Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej
zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym
Spis treści
1. METYS
2. CZARNY MUSTANG
3. U OLCHOWEGO ŹRODŁA
4. BRZOZOWY JAR
5. ZDRADZIECKIE ZŁOTO
CZARNY
MUSTANG
Karol May
1. METYS
Pędzone silną wichurą gęste strumienie
deszczu
smagały
wierzchołki
wysokiego
jodłowego boru; grube na palec strugi wody spły-
wały po olbrzymich pniach i u korzeni drzew
łączyły się najpierw w małe, a potem w coraz
większe potoki, które niezliczonymi kaskadami
pędziły po skalnych progach w dół, aby tam
zniknąć we wzbierającym nurcie płynącej wąską
doliną rzeki. Zapadła noc; prawie bez przerwy
toczył się nad doliną jeden głuchy grzmot po
drugim i choć ostre błyskawice co chwilę rozświ-
etlały ciemności, deszcz był tak ulewny, że na
odległość pięciu kroków ledwo co było widać.
Szalejąca wichura gięła górą wysoki bór i ło-
motała w skalne występy, siła jej jednak nie się-
gała w dolinę, olbrzymie jodły stały tu w nocnym
mroku nieruchomo; a mimo to i tu nie było cicho,
rzeka bowiem pieniła się i kotłowała w wąskim ko-
rycie tak gwałtownie, że tylko niezwykle wyczu-
lone ucho mogłoby usłyszeć, jak dwaj samotni
jeźdźcy posuwają się w dół rzeki. Widać ich jednak
nie było.
Za jasnego dnia z pewnością ściągnęliby na
siebie zdziwione spojrzenia, i to wcale nie z
powodu swego ubioru i uzbrojenia, lecz dlatego że
obaj byli wzrostu mogącego wzbudzić postrach.
Jeden był jasnym blondynem i w stosunku do
swej postaci miał śmiesznie małą głowę. Między
dwojgiem poczciwych mysich oczek tkwił maleńki
zadarty perkaty nosek, który bardziej pasowałby
do twarzyczki czteroletniego dziecka, a już zgoła
kłócił się z nadmiernie szerokimi ustami ciągną-
cymi się niemal od ucha do ucha. Człowiek ów
nie miał zarostu i brak ten wydawał się wrodzony,
gdyż jego gładkiej jak u kobiety twarzy z pewnoś-
cią nie dotknęła jeszcze nigdy brzytwa. Miał na
sobie skórzany kaftan, który niczym przykrótka
fałdzista peleryna opadał z wąskich ramion jeźdź-
ca, do tego wąskie skórzane spodnie, ciasno
opinające jego bocianie nogi, buty z owczej skóry
5/166
sięgające do pół łydki oraz słomiany kapelusz, z
którego smętnie zwisającego ronda spływały ter-
az strugi deszczu. Na plecach skierowana lufą w
dół zwisała dwururka. Jechał na silnej, grubokoś-
cistej szkapie, mającej za sobą z pewnością już z
piętnaście lat, ale jak się wydawało, skorej jeszcze
przeżyć nader żwawo następnych piętnaście.
Drugi jeździec miał ciemne włosy, tkwiła na
nich stara futrzana czapa, twarz miał wąską i
pociągłą, takiż sam wąski i bardzo długi nos,
wąskie usta oraz cieniutkie wąsy, których końce
można by chyba związać z tyłu głowy. Jego wyso-
ka, licząca sporo ponad dwa metry postać, w prze-
ciwieństwie do współtowarzysza, odziana była
górą wąsko, dołem zaś obszernie: dolną połowę
ciała oblekały bardzo szerokie, fałdziste spodnie
wpuszczone w półbuty z bydlęcej skóry, górną zaś
opinał długi filcowy kaftan tak ciasno, że leżał na
nim jak przyklejony. Również i ten jeździec miał
dwururkę. To, że poza tym każdy z nich posiadał
jeszcze nóż i rewolwer, było sprawą oczywistą.
Jeździec siedział na godnym zaufania mustangu,
który w swoim życiu obchodził urodziny co najm-
niej tyle samo razy co krocząca obok chabeta.
Obaj jeźdźcy nie troszczyli się o drogę ani nie
przejmowali się ulewnym deszczem. To pierwsze
pozostawili swoim zmyślnym i doświadczonym ko-
6/166
niom, z tego drugiego zaś nie robili sobie w za-
sadzie nic, deszcz bowiem i tak nie może
przeniknąć głębiej niż do skóry.
Mimo nieustannych grzmotów i błyskawic, jak
też niebezpiecznej bliskości żłobiącej i szarpiącej
brzegi rzeki, rozmawiali z sobą tak swobodnie,
jakby podróż ich odbywała się w jasny, słoneczny
dzień i wiodła przez otwartą prerię. Gdyby jednak
mógł ich ktoś widzieć, to z pewnością podpadłoby
mu, że mimo panujących ciemności obserwowali
się bacznie nawzajem, znali się bowiem dopiero
od godziny, a na Dzikim Zachodzie początkowa
nieufność jest jak najbardziej na miejscu. Spotkali
się krótko przed zapadnięciem nocy i początkiem
burzy w górze rzeki, przy czym okazało się, że
obaj dziś jeszcze chcą dotrzeć do Firwood-Camp;
było zatem oczywiste, że pojadą razem.
Jeden drugiego nie pytał o nazwisko ani o nic
bliższego, a ich rozmowa była dotąd tak ogól-
nikowa, że nie poruszała spraw osobistych. Wtem
rozległ się z hukiem kilkakrotny grzmot i zygzaki
błyskawic oślepiającym światłem omiotły wąską
dolinę. Perkatonosy blondyn mruknął:
— Bless my soul! Co za burza! Zupełnie jak w
naszych stronach u spadkobierców Timpego.
7/166
Na dźwięk ostatnich słów drugi jeździec pow-
strzymał mimo woli konia i już otwarł usta, aby
zadać pytanie, ale przyszło mu coś innego do
głowy i zamilkł, pchnąwszy konia do dalszej jazdy.
Przypomniał sobie mianowicie o tym, że na
zachód od Missisipi nie wolno być nieostrożnym.
Rozmowa toczyła się dalej, oczywiście prawie
monosylabami, co zresztą wynikało z miejsca i
położenia. Tak minął kwadrans, i jeszcze drugi
kwadrans. W miejscu gdzie się jeźdźcy właśnie
znajdowali, rzeka skręcała ostro w bok; ziemisty
brzeg był tutaj podmyty; koń blondyna nie zdążył
w porę skręcić, trafił na grząski grunt i utknął,
na szczęście niezbyt głęboko; jeździec szarpnął
koniem w górę i w bok, spiął go ostrogami i jed-
nym śmiałym skokiem znalazł się znowu na
twardym gruncie.
— Good God! — zawołał. — Jestem już dość
mokry od deszczu, po co jeszcze ta kąpiel?
Jeszcze bym się utopił! Prawie tak jak wtedy u
spadkobierców Timpego.
Odjechał na bezpieczną odległość od rzeki i
ruszył dalej w drogę. Jego towarzysz podążał za
nim jakąś chwilę w milczeniu, po czym zapytał:
— Spadkobiercy Timpego? Co to za nazwisko,
sir?
8/166
— To nie znacie go? — zabrzmiała odpowiedź.
— Nie.
— Hm! Ciekawe! Wszyscy moi znajomi i przy-
jaciele je znają!
— Zapominacie, że zobaczyliśmy się po raz
pierwszy przed niecałą godziną.
— Słusznie! Zatem nie możecie, oczywiście,
wiedzieć, kto to są spadkobiercy Timpego. Ale być
może jeszcze się dowiecie.
— Być może?...
— Tak, jeśli mianowicie pozostaniemy ze sobą
dłużej.
— A gdybym tak chciał teraz się dowiedzieć,
sir?
— Teraz? A to dlaczego?
— Ponieważ nazywam się Timpe.
— Co?! Jak?! Wy nazywacie się Timpe? Wasze
nazwisko brzmi Timpe?
— Owszem.
— Wonderful! Szukam Timpego wszędzie od
wielu lat, w górach i dolinach, na Wschodzie i na
Zachodzie, dniem i nocą, w deszcz i pogodę, a ter-
az, gdy już straciłem od dawna nadzieję, że go
znajdę, jedzie on sobie na koniu w taką pogodę
9/166
przy moim boku i pozwala mi prawie utonąć w tej
pięknej rzece, nie mówiąc mi, kim jest!
— Szukacie mnie? — spytał zdumiony to-
warzysz. — Dlaczegóż to?
— A no, z powodu spadku! Z jakiegoż by in-
nego?
— Spadku? Hm! Kim właściwie jesteście, sir?
— Ja też jestem Timpe.
— Też Timpe? I skądże to?
— Przybyłem tu stamtąd.
— Z Niemiec?
— Oczywiście! Czyżby jaki Timpe mógł urodzić
się gdzie indziej?
— Za przeproszeniem, ja na przykład urodz-
iłem się tutaj, w Stanach.
— Ale z niemieckich rodziców!
— Mój ojciec był Niemcem.
— To znacie na pewno niemiecki?
— Owszem.
— No, to mówcież u licha po niemiecku, tak
jak wam gęba urosła, skoro macie Niemca przed
sobą!
— Wolnego, sir! Nie wiedziałem przecież, że
jesteście Niemcem!
10/166
— Ale teraz wiecie. Jestem Niemcem, jestem
nawet Timpe i żądam, aby Niemcy rozmawiali ze
sobą po niemiecku.
— Skąd pochodzicie?
— Z Hof, w Bawarii.
— Więc nie mamy z sobą nic wspólnego, ja
bowiem pochodzę z Plauen, z Vogtlandu.
— Oho! Nic wspólnego! Mój ojciec pochodzi
również z Plauen i stamtąd przeniósł się do Hof.
Ciemnowłosy powstrzymał konia. Po gwał-
townym uderzeniu pioruna deszcz nagle ustał i
wichura rozdzieliła chmury. Spomiędzy nich
przeświecał jaśniejszy skrawek nieba i obydwaj
mężczyźni mogli ujrzeć swoje twarze.
— Przeniósł się z Plauen do Hof? — spytał.-
Zatem nie tylko możliwe, ale i bardzo praw-
dopodobne, że jesteśmy krewniakami. Czym był
wasz ojciec?
— Rusznikarzem, i ja też nim zostałem.
— Zgadza się, zgadza się. Otóż i szczególne
spotkanie! Ale nie zatrzymujmy się tutaj, burza
może wrócić, a przed nami jeszcze najtrudniejszy
kawałek doliny, wykorzystajmy teraz znośną
pogodę. Będziemy mogli sobie lepiej porozmaw-
11/166
iać, kiedy znajdziemy się już na miejscu. Jedźmy,
sir, albo kuzynie, jeśli się wam to bardziej podoba.
I tak ruszyli w dalszą drogę. Dolina stała się
wkrótce tak wąska, że ledwo stało miejsca między
rzeką i prawie pionowo wznoszącą się po tej stron-
ie ścianą skalną. A przestrzeń ta nie miała byna-
jmniej trawiastego podłoża, lecz mnóstwo gęstych
zarośli, przez które konie musiały się niejed-
nokrotnie wprost przedzierać. Gdyby burza się nie
oddaliła i gdyby nadal panowały takie ciemności
jak przedtem, byłoby niemożliwością posuwać się
naprzód.
I tak przebyli spory kawał drogi, aż dolina
znowu się rozszerzyła, aby po półgodzinie jazdy
ponownie przejść w bardzo wąski jar, niezbyt jed-
nak długi, bo wkrótce kończący się wylotem na
plac zwany Firwood-Camp, ponieważ rosły tu tylko
jodły, wysokie aż po niebo.
Krzyżowały się tu dwie doliny prawie pod
kątem prostym, mianowicie dolina rzeki, wzdłuż
której jechali obaj Timpowie, oraz druga, którą
zamierzano poprowadzić kolej żelazną mającą
wspiąć się i pokonać wysokość gór. Camp znaczy
obóz, a że takowy tu się znajdował, i to obóz
nie lada jaki, spostrzegli to jeźdźcy od razu mimo
nocnych ciemności, ujrzawszy przed sobą skalny
wąwóz.
12/166
Leżało tam mnóstwo ściętych drzew ol-
brzymów, których pnie przeznaczono na deski, a
grube konary na progi kolejowe, odpady dostar-
czały potrzebnego drewna opałowego. Most
wiodący przez rzekę był prawie gotowy, w pobliżu
znajdował się tartak, którego piły miały uporać się
z tymi masami drzewa. Nieco dalej ział czernią
rozsadzony głęboko w skale kamieniołom, który
miał dostarczyć ciosów kamiennych przeznac-
zonych na podkłady kolejowe. Na lewo rozciągało
się dość dużo podobnych do szop baraków, zbu-
dowanych z belek i desek; baraki te służyły za
schronienie dla ludzi, sprzętu i zapasów.
Jeden ze wspomnianych baraków, zwanych
tutaj shops, był niesamowicie długi i obszerny.
Cztery kominy sterczące na dachu oraz liczne, ter-
az oświetlone okna pozwalały się domyślać, że
ten barak służy za schronienie robotnikom pracu-
jącym w obozie. Obaj przybysze zatem skierowali
się właśnie tam.
Już z dala dobiegał głośny gwar, a w miarę
zbliżania się można było wyczuć, że powietrze
stawało się co krok gęstsze od oparów wódki.
Jeźdźcy zsiedli z koni, przywiązali je do służących
prawdopodobnie w tym celu, wbitych w pobliżu
drzwi słupów i właśnie zamierzali wejść do środka,
13/166
gdy wyszedł stamtąd jakiś mężczyzna i odwraca-
jąc się do wnętrza baraku zawołał:
— Pociąg z budowy musi zaraz nadejść,
odprawię go i wracam! Może przywiezie jakie
nowiny albo nawet gazety?
Mężczyzna podniósł wzrok i spostrzegł ob-
cych, usunął się więc na bok, aby tamci mogli
znaleźć się w obrębie światła padającego od
drzwi, i obejrzał ich.
— Good evening, sir — pozdrowił go blon-
dyn.—Jesteśmy przemoczeni aż do skóry. Znajdzie
się tu może miejsce, gdzie można by się osuszyć?
— Tak — padła odpowiedź. — Są nawet miejs-
ca, gdzie można sucho spać, jeśli oczywiście nie
należycie do tego gatunku ludzi, których raczej się
w ogóle nie wpuszcza do środka.
— Nie ma obawy, sir! Jesteśmy uczciwymi
westmanami, dżentelmenami, którzy nie przy-
czynią wam szkody, za wszystko bowiem, co
otrzymają, zapłacą.
— Jeśli wasza uczciwość jest tej miary co wasz
wzrost, to z całą pewnością jesteście największy-
mi dżentelmenami pod słońcem. No, wchodźcie
do środka, na lewo, do mniejszego pomieszczenia
i
powiedzcie
shopmanowi,
że
ja,
inżynier,
14/166
powiedziałem, że możecie tutaj pozostać. Wkrótce
zobaczymy się znowu.
Inżynier oddalił się, a dwaj przybysze postąpili
tak, jak im kazał.
Wnętrze baraku stanowiło jedno wielkie
pomieszczenie, którego mniejszą część z lewej
strony odgradzało do połowy przepierzenie z de-
sek na wysokość człowieka. W baraku było sporo
byle jak skleconych stołów i ławek, umocowanych
bezpośrednio w ziemi, a między nimi i pod ściana-
mi znajdowały się zbiorowe legowiska, wyścielone
suchą trawą i sianem. Cztery paleniska, na
których płonął ogień, niewiele co oświetlały
pomieszczenie; lamp ani świec nie było, tak że
w tych chyboczących płomieniach ognia wszys-
tkie osoby i przedmioty wydawały się poruszać
niepokojąco w jakiś zjawiskowy sposób.
Około dwustu robotników siedziało przy
stołach lub koczowało na legowiskach. Wszyscy
oni, małego wzrostu, z długimi warkoczykami,
żółtego koloru skóry, o wystających kościach
policzkowych i o ukośnie szparkowatych oczach,
skierowali zdziwione spojrzenie na nadnaturalnej
wielkości sylwetki obu wchodzących.
— Tfu, do diabla! Chińczycy! Mogliśmy to
przypuszczać, bo czuć już było na zewnątrz! —
15/166
powiedział ciemnowłosy. — Przejdźmy szybko do
tego małego pomieszczenia, tam powietrze
będzie może bardziej znośne!
Również i w tym pomieszczeniu stało parę
zbitych z desek stołów, ale siedzieli przy nich,
paląc i popijając, biali robotnicy, twardzi, zahar-
towani niepogodą mężczyźni, z których niejeden
z pewnością miał za sobą lepszą przeszłość, ale
niejeden też tylko dlatego tu się znalazł, ponieważ
w cywilizowanym świecie na Wschodzie nie mógł
się już pokazywać. Nader głośne rozmowy umilkły
natychmiast, gdy ukazali się dwaj goście, a zdzi-
wione spojrzenia towarzyszyły im aż do szynkwa-
su, za którym pośród mnóstwa butelek i szklanek
stał oparty shopman.
— Robotnicy kolejowi? — spytał, kiwnąwszy
głową w odpowiedzi, na pozdrowienie przybyłych.
— Nie, sir — odparł jasnowłosy. —Nie mamy
zamiaru uszczuplać siedzącym tu dżentelmenom
ich zarobków. Jesteśmy westmanami i szukamy
trochę ognia, gdzie moglibyśmy się osuszyć.
Inżynier przysłał nas do was.
— Macie czym płacić? — chciał wiedzieć shop-
man, mierząc ostro taksującym spojrzeniem
wysokie sylwetki przybyłych.
— Tak.
16/166
— Możecie zatem mieć wszystko, czego wam
potrzeba, a potem także porządne, oddzielne
legowisko do spania, tam za skrzyniami i beczka-
mi. Siądźcie przy stole obok paleniska, jest tam
ciepła dosyć, to drugie palenisko jest dla urzęd-
ników i znaczniejszych dżentelmenów.
— Well! Zaliczacie więc nas do mniej
znacznych dżentelmenów. Nie posądzalibyśmy
was o to, mając na uwadze nasz wzrost. Ale to nic.
Przynieście nam szklanki, wrzącą wodę, cukier i
rum! Chcemy się rozgrzać także od wewnątrz.
Usiedli przy wskazanym stole, który stał tak
blisko ognia, że ich przemoczone ubrania mogły
szybko wyschnąć, otrzymali to, czego żądali, i
przyrządzili sobie grog. Biali robotnicy, słysząc, że
ci dwaj nie stanowią dla nich konkurencji, której
musieliby się obawiać, uspokojeni powrócili do
przerwanej rozmowy.
Przy stole przeznaczonym dla „urzędników i
znaczniejszych dżentelmenów" siedziała samot-
nie jedna tylko osoba, młody, mogący liczyć
niespełna trzydzieści lat mężczyzna, ubrany jak
biały myśliwy, ale nie należący do rasy azjatyck-
iej, co można było wywnioskować z koloru skóry i
rysów twarzy, był w każdym razie Metysem, jed-
nym
z
owych
mieszańców,
którzy
po
różnokolorowych rodzicach dziedziczą fizyczne
17/166
cechy dodatnie, przy tym jednakże, niestety, na
skutek tego, że nie należą w pełni ani do świata
białych, ani do świata czerwonoskórych, rozwijają
się w nich ujemne cechy moralne. Był silnej bu-
dowy, wyglądał na zwinnego jak pantera, z rysów
twarzy przebijała mądrość, ale ciemne oczy
ukryte za opuszczonymi powiekami i rzęsami
spoglądały czujnie niczym para dzikich kotów czy-
hających na zdobycz. Zdawało się, że w ogóle nie
dostrzegał obu przybyszów, jednakże jego spo-
jrzenie biegło ku nim ukradkiem i często,
przechylił też głowę na bok w ich kierunku, aby
móc usłyszeć, o czym rozmawiają. Miał widocznie
swoje
powody,
aby
wybadać,
jaki
zamiar
sprowadził ich w tę okolicę i czy zechcą tu po-
zostać, czy też nie. Ku swemu ubolewaniu nie
zrozumiał z ich mowy ani słowa, mimo iż rozmaw-
iali wystarczająco głośno; posługiwali się bowiem
językiem,
którego
nie
znal,
mianowicie
niemieckim.
A oni, napełniwszy szklanki, przepili do siebie
i opróżnili je do dna. Ciemnowłosy postawił swo-
ją szklankę przed sobą i powiedział:
— Tak, to byłoby powitanie, które jesteśmy so-
bie nawzajem winni, a teraz do rzeczy! Jesteście
zatem rusznikarzem i wasz ojciec był nim także.
Załóżmy więc, że istotnie jesteśmy krewniakami,
18/166
wszelako otwarcie mówiąc, jeszcze nie wiem, czy
powinienem też odnosić się do was jak krewniak.
— A dlaczegóż to nie mielibyście się tak
odnosić?
— Z powodu spadku.
— Jak to?
— Oszukano mnie w sprawach spadkowych.
— Mnie też!
— Ach, rzeczywiście? To i wyście nic nie otrzy-
mali?
— Ani feniga.
— Wszak tamtym spadkobiercom, w kraju,
wypłacono ogromną sumę.
—
Owszem,
spadkobiercom
Timpego
w
Plauen, ale nie mnie, mimo że ja też jestem
prawdziwym Timpe, tak jak tamci.
— Pozwólcie mi sprawdzić jeszcze raz tę
prawdziwość! Jak brzmi wasze pełne nazwisko?
— Kasimir Obadja Timpe.
— A waszego ojca?
— Rehabeam Zacharias Timpe.
— Ilu braci miał wasz ojciec?
— Pięciu. Trzech młodszych wywędrowało do
Ameryki. Mieli nadzieję, że prędko się wzbogacą,
19/166
ponieważ potrzebowano tam wiele broni. Wszyscy
bracia byli rusznikarzami.
— Jak nazywał się drugi brat, ten który został
w Plauen?
— Johannes Daniel. Ten zmarł i pozostawił
dwóch synów, mianowicie Petrusa Michę i
Markusa Absaloma, którzy odziedziczyli owe sto
tysięcy talarów, przysłano im je z miasta Fayette
w Alabamie.
— Zgadza się, zgadza się po stokroć! Znajo-
mością miejscowych warunków i osób udowodnil-
iście, że istotnie jesteście moim kuzynem.
— O, mogę to jeszcze lepiej udowodnić. Swoje
papiery i dokumenty przechowuję jak świętość;
noszę je na sercu i mogę je wam natychmiast...
— Teraz nie, teraz nie, może później -przerwał
mu rozmówca w pół zdania.-Wierzę wam. Wiecie
zatem z pewnością także i to, dlaczego owych pię-
ciu braci i ich synowie jak jeden mąż mają takie
biblijne imiona?
— Tak. Był to prastary obyczaj w rodzinie, z
którego nikt się nie wyłamywał.
— Zgadza się! I ten obyczaj można było tutaj
w Stanach dalej zachować, ponieważ Amerykanie
lubią takie imiona. Mój ojciec był trzecim z kolei
bratem, nazywał się David Makkabäus i pozostał
20/166
w Nowym Jorku. Mnie na imię Hasael Beniamin.
Dwaj najmłodsi bracia poszli dalej w głąb kraju
i osiedlili się w Fayette w stanie Alabama. Na-
jmłodszy nazywał się Josef Habakuk, zmarł tam
bezdzietnie i pozostawił olbrzymi spadek. Czwarty
brat, Tobias Holofernes, zmarł także w tym mieś-
cie, jego jedyny syn, Nahum Samuel, to właśnie
ten oszust.
— Jak to?
— Nie rozumiecie? Również i ja zupełnie nie
miałem o tym pojęcia. Mój ojciec wprawdzie z
początku korespondował z obydwoma braćmi, ale
z biegiem czasu wymiana listów ustała, aż wresz-
cie zapomnieli o sobie po prostu. Odległości w
Stanach są tak ogromne, że nawet bracia z cza-
sem tracą się nawzajem z oczu. Po śmierci ojca
prowadziłem dalej jego interes, różnie to bywało,
dość że zarobiłem niewiele więcej niż na życie. I
wtedy spotkałem się w Hoboken z pewnym Niem-
cem; był on przybyszem z Plauen w Vogtlandzie.
Dopytywałem się oczywiście o moich tamtejszych
krewnych i ku memu zdziwieniu dowiedziałem się,
że odziedziczyli oni po wuju Habakuku z Fayette
sto tysięcy talarów gotówką. A ja nic! Myślałem,
że trafi mnie szlag! Miałem prawo również żądać
swojej części, napisałem więc z dziesięć, a może
i więcej listów do Fayette, nie otrzymałem wsze-
21/166
lako żadnej odpowiedzi. Wtedy szybko podjąłem
decyzję, sprzedałem swój interes i udałem się w
podróż.
— Całkiem słusznie, całkiem słusznie, drogi
kuzynie! No, a skutek?
— Żaden, bo ptaszek ulotnił się bez śladu,
wyfrunął.
— Jaki ptaszek?
— Możecie się domyślić! W Fayette mnie-
mano, że stary Josef Habakuk zmarł w dobrobycie;
ale że był aż tak bogaty, o tym nikt nie miał
pojęcia. Prawdopodobnie jego zachłanność pow-
strzymywała go od okazywania bogactwa. Jego
brat, Tobias Holofernes, zmarł przed nim jako
bardzo biedny człowiek, jego zaś syna, Nahuma
Samuela, a swego bratanka, przyjął do swoich in-
teresów Josef Habakuk. Otóż ten Nahum Samuel
jest owym oszustem. Był on wprawdzie zmuszony
te sto tysięcy talarów przekazać do Plauen, ale
z pozostałymi pieniędzmi czmychnął, również z
owymi stu tysiącami talarów, które musiałyby
mnie przypaść.
— Z moimi prawdopodobnie też?
— Na pewno!
— A to łotr! Ojciec wywędrował z Plauen,
ponieważ ciężko poróżnił się z bratem na tle
22/166
konkurencji. Mimo odległości wrogość ta pogłębi-
ała się coraz to bardziej, tak że jeden o drugim
nie chciał ani nic wiedzieć, ani słyszeć. Po czym
ojciec zmarł, jego brat w Plauen również. Później
pisali mi jego synowie, że dostali w spadku od
stryja Josefa Habakuka z Ameryki sto tysięcy ta-
larów. Natychmiast pojechałem do Plauen, żeby
dowiedzieć się czegoś bliższego. A tam oczywiście
zabawa szła na całego. Obaj kuzynowie nie byli
już inaczej nazywani, jak spadkobiercami Tim-
pego, poniechali swoich interesów i żyli jak książę-
ta. Przyjęty zostałem bardzo dobrze, musiałem
nawet parę tygodni zabawić u nich. O dawnej wro-
gości nie padło ani słowo, niemniej niczego
bliższego ani bardziej pewnego nie zdołałem się
dowiedzieć o stryju Josefie Habakuku ani o jego
spuściźnie. Kuzynowie roztaczali przede mną swo-
je bogactwa, ale mojej części spadku tak jakby
mi nie życzyli. Wówczas nie namyślając się długo,
powziąłem decyzję jak wy: sprzedałem swój in-
teres, udałem się do Ameryki, a z Nowego Jorku
od razu prosto do Fayette.
