Ernst Wiechert
Kandydat na śmierć
Opowiadanie
Przekład Rafał Wolski
Rozważania o powinności spełnienia obowiązku, miłości do
ojczyzny, stosunku ojca do syna. Doskonały przykład typowej dla
Ernsta Wiecherta narracji i szkicowania charakterów. Pisarz chętnie
przypisuje swoim bohaterom cechy kształtowane najwyraźniej przez
otoczenie, jednak w mistrzowski wręcz sposób nadaje im symbo-
liczne znaczenie.
Kandydat na śmierć
Ernst Wiechert - Kandydat na śmierć
Przekład Rafał Wolski
3
W
auli gimnazjum pewnego małego miasteczka na wschodzie
wisi pod emporą organową tablica ku czci poległych na Wielkiej
Wojnie. Wisi w cieniu, jak przystoi umarłym, ale tak, iż każdy, kto
wchodzi do sali lub ją opuszcza, musi na nią spojrzeć. Sporządzona
jest z białego marmuru, a z szerokiej ściany cienia, spoza starych
drewnianych filarów, biały czworokąt wyziera tak wyraźnie i napo-
minająco, jak drogowskaz lub kamień milowy na tle lasu o zmierz-
chu.
Nazwiska wyryto gotyckimi literami na białej płycie, a ich splątane
bruzdy — bardzo liczne bruzdy — cieniowane są jasnoniebieską
farbą tak, że ponad chłodną bielą zdaje się unosić pocieszający
blask. Blisko dolnego skraju zaś, tam, gdzie wypisane są nazwiska
poległych nauczycieli, od poranka po odsłonięciu tablicy ujrzeć
można coś osobliwego: złotym kolorem wypisaną linijkę z nazwis-
kiem. Złoto nie zostało wkute w kamień w postaci cienkich płytek,
nie jest sztywne ani twarde, lecz nałożone jakby tchnieniem, tak,
jak w bruzdach włoskich orzechów, które dzieci wieszają na
choince. Ma w sobie coś matowego i kruchego, i stąd wydaje się,
że nazwisko to unosi się nad innymi. Jakby nie było wyryte w twar-
dym kamieniu, ale jak gdyby unosiło się znad niego, niby z obcego
żywiołu.
Nazwisko zmarłego brzmi Georgesohn, porucznik Heinrich George-
sohn, poległy 17 X 1918 pod Le Cateau, a na piętnaście lat przed
Wielką Wojną nazywaliśmy go Kandydatem na Śmierć. Byliśmy ucz-
niami tercji, okrutnymi, jak wszystkie dzieci, a wśród surowego
otoczenia niechętnymi wszelkim lirycznym omówieniom. George-
sohn zjawił się jako kandydat na nauczyciela w naszej szkole, i na
Ernst Wiechert - Kandydat na śmierć
Przekład Rafał Wolski
4
niepewność takiej egzystencji, bujającej gdzieś jeszcze między egza-
minem państwowym a stałą posadą, klasa rzuciła się jak stado
młodych hien.
Nam także nie brakowało doświadczeń w walce przeciwko słabym
władcom. Wypracowaliśmy system wywiadu przemocą, nie całkiem
wprawdzie bezpieczny, ale bezwzględnie pewny. Był wśród nas
Jonas, syn chłopa z Nizin, czwarty rok zimujący w tej samej klasie,
szeroki i krępy jak łódź na Niemnie, przechodził mutację i wyraźnie
sypał mu się wąs. Wstajemy, gdy kandydat na próbę pojawia się na
pierwszej lekcji, powoli, wykrzywiając się, napięci, ale jeszcze bez
oznak buntu. Badamy jego oblicze, jego chód, ruchy jego rąk, jego
oczy, i zanim jeszcze dojdzie do katedry spoglądamy po sobie:
wiemy, co ma wiedzieć sędzia. — Siadajcie! — mówi kandydat, albo
— Proszę, usiądźcie! — albo — Siadać! — to wszystko wiemy już z góry.
A wtedy Jonas stoi dalej. Stoi w pierwszej ławce przy oknie, szeroki
i niebezpieczny, i gapi się na kandydata. — Ty też możesz usiąść —
mówi ten uprzejmie, z nieudolną nutką ironii w głosie, podczas gdy
jego oczy błądzą niespokojnie po wrogich twarzach. — Mam paraliż
w kolanach — mówi Jonas przerażająco niskim głosem. — Od dzie-
ciństwa... Ciągle muszę stać... Całe przedpołudnie. —
To decydująca chwila. Nikt nie oddycha w całej klasie, i wszyscy
wiedzą, że oto rzucone zostaną kości. Kandydat także wie. Pojmuje
to najszybciej. Oto stoi przed nim przeznaczenie, los nie tylko tej lek-
cji, ale wszystkich następnych, tak, może nawet całego życia. Szero-
kie i krępe przeznaczenie, o sparaliżowanych kolanach i zimnych
oczach, które bez śladu obawy wzywają do podjęcia decyzji.
Prawie wszyscy przegrywają już w tym momencie.
— Jak się nazywasz? — pytają. — Dowiem się, czy tak jest naprawdę.
Jeżeli nie, będziesz musiał zostać ukarany... — Zwala się nań szy-
dercze wycie, a Jonas, pogardliwie ściągając kąciki ust zwraca się
powoli do klasy, podnosi dłoń z opuszczonym ku ziemi kciukiem i
siada niedbale w swej ławce. Wyrok zapadł.
Ernst Wiechert - Kandydat na śmierć
Przekład Rafał Wolski
5
Tylko jeden jedyny raz przez cztery lata tercji i sekundy ponieśliśmy
klęskę. W walce z pewnym doktorem teologii, chudym, bladym
człowieczkiem w niebieskich okularach, które czyniły jego oczy
niewidocznymi. — Od dzieciństwa? — powtórzył z uśmiechem.
— Popatrz no...
— I podszedł do Jonasa, wyciągnął go z ławki, przeniósł teraz już
naprawdę sparaliżowanego przez klasę i cisnął nim o drzwi, aż spod
futryn posypało się wapno. A gdy Jonas, zataczający się i ogłuszony
próbował wstać, oberwał parę razy w twarz, co daleko przekraczało
zakres naszych dotychczasowych doświadczeń. — Uleczony! —
powiedział człowieczek spokojnie. — Siadać! — Dopiero na przerwie
Jonas doszedł całkiem do siebie.
— Mocny... — powiedział, gdy człowieczek sobie poszedł.
— Mocny... —
Ale Georgesohn nie nosił niebieskich okularów. Był wysoki i
szczupły, a jego wielkie stopy potykały się o wszystko. Na jego twarzy
przy każdym dźwięku malowało się przerażenie, a na pierwszej lek-
cji odkryliśmy, że pod pulpitem katedry składał ręce. Poczerwieniał,
gdy Jonas opowiadał o swoich nogach od dzieciństwa, szukał bezrad-
nie i daremnie schronienia w naszych zimnych oczach i w końcu
powiedział cicho: — Tak... ciężki los... tak więc stój dalej, moje
dziecko... —
"Moje dziecko" rozstrzygnęło sprawę. — Dzień dobry, moje dziecko —
wołaliśmy na początku następnej lekcji, na schodach, na dziedzińcu,
na ulicy. Uśmiechał się, pokorny, pokonany, i my uśmiechaliśmy się,
ale nie starczało mu to, by mógł być pocieszony.
Być może ta niebezpieczna gra znudziłaby się nam, gdyby od czasu
do czasu ludzka dusza nie wzburzyła się w kandydacie. Wtedy było
tak, jakby rozrywało się jego oblicze, a ze szczelin wyzierała zwie-
rzęca rozpacz. Bił w nas, ślepo i wściekle, z oszalałym wzrokiem, a
my na czas jednej lekcji kuliliśmy się jak niewolnicy pod uderze-
niami bicza.
Ernst Wiechert - Kandydat na śmierć
Przekład Rafał Wolski
6
Dopóki Jonas i tego nie ukrócił. Przy następnym wybuchu pierwszą
i prawie niewinną ofiarą był mały Adomeit, który pod ciosami Geor-
gesohna nagle zgiął się wpół, wypadł z ławki i legł bez ruchu na
ziemi. Jego dłonie zacisnęły się, nogi wyciągnęły, a spod na wpół
przymkniętych powiek ukazały się, efekt wytrwałych ćwiczeń, białka
oczu. W martwej ciszy, jaka zapadła w izbie, podniósł się Jonas o
sparaliżowanych kolanach, schylił się nad leżącym i rzekł, nie pod-
nosząc wzroku: — Zabił go pan, panie kandydacie. — Następnie
zamknął nieboszczykowi oczy, złożył mu ręce na piersi i powiedział
swoim przerażająco niskim głosem: — Módlmy się! —
Przyglądaliśmy się Georgesohnowi. Gdzieś głęboko w naszym
wnętrzu zadrgała podczas tej niecnej zabawy jakaś ukryta struna, i
wystarczyłoby tylko jedno słowo z jego strony, by uczynić go naszym
umiłowanym panem. Ale on go nie wypowiedział. Wbił wzrok w
grupę u swoich stóp, i żaden z nas nie wiedział, czy przejrzał naszą
grę. Wtedy nagle, z urywanym jękiem, wypadł z klasy. Jego stopy
zaczepiły o ostatnią ławkę, a wypadek ten zmył z jego widoku piętno
rozpaczy. Na korytarzu, po schodach, aż do nieznanego zakątka,
gdzie ukryło się jego roztrzęsienie, towarzyszył mu śmiech.
Odtąd nazywaliśmy go Kandydatem na Śmierć. Scena powtarzała się,
nie tylko u nas, lecz w każdej klasie, w której tracił panowanie nad
sobą. Poniekąd z wariacjami, ale według niezmiennego scenariusza.
Trwało to dotąd, aż pewnego dnia dyrektor otworzył drzwi, a u jego
stóp spoczywał "martwy". Martwy został przywrócony do życia w
niemile dobitny sposób, ale Georgesohn już nie powrócił. Mówiono,
że odszedł z posady, opuścił miasto i mimo zaawansowanego wieku
rozpoczął studia teologiczne. Dziwne, ale unikaliśmy rozmów o tak
nagle zaginionym, a pozycja Jonasa w klasie bez wystarczającego
powodu na długi czas uległa zachwianiu.
Kilka lat później straciliśmy się szybko z oczu, jeszcze szybciej
zniknęliśmy sobie z serc, i dopiero dzień odsłonięcia tablicy był
pierwszym, gdy zgromadziliśmy się na nowo w starej auli. Gazety
naszej prowincji wydrukowały wiele ogłoszeń, by zwołać dawnych
Ernst Wiechert - Kandydat na śmierć
Przekład Rafał Wolski
7
nauczycieli i uczniów, i oto ujrzeliśmy się znów pod białą tablicą, o
ile wojna nas oszczędziła, wyszukiwaliśmy stare nazwiska, wspomi-
naliśmy nieżyjących i staliśmy wreszcie długi czas w milczeniu, ze
wzrokiem wbitym w dolny skraj tablicy, a wstyd i gorycz napływały
do naszych serc w ciszy i ukradkiem.
Po uroczystości zdarzyło się, że Jonas, z pustym rękawem szarej
mundurowej kurtki, wezwał nas do spotkania się wieczorem, gdyż
miał nam do opowiedzenia coś o zmarłym. A twarz jego tak zmieniła
się od czasów dzieciństwa, że nikt nie ważył się przeciwstawić tej
prośbie.
Było to w małej winiarni; mieliśmy jedną izbę tylko dla nas. Szesna-
stu z czterdziestu sześciu. Gdy nikt następny już nie wchodził, Jonas,
siedząc u szczytu stołu, zwrócił swe szare oczy od drzwi ku nam.
— A więc zapłaciło za to trzydziestu... — powiedział cicho, — a pozo-
stałym chcę teraz opowiedzieć... Przybyliśmy do niego w tysiąc
dziewięćset szesnastym, nad Sommę, Hotop, Jürgen, Adomeit i ja.
Z tego samego batalionu zapasowego, więc nie był to nawet cudowny
przypadek. Byliśmy podoficerami, wszyscy czterej, i przyprowadzi-
liśmy mu transport pięćdziesięciu ludzi. Przybyliśmy wieczorem, w
postawie swobodnej, gdy nagle sierżant poderwał nas na baczność.
Staliśmy przed frontem, i nie było łatwo stać tam, gdy on nadszedł.
Poznaliśmy go natychmiast, wszyscy czterej, ale nie drgnął żaden
mięsień na jego twarzy. Siedemnaście lat to szmat czasu, ale myślę,
że człowiek ma dobrą pamięć do swoich katów. "Nazwiska, proszę",
powiedział spokojnie, gdy stanął przed nami. Jego twarz stała się
całkiem inna, zmieniona, wymodelowana, wyszlachetniała; wąskie,
tak, niewzruszone oblicze. "Jonas?" powtórzył. "Z jakich stron?... Ach
tak... tam na wschodzie miewają jeszcze biblijne nazwiska..."
To było wszystko. Drżeliśmy jeszcze długo potem, a Hotop chciał pro-
sić o przeniesienie nas gdzie indziej. Jednak pozostaliśmy. Czuliśmy
się obco, strasznie obco. Starzy żołnierze z kompanii nie ustawali
Ernst Wiechert - Kandydat na śmierć
Przekład Rafał Wolski
8
opowiadać o nim, a gdyby wiedzieli, kim byliśmy, zatłukliby nas
swoimi saperkami... Wiele przeżyliśmy wspólnie z nim, ale nigdy nie
padło żadne słowo, ani nagany, ani pochwały, ani wspomnienia.
Póki nie trafiło Hotopa. Wróciliśmy, by zbadać wysuniętą pozycję, on
i my czterej. Wywoływał nas po nazwisku. W jakimś zagłębieniu
gruntu zaskoczył nas ogień, i Hotop dostał odłamkiem w pierś. Leżał
tam, a Georgesohn klęczał obok niego i podtrzymywał mu głowę.
"Nie zostawiać" szepnął Hotop, "Panie kandydacie, proszę nie zosta-
wiać..." Ziemia huczała w wąskiej dolince, lecz każdy z nas usłyszał
spokojny głos, który mu odpowiedział: "Nikt cię nie zostawi... w ciem-
nej dolinie..." I gdy jego dłoń muskała czoło umierającego, wciąż tym
samym ruchem, jego oczy spoglądały gdzieś ponad nami na gorejące
i krzyczące pole, spokojne, smutne, niewzruszone oczy, przed spoj-
rzeniem których przywarliśmy do ziemi, wtłaczając czoła w osma-
loną trawę.
A wtedy Hotop umarł... i wtedy... tak, wtedy zamknął mu oczy i
złożył jego ręce na poszarpanej piersi, i spojrzał na nas. Podnieśliśmy
twarze, gdy ucichł oddech, i przyjęliśmy jego spojrzenie. Spojrzenie
bez pytania, bez oskarżenia, bez wspomnienia, spojrzenie, które
rozczłonkowało nas i padło przez rozsypane członki na nasze dzie-
ciństwo.
"Módlmy się...", rzekł cicho, odmówił Ojcze nasz, wstał i nie patrząc
na nas ruszył przez ogień na stanowisko.
Tego samego wieczoru został ranny i już nie powrócił. Także Jürgen
zginął, i pozostał tylko Adomeit. Może to wam potwierdzić. Więcej
nie możemy... żaden z nas... —
I Jonas wstał, skinął nam głową i opuścił izbę.
Ernst Wiechert - Kandydat na śmierć
Przekład Rafał Wolski
9
Następnego rana zdarzyło się to, co opowiedziane zostało na
początku: pozłocenie nazwiska nieżyjącego. Wiele o tym mówiono,
naradzano się i kłócono. Grono pedagogiczne i część mieszkańców
miasteczka naciskała, by usunąć ten przejaw samowoli, ale dyrektor
się przeciwstawił. Należy się to wszystkim tym, powiedział, których
nazwiska widnieją na tej tablicy, ale jeśli tylko jedno pokryte jest
złotem chwały, nikt nie może wiedzieć, czy nie dane mu było w
dwójnasób cierpieć i umierać, na pewno jednak darzono go pod-
wójną miłością. Z miłością tą jest zaś tak, że nawet jej wielokrotność
nie dorówna nigdy temu, co winniśmy byli zmarłym.