W Oczach Zachodu Netpress Digital E book

background image
background image

Joseph Conrad

W OCZACH

ZACHODU

Konwersja:

Nexto Digital Services

background image

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji

kliknij tutaj

.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie

rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez

NetPress Digital Sp. z o.o., operatora

sklepu na którym można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji

. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej

zgody

NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej

od-sprzedaży, zgodnie z

regulaminem serwisu

.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym

Nexto.pl

.

background image

Spis treści

Od Autora
CZĘŚĆ PIERWSZA

I
II
III

CZĘŚĆ DRUGA

I
II
III
IV
V

CZĘŚĆ TRZECIA

I
II
III
IV

CZĘŚĆ CZWARTA

I
II
III
IV
V

background image

W

OCZACH

ZACHODU

Joseph Conrad

Agnes Tobin,
która przyniosła
do naszych drzwi
dar przyjaźni
z najdalszych brzegów Zachodu.

background image

Od Autora

Przyznać należy, że przez zwyczajną kolej

rzeczy „W oczach Zachodu” stało się już rodzajem
powieści historycznej, której przedmiotem jest
przeszłość.

Uwaga ta da się zastosować w pełni do

zdarzeń powieści; ponieważ jednak jest to w swej
istocie próba przedstawienia raczej psychologii
Rosji, aniżeli jej stanu politycznego — śmiem ży-
wić nadzieję, że i dzisiaj nie straciła ona całkowicie
swego znaczenia. W pochlebnym tym mniemaniu
podtrzymuje mnie i to, że w wielu współczesnych
artykułach na tematy rosyjskie spotkałem się z
nawiązaniem do niektórych powiedzeń i opinii
wyrażonych na kartach mej książki, a rodzaj tych
wzmianek świadczy o jasności mego widzenia i
trafności sądu. Nie potrzebuję chyba zapewniać,
że pisząc tę powieść nie miałem innego celu na
oku, jak przedstawić pod postacią zdarzeń
zmyślonych ogólną prawdę zawartą w wydarzeni-
ach — wraz z moimi szczerymi przekonaniami o
moralnym obliczu pewnych faktów mniej lub
więcej znanych całemu światu.

background image

Jeżeli idzie o samo powstanie utworu, mogę

powiedzieć, że kiedy zaczynałem pisać, miałem
wyraźną koncepcję jedynie części pierwszej z trze-
ma postaciami — Haldina, Razumowa i radcy
Mikulina — zarysowanymi jasno w mej głowie.
Dopiero gdy ukończyłem część pierwszą, objawiła
mi się pełna fabuła — w całym swym tragizmie i
następstwie wydarzeń —jako całość nieunikniona
a zarazem dość rozległa w zarysie, by pozostawić
swobodę memu twórczemu instynktowi i dra-
matycznym możliwościom tematu.

Przebiegu akcji wyjaśniać nie trzeba. Na-

sunęła się sama— bardziej drogami uczucia niż
myśli. Jest to owoc nie tyle bezpośredniego
doświadczenia, ile ogólnej wiedzy, wspartej przez
sumienne rozważania. Największą .moją troską
było znaleźć i utrzymać ton ścisłej bezstronności.

Obowiązek absolutnej rzetelności został mi

nałożony przez względy historyczne i dziedziczne
— szczególne doświadczenia narodowe i rodzinne,
nie mówiąc już o zasadniczym moim przekonaniu,
że tylko prawda może być racją bytu jakiejkolwiek
twórczości literackiej, która rości sobie najskrom-
niejsze prawo do imienia sztuki i pragnie znaleźć
miejsce w dorobku kulturalnym mężczyzn i kobiet
swojego czasu. Nigdy jeszcze nie przyszło mi z
większym trudem zdobywać odpowiedni dystans

6/217

background image

w stosunku do przedmiotu, wznieść się ponad
wszystkie namiętności, przesądy i nawet osobiste
wspomnienia. Może właśnie ze względu na ten
dystans

„W

oczach

Zachodu"

nie

miało

powodzenia u publiczności, gdy ukazało się po raz
pierwszy w Anglii. Nagroda spotkała mnie w sześć
lat później, kiedy dotarły do mnie pierwsze wiado-
mości o powszechnym uznaniu dla mojej książki w
Rosji, gdzie wydano ją w licznych nakładach.

Rozmaite postacie, które biorą udział w tej

historii, również nie zawdzięczają swego istnienia
bezpośredniemu doświadczeniu, lecz ogólnej
wiedzy o sytuacji w Rosji, jak też o moralnych i
uczuciowych reakcjach rosyjskiego temperamen-
tu na ucisk tyrańskiego bezprawia, które — uży-
wając ogólnoludzkich terminów — można by
sprowadzić do formuły: bezsensowna rozpacz,
wywołana bezsensowną tyranią. Mnie intere-
sowało przede wszystkim to, jak przedstawiał się
wygląd, charakter i los jednostek w zachodnich
oczach starego nauczyciela języków. On sam był
przedmiotem licznych uwag krytycznych: nie za-
mierzam jednak po upływie tylu lat usprawiedli-
wiać jego istnienia. Był mi potrzebny i dlatego
sądzę, że przyda się też czytelnikowi, zarówno
jako żywy komentarz, jak i dzięki roli, którą odgry-
wa w rozwoju wątku powieści. Chcąc wywołać

7/217

background image

wrażenie rzeczywistości uważałem za konieczne
mieć naocznego świadka zdarzeń w Genewie.
Potrzebny mi był również współczujący przyjaciel
dla panny Haldin, która bez niego musiałaby
wydać się nadto już samotna i opuszczona, by
budzić wrażenie osoby prawdziwej. Nie miałaby
obok siebie nikogo, kto potrafiłby dostrzec jej
wiarę w ideały, jej wielkie serce i proste uczucia.

Razumow został potraktowany ze współczu-

ciem. Dlaczegoż miałoby być inaczej? Jest to
zwyczajny młody człowiek, obdarzony zdrową
zdolnością do pracy i zdrowymi ambicjami. Posia-
da przeciętne sumienie. Jeżeli jest w nim coś z lek-
ka nienormalnego — to przeczulenie co do włas-
nej pozycji społecznej. Jako dziecko niczyje od-
czuwa żywiej niż ktokolwiek inny, że jest Rosja-
ninem — albo nikim. Razumow zupełnie słusznie
patrzy na całą Rosję jako na swoją ojcowiznę. Kr-
wawa bezcelowość zbrodni i poświęceń fermen-
tujących w tej bezkształtnej masie ogarnia go i
łamie. Nie sądzę jednak, by w swojej rozterce był
kiedykolwiek potworny. Nikogo nie przedstawiłem
tutaj jako potwora — ani prostodusznej Tekli, ani
fanatycznej Zofii Antonówny. Piotr Iwanowicz i
pani de S. proszą się o cięgi. Są małpami złowro-
giej dżungli i zostali potraktowani tak, jak na to za-
sługiwały strojone przez nie grymasy. Jeśli idzie o

8/217

background image

Nikitę — zwanego Nekatorem —jest on typowym
wykwitem

terrorystycznego

matecznika.

W

tworzeniu tej postaci najwięcej trudności spraw-
iała mi nie jej potworność, lecz banalność. Wys-
tawiano ją na widok publiczny przez lata całe w
tak zwanych rewelacjach dziennikarskich, w
sekretnych

szkicach

historycznych,

w

sen-

sacyjnych powieściach.

Najbardziej przeraża refleksja (mówię teraz

we własnym imieniu), że wszyscy ci ludzie nie są
zjawiskiem wyjątko wym, lecz powszechnym — są
normalnym wytworem swego kraju, czasu i rasy.
Okrucieństwo i głupota rządów autokratycznych,
odrzucając wszelką praworządność i opierając się
w gruncie rzeczy na zupełnej anarchii moralnej,
wywołują nie mniej głupią i dziką reakcję całkiem
utopijnego rewolucjonizmu, który oddaje się
niszczeniu, nie przebierając w środkach — w tej
dziwacznej wierze, że w ślad za upadkiem ist-
niejącego porządku musi przyjść zasadnicza
przemiana w sercach. Ci ludzie nie są w stanie
zrozumieć, że mogą osiągnąć jedynie zmianę
nazw. Zarówno prześladowcy, jak prześladowani
są na wskroś Rosjanami; i świat raz jeszcze
przekonywa się o prawdziwości przysłowia, że ty-
grys nie potrafi zmienić pręg na swej skórze ani
lampart cętek.

9/217

background image

1920
J. C.

10/217

background image

CZĘŚĆ PIERWSZA

Na początku pragnę stwierdzić, że brak mi

tych górnych darów wyobraźni i słowa, które poz-
woliłyby memu pióru stworzyć dla czytelników
postać człowieka, który rosyjskim obyczajem
nazywał siebie Cyrylem, synem Izydora — Kiryła
Sidorowicza Razumowa.

O ile nawet posiadałem kiedy tego rodzaju

zdolności w jakiejkolwiek żywej formie, to zostały
one już dawno zduszone przez mrowie wyrazów.
Wyrazy, jak wiadomo, są wielkimi nieprzyjaciółmi
rzeczywistości. Przez wiele lat byłem nauczy-
cielem języków. Jest to zajęcie, które w końcu sta-
je się zgubą dla tych skromnych zasobów
wyobraźni, spostrzegawczości i intuicji, jakie
mogą być udziałem przeciętnego człowieka. Dla
nauczyciela języków nadchodzi czas, kiedy świat
wydaje się tylko siedzibą mnogich słów, a
człowiek po prostu gadającym zwierzęciem,
niewiele ciekawszym od papugi.

W tych warunkach nie potrafiłbym odgadnąć,

ani przez obserwację, ani drogą intuicji, jakim
Razumow był w rzeczywistości. Tym mniej byłbym
zdolny wyobrazić go sobie, a nawet wymyślić

background image

choćby suche fakty jego życia. Sądzę jednak, że i
bez tych zapewnień czytelnicy niniejszych kartek
będą mogli wykryć w mej opowieści cechy udoku-
mentowanej prawdy. I tak jest w istocie. Rzecz
opiera się na dokumencie; ja wniosłem tylko zna-
jomość języka rosyjskiego — wystarczającą, by
wykonać, o co się tu pokusiłem. Dokument ów jest
oczywiście czymś w rodzaju pamiętnika czy dzien-
nika, chociaż nazwa ta nie określa go dokładnie.
Nie był bowiem pisany z dnia na dzień, aczkolwiek
wszystkie zapiski są datowane. Niektóre z nich
obejmują całe miesiące i ciągną się przez dziesiąt-
ki stron. Cała część wstępna ma charakter retro-
spektywny i opowiada o fakcie, który zdarzył się
mniej więcej o rok wcześniej.

Muszę tu nadmienić,' że przez długi czas prze-

bywałem w Genewie. Jedną z dzielnic tego miasta,
ze względu na wielką ilość mieszkających tam
Rosjan, nazywają „La Petite Russie”—Małą Rosją.
Utrzymywałem wówczas dość szerokie stosunki
z ową Małą Rosją. A jednak muszę wyznać, że
nie pojmuję charakteru Rosjan. Nielogiczność ich
postaw, arbitralność sądów, częste odchylenia od
przyjętej normy — to wszystko nie powinno być
trudne do zrozumienia dla badacza licznych gra-
matyk. Ale na przeszkodzie staje chyba jeszcze
coś innego: jakiś rys szczególny — jedna z tych

12/217

background image

subtelnych

odrębności,

nieuchwytnych

dla

zwykłego profesora. Co przede wszystkim musi
uderzyć

nauczyciela

języków,

to

niezwykłe

rozmiłowanie Rosjan w słowach. Gromadzą je i
lubują się w nich, ale nie chowają w swoim
wnętrzu; wręcz przeciwnie: gotowi są zawsze, w
każdej porze dnia i nocy, wyrzucać je z siebie
z takim entuzjazmem, w tak nieokiełznanej obfi-
tości i niekiedy tak trafnie, że jak to bywa z do-
brze wyuczonymi papugami, nie sposób oprzeć
się podejrzeniu, iż rozumieją naprawdę, co mówią.
W ich mowie mieści się jakiś szlachetny zapał, co
oddala ją bardzo od pospolitego gadulstwa; ale
jest ona z reguły zbyt bezładna, by zasługiwać
na miano prawdziwej elokwencji. Proszę mi jednak
wybaczyć tę dygresję.

Nie zdałoby się na nic dociekać, dlaczego pan

Razumow pozostawił ten pamiętnik. Trudno
uwierzyć, by pisał go dla ludzkich oczu. Odgrywa
tu rolę jakiś tajemniczy popęd ludzkiej natury. Nie
mówiąc już o Samuelu Pepysie, który tą drogą ot-
worzył sobie bramy nieśmiertelności, niezliczona
ilość ludzi, zbrodniarzy, świętych, filozofów,
młodych dziewcząt, mężów stanu i zwykłych
głupców, spisywała swoje najskrytsze myśli, bez
wątpienia z próżności, ale na pewno też z innych,
bardziej nieuchwytnych powodów. To w samych

13/217

background image

wyrazach musi tkwić jakaś dziwna, kojąca moc,
skoro tylu ludzi używa ich do porozumienia z włas-
ną duszą. Osobiście, jako człowiek spokojny, przy-
puszczam, że wszyscy poszukują w gruncie rzeczy
pewnej formy lub może tylko pewnej formułki
spokoju. Nie ulega wątpliwości, że ludzie wołają o
pokój całkiem głośno w dzisiejszych czasach. Ale
jaki rodzaj spokoju spodziewał się znaleźć Kiryło
Sidorowicz Kazumow w pisaniu swego pamiętnika
— tego nie potrafię odgadnąć.

Faktem jest, że go napisał.
Pan Razumow był wysokim, dobrze zbu-

dowanym młodzieńcem o cerze wyjątkowo ciem-
nej, jak na Rosjanina z centralnych guberni.
Niewątpliwie można by go nazwać przystojnym,
gdyby nie uderzający brak subtelności rysów. Mi-
ało się wrażenie, że tę twarz, wyraziście urobioną
z

wosku

(i

nawet

dość

bliską

klasycznej

poprawności), przytrzymano tak długo nad og-
niem, aż cała wyrazistość linii zatarła się w top-
niejącym materiale. Ale i tak prezentował się
całkiem dobrze. Obejście miał także dobre. W roz-
mowie łatwo poddawał się sile argumentacji i
powadze cudzego zdania. W obecności młodszych
od siebie współziomków przybierał postawę
nieprzeniknionego słuchacza, z rodzaju tych,
którzy zdają się słuchać z pełnym zrozumieniem,

14/217

background image

a potem — po prostu zmieniają przedmiot roz-
mowy.

Takie sztuczki, których źródłem bywają in-

telektualne braki albo niedostateczna pewność
własnych prze konań, zjednały panu Razumowowi
opinię człowieka głębokiego. Łatwo zrozumieć, że
wśród gromady zapalonych gaduło w, którzy mają
zwyczaj wyżywania się codziennie w gorących
dyskusjach, osobnikowi raczej milczącemu przyp-
isuje się ukrytą siłę. Pomiędzy kolegami Kiryło Si-
dorowicz Razumow, student trzeciego roku filo-
zofii uniwersytetu petersburskiego, uchodził za
silny charakter i w ogóle człowieka godnego za-
ufania. W kraju, gdzie przekonania bywają
przestępstwem karanym śmiercią, a niekiedy
nawet losem gorszym od śmierci, znaczyło to, że
można mu spokojnie zwierzać zakazane poglądy.
Lubiano go też dla uprzejmego obejścia i spoko-
jnej gotowości oddawania kolegom drobnych
przysług, nawet kosztem własnej wygody.

O panu Razumowie mawiano, że jest synem

popa i że ma opiekuna w osobie wybitnego mag-
nata, pochodzącego podobno z tej samej co on
odległej guberni. Ale powierzchowność młodzień-
ca nie bardzo przemawiała za tak skromnym
pochodzeniem. Wydawało się ono mało praw-
dopodobne, toteż przebąkiwano, że pan Razumow

15/217

background image

był synem przystojnej córki popa, co oczywiście
rzucało inne światło na całą sprawę, wyjaśniając
równocześnie protekcję owego wybitnego magna-
ta. Nie dociekano jednak szczegółów ani tłumac-
zono sobie tego złośliwie. Nikt nie wiedział, kim
był ów magnat, i nikt się o to nie troszczył. Razu-
mow otrzymywał skromną, ale zupełnie wystar-
czającą pensyjkę z rąk jakiegoś podrzędnego ad-
wokata, który zdawał się występować w pewnej
mierze jako jego opiekun. Od czasu do czasu by-
wał Razumow na nieoficjalnym przyjęciu u
jakiegoś profesora, ale poza tym nie miał chyba
żadnych stosunków towarzyskich w stolicy. Na
wykłady uczęszczał regularnie i władze uważały
go za wielce obiecującego studenta. W domu pra-
cował jak młody człowiek, któremu zależy na
postępach, lecz nie odgradzał się w tym celu
surowo od reszty świata. Zawsze był przystępny,
a jego życie nie było skryte ani zamknięte.

16/217

background image

I

Początek zapisków pana Razumowa wiąże się

z zamachem na wybitnego męża stanu, wydarze-
niem charakterystycznym dla współczesnej Rosji
nie tylko jako sam fakt — ale bardziej jeszcze
jako przykład moralnego rozkładu uciemiężonego
społeczeństwa, w którego łonie najszlachetniejsze
dążenia ludzkie, pragnienie wolności, gorący pa-
triotyzm,

umiłowanie

sprawiedliwości,

zmysł

współczucia, a nawet wierność prostaczków
wyradzają się w zaciekłą nienawiść i strach —
nieodłącznych towarzyszy uciążliwego despotyz-
mu.

Mam tu na myśli udany zamach na życie pana

de P., prezesa głośnej przed paroma laty Komisji
Karnej, ministra stanu obdarzonego wyjątkową
władzą. Prasa rozpisywała się wtedy szeroko na
temat tego chudego fanatyka w mundurze ob-
szytym złotem, o twarzy ze zmiętego pergaminu,
wyblakłych oczach w okularach i z Orderem Św.
Prokopa, zawieszonym na cienkiej szyi. Przez
pewien czas, jak łatwo sobie przypomnieć, nie
było miesiąca, by jego podobizny nie pojawiały
się w ilustrowanych czasopismach Europy. Służył
monarchii, skazując na więzienie wygnanie lub

background image

szubienicę

zarówno

mężczyzn,

jak

kobiety,

młodych i starych, z jednakową niestrudzoną gor-
liwością.

W swoim mistycznym oddaniu zasadzie au-

tokracji ścigał i niszczył wszystko, co w instytuc-
jach publicznych przejawiało jakiekolwiek pozory
swobody.

Prześladując

brutalnie

wzrastające

pokolenie, zdawał się dążyć do zniszczenia samej
nadziei wolności.

Mówią, że ten potwór nie posiadał na tyle

wyobraźni, by zdawać sobie sprawę z nienawiści,
jaką wzbudzał. Trudno w to uwierzyć; wszelako
jest faktem, że mało dbał o swoje osobiste bez-
pieczeństwo. W przedmowie do pewnego słyn-
nego „ukazu” oświadczył kiedyś, że „myśl o wol-
ności nie mieściła się nigdy w zamiarach Stwórcy.
Z różnorodności ludzkich sądów nie może się
zrodzić nic prócz buntu i chaosu, a bunt i chaos w
świecie stworzonym do posłuszeństwa i porządku
są grzechem. Nie rozum, lecz Władza jest wyrazi-
cielem Boskich zamiarów. Bóg to Autokrata
Wszechświata...” Może człowiek, który złożył takie
oświadczenie, wierzył święcie, że samo niebo
powinno go ochraniać w jego bezwzględnej
obronie Autokracji na tym świecie.

Niewątpliwie czujność policji ocaliła go wiele

razy, ale rzecz pewna, że kiedy spotkał go los,

18/217

background image

który mu był sądzony, kompetentne władze nie.
były w stanie go ostrzec. Nie wiedziały o żadnym
spisku na życie ministra, nie otrzymały ze
zwykłych

źródeł

informacyjnych

najmniejszej

wzmianki o nim, nie dostrzegły żadnych znaków,
żadne podejrzane działania ani niebezpieczne os-
oby nie zwróciły ich. uwagi.

Pan de P. jechał na stację kolei żelaznej w

dwukonnych, odkrytych saniach z lokajem i stran-
gretem na koźle. Śnieg padał przez całą noc i
o tej wczesnej godzinie droga, jeszcze nieprze-
tarta, była dla koni bardzo ciężka. Śnieżyca nie
ustawała. Ale widocznie sanie śledzono już
przedtem i znano je dobrze. Gdy przed zakrętem
zjechały w lewo, lokaj zauważył chłopa, który
szedł wolno brzegiem chodnika, z rękoma w
kieszeniach baraniego kożucha i z głową po uszy
schowaną w kołnierz przed sypiącym śniegiem.
Kiedy go mijano, człowiek ten odwrócił się nagle
i zamachnął. Natychmiast nastąpił straszny
wybuch, którego odgłos stłumiła śnieżna zadym-
ka; oba konie padły rozszarpane, a stangret,
krzyknąwszy przeraźliwie, zleciał z kozła, raniony
śmiertelnie. Lokaj (który ocalał) nie zdążył za-
uważyć „twarzy człowieka w baranim kożuchu.
Rzuciwszy bombę, człowiek ten uszedł, praw-
dopodobnie jednak, widząc ludzi wynurzających

19/217

background image

się z wszystkich stron i biegnących poprzez
zadymkę do miejsca wybuchu, uznał za bez-
pieczniejsze zawrócić razem z nimi.

W mgnieniu oka wokół sań zebrał się pod-

niecony tłum. Minister, nietknięty, skoczył w
głęboki śnieg i stał przy jęczącym stangrecie,
zwracając się raz po raz do tłumu swoim słabym,
bezbarwnym głosem:

— Proszę was, odstąpcie! Na miłość boską,

dobrzy ludzie, odstąpcie!

Wtedy to jakiś wysoki młodzieniec, który stał

najspokojniej pod bramą o dwa domy dalej,
wyszedł na ulicę i zbliżywszy się szybko, rzucił
drugą bombę ponad głowami tłumu. Bomba
ugodziła ministra w ramię, właśnie kiedy pochylał
się nad umierającym stangretem. Potem spadła
mu pod nogi i wybuchła ze straszliwą, skoncen-
trowaną siłą, kładąc go trupem na miejscu, dobi-
jając rannego sługę i w mgnieniu oka roznosząc
puste sanie. Tłum z okrzykiem grozy rozprysnął
się na wszystkie strony — z wyjątkiem tych, co
stali najbliżej ministra i wraz z nim ponieśli śmierć,
oraz jednego czy dwu, którzy padli, odbiegłszy o
kilka kroków.

Pierwszy wybuch zgromadził tłum jakby czar-

odziejską mocą, drugi równie szybko opróżnił ulicę

20/217

background image

na setki jardów w obu kierunkach. Poprzez pada-
jący śnieg ludzie patrzyli z daleka na kupkę
martwych ciał, leżących jedno na drugim w
pobliżu padłych koni. Nikt nie śmiał się zbliżyć, aż
przygalopowało kilku kozaków z ulicznego patrolu,
którzy, zsiadłszy z koni, zaczęli oglądać zabitych.
Pośród leżących na bruku niewinnych ofiar drugiej
eksplozji znajdował się trup człowieka w baranim
kożuchu; twarz jego zniekształciło nie do pozna-
nia, a że w kieszeniach nędznej odzieży nie
znaleziono absolutnie niczego, był on jedyną ofi-
arą, której tożsamość nie została nigdy ustalona.

Tego dnia pan Razumow wstał o zwykłej porze

i spędził ranek na uniwersytecie na wykładach
oraz pracując przez czas jakiś w bibliotece. W stu-
denckiej jadłodajni, gdzie jadał zazwyczaj obiad
o godzinie drugiej, doszły go pierwsze niejasne
pogłoski o jakimś rzuceniu bomby. Pogłoski te po-
dawano sobie jednak tylko szeptem, a działo się
to w Rosji, gdzie interesowanie się szeptami
pewnego gatunku nie zawsze było bezpieczne,
zwłaszcza dla studenta. Razumow należał do
ludzi, którym w czasach umysłowo i politycznie
niespokojnych instynkt każe trzymać się normal-
nego, praktycznego, powszedniego życia. Zdawał
sobie sprawę z. uczuciowego napięcia tych cza-
sów, a nawet był na nie wrażliwy w nie określony

21/217

background image

bliżej sposób. Ale troszczył się przede wszystkim
o swoją pracę, studia i własną przyszłość.

Razumow nie posiadał rodziny ani oficjalnie,

ani faktycznie (bo córka popa zmarła już dawno),
żadne więc wpływy domowe nie kształtowały jego
poglądów ani uczuć. Był w świecie tak samotny,
jak człowiek płynący przez głębokie morze.
Nazwisko Razumow stanowiło po prostu etykietę
samotnej jednostki. Nie miał nigdzie krewnych
tego nazwiska. Całą jego przynależność rodzinną
określał fakt, że był Rosjaninem. Wszelkie dobro,
jakiego spodziewał się od życia, mogło mu być
dane lub odjęte tylko dzięki tej przynależności.
Wewnętrzna rozterka szarpała jego olbrzymią
rodzinę, on zaś instynktownie stronił od zatargów,
jak człowiek dobroduszny cofa się przed wzięciem
udziału w gwałtownym sporze rodzinnym.

Wracając do domu Razumow rozmyślał o tym,

że będąc już dostatecznie przygotowany do egza-
minu, mógłby teraz poświęcić się pracy konkur-
sowej. Uśmiechał mu się srebrny medal. Nagroda
była ufundowana przez Ministerstwo Oświaty;
nazwiska ubiegających się miały być przedstaw-
ione samemu ministrowi. Już sam fakt wzięcia
udziału w konkursie byłby dobrze widziany w
wyższych sferach, a zdobywca nagrody po
uzyskaniu dyplomu mógł się spodziewać otrzyma-

22/217

background image

nia lepszej posady rządowej. Student Razumow
w przystępie podniecenia zapomniał o niebez-
pieczeństwach grożących trwałości samych insty-
tucji, które rozdzielają nagrody i posady. Wspom-
niawszy jednak kolegę, nagrodzonego medalem w
zeszłym roku, Razumow, młodzieniec bez rodziny,
otrzeźwiał. Tak się złożyło, że znajdował się w
mieszkaniu tego kolegi z kilkoma innymi studen-
tami właśnie w chwili, gdy nadeszło urzędowe za-
wiadomienie o nagrodzie. Był to cichy i skromny
chłopiec.

— Wybaczcie — powiedział z nieśmiałym,

przepraszającym uśmiechem i wziął czapkę, —
Idę kupić wina, ale przede wszystkim poślę
telegram do domu. A to się dopiero starzy
ucieszą, mówię wam! Wszystkich sąsiadów na
dwadzieścia mil wkoło sproszą na tę uroczystość.

Razumow pomyślał, że jego nigdy nic takiego

nie czeka. Jego sukces nie obszedłby nikogo. Nie
żywił jednak żalu do swego arystokratycznego
protektora, który nie był prowincjonalnym mag-
natem, jak to ogólnie przypuszczano. Był to w
rzeczywistości ni mniej, ni więcej, tylko książę K.,
niegdyś wybitna postać wielkiego świata, a teraz,
gdy czas jego minął, senator i schorowany poda-
gryk, żyjący wciąż jeszcze na wysokiej stopie, ale

23/217

background image

już w zaciszu domowym. Miał kilkoro dzieci i żonę,
nie mniej arystokratyczną i dumną niż on sam.

W ciągu całego życia Razumow raz tylko

został dopuszczony do osobistego kontaktu z księ-
ciem.

Miało to pozór przypadkowego spotkania w

kancelarii małego adwokaciny. Przyszedłszy o
umówionej godzinie, zastał tam nie znanego sobie
wysokiego pana o arystokratycznym wyglądzie,
z jedwabistymi, siwymi faworytami. Mały, łysy,
chytry adwokat zawołał z ironiczną serdecznością:

— Wejdź pan, wejdź, panie Razumow! — po

czym zwracając się do dostojnego nieznajomego
wyjaśnił — oto mój pupil, ekscelencjo. Jeden z na-
jbardziej obiecujących studentów swojego wydzi-
ału na uniwersytecie w Petersburgu.

Razumow

był

mocno

zaskoczony

spostrzegłszy wyciągniętą ku sobie białą i ksz-
tałtną dłoń. Zmieszał się bardzo. Gdy ją ujmował
(była miękka i bierna), usłyszał protekcjonalny
pomruk, w którym rozróżnił tylko słowa: „bardzo
dobrze” i „wytrwaj”. Ale najbardziej zdumiał się
poczuwszy nagle wyraźny uścisk tej białej ksz-
tałtnej dłoni na moment przed jej cofnięciem —
lekki uścisk, niby tajny znak. Doznał straszliwego
wstrząsu. Wydało mu się, że serce skacze mu do

24/217

background image

gardła. Gdy podniósł oczy, arystokratyczny niez-
najomy, odsunąwszy na bok adwokata, otworzył
drzwi i już wychodził.

Adwokat przez chwilę grzebał w papierach na

biurku.

— Czy pan wie, kto to był? — zapytał nagle.

Razumow, którego serce wciąż jeszcze tłukło się w
piersiach, zaprzeczył ruchem głowy.

— To książę K. Zastanawiasz się pan pewnie,

czego szukał w norze takiego biednego szczura
prawniczego jak ja? Hę? Najwięksi panowie
miewają swoje sentymentalne zainteresowania,
nie inaczej niż zwykli grzesznicy. Ale gdybym był
panem, Kiryło Sidorowiczu — ciągnął dalej, zerka-
jąc na studenta z ukosa i kładąc szczególny nacisk
na patronimium — nie przechwalałbym się zbytnio
tym spotkaniem. Byłoby to nieroztropnie z
pańskiej strony, Kiryło Sidorowiczu. O tak!
Nieroztropnie! Mogłoby to nawet stać się niebez-
pieczne dla pańskiej przyszłości.

Uszy młodego człowieka paliły jak ogień, w

oczach miał mgłą. „Więc to On — powtarzał sobie
— to On.”

Odtąd Razumow przyzwyczaił się tym za-

imkiem określać w myślach nieznajomego pana o
siwych, jedwabistych faworytach. Od tego czasu

25/217

background image

również, przechodząc przez bardziej eleganckie
dzielnice, przyglądał się z zajęciem wspaniałym
koniom i pojazdom, powożonym przez stangretów
w liberii księcia K. Raz zobaczył księżnę, wysi-
adającą z karety i wchodzącą do sklepu w to-
warzystwie dwóch dziewczynek, z których jedna
była prawie o głowę wyższa od drugiej. Ich jasne
włosy spadały luźno na plecy angielską modą,
a oczy śmiały się wesoło; obie miały jednakowe
płaszczyki, mufki i futrzane czapeczki, a ich policz-
ki i noski poróżowiały od mrozu. Przeszły przez
chodnik tuż przed Razumowem, on zaś poszedł
dalej, uśmiechając się z lekka do siebie. „Jego”
córki. Podobne były do „Niego”. Młody człowiek
doznał uczucia gorącej życzliwości dla tych dziew-
czynek, które nigdy nie dowiedzą się o jego ist-
nieniu. Niedługo wyjdą za mąż za jakichś gener-
ałów lub kamerjunkrów i z kolei będą mieć własne
dzieci, które może usłyszą o nim, jako o sławnym
starym profesorze obsypanym odznaczeniami,
może tajnym radcy, jednej z chlub Rosji — i na
tym koniec!

Ale sławny profesor — to już ktoś! Sława

przemieniłaby etykietę Razumow na czcigodne
nazwisko. W pragnieniu studenta Razumowa, aże-
by się wybić, nie było nic dziwnego. Prawdziwym
życiem człowieka jest to, którego udzielają mu w

26/217

background image

swoich myślach inni ludzie, z szacunku lub szcz-
erej miłości. Wracając do domu w dzień zamachu
na pana de P. Razumow postanowił pokusić się na
dobre o zdobycie srebrnego medalu.

Ufny w swe powodzenie, wchodził wolno na

czwarte piętro po ciemnych schodach domu,
gdzie mieszkał. Nazwisko odznaczonego medalem
będzie ogłoszone w gazetach w dzień Nowego
Roku. I na myśl, że „On" je przeczyta, Razumow aż
przystanął na schodach — po czym ruszył dalej,
śmiejąc się trochę z własnego wzruszenia. —
Nieważne — powiedział sobie. — Za to medal to
już solidny początek.

Z takim pracowitym planem w głowie miło

było pomyśleć o cieple własnego pokoju. — Po-
pracuję uczciwie ze cztery godziny — powiedział
sobie. Ale zaledwie zamknął za sobą drzwi, osłu-
piał z przerażenia. Pod piecem, czerniejąc na tle
białych kafli przeświecających z mroku — stała
jakaś obca postać w długiej brązowej bekieszy,
przepasanej rzemieniem, w butach z cholewami i
w małej karakułowej czapce na głowie. Majaczyła
tam jak gdyby w bojowym pogotowiu. Razumow
zmieszał się ogromnie. Odzyskał mowę dopiero
wtedy gdy przybysz, postąpiwszy ku niemu dwa
kroki, spytał spokojnym, poważnym głosem, czy
drzwi od sieni są zamknięte.

27/217

background image

— Haldin! Wiktor Wiktorowicz... Wy tutaj?!

Tak, drzwi od sieni zamknąłem, jak należy. Ależ to
niespodzianka!

Wiktor Haldin, jeden z najstarszych wiekiem

studentów, nie odznaczał się szczególną pilnością
w naukach. Na wykładach prawie się go nie widy-
wało, a u władz miał bardzo złą opinię jako
„niespokojny” i „nieprawomyślny”. Był jednak
wielkim autorytetem wśród kolegów i miał wpływ
na ich sposób myślenia. Razumow nie utrzymywał
z nim nigdy bliskich stosunków, choć spotykali się
czasem na zebraniach koleżeńskich u innych stu-
dentów. Raz nawet dyskutowali ze sobą na tematy
zasadnicze, tak drogie krewkiej młodości.

Razumow byłby wolał, żeby Haldin wybrał in-

ną porę do przyjścia na pogawędkę. Czuł się w
dobrym nastroju do konkursowej pracy! Ale
ponieważ Haldina nie wypadało pozbywać się zbyt
lekko, Razumow przybrał gościnny ton, prosił go
siadać i poczęstował papierosem.

— Kiryło Sidorowiczu — rzekł Haldin, zdejmu-

jąc czapkę — nie jesteśmy być może całkiem z
tego samego obozu. Wasze pojęcia są bardziej
filozoficzne.

Jesteście

małomówni,

ale

nie

spotkałem nikogo, kto śmiałby wątpić w szlachet-
ność waszych uczuć. Macie silny charakter, a siła
idzie w parze z odwagą.

28/217

background image

Słowa te pochlebiły Razumowowi i już zaczął

mamrotać z zażenowaniem, że bardzo go cieszy
to dobre mniemanie Haldina, gdy ten podniósł
rękę.

— To właśnie mówiłem sobie — ciągnął dalej

Haldin — kiedym się obijał w składzie drzewa nad
rzeką. „To mocny charakter, ten młody człowiek —
powiedziałem sobie. — On duszy na wiatr nie rzu-
ca.” Wasza powściągliwość zachwycała mnie za-
wsze, Kiryło Sidorowiczu. Więc starałem się przy-
pomnieć sobie wasz adres. I patrzcie, co za
szczęście! Stróż waszego domu rozmawiał właśnie
z jakimś woźnicą po drugiej stronie ulicy. Nie
spotkałem na schodach nikogo, ani żywej duszy!
Kiedy

znalazłem

się

na

czwartym

piętrze,

spostrzegłem gospodynię wychodzącą z waszego
pokoju, ale ona mnie nie widziała i przeszła
poprzez sień do siebie. Wtedy się tu wśliznąłem i
czekam od dwóch godzin, wypatrując was każdej
chwili.