— O, więc i wy również! I coście tam zastali?
— To, co i wy, tyle tylko, że mnie wyśmiano.
Powiedziano mi, że tamtejsi Timpowie nigdy nie
byli zamożni.
— Bzdura! Znaliście wówczas angielski?
23/166
— Nie.
— Zatem wystrychnięto was na dudka. Cóżeś-
cie uczynili potem?
— Skierowałem się do St. Louis z zamiarem
podjęcia pracy u Mr. Henry'ego, wynalazcy
sławnego dwudziestopięciostrzałowego sztucera,
zwanego sztucerem Henry'ego, postanowiłem
nauczyć się, ile tylko się da, tej sztuki i dobrze
ją podpatrzyć, ale po drodze do miasta Napoleon
nad Arkansas i Missisipi znalazłem się w towarzys-
twie
kilku
myśliwych,
którym
bardzo
odpowiadałem jako rusznikarz. Nie puścili mnie od
siebie i nakłonili, abym udał się z nimi w Góry
Skaliste. I tak zostałem westmanem.
— I jesteście zadowoleni z tej odmiany?
— Tak. Byłoby mi oczywiście przyjemniej, gdy-
bym zdobył te moje sto tysięcy talarów i mógł so-
bie pożyć in dulci jubilo, tak jak spadkobiercy Tim-
pego.
— Hm! Może jeszcze i tak będzie.
— Raczej wątpliwe! Mnie także później
przyszło na myśl, że stary Josef Habakuk musiał
być jednak bardzo bogaty i że z jego pieniędzmi
mógł zwiać jego bratanek, Nahum Samuel.
Poszukiwałem go wiele lat, wszelako na próżno,
już wam o tym mówiłem.
24/166
— Ja też, i tak samo na próżno, ale do niedaw-
na, bo ostatnio złapałem jego ślad.
—
Je-go
ślad?
Rze-czy-wiś-cie?!-zawołał
Kasimir, podrywając się tak gwałtownie z krzesła,
że obecni z zaciekawieniem skierowali na niego
wzrok.
— Cicho, spokojnie! -ostrzegł Hasael. -Nie
trzeba się tak podniecać. Słyszałem z całkiem
pewnego źródła, że niejaki Nahum Samuel Timpe,
dawniej rusznikarz, obecnie niesamowicie bogaty,
mieszka teraz w Santa Fe.
— W Santa Fe, po tamtej stronie? Trzeba się
więc tam udać, i to natychmiast, obydwaj, wy i ja!
— Zgadzam się z tym, kuzynie. Właśnie taki
miałem zamiar: odnaleźć go i zmusić do wydania
pieniędzy łącznie z odsetkami. Nie miałem
złudzeń, że będzie to ciężka sprawa, nawet bardzo
ciężka, dlatego cieszę się, że was spotkałem, bo
we dwóch powinno pójść nam łatwiej. Zjawimy się
przed nim tak, że ze strachu przyzna się do swego
haniebnego czynu i z miejsca wypłaci pieniądze.
Jesteśmy westmana-mi i zagrozimy mu prawem
prerii. Czyż nie?
— Oczywiście, jak najbardziej oczywiście! —
Zgodził się Kasimir od razu. —Co za szczęście,
że was spotkałem, was... was... was? Czyż to nie
25/166
głupota mówić sobie wy, skoro jesteśmy tak bliski-
mi krewnymi i do tego związani wspólnym losem?
— Też mi się tak zdaje.
— A zatem bruderszaft i mówimy sobie ty, do-
brze?
— Z mej strony zgoda. Oto moja ręka, przybij!
Napełnijmy szklanki jeszcze raz i opróżnijmy je za
naszą pomyślność i za powodzenie naszej sprawy.
Trąćmy się!
— Na zdrowie, kuzynie, lub raczej: na zdrowie,
kochany Hasaelu!
— Na zdrowie! Ale Hasael? Wiesz, w Stanach
sprawy załatwia się krótko i zwięźle, szczególnie
jeśli chodzi o imiona. Mówi się Jim, Tim, Ben czy
Bob, nie używa się wszystkich sylab, jeśli jedna
wystarczy. Mój ojciec nazywał mnie zwykle Has
zamiast Hasael, i przyzwyczaiłem się do tego.
Mów tak samo!
— Has? Hm! Wobec tego musiałbyś mi mówić
Kas zamiast Kasimir.
— Czemu nie?
— Nie brzmi to zbyt głupio?
— Głupio? Skądże! Brzmi dobrze, mówię ci,
mnie się podoba, a jeśli nie podoba się innym, to
26/166
nie moja sprawa. Zatem jeszcze raz, na zdrowie,
kochany Kas!
— Na zdrowie, kochany Has! Na zdrowie Kasa
i Hasa, świeżo upieczonych spadkobierców Tim-
pego!
Wielce zadowoleni, nie okazując tego na
zewnątrz, trącili się też delikatnie szklankami, aby
nie wzbudzić zainteresowania innych popijają-
cych. Ciemnowłosy Has powiedział:
— No, więc do Santa Fe! Ale nie jest to ani
łatwa, ani szybka sprawa, bo będziemy musieli
jechać okrężną drogą.
— Dlaczegóż to? — spytał jasnowłosy Kas.
— Ponieważ musielibyśmy jechać przez ob-
szar Komanczów, gdybyśmy chcieli obrać najkrót-
szą drogę.
— Nie słyszałem, żeby ci czerwonoskórzy
wykopali ostatnio topór wojenny.
— Ja również nie, wszelako Indianie już z natu-
ry nawet w czasie całkowitego pokoju są nastaw-
ieni wrogo. A poza tym wczoraj spotkałem się z
pewnym handlarzem, który od nich wracał. Wiesz,
że Indianie prawie nigdy nie czynią nic złego
handlarzowi, bo go potrzebują, i to bardzo. Ów
handlarz powiedział mi, że wielki wódz wojown-
ików, Tokvi Kava, nie przebywa obecnie wśród
27/166
swego plemienia, lecz oddalił się gdzieś z kilkoma
najlepszymi wojownikami, nie mówiąc dokąd.
— Tokvi Kava, ten polujący oprawca? Można
więc niewątpliwie przypuszczać, że znowu ma w
zamyśle jedno ze swoich bezeceństw. Doprawdy,
nie boję się czerwonoskórych, ale nawet gdyby
człowiek był dwa razy tak dzielny, to i tak lepiej
z takim łobuzem w ogóle się nie spotkać. Wobec
tego wybierzmy faktycznie raczej okrężną drogę,
i przybędziemy do Santa Fe tydzień później. Nasz
Nahum Samuel na pewno nam teraz po raz drugi
nie umknie.
— A jeśli umknie, to mamy jego ślad i z
pewnością go... Rozmowa urwała się, ponieważ
wrócił inżynier i przyprowadził z sobą dwóch
mężczyzn. Kas i Has w ferworze rozmowy nie
usłyszeli dwukrotnego gwizdania lokomotywy. Po-
ciąg roboczy przybył, inżynier odprawił go i wracał
w towarzystwie swego nadzorcy i kierownika mag-
azynu. Pozdrowił obu westmanów skinieniem
głowy, po czym wszyscy trzej usiedli przy stole
przeznaczonym dla „urzędników i znaczniejszych
dżentelmenów", przysiadając się do Metysa. Kaza-
li sobie również podać grog, a potem Metys zapy-
tał:
— Nadeszły gazety, sir?
28/166
— Nie — odparł inżynier — nadejdą dopiero
jutro, otrzymałem jednak wiadomości.
— Dobre?
— Niestety, nie. Od tej chwili musimy być
bardzo czujni.
— Dlaczego?
— W pobliżu końcowej stacji dostrzeżono śla-
dy Indian. Zdawało się, jakby skryte do połowy
pod powiekami oczy Metysa rozbłysły złowrogo,
głos jego brzmiał jednak obojętnie, gdy powiedzi-
ał:
— To przecież nie powód do nadzwyczajnej os-
trożności!
— Jednak myślę, że tak.
— Pshaw! Ostatnio żadne plemię nie wykopało
topora wojennego, a gdyby nawet tak było, to nie
można od razu na podstawie kilku śladów stóp
wyciągać wniosków, że to wróg.
— Przyjaciele nie ukrywają się. A kto się trzy-
ma w ukryciu, ten nie ma dobrych zamiarów,
mogę to śmiało powiedzieć, choć nie jestem ani
zwiadowcą, ani westmanem. Wszak to wy jesteś-
cie dzielnym zwiadowcą, znają was w tej okolicy,
zatrudniłem was, abyście, czujnie obchodząc, pil-
nowali tych terenów.
29/166
Wzdłuż gibkiej sylwetki Metysa i po jego
twarzy przebiegło delikatne drżenie, jakby chciał
się poderwać w gniewie, opanował się jednak i
odparł spokojnym tonem:
— Będę to czynił, sir, chociaż wiem, że to
zbędne. Siady Indian tylko w czasie wojny oz-
naczają coś groźnego. I jeszcze jedno: czer-
wonoskórzy są często lepszymi i wierniejszymi
ludźmi niż biali.
— Taki pogląd bardzo zaszczytnie świadczy o
waszej miłości bliźniego, mógłbym jednak przy-
toczyć wam wiele przykładów, że jesteście w
błędzie.
— A ja jeszcze więcej przykładów, że mam
rację. Czyż istniał kiedykolwiek ktoś bardziej
wierny niż Winnetou wobec Old Shatter-handa?
— Winnetou jest wyjątkiem. Znacie go?
— Nie widziałem go jeszcze.
— A Old Shatterhanda?
— Też jeszcze nie, ale znam wszystkie ich
czyny.
— Zatem słyszeliście też o wodzu Kiowów,
Tangua?
— Tak.
30/166
— Cóż to był za zdrajca, co za szubrawiec!
Mienił się obrońcą Old Shatterhanda wówczas,
kiedy ten był jeszcze surwejorem, a przecież
nieustannie nastawał na jego życie. Z pewnością
byłby go zgładził, gdyby ów biały nie był mądrze-
jszy i silniejszy od niego. I gdzie tu widzicie wier-
ność, o której mówicie? A że ślady czer-
wonoskórych oznaczają niebezpieczeństwo tylko
w czas wojny, to czyż Siuksowie Oglala w czasie
najlepszego pokoju nie napadali wielekroć na
koleje żelazne? Czyż nie w czas pokoju zabijali
mężczyzn lub uprowadzali kobiety? Zostali za to
ukarani, i to nie przez grupę myśliwych czy oddzi-
ał wojska, lecz przez dwóch tylko ludzi, przez Win-
netou i Old Shatterhanda. Gdyby jeden z nich zna-
jdował się tutaj, to z pewnością ślady Indian nie
napawałyby mnie taką obawą.
—
Pshaw!
Przesadzacie,
sir!
Ci
dwaj
mężczyźni mieli wiele szczęścia, i to wszystko.
Istnieją jeszcze inni, tacy sami jak oni, a nawet
jeszcze lepsi!
— Gdzie?
Metys spojrzał inżynierowi wyzywająco w
twarz i odparł:
— Nie pytajcie, rozejrzyjcie się!
— Macie na myśli siebie? Siebie samego?
31/166
— A jeśli?...
Inżynier chciał dać mu stosowną odpowiedź,
ale nie zdążył, bo właśnie Kas, postąpiwszy dwa
kroki na swoich długich nogach, wyrósł przed Me-
tysem i powiedział:
— Jesteście największym durniem, jakiego
świat zna, mój synu! Metys w mgnieniu oka poder-
wał się i wyrwał nóż zza pasa, ale jeszcze szybciej
Kas chwycił za rewolwer i wymierzył w jego
kierunku, ostrzegając:
— Tylko nie tak ostro, my boy! Są podobno
ludzie, którzy nie znoszą, gdy kula przelatuje
przez ich głupi łeb, a mam wszelkie podstawy
przypuszczać, że jesteście jednym z nich.
Skierowana na Metysa lufa rewolweru nie poz-
woliła mu użyć noża. Wściekły z tego powodu,
syknął w kierunku długonogiego:
— Nie do was mam sprawę. Kto wam pozwolił
wtrącać się do naszej rozmowy?
— Ja sam, mój chłopcze, ja sam. A jeśli sobie
na coś pozwalam, to chciałbym zobaczyć takiego,
któremu się to nie podoba!
— Jesteście grubianinem, sir!
— Well, podoba mi się ta odpowiedź, bo
widzę, że przypadłem wam do gustu, postarajcie
32/166
się tylko, żebym i ja was polubił bo w przeciwnym
razie pójdzie wam tak, jak kiedyś zdarzyło się
spadkobiercom Timpego!
— Spadkobiercy Timpego? Kim właściwie
jesteście, sir?
— Jestem jednym z tych, którzy na Winnetou
i Old Shatterhanda nie pozwolą nic powiedzieć,
więcej nie potrzebujecie wiedzieć. A teraz żeg-
nam, my boy, i schowajcie swoje żegadło za pas,
żebyście sobie czasem nie zrobili krzywdy!
Kas wrócił do stołu i rozsiadł się wygodnie. Me-
tys śledził jego ruchy roziskrzonymi złością ocza-
mi, mięśnie jego napięły się jakby do skoku na
tego, który go obraził, jednak nie zdobył się na to.
W postawie tego wysokiego, chudego mężczyzny
było coś, co pętało Metysowi nogi. Schował nóż,
usiadł i na usprawiedliwienie wobec towarzyszy
przy stole mruknął:
— Ten łobuz to widocznie jakiś błazen, nie jest
w stanie obrazić rozumnego człowieka. Niech so-
bie gada!
— Gada? — odpowiedział inżynier. — Wprost
przeciwnie, ten mężczyzna wygląda na takiego,
który umie postawić na swoim. Uradowało mnie,
że ujął się za Old Shatterhandem i za Winnetou,
bo dzieje i przygody tych obu bohaterów Dzikiego
33/166
Zachodu są moim najulubieńszym tematem. Chci-
ałbym wiedzieć, czy też on naprawdę ich zna.
I zwracając się do sąsiedniego stołu, zapytał:
— Sir, nazwaliście się obaj westmanami. Czyś-
cie się może kiedy spotkali z Old Shatterhandem
lub z Winnetou?
Małe, mysie oczka Kasa aż błysnęły z zad-
owolenia, kiedy odparł:
— Czy się spotkałem! Dwa tygodnie jeździłem
razem z nimi.
— Do licha! Nie zechcielibyście przesiąść się
tu do nas i nam o tym opowiedzieć?
— Nie.
— Nie? A to dlaczego?
— Ponieważ nie mam daru opowiadania, sir.
Z opowiadaniem to już jest taka dziwna sprawa,
trzeba się z tym urodzić. Tyle razy już próbowałem
tej sztuki, ale nie daję rady. Z reguły zaczynam
od środka albo też od końca, a kończę wciąż na
początku. Mogę wam tylko krótko powiedzieć, że
było nas wtedy ośmiu białych, kiedy popadliśmy
w niewolę Upsaroków, którzy nas przeznaczyli na
pal męczeiedski. Old Shatterhand i Winnetou
dowiedzieli się o tym. Poszukali naszych śladów,
poszli nimi, zakradli się do Upsaroków i nocą
34/166
wyprowadzili nas, zupełnie sami, bez żadnej po-
mocy, prawdziwy majstersztyk, coś takiego,
czego z pewnością nie dokonałby wasz halfbreed
siedzący tam koło was, przed chwilą taki mądry w
gębie.
Metys już chciał się znowu poderwać, ale in-
żynier uprzedził go pytaniem:
— Nie wiecie, gdzie znajdują się ci dwaj teraz?
— Nie mam pojęcia. Mówią, że Old Shatter-
hand jest gdzieś daleko, w którymś ze starożyt-
nych krajów, w Egipcie czy też w Persji, albo jak
się tam one nazywają, ale że wkrótce ma wrócić.
— Jakżeż chciałbym ich zobaczyć! A już
zwłaszcza ich broń! Czy jest ona rzeczywiście tak
wspaniała, jak powiadają?
— Jestem przekonany o tym, sir! Srebrna
Strzelba Winnetou nie oddała jeszcze ani jednego
chybionego strzału, nie ma takiej drugiej. A Pos-
trach Niedźwiedzi, broń Old Shatterhanda, to istny
potwór, który trafia z niesamowitej wprost
odległości. A co dopiero jego sztucer Henry'ego!
Pomyślcie, sir: dwadzieścia pięć strzałów w pół
minuty! Byłem rusznikarzem i wiem, co to znaczy.
Henry, jak mi wiadomo, wykonał tylko dziesięć ta-
kich sztucerów, ale kto je ma i gdzie one są? O
żadnym z nich nic nie wiadomo, zasłynął tylko sz-
35/166
tucer Old Shatterhanda. A jakie sumy zapłaciłby
za to każdy znawca! Ale, sir, jeśli chcecie nam zro-
bić uprzejmość, to proszę nam powiedzieć, gdzie
możemy przechować nasze konie. Wolałbym, że-
by były w bezpiecznym miejscu, ponieważ
mówiliście przedtem o śladach Indian.
— Czy wam również wydają się owe ślady za-
stanawiające?
— Oczywiście! Ten tam przemądrzały Metys
niech sobie myśli, co chce, ja wiem swoje.
— Zatem proponuję wam szopę na narzędzia,
ma ona dobry, mocny zamek, kierownik za-
prowadzi was tam i zatroszczy się o paszę i wodę.
Kierownik podniósł się zaraz skwapliwie, a Kas
i Has podążyli za nim na dwór do koni.
Biali robotnicy z największą uwagą przysłuchi-
wali się rozmowie, była ona dla nich tak samo fas-
cynująca jak dla ich przełożonego. Ten zaś wyko-
rzystał nieobecność obydwu myśliwych, aby
zganić zachowanie się Metysa, który przyjął to z
pozornym spokojem, choć w głębi ducha był wś-
ciekły. Minęła chwila, kiedy z dworu ponownie dało
się słyszeć stąpanie koni.
— A to co takiego? — zdziwił się inżynier. —
Prowadzą konie z powrotem, przecież w szopie
jest dla nich dosyć miejsca.
36/166
Spojrzał ku wejściu i zobaczył, że do baraku
wchodzą dwaj nowi przybysze. Biały i Indianin.
Pierwszy z nich był niezbyt wysokiej i niezbyt
rosłej postury. Ciemnoblond broda okalała spaloną
słońcem twarz. Miał na sobie skórzane spodnie
ozdobione frędzlami oraz równie przyozdobioną
w szwach myśliwską bluzę, długie buty sięgające
ponad kolana i filcowy kapelusz z szerokim ron-
dem, wokół którego nawleczone były na sznurku
czubki uszu groźnych, szarych niedźwiedzi. Za
szerokim pasem, uplecionym z rzemieni, tkwiły
dwa rewolwery i krótki nóż myśliwski, wyglądało
na to, że pas jest naokoło wypełniony nabojami,
zwisały też z niego liczne sakiewki skórzane, w
których prawdopodobnie znajdowały się drobne,
nieodzowne westmanowi przybory. Przez lewe
ramię na ukos wzdłuż do prawego biodra
przewieszone było lasso uplecione z licznych
rzemieni, na szyi zaś mężczyzna ów miał zawies-
zoną na jedwabnej tasiemce fajkę pokoju, przy-
ozdobioną wypchanymi kolibrami, na kunsztownie
rzeźbionej główce fajki wyryte były znaki indi-
ańskie. Szeroki rzemień przytrzymywał na ple-
cach niezmiernie długą i ciężką dwururkę, w
prawej zaś ręce spoczywała lżejsza strzelba o jed-
nej lufie.
37/166
Indianin ubrany był dokładnie tak samo jak bi-
ały człowiek, tylko zamiast wysokich butów miał
na nogach lekkie mokasyny ozdobione szczecią
jeżozwierza. Nie miał też żadnego nakrycia na
głowie, jego długie, gęste, granatowoczarne włosy
przylegały do głowy na kształt hełmu i przeple-
cione były skórą grzechotnika. Na szyi miał
woreczek z „lekami", niezmiernie kosztowną fajkę
pokoju
i
potrójny
łańcuch
z
pazurów
niedźwiedzich, dowód mówiący sam za siebie o
jego dzielności i odwadze — ponieważ żadnemu
Indianinowi nie wolno nosić trofeów, których sam
nie zdobył. Nie brakowało mu też lassa, jak i pasa
z rewolwerami, nożem myśliwskim i ze skórzany-
mi sakiewkami; w prawej ręce trzymał Indianin
dwururkę, której drewniane części gęsto nabite
były
błyszczącymi,
srebrnymi
gwoździami.
Poważny wyraz jego męskiej urodziwej twarzy
sprawiał, że można by ją nazwać prawie rzymską,
oczy, mimo że bardzo ciemne i połyskliwe jak ak-
samit, promieniowały spokojnym, dobrodusznym
ogniem, kości policzkowe były nieznacznie tylko
wystające, matowa skóra miała barwę jasno-
brunatną z leciutkim odcieniem brązu.
Żaden z obu przybyłych nie odznaczał się ol-
brzymią posturą; weszli spokojnie i skromnie, a
jednak ich pojawienie się wywołało niezwykłe
38/166
wprost
poruszenie.
Hałaśliwy
gwar
wśród
Chińczyków zamarł nagle, biali robotnicy, znajdu-
jący się w mniejszym pomieszczeniu, bezwiednie
powstali z miejsc, inżynier, jego nadzorca i Me-
tys uczynili to samo, shopman spróbował wykon-
ać nawet coś w rodzaju ukłonu, wypadło mu to, ni-
estety, niezdarnie.
Obaj przybysze zdawali się zupełnie nie
dostrzegać zamieszania, jakie wywołali, Indianin
pozdrowił obecnych lekkim, aczkolwiek bynajm-
niej nie zarozumiałym skinieniem głowy, biały zaś
odezwał się uprzejmie:
— Good evening, messieurs! Nie wstawajcie,
nie chcielibyśmy wam przeszkadzać. — Po czym,
zwracając się do gospodarza, spytał: — Można
dostać u was coś solidnego na głodny żołądek i
pragnienie, sir?
— Readily, with pleasure, sir! —odparł zapy-
tany. — Wszystko co mam, jest do waszej dys-
pozycji. Zajmijcie miejsca, tam, przy ciepłym og-
niu, messieurs! Siedzą tam już wprawdzie dwaj
westmani, którzy akurat wyszli na dwór, ale jeśli
wam to nie przeszkadza, zrobią wam miejsce.
— Bynajmniej, nie trzeba. Byli tu wcześniej niż
my i mają wobec tego większe prawo. Jak wrócą,
zapytamy ich, czy zechcą nas mieć przy stole.
39/166
Przygotujcie nam najpierw piwa imbirowego, a
potem zobaczymy, co macie do zjedzenia.
Dostrzegli pozostawioną przez Kasa i Hasa
broń i zajęli miejsca po przeciwnej stronie stołu.
— Wspaniali ludzie! -powiedział szeptem in-
żynier do swych obu sąsiadów przy stole. -Ten cz-
erwonoskóry ma iście królewskie spojrzenie, biały
tak samo.
— A ta broń Indianina! — zauważył równie ci-
cho nadzorca. — Ile tam srebrnych gwoździ na
niej! Czy to...
— Do pioruna! Srebrna strzelba! Winnetou!
Przypatrzcie się tej ciężkiej dwururce białego!
Czyż nie jest to słynny Postrach Niedźwiedzi? A
ta mała, lekka fuzja? Może to jest... sztucer Hen-
ry'ego? Czyżby...
Wtem dał się słyszeć z zewnątrz głos Kasimi-
ra:
— All devils! Co to za konie? Kto przybył?
— Nie wiem — słychać było odpowiedź
kierownika, który wracał z obydwoma kuzynami z
szopy.
— Dwa karę ogiery z czerwonymi chrapami
i rasową linią grzbietu pod grzywą! Znam je, a
także jeźdźców, do których one należą. Indiańska
40/166
uprzęż! Zgadza się! Co za radość! Dokładnie tak
samo jak u spadkobierców Timpego! Chodźcie
szybko, zobaczycie dwóch najsławniejszych ludzi
Zachodu!
Kas długimi krokami wszedł do środka, za nim
podążyli Has i kierownik. Twarz jego promieniała
radosnym podnieceniem. Gdy tylko ujrzał wodza
Apaczów
oraz
jego
białego
przyjaciela
i
serdecznego towarzysza, wręcz skoczył ku nim,
rozłożył szeroko ręce w radosnym pozdrowieniu i
zawołał:
— Tak, to oni! Nie myliłem się! Winnetou i
Old Shatterhand! Co za radość, co za ogromna
radość! Dawajcie dłonie, messieurs, niech je uś-
cisnę!
Old Shatterhand wyciągnął ku niemu prawicę
i odparł z miłym uśmiechem:
— Bardzo się cieszę, że was widzę, mister
Timpe. Oto moja ręka. Jeśli chcecie ją uścisnąć,
czyńcie to do woli.
Kas ujął podaną dłoń i potrząsając nią z całej
mocy, wołał zachwycony:
— Mister Timpe, nazywacie mnie mister
Timpe? Znacie mnie więc jeszcze? Nie zapom-
nieliście mnie, sir?
41/166
— Nie tak łatwo zapomina się człowieka, z
którym przeżyło się takie rzeczy, jakieśmy obaj
przeżyli wówczas razem z wami i waszymi to-
warzyszami.
— Tak, tak, to były nie lada tarapaty, w
któreśmy wtedy wpadli. Mieliśmy umrzeć i wyście
nas z tego wyciągnęli. Nigdy wam tego nie za-
pomnę, możecie być tego pewni. Dopiero co roz-
mawialiśmy o tej przygodzie. Czy Winnetou, wielki
wódz Apaczów, pozwoli, bym go pozdrowił?
Zapytany podał mu rękę i właściwym sobie,
poważnym, a przy tym łagodnym głosem odparł:
— Winnetou pozdrawia swego białego brata i
prosi, aby usiadł razem z nim.
Na to wstał inżynier, skłonił się bardzo uprze-
jmie i rzekł:
— Wybaczcie mi śmiałość, na którą sobie
pozwalam, dżentelmeni! Nie powinniście tutaj
siedzieć, zapraszam was o tam, do naszego stołu,
zarezerwowanego wyłącznie dla urzędników i os-
ób wyższej rangi.
— Urzędnicy i osoby wyższej rangi? — odparł
Old Shatterhand.
Nie jesteśmy ani urzędnikami, ani też nie
wmawiamy sobie, że jesteśmy czymś lepszym od
42/166
innych. Dziękujemy wam za zaproszenie, prosimy
jednak, aby wolno nam było pozostać tutaj.
— Wedle waszej woli, sir. Czulibyśmy się tylko
niezmiernie zaszczyceni, gdyby wolno nam było
wypić szklaneczkę czegoś dobrego i porozmawiać
z tak znakomitymi westmanami.
— Od rozmowy się nie uchylamy. Domyślam
się, że jesteście urzędnikiem na tej tu trasie kole-
jowej?
— Nazywam się Leveret i jestem inżynierem,
a tu widzicie mojego nadzorcę i mojego kierowni-
ka, tam zaś oto siedzi zwiadowca, któregośmy za-
trudnili, aby troszczył się o nasze bezpieczeństwo.
