Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Wysokie progi
Białystok: Krajowa Agencja Wydawnicza, 1988
ROZDZIAŁ I
Ksawery Runicki przygryzł wargi i umilkł. Rozłożone łaskawym i bezradnym gestem
ręce prezesa Niesiołowskiego i jego twarz, niemal kwadratowa w obwisłych fałdach
policzków, wyrażały zawziętą kamienną stanowczość zaledwie maskowaną
konwencjonalnym ubolewaniem.
Runicki wstał. Jakże chętnie rzuciłby mu teraz wprost w oczy, że niczego innego nie
spodziewał się w ogóle ani po Towarzystwie Kredytowym Ziemskim, które zamiast służyć
interesom ziemiaństwa, tylko je gnębi, ani po jego prezesie, nadętym synekurzyście, który nie
może współżyć z ziemianami, bo jest wnukiem zwykłego karczmarza. Byłby to policzek
mocny i celnie wymierzony. Nie przydałby się jednak na nic. I tak Wysokie Progi za półtora
miesiąca pójdą na licytację. Jedynym ratunkiem byłoby wpłacenie Towarzystwu zaległej raty
z odsetkami w kwocie trzydziestu dwóch tysięcy. Na pokrycie tej sumy Runicki miał w
kieszeni zaledwie osiem, a o zdobyciu skądkolwiek bodaj jeszcze kilku tysięcy nie było co
marzyć.
– Bardzo żałuję – mówił Niesiołowski, ściskając na pożegnanie rękę Runickiego – ale i
tak zrobiliśmy maksimum ustępstwa.
Chciał jeszcze dodać jakąś zdawkową radę czy pociechę, lecz Runicki skłonił się i
wyszedł. W ogromnym hallu było kilkadziesiąt osób, oczekujących na podobne wyroki, lub
mających nadzieję coś wytargować. Zapewne spotkałby tu znajomych, narażając się na
wypytywania i wyrazy współczucia. Przecież każdy mógł zajrzeć do zwisających na
łańcuszkach książek powiatowych, gdzie wypisywano z jakąś idiotyczną dokładnością
terminy wszystkich licytacji, jakby Towarzystwu zależało na kompromitowaniu własnych
członków. Że zaś zaglądał każdy przez głupią ciekawość i chęć nacieszenia się kłopotami
innych, to było pewne. Sam Runicki za każdej swej bytności w "Tekazecie" robił to zawsze.
Nie chcąc witać się z nikim, wysoko podniósł głowę i przeszedł szybko do wyjścia z
miną niemal wesołą. Zbiegł po szerokich marmurowych schodach i portierowi, który podał
mu palto, demonstracyjnie rzucił srebrną dwuzłotówkę.
Pomimo pierwszych dni kwietnia na dworze padał śnieg, zmieszany z deszczem. Asfalt
ulicy Kredytowej pokryty był gęstą maźliwą kaszą. Zza nagich gałęzi drzew sterczała kopuła
ewangelickiego kościoła. Jak na złość nie było ani jednej taksówki, a nie cierpiał
przychodzenia do Bristolu piechotą i chociaż było stąd do hotelu kilka tylko minut drogi,
zawrócił w przeciwną stronę i wsiadł do samochodu na rogu Jasnej.
W hotelu służba, jak zawsze, powitała go entuzjastycznie. Portier raportował, że neseser
przywieziono z dworca przed godziną; że numer na pierwszym piętrze jest przygotowany, w
ciągu ostatnich kilku dni dopytywał się o pana dziedzica pan hrabia Komorowski, że przed
tygodniem telefonował antykwariusz z Wierzbowej z zawiadomieniem, że wyszukał
renesansowy ekran do kominka, że...
– Dobrze, dobrze... – przerwał Runicki. – Proszę mnie teraz połączyć z Wysokimi
Progami. Będę u fryzjera.
– Słucham pana dziedzica.
Skinął głową i poszedł do fryzjera. Pan Ryszard, który zawsze osobiście obsługiwał
Runickiego, golił właśnie kogoś minorum gentium, z kim widocznie w zakładzie nie liczono
się zbytnio, gdyż pan Ryszard kazał się zastąpić któremuś z pomocników, a sam już był na
usługi "szanpana dziedzica". Wiedział spryciarz, że pachnie to grubym napiwkiem.
Po niemal dwutygodniowej niebytności w Warszawie włosy Runickiego wymagały wielu
zabiegów. W domu, w Wysokich Progach, golił się sam, w Grójcu zaś fryzjerom nie
dowierzał.
Mycie głowy, strzyżenie, golenie, podcięcie wąsików, by na całej długości górnej wargi
wyciągnęły się równiuteńką linią, lecz ani o jeden milimetr nie wysunęły się poza kąciki ust,
co psułoby cały styl uśmiechu. Poza tym nikt nie umiał podczernić wąsów i brwi z taką
dyskrecją, jak Ryszard, ani tak zręcznie ostrzyc, by podkreślić tę niewielką ilość siwizny na
skroniach. Zresztą nie tylko dlatego lubił go Runicki. Pan Ryszard w każdym zwrocie, w
każdym ruchu czy ukłonie miał ten doskonały ton czci, podziwu i famulusowskiej poufałości,
których przede wszystkim należało wymagać od służby. A że bynajmniej nie dla wszystkich
był taki, zasługiwało to na tym większe napiwki.
Włosy zostały uczesane z niezmiennym, chociaż na wsi z trudem dającym się utrzymać
na poziomie doskonałości rozdziałkiem, sięgającym niemal do karku, wypomadowanym
najlepszą brylantyną i przyprasowanym rurkami. Podczas masażu twarzy panna Nelly szybko
i sprawnie robiła manicure. Właśnie operacja była skończona, gdy wpadł boy:
– Wysokie Progi, panie dziedzicu. Czy pan dziedzic rozkaże przełączyć do kabiny?
– Nie, nie trzeba, pomówię z recepcji.
Nie spiesząc się zbytnio, by nie posądzono go o obawę zapłacenia za kilka
zmarnowanych minut połączenia telefonicznego, uregulował należność, zostawił resztę na
kontuarze kasy dla pana Ryszarda i, żegnany "uszanowaniami" całego personelu, poszedł do
portierni. Zawsze z domem stąd rozmawiał. Po pierwsze, przy służbie mówił po francusku
(chociaż służba hotelowa wybornie znała ten język), ale swego akcentu nie miał się co
wstydzić. Mówił jak rodowity Paryżanin. Po wtóre umiał w ten sposób pokierować rozmową,
by nikt obecny z jego odpowiedzi nie mógł się zorientować w temacie.
Tym razem wyjątkowo trudno było wytłumaczyć matce tak spreparowanymi zdaniami, że
nie ma żadnej nadziei, że Towarzystwo na dalsze ustępstwa nie pójdzie i że licytacja jest
nieunikniona. Jak na złość matka była tego dnia wyjątkowo niepojętna. Gdy wreszcie
zrozumiała, krzyknęła na całe gardło:
– To znaczy, że pójdziemy z torbami!
I krzyknęła tak głośno, że Runicki musiał zakaszlać się, by portier tego horrendum nie
usłyszał. Potem zaczęła biadolić i rozczulać się nad synem.
– Jak ty, biedaku, musisz się tym denerwować! No, nie przejmuj się, proszę. Zabaw się,
rozerwij się, moje ty życie.
Próbował jeszcze wyłożyć matce, by pojechała do wuja Tomasza i postarała się wycisnąć
zeń potrzebne pieniądze, lecz pani Runicka co kilka zdań powtarzała:
– A po cóż ja mam do tego gbura jeździć?...
– Zatelefonuję jeszcze raz wieczorem – wściekły, chociaż wciąż uśmiechnięty, zakończył
Ksawery.
Położył słuchawkę i spojrzawszy na zegarek, wydał dyspozycję portierowi. Kazał
przynieść do swego numeru te rzeczy, które stale trzymał w Warszawie, to jest miejskie futro,
frak, smoking, żakiet, wizytowe ubranie, odpowiednią bieliznę, obuwie, słowem wszystkie
części garderoby, potrzebne w mieście podczas ciągłych przyjazdów i nieraz kilkudniowych
pobytów.
Apartamencik na pierwszym piętrze składał się z salonu, alkowy i łazienki. Runicki
przede wszystkim rozebrał się i wziął kąpiel. W Wysokich Progach już od dwóch dni
wodociąg był zepsuty i do kąpieli trzeba było grzać wodę w pralni.
Właściwie mówiąc, niepotrzebnie kazał przygotować swoje rzeczy. Po wiadomości
otrzymanej w Towarzystwie Kredytowym stracił ochotę do wszystkiego. Zamierzał złożyć
kilka wizyt w Warszawie i zaprosić kogoś ze znajomych na obiad do Bristolu, ale teraz wolał
być sam.
Wyciągnął się w szlafroku na kanapie i zaczął rozmyślać.
Sytuacja była bez wyjścia. Na dwóch tysiącach morgów Wysokich Progów wisiało
więcej długów niż sam majątek przy dzisiejszych skandalicznie niskich cenach ziemi był
wart. Dotychczas, a ściślej mówiąc, do ubiegłej jesieni, spychało się najpilniejsze rzeczy
drobnymi pożyczkami, jakie jeszcze skądkolwiek, od znajomych, krewnych, od Żydów z
Grójca, dały się wyciągnąć.
Wszyscy oni w razie licytacji oczywiście grosza nie dostaną. Po Towarzystwie i
należnościach podatkowych, na hipotece figuruje prawie milion Banku Gospodarstwa
Krajowego. Wszyscy drobni wierzyciele, a tych będzie pewno na drugi milion, odejdą z
kwitkiem.
Nie tylko własna ruina, ale i kompromitacja. Wprawdzie wylatują z majątków nie jedni
Runiccy, ale zerwanie niektórych osób jest wprost nieznośnie upokarzające. Zwłaszcza tych
znajomych, od których on sam, Ksawery Runicki, brał gotówkę i ręczył słowem za zwrot.
– Właściwie należałoby sobie palnąć w łeb – pomyślał, a po chwili powiedział głośno: –
palnąć w łeb.
Zirytowała go ta myśl. Przecież to nie sztuka uciec od życia. Sztuką... sztuką jest...
Sztuką, tak, nielada sztuką byłoby znalezienie w przeciągu czterdziestu kilku dni panny z
takim posagiem, by można było – spłacić połowę długów. Chodzi przecież o gotówkę. Kto
dziś ma taką gotówkę!?
Zaczął w pamięci wyliczać znane i zasłyszane nazwiska. Nie może przecież ożenić się
tak, jak wuj Tomasz, z Żydówką.
Chociaż i Żydzi teraz nie mają pieniędzy. Jeżeli by jednak znalazła się taka?... Kazio
Laszkowski bywa w takich domach, zna ich wszystkich. Przecież muszą jeszcze być bogaci
ludzie.
Zerwał się i zaczął chodzić po pokoju. Oczywiście może kiedyś ożenić się dobrze, ale na
ratowanie Wysokich Progów będzie już wówczas za późno.
– Sprzedadzą. Na pewno rozparcelują...
Zresztą i o partię będzie trudniej. Pan Ksawery Runicki z Wysokich Progów, to zawsze
więcej niż po prostu Ksawery Runicki... Zupełnie inne kwalifikacje. Rzucił okiem na paczkę
pieniędzy, którą położył na stole. Osiem tysięcy kilkaset złotych. Resztki. W domu zostało
zaledwie dwieście. Osiem tysięcy to nic. Wpłacenie ich do Towarzystwa byłoby zwykłym
głupstwem. Zastanowił się: ładnym i prawdziwie pańskim gestem byłoby urządzenie
ogromnego pijaństwa, na cały Bristol, na całą Warszawę. Sprosić wszystkich znajomych,
pokazać im, jak się robi przyjęcia, potem co do grosza uregulować rachunek i zastrzelić się
przy stole. To byłaby klasa! Jakiś grecki patrycjusz przecież przy uczcie przeciął sobie żyły.
Runicki wzruszył ramionami:
– Tylko nie grajmy przed sobą komedii.
Przeliczył pieniądze i zabrał się do ubierania. Dochodziła czwarta. Przede wszystkim
należało zjeść obiad.
O małżeństwie zresztą niepodobna było myśleć teraz, chociażby przez wzgląd na Mirę:
Wdał się w ten romans najniepotrzebniej w świecie. Właściwie mówiąc, nigdy nie podobała
mu się zbytnio, a po dwóch latach stała się wręcz ciężarem, kulą u nogi. Gdyby była bogata,
gdyby wreszcie diabli wzięli tego jej stryja, wszystko by ułożyło się prosto i jasno. Niestety
nie zanosiło się na to wcale. Przeciwnie. Stryj Miry zamyślał sam o małżeństwie, a dla
bratanicy nie zrobi nic, zwłaszcza po tym jej niedorzecznym rozwodzie z Pawłem.
Runicki przy każdej sposobności podkreślał w okolicy i wobec wszystkich znajomych, że
Mira rozwiodła się bynajmniej nie dla niego. Po prostu niezgodność charakterów. Dla
zaakcentowania tej sytuacji wyrażał się nawet o Pawle, którego w gruncie nie cierpiał, z
najwyższym uznaniem. Ile razy spotkali się, umyślnie i demonstracyjnie prowadził z nim
długie rozmowy. Pomimo to nie należało się łudzić. W powiecie nikt w to nie wierzył, i nie
wierzył przede wszystkim Paweł.
Nie dalej, jak przed tygodniem Mira powiedziała głośno na imieninach u Mańkiewiczów:
– Nie po to rozwiodłam się, by znowu wyjść za mąż. Nie ma na świecie takiego
mężczyzny, któremu mogłabym zaufać, a zresztą najbardziej mi odpowiada samotność.
Formalnie zatem wszystko było w porządku. Widywali się po dawnemu z tą różnicą, że
teraz nie trzeba było kryć się przed Pawłem. Formalnie nikt nic nie mógł zarzucić. Jednak,
żeniąc się z kimś innym, Runicki naraziłby się na całkiem niedwuznaczny osąd swego
postępowania, i to osąd powszechny.
Przeklinał teraz w duchu ten swój najgłupszy krok w życiu, kiedy przez chęć
zaimponowania sąsiadom zaczął zabiegać o względy Miry. Okrzyczano ją jako najładniejszą.
Poza tym była jedyną kobietą wykształconą naprawdę, jedyną w okolicy, posiadającą tytuł
doktora filozofii. Ambicje Ksawerego podniecał i fakt, że Paweł był naprawdę pięknym
mężczyzną. A że Wysokie Progi sąsiadowały o miedzę z Borychówką, zabiegi o względy
młodej mężatki poszły, psiakrew, łatwiej, niż tego by pragnął.
Pozory były nadal po jego stronie, ale czuł, rozumiał, wiedział, że pozory tu nie
wystarczyłyby.
Przez chwilę zaczął obliczać wartość Borychówki. Nie była zadłużona zbyt wysoko. W
ciągu trzyletniego gospodarowania na majątku posażnym Paweł, naprawdę dzielny rolnik,
zdołał zrobić niejedno. W najlepszym wszakże wypadku wyciągnęłoby się przy sprzedaży
Borychówki śmieszną kwotę stu pięćdziesięciu do dwustu tysięcy.
– Absurd – wzruszył ramionami z najwyższą irytacją.
Zresztą ona sama musi to zrozumieć. Najlepiej byłoby pogadać z nią otwarcie.
Powiedzieć coś o ratowaniu ojcowizny, o obowiązku spadkobiercy nazwiska, o tym, że
Wysokie Progi już od trzystu lat są w rodzinie Runickich. Musi zrozumieć!... Przecież nie
przestaną się kochać, przecież ożeni się tylko dla pieniędzy... Jest dość inteligentna, by
właściwie to ocenić. Kwestia prostej logiki! A jednak – był pewien, że Mira nie potrafi
pogodzić się nawet z oczywistą słusznością.
– Więc niech się nie godzi! – wybuchnął.
Cóż mu może zrobić? Nic, absolutnie nic!... Ale nie o to mu chodziło. Żadnych
formalnych zobowiązań wobec Miry nie miał. Nigdy nie przyrzekał jej małżeństwa, od
rozwodu starał się ją odwieść. Jest w zupełnym porządku... Do niczego przyczepić się nie
może, nie ma prawa i zresztą na pewno się nie przyczepi. Jeżeli też bał się podobnej
rozmowy, to dlatego, że wiedział, jak nań wówczas spojrzy. Owo "jak" już w samej
wyobraźni było dotkliwsze od policzka.
– Niech to wszyscy diabli! – zaklął. – Nie mogę myśleć o tych wszystkich rzeczach, nie
mogę!...
Z wściekłością zaczął się ubierać i dopiero przy głębszym zastanowieniu się nad
wyborem odpowiedniego krawata poczuł jakąś ulgę. Pomimo to postanowił samotnie zjeść
obiad i wypić przy nim dużo alkoholu. Na dole w restauracji umyślnie usiadł w kącie, chociaż
dostrzegł przy dwóch stolikach znajomych: Płaszowskich z Pomiechowa i Taraszkiewicza
zajmującego w Warszawie jakieś intratne stanowisko w liniach okrętowych, czy w czymś
takim. Ukłonił się z daleka i usiadł sam. Dyrektor sali i dwaj kelnerzy podbiegli natychmiast.
Od innych stolików wszystkie oczy zwróciły się ku Runickiemu. Wiedział, że ci i owi
informują się u służby o nim. Każdy kelner z szacunkiem wyjaśniał tonem podkreślającym
pozycję nowego gościa:
– To pan Runicki z Wysokich Progów.
Ksawery, ile razy dobiegała jego uszu nazwa rodzinnego majątku, cieszył się już samym
brzmieniem tej nazwy. Pocieszki liczyły aż cztery tysiące morgów, Michałówka jeszcze
więcej, ale nie zamieniłby się na nie przez wzgląd na ten wielkopański akcent, jaki tkwił w
Wysokich Progach.
I teraz wystawiono na licytację! Była w tym oburzająca niewspółmierność i Runickiego
dręczyła myśl, że wszyscy spoglądający ku niemu, a już na pewno Płaszowscy i
Taraszkiewicz, wiedzą o tym. Dlatego zamiast koniaku kazał podać czystą wódkę, którą
zresztą wolał zawsze, a także siedział z miną kamienną: by nie zachęcić nikogo z nich do
rozmowy.
Jednak po pewnym czasie Taraszkiewicz, który jadł obiad z kilkoma panami i paniami,
wstał i skierował się ku Runickiemu. Lubili się wzajemnie, kolegowali kiedyś w gimnazjum.
Ojciec Taraszkiewicza miał kiedyś duże dobra pod Kozienicami. Od szeregu lat spotykali się
wyłącznie na terenie Warszawy i nieraz bawili się razem, oczywiście, na koszt Runickiego.
Sytuacja finansowa Tolka Taraszkiewicza była niezła, pozwalała mu utrzymać się na
powierzchni życia towarzyskiego i życia w ogóle, jednakże umiał za każdym razem akurat o
tyle zwlekać z sięgnięciem do kieszeni, by Ksawery zdążył naprzód sięgnąć do swojej. Sięgał
zaś z prawdziwą przyjemnością. Bynajmniej nie przez rozrzutność, tylko po prostu dlatego, że
kosztem tych kilkuset złotych zapewniał sobie ów mały, ale wyraźny dystansik między nimi,
między tymi wszystkimi, za których płacił a sobą. On wyznaczał knajpę, na niego czekano,
do niego zwracała się służba o dyspozycje i z rachunkami. Chociażby towarzystwo miało być
największe, stolik zawsze rezerwowano na jego nazwisko. Nawet jeżeli siadał przy cudzym –
od razu stawał się gospodarzem. Nie pieniądze odgrywały w tym wyłączną rolę, lecz i sposób
bycia, ale na taki właśnie sposób bycia pozwala możność wydawania pieniędzy.
Zaraz po pierwszych "jaksięmaszach" okazało się, że Taraszkiewicz wie już o licytacji.
– Zresztą, komu dziś to nie grozi – machnął ręką – u ciebie, stary, jeszcze chyba najlepiej.
Familia czcigodna ruszy kabzą i już. Prawda?
– Jakoś się to zrobi – skrzywił się Runicki.
– Zapewne. Mówiono mi, żeś był dziś w Tekazecie. Na długo przyjechałeś?
– Jeszcze nie wiem. Psują mi humor te idiotyczne sprawy.
– A jakże tam stary?... Wciąż siedzi w rewolucji francuskiej?... Szczęśliwy człowiek...
Maman zdrowa?
– Dziękuję ci.
– Nie jesteś rzeczywiście w najlepszym humorze. Napijmy się. Pozwolisz?... Jestem
wprawdzie po obiedzie, ale... kieliszek czystej nigdy nie zawadzi.
Kelner uprzedził go i napełnił kieliszki.
– Sam przyjechałeś? – znacząco zapytał Taraszkiewicz.
– Przecież zawsze sam przyjeżdżam – z przymusem uśmiechnął się Runicki.
– No tak. Twoje zdrowie... Cóż porabia pani Mira?
– Nie wiem. Dawno jej nie widziałem – skłamał Runicki. – Zresztą, tak mi już obrzydły
stosunki na wsi...
– Hm... Więc posiedź w Warszawie...
– I Warszawa znudziła mi się ostatecznie. Ten klimat, ten obrzydliwy klimat!
Taraszkiewicz strzelił palcami:
– Wiesz! Mam dla ciebie pomysł!
– No?
– Nie musisz teraz wracać do Wysokich Progów?
– No... niekoniecznie...
– Machnij się zatem na naszą wycieczkę morską. Będziesz miał wszystko: inny klimat,
zmianę wrażeń, miesiąc beztroskiego życia. Jak Boga kocham. Szczerze cię namawiam. Sam
pojechałbym z przyjemnością, gdybym mógł. Prawie trzy tygodnie na morzu, tydzień w
Paryżu, poza tym Londyn, Sewilla, Paryżanki, Hiszpanki... Jak Boga kocham warto!
Runicki zainteresował się i Taraszkiewicz obszernie musiał poinformować go o
szczegółach. Wycieczka pojutrze odjeżdża z Gdyni wielkim okrętem "Sarmatia". Morzem do
Londynu, trzy dni pobytu, zwiedzanie albo w grupach, w ogólnym koszcie, albo na własną
rękę. Później do Marsylii, stamtąd koleją na tydzień do Paryża, przejazdy i hotele opłacone,
wycieczki, zwiedzanie, utrzymanie – wszystko. Ale ma się rozumieć można zupełnie
odseparować się od całej bandy rodaków. W powrotnej drodze Hiszpania, Sewilla, Kordoba,
ewentualnie Grenada, walki byków. I znowu wypoczynek na morzu aż do Gdyni.
– W tym wszystkim trzy przewagi nad indywidualną podróżą. Po pierwsze znacznie
taniej, po drugie, żadnych kłopotów, ani tu na miejscu z paszportem i wizami, ani w drodze,
bo wszystko jest świetnie zorganizowane, a poza tym przymus oderwania się od wszelkich
trosk i boskie morze. Miesiąc błogiego farniente...
Runicki zapalił się do tego pomysłu. Perspektywa oderwania się od rozpaczliwej
rzeczywistości, od beznadziejnych i bezpłodnych biadań nad sytuacją materialną, od
dręczącego stosunku z Mirą Czerską – pociągała go silnie. Ostatecznie matka z rządcą dadzą
sobie radę w bieżących sprawach, co zaś dotyczy kwestii utrzymania się przy Wysokich
Progachna to nikt nie poradzi. Poza tym Runicki nigdy nie podróżował okrętem i to zachęcało
go bodaj jeszcze bardziej, niż możność poznania Hiszpanii i Anglii.
Rozmowa skończyła się tym, że Taraszkiewicz pożegnał się ze swoim towarzystwem i
obaj z Runickim pojechali do biura linii okrętowej. Tutaj, po obejrzeniu fotografii okrętu i
kabin, po wyłowieniu z listy pasażerów kilkunastu bardzo dobrych nazwisk i po oświadczeniu
Taraszkiewicza, że może staremu przyjacielowi służyć znaczną zniżką ceny – rzecz została
załatwiona.
Runicki ani się opatrzył, gdy znalazł się przy kasie i zapłacił za bilet. Zawartość portfela
poważnie zeszczuplała, za to kieszeń wypełniła się prospektami, mapami, rozkładami jazdy
itp. Wszystkie formalności tego jeszcze dnia miał załatwić Taraszkiewicz.
Dopiero znalazłszy się na ulicy Runicki zastanowił się nad tym, że właściwie popełnił
głupstwo. I to znowu przez tę swoją manierę przeprowadzania spraw od ręki, bez głębszego
namysłu, bez rozważenia wszystkich stron projektu.
Wyjazd na cały miesiąc, ba, na miesiąc i kilka dni w takim okresie był co najmniej
świadectwem lekkomyślności. Zapewne niektórzy mogą to ocenić jako gest dobrej klasy. Ale
większość zrobi z tego nowy zarzut. Powiedzą jeszcze, że pojechał puścić resztki... A cóż u
licha ma zrobić z tymi resztkami?!
Zły na siebie poszedł na pocztę. Wolał stąd mówić z Wysokimi Progami. W hotelu
zawsze zachodziła obawa, że panienka z centrali może rozmowę usłyszeć, a teraz należało z
matką i z rządcą Pieczyngą pogadać wyczerpująco i otwarcie.
Pani Runicka zapłakana i piorunująca na wierzycieli przyjęła szczegółową relację syna z
pełnią wiary, że przecież wuj Tomasz, do którego zaraz jutro pójdzie, nie pozwoli im zginąć.
Natomiast ucieszyła się z zamiaru Ksawerego.
– Jedź synku, oczywiście, jedź!... Doskonale ci to zrobi – odpowiadała na jego
tłumaczenia.
Obiecała też najbliższym pociągiem wysłać walizkę z letnią garderobą i z wszelkimi
niezbędnymi do dłuższej podróży rzeczami.
Pan Pieczynga natomiast przeraził się i zaczął odwodzić Ksawerego od zamiaru.
Argumentów mu nie brakowało – zatargi z nieopłaconymi ludźmi, szereg terminów na
licytację bydła, uprzęży, koni, a nawet mebli.
– Ja tu chyba się powieszę, proszę pana!
– Cóż ja panu pomogę? – bronił się Ksawery.
– Nie będziemy mieli co, czym, ani kim siać! – ryczał w telefonie Pieczynga.
– O, Boże! Więc niech pan nie sieje, niech pan nic nie robi. A co do licytacji ruchomości,
to najlepiej przepędzić krowy do Borychówki. Meble i maszyny może pan też gdzieś po
sąsiadach polokować. No, panie Stefanie, już jakoś pan to zrobi. Ja doprawdy do tego
wszystkiego nie mam już nerwów, ni zdrowia. No, do widzenia. A niech pan przypomni
mojej matce, by zapakowano ze trzy pary tenisowych spodni. Napiszę z podróży. Tylko
dajcie mi wytchnąć.
Odłożył słuchawkę, rzeczywiście wyczerpany tą rozmową do reszty.
Pieczynga miał prawdziwy talent w psuciu humoru Runickiemu. Gdyby nie to, że
rzeczywiście był doskonałym rolnikiem i że w rodzinie Runickich pracował już od lat
przeszło trzydziestu, a na Wysokich Progach od dziesięciu, Ksawery rozstałby się z nim od
dawna. Właściwie mówiąc w całym domu jedyną osobą, z którą należałoby się naprawdę
liczyć, był właśnie ten rządca, czy raczej administrator.
Ojciec, istotny winowajca fatalnej sytuacji całej rodziny, nie liczył się wcale. Zresztą nie
chciał mieć żadnego wpływu ani na dom, ani na syna. Zagrzebany w starych szpargałach,
obłożony stertami książek, interesował się tylko tą swoją anegdotyczną w okolicy rewolucją
francuską.
Matka, najlepsza w świecie kobieta, którą trzeba było znać tak, jak znał ją Ksawery, by
wybaczyć jej wszystkie ekstrawagancje i ten sposób bycia, nie umiała jednak rzeczowo i
systematycznie zajmować się sprawami majątku, ani prowadzeniem gospodarstwa kobiecego,
chociaż przy nim się upierała.
W tych warunkach największe wysiłki Pieczyngi rozpełzały się wniwecz. Wszyscy w
domu czuli w nim jakby nieuprawnionego a wiecznie niezadowolonego kontrolera. Zdawał
się mścić na Runickich za to, że sam nic nie posiadał. Wszystko, cokolwiek miało służyć
wygodzie, co stanowiło o lepszym poziomie egzystencji, o zaspokojeniu zamiłowań
Runickich, lub o reprezentacji Wysokich Progów – uważał za zbytki, za luksus, za
rozrzutność. O każdy grosz trzeba było z nim walczyć, pilnować, by zainkasowanymi za
sprzedaż zboża pieniędzmi nie pokrywał jakichś zobowiązań, które mogły czekać, by nie
odwoływał wydanych zamówień i nie targował się tam, gdzie nie wypadało.
Taki stan rzeczy zastał Ksawery już przed sześciu laty, kiedy zrezygnowawszy z
przeciągających się i w gruncie zbędnych studiów w Wyższej Szkole Gospodarstwa
Wiejskiego w Poznaniu, za namową stryja Marka osiadł na wsi i przejął z rąk matki zarząd
Wysokich Progów.
W początkowym zapale przyznawał nawet rację panu Pieczyndze i współpracowali
zgodnie. Był to okres gwałtownej poprawy w koniunkturze rolniczej. Ceny zboża
zwyżkowały, kredyty były niemal nieograniczone. Kto żyw napraszał się i lokował kapitał w
majątkach ziemskich. I tu między rządcą a Ksawerym zaczęła się różnica poglądów. Podczas
studiów poznańskich Ksawery zapoznał się z bliska z wielkopolskim ziemiaństwem i z
tamtejszymi sposobami prowadzenia gospodarki. Były to sposoby nowoczesne polegające na
wielkich wkładach i wielkim zysku. Melioracje, sztuczne nawozy, najwyższe gatunki zbóż,
kosztowna uprawa, maszyny, traktory, naukowa hodowla bydła, nierogacizny, drobiu, ryb.
Skuteczność tej metody widział na własne przecież oczy. Właściciele obszarów o połowę, ba,
trzykrotnie mniejszych od Wysokich Progów mieszkali w pałacach, utrzymanych na bardzo
wysokim poziomie, otoczonych wspaniałymi parkami. W majątkach posiadano wodociągi,
kanalizację, elektryczność, centralne ogrzewanie, trzymano samochody.
Dlatego po rozejrzeniu się w rodzinnych Wysokich Progach Ksawery orzekł, że wszystko
należy zmienić. Zaczął od gruntownego wyremontowania pałacu z nadbudowaniem drugiego
piętra, od elektryfikacji, wodociągów, centralnego ogrzewania, przebudowy stajni cugowej,
obór i chlewów. Jednocześnie sprowadził najnowsze maszyny rolnicze, przeplanował ogród i
parki według projektów sprowadzonego z Anglii specjalisty, wyszlamował i wybetonował
oba stawy dawne i wykopał trzy nowe, gdzie rozpoczął racjonalną hodowlę ryb i raków.
Olbrzymie te inwestycje pochłaniały równie olbrzymie kwoty. Pieniędzy jednak nie
brakowało. Ceny wciąż szły w górę, wartość ziemi rosła.
Pan Pieczynga, rolnik starej daty, walczył z każdą innowacją. Ostrzegał przed
przesadnymi, jego zdaniem, inwestycjami, krakał, że zbyt intensywna gospodarka w razie
zmiany koniunktury musi przynieść nieproporcjonalnie ciężkie deficyty.
Najlepszym dowodem, że nie miał racji, były trzy następne lata. Dochodowość Wysokich
Progów wprawdzie jeszcze nie mogła wzrosnąć nadmiernie, ale sama ich wartość właśnie
dzięki poczynionym wkładom podniosła się bardzo. Widomym wyrazem tego była
wzrastająca łatwość w uzyskaniu pożyczek na dalsze numery hipoteki, lub po prostu na
weksle.
Pan Pieczynga musiał siedzieć cicho. Nie przyznawał, przez upór, że woli gospodarować
w Wysokich Progach w nowych warunkach, lecz wdrożył się w nie i wszystko szło o tyle
sprawnie, że sam Ksawery mógł więcej czasu poświęcić życiu osobistemu i towarzyskiemu.
W owym czasie grał sporo i szczęśliwie na wyścigach, a to zachęciło go do zafundowania
sobie własnej stajni wyścigowej. Wprawdzie zbytnio na koniach się nie znał, lecz jakoś szło,
stajnia zaś dawała w stolicy swego typu pozycję właścicielowi.
Zresztą i w okolicy wielki rozmach gospodarki Ksawerego zapewnił mu stanowisko
poważne. Został wiceprezesem powiatowego związku ziemian, sąsiedzi nieraz zasięgali jego
opinii w różnych sprawach. Wprawdzie po cichu i za plecami pokpiwano też podobno z
wielkopańskich innowacji w Wysokich Progach, ale na to nie zwracał uwagi.
W każdym razie stopa życiowa domu podniesiona została znacznie. Zamiast starej
Klemensowej w kuchni zainstalował się kucharz, doskonały kucharz, dawniejszy zastępca
szefa kuchni w Bristolu, dwaj lokaje, stangreci, szoferzy, wszyscy w liberiach.
W duchu Ksawery przyznawał rację panu Pieczyndze, że może istotnie zbyt wiele szło na
wyjazdy do Warszawy, na urządzanie polowań i przyjęć w Wysokich Progach. Ale wymagały
tego stosunki, trudno zaś było odmawiać sobie najzwyklejszych przyjemności, które po prostu
były potrzebą.
I gdyby nie kryzys... Gdyby nie kryzys... Tego nikt nie umiał przecież przewidzieć. Taki
stryj Marek, czy inni jemu podobni, którzy jeszcze mocno trzymają się ziemi, a teraz chwalą
się swoją ostrożnością i oszczędnością, nie dlatego prowadzili i do śmierci prowadzić będą
gospodarkę ekstensywną, że umieją przewidywać, tylko z powodu braku inicjatywy, braku
aspiracji, z powodu lenistwa, no, i prymitywnych potrzeb.
Łatwo im teraz krytykować. Ale, jakby wyglądali, gdyby nie popsuła się koniunktura?.
– Teraz będą psy wieszać na mnie – gryzł się Ksawery. – Niech ich wszyscy diabli!
Ponieważ po prostu bał się jakiejkolwiek rozmowy na temat licytacji Wysokich Progów i
głupich pytań na temat, co zamierza zrobić, od kilku tygodni unikał już sąsiadów i
znajomych, naturalnie o tyle tylko, o ile to było możliwe.
I obecnie ta niechęć do spotkania kogokolwiek była powodem zrezygnowania z
odwiedzania znajomych. Umyślnie na kolację wstąpił do niedużej restauracji, tuż przy
bocznej ulicy, w przekonaniu, że nie zastanie tu nikogo.
Toteż cofnąłby się od drzwi, gdyby już nie było za późno: w sali, w samym środku,
ucztowało towarzystwo, coś z siedem osób, sami znajomi.
Wejście Runickiego powitali głośnymi wiwatami.
– Wery! Patrzcie, Wery!
– Witaj, złotko! – krzyczał pan Trelicki.
– Cóż za dobre bogi przyniosły cię do nas?
– Przyjechałeś?
– Niech pan tu siada!
– Służba! Nakrycie!
– Gdzieś się podziewał, kuzynku? – zataczał się pan Runicki, jakiś podobno daleki
krewny Ksawerego.
Zresztą wszyscy byli mocno pod gazem. Okazało się, że były to imieniny Franka
Lupowskiego, który w dodatku miał oblać swój awans, gdyż został adiutantem dowódcy
brygady.
Na szczęście humory już były w tym stadium, kiedy zamiłowanie plotkarskie i wścibianie
nosa w cudze sprawy nikogo nie dręczy.
Po dłuższym pobycie w restauracji uchwalono przenieść się "do innego Żyda". Całe
towarzystwo ulokowało się w dwóch samochodach i pojechało do Wilanowa, stamtąd do
nocnego dancingu, potem do drugiego.
Gdy Ksawery nad ranem znalazł się w hotelu i przeliczył pozostałą gotówkę, okazało się,
że wydał coś ponad tysiąc złotych.
Próbował robić sobie z tej racji wyrzuty, lecz senność przemogła. Spał do czwartej po
południu i obudził się z nieznośnym bólem głowy.
– Czy nadeszły moje rzeczy? – zapytał służącego, który przyniósł mu tacę z wodą sodową
i cytrynami.
– Tak jest, proszę pana dziedzica.
– Więc przynieście tu i będziecie pakować resztę. O której jest pociąg do Gdyni?
– O dziesiątej piętnaście.
– No, dobrze.
Dwa proszki od bólu głowy i coś dziesięć cytryn wraz z morzem czarnej kawy zrobiły
swoje.
Zdołał skupić tyle uwagi, by wydawać z łóżka dyspozycje pakującemu walizy służącemu.
Nie wychodząc z numeru zjadł kolację, wysłał na dworzec chłopca hotelowego celem
zdobycia wolnego miejsca w sleepingu (o czym zapomniał pomyśleć wcześniej), uregulował
należność i przed samym odjazdem pociągu był na dworcu.
Na szczęście w ostatniej chwili znalazł się wolny przedział sypialny.
Runicki natychmiast położył się i spał znowu, jak zabity, aż do rana.
ROZDZIAŁ II
Był to dość duży dwukominowy okręt pasażerski, utrzymujący stałą komunikację między
Gdynią a Nowym Jorkiem i Halifaxem po drugiej stronie Atlantyku. Jak wszystkie statki,
które ujrzały światło dzienne w stoczniach holenderskich, duńskich czy angielskich, wraz z
początkiem bieżącego stulecia, nie mógł się poszczycić ani zbyt wysmukłą linią, ani
szczególniejszymi wygodami. Wyglądał jednak korpulentnie i bezpiecznie, a odnawiany i
przerabiany niemal co roku wywierał wrażenie schludności, a nawet miejscami młodzieńczej
świeżości.
– Okręty są jak kobiety – mówił drugi oficer, porucznik Hurny – po trzydziestce,
nieprawdaż, wymagają makijażu, ale cieszą się jeszcze powodzeniem tam, gdzie nieprawdaż,
nie mają młodszej konkurencji. Za to nie robią niespodzianek i wiadomo już czego trzymać
się w postępowaniu z nimi.
Jak na swój dojrzały wiek S. S."Sarmatia" poruszała się dość żwawo, robiąc przeciętnie
trzynaście węzłów, co w tłumaczeniu na język lądowców równa się dwudziestu kilometrom
na godzinę. O ile szybkość ta mogła nie zadawalać pasażerów spieszących w ważnych
sprawach do Ameryki, lub z powrotem, o tyle wycieczkowej publiczności wystarczała
zupełnie.
Ciężka i wysilona praca maszyn na dole okrętu, im było wyżej w jego pokładach i w
hierarchii cen biletów, tym mniej dawała się odczuć. Hałas cichł już całkowicie na
spacerowym, do kabin zaś pierwszej klasy nie docierało nawet drżenie najniższych,
zanurzonych na dobre sześć metrów w wodzie części kadłubu.
Tonaż "Sarmatii" wynosił piętnaście tysięcy przy pełnym obciążeniu, którego nie
pamiętała już jednak od dobrych lat dwudziestu, to jest od czasu, gdy pod swą pierwotną
nazwą "Dagmary" kursowała między Bałtykiem a portami Dalekiego Wschodu z ładunkiem
drobnicy w jedną, a z ryżem i herbatą w drugą stronę. Wtedy i wnętrze jej nie było jeszcze
zabudowane w obecny sposób, nie było tam małych, biało lakierowanych kabin, wyłożonych
czerwonymi chodnikami, lecz tylko ogromne magazyny, gdzie piętrzyły się worki i skrzynie,
skrzynie i worki. Kajuty istniały tylko na głównym pokładzie, no i dla rzadko trafiających się
bogatych podróżnych na pokładzie mostowym. "Dagmara" była bowiem statkiem
towarowym.
Odkąd zmieniła imię i zaczęła pływać pod polską banderą, przewoziła przeważnie
emigrantów do Ameryki i reemigrantów do kraju. W okresie jednak najmniejszego ruchu
wychodźczego służyła jako okręt wycieczkowy i wypoczynkowy, a w związku z tym
przyozdabiała się nowymi lakierami, nowym urządzeniem kabin i dywanami w salonach, a
przede wszystkim odświętnym nastrojem trzepoczących girland, chorągiewek i sznurami
wielobarwnych żarówek, rozbawionym tłumem pasażerów, hałasem śmiechów i dźwiękiem
dwóch orkiestr: jednej marynarskiej, drugiej cywilnej.
Surowość i rygor, panujące na "Sarmatii" podczas normalnych rejsów, ustępowały
miejsca serdecznej temperaturze gościnności. Zwierzchnicy załogi byli niejako gospodarzami.
Kapitan, oficerowie, inżynier, lekarz okrętowy, intendent uważali za swój obowiązek, za
obowiązek czasami naprawdę miły, zajmować się gośćmi, bawić panie, grać w bridge'a z
panami, lub pokazywać nieznane im osobliwości, jak radiostację, przyrządy nawigacyjne,
maszyny.
Wszystkiego tego dowiedział się Ksawery Runicki już w dwie godziny po zainstalowaniu
się na "Sarmatii" od bardzo uprzejmego porucznika Hurnego, gdy stojąc na mostkowym
pokładzie, obserwowali niknący i zacierający się na horyzoncie kontur Półwyspu Helskiego.
Szczęśliwie zaczynała się podróż. Barometr stał wysoko, od północnego zachodu wiał
wiatr tak lekki, że nie był w stanie nawet zmarszczyć gładkiej, niczym wypolerowana tafla
metalu, powierzchni morza. Niebo ogromne i błękitne, zamykało widnokrąg przezroczystym
kloszem, bez najmniejszej skazy.
Słońce od podwietrznej przygrzewało mocno w krystalicznie czystym powietrzu, chociaż
termometr w cieniu wykazywał zaledwie sześć stopni ciepła.
Runicki w futrze i w sportowej czapce, z lornetą morską przewieszoną przez ramię, stał
obok porucznika Hurnego i słuchał objaśnień o kolorach różnych mórz i oceanów. Obok raz
po raz przesuwali się pojedyńczo lub grupkami współpasażerowie. Zdążyli już rozlokować się
po kabinach i teraz łazili po całym okręcie, by przyjrzeć się wszystkiemu od burty po burtę,
od dzioba, gdzie ostry przód okrętu wrzynał się w nieruchomą gładź wody, aż po rufę, gdzie
piana spod śrub kotłowała się w jednostajnym szumie, układając się aż do opuszczonego
widnokręgu, w prostą jak strzała, szeroką taśmę wzburzonej, stratowanej przez cielsko okrętu,
drogi.
Takie same oględziny przeprowadził już i Ksawery. Pomimo nowości jaką dlań była
morska podróż, czuł się nieco rozczarowany. Dość szybko zorientował się w tym labiryncie,
jakim wydał mu się okręt na początku, w zdawałoby się niezliczonych przejściach,
schodkach, korytarzach i wejściach. Wszystko razem wyglądało to jak hotel, złudzenie to
utrwaliło się jeszcze mocniej, gdy zajrzał do baru, gdzie z braku lepszego zajęcia wypił parę
kieliszków porto.
Wróciwszy nieco zziębnięty do kabiny, zabrał się do rozpakowania rzeczy. W przepisach,
które zdążył już przestudiować, wskazywano, iż kufry i większe walizy należy oddać do
przechowania. Wobec tego rozlokował w szafie ubrania, obuwie, bieliznę i różne drobiazgi.
Wezwany dzwonkiem steward zajął się walizami i oświadczył, że lunch będzie za pół
godziny.
Wobec tego Ksawery przystąpił do studiowania listy pasażerów. Nieduża welinowa
książeczka zawierała spis wszystkich podróżnych według alfabetu. Przy każdym nazwisku
był podany zawód oraz numer zajmowanej kabiny. Przede wszystkim z zadowoleniem
odnalazł siebie: Ksawery Runicki, ziemianin, kabina nr 5.
Łatwo się zorientował, że im mniejszym numerem były oznaczone kabiny, tym
kosztowały drożej. Było tylko dwadzieścia kabin jednoosobowych pierwszej klasy, coś
czterdzieści dwuosobowych w drugiej i wiele tanich na niższych pokładach.
Przejrzał zatem nazwiska z pierwszej i drugiej klasy w nadziei, a raczej w obawie, że w
tej masie podróżnych może znaleźć się przecież i ktoś znajomy. Na szczęście nie znalazł
nikogo. Natomiast podkreślił sobie kilka nazwisk znanych: hr. Jerzy Dokszycki, ziemianin,
prof. Wacław Gniewosz hr. Maria Znaniecka, ziemianka, dr Juliusz Wurm, przemysło wiec i
rzecz całkiem niespodziewana – owa ruda aktorka, którą pamiętał ze "Złotej Maski".
– Kabina szósta – zauważył – to musi być obok.
Rozległ się gong.
Runicki wziął papierosy, poprawił przed lustrem włosy i krawat; przypudrował koniec
nosa, który wydał mu się nieco zaczerwieniony i zszedł na dół.
Sala jadalna, wspólna niestety dla pierwszej i drugiej klasy, mieściła się na pokładzie
głównym. Gdyby nie niski sufit i niezbyt gęste podtrzymujące ten sufit kolumienki,
przypominałaby zwykłą salę restauracyjną w przyzwoitym hotelu. Cała była zastawiona
niedużymi okrągłymi stołami, nakrytymi każdy na sześć osób. W rogu grała na podium
orkiestra w marynarskich mundurach.
Uprzejmy kierownik sali wskazał Ksaweremu jego miejsce, objaśniając, że stara się
zawsze tak dobrać towarzystwo, by każdy stół w swoim kółku czuł się najlepiej. Oczywiście,
później można dobrać się inaczej, innymi grupami.
– Może pan jednak już teraz ma jakieś życzenia...
– O, bynajmniej. Proszę mi tylko powiedzieć, kto siedzi przy tym stole?
– Ależ służę. Szanowny pan, to raz, – zajrzał do notesu – hrabia Dokszycki, to dwa,
generał Przybyś, to trzy, hrabina Znaniecka, to cztery, małżonka generała, to pięć i lekarz
okrętowy dr Pasznicki, to sześć.
– Wybornie – skinął głową Ksawery.
– Może za mało pań – usłużnie uśmiechnął się kierownik sali – ale... Jest tu jedna piękna
osóbka, znana artystka warszawska, pani Nieczajówna... Mógłbym zamienić kogoś na nią...
Tylko nie wiem.
– O nie, nie – żywo przerwał Ksawery – dziękuję panu!
– Ja też tak sądziłem właśnie.
Ksawery wahał się chwilę, czy usiąść pierwszy, gdy nadszedł podprowadzony przez
kierownika starszy pan. Był to Dokszycki. Przedstawili się sobie i zajęli miejsca obok.
Dokszycki, niski, szpakowaty blondyn o czerwonej twarzy i w wyłupiastych binoklach na
długim orlim nosie robił wrażenie człowieka wiecznie niezadowolonego. Ksawery znał go ze
słyszenia, jako namiętnego gracza i człowieka skorego do awantur. Wiedział też, że
Dokszycki posiada na Wołyniu nieduży, lecz dochodowy majątek, że ożeniony jest z panną
Brejską z Kutnowskiego i że jego pierwszą żoną była jakaś Włoszka, czy Hiszpanka, która
popełniła samobójstwo. Ze swej strony Dokszycki słyszał wiele o Ksawerym, o Wysokich
Progach i o całym Grójeckiem, zaś matkę Ksawerego, z domu hrabiankę Holimowską,
spotykał jako dorastającą panienkę u swoich kuzynów Dowmuntów na Kowieńszczyźnie,
jeszcze za dawnych czasów.
Rozmowa tedy zawiązała się łatwo dokoła koligacji i znajomości.
Nadszedł dr Pasznicki, młody jeszcze, sympatyczny brunet i generałostwo Przybysiowie.
On lat około sześćdziesięciu, pucołowaty i obsypany brodawkami, rozsianymi ze
zdumiewającą gęstością na ziemistej twarzy, ona, ogromna kobieta, ważąca na oko ze sto
kilo, rozrośnięta w biodrach i biuście pomimo na pewno przekroczonej czterdziestki. Oboje
zachowywali się z wielką godnością i zaczęli od narzekania na niewygody w kabinie, na zbyt
wąskie łóżka, na ciasnotę i na zbyt intensywne ogrzewanie. Generał wspominał, że kiedyś, za
dobrych czasów, kiedy był jeszcze oberlejtnantem w siedemdziesiątym szóstym regimencie
cesarsko-królewskiej armii, jeździł po Dunaju statkiem znacznie lepszym.
Doktor wszczął z generałem polemikę, a Ksawery z niepokojem spoglądał na wolne
dotychczas miejsce. Jeżeli i ta Znaniecka okaże się starą babą, przebywanie przy stole nie
będzie należało do przyjemności.
Tymczasem zapełniały się inne stoły. Ksawery, zerkając raz po raz, zauważył kilka
niebrzydkich kobiet i comme il faut ubranych mężczyzn.
Przeważnie jednak publiczność była raczej szara, nie umiejąca się ani ubrać, ani trzymać
swobodnie. To ostatnie tłumaczyło się zresztą swego rodzaju zażenowaniem, wynikłym ze
znalezienia się wśród tłumu ludzi nieznanych, z którymi trzeba będzie spędzić z górą miesiąc
czasu, jakby w jednym domu.
Już prawie wszystkie miejsca były zajęte. Stoły obficie zastawione zimnymi przekąskami
zaabsorbowały uwagę podróżnych. Generał, pochrząkując, zabrał się energicznie do węgorza,
nieufnie zerkając ku homarom i langustom, aż wreszcie nie wytrzymał:
– Dobre są te raczki? – zwrócił się do Dokszyckiego.
– Homary – poprawiła generałowa.
– Krewetki?... – niezłe – od niechcenia wyjaśnił Dokszycki i przysunął genarałowi
półmisek.
– To zimne? – zawahał się generał. – Mnie szkodzą te zimne, panie dobrodziejaszku,
delikatesy. Zaraz, panie dobrodziejaszku, dostaję tego, no, wzdęcia.
Runicki, obserwując sąsiednie stoły, zauważył, że i tam półmiski z krewetkami i
langustami nie cieszą się zaufaniem pasażerów.
– Hołota – pomyślał.
Sam, chociaż wolałby inne rzeczy, jadł tylko to. Nie bardzo mu smakowały, ale należało
się popisać. Zbliżył się starszy steward z kartą win. Dokszycki kazał sobie podać jakąś starkę,
Ksawery koniak, doktor kieliszek czystej, generał, zapytawszy o cenę reńskiego,
zrezygnował.
Szybko sprzątnięto nakrycia po przekąskach i nagle przez dwoje drzwi sali, jak na
komendę, szybkim krokiem weszli stewardzi, niosąc długie, wąskie półmiski z sandaczem. W
ciągu dwóch minut cała sala była obsłużona.
Pani Znaniecka zjawiła się dopiero przy drugim daniu. W kostiumie z grubego tweedu z
jasnymi, gładko rozczesanymi na środku głowy włosami, pomimo niewątpliwej trzydziestki,
wyglądała bardzo świeżo i apetycznie. Nie była ładna, lecz miała w sobie moc rasy.
Przypominała angielską sportslady z tych, jakie się widuje w zagranicznych ilustracjach, w
sprawozdaniach z życia high lifu.
– Wspaniała – ucieszył się Runicki, dyskretnie podnosząc rękę do nosa, by stwierdzić, że
po uścisku dłoni pozostał zapach dyskretnych sportowych perfum.
O ile to było przyzwoite prawie nie odrywał od niej oczu. Siedzieli naprzeciw siebie.
Włosy miała jasnoblond, a oczy niebieskie. Jadła szybko i dużo, ale robiła to z wdziękiem.
Wraz z jej przyjściem przy stole od razu ożywiła się atmosfera. Rozmowa stała się ogólna.
Przy pomocy szeregu precyzyjnych pytań Runicki do końca lunchu zdołał dowiedzieć się,
że pani Znaniecka mieszka w grodzieńszczyźnie, że jest od sześciu lat mężatką, ma córeczkę,
że wybrała się "Sarmatią", gdyż w obecnych ciężkich czasach na indywidualną podróż nie
może sobie pozwolić, a koniecznie chce poznać Hiszpanię, że jej mąż jeszcze jako kawaler
był sekretarzem poselstwa w Madrycie, że poza tym lekarze zalecili jej morską podróż, której
trochę się obawia, gdyż nie wie, czy podlega chorobie morskiej, czy nie.
– I ja, panie dobrodziejaszku, też tego się boję – zawołał generał – ale podobno wszędzie
panuje pogoda. Zresztą mamy tu przecież pana doktora.
Rozmowa zeszła na środki przeciw morskiej chorobie i centralną osobą stał się lekarz
okrętowy. Ksawery nie bez niezadowolenia stwierdził, że pani Znaniecka zbyt często się
zwraca i patrzy na doktora Pasznickiego z innym wyrazem oczu, niż spoglądając na
Dokszyckiego lub na generała.
– A pan – zwróciła się do Runickiego – ulega pan morskiej chorobie?
– Broń Boże – żywo zaprzeczył Ksawery – podróżowałem już okrętami sporo. Nawet
duże sztormy nie wywołują u mnie żadnych niedyspozycji.
Mówił tak w nadziei, że komunikaty meteorologiczne, zapowiadając pogodę, nie
zawiodą. W gruncie rzeczy ogarniała go porządna trema na myśl o Chybotaniu się okrętu,
który sunął teraz po Bałtyku, niczym po najrówniejszej szosie.
Korzystając z tego, że zdążył już jako tako zapoznać się z "Sarmatią", zaraz po śniadaniu
zaofiarował się, jako guide, pani Znanieckiej, która wprost z lądu weszła do kabiny i niczego
jeszcze nie widziała.
– Mąż przywiózł mnie autem – tłumaczyła, gdy wyszli na pokład – i przez całą noc nie
spałam. Ależ tu zimno!
– Trzeba koniecznie wziąć futro – powiedział Ksawery.
– Mam kabinę drugą, którędy to się przechodzi? – zapytała.
– Jesteśmy sąsiadami – wyjaśnił – mój numer jest piąty. Pani pozwoli tędy.
Odprowadził ją na górę. Sam prędko narzucił futro i stanął w oczekiwaniu przy schodach.
Wtedy właśnie zobaczył ową Nieczajównę. Widział ją dawniej kilka razy w "Złotej
Masce" i rok temu w Bristolu, kiedy dla zaimponowania temu idiocie Berhalmowi, posłał jej
kwiaty, spięte szpilką od krawata.
Teraz wydała mu się zdumiewająco młoda. W jej krótkim, uważnym spojrzeniu dostrzegł
jakiś wyraz, którego nie umiał nazwać, wyraz, którego nie znał, a który nagle go zaniepokoił.
Nieoczekiwanie dla samego siebie przechylił głowę i ukłonił się. Odpowiedziała mu
nieznacznym skinieniem i przeszła obok. Już w następnej chwili zastanowił się nad
bezsensownością swego ukłonu. Głupi odruch. Jeżeli chodziło o zachowanie dobrych form,
ostatecznie nie popełniłem nietaktu. Bądź co bądź są współpasażerami w długiej podróży, ale
co sobie taka aktorka może pomyśleć!... Nie był zadowolony z siebie. Nie lubił takich
drobnych uchybień. Tego rodzaju ukłon nie zobowiązywał go do niczego, lecz tej
Nieczajównie mógł nasunąć przypuszczenie, że uważa się za uprawnionego do ukłonu z
powodu kwiatów. Właściwie posłał je wtedy jedynie dla "zadania szyku". Byli całą paczką na
premierze. Kasia Rżewska zachwycała się urodą Nieczajówny i dopatrując się wszędzie
czegoś erotycznego, i tu stwierdziła, że aktorka przy piosence "Mniej abstrakcji, więcej akcji"
specjalnie ustawiła się przed Ksawerym i śpiewała do niego. Kasia zaczęła go nawet
podejrzewać o bliższe stosunki z Nieczajówną, czemu wówczas w doskonale wystudiowanym
oburzeniu, oburzeniu zbyt gorącym, zaprzeczył. Posłanie kwiatów miało być niejako
odszkodowaniem za krzywdzące podejrzenie, a szpilka została wpięta na intencję
podrażnienia Pusia Berhalma. Puś oczywiście zaraz nazajutrz rozgadał to wszystko w
Ministerstwie Spraw Zagranicznych! W rezultacie przez dłuższy czas utrzymywała się wśród
znajomych opinia, że Ksawerego łączą z Nieczajówną bliższe stosunki, to zaś nie przynosiło
mu ujmy. Romans z młodą, ładną i znaną, a w związku z tym oczywiście kosztowną aktorką
był swego rodzaju dobrą notą, dla której warto było znieść kilka przykrych scen od Miry.
Jednak tu, na okręcie, sytuacja przedstawiała się zupełnie inaczej. Tu wypadało ściśle
trzymać się własnej sfery; co więcej umyślił jak najbliższe zaprzyjaźnienie się z hrabiną
Znaniecką nie wyłącznie ze względów towarzyskich. Podobała mu się naprawdę i spodziewał
się, że wywarł na niej równie dodatnie wrażenie.
Nie wyobrażał też sobie, by młoda mężatka, wybierając się w tego rodzaju podróż, robiła
to bez nadziei natrafienia na romantyczną przygodę. Był też pewien, że, jeśli ktoś, to właśnie
on byłby najodpowiedniejszym w takiej przygodzie partnerem.
Dlatego aż do wieczora niemal nie rozstawał się z panią Znaniecką. Oprowadzał ją po
okręcie, załatwiał wynajęcie leżaków i ustawienie ich w najodpowiedniejszym, a przy tym
odosobnionym miejscu na mostowym pokładzie, przynosił pledy z jej kabiny, przy czym
stwierdził, że ma bardzo ładne przybory podróżne, jadł z nią razem podwieczorek, a na obiad
zeszli jednocześnie.
Po krótkim posiedzeniu w barze przy coctailach, kiedy pani Znaniecka udawała się na
spoczynek, mógł już na dobranoc powiedzieć jej "pani Marychno".
Na okręcie, ludzie, zmuszeni do nieustannego przebywania w jednym i tym samym
towarzystwie, znajomią się i zbliżają bardzo szybko.
Dopiero około północy, kiedy opustoszały pokłady, zawrócił do swojej kabiny. Mała
klitka, na dwa metry szeroka i na trzy długa, z wąskim łóżkiem metalowym, przymocowanym
do ściany, z szafą, zamykaną umywalką i z wąską kanapką, pokrytą czerwonym pluszem,
przypominałaby przedział sleepingu, gdyby nie okrągłe, nieduże okno okrętowe, gdyby nie
pas ratunkowy, wystający z kraty pod sufitem i gdyby nie bariera przy łóżku, broniąca przed
spadnięciem w razie silnego chybotania okrętu.
