Kir Bułyczow
Opowiadania
Czy mogę rozmawiać z Niną?
- Czy mogę rozmawiać z Niną?
- To ja, Nina.
- Tak? Dlaczego masz taki dziwny głos?
- Dziwny głos?
- Nie twój. Cienki. Jesteś czymś zmartwiona?
- Nie wiem.
- Może nie powinienem dzwonić?
- A kto mówi?
- Od kiedy przestałaś mnie poznawać?
- Kogo poznawać?
Głos był młodszy od Niny o dwadzieścia lat. A w
rzeczywistości głos Niny był od niej młodszy o
pięć lat.
Jeśli się kogoś nie zna, to po głosie trudno
odgadnąć jego
wiek. Głosy często starzeją się wcześniej niż ich
właściciele. Albo długo pozostają młode.
- No dobrze - powiedziałem. - Słuchaj, dzwonię
do ciebie
poniekąd w pewnej sprawie.
- Pan chyba pomylił numer - powiedziała Nina. -
Ja pana
nie znam.
- To ja, Wadim, Wadik, Wadim Nikołajewicz!
Co się z tobą
dzieje?
- No właśnie! - Nina westchnęła, jakby żal jej
było
kończyć rozmowę. - Nie znam żadnego Wadika i
Wadima
Nikołajewicza.
Odczekałem chwilę, zanim wykręciłem ten
numer jeszcze
raz. Zdaje się, że po prostu dodzwaniałem się
gdzie indziej.
Moje palce nie chciały dzwonić do Niny. I
wykręciły inny
numer. A dlaczego nie chciały?
Odszukałem na stole paczkę kubańskich
papierosów. Mocnych
jak cygara. Robią je pewnie z obrzynków cygar.
A jaką ja
mogę mieć sprawę do Niny albo poniekąd
sprawę? Żadnej. Po
prostu chciałem się dowiedzieć, czy jest w domu.
A jeśli jej
nie ma, to też niczego nie zmienia. Może być na
przykład u
mamy. Albo w teatrze. Wieki całe nie była w
teatrze.
Zadzwoniłem do Niny.
- Nina? - zapytałem.
- Nie, Wadimie Nikołajewiczu - odpowiedziała
Nina. -
Znowu się pan pomylił. Jaki numer pan
wykręca?
- 149-40-89.
- A mój to Arbat. Jeden - trzydzieści dwa - pięć
trzy.
- Oczywiście - powiedziałem. - Arbat to cztery?
- Arbat to G.
- No cóż - powiedziałem. - Przepraszam, Nino.
- Proszę - powiedziała Nina. - I tak nic nie robię.
- Postaram się więcej do pani nie dzwonić -
powiedziałem.
- Gdzieś się zaklinowało i dodzwaniam się do
pani. Telefon
źle działa.
- Tak - zgodziła się ze mną Nina.
Odłożyłem słuchawkę.
Trzeba poczekać. Albo wykręcić setkę.
Zegarynka. Coś się
tam połączy w zaplątanych liniach na centrali. I
dodzwonię
się. "Dwudziesta zero zero" - powiedziała
kobieta w
zegarynce. Nagle pomyślałem, że jeżeli jej głos
nagrali
dawno, dziesięć lat temu, to ona wykręca
"setkę", gdy jej
nudno, gdy jest sama w domu i słucha swojego
młodego głosu.
A może ona umarła. Wtedy jej syn albo
człowiek, który ją
kochał, wykręca "setkę" i słucha jej głosu.
Zadzwoniłem do Niny.
- Tak, słucham - powiedziała Nina młodym
głosem. - To
znowu pan, Wadimie Nikołajewiczu?
- Tak - powiedziałem. - Najwidoczniej nasze
telefony
połączyły się na amen. Tylko niech się pani nie
gniewa,
niech pani nie myśli, że ją żartuję. Bardzo
uważnie
wykręcałem numer.
- Oczywiście, oczywiście - powiedziała szybko
Nina. -
Nawet przez chwilę tak nie pomyślałam. Bardzo
się panu
spieszy Wadimie Nikołajewiczu?
- Nie - powiedziałem.
- Ma pan ważną sprawę do Niny?
- Nie, po prostu chciałem się dowiedzieć, czy jest
w
domu.
- Stęsknił się pan?
- Jakby to pani powiedzieć...
- Rozumiem, jest pan zazdrosny - powiedziała
Nina.
- Pani jest zabawna - powiedziałem. - Ile pani
ma lat?
- Trzynaście. A pan?
- Czterdzieści kilka. Jest między nami grubaśny
mur z
cegieł.
- I każda cegla to jeden miesiąc, prawda?
- Nawet jeden dzień może być cegłą.
- Tak - westchnęła Nina. - Wtedy to naprawdę
gruby mur. O
czym pan teraz myśli?
- Trudno powiedzieć. W tej chwili o niczym.
Przecież
rozmawiam z panią.
- A gdyby miał pan trzynaście lat albo nawet
piętnaście,
moglibyśmy się poznać - powiedziała Nina. - To
by było
bardzo śmieszne. Powiedziałabym: "Niech pan
przyjedzie jutro
wieczorem pod pomnik Puszkina. Będę na pana
czekać punkt
siódma". I byśmy się nie rozpoznali. Gdzie się
pan spotyka z
Niną?
- Jak kiedy.
- I pod Puszkinem?
- Niezupełnie. Jakoś tak wyszło, że spotykaliśmy
się pod
"Rosją".
- Gdzie?
- Pod kinem "Rosja".
- Nie znam.
- No, na Puszkińskiej.
- I tak nie wiem. Pan pewnie żatruje. Dobrze
znam plac
Puszkina.
- Nieważne - powiedziałem.
- Dlaczego?
- To było dawno.
- Kiedy?
Dziewczynka nie chciała odkładać słuchawki. Z
jakiegoś
powodu z uporem ciągnęła rozmowę.
- Jest pani sama w domu? - zapytałem.
- Tak. Mama jest na wieczornej zmianie.
Pracuje jako
pielęgniarka w szpitalu. Zostanie na noc.
Mogłaby wrócić
jeszcze dzisiaj, ale zostawiła w domu
przepustkę.
- Aha - zgodziłem się. - Dobrze, kładź się spać,
dziewczynko. Jutro idziesz do szkoły.
- Powiedział pan to jak do dziecka.
- Nie, coś ty, rozmawiam z tobą jak z dorosłą.
- Dziękuję. Tylko sam niech się pan kładzie o
siódmej. Do
widzenia. I niech pan więcej nie dzwoni do tej
swojej Niny.
Bo znowu się pan do mnie dodzwoni. I obudzi
mnie, małą
dziewczynkę.
Odłożyłem słuchawkę. Potem włączyłem
telewizor i
dowiedziałem się, że pojazd księżycowy
przeszedł odcinek 337
metrów. Pojazd księżycowy pracował, a ja się
obijałem.
Postanowiłem, że ostatni raz zadzwonię do Niny
po
jedenastej. Całą godzinę zajmowałem się
głupstwami.
Zdecydowałem, że jeśli jeszcze raz trafię na
dziewczynkę, to
od razu odłożę słuchawkę.
- Wiedziałam, że pan jeszcze raz zadzwoni -
powiedziała
Nina, gdy odebrała telefon. - Tylko niech pan
nie odkłada
słuchawki. Strasznie się nudzę, słowo honoru. I
nie mam co
czytać i za wcześnie na spanie.
- No dobrze - powiedziałem. - Rozmawiajmy.
Dlaczego pani
jeszcze nie śpi? Już późno.
- Dopiero ósma - powiedziała Nina.
- Późni się pani zegarek - powiedziałem. - Już
prawie
dwunasta.
Nina roześmiała się. Miała ładny, miękki
śmiech.
- Strasznie chce się pan mnie pozbyć -
powiedziała. -
Teraz październik, dlatego zrobiło się już
ciemno i wydaje
się panu, że to noc.
- Teraz pani żartuje? - zapytałem.
- Nie, ja nie żartuję. Nie tylko zegarek, ale i
kalendarz
panu kłamie.
- Dlaczego kłamie?
- Zaraz mi pan powie, że u pana jest nie
październik,
tylko luty.
- Nie, grudzień - powiedziałem. I z jakiegoś
powodu sam
sobie nie uwierzyłem, spojrzałem na gazetę
leżącą obok, na
kanapie. Dwudziesty trzeci grudnia - było
napisane pod
nagłówkiem.
Pomilczeliśmy trochę, miałem nadzieję, że ona
zaraz powie
"Do widzenia". Ale ona nagle zapytała:
- Jadł pan kolację?
- Nie pamiętam - powiedziałem szczerze.
- To znaczy, że nie jest pan głodny.
- Nie, nie jestem.
- A ja jestem głodna.
- W domu nie ma nic do jedzenia?
- Nic! - powiedziała Nina. - Pusto jak wymiótł.
Śmiesznie, co?
- Nawet nie wiem, jak pani pomóc -
powiedziałem. -
Pieniędzy też nie ma?
- Są, ale bardzo mało. I wszystko jest już
zamknięte. A
poza tym co by można kupić?
- No tak - zgodziłem się. - Wszystko już
zamknięte. Chce
pani, to zajrzę do lodówki, zobaczę, co mam?
- Ma pan lodówkę?
- Starą - powiedziałem. - "Siewier". Zna pani
taką?
- Nie - powiedziała Nina. - A jeśli pan coś
znajdzie, to
co potem?
- Potem? Złapię taksówkę i podwiozę pani. A
pani zejdzie
na podwórko i weźmie.
- A daleko pan mieszka? Bo ja na Siwcewom
Wrażku, 15/25.
- A ja na Mosfilmowskiej. Przy Lenińskich
Górach. Za
uniwersytetem.
- Znowu nie wiem. Ale to nieważne. Dobrze pan
to
wymyślił, dziękuję panu. A co pan ma w
lodówce? Ja tylko tak
pytam, niech pan sobie nie myśli.
- Żebym to ja pamiętał - powiedziałem. - Zaraz
przeniosę
telefon do kuchni i zobaczymy.
Przeszedłem do kuchni, a sznur od telefonu
ciągnął się za
mną jak żmija.
- No więc - powiedziałem - otwieram lodówkę.
- Może pan nosić telefon ze sobą? Nigdy o takim
nie
słyszałam.
- Oczywiście, że mogę. A pani telefon gdzie stoi?
- W przedpokoju. Wisi na ścianie. No i co ma
pan w
lodówce?
- To znaczy, tak... co my tu mamy w tej torebce?
Jajka,
nic ciekawego.
- Jajka?
- Aha, kurze. O, chce pani, przyniosę kurę? Nie,
to
francuska, mrożona. Zanim ją pani ugotuje,
zgłodnieje pani
na dobre. I mama wróci z pracy. Wezmę lepiej
kiełbasę. Albo
nie, znalazłem marokańskie sardynki,
sześćdziesiąt kopiejek
za puszkę. Mam do nich pół słoika majonezu.
Słyszy pani?
- Tak - powiedziała Nina cichutko. - Dlaczego
pan tak
żartuje? Najpierw chciałam się roześmiać, ale
potem zrobiło
mi się smutno.
- A to dlaczego? Naprawdę pani tak zgłodniała?
- Nie, pan wie.
- Co wiem?
- Wie pan - powiedziała Nina. Przez chwilę
milczała,
potem dodała: - No i dobrze! Niech mi pan
powie, ma pan
czerwony kawior?
- Nie, ale za to mam filety z pałtusa.
- Nie trzeba, wystarczy - powiedziała Nina
twardo. -
Zmieńmy temat. Już wszystko zrozumiałam.
- Co zrozumiałaś?
- Że pan też jest głodny. A co pan widzi z okna?
- Z okna? Domy, fabrykę lalek. Akurat wpół do
dwunastej.
Koniec zmiany. Sporo dziewcząt wychodzi z
portierni. Poza
tym widzę jeszcze "Mosfilm". I straż pożarną. I
kolej. O,
właśnie jedzie pociąg.
- I widzi pan to wszystko?
- No tak, pociąg jedzie daleko. Widać tylko
łańcuszek
ogników, okien!
- No i kłamie pan!
- Nie należy tak rozmawiać ze starszymi -
powiedziałem. -
Nie mogę kłamać. Mogę się mylić. A więc gdzie
się pomyliłem?
- Pomylił się pan mówiąc, że widzi pan pociąg.
Nie można
go zobaczyć.
- A co on niewidzialny, czy co?
- Widzialny, tylko okna nie mogą się świecić. No
i w
ogóle, pan nie wyglądał przez okno.
- Dlaczego? Stoję przy samym oknie.
- A pali się u pana w kuchni światło?
- Oczywiście. Przecież po ciemku nie
zaglądałbym do
lodówki. Spaliła mi się w niej żarówka.
- No i proszę, już trzeci raz pana przyłapałam.
- Nina, kochanie, wytłumacz mi, na czym mnie
przyłapałaś?
- Jeśli patrzy pan przez okno, to odchylił pan
zaciemnienie. A jeśli odchylił pan zaciemnienie,
to zgasił
pan światło. Zgadza się?
- Nie zgadza się. Po co mi zaciemnienie? Wojna
czy co?
- Ojejej! Jak można się tak zapomnieć! A co,
może pokój?
- No, jak rozumiem, Wietnam, Bliski Wschód...
Ja nie o
tym.
- Ja też nie o tym... Chwileczkę, czy pan jest
kaleką?
- Na szczęście, wszystko mam na swoim miejscu.
- Ma pan broń?
- Jaką broń?
- To dlaczego nie jest pan na froncie?
Właśnie w tym momencie zacząłem podejrzewać
coś
niedobrego. Wyglądało na to, że dziewczynka
robi sobie ze
mnie żarty. Ale była przy tym tak naturalna i
poważna, że
omal mnie nie przestraszyła.
- Na jakim froncie powinienem być, Nino?
- Na najzwyklejszym. Gdzie są wszyscy. Gdzie
tata. Na
froncie niemieckim. Mówię poważnie, nie
żartuję. To pan tak
dziwnie ze mną rozmawia. A może pan nie
kłamie o kurze i
jajkach?
- Nie kłamię - powiedziałem. - I żadnego frontu
nie ma.
Może ja naprawdę do pani przyjadę?
- Ale ja naprawdę nie żartuję! - prawie
krzyknęła Nina. -
I niech pan też przestanie. Na początku to było
ciekawe i
wesołe. A teraz zrobiło się jakoś dziwnie.
Przepraszam. To
tak jakby pan nie udawał, tylko mówił prawdę.
- Słowo honoru, dziewczynko, że mówię prawdę
-
powiedziałem.
- Nawet się przestraszyłam. Nasz piec prawie nie
grzeje.
Jest mało drzewa. I ciemno. Tylko kaganek.
Dzisiaj nie ma
światła. I strasznie mi się nie chce siedzieć
samej.
Powkładałam na siebie wszystkie ciepłe rzeczy.
I w tym momencie ostro i jakoś tak gniewnie
powtórzyła
pytanie:
- Dlaczego nie jest pan na froncie?
- Na jakim ja mogę być froncie? - Rzeczywiście,
żarty
zaszły za daleko. - Jaki może być front w
siedemdziesiątym
drugim roku!
- Śmieje się pan ze mnie?
Głos znowu zmienił ton, stał się nie
dowierzający,
malutki, trzy wierszyki od podłogi. I przed
moimi oczami
pojawił się niesamowity, zapomniany już
obrazek: to, co
działo się ze mną wiele, trzydzieści albo więcej
lat temu.
Gdy ja też miałem dwanaście lat. A w pokoju
stała burżujka.
A ja siedzę na kanapie z podwiniętymi nogami. I
pali się
świeczka, a może to była lampa naftowa? A
kura wydaje się
nierealnym, bajkowym ptakiem, który jedzą
tylko w
powieściach. Chociaż ja wtedy nie myślałem o
kurze...
- Dlaczego pan zamilkł? - zapytała Nina. - Niech
pan
lepiej mówi.
- Nino - powiedziałem. - Jaki mamy teraz rok?
- Czterdziesty drugi - powiedziała Nina.
Zacząłem układać sobie w głowie kawałeczki
niedorzeczności, które były w jej słowach. Nie
zna kina
"Rosja". I numer telefonu ma tylko sześć cyfr. I
to
zaciemnienie...
- Nie mylisz się? - zapytałem.
- Nie - powiedziała Nina.
Wierzyła w to, co mówiła. A może głos mnie
oszukał? Może
ona nie ma trzynastu lat? Może to
czterdziestoletnia
kobieta, która zachorowała jeszcze wtedy, będąc
dziewczynką
i wydaje się jej, że została tam, gdzie wojna.
- Niech pani posłucha - powiedziałem spokojnie.
Przecież
nie odłożę słuchawki. - Dzisiaj jest dwudziesty
trzeci
grudnia 1972 roku. Wojna skończyła się
dwadzieścia siedem
lat temu. Wie pani o tym?
- Nie - powiedziała Nina.
- Wie pani. Jest godzina dwunasta. No, jak ja
mam to pani
wytłumaczyć?
- Dobrze - powiedziała Nina pokornie. - Ja też
wiem, że
nie przywiezie mi pan tej kury. Powinnam się
domyślić, że
francuskich kur nie ma.
- Dlaczego?
- Bo we Francji są Niemcy.
- We Francji od dawna nie ma żadnych
Niemców. Chyba że
turyści. Ale niemieccy turyści przyjeżdżają
również do nas.
- Jak to? Kto ich wpuszcza?
- A dlaczego mielibyśmy ich nie wpuszczać?
- Tylko niech mi pan nie próbuje wmówić, że
fryce nas
zwyciężą. Pan pewnie jest szkodnikiem albo
szpiegiem.
- Nie, pracuję w RWPG, w Radzie Wzajemnej
Pomocy
Gospodarczej. Zajmuję się Węgrami.
- No i znowu pan kłamie! Na Węgrzech są
faszyści.
- Węgrzy dawno temu przepędzili swoich
faszystów. Węgry
są republiką socjalistyczną.
- Ojej, a już się bałam, że pan naprawdę jest
szkodnikiem. A pan to wszystko wymyśla. Nie,
niech pan nie
zaprzecza. Lepiej niech pan opowie, jak będzie
potem. Niech
pan wymyśli, co pan chce, żeby tylko było
dobrze. Proszę. I
przepraszam, że tak niegrzecznie z panem
rozmawiałam. Po
prostu nie zrozumiałam.
Przestałem się sprzeczać. Jak to wyjaśnić?
Znowu
wyobraziłem sobie, że siedzę w czterdziestym
drugim roku i
bardzo chcę wiedzieć, kiedy nasi zdobędą Berlin
i powieszą
Hitlera. I chciałem się jeszcze dowiedzieć, gdzie
zgubiłem
kartki na chleb za październik. Powiedziałem:
- Zwyciężymy faszystów 9 maja 1945 roku.
- To niemożliwe! Strasznie długo trzeba czekać.
- Słuchaj, Nino, i nie przerywaj. Ja wiem lepiej.
Berlin
zdobędziemy drugiego maja. Będzie nawet taki
medal - "Za
zdobycie Berlina". A Hitler popełni
samobójstwo. Otruje się.
I da truciznę Ewie Braun. A potem esesmani
wyniosą jego
ciało na dziedziniec imperialnej kancelarii,
obleją benzyną
i spalą.
Nie opowiedziałem tego Ninie, lecz sobie.
Posłusznie
powtarzałem fakt, jeśli Nina nie wierzyła, albo
nie
rozumiała od razu. Powtarzałem, gdy prosiła o
wyjaśnienie
czegoś i omal znowu nie straciłem jej zaufania,
gdy
powiedziałem, że Stalin umrze. Ale potem je
odzyskałem,
opowiadając o Juriju Gagarinie i nowym
Arbacie. I nawet
rozśmieszyłem ją, gdy opowiedziałem, że kobiety
będą nosić
spodnie - dzwony i bardzo krótkie spódniczki.
Mówiłem też,
kiedy nasi przejdą granicę z Prusami. Straciłem
poczucie
realności. Dziewczynka Nina i mały Wadik
siedzieli na
kanapie i słuchali. Tylko, że byli głodni jak
diabli. I
sprawy Wadika wyglądały jeszcze gorzej niż
Niny: zgubił
kartki na chleb i do końca miesiąca on i matka
będą musieli
żyć z jednej, robotniczej kartki. Dlatego, że
Wadik zgubił
kartki gdzieś na podwórku i dopiero po
piętnastu latach
przypomni sobie nagle, jak to było. I znowu się
będzie
denerwował, bo kartkę można byłoby znaleźć
już po tygodniu.
Ona pewnie wpadła do piwnicy, gdy Wadik
rzucił palto na
kratę, chcąc poganiać za piłką. I gdy Nina
zmęczyła się
słuchaniem tego, co brała za ładną bajkę,
powiedziałem:
- Znasz Pietrowkę?
- Znam - powiedziała Nina. - Nie zmienią jej
nazwy?
- Nie. No więc...
Wytłumaczyłem, jak wejść na podwórze pod
arkę i gdzie w
głębi jest piwnica, zasłonięta kratą i jeśli to
październik
czterdziestego drugiego roku, połowa miesiąca,
to
najprawdopodobniej w piwnicy leży kartka na
chleb. Zgubiłem
ją, gdy graliśmy tam, na podwórku, w piłkę.
- To okropne! - powiedziała Nina. - Nie
przeżyłabym tego.
Trzeba ją natychmiast znaleźć. Musi pan to
zrobić.
Ją też wciągnęła ta gra, oderwaliśmy się od
realności i
już ani ona, ani ja nie wiedzieliśmy, jaki jest
teraz rok -
byliśmy poza czasem, bliżej jej czterdziestego
drugiego
roku.
- Nie mogę odnaleźć kartki - powiedziałem. -
Minęło wiele
lat. Ale jeśli ty będziesz mogła, wejdź tam,
piwnica powinna
być otwarta. W razie czego powiesz, że to ty
upuściłaś
kartkę.
I w tym momencie rozłączono nas.
Niny nie było. Coś zatrzeszczało w słuchawce.
Kobiecy
głos powiedział:
- 143-18-15? Połączenie z Ordżonikidze.
- Pomyłka - powiedziałem.
- Przepraszam - powiedział kobiecy głos
obojętnie.
Pojawiły się krótkie sygnały. Natychmiast
wykręciłem
numer Niny. Chciałem ją przeprosić. Chciałem
pośmiać się
razem z dziewczynką. Przecież to wszystko
wyglądało na
absurd...
- Tak - powiedział głos Niny.
- To pani? - zapytałem.
- A, to ty, Wadim? Czemu nie śpisz?
- Przepraszam - powiedziałem. - Muszę
porozmawiać z inną
Niną.
- Co?
Odłożyłem słuchawkę i znowu wykręciłem
numer.
- Zwariowałeś? - zapytała Nina. - Piłeś?
- Przepraszam - powiedziałem i znowu
odłożyłem słuchawkę.
Dzwonienie nie miało już sensu. Telefon z
Ordżonikidze
wrócił wszystko na swoje miejsce. A jaki jest jej
właściwy
telefon? Arbat - trzy, nie, Arbat - jeden -
trzydzieści dwa -
trzydzieści... Nie, czterdzieści...
Dorosła Nina zadzwoniła do mnie sama.
- Przez cały wieczór siedziałam w domu -
powiedziała. -
Myślałam, że zadzwonisz, wyjaśnisz, czemu
wczoraj się tak
zachowywałeś. Ale ty najwidoczniej zupełnie
straciłeś rozum.
- Pewnie tak - zgodziłem się. Nie chciało mi się
opowiadać jej o długich rozmowach z inną Niną.
- I jaka znowu inna Nina? - zapytała. - To ma
być
przenośnia? Chcesz powiedzieć, że chciałbyś,
żebym była
inna?
- Dobranoc, Nineczko - powiedziałem. - Jutro ci
wszystko
wyjaśnię.
,..Najciekawsze, że ta dziwna historia miała nie
mniej
dziwne zakończenie. Następnego dnia rano
pojechałem do mamy.
I powiedziałem, że zrobię porządek na antresoli.
Trzy lata
obiecywałem, że to zrobię, aż tu nagle
przyjechałem. Wiem,
że mama nie wyrzuca niczego, co jak sądzi,
może się przydać.
Przez półtorej godziny przekopywałem się przez
stare
czasopisma, podręczniki, zdekompletowane
tomy dodatków do
"Niwy". Książki nie były zakurzone, ale
pachniały starym,
ciepłym kurzem. W końcu odnalazłem książkę
telefoniczną z
1950 roku. Książka spuchła od włożonych w nią
notatek i
zaznaczonych karteczkami stron o
zatłuszczonych i
wystrzępionych rogach. Książka wyglądała tak
znajomo, że
wydawało się dziwne, że mogłem o niej
zapomnieć - gdyby nie
rozmowa z Niną, nigdy bym sobie nie
przypomniał o jej
istnieniu. I zrobiło mi się wstyd, tak jak przed
starym
garniturem, który służył wiernie, a który oddaje
się
handlarzowi starzyzną na pewną śmierć.
Znalazłem cztery pierwsze cyfry. G-1-32... I
wiedziałem,
jeśli nikt z nas nie udawał i jeśli nie zażartowano
sobie ze
mnie, że telefon stał w zaułku Siwcew Wrażek
15/25. Nie było
żadnych szans na odnalezienie tego telefonu.
Wyciągnąłem z
łazienki stołeczek i rozsiadłem się z książką w
przedpokoju.
Mama nic nie zrozumiała, uśmiechnęła się tylko
przechodząc i
powiedziała:
- Z tobą to tak zawsze. Zaczniesz porządkować
książki i
po dziesięciu minutach któraś z nich cię
wciągnie. A z
porządkami koniec.
Nie zauważyła, że czytam książkę telefoniczną.
Znalazłem
ten telefon. Dwadzieścia lat temu stał w tym
samym
mieszkaniu, co w czterdziestym drugim roku.
Właścicielką
była Frołowa K. G.
Przyznaję, że zajmowałem się głupotami.
Szukałem tego,
czego być nie mogło. Ale przypuszczam, że około
dziesięciu
procent zupełnie normalnych ludzi zrobiłoby to
samo, gdyby
znaleźli się na moim miejscu. Pojechałem na
Siwcew Wrażek.
Nowi mieszkańcy nie wiedzieli, gdzie wyjechali
Frołowie.
I czy oni w ogóle tu mieszkali? Ale poszczęściło
mi się w
administracji domu. Staruszka księgowa
pamiętała Frołowów,
przy jej pomocy dowiedziałem się wszystkiego,
czego
chciałem, w biurze adresowym. Ściemniło się. Po
nowej
dzielnicy wśród identycznych wielkopłytowych
wież hulał
przejmujący zimny wiatr. W standardowym
jednopiętrowym
sklepie sprzedawano francuskie kury w
przezroczystych
pokrytych szronem paczkach. Zapragnąłem
kupić kurę i
przynieść jej, tak jak obiecałem, chociaż z
dwudziestodwuletnim opóźnieniem. Ale na
szczęście nie
zrobiłem tego. W mieszkaniu nie było nikogo.
Dzwonek
rozbrzmiewał donośnie i wyglądało na to, że
nikt tu nie
mieszka. Wyjechali.
Już miałem odejść, ale stwierdziłem, że skoro
zabrnąłem
już tak daleko, to zadzwonię do drzwi obok.
- Przepraszam, czy Frołowa Nina Siergiejewna
to pańska
sąsiadka? - Chłopak w podkoszulku, z dymiącą
lutownicą w
ręku, powiedział obojętnie:
- Wyjechali.
- Dokąd?
- Już z miesiąc będzie, jak wyjechali na północ.
Przed
wiosną nie wrócą. I Nina Siergiejewna i jej mąż.
Przeprosiłem i zacząłem schodzić po schodach.
Bardzo
możliwe, pomyślałem, że w Moskwie mieszka
niejedna Nina
Siergiejewna Frołowa, rok urodzenia 1939. I
wtedy drzwi
sąsiadów znowu się otworzyły.
- Niech pan poczeka - powiedział ten sam
chłopak. - Matka
chce panu coś powiedzieć.
W tym momencie jego matka pojawiła się w
drzwiach,
przytrzymując poły szlafroka.
- Kim pan dla niej jest?
- Tak po prostu - powiedziałem. - Znajomy.
- Nie Wadim Nikołajewicz?
- Wadim Nikołajewicz.
- No proszę - ucieszyła się kobieta - o mało co, a
bym
pana przegapiła. Nie wybaczyłaby mi tego
nigdy. Nina tak
właśnie powiedziała - nie wybaczę. Nawet kartkę
przyczepiła
na drzwiach. Tylko pewnie dzieciaki zerwały.
Już miesiąc
minął. Powiedziała, że pan przyjdzie w grudniu.
Nawet
mówiła, że postara się wrócić, ale to tak daleko...
Kobieta stała, patrzyła na mnie, jakby czekając,
że zaraz
wyjaśnię jej jakąś tajemnicę, opowiem o nie
spełnionej
miłości. Pewnie i Ninę dręczyła: kim on dla
ciebie jest? I
Nina też jej powiedziała: "Po prostu znajomy".
Po chwili zastanowienia kobieta wyjęła list z
kieszeni
szlafroka.
Drogi Wadimie Nikołajewiczu!
Wiem oczywiście, że pan nie przyjdzie. Bo i jak
można
wierzyć dziecięcym marzeniom, które nawet
mnie samej wydają
się tylo mrzonkami. Ale kartka na chleb była w
tej piwnicy,
o której zdążył mi pan powiedzieć...
Przełożyła Ewa Skórska
KIR BUŁYCZOW
kocioł
Kiedyś w Wieriowkinie nie było przemysłu
ciężkiego. Jeżeli nie brać pod uwagę
warsztatów mechanicznych numer 1,
ulokowanych w murowanym baraku, w którym
przed
rewolucją znajdowała się parowa kuźnia
Innokientjewa.
W 1976 roku w procesie uprzemysławiania
okręgu tulskiego warsztaty otrzymały
status zakładu przemysłowego i znaczne środki
na rozszerzenie i modernizację
produkcji. Za środki te obok baraku wzniesiono
trzypiętrowy budynek
administracyjny; powstał też kwietnik z
nasturcjami.
Od pierwszych chwil istnienia fabryka
przynosiła straty. Zamówienia zdobywano w
całym okręgu, wysyłano emisariuszy nawet do
Republiki Kałmuckiej. A już pierwsze
chwile pierestrojki spowodowały, że kryzys w
zakładzie nabrał cech dramatu.
Fabryka zdecydowała się na odważne kroki.
Zwolniono jednego stróża i
sprzątaczkę. Nie uratowało to sytuacji. Nadal
nie było z czego wypłacić pensji
pracownikom.
Ósmego lutego ubiegłego roku do gabinetu
dyrektora fabryki Nikołaja
Pantelejmonowicza wszedł taki szybki, zręczny,
niewysoki facecik z obliczem w
odcieniu zieleni, w czarnym i nowiutkim, ale
wymiętym garniturze, w nasuniętym
na uszy kapeluszu i wysokich butach na
wysokim również obcasie.
Człowiek ów usiadł na krześle przy
dyrektorskim biurku, kapelusza nie zdjął i od
razu chwycił byka za rogi:
- Potrzebujecie zamówienia? Gwarantuję
zapłatę.
- Proszę bez żartów - odezwał się Nikołaj
Pantelejmonowicz, człowiek ociężały w
ruchach, ze skłonnością do tycia. Nie znał się na
żartach i dlatego nie lubił
ich, podejrzewając otoczenie, że zamierza z
niego zakpić.
- Ja nigdy nie żartuję - zapewnił dyrektora
żwawy klient. Jego palce
nieprzyjemnie poruszały się po blacie biurka,
jakby dwa wielkie pająki szykowały
się, żeby skoczyć na dyrektora.
- Czego pan chce? - Dyrektor starał się nie
patrzeć na ręce klienta.
- Kocioł. Naszej firmie potrzebny jest duży
kocioł.
- Jaką firmę pan reprezentuje? - zapytał
dyrektor.
Ach, jak ten klient mu się nie podobał!
Żwawy położył na biurku teczkę, dotąd
spoczywającą na jego kolanach, wyjął z
niej płaską pomarańczową paczkę. A z niej
wyjął plik dokumentów, złączonych
zagranicznym klipsem.
Dyrektor zaczął kartkować dokumentację, nic
podejrzanego w niej nie widział, ale
jednocześnie nie dowierzał tym papierom.
Przeniósł wzrok na klienta. Nie, to nie Rosjanin
i nawet nie Żyd.
Najprawdopodobniej przyjechał z Północnego
Kaukazu. Jeszcze gorzej.
- Proszę się nie niepokoić - odpowiedział na
myśli dyrektora żwawy. - Pochodzimy
z Wołogdy, ludzie spokojni, na Kaukazie nie
byliśmy nawet na urlopie.
Dyrektor odsunął paczkę dokumentów.
- To nie nasz profil - oświadczył. - Nie damy
rady.
- Dlaczego? - W oku żwawego błysnęły
czerwone ogniki.
- Z materiałem stoimy kiepsko - powiedział
Nikołaj Pantelejmonowicz. - Płynność
kadr... I sporo zamówień. Nie damy rady. -
Jednocześnie pomyślał: "Jakby go
przepędzić z gabinetu? Pod jakim pretekstem?
Zachowuje się uprzejmie, ma
sprawę..."
- Łżesz, Kola. - Klient zaczął mówić bezczelnym
tonem, jak stary, ale niedobry
znajomy. - Nie masz, Kola, żadnych zamówień.
A nasze zamówienie cię uratuje. W
innym przypadku jak zdobędziesz pieniądze na
wypłaty? Z własnej kieszeni dasz?
- Jeden kocioł nie uratuje zakładu.
- Zrozum, ćwoku - żwawy pochylił się nad
biurkiem, pachniało od niego spalenizną
- zrozum, bęcwale, że nasz kocioł to tylko
początek współpracy. Jeśli wszystko
pójdzie dobrze, gwarantuję ci zamówienie na
trzysta kotłów. Trzysta.
Dyrektor wzdrygnął się. Czuł, że przybysz nie
kłamie i z tego powodu zrobiło mu
się strasznie.
Najlepiej by było go przepędzić, ale sytuacja
ekonomiczna zakładu nie pozwalała.
Dyrektor patrzył na dokumenty. Formularze w
porządku, litery wypukłe. Wszędzie
napis: "Trust I.N.F.Erno Spółka z o. o.". Adresu
nie było, tylko numer faksu i
adres poczty elektronicznej.
- Co to znaczy "I.N.F.Erno"? - zapytał Nikołaj
Pantelejmonowicz.
Żwawy uśmiechnął się kpiąco. Uśmiech był
wstrętny, nieszczery, nóż wbity w
plecy, a nie uśmiech.
- Jak za dużo będziesz wiedział, to do nas trafisz
- oświadczył.
W tym momencie dyrektor skojarzył z jakiego
resortu przybył żartowniś. A gdy
skojarzył - uspokoił się. Zawsze to lepiej mieć do
czynienia z poważnym
partnerem.
- Musimy pomyśleć - powiedział z ulgą. A w
duchu dodał: "Towarzyszu
inspektorze".
- Myśl. A póki będziesz myślał, my twoje
zamówienie przeniesiemy do Aleksina. U
nas raz dwa. Nasza firma ma taką reputację, że
każdy chce zaspokoić nasze
żądania.
- Do Aleksina - prychnął dyrektor. - Oni nawet
kubka nie są w stanie wyklepać.
- Zmusimy ich - warknął żwawy. - Myśl do
jutra. Sprawdzaj.
Odwrócił się i wyszedł z gabinetu, nie
pożegnawszy się nawet. Poła jego
marynarki z tyłu poruszyła się i zaczęła sterczeć.
Jakby żwawy miał tam ogon,
którym wymachiwał z niecierpliwości.
Dyrektor wykręcił numer województwa i zaczął
sprawdzać, co to za "I.N.F.Erno",
gdzie ma siedzibę, jak stoją z finansami. I tak
dalej.
Dowiedział się niewiele, ale i w tym nie było
niczego złego czy podejrzanego.
Dokumenty w porządku, rachunek w banku
jest, i zawartość poważna, a to, że firma
utajniona, to się zdarza.
W sumie - gdziekolwiek się dyrektor zwrócił,
radzono mu: decyduj sam. Skoro
dostałeś, bracie, od władz swobodę działania -
wyciągaj przedsiębiorstwo z
przerębli.