Mówiąc to wskazywał ręką osoby, które
wymieniał. Old Shatterhand rzucił krótkie, zu-
pełnie niedostrzegalne, ale bardzo uważne spo-
jrzenie na Metysa, po czym zapytał:
— Zwiadowca dla waszego bezpieczeństwa?
Jak zwie się ten człowiek?
— Yato Inda. Nosi indiańskie nazwisko, jego
matka bowiem była Indianką.
Biały myśliwy zmierzył Metysa dłuższym i
bardzo wnikliwym spojrzeniem, następnie odwró-
cił się z cichym „hm", które usłyszał tylko Apacz.
Co sobie przy tym myślał, tego nie dało się odczy-
43/166
tać z jego twarzy. Apacz natomiast miał widocznie
powód, aby nie milczeć, zwrócił się do zwiadowcy:
— Pozwoli mi mój brat, że się do niego
odezwę. Każdy musi tutaj być ostrożny, jeśli więc
dla bezpieczeństwa tego tu obozu potrzebny jest
zwiadowca, to muszą też istnieć wrogowie, którzy
zagrażają obozowi. Kim są ci ludzie?
Metys odpowiedział uprzejmie, aczkolwiek
nieco chłodno:
— Wydaje się, że nie można ufać Komańczom.
Winnetou uczynił taki ruch głową, jakby chciał
ocenić każde z osobna słowo mówiącego. Po
uzyskaniu odpowiedzi jeszcze trwał tak kilka
sekund, jakby się w coś wsłuchiwał, po czym za-
pytał:
— Czy mój brat ma podstawy do takich pode-
jrzeń?
— Konkretnej podstawy nie, tylko przy-
puszczenie.
— Mój brat nazywa się Yato Inda. Yato znaczy
„dobry" i pochodzi z języka Nawajów, Inda znaczy
„człowiek" i pochodzi z języka Apaczów. Nawa-
jowie są także Apaczami, stąd przypuszczenie, że
indiańska
matka
mego
półkrwi
brata
była
Apaczką.
44/166
Pytanie
to
najwidoczniej
było
Metysowi
niemiłe, bo próbując wymigać się od odpowiedzi,
odparł chłodnym tonem:
— Jak to się dzieje, że wielki Winnetou tak
troszczy się o nieznaną indiańską squaw?
— Ponieważ to jest twoja matka —zabrzmiało
mocno i ostro z ust wodza. — I ponieważ, zna-
jdując się tutaj, chcę wiedzieć, co za człowiek
troszczy się tutaj o bezpieczeństwo. Do jakiego
plemienia należała twoja matka?
Wobec takiego tonu i nieustępliwego wzroku,
jakim Winnetou patrzył na zwiadowcę, ten nie
mógł milczeć. Odparł:
— Do plemienia Pinal — Apaczów.
— I mowy nauczyłeś się od niej?
— Oczywiście, że tak.
— Znam mowę i wszystkie narzecza Apaczów.
Wymawiają oni przy pomocy języka i zarazem
gardłowo wiele dźwięków, do których ty używasz
tylko języka, dokładnie tak samo, jak czynią to Ko-
mańcze.
Metys wybuchnął:
— Chcesz może przez to powiedzieć, że
jestem synem kobiety Komańczów?
— A jeśli tak twierdzę?
45/166
— Twierdzenie nie jest jeszcze dowodem. A
jeśli nawet moja matka pochodziłaby z Ko-
mańczów, to jeszcze wcale z tego nie wynika, że
ja trzymam z Komańczami.
— Oczywiście, że nie, ale znasz Tokvi Kavę,
Czarnego Mustanga, który jest najgroźniejszym
wodzem Komańczów?
— Słyszałem o nim.
— Miał on córkę, która została squaw bladej
twarzy, oboje oni zmarli, pozostawiając chłopca
mieszanej krwi, który potem został wychowany
przez Czarnego Mustanga w zawziętej wrogości
przeciw białym. Ów chłopiec został kiedyś przez
towarzysza zabaw skaleczony nożem w prawe
ucho. Jak więc to jest, że mówisz jak Komańcz i
masz bliznę na tym samym uchu?
Zwiadowca poderwał się na te słowa i zawołał
gniewnie:
— To cięcie zawdzięczam właśnie wrogości Ko-
mańczów, otrzymałem je w ręcznej potyczce z ni-
mi. Jeśli wątpisz o tym, wzywam cię do walki ze
mną.
—
Pshaw!
—
Tylko
to
jedno
słowo
wypowiedziane lekceważącym tonem padło z ust
Winnetou, po czym wódz Apaczów odwrócił się
46/166
i sięgnął po imbirowe piwo, które gospodarz
właśnie przyniósł.
I jak to zwykle bywa po tak nieprzyjemnych
scenach, nastąpiła głęboka cisza, zanim podjęto
na nowo rozmowę przy obu stołach. Potem in-
żynier zapytał, czy Old Shatterhand i Winnetou
mają zamiar przenocować w obozie, otrzymawszy
odpowiedź twierdzącą, zaproponował im swoje
mieszkanie, a gotowość gościny poparł jeszcze
wyjaśnieniem:
— Obu dżentelmenom, którzy przybyli przed
wami, gospodarz wskazał już legowiska u siebie,
nie ma tam więcej miejsca, a nie będziecie prze-
cież spać na dworze, gdzie jest mokro. Tu zaś,
w baraku, wśród tych chrapiących, niechlujnych
Chińczyków?
W
żadnym
razie!
Musieliśmy
sprowadzić Chińczyków z Zachodu, ponieważ nie
mogliśmy znaleźć białych robotników i ponieważ
są tańsi, a także łatwiejsi do utrzymania w ryzach
niż całe to tałatajstwo, na które bylibyśmy w prze-
ciwnym razie skazani. Powiedzcie, sir, czy zechce-
cie przyjąć moje zaproszenie?
Old Shatterhand spojrzał pytająco na Winne-
tou, a widząc lekkie przytaknięcie, odparł:
47/166
— Tak, przyjmujemy je, pod warunkiem, że
również
nasze
konie
otrzymają
bezpieczne
schronienie.
— Dostaną je. Konie tamtych obu dżentel-
menów też już wzięliśmy na przechowanie. Ch-
cielibyście
może
rzucić
okiem
na
moje
mieszkanie?
— Tak, pokażcie je nam. Dobrze jest, jeśli się
przedtem pozna miejsce, w którym przyjdzie
spędzić noc.
Winnetou i Old Shatterhand zabrali swoją broń
i udali się za inżynierem do znajdującego się nie
opodal niskiego budynku, którego ściany zbu-
dowane były z kamienia, jako że budynek ten miał
później służyć za mieszkanie dla warty mostowej.
Urzędnik otwarł drzwi, zapalił światło. Było tam
palenisko, stół, kilka krzeseł, a oprócz prz-
eróżnego sprzętu i naczyń rozpościerało się sze-
rokie legowisko, na którym było wystarczająco
wiele miejsca. Obaj goście wyrazili zadowolenie i
chcieli wrócić, aby odprowadzić swoje konie, ale
inżynier zauważył:
— Nie chcecie od razu zostawić tutaj waszych
rzeczy? Po co niepotrzebnie nosić z sobą derki i
broń?
48/166
Nic nie stało na przeszkodzie, aby się z tym
zgodzić. Mury były solidne, a okna tak maleńkie,
że żaden człowiek nie zdołałby przecisnąć się
przez nie, drzwi, wykonane z solidnego drewna,
miały dobry zamek, tak więc wspomniany ek-
wipunek wydawał się dobrze zabezpieczony, po-
zostawili go tu zatem, po czym odprowadzili konie
do szopy, gdzie stały już oba wierzchowce Tim-
pów. Konie dostały wody i paszy, a potem
mężczyźni skierowali się z powrotem do baraku.
Inżynier oświadczył po drodze, że pragnąłby,
aby obaj byli jego gośćmi również na kolacji, do-
dając:
— Dziś wieczór zjem kolację z wami, a nie
z moimi ludźmi, zwłaszcza że jeden z nich, mi-
anowicie zwiadowca, jak się wydaje, nie spodobał
się wam. Powiedzcie, Mr Winnetou, macie
powody, aby mu nie ufać?
— Winnetou nigdy nie czyni ani nie mówi nic
bez powodu — odparł wódz.
— Wszelako Yato Inda zawsze był wierny i
można było na nim polegać!
— Winnetou nie wierzy w tę wierność. Mój brat
na pewno przekona się, jak długo ona potrwa. Me-
tys nazywa siebie Yato Inda, Dobry Człowiek, ale
49/166
jego prawdziwe imię brzmi z pewnością Ik Senan-
da, co w mowie Komańcz znaczy tyle co Zły Wąż.
— Czy istnieje Komańcz o takim imieniu?
— Metys, o którym Winnetou przedtem mówił,
tak się zwie, wnuk Czarnego Mustanga.
— Mr Winnetou, mam wielki szacunek dla
waszej bystrości i osądu, ale tym razem musieliś-
cie się pomylić! Ów zwiadowca okazał mi tyle
dowodów wierności, że muszę mu ufać.
— Mój biały brat może czynić, co uważa za
stosowne, ale odtąd, jeśli Old Shatterhand i Win-
netou będą tak rozmawiać, aby Metys słyszał roz-
mowę, to wszystko, cokolwiek powiedzą, nie
będzie niczym więcej jak pozorem. Howgh!
Kiedy znaleźli się już w baraku, inżynier za-
mówił u gospodarza dobrą kolację na pięć osób,
potraktował bowiem obu Timpów również jako
swoich gości i dosiadł się do ich stołu. Tutaj Old
Shatterhand zwrócił się z pytaniem do wysokiego,
jasnowłosego Kasa, co sprowadziło go w te okolice
i dokąd zamierza stąd się udać. Zapytany
opowiedział w krótkich słowach historię spadku
i osobliwego spotkania ze swoim kuzynem i
zarazem współspadkobiercą.
50/166
— Teraz musimy udać się do Santa Fe —
ciągnął dalej — nie możemy jednak niestety obrać
najkrótszej drogi.
— Dlaczegóż to?
— Z powodu Komańcz. Skierujemy się stąd na
wschód, a potem skręcimy na południe.
— Hm! Może pojedziemy razem. Zamierzamy
bowiem również udać się do Santa Fe, choć nie z
powodu spadku.
Kas klasnął w ręce, aż trzasnęło, i zachwycony
zawołał nazbyt głośno:
— To się nazywa szczęście! Has, Has,
słyszysz? Możemy jechać razem z Old Shatterhan-
dem i z Winnetou! Figę sobie robię teraz z tej
całej hołoty Komańcz! Nie potrzebujemy jechać
okrężną drogą, jedziemy na wprost.
— Nie wrzeszczcie tak! — uśmiechnął się Old
Shatterhand. —Nie macie wcale powodu do takiej
radości. Nam również nie przyszło do głowy, aby
jechać na wprost, przez obszary Komańcz,
byliśmy zdecydowani, tak jak i wy, zrobić łuk na
wschód.
— Wedle waszej woli. Kiedy zatem wyrusza-
my, sir?
51/166
— Jutro, jak tylko się wyśpimy. Do wieczora
dotrzemy do Alder-Spring i tam będziemy obo-
zować aż do wczesnego ranka.
Szczególny nacisk położył na tę nazwę,
ponieważ przez cały czas ukradkiem obserwował
Metysa i doskonale widział, z jaką uwagą tamten
przysłuchiwał się rozmowie, mimo że usiłował
stworzyć wrażenie, jakby go to nic nie obchodziło.
Nie był on zresztą jedynym, w którym obaj sławni
przyjaciele wzbudzili tak ogromne, skrywane zain-
teresowanie.
Tuż przy samym przepierzeniu z desek,
odgradzającym wielkie pomieszczenie, zajęte
wyłącznie przez Chińczyków, od mniejszego,
siedzieli, paląc i popijając, dwaj Synowie Niebios,
obecni tu już przed pojawieniem się obu Timpów.
Wyglądali na kierowników robót, a może też i pi-
astowali jakiś pomniejszy urząd, albowiem żaden
z ich ziomków nie dosiadł się do nich. Mieli oni
możność słyszeć wszystko, co mówiono obok,
rozumieli też dobrze po angielsku, bo od wielu już
lat przebywali w Stanach Zjednoczonych i języka
nauczyli się w San Francisco.
Na przybycie Hasa i Kasa nie zwrócili większej
uwagi, tak zresztą jak i inni, gdy jednak obok w
małym pomieszczeniu rozmowa zeszła na strzel-
by Old Shatterhanda i Winnetou i na ich wartość,
52/166
zaczęli nadsłuchiwać uważniej. Później zupełnie
niespodziewanie pojawili się ci dwaj mężczyźni
i Chińczycy najpierw z ciekawością, a potem z
pożądliwością spoglądali przez szpary w deskach
na nich i na ich cenną broń, od której prawie nie
mogli oderwać oczu.
Gdy w jakiś czas potem inżynier powrócił ze
swymi gośćmi, a ci nie mieli już broni przy sobie,
dotychczasowy spokój opuścił Chińczyków. Ich
cienkie brwi poruszały się w górę i w dół, usta dr-
gały, palce zaciskały się kurczowo, obaj wiercili się
na swoich stołkach, obu wypełniało to samo uczu-
cie, mieli te same myśli, ale żaden z nich nie chci-
ał odezwać się pierwszy. Wreszcie jeden nie mógł
się już dłużej opanować i zapytał cicho:
— Słyszałeś wszystko?
— Tak — odparł drugi.
— I widziałeś?
— I widziałem.
— Także strzelby?
— Także!
— To bezcenne rzeczy!
— Tak.
— Gdybyśmy je mieli! Ileż musimy się napra-
cować, ile namęczyć i nadręczyć, żeby nasze kości
53/166
mogły być złożone w ojczyźnie, przy naszych
przodkach!
Nastąpiła przerwa w rozmowie, obaj coś
rozważali. Po jakiejś chwili jeden z nich zaciągnął
się głęboko dymem z fajki i spytał, błyskając
chytrze skośnymi oczami:
— Domyślasz się, gdzie leżą te strzelby?
— Tak, wiem — padła odpowiedź.
— Gdzie?
— W domu inżyniera. Gdybyśmy je mieli,
moglibyśmy je zakopać i nikt by się nie dowiedzi-
ał, kto je zabrał..
— A później byśmy mogli je sprzedać w San
Francisco.
Dostalibyśmy
za
nie
mnóstwo
pieniędzy. Stalibyśmy się bogatymi panami i
moglibyśmy wrócić do Państwa Środka, gdzie
byśmy jedli sobie co dzień jaskółcze gniazda.
— Tak by mogło być naprawdę, gdybyśmy
tylko chcieli!
I znowu nastąpiła przerwa, każdy z nich starał
się odgadnąć myśli drugiego po wyrazie twarzy i
spojrzeniu, po czym rozmowa potoczyła się dalej:
— Dom inżyniera jest zbudowany z kamienia,
a przez okno nikt nie wejdzie!
54/166
— A drzwi są mocne i mają bardzo solidny, że-
lazny zamek!
— Ale dach! Nie wiesz, że dach jest zrobiony z
gontów?
— Wiem. Gdyby tak mieć drabinę, można by
zrobić otwór i wejść.
— Drabin jest dosyć!
— Tak, ale gdzie zakopiemy broń? W ziemi?
Zniszczy się tam.
— Trzeba by ją dobrze zawinąć. W szopie leży
więcej plecionych mat, niż potrzeba.
Dotąd rozmowa toczyła się bardzo cicho, teraz
pochylili się jeszcze bardziej ku sobie i dalej roz-
mawiali już tylko ledwo słyszalnym szeptem.
Następnie jeden po drugim w kilka minut opuścili
barak.
Po chwili, kiedy obu już nie było, zjawił się
nowy przybysz. Był to Indianin, którego ubiór
składał
się
z
niebieskiej
płóciennej
bluzy,
skórzanych spodni i takich samych mokasynów.
Uzbrojony był tylko w nóż, który tkwił za pasem.
Długie, gęste włosy spadały mu na plecy, na szyi
zaś nosił na rzemieniu duży woreczek z „lekami".
Zatrzymał się przy wejściu, aby oswoić oczy z
nagłym światłem, jednym rzutem oka omiótł więk-
55/166
sze pomieszczenie, po czym wolnym krokiem udał
się do mniejszego.
Czerwonoskóry nie należał tu oczywiście do
rzadkości, tak więc Indianin ów w ogóle nie zwrócił
na siebie uwagi siedzących tam Chińczyków.
Również w mniejszym pomieszczeniu, gdzie
siedzieli biali, jego pojawienie się nie wywołało
nic więcej poza krótkim spojrzeniem obecnych,
potem już nie zwracano na niego uwagi. Poko-
rnym krokiem człowieka, który czuje, że jest led-
wo tolerowany, przeszedł między stołami i
przykucnął w pobliżu paleniska.
Kiedy zwiadowca dostrzegł wchodzącego Indi-
anina, twarz jego na moment drgnęła, skurcz ten
minął jednak tak błyskawicznie, że nikt z obec-
nych tego nie dostrzegł. Obaj sprawiali wrażenie,
jakby jeden dla drugiego nie istniał, ale w jednym
i drugim kierunku spod opuszczonych rzęs biegły
raz po raz spojrzenia, i spojrzenia te zdawały się
wzajemnie rozumiane. Po jakiejś chwili zwiadowca
podniósł się od stołu i powolnym, niedbałym krok-
iem skierował się ku wyjściu jak ktoś, kto czyni to
zupełnie bezwiednie i bezmyślnie.
Były jednak dwie osoby, którym właśnie owa
ostentacyjnie okazywana obojętność wydała się
podejrzana: Winnetou i Old Shatterhand. Pozornie
odwrócili natychmiast wzrok od drzwi, ale tylko
56/166
pozornie, bo kto zna dobrze wyćwiczone oko west-
mana, ten wie, że jest ono w stanie także z boku
wchłonąć tyle promieni, żeby dokładnie widzieć,
co się dzieje tam, gdzie jak się wydaje,"w ogóle
nie patrzy.
Będąc już przy drzwiach, zwiadowca odwrócił
się na kilka sekund, a nie widząc ani jednego oka
zwróconego na siebie, szybkim ruchem ręki dał
czerwonoskóremu znak, którego znaczenie rozu-
mieć mógł tylko ten, z kim ów znak był wcześniej
umówiony. Potem odwrócił się i wyszedł w ciemną
noc.
Znak ten dostrzegł zarówno Winnetou, jak i
Old Shatterhand: raz tylko wymieniwszy spo-
jrzenia, bez słów, już byli zgodni co do tego, jak
działać. Oto, co przypuszczali, i co zamierzali
uczynić: obcy Indianin był w tajemnym porozu-
mieniu ze zwiadowcą, ponieważ otrzymał od
niego znak. Porozumienie to było skryte, obaj
bowiem uważali, aby nikt niczego się nie domyślił
i nie zauważył. Z tej tajemniczości należało wys-
nuć wniosek, że kryje się za nią złowrogi zamiar,
który trzeba bezwzględnie wyśledzić. Powinien
tylko ktoś pójść za zwiadowcą, aby z ukrycia ob-
serwować, co uczyni. Ponieważ można było z całą
pewnością przyjąć, że chodzi tu o Indianina, Win-
netou chciał przejąć śledzenie. Niestety, nie mógł
57/166
wyjść drzwiami, gdyż te były jasno oświetlone.
Zwiadowca zaś z pewnością tak się ustawił na
dworze, żeby mógł widzieć każdego, kto opuszcza
barak. Na szczęście Apacz już przedtem zauważył,
że za beczkami, pakami i skrzyniami są małe
drzwi, służące z pewnością do wnoszenia i
wynoszenia towarów bez potrzeby korzystania z
głównego wejścia. Tymi to tylnymi drzwiami za-
mierzał Winnetou wyjść. Ponieważ jednak winno
się to odbyć możliwie niespostrzeżenie, musiał
wobec tego odczekać, aż zainteresowanie obec-
nych skieruje się na Old Shatterhanda, co się
oczywiście stało, jak tylko Old Shatterhand zaczął
rozmawiać z Indianinem.
I to była druga rzecz, jaką należało uczynić,
mianowicie przepytać Indianina, żeby z niego w
miarę możliwości wydobyć coś, co by wskazało na
jego zamiary.
Old Shatterhand, wcale też nie zwlekając, za-
czął badać Indianina, a gdy wszystkich oczy zwró-
ciły się na nich, wtedy Winnetou nieznacznie odd-
alił się od stołu, aby zniknąć za beczkami i dotrzeć
do wspomnianych drzwi.
Indianin był mocno zbudowanym mężczyzną
w średnich latach. Wkrótce okazało się też, że
również jeśli chodzi o rozum, nie był słabeuszem.
Przewidział to oczywiście Old Shatterhand, bo
58/166
tajne i niebezpieczne zadania otrzymuje za-
zwyczaj tylko mądry wojownik.
— Mój czerwony brat usiadł daleko od nas. Nie
chce nic zjeść ani wypić? — brzmiało pierwsze py-
tanie Old Shatterhanda.
Czerwonoskóry odpowiedział tylko przeczą-
cym ruchem głowy.
— Dlaczego nie? Nie masz pragnienia ani nie
jesteś głodny?
— Juwaruwa jest głodny i ma pragnienie, ale
nie ma pieniędzy — usłyszano odpowiedź.
— Juwaruwa to twoje imię?
— Tak mnie nazywają.
— Juwaruwa znaczy „łoś" w mowie Up-
saroków. Należysz do tego plemienia?
— Jestem wojownikiem tego plemienia.
— Gdzie wypasa ono teraz swoje konie?
— W Wyoming.
— A jak nazywa się ich wojenny wódz?
— Nazywają go Szarym Niedźwiedziem.
Old Shatterhand był akurat ostatnio u Indian
zwanych Upsarokami, czyli Wronami, którzy są
mieszkańcami Dakoty, był więc w stanie osądzić,
59/166
czy Indianin go nie okłamał. Odpowiedzi zawierały
prawdę.
— Jeśli mój brat nie ma czym płacić, niech
dosiądzie się do nas i zje z nami — zaproponował
Old Shatterhand.
Indianin spojrzał na niego badawczo i oświad-
czył:
— Juwaruwa jest dzielnym wojownikiem, jada
tylko z mężczyznami, których zna i którzy są
równie dzielni. Masz jakieś imię? Jak ono brzmi?
— Nazywają mnie Old Shatterhand.
— Old Shatt...
Nazwisko nie mogło mu przejść przez usta. Na
moment stracił spokój i opanowanie, ale okazując
przerażenie, już się zdradził. Opanował się jednak
szybko i z pozorną swobodą ciągnął dalej:
— Old Shatterhand? Uff! Jesteś zatem bardzo
sławną bladą twarzą.
— A więc możesz ze mną jeść. Chodź tutaj do
nas, jedz i pij!
Ten jednak, zamiast skorzystać z zaproszenia,
potoczył wzrokiem dokoła, szukając kogoś, po
czym zapytał:
— Nie widzę tutaj czerwonoskórego, który
siedział u twojego boku. Dokąd poszedł?
60/166
— Z pewnością wyszedł i jest w innym
pomieszczeniu.
— Nie zauważyłem, jak wyszedł. Jeśli ty jesteś
Old Shatterhand, to tamten jest z pewnością Win-
netou, wódz Apaczów?
— Tak, to on. Gdzie masz konia?
— Nie jeżdżę konno.
— Jak to? Upsaroka znajdujący się o tyle dni
drogi na południe od swego plemienia, nie ma ko-
nia? Czyż zgubiłeś go po drodze?
— Nie. Nie wziąłem konia z sobą.
— I również żadnej broni poza tym tutaj
nożem?
— Żadnej.
— Musisz mieć po temu ważne powody?!
— Uczyniłem ślub, że pójdę bez konia i tylko z
tym nożem.
— Dlaczego?
— Ponieważ Komańcze również byli bez koni i
bez innej broni.
— Komańcze? Gdzie byli?
— U góry, blisko naszych dawniejszych past-
wisk, w Dakocie.
61/166
— Komańcze tak daleko na północy? Osobliwa
sprawa.
Głos
Old
Shatterhanda
wyrażał
powąt-
piewanie. Czerwonoskóry spojrzał na niego prawie
ironicznie i odparł:
— To Old Shatterhand nie wie, że każdy indi-
ański wojownik winien jest jeden raz udać się do
Dakoty po świętą glinę do fajki pokoju?
— Nie każdy winien to czynić i nie każdy to
czyni.
— Ale Komańcze to uczynili. Spotkali mnie i
mojego brata, jego zakłuli, a mnie udało się zbiec.
Wtedy to złożyłem śluby, i bez konia z tym tylko
nożem podążam za nimi, nie spocznę prędzej,
dopóki ich nie zabiję!
— Ponieważ pouczasz mnie co do uświę-
conych zwyczajów, to chyba wiesz, że żaden Indi-
anin w drodze do tych kamieniołomów nie może
nikogo zabić?
— Wszelako Komańcze popełnili morderstwo!
— Hm! Ale po cóż te śluby? Bez konia i tylko
z nożem! Jak chcesz polować? Z czego żyłeś po
drodze?
62/166
— Czy mam ci o tym opowiedzieć? — spytał
Indianin zarozumiale, był bowiem przekonany, że
zupełnie zmylił Old Shatterhanda.
— Nie — odparł ten spokojnie. — Nie mogę
tylko pojąć, jak to jest możliwe, że przez tak długi
czas i w tak dalekiej drodze nie dosiadłeś w ogóle
konia?
— Uczyniłem śluby i dotrzymam ich.
— Nie, ty je złamałeś!
— Udowodnij to!
— Dzisiaj siedziałeś w siodle!
— Uff! Uff!
— Tak, w czasie deszczu.
— Uff, uff — powtórnie odezwał się rzekomy
Upsaroka, brzmiało to na wpół ze strachem, na
wpół z przekorą. Poderwał się i stanął tuż przed
Old Shatterhandem. Biały myśliwy schylił się,
przejechał obiema rękami wzdłuż nóg tamtego, po
czym stwierdził:
— Twoje spodnie są po zewnętrznej stronie
mokre, a po wewnętrznej suche. Wewnętrznej
strony spodni, przylegających do konia, deszcz nie
mógł zmoczyć.
63/166
Na tak zaskakujący, bezsporny dowód Indian-
in nie był przygotowany, jednak jego przebiegłość
podsunęła mu szybko usprawiedliwienie:
— Każde dziecko wie, że wewnętrzna strona
spodni szybciej schnie niż zewnętrzna. Old Shat-
terhand musi się jeszcze wiele nauczyć!
Była to bezczelna odpowiedź, ale myśliwy za-
chował mimo to spokój. Posługiwał się dotąd
językiem angielskim, który czerwonoskóry znał w
miarę dobrze, teraz natomiast zadał mu pytanie
w narzeczu Upsaroków i nie otrzymał odpowiedzi.
Zadał jeszcze kilka dalszych pytań z tym samym
rezultatem, w końcu położył ciężko dłoń na ramie-
niu Indianina i zapytał po angielsku:
— Dlaczego mi nie odpowiadasz? Czy mowa
twego własnego plemienia jest ci nie znana?