Teraz jednak było cicho i spokojnie, ciepło, przytulnie i bezpiecznie.
Dzień na okręcie zaczynał się wcześnie. Już wpół do siódmej na korytarzach rozlegał się
gong. Śniadanie podawano tylko do dziewiątej. Owoce, wędliny, jaja, dżemy i sery, kawę lub
herbatę z doskonałym świeżutkim pieczywem. O jedenastej roznoszono bulion w filiżankach,
o pierwszej podawano lunch, o piątej podwieczorek, a o siódmej obiad.
W hallu co kilka godzin wyznaczano na mapie położenie okrętu, wywieszano różne
zawiadomienia i informacje. Tu też umieszczony był barometr, dzięki czemu przez hall
ustawicznie przepływała fala podróżnych.
Po pierwszym dniu rozgorączkowania i myszkowania publiczność zdążyła się uspokoić.
Pokłady pokryły się gęsto leżakami, na których owinięci w futra i pledy podróżni
odpoczywali od jednego posiłku do drugiego.
W barach popijano cocktaile, w salonach uformowało się kilkanaście stolików do
bridge'a.
Ponieważ pani Znaniecka chciała nacieszyć się widokiem morza i świeżym ostrym
zapachem powietrza, prawie nie schodzili z pokładu, chociaż wiatr wzmógł się. Nieustanna
rozmowa o wspólnych znajomych, o ich małżeństwach, rozwodach, flirtach i skandalach,
szybko wyczerpała ten temat. Pani Maria interesowała się jeszcze muzyką i literaturą, ale w
tych dziedzinach Ksawery był zupełnie laikiem i mógł jedynie spełnić rolę uprzejmego
słuchacza, dość sprytnego, by w odpowiednim miejscu wstawić swoje" oczywiście", a w
innym zręcznie strawestować zdanie zasłyszane właśnie przed chwilą. To jednak nie
wystarczało do podtrzymania rozmowy, tym bardziej, że pani Znaniecka nigdy nie była
pewna słuszności swoich poglądów i wręcz domagała się opinii towarzysza.
Dygresja w stronę medycyny też nic nie poprawiła sytuacji, Ksawery stykał się jedynie z
kwestiami weterynaryjnymi, sam zaś będąc, dzięki Bogu, zdrowym, nie interesował się
medycyną. Że nie znał się na muzyce, z tego nie można mu było robić zarzutów. Po prostu
wolno człowiekowi być niemuzykalnym. Natomiast wątłość swojej orientacji w literaturze
musiał tłumaczyć i usprawiedliwiać. Gospodarstwo, nawał interesów, obowiązki towarzyskie.
Wszystko to pochłania więcej czasu niż go zawiera doba. Urwanie paru godzin dla książki
jest wręcz niemożliwością.
Dlatego "tych ostatnich rzeczy" nie czytał. W rzeczywistości nie lubił książek. Nudziły
go. Skupienie uwagi na losach osób fikcyjnych męczyło nerwy. Kiedyś przeczytał Trylogię
Sienkiewicza, później zdobywał się już tylko na powieści kryminalne. Ale tego, ma się
rozumieć, nie mógł powiedzieć pani Znanieckiej.
Przed wieczorem z tej racji, by nie popaść znowu w podobnie nużące tematy, jak i w
realnym zamiarze prędszego dojścia do celu, zmienił ton i rozpoczął zaloty.
W tym względzie miał już wyrobioną metodę, którą uważał za najbardziej celową. Było
to połączenie brutalnej i pewnej siebie męskości z wytworną formą ataku. Na pierwszy ogień
poszło zapewnienie, iż mąż pani Marychny popełnił szaleństwo, pozwalając żonie na tę
podróż. On, Ksawery gdyby miał żonę (oczywiście taką żonę), nie puściłby jej na krok od
siebie.
Nie, bynajmniej nie przez brak zaufania. Przez poczucie wartości takiego skarbu, dla
którego zdobycia każdy rabuś gotów jest przecież na największe ryzyko.
Pani Znaniecka ze śmiechem powiedziała, że czasy piratów minęły.
Był to doskonały moment do zaciśnięcia szczęk, zatopienia wzroku w ciemności,
ściągnięcia brwi i wydobycia z siebie jednego tylko, lecz nabrzmiałego treścią słowa:
– Szkoda!...
Runicki wiedział, że przypomina teraz, że musi przypominać właśnie pirata i że pani
Marychna przygląda mu się z uznaniem.
Nie należało jednak przeciągać struny i odezwał się:
– Jest w pani coś dziwnego, czego nie umiem nazwać...
– Czy chodzi panu o wnętrzności? – zaśmiała się, robiąc aluzję do jego nieświadomości w
dziedzinie anatomii – mogę to panu ułatwić: wątroba, śledziona, nerki, serce...
Uśmiechnął się z przymusem:
– Serce zajęte. W wieczystej dzierżawie.
– Nie zgadł pan: oddane na własność.
– Każdą własność można odebrać. Zwłaszcza dziś. Licytacja, i oto własność dostaje się w
ręce najwięcej dającego...
Zniżył głos i patrząc jej wprost w oczy zakończył:
– Nie wiem, czy to, co posiadam, warte jest setnej części tego serca. Ale byłby to
królewski nabytek. Nawet taka malutka cząsteczka.
Potrząsnęła głową:
– Po pierwsze, jest pan za mało wymagający, a po drugie, cóż za odskok od romantyki do
powszechności, od pirata do komornika. Mógłby pan zdobyć się chociażby na zajazd
Soplicowa.
– Na co?
– Na zajazd.
– Co pani przez to chce powiedzieć? – speszył się.
Na szczęście zbliżył się do nich kapitan z propozycją zagrania w bridge'a.
– Zaziębicie się państwo na pokładzie – powiedział, gdy pani Znaniecka oświadczyła, że
nie umie grać, a nawet kart nie rozróżnia – no, tak, pozwolą się państwo zaprosić do mnie na
kieliszeczek. To nigdy na morzu nie szkodzi.
Zgodzili się chętnie. Bądź co bądź, kapitan był tu pierwszą osobą i wizyta w jego kajucie
pochlebiała Runickiemu. Jeżeli zaś chodziło o niewątpliwy fakt, że zaproszenie zawdzięczał
tylko pani Znanieckiej, która podobała się kapitanowi, nie miał żadnych obaw.
Kapitan Turczyna liczył już około pięćdziesiątki, robił wrażenie wiecznie nie umytego, na
kilka kroków czuło się odeń alkohol, a poza tym był chudy, jak kościotrup i niemal
karykaturalny w swoich małpich ruchach.
Mówił straszliwym akcentem polsko-petersburskim i komicznym językiem, w którym
mieszały się słowa rosyjskie z angielskimi, a francuskie kończyły się ozdobą polskich
końcówek.
Śmiał się przy tym cienko i zgrzytliwie niczym zarzynany kogut, lecz z tym wszystkim
był dzielnym marynarzem, starym wygą, który słynął z tego, iż w ciągu całej swojej kariery
nie tylko nie zatopił, lecz nie uszkodził żadnego okrętu. Znał jak własną kieszeń wszystkie
porty świata, brał udział w kilku bitwach morskich jako komendant pancernika, jego
podwładni zapewniali, że swymi wspomnieniami mógłby wypełnić setki sensacyjnych
powieści. On sam jednak bez amatorstwa i bardzo rzadko mówił o sobie, i o swoich
przeżyciach, i o morzu. Z pasażerami rozmawiał dość chętnie, lecz tamtych kwestii unikał.
Wkrótce nadszedł doktor Pasznicki, majtek podał kawę i alkohol. Ksawery, który wdał
się w rozmowę z kapitanem, niechętnie spoglądał na lekarza, flirtującego z panią Znaniecką.
Byli tak sobą zajęci, że pani Marysia nie dostrzegła nawet najczulszych spojrzeń Runickiego.
W pół godziny później odprowadzając ją do kabiny, był ostentacyjnie zimny.
– Tak, proszę pani – odpowiadał krótko – nie proszę pani...
– Co panu jest? – zdziwiła się.
– Och, nic! Neurastenia.
– Pan i neurastenia?... Ależ pan tryska zdrowiem!
Zniecierpliwił się:
– Bardzo panią przepraszam, że ośmielam się być zdrowym.
– Nie robię z tego panu zarzutu.
– Jednak pozwolę sobie zauważyć – wycedził – że stan nerwów nie ma nic wspólnego ze
zdrowiem.
– Szkoda – zaśmiała się.
– Dobranoc pani – ukłonił się sztywno.
– I panu życzę przyjemnego snu.
– O nie. Ja jeszcze wracam do baru. Zdaje się, że będę dziś pił przez całą noc.
Przyjrzała się mu z ironicznym błyskiem w oczach:
– Zdaje się, że chce mnie pan obciążyć odpowiedzialnością za ten... swój kaprys.
– Wybryk chciała pani powiedzieć?
– Więc dobrze, wybryk.
– Skądże mam obciążać panią?...
– Zdaje się, że uzurpuje pan sobie prawo wyłączności co do mego towarzystwa.
– Chcę je zdobyć – odpowiedział, robiąc ponurą minę.
– Niech się pan nie trudzi...
– Gdyż?... – podjął.
– Gdyż się nie opłaci.
– Zobaczymy.
– Pan zobaczy. Ja widzę to już teraz.
Czuł się obrażony i z trudem ukrywał złość. Chciał jednak powiedzieć jej coś przykrego,
by chociaż w ten sposób zemścić się:
– Ha, trudno – rozłożył ręce – głową muru nie przebiję.
– Właśnie – podchwyciła – od początku miałam takie wrażenie, że pan należy do typu
ludzi czyhających na zdobycze... łatwe.
– Tak?... Nie powiem, żeby i pani zdobywanie względów doktora szło zbyt trudno.
Pani Znaniecka zmierzyła go roziskrzonym wzrokiem i skinęła głową:
– Dobranoc panu.
– Dobranoc pani – powiedział, gdy już znikła za drzwiami kabiny.
Rozmowa ta wytrąciła go z równowagi i rzeczywiście zamierzał uspokoić się przy
pomocy alkoholu. Niestety była już godzina późna i bary pozamykano.
Zły na siebie położył się spać i zasnął przy obmyślaniu zemsty.
Nazajutrz przystąpił do realizacji tej zemsty. Wstał wcześniej, zjadł śniadanie i wśród
rozlokowujących się na pokładzie zaczął wypatrywać kogoś, kto by mógł być karą dla pani
Znanieckiej.
Ta lustracja jednak nie dawała na razie rezultatu. Żadna z obserwowanych kobiet nie
wyglądała ani dość szykownie, ani dość ładnie, by wystarczyła na wywołanie uczucia
zazdrości u tamtej.
A należało się spieszyć. Pani Znaniecka zaraz po śniadaniu wyjdzie na pokład i musi już
od razu zobaczyć go z inną kobietą.
I w tym właśnie momencie Ksawery dostrzegł Nieczajównę. Stała sama przy burcie,
wpatrując się w morze. W tanim brązowym futerku i w berecie, w nieco nieodpowiednich
pantofelkach na zbyt wysokim obcasie, nie wyglądała dostatecznie elegancko, ale przecież
możliwie. Za to jej miedziane włosy w słońcu połyskiwały wręcz wspaniale, no, a uroda nie
pozostawiała nic do życzenia.
Przeszedł dwa razy obok, namyślając się, czy zacząć. Ostatecznie byłoby wcale rozsądne
zapewnienie sobie na czas podróży przyjemnej towarzyszki, która by w przelotnym
romansiku nie widziała nic zdrożnego. Do wczorajszego wieczora był przeświadczony, że
najodpowiedniejszym do tego obiektem byłaby pani Znaniecka. I dziś zupełnie stracił
nadzieję. W każdym razie perspektywa długich zabiegów bez gwarancji.
Co innego z tą. Taka aktorka z natury rzeczy musi być łatwa. Poza tym nie będzie
wymagała szczególniejszych względów. Nie uroi też sobie żadnych praw. Co najwyżej za jej
ustępliwość trzeba będzie zapłacić jakimś pierścionkiem, czy naszyjnikiem. W Paryżu takie
rzeczy (nawet w dobrym guście) nie kosztują drogo. Zresztą warta jest porządnej ceny. Jest
wspaniale zbudowana, ma fenomenalnie kolorową cerę i usta prawie perwersyjne. Przy
rudych włosach, przy całej tej wyzywającej urodzie wyglądała jednak zdumiewająco świeżo,
niemal dziewczęco.
Im dłużej przyglądał się, tym mocniej utwierdzał się w postanowieniu. Uprzytomnienie
faktu sąsiedztwa kabin, a zatem wyjątkowej wygody, zrobiło resztę.
Korzystając z tego, że Nieczajówna odwróciła głowę, szerokim gestem zdjął czapkę i
powiedział z uśmiechem:
– Dzień dobry pani! Nie za duży tu wiatr?
– Nie – potrząsnęła głową – lubię to.
Ściągnął rękawiczkę z prawej ręki:
– Pani pozwoli, że się formalnie przedstawię. Ksawery Runicki. Właściwie, to jest kiedyś,
przed dwoma zdaje się laty, miałem zaszczyt wprawdzie nie osobiście... Ale pani na pewno
już tego nie pamięta.
– Źle pan ocenia moją pamięć – zaśmiała się i podała mu rękę, wymawiając swoje
nazwisko.
– To prawdziwy zaszczyt, więcej, niż zaszczyt, to wielka przyjemność dla mnie, szarego
rolnika, że pani przy tylu hołdach raczyła zapamiętać i mój.
– Byłam wtedy naprawdę speszona. Nawet nie wiedziałam, jak podziękować.
– A tu poznała mnie pani?
– Oczywiście!
Powiedziała to z takim akcentem, że aż się zarumieniła. Runicki dostrzegł to i od razu
poczuł wielką pewność siebie. Jednocześnie doszedł do przekonania, że Nieczajówna o wiele
efektowniej wygląda z bliska, niż na scenie i że jest bardzo miła.
– Jakaż szkoda – westchnął – że nie jadamy przy wspólnym stole. Pani ma miłe
towarzystwo?
– Owszem.
– Ja nie. Nudzę się i obawiam się, że z nudów zacznę jeść tyle, że utyję. Rozmowy przy
moim stole nie należą do zajmujących.
– Ja myślałam inaczej – zaśmiała się.
– Dlaczego?
– Robi pan wrażenie bardzo zajętego.
– Ja? – oburzył się – kim?
– No, nie tymi dwoma starszymi panami, ani tym oficerem marynarki...
– To lekarz okrętowy.
– Więc i nie lekarzem, ale tą piękną blondynką.
– Aż piękną? Czy to nie nadmiar uprzejmości z pani strony?
– Rzeczywiście, pan myśli zapewne o jej uszach?... Tak, ma za duże i nieładne. Nogi też
są cokolwiek za szczupłe, ale poza tym jest śliczna.
Runicki przypomniał sobie nogi i uszy pani Znanieckiej. Aż sam zdziwił się sobie, że
dotychczas tego nie zauważył. Naprawdę to ją szpeciło.
– Ale pani ma wyrobioną spostrzegawczość – zauważył z uznaniem. – Strach mnie
ogarnia na myśl, ile też defektów znajdzie pani we mnie?
– Sądzę, że niedużo.
– Więc, jednak są! O Boże!
– Chyba panu aż tak bardzo nie zależy na tym?
– Na czym?
– Na urodzie, no i na moim zdaniu...
– Dla pani chciałbym być piękny – przymrużył oczy. Zmierzyła go wzrokiem i
uśmiechnęła się:
– Jest pan niebrzydki.
– Dziękuję – ukłonił się szarmancko.
– Tylko dlaczego pan się tak czesze? Co do mnie obawiałabym się dotknąć pańskich
włosów, by nie uszkodzić tej idealnej fryzury.
– Proszę. Niech pani je zburzy!
– O nie, straciłby pan przez to co najmniej pół godziny na uczesanie.
– Mówi to pani takim tonem, jakby dbanie o siebie uważała pani u mężczyzn za coś
niepotrzebnego.
– Ale pan chyba uważa to za najpotrzebniejsze?
Zmieszał się troszkę:
– Umie pani mówić impertynencje.
– Ależ bynajmniej, nie chciałam panu powiedzieć nic przykrego.
– Czy rzeczywiście wyglądam na... gogusia?
Oburzyła się szczerze:
– Skądże! Jest pan chyba odrobinę próżny i to wszystko.
– A pani jest najbardziej czarującą osobą, jaką widziałem.
– Nie wierzę.
– Słowo daję. I niech pani się nie dziwi, że płacę chlebem za kamień, tak celnie
wymierzony do mego ogródka.
Runickiemu tak doskonale rozmawiało się z Nieczajówną, że zapomniał nawet o
pierwotnym celu, o podrażnieniu pani Znanieckiej i dopiero gdy zobaczył ją objuczoną
pledami i widocznie zdążającą do leżaków, ucieszył się sukcesem planu: musiała widzieć ich
roześmianych i zajętych sobą.
Wczesnym rankiem, kiedy wszystkie pokłady są zalewane wodą, szorowane i sprzątane,
leżaki bywają zestawione w wielkie sterty. Ksawery też, zerkając ukosem, widział wybornie,
jak pani Znaniecka męczy się wyszukiwaniem swego. Udawał jednak w dalszym ciągu, że
jest całkowicie zajęty swą towarzyszką.
– Dobrze jej tak – myślał – niech poczuje, jak to wygodnie beze mnie.
Po pewnym czasie zaproponował Nieczajównie spacer na dziób okrętu. Przechodząc
obok pani Znanieckiej ukłonił się z przesadną grzecznością. Odpowiedziała mu
nienaturalnym półuśmiechem, ku jego najwyższemu ukontentowaniu.
– Ma za swoje!
Całe przedpołudnie spędził z Nieczajówną, oprowadzając ją po okręcie i tłumacząc różne
urządzenia.
– Pan jednak zna się na tym! – dziwiła się.
– O tak, trochę. Dość dużo podróżowałem okrętami. I to nie takimi starymi skorupami,
jak nasza "Sarmatia", ale wielkimi nowoczesnymi olbrzymami.
– A ja sądzę – mówiła Nieczajówna – że najciekawsza byłaby podróż najmniejszym
stateczkiem. Na przykład żaglowcem. Wyobrażam sobie, jak podczas burzy skacze taka
łupinka na falach. Niczym piłka. To dopiero emocja.
– Zapewne – przytaknął – ale brak wygód...
– No, i morska choroba. Podobno im mniejszy okręt, tym o nią łatwiej. Czy to bardzo
przykre?
Runicki zaśmiał się:
– Ja myślę.
– A pan często chorował?
– O, nie. Ja nie ulegam morskiej chorobie.
– A ja, niech pan sobie wyobrazi, ogromnie się jej boję. Swoją drogą chciałabym
zobaczyć burzę na morzu, czy choćby takie wielkie fale, ale mam stracha.
– Na wszelki wypadek polecam się w charakterze pielęgniarza – zażartował.
Rozstali się dopiero przed lunch'em. Przy swoim stole Ksawery zastał już całe
towarzystwo, oprócz doktora, który musiał zająć się jakimś chłopcem i jego zwichniętą nogą.
– Jakże pani spędziła ranek? – zwrócił się do pani Znanieckiej z uprzejmą złośliwością.
– Dziękuję, bardzo miło i w bardzo inteligentnym towarzystwie – odpowiedziała – bawił
mnie pan Flaubert.
– Czy też lekarz? – Ksawery zrobił ironiczną minę.
– Nie, drogi panie, pisarz z XIX wieku – odcięła się.
By zamaskować otrzymany sztych, Ksawery powiedział całkiem dobrodusznie:
– O tak, to bardzo dobry autor. Tak... Flaubert... Owszem, czytałem...
– Czy jego "Notre Dame de Paris", czy "Lettres de mon moulin" – zapytała niewinnie.
Ksawery zaczerwienił się, nie tracąc jednak kontenansu skinął głową:
– Zdaje się jedno i drugie.
Generał Przybyś podniósł widelec:
– Znałem jednego Flobera. Miał trafikę na Grauegasse we Wiedniu. Tęgi taki z baczkami,
panie dobrodziejaszku. Jak dziś pamiętam. Ale to chyba nie ten, choć też francuski znał.
Zresztą kto go wie, ci, panie dobrodziejaszku, autorzy, to często pod tymi, pod
pseudonimami...
– Ale skądże! – zmitygowała go małżonka, widząc, że Dokszycki ma rozbawioną minę. –
Skądże! Przecież pani hrabina wyraźnie powiedziała, że z dziewiętnastego wieku. W
starożytności.
Ksawery zwrócił się do pani Znanieckiej:
– Czy pani i po lunch'u zamierza poświęcić się lekturze?
– Jeszcze nie wiem. Mam do napisania parę listów.
– Do męża?...
– Czy to pana aż tak interesuje? – zapytała prawie niegrzecznie.
– Bardzo – nie dał się zbić z tropu – chcę chociaż ucieszyć się odblaskiem cudzego
szczęścia.
– Wymagania zbyt rozległe.
– Cóż pocznę. Na własne odebrano mi nadzieję.
– Widocznie postąpiono słusznie – odpowiedziała zimno.
Pomimo to po śniadaniu uparł się, by jej towarzyszyć. W saloniku, gdzie pisano listy,
wszystkie stoły były zajęte, w czytelni również. Zresztą zbliżała się pierwsza w podróży
atrakcja i warto było pójść na pokład. Okręt zbliżał się do Holtenau, do wschodniej bramy
Kanału Kilońskiego. Po obu stronach horyzont zaczął zarysowywać się szarymi liniami, które
wkrótce zamieniły się w zielono-żółte brzegi. Morze zwęziło się w niewielką zatokę, skąd
wyciągało się długą stukilometrową szyją kanału, by połączyć się w ujściu Elby z wodami
Morza Północnego.
I Bałtyk tutaj roił się od statków, widocznie oczekujących na swoją kolej wejścia do
kanału. "Sarmatia", jako największa, wyminęła inne i stanęła przy śluzie. Z pokładu
pasażerowie przez lornetki przyglądali się zakotwiczonym okrętom, brzegom i budynkom
Holtenau. Tymczasem dźwigi okrętowe nie próżnowały. Raz po raz pochylając się nad
bulwarem mola, unosiły olbrzymie paki i skrzynie, beczki i pudła, by zrobić pół obrotu i
zostawić to wszystko w nienasyconym brzuchu "Sarmatii". Okręt prowiantował się świeżymi
zapasami. Wykarmienie i napojenie sześciuset pasażerów i stu z górą osób załogi równało się
dziennemu zużyciu około czterech tysięcy kilogramów mięsa, ryb, jarzyn, owoców, wina,
piwa i najrozmaitszych innych dodatków.
Pasażerowie z braku innego zajęcia nawiązywali rozmowy z niemieckimi urzędnikami i
żandarmami, przechadzającymi się po idealnie wycienionym kamiennym nadbrzeżu z minami
powagi i dostojeństwa.
Liczni przekupnie na długich drągach podawali na pokład papierosy, czekolady,
pocztówki i inne drobiazgi w małych kapturkowatych torebkach, otrzymując w zamian
garście bilonu.
Wreszcie śluzę otwarto i wraz z masami bałtyckiej wody "Sarmatia" wpłynęła do kanału.
Na prawie osiem godzin wielki okręt został wciśnięty między dwa brzegi, tak bliskie, że
zdawało się, dobrym skokiem wprost z pokładu można było bliższego z nich dosięgnąć.
Po obu stronach rozciągały się płaskie, lekko sfalowane wzgórzami łąki, a wśród nich tu i
ówdzie czerwieniły się zabudowania folwarków.
– Gdyby nie ogromne mosty poprzerzucane nad kanałem – mówił Runicki – mogłoby się
nam zdawać, że jesteśmy na Pilicy, czy na Bugu.
Pani Znaniecka przytaknęła:
– Rzeczywiście, już nasz Niemen, a nawet Wisła jest szersza. I krajobrazy tam ładniejsze,
góry porosłe lasem, osypiska. Więcej malowniczości, więcej przyrody. Tu jest wszystko już
zanadto uporządkowane i wylizane.
– Kultura, wysoka kultura – z podziwem powiedział Ksawery.
– Nie, proszę pana, tylko cywilizacja.
– Mówiłem o kulturze rolnej – zniecierpliwił się tymi ciągłymi poprawkami – zresztą i
kultura jest wyższa w Niemczech niż u nas, a zwłaszcza niż tam, na kresach. Im dalej na
zachód, tym większa kultura.
– Mogę to łatwo osądzić po panu – odpowiedziała dwuznacznie.
– Niby dlaczego po mnie?
– Przez uprzejmość.
– Nie oczekiwałem jej od pani.
– Zatem był pan rozsądny w swoich oczekiwaniach.
Zacisnął usta i umilkł. Zawsze tak było. Każdy temat kończył się między nimi zgrzytem.
Już teraz nie podobała mu się wcale i jeżeli upierał się przy dotrzymywaniu jej
towarzystwa, to jedynie dlatego, że irytowała go myśl zostawienia pani Znanieckiej czasu do
zastanowienia się nad jego osobą. Co gorsza, mogła jeszcze wykpić go w rozmowie z takim
choćby doktorem. Wprost pojąć nie umiał, jak kobieta z takiej sfery może znajdować
przyjemność w obcowaniu z ludźmi, istniejącymi właściwie po to, by dbać o zdrowie,
interesy, czy wygodę tych, którzy za to płacą. Lekarzy, adwokatów, inżynierów i temu
podobnych, uważał w gruncie rzeczy za służbę, oczywiście wyższej rangi od szoferów czy
karbowych, ale przecież służbę. Fakt ich wykształcenia nie imponował mu wcale. Przecież
nie po co innego się kształcili, jak tylko po to, by dobrze służyć. Do tego musieli nabrać
przyzwoitych manier, by nie razić swoim zachowaniem się tych, którzy im płacą. Bynajmniej
nie uważał za wskazane podkreślenia wobec nich tej różnicy. W czasach tak
demokratycznych i tak tego by nikt należycie nie ocenił. Ale stąd daleko jeszcze było do
wdawania się z nimi na równej stopie.
Poza ziemiaństwem, oficerami z lepszych pułków, potentatami finansowymi, no, i
oczywiście poza przedstawicielami władzy, Runicki nie wyobrażał sobie "swego
towarzystwa".
Tym bardziej gniewał go Dokszycki, grający od rana do nocy w bridge'a z jakimiś trzema
panami, o gminnych nazwiskach, a zwłaszcza wściekły był na Znaniecką za doktora i za tę
wyraźną przewagę jej sympatii na tamtą stronę.
Przed obiadem już znowu byli pokłóceni i Ksawery milczał uparcie. Jak zwykle w
chwilach rozdrażnienia, odżywała w nim pamięć wszystkich przykrości, jakich doznał w
życiu. Jednocześnie i przyszłość zaczynała się rysować przed nim najczarniejszymi barwami.
Wysokie Progi nie w pierwszym, to w drugim terminie zostaną zlicytowane i przyjdzie
pójść do rodziny na łaskawy chleb, albo zdychać z głodu. Wprawdzie mógłby objąć
administrację u któregoś z krewnych, ale oni wszyscy nie mają doń zaufania. Natomiast
posada rządcy u obcych – to już lepsza kulka w łeb.
Ksawery wychylał jeden kieliszek po drugim. Właściwie cała ta podróż jest szaleństwem.
Wyszastać resztę pieniędzy i wrócić nie wiadomo po co i nie wiadomo do czego.
Jak na złość pani Znaniecka umawiała się głośno z doktorem na wspólne zwiedzanie
Londynu. Nawet nie raczyła zwrócić uwagi na to, iż Ksawery po prostu zalewa się koniakiem.
Wstał od stołu wściekły i wyszedł na pokład. Po obu stronach cicho przesuwały się
zielone brzegi. Tu i ówdzie w mroku połyskiwały ostrzegawcze latarnie. Pod wpływem
pochłoniętego alkoholu humor zaczął się poprawiać. Postanowił odszukać Nieczajównę.
Musiała jeszcze być na pokładzie. Znalazł ją wkrótce na tyle okrętu przy łodziach
ratunkowych. Pod ich osłoną, zakryci od wiatru, siedzieli na ławkach czterej jacyś młodzi
mężczyźni, a wśród nich ona. Albo należało zrezygnować, albo przyłączyć się do nich, na co
najmniejszej nie miał ochoty, albo zdobyć się na tupet.
Wybrał to ostatnie i powiedział w półukłonie:
– Nareszcie panią znalazłem. Przypominam, że obiecała mi pani pokazać swoje
fotografie. Zatem służę.
– Fotografie – odezwał się któryś z panów – a to i my z rozkoszą zobaczymy.
Runicki jednak bezceremonialnie wziął Nieczajównę pod rękę i, rzuciwszy przez zęby,
panowie wybaczą, skierował się do schodków.
Już zeszli na dół, gdy powiedziała zgorszona:
– Jak pan mógł tak skłamać! Przecież wcale panu nie obiecywałam!
– Nie wiem, jak mogłem, ale musiałem.
– Na drugi raz zaprzeczę, będzie pan skompromitowany.
– Na pewno – skinął głową. – Na pewno, jeżeli będzie pani wolała towarzystwo tamtych
bubków.
– Pan musi być zarozumiały.
– Nie, ale nie trzeba było okazywać mi, że się pani podobam.
Oburzyła się szczerze:
– No, wie pan, ja panu okazywałam? To już... to już...
– Bezczelność?...
– I w ogóle pan wcale mi się nie podoba.
Ksawerego ogarnęło rozdrażnienie.
– W takim razie przepraszam. Pani pozwoli, że ją odprowadzę z powrotem.
– Dziękuję. Nie chcę.
– Dlaczego?
– Po pierwsze, nic mnie tam nie ciągnie, a po wtóre... po wtóre, pan jest niegrzeczny.
Uchwycił jej rękę i pocałował kilka razy.
– Proszę wybaczyć. Nawet pani nie przypuszcza, jak bardzo pragnę pani towarzystwa.
Myślałem o nim, jak o lekarstwie, jak o ratunku...
Powiedział to tak złamanym głosem i z tak smutnym wyrazem twarzy, że się
zaniepokoiła.
– Czy panu coś się stało?... Może jakaś przykra wiadomość?...
– Tak, bardzo przykra – skłamał – otrzymałem depeszę radiową.
– Ktoś jest chory?... Czy o interesach!...
– Ach – machnął ręką – nie mówmy już o tym. W każdym razie bardzo jestem pani
wdzięczny za życzliwość. Już sama obecność pani dodaje mi otuchy.
Spojrzała nań jakoś bardzo ciepło, a po chwili powiedziała:
– Może rzeczywiście pokazać panu te fotografie?...
– Och, bardzo proszę.
– Więc pan zaczeka w tym górnym salonie, a ja skoczę do kabiny i przyniosę.
– Po co? – zaoponował – tam tyle ludzi. Najlepiej chodźmy do pani.
Zawahała się, lecz gdy zaczął nalegać, zgodziła się.
Po chwili był już u niej. Ze skromnego neseseru wydobyła duże pudło pełne zdjęć.
Niektóre znał już z ilustracji, inne z natury: przedstawiały Nieczajównę w rozmaitych rolach
w "Złotej Masce".
Siedzieli obok siebie na kanapie. Wypity koniak i bliskość tej młodej apetycznej
dziewczyny musiały zrobić swoje. Ostrożnie wziął jej dłoń i zaczął głaskać. Zaśmiała się i
cofnęła rękę, pokazując fotografię. Wówczas spróbował ją objąć.
– O nie – zaprotestowała spokojnie, ale stanowczo.
– Cóż to pani przeszkadza? – udawał zdziwienie.
– Nie! Proszę wziąć rękę.
Nie zrobiła żadnego gestu, jednak w jej głosie było tyle nakazu, że cofnął się. Wówczas
zaśmiała się i powiedziała:
– Będę pana bardzo lubiła, jeżeli zostanie pan takim, jakim ja sobie pana wyobrażam.
– To znaczy jakim?
– Wierzę w pańską intuicję – spojrzała mu serdecznie w oczy.
Stanowczo Nieczajówna miała w sobie coś, co go brało. Nie umiał tego określić, ale czuł
do niej nie tylko coraz silniejszy pociąg fizyczny, lecz i jakąś dotychczas nie znaną czułość,
jaką miewa się czasem do dzieci!
A potem inaczej się z nią rozmawiało, inaczej niż z Mirą, inaczej niż z kobietami z jego
środowiska, ale także nie tak, jak z aktorkami, których przecież znał sporo. Nie starała się go
kokietować, ani mu czymkolwiek imponować. Nie wygłaszała przemądrzałych aforyzmów,
ani nie wtrącała cytatów z różnych książek. Przeciwnie. Z największym zainteresowaniem
słuchała wszystkiego, co jej mówił. Nieraz przyłapał w jej spojrzeniu wyraz życzliwości, przy
tym zaś bynajmniej nie narzucała się. Była prosta, naturalna, wesoła, bez pretensji.
A po za tym bardzo ładna, oryginalna i efektowna. Gdyby zbliżył się do niej w owych
czasach, gdy miał jeszcze dużo pieniędzy, dałby jej świetną oprawę, suknie, futra, biżuterię.
Wtedy byłoby czym pochwalić się przed znajomymi! No, i miałoby się dziewczynę pierwszej
klasy.
– Teraz cóż?... Kwestia tych paru tygodni i na tym koniec. Na szczęście wystarczy
gotówki...
Przesiedzieli razem do późna, wyszli już w nocy na pokład, by przyjrzeć się urządzeniom
Brunsbuttel, gdzie okręt zatrzymał się na chwilę przed wpłynięciem na Morze Północne.
Rozstali się przed kabiną Nieczajówny i Runicki wrócił do siebie. Zasypiając, rozmyślał
nad wytworzoną sytuacją, nad wrażeniem, jakie wywoła na okręcie to jego trzymanie się bądź
co bądź z aktorką, nad plotkami, które niewątpliwie dotrą do Warszawy i Wysokich Progów.
– A niech! – zgrzytnął zębami, przypomniawszy sobie Mirę.
Miał wyjątkowo pomyślną okazję do skorzystania z wolności i oczywiście nie wątpił, że
skorzysta z niej w całej pełni.
Oporność Nieczajówny wynikała przecież nie z jej cnotliwości, która była nie do
pomyślenia u aktorki. Ani z obawy plotek na okręcie. Ostatecznie, gdy ktoś jest aktorką,
może sobie pozwolić na lekceważenie opinii. Po prostu Nieczajówna nie należy do tych
najłatwiejszych i przed zawiązaniem bliższych stosunków chce go trochę lepiej poznać. Bo,
że się jej podobał, o tym nie mogło być dwóch zdań.
Nazajutrz lał deszcz.
Morze Północne było lekko sfałdowane. Bruzdy zielonawo-ołowianej wody biegły na
spotkanie okrętu i rozcinały się na jego dziobie, by spłynąć bokami w gęstej, zdawałoby się,
tłustej pianie. Fala jednak była zbyt niska, by rozkołysać potężny kadłub "Sarmatii".
Pasażerowie z rzadka przemykali pod daszkami, głównie jednak przepełniali salony i bary,
gdzie panował teraz prawdziwy tłok.
Po wyjściu od fryzjera, gdzie dzięki sutym napiwkom udało mu się wywinąć od czekania
w kolejce, Ksawery przede wszystkim upolował stolik z dwoma fotelami na krytym pokładzie
i tam kazał stewardowi przynieść coctaile i owoce, potem zaś odszukał Nieczajównę. Właśnie
kończyła śniadanie i bardzo szczerze ucieszyła się wiadomością o zarezerwowanym stoliku.
Ze swojego miejsca widzieli morze i dość często mijające ich okręty.
Rozmawiali już jak dobrzy znajomi. Runicki, który zawsze lubił wyróżniać się
pomysłami, chciał kazać, by tutaj podano im lunch, lecz Nieczajówna orzekła, że to nie
wypada.
– Ludzie pomyślą Bóg wie co!
– A cóż nas obchodzi ta hołota – wzruszył ramionami. – Doprawdy, panno Magdaleno,
panno Magdusiu, proszę mi pozwolić.
Jednak nie dała się przekonać i musieli zjeść lunch w sali przy różnych stołach. Ksawery
nagradzał to sobie częstymi spojrzeniami w stronę Nieczajówny, co robił niemal ostentacyjnie
na złość pani Znanieckiej, z którą pociął się znowu, właściwie mówiąc niepotrzebnie, bo już
go nic nie obchodziła. Rzeczywiście miała brzydkie uszy, wstrętne uszy, no, i te nogi: –
piszczele.
Wieczorem w dolnej jadalni urządzono kino i górne salony opustoszały. Tylko amatorzy
bridge'a nie ruszyli się od swoich stolików.
Jednak ich spory, przechodzące od czasu do czasu w głośne sprzeczki, wystarczyły
Ksaweremu jako pretekst do propozycji przeniesienia się do kabiny.
– Teraz pani musi mnie rewizytować – uparł się i gdy Nieczajówna wahała się, dodał: –
Pokażę pani swoje zdjęcia.
To ją przekonało. Rzeczywiście miał ze sobą, jak zawsze, całą paczkę fotografii. Pałac w
Wysokich Progach, fragmenty parku, wielkie lustrzane schody szeregu stawów, epizody z
polowań na bażanty, na lisa, na kuropatwy i kaczki, konie, stajnię wyścigową itp.
Panna Magda Nieczajówna w milczeniu słuchała długich wyjaśnień i komentarzy.
Wreszcie westchnęła:
– Pan musi być bardzo szczęśliwy.
Zaśmiał się niewyraźnie, lecz nie zaprzeczył.
– Jak ja panu zazdroszczę tego wszystkiego! W tym pałacu jest ładniej niż w
Łazienkach... I tylko pomyśleć, że to wszystko własne!...
Po kilka razy wracała do poszczególnych zdjęć. Na koniec wybrała jedno:
– Niech mi pan to da – powiedziała po prostu.
Zdjęcie przedstawiało Ksawerego na karym ogierze na tle wielkiej grabowej alei.
Wierzchowiec wspiął się właśnie, a postać jeźdźca lekko przegiętego w siodle wyglądała
naprawdę efektownie. Ksawery sam najlepiej lubił to swoje zdjęcie. Uwypuklało jego
dzielność, zręczność i pańskość. Rad też był, że ona na tym się poznała. Na przykład Mira
chciała tu dopatrzeć się pozy, a inni nie zwracali wcale uwagi... Był tedy więcej niż rad, był
trochę wzruszony.
– Chce pani to mieć?... Służę.
– Dziękuję bardzo.
– O nie, to ja dziękuję – pochylił się do niej.
Zerwała się z miejsca:
– Muszę już iść. Późno.
Widocznie obawiała się, że znów zostanie zaatakowana, toteż Runicki wstał z
uśmiechem:
– Panno Magdaleno, proszę mi wierzyć, że w żadnym razie nie zrobiłbym nic, co by
mogło panią do mnie zniechęcić. Przecież chciałbym móc spędzić z panią tak jeszcze
niejedną godzinę. Obawiam się tylko, czy pani nie znudziła się?...
– O nie – zaprzeczyła poważnie. – Było mi przyjemniej, niż... niż... może trzeba.
Dobranoc.
– Panno Magdaleno... – pochylił się i pocałował ją w rękę.
Stała przez chwilę z dłonią na klamce, wtem zaśmiała się i powiedziała:
– A że pan był dziś bardzo grzeczny... należy się panu nagroda.
Kończąc, wspięła się na palce i musnęła wargami jego policzek. Nim zdążył zorientować
się, już jej nie było.
Dotyk jej warg był przelotny, ledwie odczuwalny. Nie dał jednak Ksaweremu zasnąć
niemal do świtu. Przewracał się z boku na bok, klnąc siebie za nieśmiałość i śmieszny brak
wyrobienia. Przecież należało zatrzymać ją, albo w każdym razie pod byle pozorem pójść do
jej kabiny. Tak cackając się narazi się tylko na drwiny.
Wstał, zdjął z włosów siatkę, wytarł twarz i ręce kolońską wodą i wyjrzał na korytarz,
zawrócił jednak, wypił szklaneczkę czerwonego wina i, narzuciwszy futro na pidżamę,
wyszedł na pokład.
Wśród czarnej nocy daleki, jakiś niezmiernie daleki horyzont połyskiwał dwoma
punkcikami światła: Anglia.
Nagle w odległości jakiegoś kilometra zjawiło się inne światełko, z okrętu wytrysnął słup
jasności i reflektor oświetlił spienione fale, a wśród nich niewielką łódź motorową.
Maszyny "Sarmatii" zwolniły i po chwili spuszczono sznurową drabinę, po której wdrapał
się na pokład jakiś niski, krępy człowiek. To wezwany radiotelegraficznie pilot portu
londyńskiego przybył, by wprowadzić okręt w gardło Tamizy.
Po kilkugodzinnym zaledwie śnie obudził Runickiego dziwny spokój. Okręt stał na
kotwicy i jedno spojrzenie przez okno wystarczyło, by zerwać się z łóżka: Londyn. Wkrótce
na całym okręcie zaczął się gorączkowy ruch. Większość pasażerów miała wziąć udział w
opłaconym już w cenie biletu zwiedzaniu miasta autokarami. Runicki spieszył, by jeszcze raz
spróbować odciągnąć od tego Nieczajównę.
Ułożył już sobie plan: przede wszystkim wynajmą taksówkę i pojadą do hotelu. Nie ma
sensu co wieczór wracać na pokład dla zaoszczędzenia kilkuset złotych za hotel. Uczywiście
myślał tylko o "Savoyu".
Niestety zbyt długo musiał czekać na kąpiel i gdy z neseserem w ręku wybiegł na pokład,
zobaczył ruszające już z bulwaru wielkie zielone autobusy pełne po brzegi. Poszukiwania
Nieczajówny spełzły na niczym. Okazało się, że już odjechała. Zły na siebie i na nią, nie
zaniechał jednak swoich zamiarów.
Po zejściu na brzeg z trudem odszukał postój taksówek. Miał przy tym prawdziwą
satysfakcję: doktor Pasznicki i pani Znaniecka na próżno usiłowali mieszaniną francuskiego i
niemieckiego wytłumaczyć szoferowi o co im chodzi. Runicki doskonale władał angielskim i
znalazł wdzięczne pole do popisu, a raczej do nonszalanckiej usługi.
Od Greenwich Pier do centrum City, gdzie stał "Savoy", miał czas rozczarować się
Londynem... Prawie godzinna jazda wąskimi ulicami wśród bliźniaczo do siebie podobnych
domków wystarczyła, by przekonać się o brzydocie tego miasta. Z rzadka tylko i to w
niektórych dzielnicach wznosiły się gmachy większe, zapewne publiczne, oraz cztero– czy
pięciopiętrowe kamienice, pokryte szyldami biur i przedsiębiorstw.
Natomiast hotel olśniewał wspaniałością urządzeń. Po rozlokowaniu się i po wizycie u
fryzjera, wyszedł na miasto.
Ksawery nie miał żyłki do zwiedzania. Nudziły go muzea i galerie obrazów, zabytki i
pamiątki historyczne. Toteż plonem całodziennej włóczęgi po Londynie było tylko obejrzenie
z zewnątrz pałaców Buckinghamskiego i St. James'kiego, spacer po Hyde Parku i pobieżne
zaznajomienie się z lokalami gastronomicznymi. Wieczorem był w kinie i w teatrze
rewiowym i wrócił do hotelu w przeświadczeniu, że nie ma nic nudniejszego, niż łażenie po
mieście, gdzie nikogo nie zna, a w dodatku łażenie samotne.
Dlatego też bardzo wczesnym rankiem wstał i limuzyną hotelową pojechał do portu.
Chciał koniecznie złapać Nieczajównę przed wyjazdem autokarów. A poza tym zależało mu
na pokazaniu się współpasażerom "Sarmatii" w luksusowej prywatnej maszynie. Wprawdzie
cennik hotelowy jeżył się od słonych pozycji, ale "wykazanie klasy" było największą
przyjemnością, wartą funtów.
Nieczajówna ucieszyła się, gdy zapukał do jej kabiny i bez dłuższych ceregieli zgodziła
się zrezygnować z ogólnej wycieczki. Zresztą wczoraj zwiedziła już wszystko ważniejsze.
Po drodze opowiedziała mu wiele, a usłyszawszy, że on przez ten czas nic nie zobaczył,
orzekła, że muszą to zwiedzić.
– Jak panu nie wstyd! To lenistwo! – strofowała go.
Posługując się baedeckerem i planem Londynu, a także wczorajszymi kursami wycieczki
spędzili cały dzień na zwiedzaniu. Byli w katedrze Westminsterskiej, u św. Pawła, w Muzeum
Brytyjskim, w Parlamencie i w Tower.
– Ależ z pani genialny guide! – entuzjazmował się raz po raz.
I rzeczywiście; w towarzystwie tej czarującej dziewczyny, wśród żartów i uśmiechów,
czas mijał zupełnie inaczej. Najpierw trochę szokowała Runickiego swoboda, głośny śmiech i
głośne mówienie towarzyszki.
– Oglądają się na nas ludzie – próbował ją stuszować – ci Anglicy wezmą nas za
dzikusów.
– Więc i świetnie! – śmiała się. – Nie rozumieją naszego języka, nie przyzwyczajeni są do
takiej wesołości. Ale to chyba najrozkoszniejsze, taka zupełna swoboda. Można przecież
pozwolić sobie na nią tylko w obcym mieście, gdzie nas nikt nie zna i nigdy nie pozna.
Zresztą, niech pan spojrzy, czy oni tak bardzo gorszą się nami?... Co?...
Ksawery musiał bezstronnie przyznać, że oglądający się przechodnie, zarówno mężczyźni
jak i kobiety, patrzą na nich z nieukrywaną sympatią i zadowoleniem.
– Biedacy! – zaśmiewała się Nieczajówna. – Oni też rozbrykaliby się, gdyby tylko mogli.
Jak im oczy się śmieją!
Ku wielkiemu żalowi Ksawerego musieli zrezygnować z obiadu w Savoyu: panna
Nieczajówna nie chciała słyszeć o powrocie na okręt w celu nałożenia wieczorowej sukni, a
wejście do restauracji hotelowej po siódmej nie w wieczorowym stroju było niemożliwe.
Toteż wstąpili do jednego z tysiąca lokali Lyons, a potem poszli do kina. Było już po
północy, gdy odwiózł ją na "Sarmatię".
Nazajutrz również cały dzień spędzili razem, z tą tylko różnicą, że łazili po sklepach.
Ksawery kupił moc ładnych drobiazgów dla siebie. Błagał Magdalenę, by również zechciała
przyjąć od niego cokolwiek, lecz ta była nieprzejednana.
Za to zrobiła mu inną przyjemność, zabrała ze sobą wieczorową suknię i przebrała się do
obiadu w jego apartamencie. Suknia miała rozcięte plecy i odsłaniała ramiona, a Ksawery
podczas całego obiadu przyglądał się towarzyszce z zachwytem. Miał i sprawdzian jej urody:
wszyscy na sali, nie wyłączając pań, spoglądali na nią z wybitnym zainteresowaniem.
Przekonał się też, że gdy trzeba, może zachować się niczym wielka dama.
O jedenastej wrócili na okręt, wrócili prawie w ostatniej chwili, gdy już podnoszono
kotwicę.
Mały, płaski, jak kalosz, holownik naprężył linę i "Sarmatia" ruszyła z miejsca, spiesząc,
by zdążyć minąć ujście Tamizy i wejść na morze przed końcem przypływu.
Magdalena stojąc na dziobie obok Runickiego, powiedziała w zamyśleniu:
– Z pana byłby wcale niezły chłopiec, gdyby pana trochę kochać i bardzo bić.
– Niech mnie pani choć trochę pokocha – szepnął cicho, gdyż obok było pełno ludzi.
– Po co to panu? – spojrzała mu w oczy prawie z gniewem i rzuciwszy – dobranoc! – bez
podania ręki odwróciła się i poszła do kabiny.
Ksawery, siedząc samotnie w barze, długo rozmyślał nad tymi dziwnymi słowami
Nieczajówny. Jedno zdawało się nie ulegać wątpliwości: żywiła dlań na pewno więcej niż
zwykłą sympatię.
– Byłbym ostatnim idiotą – doszedł wreszcie do konkluzji – gdybym z tego nie
skorzystał.
Wstał, uregulował rachunek, przechodząc przez hall upewnił się, że barometr nie spada,
opustoszałymi korytarzami dotarł przed drzwi, oznaczone numerem szóstym. Wewnątrz było
ciemno.
Wystarczyło zapukać lub wejść po prostu bez pukania, a reszta ułoży się sama. Nie trzeba
być dziecinnym. Nieśmiałość dobra jest dla dzieci...
Ostrożnym ruchem przekręcił gałkę klamki: drzwi były zamknięte. Syknął przez
zaciśnięte zęby. Po co ona zamyka drzwi!...
Raptem poczuł, że krew napływa mu do mózgu: a jeżeli ona tam nie jest sama?... W
jednej sekundzie przypomniał sobie twarze wszystkich mężczyzn, z którymi widział ją
rozmawiającą. Niemal pewny był jednego z nich. Przysiągłby, że czuje go za tymi
zamkniętymi drzwiami. Taki barczysty blondyn, podobno słynny narciarz, a poza tym ma być
bogaty...
Z ust Ksawerego wyrwało się ciche, lecz wściekłe słowo:
– Suka!
Chciał brutalnie uderzyć pięścią w drzwi, bodaj zrobić skandal, pobudzić wszystkich i
skompromitować tę perfidną aktorkę. Jednak pohamował się. Wszedł do swojej kabiny, lecz
nie mógł tu wysiedzieć. Wypalił kilka papierosów i postanowił wyjść na pokład.
Noc była jasna i księżycowa. Z zachodu wiał ciepły, wiosenny wiatr, przesycony
zapachem morza. Runicki ostrożnie, na palcach, zbliżył się do okna kabiny Nieczajówny.
Było otwarte. Nagłym ruchem błysnął do środka latarką elektryczną. To jedno mgnienie
wystarczyło, by rozwiać wszystkie niepokoje: spała i oczywiście sama.
Nawymyślawszy sobie od kretynów i rozglądając się uważnie, czy nikt jego głupiej
eskapady nie widział, wrócił do siebie i zasnął.
W ten sposób mijały im dni na niekończących się rozmowach, wieczory – na rozstaniach.
"Sarmatia" przecinała łagodne, granatowe fale Atlantyku, płynąc wprost na południe.
ROZDZIAŁ III
O ile podróż w jedną stronę odbywała się spokojnie i niefrasobliwie, o tyle droga
powrotna zaczęła się pod złym znakiem. Już z Kadyksu sygnalizowano silną falę. Na
szerokości zaś Oporto ocean rozhulał się na dobre.
Z lewej burty fale raz po raz zamiatały przód okrętu. Z pokładu znikły leżaki. Dziób
"Sarmatii" w miarowych pochyleniach zanurzał się aż po otwory kotwiczne, a wówczas rufa
wznosiła się wysoko, by znów opaść. Bryzgi piany uderzały w okna kabin pierwszej klasy,
sięgały w silniejszych porywach wiatru aż do mostku kapitańskiego.
W kadłubie skrzypiało od uderzeń bałwanów. Na szerokości Cap Finisterre, niebo
pokryło się chmurami, wicher wzmógł się, wyjąc wściekle w olinowaniu masztów.
Pasażerowie zaczęli chorować.
Runicki obudził się z silnym bólem głowy. Przypisywał to początkowo nadmiarowi
wypitej w Sewilli malagi. Dopiero gdy przez firanki dojrzał tańczące morze, zrozumiał, co się
stało. W niewyraźnym samopoczuciu zaczął się ubierać. Niepodobna było utrzymać się na
nogach. Dlatego też zrezygnował z golenia się i kąpieli, chociaż z przyjemnością zanurzyłby
się w zimnej wodzie.
W jadalni stoły były pokryte ramami, w których pobrzękiwały szklanki i stukały talerze.
Zataczając się dobrnął do swego miejsca. Było już dość późno, a pomimo to większość
nakryć pozostawała nietknięta.
– Chorują – pomyślał.
Lecz jednocześnie powziął postanowienie:
– Ja się nie dam.
Musiał wytrwać. Zbyt wielu osobom, przede wszystkim Magdzie, mówił, że nie podlega
chorobie morskiej. Zresztą czuł tylko ból głowy i coś niewyraźnego w dołku.
Przełknąwszy pospiesznie filiżankę kawy i bułkę z wędliną, Ksawery czym prędzej
wyszedł na pokład w przeświadczeniu, że świeże powietrze najskuteczniej powstrzyma
przykre objawy. Na chwilę tylko wpadł do kabiny po pigułki przeciwdziałające chorobie
morskiej. Silny prąd wiatru i owe pigułki pomogły rzeczywiście. Jednakże każda próba
powrotu do wnętrza okrętu sprowadzała nudności.
Pomimo to przemógł się i stawił się na lunch. Podobnych ryzykantów było dużo. Tylko
nieliczne miejsca świeciły pustkami. Przy stole Runickiego nie brakowało nikogo. Jednak już
przy końcu zimnych przekąsek generał zbladł nagle i najprędzej, jak umiał, zataczając się
między stołami, wybiegł z jadalni. Zaczęły się dekompletować i inne stoły. Wytrwalsi żegnali
uciekinierów salwami śmiechu i oklaskami. W drugim końcu sali Magda, różowa i wesoła,
widocznie nie odczuwała wcale tego ohydnego kołysania się statku.
– Muszę wytrwać – zacisnął zęby Runicki, Również pani Znaniecka jadła z doskonałym
apetytem. Natomiast Dokszycki, nie dokończywszy sandacza, zerwał się i przyciskając do ust
serwetkę, wybiegł galopem.
– To straszne – jęknęła generałowa i, zatrzepotawszy obfitymi członkami, otworzyła usta
niczym konająca ryba.
Lekarz chwycił butelkę z koniakiem:
– Pani będzie łaska...
Nie dokończył, i stało się.
Na szczęście współbiesiadnicy zdążyli wykręcić się na swoich przymocowanych do
podłogi fotelach i odskoczyć w porę.
Dwaj stewardzi ujęli damę pod ręce i starając się zachować między nią, a sobą pełen
szacunku dystans, wyprowadzili ją mazurowym krokiem. Dwaj inni w oka mgnieniu
przenieśli pozostałe trzy osoby do już dawniej opróżnionego stolika.
Doktor pobiegł ratować generałową. Pani Znaniecka z obrzydliwym łakomstwem zabrała
się do tłustych kotletów z jagnięcia. Runicki udawał, że je. Naprawdę łykał tylko koniak.
Pomimo to wręcz bał się podnieść oczy znad talerza. Co chwila ktoś wybiegał, a poza tym
samo spojrzenie na okna sali wywoływało mdłości. Widać było to ocean zasłaniający całe
szyby, to szare chmury.
– Niechże pan zje tej sałatki – perfidnie zachęcała pani Znaniecka – zrobiona jest na
wybornej oliwie. Lubi pan oliwę?... Ale to jagnię! Tłuszczyk zwłaszcza...
Byłby zamordował tę babę. Ślina napłynęła mu do ust w nieprawdopodobnych ilościach,
zaciskał szczęki, aż mu oczy wyłaziły na wierzch, ale przecież dotrwał do końca i z
podniesioną głową wyszedł z jadalni. Niestety, przy wyjściu zobaczył sędziego
Balczyńskiego, z którym przed paru dniami szalał w Sewilli. Sędzia, zielony, jak grynszpan,
chusteczką usiłował zdusić głośną czkawkę i, jak na złość, przed samym Ksawerym – nie
wytrzymał. Na dobitek Ksawery odwróciwszy się gwałtownie, ujrzał w lustrze własną twarz i
przeraził się.
Na szczęście ostatkiem sił zdołał wypaść na pokład i pochylić się nad burtą.
Po pięciu minutach już mu było wszystko obojętne. Prosił Boga tylko o jedno, by nie
zobaczyła go w tej sytuacji Magda. Widocznie jednak los i tego nie chciał mu oszczędzić.
– Wery, mój biedaku! – usłyszał za sobą jej głos. – Wszędzie szukałam pana.
– Fatalnie się czuję – spojrzał na nią prawie z niechęcią.
Wyglądała świeżo i zdrowo, jak zwykle.
– Chodźmy na górny pokład – wzięła go pod rękę – tam usiądzie pan na ławce... No,
niech się pan mnie trzyma, mocniej.
Posłusznie dał się zaprowadzić na górę i usadowić. Przyniosła pled, którym go otuliła i
pomarańcze. Dopiero, gdy zaczęła chusteczką wycierać rękawy jego wiatrówki, spostrzegł, że
ma je w obrzydliwy sposób zapryskane.
– Magduś – jęczał – nabierze pani do mnie obrzydzenia.
– Ależ bynajmniej – oburzyła się – jest pan chory i to wszystko! Musi pan mieć jakąś
opiekę.
I rzeczywiście, odtąd opiekowała się nim przez całe trzy dni. Zostawiała go tylko na
krótko samego, by zdobyć dlań lekarstwa, których zaczynało na okręcie braknąć, lub też
pospiesznie zjeść lunch czy obiad. Wieczorem odprowadzała go do kabiny i bez żenady
pomagała w rozebraniu się.
Runicki poddawał się z rezygnacją tej opiece. Początkowo usiłował szczerze protestować,
później tylko udawał, że nie godzi się na to pielęgniarstwo, wreszcie przyzwyczaił się
zupełnie. Nawet irytował się w duchu, gdy na dłuższy czas zostawiała go samego. Nie tylko
przez wzgląd na okropny stan fizyczny, lecz i dlatego, że przywykł uważać Magdę za osobę
bliską, niemal konieczną. Cieszył się jej uśmiechami, brakowało mu nawet tych wymówek i
nagan, których tyle nasłuchał się od niej w Paryżu i później w Hiszpanii.
Już wtedy znajdował jakąś dziwną przyjemność w strofującym tonie jej głosu, ilekroć
starała się powstrzymać go od szastania pieniędzmi lub od niewysypiania się i różnych
ekstrawagancji. Ku własnemu zdumieniu Ksawery łatwiej, niż mógł przypuszczać, dał się
Magdzie odwieść od planowanych na Paryż szaleństw. Nie odnowił znajomości z żadną z
dawnych kokotek, a jeżeli spędził dwie noce z jakąś przygodną dziewczyną, to zawiniła temu
tylko sama Magda, która uparła się w swojej cnocie.
