Chrzest ognia
Muszę wyrazić swoje ubolewanie, że tak wielu wcześniejszych i mniej konsekwentnych w
pracy akademickiej historyków analizujących dzieje Wojny o Sektor Gothic preferowało
koncentrację swej uwagi na doskonale już znanych wydarzeniach związanych z późniejszymi
etapami tego konfliktu, miast poświęcić swe wysiłki zbadaniu szeregu faktów historycznych
pochodzących z pierwszych chwil wojny. Nie mam tu rzecz jasna na myśli doskonale już
opracowanych zagadnień związanych z heroiczną obroną Oraru przez Compela Basta czy
bohaterskiej bitwy admirała Varusa na Platei, ponieważ te akurat wydarzenia były badane
wielokrotnie i niemal każdy nowy adept nauk historycznych próbuje w nich bezskutecznie
odnaleźć coś bardziej ciekawego i odkrywczego od dokonań swych poprzedników (chociaż
muszę w tym miejscu prosić Cię, czcigodny czytelniku, abyś nie okazał wobec mnie takich
samych obiekcji, gdy w dalszych rozdziałach tego opracowania nawiążę do owych faktów).
Nie, ja chciałbym tutaj opowiedzieć o szeregu mniej istotnych ze strategicznego punktu
widzenia akcji militarnych, które miały miejsce w pierwszych, najmroczniejszych dniach
wojny – gdy eskadry Abaddona uderzyły na zaskoczone i nieprzygotowane do obrony
zgrupowanie Floty Gothic. Chociaż wielu badaczy uważa za bezcelowe analizowanie faktów
związanych z pojedynkami pojedynczych okrętów wojennych na tle konfliktu zawierającego
w sobie bitwy kosmiczne na skalę porównywalną jedynie z Herezją Horusa, ja jednak
uważam, że tylko zgromadzenie związanej z nimi wiedzy pozwoli lepiej poznać dwie nazwy
posiadające nie tylko ogromne znaczenie dla przebiegu Wojny o Gothic, lecz także na trwałe
zapisane w annałach historii marynarki kosmicznej Segmentum Obscurus.
Chodzi mi oczywiście o Leotena Sempera i jego okręt, Lorda Solara Machariusa...
Emerytowany skryba Rodrigo Konniger, W szczęki śmierci, w paszczę piekieł: historia
Wojny o Sektor Gothic, 143149.M41
- Udanych łowów, Macharius – były to pierwsze od kilku godzin wypowiedziane głośno
słowa na mostku HDMS Lord Solar Macharius. Zjawisko takie jak całkowita cisza jest
pojęciem obcym dla okrętu imperialnej marynarki kosmicznej, na którego pokładach
ustawicznie rozbrzmiewa głuchy pomruk masywnych plazmowych turbin, a w każdym
korytarzu, hangarze i kabinie można usłyszeć głosy któregoś z dziesięciu tysięcy spoconych,
mozolących się nad swą codzienną pracą członków załogi. Lecz na pokładach krążownika
panował zadziwiający spokój i nawet obsada mostka porozumiewała się między sobą jedynie
szeptem, przekazując sobie wzajemnie rozkazy i wyniki odczytów kontrolnych napływające
kanałami radiowymi z setek lokalizacji w obrębie kadłuba okrętu klasy Dictator.
Stojący w centralnej części mostka kapitan Leoten Semper usłyszał znaczące chrząknięcie
i dźwięk kroków za swymi plecami. Charakterystyczny akcent pierwszego oficera był
jedynym odstępstwem od jego perfekcyjnie beznamiętnego tonu.
- Komunikat z pokładu Indefatigable, kapitanie. Czy życzy pan sobie odpowiedzieć ?
Semper odwrócił się przesuwając spojrzeniem po rysach twarzy swego zastępcy. Hito
Ulanti, pomyślał. Nazwisko necromundiańskiej arystokracji. To rzadkość, by kogoś takiego
można było spotkać na okręcie marynarki kosmicznej. A dzieci arystokracji zawsze słynęły z
ambicji. Będzie trzeba na niego uważać. Semper pamiętał, że w mrocznych latach Wieku
Apostazy skrytobójstwo było jedną z popularniejszych metod awansu wykorzystywanych
przez ambitnych młodych oficerów floty.
Przestał myśleć o mało istotnych faktach przypominając samemu sobie, iż pełni rolę
kapitana tego okrętu i nie może sobie pozwolić na luksus bezwartościowych dywagacji.
- Proszę potwierdzić odbiór przekazu z Indefatigable, panie Ulanti. Standardowe
podziękowania dla kapitana i oficerów załogi oraz wyrazy nadziei, iż spotkamy się znów po
powrocie na Stranivar.
Pierwszy oficer strzelił obcasami i skinął głową potwierdzając przyjęcie rozkazu.
Semper odwrócił twarz w stronę przeszklonej ściany mostku, wpatrując się w swoje
odbicie. Był to widok niemalże łudząco przypominający któryś z tuzina portretów rodzinnych
wiszących na ścianach rezydencji Semperów na Cypra Mundi – te same jastrzębie rysy
twarzy elitarnego rodu oficerskiego, podobne dumne blizny (Leoten zdobył swoją podczas
akcji abordażowej na orczy okręt, którą poprowadził w randze młodszego porucznika), ten
sam uniform floty Segmentum Obscurus – lecz spojrzenie Sempera najbardd
dziej przyciągały gwiazdki lśniące na wysokim kołnierzu jego munduru. Wielu członków
jego rodziny służyło w marynarce kosmicznej od czasów Wieku Apostazy. Będąc ostatnim w
linii potomkiem rodu kapitana zastanawiał się uporczywie, czy w przeciwieństwie do swych
przodków pożyje dostatecznie długo, aby powrócić na Cypra Mundi i ujrzeć na ścianie
rezydencji swój własny portret. Skupił spojrzenie na otaczającej go pustce szukając
zmrużonymi oczami sylwetki Indefatigable. Na tle czerni kosmosu rozbłysła jaśniej plamka
ognia. Fregata typu Sword zwiększyła prędkość i zaczęła oddalać się od Machariusa
zmierzając w stronę kordonu statków strażniczych patrolujących obrzeża systemu Stranivar.
Kapitan zaklął w myślach zastanawiając się, gdzie były te środki ostrożności, kiedy
armada Chaosu wyszła z Osnowy zaskakując Grupę Floty Stranivar w orbitalnych dokach.
Atak okazał się niszczycielski w skutkach, ponieważ wyeliminował z akcji ponad dwie trzecie
stranivarskiej flotylli. Co gorsza, był to zaledwie wstęp do znacznie poważniejszych
wydarzeń. Z wszystkich systemów Gothica napływały alarmujące raporty. Atak nie był
odosobnionym rajdem. Oko Grozy wyrzuciło ze swej otchłani inwazyjną armadę Chaosu i
okręty marynarki w obrębie całego sektora znalazły się znienacka w obliczu otwartej wojny.
Krytycznie ważne stało się jak najszybsze przejście do kontruderzenia, pasywna taktyka
groziła rychłą utratą kontroli nad całym sektorem. Lord admirał Ravensburg domagał się
natychmiastowej relokacji swych sił, toteż będący jedynym nieuszkodzonym okrętem w
eskadrze Macharius został zmuszony do wyjścia z doków i tranzytu do pustego systemu
Dolorosa, gdzie oczekiwała już na niego eskadra niszczycieli typu Cobra. Po połączeniu sił
grupa miała udać się do systemu Bhein Morr, punktu zbornego imperialnej marynarki. Tam
na krążownik czekały uzupełnienia w postaci myśliwców przechwytujących Fury i
bombowców głębokiej przestrzeni Starhawk, wprowadzanych w miejsce przestarzałych
Interceptorów i Marauderów. Opuszczając doki Macharius prześlizgnął się niczym mroczny
cień obok dryfujących w próżni wypalonych wraków swych siostrzanych jednostek.
Był to sfrustrowany, potencjalnie niepokorny okręt i Semper zdawał sobie z tego sprawę.
W swym otoczeniu wyczuwał wściekłość, żądzę zemsty, ale i strach. Lęk przed tym, co
czekało na marynarzy w Osnowie i obawy o kompetencje nowego dowódcy krążownika. Była
to pierwsza jednostka pod komendą Sempera, a nieoczekiwany wybuch wojny na skalę
niespotykaną od czasu Herezji Horusa w najmniejszym stopniu nie ułatwiał kapitanowi
zmagań z codziennymi problemami świeżo upieczonego dowódcy. Ta wojna miała stać się
chrztem ognia dla kapitana, jego krążownika i jego załogi – albo scali ich razem w żarze
militarnych zmagań albo spopieli w wojennej zawierusze pustoszącej światy Gothica.
Semper odwrócił się od okna i przeciągnął wzrokiem po rzędach wpatrujących się w niego
wyczekująco twarzy.
- Astronawigacja ! – rzucił twardym tonem wyuczonym kilkanaście lat temu w kolegium
kadetów na Cypra Mundi – Oczekiwany czas lotu do punktu skokowego ?
- Jeden koma trzy godziny, kapitanie – padła odpowiedź oficera pochylonego nad
migoczącym runami pulpitem astronawigacyjnego terminala.
- Bardzo dobrze – skinął głową Semper i krótkim ruchem ręki polecił stojącemu opodal
oficerowi komunikacyjnemu otwarcie pokładowego radiowęzła – Kapitan Semper do magosa
Castaborasa. Skok podprzestrzenny za jeden koma trzy godziny. Rozpocząć natychmiast
stosowne przygotowania. Potwierdzić.
Po chwili ciszy w głośniku rozległ się głos najstarszego rangą techkapłana Adeptus
Mechanicus, silnie zniekształcony zarówno szumem radiowym jak i filtrem dźwiękowym
jednego z wielu cybernetycznych wszczepów używanych przez wyznawców Boga Maszyny.
- Potwierdzam.
Głowy pracujących na mostku oficerów uniosły się na dźwięk następnych słów Sempera.
- Jeszcze jedna sprawa, czcigodny Castaborasie. Nie wiem jak w poniższej kwestii
zachowywał się mój poprzednik na stanowisku kapitana tej jednostki, ja jednak życzę sobie
stałej obecności Technis Majoris lub jednego z jego starszych rangą braci na mostku okrętu.
Stanowiąc integralną część załogi musimy współpracować w bezpośredni sposób. Czy
wyraziłem się jasno ?
Tym razem milczenie trwało dłużej, a kiedy wreszcie padła odpowiedź, techkapłan nie
potrafił ukryć do końca zaskoczenia w swym głosie.
- Jak pan sobie życzy, kapitanie. Niezwłocznie zjawię się osobiście na mostku.
Semper dostrzegł nieme skinięcia głów, jakie wymienili między sobą jego oficerowie.
Marynarka kosmiczna musiała polegać na wiedzy Adeptus Mechanicus obsługujących
pokładową maszynerię okrętów, ale stosunki między obiema formacjami nie zawsze należały
do poprawnych.
Okręt wojenny może mieć kilka autorytetów, ale tylko jeden z nich jest kapitanem, Semper
wspomniał słowa swego dawnego mentora, admirała aaaa
Haasena. Jeśli chcesz sprawować autentyczną władzę nad okrętem, musisz pokazać jego
załodze, że to właśnie ty jesteś jedynym liczącym się zwierzchnikiem.
Oczy Sempera omiotły mostek przesuwając się po rzędach milczących serwitorów,
obsługujących stacje robocze ustawione w równych szeregach na podwyższeniach
otaczających mostek. Konsoleta kapitańska znajdowała się pośrodku nawy, na jej
krawędziach zaś tkwiły boczne skrzydła mostka. Tam pracowali starsi oficerowie, tam też
znajdowały się sekcje Artylerii, Astronawigacji, Kontroli Lotów i Monitoringu. Podnosząc
wzrok ku górze Semper dostrzegł platformy robocze pełne dron serwitorskich i zajętych
swymi obowiązkami techkapłanów, kontrolujących poprawność pracy wybranych elementów
Ducha Maszyny, który krążył w obwodach systemów krążownika.
Galeryjki robocze ciągnęły się niemal pod sam sufit mostka, jakieś dwadzieścia metrów w
górę od konsolety kapitana, jednakże Semper dostrzegł szukaną przez siebie postać na jednym
z niższych podpokładów. Mężczyzna stał przy balustradzie jednego z pomostów
łącznikowych obserwując bacznie pracę sekcji oficerskich okrętu. Padająca z pobliskiego
ekranu poświata odbijała się migotliwie na zdobiących epolety człowieka srebrnych
czaszkach. Semper zauważył, że tylko nieliczni członkowie załogi zapuszczali się w tamten
obszar mostka. Rozprawiwszy się dyplomatycznie z Magos Technicus kapitan postanowił
wziąć się za bary ze znacznie poważniejszym dla siebie wyzwaniem.
- Komisarzu Kyogen ! – zawołał w stronę stojącej w półmroku postaci – Zamierzam dokonać
inspekcji okrętu przed skokiem w Osnowę. Zechce mi pan towarzyszyć ? Panie Ulanti,
mostek jest pański.
* * * * *
Przypominający kształtem grot strzały Contagion dryfował w próżni opodal wciąż
płonącego wraku niszczyciela typu Cobra. Po pozostałych trzech okrętach należących do
lojalistycznej eskadry pozostały jedynie trzy rozchodzące się w kosmicznej pustce chmury
rozżarzonego gazu i drobnych odłamków, odległe o kilka tysięcy kilometrów od krążownika.
Na mostku Contagiona panował półmrok, ponieważ kapitan już dawno doszedł do wniosku,
że standardowe oświetlenie zbyt boleśnie podrażnia jego zdeformowane źrenice, lecz dla
większości członków załogi nie stanowiło to większego problemu. Ten sam kapitan – Hendrik
Morrau, niegdyś jeden z najsłynniejszych oficerów w historii Zgrupowania Floty Gothic –
położył pomarszczoną dłoń na runicznej klawiaturze pulpitu, przesuwając wzrokiem po
rzędach znaków składających się na raport podsumowujący starcie. Sapnął z zadowoleniem,
przekonany, iż w żaden sposób nie zdołałby efektywniej rozegrać niedawnego pojedynku.
Zmniejszając dystans dzielący krążownik od płonącego niszczyciela zamierzał potraktować
wrak jako obiekt treningowy dla swoich baterii artyleryjskich, wtedy jednak skanery
krótkiego zasięgu odkryły znacznie bardziej emocjonującą rozrywkę: jeńców. Część załogi
Cobry wciąż żyła, uwięziona w odciętych od siebie hermetycznie przedziałach pokładowych.
Morrau natychmiast wysłał na wrak oddziały abordażowe złożone w głównej mierze z
pokrytych chityną demonicznych bestii, hodowanych specjalnie na takie okazje i trzymanych
na co dzień w cuchnących ładowniach okrętu. Przykuty do mostka swymi dalece posuniętymi
mutacjami, Morrau obserwował na ekranach skanerów postępy stworów i z niecierpliwą
ekscytacją wsłuchiwał się w dzikie wrzaski błagających o litość marynarzy. Grupki rozbitków
były lokalizowane i rozdzierane na strzępy jedna po drugiej. Morrau nie skąpił swej załodze
rozrywki, lecz przed abordażem dał swym podkomendnym wyraźnie instrukcje nakazujące
pochwycenie kilku ofiar żywcem i dostarczenie ich w ręce pokładowego śledczego. Kapitan
uśmiechnął się diabolicznie na myśl o tym, że nieszczęśnicy wzięci żywcem szybko zaczną
żałować, iż nie podzielili losu swych wymordowanych na wraku niszczyciela towarzyszy.
Jakby na zawołanie, za swymi plecami usłyszał zbliżający się odgłos ciężkich kroków. Od
czasu, gdy ciało kapitana zaczęło zrastać się z fotelem, pokrywając się kościanymi
wypustkami i giętkimi mackami, które tworzyły swoisty żywy pomost pomiędzy jaźnią
Morrau i demoniczną esencją wypełniającą elektroniczne obwody krążownika, nie mógł on
już opuszczać swego miejsca, nie potrzebował jednak wzroku, by rozpoznać tożsamość
zbliżającego się osobnika. Adolphus Torque, pokładowy śledczy. Torque przystanął tuż za
kapitanem, jego cuchnący oddech zmieszał się z ciężkim odorem rozkładu panującym
niepodzielnie na mostku Contagiona. W głębi duszy Morrau był szczerze wdzięczny losowi
za to, iż nie musiał spoglądać już więcej na swego śledczego, pewne deformacje fizyczne
czyniły go bowiem wyjątkowo odrażającym nawet dla dowódcy okrętu poświęconego służbie
Plugawego Boga.
- Czy więźniowie przynieśli ci stosowną satysfakcję ? – zapytał kapitan.
- Dużą satysfakcję – wymamrotał niewyraźnie Torque, z trudem formułujący
cy ludzkie słowa z powodu rozdwojonego języka – Jeden z nich zdradził mi coś
interesującego, mój panie. Zaatakowane przez nas okręty nie przeładowywały tutaj swych
napędów podprzestrzennych, jak początkowo sądziliśmy. One czekały na spotkanie z
imperialnym okrętem liniowym.
Morrau rozszerzył z ekscytacji nozdrza, wdychając w płuca miriady zapachów
składających się na gęstą atmosferę wypełniającą wnętrze okrętu. Po zakończeniu kosmicznej
bitwy, kiedy wywietrzniki statku wtłaczały do tuneli wentylacyjnych gazy będące efektem
ubocznym zużytej energii, powietrze wewnątrz krążownika nabierało specyficznego aromatu.
Dla Morrau, weterana setek bitew, był to zapach zwycięstwa.
- Co to za okręt ?
- Lord Solar Mac... Macharius, kapitanie – wydukał Torque, ledwie zmuszając się do
wypowiedzenia na głos nazwiska jednego z największych bohaterów Imperium.
- Macharius... – mruknął pod nosem Morrau, rozpierając się wygodniej w fotelu i
przeszukując zasoby swej pamięci. Z trudem przypomniał sobie wspólną akcję z tym okrętem
przeciwko pirackim eskadrom Fra’al w klastrze Osiris. Contagion nosił wówczas miano
Vengis, a kapitanem Machariusa był Rutgen Jago, lecz wydarzenie to miało miejsce sześćset
lat temu wedle kalendarza Imperium i wiele się od tego czasu zmieniło. Ktokolwiek piastował
teraz komendę nad Machariusem, nie miał żadnych szans w konfrontacji z doświadczeniem i
talentem dowódcy Contagiona.
- Zapis przesłuchania jeńców ?
- Jest tutaj, przyniesiony dla pańskiej przyjemności – Torque wysunął przed siebie szponiastą
dłoń, w której ściskał krystaliczny nośnik informacji wciąż jeszcze śliski od ludzkiej krwi.
Morrau wsunął kryształ w jeden z wilgotnych czytników danych na obudowie pulpitu
kontrolnego. Nośnik zniknął wewnątrz obudowy z głośnym mlaśnięciem. Planując zasadzkę
na Machariusa kapitan zamierzał kontemplować jednocześnie zapis video ze scenami
przesłuchań.
* * * * *
Leoten Semper czuł wyraźnie pierwsze objawy migreny, będącej częstym efektem
ubocznym skoków w Osnowę. Starożytne generatory silników podprzestrzennych pracowały
na coraz większych obrotach przesycając umysły członków załogi nieprzyjemnymi
mentalnymi wibracjami. Wszędzie wokół dowódcy trwały ostatnie przygotowania do skoku.
Gdzieś w głębi maszynowni techkapłani naciskali kolejne rzędy runicznych przycisków na
panelach sterujących pracą napędów podprzestrzennych, w powietrzu rozchodził się ostry
zapach kadzideł zdradzający obecność kleryków Ministorum krążących po korytarzach i
pokładach krążownika w celu pobłogosławienia okrętu i jego załogi na czas podróży przez
dominium demonów. Z wysokiej galerii górującej nad gigantyczną metalową halą przedniej
prawoburtowej sekcji artyleryjskiej Semper i komisarz Kyogen mogli śledzić wzrokiem pracę
setek zziajanych, lśniących od potu ludzkich sylwetek ciągnących za łańcuchy przesuwanych
po kolejowych podkładach dział lub wieszających się na ogromnych wajchach zasuwających
grube pancerne tarcze na luki strzeleckie.
Semper zerknął z ukosa na masywną postać Koby Kyogena. Komisarz był prawdziwym
olbrzymem o ponad dwumetrowym wzroście. Semper zdawał sobie sprawę z faktu, że
mundur komisarza Floty – błyszczące skórzane oficerki, czarna kabura pistoletu, czarny
płaszcz z epoletami oznakowanymi trupimi czaszkami oraz wysoka czapka z daszkiem i
emblematem Imperialnego Orła – miał za zadanie wzbudzać należny respekt i lęk wśród
marynarzy, lecz i bez niego komisarz wciąż robiłby wrażenie. Semper przesunął wzrokiem po
baretkach odznaczeń na uniformie swego towarzysza, dostrzegając wśród nich
charakterystyczne kolory Gwiazdy Gothica, takie same jak te zdobiące jego własny mundur.
Skóra na twarzy komisarza była silnie pomarszczona, naznaczona śladami po oparzeniach od
plazmowej detonacji, część rysów twarzy Kyogena wykrzywiał sarkastyczny grymas będący
pozostałością po pośpiesznej i nie do końca profesjonalnej operacji chirurgicznej.
Dumnie noszone medale i blizny, pomyślał Semper. To nie tchórz, ten komisarz, ale jak
bardzo mogę na nim polegać ?
Kapitan wskazał dłonią panujący w hali ruch.
- Pańska opinia, komisarzu ? Ocena jednostki i jej załogi ?
- Mamy dobrą kadrę wyższego szczebla oraz oficerów porządkowych doskonale znających
okręt, ale wśród najniższych szarż zbyt wiele luk zapchano niewyszkolonymi rekrutami,
którzy nie odbyli nawet jednego skoku podprzestrzennego. Mamy też zbyt wielu skazańców
wpakowanych tu przez zespoły werbunkowe, ale ci akurat szybko zaczną żałować, że nie
pozostali w swoich obozach pracy na Lubiyance, niech tylko dojdzie do pierwszej otwartej
akcji bojowej.
- Semper pokiwał głową mile zaskoczony pragmatyczną szczerością ukrytą w słowach
komisarza. Być może faktycznie trafił mu się utalentowany ofice
cer polityczny, a nie kolejny automat wykreowany przez Schola Progenium.
- A co z pańską opinią na temat kapitana okrętu ?
Kyogen odwrócił głowę i spojrzał prosto w oczy Sempera.
- Pańskie dossier wskazuje na wysoce uzdolnionego oficera marynarki i trudno byłoby
polemizować z decyzją admirała Haasena o pierwszym pana przydziale liniowym – z dołu
dobiegł znienacka przeraźliwy krzyk, który urwał się równie raptownie, kiedy jeden z
marynarzy upadł i natychmiast został zmiażdżony przez wielkie koła artyleryjskiej platformy.
Śmiertelne wypadki wśród szeregowych członków marynarki były tak częste, że nikt już nie
zwracał na nie uwagi – Wykazał się pan w trakcie obrony Stranivaru, lecz w obliczu
oczywistego braku doświadczenia bojowego i wyjątkowo poważnego zagrożenia dla całego
sektora ze strony nieprzyjaciela zrozumiałe są pewne obiekcje i obawy co do kompetencji
człowieka otrzymującego komendę nad tak silną jednostką w czasie tak groźnego kryzysu.
W komunikatorach rozległ się dźwięk klaksonu alarmowego. Piętnaście minut do skoku w
Osnowę. Kyogen rozejrzał się wokół niecierpliwie, najwyraźniej pragnąć natychmiast
powrócić do swych obowiązków.
- Jeszcze jedna sprawa, komisarzu – powiedział Semper wyczuwając ukrytą frustrację oficera
politycznego – Kto w przypadku mojej śmierci bądź krytycznych obrażeń obejmie komendę
nad okrętem ?
W pytaniu kapitana kryła się niewypowiedziana aluzja do faktu, iż jedną z możliwych
przyczyn zgonu dowódcy mógł być sam komisarz: każdy oficer polityczny Floty posiadał
prawo do egzekucji kapitana marynarki, jeżeli ten złamał w jego opinii obowiązujący we
Flocie regulamin.
- Pierwszy oficer Ulanti jest następną osobą w układzie hierarchicznym – odparł komisarz
krzywiąc się jeszcze bardziej podczas wymawiania nazwiska zastępcy Sempera – Lecz
powiedzmy to sobie szczerze: arystokratyczny tytuł czy też nie, wciąż jest to tylko
necromundiańska szumowina. Dla ludzi z tych industrialnych mrowisk jest miejsce na
pokładach okrętów marynarki, w gangach roboczych. Żaden starszy oficer z obsady mostka
nie będzie respektował poleceń wydanych przez takiego kapitana, bez względu na to, jak
wysoce urodzonym arystokratą będzie się on mianował.
Semper nie okazał żadnych emocji słysząc opinię komisarza.
- Kogo zatem mianuje pan dowódcą w mym zastępstwie ?
- Siebie, kapitanie. W przypadku pańskiej śmierci przejmę komendę nad okrętem. A teraz,
jeśli to już wszystko, pozwolę sobie sprawdzić resztę przygotowań do procedury skoku.
Komisarz zasalutował krótko i odwrócił się odchodząc w głąb korytarza. Semper pozostał
jeszcze przez chwilę na galeryjce, rozmyślając na temat człowieka, w którego rękach
spoczywało życie i śmierć kapitana Machariusa.
* * * * *
Na podłodze sekcji artyleryjskiej Maxim Borusa poderwał głowę ku górze, śledząc
wzrokiem sylwetki dwóch spacerujących po galeryjce widokowej oficerów do chwili, w
której silny kopniak Gogola nie zwrócił jego uwagi na wykonywaną pracę.
- Bierz się do roboty, Borusa, albo do końca wyrżnę ci na grzbiecie ten tatuaż, który
zacząłem na Lubiyance – nadzorca grupy roboczej splunął na skazańca i kopnął go raz
jeszcze, by podkreślić wagę swych słów. Maxim chwycił mocniej jeden z łańcuchów
oplatających platformę artyleryjską i zaczął ją ciągnąć wraz z resztą grupy. Skrzywił się na
myśl o bliznach pokrywających jego plecy, pamiątce po spotkaniu z Gogolem i jego bandą i
zabawie gangstera z użyciem rozpalonego do czerwoności noża. Uciekł im wtedy i
prawdziwie przeklęty los sprawił, że kilka lat później spotkali się ponownie, gdy schwytany
przez gang werbowników Maxim trafił prosto w objęcia czekającego na Machariusie Gogola.
Maxim wychował się w słynących z bezprawia podziemnych częściach stranivarskich
metropolii i przeżył piekło gułagu na więziennym księżycu Lubiyanka, ale nawet on nie miał
złudzeń do co swego losu na pokładzie imperialnego krążownika. Nie z Gogolem czyhającym
ustawicznie za jego plecami.
* * * * *
- Spiritus Machina – zaintonował skryty za metalową maską magos Castaboras, okryty
błyszczącymi ceremonialnymi szatami – Przygotować się do włączenia napędu
podprzestrzennego na mój znak.
Procedura skoku w Osnowę mogła być przeprowadzana wyłącznie przez najwyższych
rangą przedstawicieli Adeptus Mechanicus na pokładzie jednostki, ponieważ tylko oni znali
prawidłowe rytuały i sekwencje w kodach tetragramatycznych zrozumiałe dla awatara
BogaMaszyny zamieszkującego wnętrze krążownika. Stojący nieruchomo na mostku i
otoczony świtą adeptów techkapłan czekał na milczący ruch Sempera zezwalający na
rozpoczęcie procedury skokowej.
- Quinque...
- Quattuorum...
- Tres...
- Due...
- Unus...
- Engagus !
Na rozkaz magosa prawdziwie kosmiczne rezerwuary energii ukryte dotąd w plazmowych
reaktorach zostały raptownie przetransferowane do silników podprzestrzennych, wyrywając w
powłoce wymiaru materialnego wielką dziurę i wpychając w nią bryłę krążownika. Pole
Gellera – przypominający gigantyczną kroplę kokon pola siłowego chroniący okręt i jego
załogę przed furią podprzestrzeni – trzeszczało donośnie pod wpływem fal energii
uderzających w jego powierzchnię. Macharius dygotał wyraźnie, od dziobu po rufę. Nowi
rekruci kulili się w przerażeniu na pokładach okrętu, krzycząc przeraźliwie i nie zważając na
ochronne wersety recytowane przez ich bardziej doświadczonych towarzyszy niedoli.
Konfesorzy, młodsi komisarze i uzbrojeni w strzelby oficerowie porządkowi krążyli po
pokładach okrętu pocieszając spanikowanych marynarzy i polecając ich protekcji Imperatora,
a jednocześnie czujnie wypatrując wśród rzesz ludzkich twarzy jakiegokolwiek śladu
demonicznej obecności.
* * * * *
Na mostku krążownika techkapłan ukłonił się w milczeniu kapitanowi sygnalizując w ten
sposób zakończenie swej części zadania. Od tej chwili los jednostki spoczywał w rękach innej
osoby.
Zamknięty w swym kokonie i strzeżony przez fanatycznych żołnierzy Navis Nobilite,
którzy bez pozwolenia swego mistrza nie dopuściliby do niego nawet kapitana okrętu, główny
Nawigator Solon Cassander zamknął oczy i zdjął z głowy opaskę zakrywającą jego trzecie,
mistyczne oko, znajdujące się pośrodku wysokiego czoła.
Spoglądając w otchłań Osnowy legendarnym wzrokiem podprzestrzennym, Cassander
dostrzegał wyraźnie kształt całego okrętu. Znajdująca się w jego tyle sekcja napędowa
składała się na jedną trzecią mierzącego trzy kilometry kadłuba, ale główny element
Machariusa znajdował się pod jego nogami: bryła metalu najeżona lufami artyleryjskich
wieżyczek, antenami systemów komunikacyjnych i skanerów. Na każdej burcie jednostki
ciągnęły się luki strzeleckie ciężkiej artylerii i wrota hangarów pokładowego lotnictwa.
Daleko z przodu dostrzegał potężny adamandytowy taran przeznaczony do dekompresji
kadłubów nieprzyjacielskich okrętów, tam też znajdował się najistotniejszy arsenał
krążownika: sześć wyrzutni mogących miotać ze swych gardzieli mierzące trzydzieści
metrów plazmowe torpedy.
Siła ognia Machariusa wzbudzała słuszne wrażenie, ale Cassander wiedział, że była
niczym wobec potęgi żywiołu szalejącego w bezkresie Osnowy. Nawigator rozluźnił się
oczyszczając umysł ze zbędnych myśli i sięgnął mistycznym wzrokiem dalej, w głąb
Immaterium, kierując się sygnałem Astronomicanu jako podstawą do określenia bieżącego
kursu okrętu. Chociaż wszystkie korekty astronawigacyjne musiały być przekazywane na
mostek krążownika w celu ich odnotowania, w trakcie najbliższych dni tranzytu poprzez
Osnowę prawdziwym władcą Machariusa był Nawigator Cassander.
Siedząc na swym fotelu Semper wpatrywał się z niemą fascynacją w ekran jednego z
terminali, wyświetlającego na monitorze elektronicznie przekształcony obraz pływów
Osnowy rejestrowany przez zewnętrzne czujniki okrętu. Nawigatorzy twierdzili, że niektórzy
z nich potrafią na podstawie tych wirujących, ustawicznie zmieniających kształt skupisk
energii przepowiadać przyszłość. Obserwując bezradnie energetyczne zaburzenia Semper
zastanawiał się, jak też przyszłość czekała Zgrupowanie Floty Gothic.
Udanych łowów. Tradycyjne pozdrowienie wysyłane okrętom wychodzącym na patrol lub
spotykającym się w trakcie tranzytu przez Osnowę teraz, w obliczu armad Chaosu
opuszczających cały czas Oko Grozy i mających na swym koncie blisko tuzin zniszczonych
baz marynarki w sektorze, nabierało zupełnie innej, złowieszczej wymowy. Semper
zastanawiał się, kto też w tej wojnie będzie myśliwym, a kto ofiarą.
* * * * *
Contagion dryfował z wyłączoną większością systemów pokładowych, zasilany na
najniższym dostępnym trybie pracy reaktorów w celu zminimalizowania swej zazwyczaj
silnej radarowej sygnatury. Ponieważ refleks pozostającego w organicznej symbiozie z
okrętem kapitana również uległ znaczącemu spowolnieniu, Morrau dopiero po kilku
sekundach zorientował się, że ktoś obok niego stoi. Heretycki nawigator. Twarz mężczyzny
pokryta była mrowiem nabrzmiałych, cieknących śluzem pęcherzy i bąblami wrzodów.
- Wybacz mą impertynencję, kapitanie, ale...
- Wiem – machnął ręką Morrau przerywając słowa swego opętanego demonicznie
Nawigatora – Też to wyczułem. Moce Osnowy ostrzegają nas, że zwierzyna nadciąga.
Morrau zmienił swą pozycję w fotelu rozkoszując się wizją rychłej konfrontacji.
* * * * *
Na krańcach systemu Dolorosa zapłonęło miniaturowe drugie słońce, bardziej oślepiające
od prawdziwej gwiazdy tworzącej serce układu. Fale energii omiatały rozdarcie materialnej
powłoki znacząc miejsce pojawienia się trzykilometrowego metalowego lewiatana
wdzierającego się z powrotem do rzeczywistości. Tarcze siłowe okrętu pracowały na granicy
całkowitego przeciążenia. HDMS Lord Solar Macharius dotarł szczęśliwie do swego punktu
przeznaczenia.
Pozostawiając dziękczynne modlitwy konfesorom i techkapłanom, Leoten Semper usiadł
na swym fotelu za kapitańską konsoletą. Okręt był w tym krytycznym momencie najbardziej
odsłonięty i bezbronny, ponieważ jego systemy zasilania były właśnie resetowane, a wielka
energetyczna anomalia powstała w miejscu wyjścia z Osnowy zdradzała obecność
krążownika wszystkim potencjalnym urządzeniom namierzającym w obrębie systemu.
- Astronawigacja ! – rzucił szorstkim tonem kapitan – Określić nasz kurs i pozycję.
Monitoring ! Zlokalizować koordynaty eskadry Mako i skontrolować przestrzeń pod kątem
obecności innych obiektów. Kapitan do załogi ! Podnieść tarcze ochronne i przygotować
systemy bojowe.
Przez chwilę siedział bezczynnie obserwując pracę swych podwładnych, potem zaczęły
napływać pierwsze odpowiedzi.
- Zgłasza się Astronawigacja. Potwierdzam wyjście w systemie Dolorosa. Szacunkowa
poprawność skoku wynosi 89.7 procent – Semper zanotował w pamięci, że musi przy
najbliższej okazji pochwalić swego głównego Nawigatora. Każdy tranzyt kończący się
skokiem o dokładności większej niż 70 procent świadczył o mistrzowskim talencie
Nawigatora.
- Zgłasza się Monitoring. Wciąż silne zaburzenia magnetyczne wywołane procedurą wyjścia
z Osnowy. Nie możemy zlokalizować eskadry Mako.
- Zgłasza się Komunikacja. Żadnej odpowiedzi na nasze kodowane wezwania. Brak sygnału
na wszystkich standardowych częstotliwościach marynarki.
Semper spojrzał na czerń kosmosu widoczną za przeszkloną ścianą mostku, z której zdjęto
już mechanicznie płyty tarcz ochronnych. Mniejsza z raportami sekcji skanerów
dalekosiężnych, za pomocą urządzeń optycznych pracujących na mostku powinni byli
dostrzec te niszczyciele gołym okiem.
Na Złoty Tron, gdzie oni się podziali ?
* * * * *
Kilkaset tysięcy kilometrów za rufą Machariusa Contagion zbliżał się do ofiary. Moc
przepływająca przez systemy krążownika stopniowo ulegała zwiększeniu. Hendrik Morrau z
trudem tłumił dziką ekscytację widząc coraz bliższą plamkę połyskującą na wyświetlaczu
pasywnego skanera.
- Utrzymać bieżący kurs i zwiększyć prędkości do dwa koma zero. Pozostawać w jego
śladzie podprzestrzennym. Dziobowe baterie i lance do połowy stanu mocy. Tarcze siłowe
wyłączone, dopóki nie zmienię rozkazu.
Morrau nie odrywał wzroku od ekranu skanera. To była taktyka, którą lata temu
dopracował do perfekcji – użycie strumienia energetycznych zakłóceń ciągnącego się za
statkiem wychodzącym z Osnowy w celu zamaskowania własnej obecności i skrytego
podejścia pod rufę ofiary. Kiedy wróg w końcu zorientuje się, że coś jest nie tak, Contagion
znajdzie się na dogodnej pozycji do oddania salwy prosto w jego sekcję napędową.
Unieruchomiony imperialny okręt zostanie następnie przejęty przez oddziały abordażowe i
ograbiony. Morrau drżał na myśl o następnych jeńcach, zwłaszcza zaś o możliwości
pochwycenia lojalistycznego kapitana. Śledczy Torque otrzymał już precyzyjne i bardzo
specyficzne instrukcje dotyczące zachcianek kapitana względem procedury przesłuchania
dowódcy Machariusa, jeśli ten okazałby się dostatecznie głupi, by trafić w ręce Morrau
żywcem.
* * * * *
- Odkryto potencjalną anomalię w procedurze monitoringu – beznamiętny głos jednego z
serwitorów przykuł natychmiast uwagę kapitana.
- Identyfikacja !
Oficerowie zebrali się pośpiesznie przy stanowisku roboczym wiedząc, że ich dowódca
woli usłyszeć raport z ust normalnego człowieka, a nie półmechanicznej organicznej maszyny
obliczeniowej, jednej z wielu pracujących na pokładzie krążownika. Hito Ulanti przyjrzał się
uważnie runicznym symbolom połyskującym na ekranie skanera.
- Cały czas mamy silne szumy energetyczne w strefie rufowej, ale czujniki zlokalizowały
potencjalny obiekt piętnaście do dwudziestu tysięcy kilometrów za nami. Odległość szybko
maleje... to może być okręt kosmiczny !
Semper podjął decyzję w ułamku chwili.
- Sternik, cała na prawo ! Maszynownia, odpalić prawoburtowe silniki korekcyjne i przesłać
do nich pełną moc !
* * * * *
- Cel skręca w prawo. Wzrost poziomu mocy w jego sygnaturze energetycznej –
zaskrzeczał żabiogłowy sternik Contagiona.
- Wykrył nas ! – wrzasnął z wściekłością Morrau – Pełna moc do przednich baterii. Strzelać
po osiągnięciu gotowości !
- Kapitanie ! Tarcze siłowe ! Musimy... – krzyknął jeden z renegackich techkapłanów
Contagiona, zanim należący do osobistej straży Morrau Marine z Legionu Gwardii Śmierci
nie zastrzelił go na znak dany przez swego pana.
- Nie ma czasu ! – zawył Morrau – Namierzyć cel przednimi bateriami i strzelać !
* * * * *
Macharius zaczął obracać się w przestrzeni, pokrywające jego prawą burtę wizerunki
gargulców pluły plazmowym ogniem silników manewrowych. Na ekranach terminali
bojowych Contagiona pojawiła się chmura gorących gazów dezorientująca systemy
strzeleckie krążownika. Salwa przednich baterii ominęła nieszkodliwie przesuwający się w
bok lojalistyczny okręt.
- Podnieść tarcze siłowe ! – krzyknął Morrau świadom faktu, że manewr Machariusa
przemieści go na dogodną pozycję do odpalenia części baterii artyleryjskich przed
włączeniem dostatecznej liczby generatorów pól siłowych Contagiona. W przypadku takiego
dystansu między jednostkami nie można było mówić o uszkodzeniach krytycznych, niemniej
jednak krążownik Chaosu otrzymał kilka trafień penetrujących, zanim kokon pól siłowych nie
okrył go migotliwą powłoką absorbującą energię laserowych wiązek.
Moment zagrożenia minął. Hendrik Morrau rozparł się w fotelu mile zaskoczony reakcją
swego przeciwnika. Być może ten pojedynek miał mu dostarczyć znacznie lepszej rozrywki,
niż pierwotnie zakładał.
* * * * *
Semper śledził wzrokiem sygnaturę nieprzyjacielskiego okrętu przesuwającą się po
ekranie skanera, wychodzącą poza zasięg pokładowych baterii Machariusa. Wstępna
wymiana ognia dobiegła końca, obie jednostki przystąpiły do manewrów mających
wyprowadzić je na nowe pozycje do kolejnego ataku. Zyskali nieco czasu na zdobycie
większej ilości informacji o niespodziewanym napastniku.
- Monitoring, zidentyfikujcie obiekt według klasy i nazwy, jeśli potraficie.
Dowódca sekcji Monitoringu zaczął porównywać odczyty skanerów z niezwykle obszerną
i liczącą setki lat bazą danych w bankach pamięci swego terminala.
- Obiekt to ciężki krążownik typu Hades. Jego układ identyfikacji radiowej nadaje
zmodyfikowane sygnały starego systemu identyfikacji Floty Segmentum Obscurus, ale
będziemy mogli... na Klątwę Vandire, to Vengis !
Przez mostek przebiegła fala zduszonych, pełnych niedowierzania pomruków, przerwana
ostrym napomnieniem ze strony jednego z oficerów.
- Nieprzyjacielski okręt otworzył kanał komunikacyjny, sir. Jego kapitan życzy sobie
rozmowy z panem.
- Dajcie go na główny ekran – polecił Semper dostrzegając kątem oka jak Kyogen odpina
dyskretnie swą kaburę.
- Bądźmy dobrej myśli, komisarzu – uśmiechnął się bez cienia wesołości kapitan – Być może
nasz antagonista pragnie przedyskutować warunki swej kapitulacji.
Pomimo silnych radiowych szumów obsada mostka z miejsca zdała sobie sprawę z
nieludzkiego wymiaru głosu rozbrzmiewającego w głośnikach komunikatora. Był to głos
pełen jadu, a każde wymówione przezeń słowo wydawało się bulgotać w ustach opasłego
cielska pękającego od nadmiaru krążących w nim trucizn.
- Moje gratulacje, kapitanie – oświadczył rozmówca – Sporo czasu minęło... mówiąc
szczerze kilkaset lat, od chwili kiedy widziałem ostatni raz tak poprawnie wykonany Manewr
Immermana.
- Mówi kapitan Leoten Semper, dowódca HDMS Lord Solar Macharius. Podaj swoją
tożsamość.
Głos w komunikatorze roześmiał się w oślizgły sposób.
- Żałuję, że nie możemy się wzajemnie zobaczyć, kapitanie, ale jestem pewien, że moja
obecna aparycja znacząco odbiega od zawartości portretów i po
popiersi wciąż stojących w Port Maw. Jestem kapitan Hendrik Morrau, dowódca jednostki,
którą wy zapewne wciąż jeszcze znacie pod mianem Vengisa.
- To niemożliwe ! – parsknął Semper – Morrau i jego załoga przepadli bez śladu w Osnowie
po pogromie Ślepego Buntu sześćset lat temu !
- Przepadli ? – zadrwił głos Morrau – Takie zapewne można było odnieść wrażenie, kiedy
błądziliśmy w Immaterium, a plaga i zaraza pustoszyła nasze pokłady, lecz nasze cierpienia
przyniosły ocalenie ze strony Potęgi, która dalece przewyższa swym boskim majestatem trupa
spoczywającego na Złotym Tronie. Ten okręt zwie się teraz Contagion, kapitanie, a jego
załoga z oddaniem służy Wielkiemu Ojcu, który odnalazł nas w wirach Osnowy i uczynił na
swe boskie podobieństwo.
Tkwiący na mostku Contagiona Morrau kontemplował wzrokiem świetlny punkt
przedstawiający pozycję Machariusa i wsłuchiwał się w głuchy syk milczącego
komunikatora.
- Zamknęli kanał radiowy, panie – zameldował jeden z członków obsady mostka –
Nieprzyjacielski okręt zmienia kurs i oddala się od strefy bojowej.
- Pozwólmy im uciekać. Daleko nie odlecą – oświadczyła rozkładająca się żywcem postać
siedząca na fotelu kapitana – Przesłać więcej mocy do silników. Kiedy spróbują skoczyć w
Immaterium, pójdziemy ich tropem.
* * * * *
- Jakieś propozycje ? – zapytał Semper spoglądając na zgromadzonych wokół siebie
oficerów i zaraz uświadomił sobie, że takie liberalne zachowanie może być przez nich
odebrane jako dowód słabości kapitana.
Pierwszy odezwał się Remus Nyder, wieloletni weteran marynarki dowodzący sekcją
Kontroli Lotów i zarazem najstarszy stażem oficer pokładowy Machariusa.
- Bez eskadr bombowych nasze możliwości są dalece ograniczone, a nawet z kompletem
szwadronów Starhawków okręt klasy Hades wciąż miałby nad nami znaczącą przewagę
ogniową. W obecnej sytuacji pańska decyzja o uniknięciu konfrontacji ze znacznie
silniejszym przeciwnikiem była jedynie słuszną i osobiście szczerze ją popieram.
Grupa mężczyzn przytaknęła słowom Nydera kiwając głowami i pomrukując z akceptacją,
lecz pierwszy oficer nie odezwał się ani słowem. Semper wyczuł jego wątpliwości.
- Ma pan na ten temat odmienne zdanie, panie Ulanti ?
- Proszę mi wybaczyć obiekcje, kapitanie, lecz jeśli nieprzyjacielski okręt faktycznie jest
Vengisem, a jego kapitan podał nam swą prawdziwą tożsamość, to prawdopodobnie wciąż
znajdujemy się w niebezpieczeństwie – młody komandorporucznik urwał na moment
zbierając w myślach swe argumenty, po czym spojrzał prosto w surową twarz swego
przełożonego – Wykłady Morrau na temat taktyki marynarki wciąż są elementem materiałów
szkoleniowych w akademiach Floty, a historia jego pościgu i zniszczenia eldarskiego
krążownika Changelling stała się prawdziwą legendą marynarki. Nie potrafię uwierzyć, by
Morrau, jeśli to faktycznie on, tak łatwo zrezygnował z walki, już prędzej skoczy za nami w
podprzestrzeń. Od dawna wiemy, że opętane przez demony istoty kierujące takimi okrętami
posiadają zmysły pozwalające przemieszczać im się w Osnowie w sposób dalece bardziej
efektywny od możliwości Navis Nobilite. Nie mamy żadnej gwarancji na pomyślne zgubienie
wroga w Osnowie, nie w taki sposób, jakiego używamy w stosunku do zwykłego
przeciwnika.
Zgromadzeni na mostku oficerowie spojrzeli na kapitana oczekując jego odpowiedzi,
Semper jednak pogrążył się w milczeniu rozpatrując uwagi swego zastępcy.
* * * * *
- Nieprzyjacielski kontakt. Znowu nas znalazł ! Wszystkie pokłady, przygotować się na
wstrząsy !
Minęły trzy dni od spotkania z Contagionem w systemie Dolorosa. Trzy dni pełne
awaryjnych skoków podprzestrzennych ustawicznych pojedynków ogniowych z jednostką
Chaosu. Macharius nie potrafił zgubić swego prześladowcy. Nie mogąc mierzyć się z siłą
ognia oponenta lojalistyczny krążownik skoczył w Immaterium, gdzie zgodnie z
podejrzeniami porucznika Ulanti był nieustannie tropiony przez pilotowany z pomocą
demonów okręt wroga. Raz za razem nieprzyjacielski krążownik wynurzał się z wirów
Osnowy otwierając ogień i zmuszając Machariusa do natychmiastowego awaryjnego wyjścia
z podprzestrzeni gdzieś w otwartej pustce kosmosu. Statek Morrau wyskakiwał do wymiaru
materialnego zaraz za lojalistami nie dając im czasu na pełne przeładowanie napędu
podprzestrzennego albo też czaił się w Immaterium w oczekiwaniu na ich powrót. Contagion
trzymał się tropu Machariusa w sposób nieosiągalny dla jakiegokolwiek ludzkiego
Nawigatora.
Zamiast wymiany ognia pomiędzy artyleryjskimi bateriami pojedynek prz
przerodził się w walkę na potencjał silników podprzestrzennych i żelazne nerwy załóg.
Leoten Semper pojmował coraz lepiej, że przegrywa w tym starciu. Systemy zasilania okrętu
ledwie wytrzymywały przeciążenia ustawicznych skoków, podobnie jak umysły marynarzy.
Contagion zbliżał się ponownie, jego znajoma już sygnatura energetyczna płonęła na
ekranach czujników wyświetlających zawirowania prądów Osnowy. Pomimo zamkniętych
szczelnie pokryw na wszystkich lukach Semper potrafił bez trudu wyobrazić sobie tę scenę:
złowieszczy trójkątny kształt krążownika Chaosu mknął w ich kierunku, jego wysoka wieża
cięła energię eterycznego wymiaru niczym płetwa rekina, ciężkie baterie strzeleckie
pulsowały zgromadzoną w generatorach mocą. Macharius zadygotał ugodzony
skoncentrowaną salwą i przez ułamek chwili mostek okrętu, odcięty od świata zewnętrznego
opuszczonymi na okna płytami tarcz, z wyłączoną większością monitorów w celu
oszczędzania energii, przypominał bardziej podziemny bunkier niż centrum kontroli
potężnego okrętu wojennego.
- Penetracja tarcz siłowych, lewa burta – uznał szef sekcji Kontroli Lotów Remus Nyder
oceniając słuchem dźwięk bezpośredniego trafienia – Brak uszkodzeń krytycznych, ale
przynajmniej jedna z baterii artyleryjskich wypadła z użytku.
Za dobrą minutę miały napłynąć oficjalne meldunki potwierdzające słowa weterana
marynarki, suche raporty zawierające szczątkowe informacje o losie setek nieszczęśników
mających pecha pracować w baterii ugodzonej salwą laserowych wiązek, ciężkich pocisków
burzących i plazmowych kul ognia.
Na polecenie Sempera Macharius odpowiedział ogniem z reszty lewoburtowych baterii.
Obydwa okręty wymieniły kilka salw mijając się bokami. Walka w Osnowie była
ograniczona do niezwykle małego dystansu, zasięg pracy skanerów i systemów kierowania
ogniem wynosił zaledwie setki, a nie zwyczajowe dziesiątki tysięcy kilometrów. Przestrzeń
pomiędzy krążownikami została wypełniona potencjałem rażenia zdolnym całkowicie
zrównać z ziemią duże miasto. Przeciążone pola siłowe paliły się jaskrawym blaskiem na
ekranach czujników.
- Ostrzeżenie ! Awaria systemów zasilania ! – oświadczył jakiś adept Mechanicus
przekrzykując ryk klaksonów. Semper zaklął z rozpaczą. Albo do końca zarżnęli pracujące na
granicy przeciążenia generatory mocy albo ostatnie trafienie uszkodziło żywotną część
okrętu. Tak czy owak, krótki okres sprawowania komendy nad Machariusem zbliżał się do
nieuchronnego końca. Krążownik posiadał co prawda rezerwowe generatory energii
przeznaczone do podtrzymania Pola Gellera, ale czas ich uruchomienia był znacznie dłuższy
od czasu potrzebnego załodze Contagionu na zbliżenie się do ofiary i rozniesienie jej ogniem
artyleryjskim w gwiezdny pył.
Wszyscy ludzie na pokładzie Machariusa byli już w zasadzie trupami i Semper pojął
znienacka, że martwy człowiek niczym nie ryzykuje.
- Obniżyć Pole Gellera do poziomu sześćdziesięciu procent ! – krzyknął głośno – Nadwyżkę
mocy przesłać do sekcji napędowej i trzymać w rezerwie !
- Nie ! – zszokowany magos Castaboras pierwszy zareagował na nieoczekiwany rozkaz
Sempera – Komisarzu Kyogen, powstrzymaj go ! Bez protekcji Pola Gellera zostaniemy
rozerwani na strzępy wirami Osnowy !
Semper odwrócił się w miejscu na czas, by ujrzeć podnoszoną w swym kierunku lufę
broni, ale wtedy Hito Ulanti znalazł się znienacka pomiędzy swym dowódcą i masywną
sylwetą komisarza spoglądając z nienaturalnym spokojem w lufę boltowego pistoletu.
- Jako drugi rangą oficer na tym okręcie popieram pomysł kapitana. Zastrzel nas obu, jeśli
musisz, ale to tylko przyśpieszy twoją własną śmierć. Kapitan daje nam ostatnią szansę na
podjęcie walki.
Ręka Kyogena nie drgnęła nawet o cal.
- Magosie Castaborasie, czy taka taktyka ma szanse powodzenia ?
- Cóż, być może... jeśli nieprzyjaciel zostanie zwabiony dostatecznie blisko. Lecz istnieje
znacznie większe ryzyko...
- Dziękuję, magosie. To wszystko, co chciałem usłyszeć – komisarz opuścił uzbrojoną dłoń –
Kapitanie, może pan kontynuować.
Semper obserwował świetlny punkt na wyświetlaczu głównego ekranu. Contagion
zawrócił i podchodził teraz do nich od strony lewej burty, gotowy na dobicie ofiary strzałami
baterii dalekiego zasięgu.
Pozwól bliżej, arogancki sukinsynu, pomyślał Semper. Przecież właśnie tego tak
naprawdę chcesz. Dlatego tak zaciekle walczyłeś przez te ostatnie kilka dni. Podejdź bliżej i
ciesz się swoim tryumfem.
* * * * *
- Systemy zasilania celu tracą moc. Pole Gellera pracuje na dwóch trzecich potencjału –
zameldował jeden z heretyckich techkapłanów.
Morrau pochylił się do przodu w fotelu i spojrzał przez odsłonięte okna mostku na
widoczny w falach Osnowy kształt imperialnego okrętu. Słudzy C
Czterech Potęg nie opuszczali w trakcie tranzytu pokryw ochronnych na okna, ponieważ nie
musieli obawiać się widoku Immaterium. Kapitan próbował odgadnąć prawdziwe intencje
swego przeciwnika węsząc w jego nietypowym zachowaniu jakiś podstęp. Lecz przecież
tylko całkowity szaleniec ryzykowałby wieczne przekleństwo swej duszy tak desperackim
gambitem. Dowódca krążownika Chaosu miał już kilkakrotnie sposobność ujrzeć na własne
oczy efekty kolapsu Pola Gellera i żadnego z tych przypadków nie potrafiłby zapomnieć. Cała
struktura materialna okrętu była wówczas nawiedzana przez drapieżne demony Osnowy
przybierające realny kształt na czas żerowania na duszach marynarzy.
Morrau uśmiechnął się do swych wspomnień i położył podobną do szkieleciej dłoń na
pulpicie panelu kontrolnego, cały czas próbując odkryć prawdę schowaną za migoczącymi
runami wyświetlacza.
* * * * *
- Nie chwycił przynęty. Musimy podnieść stawkę wyżej ! Obniżyć Pole Gellera do
poziomu czterdziestu stopni ! – rozkazał Semper próbując opanować drżenie głosu. Zewsząd
dobiegał go przeciągły jęk maltretowanego metalu: to kadłub krążownika zaczynał wyginać
się niebezpiecznie pod naporem energii Osnowy naciskającej na ledwie działające Pole
Gellera. Wielu obecnych na mostku techadeptów upadło na kolana słysząc te dźwięki,
przekonanych, że to sam Duch Maszyny okrętu wyje rozwścieczony czynami ludzi. Magos
Castaboras uciszył niezwłocznie ich krzyki rozpoczynająć pośpiesznie modlitwę. Starszy
stopniem techkapłan wiedział doskonale, że na takim poziomie zasilania tarcza ochronna
wytrzyma zaledwie jedną czy dwie minuty.
Semper wpił się wzrokiem w sygnaturę świetlną Contagiona, próbując zmusić ją myślami
do zbliżenia się na mniejszą odległość. Hendrik Morrau był godnym szacunku i niezwykle
doświadczonym oponentem, ale Semper pamiętał też inne strony charakteru legendy
Zgrupowania Floty Gothic. Morrau był okrutnym i bezwzględnym dowódcą, który potrafił
kiedyś patrzeć z zadowoleniem jak trzy tysiące buntowników są wyrzucane bez skafandrów w
kosmiczną pustkę lub ciskane żywcem prosto do plazmowych reaktorów. Był człowiekiem
czerpiącym radość z cierpienia innych żywych istot jeszcze w czasach poprzedzających jego
zdradę. Czy mógł się oprzeć pokusie spektaklu, który lada moment miał się rozegrać przed
jego oczami ?
- Nieprzyjacielski okręt zbliża się do nas.
Zanim jeszcze oficer nadzorujący sekcję Monitoringu skończył mówić, Semper wydawał
już pośpieszne rozkazy.
- Wykorzystać rezerwę energetyczną i przywrócić integralność Pola Gellera. Sternik, odpalić
prawoburtowe silniki korekcyjne i odwrócić nas w lewo. Panie Nyder...
- Torpedy, kapitanie ?
Dziki uśmiech na twarzy Sempera był niemal identyczny z grymasem na ustach jego
podwładnego.
- Tak, panie Nyder, torpedy.
* * * * *
- Cel zmienia pozycję !
Hendrik Morrau nie potrzebował ostrzeżenia swego sternika, by pojąć istotę pułapki, w
którą go wciągnięto. Z nagłym skurczem żołądka patrzył jak opancerzony dziób imperialnego
krążownika odwraca się w jego stronę, prosto w sylwetę Contagiona. Stary weteran
kosmicznych wojen odniósł wrażenie, że spogląda w lufę nabitego boltowego pistoletu. A
raczej sześciu pistoletów, ponieważ w tym samym momencie klapy zamykające wyloty
wyrzutni torpedowych Machariusa rozsunęły się na boki. Lojalistyczny krążownik odpalał już
wcześniej torpedy w pojedynkach ze swym prześladowcą, ale wszystkie przepadały wśród
wirów Immaterium przed dotarciem do swego celu.
Tym razem miało być inaczej. Dystans okazał się zbyt krótki, by mogły chybić. Odpalone
w równoczesnej sekwencji, wszystkie plazmowe głowice trafiły bryłę Contagiona pośrodku
masywnego kadłuba, przełamując renegacki krążownik wpół. Jedna z nich nie eksplodowała
od razu, tylko przebiła prawie tuzin pokładów zatrzymując się dopiero w pomieszczeniu
generatorów pola ochronnego.
Hendrik Morrau został wyrwany ze swego fotela impetem pierwszego wybuchu. Zwijał się
na podłodze mostku w koszmarnych cierpieniach przez te kilka długich sekund dzielących
pierwszą detonację od wybuchu torpedy wbitej w generator pól siłowych. Wtedy wszystkie
demony Osnowy rzuciły się na niego chcąc odebrać duszę, którą nieświadomie tak dawno
temu im obiecał.
* * * * *
- Cel zniszczony ! – potwierdził oficer sekcji Monitoringu. Leoten Semper śledził
wzrokiem odczyty skanera próbując sobie wyobrazić koszmar, jaki właśnie rozgrywał się po
drugiej stronie zamkniętych okien mostka. Wielki rebeliancki krążownik był rozdzierany na
strzępy przez głodne istoty przybyłe po dusze jego przeklętej załogi.
Wyłączył monitor i spojrzał na swego zastępcę. Znienacka uświadomił sobie, że od kilku
dni nie zmrużył oczu. Zasypiał na stojąco.
- Rozkazy, sir.
- Oszacować poziom uszkodzeń i użyć reszty dostępnej energii do wyjścia z Osnowy.
Przeładujemy generatory energii i dokonamy prowizorycznych napraw przed dalszym
tranzytem do Bhein Morr. Mostek jest pański, panie Ulanti.
* * * * *
Maxim Borusa stąpał starannie przez wciąż płonącą i zasłaną ludzkimi szczątkami halę
baterii artyleryjskiej. Sąsiednia bateria otrzymała bezpośrednie trafienie w trakcie bitwy i
dzielące obie hale hermetyczne wrota nie zdążyły opaść na czas, by powstrzymać ścianę
ognia przed wtargnięciem do wnętrza podpokładu. Maxim zareagował z nieludzkim
refleksem, chwytając za ubrania dwóch swych towarzyszy i zasłaniając się nimi niczym żywą
tarczą., kiedy podmuch rozpalonego powietrza przewalił się ponad jego przewróconą na
podłogę postacią.
Wyczołgując się spod zwęglonych trupów pomyślał, że jest jedynym ocalałym z
katastrofy. I wtedy znalazł Gogola.
Przywódca gangu roboczego leżał pod przewróconym metalowym filarem, jego nogi
zostały zmiażdżone. Konstrukcja ocaliła go przed najgorszym podmuchem żaru, ale i tak
stracił wzrok. Wyczuwając przy sobie czyjąś obecność Gogol podniósł głowę.
- Kto tam ? – wycharczał – Nie stój tak ! Pomóż mi. Znajdź jakiegoś medyka !
- Zaczekaj – powiedział Maxim i zaczął przetrząsać pobliskie rumowisko. Po chwili powrócił
z celem swych poszukiwań w rękach. Trzymał w nich długi na półtora metra klucz francuski
służący do mocowania podkładów kolejowych.
Gogol nigdy nie dowiedział się, co go trafiło.
Trzy szybkie uderzenia połączone z mile brzmiącym dźwiękiem miażdżonej czaszki i
szanse Maxima na przeżycie marynarskiej służby wydatnie wzrosły. Zadowolony z siebie,
usiadł na stercie złomu oczekując spokojnie przybycia ekip ratunkowych.
* * * * *
Sześć dni później HDMS Lord Solar Macharius wyskoczył z Osnowy na krańcu systemu
Bhein Morr. Systemy namierzania sekcji Monitoringu niemal natychmiast zarejestrowały
kilka tuzinów aktywnych kanałów komunikacyjnych marynarki. Okolice punktu skokowego
patrolowała eskadra monitorów i jeden z nich opuścił formację prowadząc przybyły właśnie
krążownik przez pas niedawno położonych pól minowych chroniących gromadzące się w
systemie okręty imperialnej marynarki.
- Mieliście udane łowy, Macharius ? – zasygnalizował kapitan monitora zauważając liczne
szramy na kadłubie krążownika.
- Wystarczająco dobre – odparł dowódca Machariusa – Wystarczająco dobre.
Kwestia honoru
Ponownie ryzykując lawinę krytyki ze strony akademickich antagonistów, usilnie
podważających zasadność moich naukowych preferencji muszę powrócić do tematu
krążownika Machariusa oraz kapitana Leotena Sempera. Czytelnicy nie dość dostatecznie
biegli w dziedzinie historii Wojny o Gothic zapewne będą się głowić, dlaczego tak wiele
uwagi poświęcam jednej spośród setek jednostek marynarki biorących udział w tym
konflikcie. Pragnę w tym miejscu prosić o cierpliwość, ponieważ analizowane przeze mnie
wydarzenie, całkowicie pominięte przez innych historyków, posiada wyjątkowe znaczenie dla
przebiegu pierwszej fazy konfliktu. Leoten Semper, służący na pierwszej linii frontu, nie miał
rzecz jasna pojęcia o prawdziwych motywach działania członków załogi zbuntowanego
krążownika Bellerophon ani wartości zdobyczy, jaką zamierzali oni przekazać w ręce
nieprzyjaciela, z pewnością jednak istnieli wyżsi rangą oficerowie marynarki, którzy w akcie
dezercji Bellephorona dostrzegli finalny element pewnego planu, rozpoczętego cztery lata
wcześniej, jeszcze przed wybuchem wojny, a zainaugurowanego niszczycielskim rajdem na
imperialny posterunek strzegący Arx Gap w roku 139.M41. Gdyby wówczas odkryto
prawdziwe znaczenie owego planu, istniała możliwość uratowania od zagłady miliardów
ludzkich istnień oraz uniknięcia przerażającego niebezpieczeństwa, które obecnie cały czas
zagraża naszemu mocarstwu.
Emerytowany skryba Rodrigo Konniger, W szczęki śmierci, w paszczę piekieł: historia
Wojny o Sektor Gothic, 143149.M41
Na pokładach okrętu zamierał stopniowo bitewny zgiełk. Dźwięk wystrzałów i szczęk stali
zastąpiły radosne okrzyki i przeraźliwe wrzaski. Okrzyki wydawali zwycięzcy polujący w
labiryncie korytarzy i kajut na nielicznych ocalałych przeciwników, wrzaski zaś oznaczały, że
właśnie dopadli kolejnego z nich.
Komandorporucznik Pava Magell szedł głównym korytarzem wiodącym do okrętowego
arsenału, przyjmując saluty zmęczonych, ale szczęśliwych marynarzy i kierując słowa
pocieszenia pod adresem rannych. To tutaj ich przeciwnicy stworzyli ostatni punkt oporu,
barykadując się w arsenale i próbując w desperackim akcie obrony zdetonować skład
amunicji. I to Magell osobiście poprowadził atak, który wyeliminował obrońców
uniemożliwiając im wysadzenie całego okrętu w powietrze.
W jednym z bocznych korytarzy okrzyki tryumfu wybuchły ze zdwojoną siłą. Magell
ujrzał gromadę podekscytowanych ludzi biegnącą w jego kierunku. Nad głowami nieśli coś
przypominającego ubrany w podarte szmaty kawał mięsa zdjęty z rzeźnickiego haka,
uniesiony w powietrzu na ostrzach bagnetów i kordów. Magell patrzył, jak biegnąc kopią coś
mniejszego, ale równie skrwawionego po podłodze. Mały obiekt wylądował z miękkim
mlaśnięciem u stóp oficera i nowy dowódca okrętu spojrzał na niego z mieszaniną odrazy i
ciekawości. Skopana ciężkimi butami na krwawą miazgę i pozbawiona jednego oka, głowa
okrętowego komisarza Brandta wciąż jeszcze była rozpoznawalna.
- Sir ?
Magell odwrócił się do tyłu. Oficer wachtowy Kelto stanął na baczność przed dowódcą.
Był młody i zbyt jeszcze niedoświadczony, by piastować tak odpowiedzialną funkcję, ale
Magell uznał, że ambitny podoficer zasłużył sobie na to stanowisko mordując swego
poprzednika podczas rewolty na kapitańskim mostku. Mundur Kelto był podarty i
skrwawiony, ale komandorporucznik z zadowoleniem zauważył, że bystry młodzik zdążył już
zerwać z piersi srebrny emblemat w kształcie Imperialnego Orła i podobne naszywki
zdobiące dotąd jego rękawy.
- Wszystkie pokłady meldują zwycięstwo, sir – wyszczerzył w uśmiechu zęby młody oficer –
Ostało się jeszcze paru lojalistów ukrytych gdzieś w zakamarkach okrętu albo ukrytych w
naszych szeregach, ale szybko ich wytropimy. Niech będzie pochwalony Abaddon, kapitanie.
Statek jest nasz.
* * * * *
Wnętrze hangaru wypełniał szczęk stali uderzającej o stal. Pokład lotniczy, największe
pomieszczenie na Machariusie, z reguły tętnił życiem, rozbrzmiewał rykiem kontrolowanych
turbin, okrzykami podoficerów nadzorujących pracę marynarzy, głuchym pomrukiem wind
przywożących amunicję z położonych niżej składów, śpiewnymi recytacjami techkapłanów
błogosławiących ustawione w szeregach maszyny. Tego dnia jednak prace w hangarze zostały
odwołane. Piloci i ludzie z obsługi technicznej zebrali się w ciasnej gromadzie pod ścianami
pomieszczenia. Z setek mężczyzn stojących a
na pokładzie lub tłoczących się na wąskich pomostach jedynie serwitorzy nie zwracali uwagi
na rozgrywające się w centrum hangaru wydarzenia, monotonnie wykonując
zaprogramowane wcześniej funkcje.
Komandorporucznik Hito Ulanti uskoczył w tył wychodząc z zasięgu ostrza przeciwnika,
zwinnie unikając brudzących pokład kałuż paliwa i oleju. W jego domu, w gigantycznych
metropoliach Necromundy, pojedynki uważane były za formę sztuki praktykowanej przez
członków arystokratycznych klanów i stanowiły wyzwanie dla każdego ambitnego
młodzieńca chcącego wykazać się w świecie, gdzie skrytobójstwa i rywalizacja
wewnątrzklanowa były równie powszechne jak arystokratyczne rytuały i wyszukana etykieta.
W imperialnej marynarce panowały odmienne zwyczaje. Tutaj nie było miejsca na baletowe
popisy pełne precyzyjnie wykonanych sekwencji szermierczych. W marynarce walka wręcz
sprowadzała się do krwawych akcji abordażowych, toczonych w ciasnych korytarzach za
pomocą rozmaitych broni i narzędzi.
Ulanti przeciął powietrze serią eleganckich ruchów parując uderzenia przeciwnika i
zmuszając go do przerwania szarży. Cięższa od wersji necromundiańskiej, szabla Ulantiego
była przystosowana do odmiennych warunków walki bronią białą panujących w marynarce.
Wykonana na specjalne zamówienie i pod kątem osobistych preferencji właściciela, stanowiła
broń idealnie dopasowaną zarówno do potrzeb necromundiańskiego arystokraty jak i oficera
kosmicznej floty, teraz zaś Ulanti miał okazję pierwszy raz przetestować ją w pojedynku.
Pierwsza krew przelana nową bronią stanowiła od zawsze istotne wydarzenie dla każdego
prawdziwego wojownika i fakt, że miała to być krew lojalistycznego oficera, a nie wroga
Imperium w najmniejszym stopniu młodego komandoraporucznika nie martwiła.
- Metropolitalna szumowino ! Gangsterski śmieciu ! – wysyczał jego przeciwnik zataczając
koło po obwodzie ringu – Czemu nie podejdziesz bliżej ? Dam ci lekcję na temat stylu walki,
który przystoi oficerowi Floty !
Ulanti skoczył do przodu. Zacisnął zęby nie pozwalając, by gniew zaczął górować nad
chłodną kalkulacją. Udał, że traci równowagę na plamie oleju i przeciwnik chwycił tę
przynętę ruszając w jego stronę, by zakończyć starcie. Ulanti ugiął się w nogach i przechylił
w bok unikając pchnięcia adwersarza, po czym wbił własne ostrze w gruby kombinezon
lotniczy mężczyzny. Wyćwiczonym ruchem ręki skierował szpic broni w klatkę piersiową
przeciwnika i przebił jego serce, po czym cofnął się natychmiast w tył pozwalając trupowi
upaść na podłogę hangaru. Jasnoczerwona krew zaczęła mieszać się z tęczowo błyszczącym
olejem.
Ulanti wyprostował się i zasalutował skrwawioną szablą w kierunku oficera wachtowego
Brotona Styre, czuwającego nad prawidłowym przebiegiem pojedynku. Styre odpowiedział
milczącym skinięciem głowy. Ulanti schował broń i ruszył w stronę wyjścia z hangaru,
poprzedzany przez młodego oficera pełniącego rolę sekundanta. Jedynym dźwiękiem
rozbrzmiewającym w pomieszczeniu były uderzenia butów obu mężczyzn o metalowy
pokład. Ulanti czuł unoszącą się w powietrzu atmosferę głębokiej niechęci emanującej z oczu
obserwujących go w milczeniu członków załogi. Wszyscy odprowadzali wzrokiem
wychodzącego z hangaru zabójcę jednego ze swych towarzyszy broni.
Dwaj serwitorzy ruszyli z miejsca widząc krótki gest ręki nadzorującego ich pracę
techkapłana i podnieśli z pokładu hangaru ciało zabitego dowódcy eskadry. Ich
zlobotomizowane pseudomechaniczne umysły nie były w stanie pojąć znaczenia ludzkiego
dramatu, który rozegrał się przed momentem w jaskrawo oświetlonym pomieszczeniu.
* * * * *
- Ubolewa pan nad moim pojedynkiem z dowódcą eskadry Luccianem, kapitanie ?
- Ubolewam nad stratą zdolnego i doświadczonego pilota Starhawków,
komandorzeporuczniku. Wydawało mi się, że zabijanie lojalnych obywateli Imperium jest
domeną naszych wrogów, a nie mojego własnego zastępcy.
Ulanti stał wyprostowany przed dowódcą. W prywatnej kwaterze Leotena Sempera
panował półmrok, ale bystry wzrok młodego oficera dostrzegał wyraźnie wszystkie szczegóły
pomieszczenia. Zauważył, że pokój jest urządzony w wyjątkowo spartańskim stylu, znacznie
skromniejszym od kwatery Ulantiego. Nawet kapitańskie łóżko przypominało do złudzenia
prycze przydzielane najniższym rangą kadetom Schola Progenium. Nigdzie nie było też
widać subtelnych oznak kobiecej obecności: drobnych ozdób czy porzuconych fatałaszków.
Nic poza gołymi szarymi ścianami i metalowymi meblami. Oficerowie Zgrupowania Floty
Gothic mogli zabierać kochanki na pokłady swych okrętów i powiadano, że sam lord admirał
Ravensburg utrzymywał harem złożony z pięćdziesiątki dziewcząt na swoim flagowym
pancerniku Divine Right. Ulanti do niedawna również miał konkubinę, żywiołową panienkę
ze Stranivaru, ale znużony jej dzikim temperamentem bez żalu przegrał ją w grze w kości ku
radości jednego z młodszych oficerów Remusa Nydera. Nie potrafił sobie wyobrazić, by
kapitan Semper mógł przy
przywiązywać jakiekolwiek znaczenie do tak przyziemnych przyjemności, a widok jego
prywatnego apartamentu jedynie komandoraporucznika w tym przekonaniu umocnił.
Oficer liniowy, żyjący tylko i wyłącznie dla chwały marynarki, pomyślał Ulanti. Każda
minuta poświęcona relaksowi jest dla niego straconym czasem, bo nie może w tym czasie
poświęcić uwagi kochanemu okrętowi.
Wzrok komandoraporucznika padł na wielkie biurko, jedyny mebel wart uwagi w całym
pomieszczeniu. Jego blat zasłany był mapami i stronicami raportów. Ulanti rozpoznał na nich
charakterystyczne staranne pismo kapitana. Z trudem oderwał wzrok od dokumentów
opatrzonych sekwencją Wyłącznie dla oczu upoważnionego oficera i popatrzył na ścienne
półki. Dostrzegł tam przedmiot, który wydawał się zupełnie nie pasować do reszty wystroju
kapitańskiej kwatery.
Była to czaszka, większa od ludzkiej, z masywną szczęką ozdobioną dwoma wielkimi
kłami. Oczodoły były niewielkie, głęboko skryte pod grubokościstym czołem. Ulanti
dostrzegł strzaskany wierzch czaszki, który musiał pęknąć dawno temu pod wpływem
potężnego uderzenia. Semper podążył za wzrokiem swego zastępcy i sięgnął po obiekt
budzący zauważalną fascynację młodego oficera.
- Pamiątka z pierwszej akcji abordażowej, którą poprowadziłem – wyjaśnił obracając czaszkę
w dłoniach – To był uszkodzony orczy statek korsarski, jeden z bandy grasującej na
obrzeżach klastra Cyclops. Byłem przerażony i zdecydowany raczej zawieść przełożonych niż
dać się zabić w imię Imperatora. W finalnym momencie akcji znalazłem się twarzą w twarz z
tym stworem, jednym z przywódców bandy. Podarował mi to – Semper przeciągnął palcami
jednej dłoni po długiej poszarpanej bliźnie przecinającej wąski policzek – Jak pan widzi, ja
odwdzięczyłem mu się w nieco cięższy sposób. Zdobyliśmy okręt, a ja swoje pierwsze
odznaczenie. Był to co prawda tylko Karmazynowy Medalion, ale dla mnie znaczył tyle co
Obscuras Honorifica.
Semper odłożył na półkę trofeum i spojrzał ostro na swego zastępcę.
- Panie Ulanti, wciąż jeszcze pamiętam, co to znaczy być młodym i ambitnym oficerem o
gorącej krwi i braku rozsądku. Ale proszę zrozumieć jedno: dopóki w tym sektorze toczy się
wojna, nie będzie więcej pojedynków na śmierć pomiędzy moimi podwładnymi. I ja i
Imperator wolimy, gdy zabijacie naszych wrogów, a nie siebie wzajemnie.
- Broniłem mojego honoru jako oficer Floty Jego Boskiego Majestatu – odparł natychmiast
Ulanti – Jako drugi po panu oficer na tym okręcie, posiadam autorytet pochodzący
bezpośrednio od kapitana. Jeśli jakikolwiek członek załogi podważa moje rozkazy, okazuje
jednocześnie brak respektu wobec pana. Zrobiłem to, co nakazywał honor, stosując się ściśle
do edyktów lorda admirała Ravensburga i dbając o respekt należny dowództwu tego okrętu.
Semper usiadł na swoim fotelu rozważając w myślach słowa komandoraporucznika.
Podobnie jak dowódca Zgrupowania Floty Gothic, Ulanti był wysoko urodzonym arystokratą,
ale podczas gdy lord admirał Ravensburg pochodził z najlepszych błękitnokrwistych rodów
oficerskiej kadry marynarki na Cypra Mundi, Ulanti wywodził się spośród dumnych klanów
szlacheckich Necromundy, okrytego złą sławą świata przemysłowego Imperium. Wedle
starego tradycyjnego podejścia oficerów marynarki kosmicznej wszyscy mieszkańcy
przemysłowych metropolii byli śmieciami, żałosnymi wyrzutkami zdatnymi wyłącznie do roli
mięsa armatniego w Gwardii albo niewolniczej pracy na najniższych pokładach okrętów.
Oficerowie pochodzący z takich planet rzadko pojawiali się w szeregach kadry Zgrupowania
Floty Gothic, a już żaden nie zdołał wspiąć się tak wysoko na szczeblach drabiny hierarchii
jak Hito Ulanti. Semper wiedział, że jego zastępca nie walczył de facto z bliźnim oficerem,
tylko skostniałą tradycją imperialnej marynarki kosmicznej.
- Nie wiem, jak takie sprawy załatwia się na Necromundzie, ale tutaj, w Segmentum
Obscurus, w szeregach Zgrupowania Floty Gothic, respekt ze strony innych oficerów
zdobywa się ciężką pracą, a nie udziałem w pojedynkach. Zdobywa się go poprzez lojalność.
Lojalność wobec Imperatora, marynarki, towarzyszy. Zdobywa się go w walce przeciwko
wrogom Imperium. Poprzez poświęcenie, poprzez często trudne decyzje, które musimy
podejmować w służbie ludzkości. Do diabła z edyktami Ravensburga ! Może sobie być
dowódcą Zgrupowania Gothic, ale to ja jestem kapitanem na tym okręcie i póki nim
pozostaję, nie będzie tu dalszych pojedynków. Rozmawiałem już na ten temat z komisarzem
Kyogenem i podziela on moje zdanie. Utarczki i bójki są surowo karane pośród najniższych
rangą marynarzy, dlatego tym bardziej naganne wydają się w przypadku oficerów, bez
względu na formę, jaką przyjmują.
Kapitan zrobił kilka kroków po pokoju dostrzegając twardy niebezpieczny błysk w oczach
komandoraporucznika. Obraziłem go, uświadomił sobie. Na jego świecie porównanie
arystokratów z miliardami robotniczych mrówek traktowane było jak najcięższa zniewaga. I
dobrze. Skoro usłyszał już wersety Księgi Sprawiedliwych, nadszedł czas powrotu do
realiów.
- Jeśli szukasz krwi i chwały, komandorze, istnieje szansa, byś mógł się wykazać przed
swymi towarzyszami. Właśnie dlatego pana tutaj wezwałem. Krótko przed pańskim
przybyciem przełożony astropatów Rapavna przyniósł mi pilny przekaz mentalny wysłany do
nas z Port Maw. Jego treść była przeznaczona wyłącznie dla moich uszu, ale postanowiłem
pana wtajemniczyć. Adepcie Rapavna ?
Semper starannie ukrył uśmiech, który pojawił się na jego ustach jednocześnie z błyskiem
zaskoczenia w oczach Ulantiego. Komandorporucznik podskoczył w miejscu słysząc miękki
tupot stóp w ciemności pokoju tuż za swymi plecami. Postać w zielonym płaszczu stanęła
obok młodego oficera, który nie miał najmniejszego pojęcia, że astropata znajduje się przez
cały czas w kącie apartamentu. Teoretycznie nie wypadało udzielać poważnej reprymendy
wysokiemu rangą oficerowi w obecności osób trzecich, ale Semper nie sądził, aby zasada ta
dotyczyła również Rapavny. Astropaci byli niezbędną częścią Imperium, służyli u boku
każdego kapitana marynarki, mistrza Adeptus Astartes i planetarnego gubernatora. Stąpali w
półmroku sal obrad Wielkiej Rady Terry słuchając w milczeniu, jak ich władcy debatują nad
problemami dotyczącymi losu bilionów ludzi. Niewiele istniało w Imperium tajemnic, które
nie przeszłyby wpierw przez umysły astropatów i Semper uznał, że przywołanie do porządku
młodego porywczego oficera nie jest zagadnieniem, które w jakimkolwiek stopniu mogłoby
zainteresować jednego ze strażników największych sekretów mocarstwa.
Astropata stanął przy biurku kapitana, skinął głową komandorowi. Ulanti zdradzał
wyraźny niepokój i zmieszanie wywołane tak bliską obecnością psionika. Egzystencja całego
Imperium opierała się na istnieniu mentatów takich jak astropaci czy też zmutowanych
Nawigatorów, ale żyjący na milionie imperialnych światów obywatele od dni narodzin byli
uczeni nienawiści i strachu wobec tych szczególnie utalentowanych ludzi. Semper zauważył z
pewną ironią, że im wyżej awansował w hierarchii marynarki, tym częściej miał do czynienia
z osobami, które poprzez opinię publiczną obłożone były klątwą i publicznymi szykanami.
Kamienna twarz Rapavny zmieniła się nieznacznie, gdy mężczyzna wpadł w rodzaj transu
umożliwiającego przywołanie z głębi umysłu treści ukrytego tam przekazu. Jego ciemnoskóra
twarz pokryta była pajęczyną tatuaży o sakralnym znaczeniu, mającymi chronić go przed
demonami Osnowy. Zamknął powieki zakrywając mlecznobiałe ślepe oczy. Stracił wzrok
dawno temu, w trakcie bolesnego rytuału mentalnego połączenia z jaźnią Imperatora, ale na
wierzchniej części powiek miał wytatuowane stylizowane oczy mające stanowić wizualny
substytut utraconego organu. Głos wydobywający się z ust Rapavny nie był jego własnym
głosem. Semper wychwycił w nim również szepty innych astropatów, pełniących rolę
przekaźników na drodze Port MawMacharius oraz odległe echo głosu oficera sztabowego,
który pierwszy wypowiedział głośno treść przekazu.
- Czas imperialny 0274143.M41. Okręt liniowy Bellerophon, lekki krążownik klasy
Dauntless przydzielony do grupy bojowej Fularis w podsektorze Bhein Morr, zaatakował i
zniszczył stację orbitalną Adeptus Mechanicus w systemie Oreicha. Załoga Bellerophona
została oskarżona o dezercję i przejście na stronę wroga. Podejrzewa się, że ważne informacje
techniczne zostały skradzione z Oreichy przed zniszczeniem stacji. HDMS Lord Solar
Macharius ma przechwycić i zniszczyć Bellerophona. Misja ma najwyższy priorytet
ważności. Ave Imperator.
Rapavna przestał mówić i spojrzał na oficerów. Rysy jego twarzy zmieniły się nieznacznie
obwieszczając wychodzenie z transu. Bez zbędnych dalszych słów astropata ukłonił się
Semperowi i wyszedł z pomieszczenia. Mężczyźni wymienili zamyślone spojrzenia, w ich
oczach błyszczały iskierki podniecenia. Macharius od dobrych paru miesięcy pełnił służbę
eskortową wokół Bhein Morr. Obaj oficerowie zdawali sobie sprawę z konieczności
utrzymania bezpiecznych szlaków zaopatrzeniowych i chronienia desperacko potrzebnych
konwojów przed bandami piratów, ale w głębi serc płonęli gorączkową żądzą zmierzenia się z
równorzędnym przeciwnikiem.
- Wygląda na to, że nasze zwycięstwo nad Vengisem jednak nie przeszło niezauważone –
powiedział Semper rozkładając na blacie biurka mapę – Wreszcie otrzymaliśmy godną tego
okrętu misję. Odzyskanie skradzionych informacji to ważne zadanie, ale pozwolenie na
ucieczkę zbuntowanej załodze albo dopuszczenie, aby dołączyła do szeregów wroga to hańba
dla całej marynarki. Nie wolno nam popełnić błędu, bo nasze niepowodzenie okryje niesławą
Zgrupowanie Gothic.
- Rzecz jasna – dodał mocując mapę na zatrzaskach – niosąc karę wrogom Imperium musimy
ich najpierw odnaleźć. Pańskie sugestie, panie Ulanti ? – kapitan odsunął się od stołu
zachęcając młodego oficera do podejścia bliżej jego blatu.
Ulanti zaczął studiować powierzchnię mapy definiując w myślach potencjalne kierunku
lotu Bellerophona.
- Możemy przyjąć, że nie posiadają na pokładzie nawigatora – oświadczył i zobaczył, że
kapitan potwierdza kiwnięciem głowy jego sugestię. Navis Nobilite była jedną z najstarszych
i najbardziej poważanych organizacji Imp
perium, i wiadomo było, że w przypadku udanego abordażu nieprzyjaciela wojskowi
Nawigatorzy niemal zawsze popełniali samobójstwo nie chcąc wpaść żywcem w ręce wroga.
- To znaczy, że mogą wykonywać tylko krótkie ślepe skoki nie dłuższe niż kilka lat
świetlnych – kontynuował Ulanti wskazując palcem grupę systemów słonecznych położonych
w górnej części mapy – Ich ostatnia pozycja to Oreicha, a najbliższe terytorium kontrolowane
przez wroga znajduje się w KillianAtor. Prawdopodobnie to tam się kierują. To oznacza, że
muszą wykonać sześć lub siedem skoków podprzestrzennych omijając systemy kontrolowane
przez Imperium i szlaki patrolowe marynarki.
Ulanti spojrzał na kapitana, ale ten tylko skinął potakująco głową.
- Uwzględniając naszą obecną pozycję oraz najbardziej prawdopodobny kurs rebeliantów,
powinniśmy przechwycić ich tutaj – palec komandora zatrzymał się na mapie. Najlepsze i
najstarsze mapy nawigacyjne wykonane były podobno z ludzkiej skóry, ale ta wyglądała na
sporządzoną z mniej egzotycznego substytutu.
- Tutaj – jego palec przykrył samotną gwiazdę położoną z dala od utartych szlaków.
Umieszczony na mapie opis identyfikował ją jako umierającego czerwonego karła,
obieganego przez cztery skaliste i niezamieszkane planetoidy.
- Delphi. Możemy przechwycić ich w systemie Delphi.
Semper usiadł w fotelu uśmiechając się pod nosem.
- Też tak uznałem, podobnie jak Nawigator Cassander, kiedy konsultowałem z nim moje
wnioski. Proszę wrócić na swoje stanowisko, panie Ulanti. Za czterdzieści minut skaczemy w
Osnowę.
* * * * *
- Połowa prędkości, panie Kelto. Natychmiast wstrzymać zbędne emisje energetyczne i
uruchomić wszystkie systemy śledzące – wydał rozkaz Pava Magell.