— Złożyłem śluby, że nie prędzej odezwę się
w tej mowie, dopóki śmierć mojego brata nie
będzie pomszczona.
— Ciekawe, wszystkie twoje śluby okazują się
jakieś dziwne, osobliwe! A jeszcze bardziej osobli-
wa jest twoja głupota, kiedy sobie wyobrażasz,
że zdołałeś mnie oszukać. Właśnie twoja mowa
jest tym, co cię zdradza. Wiem aż nadto dobrze,
jak Upsarokowie i jak inne plemiona posługują się
językiem bladych twarzy. Ty nie jesteś z plemienia
64/166
Upsaroków, jesteś Komańczem. Masz odwagę to
potwierdzić?
— Komańcze są moimi wrogami, już ci to
mówiłem!
— Właśnie to, że nazywasz ich swoimi wroga-
mi, jest dla mnie dowodem, iż jesteś jednym z
nich!
— Uważasz mnie za kłamcę? Taki to jest
zwyczaj
białych,
że
obrażają
swoich
czer-
wonoskórych gości? Idę! — To mówiąc, chciał
skierować swe kroki ku drzwiom.
— Zostaniesz! — rozkazał Old Shatterhand,
chwytając go za ramię. W tej samej chwili Indianin
wyciągnął nóż i zawołał:
— Kto ma prawo mnie zatrzymywać?! Ty? Co
ci zrobiłem? Nic! Idę, a każdemu, kto mi w tym
przeszkodzi, utopię to żelazo w sercu!
Old Shatterhand, trzymając go mimo to moc-
no lewą ręką, wyrwał mu szybkim ruchem prawej
ręki nóż i powtórzył:
— Zostajesz! Zaczekamy, aż wróci Winnetou,
wtedy okaże się, czy możesz pójść, czy nie. Kucnij
sobie tam, gdzieś tkwił przedtem. Jedna próba
ucieczki i sięgnie cię kula.
65/166
Old Shatterhand pchnął go na wspomniane
miejsce, Indianin upadł, najpierw chciał się
wyprostować, ale zastanowiwszy się, usiadł w kuc-
ki. Old Shatterhand zajął swoje miejsce i zabrał
się do jedzenia, położywszy odbezpieczony rewol-
wer obok siebie, aby dobitniej podkreślić swoją
groźbę.
Kontynuowano przerwaną kolację, jednak roz-
mowa nie toczyła się już wartko. Po jakimś czasie
wrócił zwiadowca i usiadł na swoim miejscu.
Stwierdziwszy, że Indianin siedzi w tej samej pozy-
cji, w jakiej go przedtem zostawił, nie mógł przy-
puszczać,
co
się
tymczasem
wydarzyło.
Opowiedzieli mu o tym kierownik i nadzorca
siedzący obok niego; Metys przysłuchiwał się im
i pozornie był spokojny, ale w duchu bardzo się
zaniepokoił, czy nie śledził go Winnetou.
Apacz tymczasem, wymknąwszy się przez
tylne drzwi, wielkim łukiem skradał się do frontu
w przekonaniu, że złapie zwiadowcę na jakimś
gorącym uczynku. Szeroko otwarte drzwi baraku
były jasno oświetlone i jeśli oddalając się, nie
spuszczało się z nich oka, można było widzieć
każdego, kto się znalazł na odcinku drogi wiodą-
cym od drzwi do punktu obserwacji.
Winnetou
zataczał
coraz
większy
łuk,
nadaremnie! Przystawał często i nadsłuchiwał w
66/166
ciemności nocy, również nadaremnie. Zawrócił i
powtórzył trasę, znowu na próżno. I tak upłynęło
nieco czasu, wtem zobaczył jakąś postać nad-
chodzącą gdzieś z boku i zbliżającą się do baraku,
gdy dotarła do drzwi i weszła do środka, wiedział
już, kto to taki.
— Uff! To zwiadowca — powiedział do siebie.
— Zdaje się, że jednak nie miał nic skrytego na
myśli, niepotrzebnie go tu wypatrywałem. Winne-
tou raz się pomylił. Old Shatterhand zdziwi się z
pewnością.
Nie zadał sobie nawet trudu, aby wejść
niepostrzeżenie, wszedł frontowymi, jasno oświ-
etlonymi drzwiami. Zwiadowca na jego widok
poczuł, że tętno bije mu w przyśpieszonym ryt-
mie. Teraz powinno się okazać, czy Apacz wykrył
coś, czy też nie. Winnetou tymczasem usiadł obok
Old Shatterhanda, który najpierw opowiedział mu
przebieg rozmowy z Indianinem, a potem cicho
zapytał:
— Czy mojemu czerwonemu bratu dopisało
szczęście?
— Winnetou nie mogło dopisać ani szczęście,
ani nieszczęście, to była omyłka. Nie było nic.
— A ten znak, jaki zwiadowca dał czer-
wonoskóremu?
67/166
— Może to nie był wcale znak, lecz po prostu
bezwiedny ruch ręki.
— To by znaczyło, że i ja się pomyliłem, w co
raczej wątpię. Ten Indianin nie jest wcale Upsarok-
iem, lecz Komańczem.
— Czy popełnił on coś przeciwko tobie, mnie
albo przeciw komu innemu?
— Jak dotąd oczywiście nie.
— Wobec tego nie wolno go też traktować jak
wroga. Niech mój brat Shatterhand puści go wol-
no.
— No cóż, dobrze, skoro tego chcesz, czynię
to jednak niechętnie. Następnie zwrócił się do cz-
erwonoskórego i powiedział mu, że może sobie
pójść. Ten podniósł się wolno i zażądał zwrotu
noża. Otrzymawszy go, schował za pas ze słowa-
mi:
— Od dziś nóż ten ma jeszcze więcej roboty
do wykonania, bo złożyłem sobie nowe śluby. Old
Shatterhand przekona się wkrótce, czy są one
takie dziwne jak tamte poprzednie!
Po tej groźbie oddalił się szybkim krokiem. W
ciągu całej tej ostatniej minuty na twarzy zwiad-
owcy malował się najwyższy niepokój i widoczne
napięcie, teraz zaś rysy jego twarzy zmieniły się
do tego stopnia, że wyrażały jawną, nie dającą się
68/166
ukryć drwinę. Winnetou szepnął do Old Shatter-
handa:
— Niech mój brat spojrzy na Metysa!
— Patrzę na niego!
— On się z nas śmieje!
— Niestety, ma po temu powody.
— Tak. Jego kiwnięcie ręką, to jednak
umówiony znak dla Indianina, o którym mówiłeś,
że jest Komańczem. Nie myliliśmy się.
— Nie znalazłeś go tam, na dworze. Kto wie,
co za diabelska sztuczka została tam uknuta. Tym
czujniej musimy go teraz mieć na oku. Jestem
przekonany, że to niebezpieczny człowiek.
Old Shatterhand miał rację, nazywając Metysa
niebezpiecznym, ponieważ tam, na dworze,
rzeczywiście uknuto diabelską sztuczkę.
Kiedy bowiem zwiadowca opuścił barak, na-
jprzód ostrożnie umknął z kręgu światła, jakie
buzujący ogień rzucał aż na zewnątrz. Potem odd-
alając się na wprost od baraku, zrobił około trzystu
kroków, dopóki nie usłyszał cichego głosu wymaw-
iającego jego imię, nie było to jednak imię, jakim
nazywano go tutaj w obozie, lecz zgoła inne, bo
przywołujący głos brzmiał:
— Chodź tu, Ik Senanda! Jesteśmy tutaj!
69/166
Był on więc rzeczywiście tym, za kogo uważał
go Winnetou, był Metysem, wnukiem Czarnego
Mustanga, najgroźniejszego wodza Komańcz.
Udał się w kierunku, skąd go wołano, i ujrzał
przed sobą trzech Indian, z których jeden wyróż-
niał się szczególnie wysokim wzrostem i silną bu-
dową. Był to sam wódz, który pozdrowił go słowa-
mi:
— Witaj, synu mojej córki! Posłałem do tego
domu Kita Homaszę, najbardziej przebiegłego z
moich wojowników, abyś zorientował się, że przy-
byłem i czekam na ciebie. Rozmawiałeś z nim?
— Ani słowa. Samo jego przybycie wystarczyło
mi.
— Mądrze działałeś, bo może wzbudziłoby to
podejrzenia. Jesteśmy tu w dobrym miejscu i nikt
nas nie może zaskoczyć, ponieważ w kręgu
światła padającego z otwartych drzwi widzimy
każdego wychodzącego. A poza tym mamy tu do
czynienia tylko z takimi ludźmi, którzy nie mają
pojęcia o życiu na naszych ziemiach.
— Jesteś w błędzie. Są tu ludzie, którzy znają
je aż nadto dobrze.
— Uff! Któż by to miał być? Powiedz!
— Najpierw przybyli dwaj bardzo wysocy i
niesamowicie chudzi jeźdźcy, którzy pozostają tu-
70/166
taj do jutra. Jeden powiedział, że nazywa się
Timpe, drugi, jak się zdaje, nazywa się tak samo.
— Timpe? Pshaw! Żaden dzielny wojownik nie
słyszał nigdy takiego ani podobnego nazwiska.
— A potem przyjechali jeszcze dwaj: Winnetou
i Old Shatterhand!
— Uff! Uff! Tych sprowadził tutaj zły Manitu.
— Nie zły, lecz dobry. Z początku też się, oczy-
wiście, przeraziłem; ale później, słuchając ich roz-
mowy, poczułem w sobie radość.
— Powiesz mi, coś usłyszał, ale nie tutaj.
Musimy się stąd oddalić.
— Oddalić się? Dlaczego?
— Ponieważ wiem, jak tacy ludzie myślą i dzi-
ałają. Rozmawiali z tobą?
— Winnetou wypytywał mnie. Nie uwierzył, że
nazywam się Yato Inda i uważa mnie za syna two-
jej córki.
— Apacz zatem powziął podejrzenie i teraz
będzie za tobą chodził, aby cię obserwować.
Musimy natychmiast poszukać sobie innego
miejsca.
— Będziemy go przecież widzieć, jeśli wyjdzie
przez te jasno oświetlone drzwi.
71/166
— Nie znasz go. Rozważy on wszystko dokład-
nie i będzie wiedział, że wróg, który zakradnie się
do tego obozu, ustawi się naprzeciw tych drzwi,
ponieważ stąd może wszystko widzieć. Winnetou
przyjdzie więc tutaj, ale nie przez te oświetlone
drzwi. Było tam jeszcze jakieś drugie wyjście?
— Małe drzwi za spiżarnią.
— Z tych właśnie skorzysta i podkradnie się
pod osłoną ciemności ku nam. Musimy przejść na
drugą stronę. Chodź!
Paroma susami przemknęli dużym łukiem na
prawo wokół szopy, podczas gdy w tym samym
czasie Winnetou też zrobił taki łuk, ale na lewo,
i dlatego ich nie znalazł. Tam przystanęli pod
drzewem i wtedy zwiadowca opowiedział, co
słyszał. Wódz przysłuchiwał mu się z najwyższym
zainteresowaniem, po czym z nadmiaru radości
prawie zbyt głośno powiedział:
— Zamierzają udać się do Alder — Spring?
Jutro
wieczorem
tam
będą?
Złapiemy
ich,
złapiemy ich tam, nie ujdą nam! Jakaż to radość
zapanuje u nas, kiedy przywleczemy tę cenną
zdobycz, i tak będziemy ich męczyć, aż będą wyć
jak odzierane ze skóry kojoty! Te dwa skalpy są o
wiele więcej warte niż tamte wszystkie warkocze,
z których właściwie można zrezygnować!
72/166
Rozpierała go radość, której dawał wyraz,
dopóki wnuk mu nie przerwał:
— Tak, złapiemy ich na pewno i zamęczymy
na śmierć, ale czy z tego powodu chcesz zrezyg-
nować z Chińczyków, których miałem wydać w
twe ręce?
— Nie, wszak po to właśnie wstąpiłeś na
służbę u tych ludzi od „ognistego rumaka", my zaś
przybyliśmy tu dzisiaj, aby cię zapytać, czy czas
już nadszedł.
— Jestem gotów każdego dnia, ale mam
nadzieję, że dotrzymacie danego mi słowa!
— Dotrzymamy. Czyżbyś sądził, że oszukam
syna mojej córki? Pieniądze, złoto i srebro są two-
je, wszystko inne, odzież, narzędzia, zapasy, a w
szczególności skalpy ludzi z długimi warkoczami
należą do nas. Przywykliśmy do tego, że blade
twarze rabują nam wszystko, musimy ustępować
im, bo są silniejsi od nas, a teraz przybyły jeszcze
te żółte twarze, aby budować mosty i drogi że-
lazne na ziemi, która należy do nas, wszyscy będą
za to musieli zapłacić życiem, a wojownicy Ko-
mańczów okryją się sławą jako pierwsi czer-
wonoskórzy, którzy zdobyli nowe skalpy z długimi
warkoczami. Nie zrezygnujemy z tego. A teraz
73/166
udzielisz nam wszelkich informacji potrzebnych
dla dokonania napaści.
Po czym nastąpiły szczegółowe wyjaśnienia
dotyczące umiejscowienia i rozkładu poszczegól-
nych części obozowiska, omówiono też, w jaki
sposób należy przeprowadzić napaść oraz jakiej
można się spodziewać zdobyczy. Na koniec
Czarny Mustang dał znak obu towarzyszom, aby
dołączyli do niego, ci bowiem oddalili się, każdy w
inną stronę, aby pilnować, żeby nikt nie zaskoczył
ich wodza i nie odkrył jego obecności.
W
rezultacie
tego
tajemnego
spotkania
postanowiono, że najpierw, nazajutrz wieczorem,
należy pojmać Old Shatterhanda i Winnetou wraz
z Kasem i Hasem przy Alder — Spring; natomiast
o terminie napaści na Firwood-Camp zwiadowca
zostanie powiadomiony przez wysłannika. Metys
pożegnał się z trzema sprzymierzeńcami i wrócił
do baraku.
Czarny Mustang skierował się tymczasem z
obydwoma Komańczami w pobliże tego miejsca,
gdzie zgodnie z umową należało oczekiwać
powrotu wysłannika, którego posłano do baraku.
Ów zjawił się też wkrótce i kipiąc złością
opowiedział, jak z nim postąpił Old Shatterhand.
Kiedy usłyszał, że przygotowano napaść na Old
74/166
Shatterhanda i na Winnetou, z radości aż syknął
przez zęby:
— Będzie jeszcze żałował, że podniósł na mnie
rękę, bo to ja będę tym, który zada mu najstras-
zliwsze męki!
Czerwonoskórzy właśnie szykowali się do ode-
jścia, zamierzając udać się do koni, które mieli w
ukryciu, kiedy posłyszeli kroki. Natychmiast przy-
padli do ziemi, choć była mokra i błotnista. Ale
położyli się akurat w poprzek drogi, którą mieli
przejść dwaj mężczyźni, jeden z nich potknął się
o leżącego wodza i przewrócił się, pociągając za
sobą towarzysza. W jednej chwili złapano ich i za-
trzymano.
— Nie wrzeszczcie, bo przypłacicie to życiem!
— rozkazał wódz. — Kim jesteście?
— Jesteśmy robotnikami —padła trwożliwa
odpowiedź.
— Wstańcie, tylko ani kroku stąd, jeśli wam
życie miłe! Dlaczego włóczycie się tutaj po kryjo-
mu? Jeśli jesteście robotnikami z tego obozu, to
nie potrzebujecie się tak zachowywać!
— Nie szliśmy wcale po kryjomu!
— A jednak! Tak cicho i chyłkiem nie chodzi
żaden człowiek, który może się otwarcie pokazy-
wać. Co tam macie w rękach?
75/166
— Strzelby.
— Strzelby? Na cóż robotnikom strzelby?
Pokażcie no tu, chcę je zobaczyć!
Wyrwał im strzelby z rąk, obmacał je i każdą
z osobna uniósł wysoko w górę, aby móc je lepiej
obejrzeć na tle nieba.
— Uff, uff, uff! — sapnął cicho wprawdzie,
ale tonem pełnym podziwu. — Te trzy strzelby
są tu na Zachodzie dobrze znane. Strzelba zdo-
biona gwoździami jest z pewnością Srebrną Strzel-
bą Winnetou, naszego wroga. A jeśli tak jest, to
dwie pozostałe są własnością bladej twarzy, Old
Shatterhanda, to jest sztucer Henry'ego, a to Pos-
trach Niedźwiedzi. Dobrze mówię?
Chińczycy nie odpowiedzieli na skierowane do
nich pytanie. Widzieli, że mają przed sobą Indian,
i bali się. Trzęśli się dosłownie ze strachu, a byli
zbyt wielkimi tchórzami, aby spróbować ucieczki.
— Mówcie! — ruszył na nich. — Czy ta broń
należy do Old Shatterhanda i do Winnetou?
— Tak — odparł ledwo dosłyszalnym szeptem
ten z nich, który mówił dotąd.
— Wobec tego ukradliście ją? Zapytany znów
milczał.
76/166
— Widzę, że jesteście Wagare-Saritschen,
takim
ludziom
tamci
mężczyźni
nigdy
nie
powierzyliby swojej broni. Jeśli się nie przyznasz,
wsadzę ci z miejsca nóż w brzuch! Mów! Wtedy
Chińczyk śpiesznie odpowiedział:
— Zabraliśmy je po kryjomu.
— Uff! A więc jednak! Winnetou i Old Shatter-
hand czują się tu jak wida — bezpiecznie, skoro
rozstali się ze swoją bronią. Jesteście złodziejami.
Wiecie, co z wami zrobię? Zasłużyliście na śmierć!
Chińczyk rzucił się na kolana, wzniósł ręce i
zaczął błagać:
— Nie zabijaj nas!
— Powinniśmy was zabić, to jasne, ale
puścimy was wolno, jeśli uczynicie to, co wam
rozkażę.
— Mów, och, mów! Usłuchamy cię we wszys-
tkim!
— Dobrze. Dlaczegoście ukradli tę broń? Prze-
cież nie będziecie jej używać, bo nie jesteście
myśliwymi.
— Chcieliśmy ją sprzedać, bo słyszeliśmy, że
jest warta mnóstwo pieniędzy.
— My ją odkupimy.
— Naprawdę? Naprawdę? Czy aby naprawdę?
77/166
— Jestem wodzem Komańcz. Moje imię brzmi
Tokvi Kava, co w języku bladych twarzy znaczy
Czarny Mustang. Słyszeliście o mnie?
Owszem, słyszeli o nim, i to tyle złego, że
Chińczyk głęboko przerażony wykrztusił:
— Czarny Mustang? Tak, znamy ciebie!
— Zatem wiesz również i to, jak wielkim i
sławnym wodzem jestem i że wszystko, co
powiem, jest zawsze prawdą. Odkupuję broń.
— Ile dasz nam za nią?
— Więcej, niżby dał wam ktokolwiek inny.
— Co?
— Wasze życie. Tego rodzaju kradzież karze
się śmiercią, a ja daruję wam za te strzelby życie.
— Życie? Tylko życie? — spytał Chińczyk zaw-
iedziony, a przy tym cały drżący ze strachu.
— Mało wam? — syknął czerwonoskóry. — Ta-
cy hultaje ośmielają się żądać jeszcze czegoś
oprócz życia? Czego jeszcze chcecie?
— Pieniędzy!
— Pieniędzy! Czyli metalu! Jeśli chcecie met-
alu, możecie dostać żelazo naszych noży, są tak
ostre, że starczy go wam aż nadto. Chcecie?
78/166
— Nie, nie! Oszczędź nas!—skamlał Chińczyk.
— Chcemy żyć! Zatrzymaj strzelby!
— Twoje szczęście, żółta ropucho! A teraz
słuchaj, co ci jeszcze rozkażę! Old Shatterhand
i Winnetou wkrótce spostrzegą, że ich strzelby
znikły, podniesie się duża wrzawa, będą szukać i
rozpytywać. Co wtedy uczynicie?
— Będziemy milczeć.
— Musicie. Nie wolno wam powiedzieć ani
słowa, ani jednego słowa, bo was zabiją, gdyż
jesteście złodziejami. Ale także o nas nie wolno
wam nic mówić, bo jeśli się dowiedzą, żeście nas
spotkali i z nami rozmawiali, domyśla się wszys-
tkiego, i tak czy owak będziecie zgubieni.
Postąpicie według tego rozkazu?
— Będziemy milczeć jak grób!
— Tego żądam od was, bo jeśli zdradzicie, że
byliście tutaj, wrócimy i dokonamy zemsty, um-
rzecie po tysiącznych torturach przy męczeńskim
palu. I jeszcze jedno pytanie: znacie imiona Ilczi i
Hatatitla?
— Nie.
— Tak zwą się konie Winnetou i Old Shatter-
handa. Czy wiecie, gdzie one stoją?
79/166
— W szopie, tam, za nami. Słyszeliśmy, że je
tam zaprowadzono.
— W takim razie to wszystko, jeśli chodzi o
was. Pamiętajcie tylko o moim ostrzeżeniu i milcz-
cie! A teraz możecie iść!
Każdy z nich dostał jeszcze kopniaka, po czym
obaj zniknęli czym prędzej w ciemnościach nocy,
radzi z tego, że przynajmniej uszli z życiem.
— Uff! Nie mogliśmy mieć więcej szczęścia! —
powiedział wódz tonem najwyższego zadowolenia
do swoich ludzi. — Mamy zaczarowany sztucer,
Postrach Niedźwiedzi i Srebrną Strzelbę. Teraz
jeszcze przyprowadzimy oba ogiery, które prócz
mojego mustanga nie mają sobie równych.
— Tokvi Kava chce udać się do szopy? — spy-
tał Indianin, który przedtem pod przybranym imie-
niem Juwaruwy poszedł do baraku jako szpieg.
— Czyżby mój brat myślał, że pozostawię
konie? Gdyby nie istniał mój mustang, to te dwa
ogiery byłyby najlepszymi końmi między jedną
Wielką Wodą a drugą. Zabieramy je, bo są one z
pewnością tyle samo warte co strzelby, któreśmy
odebrali tym żółtym hultajom z długimi warkocza-
mi.
Bezszelestnie podkradli się pod szopę, której
drzwi nie zamykały się na prawdziwy zamek, tylko
80/166
na zasuwę, i zaczęli nadsłuchiwać. Ze środka sły-
chać było pojedyncze uderzenia podkową, odgłos,
jaki słychać, kiedy koń stąpnie nogą. W szopie
panował mrok. Wyglądało na to, że nie ma tam
strażnika,
w
przeciwnym
razie
bowiem
pomieszczenie byłoby oświetlone. Wódz odsunął
zasuwę, uchylił nieco drzwi i tak się ustawił, żeby
nie być widzianym od środka, po czym zawołał kil-
ka razy półgłosem w języku angielskim, tak jak-
by był znajomym strażnika, jeśliby przypadkiem
jakowyś się tam znajdował. Nie było żadnej
odpowiedzi. Czterej Indianie weszli do środka.
Konie obu Timpów zajmowały miejsca zu-
pełnie w tyle, oba karę ogiery stały prawie na
samym przodzie. Wódz mimo ciemności rozpoznał
je od razu.
— Tu stoją — powiedział. — Miejcie się na
baczności! Nie możemy ich dosiąść, bo nas nie
znają, musimy je prowadzić, a i tak jeszcze, jak
wyjdziemy, będziemy mieć z nimi kłopoty, gdy
tylko się spostrzegą, że trzeba ruszyć, a ich panów
nie ma.
Ogiery odwiązano ostrożnie i powolutku
wyprowadzono. Szły za Komańczami wprawdzie
bez większego oporu, ale widać było, że są
nieufne. Drzwi ponownie zamknięto na zasuwę,
po czym Indianie oddalili się z cenną zdobyczą.
81/166
Głębokie, miękkie błoto, jakie spowodował deszcz,
stłumiło zupełnie kroki ludzi i zwierząt.
Tokvi Kava czuł się nadzwyczaj zadowolony z
figla, jakiego udało mu się spłatać obu sławnym, a
tak bardzo przez niego znienawidzonym mężom.
Był całkowicie pewny swej sprawy i przekonany,
że dzisiejszego wieczoru postępował absolutnie
bezbłędnie i chytrze. A jednak mylił się. Jednego
w swej kalkulacji nie przewidział, mianowicie by-
strości umysłu obu okradzionych, jak również
wyjątkowych zalet i świetnej tresury obu koni,
które były nauczone nie słuchać obcych ludzi bez
zezwolenia swych panów.
Największy jednak błąd polegał na tym, że wy-
jawił Chińczykom swoje imię. Wprawdzie z całą
pewnością siebie wyszedł z założenia, że ci nic
nie zdradzą, ale miał do czynienia z Winnetou
i jego przyjacielem, była to więc niewybaczalna
lekkomyślność.
Koniec wersji demonstracyjnej.
82/166
2. CZARNY MUSTANG
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
3.
U
OLCHOWEGO
ŹRODŁA
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
4. BRZOZOWY JAR
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
5. ZDRADZIECKIE ZŁOTO
Tam, gdzie Sierra Moro tworzy z krańcami gór
Raton niemal kąt prosty, nie opodal strumienia
leżeli dwaj Indianie. Jeden z nich, sądząc z wyglą-
du, miał z pewnością ponad sześćdziesiąt lat,
głowę okrywał mu strzępek skóry. Jego zapadnięta
twarz miała wyraz niezwykłej zawziętości, przy
nim leżała strzelba. Drugi był młodszy, miał rzad-
kie, ale długie włosy związane z tyłu, a wychudła
również twarz nosiła piętno przebiegłości i
chytrości, za szerokim rzemieniem, służącym mu
za pas, zatknięty był nóż. Obaj czerwonoskórzy
dziwnym sposobem nie posiadali innej broni prócz
strzelby starego i noża młodszego. Z wyglądu
przypominali ludzi, którzy przez dłuższy czas cier-
pieli niedostatek, może zgoła głód i pragnienie, a
przy tym nie mieli okazji, by naprawić swe odzie-
nie, ubrania ich bowiem były porozdzierane, a na
nogach wisiały strzępy mokasynów.
Jak daleko okiem sięgnąć trawa po obu
stronach strumyka była zdeptana, a rozległe ślady
legowisk wskazywały na to, że czerwonoskórzy
leżeli w tych miejscach, by rękoma dosięgnąć
wody. Porozrzucane łupiny dzikiej dyni zdradzały,
w jaki sposób byli zmuszeni zaspokajać głód.
Kiedy Indianin zjada zieloną, dziką dynię, którą
znalazł nad wodą, musi z nim być bardzo, bardzo
źle!
Stary leżał na ziemi i nie podnosząc głowy,
spoglądał w wodę. Trwało to dobrą chwilę, po
czym podniósł się i powiedział:
— Uff! Ryby tam są, ale rękoma nie można
ich schwytać, a nie mamy żadnego haczyka, żeby
zrobić wędki. Boli mnie brzuch, jestem chory od
tej połowy dyni, którą musiałem zjeść.
— A Kita Homascha mógłby zjeść całe cielę,
gdyby je miał — mruknął drugi.