I tego Ksawery nie umiał sobie wytłumaczyć, lecz odczuwał w tym uporze Magdy
niekłamaną przyjemność. Wyraźnie wolał ją taką, jaką była. Może dlatego, że dzięki temu
mógł ją wyżej cenić, może dlatego, że mu to trochę imponowało. Przecież wcale nie
ukrywała, że go lubi, że go bardzo lubi. Przecież nie szukała żadnego innego towarzystwa,
chociaż i na okręcie, i w Paryżu wciąż nie brakowało jej adoratorów. Wyróżniała go ponad
wszelkie wątpliwości. I nawet wyrachowania nie mógł się w tym doszukać, gdyż nie
przyjmowała nawet najmniejszych prezentów. Rzeczywiście, piękną srebrną torebkę,
wysadzaną turkusami, którą kupił dla niej na Place Vendöme, i ogromny flakon
najmodniejszych perfum, musiał zachować na podarki dla krewnych i zapakować do walizy.
Jeszcze nigdy nie spotkał kobiety, której towarzystwo tak silnie pociągało, stawało się
niemal niezbędnym. Codziennie pierwszą jego myślą było spotkanie się z Magdą. I że też
zawsze mieli sobie moc rzeczy do powiedzenia. Nie znaczyło to bynajmniej, by zgadzali się
we wszystkim. Raczej odwrotnie. Niemal każdy temat wywoływał różnicę zdań i sprzeczali
się nieustannie. Magda miała wręcz odwrotny pogląd na życie, na ludzi, na stosunki, a co w
najwyższym stopniu irytowało Runickiego, nie próbowała dostroić się do jego wymagań
towarzyskich.
Na tym tle doszło nawet do skandalicznej historyjki, której Ksawery nie umiał jej
przebaczyć.
Przed wyjazdem z Paryża urządził pożegnalny obiad dla swego kuzyna Chodkiewicza,
sekretarza z ambasady polskiej, dla paru jego przyjaciół i kilku pań. Obiad był szczytem
wykwintu, rachunek wyniósł przeszło półtora tysiąca franków i właśnie podczas tego obiadu,
gdy jeden z panów zapytał Magdę, czy nie wywodzi się z Podola, gdzie zdaje się spotkał takie
nazwisko, ona palnęła głośno:
– Na pewno nie, proszę pana. Mój ojciec i mój dziad zawsze mieszkali w Warszawie.
Jeżeli przechodził pan kiedyś Tamką, musiał pan zauważyć dużą jatkę. Z szyldu nad tą jatką,
która należy do mego ojca, pamięta pan nazwisko Nieczaj.
Już w trakcie tego oświadczenia, Runicki zrobił wszystko, co leżało w jego mocy, by je
przerwać, lub zagłuszyć. Niestety, nawet późniejsza próba obrócenia tej enuncjacji w żart nic
nie pomogła, a wywołała wręcz odmienny skutek. Mianowicie Magda, widocznie nie umiejąc
zorientować się w sytuacji, powiedziała z naciskiem:
– Ależ mój ojciec jest rzeźnikiem.
Zabiłby ją w tej chwili. Był przekonany, że ośmieszyła go raz na zawsze w oczach ludzi,
że wkrótce i do kraju dojdzie moc głupich dowcipów na temat, że szalał w Paryżu z
rzeźniczką.
O jej pochodzeniu wiedział dawniej. Powiedziała mu to znacznie wcześniej, nie wiadomo
zresztą po co. Wolałby wcale o tym nie słyszeć. Takie pochodzenie uważał za rzecz, jeżeli nie
hańbiącą, to w każdym razie wstydliwą i nad wyraz przykrą. Ostatecznie była istotą
samodzielną, artystką i nie należało obciążać się w cudzych oczach tą jatką.
Układał nazajutrz długo, w jaki sposób ma to Magdzie wyłożyć i był przeświadczony, że
przyzna mu rację i wyrazi skruchę za swoją niepotrzebną, wręcz karygodną szczerość wobec
tamtych ludzi. Gdy jednak przyszło do rozmowy ani rusz nie mógł wykrztusić ani słowa o
owej jatce i rzeźnickim pochodzeniu.
Na jego zaś aluzje możliwie ostrożne i dalekie, odpowiedziała krótko, że nie zamierza
nigdy stroić się w cudze piórka.
I to była właśnie jedyna wielka plama na jej osobie, plama, której nie mógł jej
przebaczyć. Chociaż jednocześnie z drugiej strony odwaga cywilna Magdy napełniała go
podziwem.
W każdym razie odtąd najstaranniej unikał groźnego tematu. O ile bowiem zwykłe
sprzeczki nie sprawiały mu żadnej istotniejszej przykrości, o tyle tutaj obawiał się
niebezpiecznego rozdźwięku. A tego nie chciał. Czułby się nieszczęśliwy, gdyby sympatia
Magdy odrobinę odwróciła się ku innemu.
Zresztą opinia publiczna na okręcie od dawna połączyła ich osoby. Z półsłówek i
żarcików nietrudno było domyśleć się, że wszyscy uważają ich za kochanków. Oczywiście
Runicki zawsze z oburzeniem odpierał aluzje, lecz umiał to zrobić w ten sposób, by
bynajmniej podejrzeń nie zachwiać.
Przeciwnie; uważałby się za skompromitowanego, gdyby dowiedzieli się, że nic u Magdy
nie wskórał.
Miewał czasami i wyrzuty sumienia na myśl, że opinia taka może uwłaczać Magdzie.
Uspokajał je jednak swoim ostentacyjnym szacunkiem, jaki okazywał publicznie Magdzie.
Bądź co bądź szacunek Ksawerego Runickiego z Wysokich Progów nie każdej kobiecie trafić
się może.
I w inny sposób starał się jej to wynagrodzić: nawet, gdy byli we dwójkę, traktował ją jak
księżniczkę.
Robił to zresztą bez wysiłku. Zrodziło się w nim poza wszystkim innym, jakieś dziwne
zaufanie do Magdy, jakieś przeświadczenie, że ona nie zechce nigdy źle go zrozumieć, że
pomimo różnicy zdań, w krytycznej chwili znalazłby w niej sojuszniczkę, na której słowach
można polegać, w której dobrą wolę niepodobna nie uwierzyć.
O ileż czułby się szczęśliwszy, gdyby mógł jej wyznać wszystko. Gdyby mógł
powiedzieć jej, że i jego bogactwo, i wielkopańskość, i Wysokie Progi, że wszystko to
stanęło, a raczej zawisło nad krawędzią przepaści, i że on sam po powrocie do kraju stanie się
niczym, dosłownie niczym.
W jaki sposób zareagowałaby na to?...
Nie łudził się. Spojrzałaby nań z lekceważeniem i na pewno nie darowałaby mu tej blagi,
tej mistyfikacji, ani szastania resztkami, które to szastanie oczywiście scharakteryzowałaby
jako głupotę i nieuczciwość. Bo sama nazywała nieuczciwością wszystko to, co zmierzało do
ukrycia prawdy, do zamydlenia oczu, do ubrania się w cudze piórka.
Właśnie w niej potępiał, ale i podziwiał tę odwagę, z jaką umiała dobrowolnie wyrzec się
pozycji i pozorów. Dobrowolnie i niepotrzebnie. Któż zmuszał ją do przyznawania się, że
podróży nie opłaciła z własnej kieszeni, lecz otrzymała ją jako nagrodę na jakimś, przecież
ośmieszającym konkursie pasty do zębów! Nawet wolałby zatajenie, wolałby kłamstwo, niż
taką bezsensowną i drażniącą otwartość. Bywały chwile, gdy podejrzewał Magdę, iż umyślnie
przyznaje się do ojcowskiej jatki i do owej pasty do zębów, by podrażnić jego poczucie
dobrego tonu, by poniżyć go wykazaniem, że pomimo wszystko, on, wielki pan, nie potrafi
odsunąć się od niej, chociaż ani pochodzeniem, ani pozycją nie odpowiada jego
wymaganiom.
Dręczyła też Ksawerego chęć odpłacenia jej podobną szczerością. Jakąż odczułby ulgę,
przyznawszy się do bankructwa, do faktu, że właściwie całym jego majątkiem jest obecnie
kilkadziesiąt złotych, jedyna pozostałość po Paryżu i Sewilli, że imponująca książeczka
czekowa i dekoracyjnie wypełniające pugilares stare banknoty austriackie, nie posiadają
żadnej innej wartości poza wartością złudzenia. Jakby odetchnął, gdyby mógł jej powiedzieć
wszystko. Zaczynając od tego, że ojciec nie jest żadnym uczonym, a tylko maniakiem ze
swoją nieszczęsną rewolucją francuską, że za matkę musiał tak często rumienić się, że
Wysokie Progi zrujnowane zostały właściwie przez pasję utrzymywania się na magnackim
poziomie, przez chęć dorównania innym, którzy i tak spoglądali na Runickich z góry, a teraz
nie wiadomo czy w ogóle raczą poznawać bankrutów. Tak, zaczynając od tego, a kończąc na
przyznaniu się, że przybycie okrętu do Gdyni w niedzielę uniemożliwi sprzedanie, czy
zastawienie czegokolwiek dla zdobycia pieniędzy na dojazd do Warszawy.
Nie, na takie zwierzenia nie mógł sobie pozwolić. Należało utrzymać się w tym samym
tonie do końca. Zapewne, w Warszawie Magda łatwo się dowie o licytacji Wysokich Progów,
lecz wówczas on nie będzie musiał świecić przed nią oczami.
W ogóle po przyjeździe do kraju nie zobaczy jej więcej. Na myśl o tym odczuwał dziwne
podrażnienie i niezadowolenie z siebie samego. Usiłował jednak na próżno wynaleźć jakiś
dobry sposób umożliwienia dalszych stosunków. Zdawało mu się, że wprost nie potrafi
wyrzec się towarzystwa Magdy. Kilka tygodni, spędzonych razem w takich warunkach, jak na
okręcie, wytworzyły atmosferę zżycia się, jakby nie rozstawali się z sobą przynajmniej kilka
lat. Zresztą i Magda to samo odczuwała.
– Wprost wierzyć się nie chce – mówiła – że już za kilka dni rozstaniemy się.
– Bo też nie rozstaniemy się – zapewniał, spuszczając oczy. – Będziemy się widywali. Ja
nie wytrzymam bez mojej słodkiej samarytanki. Musimy często widywać się.
– O nie – zapewniała. – To już nie będzie to samo. Ja będę musiała pracować, bardzo
dużo pracować. Daj Boże, bym otrzymała jakieś możliwe engagement... A pana pochłoną
pańskie sprawy, stosunki, interesy, zabawy... Nie, Wery, nawet nie chciałabym widywać się z
panem. Bo i po co?... Spędziliśmy pięknie tę podróż – i koniec.
A podróż kończyła się rzeczywiście. Po silnej atlantyckiej fali w Zatoce Biskajskiej i po
nieco spokojniejszej w La Manche, Morze Północne było ciche, jak górskie jezioro.
Pasażerowie odzyskiwali zdrowie i humory.
Wieczorami na okręcie odbywały się prawie codziennie dancingi, w dzień grywano w
ping-ponga i w różne gry pokładowe.
Gdy "Sarmatia" znalazła się znowu w znanym już Kanale Kilońskim, wszystkich
ogarnęła melancholia powrotu. Ostatni wieczór podróży został upamiętniony wielkim balem
pożegnalnym, a nazajutrz o świcie na horyzoncie zamajaczył znajomy kontur Półwyspu
Helskiego.
Spakowane bagaże piętrzyły się w kabinach. Runicki stał z Magdą przy burcie i
zdenerwowany w najwyższym stopniu, już nie zwracając uwagi na współtowarzyszy,
porywczo głaskał jej ręce.
– Nie zapomni mnie pani?... Magduś!... Prawda?... Nie zapomnisz?...
– Nie zapomnę.
Oboje nie umieli ukryć wzruszenia. Ile razy jednak któreś z nich zaczynało mówić o
przyszłych spotkaniach, o projektach i zamiarach, rozmowa urywała się. Magda czuła
nierealność tych planów, Runicki zaś nie mógł zdobyć się w takiej chwili na tyle cynizmu, by
okłamywać ją, właśnie ją, bo siebie przecież nie mógłby już teraz oszukać. Pasemko ziemi
coraz bliżej i bliżej rosło, rozszerzało się, nabierało kolorów, stawało się rzeczywistością. O
ile tam, na dalekich morzach, w odległości tysięcy kilometrów, próby zasugerowania samemu
sobie wiary w możliwość, w prawdopodobieństwo wspólnych projektów przychodziły łatwo,
o tyle teraz, twarz w twarz z rzeczywistością, byłyby wręcz bezczelnym oszustwem.
Na pokładzie gorączkowy ruch, bieganina, nawoływania się, wytwarzały atmosferę
przykrego podniecenia. Obawa rewizji celnej, wertowanie rozkładu pociągów, niepokój o
walizy, pożegnania, zapisywanie adresów, wymiana zdjęć fotograficznych – wszystko to
przesycało tłum ludzi elektrycznością.
Runicki tłumaczył Magdzie, dlaczego musi pozostać w Gdyni jeszcze przez dzień lub
dwa. Otrzymał radiodepeszę w związku z ważnymi sprawami finansowymi, dla których
załatwienia trzeba widzieć się z kilku osobistościami zarówno w Gdyni, jak i w Gdańsku.
W rzeczywistości bynajmniej nie zamierzał zatrzymać się w Gdyni. Nawet nie mógłby
tego zrobić, gdyż zostało mu zaledwie kilkanaście złotych, czyli kwota wystarczająca jedynie
na wykupienie biletu trzeciej klasy i to przy skorzystaniu ze zniżki, przysługującej
uczestnikom wycieczki. Ułożył sobie, że wsiądzie do pociągu w ostatniej chwili, by Magda,
która na pewno pojedzie pierwszą klasą, lub może drugą, nie mogła go zobaczyć. Po drodze
nie ruszy się z wagonu, a w Warszawie wysiądzie ostatni. Tam zostawi bagaż na
przechowanie i zatrzyma się w Bristolu, gdzie już jakoś sobie poradzi.
Plan wymagał zręcznego przeprowadzenia. Najmniejsza nieuwaga, byle drobne
niedopatrzenie obróciłyby wszystko w niwecz. Na szczęście Magda nie żywiła żadnych
podejrzeń. Pociąg do Warszawy odchodził za dwie godziny. Ksawery, przeprowadziwszy
Magdę przez rewizję celną, ulokował ją w autobusie idącym na dworzec, prosząc, by zaraz
zajęła miejsce w wagonie ze względu na możliwy tłok.
Gdy tragarze chcieli i jego rzeczy umieścić w autobusie, wstrzymał ich.
– Nie, nie, to pójdzie do hotelu. Mam zresztą czas.
W tym podnieceniu pożegnał się z Magdą jakoś za mało serdecznie. Po czym,
przeczekawszy trzy kolejne autobusy, wsiadł do czwartego. Po przybyciu na dworzec
stwierdził, że nie omylił się w rozliczeniu czasu: Magdy już tu nie było, zapewne siedziała już
w pociągu.
Załatwił swój bilet i zostały mu tylko dwa złote na tragarza. Wyczekał do ostatniej niemal
chwili i przekonawszy się, że w oknach pociągu nigdzie nie ma Magdy, kazał zanieść swoje
rzeczy do ostatniego wagonu. Pociąg już ruszał, gdy zdążył odebrać z rąk tragarza ostatnią
walizkę. Odetchnął z ulgą i zajrzał do wnętrza wagonu. Było tu pusto. Wniósł rzeczy do
najbliższego przedziału, złożył je na półkach, na twardej, wstrętnie żółtej i śmierdzącej
lakierem ławce rozesłał pled i wyszedł na korytarz.
Na cofnięcie się było już za późno. Tuż przed nim stała Magda.
Ksaweremu ugięły się nogi, a krew uderzyła do twarzy. W jednym mgnieniu przez głowę
przebiegło tysiąc wykrętów, tysiąc usprawiedliwień i wyjaśnień. Może jej powiedzieć, że nie
zastał w Gdyni owych osobistości, z którymi miał załatwić interesy, że w ostatniej chwili
zdecydował się jechać, że ledwie zdążył wskoczyć do ostatniego wagonu (niestety, trzeciej
klasy), że tak jest zmęczony, że już mu się nie chciało przenosić do pierwszej, że... Albo, że
tragarz przez pomyłkę kupił bilet (idiota!) do trzeciej klasy, że jednak wobec tak
niespodziewanego, a cudownego spotkania już tu zostanie... Albo, że w pierwszej był tłok,
więc umyślnie wybrał trzecią...
Wszystkie te koncepcje były dobre, obmyślane w spokoju, niektóre z nich nawet
wyglądałyby prawdopodobnie, ale spotkanie było tak nagłe, że wprost nie umiał wydobyć z
siebie ani słowa i stał przed nią z najgłupszym wyrazem twarzy, czerwony jak sztubak
przyłapany na gorącym uczynku, bezradny, wściekły na nią i na siebie, zrozpaczony do
ostatnich granic.
Gdyby w tej chwili wyskoczenie przez okno z pędzącego pociągu mogło uratować
sytuację – wyskoczyłby bez chwili namysłu.
Niestety i to nie zmazałoby kompromitacji.
Magda również musiała być zaskoczona jego obecnością, gdyż przez dłuższy czas
patrzyła nań w zdumieniu szeroko otwartymi oczyma, zanim zdołała powiedzieć:
– Więc jedzie pan?...
Przygryzł wargi i milczał. Cóż mógł powiedzieć, jak zacząć?... Ogarnął go bezmierny
smutek i zupełna rezygnacja. Stało się, nic tego nie zmieni, ośmieszył się w jej oczach i
zdyskredytował.
– Dlaczego pan nie chciał, bym wiedziała, że pan jedzie tym pociągiem? – zapytała
prawie gniewnie.
Nic nie odpowiedział, a ona zaśmiała się sucho:
– Domyślam się. Wstydził się pan mego towarzystwa. Na okręcie co innego, ale w
kraju...
– Nie – apatycznie potrząsnął głową. – Myli się pani. Nie przyznałem się, gdyż
wstydziłem się tego, że muszę jechać trzecią klasą.
– Nie rozumiem. Dlaczego pan musi?
Wzruszył ramionami:
– To proste: nie mam pieniędzy.
– Pan? – spojrzała nań zdumiona.
– Nie mam, a nie mogłem do nikogo zwrócić się po pożyczkę. Gdyby nie dzisiejsze
święto, zastawiłbym swoją papierośnicę, lub inne rzeczy... Niestety, ta przeklęta niedziela.
Przyglądała mu się z uwagą. Na jej twarzy wyraz zdumienia stopniowo zmieniał się w
uśmiech, aż wreszcie roześmiała się głośno:
– Biedaku, niemądry rozrzutniku! Tak się pan wyszastał?!
– Do grosza – przyznał ponuro.
– Jak pan mógł!? Przecież tyle razy zachęcałam pana do oszczędności!... To jest
doprawdy karygodne.
– O, zapewne – przytaknął. – Nawet karygodniejsze, niż pani może sobie wyobrazić.
Podkreślił to szczególniejszym tonem, lecz nie zwróciła na to uwagi, natomiast zasępiła
się:
– Bardzo, bardzo mi przykro – odezwała się po dłuższej chwili – Doskonale zdaję sobie
sprawę z faktu mojej współwiny...
– Skądże!?
– Tak, tak... Pan masę pieniędzy wydał na nasze wspólne zabawy.... Wie pan, że to
obrzydliwe z pańskiej strony. Przecież przynajmniej w ostatnich dniach musiał się pan
orientować w ilości posiadanej gotówki!... I po co było wyrzucać pieniądze choćby wczoraj
na to wino, na owoce... Obrzydliwe! Przez pana czuję się teraz jak złodziejka. Kością mi w
gardle stoją te banany i ananasy. Jak można do tego stopnia nie liczyć się z gotówką! I przeze
mnie pan musi jechać trzecią klasą.
– Ostatecznie, to nie taka tragedia – próbował obrony.
– Dla mnie, ale nie dla pana!... Zresztą może to i dobrze się stało. Będzie pan miał na
przyszłość nauczkę.
– Spóźnioną – mruknął Runicki.
Magda spoglądała nań prawie z gniewem i widocznie była zbyt wzburzona, by zwrócić
uwagę na te niedomówienia.
– A poza tym jest pan dziecinnie niezaradny – wybuchnęła znowu. – Przecież i na
okręcie, i na dworcu w Gdyni były kantory bankowe. Mógł pan wystawić czek, albo sprzedać
tę zagraniczną walutę, której ma pan pełny portfel. Oczywiście.
– Nie – zaprzeczył z ironicznym uśmiechem.
– Dlaczego?
– Bo książka czekowa nic nie jest warta. W banku nie mam ani grosza, a te banknoty?...
Sięgnął do kieszeni i otworzył pugilares.
– Te banknoty mogą służyć do tapetowania ścian. To tylko kolorowy papier z czasów
austriackiej inflacji. Widzi pani?...
– Jak to?... Więc po cóż pan je nosi?
– Po co?... Dla dekoracji.
– Nie rozumiem.
– Całkiem proste – wzruszył ramionami. – Pusty portfel kompromituje człowieka o
pewnej pozycji towarzyskiej i społecznej.
– Aha!
– O, może pani śmiać się. Dlatego właśnie mówię to pani. Tak, panno Magdo... A poza
tym... Poza tym, jeżeli to panią interesuje, mogę jeszcze dodać, że... wracam tylko po to, by
palnąć sobie w łeb... O nie, to już nie komedia. Niech pani tak na mnie nie patrzy. Palnąć w
łeb. To jedyne, co mi zostało do zrobienia... W nędzy żyć nie potrafię i zresztą nie chcę
potrafić. A jestem kompletnie zrujnowany. Moje Wysokie Progi za tydzień idą na licytację i
zostaną sprzedane.
Zaśmiał się krótko:
– Tak, panno Magdo.
– Więc, jakże... – spoglądała nań wystraszonymi oczyma. – Więc, dlaczego pan pojechał
na tę wycieczkę?... Dlaczego wydał pan tyle pieniędzy!?
– Tyle, tyle – skrzywił się. – Wydałem siedem, czy osiem tysięcy. To nie są żadne
pieniądze. To kropla, która nic nie mogła zmienić w mojej sytuacji. Nie uratowałbym
Wysokich Progów nawet stoma tysiącami. A w ogóle już żadnego ratunku nie ma. Tak, panno
Magdo, pozwoliłem sobie tylko na niewielki zbytek... Na taką, nazwijmy to, podróż
przedśmiertną...
Odwrócił się do niej plecami, by ukryć łzy.
Spływały mu po policzkach gęsto i coraz gęściej na klapy świeżo kupionego w Londynie
za dwanaście funtów Burberry. Kontrast tego sportowego płaszcza i śladów łez (męskich łez!)
roztkliwiał go jeszcze bardziej. Bodaj po raz pierwszy uprzytomnił sobie w całej wyrazistości
beznadziejność swego położenia i fakt, że jest godzien współczucia, a może nawet litości. I po
raz pierwszy czuł, że litość nie przyniosłaby mu ujmy. Było w tym coś bolesnego, ale i
słodkiego zarazem, że oczekiwał słów pociechy od dziewczyny, której najbardziej pragnąłby
zaimponować, którą chciałby pociągnąć męskością, siłą, bogactwem, a której mógł teraz
ofiarować tylko spowiedź złamanego człowieka.
Czuł się upokorzony, zniweczony, obezwładniony. Nie widział twarzy Magdy i na próżno
usiłował wyobrazić sobie jej twarz. Ironia?... Pogarda?... Może tylko zniechęcenie i
obojętność?... Wolałby usłyszeć słowa ostre, kategoryczne potępienie, nawet gniew.
Ksawery otarł oczy i powiedział:
– Przepraszam panią.
Nie dosłyszała tego w hałasie trzeszczącego wagonu, lecz gdy zrobił krok ku swemu
przedziałowi, chwyciła go za rękaw:
– Niech pan zaczeka... Albo dobrze, chodźmy tam.
Weszli do przedziału i usiedli naprzeciw siebie.
– Tak nie można... – zaczęła – tak postępują dzieci...
– Pani pogardza mną, prawda? – zapytał, uśmiechając się tak gorzko, jak tylko umiał.
– Nie! – potrząsnęła głową. – Tylko dziwię się panu.
I mówiła mu o rzeczach, których nasłuchał się już dość od wuja i od stryja, o rzeczach
może i słusznych ale irytujących w najwyższym stopniu: jest młody, może pracować, dojść do
pięknych rezultatów itd.
– Tak... – przerwał. – Ale ja na niczym się nie znam, niczego nie umiem.
Wtedy opowiedziała mu, jak ciężkie życie miała sama, ile walk stoczyć musiała, by
uzyskać możność jakiej takiej egzystencji. Ile zawodów i rozczarowań! Ale przecież nie
poddała się, chociaż jest tylko samotną dziewczyną, nie zaś mężczyzną o silnych barach. Ona
też nic nie umiała, ale nauczyła się. I teraz wraca w całkowitej niepewności co do dalszych
swych losów. Nie wie, czy znajdzie zarobek, gdzie, ani jak prędko, a jednak wierzy w swoje
siły, wierzy, że wytrwa.
– A jeszcze jedno powiem panu – położyła ręce na jego zaciśniętych dłoniach – że pan
stał się mi teraz znacznie bliższy, że wolę pana takiego.
– Wolne żarty! – zmarszczył brwi.
– Bynajmniej, Wery. Przedtem oddzielała pana ode mnie prawie przepaść. Cóż nas
łączyło?... Bądźmy szczerzy i nie owijajmy rzeczy w bawełnę. Pan myślał o przygodzie, a
gdyby był bogaty, chciałby pan zrobić ze mnie swoją utrzymankę. Nie, niech pan nie
zaprzecza. Wiem, że tak jest, jak mówię. Ale mylił się pan. Nigdy nie zostałabym pańską
utrzymanką, chociaż... właśnie dlatego, że tak bardzo pana lubię...
– Magduś! – zaprotestował żarliwie – jak nawet możesz podejrzewać mnie o to!? Czy
pani nie widzi, czym pani jest dla mnie? Magduś!...
Był teraz sam najmocniej przekonany o szlachetności swoich intencji, a że nerwy miał już
zupełnie roztrzęsione, znów do oczu zaczęły się cisnąć łzy.
– Przecież ja panią kocham. Nikogo w życiu tak nie kochałem, jak panią... – mówił
rozedrganym głosem. – Przecież moja rozpacz z utraty majątku jedynie dlatego jest
beznadziejna, że właśnie teraz, kiedy pierwszy raz w życiu znalazłem kogoś, komu... dla
kogo...
Zakrył twarz rękami i zaszlochał.
Prawie przemocą odciągnęła jego ręce i zaczęła całować wilgotną twarz.
– Wery – szeptała – mój Wery... No, nie płacz, nie płacz...
Pociąg zatrzymał się na jakiejś większej stacji, do przedziału weszło dwóch panów.
Widocznie jednak zorientowali się, że trafili tu nie w porę, gdyż chrząknąwszy kilka razy
przenieśli się gdzie indziej.
Przez całą drogę, aż do Warszawy, Runicki opowiadał Magdzie o Wysokich Progach i o
stanie interesów. Niespodziewanie dla samego siebie ożywił się i znacznie uspokoił. Nawet
na przyszłość nie patrzył już w tak beznadziejnie czarnych kolorach. Już samo to, że Magda z
rzeczowym i niesłabnącym zaciekawieniem wypytywała go o wszystko, że żywość jej
zainteresowania i zdumiewająco łatwa orientacja nadały rozmowie charakter niemal
konferencji, że szybko przechodziła do sprawy nad wszelkimi wstawkami natury
emocjonalnej, już samo to wywoływało wrażenie jeżeli nie nadziei, to przynajmniej swego
rodzaju próby zaradzenia w sytuacji, która według Magdy nie była pozbawiona możliwości
ratunku.
Nie mógł pojąć, skąd ta młoda dziewczyna i do tego aktorka nabrała tyle zmysłu do
interesów. Przypuszczał, że wynikało to z jej nieszczęsnego pochodzenia. Widocznie
wyrastając w sferze drobnych kupców i handlu mięsem, musiała otrzaskać się z interesami, a
przynajmniej nauczyć się patrzenia na życie od tej właśnie strony. Dopiero, gdy wspomniała
mimochodem o tym, że przez dłuższy czas prowadziła administrację "Złotej Maski",
odetchnął z ulgą, bądź co bądź jej doświadczenie nie wywodziło się z jatki, co byłoby
najbardziej przykre.
Jednakże Ksawery, zdumiewając się rzeczowością Magdy, nie mógł nie dojść do
wniosku, że jej zmysł życiowy jest prostym następstwem instynktu właściwego środowisku
ludzi, których egzystencja składa się ze zdobywania i z ciułania pieniędzy, z dorabiania się. I
jakkolwiek dotychczas nie odczuwał dla takich instynktów nic poza obrzydzeniem, musiał
teraz w duchu przyznać, że w walce o byt, w walce narzuconej dziś przez kryzys jemu i
tysiącom innych ziemian brak tego instynktu równa się niemal konieczności przegranej.
To, co go tak raziło i gniewało zawsze w naturze rządcy, pana Pieczyngi, wydało mu się
teraz u Magdy cenną i godną zazdrości zaletą. Zresztą nie było to to samo. Pan Pieczynga
miał w swoim rozumowaniu coś chłopskiego. Jego ciągłe "przetrwać" lub "przetrzymać"
powtarzały się w każdej dyskusji, a raczej w każdym narzekaniu. Natomiast Magda, chociaż
podobnie myślała o różnych wyrzeczeniach się, jednak miała i ten pęd naprzód.
Dojeżdżali do Warszawy. Runicki ani się spostrzegł, jak szybko minęły godziny. Dopiero
światła dworca uprzytomniły mu, że to już wieczór.
Jak przed miesiącem, gdy wyjeżdżał, nie chciało mu się myśleć o zbliżającej się
katastrofie, tak i teraz odpędzał uporczywie powracający niepokój. Ale teraz z innych
powodów. Wtedy wiedział, że nie ma żadnego ratunku, teraz zaś poddawał się nadziei, że
jakoś to będzie, a w tym, co ma być, niejasną, niesprecyzowaną, ale przecież główną rolę
powierzał Magdzie.
Tragarze nieśli walizki w ogromnym tłoku przez długi peron. Ksawery mocno trzymał
Magdę pod rękę, by nie zgubić jej w tłumie. W pewnej chwili spotkał jej uśmiechnięte oczy i
bez namysłu powiedział:
– Gdybym spotkał cię dawniej, gdybym dawniej cię poznał, kiedy jeszcze byłem bogaty,
prosiłbym, żebyś zechciała zostać moją żoną.
I zapytał:
– Czy zgodziłabyś się?
– Nie wiem – odpowiedziała poważnie. – Nie wiem, jak bym postąpiła wtedy, ale wiem,
że gdybyś teraz wpadł na taki pomysł... nie odmówiłabym na pewno.
– Chyba żartujesz – zaśmiał się.
– Spróbuj!
Zatrzymała się i patrzyła mu prosto w oczy.
– Dziś to byłoby szaleństwem – wzruszył ramionami.
– Więc zdobądź się na szaleństwo – powiedziała z naciskiem.
Przepływający niecierpliwą falą tłum potrącał ich i spychał. Oboje jednak nie spostrzegli
tego.
– To nie miałoby żadnego sensu – zawołał prawie z przerażeniem. – Pomyśl sama!
– Już pomyślałam.
– Magduś! Ja przecież nie mam prawa! Jaka byłaby nasza przyszłość!
– Słowem, nie chcesz mnie?... Powiedz szczerze. Nie będę miała o to żalu do ciebie. Nie
chcesz?
– Ach, nie to... Wiesz, że niczego bardziej nie pragnąłbym. Tylko inna rzecz...
– Wery! – przerwała mu. – Masz rację. Jesteś tchórzem, a zresztą... Zresztą, do widzenia.
Zawróciła na miejscu i dopędził ją dopiero przy taksówce. Wsiadała właśnie i podawała
adres Hotelu Mieszczańskiego.
– Magduś! – usiłował ją zatrzymać.
Wychyliła się i powiedziała z uśmiechem:
– Żegnam pana i dziękuję za miłe towarzystwo.
Zatrzasnęła drzwiczki i taksówka ruszyła.
Ksawery szybko oprzytomniał. Najmądrzej byłoby pojechać za nią. Niestety, nie miał
pieniędzy nawet na tragarza, który ulokował jego rzeczy w następnej taksówce.
– Nie mam drobnych – zwrócił się Runicki do szofera. – Niech pan da tragarzowi dwa
złote i do Bristolu.
W hotelu powitano go jak zawsze z niezmienną radością. Portier uregulował należność
taksówkarza i wśród ukłonów wręczył Runickiemu paczkę listów. Wpakował je bez
przeglądania do kieszeni i nie wchodząc na górę, zaraz z budki telefonicznej, połączył się z
Hotelem Mieszczańskim.
– Tam przed chwilą przyjechała pani Nieczajówna, czy tak?
– Tak jest – odpowiedziano.
– Proszę mnie połączyć z jej numerem.
– W numerach nie mamy telefonów, ale w tej chwili poprosimy na dół. A kto prosi?
– Runicki.
Czekał kilka minut, aż w słuchawce odezwał się ten sam głos:
– Pani Nieczajówna powiedziała, że nie podejdzie i żeby pan nie dzwonił.
Ksawery odłożył słuchawkę. Gdyby miał pieniądze, pojechałby do niej natychmiast...
– Psiakrew! – zaklął, lecz w tejże chwili wpadł na doskonały pomysł.
– Niech pan – zwrócił się do portiera – pośle kogoś do kwiaciarni. Duży pęk róż.
Czerwonych. Muszę zaraz wysłać.
– Służę panu dziedzicowi. Ile sztuk pan każe, ze dwadzieścia?...
– Nie. Niech będzie pięćdziesiąt. Tylko najlepszych! I proszę o papier listowy.
Usiadł w hallu i napisał od ręki:
"Błagam cię Magduś, byś została moją żoną. Kocham cię i niech się dzieje co chce.
Ksawery".
ROZDZIAŁ IV
Pałac w Wysokich Progach, wielki masywny budynek w stylu późnego renesansu,
rozpierał się szeroko w starym parku, zamykając klamrą rozłożystych skrzydeł olbrzymią
mozaikę trawników. W środku przed wyniosłą fasadą leżała ogromna kamienna misa
wodotrysku, widocznego aż z szosy przez długą grabową aleję. Wokół rozchodziły się
promieniście strzyżone szpalery zatapiając się w ciężkiej, bujnej zieleni drzew. Z prawej
strony połyskiwały w słońcu odległe szybki inspektów, z lewej strony ponad konarami lip,
dębów i klonów żółty komin gorzelni, królujący wśród pięknych murowanych stodół, stajen i
innych zabudowań gospodarskich. Za pałacem potężnymi podestami, niby olbrzymie schody
z polerowanego srebra, schodziły ku nie kończącym się niskim łąkom rybne stawy. Na
horyzoncie wąziutką linijką czerniał las rozcinający w przejrzystym powietrzu blady błękit
nieba od świeżej zieleni łąk wyrazistą czarną smugą.
W pałacu ranek zaczynał się późno. Pierwszy dzwonek odzywał się w pokoju
kredensowym zwykle około dziewiątej. Wówczas Leon nie spiesząc się odpasał fartuch, w
którym froterował i sprzątał parterowe pokoje, brał przygotowaną już tacę z herbatą i
sucharkami i szedł na górę do pana starszego, zastając już go zwykle przy biurku w gabinecie
lub na drabince w bibliotece, wydobywającego z półek wśród tumanów kurzu rozmaite
foliały.
Pokoje pana Michała Runickiego, od lat nazywanego w Wysokich Progach "jaśnie panem
starszym", nigdy nie bywały sprzątane ani wietrzone. Toteż okna tu stały się z biegiem czasu
niemal nieprzezroczyste, na meblach, pod meblami, na dywanach i oknach, na portierach i
firankach zalegały pokłady kurzu, a powietrze było kwaśne i gorzkie od dymu niezliczonej
liczby papierosów, wypalanych w ciągu dnia i nocy przez pana Michała.
Czasem, gdy raz na dwa, lub raz na trzy tygodnie Leonowi udało się dorwać do tego
śmietnika, zdążył zaledwie z grubsza zamieść pokoje i wygarnąć stosy niedopałków oraz
zmiętych szpargałów, zdarzało się to jednak rzadko, gdyż pan Michał prawie nigdy nie
zapominał, schodząc na obiad, pozamykać drzwi na klucz. Poza codzienną okazją obiadu nie
opuszczał swoich pokoi wcale. Kiedyś, na początku swojej służby w Wysokich Progach,
Leon próbował z tym walczyć, z biegiem czasu przekonał się wszakże, że niczego nie uzyska.
Pod tym względem pan Michał Runicki był zawziętym pedantem. Dochodziło do tego, iż
nawet dawniej za swoich młodszych lat, kiedy od czasu do czasu wyjeżdżał do Warszawy lub
Paryża na kilka miesięcy, nie pozwalał niczego tknąć w swoich pokojach i zamykał je na
wszystkie spusty. Pani Runicka wówczas kazała mechanikowi otwierać drzwi wytrychem, a
gdy pan wstawił amerykańskie zamki, do jego apartamentów dostawano się po drabinie przez
okno. Po każdym takim sprzątaniu, chociaż Leon własną głową ręczył, że nie tknięto ani
jednej książki, ani jednego papierka, że wszystko z najwięgkszą dokładnością zostało ułożone
na poprzednim miejscu, wybuchało prawdziwe piekło. Zresztą śmietnik powstawał na nowo.
Od wybuchu wojny światowej ustały wyprawy warszawskie i zagraniczne pana Michała,
wyprawy, z których przywoził stosy książek i odpisów porobionych własnoręcznie z
unikatów wyszperanych po różnych bibliotekach. Uznał, że ma już dość materiałów i
przystąpił do opracowania swego dzieła o rewolucji francuskiej.
Owe dzieło stało się z biegiem lat ulubionym tematem kpin i żarcików w całej okolicy.
Dookoła osoby pana Michała krążyły niezliczone anegdoty, a nowych nie brakowało nigdy,
gdyż pani Aldona Runicka nie umiała i nie lubiła robić tajemnic ze swego pożycia
małżeńskiego. Jej namiętność do wygrzebywania ze wszystkiego pikantnych ziaren komizmu
i wszelkich drastyczności nie mogła wyrzec się satysfakcji połechtania znajomych
opowiadaniami o dziwactwach męża.
Zresztą z równą otwartością popisywała się pani Aldona i własnymi, których jej nie
brakowało. Miała pasję uchodzenia za Messalinę i nie pomijała żadnej sposobności, by
zgorszyć otoczenie, przerazić je swoją śmiałością, lub wręcz wyuzdaniem. Przy swojej
pięćdziesiątce trzymała się jeszcze wcale nieźle. Wysoka, szerokobiodra i potężnobiusta,
obficie mięsista, jędrna i żywa w ruchach, mogła się jeszcze podobać i ostatnio miewała dość
częste i dość niewybredne awanturki. Gdyby jednak chciano wierzyć jej zapewnieniom,
należałoby przyjąć, że w promieniu dziesięciu mil od Wysokich Progów nie ma ani jednego
mężczyzny jako tako zdatnego bez różnicy wieku i pozycji społecznej, którego by pani
Aldona nie "wypróbowała". Umiała opowiadać o tym z dowcipem i werwą, a gdy zapuszczała
się w szczegóły, jej oczy, olbrzymie i nieporównanie piękne, iskrzyły się takim
temperamentem, promieniowały taką zaborczością, że nawet młode panie odciągały swych
mężów spod tego niebezpiecznego ostrzału.
Pomimo to, pani Aldona Runicka nie miała złej opinii.
– Pies, co dużo szczeka, mało daje mleka – mówił o niej poczciwy pan Mańkowicz z
Laskowicy, a wiele osób przyznawało mu rację.
Poza tym lubiano panią Aldonę za jej dobroć, za wesołość i gościnność. Specjalnie zaś
przepadała za nią młodzież. Nigdzie bowiem nie bawiono się tak swobodnie, jak w Wysokich
Progach, nigdzie w parkach nie było tylu altanek, ukrytych w gąszczu i odległych od
oświetlonych elektrycznością alei, nigdzie żadna pani domu z takim poświęceniem, z taką
pasją nie patronowała parkom i pareczkom. Kojarzyła je samorzutnie i bezapelacyjnie,
ochraniała od zbytniej ciekawości rodziców czy małżonków, pokrywała ich nieobecność, w
zamian żądając tylko, jednego – jak najszczegółowszej relacji, najbardziej wyczerpującego
sprawozdania, zwierzeń bez żadnych niedomówień, a co przyznać jej należało, umiała takie
zwierzenia wydobyć zarówno z mężczyzn, jak i z kobiet, chociaż ogólnie wiedziano, że pani
Aldona nie potrafi ich utrzymać dla siebie.
Towarzyska aż do przesady, nie umiała kwadransa spędzić samotnie. Od wczesnego rana,
zaledwie zdążyła jako tako nie wstając z łóżka poprawić włosy i zrobić twarz, już musiała
mieć kogoś do rozmowy. Toteż poza sześciu osobami stałych rezydentów w Wysokich
Progach nie bywało w roku ani jednego dnia, by nie było gości, czy to z dalszego sąsiedztwa,
czy z Warszawy. Pokoje gościnne na drugim piętrze rzadko bywały puste.
Poza tym pani Aldona znajdowała się w nieustannych rozjazdach. Konno, na wielkim
bułanym wałachu, linijką lub powozem, a za dawnych dobrych czasów jednym z
samochodów oblatywała najbliższe sąsiedztwo tak, by już do podwieczorku wrócić z zapasem
wyczerpujących wiadomości.
Najwięcej jednak czasu poświęcała synowi. Pomimo ogromnej różnicy usposobień,
pomimo ostrych uwag i częstych awantur, urządzanych matce przez Ksawerego o byle co,
uwielbiała go ponad wszystko na świecie. Zgodna, pogodna i wesoła, stawała się napastliwą,
groźną i zawziętą przeciwniczką każdego, kto ośmielił się krytykować postępowanie jej
jedynaka. W nim nie widziała żadnych wad, a raczej te, które dostrzegała, kładła na karb
dziedziczności, złego wpływu kobiet, lub okoliczności. Zresztą w jej oczach był ideałem
urody, zdolności, charakteru, a przy tylu zaletach miał prawo nie wyzbywać się jakichś tam
drobnych usterek.
Toteż w Wysokich Progach wszystko było dla młodego dziedzica. Wiedział o tym pan
Michał, wiedzieli ubodzy krewni, rezydenci, siedzący tu na łaskawym chlebie, wiedziała
służba.
Spokój, wygoda i przyjemność Ksawerego były tu najwyższym prawem.
Mężem zajmowała się pani Aldona o tyle tylko, o ile mogła mu coś zrobić na przekór.
Nie przez złośliwość bynajmniej. Ani przez potrzebę dokuczania. Sama właściwie nie
wiedziała, dlaczego. Może podświadomie żywiła doń żal za to, że nie był takim mężczyzną,
do jakiego po dziś dzień tęskniła, może mściła się za jego obojętność czy też za to, że nie
miała żadnego nań wpływu ani dostępu do jego zainteresowań, niedorzecznych, jałowych i
śmiesznych. Ale żal ten i potrzeba drażnienia męża rozpływały się w jej usposobieniu,
wrzącym, bujnym, spontanicznym, nie nasilając się nigdy do wyraźnych i wrogich form.
Natomiast pan Michał, pogrążony w swojej pracy, wyrobił sobie w stosunku do żony
politykę absolutnej, chemicznie czystej obojętności. Z uprzejmym i pobłażliwym uśmiechem
wysłuchiwał wszelkich pretensji, w razie ostatecznego nacisku ograniczał się do stwierdzenia,
że jest odmiennego zdania, z nieskazitelną galanterią całował ją w rękę i wracał do siebie, by
znowu zagrzebać się w stosach książek i papierów.
Zaniepokojenie zdradzał tylko wówczas, gdy pani Aldona "nawiedzała" go w jego
pokojach. Wówczas przerywał pracę i nie odstępował jej na krok w obawie, że żona zniszczy
mu lub zarzuci jakieś notatki. Zdawał się wówczas nie słyszeć jej słów, całkowicie
zaabsorbowany śledzeniem rąk żony, która na jedną sekundę nie umiała pozostawić ich w
bezruchu.
– Bądź tak dobra, Donatko – powtarzał co chwila – połóż tę książkę... Nie ruszaj tych
kartek... Przepraszam cię, zgnieciesz ten rysunek...
Już wolał, równie zresztą rzadkie, wizyty syna. Ksawery nie szperał na biurku, a nawet
nie siadał u ojca, w obawie zakurzenia ubrania. Przychodził z zapytaniami, nie mającymi
żadnego związku z interesami ani gospodarstwem. Odkąd objął prowadzenie majątku, nie
zamienili ze sobą w tych sprawach ani słowa. Natomiast czasami potrzebował informacji o
dalszych krewnych lub znajomych, albo też wyjaśnienia w różnych kwestiach sobie obcych,
jak historia, geografia, znaczenie słów cudzoziemskich, zasłyszanych od kogoś nazwisk itp.
To była jedyna przyjemność pana Michała w Wysokich Progach. Umiał dużo, uchodził
nawet w niepobłażliwych dlań oczach żony za "oczytanego", a w okolicy za "encyklopedię
spraw niepotrzebnych". O tych właśnie niepotrzebnych sprawach lubił rozmawiać i ilekroć
znalazł chętnych słuchaczy, przesiadywał na dole czasem i po kilka godzin.
Wśród sąsiadów, a zwłaszcza wśród gości z Warszawy, których nigdy w Wysokich
Progach nie brakowało, zdarzali się i ludzie znający się na archeologii, czy filozofii, na
historii lub zagadnieniach socjalnych. Ci, dostawszy się w ręce pana Michała, byli "dosłownie
przepiłowywani", jak to określała pani Aldona.
Pomimo to lubiła obecność męża w salonie: był dekoracyjny. Wysoki, szczupły, ładnie
osiwiały, wykwintny w obejściu, a nawet ubrany staromodnie, lecz czysto i dobrze, sprawiał
dodatnie wrażenie. Jak co dzień, u siebie, siedział w swoim odwiecznym szlafroku z miękkiej
łosiowej skóry, do stołu jednak ubierał się starannie.
Jedynym też czystym kątem w jego apartamencie była łazienka, dokąd już Leon miał
nieskrępowany dostęp i gdzie codziennie golił swego pana. Podczas tego obrzędu, jak i
podczas ubierania się, stary służący wysłuchiwał całych wykładów. Gdyby też miał nieco
lepszą pamięć, od biedy mógłby objąć już katedrę historii na jakimś pomniejszym
uniwersytecie. Znał expedite dzieje rewolucji francuskiej, genealogię Burbonów,
Bonapartych, czy Habsburgów, wiedział, jakie suknie nosiła Józefina, kogo przyjmował u
siebie Danton, czym żywił się Robespierre, co się działo w Termidorze i jakich sztuczek
używał Fouche.
Pan Michał Runicki, zdawało się, potrzebował tych rozmów dla uporządkowania
własnych myśli. Dzieło swoje, zamierzone początkowo na dwa tomy, wciąż przerabiał i
uzupełniał, a stosy zapisanych kartek rosły i nie dawało się przewidzieć do jakich dojdą
rozmiarów. Wiedział doskonale, że w oczach otoczenia uchodzi za maniaka, za grafomana,
niemal za szkodnika, który zmarnował majątek, nie umiał prowadzić interesów, nie potrafił
być głową domu, ani domu tego utrzymać na tradycyjnym poziomie.
Zarzuty te irytowały go kiedyś, nie o tyle wszakże, by próbował walki z nimi ani tym
bardziej, by usiłował dowieść czynami ich niesłuszności. Od dzieciństwa nie miał zamiłowań
gospodarskich. Po swoim ojcu, jako starszy syn, odziedziczył Wysokie Progi, podczas gdy
młodszemu, Markowi, przypadły Zaloty. Pan Michał, mając lat dwadzieścia dziewięć, ożenił
się z panną Aldoną Holimowską na wyraźne życzenie ojca, który, nie wierząc w energię syna,
wybrał mu właśnie pannę, słynącą z prawie męskiego usposobienia, a poza tym posiadającą
czterysta tysięcy rubli posagu i tytuł hrabiowski. Małżeństwo od początku nie było
szczęśliwe, póki jednak żył ojciec, dzięki jego arbitralności i nieustannemu czuwaniu,
trzymało się jako tako. Pan Michał, chciał czy nie chciał, musiał zajmować się
gospodarstwem, pilnować interesów, słowem, zarządzać tym wszystkim, do czego czuł
nieprzezwyciężony wstręt. Toteż, gdy tylko Ksawery objawił chęć zajęcia się tymi rzeczami,
natychmiast oddał mu władzę i tytuł dziedzica. Odtąd też nigdy nie wtrącał się do niczego,
chociaż i dawniej właściwie tylko udawał, że wysłuchuje uważnie raportów rządcy i że
decyduje w ważniejszych kwestiach.
Stosunek pana Michała do Ksawerego ułożył się w niewyrażonej nigdy, ale doskonale
przez obu odczuwanej wzajemnej pogardzie. Syn w duchu lekceważył ojca i surowo potępiał
jego rewolucję francuską, ojciec uważał jedynaka za głuptasa i snoba. Obaj jednak mieli dość
kompromisowości w naturze i dość miękkości w charakterze, a przede wszystkim zbyt dobrze
byli wychowani, by mogło między nimi dojść do scysji, czy choćby do powiedzenia sobie
prawdy w oczy.
Zresztą, widywali się rzadko i niemal wyłącznie na terenie czysto towarzyskim, na dole,
w salonach, gdzie pan Michał z uśmiechem nazywał syna księciem regentem, a Ksawery
okazywał ojcu manifestacyjnie szacunek.
Natomiast stosunek między panią Aldoną, panem Michałem i Ksawerym, pomimo
zdecydowanego ustalenia się i utrwalenia w niezmiennych normach, ani na jeden dzień nie
przestawał być osią zainteresowań domowników.
Nie licząc pana Pieczyngi, przysięgłego mruka, w pałacu mieszkało zależnie od pory roku
około dziesięciu osób stałych gości, czyli mówiąc po prostu rezydentów na łaskawym chlebie,
przeważnie dalekich zubożałych krewnych lub powinowatych. Niektórzy z nich mieli w
Wysokich Progach jaką taką przydatność. Ciotka Olesia zajmowała się drobiem, pani
Mikcińska spiżarnią i kuchnią, pan Suchobłocki piwnicą i pieczarkami, a dziadzio Missuna,
obdarzony z jakiejś zapomnianej już racji tytułem profesora, spełniał funkcję czegoś w
rodzaju marszałka dworu.
On też, jak i staruszka pani Miechowiczowa, przyrodnia ciotka pani domu, oraz generał
Borejko stanowili w Wysokich Progach, przynajmniej we własnych oczach, kastę
uprzywilejowanych, a to z tego względu, że na hipotece figurowały i ich niewielkie sumki.
Reszta wegetowała bez żadnych uprawnień czy zajęć. Dla wszystkich wszakże
rezydentów podstawą egzystencji i jej głębokim sensem były niekończące się wieczne plotki,
nasilające się czasem w okresach większego podniecenia do skali intryg. W ustawicznych
szeptach i najpoufniejszych naradach przeprowadzano rozwód państwa Runickich, żeniono
Ksawerego, sprzedawano Wysokie Progi, wydalano pana Pieczyngę, zwalniano kucharza,
pisarzy prowentowych, Leona, lokajczyków, pokojówki, ogrodnika, czy rybaka. Zdawano
sobie sprawozdania z istotnych lub przewidzianych sprzeczek między Runickimi,
przepowiadano zerwanie czy też nawiązanie stosunków z tym lub innym sąsiedztwem,
postanawiano udzielić rady Ksaweremu, wpłynąć na pana Michała, odwieść panią Aldonę.
Słabą stroną tych wysoce dyplomatycznych układów i planów było to, że nigdy nie
zostawały urzeczywistnione, a to z tej prostej przyczyny, że pani Aldona na wszystko
odpowiadała uśmiechem, lub krótkim: – "Dosyć tych głupstw", pan Michał wcale słuchać ich
nie chciał, zaś Ksawerego bano się nawet zaczepić.
Bano się z dwóch powodów. Przede wszystkim nikt tak jak on nie umiał dać odczuć
rezydentom, że są na łaskawym chlebie i że zależą tylko od jego pańskiej łaski. W chwilach
dobrego humoru pozwalał sobie na drwiny często bardzo dotkliwe, w chwilach złego potrafił
krzyczeć gorzej niż na służbę, nie znosząc przy tym najmniejszych sprzeciwów. Po wtóre zaś
każde niezadowolenie Ksawerego odbijało się w stokrotnej skali na usposobieniu pani
Aldony.
Od rana, zanim zapytano o pogodę i stan barometru, interesowano się humorem pana
Ksawerego. Gdy tylko usłyszano jego poirytowany głos, pustoszał hall i taras, zielony salon i
jadalnia, rezydenci uciekali do swych pokoi i nie wychylali nosa. Jedno przed drugim za
żadne skarby nie przyznałoby się do strachu. Ot, migrena, pilna robota, lub chęć drzemki.
Ksawery też był jedyną osobą w domu, o której nic złego nigdy się nie mówiło. Obawa przed
denuncjacją była silniejsza niż nienawiść i przeciwnie, w rozmowach prześcigano się w
pochwałach dla młodego dziedzica. Więcej, bo wmawiano w siebie, że istotnie jest on prawie
geniuszem. Chciano tego, by tak było naprawdę, by Ksawery osiągnął we wszystkim
największe powodzenie.
I nic dziwnego, jego los decydował o losie Wysokich Progów, a los Wysokich Progów
był ich losem.
Jednakże najbardziej paląca ciekawość nie pomagała w zajrzeniu w tajemniczą
przyszłość. Ksawery z nikim nie wdawał się w rozmowy, plany swe ukrywał najstaranniej, a
omawiał je wyłącznie z matką i z panem Pieczyngą. Pani Aldona zaś, zazwyczaj otwarta i
szczera, o sprawach swego syna nie lubiła mówić, a z pana Pieczyngi nic wyciągnąć się nie
dawało.
Trzeba było zatem patrzeć, patrzeć uważnie i wyciągać wnioski ze zdarzeń
dostrzegalnych i nie dających się ukryć. A zdarzenia były wymowne, najpierw przyjechał
Szlomka z Grójca, później Halpern z Radomia i jeszcze trzej Żydzi. Lokaj, który nosił herbatę
do kancelarii, widział, że dawali pieniądze panu Ksaweremu. Później pan Ksawery wyjechał
do Warszawy, a później gruchnęła hiobowa wieść, że termin licytacji został utrzymany. Do
Wysokich Progów istnym korowodem zaczęli zjeżdżać się wierzyciele. Pani Aldona nie
przyjmowała nikogo, a całe piekło spadło na pana Pieczyngę. Nocami przepędzano oborę,
przeprowadzano konie, przewożono maszyny rolnicze i meble co cenniejsze od Borychówki,
do Zalotów i do innych sąsiadów. Po całych dniach wierzyciele zapełniali hall i salon
krzykami, płaczem, awanturami. Pani Aldona kilka razy jeździła do brata, hrabiego Tomasza
Holimowskiego, lecz wracała z niczym, była też, według relacji stangreta i w Zalotach, ale
pan Tadeusz Runicki też widocznie pomocy nie obiecał, gdyż wyjechała z Zalotów bez
pożegnania.
Tymczasem rozszerzyła się po okolicy wiadomość przyniesiona podobno do państwa
Mańkiewiczów przez ich kuzyna z Warszawy, pan Ksawery wyjechał za granicę, do Paryża, a
może do Ameryki, wyjechał oczywiście po to, by ożenić się i przywieźć grube pieniądze.
Pogłoski te nie uspokoiły wierzycieli, natomiast sprawiły to, że pośród rezydentów
zapanowała otucha. Powrotu dziedzica wyczekiwano jak zbawienia.
Jego telefon z Warszawy zelektryzował wszystkich, a przyjazd w dwa dni później
napełnił serca nadzieją.
Wprawdzie nic do tej nadziei nie upoważniało. Przyjechał taksówką i zabawił zaledwie
godzinę. Najpierw zamknął się z panem Pieczyngą, później z matką, potem wszyscy troje
udali się do pana Michała, a potem odjechał, zabierając ze sobą neseser pani Aldony.
Tegoż dnia przed pałac zajechały fornalki i zaczęło się coś, co mogło wyglądać na
przeprowadzkę. Pakowano i ładowano na wozy najcenniejsze meble, obrazy, stare wina z
piwnicy, dywany, brązy i srebra. Sprowadzono też z sąsiedztwa wszystkie dawniej wysyłane
rzeczy i wszystko odeszło pospiesznie do Warszawy. Pałac ogołocony z najpiękniejszych
sprzętów wywierał przygnębiające wrażenie. Pan Michał, bezradny i zakłopotany, raz po raz
wybiegał ze swoich pokoi, pani Aldona z twarzą obrzękłą od płaczu snuła się jak cień.
Wszyscy to dostrzegli od razu, nie miała już w uszach swoich wspaniałych butonów, ani
pierścionków na palcach.
Z urywkowych, skrzętnie pozbieranych informacji dało się ustalić, że całą biżuterię, do
której była tak przywiązana, że te wszystkie odziedziczone po matce i babkach klejnoty
zabrał pan Ksawery. Zabrał również kolekcję starych monet i zbiór tabakierek, złoto, nie
wyłączając obrączek, i srebra, nie pomijając nakryć i świeczników.
Jednak pan Pieczynga nie wydawał się tym wszystkim przybity. Przeciwnie, zacierał
ręce, a nawet w rzeczywistości tego dnia i następnych rozmawiał pewniej.
Jakoż w sam przeddzień licytacji nadeszła wiadomość, rata Towarzystwa Kredytowego
została uregulowana, procenty w bankach popłacone, Wysokie Progi jeszcze jakiś czas
pozostają w rękach dotychczasowych właścicieli.
I poszło wszystko dawnym trybem. Ustały najazdy wierzycieli, komorników,
sekwestratorów, adwokatów. Wróciły maszyny rolnicze, krowy i stajnia, powozy i resztki
mebli, którymi jako tako połatało się braki. Praca w polu i w ogrodzie odbywała się
zwyczajnym porządkiem, znowu zaczęli zaglądać goście już nie z pogrzebowymi minami.
Tylko Ksawerego nie było. Siedział w Warszawie i tam załatwiał interesy, układał się z
wierzycielami, pracował podobno, jak wół.
Zaczęły też różne o tym jego pobycie rozchodzić się plotki. Pierwsze przyniosła pani
Mira Czerska. Wpadła do Wysokich Progów wprost ze stacji kolejowej, wzburzona i tak
zdenerwowana, że, rozmawiając z panią Aldoną w żółtym buduarze, nie zwracała wcale
uwagi na to, że w sąsiednim hallu słychać było każde słowo. Przede wszystkim okazało się,
że na próżno przesiedziała dwa dni w Warszawie, gdyż Ksawery wręcz ukrywał się przed nią.