Bellerophon wszedł ostrożnie w granice systemu skanując okolicę w poszukiwaniu
sygnatur energetycznych innych okrętów przebywających potencjalnie w obrębie punktu
skokowego. Delphi był dzikim, niezdatnym do kolonizacji systemem, jednym z wielu
układów słonecznych rozsianych w sektorze Gothic, nowy dowódca Bellerophona nie
zamierzał jednak podejmować zbędnego ryzyka. Kilka krótkich, ale niezwykle krwawych
godzin buntu poprzedziły długie dni precyzyjnego planowania w niewielkim kręgu zaufanych
i obdarzonych trzeźwymi umysłami oficerów. Imperium przegrywało wojnę w sektorze
Gothic i Magell szybko odkrył, że wielu młodych kadetów marynarki podziela jego
pesymistyczny pogląd, pałając wrogością do schematycznych i pozbawionych elastyczności
procedur działania dowództwa. Każdy z nich dostrzegał potęgę reprezentowaną przez
marszałka Abaddona i przewagę, jaką uzyskał on nad lojalistami. Żywy trup uwięziony w
Złotym Tronie wydawał się bezsilny w obliczu armii pochodzącej z otchłani Oka Grozy.
Najpierw sektor Gothic, potem całe przeżarte korupcją i dekadencją mocarstwo, uśmiechnął
się w myślach Magell, a nowi władcy Imperium będą pamiętali, kto im dopomógł w
osiągnięciu celu.
Magell przypomniał sobie pierwszą chwilę zwątpienia w opatrzność Imperatora,
wspominając cuchnący karcer Bellerophona i chrapliwy szept więźnia, którego porucznik
miał przesłuchać. Osobiście wykonał później egzekucję na jeńcu, obserwowany bacznie przez
komisarza Brandta, lecz ziarno zwątpienia i buntu zostało już zasiane w młodym umyśle
człowieka. Skazaniec, jeden z czarownikównawigatorów floty Abaddona, dostrzegł rozterki
lojalisty, umocnił jego przekonania i nauczył systemu sekretnych znaków używanych przez
czcicieli Czterech Potęg. Podczas rutynowego postoju na imperialnym świecie górniczym
Magell nawiązał pierwszy kontakt z kultystami. Porucznik uśmiechnął się ponownie do siebie
wspominając szokującą łatwość w odnalezieniu agentów Chaosu. Ciekawe, co powiedziałby
lord admirał Ravensburg wiedząc, jak wiele kultów działa na każdym zamieszkanym świecie
w sektorze Gothic i na pokładach imperialnych okrętów.
Po pieczołowitym opracowaniu planu rebelii Magell i jego konspiratorzy zaczęli
przeciągać na swoją stronę załogę, co nie było specjalnie trudne, jeśli wzięło się pod uwagę
nienawiść marynarzy do kapitana Aagena Blothe, fanatycznie przestrzegającego żelaznej
dyscypliny na pokładzie swego krążownika. Magell spędził ten czas oczekując poleceń
swoich nowych władców rezydujących w Oku Grozy. Kiedy rozkazy już do niego dotarły,
pojął, co musi uczynić, by zostać powitanym z szacunkiem w szeregach floty marszałka
Abaddona.
Komadorporucznik rozluźnił się i rozsiadł wygodnie w kapitańskim fotelu, przesuwając
dłonią po panelu kontrolnym i zdrapując machinalnie pokrywającą go warstwę zakrzepłej
krwi. Stary głupiec Blothe ciągle jeszcze żył, gdy Magell rzucił go w ręce czekających
marynarzy. Zastanowił się leniwie, czy dotrzymali danej wtedy obietnicy, zobowiązując się
do utrzymania kapitana przy życiu przy jednoczesnym zmuszeniu go, by błagał cały czas
czas o miłosierdzie i śmierć. Postukał palcami w błyskające kontrolki myśląc o
wykradzionych techkapłanom informacjach, zapisanych w bankach pamięci głównego
komputera krążownika. Wykona misję zleconą przez swych panów, gdy dotrze na terytorium
kontrolowane przez Chaos, a wówczas osobiście dostarczy te rejestry Abaddonowi. Rzecz
jasna większość załogi nie miała pojęcia o prawdziwej naturze tajemniczych sojuszników, ale
Magell nie dbał o ich los, kiedy...
- Rufowe czujniki namierzyły nieznany statek idący kursem zbliżeniowym. Dystans osiemset
czterdzieści tysięcy kilometrów – pozbawiony jakichkolwiek emocji głos serwitora przerwał
panującą na mostku krążownika ciszę, błyskawicznie wyrywając nowego kapitana
Bellerophona z zamyślenia.
- Oficer wachtowy ! Potwierdzić i zidentyfikować ! – warknął Magell nie ufając słowom
cybernetycznego niewolnika.
Komandorporucznik Kelto pochylił się nad jednym z monitorów, słaba poświata
emitowana z ekranu oświetliła jego twarz.
- Blokuje emitery swoich kodów rozpoznawczych, ale sygnatura reaktora wskazuje, że to
statek imperialny, niemal na pewno krążownik albo cięższa jednostka.
Pomimo niespodziewanego zagrożenia Magell odprężył się z uśmieszkiem ulgi. Jako lekki
krążownik zwiadowczy, Bellerophon był znacznie gorzej uzbrojony od standardowych
okrętów marynarki, ale nawet wewnętrzne uszkodzenia i ciężkie straty pośród załogi
poniesione w trakcie rebelii nie przeszkadzały mu w ucieczce przed znacznie wolniejszym
przeciwnikiem. W zasadzie istniał tylko jeden sposób, by lojalistyczny okręt zdołał ich
zatrzymać i –
- Zmiany w sygnaturze energetycznej obiektu ! – wrzasnął panicznym tonem Kelto – Od
obiektu oddzielają się mniejsze cele ! To lotniskowiec, wysyła przeciwko nam bombowce !
* * * * *
Dowódca eskadry Milos Caparan skontrolował dokładnie ekran panelu komunikacyjnego i
wyszeptał bezgłośne podziękowanie widząc, że runy symbolizujące wszystkie dziesięć
Starhawków eskadry płoną zielonym światłem. Wyjrzał za okno kokpitu patrząc, jak jego
skrzydłowi zajmują swe miejsca w formacji. Obaj byli oddaleni od maszyny dowódcy
dziesiątki kilometrów, ale wyraźnie dostrzegał jaskrawe płomienie ich dysz napędowych,
odcinające się na tle czerni kosmosu. Za bombowcem dowódcy pozostałe siedem
Starhawków manewrowało ostrożnie zajmując swe miejsca w szyku, za całą eskadrą zaś
podobną procedurę wykonywały maszyny eskadr Firedrake, Harbinger i Mantis. Bombowce
formowały wielkie skrzydło zbliżając się szybko do celu. Czterdzieści Starhawków.
Ave Imperator, pomyślał Caparan włączając główny kanał komunikacyjny. Niech nasi
wrogowie się strzegą.
- Nemezis Jeden do Machariusa. Wszystkie systemy w gotowości. Odległość do celu
dwieście tysięcy kilometrów i maleje.
- Zrozumiałem, Nemezis – Caparan rozpoznał głos Remusa Nydera, oficera sekcji Kontroli
Lotów Machariusa – Życzymy wam udanego polowania.
* * * * *
Zajmując swoje miejsce w centralnej części mostku kapitan Leoten Semper przesunął
wzrokiem po przemieszczających się na powierzchni głównego ekranu kontrolnego
znaczkach symbolizujących bombowce i ich ofiarę.
- Eskadry w zasięgu broni pokładowej przeciwnika – zameldował Remus Nyder. Sekcja
bojowa mostku tętniła pośpiesznym, ale kompetentnym ruchem. Zespoły oficerów i ubranych
w szare szaty techkapłanów monitorowały wszystkie informacje spływające z eskadr
bombowych – Meldują ogień zaporowy.
- Panie Ulanti ? – Semper spojrzał na swego zastępcę. Necromundianin uaktywnił swoją
konsolę oglądając pomniejszoną kopię głównego ekranu
- Są ostrzeliwani, ale dotąd nie ponieśli żadnych strat. To marynarka wojenna Jego Boskiego
Majestatu, a nie motłoch z Imperialnej Gwardii ! My nie panikujemy na pierwszy ślad oporu.
Proponuję kontynuować lot w kierunku celu i wystrzelić pociski w najbardziej optymalnej
odległości.
Semper skinął głową i odwrócił się w kierunku oficera Kontroli Lotów.
- Przekazać wszystkim eskadrom, by kontynuowały podejście do celu. Pan Ulanti wyda
rozkaz otwarcia ognia w momencie, który uzna za odpowiedni.
* * * * *
- Na zęby Vandire ! – zmełł w ustach przekleństwo Milos Caparan i uruchomił
prawoburtowe dopalacze, by zmusić dwustutonowy bombowiec do ominięcia rozległej na
kilometr eksplozji, wykwitającej ognistą kulą na tle kosmosu. Wokół mknącego Starhawka
śmigały jaskrawe wiązki energii. Na takim dystansie, blisko sto tysięcy kilometrów od celu,
trafienie bezpośrr
rednie byłoby wyłącznie fatalnym zbiegiem przypadku, ale każdy wystrzelony przez
obrońców ładunek rozpraszał się w przestrzeni emitując przy tym promieniowanie zabójcze
zarówno dla załogi bombowca jak i jego systemów elektronicznych, a rozrywające się wokół
antyrakiety siały na wszystkie strony ostrymi jak brzytwa odłamkami.
Caparan nacisnął jeden z runów na panelu komunikatora wysyłając automatyczny sygnał
wzywający wszystkie maszyny do kontrolnego raportu. Wiedział, że pozostali dowódcy
eskadr robią teraz właśnie to samo. Otwarty kanał komunikacyjny zaczął rozbrzmiewać
głosami pilotów.
- Nemezis Trzy do Nemezis Jeden. Pokładowa elektronika wysiadła po ostatniej
radioaktywnej emisji, komputer celowniczy też. Techadept Eliphas próbuje go naprawić.
- Zgłasza się Nemezis Pięć. Drastyczny spadek mocy reaktora. Jakiś szrapnel musiał uderzyć
w sekcję napędową. Nie damy rady tego naprawić. Do celu dociągniemy, ale powrót na
Machariusa będzie ciężki.
- Nemezis Dziewięć... ciężkie uszkodzenia... prawa dysza zniszczona... włączyliśmy
zapasowy obwód podtrzymywania życia... ...iąt procent strat... ...am szczęścia, Nemezis
Jeden... kkkkkkkkkkk...
Caparan przełączył pośpiesznie kanał komunikacyjny.
- Nemezis Jeden do Machariusa – warknął nie próbując nawet ukrywać wściekłości w swym
głosie - Tracę tutaj ludzi ! Proszę o pozwolenie na otwarcie ognia !
- Macharius do Nemezis – odezwał się irytująco opanowany i beznamiętny głos –
Kontynuować podejście. Pozwolenie zostanie wydane, gdy uznamy je za uzasadnione.
Caparan wymienił zaskoczone spojrzenie ze swym drugim pilotem, rozpoznając
natychmiast głos swego rozmówcy.
- To Ulanti – sapnął Madik Torr, weteran mający na swoim koncie ponad sześćdziesiąt misji
bojowych – Ten śmieć zabił Lucciana, a teraz usiłuje wykończyć resztę naszych.
Obaj piloci powrócili do kontrolowania otoczenia, próbując przewidzieć najbliższe
posunięcia artylerzystów Bellerophona. Potężne bombowce głębokiej przestrzeni mknęły
poprzez mur eksplozji dzielący ich od zbliżającego się błyskawicznie krążownika
rebeliantów.
Osiemset kilometrów. Oślepiający rozbłysk ognistej kuli po prawej stronie. Caparan rzucił
okiem na pulpit. Kontrolka Nemezis Dwa zapłonęła czerwonym światłem.
Siedemset kilometrów. Przeraźliwy krzyk rozdzierający komunikator. Przerażony,
bezimienny głos szepczący żałobny psalm przerwany w połowie słowa suchym trzaskiem
radiowych zakłóceń.
Sześćset kilometrów. Maszyna Caparana zadygotała trafiona falą uderzeniową pobliskiej
eksplozji. Pilot walczył zażarcie ze sterami próbując wprowadzić bombowiec na pierwotny
kurs. Jak przez mgłę dostrzegał migające czerwone diody na kokpicie. Wnętrze kabiny
wypełnił szarpiący nerwy ryk klaksonu alarmowego.
- Przebicie kadłuba – oświadczył wypranym z emocji głosem techadept Shanyin Ko
demonstrując poziom empatii zaledwie odrobinę wyższy od maksymalnej skali uczuć
czterech pokładowych serwitorów – Zalecam korzystanie z rezerwowego obwodu tlenowego
do chwili usunięcia usterki.
Pięćset kilometrów. Podczas walki w kosmosie dystans taki oznacza odległość krytyczną,
nieledwie samobójczą. Z umieszczonej w nosie bombowca sekcji celowniczej dobiegały
głosy nawigatora i bombardiera, zagłuszane piskiem lokujących się na celu układów
śledzących rakiet.
- Macharius do wszystkich eskadr. Macie pozwolenie na otwarcie ognia.
Trzydzieści pięć Starhawków odpaliło z dystansu czterystu osiemdziesięciu kilometrów
połowę niesionego na zaczepach ładunku. W trzech bombowcach zawiodły uszkodzone
systemy elektroniczne i głowice nie zostały wystrzelone, czwarty zaś zamienił się w chmurę
zjonizowanego gazu, gdy zaktywizowane rakiety eksplodowały na zaczepach.
Pokładowa artyleria Bellerophona natychmiast umilkła. Systemy śledzące obrony
antyrakietowej wymagały czystego odczytu danych, nie zakłócanego radioaktywnymi falami
eksplozji i skondensowanymi wiązkami energii. Na pokładach krążownika zgasły światła,
wyłączyła się większość niepotrzebnych systemów energetycznych. Komputery okrętu
potrzebowały maksymalnej mocy obliczeniowej do określenia prędkości, trajektorii i punktu
kolizyjnego z chmarą rakiet, nadlatujących w stronę Bellerophona z szybkością dziesiątek
kilometrów na sekundę. Skuleni w półmroku stanowisk bojowych buntownicy mogli jedynie
zanosić modły do swych nowych bogów i ślepo zawierzyć starożytnej technologii, której
zasad działania praktycznie nie rozumieli. W obliczu fali rakiet odległych o setkę kilometrów
i sekundy lotu krążownik uruchomił ostatni system obronny. Komputer bojowy przejął
kontrolę nad zewnętrznymi stanowiskami strzeleckimi i przesłał do nich informacje o
parametrach nadlatujących pocisków. Obrotowe wieżyczki multilaserów, baterie broni
maszynowej, wyrzutniki plazmy oraz miotacze wabików stworzyły ścianę ognia i stali
pomiędzy okrętem i nadlatującymi rakietami.
Każdy Starhawk wystrzelił połowę z dziesięciu niesionych na zaczepach plazmowych
głowic. Trzydzieści procent zawiodło i nie zablokowało się na celu przelatując nieszkodliwie
obok krążownika. Dalsze dwadzieścia procent zniszczyła obrona antyrakietowa Bellerophona.
Ze stu pięćdziesięciu pięciu rakiet niecałe osiemdziesiąt dosięgło rebeliancki okręt, ale tylko
niewielka ich część zdołała przebić gruby na kilka metrów pancerz krążownika i eksplodować
w środku.
Niszczycielski potencjał tych kilku głowic wystarczył, by lojaliści osiągnęli pożądany
rezultat.
* * * * *
- Starhawki meldują trafienie celu – oświadczył z nutką dumy w głosie Remus Nyder –
Potwierdzają to odczyty skanerów. Reaktor wrogiego statku pracuje w trybie skokowym o
dużej amplitudzie zmian mocy, a jego tarcze siłowe nie działają. Wszedł w tryb
niekontrolowanego dryfu. Piloci Starhawków proszą o pozwolenie na wykonanie drugiego
podejścia i zniszczenie celu.
Nyder spojrzał wyczekująco na kapitana. Długa tradycja obowiązująca w marynarce
przyznawała zaszczyt zadania ostatecznego ciosu załogom Starhawków, ale decyzja
niezmiennie należała do samego kapitana. Czasami zdarzało się, że pozwolenie na dobicie
przeciwnika otrzymywali artylerzyści lub operatorzy wyrzutni torped, aby tym
dyplomatycznym zabiegiem nie czuli się pokrzywdzeni, iż to piloci bombowców zgarniają
wszystkie laury. Jeśli Nyder kiedykolwiek poczuł się zawiedziony decyzją kapitana, nigdy
tego nie okazał.
- Panie Ulanti, pan posiada taktyczną komendę nad tym starciem. Jaka jest pańska decyzja ?
Pomimo zaskoczenia Hito Ulanti nawet nie mrugnął, natychmiast udzielając chłodnej
odpowiedzi:
- Niech Starhawki wracają na pokład Machariusa. Kapitanie, w chwili obecnej Zgrupowanie
Floty Gothic jest bardzo osłabione i zniszczenie okrętu przeciwnika pozwala wyrównać
nieznacznie dysproporcje w liczebności naszej i wroga. Jest jednak jeszcze lepszy sposób, by
pomóc naszym przełożonym w osiągnięciu przewagi.
- Proszę wyrażać się jaśniej, panie Ulanti – skarcił go szorstko Semper – Co pan właściwie
sugeruje ?
Komandorporucznik spojrzał na swojego dowódcę z błyskiem ekscytacji w oczach.
- Akcję abordażową, kapitanie. Którą poprowadzę osobiście, jeśli pan pozwoli. Wejdziemy
na pokład Bellerophona, przywrócimy go pod imperialną banderę i odzyskamy skradzione
dane.
* * * * *
- Akcja abordażowa ! Uśmiechnijcie się, bydlaki ! Bierzcie swoje bronie i do grup ! –
potężni oficerowie porządkowi o byczych karkach wpadli do kwater marynarzy wymachując
pałkami i poszturchując każdego załoganta, który ich zdaniem nie poruszał się dostatecznie
szybko. Maxim Borusa podniósł się na łokciach ze swej koi i splunął gęstym strumieniem
śliny zmieszanej z sokiem tajii, zaledwie o centymetr chybiając wypolerowanych butów
swego nie lubianego mentora, oficera porządkowego Dobrzyna.
- Na nogi, Borusa – wyszczerzył w sadystycznym uśmiechu zęby Dobrzyn – Czas pokazać
jak wiernie służysz Imperatorowi, a przy okazji będziemy mogli przetestować twoją
legendarną nieśmiertelność !
Maxim usiadł na koi machinalnie spoglądając na szpecące jego nadgarstki blizny po
kajdanach. Miesiące minęły od czasu, gdy nosił kajdanki. Od czasu, gdy bezpośrednie
trafienie wrogiego pocisku zabiło blisko dwustu innych niewolników pracujących w stacji
artyleryjskiej pozostawiając jego jedynego przy życiu. To wtedy stał się maskotką załogi,
fetyszem mającym przynosić szczęście innym marynarzom. Mimo przeniesienia do lepszej
grupy roboczej nadal czuł na rękach chłód niewidocznych obręczy wcinających się boleśnie
w mięśnie.
Splunął ponownie oczyszczając gardło z gorzkiego posmaku owocu tajii. Niech ci nadęci
idioci myślą sobie, co chcą, uznał milcząco. Sam wiedział, że w życiu szczęście ma tylko ten,
który sam je sobie wypracuje. Zeskoczył z łóżka i zajrzał pod nie wyciągając ze schowka
swój talizman, blisko półtorametrowy metalowy klucz francuski. Oficerowie porządkowi
wydawali marynarzom wyznaczonym do abordażu siekiery, pałki, bagnety czy nawet miecze
łańcuchowe, ale Maxim zdecydowanie wolał swoje wielkie narzędzie. Uśmiechnął się
szeroko podrzucając w rękach klucz i wspominając suchy trzask pękającej czaszki
poprzedniego człowieka, który zlekceważył Maxima Borusę.
* * * * *
Pierwsza zasada walk kosmicznych mówi: zawsze kontroluj aktualną pozycję
nieprzyjaciela, ale Pava Magell nie musiał obserwować czujników, by wiedzieć, gdzie teraz
znajduje się Macharius. Patrząc przez panoramiczne okno na mostku dryfującego bezwolnie
okrętu widział sylwetę imperialnego krążownika obracającą się bokiem do rebelianckiej
jednostki. Baterie artyleryjskie na burcie Bellerophona milczały zniszczone rakietową salwą,
ale Magell dostrzegał wyraźnie działa Machariusa wymierzone w jego okręt. Widział też
otwarte luki startowe hangaru, gotowe do wyrzucenia w kosmos następnej grupy
bombowców. Wiedział, że Macharius może w każdej chwili zniszczyć Bellerophona, ale
obserwując powolne manewry lojalistów zrozumiał odmienne intencje wrogiego kapitana.
- Wystrzeliwują kapsuły abordażowe ! – powiedział Kelto cofając się od swej konsoli, a w
jego głosie krył się strach – Nie mamy szans. Powinniśmy wysłać sygnał kapitulacji. Karą za
bunt jest śmierć, ale przy tym poziomie strat, jakie poniosła Flota, Ravensburg nie może
wykonać egzekucji na całej załodze. Być może...
Pojedynczy strzał przerwał jego słowa. Magell schował pistolet do kabury i przekroczył
nad nieruchomym ciałem swego oficera wachtowego. Przy tylu trupach zaścielających
pokłady Bellerophona jeden więcej nie robił już różnicy. Wyjął z pochwy oficerską szablę i
opuścił mostek ruchem ręki nakazując swym towarzyszom, by podążyli za nim. Nie musiał
patrzeć przez okno, aby wiedzieć, że chmara promów i kapsuł desantowych mknie w
kierunku jego okrętu. Lada chwila dotrą do burt krążownika, przetną kadłub i wyrzucą do
wnętrza statku napastników.
Komandorporucznik Magell wiedział, że jego krótka kariera kapitańska na pokładzie
Bellerophona właśnie dobiegła końca. Zagrał o najwyższą stawkę i wszystko przegrał. Teraz
pozostała mu jedynie pozbawiona szans na zwycięstwo walka w obronie własnego honoru.
* * * * *
Po raz drugi w ciągu kilku ostatnich dni pokłady Bellerophona spłynęły ludzką krwią.
Korytarze wypełniły się szczękiem stali i przeraźliwymi krzykami walczących.
Hito Ulanti uskoczył przed wyjącym łańcuchowym mieczem, który przeciął powietrze tuż
przed jego nosem. Była to niebezpieczna broń, ale też zwodnicza dla swego właściciela,
ponieważ często pozwalała mu pokładać zbytnią ufność w jej destruktywnej mocy, a nie
własnych umiejętnościach szermierskich. Ulanti odbił w bok ostrze miecza swą szablą, po
czym wbił jej czubek w gardło przeciwnika. Rebeliant, sądząc z opancerzonego kombinezonu
jakiś inżynier okrętowy, upadł na podłogę krztusząc się zalewającą krtań krwią. Ulanti
przesadził skokiem jego ciało, dla pewności przygniatając ciężkim butem twarz konającego
mężczyzny.
Przed sobą dostrzegł następną grupę obrońców Bellerophona biegnącą najbliższym
korytarzem. Zaczął strzelać do nich z trzymanego w lewej dłoni pistoletu, dopóki laser nie
przegrzał się parząc zaciśnięte na kolbie palce. Cisnął pistoletem bluźniąc plugawo i ujmując
mocniej szablę podbiegł do resztek swej grupy abordażowej walczącej w korytarzu opodal.
Wystrzelony ze strzelby śrutowy ładunek urwał głowę marynarza stojącego tuż przy nim,
powalając na podłogę jeszcze jedno drgające ciało. Jakaś ręka chwyciła
komandoraporucznika za kostkę. Ciął szablą w dół nie patrząc nawet czy zabija wroga czy też
własnego podwładnego. Krew ciekła z czoła młodego oficera, ale ten nie miał pojęcia, kiedy
został zraniony; czuł też, że poparzona dłoń piecze go coraz bardziej.
Ulanti słyszał kiedyś o taktyce abordażowej preferowanej przez Adeptus Astartes.
Polegała ona na desantowaniu małych oddziałów Kosmicznych Marines za pomocą
teleportów i torped abordażowych i przejmowaniu kontroli w poszczególnych sekcjach okrętu
przez wyznaczone drużyny. Walka tocząca się na pokładach krążownika w niczym tego nie
przypominała. Była to brutalna rzeź, w której zwyciężyć mogli jedynie ci, którzy bez litości
wymordowali swych przeciwników. W akcji uczestniczyli również inni wyżsi oficerowie
Machariusa – Ulanti wiedział, że drugą falę uderzeniową poprowadził komisarz Kyogen – ale
nie miał pojęcia, gdzie się teraz znajdowali.
Wielkie drzwi na końcu korytarza otworzyły się z metalicznym szczękiem wypuszczając z
windy gromadę rebeliantów. Obrońcy i napastnicy zwarli się ze sobą pośród krzyku i łomotu
stali. Ulanti skoczył do przodu dostrzegając wśród buntowników znajome karmazynowe
insygnia noszone przez prowadzącego kontratak mężczyznę. Był to uniform
komandoraporucznika, zdradzający obecność najwyższego stopniem rebelianta, jakiego
Ulanti spotkał dotąd w korytarzach przechwyconego krążownika. Młody lojalista zaczął
machać szablą z nowym wigorem wycinając sobie drogę do wrogiego przywódcy.
* * * * *
Maxim Borusa napluł rebeliantowi w twarz. Mężczyzna zawył przeciągle czując jak sok
tajii wżera się w jego oczy. Potężny marynarz doskoczył do niego i uderzył z całej siły
czołem w czoło. Trzasnęła pękająca kość i oszołomiony buntownik cofnął się w tył tworząc
przestrzeń, w której stranivarski gangster mógł wykorzystać swój klucz. Jeden cios. Głowa
przeciwnika rozprysła się pośród krwawej chmury.
- Macharius ! Do mnie, Macharius !
Maxim rzucił spojrzenie przez ramię i dostrzegł oficera porządkowego Dobrzyna
szarżującego na trójkę rebeliantów. Bez chwili zastanowienia skoczył w tamtą stronę wbijając
łokieć w plecy najbliższego buntownika. Przygniótł go do metalowej ściany, uderzył pięścią
w nerki. Potykając się o jakieś ciało stracił równowagę i nie zdążył zablokować ciosu innego
przeciwnika. Syk bólu wydarł się z jego zaciśniętych ust, gdy ostrze miecza przecięło głęboko
mięśnie ramienia mężczyzny. Błyskawicznym ruchem uderzył przeciwnika w tchawicę.
Rebeliant zachwiał się na nogach próbując desperacko zatamować strumień krwi bryzgającej
z przeciętego gardła. Maxim obrócił w dłoni skrywany tam krótki, ale ostry sztylet. Trzeci
zdrajca skoczył na niego wymachując metalowym hakiem. Borusa pochwycił go za rękę,
złamał ją z głuchym trzaskiem, odebrał hak i wbił go w żołądek krzyczącego z bólu
przeciwnika.
Ciało oficera porządkowego Dobrzyna leżało na podłodze korytarza. Maxim pochylił się
nad nim szukając śladów życia i wyczuł słaby puls. Doskonale, pomyślał z satysfakcją
podnosząc nieprzytomnego oficera na nogi i ciągnąc go w kierunku najbliższej grupy
lojalistów.
- Pomóżcie mi ! – krzyknął – Pomóżcie oficerowi Dobrzynowi !
Ręce wyciągnęły się natychmiast w jego kierunku odbierając bezwładne ciało
przełożonego. Pośród zamieszania nikt nie zauważył jak Borusa wyciąga swój sztylet
spomiędzy żeber Dobrzyna, nikt też nie spostrzegł, że oficer porządkowy już nie żyje. Patrząc
pod nogi Maxim dostrzegł ciemnoniebieską opaskę przełożonego, zdartą widocznie podczas
walki. Podniósł ją i zawiązał na ramieniu próbując powstrzymać krwawienie, po czym otarł
czoło i skoczył w wir bezlitosnej walki.
* * * * *
Pchnięcie. Blok. Cięcie. Parowanie. Riposta. Styl fechtunku prezentowany przez
przeciwnika był niebezpiecznie obcy dla Magella, ale jego bazowe układy w niewielkim
stopniu odbiegały od tysięcy innych stylów walki mieczem praktykowanych przez
niezliczone kasty imperialnych szermierzy. Wrogi komandorporucznik może i był lepszym
fechtmistrzem, ale Magell miał nad nim pewną przewagę. Nic już więcej nie mógł stracić, a
człowiek pogodzony z nieuchronną śmiercią był bardzo niebezpiecznym przeciwnikiem.
Wszędzie wokół ludzie walczyli i umierali, i trudno było jednoznacznie stwierdzić, kto
wygrywa, ale Magell wiedział, że ostateczne zwycięstwo będzie należało do lojalistów.
Standardowa załoga Bellerophona liczyła kilka tysięcy mniej osób od ludzi służących na
okręcie klasy Dictator, blisko jedna trzecia załogantów zginęła podczas buntu, a dalszy tysiąc
w chwili ataku bombowców. Byli zgubieni, ale Magell miał zamiar dać z siebie wszystko,
zanim przyjdzie na niego kolej.
Jeden z rebeliantów skoczył tuż obok komandoraporucznika, w jego oszalałych oczach
paliło się pragnienie mordu na imperialnym oficerze. Magell odepchnął go natychmiast
zdecydowany samemu dokończyć pojedynek, ale delikatna równowaga sił została przerwana.
Przeciwnik błyskawicznie wykorzystał okazję. Magell nawet nie próbował parować, wykręcił
jedynie w bok ciało przyjmując nieuniknione pchnięcie. Poczuł eksplozję gorącego bólu w
miejscu, gdzie ostrze wbiło się w jego bok. Zignorował z trudem falę cierpienia. Wiedział, że
wbijając w jego ciało szablę imperialny oficer praktycznie sam się rozbroił. Jednym ruchem
ciął go w ramię trzymające broń, pociągnął ostrzem po barku. Trysnęła krew, lojalista cofnął
ze zdławionym krzykiem upuszczając szablę, upadł na podłogę. Magell odbił się na piętach i
ignorując tkwiące nadal w boku ostrze podniósł rękę do ciosu. W tej samej chwili coś
chwyciło go za łokieć w uścisku przypominającym do złudzenia szczęki utrzymujące okręty
w orbitalnych dokach, miażdżąc kość i wytrącając szablę z pozbawionych nagle czucia
palców. Poczuł jak coś ostrego i zimnego wbija się w jego plecy wchodząc głęboko w ciało.
Jeden raz, drugi, trzeci, szybko. Nogi ugięły się pod rebeliantem, ale nadal stał w miejscu
unoszony w powietrzu niczym marionetka, trzymany za wyciągniętą w górę ręką. Wtedy
uchwyt zelżał i umierający Magell upadł bezwładnie na podłogę tracąc resztki świadomości.
* * * * *
Poprzez łzy bólu Hito Ulanti spojrzał na pomagającego mu wstać olbrzyma. Gigant
delikatnie chwycił go pod ręce i postawił na nogi. Komandorporucznik widział rytualne
blizny gangu wycięte na policzkach marynarza i a
więzienne tatuaże pokrywające jego ręce, ale nie rozpoznawał ich pochodzenia.
- Jestem Maxim Borusa, sir – rozległ się chrapliwy głos z akcentem, który mógł pochodzić
wyłącznie z podziemnych metropolii Stranivaru – Załoga Machariusa, sir. Jest pan
bezpieczny pod moją opieką.
- Mam... mam u ciebie dług – wymamrotał Ulanti próbując skoncentrować zamglony wzrok
na ciemnoniebieskiej opasce swego towarzysza – Jestem ci bardzo wdzięczny... oficerze
porządkowy Borusa.
Maxim Borusa uśmiechnął się szeroko. Nie rozpoznawał twarzy oficera, któremu właśnie
uratował życie, ale jego mundur świadczył o przynależności do obsady mostku. Wdzięczność
wyższego oficera gwarantowała bilet do lepszego życia, z dala od ciężkiej pracy na dolnych
pokładach.
- Skoro pan tak uważa, sir. Skoro pan tak uważa.
* * * * *
- Bellerophon do Machariusa. Nowa załoga na miejscach. Przywróciliśmy do stanu
używalności maszynownię i napęd podprzestrzenny. Okręt jest gotowy do rejsu na waszą
komendę.
Szwadron rebelianckich okrętów zwiadowczych typu Idolator dryfował z wyłączonymi
systemami aktywnego skanowania na obrzeżach systemu Delphi, nasłuchując pilnie
przechwyconych transmisji radiowych. Szwadron przybył zbyt późno na umówione spotkanie
ze zbuntowanym krążownikiem i teraz jego załogi mogły jedynie obserwować z ukrycia jak
niedoszła zdobycz marszałka Abaddona powoli odlatuje z powrotem w kierunku terytorium
lojalistów. Dowódca szwadronu zdawał sobie sprawę z faktu, iż trzy jego rajdery nie mają
szans w starciu z imperialnym krążownikiem i bombowymi eskadrami, ale wątpił, by
marszałek przyjął do wiadomości jego argumenty. Stojąc w zamyśleniu na mostku
patrolowca i okrywając się szczelniej ciemnym płaszczem kapitan obserwował sygnatury obu
lojalistycznych okrętów wychodzących poza zasięg czujników rajdera. Odwrócił się w stronę
czekającego opodal mentata.
- Wyślij wiadomość do marszałka. Powiadom go, że informacje przewożone przez
rebeliancki okręt pozostały w rękach nieprzyjaciela.
Demoniczna istota zamieszkująca ciało opętanego kultysty zasyczała gniewnie, zaczęła
prężyć się pod skórą człowieka jakby już czuła nieuchronny gniew Abaddona na wieść o
porażce. Na całym mostku zapadła ciężka cisza, członkowie załogi starali się znaleźć
jakiekolwiek zadanie, by tylko nie patrzeć na zgubionego kapitana.
* * * * *
- Moje podziękowania, magosie Castaborasie. Proszę kontynuować swoją pracę –
techkapłan skłonił się nisko ukrywając twarz za metalową maską, po czym dołączył do
oczekujących na korytarzu towarzyszy opuszczając bez słowa kabinę Sempera.
Kapitan usiadł przy biurku pocierając wskazującym palcem orczą bliznę. Przymknął oczy
rozmyślając o tym, czego się właśnie dowiedział. Wykradzione informacje techniczne zostały
skopiowane z banków pamięci Bellerophona i przeniesione na pokład Machariusa, gdzie
zajęli się nimi techkapłani Adeptus Mechanicus. Natychmiast wysłano astropatyczną
wiadomość do dowództwa, potwierdzając odzyskanie danych i rekomendując do wysokiego
odznaczenia rannego komandoraporucznika. Sztab Zgrupowania Gothic potwierdził odbiór
wiadomości w bardzo lakoniczny i zdawkowy sposób. Najstarszy rangą techkapłan na
pokładzie okrętu, Castaboras, przeprowadził częściową analizę tajemniczych materiałów i
zapoznał z ich treścią kapitana. Tylko oni dwaj znali zawartość skopiowanych plików, ale
zdobyte informacje pociągnęły za sobą jeszcze więcej pytań, na które nie znali odpowiedzi.
Pliki zawierały informacje związane z kosmicznymi fortecami Blackstone, sześcioma
starożytnymi konstruktami nieznanego pochodzenia stanowiącymi podstawę imperialnej
marynarki w sektorze Gothic. Każda forteca pełniła rolę samowystarczalnej bazy dla własnej
floty okrętów i każda z osobna dysponowała wystarczającą siłą ognia, by rozprawić się z
armadą marszałka Abaddona. Przechwycone informacje zawierały wiele poufnych danych,
ale nigdy w historii Zgrupowania Floty Gothic żadna forteca Blackstone nie wpadła w ręce
nieprzyjaciela i Semper nie wierzył, by Abbadon tracił swe siły na daremne próby zdobycia
tych konstruktów.
- Na Imperatora – mruknął studiując naniesione na mapę pozycje wszystkich fortec. Co to
mogło znaczyć ?
* * * * *
Gdzieś wewnątrz Oka Terroru, gdzie materia i podprzestrzeń przenikały się wzajemnie,
marszałek Chaosu Abaddon, Niszczyciel Światów i Legat Horusa, patrzył na zmieniające się
bezustannie kształty maelstromu. Co tam dostrzegał, jakie sekrety i tajemnice odkrywały
przed nim Moce Mroku, aaaa
tylko on wiedział. Odwrócił się od okna komnaty audiencyjnej i odesłał zmutowanego
posłańca jednym ruchem ręki. Kurier natychmiast wycofał się tyłem gnąc ciało w pokłonach,
świadom faktu, iż nieznacznie odmienny gest ręki marszałka oznaczałby sygnał dla
czekających w niemym bezruchu przerażających istot w pancerzach Terminatorów, gotowych
wykonać natychmiastową egzekucję na posłańcu przynoszącym niepomyślne wieści. Miecz
ukryty w pochwie przytroczonej do pasa marszałka wydał z siebie przeciągły pomruk
wyczuwając posępny nastrój swego pana. Abaddon położył dłoń na jego rękojeści mrucząc
coś pod nosem.
Gniew marszałka miał zostać niebawem zaspokojony. Wydano już stosowne rozkazy i
załogi eskortowców wkrótce miały ponieść konsekwencje swej porażki. Abaddon wiedział, że
utrata planów technicznych fortec nie miała większego wpływu na jego pieczołowicie
przygotowany plan. Spojrzał ponownie w przestronne okno patrząc z pokładu swego
tymczasowego okrętu flagowego w głąb maelstromu. Pośród jego gazowych mgieł dostrzegał
cienie poruszające się w Osnowie, niezliczone małe statki i platformy konstrukcyjne. Widział
kształty wielkiego obiektu, wokół którego się uwijały niczym mrówki, złowieszcze kształty
tkwiące w bezruchu w podprzestrzeni. Prace były już na ukończeniu. Jego nowy okręt
flagowy. Nowa przerażająca broń. Mój Niszczyciel Planet, pomyślał Abaddon sycąc się
prymitywnym brzmieniem tej nazwy, tak prostej i pełnej mocy zarazem.
Jego myśli powróciły do sześciu tajemniczych nagród, dla których w rzeczywistości
rozpętał wojnę w sektorze Gothic. Już wkrótce Niszczyciel Planet zostanie wystawiony na
widok nieprzyjaciół. Czciciele żywego trupa zamieszkującego Złoty Tron będą umierać ze
strachu na samą myśl o tym, jakich zniszczeć może dokonać ten okręt. Niech tkwią w swoim
samozadowoleniu, pomyślał. Niech myślą, że stoją już twarzą w twarz z najgorszym. A kiedy
nadejdzie właściwy czas i wszystkie elementy układanki znajdą się na swoich miejscach,
zrozumieją, że najgorsze dopiero nadejdzie.
Pierwsze salwy
Niszczyciel Planet ! Nawet teraz, po tylu długich latach od zakończenia Wojny o Gothic,
kiedy szczegóły tamtych wydarzeń dawno już wyparł z żywej pamięci nieubłagany bieg czasu
czyniąc je jedynie chwalebnym rozdziałem historycznych annałów – nazwa ta wzbudza
dreszcz lęku i przerażenia. Słyszałem kiedyś, że na światach położonych daleko poza
granicami Segmentum Obscurus, gdzie Wojna o Gothic nie wywarła żadnego istotnego
wpływu na bieg życia czy też praktycznie jej nie zauważono, samo wspomnienie Niszczyciela
Planet wywołuje u autochtonów skrajną grozę. Miałem sposobność spotkać czcigodnego
członka Missionarus Galaxia, który opowiedział mi o swych podróżach i naukach głoszonym
dzikim barbarzyńcom wciąż egzystującym w różnych odludnych miejscach naszego
ogromnego Imperium. Wspomniał wówczas o prymitywnych szczepach zamieszkujących
jeden z takich światów, co noc wystawiających straże mające za zadanie obserwować
rozgwieżdżone niebo i modlić się do Wielkiego Ojca (którym to terminem owi dzikusi
określają naszego boskiego Imperatora), by ten strzegł ich od enigmatycznego
niebezpieczeństwa zwanego „Mieczem Abaddona”. W jaki sposób ci barbarzyńcy, nie
wiedzący nic o Imperium ani otaczającym ich wszechświecie, zdołali zdobyć taką
specyficzną wiedzę, nie wiadomo, mój rozmówca zapewnił mnie jednak, że przedmiotem
lęku tubylców była bez wątpienia przerażająca broń ostateczna Abaddona.
Kiedy analizuję najczarniejsze godziny historii Wojny o Gothic, chwile, gdy potworna
potęga najnowszej broni Abaddona stała się już powszechnie znana lojalistom, zawsze
przypominam sobie tamtą opowieść misjonarza, zwłaszcza zaś jeden jej fragment,
pochodzący z mitów wykreowanych w wyobraźni mieszkańców barbarzyńskiego świata, a
mówiących o kosmicznym terrorze znanym nam pod mianem Niszczyciela Planet. Ogromny
lęk tych ludzi przed nieznanym im bliżej niebezpieczeństwem jest bardzo podobny w swej
skali do lęku miliardów cywilizowanych obywateli Imperium świadomych faktu, iż kształt
Niszczyciela przemierza właśnie kosmiczną pustkę dzielącą globy Sektora Gothic.
„I stał się on Śmiercią, Niszczycielem Światów”.
Emerytowany skryba Rodrigo Konniger, W szczęki śmierci, w paszczę piekieł: historia
Wojny o Sektor Gothic, 143149.M41
Niczym zauroczony, Abadonn patrzył jak widoczna w dole planeta zaczyna dygotać w
ostatnich przedśmiertnych spazmach.
Rozległe oceany wyparowały już kilka godzin temu pozostawiając po sobie suche spękane
dna dawnych morskich zbiorników. Powierzchnię planety pokrywała siateczka krzyżujących
się ze sobą jaskrawoczerwonych linii: rzeki, jeziora czy nawet wręcz całe oceany płynnej
skały wyciekającej poprzez olbrzymie szczeliny w skorupie rozpadającej się planety. Cała
południowa hemisfera stała w ogniu, pokryta morzem magmy wytryskującej na powierzchnię
lądów przez gigantyczne rozdarcia wielkości całych kontynentów poczynione w skorupie
globu pokładową bronią Niszczyciela Gwiazd. Olbrzymie trzęsienia ziemi przemieszczały się
wzdłuż południków od bieguna do bieguna, ustawicznie przekształcając topografię
umierającego świata i tworząc pojawiające się kolejno po sobie nowe wizje ognistego piekła.
Biosfera planety przestała istnieć po tym jak pierwsza salwa baterii Niszczyciela
doprowadziła do samozapłonu bogatej w tlen atmosfery i Abaddon uznał, że życie na
skazanym świecie praktycznie znikło. Być może garstka mieszkańców przeżyła ogniste burze
przewalające się po powierzchni świata chowając się do głębokich bunkrów, lecz nic nie
mogło uciec przed sejsmiczną katastrofą wywołaną energetycznym strzałem zdolnym
spenetrować skorupę planety aż do jej płynnego jądra.
Abaddon wykrzywił usta w upiornym grymasie wspominając inne chwile podobnego
tryumfu, inne równie ekscytujące spektakle zniszczenia. Pamiętał swoją wartę u boku Horusa
na mostku flagowej barki marszałka wojny, kiedy śledził wzrokiem kolejne fale głowic z
bronią biologiczną, odpalanych w kierunku widocznego za pancernymi oknami świata.
Podczas Oczyszczania Istvaanu III zginęło dwanaście miliardów ludzi, a ich mentalny
przedśmiertny krzyk przytłumił na pewien czas nawet jednostajny i wszechobecny puls
Astronomicanu. Lecz to dopiero był początek.
Niech galaktyka stanie w ogniu, polecił marszałek wojny, a Abaddon i inni dowódcy
Legionów Astartes stojących po jego stronie skrupulatnie ten rozkaz wypełnili. Pamiętał
doskonale płonące planety, przestrzeń kosmiczną zapchaną wrakami zniszczonych okrętów,
fronty wojenne długie na tysiące mil, bezlitosne walki pomiędzy Kosmicznymi Marines i
machinami Collegia Titanica, a ich niedawnymi braćmi, toczące się na tysiącu różnych świa
tów, w promieniach tysiąca różnych słońc. Pamiętał doskonale ryk tryumfu, który wydarł się
z miliona gardeł, kiedy on sam, Abaddon, Pierwszy spośród Wybranych Horusa, poprowadził
szarżę nad zniszczonymi murami Zewnętrznego Pałacu i uderzył na serce kompleksu.
Gruba na kilka metrów ceramitowa podłoga pod nogami Abaddona zadrżała silnie, przez
opancerzone pokłady gigantycznego okrętu przebiegł głuchy grzmot wstrząsu. Marszałek
ocknął się z głębokiego zamyślenia.
- Panie – wycharczał garbaty renegat w szatach techkapłana kłaniając się nisko przed
obliczem Abaddona – Rdzeń planety zaczyna ulegać kolapsowi wywołując gwałtowne i
nieprzewidywalne reakcje w obrębie jej pola magnetycznego – Heretyk umilkł na chwilę
nerwowo oblizując wąskie usta rozdwojonym językiem – Być może rozsądnym wyjściem
byłoby wycofanie okrętu poza strefę oddziaływania pola.
Abaddon zasyczał z irytacją, rozdrażniony zuchwałością istoty zakłócającej jego spokój.
Wyczuwając nastrój swego pana, ukryty w pochwie demoniczny miecz wydał z siebie głęboki
drapieżny pomruk. Abaddon ujął w dłoń wyrzeźbioną na podobieństwo ludzkiej czaszki
głowicę rękojeści uspokajając jaźń uwięzionego w ostrzu demona. Jeden z masywnych
Terminatorów tworzących straż przyboczną marszałka postąpił krok do przodu, trzeszczące
cicho szpony energetyczne wysunęły się z jego rękawic gotowe natychmiast wyeliminować
źródło niezadowolenia mistrza.
Kolejny wstrząs wprawił w drżenie pokłady Niszczyciela podkreślając dobitnie słowa
skamieniałego z grozy techkapłana. Spoglądając za pancerne okno Abaddon dostrzegł słupy
magmy wystrzeliwujące wysoko ponad powierzchnię świata i eksplodujące jaskrawymi
rozbłyskami na orbicie niestabilnej grawitacyjnie planety.
Widząc krótki gest marszałka Terminator cofnął się z powrotem na swoje miejsce
zajmując pozycję w kręgu milczących opancerzonych sylwetek legionistów. Dygocząc wciąż
z przerażenia techkapłan umknął w bezpieczny półmrok komnaty.
Odwracając się plecami do przeszkolonej ściany Abaddon stanął pośrodku komnaty, a jego
Terminatorzy zmienili pozycję tworząc wokół swego pana ochronny krąg. Techkapłani,
akolici i mutanci umykali na wszystkie strony schodząc z drogi bezwzględnym olbrzymom.
Despoiler machnął ponownie ręką i środkowa część podłogi komnaty widokowej zaczęła
opadać w dół z głuchym łoskotem, zjeżdżając na niższe pokłady okrętu. Niewypowiedziana
komenda marszałka została już przekazana dalej i kiedy ciężka winda sunęła w dół szybu, z
jej platformy wyraźnie widać było pracującą gorączkowo załogę okrętu. Abaddon wiedział,
że na pokładach statków tworzących eskortę Niszczyciela Planet panowała podobna szaleńcza
gonitwa, popędzana przez kapitanów dziękujących mrocznym bogom za łaskę w postaci
zgody na oddalenie się od konającego globu.
Żaden z tysięcy pracujących na okręcie niewolników pod groźbą kary śmierci nie mógł
spojrzeć na twarz marszałka Chaosu, toteż słyszący znajomy dźwięk opadającej windy
nadzorcy zaczęli rozglądać się wokół szukając śladu nieposłuszeństwa. Większość więźniów
również wiedziała, co oznacza zbliżający się metaliczny łoskot. Dygocząc z przerażenia
zgodnie wlepili swój wzrok w skute łańcuchami stopy przerywając na chwilę mozolną
harówkę odwracając twarze od przejeżdżającej obok nich wielkiej platformy i stojącej na niej
postaci. Niektórzy pracowali dalej spoglądając w kierunku windy pustymi oczodołami.
Przydzieleni do zadań nie wymagających użycia wzroku, nieszczęśnicy ci zostali przez swych
oprawców pozbawieni w brutalny sposób oczu.
Jeden skuty kajdanami robotnik, wciąż jeszcze noszący na sobie świadczący o niedawnym
trafieniu do niewoli nowy mundur oficerski imperialnej marynarki, albo nie zrozumiał
chrapliwych ostrzeżeń swych nadzorców albo świadomie je zignorował. Za krótkie spojrzenie
na platformę windy został natychmiast powalony na podłogę pokładu przez swego strażnika,
olbrzyma noszącego czerwony pancerz siłowy ozdobiony emblematami Legionu Pożeraczy
Światów. Sycząc z wściekłości niczym zwierzę Marine jednym ciosem łańcuchowego topora
odrąbał głowę krzyczącego przeraźliwie niewolnika i podniósł ją za włosy do góry, oddając
za pomocą odrażającego trofeum salut przejeżdżającemu marszałkowi. Martwe oczy ofiary
mogły już spoglądać na obraz, który żywym więźniom oglądać zakazano.
Abaddon Despoiler, marszałek wojny Chaosu, przywódca Legionów Adeptus Astartes
nazywanych przez sługusów fałszywego Imperatora zdradzieckimi, przemierzał pokłady
swego okrętu mijając niezliczone rzesze podwładnych. Nie dbał o to jak długo pożyją i w jaki
sposób umrą, nie dbał o ich oddanie i poświęcenie dla wielkiej sprawy – wystarczało, że
trwali przy nim lojalnie skuci niewidzialnymi pętami strachu.
* * * * *
Platforma przejechała przez sufit głównego pokładu wsuwając się do gigantycznej
mrocznej komnaty, której posadzka i ściany nikły całkowicie aa
w ciemnościach. Pośród głośnego metalicznego huku winda zatrzymała się w wycięciu
większej platformy, wiszącej na gigantycznych łańcuchach przytwierdzonych do sufitu
pomieszczenia. Widząc marszałka gromada techkapłanów powitała go głębokimi ukłonami i
pełnymi respektu gestami czci.
- Pokażcie – zażądał Despoiler mówiąc tonem równie lodowatym i nieubłaganym jak
kosmiczna próżnia.
Jeden z techkapłanów położył swą zmutowaną dłoń na kryształowych kontrolkach
niskiego pulpitu i zaczął przesuwać po nich palcami przypominającymi ociekające śluzem
ssawki. Gdzieś w głębi sali rozległo się dudnienie włączonego przekaźnika mocy i zaraz
potem sala znikła. Otaczająca platformę ciemność wypełniła się niezliczonymi ognikami
gwiazd, planet, konstelacji, mgławic, pól asteroidów i dziesiątkami innych fenomenów
astronomicznych.
Po wielu godzinach spędzonych w tym pomieszczeniu Abaddon wiedział doskonale, co
przedstawia trójwymiarowa holograficzna mapa. Sektor Gothic, perfekcyjnie odtworzony w
każdym detalu, nie tylko w trzech standardowych wymiarach, lecz również w czwartym,
przedstawiającym dzięki niezwykłym możliwościom zagadkowych maszyn sterujących
hologramu przewidywane zmiany pływów Osnowy. Ów niezwykły wynalazek pochodził bez
wątpienia z czasów preimperialnych i najprawdopodobniej nie był wytworem ludzkich rąk,
jego pochodzenie jednak w najmniejszym stopniu marszałka nie interesowało. Znalezioną w
dryfującym kosmicznym hulku komnatę projekcyjną wycięto w całości, po czym wbudowano
w kadłub Niszczyciela Planet.
Abaddon śledził wzrokiem hologram odnotowując w pamięci ostatnie zmiany w pozycjach
swej armady i sił marynarki lojalistów. Port Maw był jasnoniebieskim skupiskiem
kontrolowanych przez Imperium światów i zgrupowań floty, ale marszałek uśmiechnął się ze
złowieszczą satysfakcją widząc pierścień czerwonych ikon zaciskający się wokół głównej
bazy Zgrupowania Floty Gothic.
Konstelacje czerwonych i niebieskich punktów mieszały się ze sobą w obrębie projekcji
dając pewien obraz bezlitosnych walk gorzejących w strategicznie ważnych systemach
sektora. Wzrok Abaddona prześlizgiwał się po szmaragdowych ikonach symbolizujących
konwoje zaopatrzeniowe wroga przemieszczające się pomiędzy obleganymi światami.
Znaczniki elitarnych jednostek myśliwskich Chaosu czających się w Osnowie przy szlakach
komunikacyjnych płonęły karmazynowym blaskiem, podczas gdy wilcze stada złożone z
piratów i przemytników sprzyjających Abaddonowi miały kolor słabego fioletu.
Abaddon zmarszczył z niesmakiem twarz dostrzegając strumień niebieskich punktów
opuszczający podsektor Orar, wypychający z tego rejonu mapy czerwone znaczniki. Bhein
Morr również płonął silnym niebieskim kolorem sygnalizując rosnący opór ze strony wroga,
natomiast większość klastra Cyclops spowijał nieczytelny mrok kontrastujący wyraźnie z
precyzyjnymi detalami reszty wielowymiarowej mapy. Pojedynczy marker ostrzegał, że ta
część sektora jest zajęta przez orki, a nieoczekiwanie zażarty poziom oporu stawiany przez
zielonoskórych zarówno lojalistom jak i eskadrom Chaosu tak dalece zniechęcił marszałka
wojny, że zaniechano tam nawet dalszych prób infiltracji obszaru w celu uzupełnienia braków
mapy.
Na obszarze sektora pulsowało złotym blaskiem sześć rozrzuconych po mapie markerów.
Niecierpliwe spojrzenie Abaddona raz za razem powracało do tych punktów, umysł
marszałka rozbrzmiewał uporczywie ich nazwami powtarzanymi w myślach niczym
dziwaczna mantra, której znaczenie tylko on pojmował.
Fularis.
Anvil 206.
Fier.
Rebo.
Schindlegeist.
Brigia.
- Oczekujemy na rozkazy, mistrzu. Co jest naszym następnym celem ? Przygotowaliśmy
wykaz strategicznie istotnych światów wciąż znajdujących się pod kontrolą nieprzyjaciela...
Gniewny syk Abaddona z miejsca uciszył nadgorliwego akolitę. Heretyk pośpiesznie
wycofał się w głąb grupy swych towarzyszy, ale laserowe celowniki Terminatorów płonęły
cały czas czerwonymi plamkami na jego szatach zdradzając tożsamość źródła irytacji mistrza
i znakując go dla celów późniejszego wymierzenia kary.
Głupcy, pomyślał Abaddon zamykając oczy i oczyszczając umysł ze zbędnych emocji.
Ten okręt jest potężną bronią, lecz największym orężem zawsze będzie strach. Dzięki
Niszczycielowi zasiejemy lęk i dezorientację w umysłach wroga, ponieważ będziemy uderzać
na oślep i pozornie bez większego sensu. Nie zdołają przewidzieć lokalizacji kolejnego ciosu,
ani tym bardziej nie pojmą prawdziwych motywów tych rzekomo chaotycznych ataków. Nie
będzie żadnych wykazów, żadnych strategicznie ważnych wyborów.
Niech prądy Osnowy same wiodą nas ku przeznaczeniu.
Marszałek otworzył oczy spoglądając na otaczające go mrowie gwiazd. Podniósł rękę i
wskazał jednym z metalowych szponów rękawicy na wybrane skupisko planet. Projekcja
zatrzymała się w miejscu, a wskazany fragment sektora został powiększony przybliżając
obraz pojedynczego systemu słonecznego. Powiększając dalej skalę podglądu projektor
wyświetlił jedną planetę krążącą na orbicie słońca. Abaddon ściągnął usta w grymasie
zimnego uśmiechu dostrzegając niebieskie oceany, zielone kontynenty i białe pasy chmur
zdradzające obecność bogatej w tlen atmosfery. Połowa świata pogrążona była w mroku
nocy, a na jej ciemnej powierzchni migotały maleńkie światełka znaczące miejsca, w których
wznosiły się lokalne metropolie. Przyglądając się dokładniej projekcji Abaddon ujrzał
mniejsze światełka na orbicie planety – stacje orbitalne i platformy bojowe dryfujące w próżni
pomiędzy planetą, a trajektorią wykreślaną przez jej jedyny niezdatny do zamieszkania
księżyc.
Skolonizowany świat. Imperialny świat. Położony z daleka od najbliższej strefy frontowej
i równie daleko od najbliższego uzasadnionego celu Niszczyciela Planet. Po raz kolejny
bogowie Osnowy wskazali swemu ulubieńcowi właściwą drogę.
Techkapłani ukłonili się głęboko trafnie odczytując myśli swego pana. Nazwa i
koordynaty następnego celu armady były już transmitowane na pokłady pozostałych okrętów.
Mieszkańcy skazanego na zagładę świata nie mogli mieć jeszcze o tym najmniejszego
pojęcia, ale godzina ich egzekucji już została wyznaczona.
Hologram powrócił do swego pierwotnego ustawienia wyświetlając pełną mapę sektora.
Niecierpliwy wzrok marszałka powrócił do sześciu małych złotych punktów płonących dla
niego blaskiem supernowych. Fularis. Anvil 206. Fier. Rebo. Schindlegeist. Brigia. Zaczął
ponownie recytować w pamięci te nazwy, kryjące w sobie mroczną obietnicę, którą tylko on
dostrzegał.
Niech galaktyka stanie w ogniu, polecił marszałek wojny i teraz, po dziesięciu tysiącach
lat, Abaddon Despoiler miał zamiar dokończyć rozpoczęte wówczas dzieło.
* * * * *
- Teren czysty !
Ludzkie krzyki rozbrzmiewały na uliczkach i w wąskich alejkach mieszając się z tupotem
ciężkich butów i trzaskiem wyłamywanych z zawiasów drewnianych drzwi. Nędzarze
zamieszkujący slumsy z przerażeniem w oczach witali wpadające do ich mieszkań
opancerzone sylwetki funkcjonariuszy Adeptus Arbites. Gniewne przekleństwa i żądania
wyjaśnień spotykały się z łamiącymi kości uderzeniami kolb automatów lub ciosami ukrytych
w ciężkich metalowych rękawicach pięści, natomiast wszelkie poważniejsze próby stawiania
oporu pacyfikowane były niezwłocznie granatami gazowymi ciskanymi do środka ruder przez
wybite okna i otwarte drzwi.
Prefekt primus Jamahl Byzantane obserwował uważnie kolejną grupę dławiących się i
wymiotujących malkontentów wypełzających z wypełnionego kłębami gazu domu. Na ulicy
czekała już na nich tyraliera noszących maski przeciwgazowe arbitratorów z włączonymi
pałkami wstrząsowymi i tarczami w rękach. Pozbawieni ochoty do dalszego oporu ludzie
zostali skuci i odstawieni na tyły obszaru czystki, gdzie mieli oczekiwać na przewóz do
lokalnej prefektury. Ich dalszy los w obecnej chwili Byzantane nie interesował. W
podziemiach każdej fortecy Arbites wegetowały tysiące heretyków, kryminalistów,
malkontentów i anarchistów chwytanych w trakcie regularnych operacji prewencyjnych
przeprowadzanych na terenie podmiejskich slumsów. Zdarzało się często, że więźniowie tacy
do końca życia siedzieli w lochach czekając, aż ich sprawa trafi na wokandę, egzystując i
umierając pośród brutalnych więziennych gangów panoszących się w podziemiach
prefektury. Powolny bieg imperialnej machiny sprawiedliwości nie miał większego znaczenia
dla porządku publicznego ludzkich światów, podobnie jak śmierć więźniów miażdżonych jej
potężnymi kołami w żaden sposób nie wpływał na losy mocarstwa. Oficer arbitratorów
wiedział doskonale, że w całym tym systemie liczył się wyłącznie jeden priorytet:
niewzruszone stanowienie prawa.
Podniósł rękę ku twarzy przesuwając czubkami palców po rytualnych bliznach znaczących
ciemną skórę na policzkach i ścierając płynące wzdłuż szram krople potu. Pomagając sobie
drugą ręką zdjął przysłonięty ciemną przyłbicą hełm i potrząsnął głową próbując zmierzwić
tym ruchem posklejane w kosmyki włosy. Funkcjonariusze Arbites powinni zawsze jawić się
obywatelom jako bezimienni i niewzruszeni stróże publicznego porządku, ale dochodziło
właśnie południe upalnego letniego dnia i Byzantane nie chciał, by patrzący na niego
obywatele ujrzeli prefekta padającego na ziemię wskutek omdlenia wywołanego udarem
cieplnym.
- Kolejne wielkie zwycięstwo strażników Imperialnego Prawa – oświadczył stojący za
plecami prefekta Korte wyciągając w stronę przełożonego butelkę wyp
z wodą i obserwując jednocześnie brutalną procedurę skuwania wypłoszonych z rudery
nędzarzy. Byzantane nic nie odpowiedział. Gdyby słowa te padły z ust któregokolwiek innego
funkcjonariusza, nie obeszłoby się bez surowej reprymendy ze strony prefekta. Korte był
świetnym arbitratorem i lojalnym sługą Imperium i już dawno zasłużył sobie na stopień
prefekta primus, lecz Byzantane często czuł wdzięczność do losu za nadmierną skłonność
swego zastępcy do otwartego wygłaszania sarkastycznych poglądów na życie - dzięki czemu
wciąż miał u swego boku wyjątkowo kompetentnego i sprawdzonego współpracownika.
- Więcej wiary w naszą misję, prefekcie Secundus Korte – odezwał się z lekką drwiną
Byzantane – Pamiętaj, że świętym obowiązkiem czcigodnych Adeptus Astartes i Imperialnej
Gwardii jest toczenie wojen, marynarki kosmicznej zaś strzeżenie naszych granic, lecz to
właśnie Adeptus Arbites Jego Boski Majestat w swej niezgłębionej mądrości zlecił
najświętsze zadanie...
- Trzymania pod butem heretyckich śmieci uparcie schodzących ze ścieżki prawych czcicieli
Imperatora – roześmiał się Korte kończąc maksymę starym żartem krążącym po prefekturze.
Obaj mężczyźni z ulgą powitali chwilę wytchnienia w długiej i żmudnej operacji
pacyfikacyjnej. Od świtu oddziały arbitratorów przeczesywały labirynt slumsów i
podmiejskich zakładów ukryty w cieniu rzucanym przez masyw skalny, na którym wznosił
się pałac regenta. Belatis i jego stołeczne miasto Madina położone były daleko od stref
frontowych, ale nawet tutaj można było namacalnie odczuć konsekwencje wojny pustoszącej
odległe regiony sektora Gothic. Podobnie jak reszta światów położonych na militarnym
zapleczu, Belatis pozbywało się przymusowo swej siły roboczej i funduszy pokrywając
koszty toczonej wojny. Byzantane wiedział, że wielu chwytanych tego dnia więźniów trafi w
charakterze rekrutów na pokłady okrętów imperialnej marynarki albo zostanie wcielonych do
cywilnych legionów karnych formowanych pośpiesznie przez Departmento Munitorium w
celu uzupełnienia potwornych strat w ludziach ponoszonych przez Gwardię. Żaden z nich nie
mógł już łudzić się nadzieją, że kiedykolwiek ponownie ujrzy swój ojczysty świat.
Z wnętrza transportera Rhino pełniącego rolę mobilnego centrum dowodzenia dobiegały
pełne radiowych szumów komunikaty innych jednostek Arbites zgłaszających postępy w
procedurze czystki. Byzantane wiedział, że jego ludzie wykonują żmudną niewdzięczną
pracę, przeszukując ulica po ulicy i dom po domu najgorszą dzielnicę Starej Madiny, pełną
rozsypujących się odartych z tynku budowli, w których ścianach mogło roić się od pułapek i
Imperator jeden wie jakich innych niebezpieczeństw. W akcji uczestniczyła zmasowana
formacja Arbites, ich ciężkie pojazdy jeszcze przed świtem otoczyły całą dzielnicę
metalowym kordonem. Na oczach mieszkańców stolicy rozgrywał się pokaz imperialnej siły,
jakiego Belatis nie doświadczyło od dziesięcioleci: do czystki zmobilizowano niemal
wszystkich arbitratorów stacjonujących na tym świecie. Brutalna akcja miała za zadanie
przypomnieć autochtonom o obecności władz Imperium na Belatis; nie tylko tym
pochwyconym w kordon niczym zapędzone w kąt szczury, lecz również obserwatorom z
zewnątrz.
Byzantane spojrzał w górę wznoszącego się ponad miastem skalnego klifu zastanawiając
się jak wiele par oczu spoglądało w tym momencie w dół zza wielkich okien i balkonów
pałacowej cytadeli. Jeśli prefekt chciał dokonać odpowiednio widowiskowej prezentacji
skuteczności Arbites, nie mógł wybrać sobie ku temu lepszej lokalizacji.
Jakby odczytując myśli przełożonego, arbitrator obsługujący pokładowy radiokomunikator
w Rhino pomachał ręką w stronę prefekta
- Do pana, sir. Minister spraw wewnętrznych Kale.
Byzantane kiwnął niechętnie głową i odebrał z rąk funkcjonariusza słuchawki zerkając
jednocześnie z ukosa na Korte. Zastępca prefekta w widowiskowy sposób zebrał w gardle
flegmę, po czym splunął nią na ulicę okazując swój stosunek do doradcy gubernatora w
dziedzinie kwestii bezpieczeństwa wewnętrznego.
- Chwała Imperatorowi, ministrze Kale – powiedział do mikrofonu Byzantane, z trudem
ukrywając niechęć w swym głosie – Jesteśmy tutaj niezwykle zajęci egzekwując przepisy
prawa Imperium, toteż zapewne rozumie pan, że nie mamy czasu na pogawędki.
- Chwała Imperatorowi, prefekcie – głos po drugiej stroni komunikatora był uprzejmy i
grzeczny. Byzantane wyobraził sobie ministra spraw wewnętrznych Jarry Kale siedzącego
wygodnie w skórzanym fotelu w ścianach swego gabinetu i gapiącego się zapewne na obraz
prefekta transmitowany do jego elektronicznego notesu przez jedną z wielu miniaturowych
szpiegowskich sond, jakie bez wątpienia kręciły się w okolicach pacyfikowanej dzielnicy.
- Odbyłem właśnie rozmowę z jego ekscelencją gubernatoremregentem i muszę przyznać, że
on również podziela me zaniepokojenie faktem, iż pańska operacja nie została wcześniej
skonsultowana z naszym ministerstwem.
- Odpowiadam wyłącznie przed boskim Imperatorem, ministrze Kale – odparł prefekt Arbites
– nie przed gubernatoremregentem tego świata ani jego kon
ministrami. Co więcej, w tym konkretnym przypadku nie widzę żadnej konieczności
uprzedniego zgłaszania całej akcji do wiadomości służb pałacowych. Jest pan bez wątpienia
zaznajomiony z wezwaniami Departmento Munitorium do zwiększenia liczby przymusowych
zaciągów dla naszej walecznej armii. Masowa rekrutacja kryminalistów gnieżdżących się w
tych slumsach w równym stopniu przysłuży się interesom Zgrupowania Floty Gothic jak i
praworządnym obywatelom Belatis.
A gdyby te twoje bandy rzezimieszków przyłożyłyby się odpowiednio do swych
obowiązków, dodał w myślach Byzantane, takie getta kryminalistów nigdy by nie powstały w
sercu stołecznego miasta.
Po krótkiej chwili ciszy minister odezwał się ponownie. W jego uprzejmym głosie nie
można było doszukać się żadnej reakcji na zamierzony ton krytyki prefekta.
- Nikt nie pragnie służyć szczerzej Imperatorowi ode mnie i gubernatoraregenta, prefekcie
Byzanthane. Proszę nie zrozumieć mnie opatrznie. Nasze wątpliwości w kwestii kooperacji
spowodowane były zaskoczeniem całą tą akcją, co uniemożliwiło nam udzielenie wam
pomocy w postaci naszych jednostek służb wewnętrznych.
Imperator jeden wie jak niechętnie odrywałbym te twoje jednostki od ich standardowych
obowiązków ściągania haraczy i zastraszania politycznych przeciwników pałacu, pomyślał
posępnie prefekt naciskając przycisk nadajnika.
- Bardzo dziękuję za tak godny pochwały gest, ministrze Kale. Kiedy stanie się konieczne
przeprowadzenie kolejnej takiej operacji, powiadomimy o niej z odpowiednim
wyprzedzeniem pałac, abyśmy mogli wspólnie zaplanować szczegóły kooperacji naszych
jednostek.
Byzantane przerwał połączenie i podniósł wzrok spoglądając na uśmiechniętą drwiąco
twarz swego zastępcy.
- Myślisz, że ci uwierzył ? – spytał Korte.
- Mam to gdzieś – odburknął Byzantane – dopóki jego zbiry trzymają się od nas z daleka i
nie przeszkadzają w robocie.
* * * * *
Prefekt primus odstąpił od transportera i rozejrzał się wokół przesuwając wzrokiem po
niskich uwalonych błotem ścianach budynków składających się na rozległe getto, zbudowane
bez jakichkolwiek planów architektonicznych ani głębszego celu. Budynki napierały na siebie
wzajemnie rozdzielone gmatwaniną wąskich alejek i ślepych uliczek. Byzantane wiedział, że
labirynt ten rozciągał się również na wnętrza budowli, a dzięki licznym wybitym w ścianach
dziurom szukający dyskrecji osobnik mógł przemierzyć getto z jednego jego końca na drugi
bez rzucania się w oczy postronnym obserwatorom.
Getto nie było bynajmniej lokalnym unikatem, podobne skupiska wyrzutków istniały na
praktycznie każdym nawet po części ucywilizowanym świecie Imperium, i będący
doświadczonym stróżem prawa Jamahl Byzantane znał takie slumsy bardzo dobrze. Gniazda
kryminalistów i anarchistów. Kryjówki zbiegów i renegatów. Siedliska heretyków.
Operacja mająca na celu przeszukanie getta i przymusowy werbunek rekrutów dla
kosmicznej marynarki była oficjalnym przedsięwzięciem władz, ale też stanowiła formę
przykrywki dla prawdziwych intencji prefekta. Sektor Gothic znalazł się w obliczu
zmasowanego ataku, nie tylko ze strony wojennych eskadr Abaddona, ale i jego sojuszników
należących do heretyckich kultów działających na niemal każdym imperialnym świecie.
Kiedy krwawy konflikt dobiegnie końca, Inkwizycja bez wątpienia zwróci swą bezwzględną
uwagę na ośrodki władz sektora, ponieważ znienacka jasne stało się, iż Nieprzyjaciel
poświęcił długie lata starań na przygotowanie sekretnego wsparcia w obrębie regionu, a jego
agenci przedostali się do wielu administracyjnych i wojskowych struktur mocarstwa.
Z chwilą wybuchu otwartej wojny, kiedy armady marszałka Chaosu uderzyły poprzez Arx
Gap na niespodziewające się ataku szwadrony Zgrupowania Gothic, działający dotąd w
ukryciu sprzymierzeńcy Abaddona odpowiedzieli na jego wezwanie wychodząc z podziemia.
Inspirowane prowokacjami agentów Chaosu rewolty wybuchły na ponad dwóch tuzinach
imperialnych światów, odciągając z głównej linii frontu bezcenne zasoby ludzi i surowców.
Co najmniej jedna kontrolowana przez komórkę wroga planeta wpadła w ręce Nieprzyjaciela
bez oddania strzału i jeśli jej populacja sądziła, że w rezultacie buntu zmienia tylko jeden
uciążliwy reżim na rzecz drugiego, rychło pojęła bezmiar swej potwornej pomyłki – w chwili,
gdy ciemne bryły kapsuł desantowych spadły na powierzchnię świata, a jego mieszkańcy
ujrzeli oblicza swych nowych panów. Na wielu innych planetach kulty rozpętały wojnę
partyzancką. Szerząc lęk i zwątpienie pośród ludności cywilnej. Sabotując instalacje militarne
i przemysłowe. Infiltrując kręgi wojskowe i przekazując strategicznie ważne informacje do
sztabu Nieprzyjaciela.
I rozprzestrzeniając się, rozprzestrzeniając się przez cały czas. Kiedy Chao
Chaos zapuszczał swe korzenie na lojalistycznym świecie, bardzo często machinacje jego
agentów kończyły się przeciągnięciem na stronę Czterech Potęg całej lokalnej populacji.
Tak, pomyślał prefekt primus, bezwzględna sprawiedliwość Inkwizycji omiecie niczym
kosa urzędy gubernatorów sektora, inwigilatorów Eklezjarchii oraz przedstawicieli
Administratum, ponieważ nieudolność i niekompetencja tych ludzi od początku sprzyjała
powstaniu i późniejszemu rozwojowi heretyckich kultów.
Lecz nie tutaj. Nie na Belatis. Nie w rejonie objętym jurysdykcją Jamahla Byzantane.
Chociaż Belatis nie należało do systemów położonych na pierwszej linii frontu, posiadało
naturalne zasoby surowców niezwykle istotnych dla trwającego właśnie konfliktu. Pokłady
rud na adamandytowe tarany kosmicznych okrętów. Nieprzetworzone promethium dla
pojazdów mechanicznych. Dostawy zboża i mięsa dla głodnych zastępów Imperialnej
Gwardii. Byzantane wiedział, że jego świat nie jest największą ani najgęściej zaludnioną
planetą Sektora Gothic, ale podobnie jak każdy inny z miliona światów tworzących rozległe
ludzkie mocarstwo, glob ten należał do boskiego Imperatora i już sam ten fakt sprawiał, że
wart był on stosownej troski. Lub oddania za niego życia, jak sam sobie oświadczył arbitrator
przywołując w pamięci przysięgę składaną trzydzieści lat temu w akademii kadetów Adeptus
Arbites na Świecie Andertona.
Służyć Imperatorowi. Strzec Jego dominiów. Osądzać i chronić Jego poddanych. Nieść
prawa Imperium na wszystkich światach znajdujących się pod Jego boską protekcją. Ścigać i
karać tych, którzy za nic mają Jego słowa.
Dbać o przestrzeganie przepisów Pax Imperialis.
Byzantane dopiero niedawno zaczął podejrzewać obecność agentów Czterech Potęg na
Belatis. Na jego biurko nie wpłynął żaden raport mówiący o aktach sabotażu, żaden meldunek
zgłaszający przypadek herezji, nikt nie podejmował żadnych prób podważenia autorytetu
władz Imperium, lecz prefekt przez cały czas nie umiał opędzić się od wrażenia czegoś...
czającego się w pobliżu. W pobliżu, ale niewidzialnego. Ukrytego i tkwiącego w
wyczekiwaniu. Psionicy Arbites również to wyczuwali, zgłaszając liczne dziwne zaburzenia
pływów Osnowy i niepokojące wizje jakiegoś nieuchronnego i niepokojącego wydarzenia.
Cisza przed burzą, tak określił ten fenomen pewien zatroskany adept Senior Primaris próbując
opisać prefektowi swe odczucia.
Niczym cisza przed burzą, powtórzył w myślach prefekt obserwując drużyny arbitratorów
kontynuujące przeszukiwania getta. Mentaci służb porządkowych nie potrafili podać żadnych
szczegółów owego niepokojącego zjawiska, ale Byzantane miał swe własne źródła informacji
- źródła, którym jako doświadczony weteran Arbites ufał znacznie bardziej od wiedźmich
wizji i przepowiedni. Prefekt posiadał sieć szpiegów i informatorów we wszystkich
warstwach przestępczego półświatka Belatis i szybko zdobył od nich pierwsze ogólnikowe
informacje o tajemniczych zgromadzeniach odbywających się gdzieś w głębi stołecznego
getta. Jeśli gdzieś tam faktycznie znajdowało się gniazdo herezji, pewien był, że jego ludzie je
zlokalizują.
Byzantane spojrzał na Korte, monitorującego przepływające przez komunikator raporty.
Wiceprefekt pokręcił przecząco głową dostrzegając pytający wzrok swego przełożonego,
odgadując w locie jego pytanie.
- Jeszcze nic. Zwykłe bandy miejskich rzezimieszków, przy czym większość z nich z trudem
spełnia minimalne wymogi stawiane rekrutom marynarki. Możemy spędzić najbliższy tydzień
na przekopywaniu tej dziury aż po fundamenty i tak nie mamy gwarancji, że cokolwiek
znajdziemy.
- To nie jest wcale taka zła myśl, arbitratorze Korte – odpowiedział Byzantane wyczuwając
nutkę posępnego humoru w głosie zastępcy – Lecz miejmy nadzieję, że nie trzeba będzie tego
robić... przynajmniej nie teraz – dodał po krótkim namyśle.
Byzantane zajrzał przez otwarty właz do przedziału pasażerskiego transportera,
spoglądając na postać ukrywającą się w miłym chłodzie klimatyzowanego wnętrza przed
słonecznym żarem prażącym miasto.
- Bracie Shaulo, jakiej pomocy możesz nam udzielić ?
Psionik Adeptus Arbites wyszedł z wyraźną niechęcią na rozpaloną promieniami
popołudniowego słońca ulicę, pieczołowicie nakładając na swe czerwone oczy przyciemnione
gogle. Byzantane wiedział, że psionicy byli mutantami i nawet ta garstka wybrańców
tolerowana przez władze Imperium ze względu na dostatecznie silną własną wolę, by stawić
odpór podszeptom Chaosu niezmiennie naznaczona była piętnem swego nienaturalnego
talentu. Shaulo okazał się albinosem. Posiadał skazy fizyczne, za które na dzikim Skyre –
macierzystym świecie prefekta - zostałby zabity natychmiast po urodzeniu. Skyre znajdowało
się teraz w odległości kilku tysięcy lat świetlnych, a sam prefekt ostatni raz postawił na nim
stopę pół swego życia temu, ale wciąż jeszcze odczuwał głębokie zmieszanie i niepokój
przebywając w towarzystwie osób o rozwiniętym talencie mentalnym – nawet jeśli osoba taka
nosiła znajomy mundur arbitratora.
- Jak dotąd nic, prefekcie. Całkiem możliwe, że korzystają z tarcz negujących skanowanie
psioniczne lub nieznanych mi sztuczek pozwalających ekranować... – Shaulo urwał raptownie
spoglądając z wyrazem zdumienia i zmieszania pospołu na dwóch arbitratorów
przymierzających się właśnie do wyłamania kolejnych drzwi w rzędzie ciągnących się wzdłuż
ulicy budynków. Byzantane był już w ruchu, odziedziczony po barbarzyńskich przodkach
instynkt zmusił go do odruchowej reakcji na grymas lęku i zaskoczenia zniekształcający rysy
twarzy psionika. Zanim prefekt zorientował się, co właściwie robi, był już w połowie drogi
między transporterem i parą funkcjonariuszy, wyszarpując z kabury boltowy pistolet i
krzycząc jednocześnie słowa ostrzeżenia, które nadeszło zbyt późno.
Drzwi eksplodowały w chwili, gdy ciężki wzmocniony metalowymi okuciami but jednego
z arbitratorów uderzył w ich powierzchnię. Wybuch nie był tak silny, jak się tego
instynktownie obawiał Byzantane, ale obaj funkcjonariusze niemal natychmiast znikli w
gęstej chmurze chorobliwie żółtawej mgiełki.
- Bomba toksyczna ! Maski ! – wrzasnął Byzantane widząc rozwiewane leniwymi
podmuchami gorącego powietrza opary, które szybko rzedły odsłaniające wykręcone
konwulsyjnie zwłoki dwóch żyjących zaledwie kilka sekund wcześniej arbitratorów.
Omieciony smugą trującej mgiełki człowiek, jeden z młodszych funkcjonariuszy
Prefektury Tertius służący pod komendą Mahana, krzyknął boleśnie krztusząc się krwią i
walcząc jednocześnie rozpaczliwie z paskiem maski przeciwgazowej zaczepionym o fragment
uniformu. Ludzie znajdujący się w epicentrum wybuchu ponieśli śmierć na miejscu, zabici
bezpośrednim kontaktem z silnie skondensowanym obłokiem gazowym, ale podmuchy wiatru
szybko rozwiewały śmiercionośną chmurkę i owiany oparami funkcjonariusz miał przed sobą
długie minuty potwornej agonii: komórki wirusa mnożyły się w jego organizmie z ogromną
szybkością powodując destruktywną zapaść systemu nerwowego.
Bez chwili zastanowienia Byzantane strzelił arbitratorowi prosto w serce, szepcząc w
myślach kilka wersów Drugiej Litanii Boskiego Miłosierdzia, gdy pociągał za spust
boltowego pistoletu.
Prefekt pojął znienacka, że zewsząd otacza go huk wystrzałów. Komunikator hełmu
eksplodował wrzawą ludzkich głosów i echem tej samej kanonady, która docierała do uszu
prefekta z zewnątrz. Zmełł w ustach bluźnierstwo wymamrotane w prymitywnym języku
swego ojczystego świata. Zasadzka, rozpoczęta detonacją bomby toksycznej. Stróże prawa
przybyli do slumsów w poszukiwaniu ukrytego gniazda wyznawców Chaosu i wpadli prosto
w zastawioną przez nich pułapkę.
Byzantane usłyszał łoskot ciężkiego karabinu maszynowego, dostrzegł strumień pocisków
smugowych, który przeciął powietrze wzdłuż ulicy, sięgnął jednego z arbitratorów i cisnął
jego podziurawionym jak rzeszoto ciałem o pobliską glinianą ścianę budynku mieszkalnego.
- Na dachach ! Strzelają do nas z dachów ! – wrzasnął czyjś niezidentyfikowany głos w
komunikatorze.
Byzantane poderwał głowę w górę i dostrzegł ciemną sylwetkę stojącą na krawędzi
najbliższego dachu, wyraźnie odcinającą się od jasnego słonecznego nieba Belatis.
Powodowany instynktem podniósł pistolet i nacisnął spust. Postać na dachu szarpnęła się
konwulsyjnie i runęła z łoskotem na ziemię tuż pod nogi prefekta. Byzantane spojrzał z
odrazą i wstrętem na martwe ciało leżące w kurzu ulicy. Ujrzał zdeformowane palce
przekształcone w kościste szpony, dziwne pulsujące światłem tatuaże, które wydawały się
poruszać nieznacznie na powierzchni szarej skóry. Miał przed sobą namacalny dowód na
słuszność swych podejrzeń. Chaos splugawił ten świat i musiał tego dokonać w znaczącym
stopniu, skoro te odrażające mutacje zdołały ukrywać się tak długo przed służbami
porządkowymi Belatis.
Kanonada wciąż trwała, tworzona w większości przez terkot prymitywnych karabinów
maszynowych i automatycznych zbudowanych w nielegalnych warsztatach rzemieślniczych
oraz szczęk kradzionej broni laserowej, ale Byzantane z ulgą wychwycił uchem rosnący z
każdą chwilą charakterystyczny huk wystrzałów policyjnych strzelb. Jego ludzie otrząsnęli się
już z pierwszego szoku i zaczęli odpowiadać ogniem na ostrzał napastników.
Lecz wtedy ponownie zaterkotał ciężki karabin maszynowy, a jego morderczo celna seria
omiotła grupę funkcjonariuszy Arbites chowających się za niewielkim murkiem na końcu
ulicy. Pociski dużego kalibru o wzmocnionych adamandytem szpicach bez trudu przebiły na
wylot zarówno cienką ceglaną osłonę jak i lekkie kamizelki arbitratorów. Powietrzem
wstrząsnął głośny huk eksplozji, kiedy jeden z pocisków niewiarygodnym zbiegiem
okoliczności trafił prosto w sekcję napędową transportera opancerzonego, zaraz potem prefekt
usłyszał przeraźliwy skowyt płonących żywcem ludzi – zbiorniki paliwa Rhino wybuchły
kremując grupę chowających się wewnątrz pojazdu funkcjonariuszy. Wyglądając zza rogu
budynku Byzantane dostrzegł lufę cekaemu, wystawioną przez drzwi domu sąsiadującego z
budowlą wyposażoną w bombępułapkę. Częściowo chroniona futryną drzwi obsługa broni
miała doskonałe pole ostrzału w strefie ulicy zajmowanej aaaaa
przez arbitratorów. Byzantane zerwał z twarzy niepotrzebną już maskę i ponownie zaklął ze
złością przełączając hełmowy komunikator w tryb nadawania.
- Korte, zaraz zostaniemy zmasakrowani ! Podciągnij tu granatniki, żeby wyłączyły z użytku
ten cholerny cekaem !
- Ciężka sprawa, prefekcie. Są dobrze osłonięci, mamy kiepskie pole rażenia, a pan jest zbyt
blisko. Jeśli zaczniemy strzelać, odłamki granatów mogą okazać się zbyt niebezpieczne.
- No to przynajmniej mnie osłaniajcie – syknął z frustracją Byzantane i sięgnął lewą dłonią
po jeden z zawieszonych przy pasie odłamkowych granatów.
- Zrozumiałem, prefekcie, zapewniamy osłonę – odparł spokojnym głosem jego zastępca,
pozornie nie zwracając uwagi na panujący w eterze chaos.
Byzantane rzucił się w górę ulicy w tym samym momencie, gdy do jego uszu dobiegł huk
strzelb rażących pozycje kryjących się na dachach snajperów. Korte i podlegli mu
funkcjonariusze zasypali kryjówki heretyków gradem pocisków. Prefekt popędził co sił w
nogach przez szachownicę sypiących się ze wszystkich stron kul i wiązek energii.
Dostrzegając kątem oka jakiś ruch przekręcił w biegu głowę i ujrzał grupę postaci w
ciemnych długich płaszczach, kręcących się w wylocie pobliskiej alejki. Przykucnął
raptownie w tej samej chwili, gdy salwa z broni palnej pomknęła w jego kierunku, punktując
rozpryskami tynku ścianę domu, pod którą skulił się prefekt. Odpowiedział ogniem naciskając
kilkakrotnie spust pistoletu, posyłając w wylot uliczki grad wybuchowych mikroładunków.
Dwie prześladujące go sylwetki zmieniły się znienacka w jasnoczerwone chmury rozerwanej
tkanki mięśniowej.
Podjął natychmiast sprint w kierunku drzwi zajmowanych przez stanowisko broni
maszynowej. Jeden z członków obsługi cekaemu dojrzał go i zaczął pośpiesznie obracać lufę
karabinu w stronę nieoczekiwanego źródła zagrożenia. Jakiś snajper zdołał trafić biegnącego
arbitratora, laserowa wiązka przepaliła na wylot kompozytowy naramiennik i wzmocniony
polimerami kombinezon sięgając ukrytego pod nimi ciała.
Ignorując nagłe ukłucie bólu i będąc całkowicie świadomym lufy cekaemu mierzącej
prosto w swą pierś, Byzantane cisnął granat w drzwi budynku. Ułamek sekundy później
ładunek eksplodował uśmiercając leżących przy karabinie kultystów.
* * * * *
Byzantane przeskoczył nad pogiętym dymiącym cekaemem i jego operatorami,
zastanawiając się przy tym niepewnie, czy groteskowo wykrzywione kończyny i skręcone
dziwacznie ciała heretyków są efektem nieznanej mu mutacji czy też rezultatem detonacji
granatu. Stawiając ostrożnie kroki dowódca arbitratorów wszedł do ciemnego pokoju za
drzwiami wejściowymi, ściskając w jednej dłoni pistolet, w drugiej zaś pałkę wstrząsową.
Jego palce przesunęły się po panelu kontrolnym pałki i energetyczna głowica broni rozjarzyła
się z trzaskiem sygnalizując uruchomienie generatora na niemal maksymalnym dostępnym
poziomie. Emitowana przez małe pole energetyczne poświata skąpała swym niebieskim
blaskiem pomieszczenie ukazując oczom prefekta diaboliczne runiczne znaki pokrywające
ściany pokoju. Ceremonialne freski wydawały się poruszać i umykać po powierzchni ścian
przed dotykiem światła. Czując nagły skurcz żołądka Byzantane uświadomił sobie, że patrzy
na bluźniercze ikony sławiące moce Czterech Potęg.