— Wielki Duch nas opuścił!—zaskrzypiał
stary.—Tokvi Kava, wódz Komańczów musi cier-
pieć głód! Nikt w to nie uwierzy!
— Kto ponosi za to winę? Winnetou i Old Shat-
terhand, którym tego nigdy nie zapomnę!
Stary był więc Czarnym Mustangiem, zaś In-
dianin siedzący przy nim owym wysłannikiem,
którego zdemaskowano w Firwood-Camp. Twarz
wodza przybrała szatański, nieopisanie szpetny
wyraz, kiedy odpowiedział:
— Musi wpaść w nasze ręce, gdyż wiemy,
dokąd się udaje, i zagrodzimy drogę temu białemu
87/166
szakalowi, który się zwie Old Shatterhand i ponosi
jeszcze większą winę za nasze nieszczęście aniżeli
Winnetou, szakal Apaczów. Biada im!
— Czy rzeczywiście sądzisz, że ich złapiemy?
— Tak.
— Bardzo wątpię. My musieliśmy iść, oni zaś
posiadają rącze konie.
— Ale nasza droga prowadziła prosto przez
góry jak rozciągnięte lasso, podczas gdy oni
musieli pokonać wiele zakrętów i okrężnych dróg z
powodu koni. Czarny Mustang zna wszystkie góry
i doliny w tej okolicy, dokładnie obliczył drogę,
na której pojawią się wrogowie. Mamy nad nimi
przewagę, a kiedy powróci Ik Senanda i przyniesie
wszystko, czego potrzebujemy, Apacz i pięć bi-
ałych kojotów muszą wpaść w nasze ręce.
— Czy on wszystko przyniesie? Konie, proch,
ołów, strzelby, noże, ubrania i mięso?
— Przyniesie.
— Kiedy we wsi Komańczów dowiedzą się, co
się stało, wpadną w złość.
- UW. Czy sądzisz, że będzie tak głupi i coś
powie? Wielki Duch sprawi, że przyjdzie i przy-
wiezie mięso! Wie, gdzie w tych dniach obozuje-
88/166
my, a ponieważ nie przybył wczoraj, musi przybyć
dzisiaj.
— Ik Senanda zostawił nam swą strzelbę i nóż,
to jedyna broń, jaką posiadamy; ponad sto wo-
jowników, którzy chcą jeść!
— Czy wojownik może się skarżyć na głód?-
wytknął mu wódz.
— Nikt tego nie słyszy prócz ciebie, a ty też
głodujesz. Nie obawiam się ani czerwonoskórego,
ani białego wroga, ani dzikiego bawołu, ani
niedźwiedzia, ale głód to wróg tkwiący w ciele, nie
można z nim walczyć, przeciwko niemu nie po-
może ani przebiegłość, ani odwaga, największego
śmiałka może pozbawić życia i nie można mu w
tym przeszkodzić. Dlatego to żaden wstyd mówić
o nim i na niego się skarżyć.
— Masz rację — zgodził się wódz. — Mieszka
i w moim ciele i zżera mi wnętrzności. Mówiłeś,
że nie boisz się żadnego wroga, i ja jeszcze do
niedawna zwyciężałem każdego przeciwnika, ale
teraz nadszedł wróg, który mnie zwyciężył, i dlat-
ego musimy cierpieć głód.
— Kto to jest?
— Zamieszkał, podobnie jak głód, w moim
wnętrzu, to moja złość na Old Shatterhanda, która
mnie pokonała.
89/166
— Uff, uff — zgodził się ten drugi. Nie dodał
ani słowa, ale w jego tonie było zawarte wszystko,
co chciał powiedzieć.
— Tak, ta złość była wrogiem, który mnie
pokonał — mówił dalej wódz. Przy jego wyniosłej
dumie jedynie głód mógł go skłonić do tego
samoskarżenia. — Gdybym nie nawymyślał Old
Shatterhandowi, gdybym milczał i odczekał, ta
blada twarz zostawiłaby nam konie i broń,
moglibyśmy w ukryciu zostać w pobliżu Firwood-
Camp i zaczekać na nieprzyjaciela, wówczas już
znajdowaliby się w naszych rękach!
— Powiedziałeś prawdę. A tak siedzimy tu ter-
az i głodujemy. Opuściliśmy obóz, by zdobyć mię-
so, lecz nic nie złapaliśmy i nie ustrzeliliśmy,
znaleźliśmy jedynie dynię, którąśmy zjedli. Jeśli
pozo, stałym powiodło się podobnie z zastawian-
iem sieci, wkrótce umrzemy z głodu. Ile masz
jeszcze prochu?
— Najwyżej na dziesięć strzałów.
— To niechże Ik Senanda dziś przybędzie, in-
aczej umrzemy z powodu wroga, który mieszka w
naszym wnętrzu, jest to... uff! — przerwał i wydał
okrzyk lecz nie głośno, tylko ściszonym szeptem.
— Co to? — spytał Tokvi Kava.
90/166
— Spójrz tam — odparł Kita Homascha ucies-
zony i wskazał w stronę strumienia.
Wódz spojrzał we wskazanym kierunku i mina
mu poweselała.
— Bizony! — szepnął.
— Tak, sześć sztuk! Jeden byk, trzy krowy i
dwoje cieląt.
— Będziemy mieli mięso! -mówiąc to chwycił
za broń, lecz ręka mu drżała czy to z osłabienia,
czy ze zdenerwowania.
— Drżysz!-ostrzegł go wojownik. — Jeśli nie
trafisz, stracimy mięso!
— Milcz! To głód. Z pewnością trafię!
— Bizony zbliżają się do wody, podejdą tu, nic
nie poczują, bo przynoszą wiatr.
— Tak, nadchodzą z wiatrem, a więc wystar-
czy, że zostaniemy tu i położymy się wśród
zarośli.
Obaj przycupnęli i w gorączkowym napięciu
obserwowali zwierzęta, które zbliżały się szybko,
od czasu do czasu jedynie schylały łby, aby
nabrać do pyska trawy.
Byk był starym, potężnym, szpetnym, bo
niemal zupełnie wyliniałym zwierzęciem. Jego
twarde, łykowate mięso niemal nie nadawało się
91/166
do spożycia, lecz trzeba było właśnie jego zabić,
jeśli bowiem Tokvi Kava miałby się kierować jakoś-
cią mięsa i zastrzelić krowę, to żądny zemsty i
rozwścieczony byk wziąłby go i jego towarzysza
na rogi, rozniósłby ich i stratował. Strzelba miała
poza tym dwie lufy, ale jedna była na śrut.
Zwierzęta zeszły bliżej nad wodę, byk na
przedzie, krowy z cielętami za nim. Wkrótce
podeszły na odległość stu, później pięćdziesięciu,
w końcu trzydziestu kroków, niczego nie zauważa-
jąc. Krowy zdały się na przywódcę stada, a ten
widać stracił węch.
Na ten widok obaj Indianie podnieśli się na
raz, wydając głośne okrzyki radości i pobiegli do
swoich zdobyczy. Cielę biegało nieporadnie i
zginęło później od uderzeń kolbą.
— Uff, uff, uff! — zawołał wódz. — Mój czer-
wonoskóry brat widzi, że nie drżałem. Obie kule
trafiły w serce, teraz mamy mięso dla wszystkich
naszych ludzi.
— Tak, mięso krowy jest dobre — stwierdził
drugi.
— Mięso byka też można zjeść, jeśli nie ma nic
innego!
— Czy zaraz wypatroszymy zwierzęta?
92/166
— Nie, trwałoby to zbyt długo. Sprowadzimy
naszych wojowników. Ja pójdę, a mój brat niech
zostanie.
I oddalił się, rzucając jeszcze głodne, łakome
spojrzenie na troje zwierząt, z których sam byk
mógł ważyć ponad dwa tysiące funtów. Kto tego
sam nie widział, ten nie uwierzy, jak niesamowitą
ilość mięsa przedstawia sobą wyrośnięty bizon.
Droga powrotna wiodła nad strumieniem.
Szedł w pośpiechu, nie zachowując żadnych środ-
ków ostrożności, które na Dzikim Zachodzie za-
wsze są niezbędne. Zatem Tokvi Kava musiał być
zupełnie przekonany o tym, że w pobliżu nie ma
żadnej wrogiej istoty ludzkiej.
Tokvi Kava złożył się do strzału, już nie drżał,
lecz i nie strzelał, miał bowiem bizona tuż przed
sobą. Indianin i każdy doświadczony myśliwy na-
jchętniej wymierza kulę z boku poniżej łopatki w
serce, kula bowiem przechodzi wówczas jedynie
przez miękkie części.
Podeszły jeszcze dziesięć kroków do przodu,
wówczas to chyba jedna z krów powzięła jakieś
podejrzenie, stanęła i wciągnąła tak głośno powi-
etrze, że usłyszał to byk. Odwrócił się na wpół
w jej stronę, nadstawiając jednocześnie bok i
opisane miejsce, którego wypatrywał wódz. Naty-
93/166
chmiast huknął strzał. Poderwał całe ciało bizona,
który w chwilę potem stał już cicho, schylał głowę
coraz niżej i niżej, nagle wstrząsnęły nim konwul-
syjne drgawki i runął, nie wydawszy z siebie ani
jednego odgłosu. Został trafiony prosto w serce.
Po oddaniu strzału wódz w największym poś-
piechu załadował powtórnie. Krowy usłyszawszy
wystrzał rzuciły się do ucieczki, jedna zaczęła
uciekać wraz z cielakiem, lecz drugie nie
przeczuwając niczego stanęło i ciekawe pobiegło
nawet truchtem do martwego byka. Wkrótce wró-
ciła jego matka, powodowana miłością i troską, i
popchnęła je nosem do przodu, lecz w tym samym
momencie ugodzona została drugim strzałem
wodza, i to również w serce, tak że padła na
ziemię w ciągu kilku sekund.
W dolinie szedł z towarzyszem pod górę, teraz
schodził w dół, wracając do obozu, który znaj-
dował się na krańcu doliny. Miał do pokonania
niemal dwie angielskie mile, a więc trwało to dość
długo, nim je przebył.
W obozie leżeli Komańcze, którzy musieli op-
uścić Firwood-Camp w tak haniebny sposób, i
którzy byli obdarci i wygłodzeni podobnie jak on.
Powitało go tyle spragnionych spojrzeń, ilu ich
było, wszyscy cierpieli głód. Zauważył również
tych, którzy wcześniej opuścili obóz, aby zajrzeć
94/166
do sieci, zastawionych na łownego zwierza. Nie
musiał pytać o rezultat, gdyż widział, że nic nie
przynieśli. Podnieśli się gwałtownie i zupełnie
wbrew powściągliwości Indian, zapytali:
— Czy Tokvi Kava upolował coś? Czy przyniósł
mięso?
— Tak — odparł. — Koniec głodu. Zabiłem bi-
zona i krowę, i do tego cielaka.
Na te słowa rozległo się sto okrzyków radości,
zapanowało
ogólne
podniecenie,
które
tak
opanowało czerwonoskórych, iż nie zauważyli
jeźdźca, który zbliżał się do obozu z przeciwnej
strony z parą jucznych koni. Był to Ik Senanda,
wnuk wodza, posłany do wsi Komańczów po broń
i inne potrzebne rzeczy.
Ta misja Metysa była dla wodza jedynym wyjś-
ciem, by choć nieznacznie ukryć przed swoimi
ludźmi poniesioną hańbę i utrzymać się przy
władzy. W swym obecnym stanie nie mógł się
tam w żadnym razie pokazać, ale gdyby odzyskał
konie i broń, pojmał Winnetou i Old Shatterhanda
wraz z jego towarzyszami podróży, co przyniosło-
by mu sporo zaszczytu, a gdyby jeszcze później
przedsięwziął szybko jakąś wyprawę przeciw
jakimkolwiek wrogom, białym czy sąsiednim
Apaczom, to owa straszliwa porażka poszłaby w
95/166
niepamięć, a wszystkie jego dzisiejsze troski i
obawy rozwiałyby się. Wszystko zależało od
wyniku, jaki przyniesie misja jego wnuka, i można
sobie wyobrazić, z jakim utęsknieniem i w jakim
napięciu wyglądał jego powrotu.
Kiedy więc Tokvi Kava zobaczył, że Ik Senanda
prowadzi jedynie parę jucznych koni, pobladł, jego
czerwona, ogorzała skóra poszarzała. Ustała
również
radość
pozostałych
Komańczów
z
zabitych bizonów. Kiedy Metys zsiadł z konia i za-
czął się zbliżać, wódz oddalił się nieco, by usiąść
pod krzewem w takiej odległości od swoich ludzi,
aby nie mogli słyszeć, jaką otrzymał wiadomość.
Ik Senanda podążył za nim i w milczeniu usiadł
obok niego. Wódz spojrzał mu w oczy osobliwym
spojrzeniem bez wyrazu, a następnie zapytał
przygłuszonym, wskutek rozczarowania szorstko
brzmiącym głosem:
— A gdzie wierzchowce?
— Nie dano mi —zadźwięczała odpowiedź.
— A gdzie dziesięć razy po dziesięć strzelb i
noży?
— Otrzymałem jedynie dwa razy po dziesięć.
— A więc zdradziłeś, co wydarzyło się w
Firwood-Camp!
— Niczego nie zdradziłem!
96/166
— Nie posłuchano mego rozkazu, a zatem
nasza hańba musi być znana!
— Wiedziano o niej. Wiedziano już, kiedy tam
przybyłem.
— Od kogo? Jeśli się dowiem, kto to był, ży-
wcem go oskalpuję! Zacisnął pięści, a oczy
błyszczały mu od gniewu.
— Nie dostaniesz tego skalpu — odpowiedział
wnuk. — Ognisty koń pędzi sto razy szybciej niż
my i rozgłasza wszędzie tę wieść.
— Czy ognisty koń przybył też do Komańczów
Naiini?
— Nie, ale biegnie nie opodal nich i zatrzymu-
je się kilka razy w miejscach, które blade twarze
nazywają stacjami. Na jednej z takich stacji było
kilku naszych wojowników i dowiedzieli się wszys-
tkiego.
— Uff! Wodę ognistą i ognistego konia przysłał
Zły Duch do krainy czerwonoskórych, by ich
zniszczyć. Już wkrótce od jednej Wielkiej Wody
do drugiej będzie wiadomo, że pozbawiono mnie
włosów, i odtąd imię moje będzie jak smród un-
oszący się z padliny, której nie chce ruszyć żaden
sęp. Ale ja się zemszczę, zemszczę na wszystkich,
którzy uczynili ze mnie padlinę!
97/166
— Jesteś sławny i pozostaniesz sławny —
pocieszył go wnuk.— Schwytamy Winnetou i Old
Shatterhanda, a później napadniemy na Apaczów.
Obedrzemy ich ze skóry, broni i koni i wtedy
będziecie mogli wrócić do myśliwskich terenów
naszego plemienia.
— Uff! A teraz nie możemy?
— Na radzie starszych powiedziano mi, że mu-
sicie przedtem wymazać swą hańbę chwalebnym
czynem!
— Uff, uff!
Zasłonił dłonią oczy i siedział tak dość długo,
po czym opuścił ją i powiedział:
— Jestem bogaty. Dlaczego i mnie nie
przyniosłeś nic prócz broni?
— Nie wolno mi było.
— Nie mam konia, a przecież posiadam wiele
koni. Czy zabroniono ci również zabrać jednego
dla mnie?
— Tak.
Wówczas wódz z wyrazem przerażenia w
oczach spojrzał w twarz wnuka i spytał, jąkając się
niemal z obawy o odpowiedź:
98/166
— Ale mojego Czarnego Mustanga, mojego
ogiera, który znaczy dla mnie więcej niż życie,
czy i jego odmówiono mi?
— Jego również. Powiedziano, że najwartoś-
ciowszego
zwierzęcia
plemienia
nie
można
powierzyć twej lekkomyślności.
Na te słowa stary poderwał się z miejsca, wś-
ciekłość go ruszyła. Ik Senanda podniósł ostrzega-
jąco palec i rzekł uspokajająco:
— Tokvi Kava jest wielkim wodzem. Wie, że
wojownik musi się opanować; czyż ludzie, którzy
tam siedzą i na nas patrzą, mają pomyśleć, że ich
wódz zapomniał być panem swych myśli i uczuć?
Wódz usiadł i po jakimś czasie, kiedy wydawał
się już uspokojony wewnętrznie, odparł potakują-
co:
— Syn mej córki ma rację. Nie chcę już myśleć
o cierpieniu, jakie mi sprawiono, ale kiedyś przy-
pomnę je tym wszystkim, którzy mi je sprawili!
Czy prócz tego, co od ciebie teraz usłyszałem,
masz mi do przekazania jakąś wiadomość?
— Nie.
— Uff! Tylu starych wojowników zwało się my-
mi przyjaciółmi i rzeczywiście uważałem ich za
przyjaciół. Czy żaden z nich nic mi nie kazał przez
ciebie powiedzieć?
99/166
— Żaden!
— A więc wszyscy dowiedzą się, jak Tokvi Ka-
va odwzajemnia takie fałszywe przyjaźnie! Jesteś
moim wnukiem i jesteś jeszcze młody, lecz jesteś
odważny i posiadasz tyle przebiegłości co ja. Jeśli
masz zamiar mówić ze mną, to mów! Czy chcesz
mi coś zaproponować?
— Nie. Rozkazy należą do ciebie, ja jestem
posłuszny. Co powiesz, jest dobre, co zdecydujesz,
będzie przez nas wykonane.
Metys powiedział to tonem najszczerszego
przywiązania i opuścił przy tym głowę na znak,
że myślą i czynem całkowicie mu się oddaje, jed-
nakże uważny obserwator spostrzegłby praw-
dopodobnie drobne, lecz zdradzieckie zmarszczki
w kącikach ust. Nie był człowiekiem godnym zau-
fania i jeśli w grę wchodziła jego korzyść, to dzi-
adek nie znaczył dla niego więcej aniżeli jakakol-
wiek inna osoba. Wódz jednakże, pomijając bliskie
pokrewieństwo, uważał go za swego najlepszego
przyjaciela i nie żywił wobec niego najmniejszego
podejrzenia. Podobnie i teraz spoglądał na niego
pełen ufności i rzekł:
— Wiem, że oddałbyś za mnie życie i że prze-
mawiałeś za mną w naszym plemieniu. To nie two-
ja wina, że nic więcej nie uzyskałeś. Chodź,
100/166
pójdźmy do pozostałych, którzy muszą się
dowiedzieć, co plemię postanowiło!
Nie przypuszczał, że Ik Senanda na radzie
starszych wystąpił podstępnie przeciw niemu, na-
jwiększym bowiem pragnieniem Metysa było
zostać samemu wodzem Naiini. Wrócili zatem do
swoich ludzi, którzy z zachowania Czarnego Mus-
tanga i jego wnuka odgadli, jakie nadeszły wieści.
Kiedy im je wódz przekazał, popadli w wielkie
przygnębienie. Odczuli boleśnie swą kiepską sytu-
ację, a wraz z nią jeszcze dotkliwszy głód aniżeli
przedtem, toteż chętnie przyjęli rozkaz wodza,
aby udać się do wyżej położonej części doliny,
gdzie leżała upolowana przez niego zdobycz. Zan-
im wyruszyli, rozdzielono pomiędzy najlepszych
strzelców kilka strzelb, które przywiózł Ik Senan-
da.
Wnuk wodza przywiózł też kilka noży, toteż
dzielenie bizonów postępowało szybko i wkrótce
płonęło wiele ognisk, przy których każdy piekł
swoi kawał mięsa. Pozostałe mięso podzielono i
wyruszono natychmiast w drogę, by urządzić za-
sadzkę na Old Shatterhanda i jego towarzyszy.
Indianie ruszyli ponownie w dół wzdłuż stru-
mienia, aż dotarli do poprzedniego miejsca obo-
zowania, by dalej udać się wzdłuż krańców Sierra
Moro w kierunku południowym.
101/166
Po południu, kiedy korowód Indian szedł przez
równinę porośniętą trawą, znaleziono trop, musi-
ało tu być około dwudziestu jeźdźców, i to białych,
wszystkie ich konie były podkute, i szli w kierunku,
w jakim również zdążali czerwonoskórzy.
Siad, który przez dłuższy czas prowadził nie
opodal gór, później zbliżał się ku nim, a pod
wieczór wiódł do ich wnętrza. Zauważywszy to
Tokvi Kava odezwał się do wnuka:
— Te blade twarze to doświadczeni ludzie,
wkrótce zapadnie zmrok, toteż udają się w góry,
nie chcąc nocować na otwartej równinie, gdzie
ich ogniska byłyby widoczne z daleka. Pewnie nie
przyjdzie nam łatwo znienacka ich napaść,
zwłaszcza, że posiadamy tak niewiele broni.
— Pshaw! Przewyższamy ich trzykrotnie
liczebnością, a czego się nie da zrobić przemocą,
zdobędziemy podstępem.
— Podstęp zawsze jest więcej wart aniżeli siła,
szczególnie dzisiaj dla nas. Musimy przede wszys-
tkim zakraść się pod obóz bladych twarzy, nim
postanowimy, co czynić.
Góry porośnięte były lasem, który wysuwał w
równinę liczne zarośla. Kiedy Komańcze dotarli do
nich, wyszukali sobie miejsce dogodne do rozbi-
cia obozu, po czym wódz oraz Ik Senanda udali się
102/166
tropić białych. Mrok już zapadał, toteż mogli przy-
puszczać, że nie będą musieli długo iść. I rzeczy-
wiście, nie minął kwadrans, gdy poczuli zapach
dymu.
— Zbliżamy się do nich — szepnął stary do
wnuka. — Musimy teraz poczekać, aż zupełnie się
ściemni.
Gdy po zmroku nastała noc, znowu zaczęli się
skradać. Wkrótce usłyszeli niewielki strumyk, a
potem między drzewami zamigotał blask ogniska,
wokół którego biali utworzyli krąg. W pobliżu na
skrawku trawy stały konie. Pilnowało ich dwóch
mężczyzn, którzy trzymali strzelby gotowe do
strzału, był to znak, że Komańcze nie mieli do
czynienia
z
nowicjuszami
ani
z
ludźmi
nieostrożnymi.
Dla wyćwiczonych Indian podejście w pobliże
białych, nie stanowiło trudności, grube pnie drzew
były doskonałą osłoną. Obaj zwiadowcy podczoł-
gali się na taką odległość, na jaką pozwalało ich
własne bezpieczeństwo, i stojąc każdy za innym
drzewem mogli nie tylko widzieć białych z bliska,
ale i słyszeć wszystko, co mówili.
Przywódcą bladych twarzy zdawał się być
niemłody mężczyzna o ogorzałej twarzy, śnieżno-
białych włosach i jasnopopielatej długiej brodzie,
103/166
była to charakterystyczna postać o ostrych rysach
twarzy, widać wyszedł szczęśliwie z niejednej
przygody. Jego przenikliwe oczy mimo wieku odz-
naczały się młodzieńczą żywotnością, a kiedy
mówił, czynił to tak stanowczo i opanowanie, jak-
by przyzwyczajony był do wydawania rozkazów.
Czerwonoskórzy usłyszeli, że jego towarzysze
zwracali się do niego osobliwie, nazywając go Jego
Wysokością.
Po niemal wszystkich pozostałych mężczyz-
nach można było poznać, że również są doświadc-
zonymi westmanami. Najmłodszy z nich, szczupłej
budowy, niebywale wysoki kędzierzawy blondyn,
był widać żartownisiem towarzystwa, lubował się
w wesołych zwrotach, wołano na niego krótko:
Hum. Właśnie kiedy zwiadowcy zaczęli podsłuchi-
wać, usłyszeli, jak mówił:
— Wasza Wysokość chyba się tu pewnie czuje,
gdyż nie wystawia żadnych wart. Sądzę, że tu
przebiega granica terenów należących do Ko-
mańczów. Czy Wasza Wysokość
życzy sobie
zostać pozbawiony tronu i życia przez tych zac-
nych dżentelmenów?
— Moim tronem jest to miejsce, na którym
siedzę,
i
chciałbym
zobaczyć
tego
czer-
wonoskórego, który potrafiłby mi je odebrać.
104/166
Wszak znajduję się w towarzystwie trzydziestu
poddanych, z których każdy jest bohaterem i ryc-
erzem. A co do Komańczów, to ma pan rację,
drogi Hum. Chciałem wam jedynie dać czas na
jedzenie, później jak zazwyczaj wystawimy warty,
siedem godzin snu i co godzina zmiana, czterej
wartownicy wystarczą, jeśli nie będą stali, tylko
stale przemierzali wskazaną im część terenu. Ten
porządek utrzymamy do czasu, kiedy się zna-
jdziemy w górach San Juan.
— Gdzie zostaniemy milionerami! — dodał
Hum śmiejąc się wesoło.
— Myślę, że tak się stanie pomimo waszych
drwin.
— A że spadek po bogatym stryju poszedł koło
nosa, nie mam nic przeciwko temu, abyście poz-
wolili mi odziedziczyć jeszcze bogatsze państwo
Colorado.
— Well! Znowu o tym wspominacie, jak się
właściwie sprawa miała z tym stryjem? Czy
wydziedziczył was? Tego nie można mu wybaczyć
nawet w grobie, gdyż zacny z was chłop!
— Nie wydziedziczył mnie, a jednak pozbawił
mnie spadku. Uchodził za zamożnego, ponieważ
potrafił stwarzać pozory, mój ojciec, chociaż był
dzielnym handlowcem, do niczego nie doszedł, a
105/166
dlaczego, zaraz się dowiecie. Kiedy umarł, prócz
długów nie zostawił mi ani centa, stryj, który nie
miał dzieci i którego prosiłem, żeby mi pomógł
stanąć na nogi, pocieszył mnie mówiąc, że będę
jego jedynym spadkobiercą. Męczyłem się tak
jeszcze kilka lat, póki i on nie umarł, prócz zu-
pełnie pustej szkatułki na pieniądze pozostawił
mi swą księgą kasową, zacząłem ją obwąchiwać i
nabawiłem się kataru, i to jakiego! Kochany stry-
jaszek był mianowicie tak przebiegły, że zlecał
memu dobrodusznemu ojcu pracę, latami nie
wypłacając mu za to ani dolara. Mój ojciec sądził,
że jego pieniądze znajdują się w pewnych rękach;
później zaś, kiedy krótko przed śmiercią dowiedzi-
ał się o bankructwie swego brata, nie chciał go
kompromitować w moich oczach i nie wyjawił mi
jego nikczemności. Nie odziedziczyłem nic i
straciłem również pieniądze, które bym odziedz-
iczył, gdyby ojciec nie był taki ufny.
— Ładny mi stryj! A więc wszystko pięknie
roztrwonił? Jak się nazywał?
— Nie obchodzi mnie to, nie znam jego
nazwiska!
— Co? Nie znacie go? Przecież brzmi tak jak
wasze!
— Właśnie.
106/166
— No, proszę! Przecież nie zapomnieliście
swojego nazwiska! Wołamy na was Wysoki Hum.
Nie powiedzieliście nam, co oznacza Hum, i nie
zdradziliście też waszego nazwiska. Dlaczego?
— Dlaczego? Dlatego. Właśnie dlatego, że jest
to również nazwisko drogiego stryja, którego
niechętnie wspominam.
