Żona tygrysa Drzewo Babel ebook

background image
background image

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji

kliknij tutaj

.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora

sklepu na którym można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji

. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z

regulaminem serwisu

.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym

e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki

.

background image

Téa Obreht
Urodziła się w 1985 roku w dawnej Jugosławii.
Dzieciństwo spędziła na Cyprze i w Egipcie, a w 1997 roku jej rodzina
wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych. Jej debiut literacki – fragment
powieści Żona tygrysa, opublikowany w „New Yorkerze” – zdobył w 2010 roku
pierwsze miejsce na liście Najlepszych Amerykańskich Lektur
Nieobowiązkowych. Opowiadanie The Laugh ukazało się w „the Atlantic”, a
następnie w antologii Best American Short Stories 2010.
Opublikowała także tekst o łowcach wampirów w magazynie „Harper’s”. Była
najmłodszą pisarką nominowaną na listę „New Yorkera”.
W 2011 roku Żona tygrysa przyniosła Téi Obreht nagrodę orange Prize for
fiction.

www.teaobreht.com

background image

tytuł oryginału

Tiger’s Wife

koncepcja graficzna i zdjęcia na okładce

Michał Batory

zdjęcie Autorki na okładce

Beowulf Sheehan

redakcja i korekta

Agnieszka Konopka

przygotowanie

PressEnter

Copyright © 2011 by Téa Obreht. By arrangement with the author
Copyright © 2011 for the Polish edition by Drzewo Babel
All rights reserved

Drzewo Babel
ul. Litewska 10/11 • 00-581 Warszawa

www.drzewobabel.pl
listy@drzewobabel.pl

ISBN: 978-83-89933-58-4

Konwersja do postaci elektronicznej:
Legimi Sp. z o.o.

background image

Téa Obreht

Żona tygrysa

w przekładzie

Bogny Piotrowskiej

i Małgorzaty Rejmer

background image

SPIS TREŚCI

1 • Wybrzeże

2 • Wojna. Gavran Gailé

3 • Kopacze

4 • Tygrys

5 • Sierociniec

6 • Ogień. Gavran Gailé

7 • Rzeźnik

8 • Serce

9 • Niedźwiedź

10 • Rozstaje

11 • Naloty. Gavran Gailé

12 • Aptekarz

13 • Rzeka

Podziękowania

background image

dla Štefana Obrehta

background image

Moje pierwsze wspomnienie: dziadek, łysy jak kolano, zabiera mnie na

oglądanie tygrysów. Wkłada kapelusz i płaszcz z wielkimi guzikami, a ja mam na
sobie aksamitną sukienkę i lakierki. Jest jesień, skończyłam cztery lata. Kolejność
tego, co pewne: ręka dziadka, wilgoć poranka, posuwisty świst tramwaju,
zatłoczona droga pod górę, aż do parku z twierdzą. W kieszeni na piersi dziadka
zawsze ta sama książka o pożółkłych kartach, Księga Dżungli w złoconej
oprawie. Nie wolno mi jej dotykać, ale przez całe popołudnie pozostanie otwarta
na jego kolanach, a on będzie czytał z niej fragmenty specjalnie dla mnie. Choć
dziadek nie ma stetoskopu ani białego kitla, kobieta w kasie biletowej przy
wejściu zwraca się do niego: „panie doktorze”.

A dalej: wózek z prażoną kukurydzą, kram z parasolkami i kiosk pełen

pocztówek i obrazków. W dół po schodach, obok ptaszarni, gdzie śpią sowy
o najczulszym słuchu i przez ogród, który rozciąga się wzdłuż klatek
przylegających do muru twierdzy. Kiedyś żyli tutaj król, sułtan i jego janczarzy.
W zaślepionych otworach strzelniczych od strony ulicy korytka pełne mętnej
wody. Wygięte, przerdzewiałe pręty klatek. W wolnej dłoni dziadek trzyma
niebieską torbę, którą przygotowała dla nas babcia. W środku: sześciodniowe
główki kapusty dla hipopotamów, marchewki i seler dla owiec, saren
i amerykańskiego łosia, jednej z atrakcji zoo. Dziadek ma w kieszeni kilka kostek
cukru dla kucyka, który ciągnie parkowy powozik. Wszystko to pozostanie
w mojej pamięci nie jako ckliwe wspomnienie, lecz coś wielkiego.

Tygrysy żyją w zewnętrznej fosie twierdzy. Wspinamy się po zamkowych

schodach, obok ptactwa wodnego, zaparowanych okien domu małp i wilka,
który właśnie zmienia futro na zimowe. Mijamy brodate sępy, a dalej – śpiące
całymi dniami – niedźwiedzie, od których wionie wilgotną ziemią i śmiercią.
Dziadek podnosi mnie i stawia na barierce, żebym mogła spojrzeć w dół na
tygrysy w fosie.

Mówiąc o żonie tygrysa, dziadek nigdy nie używa jej imienia. Stoję na

barierce, a on otacza mnie ramieniem i mówi: „Znałem pewną dziewczynkę,
która tak bardzo kochała tygrysy, że niewiele brakowało, by stała się jednym
z nich”. A ponieważ jestem mała i moja miłość do tygrysów wypływa z niego,
myślę, że mówi o mnie, podarowując mi bajkę, w której będę mogła wyobrażać
sobie siebie – i tak właśnie będzie, przez wiele lat.

Klatki wychodzą na dziedziniec. Idziemy w dół schodami. Powoli mijamy

wybiegi, jeden po drugim. Jest pantera ze śliskim, cętkowanym, lśniącym futrem.
Obok rozespany, opasły lew z Afryki. Za to tygrysy są czujne, pełne pretensji, bije

background image

od nich wściekłość. Prężą pręgowane barki, raz po raz jeden zapędza drugiego na
wąski kamienny występ. Ich zapach, kwaśny i ciepły, wypełnia powietrze.
Pozostanie ze mną przez cały dzień, nawet gdy po kąpieli położę się spać, i będzie
wracał do mnie wielokrotnie: w szkole, na urodzinach u koleżanki, nawet lata
później, w zakładzie patologii, i gdy będę wracać do domu z Galiny.

Pamiętam też taką scenę. Garstka ludzi wokół klatki z tygrysami. Wśród nich

chłopak z balonem w kształcie papugi, kobieta w fioletowym płaszczu i brodaty
mężczyzna w brązowym uniformie pracownika zoo, który ze śmietniczką na
długim kiju zamiata przestrzeń między klatką a zewnętrzną barierką. Chodzi tu
i tam i uprząta kartoniki po sokach, papierki po cukierkach, popcorn, który
ludzie próbowali wrzucić do środka. A tygrysy suną za nim, raz w jedną, raz
w drugą stronę. Kobieta w fioletach mówi coś do pracownika zoo, uśmiecha się,
on odpowiada jej uśmiechem. Kobieta ma brązowe włosy. Zamiatacz zatrzymuje
się i opiera na trzonku miotły, a gdy tak stoi, tygrys przemyka obok z głuchym
pomrukiem, ocierając się o pręty klatki. Mężczyzna wkłada rękę przez pręty
i dotyka jego boku. Przez chwilę nie dzieje się nic.

I nagle rozpętuje się piekło.
Tygrys rzuca się, kobieta krzyczy, ramię mężczyzny grzęźnie między prętami,

a on odwracając głowę, lewą ręką próbuje sięgnąć zewnętrznej barierki, czegoś
się uchwycić. Tygrys trzyma ramię jak pies wielką kość, pionowo między łapami,
i obgryza ją od góry. Dwaj mężczyźni, którzy przystanęli z dziećmi, przeskakują
przez barierkę, chwytają zamiatacza w pasie i za szukające oparcia ramię,
próbują go odciągnąć. Trzeci mężczyzna wtyka parasol między pręty i raz za
razem dźga tygrysa pod żebra. Słychać wściekły ryk, tygrys powstaje na tylne
łapy i trzymając kurczowo ramię mężczyzny potrząsa głową w tę i we w tę, jakby
szarpał linę. Uszy położył po sobie, huczy jak lokomotywa. Zamiatacz ma twarz
białą jak kreda, przez cały ten czas z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk.

I nagle, jakby gra nie była warta świeczki, tygrys puszcza. Trzej mężczyźni

upadają, bryzga krew. Tygrys zacina ogonem, zamiatacz pełznie za barierkę
i wstaje. Nie ma śladu po kobiecie w fioletach. Dziadek nie odwrócił się. Ani nie
kazał mnie się odwrócić, choć mam dopiero cztery lata. Widzę wszystko – później
zrozumiem, że dziadek chciał, bym to widziała.

A potem zamiatacz przebiega obok nas, owijając wokół ramienia kawałek

rozdartego podkoszulka. Śpieszy do punktu medycznego, czerwony na twarzy,
wściekły. Wówczas wydawało mi się, że ze strachu, teraz wiem, że z zażenowania
i wstydu. Wzburzone tygrysy krążą wzdłuż kraty. Zamiatacz pozostawia za sobą

background image

ciemną smugę na żwirze. Kiedy nas mija, dziadek mówi: „Mój Boże, ależ głupiec
z pana”. Mężczyzna odpowiada coś słowami, których nie wolno mi powtarzać.

Więc surowym i wyniosłym tonem, jak przystało na osobę w lśniących

lakierkach, śmiało, bo za rękę trzyma mnie dziadek, mówię: „Głupiec z niego,
prawda?”.

Ale dziadek ciągnie mnie za rękę i już gna za zamiataczem, wołając, żeby się

zatrzymał, bo może mu pomóc.

background image

1

Wybrzeże

Czterdzieści dni duszy rozpoczyna się pierwszego poranka po śmierci. Zanim

nadejdzie, dusza spoczywa przez noc na przepoconych poduszkach i nieruchomo
obserwuje, jak żywi krzyżują ciału ręce i zamykają powieki, jak pokój wypełnia
się kadzidlanym dymem i ciszą, a wszystko po to, by zatrzymać duszę w domu,
nie pozwolić jej wypłynąć przez okna, drzwi i szczeliny podłogi niczym rzeka.
Żyjący wiedzą, że o świcie dusza opuści ich i zacznie krążyć po swych dawnych
ścieżkach, odwiedzi szkoły i akademiki, wojskowe koszary i czynszówki, domy
zmiecione z powierzchni ziemi i zbudowane na nowo, wszystkie miejsca
przypominające o miłości i winie, trudnościach i bezmiernym szczęściu,
o radościach, które dla innych nie mają znaczenia. Czasem podróż niesie duszę
tak daleko i długo, że zapomina wrócić. Dlatego na ten czas żywi zapominają
o własnych rytuałach: przez czterdzieści dni niczego nie sprzątają ani nie myją,
niczego nie porządkują ani nie wyrzucają, w nadziei, że uczucie i tęsknota
przywiodą duszę z powrotem do domu, a ona przekaże im jakiś znak, wiadomość
lub przebaczenie.

Odpowiednio przywabiona, dusza w końcu wróci i zacznie szperać

w szufladach i zaglądać do kredensu, na nowo odkrywając rzeczy: dzwonek
u drzwi, suszarkę na naczynia i telefon, przypominając sobie, co do czego służy.
Będzie dotykać rzeczy wydających dźwięki, żeby wszyscy domownicy wiedzieli,
że jest tutaj z nimi i by znaleźć ukojenie w tym, co było jej życiem.

Babcia przypomniała mi o tym cichym głosem przez telefon, kiedy już

powiadomiła mnie, że dziadek nie żyje. Czas czterdziestu dni był dla niej czymś
oczywistym i zdroworozsądkowym, w końcu pochowała rodziców, starszą
siostrę, kuzynów i ludzi z jej miasteczka. Zawsze wspominała o tym, gdy chciała
pocieszyć dziadka po stracie pacjenta, o którego walczył ze szczególnym
zaangażowaniem. To zwykły przesąd, uważał dziadek, lecz z upływem lat wiara
babci umacniała się, a opór dziadka słabł.

I właśnie z owych czterdziestu dni nas okradziono, co babcię oburzyło

i wściekło – ze względu na okoliczności śmierci dziadka z czterdziestu dni zostało
raptem trzydzieści siedem albo trzydzieści osiem. O tym, że odszedł, babcia nie

background image

miała pojęcia, kiedy dzień wcześniej prasowała mu koszule, ani rano, kiedy
zmywała naczynia. Jakie tego mogą być skutki dla jego duszy, bała się nawet
myśleć. Dziadek zmarł samotnie, z dala od domu, w szpitalu zapadłej mieściny
Zdrevkovo po drugiej stronie granicy. Nikt, z kim rozmawiała babcia, nie
wiedział, gdzie leży Zdrevkovo, i gdy zapytała mnie, co dziadek mógł tam robić,
odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że nie mam pojęcia.

– Kłamiesz – rzuciła.
– Nie kłamię, Bako.
– Mówił, że jedzie się z tobą spotkać.
– Ale to nieprawda.
Najwyraźniej okłamał i ją, i mnie. Skorzystał z tego, że wybrałam się w podróż

i wymknął się – tydzień temu wsiadł w autobus, opowiadała babcia, i pojechał,
zaraz po moim wyjeździe – a dlaczego, tego nie wiedziała żadna z nas. Szpital
w Zdrevkovie potrzebował aż trzech dni, by odnaleźć babcię i moją matkę
i powiadomić je, że dziadek zmarł, a jego ciało zostanie wkrótce
przetransportowane. Rano trafiło do kostnicy w Mieście, ale ja byłam już ponad
sześćset kilometrów od domu, na ostatniej stacji benzynowej przed granicą. Z
przyciśniętą do ucha słuchawką telefonu na żetony stałam w szalecie
z podwiniętymi nogawkami spodni i sandałami w dłoni, a moje bose stopy
ślizgały się na zielonych kafelkach obok zdezelowanej umywalki.

Ktoś przytwierdził do kranu zgięty gumowy wąż, który zwisał z rur bojlera

końcówką do dołu, kaszląc na podłogę cienkimi strużkami wody. Musiało to
trwać już od wielu godzin – woda była wszędzie, zalewała wyżłobienia między
kafelkami, tworzyła sadzawki wokół kucanych ubikacji, ściekała przez próg
i wpływała do wysuszonego ogrodu na tyłach wychodka. W babci klozetowej,
podstarzałej kobiecie z głową owiniętą pomarańczową chustą, która drzemała
w kącie na krześle, nie budziło to najmniejszego niepokoju. Zwitkiem banknotów
skłoniłam ją do opuszczenia swego stanowiska, zanim podniosłam słuchawkę,
pełna obaw, co może zwiastować wcześniejsze siedem wezwań na pagera.

Byłam wściekła, że babcia wcześniej nie wspomniała mi o wyjeździe dziadka.

Oznajmił jej i mojej mamie, że moja misja dobrej woli – szczepienia w sierocińcu
w Brejevinie – spędza mu sen z powiek, wobec czego wyrusza, żeby mi pomóc.
Nie mogłam jednak babci strofować, bo wtedy wydałoby się, że wiedziałam
o chorobie dziadka, a to skrywaliśmy przed nią skrzętnie – i ja, i on. Pozwoliłam
więc jej się wygadać i nie wspomniałam słowem o tym, jak trzy miesiące wcześniej
towarzyszyłam dziadkowi podczas wizyty w Wojskowej Akademii Medycznej,

background image

gdzie dowiedział się o chorobie i gdzie onkolog, jego wieloletni kolega, pokazał
mu wyniki badań tomograficznych, a dziadek, położywszy kapelusz na kolanach,
powiedział: „Cholera! Szukasz komara, a znajdujesz osła”.

Wrzuciłam dwie kolejne monety i w automacie zatrzeszczało. Z ceglanych

gzymsów szaletu wróble sfruwały do kałuży u moich stóp, nurkowały i wirowały
jak bączki, strząsając wodę z grzbietów. W palącym słońcu wczesne popołudnie
zastygło w bezruchu, w toalecie stało gorące, wilgotne powietrze. Przez
rozświetlone słońcem wejście widziałam drogę do punktu granicznego, a na niej
– ciasno upchane samochody na lśniącym asfalcie. Widziałam także nasz
samochód z wgnieceniem po lewej stronie, skutek małej stłuczki z traktorem.
Siedząca za kierownicą Zóra wystawiła długą nogę przez otwarte drzwi i im bliżej
kolejka przesuwała się do punktu kontroli, tym częściej rzucała spojrzenia
w stronę szaletu.

– Dzwonili wczoraj wieczorem – powiedziała babcia, podnosząc głos.

– Pomyślałam: coś im się pomyliło. Nie chciałam do ciebie dzwonić i martwić cię,
dopóki się nie upewniłyśmy. Przecież to mógł być ktoś inny. Ale dziś rano twoja
matka poszła do kostnicy. – Babcia zamilkła, a potem dodała: – Nie rozumiem.
Nic z tego nie rozumiem.

– Ja też nie – powiedziałam.
– Przecież miał się z tobą spotkać.
– Nie wiedziałam o tym.
Ton jej głosu się zmieniał. Babcia nabrała podejrzeń, bo nie płaczę ani nie

histeryzuję. Najwidoczniej przez pierwsze dziesięć minut rozmowy sądziła, że mój
spokój wynika z okoliczności: mam dyżur w zagranicznym szpitalu, wokół pełno
ludzi. Zaatakowałaby mnie wcześniej, gdyby wiedziała, że ukrywam się
w przygranicznym szalecie, żeby Zóra mnie nie usłyszała.

– Nie masz mi nic do powiedzenia? – zapytała.
– Co mam powiedzieć, Bako? Nie rozumiem, dlaczego skłamał, że do mnie

jedzie.

– Nawet nie spytałaś, czy to był wypadek – zauważyła. – Dlaczego nie

spytałaś? Nie interesuje cię, jak zmarł?

– Nie miałam pojęcia, że wyjechał. W ogóle nie miałam pojęcia, co się u was

dzieje.

– Ale nie płaczesz – stwierdziła.
– Ty też nie.
– Twoja matka jest zdruzgotana. Musiał zdawać sobie sprawę. Powiedzieli, że

background image

był już bardzo chory. Musiał więc wiedzieć i musiał się z kimś tym podzielić.
Mówił ci?

– Gdyby wiedział, nigdzie by nie wyjeżdżał – zauważyłam, starając się, by mój

głos brzmiał pewnie. – Wiedziałby, że mu nie wolno.

Na metalowej półce nad lustrem leżały starannie ułożone, białe ręczniki.

Wytarłam twarz i szyję, najpierw jednym, potem drugim. Dopiero po piątym moja
skóra przestała zostawiać na nich szare smugi. W szalecie nie było kosza na
brudy, położyłam więc zabrudzone ręczniki na krawędzi umywalki.

– Gdzie go znaleziono? – zapytałam. – Jak daleko dotarł?
– Nie wiem – odparła. – Nie powiedzieli nam. Gdzieś na drugą stronę.
– Może to był jakiś specjalistyczny szpital?
– Po prostu jechał za tobą.
– Zostawił jakiś list?
Nie zostawił. Uświadomiłam sobie, że mama i babcia potraktowały jego

podróż jako kolejny wyraz sprzeciwu wobec emerytury. Podobnie jak znajomość
z obłożnie chorym pacjentem spoza Miasta – wymyśliliśmy go, żeby ukryć wizyty
dziadka u onkologa, z którym zwykł spotykać się na cotygodniowym obiedzie dla
lekarzy, a który ostatnio podawał mu zastrzyki uśmierzające ból. „Kolorowe
mikstury”, mawiał dziadek po powrocie do domu, jakby uważał przez cały czas,
że to tylko woda z rozcieńczonym barwnikiem spożywczym, jakby to wszystko
nie miało już znaczenia. Początkowo, lepiej lub gorzej, zachowywał pozory
zdrowia, co ułatwiało nam utrzymanie jego choroby w tajemnicy. Lecz gdy
pewnego razu zobaczyłam go po powrocie z terapii, zagroziłam, że podzielę się
sekretem z matką, a wtedy dziadek rzucił krótko: „Nie waż się”. I na tym się
skończyło.

– Dotarłyście już do Brejeviny? – zapytała babcia.
– Jesteśmy na granicy – powiedziałam. – Przed chwilą zjechałyśmy z promu.
Rząd samochodów znowu się przesunął. Zobaczyłam, jak Zóra rozdeptuje

papierosa na ziemi, siada za kierownicą i zamyka drzwi z trzaskiem. Wśród ludzi
stojących na żwirowanym poboczu zapanowało poruszenie: ci, którzy wysiedli,
żeby rozprostować kości, zapalić papierosa, sprawdzić opony i ile jeszcze
samochodów przed nimi, napełnić butelki wodą ze źródła, ukryć kanapki
i ciastka, które chcieli przemycić, wysiusiać się pod ścianą szaletu, wszyscy oni
rzucili się do samochodów.

Babcia zamilkła. Przez dłuższą chwilę słyszałam tylko szumy na linii. A potem

oznajmiła:

background image

– Twoja matka chce, żeby pogrzeb odbył się jak najszybciej. Czy Zóra nie

mogłaby sama pojechać do Brejeviny?

Gdybym powiedziała o tym Zórze, zmusiłaby mnie do powrotu. Oddałaby mi

samochód, zabrała przenośne lodówki ze szczepionkami i ruszyła przez granicę
autostopem, byleby tylko dotrzeć z naszą przesyłką do sierocińca na wybrzeżu.

– Jesteśmy niemal na miejscu, Bako – powiedziałam. – Mnóstwo dzieci czeka

na te zastrzyki.

Nie prosiła więcej. Powiedziała tylko, kiedy i gdzie odbędzie się pogrzeb,

chociaż to akurat wiedziałam – wysoko na Strminie, na wzgórzu ponad Miastem,
tam, gdzie pochowano Mamę Werę, moją praprababkę. Babcia się rozłączyła,
a ja odkręciłam łokciem kurek i napełniłam wodą butelki, które wzięłam, byleby
tylko mieć pretekst do wyjścia z samochodu. Stojąc na zewnątrz na żwirze,
opłukałam stopy, zanim założyłam sandały. Zóra zostawiła włączony silnik
i wyskoczyła do szaletu, a ja zajęłam jej miejsce za kierownicą, przesunęłam fotel
do przodu, żeby dopasować do swojego wzrostu i upewniłam się, że nasze
zezwolenia i dokumentacje importowanych leków leżą w odpowiedniej kolejności
na tablicy rozdzielczej. Dwa samochody przed nami spoceni celnicy w zielonych
koszulach, które przywarły im do piersi, otwierali bagażnik samochodu jakiejś
starszej pary i czujnie pochyleni, dłońmi w rękawiczkach rozpinali suwaki
walizek.

Gdy Zóra wróciła, nie wspomniałam jej słowem o dziadku. I tak każda z nas

miała za sobą ciężki rok. W styczniu popełniłam błąd, dołączając do strajku
pielęgniarek, za co szpital wojewódzki ukarał mnie zawieszeniem na czas
nieokreślony. Dlatego miesiącami tkwiłam w domu, co w pewnym sensie było
błogosławieństwem, bo kiedy poznaliśmy diagnozę, mogłam opiekować się
dziadkiem. Początkowo był z tego zadowolony, choć nigdy nie przepuszczał
okazji, by z powodu tego zawieszenia nazywać mnie naiwnym głupkiem. Później,
w miarę jak choroba się rozwijała, coraz mniej czasu spędzał w domu i mnie
radził to samo. Nie chciał, żebym całymi dniami kręciła się smętnie koło niego.
Widok mojej postaci pochylającej się nad jego łóżkiem w środku nocy
przyprawiał go rzekomo o palpitacje, kiedy budził się bez okularów na nosie.
„Przez twoje zachowanie, mówił, babcia zaczyna nabierać podejrzeń”. Zresztą
podejrzane też było nasze milczenie, wymiana spojrzeń i fakt, że dziadek na
emeryturze i ja bez pracy wydawaliśmy się bardziej zajęci niż kiedykolwiek.
Dziadek chciał, żebym wybrała specjalizację i zdecydowała, co będę robić, gdy
przywrócą mnie do łask – nie zdziwił się, gdy Srdjan, profesor inżynierii

background image

biochemicznej, z którym, jak twierdził dziadek, darłam koty, nie wstawił się za
mną w komisji dyscyplinarnej. Posłuchałam więc rady dziadka i znowu zostałam
wolontariuszką Związku Szpitali Uniwersyteckich – tak jak wtedy, gdy trwała
wojna.

Z kolei dla Zóry wolontariat był okazją do oderwania się od afery, która

wstrząsnęła Wojskową Akademią Medyczną. Od uzyskania dyplomu minęły już
cztery lata, a ona ciągle tkwiła w centrum leczenia traum, łudząc się, że kontakt
z różnymi procedurami chirurgicznymi pomoże jej wybrać specjalizację. Na
swoje nieszczęście, większość tego czasu spędziła pod skrzydłami dyrektora
ośrodka, znanego w całym Mieście jako Żelazna Rękawica. Na to przezwisko
zasłużył sobie w czasach, gdy rządził położnictwem – przystępując do badania
macic nie zdejmował srebrnych bransoletek, zdobiących jego nadgarstki. Zóra
miała swoje zasady i otwarcie przyznawała, że jest niewierząca. Kiedy miała
trzynaście lat, od księdza usłyszała, że zwierzęta nie mają duszy, na co
odpowiedziała: „No to pieprz się, księżulku” – i wyszła z kościoła. Cztery lata
kłótni z Żelazną Rękawicą zakończyły się incydentem, o którym sam prokurator
krajowy zabronił jej wspominać. Na ten temat Zóra nie rozmawiała nawet ze
mną, ale ze strzępków informacji krążących po szpitalnych korytarzach
wynikało, że poszło o jakiś wypadek, o amputację palca u kolejarza. Podczas
operacji Żelazna Rękawica, który może był trzeźwy, a może pijany, miał
powiedzieć: „No i czym się tu martwić? Niech się pan ugryzie w palec, będzie
mniej bolało, jak będę obcinał drugi”.

Naturalnie zanosiło się na proces, a Zórę wezwano, by zeznawała przeciwko

Żelaznej Rękawicy. Mimo marnej reputacji, Rękawica wciąż miał sporo
przyjaciół w środowisku lekarskim, dlatego Zóra była rozdarta – czy zaszkodzić
człowiekowi, którym pogardzała od lat, czy ryzykować karierę i pozycję, którą
dopiero zaczynała budować. I po raz pierwszy nikt – ani ja, ani jej ojciec, ani
aktualny chłopak – nie mogliśmy jej niczego doradzić. Zanim wyruszyłyśmy
z naszą misją, odbyłyśmy tygodniowe szkolenie w siedzibie Związku Szpitali.
Przez cały czas Zóra w milczeniu znosiła zarówno moją ciekawość, jak
i natarczywe telefony prokuratora krajowego. Dopiero dzień wcześniej
niespodziewanie wyznała, że po powrocie do Miasta poprosi mojego dziadka
o radę. Przez ostatni miesiąc nie miała okazji spotkać go w szpitalu, nie widziała
więc jego zszarzałej twarzy i zwiotczałej skóry.

Obserwowałyśmy, jak celnik konfiskuje starszej parze dwa słoiczki kamyków

z plaży, a potem znudzonym ruchem ręki przyzywa następny samochód. Kiedy

background image

wreszcie przyszła nasza kolej, celnik przez dwadzieścia minut studiował nasze
paszporty, dowody tożsamości, listy polecające z Uniwersytetu. Potem otworzył
przenośne lodówki i ustawił je w rzędzie na asfalcie. Zóra stojąc nad nim
z założonymi rękoma, zapytała: „Oczywiście zdaje pan sobie sprawę, że
szczepionki znajdują się w lodówce nieprzypadkowo – znaczy to tyle, że są
wrażliwe na temperaturę. W wiejskiej szkole tego pana nie uczono?”. Pozwoliła
sobie na te słowa, bo wiedziała, że wszystkie papiery mamy w porządku, a celnik
nic nam nie może zrobić. Niemniej tym samym sprowokowała go do dalszych
półgodzinnych poszukiwań broni, pasażerów na gapę, zwierząt bez zaświadczeń
i skorupiaków.

Jeszcze dwanaście lat temu, przed wojną, mieszkańcy Brejeviny byli naszymi

rodakami. Granica była czystą formalnością, każdy mógł przez nią przejeżdżać,
przechodzić albo przelatywać gdzie chciał, przez las, przez wodę, czy przez
równinę. Po drodze dawało się celnikom kanapki albo słoiki z czuszką. Nikt cię
nie pytał o nazwisko, a jednak, jak się później okazało, przez cały czas każdego
ten problem bardzo nurtował – kwestia na jaką sylabę się zaczynało, a na jaką
kończyło. Nasza misja w Brejevinie miała służyć odbudowie wzajemnych
stosunków. Uniwersytet chciał współpracować z władzami lokalnymi i pomóc
kilku sierocińcom stanąć na nogi, a jednocześnie zachęcić młodych ludzi z drugiej
strony granicy, by przyjeżdżali do Miasta. Taki był długoterminowy,
dyplomatyczny cel naszej podróży, ale mówiąc bez zbędnych ozdobników – Zóra
i ja miałyśmy otoczyć opieką dzieci osierocone za sprawą naszych żołnierzy,
sprawdzić, czy nie chorują na zapalenie płuc, gruźlicę i wszawicę i zaszczepić je
przeciwko odrze, śwince, różyczce i innym chorobom, na które cierpiały podczas
wojny i w latach spustoszenia, jakie po niej nastąpiły. Naszym kontaktem
w Brejevinie był brat Antun, franciszkanin, który z wielką życzliwością i zapałem
słał nam wiadomości na pagery, chcąc mieć pewność, że nasza podróż przebiega
bez zakłóceń i zapewnić nas, że jego rodzice oczekują niecierpliwie, aż zwalimy
im się na głowę. Brzmiał pogodnie jak na człowieka, który przez ostatnie trzy lata
walczył o fundusze na założenie i budowę pierwszego oficjalnego domu dziecka
na wybrzeżu, a jednocześnie dawał schronienie sześćdziesięciorgu dzieciom
w klasztorze, który mógł pomieścić dwudziestu mnichów.

Zóra i ja udałyśmy się w tę charytatywną podróż, zanim nasze drogi życiowe

rozeszły się po raz pierwszy od dwudziestu paru lat, odkąd się poznałyśmy.
Miałyśmy nosić białe lekarskie kitle nawet po pracy, żeby budzić zarazem
zaufanie i lęk. Nasze cztery lodówki pełne szczepionek M-M-R II i IPV mogły

background image

onieśmielać, dlatego wiozłyśmy też słodycze, żeby przekupić dzieci, które na
widok strzykawek będą pewnie płakać i krzyczeć.

Miałyśmy w samochodzie starą, od lat już nieaktualną mapę. Służyła nam

w każdej podróży, o czym świadczyły ślady flamastrów na całej powierzchni:
przekreślonych na krzyż miejsc należało unikać w drodze na konferencje
medyczne czy gdziekolwiek indziej, ludziki z koślawymi nartami wskazywały
górskie miejscowości, które lubiłyśmy najbardziej, a które nie były już częścią
naszego państwa.

Nie mogłam znaleźć na mapie Zdrevkova, miasteczka, w którym zmarł mój

dziadek. Nie mogłam znaleźć także Brejeviny, ale o tym, że na mapie jej nie ma,
wiedziałam wcześniej, więc sama ją naniosłam. Była to niewielka wioska nad
morzem, czterdzieści kilometrów na wschód od nowej granicy. Jechałyśmy przez
wsie z domami krytymi czerwoną dachówką, trzymającymi się kurczowo
morskiego brzegu, mijałyśmy cerkwie i końskie pastwiska, stromo wznoszące się
łąki porosłe fioletowymi dzwonkami, skrzące się w słońcu wodospady,
spływające z pionowych skał nad drogą. Co jakiś czas przejeżdżałyśmy przez
tereny leśne oraz gaje oliwne, tu i ówdzie wystrzelały w górę cyprysy. Tam, gdzie
las opadał w dół zbocza, spomiędzy drzew prześwitywało morze lśniące jak
ostrze noża. Niektóre odcinki drogi pokryto asfaltem, ale nie brakowało też
miejsc zrytych koleinami i pokrytych żwirem, których od lat nie naprawiano.

Samochód podskakiwał na wybojach wzdłuż pobocza, aż słychać było brzęk

szklanych fiolek w lodówkach. Trzydzieści kilometrów przed Brejeviną pojawiało
się coraz więcej reklam pensjonatów, restauracji i usług, które znowu zarabiały
na turystach odwiedzających przybrzeżne wyspy. Zobaczyłyśmy przydrożne
stragany z owocami i miejscowymi specjałami i mnóstwo tabliczek polecających:
domowe ciasteczka pieprzowe, rakiję z liści winogron, miód z okolicznych pasiek,
konfitury z wiśni, figi w syropie. Babcia trzy razy wysłała mi wiadomość na pager,
i choć Zóra miała telefon komórkowy, nie mogłam przy niej rozmawiać.
Zatrzymałyśmy się na pierwszym napotkanym parkingu z telefonem na żetony,
grillem pod niebieską płachtą i ubikacją kilka metrów dalej.

Za grillem stała ciężarówka, a przy ladzie kłębili się w długiej kolejce żołnierze

w mundurach polowych. Wachlowali się dla ochłody czapkami i machali do
mnie, kiedy wysiadłam z samochodu i ruszyłam w stronę budki telefonicznej.
Cygańskie dzieciaki, rozdające ulotki nowego klubu nocnego w Bracu, śmiały się
do mnie za szybą kabiny, a chwilę potem pognały do naszego samochodu, żeby
wysępić papierosy od Zóry.

background image

Z budki widziałam wojskową ciężarówkę z pokrytą kurzem plandeką

i kontuar grilla „Wołowina Boro”, przy którym zwalisty facet, najpewniej Boro
we własnej osobie, olbrzymim nożem przerzucał hamburgery, kotlety cielęce
i kiełbaski. Na polu kilka metrów za barem stała pocieszna brązowa krowa
uwiązana do słupka wbitego w ziemię – przeszło mi przez myśl, że tym samym
nożem Boro zabija krowy, oprawia tusze, przerzuca kotlety i kroi chleb. I przez
chwilę zrobiło mi się żal stojących przy ladzie żołnierzy, nakładających na
kanapki grubą warstwę cebuli.

Za kierownicą nie czułam bólu głowy. Chwycił mnie dopiero, kiedy babcia

podniosła słuchawkę po szóstym sygnale, i kiedy po jej pierwszych słowach
usłyszałam przeszywający czaszkę świst jej aparatu słuchowego. Kiedy go
przyciszyła, dobiegło mnie tylko lekkie brzęczenie i w tle cichy, lecz stanowczy
głos matki, która rozmawiała z kimś, kto przyszedł złożyć kondolencje.

– Nie ma śladu po jego rzeczach! – zawołała babcia histerycznie.
Poprosiłam, żeby się uspokoiła i wytłumaczyła, co się stało.
– Jego rzeczy! – wykrzyknęła. – Rzeczy dziadka… Twoja matka poszła do

kostnicy. Mieli jego garnitur, płaszcz, buty. Ale jego rzeczy, Natalio! Zniknęły,
przepadły!

– Jakie rzeczy?
– Dobry Boże! Jeszcze się pyta „jakie rzeczy”! – usłyszałam, jak uderzyła

dłonią w udo. – Czy ty mnie słuchasz? Przecież ci mówię. Jego rzeczy zniknęły
– te bydlaki ze szpitala wszystko rozkradły, połasiły się na jego kapelusz, parasol,
na portfel. Wyobrażasz to sobie? Okradać zmarłego?

Mogłam to sobie wyobrazić, bo słyszałam o różnych rzeczach, które działy się

w naszym szpitalu. Zdarzało się to zwłaszcza w przypadku niezidentyfikowanych
zwłok, a sprawcy otrzymywali zwykle tylko upomnienie.

– Czasem coś się pomiesza – uspokajałam ją. – To pewnie mały szpital, Bako.

Może są jakieś opóźnienia. Może zapomnieli wysłać.

– A zegarek, Natalio?
– Bako, proszę cię.
Przypomniałam sobie kieszeń jego płaszcza i Księgę Dżungli.

background image

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji

kliknij tutaj

.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora

sklepu na którym można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji

. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z

regulaminem serwisu

.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym

e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki

.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Drzewo różane ebook
Babel, na granicy dobra i zła Wiesław Mandryka Bukowiński ebook
Wędrujące drzewo, Lustro oszustro i inne bajki Hanna Krugiełka ebook
Babel, na granicy dobra i zła Wiesław Mandryka Bukowiński ebook
004 relacyjne drzewo katalogów
DrzewoLogiczne
tygrysy
(ebook PDF)Shannon A Mathematical Theory Of Communication RXK2WIS2ZEJTDZ75G7VI3OC6ZO2P57GO3E27QNQ
[ebook renewable energy] Home Power Magazine 'Correct Solar Panel Tilt Angle to Sun'
(ebook www zlotemysli pl) matura ustna z jezyka angielskiego fragment W54SD5IDOLNNWTINXLC5CMTLP2SRY
(eBook PL,matura, kompedium, nauka ) Matematyka liczby i zbiory maturalne kompedium fragmid 1287
kurs excel (ebook) statistical analysis with excel X645FGGBVGDMICSVWEIYZHTBW6XRORTATG3KHTA
Drzewo decyzyjne przykład, Zadania
drzewogrzyby, botanika, ćwiczenia
TAROT- magia i wiedza(1), Dla Poszukujących, Magia, Tarot i Drzewo Życia
drzewo-genea-piastlw, szkoła
Drzewo celow, studia
Żona, SOCJOLOGIA

więcej podobnych podstron