W głębi pokoju znajdowało się kilka otwartych drzwi, jedne z nich prowadziły do
wąskiego, opadającego w głąb ziemi korytarza. Lekki przeciąg, niewiarygodnie chłodny w
porównaniu z upałem panującym na zewnątrz nadciągnął gdzieś z ciemności korytarza
przynosząc ze sobą odór zgnilizny i rozkładu. Byzantane przesunął kciukiem w górę
potencjometr pałki na sekundę przed tym jak gromada ubranych na czarno postaci wypadła z
pozostałych drzwi, wyjąc ze zwierzęcą wściekłości i pędząc wprost na funkcjonariusza.
Trzymany w prawej ręce boltowy pistolet huknął ogłuszająco w ciasnej zamkniętej
przestrzeni. Mikroładunek rozerwał klatkę piersiową jednego z heretyków, innego pozbawił
obu nóg tuż nad kolanami. Obaj napastnicy runęli na podłogę, wyjąc potępieńczo nawet w
chwili śmierci. Iglica pistoletu zaszczękała złowieszczo sygnalizując wyczerpanie
magazynka. Prefekt warknął i cisnął bezużyteczną bronią prosto w wykrzywioną twarz
najbliższego kultysty.
Ściskana w lewej dłoni wstrząsowa pałka zatoczyła w powietrzu szeroki łuk pozostawiając
za sobą niebieskawą poświatę energetycznych wyładowań. Przy standardowych ustawieniach
potencjometru generator energii pałki pozwalał pozbawić człowieka przytomności jednym
ciosem. Przy ustawieniu maksymalnym zmieniał mięśnie i organy wewnętrzne ofiary w
krwawą miazgę. Pierwszy cios prefekta trafił jednego z kultystów w głowę, rozpryskując na
wszystkie strony kawałki kości i mózgu, drugi spadł na obojczyk innego renegata i zagłębił
się w ciało nieszczęśnika do połowy klatki aaa
piersiowej całkowicie niszcząc serce i płuca. Byzantane szarpnął z całej siły za uchwyt pałki
wyrywając ją z trupa w tej samej chwili, gdy trzeci wrzeszczący coś niezrozumiale szaleniec
skoczył mu do gardła. Heretyk otwarł zdeformowane usta, jego wargi odsłoniły rzędy długich
ostrych kłów znacznie niebezpieczniejszych od zębatego noża ściskanego w jednej z dłoni.
Byzantane uderzył zaciśniętą w pięść prawą dłonią w usta mutanta czując jak pod
wpływem tego ciosu łamią się z trzaskiem nienaturalnie wielkie kły. Nie mogąc przemieścić
lewej ręki w taki sposób, by posłużyć się swobodnie wstrząsową pałką, prefekt zasłonił się
wolną kończyną odbijając tor pchnięcia noża i kierując ostrze na swój opancerzony kołnierz,
nie zaś szczelinę uniformu odsłaniającą gardło. Heretyk przywarł do arbitratora szarpiąc nim
z niewiarygodną siłą. Rozwierając szeroko zakrwawione usta mutant wbił połamane kły w
rękawicę Byzantane próbując przegryźć ją i dostać się do ukrytego pod spodem ciała. Jego
druga ręka oplotła w tym czasie szyję oficera i zaczęła piłować zębatym ostrzem noża
kołnierz kombinezonu.
Wymierzony ciężkim butem kopniak posłał renegata w kąt pokoju. Huknęła strzelba,
rozpryskowy pocisk poderwał ciało mutanta w powietrze ciskając nim o ścianę, dwa dalsze
strzały zmieniły groteskowego trupa w stertę zakrwawionych szmat.
- Pomóżcie wstać prefektowi – rozkazał Korte strzelając jednocześnie do uciekających w
głąb pochyłego korytarza heretyków. Za jego plecami pojawili się inni funkcjonariusze.
Byzantane odtrącił ręce podkomendnych i bez słowa odnalazł swój porzucony pistolet.
Wkładając do magazynku nowe naboje spojrzał pytająco na zastępcę.
- Straciliśmy dwunastu ludzi. Najgorzej było na samej ulicy – odpowiedział Korte
spoglądając z odrazą na malunki pokrywające ściany pokoju – Zaskoczyli nas w pierwszej
chwili, ale szybko stracili przewagę. To tylko zwykłe śmiecie ze slumsów. Mahan, Scheer i
Bartolemeo zabrali swoje drużyny i gonią ich teraz po całym getcie.
Zastępca Byzantane kopnął z nieskrywanym wstrętem jedno z martwych ciał.
- Wygląda na to, że Prefekt Primus znalazł w końcu to, czego tak usilnie szukał.
- Całe gniazdo – przyznał posępnie Byzantane wskazując swemu towarzyszowi wejście do
podziemnego korytarza – Przynieście przenośne reflektory, miotacze ognia i tarcze
energetyczne. I granaty, tyle, ile tylko zdołamy unieść. Znajdź też brata Shaulo. Będziemy
potrzebowali jego pomocy, żeby wykończyć tych degeneratów do ostatniej sztuki.
* * * * *
Zapędzeni pod ziemię i pozbawieni drogi ucieczki, czciciele Osnowy zmusili arbitratorów
do wywalczenia sobie przejścia krok po kroku, przez całą długą trasę do serca podziemnego
labiryntu. Zupełnie nie dbając o swoje życie heretycy rzucali się bez opamiętania na lufy
strzelb. Salwy z broni palnej rozdzierały ich na strzępy rozpryskowymi ładunkami, ale
biegnący w tyle kultyści skakali ponad trupami swych pobratymców gnani obłędną żądzą
mordu i dziką nienawiścią. W kilku miejscach przygotowali też zasadzki ogniowe strzelając z
mrocznych zakątków do oddziału prefekta, prącego do przodu krok po kroku za ścianą
błyszczących niebieską poświatą tarcz energetycznych.
Pięciokrotnie grupa arbitratorów natrafiła na skrzyżowanie lub nagły zakręt korytarza.
Ostrzeżeni zawczasu przez Shaulo, funkcjonariusze zdołali rozprawić się z czekającymi w
tych miejscach napastnikami. Miotacze ognia oraz granaty odłamkowe i gazowe szybko
oczyściły boczne korytarzyki. Płonący lub duszący się ludzie wybiegali prosto pod czekające
na nich lufy broni. Przy zakrętach idący przodem funkcjonariusze strzelali specjalnymi
pociskami manewrującymi naprowadzanymi za pomocą czujników termicznych –
określanych przez Arbites mianem egzekutorów. Produkowane przez zakłady Adeptus
Mechanicus miniaturowe ładunki skręcały w ciemnościach kierując się prosto na ukrytych za
węgłami heretyków, huk ich głowic mieszał się z przeraźliwymi wrzaskami ofiar. Okrążając
pośpiesznie załomy korytarza Byzantane i jego podwładni szybko dobijali resztki obrońców
za pomocą bardziej konwencjonalnej amunicji.
Marsz w głąb podziemi nie obył się bez strat własnych. Arbitrator drugiej klasy Corna,
służący u boku prefekta od czasów wspólnej operacji pacyfikacyjnej na zbuntowanym statku
więziennym Charon, zginął od kuli, która przebiła przeciążoną tarczę energetyczną i ugodziła
go prosto w krtań. Kilka minut później w trakcie oczyszczania niewielkiego bocznego
korytarzyka ogarnięta płomieniami kobieta wpadła w ciasny szyk funkcjonariuszy nie
zważając na trafiające ją pociski. Rzuciła się na proktora Tylena i objęła oficera żelaznym
uściskiem podpalając jego uniform. Żadna siła nie potrafiła rozerwać jej chwytu i uwolnić
krzyczącego przeraźliwie, ogarniętego ogniem arbitratora. Oboje zginęli w równoczesnej
salwie z kilku strzelb, gdy pozostali mężczyźni w bezsilnej rozpaczy skrócili męki swego
kolegi.
Minęło piętnaście dalszych minut, brutalnych i krwawych, wypełnionych hukiem strzelb i
wrzaskami umierających kultystów, zanim arbitratorzy zdołali oczyścić drogę do celu swej
wędrówki. Byzantane odrzucił kopniakiem trupa ostatniego kultysty – prawdopodobnie
jakiegoś kapłana, ponieważ osobnik ten wyróżniał się ubiorem oraz niezwykle
skomplikowanymi tatuażami pokrywającymi niemal całkowicie jego pomarszczoną, gnijącą
żywcem twarz – próbującego zaledwie kilka sekund wcześniej wypatroszyć prefekta za
pomocą łańcuchowego miecza. Szybko krokiem przestąpił próg pomieszczenia znajdującego
się na końcu korytarza.
- Ostrożnie, prefekcie – ostrzegł go Shaulo. Blada twarz albinosa wyglądała upiornie w
świetle podwieszonych pod lufy strzelb latarek – Czuję w tym miejscu obecność
zmaterializowanej energii Osnowy.
Byzantane machnął dłonią nakazując kilku arbitratorom z miotaczami ognia
zabezpieczenie komnaty Kiedy funkcjonariusze wślizgiwali się do wnętrza pomieszczenia,
prefekt poczuł lodowate ciarki pełznące w górę swego kręgosłupa. Nie lękał się zwykłych
wrogów Imperium, ale na myśl o mocach Osnowy zachowywał się niczym jeden ze swych
barbarzyńskich przodków, kucających przy ognisku i nasłuchujących ze strachem krzyków
nocnych drapieżników.
Snopy światła rzucane przez potężne reflektory przesuwały się po ścianach wielkiej
pieczary wykutej w samym sercu masywu odkrywając jeszcze więcej bluźnierczych
naskalnych malunków. Jaskinia musiała być starą kryjówką przemytników albo siedzibą
jakiegoś bandyckiego gangu, pomyślał Byzantane nie chcąc za żadną cenę dopuścić do siebie
myśli, że kult Chaosu ukrywał się na Belatis od chwili powstania tej pieczary, czając się w
podziemiach od setek lat.
- Na Tron Terry ! – jęknął arbitrator trzeciej klasy Mainz, kiedy trzymany przez niego
reflektor oświetlił istotę wiszącą na łańcuchach na przeciwległej do wejścia ścianie.
Był to człowiek, pojął po chwili Byzantane, ale prefekt zdołał odkryć prawdziwe
pochodzenie owej istoty jedynie dzięki znajomości owych przerażających obrażeń, jakie
mogło odnieść ludzkie ciało wskutek oddziaływania czynników zewnętrznych. Byzantane nie
stronił od udziału w przesłuchaniach, ale techniki tortur stosowane przez Adeptus Arbites
były proste i brutalne, mające jak najszybciej złamać ciała i umysły więźniów. Prefekt
wiedział, że Inkwizycja zatrudnia specjalistów od zadawania bólu, którzy od dzieciństwa
szkoleni są w dziedzinie torturowania i którzy postrzegają swą pracę za niemalże formę
sztuki. Ci ludzie, zdziczali szaleńcy, być może poczuliby satysfakcję na widok istoty tkwiącej
przed oczami arbitratorów.
Człowiek ten został dosłownie wywrócony na drugą stronę, lecz jego ciało zachowało z
grubsza swój pierwotny kształt. Przemieszczone mięśnie oplatały wykrzywione dziwacznie
kości, siatka żył i ścięgien pokrywała powierzchnię skóry niegdyś skrywającą je pod sobą.
Było to potworne wynaturzenie, zawieszone na pełnych haków łańcuchach jako forma
ceremonialnej ofiary lub odrażający ołtarz, przed którym degeneraci odprawiali swe
diaboliczne obrzędy.
Shaulo zachwiał się i cofnął o krok. Byzantane chwycił psionika w tej samej chwili, gdy
ten zaczął osuwać się na podłogę pieczary. Prefekt dostrzegł zaskakująco jaskrawą strugę
krwi tryskającą z nozdrzy mentata i ściekającą po jego śnieżnobiałej skórze, poczuł nagłą
zmianę ciśnienia w jaskini i wilgoć we własnym nosie, wieszczącą nieoczekiwany krwotok.
- Prefekcie... – wycharczał Shaulo z twarzą wykrzywioną grymasem ogromnego cierpienia.
- Prefekcie, uważaj – odezwał się w pobliżu czyjś głos, pełen szyderczej drwiny.
Byzantane usłyszał szczęk łańcuchów i kiedy poderwał głowę spoglądając w kierunku
okaleczonego ciała ukrzyżowanego na ścianie pieczary, ofiara kultu odpowiedziała mu
przerażającym błyskiem wyszczerzonych zębów.
- Tak, uważaj – powiedziała istota poruszając ustami, które powinny tkwić w śmiertelnym
bezruchu, wprawiając w ruch ciało, które nie miało prawa żyć – Uważaj, sługo fałszywego
boga, mały bezsilny czcicielu umarłego władcy. Spojrzenie Despoilera spadło na ten świat i
wszystko, co na nim żyje. Módlcie się do swego Imperatora o wybawienie. Szukajcie
schronienia za armadami kosmicznych okrętów. Nikt wam nie pomoże. Lepiej zabijcie się
wszyscy tu i teraz, jeden drugiego, niż byście mieli czekać na przeznaczenie, które nadejdzie
z Osnowy.
Głos wyroczni Chaosu przeszedł w przeraźliwy skowyt, pieniąca się ślina zaczęła ściekać
z jej ust. Byzantane stał niczym sparaliżowany, nie mogąc się poruszyć, nie mogąc nawet
oderwać wzroku od stworzenia szarpiącego się szaleńczo na utrzymujących go w powietrzu
łańcuchach.
- Zabijcie się ! Zabijcie swych towarzyszy ! Zabijcie swe dzieci ! Lepiej umrzeć teraz niż
czekać, aż cień egzekutora padnie na wasze twarze !
Pierwszy przełamał się Korte, podnosząc swą strzelbę i pociągając za spust. Huk broni
okazał się katalizatorem dla pozostałych funkcjonariuszy, przerywając zauroczenie emanujące
od demonicznej istoty. Mrok pieczary w
wypełniła wściekła kanonada. Wisząca na ścianie istota skowyczała z perwersyjnej rozkoszy,
kiedy śrutowe ładunki rozdzierały ją na strzępy, wiła się dziko i szarpała nawet wtedy, gdy
Byzantane chwycił jeden z miotaczy ognia i skąpał ją w strumieni płomieni. Prefekt omiatał
szczątki wyroczni strugą ognia jeszcze przez długą chwilę po tym jak jej ciało obróciło się w
popiół, a pełen ekstazy szaleńczy śmiech umilkł na zawsze.
Resztki wynaturzenia zastygły na osmalonej posadzce, nadtopione i nierozpoznawalne.
Chociaż wyrocznia nie żyła, żaden z arbitratorów nie odważył się do niej zbliżyć. Korte
spojrzał pytająco na swojego przełożonego.
- Prefekcie, jakie są pańskie dalsze rozkazy ?
Byzantane rzucił wyłączony miotacz w ręce jednego z funkcjonariuszy i zlustrował
wzrokiem innego arbitratora schylającego się właśnie nad nieprzytomnym ciałem Shaulo.
- Spalić to – rozkazał – Spalić wszystko wokół. Użyjcie ładunków termicznych. Zniszczymy
korytarz w trakcie odwrotu. Nic nie może pozostać po tym miejscu, kiedy stąd wyjdziemy.
- A co potem ? – spytał Korte i prefekt natychmiast wyczuł nutę niezdecydowania i
niepokoju ukrytą w głosie wielkiego funkcjonariusza. Chcąc go pokrzepić położył swą dłoń
na naramienniku zastępcy.
- A potem, mój stary druhu, przygotujemy się na stawienie czoła temu, co wedle tej istoty ma
tutaj nadejść.
* * * * *
Adept Veneratus Parcelus Sobek ocknął się z głębokiego transu, wstrząśnięty i
zaniepokojony zmianami odkrytymi w otmętach otaczającej go Osnowy. W małej,
pozbawionej okien komnacie należącej do południowego skrzydła stołecznego pałacu
Eklezjarchii panowała ciemność, ale mężczyzna był ślepy od ponad osiemdziesięciu lat, od
chwili dobrowolnie odbytego rytuału łączenia swej duszy z jaźnią Imperatora i nie
potrzebował już światła, by móc się swobodnie poruszać. Był astropatą.
Służył wiernie swemu władcy używając swego nadnaturalnego talentu do komunikowania
się z innymi braćmi nasłuchującymi w bezmiarze Osnowy, lecz w ostatnich latach zauważył,
że jego umiejętności zaczynają ulegać subtelnym zmianom. Wszyscy astropaci posiadali w
mniejszym lub większym stopniu zdolność dostrzegania przyszłości, lecz umiejętność
właściwego interpretowania owych wizji zależała nie tylko od znajomości natury samej
Osnowy, ale i trafnej oceny ich wiarygodności i odrzucania tych fałszywych omenów, które
były dziełem diabolicznych istot zamieszkujących niematerialny wymiar wszechświata.
Sobek wyciągnął przed siebie rękę i ujął w palce niewielkie pudełeczko. Wiedział, że je
uniesie w powietrze, ponieważ w myślach dostrzegał każdą wykonywaną przez siebie
czynność z kilkusekundowym wyprzedzeniem. Ów niecodzienny talent pozwalał mu
poruszać się i wykonywać operacje manualne w materialnym otoczeniu ze znacznie większą
precyzją, niż czyniłby to każdy normalny śmiertelnik. Nacisnął czubkiem palca wskazującego
płytkę czytnika na wieczku pudełka, a skaner linii papilarnych natychmiast rozpoznał
sygnaturę prawowitego właściciela pudełka i otworzył je mechanicznie. Wewnątrz
znajdowała się talia cienkich kart, które swą fakturą przywodziły na myśl ludzką kość,
chociaż w rzeczywistości nią nie były.
Talia imperialnego Tarota.
Sobek położył pierwszą z wierzchu kartę na modlitewnej macie, pustym awersem ku
górze. Usta psionika zaczęły poruszać się bezgłośnie w rytm szeptanych słów Inwokacji
Błogosławionego Proroctwa. Skupił swój umysł sięgając nim poza ciało, w głąb eterycznego
morza energii, gdzie pulsowała złotym blaskiem aura będąca odbiciem jaźni samego
Imperatora. Tylko owo mistyczne połączenie z władcą ludzkiego mocarstwa pozwalało
zidentyfikować źródło niepokojących wizji dręczących umysł Sobeka.
Opuścił dłoń tak, by unosiła się zaledwie kilka cali nad powierzchnią karty. Bezcenny
psychoaktywny materiał, z którego wykonano starożytną talię zaczął reagować na przesyłaną
przez ciało człowieka energię. Na awersie karty zmaterializował się powoli obraz.
Pojedyncze, złowieszczo wyglądające oko. Oko Horusa.
Zdrajca, pomyślał zszokowany Sobek. Karta ta pojawiała się niezmiernie często we
wszystkich rozdaniach Tarota od czasu wybuchu regularnej wojny w sektorze Gothic, ale
nigdy jeszcze nie trafiła się jako pierwsza w kolejności. Była to przeklęta karta, nie
wieszcząca nic prócz porażki i tragedii. Astropata dociągnął szybko kilka dalszych kart, a
każda z nich swym widokiem wbijała lodowate ostrze w serce mężczyzny.
Spadająca Gwiazda, odwrócona. Nieszczęście nadchodzące z niebios.
Osnowa. Karta ciągłych zmian, o pozytywnym znaczeniu, jeśli poprzedzał ją dobry atut, o
negatywnym, jeśli wcześniejsza karta była przeklęta.
Skrzydlaty Patriarcha. Poświęcenie i żal. Poczucie ogromnej straty.
Pełne lęku westchnienie wydarło się z ust przerażonego starca, pozbawione znienacka
czucia palce rozluźniły się upuszczając resztę talii na matę. Astropata sięgnął po sznur małego
dzwonka, by za jego pomocą wezwać do si
siebie młodego nowicjusza przydzielonego mu do pomocy i opieki. Chłopiec ostrzeże Mistrza
Chóru, ten zaś przekaże słowa wieszcza świcie gubernatoraregenta oraz belatisjańskiemu
kardynałowi astralnemu.
Sobek nie mógł jeszcze wtedy wiedzieć, że jego przerażający sekret zna już grupka
funkcjonariuszy Adeptus Arbites, wkrótce jednak szczegóły budzącej grozę prawdy miały
poznać miliony ludzi.
* * * * *
- Odsunąć pokrywy wyrzutni.
Pięć imperialnych okrętów wojennych mknęło poprzez pustkę kosmosu w szerokiej
formacji grotu, idąc kursem zbliżeniowym prosto w środek nieprzyjacielskiej formacji. Na ich
dziobach drgnęły grube na kilka metrów klapy włazów odsłaniając wyloty torpedowych
wyrzutni. Z głębi mrocznych otworów buchnęły kłęby gazów.
- Odpalić torpedy !
Z wylotów wyrzutni wystrzeliły języki ognia. Potężne silniki napędzające torpedy
włączyły się z głuchym rykiem spotęgowanym jeszcze działaniem grawitacyjnych pól
samych wyrzutni. Stumetrowej długości pociski wypadły z luków w kosmiczną próżnię z
niezwykłą prędkością, pozostawiając za sobą długie wstęgi oślepiająco białych płomieni.
Wywołany odpaleniem torped wstrząs wprawił pokłady okrętów w głębokie drżenie, które
przerwało na moment pracę zziajanych, ociekających potem marynarzy. Wielu z nich zaczęło
szeptać modlitwy pełne podziwu i zarazem lęku wobec półboskiej potęgi i majestatu sił, które
drzemały w duszy każdej jednostki.
- Torpedy odpalone – zameldował chłodnym autorytarnym tonem szef sekcji Kontroli Lotów
Remus Nyder, pozornie nie zwracając żadnej uwagi na dygoczącą pod stopami podłogę
mostku Machariusa.
Leoten Semper siedział za swoją kapitańską konsoletą śledząc trajektorie lotu torped na
jednym z monitorów i próbując sobie wyobrazić smukłe kształty pocisków przemierzające
lodowatą pustkę. Na czterech innych okrętach eskadry – Drachenfelsie, Tonnencie, Scipionie
i Grafie Orloku – jego znajomi kapitanowie patrzyli z takim samym napięciem na falę torped
mknących w czerni kosmosu. Pięć okrętów, każdy z nich posiadający sześć wyrzutni.
Trzydzieści torped zbliżało się w kierunku nieprzyjacielskiego zgrupowania z prędkością
dziesiątków kilometrów na sekundę. Semper uśmiechnął się pod nosem wyobrażając sobie
panikę na mostkach wrogich jednostek na widok przesuwających się w stronę ich sygnatur
ikon głowic, doskonale widocznych na nieprzyjacielskich radarach. Przeglądając zawartość
wyświetlacza taktycznego kapitan zauważył, że część wrogich statków uruchamia już silniki
manewrowe usiłując usunąć się jak najszybciej z kursu kolizyjnego. Jak dotąd plan lojalistów
sprawdził się co do joty, lecz to najbliższe minuty miały zdecydować o jego powodzeniu lub
porażce.
- Torpedy lecą bez zakłóceń – oświadczył jeden z serwitorów, podłączony do prostego
programu wpisanego w duszę pocisków i analizujący strumień danych napływających z ich
pokładowych czujników – Nieprzyjacielskie jednostki rozpoczynają manewry unikowe.
Lotniskowiec Lord Seth wyrzuca w przestrzeń eskadry myśliwskie.
- Bariera myśliwska mająca przechwycić torpedy – stwierdził pierwszy oficer,
komandorporucznik Hito Ulanti.
- Podręcznikowa taktyka, panie Ulanti – zgodził się z młodszym oficerem Semper – Nic, co
wykraczałoby poza standardowe procedury defensywne. Pora sprawdzić, czy przewidzieli
nasz następny ruch – kapitan spojrzał na szefa sekcji Kontroli Lotów.
- Panie Nyder, jaki jest nasz obecny status ?
- Ładujemy do wyrzutni następne torpedy – odpowiedział chłodnym tonem oficer.
- Nasze eskadry pokładowe ?
- Nemesis, Firedrake, Harbinger i Mantis są gotowe do natychmiastowego startu –
oświadczył kontroler nie spoglądając nawet na podawany mu przez jednego z asystentów
elektroniczny notes – Storm i Hornet znajdują się w stanie podwyższonej gotowości, ich
załogi oczekują na rozkazy. Reszta eskadr bombowych i myśliwskich jest przygotowywana
do uderzenia w drugiej fali. Mogę rzucić w przestrzeń czterdzieści Starhawków wraz z
eskortą myśliwską w ciągu trzydziestu sekund i trzy dalsze eskadry dwadzieścia minut
później.
Semper kiwnął z zadowoleniem głową, szokujący profesjonalizm podwładnego od dawna
nie budził już zaskoczenia kapitana. W trakcie długich miesięcy jakie minęły od chwili
wybuchu Wojny o Gothic, załoga Machariusa przeszła pomyślnie swój chrzest ognia i stała
się równorzędnym dla obsady każdego innego okrętu lojalistów zespołem bojowym. Zdobyte
do tej pory doświadczenie polowe opierało się jednak wyłącznie na potyczkach z „wilczymi
stadami” piratów nękających imperialne konwoje zaopatrzeniowe lub patrolach dalekiego
zasięgu połączonych z konfrontacjami w układzie jeden na jednego przeciwko samotnym
okrętom szpiegowskim wroga. Do- aa
piero teraz Macharius miał okazję wziąć udział w starciu kosmicznym na tak dużą skalę.
Kapitan spojrzał z niemą fascynacją na ekran swej konsolety, przesuwając wzrokiem po
sygnaturach nieprzyjacielskiej armady. Pokładowe czujniki zlokalizowały trzydzieści cztery
wrogie okręty. Szesnastka ciężkich jednostek liniowych oraz ich eskorta ubezpieczały złożoną
z osiemnastu statków pasażerskich armadę inwazyjną. Było to naprawdę potężne
zgrupowanie floty i nawet doświadczeni oficerowie imperialnej marynarki mogli odczuwać
słuszny niepokój decydując się na nawiązanie walki z taką armadą.
- Sternik, utrzymać dotychczasowy kurs – polecił Semper – Panie Nyder, wyrzucić eskadry
bombowe, przygotować jednostki Hornet i Storm do konfrontacji z nieprzyjacielskimi
myśliwcami. Niech nadal pozostają w ukryciu. Muszą zrobić wszystko, by torpedy dotarły do
celu – kapitan urwał na chwilę spoglądając na podekscytowane twarze obsady mostka,
dostrzegając w ich oczach ten sam wyzywający błysk emocji – Przygotujcie się, panowie.
Nadszedł czas prawdziwej wojny.
* * * * *
Kadłub bombowca Starhawk zadygotał silnie, kiedy pierwsze z magnetycznych uchwytów
oderwały się od jego poszycia. Milos Caparan spojrzał czujnie na otaczające jego stanowisko
kontrolki pokładowych systemów. Ich pulsujące łagodną zielenią diody uspokoiły go
przekazując informacje o pomyślnym zaliczeniu pierwszej fazy procedury startu. W głośniku
pokładowego komunikatora słyszał głosy członków swej załogi, wykonujących standardowe
czynności lub celebrujących na prywatny sposób start maszyny. W eterze niósł się mrukliwy
monolog techadepta Shanyina Ko i czterech odpowiadających mu w postaci kodu binarnego
serwitorów komunikujących się z przełożonym w sposób, który rozumieli jedynie czciciele
BogaMaszyny. Z górnej wieżyczki dobiegał barbarzyński śpiew strzelca pierwszej klasy
Dakshy, modlącego się do duchów swych przodków w ojczystym języku odległego dzikiego
świata macierzystego.
Caparan nie wiedział ani też nie dbał specjalnie o to, czy specyficzna wiara Dakshy była
zgodna z ortodoksyjnymi edyktami Kościoła. Dla dowódcy eskadry liczył się wyłącznie fakt,
że Daksha był najlepszym strzelcem pokładowym, jaki mu się kiedykolwiek trafił, a na jego
koncie znajdowało się już szesnaście potwierdzonych strąceń. Jeśli to duchy przodków
czuwały nad swoim potomkiem, Caparan cieszył się szczerze mogąc gościć je na swym
pokładzie. W chrapliwy śpiew wdarł się potok siarczystych przekleństw: bombardier Georgi
Kustrin również kończył swoje przygotowania do misji. Pochodzący ze Stranivaru -
macierzystego światabazy Machariusa – mężczyzna był prawdziwym mistrzem w
powszechnie znanej wśród Stranivarczyków sztuce długiego bluźnienia bez dublowania
użytych wyzwisk.
Ostrzegawcze kontroli zapłonęły czerwonym blaskiem i bombowiec opadł gwałtownie w
dół uwolniony z podtrzymujących go pod sufitem hangaru zaczepów. Przez kilka krótkich,
ale przerażających sekund trzystutonowy Starhawk spadał w niekontrolowany sposób ku
podłodze hali, ale zaraz potem został pochwycony w stanie zawisu przez potężne generatory
grawitacyjne utrzymujące go pośrodku tunelu startowego.
- Generatory grawitacyjne uruchomione. Procedura startowa rozpoczęta – oświadczył
siedzący na tylnym fotelu Madik Torr, jego ostrzeżenie jak zwykle przyszło kilka sekund po
czasie. Bez względu na dotychczasowe doświadczenie i liczbę udanych startów Caparan
wciąż czuł zdenerwowanie na myśl o tej niezwykle niebezpiecznej procedurze, całkowicie
uzależnionej od poprawnego działania antycznych generatorów grawitacyjnych hangaru. Pilot
uśmiechnął się słabo na dźwięk zwyczajowego żartu towarzysza, wygłaszanego za każdym
razem, gdy ich maszyna przygotowywała się do wyrzucenia w kosmos.
Wspólnie zwiększyli ciąg wszystkich czterech wbudowanych w skrzydła silników
bombowca, doskonale zdając sobie sprawę, iż najmniejsza nawet awaria zewnętrznych
generatorów spowoduje w tym krytycznym momencie nieuniknione zniszczenie Starhawka.
Turbiny bombowca zaczęły wyć na pełnej mocy, lecz maszyna wciąż tkwiła nieruchomo w
niewidzialnym uścisku energetycznych pól, przeciwstawiając prawa fizyki zabezpieczeniom
tunelu startowego.
Kadłub bombowca trzeszczał i dygotał pod wpływem silnych naprężeń grożąc rychłym
rozerwaniem na kawałki całej konstrukcji. Punktowane dzwonkiem zegara ostatnie sekundy
wlokły się dla Caparana niczym całe lata. Wtedy zadźwięczał ostatni gong i wstrzymywany
dotąd w miejscu bombowiec wystrzelił przed siebie z niewiarygodną szybkością, a jego
silniki zaryczały ogłuszająco w ciasnej przestrzeni tunelu.
Caparan kurczowo zaciskał dłonie na sterach wiedząc doskonale, że ściany tunelu
przesuwają się zaledwie kilka metrów od krawędzi skrzydeł maszyny; że drugi bombowiec
mknie tuż za nim tym samym korytarzem wyrzutowym; że zewnętrzna klapa tunelu właśnie
się otwiera; że osiemnaścc
cie innych Starhawków powtarza dokładnie w tym samym momencie identyczny co on
manewr; że dwadzieścia innych Starhawków opuszcza pokład krążownika z drugiej jego
strony – i że wszystkie maszyny startują z ogromną prędkością z okrętu poruszającego się
niezależnie od nich.
Był świadom tych faktów i wiedział, że najmniejszy błąd w ocenie sytuacji popełniony
przez któregokolwiek z pilotów może zakończyć się katastrofalnym wypadkiem.
Czerń kosmosu otoczyła go znienacka z wszystkich stron, poczuł dziwne ściśnięcie
żołądka, a ułamek sekundy później stłumiony grzmot, kiedy bombowiec opuścił strefę
grawitacji okrętu i kokon chroniących go pól siłowych. Rzucając okiem na pulpit skanerów
Caparan dostrzegł przesyłany z kamery w tylnej wieżyczce widok oddalającej się szybko
masywnej sylwety Machariusa.
Pilot poczuł znajome emocje znane każdemu członkowi lotnictwa głębokiej przestrzeni:
ogromną ulgę z udanego startu oraz pełen czujności niepokój przed niebezpieczeństwami
czyhającymi na pozbawiony opieki okrętu bombowiec.
Szereg zielonych ikon zapłonął na jednym z wyświetlaczy pulpitu kontrolnego. Osiem...
dziewięć... dziesięć. Wszystkie należące do eskadry Caparana Starhawki opuściły bezpiecznie
hangar Machariusa i meldowały poprawną pracę swych pokładowych systemów. Pilot
nacisnął runiczny przycisk komunikatora otwierając główny kanał radiowy.
- Leader Nemesis do eskadry Nemesis. Przyjąć szyk uderzeniowy.
* * * * *
Złowieszczy sierpowaty kształt myśliwca klasy Swiftdeath mknął bezgłośnie poprzez
pustkę kosmosu, światło gwiazd odbijało się od jego smoliście czarnego opancerzonego
kadłuba. Samotna postać w kabinie maszyny skanowała uważnie przestrzeń wokół siebie,
pęki kabli pięły się od strony kokpitu ku jej twarzy i nikły w pustych oczodołach przesyłając
odczyty pokładowych czujniki prosto do mózgu pilota.
Wyczuwał wokół siebie obecność reszty bracipilotów swej eskadry, lecących w luźnym
szyku półksiężyca. Z przodu dostrzegał cel swej misji: jaskrawe sygnatury nadlatujących
torped, a za nimi nieco ciemniejsze ikony nieprzyjacielskich bombowców i strzegącej ich
eskorty myśliwskiej. Zamknięty w antycznym skafandrze lotniczym, który już dawno stał się
nierozłączną częścią jego ciała oraz podłączony do plątaniny kabli neuralnych i systemów
podtrzymywania życia, pilotchampion Vohten Kroll zmełł w ustach z trudem
powstrzymywane przekleństwo. Przechwycenie fali torped miało krytyczne znaczenie dla
losów armady Chaosu, ale misja taka nie kryła w sobie żadnego wyzwania ani podniety –
było to tylko wymuszone koniecznością zniszczenie ociężałych, pozbawionych możliwości
manewrowania obiektów, które na domiar złego nie posiadały załogi, a to wyjątkowo drażniło
Krolla. Znacznie ciekawiej zapowiadała się konfrontacja z drugą falą uderzeniową lojalistów
– pojedynek talentów pomiędzy pilotami Chaosu, a załogami Starhawków i chroniących je
myśliwców Fury. A kiedy imperialne lotnictwo pokładowe zostanie już całkowicie
wyeliminowane i okręty obu stron zmierzą się w otwartej walce ku nieuniknionej zagładzie
lojalistów, przyjdzie czas na najbardziej ekscytującą część misji.
Kroll dostrzegał już ten widok oczami swej wyobraźni: jego Swiftdeath przemieszcza się
powoli między płonącymi wrakami imperialnych okrętów, a sprzężone z pokładowymi
skanerami zmysły pilota poszukują subtelnych sygnałów świadczących o bliskiej obecności
kapsuł ratunkowych dryfujących pośród morza kosmicznych śmieci. Kroll poczuł uderzającą
do głowy falę ekstazy na myśl o kulących się w środku kapsuł rozbitkach i ich przerażeniu na
widok otwierającego ogień myśliwca. Pilotchampion wierzył, iż cel wart był jego uwagi tylko
wtedy, kiedy czciciel Chaosu potrafił sobie wyobrazić przedśmiertne krzyki uwięzionych na
pokładzie ofiar.
Dzięki swoim wzmocnionym elektronicznymi czujnikami zmysłom dostrzegał wyraźnie
silne sygnatury energetyczne coraz bliższych torped. Uśmiechnął się lekko widząc
zaskakująco wysokie zaburzenia trybu pracy niedoskonałych sekcji napędowych torped, przez
co jego pierwszy cel stawał się jeszcze łatwiejszy do uchwycenia przez system prowadzenia
ognia myśliwca. Zniszczenie torpedowej fali stało się znienacka dziecinie prostym zadaniem,
co bardzo cieszyło Krolla pałającego chęcią jak najszybszego uderzenia na lecące nieco dalej
bombowce.
* * * * *
- Nieprzyjacielskie eskortowce przesuwają się na flanki zgrupowania. Okręty liniowe
przesyłają energię do tarcz siłowych i głównych systemów uzbrojenia.
- Druga fala bombowców znajduje się przed tunelami wyrzutowymi. Odliczanie do startu za
dziesięć minut.
- Nieprzyjacielskie statki transportowe prowadzą zrzut desantu planetarnego.
go. Szacunkowo w ciągu ostatnich pięciu minut zrzucono z ich pokładu ponad dwieście
kapsuł desantowych.
Semper słuchał w milczeniu litanii raportów napływających z wszystkich sekcji mostka
studiując jednocześnie wzrokiem świetlne ikony przesuwające się po ekranie jego konsolety.
Blask monitora rzucał zielonkawą poświatę na jastrzębie rysy twarzy kapitana. Sztuka
analizowania mrowia informacji wyświetlanych na ekranie wymagała lat studiów, lecz dzięki
posiadanemu doświadczeniu Leoten Semper czytał te obrazy równie szybko i płynnie jak
eseje napisane w niskim gothicu.
Rozpoznawał ikony przedstawiające falę torped i lecące im naprzeciw myśliwce wroga,
zmieniające raptownie kolor na wściekle czerwony, symbolizujące mające nastąpić lada
moment spotkanie w wektorze kolizyjnym. Widział duże sygnatury nieprzyjacielskich
okrętów liniowych przyjmujące pozycje bojowe w obliczu szarżującej piątki imperialnych
krążowników, a za rzędem ich jaskrawych sygnatur dostrzegł symbole będące głównym
celem imperialnego zgrupowania – jasne punkty reprezentujące statki transportowe wroga.
Migoczące przy punktach ikonki sygnalizowały trwający już od pewnego czasu zrzut
zgromadzonych na pokładach transportowców żołnierzy Chaosu, spadających w swych
kapsułach na świat, który Macharius i jego siostrzane jednostki miały strzec przed inwazją
najeźdźców.
Semper spojrzał ponownie na dwie zbliżające się do siebie linie ikon symbolizujących
torpedy i myśliwce nieprzyjaciela. Niewielkie runiczne cyferki malały w zastraszającym
tempie odliczając dzielący obie formacje dystans.
Już niedługo, powiedział sam do siebie w myślach. Już niedługo dowiemy się, czy
otwierający bitwę ruch okaże się zwycięskim.
* * * * *
W innym miejscu systemu inny kapitan studiował w skupieniu obraz na ekranie swej
konsolety, nie odrywając oczu od pewnej szczególnej sygnatury. Od dwunastu godzin
pokładowe baterie artyleryjskie okrętu bombardowały nieustannie powierzchnię pobliskiego
świata, teraz jednak łaska Osnowy przywiodła w ten system cel znacznie bardziej
wartościowy od podziemnych silosów rakietowych i metropolii pełnych sparaliżowanych
grozą cywilów.
- Macharius, nareszcie... – wymruczał Bulus Sirl, kapitanchampion Virulenta, po czym
przysunął swe opasłe oślizgłe cielsko bliżej obudowy radaru dalekiego zasięgu.
- Tak. Okręt, który zniszczył naszego bliźniaczego Contagiona, jeśli można wierzyć
imperialnej propagandzie – odparł pierwszy oficer uważnie stawiając kroki, aby nie rozdeptać
przypadkiem jednego z licznie kręcących się przy kapitanie Nurglingów.
Sirl spojrzał na ekran optycznego teleskopu studiując powiększony obraz
nieprzyjacielskiego krążownika. Dostrzegał otwarte wyloty hangarów wyrzucające z siebie
chmarę niewielkich z tej odległości bombowców, analizował w myślach aktualne położenie
jednostki w szyku tworzonym przez kilka innych lojalistycznych okrętów. Od czterech dni
armada Chaosu posuwała się w głąb systemu Helia odkrywając obecność rozczarowująco
niewielkich sił Imperium i tocząc zwycięskie potyczki z samotnymi okrętami strażniczymi
albo pojawiającymi się rzadko eskadrami myśliwskimi. W przeciągu tych czterech dni system
obrony planetarnej Helii został praktycznie unicestwiony.
Stacje monitoringu na granicach systemu pierwsze padły ofiarą floty inwazyjnej,
zniszczone błyskawicznie przez pierwsze okręty Chaosu wychodzące z Osnowy w punkcie,
którego stacje miały strzec. Kolonie górnicze i przemysłowe na orbitach dwóch gazowych
olbrzymów przestały istnieć, kiedy przelatująca obok nich flota otworzyła do bezbronnych
instalacji ogień z wszystkich luf, prąc jednocześnie nieprzerwanie w kierunku serca systemu.
Głównym celem armady była Helia IV, przemysłowy świat imperialny stanowiący dom dla
trzech miliardów ludzi. Być może te trzy miliardy ignorantów sądziły, że zgrupowanie
Chaosu pojawiło się nad ich światem po to tylko, by dokonać szybkiego rajdu i modliły się
żarliwie do swego słabego Imperatora w podzięce widząc wiszące nad ich głowami okręty
wojenne przerywające znienacka ogień i wycofujące się z orbity planety. Jeśli mieszkańcy
tego świata faktycznie tak myśleli, jakież musiało być ich przerażenie na widok ikon
pulsujących na ekranach naziemnych stacji radarowych – ikon wieszczących wejście na niską
orbitę planety statków transportowych nieprzyjaciela. Dopiero wtedy musieli w pełni pojąć
prawdziwe intencje Abaddona wobec Helii IV.
Inwazja. Bezwzględne i niewiarygodnie brutalnie zniewolenie świata przez armię Chaosu.
W ładowniach transportowców oczekiwały legiony wojsk Osnowy: Kosmiczni Marines
Chaosu i demoniczne stwory od setek lat czekające na tą chwilę w otchłani Oka Grozy; dzicy
zwierzoludzie i byli lojalistyczni renegaci czczący obecnie majestat Czterech Potęg, gotowi
na jedno słowo prze- ss
lać krew sług fałszywego Imperatora; niewolnicy i monstrualne bestie służące jedynie za
mięso armatnie hordy. Wszyscy stawiający opór najeźdźcom głupcy zostaną zgładzeni, a
reszta populacji popadnie w niewolę i zajmie się konstruowaniem kolejnych okrętów
kosmicznych dla armad Despoilera. Najsilniejsi z nich – ci zdolni przetrwać katusze życia na
więziennym świecie Chaosu – być może trafią nawet w szeregi niewolniczych regimentów,
po czym zostaną zapędzeni na pokłady zbudowanych przez siebie transportowców i polecą na
kolejny skazany na zagładę świat pozostawiając za sobą usłane kośćmi pobratymców
kontynenty wymarłego ojczystego globu.
Strach, pomyślał Sirl. Strach był najpotężniejszą bronią Abaddona w tej wojnie, a jego
macki grzęzły głęboko w umysłach struchlałych mieszkańców, modlących się o to, by
marszałek Chaosu nie obrał ich świata na swój kolejny cel.
Helia IV miała być trzecią złupioną przez inwazyjną flotę planetą, a w ładowniach wielu
transportowców tłoczyli się niewolnicy zwerbowani siłą na poprzednich światach, jednakże
dopiero teraz siły imperialnej marynarki pojawiły się na scenie dramatu próbując
powstrzymać rozpoczętą niedawno operację. Sirl i jego znajomi kapitanowie zdążyli już z
bezsilną rezygnacją przyjąć do wiadomości fakt, że czeka ich kolejna prosta, ale pozbawiona
jakiejkolwiek satysfakcji procedura niszczenia lokalnych sił wewnątrzsystemowych –
orbitalnych stacji obronnych i powolnych słabo uzbrojonych kanonierek – toteż z ogromnym
podekscytowaniem powitali materializujące się na krańcu systemu jednostki Imperium,
pędzące w stronę Helii IV z zamiarem przerwania ostatniej fazy inwazji.
Pomimo czterystu lat służby ku chwale Plugawego Boga w Sirlu pozostało dostatecznie
wiele z imperialnego oficera marynarki, by rozpoznał natychmiast charakter mącących jego
umysł emocji. Było to stare znajome uczucie wpajane wszystkim kadetom przez instruktorów
imperialnych akademii marynarki kosmicznej – ekscytacja i zadowolenie z możliwości
podjęcia wartościowego wyzwania.
A także satysfakcja ze sposobności do wyrównania kilku starych długów, dodał w myślach
Sirl studiując masywne kształty Machariusa.
- Morrau był dobrym kapitanem i lojalnym sługą Pana Rozkładu – syknął ledwie zrozumiale
wskutek flegmy zalegającej w opuchniętym gardle – Jego śmierć i zniszczenie jednego z
okrętów Wielkiego Ojca zostaną pomszczone.
- Wykryto anomalię w sygnaturach energetycznych torpedowej fali – jeden z renegackich
techkapłanów wyprostował się przy swojej konsolecie zwracając natychmiast uwagę Sirla –
Jakieś niewielkie obiekty ukryły się w strefie zakłóceń wywoływanych pracą napędów
torped !
* * * * *
Amic Kaether pchnął do końca przepustnicę i wyrwał swój myśliwiec przechwytujący
Fury spośród plazmowych jęzorów ciągnących się długim na kilometr warkoczem za torpedą.
Wszędzie wokół reszta myśliwców eskadry Storm opuszczała osłonę torpedowych wyziewów
tak doskonale maskujących do tej pory obecność imperialnych maszyn. Klucz Kaethera,
złożony z Zane, Vale, Altomare i Cipolli, zajął pozycje wokół myśliwca dowódcy, pozostałe
dwa klucze ustawiły się po obu bokach pierwszej grupy.
Piętnaście myśliwców przechwytujących, pełna standardowa eskadra, pruło kosmiczną
pustkę, w pobliżu przemieszczała się druga eskadra, Hornet. Trzydzieści nowoczesnych
maszyn uderzyło z zaskoczenia na niespodziewającego się ich obecności przeciwnika.
Kaether pochwycił w celownik pierwszą maszynę wroga, jego palce oplotły drążek
sterowniczy Furii naciskając spust pokładowej broni. Z wbudowanych w nos myśliwca
laserowych działek trysnęły jaskrawe krechy światła. Właściwa część bitwy o Helię IV
właśnie się rozpoczęła.
* * * * *
Skrzydłowy Krolla zmienił się w ognistą kulę, która rozświetliła na chwilę mrok kosmosu
i zgasła. Zbyt późno wyostrzone pokładowymi czujnikami zmysły dowódcy eskadry
zarejestrowały mrowie nieprzyjacielskich myśliwców wysypujących się spośród torpedowej
fali. Szarpnął sterami próbując zejść raptownie z dotychczasowego kursu i wymknąć się
ścigającym go wiązkom energii. Laserowe krechy uderzyły w kadłub myśliwca przebijając je
na wylot i roztrzaskując w drobne części prawą turbinę. Pilot stracił w ułamku chwili
orientację przestrzenną, ponieważ jeden z odłamków spowodował zwarcie i wypalił obwody
pokładowej elektroniki.
Pozbawiony kontroli pilota, uszkodzony Swiftdeath wirował w próżni zmierzając wprost
na jedną z nadlatujących torped. Pełen bezsilnej furii krzyk Krolla urwał się kilka sekund
później, gdy jego maszyna przestała istnieć eksplodując po zderzeniu z ciężko opancerzonym
nosem torpedy.
* * * * *
Semper obserwował gasnące na powierzchni ekranu ikony symbolizujące eskadry
myśliwskie nieprzyjaciela. Imperialne eskadry mknęły w kierunku armady Chaosu i nic już
nie stało im na drodze w tym desperackim wyścigu z czasem. Przy sygnaturach torped
pojawiły się małe migotliwe ikonki. Semper spojrzał na Nydera.
- Wszystkie torpedy namierzyły cele – odparł oficer – Uderzenie za kilkanaście sekund.
* * * * *
Kilkadziesiąt tysięcy kilometrów przed dziobem Machariusa torpedy właśnie rozpoczynały
ostatnią fazę swego lotu. Ich proste, ale efektywne systemy namierzania zaczęły skanować
przestrzeń, niewielkie silniczki korekcyjne buchnęły płomieniami poprawiając trajektorię lotu
pocisków. Główne sekcje napędowe torped zaczęły pracować pełną mocą rzucając obłe
metalowe cygara prosto na wybrane przez pokładową elektronikę cele.
Przerażenie i panika szerzyły się niczym pożar lasu na pokładach okrętów Chaosu, kiedy
ich oficerowie pojęli znienacka, że bezpieczna zasłona myśliwska nieoczekiwanie przestała
istnieć. Zaparkowane w ciasnej formacji na stacjonarnej orbicie Helii, jednostki floty
inwazyjnej stanowiły wyborny cel dla nadciągających lojalistów. W przypadku każdego
utraconego przez układy śledzące torpedy kontaktu pokładowe czujniki natychmiast
podstawiały pół tuzina innych celów do wyboru. Oficerowie artyleryjscy, którzy ustawili już
koordynaty ogniowe dla swych baterii kierując je w stronę imperialnych krążowników, teraz z
rozpaczliwą determinacją zerowali ustawienia terminali bojowych ładując do ich pamięci
współrzędne nowych celów. I byli przy tym świadomi faktu, że ich potężne działa nie
wskórają wiele w przypadku tak małych i szybko poruszających się obiektów jak torpedy,
zwłaszcza na krytycznie małym dystansie.
Obsługa obrotowych wieżyczek poradziła sobie nieco lepiej. Obsadzone w chwili
pojawienia się lojalistycznych bombowców działka postawiły zaporę ogniową wokół armady.
Z trzydziestu wystrzelonych przez krążowniki torped dwanaście zostało zniszczonych przed
dotarciem do celu. Najwięcej szczęścia mieli strzelcy z pokładu krążownika klasy Murder
Violator, którzy zestrzelili wszystkie trzy mknące na ich okręt torpedy.
Najbardziej chaotyczne zamieszanie panowało na pokładach inwazyjnych lotniskowców.
Ich bombowe i myśliwskie eskadry ubezpieczające lądowanie planetarne na Helii IV były
odwoływane pośpiesznie z powrotem na orbitę planety, podczas gdy kilka wciąż
znajdujących się w hangarach dywizjonów wyrzucano w przestrzeń, często bez uprzedniego
przygotowania i kontroli stanu maszyn. Szczególnie desperacką próbę wystrzelenia
dostępnych maszyn podjęto na ciężkim krążowniku typu Styx Lord Seth, będącym celem aż
pięciu torped naprowadzanych przez wyjątkowo silne emisje cieplne i radiowe potężnej
jednostki. Wystrzelone bez podjęcia podstawowych zasad bezpieczeństwa, dwa bombowce
Doomfire zderzyły się ze sobą w tunelu startowym, a eksplozja ich pełnych zaczepów
bojowych omiotła z ogłuszającym rykiem hangar wypełniony rzędami innych maszyn.
Zgromadzone w hali zbiorniki paliwa i wózki amunicyjne wyleciały w powietrze w rezultacie
katastrofalnej reakcji łańcuchowej, która zniszczyła całą prawą część flagowego okrętu
armady i zadała krążownikowi krytyczny cios, zanim ten zdołał w ogóle wejść do walki.
Widząc eksplozje rozrywające kadłub Lorda Setha kapitanowie innych jednostek Chaosu
zinterpretowali błędnie swą sytuację przekonani, że małe, ale śmiertelnie niebezpieczne
niszczyciele typu Cobra zdołały w jakiś sposób dostać się niepostrzeżenie pomiędzy okręty
Chaosu i rozpoczęły już mordercze polowanie.
Pierwsze detonacje torped rozpaliły czerń kosmosu na krańcu zgrupowania nieprzyjaciela,
gdzie dwie pochodzące z Machariusa głowice namierzyły pojedynczy okręt nieprzyjaciela
odłączający się w geście niewyobrażalnej głupoty bądź też ogromnej brawury od reszty
flotylli. Imperialni oficerowie nigdy nie mieli się dowiedzieć, jakie motywy kierowały
kapitanem tej jednostki: desperacka chęć ucieczki czy też próba odciągnięcia torped od
statków transportowych.
- Cel to okręt eskortowy, prawdopodobnie niszczyciel typu Iconoclast – poinformował
kapitana Nyder odczytując informacje ukryte pod kolorowymi sygnaturami widniejącymi na
głównym ekranie mostku – Otwiera ogień z lekkich wieżyczek. Trafienie ! Jedna torpeda
zniszczona. Druga kontynuuje dolot. Głowica osiąga moment krytyczny...
Na ekranie monitora pojawił się rozbłysk światła, pozostałe ikony przygasły na moment.
Semper podniósł wzrok i spojrzał poprzez pancerne okna mostku w mrok kosmosu, gdzie
jaskrawa kula ognia znaczyła miejsce zderzenia niszczyciela z torpedą. Plazmowa głowica
przebiła opancerzony kadłub Iconoclasta i eksplodowała w jego maszynowni detonując
zarazem wszystkie pokładowe reaktory. Rozsadzony od środka niszczyciel po prostu przestał
istnieć. Kula ognia paliła się przez moment w próżni niczym miniaturowe słońce, po czym
zgasła, Semper dostrzegł jednak kolejne rozbłyski punktujące czerń kosmosu.
Reszta torpedowej fali dotarła do celu uderzając z niszczycielskim efektem w zgrupowanie
floty Chaosu.
Obrotowe wieżyczki na pokładzie Lorda Setha zdołały zniszczyć jedną z torped, lecz nie
był to sukces całkowity. Wciąż pchana impetem pracującej sekcji napędowej, obudowa
pocisku uderzyła w grzbiet okrętu odrywając jedną z laserowych baterii. Systemy
odpowiedzialne za zamknięcie dopływu energii do uszkodzonej baterii nie zadziałały
poprawnie i fontanna plazmy pompowanej bezpośrednio z reaktora krążownika wystrzeliła
niczym płomienisty gejzer z kadłuba okrętu, pozbawiając dopływu energii inne desperacko jej
potrzebujące stanowiska. Obrotowe wieżyczki zatrzymały się znienacka w miejscu, a ich
przerażone załogi mogły tylko śledzić wzrokiem tor lotu dwóch kolejnych torped, które
uderzyły w krążownik kilka sekund później. Po lewej stronie okrętu walka z czasem w
drugim hangarze jeszcze przybrała na sile, przerażeni piloci i marynarze z obsługi technicznej
wyciskali z siebie ostatnie krople potu próbując wystrzelić w przestrzeń pozostające na
pokładzie maszyny pomimo ciągu eksplozji wstrząsających jednostką.
Trzy statki transportowe, prymitywnie skonstruowane kontenerowce z dobudowanym
napędem podprzestrzennym, otrzymały trafienia bezpośrednie i wyparowały unicestwiając
przy okazji tysiące żołnierzy Czterech Potęg wciąż znajdujących się na ich pokładach. W
dole, na powierzchni Helii IV, walczący desperacko członkowie Sił Obrony Planetarnej
otrzymali niewielki prezent w postaci zmniejszenia liczby kapsuł desantowych przecinających
ustawicznie ich przestworza.
Niszczyciel Foresworn został trafiony w rufę, a eksplozja torpedy zniszczyła jego systemy
podtrzymywania życia i wywołała zapłon układu wentylacyjnego. Ściana płonącego
powietrza przetoczyła się poprzez korytarze niszczyciela, a nieliczni ocalali z katastrofy
marynarze skazani zostali na śmierć przez uduszenie, odcięci w hermetycznie zamkniętych
przedziałach i błagający o ratunek, który nigdy nie miał nadejść.
Krążownik typu Murder Pagan Voyager otrzymał bezpośrednie trafienie w podstawę
mostka, wybuch głowicy rozerwał kilkanaście pięter ciężko opancerzonej wieży i sięgnął
poziomu kapitańskiego zabijając na miejscu wszystkich wyższych rangą oficerów jednostki.
Pozbawiony w ułamku sekundy niemal całej kadry dowódczej i możliwości nawiązania
łączności radiowej z innymi okrętami, Pagan Voyager nie wziął dalszego udziału w bitwie o
Helię IV – grupa młodszych rangą oficerów przedłożyła rozsądek ponad heroizm i poleciła
obsadzie maszynowni odskoczyć w Osnowę.
Na całej szerokości armady Chaosu uszkodzone i zniszczone okręty płonęły zasypując
próżnię gradem szczątków, lecz pomimo szkód zadanych torpedowym atakiem lojalistów
wynik bitwy wcale nie był jeszcze przesądzony. Heretyckie okręty zaczęły manewrować
zajmując dogodniejsze pozycje do riposty, ustawiając się burtami do nieprzyjaciela, by móc
go razić pełną mocą bocznych ciężkich baterii. Zdając sobie sprawę ze znacznie większego
zasięgu pokładowej artylerii wroga, imperialni kapitanowie przygotowywali się w myślach na
mającą nastąpić lada moment odpowiedź.
Pustka pomiędzy dwiema flotami zapłonęła snopami jaskrawego światła i blaskiem
wielkich kul plazmowej energii. Imperialny niszczyciel klasy Cobra lecący w przedzie
lojalistycznego zgrupowania eksplodował, kiedy jedna z laserowych wiązek przecięła go
wpół. Migotliwe rozbłyski pokryły tarcze pól siłowych znacząc miejsca, w których ochronne
bąble przyjmowały na siebie niszczycielskie trafienia. Przeciążone generatory nie zdołały
powstrzymać wszystkich energetycznych ładunków, niektóre wiązki zaczęły wgniatać grube
pancerne płyty na dziobach antycznych krążowników. Przednia sekcja Tonnenta pękła pod
wpływem szczególnie silnego promienia światła, który natrafił na słaby punkt w
adamandytowym pancerzu, przebił go na wylot i zdetonował świeżo wstawioną do wyrzutni
torpedę. Siła wybuchu wyrwała ważący siedemnaście ton właz zamykający wyrzutnię, a fala
uderzeniowa wypełniła ogniem wysoki na osiem pięter hangar amunicyjny i pognała
korytarzami w głąb okrętu.
Śmiertelnie ugodzony, krążownik typu Lunar wypadł z szyku i zwolnił, podczas gdy jego
oficerowie i szeregowi marynarze ramię w ramię walczyli o zdławienie rozszalałego pożaru
przed dotarciem ognia do centralnego magazynu amunicji.
Stojący na mostku Machariusa Semper cały czas walczył o utrzymanie równowagi, pokład
pod jego nogami dygotał wprawiany we wstrząsy impetem trafień punktujących pola siłowe i
pancerz krążownika. Okręt został fabrycznie wyposażony w ciężkie kompozytowe osłony
opuszczane na okna na czas kosmicznych bitew, ale Semper polecił wejść do walki z
podniesionymi pokrywami. Kilka dodatkowych stóp tytanowego pancerza nie czyniło
specjalnej różnicy w przypadku bezpośredniego trafienia, a sam kapitan wolał raczej oprzeć
swe kalkulacje na obrazie dostrzeganym za oknami mostku, nie zaś samych odczytach
skanerów. Spoglądając przez pancerne szyby dostrzegł zapierającą dech panoramę: eksplozje
i ogniki wystrzałów rozświetlały czerń kosmosu, olbrzymie okręty wojenne przesuwały się
pośród nich z majestatycznym wdziękiem. Z głośników radiowęzła sypały się nadawane na
ogólnym kanale łączności komunikaty, dziwnie niepozorne i nieważne w aa
odniesieniu do sprawianego przez bitwę wizualnego wrażenia.
- Lord Seth... jego wieżyczki antyrakietowe są martwe. Na klątwę Vandire, jeśli macie jakieś
załadowane torpedy, użyjcie ich teraz !
- Dowódca Nemesis do Machariusa. Przeszliśmy przez linię strażniczą nieprzyjaciela, a
raczej to, co z niej zostało. Rozpoczynamy atak na jednostki transportowe. Aktywność
nieprzyjacielskich myśliwców źle skoordynowana, ale wciąż silna... Przydałyby się tutaj
jakieś sojusznicze Furie, Macharius.
- Eskadra ubezpieczająca do głównej grupy. Ten krążownik typu Murder asekurujący lewą
flankę wpadł w dryf, prawdopodobnie otrzymał trafienie w mostek. Mamy otwarte przejście
do tych cholernych transportowców. Prosimy o ogień wspierający z wszystkich dostępnych
okrętów liniowych.
- Graf Orlok do grupy... Tonnent jest stracony. Zostaliśmy sami na prawej flance, jesteśmy
pod ciężkim ostrzałem. Proszę o pozwolenie na odskok i przeładowanie tarcz siłowych.
- Von Blucher, ty bękarci żółtodziobie ! Nie dbam o to jak wysoko sięgają twoje koneksje w
sztabie marynarki – czyjś gniewny głos wypełnił głośniki zagłuszając natychmiast potok
innych komunikatów – Spróbuj się tylko wycofać, a osobiście wytropię i rozwalę tę stertę
złomu, na której latasz !
Semper rozpoznał głos Erwina Ramasa, dowódcy krążownika typu Gothic Drachenfels.
Pomimo silnych szumów radiowych metaliczny ton wypowiedzi wciąż był doskonale
słyszalny. Ramas stanowił żywą legendę Zgrupowania Floty Gothic – był jedynym ocalałym
z torpedowego ataku eldarskich piratów, który uśmiercił całą obsadę jego mostku.
Okaleczone ciało oficera zostało podłączone do cybernetycznych urządzeń Adeptus
Mechanicus i spoczęło w opancerzonym kokonie gdzieś w głębi jego okrętu, ale mimo
nieodwracalnych obrażeń fizycznych stary weteran nie utracił nawet odrobiny sarkazmu,
talentu taktycznego i żądzy dreszczu emocji, jakie mogła zapewnić tylko bitewna gorączka.
Semper zdławił uśmiech nie chcąc okazywać satysfakcji z udzielonej innemu kapitanowi
reprymendy w obliczu obsady mostku Machariusa. Nie zmieniało to faktu, że Titus von
Blucher był faktycznie nadętym głupcem zawdzięczającym komendę nad Grafem Orlokiem
wyłącznie rodzinnym powiązaniom z Ravensburgami, zwłaszcza zaś samym lordem
admirałem Corneliusem Ravensburgiem, naczelnym dowódcą Zgrupowania Floty Gothic.
Tylko Ramas, legenda marynarki o czterdziestoletnim stażu w służbie liniowej, mógł zwracać
się w podobnym tonie do jednego z protegowanych lorda admirała nie obawiając się przy tym
o bliżej nieokreślone konsekwencje w przyszłości.
- Drachenfels do Machariusa – odezwał się ponownie Ramas – I co ty na to, Semper ?
Pokażemy temu strachliwemu błękitnokrwistemu jak zachowuje się prawdziwy kapitan w
służbie Jego Boskiego Majestatu ?
- Prowadź, Drachenfels. Macharius leci z tobą – odparł Semper spoglądając władczo na
swych oficerów, dostrzegając ich zatroskane niespokojne spojrzenia. Hito Ulanti postąpił
krok do przodu dodając swój autorytet do respektu otaczającego kapitana, zmuszając
wszelkich potencjalnych opozycjonistów do stawienia czoła duetowi dwóch najwyższych
rangą osób na pokładzie okrętu. A jeśli prawdziwy, obrany w obliczu Imperatora kapitan
jednostki wydał rozkaz i jego zastępca ów rozkaz zaaprobował, jakie podstawy mógłby mieć
lojalny sługa Imperium do kwestionowania otrzymanych poleceń, nawet jeśli byłyby one iście
samobójcze ? Dłoń Ulantiego spoczęła na rękojeści wiszącej przy pasie szabli, a stojący
opodal olbrzym o wyjątkowo bandyckiej aparycji służący oficerowi za osobistego strażnika
wyprostował się czujnie wypatrując najmniejszych oznak zagrożenia dla swego patrona.
- Sternik, kontynuować całą naprzód. Skorelować bieżącą szybkość i kurs z parametrami
Drachenfelsa – rozkazał swym charakterystycznym necromundiańskim akcentem Ulanti –
Generarium, przesłać wszelką dostępną moc do przednich tarcz siłowych. Sekcja ogniowa,
przygotować się do salwy z baterii obu burt natychmiast po wejściu w zasięg do najbliższego
celu. Sekcja kontroli lotu, kapitan życzy sobie gotowych do wystrzelenia torped i życzy je
sobie na już.
Młody komandorporucznik cofnął się o krok i omiótł wzrokiem mostek monitorując
realizację wydanych rozkazów. Semper obserwował utalentowanego necromundiańskiego
arystokratę uświadamiając sobie po raz kolejny jak zdolnego zastępcę zesłał mu los.
Wiedział, że Ulanti dojdzie daleko na szczeblach oficerskiej kariery i gotów był dać w zakład
swój Order Gwiazdy Gothica, że komandorporucznik zakończy tę wojnę na mostku własnego
okrętu.
Zakładając, iż przeżyjemy tak długo, napomniał sam siebie Semper wspominając budzące
przerażenie raporty o nowych stratach, licznych klęskach i rzadkich z trudem wygrywanych
akcjach opóźniających postępy nieprzyjaciela, które niemal każdego dnia napływały z
wszystkich rejonów sektora.
Zakładając, że ktokolwiek z nas przeżyje następną godzinę, poprawił się raz jeszcze w
myślach wyglądając poprzez szyby pomieszczenia na zewnątrz mostku. Masywna bryła
Drachenfelsa parła do przodu skracając dystaa
tans dzielący jednostkę od zgrupowania wroga. Sekundę później Semper poczuł zwiększoną
wibrację podłogi sygnalizującą przyśpieszenie jego własnego okrętu. Macharius zwiększył
siłę ciągu próbując dogonić bliźniaczy krążownik.
Obydwa okręty weszły z dużą prędkością w pole ostrzału wrogich baterii, podtrzymując
słabnący impet lojalistycznej szarży i kierując się wprost w serce armady Chaosu.
* * * * *
Kaether zamknął dopływ energii do silników Furii polegając wyłącznie na uruchamianych
instynktownie dopalaczach. Zmieniający gwałtownie kurs i prędkość niewielki myśliwiec
stanowił wyjątkowo trudny cel przemieszczając się pomiędzy kadłubami nieprzyjacielskich
okrętów. Dostrzegając ruch na krawędzi swego pola widzenia pilot nacisnął aktywator
lewoburtowych dopalaczy wprawiając maszynę w prawostronny ruch wirowy i naciskając
równocześnie spust laserowych działek. Przemykający przed nosem myśliwca Swiftdeath
został przeszyty na wylot wiązkami niebieskiego światła, rozdzierającymi jego szkliste czarne
płyty pancerza. Jeden z wbudowanych w skrzydła maszyny silników eksplodował, Kaether
dostrzegł też okrągłe dziury wytopione wzdłuż kadłuba myśliwca. Pozbawiony kontroli
Swiftdeath wpadł w dryf i sekundę później zmienił się w kulę ognia dosięgnięty kolejną
laserową salwą. Skrzydłowy Kaethera Altomare dokończył dzieło zniszczenia rozpoczęte
przez swego dowódcę.
- Dobry strzał, Trójka – zasygnalizował przez radio Kaether – Jak wrócimy na Machariusa,
rzucimy kośćmi o prawo do zestrzału.
- O ile tam wrócimy – odezwał się cicho lecący po prawej stronie Kaethera Vale – O ile
Macharius wciąż tam jeszcze będzie, kiedy się stąd wydostaniemy w jednym kawałku.
Zaledwie kilka minut wcześniej Furia Cipolli została rozerwana na strzępy przez milion
miniaturowych metalowych płytek wystrzelonych z pokładu mijanego okrętu wroga, ale
żaden z pilotów nie podważył posępnego żartu Vale. Dla pilotów Furii śmierć – nagła i
spektakularna – była czymś oczywistym i nieuchronnym. Skrzydłowy po lewej, Imperator po
prawej i Śmierć za plecami, dysząca wyziewami silników – tak brzmiało motto myśliwskiego
lotnictwa marynarki. Śmierć mogła nadejść w każdej sekundzie kosmicznej walki i wszyscy
wiedzieli dobrze, że wokół cały czas umierają ich przyjaciele i towarzysze broni. Później, po
powrocie w bezpieczne hangary Machariusa, mieli opłakać swych poległych znajomych na
własny prywatny sposób.
Cztery myśliwce pozostały w eskadrze Kaethera, dziewięć dalszych w dwóch innych
eskadrach wyznaczonych pierwotnie do ubezpieczenia pierwszej fali bombowców. Ich siła
ognia, połączona z wyszkoleniem strzelców pokładowych w wieżyczkach Starhawków,
wystarczała w zupełności do odpędzenia zabłąkanych maszyn nieprzyjaciela. Eskadra
Kaethera ruszyła zatem pomiędzy wielkie cielska wrogich okrętów liniowych, dziwnie
zdeformowanych i wielokrotnie przebudowywanych w stoczniach Osnowy. Śmiertelnie
niebezpieczne dla innych myśliwców, uzbrojone w laserowe działka i rakiety Furie nie
zdołałyby nawet zadrapać grubych pancerzy liniowców, ale wciąż mogły im zaszkodzić na
inne sposoby. Z wnętrza ciasnego kokpitu za plecami Kaethera dobiegała litania danych
telemetrycznych i koordynatów strzeleckich przesyłanych na pokład Machariusa przez
Manetho, pokładowego nawigatora Adeptus Mechanicus i zarazem tylnego strzelca myśliwca.
Ku mściwej satysfakcji Kaethera Manetho przesłał oficerom baterii krążownika współrzędne
okrętu odpowiedzialnego za śmierć Cipolli. Chwilę później baterie Drachenfelsa przecięły
nieprzyjacielski niszczyciel wpół jedną prawoburtową salwą.
Eskadra Kaethera przetarła drogę bombowcom lokalizując i niszcząc sześć dalszych
myśliwców typu Swiftdeath. Lord Seth przestał już stanowić zagrożenie – Kaether na własne
oczy widział trzy dalsze torpedy trafiające prosto w wielki lotniskowiec – toteż jedynym
nieprzyjacielskim okrętem zdolnym do przenoszenia lotnictwa pokładowego był Pluton, a
większość jego eskadr stanowiły skrzydła bombowe. Zniszczone przez lojalistów myśliwce
były pojedynczymi maszynami odwołanymi z walk atmosferycznych na Helii, latającymi na
resztkach paliwa po długiej ucieczce ze studni grawitacyjnej planety. Ci nieprzyjacielscy
piloci, którzy zrezygnowali z zatankowania i dozbrojenia swych maszyn na pokładzie Plutona
padli bez trudu ofiarą weteranów służących pod rozkazami Kaethera.
Dowódca eskadry dostrzegł za szybą kokpitu kanciaste brzydkie sylwety transportowców,
ich ładownie zrzutowe były szeroko otwarte. We wnętrzach hal wisiały na wysuwanych
szynach rzędy kapsuł desantowych, wyrzucanych co chwila w przestrzeń pod
transportowcami. Kaether przesunął wzrokiem po ekranie radaru i uśmiechnął się złowieszczo
nie dostrzegając żadnych sygnatur nieprzyjacielskich myśliwców w pobliżu transportowców.
Wstukał ciąg runicznych znaków na klawiaturze swego panelu kontrolnego wysyłając na
mostek Machariusa i pokłady lecących w tyle bombowców aaa
ustalony wcześniej sygnał. Kilka sekund później ekranik panelu rozbłysnął ciągami gotyckich
liter sygnalizując potwierdzenie odbioru.
- Dowódca do eskadry. Bombowce namierzają swoje cele. Odskok w bok, reorganizacja
szyku.
- Co jest naszym celem teraz, dowódco ?
Na Tron Terry, znam serwitorów, którzy mają bardziej ludzki głos od tego człowieka,
pomyślał Kaether rozpoznając wyprane z emocji pytanie.
Był to Zane – zwany przez swych towarzyszy broni Zelotą, chociaż nikt nigdy nie śmiał
podważyć tytułu najlepszego pilota, jaki niezrównoważony psychicznie mężczyzna zdobył
trafiając na sam szczyt listy zestrzałów Machariusa.
- Dowódco ? – Zane odezwał się ponownie, w jego głosie pojawiła się nuta cierpliwego
napomnienia.
Kaether milczał rozważając swe opcje. Otrzymał rozkaz okrążenia strefy walki w
poszukiwaniu dalszych myśliwców nieprzyjaciela, a następnie odeskortowania Starhawków z
powrotem na pokład Machariusa. Na ekranie skanera dalekiego zasięgu dostrzegł sygnatury
startujących z Plutona bombowców, a radiowe komunikaty ostrzegały przed dalszymi
Swiftdeathami ściąganymi pośpiesznie z atmosfery Helii.
Spojrzał raz jeszcze na statki transportowe wroga, na grad kapsuł desantowych sypiących
się spod ich szeroko otwartych brzuchów. Pięćdziesięciu do stu żołnierzy upchanych niczym
bydło w każdej kapsule, setki kapsuł w każdym transportowcu, co minuta kolejne tuziny
spadające z orbity na powierzchnię planety. Nawet po uwzględnieniu kilku zniszczonych
jednostek transportowych nieprzyjaciela armada Chaosu wciąż zrzucała na Helię gigantyczną
grupę inwazyjną. Kaether wiedział jak bardzo każda zniszczona kapsuła przeważa szalę
zwycięstwa na stronę lojalistów, a przecież celem całej operacji było właśnie powstrzymanie
inwazji na Helię IV. Podjął decyzję gotów uporać się później z jej ewentualnymi
konsekwencjami.
O ile miał szansę ich dożyć, skarcił sam siebie przywołując z pamięci jeden z
pesymistycznych komentarzy Vale.
- Dowódca do eskadry. Zostawimy niańczenie bombowców żółtodziobom z drugiego
skrzydła. Mamy nowe zadanie. Zmiana szyku na pary i bierzemy się za te kapsuły. Nie będą
wam dopisane do listy strąceń, ale każdy zniszczony egzemplarz zwiększa szanse
piechociarzy na Helii. A Imperator jeden wie jak bardzo potrzebują oni teraz takiej protekcji,
zwłaszcza, że ominął ich zaszczyt służby w marynarce Jego Boskiego Majestatu !
W komunikatorach rozbrzmiał chór śmiechów akcentujących z aprobatą stary żart pilotów
marynarki. Jedna po drugiej Furii pomknęły w stronę Helii ścigając opadające ku powierzchni
planety kapsuły.
* * * * *
Starhawki odpaliły swe rakiety z prawie minimalnego dystansu, posyłając grad ciężkich
głowic prosto w otwarte, słabo opancerzone ładownie transportowców. Ogień z wieżyczek
defensywnych był sporadyczny i kiepsko skoordynowany – źle uzbrojone statki obsadzała
równie źle wyszkolona załoga – toteż w jego rezultacie uszkodzeniu uległ tylko jeden
Starhawk, zaś wśród rakiet nie odnotowano żadnych strat. Postępujące jedna za drugą
detonacje przestębnowały ładownie trzech wielkich transportowców niszcząc setki
podwieszonych wciąż na szynach kapsuł. Inne, wyrzucone na zewnętrz kadłubów siłą
eksplozji, zaczęły spadać ku Helii wirując w niekontrolowany sposób, ich prymitywne
systemy stabilizujące odmawiały posłuszeństwa skazując znajdujących się w środku
heretyków na przerażającą śmierć w górnych warstwach atmosfery planety.
Jeden z transportowców wyleciał w powietrze, rozrywające jego kadłub rakiety dotarły do
reaktora przeistaczając statek w oślepiającą kulę ognia, sypiącą na wszystkie strony
szczątkami dziurawiącymi kadłuby innych jednostek i kapsuł zrzutowych. Wybuch sięgnął
jednego z wycofujących się szerokim łukiem Starhawków. Caparan dostrzegł, że była to
maszyna Goschena, bombowiec uszkodzony wcześniej przez baterie defensywne
transportowców. Jeden Starhawk był małą ceną za zniszczenie trzech statków nieprzyjaciela
oraz tysięcy kapsuł, ale w przypadku Caparana chłodne taktyczne statystyki wciąż w
najmniejszym stopniu nie łagodziły żalu po utracie kolejnych podwładnych.
- Nemesis do Machariusa – odezwał się na głównym kanale – Zapas amunicji wyczerpany,
cele zniszczone. Oczekujemy na dalsze rozkazy.
- Dobre łowy, Milos – na tle radiowych szumów rozbrzmiał znajomy głos Remusa Nydera –
Połączcie się z eskortą i wracajcie do domu. Obsada hangarów przygotowuje się na wasze
przyjęcie.
* * * * *
- Na Imperatora, Zane ! Odpuść ! Zewnętrzny kadłub zaczyna się palić !
Reth Zane przesunął włącznik komunikatora odcinając się od ostrzegawczych krzyków
skrzydłowego. Altomare był dobrym pilotem, lecz zbyt mało a
w swym sercu krył wiary. A wiara, Zane wiedział to doskonale, była najpotężniejszą z
wszystkich broni. W słuchawkach hełmu zaczęły dzwonić alarmowe sygnalizatory,
zwracające uwagę pilota na rosnącą wewnątrz maszyny temperaturę. Zane zignorował ich
dźwięk szepcząc do siebie słowa Pięćdziesiątej Ósmej Litanii Spokoju Ducha, przesyłając je
poprzez komunikator maszyny, by słowa modlitwy rozbrzmiewały w jego uszach.
Imperator jest mym strażnikiem, mą tarczą i mym zbawcą. Czuwa nade mną, zatem nie
muszę się lękać nieprzyjaciela. Heretycy, demony, bluźnierstwa Osnowy nie mają do mnie
przystępu.
Kiedy pilot recytował żarliwie słowa modlitwy, jego myśliwiec spadał w głąb studni
grawitacyjnej Helii, a niewielkie płomyki tańczyły na krawędziach skrzydeł tnących rzadkie
powietrze górnej warstwy atmosfery globu. Palce mężczyzny dotknęły przycisku spustowego,
uwalniając z luf nosowych działek wiązki jaskrawego światła.
Pierwsza. Druga. Trzecia.
Akumulatory laserowych działek praktycznie wyczerpały się do zera, ale Zane wiedział
już jak bezbronne i kiepsko opancerzone są nieprzyjacielskie kapsuły. Pierwsza salwa trafiła
w dolną część najbliższego pojazdu odrywając jego gorejącą tarczę termiczną i niszcząc
całkowicie silniki korekcyjne. Nawet jeśli kapsuła jakimś cudem miała przetrwać wejście w
atmosferę pomimo uszkodzonych osłon termicznych, bez możliwości spowolnienia tempa
opadania uderzyłaby w wyznaczoną strefę lądowania z impetem spadającego meteorytu.
Druga salwa rozpruła burtę następnej kapsuły doprowadzając do katastrofalnej w skutkach
dekompresji jej wnętrza. Krzyczący przeraźliwie pasażerowie pojazdu zostali w ułamku
chwili wyssani ze środka upiornym pędem powietrza.
Ostatnia salwa chybiła celu. Zane powtórzył w myślach kilka ostatnich wersów litanii,
jego ukryta pod przyłbicą hełmu twarz przybrała purpurową barwę podświetlana światłem
licznych czerwonych kontrolek zapalających się na pulpicie sterowniczym. Alarmowe
klaksony wypełniły swym dźwiękiem całą kabinę, a gdzieś z głębi maszyny do nozdrzy pilota
dotarł delikatny odór spalenizny. Nawet zazwyczaj milczący serwitor obsługujący tylne
działko myśliwca zaczął przesyłać ze swego stanowiska niemalże podekscytowane
komunikaty.
Zane otworzył zaciśnięte na chwilę oczy, skupił wzrok na celu i nacisnął spust. Ostatnia
kapsuła w rzędzie eksplodowała przeszyta na wylot wiązkami światła.
Pilot ujął oburącz drążek sterowniczy i pociągnął go do siebie zwiększając jednocześnie
przepływ energii do dopalaczy. Furia zaczęła dygotać niebezpiecznie, jej silniki wyły
rozpaczliwie walcząc z przyciąganiem grawitacyjnym Helii. Chwilę później myśliwiec
zwiększył wysokość i zaczął wspinać się z powrotem na wysoką orbitę, pozostawiając za
sobą rozświetlającą górne warstwy atmosfery wstęgę płomieni. Większość runicznych
kontrolek na pulpicie zmieniła kolor na zielony lub przynajmniej nie wymagający
natychmiastowej uwagi bursztynowy, ale część wciąż paliła się ciemną czerwienią. Zane
zignorował ostrzeżenia systemu kontroli i zaczął przepatrywać otoczenie w poszukiwaniu
następnych celów. Wspólnie z Altomare zaatakował ostatni rząd wystrzelonych z
transportowca kapsuł niszcząc bez większych problemów sześć z nich, zanim Altomare nie
poddał się i przerwał pościgu nie chcąc spłonąć w atmosferze planety. Zane zignorował jego
ostrzeżenia chcąc dopaść pozostałe pięć kapsuł. W trakcie tego ataku poddał Furię
obciążeniom dalece wykraczającym poza dopuszczalne limity, ale wiedział, że nie mogła mu
się zdarzyć żadna krzywda.
Nie z boskiem Imperatorem czuwającym nad realizacją świętej misji swego wyznawcy.
- Jestem mieczem Jego kary, jestem naczyniem Jego sprawiedliwości. Choć jestem
śmiertelny i słaby, duch Jego mnie przepełnia dodając siły – wymruczał do siebie Zane
powtarzając słowa Trzynastej Kantyczki Boskiej Surowości. Przypomniał sobie, kiedy po raz
pierwszy ujrzał te słowa, wyryte wraz z wersami tysięcy innych modlitw na posadzce katedry
Eklezjarchii na kościelnym świecie Sacra Evangelista. Przypomniał sobie jak klęczał w
randze młodszego akolity na kamiennej podłodze wodząc z nabożnym podziwem palcami po
kształtach wyciętych w płytach wiekowych psalmów
Przypomniał sobie jak tej samej nocy w trakcie medytacji doznał wizji, w której skrzydlaty
anioł w szatach wojowniczki Sororitas oświadczył, iż przyszłość młodego akolity pobiec musi
innym torem. Że musi on zostać Furią Zemsty, prześladowcą wrogów Imperatora.
Przypomniał sobie wizytę u przełożonego ojcakonfesora i jej pełne cierpień konsekwencje:
długie ceremonialne badania i rytuały mające poddać próbie prawdy jego objawienie i
wykazać autentyczną czystość wiary. Kiedy Eklezjarchia potwierdziła prawdziwość słów
akolity, został on formalnie zwolniony ze ślubów kapłańskich i otrzymał zgodę na
odnalezienie innego sposobu na służbę ku chwale Imperatora.
Zane wprowadził myśliwiec na nowy kurs, lecąc w kierunku kolejnego szeregu
opadających ku powierzchni planety kapsuł. Wrogowie Imperium wciąż jeszcze żyli, święta
misja nie została ukończona.
* * * * *
Kolejny transportowiec eksplodował na oczach obserwującego pole walki Bulusa Sirla.
Pomimo wywołanej postępującą kataraktą wady wzroku heretyk dostrzegał wyraźnie
malutkie kształty nieprzyjacielskich bombowców śmigające wokół kadłuba płonącego statku.
Czciciele Chaosu przegrywali tę bitwę, przegrywali ją coraz boleśniej. Inwazja na Helię
została przerwana, nadszedł czas, by zapomnieć o transportowcach i ściśniętej w ich
ładowniach hordzie niewolników. Liczył się jedynie priorytet, by okręty takie jak Virulent
przetrwały mogąc podjąć walkę innego dnia. Mając w swej dyspozycji okręty wojenne
rebelianci mogli bez trudu podbić inny świat, zgromadzić kolejną armię niewolników,
skonstruować następną armadę inwazyjną.
Tak, inwazja na Helię dobiegła końca, przyznał sam przed sobą kapitan. Przynajmniej ta
dzisiejsza.
- Uruchomić napęd – rozkazał – Opuścić orbitę parkingową.
- Nasze rozkazy nakazują pozostanie na orbicie i wsparcie ogniowe grupy inwazyjnej –
sprzeciwił się pierwszy oficer, niedoświadczony pyszałek mający za sobą nie więcej jak pół
wieku służby w szeregach czcicieli Pana Rozkładu.
Sirl zasyczał zirytowany, podobne do skrzeli narośla po bokach jego karku otworzyły się
machinalnie rozsiewając w powietrzu chmurę cuchnącej, pełnej bakterii mgiełki. Zamachnął
się jedną ze swoich macek, pochwycił oponenta i cisnął nim z całej siły o pobliską ścianę.
Stado piskliwych nurglingów oblazło natychmiast zwłoki liżąc chciwie wyciekający z rozbitej
czaszki człowieka mózg. Sirl wyciągnął drugą mackę i wskazał nią innego oficera mianując
go swym nowym zastępcą. Jednym dotknięciem zmutowanej kończyny udzielił wybrańcowi
namaszczenia i błogosławieństwa Plugawego Boga.
- Nasza lojalność leży w pierwszej kolejności wobec Pana Rozkładu. Naszą misją jest
pomszczenie śmierci jego sługi. Obrać za cel Machariusa.
* * * * *
Macharius zadygotał pod wpływem kolejnego trafienia w kokon tarcz siłowych. Poprzez
mostek krążownika przetoczył się stłumiony odległy grzmot, sygnalizujący eksplozję w głębi
kadłuba jednostki. Semper rzucił zaniepokojone spojrzenie w stronę swego Technis Majoris.
- Magosie Castaboras, raport uszkodzeń !
Noszący złotą maskę przełożony techkapłanów Machariusa znieruchomiał na chwilę,
komunikując się za pomocą neuralnego interfejsu z podwładnymi pracującymi w różnych
sekcjach okrętu oraz samym elektronicznym duchem krążownika. W przeciągu tych kilku
sekund zdołał zebrać komplet złożonych informacji na temat statusu operacyjnego jednostki.
- Na prawoburtowej dolnej części kadłuba doszło do poważnej penetracji pancerza. Przebicie
dotyczy kilku najniższych poziomów. Uszkodzone sekcje zamknięto za pomocą grodzi
pozwalając na kontrolowane wypalenie się w nich tlenu. Pojawiły się pewne zakłócenia w
pracy systemu wentylacyjnego na pokładach od czwartego do ósmego.
Zakłócenia, powtórzył w myślach Semper wiedząc doskonale, że warunki panujące
obecnie na najniższych pokładach krążownika można było nazwać w najlepszym przypadku
piekielnymi: niekończący się labirynt korytarzy i pomieszczeń, zdemolowanych i kiepsko
oświetlonych, pełnych toksycznych wyziewów i płonących gazów buchających z wnętrza
mechanicznych trzewi okrętu. Jak tam teraz musiało wyglądać, z całymi przedziałami
stojącymi w ogniu lub zdehermetyzowanymi, po odcięciu dopływu świeżego powietrza ?
- Jak te zakłócenia wpłyną na obsadę zagrożonych poziomów ?
Magos zawahał się na moment, najwyraźniej zaskoczony pytaniem kapitana. Semper
często odnosił wrażenie, iż dla czcicieli BogaMaszyny obecność na pokładzie organicznej
załogi była jedynie nieistotną błahostką.
- Poziom strat szacujemy na średni do ciężkiego, kapitanie, ale zdecydowana większość ofiar
pochodzić będzie z grupy najniższych stopniem marynarzy, co pozwoli zastąpić ich bez trudu
niewyszkolonymi rekrutami służącymi na innych pokładach.
Semper pokiwał z aprobatą głową. Bitwa wciąż trwała i zarówno Macharius jak i
Drachenfels najsilniej odczuwali konsekwencje zbliżenia się w pole rażenia nieprzyjaciela.
