagodnie pojękiwać
i przewracać oczami Wzrośnie produkcja wszystkiego
Maszyny będą o świcie głaskać nas śpiących w wielkich i ładnych domach
i wypiwszy po szklance benzyny bezołowiowej będą wychodzić przed szóstą
do hut i fabryk Szampan wypełni rury wodociągów

background image

W kołchozach kowboje będą ujeżdżać najnowsze modele karabinów maszynowych a torreadorzy
Będą śmigać po kosmicznych trajektoriach czując na plecach oddech
Wielkiego Symbolicznego Byka narąbanego andaluzyjskim winem
i rosnącymi na niebieskich pastwiskach psylocybami dorodnymi jak
grzybki bilardowe Nieśmiali chłopcy pełni kompleksów spowodowanych
zaburzeniami erekcji będą uganiać się po ulicach za cudownie grubymi dziewczętami
z kutasami jak sekwoje Nikt nie wyśle już nikogo
na żadną wojnę. W restauracjach obsypane zielenią kurczaki
wystartują z lotniskowców półmisków i zataczając kręgi
nad głowami konsumentów będą bombardować ich swoim guano
a potem spadać zestrzelone sex appealem kelnerek
prosto w ich dekolty Dostojnicy państwowi i kościelni
przestaną wreszcie udawać i wezmą się na poważnie do trenowania
narciarskich skoków na bank albo pięcioboju erotycznego
Zaś my będziemy mieć dla siebie więcej słodyczy niż
wszystkie cukiernie świata – niech tylko ruszą
ukryte w nas cukrownie

[Wiersz z tomu Kra, 2005]

Gwiazdy. Pocałuj mnie po wszystkim

Wszystko się zmieniło. Poza tym
zmieniło się niewiele. Jest dzwon przy kościele,
półton herbaty w kubku, spanie na wznak na deskach.
Śpią już wszyscy sąsiedzi. Obejrzałem film „Edi”.
Jest coś, co – przypuszczam – trzeba ci opowiedzieć.

Znaczysz o niebo więcej niż wszystkie tamte braki.
Wynagrodziłeś wszystkie niepowetowane straty.
Warto spędzić niemodną, bezsenną noc w pojedynkę.
Ty, tyle światła tuż za mną. A tuż za oknami
Mariański Rów pod nami zasypany gwiazdami.

***[Był czas zgiełku i czas ciszy; i muzyki]

Z czasem się wszystko ustoi
Jacek Kleyff, „Huśtawki".

Był czas zgiełku i czas ciszy; i muzyki.
Były potrójne korony i były jakieś rozpacze,
a zawsze w nich moce, które są ponad mnie.
Ile dostałem Miłości, której nie byłem wart,
mógłbym wymieniać jak nazwiska świadków
trwożne miejscowości, dziwne miana gwiazd
i łacińskie nazwy zgniecionych dzikich roślin.
Dość było czasu, i jeśli zostało go mało,
zdążyłem już dać odpowiedź wykrzyknikom diabła.
Gibkość mojego synka na żelaznych drabinkach,
szkolna tarcza zostawiona tam, dokąd szły pielgrzymki,

background image

kwiat zostawiony tam, gdzie nikt już nie przychodzi.
Prawda, miotałem się. Wszystkie moje riposty
były ciosami na oślep. Wysokie mrzonki czerpałem
z niskich instynktów. Prawda. Ale byłem jak zwierzę,
które dostało rozumu i zapragnęło czegoś,
co stało w ludzkich świątyniach i ponad ludzkim prawem,
w niedorzecznym pięknie i w jaskrawej sprzeczności.

KONFESATA

Ale dosyć już o mnie. Mów jak Ty się czujesz
z moim bólem - jak boli
Ciebie Twój człowiek.
Stanisław Barańczak, WIDOKÓWKA Z TEGO ŚWIATA

Spowiadam się Bogu w Jego pierwszej, drugiej i trzeciej osobie
liczby pojedynczej i mnogiej, w Jego nijakim, jak sądzę, rodzaju,
że przyszedłem na świat w lutym 25 lat temu, poczęty zatem w maju,
co łatwo obliczyć (lub sprawdzić, że w tej właśnie porze zmieniając
najczęściej miejsce pobytu zdradzam się z chęcią, by sobie
poszukać znowu jakiegoś nowego świata, gdzie może weselej,
w ten sposób - z daleka - obchodząc kolejną rocznicę niewiele
mnie już obchodzącą).
Gorąco
spowiadam się Bogu w Jego pierwszej, drugiej i trzeciej osobie,
owemu JA, owemu TY, owemu ON, ONA, ONO,
że przechodziłem przez jezdnię w miejscach, gdzie tego zabroniono,
że czasem czas schodził mi na niczym, że w butach wchodziłem na łono
natury, że nachodziły mnie kryzysy i odeszło ode mnie kilka kobiet,
że przechodziłem ospę i że schodziłem kilkadziesiąt par butów,
że gdy odchodziła mnie chęć, by żyć, szedłem w las korzystając ze skrótów
przez łany pszeniczne.
Panicznie
spowiadam się Bogu w Jego pierwszej, drugiej i trzeciej osobie,
gdy pierwsza jest głucha, druga niema a trzeciej także nie ma,
że nie umiem grać w brydża i nie odróżniam szlemika od szlema,
że grać w ogóle nie umiem, gier nie odróżniam od gierek, bo schemat
ten sam węszę w jednych i drugich. Że jest we mnie krwi drugi obieg.
Że Gierek, że Breżniew, że Żiwkow, Ceausescu i inne Staliny -
nie czuli mojego sprzeciwu. Że za to mi - choć się poczuwam do winy -
włos z głowy nie spadnie.
Bezradnie
spowiadam się Bogu w Jego pierwszej, drugiej i trzeciej osobie,
owemu MY, owemu WY i temu straszliwemu ONI,
że nie poszedłem do wojska, że nigdy nie wezmę broni,
że do kościoła nie chodzę, niech On mi się pierwszy ukłoni,
że czekam na znak jakikolwiek, choć umiem, już umiem żyć z pustką,
że będę się modlił wierszami, choć nie wiem do kogo, aż ust ktoś
nie zatka mi dłonią.
Z ironią
spowiadam się Bogu w Jego pierwszej, drugiej i trzeciej osobie
liczby pojedynczej i mnogiej, w jego nijakim, jak sądzę, rodzaju,
że przyszedłem na świat 25 lat temu, a tego co było dalej,