Nie stoi w Bristolu i nie mogła go znaleźć. Mecenas Zaremba, w którego kancelarii Ksawery
załatwia interesy, twierdził, a oczywiście kłamał, że sam nie wie, gdzie Ksawery mieszka.
Natomiast wszyscy warszawscy znajomi utrzymują, że przywiózł sobie z zagranicy jakąś
dziwkę i że chce z nią się żenić.
Pani Aldona z oburzeniem i całkiem szczerze zaprzeczyła. Nazajutrz jednak stangret z
Borychówki przywiózł list do pani Aldony, w którym pani Mira donosiła, że z
najpewniejszego źródła wie już ponad wszelką wątpliwość, że Ksawery jest po ślubie z jakąś
tancerką.
Posypały się i dalsze plotki, jedne fantastyczniejsze od drugich, lecz wszystkie były
dostatecznie sprzeczne, by nie wierzono żadnym. Przede wszystkim zarówno w Wysokich
Progach, jak i w okolicy rozumiano dobrze, że zażegnanie katastrofy przez wyzbycie się
kosztowności nie ratuje Runickich na długo. Najdalej po roku wylecą z Wysokich Progów,
jeżeli Ksawery nie ożeni się bogato i to bardzo bogato. Dlatego w tajemniczym, a
przedłużającym się pobycie młodego Runickiego w Warszawie dopatrywano się oczywistych
konkurów o rękę jakiejś milionowej panny.
Takie były domysły i takie historie, gdy niespodziewanie przyszło wyjaśnienie: w
powozie wysłanym na popołudniowy pociąg, kiedy konie zaczęły już okrążać gazon,
zobaczono obok Ksawerego młodą przystojną pannę. Stangret Walery widocznie odczuwał
podniosłość chwili, gdyż zajechał z fantazją i trzy razy strzelił z bata niczym na ekonomskich
chrzcinach.
Ksawery był widocznie zdenerwowany i nadrabiał spokojną miną, gdy pomagał
towarzyszce wysiąść z powozu.
Wszyscy byli w hallu, gdyż zerwali się od niedokończonego obiadu, zostawiając przy
stole tylko pana Michała. Ksawery uroczyście podszedł do matki i dobitnie powiedział:
– Pozwól, mamo, że ci przedstawię moją narzeczoną, pannę Magdalenę Nieczajównę.
Zapanowała zupełna cisza. Magda blada i zażenowana skłoniła się i, zrobiwszy krok
naprzód, bezgłośnie poruszyła wargami.
Pani Aldona przez krótką chwilę przyglądała się jej uważnie, aż nagle zawołała:
– Ależ ona jest śliczna!... Michale!... Michale!... Zawołajcież tu pana Michała! Witam
panią – wyciągnęła obie ręce do Magdy. – No, mój Wery ma dobry gust. Mogę panią
pocałować, prawda?
Była prawie o pół głowy wyższa od Magdy, a kiedy ją przytuliła do swojej rozległej
postaci, zasłoniła ją całkiem sobą.
Ksawery stał nieruchomo, to uśmiechając się, to marszcząc brwi. Najwięcej bał się tej
chwili. Bał się, że matce, którą nawiedzały różne humory, przyjdzie na myśl zacząć od
indagacji. A chciał właśnie odłożyć je na później.
Przywożąc Magdę bez uprzedzenia, bez jednego napomknięcia o swoich zamiarach
małżeńskich, liczył się z silnym sprzeciwem, lecz będąc zdecydowany na wszystko, wolał
wziąć byka za rogi i postawić na jedną kartę.
Na szczęście plan ten nie zawiódł. Nadszedł właśnie z serwetką ojciec i Ksawery z
ponowną solennością przedstawił mu Magdę.
– Cieszę się niezmiernie – powiedział pan Michał i pocałował ją w rękę.
Chciał nie dopuścić do żadnych wypytywań w jej obecności, zatroszczył się natychmiast
o gościnny pokój i odprowadził tam Magdę.
– Boże – mówiła, trzymając go za rękę, gdy już znaleźli się sami – tak mi się trzęsą
kolana.
– Dobrze, Magduś, dobrze. Przebierz się teraz, uspokój się i zaczekaj na mnie. Dobrze?
– Ale przyjdź prędzej!
– Jak najprędzej – zapewnił ją serdecznie.
Niestety, musiała nań czekać przeszło godzinę. Ksawery zamknął się z matką w sypialni i
tak, jak to sobie z Magdą ułożył, wygarnął od razu wszystko.
Pani Aldona słuchała w milczeniu. Wbrew przewidywaniom nie wzburzyła jej wcale
wiadomość, że Magda jest aktorką. Zauważyła nawet:
– Jesteś, mój Wery, dość wielkim panem, byś się mógł z tym nie liczyć.
Natomiast uparła się, by wyjaśnił jej pochodzenie przyszłej synowej.
– Musisz przecież wiedzieć, mój drogi, kto jest jej ojcem?
– Jakąż to odgrywa rolę? – usiłował wykręcić się Ksawery – pochodzi z rodziny
mieszczańskiej, ale w dzisiejszych czasach nie widzę w tym żadnej ujmy. Kocham ją i z góry
uprzedzam...
– Ależ synku! – przerwała. – Po co się denerwujesz!
– Bo mama występuje z jakimiś bezsensownymi zastrzeżeniami.
– Bynajmniej. Tylko chcę wiedzieć coś o jej rodzinie. Chyba to nic niezwykłego, że
ludzie, z którymi zbliżamy się...
– Wcale nie zbliżamy się. Magda nie utrzymuje ze swoją rodziną żadnego kontaktu.
– Dlaczego?
– Zerwała stosunki.
– Oczywiście, mój drogi, tak głupia nie jestem. Jeżeli nie utrzymuje stosunków, to
znaczy, że musiała je zerwać. Ale dlaczego?
Ksawery poruszył się niecierpliwie:
– Mieli jej za złe, że wstąpiła na scenę.
– Ach tak? – ucieszyła się pani Aldona – Więc to jacyś porządni ludzie. W
mieszczaństwie też się to zdarza. No, powiedz, co?... Przemysł, kupiectwo?... Nie rób
tajemnicy! Jesteś śmieszny z tą skrytością.
Ksawery wstał i upewniwszy się, że nikt nie podsłuchuje pod drzwiami, powiedział:
– Ojciec Magdy jest... kupcem, tak, kupcem mięsnym.
– Mięsnym?... Co ty mówisz?! To znaczy?...
– No, tak – rozłożył ręce. – Nic na to nie poradzę. Jest rzeźnikiem.
Wykrztusił to z siebie z najwyższym trudem. Wstydził się teraz spojrzeć matce w oczy i
odwrócił się do okna.
– Jest bogatym, bardzo bogatym rzeźnikiem. Jednym z najbogatszych w Warszawie –
dodał tonem usprawiedliwienia.
– To okropne – jęknęła pani Aldona.
– Ja myślę – wybuchnął.
– Synu drogi! – rzuciła mu się na szyję.
– Niechże mama mnie puści...
– Biedaku!
– Mamo! Uprzedzam cię, że żadnych perswazji...
– Ależ ja – przerwała – nic nie mówię, synku drogi. Tylko wyobrażam sobie, jak ci z tym
musi być ciężko... Córka rzeźnika! Boże!...
Z całej siły ścisnął jej rękę:
– Ciszej! Ciszej! Mama jeszcze gotowa przez megafon zawiadomić o tym wszystkich.
– I tak przecież dowiedzą się. Takie rzeczy nie dają się ukryć.
– A mama cieszy się z tego.
Pani Aldona wzruszyła ramionami:
– Ja płakać nie będę. Wiesz dobrze, że przede wszystkim myślę o twoim szczęściu. Ale
okolica! No!
– Więc co robić?... – załamał ręce.
– Czy ja wiem?... Skandal będzie kolosalny. Wystarczy sama nasza kochana rodzinka.
No!
– Więc trudno. W oczy mi nikt słowa nie powie, a co będzie za plecami, to już mniejsza o
to. Zresztą, droga mamo, kiedy wuj Tomasz żenił się z Żydówką, też musiał być skandal, a
jednak rozeszło się i dziś najlepsze towarzystwo bywa u nich.
– No tak, ale stary Goldblum już sam należał do towarzystwa. No i za córkę dał dwa
miliony rubli.
Ksawery żachnął się:
– A kto potrzebuje wiedzieć, że ja za Magdę nie dostaję grubych pieniędzy?
Pani Aldona osłupiała:
– Jak to nie dostajesz?
– No, bo nie dostaję.
– Nie?
– Powiedziałem. Ani grosza.
Pani Aldona szeroko otworzyła oczy i nagle wybuchnęła:
– Chyba oszalałeś!?
– Może i oszalałem.
– Ani grosza? Mówisz przecież, że ten rzeźnik jest bogaty!
– I cóż z tego? Nie da córce nic i zresztą nie przyjąłbym rzeźnickich pieniędzy.
– Nie, to nie do wiary, nie do wiary – pani Aldona chwyciła się za głowę. – Więc cóż z
nami będzie? Oddałam ci wszystko, co mi jeszcze zostało. O, Boże, jakaż byłam głupia! Moje
brylanty!
Ciężko opadła na fotel i wybuchnęła płaczem. Ksawery, sam roztrzęsiony nerwowo, nie
próbował jej pocieszać.
Nie wzruszył się jednak wcale łzami matki, a przynajmniej nie o tyle, by mogło to
wpłynąć na zmianę jego postanowień.
Po pewnym czasie pani Aldona wytarła oczy, zapudrowała nos i powiedziała:
– Z drugiej strony nie mam prawa wymagać od ciebie, byś myślał o mnie i twoim
biednym ojcu.
– Ależ myślę, mamo! – rozgniewał się.
– Tak. Myślisz, że jesteśmy dostatecznie starzy i niepotrzebni, by iść pod kościół z
pudełkiem od sardynek.
– Bynajmniej, mamo. Masz najlepszy dowód, że licytacja jest odłożona. A jeśli wszystko
ułoży się dobrze, zdołamy utrzymać się przy Wysokich Progach.
– Daj spokój żartom – przerwała pani Aldona.
– To nie są żarty. Mama nawet nie wyobraża sobie, jaki to skarb moja Magda. Ona
potrafi...
– Przestań. Jest ładna i młoda. Ale to wszystko.
– Myli się mama. Magda świetnie zna się na interesach. Jeżeli udało mi się ułożyć z
bankami, to dzięki jej stosunkom.
– Wiesz! – zaśmiała się ironicznie – tym mógłbyś się pochwalić. Stosunki aktorki...
– Mamo! – warknął.
– Nic nie mówię. Czy masz zamiar i ojca poinformować o swoim postanowieniu?
– Tak, ale proszę cię, mamo, o jedno, zachowaj dla siebie te wiadomości, które masz o
Magdzie. Jeżeli żywisz do niej teraz niechęć, to jednak licz się z tym, że cokolwiek by się
stało, rozumiesz, cokolwiek by zaszło, ona i nikt inny zostanie moją żoną, a twoją synową.
Poza tym jestem przekonany, że sama w niej się zakochasz...
– Ależ, ja nic nie mam przeciw tej dziewczynie. Uważam tylko za nonsens wasze
małżeństwo, które zresztą na pewno do skutku nie dojdzie...
Ksawery zmarszczył brwi:
– Dojdzie, albo sobie w łeb palnę. Teraz rozumiesz?
Wyraz jego twarzy musiał przestraszyć panią Aldonę, gdyż zawołała:
– Synku, kochanie! Jak możesz takie rzeczy mówić?...
Objęła go i zaczęła całować.
– Widzisz, mamo – mówił, marszcząc brwi. – Bardzo kocham ciebie i ojca też, bardzo
przywiązany jestem do Wysokich Progów, ale jeżeli będziecie mi utrudniali małżeństwo z
Magdą, bez wahania wyrzeknę się was i domu i pójdę choćby na karbowego gdziekolwiek.
Klamka zapadła. Wierz mi, mamo, że dzięki Magdzie, tylko dzięki niej odzyskałem chęć do
życia i nadzieję, że uda mi się uratować i was, i siebie.
– Synku mój – rozczuliła się pani Aldona.
– A jeżeli chodzi o Magdę... Na miły Bóg, przecież niejeden już ożenił się z aktorką. To
żadna hańba! Ludzie z najlepszego towarzystwa żenią się z girlsami.
Powtarzał jej z największym przekonaniem wszystko to, co sam sobie tak niedawno
musiał wmawiać. Pani Aldona, widząc, że dalszymi sprzeciwami zraziłaby sobie syna, a
zresztą nie umiejąc walczyć o swoje poglądy i nie przywiązując do nich zbytniej wagi,
pogodziła się dość łatwo z sytuacją.
Pan Michał natomiast przyjął wszystko zupełnie spokojnie.
– Jesteś już dorosły – powiedział – i powinieneś wiedzieć, co robisz. Osobiście nie wierzę
w możność współżycia, oczywiście, szczęśliwego współżycia dwojga ludzi pochodzących z
tak różnych środowisk. Ale ponieważ nie wierzę również w ogóle w celowość małżeństwa,
bądź łaskaw nie liczyć się z moją opinią.
Zaś na pytanie Ksawerego, czy ojciec zechce okazać Magdzie, której sytuacja w
Wysokich Progach będzie trudna, pewną życzliwość, pan Michał zapewnił:
– O, bez wątpienia. Nigdy w życiu i wobec nikogo nie byłem nieuprzejmy. No, a teraz
przeproszę cię, gdyż mam pilną robotę.
W pięć minut później Ksawery mówił Magdzie:
– Wywarłaś na wszystkich bardzo dodatnie wrażenie. Ojciec jest tobą zachwycony, matka
też.
Przy kolacji panował nastrój ogólnego podniecenia. Pana Michała, jak zwykle, nie było
przy stole. Wieczorami jadał u siebie. Pani Aldona posadziła Magdę przy sobie i nie
spuszczała z niej oczu. Pan Pieczynga jadł w milczeniu, nie podnosząc głowy znad talerza.
Ciotka Olesia i pani Mikcińska przerzucały się spojrzeniami, dziadzio Missuna chrząkał, a
pani Miechowiczowa, cedząc słowa, opowiadała jedną ze swych reprezentacyjnych historyjek
o swojej wizycie u przyrodniej siostry w Lubelskiem.
Ksawery uważnym okiem patrolował całe towarzystwo.
Magda rozmawiała swobodnie i naturalnie z panią Aldoną o swojej niedawnej podróży.
– Nic jej nie można zarzucić – raz po raz powtarzał sobie w duchu Ksawery.
Nawet przy pani Aldonie wyglądała rasowo, a zachowywała się dystyngowanie, niczym
dama z najlepszego towarzystwa.
– Byłaś świetna, bardzo ci dziękuję – powiedział jej Ksawery, odprowadzając ją na górę.
– Masz doskonałe maniery.
– Jestem aktorką – zaśmiała się. – Po prostu zachowałam się tak, jakbym grała na scenie
narzeczoną hrabiego.
– Nie wspominaj już o tej scenie, o rolach, o tym wszystkim – skrzywił się.
– Już dobrze, dobrze...
– A jutro rano pokażę ci całe gospodarstwo, park i inne rzeczy. Dobranoc, dobranoc,
kochanie... Niech ci się dobrze śpi pod dachem twego domu.
Zarzuciła mu ręce na szyję i powiedziała trochę ni w pięć ni w dziewięć:
– Ty pomimo wszystko jesteś jednak dobrym chłopcem.
Wstali wcześnie i rozpoczęli obchód gospodarstwa. Wszędzie wrzała już praca, a służba
widocznie wiedziała już o przyjeździe narzeczonej dziedzica, gdyż nie ograniczyła się do
zwykłych powitań, lecz przyglądała się długo przyszłej pani.
Zabudowania folwarczne, gorzelnia, młyn, obory i przejażdżka linijką po polach zajęły
im czas do drugiego śniadania. Później oglądali pałac i Ksawery nie posiadał się z radości,
widząc, że Magda jest wszystkim zachwycona.
W obawie, by ktoś z domowników nie pozwolił sobie na jakąkolwiek nieuprzejmość w
stosunku do Magdy, Ksawery nie rozstawał się z nią ani na chwilę. Jeżeli chodziło o matkę,
był jej serdecznie wdzięczny za ton, jaki przybrała w rozmowie z przyszłą synową. Była
prawie przyjacielska i kilka razy uściskała Magdę.
Nastrój przy obiedzie już był całkiem swobodny. Pan Michał ze swoją staroświecką
galanterią bawił Magdę żarcikami na swój temat. Po obiedzie zajechały konie i nastąpiło
pożegnanie. Magda musiała wracać do Warszawy, by zdążyć na wieczorne przedstawienie w
Teatrze Letnim, gdzie grała niedużą rólkę w zastępstwie jednej z tamtejszych aktorek.
Pomimo błagań i nalegań Ksawerego nie chciała porzucić sceny, a raczej możności
zarobkowania.
– Po ślubie – mówiła – co innego, ale teraz muszę przecież z czegoś żyć.
Jednocześnie udało jej się uzyskać engagement do filmu i to na rolę główną. Na protesty
Ksawerego odpowiedziała krótko:
– To da mi osiem tysięcy, a termin w Banku Wschodnim odłożony został pod warunkiem
wpłacenia właśnie ośmiu tysięcy.
Cóż jej mógł na to powiedzieć? Rzeczywiście, jeżeli istniały jakieś szanse ratowania
majątku, to tylko w razie współdziałania Banku Wschodniego.
Ksawery z początku nie mógł się pogodzić z myślą, że pieniądze, zapracowane przez
Magdę, mogą być dla niego. Jednak tak się jakoś złożyło, że Magda kilkakrotnie już
pomagała mu drobnymi sumkami. Opłaty stemplowe, koszty paru aktów notarialnych itp.
poszły z jej kieszeni.
Sam rozumiał, że w tych warunkach Magda nie może przerwać swojej pracy, a chociaż
bolało go to najbardziej, nic na to poradzić nie mógł.
Chciał teraz wraz z nią jechać do Warszawy, lecz i na to nie mógł sobie pozwolić. Poza
tym Magda żądała, by siedział na wsi i pilnował interesów.
Odprowadzając ją na stację kolejową był pochmurny i kilka razy wracał do tematu już
przesądzonego; pojedzie do Warszawy bodaj na jeden dzień. Ona jednak, jak zwykle w tych
rzeczach, była uparta. Pożegnali się i Ksawery zawrócił do domu.
ROZDZIAŁ V
Niełatwo przychodziło Magdzie zorientowanie się w sprawach Wysokich Progów.
Najwięcej przeszkód wynikło z usposobienia Ksawerego, który wprost nie umiał stawiać
rzeczy jasno. Wstydził się długów, szczególnie osobistych, starał się ukryć sens i znaczenie
różnych zobowiązań, a nawet nazwiska wierzycieli drobniejszych, rozmaitych pachciarzy,
handlarzy czy służby.
Od dawniejszych wyznań w pociągu zmienił się o tyle, że nabrał przesadnego optymizmu
i lekceważył sobie najpilniejsze i najważniejsze sprawy. Magda musiała pamiętać sama o
wszystkim, pilnować wszystkiego. Zaczęło się od doprowadzenia do jakiego takiego
porządku ksiąg i rachunków. Panował w nich chaos z tej racji, że prowadzone były częściowo
przez Ksawerego, częściowo przez pana Pieczyngę, nieraz zaś nawet przez pisarzy
prowentowych.
Stopniowo wszystko to skoncentrowało się w rękach Magdy. Nie ze wszystkim
wprawdzie umiała sobie poradzić, lecz doświadczenie nabyte w okresie prowadzenia
administracji "Złotej Maski" przydało się także o tyle, że wiedziała przynajmniej, do kogo
zwrócić się o pomoc.
Poza tym, wierząc w zmysł do interesów pana Biesiadowskiego, zapoznała go gruntownie
z całym materiałem. Pan Feliks przyjął wiadomość o zamierzonym małżeństwie Magdy z
rezygnacją. Od czasu napadu stan jego zdrowia przedstawiał wiele do życzenia i skłaniał go
do częstych smutnych refleksji. Pomimo choroby bynajmniej nie zaniedbał interesów, a w
stosunku do Magdy zachował dawną, serdeczną życzliwość. Po rozejrzeniu się w materialnej
sytuacji Wysokich Progów, orzekł, że można by jeszcze majątek uratować kosztem wielkich
oszczędności, ułożenia się na pięćdziesiąt procent z wierzycielami, zwłaszcza z tymi, którzy
spadliby bez grosza w czasie licytacji, no i przez korzystną sprzedaż Karczówki,
piętnastowłókowego folwarku Wysokich Progów. Ponieważ zaś Karczówka miała osobne
księgi hipoteczne, rzecz była do przeprowadzenia. Nadto, zdaniem Biesiadowskiego, należało
spróbować wydobycia skądkolwiek kilkudziesięciu tysięcy gotówki. Kiedy zaś Magda
wyraziła wątpliwość co do możliwości takiej pożyczki, Biesiadowski zaproponował, że sam
mógłby wziąć, na przykład, w dzierżawę stawy rybne na pięć lat.
Transakcja ta, zdaniem Ksawerego, była wysoce niekorzystna, a tenuta dzierżawna,
ofiarowana przez Biesiadowskiego, bardzo niska, ponieważ jednak innych amatorów
niepodobna było znaleźć, a pieniądze były od razu niezbędne, umowę podpisano.
Jednocześnie Magda zwróciła się do kilku pośredników z propozycją sprzedaży
Karczówki.
Z tym wszystkim cały swój wolny czas musiała poświęcać interesom Ksawerego.
Ponieważ zaś w pertraktacjach, w podpisywaniu umów itp. musiała go nieraz zastępować,
otrzymała odeń odpowiednią plenipotencję.
Przyjęła ją wprawdzie niechętnie, chociaż był to dowód pełnego zaufania ze strony
narzeczonego, ale sama musiała przyznać, że z chwilą uznania za konieczność obecności
Ksawerego na wsi, niepodobna było przy każdej okazji wzywać go do Warszawy. I tak
przyjeżdżał co tydzień na sobotę i niedzielę.
Wówczas spędzali czas na nie kończących się omawianiach spraw bieżących...
– Doprawdy – krzywił się Ksawery. – Nie wyobrażam sobie, by takim językiem
przemawiała miłość pary narzeczonych.
– Cóż chcesz – wzruszała ramionami Magda. – Sam jesteś temu winien. Gdybyś myślał
więcej o przyszłości wtedy, gdyś jeszcze był sam...
– No, już nie strofuj mnie, Magduś, już dobrze, dobrze... Więc jak z tymi opasami?
I zdawała mu relację. Dzięki Biesiadowskiemu uzyskała to, że handlarze bydła z
Grójeckiego gotowi byli na niezłych warunkach lokować krowy, przeznaczone na rzeź, na
czas podpasienia w opróżnionych, z racji nieopłacalności gospodarstwa mlecznego, oborach
wysokoproskich.
Idące stąd i z innych pomniejszych źródeł wpływy nie uprawniały jednak do różowych
myśli. Trzeba było nieustannie czuwać, dreptać po bankach i urzędach, zabiegać o ulgi i
prolongaty, pilnować gotówki, by nie dostała się do rąk Ksawerego lub jego matki. Ci nie
umieli oszczędzać i należało ich do tego zmusić.
Po pewnym czasie Magda doszła do przekonania, że główną przyczyną rozrzutności
Ksawerego jest jego próżnowanie. Bynajmniej nie był z natury leniwy. Przeciwnie, gdy tylko
chciał się popisać lub po prostu nie miał kim się wyręczyć, potrafił pracować zawzięcie. Z tej
obserwacji bardziej, niż z konieczności ograniczenia wydatków wynikła dymisja pana
Pieczyngi i obu pisarzy prowentowych, a także pana Lisieckiego, który zarządzał młynem i
gorzelnią, a właściwie pobierał pensję za pół godziny dziennej roboty, gdyż gorzelany i
młynarz wystarczali w zupełności.
Najtrudniej poszło z panem Pieczyngą. Magda rozmawiała z nim tylko dwa razy.
Pomimo pozornej uprzejmości starego rządcy odczuła w jego tonie jakby lekceważenie i cień
pogardy dla siebie. Zasadniczo oboje dążyli do tego samego, lecz Pieczynga traktował Magdę
po trosze jak intruza.
Bardzo boleśnie dotknęło to Magdę. Z jednej strony żywiła doń sympatię, lecz z drugiej
rezerwa pana Pieczyngi uniemożliwiała okazanie już nie tylko sympatii, lecz nawet
przychylności. Dlatego w tych rozmowach przybrała ton zimny i może zanadto dźwięczący
poczuciem władzy.
– Mówimy o oszczędnościach – powiedziała w końcu. Czy pan znajduje, że mój
narzeczony nie potrafiłby samodzielnie prowadzić gospodarstwa?
– Przecież prowadzi – zauważył Pieczynga.
– Przy pańskiej pomocy. Ale czy dałby sobie radę sam?
Pan Pieczynga poczerwieniał:
– Ach, o to pani chodzi?... Zapewne. Uważam pana Ksawerego za bardzo zdolnego
rolnika. Sądzę też... Hm... Sądzę, że byłoby nawet wskazane... Ja... Tym bardziej, że ja dość
już jestem stary, by podlegać woli osób zbyt młodych i niedoświadczonych. Poza tym nie
lubię niewyraźnych sytuacji i chciałbym wiedzieć, czy mam posadę u pana Runickiego, czy
też u pani?
Sapał coraz głośniej i widocznie musiał bardzo panować nad sobą, by nie wybuchnąć.
– Oczywiście, że u pana Runickiego – spokojnie powiedziała Magda.
– To chwała Bogu – wstał z krzesła. – Zatem wiem, kogo mam słuchać, a teraz pozwoli
pani, że ją pożegnam.
– Żegnam pana – skinęła mu lekko głową i Pieczynga wyszedł z jej pokoiku hotelowego.
Tegoż wieczora zażądała od Ksawerego wymówienia Pieczyndze. Ksawery długo się
wahał i wykręcał. Przytaczał słuszne zresztą argumenty, twierdził, że nie można tak od razu
rozstać się z oficjalistą, który przez tyle lat był prawą ręką ojca i jego samego, z człowiekiem
tak zacnym i uczciwym.
Na wszystkie te argumenty Magda najprostszą i najskuteczniejszą znalazłaby odpowiedź.
Wystarczyłoby dać Ksaweremu do zrozumienia, że Pieczynga ośmielił się ją obrazić. Jednak
wolała nie stawiać sprawy na tej płaszczyźnie. Wiedziała zresztą, że i tak przeprowadzi to, co
postanowiła.
Zresztą pan Pieczynga przyjął wymówienie spokojnie. Jako rządca miał świetną opinię i o
takie, a nawet lepsze stanowisko nie było mu trudno. I tak poza tym zostawał w Wysokich
Progach do jesieni. Natomiast część służby pałacowej oraz zredukowani oficjaliści musieli
odejść zaraz. Na wypłatę zaległych od dawna poborów Magda podpisała umowę z impresario,
organizującym objazd trupy teatralnej po prowincji. Objazd miał trwać przez trzy miesiące, a
Magda uzyskała pokaźną zaliczkę, gdyż miała być główną atrakcją zespołu.
Pod wieloma względami krzyżowało to jej plany, lecz najbardziej chodziło przecież o
zdobycie koniecznej gotówki.
Na koniec czerwca ustalili z Ksawerym termin ślubu.
Magdzie nie zależało na przyspieszeniu ślubu. Jeżeli zgodziła się na tak bliski termin to
jedynie pod naciskiem niecierpliwości Ksawerego. Przed ostatecznym ustaleniem daty
zwlekała, jak mogła. Nie dla uzyskania czasu do namysłu. Na małżeństwo zdecydowała się
już dawno. Jeszcze zanim usłyszała zwierzenia Ksawerego. Podobał się jej przecież od
pierwszego spojrzenia. Tak właśnie wyobrażała sobie od lat pensjonarskich prawdziwego
pana: Dumny, wytworny, elegancki, przystojny brunet z siwiejącymi włosami, ziemianin,
prawie arystokrata, urodzony w pałacu, obracający się w najwyższych sferach. Gdy z biegiem
czasu poznawała go coraz bliżej, odkrywając jedne po drugich jego wady i śmiesznostki – nie
martwiła się nimi wcale. Raczej przeciwnie. Cieszyły ją, gdyż zmniejszyły dystans, który
dzielił aktorkę, zwykłą – co tu ukrywać – aktoreczkę od pana całą gębą. Zły stan jego
interesów również sprawiał Magdzie radość. Rozumiała doskonale, że znalazłszy pole do
działania dla siebie, że przez pomoc, dawaną Ksaweremu, jeszcze bardziej wyrównuje
istniejące różnice. Żeniąc się z nią, Ksawery nie robi już żadnej łaski. Wprawdzie dla niej,
znającej go tak dobrze, jak i jego położenie majątkowe, nie był już księciem z dawnych
marzeń, ale dla świata pozostanie nim zawsze ze swoim nazwiskiem, manierami, no i z
Wysokimi Progami, które dlatego właśnie należało ratować za wszelką cenę.
Zdawała sobie dokładnie sprawę ze swoich uczuć. Nie była w Ksawerym zakochana tak,
jak kiedyś w Bończy, ale przecież lubiła go szczerze. Z jego powierzchownością tak
efektowną, z jego trochę dziecinnym umysłem, z jego zaletami, no, i z Wysokimi Progami, z
pałacem, parkiem, z koligacjami i z pozycją towarzyską, gdyż – nie ukrywała tego przed
sobą, a nawet przed nim – bez tego wszystkiego nie byłby już tym, czym był dla niej: nie
byłby spełnieniem jej marzeń.
I nie chodziło Magdzie o bogactwo, o luksusowe próżnowanie, nawet nie o dostatek.
Przecież dążąc uparcie do realizacji swoich młodocianych celów życiowych, nie bała się ani
niewygód, ani przykrości, ani ciężkiej, wyczerpującej pracy. Spokój i dobrobyt miała w
domu, którego się wyrzekła. Bogactwa i wygody odrzuciła wraz z odrzuceniem oświadczyn
Biesiadowskiego, z pięknego, beztroskiego życia zrezygnowała, gdy nie przyjęła propozycji
dyrektora Stęposza i kilku podobnych. Gdyby nawet Ksawery nie kochał jej tak bardzo, jak
tego nieustannie dawał dowody, zgodziłaby się na to małżeństwo.
Jeżeli też próbowała je odwlec, to z myślą o zarobieniu jak najwięcej pieniędzy jeszcze
przed ślubem. Poza tym uważała za pożyteczne rozpowszechnienie się wiadomości o
"mezaliansie" Ksawerego wśród jego krewnych i znajomych.
– Niech oswoją się z tym – mówiła.
– To nierozsądne – protestował Ksawery – gdyby już raz klamka zapadła, nie mieliby o
czym gadać, a tak nawet nie wyobrażasz sobie, na co jestem nieustannie narażony.
– To nie po rycersku z twojej strony – śmiała się. Chcesz, bym i ja z tobą dzieliła te
przykrości? Przecież po "zapadnięciu klamki" spadnie to i na mnie.
O jednej przyczynie swego zwlekania nie wspominała narzeczonemu, o Mirze.
Wiedziała, że Ksawerego łączył z Mirą kilkuletni romans, że pani Mira dla niego rozwiodła
się z mężem. I w to jedno Magda nie chciała wnikać, chociaż Ksawery nieraz napomykał o
swoich, związanych z tym przykrościach. To już powinien był załatwić samodzielnie.
Mimochodem tylko zwróciła jego uwagę, że może przecież liczyć w tym na pomoc matki.
Magda nie chciała mieszać się w likwidację stosunku narzeczonego z panią Mirą głównie
dlatego, że w duchu, chociaż starała się to w sobie stłumić, całkowicie była po jej stronie.
Gdyby też nie zamierzała zostać żoną Ksawerego, uważałaby, że obowiązany jest ożenić się z
Mirą. Obejrzawszy jej fotografię i dowiedziawszy się o niej dość dużo, w gruncie rzeczy
dziwiła się Ksaweremu, że wybrał nie Mirę, może starszą i brzydszą, ale wykształconą, no i
panią ze swojej sfery.
Bezstronność Magdy jednak nie posuwała się zbyt daleko. Zbyt twarde było jej życie i
zbyt trzeźwo na świat patrzyła, by ustępować komukolwiek bodaj bezprawnie odebraną mu
pozycję.
Miała zresztą poważniejsze kłopoty. Pomimo zapewnień Ksawerego, że w jego rodzinie
zostanie przyjęta jak najserdeczniej, liczyła się przecież z czymś zupełnie odwrotnym. Zbyt
często w usposobieniu Ksawerego dostrzegała ślady świeżo przeżytych przykrości, o których
nic jej nie mówił. Nietrudno było domyślić się, że były to skutki niechęci Runickich do
zamierzonego małżeństwa syna.
Po pierwszej swej bytności w Wysokich Progach Magda nie umiała zorientować się w
nastroju pana Michała i pani Aldony. Zbyt była oszołomiona i podniecona swoją własną
sytuacją, by wyrobić sobie spokojny sąd. Odniosła szereg różnorodnych i często sprzecznych
wrażeń. Pan Michał wydał jej się lekceważąco uprzejmym, lecz i obojętnym. Pani Aldona
surową i nieprzystępną, potępiającą każdym spojrzeniem, a tylko przez grzeczność, lub raczej
przez miłość dla syna gościnną i miłą w stosunku do takiego intruza, za jakiego musiała
uważać Magdę.
Natomiast miny ciotek, kuzynek i innych ubogich krewnych rezydujących w Wysokich
Progach były wyraźnie nieżyczliwe, niechętne, prawie złe, z trudem maskowane
zdawkowymi uśmiechami.
Magda musiała kilka razy usłyszeć od Ksawerego, że "ci w ogóle się nie liczą", by
otrząsnąć się z uczucia zwykłego niemądrego strachu.
Nie łudziła się też, że najbliższa rodzina, to znaczy Runiccy z Zalotów i Holimowscy z
Radzieńca, nie przyjmą jej dobrze. Gdyby miała możność dowiedzenia się o ich nastrojach,
może by starała się w jakiś sposób pozyskać ich sobie. Niestety, jedynym źródłem informacji
był Ksawery, a ten wszystko rozmyślnie przedstawiał w różowym świetle.
Magda rozumiała, że jednak najpierw i głównie należy zdobyć przychylność pani Aldony.
Korzystając ze sposobności, że właśnie wypadały jej urodziny, wysłała do niej krótki, ale
bardzo serdeczny list zakończony wyrazami żalu, że nie może złożyć życzeń osobiście i
zawierający dyskretną aluzję, że przybyłaby do Wysokich Progów, gdyby wiedziała, że nie
sprawi tym przykrości.
Pani Aldona musiała nie wspomnieć synowi ani słowem o otrzymanym liście, gdyż
Ksawery nic o nim nie wiedział. Opowiadał tylko nazajutrz to, że matka była przybita w dniu
swoich urodzin. Od lat tego dnia odbywał się w Wysokich Progach tradycyjny wielki bal,
zaniechany w tym roku ze względów oszczędnościowych. Nie wiedział też widocznie o
zamierzonej wyprawie matki do Warszawy.
Dlatego też zjawienie się pani Aldony było dla Magdy zdarzeniem tak niespodziewanym,
że na pewno uciekłaby, gdyby tylko zdążyła. Nie miała wszakże na to czasu, gdyż w ślad za
pokojówką hotelową, meldującą przybycie Runickiej, w drzwiach ukazała się olbrzymia
postać.
Magda chciała pocałować ją w rękę, lecz pani Aldona zasłoniła się:
– O nie, niechże mnie pani nie postarza!... Pozwoli pani, że usiądę?
– Ależ proszę – podsunęła jej Magda najwygodniejszy fotel.
– Przepraszam – ciągnęła pani Aldona, zdejmując rękawiczki i zapalając papierosa –
przepraszam, że nie uprzedziłam pani o mojej wizycie. Zamiar przyjazdu do Warszawy
powzięłam dość nagle. I to w związku z pani listem.
– Z moim listem?... – uśmiechnęła się Magda, starając się opanować niepokój.
– Tak. Dziękuję pani za życzenia. Bardzo to miło z pani strony. Czy... Czy mój syn ma
dziś przyiechać? Pani na pewno, wie...
– Wery?... Dziś chyba nie.
– O, to doskonale. Będziemy miały czas pomówić o różnych rzeczach. Pani kocha mego
syna?
– Tak, proszę pani.
– Nie dziwię się – z uznaniem przytaknęła pani Aldona. – Wcale się nie dziwię. Chłop,
jak dąb. Bary takie w biodrach wąski, a te oczy!... To się nazywa mężczyzna. Czasami żałuję,
że jestem jego matką. W przeciwnym razie dla takiego mężczyzny straciłabym głowę i dużo
ponadto... Cha...cha...cha...
Śmiała się głośno i szeroko, nie spostrzegając zdumienia Magdy.
– Przyzna mi pani rację – mówiła dalej. – W dzisiejszych czasach coraz mniej takich
mężczyzn, mężczyzn, że no!
Słowo "mężczyzn" wymawiała tak soczyście i z takim smakiem, że Magda aż
zarumieniła się.
– Zapewne – bąknęła.
– On musi być pierwszorzędny w łóżku, co? – przymrużyła oko pani Aldona.
– Tego nie wiem – z naciskiem powiedziała Magda.
– Jak to? Dlaczego?
– No, bo jestem jego narzeczoną, nie kochanką...
– Co pani mówi! – rozłożyła ręce Runicka i z najwyższym zdumieniem wpatrywała się w
Magdę. – Jak to? Ani razu?
– Ani razu.
– I wytrzymała pani?... Świat się kończy. Albo... Albo pani jest taka sprytna?... Nie, nie
wierzę! Żeby mój Wery dał się tak za nos wodzić? Świat się kończy!...
Znowu wybuchnęła niepohamowanym śmiechem. Jej olbrzymi biust wznosił się w
gwałtownych porywach, policzki pod warstwą różu zaróżowiły się naprawdę, szerokie
zmysłowe wargi odsłoniły dwa rzędy równych silnych zębów, a oczy, rzeczywiście
wspaniałe, wprost jarzyły się radością.
Nagle w jednym mgnieniu spoważniała i powiedziała surowo.
– Musicie zerwać. Pani przecież rozumie, że wasze małżeństwo nie miałoby żadnego
sensu?
– Jestem przeciwnego zdania – równie poważnie i zimno odpowiedziała po chwilowym
namyśle Magda.
– Naraża pani i jego, i siebie na niezliczone przykrości. Czy zdaje pani sobie sprawę z
tego, że jej fach, a tym bardziej fach pani ojca... Tylko proszę mnie źle nie zrozumieć. U mnie
snobizm nie wchodzi w grę. Trzeba jednak liczyć się z ludźmi. Przynajmniej o tyle, o ile.
Rozumie pani?... A poza tym druga strona medalu, z czego wy, z czego ja i mój mąż, z czego
my wszyscy będziemy żyli?... Ksawery może ożenić się bogato i jeżeli pani...
– ...Dobrze mu życzy – dokończyła Magda z wymuszonym uśmiechem, – jeżeli dobrze
życzę, mam zrezygnować z małżeństwa, czy tak?...
– Oczywiście. Podobacie się sobie? Bardzo pięknie. Będę na pewno ostatnią z tych,
którzy mogliby coś mieć przeciw temu. Kochajcie się na zdrowie, ale po co małżeństwo?...
Nie przyjechałam tu, by robić sceny, grozić odmową błogosławieństwa czy podobnymi
głupstwami. Po prostu chcę pani przemówić do rozsądku. I jestem przekonana, że
porozumiemy się.
– I ja jestem tego pewna. Cóż?... Rezygnuję.
Rozłożyła ręce i wstała. Pani Runicka aż przeraziła się łatwością odniesionego sukcesu:
– Mówi pani serio?
– Najzupełniej. Rezygnuję, oczywiście, pod tym warunkiem, że Ksawery nie przez panią
zrobi mi tę propozycję, lecz osobiście.
– Ależ, broń Boże! – zerwała się pani Runicka. – Daję pani słowo, że Wery o niczym nie
wie...
– Jak to, więc pani bez jego wiedzy zwraca się do mnie, byśmy we dwie, poza jego
plecami rozstrzygnęły o jego przyszłości?... Nie, proszę pani. Nie uważam, bym miała do tego
prawo. Owszem, najlojalniej zakomunikuję mu żądanie pani...
– Broń Boże – przerwała z niepokojem pani Aldona – chyba nie chce pani poróżnić syna
z matką! Zaklinam panią, ani słowa o mojej bytności. Zaklinam! Chciałam, by inicjatywa
zerwania wyszła od pani, ale skoro... skoro oboje chcecie popełnić szaleństwo, ja umywam
ręce. Wszyscy razem pójdziemy pod kościół z pudełkiem od sardynek. Trudno.
Dyszała ciężko i nerwowymi ruchami obciągała kostium, opinający jej obfite kształty.
– Nie będzie tak źle, proszę pani – pojednawczo odezwała się Magda.
– Ach! – machnęła ręką pani Aldona.
– Zapewniam panią. Jeżeli pani pozwoli, zaraz to udowodnię.
I nie czekając na zgodę pani Runickiej, wzięła ze stołu paczkę papierów, nad którymi
siedziała przez cały ranek.
– Widzi pani – mówiła – oto list z Banku Wschodniego. Zgadzają się czekać przez
dalszych osiem miesięcy. A tu mam umowę na wydzierżawienie stawów, tu zaś zestawienie...
I zaczęła szczegółowo wyliczać przewidywane wpływy, konieczne wydatki, streszczała
umowy, układy, sypała cyframi, sumowała pozycje oszczędności.
Pani Runicka słuchała w milczeniu, ziewnęła kilka razy ukradkiem, a gdy Magda
zamierzała sięgnąć po nową paczkę papierów, zatrzymała ją:
– Niech się pani nie trudzi. Doprawdy, dosyć...
– Więc widzi pani, że nie jest wcale tak źle? – z poczuciem zwycięstwa zapytała Magda.
– Moja droga – odpowiedziała z uśmiechem pani Aldona. – Ja się na tym nic, ale to nic
nie rozumiem. I przyznam się, że pojąć nie mogę, skąd pani zna się na tych sprawach?
– Nie znałam się wcale, ale skoro trzeba było...
– Dziwna z pani dziewczyna. Hm... Że też się pani chce!? Od tego głowa może rozboleć.
Szalona dziewczyna. Zamieniać lekkie i wygodne, beztroskie życie na taką mordęgę...
– Myli się pani. Życie aktorki nie jest wcale lekkie ani beztroskie.
– No, przynajmniej swobodne. Mężczyzn ma się do wyboru, ile dusza, a raczej ile ciało
zapragnie – zaśmiała się znowu pani Aldona – no, niech mi pani powie, czy aktorzy są tacy
perwersyjni?...
– Ależ, proszę pani – zgorszyła się Magda.
– Nie powiem, przysięgam ci, nie powiem Ksaweremu ani słowa. Możesz przecież być
szczera z przyszłą świekrą, oni wszyscy są zboczeńcami?... Taki, na przykład, Demkowski?
Przepiękny kawał mężczyzny. Uda jak stal. Co?... Taki musi kobietę zmiażdżyć, zgnieść?...
Wspaniały samiec!... Przyznaj się, miałaś z nim romans?...
Magda z przerażeniem przyglądała się jej i zdołała tylko zaprzeczyć ruchem głowy.
– Na ogół mężczyźni są zanadto wstydliwi – ciągnęła pani Aldona poufale, nie
spostrzegając zmieszania Magdy – wstydliwość taka, przyznaję, ma pewien smaczek,
nieprawdaż? Rola gorszycielki musi pociągać każdą wyrafinowaną kobietę. Ale ja osobiście
uwielbiam rozpasanie, nawet wyuzdanie. Wery jest, jak myślę, istną dziewicą, cha... cha...
cha... Nie cierpi nawet rozmowy o swoich przeżyciach erotycznych. To nic, będzie go pani
szkolić. Jestem przekonana, że zrobi pani z niego mistrza. Ale uwaga! Rezerwuję dla siebie
prawo do szczegółowych, do najszczegółowszych sprawozdań. Mnie, moja droga, nie
potrzebuje się pani krępować...
Przymrużyła figlarnie oko i dodała z przekonaniem:
– Ja pasjami to lubię, pasjami!...
Magda milczała, w najwyższym stopniu zgorszona. Nieraz za kulisami, czy wśród
koleżanek słyszała najbardziej nieprzyzwoite rozmowy, słowa ordynarne, tłuste anegdoty, ale
w sposobie mówienia o tych rzeczach pani Aldony było coś tak żenującego, tak przejmująco
bezwstydnego, że aż musiała ugryźć się w język, by nie odpowiedzieć jakimiś ostrymi
słowami.
Cały szacunek jaki nie tyle żywiła, ile chciała żywić dla matki narzeczonego, stał się teraz
niepodobieństwem. Po wyjściu pani Aldony, która pożegnała Magdę namowami do
"nieodkładania przyjemności na noc poślubną", sprzeczne i męczące uczucia doszły do głosu.
Więc takie są te prawdziwe wielkie damy?... Ich wyniosłość i dobre maniery są zatem
jakąś bezwartościową dekoracją, jak inflacyjne banknoty w portfelu Ksawerego. A przecież
pani Aldona jest hrabianką z domu, wychowana w klasztorze aż za granicą, pochodzi z jednej
z najstarszych i od wieków znakomitych rodzin.
Bończa kiedyś mówił:
– Trzeba od szeregu pokoleń przyzwyczaić się do swego wielkopaństwa, by móc sobie
pozwolić na największy luksus, to jest na publiczne pokazywanie, że się jest świnią. Jeżeli
odważy się na to człowiek nowy, niedostatecznie przeświadczony o swojej absolutnej
niezależności od opinii, to go ludzie jako świnię ze wzruszającą konsekwencją zarżną na
kiełbasy.
Nie, Magda nie brzydziła się panią Aldoną. Uważała ją tylko za rozwydrzoną, starzejącą
się kobietę, nawet dość miłą, ale wymagającą pobłażliwego traktowania swoich dziwactw.
W każdym razie po tej rozmowie Magda czuła się pewniej na własnych nogach.
Przekonała się, że już liczyć się nie potrzebuje. Bezsprzecznie, miała silniejszą od nich
pozycję i sama czuła się silniejsza. Coraz wyraźniej zdawała sobie sprawę, że i Ksawery już
teraz w Wysokich Progach nic nie ma do decydowania, że nieświadomie, ale dobrowolnie
wyrzekł się tego prawa na rzecz przyszłej żony.
Im bliżej jednak czuła się osiągnięcia celu, tym bardziej w jej oczach malała sama
wartość tego celu. Zbyt łatwo ustępowały przed nią trudności, zbyt lekko usuwały się
przeszkody. Przyszłość wprawdzie była ich jeszcze pełna, ale w Magdzie znikła już wszelka
obawa. Wiedziała, że je przezwycięży.
Z całkiem też inną miną przyjechała po raz drugi do Wysokich Progów. Ani śladu nie
pozostało w niej z dawnej tremy. Przeciwnie. Trzymała się z godnością, niemal wyniośle
wobec rezydentów, wobec służby z pewnością siebie przyszłej pani, a wobec państwa
Runickich z prawie poufałą serdecznością.
Nazajutrz wyjeżdżała na tournee i była to wizyta pożegnalna, a jednocześnie przedślubna.
Ślub bowiem mieli wziąć w Krakowie, gdzie zespół Magdy zatrzymywał się na kilka dni.
Ksawery był zachwycony metamorfozą Magdy. Wodził za nią oczyma, a gdy znaleźli się
sami, powiedział:
– No, winszuję ci. Teraz już wyglądasz, jak pani Ksawerowa Runicka z Wysokich
Progów.
Magda zaśmiała się:
– Czy to ma być szczyt wszelkiej wartości?
Odczuł w jej słowach ironię i trochę się obraził.
– Zapewne. Nie jest to tyle, co powiedzmy Radziwiłłowa z Nieświeża, ale upewniam cię,
że niejedna kobieta... hm... nie traktowałaby tego tak lekko...
– Ja też nie traktuję lekko. Przeciwnie. Ciężko mi z tą twoją drażliwością. No, a teraz
chodźmy obejrzeć pokoje, które nadadzą się dla letników.
W zachowanej na razie przed panią Aldoną tajemnicy Ksawery we wszystkim lubił
tajemniczość – po dłuższych sprzeciwach i grymasach, zgodził się na projekt Magdy
urządzenia, wzorem wielu innych dworów, letniego pensjonatu w Wysokich Progach.
Inspekcja pałacu nie dziwiła nikogo, gdyż wszyscy przypuszczali, że chodzi o wybór
apartamentu. Dopiero wieczorem Ksawery po długim chrząkaniu oświadczył matce, że
postanowił urządzić pensjonat.
– Jest to obrzydliwe – zakończył – ale niestety konieczne. Obliczyliśmy z Magdą, że da to
najlepszy zbyt na produkty i około siedmiu tysięcy wpływu.
Pani Aldona wbrew obawom Magdy ucieszyła się:
– Ależ świetnie! Będzie przynajmniej wesoło. Tylko uwolnijcie mnie od zajmowania się
letnikami. Mogę im dotrzymywać towarzystwa, grać w bridge'a, ale nie prowadzić
gospodarstwo.
– O nie, tym zajmie się pani Mikcińska – wtrącił Ksawery.
– Po co? – spojrzała nań Magda – ja sama to poprowadzę!
– Tego nie chciałbym – skrzywił się – będą to nasze miodowe miesiące.
– Więc cóż z tego? Ty przecież i tak będziesz musiał pilnować robót w polu, a ja
próżnować nie zamierzam.
Rzecz została rozstrzygnięta. Chodziło jeszcze o jedno. Poza pokojami gościnnymi i
pokojami służby, która miała być przeniesiona na folwark, wypadało do kompleksu
letniskowego zaliczyć gabinet pana Michała, ze względu na sąsiedztwo łazienki.
Uzyskanie na to jego zgody wydawało się niepodobieństwem. Pani Aldona aczkolwiek
ucieszyła się sposobnością dokuczenia mężowi, zapewniała, że nie odstąpi on swego gabinetu
za żadne skarby. Ksawery nie chciał zwrócić się z tym do ojca w obawie, że usłyszy odmowę,
która poderwałaby tylko jego autorytet pana domu.
Wobec tego do biblioteki na górę poszła Magda. Zapukała i weszła. Pan Michał zerwał
się zakrywając nagą szyję kołnierzem szlafroka, chciał wycofać się do sąsiedniej sypialni,
lecz Magda zatrzymała go prawie przemocą:
– Wcale nie patrzę na pański strój. Zresztą to moja wina. Wtargnęłam tu bez uprzedzenia.
– Najmocniej panią przepraszam – wciąż zakrywał się pan Michał – wyglądam chyba
okropnie.
– Bynajmniej. Wygląda pan bardzo miło i po domowemu. A ja mam do pana interes.
Zjawiam się jako delegatka.
– O! Aż tak oficjalnie? – zaśmiał się pan Michał – a ja, niepoprawny zarozumialec,
łudziłem się, że to wizyta całkiem spontaniczna.
Magda rozejrzała się po pokoju:
– Boże, ile tu książek! A to owe pańskie rękopisy. Czy to wszystko o rewolucji
francuskiej?
– Wszystko – uśmiechnął się.
– Szkoda, że ja jestem taka sobie głupiutka gąska westchnęła – zresztą, pan na pewno i
komuś mądrzejszemu nie pozwoliłby przeczytać swoich prac?
– Cóż znowu!... A czy panią interesuje ten temat?
– Szalenie – wysiliła pamięć – zwłaszcza współzawodnictwo Dantona z Robespierrem.
To takie potężne.
Była kiedyś na jakiejś sztuce o Wielkiej Rewolucji i trochę pamiętała z tego.
Pan Runicki lekko dał się pociągnąć za język. Posiadał moc materiału anegdotycznego i
tym rzeczywiście zainteresował Magdę. Zdumiewało ją przy tym, że o tych ludziach, dawno
umarłych, mówił z taką żywością, jakby opowiadał ploteczki o najbliższych znajomych.
Drwił nawet z ich śmiesznostek, dowcipnie akcentował różne dwuznaczniki, całkiem zresztą
niewinne, czasami zniżał poufnie głos, jakby się obawiał, że pani Vosier lub Ivetta Bertanon,
o których opowiadał, mogą podsłuchiwać pod drzwiami. Magda wtrącała swoje okrzyki
zdumienia i pytania zawsze w porę.
Miała swój własny system, swoją metodę prowadzenia rozmowy ze starszymi panami.
Metoda ta była niezawodna, a polegała na mieszaninie naiwnego podziwu i prawie dziecinnej
kokieterii. Starsi panowie przepadali za taką okazją do przekonania się, że są jeszcze po
trochu mężczyznami, a że poza tym młode i ładne oczy widzą w nich studnię mądrości i
piramidę wiedzy. Była to metoda łatwa, a Magda wyspecjalizowała się w niej jeszcze za
czasów swoich codziennych sjest kawiarnianych z dyrektorem Balzerem, z prezesem
Godzińskim i resztą.
I pan Michał pod tym względem nie różnił się od nich. Ożywił się, rozruszał, sypał
dowcipami, zakończył zaś serią bardzo zgrabnych komplementów, wśród których, jak Magda
z góry przewidywała, nie zabrakło i tradycyjnego u wszelkich "tatusiów" zapewnienia, że
szkoda, że jest stary, bo gdyby nie był stary, byłby młodszy, a wtedy – wiadomo.
– Można by pomyśleć – zastanawiała się kiedyś Magda – że każdy starszy pan za młodu
był masowym zdobywcą serc.
Teraz ostrożnie przystąpiła do rzeczy. Oczywiście to okropne, ale musi wrócić już na dół,
wrócić z pomyślnym rezultatem swojej misji. Chodzi o gabinet. Pan Michał i tak prawie go
nie używa, pracując zawsze w bibliotece, a gabinet będzie potrzebny dla letników. Nie teraz.
Za tydzień, za dwa, może za trzy.
Musiała po kolei wyjaśnić plany pensjonatowe i uzyskała zgodę wraz z zapewnieniem, że
dla niej gotów wyrzec się nawet sypialni i zamieszkać choćby w stajni.
– Pan jest bardzo, bardzo dobry – ściskała na pożegnanie jego rękę – ale mnie będzie pan
przeklinał, bo później, po ślubie będę często pana nudziła. Pan tak cudownie opowiada!
Ksawery odprowadził nazajutrz Magdę do Warszawy. Mieli tam różne zakupy. Jeszcze
przed jej wyjazdem na tournee należało obejrzeć i wybrać różne dodatkowe sprzęty do
pokojów, przeznaczonych na pensjonat.
Zespół aktorski wyjeżdżał z Dworca Głównego późnym wieczorem i Ksawery
odprowadził Magdę, ale tylko do poczekalni, wstydził się świecenia swoją obecnością wśród
tej hałastry. Magda nie brała mu tego za złe, chociaż nie zdołał przed nią zamaskować
istotnych pobudek twierdzeniem, że nieraz sam urządzał w restauracjach przyjęcia dla
aktorów. Rozumiała, że wtedy występował w charakterze fundatora, teraz zaś, pomimo
wszystko byłby, jak równy między równymi, tylko narzeczonym jednej z aktorek.
Nie brała mu tego za złe jeszcze i dlatego, że sama od dnia zaręczyn przybrała
półświadomie nowy ton wobec koleżanek i kolegów, a nawet wobec dyrektorów. Po trochu
traktowała ich z góry, a swoją pracę jako czysto zarobkową rzecz, jako przykrą konsekwencję
faktu, że ona, przyszła pani Wysokich Progów, chwilowo znalazła się w trudnościach
materialnych. Zresztą i wśród nich, w tym swoim dotychczasowym otoczeniu, dostrzegała
inny stosunek do siebie. Cieplejszy, życzliwszy, bardziej wersalski. Przestawała być rywalką,
wychodziła bogato – jak wierzono – za mąż, w związku z czym można było liczyć kiedyś w
razie potrzeby na drobne pożyczki, a w każdym razie na splendor, wynikający z
przyjacielskiego "tykania" jaśnie pani.
Myśląc o swoim rozstaniu z życiem teatralnym, Magda nie odczuwała ani odrobiny żalu.
Naprawdę nic jej z tym światem nie łączyło. Był dla niej tylko etapem, stopniem, szczeblem,
przedsionkiem do uplanowanej przyszłości. W marzeniach już od dawna porzuciła teatr, a i
obecna jego rzeczywistość była dla niej na wskroś nieważka, przypadkowa. Ogarniało ją
przerażenie na myśl, że jej małżeństwo z Ksawerym mogłoby się rozchwiać. Byłby to cios,
którego znieść już by nie potrafiła.
Dlatego właśnie dość łatwo zgodziła się na nieodkładanie ślubu do czasu zakończenia
tournee. Nie mogła jednak zerwać kontraktu i ślub musiał się odbyć nie w Warszawie, lecz w
Krakowie i to skromnie, bez welonu, bez orszaku, bez wesela.
Ciężko przyszło Magdzie zrezygnować z takiego wspaniałego ślubu, o jakim marzyła od
dziecka. W wyobraźni chwila ta, przeżywana po tysiąc razy, wyglądała tak pięknie. Niestety,
rozsądek kazał inaczej. Pomijając już kwestię tournee, należało ograniczyć się do cichego
ślubu z dwóch względów. Po pierwsze wystawna ceremonia i wesele kosztowałyby szalone
sumy, a po wtóre, nie wiadomo było, czy i jak zareagowaliby na zaproszenie znajomi,
sąsiedzi i krewni Ksawerego.
Toteż ślub odbył się cichy, w małym kościółku krakowskim.
Ponieważ trupa teatralna musiała tu czekać trzy dni na oswobodzenie sali, aktorzy mieli
wolny czas, a Magda swoje trzy "miodowe" dni i trzy miodowe noce.
Ksawery przyjechał rannym pociągiem w niedzielę, a odjechał w środę. Czas ten spędzili
razem, nie rozstając się ani na chwilę. Ksawery w rezultacie zaklinał Magdę, by mu pozwoliła
zostać dłużej, lecz pomimo tego, że sama również bardzo by tego pragnęła, wyprawiła go do
domu, a odprowadzając na dworzec, tak zajęta była pożegnaniem, że Ksawery wskoczył do
pociągu już w biegu.
W dniu ślubu otrzymali tylko jedną depeszę: od pani Aldony:
"Oboje z ojcem przesyłamy Wam, drogie dzieci, najserdeczniejsze życzenia szczęścia i
rodzicielskie błogosławieństwo – stop – niech Wery przywiezie mi od Metera takie
rękawiczki jak przed dwoma laty, koniecznie żółte – stop – Wasza matka".