— Hm! Jeśli odczuwacie tak wyraźną niechęć
wobec swego stryja, to rzecz jasna nie mamy nic
przeciw temu, co się tyczy utraconego spadku, to
możecie się pocieszyć, gdyż to, co znajdziecie w
górach San Juan w Colorado, wynagrodzi wam tę
stratę po stokroć!
— Choćby nawet nie po stokroć, coś tam na
pewno znajdziemy, Wasza Wysokość, gdyż nie
należy pan do osób, które wiodłyby na próżno ucz-
ciwych ludzi tak daleko w Rocky-Mountains.
— Nie, rzeczywiście nie jestem taki. Mam plan
kopalni w głowie: będziemy bogaci, choć nie tak
jak byśmy byli, gdyby spotkało nas to szczęście
i odkrylibyśmy tu w Sierra Moro legendarną Bo-
nanzę of Hoaka.
— Często o niej słyszałem. Osobliwa nazwa!
„Bonanza" to słowo hiszpańskie, ,,of" — angiel-
skie, a „hoaka" wydaje się indiańskim. Czyż nie?
— Owszem.
107/166
— Co to oznacza?
— Nie potrafię powiedzieć, nie spotkałem
bowiem nikogo, nawet Indianina, który by to
wiedział i mógł przetłumaczyć. Bonanza nieza-
przeczalnie istnieje, setki gambusinos szukało jej.
Kilku z nich było już tak blisko, że znajdowali ol-
brzymie bryły złota, lecz nikomu z nich nie udało
się dotrzeć do właściwego miejsca, gdzie takie
bryły leżą masami. Znajdujemy się właśnie w tej
okolicy, a kiedy jutro wyruszymy, być może,
zbliżymy się do tego miejsca, gdzie dokonano
owych odkryć. Zupełnie możliwe, że rozbiliśmy
obóz w pobliżu sławnej Bonanzy. Pomyśleć tylko,
gdybyśmy szczęśliwym trafem na nią się natknęli!
Słowa te wzbudziły entuzjazm wszystkich
obecnych, dali temu wyraz w najrozmaitszych
okrzykach, a Hum zauważył wesoło:
— Zasypiając będę o niej myślał, być może
przyśni mi się i wskażę wam drogę. Co o tym
sądzicie?
— Byłby to dobry sen! — odparł Jego
Wysokość. — Ale czy można zrozumieć, że istnieją
tacy, którzy znają Bonanzę, a mimo to nie ek-
sploatują jej?
— Kto to taki? Czy są tacy? Czy to prawda? —
pytano dookoła.
108/166
— Tak, to prawda. Są Indianie, którzy znają
to miejsce, ale z nienawiści do białych otaczają
je tajemnicą, tylko kiedy czasami kupują coś od
białych, udają się tam, by przynieść garść
nuggetów, ale wielkie bryły zostawiają. Właśnie
w tej okolicy natrafiono na takich głupców i sza-
leńców. Niedawno rozmawiałem w Albuquerque z
pewnym zakonnikiem, który spotkał jakiegoś czer-
wonoskórego w Estrecho de Cuarzo. Indianin był
głodny, więc zakonnik dał mu chleb i mięso. Wów-
czas Indianin wyciągnął z kieszeni skórzany
woreczek i wręczył mu kawałek naturalnego złota,
a
więc
nugget,
który
ważył
co
najmniej
pięćdziesiąt
gramów,
a
woreczek
cały
był
wypełniony takimi kawałkami, które posiadały
ogromną wartość. Co na to powiecie?
— Czy zakonnik nie zapytał go? — chciał ktoś
wiedzieć.
— Oczywiście, że zapytał, lecz nie otrzymał
informacji,
jedynie
krótkie
wyjaśnienie:
„Przyniosłem sobie z Bonanzy of Hoaka, bywaj".
Zakonnik musiał się zadowolić tymi słowami, a cz-
erwonoskóry szybko się oddalił.
— Zakonnik mógł go zatrzymać i zmusić do
wyznania, gdzie leży Bonanza!
109/166
— Zakonnik, a więc osoba duchowna? Tego
mu uczynić nie wolno, byłoby to wbrew służbie i
nauce bożej!
— Co mnie obchodzi służba i nauka! Gdybym
spotkał takiego czerwonoskórego, to zakłułbym
go, gdyby mi tego nie powiedział. Ale gdzie leży
to Estrecho de Cuarzo? Wiecie, Wasza Wysokość?
I co znaczy ta nazwa?
— To po hiszpańsku znaczy tyle co Kwarcowy
Wąwóz i znam to miejsce, chcę wam otwarcie
wyznać, że i ja należałem do tych, którzy darem-
nie szukali Bonanzy of Hoaka. Byłem nawet w
Estrecho,
lecz
nic
nie
znalazłem,
chociaż
mógłbym przysiąc, że znajdowałem się blisko od-
krycia.
Zapamiętajcie tylko nazwę! Kwarc! To właśnie
minerał, który służy złotu za osłonę. A wąwóz?
Słowo to wyraźnie wyjaśnia, w jaki sposób pow-
stała Bonanza! Ongiś w wąwozie znajdował się
wodospad, jego wody wymywały ze skały ziarenka
i bryły, które opadały na dno strumienia. I spoczy-
wają tam, warte wiele, wiele milionów, i wystarczy
ich tylko poszukać i zabrać, jeśli się wie, gdzie się
owo dno wodospadu znajduje. To myśl, która właś-
ciwie może człowieka przyprawić o obłęd! I jeśli
macie na to ochotę, to mogę wam jutro pokazać
110/166
ten Estrecho de Cuarzo, gdyż nasza droga wiedzie
w jego pobliżu.
Słowa te wywołały nie kończący się entuz-
jazm. Przywódca mógł go przerwać jedynie w ten
sposób, że rozkazującym tonem powiedział:
— Dajcie spokój, seńores! Zjedliście, a teraz
musimy wystawić czterech wartowników, gdyż Ko-
mańczom ufam o tyle tylko, o ile dosięgam ich
wzrokiem. Rozmawiacie tak głośno, że roznosi się
to na milę! Jeśli nie będzie spokoju i nie uciszycie
się, nie zobaczycie jutro Estrecho.
— Well, będzie spokój, Wasza Wysokość —
odparł Hum wesoło. -
Zamknijcie
się,
dżentelmeni
i
seńores!
Słyszeliście, że chcę spać i śnić o Bonanzie! Kto
mi będzie w tym przeszkadzał, nie będzie mógł
szukać jutro brył złota. A więc dobranoc, Wasza
Wysokość, dobranoc!
Po czym ułożył sobie siodło jak poduszkę,
wyciągnął się, położył z boku w zasięgu ręki naład-
owaną broń i zamknął oczy.
— Chodź — szepnął Czarny Mustang do wnu-
ka.
Zaczęli się ostrożnie przemykać i był to na-
jwyższy czas, czterej wartownicy bowiem już odd-
alili się od ogniska, a jeden z nich pojawił się tam,
111/166
gdzie się ukryli, zaledwie w pól minuty po ich ode-
jściu. Gdyby tam jeszcze byli, to z pewnością by
ich zobaczył.
Kiedy oddalili się dostatecznie od obozu bi-
ałych, Mustang zatrzymał się i zapytał to-
warzysza:
— Rozumiałeś wszystko?
— Wszystko — odparł tamten.
— Ja nie każde słowo, ale pojąłem dobrze sens
ich wypowiedzi. Jutro będziemy mieli skalpy, konie
i broń tych bladych twarzy i to wszystko, co mają
przy sobie. Howgh!
Powiedział to tak stanowczo, jakby był tego
zupełnie pewien. Ik Senanda jednak nie był tak
przekonany i ostrzegał:
— Widziałeś i słyszałeś, że te blade twarze
nie są greenhornami, których łatwo można
przechytrzyć!
— Ja jednak przechytrzę ich!
— Uważam, że lepiej byłoby napaść ich
jeszcze dziś.
— Mówisz jak młody wojownik, ja zaś jak mę-
drzec, który nauczył się wszystko dokładnie
rozważać. Dookoła obozu chodzą bez przerwy
czterej wartownicy, z pewnością dostrzegą oni
112/166
naszych Komańczów. Poza tym mężczyźni śpią z
bronią w ręku, jeśli któryś z wartowników krzyknie,
zerwą się gotowi do walki i zabiją wielu z nas,
ja zaś chcę oszczędzić naszych wojowników, aby
nie czyniono mi dalszych zarzutów, kiedy wrócę
do naszego plemienia, nie przeleje się tu krew ani
jednego Komańcza.
— Ciekaw jestem, od czego zamierzasz za-
cząć?
— Słyszałeś, jak rozmawiali o Bonanzie?
— Tak.
— Nie znam Bonanzy, jeszcze nigdy nie
słyszałem tej nazwy, ale wiem, gdzie się znajduje
nasze Szapo-Gaska.
— Uff! —wymknęło się Metysowi. —Do czego
zmierzasz?
— Nie domyślasz się? Znasz ją tak jak ja. Jeśli
zaraz wyruszysz w droghod, jutro rano będziesz z
powrotem przy Estrecho de Cuarzo. Ja wraz z wo-
jownikami pójdę przez całą noc, aby też dotrzeć
tam o tym czasie.
— Czy chcesz tam być, kiedy nadejdą blade
twarze?
— O wiele wcześniej, już rano albo przed
południem, podczas gdy oni nadejdą dopiero
113/166
wieczorem. Uważaj, co ci powiem! Weźmiesz z
naszego Szapo-Gaska trochę nuggetów, wrócisz
do Estrecho i po oddaniu nam konia zachowasz
się tak, aby znalazły cię blade twarze. Muszą
zobaczyć złoto i zapytać cię o Bonanzę, po długim
wahaniu poprowadzisz ich do Estrecho, gdzie ich
zamkniemy, tak że nie będą mogli się bronić ani
uciec.
— Uff! — rzekł Ik Senanda nie mogąc pow-
strzymać uśmiechu. — Nauczyłeś się tego od Old
Shatterhanda!
— Mądry wojownik uczy się nawet od najwięk-
szego wroga! Przygotujemy dużo drewna do pod-
palenia, skoro blade twarze znajdą się w Estrecho,
zatarasujemy wejście i podpalimy. Znajdą się
wówczas w takiej samej pułapce jak my w Birch-
Hole i w ten sam sposób muszą się nam poddać.
Ik Senanda nic na to nie odpowiedział, tylko
rozważał.
— Czy uważasz, że to zły plan? — spytał go
dziadek.
— Nie, ale jest w nim coś, co mi się nie podo-
ba.
— Co?
— Biali mnie zabiją.
114/166
— Czy sądzisz, że wystawię syna mej córki na
niebezpieczeństwo, które miałoby go kosztować
życie?
— Nie uważam, żebyś miał taki zamiar, ale do-
jdzie do tego. Jeśli ci ludzie zrozumieją, że zostali
przechytrzeni, wezmą mnie za zdrajcę i zemszczą
się na mnie.
—
Nie
będą
się
mogli
zemścić,
gdyż
uciekniesz, zanim zorientują się, że są ujęci.
— Czy będę mógł uciec, kiedy będę związany?
— Czy przypuszczasz, że cię zwiążą?
— Tak. Będę musiał udawać, że zmuszają
mnie do wyjawienia, gdzie jest Bonanza, a więc
muszą przyjąć, że nie czynię tego dobrowolnie, i
będą chcieli sprawdzić.
— Ale nie w ten sposób, by cię wiązać.
Pójdziesz pieszo, podczas gdy oni mają konie.
Pomyślą, że w razie gdybyś chciał uciekać, złapią
cię po kilku krokach, nie założą ci więc pętów. Gdy
znajdą się w Estrecho, będziesz obserwował wejś-
cie do wąwozu, kiedy zauważysz nas z drwami, w
oka mgnieniu do nas przybiegniesz.
Nie uspokoiło to widać w zupełności Metysa,
dziadek starał się rozproszyć jego wątpliwości i w
końcu mu się to udało, zwłaszcza uwagą:
115/166
— ...A gdyby nie udało ci się uciec, to będę
musiał się z nimi układać, tak jak Old Shatterhand
w Birch-Hole ze mną, a moim pierwszym warunk-
iem oszczędzenia ich będzie wydanie mi ciebie.
— Oszczędzisz? Myślałem, że chcesz ich
pozbawić życia?
— I uczynię to, lecz takim wrogom mogę
przyrzekać
łaskę
i
niekoniecznie
muszę
dotrzymywać słowa. Czy blade twarze były
kiedykolwiek wobec nas szczere i otwarte?
— Nie.
— Czy zgadzasz się teraz?
— Tak. Zrobię, czego ode mnie żądasz, nie
możesz przecież opuścić syna twej córki, i
wszyscy wojownicy Komańczów wychwalać będą
moją odwagę, że ryzykowałem wolność i życie,
aby ci biali wpadli w twoje ręce.
— A więc chodź!
Wrócili do miejsca, gdzie czekali na nich Ko-
mańcze. Kiedy tam przybyli, Czarny Mustang
zwięźle przekazał im swe spostrzeżenia i rozkazy.
Czekał ich wyczerpujący nocny marsz, nie mogli
ani spać, ani odpoczywać, a mimo to słowa wodza
przywitali wybuchem radości, który jednak nie
przerodził się w głośne okrzyki. Mieli okazję
zdobycia koni, strzelb i trzydziestu skalpów. Po
116/166
kilku minutach ruszyli w drogę do Estrecho de
Cuarzo, podczas gdy Metys popędził do Szapo-
Gaska swego dziadka.
Droga była uciążliwa, gdyż dużą jej część
musieli przebyć w nocy przez okolicę trudną dla
marszu, nie mogli pójść lepszą ani wygodniejszą
drogą, skorzystają z niej prawdopodobnie biali i
mogliby odkryć ślady Komańczów.
Całą noc maszerowali niezmordowanie przez
góry, uciążliwe doliny i parowy. Kiedy nastał dzień,
zatrzymali się na krótko, by nieco odpocząć i
spożyć kawałek zimnego bizoniego mięsa. Po
czym ruszyli dalej, i to z takim zapałem, że jeszcze
przed południem znaleźli się w pobliżu wąwozu
Estrecho.
Okolica nadawała się wyśmienicie do ich
celów. Od zachodu na wschód rozciąga się tam
wąskie, gęsto porośnięte lasem pasmo wzgórz. W
pobliżu jego krańca z północy na południe bieg-
nie głęboki parów powstały wskutek długotrwałej
niszczącej
działalności
wody
i
jednocześnie
wskutek gwałtownego wybuchu wulkanicznego,
oddziela on stromą i nieregularnie opadającą
część wzgórza. Wspomniane wąskie pasmo gór
przechodzi w równinę jakby jęzorem, któremu ob-
cięto czubek. Jęzor, jak już wspomniano, porasta
gęsty las, odcięty czubek, ze zrozumiałych
117/166
względów pozbawiony jest roślinności. Zbu-
dowany jest z twardej skały kwarcowej, do której
prowadzi miejscami szeroki ledwie na dziesięć
kroków przesmyk, który nagle gwałtownie zakręca
i po kilku metrach kończy się pionową ścianą
skalną. A krańce tego przesmyku są tak gładkie
i strome, że nie ma na nich miejsca, które by
umożliwiało wejście na górę. Sprawia to wrażenie,
jakby natura pracowała tu przy pomocy piły do
cięcia kamieni, aby stopie ludzkiej nie pozostawić
najmniejszego miejsca oparcia. Nie było tam ani
jednego drzewa, ani krzewu, w ogóle żadnej
rośliny, która zdołałaby się tam zakorzenić i czer-
pać pożywienie.
Parowem tym był Estrecho de Cuarzo, o
którym opowiadał Jego Wysokość, że utworzył się
wskutek istniejącego tu zapewne ongiś wo-
dospadu.
Przybywszy na miejsce, Komańcze od razu
udali się do lasu, nie zbliżając się do wejścia do
parowu, chcieli w ten sposób uniknąć pozostaw-
iania śladów. Jedynie wódz podczołgał się do wą-
wozu, by się przekonać, czy w okolicy prócz jego
ludzi nikt się nie znajduje. Kiedy zadowolony z
wyniku zwiadu powrócił do nich, wszyscy zajęci
byli pilnie zbieraniem gałęzi i gromadzeniem ich w
duże, ale lekkie do noszenia wiązki.
118/166
Nieco później ujrzeli też Metysa pędzącego na
koniu przez równinę. Nie wiedział dokładnie, gdzie
się znajdują, toteż wyszli mu na przeciw. Kiedy
oddał im niemal zajeżdżonego konia, którego
przecież nie mogli zobaczyć biali, pokazał Mustan-
gowi przywiezione nuggaty i po otrzymaniu kilku
dokładniejszych wskazówek oddalił się, aby ode-
grać swą niezbyt bezpieczną rolę.
Biali, nieświadomi niebezpieczeństwa, jakie
na nich czeka w Estrecho, ponieważ nic ich nie
nagliło do wyruszenia, spali do rana, po czym op-
uścili obóz, nie zauważywszy śladów dwóch
wrogów, którzy ich podeszli i podsłuchali. Jechali
aż do południa, po czym z powodu upału pozwolili
sobie i koniom na godzinę odpoczynku, następnie
ruszyli dalej, aż dotarli do miejsca oddalonego
od Estrecho może o trzy mile angielskie. Teraz
droga prowadziła przez zagłębienie doliny, gdzie
spostrzegli stojące samotnie drzewo. Przywódca,
który jechał na czele wraz ze swym ulubieńcem
Humem, wskazał na nie i powiedział:
— Czy widzicie to drzewo w dole? Znam je, to
znak orientacyjny, sądzę, że jeśli będziemy jechać
jak dotąd, za godzinę będziemy przy Estrecho.
Mężczyźni zaczęli rozprawiać na temat drze-
wa, a jeden z nich obdarzony bystrym wzrokiem
zauważył:
119/166
— Widzę tam coś jeszcze prócz drzewa, Wasza
Wysokość. Jeśli się nie mylę, to leży pod nim jakieś
zwierzę... to może być też człowiek.
— Hm! Samotny człowiek w tej odległej, lecz
tak niebezpiecznej okolicy? Czyżby to był jakiś
gambusino, który słyszał o Bonanzie i szuka tu zło-
ta? Musimy mu się dobrze przyjrzeć!
Już wkrótce zobaczyli, że był to rzeczywiście
człowiek, który wyciągnął się pod drzewem i
sprawiał wrażenie śpiącego. Aby go zaskoczyć,
przywódca wraz z kilkoma towarzyszami zsiedli z
koni i poszli pierwsi, podczas gdy pozostali zbliżali
się wolno na koniach.
Człowiek pod drzewem musiał mocno spać,
gdyż nie słyszał zbliżających się, którzy dotarłszy
do drzewa natychmiast go otoczyli. Za pasem mi-
ał zatknięty kawałek skóry, złożony jak woreczek,
choć niezupełnie, górna jego część wystawała
ponad pasek i rozchylała się nieco i oczom białych
ukazał się niewiele większy od orzecha laskowego
kawałek czystego złota.
— Do pioruna! — wyrwało się przywódcy.
— Ten człowiek ma nuggety! To mieszaniec,
prawdopodobnie Metys. Nuggety! Tu, w pobliżu
Estrecho? Czyżby?... Musimy go zaraz pociągnąć
za język!
120/166
W tej samej chwili przybyli mężczyźni na ko-
niach. Tętent kopyt zbudził śpiącego. Otworzył
oczy, a kiedy ujrzał białych, poderwał się przer-
ażony. Mimo woli dotknął ręką pasa, poczuł, że
woreczek wysunął się nieco, toteż wprędce tr-
wożliwie wsunął go z powrotem, tak że przybyli
musieliby powziąć podejrzenia, nawet gdyby nie
widzieli wcześniej złota. Nie był to oczywiście nikt
inny, tylko Ik Senanda, który doskonale grał swą
rolę. Biali niczego nie podejrzewając wpadli w
pułapkę, ich przywódca zapytał ostrym tonem:
— Czy wolno zapytać, kim jesteś, kolorowy
chłopcze?
— Nazywam się Yato Inda — odparł zapytany.
Nadał sobie owe budzące zaufanie nazwisko,
które przybrał już w Firwood-Camp.
— Yato Inda? To znaczy Dobry Człowiek, jeśli
się nie mylę? Kim był twój ojciec?
— Białym myśliwym.
— A twoja matka?
— Córką Apaczów.
— Nazwisko się zgadza. W jakim celu włóczysz
się po tej okolicy należącej do Komańczów, gdzie
w ogóle nie ma Apaczów?
— Moje plemię nie może mnie już znieść.
121/166
— Dlaczego?
— Dlatego, że jestem przyjacielem bladych
twarzy.
— Hm! A więc jesteś wygnańcem? I to się
zgadza, bo masz tylkc nóż, zatem zabrano ci broń.
— Yato Inda pójdzie do bladych twarzy i kupi
sobie u nich broń.
— No tak. Czerwonoskórzy cię wygnali, to jest
okoliczność, która nam cię oferuje, ale skoro
chcesz kupić strzelbę, to musisz mieć pieniądze.
— Yato Inda nie potrzebuje pieniędzy.
— Nie? Czy sądzisz, że dostaniesz ją w prezen-
cie?
— Nie. Blade twarze niczego nie rozdają, ale
są zadowolone, kiedy za broń i ognistą wodę
otrzymają zamiast okrągłego złota złote nuggety.
— Ach, ognistą wodę! Wydaje się, że ją lubisz?
— Bardzo — odpowiedział Metys jak gdyby
nigdy nic.
— I nie posiadasz okrągłego złota, za to masz
nuggety?
— Yato Inda, nie ma, ale będzie tak długo
szukał, aż jakieś znajdzie.
122/166
— Brzmi to tak, jakbyś szukał sławnej Bo-
nanzy of Hoaka!
Jego Wysokość sądził, że wyraża się nader
chytrze, wszelako bardziej jeszcze przebiegły Me-
tys utwierdził go w tym przekonaniu, kiedy robiąc
głupio zarozumiałą minę odparł:
— Czy mój biały brat również słyszał o Bo-
nanzie? Z pewnością uważa ją za kłamstwo, za
wymysł?
— W rzeczy samej, tyle złota bowiem, ile ma
się ponoć w niej znajdować, nie może występować
w jednym miejscu.
— Uff! —wykrzyknął Metys jeszcze bardziej
pewny siebie. —To nie kłamstwo. Bonanza rzeczy-
wiście istnieje.
Można sobie wyobrazić, w jakim napięciu biali
śledzili
przesłuchanie,
i
jak
triumfował
wewnętrznie
ich
przywódca,
kiedy
Metys
„wygadał się" tym sposobem. Jego Wysokość pod-
szedł krok bliżej do Metysa i powiedział:
— Przejęzyczyłeś się, powiedziałeś więcej,
aniżeli zamierzałeś. Nie tylko wiesz, że Bonanza of
Hoaka istnieje, ale wiesz także, gdzie się ona zna-
jduje!
— Ja... ja... nie... wiem, nie... wolno... mi...
tego...
123/166
— ...powiedzieć, nie wolno ci tego powiedzieć!
Widzisz, teraz cię złapałem, chłopcze! Gdzie leży
Bonanza? Wyznasz to?
— Ja... ja nie mogę niczego wyznać, bo... nie
wiem!
— Ach tak! Udowodnię ci, draniu, że nas okła-
mujesz. Uważaj! Po czym szybkim ruchem chwycił
go za pas i wyrwał woreczek. Nie
był on zeszyty, kawałek złożonej skóry
rozwinął się i cała zawartość, więcej niż garść
nuggetów, wysypała się na ziemię. Metys wydał
krzyk przerażenia i schylił się prędko, by w poś-
piechu pozbierać rozsypane ziarenka złota, lecz
biali byli szybsi, stojący najbliżej rzucili się na
nuggety i zagarnęli je. Jego Wysokość złapał go
obiema rękoma pod ramię, poderwał w górę i
krzyknął:
— Widzisz teraz, łajdaku, udowodniłem ci.
Skąd masz nuggety? Metys otworzył usta, ale nie
odpowiedział, udawał, że ze strachu nie
może powiedzieć ani słowa, i zaczął coś jąkać
dopiero wówczas, gdy pytanie powtórzono kilka
razy:
— Te... te nuggety... znalazłem.
— Oczywiście. Wiemy to! Ale gdzie?
124/166
— Tam... tam... wczoraj... znalazłem woreczek
w lesie.
— W lesie? Woreczek? Nikt nie porzuciłby w
lesie woreczka z nuggetami. Masz to złoto z Bo-
nanzy i zaraz nam powiesz, gdzie się ona znajdu-
je!
— Tego... tego... nie mogę powiedzieć!
— Tak? Zaraz ci udowodnię, że możesz! Daję
ci minutę czasu. Jeśli jeszcze nie odpowiesz,
dostaniesz tyle kulek, ile mamy strzelb! A więc de-
cyduj się!
Biali skierowali wszystkie swoje strzelby w
jego stronę, wówczas Metys wspaniale udając
wystraszonego, zawołał:
— Nie strzelajcie, nie strzelajcie!... Przecież
słyszeliście, że jestem przyjacielem bladych
twarzy! Dlatego musiałem opuścić plemię bez
broni i konia, czy z tego powodu mam też zginąć?
— Nie dlatego, ale za twoje kłamstwa. Jeśli
rzeczywiście jesteś przyjacielem białych, to bądź
szczery!
— Nie mogę! Surowo zabrania się czer-
wonoskórym zdradzania Bonanzy.
— Nie jesteś Indianinem, ale Metysem, zatem
ciebie nie obowiązuje ten zakaz. A gdybym ja był
125/166
czerwonoskórym,
którego
wypędzono
by
z
plemienia, to próbowałbym wszelkim sposobem
zemścić się. Masz do tego teraz najlepszą okazję,
mówiąc nam, gdzie znajduje się Bonanza of Hoa-
ka.
—
Zemsta?
Ach...
ach...
uff!
Zems-
ta!—zawołał, jakby zamierzał zmienić postanowie-
nie.
— Tak, zemsta, zemsta za to, że cię tak dotk-
liwie znieważono! Metys stał jeszcze niezdecy-
dowany, po jego minie widać było wyraźnie, że
walczy z sobą, a kiedy wszyscy biali zaczęli go
zachęcać, powiedział bardziej stanowczo:
— Nawet jeśli... bym chciał... to nie mogę tego
zdradzić!
— Dlaczego?
— Dlatego... bo... bo zostałem wyrzucony. Nie
wolno mi już nigdy powrócić do mojego plemienia,
muszę odejść do bladych twarzy, mieszkać i żyć
u nich, a do tego potrzebuję złota, wiele złota,
bo białym za wszystko trzeba płacić. Jeśli wam
zdradzę, gdzie leży Bonanza, zabierzecie mi je!
— Głupstwa pleciesz! Ile złota może znaj-
dować się w Bonanzie?
— Uff!-wykrzyknął jakby nierozważnie. — Tyle,
że i pięćdziesiąt koni by go nie uciągnęło.
126/166
— Czy to możliwe?! — zawołał Jego Wysokość.
— Czy to prawda? Czy to rzeczywiście prawda?
