Kir Bułyczow
Opowiadania
Czy mogę rozmawiać z Niną?
- Czy mogę rozmawiać z Niną?
- To ja, Nina.
- Tak? Dlaczego masz taki dziwny głos?
- Dziwny głos?
- Nie twój. Cienki. Jesteś czymś zmartwiona?
- Nie wiem.
- Może nie powinienem dzwonić?
- A kto mówi?
- Od kiedy przestałaś mnie poznawać?
- Kogo poznawać?
Głos był młodszy od Niny o dwadzieścia lat. A w
rzeczywistości głos Niny był od niej młodszy o pięć lat.
Jeśli się kogoś nie zna, to po głosie trudno odgadnąć jego
wiek. Głosy często starzeją się wcześniej niż ich
właściciele. Albo długo pozostają młode.
- No dobrze - powiedziałem. - Słuchaj, dzwonię do ciebie
poniekąd w pewnej sprawie.
- Pan chyba pomylił numer - powiedziała Nina. - Ja pana
nie znam.
- To ja, Wadim, Wadik, Wadim Nikołajewicz! Co się z tobą
dzieje?
- No właśnie! - Nina westchnęła, jakby żal jej było
kończyć rozmowę. - Nie znam żadnego Wadika i Wadima
Nikołajewicza.
Odczekałem chwilę, zanim wykręciłem ten numer jeszcze
raz. Zdaje się, że po prostu dodzwaniałem się gdzie indziej.
Moje palce nie chciały dzwonić do Niny. I wykręciły inny
numer. A dlaczego nie chciały?
Odszukałem na stole paczkę kubańskich papierosów. Mocnych
jak cygara. Robią je pewnie z obrzynków cygar. A jaką ja
mogę mieć sprawę do Niny albo poniekąd sprawę? Żadnej. Po
prostu chciałem się dowiedzieć, czy jest w domu. A jeśli jej
nie ma, to też niczego nie zmienia. Może być na przykład u
mamy. Albo w teatrze. Wieki całe nie była w teatrze.
Zadzwoniłem do Niny.
- Nina? - zapytałem.
- Nie, Wadimie Nikołajewiczu - odpowiedziała Nina. -
Znowu się pan pomylił. Jaki numer pan wykręca?
- 149-40-89.
- A mój to Arbat. Jeden - trzydzieści dwa - pięć trzy.
- Oczywiście - powiedziałem. - Arbat to cztery?
- Arbat to G.
- No cóż - powiedziałem. - Przepraszam, Nino.
- Proszę - powiedziała Nina. - I tak nic nie robię.
- Postaram się więcej do pani nie dzwonić - powiedziałem.
- Gdzieś się zaklinowało i dodzwaniam się do pani. Telefon
źle działa.
- Tak - zgodziła się ze mną Nina.
Odłożyłem słuchawkę.
Trzeba poczekać. Albo wykręcić setkę. Zegarynka. Coś się
tam połączy w zaplątanych liniach na centrali. I dodzwonię
się. "Dwudziesta zero zero" - powiedziała kobieta w
zegarynce. Nagle pomyślałem, że jeżeli jej głos nagrali
dawno, dziesięć lat temu, to ona wykręca "setkę", gdy jej
nudno, gdy jest sama w domu i słucha swojego młodego głosu.
A może ona umarła. Wtedy jej syn albo człowiek, który ją
kochał, wykręca "setkę" i słucha jej głosu.
Zadzwoniłem do Niny.
- Tak, słucham - powiedziała Nina młodym głosem. - To
znowu pan, Wadimie Nikołajewiczu?
- Tak - powiedziałem. - Najwidoczniej nasze telefony
połączyły się na amen. Tylko niech się pani nie gniewa,
niech pani nie myśli, że ją żartuję. Bardzo uważnie
wykręcałem numer.
- Oczywiście, oczywiście - powiedziała szybko Nina. -
Nawet przez chwilę tak nie pomyślałam. Bardzo się panu
spieszy Wadimie Nikołajewiczu?
- Nie - powiedziałem.
- Ma pan ważną sprawę do Niny?
- Nie, po prostu chciałem się dowiedzieć, czy jest w
domu.
- Stęsknił się pan?
- Jakby to pani powiedzieć...
- Rozumiem, jest pan zazdrosny - powiedziała Nina.
- Pani jest zabawna - powiedziałem. - Ile pani ma lat?
- Trzynaście. A pan?
- Czterdzieści kilka. Jest między nami grubaśny mur z
cegieł.
- I każda cegla to jeden miesiąc, prawda?
- Nawet jeden dzień może być cegłą.
- Tak - westchnęła Nina. - Wtedy to naprawdę gruby mur. O
czym pan teraz myśli?
- Trudno powiedzieć. W tej chwili o niczym. Przecież
rozmawiam z panią.
- A gdyby miał pan trzynaście lat albo nawet piętnaście,
moglibyśmy się poznać - powiedziała Nina. - To by było
bardzo śmieszne. Powiedziałabym: "Niech pan przyjedzie jutro
wieczorem pod pomnik Puszkina. Będę na pana czekać punkt
siódma". I byśmy się nie rozpoznali. Gdzie się pan spotyka z
Niną?
- Jak kiedy.
- I pod Puszkinem?
- Niezupełnie. Jakoś tak wyszło, że spotykaliśmy się pod
"Rosją".
- Gdzie?
- Pod kinem "Rosja".
- Nie znam.
- No, na Puszkińskiej.
- I tak nie wiem. Pan pewnie żatruje. Dobrze znam plac
Puszkina.
- Nieważne - powiedziałem.
- Dlaczego?
- To było dawno.
- Kiedy?
Dziewczynka nie chciała odkładać słuchawki. Z jakiegoś
powodu z uporem ciągnęła rozmowę.
- Jest pani sama w domu? - zapytałem.
- Tak. Mama jest na wieczornej zmianie. Pracuje jako
pielęgniarka w szpitalu. Zostanie na noc. Mogłaby wrócić
jeszcze dzisiaj, ale zostawiła w domu przepustkę.
- Aha - zgodziłem się. - Dobrze, kładź się spać,
dziewczynko. Jutro idziesz do szkoły.
- Powiedział pan to jak do dziecka.
- Nie, coś ty, rozmawiam z tobą jak z dorosłą.
- Dziękuję. Tylko sam niech się pan kładzie o siódmej. Do
widzenia. I niech pan więcej nie dzwoni do tej swojej Niny.
Bo znowu się pan do mnie dodzwoni. I obudzi mnie, małą
dziewczynkę.
Odłożyłem słuchawkę. Potem włączyłem telewizor i
dowiedziałem się, że pojazd księżycowy przeszedł odcinek 337
metrów. Pojazd księżycowy pracował, a ja się obijałem.
Postanowiłem, że ostatni raz zadzwonię do Niny po
jedenastej. Całą godzinę zajmowałem się głupstwami.
Zdecydowałem, że jeśli jeszcze raz trafię na dziewczynkę, to
od razu odłożę słuchawkę.
- Wiedziałam, że pan jeszcze raz zadzwoni - powiedziała
Nina, gdy odebrała telefon. - Tylko niech pan nie odkłada
słuchawki. Strasznie się nudzę, słowo honoru. I nie mam co
czytać i za wcześnie na spanie.
- No dobrze - powiedziałem. - Rozmawiajmy. Dlaczego pani
jeszcze nie śpi? Już późno.
- Dopiero ósma - powiedziała Nina.
- Późni się pani zegarek - powiedziałem. - Już prawie
dwunasta.
Nina roześmiała się. Miała ładny, miękki śmiech.
- Strasznie chce się pan mnie pozbyć - powiedziała. -
Teraz październik, dlatego zrobiło się już ciemno i wydaje
się panu, że to noc.
- Teraz pani żartuje? - zapytałem.
- Nie, ja nie żartuję. Nie tylko zegarek, ale i kalendarz
panu kłamie.
- Dlaczego kłamie?
- Zaraz mi pan powie, że u pana jest nie październik,
tylko luty.
- Nie, grudzień - powiedziałem. I z jakiegoś powodu sam
sobie nie uwierzyłem, spojrzałem na gazetę leżącą obok, na
kanapie. Dwudziesty trzeci grudnia - było napisane pod
nagłówkiem.
Pomilczeliśmy trochę, miałem nadzieję, że ona zaraz powie
"Do widzenia". Ale ona nagle zapytała:
- Jadł pan kolację?
- Nie pamiętam - powiedziałem szczerze.
- To znaczy, że nie jest pan głodny.
- Nie, nie jestem.
- A ja jestem głodna.
- W domu nie ma nic do jedzenia?
- Nic! - powiedziała Nina. - Pusto jak wymiótł.
Śmiesznie, co?
- Nawet nie wiem, jak pani pomóc - powiedziałem. -
Pieniędzy też nie ma?
- Są, ale bardzo mało. I wszystko jest już zamknięte. A
poza tym co by można kupić?
- No tak - zgodziłem się. - Wszystko już zamknięte. Chce
pani, to zajrzę do lodówki, zobaczę, co mam?
- Ma pan lodówkę?
- Starą - powiedziałem. - "Siewier". Zna pani taką?
- Nie - powiedziała Nina. - A jeśli pan coś znajdzie, to
co potem?
- Potem? Złapię taksówkę i podwiozę pani. A pani zejdzie
na podwórko i weźmie.
- A daleko pan mieszka? Bo ja na Siwcewom Wrażku, 15/25.
- A ja na Mosfilmowskiej. Przy Lenińskich Górach. Za
uniwersytetem.
- Znowu nie wiem. Ale to nieważne. Dobrze pan to
wymyślił, dziękuję panu. A co pan ma w lodówce? Ja tylko tak
pytam, niech pan sobie nie myśli.
- Żebym to ja pamiętał - powiedziałem. - Zaraz przeniosę
telefon do kuchni i zobaczymy.
Przeszedłem do kuchni, a sznur od telefonu ciągnął się za
mną jak żmija.
- No więc - powiedziałem - otwieram lodówkę.
- Może pan nosić telefon ze sobą? Nigdy o takim nie
słyszałam.
- Oczywiście, że mogę. A pani telefon gdzie stoi?
- W przedpokoju. Wisi na ścianie. No i co ma pan w
lodówce?
- To znaczy, tak... co my tu mamy w tej torebce? Jajka,
nic ciekawego.
- Jajka?
- Aha, kurze. O, chce pani, przyniosę kurę? Nie, to
francuska, mrożona. Zanim ją pani ugotuje, zgłodnieje pani
na dobre. I mama wróci z pracy. Wezmę lepiej kiełbasę. Albo
nie, znalazłem marokańskie sardynki, sześćdziesiąt kopiejek
za puszkę. Mam do nich pół słoika majonezu. Słyszy pani?
- Tak - powiedziała Nina cichutko. - Dlaczego pan tak
żartuje? Najpierw chciałam się roześmiać, ale potem zrobiło
mi się smutno.
- A to dlaczego? Naprawdę pani tak zgłodniała?
- Nie, pan wie.
- Co wiem?
- Wie pan - powiedziała Nina. Przez chwilę milczała,
potem dodała: - No i dobrze! Niech mi pan powie, ma pan
czerwony kawior?
- Nie, ale za to mam filety z pałtusa.
- Nie trzeba, wystarczy - powiedziała Nina twardo. -
Zmieńmy temat. Już wszystko zrozumiałam.
- Co zrozumiałaś?
- Że pan też jest głodny. A co pan widzi z okna?
- Z okna? Domy, fabrykę lalek. Akurat wpół do dwunastej.
Koniec zmiany. Sporo dziewcząt wychodzi z portierni. Poza
tym widzę jeszcze "Mosfilm". I straż pożarną. I kolej. O,
właśnie jedzie pociąg.
- I widzi pan to wszystko?
- No tak, pociąg jedzie daleko. Widać tylko łańcuszek
ogników, okien!
- No i kłamie pan!
- Nie należy tak rozmawiać ze starszymi - powiedziałem. -
Nie mogę kłamać. Mogę się mylić. A więc gdzie się pomyliłem?
- Pomylił się pan mówiąc, że widzi pan pociąg. Nie można
go zobaczyć.
- A co on niewidzialny, czy co?
- Widzialny, tylko okna nie mogą się świecić. No i w
ogóle, pan nie wyglądał przez okno.
- Dlaczego? Stoję przy samym oknie.
- A pali się u pana w kuchni światło?
- Oczywiście. Przecież po ciemku nie zaglądałbym do
lodówki. Spaliła mi się w niej żarówka.
- No i proszę, już trzeci raz pana przyłapałam.
- Nina, kochanie, wytłumacz mi, na czym mnie przyłapałaś?
- Jeśli patrzy pan przez okno, to odchylił pan
zaciemnienie. A jeśli odchylił pan zaciemnienie, to zgasił
pan światło. Zgadza się?
- Nie zgadza się. Po co mi zaciemnienie? Wojna czy co?
- Ojejej! Jak można się tak zapomnieć! A co, może pokój?
- No, jak rozumiem, Wietnam, Bliski Wschód... Ja nie o
tym.
- Ja też nie o tym... Chwileczkę, czy pan jest kaleką?
- Na szczęście, wszystko mam na swoim miejscu.
- Ma pan broń?
- Jaką broń?
- To dlaczego nie jest pan na froncie?
Właśnie w tym momencie zacząłem podejrzewać coś
niedobrego. Wyglądało na to, że dziewczynka robi sobie ze
mnie żarty. Ale była przy tym tak naturalna i poważna, że
omal mnie nie przestraszyła.
- Na jakim froncie powinienem być, Nino?
- Na najzwyklejszym. Gdzie są wszyscy. Gdzie tata. Na
froncie niemieckim. Mówię poważnie, nie żartuję. To pan tak
dziwnie ze mną rozmawia. A może pan nie kłamie o kurze i
jajkach?
- Nie kłamię - powiedziałem. - I żadnego frontu nie ma.
Może ja naprawdę do pani przyjadę?
- Ale ja naprawdę nie żartuję! - prawie krzyknęła Nina. -
I niech pan też przestanie. Na początku to było ciekawe i
wesołe. A teraz zrobiło się jakoś dziwnie. Przepraszam. To
tak jakby pan nie udawał, tylko mówił prawdę.
- Słowo honoru, dziewczynko, że mówię prawdę -
powiedziałem.
- Nawet się przestraszyłam. Nasz piec prawie nie grzeje.
Jest mało drzewa. I ciemno. Tylko kaganek. Dzisiaj nie ma
światła. I strasznie mi się nie chce siedzieć samej.
Powkładałam na siebie wszystkie ciepłe rzeczy.
I w tym momencie ostro i jakoś tak gniewnie powtórzyła
pytanie:
- Dlaczego nie jest pan na froncie?
- Na jakim ja mogę być froncie? - Rzeczywiście, żarty
zaszły za daleko. - Jaki może być front w siedemdziesiątym
drugim roku!
- Śmieje się pan ze mnie?
Głos znowu zmienił ton, stał się nie dowierzający,
malutki, trzy wierszyki od podłogi. I przed moimi oczami
pojawił się niesamowity, zapomniany już obrazek: to, co
działo się ze mną wiele, trzydzieści albo więcej lat temu.
Gdy ja też miałem dwanaście lat. A w pokoju stała burżujka.
A ja siedzę na kanapie z podwiniętymi nogami. I pali się
świeczka, a może to była lampa naftowa? A kura wydaje się
nierealnym, bajkowym ptakiem, który jedzą tylko w
powieściach. Chociaż ja wtedy nie myślałem o kurze...
- Dlaczego pan zamilkł? - zapytała Nina. - Niech pan
lepiej mówi.
- Nino - powiedziałem. - Jaki mamy teraz rok?
- Czterdziesty drugi - powiedziała Nina.
Zacząłem układać sobie w głowie kawałeczki
niedorzeczności, które były w jej słowach. Nie zna kina
"Rosja". I numer telefonu ma tylko sześć cyfr. I to
zaciemnienie...
- Nie mylisz się? - zapytałem.
- Nie - powiedziała Nina.
Wierzyła w to, co mówiła. A może głos mnie oszukał? Może
ona nie ma trzynastu lat? Może to czterdziestoletnia
kobieta, która zachorowała jeszcze wtedy, będąc dziewczynką
i wydaje się jej, że została tam, gdzie wojna.
- Niech pani posłucha - powiedziałem spokojnie. Przecież
nie odłożę słuchawki. - Dzisiaj jest dwudziesty trzeci
grudnia 1972 roku. Wojna skończyła się dwadzieścia siedem
lat temu. Wie pani o tym?
- Nie - powiedziała Nina.
- Wie pani. Jest godzina dwunasta. No, jak ja mam to pani
wytłumaczyć?
- Dobrze - powiedziała Nina pokornie. - Ja też wiem, że
nie przywiezie mi pan tej kury. Powinnam się domyślić, że
francuskich kur nie ma.
- Dlaczego?
- Bo we Francji są Niemcy.
- We Francji od dawna nie ma żadnych Niemców. Chyba że
turyści. Ale niemieccy turyści przyjeżdżają również do nas.
- Jak to? Kto ich wpuszcza?
- A dlaczego mielibyśmy ich nie wpuszczać?
- Tylko niech mi pan nie próbuje wmówić, że fryce nas
zwyciężą. Pan pewnie jest szkodnikiem albo szpiegiem.
- Nie, pracuję w RWPG, w Radzie Wzajemnej Pomocy
Gospodarczej. Zajmuję się Węgrami.
- No i znowu pan kłamie! Na Węgrzech są faszyści.
- Węgrzy dawno temu przepędzili swoich faszystów. Węgry
są republiką socjalistyczną.
- Ojej, a już się bałam, że pan naprawdę jest
szkodnikiem. A pan to wszystko wymyśla. Nie, niech pan nie
zaprzecza. Lepiej niech pan opowie, jak będzie potem. Niech
pan wymyśli, co pan chce, żeby tylko było dobrze. Proszę. I
przepraszam, że tak niegrzecznie z panem rozmawiałam. Po
prostu nie zrozumiałam.
Przestałem się sprzeczać. Jak to wyjaśnić? Znowu
wyobraziłem sobie, że siedzę w czterdziestym drugim roku i
bardzo chcę wiedzieć, kiedy nasi zdobędą Berlin i powieszą
Hitlera. I chciałem się jeszcze dowiedzieć, gdzie zgubiłem
kartki na chleb za październik. Powiedziałem:
- Zwyciężymy faszystów 9 maja 1945 roku.
- To niemożliwe! Strasznie długo trzeba czekać.
- Słuchaj, Nino, i nie przerywaj. Ja wiem lepiej. Berlin
zdobędziemy drugiego maja. Będzie nawet taki medal - "Za
zdobycie Berlina". A Hitler popełni samobójstwo. Otruje się.
I da truciznę Ewie Braun. A potem esesmani wyniosą jego
ciało na dziedziniec imperialnej kancelarii, obleją benzyną
i spalą.
Nie opowiedziałem tego Ninie, lecz sobie. Posłusznie
powtarzałem fakt, jeśli Nina nie wierzyła, albo nie
rozumiała od razu. Powtarzałem, gdy prosiła o wyjaśnienie
czegoś i omal znowu nie straciłem jej zaufania, gdy
powiedziałem, że Stalin umrze. Ale potem je odzyskałem,
opowiadając o Juriju Gagarinie i nowym Arbacie. I nawet
rozśmieszyłem ją, gdy opowiedziałem, że kobiety będą nosić
spodnie - dzwony i bardzo krótkie spódniczki. Mówiłem też,
kiedy nasi przejdą granicę z Prusami. Straciłem poczucie
realności. Dziewczynka Nina i mały Wadik siedzieli na
kanapie i słuchali. Tylko, że byli głodni jak diabli. I
sprawy Wadika wyglądały jeszcze gorzej niż Niny: zgubił
kartki na chleb i do końca miesiąca on i matka będą musieli
żyć z jednej, robotniczej kartki. Dlatego, że Wadik zgubił
kartki gdzieś na podwórku i dopiero po piętnastu latach
przypomni sobie nagle, jak to było. I znowu się będzie
denerwował, bo kartkę można byłoby znaleźć już po tygodniu.
Ona pewnie wpadła do piwnicy, gdy Wadik rzucił palto na
kratę, chcąc poganiać za piłką. I gdy Nina zmęczyła się
słuchaniem tego, co brała za ładną bajkę, powiedziałem:
- Znasz Pietrowkę?
- Znam - powiedziała Nina. - Nie zmienią jej nazwy?
- Nie. No więc...
Wytłumaczyłem, jak wejść na podwórze pod arkę i gdzie w
głębi jest piwnica, zasłonięta kratą i jeśli to październik
czterdziestego drugiego roku, połowa miesiąca, to
najprawdopodobniej w piwnicy leży kartka na chleb. Zgubiłem
ją, gdy graliśmy tam, na podwórku, w piłkę.
- To okropne! - powiedziała Nina. - Nie przeżyłabym tego.
Trzeba ją natychmiast znaleźć. Musi pan to zrobić.
Ją też wciągnęła ta gra, oderwaliśmy się od realności i
już ani ona, ani ja nie wiedzieliśmy, jaki jest teraz rok -
byliśmy poza czasem, bliżej jej czterdziestego drugiego
roku.
- Nie mogę odnaleźć kartki - powiedziałem. - Minęło wiele
lat. Ale jeśli ty będziesz mogła, wejdź tam, piwnica powinna
być otwarta. W razie czego powiesz, że to ty upuściłaś
kartkę.
I w tym momencie rozłączono nas.
Niny nie było. Coś zatrzeszczało w słuchawce. Kobiecy
głos powiedział:
- 143-18-15? Połączenie z Ordżonikidze.
- Pomyłka - powiedziałem.
- Przepraszam - powiedział kobiecy głos obojętnie.
Pojawiły się krótkie sygnały. Natychmiast wykręciłem
numer Niny. Chciałem ją przeprosić. Chciałem pośmiać się
razem z dziewczynką. Przecież to wszystko wyglądało na
absurd...
- Tak - powiedział głos Niny.
- To pani? - zapytałem.
- A, to ty, Wadim? Czemu nie śpisz?
- Przepraszam - powiedziałem. - Muszę porozmawiać z inną
Niną.
- Co?
Odłożyłem słuchawkę i znowu wykręciłem numer.
- Zwariowałeś? - zapytała Nina. - Piłeś?
- Przepraszam - powiedziałem i znowu odłożyłem słuchawkę.
Dzwonienie nie miało już sensu. Telefon z Ordżonikidze
wrócił wszystko na swoje miejsce. A jaki jest jej właściwy
telefon? Arbat - trzy, nie, Arbat - jeden - trzydzieści dwa -
trzydzieści... Nie, czterdzieści...
Dorosła Nina zadzwoniła do mnie sama.
- Przez cały wieczór siedziałam w domu - powiedziała. -
Myślałam, że zadzwonisz, wyjaśnisz, czemu wczoraj się tak
zachowywałeś. Ale ty najwidoczniej zupełnie straciłeś rozum.
- Pewnie tak - zgodziłem się. Nie chciało mi się
opowiadać jej o długich rozmowach z inną Niną.
- I jaka znowu inna Nina? - zapytała. - To ma być
przenośnia? Chcesz powiedzieć, że chciałbyś, żebym była
inna?
- Dobranoc, Nineczko - powiedziałem. - Jutro ci wszystko
wyjaśnię.
,..Najciekawsze, że ta dziwna historia miała nie mniej
dziwne zakończenie. Następnego dnia rano pojechałem do mamy.
I powiedziałem, że zrobię porządek na antresoli. Trzy lata
obiecywałem, że to zrobię, aż tu nagle przyjechałem. Wiem,
że mama nie wyrzuca niczego, co jak sądzi, może się przydać.
Przez półtorej godziny przekopywałem się przez stare
czasopisma, podręczniki, zdekompletowane tomy dodatków do
"Niwy". Książki nie były zakurzone, ale pachniały starym,
ciepłym kurzem. W końcu odnalazłem książkę telefoniczną z
1950 roku. Książka spuchła od włożonych w nią notatek i
zaznaczonych karteczkami stron o zatłuszczonych i
wystrzępionych rogach. Książka wyglądała tak znajomo, że
wydawało się dziwne, że mogłem o niej zapomnieć - gdyby nie
rozmowa z Niną, nigdy bym sobie nie przypomniał o jej
istnieniu. I zrobiło mi się wstyd, tak jak przed starym
garniturem, który służył wiernie, a który oddaje się
handlarzowi starzyzną na pewną śmierć.
Znalazłem cztery pierwsze cyfry. G-1-32... I wiedziałem,
jeśli nikt z nas nie udawał i jeśli nie zażartowano sobie ze
mnie, że telefon stał w zaułku Siwcew Wrażek 15/25. Nie było
żadnych szans na odnalezienie tego telefonu. Wyciągnąłem z
łazienki stołeczek i rozsiadłem się z książką w przedpokoju.
Mama nic nie zrozumiała, uśmiechnęła się tylko przechodząc i
powiedziała:
- Z tobą to tak zawsze. Zaczniesz porządkować książki i
po dziesięciu minutach któraś z nich cię wciągnie. A z
porządkami koniec.
Nie zauważyła, że czytam książkę telefoniczną. Znalazłem
ten telefon. Dwadzieścia lat temu stał w tym samym
mieszkaniu, co w czterdziestym drugim roku. Właścicielką
była Frołowa K. G.
Przyznaję, że zajmowałem się głupotami. Szukałem tego,
czego być nie mogło. Ale przypuszczam, że około dziesięciu
procent zupełnie normalnych ludzi zrobiłoby to samo, gdyby
znaleźli się na moim miejscu. Pojechałem na Siwcew Wrażek.
Nowi mieszkańcy nie wiedzieli, gdzie wyjechali Frołowie.
I czy oni w ogóle tu mieszkali? Ale poszczęściło mi się w
administracji domu. Staruszka księgowa pamiętała Frołowów,
przy jej pomocy dowiedziałem się wszystkiego, czego
chciałem, w biurze adresowym. Ściemniło się. Po nowej
dzielnicy wśród identycznych wielkopłytowych wież hulał
przejmujący zimny wiatr. W standardowym jednopiętrowym
sklepie sprzedawano francuskie kury w przezroczystych
pokrytych szronem paczkach. Zapragnąłem kupić kurę i
przynieść jej, tak jak obiecałem, chociaż z
dwudziestodwuletnim opóźnieniem. Ale na szczęście nie
zrobiłem tego. W mieszkaniu nie było nikogo. Dzwonek
rozbrzmiewał donośnie i wyglądało na to, że nikt tu nie
mieszka. Wyjechali.
Już miałem odejść, ale stwierdziłem, że skoro zabrnąłem
już tak daleko, to zadzwonię do drzwi obok.
- Przepraszam, czy Frołowa Nina Siergiejewna to pańska
sąsiadka? - Chłopak w podkoszulku, z dymiącą lutownicą w
ręku, powiedział obojętnie:
- Wyjechali.
- Dokąd?
- Już z miesiąc będzie, jak wyjechali na północ. Przed
wiosną nie wrócą. I Nina Siergiejewna i jej mąż.
Przeprosiłem i zacząłem schodzić po schodach. Bardzo
możliwe, pomyślałem, że w Moskwie mieszka niejedna Nina
Siergiejewna Frołowa, rok urodzenia 1939. I wtedy drzwi
sąsiadów znowu się otworzyły.
- Niech pan poczeka - powiedział ten sam chłopak. - Matka
chce panu coś powiedzieć.
W tym momencie jego matka pojawiła się w drzwiach,
przytrzymując poły szlafroka.
- Kim pan dla niej jest?
- Tak po prostu - powiedziałem. - Znajomy.
- Nie Wadim Nikołajewicz?
- Wadim Nikołajewicz.
- No proszę - ucieszyła się kobieta - o mało co, a bym
pana przegapiła. Nie wybaczyłaby mi tego nigdy. Nina tak
właśnie powiedziała - nie wybaczę. Nawet kartkę przyczepiła
na drzwiach. Tylko pewnie dzieciaki zerwały. Już miesiąc
minął. Powiedziała, że pan przyjdzie w grudniu. Nawet
mówiła, że postara się wrócić, ale to tak daleko...
Kobieta stała, patrzyła na mnie, jakby czekając, że zaraz
wyjaśnię jej jakąś tajemnicę, opowiem o nie spełnionej
miłości. Pewnie i Ninę dręczyła: kim on dla ciebie jest? I
Nina też jej powiedziała: "Po prostu znajomy".
Po chwili zastanowienia kobieta wyjęła list z kieszeni
szlafroka.
Drogi Wadimie Nikołajewiczu!
Wiem oczywiście, że pan nie przyjdzie. Bo i jak można
wierzyć dziecięcym marzeniom, które nawet mnie samej wydają
się tylo mrzonkami. Ale kartka na chleb była w tej piwnicy,
o której zdążył mi pan powiedzieć...
Przełożyła Ewa Skórska
KIR BUŁYCZOW
kocioł
Kiedyś w Wieriowkinie nie było przemysłu ciężkiego. Jeżeli nie brać pod uwagę
warsztatów mechanicznych numer 1, ulokowanych w murowanym baraku, w którym przed
rewolucją znajdowała się parowa kuźnia Innokientjewa.
W 1976 roku w procesie uprzemysławiania okręgu tulskiego warsztaty otrzymały
status zakładu przemysłowego i znaczne środki na rozszerzenie i modernizację
produkcji. Za środki te obok baraku wzniesiono trzypiętrowy budynek
administracyjny; powstał też kwietnik z nasturcjami.
Od pierwszych chwil istnienia fabryka przynosiła straty. Zamówienia zdobywano w
całym okręgu, wysyłano emisariuszy nawet do Republiki Kałmuckiej. A już pierwsze
chwile pierestrojki spowodowały, że kryzys w zakładzie nabrał cech dramatu.
Fabryka zdecydowała się na odważne kroki. Zwolniono jednego stróża i
sprzątaczkę. Nie uratowało to sytuacji. Nadal nie było z czego wypłacić pensji
pracownikom.
Ósmego lutego ubiegłego roku do gabinetu dyrektora fabryki Nikołaja
Pantelejmonowicza wszedł taki szybki, zręczny, niewysoki facecik z obliczem w
odcieniu zieleni, w czarnym i nowiutkim, ale wymiętym garniturze, w nasuniętym
na uszy kapeluszu i wysokich butach na wysokim również obcasie.
Człowiek ów usiadł na krześle przy dyrektorskim biurku, kapelusza nie zdjął i od
razu chwycił byka za rogi:
- Potrzebujecie zamówienia? Gwarantuję zapłatę.
- Proszę bez żartów - odezwał się Nikołaj Pantelejmonowicz, człowiek ociężały w
ruchach, ze skłonnością do tycia. Nie znał się na żartach i dlatego nie lubił
ich, podejrzewając otoczenie, że zamierza z niego zakpić.
- Ja nigdy nie żartuję - zapewnił dyrektora żwawy klient. Jego palce
nieprzyjemnie poruszały się po blacie biurka, jakby dwa wielkie pająki szykowały
się, żeby skoczyć na dyrektora.
- Czego pan chce? - Dyrektor starał się nie patrzeć na ręce klienta.
- Kocioł. Naszej firmie potrzebny jest duży kocioł.
- Jaką firmę pan reprezentuje? - zapytał dyrektor.
Ach, jak ten klient mu się nie podobał!
Żwawy położył na biurku teczkę, dotąd spoczywającą na jego kolanach, wyjął z
niej płaską pomarańczową paczkę. A z niej wyjął plik dokumentów, złączonych
zagranicznym klipsem.
Dyrektor zaczął kartkować dokumentację, nic podejrzanego w niej nie widział, ale
jednocześnie nie dowierzał tym papierom.
Przeniósł wzrok na klienta. Nie, to nie Rosjanin i nawet nie Żyd.
Najprawdopodobniej przyjechał z Północnego Kaukazu. Jeszcze gorzej.
- Proszę się nie niepokoić - odpowiedział na myśli dyrektora żwawy. - Pochodzimy
z Wołogdy, ludzie spokojni, na Kaukazie nie byliśmy nawet na urlopie.
Dyrektor odsunął paczkę dokumentów.
- To nie nasz profil - oświadczył. - Nie damy rady.
- Dlaczego? - W oku żwawego błysnęły czerwone ogniki.
- Z materiałem stoimy kiepsko - powiedział Nikołaj Pantelejmonowicz. - Płynność
kadr... I sporo zamówień. Nie damy rady. - Jednocześnie pomyślał: "Jakby go
przepędzić z gabinetu? Pod jakim pretekstem? Zachowuje się uprzejmie, ma
sprawę..."
- Łżesz, Kola. - Klient zaczął mówić bezczelnym tonem, jak stary, ale niedobry
znajomy. - Nie masz, Kola, żadnych zamówień. A nasze zamówienie cię uratuje. W
innym przypadku jak zdobędziesz pieniądze na wypłaty? Z własnej kieszeni dasz?
- Jeden kocioł nie uratuje zakładu.
- Zrozum, ćwoku - żwawy pochylił się nad biurkiem, pachniało od niego spalenizną
- zrozum, bęcwale, że nasz kocioł to tylko początek współpracy. Jeśli wszystko
pójdzie dobrze, gwarantuję ci zamówienie na trzysta kotłów. Trzysta.
Dyrektor wzdrygnął się. Czuł, że przybysz nie kłamie i z tego powodu zrobiło mu
się strasznie.
Najlepiej by było go przepędzić, ale sytuacja ekonomiczna zakładu nie pozwalała.
Dyrektor patrzył na dokumenty. Formularze w porządku, litery wypukłe. Wszędzie
napis: "Trust I.N.F.Erno Spółka z o. o.". Adresu nie było, tylko numer faksu i
adres poczty elektronicznej.
- Co to znaczy "I.N.F.Erno"? - zapytał Nikołaj Pantelejmonowicz.
Żwawy uśmiechnął się kpiąco. Uśmiech był wstrętny, nieszczery, nóż wbity w
plecy, a nie uśmiech.
- Jak za dużo będziesz wiedział, to do nas trafisz - oświadczył.
W tym momencie dyrektor skojarzył z jakiego resortu przybył żartowniś. A gdy
skojarzył - uspokoił się. Zawsze to lepiej mieć do czynienia z poważnym
partnerem.
- Musimy pomyśleć - powiedział z ulgą. A w duchu dodał: "Towarzyszu
inspektorze".
- Myśl. A póki będziesz myślał, my twoje zamówienie przeniesiemy do Aleksina. U
nas raz dwa. Nasza firma ma taką reputację, że każdy chce zaspokoić nasze
żądania.
- Do Aleksina - prychnął dyrektor. - Oni nawet kubka nie są w stanie wyklepać.
- Zmusimy ich - warknął żwawy. - Myśl do jutra. Sprawdzaj.
Odwrócił się i wyszedł z gabinetu, nie pożegnawszy się nawet. Poła jego
marynarki z tyłu poruszyła się i zaczęła sterczeć. Jakby żwawy miał tam ogon,
którym wymachiwał z niecierpliwości.
Dyrektor wykręcił numer województwa i zaczął sprawdzać, co to za "I.N.F.Erno",
gdzie ma siedzibę, jak stoją z finansami. I tak dalej.
Dowiedział się niewiele, ale i w tym nie było niczego złego czy podejrzanego.
Dokumenty w porządku, rachunek w banku jest, i zawartość poważna, a to, że firma
utajniona, to się zdarza.
W sumie - gdziekolwiek się dyrektor zwrócił, radzono mu: decyduj sam. Skoro
dostałeś, bracie, od władz swobodę działania - wyciągaj przedsiębiorstwo z
przerębli.