Więcej nikt o dacie ślubu nie wiedział. Życzenia od kolegów przyjęła sama Magda, gdyż
udział w tej ceremonii Ksawerego pociągnąłby za sobą konieczność urządzenia kolacji, czyli
zarówno koszty, jak i przerwę w od dawna przez oboje upragnionej samotności.
ROZDZIAŁ VI
Dwór w Zalotach ani rozmiarami, ani wyglądem nie mógł się równać z pałacem
wysokoproskim. Był to długi parterowy dom z facjatami i z kilkoma oszklonymi gankami,
przykryty stromym gontowym dachem, gęsto łatanym i niesymetrycznie upstrzonym
kominami. Ze wszystkich stron przyrastały doń różne przybudówki, częściowo tynkowane i
bielone wapnem, częściowo świecące nagimi belkami byle jak ociosanymi. Przed domem był
wprawdzie duży trawnik z bukietem jodeł w środku, ale zapuszczony, porosły łopianami i
ostem, pstrzący się kretowiskami. Swobodnie wałęsały się po nim kury i gęsi, wylegiwały się
na słońcu psy, wywracały kozły dzieci służby folwarcznej, a stale pasł się niski brzuchaty
osioł, na pół wyleniały ze starości i ślepy na jedno oko. Alejka wjazdowa i objazd pokryte
były nigdy nie naprawianym brukiem z okrągłych kamieni, miejscami powyrywanych. Garby
i wyboje, a po lada deszczu kałuże o niewiadomej głębokości upiększały i inne alejki, kręto
biegnące za dom, gdzie od razu zamykał się dziedziniec folwarczny już wcale nie brukowany,
a otoczony ze wszystkich stron zabudowaniami gospodarskimi. Pod ścianami leżały tu
pordzewiałe obręcze, połamane pługi, jakieś kłody i wielkie kupy gnoju. Dopiero dalej
rozciągał się stary cienisty sad, warzywniki, a za nimi grunty orne i łąki. Tak wyglądały
Zaloty, gdy w upalne niedzielne popołudnie młodzi państwo Runiccy przyjechali tu z
pierwszą wizytą.
Magda oczom nie chciała wierzyć. Słysząc tyle o gospodarstwie stryja Marka, wiedząc,
że "na pieniądzach siedzi", pojąć nie mogła, by ten zapuszczony dwór mógł być jego własną
siedzibą. W ogóle poza Wysokimi Progami nie widziała jeszcze ani jednej siedziby
ziemiańskiej i nie wyobrażała sobie, by tak to mogło wyglądać.
Nie zastali nikogo. Bosa dziewucha, z kosmykami żółtych włosów, wymykających się
spod kwiecistej chustki, przyjęła ich na progu oświadczeniem, że "jaśnie pana tylko patrzeć",
bo pojechał na grochy, a jaśnie panienki "to w sadzie, czy w lesie, rozmaicie i kto ich wie".
Wobec tego Ksawery kazał stangretowi nie wyprzęgać, podjechać w cień i czekać,
tymczasem zaś pokazywał Magdzie stryjowskie gospodarstwo. Pokazywał z dumą, widząc jej
rozczarowanie:
– Co, Magduś, nie wszędzie jest tak, jak u nas? – pytał ukontentowany.
– Ależ tu całkiem, jak u biednego chłopa!
– Brak potrzeb kulturalnych.
– Zdumiewające.
– Czy ty wiesz, Magduś, że tu nie tylko elektryczności, ale nawet łazienki w całym domu
nie ma!
– Więc w czymże się myją?
Zaśmiał się:
– W razie ostatecznej potrzeby w balii.
– Żartujesz?!
– Broń Boże. W balii, w cebrzykach. Latem kąpią się w tym jeziorku, coś je widziała
przed lasem. A potem tutaj nie zabawimy długo, bo oni z kurami spać idą. Stryj nie lubi
sztucznego światła, bo jego zdaniem lampa psuje wzrok, no i nafta jest droga. Stary jest
skąpy.
Obeszli dom naokoło i usiedli na ganku, gdzie stało kilka koszykowych foteli i kilka
zydlów zbitych z sosnowych z lekka oheblowanych desek. Roje much unosiły się nad stołem
na krzyżakach, na których pozostały jeszcze resztki okruszyn po obiedzie.
Z wnętrza wybiegła siwa, drobna staruszka, straszliwie zaaferowana, sepleniąc
powtórzyła prawie dosłownie to, co już usłyszeli przed kwadransem od służącej i, ukłoniwszy
się kilka razy, znikła w sieni.
– To klucznica, Michalinka – objaśnił Ksawery i nagle spochmurniał.
Fakt, że Michalinka nie zaproponowała ani herbaty, ani owoców, nie mógł być bez
znaczenia. Nie prosiła nawet, by czekali. Przeciwnie, pomimo zaaferowania z całym
naciskiem podkreśliła, że "nie wiadomo, kiedy wrócą".
Mogło to znaczyć, że stryj i kuzynki umyślnie ulotnili się z domu, spodziewając się
wizyty, której... której może przyjąć nie chcieli.
Wybierając się do Zalotów, Ksawery przewidywał i taką ewentualność. Wprawdzie dwie
młodsze kuzynki na pewno nie miały w głębi duszy nic przeciw Magdzie, ale decydował tu
przede wszystkim stryj Marek i jego pupilka Janka. Ona tu właśnie była od śmierci matki
panią domu i, pomimo stosunkowo niedużej różnicy wieku, miała wielki wpływ na siostry.
– Czekamy jeszcze dwadzieścia minut – spojrzał Ksawery na zegarek – jeżeli do tego
czasu nikt nie wróci...
Nie dokończył, gdyż właśnie w bocznej alei rozległ się tętent szybkiego kłusa i zza
zakrętu ukazał się rosły szpak z lekko anglezującą amazonką na grzbiecie. Z odkrytą głową, z
jasnoblond włosami ostrzyżonymi po męsku i z opaloną na brąz cerą wyglądała na młodego
chłopaka.
– To Ruta – powiedział Ksawery – ładna, prawda? I jak trzyma się w siodle!
I Ruta ich dostrzegła:
– Hop, hop!... – krzyknęła ku nim. – Uwaga!...
I z miejsca przechodząc w galop, okrążyła trawnik, zawróciła ostrym łukiem i ruszyła
wprost na pasącego się w środku osła. Jeszcze chwila, poderwała szpaka i pięknym susem
przeskoczyła żywą przeszkodę. Potulny osioł nie zwrócił na to żadnej uwagi, a Ruta
roześmiana i zadyszana zeskoczyła z siodła przed gankiem.
– Klasa, co? – zawołała i, nie czekając potwierdzenia, odwróciła się, by włożyć w usta
dwa palce i gwizdnąć tak przeraźliwie, aż szpak przysiadł na zadzie.
W tejże chwili z krzaków wybiegł chłopiec stajenny i zabrał konia. Ruta weszła na ganek,
ściągnęła z rąk duże skórzane rękawice i, rzuciwszy je wraz z pejczem na stół, wyciągnęła
rękę do Magdy:
– Runicka – powiedziała po prostu. – Na imię mi Ruta. Wery, czy mogę do niej mówić
"na ty"?
– Ależ bardzo mi będzie przyjemnie – zaczerwieniła się Magda.
– No, to musimy się pocałować – orzekła Ruta i rozległy się dwa głośne cmoknięcia, po
czym panna nadstawiła policzek Ksaweremu i jednocześnie krzyknęła w otwarte drzwi: –
Pić!... Pić!...
W długich butach, spodniach i w angielskiej bluzce z szafirowym krawatem wyglądała
prawie po męsku. Tylko pełen wdzięku owal twarzy, dziewczęco świeża cera i szafirowe oczy
z nieprawdopodobnie długimi rzęsami zaprzeczały temu wrażeniu. Za to ruchy miała ostre,
szybkie, zawadiackie.
Słyszałam, że jesteś bardzo ładna – mówiła do Magdy z taką swobodą, jakby się znały od
lat. – Dziekan mi mówił. Spotkałam go za Rydzynką. Byliście wczoraj na nieszporach?...
Zachwycał się tobą, ale ty jesteś, naprawdę, wspaniała. Jeździsz konno?
– Prawie nie.
– Dopiero ją uczę – wtrącił Ksawery.
– Ty ją uczysz? Daj spokój!... Magda, on zrobi z ciebie manekina. Ja cię nauczę. Chcesz,
zaraz spróbujemy... Każę ci osiodłać "Mitrofana". Spokojny, jak cielę.
– Ależ, Ruta, – skrzywił się Ksawery – nie pojedzie przecież w wizytowej sukni.
– To prawda – przyznała. – O, już niesie ten ślimak ten żółw. Prędzej, ślamazaro!
Dziewczyna w chustce potknęła się na progu i postawiła przed Rutą emaliowany dzbanek
z wodą i blaszaną kwaterkę.
– Uch, gorąco – otarła Ruta usta wierzchem dłoni. Nie ma, jak zimna woda na taki upał.
Zgrzałam się, jak stary pies. Gdzie ojciec?...
– Jeszcześmy go nie widzieli – odpowiedział Ksawery. – Podobno pojechał na grochy.
– A tak. Nawet widziałam z daleka jego bryczkę. Czy pani, to jest czy ty uprawiasz jakieś
sporty? – zwróciła się do Magdy.
– Trochę pływam i trochę próbowałam się ślizgać.
– Ruta uprawia wszystkie sporty – zauważył Ksawery.
– To prawda – potwierdziła. – Narty, biegi, koszykówka, szermierka, nawet boks. Wery,
nadstaw buzię! Pokażę twojej żonie klasyczny prawy sierpowy.
– Dziękuję – zasłonił się rękami.
Wybuchnęła śmiechem:
– Ale najlepiej lubię hippikę. Cóż może być rozkoszniejszego, jak wziąć dobrego konia
między nogi! To mi frajda!
Zaczęła opowiadać o swoim treningu do jesiennych konkursów hippicznych, w których
na pewno zdobędzie pierwsze miejsce, jeżeli ojciec pozwolił jej stanąć. Magda przyglądała
się Rucie z podziwem. Zakurzone buty z cholewami, niewymanicurowane ręce, ani nawet
spocone czoło nie zmniejszały jej uroku. Raczej przeciwnie, podkreślały bujność, żywość i
śmiałość tej młodziutkiej, bo niespełna osiemnastoletniej panienki. Nie wyobrażała sobie, by
tak wyglądać mogła wychowanica klasztoru...
Tymczasem nadjechał ojciec, tęgi i przy swoim średnim wzroście tak barczysty, że był
prawie kwadratowy. Gęste siwe włosy, czarne wiechciowate brwi i szpakowate, krótko
przystrzyżone wąsy, na tle czerwonej kwadratowej twarzy, nadawały mu wyraz surowy,
niemal zagniewany. W maciejówce i w butach z cholewami, w tabaczkowym wytartym gęsto
cerowanym ubraniu przypominał raczej ogrodnika z warszawskich przedmieść, lub ekonoma
niż właściciela dużego majątku. Pomimo pozorów surowości i nadętej miny, słynął z
dobroduszności i z humoru. Magda zdążyła już nasłuchać się o nim wielu opowiadań, w
których podrwiwano wprawdzie ze sknerstwa pana Marka, ale przebaczano mu to przez
wzgląd na różne zalety.
Wszystkie obawy Ksawerego, jak się okazało, były bezpodstawne. Pan Marek przyjął
Magdę niezbyt wprawdzie serdecznie, ale z nienaganną uprzejmością. Rutę wysłał zaraz po
siostry, a sam zaczął mówić o gospodarstwie, o urodzajach, o podatkach i cenach. Jego
wymowa była też oryginalna: ze szczególnym upodobaniem zaciągał z chłopska, lekko
"mazurząc" i gęsto wtrącając zwroty czysto wiejskie.
Magdzie przyglądał się z ukosa, lecz z jego spojrzenia trudno było wymiarkować, co o
niej sądzi. Z tym wszystkim był jakby odrobinę zakłopotany.
Dopiero, gdy Magda wtrąciła uwagę o opłacalności pomidorów, zwrócił się wyraźnie do
niej:
– To niedobra moda. Te wszystkie nowości do niczego nie doprowadzą. Jakże to pani
kalkuluje?
Czując się trochę, jak na cenzurowanym, ale znając rzecz już gruntownie, Magda mówiła
szybko i pewnie, przytaczając cyfry, obliczając ceny, koszta dostawy itd. Pan Marek słuchał
uważnie i w końcu zawołał:
– A skądże pani zna się na tym?!
– Skoro zostałam żoną ziemianina – zaśmiała się.
– No, tak – pokręcił głową – ale ja pani powiem, że względem tych to pomidorów,
kalafiorów i podobnych rzeczy, to za rok, dwa wszyscy rzucą się na nie i ceny spadną na łeb,
a co wtedy?... Tymczasem zboże...
– Na zboże wszyscy od dawna się "rzucili" – wtrąciła przekornie – i dlatego takie mamy
ceny.
– Sztuczki, łaskawa pani, sztuczki – upierał się pan Marek – wyścig za nowościami.
Właśnie nadeszła najstarsza z panien Runickich, Janina. Mogła mieć niespełna
trzydziestkę i na nią wyglądała. W letniej skromnej sukni z szarego płótna i w żółtych
sandałach bez obcasów była trochę może niezgrabna, lecz jej jasna, dziwnie spokojna twarz,
okolona zaplecionymi i upiętymi na głowie warkoczami, koloru prawie popielatego,
przyciągała wzrok swoją wspaniałą pięknością. Tylko zbyt duże piersi i krótka szyja przy
podniesionych ramionach psuły to wrażenie. Również ręce miała brzydkie, grube i ciężkie z
krótkimi palcami. Poruszała się wolno, jakby z jakąś ceremonialnością.
– Moja córka, Janina – przedstawił Marek.
Podały sobie ręce i Janina powiedziała niskim głębokim altem:
– Bardzo mi przyjemnie panią poznać.
– I ja się bardzo cieszę – próbowała opanować się Magda – tyle o pani słyszałam
dobrego.
– To chyba nie w Wysokich Progach – uśmiechnęła się.
– Owszem. Przecież pani słynie jako świetna gospodyni i jako wybitna działaczka wśród
ziemiaństwa. I ja liczyłam, bardzo liczyłam na to, że zechce mnie pani niejednego nauczyć,
bo jestem przecież mieszczką i na wielu rzeczach jeszcze się nie znam.
– A czy to interesuje panią? – z dość chłodnym zdziwieniem podkreśliła Janina.
– O tak – przyszedł Magdzie na pomoc Ksawery – nie możesz sobie nawet wyobrazić,
Janko, co ta Magda wyprawia.
I zaczął chwalić się zdolnościami gospodarskimi żony z takim ferworem, że aż ta musiała
go mitygować.
– W takim razie dostałeś, mój drogi, żonę, na jaką chyba nie zasłużyłeś.
Pomimo wyraźnego przytyku, Ksawery z właściwą sobie umiejętnością wszystko obrócił
w żart. Magda jednak widziała, jak w kieszeni zaciska pięści. Nie cierpiał Janiny, a ich
niechęć, jak to Magda zauważyła, była obustronna.
Tymczasem nakryto stół zgrzebnym, lecz pięknie haftowanym obrusem i podano
podwieczorek: ciastka, sucharki, pierniki, a do tego kilka gatunków marmolad i konfitur.
Przed Ksawerym i przed Magdą służąca postawiła filiżanki z herbatą, reszta towarzystwa,
domowi, pili mleko.
– A cóż się dzieje z Astrą? – zapytał Ksawery, wskazując na wolne miejsce.
– Maluje nad sadzawką – wyjaśniła Janka.
– Nie wspomniałeś nic o tym, że panna Astra jest też malarką – odezwała się Magda.
– Jest wszystkim, tylko nie tym, czym trzeba – zmarszczył brwi pan Marek i czym
prędzej zmienił temat, zaczynając mówić o czymś innym.
Magda wiedziała, że w Zalotach uważano Astrę za "zakałę rodziny". Zresztą nie bez
powodów. Astra, mając jeszcze lat dziewiętnaście, to jest przed sześciu laty, uciekła z domu,
a gdy ją po dłuższych poszukiwaniach odnaleziono w Paryżu, okazało się, że wyszła za mąż
za jakiegoś niebieskiego ptaka i występuje jako chórzystka w operetce. Na szczęście
małżeństwo dało się unieważnić i Astra wróciła do ojca. Jednak nie na długo, gdyż
pokłóciwszy się o jakieś głupstwo wstąpiła w Warszawie do szkoły pielęgniarek. Innym
znowu razem skompromitowała rodzinę, występując jako kandydatka na " miss Polonię",
czyli zabiegając o tytuł najpiękniejszej Polki w konkursie, urządzonym przez jedno z pism.
Poza tym w całej okolicy głośno było o jej romantycznych przygodach. Wszakże szczyt
osiągnęła, zorganizowawszy wiec komunistyczny w jednym z sąsiednich miasteczek.
Wpakowano ją wtedy do ciupy i tylko dzięki poruszeniu "nieba i ziemi" udało się ocalić ją
przed procesem i skazującym wyrokiem. W Wysokich Progach nazywano Astrę histeryczką i
Magda sama gorszyła się bardzo, słuchając opowiadań o jej wybrykach. Tym niemniej
ciekawa była ją poznać, tym bardziej, że plotkowano również, jakoby Ksawerego łączyły
kiedyś z Astrą bliższe stosunki, chociaż sam Ksawery żarliwie temu zaprzeczał. Panna Astra
okazała się przystojną, wysoką i dobrze zbudowaną panną. Przyszła pod koniec podwieczorku
i siadłszy naprzeciw Magdy, zaczęła ją wypytywać o różnych aktorów, malarzy,
kompozytorów i o stosunki teatralne, w których orientowała się świetnie.
– Ostatnimi czasy – mówiła Magda – nie miałam z tym środowiskiem wiele wspólnego.
Rumieniła się przy tym i usiłowała skręcić w jakiś inny temat, gdyż jak najprędzej
chciałaby zapomnieć sama o swojej teatralnej przeszłości, a zwłaszcza iż dziko brzmiały
szczegóły z tej przeszłości w tym starym dworze i to podczas pierwszej wizyty.
Astra jednak zdawała się nie spostrzegać intencji Magdy, a w pewnym momencie
wypaliła:
– Jakże się miewa uroczy Kamil Bończa?
Magda zbladła i wzruszyła ramionami:
– Nie wiem.
– Ale rozstaliście się, zdaje się, nie tak dawno? On podobno szalenie się w pani kochał.
Tak, Bończa jest czarujący. Sama przepadałam za nim...
Astra zaczęła wyliczać zalety Bończy, a na zakończenie powiedziała:
– Nie ma pani pojęcia, jak zazdrościłam pani!
Ksawery siedział jak na szpilkach, purpurowy aż po białka. Wreszcie wybuchnął: –
Przestań, Astro, to nas nie interesuje.
Spojrzała nań ironicznie i chciała powiedzieć coś złośliwego, lecz poczciwa Ruta
uratowała sytuację:
– Wiecie co? – zawołała. – Chodźcie do stajni, pokażę wam piękną klacz, którą świeżo
kupił mi ojciec! Chodźmy, chodźmy!
Wszyscy skwapliwie skorzystali z tej sposobności, ale Astra też poszła z nimi i zaraz
wzięła Magdę pod rękę:
– Właściwie powinnam być z tobą po imieniu, jeżeli nie masz nic przeciw temu. Nazywaj
mnie Astrą.
– A ty mnie Magdą.
– Świetnie. Moje prawdziwe imię jest Zofia, ale wybrałam sobie szwedzkie Astrid. To
ładniej brzmi. Prawda?...
– Ślicznie – potwierdziła Magda, pomału odzyskując równowagę.
– Widziałam cię wiele razy na scenie i uważam, że szkoda cię na żonę dla takiego snoba i
mydłka, jak mój kochany kuzynek. On nawet nie jest zły, tylko dziwnie ciasny i porządnie
głupi.
Magda obejrzała się, a stwierdziwszy, że nikt ich nie może słyszeć, odezwała się
pojednawczo:
– Przykro mi, że masz tak złe zdanie o Werym. Zapewniam cię, że...
– Ach – przerwała Astra. – Nie broń go przede mną. Znam doskonale jego zalety. Chyba
nie ukrywał tego przed tobą, że był moim kochankiem?... No, nie przerażaj się – wybuchnęła
śmiechem – Kiedyś miałam taki kaprys, ale moje kaprysy nie powtarzają się. Co ci jest?
Magda odwróciła głowę. Zrobiło się jej niewypowiedzianie przykro.
– Przecież nie miałaś go za dziewicę – ironicznie zaśmiała się Astra.
Magda nic nie odpowiedziała, korzystając z tego, że właśnie doszli do stajni i połączyli
się z resztą towarzystwa. Jednak z trudem udawała dobry humor do końca wizyty.
Oczywiście, nie odczuwała zazdrości. Nie miała do niej żadnego prawa, jak i do przeszłości
Ksawerego w ogóle. Nawet nie umiała sobie sprecyzować, o co ma żal do niego.
W każdym razie oboje wracali z Zalotów pochmurni. Ksawery bąknął coś o tym, że nie
cierpi atmosfery, panującej w domu stryja i umilkł.
W miejscu, gdzie droga do Wysokich Progów skręcała z szosy i wchodziła w aleję,
zatrzymał konie:
– Przejdźmy się, dobrze? – zwrócił się do Magdy i, nie czekając na jej odpowiedź, kazał
stangretowi odjechać.
Magda domyśliła się od razu, że będzie ją indagował o Bończę. Dotychczas nigdy o nim
nie wspomniał. W ogóle na temat przeszłości Magdy nie było między nimi mowy. Zdawał się
wręcz unikać czegokolwiek, co by mogło zakłócić jego spokój. Więcej, bo ilekroć Magda, a
zdarzało się to kilka razy, próbowała zacząć zwierzenia, które uważała za swój obowiązek,
Ksawery zawsze zagadywał ją byle czym. Teraz jednak, idąc ze spuszczoną głową i nie
podnosząc oczu, zapytał:
– Jak... Jak było z tym... no, z tym Bończą?
– Przecież wiesz – powiedziała cicho.
– Nic nie wiem – uciął.
A po chwili dodał:
– Nie wiem, lecz sądzę, że mam prawo wiedzieć.
– Ma się rozumieć... Sądziłam jednak, że przynajmniej słyszałeś o tym. Nie była to żadna
tajemnica.
– Jeżeli nie była, to dlaczego nie mówisz wprost, tylko kluczysz?! – hamował
podniecenie.
– Nie kluczę. Żyłam z Bończą.
– Ach tak!
– Ale było to już dawno. Przed półtora rokiem zerwaliśmy.
Ksawery zaśmiał się krótko.
– Miła historia, psiakrew.
– Nie tylko nie miła, lecz bardzo przykra. Postąpił ze mną dość brzydko, ale... mniejsza o
to.
– Wcale nie mniejsza – wybuchnął – może to w twoim świecie takie rzeczy uważają za
drobiazgi! Psiakrew! Właściwie powinienem wybić tego łajdaka szpicrutą po pysku, a potem
zastrzelić, jak psa.
Magda milczała.
– Tylko ja, doprawdy, nie wiem, co z takim fantem zrobić. Przecież byłoby śmieszne,
żeby Ksawery Runicki stawał do pojedynku z jakimś... Aktorzyną!... Psiakrew!... A poza tym
diabli wiedzą z... iloma podobnymi typami musiałbym się pojedynkować!...
– Wery! – zawołała z wyrzutem.
On jednak zbyt był wzburzony:
– No, tak! Skądże ja mogę wiedzieć! Jakież ja mam gwarancje!? Któż by ci tam zabraniał
mieć bodaj stu kochanków, kto wie, może nawet jakichś żydziaków, no tak, żydziaków!...
Wśród aktorów jest tego dużo. Wybór co się zowie! Nie mam żadnej gwarancji!...
– Owszem, masz.
– Jaką? – zawołał z szyderstwem.
– Ja ci mówię.
– Ach! – machnął ręką.
– Więc nie wierzysz mi? – zatrzymała się, a w jej głosie zabrzmiała groźba. – Nie
wierzysz?
Ksawery opanował się i przygryzł wargi.
– Moja droga – wycedził. – Przyznasz sama, że w tym świecie teatralnym romans to tak,
jak chleb z masłem. A ja później narażony jestem na wysłuchiwanie w domu mego stryja
podobnych rzeczy o mojej żonie.
– Więc po co ożeniłeś się ze mną?!... Nikt cię do tego nie zmuszał. Przeciwnie. Pozwolę
sobie przypomnieć, że to ja zrywałam z tobą i to nie raz. Czemuś nie skorzystał z wygodnej
okazji?
– Magduś, przecież ja cię kocham! – zawołał z największym oburzeniem.
– I dlatego mnie obrażasz?... Tak?... A potem, jeżeli teatr jest tak zdemoralizowany, że
romans jest chlebem powszednim, to jakże jest, mój drogi, z tobą? W domu twego stryja
podobnych rzeczy i ja wysłuchałam swoją porcję.
– Jak to?
– Astra przyznała się mi, żeście nie ograniczyli się do kurtuazyjnych uczuć!...
– Astra jest histeryczką. To wariatka.
– Więc miałeś romans z wariatką. Ale sądzę, że nie byłeś zupełnie w porządku, narażając
swoją żonę na podobne zwierzenia dawnej swojej kochanki. Tym bardziej, że nie żałowała
dość... krytycznej opinii o tobie.
Ksawery zaciekawił się:
– Cóż ta rozwydrzona gęś mogła mówić?
– Powiedziała, że jesteś snobem.
– Nie widzę w tym nic dyskwalifikującego – wzruszył ramionami. – Po Astrze mogłem
się spodziewać czegoś więcej.
– Nie obawiaj się, było i więcej.
– Więcej nasza noga w Zalotach nie postanie – uniósł się. – W ogóle wizyty to prawdziwa
męczarnia.
– Największą męczarnią jest nie wiedzieć, czego się chce i nie mieć odwagi przyjąć na
siebie odpowiedzialności za to, co się zrobiło.
– Co przez to chcesz powiedzieć?
Magda wzięła go za rękę:
– Przez to chcę powiedzieć, że jeżeli jeszcze raz urządzisz mi taką ordynarną scenę –
natychmiast wyjadę i nie zobaczymy się więcej.
– Magduś!
W jego tonie było tyle szczerego wyrzutu, że powtórzyła już znacznie łagodniej.
– Wyjadę natychmiast.
– Więc ty mnie nie kochasz? Wcale nie kochasz?
– Owszem. Tylko kocham cię takim, jakim powinieneś być, jakim cię poznałam. To
znaczy, przede wszystkim dobrze wychowanym. Jeżeli twoje wychowanie pozwala ci
opanować różne przykre strony twojej natury, te strony, których nie znam i poznawać nie
zamierzam, to między nami będzie zgoda. Jeżeli zaś nie raczysz trzymać w cuglach...
– Już dobrze... dobrze... kochana Magduś, Magdulo, Dusinko...
Objął ją i pocałunkami zmusił do milczenia. Dzięki swojej wybornej tresurze
towarzyskiej umiał zmienić temat i nawet wyrazem twarzy nie przypomniał świeżo
przebrzmiałej awantury. Jednak Magda nie zapomniała o niej. By zaś na przyszłość oduczyć
Ksawerego od podobnych wybuchów, zaraz po przyjściu do pałacu oświadczyła, że boli ją
głowa i nie zeszła na kolację.
Uważała za konieczne trzymanie Ksawerego ostro. Inaczej pozwalał sobie zbyt wiele.
Natychmiast po każdym straszeniu pokorniał i stawał się serdeczniejszy. Pod tym, jak i pod
wielu innymi względami był bardzo dziecinny. Ile razy Magda nie była z niego zadowolona,
usiłował śmiesznie naiwnymi sposobami wpłynąć na poprawę jej humoru. Wówczas zjawiał
się czasem umazany smarami, by przekonała się naocznie, że sam poprawiał którąś z maszyn,
a jeszcze częściej mobilizował matkę, a nawet ojca. Zacny pan Michał, do którego Magda
szczerze się przywiązała, zjawiał się wówczas u niej, zakłopotany narzuconą mu
dyplomatyczną misją i zaczynał rozmowę o rewolucji francuskiej. Lubiła zresztą te rozmowy,
sama często zaglądając do pana Michała.
Tym razem jednak staruszek nie dał się oderwać od swoich papierów i przyszła pani
Aldona. Siedziała przy tym jak na szpilkach, gdyż na dole czekał na nią inżynier Barski, jeden
z letników, młody jeszcze chłopak, który, według zapewnień pani Aldony, kochał się w niej
na zabój.
Toteż po kilku zdaniach świadczących, że spełnia posłannictwo "podtrzymywania
małżeńskiego szczęścia syna", pani Aldona zwróciła rozmowę na zalety męskie inżyniera
Barskiego.
Magda jeszcze nie zdążyła przyzwyczaić się do sposobu mówienia świekry i jej
zwierzenia wywoływały w Magdzie prawie wstręt. Tym bardziej, że pani Aldona wręcz
lubowała się w soczystości określeń, a rzeczy z prawdziwą pasją lubiła nazywać po imieniu.
W tym wszystkim jednak było sporo jakiejś dziecinnej śmiałości, jakiegoś naiwnego
tupetu.
W stosunku zarówno do Ksawerego, jak i do jego rodziców, Magda odczuwała jakby
potrzebę opiekowania się nimi, niczym dziećmi, które cieszyły się tym, że ktoś za nie myśli, a
jednocześnie wykorzystywały lada sposobność, by uniknąć kontroli i palnąć byle głupstwo.
Wystarczyło, by w ręku Ksawerego znalazły się jakieś pieniądze, a z całą pewnością albo
kupował coś zbędnego, albo regulował te rachunki, które jeszcze mogły czekać. Znowuż pani
Aldona, pod wpływem chwilowego kaprysu rozdawała służbie i komu się dało prezenty, albo
wydawała dyspozycje sprzeczne z zarządzeniami Magdy, której przecież z taką radością
przekazała na samym wstępie tytuł i rolę pani domu. Zacny pan Michał natomiast nie umiał
się pogodzić z faktem obecności letników. Wystarczyło, by pod jego oknami, gdzie wspaniale
operowało słońce, usadowiło się kilka osób i zaczęła się głośna rozmowa, a zaraz posyłał
służącego z prośbą o ciszę. To zaś zrażało ludzi, dobrze płacących i mających prawo do
korzystania z wiejskiej swobody. Interwencja Magdy serdeczna, ale stanowcza skutkowała
tylko na krótki czas.
Rodzice Ksawerego polubili ją szczerze, a on sam nie pomijał okazji do
zamanifestowania swojej miłości. Pomimo to Magda czuła się w Wysokich Progach obco. Na
początku nie umiała zdać sobie sprawy z przyczyn tego uczucia. Sądziła, iż wynika ono z
obcości samego terenu, z obcości codziennych spraw i trybu życia w pałacu. Stopniowo jak
zaznajamiała się coraz gruntowniej ze wszystkim i koncentrowała w swym ręku władzę.
Wiedziała, że jest tu panią nie tylko z nazwy.
A jednak sama musiała wmawiać to sobie. Musiała wmawiać, gdyż traciła pewność
siebie. Dlatego może traktowała służbę zbyt oschle, a w stosunku do rezydentów była zanadto
zapobiegliwa. Natomiast z ich strony odczuwała wyraźny chłód, pokryty wprawdzie
obrzydliwą usłużnością i nadskakiwaniem, ale nie dający się zamaskować. Patrzyli na nią, jak
na intruza. Każdy jej ruch, każdy krok, każde słowo było nieustannie krytykowane,
oczywiście przy niej wyłącznie szpiegującymi spojrzeniami, ale po kątach wiecznymi
szeptami i ironicznymi uśmieszkami.
Magda znienawidziła ich wszystkich i wreszcie wypowiedziała im otwartą wojnę: panią
Mikcińską usunęła od zarządzania spiżarnią i kuchnią, ciotce Olesi odebrała drób, panu
Suchobłockiemu piwnicę. Krótka burza, jaka z tego powodu wynikła, posłużyła Magdzie za
pretekst do usunięcia darmozjadów, jak ich wyraźnie przed Ksawerym nazywała, w ogóle z
Wysokich Progów, a przeniesienia pani Miechowiczowej do facjatki przy gorzelni. Wśród
pozostałych rezydentów zapanował strach, natomiast służba stała się wobec nowej pani
jeszcze bardziej zdyscyplinowana i jeszcze głębiej niechętna.
Któregoś dnia Magda, przechodząc pod oknami kuchni, usłyszała głos lokaja:
– ...Czego się po rzeźniczce spodziewać – mówił – jej się w głowie od tego państwa
przewróciło. Chamskie nasienie...
– Tak, jaśnie panią to trzeba się urodzić – potakiwał kucharz. – Zobaczycie, że i dziedzic
jej długo nie wytrzyma.
– Żeby ją prędzej przepędził.
Magda odeszła jak najciszej i przez pół godziny płakała w swojej sypialni.
Pierwszym odruchem było zemścić się, wydalić natychmiast!... Albo jeszcze lepiej:
powtórzyć wszystko Ksaweremu, by nahajem ich obił i wyrzucił. Jednak później przyszła
refleksja: pensja lokaja zalegała od przeszło dwóch lat, a kucharza od prawie trzech.
Trzeba było zacisnąć zęby i udawać, że się przyjmuje za dobrą monetę owe pełne
szacunku "Słucham jaśnie panią"...
Nie rozumiała, pojąć nie mogła, czego ci ludzie od niej chcą, co mają przeciw niej?...
Przecież odkąd ona objęła tu rządy, nie spotkała ich żadna krzywda, nie było wypadku, by
usłyszeli od niej słowo niegrzeczne, jeden rozkaz nieuprzejmy. Nie pogorszył się stół służby,
a zwiększyły się dochody pod postacią napiwków letników. Poza tym zaczęli regularnie
otrzymywać bieżące pensje!... Za co jej nienawidzili?...
Na pytanie to nie umiała znaleźć odpowiedzi, a widziała jednocześnie, że i służba
folwarczna spoglądała na nią lekceważąco.
Cóż mogła na to poradzić?... Pozostawało zacisnąć zęby i robić swoje. Roboty zresztą
było tyle, różnorodnych obowiązków wzięła na siebie tak dużo, że gdy wieczorem kładła się
do łóżka, zasypiała natychmiast, nie mając czasu na gorzkie rozmyślania, a budzono ją o
wschodzie słońca. Wówczas też zawsze spotykała Ksawerego, wracającego od wydawania
obroków. Nieco później oboje jedli śniadanie, potem rozstawali się aż do południa: on jechał
w pole, ona obliczała udój, ekspediowała mleko, jarzyny i drób do Grójca i Warszawy,
wydawała dyspozycje, pilnowała wydawania produktów na cały dzień dla robotników, dla
służby, dla letników i kurników, była w ogrodzie i w sadzie, przy parniku i w kuchni, w
młynie i w wędzarni, z grubą książką pod pachą, z książką pękatą od rachunków, raportów,
notatek i karteluszków. W początkach swych rządów wysokoproskich ten nawał cyfr i danych
napełniał ją przerażeniem. Zdawało się jej, że nigdy nie zorientuje się w tym chaosie.
Stopniowo jednak wszystko stawało się coraz przejrzystsze, coraz zrozumialsze, bardziej
logiczne i łatwiejsze do zapamiętania. Codziennie notowane liczby przemawiały dobitniej,
kształtując się w perspektywie wydatków i dochodów. Umiała już nie tylko pytać, lecz i
wypytywać, nie tylko przyjmować od podwładnych sprawozdania, lecz i poddawać je
krytyce. Znikły dawne uśmiechy służby, która podrwiwała sobie z pani dziedziczki, nie
wiedzącej, co to jest osypka i nie umiejącej odróżnić jęczmienia od pszenicy, a kurzych jaj od
kaczych. Także kucharz nauczył się z biegiem czasu, że pani dziedziczka zupełnie dobrze
orientuje się w ilościach potrzebnej mąki, masła, czy cukru.
Kiedy około dziewiątej zaczynały terkotać w kredensowym dzwonki, Magda już tam była
i osobiście kontrolowała tacki ze śniadaniami, ekspediowane do pokoi letników. A
wszystkiego trzeba było dopatrzeć samej, by każdy dostał to, czego chciał, i nie za dużo, ani
niezbyt skąpo. I tak były ustawiczne narzekania, pretensje, grymasy. Nieraz musiała
wysłuchać słusznych i niesłusznych zażaleń, a pamiętać o każdym, by nie zrazić nikogo.
Nawet czyszczenia ubrań doglądała czasami, a później wpadała na obowiązkową pogawędkę
do matuni, jak nazywała, na jej własne życzenie, panią Aldonę. Słuchała jej zachwytów i
westchnień, jej wybuchów śmiechu i narzekań, udając zainteresowanie, a jednocześnie
skupiając myśli, by czegoś nie zapomnieć. Później inspekcja sprzątania i przygotowania do
lunchu, audiencje dla interesantów, rozmówki z letnikami, którzy chcieli i mieli prawo "czuć
się jak w gościnie", wreszcie lunch, przygotowania do podwieczorku, wyznaczenie dla
letników koni pod wierzch i do bryczek, rachunki, obiad o siódmej, dyspozycje, chwila
wytchnienia i twardy, kamienny sen. Tak szły dni za dniami, dni ciężkiej jednostajnej pracy.
Lecz nie zrażała się do niej Magda. Przeciwnie, polubiła ją, znajdując podnietę nie tylko w
stale wzrastających dochodach, lecz i w podziwie Ksawerego, który nie znajdował wprost
słów zachwytu dla "swojej jasnej pani".
– Cudo ty moje – całował ją po rękach – jakiż ja skarb w tobie znalazłem.
– No, nie przesadzaj – rumieniła się.
– Powiadam ci, że wszyscy sąsiedzi będą mi ciebie zazdrościć. Nie ma takiej drugiej pani.
– No, no, – reflektowała go. – Weź choćby twoją kuzynkę, Jankę Runicką z Zalotów.
– No tak – krzywił się – ale ona nic poza tym nie widzi w życiu.
– A ja? – zapytywała ze smutnym uśmiechem.
– Ty? – oburzał się – ty masz mnie, który cię uwielbia, który przez ciebie i dla ciebie jest
szczęśliwy.
– Naprawdę, Wery? – pytała drżącym głosem.
– Jakże możesz wątpić!
– Zbrzydłam – uśmiechała się – patrz, cera mi się popsuła, i włosy ściemniały, i ręce
zrobiły się szorstkie.
– Nie, nieprawda – porwał ją na ręce – jesteś najpiękniejsza, najcudowniejsza, jedyna.
I wylew czułości kończył się gorącymi uściskami, a później rozkoszną, półprzytomną
nocą, której ujemną stroną było to, że wykradała za słodką wprawdzie cenę, ale wykradała
kilka godzin tak niezbędnego odpoczynku.
Ksawery dotrzymał przyrzeczenia i do rozmowy o Bończy nie wracał. Jednak ilekroć
napomknął paru słowami o teatrze, stawał się pochmurny i znikał na resztę dnia z pałacu. Gdy
go później pytała, gdzie był, zbywał ją zdawkowymi informacjami:
– Miałem interes w Grójcu.
Albo też:
– Byłem w Karczówce.
Wiedziała, że nie mówił prawdy, chociaż nie sprawdzała tego ani u stangreta, ani u
nikogo z letników. Wśród tych było kilka młodych i ładnych kobiet, wyraźnie polujących na
Ksawerego. On jednak w stosunku do nich zachowywał tylko konieczną uprzejmość, chociaż
sam o niektórych mówił, że są interesujące. Magda znała go już dość dobrze, by być spokojną
o jego wierność, przynajmniej w Wysokich Progach. Na pewno zaś nie bywał w żadnym z
sąsiednich majątków, gdyż plan wizyt ułożony wspólnie, plan, do którego Ksawery, jak do
wszelkich formalności towarzyskich, przywiązywał aż przesadne znaczenie, nie mógł być
pokrzyżowany ani naruszony. Po bytności w Zalotach następnej niedzieli pojechali do
wujostwa Holimowskich do Radzieńca. Był to dom i ludzie zupełnie innego pokroju, niż w
Zalotach. Wuj Tomasz, ongi członek rosyjskiej Rady Państwa, lubował się we
wspaniałościach. Dlatego pałac, według jego wskazówek wybudowany z czerwonej
patynowanej cegły, miał przypominać zamek średniowieczny i sterczał dwiema okrągłymi
basztami z dość wysokiego wzgórza, z daleka przypominając kościół, a z bliska pruski
dworzec kolejowy, wewnątrz zaś sprawiał wrażenie muzeum. Pan Tomasz, puściwszy za
młodu wcale pokaźną fortunę i straciwszy rodowe dobra na Litwie, ożenił się z córką jednego
z najbogatszych bankierów warszawskich, wówczas słynną pięknością i olbrzymiego posagu,
panną Haliną Goldblum, kupił Radzieniec i tu osiedlił się wraz z żoną i dwiema siostrami.
Młodszą, Aldonę, której organicznie nie znosił, wydał za Michała Runickiego z Wysokich
Progów, starszą, Klementynę, zatrzymał u siebie, powierzając jej rządy domu. Było publiczną
tajemnicą, że pani Halina nie tylko nie miała żadnego prawa głosu, nie tylko była raz na
zawsze odsunięta od obowiązków reprezentacji, lecz dzięki płochliwemu usposobieniu nawet
nie pokazywała się gościom.
– Moja żona jest niedysponowana – mimochodem wyjaśniał pan Tomasz tym, którzy, nie
będąc poinformowani o istotnych obyczajach Radzieńca, zaczynali od konwencjonalnego
pytania o szanowną małżonkę.
Wygalowany odźwierny przy bramie, herby i dziewięciopałkowe korony na liberiach, na
portyku, na porcelanie i srebrze, pozamykane wysokie okna, stare zbroje w hallu, cisza prawie
kościelna, wszystko to zrobiło na Magdzie onieśmielające wrażenie.
Ksawery usiłował zachowywać się swobodnie i nadrabiał miną, lecz też nie był w swoim
sosie.
Czekali dobre dziesięć minut, zanim otworzyły się drzwi i na progu ukazał się gospodarz.
Bardzo wysoki, raczej szczupły, o białej bezbarwnej twarzy, z sinawymi workami pod
oczyma, prawie łysy, mógł mieć około siedemdziesiątki, lecz pomimo to trzymał się prosto,
wyniośle i wytwornie, a jego ciemne ubranie leżało na nim zadziwiająco świetnie.
– Dzień dobry, drogi wujaszku – przywitał go Ksawery. – przywiozłem przedstawić ci
moją żonę.
Pan Holimowski, nie spiesząc się, umieścił w lewym oku monokl i, przyjrzawszy się
Magdzie uważnie, wyciągnął do niej rękę:
– Miło mi panią poznać – powiedział sucho.
Magda nie mogła wydobyć ani słowa z zaciśniętego gardła.
Ratując sytuację, Ksawery zaczął zachwycać się parkiem i pałacem radzienieckim,
zapewniając, że ile razy tu przyjeżdża, zawsze nowy ogarnia go zachwyt.
– Proszę – wskazał fotele pan Tomasz i sam usiadł dopiero wtedy, gdy Magda zajęła
miejsce.
– Jakże miewają się panie?... – odezwał się.
– Dziękuję ci. Są zdrowe. Przypuszczam, że przekonasz się o tym osobiście. Wkrótce już
zejdą.
Magda zauważyła, że Ksawery przyjął tę zapowiedź z ulgą.
– Cóż kochany wujaszek porabia? – zapytał już swobodniej.
– Starzeję się, to wszystko – z bladym uśmiechem odpowiedział pan Tomasz i zwracając
się do Magdy, dodał: – Gdy się jest tak bardzo młodą, niepodobna zrozumieć tego słowa.
– Każdy wiek ma swoje dodatnie strony – zaryzykowała Magda.
– Zapewne. Doświadczenie, prawo, lub przynajmniej pretensje do szacunku... Tak... tak...
Jakże podoba się pani nasza okolica?
– Nie znam jej prawie wcale. Tak pochłania mnie praca, że...
– Nie może sobie wujaszek wyobrazić – pospieszył na pomoc czujny Ksawery – jak
Magda pracuje. Istny szał!
Starzec kiwnął głową:
– Owszem, słyszałem. Bardzo to chwalebne. Kursują już legendy o pani rządach u mego
siostrzeńca. Nareszcie w Wysokich Progach znalazł się ktoś, kto nie myśli o wyrzucaniu
pieniędzy za okno. Słyszałem, że szukacie amatora na Karczówkę?
Ksawery przybladł z lekka i zaprzeczył:
– Zastanawiałem się nad tym, ale to już dziś nieaktualne.
– Czyżby? – podniósł brwi pan Tomasz z niedowierzaniem.
Magdzie przyszło na myśl, że może on kupiłby Karczówkę i dlatego powiedziała:
– Jeżeli znalazłby się dobry kupiec...
– Więc jednak?... Przed kilku dniami był u mnie dyrektor Banku Wschodniego z
Warszawy, pan Stęposz. Wspomniał zaś, że pani pertraktowała z nim co do sprzedaży
Karczówki.
– Magda? – zdziwił się Ksawery.
– Wspomniałam panu Stęposzowi o tym w rozmowie, tak, między innymi – pospiesznie
dodała Magda.
Rzeczywiście, będąc w Warszawie przed paru tygodniami, odbyła z dyrektorem
Stęposzem wielką naradę w sprawie Karczówki, lecz umyślnie zataiła to przed Ksawerym,
który z niewiadomych powodów był zazdrosny o Stęposza. Ani przypuszczała, że w tak głupi
sposób wyda się to właśnie w Radzieńcu. Układała też w głowie cały plan uspokojenia
Ksawerego, lecz pan Holimowski niespodziewanie zaczął znowu:
– Pan Stęposz jest dla pani pełen uznania, a nawet zachwytu. Urodę pani dzięki niemu
poznałem już w samych superlatywach, zanim uzyskałem obecnie sposobność stwierdzenia,
że nie ma w nich odrobiny przesady.
Znowu włożył monokl i patrzał na Magdę spokojnym, zimnym, ale łakomym okiem.
– O, pan jest zbyt łaskaw – bąknęła.
Tymczasem nadeszły panie. Najpierw żona pana Tomasza, pani Halina, drobna, siwa
staruszka o smutnym uśmiechu na bardzo zwiędłej i zniszczonej twarzy, i panna Klementyna.
Tę Magda poznałaby sama od razu. Była bardzo podobna do pani Aldony, tylko jeszcze
tęższa od niej. Tylko głos i sposób mówienia miały całkiem różny. Panna Klementyna cedziła
słowa z jakimś kamiennym spokojem, jakby czytała patetyczne kazanie, lub recytowała
zdania od dawna nauczone na pamięć. Na pierwszy już rzut oka nietrudno było stwierdzić, że
pogłoski o jej despotyzmie i surowości w najmniejszym stopniu nie zawierają przesady.
Wyniosłość, pewność siebie i duma biły z jej twarzy, rękę wyciągnęła do Magdy w taki
sposób, że niepodobna było tej ręki nie pocałować.
Podczas, gdy pani Halina usiadłszy skromnie w kąciku wielkiej kanapy, wciąż milczała,
rzucając nieśmiałe spojrzenia, to na męża, to na gości, panna Klementyna zaczęła od
zgromienia siostrzeńca:
– Mój drogi, nie byłeś łaskaw spełnić swojej obietnicy. Miałam nieostrożność pożyczenia
twojej kochanej matce wzorów do haftu, ale sądziłam, że skoro ona w dalszym ciągu jest
niedostatecznie poczytalna, przynajmniej ty dopilnujesz, by przedmioty pożyczone zostały mi
na czas zwrócone, jak to obiecałeś. Widocznie jednak odziedziczyłeś po swojej matce
systematyczność godną pożałowania. Ponieważ tedy nie chciałabym zwracać się do policji,
bądź łaskaw zająć się osobiście tą sprawą.
– Jeżeli pani pozwoli – odezwała się Magda – zaraz jutro odszukam u mamy te wzory i
odeślę.
– Dziękuję pani, moje dziecko, ale to obowiązek pani męża. Między nami mówiąc,
dziwię się pani, że może pani wytrzymać w tym domu wariatów...
– Zostaw to – skrzywił się Tomasz.
– Ależ tak – oburzyła się – w domu wariatów. Moja siostra pod tym względem jest warta
tego nieszczęśliwego Michała. Nieprawdaż, Halino?
Staruszka przestraszona zatrzepotała powiekami i niezliczone fałdki jej policzków
zakłębiły się, jakby niespokojnym żuciem.
– Zapewne – szepnęła ledwie dosłyszalnie i rozbiegane jej okrągłe czarne oczy nabrały
jeszcze więcej wyrazu bezradności.
Panna Klementyna zdawała się samym spojrzeniem pastwić nad bratową i napawać się
przewagą swojej siły. Magdzie nie wiadomo dlaczego przypomniał się Edmund Kamionka,
czeladnik w jatce, który przez druty pułapki celował szpikulcem do oszalałego z przerażenia
szczura. Czy on w stosunku do Adeli potrafi też być takim okrutnym człowiekiem?... Od
bardzo dawna Magda nie miała żadnych wiadomości z domu. Ani o siostrze, ani o ojcu. Tutaj,
wśród złoconych mebli, między tymi ludźmi, wspomnienie o domu na Dobrej uderzyło jakąś
ciepłą, bolesną, przejmującą falą. Nagle zapragnęła zobaczenia ich wszystkich, zobaczenia za
wszelką cenę. Mniejsza, jak ją przyjmą. Wejdzie po krzywych, brudnych schodach, drzwi
otworzy Wikta, a z wnętrza zapachnie kwaśnymi pomidorami i naftaliną. W pokoju po
dawnemu pewno stoi stół nakryty zieloną ceratą, a przy łóżku, ogromny i ciężki, klęczy
ojciec, w białej koszuli i w długich kalesonach, odmawiając pacierze.
...Jest strasznie gruby, czerwony, siwy i ordynarny, czuć od niego zapachem łoju i mdłą
wonią mięsa i głos ma chrapiący, prostacki... A jednak... jednak tylko on, tylko ten dom, to
ciasne, ubogie mieszkanko i ten stół z zieloną ceratą – przecież tylko to jest bliskie, ważne,
najważniejsze – i niepowrotne, a najbardziej pożądane.
Z nieprawdopodobną jasnością zrozumiała teraz, że wszystko, co osiągnęła, że wszystko,
do czego doszła, jest, istnieje i ma pewną wartość jedynie przez tamto, dla kontrastu z
przeszłością... Sama przez się teraźniejszość jest niczym. I praca, i Wysokie Progi, i Wery, i
tych troje obcych starców, i ten ciemny ponury pałac, przypominający muzeum.
Ta refleksja napełniła Magdę spokojem. To, co jeszcze przed kwadransem wydawało się
jej nieskończenie ważnym, czy przyjmą ją, jak z nią będą rozmawiać, jak przywitać się z
nimi, jak siedzieć i co mówić – teraz stało się błahe, obojętne, bez istotnego znaczenia.
Nie była już nawet przejęta dramatycznością stosunków w tym domu, a jeżeli miała
współczucie dla biednej pani Haliny, to jedynie dlatego, że rola tej kobiety przypominała
Magdzie jej własną. Wychodząc za hrabiego Holimowskiego, pani Halina była młoda i
piękna, swoim posagiem zapewniła mężowi i jego siostrom bogactwo, a dziś jest tylko
niepotrzebną, obcą, starą kobietą, której nienawidzą, której wstydzą się, gdyż pochodzi z
innego, pogardzanego przez nich świata.
– Czy mnie czeka to samo – pomyślała Magda.
I na samą myśl zacisnęła szczęki. Ksawery właśnie coś opowiadał i spojrzała nań prawie
z nienawiścią. O nie, ona nie da się zapędzić w taką pułapkę! Ma dość siły woli i charakteru,
by nie ustąpić nikomu miejsca pani na Wysokich Progach! Jest intruzem, to prawda, ale nie
da się zadziobać, poniżyć i zepchnąć. Dzięki pracy, dzięki stosunkom, dzięki zawziętej
wytrwałości nie dopuści do upadku Wysokich Progów, utrzyma je, ale nie dla Runickich, nie
dla Ksawerego, tylko dla siebie.
Podniosła oczy i śmiało, prawie wyzywająco spojrzała w oczy wszystkim, obcym,
wrogim, pysznym, uważającym się za coś niesłychanie od niej wyższego. A gdy panna
Klementyna tonem wszechwładnej cesarzowej zapytała ją o letników, Magda odpowiedziała:
– Owszem, mam ich teraz około dwudziestu osób, a w przyszłym roku zamierzam liczbę
tę jeszcze powiększyć.
Umyślnie i wyzywająco podkreśliła słowo "mam" i "zamierzam".
– Zapewne. Daje to zyski. Ale taki mieszczański proceder zmieni wkrótce ziemiaństwo w
hotelarzy.
– Wygodniej chyba być hotelarzem, niż nędzarzem – sucho zauważyła Magda.
– Tak się pani zdaje, moje dziecko – z lekka podniosła głos panna Klementyna – bo nie
rozumie pani, że ziemiaństwo to nie tylko posiadanie ziemi i dochodów z tej ziemi, ale także i
pewne tradycje, i pewne wartości moralne.
– Jednak trudno żywić się tradycjami, a największe wartości moralne nie zastąpią
pieniędzy i pracy.
– Myli się pani. Zastąpią. Pozostaną zawsze tym magnesem, który będzie ściągał ku
sobie, dzięki swej sile, zarówno pieniądze, jak i pracę z warstw, które właśnie po to istnieją,
by stanowić, że tak powiem, kompost materialny dla warstwy historycznej. Wątpię, by
zmieściło się to w skali pojęć, jaką rozporządza pani. Nie zamierzam też większych w tym
kierunku robić wysiłków. Uważam tylko za swój obowiązek zwrócić pani, moje dziecko,
uwagę, że wypadałoby nie używać twierdzeń kategorycznych wobec osób starszych, których
wychowanie upoważnia do żądania od młodych osób nie tylko umiejętności jadania ryby bez
noża, ale i modulowania tonu swoich wypowiedzi.
Magda dostrzegła zaniepokojenie Ksawerego i jego błagalne spojrzenie, lecz pomimo to
powiedziała:
– Proszę mi wybaczyć moją ciasnotę pojęć. Od tak niedawna zostałam ziemianką, że
jeszcze nie nauczyłam się pogardzać ani pieniędzmi, ani pracą, z których... korzystam.
Pan Tomasz zaśmiał się z widoczną chęcią złagodzenia sytuacji:
– Na razie tylko Wysokie Progi i mój siostrzeniec korzystają z pani pasji do pracy.
– I to bardzo korzystają – podkreślił czym prędzej Ksawery. – Doprawdy, droga ciociu,
moja Magda wchodzi w ślady cioci. Nareszcie mam w domu porządek i ład. Pod tym
względem też zyskałem prawdziwy skarb.
Nieznacznie otarł pot z czoła i zapytał:
– Jakże z tym lasem, czy wujaszek dostał prawo wyrębu?
Jednakże pani Klementyna nie dała się zagadać i nie zwracając najmniejszej uwagi na
słowa siostrzeńca, zwróciła się znowu do Magdy:
– Korzysta pani, moje dziecko, przede wszystkim z zaszczytu wejścia w sferę, której
obyczaje, formy i moralność zbudowały to, co nazywamy kulturą. I to trzeba docenić. To
trzeba zrozumieć. Jestem przekonana, że z czasem to nastąpi. Na razie zaś przynajmniej
należałoby gruntowniej pojąć przyjętą na siebie rolę i grać ją lepiej. Przypuszczam, że pani
sceniczna przeszłość będzie znacznym tu dla niej ułatwieniem.
– Owszem – skinęła głową – zanim przejmę się swoją nową pozycją, postaram się
zastosować do rady szanownej pani. Postaram się naśladować moralność, obyczaje i formy
sfery, do której miałam zaszczyt wejść. Wzorów mi nie zabraknie. Znajdę ich dość, choćby w
rodzinie mego męża.
– Magda! – syknął Ksawery ledwie dosłyszalnym, lecz wściekłym szeptem.
– O co ci chodzi? – zapytała go głośno.
Panna Klementyna zmarszczyła brwi.
– Moje dziecko. Postępuje pani niemądrze, urządzając sobie z naszej rozmowy popis
swojej zjadliwości i sprytu. W dyskusji nie wystarcza być złośliwą, lecz trzeba przede
wszystkim zdobyć się na złośliwość w stawianiu kwestii. Wie pani doskonale, że to, co jej
mówię, wypływa nie z chęci dokuczenia pani. Gdyby chodziło o szermierkę słowną,
mniemam, że potrafiłabym odnieść zbyt łatwe i zbyt tanie zwycięstwo. Jednakże moje
aspiracje nie idą w tym kierunku. Sądzę, że rozumie pani sama, dlaczego. Jeżeli też usiłuję
wpłynąć na formowanie się pani stosunku do naszej sfery, powoduję się jedynie względem na
pani dobro. Czuje pani doskonale, że ambicja, która kazała pani poszukać męża ziemianina,
wynikała z faktu, że dostrzegła jednak pani w tym środowisku wartości wyższego rzędu. I tak
będzie zawsze, przynajmniej w Polsce. Tysiące dziewcząt z warstw mieszczańskich marzą i
będą marzyły o zbliżeniu się do warstwy ziemiańskiej. Można to nazwać snobizmem, ale
snobizm musi zawsze pociągać ku czemuś, co uważamy za lepsze, za cenniejsze, za wyższe. I
nie zmieni tego faktu to, że wśród ziemiaństwa znajdują się nawet liczne jednostki, nie
zasługujące na podziw czy szacunek. A pani doskonale wie, moje dziecko, jakich wzorów
radzę pani szukać i, co więcej, w duchu przyznaje mi pani słuszność.
Spojrzała na zegarek i dodała:
– Kiedyś chętnie o tym z panią obszerniej pomówię. Niech pani któregoś dnia przyjedzie.
Teraz, niestety, nie mam czasu.
Wstała i nie pozostało nic innego, jak przystąpić do pożegnania. Ksawery, czerwony i
zdenerwowany, robił dobrą minę. Pan Tomasz obojętnie manipulował monoklem.
Wtem odezwała się nieśmiało pani Halina:
– A może byście... może zostalibyście na podwieczorku?
Wszyscy spojrzeli na nią, zdumieni tym przejawem odwagi, a panna Klementyna
powiedziała:
– Naturalnie, jeżeli nie spieszycie się do domu...
– Bardzo dziękuję cioci – zapewnił Ksawery – ale musimy koniecznie jechać.
– Przyjedzie pani? – zapytała Klementyna, żegnając się z Magdą.
– Jeżeli pani pozwoli...
– Proszę.
Do przedpokoju nikt ich nie odprowadził. Wyszli prędko i zajęli miejsce w powozie. Gdy
konie ruszyły i minęły bramę, Ksawery zdjął kapelusz i wytarł chusteczką czoło:
– Nie, Magduś – powiedział zmęczonym głosem – to było całkiem niepotrzebne.
– Co? – zapytała spokojnie.
– Jak to co? Zachowałaś się tak wojowniczo, jakby zależało ci na tym, by do reszty
popsuć moje stosunki z Radzieńcem.
– Ach, Wery, więc miałam słuchać tych uszczypliwości i może jeszcze uśmiechać się
słodko?... Wiesz!... Mówiła do mnie, jak do jakiejś służącej...
– Ciszej – ścisnął ją za przegub ręki – stangret słyszy.
Ale Magda była wzburzona:
– Serce się krajało, gdy się widziało tę biedną panią Halinę. No, nie zazdroszczę jej losu.
Cóż z tego, że Żydówka! To jej miliony były dobre, a teraz...
– Magduś! Błagam, ciszej! – jęknął Ksawery.
Ponieważ Magda nie zwracała na to uwagi, zaczął chrząkać, mruczeć i pokaszliwać, by
zagłuszyć jej słowa, co z kolei jeszcze bardziej ją zirytowało.
– Zawsze robisz tajemnicę z tego, o czym i tak wszyscy wiedzą – zawołała.
Zrozpaczony zacisnął zęby i odwrócił głowę. Magda też umilkła i dojechali do domu w
ponurym nastroju. Przez cały wieczór nie zamienili ani słowa, nazajutrz Ksawery wyjechał w
pole bez śniadania.
Wszystko to wpłynęło fatalnie na usposobienie Magdy. Wyobraźnia już jej podsuwała
zerwanie, rozwód, wyjazd z Wysokich Progów, lecz na przekór wyobraźni zawzięła się:
– Zobaczymy!
Pani Aldona, letnicy, rezydenci i służba patrzyli na nią w zdumieniu. Zmieniła się z dnia
na dzień. Stała się nagle surowa, wyniosła i apodyktyczna. Za byle uchybienie zwymyślała
kucharza, staremu Leonowi oświadczyła, że od pierwszego może poszukać sobie innej
służby, pani Aldonie, która próbowała się za nim wstawić, zrobiła awanturę.
– Co ci się stało, kochanie moje?... Przecież nie można za taki drobiazg wyrzucać
człowieka, który od tylu lat...
– Można i wyrzucę go.
– Ależ ja się na to nigdy nie zgodzę! – wybuchła pani Aldona.
– Przepraszam mamę, czy ja tu jestem panią domu, czy nie?
– Kochanie, tyś oszalała! Ona oszalała!... Co się z tobą dzieje?...
– A to się dzieje, że nie zamierzam nadal być tu wyrobnicą i pozwalać się lekceważyć.
Leon systematycznie ignoruje moje rozkazy, a ja dłużej tego tolerować nie będę.
W kwadrans później pani Szarkowskiej, która bez pozwolenia zerwała sobie pęk róż,
Magda powiedziała:
– Stanowczo wypraszam sobie podobne rzeczy. Dziwię się pani, że będąc osobą
kulturalną, mogła pani zrywać cudze kwiaty.
Pani Szarkowska, żona znanego lekarza i starsza już dama, oburzyła się:
– To ja wypraszam sobie wszelkie uwagi i taki ton.
– Na inny, wobec takiego postępku, mnie nie stać.
– Ach, to naturalne. Zapewne w jatkach zawsze takiego używają.
– Zgadła pani – spojrzała na nią z nienawiścią Magda. – Ale używają tylko w stosunku do
amatorów cudzej własności.
– To bezczelność! – wrzasnęła pani Szarkowska. – Pani może mi najwyżej przysłać za te
kwiaty rachunek.
– Za kwiaty i w ogóle. Za kwadrans otrzyma pani rachunek, a konie na stację za pół
godziny.
– Sama tu jednej sekundy dłużej bym nie została!
– Tym lepiej.
Magda pobiegła do kancelarii, wypisała rachunek, wydała dyspozycje stangretowi, by
zajechał w jednego konia najgorszą bryczką i zamknąwszy się na klucz długo płakała.
Po wczorajszej wizycie w Radzieńcu nie zdołała jeszcze uporządkować w sobie
sprzecznych wrażeń i postanowień. Czuła, że postępuje głupio, że niepotrzebnie narobiła tyle
zamieszania i awantur, że jest to histeria, którą musi opanować. Chciała być taką, jak panna
Klementyna, chciała samą siebie upewnić, że nie jest przybłędą, lecz panią. Że jej rola w
Wysokich Progach to nie tylko rola wołu roboczego, że nie pozwoli się zepchnąć do takiej
żałosnej i sromotnej pozycji, jak pani Halina w Radzieńcu.
I wszystko to jakoś źle wychodziło.
– Boże, Boże – płakała. – Nie chcę już tego wszystkiego. Rzucę to i znowu będę zarabiać
na siebie, albo przebłagam ojca by mnie wziął do domu, do pracy w jatce...
Słyszała kilkakrotnie pukania do drzwi kancelarii, lecz nie reagowała na to. Otworzyła
dopiero, gdy usłyszała zaniepokojony i błagalny głos Ksawerego. Musieli go ściągnąć z pola,
bo jeszcze nie było dwunastej.
– Żoneczko moja, najdroższa – wpadł przestraszony i porwał ją w ramiona. – Czego
płaczesz?... Czego? Kto cię skrzywdził?... Powiedz, a ja ich wszystkich...
Musiała go uspokajać i zapewniać, że nikt jej nic złego nie zrobił.
– Po prostu jestem zdenerwowana, bardzo zdenerwowana, i to wszystko.
Wydał się jej jeszcze bardziej dziecinny i bezradny. Cóż przyszłoby jej z wyznania mu
swoich obaw, niepokojów i smutków. Nie potrafiłby niczego zrozumieć, ani nic pomóc. Jego
reakcje nie wychodziły poza obręb natychmiastowych wybuchów, gróźb, mściwości, która
już po paru godzinach rozpływała się w refleksjach, a przede wszystkim nie potrafiłby
zmienić siebie, zmienić tego, że wskutek miękkości jego charakteru nie miała się na kim
oprzeć, nie miała komu zaufać. Mogła wierzyć tylko we własne siły. To było zupełnie
inaczej, niż kiedyś w domu: właśnie ojciec stał w środku jej życia, jak granitowa kolumna, jak
skała. Nie zawsze przyjazna, ale pewna, o niewzruszonej tożsamości. We wszelkich
rachubach, przewidywaniach, zamiarach trzeba było z tym przede wszystkim się liczyć, ale
przynajmniej wiedziało się, czemu i dlaczego.
Panna Klementyna Holimowska z Radzieńca też była taka, jaką należy być, należy umieć
być zwłaszcza wśród tych ludzi...
Pogładziła Ksawerego po włosach i uśmiechnęła się:
– Jesteś dobry dla mnie, Wery, bardzo dobry...
– Przecież kocham cię, kocham, jak długo dotąd nie kochałem...
Miał w oczach łzy. O ileż wolałaby nawet gniew. Czemu wszystko, co najlepsze w tym
człowieku, musi przejawiać się słabością?...
Tegoż wieczora dał nowy dowód tej słabości: zaczął mówić o wydalonym przez nią
lokaju. I nie zdobył się na męskie postawienie sprawy: Chcę, by został. Nie. Nie stać go było
na to. Chciał dyplomatycznie wpłynąć na zmianę decyzji Magdy, podsuwał preteksty,
którymi taką zmianę mogłaby upozorować. Dla niego zawsze ważniejsze od istoty rzeczy
było to, jak ta rzecz na zewnątrz wyglądała.
Kwestia pozostawienia Leona była dla Magdy prawie obojętna. Jednak nie ustąpiła. Dla
zasady. W duchu potępiała siebie za ranne awantury i postanowiła mocniej trzymać się w
garści, ale nie cofnąć się ani o krok z wybranej drogi. Dlatego przez szereg dni unikała
dawnej poufałości z panią Aldoną, prawie nie widywała pana Michała, a dla Ksawerego była,
może nieopatrznie, chłodniejsza. Tymczasem złożyli jeszcze kilkanaście wizyt w sąsiedztwie.
Przeszły one dla Magdy bez większego wrażenia z tej racji, iż wyzbyła się już całkowicie
dawnego zalęknienia i niepokoju. Spokojnie i odważnie patrzyła ludziom w oczy. Miała do
tego prawo i pełne tego prawa poczucie. Zaczęły się również rewizyty. Z Zalotów przyjechał
pan Marek z Rutą, z Radzieńca wuj Tomasz, z Szawłowa państwo Janowscy, z Pomiechowa
Płaszowscy, z Widrów Mańkiewiczowie, Lisowscy z Polanki. Nie zjawiła się tylko stara pani
Zawiszyna z Bosierza, co zresztą było usprawiedliwione jej sędziwym wiekiem.
Był to tryumf nie lada, chociaż Magda nie łudziła się, by sam fakt rewizyt należało
przeceniać. Nikt nie chciał zrywać stosunków z Wysokimi Progami, ale też nie uzewnętrzniał
większej życzliwości dla ich nowej pani. Nawet w rozmowach, jeżeli zwracano się nie do
Ksawerego czy do jego matki, lecz do Magdy, robiono to raczej przez ciekawość.
Jednak ucieszyła się tym dlatego, że wiedziała, jak bardzo uspokoiło to Ksawerego i jak
dziecinnie się tym cieszył.
– No, widzisz – zacierał ręce – jeżeli Radzieniec przyjechał i zwłaszcza ta jędza
Mańkiewiczowa, to jasne, że nikt nie ośmieli się zrobić nam afrontu.
Nie złożyli tylko wizyty w najbliższym sąsiedztwie: w Borychówce, co było całkiem
zrozumiałe, tym bardziej, że ekscentryczna pani Mira Czerska nie uważała za potrzebne
hamowania swego języka i wszędzie, gdzie tylko mogła, wyrażała się w sposób obelżywy o
Magdzie. Wieści o tym różnymi drogami docierały do Wysokich Progów i Magda była o tym
wcale nieźle poinformowana. Nie dziwiła się zresztą niczemu.
– Twoja była kochanka – powiedziała kiedyś Ksaweremu – gotowa jeszcze strzelić do
mnie, zaczaiwszy się gdzieś przy drodze...
Ksawery oświadczył, że to jest niemożliwe, ale zaniepokoił się.
– Cóż – wzruszyła ramionami Magda – języka nic jej nie zwiąże.
– Zrozum, że jestem bezsilny – usprawiedliwiał się Ksawery – pani Czerska nie ma ani
brata, którego bym mógł wyzwać, ani nikogo. Trudno przecież obarczać odpowiedzialnością
jej męża, z którym się rozeszła. No przyznaj, że nic na to nie mogę poradzić!...
– Ależ oczywiście. Niepotrzebnie przejmujesz się tymi głupstwami.
– To nie głupstwa – podniecał się Ksawery – to bardzo przykre.
Wzruszyła ramionami, dziwiąc się, że Ksawery, który dawniej nie chciał liczyć się w
ogóle z nikim, a o Borychówce wspominał lekceważąco, teraz tak przeceniał złośliwości,
rozpuszczane przez porzuconą kochankę. Było w tym coś niezrozumiałego. Magda jednak
wszystko składała na karb własnego rozdrażnienia. Istotnie w swoim usposobieniu dostrzegła
jakieś dziwne zmiany. Stała się skora do płaczu, do wybuchów niezadowolenia, do gniewu. Z
jej zdrowiem również nie było dobrze. Coraz częściej ogarniało ją zmęczenie, brak apetytu,
stosunkowo często bezsenność. Kilka razy doznała zawrotu głowy i przykrych mdłości.
– Jestem przepracowana – tłumaczyła to sobie.
Pomimo to nie zmieniła ani na jotę swego codziennego programu, aż pewnego dnia
zrozumiała wszystko. Była w ciąży.
ROZDZIAŁ VII.
Jesienią cisza nastała w Wysokich Progach. Opustoszał pałac, wyjechali letnicy, a wraz z
nimi umilkły gramofony i radio, posprzątano trzcinowe fotele z trawników, odprawiono
połowę pomocniczej służby. Na krokietowym placu i na kortach tenisowych leżały gęsto żółte
i czerwone liście, alejki w parku tak były nimi zasłane, że szło się po nich jak po sprężystym,
szeleszczącym dywanie. Im dalej w głąb, tym ich było więcej, aż drzewa się przerzedzały i
przed oczyma rozciągała się szeroka przestrzeń pokryta rudą podściółką, z której tu i ówdzie
wznosiły się czarne pnie dębów i klonów, lip i buków, kasztanów i grabów. U samej góry
dziwaczną koronką gmatwały się najcieńsze, już całkiem przez wiatr z liści odarte gałęzie,
pod samym niebem, niskim, smutnym, matowoszarym.
W nocy padało i w parku było wilgotnie, pachniało ziemią i deszczem. Spokojnie było i
cicho, tak, że Magda słyszała nawet przytłumiony turkot wozów na dalekiej szosie, a gdy
przystanęła, krople wody, opadające z gałęzi, wywoływały taki szmer w liściastym podłożu,
jakby czyjeś ostrożne kroki zbliżały się do niej ze wszystkich stron.
Codziennie teraz odbywała dłuższe przechadzki, najczęściej samotnie, gdyż pan Michał
po lunchu wracał do siebie, pani Aldona twierdziła, iż wilgoć jej szkodzi, a Ksawery zawsze
znalazł jakiś pretekst, by nie zostać z Magdą. To miał być pilny interes w Grójcu, to musiał
wpaść do kogoś z sąsiadów, to po prostu "przejechać" któregoś konia.
Nie brała mu tego za złe. Teraz, gdy zajęć gospodarskich miał znacznie mniej, nudził się
w domu. Początkowo – jak to zawsze u niego – był rozentuzjazmowany, cieszył się niczym
sztubak, chodził dumny, na wszystkie strony opowiadał, że żona spodziewa się syna,
obmyślał imiona dla przyszłego dziedzica, Magdy nie opuszczał na krok, obcałowując ją raz
po raz i obsypując najczulszymi wyrazami. Tak było, póki mu to nie spowszedniało. Wybierał
się wtedy w sąsiedztwo, to na bridge'a, to po prostu na pogawędkę, gdyż – jak utrzymywał –
musiał się całemu światu pochwalić swoim szczęściem. Magda nie zaniechała swoich zajęć,
chociaż pani Aldona gwałtownie ją do tego namawiała. Zresztą była teraz znacznie
wolniejsza. Uważała zaś za konieczność osobiste doglądanie wszystkiego. Dość już miała
doświadczenia, by każde swe niedopatrzenie umieć obliczyć w sumie tylu a tylu złotych,
których wciąż było za mało. W swobodnych godzinach wychodziła na spacer. Zwykle
obchodziła park i sad, zawracała ku stawom i wracała koło folwarku. Tym jednak razem
dotarła aż do parkanu i ścieżką między ugorami skierowała się ku odległej prawie o kilometr
kotlince, gdzie stał stary drewniany krzyż z zardzewiałą Męką Pańską i z zawieszonym na
drzewcu poniżej oszklonym obrazkiem Matki Boskiej Karmiącej.
Nie była religijna i nie miała zamiaru modlić się, ale ot, tak, na wszelki wypadek
odmówić pacierz i zostawić pod krzyżem kilka georginii zerwanych w ogrodzie.
Koło krzyża przechodziła ku szosie kręta droga polna, zwana w okolicy Sierpówką, a
łącząca Hańczę, Borychówkę, wieś Pożarki i jeszcze kilka pobliskich dworów z resztą świata.
Właśnie, gdy zbliżyła się do krzyża, od tamtej strony nadciągał wóz chłopski, opatrzony
słomą i ciężko wyładowany kartoflami, zaprzężony w parę chudych szkap. Wóz przechylał
się w garbatych koleinach, a jego właściciel, stary chłop, szedł ścieżką obok, obojętnie
cmokając od czasu do czasu na konie.
Przed wjazdem na strome zbocze kotlinki konie przystanęły, chłop zaś zdjął czapkę i
ukłonił się. Poznała go od razu zarówno po łysinie, jak i po czerwonym ogromnym nosie. Był
to stary Rymoń z Pożarków, który nieraz z różnymi prośbami przychodził na folwark. Magda
z uśmiechem odpowiedziała na ukłon, a chłop zatrzymał się:
– Podobnież jaśnie pani dziedziczka także samo do Borychówki!?... A jakże, jest tam
jaśnie pan, ale tylko patrzeć jak wyjedzie. Akurat kiedym przy borychowskiej stodole skręcił,
ogierka pod ganek podprowadzali.
– Jakiego ogierka? – szeroko otworzyła oczy Magda.
– A dyć wysokoproskiego, karego z łyską, co na nim jaśnie pan dziedzic jeździ. Stare
mam oczy, ale kunia to z całej okolicy rozeznam. Ho!
Magda uczuła gwałtowne zaciśnięcie się serca i ledwo dosłyszalnym szeptem bąknęła:
– Dziękuję.
Chłop cmoknął na swoje szkapy, ukłonił się nisko, powiedział "pochwalony" i
podpierając wóz pod górę ruszył swoją drogą.
– To niemożliwe... nie... niemożliwe – gorączkowo myślała Magda.
W pierwszej chwili chciała biec sama do Borychówki, by naocznie przekonać się, że to
nie wierzchowiec Ksawerego, że chłop się omylił. Zastanowiła się jednak i doszła do
wniosku, że i tak Ksawery musiałby jechać tędy. Chcąc ominąć krzyż, musiałby nadłożyć
dobre pięć kilometrów na Kruszewo.
Postanowiła czekać.
Tuż przy krzyżu rosły krzaki dzikiego bzu, wyżej kotlinka porośnięta była już tylko
zeschłymi wrzosami, a na samym wierzchu leżały gęste kupy kamieni, wyoranych i
odrzuconych tu z zagonów. Wybrała jeden większy najmniej wilgotny kamień i usiadła.
Było to nieprawdopodobieństwem, a jednak te codzienne wyjazdy Ksawerego musiały
nasunąć podejrzenia. Aż dziwnie jej było, że dotychczas nie przyszło jej do głowy pomyśleć o
Borychówce. Tym bardziej, że ilekroć wpadał ktoś z sąsiadów, Ksawery zawsze zachowywał
się niespokojnie: widocznie bał się, by w rozmowie nie wyszło na jaw, że nie był u
Płaszowskich, czy Mańkiewiczów, lecz u Miry.
– Tchórz, smarkacz, podły – cisnęły się do ust słowa, lecz zaczęła siebie reflektować:
przecież tak wzruszająco mówił o swoim celibacie w związku ze stanem jej zdrowia!...
– Nie, niemożliwe! – powiedziała głośno.
I w tej właśnie chwili na odległym o jakieś pół kilometra pagórku zobaczyła wyraźnie,
jak na dłoni: Ksawery prowadził "Derwisza", a obok szła wysoka brunetka w niebieskiej
sukni z zarzuconym na ramiona nieprzemakalnym płaszczem.
Magda instynktownie pochyliła się i przez badyle wrzosów przyglądała się im ze
zdziwieniem. Więc tak. Zdradzał ją ze swoją dawną kochanką. Nie mogła jeszcze dokładnie
rozeznać jej rysów. Wiedziała jednak, że Mira ma około trzydziestki i że nie cieszy się opinią
ładnej. Wyglądała w każdym razie ciężko i staro.
Magda w pierwszym odruchu chciała uciekać do parku, lecz było to niemożliwe: gdy
tylko wydostanie się z kotlinki na ugór, zobaczą ją od razu i oczywiście gotowi ją posądzić o
to, że umyślnie tu przyszła ich szpiegować.
– Co robić!? Co robić?!...
Teraz już słyszała odgłos kopyt konia i ich niewyraźne głosy. Zsunęła się w dół. Najlepiej
będzie udać, że niczego nie widziała. Tak!... Uklęknąć i udawać zemdloną. Niech przejdą
mimo, niech ta... ta... dziwka ma czas cofnąć się.
Był to wybieg naiwny i Magda zdawała z tego sobie sprawę, ale cóż innego miała do
wyboru?... Owszem, można było jeszcze inaczej postąpić. Wyjść naprzeciw, stanąć przed
nimi twarzą w twarz i powiedzieć w oczy... Tak, że wie wszystko, że żadnych wyjaśnień nie
potrzebuje i że życzy im szczęścia... A później skinąć głową i odejść. Oczywiście,
natychmiast spakować swoje rzeczy i jak najprędzej wyjechać.
– Dokąd? – odezwała się rozwaga.
– Tak, dokąd?... Do Warszawy?... Wynająć sobie skromny pokoik i postarać się o jakąś
pracę...
Nagle zrozumiała, że jest bezradna. Przecież w takim stanie na żadnej scenie nie otrzyma
nic, zresztą o jakąkolwiek pracę dziś tak trudno. Prawie niemożliwe. Wrócić do ojca?...
Zwrócić się o pomoc do siostry i szwagra?... Niepodobieństwo. Nawet pójść do kogoś,
choćby do dyrektora Stęposza na utrzymanie, teraz, kiedy spodziewa się dziecka...
Wprawdzie Ksawery musiałby jej płacić alimenty, ale po pierwsze nie chciałaby od niego
przyjąć ani grosza, a po drugie wiedziała dobrze, że z chwilą, gdy jej w Wysokich Progach
nie stanie, nie tak łatwo tu będzie o pieniądze. Wszystko znowu pójdzie po staremu:
marnotrawstwo, nieporządek... Cała praca, cała ogromna praca, którą włożyła, poszłaby na
nic. Nic by po niej tu nie zostało. Nawet życzliwego wspomnienia. Zaliczono by ją do długiej
litanii awanturek Ksawerego i wieszano by na niej psy. Nikt, absolutnie nikt nie stanąłby w jej
obronie. Dla nich wszystkich była przecież obca. Ani obejrzą się za nią. Zawsze przyznają
rację Ksaweremu. Powiedzą, że wziął sobie za żonę lafiryndę i dzięki Bogu, że uciekła. A
tamci, w domu, ojciec i krewni, nawet Biesiadowski – też dobrego słowa dla niej nie znajdą...
– Więc co robić?!...
Pomysł udawania, że nic nie wiedziała, wydał się jej teraz jeszcze bardziej dziecinny.
Tymczasem głosy zbliżały się. Można już było rozróżnić poszczególne słowa.
Magda zacięła usta:
– Zrzec się wszystkiego?... Nie! O, nie!
Przede wszystkim musi myśleć o dziecku, które ma przyjść na świat. Ono będzie miało
największe prawa, a przez to i na matkę spływa prawo, nawet obowiązek wytrwania.
Mniejsza o Ksawerego. Czuła dlań teraz tylko wzgardę. Z dawnych uczuć nie pozostało nic,
ale czyż uczucia potrzebne są do życia?... Panią Aldonę łączy z mężem wspólny dach. A
pomimo to jest po swojemu szczęśliwa. Panna Klementyna nikogo nie kocha i przez nikogo
nie jest kochana.
Więc można żyć wśród nich samotnie. I nie potrzebować żadnego oparcia, a rządzić, być
u siebie... Tak! Pewnie... To ona uratowała Wysokie Progi, ona związała z nimi swoje życie,
ona jest w nich panią...
Z góry dobiegł niski alt pani Miry:
– ...będę zatem czekała kartki od ciebie – mówiła – ale jeżeli nie przyślesz do południa...
Magda nie chciała podsłuchiwać. Zresztą już była zdecydowana. Pewnym i spokojnym
krokiem szła pod górę.
Ksawery na jej widok cofnął się o krok i upuścił szpicrutę, którą trzymał w ręku. Pani
Mira zbladła i urwała w pół zdania.
Magda skinęła głową i powiedziała całkiem spokojnie:
– O ile się nie mylę, pani Czerska?...
Oboje milczeli, wobec czego dodała:
– Bardzo mi przyjemnie!
– Właśnie spotkaliśmy się – jąkał się Ksawery. – Jechałem właśnie z Hańczy...
Magda uśmiechnęła się ironicznie:
– Po cóż te tłumaczenia się, mój drogi?... Przedstawiasz panią w takim świetle, jakby
czatowała na ciebie.
– Pani wybaczy – wybuchnęła Czerska – ale...
– Wiem doskonale – wzruszyła ramionami Magda – że mój mąż bywa codziennie w
Borychówce.
– Więc nie czatuję na nikogo po drogach!
– Cóż za różnica: po drogach, czy w domu?... Kobieta w pani wieku... Chociaż naprawdę
jest pani znacznie młodsza i ładniejsza, niż mogłabym sądzić z tego, co mi mówił Ksawery...
Miłe rozczarowanie. Mój drogi! Znajduję, żeś zupełnie niesłusznie nazwał panią podtatusiałą
sawantką.
– Magdo! – jęknął Ksawery.
– Czy powtarzam nieściśle? – zwróciła się doń najwynioślej, jak umiała.
– Doprawdy... Magduś... Nic podobnego... A poza tym ta cała scena...
– Wyszpiegowała nas pani – zaczęła pani Mira.
Magda jej przerwała:
– Bynajmniej. Myli się pani bardzo. Stało się to tylko dzięki przypadkowi. Przykro mi, że
popsułam państwu humory. Naprawdę to drobiazg. Jeżeli pani Ksawery nadal jest potrzebny
do posług w łóżku, proszę bardzo. Nie ma czego się krępować. Mnie to nie zawadza.
– Jak pani śmie! – krzyknęła Czerska. – Wypraszam sobie ten rzeźnicki styl.
– Rzeźnicki? Zapewne. Wśród rzeźników takie damy jak pani, nazywają lafiryndami! –
wypaliła Magda.
Ksawery w samą porę skoczył między obie kobiety, gdyż pani Czerska rzuciła się ku
Magdzie.
– Na miły Bóg! – wołał szeptem, chociaż nikogo nie było przynajmniej w promieniu pół
kilometra. – Na miły Bóg, uspokójcie się!... – To straszne!
– Jestem zupełnie spokojna, mój zacny mężu – odpowiedziała Magda. – To twoja
kochanka...
– Magduś!...
– ...to twoja kochanka zachowuje się dość nieetycznie. Aż dziwię się, że przy twojej pasji
dobrego tonu nie nauczyłeś jej odpowiedniej formułki towarzyskiej na podobną okazję.
Podnieś pani płaszcz! Nie zapominaj się, mój zacny mężu. Jak to mówisz?... Że prawdziwy
gentelmen w każdej okoliczności.
Ksawery rzeczywiście nie opuszczając cugli, pochylił się do leżącego na ziemi płaszcza,
lecz pani Mira z wściekłością podniosła płaszcz sama.
– Magduś – błagalnie zawołał Ksawery. – No, po co to wszystko... No trudno, stało się...
– Ależ ja nie robię ci żadnych wymówek. Proszę bardzo. Bądź łaskaw nie przeszkadzać
sobie. Jeszcze raz przepraszam, że zakłóciłam państwu sielankę... Do widzenia!... Do
widzenia!...
Skinęła dwa razy głową i nie oglądając się zawróciła w stronę Wysokich Progów. W
głowie jej szumiało, a serce tłukło się nieprzytomnie w piersiach. Była półprzytomna. Całą
siłę woli skupiała, by iść prosto z podniesioną głową.
Szła tak dobrych pięć minut, gdy usłyszała za sobą tętent.
Ksawery dopędził ją, zeskoczył z konia i przez chwilę szedł obok w milczeniu. I Magda
nie odzywała się. Zdążyła już opanować się. Wprawdzie jeszcze teraz z przyjemnością
spoliczkowałaby tę nędzną kreaturę, ale postanowiła za wszelką cenę nie wychodzić z obranej
roli i postępować rozsądnie.
– Wiem – zaczął Ksawery – że byłem nieuczciwy! Tak... Przyznaję się, niepotrzebnie
ukrywałem przed tobą, że zaglądam do Borychówki... Niepotrzebnie tam zaglądałem w ogóle,
ale zapewniam cię, że zdarzało się to rzadko, bardzo rzadko, a poza tym nie zdradziłem cię
ani razu...
– Kłamiesz – odpowiedziała spokojnie.
Ksawery zrobił szybki krok, by ją wyprzedzić, zatrzymał się i zrobił uroczystą minę:
– Więc daję ci na to słowo honoru!
– Kłamiesz – powtórzyła Magda, idąc dalej i nie patrząc nań wcale.
Świetnie znała tę jego sztuczkę i ten ton: ilekroć kłamał w rzeczach ważniejszych, stale
się nim posługiwał.
– Nie wierzysz mi? – zapytał gorzko.
– Przestań grać komedię – wzruszyła ramionami.
– Ach! Więc ja gram? – zaśmiał się tragicznie. Umilkł, a po dłuższej chwili powiedział:
– Jesteś niesprawiedliwa. Więc, przypuśćmy, że rzeczywiście popełniłem w stosunku do
ciebie... podłość, ale...
– Och, podłość to zbyt mocne słowo, mój drogi. Ciebie nawet w złym nie stać na nic
wielkiego. Po prostu, zrobiłeś świństwo, świństwo...
– No dobrze, ale przecież wiesz, że ciebie tylko, jedną ciebie kocham!... Przecież nie
potrafisz temu zaprzeczyć! Popełniłem błąd, przyznaję. Lecz chcę odpokutować. Wierz mi,
Magduś, że mam wprost potrzebę ekspiacji. Pragnę dać ci dowód, że każdą pokutę z twojej
ręki przyjmę.
Zrobił pauzę i zakończył:
– Jeżeli tego zażądasz... palnę sobie w łeb.
Magda spojrzała nań obojętnie:
– Pokutę?... Owszem. Wydaje mi się, że najodpowiedniejszą pokutą dla ciebie będzie...
– Przyjmę każdą.
– ...będzie obowiązek codziennego bywania nadal u tej pani.
– Chyba żartujesz?... – żachnął się.
– Dlaczego?
– Więcej tam moja noga nie postanie. Daję ci na to...
– Tylko bez honoru, proszę cię.
– Więc przysięgam ci.
– Niepotrzebnie. Zapewniam cię, mój drogi, że to mi wcale nie przeszkadza. Używaj na
zdrowie...
– Ach – wybuchnął – nie wiedziałem, że tyle złości siedzi w tobie, że potrafisz być tak
bezwzględna dla człowieka, który cię ubóstwia.
Doszli właśnie do parkanu otaczającego park i Magda, odsunąwszy zbutwiałą deskę,
weszła do środka. Ksawery prowadząc konia, musiał okrążyć park, gdyż z tej strony furtki nie
było.
Nim znalazła się przed pałacem, Ksawery zdążył już dojechać i oddać konia. Czekał na
nią przed drzwiami. Minę miał ponurą i skruszoną.
– Nie zechcesz ze mną pomówić? – zapytał.
Potrząsnęła głową:
– Zaoszczędź mi tego. Zresztą nie mamy nic do mówienia.
– A... a... co zamierzasz zrobić?
– Ja?... – spojrzała mu prosto w oczy. – A cóż zdaniem twoim powinnam zrobić?
Chwycił jej ręce i zaczął całować. Nie broniła mu, miała dłonie bezwładne, obojętne.
Ksawery szeptał:
– Przebacz mi, przebacz, jedyna, najdroższa!... Całym życiem nie odpłacę ci się za to, ale
przebacz... Ja wiem, że nie zasłużyłem na to, ale przebacz...
Słuchała tego, jak pustych dźwięków. Widziała, że Ksawery mówi szczerze, że ma
najlepsze chęci, ale – nic to już jej nie obchodziło.
Ogarnęła okiem gazon, grabową aleję, pałac i odpowiedziała drewnianym głosem:
– Dobrze. Przebaczam.
Chciał ją objąć w nagłym porywie radości i wzruszenia, ale ona spokojnie odsunęła jego
ręce:
– Muszę iść zrobić rachunki, przepraszam cię.
I zostawiła go samego przed drzwiami.
Ksawery na cały szereg dni zmienił się nie do poznania. Czuł się winnym wobec Magdy i
wszelkimi sposobami starał się odzyskać jej uczucie. Rozumiał, że przebaczyła mu nie z
serca, ale z przekonania. Irytowało go to, lecz zły humor spędzał na całe otoczenie, zaś wobec
Magdy był milszy i serdeczniejszy, niż nawet w pierwszych tygodniach po ślubie. Nie
zaniedbał niczego, by się jej przypodobać. Wstawał znowu sam do obroków, pilnował
osobiście dostawy, doprowadził do porządku książki gospodarskie, a jeżeli wyjeżdżał z domu,
to tylko do urzędu skarbowego, lub do starostwa, i po powrocie zdawał szczegółowe
sprawozdanie, powołując się na świadectwo stangreta, by Magda mogła mieć pewność, że nie
tylko w Borychówce nie był, lecz i w ogóle nie zaglądał nigdzie, gdzie by Mirę mógł spotkać.
W Wysokich Progach, gdzie nikt o niedawnym zajściu nie wiedział, zachowanie się
Ksawerego wzbudzało ogólne zdziwienie. Natomiast Magda nadal przyjmowała wszystko
obojętnie. Stała się milcząca i oschła, w stosunku do służby wymagająca jeszcze bardziej i
jeszcze bardziej apodyktyczna. W tym okresie cała władza bezapelacyjnie przeszła w jej ręce.
Już nawet pani Aldona nie ośmielała się wydawać żadnych dyspozycji i jeżeli sama chciała
dokądś pojechać, wysyłała służącego do pani dziedziczki czy i które konie może kazać
zaprząc. W razie uchybienia tej władzy Magda z całym naciskiem umiała podkreślić jej
prawa, a Ksawery, który nigdy o władzę nie był zazdrosny, teraz, pragnąc przypodobać się
żonie, umyślnie przy każdej sposobności zaznaczał, że najwyższą instancją jest Magda.
Tak układały się stosunki, gdy do Wysokich Progów na kilkudniowy pobyt zjechała
panna Klementyna z Radzieńca. Dzięki bystrości swej i spostrzegawczości szybko
zorientowała się w sytuacji i niemal od razu zajęła wobec Magdy najżyczliwsze stanowisko.
Lekceważąc siostrę, jej męża uważając za maniaka, a Ksawerego za półgłówka, nie ukrywała
swego uznania dla Magdy. Przeprowadziła iście inspektorski przegląd gospodarstwa, a
chociaż oczywiście wiele znalazła usterek i braków, nie żałowała i pochwał.
Ujęta tym Magda, patrzyła w pannę Klementynę, jak na wzór do naśladowania, a że już
przedtem szerokie w tym kierunku żywiła ambicje, łatwo przejęła się poglądami panny
Klementyny na rolę kobiety ziemianki: oszczędność, laboratoryjny porządek, handlowa
kalkulacja, reprezentacyjność umiarkowana, dyscyplina bezwzględna. Tylko w takiej
atmosferze mogą być kultywowane czyste obyczaje i ład moralny, i stare cnoty szlacheckie.
– Zwłaszcza teraz – mówiła panna Klementyna – gdy ma pani zostać matką, dać życie
nowemu dziedzicowi starego nazwiska, należy uprzątnąć tutejsze życie z wszelkich śmieci.
Naturalnie, póki żyje moja siostra i jej nieszczęśliwy mąż, nie będzie to możliwe w stu
procentach. W każdym razie trzeba w miarę możliwości odgrodzić ich w ich rezerwacie i
uniemożliwić jakikolwiek wpływ na dziecko.
Magda przyznawała pannie Klementynie zupełną rację, a bolał ją tylko lekceważący
stosunek ciotki do Ksawerego. Oceniała go sama bardzo nisko, żywiła do niego głęboki i nie
dający się usunąć żal, a jednak pragnęła za wszelką cenę, by Ksawery w oczach innych ludzi
nie uchodził za snoba, ani za głupca. Przyznawała mu też głośno wszystkie te zalety, które
bezprzecznie i dla wszystkich oczywiście posiadał. Nie mówiła tylko jednego: że dla niej nie
przedstawiały już one żadnej wartości.
Traktowała go uprzejmie, dość chłodno, ale życzliwie. Usiłowała nawet wzbudzić w
sobie wdzięczność za jego dobrą wolę, chociaż wiedziała, że jest ona wynikiem nie tyle
skruchy, ile nieumiejętności znoszenia zimnej atmosfery w domu. Pomimo pozorów męskości
charakteru, był słaby i miękki.
Gdy doszło między nimi znowu, któregoś dnia po wyjeździe panny Klementyny, do
rozmowy na ten, wciąż wiszący w powietrzu temat, nawet rozpłakał się.
Było to tak.
Wczesnym rankiem Magda na dziedzińcu folwarcznym przyłapała jakiegoś obcego
wyrostka, który na jej widok zaczął rejterować. Wobec tego jednemu z ludzi kazała go
dopędzić i, pomimo wykrętów, wydobyła odeń list, który miał wręczyć dziedzicowi,
koniecznie do rąk własnych. List był z Borychówki.
Magda znalazła Ksawerego w kuźni i wywoławszy go, podała mu list.
– Przyniósł chłopiec z Borychówki – powiedziała bez żadnej intonacji.
Ksawery zaczerwienił się i cofnął ręce za siebie.
– Nie chcę go.
– Cóż za dziecinada – wzruszyła ramionami. Weź.
– Nie chcę. Spal, wyrzuć, przeczytaj; zrób, co chcesz. Ja w ogóle tego listu nie wezmę do
ręki.
Magda spojrzała nań uważnie i powiedziała podstępnie:
– Czemu właśnie tego listu nie chcesz, skoro inne z tejże Borychówki odbierasz, a nawet
na nie odpisujesz?
Był to tylko domysł, ale Ksawery nie połapał się i żarliwie zaprzeczył:
– Nieprawda! Nie odpisałem na żaden!
– Ale otrzymałeś i czytałeś. Nie róbże wyjątku.
Ksawery wziął list, zawahał się chwilę i nagłym ruchem przedarł go na połowę. Rozejrzał
się, jakby szukając miejsca, gdzie by wyrzucić i schował do kieszeni.
– Niepotrzebnie przedarłeś – obojętnie zauważyła Magda – będziesz musiał składać
kartki do czytania.
– Ach, więc myślisz, że dlatego?...
Wyjął i podarł na drobne strzępy.
– Posłuchaj no Wery – powiedziała Magda. – Jest między nami pewne nieporozumienie.
Tobie się zdaje, że ja mam coś przeciw twoim stosunkom z panią Czerską. Bardzo się mylisz.
Owszem. Uważam, żeś powinien nie zapomnieć o niej. Kilkuletnie uczucia mają swoje
prawa. A poza tym, rozumiem, że przebywanie ze mną może cię nudzić. Ja nawet gimnazjum
nie skończyłam, zaś pani Mira jest kobietą wykształconą, doktorem filozofii. To też dużo
znaczy.
– Nie drwij ze mnie – przerwał wzburzonym głosem – czy znajdujesz specjalną rozkosz
w znęcaniu się nade mną? Ja ze skóry wyłażę, żeby ci było najlepiej... Doktor filozofii?... Czy
mnie potrzebne czyjeś wykształcenie!? Otóż, powiem ci, że odwrotnie. Ona zamęczała mnie
zawsze swoją mądrością. Sto tysięcy razy wolę ciebie! Milion!...
– Doprawdy, niezasłużony zaszczyt.
– Niezasłużona przede wszystkim ironia – powiedział drżącym głosem. W oczach miał
łzy.
– Masz rację – powiedziała łagodnie – przepraszam cię za mój ton.
To go rozczuliło. Stali za węgłem obory gdzie nikt ich nie mógł widzieć i Ksawery
rozpłakał się na dobre:
– Ty nawet nie wiesz, jak ja cierpię – mówił, ocierając oczy chusteczką – nawet nie
przypuszczasz... No cóż, nie będę cię okłamywał... Rzeczywiście, bywałem w Borychówce i
ciągnęło mnie tam... Czy ja wiem może przyzwyczajenie, może po prostu chęć rozerwania
się... Ona, widzisz, zna mnie od dawna, i całą okolicę, i wie, że interesuję się tym, co gdzie
słychać, kto się z kim żeni, czy rozwodzi, czy ma romans... Ja nie umiem ci tego wyjaśnić, bo
my nigdy o tych rzeczach nie rozmawiamy ze sobą. Ty ich nie lubisz, nie obchodzą cię. Tylko
mnie źle nie zrozum... Przecież jej cała wiedza tylko mnie męczy, ale ona... Przysięgam ci, że
jej nie kochałem nigdy...
Magda niewiele z tych wyznań zrozumiała. Wyłowiła z nich tylko jeden zarzut pod
swoim adresem: nie umie zaciekawić się plotkami towarzyskimi.
Zastanawiała się nad tym długo, przypominała sobie różne rozmowy, wizyty w
sąsiedztwie i przyjazdy gości. Rzeczywiście, nudziła się prawie zawsze, gdyż głównym
tematem rozmów, tematem, przy którym od razu ożywiał się nastrój Ksawerego i wszystkich,
przy którym nawet pan Michał nie szukał pretekstu ucieczki do swojej pracowni, były plotki
towarzyskie. Przynajmniej Magda tak to nazywała.
Nigdy nie umiała przejąć się ani zainteresować faktem, że ktoś się żeni, wydaje córkę, lub
rozwodzi, że tak, a nie inaczej przeprowadza działy majątkowe, że tak się nazywała jego
babka z domu, że taki miała posag czyjaś żona, że tak idą koligacje i pokrewieństwa.
Nazwiska i nazwy majątków nic jej nie mówiły. Nie znała tych ludzi, a wiedząc, że i nikt z
osób, tak szczegółowo zajmujących się ich sprawami, też osobiście ich nie zna, wprost pojąć
nie mogła, dlaczego z takim namaszczeniem, z taką zawziętością i erudycją rozprawiają o
obcych sobie ludziach.
Najważniejsze sprawy podatków, ustaw rolnych, ba, wojny i kataklizmy, jak i najbliższe
kwestie rodzinne – wszystko to schodziło w kąt wobec tego, że jakaś panna Szementówna z
Toroczewicz na Wołyniu wychodziła za jakiegoś Misia Stolyhwę z Bieraczyc w
Poznańskiem, chociaż nikt z obecnych na oczy ich nie widział.
Mieszkańcy i goście Wysokich Progów wprost pasjonowali się tymi sprawami i mówili o
nich tak, jakby najbliżej ich dotyczyły. Zdawało się, że na pamięć każdy i każda wyliczyć
mogą wszystkie nazwiska ziemiańskie i wszystkie majątki w całej Polsce, oraz wszelkie
pokrewieństwa i koligacje.
Dla Magdy był to chaos nazwisk i informacji obcych, obojętnych, drażniących już tym,
że się nie mogła w nich zorientować, podczas gdy dla nich wszystkich samo czyjeś imię
wystarczyło, jako powód do ogólnego śmiechu, czy oburzenia, lub też do długich sporów.
Podczas podobnych rozmów Magda czuła się najbardziej obco. Co więcej, zdawało się
jej, że umyślnie ten temat wybierano, by dać jej odczuć, że ona w tym środowisku znalazła się
przypadkowo i niepotrzebnie. Toteż kilkakrotnie próbowała okazać zainteresowanie i pytała o
to lub owo, lecz potem czuła niesmak i niechęć do samej siebie. Ich wszystkich zaś zdawało
się irytować to, że Magdzie nie imponują. W tonie Ksawerego często wyławiała nutki
zniecierpliwienia, gdy przerywała mu jakieś wywody o koligacjach.
Nigdy jednak nie okazał jej tego zbyt wyraźnie. W ogóle swoją delikatnością
wynagradzał w znacznej mierze inne cechy.
Spadły pierwsze dość późne, ale za to obfite śniegi. Za radą lekarza Magda miała
wyjechać na kilka dni do Warszawy. Przy sposobności zamierzała załatwić szereg spraw i
interesów, a przede wszystkim doprowadzić do końca pertraktacje dotyczące sprzedaży
Karczówki.
Ksawery w tym celu przygotował dla niej plenipotencję. Nie zdziwiła się, że wolał zostać
w Wysokich Progach, a na pożegnanie powiedziała mu:
– Trochę odpoczniesz od mojego towarzystwa.
– Jak możesz tak mówić! – zawołał ze zbyt skwapliwym oburzeniem.
– No, dobrze, dobrze. Baw się wesoło.
– Jeżeli chcesz, to będę ci towarzyszył – zaofiarował się natychmiast.
– Nie, dziękuję ci, do widzenia.
– Do widzenia, jedyna.
W Warszawie od czasu swego zamążpójścia Magda bywała rzadko. Codzienne zajęcia
nie pozwalały na zbyt częste wyjazdy, ani na zbyt długi pobyt poza domem.
Teraz postanowiła spędzić w stolicy przynajmniej tydzień.
Przede wszystkim odwiedziła znanego ginekologa, który orzekł, że wszystko zapowiada
się normalnie, potem widziała się z dyrektorem Stęposzem. Na szczęście Bank Wschodni
zdecydował się ostatecznie na kupno Karczówki. Rozmowy z adwokatami, wizyty u rejenta i
różne formalności pochłonęły kilka dni. Potem dopiero Magda odpoczęła i zaczęła załatwiać
zakupy. Postanowiła też odwiedzić dawnych znajomych ze "Złotej Maski". Wszyscy oni byli
rozproszeni. Teatry rewiowe albo przestały istnieć, albo zeszły na psy. Większość kolegów
znalazła przytułek w pomniejszych teatrach dramatycznych, niektórzy wyjechali do różnych
miast. Siostry Stelli otworzyły własną szkołę baletową w tym lokalu, w którym niegdyś
uczyła się Magda u pani Iwony.
Bończę też tam spotkała, gdyż wykładał u sióstr Stelli historię tańca.
Nawet nie przypuszczała, by spotkanie to mogła przyjąć tak obojętnie.
Gdy zwrócił się do niej po imieniu, powiedziała spokojnie:
– Mój Boże, to takie dawne czasy... Sądzę, że wygodniej nam będzie, nam obojgu, mówić
do siebie na pan i pani.
Rozmowa z Bończą i jeszcze z kilkoma kolegami teatralnymi jeszcze głębiej przekonała
Magdę, że nic ją z tym światkiem nie łączy. Ten rozdział przeszłości minął, nie zostawiając
najmniejszej niteczki, która by z nią Magdę łączyła.
Jadąc do Warszawy, tłumiła myśl odwiedzenia ojca i siostry. Nie miałoby to żadnego
sensu. Przede wszystkim wiedzieli o niej wszystko, lub prawie wszystko przez
Biesiadowskiego. Gotowi by przypuszczać, że przypomniała sobie o nich tylko po to, by
pochwalić się, by zadrzeć nosa i pokazać tym, co jej się wyrzekli, że przecież sama zaszła
wyżej, niż mogli marzyć, tym, co ją odepchnęli, jako zwichniętą, zaimponować teraz swoim
jaśnie państwem.
A Magda bynajmniej tego nie chciała. Nie chciała wystąpić przed ojcem z miną
wyższości, nie chciała go ani upokorzyć, ani zmusić do wyrażenia żalu, że tak źle z nią
postąpił. Jednak im dłużej siedziała w Warszawie, tym lepiej zdawała sobie sprawę, że po to
tylko tu siedzi, by zdecydować się na wizytę u ojca. Wciąż silniejsza ogarniała ją tęsknota, aż
pewnego wieczoru, podniósłszy wysoko kołnierz swego futra, weszła do tak dobrze znanej
bramy. Nic się tu nie zmieniło. Tak samo mętna żarówka opleciona drutem sterczała nad
wejściem na schody, tak samo na schodach było brudno i ciemno. Nawet drewniane stopnie
między drugim i trzecim piętrem trzeszczały i chwiały się tak samo. Zadzwoniła. W
przedpokoju usłyszała szybkie męskie nieznajome kroki. Drzwi uchyliły się i dopiero po
głosie go poznała, był to pan Kamionka, mąż Adeli.
– Kto? Do kogo?... – zapytał, natężając wzrok.
– Dobry wieczór, panie Edmundzie. Nie poznaje mnie pan?
Kamionka cofnął się:
– Panna Magdalena... Pani Magdalena – poprawił się. Proszę... Przepraszam bardzo...
Weszła za nim. Był w marynarce, bez kołnierzyka i krawata. Na ich miejscu świeciła się
złocona główka spinki. Utył bardzo, przez prawy policzek biegła szeroka różowa blizna.
– Przepraszam bardzo – jąkał się. – Nie spodziewaliśmy się...
– Dobry wieczór – podała mu rękę.
– Moje uszanowanie – pocałował z rozmachem i szastnął nogą.
– Ojca nie ma?
– Nie ma proszę pani... Ale pewno niedługo wróci.
– A Adela?
– Adela jeszcze w jatce. Proszę bardzo... Proszę...
Weszła do pokoju. I tu nic się nie zmieniło, tylko abażur na lampie był nowy.
Kamionka odsunął krzesło, wytarł je dłonią i podał Magdzie. Pomału odzyskiwał
swobodę:
– Prędzej bym się nagłej śmierci spodziewał... Jak pragnę Boga... Taka niespodzianka.
– Jakże, zdrowi wszyscy? – zapytała.
– A zdrowi. Dziękuję. Pani też wygląda, można powiedzieć, jak się należy.
– A, jak się powodzi?...
Kamionka skrzywił się:
– Ciężkie czasy. Ludzie poszczą, nabożniejsi się porobili.
– Jak to? – nie zrozumiała żartu.
– A no, mniej mięsa konsumują. Kryzys. Opchnie jeden z drugim byle co. Lepsze gatunki
wcale nie idą.
– Tak... To ojciec musi martwić się – westchnęła.
Przyglądała się Kamionce. Zmienił się bardzo. Co się z tego ładnego chłopca zrobiło.
Utył, rozrósł się, oczy mu tłuszczem zapłynęły i ruszał się teraz jakoś niezdarnie.
Nagle w sąsiednim pokoju rozległ się płacz dziecka.
– Co to? – zerwała się Magda.
– Aaa – zaśmiał się. – To przychówek. Znaczy się niby moja córeczka.
– Córeczka? Co pan mówi. Można zobaczyć?
W dawnym panieńskim pokoiku Magdy stały teraz dwa ogromne jesionowe łóżka, a w
nogach zielony wózek dziecinny.
– Boże! – zawołała Magda, pochylając się nad czerwoną małą twarzyczką, wynurzającą
się z białej, obszytej koronkami poduszki.
– Zofia jej na imię – objaśnił Kamionka.
– Jakie cudne maleństwo. Ileż ono ma?
– Ano za tydzień akurat wypadnie cztery miesiące, jak Adela porodziła.
Magda przyglądała się dziecku i łzy napływały jej do oczu.
– Czy poród był lekki? – zapytała.
– Było tam trochę strachu, ale szczęśliwie się skończyło. Adelka już na czwarty dzień
poszła do sklepu.
– Tak prędko?
– Trzeba pilnować interesu.
– Wyobrażam sobie jak musicie oboje być szczęśliwi. Takie cudne maleństwo.
Kamionka zaśmiał się:
– Dziecko, jak dziecko, a my owszem. Nie narzekamy sobie. Żeby nie to, że Adelka...
– Może chora?
– Nie tam, zdrowa. Tylko, że jej zupełnie, proszę pani, w głowie się przewróciło.
– Pod jakim względem?
– Całkiem bez żadnego względu. Wciąż jej się zdaje, że ja nic innego nie robię, tylko za
kobitami latam. Ani mnie to w głowie, a ona wciąż tylko podejrzewa i beczy niewiadomo
czego.
Magda spojrzała nań uważnie:
– Aha – powiedziała tylko.
– A jak pragnę Boga – uderzył się w piersi. – Wcale się takimi rzeczami nie zajmuję. I do
kogo mam chodzić?... Do takiej Kowalszczanki?... Prosta dziwka jest, bez żadnej ogłady...
Babska zazdrość tylko.
Wzruszył ramionami i zaśmiał się krótko.
– Był czas – zaczął znowu. – Był czas, że była taka jedna, za którą bym i w ogień
skoczył... Ale nawet na mnie spojrzeć nie chciała... I pewno. Nie ja byłem dla niej...
Wlepił w Magdę swoje źrenice, które po dawnemu wydały się jej straszne.
– Chodźmy – powiedziała. – Zaczekam na ojca i na Adelę.
Usiedli w pierwszym pokoju przy stole i Kamionka westchnął:
– A pani Magdalena to wciąż piękniejsza... Ech... Pani to umiała sobie życie urządzić. Co
my, proste ludzie. W wejściowych drzwiach zgrzytnął klucz.
– O, jest Adela – powiedział obojętnie i krzyknął:
– Adelka, a chodź ino! Gościa mamy...
– Pan Kwiatkowski?.. – zawołała zasapanym głosem Adela. – A to dobrze. Tylko buty ze
śniegu obtrząsnę.
– Chodź ino, chodź, nie Kwiatkowski.
Drzwi uchyliły się i Adela w nich skamieniała:
– Jezus, Maria! – wyszeptała – Magda!
Rzuciły się sobie w objęcia i obie zaczęły płakać. Od Adeli czuć było mdłym zapachem
jatki i pieluszkami. Schudła i postarzała bardzo. Wyglądała tak staro, jak matka, kiedy
umierała.
Czy ja też tak zbrzydnę po porodzie? – przebiegło przez głowę Magdy.
Tymczasem Adela zdjęła palto i, usiadłszy tuż przy siostrze, przyglądała się jej z
rozczuleniem, zachwytem i podziwem.
Długo nie mogła zdobyć się na żadne pytanie.
– Jakże ci, Magduś – wykrztusiła wreszcie. – Jesteś szczęśliwa?
– Owszem – odpowiedziała Magda z bladym uśmiechem.
– To chwała Bogu, chwała Bogu... Ślicznie wyglądasz, ślicznie.
– Tak sobie...
– A widziałaś moją kruszynkę?
– Widziałam, pan Edmund mi pokazywał. Jest rozkoszna.
Adela pomimo to pobiegła do drugiego pokoju i wróciła z wózkiem. Czerwona
twarzyczka niemowlęcia skrzywiła się w płaczu.
– Światło w oczy bije. Po co taskasz bachora – ostro odezwał się Kamionka.
Na schodach rozległo się donośne chrząkanie i wszyscy przycichli.
– Zabieraj bachora – półgłosem zakomenderował Kamionka.
Adela pośpiesznie wypchnęła z pokoju wózek, a Magda wstała. Niewypowiedziane
wzruszenie zacisnęło jej gardło. I niepokój: Jak ją ojciec powita?... Co powie?... Nie umiała
tego bliżej sobie określić, ale w swojej obecności wyczuwała coś nieodpowiedniego... Może
niepotrzebnie ubrała się w to drogie futro?... Niepotrzebnie się uperfumowała... Ojciec perfum
nie lubi. A może należało go w ogóle o swoim przyjściu uprzedzić... Znajdzie ją tu już w
komitywie z Adelą i Edmundem, i z tymi sprzętami, i z tym domem, w którym nie chciał jej
mieć nawet wtedy, gdy już była znaną aktorką...
Teraz wprawdzie to całkiem coś innego. Na palcu nosi obrączkę, ma zostać matką, jest
żoną wielkiego pana...
– Tak, tak tamto pierwsze trzeba podkreślić, lecz broń Boże, nie zranić jego ambicji...
Niech mu nawet do głowy nie przyjdzie, że wynosi się ponad niego...
Pan Nieczaj otworzył drzwi, zrobił krok naprzód i zatrzymał się. Jego ogromna czerwona
twarz nie zmieniła się zupełnie. Tak samo była poważna, jakby gniewna, nabrzmiała,
zdawałoby się tryskająca nadmiarem krwi. Ale ramiona nieco się pochyliły, brzuch wyrósł i
zarysował się ociężale, a na głowie i wąsach przybyło siwych włosów.
Widok Magdy zdziwił go i w pierwszej chwili to jedno dostrzegła w jego małych
bystrych oczach.
Zbliżyła się doń i powiedziała:
– Tatku, to ja...
Zrobił ruch, jakby się chciał cofnąć, lecz ona chwyciła jego rękę i zaczęła pokrywać
gorącymi pocałunkami.
– Tatku... tatku – powtarzała, nie mogąc zahamować łez.
– Magda – powiedział cicho.
– Ja, tatku. Nie gniewaj się na mnie, że przyszłam...
Adela i jej mąż na palcach wycofali się do swego pokoju i przymknęli za sobą drzwi.
– Przyjechałam na kilka dni i musiałam tatkę zobaczyć – mówiła Magda, wciąż nie
puszczając ręki ojca.
Boże! Ileż dałaby teraz za to, by ją pogładził po głowie, by chociaż dłoń na jej ramieniu
położył... Ale pan Nieczaj stał nieruchomo.
– Widzisz – odezwał się po chwili. – Powiadasz, że musiałaś... Zawsze tak. Tylko o sobie
myślisz. Nie zastosowałaś się, że zakazałem ci, że dla mnie może za ciężko patrzeć na
rodzoną córkę, co wyparła się i ojca, i domu...
– Tatku...
– No, trudno! Taka twoja natura. Nie wdałaś się w rodziców...
Westchnął, uwolnił rękę z rąk córki i ciężko usiadł przy stole.
Zapanowało długie milczenie. Magda otarła łzy i zapytała:
– Tatko wie, że wyszłam za mąż?...
– Wiem – skinął głową.
– A teraz spodziewam się dziecka – dodała z odcieniem dumy.
Była pewna, że w oczach ojca to ją jeszcze bardziej zrehabilituje, niż małżeństwo. Ale
pan Nieczaj podniósł brwi:
– Niby czyjego dziecka?
– Jak to czyjego, no, mojego! – zdziwiła się.
Potrząsnął głową:
– Nie. To nie będzie twoje dziecko, choćbyś je w największym bólu rodziła. To będzie
ich dziecko.
– Jak to ich?
– Ich, tych panów, tych arystokratów. Ty im tylko wysługę robisz. Głupia jesteś, to tego
nie rozumiesz, ale jak to dziecko podrośnie to sama zobaczysz. Wstydzić się będzie przed
swoimi, że jego matka to rzeźnicka córka. Wtedy dowiesz się, czyje to dziecko...
Zniżył głos i dodał:
– Taka dla ciebie będzie kara, żeś się tej jatki wstydziła i ojca rzeźnika.
– Co też tatuś mówi, ja się wcale nie wstydziłam...
Ogarnęło ją przerażenie, że ojciec może mieć rację, że to maleństwo, noszone teraz pod
sercem, kiedyś może się jej wyprzeć, wstydzić, może znienawidzieć.
– Tak, Magda – ciągnął pan Nieczaj – na świecie nic nie ginie.
Chrząknął i umilkł, a po chwili zapytał:
– No, i jakże ci tam?
Chciała przekonać i ojca, i siebie, że wszelkie obawy są bezpodstawne:
– O, bardzo dobrze – zaczęła mówić żywo. – Bardzo. Jestem szczęśliwa. Mój mąż mnie
kocha, jest dla mnie dobry. Jego rodzice też. Krewni tak samo. Wszyscy. Dbają o mnie...