Dwa hangary na lewej burcie i jeden po prawej stronie zostały wyłączone z użytku po celnych
trafieniach wrogiej artylerii, jeden z przednich lewoburtowych pokładów strzeleckich przestał
istnieć po bezpośrednim trafieniu ciężkim pociskiem rakietowym. Czujniki dalekiego zasięgu
nie pracowały poprawnie ze względu na zakłócenia elektromagne- aa
tyczne powodowane aktywnością pół siłowych krążownika, a obsługujący generarium
techkapłani zdążyli już zgłosić nieprawidłowości w pracy systemów chłodzących dwóch z
pięciu potężnych plazmowych reaktorów Machariusa. Żadne z tych uszkodzeń nie miały
statusu krytycznego, a sam Macharius odpłacał nieprzyjacielowi z nawiązką za każde
otrzymane trafienie. Sunąc poprzez środek formacji wroga, pośród rzeszy potencjalnych
celów, krążownik prowadził ogień ciągły z wszystkich zdatnych do użytku baterii, starannie
dopasowując koordynaty strzeleckie z sekcjami bojowymi Drachenfelsa. Salwy Machariusa
obdzierały wybrany cel z kokonu tarcz siłowych, po czym drugi krążownik stębnował
odsłonięty kadłub ofiary wiązkami swych lanc. Imperialny duet zniszczył w ten sposób dwa
nieprzyjacielskie niszczyciele, a niesławna renegacka jednostka Heathen Promise została
zmuszona do ucieczki z pola bitwy z jedną całkowicie rozprutą burtą.
Wszędzie wokół lojaliści przejmowali kontrolę nad konfrontacją. Tonnent stał się co
prawda płonącym jak żagiew wrakiem, ale ten sam los spotkał też Lorda Setha, trafionego w
sumie jedenastoma torpedami. Bombowce z Plutona nękały bezlitośnie eskadrę niszczycieli,
lecz nie zdołały jej na czas powstrzymać przed zniszczeniem za pomocą torped dwóch
dalszych statków transportowych wroga. Druga fala wyrzuconych przez Machariusa
Starhawków właśnie atakowała inne transportowce, natomiast powracająca na pokład
krążownika pierwsza fala wpadła w kłopoty, przechwycona przez nieprzyjacielskie myśliwce
wchodzące na orbitę Helii po przerwaniu akcji w atmosferze planety. Maszyny te pochodziły
z Lorda Setha. Po zniszczeniu swej jednostki macierzystej i w obliczu braku miejsc w
hangarach Plutona, piloci Swiftdeathów rzucili się na imperialne bombowce z furią
przerażającą nawet osoby znające brutalną i nieprzewidywalną naturę czcicieli Ciemności.
Ofiarą lojalistów padło dziewięć statków transportowych nieprzyjaciela, druga fala
Starhawków miała okazję jeszcze tę liczbę zwiększyć. Heretyckie krążowniki Pagan Voyager
i Heathen Promise już wycofały się z walki, zaś większość pozostałych rebelianckich
jednostek wojennych zdradzała przygotowania do próby odskoku w Osnowę – w
szczególności Pluton. Pozbawione eskorty statki transportowe zostały praktycznie skazane na
zagładę, a sama inwazja na Helię stała się całkowitą porażką.
Mostek krążownika zatrząsł się znienacka po wpływem niezwykle silnego uderzenia,
zaskoczony Semper przewrócił się na podłogę pomieszczenia. Zawyły alarmowe klaksony,
jakiś obiekt – ciało serwitora – runął z górnych galeryjek prosto na pokład oficerski, uderzając
w posadzkę i drgając na niej w rytm mechanicznych poruszeń wciąż działających
cybernetycznych implantów.
- Krążownik typu Slaughter ! Idzie szybko w naszą stronę, korzystając z wraków jako
osłony ! – zawołał Ulanti pomagając Semperowi podnieść się z podłogi i wskazując
ostrzegawczo dłonią na środek głównego okna obserwacyjnego. Pancerne osłony zsuwały się
po pochylniach wbudowanych we framugę okna, ale kapitan zdążył pochwycić wzrokiem
charakterystyczny kształt dzioba heretyckiego krążownika mknący wprost na Machariusa.
- Przygotować się na wstrząs ! – krzyknął Ulanti – Idzie na maksymalne zbliżenie przed
pełną salwą burtową !
- Nie ! – zaprzeczył Semper. Krążowniki typu Slaughter były jednymi z najszybszych
okrętów liniowych i pierwszym podejrzeniem kapitana była próba staranowania jego
jednostki przez okręt nieprzyjaciela. Lecz wtedy dostrzegł, że krążownik wprawia się za
pomocą silników korekcyjnych w lekki ruch wirowy obracając w kierunku Machariusa swój
opancerzony spód. Powierzchnia przeżartego korozją Osnowy kadłuba miała chorobliwie
organiczny wygląd, pokrywały ją liczne wypukłości przywodzące na myśl pęcherze. Pęcherze
te otworzyły się znienacka na oczach Sempera odkrywając metalowe nosy tkwiących
wewnątrz pojazdów desantowych.
- Akcja abordażowa ! Żołnierze ochrony na stanowiska ! – wrzasnął kapitan – Przygotować
się do walki bezpośredniej !
* * * * *
Wystrzeliwując spod brzucha Virulenta, heretyckie pojazdy abordażowe potrzebowały
niecałej minuty na pokonanie dystansu dzielącego je od kadłuba ofiary. Wiele zostało
zniszczonych przez baterie antyrakietowe imperialnego krążownika, załogi innych źle
oszacowały trajektorię lotu lub zbyt późno uruchomiły silniki hamujące rozbijając się na
pancerzu jednostki. Te, które bez szwanku dotarły do burty Machariusa przywarły do niej
niczym pijawki używając ładunków termicznych do stopienia włazów awaryjnych, potężnych
świdrów do przebicia grubych warstw kompozytu czy nawet antycznych generatorów pola
fazowego zdolnych otworzyć przejście przez odporne na inne próby penetracji sekcje
wzmocnionego pancerza.
Wszędzie po prawej burcie Machariusa, pokład za pokładem, dziwne zdeformowane istoty
wypadały z kanciastych otworów w kadłubie wyjąc z diabolicznym tryumfem i rzucając się
bez wahania na najbliższych obrońców
Maxim Borusa zaklął biorąc zamach łańcuchowym mieczem i unicestwiając bestialsko
wykrzywioną twarz diabelskiego pomiotu próbującego zagrodzić mu drogę. Inny stwór
Chaosu rzucił się na marynarza chcąc nabić go na dzierżoną w rękach pikę. Maxim odrąbał
napastnikowi obie nogi tuż powyżej kolan, po czym przycisnął lufę trzymanej w lewej dłoni
strzelby do karku heretyka i pociągnął za spust.
Borusa parł zawzięcie przed siebie, wywijając mieczem i strzelając ze śrutowego
automatu, próbując dotrzymać kroku postaci w granatowym uniformie ze złotymi epoletami
na ramionach. Maxim czerpał ogromną satysfakcję z życia na poziomie oficerskim
krążownika, z dala od smrodu i ścisku najniższych pokładów, gdzie zaczynał swą marynarską
karierę jako członek oddziałów więziennych obsługujących jedną z artyleryjskich baterii.
Uwielbiał swój nowiutki elegancki mundur, osobiste łóżko w kwaterach oficerów
porządkowych oraz całe mnóstwo drobnych przywilejów należnych swej szarży. Cieszył się
tym wszystkim, ale nie tracił złudzeń: jego szczęście było ściśle powiązane z poziomem
zdrowia i życia komandoraporucznika.
Coś cuchnącego niczym otwarta rzeźnia wyrosło tuż przed Borusą, z ust stwora pociekły
strużki skwierczącej śliny. Maxim uderzył heretyka na odlew rękojeścią miecza, gruchocząc
gnijące zęby i kości twarzy. Bestia cofnęła się o krok zawodząc bełkotliwie. Maxim wypalił
jej trzykrotnie w gardło z automatycznego pistoletu podniesionego machinalnie spomiędzy
zaścielających podłogę korytarza ciał.
Ruszył do przodu miażdżąc ciężkimi butami twarz leżącej przed nim istoty, próbującej
rozedrzeć nogi mężczyzny kościanymi naroślami wyrastającymi z jej rąk. Rozpłatał szerokim
cięciem renegata wciąż noszącego na sobie resztki munduru Imperialnej Gwardii. Zdarł
pochłaniacz powietrza z głowy okrytego karapaksem napastnika i patrzył jak pokryta
wrzodami twarz heretyka krzywi się w agonii wdychając relatywnie czysty tlen wypełniający
korytarze Machariusa.
Była to trzecia taka akcja w towarzystwie Ulantiego i Borusa nie potrafił się powstrzymać
przed klątwami miotanymi na głowę swego nadmiernie ambitnego i zbyt chętnego do walki
przełożonego. Maxim podejrzewał, że Ulanti zajdzie wysoko w trakcie tej wojny, a wówczas
rosła też znacząca szansa na awans jego wiernego przybocznego ochroniarza – tyle tylko, że
młody komandorporucznik musiał jeszcze tę wojnę przeżyć.
Maxim ujrzał jak pierwszy oficer popisowym cięciem szabli rozpruwa brzuch jakiegoś
rebelianta, ale inny rebeliant znajdujący się poza zasięgiem broni oficera natychmiast
wymierzył w jego stronę trzymany w rękach bolter. Olbrzymi gangster runął do przodu i
silnym kopniakiem wepchnął pod lufę przeciwnika walczącego opodal żołnierza ochrony.
Marynarz zginął na miejscu rozerwany mikroeksplozjami pocisków przeznaczonych dla
Ulantiego. Maxim opróżnił resztę magazynka pistoletu strzelając do próbującego przesunąć
lufę boltera przeciwnika.
Ulanti obejrzał się przez ramię i kiwnięciem głowy podziękował swemu strażnikowi za
pomoc. Kanonada przybrała na sile wieszcząc nadejście kolejnej gnającej korytarzem grupy
abordażowej. Maxim pochwycił Ulantiego za uniform i wciągnął siłą pod osłonę szerokiego
wspornika. Nie zwalniając kroku schylił się ku podłodze wyrywając z martwych rąk heretyka
jego bolter. Ulanti wyjął z kabury wykonany na indywidualne zamówienie laserowy pistolet i
zaczął strzelać w głąb korytarza tnąc powietrze starannie wymierzonymi wiązkami energii.
Maxim, urodzony i wychowany na podziemnych poziomach stranivarskiej metropolii,
wiedział doskonale, że w sytuacji takiej jak ta największe znaczenie miała siła ognia, nie jego
celność. Ujął mocniej bolter ciesząc się znajomym z wielu krwawych gangsterskich potyczek
ciężarem broni, sprawdził stan magazynka. Miał prawie wszystkie naboje. Podniósł karabin i
zaczął strzelać posyłając pocisk za pociskiem na całej szerokości korytarza. Niektóre naboje
odbijały się pośród snopów iskier od ścian przejścia rażąc napastników kryjących się za
innymi wspornikami i w futrynach bocznych włazów.
Do głuchego terkotu boltera szybko dołączył głośny huk automatycznych strzelb. Drużyna
żołnierzy ochrony nadbiegała z drugiej strony korytarza wspierając ogniem broniących się
Ulantiego i Borusę. Trupy intruzów zaczęły piętrzyć się na podłodze, a podjęta chwilę później
próba ucieczki spełzła na niczym, ponieważ inna grupa lojalistów zajęła sąsiednie
skrzyżowanie za ich plecami chwytając rebeliantów w ogień krzyżowy. Renegaci umarli w
przeciągu chwili, ich agonalne wrzaski ku chwale Plugawego Boga utonęły w huku
wystrzałów ze strzelb ochrony.
Dowodzący drużyną ochrony mat podszedł do Ulantiego i zasalutował sprężyście
dostrzegając paski na epoletach oficera.
- Zlokalizowaliśmy większą grupę, sir. Trzy tuziny albo i więcej. Są poziom niżej. Komisarz
Kyogen nieźle ich tam przycisnął, ale wciąż istnieje ryzyko, że się przebiją w stronę
centralnego magazynu amunicji.
- Pokaż mi drogę – zażądał Ulanti wyjmując ponownie szablę i wysuwając się na czoło
grupy. Maxim splunął ze złością przetrząsając rozkładające się w nienaturalnym tempie ciała
napastników w poszukiwaniu dodatkowych magazynków do boltera.
Kapitan Virulenta oderwał spojrzenie od ekranu głównego radaru, zadowolony z widoku
pozostających w tyle sygnatur imperialnych jednostek. Tuż obok krążownika poprzez pustkę
mknęły Pagan Voyager, Pluton i garstka okrętów eskorty. Heathen Promise obrał inny kurs,
co Sirl przyjął z nieskrywaną satysfakcją – osamotniony okręt stanowił znacznie
atrakcyjniejszy cel dla potencjalnej grupy pościgowej Imperium. Przed dziobami
uciekających jednostek Chaosu rozpościerała się próżnia kosmosu, obietnica rychłego skoku
w bezpieczną otchłań Osnowy.
Sirl planował początkowo wystrzelenie drugiej fali jednostek abordażowych na
Machariusa, ale nie zdążył tego zrobić, ponieważ dosięgły go morderczo niebezpieczne
wiązki laserowych baterii Drachenfelsa. Bulus był lojalnym sługą Chaosu, ale nie opętanym
żądzą mordu bezmyślnym Khornitą. Służył Wielkiemu Ojcu Nurglowi od setek lat i zamierzał
dalsze setki w jego służbie przeżyć. Metody działania czcicieli Nurgla były powolne i
metodyczne, różniące się znacząco od postępowania wyznawców innych mrocznych bogów,
lecz czyż wszystko nie było tak czy owak nieuchronnie skazane na upadek i rozkład ? Kapitan
wiedział, że Macharius i Virulent skrzyżują jeszcze swe drogi w bliżej nieokreślonej
przyszłości, a wtedy przyjdzie czas na zasłużoną zemstę.
Zresztą, czyż nie podjął już odpowiednich kroków mających zapewnić osiągnięcie tego
celu ?
* * * * *
Stwór Chaosu umykał poprzez ciemności pozostawiając daleko w tyle ludzkie krzyki i
miotające się desperacko snopy świateł latarek. Istota wiedziała, że w szeregach grup
abordażowych było więcej takich jak ona, więcej stworzeń namaszczonych dotykiem samego
kapitana, ale instynktownie wyczuwała, że tylko ona przeżyła konfrontację z obrońcami
nieprzyjacielskiego okrętu.
Chłodne metalowe hale i korytarze były dla istoty czymś obcym, w niczym nie
przypominały wnętrza jej własnego okrętu, gdzie gęste duszne powietrze przesycone było
odorem rozkładu i zepsucia, a podłogi i ściany pokrywała gruba warstwa rdzy porośniętej
łatami fosforyzujących trujących grzybni. Kierując się wyłącznie instynktem, stwór podążał
w głąb okrętu, szukając odpowiedniego dla siebie schronienia. Szukając miejsca
odpowiadającego drzemiącej w jego ciele jaźni.
Ciepła i ciemności. Samotności i poczucia bezpieczeństwa. Czynników niezbędnych do
rozrostu, do narodzin.
Do rozmnażania.
* * * * *
Potworne zmęczenie niemal paraliżowało Leotena Sempera. Pozostawał na mostku
krążownika ponad trzydzieści godzin bez ustanku, ostatnie dziesięć z nich spędzając na
udziale w bitwie o Helię IV. Bitwie, która okazała się zwycięstwem lojalistów. Próba
abordażu na pokład Machariusa zakończyła się porażką przeciwnika, zaś zaszczyt oddania
ostatniej salwy w walce przypadł Scipionowi. Cztery wystrzelone z krążownika torpedy
trafiły prosto w sekcję napędową wycofującego się Violatora, przerywając szczęśliwą dotąd
passę okrętu Chaosu pośród oślepiającej kuli ognia i gazów.
Owszem, kosmiczna bitwa dobiegła końca, lecz przed lojalistami wciąż pozostawało wiele
zadań. Pozbawione eskorty statki transportowe Chaosu stały się bezbronnymi celami dla
imperialnych artylerzystów, ale pokaźna grupa inwazyjna nieprzyjacielskiej piechoty zdołała
zająć przyczółek na powierzchni Helii. Wojna lądowa miała ciągnąć się jeszcze przez długie
miesiące, a termin jej zakończenia uzależniony był od wsparcia jednostek Imperialnej
Gwardii mających przybyć do systemu natychmiast po odciążeniu innych istotnych stref
frontowych.
Macharius i Drachenfels otrzymały szereg poważnych, ale nie krytycznych uszkodzeń,
podczas gdy Scipion – trafiony w sekcję napędu podprzestrzennego – musiał pozostać na
orbicie Helii IV przez następne tygodnie, dokonując niezbędnych napraw i wspierając w tym
czasie ogniem swych pokładowych baterii ofensywę lokalnych Sił Obrony Planetarnej.
Spośród wszystkich imperialnych okrętów liniowych tylko Graf Orlok von Bluchera wyszedł
relatywnie bez szwanku. Semper potrafił sobie bez trudu wyobrazić nieuniknione złośliwe
komentarze Ramasa na ten temat.
Promy ratunkowe wciąż zbierały kapsuły ewakuacyjne pochodzące z Tonnenta i innych
zniszczonych jednostek lojalistów, chociaż drobiazgowe poszukiwania rozbitków w
większym stopniu podyktowane były koniecznością niż gestem miłosierdzia: Macharius i
jego bliźniacze okręty desperacko potrzebowały uzupełnień poniesionych strat. W
międzyczasie na wszystkich uszkodzonych jednostkach trwały już gorączkowe prace
naprawcze, a fregata typu Firestorm Vengeful mknęła z maksymalną prędkością za uciekającą
armadą Chaosu. Znajdujący się na jej pokładzie astropaci i Nawigatorzy mieli nadzieję
poprawnie zinterpretować zakłócenia w strukturze aaa
Osnowy mogące zdradzić docelowy punkt skoku rebeliantów.
- Piękne wywalczyliśmy sobie dzisiaj zwycięstwo, kapitanie, ale oczywiste jest, że słania się
pan na nogach. Powinien pan teraz powrócić do swej kwatery na zasłużony odpoczynek.
Semper odwrócił się w miejscu zauważając, iż w ferworze walki nawet nie dostrzegł
powracającego na mostek Koby Kyogena. Przekonany był, że komisarz wciąż przemierza
pokłady krążownika dbając o odpowiednio wysoki poziom morale wśród świętującej
zwycięstwo załogi i zbierając materiały do raportu jaki zobowiązany był przesłać przez
jednego z astropatów do sztabu marynarki. Kyogen ramię w ramię z Ulantim dowodził akcją
przeciwko drużynom abordażowym wroga i Semper wiedział doskonale, iż posępny olbrzym
nie zmrużył oka od dłuższego czasu niż sam kapitan. Czasami zastanawiał się nawet, czy jego
najwyższy rangą oficer polityczny jednostki nie jest przypadkiem ukrytym pod cielesną
powłoką automatem wykonanym w sekrecie przez któregoś z czcicieli BogaMaszyny.
- Masz rację, komisarzu – odparł przytakująco, świadom doskonale faktu, iż starannie
dobrane słowa Kyogena więcej w sobie skrywały nakazu niż przyjacielskiej sugestii. W
kwestiach bezpieczeństwa i porządku na pokładzie okrętu wojennego słowo komisarza
stawało się prawem i obowiązkiem.
Semper rozejrzał się po mostku wyszukując wzrokiem swego tymczasowego następcy.
- Panie Maeler, mostek jest pański.
Starszy oficer artylerii Werner Maeler strzelił obcasami stając na baczność, pozostali
wyżsi rangą mężczyźni zasalutowali wychodzącemu kapitanowi. Semper ruszył w stronę
pobliskiej windy, eskortowany przez trójkę żołnierzy ochrony. Niemal w tej samej chwili
drzwi kabiny otworzyły się szeroko, z jej wnętrza wyszła grupa postaci w znajomych
ciemnozielonych szatach. Delegacji członków Adepta Astra Telepathica przewodził wysoki
zakapturzony mężczyzna. Jego ślepe spojrzenie omiotło mostek krążownika i spoczęło na
twarzy Sempera.
- Adept Rapavna – mruknął kapitan skłaniając się nieznacznie – Cóż takiego sprowadza
mego najwyższego rangą astropatę na mostek ?
Jeśli Rapavna wyczuł nutę dezaprobaty w tonie Sempera, nie okazał tego w żaden sposób.
Przesądni marynarze powszechnie wierzyli w zły urok, jaki rzucała na ich okręt obecność
astropaty na mostku jednostki.
- Pilny komunikat ze sztabu marynarki – odrzekł ślepy psionik swym niskim beznamiętnym
szeptem – Otrzymaliśmy nowe rozkazy, kapitanie. Macharius ma natychmiast udać się z
maksymalną prędkością na Belatis, gdzie weźmie udział w ewakuacji najbardziej lojalnych i
najcenniejszych dla Imperium obywateli tego świata przed jego wpadnięciem w ręce
nieprzyjaciela.
Interludium
Niszczyciel Planet mknął poprzez Osnowę z budzącym grozę majestatem, niczym
zwycięski imperialny dygnitarz krączący na czele swej niezwyciężonej armii. Okręty eskorty
wyprzedzały go idąc szerokim wachlarzem, przypominając heraldów niosących wieści o
nadejściu swego pana. Armada lekkich i ciężkich krążowników sunęła na flankach formacji
ubezpieczając ją z obu stron. W środku szyku tuż za Niszczycielem znajdowały się dwa
potężne pancerniki i niewiarygodnie starożytna barka bojowa Adeptus Astartes.
Znana niegdyś jako Magna Tyrannis, barka ta starsza była od Imperium, a w trakcie
Herezji Horusa służyła za okręt flagowy Abaddona. Pięć pełnych kompanii Czarnego
Legionu stacjonowało na jej pokładzie tworząc straż pretoriańską marszałka wojny Chaosu.
Przechrzczona przez imperialnych historyków na Harbinger of Doom, barka – jednostka
bliźniacza z flagowym okrętem Horusa, na którym stoczył on ostatnią walkę z Imperatorem -
stała się z biegiem czasu symbolem władzy i potęgi Abaddona. Jej rzadkie pojawienie się
poza granicami Oka Grozy niezmiennie wieściło rozpoczęcie kolejnej inwazji Chaosu na
terytorium lojalistów.
Większy od jakiegokolwiek okrętu zbudowanego ludzkimi rękami, Niszczyciel Planet
sunął ku swemu wciąż odległemu celowi. Załoga nie przerywała nawet na chwilę pełnienia
obowiązków, doskonale zdając sobie sprawę ze spoczywającego na niej bezlitosnego oka
marszałka. Nikt nie miał pewności, gdzie w danej chwili znajduje się Abaddon. Paranoicznie
podejrzliwy i wciąż spodziewający się nagłego ataku ze strony nieprzyjaciela czy nawet
własnych ambitnych podwładnych, marszałek wojny ustawicznie przenosił swą banderę
pomiędzy Niszczycielem, barką i dwoma pancernikami. Tylko garstka najbardziej zaufanych
akolitów znała miejsce pobytu wodza, a liczne szeptane z ucha na ucho plotki sugerowały
admnirałom i dowódcom rebelianckich armii, że Abaddon stworzył kilka sobowtórów
mających wprowadzić jeszcze większe zmieszanie wśród jego przeciwników. Choć wciąż
brakowało potwierdzenia tych rewelacji, zarówno armie Imperium jak i Chaosu już kilka razy
otrzymywały rzekomo wiarygodne informacje o obecności marszałka w strefie frontowej po
to tylko, by zaraz skonfrontować je z równie potwierdzonymi raportami o Abaddonie
znajdującym się na pokładzie zupełnie innego okrętu w innej strefie odległej od dziesiątki dni
tranzytu w Osnowie.
Przebiegły i pełen błyskotliwych pomysłów, tylko dzięki swemu sprytowi Abaddon
przetrwał dziesięć tysięcy lat w Oku Grozy nie tracąc nawet na chwilę władzy absolutnej nad
zbuntowanymi Legionami i hordami czcicieli Chaosu.
Wewnątrz kopuły obserwacyjnej wieńczącej szczyt gigantycznego mostka Niszczyciela
Planet tryumwirat czarownikównawigatorów przenikał swym nadludzkim spojrzeniem
głębiny Osnowy, mistycznym darem wyznaczając kurs poprzez otchłań podprzestrzeni.
Tajemnice Osnowy nie budziły w nich lęku na podobieństwo tego, który odczuwali ludzcy
Nawigatorzy. Wyczuwali w swym otoczeniu obecność innych istot – Nawigatorów
prowadzących pozostałe okręty armady i przemykające pomiędzy nimi bezcielesne
drapieżniki żyjące w Osnowie. Demoniczne krwawe myśli tych istot płonęły jaskrawo
znacząc miejsca, w których niecierpliwie próbowały nadwerężyć kokony pól siłowych i
dostać się do ukrytych za nimi śmiertelników, ważących się przemierzać dominia Chaosu.
Gdzieś opodal czarownicy wyczuwali obecność niewielkiego statku zwiadowczego
nieprzyjaciela, lecącego w cieniu armady Niszczyciela Planet. Wydanie stosownych
rozkazów i zawrócenie części eskortowców w celu zniszczenia intruza było kwestią chwili,
ale Abaddon surowo zakazał podobnych akcji. Marszałkowi zależało na tym, by przeciwnik
znał położenie jego armady. Wiedział, że stawiający opór na tak wielu różnych frontach
lojaliści nie byli w stanie zorganizować dostatecznie silnej grupy wojennej mogącej zagrozić
Niszczycielowi i zdawał sobie sprawę z faktu, iż to właśnie świadomość własnej bezsilności
musiała być dla nich najbardziej przerażającym z doznań – bezsilna obserwacja następnej
machiny zniszczenia sunącej niepowstrzymanie w kierunku swego celu.
I gdzieś na odległych bezmiarach Osnowy czarownicy wyczuwali coś jeszcze.
Podprzestrzenne odbicie celu floty majaczyło niewyraźnie, ale z każdym dniem tranzytu jego
blask przybierał na sile. Imperialni Nawigatorzy lokalizowali swą pozycję w Osnowie dzięki
sygnałowi nadawanemu przez Astronomican, dzieło ich słabego nieumarłego boga, ale piloci
Niszczyciela Planet korzystali z innego rodzaju nadajnika korygując kurs floty.
Ludzkiego strachu.
Przerażenia miliardów ludzkich umysłów. Ślepej paniki populacji całego świata,
utrwalonej w podatnej na mentalne sygnały matrycy podprzestrzeni i manifestującej się w
Osnowie na podobieństwo jaskrawej gwiazdy płonącej w głębinach Immaterium.
Umysły mieszkańców Belatis rozbrzmiewały w podprzestrzeni próbując wykrzyczeć
bezsilny protest przeciwko niesprawiedliwości losu, który ich skazał na śmierć. Ten właśnie
strach wiódł narzędzie ich zagłady ku swym przerażonym ofiarom.
Przeddzień zagłady
Moździerzowe pociski spadły z szarego zachmurzonego nieba Belatis uderzając w
błotnisty dziedziniec prefektury Adeptus Arbites i rozrywając się wśród zgromadzonych tam
robotników.
- Błogosławiona Heleno ! – wrzasnął Vannan Korte przyzywając na próżno imię jednej z
najsławniejszych męczenniczek Adepta Sororitas i kryjąc się jednocześnie za burtą
transportera Rhino. Grad bryłek błota, śmieci, odłamków i ludzkich szczątków posypał się z
góry wprost na jego głowę.
Wyskoczył zza transportera i popędził w kierunku najbliższej osłony, wiedząc z
doświadczeń ostatnich kilku dni, że ma jakieś dwadzieścia sekund na dotarcie do kryjówki,
zanim z niebios spadnie kolejna salwa.
- Mahan – krzyknął w biegu do mikrofonu swego komunikatora – Co wy tam robicie w tych
wieżyczkach ? Porównujecie ulubione wersety z Ksiąg Prawa ? Skop tyłki obserwatorom,
niech zlokalizują pozycje tych cholernych moździerzy !
- Próbujemy, prefekcie secundus, ale przeciwnik ukrywa się w dzielnicy mieszkalnej na
wschodzie, pośród ruin, i zmienia położenie moździerzy po każdych kilku strzałach – padła
szybka odpowiedź. Pomimo radiowych szumów w głosie rozmówcy wyraźnie słychać było
zmęczenie i napięcie. Mahan należał do najmłodszych i najmniej doświadczonych oficerów
prefektury i swego czasu Korte osobiście protestował w dyspucie z Byzantane przeciwko
promocji młodego funkcjonariusza na dowódcę drużyny. Prefekt secundus przekonany był, że
pochodzący z zacofanego rolniczego świata młodzieniec nie posiada wystarczająco wysokich
kwalifikacji na ten stopień. Teraz musiał przyznać z niechęcią, że podobnie jak w przypadku
wielu innych osądów, instynkt nie zawiódł jego przełożonego. W ciągu ostatnich kilku
tygodni Mahan dowiódł swej wartości przewyższając wielokrotnie skutecznością starszych
stopniem arbitratorów. Objął komendę nad bateriami artyleryjskimi na murach prefektury,
odpierając kilka silnych szturmów band heretyków i zapewniając osłonę ogniową dla aerodyn
przylatujących każdego dnia z innych posterunków rządowych na obszarze całego globu.
Korte nie zamierzał rzecz jasna powiedzieć tego Mahanowi osobiście. Będąc zastępcą
prefekta pełnił rolę narzędzia zastraszania młodszych funkcjonariuszy. A zresztą, uśmiechnął
się nieznacznie czując znajome uczucie mieszkańca metropolitalnego świata, prędzej by go
Imperator przeklął, niż jakiś poganiacz bydła usłyszałby z jego ust pochwałę.
- Szukajcie dalej. Służba Imperatorowi zobowiązuje do osiągania efektów, nie
usprawiedliwień – warknął do mikrofonu prefekt secundus.
Ostrzeżenie klęczącego opodal funkcjonariusza zlało się z wizgiem spadających pocisków.
Korte skoczył przed siebie i wpadł pomiędzy grupkę arbitratorów ukrytych za wałem
wykonanym z worków piasku. Moździerzowe pociski uderzyły we wzmocnione
kompozytowe ściany prefektury i błotnisty dziedziniec, w powietrze strzeliły słupy ziemi.
Niemal natychmiast huknęły działa na murach twierdzy, posyłając pociski ciężkiego kalibru
w kierunku przypuszczalnej pozycji napastników. Kilka sekund później Korte usłyszał
donośny grzmot eksplozji dobiegający gdzieś ze wschodu. Seria mniej głośnych wybuchów
ciągnęła się przez dłuższą chwilę.
Korte i kucający obok niego arbitrator Dolan - służący z prefektem secundus od czasów
pacyfikacji genokradzkiego kultu na Świecie Tannena – wymienili z niemą aprobatą
spojrzenia.
Wtórne detonacje, pomyślał Korte. Zatem w coś trafiliśmy. Przynajmniej część tych
moździerzy, może nawet pojazd amunicyjny. Nieźle, arbitratorze Mahan. Nieźle jak na
poganiacza bydła.
- Dobra robota, Mahan – powiedział do komunikatora – Szukajcie dalej. Zlokalizujcie i
zniszczcie wszelkie pozostałości po tych moździerzach. Leci do nas kilka aerodyn
ewakuujących prefekturę Tertius, a ja nie zamierzam spędzić reszty popołudnia na ponownym
sprzątaniu lądowiska z wraków i ludzkich szczątków.
- Zrozumiałem, prefekcie secundus – padła zwięzła chłodna odpowiedź.
Korte podniósł się z kolan i potoczył wzrokiem po dziedzińcu twierdzy. Dzierżący pałki
proktorzy wykrzykiwali głośne rozkazy kierując grupy skazańców do porządkowania placu i
zbierania ciał ofiar. Drżący nerwowo więźniowie wypełzali ze swych prowizorycznych
kryjówek gapiąc się szeroko otwartymi oczami w niebo, przekonani, iż na ich głowy zaraz
runie kolejna mordercza salwa. Kilku arbitratorów próbowało ugasić pożar gąsienicowego
transportera trafionego bezpośrednio przez pocisk zapalający, a dymiący wrak ornitoptera Sił
Obrony Planetarnej wciąż tkwił wbity nosem w zachodni mur dziedzińca. Ostrzał z broni
ręcznej trafił go w chwili, gdy podchodził do lądowania po trzecim tego dnia kursie
ewakuacyjnym. Gdzieś z góry, znad grubego dywanu deszczowych chmur, uszu
funkcjonariuszy dobiegł złowieszczy niski skowyt odrzutowych silników. Korte i Dolan
wymienili znaczące spojrzenia, przepatrując szare przestworza nad Madiną aa
w poszukiwaniu śladu samolotów.
- Jeden z naszych czy jeden z nich ? – zapytał Dolan.
- A jaka to dziś różnica ? – wzruszył ramionami Korte. Trzy godziny temu miał sposobność
ujrzeć lecącą w podręcznikowym szyku eskadrę samolotów dokonującą bombardowania
przemysłowej dzielnicy na północ od prefektury. Cóż to były za maszyny i jaki był cel ich
ataku, arbitratorzy nie mieli pojęcia.
Korte podniósł wzrok i spojrzał ponad wałami na ciemną bryłę pałacu gubernatoraregenta
widoczną za strugami lejącego się z przestworzy deszczu. Krople wody iluminowały wielką
budowlę ściekając po tarczach ochronnych pól siłowych i wywołując na ich powierzchni
jaskrawe wyładowania elektryczne. Nawet z tej odległości, pomimo tłumiącego dźwięki
deszczu, prefekt secundus słyszał wyraźnie huk odległej artyleryjskiej kanonady. Sięgnął po
lornetę, wytarł z wody okulary. Kilkukrotne zbliżanie obrazu ukazało oczom arbitratora
ogniki detonacji znaczących miejsca, w których pociski wybuchały nieszkodliwie na
powierzchni ochronnej bariery.
Jak długo koncentrują się na ostrzeliwaniu siedziby swego ukochanego regenta, tak długo
my mamy relatywny spokój, pomyślał Korte zastanawiając się raz jeszcze nad przerażającym
tempem, w jakim Belatis popadło w anarchię. Minęły zaledwie dwa miesiące od
nieoczekiwanego końca letniego sezonu i nadejścia pory monsunów. Zaledwie dwa miesiące
od potwornego odkrycia dokonanego w nieistniejącej już jaskini pod Skałą. Cała planeta
zdążyła się w tym czasie pogrążyć w ogniu wojny domowej na budzącą grozę skalę.
Korte dostrzegł kolejną artyleryjską salwę spadającą na bryłę pałacu. Kilka pocisków
przestrzeliło cel - choć chybienie w przypadku tak wielkiego celu wydawało się arbitratorowi
wręcz niemożliwe – i spadło pomiędzy tysiące uciekinierów szukających nieistniejącej
ochrony w ruinach u podstawy pałacowych fundamentów.
Całe to miejsce zmierzało wprost do piekła, a Osnowa witała je z otwartymi ramionami,
pomyślał gorzko Korte, zdając sobie sprawę, że jego złość pochodzi z bezsilności w obliczu
nieuniknionej zagłady. Im szybciej prefekt nas stąd zabierze, tym lepiej. Imperator wie, że
zrobiliśmy dla tych żałosnych ludzi wszystko, co było w naszej mocy.
* * * * *
Zniekształcone barierą tarcz siłowych i pól ochronnych przegradzających otwarte
balkonowe okna, dźwięki wojny pustoszącej Belatis docierały z trudem do wnętrza sali
tronowej regenta. Zresztą któż by uwierzył, że ten świat zmierza ku zagładzie, pomyślał
Byzantane, będąc świadkiem pałacowych intryg głupców wciąż walczących o przywileje i
wpływy nad umierającą planetą.
- Musisz zrozumieć, czcigodny prefekcie, że jego ekscelencja gubernatorregent nie jest
jeszcze gotów opuścić swego ukochanego świata. Świata, który – śpieszę to dodać – w swej
niezmiernej łasce Imperator powierzył rodowi gubernatoraregenta prawie czterysta lat temu.
Obaj dobrze wiemy, co tak naprawdę kombinujesz, pomyślał Byzantane patrząc w
milczeniu na dumne patrycjuszowskie rysy twarzy ministra Juddy Kale. Przekonałeś tego
tłustego głupca, że musi pozostać tu praktycznie do samego końca, ponieważ twoje łotry nie
zdążyły splądrować całkowicie waszego ukochanego świata. Potrzebujecie tych zdobyczy, by
zapewnić sobie dostatnie pasożytnicze życie na innym świecie. Najlepiej z dala od wszelkich
stref frontowych i wspomnień po Belatis.
Szef służb bezpieczeństwa zdążył do chwili obecnej zapełnić niemal całkowicie ładownie
jednego z zaparkowanych na orbicie statków transportowych, składając w nich majątek
należący do dworu regenta. Oprócz zawartości opróżnionego do końca skarbca gubernatora
na pokładzie statku znalazły się również wszystkie wartościowe rzeczy znalezione przez
jednostki ministerstwa w licznych muzeach, świątyniach i domach aukcyjnych Belatis. Ani
sam minister ani jego poplecznicy zdawali się na myśleć o tym jak wielu skazanych na śmierć
belatisjańskich obywateli zmieściłoby się w ładowniach tej jednostki.
- Rozumiem pragnienie gubernatoraregenta do pozostania z jego poddanymi tak długo jak to
tylko możliwe – oświadczył Byzantane zwracając się z rozmysłem ku postaci siedzącej na
tronie, a nie stojącemu u jego podstawy ministrowi – Lecz przypominam, że będąc sługą
Imperatora ma obowiązek przeżyć ten kataklizm, ponieważ Imperator w swym niezwykłym
miłosierdziu rozkazał, by jego najcenniejsi poddani zostali oszczędzeni przed nową bronią
nieprzyjaciela. Ponieważ jestem najwyższym rangą przedstawicielem imperialnego wymiaru
sprawiedliwości na tym świecie, to na mnie spada obowiązek dopilnowania przebiegu
ewakuacji. Przybyłem tu dzisiaj, by poinformować gubernatoraregenta, że nie może on już
dłużej opóźniać swego odlotu. Gwardyjskie oddziały Czterdziestego Ósmego Regimentu
Valetty i Sto Dwudziestego Trzeciego Regimentu TyreMinos właśnie kończą załadunek
orbitalny. Mój garnizon Adeptus Arbites jest ostatnią jednost- a
ką imperialną stacjonującą na Belatis, a właśnie otrzymałem wiadomość, że również my
mamy rozpocząć przygotowania do ewakuacji.
Byzantane urwał na moment mierząc wzrokiem siedzącą na tronie otyłą postać.
- Jeśli gubernatorregent faktycznie pragnie pozostać tutaj do chwili przybycia floty
nieprzyjaciela lub też podjąć walkę do ostatniej kropli krwi z rebeliantami próbującymi
zdobyć pałac, muszę wyrazić swe uznanie dla jego męstwa i lojalności wobec poddanych,
niemniej jednak powinien wiedzieć, że pozostanie wówczas samotny, bez protekcji Adeptus
Arbites i imperialnej marynarki kosmicznej.
Dodając wagi słowom prefekta silna salwa artyleryjska uderzyła w tarcze siłowe pałacu i
wprawiła w wyczuwalne drżenie antyczne kamienne posadzki budowli. Wielu
zgromadzonych w sali przedstawicieli belatisjańskiej arystokracji, anonimowych notabli
garnących się desperacko do swego władcy w nadziei na ratunek, zaczęło rozglądać się
nerwowo na wszystkie strony. Bez wątpienia trudno byłoby wśród nich znaleźć ludzi
podzielających chęć gubernatoraregenta do pozostania w pałacu, zdecydowana większość
najchętniej już teraz znalazłaby się na pokładach transportowców. Zatęchłe ciemne ładownie
imperialnych statków kosmicznych stanowiły mizerny substytut wykwintnych pałacowych
apartamentów, ale przynajmniej znajdowały się poza zasięgiem artylerii kultystów.
- Dziękuję prefektowi za to ostrzeżenie, ale przypominam mu, że również posiadam rangę
adepta, równą stopniem jemu, i pozostając gubernatorem z mianowania Jego Boskiego
majestatu to ja uprawniony jestem do wydania rozkazu ostatecznej ewakuacji, nie zaś
dowódca garnizonu Arbites – niezwykle cienki i nerwowy głos gubernatoraregenta odbił się
od ścian tronowej sali. Dygnitarz rozglądał się wokół niespokojnie wypowiadając te słowa,
szukając pokrzepienia i aprobaty w twarzach swych popleczników.
Byzantane z trudem powstrzymał się od gniewnego wybuchu. Nawet teraz, zaledwie kilka
dni przed unicestwieniem tego świata, tłusty głupiec próbował brnąć w polityczne rozgrywki
po to tylko, by ukazać swoim wasalom rzekomą niezależność od przedstawicieli Imperium.
Zanim prefekt zdążył otworzyć usta, spośród tłumu dworzan wysunęła się niska postać w
ciemnoniebieskim stroju. Rozpoznając natychmiast charakterystyczne dystynkcje członkini
Adepta Sororitas notable rozstępowali się pośpiesznie na boki, by uczynić dla niej przejście.
- Słowa gubernatoraregenta zawierają cząstkę prawdy, lecz jego ranga należy do korpusu
Adeptus Civitas. Będąc funkcjonariuszem Adeptus Arbites prefekt należy do korpusu
Adeptus Militaris. Z nadania Imperatora i Wielkiej Rady Terry we wszystkich sytuacjach
związanych ze stanem wojennym decyzje wydane przez członków Adeptus Militaris
posiadają wyższy poziom priorytetu.
Srebrzystowłosa członkini Adepta Sororitas skłoniła się głęboko gubernatorowi i postąpiła
krok w tył, obdarzając przy tym przelotnym spojrzeniem Byzantane. Prefekt Arbites
podziękował jej ledwie dostrzegalnym skinieniem za udzieloną pomoc, w duchu ucieszony
obecnością jeszcze jednego agenta Imperium na dworze regenta. Siostra Apponia należała do
Zakonów Dworskich Adepta Sororitas, zajmujących się z woli Ministorum organizacją i
bieżącymi pracami pałacowych świt, pełnieniem funkcji doradczych u boku wpływowych
polityków oraz przypominaniem im w razie konieczności o ciągłej zależności od odległych
władz Imperium.
Vittas Sarro nie jest złym człowiekiem, pomyślał Byzantane. Gubernator na swój sposób
stanowił przykład wielkiej lojalności wobec Imperatora, lecz był zarazem słabym i głupim
politykiem, zbyt podatnym na sugestie i naciski swych najbliższych popleczników. Ludzi
takich jak minister Judda Kale. Lub wysoki barczysty generał Brodd, dowódca resztek Sił
Obrony Planetarnej Belatis, gapiący się z otwartą wrogością na postać prefekta. Lub, jeśli
można było dać wiarę raportom umieszczonych w pałacu agentów Byzantane, osoba siedząca
na mniejszym tronie u boku regenta. Na oczach wciąż milczącego prefekta Sarro przechylił
się nad poręczą tronu przyjmując od swej pięknej siostry Malissy puchar wina i kilka
krzepiących słów.
Osadzeni na tronie Belatis w miejsce bezwzględnie eksterminowanego rodu lorda Tarsusa,
Sarrowie rządzili planetą przez ostatnie czterysta lat, pieczołowicie dodając do swego
gubernatorskiego tytułu miano regenta i podkreślając w ten sposób zwierzchnictwo samego
Imperatora. Dom Sarro znacząco przysłużył się w przeciągu tych czterystu lat mocarstwu, a
freski upamiętniające waleczne czyny poprzednich gubernatorówregentów pyszniły się na
wszystkich ścianach sali tronowej. Większość epickich malowideł przedstawiała Sarrów
walczących z rebeliantami Tarsusa lub najeźdźcami należącymi do obcych ras, lecz w ciągu
czterech wieków panowania rodu krew jego członków musiała ulec znaczącej degeneracji.
Odnieść wręcz można było wrażenie, że posągi i dumne portrety przodków Vittasa Sarro
spoglądają z grymasem niewiary i politowania na potomka zasiadającego na tronie Belatis.
Sarro przełknął nerwowo zawartość pucharu. Obserwujący go Byzantane doliczył do
niemałego wykazu wad regenta słabą siłę woli. Studiując wzro- aa
kiem Malissę, jej piękne patrycjuszowskie rysy, ponadprzeciętną inteligencję ukrywaną z
konieczności za maską dworskiego protokołu, prefekt ponownie przeklął w myślach lokalne
prawa dziedziczenia zastanawiając się jednocześnie czy Belatis równie szybko popadłoby w
anarchię, gdyby osiem lat temu po śmierci poprzedniego regenta na tronie zasiadła Malissa, a
nie jej młodszy słabowity na ciele i umyśle brat.
- Czy sytuacja naprawdę jest aż tak zła ? – zapytał Sarro dopijając resztkę wina – Wciąż
możemy ściągnąć więcej wojsk, by strzec pałacu. Jestem gubernatoremregentem i ludzie
oczekują ode mnie przykładu w tej czarnej dla wszystkich godzinie. Muszę z nimi pozostać
tak długo jak to tylko możliwe. Będą wiedzieć, że chociaż ich świat zmierza ku zagładzie,
przetrwa w ludzkiej pamięci i sercach tak długo jak długo trwał będzie Dom Sarro.
Nie, to nie jest zły człowiek, pomyślał raz jeszcze Byzantane. Tylko słaby i głupi. I
totalnie zwiedziony na manowce.
- Więcej wojsk ? – zapytał prefekt starając się złagodzić jak najbardziej cierpki ton – A skąd,
mój panie ? Twoje koszary są puste. Wszystkie rezerwy znajdują się w polu albo porzuciły
stanowiska. Większość z nich, całe regimenty, przeszła na stronę nieprzyjaciela.
Byzantane urwał na moment posyłając znaczące spojrzenie w kierunku generała Brodda i
jego adiutantów. Wydarzenia ostatnich tygodni dowiodły, że szeregi Sił Obrony Planetarnej
od miesięcy, a może i lat były skutecznie infiltrowane przez agentów i sympatyków Chaosu.
W miarę jak wieści o nieuniknionej zagładzie rozchodziły się coraz szerzej wśród populacji
świata, coraz więcej zakazanych kultów opuszczało swe zakamuflowane kryjówki w niemal
wszystkich większych miastach, szerząc lęk i zwątpienie pośród mieszkańców Belatis,
trwożnie powtarzających plotki o przerażającym dniu zniszczenia. Wiele z pierwszych
wysłanych do pacyfikacji kultystów jednostek Sił Obrony Planetarnej przeszło bez jednego
wystrzału na stronę heretyków, ich oficerowie ukazali swe prawdziwe oblicze okazując się
wtyczkami Czterech Potęg. W innych oddziałach zwykli żołnierze wywołali bunt dokonując
egzekucji na swych przełożonych i otwierając zbrojownie rzeszom czekających na ten sygnał
kultystów. Heretyccy katecheci obwieszczali wszystkim gotowym ich słuchać ludziom, że
tylko Belatisjanie lojalni wobec Czterech Potęg zostaną oszczędzeni w dniu przybycia
Niszczyciela Planet. Zdjęci grozą mieszkańcy Belatis całymi milionami przechodzili na stronę
Chaosu, w desperacji gotowi chwycić się każdej deski ratunku, skoro Imperator tak
nieoczekiwanie ich opuścił. Heretyckie nastroje szerzyły się w zastraszającym tempie,
szczególnie w lokalnych garnizonach wojskowych.
Działając z polecenia Byzantane Korte przeprowadził dochodzenie w szeregach
sztabowców gubernatoraregenta. Śledztwo zidentyfikowało szesnastu oficerów z otoczenia
generała Brodda, w tym również jego zastępcę, jako winnych rażących zaniedbań
dyscyplinarnych w działaniach prewencyjnych armii. Karę dla całej szesnastki wymierzono w
trybie polowym, ale pośpieszne siłą rzeczy dochodzenie pozostawiło bez odpowiedzi wiele
pytań i Byzantane obawiał się skrycie, że w wyższych kręgach Sił Obrony Planetarnej wciąż
działają ukryci agenci Chaosu.
A może i jeszcze wyżej, podpowiedziało mu nagle złe przeczucie. Przesunął wzrokiem po
twarzach zgromadzonych w tronowej sali dygnitarzy i dostojników dworskich,
przedstawicieli belatisjańskiej arystokracji. Nie miał czasu ani środków, by już teraz zdobyć
dowody dla swych podejrzeń, wiedział o tym doskonale. Później, kiedy już znajdą się w
tranzycie poprzez Osnowę, na pokładzie szturmowego krążownika Adeptus Arbites, przyjdzie
pora na zadawanie pytań. Dlaczego Belatis tak szybko pogrążyło się w rebelianckim chaosie ?
W jak wielkim stopniu odpowiadała za to niekompetencja przedstawicieli władz – jak
chociażby szesnastu straconych oficerów Sił Obrony Planetarnej – a nie zbrodnia dalece
bardziej odrażająca i mniej przypadkowa ?
Bunt. Zdrada. Herezja i paktowanie z diabolicznymi istotami Osnowy. To były
przestępstwa, dla których żadna kara nie wydawała się wystarczająca.
Lecz wpierw należało wydostać się z tego świata. Najpierw ewakuacja, dopiero potem
dochodzenie i ewentualne wyroki. Tłumiąc swój wrodzony brak cierpliwości i gniewny
charakter prefekt wspomniał przysłowie powtarzane przez łowców na swym świecie
macierzystym, potrafiących całymi dniami leżeć przy pułapkach zastawionych przy
zwierzęcych wodopojach w gęstych puszczach porastających Skyre.
Najpierw przynęta, potem nóż.
Byzantane spojrzał na zajmującą tron postać.
- Wszyscy tu zgromadzeni wiedzą jak wiernym i oddanym jesteś sługą Imperatora,
gubernatorzeregencie Sarro. Pragnę cię zapewnić, panie, że zostaniesz potraktowany z
wszelkimi należnymi swej pozycji honorami i dyplomatycznym protokołem. Zechciej tylko
powiedzieć, czego sobie życzysz, ja zaś postaram się twe życzenie spełnić.
* * * * *
- Mówię ci, przysiągłbym, że to Kerner.
Dwaj pozostali żołnierze Sił Obrony Planetarnej wyjrzeli ostrożnie przez szczelinę
obserwacyjną w przedniej ścianie bunkra próbując przebić wzrokiem opary mgły unoszące się
ponad błotnistym przedpolem. Wokół panowała przenikliwa cisza. Nieruchome ciała, ubrane
w znajome już czarne szaty kultystów Chaosu, poniewierały się na ziemi, zbryzgane krwią i
błotem.
Trzej żołnierze trwali na swoim posterunku od czterech dni. Wciąż mieli żywność i wodę,
nie brakowało też amunicji do zamontowanych na parapetach okien ciężkich bolterów, lecz
po kilkudziesięciu godzinach ustawicznych heretyckich ataków nerwy mężczyzn były napięte
do granic wytrzymałości. Bunkier tworzył element pierścienia fortyfikacji strzegących
gigantycznych laserowych baterii i silosów rakiet antyorbitalnych ukrytych w górach nad
Madiną. Instalacje te miały strzec bezpieczeństwa stolicy w razie orbitalnego ataku
nieprzyjaciela.
Dwa dni temu łączność z dowództwem uległa zerwaniu, zaraz potem żołnierze stracili też
komunikację z najbliższym sąsiednim bunkrem, położonym zaledwie dwieście metrów dalej.
Wcześniej słyszeli od czasu do czasu terkot ciężkich bolterów niosący się pośród mgieł, toteż
wiedzieli, że nie są ostatnimi pozostałymi przy życiu obrońcami, ale od kilku godzin nie
rozległ się ani jeden nowy wystrzał.
Maron, najstarszy i najbardziej doświadczony z całej trójki, przyjrzał się raz jeszcze
okolicy, po czym odsunął się od parapetu i obrzucił młodszego towarzysza broni pełnym
irytacji spojrzeniem.
- Nic nie słyszałem. Cokolwiek byś nie usłyszał, o ile w ogóle ktoś tam jest, to na pewno nie
Kerner. Zapomnij o nim. Kerner nie żyje. Albo zdezerterował. Tak czy owak, z pomocą nie
wróci.
- Kerner by nas nie zostawił samych ! – zaprotestował drugi żołnierz – On obiecał, że wróci z
posiłkami !
- Wiem i może nawet naprawdę tak myślał jak składał te obietnice – odparł Maron – Ale to
już przeszłość, jeśli w ogóle udało mu się prześlizgnąć obok tych skurwieli w czarnych
płaszczach. Kerner ma żonę i dwoje dzieci w Madinie i prędzej zaczeka na koniec świata z
nimi niż ze mną i wami, głupcy. Psiakrew, nawet nie potrafię go za to winić. Ja też mam
rodzinę, na przedmieściach Rabas. To cały kontynent stąd, ale gdybym miał chociaż cień
szansy dostać się tam na czas, myślicie, że jeszcze bym tutaj siedział ?
Maron pokręcił głową z niesmakiem i zaraz zmitygował w myślach samego siebie. Młody
żołnierz walczył świetnie w przeciągu ostatnich kilku dni, a przecież był ledwie trochę starszy
od syna Marona. Był też przestraszony i wyczerpany. Wszyscy trzej mieli umrzeć w tym
przeklętym bunkrze, jeśli nie z rąk kultystów kryjących się gdzieś we mgle, to po przybyciu
do systemu nieprzyjacielskiej floty i jej zdolnej niszczyć całe światy broni. Być może
powinienem być łagodniejszy dla chłopaka, pomyślał Maron. Być może...
- Tam ! Ktoś jest we mgle ! To Kerner ! Na Imperatora, to naprawdę on !
Poderwany z miejsca okrzykami drugiego żołnierza, Maron przyłożył do ramienia swój
karabin i spojrzał poprzez optyczny celownik w głąb zasnutego oparami przedpola. Dostrzegł
ludzką postać wybiegającą zza odległej linii drzew. Człowiek miał na sobie zbryzgany krwią
niebieski mundur Sił Obrony Planetarnej, utykał wyraźnie na jedną nogę. Maron włączył
zbliżenie obrazu przesuwając celownik na brudną twarz postaci. Kapral Kerner. Maron
dostrzegł poruszające się usta mężczyzny i jednocześnie usłyszał dobiegające z komunikatora
błagania towarzysza o pomoc, o nie otwieranie ognia – lecz coś niepokojącego w całej tej
scenie wzbudziło nagłe wątpliwości starego żołnierza. Instynkt próbował ostrzec weterana
przed zagrożeniem, którego nie potrafił zidentyfikować.
Powietrzem wstrząsnął znienacka huk wystrzałów, kule i laserowe wiązki zaczęły wzbijać
fontanny ziemi wśród nóg Kernera. Maron dostrzegł ciemne sylwetki wychylające się spoza
pni drzew i wpojone mu żołnierskie odruchy z miejsca wzięły górę nad rozsądkiem.
- Ogień zaporowy ! Osłaniać go ogniem !
Jeden z pozostałych szeregowców szarpnął za uchwyty ciężkich bolterów posyłając w
kierunku pozycji kultystów grad stali, wprawnie omiatając skraj lasu pociskami
wystrzeliwanymi z podwójnie sprzężonej broni. Maron pokiwał głową z uznaniem widząc
efekty ostrzału towarzysza. Na początku deszczowego sezonu ten chłopak był nieopierzonym
rekrutem, lecz dwa miesiące wojny domowej uczyniły z niego doświadczonego żołnierza.
Maron zaczął naciskać spust swej broni, precyzyjnie wybierając cele i zabijając każdego
heretyka głupiego na tyle, by wejść między nitki jego celownika. Zza grubych opancerzonych
drzwi w bocznej ścianie bunkra zaczęło dobiegać głośne rozpaczliwe dudnienie pięści. Kerner
dobijał się do wejścia. Jeden z młodszych żołnierzy zaczął rozbrajać system ładunków
wybuchowych zabezpieczających drzwi, by wpuścić kaprala do środka. Maron przeładował
karabin spodziewając się w każdej chwili samobójczej szarży heretyków poprzez otwartą
przestrzeń ku otwartym drzwiom bunkra, ale ku swemu zdumieniu ujrzał czarne płaszcze
wycofujące się pośpiesznie ku bezpiecznym ciemnościom lasu.
Instynkt ponownie wysłał do umysłu Marona ostrzegawczy sygnał. Zbyt późno, młodszy
szeregowiec właśnie otwierał drzwi.
Maron ujrzał stającego w progu Kernera.
Dostrzegł wycięte w czole kaprala krwawiące rany tworzące ośmioramienną gwiazdę.
Dostrzegł też pistolet, przystawiany do klatki piersiowej żołnierza otwierającego drzwi.
Usłyszał syknięcie laserowego wystrzału.
Tors Kernera oplatały pasy materiałów wybuchowych, w lewej ręce kaprala spoczywał
detonator.
Maron zaczął odwracać lufę swego karabinu, chociaż wiedział już, że nie zdąży na czas.
Modlił się w duchu, by koniec przeznaczony jego rodzinie również okazał się tak szybki i
bezbolesny.
* * * * *
Khoisan Bez Twarzy, champion Chaosu Niepodzielnego, patrzył z posępną satysfakcją na
sypiące się z niebios kawałki kompozytu, ziemi i plastiku. Wszędzie wokół okryci czarnymi
szatami heretycy kulili się pod gradem szczątków. Khoisan obrzucił swych towarzyszy
pogardliwym spojrzeniem. Byli zwykłym bydłem, ledwie spełniającym najniższe standardy
stawiane sługom Abaddona, lecz dla celów tej misji posiadali dostateczne kwalifikacje,
podobnie jak schwytany więzień, który w końcu wykonał swe zadanie.
Głupiec zgodził się poświęcić życie za gwarancje uratowania rodziny w godzinie
nieuniknionej zagłady. Khoisan omal się nie roześmiał na myśl o tak bezgranicznej naiwności
tego człowieka. Wiedział, że zgromadzeni wokół kultyści podzielali nadzieję więźnia, sądzili,
iż służba Chaosowi uratuje ich w chwili przybycia Niszczyciela Planet. Abaddon zażyczył
sobie zniszczenia wszelkiego życia na tym świecie, a misją Khoisana było dopilnowanie
realizacji tego żądania.
Podniósł rękę dając sygnał klęczącemu opodal heretykowi z ręcznym granatnikiem. Kilka
sekund później jaskrawa raca zapłonęła na niebie przywołując oddziały kultystów oczekujące
u podstawy wzgórza.
Ostatni bunkier w tej sekcji pierścienia fortyfikacji został wyeliminowany. Droga ku
laserowym bateriom stała otworem.
* * * * *
Po raz trzeci w przeciągu ostatnich kilku godzin fala noszących czarne płaszcze heretyków
rzuciła się do szarży poprzez plac. Po raz trzeci powitała ich lawina ognia prowadzonego zza
prowizorycznych barykad.
Stojąc na cokole zniszczonego pomnika, który jeszcze niedawno przedstawiał Sebastiana
Thora, konfesor Johann Devane kierował ogniem swych podkomendnych, nie dbając przy
tym o zagrożenie ze strony nieprzyjacielskich snajperów. Oficerowie Imperialnej Gwardii
często określali członków Frateris Militia mianem „Świętej Grozy” uważając, że fanatycznie
wierne imperialnemu Credo kościelne formacje paramilitarne stanowią równie wielkie
niebezpieczeństwo dla wroga, co i własnych sojuszników, lecz teraz Devane mógł z dumą
powiedzieć, że jego wierni dorównują zaciętością i nieugiętością ducha najlepszym
gwardyjskim jednostkom.
- Nie poddawać się ! – krzyknął – Podpuśćcie ich bliżej, strzelajcie tylko wtedy, kiedy
będziecie pewni trafienia ! Jeśli skończy się amunicja, bierzcie najbliższą broń białą i
dołączcie do drugiej linii obrony !
Karabinowy pocisk odbił się z wizgiem od ramienia przewróconego pomnika za plecami
konfesora. Devane rozejrzał się pośpiesznie i dostrzegł żołnierza Sił Obrony Planetarnej w
ubrudzonym ziemią i smarem mundurze, klęczącego na stercie gruzu i próbującego
przeładować broń. Kleryk podniósł własny automat i pociągnął za spust. Dezerter krzyknął
krótko, chwycił dłońmi za twarz i upadł. Nie narzekając na brak celów Devane strzelał dalej,
posyłając pojedyncze kule w ściśnięte ciała kultystów.
Ujrzał grad koktajli Mołotowa ciskanych przez heretyków, butelki wybuchały pośród
obrońców. Za barykadami rozległy się ludzkie skowyty, w powietrze buchnął odór spalonego
mięsa. Devane wycelował w jednego z niosących zapalające bomby kultystów. Krótka seria
zdetonowała koktajl w sekundę po tym jak butelka opuściła dłoń napastnika. Strumienie
płonącego paliwa oblały heretyka i biegnących wokół niego towarzyszy przeistaczając ich w
żywe pochodnie. Trawieni potwornym bólem zdrajcy miotali się oślepieni pomiędzy
własnymi szeregami podpalając innych heretyków i szerząc rosnące zamieszanie wśród
napastników.
- Widzicie ?! Płomienie gniewu Imperatora pozerają ich dusze ! – krzyknął Devane wiedząc
doskonale jak pozytywny wpływ na zelotów Frateris Militia mają równie wzniosłe
porównania – Rozpalcie nad nimi blask chwały Imperatora ! Odeślijcie ich z powrotem w
ciemność Osnowy !
Niski, szczupły i gładko ogolony Devane w niczym nie przypominał rozgorączkowanych
brodatych konfesorów o dzikim wzroku opisywanych w tak wielu mitach i kazaniach
Eklezjarchii, lecz w oczach swych wiernych był większy i bardziej godny podziwu od
pięćdziesięciometrowej wysokości a
statuy imperialnego konfesora stojącej wciąż przy głównym wejściu na plac katedry. Miesiąc
temu, kiedy był jeszcze zwykłym katechetą w wiejskiej parafii na południe od Madiny,
Devane zebrał swoich wiernych i oświadczył, że skoro pisana im była śmierć, lepiej doczekać
jej w sanktuarium wielkiej katedry w Madinie, gdzie wszyscy mogli poświęcić się modlitwie i
kontemplacjom przed ostatecznym poświęceniem duszy opiece Imperatora. Pielgrzymka do
stolicy okazała się poważnym i niebezpiecznym wyzwaniem. Wielu postradało w jej trakcie
życie, ginąc w płomieniach wojny domowej, lecz wielu innych dołączyło do pochodu
ulegając charyźmie nieznanego nigdy wcześniej kaznodziei, obiecującego schronienie i
duchową opiekę w tych ostatnich dniach życia.
Kiedy pięć dni temu Devane dotarł w końcu do Madiny, wiódł za sobą małą armię
pielgrzymów.
Jeśli wierni sądzili, że zastaną Madinę, centralny ośrodek władzy na Belatis, wolną od
panującego wszędzie chaosu, srodze się zawiedli. Uzbrojone gangi szabrowników i bandytów
włóczyły się po całym mieście napadając na każdego, kto stanął im na drodze. Większość
dzielnic stała w płomieniach, jednostki rebeliantów i lojalistycznych Sił Obrony Planetarnej
prowadziły między sobą artyleryjskie pojedynki. Pałac gubernatoraregenta wciąż trwał w
nienaruszonym stanie, chroniony cięzkimi tarczami siłowymi i bronią elitarnej straży
pałacowej, ale prawo i porządek na Belatis nie sięgały już dalej jak do murów głównej
cytadeli Arbites i budowli Administratum kryjących się w cieniu twierdzy. Kiedy pielgrzymi
dotarli do katedry, zastali w niej niewielki oddział strażniczy złożony w głównej mierze z
podstarzałych, nie mających wojskowego doświadczenia kapłanów Ministorum, źle
zorganizowanych członków Frateris Militia oraz młodziutkich akolitów z trudem
orientujących się, którą stronę lasera należy kierować w stronę wroga. W kaderze
stacjonowała też niewielka jednostka Adeptus Arbites, ale jej dowódca otrzymał właśnie
polecenie przygotowań do natychmiastowej ewakuacji na teren głównej cytadeli. Najnowsze
raporty mówiły o siłach heretyków napływających ze wszystkich stron do stolicy, toteż
lojaliści podjęli decyzję o skoncentrowaniu wszelkich rezerw w twierdzy Arbites i pałacu
gubernatoraregenta.
Katedra Eklezjarchii, odizolowana od pozostałych dwóch centrów oporu nurtem
przepływającej przez Madinę rzeki, miała bronić się własnymi siłami, podobnie jak dziesiątki
tysięcy pielgrzymów z całego świata szukających schronienia w obrębie jej murów.
Devane odpowiedział na zew powołania Ministroum po blisko dwudziestu latach
oficerskiej służby w Czterysta Piętnastym Regimencie mordiańskiej Żelaznej Gwardii -
osławionych „Starych Niezłomnych” chlubiących się świetną reputacją po udziale w krwawej
Krucjacie Karnak – i teraz, trzynaście lat po demobilizacji, przeznaczenie ponownie nakazało
mu chwycić za broń.
Kleryk bez wahania zaczął korzystać z bogatego żołnierskiego doświadczenia. Wielki plac
przed katedrą, pełen bocznych wejść i bram, był wręcz niemożliwy do utrzymania zważywszy
na ilość i jakość jednostek dostępnych kapłanowi. Devane polecił obrońcom wznieść ciąg
barykad wokół budowli katedry, zapewniając im stanowiska strzeleckie i czyste pole ognia na
reszcie rozległego placu. Pomniki poświęcone największym świętym i męczennikom
imperialnej wiary były bez skrupułów powalane na ziemię i wleczone ku podstawom barykad,
podobnie jak samochody, z których baków starannie spuszczano wpierw każdą kroplę paliwa,
przerabianego następnie na setki domowej roboty bomb zapalających. Wierni rozebrali nawet
ambony, pulpity i konfesjonały w katedrze wykorzystując je do budowy umocnień.
Wycofujący się arbitratorzy pozostawili obrońcom tyle broni i amunicji, ile tylko mogli,
sama katedra też posiadała ukryty arsenał, jednakże sprzętu nie wystarczyło do uzbrojenia
wszystkich członków armii Devane. Kleryk został zmuszony do improwizacji.
Co trzeci obrońca otrzymał egzemplarz broni palnej, zazwyczaj karabin laserowy lub
automatyczny, chociaż arbitratorzy przekazali wiernym kilka bezcennych bezodrzutowych
działek i ciężkich bolterów, uzupełnionych o karabiny maszynowe i miotacze płomieni
znalezione w katedrze. Kiedy jeden z uzbrojonych obrońców padał na barykadzie, najbliższy
pozbawiony broni towarzysz zabierał jego ekwipunek zajmując pozycję poległego. Jak dotąd
strategia ta zdawała egzamin i Devane wiedział dobrze, że na barykadach znajdują się ludzie
posiadający broń, która przeszła wcześniej przez ręce czterech czy pięciu posiadaczy.
Obrońcy pozbawieni broni palnej posługiwali się wszelakiego rodzaju sprzętem użytecznym
w walce wręcz tworząc drugą linię defensywną.
Za ich plecami znajdowała się trzecia, ostatnia linia obrony. Kobiety i dzieci, ranni i
starcy, uzbrojeni w butelki z benzyną i wyrwane chodnikowe płyty, miotający grad
improwizowanych pocisków ponad barykadami, prosto na głowy napastników.
Devane wiedział, że ci ludzie – jego wierni – będą walczyć bez wahania aż do śmierci.
Kiedy nadejdzie już ta nieunikniona chwila, gdy wróg prze- zlg
łamie barykady, wszyscy pozostali przy życiu obrońcy wycofają się za wrota katedry, a
wyparci z tych pozycji będą walczyć o każdy korytarz, kaplicę i kryptę, zdecydowani oddać
życie za Imperatora i ku pohańbieniu heretyków. Wiedzieli doskonale, że ich los został już
przesądzony, teraz pragnęli jedynie sprzedać swą skórę tak drogo jak to tylko było możliwe,
by ta śmierć coś znaczyła, by zapewniła im nieśmiertelność po prawicy samego Imperatora.
Devane ujrzał niedobitki drugiej fali rebeliantów wpadające na barykady. Tylna linia
obrońców rzuciła się na ich spotkanie. Na szczytach zapór rozgorzała bezwzględna walka
wręcz. Na oczach konfesora jakiś obwiązany pasami materiałów wybuchowych kultysta
rzucił się z barykady na dziedziniec katedry pomiędzy obrońców i zdetonował ładunki
zabijając oprócz siebie ponad tuzin lojalistów. Wybuch uszkodził znacznie jedną z sekcji
barykady.
Żywa bomba, skrzywił usta Devane. W ciągu ostatnich kilku dni widział coraz więcej tych
przerażających broni, ochoczo stosowanych przez ogarniętych postępującym szaleństwem
ludzi. Nawet wśród podwładnych konfesora znaleźliby się ludzie chętni do takiego
poświęcenia życia, ale honor gwardyjskiego oficera nie pozwalał Devane nawet rozwinąć w
myślach takiego pomysłu. W armiach Imperatora jedynie najgorszy sort żołnierzy – karne
regimenty złożone z kryminalistów, dezerterów, malkontentów i heretykow – stosował żywe
bomby i Devane nie dopuszczał do siebie możliwości wykorzystania tej taktyki przy użyciu
wiernych czcicieli Imperatora.
Dostrzegł kątem oka młodziutkiego chłopca w szatach nowicjusza Ministorum, będącego
w wieku zaledwie umożliwiającym pierwsze golenie się, w wytrawny sposób sztyletującego
heretyka o pokrytej licznymi tatuażami twarzy. Dzieciak jednym zwinnym pchnięciem wbił
ostrze po rękojeść prosto w serce przeciwnika strącając martwe ciało kultysty pomiędzy
owinięte czarnymi płaszczami trupy piętrzące się po zewnętrznej stronie barykady.
Inny kultysta, wyjący w ataku szału niczym zwierzę, ociekający krwią buchającą z kilku
śmiertelnych ran, siadł okrakiem na barykadzie i jednym pociągnięciem ostrej jak brzytwa
siekiery ściął głowę próbującego go zatrzymać członka Frateris Militia. Sekundę później
kawał gruzu trafił olbrzyma prosto w czaszkę. Heretyk przechylił się i spadł z pękniętą
czaszką na ręce czekających u podstawy zapory obrońców. Niemal natychmiast ogarnęła go
chmara krzyczących przeraźliwie kobiet i dzieci, tłukących umierającą ofiarę pałkami, rurami
i kamieniami.
Devane wyszarpnął z pokrowca swój stary gwardyjski miecz łańcuchowy, włączył go i
rzucił się w środek bitewnego chaosu, tnąc szaleńczo postacie w czarnych płaszczach i
wykrzykując na całe gardło co bardziej krwiożercze fragmenty Litanii Oddania.
- Ojcze konfesorze, uważaj ! – krzyknął jeden z kościelnych milicjantów, po czym skoczył
raptownie do przodu zasłaniając własnym ciałem kleryka i przyjmując na tors przeznaczone
dla Devane pchnięcie miecza. Devane wyprowadził pełne wściekłości cięcie odrąbując
trzymającą broń rękę heretyka i cofając ostrze w drugą stronę rozpłatał nim klatkę piersiową
wroga. Rebeliantka – jak zauważył ze zgrozą Devane, zabójcą była kobieta – upadła na plecy
z charkotliwym jękiem.
Devane uklęknął przy konającym milicjancie, rozpoznając natychmiast jego rysy twarzy.
Był to jeden z farmerów, którzy dołączyli do pielgrzymki pod koniec pierwszego tygodnia
wielkiej wyprawy do Madiny. Konfesor pojął z nagłym ukłuciem żalu, że nawet nie zdążył
poznać imienia tego człowieka.
- Ojcze... moja żona i dzieci... rodzina mojej siostry też... – wydyszał mężczyzna próbując
słabymi palcami dosięgnąć medalionu Imperatora Wniebowstępującego wiszącego na szyi
kapłana – Schronili się w katedrze, ojcze...
- Imperator będzie ich strzegł – powiedział cicho konfesor dostrzegając paniczny lęk w
oczach mężczyzny, przyciskając jego dłoń do swego medalionu – Podobnie jak i ja – dodał i
ujrzał jak napięte rysy twarzy rannego rozluźniają się z ulgą w momencie śmierci.
- Stąpaj w świetle Boga, bracie – oświadczył Devane przyciskając medalion do ust i czoła
martwego mężczyzny w ceremonialnym geście Błogosławieństwa Umarłych.
Kaznodzieja pochwycił z rosnącą wściekłością swój miecz, gotów rozładować targający
nim gniew na najbliższych heretykach, podnosząc się jednak z ziemi spostrzegł, że ostatnia
faza szturmu na katedrę właśnie dobiega końca. Resztki rebeliantów wycofywały się w
popłochu z placu, ścigane ogniem obrońców. Devane potrafił zrozumieć żądzę zemsty swych
ludzi i unoszące ich serca poczucie tryumfu, ale rozsądek nakazywał bardziej przydatne
taktycznie rozwiązania.
- Wstrzymać ogień ! – krzyknął – Oszczędzać amunicję ! Nie marnujcie pocisków !
Zostawcie je na następny atak !
Inne głosy poniosły wezwanie przywódcy i huk kanonady szybko ucichł. Przejmująca
cisza wzięła we władanie pokryty pryzmami martwych ciał plac.
Korzystając ze zmieszania wycofujących się rebeliantów grupki małych zw
zwinnych postaci przesadziły barykady i zaczęły myszkować wśród zabitych lub konających
heretyków, zbierając porzuconą broń i amunicję, dobijając rannych buntowników szybkimi
pchnięciami noży.
Postacie poruszały się szybko, próbując utrzymać się zawsze krok do przodu przed
nieprzyjacielskimi snajperami zaczynającymi ostrzeliwać rejon barykad. W skład tych grup
wchodziły kobiety, dzieci, ranni niezdolni do bronienia fortyfikacji i starcy, ochotnicy z
własnej woli uczestniczący w tym niebezpiecznym, ale niezbędnym zadaniu. Bezduszna
taktyczna doktryna zalecała wystawienie pod celowniki snajperów ich, nie zaś zdolnych do
walki mężczyzn. Devane znał zasadność tej taktyki, wciąż jednak myśl o takiej konieczności
budziła w nim wstręt do siebie samego.
Dzieci, pomyślał zastanawiając się jak wiele innych dowodów przerażającego szaleństwa
przyjdzie mu ujrzeć przed ostatecznym unicestwieniem Belatis. Czas wykorzystywania dzieci
do toczenia swych wojen już nadszedł.
Długa seria z karabinu maszynowego przestębnowała znienacka plac, wyrzucając w
powietrze odłamki chodnikowych płyt, wprawiając w upiorny taniec bezwładne ciała i
przecinając drogę ucieczki jednej z małych sylwetek. Dziecko krzyknęło upadając na ziemię,
jego krzyk agonii nie cichł, kiedy drgało w konwulsjach w czystym polu ostrzału snajperów.
Druga seria z karabinu mogła miłosiernie skrócić jego męczarnie, ale Devane nie sądził, by
pojęcie litości było heretykom znane.
To była pułapka. Ranne dziecko stanowiło przynętę mającą zwabić pod lufy strzelców
gotowych ratować je obrońców. Dwaj bracia z kościelnej milicji niemal jednocześnie
przeskoczyli barykady pędząc co sił w nogach w kierunku dziecka. Devane przeklął głośno
ich głupotę modląc się jednocześnie w myślach za powodzenie tej desperackiej próby. Żaden
z bojowników nie był bynajmniej głupcem. Biegli zygzakami w nierytmicznym tempie,
utrudniając snajperom namierzenie celu, oddalili się też od siebie zmuszając wrogich
strzelców do podzielnej uwagi. Była to dzielna akcja, dobrze przemyślana i przeprowadzona.
I prawie się udała.
Pierwszy mężczyzna zginął zaledwie pięć metrów od miejsca, w którym leżało dziecko.
Laserowa wiązka trafiła go w lewy bark, obróciła wokół własnej osi. Zachwiał się i upadł na
bruk, a kiedy próbował unieść się z powrotem na nogi, inni snajperzy już zdążyli naprowadzić
na niego swe celowniki. W oczach zgromadzonych na barykadach obrońców milicjant
przypominał marionetkę szarpaną za sznurki, jego ciało podskakiwało szarpane trafieniami
pocisków i wiązek energii.
Drugi mężczyzna wykorzystał przerażający spektakl z udziałem swego towarzysza.
Przypadł do dziecka, pochwycił je w ramiona i popędził z powrotem w kierunku
bezpiecznego schronienia. Zdążył zrobić kilka kroków, zanim snajperzy znudzili się
masakrowaniem martwego milicjanta i wzięli na muszkę drugiego ratownika.
Kule krzesały iskry wokół nóg mężczyzny. Człowiek ponownie usiłował zwieść swych
prześladowców unikami, ale tym razem poruszał się wolniej, obciążony niesionym dzieckiem,
a i strzelcy mieli przed sobą już tylko jeden cel.
Pierwszy pocisk ugodził go między łopatki. Milicjant zachwiał się, lecz nie upadł.
Ściskając kurczowo milczącą już drobną sylwetkę porzucił zygzaki i skoczył wprost na
najbliższą sekcję umocnień. Zgromadzeni na barykadach obrońcy dopingowali swego
towarzysza dziki okrzykami zachęty. Widząc to Devane pozwolił, by nawyki kapłana wzięły
w nim górę nad chłodem wojskowego analityka.
- Ognia ! – krzyknął przekonując samego siebie w myślach, że taki akt marnotrawstwa
bezcennej amunicji jest wart zastrzyku morale wśród obrońców, gdyby jakimś cudem
milicjant zdołał jednak dotrzeć pomiędzy swych towarzyszy – Osłonić go ! Ostrzelać pozycje
snajperów !
Huk wystrzałów przetoczył się ponad placem, pociski zaczęły punktować fasady
budynków użyteczności publicznej i domów towarowych stanowiących główne rubieże
heretyków. Devane wątpił, by ten ostentacyjny pokaz siły zdołał zadać nieprzyjacielowi
znaczące straty – odległość była zbyt duża jak na mizerne umiejętności strzeleckie obrońców
– lecz łudził się nadzieją, iż przynajmniej część snajperów zacznie pod ogniem lojalistów
szukać bezpieczniejszej kryjówki i porzuci łowy na milicjanta.
Konfesor nie słyszał trzasku snajperskiej broni zagłuszanej kanonadą niosącą się nad
barykadami, ale pojął, że niektórzy z nich wciąż strzelają. Milicjant potknął się jeszcze
dwukrotnie w drodze powrotnej do barykady i Devane musiał przed samym sobą przyznać, że
potknięcia te były ewidentnym rezultatem postrzałów. Kiedy jakimś cudem zdołał w końcu
dotrzeć do podstawy umocnień, dziesiątki ludzkich rąk wysunęły się w dół chwytając go za
ubranie i wciągając pod osłonę worków z piaskiem.
Obrońcy stłoczyli się wokół mężczyzny, rozstępując się nieznacznie na boki, by
przepuścić bliżej Devane. Milicjant umierał, konfesor nie miał w tej kwestii żadnych
wątpliwości. Ochronna kamizelka ratownika ociekała krwią. Kleryk uklęknął obok rannego
udzielając mu sakramentu Błogosławie
- Zabierzcie je do lazaretu – polecił Devane – Niech siostry uczynią dla niego wszystko, co w
ich mocy.
wieństwa Umarłych podczas gdy inni obrońcy wyjmowali z rąk mężczyzny ściskane wciąż
kurczowo dziecko. Mały chłopiec zaczął płakać z bólu pod wpływem dotyku licznych dłoni.
- Ono żyje ! – sapnął ze zdumienia jakiś człowiek i zduszona fala zaskoczonych pomruków
natychmiast obiegła całe zbiegowisko.
- Zabierzcie je do lazaretu – polecił Devane – Niech siostry uczynią dla niego wszystko, co w
ich mocy.
- To znak ! – zawołał jeden ze starszych wiekiem ochotników, noszący czerwonozłote szaty i
liczne blizny po samookaleczeniach zdradzające przynależność do ortodoksyjnego kultu
redempcjonistów – Wpierw Imperator zesłał nam ojca konfesora, byśmy podołali obronie
tych świętych murów, a teraz objawił tym cudem, iż wciąż nad nami czuwa !
Inni obrońcy podchwycili ekstatyczną wypowiedź mężczyzny i chwilę później barykady
na całej swej długości rozbrzmiewały już okrzykami radości oraz żarliwymi modlitwami.
Devane krążył wśród swych wiernych udając, iż podziela ich ekscytację. Pocieszał i krzepił
słowami, grzecznie, lecz stanowczo odmawiając przyjęcia niewielkich prezentów w postaci
jedzenia i napitków wręczanych mu na każdym kroku. Wiedział doskonale, że zapasy
żywności praktycznie już się wyczerpały, a wielu ludzi tkwiących na barykadach nie zjadło
porządnego posiłku od kilku dni. Pobłogosławił okolicznych obrońców i ich broń, po czym
przysiadł obok stanowiska rannego bojownika, który pomimo swych obrażeń od dwóch dni
odmawiał odstąpienia ciężkiego karabinu maszynowego innemu ochotnikowi. Obsługiwał tę
broń od pierwszego dnia obrony. Umierał – Devane wyczuwał wyraźnie odór gangreny
trawiącej ciało mężczyzny – ale należał do najlepszych strzelców wśród lojalistów, toteż
konfesor w milczeniu zaakceptował niewypowiedziane życzenie wiernego, by ten mógł
umrzeć w walce, nie zaś w dusznej zatłoczonej ciemności lazaretu.
Devane zorganizował obronę katedry z całym poświęceniem, na jakie mógł się zdobyć
lojalny sługa Imperatora, jednakże doświadczenie wojskowego oficera podpowiadało mu w
głębi duszy, że cała ta desperacka akcja była z góry skazana na niepowodzenie.
Znak, cud ? Znów pozwolił owładnąć się nastrojowi zwątpienia. Dwóch dzielnych,
zdolnych do noszenia broni mężczyzn oddało swe życie i po co ? Dla uratowania rannego
dziecka, które lada chwila mogło skonać, a jeśli nawet pisane mu było przetrwać obrażenia
wywołane postrzałem, miało umrzeć wraz z resztą mieszkańców Belatis już za kilka dni.
Niech ktoś zechce wyjaśnić, gdzie w tym zdarzeniu można dostrzec rękę Imperatora ? Gdzie
jest ten znak, że Imperium wciąż czuwa nad pełnymi wiary i pokory ludźmi, którym od
urodzenia wmawiano, że żyją w cieniu protektoratu mocarstwa ?
Potrząsnął silnie głową próbując wyzwolić się z sieci bluźnierczych podszeptów. Jeśli
faktycznie rację miał głos zwątpienia, dlaczego nie przejść od razu na drugą stronę barykady i
dołączyć do czekających za placem heretyków ? Pojął, iż tak właśnie musiały rozumować
rzesze obywateli Belatis odwracając się od światła Imperatora i wpadając prosto w ramiona
fałszywych bogów Osnowy.
- Ojcze konfesorze ?
Wdzięczny za wyrwanie z posępnej zadumy kleryk odwrócił się w kierunku wołającej go
osoby. Był to młodziutki skryba Eklezjarchii, nerwowy i onieśmielony zarazem bliskością
powszechnie znanego konfesora. Devane wciąż nie potrafił się przyzwyczaić do otaczającej
go aury niezłomnego wojownika za sprawę Kościoła.
Ojciec konfesor, tak go nazywali wierni, lecz Devane nie był do końca pewien, czy wolno
korzystać mu z tego tytułu. Mianowanie do stopnia tej kościelnej rangi otrzymał z rąk dowócy
Adeptus Arbites, potężnego oficera zwanego Byzantane, kiedy ten przybył do katedry
nadzorować odwrót stacjonujących tam arbitratorów. To Byzantane rozkazał swym
podwładnym, by przekazali kościelnej milicji wszelkie zbędne wyposażenie i zapasy, i to
właśnie Byzantane pierwszy odkrył prawdziwą wartość kleryka.
- Oficer Gwardii stał się świętym człowiekiem – powiedział arbitrator spoglądając w
zamyśleniu na Devane – Ludzie twego pokroju przydadzą się w obronie twierdzy na drugim
brzegu rzeki. Spełnisz tam powinność wobec Imperatora w równym stopniu co tutaj, ale
znajdziesz też fotel w promie ewakuacyjnym, gdy nadejdzie chwila ostatecznego odwrotu.
- Moje miejsce jest tutaj, z wiernymi – odparł Devane – Doprowadziłem ich tak daleko. Nie
mógłbym teraz porzucić tych ludzi. Jeśli muszą tutaj pozostać, zostanę z nimi.
Byzantane skinął powoli głową, akceptując decyzję kleryka, ale żałując jednocześnie w
myślach straty tak wartościowego człowieka. Odwrócił się, by odejść, lecz znienacka obrócił
się w miejscu wracając z powrotem.
- Zwykły katecheta nie jest godzien przewodzić Frateris Militia. Prawo Wiary Kościoła
Wojującego stanowi, iż tylko przedstawiciel Ministorum w randze konfesora lub wyższej
może wydawać rozkazy ugrupowaniom paramilitarnym Kościoła. Twój kardynał jest już na
orbicie, pozostawiając mnie jako jedynego przedstawiciela formalnych władz Imperium na
tym świecie.
Wielki arbitrator urwał na moment wyciągając do przodu prawą dłoń i aaa
kładąc opancerzoną dłoń na ramieniu kleryka.
- Idź z Imperatorem, ojcze konfesorze Devane. Będą z tobą moje myśli i modlitwy.
Devane stał wciąż zdumiony, nie mogąc wykrztusić słowa, kiedy dowódca arbitratorów
zasalutował mu i poszedł szybkim krokiem w kierunku czekającego wahadłowca. Wchodząc
na krawędź opuszczonej rampy desantowej oficer obejrzał się raz jeszcze. Jakimś cudem
Devane pochwycił jego słowa ponad rosnącym wizgiem silników maszyny.
- Ty masz swoje obowiązki, ja zaś swoje i to one rozdzieliły nasze ścieżki, lecz przysięgam
ci, że któregoś dnia spełnię jeszcze jedno ciążące na mnie zadanie ! Pomszczę utratę tego
świata i zagładę dzieci Imperatora !
- Ojcze konfesorze ? – odezwał się ponownie skryba, zdenerwowany jeszcze bardziej tym, że
musi przerwać zadumę kleryka.
- Mój synu, przekaż bratu arcydiakonowi, że nieprzyjacielski szturm został odparty,
przynajmniej na krótki czas. Wraz ze swymi braćmi może bezpiecznie kontynuować
przygotowania do ewakuacji.
Młody akolita skłonił się z wdzięcznością i czym prędzej zawrócił w stronę katedry, chcąc
jak najszybciej oddalić się od niebezpiecznych barykad i dołączyć do reszty kleryków
przebywających w bezpiecznych murach wewnętrznego dziedzińca budowli, gdzie niebawem
miały lądować promy należące do ostatniej grupy ewakuacyjnej.
W katedrze przebywała jeszcze setka adeptów Ministorum, doglądając pośpiesznej
inwentaryzacji i pakowania bezcennych relikwii oraz kronik spoczywających w ciągnących
się na całe mile kryptach pod świątynią. Niezliczone strety dokumentów i zapisków
magazynowano tam od wieków oddając je pieczy małej armii bibliotekarzy i skrybów.
Zebrane razem tworzyły imponujący zbiór informacji na temat historii imperialnego Credo na
ziemi Belatis – najstarsze z nich sięgały wiekiem ponad dziesięciu tysięcy lat do czasów,
kiedy planeta została pierwszy raz tknięta stopą człowieka.