Zgoda niosła z sobą niebezpieczeństwo. Fabryka nie miała doświadczenia w
wykonywaniu dużych kotłów. Ale sytuacja jej była krytyczna. A tymczasem słuchy o
zamówieniu rozpełzły się po zakładzie. Kadra kierownicza ustawiła się szeregiem
w dyrektorskim korytarzu. Robotnicy stali pod bramą cichej hali produkcyjnej.
Dyrektor nic nikomu nie powiedział. Przeszedł między szeregami kadry i wsiadł do
samochodu.
W nocy dyrektorowi przyśniły się dwa sny.
W pierwszym pojawiła się nieboszczka mama. "Kola, gołąbeczku" - mówiła,
pochylając się nad dyrektorem jak nad małym chłopcem. "Nie zgadzaj się. Lepiej
siedzieć z wyciągniętą ręką pod kościołem, niż służyć wrogowi rodu ludzkiego.
Sam diabeł cię odwiedził! Odmów mu!"
Potem w sennych majakach pojawił się jego wuj Sawielij, znany w swoim czasie
bydlak i donosiciel.
"Koluszka!" - krzyczał. "Nie zgadzaj się. Ucierpimy na tym!"
"Kto my?" - spytał dyrektor wuja.
Wuj był straszliwie chudy, miał na twarzy ślady oparzeń i pobicia. "Pomyśl, a
staniesz po mojej stronie. W jednym szeregu".
Potem pojawił się uśmiechnięty kpiąco zielony pysk żwawego klienta.
"Przedstawienie skończone" - oświadczył pysk. "Nie masz prawa stawiać interesu
prywatnego ponad społecznym".
W tym momencie dyrektor obudził się - głowa trzeszczała, jakby w ogóle nie spał.
- Co ci jest? - zapytała żona.
- Odczep się.
- Sąsiadka powiedziała mi, że masz duże zamówienie państwowe.
- Ha, gdyby to było państwowe!
- Cieszysz się?
- Wierzysz w diabła, Masza? Co? W diabła, w tamten świat?
- Przeżegnaj się, bo jeszcze biedy napytasz! Przecież my jesteśmy niewierzący!
- A jak myślisz, moja mama gdzie po śmierci mogła trafić?
- Twoja mama była dobrym człowiekiem. Na pewno jest w raju.
- A wujek Sawielij?
- No, ten to z pewnością w piekle.
- To dlaczego oboje są zgodnie przeciwko zamówieniu?
- Czekaj, czy ty nie masz aby gorączki?
Dyrektor nie wdawał się w wyjaśnienia, wstał, ubrał się i pośpieszył do wrzącej
z podniecenia fabryki.
Gdy o dziesiątej w gabinecie pojawił się żwawy, cały zarząd fabryki podsłuchiwał
pod drzwiami.
Dyrektor był sam. Zamierzał zadać klientowi pytania, które zadaje się tylko sam
na sam. Klient to rozumiał. Nawet nie pytał - zdecydował dyrektor czy nie.
Zaczął rozmowę z innej strony:
- Pańska mama jest źle poinformowana. Jest manipulowana. Znajduje się daleko od
nas, realiów nie zna i znać nie może.
- A wuj? - szepnął dyrektor.
- Przecież pan wie, jaka z niego była szuja. - Żwawy zdjął kapelusz. - Gorąco
tu u pana.
Pod kapeluszem miał kędzierzawe włosy, jak Puszkin na portretach. Wystawały z
nich niewielkie matowe rożki.
"Nawet się nie maskuje" - z rozdrażnieniem pomyślał dyrektor. "Bezczelny".
Z ukosa zerknął na drzwi. Drżały i trzeszczały pod naporem podsłuchujących.
- Dokumenty są w porządku - powiedział diabeł. - Mamy doświadczenie.
- Ale dlaczego mój wujek oponuje?
- Dlatego, że mamy w tej chwili straszliwy niedobór kotłów. Wszystko się
dekapitalizuje, psuje. Kotły są przepełnione do maksimum, ale i tak jesteśmy w
stanie jednocześnie obsłużyć nie więcej niż siedem-osiem procent klienteli. A
oni całe tygodnie siedzą w zimnie, czekają na swoją kolej. I boją się, że dla
wszystkich wystarczy kotłów. Tak więc perspektywy twój zakład ma wspaniałe.
W tym momencie drzwi runęły i do gabinetu wpadła księgowość, dział głównego
technologa, planiści - same zainteresowane osoby.
Dyrektor rzucił przestraszone spojrzenie na diabła, ale ten już siedział w
kapeluszu i puścił do dyrektora oko, jak konspirator do konspiratora.
- Dobrze, żeście wpadli, towarzysze. - Dyrektor usiłował się uśmiechnąć. -
Proszę siadać. Zacznijmy rozmowy w sytuacji samowystarczalności gospodarczej.
Aktualnie nasz klient przedstawi warunki co do wyrobu. Będziemy zastanawiać się
razem.
Zastanawiali się, przyglądali dokumentacji technicznej. Według projektu pierwszy
kocioł miał sięgać dwunastu metrów średnicy, tam w "I.N.F.Erno" wszystkie kotły
mają standardowe wymiary. Ale wysokość miała być niewielka. Półtora metra.
Dziwny kocioł.
- Po co wam takie? - zainteresował się główny technolog.
- Żeby głowy wystawały - uprzejmie odpowiedział żwawy.
- Grzeszników gotujecie, czy co? - Technolog zaśmiał się ze swego żartu.
- Właśnie - roześmiał się w odpowiedzi żwawy. - Głębsze nie mogą być, bo się
potopią.
Dyrektor popatrzył na swoich współpracowników, ale nikt poza nim się nie
wystraszył. Jedni się uśmiechali, inni, ci bez poczucia humoru, czekali, kiedy
rozmowa nabierze znowu cech rzeczowej dyskusji.
- A jak poradzicie sobie z transportem? - zapytał dyrektor. - Dwanaście metrów.
Spawane.
- Damy sobie radę. - Żwawy nie miał wątpliwości.
Potem wszyscy mówili już na temat.
Główny technolog proponował, żeby do kotła zamontować elektroniczne regulatory
temperatury i poziomu wody, ale klient odmówił, powiedział, że oni tam wszystko
robią po staremu i palą drewnem.
Księgowa wyliczyła, ile z opłat wejdzie do funduszu premiowego, i stwierdziła,
że za mało. Żwawy obiecał, że porozmawia z szefostwem. Kierownik jedynego w
fabryce wydziału oświadczył, że trzeba będzie wynieść urządzenia.
Zaopatrzeniowiec podzielił się myślą, że blachy takiej grubości nie dostanie na
kredyt. I w ogóle nie dostanie.
Minęły dwa tygodnie. Zaopatrzeniowcy zdobyli trochę żelaznej walcówki,
urządzenia z hali zostały wyniesione, kowale już wyginali arkusze, spawacze
sprawdzali swoje palniki - wszystko szło jak należy. I wtedy znowu przyjechał
żwawy, zajrzał do hali, zaczął poganiać robotników, wyjaśniać im, jakie to
odpowiedzialne zadanie przed nimi stoi.
- Słuchaj-no, dowódco - powiedział, zagłuszając hałas w hali potężny chłop,
Sidorczuk. - Czy to prawda, co baby powiadają, że jesteś diabłem i twoja firma
to nie żadne "I.N.F.Erno" tylko inferno, czyli piekło?
W hali zapanowała cisza.
Okazało się, że wszyscy o tym myśleli, radzili się żon, a wielu miało prorocze
sny, ale ze sobą nie rozmawiali.
- Nie wszystko ci jedno, Sidorczuk? - Żwawy wzruszył ramionami. - Ratujesz
ojczystą fabrykę, pracujesz uczciwie. Czy nie wszystko ci jedno, do czego jest
wykorzystywana produkcja?
- Nie, nie wszystko mi jedno. Ja pracuję w celach humanistycznych.
Podniosła się wrzawa. Aż przybiegł dyrektor.
Umówiono się, że problem będzie rozwiązany w trybie głasnosti, na ogólnym
zebraniu kolektywu pracowniczego.
Najpierw wyszedł przed zebranych sam klient. Zdjął kapelusz, żeby wszyscy
zobaczyli jego rogi, i dobitnie powiedział:
- Nie mamy czego ukrywać! Jesteśmy tu sami swoi!
- Nie jesteśmy ci swoi! - krzyknął ktoś z hali.
- Ty, Pieczkin, dzisiaj jeszcze jesteś swój, a jutro będziesz mój - warknął
żwawy.
Pieczkin zamilkł, więcej nie przerywał.
- Muszę rozwiać nieporozumienie. - Żwawy wachlował się kapeluszem. - Przez
długie lata i stulecia przedstawiciele rządzącego Kościoła wylewali na mnie i
moich współpracowników całe wiadra oszczerstw. Rysowano nasze karykatury,
straszono nami dzieci. Naszą szlachetną misję ukazywano w niekorzystnym
świetle...
- Do rzeczy! - przerwał Sidorczuk.
- Zmierzam ku temu. Kim jesteśmy?
- Diabli - powiedziała jakaś kobieta.
- Niech będzie, że diabli - zgodził się rogaty. - Ciągniemy dalej dzieło, jakim
w waszym świecie zajmują się organa sprawiedliwości. Jesteśmy sanitariuszami
ludzkości. Przez całe wieki mamy do czynienia z najgorszymi przedstawicielami
ludzkiej cywilizacji, karzemy ich, reedukujemy, staramy się przemodelować ich
skostniałe dusze w prawdziwe, czyste i szlachetne.
- Czy to znaczy, że u was też są jakieś terminy? - zdziwił się Sidorczuk.
- Oczywiście! Wszak wiecznie w kotle się nie siedzi!
- A ile?
- Różnie. Bywa, że długo - odpowiedział żwawy. - Niedawno przekazaliśmy do
czyśćca Piłata. Dwa tysiące lat odsiedział. A zdarza się - żwawy zaczął mówić
głośniej, żeby przekrzyczeć hałas w hali - że i pół roku wystarczy.
- Nazywajmy rzeczy po imieniu! - wrzasnął Alik Chrienow z Wydziału Kontroli
Technicznej. - Stosujecie okrutne tortury!
- Tylko kiedy się należą. I, przy okazji, nie my decydujemy, kogo dostajemy do
reedukacji, a kto idzie do czyśćca. Dają nam kontyngent odgórnie. My mamy tylko
pracować. A do tego konieczne są normalne warunki. Żeby nie siedziało w kotle po
sto osób, na przykład. Surowość musi być rozumna.
Czart usiadł, a po nim zaczęli przemawiać inni.
Wstał Sidorczuk. Sidorczuk wiele zrozumiał.
- Wątpiłem. Ale teraz mam jasność. Wykonując zamówienie, występujemy przecież
nie przeciwko porządnym ludziom, ale przeciwko słusznie ukaranym. To znaczy, że
pomagamy w krzewieniu porządku i dyscypliny.
Żona Sidorczuka klaskała najgłośniej. Sidorczukowie planowali zakup nowego
telewizora.
- Pomyślmy też o honorze ojczystego zakładu - wtrącił się do dyskusji dyrektor.
- Dziś miałem telefon. Gratulowano mi, że nasze przedsiębiorstwo wychodzi z
dołka. Nie dla siebie wszak się staramy, lecz dla narodu.
Dyrektor marzył o przeprowadzce do województwa. Aby dalej od diabłów i maminego
widma. Ale przeprowadzić się można z porządnego zakładu, inaczej na dobrą posadę
nie ma co liczyć.
Wyszła przed ludzi Sieńkina. Sieńkina wiedziała, że w komitecie rejonowym
niezależnego związku zawodowego rozpatrywany jest problem przechodniego
sztandaru dla jej zakładu.
- Przeanalizowałam dane z całego rejonu - powiedziała. - Wśród pracowników
naszej fabryki gwałtownie zmniejszyło się pijaństwo i rękoczyny. Wczoraj
zwróciła się do mnie nauczycielka Kuczkariewa ze szkoły numer trzy. Prosiła,
żebyśmy umożliwili przyprowadzenie do zakładu dzieci na wycieczkę. Ona ma w
klasie wielu psotników i nawet chuliganów. Ma nadzieję, że taka wycieczka będzie
sprzyjała wzmocnieniu dyscypliny. W związku z tym jest prośba do naszego
klienta. Czy nie moglibyście być obecni podczas wycieczki? Niech się dzieci
przekonają. Bez kapelusza, rzecz jasna.
- Ogon też mam pokazać? - Żwawy się uśmiechnął.
- Jeśli się da. - Sieńkina nagle zawstydziła się, w sali rozległy się męskie
śmiechy. - Jeśli można, nie zdejmując spodni... Bo będą dziewczynki.
- Przyjdę boso - obiecał żwawy.
- Tak więc kończę tym optymistycznym akcentem, towarzysze! - krzyknęła Sieńkina.
- Weszliśmy na wyższy moralno-abstynencki poziom i postaramy się go stale
podnosić.
Alik Chrienow z WKT wygłosił życzenie, żeby pracownicy "I.N.F.Erno" pamiętali o
zasadach wysokiego humanizmu.
- Ty lepiej pilnuj jakości - przerwał mu żwawy - żeby szwy nie puszczały,
humanisto jeden.
Na samym końcu ciocia Szura, sprzątaczka, postarała się i wprowadziła negatywną
nutkę do powszechnej radości:
- Co to się wyrabia? Wychodzi, że pracujemy dla wroga rodu ludzkiego?
Żwawy zmarszczył się.
- Jaki ja tam wróg? Proszę o konkretne przykłady mojej wrogiej działalności,
kobieto.
- Właśnie, podaj mu, podaj! - krzyknęła żona Sidorczuka.
- Pójdę na emeryturę - ciocia Szura skrzywiła się - żeby na pysk twój obrzydliwy
nie patrzeć.
- Do miłego zobaczenia - odpowiedział żwawy. - Ale faktów pani nie podała.
Mimo że z pojedynku owego żwawy wyszedł niby zwycięsko, zapanowała w hali jakaś
niepewność. Tak wszystko dobrze szło - wszyscy się kochali, wszyscy się
zgadzali. Wątpliwości zostały pogrzebane przez cały zgodny kolektyw. A tu ci
ciocia Szura z tymi swoimi starotestamentowymi normami!
Sytuację uratował kierownik działu planowania. Już wcześniej odbył rozmowę z
dyrektorem i został zapewniony, że jeśli dojdzie do rozszerzenia bloku
administracyjnego, dostanie oddzielny własny gabinet.
- Jesteśmy ludźmi dorosłymi - oświadczył. - Może przestańmy więc karmić się
jakimiś bajkami, co? Co to za gadanie: diabeł, czart, wróg ludzkości. Nauka
udowodniła z całą stanowczością - diabeł nie istnieje. Nie istnieje nic takiego.
Tak więc rozejdźmy się na stanowiska pracy i kujmy kocioł.
- A co z rogami? - zapytała pierwsza naiwna z księgowości, Łyczikowa.
- Jakie rogi?
- Na ichniej głowie.
- Za wcześnie jeszcze, żebyś wiedziała, skąd chłopy miewają rogi - odpowiedział
planista.
Sala roześmiała się z ulgą. Zawsze znajdzie się proste i realistyczne
wytłumaczenie dziwnego zdarzenia. I wielu mężczyzn zaczęło współczuć żwawemu.
Ten, co prawda, krzyknął, że nie jest żonaty, ale potem machnął ręką i śmiał się
ze wszystkimi.
Potem wszyscy rozeszli się na stanowiska pracy, a żwawy wpadł do dyrektorskiego
gabinetu. Ostatnio nieco się zbliżyli do siebie.
- Proszę wybaczyć - sumitował się dyrektor - że tak wyszło.
- To nic, nawet lepiej. Teraz przynajmniej mamy pełną jasność stosunków. - Żwawy
był wyraźnie zadowolony. - A z rogami to nawet śmiesznie wyszło. Prawda?
- Dlaczego zawsze tak u nas jest?! - krzyknął podenerwowany dyrektor. - Uczciwie
się trudzimy, nikomu nie przeszkadzamy. Ale pewni ludzie muszą siać wątpliwości.
- W tym cała bieda ludzkości. - Żwawy spoważniał.
- Przecież to nie my dorzucamy drew do ognia!
- Dokładnie tak - zgodził się żwawy.
- Rozpuściliśmy prasę i nawet telewizję. Piętnują u nas ludzi niesłusznie. Ryb w
rzece nie ma - od razu krzyczą: projektanci winni. A co projektant winien?
Biedak ani jednej rybki w życiu nie zgładził. Albo krzyczą: architekt winien,
cerkiewkę zniszczył.
- A krzyż jej na drogę...
- Bo przecież ten architekt nic przeciwko cerkiewce nie ma. Nie zburzył on jej,
nie zburzył. Za co więc obrzuca się go błotem?
- No za co?
- Za to, że uczciwie wykonał swoją pracę. Krajowi potrzebna jest prosta
magistrala, więc ją zaprojektował.
- Miły z ciebie facet, Kola. Myślisz dialektycznie. Cieszę się, że ze sobą
współpracujemy.
- Dzięki. - Dyrektor trochę się zawstydził. I pomyślał: "Żeby już zwiać stąd,
do województwa; zapomnieć o pysku twoim wstrętnym".
Gdy wyszli przez portiernię, diabeł nagle zatrzymał się, jakby właśnie o czymś
ważnym sobie przypomniał.
- Mam propozycję - powiedział. - Właściwie nie robimy tego, ale na zasadzie
wyjątku zapraszam cię na testy eksploatacyjne. Wpadniesz do nas do "I.N.F.Erno"
i zobaczysz, jak spisuje się kocioł. To jak?
Dyrektor nie był przekonany, że to dobry pomysł.
- A kiedy trzeba będzie jechać?
- Za miesiąc, urządza cię?
- Za miesiąc nie mogę - z ulgą oświadczył dyrektor. - Za miesiąc będę na
wycieczce w Rumunii. To już może następnym razem.
- Jak chcesz - westchnął diabeł. - Bo przepustka już czeka.
Podał dyrektorowi chłodną wilgotną dłoń i stał, patrząc w ślad za nim.
Dyrektor minął kwietnik, podszedł do swojego samochodu, wyciągnął rękę, żeby
otworzyć drzwi, ale ręka klamki nie sięgnęła, ponieważ pod stopami dyrektora
otworzyła się przepaść i połknęła jego obszerne ciało.
Nie czas tu i nie miejsce tłumaczyć, jak mogła pojawić się przepaść w samym
środku miasta Wieriowkina. Nie ma sensu wyjaśniać, że brygada Guśkowa wyryła
rów, przypominający transzeję, żeby poprowadzić kabel telefoniczny, a zasypała
go byle jak, jak potem do tej transzei przeniknęła woda z pobliskiego
utajnionego przedsiębiorstwa, dlatego, że ktoś coś nie tak zaprojektował, jak
przepaść ta pogłębiała się z powodu zjawisk krasowych, a inny ktoś, kto miał tę
przepaść zlikwidować, wyjechał na urlop na Wyspy Kanaryjskie, uważając, że bez
niego i tak nic się nie zawali.
Ciało dyrektora Nikołaja Pantelejmonowicza zostało przeniesione podziemnymi
ciekami do nieprzeniknionych głębinowych warstw Ziemi.
Dusza dyrektora trafiła na testy nowego kotła, przekazanego już firmie
"I.N.F.Erno".
Stłamszona, zagubiona w nowej sytuacji dusza, zewnętrznie podobna do jego ciała
jak dwie krople wody, stała z boku ogromnego tłumu gapiów, obserwując jak do
kotła, ozdobionego gałązkami, diabli pędzili gołych, wynędzniałych grzeszników i
jak tych grzeszników zmuszano do klaskania w dłonie i cieszenia się z tego, że
od dziś będą się kąpać we wrzątku w przodujących, postępowych warunkach.
- Hej, Kola! - krzyknął z tłumu goły i wychudzony wujek Sawielij.
Dyrektor nie zareagował na powitanie, uważając, że on sam jest ofiarą jakiegoś
przykrego nieporozumienia, które na pewno wkrótce się wyjaśni.
Pojawił się żwawy w towarzystwie kierownika, który kiedyś, zapewne, też był
żwawy, ale z czasem stał się podobny do Nikołaja Pantelejmonowicza i dlatego w
sercu dyrektora obudziła się nadzieja, że kierownictwo kierownictwu oka nie
wykole i szybko się dojdzie do porozumienia.
Kierownictwo udzieliło dyrektorowi nagany:
- I zachciało się też panu, Nikołaju Pantelejmonowiczu, tej wycieczki do
Rumunii! Gdyby się pan zgodził wpaść do nas dobrowolnie, nie trzeba by było
ściągać pana na wieki wieczne.
- A czy ktoś mnie uprzedził? - obraził się dyrektor. - Czy ktoś mi wyjaśnił
sytuację? Tak się nie załatwia interesów.
- U nas panuje pewna taka specyfika - westchnęło kierownictwo.
Miało ono krawat, a rogi - ciężkie, rozgałęzione.
- Specyfika jest jedna dla wszystkich - nie zgodził się dyrektor. - Troszczymy
się wszyscy o człowieka.
- To u was o człowieka - powiedziało kierownictwo - a u nas dodatkowo o jego
duszę. Kapujesz różnicę, grzeszniku?
Kierownictwo zauważyło, jak dyrektor zbladł po tych słowach i pocieszającym
gestem poklepało duszę po ramieniu miękką pulchną dłonią.
- Będziesz u nas konsultantem do spraw produkcji swojej fabryki.
Kierownictwo odeszło. Dyrektor chciał pobiec za nim i błagać, ale w "I.N.F.Erno"
nie tak łatwo się biega za kierownictwem. Nogi przyrosły mu do kamiennej
podłogi, oczy wypełniły się łzami.
Gdy woda podgrzała się, ale jeszcze nie zawrzała, diabli zaczęli zaganiać
grzeszników do kotła. Gdy już zapędzili wszystkich, żwawy, biorący w tej
operacji czynny udział, odwrócił się do dyrektora i wesoło krzyknął:
- A ty czego się nie rozbierasz, Kola? Co to - będziesz się gotował w
garniturze?
Roześmiał się i dokoła wielu się też roześmiało. W "I.N.F.Erno" w odróżnieniu od
naszej Ziemi cudza bieda daje ludziom kupę radości.
- Ja nie mogę - odparł dyrektor, starając zapanować nad drżeniem kolan. - Ja
jestem konsultantem.
- No to co? - zdziwił się żwawy.
- Nie mogę włazić do kotła.
- Możesz, możesz. - Żwawy roześmiał się, zaczepił dyrektora żelaznym hakiem i
przeniósł go nad kocioł.
Dyrektor zaś, będąc bezcielesną duszą, nie mógł się w żaden sposób opierać.
Hołubił tylko w sercu nadzieję, że wykonany w jego fabryce kocioł na pewno się
rozwali.
Przełożyli .............. i Eugeniusz Dębski
Kir Bułyczow
Minione czasy
Nowy model maszyny czasu zbudowanej przez profesora Lwa
Christoforowicza Minca przy udziale złotych rąk Saszy
Grubina został umieszczony pod schodami na parterze domu nr
16 przy ulicy Puszkińskiej. Był on zakamuflowany drzwiami do
komórki, żeby podczas zabawy któreś z dzieci nie przepadło w
innej epoce. Maszyna czasu miała postać cieniutkiej taśmy,
która przylegała od wewnątrz do ramy drzwi i pomalowana była
sążycą tak, że postronne spojrzenie nigdy by nie zauważyło
tego największego wynalazku. Kiedy człowiek po otwarciu
drzwi do komórki przesunie wskazówkę na ukrytym cyferblaciku
i wejdzie do wnętrza, to się znajdzie w minionych czasach.
Teoretycznie można się udać i do dinozaurów, ale na razie
brakowało energii, więc granicą było pięćdziesiąt lat.
Profesor Minc i wąski krąg zaufanych, złożony z
zaprzyjaźnionych sąsiadów - Aleksandra Grubina, Korneliusza
Udałowa i starego Łożkina - maszyny nie nadużywali i jej
istnienie utrzymywali w tajemnicy. W zamiarach ich było, po
doprowadzeniu wynalazku do porządku, oddanie go narodowi.
Czasami któryś z eksperymentatorów odwiedzał przeszłość z
zachowaniem wszelkich ostrożności. I to się udawało, póki
nie zawinił Udałow. Jakoś wieczorem Korneliusz Iwanowicz, za
zezwoleniem Minca, postanowił zajrzeć w czasy własnego
dzieciństwa.
Minc doświadczenie kontrolował od zewnątrz. Udałow wszedł w
drzwi komórki, ustawił na cyferblacie rok 1948, nacisnął
niebieski guziczek i znalazł się w tejże komórce, ale nie
tak zakurzonej i zagraconej. Udałow odsunął deskę w tylnej
ścianie i wyszedł na podwórko. Podwórko było prawie takie
samo jak obecnie, tylko bez jeszcze się nie rozrósł.
Udałow był ubrany zgodnie z epoką. O to się zatroszczył
stary Łożkin, który nigdy nic nie wyrzucał i dlatego mógł
Korneliuszowi zapewnić płaszcz wojskowy z odprutymi
naszywkami i szerokie spodnie. W kieszeni miał czterdzieści
pięć rubli sprzed reformy, zrobione przez Minca
duplikatorem.
Nie zauważony przez nikogo, Udałow przeszedł ulicą i
znalazł się w parku miejskim. Grała tam orkiestra dęta, a na
tarasie tańczyli młodzi ludzie, w jeszcze nie zniszczonych
bluzach wojskowych i wyrostki podstrzyżone do połowy głowy.
Ale dziewczęta i kobiety miały tam zdecydowaną przewagę.
Nogi same zaniosły Udałowa na taras. Grano Rio Ritę, a
następnie Rozalindę. I wtedy Udałow zobaczył Lekę. Leokadię.
I serce Udałowa rozpaliły wspomnienia.
W tamtym roku Udałow skończył dziesięć lat, a Leka była
bliska trzydziestki. Była ona pierwszą, nieosiągalną,
bajeczną miłością Korneliusza. Leka handlowała lodami na
rogu Puszkińskiej i Radzieckiej z wózka podobnego do
błękitnego kuferka. U góry miał on trzy pokrywki: pod jedną
były lody, pod drugą okrągłe wafelki, pod trzecią słoik z
wodą. Leka brała do ręki narzędzie podobne do niewielkiej
pochodni olimpijskiej, wkładała w jego kielich okrągły
wafel, zanurzała w wodzie łyżkę, nabierała nią lody i
kładła na wafel. Następnie przykrywała lody drugim wafelkiem
i gotową porcję wypychała z pochodni. Lód był okrągły,
ściśnięty między wafelkami, najpierw można go było wokół
oblizywać, a później gryźć.
Inne dzieci interesowały same lody, a Udałowa emocjonował
sam proces ich przygotowywania. Sentyment do tego procesu
przeniósł na samą Lekę, wielką, wesołą, zielonooką i dobrą.
Powiadano, że Leka straciła na froncie narzeczonego, ale ona
mimo wszystko na niego czekała.
Leka wyróżniała Udałowa za wierność. Czasami proponowała mu
porcję za darmo, ale Udałow i wówczas był już dumny. Nawet
jeśli zupełnie nie miał pieniędzy, to cierpiał, ale odmawiał
przyjęcia podarunku.
Trzy lata później Leka wyszła za mąż za jednego górnika z
Karagandy, który przyjeżdżał do Wielkiego Gulsaru do cioci
na urlop. I wyjechała. I została zapomniana. I nagle Udałow
zobaczył ją na parkiecie tanecznym. I poznał od razu.
Chociaż ona okazała się całkiem niewielka, jemu do ucha.
Leka tańcowała z nieznaną dziewczyną. Udałow patrzył na
Lekę i delektował się. A Leka zauważyła jego natarczywe
spojrzenie i po tańcu sama podeszła do niego i z uśmiechem
powiedziała:
- Pańska twarz jakby mi była znana, ale nie pamiętam, kim
pan jest. I pan ciągle patrzy na mnie tak natarczywie.
Dlaczego?
- Kiedyś oboje się spotykaliśmy - odpowiedział Udałow.
Akordeonista zagrał "Bryzgi szampana" i poszli zatańczyć.
Początkowo Udałow nie wiedział, o czym rozmawiać, więc
spytał, jak idzie handel. Leka się roześmiała: "Jaki tam
handel. Jedne dzieciaki kupują!"
Kiedy tańce się skończyły, Udałow odprowadził Lekę
do domu. Przysiedli sobie na ławeczce nad rzeką. Tam, na
odległym brzegu, nie było jeszcze osiedla czteropiętrówek, a
za przedmieściem widoczny był las. Wyglądał jak czarna piła,
a nad samymi jej zębami płonął księżyc w pełni.
Udałow trzymał w dłoniach rękę Leki. Było mu dobrze.
Następnie Leka powiedziała, że musi już iść, bo
mieszka u niedobrej kobiety. Udałow prowadził Lekę przez ciemne,
całkiem uśpione miasteczko. Zatrzymali się przy lampie
płonącej na skrzyżowaniu. Leka oświadczyła, że dalej razem
nie pójdą, bo gospodyni podgląda przez okno. Udałow nagle
oznajmił, że umie wróżyć z ręki. Leka nie wytrzymała i
poprosiła o powróżenie. Udałow powiedział, że za trzy lata
wyjdzie ona za mąż za górnika z Karagandy. Leka się
zmieszała. Dla niej trzy lata wydawało się wiecznością.
Albo być może ona jeszcze troszkę czekała na swego poległego
narzeczonego.
Później Leka zrozumiała żart, roześmiała się i spytała, czy
Udałow jutro przyjdzie do parku na tańce.
- Jestem już stary - odpowiedział Udałow.
- Ja też nie jestem pierwszej młodości - uśmiechnęła się
Leka. - Zbliżam się do trzydziestki. I wolę mężczyzn
statecznych.
Pocałowała Udałowa w policzek i uciekła. A Udałow poszedł do
domu i dopiero przy samym domu uświadomił sobie, że jest
pierwsza w nocy, że on przepadł w minionych czasach i Minc
szaleje z niepokoju, a może i zastanawia się nad wyprawą
ratunkową.
Ale szalał nie Minc, lecz żona Udałowa, Ksenia. Czekała ona
u wejścia do komórki. Wydusiła już z Minca całą prawdę o
eksperymencie. W pierwszej chwili mężem to się nawet ucieszyła,
ale następnie wychwyciła zapach perfum "Czerwona Moskwa" i
Korneliusza omalże nie zabiła.
- Teraz jest jasne, co to za maszynę czasu macie! - zaczęła
krzyczeć. - Pójdę z tym do partkomu!
Minc z wysiłkiem nakłonił Ksenię, by z pójściem do partkomu
poczekała do rana.
Ksenia przepłakała całą noc, pakując rzeczy, żeby
wyjechać do siostry do Saratowa, a rano postawiła ultimatum.
Albo puszczą ją do przeszłości, by mogła to sprawdzić, albo
ona zostanie w przekonaniu, że Udałow biega z komórki
podziemnym przejściem do nieznanej kochanki.
Przyszło przyjąć od Kseni przyrzeczenie zachowania
wszystkiego w tajemnicy i wręczyć jej czterdzieści pięć
rubli eksperymentalnych.
Ksenia przebrała się w sukienkę Łożkiny, którą przyniósł
Łożkin, a przejęci eksperymentatorzy pozostali u drzwi do
komórki.
Ale Ksenia, jak obiecała, wróciła po godzinie. W podróż w
czasie uwierzyła wówczas, kiedy w 1948 roku zobaczyła z
daleka swoją matkę, która z nią, Ksenią, spacerowała po
skwerze przy cerkwi Paraksewy Piatnicy.
Wróciła bez pieniędzy, bowiem zaszła do sklepu komercyjnego,
który pamiętała mgliście jako rajskie miejsce. Dawniej nie
zdarzało się jej tam bywać, bo jej rodzina, jak większość
rodzin w mieście, biedowała i żyła na kartki. Ale do sklepu
komercyjnego biegała z przyjaciółkami oglądać dostatek na
wystawie. Tak więc byłoby okrucieństwem czynić Kseni wyrzuty
za to, że zaprowadziła sprawiedliwość historyczną, kupując w
sklepie komercyjnym puszkę czerwonego kawioru, trzy puszki
krabów i połeć mięsa z jesiotra.
Kiedy Ksenia przyznawała się do tego eksperymentatorom,
oczy jej spokojnie świeciły blaskiem lwicy, która pożarła
tłustą zebrę.
Jak się to stało, że następnego dnia o zakupach Kseni
dowiedziała się żona Łożkina, tłumaczyć nie ma potrzeby.
Wszystko i tak jest oczywiste. Ale to, dlaczego Ksenia o
kawiorze powiedziała swojej krewniaczce, której nie
cierpiała, Antoninie - było już zagadką. A jak dowiedziały
się o tych artykułach siostry Grubina - bliźniaczki Szura i
Ola, można się domyślić.
Rankiem następnego dnia profesor Minc został oblężony.
Przyjaciele go opuścili. Oni swoje bitwy już przegrali. W
ciasno zastawionym książkami i aparaturą gabinecie profesora
siedziało kilka kobiet i zasypywało go niesłusznymi
zarzutami. Minc zrozumiał, że prace przyjdzie przerwać i po
jeszcze staranniejszym ich utajnieniu przenieść poza
miasto. Ale z kobietami trzeba było coś zrobić. Minc był
jednak dobrym człowiekiem, więc wymyślił coś następującego.
Sklep komercyjny na modłę roku 1948 mieścił się na
Puszkińskiej w starej willi zesłanego do Gulsaru polskiego
konfederata pana Ignacego Ząbkowskiego. Obecnie w
pomieszczeniach sklepu była urządzona pracownia modelarstwa
lotniczego dla młodzieży.
W drugiej połowie dnia, kiedy modelarze rozeszli się do
domów, ku drzwiom willi podeszli eksperymentatorzy. Sprawnie
przymocowali do wejścia metalową taśmę maszyny czasu. Tak,
że teraz kto przeszedł przez drzwi, natychmiast trafiał do
sklepu komercyjnego nr 1 miasta Wielki Gulsar w czerwcu 1948
roku.
Zrobione zostało tak dlatego, że Minc nie chciał
dopuścić, by po ulicach przeszłości, w poszukiwaniu towarów
deficytowych, uganiał się cały oddział kobiet współczesnych.
Nieuchronnie wywołałoby to podejrzenia i skandal. Teraz
jednak Minc wpuszczał damy do sklepu z pominięciem ulicy. I
można było mieć nadzieję, że taki wypad doprowadzić do
skandalu nie zdoła. Wszystko zapięto na ostatni guzik.
Kobiety, w liczbie ośmiu, oczekiwały z torbami w rękach.
Denerwowały się i szeptały między sobą. Minc rozdał im po
sto rubli i powiedział:
- Zachowujcie się przyzwoicie, nie poniżajcie godności
człowieka radzieckiego. Kupisz, to wyjdź, ustąp kolejki
następnej.
Pierwsza, na znak Minca, weszła do sklepu Antonina. Na ulicy
było spokojnie. Z sąsiedniego domu wyszła zaciekawiona
staruszka. Łożkin został odesłany, by ją odciągnąć i
wyprowadzić ze strefy.
Czas płynął. Według obliczeń Minca zakupy powinny były
zająć pięć minut. Ale Antonina się nie pojawiła i po
dziesięciu minutach. Minc i Grubin się nie niepokoili, bo
rozumieli, że Antonina ze sklepu tak po prostu nie wyjdzie.
Ale zdenerwowanie kobiet z każdą chwilą rosło przez
obawę, że Antonina kupi zbyt wiele i dla pozostałych nie
starczy.
I kiedy upłynęło piętnaście minut, podniósł się
nieoczekiwany bunt.
Z krzykiem "Nie możemy już dłużej czekać!" żony, siostry i
matki zmiotły strzegącego wejścia Minca i, zderzając się ze
sobą, przebiły się do drzwi. Znalazłszy się w otworze
drzwiowym, znikały. I kiedy zniknęła ostatnia, stara Łożkina,
nastąpiła tragiczna cisza.
- Co robić? - spytał Udałow.
- Ano nic - odpowiedział lekkomyślny Grubin. - Wrócą, kiedy
zrobią zakupy. Dał im pan, Lwie Christoforowiczu, dużo
pieniędzy. Wcześniej niż za pół godziny oczekiwać ich nie
należy.
Okazywało się, że Grubin miał rację. Nic się nie
działo. Trwało tak ponad dwadzieścia minut.
Po upływie tego czasu w otworze drzwiowym pojawił się krzepki
młody człowiek w wojskowym mundurze ze szlifami lejtnanta i
w czapce z wiśniowym otokiem.
Obrzucił obecnych srogim spojrzeniem i spytał:
- Czy jest tu obecny Lew Christoforowicz Minc?
- To ja - przyznał się profesor.
- Pozostańcie na miejscu - polecił lejtnant i zaraz też
zniknął.
Po chwili w otworze drzwiowym pojawiło się biurko. Na nim
stało krzesło. Lejtnant popychał je od tyłu. Następnie
lejtnant ulokował obok drzwi krzesło, usiadł na nim i
powiedział:
- Obywatelu Minc, wasza sytuacja wygląda źle.
- O co chodzi? - zakrzyknął Minc. - Nic z tego nie
rozumiem.
- Czy przyznajecie się do zorganizowania spisku
antyradzieckiego? - spytał lejtnant. - Wasze wspólniczki już
się przyznały.
Udałow jęknął. Domyślił się, że Ksenia wpadła w kłopoty.
- O co jestem oskarżony? - zapytał Minc drżącym głosem.
Lejtnant wyciągnął skądś teczkę z napisem "Sprawa nr 2451" i
otworzył ją.
- We wniosku powiedziane jest - przeczytał.
- Po odprawieniu do miasta Wielki Gulsar grupy dywersyjnej
liczącej osiem osób obywatel Minc L. Ch. polecił
dywersantkom pozorującym przyjezdne nabywczynie kawioru
otruć kierownictwo miasta, a także wysadzić most przez rzekę
Guś.
- To bzdury! - powiedział Minc.
- One się przyznały - krótko i nawet ze smutkiem odezwał się
lejtnant. - Tutaj są wszystkie ich zeznania.
- Wypuśćcie je zaraz! - zakrzyknął Minc. - One w niczym nie
zawiniły.
- To znaczy, że się przyznajecie? - usta lejtnanta drgnęły w
uśmiechu.
- Przyznaję się do wszystkiego, co tylko chcecie -
powiedział Minc. - Tak czy owak, nic nie zrozumiecie.
- Chodźcie za mną! - polecił lejtnant. - Za jednym zachodem
zabierzcie biurko.
- Nie idź! - zakrzyknął Udałow. - Oni cię nie wypuszczą.
- Problem leży nie we mnie - wyjaśnił Minc. - To ja wysłałem
nasze kobiety w przeszłość i ja ponoszę za to
odpowiedzialność.
- Ale on przecież ich też nie wypuści - powiedział Grubin. -
Przecież jesteście razem w jednej sprawie.
- Oczywiście - powiedział lejtnant. - O tym się wypowie
trójka specjalna. Jeśli dywersantki nie są winne, to one do
was wrócą. Ale jeśli... - I lejtnant z uśmiechem przyłożył do
czoła palec i pstryknął językiem.
Udałow z przerażenia zachwiał się.
- Żegnajcie, towarzysze - powiedział Minc do Udałowa i
Grubina i zrobił krok ku drzwiom.
I wtedy usłyszeli głos Łożkina, który powrócił pod drzwi.
- Co się tutaj dzieje? - zapytał.
- Wy, obywatelu, przechodźcie, nie zatrzymujcie się -
polecił lejtnant. - Bo też zostaniecie zatrzymani.
- Chwileczkę, chwileczkę! - odezwał się Łożkin.
- Oni aresztowali nasze kobiety - oznajmił Udałow. - I Minc
teraz idzie poświęcić siebie.
- On nigdzie nie pójdzie - zaoponował Łożkin.
- Z drogi! - wrzasnął na starego lejtnant.
A ten oświadczył:
- Poznaję ciebie, Kola.
- Co takiego? My się nie znamy.
- My się znamy i to jak jeszcze - powiedział Łożkin. -
Miałem w młodości pewien epizod. Po demobilizacji jakiś
czas przesłużyłem w organach. Poznajcie się!
I wtedy wszyscy się zorientowali, że lejtnant jest właśnie
Mikołajem Łożkinem, tylko mocno odmłodniałym.
- Nie wierzę - powiedział lejtnant.
- Trzeba będzie uwierzyć. - Łożkin wyciągnął dowód osobisty
i podał go samemu sobie.
Lejtnant dowód otworzył, długo studiował fotografię,
popatrzył na Łożkina starego. Zamknął dowód.
- Diabli to wiedzą - powiedział w końcu i coś ludzkiego
błysnęło mu w oczach.
- Tak więc, Kola - podsumował Łożkin stary - ja jestem
twoją przyszłością. Emerytem na skalę rejonową. Uczciwym,
szanowanym człowiekiem.
- Ty też jesteś spiskowcem! - powiedział lejtnant bez
przekonania. - Ciebie też trzeba postawić pod ścianę.
- A Wierkę to już rzuciłeś, czy jeszcze z nią żyjesz? -
spytał Łożkin stary.
- Ja tam nic nie wiem.
- Pytam się, czy rzuciłeś Wierkę Rabinowicz, swoją tajną
miłość, córkę represjonowanego wroga narodu? Ja tego nie
mogę sobie wybaczyć do tej pory. Nie mogę sobie wybaczyć
własnego tchórzostwa.
Przyjaciele na Łożkina starego patrzyli ze zdumieniem.
Znali go już wiele lat, przepracował on całe życie jako
buchalter. I, się okazuje, miał epizod!
- Rzuciłem - powiedział lejtnant spuszczając oczy.
- A na grób matki to jeździłeś, jak sobie przysiągłeś? Czy
tylko ciągle sprawy, procesy, spiski?
- Pojadę na pewno - przyrzekł lejtnant, i Udałow pomyślał,
że on jeszcze nie jest człowiekiem straconym, tylko
obowiązkowym i ograniczonym. Ofiarą epoki.
- Tak więc posłuchaj mnie uważnie - powiedział Łożkin do
samego siebie. - Kobiet, poza tobą, nikt więcej nie widział
i nikt nie wie o tym lipnym spisku. Żadnej kariery na tym
nie zrobisz. Wypuścisz je zaraz wszystkie, a wśród nich,
muszę ci powiedzieć, i własną żonę, z którą się ożenisz pod
koniec pięćdziesiątego pierwszego, ale nie tutaj, lecz w
Tiumeniu. A wiesz, dlaczego w Tiumeniu?
- Dlaczego? - oznajmił zgnębionym głosem lejtnant Łożkin.
- Dlatego, że ty złożysz dzisiaj dymisję z powodu rany,
która ci dokucza od czterdziestego drugiego roku. Pojedziesz
do Tiumenia i zaczniesz pracować jako buchalter. Czy
wszystko jasne? Wykonać, chłopcze!
- Rozkaz.
Lejtnant odsunął biurko i krzesło i zniknął w otworze
drzwiowym.
- Co za szubrawiec! - powiedział Łożkin starszy. -
Czyżbym ja taki był?
- Zdarza się wszystko - powiedział ze znużeniem Minc.
Patrzył na drzwi, oczekując, kiedy pojawią się w nich
kobiety.
Ale kobiety się nie pojawiały.
Udałowowi wydawało się, że w uszach mu stuka krew,
wystukując sekundy.
- Tak - oznajmił w końcu Łożkin - tego też i się obawiałem.
W młodości to we mnie siedział łajdak. Bywa tak z ludźmi.
Póki powodów nie ma, łajdak śpi, a kiedy się pojawia możność
zrobienia kariery, zaczyna podszeptywać do ucha
niebezpieczne słowa. Idę tam!
- Nie - powiedział Minc. - To niebezpieczne.
- Jeśli go nie zatrzymam, on dostanie awans i wzniesie
się na drabinie służbowej. Przecież się nie zatrzyma. No to
co ja mam ze sobą zrobić?
I Łożkin uczynił krok ku drzwiom.
- Eureka! - zakrzyknął Minc. - Zrobimy wszystko inaczej!
Wydobył z kieszeni maleńki cyferblat, końcem paznokcia
ostrożnie przesunął wskazówkę do tyłu.
- Rozumiecie? - zapytał.
- Rozumiemy - uśmiechnął się Grubin.
- Teraz to ja wejdę do sklepu, ale to teraz nie będzie
teraz, tylko moment po tym, jak tam się znalazły nasze
kobiety.
I Minc z tymi słowy zniknął w drzwiach.
I zaraz też się zaczęło coś niesamowitego.
Z drzwi zaczęły wylatywać kobiety z pustymi torbami w
rękach. Klęły, piszczały, opierały się, chwytały się rękami
ramy drzwi, starając się powrócić do sklepu komercyjnego.
Ale w gniewie Minc potrafił być bezwzględny, zaś jego
przyjaciele tak zręcznie i szybko chwytali kobiety i
tak energicznie je odpychali od sklepu, że po trzech
minutach wszystkie uczestniczki podróży w czasie znalazły
się w roku 1988. I o żadnym lejtnancie nic a nic oczywiście
nie słyszały. Następnie wyszedł Minc. Udałow i Grubin
pocieszali kobiety, próbując im wyjaśnić, jakiego okropnego
losu cudem uniknęły. Ale kobiety najbardziej gniewało
nie to, że one zostały bez kawioru, lecz to, że Antonina,
jako pierwsza, zdążyła kupić kawioru za sto rubli w
starych pieniądzach.
Udałow uruchomił wszystkie swoje zdolności dyplomatyczne i
jakoś namówił Antoninę do podzielenia się kawiorem z
towarzyszkami. Grubin szybko zdjął z ramy drzwi maszynę
czasu, by lejtnant Łożkin nie wrócił po swoje biurko.
A sam Łożkin stary objął Minca i zapłakał z radości. Minc
przecież mu uratował honor i biografię.
Ale przenikliwy Grubin powiedział:
- A ja specjalnie to się nie niepokoję. Przecież ty,
Łożkin, jesteś wśród nas. I jesteś uczciwym emerytem. A co
to oznacza? A to oznacza, że lejtnant na pewno zgłosi
dymisję i pojedzie do Tiumenia szukać sobie małżonki.
Przełożył Tadeusz Litwiński
KIRYŁ BUŁYCZOW
Pseudonim rosyjskiego historyka i pisarza Iwana Możejki.
Zawodowo specjalizuje się on w historii Dalekiego Wschodu, z
zamiłowania jest pisarzem fantastą.
Urodzony w 1934 r., pierwsze opowiadania zaczął drukować
w 1965 r. Wkrótce zdobył popularność dzięki humorystycznemu,
a zarazem inteligentnemu cyklowi Guslarskiemu (do którego
należy przestawiony przez nas utwór). Akcja opowiadań
rozgrywa się w starożytnym mieście Guslar, gdzie cuda
zdarzają się wręcz rutynowo, na przykład lądują obcy albo w
miejscowym sklepie zoologicznym trafia się, spełniająca
życzenia, złota rybka.
Cztery z kilkunastu książek napisanych przez Bułyczowa
ukazały się w Polsce. Były to "Ludzie jak ludzie", "Podróże
Alicji", "Żuraw w garści" i "Rycerze na rozdrożu". W naszym
miesięczniku drukowaliśmy jego mikropowieść "Przełęcz" ("F"
4/83) oraz opowiadania: "Uparty Marsjasz" ("F" 11/84),
"Czarny kawior" ("F" 11/84), "Dwie metody teleportacji" ("F"
11/84), "Timeo Danaos" ("F" 11/84).
D.M.
Kir Bułyczow
Na ratunek
Rozdział pierwszy. Z RAPORTU
Dnia 18 września o godzinie 16.40 od grupy, podczas
przejścia z hali nr 3 do profilaktorium celem zaznajomienia
zwiedzających z warunkami wypoczynku pracowników
przedsiębiorstwa, odłączyła się Galina N., uczennica klasy
VII B szkoły podopiecznej. Mimo zastosowanego wobec dzieci
dozoru, który polegał na tym, że oprócz głównego technologa
N. R. Szczukina i jego zastępcy R. G. Kłopatego grupie
towarzyszyli wychowawca klasy VII B R. R. Kalinina i
strażnik straży przemysłowej G. Ł. Warnawski, Gali N.,
według oświadczeń jej kolegów klasowych obecnych podczas
incydentu, udało się dyskretnie odejść na stronę pod
pretekstem poprawienia pończoch. Do takiego zachowania
popchnęły ją krążące wśród dzieci pogłoski o tym, że na
terenie przedsiębiorstwa kryją się pewne skarby i sławetne
Jeioro Życzeń. Wyżej wspomnianą Galinę N., według
oświadczenia nauczycielki R. R. Kalininy, charakteryzuje
zmienność charakteru, ciężka sytuacja rodzinna i słaba
dyscyplina.
Po odkryciu zniknięcia Galiny N. podjęte zostały
następujące środki:
a) w sieci wewnętrznej przedsiębiorstwa ogłoszono
komunikat w nadziei, iż Galina N. nie zagłębiła się zbyt
daleko w głąb Strefy i zawróci po usłyszeniu wezwania.
Środek ten nie dał efektu;
b) grupa uczniów została czasowo zatrzymana w
profilaktorium, gdzie została im wydana gorąca kolacja;
wyłączono wideofon, by pogłoski o zniknięciu Galiny N. nie
rozeszły się po mieście i wśród ludności nie wywołały
zbędnej paniki;
c) ściągnięty został z domu G. W. Wasjunin, monter z hali
nr 2, który, jak wiadomo, bywał samowolnie w Strefie, za co
został ukarany naganą i ostrzeżeniem o zwolnieniu w wypadku
recydywy.
Rozdział drugi. STALKER ŻORA
Wyciągnęli mnie z wyrka. Skończyłem robotę o drugiej i
poszedłem spać. Obudził mnie telefon od głównego technologa.
- Przepadł dzieciak. Został przepuszczony do Strefy.
Przyjeżdżaj natychmiast.
Oczywiście odpowiedziałem, że kiedy dzielili naganami, to
do tego pasował im Wasjunin. Kiedy jednak poszkapili i
dzieciaka przepuścili - to do Wasjunina lecą po ratunek!
Ubrałem się i przyjechałem do przedsiębiorstwa.
Tam przy bloku trzecim byli i się krzątali: dyrektor,
główny technolog, zastępcy, straż przemysłowa. Dyrektor
powiedział do mnie:
- Potrzebujemy, Stalker, pomocy.
Wołają na mnie Stalker przez jeden film. Był w nim tam
taki typ, coś w rodzaju mnie. I była też Strefa. Obejrzałem
ten film, ale nie wywarł na mnie wrażenia. Straszą tam, ale
strachu to jakoś nie czuć. Gdzie im do naszej Strefy.
- Nie - powiedziałem - nie jestem w formie.
- Dostaniesz premię, poprawimy warunki mieszkaniowe -
powiedział dyrektor.
No chyba, pomyślałem, co to się w mieście podniesie,
kiedy przechwycą, że dzieciak przepadł bez śladu! A szans na
wyjście to ma niewiele. Bywało, że do Strefy różni włazili.
Gdzież są teraz? Kto teraz zajmuje się ich dziećmi? Chociaż,
oczywiście, pokus to jest niemało. Ale skarbów tam nie ma.
To tylko plotki. Nikt tam daleko nie pójdzie. Być może jeden
Łukianycz. Łukianycz to doszedł do punktu trzeciego. Dalej
go nie puścił Biały Robal. Po powrocie pokazywał wszystkim
bliznę na ręce.
- Pomyśl tak o jej matce - powiedział technolog.
- A kim jest jej matka?
- Może ją znasz? Ona wcześniej pracowała w "Jaskółce".
To mnie podcięło. Larisa! Serce moje, Larisa, ileż to
było westchnień z jej powodu, ileż to łez zostało wylanych,
a być może i krwi. I ja, jako chłopak, gapiłem się na jej
złote kędziorki i szkarłatne usteczka! I zostałem raz
dopuszczony. Nie, poważnie. Jeden pocałunek - i umrzeć! Więc
Galka to jest jej? Cała matka!
- Pójdę - powiedziałem. - Tylko przygotujcie rentę dla
mojej Ludmiły. Jakby co, to ona będzie Paszkę wychowywać.
- Jaką rentę? - zakrzyknął dyrektor. - Ty przecież
wrócisz! O niczym nie chcę słyszeć! Wierzymy w ciebie, Żora!
- Słuchaj, tylko bez demagogii - powiedziałem. - Szkoda
mi dziewczynki, ale ja żyć to chcę. Jeśli ona poszła w głąb,
to tam ja nie bywałem. Strefa jest Strefą. Ona człowieka nie
uznaje. Ma własne prawa.
Wtedy to dyrektor dał mi słowo, że w razie czego to rentę
załatwią formalnie, jako po zabitym podczas pracy.
Dyrektor powiedział, że pójdzie ze mną Szczukin.
- Słuchaj, ty inteligencie - powiedziałem do Szczukina. -
Będziesz mi tylko ciężarem. Zamiast zajmować się wyciąganiem
dzieciaka to będę musiał ciebie na garbie taszczyć. Lepiej
będzie, jak wezmę Łukianycza.
Łukianycz początkowo, że za nic w świecie.
- Mnie już tam łamało - powiedział.
Ale poszliśmy we trójkę. Sam pobrałem w magazynie co
trzeba. Straciłem na to prawie godzinę. Magazynier gdzieś
sobie poszedł, dyrektor sam plomby zrywał. Wziąłem porządną
nylonową linkę. Łukianyczowi armatę kazałem zostawić. W
Strefie kula to nie uratuje. Szczukina pognałem do
sportowców. Wzięliśmy od nich, od alpinistów, wyposażenie.
Wyłamaliśmy drzwi i wzięliśmy. Dwa czekany. Namiot. Ktoś z
naczalstwa zaczął tam mówić, że po co nam namiot, przecież
nocować tam nie zamierzamy. Oczywiście by się przydały
kamizelki przeciwkulowe, ale czegoś takiego to u nas nie ma.
Wzięliśmy waciaki i swetry. Lekarka przyniosła z punktu
medycznego bandaże, watę, ja zażądałem do manierki
spirytusu. Było to dalsze dziesięć minut czekania.
Ostatecznie dyrektor napełnił manierkę koniakiem ze swoich
zasobów.
Powiedziałem do Szczukina:
- Zostań, Kola.
Ale ten zamrugał, poprawił okulary i powiedział:
- Głupstwo, służyłem w młodości w wopie. Nie kłopotaj
się. Ciężarem to ci nie będę. To moja wina, że nie
dopatrzyłem, i jestem za to odpowiedzialny.
- Dobra - powiedziałem - ale miej na uwadze, że idę
ratować nie ciebie, ale Galkę Larisy.
- Rozumiem - powiedział.
Tyle że waciak to był na niego za mały - ręce miał
odsłonięte niemal po łokcie. Ale on jest uparty.
Wyszliśmy o piątej trzydzieści.
To mi się nie podobało. Szybko miał nastać zmierzch. A
nocy w Strefie to nikt jeszcze nie spędził. A jeśli i
spędził, to już nie opowie.
Rozdział trzeci. TECHNOLOG SZCZUKIN
Szedłem w środku. Pierwszy szedł lekki, chudy i zły Żora
Wasjunin. Zamykał przemarsz Łukianycz. Tracił odwagę, co
chwila się oglądając. Dyrektor go zachęcił wysoką premią.
Zresztą, to po co Łukianyczowi premia? Zadziwiająco
nieporównywalne są nasze sprawy i ich następstwa! Ciekawe, a
co, gdybym i ja zażądał premii? Uśmiechnąłem się w duchu.
Pojmowałem, że dziewczynkę należy znaleźć przed zmierzchem.
Dyrektor wziął od nas słowo, że wrócimy przed nastaniem
ciemności. Ja go rozumiałem; zaginięcie dziewczynki było
mieszczęściem, ale nie tragedią dla przedsiębiorstwa jako
takiego. Jeśli zginie grupa - nie obędzie się bez sądu. A
dyrektor do emerytury miał dwa lata.
Niosłem megafon. Kiedy go zabierałem, Żora nic nie
powiedział. Lecz kiedy tylko ściany kontenerów skryły nas
przed żałośnie zgnębioną grupą odprowadzającą, obejrzał się
i krótko powiedział:
- Zostaw.
Położyłem megafon na skrzyni.
- Lepiej nie hałasować - powiedział krótko. - Strefa nie
lubi obcego hałasu.
Chód Żory, jego głos uległy zmianie. Stał się człowiekiem
pierwotnym. Właśnie pierwotnym - elastycznym, czujnym,
gotowym odskoczyć. Idąc jego śladem starałem się go
naśladować. Łukianycz za nami tupał i sapał. On tam nikogo
nie naśladował.
Poszczerbiony asfalt pokrywał gęsty kurz. Jeszcze osiem,
dziesięć lat temu tutaj był plac gospodarczy
przedsiębiorstwa. Przez te lata Strefa nas zaatakowała,
pochłonęła tę część placu i zbliżyła się do hali trzeciej.
Niektórzy pracownicy z drugiej zmiany twierdzą, że
jesiennymi głuchymi wieczorami słychać ze Strefy jęki i
krzyki. I czuć jej okropny dech.
- Zobacz - powiedział cicho Żora. Wskazał pod nogi.
Podszedłem do niego. Między zniszczonymi kontenerami ciągnął
się łańcuszek śladów delikatnych dziewczęcych stóp. Przez
szpary w kontenerach wystawały metalowe zgrubiałe części
maszyn.
- To ona - powiedział Łukianycz. - Zawołam ją.
- Ciszej - odpowiedział Żora. - Przeszła tędy z godzinę
temu. Widzisz, kurz już znów osiadł... Teraz się nie
dokrzyczysz.
Zatrzymaliśmy się pod dwoma płytami betonowymi, które
utworzyły coś na podobieństwo domku z kart.
- Byłem tutaj - powiedział Łukianycz.
Żora podniósł rękę do góry. Od przodu doszedł cichy jęk.
Chciałem się tam rzucić, sądząc, że to jęczy Galka. Ale Żora
mnie zatrzymał.
- To nie ona - wyszeptał.
Przecisnęliśmy się po kolei przez sploty armatury. Pod
nogami chlupotała ruda ciecz. I wtedy zrozumiałem, skąd jęk
usłyszeliśmy - wiszące na resztkach kolumn rury, przy pełnej
nieruchomości powietrza kołysały się, jakby je popychała
niewidzialna siła. Rury wydawały dziwnie żałosne i
dokuczliwe dźwięki.
Westchnąłem z ulgą i chciałem iść dalej, ale Żora znakami
polecił wziąć bardziej w prawo. Szliśmy, przyciskając się do
zębisk ceglanej ściany. Śladów dziewczynki nie było już
widać. Próbowałem sobie wyobrazić, jak ona wyglądała.
Przecież ją widziałem w grupie tych wesołych,
szczebioczących uczniów. Dlaczego właśnie ją pociągnęło do
Strefy, choć wiadomo było wszystkim, że grozi tam śmiertelne
niebezpieczeństwo? Co za zaciemniająca rozum siła siedzi w
człowieku? Prędzej mógłbym zrozumieć Łukianycza, którego
tutaj wiodła interesowność, lub Żorę, tak w ogóle skłonnego
do przygód i, jak mówiły pogłoski, wynoszącego ze Strefy
cenne i zagadkowe rzeczy. Ale dziewczynka?
Zamyśliłem się i wpadłem na plecy znieruchomiałego Żory.
Za mną dyszał Łukianycz. Może ma astmę?
- Przechodzimy rurę - wyszeptał Żora. - Przechodzimy
pojedynczo. Ja pobiegnę pierwszy. Jeśli szczęśliwie, to
pomacham ręką. Następny będziesz ty. Nie oglądaj się i nie
zatrzymuj.
Pochyliłem się i zajrzałem do rury. Nie wydawała mi się
straszna. W przodzie, niedaleko, widać było światło.
- A obejść nie można? - spytałem.
Żora nie odpowiedział. Głupio spytałem. Po obu stronach
wznosiły się urwiska z cegły i zardzewiałych konstrukcji, z
których zwisały szare brody porostów.
Żora pochylił się i pobiegł.
Patrzyłem jego śladem i liczyłem kroki. Jego czarna
sylwetka wypełniała całą rurę.
I nagle zniknęła. Zniknęła wcześniej, niż się skończyła
rura. Mógłbym to przysiąc.
- Zginął - powiedział Łukianycz.
- Co ty gadasz! - warknąłem.
- To idź pan - powiedział Łukianycz. - Ja tam się nie
śpieszę.
Zdawałem sobie sprawę, że iść trzeba. Zdjąłem z ramienia
zwój linki i podałem go Łukianyczowi. Sam chwyciłem jej
koniec.
- Będziesz pan ubezpieczać - powiedziałem.
Łukianycz przytaknął. Był przestraszony.
Pochyliłem się i wszedłem do rury. Przenikał ją ostry
nieprzyjemny zapach, podobny do zapachu amoniaku. Dno rury
było śliskie, szedłem ostrożnie - liczyłem kroki. Żora
zniknął przy kroku dziesiątym. Przy kroku dziewiątym się
zatrzymałem. Zapanowała nienaturalna martwa cisza.
Ku memu zdziwieniu dno rury i dalej wydawało się twarde,
i przez to złudzenie wzrokowe omal nie zrobiłem następnego
kroku, podniosłem nawet nogę, ale nie zdążyłem przenieść
ciężaru ciała do przodu, kiedy zrozumiałem, że to dno rury
jest w samej rzeczy tylko odbiciem jej sufitu w pokrytym
błyszczącą błonką mroku głębokiej studni. Przysiadłem na
piętach i spróbowałem błonkę rozerwać. Błonka pękła z
trzaskiem i zobaczyłem - całkiem blisko, w odległości metra
- odrzuconą do tyłu głowę Żory, która powoli wpełzała w
czarne błyszczące bagno. Jakoś się wcale nie przestraszyłem,
niewątpliwie byłem przygotowany na coś podobnego. Rzuciłem
koniec linki Żorze, a sam upadłem na śliskie dno rury i
krzyknąłem do Łukianycza, żeby trzymał mocniej - szarpnięcie
tak naprężyło linkę, że omal jej nie wypuściłem. A tymczasem
Żora zdołał wyciągnąć ręce z cieczy i złapać linkę, przez co
jego twarz na moment skryła się w czerni, ale kiedy obaj z
Łukianyczem zaczęliśmy ciągnąć, bagno wypuściło Żorę ze
szlochnięciem i chlupotem i po chwili okropnego napięcia
znalazł się on obok mnie. Biła od niego odrażająca woń.
- Żyję - wychrypiał - żyję...
- Wiedziałeś? - spytałem. - Wiedziałeś i poszedłeś?
- To się rzadko otwiera. A od czwartej jest zamknięte.
- Cały jest w gównie - oznajmił z wymówką Łukianycz.
- Idziemy - powiedział Żora, podnosząc się na czworaka. I
tak, na czworakach, popełznął do przodu. Spróbowałem go
zatrzymać, uważając, że zwariował, ale Żora tylko ordynarnie
odszczeknął i pomyślnie minął miejsce, gdzie przed chwilą
ziało bagno.
Wahałem się, czy iść za jego przykładem.
- Nie pietraj się, idź - wychrypiał, obracając ku mnie
czarną twarz. - To jest zamknięte.
Popełzłem za nim i kiedy niebezpieczeństwo zostało z
tyłu, pozwoliłem sobie zadać pytanie:
- Co to było? Dlaczego powstało? Dlaczego zniknęło?
- Powiem ci potem, teraz się zamknij...
Wyczołgaliśmy się z rury. Obróciłem się. Z czarnej
paszczy rury wyłonił się Łukianycz. Nad rurą krzywo wisiała
emaliowana tabliczka "Toaleta czynna do 16.30". Jakby jakiś
żartowniś tę tabliczkę powiesił chwilę temu i podpowiedział
mi, bym się obrócił i podzielił z nim naturalną radość z
powodu jego pomysłu. A on sam uśmiechał się z ciemności.
W odpowiedzi na moje myśli z wnętrza rury dotarł hałas
spuszczanej wody, jakby wybuchnął wodospad i w następnym
momencie miał wylecieć na zewnątrz, żeby nas utopić...
Szarpnąłem się do przodu i wpadłem na plecy Łukianycza,
który mnie wyprzedził, i zamarł ramię w ramię z Żorą,
zasłaniając przede mną to, co moich towarzyszy zmusiło do
zatrzymania się.
Początkowo mi się wydało, że stoją oni na skraju łączki,
która rozkwitła błękitnymi chabrami, ale też zaraz stało się
oczywiste, że polanka jest żywa, lecz nie pokrywa jej trawa
i kwiaty, ale tysiące okrągłych, wielobarwnych szklanych
oczu, w większości zielonych i turkusowych. Były to same
gałki oczne, pozbawione rzęs i powiek, ale niemniej jednak
one żyły, mrugały porozumiewawczo, przyglądając się nam,
źrenice ich się zwężały, i po tej łączce oczu jakby się
przetoczyła fala, przez co oczy do nas się zbliżyły,
starając się dosięgnąć naszych nóg.
- W prawo! - krzyknął Żora i pobiegliśmy między
rozsypiskiem oczu i szczątkami domu z płyty, który na
podobieństwo domku z kart złożył się w długi stos płyt, ram,
kawałków dachu, schodów...
Oczy były ruchliwsze od nas, płynęły, odcinając nam
drogę, i oto już biegliśmy po oczach, które pękały z
trzaskiem, rozpadały się pod nogami w pył, ale ku nam się
rwały coraz to inne oczy, już się wspinały, wtaczały po
spodniach, łaskotały nogi...
Już nie biegliśmy - brnęliśmy przez oczy prawie po pas, a
Żora, przekrzykując trzask i szum, krzyczał do nas:
- Nie bójcie się, one nie gryzą, nie gryzą...
Ale Łukianyczowi puściły nerwy. Zobaczył z boku szczelinę
między płytami, zaczął się do niej przeciskać, rozdzierając
wytarty mundur. Wrzeszczał i wierzgał, jeszcze moment - i
zniknął nam z oczu, słychać było tylko, jak płyty trzeszczą
i skrzypią, i zaraz też się rozległ hałas obwału, a stos
płyt i schodów zaczął osiadać, wpadać do środka, grzebiąc
pod sobą Łukianycza.
- Finis - powiedział Żora, strząsając z siebie błękitne
oczy.
- Musimy go ratować - powiedziałem.
- Miał głośny pochówek.
- Możliwe jednak, że on żyje.
- No to idź sam - powiedział ze złością Żora.
- Idę - powiedziałem, patrząc z zakłopotaniem na ruiny
domu i nie widząc ani szczeliny, ani otworu, w który można
by było się wcisnąć.
A Żora, nie odwracając się, poszedł wzdłuż ruin, jakby
zapomniał o Łukianyczu.
- Tak nie wolno! - krzyknąłem, doganiając go.
Żora nie odpowiedział.
Wreszcie zatrzymał się, patrząc do góry.
Podążyłem za jego spojrzeniem i zobaczyłem, że zwał na
wysokości trzech metrów przecina szczelina.
- Poczekaj tutaj - powiedział Żora.
- Nie - powiedziałem - idziemy razem.
Żora zaklął i zaczął się drapać do góry. Pomogłem mu.
Potem Żora wyciągnął do mnie rękę i ja też się wdrapałem.
Szczelina była wąska, w dole ciemna. Żora rzucił do
środka kamyk. Kamyk stukał po płytach - to znaczyło, że
wyrwa nie była głęboka.
Żora spojrzał na niebo. Niebo było bezbarwne, wieczorne.
- Diabli nadali - powiedział. - Przez tego bałwana Galkę
zmarnujemy.
Ale widać w tym ordynarnym na wygląd facecie zwyciężył
pierwiastek dobroci.
Przecisnął się przez szczelinę, zeskoczył w dół, zniknął
z widoku. I zaraz też ze środka usłyszałem:
- Skacz, tu nie jest wysoko.
Usłuchałem go. Uderzył mnie w nogi kamienny rumosz,
padając na bok się potłukłem. Zamknąłem oczy. Kiedy je
otworzyłem - wokół panowała ciemność. Ledwie można było się
dopatrzeć sylwetki Żory.
- Żyjesz? - zapytał.
- W porządku - powiedziałem.
- No to chodźmy. Musimy zejść na dół, jego tam wciągnęło.
Żora poszedł przodem, ja się podniosłem i poszedłem za
nim.
- Trzymaj się ściany - powiedział Żora - ściana jest
tutaj.
I rzeczywiście, z prawej strony była ściana.
- Schody - uprzedził mnie Żora, i to, że on schodzi w
dół, rozpoznałem po tym, że jego czarny cień zaczął się
zmniejszać.
Schodziłem jego śladem, wymacując stopnie nogą.
- Ostrożniej!
Jednego stopnia nie było.
A oto i podest schodów.
- Któż by pomyślał, że wewnątrz są takie przestrzenie -
powiedziałem.
- Zamknij się. Nie wiadomo, kto nas słucha.
- Kto może tutaj być? - powiedziałem, uśmiechnąwszy się
pod wąsem, ruiny nie wydawały mi się okropne. Dom jak dom,
stary...
Pokonaliśmy kolejny odcinek schodów.
I w tym momencie coś szybkiego i gorącego uderzyło mnie w
szyję. Krzyknąłem. I przysiadłem. To gorące się poruszało i
dusiło - to było Żywe.
- Co z tobą?
Miękkie, owłosione palce obmacywały moje policzki...
Próbowałem jedną ręką oderwać je od twarzy, a drugą
odruchowo macałem po ścianie. Koniuszkami palców wymacałem
włącznik i go nacisnąłem. Zapaliło się światło. Lampa za
białym kloszem oświetlała schody, było jasno jak w dzień.
Gorące palce oderwały się od mojej twarzy - pod sufitem
zaczął się miotać wielki nietoperz. I zniknął...
Żora stał na dole i patrzył w sufit.
- Mutant - powiedział.
Poczułem okropny ubytek sił i opadłem na stopnie.
Żora podszedł do mnie, uchylił mi głowę, obejrzał szyję,
przeciągnął po niej palcami. Potem pokazał mi palce. Były we
krwi.
- Wampir - powiedział. - Dobrze, że światło się zapaliło.
- Wampir? - Głos mój brzmiał głucho, ja sam go nie
poznawałem. Jakby mówił jakiś starzec.
- Myślę, że nie zdążył wiele wyssać. Idziemy.
- Mogą tam być inne?
- Mogą. Niepotrzebnie cię wziąłem ze sobą. Jeśli się
boisz, to wyłaź.
- A Łukianycz?
- No właśnie.
Weszliśmy do niskiego wąskiego korytarza, oświetlonego
takimi samymi białymi okrągłymi kloszami. Drzwi były
pozamykane. Podłogę pokrywała gruba warstwa kurzu. Pod
ścianą stała otwarta skrzynia z różnobarwnymi grzechotkami.
Zza drzwi słychać było stukot maszyny do pisania.
- Żora!
- Słyszę - powiedział. - Chodź.
- Ale tam ktoś jest.
- Powiedziałem, chodź!
Ja jednak uchyliłem drzwi.
Tam w pokoju panował półmrok. Światło do wnętrza
przenikało z korytarza. Przez rozbite okno, osiągając
podłogę, walał się stos cegieł. Na stole stała maszyna do
pisania. Obok nie dopita butelka mleka i kawałek kiełbasy.
Żadnych innych drzwi w pokoju nie było. I żadnego człowieka.
- Nie wchodź! - Żora wyciągnął rękę, odciągnął mnie i
zatrzasnął drzwi. - Żyć ci się odechciało?
Za nami dał się usłyszeć trzask. Drgnąłem i obejrzałem
się. Z otwartej skrzynki jak pchły wyskakiwały grzechotki i
padały na podłogę.
- Idziemy - powiedział Żora.
U końca korytarza były jeszcze jedne schody zakończone
piwnicą.
Piwnica była długa i niska. Z rur kapała woda, woda była
na podłodze, po wodzie pływały szerokie jasnozielone liście
grzybienia, ale zamiast kwiatów na wodzie kołysały się kolby
wypełnione różową cieczą.
- Łukianycz! - zawołał Żora.
Odpowiedziała cisza. Martwa, groźna.
- On zginął - powiedział Żora. - Niepotrzebnie tutaj
leźliśmy. Sami stąd nie wyjdziemy.
Ale poszedł dalej piwnicą, odrzucając butami kolby i
liście grzybienia. W rurze coś zaśpiewało, jakby był tam
uwięziony ptak.
I zaraz też zobaczyliśmy Łukianycza. Brnął nam na
spotkanie powoli i niepewnie. Trudno sobie wyobrazić ulgę i
radość, jakie odczułem na widok starego strażnika.
- Łukianycz! - krzyknąłem i pobiegłem ku niemu.
Usłyszał mnie.
- No tak - powiedział - a ja myślałem, że to z wami już
koniec.
Nagle rura przecinająca piwnicę pod samym sufitem wygięła
się, rozerwała na pół i na każdym z jej końców wytworzył się
zębaty bezoki pysk. Pyski te obróciły się ku Łukianyczowi.
- Padnij! - krzyknął do niego Żora. - Mówię ci, padnij!
Ale Łukianycz był zdezorientowany lub tego krzyku nie
usłyszał. Zatrzymał się, podniósł ręce i zaczął się opędzać
przed pyskami.
Z pysków wypełzły białe włochate języki, złapały
Łukianycza za ręce, objęły je i zaczęły ciągnąć, jakby go
chciały wciągnąć do rury.
Łukianycz walczył, próbując oderwać od siebie te białe
języki, ale zanim zdążyliśmy podbiec, jakoś leniwie i
obojętnie opuścił się w wodę - liście grzybienia odpłynęły
we wszystkie strony, jakby się obawiając jego dotyku.
Języki z powrotem wciągnęły się do pysków, zetknęły się
ze sobą, i rura, jak należy, wyciągnęła się pod sufitem.
Łukianycz leżał w wodzie. Uniosłem mu głowę.
- Za późno - powiedział Żora.
Uniosłem strażnikowi ręce. Nie czułem tętna.
- Idziemy - powiedział Żora. - Łukianycz nie żyje.
- Nie - powiedziałem - nie możemy go tak zostawić.
Spróbowałem podnieść Łukianycza, był niewiarygodnie
ciężki, wyślizgnął mi się z rąk i upadł w wodę.
- No pomóż mi, Żora! - powiedziałem.
- Idiota - powiedział Żora - zobacz.
Łukianycz szybko ciemniał, usta mu się wyszczerzyły,
ukazały się nierówne złote zęby. Wątpliwości już nie było.
Był martwy. Ale zostawić człowieka w piwnicy - to było ponad
moje siły. I Żora musiał mnie dosłownie odciągać od ciała
strażnika. Poprowadził mnie do schodów. I wtedy z tyłu
usłyszałem głos Łukianycza:
- Poczekaj... Szczukin, poczekaj.
- On żyje! - krzyknąłem i wyrwałem się z rąk Żory. Ale
kiedy podbiegłem do Łukianycza, zamarłem z przerażenia.
Jego szeroko otwarte oczy były zupełnie białe, co więcej,
pokryły je krótkie, białe, świecące się włoski. Łukianycz
się śmiał. Chciał mnie złapać, więc zacząłem się cofać -
jego palce, palce szkieletu, prawie mnie dosięgły - i
Łukianycz nagle padł w wodę kupą szmat i zaczął się w niej
rozpuszczać. Nie pamiętam, jak mnie Żora stamtąd
wyciągnął...
Rozdział czwarty. TECHNOLOG SZCZUKIN
Byłem bardzo zmęczony. Niewątpliwie straciłem niemało
krwi. Chciałem odpocząć, ale strach było się zatrzymywać.
Szliśmy przez labirynt żelaznych skrzyń różnej wielkości
i kształtu. Skrzynie były zardzewiałe, coś nimi wstrząsało,
i z ich wnętrza docierało postukiwanie, jakby ktoś się
dopraszał wypuszczenia na zewnątrz... Ścianka jednej była
wyłamana.
- Wyrwały się - powiedział Żora. - Teraz się trzymaj.
Nie wiedziałem, co się wyrwało, i nie miałem sił na
zadawanie pytań.
Niebo było niebieskie, wieczorne i już się pojawiły
pierwsze gwiazdy. Gdzieś daleko leciał samolot. Ściany
skrzyń zwierały się nad głowami i szliśmy wąską krętą
szczeliną.
Teren zaczął się obniżać. Schodziliśmy do jakiegoś leja.
Skrzynie się kończyły, ale wypadało się przedzierać przez
zwały kłód, kłody były zgniłe, między nimi latały świetliki.
Żora szedł pewnie. Zatrzymał się tylko raz i zamarł,
podnosząc palec do ust. Zamarłem i ja. Już zrozumiałem, że
jedyny ratunek - to we wszystkim się słuchać Stalkera. Nie
mogę powiedzieć, że żałowałem tego, iż się wybrałem na tę
nieszczęsną wyprawę. Byłem poza granicami strachu i
ciekawości.
Staliśmy, czekając, aż przetnie drogę przed nami długi
łańcuch wielkich białych szczurów. Szczury nie zwracały na
nas uwagi. Każdy z nich niósł w zębach malutką laleczkę.
Ostatni, zupełne jeszcze szczurzątko, widać się zmęczył i
upuścił laleczkę na ziemię. Kiedy szczury zniknęły, Żora się
nachylił i laleczkę podniósł.
- Zobacz - powiedział, wyciągając ją do mnie.
Chociaż już było dość ciemno, zorientowałem się, że
wielkości małego palca, pomalowana, ołowiana laleczka
przedstawia Łukianycza w mundurze i czapce.
- Dobrze pracują - powiedział Żora.
- Kto?
Ale Żora nie odpowiedział. Pobiegł szybko do przodu,
mignęło przed nim jakieś żywe stworzenie.
- Stój! - krzyknął Żora, rzucając się do przodu.
Rozległo się wycie.
Podszedłem. Żora leżał na ziemi, między kłodami,
zwaliwszy się na jakiegoś chudego, obszarpanego psa.
Pies skowyczał i wyrywał się.
- Nie widziałeś tu dziewczynki? - spytał Żora psa.
Pies nie odpowiadał. Skomlił tylko.
- No i czort z tobą - powiedział Żora i psa odepchnął.
Ten rzucił się w bok.
Żora śledził wzrokiem, gdzie ten pognał.
- Za nim - powiedział.
Przyszło nam się przeprawić przez szybki, pachnący
karbolem, mętny strumień, przedostać się przez zwał pudeł
kartonowych napchanych szmatami. Były tam drzwi. Wymykał się
zza nich strumień światła.
Żora uchylił je i ujrzeliśmy dziwne widowisko.
Wokół długiego niskiego stołu siedziało mnóstwo psów,
chudych i obszarpanych, podobnych we wszystkim do psa,
którego złapał Żora. Psy patrzyły na stół nie odrywając
oczu. Po stole, oświetlone płonącymi grubymi świecami,
biegały samochodziki i lokomotywki. Na wielkim półmisku
pośrodku stołu leżał stos błyszczących ozdób. Nagle niektóre
z samochodzików zaczęły się rozbijać, słabe spadały ze
stołu.
- Hej - powiedział Żora. - Widział ktoś dziewczynkę?
Psy jak na komendę obróciły się ku drzwiom. Jeden z nich
zaczął ryczeć. I wtedy usłyszeliśmy odległy płacz dziecka.
- To ona! - powiedział Żora.
Przebiegł przez pokój z psami, te cofnęły się warcząc.
Pobiegłem za nim. Psy nas nie ruszyły.
Wyskoczyliśmy z leja. Trzeba było długo przedzierać się
przez rozlatujące się bele wełny, potem człapać po kostki w
błocie przez martwe zarośla. Nieoczekiwanie odsłoniła się
przed nami błotnista polana, otoczona wydzielającymi okropny
smród dołami na odpadki.
Pośrodku polany wznosiła się dziwna budowla, podobna do
baszty zamku rycerskiego. Zorientowałem się, choć nie od
razu, że jest to dolna część wielkiego komina fabrycznego. W
kominie były zrobione drzwi. Na ziemię padał z nich słaby
prostokąt światła. Stamtąd też docierał płacz dziecka.
Rozdział piąty. STALKER ŻORA
To był zamek Solveige'a. Jak on w rzeczy samej się
nazywa, nie pamiętał nawet on sam. Jestem jedynym żywym
człowiekiem, który go widział. Do jego wieży dotarłem w
zeszłym roku. Jest to najdalsze miejsce, do jakiego się
przedostałem w Strefie. Wtedy Solveige powiedział mi, że
Jeziora Życzeń to nie ma. I mu uwierzyłem. On to wiedział.
Szukał go wiele lat.
Solveigem nazwał sam siebie. Sprawdzałem. Jest taka
opera, tam Solveige przyjeżdżała do niego na nartach. Ale
niewątpliwie staremu się pomieszała ze słowikiem. Miał
wcześniej patefon. Ale mu się złamała igła. Obiecałem igłę
mu przynieść, ale nie znalazłem - teraz ich nie robią.
Jakże ta Galka do starego dotarła? Mocne chłopy zginęły,
a ona dotarła.
W jego zamku stał złoty tron, wprawdzie obszarpany, ale
złoty. On do tego tronu przywiązał Galkę. Była ledwie żywa,
bluzkę miała w strzępach, dżinsy rozdarte... Ojej, ta głupia
to przeżyła co swoje! A tutaj jeszcze wpadła w niewolę
maniaka!
Stary stał przed nią. W jednej ręce trzymał otwartą
puszkę skondensowanego mleka. W drugiej - pogiętą łyżkę
aluminiową. Oczy miał dzikie, pełne obłędu.
Ona to mleko jadła, w mleku miała całą fizjonomię, mleko
ciekło jej po bluzce, po staniczku, w mleku były dżinsy, w
mleku miała nawet włosy - widocznie na początku się
opierała, kręciła głową. Ale teraz to nic już nie pojmowała,
krzyczała tylko momentami, kiedy beczała.
- Jedz - mówił, skrzypiał stary - jedź, moja królowo. Ja
tobie niczego nie pożałuję.
Wkładał jej łyżkę do ust, ona starała się odwrócić, on
się złościł, tupał nogami.
- Zostaw Galkę! - powiedziałem.
Stary nie od razu sobie uświadomił, że przyszliśmy. Potem
się przestraszył, rzucił w kąt i chwycił łom. Chałat mu się
rozpiął, pod spodem był krzepki i nagi, jak go matka
urodziła. Podniósł łom i ruszył na nas.
Uchyliłem się, zrobiłem unik przed łomem i go rąbnąłem w
szczękę z lewej strony.
A Szczukin w tym czasie zaczął odwiązywać Galkę, która
tylko szlochała. Wokół na podłodze walały się puste puszki -
cała podłoga była ciągłą lepką białawą kałużą.
Szczukin poślizgnął się na mleku, pomogłem mu uwolnić
Galkę. Nie była w stanie ustać na nogach, więc ją
odnieśliśmy na starą otomanę, na której zazwyczaj sypiał
stary. Z otomany we wszystkie strony rozbiegły się pająki.
Jego pająki były oswojone, umiały tańcować, sam mi to
pokazywał.
- Wujek Żora - powtarzała Galka - wujek Żora...
Otworzyłem manierkę z koniakiem, zmusiłem ją do łyknięcia
trochę. I Galka zaraz zaczęła wymiotować skondensowanym
mlekiem.
Myślałem, że nam zemrze. Ale nic, po kilku minutach jej
przeszło. Okazało się, że stary tak ją karmił ponad godzinę,
wepchnął w nią co najmniej pięć puszek. Ten psychol oddawał
jej to, co miał najlepszego.
Kiedy Galkę cuciliśmy, stary się ocknął, zaczął prosić,
płakać, byśmy mu jej nie odbierali.
Wyjrzałem na zewnątrz. Było już prawie ciemno.
- Przenocujemy tutaj - powiedziałem.
- Nie możemy, tam na nas czekają - powiedział mój
technolog. - Jej matka wariuje.
- Moja matka od rana jest pijana - powiedziała Galka.
- Chcesz tutaj zostać?
- Nie, zabierz mnie stąd, wujku Żora.
- A co ciebie pociągnęło do tej dziury?
- Potrzebne mi było... potrzebne było Jezioro Życzeń.
- Dla matki? - spytał Szczukin.
- Dla matki? A po co dla niej?
- No to po co? - spytałem.
- Potrzebna mi miłość jednego człowieka - powiedziała
Galka.
- Ile lat ma ten człowiek? - spytałem.
- Czterdzieści. On ma żonę. Brzydką, grubą, zabiłabym ją!
- Idiotka - powiedziałem - żałuję, że poszedłem cię
wyciągać.
Stary znowu zaczął prosić, żebyśmy Galkę mu zostawili.
- Idziemy - powiedział Szczukin. - Jest już późno.
- I gdzie chcesz iść? - spytałem.
- Z powrotem.
- Z powrotem to nie przejdziemy - powiedziałem. - Nawet
za dnia przedarliśmy się cudem. W nocy zginiemy. Gorzej niż
Łukianycz.
- Oddajcie mi królową - powiedział z groźbą w głosie
stary. - Bo Nocni to szybko przyjdą. Zjedzą was.
- To prawda - powiedziałem. - Chodźmy.
Wyszliśmy, stary biegł za nami, prosił, żebym mu oddał
jego łom. Ale go odgoniłem, a po pięćdziesięciu krokach
poleciłem moim towarzyszom ukryć się w ruinach budki
transformatorowej. Powiedziałem do nich szeptem:
- Siedzimy teraz cicho jakieś dziesięć minut. Niech sobie
pomyśli, że poszliśmy.
- A my? - spytał Szczukin.
- A my pójdziemy dalej.
- A czy pan tam był?
- Tam nikt nie był. Ale za to wiem, że w drodze powrotnej
na pewno zostaniemy zabici. A w przodzie - nie wiadomo.
Nic nie odpowiedzieli. Byli zmęczeni. Było im właściwie
wszystko jedno. Rozumiałem ich, mnie samemu też było
właściwie wszystko jedno. Tylko że jestem uparty. Chciałem,
żeby Galka wróciła do domu.
- A kim jest ten stary? - spytała szeptem Galka. Zaczęła
dochodzić do siebie. Żywotna jak kot.
- To wariat - powiedział Szczukin.
- Jest dezerterem - powiedziałem. - To mi to powiedział.
- Jakim dezerterem?
- Ukrył się tutaj w czterdziestym pierwszym. A może to
trockista?
- A cóż on je?
- Mleko skondensowane - powiedziałem. - W czasie wojny, w
ramach lend-lease, szedł tędy skład z mlekiem
skondensowanym, niedaleko jest bocznica, zaciągnięto go do
Strefy i utracono. A może to kłamstwo.
Coś na piersi mnie załechtało. Przestraszyłem się. Może
to coś jadowitego. Wsadziłem rękę za pazuchę. Okazało się,
że to było zielone oko. Wyrzuciłem je, potoczyło się ku
Galce. Ta zapiszczała. Trzeba było je rozgnieść.
Kiedy mi się wydało, że ciągle jest cicho, poprowadziłem
ich dalej. Ale odejść niezauważalnie się nie udało. Rozległ
się taki hałas, jakiego w życiu nie słyszałem. Dziwny,
okropny, donośny, jakby z tysiąc ludzi zaczęło walić w puste
beczki.
Odrzuciło mnie, porwało... Rzuciło na ziemię,
pogrzebało...
I minęło niewątpliwie ze sto lat, zanim sobie
uświadomiłem, co się stało - Galka się natknęła na kraniec
Wielkiej Piramidy. Tej samej, co mi ją stary pokazywał w
ubiegłym roku. Była ona z pustych puszek. On to mleko żre od
pięćdziesięciu lat. Dwie, trzy puszki dziennie. Ile to
puszek - prosta arytmetyka! I całą tę piramidę rozwaliliśmy.
Nic nam się nie stało, jeśli nie liczyć nerwów. I,
oczywiście, przepłoszyliśmy ten cały skorpionnik. Ale
miejsca dalsze, najstarsze, najbardziej tajemnicze, były mi
nieznane.
Biegliśmy przez ciernie i martwy las, przedzieraliśmy się
przez kwitnące pomarańczowymi dmuchawcami zarośla drutu
miedzianego. Noc jeszcze nie zapadła, tak więc, na
szczęście, cokolwiek widzieliśmy. A może na nieszczęście.
Galka i tak była ledwie żywa. I ona właśnie natknęła się
na szkielet. Był on cały potrzaskany, zachowały się długie
włosy na czaszce, strzępy dżinsów i nawet łańcuszek na
wykręconej szyi. I Galka zaczęła ryczeć - ona znała tego
typa. Był to hippis, co zaginął wiosną. Znaczy, że idiota
polazł do Strefy.
Galka ponownie zaczęła wymiotować, szarpało nią, a po
naszych śladach już szli Żelaźni Ludzie, bezgłowe wymalowane
mechanizmy. Dobrze, że miałem łom, ja się broniłem, podczas
gdy Szczukin dalej taszczył Galkę.
Omal nie wpadliśmy jak śliwka w kompot, kiedy się
znaleźliśmy przed szczeliną. Nigdy nie słyszałem, że jest
tutaj szczelina. Bez dna.
Jak przedostaliśmy się na drugi brzeg - nie mam pojęcia
do tej pory. Pełzaliśmy po pajęczynie. Zabiłem dwa pająki.
Trzeci mi wyrwał połowę włosów... Ale uciekliśmy. A Żelaźni
Ludzie zostali.
Ale pająki wezwały na pomoc inne. Może to i nie są pająki
- żółte, pluszowe, nogi mają ze sprężyn. Nie skaczą, tylko
się kołyszą.
Ostrożne jak szakale, czekały, kiedy pomrzemy czy
osłabniemy. I widać było, że długo czekać to nie będą.
Liczyłem ciągle, że Strefa się skończy, ale dokładnie to nie
wiedziałem kiedy. I tak szliśmy według Księżyca, według
gwiazd. Pewności to nie miałem.
Pająki nas zagnały pod betonową ścianę. Nie wiem, kto i
kiedy ją postawił. Miała ze trzy metry i drut kolczasty na
górze. Ścianę tę należało pokonać, ale sił do jej pokonania
nie było.
Usiedliśmy rzędem, przyciskając się plecami do ściany.
Pająki dyżurowały półkolem, też czekały, kołysały się
niczym trener piłkarski.
I wtedy za ścianą usłyszałem stukanie. Szybkie częste
stukanie. I zdałem sobie sprawę, że zginęliśmy - doszliśmy
do Otchłani. Tam jeszcze nikt nie był, ale niektórzy to o
niej słyszeli. Robota tam idzie na całego, jakby nigdy nic,
ale nie wiadomo, kto tam pracuje... A może to Składany
Ślimak, co było jeszcze gorsze...
Wówczas pająki ruszyły do ataku.
Wstałem, ja jeden zdołałem wstać. Podniosłem łom i
zacząłem nim machać.
Pająki się cofnęły, uśmiechając się bezzębnymi ustami.
Oczy świeciły się im jak spodki.
W przypływie rozpaczy się zamachnąłem i łomem uderzyłem w
ścianę. Odleciał od niej kawałek betonu. Zacząłem w ścianę
walić z zapamiętaniem - niech tam będzie i Otchłań - ale
śmierć od tych pająków była zdecydowanie gorsza.
Wpadłem w rytm. Waliłem, waliłem i nic nie słyszałem. Ale
kiedy Galka zapiszczała, to się obróciłem. I zobaczyłem, że
pająki wloką mojego Szczukina. Szarpały go, ciągnęły, a on
prawie się nie opierał. Jak szmaciana kukła.
Rzuciłem się na pająki i zacząłem je walić łomem, miałem
już wszystko gdzieś.
Pająki zostawiły Szczukina. Był nieprzytomny. Powlokłem
go pod ścianę, a pająki poszły moim śladem.
I wtedy znów się rzuciłem na ścianę.
Niewątpliwie nigdy jeszcze nie było we mnie takich sił.
Jak na ostatnich stu metrach w maratonie - a potem człowiek
umiera.
Kawałek ściany się wyłamał i wypadł na tamtą stronę.
Łom przeleciał przez dziurę i tam zadzwonił.
Teraz jeśli tam nawet czekała niezwłoczna śmierć, to
innej drogi już nie było. Tam była moja broń.
Uratowała nas Noga. Pająki jej się boją. Wyszła z
ciemności, skrzypiąc stawami; był to but mego wzrostu,
sterczał z niego kamienny palec. Pająki prysnęły na boki. A
Noga powoli skakała ku nam, żeby nas rozdeptać.
Galkę to dosłownie wrzuciłem do dziury, a następnie
wyciągnąłem Szczukina.
Tam był asfalt.
Upadłem obok Szczukina. Galka leżała na jezdni.
Za ścianą skrzypiała Noga. Potem zrobiło się cicho.
Zamknąłem oczy.
W dali dało się usłyszeć znajome postukiwanie. Coraz to
bliżej i bliżej...
Brzęczał, nadciągając Składany Ślimak... Zacząłem macać
rękami, chciałem znaleźć łom. Łomu nie było. Podniosłem się
na czworaka i wtedy zobaczyłem, że ku nam jedzie nie
Składany Ślimak, lecz tramwaj.
Zwykły tramwaj, późny, prawie pusty. Nawet nie miałem
pojęcia, że w Strefie są takie miejsca.
Niechaj przejedzie. Jest to, niewątpliwie, tramwaj
zabójca.
Ale tramwaj nie przejechał. Skrzypiąc hamulcami zatrzymał
się. Gdzie jest łom? Gdzie, do diabła, jest łom? Nie mogłem
go przecież gołymi rękami!
Z tramwaju wyskoczyła kobieta w niebieskim sarafanie.
Podbiegła ku nam.
To była Larisa, matka Galki. Rozpoznam ją zawsze z
daleka. To stara miłość. Chociaż ona się teraz rozpiła, a ja
mam Ludmiłę i Paszkę, to ze starej miłości coś zawsze
zostało.
- Ja to po prostu wyczułam! - krzyknęła Lariska i rzuciła
się ku Galce.
A Galka znowu zaczęła płakać.
- Mamo, ja więcej nie będę!
I dopiero wówczas zdałem sobie sprawę, że nad ulicą się
palą latarnie. Rzadkie, zwykłe latarnie. Siadłem na
chodniku.
Z tramwaju wyszedł motorniczy. Znałem go, był to Kolka
Maksakow.
Oboje z Larisą poprowadzili Galkę do tramwaju.
Nadciągnęły reflektory. To była wołga dyrektora.
Dyrektor podszedł do nas pierwszy. Usiłował potrząsać
moją ręką. Ale ja miałem wszystkiego już dosyć...
Powiedziałem, że Szczukina trzeba odwieźć do szpitala, bo
stracił dużo krwi. O Łukianycza to nikt nie pytał.
Zrozumieli widać i tak.
Dyrektor polecił wezwać brygadę do załatania ściany.
Rozdział szósty. TECHNOLOG SZCZUKIN
Wypuścili mnie ze szpitala na trzeci dzień. Przez ten
czas przygotowałem memoriał o metodach likwidacji
fabrycznego wysypiska śmieci, które w obecnym stanie stanowi
niebezpieczeństwo dla fabryki i okolicznej ludności.
W memoriale wspomniałem, że nasza fabryka została
zbudowana jeszcze przed rewolucją jako Fabryka Zabawek
Mechanicznych niemieckiego fabrykanta Buchnera. Wysypisko
się zrodziło, kiedy fabryka została zburzona w czasie wojny
domowej.
Na nieszczęście, zamiast ruiny fabryki i magazynów
rozebrać nowe hale Fabryki Zabawek Mechanicznych imienia
Lassalle'a zdecydowano zbudować w sąsiedztwie zburzonych. A
kiedy w dwudziestym piątym fabryka spłonęła, to podczas
odbudowy znowu ją przesunięto. Od tamtej pory wysypisko
zaczęło być wykorzystywane i przez inne przedsiębiorstwa
miejskie. Wysypisko nabrało samodzielności i fabryka
stopniowo się cofała pod jego naporem, zostawiając w jego
władaniu zagubione magazyny i drogi dojazdowe. A wysypisko
ciągle rosło. Podejmowano co i rusz decyzję co do likwidacji
wysypiska, kiedyś nawet próbowano wprowadzić je w życie, ale
zginęły tam dwa spychacze, jednego operatora nie udało się
odnaleźć, drugi to się wydostał, ale zwariował... Wysypisko
zaczęto w mieście nazywać Strefą, i nawet się pojawili
stalkerzy... Obecnie to fabryka odsunięta jest przez
wysypisko od ulicy Młodzieżowej o sześć kilometrów i nikt
dokładnie nie wie, co dzieje się wewnątrz. Napisałem, że
wysypisko się przekształciło w zamknięty ekosystem. W każdej
chwili może w nim nastąpić skok jakościowy i ono zaatakuje
fabrykę lub ulicę Młodzieżową, z którą graniczy, oddzielone
tylko betonowym płotem. Dlatego zażądałem, żeby wysypisko
niezwłocznie zostało zbombardowane przez lotnictwo wojskowe.
Po wyjściu ze szpitala memoriał przekazałem dyrektorowi.
Przeczytał go przy mnie. I zaproponował pójście na urlop.
Powiedział, że sobie zasłużyłem na urlop.
- A co z wysypiskiem? - spytałem.
- Trochę tu pan przesadził. Ale źródło tego jest
zrozumiałe - powiedział dyrektor, uciekając oczami. - Nerwy.
- Pan tam nie był! - krzyknąłem. - Pan nie wie! To jest
straszne! Proszę pamiętać o losie Łukianycza.
- Podejmiemy bezwzględnie środki - powiedział dyrektor. -
Ale co do lotnictwa, to pan przesadza. Tak więc, proszę się
leczyć, odpoczywać.
Dyrektorowi do emerytury zostało dwa lata...
Rozdział siódmy. Z ZARZĄDZENIA NR 176 W FABRYCE ZABAWEK
MECHANICZNYCH IMIENIA FERDINANDA LASSALLE'A:
"...Wychodząc z powyższego, przedsięwziąć niezwłocznie
następujące środki:
1. Postawić od strony hali nr 3 tymczasowe ogrodzenie
wysypiska kosztem zaoszczędzonych środków działu socjalno-
bytowego.
2. Wzmocnić straż peryferii wysypiska w czasie nocnym, do
czego znaleźć środki na zwiększenie etatów straży
przemysłowej o dwóch ludzi.
3. Tymczasowo, aż do specjalnego rozporządzenia,
wstrzymać zwiedzanie fabryki przez wycieczki, a także
wstrzymać przedostawanie się na terytorium przedsiębiorstwa
przedstawicieli prasy, którzy nieodpowiedzialnymi
wystąpieniami mogą dezorientować społeczność.
4. Przyjść do wiadomości postanowienie Organizacji
Terenowej Przedsiębiorstwa o zwrócenie się do zarządu
Głównego Ministerstwa Przemysłu Terenowego Fabryki Zabawek
Mechanicznych o wydzielenie dodatkowych funduszy na
doprowadzenie do porządku terytorium fabryki.
5. Podać całemu składowi osobowemu przedsiębiorstwa
deklarację o niedopuszczalności rozpowszechniania pogłosek
na temat przypuszczalnego istnienia nieznanych zjawisk w
rejonie terytorium fabrycznego. W tym celu przeprowadzić
zebrania w kolektywach wydziałów i dyrekcji.
6. Przeprowadzić w stosownych organach zaopatrzenia
socjalnego ustanowienie renty w podwójnej wysokości po
pracowniku straży przemysłowej Warnawskim G. Ł., jako
poległym podczas wykonywania obowiązków służbowych.
7. Monterowi G. W. Wasjuninowi udzielić nagrody w
wysokości dwutygodniowego uposażenia.
8. Zastępcy Głónego Technologa N. R. Szczukinowi udzielić
dodatkowego urlopu celem leczenie.
Dyrektor Fabryki
Zabawek Mechanicznych
im. Ferdinanda Lassalle'a
Przełożyła Ewa Skórska
KIRYŁ BUŁYCZOW
ŚNIEŻKA
Tylko raz widziałem, jak ginie statek. Inni nigdy tego nie widzieli.
Nie jest to straszne, gdyż człowiek nie ma czasu przenieść się myślami na jego
pokład i odbierać wszystko tak, jakby katastrofa przytrafiła się jemu.
Patrzyliśmy z mostka, jak próbowali wylądować na planetce. Wydawało się, że już
się im to udaje. Szybkość była jednak zbyt duża.
Ich statek dotknął dna pochyłej rozpadliny, lecz zamiast znieruchomieć nadal
sunął przed siebie, jakby zamierzał schować się we wnętrzu kamienia. Ale
kamienne koryto wcale nie zamierzało poddać się metalowi i statek zaczął się
rozlewać niczym kropla wody, która spadła na szkło. Ruch jego stawał się coraz
wolniejszy; drobnymi bryzgami i bezdźwięcznie jakieś jego części oddzielały się
od podstawowej masy statku i czarnymi kropelkami wzlatywały nad dolinę, szukając
miejsc nadających się na to, by mogły opaść i znieruchomieć. A potem ten
nieskończony, trwający około minuty, ruch ustał.
Statek był martwy. Dopiero teraz, z opóźnieniem, moja świadomość zrekonstruowała
gruchot pękających przepierzeń, jęki pękającego metalu, wycie uciekającego
powietrza kryształkami osiadającego na ścianach. Żywe istoty, które tam były, na
pewno zdążyły usłyszeć jedynie początek tych dźwięków.
Na ekranie widniało wielokrotnie powiększone pęknięte czarne jajko otoczone
potokami zamarzniętego białka. - Po wszystkim - powiedział ktoś.
Odebraliśmy ich wołanie o pomoc i podążyliśmy na ratunek. I ujrzeliśmy zagładę
statku.
Z bliska, kiedy spuściliśmy kuter i dotarliśmy do doliny, wszystko to, co
widzieliśmy, nabrało właściwych rozmiarów i odpowiedniej tragiczności,
wywodzącej się stąd, że człowiek mógł przymierzyć to, co się stało, do siebie:
Czarne kropki przekształciły się w kawałki metali o wymiarach boiska do
siatkówki, części silników, dysze i fragmenty kolumn hamulców - w połamane
zabawki giganta. Miało się wrażenie, że kiedy statek, roztrzaskując się, wciskał
się w skały, ktoś wsadził w jego wnętrze rękę i wypatroszył go. W odległości
pięćdziesięciu metrów od statku znaleźliśmy dziewczynę. Była w skafandrze -
wszyscy oni, poza kapitanem i wachtowymi, zdążyli włożyć skafandry. Widać
znalazła się w pobliżu luku, który wyleciał przy uderzeniu. Wyrzuciło, ją ze
statku tak, jak wylatuje ze szklanki z narzanem bańka powietrza. To, że
pozostała przy życiu, należy zaliczyć do owych fantastycznych przypadków, które
powtarzają się nieustannie od chwili, kiedy człowiek po raz pierwszy uniósł się
w powietrze. Ludzie wypadali z samolotów na wysokości pięciu kilometrów i jakimś
cudem spadali na bardzo strome zaśnieżone zbocze czy też wierzchołki sosen,
wykręcając się zadrapaniami i siniakami. Przenieśliśmy ją na kuter. Była w
szoku, ale doktor Striesznyj nie pozwolił mi zdjąć jej hełmu, choć każdy z nas
rozumiał, że jeśli nie udzielimy jej pomocy, może umrzeć. Doktor miał rację. Nie
znaliśmy składu ich atmosfery i nie wiedzieliśmy, jakie śmiercionośne dla nas, a
nieszkodliwe dla niej wirusy żyją sobie na jej białych, błyszczących, krótko
ostrzyżonych włosach.
Teraz wypada powiedzieć, jak wyglądała ta dziewczyna i dlaczego obawy doktora
wydały się mnie, i nie tylko mnie, przesadzone, a nawet niepoważne.
Przyzwyczailiśmy się wiązać niebezpieczeństwo z istotami nieprzyjemnymi dla
naszego oka. Jeszcze w dwudziestym wieku pewien psycholog twierdził, że
dysponuje niezawodnym testem dla kosmonauty lecącego ku odległym planetom.
Trzeba tylko zapytać go, co zrobi, jeśli spotka się z sześciometrowym pająkiem
O odrażającym wyglądzie. Pierwszą instynktowną reakcją badanego było
wyciągnięcie blastera i władowanie w pająka całego magazynka. A przecież pająk
mógł się okazać spacerującym samotnie miejscowym poetą, pełniącym obowiązki
stałego sekretarza dobrowolnego towarzystwa ochrony drobnych ptaków i
pasikoników.
Oczekiwać podstępu ze strony delikatnej dziewczyny, której długie rzęsy rzucały
cień na blade policzki, której twarz wywoływała pragnienie, by ujrzeć, jakiego
koloru są jej oczy, oczekiwać podstępu ze strony tej dziewczyny, nawet w postaci
wirusów, było jakoś nie po męsku.
Nikt tego nie powiedział, ja też, ale miałem wrażenie, że doktor Striesznyj czuł
się jak drobny łajdak, biurokrata, który w imię litery instrukcji zadaje ból
bezbronnemu gościowi.
Nie widziałem, jak sterylizował najcieńsze igły, by wprowadzić je do wnętrza
skafandra i pobrać próbki powietrza. Nie wiedziałem też, jakie są wyniki jego
prac, gdyż znów ruszyliśmy w stronę statku z zamiarem dostania się do jego
wnętrza i odnalezienia jeszcze jakiegoś ocalałego członka załogi. Było to
bezmyślne zajęcie - jedno z tych bezmyślnych zajęć, których nie można zaniechać
nie doprowadziwszy ich do końca.
- Niedobrze - powiedział doktor. Usłyszeliśmy jego słowa w chwili, gdy
usiłowaliśmy dostać się do wnętrza statku. Nie było to łatwe, gdyż niczym packa
nad muchami wisiała nad nami jego zgnieciona ściana.
- Co z nią? - zapytałem,
- Jeszcze żyje - odpowiedział doktor. - Ale my nie jesteśmy w stanie jej pomóc.
To Śnieżka.
Nasz doktor ma skłonność do poetyckich porównań, których przejrzystość nie
zawsze jest zrozumiała dla nie wtajemniczonych.
- Przyzwyczailiśmy się - kontynuował doktor i chociaż głos jego dźwięczał w
moich słuchawkach tak, jakby zwracał się do mnie, wiedziałem, że mówi przede
wszystkim do otaczających go w kajucie kutra osób. - Przyzwyczailiśmy się
uważać, że podstawę wszelkiego życia stanowi woda.
U niej tę podstawę stanowi amoniak.
Znaczenie jego słów dotarło do mnie nie od razu. Do pozostałych również.
- Przy ziemskim ciśnieniu - powiedział doktor - amoniak kipi przy minus 33, a
zamarza przy minus 78 stopniach.
I wtedy wszystko stało się jasne.
Ponieważ w nausznikach panowała cisza, wyobraziłem sobie, w jaki sposób patrzą
na dziewczynę, która stała się dla nich fantomem. Gdy tylko zdejmuje się mu
hełm, może przekształcić się w obłok pary.
Szturman Bauer myślał na głos w nieodpowiedniej chwili popisując się erudycją.
- Coś takiego przewidziano teoretycznie. Ciężar atomowy molekuły amoniaku wynosi
17, wody - 18. Pojemność cieplną mają prawie jednakową. Amoniak równie łatwo jak
woda traci jon wodoru. W ogóle to uniwersalny rozpuszczalnik.
Zawsze zazdrościłem ludziom, którzy nie muszą sięgać po informator, by odnaleźć
w nim informacje, które nigdy się nie przydają. Prawie nigdy.
- Ale w niskich temperaturach amoniakowe białka będą zbyt stabilne - zaoponował
doktor, jakby dziewczyna była jedynie konstrukcją teoretyczną, modelem zrodzonym
przez fantazję Gleba Bauera.
Nikt nie odezwał się słowem.
Półtorej godziny przedzieraliśmy się przez oddziały roztrzaskanego statku, zanim
znaleźliśmy nie uszkodzone butle z amoniakiem. Było to znacznie mniejszym cudem
niż to, co wydarzyło się wcześniej.
Zaszedłem do szpitala, jak zawsze, zaraz po wachcie.
W szpitalu pachniało amoniakiem. W ogóle cały nasz statek przesiąknął zapachem
amoniaku. Walka z jego ulatnianiem się nie miała jednak sensu.
Doktor pokasływał sucho. Siedział przed długim rzędem probówek i butli. Z
niektórych z nich wychodziły węże gumowe i rury ginące za przepierzeniem. Nad
iluminatorem czerniało niewielkie jajowate kółko głośnika.
- Śpi? - zapytałem.
- Nie, już pytała, gdzie jesteś - odpowiedział doktor. Głos jego był głuchy i
zrzędliwy. Dolną część jego twarzy przykrywał filtr. Doktor musiał każdego dnia
rozwiązywać kilka nierozwiązalnych problemów związanych z karmieniem, leczeniem
i psychoterapią jego pacjentki i zrzędliwość jego pogłębiała przepełniająca go
duma, gdyż lecieliśmy już trzeci tydzień, a Snieżka była zdrowa. Tyle tylko, że
przeraźliwie się nudziła.
Poczułem pieczenie w oczach. Drapało w gardle. Mogłem sobie obmyślić jakiś
filtr, ale wydawało mi się, że ujawniłbym w ten sposób swe obrzydzenie. Na
miejscu Śnieżki nie byłoby mi przyjemnie, gdyby moi gospodarze zbliżając się do
mnie wkładali maski przeciwgazowe.
Twarz Śnieżki niczym stary portret w owalnej ramie widniała w iluminatorze.
- Fitaj - powiedziała.
Potem szczęknęła translatorem, gdyż wyczerpała prawie cały zapas słów, jakim
dysponowała. Wiedziała, że niekiedy pragnę usłyszeć jej głos, jej prawdziwy
głos, i przed włączeniem translatora mówiła do mnie kilka słów.
- Co robisz? - zapytałem.
Dźwiękowa izolacja nie była pełna i usłyszałem, jak za przegródką rozległ się
świergot. Jej usta poruszyły się i translator odpowiedział mi z opóźnieniem
kilku sekund, w czasie których mogłem się napawać widokiem jej twarzy i ruchem
jej źrenic zmieniających barwę jak morze w wietrzny, pochmurny dzień.
- Przypominam sobie to, czego uczyła mnie mama odpowiedziała chłodnym i
obojętnym głosem translatora. Nigdy nie myślałam, że będę musiała sama
przygotowywać sobie posiłki. Sądziłam, że mama jest dziwaczką, ale teraz to
wszystko się przydaje.
Roześmiała się, nim jeszcze translator zdążył przetłumaczyć jej słowa.
- Poza tym uczę się czytać - powiedziała.
- Wiem. Pamiętasz literę "y"?
- To bardzo śmieszna litera. Ale jeszcze śmieszniejszą literą jest "f ". Wiesz,
połamałam jedną książkę.
Doktor podniósł głowę, odwracając się od strumyka śmierdzącej pary wydobywającej
się z probówki, i powiedział:
- Mogłem pomyśleć chwilę przed daniem jej książki. Plastyk kartek w temperaturze
minus pięćdziesięciu stopni staje się kruchy:
- No i rozkruszył się - powiedziała Śnieżka.
Kiedy doktor wyszedł, po prostu staliśmy naprzeciw siebie. Gdy się dotknęło
szkła, było ono chłodne. Jej natomiast wydawało się prawie gorące. Mieliśmy
czterdzieści minut do powrotu Bauera, który przytaszczy dyktafon i zacznie
męczyć Śnieżkę niezliczonymi pytaniami. A jak u was to? A jak u was tamto? A jak
przebiega w waszych warunkach taka a taka reakcja?
Śnieżka przedrzeźniała Bauera i skarżyła mi się: "Przecież ja nie jestem
biologiem. Mogę mu nakłamać i będzie wstyd". Przynosiłem jej widokówki i
fotografie ludzi, miast oraz roślin. Śmiała się, wypytywała o detale, które mnie
wydawały się nieistotne, a nawet niepotrzebne, a potem nagle przestawała pytać i
patrzyła jakby przeze mnie.
- Co z tobą?
- Nudzę się. I boję.
- Przecież bezwarunkowo dowieziemy cię do domu.
- Nie dlatego się boję.
A tego dnia zapytała mnie:
- Masz podobiznę dziewczyny?
- Jakiej? - zapytałem.
- Tej, która czeka na ciebie w domu.
- Nikt na mnie nie czeka w domu.
- Nieprawda - powiedziała Śnieżka. Potrafiła być strasznie kategoryczna.
Zwłaszcza wtedy gdy w coś nie wierzyła. Na przykład nie uwierzyła w istnienie
róż.
- Dlaczego mi nie wierzysz? Śnieżka nie odpowiedziała.
... Obłok płynący nad morzem przesłonił słońce i fale zmieniły barwę - stały się
chłodne i szare, tylko przy brzegu woda miała zielonkawy odcień. Śnieżka nie
potrafiła ukryć swych nastrojów i myśli. Kiedy było jej dobrze, oczy miała
niebieskie, nawet fioletowe. Ale natychmiast blakły, szarzały, kiedy było jej
smutno, i stawały się zielone, kiedy się złościła. Nie powinienem był zobaczyć
jej oczu. Kiedy je otworzyła po raz pierwszy na pokładzie naszego statku,
odczuwała ból. Oczy były. czarne, bezdenne, a my w żaden sposób nie mogliśmy jej
pomóc przed zakończeniem przebudowy laboratorium. Śpieszyliśmy się tak, jakby
statek w każdej chwili miał eksplodować, a ona milczała.
Dopiero po trzech godzinach mogliśmy przenieść ją do laboratorium, gdzie został
doktor, który pomógł jej w zdjęciu hełmu.
Następnego dnia jej oczy błyszczały przezroczystym, liliowym zaciekawieniem i
tylko ciut pociemniały, kiedy napotkały mój wzrok...
Wszedł Bauer. Pojawił się wcześniej niż zwykle i był z tego bardzo zadowolony.
Śnieżka uśmiechnęła się do niego i powiedziała:
- Akwarium do pańskich usług.
- Nie zrozumiałem, Śnieżko - odparł Bauer. - A w akwarium doświadczalny mięczak.
- Powiedziałbym raczej - złota rybka - Bauera nie tak łatwo zbić z tropu.
Śnieżka coraz częściej była w złym nastroju. Ale cóż się dziwić, skoro całe
tygodnie spędzała w pomieszczeniu o wymiarach dwa na trzy metry. Porównanie z
akwarium było dobre.
- Idę - powiedziałem, ale Śnieżka nie odpowiedziała jak zwykle: "Przychodź jak
najszybciej".
Jej szare oczy ze smutkiem patrzyły na Gleba, jakby ten był dentystą.
Spróbowałem przeanalizować swój stan i zrozumiałem, że jest on sprzeczny z
naturą. Z równym powodzeniem mogłem się zakochać w portrecie Marii Stuart czy
też w statuetce Nefretete. A może było to współczucie dla samotnej istoty, za
której życie odpowiedzialność w zadziwiający sposób zmieniła i złagodziła
stosunki między nami, członkami załogi? Śnieżka przyniosła do nas coś dobrego,
zmuszającego wszystkich do mimowolnego doskonalenia się, stawania się
szlachetniejszymi i lepszymi niż przed pierwszym spotkaniem. Oczywista
beznadziejność mojej namiętności rodziła w sercach otaczających mnie ludzi coś
pośredniego pomiędzy współczuciem a zawiścią, choć uczuć tych, jak wiadomo, nie
da się ze sobą pogodzić. Czasami pragnąłem, żeby ktoś zażartował sobie ze mnie,
uśmiechnął się, bym mógł wybuchnąć, wstawić się i w ogóle zacząć zachowywać się
gorzej od innych. Ale nikt sobie na to nie pozwalał. W oczach swych towarzyszy
byłem szczęśliwie chory, a to różniło mnie i oddalało od innych.
Wieczorem doktor Striesznyj wywołał mnie przez głośnik i powiedział:
- Śnieżka cię wzywa.
- Stało się coś?
- Nic się nie stało. Nie denerwuj się.
Pobiegłem do szpitala. Śnieżka czekała na mnie przy iluminatorze.
- Wybacz - powiedziała - ale nagle pomyślałam sobie, że jeśli umrę, to nie
zobaczę cię już więcej.
- Bzdury - mruknął doktor.
Mimo woli spojrzałem na tarcze przyrządów.
- Posiedź ze mną - powiedziała Śnieżka.
Doktor wkrótce wyszedł, wymyśliwszy sobie jakiś pretekst.
- Chcę cię dotknąć - powiedziała Śnieżka.
- To niesprawiedliwe, że nie można cię dotknąć tak, by się przy tym nie
poparzyć.
- Mnie jest łatwiej - powiedziałem. - Ja co najwyżej odmrożę sobie coś.
- Szybko dolecimy? - zapytała Śnieżka.
- Tak - odpowiedziałem. - Za cztery dni.
- Nie chcę lecieć do domu - oznajmiła - bo dopóki jestem tu, mogę sobie
wyobrazić, że cię dotykam. A tam ciebie nie będzie. Połóż dłoń na szkle.
Usłuchałem jej.
Śnieżka oparła głowę o szkło, a ja wyobraziłem sobie, że moje palce przenikają
przez przezroczystą masę i spoczywają na jej głowie.
- Nie odmroziłem sobie ręki?
Śnieżka podniosła głowę i wysiliła się na uśmiech.
- Musimy znaleźć neutralną planetę - powiedziałem.
- Jaką?
- Neutralną. Taką, na której byłoby zawsze minus czterdzieści stopni.
- To zbyt gorąco.
- Minus czterdzieści pięć. Wytrzymasz?
- Oczywiście - odpowiedziała Śnieżka.
- Ale czyż będziemy mogli żyć razem, jeśli zawsze trzeba będzie tylko cierpieć?
- Żartowałem.
- Wiem, że żartowałeś.
- Nie będę mógł pisać do ciebie listów. Potrzebny byłby specjalny papier, taki,
który by nie parował. A poza tym ten zapach amoniaku...
- A czym pachnie woda? Nie ma dla ciebie żadnego zapachu? - zapytała.
- Żadnego.
- Jesteś zdumiewająco niepojętny. - No i poprawił ci się humor.
- Czy pokochałabym cię, gdybyśmy byli jednej krwi?
- Nie wiem. Ja najpierw cię pokochałem, a dopiero później dowiedziałem się, że
nigdy nie będę mógł być z tobą.
Ostatniego dnia Śnieżka była nerwowa i choć mówiła do mnie, że nie wyobraża
sobie, jak rozstanie się z nami, ze mną, błądziła myślami gdzieś daleko. Kiedy
pakowałem w laboratorium rzeczy, które miała zabrać ze sobą, przyznała mi się,
że najbardziej boi się tego, że nie doleci do domu. Była już tam i wędrowała
między mną, który tu zostawał, a swym światem, który na nią czekał.
Obok nas już od pół godziny leciał ich statek patrolowy i na mostku kapitańskim
bez chwili wytchnienia trzeszczał translator z trudem radzący sobie z
przekładem. Do laboratorium przyszedł Bauer i powiedział, że lądujemy na terenie
kosmoportu. Spróbował przeczytać zapisaną nazwę. Śnieżka poprawiła go jakby
mimochodem i natychmiast zapytała, czy dobrze sprawdził jej skafander.
- Zaraz go sprawdzę - odpowiedział Gleb. - Czego się boisz? Przecież będziesz
miała do przejścia wszystkiego trzydzieści kroków.
- I chcę je przejść - powiedziała nie rozumiejąc, że obraziła Gleba.
- Sprawdź jeszcze raz - poprosiła mnie.
- Dobrze - odpowiedziałem.
Gleb wzruszył ramionami i wyszedł. Po trzech minutach wrócił i rozłożył na stole
skafander. Butle głucho stuknęły o plastyk, a Śnieżka skrzywiła się tak, jakby
ją uderzono. Potem wystukała na drzwiach przedniej komory:
- Podaj mi skafander. Sama sprawdzę.
Uczucie obcości, które pojawiło się między nami, powodowało u mnie autentyczny
ból w skroniach: wiedziałem, że się rozstajemy, ale powinniśmy byli rozstać się
nie w ten sposób.
Usiedliśmy łagodnie. Śnieżka była już w skafandrze. Myślałem, że wyjdzie do
laboratorium, ale nie zaryzykowała tego, dopóki nie usłyszała w głośniku głosu
kapitana:
- Załoga naziemna włożyć skafandry. Temperatura na zewnątrz - minus pięćdziesiąt
trzy stopnie...
Luk był otwarty. Stali przy nim ci, którzy chcieli się pożegnać ze Śnieżką.
Wysforowałem się przed rozmawiającą z doktorem Śnieżkę i wyszedłem na placyk
przy trapie.
Nad tym bardzo obcym światem pełzły niskie obłoki i siąpił deszcz. W odległości
trzydziestu metrów od statku zatrzymał się niski żółty pojazd, w pobliżu którego
na mokrych kamiennych płytach stało kilku ludzi. Byli oni bez skafandrów. To
zrozumiałe - kto wkłada w domu te flaki. Maleńka grupa witających zagubiła się w
nie mającym końca terenie kosmodromu, którego granice zniknęły za zasłoną
deszczu i tylko z lewa czarnym wzgórzem wznosił się jakiś inny statek.
Podjechał jeszcze jeden pojazd, z którego także wysiedli ludzie. Usłyszałem, że
Śnieżka podeszła do mnie.
Odwróciłem się. Pozostali członkowie załogi cofnęli się zostawiając nas samych.
Śnieżka nie patrzyła na mnie. Starała się odgadnąć, kto wyszedł jej na
spotkanie. I nagle poznała.
Podniosła rękę i pomachała nią. Od grupy witających oderwała się kobieta, która
pobiegła po płytach w stronę trapu. Śnieżka rzuciła się w dół, w jej stronę.
A ja stałem. Stałem dlatego, że byłem jedyną osobą na statku, która nie
pożegnała się ze Śnieżką. Poza tym dlatego, że trzymałem zawiniątko z jej
rzeczami. No i wreszcie dlatego, że z racji zajmowanego stanowiska wchodziłem w
skład załogi naziemnej i powinienem był pracować na dole, asystować Bauerowi w
czasie rozmów z kierownictwem kosmodromu. Nie mogliśmy się zatrzymać tu dłużej i
po godzinie powinniśmy byli odlecieć. Kobieta powiedziała coś do Śnieżki, ta
zaśmiała się i odrzuciła hełm. Hełm upadł i potoczył się po płytach. Śnieżka
przeciągnęła ręką po włosach. Kobieta przytuliła się policzkiem do jej policzka,
a ja pomyślałem sobie, że obu im jest ciepło. Patrzyłem na nie, były daleko.
Śnieżka powiedziała coś do kobiety i nagle pobiegła z powrotem w stronę statku.
Wchodziła po trapie patrząc na mnie i zrywając rękawiczki.
- Wybacz - powiedziała. - Nie pożegnałam się z tobą. To nie był jej głos - mówił
translator znajdujący się nad lukiem przezornie włączony przez któregoś z
naszych. Ale słyszałem również jej głos.
- Zdejmij rękawicę - powiedziała. - Tu jest tylko minus pięćdziesiąt stopni.
Odpiąłem rękawicę, ale nikt mnie nie powstrzymywał, choć kapitan i doktor
słyszeli i zrozumieli jej słowa.
Nie poczułem zimna. Ani wtedy, ani później, kiedy wzięła moją rękę i na moment
przycisnęła ją do policzka. Wyrwałem rękę, ale było już za późno. Na oparzonym
policzku pozostał purpurowy ślad mojej dłoni.
- To nic - powiedziała Śnieżka potrząsając rękami, by tak nie bolało. - To
przejdzie. A jeśli nie przejdzie, to też dobrze.
- Zwariowałaś - powiedziałem
- Włóż rękawicę, odmrozisz rękę - powiedziała Śnieżka.
Z dołu kobieta krzyczała coś do niej.
Śnieżka patrzyła na mnie, a jej ciemnoniebieskie, prawie czarne oczy były
zupełnie suche...
Kiedy już podeszli do pojazdu, Śnieżka zatrzymała się i podniosła rękę żegnając
się ze mną i z nami wszystkimi. - Wpadnij potem do mnie - rzekł doktor. -
Wysmaruję ci i zabandażuję rękę.
- Nie boli mnie - powiedziałem.
- Później będzie boleć - odpowiedział lekarz.
przekład : Michał Siwiec
Kir Bułyczow
Wspólna wola narodu radzieckiego
Niniejsze zapiski dotyczą wydarzenia, które miało miejsce
w czasie ostatniego roku życia Leonida Iljicza Breżniewa.
Wówczas ich publikacja była absolutnie niemożliwa: system
grobowego milczenia i powszechnej dobrowolnej amnezji
działał bez zarzutu. Połowa obszaru Krasnojarskiego mogłaby
się zapaść pod ziemię, ale jeśli nie było przy tym
przypadkowego zagranicznego turysty, ignorowaliśmy to
wydarzenie. O trzęsieniu ziemi w Aszchabadzie dowiedziałem
się dwadzieścia lat po zagładzie miasta. A o wojnie w
Afganistanie - dopiero, gdy nasze wojska zaczęły się stamtąd
wycofywać. Przez cały czas myślałem, że udzielamy tam
bezinteresownej pomocy, dostarczając artykuły spożywcze i
przemysłowe.
Nie wiem, co skłoniło mnie do utrwalenia okoliczności
Wielkiego Głosowania. Być może przeczucie zgonu Sekretarza
Generalnego.
Widziałem Kabinę na własne oczy. Pod koniec października
wylądowała na brzegu rzeki Moskwy, obok Zwinigorodu, na
terenie pensjonatu akademickiego. Wylądowała o świcie, bez
fanfar i fajerwerków, pomiędzy oranżerią, gdzie hoduje się
róże i goździki dla zaprzyjaźnionych organizacji, a zejściem
na przystań.
Kabina wyglądała niepozornie i była podobna do metalowego
garażu. Jej dach świecił się, ściany były matowe. Drzwi
zamknięte.
Gdy dyrektor pensjonatu, obudzony przez ogrodnika,
podszedł do kabiny, wziął ją za czyjś chuligański wybryk.
Spróbował otworzyć drzwi. Bez skutku.
Gdy czekaliśmy na przybycie milicji, Kabina zaczęła
nadawać. Ona nadawała, a my, pensjonariusze, otoczyliśmy ją
ciasnym kręgiem.
Głos Kabiny był głęboki, niski i bez akcentu.
"Mieszkańcy Związku Radzieckiego - mówiła Kabina - my,
psychologowie Wielkiej Wspólnoty Cywilizacji Galaktycznych,
przeprowadzamy eksperyment i prosimy was o wzięcie w nim
udziału. Naszym celem jest ustalenie, kto z nieżyjących już
ludzi jest najbardziej lubiany i popularny w waszym kraju.
Za trzy dni, o godzinie dwunastej czasu moskiewskiego,
wszyscy mieszkańcy ZSRR usłyszą sygnał. Po usłyszeniu go
powinni pomyśleć imię ulubionego człowieka. Ta osoba, która
zdobędzie największą liczbę głosów, ożyje wewnątrz tej
Kabiny i będzie taką, jaka była w dniu zgonu, ale zdrową i
zdolną do życia. Myślcie, drodzy bracia i siostry".
Głos Kabiny był słyszalny nie tylko na terenie
pensjonatu. Dziwnym sposobem rozbrzmiewał on we wszystkich
zakątkach kraju, w uszach każdego z milionów moich
współobywateli.
- Prowokacja - powiedział dyrektor pensjonatu. To była
pierwsza reakcja na obwieszczenie. Pozostali słuchacze
milczeli. Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że Kabina
przemawiała do całego narodu. Myśleliśmy, że to
obwieszczenie dotyczy tylko nas. A ponieważ zazwyczaj nie
wierzy się w przybyszów z kosmosu, mimo że bardzo by się
chciało, ludzie stojący obok mnie zaczęli się nieufnie i
niepewnie uśmiechać.
Mniej więcej po półgodzinie na teren pensjonatu wjechało
kilka wojskowych ciężarówek i trzy czarne wołgi. Polanę
wokół Kabiny otoczyły wojska KGB, zaś mieszkańców pensjonatu
przewieziono specjalnymi autobusami do Moskwy, gdzie każdego
przesłuchiwano oddzielnie. Wydarzenie nie miało dla świadków
żadnych nieprzyjemnych następstw, nie licząc tego, że nie
zezwolono mi na wyjazd turystyczny do Bułgarii.
Następnego dnia rankiem, po otrzymaniu sprawozdania
generała-lejtnanta Koladkina, Biuro Polityczne KC KPZR
zebrało się na posiedzenie.
Przewodniczył Leonid Iljicz Breżniew, wówczas jeszcze
żyjący.
Jako pierwszy wystąpił generał-lejtnant Koladkin, który
zameldował, że Kabina jest zamknięta, przeniknięcie do
wnętrza nie zostało dotychczas zrealizowane, mimo prac
specjalnej grupy. Tworzywa, z którego wykonano Kabinę, nie
wzięto do analizy ze względu na jej wyjątkową twardość.
Rozpoczęto prace podkopowe.
- To znaczy, nie zrobiliście nic? - zapytał Breżniew,
zwracając się do Andropowa, który już nie pracował w KGB, ale
Leonid Iljicz o tym zapomniał.
- Pośpiech może tylko zaszkodzić - powiedział Andropow. -
Mamy jeszcze trzy dni.
- Jakie są doniesienia ze Stanów Zjednoczonych? - zapytał
Breżniew.
- Telefonował Dobrynin - powiedział minister spraw
zagranicznych Gromyko - że w USA też miał miejsce taki
fenomen. Niedaleko New Jersey. Panuje tam masowa psychoza.
- Niewykluczone, że to prowokacja - powiedział
Czernienko. - Oni to potrafią. Krzyczą "Łapaj złodzieja!" A
sami nie lepsi.
- Konstantin Ustinowicz zrobił ważną uwagę - powiedział
Breżniew w zamyśleniu - coś jeszcze?
- Są informacje z Pekinu - żując wargi powiedział
Gromyko.
- Czyżby u nich też? - zdziwił się Ustinow.
- Oficjalnych wiadomości nie ma, ale tłumacze z naszego
poselstwa przechwycili tekst. Treść ta sama.
- Niewykluczone, że to prowokacja - powiedział Ustinow. -
Proponuję zmobilizować Zabajkalski i zachodnie okręgi
wojskowe.
- A co mówią nasi uczeni? - zapytał Breżniew.
Uczeni nie zostali zaproszeni do Biura Politycznego.
Odpowiedział za nich Andropow.
- Zasięgnąłem informacji w Akademii Nauk. Podchodzą do
tego sceptycznie. Twierdzą, że w Kosmosie nie ma życia.
- Wobec tego kontynuujcie badania - powiedział Breżniew. -
A my przechodzimy do innych spraw. Chciałbym, towarzysze,
poinformować was o moich pertraktacjach z towarzyszem
Machelem, który, jak wiecie, jest przywódcą Mozambickiej
Republiki Ludowej.
Biuro Polityczne przeszło do spraw bieżących, ale nie
zdołało się w nich zagłębić. Po półgodzinie każdy członek
Biura Politycznego, podobnie jak każdy obywatel ZSRR,
usłyszał powtórną informację Kabiny.
Członkowie Biura Politycznego w milczeniu wysłuchali
obwieszczenia. Po chwili Breżniew powiedział:
- Izolacja akustyczna w tym pomieszczeniu jest poniżej
wszelkiej krytyki.
- Zostaną przedsięwzięte odpowiednie środki - powiedział
Czernienko.
- Za późno - powiedział Breżniew - jeśli my słyszymy
tutaj, to ktoś mógł nas usłyszeć stąd.
- Bardzo trafna uwaga - powiedział Czernienko.
Wszyscy milczeli. Wreszcie Dołgich ośmielił się przerwać
ciszę.
- Jest informacja z Nowosybirska. Tam też słyszeli.
- A jeśli to nie prowokacja? - Breżniew objął wzrokiem
swoich współtowarzyszy.
- Niewykluczone - pierwszy poparł Generalnego Andropow -
że powinniśmy zareagować.
Postanowiono ogłosić przerwę na obiad i zabiegi
lecznicze. Po czym zebrać się ponownie.
W tym czasie jechałem do Moskwy autobusem z zasłoniętymi
oknami. Obok mnie siedział profesor Jewstigniejew z
Instytutu Ichtiologii.
- Co pan o tym myśli? - zapytałem.
Profesor był zamyślony, okulary zjechały mu na czubek
nosa, jakby szykowały się do skoku w górną kieszeń
marynarki. Od profesora pachniało pyłem i cebulą. On był tak
podobny do wizerunku typowego profesora, że było jasne - w
nauce jest zerem. Naukę posuwają naprzód jedynie ci, którzy
nie wyglądają na profesorów.
- Zmarła moja żona - powiedział profesor i spróbował
odsunąć palcem storę w oknie, jakby wątpił, czy rzeczywiście
wiozą nas do Moskwy.
- Obywatelu - zawołał na niego porucznik - wyglądanie
jest zabronione.
- Bardzo mi przykro - powiedziałem profesorowi.
- A jeśli to szansa na odzyskanie jej?
Popatrzyłem na niego ze zdziwieniem. Okazało się, że
profesor uwierzył w moc Kabiny.
- Ja rozumiem - powiedział profesor - każdy będzie
pragnął swojego.
- W takim wypadku ma pan mało szans - uśmiechnąłem się.
- Szanse są - powiedział profesor. - Każdy człowiek,
nawet jeżeli nie uwierzy, zapragnie zmartwychwstania kogoś
bliskiego. Każdy swojego. A ja mam pewne oszczędności.
- I cóż?
- A pan, osobiście, wymyślił, kogo chciałby pan ożywić?
Wtedy uzmysłowiłem sobie, że nie wymyśliłem.
- Może Puszkina? - zapytałem.
- Pan nieżonaty? Zresztą, jest pan jeszcze młody.
- Nie, nieżonaty.
- A jeżeli zaproponowałbym panu - profesor schwycił
okulary, które runęły w dół - powiedzmy, pięćdziesiąt rubli,
i powiedziałbym panu imię mojej żony. Przypuszczam, że
potrzebuje pan pieniędzy?
- Zrobiłbym to nawet za darmo - powiedziałem - ale pana
szanse są zerowe.
- Mam na książeczce cztery tysiące trzysta - powiedział
profesor szeptem, przybliżając usta do mojego ucha.
- Przerwać rozmowy - powiedział z tyłu porucznik.
- A jeśli zdobędę dwudziestu ludzi? - powiedział
profesor szybko i odsunął się. Wzrok miał ptasi i pusty.
- Będę musiał pomyśleć - powiedziałem.
- Sześćdziesiąt rubli? - powiedział profesor. - Więcej
nie mogę.
- A jeśli wezmę pieniądze i niechcący pomyślę o kimś
innym?
- Nie jestem taki naiwny - powiedział profesor. - Da mi
pan pokwitowanie, że zobowiązuje się pan myśleć tylko o
mojej zmarłej żonie.
Pomysł profesora był naiwny. Profesor nie wiedział, że w
Muzeum Puszkina na Kropotkińskiej właśnie odbywało się
posiedzenie komisji, która jednogłośnie postanowiła
wskrzesić Aleksandra Siergiejewicza Puszkina.
W tym samym czasie tłum ludzi huczał, a nawet tańczył
dokoła Muzeum Stalina w Gori. Wielu ludzi było przekonanych,
że wkrótce prawdziwy wódz zmartwychwstanie i zaprowadzi
porządek w tym chorym kraju.
Biuro Polityczne zebrało się ponownie po obiedzie.
Przywódcy państwa byli najedzeni, ale zdenerwowani. Miały
zapaść historyczne decyzje.
- Na wstępie - powiedział Leonid Iljicz - wysłuchamy
wiadomości z zagranicy. Proszę, Andrieju Andriejewiczu.
Gromyko pożuł wargi i powiedział:
- W skrócie. W USA panuje anarchia. Telewizja
przeprowadza badania opinii publicznej. Rozpoczęły się
burzliwe demonstracje.
- Chwileczkę - Breżniew gestem powstrzymał mówcę i
zwrócił się do Szczekołowa, którego specjalnie zaproszono na
posiedzenie Biura Politycznego.
- Wzmocnijcie moskiewską milicję - powiedział Breżniew. -
Poderwijcie na nogi akademię, uczelnie milicyjne. Zresztą
sami wiecie, nie ja was będę uczyć. W stolicy musi być
porządek.
- To już zostało zrobione - Szczełokow pozwolił sobie na
uśmiech.
- Czego chcą reakcyjne kręgi w Ameryce? - zapytał
Breżniew Gromykę. - Za czym opowiada się postępowa część
społeczeństwa?
- Jak zawsze, obraz pełen sprzeczności - powiedział
Gromyko. - Postępowa część społeczeństwa na południu kraju
opowiada się za przywróceniem do życia murzyńskiego lidera
Martina Lutera Kinga.
Breżniew pomyślał. Po chwili powiedział:
- Pamiętam towarzysza Martina Lutera. Dużo zrobił dla
sprawy pokoju. A czego domaga się kapitał monopolistyczny?
- Sytuacja zupełnego rozłamu - powiedział Gromyko. - Mam
zestawionko procentowe na trzydzieści zero zero. Na
pierwszym miejscu jest Lincoln.
- Znam towarzysza Lincolna - powiedział Breżniew. - A
jakże. Postępowy działacz państwowy. A co tam w Chińskiej
Republice Ludowej? To dla nas ważne.
- Radio Pekin ogłosiło, że ma się odbyć wskrzeszenie Mao
Tse Tunga. Podaje się, że to wskrzeszenie zostało osobiście
zabezpieczone przez przewidującego towarzysza Mao.
- Mało prawdopodobne - powiedział Breżniew.
- Myślę, że to tylko zasłona dymna, wpływowe siły w
Republice Chińskiej nie dopuszczą do tego.
- Dlaczego? - Breżniew dźgnął ołówkiem w pierś
Kuzniecowa. Zainteresował się.
- Tam głowy polecą. To tak, jakbyśmy my Stalina
wskrzesili - Kuzniecow pamiętał czasy kultu jednostki.
Zamarł, czując wokół siebie próżnię. W pokoju zapanowała
taka cisza, jakby wszyscy przestali oddychać.
- Dopuściliście się nietaktu, towarzyszu Kuzniecow -
powiedział wreszcie Breżniew. - Nie spodziewaliśmy się tego
po was, starszym człowieku. Komunista nawet na chwilę nie
powinien zapominać, że naszym wielkim nieżyjącym wodzem jest
Włodzimierz Iljicz Lenin.
- Ależ ja do niczego nie wzywam - powiedział Kuzniecow, a
na jego policzki wystąpiły czerwone, starcze plamy. -
Chciałem zaproponować właśnie Iljcza.
- Jeśli - powiedział Czernienko - to wszystko nie jest
prowokacją.
- Otóż to - poparł go Breżniew. - A czyją prowokacją,
ustaliliście?
- Małe szanse - powiedział Andropow. - Chociaż w tej
sytuacji wolałbym, żeby to była prowokacja.
- Nie rozumiem - westchnął Breżniew.
- Jeśli to prowokacja, to skończy się na niczym. Jeśli to
nie prowokacja, a, powiedzmy, prowokacja na skalę
galaktyczną, to musimy wziąć to wydarzenie pod kontrolę i
zapewnić, żeby naród jednogłośnie zażyczył sobie tego
kandydata, którego wybierze Biuro Polityczne. I musimy
podjąć odpowiednią decyzję. - Głos Andropowa był cichy, ale
twardy i groźny. Andropow stał się podobny do Berii i, mimo
że było to tylko zewnętrzne podobieństwo, Breżniew zjeżył
się wewnętrznie.
- Jaką decyzję? - Breżniew usłyszał swój głuchy,
zacinający się głos i zrozumiał, że głos go zdradził: nie on
ma zadawać pytania. On ma podejmować decyzje.
- Ależ wy sami wskazaliście! - zdziwił się Andropow.
- Ludzkość miała tylko jednego geniusza - powiedział
Czernienko. - I właśnie Włodzmierz Iljicz jest nam
potrzebny, prawda, Leonidzie Iljiczu?
Ale Breżniew milczał. Nie odpowiedział Czernience w żaden
sposób, ani słowem, ani gestem. Dlatego, że spłynęło na
niego zrozumienie... To była prowokacja. To była
gigantyczna, kosmiczna, może nawet galaktyczna prowokacja,
skierowana przeciwko niemu, Generalnemu Sekretarzowi
osobiście i przeciwko państwu radzieckiemu w ogóle.
Ustinow, który nie domyślił się biegu myśli Generalnego,
dolał oliwy do ognia.
- W kolektywach mas - powiedział - i w niektórych
jednostkach wojskowych odbywają się spontaniczne zebrania
pod hasłem: "Lenin jest z nami! Lenin wiecznie żywy!" W tej
sytuacji proponuję podtrzymać to, co zapoczątkowały masy.
Zabrzmiały oklaski.
Breżniew w milczeniu wstał i skierował się do wyjścia.
Od drzwi rzucili się ochroniarz i lekarz. Myśleli, że
Generalny potrzebuje reanimacji. Ale on przeszedł obok nich.
Wypuszczono mnie nad ranem. Protestowałem, mówiłem, że
metro jeszcze nie jeździ.
- Na taksówkę znajdziecie - powiedział major, który
przesłuchiwał mnie ostatni. Znał zawartość mojego portfela.
Nie wziąłem taksówki. Poszedłem pieszo. Świt był jasny,
ale zimny. Na ulicy leżały ostatnie liście.
W mieście panował nienaturalny spokój. Zupełnie, jakby
zaczęła się Olimpiada. Na każdym rogu stali milicjanci. Po
dwóch, po trzech.
Obok Komitetu Rejonowego Partii tłoczyło się, marzło i
przestępowało z nogi na nogę kilku przygnębionych, ale
skupionych emerytów. Kordon milicjantów oddzielał ich od
drzwi Komitetu Rejonowego.
Kiedy przechodziłem obok, jeden z emerytów w czarnej,
wyświeconej marynarce, obwieszonej znaczkami dywizjonowych i
armijnych jubileuszy, podniósł kościstą pięść i cichutko
wykrzyknął:
- Lenin wiecznie żywy!
Milicjanci milczeli.
Rzecz jasna, zrozumiałem: wskrzeszać będziemy Iljicza.
Przy pomniku Puszkina na placu Puszkińskim, pomimo
wczesnej godziny, babcie układały wianek ze świeżych astrów.
Wtedy właśnie, przenikając do świadomości każdego,
ponownie zabrzmiał głos Kabiny. Tekst był dokładnie taki sam
jak wczorajszy. Staruszki wyprostowały się i jedna z nich
głośno krzyknęła:
- Do zobaczenia, nasz geniuszu!
Milicjant zaczął grzecznie popychać babcię ku wejściu do
metra.
Być może, pomyślałem, warto było wziąć te pięć dych od
profesora. I tak jego sprawa jest z góry przegrana.
Biuro Polityczne obradowało od rana.
Szczełokow przedstawił sytuację wewnętrzną. Potem
wysłuchano raportu Komitetu Bezpieczeństwa Państwa. Sytuacja
w kraju była, ogólnie rzecz biorąc, normalna. Na
stanowiskach oczekiwano na decyzję z centrali, a nawet
domagano się ich, obawiając się przegapienia inicjatywy. W
niektórych obwodach, przewidując decyzję Biura Politycznego,
uchwalono rezolucję "Zwrócimy Lenina narodowi". Breżniew
milczał. Następnie Gromyko odczytał telegram od lewego
skrzydła Partii Robotniczej Liechtensteinu, w którym m.in.
było napisane:
Wyrażamy nadzieję, drogi Leonidzie Iljiczu, że zobaczymy
was na trybunie Mauzoleum w dniu parady z okazji rocznicy
Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej razem z
Włodzimierzem Iljiczem Leninem, którego dzieła kontynuatorem
jesteście wy.
Breżniew otworzył usta. Wszyscy czekali na to, co powie.
Breżniew zapytał:
- "Wy" tam z dużej litery?
- Tu wszystko jest z dużej litery, Leonidzie Iljiczu -
odpowiedział Czernienko uprzedzając Gromykę.
Zamilkli. Należało coś przedsięwziąć. Sytuacja była o
wiele bardziej złożona, niż wydawało się to na pierwszy rzut
oka. Pierwotna decyzja, tak jednomyślnie podtrzymana
wczoraj, po nocnych rozmyślaniach okazała się bynajmniej nie
idealna.
- Tutaj towarzysze z Luksemburga... - zaczął Breżniew.
- Z Liechtensteinu - nietaktownie poprawił go Gromyko i
Breżniew pomyślał, że Gromyko zbyt nachalnie pcha się na
zastępcę. Ale Andropow go nie puści. Nie, nie puści.
Breżniew zastanawiając się w ten sposób nie myślał o swojej
śmierci - ona była czymś nierealnym. Ale nie przeszkadzało
to w rozmyślaniu o następcy.
- Tutaj towarzysze z Luksemburga - kontynuował Breżniew -
stawiają mnie na Mauzoleum obok Iljicza. To nietaktowne.
Andropow starał się nie uśmiechnąć. Ale wyobraźnia
zdradziecko i wyraźnie rysowała obrazek - dwóch razem. Jeden
w cyklistówce, drugi w kapeluszu. Ten obrazek był nie do
przyjęcia.
- A kto będzie leżał w Mauzoleum? - zapytał nagle
Kunajew. Pytanie było dzikie i dokładnie tego można było
oczekiwać od przedstawiciela republiki Azji Środkowej.
- W Mauzoleum - powiedział cicho i twardo Andropow, który
wszystko już przemyślał i zrozumiał - będzie leżał
Włodzimierz Iljicz Lenin.
- A na trybunie? - nie zrozumiał Kunajew.
- Na trybunie będzie Leonid Iljicz i, jeśli okoliczności
nie ulegną zmianie, wy również.
Podniósł się aprobujący szumek. Wszyscy zrozumieli, że
nie czas wskrzeszać Iljicza. Czernienko chciał z tej okazji
wygłosić niewielką mowę, ale Kuzniecow dyskretnie położył mu
rękę na łokciu i Czernienko ugryzł się w język. W tej
sytuacji każde zbędne słowo groziło nieszczęściem.
- Należy wysunąć alternatywne hasło - powiedział
Andropow. - Według danych, które otrzymałem, przywódcy Chin
będą się starali przywrócić do życia Sun Jat-sena.
- Znam towarzysza Sun Jat-sena - powiedział zgodliwie
Breżniew. Najgorsze było poza nim, znowu był wśród swoich
pomocników, współbojowników i zwolenników tych samych
poglądów. - Dużo zrobił dla rewolucji w Chinach. To klasyk
chińskiej rewolucji.
- Klasyk? - powiedział Dołgich. - Otóż to, klasyk!
- Tylko nie Stalin! - krzyknął Ustinow. - Ja z nim
pracowałem.
- Postarajcie się, proszę - powiedział do niego Breżniew
- żeby w Gruzji był spokój. Jaki tam macie okręg?
Zakaukaski?
- Towarzysze spełnią swój obowiązek - powiedział Ustinow.
Wieczorem, przed wiadomościami, spiker, nie skrywając
dreszczu podniecenia i przydechu w głosie, zakomunikował o
decyzji Biura Politycznego i Rady Ministrów: "Jutro o
godzinie dwunastej zero zero czasu moskiewskiego każdy
obywatel Związku Radzieckiego wypełni swój partyjny i
obywatelski obowiązek. Każdy zażyczy sobie, aby po długim
grobowym śnie ocknął się i przystąpił do wykonywania swoich
obowiązków wobec postępowego społeczeństwa wybitny klasyk
marksizmu-leninizmu Karol Marks".
W momencie, gdy podawano tę informację, siedziałem u
Eleonory.
Ella robiła kawę. Czerwone spodnie tak ciasno i
bezczelnie opinały jej pośladki, że nagle zrozumiałem,
dlaczego ona jest ciągle w stanie intensywnego podniecenia
seksualnego.
- Słyszałaś? - krzyknąłem. - Wybrali Marksa.
- Słyszę - powiedziała Ella spokojnie. - Nie jestem
głucha.
- Ale dlaczego nie Lenina? Dlaczego? Naród ich nie
zrozumie.
- Po co im Lenin? - szczerze zdziwiła się Ella. - Co by z
nim zrobili? Składali mu sprawozdania, jak przesrali jego
świetlane idee?
- Przymknij się, Ella! - powiedziałem. - Nie masz pojęcia
o polityce.
- A ty o życiu. Ja na ich miejscu natychmiast zakopałabym
go tak głęboko, że już żaden przybysz z kosmosu by się do
niego nie dokopał.
- A Marks?
- Jeszcze ci to trzeba tłumaczyć? Marks nawet po rosyjsku
nie kapuje. Oddadzą mu Instytut Marksizmu-Leninizmu, daczę
w Barwisze. Ile on miał lat, jak umarł?
- Dużo.
- No, to niech sobie dożywa ostatnich dni na emeryturze.
Albo jeszcze lepiej - niech go przekażą do NRD. Niech tam
się cieszą.
Ella miała rację, ale przygniatające uczucie
niesprawiedliwości nie opuszczało mnie. Wszystko było jakoś
nie tak, nie w porządku.
- To znaczy, że Ameryce będzie Lincoln, Chińczycy będą
mieli Mao, a dla nas niemiecki klasyk?
- Nasłuchałeś się wrogiej propagandy - powiedziała Ella -
a ona jak zawsze kłamie. Jeszcze zobaczymy, kogo tam u nich
wskrzeszą. A może nikogo. Jeżeli to blef.
- Jak to blef?
- Blef kosmiczny. Najnormalniejszy. Poddają nas badaniom.
Pij kawę i rozbieraj się. Wychodzę dzisiaj na noc,
zapomniałeś?
Ella jest pielęgniarką w psychiatryku. Ma ciężki
charakter.
Tego wieczoru byłem beznadziejnym kochankiem. Ella była
ze mnie niezadowolona. Zupełnie nie w porę zapytałem:
- A co będzie, jeżeli oni, to znaczy my, zażyczymy sobie
Lenina? Albo Lermontowa?
- Mógłbyś się wreszcie skupić? - zapytała Ella złym,
świszczącym szeptem.
Później, gdy już się ubierała, powiedziała:
- Zażyczycie sobie, akurat! Jutro postanowimy. I nawet
przeprowadzimy próby.
Miała rację. Przez cały następny dzień od granicy do
granicy w naszym kraju wrzało.
W każdej fabryce i w każdym kołchozie organizowano
spontaniczne mityngi pod hasłem: "Marks wiecznie żywy!"
Pionierzy w radiu śpiewali napisaną tej nocy przez
kompozytora Szaińskiego krzepiącą piosenkę: "Wszystkie tomy
"Kapitału" Marks napisał nam od nowa!" - z refrenem: "Nauczmy
się, przyjaciele, wszystkich tomów po kolei!"
U nas też było zebranie.
Kuprianow powiedział, że twórczy rozwój marksizmu otrzyma
potężny bodziec, który pozwoli nam na pozostawienie systemów
filozoficznych Zachodu daleko w tyle. Nowe prądy,
odzwierciedlające troskę... i tak dalej. Przedstawiciel
Komitetu Rejonowego przeczytał z kartki tajne opracowanie. W
nim otwarcie mówiło się, że Biuro Polityczne z uwagą zbadało
bieżący problem. Wypowiedziany został sąd o wskrzeszeniu
gorąco przez nas wszystkich kochanego Włodzimierza Iljicza
Lenina. Jednakże otrzymane z galaktyki wiadomości przekonały
partię i jej Generalnego Sekretarza osobiście, że w razie
pomyślnego wyniku pierwszego wskrzeszenia Związek Radziecki
jako jedyny otrzyma prawo powtórzenia eksperymentu. W
świetle tego, i w głębokim przekonaniu, że partia nie ma
prawa dopuścić do najmniejszego ryzyka względem wskrzeszenia
naszego Iljicza, zdecydowano się na przywrócenie do życia
wodza naszego proletariatu dopiero wtedy, gdy nauka
dowiedzie z całą pewnością, że nie przyniesie to szkody jego
zdolnościom umysłowym.
Nie mogę powiedzieć, żebym w to uwierzył, ale wielu
uwierzyło. Nie mówili wprost, ale dawali do zrozumienia, że
w każdym nowym przedsięwzięciu możliwe jest niepowodzenie.
Niepowodzenie z Marksem - to nieszczęście. Niepowodzenie z
Leninem - katastrofa.
Gdy wracałem z pracy, pomnik Puszkina był otoczony
kordonem członków Ochotniczej Obywatelskiej Służby
Porządkowej. Kwiatów pod nim nie było. Muzeum Puszkina
zamknięto z powodu remanentu. Krążyły plotki, że w Gori
przeprowadzano aresztowania. Na ulicach tłoczyli się ludzie,
tak jakby było święto. Wielu z nich, głównie młodzież,
hałasowało i ignorowało milicję. Po ulicy Metrostrojewskiej
długą kolumną jechały czołgi.
Do rana świeciło się w oknach budynków KGB na Łubiance.
Czarne wołgi co chwila wypadały z placu Dzierżyńskiego i po
wizgliwym okrążeniu monumentu Pierwszego Czekisty, mknęły na
plac Stary. Później wracały.
Ustępując wobec nalegań lekarzy, Breżniew spędził noc
poddając się reanimacji. Dopuszczono do niego tylko
Andropowa. Zabijali czas, pijąc herbatę. Wspominali wojenne
historie. O jutrzejszym dniu nie mówili. Andropow zapewnił
Generalnego, że przedsięwzięto wszelkie środki.
Następnego dnia w całym kraju ludność zbierała się w
aulach i salach konferencyjnych.
Grzmiała muzyka. Emerytów i dzieci zebrano w
przedszkolach i świetlicach administracji domów. Na ulicach
pozostali tylko milicjanci i członkowie Ochotniczej
Obywatelskiej Służby Porządkowej.
Za dziesięć dwunasta Kabina po raz ostatni powtórzyła
swoje obwieszczenie. Za pięć dwunasta zawyły syreny
wszystkich fabryk i zakładów pracy. Zaczęło się odliczanie
czasu.
Zagranicznych korespondentów nie wpuszczono do
Zwienigorodu. Miasto i okoliczne lasy otoczono czołgami.
Biuro Polityczne i generalicja przebywali w schronie
przeciwlotniczym, wykopanym na miejscu oranżerii. Breżniew
patrzył na zamknięte drzwi przez silną lunetę.
Za minutę dwunasta w kraju zapanowała grobowa cisza.
Słychać było tylko metronom.
Potem było sześć krótkich sygnałów dokładnego czasu.
I wszyscy reproduktorzy Związku Radzieckiego jednocześnie
powiedzieli:
- Chcemy, żeby twórca marksizmu Karol Marks ożył!
- Chcemy... żeby twórca...
- Chcemy...
- Chcę - powiedział w myśli Breżniew. I już nic nie mógł
poradzić. W jego mózgu, przemęczonym zebraniami i brakiem
snu, pojawił się obraz zmarłej mamy.
- Mama! - wyszeptał.
Drzwi Kabiny zaczęły się powoli uchylać.
Andropow wyrwał z rąk oficera przenośny pulpit z
przyciskiem. On, rzecz jasna, wierzył we wspólną wolę
swojego narodu, ale przecież na nim ciążyła
odpowiedzialność.
Palec Andropowa zawisł nad przyciskiem.
W drzwiach kabiny pojawił się człowiek...
Andropow nacisnął przycisk.
Nastąpił wybuch. Kabina uniosła się w powietrze i,
rozsypując się, gruchnęła o ziemię, grzebiąc pod sobą
Włodzimierza Wysockiego. Jego gitara poleciała na bok i
upadła, prawie cała, na przywiędłą, jesienną trawę. Podkop,
zrobiony wcześniej przez saperów Komitetu i nafaszerowany
dynamitem, naprawił ewentualny błąd. Prochy Włodzimierza
Wysockiego pogrzebano w więzieniu wewnętrznym KGB.
Biuro Polityczne nie wracało więcej do tej sprawy.
Ogłoszono tylko, że eksperyment zakończył się fiaskiem z
przyczyn technicznych poza granicami Związku Radzieckiego.
Z Kabiny w Chinach wyszedł Konfucjusz. Po miesiącu zmarł
z powodu nieustannych zgryzot. W USA Kabina obdarowała kraj
gwiazdą kina Marylin Monroe. Żyje ona do dziś
A my zapomnieliśmy o wszystkim.
Przełożyła Ewa Skórska
KIR BUŁYCZOW
wybiła północ
Telewizor powiedział groźnie:
- Uszkin, a ty co, nie masz zamiaru oglądać wiadomości?
- Mam zamiar - odrzekłem. - Zjem i przyjdę.
Telewizor pomyślał chwilę i zaprotestował:
- Zjesz potem.
- Potem to mi wystygnie.
- Jak nie przyjdziesz mnie obejrzeć, to na ciebie doniosę. Wiesz, że to zrobię!
Skląłem go, wyszedłem z kuchni i poszedłem przed to pudło do pokoju.
Właśnie zaczynało się ostatnie wydanie dziennika.
Najpierw były wiadomości zza granicy - nasi oddali Tomsk, za to zajęli prawie
cały Symferopol. Rzeź białych w RPA.
Program prowadził ekstrasens Kałużenko, Parfen Kałużenko. Przez cały czas
wytrzeszczał oczy, żebym nie zasnął. Byłem zbyt najedzony i za mało głodny, żeby
spać; dla telewizora w sam raz. Potem pokazywali palenie wiedźmy na stosie w
Sachalinie. W Sachalinie z powodu radioaktywnej wody było sporo wiedźm.
Czarownica broniła się, wołając, że zostanie niewolnicą każdego, kto tylko
zechce, ale ludzie woleli popatrzeć na jej agonię. Odwróciłem się w stronę
Wasyla, ale on nie patrzył na telewizor. A tymczasem na ekranie pokazywano
cudowne dziecko, które wszystkich chętnych popieliło spojrzeniem. Chętnych nie
było, więc przywieziono z więzienia zarośniętego, siwego demokratę. Dziecko bez
przeszkód zamieniło go w popiół.
Później znowu były wiadomości z kraju: konferencja telepatów. Telepaci milczeli,
przekazując sobie bezgłośne informacje. Spiker również nie wiedział, o czym
rozmawiają.
Potem pokazano dyskusję dwóch przepowiadaczy - jeden przepowiadał trzęsienie
ziemi w Moskwie na szóstego września, drugi - wybuch wulkanu na ulicy Twerskiej,
mniej więcej pod koniec czerwca. Zrobiło mi się żal Twerskiej. Później radzono,
co trzeba zrobić ze sceptykiem, jeśli się go dorwie. Okazuje się, że najpierw
trzeba mu odrąbać prawą rękę, potem lewą, a jeśli nie będzie się sprzeciwiał, to
i głowę. Do studia przyprowadzono sceptyka - ciotecznego wnuka jakiegoś tam
ateisty - i zaczęto odrąbywać mu prawą rękę. Wnuczek, całkiem jeszcze młody,
rzucał się i wył. Widownia biła brawo.
Pod koniec były wiadomości kulturalne - "Sen nocy letniej", premiera
telewizyjnego teatru miniatur. Tańczyły w nim sylfidy, rozebrane, ale ze
względów przyzwoitości w czadrach. Potem astrologowie małżonki Dogroby
przedstawili prognozę pogody i życia na dzień następny. Dowiedziałem się, że do
godziny 10.30 nie powinienem zakładać skarpetek, a do pracy najlepiej iść boso i
uważać, żeby nie zamoczyć lewej pięty. O godzinie 12.20 czeka mnie nieprzyjemne
spotkanie - jeśli chcę go uniknąć, muszę schować się pod stół. Do domu
powinienem wrócić pełzając i nie jeść kolacji. Odniosłem wrażenie, że Wasyl
westchnął, ale to było przecież niemożliwe. Miałem ogromną ochotę wyłączyć
telewizor, ale nie dał się - uciekł w kąt i bił we mnie małymi błękitnymi
piorunkami. No i musiałem patrzeć na ucztę wampirów, które rządzą się na drugim
ogólnorosyjskim programie. Najpierw plemię wampirów wysysało krew z ładniutkiej
spikerki, a gdy już z nią skończyli, wzięli się za członków chóru chłopięcego.
Zdążyłem się ucieszyć, że program się skończył, gdy telewizor sam przełączył się
na kanał moskiewski i znany czarownik zaczął opowiadać, co zrobić, żeby pozbyć
się teściowej, nie zostawiając śladów. A inny demonstrował, jak uzyskać lubczyk
z kompozycji gadów i ziół. Potem zaczęła się komedia z życia czartów. Telewizor
zaczął chichotać i parskać, i zapomniał o mnie. Odszedłem od ekranu i wtedy
usłyszałem, że coś skrobie w drzwi.
Odkąd opuściła mnie hrabina Niecziporionok, nikt nie skrobał w moje drzwi.
Podszedłem do nich na palcach. W drzwi ciągle coś skrobało i stukało.
Pomyślałem, że może to siła nieczysta, która uciekła z ekranu. Teraz nie brakuje
jej również na mieście.
Od czasu, gdy zabrakło papieru na książki i gazety, gdy zamknięto szkoły,
ponieważ przestały być potrzebne, a teatry i filharmonie z braku energii
elektrycznej, telewizja była wszystkim. Ja i tak miałem szczęście - dostałem
stary, leniwy i pasjonujący się telewizor. Pozwalał mi spać i nawet wyłączał
się, gdy jadłem śniadanie czy kolację. Inni mają nowiutkie telewizory, ruchliwe
i bardzo groźne. Nie dają się wyłączyć nawet na chwilę. A jeśli już się je
wyłączy - kopią prądem.
Przywarłem do drzwi i szeptem zapytałem:
- Kto tam?
- Ja - zaszeleściło w dziurce od klucza. - Proszę mnie wpuścić. Nie mogę stać na
schodach. Mogą mnie zobaczyć.
- Nie kłamie pan?
- Słowo honoru, że nie.
Uchyliłem drzwi. Przez szczelinę wcisnął się człowiek, przykryty szarą kołdrą.
Na pierwszy rzut oka trudno było się domyślić, że to człowiek: wyglądało to tak,
jakby pełzła sama kołdra - a co, nie może? Teraz tyle rzeczy pełza po ulicy. I
tak nie ma nic do jedzenia.
- Niech pan wejdzie - powiedziałem, bo jestem dobrze wychowany. Moją mamę
spalono na stosie (za to, że nie chciała latać na sabat) dopiero sześć lat temu
i nie zdążyłem jeszcze zapomnieć tego, czego mnie nauczyła.
- Nie mogę. Nie chcę, żeby on mnie zobaczył - zaszeptał mój gość. - Lepiej niech
pan zrobi głośniej. Wtedy nas nie usłyszy.
Wszedłem do pokoju i zrobiłem głośniej, prawie maksymalnie. Teraz nie
usłyszałby nas nawet, gdybyśmy zaczęli krzyczeć.
Człowiek zrzucił kołdrę. Był dużo starszy ode mnie, łysy, z podbitym okiem,
jednym wąsem dłuższym od drugiego i siwizną na skroniach.
- Pan pozwoli, że się przedstawię . Jakow Miakow, dyrektor telewizji.
- Pamiętam, oczywiście - powiedziałem. - Niedawno udzielał pan wywiadu i
prezentował pan nową latorośl wampirów redakcji sportowej.
- Ciiicho - wyjęczał Jakow Miakow. - Oni są wszędzie. Pilnują. Jestem zmuszony
udawać, że też wierzę w czarną i białą magię.
- A przecież u mnie nie ma tego plugastwa.
- Otóż to! - Jakow Miakow usiadł w kucki, opierając się plecami o wieszak. -
Chodźmy do łazienki - powiedział. - Ma pan łazienkę razem z toaletą? Tak? Niech
pan odkręci wodę.
Abstrahując od jego tragicznej sytuacji, Jakow Miakow miał w sobie coś z
przywódcy.
Gdy tylko zamknąłem drzwi od łazienki, w przewodzie wentylacyjnym coś
zaszeleściło, kratka upadła na podłogę, a w otworze pojawiła się czarnowłosa
główka komentatorki sportowej, Żanny Akułowej.
- No to jesteśmy w komplecie - stwierdził Jakow. - Zaczynamy zebranie.
- Do mnie tak goście nie przychodzą.
- A kiedy ostatnio byli u pana goście? - zapytała z góry Żanna.
- Przecież pani wie, że teraz nikt do nikogo nie chodzi.
- Właśnie dlatego do pana przyszliśmy - wyjaśnił Jakow Miakow. Kłęby pary
unosiły się nad wanną, kryjąc twarz Żanny.
- Niech pani zejdzie na dół - zaproponowałem.
Razem z Jakowem wyciągnęliśmy ją z przewodu i postawiliśmy na podłodze. Żanna
była lekka, giętka i zwinna. Spodobało mi się to.
- Potrzebna nam pana pomoc, Uszkin - powiedział Jakow Miakow. - Władzę w
telewizji przejęły diabły, wampiry, astrolodzy, przepowiadacze i inne
diabelstwo.
- Jutro przejmą kontrolę nad całym państwem - dodała Żanna.
- Zgadza się - przytaknąłem. - Z radością nie oglądałbym tego ścierwa, ale
telewizor się złości. Jest u nich na służbie.
- Tak, wiele osób się skarży - westchnął Jakow. - Wczoraj w sypialni prezydenta
znaleziono wampirka. Trzeba było przetaczać krew.
Żanna chlipnęła. Chwyciła mnie za rękę i mocno ścisnęła. Para coraz gęściej
wypełniała łazienkę. Wyglądało to tak, jakby moi goście pływali we mgle.
- Normalni ludzie zostali pozbawieni władzy i zdrowego rozsądku - ciągnął Jakow
Miakow. - Kraj pogrąża się w nędzy. Na placach płoną stosy, wampiry bezkarnie
piją krew w domach dziecka, a nawet zabijają noworodki; wiedźmy robią szynkę z
rokujących nadzieję młodzieńców, a rusałki znęcają się seksualnie nad
małoletnimi.
- W telewizji też? - zdziwiłem się.
- Mówimy ogólnie - powiedziała szybko Żanna. - Może pan odkręcić zimną wodę?
Przyznałem jej rację i woda zrobiła się chłodniejsza. Jakow Miakow tymczasem
kontynuował z zapałem.
- Nie dziś, to jutro resztki cywilizacji legną w gruzach. I wtedy świat powróci
do stanu pierwotnego.
- Sami jesteśmy sobie winni. - Żanna Akułowa wpatrywała się we mnie czarnymi
oczami.
- Oczywiście, że wy - zgodziłem się. - Pamiętam, jak się to wszystko zaczęło. Na
początku prowadziliście jakieś tam astrologiczne dyskusje, potem z ekranów
zaczęli wytrzeszczać oczy ekstrasensi i przepowiadacze, potem pojawili się
pierwsi czarownicy...
- Dosyć, dosyć! - przerwał mi Jakow Miakow. - To wszystko wydarzyło się, zanim
mianowano mnie dyrektorem telewizji...
- W płonnej nadziei - podchwyciła Żanna - że uda się powstrzymać ten potok
mistyki i czarnoksięstwa.
- Zostałem oblężony we własnym gabinecie - westchnął Jakow Miakow. - I dzisiaj
nawet musiałem wydostawać się z niego przez okno, po drabince sznurowej.
- Którą przyniosłam pod spódnicą - wyjaśniła dzielna Żanna.
- Musi nam pan pomóc! - wykrzyknął Jakow Miakow, rzucając mi się do nóg.
Ciężko było to wykonać - w mojej łazience z trudem mieszczą się trzy osoby i
jeśli jedna z nich zacznie się rzucać do nóg, to pozostali muszą się
rozpłaszczyć na ścianach. Żanna musiała wejść na muszlę klozetową. Dzięki temu
zobaczyłem, jakie ma zgrabne nogi.
- Ale jak ja mógłbym pomóc? - zdziwiłem się.
- A zastanawiał się pan kiedyś, dlaczego u pana w domu nie ma ani jednego
wampira czy wilkołaka? - zapytała Żanna.
- Ani jednego kosmity lub ekstrasensa? - dodał Jakow.
Jakow wstał z podłogi, a ja pomogłem Żannie zejść z klozetu.
Przez szparę w drzwiach zajrzał Wasyl. Psyknąłem na niego, żeby wrócił do pokoju
przed telewizor, bo inaczej ten zauważy moją nieobecność.
- A w innych domach? - zapytałem.
- Niech pan nie udaje głupiego, Uszkin - rozzłościł się Jakow Miakow. - Pana dom
jest jedynym domem w Moskwie, którego unika siła nieczysta. I pan dobrze wie
dlaczego.
- Nie wiem.
- Wie pan.
Nie zdążyłem ponownie zaprzeczyć, gdy poczułem na policzku dotyk gorących ust
Żanny Akułowej.
- Kochany - wyszeptała - pomyśl o dzieciach, zamęczonych zjawami, o ludziach,
utopionych przez rusałki, okłamanych przez ekstrasensów, ogołoconych z pieniędzy
przez wróżki! O tych, którzy ukrywają się w lasach, bojąc się wrócić do swoich
domów. Pomyśl o losach ludzi, którzy musieli zrezygnować z podróży samolotami,
bo samoloty przeszkadzają latającym wiedźmom, którzy musieli zamknąć szkoły, bo
duże grupy dzieci przyciągają stada wampirów...
- Ale jak? - Wzruszyło mnie zaufanie, jakie okazywali mi tacy ważni ludzie.
- Tak samo, jak zrobiłeś to u siebie w domu. Tylko musisz to zrobić w studiu, w
Ostankinie, gdzie te potwory gnieżdżą się, rozmnażają i skąd wylatują na Moskwę
i cały świat.
- Kiedy? - zapytałem. Chciałem to odroczyć. Byłem przerażony.
- Dzisiaj - odpowiedział Jakow Miakow. - Dzisiaj oni wszyscy zbierają się w
telewizji, żeby ustalić, kiedy zadać ludzkości ostateczny cios.
- A może jutro?
- Kochany - Żanna objęła mnie gorąco. - jeśli tego dokonasz, będę twoja.
- Ależ ja nie dlatego - obraziłem się. - Tego by jeszcze brakowało!
Jakow Miakow dyskretnie się uśmiechnął, najwidoczniej wierząc, że wygrał.
Zegar wybił 21.30.
Nie powiedzieliśmy telewizorowi, że wychodzimy. Prawie na pewno zawładnęła nim
już siła nieczysta. Wzięliśmy moją rudą walizkę.
Na dach wyszliśmy przez strych, potem szliśmy wśród anten telewizyjnych i
kominów. Gdy schodziliśmy po schodach przeciwpożarowych w dzielnicy
Małomoskiewskiej, zauważył nas jakiś astrolog w obszernej, długiej szacie. Stał
na dachu sąsiedniego domu i gapił się na gwiazdy. Gdy byliśmy już na ulicy,
zobaczyłem, że podtrzymując poły chałatu, biegnie do budki telefonicznej.
Jakow Miakow chciał go dogonić i przydusić, ale Żanna zaproponowała, żeby biec
podwórkami aż do skrzyżowania, a potem między nowymi domami za kinem "Kosmos".
Jeśli nawet widział nas jakiś diabeł, to my i tak tego nie zauważyliśmy. Szliśmy
przez podwórka, wśród topoli, osik i nowych domów. Gdzieniegdzie paliło się
jeszcze światło i nawet kątem oka dostrzegłem na pierwszym piętrze telewizor, z
którego na widzów groźnie patrzył ogolony na łyso joga. Na jego ramieniu
zasiadła śpiewająca tenorem wrona.
Biegliśmy, przekazując sobie walizkę. Byliśmy zmęczeni. Pod nogami chlupał mokry
śnieg. Pierwszy sygnał alarmowy odebraliśmy, gdy widać już było światła ośrodka
telewizji. Zjawa, podobna do świecącej meduzy, wypłynęła zza rogu i zamachała
krótkimi łapkami. Chciała nas śmiertelnie przerazić. Nie udało jej się to, ale
widok był paskudny. Tyle się już człowiek naoglądał tych zjaw, a i tak się do
nich nie przyzwyczaił.
Żanna i Jakow klapnęli w śniegową papkę i dalej się czołgali - nie wytrzymali
nerwowo. Biegłem, dźwigając walizkę i opędzając się od zjawy, która wezwała na
pomoc latającego ekstrasensa, a ten wił się nade mną i wykonywał taneczne pas.
Jakow Miakow pełzł pierwszy, przez cały czas skręcając w lewo.
- Przez wejście główne się nie przebijemy! - krzyknął. - Ptrzcie, wszystko
pozamykane! Przestraszyli się, dranie!
Rzeczywiście, przed wejściem głównym kręciły się jakieś postacie, świeciły się
jakieś przedmioty, może latarki. Żanna wpadła w głęboką kałużę, wyciągnąłem ją.
Przy okazji jeszcze raz przekonałem się, jakie ma ładne nogi.
- Ktttóra ggggodddzina? - zapytała, szczękając zębami.
- Za dwadzieścia dwunasta - odpowiedziałem.
- Będą próbowali zatrzymać czas - stwierdził Jakow Miakow. Leżał w śniegu i
prawie nie było go widać. - Ale na Spaskiej wieży stoją żołnierze straży
pogranicznej, chłopy na schwał, bezrobotni, z nimiim tak łatwo nie pójdzie.
Od wejścia rzucił się na nas tłum. Było ciemno, ale w mdłym świetle rzadkich
latarni widziałem wyszczerzone zęby wampirów i świecące oczy Obserwatorów
latających talerzy.
- A teraz za mną! - Dyrektor telewizji i nadzieja demokracji skoczył na równe
nogi jak prostująca się sprężyna i rzucił się do niewidocznych drzwi w budynku
techników.
Pobiegliśmy za nim.
Plugastwo nie spodziewało się po nas takiego zrywu i dzięki temu zdążyliśmy
zatrzasnąć za sobą drzwi i zasunąć zasuwę, zanim nas dopadli. Drzwiami
wstrząsały uderzenia i wycia, ale my biegliśmy już po korytarzach.
Po dziesięciu minutach stanęliśmy przed schodami przeciwpożarowymi, które
prowadziły na pierwsze piętro, do gabinetu Jakowa Miakowa.
Jako pierwszy zaczął się wdrapywać Jakow. Za nim Żanna Akułowa. Przed moimi
oczami migały jej śliczne nogi. Walizka była potwornie ciężka.
- Wszystko w porządku - powiedział Jakow.
Wyszliśmy na korytarz i zobaczyliśmy drzwi do jego gabinetu. Jak na złość na
klamce drzemało małe diablątko, jedna z tych swołoczy, którymi wysługują się
klany mafijno-zaświatowe.
- Aha! - pisnęło diablątko i odskoczyło, zanim Jakow Miakow zdążył je złapać. -
Doniosę, doniosę, doniosę!!!
Żanna rzuciła się za nim, ale nie udało się jej go dogonić.
Jakow Miakow otworzył drzwi gabinetu. Niepotrzebnie zresztą trudził się
zamykaniem ich na klucz. Na kanapie wylegiwała się roznegliżowana
przepowiadaczka, z otwartą na środku księgą losu, i paliła kalian; dwie stare
Cyganki grały na podłodze przed stołem kartami do tarota, a obok monitora wił
się korzeń mandragory.
Jakow podszedł do selektora i włączył go.
- Studio numer jeden?! - zawołał. - Odpowiedzcie!
Na monitorze pojawiła się zaniepokojona twarz mojej ulubionej spikerki
Tanieczki.
- Trzymamy się ostatkiem sił! - krzyknęła. - Gdzie są obiecane posiłki?
W tym momencie w kadr weszła dłoń szkieletu i zacisnęła się na ustach spikerki.
Tania straciła przytomność.
- Która godzina? - zapytał Jakow.
- Za osiem dwunasta - odpowiedziała Żanna Akułowa. Widać było, że drży.
- Nie mamy innego wyjścia, musimy biec do pierwszego studia.
- Mogą wyłączyć energię - wtrąciłem się.
- Na szczęście są analfabetami i nie mają pojęcia o technice. Im się wydaje, że
nauki i techniki nie ma, że światło pali się samo z siebie. - Jakow Miakow
zaśmiał się powściągliwie, mimo że wcale nie było mu do śmiechu.
Nie bawiła mnie perspektywa biegania tam i z powrotem po korytarzach
wypełnionych plugastwem, ale wiedziałem, że moim obowiązkiem jest pomóc
ojczyźnie powrócić do normalnego życia. Przez siedemdziesiąt pięć lat żyliśmy
pod panowaniem wilkołaków, zwanych komunistami, potem, po krótkim okresie
demokracji, znowu nastąpiło panowanie wilkołaków, tym razem prawdziwych. I teraz
one, nie przestając się rozmnażać, żerują jak pasożyty na naszych zabobonach,
lękach i nadziejach. Nie przypadkiem najwięcej wszelkiego rodzaju astrologów,
ekstrasensów, przepowiadaczy i wampirów kręci się wokół szpitali - im gorzej
czuje się człowiek, tym lepiej powodzi się wszelkiego rodzaju
kaszpirowszczyźnie.
Szliśmy po korytarzach telewizji udając, że właściwie nic takiego się nie
dzieje. Oto idzie dyrektor Jakow Miakow, pogodzony z tym, że władzę przejęły
wampiry. Obok niego czarująca, szczuplutka Żanna Akułowa z nowym mężnym
wielbicielem, niosącym w ręku walizkę.
Mijali nas inni pracownicy telewizji, każdy gdzieś się spieszył, każdy miał coś
do załatwienia. W telewizji muszą przecież pracować zwykli ludzie, w przeciwnym
razie staną maszyny, bo diabelstwo nie ma pojęcia, jak zbudowany jest parowóz.
Z przeciwka szedł jakiś diabeł wyższego zaszeregowania, jego rozłożyste poroże
unosiło się nad łbem. Obok niego, z ożywieniem szczebiocząc, dreptała
podstarzała brunetka Dżunna. Za nią biegli ochroniarze, od czasu do czasu
strzelając gdzie popadnie. Musieliśmy uważać, żeby nie nadepnąć na trupy.
Myśleliśmy, że dotrzemy do studia bez przygód, ale plugastwo nas oszukało.
Gdy tylko Jakow Miakow otworzył drzwi, ze wszystkich stron rzuciły się na nas
wampiry, astrologowie, wilkołaki, drapieżne rusałki i przepowiadacze z żółtą
watą wystającą z owłosionych uszu. Napadem kierowała, nie wychodząc z
moździerza, ohydna wiedźma, z braku miotły wymachująca szczotką do podłogi.
Zostaliśmy związani i zawleczeni na scenę, nad którą ciągle wisiał napis TĘCZA
TWÓRCZOŚCI LUDOWEJ.
- Niech wszyscy to zobaczą! - zawyła wiedźma. - Włączyć wszystkie programy!
Słyszycie mnie?
- Słyszymy - odpowiedzieli smętnie zniewoleni operatorzy i reżyserzy.
- Włączyć Interwizję i Eurowizję! Włączyć wolne miasto Brześć! Niech cały świat
zobaczy, co robimy ze zdrajcami i wrogami wielkiego mistycznego bractwa!
Z prawej strony wieszała się na mnie młoda, śmierdząca zdechłymi rybami
rusałeczka; z lewej trzymał mnie wilkołak, który to zaczynał zmieniać się w
wilka, to, przyłapując się na tym, znowu przybierał rysy człowieka.
Zapłonęły monitory.
- Cisza w studio! - wrzasnął astrolog ze znanej bandy grabiącej w wolne dni
turystów na wielkiej drodze Smoleńskiej.
Wiedźma uderzyła moździerzem w scenę. Jupitery zwróciły w naszą stronę swoje
oślepiające mordy. Wiedziałem, czułem, że studio jest dosłownie nabite
plugastwem, które przybiegło świętować zgubę ostatniego ludzkiego dyrektora
telewizji, nieulękłej Żanny Akułowej i mnie, skromnej ostoi sił trzeźwości w
świecie szaleństwa.
- Dokładnie o północy - wyła wiedźma - pod moim przywództwem, na oczach
miliardów telewidzów, kolektywnie rozszarpiemy tę złowieszczą trójcę...
Pozostała minuta...
Żanna popatrzyła na mnie.
- Jaka szkoda - powiedziała cicho - jaka szkoda, że spotkaliśmy się tak późno...
- To się jeszcze okaże.
- Panowie, towarzysze, obywatele - krzyknął Jakow Miakow, który nawet w takim
momencie pozostawał nieulękłym demokratą. - Triumf ciemnych sił irracjonalizmu
nie jest wieczny! Ludzkość zwycięży! A wy wszyscy skończycie w swoich tartarach!
- Kończ z nimi! - zawyła wzburzona sala.
Głośno i dźwięcznie wybił zegar.
Pierwsze uderzenie...
I wtedy przy akompaniamencie wyjącego tłumu podniosłem rękę z wiszącą na niej
rusałką i palnąłem nią wilkołaka w łeb. Wilkołak wbił w jej ciało swoje wilcze
kły.
Odskoczyłem.
Schyliłem się i otworzyłem walizkę.
Czując, że coś jest nie w porządku, wampiry i astrologowie rzucili się na mnie.
Ale było już za późno.
Zegar wybił po raz drugi, trzeci i czwarty. Wasyl, wypuszczony z walizki,
wleciał na jakąś poprzeczkę i głośno, na całe gardło, zapiał.
- Kukurykuuu!!!
Jak rażone gromem zamarły wampiry, obwisły rusałki, westchnęły leśne licha,
zadrżeli ekstrasensi...
Pięć, sześć, siedem...
- Kukurykuuu! - rozległa się triumfalnie zwycięska pieśń Wasyla.
Mój bohater i przyjaciel, który tak niezawodnie chronił moje mieszkanie od
plugastwa, bojącego się jak śmierci koguciego krzyku... Teraz miał obronić
telewizję i cały mój piękny kraj...
Osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście...
- Kukurykuuu!!! - zapiał po raz trzeci kogut.
I wszyscy zniknęli - i wiedźmy, i przepowiadacze, i wróżki, i czarownicy, i
wampiry, i wodniki, i kandydaci nauk medycznych...
W sali było głośno i bardzo pusto... Na podłodze lśniła złota szpilka starej
wróżki-akuszerki.
Ktoś nieśmiało zaklaskał. Pewnie któryś z techników.
Żanna odwróciła się do mnie i zapytała:
- Co pan robi dziś wieczorem?
- Co pani rozkaże - odparłem.
Kogut usiadł mi na ramieniu.
- Niech pan nie przecenia swoich osiągnięć, Uszkin - powiedział srogo Jakow
Miakow. - To dopiero początek walki. Plugastwo jest praktycznie niezniszczalne.
Przełożyła Ewa Skórska
Kir Bułyczow
Wybór
Było duszno, miałem ochotę zrobić przeciąg, ale przez
cały czas ktoś zamykał drzwi. Byłem zmęczony. Tak bardzo, że
przez pięć minut, zanim podniosłem słuchawkę, próbowałem
wymyślić prawdopodobny pretekst, który przeszkodzi mi
zobaczyć się z Katrin. A potem, gdy wykręcałem numer,
wyobraziłem sobie, że Katrin zaraz powie, że nie może się ze
mną spotkać, bo ma zebranie. Odebrała Katrin i powiedziała,
że mogłem zadzwonić wcześniej. Obok stołu z telefonem stanął
Krogius, położył na stole siatkę z konserwami i cukrem -
wybierał się na daczę. Stał obok i czekał, aż skończę
rozmowę. Patrzył na mnie żałośnie. Katrin mówiła cicho.
- Co? - zapytałem. - Mów głośniej.
- Za czterdzieści minut - powiedziała Katrin. - Tam,
gdzie zawsze.
- No widzisz - powiedziałem do Krogiusa, gdy odłożyłem
słuchawkę. - Dzwoń.
- Dziękuję - powiedział Krogius. - Żona zaraz wychodzi z
pracy.
Przed wejściem do laboratorium czekała na mnie panienka z
biblioteki. Powiedziała, że przez dawa lata nie płaciłem
składek na Czerwony Krzyż i że mam wstrzymany abonament, bo
nie oddałem ośmiu książek. Zupełnie zapomniałem o tych
książkach. Przynajmniej dwie z nich wziął Suren. A Suren
wyjechał do Armenii.
- Będzie pan występował na posiedzeniu? - zapytała mnie
panienka z biblioteki.
- Nie - powiedziałem i uśmiechnąłem się uśmiechem
Łanowego. Albo Jeana-Paula Belmondo.
Panienka powiedziała, że jestem wspaniałym aktorem,
szkoda tylko, że się nie uczę. Powiedziałem, że nie muszę
się uczyć, bo i tak wszystko umiem.
- Dobrze mi z panem - powiedziała panienka. - Jest pan
dobrym człowiekiem.
- Nieprawda - powiedziałem. - Udaję.
Panienka nie uwierzyła i poszła, prawie szczęśliwa. Ale
ja nie kłamałem. Udaję. Było duszno. Poszedłem na plac
Puszkina pieszo, żeby zabić czas. Przed salą koncertową im.
Czajkowskiego w kiosku sprzedawano goździki, ale zwiędnięte.
A poza tym pomyślałem, że jeśli pójdziemy gdzieś z Katrin,
będę wyglądał jak amant.
Owładnęło mną głupie uczucie, jak gdyby to wszystko już
było. I nawet ten posępny dzień. I Katrin tak samo czeka na
mnie na półokrągłej długiej ławce. A u stóp Puszkina powinny
stać doniczki z przywiędłymi kwiatami i bukiecik wyblakłych
bławatków.
Tak też było. Nawet bławatki. Ale Katrin się spóźniła i
to ja usiadłem na pustym brzegu ławki. Nie sięgał tutaj cień
krzaków i dlatego nikt nie siadał. W cieniu gnietli się
niemieccy turyści z zakupami, a dalej, tu i ówdzie siedzieli
staruszkowie i tacy jak ja, którzy na kogoś czekali. Jeden
staruszek głośno mówił do sąsiada:
- To zbrodnia siedzieć w Moskwie w taką pogodę. Zbrodnia.
Złościł się, tak, jakby ktoś był temu winien. Katrin nie
przyszła sama. Za nią, a raczej obok niej, szedł wysoki,
szeroki w ramionach mężczyzna z kilkudniową bródką,
nieumiejętnie przyklejoną do podbródka i policzków. Nadawało
mu to wygląd oszusta. Mężczyzna miał na głoswie biały
kaszkiecik. Jeśli byłoby chłodniej, założyłby zamszową
marynarkę. Patrzyłem na niego dlatego, że na Katrin nie
musiałem patrzeć. I tak ją znałem. Katrin jest podobna do
małego doga - ręce i nogi ma za duże i jest ich za dużo, ale
na tym właśnie polega jej urok.
Katrin odszukała mnie wzrokiem, podeszła i usiadła. Mężczyzna
usiadł obok. Katrin udała, że mnie nie zna, ja też nie
patrzyłem w jej stronę. Mężczyzna powiedział:
- Gorąco tutaj. Piekielny skwar. Można dostać porażenia
słonecznego.
Katrin patrzyła prosto przed siebie, a on podziwiał jej
profil. Chciał dotknąć jej ręki, ale nie miał śmiałości i
jego palce mimo woli zawisły nad jej dłonią. Mężczyzna miał
mokre czoło, świeciły mu się policzki.
Katrin odwróciła się od niego, zabrała swoją rękę z
kolana i nie patrząc na mnie, samymi wargami, powiedziała:
- Zamień się w pająka. Przestrasz go na śmierć. Tylko
tak, żebym nie widziała.
- Pani coś mówiła? - zapytał mężczyzna i dotknął jej
łokcia. Jego palce zamarły od dotyku chłodnej skóry.
Pochyliłem się do przodu, żeby spotkać jego wzrok i
przeistoczyłem się w wielkiego pająka. Miałem prawie
półmetrowej długości ciało i metrowe łapy. Wymyśliłem sobie
szczękonóża podobne do krzywych pił, wymazane śmierdzącym
jadem. Na plecy wpakowałem sobie ruchliwe młode. Młode też
ruszały szczękonóżami i wydzielały jad.
Mężczyzna nie od razu pojął, co się stało. Zmrużył oczy,
ale nie zabrał ręki z łokcia Katrin. Wtedy przeistoczyłem
Katrin w pajęczycę i zmusiłem go, żeby poczuł pod palcami
chłód i śluz chitynowego pancerza. Mężczyzna przycisnął
rozcapierzone palce do piersi, a drugą ręką zamachał przed
oczami.
- Do diabła - powiedział. Wydawało mu się, że zasłabł,
ale najwidoczniej, jak wielu takich dużych mężczyzn, był
nieufny. Zmusił się, żeby jeszcze raz spojrzeć w moją stronę
i wtedy wyciągnąłem do niego przednie łapy z pazurami. I on
uciekł.
Wstyd mu było uciekać, ale nie mógł opanować strachu.
Niemcy rzucili się do toreb z zakupami. Staruszkowie
popatrzyli w ślad za nim.
Katrin zaśmiała się.
- Dziękuję - powiedziała. - Dobrze ci to wychodzi.
- Nie uciekłby - powiedziałem. - Gdybym ciebie nie
zamienił w pajęczycę.
- Jak ci nie wstyd - powiedziała Katrin.
- Dokąd pójdziemy? - zapytałem.
- Dokąd chcesz - powiedziała Katrin.
- Bardzo dzisiaj duszno - powiedziałem. - Gdzie on się do
ciebie przyczepił?
- Szedł za mną od kina. Powiedziałam mu, że czeka na mnie
mąż, ale potem postanowiłam, że dam mu nauczkę za jego
pewność siebie. Może pójdziemy do parku? Napijemy się piwa.
- Tam jest mnóstwo ludzi - powiedziałem.
- Dzisiaj piątek. Sam przecież mówiłeś, że w piątek
wszyscy inteligentni ludzie jadą za miasto.
- Jak chcesz.
- No to chodźmy złapać taksówkę.
Na postoju była spora kolejka. Słońce opuściło się na
dachy i wydało się, że za bardzo zbliżyło się do Ziemi.
- Zrób coś - powiedziała Katrin.
Wyszedłem z kolejki i poszedłem łapać okazję. Nigdy tego
nie robię, tylko dla Katrin. Na rogu zobaczyłem pusty
samochód i przeistoczyłem się w Jurija Nikulina.
- Dokąd? - zapytał kierowca, gdy wsunąłem do samochodu
głowę Nikulina.
- Do Sokolników.
- Siadaj, Jura - powiedział kierowca.
Zawołałem Katrin. Gdy szliśmy do samochodu, zapytała:
- Kogo mu pokazałeś?
- Jurija Nikulina - odpowiedziałem.
- Słusznie - powiedziała Katrin. - Będzie dumny, że cię
wiózł.
- Przecież wiesz...
- Coś dawno cię w kinie nie widziałem, Jura - powiedział
kierowca, rozkoszując się możliwością obcowania ze mną.
- Jestem zajęty w cyrku - powiedziałem.
Musiałem przez cały czas o nim myśleć, chociaż wolałbym
patrzeć na Katrin. Katrin była w dobrym humorze. Przygryzła
dolną wargę i końce ostrych kłów wbiły się w różową skórę.
Kierowca był bardzo rozmowny. Dałem mu rubla, a on
powiedział, że zachowa go na pamiątkę.
Pod dużymi drzewami, przy wejściu było chłodno. Wszystkie
miejsca na ławeczkach były zajęte. Przed nami, za okrągłym
basenem, wznosiła się kopuła - pozostałość po Amerykanach,
którzy robili tu wystawę. Teraz też była tu wystawa "Inter-
coś-71". Pomyślałem, że jeśli Gurow do poniedziałku
przeczyta referat, który napisaliśmy z Krogiusem, to we
wtorek przyjdzie do laboratorium. Krogius nie miał pojęcia,
co właściwie narobiliśmy. Ja wiedziałem.
- Chodźmy bardziej w lewo - powiedziała Katrin.
W lesie, poprzecinanym ścieżkami, pod jakimś dawno nie
malowanym płotem, Katrin rozłożyła dwie gazety i usiedliśmy
na trawie. Katrin zachciało się piwa. Wyjąłem butelkę z
teczki. Kupiłem ją po drodze z pracy, bo pomyślałem, że
Katrin będzie miała ochotę na piwo. Nie było czym otworzyć
butelki. Podszedłem do płotu, żeby wykorzystać brzeg
sztachety. Przed płotem był duży rów i pomyślałem, że mogę
nad nim przelecieć, nie przeskoczyć, ale przelecieć. Ale na
ścieżce pojawiły się dwie kobiety z dziecięcymi wózkami,
więc przeskoczyłem przez rów.
- Chciałabyś latać? - zapytałem Katrin.
Katrin patrzyła mi prosto w oczy i zauważyłem, jak
zmniejszyły się jej źrenice, gdy padło na nie światło
słoneczne.
- Nic nie rozumiesz - powiedziała. - Nie umiesz czytać w
myślach.
- Nie umiem - powiedziałem.
Piliśmy piwo z butelki i przekazywaliśmy ją sobie jak
fajkę pokoju.
- Okropnie gorąco - powiedziała Katrin. - I wszystko
dlatego, że nie pozwalasz mi spinać włosów.
- Ja?
- Powiedziałeś, że bardziej ci się podoba, gdy mam
rozpuszczone włosy.
- Podobasz mi się zawsze - powiedziałem.
- Ale z rozpuszczonymi włosami bardziej.
- Z rozpuszczonymi bardziej.
Przyjąłem jej ofiarę.
Katrin siedziała, opierając się dłonią o trawę. Miała
szczupłą i silną rękę.
- Katrin - powiedziałem. - Wyjdź za mnie. Kocham cię.
- Nie wierzę ci - powiedziała Katrin.
- Nie kochasz mnie.
- Głupi - powiedziała Katrin.
Nachyliłem się do samej ziemi i pocałowałem po kolei
wszystkie jej długie opalone palce. Katrin położyła mi na
karku drugą dłoń.
- Dlaczego nie zgadzasz się za mnie wyjść? - zapytałem. -
Chcesz, będę dla ciebie zawsze piękny. Jak amant filmowy.
- Zmęczysz się - powiedziała Katrin.
- A mimo to?
- Nigdy za ciebie nie wyjdę - powiedziała Katrin. -
Jesteś przybyszem z kosmosu. Obcym. Niebezpiecznym.
- Wychowałem się w domu dziecka - powiedziałem. - Wiesz o
tym. I obiecuję, że nigdy nie będę nikogo hipnotyzować. Tym
bardziej ciebie.
- A wmawiałeś mi już coś?
Zabrała dłoń z mojego karku i poczułem, jak jej palce
zamarły w powietrzu.
- Tylko wtedy, gdy prosiłaś. Gdy bolał cię ząb.
Pamiętasz? I gdy chciałaś zobaczyć żyrafę na placu
Komsomolskim.
- Zasugerowałeś mnie, żebym cię pokochała.
- Nie mów głupstw i połóż łapkę na swoje miejsce. Tak
było mi wygodniej.
- Oszukujesz mnie?
- Chcę, żebyś naprawdę mnie pokochała.
Dłoń wróciła na miejsce i Katrin powiedziała:
- Nie wierzę ci.
Dopiliśmy piwo i postawiliśmy butelkę w widocznym
miejscu, żeby ten, kto będzie jej potrzebował, znalazł ją i
sprzedał. Rozmawialiśmy o zupełnie nieistotnych rzeczach,
nawet o ojczymie Tatiany, o ludziach, którzy przechodzili
obok nas. Wyszliśmy z parku, gdy zrobiło się całkiem ciemno
i długo staliśmy w kolejce do taksówki. Gdy odprowadziłem
Katrin pod dom, nie chciała mnie pocałować na pożegnanie i
nie ustaliliśmy nic na przyszłość.
Poszedłem do domu pieszo, było mi smutno i wymyśliłem
perpetuum mobile, a potem udowodniłem, że ono i tak nie
będzie działać. Dowód okazał się bardzo trudny i niemalże
zapomniałem o Katrin, gdy doszedłem do swojej ulicy. I wtedy
zrozumiałem, że gdy przyjdę do domu, zadzwoni telefon i
Krogius powie, że nic nam z tego nie wyjdzie. Nie chciało mi
się obchodzić długiego gazonu i zdecydowałem, że przelecę
nad nim. Latanie było dość trudne, dlatego że co chwilę
traciłem równowagę. Z tego powodu nie zdecydowałem się
wlecieć do siebie na trzecie piętro, chociaż okno było
otwarte. Wszedłem po schodach.
Gdy otwierałem drzwi, uzmysłowiłem sobie, że ktoś siedzi
w ciemnym pokoju i czeka na mnie. Zatrzasnąłem za sobą
drzwi i, nie śpiesząc się, zamknąłem je na łańcuch. Potem
zapaliłem światło w przedpokoju. Człowiek, który siedział w
ciemnym pokoju, wiedział, że go wyczuwam, ale nie ruszał
się. Zapytałem:
- Dlaczego pan siedzi po ciemku?
- Zdrzemnąłem się - odpowiedział człowiek. - Długo pana
nie było.
Wszedłem do pokoju, zapaliłem światło i powiedziałem:
- Może zrobić kawę?
- Nie, chyba że dla siebie. Ja dziękuję.
Sprawiał wrażenie poważnego człowieka. Dlatego ja też
przybrałem stateczny wygląd i wmówiłem gościowi, że mam na
sobie niebieski krawat w paski. Gość uśmiechnął się i
powiedział:
- Proszę się nie wysilać, lepiej niech pan zrobi kawę.
Poszedł za mną do kuchni, wyjął z kieszeni zapałki i
zapalił gaz. Ja w tym czasie sypałem kawę do filiżanki.
- Nie czuje się pan samotny? - zapytał.
- Nie.
- Nawet dzisiaj?
- Dzisiaj tak.
- A dlaczego nie ożenił się pan do tej pory?
- Dziewczęta mnie nie kochają.
- A może przyzwyczaił się pan do samotności?
- Może.
- Ale ma pan przyjaciół?
- Mam dużo przyjaciół.
- Ale mają pana gdzieś?
- Nieprawda. Jak pan wszedł do mieszkania?
Człowiek wzruszył ramionami i powiedział:
- Przyleciałem. Okno było otwarte.
Stał z przechyloną na bok głową i przyglądał mi się,
jakby czekając, że wyrażę zdziwienie. Ale ja nie zdziwiłem
się, przecież omal nie zrobiłem tego samego, bałem się
tylko, że stracę równowagę i uderzę się w balustradę
balkonu. Człowiek ze smutkiem pokiwał głową i powiedział:
- Żadnych wątpliwości - i poprawił binokl.
Mógłbym przysiąc, że trzy minuty temu nie miał żadnego
binokla. Nalałem kawy do filiżanki, wziąłem paczkę wafli i
poprosiłem gościa do pokoju. Byłem zmęczony upałem i
rozmowami prowadzącymi donikąd.
- Niech pan zdejmie buty - zatroszczył się gość. - Żeby
nogi odpoczęły.
- Bardzo pan miły - powiedziałem. - Najpierw wypiję kawę,
czuję się taki senny.
Człowiek przeszedł się po pokoju, zatrzymał się przy
regale z książkami i przejechał palcem po grzbietach książek
jak kijem po sztachetach.
- A więc - powiedział głosem profesjonalisty. - Nie raz
zadawał pan sobie pytanie: dlaczego nie jest pan taki jak
inni? I nie znajdował pan na nie odpowiedzi. A jednocześnie
coś pana powstrzymywało przed pójściem do lekarza.
- Jestem taki sam jak inni - odpowiedziałem i
pożałowałem, że go nie posłuchałem. Trzeba było zdjąć buty.
- Jeszcze w domu dziecka uczył się pan lepiej od swoich
rówieśników. Znacznie lepiej. Zadziwiał pan nawet
nauczycieli.
- Drugie miejsce w olimpiadzie matematycznej -
powiedziałem. - Ale nauczycieli nie zadziwiłem. I medalu nie
dostałem.
- Nie zdobył go pan celowo - powiedział gość. - Pańskie
zdolności peszyły pana. Przekonał pan nawet Krogiusa, że
jest pełnoprawnym współautorem. A to nieprawda. Ma pan
potężną siłę przekonywania. Każdemu normalnemu człowiekowi
może pan wmówić diabli wiedzą co.
- A panu? - zapytałem.
- Mnie nie - odpowiedział mój gość i przeistoczył się w
nieduży pomnik Pierwszego Drukarza Iwana Fiodorowa.
- Interesujące - powiedziałem. - Zaraz mi pan powie, że
jest pan moim krewnym i łączy nas niedostrzegalna więź
genetyczna.
- Słusznie - powiedział gość. - Jeśli byłoby inaczej, nie
domyśliłby się pan, że czekam na pana, i przynajmniej by się
pan zdziwił, widząc nieznajomego człowieka w zamkniętym
mieszkaniu. Zdziwiłoby pana moje wyznanie, że wleciałem na
trzecie piętro. A propos, umie pan już latać?
- Nie wiem - przyznałem się. - Dzisiaj pierwszy raz
spróbowałem. A co jeszcze umiem robić?
- Wystarczy, że spojrzy pan na kartkę, a zapamięta pan
jej treść. Dodaje pan, mnoży, wyciąga pierwiastki z taką
łatwością i szybkością, że mógłby pan z powodzeniem
występować na estradzie. Może pan nie spać przez kilka dni,
nie jeść również.
- Mimo że lubię robić i jedno i drugie i nie ciągnie mnie
na estradę.
- Przyzwyczajenie - powiedział chłodno gość. - Wpływ
środowiska. W domu dziecka pilnowano, żeby wszystkie dzieci
w nocy spały. Dostrzega pan związek między faktami i
zjawiskami pozornie ze sobą nie związanymi. Jest pan
geniuszem na lokalną skalę. Chociaż nie wszystkie swoje
zdolności umie pan wykorzystać, nie o wszystkie się pan
podejrzewa.
- Na przykład? - zapytałem.
Gość w tym samym momencie rozpłynął się w powietrzu i
pojawił się za moimi plecami, w drzwiach. Po czym nie
spiesząc się wrócił do regału, wyjął stamtąd słownik
angielsko-rosyjski i rzucił nim. Słownik zastygł w
powietrzu.
- I to wszystko mnie czeka? - zapytałem bez specjalnego
entuzjazmu.
- To jeszcze nie wszystko.
- Jak dla mnie wystarczy.
- Jeśli będzie się pan uczył. Jeśli wróci pan do
naturalnego dla siebie otoczenia. Jeśli znajdzie się pan
wśród takich jak pan.
- Tak - powiedziałem. - To znaczy, że jestem mutantem,
potworem genetycznym. W dodatku nie jestem sam.
- To nie tak - powiedział gość. - Po prostu jest pan
tutaj obcy.
- Urodziłem się tu.
- Nie.
- Urodziłem się w osadzie. Moi rodzice zginęli podczas
pożaru lasu. Znaleźli mnie strażacy i zawieźli do miasta.
- Nie.
- No to niech pan powie.
- Powinniśmy byli znaleźć pana wcześniej. Ale to nie
takie proste. Myśleliśmy, że nikt nie przeżył. To był statek
zwiadowczy. Statek kosmiczny. Byli tam pana rodzice. Statek
wybuchł. Spłonął. Zdążyli wyrzucić pana ze statku. Palił się
las. W pożarze spłonęło osiedle przedsiębiorstwa przemysłu
leśnego. Strażacy, którzy znaleźli pana żywego i całego,
tylko bardzo głodnego, nie wiedzieli, że do końca pożaru
otaczało pana pole siłowe.
Słuchałem go, ale męczyło mnie coś zupełnie innego.
- Niech pan powie - spytałem. - Jak ja naprawdę wyglądam?
- Zewnętrznie? Musi pan to wiedzieć?
- Tak.
Gość przeistoczył się w jakąś opływową substancję,
półprzezroczystą, płynną, zmieniającą kształt i kolor, ale
nie pozbawioną pewnego wdzięku.
- To też sugestia?
- Nie.
- Ale ja przecież staram się być człowiekiem. Ja jestem
człowiekiem.
- Bez tego nie przeżyłby pan na Ziemi. Myśleliśmy, że pan
zginął. A pan się przystosował. Gdyby nie moja wizyta, do
końca życia niczego by się pan nie domyślił.
- Muszę z panem odlecieć? - zapytałem.
- To oczywiste - powiedział gość. - Przecież mi pan
wierzy.
- Wierzę - powiedziałem. - Zadzwonię tylko do Krogiusa.
- Nie ma potrzeby - powiedział gość. - To, co razem
zrobiliście, na razie nie jest Ziemi potrzebne. Nie
zrozumieją was. Akademicy wyśmialiby pana. Dziwi mnie, że w
ogóle udało się panu spowodować, żeby Krogius uwierzył w tę
fantazję.
- Ale to przecież nie są brednie?
- Nie. Za sto lat Ziemianie sami do tego dojdą. A nasza
rola polega na przyglądaniu się. Co prawda, czasem się nam
wydaje, że ta cywilizacja znalazła się w ślepej uliczce.
Podniosłem słuchawkę.
- Prosiłem, żeby pan nie dzwonił do Krogiusa.
- Dobrze - odpowiedziałem. I wykręciłem numer Katrin.
Gość położył dłoń na widełki. Znowu przybrał ludzką
postać.
- To już skończone - powiedział. - Samotność również. I
przymus życia wśród istot nie dorównujących nam pod tyloma
względami. Pod każdym względem. Gdybym pana nie znalazł,
zginąłby pan. Jestem tego pewien. Musimy się spieszyć.
Statek na nas czeka. Wcale nie jest łatwo dostać się aż
tutaj, na koniec Galaktyki. I raczej rzadko bywają tu nasze
statki. Niech pan zamknie mieszkanie. Nie od razu zorientują
się, że pana nie ma.
Gdy byliśmy już na schodach, zadzwonił telefon. Zrobiłem
krok do tyłu.
- To Krogius - powiedział gość. - Rozmawiał z Gurowem. I
Gurow nie zostawił suchej nitki na pańskiej pracy. Teraz
Krogius o wszystkim zapomni. Szybko zapomni.
- Wiem - odpowiedziałem. - To był Krogius.
Szybko dolecieliśmy do statku. Wisiał nad krzewami, był
nieduży, półprzezroczysty, na pierwszy rzut oka absolutnie
niezdolny do dalszych podróży. Wisiał nad krzewami w
Sokolnikach i nawet się obejrzałem, miałem nadzieję, że
zobaczę pustą butelkę po piwie.
- Ostatnie spojrzenie? - zapytał gość.
- Tak - powiedziałem.
- Niech pan spróbuje przezwyciężyć smutek - powiedział
gość. - Nie rodzi go rozstanie, lecz niepewność, niemożność
zajrzenia w przyszłość. Jutro się pan uśmiechnie na myśl o
małych radościach i małych troskach, które otaczały pana
tutaj. Trosk było więcej.
- Więcej - zgodziłem się. I otuliło mnie miękkie i ciepłe
powietrze statku.
- Startujemy - powiedział gość. - Nie poczuje pan
przeciążenia. Niech mi się pan uważniej przyjrzy. Ziemska
powłoka nie chce pana opuścić.
Gość przelewał się perłowymi falami, majstrując przy
przyrządach sterowniczych.
Przez półprzezroczystą podłogę statku zobaczyłem, jak
ciemna zieleń parku coraz szybciej się oddala, jak zlewają
się i maleją dróżki ulicznych świateł i ławice okien. Moskwa
zmieniła się w jasną plamę na czarnym ciele Ziemi.
- Nigdy nie będzie pan żałował - powiedział do mnie gość.
- Włączę muzykę i zrozumie pan, jakie wyżyny może osiągnąć
rozum zwrócony ku pięknu.
Muzyka przyszła z zewnątrz, wpłynęła do statku, miękko
pochwyciła nas i popłynęła do gwiazd. Była doskonała, tak
jak doskonałe jest rozgwieżdżone niebo. To był ten ideał, do
którego ciągnęło mnie w puste noce, w chwilach zmęczenia i
rozdrażnienia.
Wtedy usłyszałem, że w opuszczonym, nie posprzątanym
mieszkaniu znowu zadzwonił telefon, telefon, którego
słuchawka była owinięta niebieską taśmą izolacyjną dlatego,
że jeden z moich podpitych przyjaciół zrzucił go ze stołu,
żeby zrobić miejsce dla szachownicy.
- Wracam - powiedziałem gościowi.
- Nie - powiedział. - Za późno na powrót. A poza tym nie
ma sensu wracać do przeszłości. Do dalekiej przeszłości.
- Do widzenia - powiedziałem.
Opuściłem statek. Tego wieczoru nauczyłem się wielu
rzeczy. Wcześniej nie podejrzewałem nawet ich istnienia.
Ziemia przybliżała się. Moskwa z małej jasnej plamki
zmieniła się w bezkresną ławicę świateł. Z trudem odnalazłem
mój czteropiętrowy blok, nudny i bardzo podobny do swoich
braci.
Dogonił mnie głos gościa:
- Skazuje się pan na życie pełne niedomówień, mąk i
poniżeń. Przez całe życie będzie pan pragnął dotrzeć do mnie,
do nas. Ale będzie już za późno. Niech się pan opamięta. Nie
wolno panu wracać.
Drzwi na balkon były otwarte na oścież. Telefon już nie
dzwonił. Wymacałem go, nie zapalając światła. Zadzwoniłem do
Katrin i zapytałem:
- Dzwoniłaś do mnie, Kasiu?
- Zwariowałeś - powiedziała Katrin. - Pierwsza godzina!
Obudzisz wszystkich sąsiadów.
- Dzwoniłaś?
- To pewnie ten twój zwariowany Krogius dzwonił. Szuka
cię po całym mieście. Ma jakieś nieprzyjemności.
- Szkoda - powiedziałem.
- Krogiusa?
- Nie, szkoda, że to nie ty dzwoniłaś.
- A dlaczego miałabym do ciebie dzwonić?
- Żeby powiedzieć, że zgadzasz się wyjść za mnie.
- Oszalałeś. Powiedziałam przecież, że nigdy nie wyjdę za
mąż za przybysza z kosmosu, a w dodatku potwora moralnego,
który może mi wmówić, że jest Jeanem-Paulem Belmondo.
- Nigdy?
- Kładź się spać - powiedziała Katrin - bo cię
znienawidzę.
- O której jutro kończysz pracę?
- Nie interesuj się. Jestem umówiona.
- Jesteś umówiona ze mną - powiedziałem groźnie.
- No dobrze, z tobą - powiedziała Katrin. - Ale nie
wyobrażaj sobie za dużo.
- Prawie nie jestem w stanie teraz myśleć.
- Całuję cię - powiedziała Katrin. - Zadzwoń do Krogiusa.
Uspokój go. Bo zwariuje.
Zadzwoniłem do Krogiusa i uspokoiłem go.
Potem zdjąłem buty i, już zasypiając, przypomniałem
sobie, że skończyła mi się kawa i jutro trzeba koniecznie
pójść na Kirowską, do sklepu, i wystać się w obłędnej
kolejce.
Przełożyła Ewa Skórska
KIR BUŁYCZOW
Zhańbione miasto
Piętno hańby, jakim los naznaczył czoło Wielkiego
Guslaru, tak jak każde piętno, było niezmywalne. I nie można
obwiniać za nie masonów, syjonistów, CIA czy mafię.
My jesteśmy winni.
Ale przyznać się do tego nie możemy.
Wszystko zaczęło się od tego, że w okolicach Wielkiego
Guslaru wylądował taki sobie zwyczajny statek kosmiczny z
systemu Scypiona. Na statku był jeden kosmita. Nie wiadomo,
jak się nazywał.
Przybysz najprawdopodobniej nie miał złych zamiarów. Może
była mu potrzebna pokrzywa, uważana w Galaktyce za
uniwersalny środek wychowawczy, a może chciał nazrywać
konwalii dla swojej przyjaciółki.
Kosmonauta wybrał bezludne miejsce w lesie, niedaleko od
Wielkiego Guslaru, wypatrzył jaskrawozieloną polanę i
nacisnął na hamulce.
Gdy statek powoli zbliżał się do Ziemi, kosmonauta
przejrzał się w lustrze. Wszystko było w porządku, wyglądał
jak najzwyklejszy guslarski grzybiarz. To na wypadek, gdyby
w lesie doszło do jakiegoś przypadkowego spotkania. Kosmita
ściśle przestrzegał zasady nieingerencji.
Statek dotknął ziemi, trawa rozchyliła się i na
powierzchni pojawiło się czarne błoto. Okazało się, że na
skutek niedopatrzenia ze strony kapitana i przyrządów,
statek wylądował na niedużym, ale głębokim trzęsawisku.
Kosmita szybko otworzył górny luk statku podobnego do
gigantycznego srebrnego jaja i wydostał się na zewnątrz.
Przez jakieś pół minuty stał na szczycie statku. Ciągle
miał nadzieję, że na chwilę statek dotknie dna trzęsawiska.
Ale gdy czarna maź zaczęła ze wszystkich stron podchodzić do
jego butów, kosmita zebrał siły i skoczył na suchy brzeg,
oddalony od statku o jakieś dziesięć metrów.
Kosmita postał tak z dziesięć minut, patrząc na znikający
w trzęsawisku statek. Bagno zamlaskało, wsysając go,
zakołysało się i uspokoiło.
Kosmita gotów był się rozpłakać.
Sytuację, w jakiej się znalazł, można było nazwać
tragiczną.
Był dziesiątki lat świetlnych od domu i najbliższej
stacji technicznej, całkiem sam, na planecie, na której
wcześniej nie postała stopa żadnej istoty z cywilizowanego
Kosmosu, musiał odlecieć z niej, nie nawiązując kontaktu z
miejscowymi władzami i prasą.
Jeżeli nie uda mu się zrealizować tego nierealnego
zadania, pozostanie mu tylko samobójstwo. A samobójstwo było
dla tego kosmity czynem nie tylko niewykonalnym, ale i
wstrętnym.
Nie podjąwszy żadnej decyzji, kosmita ruszył w stronę
Wielkiego Guslaru, mając nadzieję, że po drodze uda mu się
coś wymyślić.
Jak każdy galaktyczny podróżnik, kosmita miał za sobą
szkołę przeżycia. Mógł nie oddychać przez trzydzieści dwie
minuty, wydostać się z głębokości pięciuset metrów bez
akwalungu, spaść z szóstego piętra i nie zabić się, mógł
porozumiewać się z napotkanymi istotami w ich języku, biegał
szybciej niż amerykańscy Murzyni, pływał lepiej niż
krokodyl.
I znał sztuczki, do których kosmonauci mogli się uciekać
na obcych planetach.
Rozmyślając o możliwościach ratunku, kosmita przypomniał
sobie jedną taką sztuczkę, która mogła mu pomóc, jeśli
mieszkańcy Ziemi byli skłonni do powszechnego w Galaktyce
grzechu czy, powiedzmy raczej, słabości.
Należało to sprawdzić.
Rozmyślając w ten sposób, kosmita wszedł do Wielkiego
Guslaru.
Na przedmieściach królują jednopiętrowe domki, ale im
bliżej centrum, tym domy są wyższe, osiągając w centrum
wysokość czterech pięter.
Pomiędzy domami stoją cerkwie, które przetrwały
antyreligijną propagandę, ulicami jeżdżą rowerzyści i
motocykliści. Mercedesów kosmita nie zauważył, chociaż znał
się na markach ziemskich samochodów.
Kierując się w stronę centrum, przybysz studiował
lokalizację sklepów i sklepików.
We wszystkich sklepach kosmita zastygał przed ladą i
długo wpatrywał się w towar, próbując zrozumieć, na co jest
popyt, a co nie wywołuje zainteresowania klientów.
Doszedł do wniosku, że nikt nie kupuje napoju
kawopodobnego "Rześki poranek". W jego skład wchodziły
produkty czyste ekologicznie: mąka z żołędzi, palona kora
głogu i inne interesujące komponenty. Wydawało się, że ten
produkt będzie odpowiedni do eksperymentu psychologicznego.
Kosmita usiadł na ławce w ogródku, nieopodal cerkwi
Paraskiewy Piatnicy, i patrzył na płynące obłoki. Zachowywał
się jak pająk, który nieruchomo i nawet leniwie czeka na
swoją zdobycz.
Zdobycz pojawiła się po dziesięciu minutach w osobie
zasapanej od dźwigania ciężkiej torby staruszki, której
imienia nie znamy.
Babcia siedziała przez minutę albo dwie w milczeniu,
zanim jej sąsiad zwrócił się do niej z pytaniem.
- Ciśnienie?
Babcia odwróciła głowę i zobaczyła obok siebie człowieka
raczej młodego, należącego do typu mężczyzn, którzy
wzbudzają zaufanie właśnie w starszych paniach. Z takich
mężczyzn wychodzą doskonali zięciowie i beznadziejni
mężowie.
- Zamęczyło mnie - zgodziła się babcia. - Od rana w
głowie tak stuka i stuka, jakby pociąg jechał i jechał i nie
mógł przejechać.
- A mojej mamie przeszło, jak ręką odjął. Mogę
zaświadczyć.
- A co zrobiła? - zainteresowała się babcia.
- Nie wiem wprawdzie, czy macie to u was w sklepach -
środek na pierwszy rzut oka dziwny, nikt by się nie
domyślił, a mojej mamie - jak ręką odjął.
W tym momencie kosmita przerwał i zaczął się wpatrywać w
obłoki, tak jakby w życiu nie widział nic bardziej
interesującego.
- Niechże pan mówi, niech pan mówi, chyba że to sekret.
- Właściwie to dałem mamie słowo, że nikomu nie powiem...
Ale czuję do pani sympatię i współczuję, więc zdradzę pani
tajemnicę.
- Obiecuję - nikomu ani słowa! - powiedziała na wszelki
wypadek babcia.
Młody człowiek już jej nie słuchał. Jak modlitwę, jak
pogańskie zaklęcia, mamrotał:
W gorącej wodzie rozpuścisz
Dwie, trzy łyżki na szklankę odmierzysz
I do czterdziestu policzysz
Napój lecznicy otrzymasz!
- Jak, jak pan powiedział? - przejęła się staruszka. Bała
się, że zapomni.
- Zapisać, czy nauczy się pani na pamięć? - zapytał
kosmita. - Napój kawopodobny "Rześki poranek".
Kosmita zapisał czterowiersz drukowanymi literami. Potem
powiedział:
- Lepiej nie gotować. Doprowadzić do wrzenia, ale nie
gotować.
- Rozumiem - babcia z trudem oderwała się od kartki. -
Dwie, trzy łyżki na szklankę odmierzyć, napój leczniczy
otrzymasz.
Nie widziała już kosmity. Miała przed sobą szczytny cel.
Kosmita poszedł do hotelu, oczarował dyżurną i dostał
łóżko w apartamencie. Mieszkało tam jeszcze dwóch facetów. Z
województwa.
Nie zdejmując butów, kosmita położył się na łóżku i
zaczął myśleć. Nikt mu nie przeszkadzał. W środku
roboczego dnia w pokoju nikogo nie było.
Ten pierwszy krok jeszcze nic nie znaczył. Nawet gdyby
miał szczęście. Puszczona przez niego plotka mogła ucichnąć,
gdyby trafiła na niezainteresowanego pośrednika. Trzeba było
działać dalej, tymi samymi środkami. Zanim będzie można
przejść do punktu głównego, kosmita musiał oszołomić miasto,
rozhuśtać je jak łódkę, sprawić, żeby zagubiło się jak
dziecko w gęstym lesie.
Potrzebny był kolejny nonsens.
- Eureka! - krzyknął kosmita, zrywając się z łóżka po
półgodzinie intensywnego myślenia. - Eureka!
Oczywiście, słowo "eureka" jest tylko przybliżonym
tłumaczeniem jego okrzyku.
Przybysz wyszedł na główną ulicę i rozpoczął poszukiwania
przedmiotu swojej kolejnej dywersji.
Podszedł do straganu, gdzie gruba wąsata kobieta
handlowała nietypowymi dla Guslaru owocami: bananami,
ananasami, mango, kiwi. Trzy albo cztery osoby stały w
kolejce nie denerwując się, nie krzycząc i nie bojąc się, że
owoców zabraknie - oto, jakie czasy nastały!
Kosmita poczekał na swoją kolej, wybrał kiść co
żółciejszych bananów. Nie odchodził daleko, nie chował się
nigdzie, żeby je zjeść, przeciwnie, podszedł do piaskownicy,
w której maluchy uczyły się wznosić zamki z piasku. Mamy i
babcie siedziały obok na ławkach.
Kosmita rozłożył dużą chusteczkę, usiadł na niej, a
banany położył na ławeczce obok siebie. Potem odłamał
jednego banana i powoli, demonstracyjnie, obrał go ze
skórki. Robił to tak elegancko, że młode mamy patrząc na
niego myślały: jaka szkoda, że los dał mi za męża Pietię albo
podsunął Wasię. Dlaczego nie poczekał i nie wydał mnie za
tego skromnego, pełnego wewnętrznej godności człowieka.
Wtedy ten pełen godności człowiek zburzył przyjemny
obrazek.
Obrał banana, wyrzucił do kosza owoc, zostawił skórkę. I
zaczął ją pożerać z dziwną, nieludzką żarłocznością.
Tylko proszę nie myśleć, że sprawiało mu to przyjemność.
Wręcz przeciwnie, w normalnych warunkach kosmita nigdy by
nie zrobił czegoś tak wynaturzonego.
Niektóre mamy zaczęły ochać, inne odwracały wzrok. A
kosmita pomyślał, że następnym razem powinien wziąć jajka.
Można bardzo efektownie wylewać zawartość pod nogi i
chrzęścić skorupkami.
Mamy, rozczarowane, milczały, a jakaś babcia, trzymając w
ręku napój "Rześki poranek", ruszyła w stronę przybysza,
żeby go skarcić. Ale nie zdążyła. Wyprzedziła ją trzyletnia
dziewczynka Wiera. Dziewczynka podeszła do wujka, który jadł
skórkę od banana i powiedziała:
- Jesteś głupi, tak?
- Nie - odpowiedział kosmita, z radością przysłuchując się
ciszy, która zapanowała w ogródku. - Nie jestem głupi.
- To dlaczego jesz skórkę? Trzeba jeść banana.
- Nie masz racji dziewczynko - odpowiedział kosmita. -
Jem to, co zdrowe.
- To ty jedz to, co zdrowe, a mnie daj to, co niezdrowe
- i dziewczynka pokazała pozostałe banany.
Wtedy jej mama, przystojna, farbowana blondynka ze
skłonnością do tycia, podbiegła do przybysza, złapała Wierkę
i ciągnąc ją za rękę, powiedziała:
- Niech się pan nie gniewa na dziecko, ona jest już taka
wrażliwa...
- Proszę - powiedziała babcia z pudełkiem "Rześkiego
poranku" w ręku. - Jak to psują dzieci. Pokazują im różne
głupoty, a one powtarzają.
- Ach - zdziwił się przybysz - pani na pewno nie czytała
książki profesora Poleżajewa "Żyjcie długo i cieszcie się
życiem"?
- Nie, nie było okazji - powiedziała babcia, z pewnym
przerażeniem patrząc, jak młody człowiek obiera drugiego
banana, wyrzuca środek i żuje skórkę.
- Tam, na podstawie statysytki, dowiedziono czarno na
białym, że skórka od banana powoduje niewiarygodne
odmłodzenie. Jeżeli spożywa się regularnie cztery skórki
dziennie przed jedzeniem, to nie tylko wzrasta, za
przeproszeniem, potencja, ale również znikają wszystkie
zmarszczki, nie mówiąc już o nadnerczach.
- Oho! - powiedziała babcia z pogardą. - Myślałby kto!
- Niech pani spróbuje kupić banana w Japonii - powiedział
kosmita. - Co tam w Japonii - proszę pojechać do Moskwy. U
nas ludzie ustawiają się w kolejkach już wieczorem.
- A to dobre! - powiedziała babcia.
Jedna z mam pociągnęła swoje dziecko do wyjścia z
ogródka.
- Dokąd idziesz, Dusia? - zapytała koleżanka.
- Późno się zrobiło, za pół godziny Grigorij przyjdzie z
pracy na obiad.
Powiedziała to tak fałszywym głosem, że pozostałe kobiety
zrozumiały: Dusia leci wykupić wszystkie banany. Zrozumiał to
również kosmita, który życzliwie rzucił za Dusią:
- Za dużo skórek na raz może zaszkodzić! Może dojść do
katastrofalnego odmłodzenia organizmu.
Z charakterystyczną dla narodu rosyjskiego wrażliwością
Dusia krzyknęła:
- Nie bądź taki mądry!
Dla pozostałych kobiet był to sygnał do zabrania dzieci i
porzucenia ogródka.
Ostatnia wyszła babcia, przyciskając do piersi pudełko
"Rześkiego poranka".
Kosmita wyciągnął nogi (rano kupił sobie buty firmy
Salamander - marzył o nich od dawna), przeciągnął się i
zaczął obmyślać nową intrygę dla mieszkańców Guslaru.
Należało rozpowszechnić szkodliwe plotki wśród
pozostałych warstw społeczeństwa.
Kosmita poszedł do sklepu monopolowego.
Minęły czasy, gdy w kolejce po wódkę ludzie tratowali się
i zabijali. Teraz wódki jest tyle, że można się w niej
kąpać.
Ale po dziś dzień guslarscy amatorzy alkoholu mają swoje
ulubione miejsce, z którym związane są jasne wspomnienia.
Najważniejsze z nich to dział monopolowy w sklepie
spożywczym nr 1. Czego tam nie przywozili! Czego nie
sprzedawali, za czym się nie zabijali! Święte miejsce. Czy
godzi się kupować teraz wódkę w innym sklepie, nawet jeśli
wszędzie można ją kupić bez kolejki?
- Ciekawa rzecz - powiedział kosmita, zwracając się do
ludzi przed sklepem - ciekawa rzecz, takie naruszenie
technologii.
- A o co chodzi? - zapytał nieufnie człowiek z dziecięcym
przezwiskiem Czerwononosy Jeleń. Nie pora teraz na
wyjaśnianie, w jakich dramatycznych okolicznościach Benjamin
Utkin stracił swoje imię i zyskał to indiańskie przezwisko.
- Gazety trzeba czytać - powiedział ostro kosmita. Do
tego audytorium trzeba było mówić ostro. Inaczej wielu mogło
nie zrozumieć.
- W gazetach nic już nie ma - powiedział Pogosian. -
Wszystkie się zaprzedały.
- A "Ekspertyzę" czytaliście? - zapytał nie zmieszany
przybysz.
- Jaką znowu ekspertyzę?
- W "Ekspertyzie", dodatku do "Izwiestii", pisali, że
teraz szukają winnego na całym świecie. W wyniku wojen
konkurencji wódka Rosijskaja już drugi tydzień ma o dwa
procent więcej niż zwykle. Ma, nie uwierzycie, czterdzieści
dwa procent.
- Łżesz - powiedział Czerwononosy Jeleń. - Piłem ją
wczoraj. Wódka jak wódka.
- O to, to, widzieli cię wczoraj w kanałku - powiedział
Pogosian.
- No i proszę - powiedział przybysz. - Nie wytrzymał
chłop. Rozumiecie, to nie o wódkę chodzi. Dodatkowy procent
- oto, co zwala człowieka z nóg.
- Ożeż ty! - powiedział ktoś.
Rosijskaja - powiedział przybysz - ale nie każda. Tylko
ta z zieloną etykietką.
W tym momencie przyszły dwie dziewczyny, które z
ożywieniem rozmawiając żuły skórki od banana. Widok był tak
nienaturalny, że mężczyźni zapomnieli o wódce, a kosmita
ucieszył się, że jego działalność przynosi efekty.
- Mówisz, o dwa procent? - zapytał Pogosian, człowiek
ufny i prosty. - No i co z tego wychodzi?
- Wychodzi z tego, że niby wypiłeś litr, a tak naprawdę
to nie litr, a litr i pięćdziesiąt gram - wyjaśnił ktoś.
- Za darmo? - zapytał Czerwononosy Jeleń.
- Otóż to - powiedział przybysz i poszedł dalej siać
zamęt jak diabeł, chociaż oczywiście nie był diabłem, tylko
najzwyklejszym księgowym, który niechcący trafił na obcą
planetę i musiał się z niej wydostać.
Panujący w ludzkim mrowisku niepokój cieszył kosmitę.
Jego przewidywania sprawdzały się, intuicja go nie zawiodła.
Ale żeby zadać miastu ostateczny, miażdżący cios, kosmita
potrzebował czasu i dodatkowego wysiłku umysłowego.
Każde miasto, jak żywy organizm, ma żyły i arterie.
Ulice. Wypełnia je krew miasta - jego mieszkańcy. Potoki
płyną w konkretnym kierunku, ich bieg jest celowy. Rano
ludzie idą do pracy, wypełniając arterie i środki
komunikacji, w ciągu dnia pracujący i niepracujący chodzą po
sklepach, wieczorem płyną ulicami - żyłami do swoich
mieszkań, a potem znowu je porzucają, wychodzą do kina lub
dyskoteki.
A przybysz robił wszystko, żeby zmylić bieg potoków, żeby
organizm miał dosyć, żeby zagubił się w działaniach swoich
erytrocycików.
Dzika jak tornado kolejka ustawiła się przed dwoma
sklepami, w których wykryto obecność kawopodobnego napoju
"Rześki poranek".
Po opuszczeniu straganów z bananami, tłum kobiet, głównie
młodych, stał na przystani na rzece. Powiedziano im, że tam
na osiedlu Zarzecze, na straganie u Kawiniakiana są jeszcze
banany.
Mężczyźni biegali od sklepu do sklepu w poszukiwaniu
czterdziestodwuprocentowej Rosijskiej.
Pozostawały jeszcze dzieci.
- Dzisiaj - powiedział przybysz, nachylając się do
trzecioklasisty - w klubie miłośników rzeki będą wyświetlać
osiemnaście odcinków "Żółwi Ninja" - za darmo...
I wiele rodzin nie doczekało się swoich pociech na
obiedzie.
A starsze pokolenie płci męskiej?
Dla nich przybysz nie żałował pieniędzy, kupił koszyk
borowików (pustosząc w tym celu cały bazarek), po czym
stanął na przystanku autobusowym i każdemu zainteresowanemu
dawał kartkę z planem. Na planie zaznaczone były parowy,
gdzie kosmita rzekomo zbierał borowiki. Podobno zostało ich
tam jeszcze ze dwie ciężarówki.
Ostatnim ciosem, zadanym tego ranka, była wiadomość,
którą usłyszał od przybysza Korneliusz Udałow. Przybysz
oczywiście nie wiedział, że rozmawia z samym Korneliuszem
Udałowem, którego nie weźmiesz na tanie galaktyczne plewy.
- Dziwne - przybysz podszedł do Udałowa, który czekał na
autobus na rogu Puszkińskiej. - Nigdy jeszcze czegoś takiego
nie widziałem.
- Czego pan nie widział? - zapytał przez grzeczność
Udałow.
- Takiego pluśnięcia. Dwadzieścia lat wędkuję, ale żeby
tak plusnęło - nawet nie myślałem, że to możliwe.
Jakim szóstym zmysłem przybysz odgadł, że Korneliusz jest
zapalonym wędkarzem - nie wiadomo. Ale od razu obudził w
Udałowie czujność.
- Gdzie? - zapytał.
- A tam, w sadzawce. Widzi pan, cerkiew, a za nią jest
sadzawka.
- Co pan! - zaśmiał się Korneliusz. - Jaki plusk? W tej
sadzawce żyją tylko żaby.
- Dziwne, bardzo dziwne - myślał na głos kosmita. -
Siedziałem na brzegu, a on przeszedł dosłownie przy moich
nogach.
- Kto?
- Sum. Nieduży, z półtora metra, ale widziałem go na
własne oczy. Gdybym nie był tu tylko przejazdem, wziąłbym
spinning i ucieszył rodzinę połowem. Dobrze, że nie trzeba
daleko jechać.
Przyjechał autobus.
Udałow, który na niego czekał, stał dalej na jezdni i
wytrzeszczał oczy, a przybysz spokojnie wsiadł do autobusu i
powtórzył opowieść o sumie dwóm młodym obibokom, którzy go
wyśmiali i wyskoczyli na następnym przystanku.
Tak więc, gdy Udałow, zwalczywszy wątpliwości, przybiegł
nad sadzawkę z wędką i podrywką, na brzegach siedziało,
wypisz wymaluj jak żaby, dwudziestu sześciu wędkarzy w
różnym wieku.
Udałow splunął, ale rozepchnął łokciami co młodszych
konkurentów i usiadł.
Teraz, gdy miasto osiągnęło stan organizmu chorego na
świnkę z powikłaniami, kosmita zdecydował się na
najważniejszy trik.
Od tego zależało jego życie.
A także od tego, czy Wielki Guslar jest gotowy rzucić się
w przepaść hańby i poniżenia.
O pomyłce nie mogło być mowy. Kosmita tak jak saper -
pomylić mógł się tylko raz. I byłby to jego ostatni błąd.
Potrzebował mężczyzn. W dobrej formie.
Mężczyźni stali obok stadionu "Riecznik" i leniwie
dyskutowali o szansach swojej drużyny piłkarskiej. Do
rozpoczęcia meczu było jeszcze pół godziny.
Kosmita zaczął przysłuchiwać się rozmowie.
Tak jak przypuszczał, nie miała ona żadnego związku z
piłką nożną.
W Wielkim Guslarze, dotkniętym chorobą plotek i pogłosek,
zaplątanym w pajęczynę sumów, skórek od banana, napojów
"Rześki poranek" i trzy lub cztery inne przedsięwzięcia
kosmity, rozmowy były wyjątkowo monotematyczne i zakończyły
się emocjonalną porażką mężczyzn. Mężczyźni zupełnie nie
wiedzieli, co robić - wierzyć czy nie wierzyć... A jeśli
wierzyć, to komu? Chcieli wierzyć. Bardzo. Rosjanin zawsze
chce wierzyć i zawsze znajdują się ludzie, którzy powiedzą:
"Uwierz mi, Iwanie Iwanowiczu! Ja wskażę ci drogę!"
- Ale co ciekawe - wtrącił się do rozmowy kosmita -
Udałow jednak złowił suma w tej sadzawce. Metr dwadzieścia.
Sam widziałem.
- Dwa sumy - poprawił kosmitę mężczyzna w niebieskim
dresie.
- I szczupaka - powiedział trzeci.
- Szczupaka nie - zaprotestował człowiek w niebieskim
dresie. - Widziałem, jak wracał. Dwa sumy i jesiotr.
- Jaki tam jesiotr! - zezłościł się chłopak w
bejsbolówce. - Skąd by się wziął jesiotr w tej kałuży? Tam
są tylko pijawki.
- I co, może suma nie złapał, co, może nie złapał? -
gorączkował się człowiek w niebieskim.
- No, suma złapał - przyznał chłopak, nie chcąc dostać po
karku.
- To jeszcze nic! - powstrzymał go gestem były sportowiec z
fioletową twarzą pijaka. - A samochód z borowikami
widzieliście?
Zaczęli się kłócić. Jedni widzieli, inni nie widzieli
albo nie wierzyli...
- Ja też w to nie wierzę - powiedział kosmita tak głośno,
że pozostali zamilkli. - Jestem nietutejszy i dziwi mnie,
jakie głupoty ludzie o was opowiadają. Szczerze mówiąc... -
W tym momencie kosmita zająknął się i wszyscy nagle
zrozumieli, że nawet jeśli do tej pory nieznajomy nie
kłamał, to teraz zacznie. - Szczerze mówiąc, boję się -
pójdę jutro na bagna w poszukiwaniu rzadkich roślinek, a
ktoś z was przypomni sobie tę głupią bajeczkę i polezie za
mną. A ja nie znoszę niekompetentnych ludzi. Nie, żeby mi
było szkoda złota, nie, złota mi nie szkoda, ale nie znoszę
niekompetencji.
I kosmita odwrócił się i zaczął iść, a wszyscy kibice w
liczbie ponad dwudziestu ruszyli za nim, okrążyli go i
odcięli mu drogę odwrotu.
- Przepraszam bardzo - powiedział człowiek w niebieskim
dresie. Najwyraźniej miał duszę przywódcy. - Co to za
rośliny?
- Ręce przy sobie! - zbuntował się kosmita przeciwko
przesłuchaniu.
- Pokaż pozwolenie na zbieranie rzadkich roślin! -
krzyczał jakiś facet, metr czterdzieści w kapeluszu, z
włosami wystającymi z uszu.
- Z CIA, z CIA!
Kosmita z zadowoleniem skonstatował, że różnorodność i
siła plotek rosną w oczach. Jutro całe miasto będzie mówić,
jak to złapano agenta - truł wodę w stawie i pluł do studni.
- Mów! - rozkazał mężczyzna w niebieskim. Pozostali
oddychali szybko i płytko.
- Ale nikomu ani słowa! - zastrzegł kosmita. - Sami
rozumiecie.
- Rozumiemy, rozumiemy, co mamy nie rozumieć -
pospieszyli z odpowiedzią słuchacze.
- W czasie rewolucji zatopili to na bagnach. Wywozili w
pociągu pancernym pieniądze frontu północnego. Ale czerwoni
deptali im po piętach. Oni tam - i czerwoni tam! Oni tutaj -
i czerwoni tutaj! I wtedy generał Miller wydał rozkaz
wrzucenia kanistra w bagno.
- Niech pan powtórzy nazwisko generała - poprosił
staruszek, przypominający białą myszkę doświadczalną.
Trzymał w ręku notes i chciał zapisywać.
- Żadnych notatek! - ostrzegł kosmita. Sąsiedzi rzucili
się na staruszka, zabrali mu notes i wyrzucili go z grupy
okrążenia.
- Mam mapę - powiedział kosmita. - Kto chce popatrzeć?
Ale tylko jedna osoba!
- Ja popatrzę - powiedział człowiek w niebieskim.
- Nie, nie, wybory! Trzeba wybrać delegatów! - sprzeciwił
się metr czterdzieści w kapeluszu.
- Oto mapa - powiedział kosmita i wyciągnął z kieszeni
przygotowaną wcześniej kartkę.
I zaczął objaśniać, w której części bagien leży kanister
ze złotem. Pozostali zaglądali mu przez ramię, sapali, ale
niczego nie mogli zrozumieć.
- Ty nas prowadź - powiedział staruszek z ostatniego
rzędu.
- I po co mam was prowadzić? - zdziwił się przybysz. -
Potrzebna mi koparka, a nie banda nierobów. Potrzebuję
łopat, pomp! Techniki!
- Technika tam nie dojedzie! - krzyknął metr
czterdzieści.
- Zobaczymy - powiedział przybysz. - W razie czego
pójdziemy po trupach.
Ludzie poczuli, że krew szybciej krąży w ich żyłach.
Wyglądało na to, że trafił się wódz, który wiedział, czego
chce.
- A rzeczywiście - powiedział staruszek z ostatniego
rzędu. - Pamiętam, mówiono o tym w latach dwudziestych.
Pętak był wtedy ze mnie, ale pamiętam.
Nie minęła nawet godzina, gdy na ósmym kilometrze na
leśną drogę zjechała z szosy koparka, trzy wywrotki,
samochód asenizacyjny z wielką karbowaną rurą do odciągania
wody, żuraw, gazik, a za tą, nie wiadomo skąd i nie wiadomo
jaką ściągnięci techniką, spieszyli ludzie z łopatami,
grabiami i innymi narzędziami.
Maszyny grzęzły w błocie, ludzie wyciągali je na własnych
plecach, stękali, przeklinali, walczyli, ale nie poddawali
się. Czuli się tak, jakby forsowali Dniepr.
Rzecz jasna, nie doszłoby do takiego masowego
zaślepienia, gdyby miasto nie było odpowiednio przygotowane.
Wielki Guslar zasypany lawiną plotek, oklapnięty,
zatrwożony, bliski był wpadnięcia w panikę.
Przybysz nie wtrącał się do organizacji robót. Pokazał
tylko okrągłą plamę trzęsawiska, gdzie należało szukać
kanistra, a dowodzenie powierzył człowiekowi w niebieskim
dresie.
Ludzie podzielili się pracą. Jedni pomagali koparce ryć
kanały odprowadzające, inni razem z samochodem asenizacyjnym
odciągali wodę, jeszcze inni ładowali wywrotki... Wszyscy
mieli co robić. I wszystkich ogarnął ten szczególny zapał
pracy, kiedy człowiek zapomina, po co się tak poświęca i
wysila. Najważniejsza jest sama praca!
Po godzinie trudów z bagna wynurzył się wierzchołek
podobnego do gigantycznego jaja statku kosmicznego. Rozległy
się triumfalne okrzyki - wszyscy zrozumieli, że to jest
właśnie ten kanister.
- Zdwójmy ostrożność, towarzysze! - powiedział przybysz i
zażądał, żeby koparka przeniosła go na środek trzęsawiska.
A tam zeskoczył na swój statek. Towarzysze pracy bili
brawo.
- Zdwójmy wysiłki, przyjaciele - krzyknął. - Koniec już
bliski. Skarby są prawie w naszych rękach.
Niektórzy zaczęli pytać, co on tam plecie o jakichś
skarbach, skoro łowimy jesiotra, inni doszli do wniosku, że
zaraz pojawią się borowiki - przypuszczeń było wiele.
Przybysz z całkowitym spokojem otworzył górny luk i
wszedł na statek. Statek był do połowy wyciągnięty z błota.
Zapadła pełna napięcia cisza.
Czując, że coś jest nie w porządku, przybysz wystawił
głowę z luku i krzyknął:
- Odejść na dwadzieścia kroków! Znalazłem minę! Dopóki
jej nie rozbroję - nie podchodzić! Przerwijcie pracę!
Ludzie, mówię do was - odciągnijcie koparkę, samochód,
jeszcze się, nie daj Boże, coś złego stanie!
Posłuchali go, a metr czterdzieści w kapeluszu krzyknął:
- Ostrożnie z tą miną, uważaj na siebie!
- Uważaj! - poparli go inni.
Wzruszony przybysz zamknął szczelnie luk, spojrzał przez
peryskop, czy nie ma w pobliżu jakichś widzów. Na szczęście,
wszyscy zgodnie z poleceniem wycofali się na suchy teren,
przykucnęli wokół trzęsawiska.
"Żegnajcie, przyjaciele!" - powiedział w myśli przybysz.
Po krótkiej walce z bagnem statek kosmiczny wyrwał się w
górę i, ciągnąc za sobą czarne strumienie błota, poleciał
ku niebu... W chwilę później zniknął ludziom z oczu.
,..w Wielkim Guslarze opowiedzą wam wiele ciekawych
historii. Ale nigdy nie usłyszycie o tym, jak mieszkanki
miasta żuły skórki od banana, piły napój "Rześki poranek", a
ich mężowie łowili w sadzawce jesiotra albo wyciągali z
bagna kanister ze złotem.
Co prawda, zdarza się, że jakaś ślicznotka ni z tego, ni z
owego zje skórkę od banana i wyrzuci środek. Albo że ktoś od
niechcenia zarzuci wędkę w sadzawkę... Ale to są wyjątki,
atawizmy.
Przełożyła Ewa Skórska
KIR BUŁYCZOW
Właściwie Igor Wsiewołodowicz Możejko. Urodzony w 1934 r.
w Moskwie (gdzie mieszka do dziś), ukończył Instytut Języków
Obcych. Doktoryzował się w Instytucie Orientalistyki AN
ZSRS. Pracuje tam do dzisiaj - zajmuje się historią i
kulturą Azji Południowo-Wschodniej. Autor wielu rozpraw
popularnonaukowych i prac z zakresu historii i historii
sztuki, a także miłośnik i wierny czytelnik fantastyki
naukowej, w 1966 r. sam zaczyna pisać utwory spod znaku SF -
debiutuje opowiadaniem "Kogda wymierli dinozawry". W 1968 r.
ukazuje się jego pierwsza powieść "Miecz gienierała
Banduły", a w dwa lata później druga - "Posliedniaja wojna".
Prawdziwe uznanie i popularność Bułyczow zdobywa dzięki
opowiadaniom o miasteczku Wielki Guslar i jego mieszkańcach
("Czudiesa w Gusliarie" i "Liudi kak liudi") oraz
opowieściom o Alicji - dziewczynce, której nigdy nie stanie
się nic złego ("Putieszestwije Alisy", "Dzien' rożdzienja
Alisy", "Dziewoczka s Ziemli" i in.).
W Rosji i byłym ZSRS na podstawie utworów Kira Bułyczowa
nakręcono kilka filmów (pisarz nierzadko był autorem bądź
współautorem scenariusza): "Osieczka '67" (na podstawie
powieści pod tym samym tytułem), "Szans" (na podstawie
opowiadania "Rycerze na rozdrożach"), "Zołotyje rybki"
(opowiadanie "Świeży transport złotych rybek").
Utwory Kira Bułyczowa były tłumaczone na wiele języków, w
tym również na język polski. Należą do nich m.in.: "Ludzie
jak ludzie" (1976), "Żuraw w garści" (1977), "Rycerze na
rozdrożach" (1979), "Nie drażnić czarownika" (1983),
"Retrogenetyka i inne opowiadania" (1983), "Było to za sto
lat" (1983), "Miasto na górze" (1983), "Dzikusy. Białe
skrzydła Kopciuszka" (1983), "Listy z laboratorium" (1985),
"Cudza pamięć" (1985), "Guslar-Neapol" (1985), "Wielki
Guslar i okolice" (1987), "Agent KF" (1988), "Osada" (1989).
Po roku 1990 utwory Kira Bułyczowa były wydawane coraz
rzadziej, aż w końcu ich pojawianie się zostało ograniczone
do miesięczników "Nowa Fantastyka" i "Feniks".
Na szczęście, ku radości wielbicieli Kira Bułyczowa
wydawnictwo "Prószyński i S-ka" zapowiada rychłe ukazanie
się dwóch tomów guslarskich opowiadań. Pierwszy z nich
będzie zawierać opowiadania znane już czytelnikowi polskiemu
(m.in. ze zbiorku "Wielki Guslar i okolice"), tom drugi zaś
to opowiadania nie tłumaczone dotąd na język polski.
E.S.