Ufają. Przecież ja tam wszystkim rządzę. Pracuję bardzo dużo, ale za to oni są mi wdzięczni...
– Tak – przerwał pan Nieczaj. – To oni. A ty?...
– Ja? – zaniepokoiła się Magda.
– No, tak, czy ty jesteś wśród nich szczęśliwa?
Magda przełknęła ślinę i powiedziała jak najbardziej przekonywująco:
– Pewno, że jestem szczęśliwa.
– Ha, daj ci Boże – mruknął pan Nieczaj.
– Czemuż nie mam być szczęśliwa?... Każda byłaby szczęśliwa. Co ja byłam?... Biedna
dziewczyna, aktoreczka. A teraz jestem panią dużego majątku. Wielką panią. Czyż to nie
szczęście?...
Ojciec nie przytaknął, a jego mina wyrażała powątpiewanie. Czyżby w swoim uporze nie
rozumiał, że zrobiła wielką karierę, o jakiej córka zwykłego rzeźnika nawet marzyć nie
mogła?...
Postanowiła przekonać go za wszelką cenę:
– Mieszkamy w ogromnym pałacu. W całej Warszawie nie ma takiego. A w środku
urządzenie, jak w Zamku. Dywany, wspaniałe meble, samego srebra jest na sześćdziesiąt
osób! Różni goście, to wszystko obywatele, dyrektorzy, nawet ministrowie. A obora, prawie
dwieście krów. Stajnia siedemdziesiąt koni. I to wszystko moje. Tak, moje, bo to Ksawerego,
a on mi pełną plenipotencję dał. Mogę tatkowi pokazać. Mam to przy sobie...
Sięgnęła do torebki, lecz pan Nieczaj powstrzymał ją ruchem ręki:
– Po co, nie trzeba.
– A męża takiego też nie każdej uda się zdobyć. Wysoki, przystojny, młody i pan z
panów. O, niech tatko zobaczy fotografię. No, niechże tatko zobaczy...
Pan Nieczaj niechętnie wziął zdjęcie i przyglądał się mu z niezadowoloną miną.
– Owszem – powiedział po chwili. – Niczego sobie.
– Więc, widzi tatko, że takie szczęście to nie każdej się trafi...
Pilnie spoglądała w oczy ojcu, lecz nie mogła z nich wyczytać, czy w duchu przyznał jej
rację.
– No, tak – odezwał się po dłuższym milczeniu. Wszystko, co mówisz, wygląda bardzo
pięknie... Bardzo pięknie... Ja też nie ganię cię, żeś wyszła za mąż. Owszem, to nawet lepiej,
ale na świecie długo już żyję, niejedną rzecz widziałem, nie nad jedną swoje zastanowienie
miałem... I tak wiem, że obcy to zawsze obcy. Choćbyś ze skóry, człowieku wyłaził, to i tak
swoim między nimi się nie staniesz. A co do tych pałaców i wspaniałości... Pewno... Ale
sercu ludzkiemu nie to drogie, co drogie, a to, co swoje. Mówisz, że wielcy panowie. Ja tam
całe życie byłem prostakiem, do wielkich państwa nie pchałem się, bo i oni mnie nie chcieliby
i ja bym ich nie chciał. A nie chciałbym dlatego, że mnie nie pieniądze imponują, ani że tam
ktoś umie chodzić i parlefransować. Byle łachudra to potrafi. I psa w cyrku na tylnych albo i
na przednich łapach biegać nauczą. Nie to ma znaczenie, ale to jaki jest człowiek. Choćby i
najbardziej nosa zadzierał, to mnie nie oszuka. Znam ja ich. Nie ma już tych panów, co
dawniej... Choć i dawniej też... Pieniądze puszczali, żadnej wiary nie mieli, po knajpach i
dansingach ich pełno, a później bruki szlifują. Co człowiek do rąk gazetę weźmie, to za
każdym razem czyta: a tu takiego hrabiego wsadzili do więzienia, a tu drugiego... A jakby i ta
reszta swoje pieniądze potraciła, to też by się zabrała i do cudzych, i za kraty. Bo Boga w
sercu nie mają, ani też samego postanowienia w sobie. O! Ale co ja ci będę gadał. I tak nie
zrozumiesz.
Machnął ręką i dodał:
– Miałaś uczciwego człowieka. Chciał się żenić, poszłaś inną drogą. Jak sobie posłałaś,
tak się wyśpisz. No, a teraz już czasu więcej nie mam. Tak już pożegnaj się i idź z Bogiem.
Magda próbowała jeszcze przeciągnąć rozmowę. Pytała o zdrowie ojca, o interesy, o
krewnych i znajomych, ale pan Nieczaj odpowiadał niechętnie, zdawkowo, a w końcu wyjął
swój gruby notes i poślinił ołówek. Trzeba było iść.
Pocałowała ojca w rękę, weszła na chwilę do siostry i szwagra, którzy nawet nie mieli
odwagi jej odprowadzić. Już była na schodach o piętro niżej, gdy usłyszała, że na górze drzwi
się otwierają. Stanęła.
– Magda! – rozległ się niski, przyciszony głos pana Nieczaja.
– Jestem – odezwała się.
– A słuchaj no – jakby się wahał, zatrzymał się ojciec. Gdyby ci tam już bardzo źle było...
To możesz wrócić. Kąt w mieszkaniu się znajdzie i co do gęby włożyć, a pracy w jatce
zawsze jest dość...
– Tatku wybuchnęła płaczem – tatku...
Wzruszenie nie pozwalało jej mówić. Zawróciła, biegła na górę, chcąc rzucić mu się do
nóg, ale pan Nieczaj groźnie zamachał rękami:
– Idź już, idź! Nie ma po co... Idź – i czym prędzej cofnął się do mieszkania, zamykając
drzwi.
Oparła się o poręcz schodów i długo zalewała się łzami. W piersiach aż skowyczało z
miłości do tego surowego, nieszczęśliwego ojca, do tego tyrana... Jakże dobrze wiedziała, co
za walkę musiał on przeprowadzić ze swym sumieniem, ze swą despotyczną naturą, by
zdobyć się na takie poświęcenie, by dać przemówić temu odepchniętemu, zbolałemu sercu,
gdzie zapiekła się krzywda, gdzie, jak nieznośna drzazga, tkwiła szorstka i cierpka, ale jedyna
miłość dla niej, dla złej, niewdzięcznej córki...
Tak... Zerwać się i biec do niego! Upaść do kolan, mocno przycisnąć jego grubą rękę. I
tak już zostać z nim na zawsze, do śmierci, powiedzieć mu, wyszlochać, że kłamała, że
wszędzie jest nieszczęście i pustynia, iż wszyscy są dalecy i obcy, tylko on i to małe
mieszkanko, jak jedyna wyspa na wrogim, cudzym świecie, to wciąż jej własne, najbliższe,
najdroższe...
Boże! Ileż odczułaby ulgi, jaką cichą i wielką radością krzyczałoby w niej serce! Jak
błogo, jak słodko odetchnęłaby...
Więc nie uwierzył jej, jego kochane oczy musiały przeniknąć ją na wskroś. Poznał jej
cierpienia i smutek...
– Tatku – zanosiła się łkaniem – tatku...
I im większe ogarniało ją rozczulenie, tym bliżej była decyzji: wrócić, zaraz, natychmiast.
Ani obejrzeć się za siebie! Co ją łączy, co wiąże z tamtymi? Z Ksawerym? Przecież nic.
Nawet nie dziecko, bo i to zechcą jej odebrać. Gdy przyjdzie na świat, będzie już należało do
nich, a później wstydzić się będzie matki, wyprze się jej... Nie! Musi je zachować dla siebie,
tylko dla siebie... Nie da go nikomu!
Oplotła ręce wokół siebie i z jakąś rozpaczliwą czułością łagodnie przycisnęła dłonie.
Na dole rozległy się czyjeś kroki i głosy. Jacyś ludzie wchodzili na górę. Szybko otarła
twarz, poprawiła kapelusz i zaczęła schodzić. Każdy stopień oddalał ją, zdawało się, o setki
mil od małego, ubogiego mieszkanka. A jednak nie zatrzymała się.
Po głowie tłukły się myśli, niby biedne, wystraszone ptactwo, więc co, oszukiwała samą
siebie? Grała przed samą sobą komedię? Nie, nie! Niczego w życiu szczerzej nie pragnęła, niż
powrotu. Ale pchało ją coś, czego nie rozumiała, wobec czego była bezsilna.
Nie bała się szarego życia, nie odczuwała wstrętu do pracy w jatce, nawet tych dawnych,
prostych ludzi umiałaby może polubić. Ależ czyż można wyrwać z siebie to, co przez długie
lata nawarstwiło się w duszy? Przecież od dziewczęcych urojeń, poprzez tysięczne wysiłki,
walkę i cierpienia szła ku osiągnięciu tego, co uważała za jedyne szczęście. Zawiodła się, ale
cofnąć się już nie umiała.
Jeszcze jedno piętro. Minęła dwoje ludzi, jeszcze jedna kondygnacja schodów i była już
w bramie, na ulicy.
Od Wisły dął silny, mroźny wiatr.
– Nie mogę, nie mogę – szeptała w miękkie futro kołnierza – niech się dzieje, co chce...
Nie mogę.
Wsiadła do pierwszej spotkanej dorożki, w hotelu prędko spakowała walizki. O
dziewiątej odchodził pociąg. Zdążyła jeszcze na czas. Wagon drgnął, przed oknami z wolna
zaczęły przesuwać się latarnie, koła zastukotały na zwrotnicach.
Warszawa w migotaniu drobnych światełek znikała na horyzoncie.
ROZDZIAŁ VIII
Hucznie i wesoło obchodzono w Wysokich Progach uroczystość chrzcin przyszłego
dziedzica. Przyjechała cała rodzina, bliższe, a nawet dalsze sąsiedztwo, znajomi z miasta,
różni dygnitarze, jeden biskup i dwaj prałaci. Po obrzędzie chrzestnym, przy którym dziecku
nadano imiona Tomasza Michała, Ksawery, rozpromieniony chodził krok w krok za kuzynką
Janką, obnoszącą bohatera uroczystości w batystowej poduszce między gośćmi.
– Podobny do mnie, jak dwie krople wody – zapewniał każdego. – Prawda?
Pani Aldona unosiła się zachwytami nad niewątpliwą niezwykłością wnuka i już – jej
zdaniem – widoczną inteligencją, chociaż Tomasz Michał liczył zaledwie sześć miesięcy
obecności na świecie.
Nawet "pan starszy" wyrzekł się tego dnia swej rewolucji francuskiej i niezwykle
ożywiony krzątał się wśród gości raz po raz zaglądając do buduaru, gdzie przy opróżnionej
kołysce siedziała Magda.
Wyglądała jeszcze blado, a duże cienie pod oczami świadczyły, że niezupełnie wróciła do
zdrowia. Poród, wbrew zapewnieniom lekarzy, był ciężki, po nim zaś wywiązały się różne
komplikacje, wprawdzie nie groźne dla życia, ale połączone z dotkliwymi cierpieniami.
Dopiero przed kilkoma tygodniami wstała z łóżka, a i teraz zalecano jej mało ruchu.
Zapewne wskutek osłabienia jej stan nerwowy również wymagał pieczołowitej opieki. Toteż,
unikając gwarniejszych pokoi, ulokowała się w zielonym buduarze i tu przyjmowała życzenia
i powinszowania.
Od połogu otoczona lekarzami, wśród surowo przestrzeganej ciszy, pierwszy raz znalazła
się wśród tylu ludzi i to ją męczyło.
Od czasu do czasu do buduaru wpadał Ksawery przysiadał obok demonstracyjnie całował
ją w czoło i żartobliwie pytał:
– Jakże się czujesz, matrono polska?
Ogromnie był rad ze swego dowcipu, z syna, z gości i z siebie.
Magda przyjmowała to wszystko z uśmiechem, któremu starała się nadać jak najmniej
wymuszony wygląd. Wiedziała, że każde jej słowo, każdy ruch, są uważnie obserwowane
przez obecnych, wiedziała również, że czuląca się do niej panna Bożenka Słucka postara się
później wyzyskać przeciw niej wobec Ksawerego najdrobniejsze uchybienie.
Panna Bożenka od kilku miesięcy była kochanką Ksawerego. Jej ojciec, właściciel
odległego o siedem kilometrów Serkowa, przez palce patrzył na romans córki, w przekonaniu,
że Ksawery rozejdzie się z Magdą dla niej. Że zaś mówiono o tym głośno w całej okolicy,
Magdzie nietrudno było o wszystkim się dowiedzieć, nawet gdyby nie otrzymywała
anonimów.
Różni "życzliwi" i "oburzeni" donosili jej o przewrotnych planach panny Bożenki z
najdrobniejszymi szczegółami. Magda z łatwością domyślała się, kim były autorki anonimów.
Nie przejmowała się jednak ich treścią wcale tak, jak i poprzednimi, zawierającymi
informacje o różnych innych zdradach męża.
Zobojętniała na to zupełnie. Zresztą wiedziała o czymś, co ostudziłoby matrymonialne
zapędy takich Bożenek, polujących na Wysokie Progi, wiedziała, że na hipotece majątku, na
pierwszym miejscu, wpisana została gruba pozycja na jej własne imię.
Dokonała tego podstępem. Może nie bardzo uczciwie, ale korzystając z pełnomocnictwa i
chcąc zabezpieczyć swoje prawa, spłaciła innych wierzycieli, zajmując ich miejsce. Ksawery
zresztą pogodził się z tym bez najmniejszego sprzeciwu. Może dlatego, że przekonała go
wymowa adwokata, który radził tak zabezpieczyć się przed wierzycielami, a może z racji jego
programowego desinteressement w sprawach finansowych, co uważał za pierwszą cechę
dżentelmeństwa.
Tak czy owak, Magda była pewna jednego, a mianowicie, iż rozwód nie byłby dla
Ksawerego interesem.
Z łatwością też mogłaby odstraszyć od niego Słucką przez samo wyjaśnienie jej
materialnej sytuacji Wysokich Progów. Jeżeli nie robiła tego, to jedynie z tej racji, że romans
męża z tą czy inną kobietą nie sprawiał jej żadnej różnicy, a na jego wierność nie liczyła i nie
pragnęła jej zresztą.
Już nie starała się przeciwdziałać wyjazdom męża, a nawet robiła, co mogła, by ułatwić
mu jego wykręty, by umożliwić zachowanie jakich takich pozorów. Nie wysilała się w
udawaniu, że o niczym nie wie. Po prostu milczała i z uśmiechem przyjmowała zarówno
misterne wybiegi Ksawerego, jak i wybuchy jego rozrzewnień, na które zdobywał się, ilekroć
odezwało się w nim sumienie.
Lecz i jego sumienia nie przeceniała. Zbyt dobrze znała pobudki podobnych odruchów:
zjawiały się wtedy, gdy Ksawery albo pokłócił się ze swoją kochanką, albo gdy potrzebował
pieniędzy. Kasa bowiem znajdowała się w ręku Magdy, a robienie większych długów groziło
Ksaweremu awanturami. Pod tym względem była nieustępliwa i nieubłagana:
– Nie mam prawa marnować majątku twego syna – mówiła – i jeżeli w ten sposób
będziesz mnie oszukiwał...
– Jakich ty słów używasz? Magduś! – oburzał się.
– Używam słów słusznych. Bo to jest zwykłe oszustwo. Oszukujesz siebie i mnie.
– No, musiałem pożyczyć te kilkaset złotych. Zrozum, tak się złożyło. Czy nie wierzysz,
że musiałem pomóc Zygmuntowi?
Nie wierzyła. Wiedziała dobrze, że pieniądze wydał na jakiś prezent. Nie chodziło też jej
o to, lecz o pieniądze. Nie wątpiła, że najmniejsze z jej strony ustępstwa pociągnęłyby powrót
Ksawerego do dawnej rozrzutności, że tym samym Wysokie Progi, z tak wielkim trudem
uratowane, znalazłyby się znowu wobec katastrofy, której tym razem już niepodobna byłoby
zażegnać.
Dlatego z powodu najdrobniejszego długu urządzała Ksaweremu serię scen, przykrości i
nawet awantur, co wprawdzie tym skuteczniej wystraszało go z domu, ale zapobiegało
lekkomyślnym wydatkom.
Daleki kuzyn Ksawerego, pan Jan Raszewski, który od kilku już miesięcy siedział w
Wysokich Progach i przyglądał się temu wszystkiemu, po jednym z takich zajść zwrócił się
do Magdy:
– Chciałbym kuzynkę o coś zapytać... O czymś pomówić... Czy można być szczerym?
– Ależ proszę kuzynie.
– Przyjmie kuzynka ode mnie pożyczkę?... Doprawdy nie zrobi mi różnicy jakieś
powiedzmy kilkanaście tysięcy, a ja już doprawdy patrzeć nie mogę, jak kuzynka zdziera
sobie nerwy o takie drobiazgi.
– Ależ ja nie potrzebuję wcale pieniędzy – zdziwiła się.
– Myślałem inaczej.
– Ach, bo kuzyn sądzi, że ja przez skąpstwo tak nudzę Ksawerego?
– No, nie przez skąpstwo...
– Tak kuzyn może myśleć. Zna kuzyn Ksawerego?
– Sądzę, że tak.
– Więc wie kuzyn, że dla niego nie ma, nie istnieje granica, ani rachunek w wydawaniu
pieniędzy? I jeżeli urządzam o byle co piekło, to przeważnie ze względów pedagogicznych.
Zaśmiał się:
– Pedagogika dość bolesna.
– Radykalna.
– Trzeba kogoś kochać, by tak, na zimno zmuszać siebie do psucia własnych nerwów dla
czyjegoś dobra.
Uwaga była rzucona luźno, ale Magda odpowiedziała wyraźnie:
– O, tak. Do szaleństwa kocham swego syna.
Raszewski chciał coś powiedzieć, lecz przygryzł wargi i tylko spojrzał Magdzie w oczy z
jakimś dziwnym naciskiem.
Wiedziała, że ją lubi. Bywały nawet wypadki, kiedy mogła przypuszczać, że podobała mu
się. Nigdy jednak nad tym się nie zastanawiała.
Janek Raszewski, starszy o pięć zaledwie lat od Ksawerego, wyglądał prawie na
pięćdziesiątkę, gdyż po pierwsze był zupełnie siwy, a po drugie jego sposób bycia, jego
spokojne ruchy, powściągliwość i małomówność, przypominały raczej starszego pana. Do
Wysokich Progów sprowadziła go za swego pobytu u krewnych na Podolu pani Aldona.
Dlatego też Magda początkowo przyjęła go niezbyt życzliwie, podejrzewając o flirt ze
świekrą, której zachowanie się, płomienne spojrzenia i cały arsenał zabiegów zdawały się to
potwierdzać. Jednak z biegiem czasu Magda przekonała się, że podejrzenia były bez podstaw.
Kuzyn Janek nie zwracał na panią Aldonę więcej uwagi niż wymagała tego uprzejmość.
Zresztą przyjechał tu na wypoczynek po ciężkiej chorobie, przekazawszy na ten czas
zarząd swojego majątku młodszemu bratu. Lekarze zalecili mu jak najspokojniejszy tryb
życia, póki całkiem nie wydobrzeje. Toteż nie brał udziału ani w sąsiedzkich zabawach, ani w
wycieczkach czy piknikach, przesiadując przeważnie na tarasie, obłożony książkami.
Ponieważ i Magda była rekonwalescentką, dużo czasu spędzali razem. Tak się ułożyło, że
pan Janek dyskutował z panem Michałem i czytał książki w tych godzinach, kiedy Magda
zajmowała się dzieckiem lub gospodarstwem. Resztę dnia przebywał w towarzystwie Magdy.
Bardzo go polubiła. Jego równe usposobienie, pogodny uśmiech, umysł żywy i głęboki,
ujmująca a wykwintna prostota, a nawet powierzchowność, uderzająca brzydotą, pociągały ku
niemu. Niezbyt wysoki, bardzo chudy, a wskutek tego jakby przygarbiony, o twarzy długiej,
ziemistej i o szarych, zamyślonych oczach, miał przecież w uśmiechu i w brzmieniu głosu
moc wdzięku. Wychowany w Anglii, uchodził powszechnie za szczyt taktu specyficznie
angielskiego, a może i sam nieco stylizował się na Anglika, jeżeli tak można było nazwać
zamiłowanie do pewnego typu ubrań, potraw i tematów.
Jego zjawienie się w Wysokich Progach zelektryzowało wszystkie okoliczne dwory,
gdzie tylko były panny na wydaniu. Raszewski bowiem, od trzech lat wdowiec, uważany był
za dobrą partię, za porządnego kandydata na męża.
Magda, skoro przekonała się, że kuzyna Janka nic z panią Aldoną nie łączy, z kolei
zaczęła go też posądzać o matrymonialne zamiary. Nawet sama zachęcała panny z sąsiedztwa
do atakowania tej, jak się zdawało, skłonnej do poddania się, fortecy.
Dlatego w Wysokich Progach coraz częściej zaczęły bywać panny Rżewskie i ich
kuzynki z Pomiechowa, Zosia Sarbiewska, Kira Nęcka, Lilitka Suchobłocka, Mirta
Harniewiczówna, no, i cała trójka z Zalotów.
Szybko orientując się w sytuacji, wszystkie te panny usilnie zabiegały o życzliwość
Magdy, nie ulegało bowiem wątpliwości, że pan Jan żywi dla niej największą sympatię, że ją
wysoko ceni i że zatem z jej zdaniem będzie się liczył. Tym też, nie ulegając złudzeniom,
tłumaczyła sobie Magda nagłą zmianę frontu nie tylko wśród tych zadzierających nosa
dziewcząt, lecz i wśród ich matek, czy ciotek.
– Dzięki kuzynowi stałam się modna w okolicy – mówiła panu Raszewskiemu – jeszcze
kilka tygodni, a gotowam uwierzyć, że przestali mnie uważać za intruza.
– To, co kuzynka mówi – odpowiedział – jest najlepszym dowodem, jak bezsilna jest
wszelka niechęć wobec niej.
– Nie tak bardzo bezsilna – wzdychała.
– Bezsilna, gdyż kuzynka ma dość poczucia własnej wartości, by stanąć ponad tym.
– Nie wiem – potrząsała głową. – Ja nie potrafię jednak tak gardzić wszystkimi, jak...
– Jak kto?...
– Jak oni mną gardzą – dokończyła i przygryzła wargi.
Pan Raszewski poruszył się na krześle:
– Nie wierzę, by tak być mogło. To jest nieprawdopodobne... A zresztą... Gdyby nawet
tak było, czyż dosięgłoby to bodaj... bodaj... nóg pani?
– Dosięga... O, tak dosięga! Bo za cóż bym ich nienawidziła?
Powiedziała to cicho, ale z takim błyskiem w oczach, że pan Jan umilkł na chwilę.
– Kogo pani tak nienawidzi, kuzynko? – zapytał po chwili.
– O, czyż pan nie wie? Czy pan nie rozumie? Ich wszystkich. Tych ludzi, którzy uważają
się za uprawnionych do patrzenia na mnie z wysokości... swoich drzew genealogicznych
dlatego, że jestem córką ... Pan tego może nie wie, że jestem córką rzeźnika? Tak! Mój ojciec
ma do dziś jatkę na Tamce. Jatkę, w której ja pracowałam...
Spojrzał jej prosto w oczy:
– Wiem o tym.
– Czyż to jest taką hańbą? Czy naprawdę jestem ulepiona z innej gliny? Czy i memu
dziecku każą, gdy dorośnie, pogardzać mną, rodzoną matką?
Raszewski uśmiechnął się:
– Sama kuzynka widzi, jaki w tym tkwi absurd.
– O nie. Nie zaprzeczy pan, bo pan ich jeszcze lepiej rozumie, niż ja.
– Jeżeli nawet! Czy sądzi kuzynka, że myślę tak, jak oni?
Spojrzała nań uważnie. Miał wygląd wzruszonego i dlatego nie powiedziała owego "nie
wiem", które już miała na ustach.
– Czy kuzynka mnie też do nich zalicza?
– O nie – zaprzeczyła szczerze – Nie byłabym przecież z kuzynem tak szczera, tak
niepotrzebnie szczera.
Ostrożnie i powoli wziął jej rękę i podniósł do ust.
– Dziękuję – szepnął – Bardzo dziękuję.
Później siedzieli w milczeniu, oboje zamyśleni. Ona automatycznie szydełkowała, on
patrzył gdzieś w przestrzeń. Umieli tak godzinami bez słowa siedzieć obok siebie i Magda
zawsze odnosiła dziwne wrażenie, że jej myśli jakoś, w niewytłumaczalny sposób, splatają się
z jego myślami, że nie posługując się wyrazami prowadzą w dalszym ciągu rozmowę.
– Mogłabyś, kochanie, jakoś zabawiać tego biedaka Janka – powiedział jej kiedyś
Ksawery. – Nudzicie się oboje, jak mops w szufladzie. Ja wiem, że on jest mało interesujący,
ale już poświęć się...
Magda wzruszyła ramionami:
– Wcale się nie nudzimy. A poza tym, dlaczego nazywasz go biedakiem?
– No, biedak, bo z jego chorowitością i z tą, za przeproszeniem urodą, nudziarz...
– Mój Wery – spojrzała nań chłodno. – Bardzo, bardzo żałuję, że nie jesteś do niego
podobny.
– Wolne żarty – oburzył się.
– A jeszcze ci i to powiem, że milczenie w towarzystwie Janka jest bardziej interesujące,
niż rozmowa...
– ze mną – dokończył. – Dziękuję za uznanie. Wybaczysz jednak, że jestem odmiennego
zdania.
– Dobre mniemanie o sobie, to połowa szczęścia, ale tak dobre, to już chyba szczęście
całe i to z nawiązką.
Ksawery wzruszył ramionami:
– Gdybym przejął się opinią, jaką ma o mnie mój szanowny papa i jaką mnie darzy moja
najdroższa żona, chybabym się musiał powiesić. Ale na szczęście nie jestem aż taki głupi i
wiem, że chcesz wzbudzić we mnie zazdrość. Proszę cię bardzo. Ale wybierz inny obiekt,
gdyż o Janka dalibóg nie potrafię być zazdrosny.
Rozmawiali w sypialni Magdy i Ksawery zezem obserwował siebie w lustrze. Wydał się
jej jeszcze bardziej dziecinny niż zawsze.
– Mylisz się – powiedziała. – Pan Jan, jako rywal, mógłby się z tobą wcale nie liczyć...
– Mówisz, bo chcesz mnie podrażnić – skrzywił się.
– Nie, bynajmniej. Chcę cię tylko otrzeźwić. Czyż nie widzisz, dlaczego mamy teraz taki
tłok różnych dziewic?
– Ach! – machnął ręką. – Przyjeżdżają dla Janka, oczywiście... Każda chciałaby wyjść za
mąż. Przyjeżdżają dla niego, bo ja już jestem nie do wzięcia, ale przecież nie z nim się po
kątach całują...
– Tylko z tobą?
– O, tego nie powiedziałem...
– Nie błaznuj, Wery – westchnęła. – To nie jest ani imponujące, ani taktowne. Poza tym
absolutnie wykluczam tego rodzaju wybryki pod jednym dachem. I ostrzegam cię, że tego już
nie umiałabym tolerować!
– Przepraszam cię – skłonił się sztywno. – Nie miałem zamiaru ci zaimponować, ani
dotknąć twego wyrafinowanego poczucia taktu, którego skromne wychowanie nie umiało
mnie nauczyć.
Chciał wyjść, lecz go zatrzymała:
– Coś przez to chciał powiedzieć? – zapytała z roziskrzonym wzrokiem.
– To, że moi rodzice źle mnie wychowali.
– Masz rację. Bardzo źle – odpowiedziała już spokojnie. – Bo jeżeli pozwalasz sobie
wobec słabej i chorej kobiety, wobec kobiety, którą rzekomo kochasz, na tak szydercze
aluzje...
– Ależ Magduś, ja żadnych aluzji...
– Znęcaj się, znęcaj razem ze wszystkimi nade mną – mówiła przerywanym głosem. –
Wytykaj, wyszydzaj moje pochodzenie... To bardzo rycerskie, bardzo szlachetne...
Rzucił się przed nią na kolana, przepraszał i przysięgał na przemian, całował jej ręce i
nogi, zapewniał, że ani mu w głowie, coś podobnego postało, a w chwilę potem, że jest
łajdakiem i ostatnim chamem, że wstyd mu samego siebie.
Rozrzewnił się, jak zwykle, łzy spływając po twarzy zwilżały uczernione wąsy i farba się
rozmazywała, a włosy sterczały zburzone kosmykami na wszystkie strony.
Potem na pół godziny zasiadł przed lustrem i Magda musiała pomagać mu w
doprowadzeniu przedziałka do poprzedniej nieskazitelności.
Po każdej podobnej scenie manifestacyjnie przez kilka dni adorował żonę, co mu nie
przeszkadzało wymykać się na spotkania z Bożenką Słucką.
Życząc Raszewskiemu jak najlepiej, Magda przejęta była całkiem poważną troską, którą z
panien mu swatać? Przy tej sposobności doszła do przeświadczenia, że jest niezwykle
wymagająca. W każdej widziała jakieś wady, każda w zestawieniu z panem Jankiem
wydawała się wręcz okropna. Człowiek tego pokroju zasługiwał na żonę pod wszelkimi
względami nieprzeciętną. A przede wszystkim wierną, uczciwą, stałą. Tymczasem o
większości okolicznych panien krążyły sprawdzone i niesprawdzone plotki, które w oczach
Magdy absolutnie je dyskwalifikowały. Kiedyś, wkrótce po osiedleniu się w Wysokich
Progach, Magda oburzała się, ilekroć docierały do jej uszu pogłoski o flirtach i romansach
dziewcząt i mężatek z sąsiedztwa. Będąc w "Złotej Masce", przekonała się naocznie, że
zawsze wiadomości podobne są albo z gruntu fałszywe, albo przesadzone. Prawie całe miasto
uważało za pewnik, że każda aktorka czy tancerka z miejsca jest do zdobycia za mniejszą lub
większą kwotę, że dzień po dniu ma nowych kochanków. Nie było to jednak prawdą.
Przynajmniej połowa tych kobiet nie zasługiwała na najmniejszy zarzut, a reszta? Reszta
robiła to z potrzeby, dla utrzymania się przy pracy, dla kariery, czasem dla pieniędzy, częściej
jednak z miłości, z prawdziwej i nie zawsze słodkiej miłości.
Z biegiem czasu, zbliżając się do coraz to nowych kobiet z okolicy, nabierała o nich coraz
gorszej opinii. Po prostu puszczały się. Dla sportu, dla zabicia nudów, dla kaprysu.
Oczywiście, było też dużo takich, o których nic złego nie można było powiedzieć, ale te nie
cieszyły się popularnością. Młodzież mówiła o nich ziewając, jak na przykład o Jance
Runickiej, czy o Krysi Dorowiczównie. Ogromnie traciły wśród reszty rozwydrzonych
panien. Wyglądały świętoszkowato, a chociaż może niejedna z nich miała bardzo dużo
wdzięku, z racji powściągliwości i przestrzegania dobrych form, nie znajdowały tylu
sposobności do zwrócenia na siebie uwagi.
Dla Raszewskiego zaś Magda chciała znaleźć jakiś wymarzony ideał.
Jeżeli zaś Ruta z Zalotów bynajmniej ideałem nie była, w każdym razie jej uroda, czar, a
przede wszystkim młodość wysuwały ją na czoło w planach Magdy. Jedynym minusem Ruty
było zbytnie rozhukanie, zanadto rozwinięty temperament i – co Magdę najbardziej raziło –
brak dystynkcji.
Ogromnie lubiła Rutę. Jednakże żonę Raszewskiego musiała wyobrażać sobie jako damę
w całym znaczeniu tego słowa. W tym też kierunku usiłowała wpłynąć na Rutę. Oczywiście
nie wtajemniczała jej w swoje projekty. Zapraszała ją tylko coraz częściej i tak manewrowała,
by pan Janek jak najdłużej mógł przebywać w jej towarzystwie.
Ruta nie unikała Raszewskiego. Zdobywała się nawet na przesiadywanie z nim i Magdą
po kilka godzin, co przy jej ruchliwości było prawie poświęceniem. Podobał się jej, a poza
tym uległa powszechnej modzie. Jednak ku niezadowoleniu, a nawet zgorszeniu Magdy nie
umiała ocenić nadzwyczajności tego człowieka.
Była na to zbyt młoda. Dopiero po dłuższym życiu i po wielu doświadczeniach kobieta
uczy się cenić mężczyznę. Z wiekiem stopniowo ceni go coraz bardziej, coraz mniej zwraca
uwagę na jego wady, coraz pobłażliwsze stosuje kryteria, aż wreszcie ślepnie na to, co ją
kiedyś jako młodą dziewczynę śmieszyło czy odpychało w mężczyźnie i zaczyna go
przeceniać.
Ruta miała zaledwie lat osiemnaście, Magda postanowiła rozbudzić w niej zachwyt,
bezprzecznie należny Raszewskiemu. Rezultat jednak długich rozważań i przedstawień jego
wyjątkowości był całkiem niespodziewany.
Oto pewnego dnia, po wysłuchaniu dłuższych wywodów Magdy, Ruta z właściwą sobie
bezpośredniością powiedziała:
– Ależ ty jesteś w nim zakochana!
Magda nieoczekiwanie dla siebie samej zmieszała się:
– Co też ty pleciesz!
– Nawet się zaczerwieniłaś! – wybuchła śmiechem Ruta.
– Ja?... Co za pomysł! Jesteś bardzo niemądra.
– No, tak się nim zachwycasz – usprawiedliwiała się Ruta.
– Ależ! Zachwycam się! Wcale nie zachwycam się, tylko po prostu widzę jego zalety.
Sprawiłaś mi dużą przykrość. Nie Ruteńko, posądzałam cię o więcej subtelności.
Skończyło się przeprosinami i zapewnieniem, że był to tylko niewczesny żart. Ale po
wyjeździe Ruty Magda długo nie mogła doprowadzić do porządku swoich myśli.
Zapewne. Uważała Raszewskiego za mężczyznę całkiem wyjątkowego. Żadnego innego
nie mogłaby z nim porównać. Ale posądzenie jej z tego powodu o miłość było nonsensem.
Miłość przede wszystkim jest ślepa. Gdy kochała się w Bończy, obojętne jej było, jakie ma
zalety i wady. Ceniła go nad cały świat. Oto wszystko. Miłość... Misia Pichelówna dałaby się
zabić za swego kochanka, choć był bandytą i sutenerem. Pamiętała także uczucie
Biesiadowskiego, uczucie, które nie zmieniało się pomimo tego, że ona, Magda, w jego
pojęciu zeszła na złą drogę. Bo kocha się nie za coś, lecz niewiadomo dlaczego...
A tutaj Magda mogła wyliczać jego plusy niczym w spisie inwentarza.
– Absurd.
Pomimo takiej konkluzji Magda zaczęła baczniej obserwować siebie w stosunku do
Raszewskiego. Niewątpliwie czuła doń bardzo wiele sympatii, na pewno z nikim nie było jej
tak dobrze. Może nawet za wiele okazywała mu życzliwości. Za wiele...
I posądzenie Ruty sprawiło to, że Magda próbowała teraz unikać towarzystwa pana
Janka, że starała się nadać swemu sposobowi bycia ton bardziej konwencjonalny. Nawet nie
przypuszczała, że będzie jej z tym nieznośnie, że tyle trzeba będzie zadać sobie przymusu.
Raszewski od razu dostrzegł tę zmianę. Nic nie powiedział, ale w jego oczach widziała
wciąż zdumione pytanie i jakby niepokój czy smutek. A to dręczyło ją jeszcze bardziej.
Na szczęście zbliżał się dzień chrzcin małego Tomka i w związku z przygotowaniem do
tej uroczystości miała więcej zajęć, niż zwykle. Przyjęcie na prawie sto osób, z których
połowa zostać miała na noc, lub nawet na kilka dni, obmyślenie wszystkiego, zaopatrzenie
spiżarni i piwnicy, sprowadzenie orkiestry z Warszawy i cała masa związanych z tym
kłopotów pochłaniała moc czasu.
Tym bardziej dbała o wszystko, że od objęcia przez nią rządów w Wysokich Progach
miało to być pierwsze wielkie przyjęcie, wielki zjazd i bal. Ksawery nalegał, by nie robić
żadnych tym razem oszczędności.
– Musimy im pokazać – mówił – że Wysokie Progi nie zeszły na dziady.
Wtrącał się we wszystko. Wymógł na Magdzie cały szereg, jej zdaniem, zbędnych
wydatków. Wina miały być najlepszych marek, sala balowa, jadalnia i hall musiały być
oświetlone świecami, dla służby, nawet dla kelnerów, sprowadzonych z miasta, trzeba było
zamówić liberyjne fraki.
– Moja droga – wstawiała się za synem pani Aldona. Już skoro tylko raz na kilka lat
zaprosimy trochę gości, niechże przynajmniej wygląda to po ludzku.
I Magda nie opierała się zbytnio. Jej samej zależało na wystawności, nawet na
wykwincie. Wiedziała, że najmniejsze uchybienie zostanie przez kochanych gości
przepytlowane później po tysiąc razy i że we wszystkim będą starali się doszukiwać
towarzyskiego, gospodarskiego i wszelkiego innego niewyrobienia "rzeźniczki".
Minęły już wprawdzie dawno te czasy, gdy ktokolwiek mógł się odważyć na jakąś aluzję,
kpinkę, czy dowcip. Magda nauczyła się jednym spojrzeniem przywoływać do porządku
najbardziej swobodnych znajomych, kilku słowami osadzać w miejscu każdego, kto,
rozmawiając z córką rzeźnika Nieczaja z ulicy Tamki, zapomniał, że jest ona panią Runicką
na Wysokich Progach. Szkoła panny Klementyny z Radzieńca nie poszła na marne.
Za plecami mogli szeptać do woli, ale gdy z podniesioną głową i z zimnym uśmiechem
na ustach wchodziła do salonu i na mgnienie oka zatrzymywała się, by dać obecnym czas do
zauważenia jej obecności, musiały, tak, musiały umilknąć wszystkie rozmowy.
Chciano by ją zepchnąć na ostatnie miejsce i właśnie dlatego nie mogła sobie pozwolić na
zajmowanie innego, niż pierwsze.
Może i domyślali się, jak bardzo nuży ją ta poza, ile nerwów i zmęczenia kosztuje ją ta
rola. Mniejsza o to. Znalazłszy się sama, dość miała czasu na biedny, bezsilny płacz, na gniew
i smutek. Wobec ludzi trzeba było nie być sobą.
– Jesteś wręcz wspaniała – zachwycał się nią Ksawery – wyglądasz jak udzielna księżna.
I całował ją po rękach, wdzięczny za zaspokojenie jego snobizmu.
Nie było mu wprawdzie tak wesoło ani tak swobodnie jak dawniej, gdy w Wysokich
Progach pod protektoratem pani Aldony aż dudniło od niekrępowanej zabawy, gdy iskrzyło
się od pieprznych dowcipów, pikantnych plotek i anegdot, ryzykownych dwuznaczników, a
często gęsto i od słówek grubych, soczystych, dosadnych przyjmowanych podłechtanym
chichotem lub głośnym rubasznym śmiechem. Wtedy i rozmowy były inne, a w drażnieniu
własnej czy cudzej wstydliwości znajdowało się powab przyśpieszonych konkurów,
kończących się doraźnie w gąszczu parku lub na ławeczkach przy stawie. Taka już była tu
atmosfera, naelektryzowana, ostra, łaskotliwa.
W Radzieńcu rozmawiano o polityce, w Zalotach o zasiewach, zbiorach, cenach i
perspektywach rynkowych, w Pomiechowie o polowaniach, w Hańczy o koniach i wyścigach.
Do Wysokich Progów przyjeżdżali – poświntuszyć... Ci sami ludzie w każdym domu byli
inni. Tam dyskutowali, ówdzie nudzili się, gdzie indziej bawili się, lecz nigdzie tak, jak u pani
Aldony.
Dziś Wysokie Progi pod surowym spojrzeniem Magdy stały się cichsze, sztywniejsze, ale
za to bardziej wytworne, bardziej pańskie.
Nawet taki facecjonista i mistrz od wybryków, jak Władek Zaimski z Bezmianowa,
któremu przebaczano tysiączne nietakty, a który przyjechał wprawdzie z frakiem w walizie,
jak wszyscy, ale w sportowym ubraniu, zażenował się po przywitaniu Magdy i aż do wieczora
nie pokazał się, ukrywając w sypialni Ksawerego. A przecież Magda powiedziała mu tylko:
– Ładnie to z pańskiej strony, panie Władysławie, że przerwał pan dla nas zapewne miłą
przejażdżkę konną.
Ksawery, który to słyszał, rósł jak na drożdżach. Przechodząc obok Magdy, szepnął:
– Brawo! Dałaś mu po nosie, z pierwszoklaśnym fasonem.
– Mój Wery – zatrzymała go. – Zastanów się, jakie to zabawne...
– Co?
– No to, że nawet wytworność chwalisz trywialnymi, gminnymi wyrazami.
Zaniepokoił się:
– Przecież nikt nie słyszał?
Magda zmierzyła go zimnym spojrzeniem:
– Owszem. Ja słyszałam.
Skrzywił się, ale zaraz roześmiał i pocałował ją w rękę:
– Przepraszam, kochanie.
Odszedł, a Magda słuchając jakichś nudnych wywodów siedzących obok prałata Skuminy
i wojewodziny Buszerowej, z goryczą rozmyślała o Ksawerym, o tym warchole Zaimskim, o
nich wszystkich. Wydawali się jej śmieszni i niemądrzy. Ten snobizm, to nadymanie się, ta
poza, to ustawiczne wspinanie się na palce. Ziemiaństwo. Czymże są lepsi od wszystkich
innych? Jaką posiadają wartość osobistą, czy społeczną? Większość z nich to nieuki i lenie.
Ci, co tak głośno rozprawiają o gospodarstwie, najczęściej nic nie robią. Pracuje za nich
rządca, karbowy, chłop, no i ziemia, na którą nie zapracowali, która spadła im do kieszeni po
przodkach. Po tych, co ją albo mieczem wywalczyli, albo za wiele zasług otrzymali.
Narzekają na złą koniunkturę, na nieprzychylną politykę, oburzają się tak, jakby swoje prawa
ciężkim trudem zdobyli, jakby dla ich zachowania palcem ruszyli! Czemuż taki Biesiadowski
mógł z niczego, własną pracą dorobić się miliona, czemu ojciec mógł powiększyć
odziedziczoną jatkę, ba, czemu żaden chłop swoich mizernych paru mórg nie stracił, żaden,
jak Polska długa i szeroka, a Karczówkę trzeba było sprzedać, a nie ma w całej okolicy
nikogo, kto by z ojcowizny czegoś nie dał na długi, nie parcelował, lub folwarku nie sprzedał,
z wyjątkiem wuja Holimowskiego, co go żydowskie pieniądze ratują, i stryja Marka, który
umie – jak trzeba – w łatanych spodniach chodzić i rzucić palenie dla oszczędności paru
złotych miesięcznie.
Więc skąd te pretensje, skąd ta pycha? Są gorsi od innych, bo i dla ogółu nic nie robią.
Nieliczni tylko pracują społecznie, czy politycznie. Nazywają siebie warstwą historyczną.
Owszem, ich przodkowie byli nią naprawdę, oni tworzyli naród i państwo, oni doprowadzili
je do potęgi, a później do upadku. Bo karleli, bo degenerowali się duchowo, bo ich
potomkowie odziedziczali pychę, ale nie ambicję, chęć posiadania, ale nie siłę, pretensję do
rządzenia, ale nie wolę.
– Wszystko, co jest piękne i wielkie, co jest tradycją i kulturą – mówiła panna
Klementyna – stworzyli królowie i szlachta.
Magda obrzuciła wzrokiem tłum gości i uśmiechnęła się ironicznie: – Cóż oni tworzą? Co
wielkiego i pięknego? Jaką tradycję? Jaką kulturę po tych dworach, gdzie do starych bibliotek
nikt nie zagląda, gdzie już nie tylko o nową książkę, lecz o gazetę trudno? Gdzie sztukę
reprezentuje taki sam gramofon, jak w mieszkaniu rzeźnika Nieczaja, tylko o kilkadziesiąt
czy kilkaset złotych droższy, literaturę – przygodnie pożyczony tygodnik humorystyczny, a
nauke, popularne odczyty przez radio, odczyty, przy których zresztą zasypia się tak często!
Jakąż oni zostawią swym dzieciom tradycję i kulture?
– O czym kuzynka rozmyśla – usłyszała nad sobą głos Raszewskiego.
Przetarła czoło i uśmiechnęła się:
– O bardzo, bardzo przykrych rzeczach, o bardzo bolesnych.
– Czy może się nimi kuzynka ze mną podzielić?
– Nie – potrząsnęła głową. – Kuzyn nie zrozumie mnie. Przepraszam bardzo, ale pan nie
może tego zrozumieć... A poza tym nie chciałabym kuzyna do siebie zrażać...
– O, to jest niemożliwe...
– Zapewniam pana. Myślałam bardzo brzydko o...
– O mnie?... – pochwycił.
– O, nie... Cóż znowu... Ale o swoich gościach. – Prawda, jak to nieładnie? Zresztą nie
tylko o gościach. O domownikach też.
W oczach Raszewskiego błysnęło zaciekawienie:
– Z domowników, to chyba nie o mężu, którego kuzynka kocha...
Zrobił pauzę, jakby na odpowiedź [...] – Broń Boże – zaprzeczyła żywo – on właśnie jest
wyjątkiem.
– Dlaczego?
Niepostrzeżenie dla siebie samej dała się wciągnąć. I oto słowo po słowie zaczęła
powtarzać mu swoje myśli. Słuchał w skupieniu i nie przerywał. On tak cudownie umiał
słuchać. Dla niego rozmowa nie była li tylko sposobnością do popisania się zręcznością ani
nawet okazją do zaimponowania inteligencją. Chciał i umiał podążać za cudzymi myślami,
zależało mu na najlepszym zrozumieniu przedstawianych poglądów, nie zaś na chwytaniu za
słówka, czy wykorzystywaniu niezręcznych zwrotów osoby, z którą prowadził dyskusję.
Rozmawiając z nim nie trzeba było ważyć słów w obawie, że zostaną przyjęte ze złą wolą,
można było odpocząć po nieustannej czujności i mówiąc po prostu, wiedząc, że nawet
nieudolnie wyrażone myśli zostaną zrozumiane.
Siedział obok lekko pochylony ku Magdzie. Szare oczy patrzyły prosto i życzliwie,
ciemna, opalona twarz odcinała się wyraźnie między siwizną włosów a bielą gorsu. Był już
we fraku, jak i większość panów. Panie jeszcze przebierały się na górze.
Raz po raz ktoś zbliżał się do Magdy i wówczas przerywała swój wywód na kilka
zdawkowych odpowiedzi. Wreszcie umilkła.
Nie wątpiła, że jeżeli nie obraziła Raszewskiego, w każdym razie zniechęciła go do
siebie. Może i źle zrobiła. Bądź co bądź należało liczyć się z tym, że należy do tej, tak surowo
skrytykowanej przez nią kasty, że należy do niej z dziada pradziada, że sam jest ziemianinem,
że tysiącami nici przyjaźni, pokrewieństwa, wspólnych poglądów i wspólnych interesów
związany jest z ziemiaństwem.
Już zaczynała żałować niepotrzebnego przypływu otwartości, gdy Raszewski powiedział:
– Rozumiem, droga kuzynko, jej gorycz. Na pewno w tym, co kuzynka mówiła, jest wiele
racji, ale gorycz będzie zawsze przeszkodą w bezstronności. Dlatego przez nią, jak przez
przydymioną szybkę, można dostrzec niektóre jaskrawe kolory, wyrazistsze kształty, bardziej
rzucające się w oczy szczegóły. Ale obraz nie będzie prawdziwy.
– Takim go widzę – odpowiedziała.
– Bo szybka nie jest przeźroczysta. Nie z winy kuzynki, broń Boże! Leżą na niej całe
pokłady sadzy. Kiedyś opowiadała mi kuzynka, dlaczego chciała wyjść za ziemianina. Otóż
to, czego pragniemy, ubieramy zawsze w tęczowe kolory. Niepodobna marzyć o rzeczach
pospolitych. Przynajmniej ten, kto marzy, przedmiotu swoich marzeń nie uważa nigdy za coś
szarego, banalnego, zwykłego. Idealizowanie celu zaś sprowadzić musi rozczarowanie w tej
samej chwili, gdy cel osiągamy.
– Czyż nie ma celów prawdziwie pięknych, których osiągnięcie nie jest równocześnie
rozczarowaniem?
– Zapewne. Lecz stawiając przed sobą taki cel, należy z góry przygotować siebie...
– Do zawodu?...
– Nie. Właśnie ustrzec się od zawodu trzeźwym rozważeniem wszystkich, możliwie
wszystkich stron dodatnich i ujemnych.
Magda uśmiechnęła się blado:
– A pan, kuzynie, zawsze swoje cele wybiera według rezultatu takiego buchalteryjnego
rachunku?
Spojrzał jej niespokojnie w oczy, zaczerwienił się z lekka i powiedział:
– Jeżeli celem jest... ma być... szczęście... a uzmysłowione jest, ucieleśnione, uosobione,
wtedy rachunek na nic się nie przyda. Jest zbędny, bo uczucie nie umie rachować.
Zmarszczył brwi i niecierpliwie poruszył ramieniem:
– Ale odbiegliśmy od tematu – zaczął. – Otóż kuzynka nie znalała w środowisku naszym
walorów umysłowych, kulturalnych, moralnych, społecznych czy indywidualnych dlatego, że
spodziewała się ich nadmiaru, ich pełni. A tego wymagać nie można. Zresztą sama kuzynka
dostrzegła wyjątki i takich ludzi, i takie rodziny, i takie obyczaje, dla których trzeba mieć
szacunek.
– Wyjątki – wtrąciła Magda.
– Nie tak rzadkie, jak się zdaje, jak się może zdawać komuś, kto poznał tylko Wysokie
Progi. Nie zamierzam kuzynki nawracać, ale proszę mi wierzyć, że nie wszędzie jest tak źle.
Poza tym pozwolę sobie na małe porównanie. Otóż w ziemiaństwie jest tak, jak na roli,
przychodzą czasem nieurodzaje. Plony wówczas bywają wątłe, nędzne, karłowate. Posucha,
deszcze, mrozy, słowem klęski, wobec których ludzie są bezsilni, tak samo jak bezsilni są
wobec wojny czy kryzysu gospodarczego, wobec potężnych przemian ekonomicznych czy
obyczajowych – najżyźniejsze grunty pod ich działaniem porastają bezużytecznymi, a nawet
szkodliwymi chwastami. Ale przecież ta ziemia nie traci swojej racji bytu, ani swojej istotnej
wartości. Gdy klimat wraca do zachwianej równowagi, cierpliwa ziemia znów hojnie będzie
rodzić kłosy pełne, ziarna zdrowe, owoce dojrzałe. Bo w ziemi jest siła i moc przetrwania, bo
nie kończy się jej życie wraz ze żniwami, wraz z jednym, czy nawet z kilkoma pokoleniami.
Zamyślił się i dodał:
– Na bruku i betonie nic rosnąć nie może. Tak jak miasta żywią się tym, co daje ziemia,
tak samo i cała kultura tych miast to produkt ziemi. Dość przypomnieć sobie nazwiska
uczonych i poetów, nazwiska naszych mężów stanu i działaczy społecznych, ba, nazwiska
wielotysięcznej inteligencji miejskiej. Tych, co tworzyli kulturę i tych, co ją utrwalali.
Ogromna ich większość wyszła właśnie z tej ziemi, z tej warstwy, z dworów i dworków. Nie
twierdzę, by było to zasługą ziemiaństwa. Nie. To jego przyrodzona funkcja. Było i będzie
wielkim rezerwuarem, z którego cały kraj czerpie, było i będzie glebą, żywiącą wszystkich...
Magda słuchała zdziwiona i zaskoczona jego wywodami. Cisnęły się jej na usta rozmaite
słowa sprzeciwu, kontrargumenty, pytania. Tak chciałaby z nim o tym pomówić. Tym
bardziej, że w jego poważnym bezosobowym tonie odczuła jakby chłód do siebie.
Niestety, przysiadło się do nich kilka osób, a w końcu przybiegł Ksawery:
– Jak to? – zawołał. – Jeszcze się nie przebrałaś?
– A to już czas?
– Ja myślę! Zaraz zaczyna się bal. Co ty wyprawiasz, moja droga!
– Nie widzę powodu aż do rozpaczy. Nie będę przecież tańczyć i możecie zaczynać beze
mnie – odpowiedziała spokojnie.
– Ależ nie wypada! Musisz natychmiast przebrać się! irytował się Ksawery.
– Uspokój się, Wery – powiedziała już zagniewana. – Sama wiem, co mam robić i kiedy.
Wstała i wyszła z pokoju. W jadalni dopędził ją Raszewski.
– Nie zatańczy kuzynka? Ani jednej tury?
– Nie, dziękuję – potrząsnęła głową. – Zatańczyłabym z panem, ale przede wszystkim
musiałabym zacząć z mężem, a do tego najmniejszej nie mam ochoty...
Szybko przebrała się, zajrzała jeszcze do dziecka i zeszła na dół. Gdy weszła do sali
balowej, Ksawery skinął na orkiestrę i rozległy się pierwsze tony straussowskiego walca.
Ksawery skłonił się przed Magdą, gdy zaś podziękowała mu skinieniem głowy, poprosił
matkę. Za nimi poszły inne pary. Bal się rozpoczął.
Zamigotały w świecznikach i kinkietach żółtymi płomykami świece. Walc zapełniał salę
rytmicznie wirującą masą barwnych sukien, czarnych fraków, wielkimi żywymi plamami
obnażonych pleców.
Po drugiej stronie, przy drzwiach do złotego salonu stał Janek Raszewski, smukły,
samotny, zapatrzony, poprzez tłum tańczących, gdzieś w przestrzeń. Magdę ogarnęło nagłe i
nierozumne rozczulenie. Do tych jego smutnych oczu, do nieładnej, ale jakże stylowej
twarzy, do tych siwych włosów. Po raz pierwszy przyszło jej do głowy, że człowiek ten
musiał przeżyć jakąś wielką tragedię. Nie siwieje się tak łatwo w czterdziestym roku życia.
Musiała go spotkać jakaś wielka krzywda. Po raz pierwszy poczuła Magda wręcz potrzebę
dania mu pociechy, współczucia, ciepła.
Widziała dobrze spojrzenia tych panien, które, wirując, rzucały mu przez ramię tancerza
zalotne uśmiechy. I ogarnęła ją złość: przecież to zwykłe kłamstwo! Żadna z nich, nawet
Ruta, nie zrozumie go, nie zdoła ocenić jego wartości. Każdej chodzi tylko o zrobienie partii,
o majątek, o jego stosunki, o pozycję towarzyską.
– Czy mogę przysunąć pani fotel? – usłyszała za sobą głos wuja Holimowskiego.
– O, dziękuję panu, takim inwalidą już nie jestem.
Usiedli obok i pan Holimowski, umieściwszy monokl w lewym oku lustrował
przemykające obok pary, dzieląc się z Magdą złośliwymi uwagami.
– Czyż tak powinien wyglądać walc – krzywił usta -nasza obecna młodzież w walcu
przypomina raczej stadko poczciwych owieczek, opanowanych kołowacizną. Walc!
Widziałem walca w Burgu, w Zimowym Pałacu. Niech pani spojrzy, czyż to jest taniec?
Poruszeniem głowy wskazał Ziutę Brzeską i młodego Sękowskiego.
– Podrygi, żałosne podrygi – poprawił monokl. – Nie rozumiem odwagi tych państwa. A
pani? Przecież znając tańce sceniczne... Czyż nie razi pani ta kanciastość ruchów? Taki, na
przykład, ciężki tułów w serii spazmatycznych zrywów? Albo to? Boże!
Rzeczywiście, Magda nie tak sobie wyobrażała wytworny bal w pałacu. Wydawali się
niezgrabni, a przy tym tak zajęci prawidłami tańca, że w ich ruchach nie było ani swobody,
ani wdzięku. Nieliczne tylko pary tańczyły ładnie.
– Ach – myślała – pokazałabym im, jak się tańczy.
Lecz zaraz przyszła refleksja:
– I tak nie mogłabym zbytnio wyróżniać się. Powiedzieliby, że tańczę scenicznie.
Ksawery odprowadził matkę i usadowił ją obok Magdy, a sam udał się na poszukiwanie
nowej tancerki. Pani Aldona, zadyszana i z wypiekami na policzkach, wachlowała się
zawzięcie, aż jej loczki nad czołem fruwały.
– Nieoceniony chłopak, nieoceniony – powtarzała, z trudem łapiąc oddech. – Jak on
prowadzi!
– Za wysoko trzyma rękę – cierpko zauważył jej brat.
– Co? Za wysoko? No wiesz, Tomku, to już przyczepka! Tyś sam nigdy lepiej nie
tańczył.
– Możliwe. W każdym razie nie tak trywialnie.
Pani Aldona aż wstrzymała sapnięcie.
– Co?
– Mówię, że twój syn jest do walca za mało wytworny – kwaśno skonstatował pan
Holimowski.
Pani Aldona oburzyła się:
– Ach tak? Wy wszyscy widzicie w Ksawerym wszystkie wady, nawet wyssane z palca!
Może i dla ciebie mój syn jest... trywialny?
Magda zmierzyła ją zimnym spojrzeniem:
– Nigdy tego nie powiedziałam.
– Jeszcze tego by brakowało – wybuchnęła pani Aldona.
– Nie powiedziałam, ale to nie znaczy, bym tego nie pomyślała. Nie chodzi mi o taniec.
Na ogół Wery jest może dystyngowany według szablonu, ale stąd do wytworności,
prawdziwej wytworności, daleko.
Pan Holimowski zaśmiał się krótko:
– Bardzo trafna definicja.
– Co? Co? Tyś na brwiach powinna chodzić przed Werym – zasyczała do Magdy pani
Aldona i chciała jeszcze coś dodać, lecz właśnie orkiestra umilkła i otoczyło ich kilkanaście
osób.