— Tak. Widziałem to.
— Kiedy?
— Parę razy. Ostatni raz dziś przed południem.
— Słyszycie, ludzie? Słyszeliście? Uważajcie,
na Boga, żebyście zmysłów nie postradali! Taka
masa, taka ogromna masa złota! To starczyłoby,
żeby kupić całe Stany Zjednoczone! A ten głupek
myśli, że będzie potrzebował wszystkiego dla
siebie, aby móc zapłacić za strzelbę i wodę og-
nistą! Człowieku, powiem ci, że jeślibyś miał tylko
tyle złota, ile potrafisz unieść w rękach, mógłbyś
zaspokoić największe swe pragnienia i pić wodę
ognistą do końca życia. Ale wcale nie dostaniesz
tak mało. Jeśli wskażesz nam Bonanzę, to się
podzielimy, ty dostaniesz jedną połowę, my za-
bierzemy drugą, wówczas możesz śmiać się ze
wszystkich Apaczów i żyć lepiej aniżeli prezydent,
którego nazywacie Białym Ojcem!
— Lepiej... niż... niż Biały Ojciec? Czy to praw-
da? — zapytał oszołomiony radością, tak jakby
wyobrażał sobie, że życie prezydenta jest tysiąck-
roć rozkoszniejsze niż byt w Krainie Wiecznych
Łowów.
127/166
— Tak! Przysięgam ci na wszystkie świętości.
Dostaniesz wszystko, wszystko, czego tylko za-
pragniesz.
— I wody ognistej, ile będę chciał?
— Więcej, o wiele więcej, niż może pomieścić
nawet Missisipi! Tylko powiedz szybko, gdzie znaj-
duje się Bonanza!
Twarz Metysa coraz bardziej się rozpromieni-
ała, było jasne, że był bliski wyznania drogocennej
tajemnicy, lecz wyraził jeszcze swą ostatnią myśl:
— Jest was przeszło trzydziestu wojowników,
ja zaś jestem sam i bez broni. Kiedy wskażę wam
Bonanzę, zabierzecie sobie wszystko i przepędzi-
cie mnie, tak że nic nie dostanę!
— Bzdury! Jesteśmy uczciwymi ludźmi i damy
ci połowę. Powiedziałem i dotrzymam słowa! Ale
jeśli nie powiesz, zostaniesz bezlitośnie zas-
trzelony, i to natychmiast, na miejscu, tu gdzie
teraz stoisz. A więc wybieraj, szybko! Albo śmierć,
albo tyle wody ognistej, ile będziesz mógł wypić
do końca życia.
Jego
Wysokość
był
nieopisanie
zdener-
wowany, nie mniej niż pozostali biali. Ponad
pięćdziesiąt wozów czystego złota! To niemal
niewyobrażalne! Ich pożądliwe spojrzenia skupiły
się w istocie na ustach Metysa. Wydawało się, że
128/166
jego wahanie roztrzygnąć może ponowiona groź-
ba śmierci, jak również nadzieja na całą Missisipi
wody ognistej. Wprawiając wszystkich w zachwyt
powiedział:
— Yato Inda zaufa wam, wierzy, że będzie
mógł zabrać połowę złota, i wskaże wam, gdzie
leży Bonanza!
Po tych słowach zapanowała powszechna
radość, radość określona przez westmanów mi-
anem „shout". Nawet Jego Wysokość wywijał w
powietrzu rękoma jak skrzydłami wiatraka i raz po
raz podskakiwał z radości mimo swego wieku, si-
wej brody i śnieżnobiałych włosów. Jedynie wysoki
Hum posiadał dość siły, by opanować nieco swoje
podniecenie i choć twarz jego promieniała radoś-
cią, krzyknął donośnie w ten rozgardiasz, tak że
wszyscy go słyszeli:
— My lords, gentelmen i seńores! Czeka nas
wielka radość, ale nasza uczciwość nie powinna
być mniejsza. Obiecaliśmy temu człowiekowi
połowę złota i sądzę, że obietnicy dotrzymamy!
— Tak, tak — zaśmiał się Jego Wysokość.
— Tak, tak — zawtórowali pozostali.
Ów śmiech aż nadto wyraźnie wskazywał na
to, że bynajmniej nie zamierzali tego uczynić. Me-
129/166
tys udał, że śmiech w ogóle mu nie podpadł, wy-
jaśnił wręcz:
— Jeśli mam was zaprowadzić do Bonanzy, to
nie musicie wcale daleko jechać.
— Niedaleko? — zapytał Jego Wysokość. — Tak
też myślałem! Bonanza leży w Estrecho, niepraw-
da?
— Tak.
— To znaleźlibyśmy ją i bez twojego wskaza-
nia!
— Nie — odpowiedział teraz tajemniczo. —
Moglibyście szukać jej przez wiele, wiele lat i mi-
mo to nie znaleźć jej.
— To chodź i prowadź! Ale nie próbuj czmych-
nąć! Nasze kule natychmiast cię przedziurawią!
Metys udał, jakby w ogóle nie słyszał tej groź-
by i bez namysłu ruszył w drogę, wszak wiedział,
że kroczą na pewną zgubę. Przeprowadzenie
chytrego planu przyszło mu o wiele, wiele łatwiej,
aniżeli sobie wyobrażał.
Zrozumiałe, że zafascynowani i niepodejrzliwi
biali mówili teraz jedynie o Bonanzie. Hum był
spokojny, jechał z dala od pozostałych, i zachodził
w głowę, jakby tu nakłonić swych towarzyszy do
godnego zachowania. Po jakimś czasie przyłączył
130/166
się do niego dowódca i z uśmiechem na ustach za-
pytał:
— To, co mówiliście wcześniej o uczciwości, to
był tylko żart, prawda?
— Nie, sir. Ten człowiek wydaje nam połowę
swych skarbów za nic, bylibyśmy najnędzniejszy-
mi draniami, gdybyśmy nie dotrzymali danej mu
obietnicy.
— A więc rzeczywiście poważnie macie taki
zamiar? Pshaw! Nigdy nie byłem pozbawiony hon-
oru i nigdy nie będę, ale każdy wie, że Indianom
nie potrzeba dotrzymywać danych obietnic.
— To tak podle, sir, że ja... Hm! A poza tym
ten Yato Inda nie jest Indianinem, jego ojciec był
białym!
— To tym bardziej nie jest powód, by sobie
coś z niego robić, Metysi bowiem są o wiele gorsi,
bardziej zdradliwi i niewierni aniżeli Indianie czys-
tej krwi. Niech nam pokaże Bonanzę, a potem
idzie, gdzie mu się podoba.
— Bez swojej połowy?
— Naturalnie! Zostawić mu taką niesamowitą
ilość złota to byłoby z naszej strony czyste sza-
leństwo!
— Nie zgodzę się na to, żeby został oszukany!
131/166
— Nie wystawiajcie się na pośmiewisko! Nic
przecież nie wskóracie przeciw pozostałym!
— A jednak...
— Cóż niby? Co zamierzacie? —zabrzmiało os-
trzejszym tonem.
— Co uczynię, a czego zaniecham, będzie za-
leżało od waszej uczciwości.
— Czy to ma być groźba, sir?
— Jeśli nie postąpicie uczciwie z Metysem,
to jest to groźba! Winnetou nazwał złoto śmier-
cionośnym piaskiem, ponieważ znał
liczne wypadki, kiedy szybko i łatwo zdobyty
metal
„szczęśliwym
znalazcom"
przynosił
nieszczęście. Również tutaj, choć nie widziano
jeszcze Bonanzy, widać było następstwa żądzy
posiadania. Przywódca, którego Hum zawsze
dotąd był ulubieńcem, odrzucił wszelką przyjaźń z
wyrazem bezlitosnej wrogości na twarzy i zagroz-
ił:
— Nie waż się ostrzegać Metysa ani przed-
siębrać nic przeciw nam! Jeśli w grę wchodzi Bo-
nanza of Hoaka, to nie znam się na żartach. Chcę
cię ostrzec i powiadam: możesz liczyć tylko na
kulę!
132/166
Po tej groźbie, którą wypowiedział zupełnie
poważnie, popędził konia, by znaleźć
się w
pobliżu Metysa na czele pochodu, Hum zaś został
na końcu, celowo zwalniał krok konia, jadący
bowiem blisko niego towarzysze słyszeli rozmowę
z przywódcą, odwracali się w jego stronę i nie
mniej stanowczo przypominali mu o wiszącej nad
nim groźbie. W końcu stracił ich z oczu. Równie sil-
nie pożądał złota jak i oni, lecz gniew z powodu
zamierzonego przez nich oszustwa nakazywał mu
nie podążać za nimi w pośpiechu w stronę Estre-
cho.
Toteż ujrzał skały otaczające rzekomą Bo-
nanzę później aniżeli oni.
Kiedy skierował na nie swój wzrok, zdziwił się
i zatrzymał konia. W chwilę później zeskoczył z
siodła, aby nie zostać zauważonym, nie opodal
Estrecho
bowiem
ujrzał
biegające
postacie,
których w żadnym wypadku nie mógł uznać za
swych towarzyszy. Wkrótce potem buchnął w górę
jasny ogień i dotarło do niego wycie wielu głosów,
co świadczyło o tym, że miał przed sobą Indian.
Opanowała go trwoga. Na szczęście zapadał
zmrok, który sprawił, że czerwonoskórzy go nie
zauważyli, a poza tym byli tak zajęci wąwozem
Estrecho, że w ogóle nie zwracali uwagi na stronę,
133/166
gdzie się znajdował. Sądzili, że mają wszystkich
białych w pułapce.
Hum zamierzał podjąć próbę uratowania
swych towarzyszy. Nie chciał, by Indianie za-
uważyli go, poczekał, aż się zupełnie ściemniło,
i pogalopował, lecz nie na wprost, gdzie ogień
stawał się coraz bardziej widoczny, lecz trzymał
się bardziej lewej strony, na wschód.
Ogień buchał od zachodniej strony wierzchoł-
ka góry, pojechał zatem na wschód i znalazł tam
ukryty zakątek, gdzie przywiązał konia. Potrze-
bował więcej czasu, by zbliżyć się do czer-
wonoskórych, gdyż musiał się poruszać ostrożnie.
Przemykając na zachód dotarł w końcu do zagłę-
bienia, które odcinało wylot Estrecho od głównego
pasma wzgórz. Położył się na ziemi i poczołgał się
do miejsca, z którego po lewej ręce ujrzał ogień
w odległości około dwustu kroków. Ogień buchał
tak wysoko i rozlegle, że jego blask docierał i do
niego. Nie odważył się posunąć dalej, gdyż widzi-
ał wielu czerwonoskórych, zajętych dorzucaniem
nowych wiązek gałęzi do ognia.
Indianie jednak byli nie tylko tam. Jasność
oświetlała i góry i kiedy spojrza ni w ich stronę,
zobaczył wielu Indian, którzy z nie znanego mu
powodu wspinali się na górę i tam rozbiegali.
Potem usłyszał jakiś głos z góry. Sądząc po
134/166
doborze słów i wyrażeń mówiący musiał być cz-
erwonoskórym, używał bowiem owej mieszaniny
języka angielskiego i indiańskiego, którą posługu-
ją się jedynie Indianie. Wprawdzie Hum nie mógł
zrozumieć każdego słowa, lecz był w stanie śledz-
ić sens wypowiedzi, a ten krótko mówiąc brzmiał:
— Rzućcie wszelką broń i cofnijcie się w głąb
Estrecho! Kto zacznie strzelać albo będzie się in-
aczej bronił, tego czeka śmierć na palu męczeńst-
wa, kto podda się bez stawiania oporu, temu daru-
jemy życie!
„Ach, teraz rozumiem! pomyślał Hum. Biali
zostali uwięzieni przez Indian wewnątrz Bonanzy.
Bonanza? Hm? Teraz spada mi zasłona z oczu i
rozumiem wszystko! Tu nie ma w ogóle żadnej
Bonanzy! Ten podły Metys był szpiegiem czer-
wonoskórych i dlatego omamił nas swoimi nugge-
tami, by nas wpędzić w ich ręce. Jak to dobrze,
że jestem uczciwym człowiekiem, gdybym nim nie
był, siedziałbym teraz również na dole w tym am-
barasie! Muszę ich wydostać z tego bagna, tylko
ja mogę im pomóc! Ale jak? Jest ich tylko trzy-
dziestu, podczas gdy Indian jak się wydaje, jest
trzykroć więcej".
Zastanowił się chwilę, w jaki sposób mógłby
pomóc swym towarzyszom, po czym rozważał
dalej: „To będzie trudne, niesłychanie trudne, jeśli
135/166
w ogóle nie zupełnie niemożliwe. Nie mogę się
ruszyć w stronę ognia ani wspinać po skałach,
gdyż tam w górze jest równie jasno jak tu na dole.
Hm, co wydaje się niemożliwe po północnej stron-
ie, może okaże się możliwe od południa.
Zawrócił się i pośpieszył, by przedostać się na
drugą stronę. Ale nie zrobił jeszcze stu kroków,
kiedy nagle pojawiła się przed nim niewielka
szczupła postać i niespodzianie zawołała do niego
w języku niemieckim:
— Stój, drogi nieznajomy! Z kim to się pan tak
ściga? Niech pan łaskawie zatrzyma swoje nogi, w
przeciwnym wypadku zaraz do nich wypalę z mo-
jej strzelby!
Hum znał niemiecki. Przemawiał do niego
Niemiec, a zatem w każdym razie nie wróg, lecz
Hum tak był pochłonięty myślą o szybkim prze-
dostaniu się na drugą stronę Estrecho, że nie
pomyślał o tym, jak osobliwe i niezrozumiałe było
to nagłe spotkanie, nie miał też czasu posłuchać
wezwania i zatrzymać się. Odparł jedynie w poś-
piechu również w języku niemieckim:
— Niech mi pan da spokój. Nie mam sekundy
do stracenia! Podczas gdy pędził dalej, słyszał za
sobą ten sam głos:
136/166
— Ten, widać, nie uczył się biegać od ślimaka!
No, ale daleko nie zajdzie, czuję, że oberwie!
Hum nie wiedział, co to ma znaczyć, zrozumiał
to po kilku chwilach, nie przebrzmiały bowiem
jeszcze te słowa, a wyrosła przed nim druga
postać, wstrzymała go jedną ręką w biegu, drugą
zaś wymierzyła pięścią taki cios w głowę, że padł
bez słowa. Mimo wszystko znalazł się w lepszym
położeniu aniżeli jego towarzysze, których chciał
uratować.
Ci zaś, jak już wspomniano, dotarli na czele z
Metysem wyprzedzającym nieco korowód do nie
porośniętych skał krzemowych, w które wdzierał
się wąsko i głęboko Estrecho de Cuarzo. Jechali
w ślad za nim bez zastanowienia, z pełnym zau-
faniem i nie powzięli żadnego podejrzenia nawet
wówczas, kiedy zatrzymał się i wskazując miejsce
przed sobą rzekł:
— Niech blade twarze zsiądą z koni i tam za
zakrętem wąwozu niech je spętają. Ja w tym cza-
sie otworzę wejście do ukrytej kopalni, by pokazać
wam Bonanzę.
Po czym ukląkł przy ścianie skalnej i zaczął
rozgarniać zebrane tam kamienie, jak gdyby chci-
ał odsłonić wejście do Bonanzy. Oni zaś wszyscy
przejechali obok niego i tylko Jego Wysokość zsi-
137/166
adłszy z siodła stanął przy nim i zapytał z za-
ciekawieniem:
— A więc to tu spoczywa złoto zakopane w ta-
kich ilościach?
— Tak — skinął Metys.
— To pomogę ci, żeby poszło szybciej!
— Otwór jest tu tak wąski, że jedynie jeden
człowiek może kopać. Zamierzał zająć przywódcę,
by odwrócić jego uwagę od siebie, ten zaś
powodowany niecierpliwością nie przeczuwając
niczego przystał na to, proponując Metysowi:
— Odsuń się! Chcę to sam zrobić.
Po czym przykucnął i zaczął z zapałem odrzu-
cać rękoma żwir. Metys przyglądał się temu przez
chwilę, a następnie cofnął się po cichu kilka
kroków.
Szybki rzut oka przekonał go, że żaden z bi-
ałych, którzy jeszcze zajęci byli końmi, nie zwracał
na niego uwagi. Bezszelestnie czmychnął więc z
powrotem do wejścia wąwozu.
W tym momencie Jego Wysokość odwrócił się
w jego stronę.
— Na Boga!-zawołał.-Metys!
138/166
Jednym ruchem wyciągnął rewolwer zza pasa.
Padł strzał i z przekleństwem na ustach Ik Senan-
da runął na ziemię.
Odgłos wystrzału odbił się niesamowicie o
ściany wąwozu, by wkrótce potem znaleźć
odpowiedź w huku dalszych strzałów. Przy wejściu
do wąwozu wybuchnął płomień, który w ciągu
kilku sekund tak się powiększył i rozszerzył, że
całkowicie wypełnił wąską szczelinę, na zewnątrz
zaś za ścianą ognia dał się słyszeć przenikliwy
okrzyk wojenny Komańczów.
Jego Wysokość skoczył natychmiast do Me-
tysa, złapał go silnymi rękoma i ciągnął go za
sobą, pomimo jego oporu i wyrywania się na
wszystkie strony, w głąb wąwozu.
— Jesteśmy otoczeni Indianami! — zawołał. —
Szybko za zakręt, gdzie nie będą nas mogli trafić,
i pomóżcie mi związać tego zdrajcę!
Natychmiast wykonano jego rozkaz i w mig
związano Metysowi ręce na plecach. Cicho
postękując kucnął wśród białych, z rany, którą
otrzymał w kolano, sączyła się krew.
— Zdaje się, że wpadliśmy w ładną pułapkę,
chłopcy — odezwał się ochrypłym głosem dowód-
ca. — Ten łajdak był szpiegiem i zwabił nas tu. Ale
myślę, że niedługo będzie się tym cieszył. Zafun-
139/166
dujemy mu piękny postronek. Przede wszystkim
jednak kilku z was musi pójść ze strzelbami zabez-
pieczyć wejście, aby nie zakradł się tu żaden czer-
wonoskóry.
Polecenie wykonano, a dowódca spojrzał teraz
badawczo na ściany skalne.
— Nie mogłaby się tu wspiąć do góry żadna
wiewiórka, a co dopiero człowiek — stwierdził je-
den z mężczyzn. — Ale spójrzcie, tam sterczy wys-
tęp skalny jakby stworzony dla tego draba. Nadaje
się do stryczka jak gałąź!
I z zimną krwią rozwinął swe lasso, by zarzucić
je na ów występ.
— Dobrze, Fred — powiedział Jego Wysokość.
— A ty, mój kolorowy chłopcze, gotuj się, gdyż
masz jeszcze pięć minut na przygotowanie się na
śmierć. Skoro jesteśmy zgubieni, to ty nas chociaż
wyprzedzisz!
Podczas tych pośpiesznych i okrutnych przy-
gotowań Metys zrobił się szary na twarzy i wyjąkał
dygocząc:
— Czego... chcecie? Puśćcie mnie! Wy... nie
poznaliście się na mnie! Ja... jestem... niewinny!
— Możesz o tym opowiedzieć na tamtym
świecie, teraz to bezcelowe. Przejrzeliśmy cię.
Zdradziłeś się ucieczką.
140/166
— Ja... nie... uciekałem... chciałem się tylko
rozejrzeć... bo usłyszałem jakiś podejrzany sze-
lest.
— Tak, ten szelest był tak podejrzany, że
zostaniesz teraz zlinczowany. Nie gadaj tyle
niepotrzebnie, pierwsza minuta już minęła!
Dwóch mężczyzn pociągnęło Ik Senandę do
ściany skalnej pod występem, z którego właśnie
zwisała pętla.
— Mylicie się, naprawdę się mylicie! — za-
wołał pełen strachu.— Jestem przyjacielem bi-
ałych, możecie w to wierzyć! Czy jesteście
mordercami? Jeśli mnie rozwiążecie, zobaczycie,
że pomogę wam z Indianami!
— Wolimy nie próbować, chłopcze — mruknął
Jego Wysokość, spoglądając na staromodny, niek-
ształtny niklowy zegarek, który wyciągnął z
kieszeni bluzy.
— Nie zapominaj, że pozostały ci jeszcze je-
dynie trzy minuty! Metysowi pot wystąpił na czoło,
pomimo jego oporu wprawnymi rękoma zarzu-
cono mu pętlę na szyję i lekkim ruchem zaciśnię-
to.
— Dam wam złoto, wiele złota — jęknął —
jeśli darujecie mi życie! Beze mnie nigdy nie zna-
jdziecie Bonanzy of Hoaka!
141/166
— W to wierzymy — skinął Jego Wysokość —
lecz i z twoją pomocą chybabyśmy jej nie odkryli.
Zresztą twoje złoto na niewiele by się nam zdało,
gdyż teraz chodzi o nasze skalpy!
— Mogę je uratować, jeśli mi zaufacie. Tokvi
Kava wypuści was na wolność, skoro ja się za wa-
mi wstawię!
— Aha, więc znów się zdradziłeś! Skąd wiesz,
że to on nas tu zamknął? A więc wydałeś nas na-
jgorszemu oprawcy. A zatem nie możemy mieć
nadziei, lecz i twoje skamlenie o łaskę jest
daremne.
— Jeśli mnie uwolnicie, nic się wam nie stanie.
Lecz jeśli mnie zabijecie, czeka was pewna śmierć
w
najokrutniejszych
męczarniach!
Bądźcie
roztropni i nie gubcie samych siebie!...
— A więc teraz dodajesz do koloru! Nie damy
się mamić. Zamiast pleść bzdury, przygotuj się
lepiej na tamten świat. Jeszcze minuta. Przygotuj-
cie się, messieurs!
Słowa te skierowane były do obu mężczyzn
trzymających drugi koniec lassa, by związanego w
odpowiednim momencie pociągnąć w górę.
Metys zaparł się z rozpaczy i usiłował pomimo
rany w kolanie unieść się i wyrwać, kilku ludzi mu-
142/166
siało go przygnieść do ziemi, gdyż śmiertelny stra-
ch podwoił jego siły.
— Nie możecie mnie zabić! Na pomoc! Tokvi
Kava! Tok-vi Ka-va! Pomóż!
— Ostatnia minuta minęła — spokojnie
powiedział Jego Wysokość, stojąc przy tym bez
ruchu. — Ciągnijcie, chłopcy!
Gwałtowny ruch poderwał ciało Ik Senandy w
górę. Przez chwilę nogi dyndając próbowały trzy-
mać się ziemi, po czym zawisnął w powietrzu.
Targały nim jeszcze gwałtowne konwulsje, lecz z
czasem stawały się one słabsze, ciało bezwładnie
zwisło. Metys nie żył.
Tymczasem nastał zmrok i w wąwozie było
jeszcze ciemniej aniżeli na zewnątrz. Nikt nie
słyszał wołań Metysa o pomoc, gdyż Indianie wyli
bez przerwy, słychać też było, że wdrapywali się
z obu stron na skały i zajmowali skraj wąwozu. Po
czym z wolna wszystko ucichło.
Biali spuścili ciało Metysa i zawlekli je w na-
jdalszy zakątek wąwozu. Następnie naradzili się
szeptem, w jaki sposób wydostać się z pułapki.
Ściany skalne były zupełnie nie do zdobycia, dlat-
ego postanowili posłuchać Jego Wysokości, konno
popędzić w kierunku wejścia do wąwozu i w galop-
ie przedrzeć się przez ogień.
143/166
Ledwo jednak przemierzyli kilka kroków,
usłyszeli z góry donośny, rozkazujący głos:
— Zatrzymać się, niech blade twarze nie jadą
dalej! Jestem Tokvi Kava, wódz Komańczów, i
mam sześć razy pięćdziesięciu wojowników. Jeśli
będziecie skakać przez ogień, wszystkich was
wystrzelamy!
— Do stu diabłów!—zachrypiał Jego Wysokość
zwracając się do swoich ludzi. — Czyście słyszeli,
co powiedział? Ma rację. W ten sposób nic nie
wskóramy. Nie wydostaniemy się. Zechce za-
pewne naszych skalpów i możemy mówić o
szczęściu, kiedy da się namówić na to, abyśmy us-
zli tylko z życiem!
Ponownie dał się słyszeć głos Czarnego Mus-
tanga:
— Jeśli blade twarze będą się bronić, są zgu-
bione. Daruję im jednak życie, jeśli się poddadzą.
Na te słowa biali zeskoczyli z koni, ponownie
szybko się naradzili, postanowili rokować z czer-
wonoskórymi i przebiegłością osiągnąć możliwie
najwięcej ustępstw. Toteż Jego Wysokość zawołał
teraz w stronę wodza:
— Co macie przeciw nam, że traktujecie nas
jak wrogów? Przecież nic wam nie zrobiliśmy!
144/166
— Wszystkie blade twarze są naszymi wroga-
mi -zabrzmiała odpowiedź. — Nie macie żadnego
wyjścia i możecie uratować swoje życie jedynie
w ten sposób, że poddacie się nam wszyscy bez
oporu. Odrzućcie broń i wydajcie waszego jeńca!
— Ale, ale! tak daleko jeszcze nie doszliśmy!
To prawda, żeście nas otoczyli, ale spróbujcie nas
stąd wydostać! Właśnie nasze strzelby udowodnią
wam, że bez sensu jest traktować nas jak
bezbronnych jeńców.
— Uff! Rozejrzyj się wpierw dobrze po swym
więzieniu! Tu na górze na występach skalnych stoi
dziesięć razy po dziesięć wojowników Komańczów,
gotowych na jedno moje skinienie strzelać w
waszą stronę.
— Fatalna sytuacja — szepnął na to Jego
Wysokość. — Jeśli to prawda, to wykończą nas
z góry, zanim zdążymy ich nawet zadrasnąć.
Posłuchajmy, jakie chce nam postawić warunki!
Po czym zwracając się znów do góry zawołał:
— Może was być wielu, nie boimy się. Ale
słyszałem, że Tokvi Kava jest odważnym i spraw-
iedliwym wodzem, nigdy nie żywi on wrogości do
ludzi, którzy go nie obrazili czy też nie skrzywdzili.
Dlatego jestem przekonany, że natychmiast
wstrzymasz swe działania, kiedy dowiesz się, kim
145/166
jesteśmy i że nie szukamy niczego w tej okolicy,
tylko chcemy ją szybko przemierzyć. Zatem
jestem gotowy do rozmowy z tobą.
— A więc chodź! Moi wojownicy poprowadzą
cię na górę.
— Dumny wódz Komańczów nie może
poważnie wymagać, bym do niego przyszedł. Jest
nas tylko trzydziestu, podczas gdy on, jak sam
powiedział, posiada trzystu wojowników. Gdybym
się stąd oddalił, naraziłbym życie, podczas gdy on
nie ryzykuje nic schodząc tu do nas do Estrecho.
— Jestem wodzem i nie potrzebuję uganiać się
za jakąś bladą twarzą — odparł dumnie Mustang.
— Lecz przyślę do was jako pośrednika Kitę Ho-
mascha. Czy wypuścicie go z powrotem na wol-
ność, kiedy zechce?