Razumow słuchał ze zdumieniem. Nim zdążył

otworzyć usta, Haldin dodał bardzo wyraźnie:

— To ja zabiłem dziś rano ministra de P. Razu-

mow zdławił okrzyk przerażenia. Świadomość, że
jego aspiracje życiowe legły w gruzach w zetknię-
ciu ze straszną zbrodnią, wyraziła się w osobli-

29/217

background image

wym, na wpół ironicznym wewnętrznym okrzyku:
„Przepadł mój srebrny medal!”

Haldin, poczekawszy chwalę, ciągnął dalej:
— Nic nie mówicie, Kiryło Sidorowiczu? Rozu-

miem wasze milczenie. Oczywiście nie mogę się
spodziewać, żebyście wy z tym swoim angielskim
chłodem rzucili mi się na szyję. Ale mniejsza o
wasze zwyczaje. Macie dość serca, aby nie
zamknąć uszu na jęki i złorzeczenia, jakie ten
człowiek wywoływał w całym kraju. Było tego
dosyć, by odebrać wszelkie rozumne nadzieje.
Niszczył z korzeniami najdelikatniejsze pędy. Trze-
ba go było powstrzymać. To był człowiek niebez-
pieczny — człowiek przekonań. Dalsze trzy lata
jego działalności to byłoby przedłużenie niewoli
o lat pięćdziesiąt. A w tym czasie ile dusz stra-
conych. Ile zmarnowanych istnień!

Jego cięty, pewny siebie głos stracił nagle swą

dźwięczność i Haldin dodał głucho:

— Tak, bracie, zabiłem go. Ciężka robota!
Razumow opadł na krzesło. Spodziewał się, że

gromada policjantów wtargnie tu lada chwila —
z pewnością już tysiące ich biegają po mieście,
szukając tego człowieka, który chodzi tam i z
powrotem po jego pokoju. A Haldin mówił dalej
miarowym, spokojnym głosem. Od czasu do czasu

30/217

background image

wykonywał jakiś ruch ręką — wolno, bez pod-
niecenia.

Opowiedział Razumowowi, że już od roku

rozmyślał nad swoim czynem — a spać nie mógł
od tygodni. „Pewna osoba” wczoraj wieczorem do-
niosła mu i „temu drugiemu” — o przejeździe min-
istra. On i „ów drugi” przygotowali swoje
„maszynki” i postanowili nie zmrużyć oka, dopóki
„dzieło” nie zostanie dokonane. Ze swymi
„maszynkami” krążyli więc po ulicach wśród
padającego śniegu, nie zamieniając ani słowa
przez noc, długą jak życie. Gdy spotykali patrol
policyjny, brali się pod ręce a udawali pijanych
chłopów, zataczając się i rozprawiając pijackimi,
ochrypłymi

głosami.

Poza

tymi

osobliwymi

wybuchami milczeli, chodząc bezustannie. Swój
plan omówili już poprzednio. O świcie udali się
na miejsce, którędy, jak wiedzieli, musiały prze-
jeżdżać sanie. Kiedy je spostrzegli, wymienili
mrukliwe pożegnanie i rozeszli się. „Tamten” po-
został na rogu, Haldin zajął stanowisko nieco
dalej...

Rzuciwszy swoją „maszynkę”, Haldin począł

biec, wkrótce zaś dopędzili go przerażeni ludzie,
uciekający

z

miejsca

zamachu

po

drugim

wybuchu. Byli nieprzytomni z przerażenia. Potrą-
cono go parokrotnie. Zwolnił kroku i dał się

31/217

background image

wyminąć tłumowi, po czym skręcił w lewo w jakąś
wąską uliczkę. Był sam..

Zdumiała go łatwość, z jaką udało mu się

wymknąć. Robota została wykonana. Zaledwie
mógł w to uwierzyć. Musiał walczyć z nieprzepartą
prawie ochotą, aby położyć się na bruku i. usnąć.
Ale to senne znużenie minęło szybko. Przyśpieszył
kroku, kierując się ku ubogiej dzielnicy miasta, że-
by odnaleźć Ziemianicza.

Ów Ziemianicz, jak dowiedział się Razumow,

był chłopem, któremu się w mieście powiodło.
Trudnił się wynajmowaniem sanek i koni. Haldin
przerwał opowiadanie i wykrzyknął:

— To mądra głowa! Śmiała dusza! Najlepszy

woźnica w Petersburgu. Ach, jaką on ma trójkę...
O! To człowiek!

Ziemianicz obiecał, że zawiezie bezpiecznie

jedną lub dwie osoby w dowolnej porze na drugą
albo trzecią stację kolei wiodącej na południe. Ale
nie starczyło czasu, by uprzedzić go poprzedniego
wieczora. Zazwyczaj można go było znaleźć w
lichym szynku na przedmieściu. Haldin poszedł
tam, ale Ziemianicza nie zastał: nie spodziewano
go się wcześniej jak wieczorem. Haldin powlókł się
dalej pełen niepokoju.

32/217

background image

Ujrzał otwartą bramę jakiegoś składu z

drzewem i wszedł, by znaleźć osłonę od wiatru,
który dął po pustej, szerokiej jezdni ulicznej.
Wielkie, zawiane śniegiem sagi porąbanego drze-
wa wyglądały jak wiejskie chaty. Z początku stróż,
który znalazł Haldina przykunietęgo pośród nich,
rozmawiał z nim przyjaźnie. Był to suchy
staruszek

w

dwóch

podartych,

wojskowych

płaszczach, włożonych jeden na drugi; jego po-
marszczona, drobna twarz, podwiązana brudną,
czerwoną chustką, wyglądała komicznie. Nagle
zasępił się i ni stąd, ni zowąd zaczął wrzeszczeć:

— Czy nie myślisz zabrać się stąd nareszcie,

wałkoniu jakiś! Znamy się na takich robotnikach
fabrycznych! Chłop młody i mocny jak byk! I
nawet pijany nie jesteś. Czego tu szukasz?
Myślisz, że się ciebie boję? Wynoś się stąd! Źle ci
z oczu patrzy.

Haldin zatrzymał się przed siedzącym nieru-

chomo Razumowem. Jakaś wyniosła śmiałość biła
z jego gibkiej postaci o białym czole, nad którym
jeżyły się proste jasne włosy.

— Nie podobały mu się moje oczy — rzekł — i

oto... jestem tutaj.

Razumow z wysiłkiem zdobył się na spokojny

ton.

33/217

background image

— Wybaczcie, Wiktorze Wiktorowiczu. My się

tak mało znamy... Nie pojmuję, dlaczego wy do
mnie...

— Zaufanie — rzekł Haldin.
To słowo zamknęło Razumowowi usta, jak

gdyby jakaś ręka na nich spoczęła. W mózgu
wrzały mu argumenty.

— I oto... jesteście tutaj — mruknął przez zęby.

Tamten nie zauważył gniewnego tonu. Nie pode-
jrzewał go nawet.

— Tak. I nikt nie wie, że tu jestem. Jesteście

ostatnią osobą, którą można by podejrzewać, gdy-
by mnie schwytano. To ważne, rozumiecie sami.
Zresztą

mówiąc

z

człowiekiem

o

wyższej

umysłowości, jak wasza, mogę być całkiem szcz-
ery. Przyszło mi na myśl, że wy — wy nie macie
nikogo z bliskich, żadnych węzłów rodzinnych, że
w najgorszym razie, gdyby się to wydało, nikt by
na tym nie ucierpiał. Dość już było w Rosji zru-
jnowanych ognisk domowych. Ale nie wyobrażam
sobie, jakim sposobem mogliby się dowiedzieć, że
byłem w waszym mieszkaniu. Jeżeli mnie złapią,
potrafią milczeć, choćby robili ze mną, co im się
tylko spodoba — dodał ponuro.

Zaczął znów chodzić po pokoju, gdy Razumow

siedział bez ruchu, przejęty strachem.

34/217

background image

— Pomyśleliście, że ja... — wykrztusił niemal

dławiąc się z oburzenia.

— Tak, Razumow. Tak, bracie. Kiedyś pomoże-

cie, nam budować. Uważacie mnie za terrorystę,
no tak... Za burzyciela tego, co jest. Ale pomyśl-
cie, że prawdziwymi burzycielami są ci, co niszczą
ducha postępu i prawdy, a nie mściciele, którzy
tylko zabijają ciała prześladowców ludzkiej god-
ności. Tacy ludzie, jak ja, potrzebni są, aby zrobić
miejsce dla trzeźwych myślicieli — jak wy. Cóż,
każdy z nas poświęcił już swoje życie; a jednak rad
bym się ocalił, jeśli się tylko uda. Nie o życie mi
chodzi, ale o możność działania. Nie myślę

o życiu bezczynnym. O nie! Nie zrozumcie

mnie źle, Razumow. Ludzi mojego pokroju jest
niewielu. A przy tym taki przykład, jak dzisiejszy,
bardziej jeszcze przeraża gnębicieli, jeśli sprawca
zniknie bez śladu. Siedzą w swoich gabinetach i
pałacach i drżą ze strachu. Otóż wszystko, czego
żądam od was, kolego — to żebyście dopomogli
mi zniknąć. Niewielka to rzecz. Pójdziecie po pros-
tu do Ziemianicza, tam gdzie byłem dziś rano,
i powiecie mu: „Ten, którego znasz, potrzebuje
sanek z dobrymi końmi. O wpół do pierwszej w
nocy niech czekają przy siódmej latarni na lewo,
licząc od górnego końca Karabielnej. Gdyby nikt

35/217

background image

nie wsiadł, niech sanki objadą parę ulic i za
dziesięć minut wrócą na to samo miejsce.”

Razumow dziwił się sam sobie, dlaczego nie

przerwał dotąd tej gadaniny i nie powiedział już
dawno temu człowiekowi, żeby sobie poszedł.
Byłaż to słabość czy może co innego?

Doszedł do przekonania, że był to zdrowy in-

stynkt. Haldina na pewno widziano. Niepodobna,
żeby ktoś z tłumu nie zauważył twarzy i wyglądu
człowieka, który rzucił drugą bombę. Haldin był
osobą rzucającą się w oczy. Tysiące policjantów
już po godzinie musiało posiadać jego rysopis.
Niebezpieczeństwo rosło z każdą chwilą. Jeżeli się
go wyprawi teraz, żeby się znowu wałęsał po uli-
cach — to go w końcu schwytają.

W krótkim czasie policja dowie się o nim

wszystkiego. Wezmą się do wykrycia spisku.
Każdy, kto miał kiedykolwiek do czynienia z
Haldinem, znajdzie się w największym niebez-
pieczeństwie. Jakieś niebaczne słowa, jakieś dro-
biazgi — same przez się niewinne — będą poczy-
tane za zbrodnię. Razumow przypomniał sobie
pewne własne powiedzenia, przemówienia, jakich
słuchał, niewinne zebrania, na jakich był obecny.
Prawie niepodobieństwem było dla studenta uchy-
lać się od takich rzeczy — koledzy zaczęliby na
niego podejrzliwie patrzeć.

36/217

background image

Razumow

ujrzał

się

już

uwięzionym

w

twierdzy, nękanym, może nawet bitym. Widział
siebie zesłanym na podstawie rządowego ukazu, a
swoje życie złamane i odarte z wszelkich nadziei.
Widział się — w najlepszym razie — pędzącym
nędzną egzystencję pod dozorem policji, w.
dalekiej mieścinie prowincjonalnej, bez przyjaciół,
którzy by mu pomogli w potrzebie, a może nawet
przedsięwzięli kroki dla ulżenia jego losowi —
przyjaciół, jakich nie brakło innym. Inni mieli rodz-
iców,

braci,

krewnych,

znajomych,

którzy

poruszyliby dla nich niebo i ziemię — on nie miał
nikogo. Nawet ci urzędnicy, którzy skażą go które-
goś dnia rano, zapomną przed zachodem słońca,
że w ogóle istniał.

Widział, jak młodość jego mija w nędzy i

głodzie, jak opuszczają go siły, a władze
umysłowe marnieją. Widział się tułającym po uli-
cach, złamanym, w lichej odzieży, umierającym
bez opieki w jakiejś cuchnącej norze lub na ohyd-
nym łóżku rządowego szpitala.

Wzdrygnął się. Potem zstąpił na niego chłod-

ny, gorzki spokój. Tak, tego człowieka nie wolno
wypuścić na ulicę, dopóki nie będzie można
pozbyć się go z jaką taką szansą, że zdoła uciec.
To najlepsze, co można było zrobić. Oczywiście
Razumow czuł, że bezpieczeństwo jego samotnej

37/217

background image

egzystencji będzie już zawsze zagrożone. Wypad-
ki dzisiejszego wieczora zwrócić się mogą prze-
ciwko niemu każdej chwili, dopóki ten człowiek
będzie żyć i dopóki będą trwać obecne instytucje
państwowe. Wydały mu się one w tej chwili mądre
i niezniszczalne. Tkwiła w nich potęga harmonii i
ładu — w przeciwieństwie do straszliwego zamę-
tu, jaki ten człowiek wniósł tutaj. Nienawidził tego
człowieka. Rzekł spokojnie:

— Tak, rozumie się, że pójdę. Musicie mi

udzielić ścisłych wskazówek, a co do reszty może-
cie polegać na mnie.

— Ach, cóż za człowiek! Opanowany — zimny

jak głaz. Prawdziwy Anglik. Skąd u was taka
dusza? Niewielu jest takich. Posłuchaj, bracie!
Ludzie mojego pokroju nie zostawiają potomstwa,
ale ich dusze nie giną. Niczyja dusza nie ginie.
Spełnia swoje posłannictwo — bo inaczej jakąż
wartość miałoby zaparcie się siebie, męczeństwo,
moc przekonań, wiara, wszystkie duchowe wysił-
ki? Co stanie się z moją duszą, gdy umrę, a um-
rzeć muszę niedługo — może bardzo niedługo?
Nie zginie także. Zrozumcie mnie, Razumow. To
nie był mord. To wojna, wojna. Mój duch wojować
będzie dalej w ciele jakiegoś innego Rosjanina,
aż wszelki fałsz zostanie wymieciony ze świata.
Dzisiejsza cywilizacja jest fałszywa, ale z Rosji

38/217

background image

wyjdzie nowe objawienie. Ha! Milczycie? Jesteście
sceptykiem. Szanuję wasz filozoficzny scepty-
cyzm, lecz nie tykajcie duszy — tej rosyjskiej
duszy, która żyje w nas wszystkich. To nasza
przyszłość. Ta dusza ma misję do spełnienia,
mówię wam... Gdyby nie to, cóż mogłoby mnie
skłonić do dokonania takiej rzeczy — okrutnie —
jak rzeźnik... siać śmierć — wśród tych niewinnych
ludzi? ja! ja!... Przecież ja nie tknąłbym nawet
muchy!

— Nie tak głośno — ostrzegł szorstko Razu-

mow.

Haldin usiadł nagle, położył głowę na sple-

cionych rękach i wybuchnął płaczem. Płakał dłu-
go. W pokoju ściemniło się zupełnie. Razumow
siedział bez ruchu i słuchał tych łkań z ponurym
zdziwieniem. Wreszcie Haldin podniósł głowę,
wstał i zaczął mówić cicho, z trudem opanowując
głos.

— Tak, tacy ludzie jak ja nie zostawiają po-

tomstwa! — powtórzył. — Ale mam siostrę. Miesz-
ka z moją starą matką; namówiłem je, chwała
Bogu, w tym roku, żeby wyjechały za granicę.
Niezła dziewczyna ta moja siostra. Ma tak ufne
oczy jak chyba żaden człowiek, co stąpał po tej
ziemi. Mam nadzieję, że znajdzie dobrego męża.
Może będzie miała dzieci — może synów. Spójrz-

39/217

background image

cie na mnie, Razumow. Mój ojciec był urzędnikiem
państwowym na prowincji. Miał także kawał ziemi.
Prosty sługa Boży... Na swój sposób prawdziwy
Rosjanin. Wcielenie posłuszeństwa. Ale ja się w
niego nie wdałem. Mówią, że jestem podobny do
najstarszego brata mojej matki, oficera. Rozstrze-
lali go w dwudziestym ósmym roku. Za Mikołaja,
wiecie. Czy nie mówiłem, że to jest wojna, wojna...
Ale, o Boże sprawiedliwy! Jakaż to ciężka robota!

Razumow siedząc na krześle, z głową opartą

na ręku, przemówił jak gdyby z dna otchłani:

— Wierzycie w Boga, Haldin?
— Chwytacie mnie za słowa, które wyrwały

się z duszy. Jakaż to różnica? Co powiedział ten
Anglik: „Jest w rzeczach boska dusza...” Niech go
diabli — już dziś nie pamiętam. Ale powiedział
prawdę. Kiedy przyjdzie wasz dzień, myśliciele,
nie zapominajcie o tym, co jest boskiego w duszy
Rosjanina: to rezygnacja. Szanujcie ją w waszym
intelektualnym niepokoju, nie pozwólcie, żeby
wasza arogancka mądrość zniweczyła jej posłan-
nictwo dla świata. Mówię do was jak człowiek,
który czuje już powróz na szyi. Jak myślicie —
kim jestem? Istotą zbuntowaną? Nie. To wy, myśli-
ciele, żyjecie w ciągłym buncie. Ja jestem jednym
ze zrezygnowanych. Cóż uczyniłem, kiedy spadła
na mnie konieczność tej ciężkiej roboty i zrozumi-

40/217

background image

ałem, że to musi być wykonane? Czy szalałem z
radości? Czy pyszniłem się moim zamiarem? Czy
próbowałem zważyć jego cenę i następstwa? Nie.
Byłem zrezygnowany. Powiedziałem sobie: „Niech
się dzieje wola Boża."

Rzucił się całym ciałem na łóżko Razumowa

i zasłoniwszy oczy grzbietem dłoni, pozostał tak
bez ruchu i w zupełnym milczeniu. Nawet nie moż-
na było dosłyszeć, czy oddycha. Grobowa cisza
panowała w pokoju, aż w ciemności zabrzmiał
ponury głos Razumowa:

— Haldin!
— Co? — zapytał natychmiast przybysz,

całkiem już niewidoczny na łóżku i wciąż nieru-
chomy.

— Czy nie czas na mnie?
— Tak, bracie — powiedział Haldin jakby przez

sen, leżąc bez ruchu w ciemności — nadszedł
czas, by wypróbować los.

Przerwał na chwilę, po czym dał kilka

zwięzłych, jasnych wskazówek głosem spokojnym
i bezosobowym, jak człowiek w transie. Razumow
gotował się do wyjścia bez słowa odpowiedzi. Gdy
opuszczał pokój, głos z łóżka powiedział za nim:

41/217

background image

— Idź z Bogiem, milcząca duszo. Wyszedłszy

na schody, Razumow po cichu zaryglował drzwi i
włożył klucz do kieszeni.

42/217

background image

II

Słowa i wypadki tego wieczora musiały wyryć

się w mózgu pana Razumowa jakby stalowym ryl-
cem, skoro wiele miesięcy później mógł spisać tak
szczegółowe i dokładne sprawozdanie.

Opis myśli, jakie opadły go na ulicy, jest

jeszcze bardziej drobiazgowy i obszerny. Zdawały
się nacierać teraz z większą swobodą, ponieważ
jego władz umysłowych nie paraliżowała już obec-
ność Haldina — przerażająca obecność wielkiej
zbrodni i ogłuszająca potęga wielkiego fanatyzmu.
Przeglądając kartki dziennika pana Razumowa
muszę jednak przyznać, że wyrażenie „natarcie
myśli" nie daje właściwego obrazu.

Trafniejsze byłoby określenie „zamęt myśli”

— wierny odpowiednik jego stanu uczuć. Samych
myśli było niewiele: były one — jak myśli więk-
szości ludzi — nieliczne i proste, ale nie da się
ich tu odtworzyć we wszystkich wykrzyknikach i
powtórzeniach, ciągnących się bez końca i za-
męczających swym zgiełkiem — bo droga była
długa.

Jeśli zachodniemu czytelnikowi myśli te

wydadzą się odrażające, niewłaściwe, a nawet

background image

nieprzyzwoite, to należy pamiętać, że przede
wszystkim może to być wynikiem niedoskonałości
mego opowiadania. Co się zaś tyczy reszty, to
przypomnę tu jedynie, że nie działo się to w
Europie Zachodniej.

Możliwe, że narody kształtowały swoje rządy,

ale i rządy odpłacały im tą samą monetą. Jest
nie do pomyślenia, by młody Anglik znalazł się w
położeniu Razumowa. A skoro tak jest, daremna to
rzecz wyobrażać sobie, co by myślał w podobnej
sytuacji. Jedynie trafnym wydaje się przypuszcze-
nie, iż nie myślałby tak, jak myślał pan Razumow
w tej przełomowej chwili. Anglikowi brakłoby
odziedziczonej i osobistej świadomości środków,
jakimi historyczna autokracja zwalcza idee,
strzeże swej władzy i broni swego istnienia.
Niezwykłym wysiłkiem wyobraźni mógłby przed-
stawić sobie, że wtrącą go samowolnie do
więzienia, ale chyba tylko w malignie (choć i to
nie jest pewne) wpadłby na pomysł, że mogłaby
go spotkać chłosta, jako normalny środek śledzt-
wa czy kary.

Jest to tylko gruby d. wyraźny przykład odmi-

ennych warunków myślenia na Zachodzie. Nie
wiem, czy właśnie o takim niebezpieczeństwie
myślał wówczas pan Razumow, choć bez wątpi-
enia odegrało ono podświadomie rolę w ogólnej

44/217

background image

grozie i przerażeniu tej przełomowej chwili. Jak
już była mowa, Razumow zdawał sobie sprawę
z subtelniej szych sposobów, jakimi despotyczny
rząd może unicestwić jednostkę. Proste wydalenie
z uniwersytetu (najłagodniejsza forma kary, jaka
go mogła spotkać) z zakazem kontynuowania
gdziekolwiek

studiów

wystarczyło,

aby

zniszczyć całą przyszłość młodzieńca, który je-
dynie własnymi zdolnościami mógł sobie wywal-
czyć miejsce w świecie. Był Rosjaninem, a zatem
uwikłanie się w taką sprawę oznaczało dlań
zepchnięcie w najgłębsze doły społeczne, między
nędzarzy pozbawionych nadziei — nocne ptactwo
stolicy.

Aby zrozumieć bieg myśli Razumowa, trzeba

uwzględnić osobliwy układ jego stosunków rodzin-
nych, a raczej ich całkowity brak. O tym także
pamiętał. Przecież ten przeklęty Haldin przypom-
niał mu to niedawno w sposób szczególnie okrut-
ny. „Więc dlatego że nie mam rodziny, można mi
zabrać i resztę?" — pomyślał.

Zdobył się na nowy wysiłek, żeby iść dalej.

Ulicą na czarnym tle nocy mknęły sanki jak wid-
ma, dzwoniąc wśród roztrzepotanej bieli. „To prze-
cież jest zbrodnia — mówił do siebie. — Mord
pozostaje mordem. Chociaż, rzecz jasna, pewien
rodzaj liberalnych instytucji...”

45/217

background image

Chwyciły go okropne mdłości. „Muszę być

mężny” — napominał siebie w duchu. Wszystkie
siły opuściły go nagle, jak gdyby wydarte obcą
ręką. Zebrał się jednak w sobie potężnym
wysiłkiem woli — z obawy, że zemdleje, i policja
znajdzie go z kluczem od mieszkania w kieszeni.
Zastaliby tam Haldina i wtedy zaiste byłby zgu-
biony.

Rzecz dziwna — wydaje się, że właśnie ta

obawa dodawała mu sił, by wytrwać do końca.
Przechodniów spotykał mało. Z rzadka któryś z
nich zjawiał się nagle przed nim czarnym cieniem
wśród śnieżnej zadymki — a potem znikał natych-
miast bez odgłosu kroków.

Znalazł się w dzielnicy najuboższej. Tu za-

uważył jakąś staruszkę pookręcaną wystrzępiony-
mi chustami. W świetle latarni wyglądała na że-
braczkę wracającą po obchodzie. Szła sobie wolno
poprzez śnieżycę, jak gdyby nie miała się dokąd
śpieszyć, piastując pod pachą, niby skarb bez-
cenny, okrągły bochenek czarnego chleba. Razu-
mow odwrócił oczy, pozazdrościł jej spokoju ducha
i pewności jej losu.

Dla czytających opowieść pana Razumowa

jest rzeczą istotnie zdumiewającą, jak zdołał wytr-
wać w tym marszu ulicami, ciągnącymi się w
nieskończoność, po chodnikach, na których stop-

46/217

background image

niowo narastały zaspy śniegu. Popychała go myśl
o Haldinie zamkniętym w jego pokoju i rozpac-
zliwe pragnienie pozbycia się go stamtąd. Żadna
wyrozumowana decyzja nie wpływała na ten
wysiłek. Toteż gdy dowlókł się do owego nędznego
szynczku i usłyszał, że woźnicy Ziemianicza nie
ma, wytrzeszczył tylko tępo oczy.

Posługacz, rozczochrany młokos w juchtowych

butach i różowej koszuli, odsłonił blade dziąsła w
głupkowatym uśmiechu i wyjaśnił krzykliwie, że
Ziemianicz zalał się już wcześnie po południu, po
czym z butelką pod każdą pachą poszedł dalej się
wzmacniać — jak przypuszczał, do swoich koni.

Właściciel tej nędznej nory — kościsty, niski

mężczyzna w brudnym, sukiennym kaftanie,
spadającym aż do pięt, stał obok z rękami za
pasem i potwierdzająco skinął głową.

Wyziewy

trunków

i

zjełczałego

tłuszczu

zadławiły Razumowa w gardle. Grzmotnął w stół
pięścią i wrzasnął dziko:

— Łżesz!
Tępe, niemyte twarze zwróciły się w jego

stronę. Jakiś obdartus o łagodnym spojrzeniu, pi-
jący herbatę przy najbliższym stoliku, przesiadł
się dalej. Rozległ się szmer zdziwienia, podszyty
niepokojem. Dał się też słyszeć śmiech i drwiąco-

47/217

background image

uspokajający wykrzyknik: „No, no!" Posługacz
obejrzał się dokoła i oznajmił zebranym:

— Ten pan nie chce wierzyć, że Ziemianicz się

upił.

Z najdalszego kąta jakiś wstrętny, kudłaty,

niewyraźny typ, z twarzą czarną jak morda
niedźwiedzia, zamruczał gniewnie ochrypłym
głosem:

— Przeklęty woźnica złodziei. Po diabła nam

jego klienci. My tu wszyscy jesteśmy uczciwi
ludzie.

Zagryzając wargi do krwi, by nie wybuchnąć

przekleństwami, Razumow poszedł za właści-
cielem spelunki, który, szepnąwszy: — Pójdźcie za
mną, ojczulku — zaprowadził go do malutkiej no-
ry za drewnianą ladą, Skąd dochodził plusk wody.
Przemokłe i drżące stworzenie — rodzaj bezpł-
ciowego stracha na wróble — myło tam szklanki,
pochylając się nad drewnianym szaflikiem, przy
świetle łojowego ogarka.

— Tak, tak, ojczulku — powiedział płaczliwie

człowiek w długim kaftanie. Miał pożółkłą, chytrą,
niewielką twarz i rzadką siwiejącą brodę. Usiłując
zapalić blaszaną latarkę, przyciskał ją do piersi i
gadał bez przerwy.

48/217

background image

— Pokażę szanownemu panu Ziemianicza na

dowód, że się tu łgarstw nie opowiada. Pokażę
tego pijaczynę. Zdaje się, że kobieta mu wczoraj w
nocy uciekła. Istna jędza! A chuda. Tfu! — Splunął.
— Zawsze uciekały od tego diabelskiego woźnicy,
a on, mimo że już po sześćdziesiątce, nie mógł
się z tym nigdy pogodzić. Ale każdy martwi się
na swój sposób, a Ziemianicz był głupcem od
urodzenia. I zaraz do butelki. „A kto by tu w
naszym kraju bez butelki wytrzymał" — powiada.
Ot, prawdziwy rosyjski człowiek — prosiak, i tyle...
Proszę za mną, jeżeli łaska.

Razumow przeszedł jakiś dziedziniec pełen

śniegu, otoczony wysokimi murami o niezliczonej
ilości okien. Tu i ówdzie mętne, żółte światełko
oświetlało ten czworobok ciemności. Dom był ol-
brzymią ruderą i ulem ludzkiego robactwa, mon-
umentem nędzy wznoszącym się nad krawędzią
głodu i rozpaczy.

W rogu podwórza grunt opadał raptownie i

Razumow, idąc za światłem latarni, wszedł przez
małe drzwiczki do podłużnej, jaskiniowej nory, jak-
by zaniedbanej podziemnej stajni. W głębi trzy
kudłate koniki, uwiązane do żelaznych pierścieni,
stały nieruchomo ze zwieszonymi łbami, znacząc
się niewyraźnie w mętnym świetle latarni. Musiała
to być owa sławna trójka, w której Haldin pokładał

49/217

background image

nadzieję swojej ucieczki. Razumow rozejrzał się ze
strachem w mrocznym wnętrzu. Przewodnik jego
grzebał nogą w słomie.

— Otóż i on. Ach, gołąbeczek! Prawdziwy

rosyjski człowiek! „Pal diabli smutki! — powiada.
— Precz mi z tą paskudną szklanicą, a dawaj pełną
flachę!" Ha, ha, ha! Taki to chłop.

Podniósł latarnię i oświetlił postać człowieka

leżącego twarzą w dół, w ubraniu jak do wyjścia.
Głowa jego tonęła w spiczastym sukiennym kap-
turze. Z drugiej strony sterczały spod kupy słomy
nogi w olbrzymich ciężkich butach.

— Zawsze gotów do jazdy — zauważył właści-

ciel szynku. — Prawdziwy rosyjski woźnica. Świę-
ty czy diabeł, dzień czy noc — to wszystko jedno
dla Ziemianicza, kiedy serce ma wolne od troski.
„Nie pytam, kto jesteś, tylko dokąd chcesz jechać"
— powiada. Zawiózłby samego diabła do piekła
i wrócił poświstując na konie. Niejeden z jego
pasażerów pobrzękuje dziś kajdanami w nerczyńs-
kich kopalniach.

Razumow wzdrygnął się.
— Huknijcie przecież na niego, obudźcie go!

— bąknął.

Szynkarz postawił latarnię, cofnął się o krok i

wymierzył śpiącemu kopniaka. Ten otrząsnął się,

50/217

background image

ale nie zmienił pozycji. Za trzecim kopnięciem
jęknął, lecz nie ruszał się nadal.

Szynkarz odstąpił i westchnął głęboko.
— Sam pan widzi, jak jest. Zrobiliśmy dla pana

wszystko, co było można.

Podniósł z ziemi latarnię. Dziwaczne, czarne

cienie zatańczyły w kręgu światła. Straszna wś-
ciekłość, ślepa furia samozachowawczego in-
stynktu pochwyciła Razumowa.

— A, podłe bydlę! — zawył nieludzkim głosem,

aż latarnia drgnęła i podskoczyła. — Ja cię obudzę!
Dajcie mi... dajcie mi...

Rozejrzał się dziko dokoła, porwał stajenne

widły i przypadłszy do bezwładnego ciała, począł
walić w nie, rzucając nieartykułowane krzyki. Po
pewnym czasie przestał krzyczeć i grad ciosów
padał w ciszę i piwniczny mrok stajni. Razumow
obrabiał Ziemianicza z nienasyconą furią, całymi
seriami rozgłośnych razów. Poza gwałtownymi
ruchami Razumowa wszystko trwało w bezruchu
— zarówno bity człowiek, jak latarniane cienie na
ścianach. I słychać było tylko odgłos uderzeń. Dzi-
wna to była scena.

Nagle rozległ się głośny trzask. Drążek wideł

pękł i złamana część poleciała daleko w ciemność
poza krąg światła. W tej samej chwili Ziemianicz

51/217

background image

usiadł. Na ten widok Razumow znieruchomiał, tak
samo jak człowiek z latarnią — tylko płuca jego
chwytały z trudem powietrze, jak gdyby groziło im
pęknięcie.

Jakieś tępe poczucie bólu musiało przeniknąć

poprzez kojącą noc pijaństwa, która otulała tę
„jasną rosyjską duszę", wychwalaną z takim za-
pałem przez Haldina. Było jednak oczywiste, że
Ziemianicz nic nie widzi. Białka jego oczu zabłysły
w świetle latarni raz i drugi — po czym błysk ich
zgasł. Przez chwilę Ziemianicz siedział w słomie
z zamkniętymi oczyma i jak gdyby mozolnie nad
czymś medytował, wreszcie z wolna osunął się
na bok, nie wydając żadnego głosu. Tylko słoma
zachrzęściła lekko. Razumow wpatrywał się w
niego dziko, walcząc o oddech. Po chwili usłyszał
ciche chrapanie.

Cisnął złamaną część drążka, która mu

została w ręku, i wyszedł śpiesznie wielkimi kroka-
mi, nie obejrzawszy się ani razu.

Kroczył ulicą całkiem na oślep, tak, że po prze-

jściu jakich pięćdziesięciu metrów wszedł w zaspę
i zatrzymał się dopiero w chwili, gdy śnieg sięgał
mu po kolana.

Wtedy

oprzytomniał.

Rozejrzał

się

i

spostrzegł, że zmylił drogę. Zawrócił więc, ale już

52/217

background image

wolniejszym krokiem. Mijając dom, z którego
wyszedł,

pogroził

pięścią

temu

ponuremu

schronowi nędzy i występku, rysującemu się
złowieszczą masą na tle białego śniegu. Dom
zdawał się tonąć w zadumie. Razumow ze
zniechęceniem opuścił rękę.

Zdumiewało go zapamiętanie, z jakim ten

Ziemianicz poddawał się rozpaczy i pocieszeniu.
Otóż to był lud. Prawdziwy rosyjski człowiek!
Razumow był rad, że zbił to bydlę, tę „jasną
duszę", tamtego. Tacy to oni byli — zarówno lud,
jak entuzjasta.

Pomiędzy nimi był zgubiony. Między pijańst-

wem chłopa, niezdolnego do czynu, a marzyciel-
skim upojeniem idealisty, niezdolnego ocenić is-
toty rzeczy i prawdziwego charakteru ludzi. Był
to rodzaj straszliwej dziecinady. Ale nad dziećmi
jest władza. „Ach, bata, bata! Twardej ręki!” —
myślał Razumow i łaknął władzy, by zadawać ból i
niszczyć.

Rad był, że wygrzmocił to bydlę. Fizyczny

wysiłek pozostawił mu uczucie miłego ciepła. Pod-
niecenie psychiczne uspokoiło się również, jak
gdyby

cała

gorączka

wyładowała

się

w

zewnętrznym akcie gwałtu. Do świadomości stras-
zliwego niebezpieczeństwa dołączyło się teraz
poczucie spokojnej, nieugaszonej nienawiści.

53/217

background image

Szedł coraz wolniej. Zważywszy, jaki to gość

oczekiwał go w domu, nie można się dziwić, że
ociągał się z powrotem. Zdawało się, iż gości u
siebie zarazę, która może go nie uśmierci, ale od-
bierze wszystko, dla czego warto żyć — nieuch-
wytną zarazę, co przemieni ziemię w piekło.

Cóż on tam robi teraz? Pewnie leży na łóżku

jak trup, zasłaniając oczy odwróconymi dłońmi!
Razumow ujrzał z chorobliwą wyrazistością Hald-
ina na swoim łóżku, z głową wtłoczoną w białą po-
duszkę, z nogami w długich butach zwróconych
noskami ku górze. I pełen wstrętu pomyślał:
„Zabiję go, jak wrócę.” Ale wiedział bardzo do-
brze, że to by się na nic nie zdało. Trup uwieszony
u szyi będzie dlań prawie taką samą zgubą jak
człowiek żywy. Tu tylko zupełne unicestwienie
mogło uratować sytuację. A to było niemożliwe.
Więc cóż? Popełnić samobójstwo, żeby uchronić
się przed tym nieszczęściem?

Rozpacz Razumowa była zbyt mocno zapraw-

iona

nienawiścią,

ażeby

mógł

obrać

takie

rozwiązanie.

A jednak rozpacz — prawdziwa rozpacz —og-

arniała go na myśl, że będzie zmuszony przeby-
wać z Haldinem przez długie dni w śmiertelnym
lęku za lada odgłosem. A może Haldin zabierze się
ze swą przeklętą rezygnacją gdzie indziej, skoro

54/217

background image

się dowie, że „jasna dusza” Ziemianicza uległa pi-
jackiemu zamroczeniu. Niestety, wydawało się to
mało prawdopodobne.

„Zgniatają mnie jak robaka — i nawet nie

mogę uciec” — pomyślał Razumow. Inni mieli jakiś
kąt na świecie, jakiś domek na prowincji, dokąd
mogli unieść swoje troski. Jakieś oparcie. On nie
miał nic. Nie miał nawet moralnego oparcia —
oparcia przyjaźni. Do kogóż mógł się zwrócić w
całym tym ogromnym kraju z taką historią?

Razumow tupnął nogą i pod miękką pościelą

śniegu poczuł twardą ziemię rosyjską, martwą,
zimną, nieporuszoną, niby ponura i tragiczna mat-
ka z zasłoniętą twarzą — ziemię ojczystą, ziemię
własną — bez domowego ogniska, bez jednego
serca!

Podniósł oczy w górę i stanął olśniony. Śnieg

przestał padać i teraz, jakby cudem, zobaczył nad
głową czyste, czarne niebo północnej zimy, oz-
dobione bogato ogniem gwiazd. Był to baldachim
godny wyiskrzonej czystości śniegów.

Razumow doznał niemal fizycznego wrażenia

nieskończonej przestrzeni i niezliczonych mil-
ionów.

Wyczuł to z wrażliwością Rosjanina zrod-

zonego do dziedzictwa przestrzeni i liczb. Pod ws-

55/217

background image

paniałym

bezmiarem

nieba

śnieg

pokrywał

bezkresne lasy, zamarznięte rzeki i równiny tego
olbrzymiego kraju, zacierając kopce graniczne i
wzniesienia gruntu, wygładzając wszystko swą
jednostajną bielą — na kształt ogromnej pustej
karty, co czeka na wpisanie jakiejś niepojętej his-
torii. Pokrywał ten bierny kraj wraz z jego niezlic-
zonymi Ziemianiczami i z garstką agitatorów w
rodzaju Haldina— mordujących bez sensu.

Był to rodzaj świętego bezwładu. Razumow

poczuł dla niego szacunek. Jakiś głos zdawał się
wołać w nim: „Nie tykaj go.” Ten bezwład zapewni-
ał trwałość i bezpieczeństwo w czasie nieustannej
pracy spełniającego się przeznaczenia, które dzi-
ała nie przez rewolucje z ich namiętną lekkomyśl-
nością poczynań i zmiennością pobudek — lecz
poprzez pokój. Wymagało ono nie skłóconych
dążeń ludu, lecz woli — silnej i jedynej; nie bełkotu
rozlicznych głosów, lecz człowieka — silnego i jed-
nego!

Razumow stanął u progu nawrócenia. Był

olśniony jego nadejściem i nieodpartą logiką. Al-
bowiem tok myśli nigdy nie bywa fałszywy. Fałsz
tkwi głęboko w koniecznościach życia, w tajnych
trwogach i w nieokreślonych ambicjach, w tajem-
nej ufności ożenionej z krytym niedowierzaniem

56/217

background image

sobie, w umiłowaniu nadziei i w strachu przed
niewiadomym jutrem.

W Rosji, ojczyźnie widmowych idei i od-

cieleśnionych dążeń, wiele dzielnych umysłów
odwróciło się w końcu od nieustannych, lecz
jałowych sporów, ku jedynej historycznej rzeczy-
wistości tego kraju. Zwróciły się do autokracji po
spokój swego patriotycznego sumienia — jak
znużony niedowiarek tknięty łaską wraca do wiary
ojców

po

błogosławieństwo

duchowego

spoczynku. I Razumow — jak inni Rosjanie przed
nim — poczuł w swojej wewnętrznej rozterce
dotknięcie łaski na czole.

„Haldin to rozbicie — myślał ruszywszy w dal-

szą drogę. — Czymże on jest ze swoim oburze-
niem, ze swą gadaniną o niewoli, o sprawiedliwoś-
ci Bożej? To wszystko prowadzi do rozbicia. Lepiej,
aby cierpiały tysiące, niż aby cały naród miał się
stać rozczłonkowaną masą, bezradną jak pył na
wietrze. Ciemnota jest lepsza od blasku pochod-
ni podpalaczy. Ziarno kiełkuje w nocy. Z czarnej
roli wystrzela zdrowa roślina. Natomiast wybuchy
wulkanu są jałowe i niszczą płodny grunt. I z jakiej
racji ja, który kocham ojczyznę i oprócz niej nie
posiadam niczego, co mógłbym kochać ani w co
mógłbym uwierzyć — miałbym dopuścić, aby ten

57/217

background image

krwawy fanatyk zniszczył moją przyszłość, a może
i użyteczność dla kraju?"

Łaska nawiedziła Razumowa. Wierzył teraz w

człowieka,

który

przyjdzie

w

przeznaczonej

godzinie.

Cóż to jest tron? Kilka kawałków drewna,

obitych

aksamitem.

Ale

tron

jest

również

siedliskiem władzy. Forma rządu to kształt
narzędzia — instrument władzy. A dwadzieścia
tysięcy pęcherzy, wzdętych najszlachetniejszymi
uczuciami, zabiera tylko niepotrzebnie miejsce w
przestrzeni, obijając się o siebie w powietrzu,
bezsilnie, bezwolnie i bez możności dania z siebie
czegokolwiek.

Szedł tak dalej, nie zważając, którędy idzie,

rozprawiając ze sobą niezwykle łatwo i wymownie.
Zazwyczaj słowa przychodziły mu nieprędko, po
sumiennym i starannym poszukiwaniu. Teraz
jakaś siła wyższa natchnęła go potokiem świet-
nych argumentów — tak jak niektórzy nawróceni
grzesznicy stają się nieodparcie wymowni.

Ogarnęło go surowe rozradowanie.
„Czymże są — myślał — posępne i mętne roje-

nia tego człowieka w porównaniu z trzeźwą oceną
mojego umysłu? Alboż nie jest to moja ojczyzna?
Czyż nie mam czterdziestu milionów braci?” — py-

58/217

background image

tał siebie, bezapelacyjnie zwycięski w milczącej
głębi serca. I to straszliwe lanie, jakie sprawił
Ziemianiczowi leżącemu bez ducha, wydało mu
się widomym znakiem ścisłego zjednoczenia,
surową koniecznością bratniej miłości. — „Nie!
Jeśli mam cierpieć, niechże przynajmniej cierpię
za moje przekonania, a nie za zbrodnię, którą mój
rozum — moja chłodna, wysoka inteligencja
odrzuca.”

Na chwilę przestał myśleć. Cisza była w nim

całkowita. Ale zarazem ogarnął go podejrzany
niepokój, jakiego doznajemy nieraz, wchodząc w
nie oświetlone nie znane miejsce — irracjonalne
przeczucie, że coś skoczy na nas w ciemności, ab-
surdalny strach przed niewidzialnym.

Oczywiście

nie

był

wcale

zmurszałym

reakcjonistą. Nie wszystko przedstawiało się na-
jlepiej. Despotyczna biurokracja... nadużycia...
zepsucie... i tak dalej. Potrzeba było zdolnych
ludzi. Światłych umysłów. Oddanych serc. Ale
władzę absolutną należy zachować — narzędzie
gotowe dla odpowiedniego człowieka — wielkiego
autokraty przyszłości. Razumow wierzył w niego.
Logika dziejów czyniła go niezbędnym. Stan ludu
wołał o niego. „Cóż innego — zapytywał siebie z
ogniem — mogłoby pchnąć całą tę masę w jed-

59/217

background image

nym kierunku? Nic innego. Nic, prócz woli jednos-
tki.”

Był przekonany, że oto poświęca swe oso-

biste, liberalne tęsknoty, że odrzuca ponętny błąd
dla surowej rosyjskiej prawdy. „Na tym polega pa-
triotyzm — zauważył w duchu i dodał: Nie można
stawać wpół drogi.” I dorzucił jeszcze: „Nie jestem
tchórzem.”

I znów martwa cisza zapanowała w sercu

Razumowa. Szedł ze zwieszoną głową, nie ustępu-
jąc z drogi nikomu.

Szedł bez pośpiechu, a nawracające myśli

przemawiały w nim wolno i uroczyście.

„Czym jest Haldin? Czymże ja jestem? Tylko

dwoma ziarnkami piasku. Ale największa góra
składa się z takich nic nie znaczących ziarenek.
Śmierć jednego człowieka czy też wielu ludzi — to
rzecz nieważna. Zarazę musi się jednak zwalczać.
Czy pragnę jego śmierci? Nie. Ocaliłbym go, gdy-
bym mógł. Ale tego nikt nie dokaże: to uschnię-
ta gałąź, skazana na odcięcie. Jeśli mam zginąć
przez niego, niechże przynajmniej nie ginę razem
z nim, związany wbrew woli z tym ponurym sza-
leństwem, które nie rozumie niczego, ani w ludzi-
ach, ani w rzeczach. Po cóż miałbym zostawić po
sobie fałszywą pamięć?"

60/217

background image

Przemknęło mu przez myśl, że nie ma na

świecie nikogo, kto by dbał o to, jaką pamięć po
sobie zostawi. I natychmiast wykrzyknął w duchu:
„Zginąć marnie dla fałszu!... Co za nędzny los."

Znajdował się teraz w bardziej ożywionej

dzielnicy miasta. Nie zauważył wcale zderzenia
się dwu sanek tuż przy zakręcie ulicy. Jeden z
woźniców wrzasnął płaczliwie na drugiego:

— Ach, ty podłe bydlę!
Ten ochrypły wrzask wpadający prosto w ucho

Razumowa zmącił bieg jego myśli. Wstrząsnął
niecierpliwie głową i szedł dalej patrząc prosto
przed siebie. Nagle na śniegu zobaczył Haldina,
leżącego na wznak i zagradzającego mu drogę.
Leżał tam konkretny, wyraźny, rzeczywisty, z
odwróconymi dłońmi na oczach, w brązowej ob-
cisłej bekieszy i butach z cholewami. Ułożył się
trochę z boku, nie na samym przejściu, jakby z
rozmysłem wybrał sobie to miejsce. Śnieg dokoła
jego osoby nie był zdeptany.

Przywidzenie wydało się tak realne, że Razu-

mow natychmiast sięgnął do kieszeni, by się up-
ewnić, czy ma klucz od swego pokoju. Powstrzy-
mał jednak ten odruch z pogardliwym skrzywie-
niem ust. Zrozumiał. Myślał z takim natężeniem
o postaci, którą pozostawił był na swym łóżku,

61/217

background image

że myśl musiała w końcu wywołać to niezwykłe
złudzenie

wzrokowe.

Razumow

ocenił

całe

zjawisko spokojnie. Z surową twarzą, nie zatrzy-
mując się i patrząc w dal poza widziadło,
przeszedł po nim, doznawszy jedynie lekkiego
ściśnienia w piersiach. Następnie obejrzał się, lecz
dostrzegł tylko świeże ślady swoich stóp na miejs-
cu, gdzie spoczywała pierś widma.

Razumow szedł dalej i dopiero po chwili szep-

nął do siebie ze zdumieniem:

—Zupełnie jak żywy! Zdawał się oddychać!

I właśnie na mojej drodze? Naprawdę niezwykłe
przeżycie.

Uszedł jeszcze kilka kroków i mruknął przez

zaciśnięte zęby:

— Wydam go.
Potem przez jakieś dwadzieścia jardów lub

więcej szedł w zupełnej pustce. Otulił się szczel-
niej płaszczem i nacisnął czapkę na oczy.

„Zdradzić. Wielkie słowo. Cóż to jest zdrada?

Mówi się, że człowiek zdradza swój kraj, swych
przyjaciół, swą kochankę. Przede wszystkim musi
istnieć jakaś więź moralna. Człowiek może zdradz-
ić tylko swoje sumienie. A gdzie tu wchodzi w grę
moje sumienie? Jakie węzły wspólnych wierzeń
czy wspólnych przekonań zmuszają mnie, abym

62/217

background image

się dał wciągać w przepaść temu fanatycznemu
idiocie? Wprost przeciwnie — obowiązek prawdzi-
wej odwagi popycha mnie w inną stronę."

Razumow rozejrzał się dokoła spod nasuniętej

czapki.

„Czy można mi coś zarzucić nawet w świetle

przesądów świata? Czym żądał od Haldina
wynurzeń? Nie! Czy bodaj jednym słowem, spo-
jrzeniem lub ruchem dałem mu do zrozumienia,
że przyjmuję jego zaufanie? Nie! Prawda, że
zgodziłem się iść do Ziemianicza. No i poszedłem.
I złamałem na nim kij — na tym bydlaku.”

Coś jakby odwróciło się w jego głowie,

wydobywając na wierzch szczególnie twarde i
jasne cechy jego umysłu.

„W każdym razie będzie lepiej — pomyślał w

całkiem odmiennym tonie — jeśli tę sprawę za-
chowam wyłącznie dla siebie."

Minął przecznicę, która wiodła do jego

mieszkania, i znalazł się na szerokiej, wytwornej
ulicy. Niektóre sklepy i wszystkie restauracje były
jeszcze otwarte. Chodniki jaśniały od świateł, po
nich zaś spacerowali bez pośpiechu mężczyźni w
kosztownych futrach, niektórzy w towarzystwie el-
eganckich kobiet. Kazumow spoglądał na nich z
pogardą człowieka surowej wiary dla płochego tłu-

63/217

background image

mu. I to był świat: ci oficerowie, dygnitarze, urzęd-
nicy, eleganci, członkowie Yacht Clubu. To, co się
stało dziś rano, uderzało w nich wszystkich. Co by
też rzekli, gdyby wiedzieli, co przechodzący obok
nich student w pelerynie zamierza uczynić?

„Żaden z nich nie jest zdolny czuć ani myśleć

tak głęboko jak ja. Ilu spośród nich potrafiłoby się
poddać nakazowi sumienia?”

Kazumow nie śpieszył się z opuszczeniem jas-

no oświetlonej ulicy. Był już zdecydowany. Prawdę
mówiąc, trudno by to nazwać decyzją. Po prostu
odkrył, co zamierzał uczynić od początku. A jed-
nak odczuwał potrzebę, by jeszcze ktoś inny to za-
twierdził.

Powiedział sobie niemal w udręce:
„Pragnę być zrozumiany.” To ogólnoludzkie

pragnienie — w całej swej głębi i melancholii —
natarło z wielką siłą na Razumowa, który wśród
osiemdziesięciu milionów rodaków nie miał jed-
nego serca, przed którym mógłby się wywnętrzyć.

O adwokacie nie było co i myśleć. Zbyt lekce-

ważył tego podrzędnego krętacza. A nie można
przecież otworzyć sumienia przed policjantem na
rogu. Niepilno mu też było iść do komisarza
cyrkułu, do którego należał. Widywał czasem na
ulicy tego osobnika o pospolitym wyglądzie, w

64/217

background image

podniszczonym mundurze i z dymiącym pa-
pierosem przyklejonym do dolnej wargi. „Najpraw-
dopodobniej przymknąłby mnie z miejsca. A w
każdym razie wpadłby w popłoch i narobił piekiel-
nego hałasu” — pomyślał Kazumow rzeczowo.

Akt sumienia musi być dokonany z za-

chowaniem godności.

Razumow łaknął rozpaczliwie czyjejś rady,

moralnej podpory. Któż zna prawdziwą samotność
— nie słowo konwencjonalne, ale jej nagą grozę?
Nawet do osamotnionych samotność przychodzi
w masce. Najnędzniejszy wyrzutek tuli w pamięci
jakieś wspomnienie lub jakąś ułudę. Czasem
nieszczęsny zbieg okoliczności może na chwilę
uchylić zasłony. Na chwilę tylko. Żadna ludzka is-
tota nie mogłaby znieść na stałe moralnego os-
amotnienia. Musiałaby oszaleć.

Razumow spojrzał za zasłonę. Chcąc uciec od

tego widoku, ważył przez dobrą chwilę szalony za-
miar, by pobiec do mieszkania i paść na kolana
przed łóżkiem, gdzie spoczywała ciemna postać:
wyznać wszystko w namiętnych słowach, które
wstrząsnęłyby

całą

istotą

tego

człowieka;

skończyłaby się łzami i uściskami, niepraw-
dopodobnym zespoleniem dusz — jakiego świat
nigdy dotąd nie widział. To było wzniosłe!

65/217

background image

Drżał już i płakał wewnętrznie. Ale jed-

nocześnie zdawał sobie sprawę, że dla oczu prze-
chodniów, którzy przypadkowo na niego spoglą-
dali, jest tylko cichym, zażywającym spaceru stu-
dentem w pelerynie. Spostrzegł również rzucone
z ukosa błyszczące spojrzenie ładnej kobiety o
subtelnej głowie — strojna w opadające do stóp
futro ze skór dzikich zwierząt, wyglądała jak wiot-
ka i śliczna dzikuska — spojrzenie, które z drwiącą
tkliwością objęło przez moment głęboką zadumę
przystojnego studenta.

Nagle Razumow stanął. Mignęły przed nim si-

we bokobrody jakiegoś przechodnia i choć znikły
w jednej chwili, widok ten przywołał w jego pamię-
ci dokładny obraz księcia K., człowieka, który raz
uścisnął mu dłoń, jak nikt inny — lekkim, prze-
ciągłym uściskiem, niby tajemny znak, niby półmi-
mowolna pieszczota.

I Razumow zaczął dziwić się samemu sobie.

Czemu nie pomyślał o nim przedtem!

„Senator, dygnitarz, wybitna osobistość: oto

właściwy człowiek. On!"

Dziwne rozczulenie ogarnęło Razumowa — aż

z lekka zadrżały pod nim kolana. Ale powściągnął
je ze świeżo zrodzoną surowością. Wszelkie roztk-
liwianie się było zgubne i głupie. Należało się

66/217

background image

pośpieszyć. Skoczył do sanek i krzyknął na
woźnicę:

— Do pałacu księcia K. Jazda! A żywo! Wys-

traszony muzyk, zarośnięty po same białka oczu,

odpowiedział służalczo:
— Słucham waszej wielmożności!
Razumow miał szczęście, że książę K. nie

należał do ludzi tchórzliwych. W dniu zabójstwa
pana de P. panika i przygnębienie panowały w
wysokich sferach urzędowych.

Książę K. siedział w swym gabinecie samotny

i przygnębiony, gdy wystraszona służba oznajmiła
mu, że jakiś tajemniczy młodzieniec wtargnął do
hallu i nie wyjawiwszy swego nazwiska ani rodzaju
sprawy

domaga

się

stanowczo

osobistego

widzenia z jego ekscelencją. Zamiast zamknąć się
na klucz i zatelefonować po policję — jakby to
uczyniło owego wieczora dziewięciu spośród
dziesięciu dygnitarzy — książę K. uległ ciekawości
i podszedł spokojnie do drzwi gabinetu.

W hallu, którego frontowe drzwi były otwarte

na oścież, poznał od razu Razumowa, bladego jak
trup, z pałającymi oczyma, otoczonego przez za-
kłopotanych lokai.

Książę stropił się niepomiernie, a nawet

oburzył. Ale ludzkie instynkty i delikatne poczucie

67/217

background image

szacunku dla siebie samego nie pozwoliły mu dop-
uścić, aby marne sługusy wyrzuciły na ulicę tego
młodego człowieka. Niedostrzeżony cofnął się do
swego pokoju i po chwili zadzwonił. Razumow
usłyszał w hallu ostry, złowróżbnie podniesiony
głos, mówiący gdzieś z daleka:

— Prosić tu tego pana.
Razumow wszedł bez obawy. Czuł się ni-

etykalnym, wywyższonym ponad płyciznę pospoli-
tych osądów. I choć widział, że książę patrzy na
niego z czarną niełaską, jasność własnego
umysłu, której był w pełni świadom — napełniała
go nadzwyczajną pewnością siebie. Nie proszono
go, by usiadł.

W pół godziny później ukazali się obaj w hallu.

Lokaje zerwali się, by podać futro księciu, stą-
pającemu z trudem na podagrycznych nogach.
Powóz został zamówiony już przedtem. Wielkie,
podwójne drzwi otwarły się z trzaskiem i Razu-
mow — który stał w milczeniu, zapatrzony w
przestrzeń, lecz w bacznym napięciu wszystkich
władz duchowych — usłyszał głos księcia:

— Podaj mi ramię, młody człowieku.
Zarówno oczywista trudność położenia, w

jakim znalazł się Razumow, jak i spokojna godność
jego relacji wywarły wrażenie na ruchliwym, ale

68/217

background image

powierzchownym umyśle byłego oficera gwardii
— wytwornego dyplomaty doświadczonego je-
dynie w sztuce miłosnych intryg i światowych
sukcesów. Powiedział:

— Nie. Zważywszy wszystko, nie mogę ci wz-

iąć za złe, że ośmieliłeś się przyjść do mnie z tą
sprawą. To nie jest zadanie dla policyjnych urzę-
dasów. Za rzecz największej wagi należy uważać...
Bądź

spokojny.

Wyprowadzę

cię

z

tego

niezwykłego i trudnego położenia. Po czym książę
wstał i zadzwonił, a Razumow, skłoniwszy się,
powiedział z szacunkiem:

— Zawierzyłem mojemu instynktowi. W

godzinie próby swoich najgłębszych przekonań
politycznych młody człowiek nie mający nikogo na
świecie zwrócił się do znakomitego Rosjanina — to
wszystko.

Książę wykrzyknął żywo:
— Postąpiłeś słusznie.
W saniach — była to mała karetka na płozach

— Razumow przerwał milczenie lekko drżącym
głosem.

— Moja wdzięczność przerasta wielkość mojej

śmiałości.

Zabrakło mu tchu, bo niespodzianie uczuł w

ciemności przelotne uściśnienie ramienia.

69/217

background image

— Postąpiłeś słusznie — powtórzył książę.
Gdy powóz stanął, książę szepnął Razu-

mowowi, który nie odważył się zadać przez cały
czas żadnego pytania:

— Dom generała T.
Pośrodku zaśnieżonej jezdni płonęło wielkie

ognisko. Kilku kozaków grzało się przy nim, prz-
erzuciwszy przez ramię cugle swych koni. Dwóch
wartowników stało przy drzwiach, liczni żandarmi
wałęsali się po wielkim podjeździe, a gdy goście
weszli na pierwsze piętro, dwaj ordynansi zerwali
się i stanęli na baczność. Razumow szedł tuż obok
księcia.

Zdumiewające mnóstwo cieplarnianych roślin

w doniczkach zapełniało posadzkę przedpokoju.
Wybiegła służba. Nadszedł śpiesznie jakiś młody
człowiek w cywilnym ubraniu. Książę szepnął mu
parę

słów,

on

zaś

skłonił

się

nisko

i

wykrzyknąwszy z przejęciem: „Oczywiście! Naty-
chmiast!” — zniknął w głębi mieszkania. Książę
skinął na Razumowa.

Przeszli kilka skąpo oświetlonych sal, z

których jedna była przygotowana do tańca. Żona
generała odwołała przyjęcie. W domu panowała
atmosfera przygnębienia. Ale w gabinecie gen-
erała, z ciężkimi, ponurymi zasłonami, w którym

70/217

background image

stały dwa wielkie biurka i głębokie fotele, paliły się
wszystkie światła. Lokaj zamknął za nimi drzwi.
Czekali.

W angielskim kominku płonął węgiel; Razu-

mow nigdy dotąd nie widział takiego sposobu
palenia; w pokoju panowało milczenie grobu;
doskonałe i bezgraniczne, bo nawet zegar nad
kominkiem nie wydawał żadnego dźwięku. W ką-
cie na czarnym piedestale stał posąg biegnącego
chłopca wykonany z gładkiego brązu, w jednej
czwartej naturalnej wielkości. Książę zauważył
półgłosem:

— Spontiniego Ucieczka młodości. Znakomite.
— Prześliczne — potwierdził słabo Razumow.
Potem nie mówili już więcej. Książę milczał z

pańska, a Razumow wpatrywał się w brązową fig-
urę. Dolegało mu uczucie jak gdyby ssącego gło-
du.

Nie odwrócił się, gdy usłyszał otwieranie ja-

kichś drzwi w głębi i odgłos szybkich kroków,
przytłumiony dywanem.

Natychmiast rozległ się głos księcia nabrzmi-

ały podnieceniem.

— Mamy go — ce misérable! Pewien zacny

młodzieniec przyszedł do mnie! Nie! To nie do
wiary...

71/217

background image

Razumow, zwrócony w stronę posągu, wstrzy-

mał oddech, jakby w oczekiwaniu wybuchu. Za
jego plecami nieznany głos wymówił z uprzejmym
naleganiem:

— Asseyez-vous donc!
— Mais comprenez vous, mon cher! L'assasin!

Morderca — książę niemal wykrzyknął — mamy
go!...

Razumow odwrócił się. Gładkie, obfite policzki

generała opierały się o sztywny kołnierz munduru.
Musiał

już

przedtem

patrzeć

na

młodego

człowieka, bo Razumow ujrzał bladoniebieskie
oczy, utkwione w nim chłodno.

Książę wymownie skinął ręką z fotela:
— Oto wielce szlachetny młodzian, którego

sama Opatrzność... pan Razumow...

Generał przyjął tę prezentację zmarszczeniem

brwi. Razumow ani drgnął. Generał, usiadłszy za
biurkiem,

słuchał

z

zaciśniętymi

ustami.

Niepodobna było dostrzec jakiegokolwiek śladu
wzruszenia na jego twarzy.

Razumow wpatrywał się w nieruchomość mię-

sistego profilu. Ale nieruchomość ta trwała tylko
chwilę, póki książę nie skończył mówić; kiedy gen-
erał zwrócił się do opatrznościowego młodzieńca,
na jego przekrwionej twarzy, w spojrzeniu

72/217

background image

bladoniebieskich, nieufnych oczu i w błysku sze-
rokiego, zdawkowego uśmiechu przebiło się jakieś
jowialne, zimne okrucieństwo. Nie wyraził żad-
nego zdziwienia tą niezwykłą historią ani zad-
owolenia czy podniecenia, ani nawet niedowierza-
nia. Nie okazał absolutnie żadnego wzruszenia.
Tylko z grzecznością niemal uniżoną zauważył, że:
„Ptaszek mógł wyfrunąć, podczas gdy pan... pan
Razumow biegał po mieście.”

Razumow podszedł na środek pokoju i

powiedział:

— Drzwi są zaryglowane, a klucz mam w

kieszeni. Poczuł głęboki wstręt do tego człowieka.
Przyszło to na niego tak niespodziewanie, że
ujawniło się nawet w tonie jego głosu. Generał
popatrzył nań w zamyśleniu, a Razumow uśmiech-
nął się krzywo.

Wszystko to działo się ponad głową księcia K.,

który siedział w głębokim fotelu, bardzo zmęczony
i zniecierpliwiony.

— Student nazwiskiem Haldin — rzeki generał

zamyślony. Razumow przestał się uśmiechać.

— Tak się nazywa — rzekł niepotrzebnie pod-

niesionym głosem. — Wiktor Wiktorowicz Haldin,
student.

Generał poprawił się z lekka w krześle.

73/217

background image

— Jak jest ubrany? Czy zechce mi pan łaskaw-

ie powiedzieć?

Razumow z irytacją opisał ubiór Haldina kilku

burkliwymi słowy. Generał wciąż wpatrywał się w
niego, po czym zwrócił się do księcia po fran-
cusku:

— Nie byliśmy pozbawieni wskazówek. Pewna

dobra kobieta, która znajdowała się wtedy na ul-
icy, mniej więcej w ten sam sposób opisała ubiór
człowieka, który rzucił drugą bombę. Zatrzymal-
iśmy ją w głównym biurze i kogo tylko schwytano
w czerkieskiej bekieszy, przyprowadzano, by go
zobaczyła. Ale tylko żegnała się i kiwała przecząco
głową. Można się było wściec...

Zwrócił się do Razumowa i rzekł po rosyjsku z

przyjazną wymówką:

— Niech pan weźmie krzesło, panie Razumow

— proszę bardzo. Dlaczego pan stoi?

Razumow usiadł niedbale i patrzył na gener-

ała. „Ten idiota z wybałuszonymi oczyma nic nie
rozumie” — pomyślał.

Książę zaczął mówić wyniośle:
— Pan Razumow jest młodzieńcem wybitnych

zdolności. Leży mi na sercu, żeby jego przyszłość
nie była...

74/217

background image

— Na pewno — przerwał generał podnosząc

rękę. — Czy on ma jakąś broń przy sobie, jak pan
myśli, panie Razumow?

Generał użył łagodnego, śpiewnego tonu.

Razumow odpowiedział z tłumionym rozdrażnie-
niem:

— Nie. Ale są tam moje brzytwy — pan rozu-

mie. Generał skinął głową z uznaniem.

— Doskonale.
I zwracając się do księcia, objaśniał grzecznie:
— Chcemy schwytać tego ptaszka żywcem.

Diabeł by mu chyba pomógł, gdyby czegoś nie
wyśpiewał, zanim z nim nie skończymy.

Grobowa cisza pokoju, w którym nawet zegar

był niemy, wchłonęła gładkie modulacje tego
strasznego zdania. Książę, schowany w fotelu, nie
powiedział nic.

Niespodzianie generał wyraził uwagę:
— Wierność dla zagrożonego porządku, od

którego zależy bezpieczeństwo tronu i narodu, to
nie dziecinna zabawka. My to wiemy, mon Prince,
i... tenez — ciągnął dalej z rodzajem pochlebnej
szorstkości — pan Razumow zaczyna także to
rozumieć.

75/217

background image

Oczy, które zwrócił na Razumowa, zdawały się

wyskakiwać z orbit. Ale groteskowy wygląd gener-
ała przestał już Razumowa drażnić.

— Haldin nic wam nie powie — rzekł z ponurą

pewnością.

— To się jeszcze zobaczy — mruknął generał.
— Jestem tego pewny — upierał się Razumow.

— Taki człowiek nigdy nie powie... Czy pan generał
sądzi, że przyszedłem tu ze strachu? — dodał
gwałtownie. Był gotów do ostatka obstawać przy
swoim zdaniu o Haldinie.

— Ale skądże — odparł generał z prostotą —

i powiem panu szczerze, że gdyby ów Haldin nie
był przyszedł ze swoim opowiadaniem do takiego
lojalnego i dzielnego Rosjanina jak pan, byłby
przepadł jak kamień w wodzie... a to miałoby
paskudne następstwa — dodał z szerokim, okrut-
nym uśmiechem spod swych kamiennych oczu.
— Jasne więc, że nie można podejrzewać pana o
strach.

Tu książę wtrącił, odwracając się do Razu-

mowa ze swego fotela.

— Nikt nie wątpi w moralną słuszność

postępowania pana, proszę być o to całkiem
spokojnym.

76/217

background image

Z pewnym zakłopotaniem zwrócił się do gen-

erała:

— Dlatego właśnie tu jestem. Może to pana

dziwi, że...

Generał spiesznie przerwał.
— Ależ bynajmniej. To całkiem proste. Ocenił

książę doniosłość...

— Tak — wtrącił książę — i ośmielam się nale-

gać stanowczo, aby współudział mój i pana Razu-
mowa w tej sprawie nie został podany do pub-
licznej wiadomości. To Obiecujący młodzieniec —
o wybitnych zdolnościach.

— Nie wątpię — mruknął generał. — Wzbudza

zaufanie.

— Wszelkiego rodzaju zgubne poglądy tak się

obecnie rozpowszechniły i zaraza przeniknęła do
ośrodków tak nieoczekiwanych — że choć wydaje
się to wprost potworne, mógłby ucierpieć... Jego
studia... Jego...

Generał z łokciami na biurku ujął głowę w obie

dłonie.

— Tak... Tak... Zastanawiam się nad tym... Ile

czasu mogło minąć od chwili, kiedy zostawił go
pan w swym pokoju, panie Razumow?

77/217

background image

Razumow podał godzinę odpowiadającą mniej

więcej porze, w której wyrwał się jak szalony ze
spelunki na przedmieściu. Postanowił wyelimi-
nować zupełnie Ziemianicza ze sprawy. Wspomi-
nać o nim znaczyło skazać tę „jasną duszę” na
więzienie, może na srogą chłostę, a w końcu na
wędrówkę na Sybir w kajdanach. Obiwszy Ziemi-
anicza, Razumow odczuwał dla niego teraz jakąś
nieokreśloną, nie pozbawioną wyrzutów sumienia,
życzliwość.

Generał, dając po raz pierwszy upust swym

ukrytym myślom, wykrzyknął pogardliwie:

— I powiadasz pan, że przyszedł do pana z

tym wyznaniem tak sobie — bez żadnej przyczyny
— à propos de bottes?

Razumow zwietrzył niebezpieczeństwo. Bezl-

itosna podejrzliwość despotyzmu przemówiła
wreszcie bez osłony. Nagła trwoga zamknęła usta
Razumowa. Cisza w pokoju stała się teraz podob-
na do ciszy głębokiego więziennego lochu, gdzie
czas się nie liczy i gdzie podejrzana jednostka
bywa nieraz zapomniana na zawsze. Ale książę
przyszedł mu na ratunek.

— To sama Opatrzność skierowała nikczem-

nika w chwili umysłowego zamroczenia do pana
Razumowa — na podstawie jakiejś dawnej

78/217

background image

całkiem fałszywie zrozumianej dyskusji — jakiejś
błahej teoretycznej wymiany poglądów — i to, jak
się dowiedziałem, sprzed wielu miesięcy — o
której pan Razumow zupełnie już zapomniał.

— Panie Razumow — zapytał w zamyśleniu

generał po krótkim milczeniu. — Czy pan daje się
często wciągać w teoretyczne dyskusje?

— Nie, ekscelencjo — odpowiedział Razumow

chłodno w nagłym przypływie pewności siebie. —
Jestem

człowiekiem

głębokich

przekonań.

Niedowarzone poglądy krążą w powietrzu. Nie za-
wsze warto je zwalczać. Ale nawet milcząca pog-
arda poważnego umysłu może być zrozumiana
mylnie przez zagorzałych utopistów.

Generał, wciąż trzymając głowę w dłoniach,

wpatrywał się w Razumowa. Książę K. szepnął:

— Poważnie myślący młodzieniec. Un esprit

superieur.

— Widzę to, mon cher prince — rzekł generał.

— Panu Razumowowi nic z mojej strony nie grozi.
Zainteresował mnie. Widzę, że posiada wielki i
pożyteczny dar budzenia zaufania. Zastanaw-
iałem się tylko, dlaczego tamten w ogóle coś
powiedział — choćby o samym fakcie zabójstwa —
skoro chodziło mu tylko o uzyskanie schronienia
na parę godzin. Bo przecież cóż było łatwiejszego,

79/217

background image

jak milczeć o całej sprawie, o ile oczywiście, myląc
się szaleńczo co do prawdziwych pańskich
przekonań, nie próbował pozyskać pańskiej pomo-
cy. Cóż pan na to, panie Razumow?

Razumowowi wydało się, że posadzka za-

kołysała się pod nim. Ten groteskowy mężczyzna
w obcisłym mundurze był straszny. I powinien być
straszmy.

— Rozumiem, co wasza ekscelencja ma na

myśli. Ale mogę tylko powiedzieć, że nie wiem,
dlaczego tak się stało.

— Niczego nie miałem na myśli — szepnął

generał z łagodnym zdziwieniem.

„Dostał mnie, dostał bez ratunku" — pomyślał

Razumow. Trudy i wstręty tego popołudnia, prag-
nienie zapomnienia, strach, którego nie mógł się
pozbyć — to wszystko rozbudziło w nim na nowo
nienawiść do Haldina.

— W takim razie nie mogę być pomocny

waszej ekscelencji. Nie wiem, o co mu chodziło.
Wiem tylko, że w pewnej chwili chciałem go zabić.
Sam

sobie

życzyłem

również

śmierci.

Nie

mówiłem nic. Byłem przybity. Nie dałem powodu
do zwierzeń, nie pytałem o żadne wyjaśnienia...

80/217

background image

Wydawało się, że Razumow stracił panowanie

nad sobą, lecz umysł jego był jasny. Wybuch ten w
istocie był wyrachowany.

— Wielka szkoda — rzekł generał — że pan

nie zapytał. Czy nie wie pan przynajmniej, co za-
mierza zrobić?

Razumow uspokoił się i dojrzał otwierające się

przed nim wyjście.

— Jak mi powiedział, ma nadzieję, że jakieś

sanki będą na niego czekać o wpół do pierwszej
w nocy koło siódmej latarni licząc na lewo od
górnego końca Karabielnej. W każdym razie za-
mierzał być tam o tej porze. Me żądał ode mnie
nawet zmiany ubrania.

— Ah! voila! — rzekł generał, zwracając się

z zadowoleniem do księcia K. — Oto sposób, w
jaki protégé księcia, pan Razumow, może całkiem
uniknąć podejrzeń o jakiś współudział w tym
aresztowaniu. Będziemy czekali na tego pana na
Karabielnej.

Książę wyraził swą wdzięczność. W głosie jego

drżało szczere wzruszenie. Razumow, nieruchomy
i milczący, siedział wpatrując się w dywan. Gener-
ał zwrócił się do niego.

— O wpół do pierwszej zatem. Do tego czasu

musimy polegać na panu, panie Razumow. Jak

81/217

background image

pan sądzi? Czy on nie zechce zmienić swojego
planu?

— Skądże mogę wiedzieć? — rzekł Razumow.

— Tacy ludzie jednak nie zmieniają planów.

— Jakich ludzi ma pan na myśli?
— W ogóle fanatycznych miłośników wolności.

Wolności przez duże „W", ekscelencjo. Wolności,
która nic określonego nie oznacza. Wolności, w
której imię popełnia się zbrodnie.

Generał mruknął:
— Nie cierpię buntowników. Każdego rodzaju.

Nic nie mogę na to poradzić. Taką już mam naturę.

Zacisnął pięść i potrząsnął nią.
— Trzeba ich więc zniszczyć.
— Oni już z góry złożyli swoje życie w ofierze

— rzekł Razumow ze złośliwym zadowoleniem, pa-
trząc prosto w twarz generała. — Jeżeli Haldin
zmieni dziś wieczór plany, to może pan generał
być pewny, że nie uczyni tego dla ratowania swo-
jego życia ucieczką jakąś inną drogą. Dowodziłoby
to tylko, że zamierza porwać się na coś innego.
Ale to nie wydaje się prawdopodobne. Generał
powtórzył jakby sam do siebie:

— Trzeba ich zniszczyć.

82/217

background image

Razumow przybrał nieprzenikniony wyraz

twarzy. Książę wykrzyknął:

— Co za straszna konieczność! Generał z wol-

na opuścił rękę.

— Jest jedna pociecha. Ten rodzaj nie zostawia

potomstwa. Mówiłem to zawsze: jeden wysiłek —
bezlitosny, uparty, niezłomny — a skończymy z ni-
mi na zawsze.

Razumow przybrał nieprzenikniony wyraz

twarzy, w tak absolutną władzę, musiał wierzyć
w to, co mówił: inaczej nie mógłby wytrwać pod
ciężarem takiej odpowiedzialności.

Generał powtórzył raz jeszcze z najwyższą

pasją:

— Nie cierpię buntowników. Te wywrotowe

umysły! Intelektualni débauchés! Wierność była
zawsze podstawą mojego istnienia. To jest sprawa
uczucia. W jego obronie gotów jestem poświęcić
życie — nawet honor — gdyby zaszła potrzeba.
Ale proszę mi powiedzieć, czy może być mowa o
honorze, kiedy ma się do czynienia z buntownika-
mi, z ludźmi, którzy nie uznają nawet Boga, ze
skończonymi niedowiarkami? Bydło! Okropność
pomyśleć o tym!

Podczas tej rozmowy Razumow, patrząc w

twarz generała, przytaknął z lekka ze dwa razy.

83/217

background image

Książę K., który trzymał się dostojnie z boku, szep-
nął wznosząc w górę oczy:

— Hélas!
Po czym opuścił wzrok i oświadczył bardzo

stanowczo:

— Ten młody człowiek potrafi w pełni ocenić

wagę pana pamiętnych słów, generale.

Cały wyraz twarzy generała zmienił się: tępa

zawziętość ustąpiła miejsca doskonałej uprzej-
mości.

— Teraz poproszę — rzekł — ażeby pan Razu-

mow wrócił do siebie. Racz, książę, zauważyć, że
nie pytam pana Razumowa, czy uzasadnił wobec
gościa swoją nieobecność. Bez wątpienia uczynił
to w sposób zadowalający. Ale nie pytam. Pan
Razumow wzbudza zaufanie. To wielki dar. Nad-
mieniam tylko, że dalsze przedłużanie nieobec-
ności mogłoby obudzić w przestępcy podejrzenia i
skłonić go do zmiany planów.

Wstał

i

z

wyszukaną

grzecznością

przeprowadził swoich gości do przedpokoju, za-
stawionego roślinami.

Razumow rozstał się z księciem na rogu ulicy.

W powozie słuchał jego słów, w których naturalne
uczucie walczyło z ostrożnością. Najwidoczniej
książę lękał się, aby nie wzbudzić nadziei na jakieś

84/217

background image

przyszłe stosunki. Ale w jego głosie, gdy wygłaszał
po ciemku oględne życzliwe ogólniki, dźwięczał
odcień serdeczności. Książę powiedział również:

— Ufam panu całkowicie, panie Razumow.
„Oni mi wszyscy ogromnie ufają” — pomyślał

smętnie Razumow. Ten człowiek, który siedział
obok niego w ciasnej karetce ramię w ramię,
napełniał go pobłażliwą pogardą. Prawdopodobnie
obawiał się scen z żoną. Mówiono o niej, że była
dumna i gwałtowna.

Wydało mu się rzeczą dziwaczną, że tajem-

nica może odgrywać tak wielką rolę w szczęściu
i bezpieczeństwie istnień ludzkich. Ale chciał us-
pokoić księcia i z odpowiednim naciskiem oświad-
czył, że mając niejakie poczucie swych skromnych
uzdolnień

i

zaufanie

w

swoją

pracowitość

powierza swą przyszłość własnym wysiłkom.
Wyraził wdzięczność za doznaną pomoc. Tak
niebezpieczne sytuacje nie zdarzają się dwa razy
w ciągu jednego życia — dodał.

— A pan zachował się w tej sytuacji ze stałoś-

cią umysłu i prawością uczuć wzbudzającą we
mnie wysokie wyobrażenie o pańskiej wartości —
rzekł książę uroczyście. — Niech pan tylko wytrwa
na tej drodze — wytrwa.

85/217

background image

Wysiadłszy na chodnik, Razumow ujrzał dłoń

bez rękawiczki wyciągniętą do niego przez
spuszczoną szybę karetki. Dłoń ta przytrzymała
przez chwilę rękę Razumowa. Światło ulicznej
latarni padało na długą twarz księcia i siwe, staro-
modne bokobrody.

— Mam nadzieję, że jesteś pan teraz całkiem

spokojny co do następstw...

— Po tym, co wasza ekscelencja raczyła dla

mnie uczynić, pozostaje mi już tylko polegać na
swoim sumieniu.

— Adieu! — rzekła wąsata głowa ze wzrusze-

niem.

Razumow skłonił się. Karetka z lekkim skrzypi-

eniem pomknęła po śniegu — on zaś pozostał sam
na brzegu chodnika.

Powiedział sobie, że nie. ma o czym myśleć, i

ruszył ku domowi.

Szedł spokojnie. Była to rzecz powszednia —

taki powrót do domu po wieczorze spędzonym
z kolegami czy na jakimś tańszym miejscu w
teatrze. Po przejściu kawałka drogi poczuł się w
kręgu rzeczy dobrze znajomych. Nic się nie
zmieniło. Oto znajomy róg jego ulicy, a za za-
krętem znajome mętne światło sklepiku z wiktu-
ałami, prowadzonego przez Niemkę. Za małymi

86/217

background image

szybkami widać było bochenki czerstwego chleba,
wiązki cebuli i wianki kiełbasy. Właśnie sklep za-
mykano. Chorowity, kulawy subiekt, którego tak
dobrze znał z widzenia, wykuśtykał w śnieg
dźwigając wielką okiennicę.

Nic się nie zmieni. Oto znajoma brama rozdzi-

awia czarne wnętrze, mdło rozjaśnione światłami
padającymi z wejść do kilku klatek schodowych.

Poczucie ciągłości życia zależy od drobnych

wrażeń fizycznych. Błahostki codziennej egzys-
tencji są puklerzem duszy. Ta myśl wzmocniła
wewnętrzny

spokój

Razumowa,

gdy

począł

wstępować na schody, znane jego stopom nawet
w ciemności, z ręką na znajomej lepkiej poręczy.
Wyjątkowość sytuacji nie mogła wziąć góry nad
tymi fizycznymi kontaktami, które czynią jeden
dzień podobnym do drugiego. Jutro będzie takie
samo jak wczoraj.

Tylko na scenie teatru uznaje się nadzwycza-

jności.

„Przypuszczam — myślał Razumow — że gdy-

bym postanowił palnąć sobie w łeb na pierwszym
piętrze, wszedłbym po schodach równie spokojnie
jak teraz. Nie ma rady. Co musi być — to będzie.
Nadzwyczajne rzeczy zdarzają się. Ale z chwilą
gdy się zdarzyły, sprawa zakończona. Tak samo,

87/217

background image

gdy się powzięło postanowienie. To kończy
sprawę. Zostaje wchłonięta przez codzienne za-
jęcia, przez zwyczajność naszych powszednich
myśli — i życie płynie dalej jak przedtem, a jego
tajemnicze i ukryte składniki słusznie pozostają w
cieniu. Życie jest sprawą publiczną."

Razumow otworzył drzwi swojego mieszkania

i wyjął klucz z zamka; potem wszedł bardzo cicho
i starannie zasunął rygiel.

Pomyślał: „Słyszy mnie.” I po zasunięciu rygla

stał przez chwilę wstrzymując oddech. Nie
doszedł go żaden dźwięk. Minął pusty przedpokój,
stąpając ostrożnie w ciemności. Wszedłszy do
pokoju, omackiem poszukał zapałek na stole.
Cisza, poza szelestem przesuwanej ręki, panowała
zupełna. Czyżby tamten spał tak mocno?

Razumow potarł zapałkę i spojrzał w stronę

łóżka. Haldin leżał na wznak jak poprzednio, tylko
obie ręce podłożył pod głowę. Oczy miał otwarte.
Wpatrywał się w sufit.

Razumow podniósł w górę zapałkę. Ujrzał

wyrazistą twarz, mocną szczękę, białe czoło i puk-
le jasnych włosów na tle białej poduszki. Tak, to
on leżał tam na wznak. Razumow pomyślał nagle:
„Przeszedłem po jego piersiach.”

88/217

background image

Patrzył wciąż, aż zapałka zgasła, po czym za-

świecił drugą i w milczeniu zapalił lampę, nie pa-
trząc już w stronę łóżka. Odwrócił się i wieszał
płaszcz na kołku, gdy Haldin westchnął głęboko i
zapytał znużonym głosem:

— No i co? Jak tam załatwiliście?
Razumowa ogarnęło wzruszenie tak silne, że

musiał oprzeć się o ścianę. Szatańska chętka, by
oświadczyć: „Wydałem cię policji” — przeraziła
go niezmiernie. Nie powiedział jednak tego. Nie
odwracając się, rzekł stłumionym głosem:

— Zrobione.
I znowu usłyszał, jak Haldin westchnął Pod-

szedł do stołu, usiadł stawiając lampę przed sobą
i dopiero wtedy spojrzał w stronę łóżka.

W odległym kącie dużego pokoju, z dala od

niewielkiej lampy, którą osłaniał bardzo gruby,
porcelanowy klosz, Haldin widniał ciemnym,
długim kształtem, jakby stężały już nieruchomoś-
cią śmierci. To ciało wydawało się mniej materi-
alne niż jego własna zjawa, po której Razumow
przeszedł na białej od śniegu ulicy. Niepokoiło
bardziej swą roztopioną w mroku, a uporczywą
realnością niż tamto wyraźne, lecz przemijające
złudzenie.

Haldin odezwał się znowu:

89/217

background image

— Musieliście mieć ciężką drogę. Taka droga...

— szepnął przepraszająco. — W taką pogodę...

Razumow odpowiedział żywo:
— Tak. Droga była okropna... Po prostu kosz-

mar.

Wzdrygnął się wyraźnie. Haldin westchnął raz

jeszcze, po czym:

— Widziałeś więc Ziemianicza, bracie?
— Widziałem.
Pamiętając, ile czasu spędził z księciem, Razu-

mow dodał ostrożnie:

— Musiałem dość długo czekać.
— Cóż za typ, prawda? To niebywałe, ile zrozu-

mienia dla potrzeby wolności tkwi w tym
człowieku. A jego powiedzonka — proste, a trafne,
jakie tylko lud w swej zgrzebnej mądrości ukuć po-
trafi! To typ, który...

— Ja, wiecie, nie miałem zbyt wiele sposob-

ności... — mruknął Razumow przez zęby.

Haldin wciąż wpatrywał się w sufit.
— Widzisz, bracie, ja często bywałem w tym

domu

ostatnimi

czasy.

Zanosiłem

książki,

broszury. Wielu z biedaków, co tam mieszkają,
umie czytać. Bo widzisz, bracie, biesiadników na
ucztę wolności trzeba szukać wśród zaułków i

90/217

background image

płotów. Prawdę rzekłszy, ostatnio prawie stale
mieszkałem w tym domu. Nieraz spałem w stajni.
Jest tam stajnia...

— Tam właśnie rozmówiłem się z Ziemian-

iczem — przerwał cicho Razumow. Jakiś duch szy-
derstwa wstąpił w niego, więc dodał: — Można
powiedzieć, że rozmowa udała się. Wyszedłem
stamtąd z niemałą ulgą.

— O! to człowiek — ciągnął powoli Haldin,

mówiąc wciąż w sufit. — Wiecie, jak go poznałem?
Otóż od kilku już tygodni, od chwili kiedy pogodz-
iłem się z tym, że trzeba mi tego dokonać,
próbowałem się odosobnić. Wyprowadziłem się od
wdowy, u której mieszkałem. Po cóż miałem
narażać tę poczciwą kobietę, aby ją potem
dręczyła policja aż do utraty zmysłów? Przestałem
widywać się z kolegami...

Razumow przysunął do siebie ćwiartkę pa-

pieru i zaczął kreślić na niej ołówkiem linię za linią.

„Słowo daję — pomyślał z gniewem —

troszczył się

o bezpieczeństwo wszystkich, tylko nie o mo-

je." Haldin mówił dalej:

— Dziś rano — ach! dziś rano to 'było co in-

nego. Jak wam to wytłumaczyć? Zanim dokon-
ałem tego czynu, włóczyłem się nocą, a w dzień

91/217

background image

leżałem w ukryciu, układając sobie wszystko w
myśli. I byłem spokojny. Nie mogłem spać, ale
byłem spokojny. Czymże się miałem dręczyć? Ale
dziś rano, po tym! Wtedy właśnie straciłem
spokój. Nie mogłem chować się w tym wielkim
domu, pełnym nędzy. Nędzarze tego świata nie
mogą dać spokoju. A potem, kiedy ten głupi stróż
zaczął wrzeszczeć, powiedziałem sobie: „Jest w
tym mieście młody człowiek, który przerasta o
głowę pospolite przesądy."

„Kpi ze mnie?" — zadał sobie pytanie Razu-

mow,

kreśląc

machinalnie

dalej

trójkąty

i

kwadraty. I nagle pomyślał: „Moje zachowanie
musi mu się wydawać dziwne. Jeśli się mnie przes-
traszy i dokądś zwieje — będę zgubiony bez
ratunku. Ten przeklęty generał..."

Rzucił ołówek i gwałtownie zwrócił się ku łóżku

z mglistą postacią rozciągniętą na nim w całej
swej długości — o ileż mniej wyraźną od tej, przez
której pierś przeszedł bez wahania. Byłożby to
także widziadło?

Milczenie trwało od dłuższego czasu. „Już go

tu nie ma" — oto myśl, z którą Razumow walczył
rozpaczliwie, przerażony jej niedorzecznością.
„Poszedł sobie, a to... jest... tylko..."

92/217

background image

Nie mógł wytrzymać dłużej. Skoczył na równe

nogi,

mówiąc

głośno:

„Jestem

straszliwie

niespokojny" — i paroma wielkimi krokami pod-
szedł do brzegu łóżka. Dotknął lekko dłonią
ramienia Haldina i gdy tylko sprawdził jego re-
alność, doznał szalonej pokusy, by pochwycić
odsłonięte gardło i wydusić ostatnie tchnienie z
tego ciała, z obawy, ażeby nie wymknęło się spod
jego straży, zostawiając po sobie tylko zjawę.

Haldin nie ruszył się, ale wznosząc oczy, spo-

jrzał z mroku na Razumowa, z cichą wdzięcznością
za ten objaw uczucia.

Razumow odwrócił się i zaczął chodzić po

pokoju. „Byłoby to może dobrodziejstwem dla
niego" — mruknął do siebie i aż się przestraszył
takiego usprawiedliwienia morderczej pokusy,
która wylęgła się gdzieś w jego mózgu. A jednak
nie mógł z nią się rozstać. Zaczął ją rozważać na
trzeźwo. „Co go czeka? — myślał. — Na zakończe-
nie stryczek... A ja..."

Rozważania te przerwał głos Haldina:
— Po co niepokoić się o mnie. Mogą zabić mo-

je ciało, ale nie zdołają wygnać mojej duszy z tego
świata. Powiadam ci — tak silnie wierzę w ten
świat, że nawet wieczność wyobrażam sobie jako

93/217

background image

bardzo długie życie. Może dlatego tak jestem go-
towy na śmierć..

— Hm — mruknął Razumow, przygryzłszy dol-

ną wargę, i dalej chodził po pokoju, snując swe
dziwne rozważania.

Tak, dla człowieka w takim położeniu byłoby

to oczywistym dobrodziejstwem. Jednak rzecz nie
polegała na tym, aby być dobrym, lecz aby być
twardym. Haldin to niepewny gość...

— Wiktorze Wiktorowiczu, ja także wierzę w

ten nasz świat — rzekł Razumow z mocą. — Ja
również, póki żyję... Ale wy, zdaje się, macie zami-
ar straszyć na nim po śmierci. Nie sądzicie chyba
na serio...

Nieruchomy Haldin zaczął mówić:
— Straszyć na nim! Tak! Na pewno: gnębicieli

myśli, która przyśpiesza rozwój świata, niszczy-
cieli dusz, które dążą do podniesienia ludzkiej
godności — tych należy ścigać spoza grobu. Ale
tym, co zniszczą tylko moje ciało, przebaczyłem
już z góry.

Razumow przystanął trochę, aby słuchać, ale

jednocześnie kontrolował swoje własne wrażenia.
I zły był na siebie, że przywiązuje tyle wagi do
tego, co mówi Haldin.

94/217

background image

„To wariat" — pomyślał stanowczo, ale myśl

ta nie wzbudziła w nim pobłażania dla Halddna.
Było to szczególnie bezczelne szaleństwo — i z
chwilą gdy zaczynało wdzierać się w publiczne ży-
cie kraju, każdy dobry oby obywatel miał oczywiś-
cie obowiązek...

Na tym urwał się tok jego myśli. Ogarnął go

teraz tak gwałtowny paroksyzm skrytej nienawiści
do Haldina, że pośpiesznie zaczął pleść, co mu śli-
na na język niosła:

— Tak. Wieczność. Naturalnie. Ja również nie

mogę jej sobie dobrze przedstawić. Wyobrażam ją
sobie w każdym fazie jako coś spokojnego i... nud-
nego. Nie będzie tam żadnych niespodzianek...
czy rozumiecie? Zabraknie elementu czasu.

Wyjął zegarek i spojrzał na godzinę. Haldin

odwrócił się na boki przyglądał się uważnie.

Razumowa przestraszyło jego poruszenie.

Niepewny gość ten koleżka z widmem. Północ
jeszcze nie nadeszła. Podjął śpiesznie:

— I niezbadanych tajemnic! Czy można sobie

wyobrazić tajemne sprawy w wieczności? Nie
sposób. A życie jest ich pełne. Są na przykład
tajemnice urodzenia. Człowiek nosi je w sobie aż
do grobu. Jest coś komicznego... ale mniejsza z
tym. Bywają również utajone pobudki postępowa-

95/217

background image

nia. Najjawniejsze czyny człowieka mają swoją
tajemną stronę. To bardzo ciekawe i takie nieuch-
wytne. Ktoś na przykład wychodzi z pokoju na
spacer. Pozornie nic pospolitszego. A jednak dla
niego może to znaczyć bardzo wiele. Wraca —
spotkał może jakiegoś pijaka, zauważył coś
szczególnego na śniegu i oto już nie ten sam
człowiek. Najmniej spodziewane rzeczy wywierają
tajemny wpływ na nasze myśli: siwe wąsy jednej
osoby, wytrzeszczone oczy innej.

Czoło Razumowa zrosił pot. Przeszedł parę

razy po pokoju z pochyloną głową, uśmiechając
się do siebie złośliwie.

— Czy zastanowiliście się kiedy nad władzą

siwych wąsów i wytrzeszczonych oczu? Wybacz-
cie. Pewnie myślicie, że zwariowałem, plotąc takie
rzeczy w obecnej chwili. A ja nie mówię na wiatr.
Widziałem przykłady. Zdarzyło mi się raz rozmaw-
iać z kimś, o którego losie rozstrzygnęły tego
rodzaju materialne fakty. A on o tym nawet nie
wiedział. Oczywiście wchodziło tu w grę sumienie,
ale rozstrzygnęły takie właśnie materialne fakty...
A wy, Wiktorze Wiktorowiczu, mówicie mi, żebym
się o was nie niepokoił. Jakże! Przecież jestem za
was odpowiedzialny — prawie krzyknął Razumow.

96/217

background image

Z trudem powstrzymał wybuch mefistofe-

licznego śmiechu. Haldin, bardzo blady, uniósł się
na łokciu.

— A niespodzianki życia! — ciągnął Razumow,

spojrzawszy niespokojnie na tamtego. — Zważcie
tylko ich zdumiewającą naturę. Tajemniczy popęd
skłonił was, byście tu przyszli. Nie mówię, że
postąpiliście źle. Owszem, z pewnego punktu
widzenia nie mogliście postąpić lepiej. Mogliście
pójść do człowieka mającego uczucia i związki
rodzinne. Sami macie takie związki. Jeśli idzie o
mnie, uważacie, chowano mnie w zakładzie, gdzie
bywało przygłodno. Mówić o sentymencie dla
takiej instytucji — to, rozumiecie sami... A co się
tyczy związków — jedyne moje związki ze
światem są natury społecznej. Muszę w jakiś
sposób zdobyć ludzkie uznanie, nim będę mógł w
ogóle działać. Siedzę tu i pracuję... A czy myśli-
cie, że nie pracuję również dla postępu? Muszę
wyrobić sobie własne poglądy na słuszną drogę
postępowania... Wybaczcie mi — ciągnął Razu-
mow, odetchnąwszy i zaśmiawszy się krótkim,
gardłowym śmiechem — ale nie odziedziczyłem
rewolucyjnego ducha wraz z podobieństwem do
jakiegoś wuja.

Spojrzał znów na zegarek i aż go zemdliło

od obrzydliwego lęku, gdy stwierdził, jak wiele

97/217

background image

jeszcze minut brakuje do północy. Wyszarpnął ze-
garek wraz z łańcuszkiem z kieszeni kamizelki i
położył go na stole w świetle lampy. Wsparty na
łokciu Haldin nie poruszył się wcale. Ta nieru-
chomość zaniepokoiła znowu Razumowa. — „Co
on knuje tak po cichu? — pomyślał. — Trzeba
temu przeszkodzić. Muszę mówić do niego bez
przerwy."

Podniósł głos:
— Jesteście synem, bratem, siostrzeńcem,

krewnym — bo ja wiem zresztą czym — dla nie-
zliczonych ludzi. Ja jestem tylko człowiekiem. Oto
stoję przed wami. Myślący człowiek. Czy przyszło
wam kiedy do głowy, w jaki sposób człowiek, co
nigdy w życiu nie usłyszał serdecznego słowa ani
pochwały, będzie myślał o rzeczach, o których
wy myślicie przede wszystkim zgodnie ze swoją
klasą, tradycją rodzinną, domowymi uprzedzeni-
ami — albo też na przekór im?... Czyście zas-
tanowili się kiedy, co taki człowiek czuje? Ja nie
mam domowych tradycja. Nie mam się czemu
przeciwstawiać. Moje tradycje są historyczne. Na
cóż się mam oglądać, jeśli nie na tę przeszłość
narodową, od której wy, panowie, chcecie odciąć
waszą przyszłość? Czyż mój umysł, moje dążenia
do lepszego losu mają być obrabowane z tej je-
dynej rzeczy, na której mogę polegać, dla widz-

98/217

background image

imisię nieposkromionych zapaleńców? Wy macie
swoją gubernię, z której pochodzicie, ale moim
jest cały ten kraj — albo nie mam nic zgoła.
Niewątpliwie

będziecie

kiedyś

uważani

za

męczennika — za jakiegoś bohatera — za poli-
tycznego świętego. Ale ja się o to nie ubiegam.
Zadowolę się rolą zwykłego pracownika. I cóż wy,
ludzie, zdołacie osiągnąć przez rozlanie kilku kro-
pel krwi na śniegu? W tym Bezmiarze. W tym
nieszczęsnym Bezmiarze! Mówię wam — zawołał
stłumionym, drżącym głosem, postąpiwszy o krok
bliżej ku łóżku — że potrzebuje on nie gromady
straszących widm, które mógłby podeptać — ale
człowieka!

Haldin wyciągnął przed siebie ręce, jak gdyby

chciał go powstrzymać, przejęty grozą.

— Teraz rozumiem wszystko! — wykrzyknął z

przerażeniem. — Rozumiem... w końcu.

Razumow zachwiał się i oparł o stół. Pot zrosił

mu czoło, zimny dreszcz przebiegł wzdłuż krzyża.

„Co ja takiego mówiłem? — zadał sobie py-

tanie.— Czyżbym go mimo wszystko wypuścił z
rąk?"

Uczuł, że wargi sztywnieją mu jak żaglowe

płótno i zamiast uspokajającego uśmiechu zdobył
się jedynie na niepewny grymas.

99/217

background image

— Cóż chcecie? — zaczął pojednawczo,

głosem nabierającym stopniowo siły po pier-
wszych niepewnych słowach — cóż chcecie?
Pomyślcie tylko: człowiek spokojny, pracowity, a
tu nagle... Nie umiem rzeczy owijać w bawełnę.
Ale...

Poczuł, że znowu porywa go gniew, wściekły

gniew.

— I cóż mieliśmy tu robić razem do północy?

Siedzieć naprzeciwko siebie i myśleć o waszych...
o waszych... jatkach?!

Haldin siedział zgnębiony i zasępiony. Pochylił

głowę, ręce zwisły mu pomiędzy kolana. Jego głos
był cichy, smutny, ale spokojny.

— Tak, Razumow, bracie, teraz widzę, jak to

jest. Macie wspaniałomyślną duszę, ale brzydzicie
się moim czynem — niestety.

Razumow wlepił w niego wzrok. Ze strachu

tak zacisnął zęby, że poczuł ból w całej twarzy. Nie
był w stanie wydobyć z siebie głosu.

— I może nawet moja osoba jest wam wstręt-

na — dodał Haldin posępnie po krótkim milczeniu.
Popatrzył na niego przez chwilę, po czym znowu
utkwił wzrok w podłodze. — Bo istotnie, o ile
ktoś...

100/217

background image

Urwał, widocznie czekając na jakieś słowo.

Razumow milczał. Haldin pokiwał smutnie głową.

— Oczywiście... Oczywiście... — szepnął. —

Ach, co za ciężka robota!

Trwał przecz chwilę w bezruchu, po czym zer-

wał się tak nagle, że stężałe serce Razumowa ud-
erzyło jak młotem.

— Niech już tak będzie — wykrzyknął żałośnie

niskim, wyraźnym głosem. — Żegnajcie więc!

Razumow rzucił się naprzód, ale ruch wznie-

sionej ręki Haldina zatrzymał go, zanim zdołał
wydostać się zza stołu. Oparł się ciężko o jego blat
i słuchał dalekich dźwięków zegara miejskiego,
który gdzieś wydzwaniał godzinę. Haldin stał już
przy drzwiach. Wysoki i prosty jak strzała, że swą
bladą twarzą i wzniesioną ostrzegawczo ręką,
wyglądał jak posąg przedstawiający zuchwałą
młodość, wsłuchaną w jakiś wewnętrzny głos.
Razumow odruchowo popatrzył na zegarek. Gdy
znów spojrzał ku drzwiom, Haldina już nie było.
Zniknął prawie bez głosu, jak duch, i tylko z przed-
pokoju doleciał cichy trzask odsuwanej lekko za-
suwki.

Razumow wybiegł za nim z zawrotem głowy i

z otwartymi ustami, z których nie mógł wydobyć
głosu. Drzwi przedpokoju stały otworem. Słaniając

101/217

background image

się dopadł schodów i wychylił się daleko za
poręcz. Patrząc w czarną czeluść klatki schodowej
z migającym w głębi światełkiem, łowił uchem
odgłos szybkich i cichych kroków osoby zbiega-
jącej po krętych schodach. Lekki, pośpieszny
tupot zapadał się coraz niżej, chyży cień
przemknął przez światełko w dole; drgnięcie
nikłego płomyka. Potem cisza.

Rozumow słuchał przewieszony przez poręcz i

wciągał zimne, ostre powietrze, zmieszane z odor-
em brudnej klatki schodowej. Wszędzie spokój.

Wrócił z wolna do swego pokoju i zamknął

drzwi. Łagodne, równe światło stołowej lampy
padało na zegarek. Razumow stanął i spojrzał na
małą, białą tarczę. Brakowało jeszcze trzech min-
ut do dwunastej. Wziął zegarek w niepewną dłoń.

— Spóźnia się — mruknął i ogarnęła go dziwna

niemoc. Kolana ugięły się pod nim, zegarek wraz z
łańcuszkiem wyśliznął mu się z palców i spadł na
podłogę. Tak go to przestraszyło, że o mało sam
nie upadł. Gdy wreszcie odzyskał panowanie nad
członkami na tyle, by schylić się po zegarek, naty-
chmiast przyłożył go do ucha. Po chwili wyjąkał:

— Stanął — i znów milczał dość długo, zanim

cierpko mruknął.

— Dokonało się... — A teraz do roboty.

102/217

background image

Usiadł, sięgnął po pierwszą z brzegu książkę,

otworzył ją na chybił trafił i zaczął czytać. Ale za-
ledwie przeczytał parę wierszy, zgubił kompletnie
wątek i nie próbował go odnaleźć. Pomyślał:

„Prawie na pewno jakiś agent policyjny pilnuje

domu po drugiej stronie ulicy.”

Wyobraził go sobie przyczajonego w ciemnej

bramie, z wytrzeszczonymi oczyma, otulonego w
płaszcz po uszy i w generalskim kapeluszu z pióra-
mi na głowie. Ten niedorzeczny obraz tak go
przestraszył, że aż poderwał się konwulsyjnie na
krześle. Musiał dosłownie potrząsnąć głową z całej
siły, żeby się odeń opędzić. Agent mógł być prze-
brany za chłopa... za żebraka... Albo też po prostu
był w ciemnym płaszczu, zapiętym pod szyję i z
ciężką laską w ręku — nicpoń o chytrych oczach,
cuchnący wódką i surową cebulą.

Na ten obraz Razumow doznał mdłości. — „Go

mnie to obchodzi — pomyślał ze wstrętem. —
Czyż jestem żandarmem? A zresztą już się dokon-
ało.”

Wstał w wielkim podnieceniu. Nie dokonało

się. Jeszcze nie. Nie wcześniej jak o wpół do pier-
wszej. A tu zegarek stanął. To go doprowadzało do
rozpaczy. Nie sposób dowiedzieć się, która godzi-
na. Gospodyni i wszyscy lokatorzy na tym piętrze

103/217

background image

już śpią. Jakżeby mógł do nich pójść i... Bóg raczy
wiedzieć, co by sobie pomyśleli albo co by
odgadli. Nie odważył się również wyjść na ulicę
celem sprawdzenia czasu. „Jestem teraz pode-
jrzany. Nie ma co się oszukiwać” — pomyślał z
goryczą. Jeżeli z tej lub innej przyczyny Haldin
wyśliźnie się im i nie zjawi na Karabielnej, policja
zrobi rewizję w tym mieszkaniu. A jeśli wtedy nie
będzie w domu, nie potrafi się nigdy oczyścić!
Nigdy! Razumow rozejrzał się dziko dokoła, jak
gdyby szukając sposobu pochwycenia czasu,
który, zda się, wymknął mu się w zupełności.
Nigdy dotąd, o ile pamiętał, nie słyszał ze swego
pokoju bicia miejskiego zegara. Nie był już nawet
pewny, czy go naprawdę usłyszał dzisiejszego
wieczora.

Przystąpił do okna i stał z lekko pochyloną

głową, by schwytać nikły dźwięk. „Będę tu stał,
dopóki czegoś nie usłyszę” — powiedział sobie, z
uchem przytkniętym do szyby. Nogi zaczęły mu
drętwieć, a jednocześnie przeszywał go ostry ból
w krzyżu i łydkach. Nie ruszał się. Jego umysł
chwiał się na skraju obłędu. W pewnej chwili zdał
sobie sprawę, że mówi głośno: — Przyznaję się —
jak uczyniłby człowiek na torturach. „To są tortu-
ry” — pomyślał. Czuł się bliski omdlenia. Cichy,
niski dźwięk dalekiego zegara, zdawało się, ek-

104/217

background image

splodował mu w głowie — tak wyraźnie go
usłyszał... Pierwsza!

Gdyby Haldin nie zjawił się na umówionym

miejscu, policja znalazłaby się już tutaj, by
przetrząsnąć dom.

Żaden głos nie dochodził jego uszu. Tym

razem dokonało się.

Powlókł się z trudem do stołu i opadł na

krzesło. Odrzucał książkę i wziął kwadratową
ćwiartkę papieru. Była taka sama jak stos innych,
pokrytych jego drobnym, wyraźnym pismem, tyle
tylko że nie zapisana. Chwycił raptownie pióro i
umaczał w atramencie, w niejasnym przeświad-
czeniu, że będzie dalej pisać swoją rozprawę, lecz
pióro znieruchomiało nad kartką. Pozostawało tak
przez jakiś czas, zanim opuściło się, by kreślić
długie, niezgrabne litery.

Ze skupioną twarzą i z zaciśniętymi wargami

Razumow zaczął pisać. W miarę stawiania ogrom-
nych liter jego porządne pismo traciło zupełnie
swój charakter: stało się niepewne, prawie
dziecinne. Napisał pięć wierszy jeden po drugim.

Historia — nie Teoria.
Patriotyzm — nie Internacjonalizm.
Ewolucja — nie Rewolucja.

105/217

background image

Kierowanie — nie Niszczenie.
Jedność — nie Rozdarcie.
Popatrzył tępo na to, co napisał. Potem zwrócił

oczy w stronę łóżka i wpatrywał się w nie przez
wiele minut, podczas gdy prawa ręka błądziła na
oślep po całym stole w poszukiwaniu noża.

Wreszcie wstał, miarowym krokiem podszedł

do łóżka i w jego głowach przygwoździł nożem
kartkę do drewnianej, otynkowanej ściany. Uczyni-
wszy to, odstąpił krok w tył, machnął ręką i roze-
jrzał się po pokoju.

Potem nie spojrzał już ani razu na łóżko. Zdjął

z kołka swój długi płaszcz, otulił się nim szczelnie
i legł na twardej włosianej sofie po drugiej stronie
pokoju. Ołowiany sen zamknął mu natychmiast
powieki. Kilkakrotnie w ciągu tej nocy budził się
cały drżący: śniło mu się, że brnie przez zaspy
śnieżne w tej Rosji, gdzie był nie mniej samotny
od każdego zdradzonego autokraty; w bezkresnej,
zimowej Rosji, którą we śnie mógł jakoś ogarnąć
wzrokiem w całym jej ogromie — jakby to była
mapa. Ale po każdym wstrząsie przebudzenia
ciężkie powieki opadały na zamglone oczy i usyp-
iał znowu.

106/217

background image

III

Zbliżając się do tej części historii pana Razu-

mowa, umysł mój, skromny umysł starego
nauczyciela języków, coraz dotkliwiej odczuwa
trudność zadania.

Bo naprawdę zadaniem tym nie jest ubranie

w formę opowiadania treści pewnego dziwnego
ludzkiego dokumentu, lecz — teraz widzę to jasno
—przedstawienie moralnych warunków istnieją-
cych na znacznej części powierzchni naszej ziemi;
warunków niełatwych do zrozumienia, a tym
mniej do ukazania w ramach opowieści, póki nie
znajdzie się jakiegoś słowa — klucza; słowa, które
by stało za wszystkimi słowami, wypełniającymi
te strony — słowa, które nie będąc samą prawdą,
mogłoby zawierać dość prawdy, by dopomóc w
dokonaniu moralnego odkrycia, jakie powinno być
celem każdej opowieści.

Przeglądam po raz setny kartki dziennika

Razumowa, odkładam go, biorę pióro i trzymając
je już gotowe do spełnienia swego zadania, by
napisać wszystko czarno na białym — waham się.
Albowiem słowem, które uporczywie ciśnie się na
koniec pióra, jest słowo nie inne jak „cynizm”.

background image

Bo to jest znamię zarówno rosyjskiej au-

tokracji, jak i rosyjskiego buntu. W swej pysze
liczb, w swych dziwacznych pretensjach do świę-
tości i w tajemnej gotowości do poniżania się w
cierpieniu, duch Rosji jest duchem cynizmu. Duch
cynizmu wypełnia do tego stopnia oświadczenia
rosyjskich mężów stanu, teorie rewolucjonistów
i mistyczne przepowiednie proroków, że wolność
wygląda tam na pewną formę rozpusty, a nawet
same cnoty chrześcijańskie wydają się nieobycza-
jne... Ale przepraszam za ten odskok. Zrodziły go
rozważania nad zwrotem, jaki nastąpił w historii
pana Razumowa, z chwilą gdy jego konserwaty-
wne

przekonania,

rozwodnione

jakimś

nieokreślonym liberalizmem, właściwym zapal-
ności jego młodego wieku, skrystalizowały się pod
wpływem wstrząsu zetknięcia z Haldinem.

Razumow obudził się — po raz dziesiąty może

— z silnymi dreszczami. Widząc światło dnia w
oknie, przezwyciężył chęć, by na nowo ułożyć się
do snu. Nie pamiętał niczego, nie zdziwił się jed-
nak, że spał na sofie w płaszczu i przemarzł do
szpiku kości. Światło wlewające się przez szyby
wydało mu się dziwnie posępne; nie niosło z sobą
tej obietnicy, jaką każdy nowy dzień dawać winien
młodości. Było to jakby przebudzenie człowieka
śmiertelnie chorego lub dziewięćdziesięciolet-

108/217

background image

niego starca. Spojrzał na lampę, która wypaliła się
do cna. Stała tam, wygasła latarnia morska jego
prac, zimny przedmiot z mosiądzu i porcelany,
wśród porozrzucanych notatek i stosów książek —
rzeczy już martwych, bez wagi i znaczenia — po
prostu śmietnika zaczernionego papieru.

Wstał, zdjął płaszcz i zawiesił go na kołku,

wykonując wszystkie te ruchy całkiem machinal-
nie. Ogarnęło go uczucie niebywałego otępienia,
zastój wewnętrzny jakby wody w rowie, jak gdyby
życie uciekło z wszystkich rzeczy, a nawet z jego
myśli. W domu panowała zupełna cisza.

Odwróciwszy się od wieszaka, pomyślał z obo-

jętnością wciąż jednaką, że musi być jeszcze bard-
zo wcześnie; ale spojrzawszy na zegarek, leżący
na stole, spostrzegł, że obie wskazówki stały już
na dwunastej.

— Ach tak — mruknął, i jakby powoli budząc

się rozejrzał się po pokoju. Zastanowiła go kartka
przygwożdżona do ściany. Popatrzył na nią z dale-
ka, bez zdziwienia i bez uznania, ale gdy usłyszał,
że w przedpokoju służąca krząta się przy
samowarze, przygotowując mu śniadanie, pod-
szedł i zdjął kartkę z miną zupełnie obojętną.

109/217

background image

Czyniąc to, spojrzał na łóżko, w którym nie

spał tej nocy: na poduszce trwał jeszcze
wgłębiony ślad głowy Haldina.

Nawet gniew Razumowa na ów znak bytności

tego człowieka otępiał. Nie próbował go obudzić.
Spędził cały dzień bezczynnie; nawet się nie
uczesał. Nie przyszło mu do głowy, aby wyjść na
miasto. Jeśli nie oddał się żadnym powiązanym
rozmyślaniom, to nie dlatego, żeby był niezdolny
do myślenia. Zabrakło mu dostatecznego zain-
teresowania.

Ziewał często. Pił dużo herbaty, chodził po

pokoju bez celu, a gdy usiadł, pozostawał długo
bez ruchu. Czas jakiś spędził przy oknie, bębniąc
spokojnie końcami palców po szybie. Podczas
ospałych wędrówek dokoła stołu ujrzał odbicie
własnej twarzy w lustrze i zatrzymał się. Oczy,
które patrzyły na niego ze zwierciadła, były to na-
jnieszczęśliwsze oczy, jakie kiedykolwiek widział. I
to była pierwsza rzecz, która poruszyła psychiczny
zastój tego dnia.

Nie dotknęło go to osobiście. Pomyślał tylko,

że życie bez szczęścia jest niemożliwe. A czym
było szczęście? Ziewnął i zaczął znów włóczyć się
od ściany do ściany swego pokoju. Oczekiwanie
czegoś jest szczęściem — tylko to i nic więcej.
Czekać na zaspokojenie jakiegoś pragnienia,

110/217

background image

nasycenie jakiejś namiętności, miłości, ambicji,
nienawiści... niewątpliwie i nienawiści. Miłości i
nienawiści. I unikać niebezpieczeństw egzystencji,
żyć bez strachu — to też jest szczęście. I już nic
więcej. Życie bez strachu — oczekiwanie. „Och!
Nędzna dolo ludzka!” — wykrzyknął w myśli; i
zaraz dodał: „W takim razie powinienem być
dostatecznie szczęśliwy.” Ale to stwierdzenie nie
ożywiło go. Przeciwnie, ziewnął znowu, jak ziewał
cały dzień. Zdziwił się z lekka, spostrzegłszy, że
zaskoczyła go noc. Zmrok nadszedł szybko, choci-
aż czas zdawał się nie ruszać z miejsca. Jakże się
to stało, że nie dostrzegł mijania tego dnia? Oczy-
wiście dlatego, że stanął zegarek...

Nie zapalił lampy, ale podszedł do łóżka i rzu-

cił się na nie bez zastanowienia. Leżąc na wznak,
podłożył ręce pod głowę i patrzył w górę. Po chwili
pomyślał: „Leżę tu jak ten człowiek. Ciekaw
jestem, czy spał, kiedy ja zmagałem się z
zadymką na ulicy. Nie, on nie spał. Lecz dlaczegoż
ja nie miałbym spać?” I uczuł, że cisza nocna
kładzie mu się jak ciężar na wszystkich członkach.

Z zewnątrz, z ciszy tęgiego mrozu, dobitne

uderzenia miejskiego zegara odliczające północ
wtargnęły w spokój jego powściąganego pod-
niecenia.

111/217

background image

Znowu zaczął myśleć. Upłynęły już dwadzieś-

cia cztery godziny, odkąd tamten opuścił jego
mieszkanie. Razumow czuł z całą pewnością, że
Haldin, choć w więzieniu, śpi tej nocy. Pewność ta
rozgniewała go, bo wolał nie myśleć o Haldinie —
ale wyjaśniał sobie sprawę fizjologicznymi i psy-
chologicznymi przyczynami. Ten człowiek, jak sam
wyznał, nie sypiał po nocach od wielu tygodni,
teraz jednak skończyła się dla niego wszelka
niepewność. Niewątpliwie wyglądał już tylko kresu
swego męczeństwa. Człowiek, który pogodził się
z tym, że ma zabić, nie potrzebuje wiele, by
pogodzić się z własną śmiercią. Haldin spał może
smaczniej od generała T., którego zadanie — nie
mniej ciężka robota — pozostawało nie ukończone
i nad którego głową wisiał miecz rewolucyjnej
zemsty.

Razumow przypomniał sobie tego krępego

mężczyznę z nalanymi policzkami, wspartymi o
kołnierz munduru, tego szermierza autokracji,
który potrafił nie zdradzić ani zdziwienia, ani
niedowierzania,

ani

radości,

ale

z

którego

wytrzeszczonych oczu biła śmiertelna nienawiść
do wszelkiego buntu — poruszył się niespokojnie
na łóżku.

„Podejrzewał mnie — pomyślał. — Sądzę, że

musi podejrzewać każdego. Byłby zdolny pode-

112/217

background image

jrzewać własną żonę, gdyby Haldin był poszedł ze
swoim wyznaniem do jej buduaru."

Usiadł na łóżku w udręce. Miałże pozostać

politycznie podejrzanym do końca swoich dni? Mi-
ałże iść przez życie jak człowiek, któremu nie moż-
na dowierzać — ze złą notą tajnej policji, dołąc-
zoną do jego akt? Jakiej przyszłości może się
spodziewać?

„Jestem teraz podejrzany” — pomyślał znowu;

ale w miarę jak noc mijała, przyszedł mu z po-
mocą zwyczaj zastanawiania się nad rzeczami i
owo pragnienie bezpieczeństwa i spokojnego ży-
cia, które tkwiło w nim tak mocno. Jego stateczna,
równa, pracowita egzystencja stanie się w końcu
świadectwem lojalności. Istniało przecież tyle doz-
wolonych dróg służenia krajowi. Można pracować
dla postępu, nie będąc rewolucjonistą. A gdy się
raz wreszcie wybije — otwierało się przed nim
wielkie pole działania, i to w najrozmaitszych
kierunkach.

Myśl jego, niby kołujący ptak, wróciła po

dwudziestu czterech godzinach do srebrnego
medalu i jak ów ptak zawisła nad nim.

Nie zmrużył oka przez całą noc ani na chwilę,

lecz gdy dzień zaświtał, wstał nie nadto zmęczony

113/217

background image

i dostatecznie opanowany, by wziąć się do prakty-
cznych zajęć.

Wyszedł z domu i wysłuchał trzech porannych

wykładów. Ale praca w bibliotece była tylko pan-
tomimą uczenia się. Siedział wśród pootwieranych
książek, siląc się na robienie notatek i wyciągów.
Jego nowo zdobyty spokój, jak zbyt lekka szata,
zdawał się rozwiewać przy lada słowie. Zdrada!
Dlaczego? Ten człowiek sam zrobił wszystko, żeby
się zdradzić. Jak mało było potrzeba, żeby go os-
zukać!

„Nie powiedziałem mu ani jednego słowa,

które by nie było ścisłą prawdą. Ani jednego
słowa” — spierał się z samym sobą Razumow.

Ale skoro myśl raz pobiegła w tym kierunku,

nie mogło być mowy o pożytecznej pracy. Te same
koncepcje snuły mu się wciąż po głowie, w myśli
wymawiał w kółko te same słowa. W końcu
zamknął wszystkie książki i gwałtownie wepchnął
do kieszeni swoje papiery, wściekając się na Hald-
ina.

Gdy wychodził z biblioteki, przyłączył się do

niego wysoki, kościsty student w zniszczonym
płaszczu i szedł obok, zatroskany. Razumow
odpowiedział na jego wybąkane pozdrowienie, nie
spoglądając nawet w tę stronę.

114/217

background image

„Czego on mnie się czepia?” — pomyślał ze

szczególnym

lękiem

przed

wszystkim,

co

niespodziewane,

lękiem,

z którego usiłował

otrząsnąć się, by nie przylgnął do niego na całe
życie. A student patrząc w ziemię, szepnął os-
trożnie, że zapewne kolega już czytał o przedwc-
zorajszym aresztowaniu wykonawcy wyroku — tak
się wyraził - na panu de P. ...

— Byłem chory, nie wychodziłem z domu —

mruknął Razumow przez zęby.

Wysoki student ruszył ramionami i wsadził

ręce

głęboko

w

kieszenie.

Miał

kanciasty,

bezwłosy, świecący podbródek, który drżał mu z
lekka podczas mówienia, a jego nos, czerwony od
mrozu, sterczał z zapadniętych policzków, jakby
był doczepiony z malowanej tektury. Piętno chłodu
i głodu znaczyło całą jego powierzchowność. Szedł
uparcie obok Razumowa z oczyma utkwionymi w
ziemię.

— Jest to wiadomość urzędowa — ciągnął

dalej tym samym ostrożnym szeptem. — Może
być kłamliwa. Ale że aresztowano kogoś we
wtorek w nocy między dwunastą a pierwszą, to
pewne.

I prędkimi słowy, pod płaszczykiem swej

wiecznie strapionej miny, poinformował Razu-

115/217

background image

mowa, że wiadomość pochodziła od pewnego
niższego urzędnika, zatrudnionego w głównym
urzędzie policyjnym. Urzędnik ten należał do jed-
nego z kółek rewolucyjnych.

— Do tego samego co ja —dodał student.
Przechodzili przez szeroki, prostokątny plac.

Razumowa ogarnęło bezbrzeżne przygnębienie.
Opuściła go cała energia, a wszystko, na co pa-
trzył, zdawało się mącić w oczach i rozpływać.
Nie miał odwagi rozstać się w tym miejscu ze
studentem. „On może mieć powiązania z policją
— przemknęło mu przez myśl. — Któż to może
wiedzieć?” Ale spojrzawszy na zziębniętą i
wygłodzoną postać swego towarzysza zrozumiał,
że podejrzenie to jest niedorzeczne.

— Ale ja, widzicie, nie należę do żadnego kół-

ka. Ja...

Nie śmiał dodać nic więcej, nie śmiał nawet

przyśpieszyć kroku. A tamten, stawiając bardzo
uważnie swe nędznie obute nogi, zaprotestował
cichym głosem, że przecież nie każdy musi
należeć do jakiejś organizacji. Najcenniejsze jed-
nostki pozostają na zewnątrz. Niektóre najlepsze
roboty wykonywa się poza organizacją. Po czym
wyszeptał bardzo szybko spieczonymi gorączką
wargami.

116/217

background image

— Człowiek, którego aresztowano na ulicy, to

Haldin.

I przyjmując za rzecz naturalną zalęknione

milczenie Razumowa, zapewnił go, że nie mogło
być co do tego wątpliwości. Ów urzędnik państ-
wowy miał tej nocy służbę w głównym biurze.
Słysząc głośny hałas i liczne kroki w sieni i
wiedząc, że nocą przywożono czasem z twierdzy
przestępców politycznych, otworzył nagle drzwi
pokoju, w którym pracował. Zanim służbowy żan-
darm zdążył wepchnąć go z powrotem do środka
i zatrzasnąć mu drzwi przed nosem, urzędnik
zobaczył więźnia, którego gromada policjantów
wpół

niosła,

a

wpół

wlekła

przez

sień.

Postępowano z nim bardzo brutalnie. Urzędnik
poznał z całą pewnością Haldina. W niespełna pół
godziny później generał T. przybył do biura, by os-
obiście przesłuchać więźnia.

— Nie dziwi was to? — zakończył chudy stu-

dent.

— Nie — odparł Razumow szorstko i natychmi-

ast pożałował tej odpowiedzi.

— Wszyscy myśleli, że Haldin znajduje się na

prowincji u swojej rodziny. A wy nie?

Student zwrócił swoje wielkie, zapadłe oczy

na Razumowa, ten zaś rzekł niebacznie:

117/217

background image

— Jego rodzina jest za granicą.
Byłby się ugryzł w język ze złości. Student

powiedział tonem doceniającym znaczenie faktu:

— Ach tak! Wy jedni wiedzieliście — i umilkł.

„Sprzysięgli się na moją zgubę” — pomyślał Razu-
mow.

— Czy kolega mówił o tym jeszcze komu inne-

mu? — zapytał z gorzką ciekawością.

Tamten potrząsnął głową.
— Nie. Tylko wam. W naszym kółku sądzono,

że skoro Haldin wyrażał się często z największym
uznaniem o waszym charakterze...

Razumow nie mógł powstrzymać odruchu

gniewnej rozpaczy, który został jednak przez
tamtego jakoś inaczej zrozumiany, bo zamilkł i
odwrócił swoje czarne pozbawione blasku oczy.

Szli obok siebie w milczeniu. Po czym chudy

student zaczął znów szeptać, nie patrząc na Razu-
mowa.

— Ponieważ nie mamy teraz nikogo ze swoich

w twierdzy, przez kogo można by przesłać mu
truciznę, rozważaliśmy już możliwość jakiejś akcji
odwetowej — w najbliższym czasie...

Razumow, idąc z dużym wysiłkiem, przerwał:

118/217

background image

— Znaliście dobrze Haldina? Czy wiedział,

gdzie mieszkacie?

— Miałem szczęście słyszeć dwa razy, jak

przemawiał

odpowiedział

student

gorączkowym szeptem, kontrastującym z ponurą
apatią jego twarzy i obejścia. — Nie znał mego
adresu... Mieszkam licho... u rodziny rzemieśl-
niczej... Mam tylko kąt w pokoju.'.. Nie bardzo tam
mogę przyjmować gości, ale gdybyście mnie do
czegoś potrzebowali, to jestem gotów...

Razumow aż się zatrząsł ze strachu i wś-

ciekłości. Wychodził po prostu z siebie, nie pod-
niósł jednak głosu:

— Nie chcę, byście się spotykali ze mną, byś-

cie mówili ze mną, byście zwracali się do mnie
choć jednym słowem. Zakazuję wam.

— Zgoda — rzekł student ulegle, nie okazując

żadnego

zdziwienia

z

powodu

tego

niespodziewanego zakazu. — Macie swoje tajne
przyczyny... doskonale... rozumiem.

Odsunął się natychmiast, nie podnosząc

nawet oczu, i przeszedł ukosem na drugą stronę
ulicy — chudy, obdarty, wygłodzony i ze spuszc-
zoną głową, stąpając w swój szczególny, oględny
sposób.

119/217

background image

Razumow przypatrywał mu się, jak patrzy się

na postać z sennego koszmaru, po czym ruszył
dalej, starając się o niczym nie myśleć. Przed
drzwiami jego mieszkania gospodyni zdawała się
na niego czekać. Była to niska, gruba, niekształtną
baba, z nalaną, pożółkłą twarzą, stale otulona
czarnym,

wełnianym

szalem.

Ujrzawszy

go

wchodzącego po schodach, zamachała rękami i
załamała je z wielkim przejęciem.

— Kiryło Sidorowiczu, ojczulku mój, cóżeście

nabroili? I to taki spokojny, młody człowiek! A toż
policja dopiero co przetrząsała wasz pokój.

Razumow popatrzył na nią z milczącą, badaw-

czą uwagą. Jej obrzękła, żółta twarz drgała z
emocji. Błagalnie wzniosła na niego oczy.

— Taki rozsądny młodzieniec! Dość na was

spojrzeć, aby się o tym przekonać. A teraz...
raptem... coś podobnego! Na co się wam było
zadawać z tymi nihilistami! Rzućcie to, ojczulku!
To są ludzie, którzy przynoszą nieszczęście.

Razumow z lekka wzruszył ramionami.
— A może jakiś nieznany wróg oczernił was,

Kiryło Sidorowiczu? Dużo jest czarnych serc i
fałszywych donosów w dzisiejszych czasach.
Każdy żyje pod strachem.

120/217

background image

— Czyście słyszeli, że ktoś na mnie doniósł? —

spytał Razumow, nie spuszczając oczu z jej roze-
drganej twarzy.

Nie, nie słyszała niczego. Próbowała wybadać

komisarza, gdy jego podwładni przetrząsali pokój.
To ludzki człowiek ten komisarz. I zna ją od jede-
nastu lat. Ale tyle tylko powiedział jej w sieni- z
miną chmurną i strapioną:

— Nie pytajcie mnie o nic, dobra kobieto. Sam

nic nie wiem. Rozkaz pochodzi od wyższej władzy.

I rzeczywiście, wkrótce po wyjściu policjantów

zjawił się jakiś bardzo ważny pan w futrze i w
błyszczącym kapeluszu, usiadł przy stole i osobiś-
cie przeglądał wszystkie papiery. Przyszedł sam
i odszedł sam; niczego z sobą nie zabrał. A ona
— po wyjściu policji — próbowała choć trochę
uporządkować rzeczy.

Razumow odwrócił się prędko i wszedł do swo-

jego pokoju.

Wszystkie książki zostały przetrząśnięte i

porozrzucane po podłodze. Gospodyni weszła za
nim i schyliwszy się z trudem, zaczęła zbierać
je w fartuch. Papiery jego i notatki, zawsze tak
starannie poukładane (wszystkie wiązały się z
jego

studiami),

tworzyły

teraz

wymieszany

bezładnie stos pośrodku stołu.

121/217

background image

Nieporządek ten wstrząsnął Razumowem

głęboko, ponad rozsądną miarę. Usiadł i patrzył
bezmyślnie. Doznawał , wyraźnego uczucia, że
całą jego egzystencję podminowano w jakiś
tajemniczy sposób, że wszystkie jej moralne pod-
pory kolejno rozpadają się w gruzy. Doznał nawet
lekkiego zawrotu głowy i zrobił ruch, jak gdyby
szukał oparcia.

Kobieta, dźwignąwszy się z cichym stęknię-

ciem, wysypała wszystkie książki z fartucha na
sofę i wyszła, mamrocząc coś do siebie i wzdycha-
jąc.

Teraz dopiero Razumow zauważył, że owa

kartka, która przez jedną noc wisiała, przyg-
wożdżona do ściany nad jego pustym łóżkiem,
leży na samym wierzchu stosu papierów.

Zdjąwszy ją poprzedniego dnia, machinalnie

złożył kartkę we czworo i rzucił na stół. A teraz
ujrzał ją leżącą na samym wierzchu, rozłożoną i
wygładzoną, przykrywającą sobą cały ten bezład-
ny stos notatek — dzieje jego życia umysłowego
w ciągu ostatnich trzech lat. Nie rzucono jej tam.
Położono ją i nawet wygładzono. Dopatrzył się w
tym jakiejś intencji o głębszym znaczeniu — a
może niepojętego dlań szyderstwa.

122/217

background image

Siedział wpatrując się w tę kartkę, aż go

rozbolały oczy. Nie próbował uporządkować pa-
pierów ani tego wieczora, ani przez cały następny
dzień — który spędził w domu w stanie szczegól-
nego niezdecydowania. To uczucie niezdecydowa-
nia wyrażało się —nie mniej i nie więcej — tylko
pytaniem, czy warto dalej żyć? Nie przypominało
to jednak wcale rozterki człowieka zamierza-
jącego popełnić samobójstwo. Myśl o targnięciu
się na własne ciało nie postała nawet w głowie
Razumowa. Nie szło tu o ten materialny kształt,
przypadkowo tylko z nazwiskiem związany, który
poruszał się, oddychał, nosił takie, a nie inne
ubranie i nie obchodził nikogo, prócz może jednej
właścicielki mieszkania. Prawdziwy Razumow ist-
niał w tym, czego pragnął, w ustalonej przyszłości
i w przyszłości zagrożonej zarówno bezprawiem
autokracji — bo autokracja nie zna żadnych praw
— jak bezprawiem rewolucji. Poczucie, że jego
duchowa osobowość wydana była na łaskę tych
bezprawnych mocy, było w nim tak silne, że pytał
siebie poważnie, czy opłacało się spełniać nadal
umysłowe funkcje tego istnienia, które jakby
przestawało być jego własnością.

„Na co wysilać inteligencję, pracować system-

atycznie

nad

rozwojem

moich

zdolności

i

planować dalsze studia? — zadawał sobie pytanie.

123/217

background image

— Chcę kierować się w życiu rozsądnymi przeko-
naniami, ale czy może mnie to ochronić przed
czymś... czymś potwornym i zgubnym — co może
naraz wtargnąć, kiedy tu spokojnie siedzę?..."

Spojrzał z lękiem ku drzwiom przedpokoju,

jakby w oczekiwaniu, że jakieś niewiadome zło
naciśnie klamkę i cicho stanie przed nim.

„Pospolity złodziej — pomyślał — znajduje

więcej oparcia w prawie, które łamie, i nawet takie
bydlę jak Ziemianicz ma swoje pociechy.” Razu-
mow pozazdrościł złodziejowi jego materializmu,
a

namiętności

niepoprawnemu

kochankowi.

Następstwa ich czynów były jasne, a życie, jakie
wiedli, pozostawało ich własnością.

A jednak tej nocy Razumow spał tak twardo,

jak gdyby pocieszał się był na sposób Ziemian-
icza. Usnął od razu, leżał jak kłoda i obudziwszy
się nie pamiętał żadnych snów. Natomiast jego
dusza jak gdyby wyszła nocą zrywać kwiaty
gniewnej mądrości. Wstał w nastroju posępnej de-
terminacji i jakby w posiadaniu nowej wiedzy o so-
bie. Spojrzał drwiąco na stos papierścw na stole
i ruszył na wykłady, mruknąwszy do siebie:
„Zobaczymy.”

Nie miał ochoty rozmawiać z kimkolwiek ani

tłumaczyć się z wczorajszej nieobecności na

124/217

background image

wykładach. Ale trudno było pozbyć się grubiańsko
pewnego bardzo poczciwego kolegi o gładkiej,
różowej twarzy i jasnych włosach, przezywanego
przez innych studentów „narwanym Kostią”. Był
to

ubóstwiany

jedynak

bardzo

bogatego

i

niepiśmiennego rządowego dostawcy, uczęszcza-
jący na wykłady jedynie podczas okresowych na-
padów skruchy, które ogarniały go po ojcowskich
płaczliwych napomnieniach. Hałaśliwy i pętający
się wszędzie, jak szczeniak na swobodzie, napeł-
niał monotonne korytarze uniwersytetu radością
bezmyślnego, zwierzęcego życia i już z daleka
wywoływał swoim widokiem pobłażliwe uśmiechy.
Zwykłą treścią jego rozmów były konie wyś-
cigowe, pijatyki w kosztownych restauracjach i za-
lety osób lekkiego prowadzenia się, omawiane z
rozbrajającą prostodusznością. Wpadł on na Razu-
mowa około południa, nieco mniej hałaśliwie, niż
to miał w zwyczaju, i odprowadził go na bok.

— Chwileczkę tylko, Kiryło Sidorowiczu. Parę

słów w tym spokojnym kąciku.

Wyczuł, że Razumow ociąga się, i przymilnie

wsunął mu rękę pod ramię.

— Nie. Proszę, nie odmawiaj. Nie będę ci za-

wracał głowy moimi głupimi awanturami. Bo
czymże są te awantury? Niczym. Dziecinada —
i tyle. Ot, wczoraj w nocy wyrzuciłem gościa z

125/217

background image

pewnego domu, gdzie się całkiem nieźle bawiłem.
Jakieś tyrańskie bydlę-gryzipiórek z departamentu
skarbu... Zaczął dokuczać domownikom, więc
dałem mu po nosie. „To tak się zachowujesz
względem Bożych stworzeń, które są grubo więcej
warte od ciebie” — powiedziałem. Bo ja, Kiryło
Sidorowiczu, nie znoszę tyranii. Słowo daję, nie
znoszę! Ale on tego wcale nie przyjął za dobrą
monetę: „Co to za bezczelny szczeniak?” — za-
czyna krzyczeć. Byłem właśnie w dobrej formie,
więc gość raz dwa wyleciał przez zamknięte okno.
Poleciał parę ładnych metrów — aż na dziedziniec.
Szalałem jak... jak... minotaur. Kobiety obsiadły
mnie i wrzeszczały, grajkowie pochowali się pod
stół... To ci była zabawa! Mój papa musiał sięgnąć
do kieszeni bardzo głęboko, mogę cię zapewnić.
Zachichotał.

— Pożyteczne człeczysko ten mój papa.

Szczęście, że takiego mam. Bo ja wciąż popadam
w jakieś dzikie awantury.

Wesołość opuściła go nagle. Tak to właśnie

wygląda. Czymże było jego życie? Rzeczą bez
znaczenia. Bez pożytku dla nikogo — pustą
zabawą. Skończy się na tym, że pewnego
pięknego dnia rozwalą mu łeb butelką od szam-
pana w jakiejś pijackiej burdzie. I to w takich cza-
sach, kiedy ludzie poświęcają się dla idei! Ale jego

126/217

background image

głowy nigdy się żadne idee nie trzymały. Jego
głowa nie zasługiwała na nic lepszego, jak na
rozwalenie butelką od szampana.

Razumow próbował uwolnić się, wymawiając

się brakiem czasu. Ale tamten przeszedł na ton
poważny i poufny.

— Na miłość. Boską, Kiryło, duszo moja,

pozwól mi zrobić raz jakąś ofiarę. Zresztą to nie
będzie żadna ofiara. Mam przecież za sobą mego
bogatego papę. Jego kieszeń jest po prostu bez
dna.

I odrzucając z oburzeniem uwagę Razumowa,

że bredzi po pijanemu, ofiarował mu się z poży-
czką na ucieczkę za granicę, Mógł zawsze dostać
pieniędzy od swego papy. Wystarczy powiedzieć,
że przegrał je w karty lub coś w tym rodzaju, a
jednocześnie przyrzec uroczyście, że nie opuści
ani jednego wykładu przez najbliższy kwartał. To
starego weźmie, a on, Kostia, potrafi się już
zdobyć na taką ofiarę. Choć po prawdzie nie widzi,
na co mogłoby mu się przydać uczęszczanie na
wykłady. To było całkiem beznadziejne.

— Więc nie pozwolisz mi, ażebym był choć

trochę pożyteczny? — błagał milczącego Razu-
mowa, który z oczyma utkwionymi w ziemi na
próżno usiłował wyrozumieć istotny cel tej oferty,

127/217

background image

a jednocześnie czuł dziwną niechęć, by rzecz wy-
jaśnić.

— Skąd ci to przyszło do głowy, że chciałbym

wyjechać za granicę? — spytał wreszcie bardzo
spokojnie.

Kostia zniżył głos.
— Policja była wczoraj w twoim mieszkaniu.

Kilku z nas słyszało o tym. Obojętne, skąd wiemy,
dość, że wiemy. Więc zrobiliśmy naradę.

— Aa! Toście się prędko dowiedzieli —

mruknął niedbale Razumow.

— Tak. Dowiedzieliśmy się. I uderzyło nas, że

taki człowiek jak ty...

— Za jakiego to człowieka mnie uważacie? —

przerwał Razumow.

— Za człowieka idei i zarazem za człowieka

czynu. Ale w tobie jest wielka głębia, Kiryło. Nie
sposób przeniknąć do dna twojego umysłu. W
każdym razie daleko do tego takim jak ja.
Wszyscy jednak zgodziliśmy się na jedno, że trze-
ba ciebie zachować dla kraju. Co do tego nie
mamy żadnych wątpliwości — mówię o tych
wszystkich, którzy słyszeli, w jaki sposób Haldin
wyrażał się o tobie nie raz i nie dwa. A kiedy
policja splądrowała komu mieszkanie, to już tam
jakieś nieszczęście wisi nad jego głową... Więc

128/217

background image

jeżeli myślisz, że byłoby lepiej dla ciebie zwiać od
razu...

Razumow porwał się i odszedł korytarzem,

zostawiając Kostię zbaraniałego i z otwartymi us-
tami. Ale niemal natychmiast zawrócił i stanął
przed zdumionym kolegą, który powoli zamknął
usta. Kazumow spojrzał mu prosto w twarz, po
czym rzekł z naciskiem, oddzielając poszczególne
wyrazy:

— Dziękuję —ci — serdecznie.
I znów szybko odszedł. Kostia, ochłonąwszy ze

zdumienia, wywołanego tymi sztukami, podbiegł
za nim, nie zamierzając ustąpić.

— Nie! Poczekaj! Słuchaj. Ja. mówiłem

poważnie. To tak, jakbyś zlitował się nad
człowiekiem głodnym. Słyszysz, Kiryło? A jeżelibyś
potrzebowałjakiegoś przebrania, to i tego mogę ci
dostarczyć od znajomego Żyda handlarza. Pozwól
błaznowi, żeby przydał się na coś, według swoich
błazeńskich możliwości. Może trzeba ci także
fałszywej brody lub czegoś w tym rodzaju?

Razumow miał dość i odwrócił się.
— W tym interesie nie używa się fałszywych

bród. Ach, Kostia, ty poczciwy wariacie, co ty
wiesz o moich ideach? Moje idee mogą być dla
ciebie trucizną.

129/217

background image

Kostia zaczął potrząsać głową w energicznym

proteście.

— Na diabła ci idee? Niektóre z nich mogłyby

szybko wypróżnić kieszenie twego ojczulka. Nie
wdawaj się w to, czego nie rozumiesz. Wracaj do
swoich koni wyścigowych i swoich dziewcząt, a
wtedy przynajmniej będziesz pewny, że nikomu
nie zrobisz krzywdy, a i sam się przy tym
uchowasz.

Młody entuzjasta ugiął się pod ciężarem tej

pogardy.

— Odsyłasz mnie z powrotem do mojego

świńskiego koryta. Niech już tak będzie. Jestem
nieszczęsne bydlę i zdechnę jak bydlę. Ale pamię-
taj, Kiryło, to twoja pogarda mnie wykończy.

Razumow odszedł wielkimi krokami. Fakt, że

ta prosta, hulaszcza dusza uległa także re-
wolucyjnemu urzeczeniu, zabolał go jako złowrogi
znak czasu. Wyrzucał sobie, że się tym przejmuje.
Osobiście powinien się teraz czuć bezpieczniejszy.
Wyraźna korzyść płynęła z tej zmowy mylnych
sądów, w których brano go za to, czym nie był. Ale
czyż to wszystko nie było dziwne?

I znowu doznał wrażenia, że kierowanie włas-

nym losem zostało mu odjęte przez rewolucyjną
tyranię Haldina. Zniszczono jego samotną, pra-

130/217

background image

cowitą egzystencje. — jedyną rzecz, którą mógł
nazwać swoją na tej ziemi. „Jakim prawem? — py-
tał siebie z wściekłością. — W imię czego?”

A najbardziej złościło go, że ci uniwersyteccy

myśliciele najwyraźniej łączyli jego osobę z
Haldinem — czyniąc z niego coś w rodzaju jego
zakulisowego powiernika. Tajemnicze powiązanie!
Ha! Ha!... Zrobiono z niego wybitną figurę bez
jego wiedzy. Jak ten łajdak Haldin musiał o nim
opowiadać! Zresztą było całkiem możliwe, że
powiedział bardzo niewiele. Byle słowo rzucone
przezeń od niechcenia wystarczyło, aby ci
wszyscy idioci podchwycili je i rozmyślali nad nim
jak nad istnym skarbem. Alboż cała działalność
rewolucyjna nie opierała się na szaleństwie,
samooszukiwaniu i kłamstwach?

— Nie sposób myśleć o niczym innym —

mruknął do siebie Razumow. — Zidiocieję, jeżeli to
potrwa dłużej. Ci łajdacy i szaleńcy zabijają moją
inteligencję.

Stracił wszelką nadzieję uratowania swej

przyszłości, która zależała od swobodnego działa-
nia jego umysłu.

Doszedł do bramy domu w stanie głębokiego

zniechęcenia, dzięki czemu z wyraźną obojętnoś-

131/217

background image

cią przyjął z brudnej ręki dozorcy kopertę o urzę-
dowym wyglądzie.

— Przyniósł to jakiś żandarm — powiedział

tamten. — Pyta mnie, czy pan jest w domu.
Powiadam mu: „Nie, nie ma go w domu.” Więc
zostawił to. „Oddaj do własnych rąk”— powiada.
Tak i oddaję do własnych rąk.

"Wrócił do swojej miotły, a Razumow poszedł

na górę z kopertą w ręku. Ale znalazłszy się w
mieszkaniu, nie kwapił się z otwieraniem. Oczy-
wiście ten urzędowy papier pochodził z dyrekcji
policji. Podejrzany! Podejrzany!

W ponurym zdumieniu przypatrywał się

niedorzeczności swego położenia. Myślał z rodza-
jem oschłej, pozbawionej wzruszenia melancholii;
oto poszły na marne trzy lata sumiennej pracy, a
bieg może czterdziestu dalszych został zagrożony
— z nadziei przestawiony na strach tylko dlatego,
że wypadki spowodowane ludzkim szaleństwem
wiążą się w jakiś łańcuch, którego żadna mądrość
nie przewidzi ani żadna odwaga nie zdoła przeła-
mać. Nieszczęście wkracza ci do mieszkania w
chwili, gdy twoja gospodyni się odwróciła;
wracasz do domu i zastajesz je tam pod imieniem
i postacią człowieka w długich butach i brązowej
bekieszy, który stoi oparty o piec. Pyta ciebie:
„Czy drzwi do mieszkania zamknięte?” — a ty nie

132/217

background image

wiesz, o co chodzi, na tyle, by chwycić nieszczęś-
cie za gardło i zrzucić je ze schodów. Nie wiesz.
Witasz ten obłąkany los. „Siadaj” — powiadasz. I
już po wszystkim. Już się z tego nie otrząśniesz.
Przylgnie do ciebie na zawsze. Ani stryczek, ani
kula nie wrócą ci swobody życia i równowagi
myśli... To naprawdę dosyć, aby walić łbem o
ścianę.

Razumow rozejrzał się wolno po ścianach, jak-

by szukając miejsca, o które ma trzasnąć łbem:
Potem otworzył kopertę. Zawierała wezwanie dla
studenta Kiryły Sidorowicza Razumowa, aby stawił
się niezwłocznie w Sekretariacie Generalnym.

Razumowowi wydało się, że widzi przed sobą

wytrzeszczone oczy generała T. — który czeka na
niego, groteskowy i groźny, rzekłbyś, wcielenie
potęg autokracji. Był jej pełnym wcieleniem,
ponieważ stanowił jej ochronę. Był uosobioną
podejrzliwością, uosobionym gniewem, uosobioną
bezwzględnością władzy politycznej i społecznej,
która broni swego stanu posiadania. Do buntu ży-
wił wstręt instynktowny. I Razumow pomyślał, że
ten człowiek po prostu nie potrafiłby pojąć, iż
można być zwolennikiem doktryny absolutyzmu
przez sam rozsądek.

"Ciekaw jestem, o co właściwie może mu

chodzić?" — zadał sobie pytanie.

133/217

background image

I jak gdyby wywołane tym pytaniem, w pokoju

stanęło nagle znajome widmo Haldina z niesły-
chaną dokładnością szczegółów. Choć krótki dzień
zimowy przeszedł już był w ponury zmierzch kraju
zagrzebanego

w

śniegach,

Razumow

ujrzał

wyraźnie wąski skórzany pasek spinający cz-
erkieską bekieszę. Złudzenie nienawistnej obec-
ności tamtego było tak zupełne, że Razumow
niemal oczekiwał pytania: „Czy drzwi wejściowe
są zamknięte?” Popatrzył na zjawę z nienawiścią i
lekceważeniem. Duchy nie ukazują się w ubraniu.
Poza tym Haldin nie mógł jeszcze być stracony.
Razumow ruszył zaczepnie naprzód — widzenie
zniknęło, on zaś obrócił się na pięcie i wyszedł z
pokoju z uczuciem bezgranicznej pogardy.

Ale gdy zeszedł z najwyższego piętra, przyszło

mu na myśl, że może komenda policji chce go
skonfrontować z Haldinem jeszcze za życia. Ta
myśl przeszyła go jak kula i prawdopodobnie był-
by stoczył się ze schodów, gdyby nie chwycił
obiema rękami poręczy. Przez długą chwilę nie
mógł odzyskać władzy w nogach... Ale dlaczego?
Dla jakiejże przyczyny? W jakim celu mieliby to
zrobić?

Nie mogło być żadnej racjonalnej odpowiedzi

na te pytania. Razumow przypomniał sobie jednak

134/217

background image

obietnicę generała, daną księciu K. Postępek jego
miał pozostać w ukryciu.

Zeszedł do końca schodów, a raczej opuszczał

się stopień po stopniu, trzymając się poręczy. W
bramie odzyskał znaczną część władzy nad swoją
myślą i członkami. Wyszedł na ulicę, nie chwiejąc
się już widomie. Z każdą chwilą czuł się spoko-
jniejszy. Ale jednocześnie zdawał sobie sprawę,
że generał T. jest całkiem zdolny zamknąć go w
twierdzy na nieokreślony czas. Temperament tego
człowieka doskonale odpowiadał jego okrutnemu
zadaniu, wszechwładza zaś czyniła go niedostęp-
nym dla rozsądnych argumentów.

Przyszedłszy jednak do Sekretariatu, Razu-

mow przekonał się, że wcale nie będzie miał do
czynienia z generałem T. Z jego zapisków wynika,
że ta budząca grozę osobistość miała pozostać
w cieniu. Po dłuższym czekaniu w przegrzanej i
dusznej sali biurowej, gdzie pisano na potęgę przy
wszystkich stołach, przyjął go w swym gabinecie
wyższy cywilny urzędnik. Kancelista w mundurze,
który prowadził Razumowa, powiedział mu na ko-
rytarzu:

— Stanie pan przed Grigorijem Matwieiczem

Mikulinem.

135/217

background image

Człowiek noszący to nazwisko nie miał w sobie

nic groźnego. Jego łagodny, wyczekujący wzrok
zwrócony był ku drzwiom już w chwili, kiedy Razu-
mow wchodził. I od razu piórem, trzymanym w
ręku, wskazał wygodną sofę między oknami.
Oczyma przeprowadził Razumowa, gdy ów szedł
przez pokój, a potem siadał. I dalej patrzył na
niego bez zaciekawienia, wcale nie pytająco, z
pewnością nie podejrzliwie — niemal bez wyrazu.
W beznamiętnej uporczywości tego spojrzenia
mieściło się coś przypominającego współczucie.

Razumow, który przygotował swój umysł i

wolę na spotkanie z generałem T., zmieszał się
bardzo. Cały jego moralny odpór przeciw oczeki-
wanym wybrykom władzy i gniewu rozchwiał się
w obliczu tego bladego mężczyzny o długiej,
nieprzystrzyżonej brodzie. Broda była jasna, rzad-
ka i dobrze utrzymana. Światło padało miedziany-
mi błyskami na wypukłości wysokiego, po-
brużdżonego czoła. A wygląd tej szerokiej,
miękkiej twarzy był tak swojski i wiejski, że staran-
ny przedziałek na głowie wydawał się pretensjon-
alną przesadą.

Dziennik pana Razumowa zdradza w tym

miejscu pewne rozdrażnienie z jego strony. Pragnę
tu zauważyć, że właściwy dziennik składający się
z częstych, datowanych zapisków pan Razumow

136/217

background image

zaczął pisać bodaj właśnie tego wieczora — po
powrocie do domu.

Razumow był zatem rozdrażniony. Jego os-

obowość, dotąd skupiona, uległa nagle zupełne-
mu rozprężeniu.

„Z nim trzeba bardzo uważać" — ostrzegał

siebie w duchu, kiedy w milczeniu przyglądali się
sobie nawzajem. Milczenie to przeciągnęło się
trochę, a charakteryzował je (bo milczenia mają
swój charakter) jakiś smutek, narzucony może
łagodnym i zadumanym zachowaniem się brodat-
ego urzędnika. Razumow dowiedział się później,
że był to szef wydziału w Sekretariacie Gener-
alnym z rangą cywilną odpowiadającą randze
pułkownika w armii.

Nieufność Razumowa zaostrzyła się. Na-

jważniejsze — nie dać się wciągnąć do mówienia
za wiele. Wezwano go tu w jakimś celu. W jakim?
By mu dać do zrozumienia, że jest podejrzany, a
na pewno także żeby go pociągnąć za język. O co
jednak? Nie było o co. A może Haldin nakłamał...
Wszelkie rodzaje niepewności zaczęły straszyć
Razumowa. Nie mógł znieść dłużej milczenia i kl-
nąc siebie za własną słabość przemówił pierwszy,
choć obiecał sobie nie czynić tego w żadnym
wypadku.

137/217

background image

— Nie straciłem ani chwili czasu — zaczął

ochrypłym, wyzywającym tonem; lecz tu zdolność
mówienia opuściła go i jakby przerzuciła się na
radcę Mikulina, który przytaknął z uznaniem:

— Bardzo słusznie. Bardzo słusznie. Chociaż w

istocie...

Ale czar już prysnął i Razumow przerwał mu

śmiało, nabrawszy nagle przeświadczenia, że tak
będzie najbezpieczniej. Wylewając potoki słów,
zaczął skarżyć się, że go błędnie zrozumiano. Już
podczas mówienia pomyślał, że słowa „błędnie
zrozumiano" były lepsze niż „nie dowierzano"; i
choć zdawał sobie sprawę z własnej zuchwałości,
powtórzył je z naciskiem. Nagle zamilkł zdjęty
strachem wobec czujnej nieruchomości urzędnika.
„Co ja gadam?" — pomyślał, patrząc na niego
niepewnym wzrokiem. Niedowierzanie — a nie
błędne zrozumienie — to było właściwe ujęcie
postawy tych ludzi. Błędne zrozumienie to znów
inna strona jego przeklętego losu. Jedno i drugie
zwaliło się na jego głowę przez Haldina. I głowa
rozbolała go okropnie. Przeciągnął ręką po czole
z mimowolnym gestem cierpienia, którego nie
próbował nawet powściągnąć. W owej chwili Razu-
mow ujrzał swój własny mózg poddawany tortur-
om — długi, blady kształt bez dostrzegalnego
oblicza rozciągany poziomo ze straszliwą siłą w

138/217

background image

głębi mrocznego lochu. Wydawało się, że przez
nieskończenie mały ułamek czasu przyśniła mu
się jakaś ponura scena inkwizycji...

Nie można przypuszczać na serio, by Razu-

mow się zdrzemriął i śnił w obecności radcy
Mikulina o jakimś starym sztychu przedstawiają-
cym czasy inkwizycji.

Był naprawdę bardzo wyczerpany, a w swoim

pamiętniku wspomina o szczególnym uczuciu
udręki, jak w snach, spowodowanej tym, że przy
bladej, rozciągniętej postaci nie było absolutnie
nikogo. Najpotworniejsze było patrzeć właśnie na
samotność torturowanej ofiary. Razumow notuje
również, że przerażała go tajemnicza nierozpoz-
nawalność jej twarzy. Wszystko to posiadało
charakterystyczne cechy ciężkiego koszmaru sen-
nego. A jednak Razumow jest pewien, że ani przez
chwilę nie przestał być świadom, że siedzi oto na
sofie, pochylony ku przodowi, z rękoma spuszc-
zonymi pomiędzy kolana i obraca wciąż swoją
czapkę w palcach. Ale wszystko rozwiało się na
dźwięk głosu radcy Mikulina. Razumow uczuł
głęboką wdzięczność za spokojną prostotę jego
tonu.

— Tak. Słuchałem z zaciekawieniem. Rozu-

miem do pewnego stopnia pańską... Ale doprawdy
myli się pan co do... — Radca Mikulin wypowiedzi-

139/217

background image

ał szereg takich urywanych zdań. Zamiast je
kończyć, spoglądał na swoją brodę. Ucinał je
umyślnie, dzięki czemu zdania zdawały się na-
bierać większej wagi. Ale potrafił również mówić
całkiem płynnie, co wyszło na jaw, kiedy
przeszedłszy na ton perswazji ciągnął dalej:

— Słuchając pana w ten sposób, dałem chyba

dowód, że nie uważam naszej rozmowy za ściśle
urzędową. I rzeczywiście nie chciałbym wcale
nadawać jej tego charakteru... O nie! Przyznaję,
że prośba o pana przybycie miała formę urzę-
dową, ale oceni pan sam, czy był to sposób,
jakiego się używa, ażeby sprowadzić kogoś...

— Podejrzanego! — wykrzyknął Razumow, pa-

trząc prosto w oczy urzędnikowi. Były one wielkie,
o ciężkich powiekach i odpowiedziały na zuch-
walstwo zamglonym, ale pewnym spojrzeniem. —
Podejrzanego!

Głośne

powtórzenie

tego

wyrazu, który prześladował Razumowa we wszys-
tkich bezsennych godzinach, sprawiło mu dziwny
rodzaj satysfakcji. Radca Mikulin potrząsnął lekko
głową. — Z pewnością wiadomo panu, że policja
rewidowała moje mieszkanie!

— Miałem powiedzieć „kogoś błędnie zrozumi-

anego", kiedy mi pan przerwał — zauważył spoko-
jnie radca Mikulin.

140/217

background image

Razumow

uśmiechnął

się

bez

goryczy.

Odzyskane

poczucie

wyższości

umysłowej

podtrzymywało go w godzinie niebezpieczeństwa.
Rzekł niemal pogardliwie:

— Wiem, że jestem tylko trzciną. Ale może

raczy pan przyznać wyższość myślącej trzcinie
nad bezmyślnymi siłami, które ją mają zmiażdżyć.
Otóż trzeźwe myślenie musi w końcu prowadzić
do wniosków krytycznych. Może mi wolno będzie
wyrazić tu zdziwienie, dlaczego policja zwlekała
z rewizją przez dwa długie dni, podczas których
mogłem oczywiście zniszczyć wszystkie kompro-
mitujące mnie dowody, spaliwszy je — dajmy na
to — a nawet rozsiawszy popiół po nich na cztery
wiatry.

— Pan się gniewa? — zauważył urzędnik z

nieopisaną prostotą tonu i gestu. — Czy to rozsąd-
nie?

Razumow uczuł, że się czerwieni z irytacji.
— Jestem rozsądny. Jestem nawet, śmiem

rzec, myślicielem — aczkolwiek w dzisiejszych
czasach nazwa ta zdaje się być monopolem kol-
porterów rewolucyjnego towaru, niewolników
francuskich lub niemieckich idei i licho wie jakich
jeszcze zagranicznych nowinek. Ale ja nie jestem
intelektualnym kundlem. Myślę jak Rosjanin.

141/217

background image

Myślę lojalnie, i oto śmiem nazwać siebie myśli-
cielem. O ile wiem, nie jest to wyraz zakazany.

— Nie. A dlaczegoż miałby to być wyraz za-

kazany? — Radca Mikulin obrócił się na swoim
krześle, założył nogę na nogę i oparł łokieć na
biurku, a głowę na przegubie półotwartej dłoni.
Na jego grubym palcu wskazującym Razumow
spostrzegł masywny złoty pierścień z krwawoczer-
wonym kamieniem, rodzaj sygnetu, który wyglą-
dał, jak gdyby ważył pół funta — odpowiedni or-
nament dla tego ociężałego mężczyzny ze staran-
nym przedziałkiem w środku lśniących włosów
nad pobrużdżonym, sokratesowskim czołem.

„Czyżby to była peruka?” — pochwycił siebie

Razumow na tym niespodziewanie abstrakcyjnym
pytaniu. Jego pewność siebie zachwiała się
znacznie. Postanowił nie gadać więcej. Powściągli-
wość, powściągliwość! Musi tylko zachować w ab-
solutnej tajemnicy epizod z Ziemianiczem, kiedy
zaczną go wypytywać. Wyłączyć Ziemianicza z
wszystkich odpowiedzi.

Radca Mikulin patrzał na niego zamglonym

wzrokiem. Pewność siebie opuściła Razumowa do
reszty. Nie wspominać o Ziemianiczu wydało mu
się niepodobieństwem. Każde pytanie będzie do
tego prowadzić, bo ó cóż by innego im chodziło?
Usiłował wziąć się w garść — i nie dał rady. Ale

142/217

background image

radca Mikulin okazał się także zadziwiająco ab-
strakcyjny.

-— Dlaczegóż miałby być zakazany? —

powtórzył. — Ja uważam siebie także za człowieka
myślącego, upewniam pana. Główny warunek to
myśleć poprawnie. Przyznaję, że z początku może
to być trudne dla młodzieńca pozostawionego
samemu sobie — z jego wielkodusznymi, ale
niezdyscyplinowanymi

porywami

że

tak

powiem, na łasce każdego wiatru, jaki zawieje.
Religia, oczywiście, jest wielką...

Radca Mikulin spojrzał na swoją brodę, a Razu-

mow, nieco odprężony tą niespodziewaną dy-
gresją, mruknął niechętnie i ponuro:

— Ten Haldin wierzył w Boga.
— Ach, więc panu wiadomo o tym — szepnął

radca Mikulin, podkreślając ten fakt miękko,
rzekłbyś, z dyskrecją, niemniej podkreślając go
całkiem wyraźnie, jak gdyby i on porzucił swą rez-
erwę na skutek uwagi Razumowa. Młody człowiek
zachował obojętny i pochmurny wyraz twarzy,
choć gorzko wymyślał sobie od nieszczęsnych
głupców — że wywołuje w ten sposób fałszywe z
gruntu wrażenie zażyłości. Utkwił oczy w ziemi.
„Trzeba stanowczo trzymać język za zębami, o ile
mnie nie zmuszą do mówienia” — strofował się

143/217

background image

w duchu. Lecz w tej samej chwili narzuciło mu
się mimo woli pytanie: „Czy nie lepiej powiedzieć.
wszystko?” — i to z taką siłą, że musiał aż przy-
gryźć

dolną

wargę.

Jednak

radca

Mikulin

widocznie nie spodziewał się żadnego wyznania.
Ciągnął dalej:

— Mówi mi pan więcej, niż jego sędziowie

zdołali z niego wycisnąć. Sądziła go komisja
trzech. Nic absolutnie nie chciał powiedzieć. Mam
tu przed sobą protokół badań. Po każdym pytaniu
stoi tam: „Odmawia odpowiedzi — odmawia
odpowiedzi." I tak strona za stroną. Widzi pan,
powierzono mi pewne dalsze dochodzenia w tej
sprawie, jak i co do związanych z nią okoliczności.
Ale on nie zostawił mi niczego, o co można by za-
haczyć. Zatwardziały zbrodniarz. A pan powiada,
że wierzył w...

Radca Mikulin skrzywił się lekko i znów spo-

jrzał na swoją brodę. Nie zamilkł jednak na długo.
Zauważywszy pogardliwie, że również bluźniercy
żywią ten rodzaj wiary, zakończył przypuszcze-
niem, że pan Razumow musiał często rozmawiać
z Haldinem na tematy religijne.

— Nie — rzekł Razumow głośno, nie pod-

nosząc oczu. — On mówił, a ja słuchałem. To nie
jest rozmowa.

144/217

background image

— Słuchanie jest wielką sztuką — zauważył

Mikulin nawiasowo.

— A doprowadzanie drugich do mówienia

także — mruknął Razumow.

— No nie, to nie jest takie trudne — rzekł

- Mikulin niewinnie — wyjąwszy oczywiście
szczególne przypadki. Na przykład ten Haldin. Nic
nie mogło go skłonić do mówienia. Cztery razy
stawiano go przed wyznaczonymi sędziami.
Cztery tajne badania — lecz nawet podczas ostat-
niego, gdy przyszła kolej na pańską osobę...

— Na moją osobę! — powtórzył Razumow,

gwałtownie podnosząc głowę. — Nie rozumiem.

Radca Mikulin zwrócił się twarzą do biurka i

wziąwszy kilka arkuszy szarego papieru, odkładał
je jeden po drugim, aż w ręku pozostał mu tylko
ostatni. Po czym, trzymając go przed oczami,
mówił:

— Widzi pan, uznano to za potrzebne. W tak

ważnych sprawach nie wolno zaniechać żadnego
środka, który mógłby wpłynąć na winowajcę.
Jestem pewien, że pan to sam rozumie.

Razumow wlepił szeroko otwarte oczy w profil

radcy Mikulina, który teraz nie patrzył na niego
wcale.

145/217

background image

— Postanowiono zatem (generał T. zasięgnął

w tej sprawie mojej rady), że oskarżonemu należy
zadać pewne pytanie. Ale uwzględniając wyraźne
życzenie księcia K., nazwisko pana pominięto w
dokumentach, a nawet zatajono przed samymi
sędziami. Książę K. uznał słuszność, a nawet
konieczność tego, co zamierzaliśmy uczynić, ale
chodziło mu zarazem o pańskie bezpieczeństwo.
Niejedno przedostaje się do wiadomości pub-
licznej — temu nie możemy zaprzeczyć. Nie za-
wsze można ręczyć za dyskrecję niższych urzęd-
ników; znajdował się tam w pokoju oczywiście
sekretarz specjalnego trybunału i kilku żandar-
mów. Zresztą, jak powiedziałem, ze względu na
księcia K. nawet sędziowie mieli pozostać w
nieświadomości. Pytanie sformułowane z góry
(napisałem je własnoręcznie) zostało przez gener-
ała T. przesłane sędziom z poleceniem, by postaw-
ili je więźniowi na samym ostatku. Oto ono.

Radca Mikulin odchylił głowę w tył, by lepiej

widzieć, i zaczął czytać monotonnym głosem: „Py-
tanie: — Czy osoba dobrze panu znana, w której
mieszkaniu spędził pan szereg godzin w poniedzi-
ałek i na skutek doniesienia której został pan
aresztowany — wiedziała przedtem o pańskim za-
miarze popełnienia politycznego morderstwa? —
Więzień odmawia odpowiedzi.

146/217

background image

Pytanie powtórzono. Więzień zachowuje dalej

uparte milczenie.

Wprowadzają wielebnego kapelana twierdzy,

który wzywa więźnia do skruchy, zaklinając go
przy tym, by odpokutował swoją zbrodnię przez
szczere i zupełne wyznanie, co dopomoże do
uwolnienia

naszego

bogobojnego

kraju

od

grzechu buntu przeciw prawom Boskim i święte-
mu majestatowi Panującego. Wówczas więzień po
raz pierwszy w tym dniu otwiera usta i głosem
donośnym i wyraźnym odrzuca duchowne usługi
wielebnego kapelana.

O godzinie jedenastej sąd w trybie doraźnym

ogłasza wyrok śmierci.

Egzekucję wyznaczono na czwartą po połud-

niu, jeśli władze wyższe nie udzielą innych in-
strukcji."

Radca Mikulin odłożył arkusz, spojrzał na swą

brodę i zwracając się do Razumowa, objaśnił
spokojnie:

— Nie widzieliśmy powodu zwlekania z

egzekucją. Rozkaz wykonania wyroku przesłany
został drogą telegraficzną w południe. Ja sam
pisałem telegram. Powieszono go dziś o czwartej
po południu.

147/217

background image

Ta pewna wiadomość o śmierci Haldina

napełniła Razumowa uczuciem ogólnego znuże-
nia, jakie następuje po wielkim wysiłku lub
wielkim wzruszeniu. Siedział bez ruchu na sofie,
wymknął mu się jedynie szept:

— On wierzył w życie przyszłe.
Radca Mikulin wzruszył z lekka ramionami, a

Razumow z wysiłkiem wstał. Nie było po co
zostawać w tym pokoju. Haldina powieszono o
czwartej, to nie podlegało wątpieniu. Wkroczył,
zdawało się, w to swoje przyszłe życie w długich
butach, i astrachańskiej, karakułowej czapce, tak
jak stał, nawet wraz z rzemieniem, którym był
przepasany. Zwiewna, przemijająca forma ist-
nienia. A tu na ziemi zostawił nie duszę swoją,
tylko czcze widmo — myślał ze złośliwym
uśmiechem Razumow, idąc przez pokój całkiem
niepomny miejsca, w którym się znajdował, ani
obecności radcy Mikulina. Ów, nie ruszając się
z krzesła, mógł był uruchomić dzwonki w całym
gmachu, pozwolił jednak Razumowowi dojść do
samych drzwi i dopiero wtedy przemówił:

— Ależ, Kiryło Sidorowiczu — co pan robi?
Razumow odwrócił głowę i popatrzył na niego

w milczeniu. Nie zmieszał się wcale. Ręce radcy
Mikulina spoczywały wyciągnięte na biurku, a on

148/217

background image

sam pochylił się nieco ku przodowi, wysilając swój
przymglony wzrok.

„Czy ja naprawdę chciałem wynieść się w ten

sposób?” — zastanawiał się Razumow z obojętną
miną. Ale jednocześnie zdawał sobie sprawę, że
pod tą obojętnością kryło się ostre zdumienie.

„Oczywiście, że byłbym wyszedł, gdyby się

nie odezwał — pomyślał. — I co by wtedy zrobił?
Tak czy owak — trzeba skończyć z tą sprawą.
Zmuszę go, by zagrał w otwarte karty.”

Namyślał się jeszcze chwilę pod maską obo-

jętności, po czym puścił klamkę i wrócił na środek
pokoju.

— Powiem panu, co pan myśli — rzekł poryw-

czo, ale nie podnosząc głosu. — Pan myśli, że ma
przed sobą tajnego wspólnika tego nieszczęśli-
wego człowieka. Nie, nie jestem pewien, czy był
nieszczęśliwy. Nie powiedział mi tego. Z mojego
punktu widzenia był nikczemnikiem, bo podsy-
canie fałszywej idei jest większą zbrodnią niż zabi-
cie człowieka. Sądzę, że nie będzie pan temu
przeczył.

Nienawidziłem

go!

Wizjonerzy

to

wieczyści sprawcy zła na tym świecie. Ich utopie
wpajają krociom miernych umysłów wstręt do
rzeczywistości i pogardę dla odwiecznej logiki
ludzkiego rozwoju.

149/217

background image

Razumow wzruszył ramionami i zapatrzył się

w przestrzeń. „Cóż za tyrada!" — pomyślał. Mil-
czenie i nieruchomość radcy Mikulina stropiły go.
Brodaty biurokrata siedział na swym posterunku
tajemniczo spokojny, jak bożek o mglistych,
nieprzeniknionych oczach. Głos Rązumowa uległ
mimowolnej zmianie.

— Gdyby pan mnie zapytał, dlaczego muszę

nienawidzić

takiego

człowieka

jak

Haldin,

odpowiedziałbym, że nie ma w tym żadnych uczu-
ciowych przyczyn. Nienawidziłem go nie dlatego,
że popełnił zbrodnię morderstwa. Odraza nie jest
nienawiścią. Nienawidziłem go po prostu dlatego,
że jestem człowiekiem o zdrowych zmysłach.
Wszystko, co zdrowe we ranie, burzyło się przeciw
niemu. Jego śmierć..

Razumow uczuł, że głos więźnie mu w gardle.

Mglistość oczu radcy Mikulina zdawała się rozle-
wać na całą jego twarz, tak że Razumow przestał
ją wyraźnie widzieć. Starał się nie zwracać uwagi
na te objawy.

— W istocie — ciągnął dalej, wymawiając

starannie każde słowo — czymże jest jego śmierć
dla mnie? Gdyby tu leżał na podłodze, mógłbym
przejść po jego piersi... To widmo, nic więcej...

150/217

background image

Głos jego zamarł mimo wielkiego wysiłku woli.

Mikulin za biurkiem nie pozwolił sobie na najlże-
jsze poruszenie. Cisza trwała czas jakiś, zanim
Razumow zdołał znowu przemówić.

— Gadał o mnie na prawo i na lewo... Ci in-

telektualizujący studenci zbierają się na przemian
w swoich mieszkaniach i upijają się zagranicznymi
ideami, podobnie jak młodzi oficerowie gwardii
stawiają sobie nawzajem zagraniczne wina. Na-
jzwyklejsza rozpusta... Słowo daję — tu Razumow
rozwścieczony nagłym wspomnieniem Ziemian-
icza tylko z wysiłkiem zniżył .głos — my, Rosjanie,
jesteśmy bandą pijaków. Musimy się czymś upijać:
szaleć ze zgryzoty lub rozrzewniać się rezygnacją;
leżeć bezwładnie jak kłoda albo podpalić dom! I
proszę mi powiedzieć, co trzeźwy człowiek ma tu
do roboty? Niepodobna odciąć się całkiem od swo-
jego otoczenia. Aby żyć na pustyni, trzeba być
świętym. Ale jeśli pijany wybiegnie z szynku i rzu-
ci ci się na szyję, całując w oba policzki, ponieważ
spodobało mu się coś w twojej osobie, to co wt-
edy, proszę mi łaskawie powiedzieć? Takiemu
można nawet złamać pałkę na grzbiecie, a nie od-
czepi się...

Radca Mikulin podniósł rękę i przesunął ją wol-

no po twarzy.

151/217

background image

— To jest... jasne — wymówił półgłosem.

Spokojna powaga tego ruchu zamknęła Razu-
mowowi

usta. A przy tym ruch był tak niespodziewany.

Co oznaczał? Jego powściągliwość była zatrważa-
jąca. Razumow przypomniał sobie swój zamiar
zmuszenia Mikulina, by grał w Otwarte karty.

— Powiedziałem to wszystko księciu K. — za-

czął ze sztuczną obojętnością, ale stracił ją,
widząc wolny, potakujący gest radcy Mikulina.

— Pan o tym wie? Pan słyszał?... W takim razie

po co było mnie tu wzywać dla zawiadomienia o
egzekucji Haldina? Czy pan chciał skonfrontować
mnie z jego milczeniem, teraz kiedy ten człowiek
nie żyje? Cóż, mnie obchodzi jego milczenie? To
niepojęte. Pan chce w ten czy inny sposób wytrą-
cić mnie z moralnej równowagi.

— Nie. Nie to — bąknął radca Mikulin ledwo

dosłyszalnym głosem. — Usługa, jaką pan oddał,
została oceniona...

— Czyżby? — przerwał Razumow ironicznie.
— ...i pańskie położenie również. — Radca

Mikulin nie podniósł głosu. — Ale niech, pan tylko
pomyśli! Wpadł pan do gabinetu księcia K. jak z
nieba ze swoją wstrząsającą wiadomością... Pan
się jeszcze uczy, ale my już jesteśmy w służbie —

152/217

background image

proszę o tym nie zapominać. I oczywiście pewne
zaciekawienie musiało...

Radca Mikulin spojrzał na swą brodę. Wargi

Razumowa drgały.

— Zdarzenie tego rodzaju wyróżnia człowieka

— ciągnął dalej radca Mikulin niskim, naturalnym
głosem. — Wyznaję, że byłem ciekaw poznać
pana. Generał T. uważał, że to może być nawet
pożyteczne... Proszę nie sądzić, że nie potrafię
zrozumieć pańskich, sentymentów. Byłem też
młody jak pan, studiowałem...

— Tak, chciał mnie pan poznać — rzekł Razu-

mow z akcentem głębokiego niesmaku. — Oczy-
wiście ma pan do tego prawo — chciałem
powiedzieć władzę... To na jedno wychodzi. Ale
choćby pan patrzył na mnie i słuchał tego, co
mówię, przez rok, na nic się to nie zda. Nabieram
przekonania, że jest we mnie coś, czego ludzie
nie są w stanie zrozumieć. To bardzo niefortunnie.
Sądzę jednak, że książę K. mnie rozumiał. Tak mi
się przynajmniej zdawało.

Radca Mikulin poruszył się z lekka i rzekł:
— Książę K. wie o wszystkim, co się robi, i nie

widzę potrzeby taić, że przyjął z uznaniem mój za-
miar osobistego poznania pana.

153/217

background image

Razumow ukrył uczucie niezmiernego zawodu

pod maską ironicznego zdziwienia.

— Więc i on jest także ciekaw!... No cóż —

ostatecznie książę K. zna mnie bardzo mało. To
okoliczność naprawdę bardzo dla mnie niefortun-
na, ale — ściśle biorąc — to nie ja ponoszę winę.

Radca Mikulin uniósł rękę szybkim, odpierają-

cym gestem i lekko przechylił głowę na bok.

— Ależ, proszę pana — po cóż brać to w ten

sposób. Jestem pewien, że każdy może...

Zerknął szybko na swoją brodę, a gdy znów

podniósł oczy, w jego zamglonym wzroku pojawił
się na chwilę wyraz zainteresowania. Razumow
odparł je zimnym, niechętnym uśmiechem.

— Nie. Pewnie, że to nic ważnego — chociaż

z uwagi na całe to zaciekawienie, wywołane bard-
zo prostą sprawą... I cóż tu na nie poradzić? Jest
nie do zaspokojenia. Chcę przez to powiedzieć, że
nie ma niczego, czym by je można zaspokoić. Tak
się złożyło, że urodziłem się Rosjaninem z patrio-
tycznymi instynktami — a czy są one dziedziczne,
czy nie, tego nie potrafię powiedzieć.

Razumow świadomie starał się mówić z wys-

tudiowaną pewnością.

— Tak, z patriotycznymi instynktami, rozwinię-

tymi dzięki zdolności do niezależnego myślenia —

154/217

background image

oderwanego myślenia. Pod tym względem posi-
adam większą wolność, niżby mi mogła dać
jakakolwiek socjaldemokratyczna rewolucja. Na-
jprawdopodobniej nie myślę ściśle tak samo jak
pan. W istocie, jakżeby to było możliwe? Pan za-
pewne skłonny jest myśleć w tej chwili, że ja
kłamię z premedytacją, by pokryć swoją skruchę.

Razumow zamilkł. Serce rozpierało mu piersi.

Radca Mikulin ani drgnął.

— Dlaczego? — rzekł z prostotą. — Byłem oso-

biście obecny przy rewizji w pańskim mieszkaniu.
Sam przejrzałem wszystkie papiery. Duże wraże-
nie wywarł na mnie rodzaj politycznego wyznania
wiary. Bardzo interesujący dokument. A czy mogę
zapytać, w jakim celu...

— Oczywiście, żeby oszukać policję — rzekł

z pasją Razumow. — Po co te wszystkie drwiny?
Przecież pan może posłać mnie na Sybir prosto z
tego pokoju. To byłoby zrozumiałe. Mogę się pod-
dać wszystkiemu, co zrozumiałe. Ale protestuję
przeciw tej komedii prześladowania. Na mój gust
cała sprawa zaczyna być zbyt komiczna. Kome-
dia omyłek, widziadeł, podejrzeń. To jest po prostu
nieprzyzwoite.

Radca Mikulin nadstawił bacznie ucha.

155/217

background image

— Czy pan powiedział: widziadeł? — rzekł ci-

cho.

— Mogłem po nich deptać do woli — ciągnął

porywczo Razumow, machnąwszy niecierpliwie
ręką — ale doprawdy muszę domagać się, żeby
mnie raz na zawsze uwolniono od tego człowieka.
I aby to uzyskać, pozwolę sobie...

Razumow, stojąc po drugiej stronie biurka,

lekko się skłonił siedzącemu biurokracie.

— ...odejść — po prostu odejść — dokończył z

całą stanowczością.

Ruszył ku drzwiom, myśląc: „Teraz musi

wyłożyć karty. Albo zadzwoni i każe mnie aresz-
tować, zanim wyjdę z gmachu, albo mnie wypuści.
Tak czy owak..."

Posłyszał niespieszne słowa:
— Kiryło Sidorowiczu!
Razumow, stojący już przy drzwiach, odwrócił

głowę.

— Odejść — powtórzył.
— Dokąd? — zapytał radca Mikulin miękko.
Koniec wersji demonstracyjnej.

156/217

background image

CZĘŚĆ DRUGA

I

Niedostępny w wersji demonstracyjnej

background image

II

Niedostępny w wersji demonstracyjnej

background image

III

Niedostępny w wersji demonstracyjnej

background image

IV

Niedostępny w wersji demonstracyjnej

background image

V

Niedostępny w wersji demonstracyjnej

background image

CZĘŚa

id="filepos367909"gt;

TRZECIA

I

Niedostępny w wersji demonstracyjnej

background image

II

Niedostępny w wersji demonstracyjnej

background image

III

Niedostępny w wersji demonstracyjnej

background image

IV

Niedostępny w wersji demonstracyjnej

background image

CZĘŚĆ CZWARTA

I

Niedostępny w wersji demonstracyjnej

background image

II

Niedostępny w wersji demonstracyjnej

background image

III

— Wstąpi pan na chwilę? — spytała Natalia

Haldin.

Wymawiałem się spóźnioną porą.
— Mama pana tak lubi — nalegała.
— Więc wstąpię, żeby się tylko dowiedzieć, jak

matka pani się miewa.

Powiedziała jakby do siebie:
— Nie wiem nawet, czy ona zechce uwierzyć,

że nie zdołałam znaleźć pana Razumowa, skoro
wbiła sobie w głowę, że ukrywam coś przed nią.
Może pan potrafi ją przekonać.

— Matka pani może i mnie nie ufać — za-

uważyłem.

— Panu? Dlaczego? Cóż mógłby pan mieć do

ukrywania przed nią? Nie jest pan ani Rosjaninem,
ani spiskowcem.

Poczułem głęboko moją europejską obcość i

nie odpowiedziałem już nic, zdecydowałem się
jednak wytrwać do końca w swej roli bezradnego
widza. Daleki odgłos grzmotów w dolinie Rodanu
podchodził coraz bliżej pod uśpione miasto proza-
icznych cnót i uniwersalnej gościnności. Na wprost

background image

wielkiej, ciemnej bramy przeszliśmy na drugą
stronę ulicy i panna Haldin zadzwoniła do drzwi
swego mieszkania. Otwarły się prawie natychmi-
ast, jak gdyby starszawa służąca już czekała w
przedpokoju na nasz powrót. Jej płaska twarz jaś-
niała zadowoleniem. — Ten pan przyszedł —
oświadczyła, zamykając za nami drzwi.

Nie zrozumieliśmy, o co jej chodzi. Panna

Haldin zwróciła się do niej żywo:

— Kto?
— Herr Razumow— objaśniła.
Z rozmowy, którą prowadziliśmy przed wyjś-

ciem z domu, domyśliła się, w jakim celu jej młoda
pani wychodzi. Toteż gdy ten pan wymienił w
drzwiach swoje nazwisko, wpuściła go natychmi-
ast.

— Nikt tego nie mógł przewidzieć! — szepnęła

panna Haldin patrząc na mnie swoimi szarymi,
poważnymi oczyma. Przypomniawszy sobie wyraz
twarzy Razumowa, kiedy spotkałem go przed
czterema mniej więcej godzinami — wyraz
prześladowanego przez widma lunatyka — zas-
tanawiałem się, co z tego wyniknie, nie bez uczu-
cia lęku.

— Czy uprzedziłaś moją matkę? — zapytała

panna Haldin służącą.

169/217

background image

— Nie. Po prostu wprowadziłam tego pana —

odpowiedziała, zdziwiona naszymi zatroskanymi
twarzami.

— Matka pani była przecież przygotowana —

rzekłem półgłosem.

— Tak. Ale on nie ma pojęcia...
Wydało mi się, że żywi wątpliwości co do jego

taktu. Na jej pytanie, od jak dawna ten pan zna-
jdował się u matki, Anna odpowiedziała, że der
Herr jest w salonie niecały kwadrans.

Czekała jeszcze przez chwilę, po czym odeszła

z miną dość wystraszoną. Panna Haldin patrzyła
na mnie w milczeniu.

— Skoro tak się już stało — powiedziałem —

to pani orientuje się przecież dokładnie, co przy-
jaciel brata może matce powiedzieć. I na pewno
później...

— Tak — rzekła Natalia Haldin wolno. — Zas-

tanawdam się tylko, czy nie byłoby lepiej nie
przeszkadzać im teraz, skoro rozmowa zaczęła się
w mojej nieobecności.

Zamilkliśmy i, jak sądzę, oboje natężaliśmy

słuch, ale żaden dźwięk nie dochodził spoza
zamkniętych drzwi. Twarz panny Haldin wyrażała
bolesne niezdecydowanie. Uczyniła ruch, jak gdy-
by chciała wejść, lecz cofnęła się usłyszawszy kro-

170/217

background image

ki za drzwiami. Drzwi otworzyły się i Razumow
wszedł prosto do przedpokoju, nie zatrzymując
się po drodze. Znużenie całego dnia i walka
wewnętrzna tak go zmieniły, że mógłbym był nie
poznać jego twarzy, która przed kilku zaledwie
godzinami — kiedy mijał mnie obok poczty — była
wprawdzie bardzo dziwna, lecz całkiem odmienna
niż teraz. Nie wydawała się wtedy tak sina i oczy
nie były tak posępne. Teraz patrzyięy niewątpliwie
przytomniej, ale czaił się w nich cień czegoś
świadomie złego.

Mówię o tym, ponieważ w pierwszej chwili

spojrzenie Razumowa spoczęło na mnie, jakkol-
wiek nie zdawał się mnie poznawać lub choćby
zauważyć. Znalazłem się po prostu na linii jego
wzroku. Nie wiem też, czy usłyszał nasz dzwonek
i czy w ogóle spodziewał się kogoś zobaczyć.
Sądzę, że chciał wyjść, i nie zdaje mi się, by
spostrzegł pannę Haldin, póki nie podeszła do
niego. Nie zwrócił też uwagi na rękę, którą ku
niemu wyciągnęła.

— To pani, Natalio Wiktorowno... Może się pani

zdziwi... że o tak spóźnionej porze... Ale widzi
pani, pamiętałem nasze rozmowy tam, w parku.
Pomyślałem, że pani naprawdę życzyła sobie,
abym niezwłocznie... więc przyszedłem. Nie dla
żadnej innej przyczyny. Po prostu, by powiedzieć...

171/217

background image

Mówił z trudnością. Zauważyłem to i przypom-

niałem sobie, co oświadczył sklepikarzowi; że
wychodzi, by „zaczerpnąć powietrza”. Jeżeli taki
był cel jego wyjścia, to jak widać, zawiódł się fa-
talnie. Ze spuszczonymi oczyma i ze zwieszoną
głową usiłował skończyć urwane zdanie:

— ...powiedzieć coś, o czym dowiedziałem się

sam dopiero dzisiaj — dopiero dzisiaj...

Przez drzwi, których nie zamknął, widać było

salon. Oświetlała go jedynie przyćmiona lampa;
oczy pani Haldin nie znosiły gazowego ani elek-
trycznego światła. Salon był dosyć duży i w prze-
ciwieństwie do jasno oświetlonego przedpokoju,
tonął w półprzejrzystym mroku, przechodzącym
dalej w głębokie cienie. Na tym tle zobaczyłem
nieruchomą, lekko poddaną ku przodowi postać
pani Haldin, z białą ręką opartą na poręczy fotela.

Nie poruszyła się. Choć siedziała przy oknie,

nie dostrzegłem już w jej postawie wyrazu oczeki-
wania. Roleta była spuszczona, a poza oknem zna-
jdowało się tylko nocne niebo brzemienne burzą
oraz to miasto obojętne i przygarniające każdego
w swej chłodnej, niemal pogardliwej tolerancji —
szanowne miasto uchodźców, dla którego wszys-
tkie te bóle i nadzieje nic nie znaczyły. Siwa głowa
pani Haldin opadła na piersi.

172/217

background image

Pomyślałem, że prawdziwy dramat despotyz-

mu bynajmniej nie rozgrywa się na wielkiej wid-
owni politycznej. Oto znów — świadek ze
zrządzenia losu — miałem sposobność rzucić ok-
iem poza kulisy i dojrzeć coś o wiele bardziej is-
totnego niż słowa i gesty publicznych wystąpień.
Miałem pewność, że ta matka na przekór wszys-
tkiemu nie zgodziła się w głębi serca na utratę
syna. Było to coś więcej niż niepocieszona żałość
Racheli, coś głębszego i trudniej dostępnego w
swym przerażającym spokoju. Biały nachylony
profil

jej

twarzy,

ledwie

rysujący

się

na

niewyraźnym tle fotela, sprawiał wrażenie, że
matka Haldina wpatruje się w coś leżącego na
jej kolanach, jak gdyby spoczywała tam ukochana
głowa.

Takim był ten mój rzut oka poza kulisy, po

czym panna Haldin, przeszedłszy koło Razumowa,
zamknęła drzwi. Uczyniła to nie bez pewnego wa-
hania. Wydało mi się przez chwilę, że wejdzie do
matki, posłała jednak ku niej tylko niespokojne
spojrzenie. Może gdyby pani Haldin poruszyła
się... Ale nie; w nieruchomości tej bezkrwistej
twarzy była straszliwa odległość cierpienia, na
które nie ma rady.

Przez ten czas młody człowiek stał z oczyma

wbitymi w ziemię. Myśl, że musiałby raz jeszcze

173/217

background image

powtarzać to, co już powiedział, była dlań nie do
zniesienia. Spodziewał się, że zastanie obie kobi-
ety razem. A wtedy — mówił sobie — załatwi się
z tym wszystkim raz na zawsze, raz na zawsze.
„Całe szczęście, że nie wierzę w świat poza-
grobowy” — pomyślał cynicznie.

Gdy po wrzuceniu owego tajnego listu do

skrzynki pocztowej znalazł się sam w swoim poko-
ju, odzyskał do pewnego stopnia równowagę
wewnętrzną, pisząc swój tajemny pamiętnik.
Rozumiał doskonale niebezpieczeństwo tego dzi-
wnego folgowania sobie. Sam zresztą o tym
wspomina, nie był jednak w stanie pisania
zaniechać. Sprawiało mu ono ulgę, godziło go z
losem. Siedział więc przy świetle jednej świecy i
pisał, póki nie przyszło mu na myśl, że powinien
osobiście powiadomić te panie o wyjaśnieniu,
jakie podała mu Sofia Antonowna co do aresz-
towania Haldina. Dowiedzą się

o tym na pewno z jakiegoś innego źródła, a

wtedy jego milczenie mogłoby się wydać dziwne
nie tylko matce i siostrze Haldina, ale także i in-
nym ludziom. Doszedłszy do takiego wniosku, nie
stwierdził w sobie żadnej wyraźnej niechęci, by
stawić czoło tej konieczności, a wkrótce zaczął
go dręczyć niepokój, by skończyć z tym jak na-

174/217

background image

jprędzej. Spojrzał na zegarek. Nie, nie było jeszcze
za późno.

Owych piętnaście minut, spędzonych z panią

Haldin,

wydało

mu

się

jakby

zemstą

niewiadomego: ta blada twarz, ten słaby, ale
wyraźny głos, ta głowa, zrazu gorliwie ku niemu
zwrócona, a po krótkiej chwili znowu opuszczona
nieruchomo na piersi — w przyćmionym świetle
pokoju, w którym jego słowa dźwięczały tak
donośnie, pomimo że starał się je przyciszyć —
wszystko to wstrząsnęło nim niby zdumiewające
odkrycie. Jakiś tajemny upór zdawał się tkwić w
tej żałości, coś, czego nie mógł zrozumieć, a w
każdym razie czego się nie spodziewał. Czy była
to wrogość? Ale to go nie obchodziło. Obecnie nic
mu nie mogło zaszkodzić: w oczach rewolucjon-
istów przeszłość jego była już bez cienia. Zaiste
przeszedł po widmie Haldina, które pozostało za
nim bezsilne i bierne na zaśnieżonym bruku. A
oto była matka widma, strawiona bólem i blada
jak upiór. Ogarnęło go jakieś litosne zdziwienie.
Lecz to oczywiście nie było ważne. Matki nie były
ważne. Nie mógł się otrząsnąć z przejmującego
wrażenia, jakie na nim sprawił widok tej milczącej,
spokojnej, siwowłosej kobiety, ale jakaś surowość
wstąpiła w jego myśli. Takie oto były skutki. No
i cóż z tego? „A ja, czy spoczywam na różach?”

175/217

background image

— wykrzyknął w duchu, gdy tak siedział opodal
z oczyma przykutymi do tego posągu boleści.
Powiedział wszystko, co miał jej do powiedzenia,
a kiedy skończył, nie wyrzekła ani słowa. Odwró-
ciła głowę, w czasie gdy mówił. Milczenie, jakie
zapadło po jego ostatnich słowach, trwało co na-
jmniej kilka minut. Cóż mogło znaczyć? Wobec tej
niepojętej reakcji zaczął go wytrącać z surowego
spokoju gniew, dawny gniew na Haldina, obud-
zony na nowo widokiem jego matki. A może uczu-
cie, ściskające jego serce, było czymś w rodzaju
zazdrości — jakby o przywilej, którego tylko on
jeden był pozbawiony wśród wszystkich ludzi na
świecie? Oto tamten spoczął już w grobie, a prze-
cież żył dalej w miłości tej bolejącej kobiety, w
myślach tych wszystkich ludzi pozujących na
miłośników ludzkości. Niepodobieństwem było się
go pozbyć. „Siebie samego wydałem na zgubę —
pomyślał Razumow. — Przez niego to się stało. Nie
mogę się od niego uwolnić.”

Strwożony tym odkryciem, wstał i wyszedł z

cichego, mrocznego pokoju, pozostawiając w
fotelu milczącą, starą kobietę — tę matkę! Nie
spojrzał poza siebie. Po prostu uciekł. Ale otworzy-
wszy drzwi, przekonał się, że odwrót ma odcięty.
Zastąpiła mu drogę siostra. O siostrze nie zapom-
inał ani na chwilę, jednak nie spodziewał się

176/217

background image

zobaczyć jej teraz — może nawet już nigdy więcej.
Jej obecność w przedpokoju była czymś tak
nieprzewidzianym jak swojego czasu zjawienie się
brata. Razumow wzdrygnął się, jak gdyby znalazł
się naraz w sprytnie zastawionym potrzasku.
Próbował się uśmiechnąć, ale nie potrafił i spuścił
oczy. „Czyż muszę teraz znowu powtarzać tę
głupią historię?" — pomyślał i uczuł, że mu się
robi słabo. Od wczoraj nie miał niczego w ustach,
nie był jednak w stanie zastanawiać się nad przy-
czynami swego osłabienia. Chciał wziąć kapelusz
i odejść, powiedziawszy tylko kilka niezbędnych
słów, ale zaskoczyło go szybkie zamknięcie drzwi
przez pannę Haldin. Zwrócił się ku niej, nie pod-
nosząc jednak oczu, całkiem biernie, niby pióro,
co kręci się w niespokojnym powietrzu. W następ-
nej chwili ona przeszła na dawne miejsce, a on
raz jeszcze zwrócił się ku niej tak, że znaleźli się
znowu naprzeciw siebie.

— Tak, tak — rzuciła pośpiesznie — jestem

panu bardzo wdzięczna, Kiryło Sidorowiczu, że
pan zaraz przyszedł... Tylko byłabym wolała... Czy
mama powiedziała panu?

— Ciekawym, co mogłaby mi powiedzieć,

czego bym już przedtem nie wiedział? — rzekł na-
jwidoczniej sam do siebie, jednak całkiem słyszal-
nie. — Bo ja to zawsze wiedziałem — dodał

177/217

background image

głośniej, jakby z rozpaczą. Zwiesił głowę. Miał tak
silne poczucie obecności Natalii Haldin, że mniej
by się męczył, jeśliby patrzył na nią wprost. To
ona prześladowała go teraz. Prześladowała go od
chwili, gdy ukazała mu się nagle w parku Château
Borel z wyciągniętą ręką i imieniem brata na us-
tach... W przedpokoju rząd książek zajmował
ścianę przy drzwiach wyjściowych, a pod przeci-
wległą ścianą stał mały ciemny stolik i krzesło.
Papierowe obicie było niemal zupełnie białe, o
jakimś nikłym deseniu. Światło elektrycznej
lampy, umieszczonej wysoko pod sufitem, oświet-
lało jaskrawo to jasne kwadratowe wnętrze i jego
cztery puste kąty, nie rzucając prawie cieni; łąka
była dziwna widownia tego ukrytego dramatu.

— Co pan przez to rozumie? — zapytała panna

Haldin. — Co wiedział pan zawsze?

Podniósł

twarz

bladą,

napiętnowaną

niewysłowionym cierpieniem. Ale ów szczególny
wyraz jego oczu, pełnych tępego nieprzytomnego
uporu,

który

musiał

uderzać

i

zdumiewać

każdego, kto z nim rozmawiał, zaczął ustępować.
Było to tak, jak gdyby odzyskiwał przytomność
pod wpływem obudzonego poczucia cudownej
harmonii rysów, kształtów, spojrzeń i głosu sto-
jącej przed nim dziewczyny, harmonii, która
czyniła z niej istotę zupełnie wyjątkową i przeras-

178/217

background image

tającą, że się tak wyrażę, zwykłe pojęcie piękna.
Patrzył na nią tak długo, że się z lekka zaczer-
wieniła.

— Co pan wiedział? — powtórzyła niepewnie.

Tym razem zdobył się na uśmiech.

— Doprawdy, gdyby nie parę słów powitania,

wątpiłbym, czy matka pani w ogóle zauważyła
moją obecność. Rozumie pani?

Natalia Haldin skinęła głową. Jej opuszczone

ręce poruszyły się lekko.

— Tak. Po prostu serce pęka. Nie uroniła dotąd

ani jednej łzy. Ani jednej.

— Ani jednej łzy! A pani, Natalio Wiktorowno?

Czy pani mogła płakać?

— Tak. Mogłam. A przy tym jestem jeszcze

dość młoda, Kiryło Sidorowiczu, żeby wierzyć w
przyszłość. Ale kiedy widzę matkę tak straszliwie
załamaną, zapominam prawie o wszystkim. I za-
pytuję siebie, czy powinnam być dumna — czy
tylko zrezygnowana. Tyle osób nas odwiedza. Zu-
pełnie obcy ludzie pisali do nas z zapytaniem,
czy mogą przyjść złożyć swoje uszanowanie.
Niepodobieństwem było stale zamykać drzwi
przed nimi... Pan wie, że sam Piotr Iwanowicz...
O tak, okazano nam dużo współczucia... ale byli
i tacy, którzy otwarcie entuzjazmowali się jego

179/217

background image

śmiercią. A potem, kiedy zostawałam sama z moją
biedną matką, wszystko to wydawało mi się takie
niewłaściwe, tak niewarte ceny, jaką ona za to
płaci. Ale kiedy tylko dowiedziałam się, że pan
przyjechał

do

Genewy,

Kiryło

Sidorowiczu,

uczułam, że jest pan jedyną osobą, która może mi
pomóc...

— W pocieszaniu zbolałej matki? Co? — prz-

erwał w taki sposób, że otworzyła szeroko swe
jasne, ufne oczy. — Ale czy ja się do tego nadaję.
Pomyślała pani o tym?

Mówił głosem zdyszanym, który dziwnie nie

godził się z potwornym przydźwiękiem szyderstwa
zawartego w tych słowach.

— Dlaczego? — szepnęła Natalia Haldin

ciepło. — Któż mógłby nadawać się lepiej od
pana?

Drgnął z gniewu, ale opanował się.
— Naprawdę? I tak pani myśli już od chwili

usłyszenia, że jestem w Genewie, chociaż mnie
pani jeszcze nie znała? Jest to dalszy dowód tego
zaufania, które...

Naraz ton jego głosu zmienił się, stał się

bardziej dobitny i bardziej refleksyjny.

— Dudzie są istotami upośledzonymi, Natalio

Wiktorowno. Brak im intuicji uczuć. Aby do zroz-

180/217

background image

paczonej matki mówić we właściwy sposób o jej
utraconym synu, musi się mieć w tym względzie
jakieś doświadczenie, jakieś pojęcie o uczuciach
synowskich. A ja go nie mam, jeżeli pani chce
znać całą prawdę. Związała pani swe nadzieje z
„piersią, której żadna miłość nie rozgrzała”, jak
powiada poeta... To nie znaczy, że jest ona obojęt-
na— dodał ciszej.

— Jestem pewna, że nie ma pan nieczułego

serca — rzekła miękko panna Haldin.

— Nie. Nie jest ono twarde jak kamień —

ciągnął dalej w zamyśleniu, jakby patrzył na swoje
własne serce, leżące ciężko niby kamień w jego,
jak ją określił — nie ogrzanej piersi. — Nie. Nie
tak twarde. Ale jak zdobyć się na to, czego pani
spodziewa się po mnie — to już całkiem inna
sprawa. Nikt dotychczas czegoś podobnego ode
mnie nie oczekiwał. Nikt, komu moja troskliwość
byłaby się na coś przydała. A teraz pani przy-
chodzi. Pani! Teraz! Nie, Natalio Wiktorowno. Już
za późno. Przychodzi pani za późno. Proszę się po
mnie niczego nie spodziewać.

Chociaż nie zrobił żadnego ruchu, panna

Haldin odsunęła się nieco, jak gdyby dostrzegła w
jego twarzy przemianę, która nadała jego słowom
piętno ukrytego uczucia, dzielonego przez nich
oboje. Na mnie, milczącym widzu, robili wrażenie

181/217

background image

ludzi, którzy zaczynają sobie uświadamiać czar,
co urzekł ich od chwili, gdy spojrzeli na siebie po
raz pierwszy. Gdyby któreś z nich zwróciło wów-
czas oczy w moją stronę, byłbym spokojnie ot-
worzył drzwi i wyszedł. Ale nie uczynili tego.
Zostałem więc, a wszelka obawa, bym przez to
popełniał jakąś niedyskrecję, gubiła się w poczu-
ciu mego bezgranicznego oddalenia od tego
ponurego widnokręgu rosyjskich zagadnień, co
więził ich wzrok, ich uczucia, ich dusze.

Panna Haldin, szczera i odważna jak zawsze,

opanowała swój głos, mimo całego zaaferowania.

— Co to może znaczyć? — spytała, jak gdyby

mówiąc do siebie.

— To może znaczyć, że pani oddaje się czczym

mrzonkom, podczas gdy ja umiałem pozostać
wśród rzeczywistości i prawdy życia, naszego
rosyjskiego życia — takiej, jaką ona jest.

— Jest okrutna — szepnęła.
— I brzydka. Niech pani nie zapomina o tym

— i brzydka. Proszę spojrzeć, gdzie pani tylko
zechce: dokoła siebie, tu, za granicą, gdzie pani
teraz się znajduje, jak poza siebie, na nasz kraj, z
którego pani przybyła.

— Trzeba patrzeć poza teraźniejszość — jej

głos miał akcent gorącego przekonania.

182/217

background image

— Najlepiej potrafią to ślepi. Ale ja, na

nieszczęście, urodziłem się z otwartymi oczyma. I
gdyby pani wiedziała, na jakie dziwne rzeczy pa-
trzyłem! Na jakie zdumiewające i niespodziewane
zjawy... Ale po co mówić o tym wszystkim?

— Przeciwnie, ja chcę z panem mówić o tym

wszystkim — zaprzeczyła ze spokojną powagą.
Nie zrażała się ponurym nastrojem przyjaciela
swego brata, jak gdyby ta jego gorycz, ten
hamowany gniew były tylko oznakami oburzonej
prawości. Widziała, że nie jest przeciętną jednos-
tką, i może nawet nie chciała, by był inny, niż
wydawał się jej ufnym oczom. — Tak, właśnie z
panem — nalegała. — Z panem spośród wszyst-
kich Rosjan na świecie... — Lekki uśmiech spoczął
przelotnie na jej ustach. — Pod pewnym wzglę-
dem jestem podobna do mojej biednej matki. Ja
również nie mogę wyrzec się naszego ukochanego
zmarłego, który — proszę nie zapominać — był dla
nas wszystkim. Nie chcę nadużywać pańskiego
współczucia, ale musi pan zrozumieć, że jedynie w
panu możemy znaleźć to, co pozostało z jego szla-
chetnej duszy.

Patrzyłem na Razumowa. Ani jeden muskuł

nie drgnął w jego twarzy. A jednak nawet wtedy
nie posądziłem go o nieczułość. Była to raczej
głęboka zaduma. W końcu z lekka się poruszył.

183/217

background image

— Odchodzi pań, Kiryło Sidorowiczu? — zapy-

tała. — Ja? Czy odchodzę? Dokąd? Ach tak, ale
przedtem

muszę opowiedzieć pani... — Głos jego był

stłumiony i widać było, że z odrazą zmusza się do
mówienia, jak gdyby mowa była. czymś obrzydli-
wym albo zabójczym. — Tę historię, wie pani — tę
historię, którą usłyszałem dziś po południu...

— Już ją znam — rzekła smutno.
— Zna ją pani! Czy pani także ma korespon-

dentów w Petersburgu?

— Nie. To od Sofii Antonownej. Widziałam ją

właśnie przed chwilą. Przesyła panu pozdrowienia.
Odjeżdża jutro.

Spuścił nareszcie oczy, którymi wpatrywał się

w nią jak urzeczony; ona także patrzyła w ziemię
i kiedy tak stali oboje w ostrym świetle wśród
czterech nagich ścian przedpokoju, wyglądali jak-
by okrutnie tu sprowadzeni z mglistego bezmiaru
wschodnich kresów — pod obserwację moich za-
chodnich oczu. Więc obserwowałem ich. Cóż mi
innego pozostało? Zdawali się tak całkowicie za-
pominać o moim istnieniu, że nie śmiałem się ter-
az poruszyć. I mówiłem sobie, że przecież musieli
się spotkać — siostra i przyjaciel zmarłego.
Sprawa wolności, ideały, nadzieje, dążenia —

184/217

background image

ujawniające się w ich wspólnym przywiązaniu do
Wiktora Haldina, tej moralnej ofiary despotyzmu
— wszystko to musiało pociągać ich ku sobie z
nieuchronnością przeznaczenia. Nawet jej niezna-
jomość świata i jego osamotnienie, o którym w tak
dziwny sposób napomknął — musiały prowadzić
do takiego końca. I oto widziałem, że rzecz się
już dokonała. To jasne. Nie ulegało wątpliwości, że
musieli myśleć o sobie na długo przedtem, nim
się spotkali. Ona posiadała list ukochanego bra-
ta, który zapalał jej wyobraźnię surową pochwałą,
związaną z tym jedynym nazwiskiem; jeśli zaś
chodzi o niego, to wystarczyło, by zobaczył tę
wyjątkową dziewczynę. Dziwić mogła tylko jego
posępna oporność wobec jej wyraźnej serdecznoś-
ci. Był jednak młody i choć surowy i oddany re-
wolucyjnym ideałom, nie był ślepy. Okres powś-
ciągliwości się skończył i oto Razumow przeszedł
do działania na swój własny sposób. Nie mogłem
inaczej tłumaczyć sobie znaczenia tej późnej wiz-
yty, boć przecie nie było nic pilnego w tym, co mi-
ał do powiedzenia. Zaświtała mi prawdziwa przy-
czyna: zrozumiał, że jej potrzebuje — a ona doz-
nawała tego samego uczucia. Widziałem ich po
raz drugi razem i zdawałem sobie sprawę, że gdy
się znowu spotkają, nie będzie już mnie przy nich;

185/217

background image

wspominany czy zapomniany, faktycznie przes-
tanę istnieć dla tych dwojga młodych.

Dokonałem tego odkrycia w ciągu kilku chwil.

Tymczasem Natalia Haldin opowiadała Razu-
mowowi pokrótce o naszych wędrówkach z jed-
nego końca Genewy . na drugi. Mówiąc wzniosła
ręce ponad głowę, by odwiązać woalkę, i ruch ten
ujawnił na chwilę kuszący wdzięk jej dziewczęcej
postaci przybranej w najskromniejszą żałobę. W
przejrzystym cieniu, jaki rondo kapelusza rzucało
na jej twarz, jej szare oczy błyszczały urzekająco.
Głos, o nie kobiecym, a jednak przepięknym
brzmieniu, był spokojny — mówiła szybko, szcz-
erze, bez żadnego zakłopotania. Gdy usprawiedli-
wiała swój postępek stanem psychicznym matki,
skurcz bólu zmącił szlachetną i ufną harmonię jej
rysów. Patrząc na Razumowa stojącego ze spuszc-
zonymi oczyma, miałem wrażenie, że słucha jakby
muzycznej melodii, a nie wypowiadanych słów.
Kiedy skończyła, zdawał się jeszcze słuchać w ten
sam sposób — nieruchomy i, rzekłbyś, urzeczony
sugestią głosu. Ocknął się mamrocząc:

— Tak, tak. Nie uroniła ani jednej łzy. Zdawała

się nie słyszeć tego, co mówiłem. Mogłem mówić
byle co. Wyglądała tak, jakby już nie należała do
tego świata.

186/217

background image

Twarz

panny

Haldin

zdradzała

głębokie

przygnębienie. Głos jej załamał się.

— Pan nawet nie wie, jak źle jest z mamą.

Spodziewa się teraz, że go zobaczy. — Upuściwszy
woalkę zacisnęła dłonie w udręce. — I skończy się
na tym, że go naprawdę zobaczy — wykrzyknęła.

Razumow podniósł raptem głowę i objął ją

przeciągłym, zamyślonym spojrzeniem.

— Hm, to jest bardzo możliwe — mruknął

jakimś szczególnym tonem, jak gdyby wyrażał
opinię o rzeczywistym fakcie. — Ciekaw jestem
co... — urwał w połowie zdania.

— To byłby koniec. Straci zmysły, a za zmysła-

mi pójdzie jej dusza.

Panna Haldin rozplotła ręce i opuściła je

wzdłuż ciała.

—Tak pani sądzi? — zapytał z zaintere-

sowaniem. Usta panny Haldin rozchyliły się lekko.
Coś nieoczekiwanego i niezgłębionego w charak-
terze tego młodego człowieka fascynowało ją od
początku. — Nie. Widma zmarłych nie przynoszą
ani prawdy, ani pociechy — dodał po chwili
ciężkiego milczenia. — Mogłem matce pani
powiedzieć coś prawdziwego: na przykład, że brat
pani zamierzał ratować swe życie — że chciał

187/217

background image

uciec. Co do tego nie może być żadnej wątpliwoś-
ci. Ale nie powiedziałem nic.

— Nie powiedział pan! I dlaczego?
— Nie wiem. Inne myśli przyszły mi do głowy

— rzekł. Odniosłem wrażenie, że obserwuje siebie
wewnętrznie, jak gdyby starał się liczyć uderzenia
własnego serca, a równocześnie jego wzrok ani na
chwilę nie opuszczał twarzy panny Haldin. — Pani
tam nie było — ciągnął dalej. — Postanowiłem już
nigdy więcej nie widzieć się z panią.

Zdawało się, że słowa te na chwilę odebrały

jej oddech.

— Pan... jak to możliwe?
— Mogłaby pani równie dobrze zapytać... Jed-

nak zdaje mi się, że matce pani nie powiedziałem
tego przez ostrożność. Mogłem był zapewnić ją, że
w ostatniej rozmowie, którą syn jej prowadził na
wolności, wspominał was obie...

— To z panem miał tę ostatnią rozmowę! —

przerwała swym głębokim uczuciowym głosem. —
Kiedyś musi pan...

— Tak, ze mną. O pani powiedział, że ma pani

ufne oczy. I nie wiem dlaczego, nie mogłem za-
pomnieć tych słów. Znaczyły one, że nie ma w
pani podstępu ani oszustwa, ani fałszu, ani podejr-
zliwości — że w sercu pani nie ma niczego, co poz-

188/217

background image

woliłoby pani rozpoznać żywe, czynne, wymowne
kłamstwo, gdyby kiedykolwiek stanęło na jej
drodze. Że pani jest predestynowana na ofiarę...
Ha, co za szatański podszept!

Konwulsyjny i nieopanowany ton ostatnich

słów dowodził, jak zawodna była jego władza nad
sobą. Robił wrażenie człowieka, który zlekceważył
własną skłonność do zawrotu głowy na wyżynach i
nagle zachwiał się nad samym brzegiem przepaś-
ci. Panna Haldin przycisnęła rękę do piersi.
Upuszczona czarna woalka leżała pomiędzy nimi
na podłodze. Buch panny Haldin przywrócił mu
przytomność. Przyglądał się uporczywie jej ręce,
dopóki z wolna nie opadła, po czym znowu wzniósł
oczy ku jej twarzy. Ale nie dał jej przyjść do słowa.

— Nie? Nie rozumie pani? To bardzo dobrze.

— Zdumiewającym wysiłkiem woli odzyskał
panowanie nad sobą. — Więc rozmawiała pani z
Sofią Antonowną?

— Tak. Sofia Antonowną powiedziała mi... —

panna Haldin urwała i coraz większe zdumienie
malowało się w jej szeroko otwartych oczach.

— Hm. To jest wróg godny szacunku —

mruknął, jak gdyby był sam.

189/217

background image

— Sposób, w jaki wyrażała się o panu, był

nadzwyczaj życzliwy — zauważyła panna Haldin,
przeczekawszy chwilę.

— Takie pani odniosła wrażenie? A ona jest

przecież

najinteligentniejsza

z

całej

paczki.

Rzeczy układają się więc jak najlepiej. Wszystko
sprzysięga się, żeby... Ach, ci spiskowcy — mówił
wolno, z akcentem pogardy — owładnęliby panią,
zanimby się pani spostrzegła. Natalio Wiktorowno,
wie pani, że ja z największym trudem bronię się
od przesądnej wiary w działanie Opatrzności. Jest
w tym coś nieodpartego... Alternatywą oczywiście
byłby osobowy Diabeł naszych prostych przod-
ków. Ale jeśli tak, to tym razem przebrał absolut-
nie miarę — ten stary Ojciec Kłamstwa — nasz
narodowy patron, nasz bóg domowy, którego za-
bieramy ze sobą, kiedy jedziemy za granicę. Tym
razem przebrał miarę. Zdaje się, że nie jestem
dość prostoduszny... W tym rzecz! Powinienem był
wiedzieć... I ja to wiedziałem — dodał z wyrazem
rozdzierającej rozpaczy, która przemogła moje
zdumienie.

„Ten człowiek oszalał" — pomyślałem przer-

ażony.

W

chwilę

potem

doznałem

bardzo

szczególnego wrażenia, którego nie sposób oddać
używając zwykłych określeń. Było to tak, jak gdy-
by Razumow przebił się na ulicy nożem i przyszedł

190/217

background image

nam to pokazać; co więcej — rzekłbyś, że obraca
nóż w ranie i przygląda się skutkom. Tak przed-
stawiało się to wrażenie, oddane widzialnym
obrazem. Nie mogłem oprzeć się odruchowi litoś-
ci. Nade wszystko jednak niepokoiłem się o pannę
Haldin, tak bardzo już doświadczaną w swoich na-
jgłębszych uczuciach. Jej postawa, jej twarz
wyrażały

współczucie

walczące

z

powąt-

piewaniem i niemal z trwogą.

— Co to znaczy, Kiryło Sidorowiczu? — Odcień

tkliwości przebijał z tego okrzyku. A on tylko wpa-
trywał się w nią z takim zupełnym poddaniem
wszystkich swych władz, jakie u szczęśliwego
kochanka nosiłoby nazwę ekstazy.

— Dlaczego patrzy pan na mnie w ten sposób,

Kiryło Sidorowiczu? Zwróciłam się do pana z całą
szczerością. Teraz muszę jasno zdać sobie sprawę
ze swoich... — Umilkła, jak gdyby chcąc mu dać
sposobność do powiedzenia wreszcie czegoś, co
byłoby godne tej podniosłej wiary, jaką pokładała
w przyjacielu brata. Jego milczenie stało się przej-
mujące jak zapowiedź jakiejś doniosłej decyzji.

W końcu panna Haldin podjęła znowu błagal-

nym tonem:

— Wyczekiwałam pana z upragnieniem. Ale

teraz, kiedy powodowany dobrocią przyszedł pan

191/217

background image

do nas, przeraża mnie pan. Mówi pan tak zagad-
kowo. Wygląda na to, jak gdyby pan ukrywał coś
przede mną.

— Niech mi pani powie, Natalio Wiktorowno

— wymówił wreszcie dziwnym, bezdźwięcznym
głosem kogo pani tam widziała?

Była zdumiona i jakby zawiedziona w swych

oczekiwaniach.

— Gdzie? U Piotra Iwanowicza? Był tam pan

Laspara i trzy inne osoby.

— Aha! Awangarda... szturmowy oddział

wielkiego spisku — mruknął sam do siebie. —
Nosiciele iskry, mającej wywołać wybuch, który by
wstrząsnął podstawami bytu tylu milionów ludzi
po to, aby Piotr Iwanowicz mógł zostać głową
państwa.

— Dokucza mi pan? — rzekła. — Nasz drogi

zmarły powiedział mi kiedyś bym pamiętała, że
ludzie służą zawsze czemuś wyższemu od nich
samych: — idei.

— Nasz drogi zmarły — powtórzył wolno.

Wysiłek, jaki wkładał w to, by nie okazać
wzruszenia, pochłaniał wszystkie siły jego duszy.
Stał przed nią niby człowiek, z którego uchodzi ży-
cie. Nawet jego oczy, podobnie jak przy wielkim
bólu fizycznym, straciły cały blask. — Ach! Brat

192/217

background image

pani. Ale w ustach pani, w jej głosie brzmi to...
i naprawdę wszystko w pani jest boskie... Prag-
nąłbym znać najgłębsze tajniki pani myśli, uczuć.

— Ale dlaczego, Kiryło Sidorowiczu? — za-

wołała wstrząśnięta tymi słowami, padającymi z
dziwnie zmartwiałych warg.

— Niech się pani nie lęka. To nie po to, żeby

panią zdradzić... Więc pani tam poszła... No i co
Sofia Antonowna powiedziała pani?

— Naprawdę bardzo niewiele. Była pewna, że

dowiem się wszystkiego od pana. Śpieszyła się
bardzo. —Głos panny Haldin załamał się i na
chwilę umilkła. — A ten człowiek, jak się okazuje,
odebrał sobie życie — rzekła smutno.

— Natalio Wiktorowno, proszę mi powiedzieć

— zapytał po chwili Razumow — czy pani wierzy w
wyrzuty sumienia?

— Co za pytanie!
— Cóż pani może o tym wiedzieć — mruknął

niewyraźnie. — To nie dla takich jak pani... Chci-
ałem tylko zapytać, czy pani wierzy w skuteczność
wyrzutów sumienia.

Zawahała się, jak gdyby nie zrozumiawszy,

potem twarz jej rozbłysła.

— Tak — rzekła stanowczo.

193/217

background image

— A więc został rozgrzeszony. Zresztą ten

Zieminicz to bydlę, pijackie bydlę.

Natalia Haldin wzdrygnęła się.
— Ale to był człowiek z ludu — ciągnął Razu-

mow — z tego ludu, któremu oni — rewolucjoniści
— bajdurzą o wzniosłych nadziejach. Cóż, ludowi
trzeba wybaczyć... Zresztą i pani nie powinna
wierzyć wszystkiemu, czego nasłuchała się z
tamtego źródła — dodał z jakąś ponurą niechęcią.

— Pan coś przede mną kryje — wykrzyknęła.
— Natalio Wiktorowno, a czy pani wierzy w

obowiązek zemsty?

— Słuchajcie, Kiryło Sidorowiczu. Wierzę, że

przyszłość będzie miłosierna dla nas wszystkich.
Rewolucjonista i wstecznik, ofiara i kat, zdrajca i
zdradzony — wszyscy razem dostąpią zmiłowania,
kiedy błyśnie wreszcie światło na naszym ciem-
nym niebie. Zmiłowania dostąpią i zapomnienia,
bo bez tego nie może być zgody ani miłości.

— Słyszę. Więc dla pani nie istnieje zemsta?

Nigdy? W najmniejszym stopniu? — uśmiechnął
się gorzko pobladłymi wargami. — Pani sama jest
jak wcielenie tej miłosiernej przyszłości. Dziwna
rzecz, że to nie ułatwia... Nie! Ale przypuśćmy, że
prawdziwy zdrajca brata pani— Ziemianicz ode-
grał w tym także pewną rolę, lecz nieważną i

194/217

background image

całkiem mimowolną — przypuśćmy, że to był
człowiek młody, wykształcony, myślący i pracu-
jący umysłowo, ktoś, komu brat mógł zaufać
—może lekkomyślnie... a jednak... przypuśćmy...
Ale to cała opowieść.

— I pan ją zna! Ale w takim razie czemu...
— Słyszałem ją. Były w niej schody, a nawet

widma, ale to nie ma znaczenia, jeśli człowiek
służy czemuś większemu od siebie — służy idei.
Zastanawiam się, kto jest największą ofiarą w tej
historii?

— W tej historii!— powtórzyła panna Haldin.

Zdawało się, że zamieniła się w kamień.

Czy

pani

wie,

dlaczego

do

pani

przyszedłem? Oto po prostu dlatego, że na całym
wielkim świecie nie mam nikogo, do kogo
mógłbym pójść. Rozumie pani, co mówię? Nikogo.
Czy zdaje sobie pani sprawę z beznadziejności tej
myśli: nie mieć — do kogo — pójść.

Całkowicie wprowadzona w błąd entuzjasty-

czną interpretacją kilku wierszy w liście marzy-
ciela, owładnięta lękiem samotnych dni w tym
ich mrocznym i skłóconym świecie — niezdolna
była dojrzeć prawdy szamocącej się na jego us-
tach. Zdawała sobie tylko sprawę, że cierpiał, a
nie wiedziała dlaczego. Już chciała impulsywnie

195/217

background image

wyciągnąć

do

niego

rękę,

gdy

Razumow

przemówił znowu:

— W godzinę po pierwszym spotkaniu pani

wiedziałem, że tak będzie. Męka wyrzutów sum-
ienia, zemsty, kajania się, gniewu, nienawiści,
lęku — wszystko to jest niczym w porównaniu
ze straszliwą pokusą, jaką postawiła mi pani na
drodze, ukazując mi się wówczas z tym swoim
głosem, z tą twarzą, w parku tamtej przeklętej
willi.

Przez chwilę patrzyła na niego zupełnie os-

zołomiona, po czym z rodzajem rozpaczliwej
przenikliwości sięgnęła wprost do sedna rzeczy. —
A ta historia, Kiryło Sidorowiczu, ta historia!

— Tu nie ma nic więcej do powiedzenia. —

Zrobił krok w przód, ona zaś położyła rękę na jego
ramieniu, by go odepchnąć. Ale siły ją zawiodły,
on zaś, choć drżący na całym ciele, nie ustąpił. —
To wszystko kończy się tu... właśnie w tym miejs-
cu. — Przycisnął oskarżycielski palec z całą siłą do
swej piersi i znieruchomiał.

Chwyciwszy po drodze krzesło podbiegłem w

samą porę, by wesprzeć pannę Haldin i pomóc
jej usiąść. Osuwając się na krzesło wykręciła się
na moim ramieniu i tak już pozostała, odwrócona
od nas obu, z głową przewieszoną przez poręcz.

196/217

background image

Razumow patrzył na nią z jakimś przerażającym,
tępym spokojem. Niedowierzanie, walczące ze
zdumieniem, gniew i odraza odjęły mi chwilowo
mowę. Potem zwróciłem się ku niemu, szepcząc
głosem zdławionym z wściekłości:

— To potworne. Czego pan jeszcze chce? Nie

powinna już pana zobaczyć. Proszę wyjść... — Nie
poruszył się. — Czy pan nie rozumie, że pańska
obecność jest nie do zniesienia — nawet dla
mnie? Jeżeli pozostała w panu choć odrobina
wstydu...

Jego posępne oczy zwróciły się wolno w moim

kierunku. — Skąd się tu wziął ten stary? —
mruknął zdumiony.

Nagle panna Haldin zerwała się z krzesła,

postąpiła parę kroków i zachwiała się. Zapomina-
jąc o moim oburzeniu, a nawet w ogóle o tym
człowieku, pośpieszyłem z pomocą. Wziąłem ją
pod rękę, a ona dała się zaprowadzić do salonu.
Z dala od lampy, w zgęszczonym mroku zalegają-
cym głąb pokoju, profil pani Haldin, jej ręce i cała
postać miały w sobie spokój ciemnego malowidła.
Panna Haldin przystanęła i żałosnym gestem
wskazała na tragiczną nieruchomość matki, która
zdawała się wciąż wpatrywać w ukochaną głowę
spoczywającą na jej kolanach.

197/217

background image

Ten gest miał w sobie niezrównaną siłę wyrazu

i zdradzał taką głębię ludzkiej rozpaczy, że nie
można było uwierzyć, iż był jedynie skutkiem
bezwzględnego działania instytucji politycznych.
Odprowadziwszy pannę Haldin do kanapy, odwró-
ciłem się, chcąc zamknąć drzwi. Obramowany ich
futryną, w przenikliwym blasku białego przed-
pokoju, Razumow stał tam ciągle przed pustym
krzesłem, jak gdyby wrośnięty na zawsze w
miejsce swej okrutnej spowiedzi. Ogarnęło mnie
zdumienie, że ta tajemnicza siła, która wydarła z
niego tę spowiedź, nie zniszczyła zarazem jego
życia, nie rozerwała ciała. Stało tam nienarus-
zone. Patrzyłem na szeroką linię jego barków, na
ciemną głowę, na zadziwiającą nieruchomość
członków. U jego stóp woalka, upuszczona przez
pannę Haldin, wydawała się w surowej bieli
światła jeszcze czarniejsza. Wpatrywał się w nią
jak urzeczony. Raptem, nachyliwszy się z niepraw-
dopodobną, dziką szybkością, porwał ją i oburącz
przycisnął do twarzy. Coś — może bezgraniczne
zdumienie — zaćmiło mi oczy tak, że wydawało
się, iż zniknął, zanim się ruszył.

Trzaśnięcie drzwi przywróciło mi wzrok i oto

znów patrzyłem na puste krzesło w pustym przed-
pokoju. Znaczenie tego, co przed chwilą widzi-

198/217

background image

ałem, dosięgło mojej świadomości jak cios
obuchem. Schwyciłem Natalię Haldin za ramię.

— Ten nędznik porwał pani woalkę! —

krzyknąłem przerażonym, głuchym głosem, jak po
dokonaniu straszliwego odkrycia. — On...

Reszty nie dopowiedziałem. Cofnąłem się i pa-

trzyłem na nią z niemym przerażeniem. Jej ręce
spoczywały martwo na kolanach, dłońmi ku górze.
Wolno podniosła szare oczy. Cienie zdawały się w
nich zjawiać to niknąć — jak gdyby prosty płomień
jej duszy zaczął się w końcu chwiać w zmiennych
prądach zatrutego powietrza, płynącego ze zgniłej
i ciemnej otchłani, co chciała ją pochłonąć jak
swoją i gdzie cynizm ucisku i buntu nawet cnoty
wyradza w zbrodnie.

— Nie można być bardziej nieszczęśliwą... —

Jej znękany szept napełnił mnie zgrozą. — Nie
można... Czuję, a id="filepos662629">e mi serce
lodowacieje.

199/217

background image

IV

Niedostępny w wersji demonstracyjnej

background image

V

Minęły prawie dwa tygodnie od pogrzebu jej

matki, gdy zobaczyłem Natalię Haldin po raz os-
tatni.

W ciągu tych cichych i posępnych dni drzwi

mieszkania przy Boulevard des Philosophes były
zamknięte dla wszystkich oprócz mnie. Sądzę, że
przydałem się na coś, choćby tylko dlatego, że ja
jeden byłem świadom nieprawdopodobnej strony
tej sytuacji. Panna Haldin pielęgnowała matkę
sama do ostatniej chwili. Jeżeli odwiedziny Razu-
mowa miały pewien związek ze zgonem pani
Haldin (a nie mogę się powstrzymać od przy-
puszczenia, że go znacznie przyśpieszyły), to dlat-
ego że ten człowiek, któremu nieszczęsny Wiktor
Haldin zaufał bez namysłu, nie zdołał zdobyć zau-
fania jego matki. Nikt już nie dowie się dokładnie,
jaką historię jej opowiedział — w każdym razie ja
tego nie wiem — wydaje mi się jednak, że zabił ją
wstrząs ostatecznego rozczarowania, zniesionego
w milczeniu. Nie uwierzyła Razumowowi. Może nie
potrafiła już nikomu wierzyć i wskutek tego nie mi-
ała już nic nikomu do powiedzenia — nawet włas-
nej córce. Podejrzewam, że panna Haldin przeżyła
najcięższe chwile swego życia przy tym milczą-

background image

cym łożu umierającej. Muszę wyznać, że gniewała
mnie ta złamana, stara kobieta, odchodząca ze
świata w niemym uporze niedowierzania własnej
córce.

Gdy wszystko się skończyło, usunąłem się na

bok. Panna Haldin miała wtedy wokół siebie ro-
daków. Na pogrzeb przyszło ich bardzo wielu.
Byłem tam również, ale i po pogrzebie trzymałem
się z dala od panny Haldin, dopóki nie otrzymałem
krótkiego listu, wynagradzającego me samozapar-
cie: „Będzie tak, jak pan sobie życzył. Wracam
do Rosji. Powzięłam już decyzję. Proszę mnie
odwiedzić."

Zaiste,

to

była

nagroda

za

mój

takt.

Pośpieszyłem, niezwłocznie, by ją otrzymać.
Mieszkanie przy Boulevard des Philosophes nosiło
smutne piętno rychłego odjazdu. Zionęło pustką,
jak gdyby nie było w nim już nikogo.

Stojąc zamieniliśmy kilka słów o jej zdrowiu

i o moim, parę uwag o osobach należących do
kolonii rosyjskiej, po czym Natalia Haldin, posadzi-
wszy mnie na sofie, zaczęła mówić otwarcie o
swej przyszłej pracy i o swoich planach. Wszystko
miało być, jak sobie tego życzyłem. I tak już do
końca życia. Nigdy więcej nie mieliśmy się
zobaczyć. Nigdy!

202/217

background image

Schowałem w swym sercu ten sukces. Natalia

Haldin jak gdyby dojrzała na skutek swoich
jawnych i tajemnych doświadczeń. Z rękoma
skrzyżowanymi na piersiach chodziła tam i z
powrotem po całym pokoju, mówiąc powoli,
spokojnie, ze. zdecydowanym wyrazem twarzy.
Ukazała mi się z całkiem nowej strony i zadziwiała
powagą i opanowaniem głosu, ruchów, całego
obejścia. Była uosobieniem skupionej niezależnoś-
ci. Siła jej natury wyszła na jaw, gdyż ukryte głę-
bie zostały poruszone.

— My dwoje możemy już teraz mówić o tym —

zauważyła po krótkim milczeniu, zatrzymując się
przede mną. — Czy był pan ostatnio w szpitalu,
żeby się czegoś dowiedzieć?

— Tak. Byłem tam. — A widząc, że nie

spuszcza ze mnie oczu: — Doktorzy twierdzą, że
będzie żył. Ale sądziłem, że Tekla...

— Tekla nie pokazała się u mnie już od kilku

dni — wyjaśniła żywo panna Haldin. — Ponieważ
nie proponowałam jej nigdy, że pójdę razem z
nią do szpitala, myśli, że nie mam serca.
Rozczarowała się co do mnie.

I panna Haldin uśmiechnęła się blado.
— Tak. Tekla przesiaduje przy nim tak długo

i tak często, jak tylko jej pozwolą — rzekłem. —

203/217

background image

Twierdza, że już go nigdy nie opuści, nigdy, póki
jej starczy życia. A on będzie potrzebował kogoś
— bezradny kaleka i do tego głuchy jak pień.

— Głuchy jak pień? Nie wiedziałam — szep-

nęła panna Haldin.

— Tak jest. To wydaje się dziwne. Jak mi

mówiono, głowa nie poniosła żadnych widocznych
obrażeń. Powiadają również, że najprawdopodob-
niej nie pożyje na tyle, aby Tekla miała się kim dłu-
go opiekować. Panna Haldin potrząsnęła głową.

— Dopóki starczy przechodniów, co gotowi

padać na ulicy, naszej Tekli nie zbraknie nigdy
zajęcia..

Jest

ona

dobrą

samarytanką

z

nieprzepartego powołania. Rewolucjoniści nie
zrozumieli tego. Proszę tylko pomyśleć: istoty tak
ofiarnej używano do przewożenia zaszytych w
suknie dokumentów albo do pisania pod dyktan-
do.

— Zdolność rozumienia jest rzadką rzeczą na

tym świecie.

Zaledwie wypowiedziałem tę uwagę, już jej

pożałowałem. Patrząc mi prosto w twarz Natalia
Haldin przyświadczyła lekkim skinieniem głowy.
Nie obraziła się, lecz odszedłszy zaczęła znowu
krążyć po pokoju; Moim zachodnim oczom wydało
się, że oddala się coraz bardziej ode mnie, zu-

204/217

background image

pełnie już teraz niedosięgalna, choć wcale nie
pomniejszona mimo rosnącej odległości. Milcza-
łem, jak gdyby mówienie było już bezcelowe.
Toteż drgnąłem z lekka, gdy usłyszałem jej głos
tuż przy sobie.

— Tekla była tam, kiedy go podnoszono po

wypadku. Ta zacna dusza nie wyjaśniła mi właś-
ciwie nigdy, jak do tego doszło. Zapewnia, że ist-
niało między nimi jakieś porozumienie — rodzaj
umowy — według której w każdej poważnej
potrzebie, trudności, niedoli czy cierpieniu miał
zwrócić się do niej.

— Czyżby? — rzekłem. — W takim razie ma

on szczęście, że było coś takiego. Będzie potrze-
bował całego poświęcenia tej dobrej samarytanki.

Tak się rzeczywiście zdarzyło, że Tekla, wyglą-

dając z jakiejś przyczyny ze swego okna o piątej
nad ranem, zobaczyła Razumowa w parku
Château Borel, stojącego nieruchomo u stóp tara-
su na deszczu z odkrytą głową. Krzyknęła na
niego po nazwisku chcąc się dowiedzieć, co się
stało. Lecz on nawet nie podniósł głowy. Zanim
ubrała się na tyle, by zbiec na dół, już go nie
było. Popędziła więc za nim i wybiegłszy na ulicę
natknęła się niemal od razu na zatrzymany
tramwaj i gromadkę ludzi, podnoszących Razu-
mowa. Tyle powiedziała mi sama Tekla, gdy

205/217

background image

pewnego popołudnia spotkaliśmy się u drzwi szpi-
tala. Nie dodała poza tym żadnych wyjaśnień, ja
nie miałem zamiaru zastanawiać się dłużej nad
wewnętrzną stroną tego bądź co bądź szczegól-
nego epizodu.

— Tak, Natalio Wiktorowno, będzie potrze-

bował kogoś, gdy go wypuszczą ze szpitala o ku-
lach i głuchego jak pień. Ale nie sądzę, żeby owej
nocy, kiedy pognał jak zbiegły szaleniec do parku
Château Borel — chodziło mu o pomoc poczciwej
Tekli.

— Nie — rzekła Natalia zatrzymując się nagle

przede mną. — Może nie. — Usiadła, wsparła
głowę na ręku i zamyśliła się. Milczenie trwało kil-
ka minut. Wtedy przypomniał mi się ów wieczór
okrutnej spowiedzi Razumowa — i skarga, którą
wyszeptała ostatkiem sił: „Nie można być bardziej
nieszczęśliwą...” Wspomnienie to byłoby mnie
przejęło dreszczem, gdybym nie pogrążył się cały
w podziwie dla jej siły i spokoju. Nie było już
Natalii Haldin, gdyż przestała zupełnie myśleć o
sobie. Było to wielkie zwycięstwo — typowo
rosyjski akt zaparcia się siebie.

Wyrwała mnie z zadumy wstając nagle jak

ktoś, kto powziął decyzję. Podeszła do biurka —
teraz już tylko martwego mebla, ogołoconego z
wszystkich osobistych, codziennie przez nią uży-

206/217

background image

wanych drobiazgów. Było w nim jednak jeszcze
coś żywego, bo wyjęła ze skrytki płaską paczkę,
którą mi wręczyła.

— To jest pamiętnik — rzekła dość porywczo.

— Przysłano mi go owinięty w moją woalkę. Nie
wspominałam o nim dotąd, ale teraz postanow-
iłam zostawić go panu. Mam prawo tak uczynić.
Został przysłany mnie. Jest moją własnością. Może
go pan zachować lub po przeczytaniu zniszczyć.
Ale gdy pan będzie czytał, proszę pamiętać, że
byłam bezbronna. I że on...

— Bezbronna! — powtórzyłem ze zdumie-

niem, wpatrzywszy się w nią.

— Tak. To właśnie słowo znajdzie pan tam

napisane — szepnęła. — I to jest prawda! Byłam
bezbronna — zresztą może pan sam mógł to za-
uważyć.— Zaczerwieniła się, później śmiertelnie
pobladła. — Aby oddać sprawiedliwość temu
człowiekowi, pragnę, by pan o tym pamiętał. Och,
byłam, byłam!

Wstałem trochę roztrzęsiony.
— Na pewno nie zapomnę niczego, co mi pani

mówi przy naszym ostatnim spotkaniu.

Jej dłoń znalazła się w mojej.

207/217

background image

— Tak trudno uwierzyć, że musimy się już

pożegnać — oddała mi uścisk dłoni i ręce nasze
rozłączyły się.

— Tak. Wyjeżdżam jutro. Otworzyły mi się

wreszcie oczy, a ręce mam obecnie rozwiązane.
Zresztą — któż z nas, Rosjan, mógłby pozostać
głuchy na stłumiony jęk naszej wielkiej niedoli?
Dla świata oczywiście może to być niczym.

— Do świata docierają raczej głosy waszych

waśni — powiedziałem. — Taki bowiem jest świat.

— Tak — skinęła głową potakująco i zawahała

się przez chwilę. — A jednak muszę panu wyznać,
że nie przestanę wyczekiwać dnia, kiedy wszelkie
waśnie ucichną. Proszę wyobrazić sobie świt
takiego dnia. Zgiełk walki i złorzeczeń ustaje;
cisza dokoła; nowe słońce wschodzi i utrudzeni
ludzie łączą się wreszcie, obliczając w sumieniach
bilans skończonej walki; są zasmuceni swoim
zwycięstwem, bo tyle idei musiało zginąć, aby
zatryumfowała jedna, tyle wierzeń opuściło ich
nie znalazłszy oparcia. Czują się osamotnieni na
świecie, więc garną się blisko do siebie. Tak, czeka
nas wiele jeszcze gorzkich godzin! Ale udrękę serc
ukoi wreszcie miłość.

I po tym ostatnim słowie jej mądrości, słowie

tak słodkim, tak gorzkim, tak okrutnym czasami

208/217

background image

— pożegnałem Natalię Haldin. Ciężko pomyśleć,
że nie spojrzę już nigdy więcej w ufne oczy tej
dziewczyny — poślubionej niezłomnej wierze w
przyjście pojednania zrodzonego z miłości, które
jak niebiański kwiat wystrzeli kiedyś z człowieczej
ziemi, przesiąkniętej krwią, rozdartej walką,
polanej łzami.

Należy wyjaśnić, że w owym czasie nie wiedzi-

ałem nic o spowiedzi Razumowa wobec zgromad-
zonych rewolucjonistów. Może Natalia Haldin
odgadła, jaka to „jedna jeszcze rzecz” pozostała
Razumowowi do załatwienia, ale tego moje za-
chodnie oczy nie umiały dostrzec.

Tekla, była dama do towarzystwa madame de

S., nie odstępowała jego łóżka w szpitalu.
Spotkaliśmy się raź czy dwa u drzwi tego zakładu,
lecz w czasie tych spotkań Tekla mówiła mało. Wi-
adomości o Razumowie, jakich mi udzielała, były
możliwie najzwięźlejsze. Wracał z wolna do
zdrowia, miał jednak pozostać nieuleczalnym
kaleką do końca życia. Ja sam nie zaszedłem do
niego nigdy i nigdy go już nie widziałem od owego
straszliwego wieczora, kiedy byłem bacznym,
choć ignorowanym świadkiem jego rozmowy z
panną Haldin. W jakiś czas potem wypisano go ze
szpitala i jego „krewna" — jak mi powiedziano —
zabrała go gdzieś ze sobą.

209/217

background image

Swoje wiadomości uzupełniłem prawie w dwa

lata później. Nie stało się to w wyniku moich
starań; całkiem przypadkowo, w domu pewnego
wybitnego Rosjanina wolnomyślnych przekonań,
który zamieszkał czasowo w Genewie, spotkałem
rewolucjonistkę, cieszącą się tam wielkim zau-
faniem.

Rosjanin ten był znakomitością całkiem in-

nego rodzaju niż Piotr Iwanowicz. Brunet o łagod-
nych oczach, wysoki, bardzo uprzejmy, a przy tym
jakiś przyciszony i ostrożny w całym swym obe-
jściu. Skorzystał z chwili, kiedy nikogo nie było
w pobliżu, i podszedł do mnie w towarzystwie si-
wowłosej, ruchliwej kobiety w czerwonej bluzce.

— Nasza Sofia Antonowna pragnie pana poz-

nać — rzekł swym oględnym głosem. — Zostaw-
iam więc was oboje, byście mogli sobie poroz-
mawiać.

— Nie miałabym odwagi narzucać się panu —

zaczęła, od razu siwowłosa dama — gdyby mi nie
powierzono pewnej wiadomości dla pana.

Owa wiadomość składała się z kilku przy-

jaznych słów od Natalii Haldin. Sofia Antonowna
powróciła właśnie z tajnej wyprawy do Rosji i
widziała się tam z panną Haldin. Mieszkała ona
w jakimś mieście w środkowej Rosji, dzieląc swe

210/217

background image

miłosierne

uczynki

pomiędzy

koszmar

przepełnionych więzień a rozpaczliwą nędzę osie-
roconych domostw. Nie oszczędzała się w tej do-
brej służbie — jak zapewniła mnie Sofia Antonow-
na.

— To wierna dusza, niezłomny charakter i

niestrudzone ciało — podsumowała swą relację re-
wolucjonistka z odcieniem entuzjazmu.

Nie było obawy, ażeby nawiązana w ten

sposób rozmowa urwała się z powodu braku zain-
teresowania z mojej strony. Usiedliśmy na uboczu,
gdzie nam nikt nie przeszkadzał. Opowiadając o
pannie Haldin, Sofia Antonowna zauważyła nagle:

— Pan mnie chyba pamięta? Widział mnie pan

tego wieczora, kiedy Natalia przyszła zapytać Pio-
tra Iwanowicza o adres niejakiego Razumowa,
tego młodego człowieka, który...

— Pamiętam doskonale — rzekłem. Gdy Sofia

Antonowna dowiedziała się, że mam u siebie
pamiętnik owego młodego człowieka, dany mi
przez pannę Haldin, zaciekawiło ją to wielce. Nie
kryła się wcale z chęcią ujrzenia tego dokumentu.

Zaofiarowałem się, że go jej pokażę, ona zaś

od razu obiecała odwiedzić mnie nazajutrz w tym
celu.

211/217

background image

Przeglądała chciwie kartki rękopisu przez

godzinę lub dłużej, po czym zwróciła mi go z
lekkim westchnieniem. Jeżdżąc po Rosji widziała
się również z Razumowem. Mieszkał nie w Rosji
centralnej, lecz na południu. Opisała mi mały,
dwupokojowy, drewniany domek na skraju jakiejś
lichej mieściny, ukryty za wysokim parkanem z
desek, z podwórzem zarośniętym pokrzywami.
Razumow był zniedołężniały, chory, z każdym
dniem słabszy, a samarytanka Tekla pielęgnowała
go niezmordowanie, z czystą radością bezintere-
sownego poświęcenia. Przy tym zajęciu nie mogło
spotkać jej już żadne rozczarowanie.

Nie taiłem przed Sofią Antonowną mego zdzi-

wienia, że chciała odwiedzić Razumowa. Nie
mogłem nawet zrozumieć powodu, dla którego
to uczyniła. Oświadczyła mi na to, że nie była
wyjątkiem.

— Wielu z nas odwiedza go, przejeżdżając

tamtędy. Jest inteligentny. Ma ciekawe myśli... A
przy tym umie mówić.

Wtedy to dowiedziałem się po raz pierwszy

o publicznym pokajaniu Razumowa w domu Las-
pary. Sofia Antonowną opowiedziała mi dokładnie,
co się tam stało. Razumow opisał jej to sam z naj-
drobniejszymi szczegółami.

212/217

background image

Potem, patrząc na mnie mocno czarnymi

błyszczący mi oczyma, dodała:

— Bywają złe chwile w życiu każdego

człowieka. Jakaś fałszywa myśl wkradnie się do
naszego mózgu i oto rodzi się obawa — obawa
przed sobą, obawa o siebie. Albo może fałszywa
odwaga — któż to zgadnie. Zresztą niech pan
nazwie to, jak chce — ale proszę mi powiedzieć,
czy wielu ludzi wolałoby raczej wydać siebie
świadomie na zgubę (jak on to sam określa w
pamiętniku) aniżeli żyć dalej w skrytej pogardzie
dla siebie samego? Czy znalazłoby się takich
wielu? I proszę pamiętać, że kiedy to robił, był
zupełnie bezpieczny. Właśnie wtedy, kiedy nabrał
przekonania, że jest bezpieczny, i co więcej —
nieskończenie więcej — kiedy po raz pierwszy za-
świtała mu myśl, że ta zachwycająca dziewczyna
może go pokochać, właśnie wtedy zrozumiał, że
najzjadliwsze drwiny, najgorsze niegodziwości, że
całe to szatańskie dzieło jego nienawiści i pychy
nie zdołałoby nigdy przesłonić nikczemności ży-
cia, jakie go czekało. Trzeba mieć charakter, aby
dojść do takiego przekonania.

Przyjąłem to twierdzenie w milczeniu. Któż

chciałby się spierać o słuszność motywów prze-
baczenia lub litości? Okazało się zresztą później,
że w tym miłosierdziu, do jakiego świat re-

213/217

background image

wolucyjny poczuwał się względem zdrajcy Razu-
mowa, było także trochę skruchy. Sofia Antonow-
na mówiła dalej z pewnym zakłopotaniem:

— Poza tym, widzi pan, ten człowiek padł ofi-

arą

gwałtu.

Stało

się

to

bezprawnie.

Nie

postanowiono jeszcze, co z nim należy zrobić.
Przyznał się był dobrowolnie. A ten Nikita, który
jak panu wiadomo, rozbił mu w sieni bębenki w
uszach w przystępie rzekomego oburzenia — ten
Nikita, jak się potem okazało, był sam łotrem na-
jgorszego

gatunku,

zdrajcą,

donosicielem

i

szpiegiem! Razumow powiedział mi, że zarzucił
mu to w przystępie jakiegoś jasnowidzenia...

— Widziałem to bydlę tylko przez chwilę —

rzekłem — i naprawdę nie potrafię zrozumieć, jak
ktokolwiek spośród was mógł mieć złudzenia co
do niego, choćby pół dnia.

Przerwała mi.
— No, no! To nie takie proste. Kiedy go

zobaczyłam po raz pierwszy, byłam też przer-
ażona, ale zakrzyczano mnie. Stale mówiliśmy do
siebie: och, nie trzeba patrzeć na to, jak wygląda.
A do tego zawsze gotów był zabijać. To nie ulegało
wątpliwości. Tak, zabijał — dla obu stron! Ten
bies...

214/217

background image

Potem, opanowawszy gniewne drżenie ust,

Sofia Antonowna opowiedziała mi bardzo dziwną
historię. Zdarzyło się, że radca Mikulin w czasie
podróży po Niemczech (wkrótce po zniknięciu
Razumowa z Genewy) spotkał się w wagonie kole-
jowym z Piotrem Iwanowiczem. Ci dwaj, znalazłszy
się sami w przedziale, przegadali z sobą pół nocy
i wtedy to Mikulin, szef policji, napomknął arcyre-
wolucjoniście o prawdziwym charakterze arcykata
żandarmów. Wydaje się, że Mikulin chciał się
pozbyć swego osobliwego agenta. Może miał go
dosyć; może się go bał. Należy przy tym nad-
mienić, że Mikulin odziedziczył złowrogiego Nikitę
po swoim poprzedniku na urzędzie.

Również i tej historii wysłuchałem bez

wypowiadania się, wierny swej roli niemego
świadka spraw rosyjskich, rozwijających swoją
logikę Wschodu przed mymi zachodnimi oczyma.
Natomiast pozwoliłem sobie na jedno pytanie:

— Sofio Antonowno, proszę mi powiedzieć,

czy madame de S. zostawiła cały swój majątek
Piotrowi Iwanowiczowi?

— Ani grosza — rewolucjonistka wzruszyła

ramionami z obrzydzeniem — umarła bez testa-
mentu. Gromada siostrzeńców i siostrzenic zleci-
ała się z Petersburga jak stado sępów, by gryźć
się między sobą o schedę. Wszystko paskudne

215/217

background image

kamerhery

i

frejliny

wstrętne

lokajstwo

dworskie. Tfu!

— Nie słyszy się teraz wiele o Piotrze Iwanow-

iczu — zauważyłem po chwili.

— Piotr Iwanowicz — rzekła Sofia Antonowna

poważnie — związał się z wiejską dziewczyną.

Zdziwiłem się naprawdę.
— Co? Na Riwierze?
— Cóż za nonsens! Nic podobnego.
Słowa te Sofia Antonowna powiedziała dość

ostro.

— Czyżby więc przebywał teraz w Rosji? Ależ

to szalone ryzyko — zawołałem. — I wszystko dla
wiejskiej dziewczyny. Czyż nie uważa pani, że
czyni bardzo nieroztropnie?

Sofia Antonowna zachowała przez chwilę

tajemnicze milczenie, po czym oświadczyła:

— On ją po prostu uwielbia.
— Doprawdy? Wobec tego spodziewam się, że

ona nie omieszka go bijać.

Sofia Antonowna wstała i zaczęła się ze mną

żegnać, jak gdyby nie usłyszała wcale mego
bezbożnego życzenia; ale już we drzwiach, do
których ją odprowadzałem, odwróciła się na
chwilę i oświadczyła stanowczym głosem:

216/217

background image

— Piotr Iwanowicz to człowiek natchniony.

217/217

background image

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji

kliknij tutaj

.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie

rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez

NetPress Digital Sp. z o.o., operatora

sklepu na którym można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji

. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej

zgody

NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej

od-sprzedaży, zgodnie z

regulaminem serwisu

.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym

Nexto.pl

.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zamek Bialski Netpress Digital E book
Pan Balcer W Brazylii Netpress Digital E book
Zakochane Kobiety Netpress Digital E book
Przez Pustynie Netpress Digital E book
O Literaturze Polskiej W Wieku Dziewietnastym Netpress Digital E book
Pilot Netpress Digital E book
Wokol Ksiezyca Netpress Digital E book
Stara Basn Netpress Digital E book
Ostatni Mohikanin Netpress Digital E book
Sztuka I Literatura I Netpress Digital E book
Zasady Socyologii 1 Netpress Digital E book
Pogromca Zwierzat Netpress Digital E book
Rzym I Netpress Digital E book
Opowiadania Netpress Digital E book
Skarb W Srebrnym Jeziorze Netpress Digital E book
Wegierski Magnat Netpress Digital E book
Old Surehand Netpress Digital E book
Ogniem I Mieczem Netpress Digital E book
E book Szpicrut Honorowy Netpress Digital

więcej podobnych podstron