Magda z wolna wycofała się z sali. Dalsze pokoje były puste. Tylko w palarni, w
tureckim gabinecie i w myśliwskim pokoju przy kilkunastu stolikach starsi panowie i panie
grali w bridge'a. W małym hallu, gdzie urządzony był bufet z przekąskami, pięć czy sześć
osób raczyło się alkoholem. W oranżerii przejście Magdy spłoszyło jakąś czułą parę. Magda
zarzuciła na ramiona szal i wyszła na taras. Był cichy, chłodny, jesienny wieczór. Z okien
smugi światła wpadały w ciemność, tu i ówdzie układając się zamazanymi w konturach
prostokątami na trawnikach. Z daleka, od czworaków, dobiegały ledwie dosłyszalne dźwięki
harmonii. Po drugiej stronie w zabudowaniach folwarcznych odzywało się od czasu do czasu
szczeknięcie psa.
Po szerokich schodach zeszła z tarasu i schodziła coraz głębiej w ciemność, nieruchomą,
spokojną ciemność uśpionych drzew. Żwir skrzypiał pod stopami. Szare, bliskie niebo nie
przeświecało żadną gwiazdą.
Usiadła na ławce przy stawie i patrzyła w czarny kontur wysoko wznoszącego się pałacu,
gęsto poznaczony jasnymi kwadratami okien. Był to jej dom. Dom jej męża, dziecka, jej
nowej rodziny. Zamykający w sobie całą jej przyszłość, całe życie aż do późnej starości.
Całe!...
A przecież, gdyby teraz wstała i poszła dalej, najdalej, w ten nieprzenikniony mrok,
gdyby roztopiła się w nocy, gdyby się w niej zanurzyła na zawsze, jak w tym stawie, gdyby
ciemność zamknęła się za nią, jak tafla wody... Nie zostałoby tu po niej ani śladu. Ani śladu.
Nic nie drgnęłoby w tym pałacu, nawet zmiany żadnej nikt by nie zauważył. Dwa lata, tak,
prawie dwa lata jej życia pod tym dachem, wśród tych ludzi, zapomniano by jak nieważny
epizod. Chciano by zapomnieć, zmyć, jak rażącą plamę. Była i poszła. Ani Ksawery, ani jego
rodzice. Cóż znaczy dla nich, co może znaczyć? A syn? Czy nauczono by go nigdy nie
zapytać: – Gdzie jest matka?... Któż by z nich pragnął zobaczyć łzy wzruszenia za tą
przybłędą?...
Serce skurczyło się boleśnie, dojmująco, krew zapulsowała w krtani.
Czemuż nie umie już, jak dawniej, uciec od rzeczywistości, ozdobić ją wyobraźnią,
rozjarzyć fantazją, przybrać marzeniami?!
Przymknęła powieki. Więc jak? Jak? Aha, to jest jej dom, radosny i pełen szczęścia. I
miłości. Jest kochana. Bardzo kochana. Pochyla się nad nią, jego najdroższa głowa, szare,
mądre oczy są pełne uśmiechu, a usta muskają czoło, policzki, wargi. A jej ręce zanurzają się
w puszystych, siwych, srebrnych włosach i mówi mu, i przysięga, że za każdą cząsteczkę jego
przeżytych cierpień zapłaci mu swoją ogromną, po tysiąckroć razy powtarzaną miłością. A
cały świat, jest dla nich dwojga, pachnący, promienny, ich świat, bo we dwoje są całym
światem. I mały Tomek nie jest synem Ksawerego, nie. Na pewno! Jest synem tej ich miłości.
Ten pałac, tam wysoko, ależ tak, tak. To miłość, to szczęście.
Wargi szeptały w gorączkowym pośpiechu, palce zaciskały się kurczowo, po twarzy
szybko spływały łzy.
Tak, teraz wiedziała o sobie całą prawdę: kocha go.
Boże! Czemuż nie rozumiała tego wcześniej! Jak mogła popełnić na sobie taką zbrodnię,
jak małżeństwo z Ksawerym! Jakież przekleństwo związało jej życie?
Pałac rozbrzmiewał daleką, przytłumioną melodią. Melodie zmieniały się jedna po
drugiej. Bóg wie, jak długo tu siedziała.
– Wracać, trzeba wracać.
Podniosła się z wysiłkiem i drewnianym krokiem szła do domu.
Nagle stanęła. Cóż to za melodia? Stara, tak dobrze znana. Co oni grają? Tak. "Królowa
Pereł". Jej pierwszy występ.
"W moim pałacu z korali,
Wśród opalowych mgieł..."
A później czarna jaskinia sali hucząca od oklasków. Brawo, brawo!... Brawo!...
"W moim pałacu z korali,
Wśród opalowych mgieł..."
Potem kolacja w Bristolu i szepty, i odwracające się głowy, zaciekawione oczy, i ten stół
w środku, a przy nim Ksawery. Purpurowe róże i kartka "Hołd i podziw dla Królowej Pereł".
Kartka do wiązanki kwiatów przypięta była złotą szpilką z wielką perłą. Z fałszywą perłą.
– Wprowadzono panią w błąd – mówił jubiler – to tylko niezła imitacja.
Jej wymarzone życie, jej upragniony pałac z korali – to tylko imitacja.
Weszła przez hall i od razu znalazła się w tłumie gości. Zastanowiło ją, że wszyscy
spoglądali ku niej z jakimś szczególnym zaciekawieniem, badawczo i złośliwie. Za jej
zbliżeniem się milkły śmieszki i półgłosem prowadzone rozmowy.
Nie rozumiała o co chodzi, zresztą nie miała czasu nad tym się zastanawiać. Kucharz dał
znać, że kolacja gotowa i należało prosić do stołu, a raczej do stołów, gdyż jadalnia, pomimo
swoich ogromnych rozmiarów, nie mogła pomieścić wszystkich, wobec czego w sąsiednim
pokoju urządzono filię dla młodszego towarzystwa. Tam z własnego popędu zainstalowała się
też pani Aldona. Magda rezydowała w jadalni, mając z jednej strony pana Holimowskiego, z
drugiej zaś sędziwego senatora Szamotę.
Trochę żałowała teraz, że Raszewskiego umieściła "na folwarku", gdzie bawiono się
wesoło i hałaśliwie. Młodzież mocno podpiła już sobie, kobiety również. Raz po raz
wybuchały tam istne huragany śmiechu. Tu natomiast nastrój był poważny. W jednym końcu
rozmawiano o podatkach, w drugim dyskutowano gruntownie jakiś spr bridge'owy. Od czasu
do czasu niektórzy uważali za stosowne zwracać się do Magdy z jakimiś banalnymi
pytaniami, na które odpowiadała z wysiłkiem zbierając myśli.
Wreszcie ucztująca młodzież wstała od stołu i podążyła tłumnie do balowej sali. I Magda
wstała również, umożliwiając starszemu towarzystwu śpieszny powrót do zielonych stolików.
W Wysokich Progach nie dziękowano sobie po jedzeniu i tylko mniej uważni i mniej
zwracający uwagę na dobre formy, wywoływali zamieszanie i tłok przy Magdzie.
Tymczasem orkiestra zagrała walca. Magda w przejściu spotkała Raszewskiego. Był
dziwnie zmieniony. Nie mogła sobie sprecyzować, na czym ta zmiana polega, ale zdawał się
unikać jej wzroku, a w uśmiechu miał jakby przymus.
– Niewesoło pan się bawił? – zapytała.
– Owszem, dziękuję kuzynce.
– A może ma kuzyn do mnie żal, że go uplasowałam wśród młodzieży?
– Ależ bynajmniej.
– Sądziłam, że będzie panu przyjemniej – dodała tonem usprawiedliwienia. – Chociaż są
już nietrzeźwi.
– Kuzynka zdaje się wychodziła do parku? – zapytał, spuszczając oczy.
– Tak – odpowiedziała krótko.
– Czy warto? Na miłość boską, czy warto? – błysnął nagle jakimś nieswoim spojrzeniem.
– Dlaczego? – zdziwiła się. – Wcale nie jest tak zimno. Zresztą miałam szal.
– Po co pani chodziła?
– Jak to po co?
– Czy nie może mi kuzynka tego powiedzieć?
– Ależ owszem. Tylko to wcale nie będzie sensacją: chciałam trochę pomarzyć.
Uśmiechnęła się i spojrzała w lustro:
– O, widzi kuzyn, jakie tego skutki: nos mi się błyszczy i włosy nie w porządku. Na
dworze wilgoć. Pójdę poprawić te braki.
Zatrzymał ją:
– Bardzo chciałbym z kuzynką pomówić.
– Czy coś się stało? – przestraszyła się.
– Ach, nie. Będę czekał.
Weszła na górę, zajrzała do dziecka i kluczem otworzyła drzwi do swojej sypialni. Był to
jeden z kilku zaledwie pokoi nie oddanych do użytku gości. Jednak i tu musieli się dostać,
zapewne przez łazienkę. Na toalecie był nieład, a rozesłane łóżko wyraźnie zgniecione.
Widocznie któraś z pań nie uważała za nietakt wylegiwać się na cudzej pościeli.
Magda poprawiła włosy, przypudrowała twarz i właśnie schodziła na dół, gdy orkiestra z
walca przeszła na kujawiaka.
Przepadała za tym tańcem. W zespole pani Karnickiej należała do najlepszych
specjalistek od kujawiaka.
Przez długą amfiladę biegły ku niej rytmiczne fale dźwięków. Zdawały się ślizgać po
lśniących posadzkach, przebiegać stłumionym krokiem po miękkich dywanach, podrywać się
pod wysokie sufity, obiegać nieuchwytnym echem po ścianach. Dopędzały się i spotykały,
przepływając różnymi drogami przez szeroko otwarte drzwi, by zlać się w jedność melodii,
by zatopić równym jednakowym nurtem cały dom, by przesycić powietrze swoim śpiewnym
tętentem...
Szła ku sali balowej poprzez ten nurt muzyki dziwnie przenikającej, dziwnie ciepłej,
niemal dotykalnej.
Było w jej brzmieniu coś niewypowiedzianie prostego, coś dojmująco wzruszającego.
Każdy nowy dźwięk mówił znajomym, kochanym głosem, znajome, przyjacielskie słowa, a
każde mgnienie krótkich oczekiwań wypełniało się pogodną a radosną pewnością, że każdy
następny ton będzie jeszcze piękniejszy, jeszcze droższy, jeszcze bardziej zrozumiały i
swojski.
– Boże, jak oni grają...
Nigdy jeszcze nie słyszała tak granego kujawiaka. Fortepian zdawał się zapominać w
takcie, skrzypce i wiolonczela wydobywały z siebie zaledwie połowę swoich subtelnych
możliwości. Smyczki zdawały się zaciągać chropawo, prawie skrzypieć, jakby nie po
gładkich strunach, lecz po nierównej korze biegły... Było w tym coś ze zgrzebnego płótna i
coś z dotyku dłoni do grubej skóry razowego chleba. A przecież melodia płynęła okrągłymi
wieńcami rzucanymi na łagodny prąd rzeki...
Przy drzwiach sali było kilka osób. Magda stanęła za ich plecami i patrzyła na
tańczących. Niewiele już par zostało i z tych ubywały coraz to nowe. Zostawały tylko
najlepsze, najbardziej zgrane, najbardziej rozmiłowane w tym tańcu.
A melodia raz po raz zmieniała się. Przez szeregi dawnych tonów przebiegały nowe, w
rytmicznych przesunięciach zajmowały miejsca poprzedników i zdawały się same tańczyć
swój przezroczysty taniec dźwięków. Zanosiły się beztroskim śmiechem, muskały się cichymi
westchnieniami, jakby zapłakały nieboleśnie i znowu porywały się w wir, w zawrót, w
kołowrót radości. Wówczas wybuchały głośno aż powietrze drżało, a po chwili cichły tak, że
słychać było szept atłasowych pantofelków, muskających drobnymi pocałunkami taflę
posadzki.
Wokół wirujących czarnych sylwetek tancerzy zabiegały frywolnie i zalotnie jasne
falbany sukienek, wyginały nad rozchwianymi odwróconymi kielichami krynolin wąskie
talie, przechylały się jasne i ciemne główki w przekornych półuśmiechach.
O, zapewne, nie tańczyli tak ładnie, jak to robiono na scenie. Ale ich taniec dziwnie
harmonizował z tą melodią. Od tancerzy wprost biła jakaś moc, męska pewność siebie, siła.
Nawet Ksawery był inny niż zwykle, inny niż zawsze. Zmienił się nie do poznania. Nie
widziała teraz jego przylizanego przedziałka na głowie, ani nawet tej wiecznej pozy w
ruchach. Tańczył z Janką Runicką i oboje – należało to przyznać – byli najlepszą parą. Toteż
wkrótce zostali sami na środku. Wokół tłum gości zacieśniał się w krąg, ale im niewiele
trzeba było miejsca. Jak bąk, wirujący w jednym punkcie, tak Ksawery tkwił w tysiącu
obrotów niezmiennie w samym środku. Spokojny a swobodny, śmiały a opanowany, giętki a
prosty jak świeca, podniecony lecz z rysem skupienia między brwiami – był prawie piękny.
Niemal bezszelestnie obracał się na miejscu, od czasu do czasu w przebiegu końcem stopy
uderzał lekko w posadzkę, a te dwa uderzenia brzmiały jak ciche oklaski na każdym
przytłumionym skręcie melodii.
Patrzyła nań długo, na pełne zachwytu oczy kobiet i wyżej na ściany zawieszone
poczerniałymi płótnami portretów.
I oni, tamci, ci w atłasach i białych perukach, ci w czarnych aksamitnych kaftanach, ci w
purpurowych kontuszach i z podgolonymi głowami, oni wszyscy, jego dziadkowie i
pradziadkowie musieli tak tańczyć kujawiaka. Może wtedy jeszcze i tego pałacu nie było,
może zamiast lśniącego parkietu pod ich stopami potrzaskiwały grube deski, a zamiast
wielkiej orkiestry przygrywało nieudolnie kilku grajków wiejskich, ale kujawiak był ten sam i
Runiccy ci sami. Zmieniły się stroje, przeminęły podgolone łby i fryzowane peruki, przeminie
frak kunsztowny przedziałek Ksawerego, może nawet po tym pałacu kamień na kamieniu nie
zostanie, po Wysokich Progach śladu żadnego. Ale po dziadach i pradziadach, po Ksawerym i
jego synu Tomaszu przyjdą wnuki i prawnuki, przechowają tę tradycję, z dumą będą
wymawiać swoje nazwisko, bo nazwisko dla nich będzie zawsze tą tradycją, a ta melodia
przemawiać będzie do nich swoim żyznym słowem przeszłości, swoimi niezmiennymi
zwrotkami, które jednakowo zabrzmią dla każdego z nich. Wszystko, co tu jest, wyrasta z
tego, co minęło, karmi się sokami dawności, jednym ramieniem sięga w przeszłość, drugim w
przyszłość, splata się łańcuchem silniejszym niż łańcuch przyczyn i skutków, łańcuchem,
którego każde ogniwo, choćby kształtem było inne, z tego samego wykute zostało żelaza. Jest
jakaś tajemnica w tym, że nie zrywa się ta więź, choćby przyszły lata najgorszego urodzaju,
że tak, jak wierzy Raszewski, przetrwa i zginąć nie może...
– Czymże ja jestem w tym łańcuchu? – ze smutkiem myślała Magda. – Jakimś epizodem
nic nie znaczącym, jakimś zbędnym upiększeniem, nie cenioną ozdobą i chwilowym
dodatkiem. I dlaczego?
Tu przypomniały się jej słowa ojca, tu zrozumiała jego ból. Tego właśnie nie umiał
przebaczyć synowi, że zerwał łańcuch, że poszedł w bok, że nie stanie przy warsztacie ojca,
dziada i pradziada. Więc to jednak jest ważne? Więc jednak ma jakąś cenę dla człowieka ta
przeszłość, z którą na pozór nic go nie wiąże?
A szczęście osobiste, a własna wartość człowieka? Nie, to jest niemożliwe! Niemożliwe!
W Magdzie buntowało się jej poczucie prawa do swego własnego szczęścia. Czyż nie
było tysiąca, miliona wypadków, że jedno ogniwo odrywało się od łańcucha? Czy koniecznie
musiało ulec zagładzie, zginąć, zaprzepaścić się, zmarnować? Nie, po stokroć nie!
Melodia rozgrzewała się, rytm tętnił gwałtownie, tańcząca para wirowała w zawrotnym
tempie.
– Nieprawda – przekonywała siebie Magda. – Nieprawda. Nie dlatego jestem taka
nieszczęśliwa. A wszystko nie ma żadnego znaczenia, tylko szczęście! Drzewo jest skazane
na życie tam, gdzie zostało zasadzone. Nawet pies ma prawo uciec tam, gdzie mu będzie
lepiej.
Na ramieniu uczuła dotyk czyjejś zimnej ręki. Drgnęła i mimowolnie cofnęła się. Tuż za
nią stała Kasia Rżewska i uśmiecha się z tą swoją nieszczerą serdecznością:
– Moja kochana Magduś – mówiła półgłosem – moja droga! Chcę ci powiedzieć, jak
bardzo cię podziwiam. Naprawdę jesteś wyjątkowa! Wyjątkowa!
Magda szeroko otworzyła oczy:
– Nie rozumiem, Kasiu, o co chodzi?
Panna Rżewska pociągnęła ją w stronę kominka:
– No, okazałaś tyle spokoju! Inna na twoim miejscu wywołałaby piekielną awanturę!
Nawet ja, daję ci słowo. A ty ani słówka tej rozwydrzonej gęsi nie powiedziałaś! Naprawdę...
– Ale komu? O co chodzi? – przerwała Magda.
Kasia spuściła oczy:
– No, możesz nie robić przede mną tajemnicy. Prawie wszyscy o tym mówią.
– O czym?
– No, Magduś, kochanie! Przecież sześć osób widziało, na własne oczy widziało. To
oburzające, przyznaję, to jest wstrętne nawet. Nie dziwiłabym się może Ksaweremu... O nie,
nie myśl, że chcę go bronić, albo usprawiedliwiać. Popełnił świństwo! I co za nieostrożność!
Nawet drzwi łazienki nie zamknął! Wprawdzie był mocno zawiany...
Magda zmarszczyła brwi:
– Słuchaj, Kasiu, o niczym nie wiem! Powiedz wyraźnie.
– Jak to, nie wiesz?... Nikt ci nie powiedział?... Ach tak, to dlatego jeszcze nie wypędziłaś
z domu tej dziwki! To bezczelność, żeby w twojej własnej sypialni, na twoim łóżku!...
Magda zbladła:
– O kim mówisz?
– No, jak to o kim, o Bożence! Sześć osób widziało. Mańkiewiczowa, Staś, Huszcza,
Lilka, Astra, Taraszkiewicz... Nawet drzwi nie zamknęli... Och, co ci jest kochanie? –
dokończyła przestraszonym głosem.
Magda przymknęła oczy, cała krew zbiegła się do serca. Kurczowo oparła się o kominek:
– Nic, nic – szepnęła – dziękuje ci...
– Może wody ci przyniosę?
– Nie, dziękuje. Nic mi nie jest.
Kasia z trudem ukrywała emocję:
– Albo chodźmy, napij się wódki. To ci doskonale zrobi.
Magda potrząsnęła przecząco głową. Zbierała wszystkie myśli, by zapanować nad
nagłym osłabieniem nóg.
– Pozwól – z lekka odsunęła Kasię – pójdę sama.
W sąsiednim pokoju zobaczyła Taraszkiewicza, który z przejęciem opowiadał coś kilku
paniom.
– Panie Tolu – zwróciła się do niego, starając się opanować drżenie głosu – czy nie
zechciałby pan...
– Ależ służę – podbiegł nieco zakłopotany.
Oparła się na jego ramieniu:
– Chciałam z panem pomówić...
– Jestem do dyspozycji.
Usiedli obok w gabinecie.
– Wiem o wszystkim – zaczęła – ale chciałabym usłyszeć to od pana, który był naocznym
świadkiem.
Taraszkiewicz zrobił szereg niewyraźnych ruchów, próbował wykręcić się, zapewniając,
że niczego nie widział, że to plotki, że wreszcie jest przyjacielem Ksawerego.
Jednak przyparty przez Magdę, opowiedział wszystko. Mańkiewiczowa weszła do
łazienki, przypadkiem zajrzała przez niedomykające się drzwi do sypialni, a później
sprowadziła tam jeszcze kilka osób.
– Dziękuję panu – skinęła głową – niech pan będzie tak dobry i odszuka pana
Raszewskiego.
– Zaraz go pani przyślę – poderwał się.
Zakryła twarz rękami, usiłując skupić myśli. Nie wiedziała jeszcze, co zrobić należy.
Czuła tylko gwałtowną, niepohamowaną potrzebę zemsty. Pod czaszką przemykały jedna za
drugą myśli. Wziąć rewolwer i zabić go, jak psa. Ją?... Ach, cóż ona tu miała za znaczenie.
Dziwka!... Ale i ona też!... Nienawidziła go teraz tak, jak jeszcze nikogo w życiu. Czuła doń
taki wstręt, że na samą myśl o nim ogarniało ją obrzydzenie.
– Podlec! Podlec! – cisnęły się na usta słowa, które nie były w stanie wyrazić ani części
tej nienawiści i wzgardy.
Nie chodziło o niego, ani o wyłączność, ani o wierność. Zdradził ją znowu. Ale to było
już nadmiarem, było policzkiem, wymierzonym w jej godność, chamskim podeptaniem jej
praw!...
Nie wiedziała, po co wzywała Raszewskiego. Wiedziała tylko, że od niego jednego może
oczekiwać pomocy, ratunku. Że wśród tego tłumu ludzi on jeden jest jej drogi, bliski. Niech
stanie w jej obronie!
Wyobraźnia podsunęła przed oczy obraz pojedynku. Oto stają naprzeciw siebie z
wyciągniętymi lufami pistoletów. Padają strzały i Ksawery pada z przestrzeloną piersią.
– Niech zdycha, jak pies, jak pies!...
Lecz natychmiast przyszła refleksja: a co będzie, jeżeli zginie Janek?
– Nie, nie wolno mi, nie wolno! Nie mam prawa od niego żądać, by stawał w mojej
obronie. Tak... Niech tylko coś poradzi... Trzeba stąd wyjechać, jak najprędzej, może zaraz...
Zabrać dziecko i wyjechać.
W każdym razie postanowiła nie okazywać Raszewskiemu ani cierpienia, ani wzburzenia.
Gdy jednak wszedł do niej, gdy zobaczyła jego pełne tkliwości, kochane, szare oczy –
wybuchnęła płaczem.
Nie pocieszał jej wcale. Tylko stał tuż przy jej fotelu tak, by zasłonić ją od ciekawych
spojrzeń osób przechodzących przez gabinet. Po dłuższej chwili, gdy uspokoiła się nieco i
podniosła nań załzawione oczy, powiedział cicho, ale stanowczo:
– Chodźmy! Musi kuzynka pójść na górę do siebie.
Posłusznie wstała, pozwoliła wziąć się pod rękę, a gdy już byli w jej pokoju, rozpłakała
się na nowo. Widziała jak przymknął drzwi, jak zaczął chodzić po pokoju, jak rysy jego
twarzy ściągały się raz po raz. Jakże był dobry, że o nic nie pytał, że nic nie mówił, że nie
próbował wyrazić jej współczucia!...
W pokoju panował półmrok kolorowy od niebieskich i różowych szybek ampli. Kroki
Raszewskiego bezgłośnie wsiąkały w gruby puszysty dywan. Z dołu dobiegały dźwięki
przytłumionego blues'a, a za oknami warczał motor samochodu. Ktoś już odjeżdżał.
Prawdopodobnie generałostwo Juszczycowie... Pewno szukają jej, by się pożegnać.
Juszczycowa ma ogromne stosunki w Ministerstwie Skarbu... Gotowa się obrazić...
Aż dziwiło to Magdę, z jaką obojętnością pomyślała o tym. Cóż ją teraz obchodziły
interesy Runickich?... Wysokie Progi?... Jakie to obce, jakie to obmierzłe, obce i wrogie. Ta
sypialnia, jej własna sypialnia. Patrzyła na nią teraz, jak na pokój hotelowy.
Łóżko jeszcze nosiło ślady tamtych dwojga. Pościel zmięta i rozrzucona, wygniecione
poduszki.
Wzdrygnęła się. Nie mogłaby już usnąć na tym łóżku, w tym pokoju. I to jej odebrali. Po
cóż łudziła się, po co walczyła o swoje stanowisko, po co tyle pracy, trudu, wyrzeczeń się,
codziennej udręki i musztry każdego słowa, każdego gestu? Za jednym zamachem poszło w
gruzy wszystko. Przekonała się od razu, że nawet pozorów nie chciano jej zostawić, że nie
liczono się z nią wcale, że lekceważono ją, zelżono, zdeptano. I ci ludzie mają czelność bawić
się tam na dole, w jej domu, chociaż wiedzą, jaka ją spotkała zniewaga. Nie przeszkodzi im to
przyjaźnić się z Ksawerym. Nie, a tylko dla niej będą mieli ironiczny uśmiech. Nikt z nich nie
zawaha się nawet przez chwilę, po czyjej stanąć stronie. Bo czymże dla nich jest ona, córka
jakiegoś rzeźnika? Przybłędą!
I przypomniała sobie głos ojca: na ciemnych zniszczonych i ubogich schodach rozlegał
się przytłumiony i chrapliwy:
– Gdyby ci już tam bardzo źle było, to możesz wrócić. Kąt w mieszkaniu się znajdzie i co
do gęby włożyć, a pracy w jatce zawsze jest dość...
Nie! Nie mogła wrócić! Nie może, nie ma prawa wobec siebie samej tak zaprzeć się
wszystkiego, tak upokorzyć się przed losem, tak wyrzec się życia. Wtedy był jeszcze czas na
to. Ale teraz, poniżona i odtrącona? Nie! Czymże zapłaci ojcu za szereg lat krzywdy? Czym
okupi swoją przegraną, jak odważy się spojrzeć w oczy, w te stare, kochające a surowe oczy,
które jej powiedzą:
– Nie wierzyłaś, zła córko, ojcu, nie słuchałaś go. Zobaczże teraz, ileś krzywdy jemu i
sobie zrobiła i po co?
Nie, nie mogła nawet myśleć o powrocie, ale i tu zostać nie mogła. Za żadną cenę! Gdyby
Ksawery rzucił się jej przy wszystkich do nóg, gdyby mogła go wychłostać nahajem po tej
jego głupiej bezmyślnej twarzy, gdyby za przebaczenie obiecywał jej psią wierność –
przebaczyć już nie umiałaby.
Drgnęła, gdy usłyszała głos Raszewskiego. Usiadł naprzeciw i patrząc w ziemię pytał:
– Więc aż tak wielkie pani cierpienie? Więc, aż tak bardzo pani go kocha?
– Ja? – prawie przeraziła się Magda. – Kogo kocham?
– No, męża – powiedział przez zaciśnięte zęby.
Zerwała się z miejsca. Krew uderzyła jej do twarzy. Oczy roziskrzyły się nienawiścią, a
palce wyciągniętych rąk zwarły w skurczu.
– Ja go nienawidzę – zawołała głośno. – Słyszy pan? Nienawidzę! Nigdy go nie
kochałam! Nigdy! Zostałam jego żoną, bo wierzyłam, że on mnie kocha, bo myślałam, że jest
człowiekiem, nie bezdusznym głupcem! Jak pan może tak myśleć! Nigdy!
Zobaczyła w lustrze swoje odbicie: wyglądała okropnie. Zapuchnięte oczy, czerwone
wypieki na policzkach, usta wykrzywione złym grymasem. Odruchowo poprawiła włosy i
odwróciła się:
– To szczęście – skonstatowała z ulgą – że tu jest tak ciemno.
Raszewski, zaskoczony jej uniesieniem, siedział milczący. Opanowała się i mówiła już
spokojniej:
– A zresztą zostałam jego żoną i z wyrachowania. Nie, nie będę przed panem robić z tego
tajemnicy, udawać, że miałam wzniosłe pobudki. Owszem, niech i pan stanie po ich stronie.
Niech i pan należycie mnie oceni. Takie małżeństwo było dla mnie karierą. Dla przeciętnej
aktorki, dla córki prostego rzeźnika wyjść za mąż nawet za takiego bubka, to przecież szczyt
marzeń. Widzi pan. Taka jestem. Próżna, chciwa, zarozumiała, wyrachowana! Intruz,
parweniuszka, przybłęda. Dziewczyna z Powiśla, której zamarzyło się zostać jaśnie panią, a
udało się tylko dosłużyć do roli bezpłatnej posługaczki i samicy do rodzenia dzieci jaśnie
panu. Nie chcę pana oszukiwać, nie chcę pańskiej życzliwości, ani współczucia, ani
serdeczności. Nie chcę ich kraść! Rozumie pan?
Chciał jej przerwać, lecz powstrzymała go ruchem.
– Nie, nie, nie chcę od pana zdawkowych słów politowania. W zupełności zasłużyłam na
to, że potraktowano mnie w ten sposób. Może miałam i dobre intencje, może wierzyłam, że
potrafię pokochać Ksawerego, może nie dla kariery, nie dla korzyści, lecz przez pragnienie
lepszego, piękniejszego życia chciałam zostać jego żoną. Ale to już nikogo nie obchodzi. Ani
pana... Ani pana... O, proszę, niechże pan nie zadaje sobie trudu... Wiem i tak, że
niepotrzebnie naraziłam pana na te moje zwierzenia. Zmuszam pana do współczucia i wiem,
że panu naprawdę przykro, ale to, to takie bolesne... takie bolesne...
Wzruszenie wzbierało w niej znowu, łzy cisnęły się pod powiekami.
Raszewski ostrożnie, lecz mocno ujął jej rękę.
– Pani Magdalenko – zaczął i głos mu się załamał. Pani Magdalenko... Ja panią kocham...
Gwałtownie wyrwała rękę:
– Co?... Co pan powiedział?!...
W jej głosie zabrzmiał prawie przestrach. Raszewski nie zrozumiał tego okrzyku i
zmieszał się:
– O, bardzo przepraszam panią... Bardzo przepraszam, że w takiej chwili, Kiedy panią
spotkała tak wielka krzywda, że ośmieliłem się mówić o sobie... Ale, widzi pani, sądziłem, że
może teraz właśnie moje uczucie, moje wielkie uczucie przyda się pani, że może będę... że
dostąpię szczęścia, że zechce pani... że może będę mógł pomóc w czymkolwiek...
Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami i nie mogła wydobyć z siebie ani słowa.
– O, ja wiem, że popełniam podłość – prędko mówił Raszewski – bo to nie jest godne
uczciwego człowieka wyzyskiwać moment czyjejś tragedii, egoistycznie starać się wyzyskać
sytuację. Ale przysięgam, pani Magdalenko, przysięgam, że nie mogę dłużej milczeć. I tak od
dawna musiała pani widzieć, że ją kocham. Zapewne nie zdobyłbym się nigdy na zmącenie
pani życia swymi wyznaniami. Ale teraz błagam panią, o przebaczenie. Musiałem to
powiedzieć. Nieładnie odpłacam się pani za jej dobrą przyjaźń, za ufność, za serdeczność.
Zresztą jeżeli pani potrafi, proszę przebaczyć. Nie wiem, co pani zamierza zrobić, jak dalej
pokierować swym życiem. Pragnę tylko jednego: niech pani wierzy, że najbezinteresowniej,
nie oczekując żadnej, najmniejszej nagrody będę uważał się za szczęśliwego mogąc być
pomocnym, mogąc...
– Panie Janku – przerwała Magda. – Co pan mówi? Czy pan zastanowił się nad tym? Czy
pan zdaje sobie sprawę z tego, jaką kobietę pan kocha?
– O tak – odpowiedział, marszcząc brwi. – Kocham jedyną, jaka dla mnie na ziemi
istnieje.
– Boże! Co za szczęście! Co za szczęście!
Magda zerwała się i, zakrywszy oczy rękami, wybuchnęła płaczem. Przecież mieszało się
jej w głowie od tego wszystkiego. Słyszała tak wyraźnie, a niepodobna było wierzyć własnym
uszom. Jakże się to wszystko mogło stać? Jakże on... on właśnie mógł ją pokochać!... On,
który zdawał się nieosiągalnym, niedoścignionym... On, ten najdroższy, ten jedyny
człowiek... Czymże zasłużyła na tak przerażająco wielkie szczęście, którego niepodobna
ogarnąć myślą, zrozumieniem...
– O tak, tak – zanosiła się łkaniem. – Jest Bóg, wielki i dobry, i tak miłosierny dla mnie
nędznej, dla mnie grzesznej... Boże! Boże!... Dziękuję ci, dziękuję...
Na pół przytomna w nagłym porywie rzuciła się na kolana przed Raszewskim, przywarła
do jego nóg, całowała ręce, usiłujące ją podnieść. Nie wiedziała, co robi, ogarnęło ją jakieś
nieznane szalone pragnienie wdzięczności, zatracenia się w dziękczynnej ekstazie, w
rozedrganej najgłębszymi dźwiękami triumfalnej modlitwie.
Raszewski z trudem rozplótł jej ręce i podniósł by mocno objąć ramionami trzęsącą się,
rozszlochaną, nieprzytomną.
Za oknami wstawał późny, jesienny świt. Niebo na wschodzie zaróżowiło się i stopniowo
przechodziło w żywą ognistą purpurę. Z dołu dobiegały dźwięki orkiestry. Jedna po drugiej
zmieniały się melodie. Kolorowe światło ampli nikło i roztapiało się w pierwszych
promieniach słońca. Ale Magda i Raszewski nic nie słyszeli i nic nie widzieli tylko swoje
słowa i swoje oczy, pełne szczęścia.
Długa nieobecność Magdy na dole zwróciła powszechną uwagę. Mówiono już o tym
prawie głośno, spodziewając się skandalu. Nie psuło to jednak zabawy. Przeciwnie. Dobre
humory, podniecone oczekiwaniem sensacji, sprawiły, że wciąż odkładano białego mazura.
Tylko nieliczni goście z bliższego sąsiedztwa odjechali do domu.
Ksawery, z początku speszony i zaniepokojony, nabrał lepszej myśli. Nie wątpił, że
Magdzie doniesiono o wszystkim. Wahał się, czy nie pójść na jej poszukiwania, zastanawiał
się nad tym, jak należy się tłumaczyć, jak usprawiedliwiać, jak prosić o przebaczenie.
Głupio się stało. Wszystkiemu była winna ta nieobliczalna Bożenka, ale ostatecznie...
stało się i nic na to nie pomoże.
– Jakoś się to załatwi – odkładał wszystko na później.
Tymczasem tańczył i pił, ile wlazło, by dodać sobie otuchy, lecz jak na złość upić się nie
mógł. Wreszcie zdołał zbagatelizować dla siebie całe zajście. W dalszym ciągu było mu
przykro, zdawał sobie sprawę, że skrzywdził Magdę, że ją może obraził. Więc, przeprosi –
cóż więcej może zrobić?
Nie przewidywał żadnych poważniejszych konsekwencji. Może przez kilka dni nie
zechce z nim rozmawiać, może zrobi publiczną awanturę Bożence (ta swoją drogą zasłużyła
na to!), może nawymyśla przy gościach i jemu.
– Trudno – myślał. – Palnąłem głupstwo, trzeba odcierpieć.
Ani przez chwilę nie wyobrażał sobie, by Magda miała powziąć jakieś bardziej stanowcze
zamiary. Jednakże, gdy około dziesiątej zjawiła się w drzwiach balowej sali, zaniepokoił się.
Wyglądała dziwnie spokojna, a nawet zadowolona.
Znakiem ręki zatrzymała orkiestrę i czystym mocnym głosem zawołała:
– Proszę państwa na śniadanie!
W jadalni urządzono bufet na stojąco. Zimne mięsa, przekąski, bigos, jajecznica na
boczku i temu podobne rzeczy zapijano gorącym barszczem i grzanym piwem.
Ksawery, przechodząc przez hall, zobaczył matkę, usiłującą zatrzymać Janka
Raszewskiego. Janek był w podróżnym płaszczu, a służba znosiła jego walizy.
– Wery! Może ty mu przemówisz do rozsądku! – zawołała pani Aldona.
– Dlaczego wyjeżdżasz? – zwrócił się do Raszewskiego Ksawery – otrzymałeś może
jakąś depeszę?
Raszewski zdawał się nie spostrzegać go wcale:
– Bardzo ci dziękuję, Donatko, za gościnę. Muszę jechać.
– Ależ Janku – zastąpił mu drogę Ksawery.
– Zostańże – nalegała pani Aldona.
– Naprawdę nie mogę – sucho odpowiedział Raszewski i ucałował rękę pani Aldony. –
Jutro ci napiszę.
– Obraziłeś się o coś, Janku?... – chciał go poufale wziąć pod rękę Ksawery.
– Wybacz – odsunął go. – Bardzo się spieszę...
Jeszcze kilka osób zatrzymało się w hallu. Raszewski wyminął stojącego na drodze
Ksawerego i wyszedł. Po chwili jego samochód zniknął w grabowej alei.
– Oszalał! – wybuchnęła pani Aldona.
– Może ojciec zrobił mu jaką przykrość? – starał się odgadnąć Ksawery. – Ale dlaczego
nie pożegnał się ze mną?
Ani mu do głowy nie przyszło, by wyjazd Raszewskiego łączył się w jakikolwiek sposób
z tamtą sprawą.
Tymczasem kończyło się śniadanie i orkiestra zagrała białego mazura. W godzinę później
gości na dole już nie było. Jedni odjechali, inni poszli spać do gościnnych pokoi.
Magda nie odczuwała zmęczenia. Wzięła kąpiel, przebrała się, wydała dyspozycje
służbie, codziennym zwyczajem obeszła gospodarstwo i zabrawszy wszystkie książki
rachunkowe zasiadła w swoim buduarze do pracy. W sąsiedniej garderobie Ksawerego
słyszała jego kroki i pogwizdywanie. Widocznie też nie zamierzał kłaść się, chociaż wstania
najwcześniejszych gości można było się spodziewać około czwartej. Po paru minutach kroki
Ksawerego rozległy się z drugiej strony w sypialni Magdy, potem obok w łazience i znowu w
garderobie. Widocznie krążył koło buduaru, nie mogąc zdecydować się na wejście. Gdy
wreszcie zapukał, odpowiedziała zupełnie spokojnie:
– Proszę – i nawet nie oderwała oczu od rachunków.
– To niedobrze, żeś się nie położyła – zaczął niepewnym tonem i dodał. – Mamy
wspaniałą pogodę...
– Owszem – skinęła głową.
– Kazałem zamieść korty tenisowe – mówił, patrząc w okno. – Może kto zechce zagrać.
Zapalił papierosa, chrząknął i zauważył:
– Jakoś nie jesteś usposobiona do rozmowy.
– Jak widzisz, jestem zajęta.
– Czy to aż tak pilne? – zapytał z lekkim rozdrażnieniem w głosie.
– Tak – odpowiedziała spokojnie. – Od trzech dni nie robiłam rachunków, a od dwóch
tygodni zestawień. A chcę wszystko zostawić w porządku.
Zapanowało milczenie.
– Jak to zostawić? – po pauzie odezwał się Ksawery.
– Całkiem po prostu. Zostawić tobie, czy też komuś, kto po mnie prowadzenie tych
rzeczy obejmie.
Zaśmiał się nieszczerze, usiłując zmienić ton rozmowy i jej sens, którego się na pewno
domyślał.
– Ach, więc dokuczyło ci już to buchalterowanie?
– Nie o to chodzi. Po prostu – wyjeżdżam.
– Jak to wyjeżdżasz?
Odłożyła pióro i spojrzała mu prosto w oczy:
– Wyjeżdżam. Postanowiłam rozejść się z tobą.
Gwałtownie usiadł na krześle po drugiej stronie biurka.
– Nie rozumiem. Chyba żartujesz?
– O, najmniejszej do tego nie mam ochoty.
– Jesteś zmęczona i rozdrażniona, niewyspana, jeszcze niezupełnie zdrowa. To są nerwy.
Nie! Stanowczo nie mogę w tych warunkach wziąć twego oświadczenia na serio.
– Mylisz się – potrząsnęła głową. – Nie jestem wcale zdenerwowana. Najspokojniej w
świecie komunikuję ci, że jeszcze dziś wyjeżdżam, oczywiście zabieram dziecko, a kwestie
prawne, związane z naszym rozwodem, załatwimy przez adwokata.
Ksawery patrzył na nią szeroko otwartymi oczami. Zrobił się czerwony jak burak i nie
mógł słowa z siebie wydobyć.
– A teraz przepraszam cię – stanowczo zakończyła Magda. – Mam pilną robotę.
– Chyba oszalałaś! – zerwał się. – Ty nie możesz tego zrobić. Po pierwsze, w ogóle nie
puszczę cię! To niemożliwe! Ja wiem doskonale, o co ci chodzi. Przyznaję, popełniłem
głupstwo. Nie byłem zupełnie trzeźwy. Powiedzieli ci wszystko. Sam zresztą przyznałbym
się. Postąpiłem bardzo źle. Po świńsku, nawet po łajdacku, ale, na miły Bóg, gotów jestem do
każdej, do absolutnie każdej ekspiacji. Zerwę z nią, przestanę tam bywać. W ogóle, jeżeli ci
to dogadza, gotów jestem zmienić się w zakonnika. Daję ci słowo honoru, że nigdy cię więcej
nie zdradzę!
– Słyszałam już to nieraz – przerwała mu. – Zresztą nie chodzi mi o to. Zostawiam ci
całkowitą swobodę. Moje postanowienie jest nieodwołalne.
Zaczął biegać po pokoju.
– Magduś! – wołał. – Nawet Bóg przebacza, gdy widzi szczerą skruchę!
– Jestem tylko człowiekiem.
– Więc nie wierzysz?!
– To już obojętne – wzruszyła ramionami. – Nie zależy mi ani na twojej wierności, ani w
ogóle na tobie.
– Jak ty możesz! Jak ty możesz tak mówić! – wyciągnął nad nią zaciśnięte pięści.
– Uspokój się – powiedziała zimno.
– Nie uspokoję się – krzyknął i, zorientowawszy się, że jego głos brzmi zbyt głośno,
zajrzał do sąsiednich pokoi, pozamykał dalsze drzwi i wróciwszy przysunął sobie krzesło.
Magda obojętnie segregowała notatki.
– Zrozum – zaczął, starając się mówić spokojnie. – Zrozum, że nie mogę zgodzić się na
taki nieprzemyślany krok. Na skandal, na plotki!
– To trudno – powiedziała. – Skandal już się stał, plotki już są, a krok mój jest
gruntownie przemyślany. I nie trać czasu. Decyzji nie zmienię.
Ksawery zaśmiał się szyderczo:
– Ach tak! Teraz już wiem dlaczego byłaś łaskawa wpisać sobie na hipotece Wysokich
Progów dwieście tysięcy. Od dawna przygotowywałaś swój plan. Bardzo sprytnie.
Magda zmierzyła go pogardliwym spojrzeniem.
– Nie żałuj mi i tego rozczarowania. Najlepiej będzie, gdy posądzisz mnie o kradzież.
Proszę cię. Dla wyjaśnienia jednak dodam, że miałam zamiar natychmiast przepisać tę sumę
na Tomka. Teraz jednak nie uważam za możliwe nawet dla mego dziecka przyjąć cokolwiek
od człowieka, uważającego jego matkę za oszustkę.
– To są puste słowa – krzyknął Ksawery. – Doskonale wiesz, że tak nie myślę, że to tylko
gorycz...
– Dlatego, proszę cię, Wery, przerwijmy tę rozmowę. Obawiam się, że twoja gorycz nie
zadowoli się obelgami. Może jeszcze zechcesz mnie uderzyć?
– Magduś! Magduś! – załamał ręce. – Co ty ze mną wyprawiasz! Co ja takiego zrobiłem,
że mścisz się z taką zawziętością!? Magduś, no przebacz mi, błagam cię, przebacz...
Chwycił jej ręce i całował gwałtownie. Z oczu kapały mu gęsto łzy, znacząc się
ciemnymi plamami na szafirowej sukni Magdy.
– Widzisz, ja płaczę! Ja tak cierpię – mówił przerywanym głosem.
– Daj spokój – powiedziała. – Znam już te komedie i nie wzruszają mnie wcale.
– Pomyśl, co ja pocznę bez ciebie!
– Och, o to jestem spokojna.
– Tak?! Tak?! Palnę sobie w łeb! Daję ci na to...
– Wiem – przerwała. – Słowo honoru.
Z całej siły uderzył pięścią w biureczko:
– Nie pozwalam ci drwić z mego honoru! Nie pozwalam! Słyszysz! Ty, jako córka
rzeźnika, nie masz pojęcia, co to jest honor! Wypraszam sobie!
Podniecał się własnymi słowami i krzyczał coraz głośniej, wymachując nad nią rękami.
Magda wstała i wyciągnęła rękę w kierunku drzwi:
– Proszę wyjść – powiedziała cicho, lecz takim tonem, że Ksawery uspokoił się
natychmiast.
– Kobieto, nie doprowadzaj mnie do szaleństwa, bo...
– Wyjdź w tej chwili – powtórzyła.
– Dobrze! Dobrze! Idę...
Wybiegł trzaskając drzwiami.
Magda drżąca i wyczerpana do reszty opadła na fotel. Dopiero po dłuższej chwili
opanowała nerwy i gorliwie zabrała się do rachunków. Wstała od biurka, gdy usłyszała
dźwięk gongu. Poprawiła włosy i zeszła na dół. Goście i domownicy grupkami rozmawiali w
hallu. Witała się z nimi z bladym uśmiechem, pytała czy wypoczęli, jak się czują,
zachowywała się tak, jak zawsze. Jednak ogólny nastrój był zważony. Wszyscy nadrabiali
minami i przy śniadaniu wciąż urywała się rozmowa. Ksawery nie zjawił się przy stole. Na
zapytania gości Magda spokojnie tłumaczyła jego nieobecność zmęczeniem. Natychmiast po
śniadaniu zaczęli się rozjeżdżać. Jedne po drugich zajeżdżały powozy, karety, samochody.
Magda do końca wszystkich żegnała w hallu. O trzeciej wyjechali ostatni.
Wówczas Magda zwróciła się do pani Aldony:
– Chciałabym z mamą pomówić.
Zamknęły się w narożnym pokoju i Magda rzeczowo i spokojnie opowiedziała o swoim
postanowieniu. Pani Aldona wiedziała już o zajściu. Miała szczegółowe sprawozdanie, nie
uważała jednak "tak drobnej rzeczy" za wystarczający powód do rozwodu. Jednak samą
perspektywą rozwodu nie była oburzona. Raczej mogło się wydawać, że widzi dla siebie, czy
też dla Ksawerego i dobre strony w pozbyciu się z Wysokich Progów arbitralnej synowej.
Najbardziej zainteresowała się tym, co Magda zrobi ze sobą.
– Z czego ty będziesz żyła? Jak sobie dasz radę?
– Na razie zamieszkam w Warszawie – wyjaśniła Magda. – Będę pracowała. W każdym
razie z głodu nie umrę.
– Bo nie wiem – wtrąciła pani Aldona – czy w dzisiejszych ciężkich czasach Ksawery
będzie ci mógł służyć jakimiś alimentami...
– O, może mama o tym nie myśleć. Nie przyjęłabym od niego ani grosza.
– No tak, ale przecież nie możesz na przykład występować w teatrze. Nazwisko
Runickich, jakby ci to powiedzieć, nie nadaje się do sceny.
Magda wzruszyła ramionami:
– Nie mam zamiaru wracać do teatru. Zresztą już będąc żoną Ksawerego występowałam,
a zarobione właśnie na scenie pieniądze szły na potrzeby – Runickich. Jednak teraz proszę się
nie obawiać. Prawdopodobnie natychmiast po uzyskaniu rozwodu wyjdę za mąż.
Pani Aldona oczywiście zaczęła wypytywać za kogo, a gdy usłyszała nazwisko
Raszewskiego, nie mogła wyjść ze zdumienia.
Pod koniec ich rozmowy zjawił się Ksawery. Był już spokojny, opanowany i chłodny. Na
indagacje matki odpowiedział, że jest bezsilny wobec decyzji Magdy. Z kamienną miną
zgodził się przejąć rachunki i kasę. Po czym usiadł w jej sypialni i w milczeniu przyglądał się,
jak pakowała rzeczy. Zabierała tylko niedużą walizkę i neseser oraz drugą z wyprawką
Tomka.
Przeżycia ubiegłego wieczoru i nieprzespanej nocy, podniecenie nerwowe i największe
napięcie woli stopniowo przechodziły w ciężkie obezwładniające znużenie. Na pewno nie
znalazłaby w sobie dość siły, by utrzymać się na nogach, by pamiętać o różnych drobiazgach,
które należało zabrać, by odsunąć od siebie bolesne wzruszenie, wzruszenie
niewytłumaczalne, które odczuwa się przy rozstaniu z ludźmi, przedmiotami, ze ścianami,
wśród których przeżyło się tyle dni, tyle tygodni, tyle miesięcy... Na pewno nie znalazłaby w
sobie dość mocy, gdyby nie pewność, że tam w Warszawie oczekuje niecierpliwie jej
przyjazdu nowe życie, słoneczne, piękne i radosne szczęście. Jakże bardzo była tego pewna.
Nigdy dotychczas nie szła ku swej przyszłości z taką wiarą. Bo wierzyła teraz nie tylko w
jego dobroć i mądrość, nie tylko w jego miłość, lecz i w swoje ogromne uczucie,
przepełniające każdą myśl bezgraniczną ufnością i pogodą. Teraz wiedziała, że poza granicą
tych jej ostatnich wysiłków jest prawdziwe życie. Właśnie to życie, gdzie się kończy twarda
konieczność walki, ustawiczna męczarnia przymusu, obowiązek wiecznego pogotowia,
zdobywania, czujności. Tam, w tym nowym świecie, pod jego opieką jakże odpocznie, ile
ulgi zazna w rozprężeniu naciągniętych nerwów, w bezpieczeństwie i beztrosce.
– Przepraszam cię – rozległ się głos Ksawerego. – Widzę, że pakujesz rzeczy Tomka. Nie
wyobrażasz chyba sobie, że pozwolę ci zabrać mojego syna.
Magda drgnęła i zmierzyła go nienawistnym spojrzeniem:
– Nie masz prawa dziecka zatrzymać – siliła się na spokój. – Każdy sąd mnie przyzna
opiekę. Dziecko nie może zostać w domu ojca, który swoimi obyczajami...
– Szkoda czasu na próżne słowa – wzruszył ramionami. – Nie oddam Tomka.
– Co? – zbliżyła się doń z roziskrzonymi oczyma. Chcesz popełnić i tę podłość?
– Nazywaj to, jak ci się podoba. Tomek tu zostanie. Jeżeli go naprawdę kochasz, nie
możesz odjechać.
– Wery! – krzyknęła przerażona.
– To moje nieodwołalne postanowienie. Zobaczymy, czy wolisz spełnić obowiązek matki
i żony, czy lecieć za pierwszym lepszym, który ci w głowie zawrócił.
– Jak ty śmiesz tak mówić – wybuchnęła. – Ty, ty...
Cisnęły się jej na usta najobelżywsze, najostrzejsze słowa. Cała trzęsła się ze wzburzenia,
aż nie panując nad sobą – rozpłakała się bezradnie. Wówczas Ksawery zmienił ton. Zaczął ją
błagać, by została, obiecywał poprawę, zaklinał. Nie rozumiał, że już nic na świecie nie
zdołałoby jej powstrzymać. Gdy na wszystko odpowiadała jednym żądaniem, by oddał jej
dziecko, zerwał się i krzyknął:
– Nie. Nie tylko dziecka ci nie oddam, ale i tobie nie pozwolę wyjechać. Mam do tego
prawo.
Otworzył drzwi, a stwierdziwszy, że dziecko z niańką jest w sąsiednim pokoju, zamknął
je z powrotem, klucz schował do kieszeni i wyszedł. Magda przez kilka minut siedziała
bezradna na brzegu łóżka. Nie, nie pozwoli sterroryzować się! Nacisnęła dzwonek i kazała
zaprzęgać konie. Po dobrym kwadransie pokojówka wróciła z oświadczeniem, że "jaśnie pan
zakazał stangretowi zaprzęgać".
– Dobrze – skinęła głową Magda i nie namyślając się nałożyła kapelusz i płaszcz.
Spojrzała na zegarek. Do stacji były niecałe trzy kilometry. Pójdzie pieszo i jeszcze zdąży na
pociąg. Wzięła neseser, zbiegła ze schodów i prosto przez gazon ruszyła przed siebie.
Kolana jej drżały, neseser stawał się coraz cięższy, ale nie zatrzymała się ani na chwilę,
nawet nie obejrzała się za siebie. Nie wątpiła, że odzyska dziecko. Ksawery nie chciał oddać
go dobrowolnie, będzie miał skandaliczny proces i sąd zmusi go do tego.
Była już prawie w połowie grabowej alei, gdy usłyszała za sobą tupot nóg. Po chwili
dopadł jej chłopak kredensowy. Zadyszany i z wystraszonymi oczyma bełkotał coś
niezrozumiale:
– Proszę jaśnie pani... Niech jaśnie pani wraca... Nieszczęście się stało!...
– Jakie nieszczęście?
– Jaśnie pan się zabił!
– Jezus, Maria! – krzyknęła Magda.
Nie wahała się chwili i prawie biegiem zawróciła do pałacu. W pokoju przyległym do
palarni tłoczyli się rezydenci i służba. Wewnątrz na sofie, blady, z zamkniętymi oczami, leżał
Ksawery. Rozpięta marynarka, kamizelka i koszula były zabryzgane krwią. Obok w kącie
pokojówka cuciła panią Aldonę. Pan Michał nachylony nad synem badał jego puls.
– Szybko – krzyknęła Magda do służby. – Na koń i do Grójca po lekarza!... Niech
przyjeżdża natychmiast taksówką. A wy czego stoicie? Prędzej wody, ręczniki i jodynę z
apteczki!...
Zrzuciła kapelusz, ściągnęła rękawiczki.
– Puls dobry – zwrócił się do niej spokojnie pan Michał. – Słaby, ale dobry. Przebił się
sztyletem.
Na brzegu sofy leżał zakrwawiony aż po rękojeść mały marokański sztylet, jeden z
kilkunastu rozwieszonych w palarni na ścianach.
W piersi Ksawerego z lewej strony ziała szeroka rana. Przyniesiono wodę, ręcznik,
jodynę i Magda szybko zrobiła prowizoryczny opatrunek. Ksawery oddychał normalnie.
Ułożyła wygodnie jego nogi, pod głowę wsunęła kilka poduszek, kazała przenieść panią
Aldonę do sypialni i powierzyła ją opiece pani Miechowiczowej. Wyprosiła z palarni
wszystkich, nie wyłączając pana Michała, otworzyła okno.
Krwawienie nie ustawało. Wkrótce przyjechał lekarz i natychmiast zabrał się do badania
rannego. Stojąc za nim, Magda przyglądała się szybkim, wprawnym ruchom jego rąk,
odpowiadała na pytania. Po kwadransie opatrunek był gotów.
Lekarz dał znak Magdzie i wyszli do sąsiedniego pokoju.
– Czy będzie żył? – z niepokojem zapytała Magda.
– Ależ naturalnie – odpowiedział półgłosem. – Rana jest zupełnie powierzchowna.
– Jak to? – nie zrozumiała.
– No tak. Ostrze nie tknęło nawet żeber. Pchnięcie było ukośne – zniżył głos i dodał –
Robi to takie wrażenie, jakby odciągnął sobie skórę i pod nią wbił sztylet w kierunku pachy,
w górę. Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Będzie trochę osłabienia z upływu krwi, nieduża
gorączka, ale to wszystko – kwestia czterech, pięciu dni. Nawet mięśnie są tylko lekko
draśnięte.
Magda nie mogła powstrzymać uśmiechu, co widząc lekarz zaśmiał się również i
pożegnał się, obiecując zajrzeć nazajutrz.
Pomimo wszystko o wyjeździe Magdy nie mogło już być tego dnia mowy. Po pierwsze,
pani Aldona dostała po obudzeniu się z omdlenia spazmów i trzeba było czuwać nad nią, by
co pięć minut przysięgać, że Ksaweremu nic nie grozi, po drugie nie było już pociągu do
Warszawy. Pan Michał przyjął wiadomość o diagnozie lekarza machnięciem ręki i
zapewnieniem, że sam był przeświadczony, że to tylko komediancki wybryk syna. Nie chciał
nawet zejść, by go zapytać, jak się czuje.
Tak, czy owak Magda musiała na kilka dni zostać w Wysokich Progach. Jeszcze przed
wieczorem stelefonowała się z Raszewskim. Był bardzo zaniepokojony i błagał Magdę, by
najprędzej przyjeżdżała, chociaż przyznał, że wypada na jakiś czas zostać.
Ksawery przez cały wieczór udawał nieprzytomnego, a oczy otwierał tylko wtedy, gdy
sądził, że Magda tego nie widzi. W nocy jednak dostał dość silnej gorączki. Trzeba było
czuwać przy nim do rana, kiedy wreszcie zasnął.
Nazajutrz przed południem znowu przyjechał lekarz. Pacjenta znalazł dobrze i jeszcze raz
zapewnił wszystkich, że nic mu nie będzie.
Z zachowania się Magdy Ksawery łatwo wywnioskował, iż cała komedia z
samobójstwem nie wywarła na niej większego wrażenia. Wstydził się też spojrzeć jej w oczy i
starał się nie doprowadzić do rozmowy na ten temat. Prosił tylko, by nie przemęczała się przy
nim i by zechciała zostać, póki on nie będzie mógł wstać. Ponieważ jednak poza Magdą nikt
mu nie mógł dogodzić, trzeba było sprowadzić Leona, przed rokiem wydalonego lokaja, do
którego Ksawery najbardziej był przyzwyczajony.
Magda nie oponowała. Nie chciała już do niczego się tu wtrącać. I tak przecież wiedziała,
że po jej wyjeździe wszystko w Wysokich Progach wróci do dawnych zwyczajów.
Ksawery zmienił się podczas choroby o tyle, że pogodził się z losem. Zgodził się nie
tylko na wyjazd Magdy i na nieutrudnianie rozwodu, lecz i na oddanie jej dziecka pod
warunkiem, że będzie mógł je widywać, ile razy zechce, i że Magda zachowa dla jego ojca
życzliwość.
Wreszcie po czterech dniach nastąpiło pożegnanie. Ksawery jeszcze nie wstawał.
Pożegnał się z Magdą i rozrzewnił się przy tym. Pani Aldona nie wyszła jej odprowadzić, pan
Michał jeszcze nie był ubrany.
Zajechał powóz. Leon wyniósł walizki i podał je stangretowi na kozioł. Magda usadowiła
się i wzięła od niańki dziecko na ręce.
Konie ruszyły, okrążając gazon. Przed drzwiami pałacu pozostała grupka służby,
milczącej, nieruchomej.
Już powóz wjechał w grabową aleję, gdy Leon strzepnął dłonie i powiedział:
– Chamskie nasienie!... Lafirynda!...
Koniec.