Świat i jego mieszkańcy mieli niebawem zniknąć bezpowrotnie, ale dzięki skrupulatnej
kronikarskiej pracy adeptów Ministorum przynajmniej cząstka Belatis miała przetrwać
tworząc element historii Imperium, nawet jeśli cząstka ta miałaby przybrać postać
drobiazgowo skatalogowanych zapisków przechowywanych w mrocznych bibliotekach
Ministorum na jakimś odległym świątynnym globie Eklezjarchii.
Oprócz relikwii i bibliotecznych zbiorów powierzchnię zgubionego świata opuszczały
setki adeptów Kościoła, od samego kardynała poczynając, a na najniższych rangą skrybach
kończąc. Wielu kleryków pracujących w katedrze postanowiło pozostać na miejscu, by bronić
świątyni przed hordami rebeliantów, zdecydowana większość z nich za lepsze rozwiązanie
uznała jednak ucieczkę. Jeśli nawet świecka część duszy Johanna Devane czuła
rozgoryczenie, zazdrość i gniew wobec tych szczęśliwców mogących uratować z zagłady
życie, konfesor Johann Devane nie żywił wobec nich żadnych negatywnych uczuć pamiętając
dobrze słowa dowódcy arbitratorów.
Oni mają swoje obowiązki, ja zaś moje. Naszym przeznaczeniem jest służba Imperatorowi
na sposób, który On nam wyznaczył.
* * * * *
- Mistrzu, musisz ze mną pójść ! Ostatni z promów zaraz odleci ! Arcydiakon rozkazał,
bym cię przyprowadził !
Przerażony głos nowicjusza wyrwał Sobeka z płytkiego transu, chociaż wyczulone zmysły
astropaty już wcześniej uprzedziły go o obecności zbliżającego się wyludnionymi
korytarzami katedry chłopca. Zza grubych murów świątyni mentat słyszał wyraźnie znajome
już odgłosy walki, podczas gdy psioniczne skanowanie informowało mózg człowieka o
jeszcze gorszych scenach chaosu rozgrywających się w stolicy. Odbierał te impulsy z silnym
wytłumieniem, ekranując starannie swój mózg, lękał się bowiem, by odbiór psionicznej aury
generowanej przez grozę skazanej na nieuniknioną śmierć populacji Belatis nie wpędził go w
szaleństwo.
- Rozmawiałem już z arcydiakonem, Lito. Powiedziałem mu, że życzę sobie pozostać na
Belatis – Sobek odwrócił swą ślepą twarz w kierunku chłopca, pozwalając sobie na rzadko u
niego widywany pogodny uśmiech – Jestem tutaj od sześćdziesięciu ośmiu lat. Wcześniej
widziałem tymi ślepymi oczyma wiele innych światów Imperatora, ale po tak długim życiu
nie potrafię nawet powiedzieć, który z nich jest mym światem ojczystym. Belatis to jedyne
miejsce, które tak naprawdę znam. Służyłem Imperatorowi wiernie, ale teraz jestem już stary i
zmęczony. Wiem, że Pan niebawem wezwie mnie do siebie. Pozostaw mnie, Lito. Nie chcę
oglądać oblicza następnych światów.
Nowicjusz zastygł w progu komnaty, przerażony wizją powrotu bez swego przełożonego.
Sobek uświadomił sobie, że proklamacja arcydiakona pozwalająca pozostać na Belatis
wszystkim tego pragnącym braciom nie obejmowała bynajmniej człowieka tak cennego jak
astropata klasy Veneratus.
Z odległego placu przed katedrą dobiegł huk narastającej kanonady, a gdzieś bliżej, na
wewnętrznym dziedzińcu, rozległ się ryk odpalanych silniko
ków manewrowych wahadłowców.
- Powinieneś już odejść, Lito – ostrzegł Sobek – Oni nie będą na ciebie czekać, bez względu
na to, czy wrócisz sam czy ze mną. Idź. Każdy z nas musi podążyć ścieżką własnego
przeznaczenia.
Chłopiec wahał się jeszcze przez moment, rzucił w stronę mistrza ostatnie zrozpaczone
spojrzenie, po czym co sił w nogach popędził w kierunku narastającego ryku silników. Sobek
nie potrafił ukryć faktu, iż przywiązał się do tego nowicjusza, chociaż wszystko wskazywało
na to, że młodzian stanie się kolejnym bezbarwnym klerykiem powtarzającym w kółko
wyuczony na pamięć katechizm, jednym z rzeszy bezproduktywnych członków Kościoła,
jakich w opinii Sobeka Ministorum posiadało już zbyt wielu. Lecz nie mógł zaprzeczyć
istnienia tego specyficznego przywiązania i prawdziwą przykrość sprawiała mu świadomość,
że chłopiec miał przed sobą jeszcze mniej życia niż sam Sobek.
Astropata siegnął kolejny raz po karty Tarota, znów korzystając z ich psychoaktywnej
matrycy w celu odsłonięcia szczegółów bliskiej przyszłości skrywanych w otchłani Osnowy.
Pociągnął dwie karty i położył je na macie obserwując parę obrazów kształtujących się
jednocześnie na obu płytkach. Na pierwszej dostrzegł fortecę o wieżach burzonych spadającą
z niebios gwiazdą. Upadająca Cytadela. Druga karta przedstawiała stylizowany wizerunek
kosmicznego statku, jego pasażerowie klęczeli w środku prosząc w modlitwach o ratunek
przed otaczających kadłub demonami. Kosmiczny Statek, tutaj pojawiajacy się w swej
rzadziej spotykanej wersji Statku Pielgrzymów. Sobek skoncentrował umysł ponownie
dostrzegając ten sam znajomy już obraz przyszłości.
Ściana ognia pędziła przez skorodowane rdzą korytarze i hale kosmicznego statku,
docierając głęboko w jego pokłady i oplatając płomieniami plazmowe serce jednostki.
Krzyczące przeraźliwie twarze Lito, arcydiakona, samego kardynała i setek innych braci w
wierze znikły w ułamku chwili unicestwione nieziemskim żarem.
Sobek usłyszał ryk startujących wahadłowców i zrozumiał, że właśnie dane mu było ujrzeć
śmierć ich pasażerów. Kres jego życia był odległy zaledwie o kilka dnia, lecz teraz wiedział
już, że pożyje dłużej niż jego bracia opuszczający Belatis. Jak i kiedy mieli umrzeć, nie
potrafił wywieszczyć, lecz przeznaczony im los był już nieodwracalny i Sobek czuł, że nie
zdoła w żaden sposób przeszkodzić wypełnieniu się tego przeznaczenia. Medytując w cieniu
zbliżającego się Niszczyciela Planet astropata odkrył, że jego dar przewidywania przyszłości,
zawsze stosunkowo niezawodny, teraz jeszcze uległ znaczącemu wyostrzeniu. Nie znał
przyczyn tego zjawiska, ale podświadomie wyczuwał w tym rękę Imperatora. Czuł, że został
mu oszczędzony los pozostałych kleryków, ponieważ miał do wykonania misję, o której nic
jeszcze nie wiedział. Imperator wciąż go potrzebował.
Pochylił się nad kartami próbując odkryć za ich zmiennymi obrazami najmniejszy ślad
nieznanego zadania spoczywającego na jego barkach.
* * * * *
Niczym żałobnicy zebrani przy łożu śmierci, należące do różnych formacji imperialne
okręty wisiały wyczekująco na orbicie zgubionego świata. Niczym chciwi spadkobiercy
konającego ich załogi rabowały pośpiesznie wszystko, co na Belatis przedstawiało
jakąkolwiek wartość, dopóki planeta jeszcze istniała.
Pękate statki transportowe przyjęły na swe pokłady żołnierzy dwóch pełnych regimentów
Imperialnej Gwardii wraz z ich wyposażeniem i pojazdami. Pełniące rolę belatisjańskiego
garnizonu jednostki zostały uratowane przed unicestwieniem bronią Niszczyciela Planet,
chociaż w ich przypadku ewakuacja raczej oddaliła chwilę zagłady niż pozwoliła jej uniknąć.
Gorzejąca w całym sektorze wojna przeciwko hordom Abaddona konsumowała gwardyjskie
regimenty w zastraszającym tempie i zapewne już w tym momencie jacyś anonimowi notable
Departmento Munitorium podpisywali frontowe przydziały dla obu ewakuowanych jednostek.
Pozornie niekończące się konwoje frachtowców przybywały do systemu i opuszczały go
wywożąc na pokładach bogactwa Belatis. Kosmiczne tankowce zmagazynowały w swych
ładowniach tysiące ton przetworzonego promethium pochodzącego z licznych rafinerii
Belatis, pieczołowicie wyniesionego na orbitę dzięki flocie transportowych wahadłowców. Na
pokłady innych statków ładowano pośpiesznie zapasy adamantium, ferrotitanium, kryształów
trikali i szeregu innych strategicznie ważnych dla Imperium surowców.
Tydzień wcześniej na orbitę Belatis wszedł gigantyczny i niebywale wiekowy statek
należący do Adeptus Mechanicus, przysłany do systemu nie tylko po to, aby uratować
członków marsjańskiego bractwa, ale i liczne egzemplarze bezcennej technologii czczone
przez techkapłanów niczym sakralne relikwie. Przez cały ten tydzień ich szybkie wahadłowce
kursowały ustawicznie pomiędzy statkiem i powierzchnią planety wywożąc na orbitę nie
tylko produkty będące rezultatem pracy techkapłanów, lecz również sporą
rą część samych fabryk, rozebranych na elementy składowe przez armię niestrudzonych
serwitorów. Zakłady przetwórcze i linie produkcyjne od tak dawna wspierające przemysł
zbrojeniowy Imperium powstały w oparciu o bezcenną i często już zapomnianą wiedzę, co
wielokrotnie uniemożliwiało ich rekonstrukcję. Demontaż i przewiezienie urządzeń na świętą
ziemię jakiegoś świata Adeptus Mechanicus gwarantowały ponowne ich wykorzystanie w
przyszłości.
Nie wszystkie instytucje imperialne pracowały na tak ogromną skalę jak Adeptus
Mechanicus, w przypadku niektórych z nich można zaś było jedynie spekulować na temat
szczegółów udziału w ewakuacji Belatis.
Trzy dni wcześniej do imperialnej flotylli dołączyła smukła korweta o pokrytym czarną
farbą kadłubie. Chociaż bez wątpienia był to lojalistyczny okręt, identyfikujący się jako
Bernardo Gui i nadający poprawne kody rozpoznawcze, posiadał specyfikację techniczną
nieznaną większości oficerów marynarki. Obsada mostka Machariusa poświęciła sporo czasu
na obserwację tajemniczej jednostki.
- Inkwizycja – szeptali strwożonymi głosami oficerowie bojąc się nawet w tym miejscu
wypowiedzieć na głos nazwę sekretnej instytucji.
Bernardo Gui pozostawał na orbicie nie odpowiadając na żadne radiowe pozdrowienia i
nie utrzymując łączności z innymi imperialnymi okrętami z wyjątkiem trzech okazji, kiedy
samotny wahadłowiec opuszczał hangar korwety udając się na powierzchnię planety.
Wówczas to Bernardo Gui łączył się z Machariusem żądając myśliwskiej eskorty dla promu i
za każdym razem natychmiast ją otrzymując. Za każdym razem wahadłowiec powracał na
pokład macierzystej jednostki po zaledwie kilku godzinach. To, co robiła w tym czasie jego
załoga – kogo lub co zabierała z powierzchni Belatis lub nawet tam pozostawiała –
pozostawało tematem przyciszonych, lecz ożywionych dysput w oficerskich kwaterach
krążownika. W przypadku dwóch takich wizyt na powierzchni planety po ich zakończeniu
okręt Inkwizycji wysyłał też zwięzłe autorytatywne komendy adresowane do kilku cięższych
jednostek marynarki, nakazując natychmiastowe silne bombardowanie orbitalne dwóch
precyzyjnie opisanych koordynatami punktów, przy czym jednym z nich okazało się małe, ale
gęsto zaludnione miasto na południowym kontynencie Belatis.
Cokolwiek Inkwizycja robiła na powierzchni Belatis, najwyraźniej nie zamierzała po sobie
zostawiać żadnych śladów.
Dwa dni wcześniej inny, równie intrygujący okręt dołączył do imperialnego zgrupowania.
Patrząc przez opancerzone panoramiczne okno na mostku Machariusa Hito Ulanti
obserwował uważnie masywną sylwetę unoszącą się na wysokiej orbicie Belatis. Był to
Inviolable Retribution, krążownik uderzeniowy Adeptus Arbites typu Punisher, zbudowany
na schemacie zbliżonym do konstrukcji krążowników szturmowych Adeptus Astartes i
pełniący podobną do nich rolę siły szybkiego reagowania oraz osłony desantu planetarnego.
Ulanti studiował wzrokiem smukłe kształtu okrętu i jego budzące respekt uzbrojenie, nie
mogąc się jednocześnie oprzeć pokusie ustawicznego porównywania jednostki z jego
własnym krążownikiem. Okręt Arbites był mniejszy i szybszy od krążownika marynarki,
ciężej za to opancerzony i wyposażony w mordercze baterie pokładowe, lecz Machariusa
zbudowano z myślą o dalekich samodzielnych misjach patrolowych, co zwiększało jego
samowystarczalność w kosmosie i dawało dostęp do szerszego wachlarza osprzętu
ofensywnego i defensywnego.
- Pańska opinia, panie Ulanti ?
Pierwszy oficer nawet nie drgnął słysząc za plecami pytanie kapitana, wciąż obserwował
przesuwający się powoli obok Machariusa krążownik Arbites.
- Piękny okręt, kapitanie. Jego dziobowe baterie stanowią równie wielkie niebezpieczeństwo
dla statków kosmicznych jak i celów planetarnych, zaś nietypowa konstrukcja sekcji
napędowej sugeruje, że niemal zawsze będzie posiadał nad przeciwnikiem przewagę
szybkości i manewrowności. Niemal żal mi tych wrogów Imperatora, którzy będą musieli
stawić mu czoła.
- Lecz ? – w głosie kapitana pojawił się ton, który ktoś obcy mógłby wziąć za ostre
napomnienie. Ulanti znał jednak dobrze swego przełożonego. Odwrócił się w stronę dowódcy
z uśmiechem na ustach.
- Lecz wierzę, że to Macharius wyszedłby zwycięsko z konfrontacji jeden na jednego –
dostrzegając pytające spojrzenie kapitana pierwszy oficer zaczął wyjaśnienia – Chociaż to
piękny okręt, jego głównym przeznaczeniem jest łamanie blokad i uderzenia z zaskoczenia.
Ma niszczyć orbitalne instalacje nieprzyjaciela i szerzyć terror wśród jednostek naziemnych
wroga, nie zaprojektowano go z myślą o walce przeciwko liniowemu okrętowi kosmicznemu.
Wątpię, byśmy zdołali podejść go tak, by wpadł prosto na naszą salwę torpedową, ale
wyjątkowy brak uzbrojenia defensywnego czyni go niezwykle podatnym na uderzenie eskadr
bombowych. Decydującymi czynnikami w takiej konfrontacji mogą się też okazać kwestie
takie jak większa wydajność naszego reaktora, zdolność do wysokiej absorbcji strat wśród
załogi i lepsza koordynacja ostrzału na dalekim zasięgu.
Semper pokiwał głową zadowolony z rozważań pierwszego oficera na tem
temat hipotetycznego pojedynku pomiędzy obydwoma jednostkami. Jak zawsze, Leoten
Semper lubił trzymać swych podkomendnych krótko i na baczność, w sposób, który sprawiał,
że nawet weterani marynarki czuli się w obecności kapitana niczym kadeci Schola Progenium
stojący w obliczu wyjątkowo wymagającego nauczyciela.
I jak zawsze, kapitan zakończył swój czas wypoczynku zbyt wcześnie powracając do
służby na mostku przed wyznaczonym terminem. Tym razem trzy godziny wcześniej. Od
dawna postrzegany za osobę wręcz niezmordowaną, Semper jeszcze bardziej zasłużył sobie
na tę opinię po bitwie o Helię IV i przystąpieniu do ewakuacji Belatis. Ulanti wyczuwał, że
coś powoduje ustawiczną troskę kapitana, toteż ucieszył się skrycie widząc nieco lżejszy
humor swego przełożonego.
Semper przybrał swą zwyczajną nieformalną pozycję stając z założonymi za plecy rękami
pośrodku mostka i obserwując w milczeniu pracę poszczególnych sekcji kontrolnych. Jeden z
młodszych oficerów wachtowych podszedł do kapitana, zasalutował i wyciągnął w jego
kierunku rękę z elektronicznym notesem, ale Semper chrząknął tylko przecząco i spojrzał na
swego zastępcę.
- Panie Ulanti, bieżący raport.
- Sytuacja bez znaczących zmian, kapitanie. Przystępujemy do finalnej fazy ewakuacji.
Frachtowce Albemarle, Barham, Brennus, Haruna, Mikasa, Orlando i Tsarevitch wysłały
komunikaty o zakończeniu procedury załadunku i gotowości do opuszczenia systemu.
Oczekujemy podobnych zgłoszeń od reszty floty transportowej najpóźniej do końca
bieżącego cyklu dziennego.
- Wewnątrzsystemowa aktywność nieprzyjaciela ?
- Drachenfels oraz nasze eskadry patrolowe zgłosiły dwukrotne nawiązanie kontaktu
dalekiego zasięgu z wrogiem. W obu przypadkach były to okręty klasy rajder – odpowiedział
Ulanti – Do obydwu kontaktów doszło w pobliżu gazowego olbrzyma. Nieprzyjaciel wycofał
się nie podejmując walki, lecz eskadra Firedrake wciąż prowadzi poszukiwania w miejscu,
gdzie być może znajduje się sygnatura trzeciego kontaktu.
Semper mruknął coś nie okazując zdziwienia. Obaj znali doskonale tę starą grę –
Macharius spędził pierwsze miesiące wojny chroniąc imperialne konwoje przed atakami
„wilczych stad” nękających szlaki zaopatrzeniowe. Korsarskie statki nieprzyjaciela
specjalizowały się w nagłych uderzeniach i odskokach, testując zdolności defensywne
konwojów, ale umykając na pierwszy znak zdecydowanej obrony. Dwa, a być może nawet
trzy wrogie okręty zdołały już wślizgnąć się do systemu tworząc forpocztę zbliżającego się
Niszczyciela Planet. Świadomi rosnącego zagrożenia, oficerowie marynarki zwiększyli
poziom czujności.
Graf Orlok oraz drugi krążownik typu Lunar Borodino zawisły na orbicie parkingowej
Belatis, ubezpieczając z obu stron ściśnętą armadę statków transportowych. Drachenfels wraz
z eskadrą fregat typu Sword patrolował obrzeża systemu poszukując śladu obecności
nieprzyjacielskich okrętów zwiadowczych, natomiast Macharius krążył na wysokiej orbicie
planety wyrzucając w głęboką przestrzeń swe pokładowe bombowce z zadaniem eskorty
Drachenfelsa oraz myśliwce mające osłaniać mrowie wahadłowców kursujących ustawicznie
pomiędzy orbitą parkingową i powierzchnią globu. Jak dotąd cała operacja przebiegała
zgodnie z planem, chociaż brak odpoczynku i stan podwyższonego pogotowia zaczynał
odciskać coraz większe piętno na organizmach pilotów Furii i Starhawków.
- Status pokładowy ? – zapytał Semper.
- Satysfakcjonujący – odparł pierwszy oficer – Magos Castaboras zgłosił ukończenie
bieżących napraw i przetestowanie wszystkich systemów, nalega jednak na dokonanie
kapitalnego przeglądu jednostki po najbliższym wejściu do doków – Ulanti urwał na moment.
Semper natychmiast uchwycił nutę wahania w jego tonie.
- Mimo to pojawił się gdzieś potencjalny problem, prawda, panie Ulanti ? Proszę mi o nim
opowiedzieć.
- Główny oficer medyczny Littorio zgłosił pojawienie się zakaźnej choroby wśród członków
niektórych grup roboczych. Do tej pory udało się ograniczyć rejon objęty dozorem
medycznym do trzech pokładów na niższych poziomach okrętu.
Semper zmarszczył gniewnie czoło. Wybuchy epidemii i chorób były zjawiskiem częstym
na pokładach kosmicznej marynarki, zwłaszcza w nie spełniających sanitarnych wymogów
pomieszczeniach na dolnych poziomach jednostek, ale kapitan chlubił się dotąd komendą nad
relatywnie czystym okrętem.
- Co główny oficer medyczny może powiedzieć na temat tej zarazy ? Czy aby nie wniósł jej
na pokład jeden z rozbitków z Tonnenta ?
- To możliwe, sir. Większość marynarzy podjętych z Tonnenta została skierowana do
uzupełnienia strat na tych poziomach, które zostały teraz objęte kwarantanną – odparł Ulanti
– Życzy pan sobie podjąć jakieś dodatkowe środki zapobiegawcze ?
- Zwiększyć stopień kwarantanny i wysłać tam żołnierzy ochrony. Mają zidentyfikować i
zlikwidować źródło epidemii. Przekazać Littorio, że oczekk
kuję pełnego raportu na temat przyczyn i symptomów choroby tak szybko jak to tylko
możliwe.
Ulanti skinął twierdząco głową, w tej samej jednak chwili odezwał się oficer
komunikacyjny przerywając dalszą rozmowę na temat zarazy.
- Kapitanie, pokład Grafa Orloka właśnie opuścił prom wiozący adepta Hyugę z
Departmento Munitorium. Pilot prosi o pozwolenie na lądowanie, a czcigodny adept Hyuga
domaga się natychmiastowego spotkania z panem. Jakie są rozkazy ?
Ulanti zerknął na Sempera nie dostrzegając już na twarzy kapitana żadnego śladu
wcześniejszego dobrego humoru i wyobrażając sobie w myślach najbliższe sercu Sempera
rozkazy. Coś w postaci Uzbroić wieżyczki antyrakietowe i strzelać wedle uznania nie
mijałoby się specjalnie z prawdą, pomyślał pierwszy oficer znając doskonale niechęć kapitana
do przedstawicieli imperialnego aparatu biurokratycznego, a do adepta primus Ferdinanda
Hyugi, notabla Departmento Munitorium odpowiedzialnego za koordynację przebiegu
ewakuacji Belatis, w szczególności
- Wysłać pozwolenie na lądowanie – westchnął Semper – Wystrzelić eskadrę myśliwską,
niech eskortuje naszego czcigodnego gościa aż do hangaru. Panie Ulanti, proszę sformować
straż honorową i powitać go na pokładzie z całą tą pretensjonalną pompą jakiej oczekuje.
Proszę też odnaleźć komisarza Kyogena i poprosić go o stawienie się na spotkaniu w moim
prywatnym apartamencie. Tam dowiemy się, czego czcigodny adept od nas chce.
* * * * *
Lecący w szpicy formacji Starhawk przeczesywał swymi skanerami pustkę kosmosu
szukając śladu sygnatury rajdera. Ostatnie raporty mówiły o pełnym odwrocie
nieprzyjacielskiej jednostki, wycofującej się przed bateriami Drachenfelsa w pobliże
gazowego olbrzyma. Wrogi rajder zniknął z ekranów skanerów, prawdopodobnie
ograniczając do minimum emisję energetyczną i dryfując w stronę pola zakłóceń
elektromagnetycznych generowanych przez gazową planetę lub pasów asteroidów
tworzących obiegające olbrzyma pierścienie. Siedem wchodzących w skład eskadry Firedrake
bombowców – pośpiech w tranzycie na Belatis uniemożliwił uzupełnienie poniesionych nad
Helią IV strat – leciało w szerokiej formacji patrolowej, z włączonymi na pełną moc
przednimi sensorami. Maszyny docierały szybko do krawędzi zasięgu operacyjnego.
Dowódca eskadry zdawał sobie sprawę z faktu, iż musi odnaleźć szybko swą ofiarę lub
zawrócić żywiąc nadzieję, że pozostałe mu zapasy paliwa i tlenu wystarczą na powrót na
Machariusa.
Siedzący w kokpitach sześciu pozostałych bombowców piloci uważnie obserwowali
odczyty kursu i prędkości, co chwila zerkając na przemian na ekrany sensorów i kontrolki
poziomu paliwa. Oczekiwany przez wszystkich komunikat nadszedł pośród trzasku
radiowych zakłóceń.
- Dowódca do eskadry. Przestrzeń jest czysta. Zmiana szyku i powrót do hangaru.
Po kolei każdy Starhawk odpalił swe silniki hamujące, a zaraz potem korekcyjne,
zawracając w ślad za prowadzącą maszyną w kierunku odległego macierzystego krążownika.
Nawigatorzy bombowców pośpiesznie wyłączali lub redukowali poziom mocy aktywnych
sensorów zmniejszając emitowaną przez swe maszyny sygnaturę energetyczną i zwiększając
w ten sposób szansę na przetrwanie długiej niebezpiecznej podróży na Machariusa.
* * * * *
Ciemny kształt rajdera dryfował pośród brył skał i zamarzniętej wody w jednym z
pierścieni gazowego olbrzyma. Dowódca okrętu typu Infidel jedynie częściowo odczuwał
ulgę z powodu odwrotu nieprzyjacielskich bombowców, rezygnujących z dalszych
poszukiwań i zmierzających z powrotem na pokład swej jednostki macierzystej. Oficer był
przekonany, że jego laserowe baterie i działka antyrakietowe bez trudu zniszczyłyby
wszystkie Starhawki, gdyby te weszły w zasięg ognia rajdera. Lecz wciąż istniało ryzyko, że
któryś z pilotów zdołałby nadać komunikat ostrzegawczy na pokład jednego z imperialnych
liniowców, a kapitan Chaosu otrzymał wcześniej jasne rozkazy – miał unikać kontaktu z
nieprzyjacielem tak długo jak tylko było to możliwe.
Przyczyna tak skrupulatnej konspiracji była prosta. W obrębie systemu Belatis nie
znajdowały się jedynie okręty zwiadowcze Chaosu. Wisząc tuż nad górnymi warstwami
atmosfery gazowego olbrzyma, w maskujących oparach metanu i wodoru, za ekranem
potężnych elektromagnetycznych sztormów ukrywało się pięć dalszych rajderów i jeden okręt
liniowy – krążownik typu Murder Charybdis.
Wszystkie okręty wślizgnęły się w obręb systemu kilka tygodni wcześniej. Wszystkie
wyskoczyły z Osnowy daleko poza powszechnie przyjętymi strefami skokowymi, po czym
weszły w powolny dryf ze zredukowaną do minimum pracą systemów pokładowych. Ich
załogi oczekiwały na przyby- cc
cie Niszczyciela Planet; obserwowały cierpliwie sługusów fałszywego Imperatora
próbujących przeciwstawić się woli Abaddona i uratować garstkę żałosnych pobratymców z
powierzchni skazanej na śmierć planety.
Wszelkie życie na Belatis miało zostać unicestwione. Nikt nie miał prawa uciec. Tak
nakazał Abaddon i już wkrótce ukrywająca się flotylla Chaosu miała dopilnować realizacji
tego rozkazu.
* * * * *
Ciepło. Ciemność. Poczucie bezpieczeństwa. Żywność.
Takie były priorytety rządzące stworem i takie właśnie warunki odkrył on w swym nowym
domu. Jego wcześniejszy dom – żywa istota, która przeniosła go w swym wnętrzu pomiędzy
te metalowe ściany – leżała porzucona gdzieś wśród ciemności. Nie przypominające już
prawie wcale żywego stworzenia, gnijące rozczłonkowane szczątki nosiciela stanowiły źródło
tak niezbędnego pożywienia w przeciągu kilku dni po narodzinach stwora.
Stwór ledwie pamiętał tamte dni. Jego nosiciel znalazł dobre miejsce do narodzin, ciemną i
rzadko odwiedzaną odnogę w plątaninie korytarzy i rur na poziomie technicznym okrętu.
Ukrywając się za kratownicą tłoczących parę rur nosiciel rozpoczął ostatnią fazę
transformacji, rozmyślnie odgryzając sobie wcześniej język, by miejsca jego kryjówki nie
zdradziły krzyki cierpienia. Kiedy w końcu umarł, ciepło i wilgoć doprowadziły do szybkiego
rozkładu zwłok ułatwiając dojrzewającej we wnętrzu trupa istocie wydarcie sobie drogi na
zewnątrz.
Stwór z miejsca zaczął absorbować martwą tkankę swego rodzica. To właśnie wtedy,
konsumując rozkładającą się masę będącą wcześniej mózgiem nosiciela, istota spożyła
komórki odpowiedzialne za kumulację informacji i poznała w ten sposób swe imię.
Siewca Zarazy.
Stwór polubił tę nazwę. Dawała mu poczucie tożsamości i zdradzała zarazem cel istnienia.
Zdobywszy tak cenne informacje, istota przystąpiła do realizacji swojego zadania.
Chociaż całe swe krótkie życie spędziła w ciemnościach, instynktownie wyczuwała w
swym otoczeniu obecność innych białkowych organizmów podobnych w budowie do tego,
który ją zrodził. Oprócz swego miana stwór odziedziczył po wspomnieniach rodzica
przemożny lęk przed odkryciem, toteż działał w sposób skryty i niezwykle ostrożny.
Zostawiał swą wydzielinę w przewodach wentylacyjnych, wiedząc, iż cyrkulatory powietrza
przeniosą chorobotwórcze zarodniki do innych części okrętu, odległych od miejsca, w którym
je rozsiano. Rozcierał śluz na korytarzach, przez które przechodziła zwierzyna. Wiedział też,
gdzie ofiary przechowują swe zapasy wody pitnej i żywności, świadom faktu, że dostanie się
do tych miejsc zapewni mu możliwość szerzenia zarazy na daleko większą skalę. Stworzenie
zdawało sobie jednak sprawę, że składy te są dobrze strzeżone, a zdemaskowanie jego
obecności w tak wczesnej fazie rozwoju groziło poważnymi konsekwencjami.
Niebawem miał nadejść czas na bardziej zdecydowane działania, wpierw jednak stwór
musiał ulec rozmnożeniu. A to wymagało zdobycia większej ilości surowców.
Więcej pokarmu.
Światło i dźwięki dobiegające z głębi korytarza natychmiast zaalarmowały wyczulone
zmysły stwora. Poruszając się z niezwykłą szybkością bestia podskoczyła w miejscu i
podciągnęła się pomiędzy dwie biegnące pod sufitem metalowe rury wywietrzników.
Dygocząc ze strachu odziedziczonego po swym słabym rodzicu stwór patrzył na dwie postaci
zbliżające się środkiem korytarza. Wchłonięta wiedza nosiciela podpowiadała mu, że
zwierzyna jest uzbrojona. Jaskrawe snopy światła tryskające z rąk istot były latarkami, a
dziwne obiekty na ich twarzach respiratorami. Ludzie świecili latarkami w każdy zakamarek
korytarza przetrząsając wszelkie jego odnogi i schowki. Kolejny dreszcz lęku wstrząsnął
ciałem stwora. Działał dotąd w ostrożny sposób, lecz wiedział, że część zwierzyny padła już
ofiarą jego zarodników. Czy jego obecność została odkryta ? Czy zwierzyna rozpoczęła na
niego łowy ?
Ludzie przeszli pod tkwiącym między rurami stworem, jeden z nich przez przypadek
omiótł plątaninę metalu nad swą głową snopem silnego światła. Istota zareagowała na ten akt
niezamierzonej agresji instynktownie, powodowana impulsem nie pochodzącym od nosiciela,
lecz czegoś znacznie potężniejszego i bardziej przerażającego.
Stwór wyrzucił w dół jedną ze szponiastych łap i zacisnął ją na szczęce bliższej ofiary
wbijając pazury głęboko w gardło człowieka. Jednym szarpnięciem silnego ramienia bestia
oderwała ściskaną szczękę wraz ze sporą częścią czaszki zwierzyny. Ofiara padła na plecy
miotana konwulsjami, jej palce zacisnęły się kurczowo na spuście broni. Był to pierwszy
wystrzał jaki w swym życiu usłyszał stwór. Wzdrygnął się na dźwięk hałasu przenikającego
jego delikatne zmysły.
Przełamując szok stworzenie zeskoczyło szybko ze swej kryjówki, jedaaa
nym machnięciem łap odrzucając za grzbiet zwłoki upolowanej zwierzyny. Druga ofiara
wydawała z siebie dzikie, zduszone respiratorem dźwięki, ale i tak zdołała zaskoczyć stwora
błyskawicznym ruchem swej broni. Podnosząc lufę człowiek wypalił niemal z przystawienia
w tors istoty.
Bestia poczuła żar metalowych obiektów przenikających jej ciało, lecz pozbawione
krwotoków rany zaczęły się niemal natychmiast zasklepiać. Stwór nie odczuwał żadnych
emocji zakodowanych w umyśle nosiciela pod mianem bólu. Skoczył do przodu tłumiąc
krzyki zwierzyny mackowatą kończyną wepchniętą głęboko w gardło człowieka, drugą łapą
przebił jego klatkę piersiową wyrywając bijące jeszcze serce. Umysł stwora pulsował
gniewem na wspomnienie fałszywych informacji przekazanych mu przez mózg rodzica –
gdyby wiedział, że zwierzyna jest tak łatwa do upolowania, nigdy nie czułby przed nią swego
pierwotnego lęku.
Działając szybko i bezgłośnie stwór pochwycił zwłoki swych ofiar i powlókł je w
ciemność korytarza. Zdobył tak potrzebne mu pożywienie.
By móc się rozrastać.
By moc się mnożyć.
* * * * *
Reth Zane obudził się nękany sennym koszmarem. Przez kilka sekund mrugał
zastanawiając się, gdzie właściwie jest, myląc półmrok nocnego cyklu kwatery pilotów z
dawną celą nowicjusza na Sacra Evangeliście. Potrząsnął głową próbując otrząsnąć się z
przemożnej dezorientacji powodowanej brakiem odpoczynku i wyczerpaniem nadmierną
liczbą odbytych w ostatnich godzinach misji bojowych.
Wyślizgnął się ze swej pryczy podchodząc do niewielkiej kapliczki urządzonej obok szafki
z prywatnymi rzeczami. Jeden z innych lotników – najprawdopodobniej Lutjens, irytująco
gadatliwy nawigator Altomare – rzucał się przez chwilę na łóżku mamrocząc coś
niezrozumiale we śnie, po czym znieruchomiał ponownie. Oni też to poczuli, pomyślał Zane.
Pomimo zażytych narkotyków, powszechnie stosowanych wśród próbujących neutralizować
efekty bojowych stymulatorów lotników, inni śpiący w pomieszczeniu mężczyźni również
wyczuwali aurę, która obudziła nieoczekiwanie Zane.
Pilot uklęknął przed kapliczką przesuwając spojrzeniem po niewielkich ikonach
ustawionych na jej ołtarzyku. Trzy święte oblicza Imperatora: Śmiertelnego,
Wniebowstępującego i Boskiego. Błogosławiona Helena z Adepta Sororitas, umęczona i
zbezczeszczona przez heretyków, uważana powszechnie za jedną z największych bohaterek
wśród Obrońców Wiary. Zane do niej właśnie skierował swe modlitwy, szukając odpowiedzi
na dręczące go coraz mocniej złe przeczucia.
Coś było nie tak, był tego pewien. Gdzieś w pobliżu czaiło się niebezpieczeństwo. Być
może na zewnątrz, w kosmicznej pustce, być może na powierzchni planety. Lub jeszcze
bliżej, na pokładzie samego Machariusa.
Działo się coś bardzo niedobrego.
* * * * *
Kiedy wahadłowiec wystrzelił z hangaru krążownika, czekająca na niego trójka Furii
przerwała zawis w próżni i gwałtownie przyśpieszając zajęła pozycje wokół promu. Tworząc
ścisłą formację wszystkie cztery maszyny pomknęły ku widocznej w dole powierzchni
planety.
Siedzący wewnątrz wykonanej z titanium kabiny pasażerskiej kapitan Semper przysunął
się do niewielkiego okienka, by rzucić spojrzeniem na oddalający się wolno kształt
Machariusa.
Minęło wiele miesięcy od ostatniego razu, kiedy przyszło mu opuścić pokład swego
okrętu, a jeszcze więcej czasu upłynęło od chwili, kiedy poprzednio miał okazję postawić
nogę na powierzchni jakiejś planety, toteż bez wahania wykorzystał rzadką sposobność do
przestudiowania linii swej jednostki. Na dziobie krążownika znajdował się znajomy kształt
opancerzonego tarana, grubego na wiele metrów i wykonanego z wzmocnionego
adamantium, najtwardszego materiału znanego ludzkim naukowcom. Rufę wieńczyły wyloty
gigantycznych turbin plazmowych, które wraz z samym generarium oraz podzespołami
napędu podprzestrzennego zajmowały blisko jedną trzecią tonażu krążownika. Pomiędzy tymi
dwoma elementami znajdował się główny kadłub jednostki: tuziny pokładów artyleryjskich i
arsenałów, hangarów i warsztatów naprawczych, ładowni i magazynów, kajut mieszkalnych i
izolatek, kaplic i aresztów.
Wzrok Sempera wędrował po masywnym kadłubie okrętu, prześlizgując się po licznych
starych szramach znaczących pancerne poszycie burt, świadczących o chlubnej historii
jednostki. W imperialnej marynarce nie sposób było znaleźć dwóch identycznych okrętów,
nawet jeśli należały one do tego samego typu i klasy. Setki, a często nawet tysiące lat
modyfikacji i napraw, zazwyczaj wykonywanych w oparciu o lokalne materiały i techniki
decydowały o wizualnej odmienności poszczególnych jednostek, chociaż general
ralnie zachowywały one stale swą pierwotną specyfikację techniczną. Semper był pewien, że
nawet stając w obliczu całej floty Segmentum Obscurus byłby w stanie bez wahania i
bezbłędnie wskazać dłonią znajdujący się w jej szeregach własny okręt, tak doskonale znał
jego indywidualne cechy wyglądu.
Ponad dziesięć tysięcy ludzkich dusz żyło w tych opancerzonych ścianach, od Sempera
poczynając, a na najniższym stopniem marynarzu i serwitorze kończąc – liczba
przewyższająca stan największych gwardyjskich regimentów, a wielu spośród tych dziesięciu
tysięcy ludzi posiadało podwójną wartość będąc wyszkolonymi w walkach abordażowych
żołnierzami. Kapitanowie imperialnej marynarki kosmicznej z pewnością dysponowali
potencjałem bojowym dalece przewyższającym możliwości niejednego pułkownika Gwardii.
Ciężkie baterie artyleryjskie ich okrętów mogły równać z ziemią całe metropolie. Pokładowe
lotnictwo – a sam Macharius miał na pokładzie ponad sto maszyn – mogło przemierzać całe
systemy w poszukiwaniu celu, a podprzestrzenne silniki pozwalały szybko przemieszczać się
pomiędzy odległymi krańcami galaktyki. Co więcej, na pokładzie krążownika znajdowały się
ładownie pasażerskie pozwalające zakwaterować dodatkowe tysiące pasażerów – nawet pełny
regiment Gwardii w razie takiej konieczności – umożliwiające przewiezienie ich z jednego
systemu do drugiego z prędkością nieporównywalnie wyższą od tej oferowanej przez ociężałe
powolne statki transportowe.
Żaden inny imperialny dowódca nie posiadał na swe rozkazy takiej potęgi, nikomu innemu
nie powierzano tak imponujących narzędzi zniszczenia. „Stanąć jedną stopą na Złotym
Tronie” – tak brzmiało tylko półżartem wypowiadane spostrzeżenie imperialnych kapitanów,
wymieniane cichym tonem w bardzo prywatnych i pozasłużbowych rozmowach.
Świadomość ta jeszcze bardziej podsycała bezradność i gniew Leotena Sempera na myśl o
jego aktualnej sytuacji.
Przywołał w myślach słowa Hyugi wypowiedziane zaraz po przybyciu przedstawiciela
Departmento Munitorium na pokład Machariusa.
- Odbyłem właśnie rozmowę z gubernatoremregentem Belatis. Jego ekscelencja życzy sobie
obecności w trakcie ewakuacji równego mu rangą przedstawiciela floty ratunkowej. Ponieważ
jest członkiem korpusu Adeptus Civitas o randze planetarnego przywódcy, przysługuje mu
takie prawo i dał mi jasno do zrozumienia, iż życzy sobie z niego skorzystać. Kapitan Ramas
z Drachenfelsa jest najwyższym stopniem oficerem marynarki we flocie, jednakże pewne
praktyczne kwestie związane z jego obrażeniami wojennymi, a także inne czynniki... – Hyuga
urwał na moment i zaczerwienił się ledwie zauważalnie. Semper omal się nie uśmiechnął
wyobrażając sobie w myślach popędliwego kapitana próbującego podołać delikatnym
aspektom misji dyplomatycznej.
- Jak już wspomniałem, istnieją pewne czynniki, które niestety uniemożliwiają kapitanowi
Ramasowi wypełnienie tego zadania, toteż obowiązek spada na osobą następną w hierarchii
służbowej. Czyli pana, kapitanie Semper.
W prywatnej kwaterze kapitana zapadła niezręczna cisza. Trzej oficerowie marynarki –
Semper, Ulanti i komisarz Kyogen – patrzyli na biurokratę pełnym niedowierzania i rosnącej
niechęci wzrokiem. Nie ufając zdolności do panowania nad własnym językiem Semper
spojrzał na Ulantiego. Pierwszy oficer, wychowanek necromundiańskiej arystokracji, był
bardziej biegły w kwestiach stosownego wysławiania się i formalnej etykiety.
- Czcigodny adepcie Hyuga – zaczął grzecznym tonem Ulanti – Znajdujemy się w trybie
pełnej gotowości bojowej i najpewniej pozostaniemy w nim do czasu skoku w Osnowę.
Prowadzimy nieustanne misje patrolowe z wykorzystaniem lotnictwa pokładowego,
nadzorujemy również finalne przygotowania do opuszczenia orbity przez flotę ewakuacyjną.
W obrębie tego systemu już ukrywa się kilku nieprzyjacielskich okrętów zwiadowczych, a w
każdej chwili z podprzestrzeni może wyjść pełna flota wroga z jego nową niezwykłą
platformą bojową na czele – Ulanti zawiesił na moment głos patrząc prosto w oczy
dygnitarza, po czym przyjął bardziej ostry ton – I teraz, w samym środku tego zamieszania,
przybywa pan nas poinformować, że kapitan Semper musi porzucić swe obowiązki, by wziąć
udział w jakimś bezsensownym trywialnym przedsięwzięciu natury dyplomatycznej ku
satysfakcji lokalnego urzędnika Imperium ?
Hyuga łypnął nieprzychylnym wzrokiem na pierwszego oficera, prostując nieświadomie
swą niską niepozorną postać. Niewielki, łysawy i bezbarwny biurokrata odpowiedzialny był
za sprawy organizacyjne i zaopatrzenie formacji militarnych Imperium. Członkowie tego
potężnego departamentu Administratum nosili zazwyczaj proste szaty adeptów lub w
przypadku potomków któregoś z arystokratycznych Domów odpowiednie płaszcze będące
symbolem ich przynależności rodowej, Hyuga natomiast miał na sobie ekstrawagancki
mundur wojskowy, w opinii wszystkich trzech oficerów zapewne własnoręcznie przez siebie
zaprojektowany. Insygnia na wysokim kołnierzu i epoletach uniformu informowały, że ich
właściciel posiada honorową rangę pułkownika Imperialnej Gwardii. Pierś mężczyzny
zdobiły rzędy odznaczeń i dekoracji, których żaden z oficerów nie potrafił zidentyfss
fikować, a które zapewne nadawano wyłącznie za czyny dokonane z dala od wszelkich
bitewnych pól.
- Rodzina Sarro służy Imperium od setek lat – odparł Hyuga – Jej członkowie posiadają
prawo do skorzystania z przywileju nadanego mocą prawa, zwłaszcza w chwili
przymusowego zaprzestania dalszej ofiarnej służby na tej planecie. Przeprowadziłem
konsultacje z dowódcą Arbites na Belatis i również w jego opinii formalne przeprowadzenie
całej ceremonii wywrze pozytywny skutek na postępy procedury ewakuacyjnej.
- Zatem dobrze – oświadczył chłodno Semper obliczając w myślach czas, jaki miał
zmarnotrawić na udział w tej niepotrzebnej i ryzykownej farsie odrywającej go od
poważniejszych obowiązków – Panie Ulanti, przejmuje pan mostek do chwili, kiedy wraz z
czcigodnym adeptem powrócimy z naszej podróży na powierzchnię planety.
- Źle się zrozumieliśmy, kapitanie – uśmiechnął się wyrozumiale Hyuga – Obowiązki
zmuszają mnie do powrotu na pokład Grafa Orloka natychmiast po zakończeniu tej rozmowy.
Wciąż pozostaje wiele kwestii do uregulowania przed ostatecznym zamknięciem procedury
ewakuacji.
- Obawiam się, że to niemożliwe – teraz to Semper uśmiechnął się nieznacznie, chociaż w
jego grymasie trudno byłoby znaleźć ślad wyrozumiałości – Ten okręt jest objęty
kwarantanną, zatem nie mogę panu pozwolić na przeniesienie się na inną jednostkę
marynarki. Jestem pewien, że tak rygorystycznie przestrzegający regulaminu kapitan jak von
Blucher będzie zdecydowanie przeciwny potencjalnemu wniesieniu na jego pokład zarazy.
- Kwarantanna ? Zaraza ? – wymamrotał Hyuga, zbyt zaskoczony słowami kapitana, by
wyłapać w jego głosie ton pogardy wobec przesadnej ostrożności von Bluchera, w opinii
wielu kapitanów graniczącej wręcz z tchórzostwem.
- Na niższych pokładach wybuchła epidemia. Pan Ulanti właśnie mnie informował o tym
fakcie, kiedy pański prom poprosił o pozwolenie na lądowanie.
- Potwierdzam – odezwał się pierwszy oficer w mig odgadując intencje swego przełożonego
– To jakaś wysoce zakaźna choroba, skutecznie utrudniająca naszemu personelowi
medycznemu całkowitą jej likwidację. Chociaż ryzyko zainfekowania pana organizmu wciąż
jest niewielkie, dłuższy pobyt na pokładzie Machariusa znacząco je podniesie. A ponieważ
przepisy regulujące kwestie kwarantanny zabraniają panu powrotu na Grafa Orloka...
- Pojawia się sposobność do wspólnej podróży na powierzchnię Belatis – dokończył Semper
– W ten sposób nie tylko spotka mnie zaszczyt eskortowania gubernatoraregenta na orbitę
parkingową, ale też będę miał przyjemność przyczynić się do zapewnienia bezpieczeństwa
pańskiej własnej osobie.
Na samą myśl o postawieniu stopy na pustoszonym domową wojną świecie z pobladłej
nagle twarzy dygnitarza odpłynęła cała krew. Rozglądając się panicznie wokół urzędnik wbił
wzrok w postać milczącego cały czas Kyogena.
- Komisarzu – wybuchnął gwałtownie – To oburzające ! Żądam, aby natychmiast dopilnował
pan mojego bezpiecznego tranzytu na pokład Grafa Orloka !
Kyogen, górujący swą sylwetą nad niskim biurokratą, przesunął w zamyśleniu wzrokiem
po rzędach odznaczeń Administratum. Na jego własnej piersi wisiał Order Gwiazdy Gothicu,
najwyższe odznaczenie za odwagę nadawane w granicach sektora, podobny medal wieńczył
uniform Sempera. Żaden z oficerów nie nosił tego orderu z próżnej pychy, raczej stanowił on
narzędzie podkreślające ich autorytet u niższych stopniem marynarzy.
- Wybuchła epidemia i regulamin marynarki ściśle określa postępowanie w takim przypadku.
Moim obowiązkiem jest nadzór nad realizacją postanowień tego regulaminu, również siłą,
jeśli jest to konieczne – Kyogen postąpił krok do przodu pochylając się nad Hyugą – Lepiej
pan zrobi lecąc z kapitanem, czcigodny adepcie. Kto wie, może po tej podróży zyska pan
prawo do przypięcia sobie prawdziwego odznaczenia ?
* * * * *
Semper odwrócił szybko wzrok widząc wciąż śnieżnobiałe rysy twarzy urzędnika
oplecionego pasami bezpieczeństwa w fotelu po drugiej stronie kabiny. Dwaj asystenci Hyugi
siedzieli po jego bokach, równie zalęknieni i zdenerwowani jak ich przełożony. Temperatura
wewnątrz kabiny podskoczyła zauważalnie, a cały wahadłowiec trząsł się i dygotał pod
wpływem szybkiego wejścia w studnię grawitacyjną planety. Wszyscy trzej pracownicy
Administratum sprawiali wrażenie święcie przekonanych, że prom zaraz rozsypie się w
drobne kawałki.
Zapewne przyzwyczaili się do łagodniejszych lądowań na pokładach luksusowych
promów Administratum, stąd ten strach w obliczu bojowego zrzutu na wahadłowcu
marynarki w samym sercu strefy frontowej, pomyślał Semper.
Oprócz kapitana i notabli Departmento Munitorium w kabinie siedziało cz
czterech innych pasażerów. Wszyscy z nich mieli na sobie granatowe mundury z niebieskimi
opaskami oficerów porządkowych. Trzej mężczyźni służyli w oddziałach ochrony i od dawna
stanowili straż przyboczną Sempera krążącą za nim ustawicznie po całym Machariusie.
Kapitan zastanawiał się od czasu do czasu, który z tych lojalnych, ale niezbyt błyskotliwych
strażników był sekretnym informatorem komisarza Kyogena, donoszącym mu o każdym
ruchu i słowie dowódcy krążownika. Najpewniej Rahn – najbystrzejszy z całej trójki – a może
nawet wszyscy.
Jaka nie byłaby prawda, wszyscy trzej siedzieli teraz w grupie gapiąc się z nieprzyjazną
podejrzliwością na czwartego współtowarzysza podróży rozwalonego wygodnie kilka foteli
wcześniej. Potężnie umięśniona sylweta mężczyzny z trudem mieściła się w szwach
uniformu, na jego nadgarstkach i karku dostrzec można było tatuaże stranivarskich
gangsterów i więzienne emblematy z Lubiyanki. Roztaczając wokół delikatny, ale wciąż
rozpoznawalny zapach przeżytego korzenia tajii Maxim Borusa stanowił silny kontrast w
stosunku do swych towarzyszy służby.
Semper wciąż nie był pewien, dlaczego w ostatniej chwili uległ naciskom zastępcy i
zgodził się dołączyć do swej straży przybocznej osobistego ochroniarza pierwszego oficera.
Strażnik okazał się odstraszającym swą aparycją drabem, niewiele mniej barbarzyńskim od
przymusowych robotników mozolących się na dnie kadłuba krążownika. Imperator jeden
wiedział jak ten człowiek zdołał dosłużyć się rangi oficera porządkowego, ale emanował aurą
podstępnej drapieżności i ponadprzeciętnej inteligencji i Semper musiał się zgodzić z
argumentacją Ulantiego twierdzącego, że Borusa jest człowiekiem, którego warto mieć po
swojej stronie. Był to najwyraźniej jeden z tych rzadko spotykanych urodzonych szczęściarzy,
którzy potrafili wyjść cało z każdej opersji i jeśli towarzyszący im człowiek trzymał się
takiego osobnika dostatecznie blisko, miał szansę również wynieść cało głowę.
Semper wyjrzał z powrotem przez niewielkie okienko w burcie promu. Wahadłowiec
przebijał się właśnie przez grube warstwy chmur zasnuwających równikowe okolice planety
w okresie sezonu deszczowego. Przez kolejne kilka minut kapitan nie widział praktycznie nic,
dopóki znienacka wahadłowiec nie znalazł się poniżej dywanu chmur i przed oczami oficera
nie rozpostarła się panorama Madiny.
Semper ujrzał rozległe dzielnice mieszkalne i przemysłowe otaczające wysoki masyw
skalny, na którym wznosił się pałac gubernatoraregenta. Szerokie promenady przecinały
wszystkie dystrykty krzyżując się ze sobą. Semper dostrzegł długie kolumny uchodźców
tłoczące się na ulicach i rzędy barykad zamykające część przejść w nadziei na powstrzymanie
dalszego napływu ludności cywilnej do stolicy. Nawet z wysokości kilku tysięcy metrów
kapitan widział wyraźnie ogniki wystrzałów i przelewające się ludzkie tłumy znaczące
miejsca zaciekłych walk o wolne przejście. Metropolia naznaczona była licznymi szramami
wojny domowej. W wielu miejscach szalały pożary, niektóre dzielnice zmieniły się w
gruzowiska, większość przerzuconych nad stołeczną rzeką mostów runęła do wody, a na
północnym brzegu wielki kompleks przetwórczy stał w płomieniach zasnuwając przestworza
kłębami tłustego toksycznego dymu, pełzającego nad jedną czwartą metropolii i częścią
odległych przedmieść.
Obserwując oznaki ewidentengo chaosu panującego nie tylko w samej Madinie, ale i w
innych miastach całej planety, Semper poczuł nawrót silnej depresji. Ataki przygnębiającej
rozpaczy dręczyły go przy każdej zadumie na temat toczonej wojny, zdradliwego losu i –
zwłaszcza – imperialnej strategii działania. Po zwycięstwie w systemie Helia, gdzie
Macharius i jego bliźniacze okręty zlikwidowały nieprzyjacielską flotę inwazyjną, kapitan
żywił przez krótki czas nadzieję, że Imperium przejdzie w końcu do ofensywy zdecydowanie
uderzając na wroga, a nie jedynie próbując go zatrzymać. To Semper zaproponował wówczas,
by wycofujące się niedobitki heretyckiej floty ścigać w Osnowie i zniszczyć całkowicie,
zanim buntownicy zyskają szansę na przegrupowanie się i zgromadzenie posiłków. Lecz w
zamian Macharius i kilka innych jednostek otrzymało rozkaz przelotu na Belatis, gdzie
zamiast próby stawienia przynajmniej szczątkowego oporu Dowództwo Floty postanowiło
rzucić cały system na pastwę Abaddona.
Semper i kilku innych kapitanów w prywatnych rozmowach polemizowało zaciekle z
otrzymanymi rozkazami, uważając, że zamiast kosztownego chronienia konwojów
ewakuacyjnych marynarka powinna skoncentrować wszystkie swe siły na armadzie
Niszczyciela Planet. Ściągając z okolicznych systemów dodatkowe posiłki lojaliści mieli
szansę zebrać siły wystarczające jeśli nie do unicestwienia Niszczyciela, to przynajmniej do
zmuszenia go do ucieczki. Imperatywem dla tych oficerów była maksymalizacja korzyści
osiągniętych poprzez zwycięstwo nad Helią IV i udowodnienie admirałom nieprzyjaciela, że
eskadry Jego Boskiego Majestatu są gotowe stawić im czoła w każdych okolicznościach. Cały
sektor Gothic drżał na myśl o tym, że któregoś dnia cień Niszczyciela Planet może paść na
kolejny bezbronny świat. Słabnące morale mogło zostać niewiarygodnie wręcz pokrzepione,
jeśli tylko marynarka zdołałaby udowodnić publicznie, że przerażająca broń Abaddona nie
była niezwyciężona i że poczucie obowiązku wśród aaa
oficerów Zgrupowania Floty Gothic wciąż coś znaczyło. Wszystkie argumenty grupki
dzielnych kapitanów zostały odrzucone.
Oświadczono im, że brakuje okrętów zdolnych utworzyć efektywną siłę zdolną zagrozić
Niszczycielowi Planet. Że czas na rozliczenie się z nową bronią Abaddona nadejdzie, ale
muszą się uzbroić w cierpliwość.
A w międzyczasie, pomyślał z goryczą Semper, światy sektora Gothic muszą brać udział
w chorej loterii, której reguły znają chyba tylko admirałowie i planiści w Port Maw. Niektóre
z nich, jak chociażby Helia, były bronione, inne porzucano na pastwę nieprzyjaciela
marnotrawiąc cenne rezerwy marynarki zdolne stawić opór wrogowi na tchórzliwe operacje
ewakuacyjne przeprowadzane w niehumanitarnie selektywny sposób, który dla kapitana nie
był niczym innym jak zwykłą zdradą bezbronnych obywateli Imperium. Jak wiele jeszcze
planet będziemy musieli poświęcić ? Jak wiele milionów czy miliardów ludzi trzeba będzie
porzucić na śmierć, zanim wreszcie się odwrócimy i zaczniemy walczyć ?
Wahadłowiec zakołysał się raptownie przerywając stosunkowo stabilny etap lotu ponad
płonącą stolicą. Semper dostrzegł jaskrawe krechy laserowych wiązek przemykające za
obrysem skrzydła i pojął, że prom padł ofiarą ostrzału z naziemnych baterii przeciwlotniczych
wroga. Maszyna zakołysała się ponownie wykonując przewrót przez prawe skrzydło i
wchodząc w głęboki zwrot. Jeden ze skrybów Administratum krzyknął przerażony
desperackimi manewrami próbującego ujść przed ostrzałem pilota.
Semper wiedział, że za sterami wahadłowca usiadł Milos Caparan. Ulanti polecił
Remusowi Nyderowi, by ten wyznaczył do obsługi maszyny kapitana swych najlepszych
ludzi, a dowódca sekcji Kontroli Lotów zlecił tę misję elitarnym pilotom Starhawków.
Trafiając pomiędzy osobistego zbira Ulantiego, a dowódcę eskadry Nemesis Semper nie miał
najmniejszych podstaw ku temu, by skarżyć się na brak troski ze strony swego zastępcy.
Gdzieś zza kabiny wahadłowca dobiegł narastający ryk dopalaczy i jedna z Furii
przemknęła za okienkiem nurkując w kierunku źródła nieprzyjacielskiego ognia. Ten
egzemplarz myśliwca przechwytującego został specjalnie zmodyfikowany pod kątem operacji
w atmosferze planet. Zgrabna sylweta maszyny prześlizgnęła się tuż nad dachami habitatów
lokalizując pozycje wrogich baterii. W niebo posypały się pociski z broni ręcznej, praktycznie
nieszkodliwe dla ciężko opancerzonego myśliwca. Furia poderwała się nagle w górę, jej pilot
uruchomił do końca dopalacze umykając przed rosnącą kulą ognia wykwitającą w miejscu,
gdzie w gruzy uderzyły zrzucone ułamek sekundy wcześniej bomby zapalające. Myśliwiec
zwiększył wysokość pozostawiając za sobą fosforowe piekło trawiące budynki na obszarze
blisko dwóch tysięcy metrów kwadratowych.
Po tym ataku nie doszło już do żadnej próby ostrzelania wahadłowca ani jego eskorty.
Siedzący w kokpicie promu Caparan zmniejszył ciąg silników obserwując jednocześnie
zbliżającą się coraz bardziej migotliwą barierę pałacowych pól siłowych. Trzy myśliwce
przeleciały tuż nad wahadłowcem wykonując kolejno pożegnalne beczki, po czym wystrzeliły
niemal pionowo w górę rozpoczynając długą drogę powrotną na orbitę Belatis.
Prom zadygotał lekko przechodząc przez kokon pola siłowego, na jego kadłubie i
powierzchni skrzydeł zatańczyły łuki elektromagnetycznych wyładowań. Caparan uruchomił
silniki korekcyjne obracając wahadłowiec w wąskiej przestrzeni kamiennego hangaru i
posadził go delikatnie na metalowej rampie jednego z lądowisk. Ubrani w żaroodporne
kombinezony technicy i serwitorzy rzucili się biegiem w kierunku pojazdu podłączając do
jego silników układy chłodzące i nie zważając na emitowany przez nie potworny żar.
W ciągu minuty Caparan i jego podwładni wyłączyli kolejno wszystkie systemy napędowe
wahadłowca, a potężne wentylatory zabudowane w ściany hangaru wywiały z lądowiska
kłeby oparów i spalin. Dopiero wtedy rampa przedziału desantowego opadła wolno na
platformę. Ochroniarze Sempera wysiedli pierwsi, stukając ciężkimi butami w metalową
posadzkę i rozglądając się podejrzliwie wokół. Kapitan wyszedł w ślad za nimi, Maxim
trzymał się tuż za jego plecami. Na końcu pokład opuścił Hyuga i jego dwaj asystenci.
Semper przystanął na moment u podstawy rampy, wciągając w płuca powietrze, które nie
było tysiące razy filtrowane przez system cyrkulacyjny Machariusa i odczuwając
charakterystyczne wibracje ciała próbującego dostosować się do siły ciążenia panującej na
Belatis, nieznacznie wyższej od wartości pola grawitacyjnego generowanego na pokładzie
krążownika. Wiedział też, że niebawem przyjdzie mu znieść atak agorafobicznego strachu
będący naturalną reakcją zamkniętego wiele miesięcy w ciasnej przestrzeni umysłu na widok
otwartego nieba.
Chociaż z drugiej strony nie planował tu aż tak długiego pobytu, by narażać się na
długotrwałe efekty agorafobii.
Kapitan wyprostował się na widok potężnej postaci w czarnym karapaksie i hełmie z
opuszczonym wizjerem idącej szybko w jego stronę. Semper zasalutował w formalny sposób
trzaskając obcasami swoich butów.
- Leoten Semper, okręt Jego Boskiego Majestatu Lord Solar Macharius.
- Byzantane, prefekt primus, Adeptus Arbites – odpowiedział przybysz salutująć krótko, po
czym zaskoczył kapitana wyciągnięciem okrytej rękawicą dłoni.
- Proszę o wybaczenie, kapitanie Semper – oświadczył wielki arbitrator – To z mojej winy
został pan ściągnięty do asysty przy wyjeździe pewnego głupca. Co pan powie na to, by
zakończyć tę farsę tak szybko i możliwie bezboleśnie, jak tylko można ?
* * * * *
Khoisan odrzucił kopniakiem ciało żołnierza Sił Obrony Planetarnej i przekroczył próg
otwartego rakietowego silosa. Obrońcy tej instalacji i kilku podobnych ukrytych pośród
okolicznych wzgórz stawiali zaciekły opór, lecz Khoisan nie zamierzał przerywać ataku
rzucając na lojalistów kolejne fale heretyków. Osobiście poprowadził ostatnie uderzenie,
wiedziony przez dezerterów lokalnego garnizonu poprzez sekretne podziemne labirynty
prowadzące do głownego centrum dowodzenia instalacji. Ukryty pod skałami bunkier padł po
krótkim szturmie, dokonana w jego ścianach rzeź wprawiła czciciela Chaosu w dobry nastrój.
Uśmiechnął się na myśl o dzikim szale swych popleczników rzucających się z zaskoczenia na
oszołomionych żołnierzy. Okoliczne bunkry i silosy szybko podzieliły los pierwszej
fortyfikacji. Przejmując kontrolę nad wewnętrznym radiowęzłem i puszczając przez głośniki
wrzaski tych nieszczęśników z centrum dowodzenia, którzy dali się napastnikom żywcem
wziąć do niewoli Khoisan niemal całkowicie złamał morale obrońców.
Przywódca rebeliantów przybył na Belatis blisko rok temu, przemieszczając się
sekretnymi sposobami znanymi tylko najbardziej zaufanym agentom Chaosu. Na początku nie
miał pojęcia, jakie właściwie powierzono mu zadanie, na Belatis zawiodły go pływy Osnowy
i nieznana jeszcze wola mrocznych bogów, niemniej jednak natychmiast zabrał się do pracy.
Połączył rozproszone komórki kultystów w jednolitą podziemną organizację gotową na
rozpoczęcie działalności terrorystycznej. Odnalazł wśród wyższych klas społeczeństwa ludzi
słabych i podatnych na korupcję, po czym wielu z nich przeciągnął na stronę Chaosu. Pod
jego pieczołowitym nadzorem wpływowi czciciele szerzyli wieści o potędze Osnowy wśród
swych równie wysoko urodzonych pobratymców.
Poświęcił rok życia na położenie fundamentów pod zamierzenie bogów Ciemności, a teraz
moce Osnowy objawiły mu swój boski plan.
Niszczyciel Planet był już w drodze. Wszelkie życie na Belatis miało ulec zagładzie, ale
mentalny przedśmiertny spazm tak wielu istnień wystarczał Khoisanowi do sięgnięcia po
ostateczną nagrodę za swe wysiłki. Uniesiony na skrzydłach mentalnego wrzasku agonii
mieszkańców tego świata miał pomknąć w najgłębsze otchłanie Osnowy i narodzić się tam
powtórnie jako jeden z najpotężniejszych sług Chaosu – jako demoniczny książę.
Khoisan zachwiał się czując mrowienie pod powierzchnią runicznego pancerza siłowego,
drgania skóry i mięśni, przemieszczające się organy wewnętrzne. Skoncentrował się próbując
przywrócić kontrolę nad buntowniczą cielesną powłoką. Pozbawiony rys płat skóry
pokrywający jego twarz przybierał dziesiątki pojawiających się szybko oblicz, często
budzących grozę swą groteskową brzydotą. Były to wspomnienia twarzy, które czciciel
Chaosu przybierał w przeciągu tysięcy lat wcześniejszej służby mrocznym bogom. Khoisan
mógł oblekać swą twarz na ludzkie podobieństwo, jeśli tego sobie życzył – zdolność
formowania tkanki mięśniowej na dowolny kształt była darem otrzymanym od Tzeentcha,
Pana Zmian – lecz zazwyczaj pozostawiał sobie jedynie luźno zwisający płat skóry,
pozbawioną rysów groteskową fasadę.
- Mistrzu ! – krzyknął jeden z kultystów podbiegając bliżej i natychmiast cofając się z
grymasem grozy na twarzy. Owładnięty emocjonalnym aspektem Krwawego Boga, Khoisan
przybrał na ułamek sekundy oblicze warczącego bestialskiego demona Khorna. Przywódca
rewolty pochwycił mocno metalowe barierki schodów walcząc o odzyskanie kontroli nad
ciałem, jego ochroniarze wycofali się na bezpieczny dystans obserwując swego pana z
czujnym niepokojem. Spazmy wieszczące ostateczną przemianę fizyczną pojawiały się coraz
częściej, ciało zaczynało się już przygotowywać na nieunikniony moment odrodzenia i
transformacji. Khoisan wiedział, że proces ten był niezwykle bolesny, podobnie jak liczne
wcześniejsze przypadki przejmowania kontroli nad jego jaźnią przez demoniczne wpływy
mrocznych bogów, jednakże cena ta była niczym wobec wręcz nieograniczonej potęgi i mocy
demonicznego księcia.
Przywołał jednego ze poruczników. W swym wcześniejszym życiu, zaledwie dwa
miesiące temu, człowiek ten był dobrze prosperującym kupcem zrzeszonym w jednym z
wielkich koncernów przetwórczych działających na północy kontynentu. Stając się oddanym
sługą Chaosu wykorzystał swą pozycję do przeszmuglowania do Madiny tysięcy heretyków
udających robotników kontraktowych oraz uzbrojenia ich w sprzęt produkowany w jego sssss
warsztatach i schowany w firmowych magazynach na całym obszarze stolicy.
Kolejny lojalny sługa, pomyślał Khoisan. Następny głupiec, który uważa, że uratuję go
przed bronią Abaddona, następna ofiara złożona na moim ołtarzu odrodzenia.
- Skończyliście przygotowania ? – warknął chrapliwie, w jego zmienionym głosie wciąż
pobrzmiewały ostatnie nuty osobowości khornickiego demona.
- Prawie, mistrzu. Laserowe baterie są już przejęte i gotowe do użycia.
- A pociski ? – zapytał niecierpliwie czciciel Chaosu.
- Kody autoryzacyjne otrzymane od agentów w otoczeniu gubernatoraregenta okazały się
poprawne. Sześć mamy tutaj, dziesięć w innych silosach. To więcej, niż potrzebujemy do
wykonania zadania. Właśnie tankujemy paliwo, będą gotowe do wystrzelenia za godzinę.
- Dopilnuj tego osobiście – nakazał Khoisan.
Kultysta skłonił się głęboko i odszedł pilnując wypełnienia rozkazów mistrza. Khoisan
podszedł do barierki schodów i spojrzał w dół rozległej hali. Po każdej stronie metalowej
platformy tkwiły czarne cygara gigantycznych pocisków ziemiaorbita, podobnych pod kątem
rozmiarów i potencjału rażenia do okrętowych torped używanych przez przeklętą marynarkę
lojalistów. Kultyści i dezerterzy z jednostek technicznych Sił Obrony Planetarnej krzątali się
na podłodze hali uzupełniając paliwo w zbiornikach pocisków i przygotowując rakiety do
odpalenia. Inni heretycy wspinali się po metalowych rusztowaniach otaczających głowice
nanosząc na chłodny metal insygnia i symbole Chaosu, rekonsekrujac broń Imperium ku
chwale bogów Osnowy.
. To więcej, niż potrzebujemy do wykonania zadania, pomyślał Khoisan wiedząc, że już za
godzinę te potężne bronie przeznaczone do obrony Belatis przed wrogą inwazją z kosmosu
zostaną użyte przeciwko zupełnie nieoczekiwanym celom. Wtedy on sam będzie już daleko
od tego miejsca. Kiedy lojaliści otrząsną się już z szoku, zemsta imperialnej marynarki stanie
się potworna w skutkach. Wzmocnione kompozytowe ściany podziemnych bunkrów i
chroniące je setki metrów ziemi i skał nie stanowiły wystarczającej ochrony przed ostrzałem z
baterii okrętu liniowego.
Khoisan odwrócił się w miejscu dając swym przybocznym strażnikom znak, iż nadszedł
czas powrotu do czekającego u podstawy wzgórz ornitoptera i odlot do Madiny. Czciciel raz
jeszcze omiótł wzrokiem nerwową krzątaninę wokół rakietowych pocisków, nie dostrzegając
żadnej różnicy pomiędzy leżącymi na podłodze martwymi ciałami, a wciąż żywymi
kultystami. Dla Khoisana Bez Twarzy wszyscy byli tym samym.
Ofiarami. Zwieńczeniem pryzmy ciał, którą musiał usypać w drodze do nieśmiertelności i
demonicznego dziedzictwa.
* * * * *
Z sufitu podziemnej celi sypały się coraz większe kawałki tynku, spadające gradem na
zmaltretowaną postać rozciągniętą na metalowym blacie stołu tortur. Korte nie potrafił
odgadnąć, czy wstrząsy budowli powodowane były impetem trafiających w fortecę Arbites
pocisków wroga czy też wywoływał je odrzut strzelających nieustannie wież artyleryjskich na
murach twierdzy. Huk kanonady, która obróciła już w perzynę znaczącą część cytadeli, na tej
głębokości zlewał się w jednostajny głuchy grzmot.
Korte spojrzał w dół, na ciało rozkrzyżowane na blacie stołu, dostrzegając w rysach
zakrwawionej twarzy człowieka pierwsze oznaki nadchodzącej śmierci.
- Znowu go tracimy. Daj mu następny zastrzyk – polecił stojącemu obok lekarzowi Arbites.
- To ostatni raz, kiedy taki zabieg ma szanse powodzenia. Jego serce nie wytrzyma już dłużej
– ostrzegł oficer medyczny.
- Nie jest jeszcze gotowy na śmierć – odburknął Korte – Jeszcze nie powiedział wszystkiego.
Medyk wzruszył ramionami, przestawił kilka przełączników na konsolecie aparatu
zabiegowego i wstrzyknął w krwioobieg więźnia starannie odmierzoną dawkę chemicznego
stymulantu. Pacjent wpadł w silne drgawki przywrócony do życia skoncentrowaną dawką
płynu. Dysząc ciężko opluwał sobie podbródek krwią i flegmą, ocieraną natychmiast
skrawkiem materiału trzymanym przez medyka. Popękane usta mężczyzny otwierały się i
zamykały wypowiadając bezdźwięcznie słowa. Korte pochylił się nad stołem próbując
usłyszeć więźnia. Zdarzało się czasami, że przesłuchiwani heretycy rozgryzali ukryte między
zębami kapsułki z trucizną licząc na uśmiercenie za pomocą ostatniego oddechu również
śledczych, lecz teraz Korte nie obawiał się już takiej ewentualności: uzębienie więźnia zostało
wcześniej gruntownie zbadane, a zresztą w chwili obecnej człowiek ten i tak nie miał już
żadnych całych zębów mogących służyć za miejsce ukrycia ampułki.
Korte znał tego mężczyznę, służył on w randze kapitana w pałacowej gwardii, prefekt
secundus miał też już wcześniej okazję zapoznać się z obsss
serwowanym w celi fenomenem ludzkich reakcji. Schwytany w trakcie ostatniego, ledwie
odpartego szturmu na cytadelę Arbites, rebeliant pojął ogrom swej zbrodni przeciwko
Imperatorowi. Słabi i lekkomyślni słudzy Czterech Potęg, marionetki w rękach prawdziwych
kultystów, często zdawali sobie poniewczasie sprawę z prawdziwego charakteru tajemniczych
mocy, którym ślubowali lojalność.
Tak, Korte widział to już wiele razy, podobnie jak doskonale pamiętał słyszane wówczas
słowa – desperackie błagania o wybaczenie, żałosne próby usprawiedliwienia swego błędu,
przerażające i przesycone nienawiścią wyznania na temat popełnionych zbrodni. Podobnie
było z okaleczonym strzępem człowieka zamkniętym w celi przesłuchań fortecy.
Funkcjonariusz słuchał cierpliwie wyznań mężczyzny świadom faktu, iż musi pozwolić
wyrzucić mu z siebie ciężar grzechów, potem uciszył więźnia ruchem uniesionej w górę
dłoni.
- Podaj nazwisko. Wyznaj nazwisko tego, który kazał ci zrobić te wszystkie rzeczy.
Więzień wlepił zamglone spojrzenie w twarz oficera poruszając bezgłośnie ustami,
powtarzając w kółko jedno słowo. Korte przysunął ucho do jego twarzy. Jedno słowo, jedno
nazwisko. Jego dźwięk wprawił doświadczonego arbitratora w całkowite zaskoczenie,
zastąpione niemal natychmiast przyprawiającym o chorobę zrozumieniem. Korte dowiedział
się w końcu, jak daleko sięgało piętno Ciemności na Belatis.
Wprost do pałacu gubernatoraregenta. Wprost do samej sali tronowej.
Spojrzał w oczy więźnia szukając w nich śladu kłamstwa, ostatniego heretyckiego
fałszerstwa – odnalazł jedynie desperacką żądzę wyznania prawdy z ust umierającego
człowieka. Desperacką potrzebę odrzucenia kłamstw w ostatniej chwili życia.
- Zarzutem jest herezja. Wyrok to egzekucja z uwzględnieniem nadzwyczajnego złagodzenia
wymiaru kary.
Korte wyjął z kabury boltowy pistolet i strzelił więźniowi prosto w serce. Wyznawszy
grzechy i okazując skruchę, heretyk zasłużył sobie na szybką i bezbolesną śmierć. Gdyby
wciąż trwał w bluźnierczym oporze, arbitratorzy mogliby go utrzymywać całymi tygodniami
przy życiu, poddając ustawicznym cierpieniom.
Korte opuścił celę przesłuchań, pozostali funkcjonariusze ruszyli w ślad za nim.
Podziemny kompleks więzienny był teraz niezwykle cichy. Dzikie walenie pięści w ciężkie
metalowe wrota wiodące do rozległych cel zbiorowych ustało wiele godzin wcześniej.
Standardowa procedura Arbites w przypadku groźby przejęcia kontroli nad fortecą lub
ewakuacji nakazywała wtłoczenie śmiercionośnego gazu do hal będących miejscem
zatrzymania tysięcy zwykłych przestępców. Korte nie lubił tego obowiązku, ale zdawał sobie
sprawę z konieczności dopełnienia procedury. Prędzej czy później więźniowie i tak zostaliby
zmasakrowani przez kultystów Chaosu, a gdyby ci jednak oszczędzili im życie, wielu spośród
aresztowanych natychmiast wstąpiłoby w szeregi rebeliantów.
U szczytu schodów stał arbitrator w randze starszego provosta.
- Przyszedł komunikat od prefekta. Nakazuje natychmiastowe zakończenie ewakuacji.
Dołączy do nas na orbicie, na pokładzie Retribution.
- Mamy wciąż kontakt radiowy ? – zapytał Korte.
Arbitrator pokręcił przecząco głową.
- Łączność bez przerwy się rwie. Nieprzyjaciel może zagłuszać nasze kanały komunikacyjne
albo to nawet efekt uboczny pałacowych pól ochronnych. Przy takich opadach deszczu woda
cieknąca po tarczach wytwarza ogromny poziom statycznych zakłóceń.
Korte burknął coś z niezadowoleniem. Jak dotąd, niewiele założeń planu ewakuacyjnego
udało się zrealizować w całości.
Na powierzchni ziemi opancerzone promy Arbites wyłaniały się właśnie z
kompozytowych bunkrówhangarów, ich piloci niecierpliwie odpalali silniki manewrowe
sygnalizując rychły start. Arbitratorzy – ostatni przebywający na Belatis przedstawiciele
władz Imperium – opuszczali w pośpiechu swe pozycje na murach twierdzy pędząc co sił w
nogach poprzez dziedziniec, w stronę opuszczonych ramp załadunkowych promów. Ostrzał
heretyckich baterii przybrał na sile. Korte dostrzegł kątem oka artyleryjski pocisk
rozrywający się pośrodku grupy biegnących w ciasnym szyku funkcjonariuszy, ogarniający
ich ciała rosnącą kulą płomieni i deszczem metalowych szrapneli.
Rozmieszczone na murach wieżyczki artyleryjskie ponownie otworzyły ogień, ponad ich
głuchym hukiem prefekt secundus usłyszał ryk tryumfu wydarty z gardeł szturmującego
cytadelę tłumu. Obserwatorzy Arbites szacowali jego liczebność na jakieś dziesięć tysięcy
osób. Heretycy uświadomili sobie, że zwycięstwo jest w zasięgu ich rąk. Opuszczając
kryjówki pośród morza ruin rzucili się tysiącami z wszystkich stron na mury twierdzy.
Siedzący wewnątrz wieżyczek serwitorzy wystrzeliwali specjalne pociski rozpryskowe,
wyrywające wielkie krwawe dziury w szeregach napastników, lecz ci wciąż parli do przodu.
Kiedy znaleźli się dostatecznie blisko fortyfikacji, powietrzem wstrząsnął ogłuszający terkot
ciężkich bolterów stano- ww
wiących drugą linię zabezpieczeń prefektury. Śmierć zbierała krwawe żniwo wśród
kultystów, ale fanatyczny upór rebeliantów nie pozwalał im wstrzymać biegu.
Za chwilę mieli znaleźć się na polach minowych rozlokowanych tuż pod wałami i w polu
rażenia ciężkich miotaczy płomieni, ostatniego pasa zabezpieczeń fortecy. Korte wiedział, że
to również nie zdoła ich powstrzymać. Ślepo posłuszni rozkazom serwitorzy mieli walczyć do
samego końca zyskując dodatkowy czas dla ewakuujących się funkcjonariuszy, ale przewaga
liczebna heretyków była zbyt duża. Przełamanie wałów było kwestią kilku minut.
A może nawet szybciej.
- Pojazdy ! – w komunikatorze hełmu prefekta rozległ się głos jednego z pilotów Abites,
który już wystartował. Wznosząc się w niebo ponad fortecą funkcjonariusz miał doskonałe
pole widzenia na pozycje kultystów – Ściągają tu pojazdy ! Opancerzone ciągniki siodłowe,
cała kolumna jedzie Bulwarem Regenta z północy !
Korte zaklął pod nosem. Wiedział, o jakich ciągnikach mówił pilot: gigantycznych
pojazdach używanych w północnym dystrykcie przemysłowym stolicy do przewozu ciężkich
transportów stali i adamantium. Jadąc z pełną prędkością monstrum takie bez problemu
wyważyłoby główne wrota cytadeli.
Tak, najwyższy czas na odlot, przyznał w myślach Korte.
- Mahan ! Gdzie jest Mahan ?! – krzyknął stając przy rampie ostatniego w rzędzie promu i
licząc głowy wbiegających pośpiesznie na pokład funkcjonariuszy.
- Tutaj ! – okrzyk dobiegający z głębi dziedzińca powielił się z trzaskiem radiowego
komunikatu w hełmie prefekta. Korte ujrzał drużynę młodego oficera biegnącą poprzez
odkrytą przestrzeń lądowiska. Pociski wybuchały tuż za ich plecami, jakby nieprzyjacielscy
strzelcy widzieli jakimś cudem uciekinierów i próbowali ich dosięgnąć ogniem. Arbitratorzy
Mahana pozostali na murach dłużej niż zezwalały na to rozkazy, upewniając się, że wszyscy
serwitorzy na stanowiskach bojowych funkcjonują poprawnie i będą realizować
zaprogramowane funkcje do chwili odlotu ostatnich ludzi. Biegnąc poprzez strugi deszczu i
grad szrapneli arbitratorzy wpadli z łoskotem butów na rampę i zajęli wolne fotele szarpiąc
się z pasami bezpieczeństwa. Korte raz jeszcze omiótł spojrzeniem opustoszały dziedziniec
cytadeli. Jakiś rebeliancki pocisk trafił prosto w podstawę jednej z artyleryjskich wieżyczek i
zawalił ją niszcząc spory fragment fortyfikacji. Zza murów dobiegł kolejny żądny krwi
wrzask wielotysięcznej tłuszczy. Korte splunął ze złością na zabłoconą ziemię.
- Tak, to już ostatnia chwila na odlot – mruknął do siebie samego odwracając się i wchodząc
po rampie do przedziału pasażerskiego promu. Nerwowy pilot poderwał maszynę z lądowiska
jeszcze przed całkowitym zamknięciem włazu, zwiększając ciąg silników i pnąc się w górę
pośród gradu pocisków z broni ręcznej dzwoniących w opancerzony kadłub wahadłowca.
Plując ogniem z dopalaczy prom mknął w górę zmierzając w kierunku reszty formacji.
Ostatni przedstawiciele Imperium właśnie opuścili powierzchnię Belatis. Od tego
momentu planeta została oficjalnie porzucona na pastwę Abaddona.
* * * * *
Siedzący w kokpicie pierwszego wahadłowca pilot Arbites po raz ostatni ogarnął
wzrokiem panoramę stolicy. Oprócz skalistej iglicy gubernatorskiego pałacu i wieżyc katedry
Eklezjarchii po południowej stronie rzeki nie dostrzegł w dole żadnych innych znajomych
miejsc. Stołeczne generarium zostało zniszczone przez sabotażystów wiele tygodni temu i
wraz z nadchodzącym zmierzchem ciemność pokryła przeważającą część metropolii,
rozjaśniana jedynie poświatą pożarów oraz ognikami płomieni znaczącymi miejsca
obozowisk kultystów i uchodźców. Gdzieniegdzie mroczne przestworza przecinały
pojedyncze serie pocisków smugowych, ale pilot nie potrafił stwierdzić jednoznacznie, czy
był one wymierzone w jakiś konkretny cel czy też stanowiły jedynie element fiesty
świętujących swe zwycięstwo heretyków.
Znienacka na powierzchni fotochromatycznego wizjera hełmu pilota zapłonęła jaskrawa
poświata. Mężczyzna spojrzał zaskoczony w dół sądząc, że wpadł w ostrzał baterii
przeciwlotniczych, ale na ziemi nie dostrzegł śladu wystrzałów.
- Tam ! Tam ! – krzyknął drugi pilot celując palcem wskazującym w ciemność nocy. I wtedy
oślepiające światło pojawiło się ponownie, wystrzeliwując gdzieś pośród gęsto zalesionych
wzgórz na północ od stolicy. Białe słupy laserowego ognia przecięły niebiosa mknąc prosto
ku nikłym punktom światła znaczącym pozycje statków wiszących na orbicie planety.
Orbitalne baterie strzegące Madiny otworzyły ogień.
* * * * *
Pierwsza salwa laserowej energii trafiła od spodu w kadłub Grafa Orloka, tuż za jego
główną sekcją napędową. Jak wielu podobnych sobie kapitanów, Titus von Blucher słynął z
obsesyjnego trzymania się regulaminu i ustawicznie ćwiczył do upadłego swą załogę. Ironia
losu sprawiła, że to właśnie ślepe posłuszeństwo przepisom marynarki uratowało jego okręt
od katastrofy.
Graf Orlok tkwił na orbicie parkingowej z włączonymi na połowie mocy tarczami
siłowymi, zgodnie z obowiązującą w takich przypadkach procedurą. W praktyce niewielu
kapitanów przestrzegało nakazu utrzymywania owej „minimalnej połowy mocy”, ponieważ
pracujące generatory pól siłowych silnie obciążały reaktory okrętu, a ustawiczne zmuszanie
do działania skomplikowanych i często nieprzewidywalnych urządzeń siłowych znacząco
zwiększało ryzyko ich późniejszej nieoczekiwanej awarii, zwłaszcza w chwili największej
potrzeby. Tutaj, na orbicie imperialnego świata, w systemie patrolowanym przez inne
jednostki marynarki gotowe podnieść alarm w momencie wykrycia śladu nieprzyjaciela,
większość kapitanów zadowoliłaby się uruchomieniem generatorów tarcz na minimalnym
poziomie.
Laserowa salwa przebiła warstwę mocy ekranującą kadłub krążownika, ale jej początkowa
energia kinetyczna uległa znaczącemu rozproszeniu. Osłabione przeszkodą wiązki przepaliły
pancerz kadłuba wgryzając się w mechaniczne wnętrze pokładów napędowych. Gdyby
poziom pól siłowych krążownika byłby choć odrobinę niższy, słupy laserowego ognia
dotarłyby do pokładowego generarium jednostki detonując podatne na uszkodzenia plazmowe
reaktory i najpewniej unicestwiając cały okręt w efekcie katastrofalnej reakcji łańcuchowej.
Stojący na mostku Grafa Orloka Titus von Blucher miotał wyzwiska na głowy swych
oficerów, grożąc im sądami wojennymi i zbiorowymi egzekucjami, jeśli nie zdołają
natychmiast uruchomić reszty generatorów tarcz. Jeśli nie przywrócą pełnej sprawności
maszynowni. Jeśli nie sporządzą w trybie ekspresowym szczegółowego raportu o stanie
uszkodzeń. Jeśli nie zlokalizują precyzyjnie pozycji źródła nieoczekiwanego ostrzału.
Pomimo ustawicznych i często ze sobą sprzecznych poleceń wydawanych przez kapitana
załoga krążownika sprawnie poradziła sobie z realizacją większości rozkazów. Kiedy po
niecałej minucie przeładowane baterie orbitalne wystrzeliły drugą salwę, jej wiązki zapłonęły
nieszkodliwie na powierzchni ochronnego kokonu otulającego bryłę okrętu.
Wszędzie wokół tkwiące na orbicie parkingowej jednostki uruchamiały pośpiesznie swe
główne napędy i silniki manewrowe próbując jak najszybciej opuścić zagrożoną strefę. Na
pokładach okrętów wojennych oficerowie artylerii darli się na swych operatorów i
techkapłanów żądając precyzyjnych koordynatów celu podczas gdy w maszynowniach ponad
dwóch tuzinów statków transportowych armie spoconych techników w żaroodpornych
kombinezonach próbowały odpalić zabytkowe i często wadliwie działające generatory tarcz
siłowych.
W tym samym czasie na Belatis, w podziemnych centrach dowodzenia, dowódcy
kultystów miotali klątwy na siebie nawzajem, obarczając się odpowiedzialnością za
lekkomyślne ostrzelanie ciężkiego, dobrze opancerzonego okrętu wojennego i pośpiesznie
programując nowe koordynaty strzeleckie dla swych baterii.
Mieli przecież szeroki wybór innych, znacznie wrażliwszych celów.
* * * * *
Arcona była jednym z wielu przestarzałych zdemobilizowanych transportowców
przywróconych do służby liniowej w pierwszych miesiącach wojny, ale dla Lito była też
pierwszym widzianym w życiu statkiem kosmicznym, a zatem czymś naprawdę
oszałamiającym. Już sama podróż wahadłowcem na orbitę Belatis stanowiła dla chłopca
ogromny wstrząs, natomiast wejście na pokład Arcony otworzyło przed nim zupełnie nowy
świat. Lito trafił na dolne pokłady pasażerskie statku, stłoczony wraz z rzeszą innych
nowicjuszy, lecz już ten niewielki fragment wnętrza frachtowca stanowił dla niego źródło
ustawicznego zadziwienia. Pokłady statku wydawały z siebie dziwne stłumione trzaski i syki i
chociaż początkowo wprawiały one chłopca w paniczny lęk, po krótkim czasie pojął on, że są
jedynie pozbawionymi znaczenia hałasami charakterystycznymi dla tego niezwykłego
miejsca. Lito trafił do krainy BogaMaszyny, tajemniczego i wedle słów grzmiących z mównic
kapłanów fałszywego bóstwa czczonego przez techkapłanów. Lito zastanawiał się czasami,
czy słyszane często dziwne dźwięki nie były aby pomrukiem samego BogaMaszyny,
rozgniewanego nieoczekiwaną obecnością na pokładzie jednego ze swych statków tak wielu
przedstawicieli rywalizującej religii.
Kiedy wraz z tłumem innych kleryków chłopiec uczestniczył w zbiorowych modłach
dziękczynnych za ocalenie życia, w pierwszej chwili nawet nie zwrócił uwagi na odległe
wycie klaksonów alarmowych. Lecz zaraz potem pokład pod nogami ludzi drgnął
zauważalnie, a wnętrzem statku przetoczył się głęboki pomruk zwiększających moc
reaktorów.
Ruszamy się, pomyślał sparaliżowany lękiem i ekscytacją zarazem Lito. Olbrzymie silniki
statku zostały włączone ! Być może nawet frachtowiec szykował się właśnie do skoku w
Immaterium, spekulował w myślach czując jeszcze silniejszy dreszcz emocji. Inni klerycy
najwyraźniej myśleli o tym samym, zdradzały to ich napięte twarze i zduszone szepty.
Oburzeni brakiem koncentracji swych braci kapłanilektorzy zaczęli uspokajać zebranych
demonstracyjnym okazywaniem ceremonialnych pejczy, ale i sam kardynał najwyraźniej
zgubił wątek dziękczynnej przemowy wsłuchując się z niepokojem w coraz głośniejsze wycie
syren.
Nieoczekiwany wstrząs powalił na podłogę Lito i otaczających go towarzyszy. W
odległym kącie ładowni pojawiło się znienacka oślepiające światło i podniesione głosy
kleryków zlały się w jeden przeraźliwy wrzask. Przez ułamek sekundy chłopiec zastanawiał
się, czy wszystkie skoki w Osnowę bywają równie dramatyczne i spektakularne jak ten i
wtedy ujrzał ścianę płomieni mknącą poprzez ładownię w jego kierunku, obracającą w popiół
wszystko na swej drodze. Z przyczyn, których on sam nie rozumiał, ostatnie myśli w życiu
Lito pobiegły w stronę ślepego mistrzaastropaty, pozostawionego na powierzchni planety.
Kilka sekund później Arcona eksplodowała od środka rozsadzona energią
przeszywających ją na wylot laserowych wiązek.
* * * * *
Znajdujący się na obrzeżach systemu Erwin Ramas, dowódca Drachenfelsa, próbował
wyłonić sensowny obraz wydarzeń z potoku komunikatów nadawanych przez jednostki floty
ewakuacyjnej. Układ słoneczny Belatis nie był duży – posiadał jedną trzecią średnicy
macierzystego układu słonecznego ludzi – ale patrolujący jego krawędzie Drachenfels wciąż
znajdował się w odległości kilkunastu minut świetlnych od reszty floty. Nieuniknione
opóźnienie w komunikacji radiowej, sięgające przy takim dystansie piętnastu minut, zmuszało
do korzystania z pomocy astropatów i zawężało znacząco ich działania. Ramas zmuszony był
do biernego oczekiwania na raport mentata komunikującego się wpierw ze swymi braćmi na
pokładach innych okrętów, następnie zaś przekazującego odpowiedni przekaz obsadzie
mostka, która taki raport przesyłała do wnętrza kriogenicznego zbiornika będącego domem i
sarkofagiem kalekiego kapitana.
Podłączony za pomocą cybernetycznych wszczepów do obwodu informacyjnego
krążownika, Ramas filtrował potoki przepływających światłowodami danych, generowanych
nie tylko przez załogę okrętu, ale i samą jednostkę. Z przekazanych mu dotąd raportów pojął,
że flota ewakuacyjna została zaatakowana, ale elektroniczne zmysły krążownika ostrzegały
swego pana przed znacznie bliższym niebezpieczeństwem. Na samym krańcu zasięgu swych
czujników okręt dostrzegał coś dziwnego, formułując pierwsze cyfrowe ostrzeżenia, wciąż
jeszcze niezrozumiałe dla czuwających przy terminalach serwitorów. W tej chwili tylko
Ramas mógł je usłyszeć. Spośród wszystkich okrętów Zgrupowania Floty Gothic właśnie
Drachenfels stanowił najlepszy przykład ścisłego połączenia jednostki i jej kapitana. Ramas
usłyszał ostrzeżenie i podjął pierwsze kroki prewencyjne, zanim jeszcze w komunikatorze
rozległ się komunikat jednego z towarzyszących krążownikowi eskortowców.
- Zgłasza się Pegasus. Mamy potwierdzony kontakt z przynajmniej pięcioma jednostkami
nieprzyjaciela, jedna z nich to okręt liniowy. Imperator jeden wie, skąd one się tu wzięły, ale
wchodzą w głąb systemu z dużą prędkością, kursem zbliżeniowym do armady ewakuacyjnej.
Jesteśmy na ich kursie kolizyjnym, idą prosto na was. Spróbujemy ich zatrzymać tak długo
jak to możliwe. Udanych łowów, Drachenfels. Pegasus bez odbioru.
Ramas nic nie powiedział zdając sobie sprawę z faktu, że Pegasus jest już zgubiony i
szanując decyzję dowódcy fregaty zamiast ucieczki zdecydowanego raczej zginąć w walce i
kupić reszcie floty więcej bezcennego czasu. Ramas zaczął analizować status krążownika i
wydawać rozkazy załodze. Jeden z okrętów Imperatora był już stracony, ale jego jednostka
wciąż posiadała pełny stan gotowości i lada moment miała wejść do walki.
* * * * *
Opuszczając dotychczasowe schronienie w najwyższych warstwach atmosfery gazowego
olbrzyma armada Chaosu mknęła w głąb systemu, z Charybdis pośrodku szyku i Infidelami
tworzącymi ochronny wachlarz wokół krążownika. Szybsze od swych imperialnych
odpowiedników i uzbrojone w baterie laserowe o większym zasięgu, okręty Chaosu sunęły w
formacji bojowej zdecydowane zmieść ze swej drogi każdy próbujący przeszkodzić im
obiekt.
Pegasus stał się pierwszą ich ofiarą. Waleczny kapitan rzucił swą fregatę naprzeciw
wrogiej eskadry, ale salwa torped wystrzelonych z Infideli unicestwiła Pegasusa, zanim
jeszcze lojalistyczny okręt zbliżył się do celów na dystans umożliwiający otwarcie ognia.
Bliźniaczy Achilles osiągnął niewiele a
lepszy efekt. Uderzając na flankę nieprzyjacielskiego zgrupowania fregata zdołała krytycznie
uszkodzić jeden z rebelianckich okrętów eskortowych zasypując go deszczem laserowych
krech. Zanim przeciążone baterie artyleryjskie lojalistów zdołały odbudować poziom mocy,
gigantyczna salwa burtowa Charybdis urwała dziób fregaty i zniszczyła jej systemy zasilania.
Dryfujący bezradnie Achilles stanowił wyśmienity cel treningowy dla załóg nieprzyjaciela,
ale okręty Chaosu minęły go bez dalszej wymiany ognia pędząc wprost na bardziej obiecującą
ofiarę. Na Drachenfelsa.
* * * * *
Erwin Ramas miał okazję słyszeć Princepsów Legionów Titanicus określających się
mianem „bogów wojen” – podłączeni za pomocą neuralnych interfejsów do elektronicznych
umysłów swych Tytanów kroczyli po bitewnych polach niczym rozgniewani bogowie,
pozostawiając za sobą armie zwykłych śmiertelników i mniejsze pojazdy zmiażdżone jak
miniaturowe zabawki. Ludzie widzący któregoś z Tytanów w akcji – sam Ramas też miał ku
temu kiedyś okazję – nigdy nie zapominali takiego przeżycia, ale kapitan śmiał się w duchu z
tych porównań do boskości. Nie, to moc podróżowania porzez Osnowę do wszelkich
zakątków rozległego Imperium, moc ciskania słupów ognia na głowy nieprzyjaciół, moc
dowodzenia wojennym okrętem, zdolność do przyjmowania na swe burty ciosów zdolnych
zgnieść nawet największego Tytana i odpowiadać na nie salwami mogącymi unicestwić
swym potencjałem cały Legion Tytanów – to była prawdziwa potęga. W opinii Ramasa być
może największa, jakiej mógł dostąpić zwykły śmiertelnik. Będąc podłączonym do sztucznej
jaźni okrętu kapitan poznawał przedsmak iście nadprzyrodzonej mocy.
Ramas oderwał się od zakrawających na bluźnierstwo myśli i skupił swą uwagę na obecnej
sytuacji. Analizując spływające z sensorów informacje ujrzał armadę wroga mknącą wprost
na jego krążownik niczym stado wilków. Szybsze eskortowce pędziły w awangardzie
dysponującego większą siłą ognia Murdera.
- Cała naprzód – rozkazał Ramas czując natychmiast płynące z generarium impulsy
zasilające sieć energetyczną już pulsującą żarem miniaturowego słońca. Pozwolił sobie na
chwilę dekoncentracji przeglądając potok danych o statusie podzespołów okrętu, klaryfikując
mniej istotne rozkazy i komunikując się jednocześnie ze swoim zastępcą przebywającym na
mostku Drachenfelsa. Kiedy powrócił do odczytów pokładowych czujników, dostrzegł, że
moment na zmianę taktyki znalazł się na wyciągnięcie ręki. Eskortowce nieprzyjaciela ścigały
go niczym wygłodzone drapieżniki, zbliżając się coraz bardziej do imperialnego okrętu, ale
oddalając się jednocześnie poza zasięg protekcji ze strony swego krążownika.
- Odpalić wsteczne silniki – polecił Ramas czując moc przepływającą poprzez kadłub w
przeciwnym do dotychczasowego kierunku, w stronę dziobowych silników manewrowych.
- Zwrot na bakburtę, dziewięćdziesiąt stopni ! – antyczny okręt zaczął protestować głuchymi
trzaskami przeciwko obciążającemu kadłub manewrowi. Był to niezwykle trudny i
niebezpieczny zwrot – zdarzało się, że wykonujące go jednostki przełamywały się wpół lub
wybuchały im reaktory – ale Ramas znał dobrze swój krążownik i jego załogę i wiedział, że
żadne z nich go nie zawiedzie.
Drachenfels znalazł się raptownie na kursie prostopadłymi do ścigającej go eskorty
nieprzyjaciela, zatrzymując pracę wszystkich napędów i wystawiając na widok wroga swe
burtowe baterie. Ramas potrafił sobie wyobrazić przerażenie i ekscytację wykwitające na
twarzach kapitanów Infideli. Imperialny krążownik uczynił z siebie tarczę strzelniczą dla
napastników, ale zarazem sam wymierzył w nich imponującą kolekcję artyleryjskich
wieżyczek. Następne kilka sekund miało przesądzić o wyniku starcia, pomyślał Ramas
studiując pilnie odczyty skanerów.
Zadufani w swą przewagę liczebną i pewni zwycięstwa kapitanowie rajderów nie
zmniejszyli prędkości chcąc jak najszybciej znaleźć się na dystansie umożliwiającym
odpalenie torped. Gdyby dawny atak eldarskiego okrętu pozostawił Ramasowi chociaż
namiastkę ust, kaleki kapitan uśmiechnąłby się właśnie teraz.
- Namierzyć cele ! – rozkazał – Otworzyć ogień !
Grube wiązki laserowego światła przecięły czerń kosmosu śmigając ku linii
nieprzyjacielskich eskortowców. Krechy energii dosięgły dwóch okrętów Chaosu: jeden
Infidel eksplodował w ułamku sekundy, drugi wpadł w niekontrolowany dryf podczas gdy
jego wnętrze przeistoczyło się w ogniste piekło pod wpływem samozapłonu tlenu. Ramas nie
pozwolił sobie nawet na myśl tryumfu, zbyt dobrze znał nieuniknione konsekwencje ruchu
nieprzyjaciela.
Infidele wystrzeliły torpedy. Obserwując odczyty skanerów kapitan ujrzał osiem głowic –
jeden ze zniszczonych eskortowców zdążył jeszcze wystrzelić swoje ładunki – pędzących
wprost na Drachenfelsa.
- Przygotować się na wstrząs ! – rozkazał. Na pokładach krążownika zapano
wał pospieszny rozgardiasz. Członkowie załogi zamykali luki i awaryjne śluzy, odcinali
dopływ energii do mniej istotnych systemów, obsadzali stacje przeciwpożarowe bądź chowali
się do opancerzonych sekcji ochronnych.
Wieżyczki antyrakietowe Drachenfelsa otworzyły ogień wysadzając w powietrze dwie
torpedy. Dalsze dwie obrały błędny kurs kierując się w mrok kosmosu. Cztery pozostałe
zablokowały pokładowe komputery na sylwecie krążownika.
Dwie uderzyły w tylne burtowe baterie artyleryjskie. Wieża Octo została zniszczona
całkowicie, trafienie w podstawę wieży Sextus uszkodziło jej mechanizm obrotowy blokując
lufy dział w pierwotnym położeniu. W tej bitwie lasery Sextusa nie miały już wziąć udziału.
Pozostałe dwie torpedy przebiły pancerz kadłuba, jedna z nich poczyniła spustoszenie na
jednym z górnych pokładów technicznych. Chociaż szkody same w sobie nie posiadały
statusu krytycznego, strata kilkuset wyszkolonych inżynierów stanowiła bolesny i trudny do
zastąpienia ubytek.
Ukryty w swym strategium Ramas czuł jak pokładowe systemy reagują na odniesione
uszkodzenia w czasie, gdy jego oficerowie dopiero formułowali odpowiednie raporty. Nie
będąc bynajmniej zwolennikiem dziwacznego kultu techkapłanów, kapitan podobnie jak
wszyscy inni marynarze wierzył, że okręt posiada swą żywą duszę i poprzez liczne neuralne
interfejsy czuł ból pokładowych systemów otrząsających się z otrzymanego ciosu.
Sypiąc gejzerami energii z przerwanych linii zasilających Drachenfels odpalił silniki
manewrowe i skierował w stronę nieprzyjaciela najeżony lukami torpedowych wyrzutni
dziób, chroniąc jednocześnie swą poharataną burtę. Pomimo swych uszkodzeń imperialny
krążownik wciąż zachował znaczący potencjał bojowy i gotów był udowodnić to swojemu
przeciwnikowi. Ramas wiedział, że następny ruch należy do nieprzyjaciela. Działając w
tandemie z krążownikiem typu Murder Infidele mogły bez większego trudu obejść
Drachenfelsa i ostrzelać go z flanek, ale z pewnością przypłaciłyby to dalszymi bolesnymi
stratami.
Doświadczony oficer marynarki bez śladu zaskoczeniu obserwował wycofujące się w
stronę heretyckiego krążownika sygnatury rajderów. W komunikatorze rozległy się radosne
pokrzykiwania załogi Drachenfelsa, ale Ramas wiedział zbyt wiele, by pozwolić sobie na
świętowanie wygranej.
Kapitanowie Chaosu uzyskali zamierzony cel, chociaż zapewne okupili go większymi, niż
zakładane stratami. Uderzyli w imperialne zgrupowanie i odrzucili je w głąb systemu,
pozostawiając pod swoją kontrolę najwygodniejszy punkt skokowy w obrębie granic Belatis.
Ramas pojął, że dowódcy rebelianckich okrętów na coś czekają. I wiedzą, że to coś
przybędzie. Przybędzie już niedługo.
* * * * *
Gdzieś w głębi kadłuba Machariusa forma życia stanowiąca całkowite zaprzeczenie
tysięcy innych otaczających ją żywych istot również wyczuła nadchodzącą chwilę tryumfu.
Stwór znalazł sobie lepsze, bezpieczniejsze schronienie w hali ukrytej głęboko na dolnych
poziomach okrętu. Odkrył tam co prawda obecność innych stworzeń – słabych skrzekliwych
ofiar podobnych do tych upolowanych wcześniej – ale poradził sobie z nimi szybko i
brutalnie, ciesząc się jednocześnie niedawno odkrytą własną siłą. Tworząc pośród gnijących
szczątków ofiar swe gniazdo stwór przystąpił do kolejnej fazy transformacji. Wchłonął
znaczącą część ciał zwierzyny filtrując pożywienie przez swój skażony system trawienny i
teraz czuł wyraźnie jak jego opasłe cielsko pulsuje swym własnym życiem – z tkanki istoty
oddzielał się powolnie jej bliźniak.
Kryjąc się w ciemnościach stwór pojmował coraz lepiej sens swego istnienia. Pojął, że
jego pierwotny cel, szerzenie zarazy wśród zwierzyny, nie był zbyt mało istotny. Stwór
należał do demonicznych bestii Chaosu, służył Wielkiemu Ojcu, pisane mu było inne
przeznaczenie niż tylko krycie się w mroku i ciche łowy.
Istota czuła zbliżające się źródło swej egzystencji, nadchodzące z głębi Osnowy.
Zamierzała czekać na jego przybycie. Moment chwalebnego objawienia zbliżał się coraz
bardziej.
* * * * *
Baterie wiszących na orbicie imperialnych okrętów zaczynały odpowiadać ogniem na
lśniące laserowe smugi wciąż wystrzeliwujące z powierzchni Belatis. Po uszkodzeniu Grafa
Orloka i zniszczeniu Arcony planetarne instalacje uderzyły jeszcze dwukrotnie, za każdym
razem mierząc w jednostki konwoju ewakuacyjnego. Wyładowany promethium tankowiec
Brennus eksplodował po bezpośrednim trafieniu wypełniając górne warstwy atmosfery
planety deszczem płonącego paliwa. Chwilę później przednie ładownie transportowca Varus
zostały dosłownie wypatroszone laserowymi wiązkami. Do swej najbliższej akcji bojowej 48
regiment IG Valetty miał wejść już bez dwóch pełnych batalionów piechoty.ty.
W czasie tym oficerowie artyleryjscy na pokładach Grafa Orloka, Borodino i Inviolable
Retribution zdołali w końcu zaprogramować koordynaty pozycji nieprzyjaciela.
Kryjący się w ruinach stolicy mieszkańcy, przerażeni i zszokowani nieustającym
bombardowaniem kultystów, pomyśleli, iż to same gwiazdy runęły z przestworzy na
powierzchnię Belatis, kiedy słupy jaskrawego światła spadły w dół pogrążając w swym
blasku podstołeczne wzgórza.
Uzbrojenie mogące miotać ładunki energii na dystans tysięcy kilometrów w kosmicznej
próżni zwróciło swą potworną moc ku powierzchni planety, tworząc budzące grozę
widowisko, wyrywając w ziemi głębokie na setki metrów rany w poszukiwaniu ukrytych pod
jej ochronną warstwą bunkrów i silosów.
W ruinach miasteczka położonego u podstawy wzgórz zgromadzenie blisko tysiąca
kultystów Chaosu uznało zgodnie, iż oto pojawił się oczekiwany Niszczyciel Planet i
rozpoczęło bez zwłoki orgiastyczny festiwal, tańcząc z dzikim szaleństwem w oczekiwaniu
na swą śmierć, polecając dusze protekcji mrocznych bogów. Oficer artyleryjski na pokładzie
Borodino spełnił niechcący ich życzenie podając swej baterii błędne koordynaty ostrzału i
unicestwiając miasteczko wraz z jego mieszkańcami jedną celną salwą laserowych lanc.
W jednym z podziemnych bunkrów trwał na stanowisku lojalny sługa Khoisana
pozostawiony tam przez swego pana z misją szczególnej wagi. Kultysta czuł wyraźnie drżenie
budowli wieszczące coraz głębsze trafienia pokładowej artylerii marynarki. Mężczyzna stał
przed konsoletą obsługującą rakietowe silosy ukryte w pobliskim paśmie wzniesień,
obserwując zmrużonymi oczami migające ikonki gotowych do odpalenia głowic. Na podłodze
za jego plecami leżało ciało heretyckiego kupca. Porucznikowi kultu podcięto gardło, gdy
tylko przestał być użyteczny dla dobra organizacji. Sługa Khoisana zauważył, że wibracje
przybrały na sile. Oświetlające komnatę lampy zaczynały przygasać, kawałki gruzu sypały się
z coraz liczniejszych szczelin w kompozytowym suficie.
- Dla marszałka wojny – zaintonował czciciel pochylając się nad konsoletą i aktywując
sekwencję odpalania – Dla wstąpienia w niebiosa Khoisana Bez Twarzy. Oddaję swe życie
dla twej chwały, mój panie, szczerze i w zgodzie ze swą wolną wolą.
Kilka sekund później sufit kompleksu pękł i cały bunkier wyparował zalany strugami
rozpalonej plazmy. Lecz wtedy było już za późno na powstrzymanie rozpoczętej procedury.
W wykutach w skale rakietowych silosach ożyły tkwiące dotąd w bezruchu pociski. W
kliku hangarach przygotowania do startu nie były jeszcze ukończone i przebywający wciąż w
środku kultyści zostali spaleni na proch falą ognia tryskającego z sekcji napędowych rakiet.
Pociski wystrzeliły z wylotów silosów, część z nich zdążyła tylko opuścić wyrzutnie, zanim
słupy laserowego ognia nie zmieniły ich w gigantyczne kule płomieni. Nie miało to
większego znaczenia. Jak to martwy już kupiec powiedział niedawno Khoisanowi, w
powietrzu wciąż znajdowało się więcej rakiet, niż przywódca kultu potrzebował do realizacji
swego planu.
* * * * *
- Sygnał odpalenia pocisków ! Fala torped nad powierzchnią planety !
Ulanti odwrócił szybko głowę słysząc ostrzeżenie jednego z członków załogi mostku.
Przez panoramiczne okna pomieszczenia widział wyraźnie panikę ogarniającą coraz silniej
imperialną armadę. Dostrzegał statki uruchamiające swe silniki w próbie wyjścia poza zasięg
baterii naziemnych i łamiące w ten sposób szyk, co ironicznym zbiegiem losu czyniło je
bardziej podatnymi na trafienia. Widział popękany kadłub Arcony dryfujący na orbicie
pośród gradu metalowych szczątków, widział okaleczoną bryłę Varusa, spalone, poddane
dekompresji ciała valettańskich gwardzistów wciąż wylatujące z jego rozdartych na wylot
przednich ładowni.
I przemykające wśród tego chaosu srebrne kształty Furii, wystrzelone kilka minut temu
przez powracającego do konwoju Machariusa.
- Panie Nyder ? – odezwał się Ulanti wyczuwając doskonale nastrój niepokoju panujący na
mostku krążownika. Świadom był ukradkowych spojrzeń członków załogi, wciąż silnej
niechęci wielu starszych oficerów do jego specyficznego arystokratycznego pochodzenia,
wiedział też, że pomimo udowodnienia swej wartości na stanowisku pierwszego oficera wciąż
istniała wielka różnica pomiędzy staniem za konsoletą kapitana, a wydawaniem zza niej
pełnomocnych rozkazów. Wielu członków obsady mostka z pewnością chętnie
zakwestionowałoby kompetencje młodzieńca z Necromundy.
Stojąc na miejscu zajmowanym zazwyczaj przez kapitana i obserwując pracę blisko
dwustu marynarzy Hito Ulanti uświadomił sobie znienacka, jak samotnym człowiekiem może
czuć się kapitan okrętu.
Jeśli szef Sekcji Kontroli Lotów miał wobec tymczasowego kapitana jakiekolwiek
obiekcje, żadnym sposobem nie dał tego po sobie poznać. Koncentrując się całkowicie na
kontroli swych bezcennych eskadr lotnictwa Re
mus Nyder stanowił ucieleśnienie absolutnego profesjonalizmu w tej specjalizacji.
- Dwanaście pocisków – oświadczył odczytując wydruki na swej roboczej konsolecie –
Wszystkie posiadają zasięg orbitalny. Część eskadr Storm i Tempest wykonuje już lot
przechwytujący. Mam też Starhawki z eskadry Firedrake przygotowane do operacji w
atmosferze planety, właśnie rozgrzewają silniki w hangarach. Za pańskim przywoleniem
wysłałbym je w dół, żeby dokończyły robotę po artylerzystach z Orloka i Borodino.
Ulanti wyraził ruchem głowy swą aprobatę dla sugestii Nydera, po czym powrócił do
obserwacji wydarzeń rozgrywających się za panoramicznym oknem.
* * * * *
- Klątwa Vandire ! – wrzasnął Kaether szarpiąc za stery i umykając swym myśliwcem
przed strugami pocisków z automatycznych działek wiszących w obrotowych wieżyczkach
pod brzuchem jakiegoś transportowca – Niech ktoś przekaże idiotom na tej łajbie, żeby
wstrzymali ogień do przechwytywaczy !
Krótkie uruchomienie silniczków manewrowych odepchnęło myśliwiec w bok, wprost w
szyk reszty klucza. Furia znalazła się pomiędzy maszynami Vale i Zane. Dowódca formacji
nie musiał spoglądać na wyświetlacz radaru, by dostrzec zbliżający się szybko cel – warkocz
płomieni odcinał się jaskrawym blaskiem na tle pogrążonej w nocnych ciemnościach tarczy
planety.
- Skoncentrowany ostrzał – polecił swym skrzydłowym Kaether uświadamiając sobie zaraz,
że takie uwagi były w przypadku tych weteranów całkowicie zbędne – Pamiętajcie, trudno
będzie je zatrzymać. Mamy tylko jedną szansę. Zróbcie to dobrze.
- Dobrze, dowódco – padła krótka, nieco sarkastyczna odpowiedź Vale – A teraz pewnie
będziesz chciał powiedzieć, żebyśmy nie otwierali włazów kabin przed powrotem na Macha,
co ?
Zane potwierdził odbiór poprzez pojedynczy trzask komunikatora.
Gdzieś z przodu Kaether dostrzegł ciemność próżni ciętą białymi wiązkami laserów i
oślepiającą kulę ognia wykwitającą tuż ponad górną warstwą atmosfery Belatis. Jedna torpeda
mniej na głowie, pomyślał dowódca eskadry naciskając spusty swych działek. Wbudowane w
skrzydła przechwytywacza ciężkie lasery rzygnęły ogniem w tandemie z działkami Vale i
Zane. Potrójne strugi krech światła przecięły drogę pocisku lecącego bezwolnie wprost w
strefę rażenia Furii. Wiązki energii punktowały ciężko opancerzony korpus torpedy,
rozrywały niemal puste zbiorniki paliwa, redukowały do poziomu nadtopionego złomu sekcję
napędową. Po kilku sekundach zaciekłego ostrzału torpeda eksplodowała w pustce kosmosu.
Myśliwce ominęły zgrabnie krawędzie rosnącej sfery ognia i metalowych odłamków, ich
piloci już szukali wzrokiem kolejnych celów.
- Dowódco, mam następną torpedę, odległość sto sześćdziesiąt kilometrów i maleje. To... –
głos Zane urwał się nagle w pół zdania, w jego tonie pobrzmiewało najwyższe zdumienie.
Kiedy po chwili pilot odezwał się ponownie, mówił już normalnym dla siebie chłodnym,
wypranym z wszelkich emocji tonem – Dowódco, torpeda odpaliła swe silniki wsteczne i
radykalnie zmienia kurs. Nie leci już w stronę armady transportowej. Zawraca z powrotem ku
powierzchni planety.
* * * * *
- Ku Belatis ?
Ulanti osobiście sprawdził odczyty skanerów, gdy tylko usłyszał pierwszy zmieszany
raport jednego z młodszych oficerów.
- Potwierdzam, kapitanie – w pobliżu rozległ się głos noszącego metalową maskę
techkapłana – Pięć torped zostało już przechwyconych i zniszczonych przez nasze myśliwce.
Jedna została rozstrzelana ogniem baterii antyrakietowych namierzonego celu. Cztery
pozostałe zmieniły kurs i spadają z rosnącą prędkością w stronę powierzchni planety.
- Awaria systemu namierzania ? – zasugerował pozbawionym przekonania głosem Remus
Nyder.
- Bardzo wątpliwe – odparł czciciel BogaMaszyny konsultując jednocześnie za pomocą
neuralnych interfejsów potencjalne przyczyny z elektronicznym umysłem samego okrętu –
Wnioskując z ich trajektorii można uznać, iż zostały rozmyślnie wykorzystane w charakterze
planetarnych pocisków atmosferycznych wymierzonych we wcześniej zaprogramowany cel
na powierzchni planety.
- Co to za cel ? – zapytał głośnym tonem Ulanti.
Techkapłan połączył się cybernetycznie z kilkoma terminalami badając ich odczyty.
- Miasto stołeczne, Madina. Prawdopodobnie pałac gubernatoraregenta.
* * * * *
Panika, bezmyślna i szalenie zaraźliwa, zdobywała coraz większy zasięg pośród murów
pałacu gubernatoraregenta.
Wszystko zaczęło się kilka godzin wcześniej u podstaw wzniesionej na wzgórzu budowli,
pośród wciąż lojalnych żołnierzy Sił Obrony Planetarnej strzegących głównego wejścia do
kompleksu przed próbującymi wejść za tarcze pól siłowych heretykami. Kiedy znajdujący się
na wyższych piętrach pałacowi notable kończyli finalne przygotowania do ewakuacji
zamykając włazy prowadzące na niższe poziomy siedziby regenta, rozwścieczeni i przerażeni
zarazem żołnierze pojęli znienacka, że ich przełożeni porzucili ich bez skrupułów na pastwę
losu, wbrew złożonym wcześniej przez oficerów obietnicom.
Wzmocnieni sporą rzeszą niższych stopniem członków pałacowej świty żołnierze podjęli
próbę wdarcia się na wyższe poziomy budowli i przejęcia kontroli nad hangarami
wahadłowców. W trakcie tej operacji uwikłali się w ciężkie walki z członkami elitarnej i
wciąż lojalnej wobec gubernatora pałacowej gwardii.
Odgłosy strzelaniny niosły się długimi korytarzami starożytnego pałacu. Kilka niższych
kondygnacji siedziby regenta stało w płomieniach, rzesze kultystów i zwykłych uciekinierów
kręciły się pomiędzy porzuconymi stanowiskami obronnymi przy wejściu do pałacu. Poczucie
paniki wędrowało w górę budowli wraz z dymem, ciepłem pożarów, dźwiękami krzyków i
wystrzałów, docierając nawet do wytłumionego serca prywatnnej kaplicy panującego rodu
Sarro.
W ostatniej chwili gubernatorregent postanowił ocalić przed zniszczeniem doczesne
szczątki swych czcigodnych przodków. Zgromadzenie arystokratów i pałacowych
urzędników aż drżało z niecierpliwości obserwując Vitasa Sarro odprawiającego zwyczajowe,
ale czasochłonne ceremoniały nad urnami zawierającymi szczątki członków jego rodziny.
Liczenie monet w płonącym pałacu, pomyślał Semper wspominając rzekomo autentyczną
historię o dworskim urzędniku prowadzącym inwentaryzację skarbca w Pałacu Imperatora w
chwili, gdy pociski artylerii wystrzeliwane przez Marines służących pod rozkazami Horusa
obracały w perzynę jego zewnętrzne fortyfikacje.
Sarro przyśpieszył zauważalnie recytację ostatnich litanii, usilnie próbując zignorować
narastający hałas kanonady, nagle jednak urwał całkowicie modlitwę dostrzegając za
wielkimi oknami kaplicy czerwonawą łunę. Do uszu zebranych w pomieszczeniu dostojników
dobiegł suchy trzask przywodzący na pamięć wystrzał z lasera, po stokroć zwielokrotniony.
Niczym jedna istota, całe zgromadzenie runęło na zewnętrzne balkony kondygnacji i zaczęło
w niemej grozie kontemplować wzrokiem wzgórza otaczające metropolię. Wielkie słupy
laserowego ognia płonęły na niebie wystrzeliwując gdzieś spośród wzgórz, ich jaskrawy blask
odbijał się od wiszącej nisko gęstej warstwy chmur.
- Co się stało ? – zapytał gubernatorregent, jego głos pulsował lękiem i rosnącą paniką –
Orbitalne baterie zaczęły strzelać ! Nie wydawałem takiego rozkazu ! Do czego strzelają ?!
Przecież Niszczyciel Planet nie mógł już tutaj dotrzeć, prawda ?
Semper spojrzał pytająco na ministra spraw wewnętrznych i dowódcę Sił Obrony
Planetarnej, ale zarówno Kale jak i generał Brod gapili się tylko w bezbrzeżnym zdumieniu
na migotliwe wiązki laserowych dział.
- Nie... nie rozumiem tego, ekscelencjo – wykrztusił Brod nie potrafiąc oderwać wzroku od
wiązek światła przebijających chmury w drodze ku orbicie planety – Nieprzyjaciel musiał
przejąć kontrolę nad instalacjami obronnymi i użył ich do ataku na naszą flotę.
- Jak mogło do tego dojść ?! – wrzasnął histerycznie Sarro, najwyraźniej zapominając, że
cały jego świat już dawno uległ powszechnej anarchii. Znienacka zupełnie nowa myśl
poraziła umysł gubernatoraregenta.
- Ta broń, czy ona może być użyta do ostrzelania pałacu ?
To Semper, przepychający się energicznie w stronę głowy świata i roztrącający
struchlałych dygnitarzy, pierwszy odpowiedział na zadane pytanie.
- To baterie antyorbitalne, ekscelencjo. Ich budowa uniemożliwia rażenie obiektów
położonych na powierzchni planety, lecz wbrew pozorom wręcz zwiększa to nasze
zagrożenie. Nie wolno ani chwili dłużej opóźniać ewakuacji, bezpieczeństwo floty jest teraz
nadrzędnym priorytetem. Jeśli baterie wpadły w ręce nieprzyjaciela, orbita Belatis nie jest już
dla nas bezpiecznym schronieniem. Dowódcy marynarki wydadzą lada moment rozkaz
zakończenia misji ratunkowej i natychmiastowego odlotu z systemu, bez względu na to, czy
wszyscy słudzy Imperatora, nawet tak cenni jak gubernatorregent, znaleźli się na pokładach
transportowców. Każdy odpowiedzialny dowódca armady wydałby takie polecenie.
Ze mną włącznie, dodał w myślach Semper, gdybym tylko znajdował się teraz na
pokładzie Machariusa, a nie w towarzystwie szlachetnie urodzonego idioty.
- Słuszne są słowa kapitana, bracie – powiedziała lady Malissa ujmując Sarro za rękę i
przyciskając jego dłoń do swego bladego delikatnego policzka – Uczyniłeś wszystko, co do
ciebie należało i nikt nie poważy się stwierdzić, aa
że zabrakło ci odwagi i ofiarności wobec rodzinnego świata. Lecz teraz nadszedł już czas, by
opuścić to miejsce i podjąć gdzie indziej służbę ku chwale Imperatora.
- Tak, tak, oczywiście. Ty zawsze masz rację, zawsze znasz najlepsze wyjście, droga siostro
– wymamrotał Sarro pozwalając ciągnącej go delikatnie, ale zdecydowanie kobiecie
wyprowadzić się z balkonu.
Tłum dygnitarzy i pałacowych lokajów podążył pośpiesznie w ślad za swym panem,
doskonale świadom faktu, iż jest on jedyną nadzieją na ocalenie. Nagła erupcja światła i
dźwięku, znacznie silniejsza od tej dotychczas doświadczonej, sprawiła jednak, że wszyscy
jak jeden mąż spojrzeli ponownie w stronę wzgórz. Ściana ognia runęła znad chmur
ogarniając płomieniami lesiste wzniesienia. Przez tłum gapiów przebiegł zduszony jęk
przerażenia, wielu z nich krzyknęło głośno. Nawet Semper, nieraz obserwujący takie
widowisko z mostku swego okrętu, teraz poczuł znienacka ukłucie strachu, po raz pierwszy
widząc potęgę orbitalnego bombardowania z powierzchni ziemi. Słupy laserowej energii,
gigantyczne pociski i rakiety spadały z przestworzy wywracając do góry nogami wzgórza.
Fale dźwiękowe ogłuszających detonacji omiatały struchlałą stolicę.
Patrząc przez wyrwy w warstwie chmur kapitan dostrzegał wyraźnie silne rozbłyski
światła znaczące pozycje wojennych okrętów. Ujrzał też charakterystyczną poświatę nie
mogącą być niczym innym jak płonącą jednostką oraz deszcz wchodzących w atmosferę
szczątków sypiących się z kadłuba innego, uszkodzonego lub zniszczonego statku.
Który z nich to Macharius, zastanawiał się pośpiesznie Semper. Która z tych ziejących
ogniem burt należała do jego krążownika ? Czy mógł to być ów płonący okręt widoczny z
ziemi jako kula odległego światła, gasnącego już wskutek wypalonych do końca zapasów
powietrza na pokładach ? Przeklął swą bezradność. Jego okręt był w walce, być może w
niebezpieczeństwie, a on sam w międzyczasie został uwięziony na tym nieszczęsnym świecie,
skazany na rolę obserwatora podczas gdy słusznie należało mu się prawo do uczestnictwa w
tych wydarzeniach.
W tej samej chwili dostrzegł smugi rakietowych głowic wystrzeliwujące spośród
grzbietów płonących wzgórz i pnące się ku mrocznemu niebu.
- Orbitalne torpedy ! – wybełkotał z niedowierzaniem Judda Kale, stojący obok Sempera i
śledzący przerażonym wzrokiem mknące ku niebiosom warkocze ognia – Na litość
Imperatora, zostaliśmy zdradzeni ! Nie wiedziałem, nie miałem pojęcia...
- Szybko, do promów ! – krzyknęła lady Malissa przerywając słowa ministra. Spanikowany
tłum dworzan nie potrzebował dalszej zachęty rzucając się ku drzwiom kaplicy. Potrącany i
popychany Semper zaczął kręcić na wszystkie strony głową, szukając wzrokiem znajomych
granatowych uniformów marynarki kosmicznej. Odetchnął z ulgą na widok olbrzymiej
sylwety Maxima Borusy i trzech depczących mu po piętach oficerów porządkowych,
przebijających się przez tłum arystokratów za pomocą ciosów pięści i kolb broni. Docierając
do dowódcy czterej marynarze utworzyli wokół kapitana ochronny kordon.
- Powiedziałbym, że to najwyższy czas na powrót na Macha, sir – oświadczył Borusa,
wypowiadając sugestię z charakterystycznym brakiem szacunku wobec wyższych szarż, do
którego Semper zdążył już przywyknąć.
- Zgadzam się, oficerze porządkowy – odparł kapitan sięgając po swój kieszonkowy
komunikator. Słuchawkę urządzenia wypełniały silne trzaski statyczne wywoływane pracą
pól siłowych pałacu. Komunikator nie posiadał dostatecznej mocy, by otworzyć połączenie ze
statkiem na orbicie planety, ale bez trudu pozwolił nawiązać łączność z wahadłowcem
stojącym w hangarze kilkanaście pięter poniżej kaplicy.
- Semper do promu. Jesteśmy w drodze powrotnej. Przygotujcie się do odlotu natychmiast po
naszym wejściu na pokład.
- Robi się tu nieciekawie, kapitanie – ostrzegł Milos Caparan – Dostaliśmy ochronę
miejscowych żołnierzy przy wejściu do hangaru, ale tamci zachowują się tak, jakby chcieli
nas wyrzucić albo nawet podjąć próbę wdarcia się na pokład maszyny. Jakie są pańskie
rozkazy ?
W kokpicie wahadłowca przez chwilę panowała cisza, potem ponownie rozległ się głos
Sempera.
- Oczyścić hangar, jeśli to konieczne nawet siłą, a potem zabezpieczyć wejście naszymi
ludźmi z ochrony. Jeśli ktoś przez nie przejdzie, a nie będzie miał na sobie uniformu
marynarki, jesteście uprawnieni do strzelania bez ostrzeżenia.
* * * * *
Kilkadziesiąt kilometrów wyżej zagłada zmierzała nieuchronnie ku pałacowemu
kompleksowi. Odpalona bez synchronizacji z pozostałymi pociskami, pierwsza torpeda
dotarła do najwyższego punktu swej trajektorii lotu. Jej silniczki manewrowe odpaliły serię
krótkich impulsów i obła sylweta pocisku zawróciła ku powierzchni planety. Prosty układ
elektroniczny stanowiący sztuczny umysł torpedy zlokalizował położenie nowego celu.
Główny napęd a
głowicy zgasł po kilku sekundach, zapas paliwa wyczerpał się do cna podczas wspinaczki w
górne warstwy atmosfery Belatis. Teraz tylko siła grawitacji i oszczędne impulsy silniczków
korekcyjnych niosły torpedę ku jej celowi.
Pierwszy pocisk trafił pałac z zatrważającą prędkością, przechodząc bez trudu poprzez
kokon pól siłowych. Uderzył w kopułę dachu sali tronowej gubernatoraregenta demolując ją
całkowicie. Zaprojektowana pod kątem penetracji grubych warstw pancerza głowica przebiła
relatywnie lekkie kamienne kondygnacje pałacu i eksplodowała dwanaście pięter niżej, w
obrębie pomieszczeń kuchennych.
Wybuch torpedy wstrząsnął fundamentami pałacu. Sufity wielu korytarzy i komnat
zawaliły się wprost na głowy krzyczących mieszkańców, zabijając ich lub grzebiąc żywcem
pod gruzami. Ściany ognia i fale dźwiękowe pomknęły poprzez piętra rozległej budowli
unicestwiając wszystkie stojące im na drodze żywe istoty. Wielki fragment skalnej iglicy, na
której wzniesiono pałac odłamał się pod wpływem detonacji i setki ton skał posypały się na
tłum wciąż koczujący u podnóża pałacowego wzniesienia. W położonym na jednym z
najniższych pięter generarium wstrząs uszkodził znaczącą część instalacji zasilającej
generatory tarcz ustawione na zewnętrz budowli. Migotliwa kopuła energii strzegąca dotąd
pałacu znikła całkowicie.
I prawdę mówiąc nie była już potrzebna. Wysoko w przestworzach trzy pozostałe torpedy
właśnie zmieniały trajektorię lotu na powrotną, ustawiając swe układy naprowadzające na
zaprogramowany uprzednio cel.
* * * * *
Siła wybuchu przewróciła Sempera na podłogę, na jego ciało posypał się gruz i pył z
zawalonej gdzieś z tyłu sekcji korytarza. Główna instalacja oświetleniowa pałacu zgasła,
zastąpiona słabą poświatą rzędów lamp fluorescencyjnych wbudowanych w ściany tuż przy
podłogach. Jeden z żołnierzy ochrony pomógł swemu dowódcy podnieść się na nogi, z
respektem otrzepując przy tym uniform przełożonego z pyłu. Do uszu Sempera docierały
zewsząd wrzaski paniki i jęki rannych przygniecionych kamiennymi blokami zawalonego
korytarza. Gdzieś blisko powietrzem wstrząsał huk wystrzałów z broni palnej. Albo walki
toczące się na dolnych piętrach pałacu dotarły już tak wysoko, albo arystokraci Belatis i ich
słudzy zwrócili się przeciwko sobie tocząc bezwzględny bój w wyścigu do hangaru.
Pośpieszny marsz w stronę lądowiska przemienił się nieoczekiwanie w chaotyczny zwierzęcy
pęd.
- Kapitanie Semper !
Semper odwrócił się dostrzegając Byzantane i drużynę uzbrojonych arbitratorów
wybiegających z bocznego korytarza, przebijających się poprzez ciżbę ludzkich ciał w jego
kierunku. Ścigały ich czyjeś pociski, biegnący w tyle funkcjonariusze odwracali się co chwila
posyłając w ciemność za swymi plecami salwy z automatycznych strzelb.
- Pański prom jest bliżej od mojego. Proszę się do niego dostać i zabrać stąd tego tłustego
głupca i jego kompanię – Byzantane wskazał dłonią regenta i otaczających go ciasno
zauszników. Semper dostrzegł wśród nich skuloną postać adepta Hyugi, ale nigdzie nie
widział jego dwóch asystentów, najwyraźniej zagubionych gdzieś w tłoku.
- Śpieszcie się. To było trafienie torpedą, a co gorsza, w drodze tutaj są już następne –
ponaglił go Byzantane – Ja i moi ludzie zabezpieczymy ten korytarz i spędzimy resztę grupy
na lądowisko piętro niżej.
Prefekt Arbites skrzywił usta w pozbawionym wesołości uśmiechu, odpowiadając na pełne
powątpiewania spojrzenie Sempera.
- Nie martw się, kapitanie. Nie zamierzam poświęcać życia moich ludzi i własnego ani
dzisiaj ani w najbliższej przyszłości. Ruszaj w swoją drogę, a rychło spotkamy się ponownie
na wysokiej orbicie.
- Taką mam nadzieję, prefekcie – odparł Semper wyciągając w stronę arbitratora dłoń –
Chętnie jak najszybciej ujrzałbym widok tego świata znikający na ekranach moich tylnych
skanerów.
Obaj mężczyźni uścisnęli sobie ręce i Byzantane pochylił się nieco bliżej kapitana.
- Uważaj na nich. Uważaj na nich wszystkich, kapitanie. Nie odwracaj się do żadnego z nich
plecami – syknął wprost do ucha rozmówcy prefekt. Semper spojrzał ze zdumieniem na
dziwnego stróża prawa, ale wyraz zaskoczenia w jego oczach zaraz zastąpił błysk
zrozumienia. Skinął potakująco głową, a potem, z ostrzeżeniem Byzantane wciąż
rozbrzmiewającym w uszach, powiódł swoją grupę w stronę lądowiska.
Dwukrotnie w trakcie tej podróży natrafili na przeszkodę. Za pierwszym razem kilka wind
otworzyło jednocześnie swe kabiny wyrzucając na korytarz tłum przerażonych lokajów i
dezerterów z jednostek Sił Obrony Planetarnej strzegących wejścia do pałacu. Semper
zawahał się przed wydaniem koniecznego w tej sytuacji rozkazu, ale Borusa nie podzielał
jego wątpliwości i skrupułów.
- Ognia ! – wrzasnął na widok ruszającego w ich stronę uzbrojonego tłumu.
Karabinki śrutowe czterech żołnierzy ochrony, przeznaczone do walki w ciasnych
korytarzach kosmicznych okrętów, okazały się perfekcyjnym narzędziem w tej rzezi,
pozostawiając po sobie jedynie poszatkowane ciała zabitych i konających.
Przy wejściu do hali lądowiska lojaliści wpadli prosto w zasadzkę heretyków. Ubrani w
czarne płaszcze kultyści otworzyli ogień ze szczytu pobliskiej klatki schodowej i zza kolumn
biegnących wzdłuż rozległej hali wizytowej przylegającej do hangarów. Deszcz pocisków
spadł na gromadę uciekających poprzez odkrytą przestrzeń marynarzy i dostojników
belatisjańskiego dworu. Semper dostrzegł dwóch padających na posadzkę zauszników Sarro,
ściętych wystrzałami z broni automatycznej. Generał Brod zachwiał się w biegu, trafiony kulą
w ramię.
Laserowa wiązka zwaliła z nóg żołnierza ochrony znajdującego się za plecami Sempera.
Kapitan pochwycił swego podwładnego, gdy ten upadał chcąc pociągnąć go za próg hali
lądowiska, ale zaprzestał tych wysiłków dostrzegając wielką ranę w miejscu, gdzie krecha
energii dosłownie oderwała pół czaszki marynarza. Semper rozluźnił chwyt na ubraniu
zabitego pozwalając ciału upaść na posadzkę, podniósł jednak jego upuszczony karabinek i
wymierzył broń w stronę najbliższego ukrytego za filarem kultysty. Odczuwał opory przed
strzelaniem do spanikowanych obywateli Imperium, ale skrupuły te nie dotyczyły czcicieli
Chaosu. Pociągnął za spust i ujrzał swą ofiarę znikającą pośród krwistych rozbryzgów z pola
widzenia. Zanim zdążył obrać za cel następnego heretyka, Maxim Borusa złapał go od tyłu za
płaszcz i siłą wciągnął do wnętrza hangaru. Inni uciekinierzy wpychali się pośpiesznie do
środka hali, tylko jeden młody arystokrata przystanął w progu, by ostrzelać nadbiegających
buntowników i zginął ścięty serią, nim jeszcze zdążył nacisnąć spust.
Wszyscy rzucili się dzikim pędem w kierunku opuszczonej rampy czekającego
wahadłowca, ryk jego rozgrzewanych silników zaczął górować nad hukiem strzelaniny.
Opętani żądzą krwi kultyści wpadli do środka hangaru ścigając uciekinierów. Widząc ich
sylwetki strzelec pierwszej klasy Daksha obrócił swą wieżyczkę w stronę wejścia do hali.
Poczwórnie sprzężone działka automatyczne ryknęły obudzone naciśnięciem spustu i strugi
stali przeznaczone do rozrywania ciężko opancerzonych kadłubów kosmicznych myśliwców
omiotły gromadę heretyckich żołnierzy redukując ich w przeciągu kilku sekund do poziomu
krwawej papki.
Maxim Borusa stał u szczytu rampy popędzając przerażonych belatisjańskich arystokratów
najgorszymi stranivarskimi wyzwiskami. Kiedy ostatni pasażer znalazł się już na pokładzie,
marynarz obrzucił raz jeszcze wzrokiem całą halę, by się upewnić, że nikogo za sobą nie
zostawił. Jakiś kultysta, całkowicie zaślepiony żądzą mordu, przebiegł nietknięty poprzez
kurtynę ognia i stali Dakshy, po czym rzucił się w górę rampy wymachując nad głową
zakrwawionym łańcuchowym mieczem. Maxim zaczekał, aż buntownik znajdzie się o krok
od niego, po czym strzelił mu między oczy z boltowego pistoletu i strącił trupa ciosem buta z
bocznej krawędzi rampy. Cofając się za próg przedziału pasażerskiego uderzył dłonią w
przycisk zamykający właz.
- Wszyscy na pokładzie ! Na Volkka, ruszaj ! Dawaj, dawaj !
Siedzący w kokpicie Milos Caparan nie potrzebował dodatkowej zachęty. Pchnął do końca
przepustnicę kierując do głównych silników wahadłowca silny strumień paliwa. Rzygając
ogniem z wylotów dopalaczy prom poderwał się z płyty lądowiska wypadając przez wejście
hangaru w przestrzeń powietrzną Belatis.
Spoglądając w boczne lusterka i ekrany tylnych kamer Caparan i Torr ujrzeli lampy
sygnalizacyjne innych wahadłowców wystrzeliwujących z ramp startowych pałacu. W górze,
poprzez przeszklony dach kokpitu, piloci dostrzegli ogniste warkocze ciągnące się za trzema
spadającymi z ogromną prędkością torpedami. Caparan wdusił do końca startery wszystkich
dopalaczy próbując wyprowadzić wahadłowiec poza zasięg rażenia pocisków.
Niemal mu się udało.
Pozostałe trzy torpedy trafiły w pałacowy kompleks w kilkusekundowych odstępach
czasu, całkowicie unicestwiając jego górne kondygnacje. Jedna z głowic nie eksplodowała od
razu, tylko przebiła się aż do fundamentów budowli i wybuchła opodal komory generarium.
Zasilany geotermiczną energią reaktor wyleciał w powietrze punktując chwilę zniszczenia
pałacu katastrofalnym akcentem.
Z daleka wyglądało to tak, jakby pałac i stanowiąca jego podstawę góra po prostu znikły w
erupcji uśpionego dotąd wulkanu. Fala uderzeniowa wybuchu zmiotła centrum Madiny i
cisnęła wielkie bryły rozpalonej skały na kilka kilometrów we wszystkich kierunkach świata.
Caparan i Torr walczyli z dziką desperację o odzyskanie kontroli nad wahadłowcem,
targanym podmuchami fali uderzeniowej. Przez chwilę obaj mężczyźni łudzili się, że zdołali
przetrwać najgorszy moment i wtedy właśnie w prom uderzył grad kamiennych odłamków.
Jeden z prawoburtowych silników eksplodował z hukiem trafiony bryłą skały lecącą niemal z
prędkością dźwięku. Szczątki rozerwanej obudowy i resztki turbiny poszatkowały poszycie
skrzydła i przebiły
biły w kilku miejscach kadłub wahadłowca. Jeden ze szrapneli, metalowa płyta o średnicy pół
metra, przebił ścianę kabiny pasażerskiej i wirując w powietrzu niczym tarczowa piła ściął
głowy dwóm siedzącym w fotelach doradcom regenta. Siedzący w rzędzie za nimi Semper
poczuł na twarzy strugi gorącej krwi, chociaż dopiero po kilku sekundach pojął, że nie należy
ona do niego.
Caparan pojął, że wahadłowiec umiera. Stery pracowały opornie, nie chciały reagować na
ruchy pilota, cały przedni panel kontrolny płonął czerwoną poświatą ostrzegawczych lampek.
Z tylnej części kokpitu dobiegał ostry swąd spalonego mięsa i stopionego plastiku – jeden z
serwitorów Shanyina Ko zapalił się porażony wyładowaniami elektrycznymi terminalu, do
którego był podłączony. Caparan i Torr spojrzeli na siebie z wyrazem posępnego zrozumienia
na twarzach.
- Utrzymamy się w powietrzu góra kilka minut, nie ma mowy o wejściu na orbitę. Musimy
znaleźć odpowiednie miejsce do przymusowego lądowania.
- Gdzie ? – zapytał Torr spoglądając przez szyby kokpitu i dostrzegając jedynie ciemną gęstą
zabudowę miasta, bez wątpienia pełną kryjących się w mroku czcicieli Chaosu. Caparan
rzucił prom w głęboki skręt starając się utrzymać dotychczasową wysokość i zlokalizować
jednocześnie jakąś odkrytą przestrzeń. Wszędzie widział tylko ruiny i płonące zgliszcza.
Wtedy na ułamek sekundy spostrzegł mroczną charakterystyczną sylwetę kopuły odcinającą
się na tle nocnego nieba.
- Tam ! – krzyknął pierwszy pilot wskazując jednocześnie palcem w stronę obiektu – Katedra
Eklezjarchii ! Jeśli jest podobna do tych, które widziałem dotychczas, powinien ją obiegać
wielki plac, a może ma nawet wewnętrzny dziedziniec – spojrzał z ukosa na Torra
przypominając sobie nagle coś jeszcze.
- Czy ktoś nie wspominał, że ciągle znajduje się pod kontrolą Ministorum ? Byłoby dobrze
mieć wokół siebie przyjazne twarze, kiedy będziemy czekali na prom ratunkowy z
Machariusa.
* * * * *
Devane ocknął się z koszmarnego snu. Nagi i samotny, biegł w nim poprzez pustą równinę
uciekając przed jakimś ogromnym i pozbawionym nazwy niebezpieczeństwem, ścigającym
go uparcie i będącym już tuż za plecami.
Nie miał odwagi obejrzeć się przez ramię, by spojrzeć na prześladowcę, ale widział
wyraźnie jego cień, padający od tyłu na ziemię przed biegnącym mężczyzną, wydający się
pochłaniać cały świat. Kleryk pojął, że bez względu na to jak szybko będzie biegł, nie zdoła
przed nim uciec...
Nie pierwszy raz w przeciągu ostatnich kilku tygodni śnił mu się ów koszmar, a podczas
prywatnych rozmów ze swymi wiernymi odkrył, że również wielu spośród nich nękały
podobne nocne zmory. Lecz ostatni sen wydawał się znacznie bardziej realny od poprzednich.
Bardziej naturalistyczny, bardziej przerażający.
- Ojcze konfesorze – czyjaś ręka pochwyciła go delikatnie, choć nerwowo za ramię,
wyrywając z sennego otępienia. Devane sięgnął machinalnie po energetyczny miecz leżący
obok posłania, przekonany, iż heretycy powrócili w znaczącej chwili, by dokonać kolejnego
ataku na barykady. Starszy wiekiem milicjant klęczący obok pryczy położył dłoń na
pokrowcu broni.
- Nie, ojcze konfesorze, to nie kolejny szturm. Lecz na zewnątrz dzieje się coś, co musisz
zobaczyć.
Kleryk ruszył w ślad za milicjantem poprzez rozległą nawę katedry, uważnie stawiając
kroki, by nie nastąpić przypadkiem na jedną z wielu owiniętych płaszczami lub kocami
postaci leżących pod jego nogami. Wielu z tych ludzi spało, próbując podobnie jak Devane
odpocząć choć trochę po ostatniej walce na barykadach. Niektórzy śpiący pokrzykiwali lub
mamrotali przez sen, być może dręczeni mrocznymi koszmarami, ich głosy mieszały się z
nieustającymi jękami i zawodzeniami rannych. Lazaret katedry był przepełniony i noszące
białe habity siostry zakonu szpitalnego Adepta Sororitas od pewnego czasu umieszczały
nosze z ofiarami walk również w głównej nawie świątyni, pośród tysięcy innych uchodźców
szukających schronienia przed ołtarzem.
Devane słyszał dobiegające z zewnątrz odgłosy silnej kanonady i doświadczenie oficera
Gwardii podpowiedziało mu natychmiast, że źródłem tego hałasu musi być bombardowanie
orbitalne. Nie poczuł zdziwienia na myśl o tym, że orbitujące wokół Belatis okręty
ostrzeliwują powierzchnię świata – był to jedynie sygnał, że globalna anarchia sięgnęła swe
apogeum – zdumiał się tylko odkrywając jak potwornie zmęczony był zarówno on jak i setki
wciąż śpiących wiernych, że nikt z nich nie zbudził się na dźwięk odległego grzmotu.
Bracia strzegący barykad nie spali i Devane nie potrafił zignorować myśli o tym, jak
niewielu ich już pozostało na stanowiskach w porównaniu z armią sprzed kilku dni. Szturmy
heretyków, za każdym razem skutecznie odpierane, zbierały krwawe żniwo wśród lojalistów.
Ludzie pokazywali sobie aa
nawzajem z nerwową ekscytacją jaskrawą poświatę rozpalającą horyzont. Devane spostrzegł
słupy laserowego ognia, spadające z przestworzy na nieznany mu bliżej cel będący obiektem
gniewu imperialnej marynarki. Jego uwagę przykuła inna łuna, znacznie bliższa i silniejsza. O
ile się nie mylił, dobiegała z miejsca, w którym znajdował się pałac gubernatora, ale...
Usłyszał coś znienacka, przenikliwy wizg przypominający pracę przeciążonych lotniczych
silników. Odległy, lecz narastający z każdą sekundą.
- Cisza ! – krzyknął – Posłuchajcie ! Skąd to dobiega ?
- Tam ! – wrzasnął jeden z milicjantów – Tam !
Devane dostrzegł migoczące światła pozycyjne nadlatującego wahadłowca, mknącego
nisko poprzez nocne niebo. Z miejsca pojął, że z maszyną coś jest nie tak. Kiedy zbliżyła się
bardziej, zrozumiał przyczynę swego niepokoju. To, co wziął za dodatkowe światła było w
rzeczywistości językami płomieni liżącymi ogon i prawe skrzydło promu. Silniki maszyny
wyły przeraźliwie.
Wahadłowiec spadał szybko w dół - zbyt szybko – wprost na dziedziniec katedry. Devane
dostrzegł osmalone płomieniami insygnia kosmicznej marynarki na spodniej części skrzydeł
maszyny. Chociaż pilot zdołał w jakiś sposób wyciągnąć prom z lotu nurkowego ratując się
przed kapotażem, ogon wahadłowca zahaczył o wysoki dach jednego z otaczających
dziedziniec habitatów i odłamał się pośród deszczu iskier.
- Uciekać ! Chować się ! – wrzasnął Devane odciągając od barykady najbliższych
milicjantów i spoglądając jednocześnie kątem oka na pędzący tuż przy powierzchni
dziedzińca prom.
Maszyna uderzyła z hukiem w plac szorując po nim brzuchem i wyrywając głęboką bruzdę
w naznaczonym wieloma szramami dziedzińcu. Pociski wystrzelone przez heretyków
okupujących budynki po drugiej stronie placu zastukały w opancerzony kadłub wahadłowca,
ale buntownicy najwyraźniej byli równie zdumieni nieoczekiwanym pojawieniem się promu,
co lojaliści, bo ich ogień okazał się wyjątkowo rachityczny i niecelny. Nos maszyny wbił się
w barykadę na północnej stronie placu, siła uderzenia urwała jedno ze skrzydeł, które
zadziałało jak prymitywna, ale skuteczna dźwignia hamulcowa.
Przez krótką chwilę nikt się nie ruszał, po czym pierwsi ze stacjonujących na barykadach
braci otworzyli ogień z broni palnej, ścigając kulami gromadę heretyków próbujących
przebiec plac śladami rozbitego wahadłowca. Kiedy kanonada milicjantów przybrała na sile,
buntownicy poszli po rozum do głowy i pośpiesznie zawrócili w kierunku własnych pozycji.
Devane podszedł ostrożnie do wraku, do jego uszu docierały pierwsze jęki rannych i
dźwięk kroków wewnątrz popękanego kadłuba. Ludzka sylwetka – tak potężna, iż przez
moment kleryk pomyślał, że ma do czynienia z Kosmicznym Marine – wytoczyła się
chwiejnie poprzez jedną ze szczelin. Zdenerwowani milicjanci podnieśli niepewnie broń, ale
Devane rozpoznał z miejsca poszarpany mundur oficera porządkowego marynarki i ruchem
dłoni polecił im opuścić lufy.
Maxim Borusa potrząsnął głową, wypluł z ust grudki zakrzepłej krwi i kawałki wybitych
zębów, po czym rozejrzał się wokół. Grupa kościelnych milicjantów otaczających
imperialnego kaznodzieję gapiła się na niego w milczeniu.
- A niech mnie Volkk ! – wymamrotał marynarz posyłając w stronę wiernych przerażający
swą dzikością uśmiech niezrozumiałego rozbawienia – Albo umarłem i mimo wszystko
skończyłem w tym samym miejscu, co wy, biedne religijne sukinsyny, albo wciąż żyję, ale to
znaczy, że jestem usadzony na tym zasranym świecie. I sam nie wiem, która z tych
możliwości bardziej mnie przeraża.
* * * * *
Gdzieś na samych krańcach systemu Belatis coś ogromnego i przerażającego zaczęło
wyrywać sobie przejście z Osnowy do materialnego wymiaru. Podążając w ślad za
masywnym obiektem w obrębie systemu pojawiły się liczne mniejsze okręty. Chociaż
niektóre z nich same w sobie stanowiły potężne narzędzia zniszczenia, żadne nie
dorównywało mocą otaczanemu przez nie źródłu zaburzeń. W miejscu tak dalekim od serca
systemu sygnatura unikalnego obiektu dopiero po wielu minutach świetlnych miała pojawić
się na radarach imperialnych okrętów, lecz już w tej chwili zaburzenia pływów Osnowy
spowodowane skokiem tak gigantycznej jednostki odcisnęły się piętnem na umysłach
wszystkich obdarzonych mentalnym darem istot w obrębie systemu.
* * * * *
Na pokładzie każdego imperialnego okrętu ewakuacyjnej armady astropaci i Nawigatorzy
stracili niemal jednocześnie równowagę mentalną, porażeni nieoczekiwaną słabością będącą
efektem ubocznym fali energetycznej Osnowy. Zanim jeszcze zdołali otrząsnąć się z
przemożnego osłabie
bienia, pierwsi z nich już uruchamiali awaryjne kanały komunikacyjne łączące prywatne
kwatery psioników z mostkami ich macierzystych okrętów.
* * * * *
Gdzieś w głębi najniższych poziomów Machariusa rozrastająca się demoniczna istota
dygotała w spazmatycznej ekstazie, przenikana dreszczami energii Osnowy emitowanej w
materialny wymiar. Stwór instynktownie wyczuwał znaczenie ogromnego obiektu
wchodzącego w granice systemu, ale zarazem odkrywał poza jego aurą coś innego, coś wręcz
osobistego. Coś znajomego, co podobnie jak on obdarzone było błogosławieństwem Nurgla.
Targany spazmami szczęścia stwór wszedł w ostatnią fazę swej transformacji.
* * * * *
Na powierzchni Belatis, na obrzeżach Madiny, Khoisan Bez Twarzy skierował swe
pozbawione rysów oblicze ku nocnemu niebu wyczuwając przybycie uświęconego obiektu.
Kolejny dreszcz niekontrolowanych zmian wstrząsnął jego przeinaczonym esencją Chaosu
ciałem. Moment wstąpienia w panteon bóstw był już bliski, czciciel wyczuwał to wyraźnie,
lecz wciąż jeszcze pozostawało mu do wykonania jedno zadanie. Przesunął wzrokiem wokół
siebie studiując uważnie ruiny metropolii. Północne wzgórza stały w ogniu, wciąż
bombardowane przez wiszące na orbicie Belatis okręty marynarki. Gdzieś z przodu ku
przestworzom wystrzeliwał kopiec pogrzebowy pałacu gubernatora. Uwagę kultysty zwrócił
jakiś obiekt położony dalej na południu. Jego wzrok padł na wieżyce i kopułę budowli
wznoszącej się ponad spalonymi ruinami miasta.
Khoisan pokiwał głową w geście zrozumienia. Spoglądał na katedrę Eklezjarchii, jakimś
cudem nietkniętą pomimo kataklizmu pustoszącego bezlitośnie resztę stolicy.
Kulący się wszędzie wokół kultyści mamrotali coś i zawodzili histerycznie wyczuwając na
swój sposób przybycie obiektu ich lęku i uwielbienia. Khoisan przerwał żałosne jęki krótkim
ruchem dłoni, wskazując swym podwładnym odległe iglice świątyni.
- Zbierzcie resztę naszych braci – polecił – Wciąż mamy misję do spełnienia.
* * * * *
Sobek upuścił trzymaną w dłoniach talię kart Tarota, dzięki swemu mentalnemu talentowi
dostrzegając już kilka sekund wcześniej cienkie, niebywale cenne prostokąciki roztrzaskujące
się o powierzchnię kamiennej posadzki. Już ich nie potrzebował. Czas wizji i przepowiedni
minął. Nadeszło najgorsze, przeznaczenie całego świata przestało być tajemnicą.
Niszczyciel Planet przybył do systemu Belatis i czas dzielący glob od chwili unicestwienia
przestał się liczyć w tygodniach czy dniach – pozostawały zaledwie godziny.
* * * * *
Mknąc w tylnej straży floty Chaosu, Virulent podążał w głąb systemu Belatis w ślad za
sygnaturą Niszczyciela Planet. Podczas tranzytu przez Osnowę wiele okrętów dołączyło do
eskadry Niszczyciela lub opuściło ją wykonując osobiste polecenia marszałka Abaddona, lecz
Virulent towarzyszył armadzie działając na własną rękę, przywoływany psionicznym
sygnałem wiodącym go zbiegiem okoliczności ku temu samemu miejscu, do którego zmierzał
Niszczyciel Planet.
Stojący na mostku Bulus Sirl wyczuwał zew istoty wołającej go nieoczekiwanie poprzez
Osnowę, stwora stanowiącego łącznik z obiektem wielomiesięcznego polowania. Było to
jedno z jego dzieci, narodzone z błogosławieństwa udzielonego dawno temu żywej istocie,
rosnące i rozwijające się potajemnie wewnątrz kadłuba znienawidzonego Machariusa.
Sirl był pewien, że imperialne zgrupowanie umknie przed potęgą Niszczyciela Planet, ale
dla Machariusa nie miała to być łatwa ucieczka. Mentalnie połączony ze swym dzieckiem na
pokładzie nieprzyjacielskiego okrętu, kapitan przedsięwziął już ku temu stosowne kroki. Dla
siebie samego i Wielkiego Ojca Nurgla, Sirl zdecydowany był pomścić zarówno zniszczenie
Contagionu jak i porażkę nad Helią IV.
Godzina egzekucji
Niczym złodzieje umykający pośród nocnych ciemności, flota ewakuacyjna opuściła orbitę
Belatis oddalając się poprzez kosmiczną czerń od skazanej na zagładę planety.
Na mostku Machariusa panował przygnębiający nastrój. Minęło kilka godzin od chwili, w
której ostatnia fala wahadłowców przybyła na pokład krążownika Inviolable Retribution,
dowożąc na orbitę Belatis tylną straż garnizonu Adeptus Arbites. W ślad za nimi na orbitę
parkingową wdrapał się poobijany, uszkodzony prom typu Eagle. Ciężko opancerzony
wahadłowiec zaprojektowany pod kątem operacji bojowych z trudem przetrwał trafienie fali
uderzeniowej wywołanej destrukcją pałacu gubernatoraregenta. Jego pasażerowie – w tym
dowódca garnizonu Arbites i garstka miejscowych notabli – okazali się jedynymi ludźmi
ocalałymi ze zniszczenia pałacowego kompleksu. Na podstawie ich zeznań uznano, iż reszta
uciekinierów, w tym również kapitan Semper i gubernatorregent, zginęła w gigantycznej
eksplozji.
Ulanti stał w tylnej części mostku spoglądając poprzez pancerne szyby na panoramę
oddalającego się świata i rozmyślając o radiowej konferencji pomiędzy kapitanami głównych
okrętów zgrupowania. Konferencji, która zdaniem Ulantiego wcale nie skończyła się po jego
myśli.
- Wasz wniosek został odrzucony, Macharius. Proszę zająć właściwe miejsce w formacji
eskorty i podążać w kierunku punktu skokowego.
Radiowa komunikacja pomiędzy okrętami lojalistów uległa silnym zakłóceniom od chwili
przybycia Niszczyciela Planet – co bez wątpienia było rezultatem działania jednej z wielu
tajemniczych broni nieprzyjaciela dotąd pozostających poza granicami pojmowania
techkapłanów– lecz Ulanti bez trudu wychwycił ton aroganckiej pogardy w głosie dowódcy
Grafa Orloka. Titus von Blucher zawsze był zazdrosny o rosnącą reputację Sempera wśród
wyższych kręgów oficerskich Zgrupowania Floty Gothic. Ulanti zastanawiał się z goryczą,
jak wiele z zachowania kapitana należało zawdzięczać przywiązaniu do procedur marynarki,
a ile prywatnym animozjom.
Zaraz potem w komunikatorze odezwał się Erwin Ramas, jego mechaniczny głos odcinał
się czytelnie na tle radiowych zakłóceń.
- Wyjątkowo Drachenfels popiera opinię Grafa Orloka. Bezpieczeństwo konwoju ma
najwyższy priorytet, sięgający daleko powyżej życia jednego człowieka, nawet tak cennej
osoby jak Leoten Semper. Na skanerach dalekiego zasięgu odczytujemy sygnały
eskortowców nieprzyjaciela, gdzieś za nimi musi znajdować się Niszczyciel Planet. Zarówno
mój okręt jak i Graf Orlok są uszkodzone, a do punktu skokowego wciąż dzieli nas daleka
droga, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę prędkość, jaką rozwijają te transportowe rzęchy.
Ton wypowiedzi Ramasa złagodniał na moment, wyraźnie przecząc powszechnie znanemu
wizerunkowi tyrańskiego i pozbawionego ludzkich uczuć kapitana.
- Leoten był moim przyjacielem, Ulanti, a pańska lojalność wobec niego zasługuje na głęboki
szacunek, lecz minęło już kilka godzin, a wahadłowiec kapitana nie dał żadnego znaku życia.
Ostatnią rzeczą, jakiej życzyłby sobie Semper jest bezsensowna i z góry skazana na porażkę
akcja ratunkowa. Leoten był dobrym oficerem, jednym z najlepszych, z jakimi dane mi było
służyć, ale dobry kapitan wie, kiedy podjąć walkę, a kiedy dokonać odwrotu. Semper był
dobrym kapitanem, chłopcze. Okaż hołd jego pamięci czyniąc to samo, co i on by zrobił na
twym miejscu.
- Borodino potwierdza – odezwał się Lupis Fiske. Obecnie kapitan krążownika typu Lunar,
Fiske był szkolnym kolegą Sempera z czasów studiów w akademii marynarki na Cypra
Mundi – Przyjdzie czas na stoczenie innych bitew, Macharius, przyjdzie czas pomszczenia
waszego kapitana.
I tak oto Ulanti przyjął swe nowe rozkazy dołączając do armady ewakuacyjnej umykającej
z orbity Belatis. Wszyscy oficerowie należący do obsady mostka słyszeli wyraźnie wymianę
zdań z dowódcami pozostałych okrętów i nikt nawet nie zamierzał kwestionować wysiłków
tymczasowego kapitana, ale wcale nie łagodziło to poczucia porażki trawiącego duszę
Ulantiego. Necromundiański oficer potrzebował niezbitego dowodu śmierci swego
przełożonego przed opuszczeniem posterunku na orbicie i teraz czuł się jakby zdradził
zarówno Sempera jak i własny okręt. Obserwował w milczeniu tarczę Belatis znikającą za
rufą krążownika. Planeta stała się grobowcem, powtarzał w myślach, nie tylko dla Sempera,
lecz również dla wszystkich innych wciąż tam pozostających istot. Pozostał im niecały dzień
życia, jeśli kalkulacje adeptów astromechaniki były prawidłowe. Niszczyciel Planet podążał
wolno, lecz nieubłaganie ku swemu celowi. Skanery dalekiego zasięgu pozwalały stwierdzić,
że większość okrętów eskorty superpancernika wciąż tworzyła wokół niego ochronny kordon,
lecz niektóre wysforowały się przed główną formację zamierzając zabezpieczyć przestrzeń
orbitalną Belatis.
Jeszcze bliżej, w kilwaterze energetycznych zaburzeń imperialnego konwoju,
przemieszczał się krążownik typu Charybdis i jego eskortowce. Macharius ubezpieczył tyły
lojalistycznej formacji, jego myśliwskie eksadry śmigały wzdłuż konwoju pilnując
bezpieczeństwa statków transportowych. Lecące w samym tyle patrole Starhawków
dwukrotnie nawiązały kontakt z Infidelami, za każdym razem odpędzając je gradem
przeciwpancernych rakiet. Nieprzyjacielskie rajdery badały siłę eskorty konwoju, szukały
jego słabych punktów w oczekiwaniu na przybycie posiłków pędzących już w ich stronę.
Przy obecnej prędkości, niezwykle niskiej dla okrętów wojennych, ale jednocześnie
wyciskającej ostatnie resztki energii z reaktorów wysłużonych frachtowców, konwój wciąż
pozostawał poza zasięgiem samego Niszczyciela Planet, niemniej Ulanti wiedział doskonale,
że czeka ich długa i nerwowa podróż do awaryjnego punktu skokowego na przeciwnym
krańcu systemu.
- Kiepsko to wygląda, kapitanie, lecz wszystko, co nas w życiu spotyka, zsyła nam w swej
niezgłębionej mądrości sam Imperator.
Ulanti drgnął z zaskoczeniem na dźwięk obcego męskiego głosu. Spoglądając przez ramię
dostrzegł postać dobrze zbudowanego wysokiego arbitratora. Złote insygnia na
naramiennikach karapaksu i srebrny emblemat Imperialnego Orła na napierśniku błyszczały
metalicznie w słabym świetle lamp. Mężczyzna zdjął hełm odsłaniając dumną poważną twarz
pociętą starymi bliznami świadczącymi o jakimś przebytym rytuale inicjacyjnym popularnym
na wielu mniej cywilizowanych światach Imperium. Jego ciemne oczy błyszczały
ponadprzeciętną inteligencją. Arbitratorzy z Necromundy nie należeli do zbyt subtelnych
stróżów prawa, bywali brutalnymi i pozbawionymi wyobraźni zabójcami niewiele lepszymi
od gangsterskich szumowin, na które ustawicznie polowali w labiryntach Podmiasta. Ten
człowiek bardzo się różnił od noszących policyjne odznaki oprychów.
Ulanti znał go z widzenia. Byzantane, dowódca belatisjańskich Adeptus Arbites. Przyleciał
na pokładzie jedynego wahadłowca, który zdołał ujść z zagłady pałacu gubernatora –
kataklizmu winnego śmierci kapitana Sempera. Ciężko uszkodzony i tracący paliwo prom
zmuszony został do lądowania na pokładzie najbliższej sojuszniczej jednostki i tak trafił do
hangaru Machariusa. Teraz, kiedy konwój przemieszczał się z największą dostępną
prędkością w stronę punktu skokowego, oficer nie miał możliwości przesiadki na swój własny
okręt.
- Naprawdę pan w to wierzy, prefekcie ?
- Wierzę w obowiązek lojalnej służby Imperatorowi, nawet jeśli czasami jej sens i znaczenie
wykracza poza ludzkie zdolności pojmowania. Jam jest zwykłym śmiertelnikiem, Imperator
zaś bogiem. Gdzie ja dostrzegam porażkę i bolesną ucieczkę, On widzi bez wątpienia zręby
przyszłego tryumfu. Jeśli sam zawiodłem w swej misji, muszę wierzyć, iż inni, bardziej
zdolni słudzy naszego Pana, dokończą obowiązek zbyt dla mnie trudny do realizacji. To
wszystko – uśmiechnął się nieznacznie prefekt – Resztę dysput filozoficznych pozostawiam
klerykom Ministorum, sam wolę nieść prawo, porządek i karę heretyckim prowodyrom
ukrytym pośród lojalnych obywateli.
Byzantane popatrzył na niknący za rufą krążownika jasny punkt będący tarczą Belatis.
Wyczuł przyczyny posępnego nastroju Ulantiego.
- Zrobił na mnie wrażenie zdolnego człowieka, ten pański kapitan. Był lojalnym sługą
Imperatora. Jego śmierć zostanie pomszczona.
- Był oficerem marynarki kosmicznej – odparł Ulanti – Jeśli Imperator zażyczył sobie jego
śmierci, powinien był oddać życie tutaj, w tym miejscu. Na mostku swego krążownika. Tego
pragnąłby kapitan Semper. To jedyna śmierć godna dowódcy wojennego okrętu.
Byzantane skinął głową rozumiejąc żal i gorycz rozbrzmiewające w głosie
komadoraporucznika. Kiedy jego własny czas miał już nadejść, nie chciał skończyć życia
leżąc wśród rannych w jakiejś izolatce prefektury Arbites, czepiając się kurczowo ostatnich
resztek życia niczym przeklęci techkapłani egzystujący przez setki lat, wymieniający swe
starcze organy na ich mechaniczne substytuty i próbujący oszukać własną śmiertelną naturę, a
przez to na podobieństwo swego BogaMaszyny stający się czymś do ludzi już niepodobnym.
Kiedy jego godzina śmierci miała już wybić, życzył sobie skonać tak jak żył, z boltowym
pistoletem w jednej dłoni i pałką wstrząsową w drugiej, narzucając surową imperialną
sprawiedliwość wszystkim wiarołomcom.
Wpatrując się w widoczną za oknami czerń kosmosu Byzantane rozmyślał o radiowym
komunikacie nadesłanym przez lecącego na Inviolable Retribution Korte. Byzantane zawsze
uważał, że budowniczy krążownika Arbites trafnie dobrali jego nazwę, dobitnie podkreślając
życiową rolę każdego arbitratora. Nieunikniona kara – obietnica dochodzenia prowadzonego
bez względu na koszty i niebezpieczeństwo, groźba dopadnięcia i ukarania winnego w każdej
jego kryjówce. Byzantane ponownie przywołał w pamięci imię podane mu przez Korte,
tożsamość sekretnego zdrajcy, który rozmyślnie doprowadził do upadku Belatis. Przeczucie
prefekta mówiące mu o agencie Chaosu w obrębie pałacu gubernatoraregenta okazało się
słuszne, ss
ale nawet on nie spodziewał się, że zdrajca będzie tak wysoko w hierarchii planety
postawioną osobistością. Teraz zbrodniarz już nie żył, uśmiercony wraz z resztą dworu w
trakcie próby ucieczki z pałacu i wielu obserwatorów mogłoby uznać ten fakt za
wystarczającą dla niego karę.
Lecz nie Byzantane.
W opinii oficera Arbites zdrajca uciekł przed prawdziwym wymiarem kary. Śmierć w
gruzach pałacu była szybka i miłosierna w porównaniu z procedurami egzekucji
wykonywanymi w przypadkach tak ciężkiej zbrodni. Spoglądając na malejący punkt będący
Belatis Byzantane pojął, co tak naprawdę łączy go ze stojącym obok posępnym oficerem
marynarki. Obaj zostali okradzeni nagłym przybyciem Niszczyciela Planet. Jednego z nich
dręczyła kwestia honoru, odmowa porzucenia nadziei na uratowanie towarzysza broni bez
względu na to, jak nikłe wydawały się szanse. Drugi nie mógł porzucić myśl o niespełnionym
do końca obowiązku. Dla obu wymuszona ucieczka z Belatis oznaczała to samo.
Nie załatwione do końca sprawy.
* * * * *
- Na litość boską ! – wykrztusił żołnierz ochrony przystając w progu pomieszczenia. Koba
Kyogen odepchnął go na bok, ale nawet on nie zdołał oprzeć się machinalnemu krokowi w tył
pod wpływem fali potwornego smrodu buchającego z głębi kabiny.
Mężczyźni znajdowali się głęboko pod dolnymi pokładami krążownika, błądząc w
labiryncie pozbawionych oświetlenia korytarzy i kabin nie znajdujących odbicia na żadnym
schemacie technicznym jednostki. Wszystkie kosmiczne okręty posiadały takie strefy,
porzucone całkowicie lub zamieszkiwane przez najgorszych wyrzutków i najmniej
potrzebnych członków załogi, stanowiące idealne kryjówki dla dezerterów, a nawet
nielegalnych organizacji, kryminalnych lub heretyckich.
Lub pasażerów na gapę, pomyślał Kyogen.
Komisarz od dłuższego czasu podejrzewał, że na pokładzie okrętu znajduje się pasażer na
gapę, ostatni niedobitek akcji abordażowej podczas bitwy o Helię IV. Wpierw wśród
mieszkańców niższych pokładów pojawiła się epidemia zarazy, potem doszło do serii
zaginięć i makabrycznych mordów. Przerażeni i przesądni członkowie załogi zaczynali
szeptać o grasującym w dolnych korytarzach demonie, ale również stoickie raporty astropaty
Rapavny i Nawigatora Solona Cassandera, dwóch najwyższych rangą ludzi o darze
mentalnym na pokładzie Machariusa, sugerowały możliwość pobytu na krążowniku jakiejś
diabolicznej i niebezpiecznej istoty. Dokonano prób wieszczenia, ogłoszono alarm i
uzbrojone grupy żołnierzy ochrony zaczęły przeczesywać zakamarki głębin okrętu.
Kyogen stał przez chwilę w progu pomieszczenia, świadom doskonale zdesperowanych
spojrzeń marynarzy wbitych w jego plecy. Z trudem powstrzymywał się przed
zwymiotowaniem pod wpływem niewyobrażalnego odoru ziejącego przez otwarty właz.
Potworny smród zdawał się przesączać przez rzekomo bezpieczny pochłaniacz powietrza,
niósł w sobie posmak zgnilizny i rozkładu. I coś jeszcze. Coś niezrozumiałego i budzącego
grozę. Za swymi plecami Kyogen usłyszał niski głos jednego z pokładowych kaznodziejów
Ministorum, śpiewającego psalm protekcji i wymachującego jednocześnie dymiącym
kadzidłem mającym strzec ludzi przed chorobą kryjącą się w obrzydliwych wyziewach
kabiny. Komisarz uważał się za pobożnego człowieka, ale w kwestiach protekcji bardziej
polegał na łańcuchowym mieczu w dłoni i tuzinie żołnierzy ochrony niż jednym modlącym
się gorliwie kleryku.
- Światło ! Poświećcie mi tutaj ! – zawołał wchodząc w głąb pomieszczenia. Marynarze szli
tuż za nim, omiatając podwieszonymi pod lufami broni latarkami swe otoczenie. Mogli czuć
lęk przez nieznanym czyhającym w ciemnościach, ale Kyogen wiedział dobrze, że jego boją
się jeszcze bardziej. Na pokładzie Machariusa komisarz Kyogen był postacią otaczaną
powszechnym strachem i szacunkiem. W większej mierze strachem, uśmiechnął się do siebie
machinalnie komisarz.
Stając wewnątrz pomieszczenia kilku żołnierzy ochrony i kleryk zaczęło zasłaniać usta i
sapać ciężko. Kyogen widywał już wcześniej miejsca krwawej rzezi, oglądał ludzkie ciała
poddane działaniu ognia, próżni i falom uderzeniowym powietrza, ale nigdy jeszcze nie miał
sposobności przyjrzenia się takiemu widokowi jak ten zastany w kabinie. I modlił się gorąco,
by nie zobaczyć go już więcej ponownie.
W środku znajdowały się ludzkie szczątki, wiele szczątków, chociaż dokładnej liczby ciał
nie sposób było określić ze względu na ich stan: stanowiły gęstą mięsną pastę rozsmarowaną
po podłodze, ścianach i suficie pomieszczenia. Kawałki połamanych kości i inne, mniej
rozpoznawalne, ale równie organiczne części zwłok wystawały pod różnymi kątami z
rozkładającej się pasty. W mroku komnaty poruszały się jakieś stwory, wylęgające się z
owadzich jaj rozrzuconych po całym pomieszczeniu. Komisarz dostrzegł ślady korupcji
wgryzającej się w samą strukturę okrętu: w kompo- aa
zytowych płytach mających wytrzymać setki lat użytkowania tworzyły się wielkie
rdzewiejące plamy, wzmocnienia włazu i wsporniki obłaziły z farby. Cała kabina
przeistoczyła się w jeden wielki wrzód nabrzmiewający skrycie w brzuchu krążownika,
zdolny w swoim czasie pochłonąć całego Machariusa.
Kyogen odwrócił się, by wezwać do środka stojących na korytarzu marynarzy z
miotaczami ognia i oczyścić płomieniami siedlisko zarazy, ale w tym samym momencie
demon chorób wychynął ze swej kryjówki.
Jeden z marynarzy odwrócił w bok lufę swego śrutowego karabinku, snop światła omiótł
zarysy plugawego stwora wyskakującego z zagłębienia w grubej warstwie gnijących zwłok.
Białe światło latarki zmieniło nieoczekiwanie barwę na czerwoną, kąpiąc pomieszczenie w
szokujących kolorach szkarłatu pochodzących od krwi marynarza, padającego na ziemię z
gardłem rozdartym jednym pociągnięciem szponiastej łapy.
Wnętrze pomieszczenia wypełnił huk wystrzałów, dzikie wrzaski paniki i krzyżujące się
snopy światła próbujące namierzyć zwierzynę szarżującą na swych myśliwych.
Stroboskopowe rozbłyski płomieni wylotowych oświetlały przerażone twarze strzelających na
oślep żołnierzy ochrony. Pięciu mężczyzn zginęło w przeciągu tylu samo sekund, przy czym
przynajmniej jeden z nich został zastrzelony przez swych własnych towarzyszy broni.
Kyogen ujrzał demona zaciskającego swą łapę na twarzy kapłana Ministorum, usłyszał
wrzask agonii kleryka, kiedy z dziur w kończynie stwora zaczął wyciekać żółty śluz trawiący
błyskawicznie gumę pochłaniacza powietrza, skórę i mięśnie twarzy nieszczęśnika, a zaraz
potem kości jego czaszki.
Kyogen wyrwał z garści zdrętwiałego marynarza jego karabinek, odwrócił lufę broni ku
stworowi i przestawiając tryb ognia na pełną serię wdusił spust do samego końca osłony.
Pociski miłosiernie przerwały agonię konającego kleryka rozrywając jego ciało ostrymi
kawałkami metalu. Bestia zachwiała się pod wpływem trafień, jej połyskliwe mięśnie zrastały
się niemal tak szybko jak darły je na strzępy pociski komisarza. Kyogen spojrzał w dół na
licznik stanu magazynka i z ukłuciem strachu stwierdził, że przy obecnym trybie ognia
amunicji wystarczy mu na zaledwie kilka sekund, a demoniczna istota nie zdradzała
najmniejszej ochoty do pożegnania się z życiem.
- Do mnie ! – wrzasnął skupiając wokół siebie żołnierzy ochrony – Wyślijcie to ścierwo z
powrotem do piekła !
Pierwszy marynarz, za nim drugi i trzeci, zareagowali na rozkaz swego przełożonego
posyłając w opasłe cielsko bestii strugi rozpryskowych pocisków. Kreatura zadygotała
spazmatycznie odnosząc obrażenia szybciej niż jej demoniczny organizm potrafił się
regenerować. Rozdzierane szrapnelami ciało wydawało się rozpadać na kawałki odsłaniające
potwornie zdeformowane wnętrzności.
Karabinek Kyogena zaszczękał obwieszczając koniec amunicji. Kilka sekund później
umilkła broń pozostałych marynarzy. Ku nieopisanemu przerażeniu ludzi straszne rany
demona natychmiast zaczęły się zasklepiać. Stwór zaskowyczał gniewnie i w odpowiedzi na
ten nieziemski zew kawałki organicznej pasty oderwały się od ścian pomieszczenia tocząc się
ku bryle okaleczonego cielska, wcierając się w nią, zaklejając dziury i formując nowe
mięśnie. Kyogen pojął, że już za kilka sekund potwór odzyska w pełni swe siły i znów ruszy
do ataku.
- Miotacze ! Gdzie są miotacze ognia ?! – ryknął komisarz – Jeśli je macie, pokażcie mi, że
nie zapomnieliście instrukcji obsługi !
Dwaj żołnierze ochrony wysunęli się przed oficera, dygocząc z przerażenia na widok
odtwarzającego się stwora, ale wciąż czując silniejszy lęk przed autorytetem komisarza.
Uruchamiając swoje pękate ciężkie miotacze płomieni zaczęli polewać strumieniami
ognistego paliwa wyjącą potępieńczo kreaturę.
Kyogen nie odrywał wzroku od miotającej się po podłodze płonącej postaci demona.
Odpinając błyszczącą skórzaną kaburę wyjął z jej środka boltowy pistolet i wyważonymi
pociągnięciami palca zaczął posyłać w ciało stwora kolejne mikroładunki. Dopiero gdy iglica
jego broni szczęknęła metalicznie, a żarłoczne paliwo miotaczy obróciło bestię w proch i
jedyną jej pozostałością stał się gęsty gryzący dym, komisarz polecił wstrzymać ogień.
W następnych godzinach pomieszczenie miało być poddane oczyszczaniu z resztek zarazy,
a potem rytualnie konsekrowane przez jednego z pokładowych konfesorów, zaplombowane i
objęte kwarantanną na czas kilkunastu lat, ale już teraz komisarz czuł satysfakcję z
wypełnionego obowiązku.
Schował do kabury pistolet i włączył swój przenośny mikrokomunikator. Tak blisko dna
kadłuba połączenie radiowe z odległym o blisko czterdzieści pokładów mostkiem pełne było
szumów i trzasków wywoływanych pracą układów zasilania krążownika.
- Kyogen do mostku. Misja zakończona. Kapitan Ulanti otrzyma mój wyczerpujący raport
przed końcem cyklu dziennego. Źródło zarazy zostało wytropione i unicestwione.
* * * * *
Dziesiątki milionów kilometrów dalej Bulus Sirl zerwał w końcu mentalny kontakt ze
swym potomkiem, wyczuwając resztki świadomości stwora rozpływające się w Osnowie pod
wpływem płomieni obracających w proch jego fizyczne ciało. Wysiłek włożony w
utrzymanie psionicznej więzi z Siewcą był wyjątkowo wyczerpujący na tak ekstremalnym
dystansie, ale Sirl nie żałował tego zabiegu. Uwięziony na mostku Virulenta specyfiką darów
i błogosławieństw zełanych przez łaskawego Ojca Nurgla, Sirl zdążył już niemal całkowicie
zapomnieć o rozkoszy czerpanej z odbierania życia w walce wręcz. Po tak wielu bitwach
oglądanych na ekranach radarów uczucia płynące z umysłu walczącego kłami i szponami
Siewcy budziły w duszy Bulusa ekscytujące drżenie.
A zresztą, uśmiechnął się sam do siebie, któremu rodzicowi nie można było wybaczyć
kilku momentów radości czerpanej z czynów jednego z jego dzieci ?
Chociaż kapitan zerwał mentalny kontakt z jaźnią odpędzonego do Osnowy demona, nie
pozwolił swemu umysłowi na natychmiastowy powrót do fizycznej powłoki. Przemykał przez
metalowe ściany i szyby wentylacyjne wrogiego okrętu, wnikał w głąb rur, przewodów i
przejść serwisowych, dopóki nie zagnieździł się w jaźni innego stwora pełznącego sekretnymi
tunelami.
Drugie dziecię kapitana. Nowonarodzony bratbliźniak Siewcy zabitego przez sługusów
Imperium. Działając na własną rękę, pierwszy stwór z oddaniem szerzył dary zarazy pośród
nieświadomych tego błogosławieństwa członków załogi krążownika, ale jego zabiegi
pozbawione były planu i przemyślanej taktyki. Obecność demona na pokładzie okrętu została
zbyt szybko odkryta, toteż stwór musiał zostać poświęcony w imię starej marynarskiej zasady
doskonale znanej Sirlowi: poświęć i skaż na zagładę jeden okręt odwracając uwagę wroga i
pozwalając innej jednostce prześlizgnąć się przez linie defensywy przeciwnika.
Nawiązując więź z Siewcą Sirl zaczął przemawiać wprost do jego umysłu, uspokajając i
pocieszając zagubioną zdezorientowaną istotę. Chociaż demon był jeszcze słaby, kapitan
zażądał od niego wykonania pewnego niezwykle ważnego zadania.
Znienacka Sirl zawiesił kontakt i jego umysł powrócił na mostek Virulenta, gdzie
zirytowanego tą przeszkodą kapitana oczekiwały ważne kwestie do rozstrzygnięcia.
- Komunikat z głównego zgrupowania, panie – oświadczył niedawno mianowany pierwszy
oficer – Mamy zmniejszyć prędkość i dołączyć do drugiej fali eskorty na prawej flance okrętu
marszałka wojny.
- Utrzymać dotychczasową prędkość i kurs – polecił Sirl starając się zwalczyć rosnącą
irytację, świadom faktu, że tylko dzięki zrelaksowanemu umysłowi zdoła utrzymać kruchą
mentalną więź ze swym dzieckiem na pokładzie Machariusa.
- Lecz, mój panie, sam marszałek wojny rozkazuje...
Ostrzegawczy syk kapitana urwał w pół zdania wypowiedź pierwszego oficera.
Gnieżdżące się opodal stóp Sirla stadko Nurglingów, oddane zabawie pośród gnijących
organicznych szczątków, znieruchomiało raptownie popiskując z ekscytacją, łudząc się
nadzieją na nieoczekiwany posiłek sprezentowany im przez kapitana.
- Wypełniamy wolę Wielkiego Ojca Nurgla, nie marszałka wojny – oświadczył
złowieszczym tonem Sirl – Dobrze to sobie zapamiętaj, jeśli chcesz dłużej pozostać w mej
służbie. Kontynuować lot dotychczasowym kursem. Naszym celem jest Macharius.
Tym razem wypowiedź pierwszego oficera była uniżona i pełna aprobaty, pozbawiona
jakiegokolwiek śladu sceptycyzmu i krytyki.
Ten szybko się uczy, uznał w myślach kapitan, jeśli dalej będzie się tak starał, być może
dożyje nawet do końca roku.
- Macharius znajduje się w obrębie nieprzyjacielskiego konwoju, panie, oddalając się od nas i
zgrupowania marszałka wojny. Nawet utrzymując dotychczasową prędkość raczej nie
zdołamy dopaść go przed dotarciem do krańca systemu i skokiem w Osnowę.
A może i nie, pomyślał Sirl korygując prognozy długości życia swego zastępcy. Może nie
dotrwa nawet końca tej misji.
- Głupcze, wracaj do swoich map i pomiarów, ja zaś zajmę się modlitwą do naszego Ojca i
ześlę jego pomstę na głowy tych, którzy już dwukrotnie okradli go ze zwycięstwa. Tym
razem Macharius nam nie ucieknie. Ojciec i ja o to zadbamy.
Sirl zamknął oczy koncentrując się ponownie na słabym sygnale mentalnym stanowiącym
połączenie z jaźnią demona ukrytego na pokładzie nieprzyjacielskiego krążownika. Istota
miała przed sobą trudną i niebezpieczną podróż, wiodącą poprzez labirynt szybów
wentylacyjnych obiegających cały gigantyczny okręt, ale Sirl wyczuwał cel tej wyprawy i
kierował ku niemu swe dziecko. Demon pełzł mozolnie w stronę źródła silnych wibracji,
emitującego impulsy cieplne przemykające przewodami zasilającymi wzdłuż całego kadłuba
jednostki.
W stronę relatywnie bezbronnego generarium krązownika, zapewniającego zasilanie
sekcjom napędowym i bojowym Machariusa.
* * * * *
- Jakakolwiek odpowiedź ?
Semper schylił się spoglądając pod rozmontowaną obudowę katedralnego modułu
radiokomunikatora, obserwując delikatne szczupłe palce techkapłana śmigają pośród kabli i
mikroprzełączników urządzenia. Pomimo wysiłków mężczyzny głośniki w kształcie
gargulców wieńczące obudowę komunikatora milczały uparcie, sycząc jedynie cichutko.
- Nic, sir – odparł Caparan i skrzywił się z bólu, kiedy próbując oddać przełożonemu salut
niebacznie poruszył ułożoną na temblaku ręką. Semper machnął dłonią nakazując pilotowi
zaprzestania formalnych gestów. W zaistniałych okolicznościach, mając przed sobą góra
dzień życia, kapitan uznał stosowanie się do wymogów regulaminu marynarki za całkowicie
zbędne i nie na miejscu.
- Radio działa, ale nie możemy nic wysłać ani odebrać. Wygląda na to, że jesteśmy zdani na
siebie, sir.
Semper zmełł w ustach przekleństwo. System łączności na pokładzie wahadłowca uległ
zniszczeniu, a jego osobisty nadajnik nie sięgał dalej jak na orbitę planety, lecz oficer żywił
nadzieję, że potężny katedralny komunikator podpięty do cudem nietkniętej czaszy anteny na
dachu świątyni zdoła dotrzeć bez problemu na krańce systemu. Patrząc na ornamentowany
mikrofon w ciężkiej obudowie z brązu i wsłuchując się w dziwny sykliwy dźwięk
dobiegający z głośników kapitan wzdrygnął się nagle i zmarszczył czoło z niepokojem.
- Techadepcie, czy nasze sygnały mogą być w jakiś sposób zakłócane albo ekranowane ?
Istnieją niepotwierdzone raporty, jakoby światy zaatakowane przez Niszczyciel Planet krótko
przed uderzeniem traciły całkowicie możliwość komunikacji. Czy to właśnie może być
przyczyną naszych niepowodzeń ?
Shanyin Ko zastanawiał się przez moment rozważając odpowiedź w charakterystyczny dla
wielu członków Adeptus Mechanicus sposób. W przeciwieństwie do wielu swych braci
służący na Starhawku techadept nie nosił zakrywającej twarz maski, nie odczuwał bowiem
takiej potrzeby. W odległej przeszłości twarz techadepta została chirurgicznie zdjęta, Semper
widział wyraźnie stare blizny znaczące miejsca cięć skalpela. Pod przypominającą papier
cienką warstwą skóry człowieka rysowały się poryte złotem i platyną elektroniczne układy,
wszczepione w jego mięśnie i kości przed ponownym nałożeniem odciętej twarzy. Neuralne
wszczepy nadawały mężczyźnie dziwnie złowieszczy wygląd, przywodzący na myśl maskę
śmierci.
- Taka hipoteza jest najbardziej prawdopodobna, kapitanie – odparł po chwili Ko
przerywając konsultacje z mikroukładami wszczepionymi mu przez marsjańskich chirurgów –
Niemniej jednak potencjał energetyczny i rozmiary urządzeń zagłuszających niezbędnych do
całkowitego ekranowania wybranej planety z takiej odległości musiałyby...
Techadept umilkł zmieszany. Semper i Caparan wymienili zdziwione spojrzenia –
nieczęsto zdarzało się widzieć czciciela Boga Maszyny tracącego argumenty w trakcie
technicznej debaty, ale też Imperium nigdy wcześniej nie miało okazji stanąć w obliczu broni
równie przerażającej jak Niszczyciel Planet.
- Kolejna z wielu, wielu rzeczy dotyczących tego nowego konstruktu, o których nie mamy
pojęcia – mruknął pod nosem Semper.
- A jak niby mamy się o nim czegokolwiek dowiedzieć – odparł nieoczekiwanie Caparan –
skoro uciekamy za każdym razem, gdy wróg go przeciwko nam wystawia ?
- Sugeruje pan atak z pozycji ignoranta, dowódco eskadry ? Rzucając cenne i nieliczne
zasoby militarne przeciwko celowi, który dotąd jawi się jako niezniszczalny ? - Ulanti z
miejsca rozpoznałby ulubioną sztuczkę Sempera, ale Caparan rzadko miewał bezpośredni
kontakt z kapitanem i nie miał pojęcia, że właśnie stał się obiektem testu.
- Niezniszczalny ? - odparł Caparan niezrażony tonem pytania – Tylko dlatego, że dotąd nie
spróbowaliśmy przetestować w praktyce tej legendy. Walczyłem już wcześniej z
niepokonanymi wrogami i ich superbroniami. Kiedy byłem jeszcze kadetem, moi
wykładowcy w akademii lotnictwa twierdzili, że w arsenale Imperium nie ma niczego
mogącego równać się z możliwościami maszyn myśliwskich Eldarów. Być może kiedyś było
to prawdą, ale od tego czasu wypracowaliśmy nowe taktyki walki z tymi zjawami i nie
potrafię już zliczyć chmur śmieci po eldarskich myśliwcach widywanych na skanerach mojej
maszyny. Nowe taktyki, kapitanie, i niewiara w słowa tych, którzy próbują nam opowiadać o
niezniszczalnym wrogu i jego niepokonanej broni. Ot i wszystko.
Semper klepnął Caparana w nienaruszone ramię i obdarzył wyraźnie zaskoczonego tym
gestem pilota szerokim uśmiechem aprobaty.
- Zgadzam się z całego serca, dowódco eskadry. Żebyśmy tylko mieli w Zgrupowaniu Floty
więcej ludzi myślących tak jak ja i pan.
Potrzebujemy więcej takich ludzi, pomyślał Semper, więcej ludzi takich jak ten pilot
Starhawków i kaznodzieja Ministorum, jeśli chcemy wygrać wojnę. Ludzi pełniących służbę
Imperium bez marnotrawienia czasu na puste rozważania o niezniszczalności wroga czy
zliczanie przeszkód w realizacji zwycięstwa.
Rozważając swą obecną sytuację kapitan musiał niechętnie przyznać, że los wyraźnie
zwrócił się przeciwko niemu, ale też nie zamierzał w obliczu tych przeciwieństw składać
broni. Jeszcze wczoraj dowodził jednym z okrętów wojennych Jego Boskiego Majestatu,
mając pod sobą załogę złożoną z dziesięciu tysięcy. Teraz, uwięziony na powierzchni
skazanego na zagładę świata, krył się pośród wynędzniałych pielgrzymów w towarzystwie
pół tuzina innych członków kosmicznej marynarki.
Przeżył kraksę wahadłowca, ale innym przyszło drogo za to zapłacić. Wzmocniona i
dobrze opancerzona kabina pasażerska spełniła swe zadanie i zajmujący w niej miejsca ludzie
nie odnieśli obrażeń poważniejszych niż kilka złamanych kości, ale reszta promu nie
wytrzymała obciążenia związanego z przymusowym lądowaniem, podobnie jak znacząca
część załogi. Drugi pilot został zmiażdżony pod wykonanymi z brązu dźwigniami pulpitu
sterowniczego i leżał teraz ciężko ranny – być może konający – wewnątrz murów katedry.
Ciała strzelców obsługujących przednią wieżyczkę wciąż tkwiły w szczątkach rozbitego nosa
wahadłowca. Sam Caparan złamał tylko rękę i cudem uniknął zgniecenia w kabinie pilotów,
lecz znacznie gorszy los spotkał członków załogi ścisniętych w pomieszczeniu bagażowym i
dolnej wieżyczce strzeleckiej. Wszyscy zginęli na miejscu w chwili, gdy wahadłowiec
uderzył brzuchem w płyty dziedzińca obiegającego katedrę. Do listy strat dołączyli nawet
pokładowi serwitorzy, którzy zmarli natychmiast po wyłączeniu systemów zasilania rozbitego
promu.
Teraz, poza Caparanem i Ko, jedynymi marynarzami pod komendą Sempera byli
barbarzyński strzelec pokładowy Daksha oraz Borusa i Rahn, dwaj oficerowie porządkowi.
Sześciu ludzi, pomyślał kwaśno kapitan. To byłoby tyle, jeśli chodzi o stanie jedną nogą na
Złotym Tronie.
Ko zebrał swoje narzędzia i zaczął składać obudowę komunikatora szepcząc pod nosem
słowa niezrozumiałej modlitwy związanej z procedurami montażu. Semper i Caparan ramię w
ramię zeszli szerokimi kamiennymi schodami do głównej nawy katedry. Kaznodzieja
Eklezjarchii Devane i grupa jego milicjantów klęczeli w ciasnym kręgu wokół niewielkiego
bocznego ołtarzyka. Semper uznał zrazu, że bojownicy modlą się właśnie albo odprawiają
jakąś religijną ceremonię, ale podchodząc bliżej pojął, że jest świadkiem przedbitewnej
odprawy. Devane właśnie wydawał rozkazy dowódcom poszczególnych drużyn. Twarze
zgromadzonych przy ołtarzu mężczyzn i kobiet były skupione i skoncentrowane na słowach
konfesora. Jak wielu innych oficerów regularnych sił wojskowych, Semper od zawsze
postrzegał członków milicji kościelnej za zgromadzenie źle zorganizowanych i kiepsko
zdyscyplinowanych amatorów traktowanych jako ostateczne narzędzie w sytuacji braku
innych militarnych zasobów. Teraz, patrząc na milczącą determinację wyrytą w twarzach
bojowników świadomych faktu, iż bez względu na wynik bitwy wciąż pozostaną w obliczu
nieuniknionej śmierci, Semper gotów był przyznać, że chętnie wymieniłby kilka tysięcy
członków swej załogi na tę małą kościelną armię.
Kaznodzieja odwrócił głowę słysząc kroki zbliżających się oficerów marynarki. Spojrzał
pytająco na kapitana, ale błysk w jego oczach zdradzał, że zna już odpowiedź na swe
niewypowiedziane pytanie.
- Wygląda na to, ojcze Devane, że moi ludzie i ja pozostaniemy tutaj nieco dłużej niż
pierwotnie zakładaliśmy – potwierdził z posępnym uśmiechem Semper – Jesteśmy do
pańskiej dyspozycji. Co mamy robić ?
- Obserwatorzy na barykadach twierdzą, że heretycy koncentrują siły na północnej i
wschodniej krawędzi placu. Bez wątpienia zamierzają ponownie zaatakować. Będziemy
potrzebowali każdego zdolnego nosić broń wiernego w chwili, gdy uderzą.
Devane umilkł na chwilę spoglądając z wyraźnym powątpiewaniem na zakrwawione i
obandażowane sylwetki marynarzy, zwłaszcza zaś na galowy uniform Sempera, wybrudzony
krwią i ziemią. Kleryk wskazał dłonią schowaną w pochwie szablę i laserowy pistolet,
wiszące przy ceremonialnym karmazynowym pasie kapitana.
- Wie pan jak korzystać z tych rzeczy ?
Semper wyjął szablę demonstrując klerykowi lśniącą, ostrą jak brzytwa klingę broni.
- Muszę przyznać, że upłynęło trochę czasu od ostatniego razu, ojcze Devane, lecz nie
zawsze zdarzało mi się uczestniczyć w walce z poziomu mostka – kapitan uśmiechnął się
nieznacznie dotykając wpierw przecinającej policzek podłużnej blizny, później zaś przypiętej
do piersi baretki Orderu Gwiazdy Gothica – Jak inaczej zdobyłbym te dwie rzeczy ?
- Doskonale. Ja obejmę komendę na północnymi fortyfikacjami, pan nad wschodnimi.
Brakuje nam na wschodzie sprawnych ludzi, ale podeślę panu tylu
tylu bojowników, ilu tylko zdołam ściągnąć z południowej i zachodniej strony.
- Nie ma potrzeby nadwerężania naszych sił na tych pozycjach, konfesorze. Jeśli wróg
faktycznie uderzy na północy i wschodzie, może się to okazać zaledwie atakiem
pozoracyjnym mającym odciągnąć obrońców z pozostałych stron placu. Zresztą nie ma
powodów do obaw. Wiem, gdzie znajdziemy kilku dodatkowych ochotników mogących
uzupełnić braki na barykadzie.
Devane podążył za wzrokiem Sempera spoglądając w głąb bocznej kaplicy przylegającej
do głównej nawy świątyni. Siedziała tam grupa ludzi odgrodzona od mrowia wynędzniałych
pielgrzymów linią uzbrojonych mężczyzn w mundurach pałacowej gwardii. Devane spojrzał
w oczy Sempera i odwzajemnił złowieszczy uśmiech kapitana.
- Gubernatorregent wielokrotnie opowiadał jak bardzo podziela cierpienia swego ludu. Jeśli
tak bardzo wraz z nimi cierpiał, jestem pewien, że nie odmówi stanięcia ramię w ramię z
poddanymi na barykadach.
* * * * *
Belatisjańscy arystokraci wymagali pewnej perswazji przed zaakceptowaniem propozycji
Sempera.
Maxim Borusa złamał nadgarstek pierwszego gwardzisty próbującego zatarasować drogę
kapitanowi Machariusa. Kiedy drugi sięgnął po pistolet, Maxim zabrał mu broń i zdzielił nią
mężczyznę kilkakrotnie w głowę pozbawiając go przytomności, starannie jednak unikał
bardziej drastycznych działań pamiętając instrukcje kapitana nakazujące ograniczać obrażenia
wśród ludzi, którzy lada chwila mieli trafić na linie obronne. Ostrzegawcze spojrzenie
olbrzymiego ochroniarza, poparte metalicznym błyskiem broni trzymanej w dłoniach
Caparana, Dakshy i kilku kościelnych bojowników, skutecznie zniechęciło pozostałych
członków pałacowej gwardii do prób zatrzymania Sempera.
- Co to ma znaczyć ? - wycedził przez zęby minister Kale stając twarzą w twarz z kapitanem
marynarki. Ukryty za jego plecami Sarro przytulił się do siostry ściskając w dłoniach ciężki
medalion będący symbolem jego urzędu, jakby postrzegał go za talizman mogący ustrzec
regenta przed grozą sytuacji, w jakiej ten nieoczekiwanie się znalazł. Oczy Sarro były szeroko
otwarte, czaił się w nich szok i niedowierzanie.
Semper widywał już wielokrotnie tego rodzaju spojrzenia, najczęściej na twarzach ofiar
gangów werbunkowych marynarki przywożonych bez przytomności na pokłady okrętów i
przychodzących tam do siebie po to, by usłyszeć z ust nieznajomych im oficerów, że zostali
zaciągnięci do służby we flocie kosmicznej Jego Boskiego Majestatu, najczęściej w roli
skazanych na krótką i mozolną egzystencję niewolników nigdy już nie mających ujrzeć
swych domów, rodzin czy przyjaciół.
- Jego ekscelencja gubernatorregent wciąż pozostaje przedstawicielem Imperatora na tym
świecie i wciąż sprawuje tutaj władzę, kapitanie – kontynuował Kale pozornie autorytarnym,
ale pozbawionym przekonania tonem – Proszę sobie zabrać tylu ludzi z gwardii pałacowej, ilu
będziemy mogli oddelegować, ale nie oczekuje pan chyba, że ktoś z nas stanie do walki ?
- Oczekuję i domagam się tego – odparł Semper wskazując dłonią grupę milicjantów za
swoimi plecami – Światło Imperatora już nie spływa na ten świat. Czasy imperialnej protekcji
minęły bezpowrotnie. Urząd i przywileje przestały cokolwiek znaczyć. Rozejrzył się wokół,
Kale, spójrz na tych ludzi. To nisko urodzeni mieszkańcy tej planety. Są niczym w
porównaniu z miejscową arystokracją, ministrami i gubernatorami mocarstwa, dowódcami
imperialnych flot, a mimo to ich poświęcenie przynosi powody do wstydu nam wszystkim.
Walczą tu od wielu dni. Wszyscy wiedzą, że i tak przyjdzie im umrzeć, a mimo to nie
składają broni. To jest dom Imperatora, a my wciąż jesteśmy jego sługami. Jaki inny wybór
nam pozostaje, jeśli nie dołączenie do nich w tych ostatnich chwilach ?
Spoglądając ponad ramieniem Sempera Kale ujrzał zacięte, nieprzyjazne twarze
bojowników. Devane zebrał swą armię wiernych na prowincji Belatis, z dala od dobrze
prosperującej stolicy. Dla tych prostych, lękających się Imperatora ludzi gubernatorregent
Sarro i jego klika dworzan byli jedynie odległymi uciążliwymi postaciami należącymi do
dekadenckiej arystokracji, często krytykowanej z mównic przez bardziej krewkich
kaznodziejów. Większość bogactw Belatis koncentrowało się wokół Madiny, a broniący
katedry ochotnicy pochodzili z ziemskich posiadłości możnych tego świata, często wcale
przez swych właścicieli nie odwiedzanych i postrzeganych jedynie za źródło potencjalnych
zysków, wypracowywanych pod batami bezwzględnych nadzorców majątku. Nie, ludzie ci z
pewnością nie mieli powodów, by darzyć miłością gubernatoraregenta Sarro i członków
belatisjańskiej elity. Kale pojął, że dalsze powoływanie się na autorytet regenta nie wywrze na
rozmówcach pozytywnego wrażenia.
Członkowie ochrony Sarro, zdenerwowani narastającą atmosferą wrogości i żałośnie
nieliczni w obliczu silnej grupy bojowników, zaczęli ukradkiem przesuwać dłonie w stronę
bezpieczników swych laserów. To lady Ma- a
lissa pozwoliła uniknąć rozlewu krwi wstępując na linię ognia pomiędzy obiema grupami i
nakazując swym gwardzistom opuścić broń.
- Wszyscy jesteśmy lojalnymi obywatelami Belatis, kapitanie, wiernymi sługami Jego
Boskiego Majestatu. Nasi szlachetnie urodzeni bracia i członkowie gwardii z chęcią wesprą
bohaterskich żołnierzy konfesora Devane w obronie tego świętego miejsca. Ja i moje
służebnice podejmiemy pracę u boku sióstr zakonnych, udzielając pomocy i pocieszenia
rannym złożonym w katedrze. Proszę tylko o jedno – podeszła bliżej Sempera, a jej głos
złagodniał wyraźnie, kiedy pełnym gracji ruchem dłoni wskazała postać swego skurczonego
żałośnie gubernatoraregenta – Niech mój brat nie będzie zmuszony już w tej chwili udać się
na barykady. Wydarzenia tego dnia i obraz cierpień naszego ludu bardzo nim wstrząsnęły,
lecz odnajdzie ukojenie w murach świętego przybytku Imperatora i jestem pewna, że w
ostatecznej chwili będzie gotów stanąć pośród swych ukochanych poddanych.
Semper skinął głową z aprobatą, pojmując podobnie jak wcześniej Byzantane, jak wielką
tragedią rządzącej rodziny była lokalna tradycja zakazująca kobietom piastowania funkcji
gubernatorskiej na Belatis.
Generał Brod, wciąż ubrany w mundur poplamiony krwią płynącą z ran na barku, zaczął
wydawać zwięzłe polecenia członkom ochrony dworu. Jak dotąd oficer zgodził się wyłącznie
na zabandażowanie rany, odmawiając przyjęcia dalszej opieki medycznej i przeniesienia do
grupy rannych przebywających w katedrze, chociaż wszyscy wyraźnie dostrzegali z trudem
maskowane cierpienia mężczyzny. Wyrzucając ochrypłe komendy, wspierany przez jednego z
adiutantów generał przystanął na moment, by dopiąć poluzowany uniform. Dla Sempera Brod
sprawiał wrażenie człowieka, który zawiódł raz w swych obowiązkach i teraz był
zdecydowany za wszelką cenę zmazać tamte niepowodzenie. Wyglądał na człowieka
gotowego odzyskać swój honor za cenę własnego życia.
Rozglądając się wokół kapitan dostrzegł niską postać w płaszczu kościelnego milicjanta,
oddzielającą się od grupy i zmierzającą ukradkowym krokiem w stronę bocznego wyjścia z
kaplicy.
- Adepcie Hyuga – zawołał Semper – Skąd ta niecierpliwość do sięgnięcia po broń ? Nie ma
potrzeby do wstępowania w szeregi kościelnych braci. Poczuję się zaszczycony mając
możność stanąć wraz z panem na wschodniej barykadzie, w pierwszej linii obrony.
Kiedy kapitan Machariusa kończył jeszcze swe słowa, przy niskiej postaci zmaterializował
się nieoczekiwanie Maxim Borusa. Jednym pociągnięciem ręki ściągnął z ciała urzędnika
Munitorium okrywający go anonimowy płaszcz odsłaniając rzędy barwnych baretek i medali
na pompatycznym uniformie adepta. Za jego ozdobnym pasem tkwił ręcznie wykonany
laserowy pistolet.
Ogarnięty paniką Hyuga sięgnął po broń i zapiszczał z bólu, kiedy wielka pięść marynarza
zacisnęła się wokół jego nadgarstka omal nie miażdżąc kości dygnitarza.
- Ładny pistolet – oświadczył Borusa zabierając adeptowi broń i studiując ją doświadczonym
spojrzeniem. Wysadzany klejnotami, wykonany z platyny i innych rzadkich metali laser był
prawdopodobnie wart tyle samo, co koszt wyekwipowania całej kompanii Imperialnej
Gwardii. I choć bez wątpienia robił swym wyglądem wrażenie, najpewniej eksplodowałby w
dłoni swego właściciela przy próbie oddania pierwszego strzału.
Zatykając elegancki pistolet za własny pas Borusa wyjął z oplatającego go bandolieru
ciężki automat.
- Proszę, to dla odmiany prawdziwa broń – wcisnął nieporęczny pistolet w dłoń Hyugi – Nie
jest taka śliczna jak pańska, ale sprawi się znacznie lepiej od tamtej.
Semper zawołał nazwisko oficera porządkowego zwracając na siebie jego uwagę.
- Oficerze Borusa, nie możemy pozwolić, by czcigodny adept zabłąkał się gdzieś bez naszej
wiedzy i nieopatrznie się skaleczył. Rozkazuję sprawować panu nad nim pieczę. Proszę się
upewnić, że nigdy nie opuści pańskiego boku, bez względu na zaistniałe okoliczności.
- Z chęcią, sir – odparł Maxim i obdarzył struchlałego Hyugę drapieżnym uśmiechem. Całe
swe dotychczasowe życie Borusa skazany był na łaskę ludzi takich jak adept Munitorium,
wielkich możnowładców Imperium mających prawo decydować o losach całych milionów
zwykłych śmiertelników, czasami zaledwie w myśl własnego widzimisię. Na Stranivarze to
ludzie tacy jak Hyuga wysyłali w podziemia metropolii oddziały arbitratorów mające
redukować liczebność tamtejszej populacji. Dziesiątki tysięcy nielegalnych imigrantów i
mieszkańców slumsów były zabijane w trakcie tych brutalnych pacyfikacji, dalsze tysiące
trafiały do obozów pracy na więziennym księżycu Lubiyanka, wśród nich sam Maxim. I
ponownie jakiś urzędnik Munitorium, być może nawet sam adept Hyuga, podpisał dekret
nakazujący przymusowe wcielenie więziennych robotników do załóg Zgrupowania Floty,
wykrwawionych rosnącymi w obliczu inwazji Abaddona stratami.
Tacy właśnie ludzie od zawsze kontrolowali życie Borusy, kształtując je a
na własny sposób. Teraz w końcu trafiła mu się okazja, by jednemu z nich spojrzeć prosto w
twarz. Ujrzany widok niezbyt marynarza onieśmielił.
- Głowa do góry, lordzie adepcie – wyszczerzył zęby w uśmiechu nie zdając sobie sprawy, że
zaraz powieli wcześniejszą wypowiedź komisarza Kyogena – Walcz dzielnie, a może
umrzesz z prawem noszenia jednego z tych ślicznych orderów. Kto wie, jeśli będziesz się
dobrze sprawował, może pomyślę nad daniem ci kilku nabojów do załadowania tego
pistoletu, który trzymasz.
* * * * *
Gdzieś opodal, pośród reszty arystokratów i dygnitarzy, znajdował się jeden umysł, który
nie podzielał uczuć i emocji swych towarzyszy niedoli. Serca pozostałych, bardziej
ograniczonych śmiertelników wypełniała mieszanina rozmaitych odczuć. Był wśród nich
strach, zmieszanie, religijny fanatyzm, posępna determinacja. Ten szczególny umysł nie
podzielał takich emocji. Analizował bieżącą sytuację zastanawiając się nad sposobem
wymknięcia się z zaistniałej pułapki albo obrócenia biegu wydarzeń na swą korzyść, na
sposób podobny do tego, który wykorzystał w przypadku wielu innych wcześniejszych
wydarzeń i incydentów.
Tak, coś najwyraźnie poszło niezgodnie z planem, zgodził się ze sobą posiadacz
najchłodniejszego i najbardziej zdecydowanego z umysłów znajdujących się w obrębie
murów katedry. Tłusty głupiec Sarro zbyt długo zwlekał z ucieczką, a rakietowe pociski
majace uderzyć w jednostki armady ewakuacyjnej i twierdzę Adeptus Arbites zostały
wykorzystane do ataku na pałac gubernatora – ataku, w którym posiadacz umysłu omal nie
postradał życia. Ironia losu sprawiła, że to właśnie dzięki długotrwałym i żmudnym
poczynaniom posiadacza umysłu siły Khoisana Bez Twarzy uzyskały dostęp do
zakodowanych sekwencji umożliwiających przeprogramowanie terminali sterujących lotem
pocisków. Bardziej ograniczone intelekty mogłyby w tym fakcie wietrzyć akt zdrady, jedną z
przewrotnych sztuczek mocy ciemności, przed którymi tak zapamiętali przestrzegali w swej
ignorancji imperialni katecheci, lecz posiadacz umysłu wiedział swoje. Miał zbyt wiele do
zaoferowania swym nowym panom i po ucieczce z tego przeklętego miejsca miał stać się
nieocenionym wręcz agentem Chaosu mogącym infiltrować od wewnątrz struktury władz
Imperium w sektorze, zapewniając Abaddonowi ostateczne zwycięstwo w pustoszącej Gothic
wojnie.
Zdrajca w równym stopniu pewien był tego, że zdoła bezpiecznie umknąć z Belatis jak i
faktu, iż to właśnie siły Chaosu okażą się ostatecznymi zwycięzcami konfliktu. Odwrót z
pałacu w pierwszej chwili wydawał się katastrofalną porażką, ale po przemyśleniu raz jeszcze
ciągu ostatnich wydarzeń posiadacz umysłu uznał, że jego pozornie cudowne ocalenie zostało
wcześniej starannie zaplanowane. Moce Chaosu czuwały nad życiem swego nowego,
lojalnego sługi, ponieważ był on dla nich zbyt cenny, by można go było porzucić na śmierć
wraz z resztą głupców zamieszkujących Belatis.
Poza tym Khoisan wciąż przebywał na powierzchni planety, a pewne było, że tak bystry i
przebiegły czciciel Chaosu nie pozwoli się zabić w chwili, gdy Niszczyciel Planet zawiśnie
nad Belatis. Inicjator rewolty musiał posiadać przygotowaną drogę ucieczki i bez wątpienia
zamierzał zabrać ze sobą swego najcenniejszego sojusznika.
Zdrajca wiedział, że musi uzbroić się w cierpliwość i czekać na chwilę, w której jego
patroni objawią mu sposób ucieczki z pułapki.
* * * * *
Nadciągali ze wszystkich zakątków Madiny, niczym szczury brnące przez zrujnowaną
stolicę, odpowiadając na wezwanie swego mistrza. Byli wśród nich szaleńcy i psychopaci,
całkowicie i bezgranicznie oddani diabolicznej aurze otulającej Belatis; byli żałośni głupcy
wciąż rozpaczliwie wierzący w to, że za swą lojalność wobec sił Osnowy zostaną w jakiś
cudowny sposób ocaleni z zagłady; byli też pełni mistycznego fanatyzmu czciciele
mrocznych bogów gotowi bez wahania nakarmić swymi duszami niegasnący głód demonów
na jeden rozkaz nie dbających o nich wcale okrutnych władców.
Khoisan Bez Twarzy nie dbał o motywy, jakie przywiodły ku śmierci jego popleczników –
a mieli wszyscy umrzeć prędzej czy później, nie dalej jednak jak do końca tego dnia – byle
tylko zrobili to wypełniając jego rozkazy.
Spoglądając ponad usłanym trupami katedralnym placem czciciel poczuł zawirowania
otaczającej go niewidzialnej energii. W nurtach Osnowy, przesączających się poprzez kruchą
powłokę rzeczywistości, dostrzegał ślady wieszczące obecność Niszczyciela Planet,
znajdującego się już w obrębie granic systemu. Ciałem czciciela wstrząsnęły głębokie
dreszcze oznaczające przygotowania organizmu do ostatecznej transformacji. Rytm
niedalekiej metamorfozy wydawał się pokrywać z drganiami Osnowy wytwarzanymi przez
gigantyczne cielsko Niszczyciela Planet.
Ponad katedralnym placem, zza obsadzającej barykady garstki obrońców, do umysłu
Khoisana docierał jeszcze jeden zew, być może źródło instynktownego przybycia czciciela
pod świątynię Eklezjarchii. Heretyk pojął, że wciąż ma do zrealizowania jakieś nieznane mu
jeszcze zadanie. Moce podprzestrzeni oczekiwały jeszcze jednego aktu posłuszeństwa przed
przyzwoleniem swemu słudze na wstąpienie w panteon demonów.
Khoisan skoncentrował myśli pozwalając na manifestację ukrytego w jego ciele aspektu
Boga Krwi. Uśmiechnął się przeciągając długim wilgotnym językiem po ostrych kłach
wyrastających ze świeżo uformowanych szczęk, poczuł uderzający do głowy żar ogromnej
żądzy mordu. Podniósł dłoń ukształtowaną na podobieństwo ociekających krwią łuskowatych
szponów i wskazał ostrzem energetycznego miecza linie obrońców strzegących dostępu do
katedry.
- Krwawy Bóg jest zły. Przebudził się i żąda daniny – wycharczał Khoisan wydając z siebie
dźwięki, których nie zdołałoby wykrztusić gardło zwykłego śmiertelnika – Nakarmcie go.
Ogarnięci falą morderczego uniesienia zaszczepioną im przez aurę mistrza, kultyści ruszyli
zbitą rzeszą wprost przed siebie, opuszczając bezpieczne kryjówki na obrzeżach placu. Kilka
sekund później powietrzem wstrząsnęły pierwsze wystrzały z broni palnej.
* * * * *
Wystrzały... Słyszał wystrzały dobiegające gdzieś z dołu. Najpewniej z otaczającego
katedrę placu, ale cóż takiego mogły oznaczać ? Być może Lito będzie wiedział... musiał
zapytać o to chłopca, gdy tylko ten przybędzie... a gdzie właściwie się podziewał ten młody
leń ? Sobek potrząsał sznurem dzwonka przez całą wieczność, a nowicjusz wciąż się nie
pojawiał...
Lito. Astropata ujrzał nagle w swym umyśle rysy twarzy młodziutkiego pomocnika,
wykrzywione w krzyku grozy, iluminowane blaskiem zapalającej się gwiazdy. Dostrzegł
morze plazmowego ognia obracającego w perzynę metalowe pomieszczenie i wtedy wszystko
sobie przypomniał.
Lito umarł. Światło Imperatora odeszło z Belatis pozostawiając świat na pastwę wroga.
Niszczyciel Planet niemal już dotarł do celu. Sobek wyczuwał obecność lewiatana napierającą
na jego mentalne blokady, jej cień czynił bezużytecznym większą część talentu psionicznego
mężczyzny. Psychiczna fala wywołana wyjściem obiektu z Osnowy przemknęła przez umysły
wszystkich dysponujących świadomością istot żyjących na Belatis omal nie przełamując
silnych psionicznych zabezpieczeń umysłu doświadczonego astropaty. Młodszy adept bez
wątpienia postradałby w rezultacie takiego wstrząsu życie, a sam Sobek świadom był faktu,
że i jego umysł odniósł poważne obrażenia. Wiedział, że powoli umiera, że pewne częśći jego
mózgu już zaprzestały pracy, a pamięć coraz bardziej zawodziła.
Lecz wiekowy adept posiadał talent umocniony agonią rytualnego połączenia z
Imperatorem, a moc ta znaczyła wiele więcej niż tylko ciało i krew. Imperator wciąż stawiał
przed nim zadanie, nie pozwalał odejść na wieczny spoczynek. Z trudem gromadząc siły
starzec podniósł się na nogi, wyszedł ze swojej komnaty i podążył w dół korytarza. Jego
mentalne zmysły postrzegania były zamglone i pełne przekłamań, ale przechadzał się już tym
przejściem niezliczoną ilość razy w przeszłości. Znał doskonale każdą płytkę podłogową pod
swoimi sandałami, każdy zakręt i stopień szerokich schodów. Wędrował w tych murach od
sześćdziesięciu ośmiu lat; nawet fizycznie oślepiony i całkowicie pozbawiony swego daru,
wciąż potrafiłby odnaleźć właściwą drogę. Teraz wyruszył w swą ostatnią podróż
pozostawiając za plecami komnatę będącą przez siedem dekad jego małym domem.
Skierował kroki ku centralnej części katedry.
W stronę dźwięku wystrzałów.
* * * * *
Fala kultystów przetoczyła się przez mokry od deszczu plac katedralny depcząc pod
stopami zwłoki poległych wcześniej buntowników. W jej stronę pomknęły natychmiast
pociski wystrzelone przez okupujących barykady obrońców, bez trudu znajdujących w
gęstym tłumie pierwsze ofiary. Ludzkie ciała padały z krzykiem dołączając do trupów
heretyków zabitych w trakcie poprzednich szturmów, nieszczęśnicy jedynie zranieni kulami
ginęli tratowani butami napierającej masy.
Ostrzał ze strony kościelnych bojowników przybrał na sile, kiedy rzesze heretyków weszły
w zasięg rażenia większości stanowisk obronnych. Przybrał na sile, po czym nieoczekiwanie
ucichł niemal całkowicie. Obrońcy zrozumieli, do kogo przyszło im strzelać.
Heretycy postanowili wykorzystać nową taktykę i zasłonić się murem ludzkich tarcz.
Żywym murem głębokim na dobre pięć rzędów. Kobiety i dzieci, chorzy i starcy – nikogo nie
oszczędzono. Koczujących w ruinach stolicy uchodźców brutalnie wyłapano i spędzono pod
rozkazy Khoisana aaaa
Bez Twarzy. Gromady psychopatycznych morderców parły tuż za plecami swych ofiar wyjąc
potępieńczo pochwalne psalmy, strzelając w plecy jeńców albo dźgając ich lufami, pędząc
stłoczoną ludzką masę wprost pod celowniki obrońców.
Nad barykadami poniósł się jęk rozpaczy. Bojownicy byli przygotowani na śmierć i chcieli
drogo sprzedać swe życia zabierając ze sobą jak najwięcej rebeliantów. Nikt nie przygotował
ich jednak na ten fortel.
Semper i Devane z miejsca pojęli ogrom zagrożenia. Każda sekunda istnienia żywej tarczy
przybliżała gromady ukrytych kultystów do celu ich szarży. Nie niepokojeni ostrzałem,
buntownicy bez trudu zdołaliby przebić się przez fortyfikacje i zmieść nielicznych obrońców.
Zdenerwowani milicjanci odwracali twarze w stronę dwóch przywódców. Obaj mężczyźni
zdawali sobie sprawę z tego, co muszą ucznić, ale żaden z nich nie potrafił zmusić się do
wydania rozkazu.
Maxim Borusa, bezwzględny kryminalista i morderca, uczynił to, co było konieczne.
- Strzelać ! - ryknął biegnąc wzdłuż barykady i kopiąc ciężkimi butami mijanych obrońców –
Strzelajcie, popaprańcy ! Oni i tak już nie żyją ! Wszyscy już jesteśmy trupami ! Na co
jeszcze czekacie ?!
Strzelcy na wschodniej barykadzie pociągnęli za spusty reagując na wrzask marynarza,
wielu z nich szeptało modlitwy proszące o wybaczenie. Chwilę później huknęły salwy po
północnej stronie, gdzie obrońcy wzięli przykład ze swych towarzyszy. Ściana kul i
laserowych wiązek uderzyła w żywy mur rozrywając ludzkie ciała, rozbryzgując wokół krew.
Stojący przy szczycie umocnień Semper słyszał wyraźnie rozpaczliwe błagania jeńców
ścinanych całymi setkami z nóg. Kapitan ujrzał samotne dziecko, mające może sześć czy
siedem lat, stojące bezradnie pośród rzezi i wołające rodziców do chwili, w której zniknęło
pod naporem butów biegnącej z tyłu tłuszczy. Dostrzegł matkę przyciskającą do piersi
zawiniątko nie mogące być niczym innym jak tylko noworodkiem, idącą prosto w strefę
ostrzału ciężkiego boltera, unicestwioną serią wystrzelonych wybuchowych mikroładunków.
Semper widział to wszystko, a zarazem próbował wymazać straszne obrazy ze swej
pamięci, próbował sobie wyobrazić, że dostrzega wyłącznie treningowe tarcze i ukrytych za
nimi przeciwników. Strzelał raz za razem z laserowego pistoletu, prosto w krzyczącą,
proszącą o zmiłowanie ludzką reszę.
Kapitan strzelał do chwili, kiedy zabrakło już ćwiczebnych tarcz. Na placu pozostali
jedynie prawdziwi wrogowie. Metalowa kolba pistoletu parzyła dłoń oficera, przegrzany
ustawicznym ogniem laser groził nieodwracalnym uszkodzeniem. Semper cisnął rozładowaną
niemal do cna broń pod nogi i wyszarpnął z pochwy szablę. Wiedział dobrze, co zaraz się
wydarzy. Jako młody i ambitny oficer marynarki, Leoten Semper wielokrotnie przewodził
akcjom abordażowym na pokłady nieprzyjacielskich okrętów lub uczestniczył w odpieraniu
takich ataków. Zawsze pierwszy ruszał do akcji, zawsze kończył walkę w samym jej centrum.
Teraz minęło już sporo lat od ostatniej takiej konfrontacji i wcześniej kapitan zastanawiał się,
czy wciąż zdoła znaleźć w sobie dość zaciekłości, by skutecznie odbierać ludzkie życie
ostrzem szabli. Widząc rzędy ubranych w czarne płaszcze heretyków, pędzących na barykady
i bezlitośnie strzelających w plecy ostatnich zasłaniających im drogę jeńców, Semper
wiedział już, że znalazł w sercu aż nadto wściekłej furii. Zabijanie takich śmieci było wręcz
przyjemnością, nie tylko obowiązkiem wobec Imperatora.
- Przygotować się ! - krzyknął ujmując mocniej rękojeść szabli – Poślijcie im powitanie !
Po zniknięciu żywego muru kolejne salwy z broni palnej obrońców uderzyły wprost w
ciała heretyków. Dziesiątki z nich zginęły na miejscu, lecz dalsze setki wpadły z rozpędu na
umocnienia, niczym czarna fala rozbijająca się na brzegu morza.
Opętani strachem i żądzą mordu kultyści wspinali się na barykady walcząc pomiędzy sobą
o pierwszeństwo w przekroczeniu grzbietu umocnień. Bojownicy skoczyli im na spotkanie.
Część kultystów zaczęła gołymi rękami rozbierać podstawy fortyfikacji albo wpychać lufy
broni we wszelkie odnalezione szczeliny i strzelać w nie w nadziei na trafienie ukrytych po
drugiej stronie lojalistów.
Ubrani na czarno czciciele Chaosu przesadzili wierzch barykady tuż przed Semperem
zbiegając na drugą jej stronę. Kapitan wbił czubek szabli prosto w gardło pierwszego szaleńca
i cofnął się o krok unikając przygniecienia zwłokami. Szybkie cięcie uśmierciło kolejnego
napastnika, ale w miejsce zabitych przez Sempera heretyków natychmiast wcisnęli się
następni. Grad wypełnionych benzyną butelek, nie wiadomo przez kogo rzucanych,
roztrzaskał się na szczycie barykady pogrążając w płomieniach zarówno obrońców jak i
napastników, podpalając całe sekcje umocnień. Ogarnięci ogniem nieszczęśnicy tarzali się po
mokrych płytach placu w daremnych próbach ugaszenia żarłocznych płomieni. Semper urwał
wrzaski jednego z palących się mężczyzny miłosiernym dźgnięciem ostrza nie wiedząc
nawet, aa
czy zabił kolejnego heretyka czy też skrócił męki lojalnemu słudze Imperatora.
Kolejne sylwetki w czarnych płaszczach przesadziły wierzch barykady, wiele z nich
podpaliło się przy tej okazji i wpadając w amok rzucało się z obłędnym wrzaskiem na
obrońców. Skowyty bólu i rozkoszy tworzyły nieopisaną wręcz kakofonię ludzkich krzyków
kierowanych pod adresem demonicznych patronów. Jeden z ogarniętych płomieniami
rebeliantów rzucił się na Sempera z buchającą językami ognia kosą nad głową, ale zaraz
zwaliła go z nóg grupka bojowników należących do drugiej linii obrony. Dźgali napastnika
nożami i tłukli narzędziami stolarskimi, dopóki nie skonał, chociaż nawet w agonii okazał się
niebezpiecznym przeciwnikiem rozcinając jednego z milicjantów uderzeniem swej płonącej
broni.
Kręcąc wokół głową Semper uznał, że nie jest w stanie stwierdzić, kto właściwie ma
przewagę. Gdziekolwiek spojrzał, dostrzegał wyłącznie chaos i rzeź, wątłe linie obrońców
łamały się pod naporem kolejnych czarnych szeregów pokonujących przełamane umocnienia.
Deszcz padał nieustannie, rozpraszając nieco dźwięk ludzkich krzyków i huk wystrzałów,
mieszając się z krwią i tworząc pod nogami walczących zdradliwe czerwone kałuże.
Jakiś kultysta wylądował na ugiętych nogach opodal kapitana, przy jego pasie kołysało się
kilka odciętych ludzkich głów przytroczonych za włosy do ubrania zabójcy. Mężczyzna
chichotał maniakalnie zamierzając się w stronę oficera marynarki okrwawionym rzeźniczym
tasakiem. Semper sparował bez trudu jego cios i rozpłatał w odpowiedzi czaszkę heretyka.
Czyjaś zdeformowana dłoń wysunęła w kierunku brzucha kapitana pistolet, Semper zdołał
ją jednak odrąbać jednym pociągnięciem ostrza, zanim przeciwnik nacisnął spust. Młoda
kobieta skoczyła z drugiej strony mierząc w oczy i gardło oficera paznokciami
przekształconymi w stwardniałe szpony. Kapitan zastawił się ostrzem pozwalając, by pchana
impetem własnego ciała kobieta nabiła się na klingę szabli.
Wyrwał ostrze z jej padającego ciała. Wszędzie wokół walczyły ze sobą sylwetki w
czarnych i brązowych płaszczach. Kapitan nie dostrzegał nigdzie niebieskich mundurów
swych ludzi. Rahn był z Semperem zaledwie kilka minut wcześniej, na początku bitwy,
strzegąc czujnie pleców swego przełożonego, lecz teraz oficer porządkowy przepadł gdzieś
bez śladu. Kapitan pomyślał posępnie, że być może jest już ostatnim żyjącym
przedstawicielem marynarki na Belatis i wtedy właśnie zderzył się z kolejną falą
nadbiegających kultystów.
* * * * *
Rycząc jak zraniony zwierz, z gardłem obolałym od potoku wywrzaskiwanych
stranivarskich przekleństw, Maxim zamachnął się łańcuchowym mieczem niczym pałką
roztrzaskując czaszkę kolejnego przeciwnika. Broń przestała działać kilka minut temu,
rozładowana do końca albo unieruchomiona gęstą masą ludzkich strzępków, lecz marynarz
nie wypuszczał jej z rąk. Zakrzywione ostre ząbki wciąż bez trudu rozcinały skórę i mięśnie, a
solidna ciężka obudowa ostrza pozwalała miażdżyć kości, zwłaszcza w rękach człowieka tak
silnego jak Borusa.
Adept Hyuga leżał opodal z twarzą skierowaną ku niebu, krople deszczu spływały po jego
wytrzeszczonych martwych oczach. Jego waleczność prysła na sam widok nieprzyjacielskiej
szarży. Z wizgiem grozy obrócił się na pięcie i zaczął uciekać w stronę katedry. Pamiętając
zalecenia swego kapitana Maxim pozwolił mu zrobić zaledwie pięć czy sześć kroków, zanim
się nie odwrócił i nie wpakował uciekinierowi trzech pistoletowych kul prosto między łopatki.
Kilku bojowników ze stoickim spokojem podniosło drgające jeszcze ciało dygnitarza i
położyło je obok zwłok innych obrońców wypełniających luki w barykadach. Pełniąc rolę
groteskowego worka czcigodny adept Munitorium Hyuga bardziej przyczynił się do obrony
katedry po swej śmierci niż za życia.
Borusa wciąż walczył, zabijając każdą istotę próbującą przeleźć przez wierzch barykady
na wprost jego stanowiska. Zgromadzeni wokół bojownicy, pełni nabożnego wręcz podziwu
dla rozwrzeszczanego, skąpanego w krwi olbrzyma, rzucali się do gardeł napastników ze
zdwojonym wigorem i zaciekłością.
Maxim roześmiał się dziko, szaleńczo, wywinął mieczem miażdżąc klatkę piersiową
najbliższego rebelianta, łamiąc kręgosłup drugiego. Na przekór wszystkiemu, gdzieś w głębi
swego zawziętego serca marynarz zaczął się zastanawiać, czy aby nie zdoła ujść z tego piekła
żywy. Urodził się wśród klanowych wyrzutków na najniższych podziemnych poziomach
Stranivaru, w dystrykcie o średniej wieku dwadzieścia lat lub i mniej, a mimo to przetrwał,
podobnie jak później przeżył w szeregach brutalnych przestępczych gangów. Przeszedł przez
piekło policyjnych pacyfikacji i karnego obozu na Lubiyance, dopóki nie trafił na pokład
Machariusa – tu zaś dzięki połączeniu licznych łutów szczęścia i wyrachowanej
bezwzględności w przeciągu zaledwie miesięcy awansował z niewolnika na oficera
porządkowego.
Maxim przywołał z pamięci słowa jednej z kobiet gangu szeptane mu do ucha, kiedy leżeli
razem w jednym z podmiejskich slumsów, otoczeni śpiącymi członkami bandy. Dziwna to
była dziewczyna, niepokojąca, miała na imię Tanyara. W jej umyśle bez wątpienia tkwiło
ziarno talentu dzikiego wieszcza. Wyczerpany nocnymi zabawami, odurzony narkotykiem i
mocnym alkoholem, Borusa słuchał leniwie opisów wizji, jakie szeptała mu do ucha
towaryszka. Stał w nich na mostku jednego z ogromnych okrętów przemierzających
przestrzeń między gwiazdami. Miał na sobie oficerski uniform, a na jego szerokiej piersi lśnił
rząd medali. Maxim wyśmiał wówczas ów pomysł pewien, że przez usta dziewczyny
przemawia korzeń tajii i mocny likier, wiedząc, że podobnie jak rzesza jego bezimiennych
poprzedników będzie żył i umrze na Stranivarze nie oglądając, ani nawet nie chcąc oglądać
żadnego z innych światów rozległego Imperium.
Tanyara bez wątpienia od dawna już nie żyła – jeśli nie dopadli jej arbitratorzy, bez
wątpienia zrobili to łowcy czarownic Eklezjarchii lub fanatycy z odłamu redempcjonistów –
lecz Maxim już przestał drwić z wieszczb dziewczyny. Część z nich okazała się prawdą. Stał
na mostku jednego z imperialnych okrętów kosmicznych, czyż nie ? Tyle, że jego mundur
należał do niższego stopniem oficera porządkowego i nie było na nim żadnym odznaczeń.
Póki co, jeszcze nie było.
Czy to znaczyło, że część wizji wieszczki miała się dopiero spełnić ? Jeśli tak, Maxim miał
ocaleć przed śmiercią sięgającą po resztę tych religijnych maniaków i ujść jakimś cudem z
nieszczęsnego miejsca rzezi.
Śmiejąc się histerycznie podniósł miecz do kolejnego ciosu i omal nie jęknął z zawodu nie
dostrzegając żadnych postaci w czarnych płaszczach skaczących ponad barykadą wprost na
jego ostrze. Resztki heretyków umykały za linię katedralnych umocnień. Maxim cisnął w ślad
za nimi swoim mieczem i wyrwał z bandolieru parę ciężkich automatycznych pistoletów
opróżniając ich magazynki prosto w plecy uciekinierów, posyłając w stronę buntowników
pociski i wiązki stranivarskich przekleństw. Zmieszana z deszczową wodą krew ściekała z
szerokiego rozcięcia na czaszce mężczyzny, którego dotąd ten nawet nie spostrzegł. Maxim
oblizał spierzchnięte usta wyczuwając metaliczny posmak krwi i roześmiał się ponownie.
Wciąż żył.
Żył i nadal miał żyć, a przynajmniej gorąco w to wierzył.
* * * * *
Khoisan patrzył beznamiętnie na gromady heretyków wycofujące się pośpiesznie ku
rzekomo bezpiecznym pozycjom swych sojuszników. Początkowo zamierzał wydać swym
strzelcom rozkaz otwarcia ognia do bandy uciekinierów, ale zaraz wpadł na lepszy pomysł.
- Zbierać ich w jednym miejscu i rozbroić – rozkazał jednemu z poruczników, mężczyźnie o
twarzy rozkładającej się pod wpływem jakiegoś mrocznego błogosławieństwa – Posłużą nam
za żywą tarczę podczas kolejnego ataku.
Niepowodzenie tego szturmu nie zaskoczyło ani nie rozczarowało zbytnio przywódcy
rebelii. Wyznaczeni do uderzenia heretycy byli zwykłym motłochem, wartym niewiele więcej
od jeńców służących im za osłonę. Inni, lepsi wojownicy znajdowali się już w drodze na plac,
rozkazy Khoisana przerwały im plądrowanie zdobytego kompleksu Adeptus Arbites po
drugiej stronie stolicy.
Koncentrując myśli w wyćwiczony sposób, czciciel stłumił w sobie zew Krwawego Boga
uwalniając w zamian tę część umysłu, która dedykowana była Tzeentchowi. Obserwował pole
bitwy z chłodną kliniczną inteligencją typową dla sługi Wielkiego Konspiratora, szukając
śladów słabości nieprzyjaciela. Obrońcy katedry znajdowali się na krawędzi załamania, ich
amunicja i zwykłe ludzkie możliwości niemal już się wyczerpały. Następne uderzenie,
wsparte zdobyczną artylerią i opancerzonymi pojazdami będącymi już w drodze na plac,
miało z relatywną łatwością przebić się przez wątłe linie defensywne.
Posługując się mistycznym darem wieszczenia zesłanym mu przez Tzeentcha Khoisanh
odkrył w końcu istotę ostatniej misji zesłanej mu przez mrocznych bogów. W szeregach
obrońców katedry znajdowało się wielu wysoko postawionych czcicieli Fałszywego
Imperatora. Wszyscy z nich musieli umrzeć, jednakże jeden miał oddać życie jak najszybciej,
szeptały w jaźni heretyka głosy Osnowy. Proste zadanie i łatwe do osiągnięcia, pomyślał
Khoisan.
Jego słudzy czekali wokół – słabe, niegodne zaufania kreatury ledwie próbujące pojąć
istotę boskiej transformacji zachodzącej w ciele wodza. Spojrzał na nich władczym
wzrokiem.
- Jest pewien człowiek wśród obrońców, kapitan marynarki Fałszywego Imperatora.
Roześlijcie wieści, że w trakcie ostatniego szturmu nikt nie ma prawa zranić go ani zabić.
Należy wyłącznie do mnie.
Porucznicy zgięli się w pokłonach potwierdzając przyjęcie rozkazu. Khoisan nie miał
pojęcia, dlaczego ów szczególny człowiek został w taki aaaa
sposób naznaczony wolą bogów Osnowy, ale jego śmierć była już przesądzona, skoro tego
właśnie życzyli sobie patroni Khoisana. W swoim czasie champion Chaosu osobiście odebrał
życie niezliczonym dziesiątkom tysięcy sług Fałszywego Imperatora. Jaką różnicę mogła
stanowić jedna dodatkowa ofiara ?
* * * * *
Semper zebrał resztki swej grupy bojowników opodal schodów wiodących do głównych
wrót katedry. Szacował, że w sumie obrońcom pozostało około setki zdolnych dźwigać broń
ludzi, a nawet połowa z nich nie miała pełnego magazynka amunicji. Kolejne uderzenie
przeprowadzone z podobną furią i zaciekłością miało po prostu zmieść ostatnie pozycje
lojalistów. Caparan wciąż żył, sparty na ramieniu strzelca Dakshy. Obaj mężczyźni krwawili
silnie, lecz nadal dyszeli żądzą walki. Przyboczna broń Dakshy – dziwnie zakrzywiony ciężki
nóż o ostrzu przeznaczonym do rąbania określany przez właściciela mianem kukri, cały
oklejony był zaschłą krwią i mały milkliwy marynarz czyścił go starannie, mamrocząc pod
nosem modlitwy kierowane do duchów swych przodków. Rahn zginął, Semper znalazł jego
bezgłowe ciało wśród szczątków zniszczonej barykady, lecz Borusa wciąż trwał przy życiu.
Patrząc na wielkiego ochroniarza, popijającego ze znalezionej gdzieś butelki alkoholu,
śmiejącego się do siebie samego na wspomnienie jakiegoś prywatnego żartu i pocierającego
ramiona brudne od zaschłej krwi ofiar, kapitan zaczął się zastanawiać, czy istnieje siła zdolna
uśmiercić tego człowieka.
Członkowie świty gubernatoraregenta sprawili się w obronie nadzwyczaj dobrze, lecz
ponieśli ciężkie straty. Szturm przetrwała zaledwie garstka, w głównej mierze oficerowie
pałacowej gwardii. Generał Brod leżał na plecach na barykadzie, jego przestębnowane kulami
ciało otaczał krąg trupów heretyków. Jakiegokolwiek odkupienia nie szukałby generał, w
końcu je odnalazł.
Jarra Kale siedział opodal oparty plecami o rozłupany kamienny blok, gapiąc się z
niedowierzaniem na szeroką ranę ciętą na wysokości żołądka, zadaną ciosem rzeźnickiego
noża.
- Nie... to nie mogło się stać... to nie tak miało być – mamrotał sam do siebie minister patrząc
w szoku na wyciekającą z rany krew, mieszającą się na płytkach placu z kałużami deszczowej
wody. Dwaj sanitariusze bojowników podnieśli go ostrożnie i zabrali do katedry. Obrażenia
były śmiertelne. W zapasach obrońców skończyły się już nawet środki opatrunkowe i siostry
Sororitas nie mogły już zaoferować swym pacjentom nic poza modlitwą. Semper nie sądził,
by kiedykolwiek jeszcze miał okazję ponownie zobaczyć ministra.
Devane również przeżył. W trakcie walki stracił trzy palce u lewej dłoni i teraz klęczał pod
jedną z sakralnych płaskorzeźb, a kamienne wizerunki imperialnych świętych spozierały na
niego z milczącą dezaprobatą słysząc potok niecenzuralnych komentarzy próbującego
opatrzyć ranę konfesora. Podnosząc głowę kapłan pochwycił spojrzenie Sempera i
uśmiechnął się do towarzysza broni pomimo widocznego cierpienia.
- Słyszy pan ich wycie ? Idę w zakład, że przygotowują kolejny szturm. Jest pan gotowy na
powtórkę ?
- Z kim ? – odparł Semper, wciąż jeszcze nieprzygotowany na przyjęcie własnej śmierci z
takim samym poczuciem humoru jak Devane – Barykady są praktycznie zniszczone, zostało
nam ludzi na obronienie zaledwie jednej strony placu, o wszystkich czterech już nie
wspominam. Powinniśmy się wycofać i skoncentrować na obronie wejścia do katedry.
- Zgadzam się – kiwnął głową Devane, po czym roześmiał się niewesoło – Przynajmniej nie
będzie nam się lał na głowy ten przeklęty deszcz.
- Przydałaby się większa siła ognia. Dzięki niej w chwili, gdy wróg przebije się przez drzwi,
moglibyśmy przekształcić wewnętrzny korytarz w jedną wielką strzelnicę – nikt nie podważył
słowa gdy. Zwycięstwo heretyków było w zasadzie przesądzone, kwestią dyskusji była
jedynie liczba buntowników, którym obrońcy mogli odebrać życie przed własną śmiercią.
Semper rozejrzał się wokół spoglądając na wrak wahadłowca. Całe fragmenty kadłuba
maszyny zostały rozebrane i zużyte do wzmocnienia barykad, w miejscu kraksy pozostał już
właściwie tylko szkielet promu.
- Techadepcie Ko, czy którakolwiek z wieżyczek strzeleckich wahadłowca wciąż pozostaje
sprawna ?
Techkapłan stał opodal kapitana zachowując cały czas typową dla czcicieli BogaMaszyny
stoicką powagę.
- Trzy z nich, kapitanie – odparł – lecz system zasilania maszyny został nieodwracalnie
uszkodzony. Z tego też powodu nie można ich uruchomić.
- A czy działek nie da się zdjąć z zaczepów w wieżyczkach ? – zapytał Semper – Gdybyśmy
znaleźli jakieś źródło zasilania, czy moglibyśmy ustawić je gdzieś indziej, na przykład
wewnątrz katedry ?
- W kryptach pod świątynią stoi kilka przenośnych generatorów energii – oświadczył
podekscytowanym tonem Devane – Znaleźliśmy je w trakcie szu-
szukania użytecznej broni. Imperator jeden wie, czy wciąż jeszcze nadają się do użytku.
Caparan oparł się na ramieniu Dakshy i chrząknął znacząco.
- Jeśli działają, musimy je jak najszybciej wynieść z piwnic. Już samo wymontowanie
działek z promu zajmie cholernie dużo czasu.
- Weźcie do pomocy tylu braci, ilu potrzebujecie. Zapewnimy wam też osłonę strzelecką
przed tymi przeklętymi snajperami – Devane odwrócił głowę i wyszczerzył zęby w stronę
Sempera – Dobry pomysł, kapitanie. Jeśli zdołamy wciągnąć do korytarza przynajmniej jedno
działko, te sukinsyny będą pływać we własnej krwi, żeby się do nas dostać. Być może uda
nam się wysłać ich do piekła więcej, niż na to liczyłem.
- Kapitanie Semper.
Oficer marynarki rozszerzył ze zdumieniem oczy gapiąc się na postać w szarym habicie,
która pojawiła się znienacka tuż przy nim, przesuwając spojrzeniem po ochronnych tatuażach
na twarzy mężczyzny, pustych mlecznobiałych oczach i rozpoznając z miejsca profesję tego
człowieka. Stał twarzą w twarz z astropatą, zdolnym przesyłać wiadomości do swych
pobratymców na odległych imperialnych światach. Albo i na niezbyt wciąż odległych
imperialnych okrętach.
- Kapitanie Semper – powtórzył Sobek dziwnym, niskim tonem charakterystycznym dla
członków swej kasty – Z woli Imperatora nie przyjdzie ci oddać dziś życia na tym świecie. To
dla tego On do tej pory chronił mnie i nie pozwalał odejść do siebie. To dlatego
przyprowadził mnie do pana.
* * * * *
- Kwestia najwyższej wagi, Drachenfels. Otrzymaliśmy właśnie astropatyczny przekaz od
kapitana Sempera. Wciąż żyje, znajduje się na Belatis wraz z członkami załogi wahadłowca,
gubernatoremregentem i jego świtą. Proszę o pozwolenie na opuszczenie konwoju i powrót na
Belatis w celu ewakuacji rozbitków.
Na mostku Machariusa zapadła długa chwila ciszy. Głos Ramasa dopiero po chwili
zatrzeszczał w komunikatorze, pełnym niedowierzania tonem.
- Od Sempera ? Jak możecie mieć pewność ? Diaboliczne moce ustawicznie szukają okazji
do zwodzenia na manowce, Ulanti. W Osnowie kryje się wiele ułud i pułapek. Jak możecie
być pewni, że wiadomość nadał sam Semper ?
- Z całym szacunkiem, kapitanie Ramas, wierzę w autentyczność tego przekazu – odparł do
mikrofonu Ulanti – Wiadomość zawiera słowa kodowe znane wyłącznie Semperowi i
przełożonemu astropatów na tym okręcie. Adeptus Rapavna to lojalny i doświadczony agent
Astra Telepathica. Przysięga, iż odebrany komunikat jest prawdziwy, bez śladu fałszerstwa.
Osobiście również jestem przekonany, że jego autorem jest Semper – Ulanti zerknął z ukosa
na masywną postać komisarza Kyogena, potakującą mu w niemej aprobacie – Inni wyżsi
rangą oficerowie jednostki, w tym również komisarz Kyogen, popierają moją opinię.
Jesteśmy przekonani, że jeśli ktokolwiek mógłby przeżyć zniszczenie pałacu gubernatora i
rosnącą anarchię na Belatis, to byłby to właśnie kapitan.
- I czego od nas właściwie oczekujecie, Macharius ? – warknął na głównym kanale
zirytowany Ramas – Mamy zawrócić i rzucić się na ratunek ? Zaryzykować bezpieczeństwo
całego konwoju dla życia jednego człowieka ?
Ulanti spodziewał się takiego pytania. Jego odpowiedź była starannie przemyślana i
przygotowana.
- Celem naszej misji jest zapewnienie ewakuacji wszystkich cennych przedstawicieli
administracji Imperatora na Belatis. I misja ta nie zostanie zakończona, dopóki kapitan
Semper i gubernator przebywają na powierzchni tego świata.
- Nie mogę pozwolić na powrót któregokolwiek z naszych okrętów na Belatis, bez względu
na zaistniałe okoliczności. Ewakuacja Belatis dobiegła końca. Naszym priorytetem jest
obowiązek wobec Imperatora i Zgrupowania Floty Gothic, nie pojedynczego człowieka,
nawet Leotena Sempera. Utrzymać dotychczasową prędkość i kurs, Macharius. Ja również
szczerze żałuję losu, którego doświadczył Semper, ale ponownie muszę odrzucić wasz
wniosek. Drachenfels bez odbioru.
Przez mostek krążownika przebiegł niski złowieszczy pomruk. Członkowie załogi
Machariusa wciąż pozostawali lojalni wobec swego kapitana. Wtedy właśnie z półmroku za
główną nawą pomieszczenia wystąpiła jakaś postać, nakazująca techkapłanom stanowczym
ruchem dłoni utrzymać połączenie radiowe z dowódcą Drachenfelsa.
- Kapitanie Ramas, jestem prefekt primus Jamahl Byzantane, Adeptus Arbites, dowódca
garnizonu na Belatis. Kwestia przedstawicieli administracji pozostających na planecie leży
również w mojej strefie jurysdykcji – Byzantane wyciągnął dłoń wskazując trzymany w dłoni
komandoraporucznika notes - Panie Ulanti, czy mogę zobaczyć treść komunikatu odebranego
przez pańskiego astropatę ?
Byzantane przesunął wzrokiem po skonstruowanym w zwięzły rzeczowy s
sposób przekazie, analizując wyjaśnienia Sempera, listę ocalałych z kraksy rozbitków oraz
prognozy dotyczące szans obrony katedry. Najwyraźniej z czegoś zadowolony, prefekt oddał
po chwili notes w ręce oficera.
- Moje przypuszczenia zyskały potwierdzenie, kapitanie Ramas – oświadczył tonem, w
którym pojawiło się znienacka autorytarne brzmienie – Na liście osób, które towarzyszą
kapitanowi Semperowi znajduje się nazwisko zdrajcy Imperium i agenta diabolicznych sił.
Prawdopodobnie to działaniom tej jednej osoby zawdzięczamy tak Błyskawiczny rozwój
rewolty na Belatis. Zdrada na tak ogromną skalę wymaga szczególnie surowej kary. Popieram
plan tymczasowego kapitana Ulantiego mający na cel powrót na Belatis, uratowanie kapitana
Sempera i ukaranie osób winnych złamania prawa.
- Moja odpowiedź pozostaje identyczna jak w przypadku komandoraporucznika, prefekcie...
– słowa Ramasa zostały przerwane stanowczym głosem Byzantane.
- Źle mnie pan zrozumiał, kapitanie Ramas. Jestem arbitratorem, odpowiadam wyłącznie
przed świętym kodeksem imperialnego prawa. Ja nie proszę o pańską zgodę, tylko
wyjaśniam, co zamierzam zrobić.
Na kanale łączności zapanowała znacząca chwila milczenia. Kiedy dowódca Drachenfelsa
odezwał się ponownie, jego głos pełen był złowrogiego zrozumienia.
- Zatem dobrze, prefekcie. Żądam zaprotokołowania mojego stanowczego sprzeciwu wobec
pańskiej decyzji, ale jako lojalny sługa Imperatora i jego prawa zdaję sobie sprawę, iż mam w
tej kwestii związane ręce. Udanych łowów, Macharius. Przywieźcie waszego kapitana z
powrotem całego i zdrowego. Zgrupowanie Gothic byłoby znacznie uboższe bez oficera o
jego talencie. Drachenfels bez odbioru.
Byzantane odwrócił się w stronę Ulantiego dostrzegając wyraz zmieszania i dezorientacji
na twarzy młodego oficera.
- Ten okręt nie należy już do marynarki sektora Gothic. W imieniu Imperatora,
wykorzystując władzę nadaną mi przez strażników imperialnego prawa, przejmuję tę
jednostkę i wszystkich członków jej załogi pod swoją komendę – Byzantane uśmiechnął się
dostrzegając niedowierzanie komandoraporucznika – Pański krążownik służy teraz pod
rozkazami Adeptus Arbites, przynajmniej w najbliższym okresie czasu. Proszę wydać nowe
rozkazy sternikowi. Możemy zawracać w stronę Belatis, kiedy tylko uzna pan okręt za
gotowy.
Kyogen postąpił krok do przodu. Mierzący ponad dwa metry, opięty starannie
dopasowanym czarnym mundurem komisarz potrafił wzbudzić strach w sercu każdego
marynarza na pokładzie Machariusa, ale w przypadku dorównującego mu wzrostem
Byzantane próba zastraszenia samą aparycją nie wchodziła w grę. Słowo komisarza stanowiło
prawo samo w sobie na pokładzie krążownika, lecz słowo prefekta Arbites było prawem na
każdym imperialnym świecie. Dwaj przedstawiciele prawa mocarstwa zwarli się wzrokiem.
- Zamierza pan przebić się przez pościg wroga z użyciem jednego okrętu ? – zapytał Kyogen
– Nie oponuję z pańskimi zamierzeniami, prefekcie, i zdaję sobie sprawę z faktu, że pańska
władza dalece przewyższa moje kompetencje, lecz jako komisarz tej jednostki jestem
zobowiązany wyrazić swą opinię, kiedy uznam bezpieczeństwo okrętu zagrożone wskutek
działań bezmyślnych lub samobójczych, gotowych doprowadzić okręt do nieuniknionego
zniszczenia.
- Proszę mi wierzyć, że nie będziemy sami, bracie komisarzu. Bądź co bądź, Macharius nie
jest jedyną jednostką Arbites w tym konwoju – oświadczył Byzantane machając ręką w stronę
techadeptów obsługujących radiokomunikatory.
- Otworzyć połączenie z Inviolable Retribution.
Kilka sekund później w głośnikach pomieszczenia rozległ się twardy niski głos.
- Monitorowałem pańską transmisję, prefekcie – oświadczył prefekt secundus Korte – Jakie
są nowe rozkazy ?
- Pełna moc – polecił Byzantane – Dołączyć do Machariusa. Pełna prędkość i kurs na Belatis.
Obowiązki nas wzywają, prefekcie secundus. Mamy na Belatis niedokończone sprawy.
* * * * *
Sprzężony neuralnie z pokładowymi sensorami, Ramas obserwował manewry Machariusa
i Inviolable Retribution, opuszczających szeregi konwoju i zawracających w stronę Belatis.
Wyciągając przed siebie zwęgloną niegdyś rękę kapitan uruchomił wewnętrzne połączenie z
mostkiem swojej jednostki.
- Przekazać reszcie konwoju rozkaz kontynuowania lotu – polecił zastępcy - Przemieścić
okręt na pozycję zajmowaną dotychczas przez Machariusa - urwał na moment, po czym
odezwał się ponownie zamyślonym nieco tonem - I niech Magos Herihor zajmie się
drobiazgowo uszkodzeniami sekcji napędowej.
- Sir ? – w głośniku zatrzeszczał zmieszany głos pierwszego oficera – Główny napęd jest w
pełni sprawny. Torpedy Infideli spowodowały nieznaczne uszkodzenia, które dzięki pracy
Magosa zostały już zreperowane.
- No to każ temu czcicielowi BogaMaszyny ponownie sprawdzić wszystkie podsystemy –
zasugerował Ramas, a w jego głos wkradł się znienacka wyraźnie konspiracyjny ton –
Obawiam się, że nie zlokalizowano i naprawiono jeszcze wszystkich potencjalnych awarii.
Mielibyśmy pecha, gdyby nagle trzeba było pozostać w tyle za konwojem z powodu
wysiadających turbin.
Zastępca Ramasa pojął w końcu ukryte sugestie swego przełożonego.
- To byłby wyjątkowy pech, kapitanie – oświadczył ze zrozumieniem – natychmiast
przystąpię do uruchomienia odpowiednich procedur.
* * * * *
Na mostku innego okrętu jego kapitan i oficerowie pogrążyli się w ożywionej dyspucie.
- Dwie jednostki, dowódco – oświadczył kapitan jednego z idących przed dziobem Charybdis
Infideli – Krążownik typu Dictator i jeszcze jeden okręt. Jego sygnatura jest nietypowa, ale
podejrzewamy, że to jakiś rodzaj lekkiego krążownika zwiadowczego. Obie jednostki kierują
się wprost na nas. Jakie rozkazy ?
Kapitan rebelianckiego krążownika typu Murder rozważał w myślach potencjalne opcje.
Zdawał sobie sprawę z faktu, iż już ściągnął na siebie gniew Abaddona nie wykonując
rozkazu zniszczenia Drachenfelsa i uderzenia na armadę ewakuacyjną, gdy ta przebywała
jeszcze na orbicie Belatis. Marszałek wojny nie tolerował niepowodzeń ani nawet nadmiernej
ostrożności swych podwładnych i dowódca Charybdis wiedział, że musi postawić na szali
wszystko, jeśli chce odzyskać względy swego pana. Śmierć w kosmosie mogła przyjść na
dziesiątki różnych sposobów, ale każdy z nich był lepszy od losu zarezerwowanego dla tych,
którzy rozczarowali Abaddona. Kapitan Chaosu nie miał pojęcia, dlaczego obie imperialne
jednostki odłączyły się od konwoju, pojął jednak, że dzięki temu manewrowi dały mu szansę
na zrehabilitowanie się w oczach marszałka wojny.
- Charybdis do eskadry – oświadczył – Przyjąć szyk uderzeniowy.
* * * * *
Dzięki mentalnemu połączeniu z umysłem demona przemierzającego szyby wentylacyjne
Machariusa Sirl dowiedział się o nagłym manewrze swej zwierzyny na kilka minut przed
zarejestrowaniem jej na ekranach pokładowych skanerów. W ciasnych przestrzeniach tunelu
echo potęgowało huk coraz wyższych obrotów plazmowych turbin, ciałem stwora targały
niewidzialne siły pola grawitacyjnego próbującego kompensować nieoczekiwaną zmianę
kursu i prędkości.
Macharius radykalnie zmieniał dotychczasową pozycję, uświadomił sobie z ekscytacją
kapitan, odłączał się od reszty konwoju zawracając w stronę Belatis.
Sirl nie rozumiał powodów, dla których lojaliści zdecydowali się na taki manewr
zmierzając ku swej pewnej zgubie, ale pojął, iż taki zwrot sytuacji tylko ułatwił wykonanie
jego własnej misji. Kapitan Chaosu uśmiechnął się do siebie samego. Moce Osnowy musiały
mu sprzyjać, sam Wielki Ojciec Nurgle musiał spoglądać łaskawym wzrokiem na swego
pupila.
- Szybciej. Wielki Ojciec się niecierpliwi – warknął na członków załogi i zaczął studiować
główny ekran taktyczny. Ikony przedstawiające okręty obu stron jarzyły się chorobliwymi
barwami na powierzchni krystalicznego wyświetlacza. Charybdis i jej eskortowce już pędziły
w stronę Machariusa i jego niezidentyfikowanego towarzysza, ale Sirl nie obawiał się o
wynik tej konfrontacji, przekonany, iż to właśnie jemu przeznaczono zniszczenie
znienawidzonego imperialnego krążownika. Wszędzie wokół Virulenta inne jednostki
wchodzące w skład przedniej straży formacji przyśpieszały ponaglane przez swych
kapitanów, żądnych rozprawy z nieopatrznie powracającymi lojalistami.
A w tyle, za nimi, nadciągał sam Niszczyciel Planet, jego gigantyczna sygnatura płonęła
na ekranach radarów. Jaskrawe wyładowania energii przeskakiwały pomiędzy wieżyczkami i
bateriami artyleryjskimi wielkiej platformy jakby okręt wsysał w ten sposób energię Osnowy,
magazynując jej moc w trzewiach swej głównej broni, potęgując ją dzięki wykorzystaniu
tajemniczych technologii przed odpaleniem przerażającego potencjał w wybrany cel.
Dla Belatis i wszystkiego, co na nim żyło, nadeszła godzina egzekucji.
* * * * *
Alarmowe klaksony wyły na niemal wszystkich korytarzach Machariusa. Żołnierze
ochrony i oficerowie porządkowi podrywali marynarzy z prycz i aa
koi, klnąc i popędzając opieszałych członków załogi silnymi kopniakami. Drużyny
spoconych, zdyszanych mężczyzn ciągnęły grube łańcuchy przesuwając platformy
artyleryjskie po szerokich kolejowych szynach ku ich stanowiskom ogniowym. Skuci
więźniowie z niewolniczych gangów podnosili wielkie pokrywy włazów chroniących wyloty
pokładów artyleryjskich. Głęboko w generarium krążownika ubrani w żaroodporne
kombinezony inżynierowie i śpiewający coś nieprzerwanie techkapłani nadzorowali pracę
plazmowych reaktorów zasilających tysiące aktywowanych pośpiesznie bojowych
podsystemów okrętu.
W małej kapliczce pod głównymi pokładami mieszkalnymi Reth Zane zakończył swe
modlitwy i zaczął pośpiesznie pakować kolekcję relikwii zawijając je w niewielką matę. W
niewielkiej świątyni panowała nieznośnie wysoka temperatura i irytująca wilgotność
powietrza generowane przez grube rury ciepłownicze biegnące we wszystkich ścianach
pomieszczenia, ale Zane i tak preferował modlitwy w tym kameralnym miejscu, nie zaś w
głównej kaplicy kilka poziomów wyżej. Śpieszył się łowiąc uchem wyraźny dźwięk
alarmowych syren wzywających go do hangaru.
Zane.
Zane przystanął w niewielkim korytarzyku tuż przed kapliczką, nie będąc pewnym, czy tak
naprawdę usłyszał ów ledwie wyraźny głos. Być może był to jakiś omam wywołany
pomrukiem przewodów zasilających i dobiegającym z góry gwarem podniesionych ludzkich
głosów. I wtedy, gdzieś wśród ciemności, usłyszał ponownie swe nazwisko.
Spełnij swą misję, Zane.
Widmowa postać, otoczona bladą eteryczną poświatą, stała tuż przy zakręcie korytarzyka.
Pilot poczuł na swej twarzy delikatny powiew. W eterycznym poblasku niewiele można było
dostrzec szczegółów, zaledwie jasnoskórą twarz i święte runy palące się silnym blaskiem na
powierzchni archaicznego pancerza siłowego. Zane widział już kiedyś tę niebiańsko piękną
twarz, jeden raz w życiu. Wiele lat temu, kiedy był jeszcze młodym akolitą nowicjuszem
Ministorum. Na Sacra Evangeliście.
Wstrząśnięty do głębi, upadł na kolana.
- Moja pani – wydyszał pochylając nisko głowę, nie potrafiąc skoncentrować wzroku na
rysach twarzy anioła.
Spełnij swą misję, Zane. Wobec okrętu. Wobec Imperatora. Wobec mnie. Służ mi. Zostań
moją Furią Mściwości.
Nieziemska poświata zelżała. Pilot odważył się na podniesienie wzroku i ujrzał widmowy
blask sączący się zza rogu korytarza. Gdzieś za jego plecami bił głośno dzwon alarmowy
wyzwający marynarzy na bojowe stanowiska, przed sobą słyszał jednak znacznie ważniejsze
wezwanie. Minąło już prawie ćwierć wieku od dnia, w którym mistyczna wojowniczka
objawiła się mężczyźnie zmieniając diametralnie jego życie. Teraz przybyła ponownie.
Kiedyś wysłuchał jej nakazu, jakże mógłby odmówić teraz ?
Zane wyciągnął z kieszeni swej lotniczej kurtki niewielki krótkolufy pistolet i ominął róg
korytarza idąc śpiesznym krokiem w ślad za oddalającą się poświatą.
Podążając za nią w ciemność.
* * * * *
Jarra Kale próbował usiąść, ale fale bólu płynące z poharatanego brzucha przenikały go
pełnym cierpienia ogniem przy każdym ruchu. Z jasnością umysłu charakterystyczną dla
wielu ludzi zbyt późno pojmujących swój błąd minister zrozumiał, że został oszukany. Nie
jemu dane były przyjemności i nagrody obiecane przez tego, kto zwiódł go na manowce.
Przez cały ten czas był jedynie bezwolnym pionkiem w rękach innego człowieka. Śmierć nie
gwarantowała mu już ucieczki przed cierpieniem; była bramą, przez którą przeklęta dusza
miała trafić w trzewia nienasyconych istot Osnowy, by trwać tam w agonii przez całą
wieczność.
Trzęsącą się dłonią minister chwycił za rąbek szat przechodzącej siostry zakonnej,
zatrzymując ją w miejscu i przyciągając do siebie.
- Siostro – wydyszał – musi mi siostra pomóc. Konfesor albo kapitan marynarki, muszę z
nimi porozmawiać. Jest coś... Proszę, błagam. Tak wiele muszą się dowiedzieć...
Mniszka spojrzała w twarz konającego człowieka. Widziała już zbyt wiele śmierci i bólu w
przeciągu ostatnich kilku dni i jej wyczerpany umysł tracił powoli wrażliwość na błagania
cierpiących ludzi, ale w oczach tego człowieka dostrzegła coś, co kazało jej spełnić jego
prośbę – była w nich pełna desperacji siła, która poruszyła serce siostry. Gdyby towarzyszył
jej wówczas Korte, arbitrator wyjaśniłby mniszce znaczenie owej desperacji pacjenta: była to
pełna rozpaczy potrzeba wyspowiadania się w obliczu nieuniknionej śmierci, powiedzenia
prawdy po długim czasie kłamstw i fałszerstw.
Ujęła rękę ministra w swe dłonie ściskając ją w geście pocieszenia.
- Proszę zaczekać, sprowadzę kogoś tutaj. Jedną z serafinek albo jakiegoś katechetę.
Kale czekał, na przemian to tracąc, to odzyskując przytomność. Z pełne- a
go bólu transu wyrwała go okryta szarymi szatami postać klękająca obok ministra.
Mężczyzna nie potrafił skoncentrować na niej wzroku, tracił coraz bardziej ostrość widzenia.
- Ojcze – zaczął – Muszę z kimś porozmawiać. Muszę...
Upierścieniona dłoń zakryła usta ministra przerywając ostatnią spowiedź. Okryta
płaszczem postać przylgnęła do rannego szepcząc mu wprost do ucha.
- Głupcze, chyba nie sądziłeś, że pozwolę, byś zdradził mnie w tej chwili ?
Kale próbował się wyswobodzić z uścisku, krzyknąć, ale nikt wokół nie zwracał uwagi na
jedną więcej jęczącą, miotającą się słabo postać leżącą na zatłoczonej posadzce świątynnego
lazaretu. Druga dłoń napastnika przysunęła się do gardła rannego. Minister poczuł na swej
szyi ukłucie jakiegoś niewielkiego ostrego obiektu i przypomniał sobie kryształowy zatruty
pierścień, z którym jego zdrajca nigdy się nie rozstawał.
Przez kilka sekund ciałem mężczyzny wstrząsały dreszcze wywołane spazmami zatrutego
układego nerwowego, potem minister zwiotczał i znieruchomiał. Zabójca klęczał jeszcze
przez chwilę nad zwłokami szukając pulsu ofiary i nie znajdując ku swej satysfakcji żadnego
śladu życia. Dla przechodzących obok uchodźców postać w szarym płaszczu była jednym z
wielu pracowników Ministorum odprawiających rytuał ostatniego namaszczenia.
Kiedy siostra zakonna powróciła po chwili ze swą przełożoną, stwierdziła, że jej pomoc
nie jest już możliwa. Cokolwiek chciał wyznać minister Jarra Kale, zabrał swe sekrety wraz
ze sobą do otchłani Osnowy.
* * * * *
- Nadciągają – wydyszał umierający astropata.
Sobek wyciągnął przed siebie dłonie i przesunął opuszkami palców po twarzy próbującego
go wesprzeć ramieniem kapitana Sempera. Dotyk był ostatnim wciąż jeszcze poprawnie
funkcjonującym zmysłem psionika. Mentalny wysiłek włożony w przebicie energetycznego
ekranu wytwarzanego przez Niszczyciel Planet okazał się zbyt dużym obciążeniem dla
umysłu starego człowieka. Resztki psionicznego talentu opuściły go raz na zawsze wieszcząc
krytyczne zmiany zachodzące w komórkach nerwowych mózgu.
- Jesteś pewien ? Odebrałeś potwierdzenie mojego pokładowego astropaty ?
- Moje zmysły są już głuche na wołanie braci astropatów, ale wiem, że pański okręt i jeszcze
jedna jednostka zawracają na Belatis – odparł Sobek – Widziałem to wcześniej w swych
wizjach. Imperator nie życzy sobie, byś umarł tu dzisiaj, Leotenie Semper. Ma dla ciebie inne
zadania.
- Jakie inne zadania ? Dlaczego to ja mam być oszczędzony ? Dlaczego nie któryś z tych
ludzi ? - krzyknął kapitan wskazując ręką garstkę otaczających go bojowników – Ich wiara i
poświęcenie są znacznie silniejsze od moich.
Odpowiedź Sobeka była ledwie słyszalnym szeptem, z trudem zrozumiałym pośród
napływających z zewnątrz katedry heretyckich śpiewów. Semper przysunął ucho do warg
starego mentata.
- Wszyscy musimy służyć Imperatorowi na sposób, jaki on uznaje za słuszny, kapitanie.
Pamiętaj o bohaterstwie ludzi, którzy cię tutaj otaczali. Pamiętaj o nich, bo pewnego dnia być
może przyjdzie ci ich pomścić.
- Nadciągają ! Nadciągają !
Semper i klęczący tuż przy nim Devane poderwali w górę głowy spoglądając na młodego
bojownika biegnącego ku nim nawą katedry, wykrzykującego ostrzeżenie przekazane przez
obserwatorów na zewnątrz świątyni.
- Nadchodzą ! Heretycy nadchodzą ! Całe tysiące !
Kiedy Semper i imperialny kleryk spojrzeli ponownie na leżącą u swych stóp postać,
dostrzegli pozbawione życia, lecz zarazem pełne nieziemskiego spokoju rysy twarzy starego
astropaty. Obaj mężczyźni wymienili krótkie spojrzenia.
- Jeśli pański okręt powraca, niechby się lepiej pośpieszył – zauważył Devane udzielając
psionikowi Błogosławieństwa Umarłych i naciągając kaptur płaszcza na jego pomarszczoną
twarz.
- Przeznaczenie czy nie, nie zamierzam się stąd tak szybko wynosić – odparł Semper
przyjmując z rąk kapłana automatyczny pistolet i sprawdzając stan jego magazynka. Obaj
przywódcy bojowników podnieśli się z kolan skrzykując swoich przybocznych i ruszając
biegiem w kierunku głównych wrót katedry.
Kilka sekund później pierwsze pociski artyleryjskie heretyków uderzyły z hukiem w grube
mury starożytnej świątyni. Ukryte w katedrze rodziny milicjantów i ochotników zaczęły
zawodzić w rozpaczy i modlić się żarliwie. Ostatni atak heretyków właśnie się rozpoczął,
upadek kościelnej reduty był już tylko kwestią czasu.
* * * * *
Oficerowie rebelianckiej floty nie znali parametrów technicznych ani bojowych
możliwości krążownika typu Punisher, identyfikując go opacznie jako wariant lekkiego
krążownika zwiadowczego typu Dauntless spotykane- hh
go nader często w eskadrach Zgrupowania Floty Gothic. Dowodzący Charybdis kapitan pojął
swój błąd w tej samej chwili, gdy Macharius i Inviolable Retribution uderzyły w jego
wysuniętą eskortę Infideli.
Wyrzucone z hangarów Machariusa Furie przechwyciły i zniszczyły torpedową salwę
wrogich eskortowców. Kiedy zziajani rebelianccy marynarze szarpali się w przedziałach
torpedowych z ładowanymi do wyrzutni nowymi pociskami, lojalistyczne okręty
odpowiedziały ciosem. Cztery eskadry Starhawków wystrzeliły z hangarów krążownika
przyjmując błyskawicznie szyk uderzeniowy i mknąc w stronę heretyckich eskortowców.
Bombowce nie zdążyły dolecieć do formacji Infideli. Dziobowe baterie artyleryjskie
okrętu Adeptus Arbites otworzyły ogień wyrzucając za pomocą potężnych liniowych
akceleratorów serie magmowych głowic przemierzających kosmiczną pustkę z jedną czwartą
prędkości światła. Salwa omiotła linię nieprzyjacielskich eskortowców z przerażającą
skutecznością. Jeden z Infideli po prostu zniknął pośród oślepiającego rozbłysku, sto tysięcy
ton metalu i elektroniki wyparowało wskutek bezpośredniego trafienia. Drugi wypadł z szyku
obracając się wokół własnej osi i sypiąc na wszystkie strony oderwanymi kawałkami
płonącego kadłuba. Ostatni okręt odpalił pośpiesznie swe silniki manewrowe próbując w
panice wycofać się z walki. Piloci Starhawków rzucili się na niego niczym stado wilków
uszkadzając krytycznie główny napęd eskortowca i detonując gradem przeciwpancernych
rakiet jego plazmowy reaktor.
Do walki włączyła się Charybdis, jej tarcze siłowe zapalały się wściekle, kiedy masywny
okręt przelatywał poprzez obłoki gazów i śmieci będące kilka chwil wcześniej resztą
heretyckiej eskadry. Dziobowe laserowe lance krążownika wypełniły próżnię strumieniami
olśniewająco białej energii. Wiązki przebiły kokon pól siłowych Machariusa, wypaliły
głębokie na wiele metrów bruzdy w supertwardym grubym pancerzu dziobowym
lojalistycznej jednostki. Stojący na mostku krążownika Ulanti poczuł jak pokład dygocze pod
jego stopami, dostrzegł nerwowe spojrzenia członków załogi rzucane w jego kierunku.
- Sternik, utrzymać dotychczasowy kurs. Sekcja Kontroli Lotów, przygotować się do
odpalenia torped na mój znak.
- Cel zmienia kurs, sir – zameldował podniesionym głosem jeden z młodszych oficerów
obsługujących terminale bojowe – Jego profil emisji energetycznej ulega zmianie. Cel będzie
próbował oderwać się od walki.
Stojąc w obliczu przewagi ogniowej nieprzyjaciela, kapitan Chaosu zdecydował się
przerwać konfrontację poprzez radykalną zmianę kursu i wyłączenie większości pokładowych
systemów, co pozwoliłoby mu na zniknięcie z ekranów imperialnych radarów. Był to
standardowy manewr i jeśli zakończyłby się powodzeniem, krążownik Chaosu po prostu
przepadłby bez śladu na oczach bezradnych operatorów skanerów. Ulanti nie zamierzał na to
pozwolić.
- Panie Nyder ?
- Renegackie ścierwo nigdzie nie ucieknie, kapitanie. Systemy naprowadzające zablokowane
na celu – wyszczerzył zęby Nyder.
- Wystrzelić wszystkie torpedy.
Działając zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami Inviolable Retribution wystrzeliła ze
swych baterii chwilę po odpaleniu torped, a morderczo skuteczna połączona salwa obu
okrętów dosłownie rozsadziła spód kadłuba heretyckiego krążownika i wypatroszyła jego
prawą burtę od dziobu po rufę. Na ekranach sensorów Machariusa sygnatura
nieprzyjacielskiego okrętu zapłonęła jaskrawym blaskiem, próbująca uciekać jednostka
została podświetlona licznymi niekontrolowanymi emisjami energii umykającej z
przerwanych przewodów zasilających okrętu.
- Sternik, cała naprzód. Sekcje ogniowe, przygotować lewoburtowe baterie.
Lecąc w tandemie z krążownikiem Arbites Macharius przyśpieszył znacząco, manewrując
tak, by nieprzyjacielski okręt znalazł się pomiędzy obiema lojalistycznymi jednostkami. Na
przesłany radiem rozkaz oba imperialne krążowniki otworzyły równocześnie ogień z
bocznych baterii bezlitośnie masakrując Charybdis. Nieprzyjacielska jednostka próbowała się
odgryzać prześladowcom strzelając z wciąż sprawnych lewoburtowych baterii, smagając
kadłub Inviolable Retribution ogniem swych przerażających plazmowych dział. Eksplozje
targały lojalistycznym krążownikiem, ale artylerzyści Arbites nie ustawali w bombardowaniu
nawet na moment. Atakowany z dwóch stron, ciężko od początku uszkodzony, heretycki
Murder nie miał szans na przetrwanie. Dwa imperialne okręty przemknęły obok niego pędząc
w kierunku Belatis, pozostawiając za sobą wypalający się wrak chirurgicznie zlikwidowanego
renegata.
Część młodszych oficerów pracujących na mostku Machariusa zaczęła wznosić wiwaty,
ale Ulanti wiedział, że to zaledwie początek ciężkiej misji. Nieprzyjacielskie jednostki
mrowiły się na krańcach sensorów dalekiego zasięgu, zbliżając się szybko do skazanego na
zagładę świata. W ich tyle nadciągał sam Niszczyciel Planet, jego ikona niemal wypalała
luminofor ekranu zdradzając niewiarygodny potencjał energetyczny przepływający przez
kadłub lewiatana.
- Prom gotowy do startu – powiedział Nyder dostrzegając pytające spojrzenie Ulantiego.
Kapitan skinął głową i szef Kontroli Lotów pochylił się nad mikrofonem swego pulpitu
wydając stosowny rozkaz załogom maszyn czekających cierpliwie w hangarach krążownika.
Kilka sekund później wielki wahadłowiec transportowy odskoczył od kadłuba Machariusa,
jego pilot uruchomił wszystkie dopalacze natychmiast po oddaleniu się na bezpieczną
odległość od tarcz ochronnych krążownika. W ślad za maszyną pomknęła eskadra promów
pasażerskich typu Eagle wystrzelonych z pokładu Inviolable Retribution. Myśliwce
przechwytujące zajęły pozycje wokół konwoju i cała grupa popędziła z pełną prędkością ku
odległej planecie, ścigana przez dwa poruszające się wolniej kosmiczne okręty.
Ulanti skrzyżował wzrok ze spojrzeniem Nydera.
- Ile czasu im to zajmie ? - zapytał kapitan.
- Przy zachowaniu obecnej prędkości około godziny, może trochę dłużej – oszacował Nyder
spoglądając na wyświetlacz ekranu taktycznego, śledząc rozwijające szyk uderzeniowy okręty
nieprzyjacielskiej armady – Do celu dotrą bez problemu, ale powrót będzie prawdziwą drogą
przez piekło.
- Proszę przygotować pańskie eskadry, panie Nyder – polecił Ulanti – Chcę wyrzucić w
przestrzeń wszystko, co mamy na pokładzie. Musimy zapewnić im osłonę.
* * * * *
Kaether podniósł głowę dostrzegając biegnącego ku niemu Altomare, mijającego zręcznie
ustawione wszędzie wózki amunicyjne i narzędziowe. W hali panował zgiełk ludzkich
głosów, huk uderzającego o siebie metalu i wycie testowanych silników. Altomare musiał
krzyczeć, by stojący obok dowódca eskadry zdołał go zrozumieć.
- Nic. Nigdzie go nie ma.
Kaether zaklął w wyjątkowo plugawy sposób, ściągając na siebie zgorszone spojrzenie
kleryka Ministorum błogosławiącego opodal termiczne rakiety ładowane do zasobników
amunicyjnych Starhawka.
- Poszukaj raz jeszcze. Sprawdź każdą kaplicę i świątynię na pokładzie. Ściągnij sobie do
pomocy każdego, kogo zdołasz, ale znajdź go.
Altomare zawrócił w miejscu i popędził przed siebie, wykrzykując do pracujących opodal
mechaników polecenie przerwania roboty i dołączenia do niego. Kaether zaklął ponownie.
Każda eskadra na pokładzie krążownika otrzymała rozkaz przygotowania do startu.
Wszystkie posiadane maszyny były w trybie eksperesowym przygotowywane do lotu.
Techkapłani i mechanicy kończyli prowizoryczne naprawy na uszkodzonych myśliwcach i
bombowcach, które w normalnych okolicznościach powinny zostać bezzwłocznie odesłane do
warszatów. I nagle, pośród całego tego zamieszania, zaginął jego najlepszy pilot.
Na klątwę Vandire, zacisnął zęby Kaether. Gdzie, w imię Złotego Tronu, przepadł Reth
Zane ?
* * * * *
Zane przykucnął przy leżącym na korytarzu ciele. O ile dobrze się orientował, był gdzieś
na pokładzie techniczym pod generarium, a zwłoki należały do kontrolującego to miejsce
serwitora. Krew i płyny organiczne ściekające po ścianach wąziutkiego przejścia wciąż były
świeże, ale ludzka tkanka cyborga już się zdążyła rozłożyć odsłaniając ukryte pod skórą
metalowe układy. Ślady krwi sugerowały, że serwitor zginął niedawno, ale stopień rozkładu
przeczył temu wyraźnie.
Zane wyczuwał coś nienaturalnego w tym zabójstwie. Coś mrocznego i złego. Zbliżał się
cały czas do źródła tej aury. Sprawdzając kolejny raz poziom naładowania baterii w pistolecie
ruszył ponownie w mrok tunelu. Nie boisz się, wmawiał sam sobie w myślach. Jesteś
wojownikiem władcy ludzkości. Jesteś jedną z boskich Furii Mściwości.
* * * * *
Ze stanowiska na szczycie barykady Daksha miał czyste pole ostrzału na całym placu
przed głównym wejściem do katedry. Wciągnięcie automatycznego działka na wierzch
umocnień było wyczerpującym i trudnym zadaniem, ale opłacało się ten wysiłek podjąć.
Przesuwając lufy broni z lewa na prawo i z powrotem strzelec zasypywał strugami pocisków
masę nadbiegających heretyków. Jeden z wielkich opancerzonych ciągników siodłowych
wjechał na plac miażdżąc pod swoimi kołami ciała zabitych i rannych napastników. Daksha
wymierzył broń w jego stronę, nawet nie kłopocząc się przykładaniem oka do celownika.
Przyzwyczaił się do polowania na niewielkie zwinne kształty kosmicznych myśliwców,
śmigające szaleńczo w jego polu widzenia, często na ekstremalnie dalekim dystansie.
Toczący się powoli pojazd był śmiesznie bezbronnym celem w porównaniu ze zwyczajowymi
przeciwnikami strzelca.
Pierwsza seria poszatkowała kabinę ciągnika i siedzącego w niej kierowcę, ale Daksha nie
zdejmował palca ze spustu. Przeszył dziesiątkami przeciwpancernych pocisków ładownię
pojazdu masakrując siedzących w środku buntowników, zerwał gąsienice tylnego napędu i
zdetonował zbiornik paliwa ciągnika zalewając biegnących za pojazdem heretyków morzem
płonącego petrolium.
Dwie z czterech obrotowych luf działka zaterkotały i umilkły. Daksha pozwolił sobie na
krótkie przekleństwo w rodzimym języku. Lufy zatkały się pod wpływem zbyt wysokiej
temperatury, para buchała kłębami w miejscach, gdzie na rozpaloną stal lała się woda noszona
kubłami przez grupkę pomagających marynarzowi bojowników. Z braku standardowego
systemu chłodzenia działka był to jedyny sensowny sposób łagodzenia efektów podwyższonej
temperatury.
Tylko jedna z przegrzanych luf odezwała się ponownie, ale Daksha wiedział już, że lada
moment zawiedzie ponownie, topiąc się od wewnątrz i ulegając nieodwracalnym
uszkodzeniom. Albo to albo skończy mu się amunicja. A kiedy nadejdzie ten czas, mały
strzelec wyciągnie zza pasa kukri i zejdzie pomiędzy szeregi obrońców gotów umoczyć swe
ostrze w krwi nieprzyjaciół, sycić barbarzyńską duszę ich spazmami śmierci.
Spełnienie tego zamierzenia nie było Dakshy dane. Kilka sekund później ukryte za
przeciwną stroną placu polowe działa heretyków namierzyły pozycję marynarza i
zbombardowały ten fragment barykad roznosząc go w strzępy. Szczątki pokładowego
strzelca, jego automatycznego działka i pomocników polewających wodą broń posypały się z
nieba uderzając niczym grad w skrwawione płytki placu.
* * * * *
Morze heretyków przebiegło przez plac i w ułamku chwili pochłonęło grupę zawziętych
bojowników wciąż broniących zdemolowanych barykad.
- Odwrót ! - wrzasnął Semper strzelając w mrowie napastników, zabijając kilku najbliższych
wyliczonymi co do sztuki kulami.
Wraz z garstką innych obrońców kapitan rzucił się biegiem w stronę wejścia do katedry.
Kule i laserowe wiązki wystrzeliwane przez ścigających ich heretyków ścinały z nóg wielu
umykających co sił bojowników. Semper poczuł jak coś gorącego wbija się w jego bok.
Stracił równowagę i omal nie upadł, pochwycony w ostatniej chwili w czyjś żelazny uścisk.
Maxim Borusa, najbardziej odstręczający spośród wszystkich aniołówstróżów, pociągnął
dowódcę za sobą wlokąc go niemalże siłą po korytarzu za progiem katedry i wciągając za
prowizoryczną barykadę wzniesioną w głębi holu.
- Pozycje zajęte, sir. Głupio byłoby pana zostawić z tyłu – wydyszał wielki ochroniarz.
Zaledwie kilka sekund później pierwsi heretycy wtargnęli w mury katedry wlewając się
szeroką rzeką na wejściowy korytarz. Dowodzący ostatnią redutą Devane pozwolił im zbliżyć
się na dziesięć jardów do barykady, zanim wydał rozkaz otwarcia ognia strzelcom
obsługującym dwa pozostałe działka wymontowane z wraku wahadłowca.
Osiem obrotowych luf rzygnęło stalą i płomieniami, przeistaczając wąski korytarz w istne
piekło. Pierwsze szeregi napastników po prostu wyparowały pozostawiając po sobie jedynie
krwawą mgiełkę. Przeciwpancerne pociski przeznaczone do penetracji grubych kadłubów
kosmicznych myśliwców rozrywały miękką ludzką tkankę przebijając na wylot ciało za
ciałem. Rykoszety wyrywały wielkie bruzdy w pokrytych freskami ścianach, rozbijały w pył
statuy i popiersia będące rezultatem setek lat prac kościelnych artystów.
Kultyści wciąż parli do przodu mimo budzących grozę strat, pchając się prosto pod
celowniki działek. Semper odniósł wrażenie, że obserwuje wyścig, w którym głównymi
czynnikami były liczebność nieprzyjaciela i zapasy amunicji obrońców. Devane wspominał
wcześniej o zmuszeniu wroga do pływania we własnej krwi i teraz nieoczekiwanie słowa te
nabrały przerażająco realnego znaczenia.
Znienacka pośród przerzedzonych ostrzałem szeregów kultystów pojawiła się jakaś postać.
Powietrze wokół przybysza łamało się zniekształcane falą psionicznej energii, tarcza
mentalnej mocy okryła intruza kokonem odbijającym na bok pociski działek. Postać uniosła
dzierżony w dłoni miecz, jego ostrze pokryła chmura czarnej wirującej mgły.
- Uwaga ! - krzyknął zbyt późno Devane. Demoniczny ogień wystrzelił z czubka miecza i
pogrążył w swych nieziemskich płomieniach barykadę.
Bojownicy wyli przeraźliwie pożerani demonicznymi językami ognia, przeistaczani ich
dotykiem w poczerniałe szkielety. Jedno z działek eksplodowało siejąc na wszystkie strony
metalowymi szrapnelami, raniąc śmiertelnie swą obsługę i najbliższych obrońców.
Semper podniósł się z kolan i wyciągnął z pochwy szablę, starając się nie zwracać uwagi
na ból promieniujący z oparzonego laserową wiązką boku. Ignorując płonące wokół ciała
towarzyszy broni skoncentrował wzrok na nadbiegających heretykach. Widząc postać
wiodącego wielką hordę prowodyra
dyra skrzyżował z nim spojrzenie i podświadomie wyczytał swą zgubę wypisaną w
groteskowo zmieniających się diabolicznych rysach twarzy czciciela Chaosu.
To tyle, jeśli chodzi o przeznaczenie i ocalenie życia, pomyślał szyderczo Semper i porwał
za sobą ostatnich bojowników wiodąc ich do samobójczego kontrataku.
* * * * *
Trzask wystrzałów i szczęk zderzających się ze sobą ostrzy niósł się echem po komnatach
katedry, przerywając względną ciszę panującą dotąd w niewielkiej bocznej kapliczce
przylegającej do głównej nawy świątyni. Vittas Sarro jęknął z przerażenia i wcisnął twarz w
ramię wspierającej go siostry.
- Co się dzieje, siostrzyczko ? Kapitan marynarki obiecywał, że pomoc jest już w drodze, ale
wokół słychać tylko odgłosy walki. Kiedy to wszystko się skończy ?
Lady Malissa pocałowała swego brata w czoło rozmyślając równocześnie nad usłyszanymi
wieściami. Zawsze obawiała się dowódcy Adeptus Arbites i informacja o jego komendzie nad
ekspedycją ratunkową budziła w niej złe przeczucia. Wiedziała, co musiała jak najszybciej
uczynić. Nieco żałowała swej decyzji, ale zarazem od dawna świadoma była faktu, że kiedyś
musiał nadejść ten moment. Bez względu na dalszy rozwój sytuacji, jej słaby brat stracił w
końcu całkowicie swą użyteczność.
- Już niedługo – wyszeptała czule pieszcząc jego policzek krawędzią kryształowego
pierścienia – Obiecuję ci, że niedługo wszystko się skończy.
* * * * *
Khoisan wycinał sobie ścieżkę przez ciżbę ludzkich ciał, zabijając bez chwili wahania
zarówno obrońców jak i swoich własnych podwładnych. Gorączka mordu wywoływała w
jego głowie zawroty, desperacko pragnął dokonać ostatniego zleconego mu zabójstwa i
dopełnić warunków swego paktu z mocami Osnowy. Powalając ostatnią krzyczącą dziko
przeszkodę na swej drodze czciciel znalazł się w końcu twarz w twarz ze swą ofiarą. Na
twarzy mężczyzny malował się grymas grozy – żałosna ludzka emocja, którą przywódca
rewolty już niedługo miał pozostawić raz na zawsze za sobą – lecz przełamując swój paraliż
lojalista rzucił się znienacka do przodu, a z jego gardła wydarł się krzyk narastającej
wściekłości.
Khoisan odbił ostrze przeciwnika w bok z niemal dziecinną łatwością, szabla człowieka
rozprysła się na dziesiątki kawałków w kontakcie z nieziemską, podobną do obsydianu klingą
demonicznego miecza. Impet tej parady wytrącił lojalistę z równowagi. Człowiek upadł na
posadzkę katedry. Khoisan podniósł swą broń, by zadać śmiertelny cios, ale w tej samej
chwili przy jego boku pojawili się dwaj inni mężczyźni. Jeden z nich zablokował uderzenie
czciciela ostrzem swego własnego energetycznego miecza, z obu kling posypały się snopy
iskier. Drugi człowiek – rosły i obdarzony tak dziką aparycją, że można go było wziąć za
wyznawcę Krwawego Boga – podniósł przed siebie prymitywną broń palną posyłając pocisk
za pociskiem w klatkę piersiową Khoisana. Heretyk poczuł ukłucie bólu znaczące, iż
przynajmniej jedna z kul przebiła jego pancerz i pojął, że wciąż jeszcze nie zdołał uwolnić się
od tak przyziemnych aspektów egzystencji jak fizyczne cierpienie. Uderzył z furią zaciśniętą
pięścią powalając na ziemię człowieka z pistoletem, przeciągnął ostrzem miecza po ręce
drugiego przeciwnika odcinając ją z łatwością, po czym powrotnym cięciem rozpłatał jego
klatkę piersiową.
Rycząc tryumfalnie Khoisan Bez Twarzy odwrócił się w stronę ofiary wskazanej mu przez
mrocznych patronów. Zmieniając pozycję kultysta dostrzegł kątem oka oficera marynarki
podnoszącego z podłogi upuszczony energetyczny miecz. Ujrzał zadany sztychem cios
mijający jego gardę, przebijający zbroję czciciela, wchodzący głęboko w ciało. Khoisan
zacharczał w pełnym niedowierzania szoku czując jak jego zmutowane organy wewnętrzne
skręcają się pod wpływem wyładowań energetycznego ostrza.
Heretyk runął na plecy, z głębokiej rany zaczęła tryskać cuchnąca czarna krew. Do jego
uszu docierały pełne grozy wrzaski kultystów. Dusza Khoisana zadygotała czując
odpływające z jego jaźni moce pozbawionych wyrozumiałości patronów. Usłyszał jakiś
przeciągły dźwięk, początkowo odległy, błyskawicznie przybierający jednak na sile. Przez
chwilę myślał, że to głosy samych bogów Osnowy, wykrzykujących swą wściekłość z
powodu jego porażki, lecz kilka sekund później pojął ich prawdziwą naturę i zrozumiał, że
zawiódł całkowicie.
Powietrzem wstrząsał huk silników lądujących na placu wahadłowców.
* * * * *
Jeden Eagle przemknął tuż nad rozległym placem posyłając kilka rakiet w kierunku
pozycji heretyckiej artylerii. Jego pokładowi strzelcy obracali się w swych wieżyczkach
oczyszczając ogniem działek strefę lądowania. Kiedy maszyna znalazła się na ziemi, z
otwartej rampy desantowej wypadli uzbrojeni w strzelby arbitratorzy, błyskawicznie
likwidujący wszystkich heretyków przeoczonych przez strzelców pokładowych promu. W
obliczu śmierci swego charyzmatycznego przywódcy i koszmarnych strat własnych kultyści
rzucili się do panicznej ucieczki pomiędzy ruiny stolicy, by tam oczekiwać w niemej grozie
mającej nadejść lada chwila ostatecznej zagłady.
Mając pod sobą zabezpieczoną przestrzeń do lądowania podszedł wielki prom marynarki.
Jego pokład opuścili natychmiast Byzantane i Kyogen – pierwszy z oficerów popędził do
wysiadających z innych wahadłowców arbitratorów, drugi skrzyknął w swe pobliże żołnierzy
ochrony Machariusa. Komisarz omiótł beznamiętnym spojrzeniem zasłany trupami katedralny
plac.
- Znajdźcie kapitana – polecił swym podkomendnym – Bez niego nigdzie stąd nie odlecimy.
* * * * *
Semper podniósł się z trudem z klęczek. Opodal pozbierał się niemrawo Maxim Borusa,
wciąż zamroczony ciosem przywódcy heretyków. Caparan również przeżył ostatnią bitwę,
natomiast Ko nie miał tyle szczęścia. Spalone szczątki techadepta leżały wśród zwłok innych
uśmierconych demonicznym ogniem obrońców barykady.
- Promy, sir. Imperialne promy – wyszczerzył zęby Borusa dostrzegając jakiś ruch za
progiem wrót katedry – Niech Volkk mi wybaczy, ale nigdy w życiu nie cieszyłem się tak
bardzo na widok któregoś z tych arbitratorskich sukinsynów.
Semper nie zwrócił uwagi na komentarz swego ochroniarza. Chociaż było to
niewiarygodne, Devane wciąż jeszcze żył. Kapitan uklęknął przy kapłanie nie bacząc na
wielką kałużę krwi wyciekającej z rany na piersi i kikuta odciętej ręki. Semper wcisnął
rękojeść energetycznego miecza w ocalałą dłoń konfesora.
- Lepiej go sobie zatrzymaj – wychrypiał Devane – Mnie już niepotrzebny, a tobie przyda się
coś lepszego od tych paradnych scyzoryków, które ludzie z marynarki nazywają mieczami.
W przedniej części korytarza rozległ się tupot licznych butów, czyjeś głowy wykrzykiwały
nazwisko kapitana. Semper zignorował je nie chcąc wypuścić ze swego uścisku dłoni
konfesora. Podążył za wzrokiem Devane spoglądając na skulone sylwetki ludzi kryjących się
w półmroku głównej nawy katedry. Z tysięcy pielgrzymów szukających w tym miejscu
schronienia zaledwie cząstka pozostała przy życiu, w większości kobiety i dzieci – rodziny
bojowników, którzy polegli w straceńczej misji obrony świątyni.
- Uratuj ich – wyszeptał słabym głosem Devane – Nie pozwól, by te wszystkie ofiary poszły
na marne. To za nich walczyliśmy. To są dzieci Imperatora, ważniejsze od notabli Adeptus
czy błękitnokrwistej arystokracji, cenniejsze od skarbów w ładowniach frachtowców
konwoju. To najlepsza cząstka tego świata. Nie powinni wraz z nim umrzeć.
Semper skinął głową czując jednocześnie jak uścisk dłoni konfesora staje się coraz
słabszy. Czyjeś ręce zaczęły go ciągnąć w tył.
- Kapitanie, musimy iść. Kończy nam się czas – krzyknął jeden z oficerów porządkowych.
Semper upewnił się, że Devane skonał, po czym puścił jego dłoń, wstał i odwrócił się w
stronę żołnierzy ochrony.
- Proszę zająć się cywilami, oficerze. Przodem kobiety i dzieci. Niech marynarze wniosą na
pokłady promów wszystkich rannych, którym siostry zakonne dają szanse przeżycia.
Żołnierz ochrony otworzył mimowolnie usta słysząc zaskakujący rozkaz.
- Sir, nie mamy miejsca dla wszystkich dodatkowych pasażeów. Nie ma dość czasu...
- To wygospodarujcie miejsce – warknął Semper – Wyrzućcie z ładowni wszystko, co się da
i pamiętajcie o jednym. Nie odlecimy stąd, dopóki na pokładzie nie znajdzie się ostatni
człowiek mający szansę przeżycia.
* * * * *
Byzantane patrzył na ciało gubernatoraregenta, jego wciąż otwarte, pełne grozy i
panicznego niedowierzania oczy, rysy twarzy wykrzywione pośmiertnym grymasem
stężałych mięśni. Zwłoki wciąż jeszcze były ciepłe i Byzantane pojął, że zabójca umknął z
tego miejsca zaledwie kilka minut wcześniej.
A więc przez cały czas była to lady Malissa, pomyślał Byzantane. Kale był jej pionkiem,
zapewne kochankiem. Podobnie jak generał Brod. Być może umiejętnie szczuła obu
mężczyzn przeciwko sobie wykorzystując ich zazdrość i zaślepiając w ten sposób
dostatecznie mocno, by nie dostrzegli prawdziwych motywów jej działania. Może na
początku sądzili tylko, że aaaa
przygotowują relatywnie bezkrwawy przewrót władzy wykorzystując wojnę w sektorze do
skrytego obalenia rządów Imperium na Belatis. Lady Malissa byłaby osadzona na tronie w
miejsce swego nieudolnego brata, a sami spiskowcy utworzyliby grono jej doradców.
Prawdopodobnie każdy z mężczyzn uważał skrycie, że zdoła sterować regentką w identyczny
sposób jak ona sama do tej pory manipulowała swym bratem. Prefekt przyjął hipotezę, iż
sama inicjatorka rewolty obiecała reszcie spiskowców zawarcie paktu z Nieprzyjacielem
mającego oszczędzić Belatis z wojennej pożogi.
Dopiero później zdali sobie sprawę z rozmiarów zdrady i chorych ambicji swej pani, lecz
wówczas było już za późno na pokrzyżowanie jej planów i obaj bardziej zajęli się ratowaniem
własnej skóry niż naprawianiem wyrządzonych szkód.
Byzantane poczuł ogarniającą go falę rozczarowania i złości. Mógł zarządzić przeszukanie
katedry i przesłuchanie ukrywających się w niej uchodźców, ale pewien był, że kobieta już
dawno znalazła się poza murami świątyni. Heretycy skoncentrowali atak na głównym wejściu
do budowli, lecz istniały też inne, starannie zamaskowane przejścia prowadzące do katedry i
na jej zewnątrz. Prefekt przekonany był, że mając dostatecznie dużo czasu na poszukiwania
zdołałby odnaleźć jedno z takich przejść i leżące przy nim ciała zamordowanych
wartowników.
Architekt zagłady Belatis znów wymknął mu się z rąk.
* * * * *
Malissa przykucnęła pośród ruin obserwując ostatni wahadłowiec odrywający się od
powierzchni placu, unoszący w przestworza bezcennego kapitana marynarki i jego bandę
religijnych maniaków. Deszcz przestał w końcu padać i arystokratka uświadomiła sobie, że
coroczne monsuny jej rodzinnej planety będą kolejną rzeczą, za którą nigdy nie zatęskni.
Burzowe chmury rozproszył wiatr. Podniosła głowę dostrzegając w górze nowe gwiazdy –
światełka będące bez wątpienia kosmicznymi okrętami jej sojuszników zajmujących pozycje
wokół planety. Jedna z gwiazd pulsowała wyraźnie ciemnoczerwoną poświatą. Malissa
pomyślała z dreszczem lęku, że musi to być sam Niszczyciel Planet. Uśmiechnęła się sama do
siebie: głupcy uciekający na pokładach promów nie mieli szans na ocalenie skóry, nie przy
tak licznym zgrupowaniu floty Chaosu otaczającym Belatis.
Wiedziała, że jej własny czas też się kończy, ale w okolicznych zgliszczach kryło się wielu
heretyków. Wystarczyło ich odszukać i ujawnić swą prawdziwą tożsamość, a bez wątpienia
zapewniliby arystokratce bezpieczną drogę do Khoisana Bez Twarzy, ten zaś zabrałby ją
bezwłocznie wraz ze sobą z powierzchni zgubionego świata przed salwą Niszczyciela Planet.
Czekało ją jeszcze wiele niebezpieczeństw, ale wciąż była pewna, że plan awaryjny musiał się
udać.
W pobliskich ciemnościach coś poruszyło się niezgrabnie i zasyczało na kobietę.
Sięgnęła po boltowy pistolet zabrany jednemu z zamordowanych przy tajemnym wyjściu
bojowników, lecz napastnik okazał się znacznie od niej szybszy. Potężne jaszczurze szczęki
zacisnęły się na uzbrojonej ręce miażdżąc kość nadgarstka., oślizgła macka oplotła szyję
Malissy dławiąc jej przeraźliwy krzyk. Coś przywodzącego na myśl włochatą pajęczą łapę
prześlizgnęło się po twarzy kobiety, a widniejąca na końcu odnogi miniaturowa paszcza
ugryzła ją niepewnie w policzek.
Khoisan nie umarł pomimo zadanej mu przez Sempera rany, chociaż pewnie wolałby taki
los, gdyby tylko zachował choć odrobinę rozumu. Jego uciekający poplecznicy zawlekli ciało
umierającego przywódcy na gruzowisko, lecz tam porzucili je nieoczekiwanie przerażeni
nagłymi zmianami zachodzącymi w organizmie kultysty. Odmawiając swemu wyznawcy
zaszczytu wstąpienia w demoniczny panteon bogowie Osnowy skazali go w zamian na los
zarezerwowany dla tych sług Chaosu, którzy zawiedli swych panów. Nieludzki organizm
Khoisana zaczął się buntować przeciwko swemu panu zmieniając swój kształt i przeradzając
się w nowe przerażające formy, stając się bezrozumnym, pełzającym na oślep pomiotem
Chaosu.
Spleceni w targanym konwulsjami, pełnym krzyków uścisku, champion Chaosu i
spełniająca wszystkie jego zachcianki zdrajczyni spotkali się w końcu ze sobą w cieniu
Niszczyciela Planet, oddaleni od śmierci o zaledwie kilka minut. Dla obojga z nich śmierć ta
nie nadeszła miłosiernie szybko.
* * * * *
Ulanti nie potrzebował już dłużej odczytów skanerów, by śledzić postępy
nieprzyjacielskiej floty. Przez optyczne wzmacniacze obrazu wbudowane w szyby głównej
galerii widokowej mostku dostrzegał bez trudu konstelacje wrogich okrętów zajmujących
pozycje w pobliżu Belatis, niczym padlinożerne ptaki zbierające się opodal konającej
zdobyczy. W środku ich szyku tkwił sam Niszczyciel Planet i Ulanti studiował z pełnym
grozy podziwem egzotyczne kształty gigantycznej jednostki., próbując rozpracować
wzrokiem
kiem tajniki jej konstrukcji i potencjalne możliwości taktyczne.
Superpancernik nie przypominał swą linią żadnego innego okrętu widzianego wcześniej
przez komandoraporucznika, monstrualny segment jego głównej baterii artyleryjskiej
wystawał z bryły kadłuba najeżonego wyrzutniami torped i wieżyczkami laserowych dział –
nawet pozbawiony swej sztandarowej broni Niszczyciel wciąż stanowił śmiertelnie
niebezpiecznego oponenta. Wielkie łuki energetycznych wyładowań skakały po szpicach
gigantycznej dziobowej baterii lub wystrzeliwały w przestrzeń z powierzchni ogromnych
transformatorów, zadania których Ulanti mógł się jedynie domyślać. Oficer zauważył, że
pozostałe rebelianckie okręty utrzymywały odpowiedni dystans od strzeżonego przez siebie
superpancernika: niekontrolowane i nieprzewidywalne wyładowania energii zdolne były
wyłączyć tarcze ochronne okrętu liniowego albo całkowicie unicestwić któryś z mniejszych
eskortowców.
Był to przerażający obiekt, zagrażający swym istnieniem stabilności i bezpieczeństwu
Imperium. Ulanti potrafił uwierzyć w pogłoski mówiące o tym, że szczegóły konstrukcji
superpancernika oraz jego szacowane w przybliżeniu zapotrzebowanie na energię wymykają
się poza ramy znanych norm technicznych i że w powstaniu tego okrętu miały udział
diaboliczne moce. Patrzący przez pancerne szyby oficer wiedział, że w tym samym czasie z
innych galerii bryłę Niszczyciela Planet obserwują Magos Castaboras i jego techkapłani. Jak
dotąd był to najbliższy kontakt imperialnego okrętu z nową bronią Abaddona i zebrane przez
załogę Machariusa dane miały być rozchwytywane w Dowództwie Floty.
Pod warunkiem, że wpierw przeżyjemy najbliższą godzinę, pomyślał posępnie Ulanti
śledząc wzrokiem dzioby kilku renegackich krążowników pędzących na Machariusa w
otoczeniu grupy mniejszych eskortowców. Spoglądając poprzez okular teleskopu
komandorporucznik dostrzegł otwierające się wrota hangarów na pokładzie jednego z
okrętów, ciężkiego krążownika typu Styx. Z wnętrza jednostki zaczęły wylatywać eskadry
myśliwców.
- Trzy krążowniki – potwierdził oficer wachtowy Broton Styre – Ten duży Styx to Scylla.
Dwa pozostałe to Kali i Virulent, dwa standardowe Slaughtery.
- Virulent, stary znajomy z bitwy o Helię – zauważył Nyder.
- Najwyraźniej szybko chce odnowić znajomość – dodał ponuro Ulanti.
Widniejąca na ekranie taktycznym sygnatura Virulenta pozwalała śledzić odłączający się
od głównej armady okręt, zbliżający się ku Belatis i wykorzystujący pole grawitacyjne
planety do wyrzucenia swego kadłuba ze zwiększoną prędkością w stronę Machariusa. Za
wysuniętą forpocztą krążowników nadciągała główna armada Niszczyciela Planet. Macharius
i krążownik Arbites zdołały wygrać pierwsze starcie, ale pozostając dłużej na orbicie Belatis
skazywały się na nieuniknione unicestwienie. Wszyscy oficerowie zajmujący pozycje na
mostku Dictatora zdawali sobie z tego faktu sprawę.
- Panie Nyder ?
Szef sekcji Kontroli Lotów nie musiał pytać, do czego nawiązuje jego przełożony.
- Wahadłowce są w powietrzu. Będą na pokładzie za około dwadzieścia minut – oficer urwał
na moment przesuwając spojrzeniem po sygnaturach nieprzyjacielskich okrętów – Będzie
gorąco, w głównej mierze z powodu tych lotniskowców.
- Pozostaniemy na dotychczasowej pozycji do chwili lądowania promów. Wyrzucić w
przestrzeń wszystkie dostępne maszyny – rozkazał Ulanti, podobnie jak Nyder doskonale
świadom faktu, że wydanym właśnie poleceniem podpisał wyroki śmierci na wielu pilotów
pokładowego lotnictwa.
Nyder wydał niezbędne rozkazy. W przeciągu kilku sekund hangary krążownika miał
opuścić pierwszy rzut pokładowych eskadr. Liczba maszyn mających powrócić na
Machariusa była odrębną kwestią.
* * * * *
Kaether przesunął palcami kilka włączników przesyłając całą dostępną energię do
nosowych tarcz ochronnych myśliwca. Swiftdeath mknął wprost na niego, plując laserowym
ogniem. Dowódca eskadry nacisnął własny spust, w kosmicznej pustce zalśniły wiązki
mijających się snopów światła, uderzających w kokony pól siłowych, topiących wierzchnie
warstwy kompozytowych pancerzy. W ostatniej sekundzie przed kolizją Kaether odrzucił
swój myśliwiec w bok dzięki silnikom korekcyjnym, otarł się o Swiftdeatha i zawrócił
ignorując pulsujące wściekle czerwone ikony na swoim pulpicie.
Rebeliancki myśliwiec pędził na formację bombowców, jego pozycję zdradzały impulsy
uciekającej z uszkodzonych silników energii i płonące szczątki odrywające się od kadłuba
maszyny. Kaether zablokował system naprowadzania na wrogim myśliwcu i posłał w ślad za
nim przeciwpancerną rakietę. Kilka sekund później dostrzegł za szybą kokpitu jaskrawy
rozbłysk wybuchu.
Pilot rzucił swą maszynę w ciasny skręt, z niepokojem obserwując oporaa
ną pracę mechanizmów sterowniczych.
- Powiedz mi to wszystko, czego nie chciałbym słyszeć, Manetho – zażądał od siedzącego w
tylnej wieżyczce nawigatora.
- Akumulatory prawoskrzydłowych działek zostały odstrzelone. Tracimy moc, ale nie jest aż
tak źle, jakby to wyglądało. Mogę przekierunkować część energii z silników do tarcz, ale taka
opcja raczej nie zwiększy naszych szans na przetrwanie. W przedniej sekcji kadłuba pancerz
jest tak nadwerężony, że do jego przebicia wystarczy strzał z niedoładowanego laserowego
pistoletu. Cała reszta maszyny pracuje w idealnym porządku.
Kaether uśmiechnął się pod hełmem. Jak na czciciela Boga Maszyny, Manetho
zachowywał się często w nadzwyczaj ludzki sposób. Pilot zaczął studiować wzrokiem
zawartość taktycznego ekranu. Lojaliści przebili się przez pierwszą zasłonę myśliwską
heretyków, tracąc dziewięć Furii w zamian za czternaście Swiftdeathów. Pokładowi strzelcy
Starhawków zgłaszali strącenie trzech dalszych myśliwców wroga. Imperialne bombowce
mknęły na wyznaczony im cel – eskadrę heretyckich niszczycieli – lecz Kaether nie potrafił
pozbyć się uczucia niepokoju na widok krążownika typu Slaughter zbliżającego się szybko do
Machariusa.
Kilka tysięcy kilometrów dalej duża grupa Swiftdeathów leciała wprost na parę
imperialnych okrętów. Keather przyglądał się zmiennemu natężeniu ich energetycznych
sygnatur podejrzewając, że nieprzyjacielscy piloci starają się skokami mocy silników
zamaskować obecność w swej formacji większych od nich bombowców Doomfire. Na oczach
zastanawiającego się wciąż lojalisty szyk nieprzyjacielskiej formacji rozpadł się
nieoczekiwanie na trzy grupy. Jedna pędziła dalej na Machariusa i krążownik Arbites, ikonki
obładowanych rakietami bombowców lśniły jaskrawo na ekranie radaru. Druga grupa,
złożona wyłącznie z myśliwców, skręciła w stronę eskadry Tornado eskortującej wracające z
Belatis wahadłowce. Trzecia jednostka Switfdeathów skierowała się wprost na Starhawki,
strzeżone przez eskadrę Kaethera.
Pilot zmełł w ustach przekleństwo i otworzył połączenie radiowe z dowódcą eskadry
Hornet.
- Lider Stormu do lidera Hornetów – rzucił do mikrofonu.
- Widzimy ich, Storm – padła krótka odpowiedź – Możecie się nimi zająć. My przypilnujemy
naszych przyjaciół do strefy odpalenia pocisków.
- Potwierdzam, Hornet. Wypijemy coś po powrocie na Macha – oświadczył Kaether wiedząc
w głębi ducha, że być może nigdy nie zrealizuje tej obietnicy. Eskadra Hornet miała
ubezpieczać atak na okręty wroga ściągając na siebie morderczy ogień artylerii
antyrakietowej i osłaniając w ten sposób bombowce.
Zresztą nasze szanse na wyniesienie głowy też nie wyglądają obiecująco, pomyślał pilot
przeliczając pośpiesznie ikony zbliżających się kursem kolizyjnym Swiftdeathów. W jego
eskadrze pozostało dziesięć Furii, część z nich już uszkodzonych. Nieprzyjaciel miał dwa
razy więcej maszyn, w pełni uzbrojonych i zatankowanych.
Kaether kolejny raz pozwolił sobie na przekleństwo. Gdzie się szwendał ten przeklęty
maniak Zane, kiedy człowiek naprawdę go potrzebował ?
* * * * *
Zane cofał się ostrożnie przez ciemny korytarz ściskając kurczowo pistolet i próbując
wyłowić wzrokiem postać posykującego złowieszczo demona, szukającego go w pełnym
oparów półmroku podpokładu generarium. Pilot odnosił wrażenie jakby minęły już całe
godziny, a nie jedynie minuty od chwili, w której usłyszał ten przeraźliwy jednostajny skowyt
odbijający się echem w ścianach szybów wentylacyjnych, przebijający się ponad miarowy
pomruk maszynowni. Od chwili, w której znalazł w końcu wyjście z labiryntu ciasnych tuneli
i zeskoczył na podłogę zasłanej ludzkimi ciałami komnaty pod generarium, pełnej zniszczonej
maszynerii i zwłok rozdartych na strzępy techadeptów.
A przecież to zaledwie kilkanaście minut temu rozpoczął swój nieoczekiwany pościg za
oślizgłym demonicznym stworem przemierzającym trzewia okrętu.
Zane nie miał pojęcia, jaką rolę pełniło pomieszczenie i dziwaczna, obca mu maszyneria
wypełniająca jego wnętrze, lecz zdawał sobie niejasno sprawę, iż komnata ma ogromne
znaczenie dla kontroli położonych dwa pokłady wyżej potężnych plazmowych reaktorów,
wypełnionych ledwie utrzymywaną w ryzach energią. Stwór nie tracił czasu: zaraz po
wtargnięciu do sali zaczął z równym zaangażowaniem demolować kontrolne terminale i
zrywać przewody zasilające, co mordować pracujących przy nich ludzi. Alarmowe klaksony
zdradzały uszkodzenie żywotnych podzespołów komnaty, ale podobna kakofonia syren i
dzwonków rozbrzmiewała teraz w każdym zakątku kadłuba. Jakie znaczenie mogła mieć dla
oficerów na mostku jeszcze jedna migocząca czerwona kontrolka ? Zane wiedział, że nikt nie
przyjdzie mu z pomocą, że misja uratowania całego okrętu przed zbrodniczym planem
demona spoczywa wyłącznie na jego barkach.
Nie miał pojęcia, skąd to monstrum wzięło się na pokładzie Machariusa, ale doskonale
zdawał sobie sprawę bluźnierczej natury stwora. To było Zło, Wypaczenie, Wielki
Nieprzyjaciel, z którym Zane zmagał się przez całe życie. Nie zastanawiając się nawet przez
chwilę poderwał w górę broń i pociągnął za spust. Laserowa wiązka przypiekła część paszczy
demona. Stwór zaskowyczał gniewnie, połyskliwa tkanka na jego zdeformowanym pysku
zasłoniła niemal natychmiast świeżą ranę. Zane wystrzelił jeszcze kilkakrotnie,
niebezpiecznie redukując poziom naładowania baterii pistoletu. Wiedział, że samym laserem
niewiele wskóra, ale przynajmniej zdołał przeszkodzić demonowi w realizacji jego zadania.
Rozwścieczony stwór zaprzestał dalszej destrukcji i rzucił się w pościg za intruzem,
ścigając go poprzez labirynt gorących korytarzy wychodzących z komnaty pod generarium.
Teraz role myśliwego i ofiary zostały odwrócone. Zane wyczuwał obecność stwora w
swym pobliżu, odnosił wrażenie, że otacza go aura skażonego powietrza. Kątem oka dostrzegł
znajomą poświatę palącą się gdzieś za rogiem korytarza. Rzucił się w jej stronę zdradzając
tupotem butów swą pozycję. Strzelił na oślep za plecy, słysząc w odpowiedzi serię gniewnych
posykiwań. Skręcił za róg i zamarł w bezruchu dostrzegając rozpływającą się w powietrzu
poświatę. Stał w ślepym zaułku, zamkniętym solidną metalową ścianą.
W przejściu panował potworny upał, wielkie krople wody kapały z sufitu parując w
momencie zetknięcia z powierzchnią gorących przewodów zasilających biegnących po
ścianach i znikających w ścianie ślepego zaułka. Efekty uszkodzeń poczynionych w komnacie
kontrolnej zaczęły pojawiać się również w tym miejscu. Metal rur rozgrzewał się coraz
bardziej, płomyki trawiły warstwę ochronnej otuliny.
Zane odwrócił się w miejscu dostrzegając wyskakującego zza rogu demona, sądzącego ku
mężczyźnie wielkimi susami. Ledwie zdążył podnieść swój pistolet i przesunąć kciukiem
potencjometr broni do samego końca. Strzelił, lecz nie w szarżującą bestię, a odsłonięty pod
nadpaloną otuliną metal wielkiej rury.
Rura pękła z przeraźliwym hukiem zalewając korytarzyk morzem ognia, pochłaniając
pilota i ścigającą go bestię w upiornym żarze plazmowej energii. Na ułamek sekundy przed
tym jak oślepiająca jasność zabrała mu wzrok, Zane ujrzał wśród płomieni stojącą z
rozłożonymi w geście powitania ramionami widmową wojowniczkę. Uśmiechnął się witając
jej opiekuńczy uścisk i pozwolił pochłonąć się światłu.
* * * * *
Wiele pokładów wyżej, na mostku krążownika, niższy rangą techadept, jeden z członków
liczącej setki osób armii podłączonej do antycznych banków pamięci i terminali kontrolnych
Machariusa odkrył uszkodzenie jednej z sekcji generarium. Był to relatywnie nieistotny
problem, ograniczony do obszaru odpowiedzialnego za przepływ gazów będących produktem
ubocznym plazmowych reaktorów. Jedna z rur uległa zniszczeniu, ale wywołany tym
wypadkiem pożar szybko samoczynnie wygasł, a automatyczne systemy kontroli okrętu
zamknęły uszkodzoną rurę i skierowały przepływ gazu do rezerwowego rurociągu. Pojawiło
się również kilka komunikatów o nieprawidłowej pracy terminali w komnacie sterującej
przepływem energii z reaktorów do transformatorów tarcz siłowych, ale awaryjne systemy
przejęły również funkcje tej komórki.
Techadept zarejestrował rutynowo otrzymane raporty dodając je do rosnącej wciąż listy
uszkodzeń zaangażowanego w walkę okrętu.
Żaden z incydentów nie zakłócił w znaczącym stopniu pracy podsystemów krążownika,
toteż zostały sklasyfikowane jako awarie pozbawione krytycznego priorytetu. Dopiero po
odwołaniu alarmu bojowego i usunięciu poważniejszych uszkodzeń ktoś miał się zająć
kontrolą obu sekcji.
* * * * *
Konwój wahadłowców wyrwał się z grawitacyjnej studni Belatis i wpadł pomiędzy
czekające na niskiej orbicie Furie. Siedzący z tyłu kokpitu swego promu Byzantane miał
sposobność podziwiać panoramę kosmicznej bitwy rozgrywającej się nad powierzchnią
planety. Wielkie snopy jaskrawego światła przecinały mroczną pustkę próżni, punktowaną
mrowiem mniejszych rozbłysków świadczących o zaciekłych pojedynkach pomiędzy pilotami
lojalistycznych i rebelianckich myśliwców. Z przodu prefekt dostrzegał znajome bryły
kadłubów Machariusa i Inviolable Retribution. Ochronne tarcze krążowników zapalały się i
gasły pod wpływem trafień z artylerii nadciągających okrętów nieprzyjaciela. Baterie na
pokładach obu okrętów odpowiadały ogniem i świadomi losu Charybdis kapitanowie Chaosu
starali się utrzymać bezpieczną odległość od dziobowych akceleratorów krążownika Arbites.
Z ukłuciem niepokoju Byzantane uświadomił sobie, że żaden z lojalistycznych okrętów nie
wytrzyma przez dłuższy czas tak intensywnego a
ostrzału.
Jeden ze smukłych krążowników Chaosu wysforował się znacząco przed resztę swej
armady. Otaczały go dziesiątki miniaturowych światełek. Starhawki, uświadomił sobie
Byzantane, śmiesznie malutkie w obliczu gigantycznego okrętu, sypiące w stronę kolosa
gradem rakiet. Słupy płonących gazów wystrzeliwały z licznych pęknięć w przebitym
kadłubie, ale wielki krążownik wciąż pędził przed siebie. Jego wieżyczki antyrakietowe
próbowały odgonić napastliwe bombowce lojalistów podczas gdy dziobowe lance smagały
wiązkami energii tarcze chroniące kadłub Machariusa.
Bez ostrzeżenia jeden z lecących z przodu wahadłowców przeistoczył się w kulę ognia,
zniszczony serią działek jakiegoś Swiftdeatha, który zdołał przebić się przez kordon Furii.
Dwa przechwytujące myśliwce przemknęły przed promem prefekta w szaleńczym pościgu i
rozniosły maszynę heretyckiego pilota na kawałki strumieniami laserowego światła.
- Wiadomość z pokładu Retribution, prefekcie – odezwał się pilotujący wahadłowiec
arbitrator – Hangary krążownika zostały trafione i wyłączone z użytku. Mamy lądować na
Machariusie.
Byzantane nic nie odrzekł, kiwnął tylko głową. Będąc jednym z najwyższych stopniem
funkcjonariuszy Adeptus Arbites dowodził w swoim czasie armiami arbitratorów, miażdżył
wielkie rewolty i bunty na planetarną skalę, a mimo to teraz czuł się śmiesznie bezradny i
niepozorny wobec rozgrywającego się wokół spektaklu. To był dla prefekta poziom destrukcji
wręcz niewyobrażalny w swych rozmiarach: ludzie i maszyny walczyli w bezlitosnej
lodowatej pustce kosmosu, gdzie dziesiątki tysięcy marynarzy mogły stracić życie bez śladu
ostrzeżenia, w jednym ułamku sekundy.
Furie odskoczyły nieoczekiwanie od konwoju pozostawiając bezbronne wahadłowce
samym sobie. Byzantane skulił się w fotelu dostrzegając śmigające w próżni wiązki laserów.
W pierwszej chwili uznał, że konwój padł ofiarą ataku innej grupy nieprzyjacielskich
myśliwców, ale zaraz zrozumiał swą pomyłkę. Wieżyczki Machariusa otworzyły ogień
tworząc przed hangarami bezpieczny korytarz dolotowy, chociaż w opinii prefekta zbyt wiele
serii cięło przestrzeń niebezpiecznie blisko ewakuacyjnych promów.
Metalowy kadłub Machariusa wypełniał już całą szybę kokpitu, zbliżając się z
zastraszającą prędkością. Pilot wahadłowca odpalił silniki hamujące, ale dla
niedoświadczonego w aspektach kosmicznego pilotażu Byzantane szybkość promu wciąż
była zbyt wysoka. Maszyna pędziła wprost na wylot kiepsko oświetlonej metalowej pieczary
będącej korytarzem wiodącym do hangarów krążownika. Wahadłowiec zadygotał silnie zaraz
po przekroczeniu włazu korytarza, pochwycony niewidzialnymi promieniami pól
grawitacyjnych, wyhamowany w przeciągu chwili do poziomu prędkości manewrowej. Pilot
odzyskał kontrolę nad sterami promu kierując go w stronę jednej z platform lądowiska.
Słysząc huk uderzającego w płytę podwozia prefekt ponownie zaczął oddychać naturalnym
dla siebie rytmem.
- Macharius wita na pokładzie – z włączonego w kokpicie maszyny komunikatora dobiegł
głos kontrolera lotu, pobrzmiewający pewnym tonem wyższości tak charakterystycznym dla
personelu marynarki kosmicznej w kontaktach z przedstawicielami innych instytucji
mocarstwa – Miło znowu pana ujrzeć, prefekcie.
* * * * *
Semper na poły biegł, na poły kuśtykał po opuszczonej rampie wahadłowca, odpowiadając
w nieporadny sposób na elegancki salut Borona Styre i nie obrażając się w najmniejszym
stopniu za brak ceremonialnej oprawy towarzyszącej zwyczajowemu wejściu kapitana na
pokład jego własnej jednostki. Z szaleńczej podróży na orbitę Belatis i wstrząsającego
kadłubem ryku artyleryjskich baterii kapitan wywnioskował, że Ulanti ma na głowie znacznie
poważniejsze problemy od kompletowania straży honorowej mającej powitać dowódcę na
pokładzie.
- Jakie rozkazy, kapitanie ?
- Na mostek – odrzekł Semper przejmując z marszu komendę nad okrętem – Przekażcie panu
Ulanti polecenie podjęcia wszystkich eskadr na pokład i niezwłoczne oderwanie się od walki.
Kapitan rozejrzał się wokół wspominając złożoną umierającemu człowiekowi obietnicę.
Gromady wycieńczonych uchodźców, wielu z nich poważnie rannych, wlokły się po rampach
pozostałych promów.
- Szef służb ochrony będzie mi towarzyszył w drodze na mostek. Proszę tu pozostać i
zatroszczyć się o pierwszą pomoc dla tych ludzi. Mają otrzymać schronienie, wyżywienie i
opiekę medyczną.
- Szef służb ochrony ? - powtórzył Styre szukając wzrokiem marynarza noszącego stosowną
rangę. Otworzył szeroko oczy widząc Sempera wskazującego palcem na wielką wytatuowaną
postać za swymi plecami.
- Główny oficer porządkowy Borusa – przedstawił swego towarzysza kapitan – Więcej ludzi
takich jak on, a może będziemy mieli jakieś szanse na wygranie tej przeklętej wojny. Moje
gratulacje, oficerze Borusa. Zadbamy o oficjalne formalności tej promocji, a może i jakiś
medal, gdy tylko znajdzie s
się na to czas, lecz wpierw musimy się stąd w jednym kawałku wynieść.
- Będzie jak pan sobie życzy, sir – wyszczerzył zęby Maxim. Awans do niższego stopnia
oficerskiego i odznaczenie, dokładnie tak jak mówiła mu kiedyś wieszczka. Zgrupowanie
Floty nie zaczęło jeszcze wygrywać tej wojny, ale Maxim Borusa już był z siebie niezmiernie
dumny i zadowolony.
* * * * *
Ulanti patrzył posępnie na wracające do hangarów resztki ostatnich pokładowych eskadr.
Piloci sprawili się nad wyraz dobrze, przechwytując wrogie myśliwce próbujące zniszczyć
konwój promów, unicestwiając atak bombowców na Machariusa, uszkadzając krytycznie dwa
eskortowce typu Idolator i niemiłosiernie dręcząc uparcie zbliżającego się Virulenta. Lecz za
wszystko to przyszło im zapłacić wyjątkowo krwawą cenę i komandorporucznik świadom był
przykrego obowiązku ciążącego na ramionach Nydera, zliczającego wraz ze swymi
adiutantami listę strat. Zapłata za usługi rzeźnika, zwykł w takich przypadkach mawiać lord
admirał Ravensburg, ale sprawujący pierwszy raz w życiu pełną komendę nad okrętem Ulanti
nie potrafił się otrząsnąć z przygnębienia na myśl o ofiarach akcji.
- Jakieś wiadomości od kapitana Sempera ?
- Wciąż w drodze na mostek – odpowiedział jeden z młodszych oficerów, ale jego głos został
nieoczekiwanie zagłuszony krzykami operatorów skanerów.
- Nieprzyjacielskie eskadry myśliwskie rozpraszają się ! Eskortowce i okręty liniowe też !
Imperatorze drogi ! Oni się wycofują !
Ulanti spojrzał za szybę mostku nie wierząc własnym oczom. Zarówno Macharius jak i
Inviolable Retribution otrzymywały solidne lanie i komandorporucznik spodziewał się, że
lada chwila stopień odnoszonych uszkodzeń zacznie lawinowo wzrastać. Lecz zamiast
napierać na osłabionego, uciekającego przeciwnika, okręty Chaosu przyśpieszały zmieniając
kurs i oddalajać się zarówno od Belatis jak i ściganych lojalistów.
I nagle, zanim jeszcze jeden z operatorów wykrzyczał kolejne ostrzeżenie, Ulanti pojął z
dreszczem grozy, co zmusiło jednostki przeciwnika do tak pośpiesznej rejterady.
- Skok odczytów energetycznych ! Tronie Terry, wskaźniki wychodzą poza maksymalny
zakres ! Niszczyciel Planet, on strzela w Belatis !
* * * * *
Pośród niewyobrażalnie wręcz silnej emisji energetycznej, która oślepiła sensory
wszystkich okrętów i przeistoczyła setki wyświetlaczy taktycznych w syczące cicho
bezużyteczne pudła, Niszczyciel Planet uwolnił swą moc kierując ją na leżący przed dziobem
świat. Ryczący słup ognia zstąpił w przestworza Belatis podnosząc w przeciągu sekund
temperaturę powietrza o kilkaset stopni i dokonując jego samozapłonu.
Wiązka energii uderzyła w powierzchnię największego oceanu planety, jakieś dwa tysiące
kilometrów na południowy wschód od Madiny. Miliony ton morskiej wody wyparowały w
okamgnieniu tworząc gigantyczną chmurę dostrzegalną z wybrzeża kontynentu. Wysokie na
blisko trzy kilometry tsunami pomknęło przed siebie doganiając w upiornym wyścigu falę
ognia przetaczającą się po przestworzach.
Artylerzyścikapłani Niszczyciela Planet z rozmysłem obrali cel swego monstrualnego
działa, analizując wcześniej odczyty pokładowych skanerów geologicznych i wróżby
demonicznych doradców. Skorupa planety była krucha w tym miejscu, niestabilna –
uderzenie słupa energii rozerwało ją wytrącając glob z tektonicznej równowagi, aktywując
pozornie wygasłe wulkany, wywołując gigantyczne podmorskie trzęsienia ziemi. Sejsmiczne
wstrząsy zaczęły destabilizować powierzchnię planetę również po jej drugiej stronie, w
miejscach, do których nie dotarło jeszcze ani tsunami ani ognista burza. Przez cały ten czas
Niszczyciel Planet nie przerywał ognia strzelając w wyrwę o średnicy stu kilometrów
sięgającą płynnego jądra Belatis, przenicowując je snopem nieziemskiej energii.
Kryjący się w ruinach stolicy kultyści Khoisana Bez Twarzy patrzyli z pełną
niezrozumienia grozą na czerwieniejący coraz bardziej horyzont, rozpalony blaskiem
przypominającym wschód nowego słońca. Światło przybierało na sile do chwili, w której
ponad linię horyzontu wyskoczyła ściana ognia. Ziemia pod stopami heretyków zaczęła
dygotać, początkowo nieznacznie, z każdą jednak chwilą coraz silnej. Rozsypujące się ruiny
zaczęły walić się na głowy wyznawców Chaosu. Wielu modliło się do swych mrocznych
bogów błagając o wybawienie. Inni powrócili do starej religii prosząc Imperatora o litość i
odpuszczenie grzechów. Jeśli nawet którykolwiek z bogów słuchał tych modlitw, nie okazał
żadnego gestu miłosierdzia.
Niecałe dwadzieścia minut po otwarciu ognia przez Niszczyciel Planet Belatis
eksplodowało. Na pokładzie zwycięskiego lewiatana artylerzyścikapłani złożyli w ofierze
pięciuset starannie wybranych niewolników, ofiarowując ich dusze głodnym demonom
zamieszkującym wnętrze gigantyczaa
nego działa.
Biegnący z mostku posłańcy przynieśli wieści, że sam marszałek wojny jest zadowolony z
efektów swej broni. Zniszczenie Belatis okazało się jak dotąd najbardziej spektakularnym
zwycięstwem Niszczyciela Planet. Artylerzyścikapłani okazali swą wdzięczność wobec
pochwały Abaddona uśmiercając rytualnie dalszych stu więźniów i odczytując z wyprutych
wnętrzności ofiar przepowiednie przyszłości. Znaki były pomyślne, szeptali pomiędzy sobą
kapłani. Wiele innych światów miało ujrzeć padający na siebie cień Niszczyciela Planet w
trakcie tej długiej wojny.
* * * * *
Virulent parł przez siebie pokonując falę zawirowań grawitacyjnych wywołanych
destrukcją Belatis. Bryły płonącej magmy uderzały w jego tarcze siłowe, meteoryty
dziurawiły pancerz kadłuba dokonując spustoszenia na skalę porównywalną z wcześniejszym
atakiem rakietowym Starhawków.
- Zabierzcie to stąd – syknął Sirl Bulus wskazując zdeformowaną trędowatą dłonią połamane
ciało swego zastępcy leżące pośrodku mostka. Dwaj Marines Legionu Gwardii Śmierci bez
słowa odciągnęli gdzieś zwłoki. Sirl rozejrzał się złowieszczo po pomieszczeniu szukając
śladu obiekcji ze strony pozostałych oficerów.
- Wielki Ojciec jest z nami – oświadczył kapitan – Czuwa nad nami i strzeże w trakcie
świętej misji podczas gdy słudzy innych, pomniejszych bóstw kryją się za naszymi plecami w
obawie przed gniewem marszałka wojny.
Sirl wskazał palcem za zamglone szyby panoramicznego okna. Reszta armady Chaosu
wycofała się poza kolosalną bryłę Niszczyciela Planet i tylko sam Virulent kontynuował
pościg za lojalistami, nie zważając na grad bombardujących go szczątków zniszczonej
planety. Dzięki łasce Nurgla żadna z mierzących kilka kilometrów średnicy brył skał nie
trafiła okrętu, zmiana sił ciążenia nie rozerwała jego konstrukcji. Przed dziobem krążownika
rozpościerała się czysta kosmiczna pustka.
- Widzicie ? Czyż nie mówiłem, że Wielki Ojciec nad nami czuwa ? Przeprowadził nas przez
niebezpieczeństwa, a teraz my w podzięce unicestwimy okręt, który zniszczył niegdyś
naszego bliźniaczego Contagiona.
Przed dziobem Slaughtera płonęły dwa jaskrawe punkciki znaczące pozycje
lojalistycznych krążowników, uszkodzonych, umykających na pełnej prędkości przed armadą
Niszczyciela Planet. Kapitanowie pozostałych okrętów Chaosu – tchórzliwi lokaje kulący się
w obecności marszałka wojny – nie wykazywali żadnej ochoty do pościgu za uciekinierami,
co też bardzo Sirlowi odpowiadało. Zniszczenie Machariusa było mu przyrzeczone. Pomimo
odniesionych uszkodzeń heretycki krązownik wciąż dysponował przewagą ogniową nad
swym przeciwnikiem, a jego niezwykle wydajny napęd pozwalał błyskawicznie zmniejszać
dystans pomiędzy łowcą i ofiarami. Kapitan żałował nieco, że jego dziecko ukryte na
pokładzie Machariusa nie zdołało dokończyć swej misji, ale jego porażka i śmierć i tak nie
miały wpływu na ostateczny wynik konfrontacji.
- Przeładować dziobowe lance – wysyczał Sirl sadowiąc się wygodniej na ornamentowanym
szlifowanymi ludzkimi kośćmi tronie – Otworzyć ogień natychmiast po wejsciu w zasięg.
* * * * *
Semper zaklął czując jak Macharius dygocze pod wpływem kolejnego uderzenia w rufę.
- Sekcja napędowa Quintus została trafiona w układy chłodzenia. Główny napęd funkcjonuje
na poziomie sześćdziesięciu dwóch procent normy – zameldował irytująco beznamiętnym
tonem jeden z serwitorów, nieświadomy faktu, że właśnie obwieszcza kolejny etap na drodze
do zagłady krążownika.
Kapitan wymienił spojrzenie z Ulantim. Obaj mężczyźni zdawali sobie sprawę z
beznadziejnej sytuacji. Przeklęty Slaughter ścigał ich bez wytchnienia posyłając wiązki
energii prosto w tylną część kadłuba Machariusa. Przy tym tempie prowadzenia ognia
całkowite zniszczenie napędu krążownika było kwestią kilku minut. Macharius i Inviolable
Retribution stanęły w obliczu desperackiego wyboru. Dalsza ucieczka przed znacznie
szybszym przeciwnikiem oznaczałaby nieuchronne zniszczenie. Próba odwrócenia się w jego
stronę nie rokowała lepszych szans na przetrwanie, ponieważ manewr taki wystawiłby w
pewnym momencie obydwa krążowniki nie tylko na ostrzał dziobowych lanc Virulenta, ale
też jego burtowych baterii.
Obie jednostki odniosły szereg poważnych uszkodzeń. Prawoburtowe baterie Retribution
zniszczył pożar, Macharius nie posiadał żadnych rezerw pokładowego lotnictwa. Nie, Semper
uświadomił sam sobie ponurą prawdę, niewielkie są szanse na przetrwanie tej bitwy.
- Kapitanie ? - zapytał Ulanti domagając się konkretnego rozkazu.
- Przygotowanie do zwrotu w bok, panie Ulanti. Wciąż jeszcze mamy kilka sprawnych baterii
artyleryjskich na prawej burcie. Użyjemy ich. Wysłać koaa
munikat na mostek Retribution. Podziękować za asystę i nakazać odwrót do punktu
skokowego. Nie ma sensu w poświęcaniu obu okrętów, kupimy im czas na ucieczkę. Ten
Slaughter sprawia wrażenie jakby polował tylko na nas.
Ulanti skinął z aprobatą głową i odwrócił się, by wydać stosowne rozkazy, ale
przeszkodził mu okrzyk jakiegoś operatora skanerów.
- Nowy kontakt w strefie dziobowej ! To okręt wojenny. Uruchamia systemy uzbrojenia i
napęd !
- Identyfikacja ! - krzyknął Semper, rozwścieczony i zrozpaczony zarazem wejściem w
pułapkę kapitanów Chaosu. Inny nieprzyjacielski okręt zdołał obejść lojalistów i odciąć im
drogę ucieczki. W tej sytuacji nawet krążownik Arbites stracił szanse na dotarcie do punktu
skokowego.
- Witajcie, Macharius. Dobrze was znowu mieć przy sobie – na otwartym kanale łączności
rozległ się znajomy głos Erwina Ramasa.
* * * * *
Wyłączywszy niemal wszystkie systemy energetyczne, ukrywając się starannie przed
wrogimi sensorami, Drachenfels leżał cierpliwie w zasadzce i teraz cierpliwość ta została
nagrodzona. Uruchamiając wszystkie sekcje napędowe krążownik ruszył do przodu, wprost
na swą ofiarę.
- Systemy naprowadzające zablokowane na celu – oświadczył szef Kontroli Lotów okrętu.
- Odpalić torpedy – padła odpowiedź rezydenta opancerzonego sarkofagu.
Torpedy pomknęły w stronę Slaughtera, śmigając pomiędzy kadłubami Machariusa i
Inviolable Retribution w pokazie prawdziwego kunsztu operatorów wyrzutni. Siedzący na
mostku Virulenta Sirl wciąż jeszcze tkwił oniemiały, kiedy powietrze przeszyły przeraźliwe
dzwonki alarmowe sygnalizujące nieuchronną kolizję. Wiedząc o braku sprawnych eskadr
bombowych Machariusa i desperacko potrzebując uzupełnienia strat w innych częściach
okrętu Bulus ogołocił wcześniej swoje wieżyczki antyrakietowe. Zaskoczeni nagłym
torpedowym atakiem marynarze i inne, mniej rozumne stworzenia zamieszkujące Virulenta
pędziły pośpiesznie na stanowiska strzeleckie.
Siła ognia wieżyczek okazała się zbyt słaba, uruchomiono je zbyt późno.
Dziób Virulenta eksplodował. Jedna z torped trafiła w wieżę dowodzenia odrywając jej
szczytowe piętra. Potężne reaktory przestały pracować z braku paliwa, które poprzez
popękane rury rozlało się po całym okręcie spopielając większą część załogi.
Pozbawiony zasilania, konający krążownik koziołkował poprzez próżnię wpadając w
zasięg przyciągania grawitacyjnego szczątków Belatis. Dryfując w ich stronę wrak skazany
został na całkowite unicestwienie przez zderzenie z jakąś gigantyczną planetoidą albo też
bezwolny martwy dryf w pasie asteroidów na resztę wieczności.
Uwięziony w ścianach zdehermetyzowanego mostka, potwornie okaleczony wybuchem
torpedy Sirl Bulus wciąż pozostawał przy życiu, utrzymywany w tym stanie licznymi
błogosławieństwami zesłanymi na niego w przeszłości przez Nurgla. Mógł tak trwać
pomiędzy życiem i śmiercią przez całe miesiące, żywiąc swym ciałem pasożytnicze choroby
zagnieżdżone w komórkach organizmu. Krople śluzu uciekały z jego ust unosząc się w
próżni, kiedy bezgłośnie błagał Wielkiego Ojca o szybką i litościwą śmierć.
Jeśli Plugawy Bóg słuchał tych modłów, nie okazał miłosierdzia.
* * * * *
Kilka godzin później pokłady Machariusa zaczęli przeczesywać marynarze należący do
zespołów naprawczych, identyfikujący uszkodzenia i dokonujący prowizorycznych napraw,
odnoszący do lazaretu rannych i usuwający ciała zabitych. Składowane na pryzmach zwłoki,
wrzucane do zewnętrznych śluz krążownika, mogły liczyć jedynie na krótką modlitwę
jednego z konfesorów przed wyrzuceniem w lodowatą pustkę kosmosu.
Jeden z zespołów naprawczym przedzierał się przez krematorium dwa piętra poniżej
generarium okrętu. Co prawda ta część jednostki nigdy nie została uszkodzona ostrzałem
przeciwnika, ale też prości marynarze nie zaprzątali sobie głowy szukaniem przyczyn, dla
których jedynie jedno pomieszczenie zostało zalane ciekłą plazmą.
- Tutaj ! - krzyknął jakiś mężczyzna przyklękając obok poczerniałego ciała, jednego z kilku
ludzkich szczątków walających się na podłodze spalonej komnaty – Ten jeszcze żyje !
Jego towarzysz spojrzał w dół z pełnym przerażenia zdumieniem. Twarz i włosy leżącej na
podłodze postaci znikły bez śladu, chociaż wciąż można było rozpoznać w okrywających ją
resztkach ubrania lotniczą kurtkę, praktycznie stopioną w jedną całość z tkanką człowieka.
Podobnie jak rysy twarzy, bez ślady zniknęły również strawione ogniem naszywki i
identyfikator ofiary. Opodal na posadzce spoczywały szczątki czegoś innego. Czegoś
organicznego - najpewniej były to stopione pozostałości kilku złączonych ze sobą ludzkich
ciał, ponieważ zezwłok był zbyt duży jak na jednego człowieka
ka. Kierując się instynktem obaj mężczyźni ominęli szerokim łukiem dziwaczny
niezidentyfikowany obiekt.
Patrząc na obrażenia leżącego pod nogami człowieka drugi marynarz sięgnął po schowany
w bucie nóż.
- Lepiej skrócić mu cierpienia. I tak nie chciałby żyć, nie w takim stanie, a ci rzeźnicy z
lazaretu wcale nie dbają o to, co dzieje się z ludźmi, którym nie mogą pomóc. Wrzucą go
jeszcze żywego do śluzy i wywalą za burtę.
- Zostaw go – warknął drugi marynarz ujmując delikatnie zwęglone dłonie ofiary i
przysuwając usta do miejsca, w którym znajdowało się kiedyś ucho rannego. Człowieka tego
od dziecka wychowywano jako lojalnego sługę Imperium i widok nieszczęsnego
umierającego mężczyzny poruszył do głębi jego serce.
- Odpoczywaj, przyjacielu – pocieszył ledwie oddychającego biedaka – Zabierzemy cię do
medyków. Imperator jeden wie, co ty tutaj robiłeś, ale my zabierzemy cię do twoich.
Nieznajomy zacharczał próbując coś powiedzieć, poruszając pozbawionymi warg ustami,
które tworzyły ziejącą w okaleczonej twarzy jamę. Marynarz przysunął swe ucho do spalonej
twarzy nasłuchując uważnie, po czym odwrócił się zmieszany w stronę towarzysza.
- Co on powiedział ? - zapytał drugi mężczyzna.
- Jakieś majaki. On chyba jest z pokładu lotniczego, jakiś mechanik albo pilot w eskadrze
myśliwskiej. Mamrotał coś o mściwych furiach...
* * * * *
Przemieszczając się pomiędzy Drachenfelsem i Retribution Macharius pędził w kierunku
punktu skokowego na obrzeżach systemu, filtrując przez swe komunikatory radiowy gwar
ewakuacyjnego konwoju. Przed dziobami okrętów rozciągała się czerń kosmicznej pustki. Za
ich rufami gasnąca czerwona poświata znaczyła miejsce, w którym jeszcze niedawno
znajdowało się Belatis. W odpowiednim czasie rozproszone dotąd szczątki planety miały
utworzyć obiegający słońce pas asteroidów, a przyszłe generacje astroanalityków oznaczyć
ten system adnotacją Mundus Perdita – świat utracony dla Imperium.
Stojący w tylnej części mostku Semper, Ulanti i Byzantane milczeli obserwując miejsce
będące jeszcze niedawno domem milionów imperialnych obywateli. Semper zmienił już swe
podarte zakrwawione ubranie na świeży uniform. Przy jego pasie, w miejscu zwyczajowej
szabli, wisiał w pokrowcu ciężki gwardyjski miecz energetyczny.
- Dar bardzo dzielnego człowieka – wyjaśnił kapitan dostrzegając pytające spojrzenie
Ulantiego – Będę nosił tę broń ku jego czci i po to, by przypominała mi o przyrzeczeniu jakie
mu złożyłem.
Byzantane spojrzał na broń, poznał ją i pomyślał o człowieku, w którego rękach miał ją
sposobność wcześniej widzieć.
- Co to za obietnica ? - zapytał, chociaż podejrzewał, że zna już odpowiedź, że i on sam
złożył w swoim czasie taką samą deklarację temu samemu człowiekowi.
Semper spojrzał raz jeszcze na dogasające szczątki Belatis i ruchem ręki polecił opuścić
ciężkie pancerne płyty zabezpieczające okna przed procedurą skoku w Osnowę.
- Że przestaniemy uciekać. Że przestaniemy kupować sobie czas życiem niewinnych. Że w
końcu podejmiemy walkę. Od tej chwili – składając przyrzeczenie kapitan nieświadomie
położył dłoń na rękojeści miecza – poniesiemy tę wojnę na terytorium nieprzyjaciela.
Byzantane i Ulanti skwitowali wypowiedź dowódcy krązownika pomrukami aprobaty.
Przed ich twarzami pancerne płyty zjechały po pochylniach zasłaniając ostatnie ślady Belatis.
* * * * *
W holograficznej komnacie położonej głęboko we wnętrzu Niszczyciela Planet Abaddon
obserwował z zadowoleniem projekcję przedstawiającą dryfujące w przestrzeni resztki
unicestwionego Belatis. Marszałek wojny czuł zimną nieludzką satysfakcję, ale odnosił
wrażenie, że jakiś szczegół hologramu nie pasuje do reszty obrazu, psuje jego destruktywną
harmonię na podobieństwo malutkiej skazy na pięknie oszlifowanym klejnocie, która po
bliższych oględzinach odbiera całą radość posiadacza.
Przesunął w bok głowę, jego uwagę przyciągnął jakiś punkt na obrzeżach systemu. Jeden z
poruczników machnął ponaglająco ręką i grupka techkapłanów zaczęła manipulować przy
pulpicie projektora szukając śladu obiektu budzącego nagłe zainteresowanie marszałka. Obraz
uległ przejściowemu zniekształceniu, po czym ukazał grupę kosmicznych statków
zmierzających w stronę bliskiego już punktu skokowego. Abaddon zesztywniał zirytowany
przesuwając spojrzeniem po linii konwoju. Świadomość, iż niektórzy czciciele Fałszywego
Imperatora zdołali ujść z życiem budził jego złowieszczą frustrację, ale w ujrzanym obrazie
było jeszcze coś innego, źródło głębszego aa
niepokoju.
Wzrok marszałka prześlizgnął się po imperialnym konwoju zatrzymując się na chwilę przy
jednym poobijanym niemiłosiernie krążowniku. Na ułamek chwili Abaddon ponownie poczuł
głos zwątpienia ostrzegający go, że właśnie patrzy na coś w zagadkowy dla niego sposób
istotnego, ale zaraz gniewnie odrzucił tę myśl. Gra toczyła się o znacznie wyższą stawkę niż
los jednego żałosnego konwoju czy nawet całej planety.
- Pokażcie mi – wysyczał marszałek i hologram zmienił się ponownie ukazując miniaturową
projekcję całego sektora. Pośród tej skrzącej się migotliwie mgiełki świetlnych punkcików
tkwiło sześć prawdziwych nagród pożądanych przez wodza Chaosu. Wyszukał je po kolei
wzrokiem, recytując w umyśle znajome nazwy.
Fularis.
Anvil 206.
Fier.
Rebo.
Schindlegeist.
Brigia.
Sześć systemów Fortec Czarnego Kamienia – każdy z nich będący domem jednego z
niebywale starożytnych i praktycznie niezniszczalnych artefaktów, które sługusi Fałszywego
Imperatora zasiedlili niczym kolonia gryzoni gnieżdżąca się pod kadłubem Tytana, tworząc z
Fortec bazy swojej floty i w bezmiarze swej ignorancji nie zdając sobie sprawy z
prawdziwego znaczenia obiektów, które rzekomo były ich własnością.
Abaddon odwrócił się wyczuwając obecność jednego ze swych poruczników. Akolita zgiął
się w pełnym respektu pokłonie.
- Mój panie, flota już się przegrupowała i jest gotowa do lotu. Oczekujemy twych rozkazów.
Marszałek rozważał w myślach dostępne opcje. Niszczyciel Planet spełnił już pierwsze
swe zadanie. Lęk trawił od środka szeregi lojalistów, zastanawiających się z przerażeniem,
który świat jako kolejny padnie ofiarą superpancenika i nie dostrzegających dzięki temu
głębszego schematu ukrytego w działaniach Abaddona. Nadszedł czas realizacji głównego
celu. Nadszedł czas rozpętania konfliktu na skalę z niczym dotąd nieporównywalną, by
całkowicie zmieszać nieprzyjacielskich strategów. Jak dotąd powszechnie sądzili, że
odpierają inwazję na sektor Gothic. Abaddon walczył jednak o znacznie cenniejszą nagrodę,
która w swoim czasie mogła przeciągnąć na stronę Chaosu całe Imperium.
- Rebo V – zdecydował – Skierujemy się do Fortecy Czarnego Kamienia na Rebo V.
Niech galaktyka stanie w ogniu, polecił niegdyś marszałek wojny Horus. Już wkrótce,
pomyślał Abaddon. Już wkrótce.
KONIEC