Zgoda niosła z sobą niebezpieczeństwo. Fabryka
nie miała doświadczenia w
wykonywaniu dużych kotłów. Ale sytuacja jej
była krytyczna. A tymczasem słuchy o
zamówieniu rozpełzły się po zakładzie. Kadra
kierownicza ustawiła się szeregiem
w dyrektorskim korytarzu. Robotnicy stali pod
bramą cichej hali produkcyjnej.
Dyrektor nic nikomu nie powiedział. Przeszedł
między szeregami kadry i wsiadł do
samochodu.
W nocy dyrektorowi przyśniły się dwa sny.
W pierwszym pojawiła się nieboszczka mama.
"Kola, gołąbeczku" - mówiła,
pochylając się nad dyrektorem jak nad małym
chłopcem. "Nie zgadzaj się. Lepiej
siedzieć z wyciągniętą ręką pod kościołem, niż
służyć wrogowi rodu ludzkiego.
Sam diabeł cię odwiedził! Odmów mu!"
Potem w sennych majakach pojawił się jego wuj
Sawielij, znany w swoim czasie
bydlak i donosiciel.
"Koluszka!" - krzyczał. "Nie zgadzaj się.
Ucierpimy na tym!"
"Kto my?" - spytał dyrektor wuja.
Wuj był straszliwie chudy, miał na twarzy ślady
oparzeń i pobicia. "Pomyśl, a
staniesz po mojej stronie. W jednym szeregu".
Potem pojawił się uśmiechnięty kpiąco zielony
pysk żwawego klienta.
"Przedstawienie skończone" - oświadczył pysk.
"Nie masz prawa stawiać interesu
prywatnego ponad społecznym".
W tym momencie dyrektor obudził się - głowa
trzeszczała, jakby w ogóle nie spał.
- Co ci jest? - zapytała żona.
- Odczep się.
- Sąsiadka powiedziała mi, że masz duże
zamówienie państwowe.
- Ha, gdyby to było państwowe!
- Cieszysz się?
- Wierzysz w diabła, Masza? Co? W diabła, w
tamten świat?
- Przeżegnaj się, bo jeszcze biedy napytasz!
Przecież my jesteśmy niewierzący!
- A jak myślisz, moja mama gdzie po śmierci
mogła trafić?
- Twoja mama była dobrym człowiekiem. Na
pewno jest w raju.
- A wujek Sawielij?
- No, ten to z pewnością w piekle.
- To dlaczego oboje są zgodnie przeciwko
zamówieniu?
- Czekaj, czy ty nie masz aby gorączki?
Dyrektor nie wdawał się w wyjaśnienia, wstał,
ubrał się i pośpieszył do wrzącej
z podniecenia fabryki.
Gdy o dziesiątej w gabinecie pojawił się żwawy,
cały zarząd fabryki podsłuchiwał
pod drzwiami.
Dyrektor był sam. Zamierzał zadać klientowi
pytania, które zadaje się tylko sam
na sam. Klient to rozumiał. Nawet nie pytał -
zdecydował dyrektor czy nie.
Zaczął rozmowę z innej strony:
- Pańska mama jest źle poinformowana. Jest
manipulowana. Znajduje się daleko od
nas, realiów nie zna i znać nie może.
- A wuj? - szepnął dyrektor.
- Przecież pan wie, jaka z niego była szuja. -
Żwawy zdjął kapelusz. - Gorąco
tu u pana.
Pod kapeluszem miał kędzierzawe włosy, jak
Puszkin na portretach. Wystawały z
nich niewielkie matowe rożki.
"Nawet się nie maskuje" - z rozdrażnieniem
pomyślał dyrektor. "Bezczelny".
Z ukosa zerknął na drzwi. Drżały i trzeszczały
pod naporem podsłuchujących.
- Dokumenty są w porządku - powiedział diabeł.
- Mamy doświadczenie.
- Ale dlaczego mój wujek oponuje?
- Dlatego, że mamy w tej chwili straszliwy
niedobór kotłów. Wszystko się
dekapitalizuje, psuje. Kotły są przepełnione do
maksimum, ale i tak jesteśmy w
stanie jednocześnie obsłużyć nie więcej niż
siedem-osiem procent klienteli. A
oni całe tygodnie siedzą w zimnie, czekają na
swoją kolej. I boją się, że dla
wszystkich wystarczy kotłów. Tak więc
perspektywy twój zakład ma wspaniałe.
W tym momencie drzwi runęły i do gabinetu
wpadła księgowość, dział głównego
technologa, planiści - same zainteresowane
osoby.
Dyrektor rzucił przestraszone spojrzenie na
diabła, ale ten już siedział w
kapeluszu i puścił do dyrektora oko, jak
konspirator do konspiratora.
- Dobrze, żeście wpadli, towarzysze. - Dyrektor
usiłował się uśmiechnąć. -
Proszę siadać. Zacznijmy rozmowy w sytuacji
samowystarczalności gospodarczej.
Aktualnie nasz klient przedstawi warunki co do
wyrobu. Będziemy zastanawiać się
razem.
Zastanawiali się, przyglądali dokumentacji
technicznej. Według projektu pierwszy
kocioł miał sięgać dwunastu metrów średnicy,
tam w "I.N.F.Erno" wszystkie kotły
mają standardowe wymiary. Ale wysokość
miała być niewielka. Półtora metra.
Dziwny kocioł.
- Po co wam takie? - zainteresował się główny
technolog.
- Żeby głowy wystawały - uprzejmie
odpowiedział żwawy.
- Grzeszników gotujecie, czy co? - Technolog
zaśmiał się ze swego żartu.
- Właśnie - roześmiał się w odpowiedzi żwawy. -
Głębsze nie mogą być, bo się
potopią.
Dyrektor popatrzył na swoich
współpracowników, ale nikt poza nim się nie
wystraszył. Jedni się uśmiechali, inni, ci bez
poczucia humoru, czekali, kiedy
rozmowa nabierze znowu cech rzeczowej
dyskusji.
- A jak poradzicie sobie z transportem? -
zapytał dyrektor. - Dwanaście metrów.
Spawane.
- Damy sobie radę. - Żwawy nie miał
wątpliwości.
Potem wszyscy mówili już na temat.
Główny technolog proponował, żeby do kotła
zamontować elektroniczne regulatory
temperatury i poziomu wody, ale klient
odmówił, powiedział, że oni tam wszystko
robią po staremu i palą drewnem.
Księgowa wyliczyła, ile z opłat wejdzie do
funduszu premiowego, i stwierdziła,
że za mało. Żwawy obiecał, że porozmawia z
szefostwem. Kierownik jedynego w
fabryce wydziału oświadczył, że trzeba będzie
wynieść urządzenia.
Zaopatrzeniowiec podzielił się myślą, że blachy
takiej grubości nie dostanie na
kredyt. I w ogóle nie dostanie.
Minęły dwa tygodnie. Zaopatrzeniowcy zdobyli
trochę żelaznej walcówki,
urządzenia z hali zostały wyniesione, kowale już
wyginali arkusze, spawacze
sprawdzali swoje palniki - wszystko szło jak
należy. I wtedy znowu przyjechał
żwawy, zajrzał do hali, zaczął poganiać
robotników, wyjaśniać im, jakie to
odpowiedzialne zadanie przed nimi stoi.
- Słuchaj-no, dowódco - powiedział, zagłuszając
hałas w hali potężny chłop,
Sidorczuk. - Czy to prawda, co baby powiadają,
że jesteś diabłem i twoja firma
to nie żadne "I.N.F.Erno" tylko inferno, czyli
piekło?
W hali zapanowała cisza.
Okazało się, że wszyscy o tym myśleli, radzili się
żon, a wielu miało prorocze
sny, ale ze sobą nie rozmawiali.
- Nie wszystko ci jedno, Sidorczuk? - Żwawy
wzruszył ramionami. - Ratujesz
ojczystą fabrykę, pracujesz uczciwie. Czy nie
wszystko ci jedno, do czego jest
wykorzystywana produkcja?
- Nie, nie wszystko mi jedno. Ja pracuję w
celach humanistycznych.
Podniosła się wrzawa. Aż przybiegł dyrektor.
Umówiono się, że problem będzie rozwiązany w
trybie głasnosti, na ogólnym
zebraniu kolektywu pracowniczego.
Najpierw wyszedł przed zebranych sam klient.
Zdjął kapelusz, żeby wszyscy
zobaczyli jego rogi, i dobitnie powiedział:
- Nie mamy czego ukrywać! Jesteśmy tu sami
swoi!
- Nie jesteśmy ci swoi! - krzyknął ktoś z hali.
- Ty, Pieczkin, dzisiaj jeszcze jesteś swój, a jutro
będziesz mój - warknął
żwawy.
Pieczkin zamilkł, więcej nie przerywał.
- Muszę rozwiać nieporozumienie. - Żwawy
wachlował się kapeluszem. - Przez
długie lata i stulecia przedstawiciele rządzącego
Kościoła wylewali na mnie i
moich współpracowników całe wiadra
oszczerstw. Rysowano nasze karykatury,
straszono nami dzieci. Naszą szlachetną misję
ukazywano w niekorzystnym
świetle...
- Do rzeczy! - przerwał Sidorczuk.
- Zmierzam ku temu. Kim jesteśmy?
- Diabli - powiedziała jakaś kobieta.
- Niech będzie, że diabli - zgodził się rogaty. -
Ciągniemy dalej dzieło, jakim
w waszym świecie zajmują się organa
sprawiedliwości. Jesteśmy sanitariuszami
ludzkości. Przez całe wieki mamy do czynienia z
najgorszymi przedstawicielami
ludzkiej cywilizacji, karzemy ich, reedukujemy,
staramy się przemodelować ich
skostniałe dusze w prawdziwe, czyste i
szlachetne.
- Czy to znaczy, że u was też są jakieś terminy? -
zdziwił się Sidorczuk.
- Oczywiście! Wszak wiecznie w kotle się nie
siedzi!
- A ile?
- Różnie. Bywa, że długo - odpowiedział żwawy.
- Niedawno przekazaliśmy do
czyśćca Piłata. Dwa tysiące lat odsiedział. A
zdarza się - żwawy zaczął mówić
głośniej, żeby przekrzyczeć hałas w hali - że i pół
roku wystarczy.
- Nazywajmy rzeczy po imieniu! - wrzasnął Alik
Chrienow z Wydziału Kontroli
Technicznej. - Stosujecie okrutne tortury!
- Tylko kiedy się należą. I, przy okazji, nie my
decydujemy, kogo dostajemy do
reedukacji, a kto idzie do czyśćca. Dają nam
kontyngent odgórnie. My mamy tylko
pracować. A do tego konieczne są normalne
warunki. Żeby nie siedziało w kotle po
sto osób, na przykład. Surowość musi być
rozumna.
Czart usiadł, a po nim zaczęli przemawiać inni.
Wstał Sidorczuk. Sidorczuk wiele zrozumiał.
- Wątpiłem. Ale teraz mam jasność. Wykonując
zamówienie, występujemy przecież
nie przeciwko porządnym ludziom, ale
przeciwko słusznie ukaranym. To znaczy, że
pomagamy w krzewieniu porządku i dyscypliny.
Żona Sidorczuka klaskała najgłośniej.
Sidorczukowie planowali zakup nowego
telewizora.
- Pomyślmy też o honorze ojczystego zakładu -
wtrącił się do dyskusji dyrektor.
- Dziś miałem telefon. Gratulowano mi, że nasze
przedsiębiorstwo wychodzi z
dołka. Nie dla siebie wszak się staramy, lecz dla
narodu.
Dyrektor marzył o przeprowadzce do
województwa. Aby dalej od diabłów i maminego
widma. Ale przeprowadzić się można z
porządnego zakładu, inaczej na dobrą posadę
nie ma co liczyć.
Wyszła przed ludzi Sieńkina. Sieńkina
wiedziała, że w komitecie rejonowym
niezależnego związku zawodowego
rozpatrywany jest problem przechodniego
sztandaru dla jej zakładu.
- Przeanalizowałam dane z całego rejonu -
powiedziała. - Wśród pracowników
naszej fabryki gwałtownie zmniejszyło się
pijaństwo i rękoczyny. Wczoraj
zwróciła się do mnie nauczycielka Kuczkariewa
ze szkoły numer trzy. Prosiła,
żebyśmy umożliwili przyprowadzenie do
zakładu dzieci na wycieczkę. Ona ma w
klasie wielu psotników i nawet chuliganów. Ma
nadzieję, że taka wycieczka będzie
sprzyjała wzmocnieniu dyscypliny. W związku z
tym jest prośba do naszego
klienta. Czy nie moglibyście być obecni podczas
wycieczki? Niech się dzieci
przekonają. Bez kapelusza, rzecz jasna.
- Ogon też mam pokazać? - Żwawy się
uśmiechnął.
- Jeśli się da. - Sieńkina nagle zawstydziła się, w
sali rozległy się męskie
śmiechy. - Jeśli można, nie zdejmując spodni...
Bo będą dziewczynki.
- Przyjdę boso - obiecał żwawy.
- Tak więc kończę tym optymistycznym
akcentem, towarzysze! - krzyknęła Sieńkina.
- Weszliśmy na wyższy moralno-abstynencki
poziom i postaramy się go stale
podnosić.
Alik Chrienow z WKT wygłosił życzenie, żeby
pracownicy "I.N.F.Erno" pamiętali o
zasadach wysokiego humanizmu.
- Ty lepiej pilnuj jakości - przerwał mu żwawy -
żeby szwy nie puszczały,
humanisto jeden.
Na samym końcu ciocia Szura, sprzątaczka,
postarała się i wprowadziła negatywną
nutkę do powszechnej radości:
- Co to się wyrabia? Wychodzi, że pracujemy
dla wroga rodu ludzkiego?
Żwawy zmarszczył się.
- Jaki ja tam wróg? Proszę o konkretne
przykłady mojej wrogiej działalności,
kobieto.
- Właśnie, podaj mu, podaj! - krzyknęła żona
Sidorczuka.
- Pójdę na emeryturę - ciocia Szura skrzywiła
się - żeby na pysk twój obrzydliwy
nie patrzeć.
- Do miłego zobaczenia - odpowiedział żwawy. -
Ale faktów pani nie podała.
Mimo że z pojedynku owego żwawy wyszedł
niby zwycięsko, zapanowała w hali jakaś
niepewność. Tak wszystko dobrze szło - wszyscy
się kochali, wszyscy się
zgadzali. Wątpliwości zostały pogrzebane przez
cały zgodny kolektyw. A tu ci
ciocia Szura z tymi swoimi starotestamentowymi
normami!
Sytuację uratował kierownik działu planowania.
Już wcześniej odbył rozmowę z
dyrektorem i został zapewniony, że jeśli dojdzie
do rozszerzenia bloku
administracyjnego, dostanie oddzielny własny
gabinet.
- Jesteśmy ludźmi dorosłymi - oświadczył. -
Może przestańmy więc karmić się
jakimiś bajkami, co? Co to za gadanie: diabeł,
czart, wróg ludzkości. Nauka
udowodniła z całą stanowczością - diabeł nie
istnieje. Nie istnieje nic takiego.
Tak więc rozejdźmy się na stanowiska pracy i
kujmy kocioł.
- A co z rogami? - zapytała pierwsza naiwna z
księgowości, Łyczikowa.
- Jakie rogi?
- Na ichniej głowie.
- Za wcześnie jeszcze, żebyś wiedziała, skąd
chłopy miewają rogi - odpowiedział
planista.
Sala roześmiała się z ulgą. Zawsze znajdzie się
proste i realistyczne
wytłumaczenie dziwnego zdarzenia. I wielu
mężczyzn zaczęło współczuć żwawemu.
Ten, co prawda, krzyknął, że nie jest żonaty, ale
potem machnął ręką i śmiał się
ze wszystkimi.
Potem wszyscy rozeszli się na stanowiska pracy,
a żwawy wpadł do dyrektorskiego
gabinetu. Ostatnio nieco się zbliżyli do siebie.
- Proszę wybaczyć - sumitował się dyrektor - że
tak wyszło.
- To nic, nawet lepiej. Teraz przynajmniej
mamy pełną jasność stosunków. - Żwawy
był wyraźnie zadowolony. - A z rogami to nawet
śmiesznie wyszło. Prawda?
- Dlaczego zawsze tak u nas jest?! - krzyknął
podenerwowany dyrektor. - Uczciwie
się trudzimy, nikomu nie przeszkadzamy. Ale
pewni ludzie muszą siać wątpliwości.
- W tym cała bieda ludzkości. - Żwawy
spoważniał.
- Przecież to nie my dorzucamy drew do ognia!
- Dokładnie tak - zgodził się żwawy.
- Rozpuściliśmy prasę i nawet telewizję. Piętnują
u nas ludzi niesłusznie. Ryb w
rzece nie ma - od razu krzyczą: projektanci
winni. A co projektant winien?
Biedak ani jednej rybki w życiu nie zgładził.
Albo krzyczą: architekt winien,
cerkiewkę zniszczył.
- A krzyż jej na drogę...
- Bo przecież ten architekt nic przeciwko
cerkiewce nie ma. Nie zburzył on jej,
nie zburzył. Za co więc obrzuca się go błotem?
- No za co?
- Za to, że uczciwie wykonał swoją pracę.
Krajowi potrzebna jest prosta
magistrala, więc ją zaprojektował.
- Miły z ciebie facet, Kola. Myślisz dialektycznie.
Cieszę się, że ze sobą
współpracujemy.
- Dzięki. - Dyrektor trochę się zawstydził. I
pomyślał: "Żeby już zwiać stąd,
do województwa; zapomnieć o pysku twoim
wstrętnym".
Gdy wyszli przez portiernię, diabeł nagle
zatrzymał się, jakby właśnie o czymś
ważnym sobie przypomniał.
- Mam propozycję - powiedział. - Właściwie nie
robimy tego, ale na zasadzie
wyjątku zapraszam cię na testy eksploatacyjne.
Wpadniesz do nas do "I.N.F.Erno"
i zobaczysz, jak spisuje się kocioł. To jak?
Dyrektor nie był przekonany, że to dobry
pomysł.
- A kiedy trzeba będzie jechać?
- Za miesiąc, urządza cię?
- Za miesiąc nie mogę - z ulgą oświadczył
dyrektor. - Za miesiąc będę na
wycieczce w Rumunii. To już może następnym
razem.
- Jak chcesz - westchnął diabeł. - Bo przepustka
już czeka.
Podał dyrektorowi chłodną wilgotną dłoń i stał,
patrząc w ślad za nim.
Dyrektor minął kwietnik, podszedł do swojego
samochodu, wyciągnął rękę, żeby
otworzyć drzwi, ale ręka klamki nie sięgnęła,
ponieważ pod stopami dyrektora
otworzyła się przepaść i połknęła jego obszerne
ciało.
Nie czas tu i nie miejsce tłumaczyć, jak mogła
pojawić się przepaść w samym
środku miasta Wieriowkina. Nie ma sensu
wyjaśniać, że brygada Guśkowa wyryła
rów, przypominający transzeję, żeby
poprowadzić kabel telefoniczny, a zasypała
go byle jak, jak potem do tej transzei
przeniknęła woda z pobliskiego
utajnionego przedsiębiorstwa, dlatego, że ktoś
coś nie tak zaprojektował, jak
przepaść ta pogłębiała się z powodu zjawisk
krasowych, a inny ktoś, kto miał tę
przepaść zlikwidować, wyjechał na urlop na
Wyspy Kanaryjskie, uważając, że bez
niego i tak nic się nie zawali.
Ciało dyrektora Nikołaja Pantelejmonowicza
zostało przeniesione podziemnymi
ciekami do nieprzeniknionych głębinowych
warstw Ziemi.
Dusza dyrektora trafiła na testy nowego kotła,
przekazanego już firmie
"I.N.F.Erno".
Stłamszona, zagubiona w nowej sytuacji dusza,
zewnętrznie podobna do jego ciała
jak dwie krople wody, stała z boku ogromnego
tłumu gapiów, obserwując jak do
kotła, ozdobionego gałązkami, diabli pędzili
gołych, wynędzniałych grzeszników i
jak tych grzeszników zmuszano do klaskania w
dłonie i cieszenia się z tego, że
od dziś będą się kąpać we wrzątku w
przodujących, postępowych warunkach.
- Hej, Kola! - krzyknął z tłumu goły i
wychudzony wujek Sawielij.
Dyrektor nie zareagował na powitanie,
uważając, że on sam jest ofiarą jakiegoś
przykrego nieporozumienia, które na pewno
wkrótce się wyjaśni.
Pojawił się żwawy w towarzystwie kierownika,
który kiedyś, zapewne, też był
żwawy, ale z czasem stał się podobny do
Nikołaja Pantelejmonowicza i dlatego w
sercu dyrektora obudziła się nadzieja, że
kierownictwo kierownictwu oka nie
wykole i szybko się dojdzie do porozumienia.
Kierownictwo udzieliło dyrektorowi nagany:
- I zachciało się też panu, Nikołaju
Pantelejmonowiczu, tej wycieczki do
Rumunii! Gdyby się pan zgodził wpaść do nas
dobrowolnie, nie trzeba by było
ściągać pana na wieki wieczne.
- A czy ktoś mnie uprzedził? - obraził się
dyrektor. - Czy ktoś mi wyjaśnił
sytuację? Tak się nie załatwia interesów.
- U nas panuje pewna taka specyfika -
westchnęło kierownictwo.
Miało ono krawat, a rogi - ciężkie, rozgałęzione.
- Specyfika jest jedna dla wszystkich - nie
zgodził się dyrektor. - Troszczymy
się wszyscy o człowieka.
- To u was o człowieka - powiedziało
kierownictwo - a u nas dodatkowo o jego
duszę. Kapujesz różnicę, grzeszniku?
Kierownictwo zauważyło, jak dyrektor zbladł
po tych słowach i pocieszającym
gestem poklepało duszę po ramieniu miękką
pulchną dłonią.
- Będziesz u nas konsultantem do spraw
produkcji swojej fabryki.
Kierownictwo odeszło. Dyrektor chciał pobiec
za nim i błagać, ale w "I.N.F.Erno"
nie tak łatwo się biega za kierownictwem. Nogi
przyrosły mu do kamiennej
podłogi, oczy wypełniły się łzami.
Gdy woda podgrzała się, ale jeszcze nie
zawrzała, diabli zaczęli zaganiać
grzeszników do kotła. Gdy już zapędzili
wszystkich, żwawy, biorący w tej
operacji czynny udział, odwrócił się do
dyrektora i wesoło krzyknął:
- A ty czego się nie rozbierasz, Kola? Co to -
będziesz się gotował w
garniturze?
Roześmiał się i dokoła wielu się też roześmiało.
W "I.N.F.Erno" w odróżnieniu od
naszej Ziemi cudza bieda daje ludziom kupę
radości.
- Ja nie mogę - odparł dyrektor, starając
zapanować nad drżeniem kolan. - Ja
jestem konsultantem.
- No to co? - zdziwił się żwawy.
- Nie mogę włazić do kotła.
- Możesz, możesz. - Żwawy roześmiał się,
zaczepił dyrektora żelaznym hakiem i
przeniósł go nad kocioł.
Dyrektor zaś, będąc bezcielesną duszą, nie mógł
się w żaden sposób opierać.
Hołubił tylko w sercu nadzieję, że wykonany w
jego fabryce kocioł na pewno się
rozwali.
Przełożyli .............. i Eugeniusz Dębski
Kir Bułyczow
Minione czasy
Nowy model maszyny czasu zbudowanej przez
profesora Lwa
Christoforowicza Minca przy udziale złotych
rąk Saszy
Grubina został umieszczony pod schodami na
parterze domu nr
16 przy ulicy Puszkińskiej. Był on
zakamuflowany drzwiami do
komórki, żeby podczas zabawy któreś z dzieci
nie przepadło w
innej epoce. Maszyna czasu miała postać
cieniutkiej taśmy,
która przylegała od wewnątrz do ramy drzwi i
pomalowana była
sążycą tak, że postronne spojrzenie nigdy by nie
zauważyło
tego największego wynalazku. Kiedy człowiek
po otwarciu
drzwi do komórki przesunie wskazówkę na
ukrytym cyferblaciku
i wejdzie do wnętrza, to się znajdzie w
minionych czasach.
Teoretycznie można się udać i do dinozaurów,
ale na razie
brakowało energii, więc granicą było
pięćdziesiąt lat.
Profesor Minc i wąski krąg zaufanych, złożony z
zaprzyjaźnionych sąsiadów - Aleksandra
Grubina, Korneliusza
Udałowa i starego Łożkina - maszyny nie
nadużywali i jej
istnienie utrzymywali w tajemnicy. W
zamiarach ich było, po
doprowadzeniu wynalazku do porządku,
oddanie go narodowi.
Czasami któryś z eksperymentatorów odwiedzał
przeszłość z
zachowaniem wszelkich ostrożności. I to się
udawało, póki
nie zawinił Udałow. Jakoś wieczorem
Korneliusz Iwanowicz, za
zezwoleniem Minca, postanowił zajrzeć w czasy
własnego
dzieciństwa.
Minc doświadczenie kontrolował od zewnątrz.
Udałow wszedł w
drzwi komórki, ustawił na cyferblacie rok 1948,
nacisnął
niebieski guziczek i znalazł się w tejże komórce,
ale nie
tak zakurzonej i zagraconej. Udałow odsunął
deskę w tylnej
ścianie i wyszedł na podwórko. Podwórko było
prawie takie
samo jak obecnie, tylko bez jeszcze się nie
rozrósł.
Udałow był ubrany zgodnie z epoką. O to się
zatroszczył
stary Łożkin, który nigdy nic nie wyrzucał i
dlatego mógł
Korneliuszowi zapewnić płaszcz wojskowy z
odprutymi
naszywkami i szerokie spodnie. W kieszeni miał
czterdzieści
pięć rubli sprzed reformy, zrobione przez Minca
duplikatorem.
Nie zauważony przez nikogo, Udałow przeszedł
ulicą i
znalazł się w parku miejskim. Grała tam
orkiestra dęta, a na
tarasie tańczyli młodzi ludzie, w jeszcze nie
zniszczonych
bluzach wojskowych i wyrostki podstrzyżone do
połowy głowy.
Ale dziewczęta i kobiety miały tam
zdecydowaną przewagę.
Nogi same zaniosły Udałowa na taras. Grano
Rio Ritę, a
następnie Rozalindę. I wtedy Udałow zobaczył
Lekę. Leokadię.
I serce Udałowa rozpaliły wspomnienia.
W tamtym roku Udałow skończył dziesięć lat, a
Leka była
bliska trzydziestki. Była ona pierwszą,
nieosiągalną,
bajeczną miłością Korneliusza. Leka
handlowała lodami na
rogu Puszkińskiej i Radzieckiej z wózka
podobnego do
błękitnego kuferka. U góry miał on trzy
pokrywki: pod jedną
były lody, pod drugą okrągłe wafelki, pod
trzecią słoik z
wodą. Leka brała do ręki narzędzie podobne do
niewielkiej
pochodni olimpijskiej, wkładała w jego kielich
okrągły
wafel, zanurzała w wodzie łyżkę, nabierała nią
lody i
kładła na wafel. Następnie przykrywała lody
drugim wafelkiem
i gotową porcję wypychała z pochodni. Lód był
okrągły,
ściśnięty między wafelkami, najpierw można go
było wokół
oblizywać, a później gryźć.
Inne dzieci interesowały same lody, a Udałowa
emocjonował
sam proces ich przygotowywania. Sentyment do
tego procesu
przeniósł na samą Lekę, wielką, wesołą,
zielonooką i dobrą.
Powiadano, że Leka straciła na froncie
narzeczonego, ale ona
mimo wszystko na niego czekała.
Leka wyróżniała Udałowa za wierność. Czasami
proponowała mu
porcję za darmo, ale Udałow i wówczas był już
dumny. Nawet
jeśli zupełnie nie miał pieniędzy, to cierpiał, ale
odmawiał
przyjęcia podarunku.
Trzy lata później Leka wyszła za mąż za
jednego górnika z
Karagandy, który przyjeżdżał do Wielkiego
Gulsaru do cioci
na urlop. I wyjechała. I została zapomniana. I
nagle Udałow
zobaczył ją na parkiecie tanecznym. I poznał od
razu.
Chociaż ona okazała się całkiem niewielka, jemu
do ucha.
Leka tańcowała z nieznaną dziewczyną. Udałow
patrzył na
Lekę i delektował się. A Leka zauważyła jego
natarczywe
spojrzenie i po tańcu sama podeszła do niego i z
uśmiechem
powiedziała:
- Pańska twarz jakby mi była znana, ale nie
pamiętam, kim
pan jest. I pan ciągle patrzy na mnie tak
natarczywie.
Dlaczego?
- Kiedyś oboje się spotykaliśmy - odpowiedział
Udałow.
Akordeonista zagrał "Bryzgi szampana" i poszli
zatańczyć.
Początkowo Udałow nie wiedział, o czym
rozmawiać, więc
spytał, jak idzie handel. Leka się roześmiała:
"Jaki tam
handel. Jedne dzieciaki kupują!"
Kiedy tańce się skończyły, Udałow odprowadził
Lekę
do domu. Przysiedli sobie na ławeczce nad
rzeką. Tam, na
odległym brzegu, nie było jeszcze osiedla
czteropiętrówek, a
za przedmieściem widoczny był las. Wyglądał
jak czarna piła,
a nad samymi jej zębami płonął księżyc w pełni.
Udałow trzymał w dłoniach rękę Leki. Było mu
dobrze.
Następnie Leka powiedziała, że musi już iść, bo
mieszka u niedobrej kobiety. Udałow prowadził
Lekę przez ciemne,
całkiem uśpione miasteczko. Zatrzymali się przy
lampie
płonącej na skrzyżowaniu. Leka oświadczyła, że
dalej razem
nie pójdą, bo gospodyni podgląda przez okno.
Udałow nagle
oznajmił, że umie wróżyć z ręki. Leka nie
wytrzymała i
poprosiła o powróżenie. Udałow powiedział, że
za trzy lata
wyjdzie ona za mąż za górnika z Karagandy.
Leka się
zmieszała. Dla niej trzy lata wydawało się
wiecznością.
Albo być może ona jeszcze troszkę czekała na
swego poległego
narzeczonego.
Później Leka zrozumiała żart, roześmiała się i
spytała, czy
Udałow jutro przyjdzie do parku na tańce.
- Jestem już stary - odpowiedział Udałow.
- Ja też nie jestem pierwszej młodości -
uśmiechnęła się
Leka. - Zbliżam się do trzydziestki. I wolę
mężczyzn
statecznych.
Pocałowała Udałowa w policzek i uciekła. A
Udałow poszedł do
domu i dopiero przy samym domu uświadomił
sobie, że jest
pierwsza w nocy, że on przepadł w minionych
czasach i Minc
szaleje z niepokoju, a może i zastanawia się nad
wyprawą
ratunkową.
Ale szalał nie Minc, lecz żona Udałowa, Ksenia.
Czekała ona
u wejścia do komórki. Wydusiła już z Minca
całą prawdę o
eksperymencie. W pierwszej chwili mężem to się
nawet ucieszyła,
ale następnie wychwyciła zapach perfum
"Czerwona Moskwa" i
Korneliusza omalże nie zabiła.
- Teraz jest jasne, co to za maszynę czasu macie!
- zaczęła
krzyczeć. - Pójdę z tym do partkomu!
Minc z wysiłkiem nakłonił Ksenię, by z pójściem
do partkomu
poczekała do rana.
Ksenia przepłakała całą noc, pakując rzeczy,
żeby
wyjechać do siostry do Saratowa, a rano
postawiła ultimatum.
Albo puszczą ją do przeszłości, by mogła to
sprawdzić, albo
ona zostanie w przekonaniu, że Udałow biega z
komórki
podziemnym przejściem do nieznanej kochanki.
Przyszło przyjąć od Kseni przyrzeczenie
zachowania
wszystkiego w tajemnicy i wręczyć jej
czterdzieści pięć
rubli eksperymentalnych.
Ksenia przebrała się w sukienkę Łożkiny, którą
przyniósł
Łożkin, a przejęci eksperymentatorzy pozostali
u drzwi do
komórki.
Ale Ksenia, jak obiecała, wróciła po godzinie. W
podróż w
czasie uwierzyła wówczas, kiedy w 1948 roku
zobaczyła z
daleka swoją matkę, która z nią, Ksenią,
spacerowała po
skwerze przy cerkwi Paraksewy Piatnicy.
Wróciła bez pieniędzy, bowiem zaszła do sklepu
komercyjnego,
który pamiętała mgliście jako rajskie miejsce.
Dawniej nie
zdarzało się jej tam bywać, bo jej rodzina, jak
większość
rodzin w mieście, biedowała i żyła na kartki. Ale
do sklepu
komercyjnego biegała z przyjaciółkami oglądać
dostatek na
wystawie. Tak więc byłoby okrucieństwem
czynić Kseni wyrzuty
za to, że zaprowadziła sprawiedliwość
historyczną, kupując w
sklepie komercyjnym puszkę czerwonego
kawioru, trzy puszki
krabów i połeć mięsa z jesiotra.
Kiedy Ksenia przyznawała się do tego
eksperymentatorom,
oczy jej spokojnie świeciły blaskiem lwicy, która
pożarła
tłustą zebrę.
Jak się to stało, że następnego dnia o zakupach
Kseni
dowiedziała się żona Łożkina, tłumaczyć nie ma
potrzeby.
Wszystko i tak jest oczywiste. Ale to, dlaczego
Ksenia o
kawiorze powiedziała swojej krewniaczce,
której nie
cierpiała, Antoninie - było już zagadką. A jak
dowiedziały
się o tych artykułach siostry Grubina -
bliźniaczki Szura i
Ola, można się domyślić.
Rankiem następnego dnia profesor Minc został
oblężony.
Przyjaciele go opuścili. Oni swoje bitwy już
przegrali. W
ciasno zastawionym książkami i aparaturą
gabinecie profesora
siedziało kilka kobiet i zasypywało go
niesłusznymi
zarzutami. Minc zrozumiał, że prace przyjdzie
przerwać i po
jeszcze staranniejszym ich utajnieniu przenieść
poza
miasto. Ale z kobietami trzeba było coś zrobić.
Minc był
jednak dobrym człowiekiem, więc wymyślił coś
następującego.
Sklep komercyjny na modłę roku 1948 mieścił
się na
Puszkińskiej w starej willi zesłanego do Gulsaru
polskiego
konfederata pana Ignacego Ząbkowskiego.
Obecnie w
pomieszczeniach sklepu była urządzona
pracownia modelarstwa
lotniczego dla młodzieży.
W drugiej połowie dnia, kiedy modelarze
rozeszli się do
domów, ku drzwiom willi podeszli
eksperymentatorzy. Sprawnie
przymocowali do wejścia metalową taśmę
maszyny czasu. Tak,
że teraz kto przeszedł przez drzwi, natychmiast
trafiał do
sklepu komercyjnego nr 1 miasta Wielki Gulsar
w czerwcu 1948
roku.
Zrobione zostało tak dlatego, że Minc nie chciał
dopuścić, by po ulicach przeszłości, w
poszukiwaniu towarów
deficytowych, uganiał się cały oddział kobiet
współczesnych.
Nieuchronnie wywołałoby to podejrzenia i
skandal. Teraz
jednak Minc wpuszczał damy do sklepu z
pominięciem ulicy. I
można było mieć nadzieję, że taki wypad
doprowadzić do
skandalu nie zdoła. Wszystko zapięto na ostatni
guzik.
Kobiety, w liczbie ośmiu, oczekiwały z torbami
w rękach.
Denerwowały się i szeptały między sobą. Minc
rozdał im po
sto rubli i powiedział:
- Zachowujcie się przyzwoicie, nie poniżajcie
godności
człowieka radzieckiego. Kupisz, to wyjdź, ustąp
kolejki
następnej.
Pierwsza, na znak Minca, weszła do sklepu
Antonina. Na ulicy
było spokojnie. Z sąsiedniego domu wyszła
zaciekawiona
staruszka. Łożkin został odesłany, by ją
odciągnąć i
wyprowadzić ze strefy.
Czas płynął. Według obliczeń Minca zakupy
powinny były
zająć pięć minut. Ale Antonina się nie pojawiła i
po
dziesięciu minutach. Minc i Grubin się nie
niepokoili, bo
rozumieli, że Antonina ze sklepu tak po prostu
nie wyjdzie.
Ale zdenerwowanie kobiet z każdą chwilą rosło
przez
obawę, że Antonina kupi zbyt wiele i dla
pozostałych nie
starczy.
I kiedy upłynęło piętnaście minut, podniósł się
nieoczekiwany bunt.
Z krzykiem "Nie możemy już dłużej czekać!"
żony, siostry i
matki zmiotły strzegącego wejścia Minca i,
zderzając się ze
sobą, przebiły się do drzwi. Znalazłszy się w
otworze
drzwiowym, znikały. I kiedy zniknęła ostatnia,
stara Łożkina,
nastąpiła tragiczna cisza.
- Co robić? - spytał Udałow.
- Ano nic - odpowiedział lekkomyślny Grubin. -
Wrócą, kiedy
zrobią zakupy. Dał im pan, Lwie
Christoforowiczu, dużo
pieniędzy. Wcześniej niż za pół godziny
oczekiwać ich nie
należy.
Okazywało się, że Grubin miał rację. Nic się nie
działo. Trwało tak ponad dwadzieścia minut.
Po upływie tego czasu w otworze drzwiowym
pojawił się krzepki
młody człowiek w wojskowym mundurze ze
szlifami lejtnanta i
w czapce z wiśniowym otokiem.
Obrzucił obecnych srogim spojrzeniem i spytał:
- Czy jest tu obecny Lew Christoforowicz Minc?
- To ja - przyznał się profesor.
- Pozostańcie na miejscu - polecił lejtnant i zaraz
też
zniknął.
Po chwili w otworze drzwiowym pojawiło się
biurko. Na nim
stało krzesło. Lejtnant popychał je od tyłu.
Następnie
lejtnant ulokował obok drzwi krzesło, usiadł na
nim i
powiedział:
- Obywatelu Minc, wasza sytuacja wygląda źle.
- O co chodzi? - zakrzyknął Minc. - Nic z tego
nie
rozumiem.
- Czy przyznajecie się do zorganizowania spisku
antyradzieckiego? - spytał lejtnant. - Wasze
wspólniczki już
się przyznały.
Udałow jęknął. Domyślił się, że Ksenia wpadła w
kłopoty.
- O co jestem oskarżony? - zapytał Minc
drżącym głosem.
Lejtnant wyciągnął skądś teczkę z napisem
"Sprawa nr 2451" i
otworzył ją.
- We wniosku powiedziane jest - przeczytał.
- Po odprawieniu do miasta Wielki Gulsar
grupy dywersyjnej
liczącej osiem osób obywatel Minc L. Ch. polecił
dywersantkom pozorującym przyjezdne
nabywczynie kawioru
otruć kierownictwo miasta, a także wysadzić
most przez rzekę
Guś.
- To bzdury! - powiedział Minc.
- One się przyznały - krótko i nawet ze
smutkiem odezwał się
lejtnant. - Tutaj są wszystkie ich zeznania.
- Wypuśćcie je zaraz! - zakrzyknął Minc. - One
w niczym nie
zawiniły.
- To znaczy, że się przyznajecie? - usta lejtnanta
drgnęły w
uśmiechu.
- Przyznaję się do wszystkiego, co tylko chcecie -
powiedział Minc. - Tak czy owak, nic nie
zrozumiecie.
- Chodźcie za mną! - polecił lejtnant. - Za
jednym zachodem
zabierzcie biurko.
- Nie idź! - zakrzyknął Udałow. - Oni cię nie
wypuszczą.
- Problem leży nie we mnie - wyjaśnił Minc. - To
ja wysłałem
nasze kobiety w przeszłość i ja ponoszę za to
odpowiedzialność.
- Ale on przecież ich też nie wypuści - powiedział
Grubin. -
Przecież jesteście razem w jednej sprawie.
- Oczywiście - powiedział lejtnant. - O tym się
wypowie
trójka specjalna. Jeśli dywersantki nie są winne,
to one do
was wrócą. Ale jeśli... - I lejtnant z uśmiechem
przyłożył do
czoła palec i pstryknął językiem.
Udałow z przerażenia zachwiał się.
- Żegnajcie, towarzysze - powiedział Minc do
Udałowa i
Grubina i zrobił krok ku drzwiom.
I wtedy usłyszeli głos Łożkina, który powrócił
pod drzwi.
- Co się tutaj dzieje? - zapytał.
- Wy, obywatelu, przechodźcie, nie zatrzymujcie
się -
polecił lejtnant. - Bo też zostaniecie zatrzymani.
- Chwileczkę, chwileczkę! - odezwał się Łożkin.
- Oni aresztowali nasze kobiety - oznajmił
Udałow. - I Minc
teraz idzie poświęcić siebie.
- On nigdzie nie pójdzie - zaoponował Łożkin.
- Z drogi! - wrzasnął na starego lejtnant.
A ten oświadczył:
- Poznaję ciebie, Kola.
- Co takiego? My się nie znamy.
- My się znamy i to jak jeszcze - powiedział
Łożkin. -
Miałem w młodości pewien epizod. Po
demobilizacji jakiś
czas przesłużyłem w organach. Poznajcie się!
I wtedy wszyscy się zorientowali, że lejtnant jest
właśnie
Mikołajem Łożkinem, tylko mocno
odmłodniałym.
- Nie wierzę - powiedział lejtnant.
- Trzeba będzie uwierzyć. - Łożkin wyciągnął
dowód osobisty
i podał go samemu sobie.
Lejtnant dowód otworzył, długo studiował
fotografię,
popatrzył na Łożkina starego. Zamknął dowód.
- Diabli to wiedzą - powiedział w końcu i coś
ludzkiego
błysnęło mu w oczach.
- Tak więc, Kola - podsumował Łożkin stary - ja
jestem
twoją przyszłością. Emerytem na skalę
rejonową. Uczciwym,
szanowanym człowiekiem.
- Ty też jesteś spiskowcem! - powiedział lejtnant
bez
przekonania. - Ciebie też trzeba postawić pod
ścianę.
- A Wierkę to już rzuciłeś, czy jeszcze z nią
żyjesz? -
spytał Łożkin stary.
- Ja tam nic nie wiem.
- Pytam się, czy rzuciłeś Wierkę Rabinowicz,
swoją tajną
miłość, córkę represjonowanego wroga narodu?
Ja tego nie
mogę sobie wybaczyć do tej pory. Nie mogę
sobie wybaczyć
własnego tchórzostwa.
Przyjaciele na Łożkina starego patrzyli ze
zdumieniem.
Znali go już wiele lat, przepracował on całe
życie jako
buchalter. I, się okazuje, miał epizod!
- Rzuciłem - powiedział lejtnant spuszczając
oczy.
- A na grób matki to jeździłeś, jak sobie
przysiągłeś? Czy
tylko ciągle sprawy, procesy, spiski?
- Pojadę na pewno - przyrzekł lejtnant, i Udałow
pomyślał,
że on jeszcze nie jest człowiekiem straconym,
tylko
obowiązkowym i ograniczonym. Ofiarą epoki.
- Tak więc posłuchaj mnie uważnie - powiedział
Łożkin do
samego siebie. - Kobiet, poza tobą, nikt więcej
nie widział
i nikt nie wie o tym lipnym spisku. Żadnej
kariery na tym
nie zrobisz. Wypuścisz je zaraz wszystkie, a
wśród nich,
muszę ci powiedzieć, i własną żonę, z którą się
ożenisz pod
koniec pięćdziesiątego pierwszego, ale nie tutaj,
lecz w
Tiumeniu. A wiesz, dlaczego w Tiumeniu?
- Dlaczego? - oznajmił zgnębionym głosem
lejtnant Łożkin.
- Dlatego, że ty złożysz dzisiaj dymisję z powodu
rany,
która ci dokucza od czterdziestego drugiego
roku. Pojedziesz
do Tiumenia i zaczniesz pracować jako
buchalter. Czy
wszystko jasne? Wykonać, chłopcze!
- Rozkaz.
Lejtnant odsunął biurko i krzesło i zniknął w
otworze
drzwiowym.
- Co za szubrawiec! - powiedział Łożkin starszy.
-
Czyżbym ja taki był?
- Zdarza się wszystko - powiedział ze znużeniem
Minc.
Patrzył na drzwi, oczekując, kiedy pojawią się w
nich
kobiety.
Ale kobiety się nie pojawiały.
Udałowowi wydawało się, że w uszach mu stuka
krew,
wystukując sekundy.
- Tak - oznajmił w końcu Łożkin - tego też i się
obawiałem.
W młodości to we mnie siedział łajdak. Bywa
tak z ludźmi.
Póki powodów nie ma, łajdak śpi, a kiedy się
pojawia możność
zrobienia kariery, zaczyna podszeptywać do
ucha
niebezpieczne słowa. Idę tam!
- Nie - powiedział Minc. - To niebezpieczne.
- Jeśli go nie zatrzymam, on dostanie awans i
wzniesie
się na drabinie służbowej. Przecież się nie
zatrzyma. No to
co ja mam ze sobą zrobić?
I Łożkin uczynił krok ku drzwiom.
- Eureka! - zakrzyknął Minc. - Zrobimy
wszystko inaczej!
Wydobył z kieszeni maleńki cyferblat, końcem
paznokcia
ostrożnie przesunął wskazówkę do tyłu.
- Rozumiecie? - zapytał.
- Rozumiemy - uśmiechnął się Grubin.
- Teraz to ja wejdę do sklepu, ale to teraz nie
będzie
teraz, tylko moment po tym, jak tam się znalazły
nasze
kobiety.
I Minc z tymi słowy zniknął w drzwiach.
I zaraz też się zaczęło coś niesamowitego.
Z drzwi zaczęły wylatywać kobiety z pustymi
torbami w
rękach. Klęły, piszczały, opierały się, chwytały
się rękami
ramy drzwi, starając się powrócić do sklepu
komercyjnego.
Ale w gniewie Minc potrafił być bezwzględny,
zaś jego
przyjaciele tak zręcznie i szybko chwytali
kobiety i
tak energicznie je odpychali od sklepu, że po
trzech
minutach wszystkie uczestniczki podróży w
czasie znalazły
się w roku 1988. I o żadnym lejtnancie nic a nic
oczywiście
nie słyszały. Następnie wyszedł Minc. Udałow i
Grubin
pocieszali kobiety, próbując im wyjaśnić,
jakiego okropnego
losu cudem uniknęły. Ale kobiety najbardziej
gniewało
nie to, że one zostały bez kawioru, lecz to, że
Antonina,
jako pierwsza, zdążyła kupić kawioru za sto
rubli w
starych pieniądzach.
Udałow uruchomił wszystkie swoje zdolności
dyplomatyczne i
jakoś namówił Antoninę do podzielenia się
kawiorem z
towarzyszkami. Grubin szybko zdjął z ramy
drzwi maszynę
czasu, by lejtnant Łożkin nie wrócił po swoje
biurko.
A sam Łożkin stary objął Minca i zapłakał z
radości. Minc
przecież mu uratował honor i biografię.
Ale przenikliwy Grubin powiedział:
- A ja specjalnie to się nie niepokoję. Przecież ty,
Łożkin, jesteś wśród nas. I jesteś uczciwym
emerytem. A co
to oznacza? A to oznacza, że lejtnant na pewno
zgłosi
dymisję i pojedzie do Tiumenia szukać sobie
małżonki.
Przełożył Tadeusz Litwiński
KIRYŁ BUŁYCZOW
Pseudonim rosyjskiego historyka i pisarza
Iwana Możejki.
Zawodowo specjalizuje się on w historii
Dalekiego Wschodu, z
zamiłowania jest pisarzem fantastą.
Urodzony w 1934 r., pierwsze opowiadania
zaczął drukować
w 1965 r. Wkrótce zdobył popularność dzięki
humorystycznemu,
a zarazem inteligentnemu cyklowi
Guslarskiemu (do którego
należy przestawiony przez nas utwór). Akcja
opowiadań
rozgrywa się w starożytnym mieście Guslar,
gdzie cuda
zdarzają się wręcz rutynowo, na przykład
lądują obcy albo w
miejscowym sklepie zoologicznym trafia się,
spełniająca
życzenia, złota rybka.
Cztery z kilkunastu książek napisanych przez
Bułyczowa
ukazały się w Polsce. Były to "Ludzie jak
ludzie", "Podróże
Alicji", "Żuraw w garści" i "Rycerze na
rozdrożu". W naszym
miesięczniku drukowaliśmy jego mikropowieść
"Przełęcz" ("F"
4/83) oraz opowiadania: "Uparty Marsjasz"
("F" 11/84),
"Czarny kawior" ("F" 11/84), "Dwie metody
teleportacji" ("F"
11/84), "Timeo Danaos" ("F" 11/84).
D.M.
Kir Bułyczow
Na ratunek
Rozdział pierwszy. Z RAPORTU
Dnia 18 września o godzinie 16.40 od grupy,
podczas
przejścia z hali nr 3 do profilaktorium celem
zaznajomienia
zwiedzających z warunkami wypoczynku
pracowników
przedsiębiorstwa, odłączyła się Galina N.,
uczennica klasy
VII B szkoły podopiecznej. Mimo
zastosowanego wobec dzieci
dozoru, który polegał na tym, że oprócz
głównego technologa
N. R. Szczukina i jego zastępcy R. G. Kłopatego
grupie
towarzyszyli wychowawca klasy VII B R. R.
Kalinina i
strażnik straży przemysłowej G. Ł. Warnawski,
Gali N.,
według oświadczeń jej kolegów klasowych
obecnych podczas
incydentu, udało się dyskretnie odejść na stronę
pod
pretekstem poprawienia pończoch. Do takiego
zachowania
popchnęły ją krążące wśród dzieci pogłoski o
tym, że na
terenie przedsiębiorstwa kryją się pewne skarby
i sławetne
Jeioro Życzeń. Wyżej wspomnianą Galinę N.,
według
oświadczenia nauczycielki R. R. Kalininy,
charakteryzuje
zmienność charakteru, ciężka sytuacja rodzinna
i słaba
dyscyplina.
Po odkryciu zniknięcia Galiny N. podjęte zostały
następujące środki:
a) w sieci wewnętrznej przedsiębiorstwa
ogłoszono
komunikat w nadziei, iż Galina N. nie zagłębiła
się zbyt
daleko w głąb Strefy i zawróci po usłyszeniu
wezwania.
Środek ten nie dał efektu;
b) grupa uczniów została czasowo zatrzymana w
profilaktorium, gdzie została im wydana gorąca
kolacja;
wyłączono wideofon, by pogłoski o zniknięciu
Galiny N. nie
rozeszły się po mieście i wśród ludności nie
wywołały
zbędnej paniki;
c) ściągnięty został z domu G. W. Wasjunin,
monter z hali
nr 2, który, jak wiadomo, bywał samowolnie w
Strefie, za co
został ukarany naganą i ostrzeżeniem o
zwolnieniu w wypadku
recydywy.
Rozdział drugi. STALKER ŻORA
Wyciągnęli mnie z wyrka. Skończyłem robotę o
drugiej i
poszedłem spać. Obudził mnie telefon od
głównego technologa.
- Przepadł dzieciak. Został przepuszczony do
Strefy.
Przyjeżdżaj natychmiast.
Oczywiście odpowiedziałem, że kiedy dzielili
naganami, to
do tego pasował im Wasjunin. Kiedy jednak
poszkapili i
dzieciaka przepuścili - to do Wasjunina lecą po
ratunek!
Ubrałem się i przyjechałem do
przedsiębiorstwa.
Tam przy bloku trzecim byli i się krzątali:
dyrektor,
główny technolog, zastępcy, straż przemysłowa.
Dyrektor
powiedział do mnie:
- Potrzebujemy, Stalker, pomocy.
Wołają na mnie Stalker przez jeden film. Był w
nim tam
taki typ, coś w rodzaju mnie. I była też Strefa.
Obejrzałem
ten film, ale nie wywarł na mnie wrażenia.
Straszą tam, ale
strachu to jakoś nie czuć. Gdzie im do naszej
Strefy.
- Nie - powiedziałem - nie jestem w formie.
- Dostaniesz premię, poprawimy warunki
mieszkaniowe -
powiedział dyrektor.
No chyba, pomyślałem, co to się w mieście
podniesie,
kiedy przechwycą, że dzieciak przepadł bez
śladu! A szans na
wyjście to ma niewiele. Bywało, że do Strefy
różni włazili.
Gdzież są teraz? Kto teraz zajmuje się ich
dziećmi? Chociaż,
oczywiście, pokus to jest niemało. Ale skarbów
tam nie ma.
To tylko plotki. Nikt tam daleko nie pójdzie. Być
może jeden
Łukianycz. Łukianycz to doszedł do punktu
trzeciego. Dalej
go nie puścił Biały Robal. Po powrocie
pokazywał wszystkim
bliznę na ręce.
- Pomyśl tak o jej matce - powiedział technolog.
- A kim jest jej matka?
- Może ją znasz? Ona wcześniej pracowała w
"Jaskółce".
To mnie podcięło. Larisa! Serce moje, Larisa,
ileż to
było westchnień z jej powodu, ileż to łez zostało
wylanych,
a być może i krwi. I ja, jako chłopak, gapiłem się
na jej
złote kędziorki i szkarłatne usteczka! I zostałem
raz
dopuszczony. Nie, poważnie. Jeden pocałunek - i
umrzeć! Więc
Galka to jest jej? Cała matka!
- Pójdę - powiedziałem. - Tylko przygotujcie
rentę dla
mojej Ludmiły. Jakby co, to ona będzie Paszkę
wychowywać.
- Jaką rentę? - zakrzyknął dyrektor. - Ty
przecież
wrócisz! O niczym nie chcę słyszeć! Wierzymy w
ciebie, Żora!
- Słuchaj, tylko bez demagogii - powiedziałem. -
Szkoda
mi dziewczynki, ale ja żyć to chcę. Jeśli ona
poszła w głąb,
to tam ja nie bywałem. Strefa jest Strefą. Ona
człowieka nie
uznaje. Ma własne prawa.
Wtedy to dyrektor dał mi słowo, że w razie
czego to rentę
załatwią formalnie, jako po zabitym podczas
pracy.
Dyrektor powiedział, że pójdzie ze mną
Szczukin.
- Słuchaj, ty inteligencie - powiedziałem do
Szczukina. -
Będziesz mi tylko ciężarem. Zamiast zajmować
się wyciąganiem
dzieciaka to będę musiał ciebie na garbie
taszczyć. Lepiej
będzie, jak wezmę Łukianycza.
Łukianycz początkowo, że za nic w świecie.
- Mnie już tam łamało - powiedział.
Ale poszliśmy we trójkę. Sam pobrałem w
magazynie co
trzeba. Straciłem na to prawie godzinę.
Magazynier gdzieś
sobie poszedł, dyrektor sam plomby zrywał.
Wziąłem porządną
nylonową linkę. Łukianyczowi armatę kazałem
zostawić. W
Strefie kula to nie uratuje. Szczukina pognałem
do
sportowców. Wzięliśmy od nich, od alpinistów,
wyposażenie.
Wyłamaliśmy drzwi i wzięliśmy. Dwa czekany.
Namiot. Ktoś z
naczalstwa zaczął tam mówić, że po co nam
namiot, przecież
nocować tam nie zamierzamy. Oczywiście by się
przydały
kamizelki przeciwkulowe, ale czegoś takiego to u
nas nie ma.
Wzięliśmy waciaki i swetry. Lekarka przyniosła
z punktu
medycznego bandaże, watę, ja zażądałem do
manierki
spirytusu. Było to dalsze dziesięć minut
czekania.
Ostatecznie dyrektor napełnił manierkę
koniakiem ze swoich
zasobów.
Powiedziałem do Szczukina:
- Zostań, Kola.
Ale ten zamrugał, poprawił okulary i
powiedział:
- Głupstwo, służyłem w młodości w wopie. Nie
kłopotaj
się. Ciężarem to ci nie będę. To moja wina, że
nie
dopatrzyłem, i jestem za to odpowiedzialny.
- Dobra - powiedziałem - ale miej na uwadze, że
idę
ratować nie ciebie, ale Galkę Larisy.
- Rozumiem - powiedział.
Tyle że waciak to był na niego za mały - ręce
miał
odsłonięte niemal po łokcie. Ale on jest uparty.
Wyszliśmy o piątej trzydzieści.
To mi się nie podobało. Szybko miał nastać
zmierzch. A
nocy w Strefie to nikt jeszcze nie spędził. A jeśli i
spędził, to już nie opowie.
Rozdział trzeci. TECHNOLOG SZCZUKIN
Szedłem w środku. Pierwszy szedł lekki, chudy i
zły Żora
Wasjunin. Zamykał przemarsz Łukianycz.
Tracił odwagę, co
chwila się oglądając. Dyrektor go zachęcił
wysoką premią.
Zresztą, to po co Łukianyczowi premia?
Zadziwiająco
nieporównywalne są nasze sprawy i ich
następstwa! Ciekawe, a
co, gdybym i ja zażądał premii? Uśmiechnąłem
się w duchu.
Pojmowałem, że dziewczynkę należy znaleźć
przed zmierzchem.
Dyrektor wziął od nas słowo, że wrócimy przed
nastaniem
ciemności. Ja go rozumiałem; zaginięcie
dziewczynki było
mieszczęściem, ale nie tragedią dla
przedsiębiorstwa jako
takiego. Jeśli zginie grupa - nie obędzie się bez
sądu. A
dyrektor do emerytury miał dwa lata.
Niosłem megafon. Kiedy go zabierałem, Żora
nic nie
powiedział. Lecz kiedy tylko ściany kontenerów
skryły nas
przed żałośnie zgnębioną grupą
odprowadzającą, obejrzał się
i krótko powiedział:
- Zostaw.
Położyłem megafon na skrzyni.
- Lepiej nie hałasować - powiedział krótko. -
Strefa nie
lubi obcego hałasu.
Chód Żory, jego głos uległy zmianie. Stał się
człowiekiem
pierwotnym. Właśnie pierwotnym -
elastycznym, czujnym,
gotowym odskoczyć. Idąc jego śladem starałem
się go
naśladować. Łukianycz za nami tupał i sapał.
On tam nikogo
nie naśladował.
Poszczerbiony asfalt pokrywał gęsty kurz.
Jeszcze osiem,
dziesięć lat temu tutaj był plac gospodarczy
przedsiębiorstwa. Przez te lata Strefa nas
zaatakowała,
pochłonęła tę część placu i zbliżyła się do hali
trzeciej.
Niektórzy pracownicy z drugiej zmiany
twierdzą, że
jesiennymi głuchymi wieczorami słychać ze
Strefy jęki i
krzyki. I czuć jej okropny dech.
- Zobacz - powiedział cicho Żora. Wskazał pod
nogi.
Podszedłem do niego. Między zniszczonymi
kontenerami ciągnął
się łańcuszek śladów delikatnych dziewczęcych
stóp. Przez
szpary w kontenerach wystawały metalowe
zgrubiałe części
maszyn.
- To ona - powiedział Łukianycz. - Zawołam ją.
- Ciszej - odpowiedział Żora. - Przeszła tędy z
godzinę
temu. Widzisz, kurz już znów osiadł... Teraz się
nie
dokrzyczysz.
Zatrzymaliśmy się pod dwoma płytami
betonowymi, które
utworzyły coś na podobieństwo domku z kart.
- Byłem tutaj - powiedział Łukianycz.
Żora podniósł rękę do góry. Od przodu doszedł
cichy jęk.
Chciałem się tam rzucić, sądząc, że to jęczy
Galka. Ale Żora
mnie zatrzymał.
- To nie ona - wyszeptał.
Przecisnęliśmy się po kolei przez sploty
armatury. Pod
nogami chlupotała ruda ciecz. I wtedy
zrozumiałem, skąd jęk
usłyszeliśmy - wiszące na resztkach kolumn
rury, przy pełnej
nieruchomości powietrza kołysały się, jakby je
popychała
niewidzialna siła. Rury wydawały dziwnie
żałosne i
dokuczliwe dźwięki.
Westchnąłem z ulgą i chciałem iść dalej, ale
Żora znakami
polecił wziąć bardziej w prawo. Szliśmy,
przyciskając się do
zębisk ceglanej ściany. Śladów dziewczynki nie
było już
widać. Próbowałem sobie wyobrazić, jak ona
wyglądała.
Przecież ją widziałem w grupie tych wesołych,
szczebioczących uczniów. Dlaczego właśnie ją
pociągnęło do
Strefy, choć wiadomo było wszystkim, że grozi
tam śmiertelne
niebezpieczeństwo? Co za zaciemniająca rozum
siła siedzi w
człowieku? Prędzej mógłbym zrozumieć
Łukianycza, którego
tutaj wiodła interesowność, lub Żorę, tak w
ogóle skłonnego
do przygód i, jak mówiły pogłoski, wynoszącego
ze Strefy
cenne i zagadkowe rzeczy. Ale dziewczynka?
Zamyśliłem się i wpadłem na plecy
znieruchomiałego Żory.
Za mną dyszał Łukianycz. Może ma astmę?
- Przechodzimy rurę - wyszeptał Żora. -
Przechodzimy
pojedynczo. Ja pobiegnę pierwszy. Jeśli
szczęśliwie, to
pomacham ręką. Następny będziesz ty. Nie
oglądaj się i nie
zatrzymuj.
Pochyliłem się i zajrzałem do rury. Nie
wydawała mi się
straszna. W przodzie, niedaleko, widać było
światło.
- A obejść nie można? - spytałem.
Żora nie odpowiedział. Głupio spytałem. Po obu
stronach
wznosiły się urwiska z cegły i zardzewiałych
konstrukcji, z
których zwisały szare brody porostów.
Żora pochylił się i pobiegł.
Patrzyłem jego śladem i liczyłem kroki. Jego
czarna
sylwetka wypełniała całą rurę.
I nagle zniknęła. Zniknęła wcześniej, niż się
skończyła
rura. Mógłbym to przysiąc.
- Zginął - powiedział Łukianycz.
- Co ty gadasz! - warknąłem.
- To idź pan - powiedział Łukianycz. - Ja tam się
nie
śpieszę.
Zdawałem sobie sprawę, że iść trzeba. Zdjąłem z
ramienia
zwój linki i podałem go Łukianyczowi. Sam
chwyciłem jej
koniec.
- Będziesz pan ubezpieczać - powiedziałem.
Łukianycz przytaknął. Był przestraszony.
Pochyliłem się i wszedłem do rury. Przenikał ją
ostry
nieprzyjemny zapach, podobny do zapachu
amoniaku. Dno rury
było śliskie, szedłem ostrożnie - liczyłem kroki.
Żora
zniknął przy kroku dziesiątym. Przy kroku
dziewiątym się
zatrzymałem. Zapanowała nienaturalna martwa
cisza.
Ku memu zdziwieniu dno rury i dalej wydawało
się twarde,
i przez to złudzenie wzrokowe omal nie zrobiłem
następnego
kroku, podniosłem nawet nogę, ale nie zdążyłem
przenieść
ciężaru ciała do przodu, kiedy zrozumiałem, że
to dno rury
jest w samej rzeczy tylko odbiciem jej sufitu w
pokrytym
błyszczącą błonką mroku głębokiej studni.
Przysiadłem na
piętach i spróbowałem błonkę rozerwać. Błonka
pękła z
trzaskiem i zobaczyłem - całkiem blisko, w
odległości metra
- odrzuconą do tyłu głowę Żory, która powoli
wpełzała w
czarne błyszczące bagno. Jakoś się wcale nie
przestraszyłem,
niewątpliwie byłem przygotowany na coś
podobnego. Rzuciłem
koniec linki Żorze, a sam upadłem na śliskie dno
rury i
krzyknąłem do Łukianycza, żeby trzymał
mocniej - szarpnięcie
tak naprężyło linkę, że omal jej nie wypuściłem.
A tymczasem
Żora zdołał wyciągnąć ręce z cieczy i złapać
linkę, przez co
jego twarz na moment skryła się w czerni, ale
kiedy obaj z
Łukianyczem zaczęliśmy ciągnąć, bagno
wypuściło Żorę ze
szlochnięciem i chlupotem i po chwili okropnego
napięcia
znalazł się on obok mnie. Biła od niego
odrażająca woń.
- Żyję - wychrypiał - żyję...
- Wiedziałeś? - spytałem. - Wiedziałeś i
poszedłeś?
- To się rzadko otwiera. A od czwartej jest
zamknięte.
- Cały jest w gównie - oznajmił z wymówką
Łukianycz.
- Idziemy - powiedział Żora, podnosząc się na
czworaka. I
tak, na czworakach, popełznął do przodu.
Spróbowałem go
zatrzymać, uważając, że zwariował, ale Żora
tylko ordynarnie
odszczeknął i pomyślnie minął miejsce, gdzie
przed chwilą
ziało bagno.
Wahałem się, czy iść za jego przykładem.
- Nie pietraj się, idź - wychrypiał, obracając ku
mnie
czarną twarz. - To jest zamknięte.
Popełzłem za nim i kiedy niebezpieczeństwo
zostało z
tyłu, pozwoliłem sobie zadać pytanie:
- Co to było? Dlaczego powstało? Dlaczego
zniknęło?
- Powiem ci potem, teraz się zamknij...
Wyczołgaliśmy się z rury. Obróciłem się. Z
czarnej
paszczy rury wyłonił się Łukianycz. Nad rurą
krzywo wisiała
emaliowana tabliczka "Toaleta czynna do
16.30". Jakby jakiś
żartowniś tę tabliczkę powiesił chwilę temu i
podpowiedział
mi, bym się obrócił i podzielił z nim naturalną
radość z
powodu jego pomysłu. A on sam uśmiechał się z
ciemności.
W odpowiedzi na moje myśli z wnętrza rury
dotarł hałas
spuszczanej wody, jakby wybuchnął wodospad i
w następnym
momencie miał wylecieć na zewnątrz, żeby nas
utopić...
Szarpnąłem się do przodu i wpadłem na plecy
Łukianycza,
który mnie wyprzedził, i zamarł ramię w ramię
z Żorą,
zasłaniając przede mną to, co moich towarzyszy
zmusiło do
zatrzymania się.
Początkowo mi się wydało, że stoją oni na skraju
łączki,
która rozkwitła błękitnymi chabrami, ale też
zaraz stało się
oczywiste, że polanka jest żywa, lecz nie
pokrywa jej trawa
i kwiaty, ale tysiące okrągłych, wielobarwnych
szklanych
oczu, w większości zielonych i turkusowych.
Były to same
gałki oczne, pozbawione rzęs i powiek, ale
niemniej jednak
one żyły, mrugały porozumiewawczo,
przyglądając się nam,
źrenice ich się zwężały, i po tej łączce oczu jakby
się
przetoczyła fala, przez co oczy do nas się
zbliżyły,
starając się dosięgnąć naszych nóg.
- W prawo! - krzyknął Żora i pobiegliśmy
między
rozsypiskiem oczu i szczątkami domu z płyty,
który na
podobieństwo domku z kart złożył się w długi
stos płyt, ram,
kawałków dachu, schodów...
Oczy były ruchliwsze od nas, płynęły, odcinając
nam
drogę, i oto już biegliśmy po oczach, które
pękały z
trzaskiem, rozpadały się pod nogami w pył, ale
ku nam się
rwały coraz to inne oczy, już się wspinały,
wtaczały po
spodniach, łaskotały nogi...
Już nie biegliśmy - brnęliśmy przez oczy prawie
po pas, a
Żora, przekrzykując trzask i szum, krzyczał do
nas:
- Nie bójcie się, one nie gryzą, nie gryzą...
Ale Łukianyczowi puściły nerwy. Zobaczył z
boku szczelinę
między płytami, zaczął się do niej przeciskać,
rozdzierając
wytarty mundur. Wrzeszczał i wierzgał, jeszcze
moment - i
zniknął nam z oczu, słychać było tylko, jak płyty
trzeszczą
i skrzypią, i zaraz też się rozległ hałas obwału, a
stos
płyt i schodów zaczął osiadać, wpadać do
środka, grzebiąc
pod sobą Łukianycza.
- Finis - powiedział Żora, strząsając z siebie
błękitne
oczy.
- Musimy go ratować - powiedziałem.
- Miał głośny pochówek.
- Możliwe jednak, że on żyje.
- No to idź sam - powiedział ze złością Żora.
- Idę - powiedziałem, patrząc z zakłopotaniem
na ruiny
domu i nie widząc ani szczeliny, ani otworu, w
który można
by było się wcisnąć.
A Żora, nie odwracając się, poszedł wzdłuż ruin,
jakby
zapomniał o Łukianyczu.
- Tak nie wolno! - krzyknąłem, doganiając go.
Żora nie odpowiedział.
Wreszcie zatrzymał się, patrząc do góry.
Podążyłem za jego spojrzeniem i zobaczyłem, że
zwał na
wysokości trzech metrów przecina szczelina.
- Poczekaj tutaj - powiedział Żora.
- Nie - powiedziałem - idziemy razem.
Żora zaklął i zaczął się drapać do góry.
Pomogłem mu.
Potem Żora wyciągnął do mnie rękę i ja też się
wdrapałem.
Szczelina była wąska, w dole ciemna. Żora
rzucił do
środka kamyk. Kamyk stukał po płytach - to
znaczyło, że
wyrwa nie była głęboka.
Żora spojrzał na niebo. Niebo było bezbarwne,
wieczorne.
- Diabli nadali - powiedział. - Przez tego
bałwana Galkę
zmarnujemy.
Ale widać w tym ordynarnym na wygląd facecie
zwyciężył
pierwiastek dobroci.
Przecisnął się przez szczelinę, zeskoczył w dół,
zniknął
z widoku. I zaraz też ze środka usłyszałem:
- Skacz, tu nie jest wysoko.
Usłuchałem go. Uderzył mnie w nogi kamienny
rumosz,
padając na bok się potłukłem. Zamknąłem oczy.
Kiedy je
otworzyłem - wokół panowała ciemność. Ledwie
można było się
dopatrzeć sylwetki Żory.
- Żyjesz? - zapytał.
- W porządku - powiedziałem.
- No to chodźmy. Musimy zejść na dół, jego tam
wciągnęło.
Żora poszedł przodem, ja się podniosłem i
poszedłem za
nim.
- Trzymaj się ściany - powiedział Żora - ściana
jest
tutaj.
I rzeczywiście, z prawej strony była ściana.
- Schody - uprzedził mnie Żora, i to, że on
schodzi w
dół, rozpoznałem po tym, że jego czarny cień
zaczął się
zmniejszać.
Schodziłem jego śladem, wymacując stopnie
nogą.
- Ostrożniej!
Jednego stopnia nie było.
A oto i podest schodów.
- Któż by pomyślał, że wewnątrz są takie
przestrzenie -
powiedziałem.
- Zamknij się. Nie wiadomo, kto nas słucha.
- Kto może tutaj być? - powiedziałem,
uśmiechnąwszy się
pod wąsem, ruiny nie wydawały mi się okropne.
Dom jak dom,
stary...
Pokonaliśmy kolejny odcinek schodów.
I w tym momencie coś szybkiego i gorącego
uderzyło mnie w
szyję. Krzyknąłem. I przysiadłem. To gorące się
poruszało i
dusiło - to było Żywe.
- Co z tobą?
Miękkie, owłosione palce obmacywały moje
policzki...
Próbowałem jedną ręką oderwać je od twarzy, a
drugą
odruchowo macałem po ścianie. Koniuszkami
palców wymacałem
włącznik i go nacisnąłem. Zapaliło się światło.
Lampa za
białym kloszem oświetlała schody, było jasno
jak w dzień.
Gorące palce oderwały się od mojej twarzy -
pod sufitem
zaczął się miotać wielki nietoperz. I zniknął...
Żora stał na dole i patrzył w sufit.
- Mutant - powiedział.
Poczułem okropny ubytek sił i opadłem na
stopnie.
Żora podszedł do mnie, uchylił mi głowę,
obejrzał szyję,
przeciągnął po niej palcami. Potem pokazał mi
palce. Były we
krwi.
- Wampir - powiedział. - Dobrze, że światło się
zapaliło.
- Wampir? - Głos mój brzmiał głucho, ja sam go
nie
poznawałem. Jakby mówił jakiś starzec.
- Myślę, że nie zdążył wiele wyssać. Idziemy.
- Mogą tam być inne?
- Mogą. Niepotrzebnie cię wziąłem ze sobą. Jeśli
się
boisz, to wyłaź.
- A Łukianycz?
- No właśnie.
Weszliśmy do niskiego wąskiego korytarza,
oświetlonego
takimi samymi białymi okrągłymi kloszami.
Drzwi były
pozamykane. Podłogę pokrywała gruba warstwa
kurzu. Pod
ścianą stała otwarta skrzynia z różnobarwnymi
grzechotkami.
Zza drzwi słychać było stukot maszyny do
pisania.
- Żora!
- Słyszę - powiedział. - Chodź.
- Ale tam ktoś jest.
- Powiedziałem, chodź!
Ja jednak uchyliłem drzwi.
Tam w pokoju panował półmrok. Światło do
wnętrza
przenikało z korytarza. Przez rozbite okno,
osiągając
podłogę, walał się stos cegieł. Na stole stała
maszyna do
pisania. Obok nie dopita butelka mleka i
kawałek kiełbasy.
Żadnych innych drzwi w pokoju nie było. I
żadnego człowieka.
- Nie wchodź! - Żora wyciągnął rękę, odciągnął
mnie i
zatrzasnął drzwi. - Żyć ci się odechciało?
Za nami dał się usłyszeć trzask. Drgnąłem i
obejrzałem
się. Z otwartej skrzynki jak pchły wyskakiwały
grzechotki i
padały na podłogę.
- Idziemy - powiedział Żora.
U końca korytarza były jeszcze jedne schody
zakończone
piwnicą.
Piwnica była długa i niska. Z rur kapała woda,
woda była
na podłodze, po wodzie pływały szerokie
jasnozielone liście
grzybienia, ale zamiast kwiatów na wodzie
kołysały się kolby
wypełnione różową cieczą.
- Łukianycz! - zawołał Żora.
Odpowiedziała cisza. Martwa, groźna.
- On zginął - powiedział Żora. - Niepotrzebnie
tutaj
leźliśmy. Sami stąd nie wyjdziemy.
Ale poszedł dalej piwnicą, odrzucając butami
kolby i
liście grzybienia. W rurze coś zaśpiewało, jakby
był tam
uwięziony ptak.
I zaraz też zobaczyliśmy Łukianycza. Brnął nam
na
spotkanie powoli i niepewnie. Trudno sobie
wyobrazić ulgę i
radość, jakie odczułem na widok starego
strażnika.
- Łukianycz! - krzyknąłem i pobiegłem ku
niemu.
Usłyszał mnie.
- No tak - powiedział - a ja myślałem, że to z
wami już
koniec.
Nagle rura przecinająca piwnicę pod samym
sufitem wygięła
się, rozerwała na pół i na każdym z jej końców
wytworzył się
zębaty bezoki pysk. Pyski te obróciły się ku
Łukianyczowi.
- Padnij! - krzyknął do niego Żora. - Mówię ci,
padnij!
Ale Łukianycz był zdezorientowany lub tego
krzyku nie
usłyszał. Zatrzymał się, podniósł ręce i zaczął się
opędzać
przed pyskami.
Z pysków wypełzły białe włochate języki,
złapały
Łukianycza za ręce, objęły je i zaczęły ciągnąć,
jakby go
chciały wciągnąć do rury.
Łukianycz walczył, próbując oderwać od siebie
te białe
języki, ale zanim zdążyliśmy podbiec, jakoś
leniwie i
obojętnie opuścił się w wodę - liście grzybienia
odpłynęły
we wszystkie strony, jakby się obawiając jego
dotyku.
Języki z powrotem wciągnęły się do pysków,
zetknęły się
ze sobą, i rura, jak należy, wyciągnęła się pod
sufitem.
Łukianycz leżał w wodzie. Uniosłem mu głowę.
- Za późno - powiedział Żora.
Uniosłem strażnikowi ręce. Nie czułem tętna.
- Idziemy - powiedział Żora. - Łukianycz nie
żyje.
- Nie - powiedziałem - nie możemy go tak
zostawić.
Spróbowałem podnieść Łukianycza, był
niewiarygodnie
ciężki, wyślizgnął mi się z rąk i upadł w wodę.
- No pomóż mi, Żora! - powiedziałem.
- Idiota - powiedział Żora - zobacz.
Łukianycz szybko ciemniał, usta mu się
wyszczerzyły,
ukazały się nierówne złote zęby. Wątpliwości już
nie było.
Był martwy. Ale zostawić człowieka w piwnicy -
to było ponad
moje siły. I Żora musiał mnie dosłownie
odciągać od ciała
strażnika. Poprowadził mnie do schodów. I
wtedy z tyłu
usłyszałem głos Łukianycza:
- Poczekaj... Szczukin, poczekaj.
- On żyje! - krzyknąłem i wyrwałem się z rąk
Żory. Ale
kiedy podbiegłem do Łukianycza, zamarłem z
przerażenia.
Jego szeroko otwarte oczy były zupełnie białe,
co więcej,
pokryły je krótkie, białe, świecące się włoski.
Łukianycz
się śmiał. Chciał mnie złapać, więc zacząłem się
cofać -
jego palce, palce szkieletu, prawie mnie dosięgły
- i
Łukianycz nagle padł w wodę kupą szmat i
zaczął się w niej
rozpuszczać. Nie pamiętam, jak mnie Żora
stamtąd
wyciągnął...
Rozdział czwarty. TECHNOLOG SZCZUKIN
Byłem bardzo zmęczony. Niewątpliwie straciłem
niemało
krwi. Chciałem odpocząć, ale strach było się
zatrzymywać.
Szliśmy przez labirynt żelaznych skrzyń różnej
wielkości
i kształtu. Skrzynie były zardzewiałe, coś nimi
wstrząsało,
i z ich wnętrza docierało postukiwanie, jakby
ktoś się
dopraszał wypuszczenia na zewnątrz... Ścianka
jednej była
wyłamana.
- Wyrwały się - powiedział Żora. - Teraz się
trzymaj.
Nie wiedziałem, co się wyrwało, i nie miałem sił
na
zadawanie pytań.
Niebo było niebieskie, wieczorne i już się
pojawiły
pierwsze gwiazdy. Gdzieś daleko leciał samolot.
Ściany
skrzyń zwierały się nad głowami i szliśmy wąską
krętą
szczeliną.
Teren zaczął się obniżać. Schodziliśmy do
jakiegoś leja.
Skrzynie się kończyły, ale wypadało się
przedzierać przez
zwały kłód, kłody były zgniłe, między nimi latały
świetliki.
Żora szedł pewnie. Zatrzymał się tylko raz i
zamarł,
podnosząc palec do ust. Zamarłem i ja. Już
zrozumiałem, że
jedyny ratunek - to we wszystkim się słuchać
Stalkera. Nie
mogę powiedzieć, że żałowałem tego, iż się
wybrałem na tę
nieszczęsną wyprawę. Byłem poza granicami
strachu i
ciekawości.
Staliśmy, czekając, aż przetnie drogę przed
nami długi
łańcuch wielkich białych szczurów. Szczury nie
zwracały na
nas uwagi. Każdy z nich niósł w zębach malutką
laleczkę.
Ostatni, zupełne jeszcze szczurzątko, widać się
zmęczył i
upuścił laleczkę na ziemię. Kiedy szczury
zniknęły, Żora się
nachylił i laleczkę podniósł.
- Zobacz - powiedział, wyciągając ją do mnie.
Chociaż już było dość ciemno, zorientowałem
się, że
wielkości małego palca, pomalowana, ołowiana
laleczka
przedstawia Łukianycza w mundurze i czapce.
- Dobrze pracują - powiedział Żora.
- Kto?
Ale Żora nie odpowiedział. Pobiegł szybko do
przodu,
mignęło przed nim jakieś żywe stworzenie.
- Stój! - krzyknął Żora, rzucając się do przodu.
Rozległo się wycie.
Podszedłem. Żora leżał na ziemi, między
kłodami,
zwaliwszy się na jakiegoś chudego,
obszarpanego psa.
Pies skowyczał i wyrywał się.
- Nie widziałeś tu dziewczynki? - spytał Żora
psa.
Pies nie odpowiadał. Skomlił tylko.
- No i czort z tobą - powiedział Żora i psa
odepchnął.
Ten rzucił się w bok.
Żora śledził wzrokiem, gdzie ten pognał.
- Za nim - powiedział.
Przyszło nam się przeprawić przez szybki,
pachnący
karbolem, mętny strumień, przedostać się przez
zwał pudeł
kartonowych napchanych szmatami. Były tam
drzwi. Wymykał się
zza nich strumień światła.
Żora uchylił je i ujrzeliśmy dziwne widowisko.
Wokół długiego niskiego stołu siedziało mnóstwo
psów,
chudych i obszarpanych, podobnych we
wszystkim do psa,
którego złapał Żora. Psy patrzyły na stół nie
odrywając
oczu. Po stole, oświetlone płonącymi grubymi
świecami,
biegały samochodziki i lokomotywki. Na
wielkim półmisku
pośrodku stołu leżał stos błyszczących ozdób.
Nagle niektóre
z samochodzików zaczęły się rozbijać, słabe
spadały ze
stołu.
- Hej - powiedział Żora. - Widział ktoś
dziewczynkę?
Psy jak na komendę obróciły się ku drzwiom.
Jeden z nich
zaczął ryczeć. I wtedy usłyszeliśmy odległy płacz
dziecka.
- To ona! - powiedział Żora.
Przebiegł przez pokój z psami, te cofnęły się
warcząc.
Pobiegłem za nim. Psy nas nie ruszyły.
Wyskoczyliśmy z leja. Trzeba było długo
przedzierać się
przez rozlatujące się bele wełny, potem człapać
po kostki w
błocie przez martwe zarośla. Nieoczekiwanie
odsłoniła się
przed nami błotnista polana, otoczona
wydzielającymi okropny
smród dołami na odpadki.
Pośrodku polany wznosiła się dziwna budowla,
podobna do
baszty zamku rycerskiego. Zorientowałem się,
choć nie od
razu, że jest to dolna część wielkiego komina
fabrycznego. W
kominie były zrobione drzwi. Na ziemię padał z
nich słaby
prostokąt światła. Stamtąd też docierał płacz
dziecka.
Rozdział piąty. STALKER ŻORA
To był zamek Solveige'a. Jak on w rzeczy samej
się
nazywa, nie pamiętał nawet on sam. Jestem
jedynym żywym
człowiekiem, który go widział. Do jego wieży
dotarłem w
zeszłym roku. Jest to najdalsze miejsce, do
jakiego się
przedostałem w Strefie. Wtedy Solveige
powiedział mi, że
Jeziora Życzeń to nie ma. I mu uwierzyłem. On
to wiedział.
Szukał go wiele lat.
Solveigem nazwał sam siebie. Sprawdzałem. Jest
taka
opera, tam Solveige przyjeżdżała do niego na
nartach. Ale
niewątpliwie staremu się pomieszała ze
słowikiem. Miał
wcześniej patefon. Ale mu się złamała igła.
Obiecałem igłę
mu przynieść, ale nie znalazłem - teraz ich nie
robią.
Jakże ta Galka do starego dotarła? Mocne
chłopy zginęły,
a ona dotarła.
W jego zamku stał złoty tron, wprawdzie
obszarpany, ale
złoty. On do tego tronu przywiązał Galkę. Była
ledwie żywa,
bluzkę miała w strzępach, dżinsy rozdarte...
Ojej, ta głupia
to przeżyła co swoje! A tutaj jeszcze wpadła w
niewolę
maniaka!
Stary stał przed nią. W jednej ręce trzymał
otwartą
puszkę skondensowanego mleka. W drugiej -
pogiętą łyżkę
aluminiową. Oczy miał dzikie, pełne obłędu.
Ona to mleko jadła, w mleku miała całą
fizjonomię, mleko
ciekło jej po bluzce, po staniczku, w mleku były
dżinsy, w
mleku miała nawet włosy - widocznie na
początku się
opierała, kręciła głową. Ale teraz to nic już nie
pojmowała,
krzyczała tylko momentami, kiedy beczała.
- Jedz - mówił, skrzypiał stary - jedź, moja
królowo. Ja
tobie niczego nie pożałuję.
Wkładał jej łyżkę do ust, ona starała się
odwrócić, on
się złościł, tupał nogami.
- Zostaw Galkę! - powiedziałem.
Stary nie od razu sobie uświadomił, że
przyszliśmy. Potem
się przestraszył, rzucił w kąt i chwycił łom.
Chałat mu się
rozpiął, pod spodem był krzepki i nagi, jak go
matka
urodziła. Podniósł łom i ruszył na nas.
Uchyliłem się, zrobiłem unik przed łomem i go
rąbnąłem w
szczękę z lewej strony.
A Szczukin w tym czasie zaczął odwiązywać
Galkę, która
tylko szlochała. Wokół na podłodze walały się
puste puszki -
cała podłoga była ciągłą lepką białawą kałużą.
Szczukin poślizgnął się na mleku, pomogłem mu
uwolnić
Galkę. Nie była w stanie ustać na nogach, więc
ją
odnieśliśmy na starą otomanę, na której
zazwyczaj sypiał
stary. Z otomany we wszystkie strony rozbiegły
się pająki.
Jego pająki były oswojone, umiały tańcować,
sam mi to
pokazywał.
- Wujek Żora - powtarzała Galka - wujek
Żora...
Otworzyłem manierkę z koniakiem, zmusiłem ją
do łyknięcia
trochę. I Galka zaraz zaczęła wymiotować
skondensowanym
mlekiem.
Myślałem, że nam zemrze. Ale nic, po kilku
minutach jej
przeszło. Okazało się, że stary tak ją karmił
ponad godzinę,
wepchnął w nią co najmniej pięć puszek. Ten
psychol oddawał
jej to, co miał najlepszego.
Kiedy Galkę cuciliśmy, stary się ocknął, zaczął
prosić,
płakać, byśmy mu jej nie odbierali.
Wyjrzałem na zewnątrz. Było już prawie
ciemno.
- Przenocujemy tutaj - powiedziałem.
- Nie możemy, tam na nas czekają - powiedział
mój
technolog. - Jej matka wariuje.
- Moja matka od rana jest pijana - powiedziała
Galka.
- Chcesz tutaj zostać?
- Nie, zabierz mnie stąd, wujku Żora.
- A co ciebie pociągnęło do tej dziury?
- Potrzebne mi było... potrzebne było Jezioro
Życzeń.
- Dla matki? - spytał Szczukin.
- Dla matki? A po co dla niej?
- No to po co? - spytałem.
- Potrzebna mi miłość jednego człowieka -
powiedziała
Galka.
- Ile lat ma ten człowiek? - spytałem.
- Czterdzieści. On ma żonę. Brzydką, grubą,
zabiłabym ją!
- Idiotka - powiedziałem - żałuję, że poszedłem
cię
wyciągać.
Stary znowu zaczął prosić, żebyśmy Galkę mu
zostawili.
- Idziemy - powiedział Szczukin. - Jest już
późno.
- I gdzie chcesz iść? - spytałem.
- Z powrotem.
- Z powrotem to nie przejdziemy -
powiedziałem. - Nawet
za dnia przedarliśmy się cudem. W nocy
zginiemy. Gorzej niż
Łukianycz.
- Oddajcie mi królową - powiedział z groźbą w
głosie
stary. - Bo Nocni to szybko przyjdą. Zjedzą was.
- To prawda - powiedziałem. - Chodźmy.
Wyszliśmy, stary biegł za nami, prosił, żebym
mu oddał
jego łom. Ale go odgoniłem, a po pięćdziesięciu
krokach
poleciłem moim towarzyszom ukryć się w
ruinach budki
transformatorowej. Powiedziałem do nich
szeptem:
- Siedzimy teraz cicho jakieś dziesięć minut.
Niech sobie
pomyśli, że poszliśmy.
- A my? - spytał Szczukin.
- A my pójdziemy dalej.
- A czy pan tam był?
- Tam nikt nie był. Ale za to wiem, że w drodze
powrotnej
na pewno zostaniemy zabici. A w przodzie - nie
wiadomo.
Nic nie odpowiedzieli. Byli zmęczeni. Było im
właściwie
wszystko jedno. Rozumiałem ich, mnie samemu
też było
właściwie wszystko jedno. Tylko że jestem
uparty. Chciałem,
żeby Galka wróciła do domu.
- A kim jest ten stary? - spytała szeptem Galka.
Zaczęła
dochodzić do siebie. Żywotna jak kot.
- To wariat - powiedział Szczukin.
- Jest dezerterem - powiedziałem. - To mi to
powiedział.
- Jakim dezerterem?
- Ukrył się tutaj w czterdziestym pierwszym. A
może to
trockista?
- A cóż on je?
- Mleko skondensowane - powiedziałem. - W
czasie wojny, w
ramach lend-lease, szedł tędy skład z mlekiem
skondensowanym, niedaleko jest bocznica,
zaciągnięto go do
Strefy i utracono. A może to kłamstwo.
Coś na piersi mnie załechtało. Przestraszyłem
się. Może
to coś jadowitego. Wsadziłem rękę za pazuchę.
Okazało się,
że to było zielone oko. Wyrzuciłem je, potoczyło
się ku
Galce. Ta zapiszczała. Trzeba było je rozgnieść.
Kiedy mi się wydało, że ciągle jest cicho,
poprowadziłem
ich dalej. Ale odejść niezauważalnie się nie
udało. Rozległ
się taki hałas, jakiego w życiu nie słyszałem.
Dziwny,
okropny, donośny, jakby z tysiąc ludzi zaczęło
walić w puste
beczki.
Odrzuciło mnie, porwało... Rzuciło na ziemię,
pogrzebało...
I minęło niewątpliwie ze sto lat, zanim sobie
uświadomiłem, co się stało - Galka się natknęła
na kraniec
Wielkiej Piramidy. Tej samej, co mi ją stary
pokazywał w
ubiegłym roku. Była ona z pustych puszek. On
to mleko żre od
pięćdziesięciu lat. Dwie, trzy puszki dziennie. Ile
to
puszek - prosta arytmetyka! I całą tę piramidę
rozwaliliśmy.
Nic nam się nie stało, jeśli nie liczyć nerwów. I,
oczywiście, przepłoszyliśmy ten cały
skorpionnik. Ale
miejsca dalsze, najstarsze, najbardziej
tajemnicze, były mi
nieznane.
Biegliśmy przez ciernie i martwy las,
przedzieraliśmy się
przez kwitnące pomarańczowymi dmuchawcami
zarośla drutu
miedzianego. Noc jeszcze nie zapadła, tak więc,
na
szczęście, cokolwiek widzieliśmy. A może na
nieszczęście.
Galka i tak była ledwie żywa. I ona właśnie
natknęła się
na szkielet. Był on cały potrzaskany, zachowały
się długie
włosy na czaszce, strzępy dżinsów i nawet
łańcuszek na
wykręconej szyi. I Galka zaczęła ryczeć - ona
znała tego
typa. Był to hippis, co zaginął wiosną. Znaczy, że
idiota
polazł do Strefy.
Galka ponownie zaczęła wymiotować, szarpało
nią, a po
naszych śladach już szli Żelaźni Ludzie,
bezgłowe wymalowane
mechanizmy. Dobrze, że miałem łom, ja się
broniłem, podczas
gdy Szczukin dalej taszczył Galkę.
Omal nie wpadliśmy jak śliwka w kompot, kiedy
się
znaleźliśmy przed szczeliną. Nigdy nie
słyszałem, że jest
tutaj szczelina. Bez dna.
Jak przedostaliśmy się na drugi brzeg - nie mam
pojęcia
do tej pory. Pełzaliśmy po pajęczynie. Zabiłem
dwa pająki.
Trzeci mi wyrwał połowę włosów... Ale
uciekliśmy. A Żelaźni
Ludzie zostali.
Ale pająki wezwały na pomoc inne. Może to i nie
są pająki
- żółte, pluszowe, nogi mają ze sprężyn. Nie
skaczą, tylko
się kołyszą.
Ostrożne jak szakale, czekały, kiedy pomrzemy
czy
osłabniemy. I widać było, że długo czekać to nie
będą.
Liczyłem ciągle, że Strefa się skończy, ale
dokładnie to nie
wiedziałem kiedy. I tak szliśmy według
Księżyca, według
gwiazd. Pewności to nie miałem.
Pająki nas zagnały pod betonową ścianę. Nie
wiem, kto i
kiedy ją postawił. Miała ze trzy metry i drut
kolczasty na
górze. Ścianę tę należało pokonać, ale sił do jej
pokonania
nie było.
Usiedliśmy rzędem, przyciskając się plecami do
ściany.
Pająki dyżurowały półkolem, też czekały,
kołysały się
niczym trener piłkarski.
I wtedy za ścianą usłyszałem stukanie. Szybkie
częste
stukanie. I zdałem sobie sprawę, że zginęliśmy -
doszliśmy
do Otchłani. Tam jeszcze nikt nie był, ale
niektórzy to o
niej słyszeli. Robota tam idzie na całego, jakby
nigdy nic,
ale nie wiadomo, kto tam pracuje... A może to
Składany
Ślimak, co było jeszcze gorsze...
Wówczas pająki ruszyły do ataku.
Wstałem, ja jeden zdołałem wstać. Podniosłem
łom i
zacząłem nim machać.
Pająki się cofnęły, uśmiechając się bezzębnymi
ustami.
Oczy świeciły się im jak spodki.
W przypływie rozpaczy się zamachnąłem i
łomem uderzyłem w
ścianę. Odleciał od niej kawałek betonu.
Zacząłem w ścianę
walić z zapamiętaniem - niech tam będzie i
Otchłań - ale
śmierć od tych pająków była zdecydowanie
gorsza.
Wpadłem w rytm. Waliłem, waliłem i nic nie
słyszałem. Ale
kiedy Galka zapiszczała, to się obróciłem. I
zobaczyłem, że
pająki wloką mojego Szczukina. Szarpały go,
ciągnęły, a on
prawie się nie opierał. Jak szmaciana kukła.
Rzuciłem się na pająki i zacząłem je walić
łomem, miałem
już wszystko gdzieś.
Pająki zostawiły Szczukina. Był nieprzytomny.
Powlokłem
go pod ścianę, a pająki poszły moim śladem.
I wtedy znów się rzuciłem na ścianę.
Niewątpliwie nigdy jeszcze nie było we mnie
takich sił.
Jak na ostatnich stu metrach w maratonie - a
potem człowiek
umiera.
Kawałek ściany się wyłamał i wypadł na tamtą
stronę.
Łom przeleciał przez dziurę i tam zadzwonił.
Teraz jeśli tam nawet czekała niezwłoczna
śmierć, to
innej drogi już nie było. Tam była moja broń.
Uratowała nas Noga. Pająki jej się boją. Wyszła
z
ciemności, skrzypiąc stawami; był to but mego
wzrostu,
sterczał z niego kamienny palec. Pająki prysnęły
na boki. A
Noga powoli skakała ku nam, żeby nas
rozdeptać.
Galkę to dosłownie wrzuciłem do dziury, a
następnie
wyciągnąłem Szczukina.
Tam był asfalt.
Upadłem obok Szczukina. Galka leżała na
jezdni.
Za ścianą skrzypiała Noga. Potem zrobiło się
cicho.
Zamknąłem oczy.
W dali dało się usłyszeć znajome postukiwanie.
Coraz to
bliżej i bliżej...
Brzęczał, nadciągając Składany Ślimak...
Zacząłem macać
rękami, chciałem znaleźć łom. Łomu nie było.
Podniosłem się
na czworaka i wtedy zobaczyłem, że ku nam
jedzie nie
Składany Ślimak, lecz tramwaj.
Zwykły tramwaj, późny, prawie pusty. Nawet
nie miałem
pojęcia, że w Strefie są takie miejsca.
Niechaj przejedzie. Jest to, niewątpliwie,
tramwaj
zabójca.
Ale tramwaj nie przejechał. Skrzypiąc
hamulcami zatrzymał
się. Gdzie jest łom? Gdzie, do diabła, jest łom?
Nie mogłem
go przecież gołymi rękami!
Z tramwaju wyskoczyła kobieta w niebieskim
sarafanie.
Podbiegła ku nam.
To była Larisa, matka Galki. Rozpoznam ją
zawsze z
daleka. To stara miłość. Chociaż ona się teraz
rozpiła, a ja
mam Ludmiłę i Paszkę, to ze starej miłości coś
zawsze
zostało.
- Ja to po prostu wyczułam! - krzyknęła Lariska
i rzuciła
się ku Galce.
A Galka znowu zaczęła płakać.
- Mamo, ja więcej nie będę!
I dopiero wówczas zdałem sobie sprawę, że nad
ulicą się
palą latarnie. Rzadkie, zwykłe latarnie. Siadłem
na
chodniku.
Z tramwaju wyszedł motorniczy. Znałem go, był
to Kolka
Maksakow.
Oboje z Larisą poprowadzili Galkę do
tramwaju.
Nadciągnęły reflektory. To była wołga
dyrektora.
Dyrektor podszedł do nas pierwszy. Usiłował
potrząsać
moją ręką. Ale ja miałem wszystkiego już
dosyć...
Powiedziałem, że Szczukina trzeba odwieźć do
szpitala, bo
stracił dużo krwi. O Łukianycza to nikt nie
pytał.
Zrozumieli widać i tak.
Dyrektor polecił wezwać brygadę do załatania
ściany.
Rozdział szósty. TECHNOLOG SZCZUKIN
Wypuścili mnie ze szpitala na trzeci dzień. Przez
ten
czas przygotowałem memoriał o metodach
likwidacji
fabrycznego wysypiska śmieci, które w obecnym
stanie stanowi
niebezpieczeństwo dla fabryki i okolicznej
ludności.
W memoriale wspomniałem, że nasza fabryka
została
zbudowana jeszcze przed rewolucją jako
Fabryka Zabawek
Mechanicznych niemieckiego fabrykanta
Buchnera. Wysypisko
się zrodziło, kiedy fabryka została zburzona w
czasie wojny
domowej.
Na nieszczęście, zamiast ruiny fabryki i
magazynów
rozebrać nowe hale Fabryki Zabawek
Mechanicznych imienia
Lassalle'a zdecydowano zbudować w sąsiedztwie
zburzonych. A
kiedy w dwudziestym piątym fabryka spłonęła,
to podczas
odbudowy znowu ją przesunięto. Od tamtej
pory wysypisko
zaczęło być wykorzystywane i przez inne
przedsiębiorstwa
miejskie. Wysypisko nabrało samodzielności i
fabryka
stopniowo się cofała pod jego naporem,
zostawiając w jego
władaniu zagubione magazyny i drogi
dojazdowe. A wysypisko
ciągle rosło. Podejmowano co i rusz decyzję co
do likwidacji
wysypiska, kiedyś nawet próbowano
wprowadzić je w życie, ale
zginęły tam dwa spychacze, jednego operatora
nie udało się
odnaleźć, drugi to się wydostał, ale zwariował...
Wysypisko
zaczęto w mieście nazywać Strefą, i nawet się
pojawili
stalkerzy... Obecnie to fabryka odsunięta jest
przez
wysypisko od ulicy Młodzieżowej o sześć
kilometrów i nikt
dokładnie nie wie, co dzieje się wewnątrz.
Napisałem, że
wysypisko się przekształciło w zamknięty
ekosystem. W każdej
chwili może w nim nastąpić skok jakościowy i
ono zaatakuje
fabrykę lub ulicę Młodzieżową, z którą
graniczy, oddzielone
tylko betonowym płotem. Dlatego zażądałem,
żeby wysypisko
niezwłocznie zostało zbombardowane przez
lotnictwo wojskowe.
Po wyjściu ze szpitala memoriał przekazałem
dyrektorowi.
Przeczytał go przy mnie. I zaproponował pójście
na urlop.
Powiedział, że sobie zasłużyłem na urlop.
- A co z wysypiskiem? - spytałem.
- Trochę tu pan przesadził. Ale źródło tego jest
zrozumiałe - powiedział dyrektor, uciekając
oczami. - Nerwy.
- Pan tam nie był! - krzyknąłem. - Pan nie wie!
To jest
straszne! Proszę pamiętać o losie Łukianycza.
- Podejmiemy bezwzględnie środki - powiedział
dyrektor. -
Ale co do lotnictwa, to pan przesadza. Tak więc,
proszę się
leczyć, odpoczywać.
Dyrektorowi do emerytury zostało dwa lata...
Rozdział siódmy. Z ZARZĄDZENIA NR 176 W
FABRYCE ZABAWEK
MECHANICZNYCH IMIENIA FERDINANDA
LASSALLE'A:
"...Wychodząc z powyższego, przedsięwziąć
niezwłocznie
następujące środki:
1. Postawić od strony hali nr 3 tymczasowe
ogrodzenie
wysypiska kosztem zaoszczędzonych środków
działu socjalno-
bytowego.
2. Wzmocnić straż peryferii wysypiska w czasie
nocnym, do
czego znaleźć środki na zwiększenie etatów
straży
przemysłowej o dwóch ludzi.
3. Tymczasowo, aż do specjalnego
rozporządzenia,
wstrzymać zwiedzanie fabryki przez wycieczki,
a także
wstrzymać przedostawanie się na terytorium
przedsiębiorstwa
przedstawicieli prasy, którzy
nieodpowiedzialnymi
wystąpieniami mogą dezorientować społeczność.
4. Przyjść do wiadomości postanowienie
Organizacji
Terenowej Przedsiębiorstwa o zwrócenie się do
zarządu
Głównego Ministerstwa Przemysłu Terenowego
Fabryki Zabawek
Mechanicznych o wydzielenie dodatkowych
funduszy na
doprowadzenie do porządku terytorium fabryki.
5. Podać całemu składowi osobowemu
przedsiębiorstwa
deklarację o niedopuszczalności
rozpowszechniania pogłosek
na temat przypuszczalnego istnienia nieznanych
zjawisk w
rejonie terytorium fabrycznego. W tym celu
przeprowadzić
zebrania w kolektywach wydziałów i dyrekcji.
6. Przeprowadzić w stosownych organach
zaopatrzenia
socjalnego ustanowienie renty w podwójnej
wysokości po
pracowniku straży przemysłowej Warnawskim
G. Ł., jako
poległym podczas wykonywania obowiązków
służbowych.
7. Monterowi G. W. Wasjuninowi udzielić
nagrody w
wysokości dwutygodniowego uposażenia.
8. Zastępcy Głónego Technologa N. R.
Szczukinowi udzielić
dodatkowego urlopu celem leczenie.
Dyrektor Fabryki
Zabawek Mechanicznych
im. Ferdinanda Lassalle'a
Przełożyła Ewa Skórska
KIRYŁ BUŁYCZOW
ŚNIEŻKA
Tylko raz widziałem, jak ginie statek. Inni nigdy
tego nie widzieli.
Nie jest to straszne, gdyż człowiek nie ma czasu
przenieść się myślami na jego
pokład i odbierać wszystko tak, jakby katastrofa
przytrafiła się jemu.
Patrzyliśmy z mostka, jak próbowali wylądować
na planetce. Wydawało się, że już
się im to udaje. Szybkość była jednak zbyt duża.
Ich statek dotknął dna pochyłej rozpadliny, lecz
zamiast znieruchomieć nadal
sunął przed siebie, jakby zamierzał schować się
we wnętrzu kamienia. Ale
kamienne koryto wcale nie zamierzało poddać
się metalowi i statek zaczął się
rozlewać niczym kropla wody, która spadła na
szkło. Ruch jego stawał się coraz
wolniejszy; drobnymi bryzgami i bezdźwięcznie
jakieś jego części oddzielały się
od podstawowej masy statku i czarnymi
kropelkami wzlatywały nad dolinę, szukając
miejsc nadających się na to, by mogły opaść i
znieruchomieć. A potem ten
nieskończony, trwający około minuty, ruch
ustał.
Statek był martwy. Dopiero teraz, z
opóźnieniem, moja świadomość
zrekonstruowała
gruchot pękających przepierzeń, jęki
pękającego metalu, wycie uciekającego
powietrza kryształkami osiadającego na
ścianach. Żywe istoty, które tam były, na
pewno zdążyły usłyszeć jedynie początek tych
dźwięków.
Na ekranie widniało wielokrotnie powiększone
pęknięte czarne jajko otoczone
potokami zamarzniętego białka. - Po wszystkim
- powiedział ktoś.
Odebraliśmy ich wołanie o pomoc i podążyliśmy
na ratunek. I ujrzeliśmy zagładę
statku.
Z bliska, kiedy spuściliśmy kuter i dotarliśmy do
doliny, wszystko to, co
widzieliśmy, nabrało właściwych rozmiarów i
odpowiedniej tragiczności,
wywodzącej się stąd, że człowiek mógł
przymierzyć to, co się stało, do siebie:
Czarne kropki przekształciły się w kawałki
metali o wymiarach boiska do
siatkówki, części silników, dysze i fragmenty
kolumn hamulców - w połamane
zabawki giganta. Miało się wrażenie, że kiedy
statek, roztrzaskując się, wciskał
się w skały, ktoś wsadził w jego wnętrze rękę i
wypatroszył go. W odległości
pięćdziesięciu metrów od statku znaleźliśmy
dziewczynę. Była w skafandrze -
wszyscy oni, poza kapitanem i wachtowymi,
zdążyli włożyć skafandry. Widać
znalazła się w pobliżu luku, który wyleciał przy
uderzeniu. Wyrzuciło, ją ze
statku tak, jak wylatuje ze szklanki z narzanem
bańka powietrza. To, że
pozostała przy życiu, należy zaliczyć do owych
fantastycznych przypadków, które
powtarzają się nieustannie od chwili, kiedy
człowiek po raz pierwszy uniósł się
w powietrze. Ludzie wypadali z samolotów na
wysokości pięciu kilometrów i jakimś
cudem spadali na bardzo strome zaśnieżone
zbocze czy też wierzchołki sosen,
wykręcając się zadrapaniami i siniakami.
Przenieśliśmy ją na kuter. Była w
szoku, ale doktor Striesznyj nie pozwolił mi
zdjąć jej hełmu, choć każdy z nas
rozumiał, że jeśli nie udzielimy jej pomocy,
może umrzeć. Doktor miał rację. Nie
znaliśmy składu ich atmosfery i nie
wiedzieliśmy, jakie śmiercionośne dla nas, a
nieszkodliwe dla niej wirusy żyją sobie na jej
białych, błyszczących, krótko
ostrzyżonych włosach.
Teraz wypada powiedzieć, jak wyglądała ta
dziewczyna i dlaczego obawy doktora
wydały się mnie, i nie tylko mnie, przesadzone, a
nawet niepoważne.
Przyzwyczailiśmy się wiązać niebezpieczeństwo
z istotami nieprzyjemnymi dla
naszego oka. Jeszcze w dwudziestym wieku
pewien psycholog twierdził, że
dysponuje niezawodnym testem dla kosmonauty
lecącego ku odległym planetom.
Trzeba tylko zapytać go, co zrobi, jeśli spotka
się z sześciometrowym pająkiem
O odrażającym wyglądzie. Pierwszą
instynktowną reakcją badanego było
wyciągnięcie blastera i władowanie w pająka
całego magazynka. A przecież pająk
mógł się okazać spacerującym samotnie
miejscowym poetą, pełniącym obowiązki
stałego sekretarza dobrowolnego towarzystwa
ochrony drobnych ptaków i
pasikoników.
Oczekiwać podstępu ze strony delikatnej
dziewczyny, której długie rzęsy rzucały
cień na blade policzki, której twarz wywoływała
pragnienie, by ujrzeć, jakiego
koloru są jej oczy, oczekiwać podstępu ze strony
tej dziewczyny, nawet w postaci
wirusów, było jakoś nie po męsku.
Nikt tego nie powiedział, ja też, ale miałem
wrażenie, że doktor Striesznyj czuł
się jak drobny łajdak, biurokrata, który w imię
litery instrukcji zadaje ból
bezbronnemu gościowi.
Nie widziałem, jak sterylizował najcieńsze igły,
by wprowadzić je do wnętrza
skafandra i pobrać próbki powietrza. Nie
wiedziałem też, jakie są wyniki jego
prac, gdyż znów ruszyliśmy w stronę statku z
zamiarem dostania się do jego
wnętrza i odnalezienia jeszcze jakiegoś ocalałego
członka załogi. Było to
bezmyślne zajęcie - jedno z tych bezmyślnych
zajęć, których nie można zaniechać
nie doprowadziwszy ich do końca.
- Niedobrze - powiedział doktor. Usłyszeliśmy
jego słowa w chwili, gdy
usiłowaliśmy dostać się do wnętrza statku. Nie
było to łatwe, gdyż niczym packa
nad muchami wisiała nad nami jego zgnieciona
ściana.
- Co z nią? - zapytałem,
- Jeszcze żyje - odpowiedział doktor. - Ale my
nie jesteśmy w stanie jej pomóc.
To Śnieżka.
Nasz doktor ma skłonność do poetyckich
porównań, których przejrzystość nie
zawsze jest zrozumiała dla nie
wtajemniczonych.
- Przyzwyczailiśmy się - kontynuował doktor i
chociaż głos jego dźwięczał w
moich słuchawkach tak, jakby zwracał się do
mnie, wiedziałem, że mówi przede
wszystkim do otaczających go w kajucie kutra
osób. - Przyzwyczailiśmy się
uważać, że podstawę wszelkiego życia stanowi
woda.
U niej tę podstawę stanowi amoniak.
Znaczenie jego słów dotarło do mnie nie od
razu. Do pozostałych również.
- Przy ziemskim ciśnieniu - powiedział doktor -
amoniak kipi przy minus 33, a
zamarza przy minus 78 stopniach.
I wtedy wszystko stało się jasne.
Ponieważ w nausznikach panowała cisza,
wyobraziłem sobie, w jaki sposób patrzą
na dziewczynę, która stała się dla nich
fantomem. Gdy tylko zdejmuje się mu
hełm, może przekształcić się w obłok pary.
Szturman Bauer myślał na głos w
nieodpowiedniej chwili popisując się erudycją.
- Coś takiego przewidziano teoretycznie. Ciężar
atomowy molekuły amoniaku wynosi
17, wody - 18. Pojemność cieplną mają prawie
jednakową. Amoniak równie łatwo jak
woda traci jon wodoru. W ogóle to uniwersalny
rozpuszczalnik.
Zawsze zazdrościłem ludziom, którzy nie muszą
sięgać po informator, by odnaleźć
w nim informacje, które nigdy się nie przydają.
Prawie nigdy.
- Ale w niskich temperaturach amoniakowe
białka będą zbyt stabilne - zaoponował
doktor, jakby dziewczyna była jedynie
konstrukcją teoretyczną, modelem zrodzonym
przez fantazję Gleba Bauera.
Nikt nie odezwał się słowem.
Półtorej godziny przedzieraliśmy się przez
oddziały roztrzaskanego statku, zanim
znaleźliśmy nie uszkodzone butle z amoniakiem.
Było to znacznie mniejszym cudem
niż to, co wydarzyło się wcześniej.
Zaszedłem do szpitala, jak zawsze, zaraz po
wachcie.
W szpitalu pachniało amoniakiem. W ogóle cały
nasz statek przesiąknął zapachem
amoniaku. Walka z jego ulatnianiem się nie
miała jednak sensu.
Doktor pokasływał sucho. Siedział przed długim
rzędem probówek i butli. Z
niektórych z nich wychodziły węże gumowe i
rury ginące za przepierzeniem. Nad
iluminatorem czerniało niewielkie jajowate
kółko głośnika.
- Śpi? - zapytałem.
- Nie, już pytała, gdzie jesteś - odpowiedział
doktor. Głos jego był głuchy i
zrzędliwy. Dolną część jego twarzy przykrywał
filtr. Doktor musiał każdego dnia
rozwiązywać kilka nierozwiązalnych problemów
związanych z karmieniem, leczeniem
i psychoterapią jego pacjentki i zrzędliwość jego
pogłębiała przepełniająca go
duma, gdyż lecieliśmy już trzeci tydzień, a
Snieżka była zdrowa. Tyle tylko, że
przeraźliwie się nudziła.
Poczułem pieczenie w oczach. Drapało w gardle.
Mogłem sobie obmyślić jakiś
filtr, ale wydawało mi się, że ujawniłbym w ten
sposób swe obrzydzenie. Na
miejscu Śnieżki nie byłoby mi przyjemnie,
gdyby moi gospodarze zbliżając się do
mnie wkładali maski przeciwgazowe.
Twarz Śnieżki niczym stary portret w owalnej
ramie widniała w iluminatorze.
- Fitaj - powiedziała.
Potem szczęknęła translatorem, gdyż
wyczerpała prawie cały zapas słów, jakim
dysponowała. Wiedziała, że niekiedy pragnę
usłyszeć jej głos, jej prawdziwy
głos, i przed włączeniem translatora mówiła do
mnie kilka słów.
- Co robisz? - zapytałem.
Dźwiękowa izolacja nie była pełna i usłyszałem,
jak za przegródką rozległ się
świergot. Jej usta poruszyły się i translator
odpowiedział mi z opóźnieniem
kilku sekund, w czasie których mogłem się
napawać widokiem jej twarzy i ruchem
jej źrenic zmieniających barwę jak morze w
wietrzny, pochmurny dzień.
- Przypominam sobie to, czego uczyła mnie
mama odpowiedziała chłodnym i
obojętnym głosem translatora. Nigdy nie
myślałam, że będę musiała sama
przygotowywać sobie posiłki. Sądziłam, że
mama jest dziwaczką, ale teraz to
wszystko się przydaje.
Roześmiała się, nim jeszcze translator zdążył
przetłumaczyć jej słowa.
- Poza tym uczę się czytać - powiedziała.
- Wiem. Pamiętasz literę "y"?
- To bardzo śmieszna litera. Ale jeszcze
śmieszniejszą literą jest "f ". Wiesz,
połamałam jedną książkę.
Doktor podniósł głowę, odwracając się od
strumyka śmierdzącej pary wydobywającej
się z probówki, i powiedział:
- Mogłem pomyśleć chwilę przed daniem jej
książki. Plastyk kartek w temperaturze
minus pięćdziesięciu stopni staje się kruchy:
- No i rozkruszył się - powiedziała Śnieżka.
Kiedy doktor wyszedł, po prostu staliśmy
naprzeciw siebie. Gdy się dotknęło
szkła, było ono chłodne. Jej natomiast wydawało
się prawie gorące. Mieliśmy
czterdzieści minut do powrotu Bauera, który
przytaszczy dyktafon i zacznie
męczyć Śnieżkę niezliczonymi pytaniami. A jak
u was to? A jak u was tamto? A jak
przebiega w waszych warunkach taka a taka
reakcja?
Śnieżka przedrzeźniała Bauera i skarżyła mi się:
"Przecież ja nie jestem
biologiem. Mogę mu nakłamać i będzie wstyd".
Przynosiłem jej widokówki i
fotografie ludzi, miast oraz roślin. Śmiała się,
wypytywała o detale, które mnie
wydawały się nieistotne, a nawet niepotrzebne, a
potem nagle przestawała pytać i
patrzyła jakby przeze mnie.
- Co z tobą?
- Nudzę się. I boję.
- Przecież bezwarunkowo dowieziemy cię do
domu.
- Nie dlatego się boję.
A tego dnia zapytała mnie:
- Masz podobiznę dziewczyny?
- Jakiej? - zapytałem.
- Tej, która czeka na ciebie w domu.
- Nikt na mnie nie czeka w domu.
- Nieprawda - powiedziała Śnieżka. Potrafiła
być strasznie kategoryczna.
Zwłaszcza wtedy gdy w coś nie wierzyła. Na
przykład nie uwierzyła w istnienie
róż.
- Dlaczego mi nie wierzysz? Śnieżka nie
odpowiedziała.
... Obłok płynący nad morzem przesłonił słońce i
fale zmieniły barwę - stały się
chłodne i szare, tylko przy brzegu woda miała
zielonkawy odcień. Śnieżka nie
potrafiła ukryć swych nastrojów i myśli. Kiedy
było jej dobrze, oczy miała
niebieskie, nawet fioletowe. Ale natychmiast
blakły, szarzały, kiedy było jej
smutno, i stawały się zielone, kiedy się złościła.
Nie powinienem był zobaczyć
jej oczu. Kiedy je otworzyła po raz pierwszy na
pokładzie naszego statku,
odczuwała ból. Oczy były. czarne, bezdenne, a
my w żaden sposób nie mogliśmy jej
pomóc przed zakończeniem przebudowy
laboratorium. Śpieszyliśmy się tak, jakby
statek w każdej chwili miał eksplodować, a ona
milczała.
Dopiero po trzech godzinach mogliśmy
przenieść ją do laboratorium, gdzie został
doktor, który pomógł jej w zdjęciu hełmu.
Następnego dnia jej oczy błyszczały
przezroczystym, liliowym zaciekawieniem i
tylko ciut pociemniały, kiedy napotkały mój
wzrok...
Wszedł Bauer. Pojawił się wcześniej niż zwykle i
był z tego bardzo zadowolony.
Śnieżka uśmiechnęła się do niego i powiedziała:
- Akwarium do pańskich usług.
- Nie zrozumiałem, Śnieżko - odparł Bauer. - A
w akwarium doświadczalny mięczak.
- Powiedziałbym raczej - złota rybka - Bauera
nie tak łatwo zbić z tropu.
Śnieżka coraz częściej była w złym nastroju. Ale
cóż się dziwić, skoro całe
tygodnie spędzała w pomieszczeniu o wymiarach
dwa na trzy metry. Porównanie z
akwarium było dobre.
- Idę - powiedziałem, ale Śnieżka nie
odpowiedziała jak zwykle: "Przychodź jak
najszybciej".
Jej szare oczy ze smutkiem patrzyły na Gleba,
jakby ten był dentystą.
Spróbowałem przeanalizować swój stan i
zrozumiałem, że jest on sprzeczny z
naturą. Z równym powodzeniem mogłem się
zakochać w portrecie Marii Stuart czy
też w statuetce Nefretete. A może było to
współczucie dla samotnej istoty, za
której życie odpowiedzialność w zadziwiający
sposób zmieniła i złagodziła
stosunki między nami, członkami załogi?
Śnieżka przyniosła do nas coś dobrego,
zmuszającego wszystkich do mimowolnego
doskonalenia się, stawania się
szlachetniejszymi i lepszymi niż przed
pierwszym spotkaniem. Oczywista
beznadziejność mojej namiętności rodziła w
sercach otaczających mnie ludzi coś
pośredniego pomiędzy współczuciem a zawiścią,
choć uczuć tych, jak wiadomo, nie
da się ze sobą pogodzić. Czasami pragnąłem,
żeby ktoś zażartował sobie ze mnie,
uśmiechnął się, bym mógł wybuchnąć, wstawić
się i w ogóle zacząć zachowywać się
gorzej od innych. Ale nikt sobie na to nie
pozwalał. W oczach swych towarzyszy
byłem szczęśliwie chory, a to różniło mnie i
oddalało od innych.
Wieczorem doktor Striesznyj wywołał mnie
przez głośnik i powiedział:
- Śnieżka cię wzywa.
- Stało się coś?
- Nic się nie stało. Nie denerwuj się.
Pobiegłem do szpitala. Śnieżka czekała na mnie
przy iluminatorze.
- Wybacz - powiedziała - ale nagle pomyślałam
sobie, że jeśli umrę, to nie
zobaczę cię już więcej.
- Bzdury - mruknął doktor.
Mimo woli spojrzałem na tarcze przyrządów.
- Posiedź ze mną - powiedziała Śnieżka.
Doktor wkrótce wyszedł, wymyśliwszy sobie
jakiś pretekst.
- Chcę cię dotknąć - powiedziała Śnieżka.
- To niesprawiedliwe, że nie można cię dotknąć
tak, by się przy tym nie
poparzyć.
- Mnie jest łatwiej - powiedziałem. - Ja co
najwyżej odmrożę sobie coś.
- Szybko dolecimy? - zapytała Śnieżka.
- Tak - odpowiedziałem. - Za cztery dni.
- Nie chcę lecieć do domu - oznajmiła - bo
dopóki jestem tu, mogę sobie
wyobrazić, że cię dotykam. A tam ciebie nie
będzie. Połóż dłoń na szkle.
Usłuchałem jej.
Śnieżka oparła głowę o szkło, a ja wyobraziłem
sobie, że moje palce przenikają
przez przezroczystą masę i spoczywają na jej
głowie.
- Nie odmroziłem sobie ręki?
Śnieżka podniosła głowę i wysiliła się na
uśmiech.
- Musimy znaleźć neutralną planetę -
powiedziałem.
- Jaką?
- Neutralną. Taką, na której byłoby zawsze
minus czterdzieści stopni.
- To zbyt gorąco.
- Minus czterdzieści pięć. Wytrzymasz?
- Oczywiście - odpowiedziała Śnieżka.
- Ale czyż będziemy mogli żyć razem, jeśli
zawsze trzeba będzie tylko cierpieć?
- Żartowałem.
- Wiem, że żartowałeś.
- Nie będę mógł pisać do ciebie listów. Potrzebny
byłby specjalny papier, taki,
który by nie parował. A poza tym ten zapach
amoniaku...
- A czym pachnie woda? Nie ma dla ciebie
żadnego zapachu? - zapytała.
- Żadnego.
- Jesteś zdumiewająco niepojętny. - No i
poprawił ci się humor.
- Czy pokochałabym cię, gdybyśmy byli jednej
krwi?
- Nie wiem. Ja najpierw cię pokochałem, a
dopiero później dowiedziałem się, że
nigdy nie będę mógł być z tobą.
Ostatniego dnia Śnieżka była nerwowa i choć
mówiła do mnie, że nie wyobraża
sobie, jak rozstanie się z nami, ze mną, błądziła
myślami gdzieś daleko. Kiedy
pakowałem w laboratorium rzeczy, które miała
zabrać ze sobą, przyznała mi się,
że najbardziej boi się tego, że nie doleci do
domu. Była już tam i wędrowała
między mną, który tu zostawał, a swym
światem, który na nią czekał.
Obok nas już od pół godziny leciał ich statek
patrolowy i na mostku kapitańskim
bez chwili wytchnienia trzeszczał translator z
trudem radzący sobie z
przekładem. Do laboratorium przyszedł Bauer i
powiedział, że lądujemy na terenie
kosmoportu. Spróbował przeczytać zapisaną
nazwę. Śnieżka poprawiła go jakby
mimochodem i natychmiast zapytała, czy dobrze
sprawdził jej skafander.
- Zaraz go sprawdzę - odpowiedział Gleb. -
Czego się boisz? Przecież będziesz
miała do przejścia wszystkiego trzydzieści
kroków.
- I chcę je przejść - powiedziała nie rozumiejąc,
że obraziła Gleba.
- Sprawdź jeszcze raz - poprosiła mnie.
- Dobrze - odpowiedziałem.
Gleb wzruszył ramionami i wyszedł. Po trzech
minutach wrócił i rozłożył na stole
skafander. Butle głucho stuknęły o plastyk, a
Śnieżka skrzywiła się tak, jakby
ją uderzono. Potem wystukała na drzwiach
przedniej komory:
- Podaj mi skafander. Sama sprawdzę.
Uczucie obcości, które pojawiło się między nami,
powodowało u mnie autentyczny
ból w skroniach: wiedziałem, że się rozstajemy,
ale powinniśmy byli rozstać się
nie w ten sposób.
Usiedliśmy łagodnie. Śnieżka była już w
skafandrze. Myślałem, że wyjdzie do
laboratorium, ale nie zaryzykowała tego, dopóki
nie usłyszała w głośniku głosu
kapitana:
- Załoga naziemna włożyć skafandry.
Temperatura na zewnątrz - minus pięćdziesiąt
trzy stopnie...
Luk był otwarty. Stali przy nim ci, którzy chcieli
się pożegnać ze Śnieżką.
Wysforowałem się przed rozmawiającą z
doktorem Śnieżkę i wyszedłem na placyk
przy trapie.
Nad tym bardzo obcym światem pełzły niskie
obłoki i siąpił deszcz. W odległości
trzydziestu metrów od statku zatrzymał się niski
żółty pojazd, w pobliżu którego
na mokrych kamiennych płytach stało kilku
ludzi. Byli oni bez skafandrów. To
zrozumiałe - kto wkłada w domu te flaki.
Maleńka grupa witających zagubiła się w
nie mającym końca terenie kosmodromu,
którego granice zniknęły za zasłoną
deszczu i tylko z lewa czarnym wzgórzem
wznosił się jakiś inny statek.
Podjechał jeszcze jeden pojazd, z którego także
wysiedli ludzie. Usłyszałem, że
Śnieżka podeszła do mnie.
Odwróciłem się. Pozostali członkowie załogi
cofnęli się zostawiając nas samych.
Śnieżka nie patrzyła na mnie. Starała się
odgadnąć, kto wyszedł jej na
spotkanie. I nagle poznała.
Podniosła rękę i pomachała nią. Od grupy
witających oderwała się kobieta, która
pobiegła po płytach w stronę trapu. Śnieżka
rzuciła się w dół, w jej stronę.
A ja stałem. Stałem dlatego, że byłem jedyną
osobą na statku, która nie
pożegnała się ze Śnieżką. Poza tym dlatego, że
trzymałem zawiniątko z jej
rzeczami. No i wreszcie dlatego, że z racji
zajmowanego stanowiska wchodziłem w
skład załogi naziemnej i powinienem był
pracować na dole, asystować Bauerowi w
czasie rozmów z kierownictwem kosmodromu.
Nie mogliśmy się zatrzymać tu dłużej i
po godzinie powinniśmy byli odlecieć. Kobieta
powiedziała coś do Śnieżki, ta
zaśmiała się i odrzuciła hełm. Hełm upadł i
potoczył się po płytach. Śnieżka
przeciągnęła ręką po włosach. Kobieta
przytuliła się policzkiem do jej policzka,
a ja pomyślałem sobie, że obu im jest ciepło.
Patrzyłem na nie, były daleko.
Śnieżka powiedziała coś do kobiety i nagle
pobiegła z powrotem w stronę statku.
Wchodziła po trapie patrząc na mnie i zrywając
rękawiczki.
- Wybacz - powiedziała. - Nie pożegnałam się z
tobą. To nie był jej głos - mówił
translator znajdujący się nad lukiem przezornie
włączony przez któregoś z
naszych. Ale słyszałem również jej głos.
- Zdejmij rękawicę - powiedziała. - Tu jest tylko
minus pięćdziesiąt stopni.
Odpiąłem rękawicę, ale nikt mnie nie
powstrzymywał, choć kapitan i doktor
słyszeli i zrozumieli jej słowa.
Nie poczułem zimna. Ani wtedy, ani później,
kiedy wzięła moją rękę i na moment
przycisnęła ją do policzka. Wyrwałem rękę, ale
było już za późno. Na oparzonym
policzku pozostał purpurowy ślad mojej dłoni.
- To nic - powiedziała Śnieżka potrząsając
rękami, by tak nie bolało. - To
przejdzie. A jeśli nie przejdzie, to też dobrze.
- Zwariowałaś - powiedziałem
- Włóż rękawicę, odmrozisz rękę - powiedziała
Śnieżka.
Z dołu kobieta krzyczała coś do niej.
Śnieżka patrzyła na mnie, a jej
ciemnoniebieskie, prawie czarne oczy były
zupełnie suche...
Kiedy już podeszli do pojazdu, Śnieżka
zatrzymała się i podniosła rękę żegnając
się ze mną i z nami wszystkimi. - Wpadnij
potem do mnie - rzekł doktor. -
Wysmaruję ci i zabandażuję rękę.
- Nie boli mnie - powiedziałem.
- Później będzie boleć - odpowiedział lekarz.
przekład : Michał Siwiec
Kir Bułyczow
Wspólna wola narodu radzieckiego
Niniejsze zapiski dotyczą wydarzenia, które
miało miejsce
w czasie ostatniego roku życia Leonida Iljicza
Breżniewa.
Wówczas ich publikacja była absolutnie
niemożliwa: system
grobowego milczenia i powszechnej
dobrowolnej amnezji
działał bez zarzutu. Połowa obszaru
Krasnojarskiego mogłaby
się zapaść pod ziemię, ale jeśli nie było przy tym
przypadkowego zagranicznego turysty,
ignorowaliśmy to
wydarzenie. O trzęsieniu ziemi w Aszchabadzie
dowiedziałem
się dwadzieścia lat po zagładzie miasta. A o
wojnie w
Afganistanie - dopiero, gdy nasze wojska zaczęły
się stamtąd
wycofywać. Przez cały czas myślałem, że
udzielamy tam
bezinteresownej pomocy, dostarczając artykuły
spożywcze i
przemysłowe.
Nie wiem, co skłoniło mnie do utrwalenia
okoliczności
Wielkiego Głosowania. Być może przeczucie
zgonu Sekretarza
Generalnego.
Widziałem Kabinę na własne oczy. Pod koniec
października
wylądowała na brzegu rzeki Moskwy, obok
Zwinigorodu, na
terenie pensjonatu akademickiego. Wylądowała
o świcie, bez
fanfar i fajerwerków, pomiędzy oranżerią, gdzie
hoduje się
róże i goździki dla zaprzyjaźnionych
organizacji, a zejściem
na przystań.
Kabina wyglądała niepozornie i była podobna
do metalowego
garażu. Jej dach świecił się, ściany były matowe.
Drzwi
zamknięte.
Gdy dyrektor pensjonatu, obudzony przez
ogrodnika,
podszedł do kabiny, wziął ją za czyjś chuligański
wybryk.
Spróbował otworzyć drzwi. Bez skutku.
Gdy czekaliśmy na przybycie milicji, Kabina
zaczęła
nadawać. Ona nadawała, a my, pensjonariusze,
otoczyliśmy ją
ciasnym kręgiem.
Głos Kabiny był głęboki, niski i bez akcentu.
"Mieszkańcy Związku Radzieckiego - mówiła
Kabina - my,
psychologowie Wielkiej Wspólnoty Cywilizacji
Galaktycznych,
przeprowadzamy eksperyment i prosimy was o
wzięcie w nim
udziału. Naszym celem jest ustalenie, kto z
nieżyjących już
ludzi jest najbardziej lubiany i popularny w
waszym kraju.
Za trzy dni, o godzinie dwunastej czasu
moskiewskiego,
wszyscy mieszkańcy ZSRR usłyszą sygnał. Po
usłyszeniu go
powinni pomyśleć imię ulubionego człowieka.
Ta osoba, która
zdobędzie największą liczbę głosów, ożyje
wewnątrz tej
Kabiny i będzie taką, jaka była w dniu zgonu,
ale zdrową i
zdolną do życia. Myślcie, drodzy bracia i
siostry".
Głos Kabiny był słyszalny nie tylko na terenie
pensjonatu. Dziwnym sposobem rozbrzmiewał
on we wszystkich
zakątkach kraju, w uszach każdego z milionów
moich
współobywateli.
- Prowokacja - powiedział dyrektor pensjonatu.
To była
pierwsza reakcja na obwieszczenie. Pozostali
słuchacze
milczeli. Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że
Kabina
przemawiała do całego narodu. Myśleliśmy, że
to
obwieszczenie dotyczy tylko nas. A ponieważ
zazwyczaj nie
wierzy się w przybyszów z kosmosu, mimo że
bardzo by się
chciało, ludzie stojący obok mnie zaczęli się
nieufnie i
niepewnie uśmiechać.
Mniej więcej po półgodzinie na teren pensjonatu
wjechało
kilka wojskowych ciężarówek i trzy czarne
wołgi. Polanę
wokół Kabiny otoczyły wojska KGB, zaś
mieszkańców pensjonatu
przewieziono specjalnymi autobusami do
Moskwy, gdzie każdego
przesłuchiwano oddzielnie. Wydarzenie nie
miało dla świadków
żadnych nieprzyjemnych następstw, nie licząc
tego, że nie
zezwolono mi na wyjazd turystyczny do
Bułgarii.
Następnego dnia rankiem, po otrzymaniu
sprawozdania
generała-lejtnanta Koladkina, Biuro Polityczne
KC KPZR
zebrało się na posiedzenie.
Przewodniczył Leonid Iljicz Breżniew, wówczas
jeszcze
żyjący.
Jako pierwszy wystąpił generał-lejtnant
Koladkin, który
zameldował, że Kabina jest zamknięta,
przeniknięcie do
wnętrza nie zostało dotychczas zrealizowane,
mimo prac
specjalnej grupy. Tworzywa, z którego
wykonano Kabinę, nie
wzięto do analizy ze względu na jej wyjątkową
twardość.
Rozpoczęto prace podkopowe.
- To znaczy, nie zrobiliście nic? - zapytał
Breżniew,
zwracając się do Andropowa, który już nie
pracował w KGB, ale
Leonid Iljicz o tym zapomniał.
- Pośpiech może tylko zaszkodzić - powiedział
Andropow. -
Mamy jeszcze trzy dni.
- Jakie są doniesienia ze Stanów
Zjednoczonych? - zapytał
Breżniew.
- Telefonował Dobrynin - powiedział minister
spraw
zagranicznych Gromyko - że w USA też miał
miejsce taki
fenomen. Niedaleko New Jersey. Panuje tam
masowa psychoza.
- Niewykluczone, że to prowokacja - powiedział
Czernienko. - Oni to potrafią. Krzyczą "Łapaj
złodzieja!" A
sami nie lepsi.
- Konstantin Ustinowicz zrobił ważną uwagę -
powiedział
Breżniew w zamyśleniu - coś jeszcze?
- Są informacje z Pekinu - żując wargi
powiedział
Gromyko.
- Czyżby u nich też? - zdziwił się Ustinow.
- Oficjalnych wiadomości nie ma, ale tłumacze z
naszego
poselstwa przechwycili tekst. Treść ta sama.
- Niewykluczone, że to prowokacja - powiedział
Ustinow. -
Proponuję zmobilizować Zabajkalski i
zachodnie okręgi
wojskowe.
- A co mówią nasi uczeni? - zapytał Breżniew.
Uczeni nie zostali zaproszeni do Biura
Politycznego.
Odpowiedział za nich Andropow.
- Zasięgnąłem informacji w Akademii Nauk.
Podchodzą do
tego sceptycznie. Twierdzą, że w Kosmosie nie
ma życia.
- Wobec tego kontynuujcie badania - powiedział
Breżniew. -
A my przechodzimy do innych spraw.
Chciałbym, towarzysze,
poinformować was o moich pertraktacjach z
towarzyszem
Machelem, który, jak wiecie, jest przywódcą
Mozambickiej
Republiki Ludowej.
Biuro Polityczne przeszło do spraw bieżących,
ale nie
zdołało się w nich zagłębić. Po półgodzinie każdy
członek
Biura Politycznego, podobnie jak każdy
obywatel ZSRR,
usłyszał powtórną informację Kabiny.
Członkowie Biura Politycznego w milczeniu
wysłuchali
obwieszczenia. Po chwili Breżniew powiedział:
- Izolacja akustyczna w tym pomieszczeniu jest
poniżej
wszelkiej krytyki.
- Zostaną przedsięwzięte odpowiednie środki -
powiedział
Czernienko.
- Za późno - powiedział Breżniew - jeśli my
słyszymy
tutaj, to ktoś mógł nas usłyszeć stąd.
- Bardzo trafna uwaga - powiedział Czernienko.
Wszyscy milczeli. Wreszcie Dołgich ośmielił się
przerwać
ciszę.
- Jest informacja z Nowosybirska. Tam też
słyszeli.
- A jeśli to nie prowokacja? - Breżniew objął
wzrokiem
swoich współtowarzyszy.
- Niewykluczone - pierwszy poparł Generalnego
Andropow -
że powinniśmy zareagować.
Postanowiono ogłosić przerwę na obiad i zabiegi
lecznicze. Po czym zebrać się ponownie.
W tym czasie jechałem do Moskwy autobusem z
zasłoniętymi
oknami. Obok mnie siedział profesor
Jewstigniejew z
Instytutu Ichtiologii.
- Co pan o tym myśli? - zapytałem.
Profesor był zamyślony, okulary zjechały mu na
czubek
nosa, jakby szykowały się do skoku w górną
kieszeń
marynarki. Od profesora pachniało pyłem i
cebulą. On był tak
podobny do wizerunku typowego profesora, że
było jasne - w
nauce jest zerem. Naukę posuwają naprzód
jedynie ci, którzy
nie wyglądają na profesorów.
- Zmarła moja żona - powiedział profesor i
spróbował
odsunąć palcem storę w oknie, jakby wątpił, czy
rzeczywiście
wiozą nas do Moskwy.
- Obywatelu - zawołał na niego porucznik -
wyglądanie
jest zabronione.
- Bardzo mi przykro - powiedziałem
profesorowi.
- A jeśli to szansa na odzyskanie jej?
Popatrzyłem na niego ze zdziwieniem. Okazało
się, że
profesor uwierzył w moc Kabiny.
- Ja rozumiem - powiedział profesor - każdy
będzie
pragnął swojego.
- W takim wypadku ma pan mało szans -
uśmiechnąłem się.
- Szanse są - powiedział profesor. - Każdy
człowiek,
nawet jeżeli nie uwierzy, zapragnie
zmartwychwstania kogoś
bliskiego. Każdy swojego. A ja mam pewne
oszczędności.
- I cóż?
- A pan, osobiście, wymyślił, kogo chciałby pan
ożywić?
Wtedy uzmysłowiłem sobie, że nie wymyśliłem.
- Może Puszkina? - zapytałem.
- Pan nieżonaty? Zresztą, jest pan jeszcze
młody.
- Nie, nieżonaty.
- A jeżeli zaproponowałbym panu - profesor
schwycił
okulary, które runęły w dół - powiedzmy,
pięćdziesiąt rubli,
i powiedziałbym panu imię mojej żony.
Przypuszczam, że
potrzebuje pan pieniędzy?
- Zrobiłbym to nawet za darmo - powiedziałem -
ale pana
szanse są zerowe.
- Mam na książeczce cztery tysiące trzysta -
powiedział
profesor szeptem, przybliżając usta do mojego
ucha.
- Przerwać rozmowy - powiedział z tyłu
porucznik.
- A jeśli zdobędę dwudziestu ludzi? - powiedział
profesor szybko i odsunął się. Wzrok miał ptasi i
pusty.
- Będę musiał pomyśleć - powiedziałem.
- Sześćdziesiąt rubli? - powiedział profesor. -
Więcej
nie mogę.
- A jeśli wezmę pieniądze i niechcący pomyślę o
kimś
innym?
- Nie jestem taki naiwny - powiedział profesor. -
Da mi
pan pokwitowanie, że zobowiązuje się pan
myśleć tylko o
mojej zmarłej żonie.
Pomysł profesora był naiwny. Profesor nie
wiedział, że w
Muzeum Puszkina na Kropotkińskiej właśnie
odbywało się
posiedzenie komisji, która jednogłośnie
postanowiła
wskrzesić Aleksandra Siergiejewicza Puszkina.
W tym samym czasie tłum ludzi huczał, a nawet
tańczył
dokoła Muzeum Stalina w Gori. Wielu ludzi
było przekonanych,
że wkrótce prawdziwy wódz zmartwychwstanie
i zaprowadzi
porządek w tym chorym kraju.
Biuro Polityczne zebrało się ponownie po
obiedzie.
Przywódcy państwa byli najedzeni, ale
zdenerwowani. Miały
zapaść historyczne decyzje.
- Na wstępie - powiedział Leonid Iljicz -
wysłuchamy
wiadomości z zagranicy. Proszę, Andrieju
Andriejewiczu.
Gromyko pożuł wargi i powiedział:
- W skrócie. W USA panuje anarchia. Telewizja
przeprowadza badania opinii publicznej.
Rozpoczęły się
burzliwe demonstracje.
- Chwileczkę - Breżniew gestem powstrzymał
mówcę i
zwrócił się do Szczekołowa, którego specjalnie
zaproszono na
posiedzenie Biura Politycznego.
- Wzmocnijcie moskiewską milicję - powiedział
Breżniew. -
Poderwijcie na nogi akademię, uczelnie
milicyjne. Zresztą
sami wiecie, nie ja was będę uczyć. W stolicy
musi być
porządek.
- To już zostało zrobione - Szczełokow pozwolił
sobie na
uśmiech.
- Czego chcą reakcyjne kręgi w Ameryce? -
zapytał
Breżniew Gromykę. - Za czym opowiada się
postępowa część
społeczeństwa?
- Jak zawsze, obraz pełen sprzeczności -
powiedział
Gromyko. - Postępowa część społeczeństwa na
południu kraju
opowiada się za przywróceniem do życia
murzyńskiego lidera
Martina Lutera Kinga.
Breżniew pomyślał. Po chwili powiedział:
- Pamiętam towarzysza Martina Lutera. Dużo
zrobił dla
sprawy pokoju. A czego domaga się kapitał
monopolistyczny?
- Sytuacja zupełnego rozłamu - powiedział
Gromyko. - Mam
zestawionko procentowe na trzydzieści zero
zero. Na
pierwszym miejscu jest Lincoln.
- Znam towarzysza Lincolna - powiedział
Breżniew. - A
jakże. Postępowy działacz państwowy. A co tam
w Chińskiej
Republice Ludowej? To dla nas ważne.
- Radio Pekin ogłosiło, że ma się odbyć
wskrzeszenie Mao
Tse Tunga. Podaje się, że to wskrzeszenie
zostało osobiście
zabezpieczone przez przewidującego towarzysza
Mao.
- Mało prawdopodobne - powiedział Breżniew.
- Myślę, że to tylko zasłona dymna, wpływowe
siły w
Republice Chińskiej nie dopuszczą do tego.
- Dlaczego? - Breżniew dźgnął ołówkiem w pierś
Kuzniecowa. Zainteresował się.
- Tam głowy polecą. To tak, jakbyśmy my
Stalina
wskrzesili - Kuzniecow pamiętał czasy kultu
jednostki.
Zamarł, czując wokół siebie próżnię. W pokoju
zapanowała
taka cisza, jakby wszyscy przestali oddychać.
- Dopuściliście się nietaktu, towarzyszu
Kuzniecow -
powiedział wreszcie Breżniew. - Nie
spodziewaliśmy się tego
po was, starszym człowieku. Komunista nawet
na chwilę nie
powinien zapominać, że naszym wielkim
nieżyjącym wodzem jest
Włodzimierz Iljicz Lenin.
- Ależ ja do niczego nie wzywam - powiedział
Kuzniecow, a
na jego policzki wystąpiły czerwone, starcze
plamy. -
Chciałem zaproponować właśnie Iljcza.
- Jeśli - powiedział Czernienko - to wszystko nie
jest
prowokacją.
- Otóż to - poparł go Breżniew. - A czyją
prowokacją,
ustaliliście?
- Małe szanse - powiedział Andropow. - Chociaż
w tej
sytuacji wolałbym, żeby to była prowokacja.
- Nie rozumiem - westchnął Breżniew.
- Jeśli to prowokacja, to skończy się na niczym.
Jeśli to
nie prowokacja, a, powiedzmy, prowokacja na
skalę
galaktyczną, to musimy wziąć to wydarzenie
pod kontrolę i
zapewnić, żeby naród jednogłośnie zażyczył
sobie tego
kandydata, którego wybierze Biuro Polityczne. I
musimy
podjąć odpowiednią decyzję. - Głos Andropowa
był cichy, ale
twardy i groźny. Andropow stał się podobny do
Berii i, mimo
że było to tylko zewnętrzne podobieństwo,
Breżniew zjeżył
się wewnętrznie.
- Jaką decyzję? - Breżniew usłyszał swój głuchy,
zacinający się głos i zrozumiał, że głos go
zdradził: nie on
ma zadawać pytania. On ma podejmować
decyzje.
- Ależ wy sami wskazaliście! - zdziwił się
Andropow.
- Ludzkość miała tylko jednego geniusza -
powiedział
Czernienko. - I właśnie Włodzmierz Iljicz jest
nam
potrzebny, prawda, Leonidzie Iljiczu?
Ale Breżniew milczał. Nie odpowiedział
Czernience w żaden
sposób, ani słowem, ani gestem. Dlatego, że
spłynęło na
niego zrozumienie... To była prowokacja. To
była
gigantyczna, kosmiczna, może nawet
galaktyczna prowokacja,
skierowana przeciwko niemu, Generalnemu
Sekretarzowi
osobiście i przeciwko państwu radzieckiemu w
ogóle.
Ustinow, który nie domyślił się biegu myśli
Generalnego,
dolał oliwy do ognia.
- W kolektywach mas - powiedział - i w
niektórych
jednostkach wojskowych odbywają się
spontaniczne zebrania
pod hasłem: "Lenin jest z nami! Lenin wiecznie
żywy!" W tej
sytuacji proponuję podtrzymać to, co
zapoczątkowały masy.
Zabrzmiały oklaski.
Breżniew w milczeniu wstał i skierował się do
wyjścia.
Od drzwi rzucili się ochroniarz i lekarz. Myśleli,
że
Generalny potrzebuje reanimacji. Ale on
przeszedł obok nich.
Wypuszczono mnie nad ranem. Protestowałem,
mówiłem, że
metro jeszcze nie jeździ.
- Na taksówkę znajdziecie - powiedział major,
który
przesłuchiwał mnie ostatni. Znał zawartość
mojego portfela.
Nie wziąłem taksówki. Poszedłem pieszo. Świt
był jasny,
ale zimny. Na ulicy leżały ostatnie liście.
W mieście panował nienaturalny spokój.
Zupełnie, jakby
zaczęła się Olimpiada. Na każdym rogu stali
milicjanci. Po
dwóch, po trzech.
Obok Komitetu Rejonowego Partii tłoczyło się,
marzło i
przestępowało z nogi na nogę kilku
przygnębionych, ale
skupionych emerytów. Kordon milicjantów
oddzielał ich od
drzwi Komitetu Rejonowego.
Kiedy przechodziłem obok, jeden z emerytów w
czarnej,
wyświeconej marynarce, obwieszonej znaczkami
dywizjonowych i
armijnych jubileuszy, podniósł kościstą pięść i
cichutko
wykrzyknął:
- Lenin wiecznie żywy!
Milicjanci milczeli.
Rzecz jasna, zrozumiałem: wskrzeszać będziemy
Iljicza.
Przy pomniku Puszkina na placu Puszkińskim,
pomimo
wczesnej godziny, babcie układały wianek ze
świeżych astrów.
Wtedy właśnie, przenikając do świadomości
każdego,
ponownie zabrzmiał głos Kabiny. Tekst był
dokładnie taki sam
jak wczorajszy. Staruszki wyprostowały się i
jedna z nich
głośno krzyknęła:
- Do zobaczenia, nasz geniuszu!
Milicjant zaczął grzecznie popychać babcię ku
wejściu do
metra.
Być może, pomyślałem, warto było wziąć te pięć
dych od
profesora. I tak jego sprawa jest z góry
przegrana.
Biuro Polityczne obradowało od rana.
Szczełokow przedstawił sytuację wewnętrzną.
Potem
wysłuchano raportu Komitetu Bezpieczeństwa
Państwa. Sytuacja
w kraju była, ogólnie rzecz biorąc, normalna.
Na
stanowiskach oczekiwano na decyzję z centrali,
a nawet
domagano się ich, obawiając się przegapienia
inicjatywy. W
niektórych obwodach, przewidując decyzję
Biura Politycznego,
uchwalono rezolucję "Zwrócimy Lenina
narodowi". Breżniew
milczał. Następnie Gromyko odczytał telegram
od lewego
skrzydła Partii Robotniczej Liechtensteinu, w
którym m.in.
było napisane:
Wyrażamy nadzieję, drogi Leonidzie Iljiczu, że
zobaczymy
was na trybunie Mauzoleum w dniu parady z
okazji rocznicy
Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji
Październikowej razem z
Włodzimierzem Iljiczem Leninem, którego
dzieła kontynuatorem
jesteście wy.
Breżniew otworzył usta. Wszyscy czekali na to,
co powie.
Breżniew zapytał:
- "Wy" tam z dużej litery?
- Tu wszystko jest z dużej litery, Leonidzie
Iljiczu -
odpowiedział Czernienko uprzedzając
Gromykę.
Zamilkli. Należało coś przedsięwziąć. Sytuacja
była o
wiele bardziej złożona, niż wydawało się to na
pierwszy rzut
oka. Pierwotna decyzja, tak jednomyślnie
podtrzymana
wczoraj, po nocnych rozmyślaniach okazała się
bynajmniej nie
idealna.
- Tutaj towarzysze z Luksemburga... - zaczął
Breżniew.
- Z Liechtensteinu - nietaktownie poprawił go
Gromyko i
Breżniew pomyślał, że Gromyko zbyt nachalnie
pcha się na
zastępcę. Ale Andropow go nie puści. Nie, nie
puści.
Breżniew zastanawiając się w ten sposób nie
myślał o swojej
śmierci - ona była czymś nierealnym. Ale nie
przeszkadzało
to w rozmyślaniu o następcy.
- Tutaj towarzysze z Luksemburga -
kontynuował Breżniew -
stawiają mnie na Mauzoleum obok Iljicza. To
nietaktowne.
Andropow starał się nie uśmiechnąć. Ale
wyobraźnia
zdradziecko i wyraźnie rysowała obrazek -
dwóch razem. Jeden
w cyklistówce, drugi w kapeluszu. Ten obrazek
był nie do
przyjęcia.
- A kto będzie leżał w Mauzoleum? - zapytał
nagle
Kunajew. Pytanie było dzikie i dokładnie tego
można było
oczekiwać od przedstawiciela republiki Azji
Środkowej.
- W Mauzoleum - powiedział cicho i twardo
Andropow, który
wszystko już przemyślał i zrozumiał - będzie
leżał
Włodzimierz Iljicz Lenin.
- A na trybunie? - nie zrozumiał Kunajew.
- Na trybunie będzie Leonid Iljicz i, jeśli
okoliczności
nie ulegną zmianie, wy również.
Podniósł się aprobujący szumek. Wszyscy
zrozumieli, że
nie czas wskrzeszać Iljicza. Czernienko chciał z
tej okazji
wygłosić niewielką mowę, ale Kuzniecow
dyskretnie położył mu
rękę na łokciu i Czernienko ugryzł się w język.
W tej
sytuacji każde zbędne słowo groziło
nieszczęściem.
- Należy wysunąć alternatywne hasło -
powiedział
Andropow. - Według danych, które otrzymałem,
przywódcy Chin
będą się starali przywrócić do życia Sun Jat-
sena.
- Znam towarzysza Sun Jat-sena - powiedział
zgodliwie
Breżniew. Najgorsze było poza nim, znowu był
wśród swoich
pomocników, współbojowników i zwolenników
tych samych
poglądów. - Dużo zrobił dla rewolucji w
Chinach. To klasyk
chińskiej rewolucji.
- Klasyk? - powiedział Dołgich. - Otóż to,
klasyk!
- Tylko nie Stalin! - krzyknął Ustinow. - Ja z
nim
pracowałem.
- Postarajcie się, proszę - powiedział do niego
Breżniew
- żeby w Gruzji był spokój. Jaki tam macie
okręg?
Zakaukaski?
- Towarzysze spełnią swój obowiązek -
powiedział Ustinow.
Wieczorem, przed wiadomościami, spiker, nie
skrywając
dreszczu podniecenia i przydechu w głosie,
zakomunikował o
decyzji Biura Politycznego i Rady Ministrów:
"Jutro o
godzinie dwunastej zero zero czasu
moskiewskiego każdy
obywatel Związku Radzieckiego wypełni swój
partyjny i
obywatelski obowiązek. Każdy zażyczy sobie,
aby po długim
grobowym śnie ocknął się i przystąpił do
wykonywania swoich
obowiązków wobec postępowego społeczeństwa
wybitny klasyk
marksizmu-leninizmu Karol Marks".
W momencie, gdy podawano tę informację,
siedziałem u
Eleonory.
Ella robiła kawę. Czerwone spodnie tak ciasno i
bezczelnie opinały jej pośladki, że nagle
zrozumiałem,
dlaczego ona jest ciągle w stanie intensywnego
podniecenia
seksualnego.
- Słyszałaś? - krzyknąłem. - Wybrali Marksa.
- Słyszę - powiedziała Ella spokojnie. - Nie
jestem
głucha.
- Ale dlaczego nie Lenina? Dlaczego? Naród ich
nie
zrozumie.
- Po co im Lenin? - szczerze zdziwiła się Ella. -
Co by z
nim zrobili? Składali mu sprawozdania, jak
przesrali jego
świetlane idee?
- Przymknij się, Ella! - powiedziałem. - Nie masz
pojęcia
o polityce.
- A ty o życiu. Ja na ich miejscu natychmiast
zakopałabym
go tak głęboko, że już żaden przybysz z kosmosu
by się do
niego nie dokopał.
- A Marks?
- Jeszcze ci to trzeba tłumaczyć? Marks nawet
po rosyjsku
nie kapuje. Oddadzą mu Instytut Marksizmu-
Leninizmu, daczę
w Barwisze. Ile on miał lat, jak umarł?
- Dużo.
- No, to niech sobie dożywa ostatnich dni na
emeryturze.
Albo jeszcze lepiej - niech go przekażą do NRD.
Niech tam
się cieszą.
Ella miała rację, ale przygniatające uczucie
niesprawiedliwości nie opuszczało mnie.
Wszystko było jakoś
nie tak, nie w porządku.
- To znaczy, że Ameryce będzie Lincoln,
Chińczycy będą
mieli Mao, a dla nas niemiecki klasyk?
- Nasłuchałeś się wrogiej propagandy -
powiedziała Ella -
a ona jak zawsze kłamie. Jeszcze zobaczymy,
kogo tam u nich
wskrzeszą. A może nikogo. Jeżeli to blef.
- Jak to blef?
- Blef kosmiczny. Najnormalniejszy. Poddają
nas badaniom.
Pij kawę i rozbieraj się. Wychodzę dzisiaj na
noc,
zapomniałeś?
Ella jest pielęgniarką w psychiatryku. Ma ciężki
charakter.
Tego wieczoru byłem beznadziejnym
kochankiem. Ella była
ze mnie niezadowolona. Zupełnie nie w porę
zapytałem:
- A co będzie, jeżeli oni, to znaczy my,
zażyczymy sobie
Lenina? Albo Lermontowa?
- Mógłbyś się wreszcie skupić? - zapytała Ella
złym,
świszczącym szeptem.
Później, gdy już się ubierała, powiedziała:
- Zażyczycie sobie, akurat! Jutro postanowimy.
I nawet
przeprowadzimy próby.
Miała rację. Przez cały następny dzień od
granicy do
granicy w naszym kraju wrzało.
W każdej fabryce i w każdym kołchozie
organizowano
spontaniczne mityngi pod hasłem: "Marks
wiecznie żywy!"
Pionierzy w radiu śpiewali napisaną tej nocy
przez
kompozytora Szaińskiego krzepiącą piosenkę:
"Wszystkie tomy
"Kapitału" Marks napisał nam od nowa!" - z
refrenem: "Nauczmy
się, przyjaciele, wszystkich tomów po kolei!"
U nas też było zebranie.
Kuprianow powiedział, że twórczy rozwój
marksizmu otrzyma
potężny bodziec, który pozwoli nam na
pozostawienie systemów
filozoficznych Zachodu daleko w tyle. Nowe
prądy,
odzwierciedlające troskę... i tak dalej.
Przedstawiciel
Komitetu Rejonowego przeczytał z kartki tajne
opracowanie. W
nim otwarcie mówiło się, że Biuro Polityczne z
uwagą zbadało
bieżący problem. Wypowiedziany został sąd o
wskrzeszeniu
gorąco przez nas wszystkich kochanego
Włodzimierza Iljicza
Lenina. Jednakże otrzymane z galaktyki
wiadomości przekonały
partię i jej Generalnego Sekretarza osobiście, że
w razie
pomyślnego wyniku pierwszego wskrzeszenia
Związek Radziecki
jako jedyny otrzyma prawo powtórzenia
eksperymentu. W
świetle tego, i w głębokim przekonaniu, że partia
nie ma
prawa dopuścić do najmniejszego ryzyka
względem wskrzeszenia
naszego Iljicza, zdecydowano się na
przywrócenie do życia
wodza naszego proletariatu dopiero wtedy, gdy
nauka
dowiedzie z całą pewnością, że nie przyniesie to
szkody jego
zdolnościom umysłowym.
Nie mogę powiedzieć, żebym w to uwierzył, ale
wielu
uwierzyło. Nie mówili wprost, ale dawali do
zrozumienia, że
w każdym nowym przedsięwzięciu możliwe jest
niepowodzenie.
Niepowodzenie z Marksem - to nieszczęście.
Niepowodzenie z
Leninem - katastrofa.
Gdy wracałem z pracy, pomnik Puszkina był
otoczony
kordonem członków Ochotniczej Obywatelskiej
Służby
Porządkowej. Kwiatów pod nim nie było.
Muzeum Puszkina
zamknięto z powodu remanentu. Krążyły plotki,
że w Gori
przeprowadzano aresztowania. Na ulicach
tłoczyli się ludzie,
tak jakby było święto. Wielu z nich, głównie
młodzież,
hałasowało i ignorowało milicję. Po ulicy
Metrostrojewskiej
długą kolumną jechały czołgi.
Do rana świeciło się w oknach budynków KGB
na Łubiance.
Czarne wołgi co chwila wypadały z placu
Dzierżyńskiego i po
wizgliwym okrążeniu monumentu Pierwszego
Czekisty, mknęły na
plac Stary. Później wracały.
Ustępując wobec nalegań lekarzy, Breżniew
spędził noc
poddając się reanimacji. Dopuszczono do niego
tylko
Andropowa. Zabijali czas, pijąc herbatę.
Wspominali wojenne
historie. O jutrzejszym dniu nie mówili.
Andropow zapewnił
Generalnego, że przedsięwzięto wszelkie środki.
Następnego dnia w całym kraju ludność zbierała
się w
aulach i salach konferencyjnych.
Grzmiała muzyka. Emerytów i dzieci zebrano w
przedszkolach i świetlicach administracji
domów. Na ulicach
pozostali tylko milicjanci i członkowie
Ochotniczej
Obywatelskiej Służby Porządkowej.
Za dziesięć dwunasta Kabina po raz ostatni
powtórzyła
swoje obwieszczenie. Za pięć dwunasta zawyły
syreny
wszystkich fabryk i zakładów pracy. Zaczęło się
odliczanie
czasu.
Zagranicznych korespondentów nie wpuszczono
do
Zwienigorodu. Miasto i okoliczne lasy otoczono
czołgami.
Biuro Polityczne i generalicja przebywali w
schronie
przeciwlotniczym, wykopanym na miejscu
oranżerii. Breżniew
patrzył na zamknięte drzwi przez silną lunetę.
Za minutę dwunasta w kraju zapanowała
grobowa cisza.
Słychać było tylko metronom.
Potem było sześć krótkich sygnałów dokładnego
czasu.
I wszyscy reproduktorzy Związku Radzieckiego
jednocześnie
powiedzieli:
- Chcemy, żeby twórca marksizmu Karol Marks
ożył!
- Chcemy... żeby twórca...
- Chcemy...
- Chcę - powiedział w myśli Breżniew. I już nic
nie mógł
poradzić. W jego mózgu, przemęczonym
zebraniami i brakiem
snu, pojawił się obraz zmarłej mamy.
- Mama! - wyszeptał.
Drzwi Kabiny zaczęły się powoli uchylać.
Andropow wyrwał z rąk oficera przenośny
pulpit z
przyciskiem. On, rzecz jasna, wierzył we
wspólną wolę
swojego narodu, ale przecież na nim ciążyła
odpowiedzialność.
Palec Andropowa zawisł nad przyciskiem.
W drzwiach kabiny pojawił się człowiek...
Andropow nacisnął przycisk.
Nastąpił wybuch. Kabina uniosła się w
powietrze i,
rozsypując się, gruchnęła o ziemię, grzebiąc pod
sobą
Włodzimierza Wysockiego. Jego gitara poleciała
na bok i
upadła, prawie cała, na przywiędłą, jesienną
trawę. Podkop,
zrobiony wcześniej przez saperów Komitetu i
nafaszerowany
dynamitem, naprawił ewentualny błąd. Prochy
Włodzimierza
Wysockiego pogrzebano w więzieniu
wewnętrznym KGB.
Biuro Polityczne nie wracało więcej do tej
sprawy.
Ogłoszono tylko, że eksperyment zakończył się
fiaskiem z
przyczyn technicznych poza granicami Związku
Radzieckiego.
Z Kabiny w Chinach wyszedł Konfucjusz. Po
miesiącu zmarł
z powodu nieustannych zgryzot. W USA Kabina
obdarowała kraj
gwiazdą kina Marylin Monroe. Żyje ona do dziś
A my zapomnieliśmy o wszystkim.
Przełożyła Ewa Skórska
KIR BUŁYCZOW
wybiła północ
Telewizor powiedział groźnie:
- Uszkin, a ty co, nie masz zamiaru oglądać
wiadomości?
- Mam zamiar - odrzekłem. - Zjem i przyjdę.
Telewizor pomyślał chwilę i zaprotestował:
- Zjesz potem.
- Potem to mi wystygnie.
- Jak nie przyjdziesz mnie obejrzeć, to na ciebie
doniosę. Wiesz, że to zrobię!
Skląłem go, wyszedłem z kuchni i poszedłem
przed to pudło do pokoju.
Właśnie zaczynało się ostatnie wydanie
dziennika.
Najpierw były wiadomości zza granicy - nasi
oddali Tomsk, za to zajęli prawie
cały Symferopol. Rzeź białych w RPA.
Program prowadził ekstrasens Kałużenko,
Parfen Kałużenko. Przez cały czas
wytrzeszczał oczy, żebym nie zasnął. Byłem zbyt
najedzony i za mało głodny, żeby
spać; dla telewizora w sam raz. Potem
pokazywali palenie wiedźmy na stosie w
Sachalinie. W Sachalinie z powodu
radioaktywnej wody było sporo wiedźm.
Czarownica broniła się, wołając, że zostanie
niewolnicą każdego, kto tylko
zechce, ale ludzie woleli popatrzeć na jej agonię.
Odwróciłem się w stronę
Wasyla, ale on nie patrzył na telewizor. A
tymczasem na ekranie pokazywano
cudowne dziecko, które wszystkich chętnych
popieliło spojrzeniem. Chętnych nie
było, więc przywieziono z więzienia
zarośniętego, siwego demokratę. Dziecko bez
przeszkód zamieniło go w popiół.
Później znowu były wiadomości z kraju:
konferencja telepatów. Telepaci milczeli,
przekazując sobie bezgłośne informacje. Spiker
również nie wiedział, o czym
rozmawiają.
Potem pokazano dyskusję dwóch
przepowiadaczy - jeden przepowiadał trzęsienie
ziemi w Moskwie na szóstego września, drugi -
wybuch wulkanu na ulicy Twerskiej,
mniej więcej pod koniec czerwca. Zrobiło mi się
żal Twerskiej. Później radzono,
co trzeba zrobić ze sceptykiem, jeśli się go
dorwie. Okazuje się, że najpierw
trzeba mu odrąbać prawą rękę, potem lewą, a
jeśli nie będzie się sprzeciwiał, to
i głowę. Do studia przyprowadzono sceptyka -
ciotecznego wnuka jakiegoś tam
ateisty - i zaczęto odrąbywać mu prawą rękę.
Wnuczek, całkiem jeszcze młody,
rzucał się i wył. Widownia biła brawo.
Pod koniec były wiadomości kulturalne - "Sen
nocy letniej", premiera
telewizyjnego teatru miniatur. Tańczyły w nim
sylfidy, rozebrane, ale ze
względów przyzwoitości w czadrach. Potem
astrologowie małżonki Dogroby
przedstawili prognozę pogody i życia na dzień
następny. Dowiedziałem się, że do
godziny 10.30 nie powinienem zakładać
skarpetek, a do pracy najlepiej iść boso i
uważać, żeby nie zamoczyć lewej pięty. O
godzinie 12.20 czeka mnie nieprzyjemne
spotkanie - jeśli chcę go uniknąć, muszę schować
się pod stół. Do domu
powinienem wrócić pełzając i nie jeść kolacji.
Odniosłem wrażenie, że Wasyl
westchnął, ale to było przecież niemożliwe.
Miałem ogromną ochotę wyłączyć
telewizor, ale nie dał się - uciekł w kąt i bił we
mnie małymi błękitnymi
piorunkami. No i musiałem patrzeć na ucztę
wampirów, które rządzą się na drugim
ogólnorosyjskim programie. Najpierw plemię
wampirów wysysało krew z ładniutkiej
spikerki, a gdy już z nią skończyli, wzięli się za
członków chóru chłopięcego.
Zdążyłem się ucieszyć, że program się skończył,
gdy telewizor sam przełączył się
na kanał moskiewski i znany czarownik zaczął
opowiadać, co zrobić, żeby pozbyć
się teściowej, nie zostawiając śladów. A inny
demonstrował, jak uzyskać lubczyk
z kompozycji gadów i ziół. Potem zaczęła się
komedia z życia czartów. Telewizor
zaczął chichotać i parskać, i zapomniał o mnie.
Odszedłem od ekranu i wtedy
usłyszałem, że coś skrobie w drzwi.
Odkąd opuściła mnie hrabina Niecziporionok,
nikt nie skrobał w moje drzwi.
Podszedłem do nich na palcach. W drzwi ciągle
coś skrobało i stukało.
Pomyślałem, że może to siła nieczysta, która
uciekła z ekranu. Teraz nie brakuje
jej również na mieście.
Od czasu, gdy zabrakło papieru na książki i
gazety, gdy zamknięto szkoły,
ponieważ przestały być potrzebne, a teatry i
filharmonie z braku energii
elektrycznej, telewizja była wszystkim. Ja i tak
miałem szczęście - dostałem
stary, leniwy i pasjonujący się telewizor.
Pozwalał mi spać i nawet wyłączał
się, gdy jadłem śniadanie czy kolację. Inni mają
nowiutkie telewizory, ruchliwe
i bardzo groźne. Nie dają się wyłączyć nawet na
chwilę. A jeśli już się je
wyłączy - kopią prądem.
Przywarłem do drzwi i szeptem zapytałem:
- Kto tam?
- Ja - zaszeleściło w dziurce od klucza. - Proszę
mnie wpuścić. Nie mogę stać na
schodach. Mogą mnie zobaczyć.
- Nie kłamie pan?
- Słowo honoru, że nie.
Uchyliłem drzwi. Przez szczelinę wcisnął się
człowiek, przykryty szarą kołdrą.
Na pierwszy rzut oka trudno było się domyślić,
że to człowiek: wyglądało to tak,
jakby pełzła sama kołdra - a co, nie może?
Teraz tyle rzeczy pełza po ulicy. I
tak nie ma nic do jedzenia.
- Niech pan wejdzie - powiedziałem, bo jestem
dobrze wychowany. Moją mamę
spalono na stosie (za to, że nie chciała latać na
sabat) dopiero sześć lat temu
i nie zdążyłem jeszcze zapomnieć tego, czego
mnie nauczyła.
- Nie mogę. Nie chcę, żeby on mnie zobaczył -
zaszeptał mój gość. - Lepiej niech
pan zrobi głośniej. Wtedy nas nie usłyszy.
Wszedłem do pokoju i zrobiłem głośniej, prawie
maksymalnie. Teraz nie
usłyszałby nas nawet, gdybyśmy zaczęli
krzyczeć.
Człowiek zrzucił kołdrę. Był dużo starszy ode
mnie, łysy, z podbitym okiem,
jednym wąsem dłuższym od drugiego i siwizną
na skroniach.
- Pan pozwoli, że się przedstawię . Jakow
Miakow, dyrektor telewizji.
- Pamiętam, oczywiście - powiedziałem. -
Niedawno udzielał pan wywiadu i
prezentował pan nową latorośl wampirów
redakcji sportowej.
- Ciiicho - wyjęczał Jakow Miakow. - Oni są
wszędzie. Pilnują. Jestem zmuszony
udawać, że też wierzę w czarną i białą magię.
- A przecież u mnie nie ma tego plugastwa.
- Otóż to! - Jakow Miakow usiadł w kucki,
opierając się plecami o wieszak. -
Chodźmy do łazienki - powiedział. - Ma pan
łazienkę razem z toaletą? Tak? Niech
pan odkręci wodę.
Abstrahując od jego tragicznej sytuacji, Jakow
Miakow miał w sobie coś z
przywódcy.
Gdy tylko zamknąłem drzwi od łazienki, w
przewodzie wentylacyjnym coś
zaszeleściło, kratka upadła na podłogę, a w
otworze pojawiła się czarnowłosa
główka komentatorki sportowej, Żanny
Akułowej.
- No to jesteśmy w komplecie - stwierdził Jakow.
- Zaczynamy zebranie.
- Do mnie tak goście nie przychodzą.
- A kiedy ostatnio byli u pana goście? - zapytała
z góry Żanna.
- Przecież pani wie, że teraz nikt do nikogo nie
chodzi.
- Właśnie dlatego do pana przyszliśmy - wyjaśnił
Jakow Miakow. Kłęby pary
unosiły się nad wanną, kryjąc twarz Żanny.
- Niech pani zejdzie na dół - zaproponowałem.
Razem z Jakowem wyciągnęliśmy ją z przewodu
i postawiliśmy na podłodze. Żanna
była lekka, giętka i zwinna. Spodobało mi się to.
- Potrzebna nam pana pomoc, Uszkin -
powiedział Jakow Miakow. - Władzę w
telewizji przejęły diabły, wampiry, astrolodzy,
przepowiadacze i inne
diabelstwo.
- Jutro przejmą kontrolę nad całym państwem -
dodała Żanna.
- Zgadza się - przytaknąłem. - Z radością nie
oglądałbym tego ścierwa, ale
telewizor się złości. Jest u nich na służbie.
- Tak, wiele osób się skarży - westchnął Jakow. -
Wczoraj w sypialni prezydenta
znaleziono wampirka. Trzeba było przetaczać
krew.
Żanna chlipnęła. Chwyciła mnie za rękę i mocno
ścisnęła. Para coraz gęściej
wypełniała łazienkę. Wyglądało to tak, jakby
moi goście pływali we mgle.
- Normalni ludzie zostali pozbawieni władzy i
zdrowego rozsądku - ciągnął Jakow
Miakow. - Kraj pogrąża się w nędzy. Na placach
płoną stosy, wampiry bezkarnie
piją krew w domach dziecka, a nawet zabijają
noworodki; wiedźmy robią szynkę z
rokujących nadzieję młodzieńców, a rusałki
znęcają się seksualnie nad
małoletnimi.
- W telewizji też? - zdziwiłem się.
- Mówimy ogólnie - powiedziała szybko Żanna. -
Może pan odkręcić zimną wodę?
Przyznałem jej rację i woda zrobiła się
chłodniejsza. Jakow Miakow tymczasem
kontynuował z zapałem.
- Nie dziś, to jutro resztki cywilizacji legną w
gruzach. I wtedy świat powróci
do stanu pierwotnego.
- Sami jesteśmy sobie winni. - Żanna Akułowa
wpatrywała się we mnie czarnymi
oczami.
- Oczywiście, że wy - zgodziłem się. - Pamiętam,
jak się to wszystko zaczęło. Na
początku prowadziliście jakieś tam
astrologiczne dyskusje, potem z ekranów
zaczęli wytrzeszczać oczy ekstrasensi i
przepowiadacze, potem pojawili się
pierwsi czarownicy...
- Dosyć, dosyć! - przerwał mi Jakow Miakow. -
To wszystko wydarzyło się, zanim
mianowano mnie dyrektorem telewizji...
- W płonnej nadziei - podchwyciła Żanna - że
uda się powstrzymać ten potok
mistyki i czarnoksięstwa.
- Zostałem oblężony we własnym gabinecie -
westchnął Jakow Miakow. - I dzisiaj
nawet musiałem wydostawać się z niego przez
okno, po drabince sznurowej.
- Którą przyniosłam pod spódnicą - wyjaśniła
dzielna Żanna.
- Musi nam pan pomóc! - wykrzyknął Jakow
Miakow, rzucając mi się do nóg.
Ciężko było to wykonać - w mojej łazience z
trudem mieszczą się trzy osoby i
jeśli jedna z nich zacznie się rzucać do nóg, to
pozostali muszą się
rozpłaszczyć na ścianach. Żanna musiała wejść
na muszlę klozetową. Dzięki temu
zobaczyłem, jakie ma zgrabne nogi.
- Ale jak ja mógłbym pomóc? - zdziwiłem się.
- A zastanawiał się pan kiedyś, dlaczego u pana
w domu nie ma ani jednego
wampira czy wilkołaka? - zapytała Żanna.
- Ani jednego kosmity lub ekstrasensa? - dodał
Jakow.
Jakow wstał z podłogi, a ja pomogłem Żannie
zejść z klozetu.
Przez szparę w drzwiach zajrzał Wasyl.
Psyknąłem na niego, żeby wrócił do pokoju
przed telewizor, bo inaczej ten zauważy moją
nieobecność.
- A w innych domach? - zapytałem.
- Niech pan nie udaje głupiego, Uszkin -
rozzłościł się Jakow Miakow. - Pana dom
jest jedynym domem w Moskwie, którego unika
siła nieczysta. I pan dobrze wie
dlaczego.
- Nie wiem.
- Wie pan.
Nie zdążyłem ponownie zaprzeczyć, gdy
poczułem na policzku dotyk gorących ust
Żanny Akułowej.
- Kochany - wyszeptała - pomyśl o dzieciach,
zamęczonych zjawami, o ludziach,
utopionych przez rusałki, okłamanych przez
ekstrasensów, ogołoconych z pieniędzy
przez wróżki! O tych, którzy ukrywają się w
lasach, bojąc się wrócić do swoich
domów. Pomyśl o losach ludzi, którzy musieli
zrezygnować z podróży samolotami,
bo samoloty przeszkadzają latającym
wiedźmom, którzy musieli zamknąć szkoły, bo
duże grupy dzieci przyciągają stada
wampirów...
- Ale jak? - Wzruszyło mnie zaufanie, jakie
okazywali mi tacy ważni ludzie.
- Tak samo, jak zrobiłeś to u siebie w domu.
Tylko musisz to zrobić w studiu, w
Ostankinie, gdzie te potwory gnieżdżą się,
rozmnażają i skąd wylatują na Moskwę
i cały świat.
- Kiedy? - zapytałem. Chciałem to odroczyć.
Byłem przerażony.
- Dzisiaj - odpowiedział Jakow Miakow. -
Dzisiaj oni wszyscy zbierają się w
telewizji, żeby ustalić, kiedy zadać ludzkości
ostateczny cios.
- A może jutro?
- Kochany - Żanna objęła mnie gorąco. - jeśli
tego dokonasz, będę twoja.
- Ależ ja nie dlatego - obraziłem się. - Tego by
jeszcze brakowało!
Jakow Miakow dyskretnie się uśmiechnął,
najwidoczniej wierząc, że wygrał.
Zegar wybił 21.30.
Nie powiedzieliśmy telewizorowi, że
wychodzimy. Prawie na pewno zawładnęła nim
już siła nieczysta. Wzięliśmy moją rudą walizkę.
Na dach wyszliśmy przez strych, potem szliśmy
wśród anten telewizyjnych i
kominów. Gdy schodziliśmy po schodach
przeciwpożarowych w dzielnicy
Małomoskiewskiej, zauważył nas jakiś astrolog
w obszernej, długiej szacie. Stał
na dachu sąsiedniego domu i gapił się na
gwiazdy. Gdy byliśmy już na ulicy,
zobaczyłem, że podtrzymując poły chałatu,
biegnie do budki telefonicznej.
Jakow Miakow chciał go dogonić i przydusić,
ale Żanna zaproponowała, żeby biec
podwórkami aż do skrzyżowania, a potem
między nowymi domami za kinem "Kosmos".
Jeśli nawet widział nas jakiś diabeł, to my i tak
tego nie zauważyliśmy. Szliśmy
przez podwórka, wśród topoli, osik i nowych
domów. Gdzieniegdzie paliło się
jeszcze światło i nawet kątem oka dostrzegłem
na pierwszym piętrze telewizor, z
którego na widzów groźnie patrzył ogolony na
łyso joga. Na jego ramieniu
zasiadła śpiewająca tenorem wrona.
Biegliśmy, przekazując sobie walizkę. Byliśmy
zmęczeni. Pod nogami chlupał mokry
śnieg. Pierwszy sygnał alarmowy odebraliśmy,
gdy widać już było światła ośrodka
telewizji. Zjawa, podobna do świecącej meduzy,
wypłynęła zza rogu i zamachała
krótkimi łapkami. Chciała nas śmiertelnie
przerazić. Nie udało jej się to, ale
widok był paskudny. Tyle się już człowiek
naoglądał tych zjaw, a i tak się do
nich nie przyzwyczaił.
Żanna i Jakow klapnęli w śniegową papkę i
dalej się czołgali - nie wytrzymali
nerwowo. Biegłem, dźwigając walizkę i
opędzając się od zjawy, która wezwała na
pomoc latającego ekstrasensa, a ten wił się nade
mną i wykonywał taneczne pas.
Jakow Miakow pełzł pierwszy, przez cały czas
skręcając w lewo.
- Przez wejście główne się nie przebijemy! -
krzyknął. - Ptrzcie, wszystko
pozamykane! Przestraszyli się, dranie!
Rzeczywiście, przed wejściem głównym kręciły
się jakieś postacie, świeciły się
jakieś przedmioty, może latarki. Żanna wpadła
w głęboką kałużę, wyciągnąłem ją.
Przy okazji jeszcze raz przekonałem się, jakie
ma ładne nogi.
- Ktttóra ggggodddzina? - zapytała, szczękając
zębami.
- Za dwadzieścia dwunasta - odpowiedziałem.
- Będą próbowali zatrzymać czas - stwierdził
Jakow Miakow. Leżał w śniegu i
prawie nie było go widać. - Ale na Spaskiej
wieży stoją żołnierze straży
pogranicznej, chłopy na schwał, bezrobotni, z
nimiim tak łatwo nie pójdzie.
Od wejścia rzucił się na nas tłum. Było ciemno,
ale w mdłym świetle rzadkich
latarni widziałem wyszczerzone zęby wampirów
i świecące oczy Obserwatorów
latających talerzy.
- A teraz za mną! - Dyrektor telewizji i nadzieja
demokracji skoczył na równe
nogi jak prostująca się sprężyna i rzucił się do
niewidocznych drzwi w budynku
techników.
Pobiegliśmy za nim.
Plugastwo nie spodziewało się po nas takiego
zrywu i dzięki temu zdążyliśmy
zatrzasnąć za sobą drzwi i zasunąć zasuwę,
zanim nas dopadli. Drzwiami
wstrząsały uderzenia i wycia, ale my biegliśmy
już po korytarzach.
Po dziesięciu minutach stanęliśmy przed
schodami przeciwpożarowymi, które
prowadziły na pierwsze piętro, do gabinetu
Jakowa Miakowa.
Jako pierwszy zaczął się wdrapywać Jakow. Za
nim Żanna Akułowa. Przed moimi
oczami migały jej śliczne nogi. Walizka była
potwornie ciężka.
- Wszystko w porządku - powiedział Jakow.
Wyszliśmy na korytarz i zobaczyliśmy drzwi do
jego gabinetu. Jak na złość na
klamce drzemało małe diablątko, jedna z tych
swołoczy, którymi wysługują się
klany mafijno-zaświatowe.
- Aha! - pisnęło diablątko i odskoczyło, zanim
Jakow Miakow zdążył je złapać. -
Doniosę, doniosę, doniosę!!!
Żanna rzuciła się za nim, ale nie udało się jej go
dogonić.
Jakow Miakow otworzył drzwi gabinetu.
Niepotrzebnie zresztą trudził się
zamykaniem ich na klucz. Na kanapie
wylegiwała się roznegliżowana
przepowiadaczka, z otwartą na środku księgą
losu, i paliła kalian; dwie stare
Cyganki grały na podłodze przed stołem
kartami do tarota, a obok monitora wił
się korzeń mandragory.
Jakow podszedł do selektora i włączył go.
- Studio numer jeden?! - zawołał. -
Odpowiedzcie!
Na monitorze pojawiła się zaniepokojona twarz
mojej ulubionej spikerki
Tanieczki.
- Trzymamy się ostatkiem sił! - krzyknęła. -
Gdzie są obiecane posiłki?
W tym momencie w kadr weszła dłoń szkieletu i
zacisnęła się na ustach spikerki.
Tania straciła przytomność.
- Która godzina? - zapytał Jakow.
- Za osiem dwunasta - odpowiedziała Żanna
Akułowa. Widać było, że drży.
- Nie mamy innego wyjścia, musimy biec do
pierwszego studia.
- Mogą wyłączyć energię - wtrąciłem się.
- Na szczęście są analfabetami i nie mają pojęcia
o technice. Im się wydaje, że
nauki i techniki nie ma, że światło pali się samo
z siebie. - Jakow Miakow
zaśmiał się powściągliwie, mimo że wcale nie
było mu do śmiechu.
Nie bawiła mnie perspektywa biegania tam i z
powrotem po korytarzach
wypełnionych plugastwem, ale wiedziałem, że
moim obowiązkiem jest pomóc
ojczyźnie powrócić do normalnego życia. Przez
siedemdziesiąt pięć lat żyliśmy
pod panowaniem wilkołaków, zwanych
komunistami, potem, po krótkim okresie
demokracji, znowu nastąpiło panowanie
wilkołaków, tym razem prawdziwych. I teraz
one, nie przestając się rozmnażać, żerują jak
pasożyty na naszych zabobonach,
lękach i nadziejach. Nie przypadkiem najwięcej
wszelkiego rodzaju astrologów,
ekstrasensów, przepowiadaczy i wampirów
kręci się wokół szpitali - im gorzej
czuje się człowiek, tym lepiej powodzi się
wszelkiego rodzaju
kaszpirowszczyźnie.
Szliśmy po korytarzach telewizji udając, że
właściwie nic takiego się nie
dzieje. Oto idzie dyrektor Jakow Miakow,
pogodzony z tym, że władzę przejęły
wampiry. Obok niego czarująca, szczuplutka
Żanna Akułowa z nowym mężnym
wielbicielem, niosącym w ręku walizkę.
Mijali nas inni pracownicy telewizji, każdy
gdzieś się spieszył, każdy miał coś
do załatwienia. W telewizji muszą przecież
pracować zwykli ludzie, w przeciwnym
razie staną maszyny, bo diabelstwo nie ma
pojęcia, jak zbudowany jest parowóz.
Z przeciwka szedł jakiś diabeł wyższego
zaszeregowania, jego rozłożyste poroże
unosiło się nad łbem. Obok niego, z ożywieniem
szczebiocząc, dreptała
podstarzała brunetka Dżunna. Za nią biegli
ochroniarze, od czasu do czasu
strzelając gdzie popadnie. Musieliśmy uważać,
żeby nie nadepnąć na trupy.
Myśleliśmy, że dotrzemy do studia bez przygód,
ale plugastwo nas oszukało.
Gdy tylko Jakow Miakow otworzył drzwi, ze
wszystkich stron rzuciły się na nas
wampiry, astrologowie, wilkołaki, drapieżne
rusałki i przepowiadacze z żółtą
watą wystającą z owłosionych uszu. Napadem
kierowała, nie wychodząc z
moździerza, ohydna wiedźma, z braku miotły
wymachująca szczotką do podłogi.
Zostaliśmy związani i zawleczeni na scenę, nad
którą ciągle wisiał napis TĘCZA
TWÓRCZOŚCI LUDOWEJ.
- Niech wszyscy to zobaczą! - zawyła wiedźma. -
Włączyć wszystkie programy!
Słyszycie mnie?
- Słyszymy - odpowiedzieli smętnie zniewoleni
operatorzy i reżyserzy.
- Włączyć Interwizję i Eurowizję! Włączyć
wolne miasto Brześć! Niech cały świat
zobaczy, co robimy ze zdrajcami i wrogami
wielkiego mistycznego bractwa!
Z prawej strony wieszała się na mnie młoda,
śmierdząca zdechłymi rybami
rusałeczka; z lewej trzymał mnie wilkołak, który
to zaczynał zmieniać się w
wilka, to, przyłapując się na tym, znowu
przybierał rysy człowieka.
Zapłonęły monitory.
- Cisza w studio! - wrzasnął astrolog ze znanej
bandy grabiącej w wolne dni
turystów na wielkiej drodze Smoleńskiej.
Wiedźma uderzyła moździerzem w scenę.
Jupitery zwróciły w naszą stronę swoje
oślepiające mordy. Wiedziałem, czułem, że
studio jest dosłownie nabite
plugastwem, które przybiegło świętować zgubę
ostatniego ludzkiego dyrektora
telewizji, nieulękłej Żanny Akułowej i mnie,
skromnej ostoi sił trzeźwości w
świecie szaleństwa.
- Dokładnie o północy - wyła wiedźma - pod
moim przywództwem, na oczach
miliardów telewidzów, kolektywnie
rozszarpiemy tę złowieszczą trójcę...
Pozostała minuta...
Żanna popatrzyła na mnie.
- Jaka szkoda - powiedziała cicho - jaka szkoda,
że spotkaliśmy się tak późno...
- To się jeszcze okaże.
- Panowie, towarzysze, obywatele - krzyknął
Jakow Miakow, który nawet w takim
momencie pozostawał nieulękłym demokratą. -
Triumf ciemnych sił irracjonalizmu
nie jest wieczny! Ludzkość zwycięży! A wy
wszyscy skończycie w swoich tartarach!
- Kończ z nimi! - zawyła wzburzona sala.
Głośno i dźwięcznie wybił zegar.
Pierwsze uderzenie...
I wtedy przy akompaniamencie wyjącego tłumu
podniosłem rękę z wiszącą na niej
rusałką i palnąłem nią wilkołaka w łeb.
Wilkołak wbił w jej ciało swoje wilcze
kły.
Odskoczyłem.
Schyliłem się i otworzyłem walizkę.
Czując, że coś jest nie w porządku, wampiry i
astrologowie rzucili się na mnie.
Ale było już za późno.
Zegar wybił po raz drugi, trzeci i czwarty.
Wasyl, wypuszczony z walizki,
wleciał na jakąś poprzeczkę i głośno, na całe
gardło, zapiał.
- Kukurykuuu!!!
Jak rażone gromem zamarły wampiry, obwisły
rusałki, westchnęły leśne licha,
zadrżeli ekstrasensi...
Pięć, sześć, siedem...
- Kukurykuuu! - rozległa się triumfalnie
zwycięska pieśń Wasyla.
Mój bohater i przyjaciel, który tak niezawodnie
chronił moje mieszkanie od
plugastwa, bojącego się jak śmierci koguciego
krzyku... Teraz miał obronić
telewizję i cały mój piękny kraj...
Osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście...
- Kukurykuuu!!! - zapiał po raz trzeci kogut.
I wszyscy zniknęli - i wiedźmy, i
przepowiadacze, i wróżki, i czarownicy, i
wampiry, i wodniki, i kandydaci nauk
medycznych...
W sali było głośno i bardzo pusto... Na podłodze
lśniła złota szpilka starej
wróżki-akuszerki.
Ktoś nieśmiało zaklaskał. Pewnie któryś z
techników.
Żanna odwróciła się do mnie i zapytała:
- Co pan robi dziś wieczorem?
- Co pani rozkaże - odparłem.
Kogut usiadł mi na ramieniu.
- Niech pan nie przecenia swoich osiągnięć,
Uszkin - powiedział srogo Jakow
Miakow. - To dopiero początek walki.
Plugastwo jest praktycznie niezniszczalne.
Przełożyła Ewa Skórska
Kir Bułyczow
Wybór
Było duszno, miałem ochotę zrobić przeciąg, ale
przez
cały czas ktoś zamykał drzwi. Byłem zmęczony.
Tak bardzo, że
przez pięć minut, zanim podniosłem słuchawkę,
próbowałem
wymyślić prawdopodobny pretekst, który
przeszkodzi mi
zobaczyć się z Katrin. A potem, gdy wykręcałem
numer,
wyobraziłem sobie, że Katrin zaraz powie, że nie
może się ze
mną spotkać, bo ma zebranie. Odebrała Katrin i
powiedziała,
że mogłem zadzwonić wcześniej. Obok stołu z
telefonem stanął
Krogius, położył na stole siatkę z konserwami i
cukrem -
wybierał się na daczę. Stał obok i czekał, aż
skończę
rozmowę. Patrzył na mnie żałośnie. Katrin
mówiła cicho.
- Co? - zapytałem. - Mów głośniej.
- Za czterdzieści minut - powiedziała Katrin. -
Tam,
gdzie zawsze.
- No widzisz - powiedziałem do Krogiusa, gdy
odłożyłem
słuchawkę. - Dzwoń.
- Dziękuję - powiedział Krogius. - Żona zaraz
wychodzi z
pracy.
Przed wejściem do laboratorium czekała na
mnie panienka z
biblioteki. Powiedziała, że przez dawa lata nie
płaciłem
składek na Czerwony Krzyż i że mam
wstrzymany abonament, bo
nie oddałem ośmiu książek. Zupełnie
zapomniałem o tych
książkach. Przynajmniej dwie z nich wziął
Suren. A Suren
wyjechał do Armenii.
- Będzie pan występował na posiedzeniu? -
zapytała mnie
panienka z biblioteki.
- Nie - powiedziałem i uśmiechnąłem się
uśmiechem
Łanowego. Albo Jeana-Paula Belmondo.
Panienka powiedziała, że jestem wspaniałym
aktorem,
szkoda tylko, że się nie uczę. Powiedziałem, że
nie muszę
się uczyć, bo i tak wszystko umiem.
- Dobrze mi z panem - powiedziała panienka. -
Jest pan
dobrym człowiekiem.
- Nieprawda - powiedziałem. - Udaję.
Panienka nie uwierzyła i poszła, prawie
szczęśliwa. Ale
ja nie kłamałem. Udaję. Było duszno. Poszedłem
na plac
Puszkina pieszo, żeby zabić czas. Przed salą
koncertową im.
Czajkowskiego w kiosku sprzedawano goździki,
ale zwiędnięte.
A poza tym pomyślałem, że jeśli pójdziemy
gdzieś z Katrin,
będę wyglądał jak amant.
Owładnęło mną głupie uczucie, jak gdyby to
wszystko już
było. I nawet ten posępny dzień. I Katrin tak
samo czeka na
mnie na półokrągłej długiej ławce. A u stóp
Puszkina powinny
stać doniczki z przywiędłymi kwiatami i
bukiecik wyblakłych
bławatków.
Tak też było. Nawet bławatki. Ale Katrin się
spóźniła i
to ja usiadłem na pustym brzegu ławki. Nie
sięgał tutaj cień
krzaków i dlatego nikt nie siadał. W cieniu
gnietli się
niemieccy turyści z zakupami, a dalej, tu i
ówdzie siedzieli
staruszkowie i tacy jak ja, którzy na kogoś
czekali. Jeden
staruszek głośno mówił do sąsiada:
- To zbrodnia siedzieć w Moskwie w taką
pogodę. Zbrodnia.
Złościł się, tak, jakby ktoś był temu winien.
Katrin nie
przyszła sama. Za nią, a raczej obok niej, szedł
wysoki,
szeroki w ramionach mężczyzna z kilkudniową
bródką,
nieumiejętnie przyklejoną do podbródka i
policzków. Nadawało
mu to wygląd oszusta. Mężczyzna miał na
głoswie biały
kaszkiecik. Jeśli byłoby chłodniej, założyłby
zamszową
marynarkę. Patrzyłem na niego dlatego, że na
Katrin nie
musiałem patrzeć. I tak ją znałem. Katrin jest
podobna do
małego doga - ręce i nogi ma za duże i jest ich za
dużo, ale
na tym właśnie polega jej urok.
Katrin odszukała mnie wzrokiem, podeszła i
usiadła. Mężczyzna
usiadł obok. Katrin udała, że mnie nie zna, ja
też nie
patrzyłem w jej stronę. Mężczyzna powiedział:
- Gorąco tutaj. Piekielny skwar. Można dostać
porażenia
słonecznego.
Katrin patrzyła prosto przed siebie, a on
podziwiał jej
profil. Chciał dotknąć jej ręki, ale nie miał
śmiałości i
jego palce mimo woli zawisły nad jej dłonią.
Mężczyzna miał
mokre czoło, świeciły mu się policzki.
Katrin odwróciła się od niego, zabrała swoją
rękę z
kolana i nie patrząc na mnie, samymi wargami,
powiedziała:
- Zamień się w pająka. Przestrasz go na śmierć.
Tylko
tak, żebym nie widziała.
- Pani coś mówiła? - zapytał mężczyzna i
dotknął jej
łokcia. Jego palce zamarły od dotyku chłodnej
skóry.
Pochyliłem się do przodu, żeby spotkać jego
wzrok i
przeistoczyłem się w wielkiego pająka. Miałem
prawie
półmetrowej długości ciało i metrowe łapy.
Wymyśliłem sobie
szczękonóża podobne do krzywych pił,
wymazane śmierdzącym
jadem. Na plecy wpakowałem sobie ruchliwe
młode. Młode też
ruszały szczękonóżami i wydzielały jad.
Mężczyzna nie od razu pojął, co się stało.
Zmrużył oczy,
ale nie zabrał ręki z łokcia Katrin. Wtedy
przeistoczyłem
Katrin w pajęczycę i zmusiłem go, żeby poczuł
pod palcami
chłód i śluz chitynowego pancerza. Mężczyzna
przycisnął
rozcapierzone palce do piersi, a drugą ręką
zamachał przed
oczami.
- Do diabła - powiedział. Wydawało mu się, że
zasłabł,
ale najwidoczniej, jak wielu takich dużych
mężczyzn, był
nieufny. Zmusił się, żeby jeszcze raz spojrzeć w
moją stronę
i wtedy wyciągnąłem do niego przednie łapy z
pazurami. I on
uciekł.
Wstyd mu było uciekać, ale nie mógł opanować
strachu.
Niemcy rzucili się do toreb z zakupami.
Staruszkowie
popatrzyli w ślad za nim.
Katrin zaśmiała się.
- Dziękuję - powiedziała. - Dobrze ci to
wychodzi.
- Nie uciekłby - powiedziałem. - Gdybym ciebie
nie
zamienił w pajęczycę.
- Jak ci nie wstyd - powiedziała Katrin.
- Dokąd pójdziemy? - zapytałem.
- Dokąd chcesz - powiedziała Katrin.
- Bardzo dzisiaj duszno - powiedziałem. - Gdzie
on się do
ciebie przyczepił?
- Szedł za mną od kina. Powiedziałam mu, że
czeka na mnie
mąż, ale potem postanowiłam, że dam mu
nauczkę za jego
pewność siebie. Może pójdziemy do parku?
Napijemy się piwa.
- Tam jest mnóstwo ludzi - powiedziałem.
- Dzisiaj piątek. Sam przecież mówiłeś, że w
piątek
wszyscy inteligentni ludzie jadą za miasto.
- Jak chcesz.
- No to chodźmy złapać taksówkę.
Na postoju była spora kolejka. Słońce opuściło
się na
dachy i wydało się, że za bardzo zbliżyło się do
Ziemi.
- Zrób coś - powiedziała Katrin.
Wyszedłem z kolejki i poszedłem łapać okazję.
Nigdy tego
nie robię, tylko dla Katrin. Na rogu zobaczyłem
pusty
samochód i przeistoczyłem się w Jurija
Nikulina.
- Dokąd? - zapytał kierowca, gdy wsunąłem do
samochodu
głowę Nikulina.
- Do Sokolników.
- Siadaj, Jura - powiedział kierowca.
Zawołałem Katrin. Gdy szliśmy do samochodu,
zapytała:
- Kogo mu pokazałeś?
- Jurija Nikulina - odpowiedziałem.
- Słusznie - powiedziała Katrin. - Będzie dumny,
że cię
wiózł.
- Przecież wiesz...
- Coś dawno cię w kinie nie widziałem, Jura -
powiedział
kierowca, rozkoszując się możliwością
obcowania ze mną.
- Jestem zajęty w cyrku - powiedziałem.
Musiałem przez cały czas o nim myśleć, chociaż
wolałbym
patrzeć na Katrin. Katrin była w dobrym
humorze. Przygryzła
dolną wargę i końce ostrych kłów wbiły się w
różową skórę.
Kierowca był bardzo rozmowny. Dałem mu
rubla, a on
powiedział, że zachowa go na pamiątkę.
Pod dużymi drzewami, przy wejściu było
chłodno. Wszystkie
miejsca na ławeczkach były zajęte. Przed nami,
za okrągłym
basenem, wznosiła się kopuła - pozostałość po
Amerykanach,
którzy robili tu wystawę. Teraz też była tu
wystawa "Inter-
coś-71". Pomyślałem, że jeśli Gurow do
poniedziałku
przeczyta referat, który napisaliśmy z
Krogiusem, to we
wtorek przyjdzie do laboratorium. Krogius nie
miał pojęcia,
co właściwie narobiliśmy. Ja wiedziałem.
- Chodźmy bardziej w lewo - powiedziała
Katrin.
W lesie, poprzecinanym ścieżkami, pod jakimś
dawno nie
malowanym płotem, Katrin rozłożyła dwie
gazety i usiedliśmy
na trawie. Katrin zachciało się piwa. Wyjąłem
butelkę z
teczki. Kupiłem ją po drodze z pracy, bo
pomyślałem, że
Katrin będzie miała ochotę na piwo. Nie było
czym otworzyć
butelki. Podszedłem do płotu, żeby wykorzystać
brzeg
sztachety. Przed płotem był duży rów i
pomyślałem, że mogę
nad nim przelecieć, nie przeskoczyć, ale
przelecieć. Ale na
ścieżce pojawiły się dwie kobiety z dziecięcymi
wózkami,
więc przeskoczyłem przez rów.
- Chciałabyś latać? - zapytałem Katrin.
Katrin patrzyła mi prosto w oczy i zauważyłem,
jak
zmniejszyły się jej źrenice, gdy padło na nie
światło
słoneczne.
- Nic nie rozumiesz - powiedziała. - Nie umiesz
czytać w
myślach.
- Nie umiem - powiedziałem.
Piliśmy piwo z butelki i przekazywaliśmy ją
sobie jak
fajkę pokoju.
- Okropnie gorąco - powiedziała Katrin. - I
wszystko
dlatego, że nie pozwalasz mi spinać włosów.
- Ja?
- Powiedziałeś, że bardziej ci się podoba, gdy
mam
rozpuszczone włosy.
- Podobasz mi się zawsze - powiedziałem.
- Ale z rozpuszczonymi włosami bardziej.
- Z rozpuszczonymi bardziej.
Przyjąłem jej ofiarę.
Katrin siedziała, opierając się dłonią o trawę.
Miała
szczupłą i silną rękę.
- Katrin - powiedziałem. - Wyjdź za mnie.
Kocham cię.
- Nie wierzę ci - powiedziała Katrin.
- Nie kochasz mnie.
- Głupi - powiedziała Katrin.
Nachyliłem się do samej ziemi i pocałowałem po
kolei
wszystkie jej długie opalone palce. Katrin
położyła mi na
karku drugą dłoń.
- Dlaczego nie zgadzasz się za mnie wyjść? -
zapytałem. -
Chcesz, będę dla ciebie zawsze piękny. Jak
amant filmowy.
- Zmęczysz się - powiedziała Katrin.
- A mimo to?
- Nigdy za ciebie nie wyjdę - powiedziała Katrin.
-
Jesteś przybyszem z kosmosu. Obcym.
Niebezpiecznym.
- Wychowałem się w domu dziecka -
powiedziałem. - Wiesz o
tym. I obiecuję, że nigdy nie będę nikogo
hipnotyzować. Tym
bardziej ciebie.
- A wmawiałeś mi już coś?
Zabrała dłoń z mojego karku i poczułem, jak jej
palce
zamarły w powietrzu.
- Tylko wtedy, gdy prosiłaś. Gdy bolał cię ząb.
Pamiętasz? I gdy chciałaś zobaczyć żyrafę na
placu
Komsomolskim.
- Zasugerowałeś mnie, żebym cię pokochała.
- Nie mów głupstw i połóż łapkę na swoje
miejsce. Tak
było mi wygodniej.
- Oszukujesz mnie?
- Chcę, żebyś naprawdę mnie pokochała.
Dłoń wróciła na miejsce i Katrin powiedziała:
- Nie wierzę ci.
Dopiliśmy piwo i postawiliśmy butelkę w
widocznym
miejscu, żeby ten, kto będzie jej potrzebował,
znalazł ją i
sprzedał. Rozmawialiśmy o zupełnie
nieistotnych rzeczach,
nawet o ojczymie Tatiany, o ludziach, którzy
przechodzili
obok nas. Wyszliśmy z parku, gdy zrobiło się
całkiem ciemno
i długo staliśmy w kolejce do taksówki. Gdy
odprowadziłem
Katrin pod dom, nie chciała mnie pocałować na
pożegnanie i
nie ustaliliśmy nic na przyszłość.
Poszedłem do domu pieszo, było mi smutno i
wymyśliłem
perpetuum mobile, a potem udowodniłem, że
ono i tak nie
będzie działać. Dowód okazał się bardzo trudny
i niemalże
zapomniałem o Katrin, gdy doszedłem do swojej
ulicy. I wtedy
zrozumiałem, że gdy przyjdę do domu,
zadzwoni telefon i
Krogius powie, że nic nam z tego nie wyjdzie.
Nie chciało mi
się obchodzić długiego gazonu i zdecydowałem,
że przelecę
nad nim. Latanie było dość trudne, dlatego że co
chwilę
traciłem równowagę. Z tego powodu nie
zdecydowałem się
wlecieć do siebie na trzecie piętro, chociaż okno
było
otwarte. Wszedłem po schodach.
Gdy otwierałem drzwi, uzmysłowiłem sobie, że
ktoś siedzi
w ciemnym pokoju i czeka na mnie.
Zatrzasnąłem za sobą
drzwi i, nie śpiesząc się, zamknąłem je na
łańcuch. Potem
zapaliłem światło w przedpokoju. Człowiek,
który siedział w
ciemnym pokoju, wiedział, że go wyczuwam, ale
nie ruszał
się. Zapytałem:
- Dlaczego pan siedzi po ciemku?
- Zdrzemnąłem się - odpowiedział człowiek. -
Długo pana
nie było.
Wszedłem do pokoju, zapaliłem światło i
powiedziałem:
- Może zrobić kawę?
- Nie, chyba że dla siebie. Ja dziękuję.
Sprawiał wrażenie poważnego człowieka.
Dlatego ja też
przybrałem stateczny wygląd i wmówiłem
gościowi, że mam na
sobie niebieski krawat w paski. Gość uśmiechnął
się i
powiedział:
- Proszę się nie wysilać, lepiej niech pan zrobi
kawę.
Poszedł za mną do kuchni, wyjął z kieszeni
zapałki i
zapalił gaz. Ja w tym czasie sypałem kawę do
filiżanki.
- Nie czuje się pan samotny? - zapytał.
- Nie.
- Nawet dzisiaj?
- Dzisiaj tak.
- A dlaczego nie ożenił się pan do tej pory?
- Dziewczęta mnie nie kochają.
- A może przyzwyczaił się pan do samotności?
- Może.
- Ale ma pan przyjaciół?
- Mam dużo przyjaciół.
- Ale mają pana gdzieś?
- Nieprawda. Jak pan wszedł do mieszkania?
Człowiek wzruszył ramionami i powiedział:
- Przyleciałem. Okno było otwarte.
Stał z przechyloną na bok głową i przyglądał mi
się,
jakby czekając, że wyrażę zdziwienie. Ale ja nie
zdziwiłem
się, przecież omal nie zrobiłem tego samego,
bałem się
tylko, że stracę równowagę i uderzę się w
balustradę
balkonu. Człowiek ze smutkiem pokiwał głową i
powiedział:
- Żadnych wątpliwości - i poprawił binokl.
Mógłbym przysiąc, że trzy minuty temu nie miał
żadnego
binokla. Nalałem kawy do filiżanki, wziąłem
paczkę wafli i
poprosiłem gościa do pokoju. Byłem zmęczony
upałem i
rozmowami prowadzącymi donikąd.
- Niech pan zdejmie buty - zatroszczył się gość. -
Żeby
nogi odpoczęły.
- Bardzo pan miły - powiedziałem. - Najpierw
wypiję kawę,
czuję się taki senny.
Człowiek przeszedł się po pokoju, zatrzymał się
przy
regale z książkami i przejechał palcem po
grzbietach książek
jak kijem po sztachetach.
- A więc - powiedział głosem profesjonalisty. -
Nie raz
zadawał pan sobie pytanie: dlaczego nie jest pan
taki jak
inni? I nie znajdował pan na nie odpowiedzi. A
jednocześnie
coś pana powstrzymywało przed pójściem do
lekarza.
- Jestem taki sam jak inni - odpowiedziałem i
pożałowałem, że go nie posłuchałem. Trzeba
było zdjąć buty.
- Jeszcze w domu dziecka uczył się pan lepiej od
swoich
rówieśników. Znacznie lepiej. Zadziwiał pan
nawet
nauczycieli.
- Drugie miejsce w olimpiadzie matematycznej -
powiedziałem. - Ale nauczycieli nie zadziwiłem.
I medalu nie
dostałem.
- Nie zdobył go pan celowo - powiedział gość. -
Pańskie
zdolności peszyły pana. Przekonał pan nawet
Krogiusa, że
jest pełnoprawnym współautorem. A to
nieprawda. Ma pan
potężną siłę przekonywania. Każdemu
normalnemu człowiekowi
może pan wmówić diabli wiedzą co.
- A panu? - zapytałem.
- Mnie nie - odpowiedział mój gość i przeistoczył
się w
nieduży pomnik Pierwszego Drukarza Iwana
Fiodorowa.
- Interesujące - powiedziałem. - Zaraz mi pan
powie, że
jest pan moim krewnym i łączy nas
niedostrzegalna więź
genetyczna.
- Słusznie - powiedział gość. - Jeśli byłoby
inaczej, nie
domyśliłby się pan, że czekam na pana, i
przynajmniej by się
pan zdziwił, widząc nieznajomego człowieka w
zamkniętym
mieszkaniu. Zdziwiłoby pana moje wyznanie, że
wleciałem na
trzecie piętro. A propos, umie pan już latać?
- Nie wiem - przyznałem się. - Dzisiaj pierwszy
raz
spróbowałem. A co jeszcze umiem robić?
- Wystarczy, że spojrzy pan na kartkę, a
zapamięta pan
jej treść. Dodaje pan, mnoży, wyciąga
pierwiastki z taką
łatwością i szybkością, że mógłby pan z
powodzeniem
występować na estradzie. Może pan nie spać
przez kilka dni,
nie jeść również.
- Mimo że lubię robić i jedno i drugie i nie
ciągnie mnie
na estradę.
- Przyzwyczajenie - powiedział chłodno gość. -
Wpływ
środowiska. W domu dziecka pilnowano, żeby
wszystkie dzieci
w nocy spały. Dostrzega pan związek między
faktami i
zjawiskami pozornie ze sobą nie związanymi.
Jest pan
geniuszem na lokalną skalę. Chociaż nie
wszystkie swoje
zdolności umie pan wykorzystać, nie o wszystkie
się pan
podejrzewa.
- Na przykład? - zapytałem.
Gość w tym samym momencie rozpłynął się w
powietrzu i
pojawił się za moimi plecami, w drzwiach. Po
czym nie
spiesząc się wrócił do regału, wyjął stamtąd
słownik
angielsko-rosyjski i rzucił nim. Słownik zastygł
w
powietrzu.
- I to wszystko mnie czeka? - zapytałem bez
specjalnego
entuzjazmu.
- To jeszcze nie wszystko.
- Jak dla mnie wystarczy.
- Jeśli będzie się pan uczył. Jeśli wróci pan do
naturalnego dla siebie otoczenia. Jeśli znajdzie
się pan
wśród takich jak pan.
- Tak - powiedziałem. - To znaczy, że jestem
mutantem,
potworem genetycznym. W dodatku nie jestem
sam.
- To nie tak - powiedział gość. - Po prostu jest
pan
tutaj obcy.
- Urodziłem się tu.
- Nie.
- Urodziłem się w osadzie. Moi rodzice zginęli
podczas
pożaru lasu. Znaleźli mnie strażacy i zawieźli do
miasta.
- Nie.
- No to niech pan powie.
- Powinniśmy byli znaleźć pana wcześniej. Ale to
nie
takie proste. Myśleliśmy, że nikt nie przeżył. To
był statek
zwiadowczy. Statek kosmiczny. Byli tam pana
rodzice. Statek
wybuchł. Spłonął. Zdążyli wyrzucić pana ze
statku. Palił się
las. W pożarze spłonęło osiedle przedsiębiorstwa
przemysłu
leśnego. Strażacy, którzy znaleźli pana żywego i
całego,
tylko bardzo głodnego, nie wiedzieli, że do końca
pożaru
otaczało pana pole siłowe.
Słuchałem go, ale męczyło mnie coś zupełnie
innego.
- Niech pan powie - spytałem. - Jak ja naprawdę
wyglądam?
- Zewnętrznie? Musi pan to wiedzieć?
- Tak.
Gość przeistoczył się w jakąś opływową
substancję,
półprzezroczystą, płynną, zmieniającą kształt i
kolor, ale
nie pozbawioną pewnego wdzięku.
- To też sugestia?
- Nie.
- Ale ja przecież staram się być człowiekiem. Ja
jestem
człowiekiem.
- Bez tego nie przeżyłby pan na Ziemi.
Myśleliśmy, że pan
zginął. A pan się przystosował. Gdyby nie moja
wizyta, do
końca życia niczego by się pan nie domyślił.
- Muszę z panem odlecieć? - zapytałem.
- To oczywiste - powiedział gość. - Przecież mi
pan
wierzy.
- Wierzę - powiedziałem. - Zadzwonię tylko do
Krogiusa.
- Nie ma potrzeby - powiedział gość. - To, co
razem
zrobiliście, na razie nie jest Ziemi potrzebne. Nie
zrozumieją was. Akademicy wyśmialiby pana.
Dziwi mnie, że w
ogóle udało się panu spowodować, żeby Krogius
uwierzył w tę
fantazję.
- Ale to przecież nie są brednie?
- Nie. Za sto lat Ziemianie sami do tego dojdą. A
nasza
rola polega na przyglądaniu się. Co prawda,
czasem się nam
wydaje, że ta cywilizacja znalazła się w ślepej
uliczce.
Podniosłem słuchawkę.
- Prosiłem, żeby pan nie dzwonił do Krogiusa.
- Dobrze - odpowiedziałem. I wykręciłem numer
Katrin.
Gość położył dłoń na widełki. Znowu przybrał
ludzką
postać.
- To już skończone - powiedział. - Samotność
również. I
przymus życia wśród istot nie dorównujących
nam pod tyloma
względami. Pod każdym względem. Gdybym
pana nie znalazł,
zginąłby pan. Jestem tego pewien. Musimy się
spieszyć.
Statek na nas czeka. Wcale nie jest łatwo dostać
się aż
tutaj, na koniec Galaktyki. I raczej rzadko
bywają tu nasze
statki. Niech pan zamknie mieszkanie. Nie od
razu zorientują
się, że pana nie ma.
Gdy byliśmy już na schodach, zadzwonił telefon.
Zrobiłem
krok do tyłu.
- To Krogius - powiedział gość. - Rozmawiał z
Gurowem. I
Gurow nie zostawił suchej nitki na pańskiej
pracy. Teraz
Krogius o wszystkim zapomni. Szybko zapomni.
- Wiem - odpowiedziałem. - To był Krogius.
Szybko dolecieliśmy do statku. Wisiał nad
krzewami, był
nieduży, półprzezroczysty, na pierwszy rzut oka
absolutnie
niezdolny do dalszych podróży. Wisiał nad
krzewami w
Sokolnikach i nawet się obejrzałem, miałem
nadzieję, że
zobaczę pustą butelkę po piwie.
- Ostatnie spojrzenie? - zapytał gość.
- Tak - powiedziałem.
- Niech pan spróbuje przezwyciężyć smutek -
powiedział
gość. - Nie rodzi go rozstanie, lecz niepewność,
niemożność
zajrzenia w przyszłość. Jutro się pan uśmiechnie
na myśl o
małych radościach i małych troskach, które
otaczały pana
tutaj. Trosk było więcej.
- Więcej - zgodziłem się. I otuliło mnie miękkie i
ciepłe
powietrze statku.
- Startujemy - powiedział gość. - Nie poczuje
pan
przeciążenia. Niech mi się pan uważniej
przyjrzy. Ziemska
powłoka nie chce pana opuścić.
Gość przelewał się perłowymi falami,
majstrując przy
przyrządach sterowniczych.
Przez półprzezroczystą podłogę statku
zobaczyłem, jak
ciemna zieleń parku coraz szybciej się oddala,
jak zlewają
się i maleją dróżki ulicznych świateł i ławice
okien. Moskwa
zmieniła się w jasną plamę na czarnym ciele
Ziemi.
- Nigdy nie będzie pan żałował - powiedział do
mnie gość.
- Włączę muzykę i zrozumie pan, jakie wyżyny
może osiągnąć
rozum zwrócony ku pięknu.
Muzyka przyszła z zewnątrz, wpłynęła do
statku, miękko
pochwyciła nas i popłynęła do gwiazd. Była
doskonała, tak
jak doskonałe jest rozgwieżdżone niebo. To był
ten ideał, do
którego ciągnęło mnie w puste noce, w chwilach
zmęczenia i
rozdrażnienia.
Wtedy usłyszałem, że w opuszczonym, nie
posprzątanym
mieszkaniu znowu zadzwonił telefon, telefon,
którego
słuchawka była owinięta niebieską taśmą
izolacyjną dlatego,
że jeden z moich podpitych przyjaciół zrzucił go
ze stołu,
żeby zrobić miejsce dla szachownicy.
- Wracam - powiedziałem gościowi.
- Nie - powiedział. - Za późno na powrót. A poza
tym nie
ma sensu wracać do przeszłości. Do dalekiej
przeszłości.
- Do widzenia - powiedziałem.
Opuściłem statek. Tego wieczoru nauczyłem się
wielu
rzeczy. Wcześniej nie podejrzewałem nawet ich
istnienia.
Ziemia przybliżała się. Moskwa z małej jasnej
plamki
zmieniła się w bezkresną ławicę świateł. Z
trudem odnalazłem
mój czteropiętrowy blok, nudny i bardzo
podobny do swoich
braci.
Dogonił mnie głos gościa:
- Skazuje się pan na życie pełne niedomówień,
mąk i
poniżeń. Przez całe życie będzie pan pragnął
dotrzeć do mnie,
do nas. Ale będzie już za późno. Niech się pan
opamięta. Nie
wolno panu wracać.
Drzwi na balkon były otwarte na oścież. Telefon
już nie
dzwonił. Wymacałem go, nie zapalając światła.
Zadzwoniłem do
Katrin i zapytałem:
- Dzwoniłaś do mnie, Kasiu?
- Zwariowałeś - powiedziała Katrin. - Pierwsza
godzina!
Obudzisz wszystkich sąsiadów.
- Dzwoniłaś?
- To pewnie ten twój zwariowany Krogius
dzwonił. Szuka
cię po całym mieście. Ma jakieś
nieprzyjemności.
- Szkoda - powiedziałem.
- Krogiusa?
- Nie, szkoda, że to nie ty dzwoniłaś.
- A dlaczego miałabym do ciebie dzwonić?
- Żeby powiedzieć, że zgadzasz się wyjść za
mnie.
- Oszalałeś. Powiedziałam przecież, że nigdy nie
wyjdę za
mąż za przybysza z kosmosu, a w dodatku
potwora moralnego,
który może mi wmówić, że jest Jeanem-Paulem
Belmondo.
- Nigdy?
- Kładź się spać - powiedziała Katrin - bo cię
znienawidzę.
- O której jutro kończysz pracę?
- Nie interesuj się. Jestem umówiona.
- Jesteś umówiona ze mną - powiedziałem
groźnie.
- No dobrze, z tobą - powiedziała Katrin. - Ale
nie
wyobrażaj sobie za dużo.
- Prawie nie jestem w stanie teraz myśleć.
- Całuję cię - powiedziała Katrin. - Zadzwoń do
Krogiusa.
Uspokój go. Bo zwariuje.
Zadzwoniłem do Krogiusa i uspokoiłem go.
Potem zdjąłem buty i, już zasypiając,
przypomniałem
sobie, że skończyła mi się kawa i jutro trzeba
koniecznie
pójść na Kirowską, do sklepu, i wystać się w
obłędnej
kolejce.
Przełożyła Ewa Skórska
KIR BUŁYCZOW
Zhańbione miasto
Piętno hańby, jakim los naznaczył czoło
Wielkiego
Guslaru, tak jak każde piętno, było
niezmywalne. I nie można
obwiniać za nie masonów, syjonistów, CIA czy
mafię.
My jesteśmy winni.
Ale przyznać się do tego nie możemy.
Wszystko zaczęło się od tego, że w okolicach
Wielkiego
Guslaru wylądował taki sobie zwyczajny statek
kosmiczny z
systemu Scypiona. Na statku był jeden kosmita.
Nie wiadomo,
jak się nazywał.
Przybysz najprawdopodobniej nie miał złych
zamiarów. Może
była mu potrzebna pokrzywa, uważana w
Galaktyce za
uniwersalny środek wychowawczy, a może
chciał nazrywać
konwalii dla swojej przyjaciółki.
Kosmonauta wybrał bezludne miejsce w lesie,
niedaleko od
Wielkiego Guslaru, wypatrzył jaskrawozieloną
polanę i
nacisnął na hamulce.
Gdy statek powoli zbliżał się do Ziemi,
kosmonauta
przejrzał się w lustrze. Wszystko było w
porządku, wyglądał
jak najzwyklejszy guslarski grzybiarz. To na
wypadek, gdyby
w lesie doszło do jakiegoś przypadkowego
spotkania. Kosmita
ściśle przestrzegał zasady nieingerencji.
Statek dotknął ziemi, trawa rozchyliła się i na
powierzchni pojawiło się czarne błoto. Okazało
się, że na
skutek niedopatrzenia ze strony kapitana i
przyrządów,
statek wylądował na niedużym, ale głębokim
trzęsawisku.
Kosmita szybko otworzył górny luk statku
podobnego do
gigantycznego srebrnego jaja i wydostał się na
zewnątrz.
Przez jakieś pół minuty stał na szczycie statku.
Ciągle
miał nadzieję, że na chwilę statek dotknie dna
trzęsawiska.
Ale gdy czarna maź zaczęła ze wszystkich stron
podchodzić do
jego butów, kosmita zebrał siły i skoczył na
suchy brzeg,
oddalony od statku o jakieś dziesięć metrów.
Kosmita postał tak z dziesięć minut, patrząc na
znikający
w trzęsawisku statek. Bagno zamlaskało,
wsysając go,
zakołysało się i uspokoiło.
Kosmita gotów był się rozpłakać.
Sytuację, w jakiej się znalazł, można było
nazwać
tragiczną.
Był dziesiątki lat świetlnych od domu i
najbliższej
stacji technicznej, całkiem sam, na planecie, na
której
wcześniej nie postała stopa żadnej istoty z
cywilizowanego
Kosmosu, musiał odlecieć z niej, nie nawiązując
kontaktu z
miejscowymi władzami i prasą.
Jeżeli nie uda mu się zrealizować tego
nierealnego
zadania, pozostanie mu tylko samobójstwo. A
samobójstwo było
dla tego kosmity czynem nie tylko
niewykonalnym, ale i
wstrętnym.
Nie podjąwszy żadnej decyzji, kosmita ruszył w
stronę
Wielkiego Guslaru, mając nadzieję, że po
drodze uda mu się
coś wymyślić.
Jak każdy galaktyczny podróżnik, kosmita miał
za sobą
szkołę przeżycia. Mógł nie oddychać przez
trzydzieści dwie
minuty, wydostać się z głębokości pięciuset
metrów bez
akwalungu, spaść z szóstego piętra i nie zabić
się, mógł
porozumiewać się z napotkanymi istotami w ich
języku, biegał
szybciej niż amerykańscy Murzyni, pływał lepiej
niż
krokodyl.
I znał sztuczki, do których kosmonauci mogli się
uciekać
na obcych planetach.
Rozmyślając o możliwościach ratunku, kosmita
przypomniał
sobie jedną taką sztuczkę, która mogła mu
pomóc, jeśli
mieszkańcy Ziemi byli skłonni do powszechnego
w Galaktyce
grzechu czy, powiedzmy raczej, słabości.
Należało to sprawdzić.
Rozmyślając w ten sposób, kosmita wszedł do
Wielkiego
Guslaru.
Na przedmieściach królują jednopiętrowe
domki, ale im
bliżej centrum, tym domy są wyższe, osiągając w
centrum
wysokość czterech pięter.
Pomiędzy domami stoją cerkwie, które
przetrwały
antyreligijną propagandę, ulicami jeżdżą
rowerzyści i
motocykliści. Mercedesów kosmita nie
zauważył, chociaż znał
się na markach ziemskich samochodów.
Kierując się w stronę centrum, przybysz
studiował
lokalizację sklepów i sklepików.
We wszystkich sklepach kosmita zastygał przed
ladą i
długo wpatrywał się w towar, próbując
zrozumieć, na co jest
popyt, a co nie wywołuje zainteresowania
klientów.
Doszedł do wniosku, że nikt nie kupuje napoju
kawopodobnego "Rześki poranek". W jego
skład wchodziły
produkty czyste ekologicznie: mąka z żołędzi,
palona kora
głogu i inne interesujące komponenty.
Wydawało się, że ten
produkt będzie odpowiedni do eksperymentu
psychologicznego.
Kosmita usiadł na ławce w ogródku, nieopodal
cerkwi
Paraskiewy Piatnicy, i patrzył na płynące
obłoki. Zachowywał
się jak pająk, który nieruchomo i nawet leniwie
czeka na
swoją zdobycz.
Zdobycz pojawiła się po dziesięciu minutach w
osobie
zasapanej od dźwigania ciężkiej torby staruszki,
której
imienia nie znamy.
Babcia siedziała przez minutę albo dwie w
milczeniu,
zanim jej sąsiad zwrócił się do niej z pytaniem.
- Ciśnienie?
Babcia odwróciła głowę i zobaczyła obok siebie
człowieka
raczej młodego, należącego do typu mężczyzn,
którzy
wzbudzają zaufanie właśnie w starszych
paniach. Z takich
mężczyzn wychodzą doskonali zięciowie i
beznadziejni
mężowie.
- Zamęczyło mnie - zgodziła się babcia. - Od
rana w
głowie tak stuka i stuka, jakby pociąg jechał i
jechał i nie
mógł przejechać.
- A mojej mamie przeszło, jak ręką odjął. Mogę
zaświadczyć.
- A co zrobiła? - zainteresowała się babcia.
- Nie wiem wprawdzie, czy macie to u was w
sklepach -
środek na pierwszy rzut oka dziwny, nikt by się
nie
domyślił, a mojej mamie - jak ręką odjął.
W tym momencie kosmita przerwał i zaczął się
wpatrywać w
obłoki, tak jakby w życiu nie widział nic
bardziej
interesującego.
- Niechże pan mówi, niech pan mówi, chyba że
to sekret.
- Właściwie to dałem mamie słowo, że nikomu
nie powiem...
Ale czuję do pani sympatię i współczuję, więc
zdradzę pani
tajemnicę.
- Obiecuję - nikomu ani słowa! - powiedziała na
wszelki
wypadek babcia.
Młody człowiek już jej nie słuchał. Jak
modlitwę, jak
pogańskie zaklęcia, mamrotał:
W gorącej wodzie rozpuścisz
Dwie, trzy łyżki na szklankę odmierzysz
I do czterdziestu policzysz
Napój lecznicy otrzymasz!
- Jak, jak pan powiedział? - przejęła się
staruszka. Bała
się, że zapomni.
- Zapisać, czy nauczy się pani na pamięć? -
zapytał
kosmita. - Napój kawopodobny "Rześki
poranek".
Kosmita zapisał czterowiersz drukowanymi
literami. Potem
powiedział:
- Lepiej nie gotować. Doprowadzić do wrzenia,
ale nie
gotować.
- Rozumiem - babcia z trudem oderwała się od
kartki. -
Dwie, trzy łyżki na szklankę odmierzyć, napój
leczniczy
otrzymasz.
Nie widziała już kosmity. Miała przed sobą
szczytny cel.
Kosmita poszedł do hotelu, oczarował dyżurną i
dostał
łóżko w apartamencie. Mieszkało tam jeszcze
dwóch facetów. Z
województwa.
Nie zdejmując butów, kosmita położył się na
łóżku i
zaczął myśleć. Nikt mu nie przeszkadzał. W
środku
roboczego dnia w pokoju nikogo nie było.
Ten pierwszy krok jeszcze nic nie znaczył.
Nawet gdyby
miał szczęście. Puszczona przez niego plotka
mogła ucichnąć,
gdyby trafiła na niezainteresowanego
pośrednika. Trzeba było
działać dalej, tymi samymi środkami. Zanim
będzie można
przejść do punktu głównego, kosmita musiał
oszołomić miasto,
rozhuśtać je jak łódkę, sprawić, żeby zagubiło
się jak
dziecko w gęstym lesie.
Potrzebny był kolejny nonsens.
- Eureka! - krzyknął kosmita, zrywając się z
łóżka po
półgodzinie intensywnego myślenia. - Eureka!
Oczywiście, słowo "eureka" jest tylko
przybliżonym
tłumaczeniem jego okrzyku.
Przybysz wyszedł na główną ulicę i rozpoczął
poszukiwania
przedmiotu swojej kolejnej dywersji.
Podszedł do straganu, gdzie gruba wąsata
kobieta
handlowała nietypowymi dla Guslaru owocami:
bananami,
ananasami, mango, kiwi. Trzy albo cztery osoby
stały w
kolejce nie denerwując się, nie krzycząc i nie
bojąc się, że
owoców zabraknie - oto, jakie czasy nastały!
Kosmita poczekał na swoją kolej, wybrał kiść co
żółciejszych bananów. Nie odchodził daleko, nie
chował się
nigdzie, żeby je zjeść, przeciwnie, podszedł do
piaskownicy,
w której maluchy uczyły się wznosić zamki z
piasku. Mamy i
babcie siedziały obok na ławkach.
Kosmita rozłożył dużą chusteczkę, usiadł na
niej, a
banany położył na ławeczce obok siebie. Potem
odłamał
jednego banana i powoli, demonstracyjnie, obrał
go ze
skórki. Robił to tak elegancko, że młode mamy
patrząc na
niego myślały: jaka szkoda, że los dał mi za
męża Pietię albo
podsunął Wasię. Dlaczego nie poczekał i nie
wydał mnie za
tego skromnego, pełnego wewnętrznej godności
człowieka.
Wtedy ten pełen godności człowiek zburzył
przyjemny
obrazek.
Obrał banana, wyrzucił do kosza owoc, zostawił
skórkę. I
zaczął ją pożerać z dziwną, nieludzką
żarłocznością.
Tylko proszę nie myśleć, że sprawiało mu to
przyjemność.
Wręcz przeciwnie, w normalnych warunkach
kosmita nigdy by
nie zrobił czegoś tak wynaturzonego.
Niektóre mamy zaczęły ochać, inne odwracały
wzrok. A
kosmita pomyślał, że następnym razem
powinien wziąć jajka.
Można bardzo efektownie wylewać zawartość
pod nogi i
chrzęścić skorupkami.
Mamy, rozczarowane, milczały, a jakaś babcia,
trzymając w
ręku napój "Rześki poranek", ruszyła w stronę
przybysza,
żeby go skarcić. Ale nie zdążyła. Wyprzedziła ją
trzyletnia
dziewczynka Wiera. Dziewczynka podeszła do
wujka, który jadł
skórkę od banana i powiedziała:
- Jesteś głupi, tak?
- Nie - odpowiedział kosmita, z radością
przysłuchując się
ciszy, która zapanowała w ogródku. - Nie jestem
głupi.
- To dlaczego jesz skórkę? Trzeba jeść banana.
- Nie masz racji dziewczynko - odpowiedział
kosmita. -
Jem to, co zdrowe.
- To ty jedz to, co zdrowe, a mnie daj to, co
niezdrowe
- i dziewczynka pokazała pozostałe banany.
Wtedy jej mama, przystojna, farbowana
blondynka ze
skłonnością do tycia, podbiegła do przybysza,
złapała Wierkę
i ciągnąc ją za rękę, powiedziała:
- Niech się pan nie gniewa na dziecko, ona jest
już taka
wrażliwa...
- Proszę - powiedziała babcia z pudełkiem
"Rześkiego
poranku" w ręku. - Jak to psują dzieci.
Pokazują im różne
głupoty, a one powtarzają.
- Ach - zdziwił się przybysz - pani na pewno nie
czytała
książki profesora Poleżajewa "Żyjcie długo i
cieszcie się
życiem"?
- Nie, nie było okazji - powiedziała babcia, z
pewnym
przerażeniem patrząc, jak młody człowiek
obiera drugiego
banana, wyrzuca środek i żuje skórkę.
- Tam, na podstawie statysytki, dowiedziono
czarno na
białym, że skórka od banana powoduje
niewiarygodne
odmłodzenie. Jeżeli spożywa się regularnie
cztery skórki
dziennie przed jedzeniem, to nie tylko wzrasta,
za
przeproszeniem, potencja, ale również znikają
wszystkie
zmarszczki, nie mówiąc już o nadnerczach.
- Oho! - powiedziała babcia z pogardą. -
Myślałby kto!
- Niech pani spróbuje kupić banana w Japonii -
powiedział
kosmita. - Co tam w Japonii - proszę pojechać
do Moskwy. U
nas ludzie ustawiają się w kolejkach już
wieczorem.
- A to dobre! - powiedziała babcia.
Jedna z mam pociągnęła swoje dziecko do
wyjścia z
ogródka.
- Dokąd idziesz, Dusia? - zapytała koleżanka.
- Późno się zrobiło, za pół godziny Grigorij
przyjdzie z
pracy na obiad.
Powiedziała to tak fałszywym głosem, że
pozostałe kobiety
zrozumiały: Dusia leci wykupić wszystkie
banany. Zrozumiał to
również kosmita, który życzliwie rzucił za
Dusią:
- Za dużo skórek na raz może zaszkodzić! Może
dojść do
katastrofalnego odmłodzenia organizmu.
Z charakterystyczną dla narodu rosyjskiego
wrażliwością
Dusia krzyknęła:
- Nie bądź taki mądry!
Dla pozostałych kobiet był to sygnał do zabrania
dzieci i
porzucenia ogródka.
Ostatnia wyszła babcia, przyciskając do piersi
pudełko
"Rześkiego poranka".
Kosmita wyciągnął nogi (rano kupił sobie buty
firmy
Salamander - marzył o nich od dawna),
przeciągnął się i
zaczął obmyślać nową intrygę dla mieszkańców
Guslaru.
Należało rozpowszechnić szkodliwe plotki wśród
pozostałych warstw społeczeństwa.
Kosmita poszedł do sklepu monopolowego.
Minęły czasy, gdy w kolejce po wódkę ludzie
tratowali się
i zabijali. Teraz wódki jest tyle, że można się w
niej
kąpać.
Ale po dziś dzień guslarscy amatorzy alkoholu
mają swoje
ulubione miejsce, z którym związane są jasne
wspomnienia.
Najważniejsze z nich to dział monopolowy w
sklepie
spożywczym nr 1. Czego tam nie przywozili!
Czego nie
sprzedawali, za czym się nie zabijali! Święte
miejsce. Czy
godzi się kupować teraz wódkę w innym sklepie,
nawet jeśli
wszędzie można ją kupić bez kolejki?
- Ciekawa rzecz - powiedział kosmita, zwracając
się do
ludzi przed sklepem - ciekawa rzecz, takie
naruszenie
technologii.
- A o co chodzi? - zapytał nieufnie człowiek z
dziecięcym
przezwiskiem Czerwononosy Jeleń. Nie pora
teraz na
wyjaśnianie, w jakich dramatycznych
okolicznościach Benjamin
Utkin stracił swoje imię i zyskał to indiańskie
przezwisko.
- Gazety trzeba czytać - powiedział ostro
kosmita. Do
tego audytorium trzeba było mówić ostro.
Inaczej wielu mogło
nie zrozumieć.
- W gazetach nic już nie ma - powiedział
Pogosian. -
Wszystkie się zaprzedały.
- A "Ekspertyzę" czytaliście? - zapytał nie
zmieszany
przybysz.
- Jaką znowu ekspertyzę?
- W "Ekspertyzie", dodatku do "Izwiestii",
pisali, że
teraz szukają winnego na całym świecie. W
wyniku wojen
konkurencji wódka Rosijskaja już drugi tydzień
ma o dwa
procent więcej niż zwykle. Ma, nie uwierzycie,
czterdzieści
dwa procent.
- Łżesz - powiedział Czerwononosy Jeleń. -
Piłem ją
wczoraj. Wódka jak wódka.
- O to, to, widzieli cię wczoraj w kanałku -
powiedział
Pogosian.
- No i proszę - powiedział przybysz. - Nie
wytrzymał
chłop. Rozumiecie, to nie o wódkę chodzi.
Dodatkowy procent
- oto, co zwala człowieka z nóg.
- Ożeż ty! - powiedział ktoś.
Rosijskaja - powiedział przybysz - ale nie każda.
Tylko
ta z zieloną etykietką.
W tym momencie przyszły dwie dziewczyny,
które z
ożywieniem rozmawiając żuły skórki od banana.
Widok był tak
nienaturalny, że mężczyźni zapomnieli o wódce,
a kosmita
ucieszył się, że jego działalność przynosi efekty.
- Mówisz, o dwa procent? - zapytał Pogosian,
człowiek
ufny i prosty. - No i co z tego wychodzi?
- Wychodzi z tego, że niby wypiłeś litr, a tak
naprawdę
to nie litr, a litr i pięćdziesiąt gram - wyjaśnił
ktoś.
- Za darmo? - zapytał Czerwononosy Jeleń.
- Otóż to - powiedział przybysz i poszedł dalej
siać
zamęt jak diabeł, chociaż oczywiście nie był
diabłem, tylko
najzwyklejszym księgowym, który niechcący
trafił na obcą
planetę i musiał się z niej wydostać.
Panujący w ludzkim mrowisku niepokój cieszył
kosmitę.
Jego przewidywania sprawdzały się, intuicja go
nie zawiodła.
Ale żeby zadać miastu ostateczny, miażdżący
cios, kosmita
potrzebował czasu i dodatkowego wysiłku
umysłowego.
Każde miasto, jak żywy organizm, ma żyły i
arterie.
Ulice. Wypełnia je krew miasta - jego
mieszkańcy. Potoki
płyną w konkretnym kierunku, ich bieg jest
celowy. Rano
ludzie idą do pracy, wypełniając arterie i środki
komunikacji, w ciągu dnia pracujący i
niepracujący chodzą po
sklepach, wieczorem płyną ulicami - żyłami do
swoich
mieszkań, a potem znowu je porzucają,
wychodzą do kina lub
dyskoteki.
A przybysz robił wszystko, żeby zmylić bieg
potoków, żeby
organizm miał dosyć, żeby zagubił się w
działaniach swoich
erytrocycików.
Dzika jak tornado kolejka ustawiła się przed
dwoma
sklepami, w których wykryto obecność
kawopodobnego napoju
"Rześki poranek".
Po opuszczeniu straganów z bananami, tłum
kobiet, głównie
młodych, stał na przystani na rzece.
Powiedziano im, że tam
na osiedlu Zarzecze, na straganie u
Kawiniakiana są jeszcze
banany.
Mężczyźni biegali od sklepu do sklepu w
poszukiwaniu
czterdziestodwuprocentowej Rosijskiej.
Pozostawały jeszcze dzieci.
- Dzisiaj - powiedział przybysz, nachylając się
do
trzecioklasisty - w klubie miłośników rzeki będą
wyświetlać
osiemnaście odcinków "Żółwi Ninja" - za
darmo...
I wiele rodzin nie doczekało się swoich pociech
na
obiedzie.
A starsze pokolenie płci męskiej?
Dla nich przybysz nie żałował pieniędzy, kupił
koszyk
borowików (pustosząc w tym celu cały bazarek),
po czym
stanął na przystanku autobusowym i każdemu
zainteresowanemu
dawał kartkę z planem. Na planie zaznaczone
były parowy,
gdzie kosmita rzekomo zbierał borowiki.
Podobno zostało ich
tam jeszcze ze dwie ciężarówki.
Ostatnim ciosem, zadanym tego ranka, była
wiadomość,
którą usłyszał od przybysza Korneliusz Udałow.
Przybysz
oczywiście nie wiedział, że rozmawia z samym
Korneliuszem
Udałowem, którego nie weźmiesz na tanie
galaktyczne plewy.
- Dziwne - przybysz podszedł do Udałowa, który
czekał na
autobus na rogu Puszkińskiej. - Nigdy jeszcze
czegoś takiego
nie widziałem.
- Czego pan nie widział? - zapytał przez
grzeczność
Udałow.
- Takiego pluśnięcia. Dwadzieścia lat wędkuję,
ale żeby
tak plusnęło - nawet nie myślałem, że to
możliwe.
Jakim szóstym zmysłem przybysz odgadł, że
Korneliusz jest
zapalonym wędkarzem - nie wiadomo. Ale od
razu obudził w
Udałowie czujność.
- Gdzie? - zapytał.
- A tam, w sadzawce. Widzi pan, cerkiew, a za
nią jest
sadzawka.
- Co pan! - zaśmiał się Korneliusz. - Jaki plusk?
W tej
sadzawce żyją tylko żaby.
- Dziwne, bardzo dziwne - myślał na głos
kosmita. -
Siedziałem na brzegu, a on przeszedł dosłownie
przy moich
nogach.
- Kto?
- Sum. Nieduży, z półtora metra, ale widziałem
go na
własne oczy. Gdybym nie był tu tylko
przejazdem, wziąłbym
spinning i ucieszył rodzinę połowem. Dobrze, że
nie trzeba
daleko jechać.
Przyjechał autobus.
Udałow, który na niego czekał, stał dalej na
jezdni i
wytrzeszczał oczy, a przybysz spokojnie wsiadł
do autobusu i
powtórzył opowieść o sumie dwóm młodym
obibokom, którzy go
wyśmiali i wyskoczyli na następnym przystanku.
Tak więc, gdy Udałow, zwalczywszy
wątpliwości, przybiegł
nad sadzawkę z wędką i podrywką, na brzegach
siedziało,
wypisz wymaluj jak żaby, dwudziestu sześciu
wędkarzy w
różnym wieku.
Udałow splunął, ale rozepchnął łokciami co
młodszych
konkurentów i usiadł.
Teraz, gdy miasto osiągnęło stan organizmu
chorego na
świnkę z powikłaniami, kosmita zdecydował się
na
najważniejszy trik.
Od tego zależało jego życie.
A także od tego, czy Wielki Guslar jest gotowy
rzucić się
w przepaść hańby i poniżenia.
O pomyłce nie mogło być mowy. Kosmita tak
jak saper -
pomylić mógł się tylko raz. I byłby to jego
ostatni błąd.
Potrzebował mężczyzn. W dobrej formie.
Mężczyźni stali obok stadionu "Riecznik" i
leniwie
dyskutowali o szansach swojej drużyny
piłkarskiej. Do
rozpoczęcia meczu było jeszcze pół godziny.
Kosmita zaczął przysłuchiwać się rozmowie.
Tak jak przypuszczał, nie miała ona żadnego
związku z
piłką nożną.
W Wielkim Guslarze, dotkniętym chorobą
plotek i pogłosek,
zaplątanym w pajęczynę sumów, skórek od
banana, napojów
"Rześki poranek" i trzy lub cztery inne
przedsięwzięcia
kosmity, rozmowy były wyjątkowo
monotematyczne i zakończyły
się emocjonalną porażką mężczyzn. Mężczyźni
zupełnie nie
wiedzieli, co robić - wierzyć czy nie wierzyć... A
jeśli
wierzyć, to komu? Chcieli wierzyć. Bardzo.
Rosjanin zawsze
chce wierzyć i zawsze znajdują się ludzie, którzy
powiedzą:
"Uwierz mi, Iwanie Iwanowiczu! Ja wskażę ci
drogę!"
- Ale co ciekawe - wtrącił się do rozmowy
kosmita -
Udałow jednak złowił suma w tej sadzawce.
Metr dwadzieścia.
Sam widziałem.
- Dwa sumy - poprawił kosmitę mężczyzna w
niebieskim
dresie.
- I szczupaka - powiedział trzeci.
- Szczupaka nie - zaprotestował człowiek w
niebieskim
dresie. - Widziałem, jak wracał. Dwa sumy i
jesiotr.
- Jaki tam jesiotr! - zezłościł się chłopak w
bejsbolówce. - Skąd by się wziął jesiotr w tej
kałuży? Tam
są tylko pijawki.
- I co, może suma nie złapał, co, może nie złapał?
-
gorączkował się człowiek w niebieskim.
- No, suma złapał - przyznał chłopak, nie chcąc
dostać po
karku.
- To jeszcze nic! - powstrzymał go gestem były
sportowiec z
fioletową twarzą pijaka. - A samochód z
borowikami
widzieliście?
Zaczęli się kłócić. Jedni widzieli, inni nie widzieli
albo nie wierzyli...
- Ja też w to nie wierzę - powiedział kosmita tak
głośno,
że pozostali zamilkli. - Jestem nietutejszy i dziwi
mnie,
jakie głupoty ludzie o was opowiadają. Szczerze
mówiąc... -
W tym momencie kosmita zająknął się i wszyscy
nagle
zrozumieli, że nawet jeśli do tej pory
nieznajomy nie
kłamał, to teraz zacznie. - Szczerze mówiąc, boję
się -
pójdę jutro na bagna w poszukiwaniu rzadkich
roślinek, a
ktoś z was przypomni sobie tę głupią bajeczkę i
polezie za
mną. A ja nie znoszę niekompetentnych ludzi.
Nie, żeby mi
było szkoda złota, nie, złota mi nie szkoda, ale
nie znoszę
niekompetencji.
I kosmita odwrócił się i zaczął iść, a wszyscy
kibice w
liczbie ponad dwudziestu ruszyli za nim,
okrążyli go i
odcięli mu drogę odwrotu.
- Przepraszam bardzo - powiedział człowiek w
niebieskim
dresie. Najwyraźniej miał duszę przywódcy. -
Co to za
rośliny?
- Ręce przy sobie! - zbuntował się kosmita
przeciwko
przesłuchaniu.
- Pokaż pozwolenie na zbieranie rzadkich roślin!
-
krzyczał jakiś facet, metr czterdzieści w
kapeluszu, z
włosami wystającymi z uszu.
- Z CIA, z CIA!
Kosmita z zadowoleniem skonstatował, że
różnorodność i
siła plotek rosną w oczach. Jutro całe miasto
będzie mówić,
jak to złapano agenta - truł wodę w stawie i pluł
do studni.
- Mów! - rozkazał mężczyzna w niebieskim.
Pozostali
oddychali szybko i płytko.
- Ale nikomu ani słowa! - zastrzegł kosmita. -
Sami
rozumiecie.
- Rozumiemy, rozumiemy, co mamy nie
rozumieć -
pospieszyli z odpowiedzią słuchacze.
- W czasie rewolucji zatopili to na bagnach.
Wywozili w
pociągu pancernym pieniądze frontu
północnego. Ale czerwoni
deptali im po piętach. Oni tam - i czerwoni tam!
Oni tutaj -
i czerwoni tutaj! I wtedy generał Miller wydał
rozkaz
wrzucenia kanistra w bagno.
- Niech pan powtórzy nazwisko generała -
poprosił
staruszek, przypominający białą myszkę
doświadczalną.
Trzymał w ręku notes i chciał zapisywać.
- Żadnych notatek! - ostrzegł kosmita. Sąsiedzi
rzucili
się na staruszka, zabrali mu notes i wyrzucili go
z grupy
okrążenia.
- Mam mapę - powiedział kosmita. - Kto chce
popatrzeć?
Ale tylko jedna osoba!
- Ja popatrzę - powiedział człowiek w
niebieskim.
- Nie, nie, wybory! Trzeba wybrać delegatów! -
sprzeciwił
się metr czterdzieści w kapeluszu.
- Oto mapa - powiedział kosmita i wyciągnął z
kieszeni
przygotowaną wcześniej kartkę.
I zaczął objaśniać, w której części bagien leży
kanister
ze złotem. Pozostali zaglądali mu przez ramię,
sapali, ale
niczego nie mogli zrozumieć.
- Ty nas prowadź - powiedział staruszek z
ostatniego
rzędu.
- I po co mam was prowadzić? - zdziwił się
przybysz. -
Potrzebna mi koparka, a nie banda nierobów.
Potrzebuję
łopat, pomp! Techniki!
- Technika tam nie dojedzie! - krzyknął metr
czterdzieści.
- Zobaczymy - powiedział przybysz. - W razie
czego
pójdziemy po trupach.
Ludzie poczuli, że krew szybciej krąży w ich
żyłach.
Wyglądało na to, że trafił się wódz, który
wiedział, czego
chce.
- A rzeczywiście - powiedział staruszek z
ostatniego
rzędu. - Pamiętam, mówiono o tym w latach
dwudziestych.
Pętak był wtedy ze mnie, ale pamiętam.
Nie minęła nawet godzina, gdy na ósmym
kilometrze na
leśną drogę zjechała z szosy koparka, trzy
wywrotki,
samochód asenizacyjny z wielką karbowaną
rurą do odciągania
wody, żuraw, gazik, a za tą, nie wiadomo skąd i
nie wiadomo
jaką ściągnięci techniką, spieszyli ludzie z
łopatami,
grabiami i innymi narzędziami.
Maszyny grzęzły w błocie, ludzie wyciągali je na
własnych
plecach, stękali, przeklinali, walczyli, ale nie
poddawali
się. Czuli się tak, jakby forsowali Dniepr.
Rzecz jasna, nie doszłoby do takiego masowego
zaślepienia, gdyby miasto nie było odpowiednio
przygotowane.
Wielki Guslar zasypany lawiną plotek,
oklapnięty,
zatrwożony, bliski był wpadnięcia w panikę.
Przybysz nie wtrącał się do organizacji robót.
Pokazał
tylko okrągłą plamę trzęsawiska, gdzie należało
szukać
kanistra, a dowodzenie powierzył człowiekowi w
niebieskim
dresie.
Ludzie podzielili się pracą. Jedni pomagali
koparce ryć
kanały odprowadzające, inni razem z
samochodem asenizacyjnym
odciągali wodę, jeszcze inni ładowali wywrotki...
Wszyscy
mieli co robić. I wszystkich ogarnął ten
szczególny zapał
pracy, kiedy człowiek zapomina, po co się tak
poświęca i
wysila. Najważniejsza jest sama praca!
Po godzinie trudów z bagna wynurzył się
wierzchołek
podobnego do gigantycznego jaja statku
kosmicznego. Rozległy
się triumfalne okrzyki - wszyscy zrozumieli, że
to jest
właśnie ten kanister.
- Zdwójmy ostrożność, towarzysze! - powiedział
przybysz i
zażądał, żeby koparka przeniosła go na środek
trzęsawiska.
A tam zeskoczył na swój statek. Towarzysze
pracy bili
brawo.
- Zdwójmy wysiłki, przyjaciele - krzyknął. -
Koniec już
bliski. Skarby są prawie w naszych rękach.
Niektórzy zaczęli pytać, co on tam plecie o
jakichś
skarbach, skoro łowimy jesiotra, inni doszli do
wniosku, że
zaraz pojawią się borowiki - przypuszczeń było
wiele.
Przybysz z całkowitym spokojem otworzył
górny luk i
wszedł na statek. Statek był do połowy
wyciągnięty z błota.
Zapadła pełna napięcia cisza.
Czując, że coś jest nie w porządku, przybysz
wystawił
głowę z luku i krzyknął:
- Odejść na dwadzieścia kroków! Znalazłem
minę! Dopóki
jej nie rozbroję - nie podchodzić! Przerwijcie
pracę!
Ludzie, mówię do was - odciągnijcie koparkę,
samochód,
jeszcze się, nie daj Boże, coś złego stanie!
Posłuchali go, a metr czterdzieści w kapeluszu
krzyknął:
- Ostrożnie z tą miną, uważaj na siebie!
- Uważaj! - poparli go inni.
Wzruszony przybysz zamknął szczelnie luk,
spojrzał przez
peryskop, czy nie ma w pobliżu jakichś widzów.
Na szczęście,
wszyscy zgodnie z poleceniem wycofali się na
suchy teren,
przykucnęli wokół trzęsawiska.
"Żegnajcie, przyjaciele!" - powiedział w myśli
przybysz.
Po krótkiej walce z bagnem statek kosmiczny
wyrwał się w
górę i, ciągnąc za sobą czarne strumienie błota,
poleciał
ku niebu... W chwilę później zniknął ludziom z
oczu.
,..w Wielkim Guslarze opowiedzą wam wiele
ciekawych
historii. Ale nigdy nie usłyszycie o tym, jak
mieszkanki
miasta żuły skórki od banana, piły napój
"Rześki poranek", a
ich mężowie łowili w sadzawce jesiotra albo
wyciągali z
bagna kanister ze złotem.
Co prawda, zdarza się, że jakaś ślicznotka ni z
tego, ni z
owego zje skórkę od banana i wyrzuci środek.
Albo że ktoś od
niechcenia zarzuci wędkę w sadzawkę... Ale to
są wyjątki,
atawizmy.
Przełożyła Ewa Skórska
KIR BUŁYCZOW
Właściwie Igor Wsiewołodowicz Możejko.
Urodzony w 1934 r.
w Moskwie (gdzie mieszka do dziś), ukończył
Instytut Języków
Obcych. Doktoryzował się w Instytucie
Orientalistyki AN
ZSRS. Pracuje tam do dzisiaj - zajmuje się
historią i
kulturą Azji Południowo-Wschodniej. Autor
wielu rozpraw
popularnonaukowych i prac z zakresu historii i
historii
sztuki, a także miłośnik i wierny czytelnik
fantastyki
naukowej, w 1966 r. sam zaczyna pisać utwory
spod znaku SF -
debiutuje opowiadaniem "Kogda wymierli
dinozawry". W 1968 r.
ukazuje się jego pierwsza powieść "Miecz
gienierała
Banduły", a w dwa lata później druga -
"Posliedniaja wojna".
Prawdziwe uznanie i popularność Bułyczow
zdobywa dzięki
opowiadaniom o miasteczku Wielki Guslar i
jego mieszkańcach
("Czudiesa w Gusliarie" i "Liudi kak liudi")
oraz
opowieściom o Alicji - dziewczynce, której nigdy
nie stanie
się nic złego ("Putieszestwije Alisy", "Dzien'
rożdzienja
Alisy", "Dziewoczka s Ziemli" i in.).
W Rosji i byłym ZSRS na podstawie utworów
Kira Bułyczowa
nakręcono kilka filmów (pisarz nierzadko był
autorem bądź
współautorem scenariusza): "Osieczka '67" (na
podstawie
powieści pod tym samym tytułem), "Szans" (na
podstawie
opowiadania "Rycerze na rozdrożach"),
"Zołotyje rybki"
(opowiadanie "Świeży transport złotych
rybek").
Utwory Kira Bułyczowa były tłumaczone na
wiele języków, w
tym również na język polski. Należą do nich
m.in.: "Ludzie
jak ludzie" (1976), "Żuraw w garści" (1977),
"Rycerze na
rozdrożach" (1979), "Nie drażnić czarownika"
(1983),
"Retrogenetyka i inne opowiadania" (1983),
"Było to za sto
lat" (1983), "Miasto na górze" (1983), "Dzikusy.
Białe
skrzydła Kopciuszka" (1983), "Listy z
laboratorium" (1985),
"Cudza pamięć" (1985), "Guslar-Neapol"
(1985), "Wielki
Guslar i okolice" (1987), "Agent KF" (1988),
"Osada" (1989).
Po roku 1990 utwory Kira Bułyczowa były
wydawane coraz
rzadziej, aż w końcu ich pojawianie się zostało
ograniczone
do miesięczników "Nowa Fantastyka" i
"Feniks".
Na szczęście, ku radości wielbicieli Kira
Bułyczowa
wydawnictwo "Prószyński i S-ka" zapowiada
rychłe ukazanie
się dwóch tomów guslarskich opowiadań.
Pierwszy z nich
będzie zawierać opowiadania znane już
czytelnikowi polskiemu
(m.in. ze zbiorku "Wielki Guslar i okolice"),
tom drugi zaś
to opowiadania nie tłumaczone dotąd na język
polski.
E.S.