background image

choćbym znał wszystkie języki, jakie na świecie tym znają,
I don't understand, ich verstehe nicht, nie ponimaju.

89.08.29.

M

IMO ŻE MAMY WSTAĆ RANO DO PRACY ZAMIAST SPAĆ WSPOMINAMY NIEZWYKŁE ZDARZENIA

Były przepiękne.
Były kobietami.
Że poczynaliśmy sobie nieśmiało, że
rozmawialiśmy z nimi o świętych duchach, Bogu, kosmosie,
że czytaliśmy im swoje wiersze
zanim odważyliśmy się na pierwsze dotknięcie, od którego
do pierwszego pocałunku było jeszcze wiele kilometrów drżenia,
czyniliśmy dobro. Jeśli nawet
marzyło nam się
bezceremonialne chwytanie za pierś jak za futbolówkę
albo rżnięcie "od tyłu, na stojąco i w butach",
postępowaliśmy inaczej.

Powoli.

Ostrożnie.
Nieumiejętnie.
Z lękiem.
Odbite w naszych oczach wiedziały, że są motylami.

Jeszcze przyjdzie tu po nas anioł z powietrzną trąbą.
Sprawi, że pewnego pięknego dnia wypierdolą nas z pracy.
Zabiorą nam mieszkania.
Odejdą od nas żony.
Będą się dziać rzeczy straszne.
I znów staniemy się wolni.


[w:] Jacek Podsiadło: Arytmia, Warszawa 1993

Pacjenci

Dwoje chorych ludzi

spaceruje alejami parku
otaczającego klinikę psychiatryczną.
Trzymają się za ręce
jak dzieci.
Powietrze wypełnia śpiew ptaków.
Jasne niebo nad ich głowami

przecina srebrny samolot
z dźwiękami przypominającymi
niemiły zgrzyt szyby
ciętej diamentem.
Ptaki rzucają sie na oślep
do ucieczki.

Ona zatyka uszy

background image

i kuli sie przy pniu klonu,
drży ze strachu.
On zadziera głowe i marzy,
że poleci kiedyś gdzieś daleko
srebrnym samolotem.

Kiedy huk silników

ginie w chmurach
ona znów chwyta jego dłoń.
Lecz nie chce wracać,
boi się lekarzy.
On mówi: "Idź, jesteś chora
i powinno się ciebie leczyć."

"A ty?"


"Ja też jestem chory,
ale mnie nie powinno się leczyć."

Hymen


Są sobie obcy. Dzieli ich odległość
kosmiczna, przez nic niepodzielna.
Nic o sobie nie wiedzą, to gorzej,
niż gdyby nienawidzili. Żyją w różnych
nierzeczywistościach, w osobnych wymiarach.
Ale dajmy im szansę. Niech zetkną się spojrzeniami
Albo wpadną na siebie w ślepym ulicznym wirze
- czy to ich zbliży?


Pozornie? Więc niech ich na ślubnym kobiercu obsypią drobnymi

i ryżem

- czy to ich zbliży?


A jeśli on w uniesieniu swą spermę z języka jej zliże
- czy to ich zbliży?


A jeśli ona pocznie i w wielkim bólu urodzi
syna, dzisiaj sportsmen, choć wtedy ledwo wyżył
- czy to ich zbliży?


A jeśli będą wierni przysięgom młodości, jeśli ich nie zmieni
czas stawiający na karkach piąty i szósty krzyżyk
- czy to ich zbliży?


A jeśli on ją porani o ona go strasznie poniży
- czy to ich zbliży?


A jeśli ją zamkną w obozie, zgwałcą a potem jej żołdak
nietknięte od urodzenia włosy maszynką ostrzyże

background image

- czy to ich zbliży?


A jeśli ona umrze i on nieprzytomnie obwieści
jej zwłokom: "Pamiętam, com i, bezmyślny, przyrzekł"
- to ich nie zbliży?


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jacek Podsiadło Wiersze Cz 2
Jacek Podsiad�o
jacek podsiadlo jezyki ognia
jacek podsiadlo w lunaparkach smutny w lupanarach smieszny
Jacek Podsiadło
wiersze tuwima
Osip Mandelsztam Wiersze
+le%9cmian+boles%b3aw+ +wiersze+wybrane 52RWPQJSPV3GXGTUE7QA4446RJVPT2XSKPEIAXY
Na dzień dobry, Wiersze
CIEMNOŚĆ TERAZ PANUJE, Wiersze Teokratyczne, Zakańczające wieczorne czaty
WASZE POWIEKI, Wiersze Teokratyczne, Zakańczające wieczorne czaty
RÓWNOWAGA, Wiersze
wiersze świateczne, Boże Narodzenie
wierszyki masażyki, praca z głębiej upośledzonymi

więcej podobnych podstron