— Tak.
— Również wtedy, kiedy nie dojdzie z wami do
porozumienia?
— Również wtedy.
— Czy mówisz prawdę?
— Tak, zapewniam cię, że niczego nie knuję.
— My wierzymy w Wielkiego Ducha, którego
wy nazywacie Bogiem, co przysięgniecie na niego,
tego musicie dochować. A więc obiecaj mi na
146/166
waszego Boga, że kiedy Kita Homascha zechce
odejść, nie ruszycie go.
— Przysięgam i obiecuję ci to.
— Więc zejdzie.
Trwało chwilę, nim odsunięto nieco na bok
palące się drzewo przy wejściu do wąwozu, tak że
między płomieniami a skałą powstała luka, którą
Kita Homascha przeskoczył. Dumnym krokiem z
podniesioną głową czerwonoskóry podszedł do
Jego Wysokości, po czym obaj usiedli. Tymczasem
zapadła głęboka noc i tylko wolno wschodzący
księżyc i jasno migocący ogień rzucały skąpe
światło na wąwóz.
Stary westman wiedział, że według zwyczajów
Indian rozmowę zaczyna zwycięzca, toteż milczał
i czekał, aż Kita Homascha po dłuższym czasie
rozpoczął rokowania pytaniem:
— Czy blade twarze zrozumiały, że byłoby
szaleństwem walczyć przeciw nam?
— Nie — odparł biały — tego jeszcze nie
zrozumieliśmy.
— Urodziliście się więc bez rozumu. Żaden
człowiek nie wdrapie się na te skały ani też żaden
koń, ani żaden jeździec nie przeskoczy przez żar
ognia. Z góry zaś patrzy na was dwa razy sto oczu
147/166
i sto strzelb przygotowanych jest do zniszczenia
was.
— Pshaw! Nie obawiamy się strzelb. W Estre-
cho znajduje się dość dogodnych miejsc, w
których można się ukryć przed waszymi kulami.
— Jak długo potrwa to skrywanie się? — rzekł
czerwonoskóry z pogardą. — Wcale nie musimy
trwonić na was kul. Na zewnątrz mamy pod
dostatkiem wody i dziczyzny. Wystarczy, że
poczekamy, aż wypędzi was głód i pragnienie.
— To może długo potrwać!
— Uff! Im dłużej to potrwa, tym szybciej
skończy się nasza pobłażliwość i wówczas nie
będziecie mogli liczyć na litość. Jeśli się teraz pod-
dacie, zobaczycie, że w naszych sercach gości
jeszcze łaska!
— Czego od nas żądacie?
— Wykopaliśmy topór wojenny przeciw wszys-
tkim bladym twarzom i właściwie powinniście
wszyscy zginąć na palu męczeńskim. Tokvi Kava
zlecił mi zaoferować wam życie i wolność, jeśli
wydacie jeńca i oddacie całą waszą broń.
— Czy konie również?
148/166
— Nie, wojownicy Komańczów są tak bogaci
w dobre konie, że nie przyjmą waszych lichych
szkap.
— A pozostałe rzeczy, które posiadamy?
— Pshaw, wszystko, co macie, warte jest dla
nas tyle, ile cienkie źdźbła trawy, które przegania
wiatr. Chcemy waszej broni, niczego więcej!
— Ale wówczas nie będziemy mogli polować,
aby przeżyć, i jeśli trafimy na nieprzyjaciół,
będziemy zupełnie bezbronni!
— Zachowacie przecież swoje konie, a na-
jbliższy fort bladych twarzy nie leży tak daleko.
Możecie się do niego szybko dostać, a tam otrzy-
macie wszystko, czego potrzebujecie. Zdecyduj-
cie się prędko, gdyż Czarny Mustang nie będzie
zbyt długo czekał.
— Muszę wpierw pomówić z moimi ludźmi.
Jego Wysokość wstał i wraz z towarzyszami
wycofał się za zakręt wąwozu, tymczasem Indian-
in pozostał siedząc nieruchomo.
Stary
przywódca
powiadomił
swych
to-
warzyszy o treści rozmowy i szepnął:
— Nie mają pojęcia, że ten kolorowy szubraw-
iec już wisi. Żądają wydania jego i całej naszej
broni. Przeklęta sprawa, mesch'schurs! Jedyna
149/166
nadzieja w tym, że wysoki Hum zdołał zbiec, bo
gdyby go schwytali, to ten czerwony łajdak już by
się tym pochwalił.
Odbyli naradę i doszli do wniosku, że przys-
taną tylko wówczas na żądania Tokvi Kavy, jeśli
będą mogli zachować choć parę strzelb i noży. Ch-
cieli ukryć śmierć Metysa, przywiązać ciało do ko-
nia i w ciemności zabrać z sobą jako zakładnika,
przyrzekając uwolnić go później.
Jego Wysokość wstał i ciężko krocząc, z
opuszczoną głową wrócił do Kity Homascha.
— Coście postanowili? — zapytał.
— Chcemy zgodzić się z waszymi warunkami,
jeśli zostawicie nam strzelby i dziesięć noży, aby...
W tym momencie u góry ponad nimi dały się
słyszeć głosy, jakieś zamieszanie, a następnie
donośne wołanie:
— Zatrzymajcie się, Komańcze! Tu stoi Win-
netou, wódz Apaczów, a do każdego, kto odważy
się zbliżyć, przemówi zaczarowana strzelba Old
Shatterhanda.
Odpowiedział mu ryk wściekłości:
— A tu stoi Tokvi Kava, wódz Komańczów!
Zbliża się czas zemsty, wasze skalpy są moje!
Ruszajcie na nich, wojownicy Naiini!
150/166
— Zbliżcie się tylko, jeśli macie odwagę, cz-
erwone łotry! -odparł im jakiś kiksujący głos. —
Ciotka Droll przyjmie was łaskawie, Poczekaj, ła-
jdaku, zaraz poślemy cię w dół! Dał się słyszeć
odgłos jakiegoś spadającego przedmiotu i wkrótce
potem czyjeś ciało runęło na skalne podłoże tuż
obok Jego Wysokości. W blasku migoczącego og-
nia widać było, że był to Indianin.
— Uff, uff!-wykrzyknął przerażony Kita Ho-
mascha — to...
— Czy wskazałeś mu drogę w Krainę
Wiecznych Łowów, kuzynie Droll? — zabrzmiał z.
góry inny głos.
— Uważaj, zaraz jeszcze jeden zniknie z wid-
owni!
I już drugie ciało leciało w otchłań padając
ciężko i głucho. W ślad za nimi spadło trzecie
i czwarte, a kilka następujących szybko po so-
bie strzałów wskazywało na to, że przemówił za-
czarowany sztucer Winnetou. Po czym zrobiło się
cicho. Wyszedł księżyc, który przez pewien czas
skrywał się za chmurami, i stojący w dole
spostrzegli na skraju skał ciemne sylwetki dwóch
zaciekle walczących ze sobą mężczyzn. Nagle je-
den z nich został podrzucony w górę i wkrótce sze-
rokim łukiem wyleciał w powietrze.
151/166
Kita Homascha z przerażeniem cofnął się, jak-
by nie wierząc własnym oczom, pochylił się zaraz
nad upadłym i rzekł bezdźwięcznie:
— Tokvi Kava, wielki wódz Komańczów nie ży-
je!
Nagle nad ścianą skalną zarzucone zostało
lasso i jakiś człowiek spuścił się po nim, by pode-
jść do czerwonoskórego rozjemcy.
— Uff, uff — wykrzyknął Kita Homascha — Old
Shatterhand!
— Tak, to ja. Pokrzyżowaliśmy wasze łajdackie
plany, a wódz kilku innych Komańczów przypłaciło
to życiem. Sądzę, że jesteś upoważniony do
prowadzenia ze mną rokowań, rozpoczętych z ty-
mi zacnymi mężami.
Czerwonoskóry opanował się i z indiańskim
spokojem rzekł:
— Kita Homascha zastępuje zmarłego wodza.
Co Old Shatterhand ma mi do powiedzenia?
— Wyjdź do twych wojowników i rozkaż im,
aby w mig zebrali się w odległości dziesięć razy
po dziesięć kroków od wejścia do wąwozu. Jeśli to
uczynicie, nie potrzebujecie obawiać się żadnych
wrogich działań z naszej strony i pozwolimy wam
zabrać waszych zmarłych. Jeśli tego nie uczyni-
cie, to nasze strzelby będą dalej mówić, a wtedy
152/166
płacz i lament w wigwamach Komańczów będzie
jeszcze większy i głośniejszy. Pospiesz się, gdyż
pilnie oczekujemy waszej odpowiedzi!
Kita Homascha nie powiedziawszy ani słowa
udał się w kierunku wyjścia, zaś zdziwiony Jego
Wysokość zbliżył się do przybyłego.
— Good evening, mister! To poszło tak szybko,
że syn mojej matki w ogóle nie jest w stanie tego
objąć swym stoczonym przez robactwo rozumem.
Jestem jeszcze zupełnie osłupiały ze zdziwienia,
sir. Rzeczywiście jesteście Old Shatterhandem?
— Tak sądzę. Czy mogę usłyszeć wasze
nazwisko?
— Moje nazwisko nic wam nie powie, sam
tak rzadko je słyszę, że go niemal nie pamiętam.
Zazwyczaj nazywają mnie Jego Wysokością.
— Ach, Jego Wysokość! Jeśli nim jesteście, to
słyszałem o was. Jesteście ponoć obeznanym i
wytrawnym westmanem i tym bardziej dziwi
mnie, że daliście się tak naiwnie wywieść w pole
przez Czarnego Mustanga i jego wnuka!
— Przez wnuka? Nie znam go wcale!
— Znacie go, nawet zbyt dobrze. Metys, który
was tu przyprowadził, jest synem białego, którego
squaw była córką Czarnego Mustanga.
153/166
— On... on był wnukiem oprawcy myśliwych?
Do stu piorunów, kto by to pomyślał! No,
wyprzedził szczęśliwie swego dziadka w drodze w
zaświaty!
— Co mówicie? Metys nie żyje? Podsłuchal-
iśmy czerwonoskórych i słyszeliśmy z ich rozmów,
że został waszym jeńcem.
— To prawda, sir, ale nie był nim długo.
Znaleźliśmy ładną pętlę, w którą wsadziliśmy jego
głowę, aż mu dech zatkało w piersiach. Tam z tyłu
leży ten łobuz, jeśli chcecie go zobaczyć! Ale skąd
wiecie, że ten hultaj nas tu przyprowadził?
— Powiedział mi o tym jego trop i wasze ślady.
On i wódz podsłuchali was w miejscu, gdzie obo-
zowaliście.
— Rzeczywiście! Czy to możliwe?! A my, głup-
cy, nie zauważyliśmy tego! Byliśmy właśnie go-
towi do oddania Komańczom naszej broni.
Musieliśmy to uczynić, chcąc ratować nasze życie.
— Ratować życie? Dlaczego?
— Właściwie mieliśmy ponieść śmierć, lecz
wódz w zamian za oddanie broni obiecał nam nie
tylko życie, ale i wolność.
— I uwierzyliście mu?,Z pewnością nie miał
zamiaru dotrzymać obietnicy, chciał pozbawić
154/166
was broni, by następnie z całym spokojem was
wymordować!
— Do pioruna!! Tak sądzicie?
— Nie tylko sądzę, ale jestem o tym przeko-
nany.
Wydaje
mi
się,
że
nie
wiecie
na-
jważniejszego. Jak sądzicie, ilu Komanczów mieliś-
cie przeciwko sobie?
— Trzystu.
— Było ich tylko stu, a i tym odebraliśmy broń
i konie. W związku z tym penetrowali okolicę, by
zdobyć broń i skalpy. Chcieli wam to zabrać, i do
tego wasze konie.
— Do stu diabłów! To ładnie daliśmy się
wyprowadzić w pole. Lecz Mr Shatterhand, ciągle
jeszcze nie mogę się nadziwić, że was tu widzę. W
jaki sposób przybyliście tu?
— W najprostszy sposób na świecie. My, mi-
anowicie ja, Winnetou i jeszcze czterech west-
manów, spotkaliśmy kilka dni temu Czarnego
Mustanga, usłyszycie jeszcze o tym, przy tej okazji
odebraliśmy Komańczom strzelby i konie. Oni
dowiedzieli się, że mamy zamiar udać się do San-
ta Fe, więc można było się spodziewać, że będą
na nas czatować po drodze, by się zemścicze, za-
tem pilnie wypatrywaliśmy ich tropu. Dzisiaj ra-
no dotarliśmy do ich wczorajszego miejsca obo-
155/166
zowania, zobaczyliśmy i wasze ślady i stwierdzil-
iśmy, że byliście podsłuchiwani. Oczywiście
podążyliśmy za nimi i przybyliśmy tu w momen-
cie, kiedy zapalono ogień, który miał wam
uniemożliwić wyjście z Estrecho. Podeszliśmy
bliżej i przy tym został powalony na ziemię jeden
z waszych towarzyszy. Nazywa się Hum, w zapale
ratowania was był tak nieostrożny, że wziąłem go
za wroga.
— Co za człowiek! Nie potraktowaliśmy go do-
brze, a on chciał nas ratować! Jest rozsądniejszy
od nas i lepszy!
— To rzeczywiście prawda. Prędko go też
uwolniłem. Potem ukradkiem wdrapaliśmy się na
skały i Winnetou udało się podsłuchać czer-
wonoskórych. Większość Indian porozstawiana
była przy wejściu do wąwozu, a ich niewielka licz-
ba, tych którzy wraz z Tokvi Kavą stali na górze
na ścianie skalnej, nie była wystarczająca. Mimo
to gdyśmy się zbliżyli, odkryto nas i rozwinęła
się walka wręcz, czego byliście świadkami. Wódz,
któremu sam się przeciwstawiłem, był ostatnim ze
spadających w dół, pozostali uciekli. Już wcześniej
związaliśmy razem trzy lassa, po których się opuś-
ciłem, by wam o wszystkim powiedzieć. Popatrz-
cie, Kita Homascha już wraca.
156/166
Następca wodza zbliżał się powoli, ani jeden
rys jego twarzy nie zdradził, co działo się w nim,
kiedy mówił:
— Jesteśmy gotowi pójść na wasze warunki,
gdyż nie mamy dość broni, aby wam stawić opór.
Tokvi Kava przypłacił swój plan życiem. Wojownicy
Komańczów cofnęli się daleko od wąwozu. Old
Shatterhand pozwoli, że kilku z nas zbliży się tu
bez broni, aby zabrać ciała zabitych, bo chcemy
natychmiast wyruszyć do naszych wigwamów.
W krótkich słowach biały wyraził zgodę i
wkrótce zobaczono zbliżających się kilku czei-
wonoskórych, którzy zabrali zwłoki. Wnet biali
mieli możność przekonać się, że Indianie oddalili
się tworząc długi szereg.
Biali
przygasili
rozniecony
przez
czer-
wonoskórych ogień, a następnie usiedli w jego
pobliżu,
by
gruntownie
omówić
wydarzenia
tego wieczoru. Gdy Jego Wysokość wymienił przy
tym nazwę Bonanza of Hoaka, Old Shatterhand
zapytał:
— A więc nie chodziło o Estrecho, ale o Bo-
nanzę?
— Yes, sir. Bonanza miała być właśnie tu, w
Estrecho.
157/166
— Ach, tak!—zaśmiał się myśliwy. — Czy
wiecie, co znaczy ta nazwa?
— Nie. Nie ma człowieka, który by to wiedział.
— A jednak są tacy. Wie o tym Winnetou, a
i ja mogę wam o tym powiedzieć. „Hoaka" jest
słowem z języka Akomów i oznacza tyle co
„niebo". Bonanza of Hoaka znaczy więc Bonanza
Nieba. Podczas gdy żądne złota blade twarze
szukały tu wszędzie dookoła, by znaleźć błyszczą-
cy metal, i najczęściej przypłacały to życiem,
starzy padres nauczali o prawdziwych skarbach,
które można znaleźć tylko w niebie. Stąd powstało
wyrażenie Bonanza of Hoaka, ono żyje w leg-
endzie, pokutuje też w głowach poszukiwaczy zło-
ta i gambusinos, jak słyszę, opanowało i wasze
myśli, messieurs.
— Ach tak, tak więc to wygląda — stwierdził
wielce rozczarowany dowódca. — Z powodu starej
legendy
o
włos
skończylibyśmy
na
palu
męczeńskim. Jedyną korzyścią z tego jest fakt,
iż ta piękna okolica uwolniona została od dwóch
wielkich szubrawców!
— To oczywiście prawda — zgodził się Hobble
Frank. — Teraz Czarny Mustang może sobie zapuś-
cić nową czuprynę w Krainie Wiecznych Łowów.
Gaudeamus igelkur!
158/166
Wysoki Hum nie znał niewielkiego myśliwca
ani jego osobliwego sposobu wyrażania się, toteż
uważał za wskazane poprawić cudaczny błąd Hob-
blego i odezwał się:
— Pan wybaczy, Mr Frank! Nie mówi się
„gaudeamus igelkur", tylko „gaudeamus igitur"!
Na to moritzburczyk zmierzył go gniewnym
wzrokiem i odparł parsknąwszy:
— Ach tak? Ech, co pan powie! A czy pan wie,
drogi panie, jak ja się nazywam?
— Owszem. Wszak mi pan to powiedział.
Nazywa się pan Frank.
— Frank? Jedynie Frank? Tylko Frank? A więc
bardzo proszę! Urodziłem się i zostałem ochrzc-
zony
jako
Heliogabalus
Morpheus
Edeward
Franke, łowca prerii i Moritzburga. Zrozumiano?
A teraz niech mi pan powie jeszcze raz swoje
nazwisko!
— Nazywam się Hum.
— Hum? Hum! To przecież nie jest nazwisko.
Musi się pan jeszcze jakoś inaczej nazywać! To tak
jak u Timpów, prawda, Kas?
Przy tych słowach wysoki Hum nadstawił uszu
i spytał:
— Timpe? Jak pan doszedł do tego nazwiska?
159/166
— Ja? Ja w ogóle nie doszedłem, to nie moje.
Dziękuję pięknie! Gdybym nazywał się Timpe, to
skoczyłbym do morza, w największą głębinę!
— Ale może znał pan kogoś o nazwisku
Timpe?
— Tak, rzeczywiście znałem dwie pożałowania
godne osoby, znam je jeszcze.
— W pana ojczyźnie?
— Nie, tu w Ameryce. Wystarczy, że spojrzy
pan na tych dwóch młodzieńców, na Hasa o kasz-
tanowych włosach i Kasa blondyna. Już od
dłuższego czasu beznadziejnie ciąży im owo
nieszczęsne nazwisko.
— Rzeczywiście? Panowie, panowie nazywają
się Timpe? — zapytał Hum zwracając się do obu
kuzynów.
— Tak — odrzekł Kas. —Ja nazywam się
Kasimir Obadja Timpe, a stojący tam mój kuzyn
nazywa się Hasael Beniamin Timpe. Zdaje się, że
zna pan nasze nazwisko?
— Rzeczywiście. Ale powiedzcie mi, proszę, z
jakiego powodu opuściliście waszą ojczyznę?
—
Nie
ma
potrzeby
tego
przemilczać.
Poszukujemy spadku, którego nas pozbawiono.
— Pozbawiono? Dlaczego? Kto?
160/166
Można było poznać, że przedmiot rozmowy
zaprzątnął całą uwagę Huma. Kas odpowiedział:
— Uciekł z nim nasz kuzyn. Nazywa się Nahum
Samuel Timpe i ma teraz ponoć siedzieć w Santa
Fe. Dlatego zdążamy do tego miasta, aby zde-
maskować oszusta.
— Do diabła! A po kim to miał być spadek?
— Po naszym wuju, Josefie Habakuku Timpe,
który zmarł bezdzietnie w Fayette.
— Moi panowie, to rzeczywiście nader intere-
sujące. Powiedzcie mi jeszcze tylko, skąd wiecie,
że ten wuj pozostawił jakiś majątek?
— Od moich kuzynów, Petrusa Michy Timpe
i Markusa Absaloma Timpe w Plauen, którzy
właśnie otrzymali sto tysięcy talarów.
— I przyjechaliście tu po to, aby zabrać swoją
część?
— Tak. Najpierw kilkakrotnie pisałem, ale nie
otrzymałem odpowiedzi, dlatego wyruszyłem w
drogę, by złapać oszusta, który czmychnął z całą
sumą.
Wówczas Hum wybuchnął gromkim śmiechem
i śmiejąc się mówił:
161/166
— I dlatego zamierzaliście się udać do Santa
Fe? To w ogóle nie jest potrzebne. Możecie go zła-
pać tu, w pobliżu Estrecho, gdzie siedzicie!
— Co? Jak? Pan żartuje! Pan chyba kpi z nas?
— pytali jeden przez drugiego Kas i Has.
— Mówię zupełnie poważnie, chociaż się
śmieję. Czy jeszcze niczego nie zauważyliście?
Zdrobniliście swe imiona, Kasimir i Hasael, do Kas
i Has. Mnie nazywają Hum, a to jest zdrobnienie
od Nahum. Ja właśnie nazywam się Nahum Sa-
muel
Timpe,
i
jestem
owym
podstępnym
kuzynem, którego szukacie. A więc łapcie mnie
prędko!
Has i Kas zaniemówili początkowo ze zdzi-
wienia, lecz zawsze gotowy do zabierania głosu
Hobble Frank zawołał zachwycony:
— Teraz go mamy! Nareszcie wpadł nam w
sidła Timpe przestępca. Jeśli natychmiast nie
wypłaci pieniędzy, powiesimy go jak nietoperza,
mianowicie głową w kierunku środka matki ziemi.
I oto znowu: pycha z nieba spycha. Gaudeamus
igelkur, panie Hum!
Teraz zerwali się Kas i Has i zaczęli zarzucać
Huma pytaniami, wyrzutami i groźbami. Lecz on
tego nie słuchał, tylko wyciągnął z kieszeni piec-
zołowicie
przechowany
papierowy
woreczek,
162/166
wyjął z niego list i śmiejąc się wręczył im go ze
słowami:
— Te oto teraz zupełnie bezwartościowe pa-
piery, które kosztowały mnie sporo pieniędzy,
stanowią cały spadek po stryju Josefle Habaku-
ku. Niech je wszyscy zobaczą i przejrzą. Najpierw
jednak przeczytajcie to pismo, które szlachetny
testator otrzymał z Plauen. Nadeszło ono krótko
przed jego śmiercią i ja je odziedziczyłem. Była to
jedyna część spadku, za którą nie musiałem za-
płacić z własnej kieszeni. Możecie go zatrzymać.
Obydwaj kuzyni rzucili się chciwie na list, czy-
tali go równocześnie, lecz im więcej się z niego
dowiadywali, tym bardziej miny im rzedły, a kiedy
skończyli czytać, upuścili go na ziemię i spojrzeli
na Huma głęboko rozczarowani.
— No więc jestem oszustem? — zapytał Hum.
— Stryj pozbawił mnie samego całego mojego
spadku, a wasi kuzyni zażartowali z was, gdyż
Timpe z Plauen byli skłóceni z rodziną Timpe w
Hof. Ci z Plauen mieli szczęście wygrać sto tysięcy
talarów na loterii i wmówili swym krewnym w Hof,
że odziedziczyli tę sumę od wuja Josefa Habaku-
ka.
Napisali do wuja ten list krótko przed jego
śmiercią, w którym się z was wyśmiewają, i choć
163/166
to zabawna sprawa, mimo to przykro mi, że zag-
nała was tak daleko, aż połączyła nas tu na Dzikim
Zachodzie. Jeśli pomimo to macie zamiar mnie
aresztować, to jestem do waszej dyspozycji.
Aczkolwiek ów list był niezbitym dowodem
niewinności Nahuma, Kas i Has potrzebowali
sporej chwili, by pogodzić się z nowym stanem
rzeczy. Nie przyszło im łatwo porzucić wszelką
nadzieję dotarcia do spadku. W końcu Hum wstał,
wyciągnął obie ręce w ich stronę i powiedział:
— Nie martwcie się! Wy nie otrzymacie uro-
jonego majątku, ja zaś straciłem przez Josefa
Habakuka majątek prawdziwy, który pozostawiłby
mi ojciec, gdyby nie został oszukany przez swego
brata, dobry stryjaszek roztrwonił nie tylko swoje,
ale i moje pieniądze. Skoro ja musiałem się z tym
pogodzić, to i wy z pewnością zdołacie porzucić
nadzieję, która była wszak zupełnie bezpodstaw-
na. W zamian za to zamiast krewniaka oszusta
znaleźliście uczciwego kuzyna, który cieszy się
niezmiernie z tego spotkania i gotów jest dzielić z
wami dole i niedole życia. I myślę, że to też jest
coś warte!
Poruszyło to do głębi niewielkiego Hobblego.
On, jeszcze niedawno mówiący o powieszeniu Hu-
ma do góry nogami, wykrzyknął teraz w zach-
wycie:
164/166
— Co tak stoicie, panowie, jak dwie suszone
śliwki przed kuchennymi drzwiami! Drogi i nieza-
stąpiony Hum powiedział wszystko, co leżało mu
na sercu. Nie ma nic lepszego na świecie jak
kuzyn, którego można poważać, ja doświadczyłem
tego na osobie mego kuzyna Drolla. Nie wzdra-
gajcie się tak długo przed szczęśliwym związkiem
przyjaźni, tylko uściśnijcie sobie mocno ręce. I
pozwólcie, że poczynię pierwszy krok do pojedna-
nia i zaśpiewam wam z Biegu Fridolina za lataw-
cem:
Ja będę, usilnie się dopraszam,
Czwartym w sojuszu waszym.
Żart Franka wywołał ogólną wesołość, Kas i
Has musieli roześmiać się wraz z innymi i wreszcie
chwycili ręce Huma, a pierwszy z nich rzekł:
— Masz rację, kuzynie, nie ma powodu,
abyśmy się na ciebie dalej gniewali, a pieniądze
może by nas wcale nie uszczęśliwiły. Jesteśmy
tu w pobliżu Bonanzy of Hoaka, z której nazwy
wypływa nauka, że istnieją też inne skarby, o
które winno się zabiegać. Będziemy odtąd trzy-
mać się razem, tak by dla określenia wiernej przy-
165/166
jaźni można było kiedyś powiedzieć: „Właśnie jak
u Timpów!"
— Tak, jak u Timpów! — zgodził się Hobble. —
Wprawdzie do tej pory nie mogłem się przekon-
ać do tego nazwiska, lecz czego nie może pojąć
rozum myślącego, to wyczuje cierpiący na
reumatyzm, kiedy jest przeciąg. Dlatego biorę
rozbrat z mą niechęcią, a ponieważ wszyscy
wyróżniacie się zdrobniałymi imionami, to i ja jako
czwarty w sojuszu postąpię podobnie i skreślę
dwie sylaby. Zatem w przyszłości mówcie do mnie
jedynie Heliogabalus Morpheus Edeward, Franke
możecie opuścić, na całej kuli ziemskiej będą
dokładnie wiedzieć, że należy pod tym rozumieć
słynnego Frankego. Powiedziałem. Howgh!
166/166
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej
zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym