Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej
zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym
RZYM
tom I
Emil Zola
I
W ciągu nocy między Pizą a Civita-Vecchia
pociąg opóźnił się znacznie i dochodziła dziewiąta
rano, gdy ksiądz Piotr Froment po uciążliwej
dwudziestopięciogodzinnej
podróży
przybył
nareszcie do Rzymu. Obarczony jedną tylko wal-
izką, wyskoczył żwawo z przedziału w tłum
przepychający się na peronie i odsunąwszy ofi-
arujących swe usługi tragarzy, chwycił swój lekki
pakunek, aby czym prędzej zostać samemu i
zobaczyć miasto. Przed dworcem, na placu Cin-
quecento wsiadł natychmiast do jednego: z
małych odkrytych powozików stojących przy
brzegu chodnika, postawił walizkę koło siebie i
rzucił adres dorożkarzowi:
— Via Giulia, Palazzo Boccanera.
Był to poniedziałek, trzeciego września, po-
ranne niebo jaśniało cudownie cichym i łagodnym
blaskiem. Dorożkarz, mały okrągły człowieczek o
błyszczących oczach i białych zębach, uśmiechnął
się poznając po akcencie francuskiego księdza.
Zaciął batem chudego konia i powóz potoczył się
szybko, tak jak zazwyczaj rzymskie dorożki zachę-
cająco czyste i wesołe. Prawie natychmiast, gdy
tylko minęli zieleń małego skwerku i znaleźli się
na placu delie Termę, woźnica odwrócił się i, ciągle
uśmiechnięty, wskazał batem ruiny.
— Termy Dioklecjana — powiedział złą fran-
cuszczyzną, jak usłużny dorożkarz, który pragnie
zaskarbić sobie względy przejezdnych cudzoziem-
ców.
Z wyniosłości wzgórza Viminale, gdzie znajdu-
je się dworzec, powóz potoczył się szybko wzdłuż
spadzistej Via Nazionale. Dorożkarz nieustannie
odwracał teraz głowę w kierunku pasażera i
stereotypowym
gestem
wskazywał
każdy
zabytek. Na tym odcinku szerokiej ulicy znaj-
dowały się same tylko nowe budowle. Dalej, na
prawo wznosiły się wysepki zieleni, nad którymi
5/185
górował ciągnący się w nieskończoność budynek,
przypominający klasztor lub koszary.
— Kwirynał, pałac królewski — powiedział
dorożkarz.
Od tygodnia, odkąd zdecydował się na po-
dróż, Piotr spędzał całe dnie na studiach topografii
Rzymu, przeglądając plany miasta i przerzucając
książki. Mógł był poruszać się po Rzymie nie py-
tając nikogo o drogę; wyjaśnienia woźnicy nie
przynosiły mu nic nowego. Zbijały go tylko z tropu
gwałtowne nierówności terenu, ciągle napotykane
wzgórza, całe dzielnice opadające tarasami. Głos
dorożkarza zabrzmiał głośniej z odcieniem ironii,
zaś bicz jego zatoczył szerokie koło, gdy wymienił
nazwę wielkiej budowli po lewej stronie, jeszcze
zupełnie świeżej, kredowo-białego koloru, która
wznosiła się jak gigantyczny blok z kamienia,
przeładowany rzeźbą, frontonami i posągami.
— Bank Narodowy.
Niżej, gdy powóz skręcił na trójkątny plac,
Piotr podnosząc w górę oczy spostrzegł, przejęty
zachwytem, zawieszony bardzo wysoko, podparty
wielkim gładkim murem ogród, z którego wystrze-
lał rysujący się wytwornie i potężnie zarazem na
tle przejrzystego nieba profil stuletniej pinii o ksz-
6/185
tałtach parasola. Zrozumiał w tej chwili, na czym
polega wspaniałość i wdzięk Rzymu.
— Willa Aldobrandini.
Niżej ostatecznie oczarował księdza nowy
przelotny widok. Na samym rogu ostro skręcającej
ulicy ukazała się w dole świetlista wyrwa — biały
plac podobny do słonecznej studni, zalany oślepi-
ająco złotym pyłem; w chwale poranka wznosiła
się po środku olbrzymia marmurowa kolumna,
lśniąca złocisto z tej strony, gdzie od wieków
padało na nią wschodzące słońce. Ksiądz zdziwił
się, gdy dorożkarz wymienił jej nazwę. Nie
wyobrażał jej sobie tak właśnie, w tym wgłębieniu
promieniującym blaskiem wśród otaczających ją
mroków.
— Kolumna Trajana.
Na dole pochyłości Via Nazionale skręcała po
raz ostatni. Posypały się nazwy w takt szybkiego
truchtu konia: Palazzo ,Colonna, z ogrodem otoc-
zonym nędznymi cyprysami, Palazzo Torlonia, na
pół rozwalony z powodu przeprowadzanych
właśnie upiększeń, Palazzo Venezia, nagi i groźny,
o ząbkowanych bastionach, tra gicznie surowy,
średniowieczny obronny zamek, zagubiony w ba-
nalaiym mieszczańskim otoczeniu. Nieoczekiwany
wygląd napotykanych, budowli pogłębiał zdziwie-
7/185
nie Piotra. Doznał szczególnie silnego wstrząsu,
gdy dorożkarz triumfalnym ruchem bata pokazał
mu Corso, długą, wąską ulicę, zaledwie tak sze-
roką jak paryska ulica Saint-Honore, bielejącą w
słońcu z lewej, a pogrążoną w cieniu z prawej
strony, z odległą Piazza del Popolo jak świetlistą
gwiazdą w głębi; czy istotnie było to serce miasta,
sławna promenada, ożywiona arteria, którą
płynęła krew Rzymu? Powóz wjechał w Corso
Vittorio-Emanuele, przedłużenie Via Nazionale. Te
dwie nowo powstałe drogi miejskie przecinały
stare miasto na odcinku od dworca do Ponte Sant
Angelo. Na lewo okrągła absyda kościoła del Gesu
jaśniała w radosnym słońcu poranka. Dalej,
pomiędzy kościołem a ciężkim masywem Palazzo
Altieri, którego nie ośmielono się zburzyć, ulica
zwężała się i wiodła w cień wilgotny, pełen chłodu.
Dalej jeszcze, na placu przed fasadą kościoła del
Gesǔ, słońce kładło znowu złociste plamy, pod-
czas gdy w głębi Via Aracoeli, także pogrążonej w
mroku, rysowały się skąpane w słońcu wierzchołki
palm.
Po pewnym czasie dorożkarz rzucił:
— A tam Kapitol.
Ksiądz wychylił się żywo. Zobaczył jedynie
zieloną plamę u wylotu ciemnego korytarza. Te
gwałtowne przeskoki od gorącego blasku do zim-
8/185
nego cienia przejmowały go dreszczem chłodu.
Na widok Palazzo Venezia czy kościoła del Gesǔ,
wydawało mu się, że noc minionych wieków spada
jak lodowaty płaszcz na jego ramiona; potem na
każdym placu lub gdy nowoczesna ulica rozsz-
erzała się, wstępował jakby w pełnię światła, w
radosną, ciepłą słodycz życia. Pęki słonecznych
strzał odbijały się o dachy i spadały na ulicę tysu-
jąc wyraźnie niebieskawe cienie. Między budynka-
mi jaśniały skrawki nieba o niezwykle ciepłym,
nasyconym błękicie. Powietrze, którym oddychał,
miało jakiś swoisty smak, trudny do nakreślenia,
jakby smak nieznanego owocu, i to wzmagało w
nim jeszcze gorączkę przyjazdu.
Mimo swej nieregularności, Corso Vittorio-
Emanuele jest bardzo piękną, nowoczesną arterią;
wydawało się Piotrowi, że znajduje się w jakimś
mieście zabudowanym wielkimi czynszowymi
kamienicami. Lecz gdy mijał Cancelleria, arcy-
dzieło Bramanta, typową zabytkową budowlę
rzymskiego renesansu, zdziwienie jego znowu
wzrosło, na myśl przyszły mu pałace, które widział
przed chwilą, zastanowiła go ta pozbawiona orna-
mentów architektura, olbrzymia i przytłaczająca,
te ogromne bloki z kamienia, podobne z wyglą-
du do budynków szpitalnych lub zabudowań więzi-
ennych. Nigdy nie wyobrażał sobie w ten sposób
9/185
słynnych rzymskich pałaców, nie przypuszczał, że
są tak pozbawione wdzięku i fantazji oraz
wszelkiej zewnętrznej wspaniałości. Niewątpliwie
były one bardzo piękne i Piotr myślał, że zas-
tanawiając się nad ich architekturą zrozumie w
końcu, na czym to piękno polega.
Powóz
minął
już
ludne
Corso
Vittorio-
Emanuele i jechał teraz krętymi uliczkami tak
wąskimi, że z trudem w nich się mieścił. Zrobiło
się cicho i pusto; stare miasto spoczywało w uśpi-
eniu i chłodzie, w przeciwieństwie do pławiących
się w słońcu i tętniących gwarem nowych dzielnic.
Piotr przypomniał sobie oglądane plany, ist-
wierdzając, że znajduje się obecnie niedaleko Via
Giulia; wzmagająca się ciekawość spowodowała,
że odczuł jakby dotkliwy ból, tę rozpaczliwą
świadomość, iż nie zdoła zobaczyć teraz nic
więcej, że nie dowie się już na razie niczego. Stan
gorączkowego podniecenia, w jakim trwał od
chwili wyjazdu, zdziwienie wywołane odmiennoś-
cią prawdziwego obrazu od wizji zrodzonej w
wyobraźni, ciosy, jakie dotknęły jego imaginację,
wszystko
to
wzmagało
jego
niecierpliwość,
pobudzało pragnienie, aby bez zwłoki zaspokoić
dojmującą potrzebę zobaczenia wszystkiego naty-
chmiast. Wybiła właśnie dziewiąta, rozporządzał
więc całym przedpołudniem, w ciągu którego
10/185
mógł zgłosić się do Palazzo Boccanera: dlaczegóż
więc miałby nie pojechać od razu do tego klasy-
cznego miejsca, skąd widać całą panoramę Rzy-
mu rozsiadłego na siedmiu pagórkach? Ta: myśl
prześladowała go tak, że wreszcie jej uległ.
Dorożkarz nie odwracał się już do niego, Piotr
uniósł się więc na siedzeniu i głośno rzucił mu
nowy adres:
— Do San Pietro in Montorio.
Człowiek zdziwił się początkowo. Wydawało
się, że nie rozumie.
Końcem bata wskazał kierunek, dając jed-
nocześnie do zrozumienia, że jest to bardzo
daleko. Gdy jednak ksiądz nalegał, uśmiechnął się
usłużnie i przyjacielsko potrząsnął głową. — Do-
brze, dobrze! Jemu to nie sprawia różnicy.
Koń ruszył znowu, tym razem szybciej i powóz
zagłębił się. w labiryncie wąskich uliczek. Droga
wiodła teraz poprzez jedną z nich, wciśniętą
między wysokie mury, do której światło przenikało
skąpo niczym w głąb okopu. U jej wylotu ukazała
się znowu słońcem zalana przestrzeń i poprzez
most Sykstusa dorożka przedostała się na drugi
brzeg Tybru. Na kamiennych wybrzeżach widniały
ślady rozbiórki i stosy wapna świadczyły o nowych
konstrukcjach. Dzielnica Trastevere z drugiej
11/185
strony Tybru robiła także wrażenie zburzonej;
powóz jechał teraz w górę wzdłuż pochyłości Gian-
icolo, szeroką ulicą, gdzie na wielkich tablicach
wypisane było imię Garibaldiego. Po raz ostatni
dorożkarz zrobił gest wyrażający dobroduszną
dumę, wymieniając nazwę tej arterii przypomina-
jącej zwycięstwo.
— Via Garibaldi.
Chód konia stał się powolniejszy i Piotr
opanowany dziecinną niecierpliwością odwracał
się, aby patrzeć, jak poza nim stopniowo wyłani-
ało się miasto w całej swej rozciągłości. Pochyłość,
na którą wjeżdżał powóz, ciągnęła się na znacznej
przestrzeni, nieustannie ukazywały się nowe
dzielnice, a nawet dalekie wzgórza. Piotr, przejęty
coraz
bardziej,
tak
że
odczuwał
wyraźnie
przyśpieszony rytm swego serca, zdał sobie
sprawę z tego, że rozbijając na poszczególne
cząstki widok całości, obejmując wzrokiem tylko
fragmenty horyzontu nie zaspokoi w pełni swego
wielkiego pragnienia. Chciał otrzymać gwałtowne
uderzenie prosto w pierś, objąć cały Rzym jednym
spojrzeniem, w jednym uścisku zawrzeć całe
święte miasto.. Zdobył się więc na wysiłek, żeby
nie odwracać się mimo że cała jego istota rwała
się do tego.
12/185
Na górze znajdował się obszerny taras oraz
kościół San Pietro in Montorio w tym właśnie
miejscu, gdzie, jak głosi legenda, święty Piotr
został ukrzyżowany. Pusty, spalony przez letnie
skwary plac był rudawej barwy; nieco dalej na
tyłach kościoła z trzech wielkich kielichów fontan-
ny spadały z szumem przeczyste, wiecznie
chłodne strugi wody. Oparci o parapet ciągnący
się wzdłuż tarasu spadającego stromo ku Zaty-
brzu stali turyści — szczupli Anglicy i barczyści
Niemcy — z otwartymi w konwencjonalnym podzi-
wie ustami, trzymając w ręku przewodniki, do
których często zaglądali, aby nie pomylić się przy
rozpoznawaniu zabytków.
Piotr wyskoczył lekko z powozu i ręką dał znać
dorożkarzowi, aby zaczekał. Powóz ustawił się
natychmiast w szeregu za innymi dorożkami, zaś
jego właściciel pozostał filozoficznie na koźle w
pełnym słońcu i podobnie jak koń opuścił głowę, z
rezygnacją godząc się na długi postój.
Piotr oparty o parapet, w wąskiej czarnej su-
tannie, nerwowo zaciskając płonące gorączką
dłonie, pożerał wzrokiem i chłonął całą duszą roz-
ciągającą się przed jego oczami panoramę mi-
asta. Rzym, Miasto Cezarów, Miasto Papieży,
Wieczne Miasto, które dwukrotnie zdobyło świat,
Miasto
Wybrane,
przedmiot
jego
gorących
13/185
marzeń, o którym śnił od długich miesięcy! Miał je
nareszcie przed sobą, widział je na własne oczy. W
ciągu kilku ostatnich dni przelotne burze złagodz-
iły nieco sierpniowe upały. Cudowny wrześniowy
poranek błyszczał świeżością w bladym błękicie
bezchmurnego nieba ciągnącego się w nieskońc-
zoność. To był właśnie pełen słodyczy Rzym, Rzym
jego snów, które teraz zdawały się rozwiewać w
jasnym, porannym słońcu. Lekkie, niebieskawe,
zaledwie dostrzegalne mgły niby przejrzysta gaza
unosiły się nad dachami nisko położonych dziel-
nic; wielkie przestrzenie Kampanii, odległe góry
tonęły w bladoróżowym blasku. Zrazu Piotr nie
rozróżniał nic, nie chciał zatrzymywać się na żad-
nym szczególe, lecz obejmował całą duszą Rzym
spoczywający teraz u jego stóp na tej ziemi, na
którą złożyły się prochy pokoleń. Każda epoka wz-
nawiała jego sławę jakby pod wpływem życioda-
jnych soków wiecznej młodości. Ale największym
wstrząsem, który przyśpieszał rytm jego serca w
tej pierwszej chwili spotkania, było stwierdzenie,
że Rzym jest taki, jakim go pragnął widzieć, wioś-
niany i odmłodzony jakąś lotną radością, prawie
niematerialną, uśmiechnięty nadzieją jutrzenki
nowego życia w tym czystym poranku pięknego
dnia.
14/185
Wówczas to Piotr, stojąc nieruchomo przed
wspaniałą panoramą, przeżył raz jeszcze w ciągu
kilku minut ostatnie trzy lata swego życia. Ach! Ja-
ki straszny był ten pierwszy rok, rok, który spędził
w małym domku w Neuilly, przy zatarasowanych
drzwiach i oknach, ukryty niczym śmiertelnie
ranne zwierzę w swej norze. Przyjechał z Lourdes
z obumarłą duszą, z krwawiącym sercem, czując,
że wszystko w nim obróciło się w popiół. Cisza i
noc zapadały nad ruiną jego wiary i miłości. Mi-
jały dni, a on nie czuł, że w żyłach jego płynie
krew, nie dostrzegał żadnego światełka, które by
rozjaśniło mroki jego opuszczenia. Żył jak automat
i czekał chwili, gdy będzie miał dość odwagi, aby
rozpocząć życie na nowo w imię i przemożnego
rozsądku,
dla
którego
wszystko
poświęcił.
Dlaczego nie okazał się bardziej wytrzymały,
bardziej silny, czemu nie przystosował spokojnie
swego życia do nowych warunków? Nie chciał
zrzucić sutanny wierny swej jedynej miłości i
pełen wstrętu do wiarpłomstwa, ale czemu nie
poświęcił się jednej z gałęzi nauk dozwolonych dla
stanu duchownego, astronomii lub archeologii?
Coś w nim płakało, może była to natura matki,
jakaś niezmierzona tkliwość, nigdy dotąd nie za-
spokojona, nieustannie jątrząca, gdyż nie mogła
zaznać ukojenia. Cierpiał bez miary nękany poczu-
15/185
ciem samotności, z otwartą wciąż raną, zachowu-
jąc dumną postawę człowieka, który odzyskał
rozsądek.
Pewnego jesiennego wieczoru, gdy niebo za-
snute było deszczem, przypadek zetknął go ze
starym księdzem nazwiskiem Rosę, który pełnił
funkcje wikarego przy kościele Świętej Małgorzaty
na przedmieściu Świętego Antoniego. Poszedł go
odwiedzić w jego mieszkanku mieszczącym się
na wilgotnym parterze przy ulicy de Charonne;
składało się ono z trzech pokoi przekształconych
na przytułek dla opuszczonych dzieci, które ksiądz
znajdował na sąsiedinich ulicach. Odtąd w życiu
Piotra zaszła zmiana, obudziło się w nim gorące
zainteresowanie; z czasem stał się żarliwym
współpracownikiem
starego
księdza.
Neuilly
dzieliła od ulicy Charonne duża odległość.
Początkowo odbywał tę drogę tylko dwa razy ty-
godniowo. Potem robił to każdego dnia, wychodził
rano, a wracał dopiero wieczorem. Trzy pokoje
już nie wystarczały, wynajął więc pierwsze piętro
zachowując dla siebie jeden pokój, gdzie często
spędzał noc. Wszystkie jego drobne dochody szły
na doraźną pomoc dla biednych dzieci. Stary
ksiądz zachwycony i wzruszony do łez tym
niłodzieńczym poświęceniem, które spadło jak z
16/185
nieba, ściskał go z płaczem, nazywając dzieckiem
bożym.
Wówczas to Piotr zapoznał się z nędzą, z
nędzą zbrodniczą i odrażającą, żył pośród niej i
razem z nią przez całe dwa lata. Zaczęło się ód
małych
istot
przygarniętych
z
ulicy,
które
przyprowadzili do niego litościwi sąsiedzi, odkąd
przytułek stał się znany w dzielnicy: mali chłopcy,
małe dziewczynki, maleństwa bez dachu nad
głową, podczas gdy ojcowie i matki pracowali, pili
i umierali. Często zdarzało się, że ojciec gdzieś
znikał, matka oddawała się prostytucji, pijaństwo i
rozpusta wchodziły do mieszkań razem z bezrobo-
ciem; malcy konali na bruku z głodu i zimna, pod-
czas gdy starsze dzieci nurzały się w występku i
zbrodni. Pewnego wieczoru na ulicy de Charonne
ksiądz Piotr wyciągnął spod kół ciężarowego wozu
dwóch małych chłopców, braci, którzy nie umieli
nawet podać swego adresu, gdyż nie wiedzieli,
skąd pochodzą. Kiedy indziej przyniósł do przy-
tułku małego jasnowłosego aniołka, dziewczynkę
liczącą nie więcej nad trzy lata, znalezioną we
łzach na jakiejś ławce. Dowiedział się, że po-
zostawiła ją tam matka. Potem siłą rzeczy, oprócz
tych wychudłych i budzących litość ptasząt wyrzu-
conych z gniazda, Piotr poznał także życie ich
rodziców, poprzez nieszczęścia ulicy dotarł do
17/185
samego siedliska nędzy, zapuszczał się z każdym
dniem coraz głębiej w to ohydne piekło, poznając
budzące grozę tajniki, krwawiące serce okropnoś-
ci. Szalał z udręki w poczuciu bezsilności swego
miłosierdzia! Ach! to miasto nędzy, bezdenna
przepaść upadku i cierpienia, jakież straszne wę-
drówki odbył przemierzając je w ciągu tych dwóch
lat, jakże wstrząsnęły one całą jego istotą! W
dzielnicy Świętej Małgorzaty, w samym środku
pulsującego życiem i tak pracowitego przedmieś-
cia Świętego Antoniego, Piotr odkrył niechlujne
domy, całe zaułki zabudowane ruderami bez
światła i powietrza, ziejące piwniczną wilgocią,
gdzie pleśniały i umierały masy nędzarzy. Na
chwiejących się schodach nogi ślizgały się pośród
nagromadzonych odpadków. Każde piętro dawało
świadectwo tego samego ubóstwa, tego samego
brudu i upadku. Brakowało szyb, wiatr hulał
bezkarnie, deszcz lał się strumieniami do izb.
Wielu z tych nędzarzy spało na nagiej kamiennej
posadzce, nigdy się nie rozbierając. Nie było ani
sprzętów, ani bielizny, ludzie żyli jak zwierzęta,
które dają folgę swoim potrzebom zgodnie z pod-
szeptami instynktu, od przypadku do przypadku.
Gnieździli się tam ludzie różnej płci, różnego
wieku, człowieczeństwo, które doszło do stanu
zezwierzęcenia z braku nieodzownych do życia
18/185
przedmiotów i z tak dotkliwej nędzy, że resztki
ze stołów bogaczy wydzierano tu sobie zębami.
Najgorszym objawem była tu degradacja istoty
ludzkiej; to nie był już wolny dzikus chodzący na-
go,, polujący i zjadający swą zdobycz w głębi
dziewiczych lasów, lecz człowiek cywilizowany,
który powrócił dostanu zwierzęcego, obarczony
wszystkimi nałogami swego upadku, skażony,
zeszpecony, osłabły pośród przepychu i wyrafi-
nowanej kultury królującej światu metropolii.
W każdej rodzinie Piotr odnajdywał tę samą
historię. Na początku była młodość, radość," pra-
wo pracy przyjmowane z całą odwagą. Potem
przychodziło zniechęcenie: po co pracować, jeżeli
człowiek i tak nigdy do niczego nie dojdzie?
Mężczyzna zaczynał pić, aby wydobyć z życia
należną mu cząstkę szczęścia, kobieta zaś zanied-
bywała gospodarstwo, zaglądając także czasem
do kieliszka, pozwalając dzieciom rosnąć jak dz-
iczki. Reszty dokonywało opłakane środowisko,
ciemnota i nadmierne zagęszczenie mieszkań.
Częściej
jeszcze
głównym
winowajcą
było
bezrobocie: nie dość że opróżniało szuflady z uci-
ułanych z trudem oszczędności, lecz podkopywało
odwagę i przyzwyczajało do próżniactwa. Przez
całe tygodnie warsztaty stoją, ramiona ogarnia
bezwład. W tym tętniącym życiem Paryżu
19/185
niemożliwością jest znalezienie jakiejkolwiek pra-
cy. Wieczorem mężczyzna wraca płacząc po
całodziennej wędrówce, w ciągu której ofi-
arowywał siłą swoich ramion, nie zdoławszy nawet
otrzymać pracy zamiatacza ulic, gdyż zajęcie to
jest poszukiwane i wymaga rozlicznych protekcji.
Czyż to nie potworne, że na bruku wielkiego mi-
asta, gdzie błyszczą i dźwięczą miliony, może
znaleźć się człowiek poszukujący pracy, aby jeść,
a który nie znajdując jej cierpi głód? Żona jego
też nie ma co jeść, dzieci są głodne. Wówczas
następuje okres czarnej nędzy, ogłupienie, potem
bunt. Wszystkie społeczne więzy zostają zerwane
w poczuciu strasznej niesprawiedliwości w sto-
sunku do biedaków skazanych na śmierć, gdyż są
słabi. Na jakim legowisku, w jakiej norze położy
się, aby umrzeć, stary robotnik wyniszczony
pięćdziesięcioletnią harówką, w ciągu której nie
zdołał zaoszczędzić ani grosza? Czy należy go do-
bić jednym uderzeniem obucha, tak jak niezdolne
do pracy zwierzę pociągowe, z chwilą gdy nie
mogąc już pracować nie ma prawa jeść? Prawie
wszyscy idą do szpitala, aby umrzeć. Inni znikają
wchłonięci przez błotnisty nurt ulicy. Pewnego
rana Piotr znalazł jednego z takich biedaków,
który umarł z głodu w jakiejś podłej lepiance, na
20/185
wiązce przegniłej słomy i leżał tu w zapomnieniu
od tygodnia, ze zjedzoną przez szczury twarzą.
Lecz litościwe serce młodego księdza doznało
szczególnego wzruszenia pewnego wieczoru pod-
czas ostatniej zimy. O tej porze roku cierpienia
nędzarzy gnieżdżących się w nieopalanych no-
rach, dokąd śnieg przedostaje się wszystkimi sz-
parami, stają się straszne. Sekwana zamarza,
ziemia pokrywa się lodem, różnego rodzaju warsz-
taty zmuszone są przerwać pracę. W dzielnicy
skazanych na bezrobocie szmaciarzy szerząca się
gwałtownie gruźlica kosi całe bandy wyrostków,
bosych, licho odzianych, zgłodniałych i kaszlą-
cych. Piotr w swych wędrówkach napotykał całe
rodziny, matki tulące do siebie, aby utrzymać
nieco ciepła, jpięcioro lub sześcioro dzieci, które
nie jadły od trzech dni. Straszny był wieczór, kiedy
odkrył w głębi ciemnego korytarza przerażającą
izbę, w której matka popełniła samobójstwo wraz
z pięciorgiem dzieci, a uczyniła to z rozpaczy i gło-
du. Ten dramat nędzy wstrząsnął całym Paryżem.
W izbie nie było ani jednego mebla, ani jednej sz-
matki, wszystko zostało sprzedane sztuka po sz-
tuce u handlarza starzyzną z sąsiedztwa. Na zie-
mi stał dymiący jeszcze piecyk. Na wytartym sien-
niku leżała matka, śmierć zastała ją w chwili, gdy
karmiła swoje najmłodsze dziecko, trzymiesięczne
21/185
zaledwie niemowlę; na piersi jej, ku której wycią-
gały się spragnione usta małego trupka, zastygła
kropelka krwi. Dwie dziewczynki, trzy- i pięciolet-
nia, ładne blondyneczki, spały snem wiecznym,
leżąc tuż koło siebie; dwaj starsi chłopcy nie żyli
także, jeden z nich zastygł z głową ukrytą w dło-
niach, siedząc w kucki przy ścianie, drugi leżał na
ziemi w pozie świadczącej o tym, że czołgał się
na kolanach, aby otworzyć okno. Zaalarmowani
sąsiedzi opowiadali banalną i straszliwą historię
powolnej ruiny: ojciec bezrobotny, być może ze
skłonnością do pijaństwa, zniecierpliwiony właści-
ciel grożący eksmisją, oszalała z bólu matka, która
postanowiła umrzeć wraz ze wszystkimi dziećmi,
podczas gdy mąż nieobecny od samego rana
daremnie przemierzał całe miasto w poszukiwaniu
pracy. Nieszczęśliwy człowiek wrócił do domu
prawie jednocześnie z komisarzem, który przybył
w celu skonstatowania zgonu. Gdy ujrzał straszną
scenę, gdy zrozumiał jej znaczenie, upadł na
podłogę jak ogłuszony obuchem wół i zaczął wyć,
a mieszkańcy całej ulicy słysząc ten jęk śmiertel-
nego bólu płakali z przerażenia.
Ten okropny krzyk skazanej na wymarcie rasy
ludzkiej, umierającej w opuszczeniu i głodzie,
brzmiał bez ustanku w uszach Piotra i zapadł mu
głęboko w serce; tego wieczora nie mógł jeść ani
22/185
zasnąć. Czyż podobna ohyda, czyż tak wielki
niedostatek, czarna nędza, której kres kładła
śmierć, była rzeczą możliwą w wielkim Paryżu ob-
fitującym w bogactwa, cieszącym się do szaleńst-
wa, życiem, wyrzucającym miliony dla zadowole-
nia kaprysu? Z jednej strony wielkie fortuny
umożliwiające zaspokojenie bezcelowych zach-
cianek, szczęśliwa, beztroska egzystencja,, z
drugiej zaś — straszliwa bieda, głód, ani cienia
nadziei na poprawę losu, matki-odbierające sobie
życie wraz, z maleńkimi dziećmi, nie mogąc im
dać nic więcej prócz krwi z wyschniętych piersi!
Księdza ogarną? bunt, uświadomił sobie śmieszną
bezużyteczność miłosierdzia. I na cóż zdało się ro-
bić to, co robił, przygarniać dzieci i nieść pomoe
rodzicom, przedłużać cierpienia starych ludzi?
Strukturę społeczną przeżarła od podstaw zgniliz-
na, wszystko utonie kiedyś w morzu krwi i błota.
Jedynie jakiś wielki akt sprawiedliwości może
zmieść z powierzchni ziemi stary świat, aby na
jego miejsce zbudować nowy. I w tejże chwili jasno
zdał sobie sprawę, jaki rozłam dzieli ludzkość, up-
rzytomnił sobie, że na to zło, na tego straszliwego
śmiertelnego raka nędzy, nie ma ratunku, zrozu-
miał zbuntowanych i poczuł, że gotów jest wziąć
udział w tej zawieruisze, która wszystko burzy i
wszystko uszlachetnia, odradza ziemięogniem i
23/185
żelazem tak jak wówczas, gdy rozgniewany Bóg
zesłał z nieba ogień, aby nim oczyścić wyklęte mi-
asto.
Tego wieczora ksiądz Rosę słysząc jego łkania
wszedł na góręi jął go po ojcowsku strofować. Ten
człowiek był chyba święty, tyle miał w sobie słody-
czy i nieskończonej ufności. Wielki Boże! Jak moż-
na się poddawać zwątpieniu, gdy istnieje ewan-
gelią! Czyżaby zbawić świat, nie wystarcza boskie
przykazanie: Miłujcie się jak bracia? Nienawidził
przemocy i był zdania, że niezależnie od rozmi-
arów zła można sobie ż nim poradzić, i to w
krótkim czasie, pod warunkkiem, że cofnie się do
okresu pokory, prostoty i czystości obyczajów, do
czasu, gdy pierwsi chrześcijanie żyli jak bracia
niewinni.
Jakiż
cudowny
obraz
ewangelicznej
społeczności malował ksiądz staruszek, mówiąc o
jej odrodzeniu z takim radosnym spokojem, jakby
miało się ono dokonać nazajutrz! Piotr w końcu,
uśmiechnął
się;
upodobał
sobie
tę
piękną
pocieszającą bajkę czując potrzebę wyzwolenia
się ze strasznego koszmaru, na jaki patrzył w
ciągu Idnia. Rozmawiali tak do późna i dni następ-
nych podejmowali na nowo ulubiony temat, a
stary ksiądz dodawał ciągle nowe szczegóły,
mówiąc o rychłym nastaniu królestwa miłości i
24/185
sprawiedliwości ze wzruszającą ufnością poczciw-
ca, który był pewien, że zanim umrze, doczeka się
jeszcze zstąpienia Boga na ziemię.
Wówczas dokonała się w Piotrze nowa przemi-
ana. Praktyka miłosierdzia w tej biednej dzielnicy
zrodziła w nim ogromną tkliwość: serce jego
ściskało się przerażone, zbolałe na widok tej
nędzy, której nigdy nie spodziewał się uleczyć.
Pod naporem tego rozbudzonego uczucia milknął
cały jego rozsądek. Piotr powracał jakby do okresu
swego dzieciństwa, ożywała w nim na nowo
potrzeba czułości, którą ogarniał całą ludzkość,
czułości wszczepionej mu przez matkę snującą w
wyobraźni chimeryczne obrazy przyszłego świa-
ta, gdzie jakieś nieznane siły miały ulżyć doli
uciśnionych. Powodowany lękiem i nienawiścią do
brutalnych postępków zapragnął gorąco zbawić
bliźnich przez miłość. Już nadszedł czas, laby za-
żegnać nieuniknioną straszną katastrofę, brato-
bójczą walkę klas, która, miała zburzyć stary świat
skazany na zagładę przez ogrom swoich zbrodni.
W przekonaniu, że niesprawiedliwość społeczna
dosięgła szczytu, że bliska jest godzina zemsty,
kiedy biedni zmuszą bogatych do podziału mienia
— Piotr znalazł pokojowe rozwiązanie tego prob-
lemu,
marząc
o
pocałunku
braterskim
wymienionym
między
wszystkimi
ludźmi,
o
25/185
powrocie do ewangelicznej czystej moralności,
głoszonej przez Jezusa.
Dręczyły go z początku wątpliwości: czy możli-
wa jest taka koncepcja odmłodzenia dawnego ka-
tolicyzmu, czy można by przywrócić mu młodość
i pogodę pierwotnego chrześcijaństwa? Rozpoczął
więc studia, dużo czytał, prowadził dyskusje i za-
palał się coraz bardziej do tego wielkiego zagad-
nienia socjalizmu katolickiego, które od kilku lat
wywoływało tak gorące dyskusje; przejęty namięt-
ną miłością dla nędzarzy, w oczekiwaniu na cud
braterskiego zespolenia — Piotr zatracał powoli
wszelkie rozumowe skrupuły i przekonywał siebie,
że Chrystus zejdzie na świat po raz drugi, aby od-
kupić cierpiącą ludzkość. Wszystkie te myśli sfor-
mułowały się jasno w jego umyśle jako pewność,
że oczyszczony, przywrócony do swej pierwotnej
postaci katolicyzm jest jedynym wyjściem, na-
jwyższym
prawem,
które
zdoła
uratować
współczesne
społeczeństwo
zażegnując
jed-
nocześnie krwawą katastrofę, jaka mu grozi. Przed
dwoma laty, gdy opuścił Lourdes oburzony na całe
to podłe bałwochwalstwo, czując, że na zawsze
utracił
wiarę,
a
jednocześnie
nurtowany
odwieczną potrzebą pierwiastka boskiego, właści-
wą każdej istocie, z najgłębszych zakątków jego
duszy wydzierał się okrzyk: Nowa religia! Nowa re-
26/185
ligia! I oto dzisiaj wydało mu się, że odkrył tę nową
religię, a właściwie nową formę religii, aby ura-
tować ludzkość, wyzyskując dla jej szczęścia je-
dyny istniejący jeszcze autorytet moralny, daleko
w przeszłość sięgającą organizację, najbardziej
precyzyjne narzędzie, jakie kiedykolwiek wykuto,
aby za jego pomocą rządzić ludźmi.
W ciągu tego długiego okresu powolnej
przemiany wewnętrznej, jaką przeżywał Piotr —
dwaj ludzie, poza księdzem Rosę, wywarli na
niego wielki wpływ. Działalność dobroczynna
zetknęła go z biskupem Bergerot, który właśnie
otrzymał od papieża nominację na kardynała, mi-
mo że całe otoczenie ojca świętego podejrzewało
francuskiego dostojnika Kościoła o wolnomyśl-
ność, w nagrodę za praktykowane przez całe życie
godne podziwu miłosierdzie, z jakim po ojcowsku
rządził swoją diecezją. Piotr jeszcze bardziej zapal-
ił się do swojej idei stykając się z tym apostołem,
z tym pasterzem dusz, jednym z tych dobrych i
pełnych prostoty przewódców, jakich życzył sobie
widzieć w mającej narodzić się społeczności. Lecz
znajomość z wicehrabią Filibertem de la Choue,
zawarta w jednym z katolickich stowarzyszeń ro-
botniczych, jeszcze bardziej umocniła w nim ideę
apostolstwa. Wicehrabia — piękny mężczyzna o
postawie wojskowego, podłużnej twarzy i szla-
27/185
chetnych rysach, które szpecił tylko zbyt mały,
jakby przełamany nos świadczący o ostatecznym
niepowodzeniu tej niezrównoważonej natury —
był jednym z najbardziej czynnych bojowników
francuskiego socjalizmu katolickiego. Posiadał
dużą fortunę, mimo że nieszczęśliwe przedsięwz-
ięcia rolnicze zredukowały do połowy jego ma-
jątek. Usiłował założyć w swoim powiecie wzorowe
gospodarstwa rolne, wprowadzając w czyn swe
przekonania; nie wydawało się jednak,, aby osiąg-
nięte na tym polu sukcesy dodały mu pewności
siebie. Dzięki swej działalności uzyskał stanowisko
posła: zabierał głos w Izbie Deputowanych
wygłaszając wspaniałe mowy i przedstawia-jjąc
program partii, jaką reprezentował. De la Choue z
niestrudzonym zapałem prowadził osobiście piel-
grzymki do Rzymu, przewodniczył na zebraniach,
wygłaszał odczyty i udzielał się zwłaszcza w
środowisku ludowym, gdyż jak twierdził w kółku
zaufanych, jedynie zdobycie tej klasy społecznej
mogło zapewnić zwycięstwo Kościołowi. Osoba
wicehrabiego miała przemożny wpływ na Piotra. Z
całą naiwnością podziwiał w nim bezkrytycznie te
zalety,, których jemu brakowało, a mianowicie dar
organizacji i silną wolę, wojującą w nieco niesko-
ordynowany sposób o wskrzeszenie we Francji
chrześcijańskiego społeczeństwa. Młody ksiądz
28/185
wiele się, nauczył, lecz mimo, to pozostał zawsze
niepoprawnie
sentymentalnym
marzycielem,
który, pomijając wszelkie polityczne konieczności,
dążył wprost do stworzenia wielkiej metropolii
powszechnego szczęścia; wicehrabia wyobrażał
sobie natomiast, że uda mu się ostatecznie zlik-
widować idee liberalne roku 1789, wykorzystując
w, tym celu rozczarowanie i gniew demokracji.
Piotr trwał całe miesiące w oszołomieniu.
Żaden neofita nie żył bardziej wyłącznie dla dobra
bliźnich. Był samą miłością, płonął cały pasją
swego
apostolstwa.
Ci
nędzarze,
których
odwiedzał, ci mężczyźni bez pracy, te dzieci
pozbawione kawałka chleba, pogłębiali w nim
coraz bardziej przekonanie, że nowa religia powin-
na się narodzić po to, by położyć kres niespraw-
iedliwości, od której w niedługim czasie zbun-
towany świat zginie w sposób gwałtownyżarliwą
pracą chciał przyczynić się do odrodzenia pier-
wotnego, chrześcijaństwa, przyśpieszyć jego tri-
umf wszystkimi siłami swej istoty. Jego wiarą ka-
tolicka nadal była martwa, nie wierzył w dogmaty,
w cuda, w tajemnice wiary. Wystarczała mu jed-
nak nadzieja, że Kościół może jeszcze dokonać
wiele dobrego, ujmując w swe dłonie nieokiełz-
nany współczesny ruch demokratyczny, aby ocal-
ić wszystkie narody od grożącej im. katastrofy
29/185
społecznej. Uspokoił się wewnętrznie z chwilą, gdy
oddał się całkowicie wielkiej misji wprowadzenia z
powrotem ewangelii do zgłodniałych i dyszących
buntem serc biednych mieszkańców przedmieść.
Prowadząc życie czynne Piotr mniej cierpiał z
powodu okropnej pustki, jaką odczuwał po powro-
cie z Lourdes; nie badając swego serca, nie doz-
nawał udręki niepewności. Mszę świętą odprawiał
teraz z pogodą, .jaką daje wypełnienie zwykłego
obowiązku. Doszedł nawet do wniosku, że tajem-
niczy ten obrządek, jaki dokonuje się codziennie
przy jego udziale, oraz wszystkie tajemnice wiary
i wszystkie dogmaty są w istocie tylko symbolami,
rytuałem
koniecznym
w
epoce
dziecięctwa
ludzkości,
a
których
będzie
można
potem
zaniechać, gdy ludzkość, dojrzała, oczyszczona i
oświecona, zdolna będzie wreszcie udźwignąć
ciężar nagiej prawdy.
Przejęty gorliwą chęcią stania się użytecznym,
trawiony pragnieniem głoszenia nowej Wiary, za-
siadł pewnego rana przy stole, z zamiarem pisania
książki. Stało się to w sposób zupełnie naturalny,
przelewał na papier tylko krzyk swego serca, dale-
ki od wszelkiej myśli o formie literackiej. Pewnej
bezsennej nocy zarysował mu się ognistymi
zgłoskami na tle ciemności tytuł pisanej książki
— „Nowy Rzym". Tytuł ten mówił wszystko, bo
30/185
czyż nie z Rzymu, wiecznego i świętego miasta,
wyjść powinna idea odkupienia ludzkości? Jedyny
autorytet istniał właśnie tam, odnowienie powinno
było zrodzić się na tej świętej bierni, gdzie wyrósł
niegdyś potężny dąb katolicyzmu. W ciągu dwu
miesięcy napisał książkę, którą przygotowywał
podświadomie cały rok, studiując zagadnienia
współczesnego socjalizmu. Był to jakiś poetycki
wybuch, miał wrażenie, że pisze te karty we śnie,
iż dyktuje mu je jakiś wewnętrzn i daleki głos. Gdy
odczytywał Filibertowi de la Choue kartki napisane
dnia poprzedniego, wicehrabia chwalił je gorąco
jako doskonały materiał propagandowy mówiąc,
że lud tylko poprzez wzruszenie może dać się por-
wać jakąś ideą i że należy tak komponować
nabożne pieśni, by zachowując jednocześnie
charakter rozrywkowy nadawały się i do śpiewa-
nia w warsztatach. Kardynał Bergerot nie analizu-
jąc książki od strony dogmatycznej, zachwycony
żarem miłosierdzia, jakim tchnęła każda stronica,
popełnił nawet nieostrożność i napisał list z. oceną
pozytywną, pozwalając jednocześnie umieścić go
jako przedmowę do dzieła. I oto właśnie to dzieło,
które wyszło drukiem w czerwcu, potępiła Kon-
gregacja Indeksu, i dla obrony tego dzieła młody
ksiądz przyjechał do Rzymu zdziwiony i pełen en-
tuzjazmu, pragnąc najgoręcej triumfu swych
31/185
przekonań, gotów podjąć się obrony swej sprawy
przed ojcem świętym, przeświadczony, że książka
jego wyraża właśnie myśli papieża.
Przeżywając na nowo ostatnie trzy lata, Piotr
stał nieruchomo przy parapecie i od tak dawna
spragniony widoku Rzymu, patrzył na to miasto,
przedmiot swoich najskrytszych marzeń. Poza nim
zajeżdżały dorożki, chudzi Anglicy i ociężali Niem-
cy przesuwali się jak w kalejdoskopie, poświęci-
wszy klasycznemu widokowi pięć minut, zgodnie
z przepisami trzymanego w ręku przewodnika;
woźnica i koń dorożki, którą przyjechał Piotr,
czekali usłużnie, pochylając głowy w pełnym
słońcu, grzejącym też i- walizkę pozostawioną
samotnie na siedzeniu. Ksiądz wydawał się
jeszcze szczuplejszy w swej/czarnej sutannie, jak-
by wydłużony, nieruchomy i smukły, zapatrzony
w roztaczający się przed nim cudowny krajobraz.
Schudł znacznie od czasu pobytu w Lourdes, twarz
jego jakby stopniała. Odkąd podobieństwo do
matki zaczęło brać w nim górę, jego wysokie
proste czoło, wieżyca umysłu, jakie odziedziczył
po ojcu, zmniejszyło się, a pełne dobroci, nieco
zbyt wydatne usta, delikatny owal twarzy, przepo-
jony tkliwością, zdawały się dominować zdradza-
jąc duszę, która jarzyła się także w oczach płoną-
cych ogniem miłosierdzia.
32/185
Jakże tkliwie i gorąco patrzyły teraz jego oczy
na Rzym, miasto jego książki, ów nowy Rzym,
o którym marzył. Początkowo widok miasta zam-
glony słodyczą cudownego poranka zrobił na nim
wielkie wrażenie.
Obecnie odróżniał już szczegóły, zatrzymywał
wzrok na poszczególnych zabytkach przeszłości.
Patrzył nienasycony wodząc wzrokiem z jednego
krańca horyzontu w drugi. Wzrok jego przykuwały
delikatne koronkowe wycięcia, wyniosły wdzięk
Gór Sabińskich i Albańskich, usianych domostwa-
mi, szczyty graniczące z niebem. Kampania rzym-
ska rozciągała się niby ogromna równina naga
i majestatyczna, niczym pustynia śmierci, ciem-
nozielona jak stojąca wóda; rozróżniał niską i
okrągłą wieżę grobowca Cecylii Metelli, za którym
wąską bladą linią zaznaczała się starożytna . Dro-
ga Appijska. Ruiny akweduktów zaścielały skąpą
trawę leżąc w pyle zawalonych światów. Gdy
sięgnął wzrokiem bliżej, widział znowu miasto,
mieszaninę budynków rozsianych bez żadnego
planu.
Piotr na próżno szukał Colosseum. Lekki
północny wiatr jął rozpraszać poranne opary. Na
tle zasnutej jeszcze mgłą dali rysowały się kontury
całych dzielnic, tak jak przylądki wyłaniające się
z rozsłonecznionego morza. Miejscami wśród
33/185
niezbyt widocznych skupisk domów jaśniał bielą
jakiś odcinek muru, jakiś szereg okien rzucał
płomienie, jakiś ogród znaczył się czarną plamą
w przesyconym gorącym kolorytem powietrzu.
Gmatwanina ulic, placów, niezliczone wysepki zie-
leni, rozsiane we wszystkich kierunkach, zlewały
się, ze sobą, zacierały w wiecznie żywej chwale
słońca, podczas gdy wysoko snujące się ponad
kominami białe dymy wolno przepływały po
nieskończenie czystym niebie.
Wkrótce Piotr, wiedziony jakimś tajemniczym
instynktem, skupił całą uwagę na trzech punktach
rozległego horyzontu. Wzruszenie wywoływała w
nim linia smukłych cyprysów w oddali czar, ną
frędzlą obrzeżająca zarysy Palatynu. Poza nią
widział tylko pustkę, pałace cezarów zniknęły, za-
waliły się podcięte kosą czasu; przywoływał je w
swej wyobraźni, zdawało mu się, że je widzi, niby
złociste cienie, niewyraźne i rozedrgane w pur-
purze tego cudownego poranka. Spojrzenie jego
skierowało się następnie w stronę bazyliki
Świętego Piotra, gdzie widniała nietknięta kopuła,
chrom. niąca w swym cieniu sąsiedni Watykan,
przylepiony do boku kolosa; widział ją w pełni tri-
umfu, błękitną jak niebo, tak potężną i tak ro-
zległą, jak król olbrzym, panujący nad miastem,
zewsząd widoczny po wieczne czasy. Piotr
34/185
przeniósł później wzrok wprost przed siebie w
stronę innego wzgórza — Kwirynału, gdzie pałac
królewski wyglądał jak płaskie i niskie koszary,
pomalowane na żółto. Cała wielowiekowa historia
Rzymu, nieustanne wstrząsy i następujące po so-
bie odrodzenia, zamykała się dla Piotra w tym
właśnie symbolicznym trójkącie, w tych trzech
szczytach, które spoglądały na siebie poprzez Ty-
ber. Rzym starożytny rozkwitał obfitością pałaców
i świątyń w olbrzymi kwiat potęgi i chwały ce-
sarstwa; Rzym papieży, zwycięski w okresie śred-
niowiecza, ciążył nad całym chrześcijaństwem
kolosem wskrzeszonego na nowo piękna; Rzym
nowoczesny, którego ksiądz nie znał Wcale i który
lekceważył, reprezentowany był przez nagi i zim-
ny pałac królewski o szpetocie dającej wyobraże-
nie jakiegoś biurokratycznego i nieudolnego
wysiłku, jakiejś świętokradczej próby stworzenia
nowoczesnego, odrębnego miasta, które należało
pozostawić marzeniom przyszłości. Piotr odsuwał
od siebie to uczucie dotkliwej przykrości, jakie
budziła w nim niefortunna teraźniejszość, nie
chcąc zatrzymywać wzroku na nowoczesnej dziel-
nicy, o bladawym kolorycie, jeszcze zapewne w
trakcie budowy, którą rozróżniał tuż koło bazyliki
Świętego Piotra, na brzegu rzeki. Ten. nowy Rzym,
jaki sobie wymarzył, nosił w swym sercu nawet
35/185
teraz patrząc na Palatyn unicestwiony pyłem
wieków, na bazylikę Świętego Piotra i Watykan
drzemiący w jej cieniu, na Kwirynalski Pałac
odnowiony i odmalowany, panujący po mieszcza-
ńsku nad nowymi dzielnicami, które wyrastały ze
wszystkich stron kosztem starego miasta o rudych
dachach, świecącego jaskrawo w jasnym poran-
nym słońcu.
Nowy Rzym — tytuł jego książki, jaśniał płomi-
ennymi głoskami przed Piotrem i ksiądz dał się
zawładnąć nowej fali marzeń: przeżywał swoją
książkę, podobnie jak przed chwilą przesunął mu
się przed oczami obraz jego życia. Pisał ją w pory-
wie, entuzjazmu, zużytkowując notatki nagromad-
zone przypadkowo; podział na trzy zasadnicze
człony sam mu się narzucił: przeszłość, teraźniejs-
zość i przyszłość.
Przeszłość to była podziwu godna historia
pierwotnego chrześcijaństwa, powolnej ewolucji,
dzięki której chrystianizm przerodził się w
dzisiejszą formę katolicyzmu. Autor udowodnił, że
każda ewolucja religijna kryje w sobie zagadnienie
ekonomiczne i że w istocie nieustannie rozgrywała
się odwieczna walka pomiędzy bogaczem i bied-
nym.
Historia Żydów wskazuje, że natychmiast po
epoce życia koczowniczego, gdy zdobyto Chanaan
36/185
i powstała własność prywatna, rozgorzała walka
klas. Istnieją bogaci i biedni — stąd rodzi się za-
gadnienie społeczne. Przejście było gwałtowne,
nowy stan rzeczy pogorszył się tak nagle, że bied-
ni, pamiętając jeszcze złoty okres lat wędrówki,
cierpieli i domagali się gwałtownie jego powrotu.
Aż do nadejścia Chrystusa prorocy nie są niczym
innym jak buntownikami, którzy rekrutują się
spośród nędzarzy, mówią o cierpieniach ludu,, os-
karżają bogaczy przepowiadając, że przyjdzie na
nich okres nieszczęść jako kara za niesprawiedli-
wość i okrucieństwo. Chrystus jest ostatnim z nich
i w jego osobie ucieleśniają się żądania ubogich
domagających się swych praw. Prorocy-socjaliści i
anarchiści — propagowali równość społeczną do-
magając się zburzenia świata, jeśliby niespraw-
iedliwość miała trwać nadal: Chrystus przynosi
również nędzarzom nienawiść do bogaczy. Cała
jego nauka jest groźbą skierowaną przeciw bo-
gactwu, przeciw własności prywatnej; jeśli więc
interpretować królestwo niebieskie jako: pokój i
braterstwo na ziemi, będzie to powrót do złotego
wieku i życia pasterskiego, marzenie o chrześci-
jańskiej spólnocie, zrealizowane po jego śmierci
przez jego uczniów. Przez pierwsze trzy wieki
każdy kościół był próbą wprowadzenia w życie idei
37/185
komunistycznych, stowarzyszeniem, gdzie nie ist-
niała własność prywatna — poza kobietami.
Apologeci i pierwsi ojcowie Kościoła dają temu
świadectwo: chrześcijaństwo w tym okresie to re-
ligia nędzarzy i maluczkich, demokracja i socjal-
izm w walce ze społeczeństwem rzymskim. Gdy
państwo rzymskie upadło, zżarte przez pieniądz,
istotną przyczyną tego upadku były raczej speku-
lacje, nieuczciwość bankierów, krachy finansowe,
a nie zalew barbarzyńców i podziemna praca
chrześcijańskich termitów. Kwestia pieniężna leży
zawsze na dnie zagadnienia. Nowy tego dowód
to triumf chrześcijaństwa, które dzięki warunkom
historycznym,
społecznym
i
ogólnoludzkim
zostało uznane za religię państwową Aby utrwalić
swoje zwycięstwo, Kościół musiał sprzymierzyć się
z bogaczami i możnymi, ojcowie Kościoła wykazali
nie lada subtelność w operowaniu sofizmatami,
aby odkryć w Ewangelii Chrystusa obronę włas-
ności doczesnej. Chrześcijaństwo musiało zająć
podobne stanowisko w imię konieczności życiowej
i tylko za tę cenę stało się ono katolicyzmem, re-
ligią powszechną; odtąd ta niebezpieczna machi-
na
stanowi
broń
zwycięską,
zapewniającą
panowanie: u góry stoją możni i bogacze, którzy
mają obowiązek dzielenia się z biedakami, ale
tego nie robią: na dole — ubodzy, ludzie pracu-
38/185
jący, którym wpaja się zasadę rejzygiiacji i
posłuszeństwa, obiecując im za to królestwo
niebieskie jako boską i wieczną nagrodę. Ta godna
podziwu .konstrukcja, która przetrwała całe wieki,
opiera
się
na
obietnicy
nagrody
w
życiu
przyszłym,
na
niezaspokojonym
pragnieniu
nieśmiertelności i sprawiedliwości, wiecznie nur-
tującym człowieka.
Pierwszą część książki — historię przeszłości
— Piotr uzupełnił ogólnym zarysem historii ka-
tolicyzmu aż do czasów współczesnych. Nakreślił
sylwetkę świętego Piotra, prostaka dręczonego
niepokojem, który przybył do Rzymu przypadkowo
i wcielił w życie dawne przepowiednie dotyczące
wieczystej niezniszazalności Kapitolu. W następ-
nych rozdziałach mówił o pierwszych papieżach,
z początku zwykłych naczelnikach stowarzyszeń
pogrzebowych, o powolnym narastaniu wszech-
władzy papiestwa ustawicznie walczącego o pod-
bój całego świata, o zawładnięcie kulą ziemską. W
czasach średniowiecza, w okresie panowania wiel-
kich papieży, wydawało się, że papiestwo, bliskie
swego celu, stanie się wszechwładnym panem
wszystkich narodów. Czyż zrealizowaniem abso-
lutnej prawdy nie byłby fakt zjednoczenia w ręku
papieża najwyższej władzy kościelnej i ziemskiej
— królewskiej, panowanie nad duszą i- ciałem
39/185
ludzi, sprawowanie takiej władzy, jaką posiada
sam Bóg, którego był przedstawicielem? Te to-
talistyczńe i przesadnie ambitne marzenia o
nieporównanej logice zostały zrealizowane przez
Augusta, cesarza i najwyższego kapłana, władcę
świata. Po. stać Augusta pełna sławy, odradzająca
się. wciąż z ruin. starożytnego Rzymu, nie
przestawała nigdy nęcić papieży; to jego krew pul-
sowała w ich żyłach. Lecz po upadku cesarstwa
rzymskiego władza uległa rozdwojeniu, należało
zgodzić się na podział, pozostawić cesarzowi
rządy doczesne rezerwując prawo namaszczania
go w imieniu boskim. Lud należał do Boga, papież
oddawał lud cesarzowi w imię Boga, ale miał pra-
wo go odebrać, co w gruncie rzeczy obdarzało, go
bezgraniczną władzą, a straszliwa broń — klątwa,
dawała papiestwu istotną i ostateczną przewagę
nad cesarstwem. Między papieżem a cesarzem
toczyła się ustawiczna walka o panowanie nad
ludem, bezwolną masą nędzarzy i cierpiących,
wielkim niemową, który głuchymi pomrukami
wyrażał tylko czasem swą
nieuleczalną nędzę.
Rozporządzano nim jak dzieckiem, rzekomo dla
jego dobra. Powracały wciąż w marzeniach dawne
dążenia
do
społeczności
chrześcijańskiej,
zwłaszcza w klasztorach: jedna trzecia zgromad-
zonych bogactw — na potrzeby kultu, jedna trze-
40/185
cia dla księży, jedna trzecia dla biednych. Czyż
nie był to ideał uproszczonego życia, wierni
uchronieni przed pokusami ziemskimi, w oczeki-
waniu na niewypowiedziane rozkosze nieba? Da-
jcie nam całą ziemię, podzielimy na trzy części
wszystkie dobra doczesne, a zobaczycie, że nas-
tanie wiek złoty, powszechna zgoda i posłuszeńt-
wo!
Piotr przedstawiał następnie w swej książce
epokę
największych
dla
papiestwa
niebez-
pieczeństw, gdy
skończył się okres średnio,
wiecznej potęgi. Wydawało się, że renesans
uniesie je w powodzi przepychu i rozpusty, we
wrzeniu
żywotnych
soków
tryskających.
z
wiecznie żywej natury, pogardzanej, uważanej za
martwą przez całe wieki. Jeszcze groźniejsze były
głuche zrywy ludu, wielkiegoniemowy, który
zdawał się uleczony ze swego kalectwa reforma-
cja wybuchła jako protest roizsądku i sprawiedli-
wości, jako nawrót do zapoznanych prawd ewan-
gelii, i jedynie ustanowienie ostrej obrony w
postaci trybunału Inkwizycji, powolna i uparta dzi-
ałalność soboru trydenckiego, który miał za
zadanie utwierdzić dogmaty i zapewnić kościołowi
władzę świecką, uratowały Rzym od zagłady Wów-
czas nastąpił dla papiestwa dwuwiekowy okres
pokoju orazosłabienia jego wpływów, gdyż na sil-
41/185
nych podstawach oparte monarchie absolutne,
podzieliwszy między sobą Europę, doskonale oby-
wały się bez pomocy Rzymu, nie drżały już przed
gromem klątwy, która przestała być niebezpiecz-
na, uznawały papieża jedynie jako mistrza cere-
monii celebrującego pewne uroczystości. Władza
nad ludem wymknęła się, z rąk papiestwa; jeśli
królowie po dawnemu otrzymywali ją z rąk Boga,
to papież mógł jedynie rajzna zawsze potwierdzić
tę dotację nie będąc w stanie przy żadnej
nadarzającej się okazji interweniować w rządach.
Nigdy jeszcze Rzym nie był tak daleki od zreali-
zowania odwiecznych, marzeń o panowaniu nad
światem. Kiedy wybuchła Rewolucja Francuska,
można było przypuszczać, że proklamacja praw
człowieka
zada
ostateczny
cios
papiestwu
będącemu depozytariuszem władzy nad ludem,
prawa nadanego mu przez Boga. Toteż Watykan,
ogarnięty z początku niepokojem, potem oburze-
niem, rozpaczliwie broni się zwalczając ideę wol-
ności, to nowe wyznanie wiary oswobodzonego
z pęt rozsądku i ludzkości, która nareszcie
odzyskała prawo stanowienia o sobie. Tak po-
zornie zakończyła się długa walka między ce-
sarzem i papieżem o panowanie nad ludem; ce-
sarz zniknął, a lud, dysponujący teraz swoim
losem, starał się uchylić władzępapieża —
42/185
rozwiązanie
zupełnie
nieprzewidziane,
które
zdawało się pociągać zawalenie się całego rusz-
towania katolicyzmu.
Na tym Piotr kończył pierwszą część swojej
książki, apelując do powrotu do prymitywnego
chrześcijaństwa, przeciwstawiając -mu dzisiejszą
formę katolicyzmu, która jest triumfem bogaczy
możnych. Czyż Rzym katolicki w ciągu wielu
wieków nie odbudował potęgi rzymskiej przez swą
politykę opartą na pieniądzu i dumie — potęgi,
którą zniweczył Chrystus w imieniu nędzarzy i
biedaków? Czyż stwierdzenie faktu, że po tysiącu
ośmiuset latach panowania idei ewangelicznych
świat zawala się na nowo z powodu spekulacji
giełdowych, nieuczciwych operacji bankowych, fi-
nansowych krachów i przerażającej niesprawiedli-
wości kilku ludzi dławiących się bogactwem, pod-
czas gdy tysiące ich braci umiera z głodu, nie
jest gorzką ironią? Całe dzieło zbawienia nędzarzy
należało rozpocząć od nowa. Wszystkie te
straszne rzeczy Piotr podawał w słowach tak
złagodzonych
miłosierdziem,
tak
tchnących
nadzieją, że zatraciły one cały niebezpieczny, re-
wolucyjny sens. Nigdzie zresztą nie atakował dog-
matów. Książka jego była jedynie głosem apos-
toła,
sentymentalnym
poematem
płonącym
miłością bliźniego.
43/185
Następowała teraz druga część książki, której
treścią były czasy obecne, ocena współczesnego
społeczeństwa katolickiego. Tutaj Piotr odmalował
okropną nędzę biedaków, nędzę wielkiego miasta,
którą znał tak dobrze. Ileż razy krwawiło mu serce,
gdy zetknął się osobiście z jej zatrutymi ranami.
Niesprawiedliwość stała się już nie do zniesienia,
praktykowane miłosierdzie okazywało się bezsilne
wobec tych strasznych cierpień, głuszących
wszelką nadzieję w sercach ludzkich. Czyż ten
przerażający obraz chrześcijaństwa, którego ohy-
da dokonywała takich zniszczeń w jego duszy i
przyprawiała go o ataki rozpaczy, nienawiści i
pragnienia zemsty, nie przyczynił się do zabicia w
nim wiary? Bezpośrednio po tym obrazie cywiliza-
cji w trakcie rozkładu młody autor powracał znowu
do historii Rewolucji Francuskiej, do niezmierzonej
nadziei, którą idea wolności przynosiła światu.
Obejmując władzę burżuazja, przedstawiciel-
ka liberalizmu, podjęła się uszczęśliwić ludzkość.
Najgorsze jednak, że wolność ta po stuletniej
praktyce nie dała wydziedziczonym, jak można
było sądzić, więcej szczęścia niż miniony ustrój
społeczny.
W
dziedzinie
polityki
przychodzi
rozczarowanie. Na ogół biorąc, jeśli stan trzeci
wydaje się zadowolony z objęcia władzy, to stan
czwarty, ludność pracująca, cierpi w dalszym
44/185
ciągu i żąda wciąż należnej mu części. Ogłoszono
ich wolnymi, korzystali z tych samych praw pod
względem politycznym, lecz obdarowano ich jak-
by na pośmiewisko, gdyż wobec ekonomicznego
ucisku mają oni nadal, jak i niegdyś jedynie swo-
bodę umierania z głodu. Wszystkie socjalistyczne
żądania stąd, wzięły swoje źródło: przerażający
konflikt, którego rozwiązanie grozi zawaleniem się
całego współczesnego ustroju, wyłonił się między
pracą a kapitałem. Gdy w świecie starożytnym
zniknęło niewolnictwo, aby ustąpić miejsca wyrob-
nictwu, przewrót wydawał się ogromny; idea
chrześcijańska była zapewne jednym z potężnych
czynników
obalających
niewolnictwo.
Dzisiaj,
kiedy nasuwa się konieczność zastąpienia wyrob-
nictwa czymś innym, może dopuszczeniem robot-
nika do udziału w zyskach, czemuż chrześcijańst-
wo nie zainteresuje się tą akcją? Rychłe i nie-
uniknione nadejście demokracji jest początkiem
następnej fazy historii ludzkości, tworzeniem się
przyszłej formy społeczeństwa. Rzym nie może
pozostać obojętny ma te sprawy, papiestwce
powinno zająć jakieś stanowisko w tym konflikcie,
jeśli nie chce zniknąć ze świata, niczym część
składowa
maszyny,
której
czynność
jest
całkowicie zbędna.
45/185
Na tym właśnie polega słuszność socjalizmu
katolickiego. Gdy partie socjalistyczne wiodą ze
sobą spory, w jaki sposób zapewnić szczęście
ludziom, i poszukują najtrafniejszego rozwiązania
problemu, Kościół musi wziąć także udział w tej
rozgrywce. I w tym właśnie momencie wchodzi
na arenę nowy Rzym, zakres ewolucji staje się
pełniejszy, budzi się znowu bezbrzeżna nadzieja.
W zasadzie Kościół katolicki nie może być przeci-
wny idei demokracji. Musiałby tylko powrócić do
tradycji ewangelicznej, stać się znowu kościołem
nędzarzy i biedaków, przywrócić powszechną
wspólnotę chrześcijańską. Z natury rzeczy ma on
charakter demokratyczny i jeśli sprzymierzył się z
bogaczami, z możnymi tego świata, gdy z chrys-
tianizmu stał się katolicyzmem, to uległ tylko
konieczności obrony swej egzystencji, rezygnując
przy tym z pierwotnej czystości. Gdyby w obecnej
chwili zerwał z klasami panującymi skazanymi na
zagładę i zwrócił się w stronę nędznego pospólst-
wa, zbliżyłby się tym samym do Chrystusa,
odmłodził, oczyścił z kompromisów politycznych,
jakim musiał ulegać. We wszystkich epokach Koś-
ciół, nie wyrzekając się swej władzy, umie ugiąć
się w obliczu nakazu chwili; zachowuje przy tym
całkowitą suwerenność, toleruje tylko po prostu
to, czemu nie jest w stanie przeszkodzić, oczeku-
46/185
jąc cierpliwie przez całe wieki na moment, gdy
znowu stanie się władcą, świata. Czyż godzina ta
nie wybiła właśnie teraz, w chwili gdy nadchodzi
wielki przewrót? Wszystkie potęgi kłócą się znowu
o panowanie nad ludem. Odkąd wolność i oświa-
ta uczyniły z niego siłę, istotę pełną świadomoś-
ci i woli, dopominającą się o należny mu udzi-
ał, wszystkie rządy usiłują zjednać go sobie i
panować z jego pomocą, a, jeśli będzie trzeba,
wspólnie z nim. Socjalizm to przyszłość, to nowe
narządzie
panowania;
wyznają
go
wszyscy,
królowie zachwiani na tronach, mieszczańscy
wodzowie niepewnych republik, pełni ambicji try-
bunowie marzący o władzy. Wszyscy zgadzają się
z tym, że państwo kapitalistyczne to powrót do
świata pogańskiego, do handlu niewolnikami,
wszyscy mówią o przełamaniu tego strasznego
żelaznego prawa pracy — towaru zależnego od
podaży i popytu, z wynagrodzeniem skalku-
lowanym w ramach ściśle wymierzonego mini-
mum, jakiego potrzebuje robotnik, aby nie umrzeć
z głodu. Tam w dole mnożą się nieszczęścia, ro-
botnicy giną z głodu i rozpaczy, podczas gdy pon-
ad ich głowami toczą się dyskusje, krzyżują się
projekty systemów, dobra wola wyjaławia się w
usiłowaniach, które nie dają żadnego rezultatu.
Sprawa nie rusza z miejsca, zbliżanie się wielkich
47/185
katastrof społecznych budzi strach obłąkańczy.
Socjalizm katolicki, równie zagorzały jak socjalizm
rewolucyjny, stanął w szeregu i przystąpił do walki
o zwycięstwo.
Następowało teraz szczegółowe omówienie
długiego wysiłku socjalizmu katolickiego w całym
świecie chrześcijańskim. Godny uwagi jest fakt, że
ta walka zaostrza się i staje się zwycięską, gdy
rozgrywa się na terenie propagandowym jeszcze
nie całkowicie zdobytym dla idei katolickiej. Na
przykład u narodów, gdzie katolicyzm styka się z
protestantyzmem, księża katoliccy walczą z całą.
zaciekłością, współzawodniczą z pastorami o
władzę nad ludnością stosując odważne posunię-
cia, wyznając skrajne demokratyczne zasady. W
Niemczech, na ziemi klasycznie socjalistycznej,
kardynał Ketteler jeden z pierwszych mówił o
konieczności nałożenia kontrybucji na bogaczy i
zapoczątkował agitację na szeroką skalę, którą
obecnie podjął cały kler dzięki działalności sto-
warzyszeń i licznych dzienników. W Szwajcarii kar-
dynał Mermillod popierał tak jawnie sprawę
ubogich, że biskupi idą teraz prawie ręka w rękę
z socjaldemokracją, którą prawdopodobnie mają
nadzieję nawrócić, gdy nadejdzie chwila podziału
władzy. W Anglii, gdzie socjalizm tak nikłe czyni
postępy, kardynał Manning odniósł znaczne
48/185
zwycięstwo, wziął w obronę robotników podczas
słynnego strajku, przyczynił się do powstania
ruchu ludowego, który zaznaczył się licznymi
wypadkami
nawrócenia.
Lecz
zwłaszcza
w
Ameryce, w Stanach Zjednoczonych, triumfuje
socjalizm katolicki w środowisku demokratyczny-
mi, które zmusiło biskupów, na przykład Irelanda,
aby stanęli na czele domagających się swych
praw robotników. Rodzi się tam cały nowy Kościół,
jeszcze nieukonstytuowany i pulsujący nadmi-
arem sił, lecz pełen nadziei jak w zaraniu chrześ-
cijaństwa. Jeśli chodzi o Austrię i Belgię, kraje ka-
tolickie, to w pierwszym z nich socjalizm katolicki
miesza się z antysemityzmem, w drugim nie ma
określonego znaczenia. Ruch socjalistyczny nie
rozwija się, a nawet zanika w Hiszpanii i we
Włoszech, które są od wieków krajami katolickimi.
W Hiszpanii szerzą się gwałty rewolucjonistów, a
uparci biskupi zadowalają się rzucaniem gromów
na niedowiarków i odszczepieńców jak w dniach
Inkwizycji, Włochy zaś unieruchomione przez
tradycję, pozbawione wszelkiej inicjatywy, zapatr-
zone w stolicę apostolską, skazane są na milcze-
nie. We Francji natomiast walka ma charakter ży-
wiołowy, lecz jest to walka przede wszystkim ide-
owa. W istocie prowadzi się tu wojnę przeciwko
Rewolucji i wydaje się, że wystarczyłoby przywró-
49/185
cić dawny ustrój monarchiczny, aby nastąpił
powrót do złotego wieku. Zagadnienie korporacji
robotniczych staje się jedynym problemem; jakby
uniwersalnym lekarstwem na wszystkie robot-
nicze dolegliwości. Lecz do porozumienia jest
daleko, katolicy nie zgadzają się na ingerencję
rządu, proklamują akcję wyłącznie moralną i chcą,
aby stowarzyszenia robotnicze były fakultatywne;
drudzy, ci młodzi zapaleńcy gotowi do czynu, żą-
dają, by stowarzyszenia posiadały własny kapitał,
zapewnioną opiekę państwa oraz by przy-
należność do nich była obowiązująca. Wicehrabia
Filibert de la Choue prowadzi zaciekłą kampanię
słowem i piórem, wypowiadając się za obow-
iązkowymi zrzeszeniami; kłopocze się bardzo, że
nie udało mu się jeszcze namówić papieża, aby
wypowiedział się na temat tego, czy korporacje
powinny
być
instytucjami
otwartymi,
czy
zamkniętymi. Jego zdaniem los społeczeństwa za-
leży właśnie od tej sprawy, to jedyny sposób, aby
pokojowo rozwiązać zagadnienie socjalne, w prze-
ciwnym bowiem razie grozi światu straszna katas-
trofa, która uniesie ze sobą wszystko. W gruncie
rzeczy, mimo że się do tego nie przyznawał,
wicehrabia
pogodził
się
z
ideą
socjalizmu
opartego o państwo. Mimo braku jednomyślności
agitacja
przybrała
olbrzymie
rozmiary;
50/185
poczyniono niezbyt zresztą szczęśliwe próby za-
łożenia
stowarzyszeń
spółdzielczo-żywnoś-
ciowych, kooperatyw mieszkaniowych, banków lu-
dowych, co było powrotem, mniej lub więcej za-
maskowanym, do dawnego samorządu pierwot-
nych gmin chrześcijańskich; z dnia na dzień,
pośród zamieszek doby obecnej, w okresie ogól-
nego
przygnębienia
i
niepewności,
jakie
wstrząsały krajem, wojująca partia katolicka
czuła, że nadzieje jej wzrastają, i nabierała ślepej
pewności, że zdoła zdobyć władzę nad światem.
Druga część książki kończyła się zobra-
zowaniem intelektualnego i moralnego przygnę-
bienia, jakie nurtuje ten schyłkowy okres wieku.
Jeśli masy pracujące cierpią wskutek niespraw-
iedliwego podziału i żądają, by nowy podział za-
pewnił im co najmniej chleb codzienny, to elita in-
telektualna też nie jest zadowolona żaląc się na
pustkę, w jaką wtrąca ją wyzwolony z pęt rozum
i rozszerzony zakres świadomości. Jest to osław-
ione bankructwo racjonalizmu, pozytywizmu i
całej wiedzy. Umysły trawione potrzebą absolutu
czują się zmęczone błądzeniem, powolnością roz-
woju tej wiedzy, opierającej się jedynie na
dowiedzionych rozumowo prawdach; dręczy je
pragnienie
elementu
nadzmysłowego,
czują
potrzebę całkowitej i natychmiastowej syntezy,
51/185
aby móc spać spokojnie; złamani, padają na
kolana na drodze, przerażeni myślą, że nie zdołają
nigdy zgłębić wszystkiego, zwracają się do Boga,
objawionej zagadki, aktem wiary uznanej. W
dzisiejszych czasach wiedza nie zaspokaja jeszcze
naszego pragnienia sprawiedliwości ani potrzeby
pewności, ani nawet odwiecznego problemu
szczęścia w życiu pozagrobowym, które ma być
nie kończącym, się pasmem rozkoszy. Wiedza
rozszyfrowuje zaledwie podstawowe zagadnienia
tego świata i przynosi każdemu człowiekowi
poczucie wspólnego wszystkim obowiązku bycia,
poczucie, że jest on zaledwie jednym z elementów
składowych jakiejś wszechświatowej pracy; jakże
zrozumiały jest wówczas bunt wzbierający w ser-
cu, tęsknota za chrześcijańskim niebem zalud-
nionym pięknymi aniołami, pełnym słońca, muzy-
ki i zapachów! Ach! Żegnać się ze zmarłymi w
przekonaniu, że się ich odnajdzie, że będzie się
wspólnie z nimi żyło przez długą,.pełną chwały
wieczność! Mieć tę pewność boskiej sprawiedli-
wości, która pozwala znosić ohydę doczesnego ży-
cia! Zabić w sobie straszną myśl o nicości, uwolnić
się od koszmaru, że wraz ze śmiercią zanika cała
osobowość człowieka, uspokoić się niezachwian-
ie wierząc, że szczęśliwerozwiązanie wszystkich z
losem człowieka związanych problemów odkłada
52/185
się do chwili śmierci! Wszystkie narody snuć będą
to marzenie przez długie jeszcze lata! Wszystko to
tłumaczy fakt, że u schyłku tego wieku, przeciąże-
nie pracą umysłów, a także głębokie wstrząsy,
jakie przeżywa ludzkość mająca wydać na świat
nową epokę, powodują przebudzenie uczucia re-
ligijnego w człowieku trawionym niepokojem,
spragnionym ideału i nieskończoności, domagają-
cym się prawa moralnego i zapewnienia wyższej ,
sprawiedliwości. Religie mogą zniknąć, uczucie re-
ligijne natomiast stworzy nową formę religii, choć-
by za pomocą nauki. Nowa religia! Nowa religia! I
czyż to właśnie nie stary katolicyzm w dzisiejszych
czasach, gdy wszystko zdaje się sprzyjać dokona-
niu się tego cudu, odrodzi się, puści zielone pędy,
rozwinie się w młodociany, przeogromny kwietny
bukiet?
Wreszcie w trzeciej części swojej książki Piotr
wypowiedziałw
płomiennych
apostolskich
słowach, czym stanie się w przyszłości ten odrod-
zony katolicyzm niosący umierającym narodom
zdrowiei pokój, zapomniany złoty wiek okresu
prymitywnego chrześcijaństwa! Na początku au-
tor naszkicował rozrzewniający i pełen chwały
portret Leona XIII, ideału papieża, wybrańca, na
którego spada obowiązek zbawienia ludów. Wy-
wołując jego obraz przed oczami, widział go
53/185
właśnie takim, przepojony gorącym pragnieniem,
by nadszedł pasterz, który położy kres nędzy. Nie
był to wierny portret, lecz obraz oczekiwanego
zbawcy o niewyczerpanym miłosierdziu, ó sercu i
rozumie szerokim, taki, jakim go sobie wymarzył.
Piotrbadał dokumenty, studiował encykliki, opierał
się, rysując ten portret, na faktach; wykształcenie
duchowne w Rzymie, krótki okres nuncjatury w
Brukseli, dłuższy episkopat w Perugii. Gdy po
śmierci Piusa IX zasiadł na stolicy apostolskiej, za-
stał sytuację nad wyraz trudną; wówczas objawia
się dwoistość jego natury: niewzruszony strażnik
dogmatów jest zarazem giętkim politykiem, go-
towym pójść na ugodę tak dalece, jak na to
pozwala możliwość. Zrywa, zdecydowanie ze
współczesną filozofią i cofa się poprzez epokę
odrodzenia
do
średniowiecza,
przywraca
w
szkołach katolickich wykłady filozofii chrześci-
jańskiej w duchu świętego Tomasza z Akwinu,
anielskiego doktora. Następnie, zabezpieczywszy
w ten sposób niewzruszalność dogmatów, usiłuje
zachować równowagę, stara się zjednać sobie
wszystkie mocarstwa, wyzyskać każdą okazję.
Widzimy go, jak rozwija ożywioną działalność, do-
prowadza do zgody Watykanu z Niemcami, zbliża
się do Rosji, przychyla się do próśb Szwajcarii,
nawiązuje stosunki przyjacielskie z Anglią, wysyła
54/185
list do cesarza Chin w sprawie opieki nad mis-
jonarzami i chrześcijanami znajdującymi się w
jego państwie. Później przychodzi kolej na inter-
wencję we Francji oraz uznanie słuszności praw
republiki. . Od samego początku przejawia się w
jego poczynaniach pewna idea, idea, która czyni
go jednym z wielkich papieży-polityków; jest to
zresztą odwieczna idea papiestwa: wszystkie
dusze ogarnąć siecią rybacką, a Rzym uczynić
centrum i władcą świata. Wola jego napięta jest
tylko w jednym kierunku, ma przed sobą jeden
cel — pracę nad jednością Kościoła, sprowadzenie
na jego łono wszystkich dysydentów, aby zbliża-
jący się przewrót socjalny nie mógł zachwiać jego
potęgą. Stara się, aby Rosja uznała moralny au-
torytet Watykanu; marzy o rozbrojeniu w Anglii
Kościoła anglikańskiego i chce doprowadzić go do
braterskiego zawieszenia broni; najgorętszym
jego życzeniem jest uzyskać porozumienie na
Wschodzie z Kościołami schizmatyckimi; uważa je
po prostu za rozłączonych kłótnią braci, których
powrotu do rodziny pragnie jego ojcowskie serce.
JaMmiż zwycięskimi siłami dysponować będzie
Rzym z chwilą, gdy roztoczy swe panowanie nad
chrześcijanami całego świata?
Tutaj następował wykład poglądów socjalnych
Leona XIII. Jeszcze jako biskup Perugii napisał on
55/185
list pasterski, lekko zabarwiony socjalizmem hu-
manitarnym. Lecz przywdziawszy tiarę papieską
zmienił zdanie; zaczął gromić rewolucjonistów,
którzy swymi śmiałymi czynami siali przerażenie
we Włoszech. Natychmiast zresztą cofa się, gdyż
wypadki upewniły go, jak śmiertelnym niebez-
pieczeństwem byłoby pozostawienie .socjalizmu
w rękach nieprzyjaciół Kościoła katolickiego.
Udziela więc posłuchania popularnym biskupom
z krajó,w objętych propagandą, zaprzestaje inter-
wencji w sprawie irlandzkiego sporu, cofa klątwę,
którą obłożył w Stanach Zjednoczonych „rycerzy
pracy", zakazuje umieszczać na indeksie śmiałe
książki socjalistycznych pisarzy katolickich. Ta
ewolucja w kierunku demokracji uwidocznia się w
najsławniejszych jego encyklikach: Immortale Dei,
dotyczącej konstytucji państw, Libertas, na tem-
at wolności ludzkiej, Sapientiae, o obowiązkach
obywateli-chrześcijan, Rerum novarum, o położe-
niu klas pracujących; ta ostatnia zwłaszcza przy-
czyniła się do odmłodzenia Kościoła. Papież ubole-
wa tam nad niezasłużoną nędzą robotników, zbyt
długimi godzinami pracy, niedostatecznym wyna-
grodzeniem. Każdy człowiek ma prawo do życia,
zaś zobowiązanie wymuszone widmem głodu nie
jest umową sprawiedliwą. Papież.stwierdza przy
tym, że nie należy tolerować wyzysku bezbron-
56/185
nego robotnika — wyzysku, który sprowadza się
do tego, że jednostka zdobywa majątek kosztem
nędzy mas. Nie mogąc zająć zdecydowanego
stanowiska co do zagadnień organizacji, papież
nie szczędzi słów zachęty dla ruchu spółdziel-
czego, który to ruch oddaje pod opiekę państwa;
przywróciwszy w ten sposób ideę, autorytetu
świeckiego, stawia Boga na naczelnym miejscu,
uważa, że ratunek osiągnąć można tylko na
drodze moralnej: przywracając dawny szacunek
dla rodziny i idei własności. Czyż ta wyciągnięta
na pomoc ręka dostajnego wikariusza. Chrystusa,
podana otwarcie nędzarzom i biedakom, nie jest
widomym
znakiem
przymierza,
zapowiedzią
nowego królestwa Chrystusa na ziemi? Lud
wiedział odtąd, że nie jest całkowicie opuszczony.
Jaką chwałą okrył się Leon XIII, którego jubileusz
kapłański i jubileusz biskupi obchodzone były z
przepychem przy udziale olbrzymich tłumów, pod-
czas gdy wszyscy panujący świata zasypali go
niezliczonymi podarkami oraz masą pochlebnych
listów! Piotr omawiał następnie z całą swobodą
zagadnienie władzy, doczesnej. Wiedział o tym,
że papież prowadząc zatarg z rządem włoskim
równie mocno jak na początku obstaje przy
swoich prawach do Rzymu, lecz uważał; że ta
postawa tłumaczy się koniecznością zachowania
57/185
pozorów, narzuconą przez polityczne racje, i że
ulegnie ona zmianie, gdy wybije godzina czynu.
Był przekonany, iż papież dlatego właśnie
wywiera tak potężny wpływ, że utracił władzę
doczesną i dzięki temu rozszerzył autorytet i
zdobył potęgę moralną, która otacza go nimbem
chwały. Czyż na przestrzeni piętnastu wieków his-
toria tego małego rzymskiego państewka nie jest
długim pasmem błędów i konfliktów! W IV wieku,
gdy Konstantyn opuszcza Rzym, na opustoszałym
Palatynie pozostaje tylko kilku podrzędnych
urzędników i papież ujmuje władzę w swe ręce.
Życie miasta skupia się, teraz koło Lateranu. Ale
dopiero w cztery wieki później Karol Wielki uznaje
oficjalnie świecką władzę papieża, oddając mu
formalnie w posiadanie Państwo Kościelne. Odtąd
ustawicznie trwa walka między władzą duchowną
i potęgami świeckimi; czasami ma ona charakter,
ukryty, czasami wybucha otwarcie topiąc świat w
morzu krwi i ognia. Dziś, gdy cała Europa stoi pod
bronią, jakże pozbawione rozsądku są marzenia,
aby papież panował nad małym skrawkiem teryto-
rium, gdzie byłby narażony na wszelkiego rodza-
ju przykrości i mógłby się utrzymać jedynie przy
pomocy jakiejś cudzoziemskiej armii? Jaki spotkał-
by go los, gdyby wybuchła powszechna masakra,
czy nie jest bezpieczniejszy, bardziej godny, czy
58/185
nie stoi wyżej, gdy wyzwolony od wszelkich ziem-
skich trosk panuje nad światem ducha! W pier-
wszych latach istnienia Kościoła — papiestwo z in-
stytucji lokalnej, czysto rzymskiej, przekształciło
się w katolicyzm, nabrało charakteru uniwersal-
nego zdobywając władzę nad całym chrześcijańst-
wem!
Takie
same
koleje
przebyło
Święte
Kolegium, które początkowo utrzymywało tylko
tradycje senatu rzymskiego, dopiero potem stało
się instytucją międzynarodową i jest obecnie na-
jbardziej wszechświatowym z istniejących zgro-
madzeń, gdzie zasiadają przedstawiciele wszyst-
kich narodowości. Czyż nie jest oczywiste, że pa-
pież w oparciu o kardynałów stał się jedynym
wielkim autorytetem międzynarodowym i o tyle
zyskał na sile, że wolny od monarchistycznych
ambicji, wyższy ponad pojęcie ojczyzny, może
przemawiać w imieniu ludzkości? Istota zagad-
nienia, o które tak liczne i tak uporczywe toczyły
się wojny, streszcza się w pytaniu: czy oddać pa-
pieżowi władzę doczesną nad światem, czy po-
zostawić mu jedynie władzę duchowną? Przed-
stawiciel Boga na ziemi, władca absolutny i
nieomylny jako wysłannik boski, powinien po-
zostawać w sanktuarium w roli władcy dusz, aż
do chwili gdy wszystkie narody uznają go za je-
dynego władcę ziemskiego, króla nad królami.
59/185
Jakże niezwykłym zjawiskiem jest ta nowa in-
gerencja papiestwa w dziedzinę zapłodnioną
przez ducha Rewolucji Francuskiej, co pozwoli mu
może zapewnić sobie panowanie nad światem,
do którego dąży od tylu wieków! Ono tylko jedno
ostało się w obliczu ludu: królowie bowiem są
obaleni z tronów, a ponieważ lud rozporządza ter-
az
swobodnie
swoim
losem,
co
stoi
na
przeszkodzie, aby się oddał w ręce papiestwa?
Zawód, jaki go spotkał, jeśli chodzi o ideę wol-
ności, pozwala żywić teraz wielkie nadzieje. Stron-
nictwo liberalne ponosi klęskę w dziedzinie eko-
nomicznej, warstwy ludowe, niezadowolone z roku
1789, narzekają na wciąż wzrastającą nędzę i
burzą się szukając rozpaczliwie jakiegoś wyjścia
zapewniającego im szczęście. Z drugiej strony,
nowy ustrój pogłębił wpływy Kościoła na" terenie
międzynarodowym, w parlamentach republik.
I monarchii konstytucyjnych znaczna liczba
posłów wchodzi w skład stronnictwa katolickiego.
Wydaje się, że wszystkie okoliczności sprzyjają
niezwykłemu powodzeniu starzejącego się katol-
icyzmu, który odzyskał młodzieńczą siłę. Nawet
wiedza jest na drodze do bankructwa; fakt ten
ratuje od śmieszności „Syllabus", co przeje. muje
trwogą bardziej chwiejne umysły i otwiera
60/185
nieograniczone pole dla pierwiastka nadprzyrod-
zonego.
Dawna
przepowiednia,
że
papież
zyska
nieograniczoną władzę na ziemi w dniu, gdy
stanie na czele demokracji, przyłączywszy up-
rzednio schizmatyckie Kościoły Wschodu do apos-
tolskiego i rzymskiego Kościoła katolickiego, znów
zyskuje sobie zwolenników. Chwila ta z pewnością
nadeszła, gdyż papież odwraca się od możnych i
bogaczy, nie interweniuje w sprawie zrzuconych z
tronu królów i podobnie jak Chrystus opowiada się
po stronie pozbawionego chleba ludu pracującego
i wędrownych żebraków. Może zaledwie jeszcze
kilka lat nękać będzie ludzkość potworna nędza,
zamęt pełen-niepokoju oraz groźba przewrotu
społecznego. Lud — ten wielki niemowa, który
dotychczas nie miał głosu — przemówi, powróci
do kolebki, do zjednoczonego Kościoła rzym-
skiego, aby uniknąć grożącej społecznościom
ludzkim nawałnicy.
Piotr kończył swą książkę pełną pasji wizją
nowego Rzymu, Rzymu — siedliska ducha, który z
nadejściem nowego, złotego wieku zapanuje nad,
pogodzonymi w braterskim uścisku narodami.
Przewidywał wyzwolenie się z, przesądów, po-
sunął się nawet tak daleko, że nie atakując
bezpośrednio dogmatów snuł marzenia, iż uczucia
61/185
religijne pogłębią się i wolne od rytualnych cer-
emonii
służyć
będą
wyłącznie
praktyce
miłosierdzia. Z jątrzącą ciągle jeszcze raną po
swej podróży do Lourdes, ksiądz Piotr, uległ prze-
możnej chęci zaspokojenia potrzeb swego serca.
Czyż kwitnące w Lourdes zabobony, tak bardzo
wulgarne, nie są ohydnym symptomem epoki
obarczonej nadmiarem cierpień? W dniu, w
którym ewangelia zagościwszy we wszystkich ser-
cach będzie praktykowana na całym świecie,
nieszczęśliwi nie będą szukać tak daleko i w tak
tragicznych okolicznościach opartej na iluzji ulgi w
cierpieniu, gdyż znajdą opiekę, pociechę i ratunek
u siebie w domu, w otoczeniu najbliższych!
Niegodne machinacje pieniężne stosowane w
Lourdes każą wątpić w istnienie Boga, są przy-
czyną nieustannych ataków na religię, co nie
będzie
miało
miejsca
w
chrześcijańskim
społeczeństwie jutra.
Książkę księdza Piotra przenikało gorące prag-
nienie rychłego nadejścia tego społeczeństwa.
Chrześcijaństwo stawało się na nowo religią
sprawiedliwości i prawdy, takim, jakie było, zanim
zawojowali je bogacze i możni tego świata.
Następowało panowanie maluczkich i biednych,
którzy dzielili między sobą dobra doczesne, uzna-
jąc jedynie równające wszystkich ludzi prawo pra-
62/185
cy! Papież stałby sam jeden na czele zjednoczenia
narodów jako władca pokoju, wytyczna moralna,
więź miłosierdzia i miłości łącząca wszystkich
ludzi! Czyż nie byłoby to wcieleniem w życie obiet-
nic
Chrystusa?
Społeczeństwo
świeckie
i
społeczeństwo duchowne, doskonale zespolone,
stanowić będą jedną całość; nastanie epoka tri-
um. fu i szczęścia głoszona przez proroków, ucich-
ną wszelkie walki, wygaśnie antagonizm między
ciałem a duchem, nastąpi cudowna równowaga,
która zabije zło i ziemię uczyni królestwem Boga!
Nowy Rzym stanie się ośrodkiem świata i da
światu nową religię!
Piotr poczuł, że oczy zbierają mu łzami, i nie
bacząc na zdziwienie otaczających go chudych
Anglików i przysadzistych Niemców, otworzył in-
stynktownie ramiona wyciągając je ku rzeczywis-
temu Rzymowi, skąpanemu w pięknym blasku.
słońca u jego stóp. Czy to miasto spełni jego
marzenia? Czy znajdzie tam lekarstwo, jak to w
dziele swym wymarzył, na wszystkie ludzkie zwąt-
pienia i niepokoje? Czy katolicyzm może się
odrodzić, odzyskać ducha pierwotnego chrześci-
jaństwa, stać się religią demokracji, wiarą, do
której tęskni śmiertelnie zagrożony nowoczesny
świat — aby móc żyć w spokoju? Przenikało go
na wskroś szlachetne uniesienie, gorąca wiara.
63/185
Widział znowu księdza Rose płaczącego ze
wzruszenia przy czytaniu jego książki; słyszał
słowa wicehrabiego Filiberta de la Choue, który
twierdził, że dzieło jego jest tyleż warte co armia
wojska; czuł się zwłaszcza pokrzepiony aprobatą
kardynała Bergerota, tego apostoła o niewyczer-
panych zasobach miłosierdzia. Dlaczego więc
Kongregacja Indeksu chce zabronić czytania jego
książki? Od dwu tygodni, odkąd usłużnie zaw-
iadomiono go o konieczności przyjazdu do Rzymu,
jeśli chce się bronić, wciąż powracał do tego za-
gadnienia, nie mogąc w żaden sposób zrozumieć,
jakie ustępy dzieła są przedmiotem krytyki. Jego
zdaniem wszystko, co napisał, płonęło najczyst-
szym ogniem chrystianizmu. Przybywał do Rzymu
pełen entuzjazmu i otuchy, chciał jak najspieszniej
znaleźć się u kolan papieża, polecić się jego na-
jwyższej opiece i powiedzieć mu, że każdą linijkę
swego dzieła pisał natchniony jego wielkim
duchem, przepojony pragnieniem triumfu jego
polityki. Czy to możliwe, aby potępiono książkę,
gdzie tak szczerze, z tak wielkim zapałem
wygłaszał hymn pochwalny na cześć Leona XIII,
przychodząc mu z pomocą w jego dziele jedności
chrześcijańskiej i wszechświatowego pokoju?
Piotr stał przy parapecie tarasu jeszcze
chwilę. Minęła już przeszło godzina, a on nie mógł
64/185
nasycić wzroku wielkością Rzymu, który chciał
natychmiast wziąć w posiadanie wraz z tajemnica-
mi, jakie się przed nim kryły. Ach! poznać to mias-
to, dowiedzieć się prawdy, której tak bardzo pożą-
dał! Była to jedna jeszcze próba, może cięższa,
bardziej decydująca niż pobyt w Lourdes, czuł, że
wyjdzie z niej pokrzepiony lub złamany na zawsze.
Nie pragnął już odzyskać bezkrytycznej, naiwnej
wiary małego dziecka, lecz raczej posiąść wiarę
intelektualisty, wyzwoloną z wszelkich rytuałów i
symboli, intelektualisty pracującego dla szczęścia
ludzkości. Tętna w skroniach biły mu przyśpies-
zonym rytmem: jaka będzie odpowiedź Rzymu?
Okrągła, powiększona tarcza słońca wzniosła się
na horyzoncie, wyżej położone dzielnice odcinały
się teraz wyraziście na płonącym tle nieba. W
dali złociły się wzgórza jakby skąpane w purpurze,
zaś fasady domów rysowały się wyraźnie jaśniejąc
konturami tysiąca okien. Poranna mgła unosiła się
jeszcze w powietrzu, lekkie opary wypływały jakby
z nisko , położonych ulic, zasnuwając szczyty gór,
gdzie roztapiały się na płonącym bezkresnym błę-
kicie. Zdawało mu się przez chwilę, że zatarł się
przed nim zarys Palatynu, dostrzegał zaledwie
ciemną linię cyprysów, jakby przysypaną pyłem
ruin. Zniknął mu także z oczu Kwirynał; pałac
królewski jakby osnuł się mgłą, jego niska i płaska
65/185
fasada rysowała się tak niewyraźnie w oddali, że
ksiądz nie mógł jej rozpoznać; na lewo ponad
drzewami wyrosła jeszcze potężniejsza kopuła
Świętego Piotra w jaśniejącej promiennej aureoli
słońca, koncentrując w sobie jakby całe niebo i
górując nad miastem.
Ach! Ten Rzym pierwszego spotkania, ten
Rzym w porannej krasie! Płonąc gorączką przy-
jazdu, nie zauważył nawet nowych dzielnic! Jakże
wielkie nadzieje budził w nim ten Rzym, który
odnalazł żywy, taki, jakim go sobie wymarzył!
Tego pięknego dnia przypatrywał mu się z uwagą;
krzyk bliskiego odrodzenia zdawał się unosić z
dachów, ta ziemia święta, która dwa razy już
królowała światu, tchnęła zapowiedzią. powszech-
nego pokoju! To był trzeci Rzym, Rzym nowy,
który promieniując jakby, ojcowską tkliwością, nie
bacząc na dzielące świat granice, obejmował
wspólnym uściskiem wszystkie narody, aby je
połączyć w jedną całość i przynieść im pociesze-
nie. Widział to miasto wymarzone w najczystszych
snach, ten Rzym zawsze młodzieńczy, nakryty
kopułą wielkiego, czystego nieba, unoszący się
jakby w górę w świeżości poranka.
Piotr oderwał się wreszcie od czarującego
widoku. Dorożkarz i koń stali na dawnym miejscu,
na przedniej ławeczce leżała walizka nagrzana
66/185
słońcem. Piotr wsiadł do powozu i znów podał
adres:
— Via Giulia, Palazzo Boccanera.
67/185
II
O tej porze dnia Via Giulia, ciągnącą się w
prostej linii na prze- . strzeni około pięciuset
metrów od Palazzoi Farnese do San-Giovan-ni dei
Fiorentini, zalewały potoki jasnego słońca nagrze-
wając do białości drobną kostkę pozbawionej tro-
tuarów ulicy; powóz przejechał ją prawie całą i
minął wielkie szare domostwa wznoszące się po
obu stronach drogi, jakby pogrążone we śnie i zu-
pełnie puste. Żelazne kraty chroniły wielkie okna,
zaś głębokie bramy wjazdowe pozwalały dostrzec
ponure, podobne do studzien podwórza. Zbu-
dowana przez papieża Juliusza II ulica ta była na-
jbardziej regularną i najpiękniejszą arterią ów-
czesnego Rzymu i w wieku XVI spełniała rolę
spacerowej alei. Ta niegdyś piękna, a dzisiaj w
ciszę zapomnienia- zapadła dzielnica tchnęła
pustką, opuszczeniem i jakąś słodką, klerykalną
jakby dyskrecją. Stare fasady ciągnęły się jedna
za drugą, żaluzje były zapuszczone, na progach
siedziały koty, nędzne sklepiki mieszczące się w
przybudówkach drzemały wraz z nagromadzony-
mi wewnątrz ubogimi towarami.
Ulicą, szli nieliczni przechodnie, śpieszyły pra-
cowite mieszczki, biedne kobiety z gołymi głowa-
mi ciągnęły za rękę dzieci, przejeżdżał jakiś
wózek, z sianem zaprzężony w muła, mignęła syl-
wetka
wspaniale
wyglądającego
mnicha,
udrapowanego w brunatną wełnę, welocypedysta
sunął bezszelestnie na świecącej w słońcu
maszynie.
Dorożkarz odwrócił się wreszcie i pokazał wiel-
ki prostokątny budynek na rogu uliczki opadającej
w stronę Tybru.
— Palazzo Boccanera.
Piotr podniósł głowę i serce ścisnęło mu się
na widok nagiej i masywnej architektury, surowej
rezydencji o murach poczerniałych ze starości.
Uwagę Piotra przyciągnęła przede wszystkim
tarcza herbowa wyrzeźbiona nad jednym z okien
parterowych, przedstawiająca godło rodu Boc-
canera, skrzydlatego smoka, z którego nozdrzy
buchały płomienie. Bez trudu odczytał dewizę za-
chowaną w całości: Bocca nera, Alma rossa: usta
czarne, dusza czerwona. Po drugiej stronie bramy,
także nad oknem, mieściła się mała kapliczka, ja-
kich sporo spotyka się, w Rzymie, we wnęce stała
Matka Boska w atłasowej sukience; dniem i nocą
paliła się.przed nią lampka.
69/185
Dorożkarz,
wedle
przyjętego
w
mieście
zwyczaju, miał zamiar skręcić w otwartą ciemną
bramę, lecz młody ksiądz zatrzymał go nagle
onieśmielony:
— Nie, nie, proszę nie wjeżdżać do wewnątrz,
to zbyteczne.
Wysiadł z dorożki, uregulował należność i
znalazł się z walizką w ręku pod sklepieniem, a
następnie na głównym podwórzu pałacowym nie
napotkawszy żywego ducha.
Wielkie podwórze o kształcie prostokąta otoc-
zone było portykiem, jak dziedziniec klasztorny.
Pod mrocznymi arkadami uszeregowane wzdłuż
muru walały się szczątki zdruzgotanych posągów,
marmury pochodzące z wykopalisk, jakiś posąg
Apollina bez rąk, jakiś tułów Wenery; delikatne
źdźbła trawy wyrosły między kamykami czarno-bi-
ałej mozaiki. Słońce nie dochodziło chyba nigdy
do tych wilgotnych, pokrytych pleśnią płyt. Zale-
gała je cisza, cień, wielkość śmierci i bezmierny
smutek.
Piotr, zdziwiony pustką tego niemego pałacu,
szukał jakiegoś dozorcy czy służącego. Zdawało
mu się, że gdzieś daleko mignął jakiś cień, za-
głębił się, więc w drugą sklepioną bramę, która
prowadziła do małego schodzącego aż do Tybru
70/185
ogródka. Od tej strony fasada pozbawiona zu-
pełnie ornamentów świeciła trzema rzędami sym-
etrycznie
rozstawionych
okien.
Piotr
doznał
jeszcze silniejszego skurczu serca na widok
zaniedbanego ogrodu. W samym jego środku na
miejscu zasypanego basenu wyrosły wielkie
gorzkie bukszpany. Pośród chwastów jedynie drze-
wa pomarańczowe o dojrzewających złocistych
owocach przypominały dawne rozplanowanie alei.
Z prawej strony pod ścianą, pomiędzy dwoma
wielkimi drzewami, laurowymi, stał pochodzący z
drugiego wieku sarkofag ozdobiony płaskorzeźbą
przedstawiającą faunów ścigających nagie kobi-
ety, jedna z tych scen wyuzdanej bachicznej
miłości, jakie upadający Rzym z upodobaniem
rzeźbił na swoich grobowcach; marmurowy,
wyszczerbiony i pozieleniały sarkofag służył jako
rezerwuar na wodę, która spływała wąskim stru-
mieniem
z
ust
tragicznej
wielkiej
maski
przytwierdzonej do muru. Od strony Tybru
wznosiło się tu dawniej coś w rodzaju loggii z
portykiem,
taras,
o
podwójnych
schodach
prowadzących aż do rzeki. Lecz prace nad ureg-
ulowaniem wybrzeża i sypaniem wałów dokonały
zmian w poziomie terenu tak, że taras zasypany
gruzem odłamków i porzuconymi kamieniami
ciosowymi znalazł się teraz poniżej prowadzonych
71/185
robót ziemnych, w samym środku bielejącego
kredą i żałośnie wyglądającego wykopu, który za-
mieniał w ruinę całą dzielnicę.
Tym razem Piotr najwyraźniej dostrzegł jakąś
postać w kobiecej sukni. Zawrócił więc na pod-
wórze i znalazł się oko w oka z pięćdziesięcioletnią
kobietą, o twarzy okrągłej i wesołej, czarnych
włosach i przysadzistej figurze. Na widok księdza
w jej jasnych, małych oczach odbiła się jakby
nieufność.
Piotr natychmiast wyjaśnił swą obecność,
szukając z trudem słów, gdyż słabo znał język
włoski:
— Jestem ksiądz Piotr Froment...
Lecz
ona
nie
pozwoliła
mu
dokończyć
rozpoczętego zdania i odezwała się doskonałą
francuszczyzną, przeciągającym i nieco chrapli-
wym akcentem mieszkańców prowincji Ile-de-
France.
— Ach! proszę księdza, ja wiem, wiem...
właśnie czekałam na księdza stosownie do
wydanego mi polecenia.
I w odpowiedzi na jego osłupiałą minę dodała:
— Jestem Francuzką... od dwudziestu pięciu
lat mieszkam w tyra . kraju i nie mogę się
przyzwyczaić do ich diabelskiej gwary!
72/185
Wówczas Piotr przypomniał sobie, że wicehra-
bia mówił mu o tej służącej; nazywała się Wiktory-
na Bosąuet, pochodziła z prowincji Beauce, ze wsi
Auneau, mając dwadzieścia dwa lata przybyła do
Rzymu wraz ze swą chorą na suchoty panią, której
nagła śmierć pogrążyła Wiktorynę w takiej roz-
paczy, jakby znalazła się w kraju dzikusów. Oddała
się też duszą i ciałem hrabinie Ernestynie Bran ini,
pochodzącej z rodu Boccanera, która niedawno
odbywszy połóg zabrała wyrzuconą na bruk
dziewczynę i zatrudniła ją jako niańkę swej córki
Benedetty z myślą, że piastunka będzie mogła ..
pomóc dziecku w nauce francuskiego. Przebywa-
jąc w tej rodzinie od lat dwudziestu pięciu, Wik-
toryna wyniesiona została do roli gospodyni, cho-
ciaż była analfabetką tak pozbawioną zdolności
językowych, że zdołała przyswoić sobie zaledwie
parę zdań w okropnej włoszczyźnie, aby porozu-
miewać się z domownikami oraz pozostałą służbą.
— Jak. się miewa pan wicehrabia? — podjęła
znowu ze szczerą poufałością. — Jest taki miły i
tak się cieszymy, ilekroć zatrzymuje się tutaj pod-
czas swych podróży! Wiem, że contessina otrzy-
mała wczoraj od niego list, który zawiadamiał o
przyjeździe księdza.
Wicehrabia, rzeczywiście dołożył starań, aby
ułatwić Piotrowi pobyt w Rzymie. Ze starego i
73/185
pełnego żywotności rodu Boccanera pozostali
przy życiu jedynie kardynał Pius Boccanera,
księżniczka, jego siostra, stara panna, którą przez
szacunek nazywano donną Serafina, następnie ich
siostrzenica Benedetta, której matka Ernestyna
poszła do grobu w ślad za mężem hrabią Brandini,
i wreszcie ich bratanek, Dario Boccanera, którego
ojciec, książę Onofrio Boccanera, nie żył już, a
matka, z domu Montefiori, wyszła po raz drugi
za mąż. Wicehrabia był spowinowacony z rodem
Boccanera przez młodszego brata ożenionego z
panną Brandini, siostrą ojca Benedetty i jako wuj
Benedetty, zatrzymywał się kilka razy w pałacu
przy Via Giulia jeszcze za życia hrabiego. Przy-
wiązał się także do jego córki, zwłaszcza od chwili
osobistego dramatu, jaki przeżyła młoda kobieta
w związku z,
niefortunnym małżeństwem, o
unieważnienie którego rozpoczęła już starania.
Teraz, gdy zamieszkała znowu z ciotką Serafina i
wujem kardynałem, wicehrabia chcąc ją , rozer-
wać pisywał do niej często i przysyłał jej książki z
Francji. Między innymi przysłał jej też książkę Pio-
tra, co spowodowało wymianę listów. W jednym
z ostatnich Benedetta zawiadamiała go, że książ-
ka została zgłoszona do oceny Kongregacji Indek-
su; list zawierał także radę, aby autor przyjechał
jak najprędzej do Rzymu, gdzie, znajdzie uprze-
74/185
jmie ofiarowaną mu w pałacu gościnę. Wicehra-
bia był tak samo zdziwiony jak młody ksiądz i
nic nie rozumiał, lecz namówił Piotra do podróży,
która miała być dyplomatycznym, posunięciem, i
zapalił się sam do myśli o zwycięstwie, jak gdyby
wchodził tu w grę jego własny interes. Zrozumiałe
więc było zmieszanie Piotra, gdy znalazł się nagle
w tym obcym domu, wplątany w heroiczną przy-
godę, której przyczyn i okoliczności nie znał zu-
pełnie.
Wiktoryna zaczęła nagle mówić znowu.
— Ale ja księdza tak tutaj zatrzymuję, zamiast
zaprowadzić go zaraz do przygotowanego dlań
pokoju. Gdzie jest kufer księdza?
Wskazał jej swoją walizkę, którą postawił na
ziemi, objaśniając, że w przewidywaniu kilkunas-
todniowego pobytu w Rzymie ograniczył się do
przywiezienia tylko nowej sutanny na zmianę i
niewielkiej ilości bielizny. Wiktoryna wyraziła swe
zdziwienie.
— Dwa tygodnie! Ksiądz myśli zostać tylko
dwa tygodnie? Zobaczymy!
Zawołała też zaraz drągala lokaja, który
nareszcie się pokazał:
— Jakubie, proszę to zanieść do czerwonego
pokoju... Ksiądz będzie łaskaw za mną.
75/185
To niespodziewane spotkanie w rzymskim
pałacu rodaczki, pełnej życia i poczciwej kobiety,
rozweseliło i pokrzepiło Piotra. Idąc teraz przez
podwórze słuchał jej opowiadania, że księżna
wyszła na miasto, zaś contessina, którą ciągle
jeszcze nazywano Benedettą mimo jej zamążpójś-
cia, nie opuściła jeszcze swego pokoju tego rana,
gdyż
czuła
się
nieco
cierpiąca.
Wiktoryna
powtórzyła jednak raz jeszcze, że księdza powier-
zono jej opiece.
Główne wejście mieściło się w rogu dziedzińca
pod arkadami: monumentalne, schody o szerokich
i niskich stopniach miały tak łagodny spadek, że
koń mógłby po nich stąpać bez trudu. Kamienne
ściany natomiast świeciły nagością, zaś podesty
były puste i głuche; śmiertelna melancholia
zdawała
się
spływać
z
wysoko
wiązanych
sklepień.
Na pierwszym piętrze Wiktoryna widząc zdzi-
wienie Piotra uśmiechnęła się. Pałac zdawał się
niezamieszkały, najmniejszy szmer nie dochodził
z zamkniętych salonów. Gospodyni wskazała z
prostotą wielkie dębowe drzwi znajdujące się na
prawo.
— Jego Eminencja zajmuje to skrzydło pałacu
wychodzące na dziedziniec i rzekę, och, nawet nie
czwartą część piętra. Wszystkie salony przyjęć od
76/185
strony ulicy są zamknięte. Trudno utrzymywać w
porządku tak wielkie sale i zresztą w jakim celu?
Trzeba by przyjmować tłumy gości..
Wchodziła dalej po stopniach szybkim krok-
iem, a gdy doszli do drugiego piętra, powiedziała
znowu:
— Tutaj na lewo znajdują się pokoje donny
Serafiny, zaś na prawo mieszka hrabianka. Jest
to najcieplejsza część domu, gdzie jakoś jeszcze
można żyć... Zresztą, dziś jest poniedziałek, dzień
przyjęć księżnej. Sam ksiądz zobaczy.
Potem i otwierając drzwi prowadzące na inne,
bardzo wąskie schody, dodała:
—
My
wszyscy
mieszkamy
na
trzecim
piętrze... Czy ksiądz pozwoli, że pójdę przodem?
Wielkie pałacowe schody wiodły tylko na
drugie piętro; Wiktoryna objaśniła Piotra, że trze-
cie piętro ma oddzielne wąskie schody służbowe,
które wychodzą na uliczkę biegnącą do Tybru.
Znajduje się tam też osobna, brama, co jest bard-
zo wygodne. Wreszcie na trzecim piętrze Wikto-
ryna zapuściła się w korytarz i znowu zaczęła
wskazywać drzwi:
— Oto mieszkanie don Vigilio, sekretarza Jego
Eminencji... A to są drzwi do pokojów księdza.
Ilekroć wicehrabia przyjeżdża do Rzymu, zawsze
77/185
chce mieć te pokoje, a nie inne. Mówi, że czuje
się tu swobodniejszy mogąc wychodzić i wracać,
kiedy zechce. Dam księdzu jego klucz od bramy
na dole... Zobaczy ksiądz, jaki jest śliczny widok z
okien pokoju!
Na mieszkanie to składały się dwa pokoje:
dosyć duży salon obity czerwoną tapetą w wielkie
kwiaty i pokój sypialny lnianoniebieską w ciem-
niejsze
wypłowiałe
bukiety. Salon
zajmował
narożnik, od strony bocznej małej uliczki i Tybru.
Wiktoryna podeszła natychmiast do okien, z
których jedno wychodziło na widniejącą w oddali
rzekę, z drugiego zaś rozciągał się widok na Zaty-
brze i wzgórze Gianicolo, po drugiej stronie Tybru.
— Tak, to bardzo przyjemny widok —
powiedział Piotr stając w oknie obok gospodyni.
Jakub nie śpiesząc się nadszedł za nimi z wal-
izką... Minęła godzina jedenasta. Widząc, że
ksiądz jest zmęczony, i domyślając się, że musi
być głodny po tale długiej podróży, Wiktoryna za-
proponowała, że natychmiast poda mu obiad w
salonie. Będzie rozporządzał całym popołudniem,
aby wypocząć lub wyjść na miasto, ponieważ
dopiero wieczorem po kolacji zostanie przedstaw-
iony paniom. Ksiądz zaprotestował żywo, mówiąc,
że wyjdzie z pewnością na miasto, gdyż nie ma za-
miaru stracić całego popołudnia. Zgodził się nato-
78/185
miast zjeść obiad, bo rzeczywiście umierał z gło-
du.
Piotr musiał jeszcze czekać dobre pół godziny.
Jakub, który usługiwał mu pod nadzorem Wikto-
ryny,
nie
okazywał
pośpiechu.
Gospodyni,
nieufnie usposobiona do służącego, nie chciała
pozostawić księdza, póki nie upewniła się, że mu
nic nie brakuje.
— Proszę księdza, co to za ludzie, co to za
kraj! Trudno sobie wyobrazić! Gdyby mi przyszło
żyć tu sto lat, nigdy bym się nie przyzwyczaiła...
Ale hrabianka jest taka prękna i taka dobra!...
Stawiając własnoręcznie na stole talerz z figa-
mi, wypowiedziała zdanie, które zaskoczyło
księdza. Oświadczyła, że miasto, w którym miesz-
ka tylu księży, nie może być dobrym miastem. Ta
służąca pozbawiona wiary, taka czynna i taka we-
soła, przebywająca od tylu lat w pałacu, zaczynała
budzić w nim niepokój.
— Jak to! pani jest niewierząca?
— Nie, nie, proszę księdza; tylko nie lubię
księży. Znałam już takiego jednego we Francji,
kiedy byłam młoda. Potem tutaj napatrzyłam się
na nich do syta i wiem, co o nich myśleć Oczy-
wiście nie mówię tego o Jego Eminencji, to święty
człowiek, godzien najwyższego szacunku... W tym
79/185
domu wiedzą, że jestem porządną kobietą i nigdy
nie prowadziłam się źle. Czemu nie mieliby pozór
stawić mnie w spokoju, gdy wiedzą, że kocham
moich chlebodawców i gorliwie spełniam swoje
obowiązki?
Roześmiała się, dobrodusznie.
— Gdy mi powiedziano, że ma do nas przy-
jechać jakiś ksiądz, tak jakbyśmy nie mieli ich
dosyć, zaczęłam zrzędzić po kątach... Ale miarku-
ję, że ksiądz jest dobrymi człowiekiem, i zdaje mi
się, że będziemy się doskonale rozumieli... Sama
nie wiem, czemu opowiadam księdzu to wszystko
i zajmuję mu tyle czasu, chyba dlatego, że ksiądz
przyjeżdża, z Francji, a może i dlatego także, że
hrabianka interesuje się księdzem... Nie gniewa
się chyba ksiądz na mnie i proszę mi wierzyć, że
trzeba dzisiaj odpocząć i nie biegać po tym ich
mieście, gdzie nie ma znowu tak wiele do ogląda-
nia, jak o tym mówią.
Kiedy Piotr został sam, zmęczenie wywołane
podróżą,
pogłębione
jeszcze
gorączkowymi
przeżyciami tego ranka, ogarnęło go nagłą falą
przygnębienia. Zjadłszy pośpiesznie dwa jajka i
kotlet, rzucił się oszołomiony w ubraniu na łóżko
z myślą, że pozwoli sobie na półgodzinny
odpoczynek. Nie zasnął od razu, myślał o rodzinie
80/185
Boccanera. Znał częściowo historię, tego rodu
i wyobrażał sobie życie prywatne tych ludzi w
odpowiednim
wyolbrzymieniu,
zaskoczony
zarazem i zdziwiony poznawszy ten wyludniony
i cichy pałac, nie tylko pełen melancholii, ale i
wielkości, mimo widocznych zniszczeń. Potem
myśli jego zmąciły się, zapadł w sen. W jego sen-
nych widziadłach wirował korowód cieni, maski
tragiczne lub tchnące słodyczą, twarze o rysach
wyblakłych i oczach pełnych tajemnic. Boccanera
liczyli w swoim rodzie dwóch papieży, jeden żył w
XIII, drugi w XV wieku tym właśnie dwu wybrań-
com, wszechwładnym panom świata, zawdzięcza-
ła rodzina olbrzymi niegdyś majątek, rozległe
ziemie w okolicy Viterbo, kilka pałaców w Rzymie,
przedmioty sztuki, którymi zapełnić można było
całe muzeum, znaczne zapasy złota w piwnicach.
Członkowie tej rodziny uchodzili za najpobożniej
szych wśród patrycjatu rzymskiego, słynęli z żar-
liwości wiary, miecz ich służył zawsze Kościołowi,
lecz jednocześnie znana była ich gwałtowna
skłonność do walk, zamiłowanie do waśni i
zatargów, a ich niepohamowany gniew stał się
przysłowiowy. Od tych cech charakteru pochodził
też herb rodu — uskrzydlony smok z paszczą mio-
tającą płomienie oraz dzika i gorejąca dewiza
oparta na grze słów nazwiska: Bocca nera, Alma
81/185
rossa — usta sczerniałe od gniewu, dusza płonąca
żarem jak stos wiary i miłości. Żyły jeszcze w
pamięci rzymian legendy o straszliwych wymi-
arach
sprawiedliwości
czy
aktach
niepo-
hamowanej pasji miłosnej w tej rodzinie. Głośna
była historia pojedynku Onfreda Boccańery, który
w połowie XVI wieku kazał wybudować obecny
rodowy pałac na miejsce zburzonej starej siedziby.
Onfredo dowie dziawszy się, że jego żona poz-
woliła się pocałować w usta młodemu hrabiemu
Costamagna, kazał go pochwycić pewnego wiec-
zoru i skrępowanego sznurami przyprowadzić do
swojego domu; tam, w wielkiej sali, zanim uwolnił
go z więzów, kazał mu się wyspowiadać przed
mnichem. Potem rozciąwszy sznury krępujące
więźnia, przewrócił lampy i zawołał, aby hrabia
chwycił swój sztylet i gotował się do obrony. W
sali zastawionej sprzętami, pogrążeni w całkow-
itych ciemnościach dwaj ludzie szukali się nawza-
jem, uciekali od siebie, zwierali się, ćwiartując się
ciosami noża. Kiedy po godzinie wyważono drzwi,
wśród powywracanych stołów i połamanych krze-
seł znaleziono w kałuży krwi hrabiego Costam-
agna i Onfreda. Hrabia miał obcięty nos i trzy-
dzieści dwie szarpane rany na nogach, Onfredo
stracił dwa palce prawej ręki, a ramiona jegobyły
podziurawione jak sito. Cudem tylko obydwaj wró-
82/185
cili
do
zdrowia.
Sto
lat
wstecz
przed
opowiedzianym wydarzeniem na tym samym
brzegu Tybru pewna panna z rodziny Boccanera,
szesnastoletnie zaledwie dziecko, piękna i namięt-
na Cassia, wzbudziła przerażenie i podziw w
całym Rzymie. Kochała Flavia Corradini, syna
znienawidzonej przez Boccanerów rodziny; ojciec
w stanowczy spór sób zabronił córce małżeństwa
z Flayiem, zaś starszy brat Ercole poprzysiągł, że
jeśli spotka kochanka siostry, zabije go. Młody
człowiek widywał ukochaną przypływając do niej
łodzią, ona zaś wychodziła mu na spotkanie
bocznymi schodami wiodącymi ku rzece. Szpiegu-
jący ich Ercole wskoczył pewnego wieczora do
łodzi i zatopił sztylet w sercu Flavia. Na podstawie
ustalonych później faktów można było domyślić
się, że Cassia, oszalała z rozpaczy, sama dokonała
aktu
sprawiedliwości.
Nie
chcąc
przeżyć
kochanka, rzuciła się na brata i objąwszy w jed-
nym silnym uścisku zabójcęi ofiarę umyślnie
przechyliła łódź. Gdy odnaleziono trzy ciała, nagie
śnieżnobiałe ramiona Cassii obejmowały obu
mężczyzn, przyciskając ich twarze jedną do
drugiej.
Działo się to w zamierzchłych czasach. Dzisiaj
w rodzinie Boccanera wiara była, równie gorąca;
lecz żar krwi ochłódł. Wielki majątek stopniał
83/185
także powoli w katastrofach finansowych, jakie od
stu lat doprowadzały do ruiny patrycjat rzymski.
Ziemia przeszła w obce ręce, pałac opustoszał na-
bierając powoli mieszczańskiego wyglądu, właś-
ciwego nowoczesnej epoce. Ród Boccanera wys-
trzegał się z dawną zawziętością jakiegokolwiek
obcego związku, chlubiąc się czysto rzymską kr-
wią płynącą w jego żyłach. Nie narzekali na ubóst-
wo, znajdowali w nim zadowolenie swej dumy i
żyli w odo- sobnieniu nie skarżąc się, pogrążeni
w ciszy i cieniu wymierającego rodu. Książę As-
canio, który umarł w 1848 roku, miał z małżeńst-
wa z panną Cbrvisieri czworo dzieci: Piusa,
późniejszego kardynała, Serafinę, która nie wyszła
za mąż, aby pozostać przy bracie, Ernestynę,
która pozostawiła tylko córkę, i Onofrio, ojca obec-
nego dziedzica rodu, trzydziestoletniego księcia
Dario Boccanera. Na nim, jeśliby umarł bezpo-
tomnie, wygasał słynący z żywotności ród Boc-
canerów, ród, którego czyny zapełniły karty his-
torii.
Od lat dziecinnych Dario i jego kuzynka
Benedetta kochali się uczuciem głębokim i spon-
tanicznym. Stworzeni dla siebie nie wyobrażali so-
bie, że cokolwiek mogłoby wpłynąć na zmianę ich
przeznaczenia, przekonani, iż z chwilą gdy os-
iągną odpowiedni wiek, zostaną połączeni węzłem
84/185
małżeńskim.
Blisko
czterdziestoletni
hrabia
Onofrio, człowiek miły i bardzo popularny w
Rzymie, trwoniący resztki swego majątku dla za-
spokojenia zachcianek, zdecydował się poślubić
młodą markizę Flavię Montefiori, która do-
prowadzała go do szaleństwa swą wspaniałą
urodą młodzieńczej Junony; zamieszkał w willi
Montefiori, stanowiącej jedyne bogactwo, jedyną
posiadłość, jaka pozostała markizie i jej matce,
w okolicy Sant' Agnese fuori le Mura. Posiadłość
składała się z wielkiego ogrodu, raczej parku, o
stuletnich drzewach, oraz walącej się w gruzy
willi, brzydkiej zresztą, osiemnastowiecznej bu-
dowli. Panie te nie cieszyły się dobrą sławą; matka
zdeklasowana od śmierci męża, córka zaś zbyt
piękna i o sposobie bycia zanadto zdobywczym.
Toteż małżeństwo brata nie zostało uznane przez
donnę Serafinę, która wyznawała bardzo surowe
poglądy, ani przez starszego brata, Piusa, piastu-
jącego wówczas stanowisko tajnego szambelana
ojca świętego i kanonika Bazyliki Watykańskiej. Je-
dynie Ernestyna utrzymywała stosunki z bratem,
którego uwielbiała za niezwykle pogodne usposo-
bienie. Najmilszą jej rozrywką były cotygodniowe
odwiedziny w willi Montefiori, dokąd wybierała się
na cały dzień z córką. Jakież cudowne dnie pełne
braterskiej
czułości
spędzali
dziesięcioletnia
85/185
Benedetta i piętnastoletni Dario w tym ogrom-
nym, prawie opuszczonym ogrodzie w cieniu para-
solowatych pinii, rozrosłych bukszpanów i gajów
dębowych, gdzie można było błądzić jak w
dziewiczym lesie!
Biedna Ernestyna miała namiętną i wrażliwą
duszę. W młodości rwała się do słońca, do szczęś-
cia, do życia wolnego i czynnego. Miała wielkie
jasne oczy i twarz o uroczym owalu. Bardzo mało
wykształcona, podobnie jak wszystkie córki
szlacheckich
rodów
rzymskich,
zawdzięczała
niewielki zasób wiedzy wychowaniu w klasztorze
francuskich zakonnic; zamknięta w ponurym
pałacu Boccanera, poznawała świat jedynie w cza-
sie
codziennych
spacerów,
jakie
odbywała
powozem jeżdżąc z matką na Corso lub Pincio.
Gdy miała dwadzieścia pięć lat, już zmęczona i
znudzona pustką życia, zawarła konwencjonalny
związek małżeński z hrabią Brandini, ostatnim po-
tomkiem starej arystokratycznej rodziny, bardzo
licznej i ubogiej; mąż musiał zamieszkać w pałacu
na Via Giulia, gdzie całe jedno skrzydło drugiego
piętra oddano do dyspozycji młodego małżeńst-
wa. Nie zaszła więc żadna zmiana, Ernestyna po-
zostawała jak dawniej w zimnym cieniu, pośród
tej umarłej przeszłości, która niczym kamień
grobowy ciążyła coraz mocniej na jej ramionach.
86/185
Było to zresztą dla obu stron bardzo zaszczytne
małżeństwo.
Hrabia
Brandini
uznany
został
wkrótce za najgłupszego i najdumniejszego
człowieka w Rzymie. Formalista, wysoce nietol-
erancyjny, obserwował skrupulatnie przepisy re-
ligijne. Odniósł triumf zdoławszy niezliczonymi in-
trygami, podziemną robotą przez okres lat
dziesięciu, uzyskać nominację na wielkiego ko-
niuszego przy Watykanie. Wraz z objęciem tego
urzędu hrabia Brandini wniósł do swego domu
ponurą atmosferę dworu papieskiego. Za ponty-
fikatu Piusa IX do roku 1870 Ernestynie układało
się życie dość znośnie. Mogła otwierać okna
wychodzące na ulicę, przyjmować w domu, nie
kryjąc się z tym, swoje przyjaciółki, brać udział
w życiu towarzyskim. Lecz kiedy armia królewska
zdobyła Rzym i papież uznał się za dobrowolnego
więźnia Watykanu, pałac na Via Giulia stał się.
grobem. Zamknięto główne drzwi wejściowe,
zaryglowano je, zabito gwoździami na znak żało-
by; przez dwanaście lat posługiwano się tylko
małymi bocznymi schodami wychodzącymi na
uliczkę. Okiennice od strony frontu musiały po-
zostać stale zamknięte. Był to manifestacyjny ob-
jaw
niezadowolenia,
protest
stronnictwa
klerykałów. Pałac pogrążył się w bezruchu śmierci,
w całkowitym odosobnieniu; z rzadka tylko prze-
87/185
suwały się jakieś cienie zaufanych donny Serafiny,
którzy w poniedziałki wchodzili tajemniczo przez
na wpół uchylone boczne drzwi. Przez te dwanaś-
cie ponurych lat młoda kobieta płakała całymi no-
cami, biedna, zrozpaczona, a jej dusza zdawała
się zamierać powoli, jakby żywcem zakopana w
grobie.
Ernestyna urodziła córkę dosyć późno, mając
trzydzieści trzy lata. Z początku dziecko było dla
niej rozrywką. Potem z góry uregulowane życie
uchwyciło ją w swe tryby; musiała oddać dziew-
czynkę do klasztoru Sacre-Coeur na Trinita de
Monti, do francuskich zakonnic, gdzie kształciła
się kiedyś sama. Benedetta opuściła klasztor jako
dorosła panna, w wieku lat dziewiętnastu; umiała
mówić po francusku, znała ortografię, nieco aryt-
metyki, katechizmu oraz miała trochę powierz-
chownych wiadomości z historii. . Życie dwu ko-
biet potoczyło się dalej, życie kobiet wschodu
zamkniętych w haremie; nigdy nie ukazywały się
poza domem w towarzystwie męża czy ojca. Całe
dnie spędzały w zamkniętym apartamencie; ich
jedyną rozrywkę stanowił codzienny, nieodzowny
spacer na Corso i Monte Pincio. W domu obow-
iązane do absolutnego posłuszeństwa — więzy
rodzinne posiadały autorytet i siłę — obie kobiety
poddawały się woli hrabiego bez możliwości
88/185
jakiegokolwiek sprzeciwu. Zarówno donna Serafi-
na jak i kardynał — surowi obrońcy starych oby-
czajów — popierali wolę męża. Odkąd papież nie
wydalał się z Rzymu, stanowisko wielkiego ko-
niuszego pozostawiało hrabiemu dużo wolnego
czasu,
gdyż
stajnie
papieskie
zostały
zre-
dukowane do minimum; mimo to pełnił on w
Watykanie służbę będącą jedynie funkcją hon-
orową. Czynił to z pobożną gorliwością na znak
bezustannego protestu przeciw uzurpatorskiej
władzy monarchii, której siedliskiem był Kwirynał.
Benedetta miała lat dwadzieścia, gdy ojciec jej
wrócił pewnego wieczoru z jakiejś uroczystości u
Świętego Piotra, skarżąc się na kaszel i dreszcze.
W tydzień później umarł na zapalenie płuc. Śmierć
ta, mimo że okryła żałobą obie kobiety, przyniosła
im wyzwolenie: nareszcie poczuły się wolne.
Ernestyna żyła teraz jedyną myślą: pragnęła ura-
tować córkę od tego strasznego życia za murami,
od pogrzebania żywcem. Ją samą przeżarła już nu-
da, ona nie wróci do życia, ale za wszelką cenę
chciała uchronić Benedettę od egzystencji przeci-
wnej naturze, umożliwić jej wyrwanie się z tego
grobu. Podobne zresztą objawy zmęczenia i buntu
dały się już zauważyć w kilku rodzinach patrycjus-
zowskich, które po okresie odosobnienia zaczęły
teraz zbliżać się do kół związanych z Kwirynałem.
89/185
Z jakiej przyczyny młode pokolenie, spragnione
czynu, wolności i pełnego słońca, miałoby kontyn-
uować zapoczątkowane przez ojców kłótnie? Mi-
mo że jakiekolwiek porozumienie między światem
czarnym i światem białym było nie do pomyślenia,
zarysowały się pewne nieoczekiwane przymierza.
Ernestyna nie interesowała się polityką, nie znała
się na tym wcale, pragnęła tylko, aby jej ród
wyszedł nareszcie z czarnego i niemego pałacu
Boccanera, wstrętnego jak grób, gdzie wszystkie
jej kobiece radości ścięła jak powłoką lodową dłu-
ga śmierć.
Cierpiała
jako
młoda
dziewczyna,
jako
kochanka i małżonka, ulegała okrutnemu losowi
bez walki, zrezygnowana i stępiała.
Wybór nowego spowiednika wpłynął w tym
okresie na jej postawę — zawsze bowiem bardzo
religijna, praktykująca, ulegała radom duchowego
kierownika. Jednak aby bardziej się uniezależnić,
porzuciła ojca jezuitę, którego polecił jej mąż, i
zwróciła się do księdza Pisoni, proboszcza sąsied-
niego małego kościółka Świętej Brygidy na Piazza
Farnese. Był to pięćdziesięcioletni człowiek, bard-
zo łagodny i bardzo dobry, o wyjątkowo jak na
ludzi w tym kraju miłosiernym sercu. Zajmował się
przy tym archeologią; ta właśnie namiętność do
starych kamieni wzbudziła w nim gorący patrio-
90/185
tyzm. Opowiadano, że mimo iż był tak skromny,
występował kilkakrotnie jako pośrednik między
Watykanem a Kwirynałem przy załatwianiu drażli-
wych spraw. Zostawszy spowiednikiem Ernestyny
i Benedetty z upodobaniem opowiadał obu pan-
iom o potędze zjednoczonych Włoch, skoro
nastąpi przymierze między papieżem i królem.
Benedetta i Dario kochali się od dzieciństwa
silną i spokojną miłością kochanków, którzy są
pewni, że należą do siebie. Ernestyna sprzeciwiła
się jednak stanowczo małżeństwu. Nie, nie! Tylko
nie Dario, tylko nie ten kuzyn ostatni z rodu, który
zamknie znowu żonę w czarnym grobowcu Palaz-
zo Boccanera! Byłaby to znowu śmierć za życia,
wieczne, dumne odosobnienie, które wyniszcza
energię i działa jak narkotyk. Znała dobrze
młodego człowieka, wiedziała, że Dario to słaby
egoista, niezdolny do samodzielnej myśli i czynu,
skazany na to, aby na nim wygasł jego ród,
człowiek, który beztrosko i biernie pozwala, aby
waliły mu się na głowę ostatnie ocalałe jeszcze
kamienie jego domostwa, nie czyniąc przy tym
najmniejszego wysiłku, aby założyć nową rodzinę.
Pragnęła zapewnić . córce inny los; chciała dla
Benedetty bogactwa i życia na szerokim jasnym
świecie wraz ze zwycięzcami, a nie zwyciężonymi.
Od tej chwili matka postanowiła uszczęśliwić
91/185
córkę wbrew jej woli; zwierzała się jej z goryczy
swego życia błagając, aby nie szła w jej ślady.
Byłaby jednak uległa stanowczości młodej dziew-
czyny, która na zawsze oddała swe serce, gdyby
szczęśliwy zbieg okoliczności nie zetknął jej z
człowiekiem, jakiego wymarzyła sobie na zięcia.
W willi Montefiori, w tym samym miejscu, gdzie
Benedetta i Dario przysięgali sobie miłość, poz-
nała młodego: hrabiego Pradę, syna Orlanda, jed-
nego z bojowników o zjednoczenie Włoch. Mając
lat osiemnaście młody człowiek przybył wraz z
ojcem z Mediolanu do Rzymu w okresie okupacji
i został urzędnikiem w ministerstwie skarbu, pod-
czas gdy jego ojciec, stary żołnierz, mianowany
senatorem, żył ze skromnej renty stanowiącej
resztkę wielkiej fortuny, jaką utracił walcząc za
ojczyznę. Piękne bojowe porywy starego to-
warzysza Garibaldiego przerodziły się u młodego
człowieka w pełną furii pogoń za zyskiem z chwilą
osiągnięcia zwycięstwa. Młody Prada stał się
prawdziwym zdobywcą Rzymu, jednym z tych dra
pieżców, którzy rozdzierali na sztuki i pożerali mi-
asto. Pochłonięty pasją spekulacji terenowych na
wielką skalę, jak powiadano, bardzo już zamożny,
zbliżył się do księcia Onofrio, którego opętał pod-
szepnąwszy mu pomysł sprzedania wielkiego
parku należącego do willi Montefiori, aby na tym
92/185
miejscu pobudować nową dzielnicę. Mówiono, że
młody Prada był kochankiem księżnej, pięknej
Flavii, starszej od niego o lat dziewięć, uroczej
jeszcze kobiety. Cechowała go niezwykła gwał-
towność pożądań, szalona chęć zysku oraz brak
skrupułów w stosunku do cudzego majątku i cud-
zej żony. Od pierwszego spotkania Benedetta
wzbudziła w nim pożądanie. Lecz była to panna,
którą mógł posiąść tylko przez małżeństwo. Nie
zawahał się ani na chwilę, zerwał z Flavią,
opanowany
gwałtowną
żądzą
zdobycia
tej
dziewiczej czystości, tego cudownie młodego
ciała, w którym płynęła stara patrycjuszowska
krew. Gdy zrozumiał, że matka dziewczyny jest po
jego stronie, pewien zwycięstwa oświadczył się o
rękę córki. Fakt ten wywołał zdziwienie, ponieważ
Prada był o piętnaście lat starszy od Benedetty:
przemawiały za nim tytuł hrabiowski, historyczne
nazwisko, nagromadzone miliony, dobre stosunki
z
Kwirynałem,
wreszcie
wielkie
widoki
na
przyszłość. Cały Rzym pasjonował się tymi konku-
rami.
Benedetta nigdy nie mówiła, co ją skłoniło do
tego, że zgodziła się zostać żoną hrabiego Prady.
Gdyby to miało miejsce sześć miesięcy wcześniej
lub sześć miesięcy później, to z pewnością projekt
tego małżeństwa wywołałby tak straszliwy skan-
93/185
dal w czarnym świecie, że nie doszłoby ono do
skutku. Panna z rodziny Boccanera, ostatnia la-
torośl starego papieskiego rodu, wydana za jed-
nego z Pradów, grabieżcę Kościoła! Ten szalony
projekt powstał właśnie w tym krótkim i zupełnie
wyjątkowym okresie, w chwili gdy dokonywała się
ostatnia próba zbliżenia między Watykanem i
Kwirynałem. Chodziły słuchy, że dojdzie nareszcie
do porozumienia, że król uzna suwerenność pa-
pieża nad grodem Leona i niewielkim skrawkiem
terytorium ciągnącym się aż do morza. W takim
stanie rzeczy małżeństwo Benedetty z hrabią Pra-
da stawało się symbolem porozumienia, jedności
narodowej. Ta piękna panna, czysta lilia wyrosła
w cieniu Watykanu, ,była jakby dobrowolną ofiarą,
zakładniczką oddaną światu białemu. Przez dwa
tygodnie
nie
mówiono
o
niczym
innym,
roztrząsano całą sprawę, rozczulano się, bu-
dowano na tym małżeństwie wielkie nadzieje.
Młoda dziewczyna nie brała bynajmniej udziału w
tych kalkulacjach; wiedziała tylko, że serce odd-
ała innemu, więc nie może nim rozporządzać. Od,
rana do wieczora musiała słuchać perswazji mat-
ki, błagalnych próśb, aby nie odrzucała szczęśli-
wego losu. Decydujący wpływ miał na nią jej
spowiednik, dobry ksiądz Pisoni, który w tej sytu-
acji wykazał pełnię patriotycznej gorliwości.
94/185
Nacisk, jaki wywierał na swoją penitentkę, płynął
z jego głębokiej wiary w chrześcijańskie przez-
naczenie
Włoch;
dziękował
Opatrzności,
że
wybrała jedną z jego owieczek, aby przyśpieszyć
porozumienie, które przyczyni się do triumfu Boga
na ziemi. Benedetta zgodziła się na małżeństwo
ulegając wpływowi spowiednika, gdyż była bardzo
pobożna i szczególną adoracją darzyła obraz Mat-
ki Boskiej w małym kościółku na Piazza Farnese.
Pewien fakt wywarł na niej wielkie wrażenie.
Ksiądz Pisoni opowiedział jej, że za każdym razem,
gdy klękał błagając Matkę Najświętszą, aby
skłoniła serce Benedetty do zawarcia tego
związku, płomień lampy gorejącej przed obrazem
stawał się biały. Wobec tej wyraźnej woli nieba
Benedetta nie śmiała dłużej stawiać oporu woli
matki. Kardynał i donna Serafina, przeciwni z
początku planom Ernestyny, wyrazili swą zgodę,
gdy w grę weszły siły nadprzyrodzone. Benedetta
wyrosła w atmosferze tak absolutnej czystości,
tak nieświadoma życia, że poślubiając innego
mężczyznę niż Dario uważała, iż łamie tylko obiet-
nicę wspólnego życia, ale nie odrywa się od
ukochanego fizycznie i duchowo. Płakała bardzo,
ale wyszła za mąż za hrabiego Pradę w chwili de-
presji, nie znajdując dość siły woli, aby oprzeć się
95/185
namowom swoich bliskich, godząc się na związek,
który skojarzył niemal cały Rzym.
Noc poślubna była dla niej gromem z jasnego
nieba. Czy pochodzący z. Piemontu Prada, Włoch
z północy, z kraju podbojów, okazał brutalność na-
jeźdźcy i chciał zdobyć swoją żonę tak, jak zdoby-
wał miasto, to znaczy jak niecierpliwy w zaspoko-
jeniu swych pragnień władca? Czy też może sam
akt miłości był rewelacją tak nieprzewidzianą dla
Benedetty,
czymś
tak
brudnym
ze
strony
człowieka, którego nie kochała, że nie była zdolna
mu się poddać. Nigdy nie wytłumaczyła tego jas-
no. Dość że zamknęła gwałtownie drzwi do swego
pokoju, zaryglowała zamek i z niezłomną stanow-
czością trwała przy swojej decyzji. Przez cały
miesiąc Prada czynił szaleńcze usiłowania, aby
złamać upór żony, doprowadzony do pasji
przeszkodą
w
zaspokojeniu
namiętności.
Obrażony, srodze dotknięty w swej dumie i żądzy,
przysięgał, że poskromi swą żonę, tak jak
poskramia się narowistą klacz uderzeniami bata.
Cała zmysłowa furia silnego mężczyzny rozbijała
się o niezłomną wolę, która zrodziła się w ciągu
jednego wieczora pod wąskim i pełnym wdzięku
czołem Benedetty. Rozbudziła się w niej stanow-
czość rodu Boccanera: z całym spokojem oświad-
czyła, że nic na świecie, nawet śmierć nie może
96/185
wpłynąć na zmianę jej decyzji. Ta brutalna
rewelacja istoty miłości przywołała w jej duszy
nawrót uczuć do Daria, ugruntowała przekonanie,
że tylko jemu powinna oddać swe ciało, ponieważ
tylko jemu to przyrzekła. Młody człowiek od czasu
małżeństwa Benedetty, które musiał przyjąć, jak
przyjmuje się żałobę, wyjechał w podróż po
Francji. Nie ukrywając się z tym wcale, Benedetta
napisała do niego, aby wrócił, i powtórzyła
przyrzeczenie, że należeć będzie tylko do niego.
Zresztą pobożność jej jeszcze bardziej wzrosła.
Nieodwołalne postanowienie, że zachowa swe
dziewictwo dla wybranego oblubieńca, wiązało się
w jej myślach z wiernością dla Chrystusa. Odkryła
w sobie płomienne serce wielkiej miłośnicy go-
towej na śmierć męczeńską, byle tylko nie złamać
przysięgi. Gdy zrozpaczona matka ze złożonymi
błagalnie rękami zaklinała ją, aby wypełniła obow-
iązek małżeński, Benedetta odpowiadała, że nie
poczuwa się do niczego, ponieważ wychodząc za
mąż nie była uświadomiona. Zresztą czasy się
zmieniły, porozumienie pomiędzy Watykanem a
Kwirynałem nie doszło do skutku, a stosunki
pogorszyły się nawet do tego stopnia, że dzienniki
obu partii podjęły na nowo obraźliwą i niezwykle
gwałtowną kampanię. Ten błyszczący związek,
którego wszyscy pragnęli widząc w nim gwarancję
97/185
pokoju, walił się w gruzy, był tylko jeszcze jedną
ruiną pośród ruin.
Nieszczęśliwe małżeństwo córki stało się
powodem śmierci Ernestyny. Zawiedziona w swym
odartym z radości pożyciu małżeńskim popełniła
największy błąd jako matka. Klęska ta obarczała
wyłącznie ją samą, brat kardynał i siostra donna
Serafina nieustannie czynili jej wyrzuty zrzucając
na nią cały ciężar winy. Pocieszenie mogła
przynieść jej jedynie rozpacz księdza Pisoni,
którego boleść była podwójna: zawiedziony w
swych, uczuciach, patriotycznych, cierpiał także,
że przyczynił się do takiej katastrofy. Pewnego
rana znaleziono Ernestynę w łóżku zimną i bladą,
mówiono o udarze sercowym, lecz zmartwienie
wystarczyło, aby ją zabić. Znosiła tortury moralne,
nie skarżąc się, w milczeniu, tak jak zwykła była
cierpieć całe życie. Już blisko rok minął ód czasu
ślubu, a Benedetta ciągle jeszcze opierała się
mężowi, nie opuszczając jednak domu Prady, aby
oszczędzić matce publicznego skandalu. Ciotka
Serafina wywierała na nią pewien wpływ robiąc
nadzieję, że możliwe jest unieważnienie małżeńst-
wa, jeśli młoda dziewczyna rzuci się do nóg ojca
świętego. Od chwili gdy Benedetta oddała się pod
opiekę spowiednika donny Serafiny, jezuity Loren-
za, udało się ciotce przekonać ją całkowicie. Ojciec
98/185
jezuita był to poważny, zaledwie trzydziestopięci-
oletni człowiek o miłej powierzchowności i jasnych
oczach, obdarzony ogromnym darem przekony-
wania. Benedetta powzięła decyzję dopiero po
śmierci matki i pod wpływem spowiednika
przeprowadziła się do pałacu Boccanera zajmując
to samo mieszkanie, w którym się urodziła i gdzie
umarła jej matka.
Natychmiast
rozpoczęto
starania
o
unieważnienie małżeństwa, wniesiono podanie do
pierwszej instancji na ręce kardynała wikariusza,
który zajmował się sprawami diecezji rzymskiej.
Opowiadano, że contessina zdecydowała się na
wszczęcie procesu dopiero po uzyskaniu tajemnej
audiencji u papieża, który okazał jej podczas tej
rozmowy współczującą sympatię. Hrabia Prada
początkowo rozpowiadał, że na drodze sądowej
zmusi żonę do powrotu. Potem jednak ulegając
prośbom swojego ojca, starego Orlanda, zgodził
się na wniesienie sprawy do władz kościelnych.
Kardynał
wikariusz,
posiadający
uprawnienia
biskupa rzymskiego, przekazał cały proces w ręce
Kongregacji Koncylium, co było dla Benedetty
pierwszym sukcesem; sprawa utknęła teraz na
martwym punkcie. Benedetta czekała, aż Kongre-
gacja wypowie się definitywnie, żywiąc nadzieję,
że unieważnienie ślubu kościelnego dostarczy jej
99/185
niezwykle ważkich argumentów przy staraniu się
o rozwód w sądzie cywilnym. W lodowatym
apartamencie, gdzie jej matka Ernestyna, istota
bierna i zrozpaczona, zmarła tak niedawno, con-
tessina rozpoczęła na nowo życie młodej panny;
okazywała wiele spokoju, wiele wytrwałości w
odniesieniu
do
przedmiotu
swoich
uczuć,
przysiągłszy sobie, że odda się tylko swemu
kuzynowi i wówczas dopiero, gdy ksiądz połączy
ich świętym węzłem w obliczu Boga.
Dario pół roku wcześniej od Benedetty, po
śmierci ojca i katastrofie, jakiej uległ jego ma-
jątek, zamieszkał w pałacu Boccanera. Idąc za
radą Prady książę sprzedał willę Montefiori za
sumę dziesięciu milionów jednemu z towarzystw
finansowych i zamiast zatrzymać te pieniądze w
kieszeni, uniesiony gorączką spekulacji trawiącej
miasto, zaczął grać na giełdzie. W rezultacie wielki
krach, który pochłonął majątki mieszkańców
całego miasta, doprowadził go do zupełnej katas-
trofy. Doszczętnie zrujnowany, nawet zadłużony,
książę, zawsze piękny i cieszący się popularnością
mężczyzna, odbywał jednak swoje codzienne
spacery po Corso. Pewnego dnia umarł spadłszy
z konia podczas rannej przejażdżki. W jedenaście
miesięcy później wdowa, piękna Flavia, zdoławszy
uratować z katastrofy nowoczesną willę i czter-
100/185
dzieści tysięcy franków renty, poślubiła wspaniałej
prezencji mężczyznę młodszego od niej o lat
dziesięć, Szwajcara nazwiskiem Jules Laporte.
Były sierżant straży ojca świętego, potem pokątny
pośrednik w handlu relikwiami, obecnie na skutek
ożenku uzyskał tytuł markiza Montefiori, przyz-
nany mu specjalnym dekretem papieskim. Księż-
na Boccanera stała się markizą Montefiori. Wów-
czas to kardynał Boccanera dotknięty w swej
rodowej dumie zażądał, aby bratanek Dario zajął
mały
apartamencik
w
jego
bezpośrednim
sąsiedztwie, na pierwszym piętrze pałacu. Serce
tego świętego człowieka, który wydawał się
umarły dla świata, zachowało niezwykle silne
poczucie dumy rodowej, jakąś specjalną tkliwość
do tego chłopca, ostatniego Boccanery, dzięki
któremu stare drzewo rodowe mogło się jeszcze
okryć zielenią. Kardynał nie był zresztą przeciwny
małżeństwu z Benedetta, którą obdarzał także oj-
cowskim uczuciem, będąc jednocześnie tak dum-
ny i tak głęboko przekonany o cnocie i pobożności
dwojga młodych ludzi, że otwarcie pogardzał
obrzydliwymi plotkami, jakie rozpuszczali przyja-
ciele hrabiego Prady na temat faktu, iż kuzyn i
kuzynka mieszkali pod jednym dachem. Donna
Serafina opiekowała się Benedettą, podobnie jak
kardynał opiekował się Dariem; w ciszy i cieniu
101/185
starego opuszczonego pałacu, gdzie rozegrało się
tyle krwawych dramatów, żyło teraz tylko czworo
ludzi, których namiętności spoczywały w uśpieniu.
Byli to ostatni przedstawiciele świata walącego się
w gruzy na progu świata nowego.
Gdy ksiądz Piotr Froment obudził się nagle z
głową ociężałą od przykrych snów, stwierdził z
przerażeniem, że dzień jest u schyłku. Zegarek,
na który spojrzał, wskazywał godzinę szóstą.
Obiecywał sobie odpocząć najwyżej godzinę, a
spał prawie siedem, owładnięty znużeniem nie do
przezwyciężenia. Teraz nawet, po przebudzeniu,
leżał wciąż jeszcze na łóżku rozbity, jakby już
pokonany przed rozpoczęciem walki. Co było przy-
czyną tego wyczerpania, tego niczym nie uzasad-
nionego zniechęcenia, dlaczego przejmował go
dreszcz lęku tłumiąc jego poranny młody entuz-
jazm? Czyżby rodzina Boccanera była bezpośred-
nim powodem tej nagłej słabości ducha? W ciem-
nej mgławicy snu widział, zarysy jakichś twarzy
budzące niepokój. Nie wyzwolił się jeszcze z tego
koszmaru, a przebudzenie się w tym zupełnie ob-
cym pokoju pogłębiło jego złe samopoczucie.
Pewne rzeczy wydawały mu się niejasne, nie umi-
ał sobie wytłumaczyć, jak to się stało, że Benedet-
ta napisała list do wicehrabiego Filiberta de la
Choue z zawiadomieniem, że książka Piotra
102/185
została zgłoszona do Kongregacji Indeksu; czym
powodowała się wyrażając życzenie, aby autor
przybył osobiście bronić się do Rzymu; w jakim
celu posunęła uprzejmość tak dalece, żeby
ofiaro,-wać mu gościnę w swoim domu? Świado-
mość, że znalazł się tutaj, na tym łóżku, w tym
pokoju i w tym pałacu spowitym w śmiertelną
ciszę, wprawiała go w osłupienie. Czując bezwład
w członkach i pustkę w mózgu ksiądz Piotr doznał
nagłego" olśnienia, zrozumiał, że wymyka mu się
istotny sens rzeczy, iż pozorna prostota faktów
kryje w sobie jakąś zawiłość. Był to jednak tylko
przebłysk. Zerwał się z łóżka gwałtownie, otrząs-
nął się w przekonaniu, że zapadający zmrok
wywołał w nim ten stan dziwnego niepokoju i
zwątpienia.
Aby zmienić kierunek myśli, zaczął rozglądać
się po obu pokojach. Były bardzo prosto, prawie
ubogo umeblowane mahoniowymi sprzętami z
początku XIX wieku. Łóżko nie posiadało zasłon,
podobnie jak drzwi i okna. Na gołej kamiennej
posadzce,
zaciągniętej
czerwono
i
wyfroterowanej,
leżały
gdzieniegdzie
przed
krzesłami małe dywaniki. Przypomniał sobie, pa-
trząc na te chłodne i obce wnętrze, mieszczański
pokój, w którym gościł jako dziecko jeszcze w Wer-
salu u swojej babki posiadającej podówczas, za
103/185
panowania Ludwika Filipa, mały sklepik z towara-
mi norymberskimi. Zainteresował go stary obraz
wiszący na jednej ze ścian sypialni pośród innych
dziecinnie śmiesznych, pozbawionych zupełnie
wartości. Zaledwie widoczna w zapadającym
mroku
widniała
na
obrazie
postać
kobiety
siedzącej na progu wielkiego i ponurego domost-
wa, skąd jakby ją wypędzono. Dwuskrzydłowe
drzwi z brązu zamknęły się za nią na zawsze, a
ona siedziała spowita tylko w białe płótno, pod-
czas gdy części ubrania leżały byle jak, walając
się na stopniach z granitu, jakby rzucone gniewną
ręką. Miała bose stopy i obnażone ramiona.
Twarzy nie było widać, gdyż zakrywały ją fale ws-
paniałych
włosów
opadających
złotopłową
kaskadą. Jakaż nieznana boleść, jaki wstyd stras-
zliwy, jakież męki opuszczenia targały sercem
odrzuconej, uparcie miłującej żony, której historię
snuć można by bez końca z gwałtownie bijącym
sercem! Wyczuwało się, że jest młoda i cudownie
piękna mimo nędzy, mimo łachmanów ledwie
okrywających jej ramiona; lecz wszystko tonęło
w mrokach tajemnicy, jej namiętność, nieszczęś-
cie, może nawet jej grzech. Bez imienia i twarzy
była może symbolem ludzi, którzy drżą i płaczą
przed wiecznie zamkniętymi drzwiami wiodącymi
w nieznane. Piotr patrzył na obraz długo;
104/185
wydawało mu się, że rozróżnia bosko piękny profil
kobiety, wyrażający ból. Ale uległ tylko złudzeniu,
obraz był zniszczony, poczerniały, zaniedbany i
ksiądz zapytywał siebie, jakiego mistrza jest
dziełem, skoro zdołał wzruszyć go do tego stop-
nia. Na sąsiedniej ścianie znajdował się obraz Mat-
ki
Boskiej,
jakaś
marna
kopia
osiemnas-
towiecznego płótna, która drażniła go banalnością
uśmiechu.
Zapadał coraz gęstszy mrok. Piotr otworzył
w salonie okno i oparł się o parapet. Naprzeciw
niego po drugiej stronie Tybru wznosiło się Monte
Gianicolo,
wzgórze,
skąd
rankiem
oglądał
panoramę Rzymu. Lecz w. tej godzinie zam-
glonego zmierzchu miasto nie było już obrazem
młodości i marzeń, ozłoconym w porannym
słońcu. Noc spływała na Rzym deszczem szarego
popiołu, horyzont zacierał się niewyraźny i posęp-
ny. Na lewo rozpoznać można było zarysy
Palatynu ponad dachami domów; na prawo
wznosiła się zawsze szafirowa kopuła Świętego
Piotra na tle ołowianego nieba; w głębi, po drugiej
stronie pałacu, niewidoczny już Kwirynał ginął w
gęstej mgle. Po kilku minutach wszystko zatarło
się jeszcze bardziej tak, jakby cały Rzym rozwiał
się w jakimś nieznanym ogromie. Piotr owładnięty
znowu dręczącym zwątpieniem nie mógł dłużej
105/185
stać przy oknie. Zamknął je i usiadł pozwalając
ogarnąć się ciemności i. fali bezmiernego smutku.
Z rozpaczliwych rozmyślań ocknął się dopiero
wówczas, gdy drzwi otworzyły się cicho, a blask
lampy rozweselił nieco pokój.
Weszła Wiktoryna niosąc światło.
— Ach, więc ksiądz już się obudził? Byłam tu-
taj koło czwartej, lecz ksiądz spał tak smacznie!
Bardzo dobrze ksiądz zrobił pozwalając sobie na
dłuższą drzemkę.
Potem w odpowiedzi na utyskiwania Piotra,
że czuje się rozbity i że ma dreszcze, odparła z
niepokojem:
— Byle tylko ksiądz nie nabawił się tej ich
szkaradnej febry! Bliskie sąsiedztwo rzeki nie
wpływa dobrze na zdrowie. Don Vigilio, sekretarz
Jego Eminencji, cierpi na tę chorobę i proszę mi
wierzyć, to wcale nie jest zabawne.
Poradziła mu też, aby nie schodził dzisiaj do
salonu i położył się do łóżka. Podjęła się wytłu-
maczyć go przed księżną i hrabianką. Piotr nie
protestował, był całkowicie pozbawiony energii.
Stosując się do rady gospodyni, zjadł na kolację
talerz zupy i skrzydełko kurczęcia oraz nieco kon-
fitur, które przyniósł mu do pokoju służący Jakub.
Posiłek wpłynął dobrze na jego samopoczucie,
106/185
podziałał tak pokrzepiająco, że postanowił jeszcze
tego wieczora podziękować paniom za uprzejme
udzielenie mu gościny. Ponieważ donna Serafina
przyjmowała gości właśnie w poniedziałki, więc
skorzysta z okazji, aby zostać przedstawionym.
— Dobrze, dobrze — przytakiwała Wiktoryna.
— Jeśli tylko ksiądz czuje się nieźle, to będzie to
nawet pewna rozrywka... Najlepiej, jeśli don Vig-
ilio, sąsiad księdza, przyjdzie tutaj, aby go zabrać
o dziewiątej, i będzie księdzu towarzyszył. Proszę
na niego czekać.
Piotr właśnie umył się i włożył nową sutannę,
gdy punkt o dziewiątej zapukano dyskretnie do
drzwi. Wszedł niskiego wzrostu ksiądz lat zaledwie
trzydziestu, szczupły i wątły, z twarzą pociągłą,
zniszczoną i żółtą. Ataki febry, powtarzające się
od dwóch lat codziennie o tej samej porze,
wyniszczały jego organizm. W czarnych błyszczą-
cych oczach palił mu się w chwilach zapomnienia
żar płomiennej duszy. Ukłonił się i powiedział
wyborną francuszczyzną:
— Jestem don Vigilio, oddaję się całkowicie
do dyspozycji księdza... Jeśli ksiądz życzy sobie,
możemy zejść do salonu.
Piotr poszedł za nim wyrażając słowa podzię-
ki. Don Vigilio uśmiechnął się w milczeniu. Zeszli
107/185
na drugie piętro i znaleźli się na obszernym
podeście pałacowych schodów. Piotra zdziwiło
słabe . oświetlenie: gdzieniegdzie paliły się
gazowe płomyki upodabniając pałacowe schody
do korytarza podrzędnego hotelu; żółte plamy
światła zaledwie rozpraszały głęboką ciemność
wysokich, ciągnących się w nieskończoność kory-
tarzy. Wszystko w tym pałacu tchnęło ogromem
i atmosferą cmentarza. Nawet w pobliżu aparta-
mentu donny Serafiny, znajdującego się naprze-
ciw mieszkania jej siostrzenicy, nic nie wskazy-
wało na to, że tego wieczoru przyjmowano gości.
Żaden szmer nie przedostawał się poprzez
zamknięte drzwi, śmiertelna cisza panowała w
całym pałacu. Don Vigilio, skłoniwszy się jeszcze
raz, ostrożnie nacisnął klamkę nie dotykając dz-
wonka.
W przedpokoju paliła się jedna tylko naftowa
lampa postawiona na stole. Przedpokój był obsz-
erny, o nagich ścianach malowanych al fresco na
kolor czerwony i złoty, które zdobiła na sposób
antyczny biegnąca wokoło draperia. Na krzesłach
leżało kilka męskich płaszczy, dwa okrycia ko-
biece; stos kapeluszy mieścił się na konsoli. Pod
ścianą siedział lokaj drzemiąc w półcieniu. Don
Vigilio usunął się grzecznie, aby pozwolić Piotrowi
wejść do pierwszego salonu wybitego czerwonym
108/185
brokatem. Panował tu półmrok; Piotr sądził, że
pokój jest zupełnie pusty. W tej chwili jakaś ciem-
na postać kobieca w czarnej sukni, której rysów
twarzy nie można było rozpoznać, stanęła
niespodziewanie naprzeciw niego. Piotr na szczęś-
cie usłyszał, jak jego towarzysz powiedział z
ukłonem:
— Hrabianko, mam zaszczyt przedstawić pani
księdza Piotra Froment, który przyjechał z Francji
dziś rano.
Piotr pozostał przez chwilę sam z Benedettą
pośrodku tego pustego salonu, w usypiającym
świetle dwu pokrytych koronkowymi. abażurami
lamp. Z sąsiedniego wielkiego salonu dobiegał
szmer głosów, szeroko otwarte dwuskrzydłowe
drzwi
rysowały
się
wyraźnie
prostokątem
jaśniejszego światła.
Młoda kobieta przyjęła Piotra niezwykle up-
rzejmie, witając go w słowach serdecznych i
prostych:
— Ach, jak się cieszę, że księdza widzę.
Lękałam się, że ksiądz rozchorował się ze
zmęczenia, ale już lepiej, prawda?
Słuchał tych słów oczarowany powolnością jej
głosu o chropowatym nieco brzmieniu, który
zdradzał jakby tłumioną przez rozsądek namięt-
109/185
ność. Zobaczył wreszcie ją całą, ciężkie i bardzo
ciemne włosy, białą cerę o odcieniu kości sło-
niowej. Twarz miała okrągłą, usta dość wydatne,
nos cienki, rysy delikatne jak dziecko. Zwłaszcza
oczy
pełne
były
życia,
oczy
ogromne,
niezgłębione, których nikt odgadnąć nie zdołał.
Czy śniła, czy pogrążona była w marzeniach? Czy
nieruchomość jej twarzy kryła w sobie płomienny
żar świętych niewiast i wielkich miłośnie?
Młodzieńcza i pełna spokoju, miała ruchy
powściągliwe, harmonijne i rytmiczne. W uszach
nosiła dwie wielkie perły cudownej czystości,
pochodzące z naszyjnika jej matki, sławnego w
całym Rzymie.
Piotr wypowiedział słowa przeprosin i podz-
iękowania.
— Jestem szczerze zakłopotany i chciałem już
rano wyrazić pani, jak bardzo wzruszyła mnie jej
ogromna dobroć.
Na twarzy Benedetty malował się spokój i ży-
czliwość, wyraźnie starała się, żeby młody ksiądz
czuł się swobodnie.
— Proszę, niech ksiądz będzie jak u siebie w
domu — mówiła dalej — wystarcza nam zupełnie,
że nasz kuzyn, pan de la Choue, lubi księdza i in-
110/185
teresuje się jego książką. Mam dla niego bardzo.
dużo uczucia...
W głosie jej dało się odczuć pewne za-
kłopotanie, ponieważ zdała sobie sprawę, że
należałoby teraz powiedzieć coś o książce, dla
której jedynie Piotr przyjechał do Rzymu i był
goszczony w pałacu.
— Wicehrabia przysłał mi książkę księdza,
przeczytałam ją, zdaniem moim jest bardzo pięk-
na, wzruszyła mnie. Ale jestem taką ignorantką,
że z pewnością nie zdołałam zrozumieć wszys-
tkiego i chciałabym bardzo móc porozmawiać o
niej z księdzem dla wyjaśnienia pewnych zagad-
nień.
W jej przejrzystych oczach, które nie umiały
kłamać, wyczytał zdziwienie, dziecinny wprost
niepokój, zakłopotanie, w jakie wprawiały ją prob-
lemy, z którymi nigdy dotąd się nie zetknęła.
Może to właśnie ona zapaliła się do jego sprawy,
może chciała stać u jego boku, aby podtrzymać
go w trudnych chwilach i wziąć udział w jego
zwycięstwie?
Opadły
go
znów
podejrzenia,
wyczuwał jakiś tajemniczy wpływ, jakby czyjaś rę-
ka kierowała wszystkim, popychała do jakiegoś
nieznanego celu. Oczarowała go prostota i
szczerość tej pięknej, młodej i szlachetnej istoty,
te parę słów, które z nią zamienił, podbiły go zu-
111/185
pełnie. Miał właśnie zamiar jej powiedzieć, że jest
całkowicie na jej usługi, gdy przeszkodziło mu w
tym nadejście innej kobiety; wysoka i szczupła jej
postać czarno ubrana odcinała się ostro na tle jas-
nego prostokąta otwartych szeroko drzwi.
— Czy powiedziałaś już Jakubowi, żeby
poszedł na górę dowiedzieć się, co się tam dzieje?
Don Vigilio przyszedł sam, to dowodzi braku taktu.
— Ależ nie, ciociu, ksiądz jest tutaj. Spiesznie
dokonała prezentacji.
— Ksiądz Piotr Froment — księżna Boccanera.
Wymieniono ceremonialne ukłony. Księżna mi-
ała zapewne pod sześćdziesiątkę, ale ściskała się
gorsetem, tak że sądząc po sylwetce można ją
było wziąć za młodą kobietę. Przejawiała się tu
zresztą jej ostatnia i jedyna kokieteria, włosy
bowiem, aczkolwiek gęste i bujne, miała zupełnie
siwe, jedynie brwi, czarne dotychczas, znaczyły
się ciemną linią na podłużnej, szeroko pooranej
zmarszczkami twarzy o dużym, wolę znamionują-
cym nosie, charakterystycznym dla rodziny Boc-
canera. Nigdy nie była piękna; pozostała panną,
śmiertelnie dotknięta wyborem hrabiego Brandini,
który pojął za żonę jej młodszą siostrę, Ernestynę.
Jedyną radość swego życia czerpała odtąd z za-
spokajania rodowych ambicji, zawsze dumna z
112/185
nazwiska, jakie nosiła. Rodzina Boccanera liczyła
już
dwóch
papieży;
donna
Serafina
miała
nadzieję, że nie umrze wcześniej, zanim jej brat
kardynał nie zasiądzie na tronie watykańskim.
Stała
się
mężem
zaufania
kardynała,
nie
opuszczała go nigdy, czuwała nad nim, udzielała
mu rad, prowadziła w sposób mistrzowski dom,
dokonując cudów, by ukryć powolną ruiną ma-
jątkową wiszącą nad mieszkańcami pałacu. Jeśli
od lat trzydziestu przyjmowała w poniedziałki
kilku najbliższych przyjaciół należących wyłącznie
do kół watykańskich, czyniła to powodowana
wzglądami politycznymi; należało utrzymać salon
czarnego świata, będący siłą i groźbą zarazem.
Po przyjęciu, jakiego doznał od księżnej, Piotr
domyślił się natychmiast, jak mało ważyła jego os-
oba w jej oczach. Był tylko skromnym księdzem
— nie nosił nawet tytułu prałata. I coraz bardziej
zdziwiony zadawał sobie nurtujące go pytanie: w
jakim celu zaproszono go tutaj, co robił w tym
świecie zamkniętym dla maluczkich. Wiedział,. że
księżna praktykuje niezwykle surową nabożność,
i wydawało mu się, że przyjmuje go jedynie ze
względu na wicehrabiego. Przy powitaniu zdobyła
się na wypowiedzenie tylko tego zdania:
113/185
— Cieszymy się, bardzo z dobrych wiadomości
od
pana
de
la
Choue!
Dwa
lata
temu
przyprowadził do Rzymu taką piękną pielgrzymkę!
Przestąpiła
próg
przyległego
salonu,
wprowadzając ze sobą młodego księdza. Była to
duża kwadratowa komnata, obita starym żółtym
brokatem w wielkie kwiaty w stylu Ludwika XIV.
Bardzo wysoki sufit, rzeźbiony i malowany, zdo-
biły kasetony o złoconych rozetach. Umeblowanie
nie było jednolite: wysokie lustra, dwie wspaniałe
złocone konsole, kilka pięknych foteli z XVII wieku,
a obok sprzęty rażące pospolitością: jakiś ciężki
stolik w empirowym stylu, który znalazł się tutaj
nie wiadomo z jakiego powodu, jakieś dziwaczne
drobiazgi bazarowego pochodzenia, jakieś pospo-
lite fotografie ustawione na drogocennym mar-
murze konsoli. Nie było tam ani jednego dzieła
sztuki, które by mogło wzbudzić zainteresowanie.
Na ścianach wisiały średniej wielkości stare płót-
na; jedynie cudowny, nieznanego pędzla prymi-
tyw „Zwiastowanie" z XIV wieku, przedstawiający
Marię Pannę o przeczystych, delikatnych rysach
jako dziesięcioletnią dziewuszkę oraz wielkiego,
wspaniałego anioła, który zdawał się ogarniać ją
falą lśniącej nadludzkiej miłości, był cennym
zabytkiem. Naprzeciw prymitywu wisiał stary
portret młodej, pięknej dziewczyny w turbanie na
114/185
głowie; przypuszczano, że jest to wizerunek Cassii
Boccanery, namiętnej kochanki, która sama
dokonała zemsty rzucając się do Tybru wraz ze
swoim
bratem
Ercole
i
trupem
swego
ukochanego, Flavia Corradini. Cztery lampy oświ-
etlały spokojnym światłem tę przywiędłą salę, jak-
by pożółkłą w pełnym melancholii zachodzie słoń-
ca, ponurą, pustą i nagą, bez jednej wiązanki
kwiatów.
Donna Serafina przedstawiła Piotra zebranym
w salonie gościom; nagle zapanowała cisza, roz-
mowy ustały i Piotr poczuł, że wszystkie spo-
jrzenia skupiły się na nim niby na ciekawym, z
góry zapowiedzianym obiekcie. W salonie znaj-
dowało się najwyżej dziesięć osób; stojący wśród
nich Dario rozmawiał z młodziutką księżniczką,
Celią Buongiovanni, której towarzyszyła starsza
wiekiem kuzynka, prowadząca półgłosem roz-
mowę z monsignorem Nani w ustronnym kącie
salonu. Uwagę Piotra przyciągnęło nazwisko ad-
wokata konsystorskiego, Morano. Wicehrabia de
la Choue wysyłając młodego księdza do Rzymu
uważał za stosowne wyjaśnić mu zupełnie
wyjątkową rolę Morano w pałacu Baccanera, aby
uchronić go od popełnienia nietaktu. Od trzydzi-
estu lat Morano był przyjacielem donny Serafiny.
Stosunek ten, niegdyś ukrywany, ponieważ ad-
115/185
wokat miał żonę i dzieci, stał się z czasem, gdy ad-
wokat owdowiał, związkiem jawnym, uznawanym
przez wszystkich, czymś w rodzaju starych, uświę-
conych przez czas wolnych związków, na które
świat patrzy z tolerancją. Oboje byli bardzo
nabożni i postarali się zapewne o wymagane
przez kościół dyspensy. Morano znajdował się
więc w salonie donny Serafiny na miejscu, które
zajmował od przeszło ćwierć wieku, w fotelu tuż
obok kominka, mimo że nie palił się tam ogień.
Donna Serafina, dopełniwszy obowiązku gospo-
dyni domu, usiadła na swym zwykłym miejscu po
drugiej stronie kominka, naprzeciw adwokata.
W momencie kiedy Piotr zajmował miejsce
obok don Vigilią, siedzącego w milczeniu na
krześle,
Dario
głośno
podjął
wątek
swego
opowiadania. Był to przystojny, średniego wzrostu
młody człowiek; szczupły, elegancki, o wypielęg-
nowanym zaroście, podłużnej twarzy i wydatnym
nosie, tak charakterystycznym dla tej rodziny.
Rysy twarzy miał łagodne, jakby zniewieściałe
wiekowym zubożeniem krwi.
—Och, jakaż ona jest piękna— powtarzał z
emfazą — jaka zadziwiająco piękna!
— Ale kto? — zapytała Benedetta podchodząc
bliżej.
116/185
Celia, podobna z urody do małej Madonny z
wiszącego ponad jej głową prymitywu, zaśmiała
się mówiąc:
— Moja droga, rozmawiamy właśnie o pewnej
biednej dziewczynie, którą Dario widział dziś na
ulicy.
Dario
musiał
od
nowa
powtórzyć
swe
opowiadanie. Przechodząc przez jedną z wąskich
uliczek w pobliżu Piazza Navona zauważył na stop-
niach podcienia piękną, wysokiego wzrostu dziew-
czynę, zanoszącą się od płaczu. Wzruszony jej
łzami, a nade wszystko jej urodą, podszedł do
niej; dowiedział się, że pracowała w fabryce
woskowych paciorków, skąd została zwolniona z
powodu zamknięcia warsztatów. Teraz bała się
wrócić do domu rodziców, gdzie panowała stras-
zliwa nędza. Poprzez łzy spływające po jej
policzkach spojrzała na niego oczami tak piękny-
mi, że zdjęty litością sięgnął do kieszeni, by dać
jej parę groszy. Ale dziewczyna wyprostowała się
gwałtownie z płomienną i zakłopotaną twarzą i
ukrywając ręce . w spódnicy, odmówiła przyjęcia
jałmużny; niech raczej idzie za nią i da pieniądze
jej matce. Po czym pobiegła szybko w kierunku
mostu Świętego Anioła.
— Ach, co za uroda — powtarzał Dario w ek-
stazie — co za cudowna uroda!... Wyższa ode
117/185
mnie, szczupła, mimo że silnie zbudowana, z pier-
sią kształtną jak u bogini! Przypominała klasyczny
posąg
młodzieńczej
Wenus.
Miała
silnie
zarysowany podbródek, usta i nos o doskonałym
rysunku, i oczy, ach te oczy! Czyste, wielkie.
Ciężkie czarne włosy pokrywały jej głowę niby
kaskiem; cerę miała olśniewającą, jakby wyzło-
coną słońcem!
Wszyscy z zachwytem przysłuchiwali się
opisowi dziewczyny, ogarnięci podziwem dla
urody kobiecej, na którą rzymianie są tak wrażliwi.
— Coraz rzadziej widzi się piękne dziewczęta z
ludu — powiedział Morano. — Można przebiec całe
Zatybrze i nie spotkać ani jednej urodziwej dziew-
czyny. Widać są jednak, przynajmniej jedna.
— A jak na imię ma twoja bogini? — zapytała
ze śmiechem Benedetta, podobnie jak i reszta
towarzystwa
zachwycona
i
rozbawiona
opowiadaniem.
— Nazywa się Pierina — odpowiedział Dario
śmiejąc się także.
— I cóżeś z nią zrobił?
Twarz młodego człowieka przybrała wyraz
takiego niepokoju i strachu jak twarz dziecka,
które bawiąc się napotka jakieś wstrętne zwierzę.
118/185
— Ach, nie pytaj nawet, bardzo mi przykro...
Zobaczyłem nędzę tak odrażającą, że na sam jej
widok można było się rozchorować.
Z dalszego opowiadania okazało się, że idąc
przez ciekawość śladami dziewczyny znalazł się
po drugiej stronie mostu Świętego Anioła, w
nowobudującej się dzielnicy, która powstawała na
terenach należących kiedyś do zamku; tam na
pierwszym
piętrze jednego
z opuszczonych
domów zobaczył straszny obraz, który przyprawił
go o mdłości: cała rodzina, matka, ojciec, stary
niedołężny wuj, dzieci umierające z głodu, gnijące
w nieczystościach! Dario starał się złagodzić swo-
ją opowieść odpowiednio dobieranymi słowami i
czynił ręką gesty, jakby chciał odsunąć od siebie
odrażającą wizję.
— Przyznam się, że uciekłem, i zapewniam
was, że nie wrócę tam więcej...
Wszyscy pokiwali głowami i jakiś przykry
chłód powiał po salonie. Ciszę przerwał Morano,
w pełnych goryczy słowach oskarżając zaborców,
klikę Kwirynału, którzy jego zdaniem ponosili
wyłączną
odpowiedzialność
za
nędzę
mieszkańców Rzymu. Czyż nie krąży pogłoska, że
ministrem ma zostać deputowany Sacco, ten in-
trygant skompromitowany w tylu nieczystych
sprawkach? Byłby to już szczyt bezwstydu,
119/185
niechybną zapowiedź zbliżającego się bankruct-
wa.
Jedna tylko Benedetta, patrząc na Piotra i
myśląc o jego książce, powiedziała cicho:
— Biedni ludzie, jakież to smutne! Dlaczego
nie mielibyśmy ich odwiedzić?
Piotr, początkowo skrępowany i nieswój,
poczuł się głęboko wstrząśnięty opowiadaniem
Daria. Przeżywał czasy swej działalności apostol-
skiej pośród nędzy Paryża i ogarnęła go litość i tk-
liwość na myśl, że natychmiast po przyjeździe do
Rzymu styka się z tą samą plagą. Bezwiednie pod-
niósł głos i powiedział dobitnie:
— Jeśli pozwoli pani sobie towarzyszyć,
pójdziemy tam razem; te sprawy interesują mnie
bardzo.
Uwaga skupiła się teraz na Piotrze. Obecni
zasypywali go pytaniami, jakby zaniepokojeni, że
pierwsze jego wrażenie przy zetknięciu się z
Rzymem będzie ujemne. Go pomyśli o mieście
i o nich samych? Zalecano mu, aby nie dał się
omamić pozorom, dopytywano się, jakie wrażenie
zrobiło na nim miasto, jaki sąd o nim powziął. Piotr
odpowiadał grzecznie na pytania. Nie mógł wiele
powiedzieć, gdyż całe popołudnie spędził w do-
mu. Odczuwał wyraźnie, że obecni chcą wywrzeć
120/185
na niego jakiś wpływ, jakby usilnie starali się
wywołać w nim uczucie podziwu i zachwytu.
Dawano mu rady, zaklinano go, aby nie uległ pier-
wszemu
niefortunnemu
wrażeniu;
należało
poczekać, póki Rzym nie odkryje przed nim swej
duszy, swego piękna i wielkości.
— Jak długo zamierza ksiądz pozostać z nami?
— zapytaj jakiś uprzejmy głos o miłym i czystym
brzmieniu.
Monsignore Nani odezwał się po raz pierwszy
ze swego ustronnego kącika. Już kilka razy
zdawało się Piotrowi, że dostojnik Kościoła nie
spuszcza z niego żywych, niebieskich oczu, udając
tylko, że słucha paplaniny ciotki Celii. Zanim
udzielił
odpowiedzi,
Piotr
przyjrzał
mu
się
uważnie. Monsignore nosił sutannę obrzeżoną
karmazymem, przewiązaną szarfą z fioletowego
jedwabiu.
Mimo
przekroczonej
pięćdziesiątki
wyglądał młodo, miał jasne włosy, prosty i delikat-
ny nos, usta o łagodnym zarysie, nie pozbawione
jednak stanowczości, i lśniące, białe zęby.
— Mam zamiar zabawić w Rzymie dwa, na-
jwyżej
trzy
tygodnie.
Wszyscy
obecni
za-
protestowali. Jak to! Trzy tygodnie! Czyż można
poznać Rzym w ciągu trzech tygodni? Trzeba na to
pół roku, rok, dziesięć lat.
121/185
— Trzy tygodnie! — powtórzyła donna Serafi-
na lekceważącym tonem. — Czyż można poznać
i polubić Rzym w ciągu trzech tygodni! Tylko ci,
którzy nas dobrze poznali, wracają do nas często.
Nani nie protestując, jak to czynili inni, zad-
owolił się lekkim uśmiechem. Zrobił przy tym niez-
naczny ruch ręką o delikatnym rysunku, zdradza-
jącą jego arystokratyczne pochodzenie. Piotr tłu-
maczył się skromnie, wyjaśniając, że przyjechał
tylko w celu załatwienia pewnych spraw i
odjedzie, gdy sprawy te załatwi. Prałat powiedział
uśmiechając się ciągle:
— Jestem pewien, że ksiądz zostanie tu dłużej
niż trzy tygodnie i będziemy mieli szczęście
cieszyć się dłużej jego obecnością.
Chociaż to zdanie wypowiedziane zostało w
tonie spokojnym i uprzejmym, młody ksiądz
zmieszał się. Dlaczego oni wszyscy to mówią? Czy
coś wiedzieli, czy chcieli mu dać coś do zrozu-
mienia? Pochylił się i zapytał zupełnie cicho don
Vigilia siedzącego w milczeniu obok niego:
— Kim jest monsignore Nani?
Sekretarz nie odpowiedział od razu. Jego roz-
palona gorączką twarz stała się jeszcze bardziej
ołowiana. Powiódł płomiennym wzrokiem po obec-
122/185
nych, upewniając się, czy nikt ich nie podsłuchuje,
i rzucił jednym tchem:
— Jest asesorem Trybunału Inkwizycji.
Wyjaśnienie było wystarczające; Piotr wiedzi-
ał, że asesor, obecny bez prawa głosu na zebra-
niach Trybunału, udawał się w każdą środę wiec-
zorem po zakończeniu obrad do ojca świętego,
aby mu zdać sprawozdanie z przebiegu popołud-
niowych obrad. Ta cotygodniowa audiencja, ta
godzina spędzona z papieżem na osobności,
umożliwiająca poruszanie wszystkich tematów,
stawiała osobę asesora w zupełnie wyjątkowej
sytuacji, dając w jego ręce wielką władzę. Spra-
wowana funkcja równała się nieledwie godności
kardynalskiej, asesor mógł być mianowany tylko
kardynałem. Monsigriore Nani, który wydawał się
Piotrowi tak bezpośredni i uprzejmy, patrzył tak
zachęcająco na młodego księdza, że tenże uważał
za stosowne usiąść na miejscu opuszczonym
przez starą ciotkę Celii. Czyż to spotkanie zaraz
pierwszego wieczoru po przyjeździe z wpływowym
dostojnikiem, który jednym słowem mógł sprawie,
że wszystkie drzwi staną przed Piotrem otworem,
nie było przepowiednią zwycięstwa? Ogarnęło go
wzruszenie, gdy Nani zaraz na początku rozmowy
zapytał uprzejmie, tonem, w którym przebijało
prawdziwe zainteresowanie:
123/185
— Mój drogi synu, słyszałem, że wydałeś
książkę.
Porwany entuzjazmem, zapominając, gdzie
się znajduje, Piotr otworzył przed dostojnikiem
całą duszę, zwierzył mu się ze swej gorącej miłoś-
ci dla cierpiących i nędzarzy, dał się unieść
marzeniom o społeczności chrześcijańskiej, o tri-
umfie odmłodzonego katolicyzmu, który stanie się
religią powszechnie panującej demokracji. Powoli
głos jego przybierał na sile — w ciszy zalegającej
stary surowy salon wszyscy przysłuchiwali się z
uwagą, pełni zarazem wzrastającego zdziwienia
i lodowatej nieprzystępności, której Piotr nie od-
czuwał płonąc zapałem swoich przekonań.
Nani przerwał mu łagodnie i z nieodstępnym
uśmiechem, w którym nie wyczuwało się prawie
ironii, zapytał:
— Zapewne, zapewne, drogi synu, to, co
mówisz, jest bardzo piękne, och, bardzo piękne i
godne czystej i szlachetnej imaginacji chrześcijan-
ina... Ale co masz zamiar teraz robić?
— Chcę iść wprost do ojca świętego, aby się
bronić.
Zebrani powstrzymali lekki uśmiech, a donna
Serafina, jakby wyrażając przekonanie ogółu,
powiedziała:
124/185
— To nie jest tak łatwo zobaczyć ojca
świętego! Piotr zawołał porywczo:
— Muszę go zobaczyć, muszę! Czyż nie
wypowiedziałem jego własnych poglądów, czy nie
broniłem jego polityki? Czy możliwe jest, aby
potępił moją książkę, książkę, którą natchnęły
jego najlepsze myśli?
—
Zapewne,
zapewne
—
pośpiesznie
powtórzył Nani, tak jakby się obawiał, aby temu
młodemu entuzjaście nie odebrano zbyt brutalnie
nadziei — ojciec święty posiada wysokiej miary in-
teligencję! Trzeba koniecznie go zobaczyć... Tylko,
mój drogi synu, nie trzeba się tak przejmować,
należy
wszystko
rozważyć,
poczekać,
nie
postępować zbyt gwałtownie...
Potem dodał zwracając się do Benedetty:
— Czy nie mam racji? Jego Eminencja nie poz-
nał jeszcze księdza Froment? Trzeba wystarać się
o audiencję u niego chociażby jutro rano i skorzys-
tać z jego mądrych rad.
Kardynał Boccanera nigdy nie brał udziału w
urządzanych
przez
siostrę
poniedziałkowych
przyjęciach, wszyscy jednak czuli, że mi mo iż
nieobecny, jest wszechwładnym panem tego do-
mu.
125/185
— Lękam się tylko — powiedziała hrabianka z
wahaniem — że wuj nie będzie podzielał poglądów
księdza Piotra.
Nani znowu się uśmiechnął:
— To właśnie dobrze, bo powie mu wiele
rzeczy pożytecznych.
Ustalono natychmiast z don Vigilio, że sekre-
tarz zapisze księdza Piotra na audiencję nazajutrz
na dziesiątą rano.
W tej właśnie chwili przyszedł nowy gość.
Nosił galowy kardynalski strój, długą czarną
suknię z czerwonymi wypustkami i guzikami tegoż
koloru, czerwony pas i czerwone pończochy. Był
to kardynał Sarno, długoletni przyjaciel rodziny.
Gdy tłumaczył swe opóźnienie nawałem pracy,
wszyscy obecni słuchali w milczeniu, okazując mu
najwyższy szacunek. Ten pierwszy kardynał,
jakiego Piotr ujrzał w Rzymie, przyprawił go o
rozczarowanie, spodziewał się bowiem więcej ma-
jestatu i wyniosłości. Kardynał Sarno był to
człowiek niskiego wzrostu, dość szpetny, z lewym
ramieniem nieco wyższym od prawego, z twarzą
zniszczoną,
ziemistego
koloru
i
oczyma
o
martwym spojrzeniu. Robił wrażenie bardzo
starego urzędnika, którego ogłupiły Sprawowane
przez pół wieku, ściśle biurokratyczne funkcje,
126/185
zdeformowanego
i
ociężałego
ustawicznym
siedzeniem za biurkiem. Dzieje życia kardynała
Sarno były następujące: wątłe dziecko drob-
nomieszczańskiej rodziny, był wychowankiem
seminarium
rzymskiego,
potem
profesorem
prawa kanonicznego w tymże seminarium w ciągu
lat dziesięciu, następnie sekretarzem propa-
gandy, a od dwudziestu pięciu lat piastował god-
ność kardynała. Niedawno obchodzono właśnie
jego jubileusz. Urodzony w Rzymie, nigdy nie
spędził ani jednego dnia poza murami miasta; był
doskonałym typem księdza wyrosłego w cieniu
Watykanu. Aczkolwiek nie sprawował nigdy żadnej
funkcji dyplomatycznej, oddał tak wielkie usługi
propagandzie swą metodyczną pracą, że wybrano
go na przewodniczącego dwu komisji, które
dzieliły między siebie zarząd rozległymi nieka-
tolickimi krajami na zachodzie. W głębi tych
martwych oczu, pod tym niskim czołem wyraża-
jącym upór i ciasnotę pojęć, zdawała się być
wyrysowana cała ogromna mapa świata chrześci-
jańskiego.
Nawet Nani podniósł się z fotela, przejęty
ślepym szacunkiem dla tego niepokaźnego i
strasznego
człowieka,
którego
ręce
sięgały
wszędzie, aż do najdalszych zakątków ziemi, cho-
ciaż nigdy nie przekroczył progu swojego biura.
127/185
Wiedział, że mimo swego niepozornego wyglądu
prowadzi on powolną pracę metodycznego podbo-
ju i jest potęgą zdolną wstrząsnąć mocarstwami.
— Czy Waszej Eminencji przeszedł już ten
katar, który tak nas wszystkich niepokoił?
— Nie, wciąż jeszcze kaszlę... To wina kory-
tarza. Jak tylko wyjdę z gabinetu, czuję lodowate
zimno na plecach.
Od chwili wejścia kardynała Piotr zdał sobie
sprawę, jak mało tutaj znaczy i jak bardzo jest ob-
cy w tym towarzystwie. Zapomniano nawet przed-
stawić go kardynałowi. Pozostał w salonie jeszcze
prawie godzinę, przypatrując się i obserwując.
Cały ten zgrzybiały świat wydawał mu się
zdziecinniały i smutny. Pod pokrywką dumy i
wyniosłej
rezerwy,
odgadywał
teraz
istotną
nieśmiałość,
wstydliwie
ukrywaną
nieufność
wypływającą z wielkiego nieuctwa. Jeśli ogólna
rozmowa nie została nawiązana, to stało się to
dlatego, że nikt nie śmiał odezwać się głośno.
Słyszał ploteczki szeptane po kątach, pachnące
zakrystią i salonami. Ludzie ci widywali się rzadko
i najdrobniejsze wydarzenia urastały do ogrom-
nych rozmiarów. Ksiądz miał wrażenie, że znajduje
się w salonie francuskim z czasów Karola X, w
jednym z diecezjalnych miast Francji. Nie podano
żadnego chłodzącego napoju. Stara ciotka Celii
128/185
zagarnęła teraz dla siebie kardynała Sarno, który
nie odpowiadał nawet na. jej pytania, potrząsając
tylko od czasu do czasu brodą. Don Vigilio nie
otworzył ust przez cały wieczór. Nani i Morano
prowadzili cichym głosem jakąś długą rozmowę,
a donna Serafina nachylała się ku nim, aby
dosłyszeć, co mówią, i kiwała głową na znak
potwierdzenia. Rozmawiali zapewne o rozwodzie
Benedetty, bo spoglądali na nią z powagą od cza-
su do czasu. W tym obszernym salonie, w mdłym
świetle lamp, życie skupiało się dokoła grupy
młodych: Benedetty, Daria i Celii, którzy gawędzili
półgłosem, tłumiąc nawet czasem wybuchy
śmiechu.
Siedzący w milczeniu Piotr zauważył, jak bard-
zo Benedetta podobna jest do wiszącego na ścian-
ie portretu Cassii. Ten sam delikatny, dziecinny
wyraz, te same namiętne usta, te same wielkie
niezgłębione oczy i okrągła twarz świadcząca o
rozsądku i zdrowiu. Wygląd jej znamionował
wielką prawość duszy i płomienne serce. Piotr
przypomniał sobie pełną uroku i czystości główkę
Beatryczy Cenci pędzla Guido Reni, której portret
Cassii wydał mu się w tym momencie dokładną re-
produkcją. To podwójne podobieństwo wzruszyło
go, kazało mu patrzeć na Benedettę z jakąś sym-
patią pomieszaną z niepokojem, tak jakby cały
129/185
fatalizm kraju i rasy ciążył nad jej głową. Lecz
Benedetta była spokojna, emanował z niej
rozsądek i cierpliwość. Od początku wizyty Piotr
nie dostrzegł między nią a Dariem żadnej oznaki
czułości, której nie można by złożyć na karb
braterskiego, pogodnego uczucia, zwłaszcza ze
strony Benedetty. W pewnym momencie Dario
żartując ujął jej ręce i uścisnął je mocno; zaczął
się przy tym śmiać nieco nerwowo, w oczach za-
paliły mu się krótkie błyski, ona natomiast nie
śpiesząc się uwolniła z uścisku dłonie, jakby to
była zabawa starych zażyłych przyjaciół. Widać
było, że kochała go całą swą istotą, na całe życie.
Pod koniec zebrania Dario stłumił lekkie
ziewanie i spojrzawszy na zegarek wysunął się
cicho z salonu, aby udać się do pewnej damy,
gdzie jego przyjaciele grali w karty. Benedetta i
Celia usiadły na kanapie tuż koło krzesła księdza
Piotra, który usłyszał niechcący kilka zdań z roz-
mowy młodych panien. Mała księżniczka była na-
jstarszą córką księcia Macieja Buongiovanni, ojca
pięciorga dzieci, ożenionego z panną Mortimer,
Angielką, która przyniosła mu w posagu pięć mil-
ionów. Wymieniano zresztą rodzinę. Buongiovan-
ni jako jedną z niewielu rodzin patrycjatu rzym-
skiego,
które
pozostały
jeszcze
zamożne,
uniknąwszy ogólnej ruiny. Buongiovanni liczyli
130/185
również w swoim gronie dwóch papieży, co nie
przeszkadzało
jednak
księciu
Maciejowi
sprzymierzyć się z Kwirynałem, zachowując jed-
nocześnie dobre stosunki z Watykanem. Książę
Maciej był synem Amerykanki i w jego żyłach nie
płynęła czysta krew rzymska. Wyznawał on w poli-
tyce zasadę elastyczności. Znany ze swego
skąpstwa walczył, aby zachować dawną świetność
i potęgę rodu, aczkolwiek żywił przekonanie, że
ludzi jego typu czeka niechybna śmierć. W tej
właśnie rodzinie, pysznej i dumnej, zdarzył się
skandal, wywołując nie kończące się plotki. Celia
zakochała się w młodym poruczniku, którego
znała tylko z widzenia. Kochankowie widywali się
codziennie na Corso, wymieniając ze sobą jedynie
wymowne spojrzenia. Młoda dziewczyna oświad-
czyła ojcu, że wyjdzie za mąż tylko za swego
ukochanego, i czekała teraz niewzruszenie, pew-
na, że przezwycięży wszelkie trudności. Na
nieszczęście
porucznik
Sacco
był
synem
deputowanego, dorobkiewicza, którym pogardzał
cały czarny świat. Uważano, że jest to człowiek
ślepo posłuszny Kwirynałowi, zdolny do każdej
podłości.
— To, co mówił przed chwilą Morano, było
skierowane pod moim adresem — powiedziała
szeptem. Celia do ucha Benedetty. — Chciał mi
131/185
dać nauczkę opowiadając o prawdopodobnym
wyborze Sacco na ministra... Obydwie panny
przyrzekły sobie dozgonną przyjaźń jeszcze pod-
czas pobytu w Sacre-Coeur i starsza o pięć lat
Benedetta otaczała macierzyńską czułością młod-
szą przyjaciółkę.
— Więc ciągle myślisz o tym młodym
człowieku? Naprawdę nie jesteś rozsądna!
— Ach, moja droga, i ty także chcesz mi robić
wymówki? Attilio podoba mi się i chcę go mieć
za męża. Jego jedynego, słyszysz, nikogo więcej.
Chcę tak i tak będzie, ponieważ on mnie kocha i ja
jego. To takie proste...
Piotr, zaskoczony, popatrzył na nią. Jej słodka
dziecięca twarz przypominała nierozkwitłą lilię.
Linia czoła i nosa o czystości kwiatu, bezdenne
oczy przejrzyste jak źródlana woda, policzki atła-
sowej świeżości i niewinne małe usteczka przysła-
niające białe zęby. Żaden cień niepokoju ani cieka-
wości nie przyćmiewał naiwnego spojrzenia. O
czym myślała, co wiedziała o życiu? Nikt nie umi-
ałby tego powiedziećByła uosobieniem dziewic-
zości w całym swym zagadkowym uroku.
— Ach, moja droga — mówiła znowu Benedet-
ta — nie wstępuj tylko w moje ślady. Nigdy nie da
się pogodzić papieża z królem.
132/185
— Ale ty, to co innego — odpowiedziała spoko-
jnie Celia. — Nie ukochałaś nigdy Prady, a ja bard-
zo kocham Attilia. Życie jest już takie. Szczęście
leży w miłości!
Te słowa, wypowiedziane w sposób tak prosty
przez to nieświadome życia dziecko, wzruszyły
Piotra do łez. Miłość! Tak, to było najdoskonalsze
rozwiązanie wszystkich zagadnień lekarstwo na
wszystkie kłótnie, gwarancja przymierza między
narodami, pokoju i radości na całym świecie. Don-
na Serafina podniosła się domyślając się tematu
rozmowy prowadzonej z takim ożywieniem. Spo-
jrzała na don Vigilia, ten zaś zrozumiawszy szep-
nął na ucho Piotrowi, że pora już odejść. Biła godz-
ina jedenasta; Celia szykowała się do wyjścia z
ciotką, adwokat Morano chciał widocznie zatrzy-
mać jeszcze kardynała Sarno i monsignora Nani,
aby porozmawiać w kółku rodzinnym o jakiejś
trudności opóźniającej sprawę rozwodu.
W
pierwszym
salonie
Benedetta,
ucałowawszy Celię w oba policzki na pożegnanie,
zwróciła się do Piotra z życzliwością w głosie:
— Jutro rano, odpowiadając hrabiemu na jego
list, doniosą mu, jak bardzo jesteśmy szczęśliwi
udzielając księdzu gościny, która trwać będzie za-
pewne dłużej, niż ksiądz przypuszcza... Proszę nie
zapomnieć o dziesiątej zejść na dół pokłonić się
133/185
wujowi kardynałowi.Na trzecim piętrze, gdy Piotr i
don Vigilio mieli się rozstać przed drzwiami wiodą-
cymi do ich pokojów, Piotr zadał sekretarzowi
dręczące go od dawna pytanie:
— Czy monsignore Nani jest bardzo wpływową
osobistością?
Don Vigilio zmieszał się znowu i otworzył sze-
roko ramiona, jakby chciał objąć cały świat. Oczy.
mu zabłysły, z kolei jego ogarnęła ciekawość.
— Ksiądz już go znał przedtem, prawda? — za-
pytał zamiast odpowiedzi.
— Ja? Skądże znowu!
— Naprawdę? To dziwne, on księdza zna
doskonale! Słyszałem, jak o księdzu mówił w
zeszły poniedziałek, i to w sposób tak dokładny, iż
wydało mi się, że jest wtajemniczony w najdrob-
niejsze szczegóły jego życia i charakteru.
— Nigdy nie słyszałem nawet jego nazwiska.
— Zapewne zasięgał o księdzu informacji.
Skłoniwszy się don Vigilio wszedł do swego
pokoju; Piotr, stanąwszy pod swymi drzwiami,
zdziwił się widząc wychodzącą z jego pokoju Wik-
torynę, jak zawsze spokojną i czynną.
— Chciałam upewnić się osobiście, czy
księdzu nic nie brakuje. Jest świeca, woda, cukier,
134/185
zapałki. Co jada ksiądz na śniadanie? Kawę? Nie,
mleko i bułkę. Dobrze. Na ósmą, prawda? Proszę
dobrze spać i wypocząć. Przez kilka pierwszych
nocy bałam się strasznie duchów w tym starym
pałacu, ale nigdy nie zobaczyłam żadnego. Gdy
się
umrze,
jest
się
tak
zadowolonym
z
odpoczynku, że pewnie nie myśli się o powrocie.
Piotr został nareszcie sam, szczęśliwy, że
może się odprężyć, otrząsnąć z niemiłego uczucia
obcości, odetchnąć swobodnie i zapomnieć o tych
ludziach, którzy zacierali się w jego myśli, niby
cienie w mdłym świetle lamp. Duchy to są niegdyś
zmarli ludzie, których umączone dusze powracają
na ziemię, aby kochać i cierpieć w piersi żyjących.
Mimo tak długiego odpoczynku ogarnęła go fala
zmęczenia i senności ii czuł taki zamęt w głowie,
że wszystko o wokół niego wydawało mu się
niezrozumiałe. Gdy zaczął się rozbierać, zdziwie-
nie, że jest tutaj, że kładzie się spać w tym pokoju,
zawładnęło nim do tego stopnia, że na chwilę za-
tracił poczucie własnej osobowości. Co myśleli
ludzie o jego książce? Po co kazali mu przyjechać
do tego pełnego chłodu pałacu, gdzie wszystko
tchnęło wrogością? Czy chcieli mu pomóc, czy też
go pognębić? W żółtym świetle zamierających w
salonie lamp widział tylko donnę Serafinę i ad-
wokata Morano siedzących przy kominku. Za nimi
135/185
spoza namiętnej i spokojnej twarzy Benedetty
chytrze uśmiechał się monsignore Nani, a w
oczach jego błyszczała nieugięta energia.
Piotr położył się do łóżka, lecz podniósł się
natychmiast, gdyż było mu duszno i chciał odetch-
nąć świeżym powietrzem Otworzył szeroko okno i
oparł się o parapet. Atramentowo czarna noc zat-
apiała horyzont w ciemnościach. Na firmamencie
chmury zakryły gwiazdy, sklepienie nieba zwisało
ciężkie jak ołów. Naprzeciw domy Zatybrza spały
już od dawna, ani w jednym oknie nie błyszczało
światło, tylko latarnia gazowa paliła się w oddali
jak zapomniana iskierka. Piotr na próżno szukał
wzrokiem wzgórza Gianicolo, wszystko tonęło w
morzu nicości. Dwadzieścia cztery wieki historii
Rzymu, starożytny Palatyn i nowoczesny Kwirynał,
olbrzymia kopuła Świętego Piotra zmiecione były
z nieba przez fale. cieni. Ksiądz Piotr, mimo że
słuchał uważnie, nie mógł dosłyszeć nawet głosu
Tybru, zamarłej rzeki w zamarłym mieście.
Koniec wersji demonstracyjnej.
136/185
III
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
IV
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
V
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
VII
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
VIII
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
IX
Tego samego dnia o zmierzchu Piotr zeszedł
do salonu donny Serafiny, ponieważ Benedetta
dała mu znać, że chciałaby z nim pomówić. Zastał
tam hrabiankę w towarzystwie szczebiocącej z
ożywieniem Celii.
— Wyobraź sobie, widziałam Pierinę. Natych-
miast domyśliłam się, że to ona... Musiała
widocznie czekać na Daria na zakręcie jednej z
alei Pincio. Ach, jakaż ona piękna, jaka piękna!
Benedetta uśmiechnęła się z lekka słysząc en-
tuzjastyczne okrzyki przyjaciółki, lecz koło jej ust
osiadł jakiś żałosny grymas. Mimo że bardzo
rozsądna, cierpiała z powodu tej namiętności
wyczuwając jej żywiołowość i siłę. Rozumiała
doskonale, że Dario się bawił: był młody i nie
ślubował czystości, a ona nie chciała do niego
należeć. Lecz ta nieszczęsna dziewczyna kochała
go zbyt silnie i Benedetta lękała się, aby Dario
nie posunął się za daleko pociągnięty niezwykłą
urodą tego kwiatu. Zmieniła też temat rozmowy
zdradzając w ten sposób nurtujący ją ból.
—
Proszę,
niechże
ksiądz
usiądzie...
Zaczęłyśmy właśnie z Celią obgadywać bliźnich,
bardzo to nieładnie z naszej strony. Oskarżają
Daria, że sieje niepokój w sercach wszystkich
rzymskich piękności... Mówią, że to on jest tym
szczęśliwym wybrańcem, który ofiarowuje Toniet-
cie bukiety róż, które obwozi po Corso od dwóch
tygodni.
Celia przerwała jej z ożywieniem:
— Ależ to jest pewne, moja droga! Z początku
mówiono o młodym Pontećorvo i o poruczniku
Morettim. Wyobrażasz sobie, jaki to był wdzięczny
temat do plotek. Ale dziś wszyscy wiedzą, że
przedmiotem miłości Tonietty jest właśnie Dario.
Zresztą widziano go któregoś wieczora w teatrze
Costanzi w jej loży.
Przysłuchując się rozmowie Piotr przypomniał
sobie, że podczas spaceru z młodym księciem
Boccanera na Monte Pincio widział w powozie
Toniettę, jedną z niewielu dam rzymskiego
półświatka, którą zajmowały się arystokratyczne
sfery towarzyskie.
— Ona naprawdę jest bardzo ładna — mówiła
dalej Celia z przekonaniem — z tymi wielkimi,
pełnymi słodyczy oczyma. Nie jest tak piękna jak
143/185
Pierina. Jest po prostu milutka i przyjemnie na nią
patrzeć.
Mimowolnym ruchem ręki Benedetta zdawała
się jakby odsuwać Pierinę. Co do Tonietty, to
zgadzała się na rolę, jaką odgrywała ona w życiu
Daria, wiedziała bowiem, że to była tylko
chwilowa rozrywka.
— Biedny Dario! Więc to on rujnuje się na bi-
ałe róże dla Tonietty? Gdy go zobaczę, muszę mu
trochę podokuczać... Skończy
się na tym, że te kobiety ukradną mi go
naprawdę, jeśli nasze sprawy nie ułożą się wresz-
cie. Na szczęście mam pomyślniejsze wiadomości.
Sprawa rozwodowa ma być rozpatrzona na nowo i
właśnie w związku z tym ciocia wyszła dziś na mi-
asto.
Ponieważ Celia wstała, by się pożegnać, w
chwili gdy Wiktoryna wnosiła lampę, Benedetta
widząc, że Piotr podnosi się również, zwróciła się
do niego mówiąc:
— Księże Piotrze, proszę jeszcze nie odchodz-
ić. Chciałabym z księdzem porozmawiać.
Ale Celia opóźniała swe wyjście; przejęta pro-
cesem
rozwodowym
przyjaciółki
chciała
dowiedzieć się, jak układają się sprawy, czy ślub
144/185
Benedetty i Daria nastąpi wkrótce. Rzuciła się
Benedetcie na szyję i uściskała ją gorąco.
— Więc masz teraz nadzieję, myślisz, że ojciec
święty rozwiąże twe małżeństwo? Będziesz wolna!
Pobierzecie się z Dariem! Co za szczęście! Cieszę
się tym bardziej, że moich rodziców znudził już
mój upór. Wczoraj rano powiedziałam im z miną
zupełnie spokojną: „Chcę mieć za męża Attilio i
musicie się na to zgodzić". Ojciec wpadł w szalony
gniew, obsypał mnie obelgami i groził mi pięścią,
wreszcie wrzasnął zwracając się do mamy znud-
zonej i obojętnej: Dąjże jej tego Attilia i niechaj
więcej o tym nie słyszę!" Ucieszyłam się szalenie,
nie masz pojęcia, co się ze mną działo!
Piotr i Benedetta nie mogli się powstrzymać
od śmiechu. Dziewicza twarzyczka Celii, czysta
jak lilia, wyrażała niebiańską, niewinną radość.
Celia wyszła wreszcie w towarzystwie panny
służącej, która czekała na nią w pierwszym sa-
lonie.
Gdy pozostali sami, Benedetta wskazała
Piotrowi krzesło i rzekła pośpiesznie:
— Kochany księże Piotrze, polecono mi
przekazać księdzu pewną radę... Podobno obec-
ność księdza w Rzymie jest komentowana bardzo
żywo i krążą na ten temat najdziwaczniejsze plot-
145/185
ki. Książka księdza ma być gorącym nawoły-
waniem do schizmy, ksiądz zaś niespokojnym,
ambitnym człowiekiem, który po wydaniu swojej
książki w Paryżu przybył do Rzymu i rozpętał
wokoło niej skandal chcąc nadać jej rozgłos...
Jeżeli księdzu zależy jeszcze na audiencji u ojca
świętego, trzeba, by ksiądz zniknął na parę tygod-
ni i pozwolił o sobie zapomnieć.
Piotr słuchał w osłupieniu. Ależ oni chcą go
doprowadzić do szaleństwa! Podsuwają mu myśl
o schizmie, sami popychają go do skandalu wys-
tawiając na próbę jego cierpliwość bezustannym
piętrzeniem
trudności.
Chciał
wybuchnąć
gniewem, zaprotestować. Lecz machnął tylko ręką
ze zniechęceniem. Po co miałby robić przykrość
tej młodej kobiecie, która była tak szczera i
serdeczna?
— Kto panią prosił o przekazanie mi tej rady?
Benedetta nie odpowiedziała, uśmiechnęła się
tylko Piotr, nagle olśniony, zapytał:
— To monsignore Nani, prawda?
Unikając bezpośredniej odpowiedzi Benedetta
zaczęła unosić się nad zaletami monsignora.
Zgodził się pokierować osobiście jej sprawą roz-
wodową. Miał długą konferencję z donną Serafina,
która właśnie tego popołudnia udała się do pałacu
146/185
Trybunału Świętej Inkwizycji, aby złożyć monsig-
norowi sprawozdanie z poczynionych kroków. Oj-
ciec Lorenza, spowiednik ciotki i siostrzenicy,
uczestniczył także w naradzie. Popierał on od
dawna sprawę rozwodu i przekonywał obie panie
o konieczności unieważnienia małżeństwa, do
którego zawarcia przyczynił się gorący patriota,
ksiądz Pisoni. Benedetta mówiła z wielkim ożywie-
niem, wyjaśniała, dlaczego ma teraz nadzieję.
— Monsignore Nani może wszystko i dlatego
jestem niezwykle Szczęśliwa, że moja sprawa jest
w jego rękach... Drogi księże Piotrze, proszę być
rozsądnym i nie buntować się. Na pewno wszystko
ułoży się pomyślnie.
Z głową spuszczoną Piotr zadumał się. Wrósł
już w atmosferę Rzymu, każda godzina przynosiła
mu tyle nowego i: myśl, że pozostanie tu jeszcze
kilka tygodni, nie była mu przykra. A jednak czuł,
że to wieczne odkładanie jego sprawy może
wykruszyć jego wolę, złamać psychicznie i ode-
brać mu wiarę w celowość własnych . poczynań.
Lecz czego właściwie się lękał? Przecież przyrzekł
sobie, że nic nie zmieni w swej książce, a jeżeli
mu zależało na audiencji u papieża, to tylko dlat-
ego, że chciał ugruntować w sobie nową wiarę.
Powtórzył w myśli tę przysięgę i zdecydował się
czekać.
Zwrócił
się
teraz
do
Benedetty
147/185
przepraszając
za
nadużywanie
gościnności
udzielonej mu w pałacu Boccanera.
— Ależ nic podobnego — zawołała contessina.
— Jestem szczęśliwa, że ksiądz mieszka u nas!
Musi ksiądz koniecznie tu pozostać, wierzę, że
obecność księdza przyniesie nam szczęście teraz,
kiedy los się odmienił.
Następnie ustalili, że Piotr zaprzestanie
wycieczek do bazyliki i w stronę Watykanu, gdzie
codzienny widok jego sutanny zwrócił już uwagę.
Piotr przyrzekł także, że przez kilka dni prawie
nie będzie wychodził z pałacu i chętnie przeczyta
parę historycznych książek. Gawędził jeszcze
chwilę chłonąc wielki spokój, jaki panował w sa-
lonie, gdzie lampa roztaczała usypiające światło.
Wybiła godzina szósta, na ulicy zapadł już zupełny
zmrok.
— Słyszałem, że Jego Eminencja jest dzisiaj
cierpiący — powiedział Piotr po chwili milczenia.
— Tak, wuj jest trochę przemęczony, nie ma
powodu do niepokoju. Kazał mnie nawet zaw-
iadomić, że zamyka się na cały dzień z don Vig-
iliem, aby załatwić zaległą korespondencję... Jak z
tego wynika, nie czuje się chyba źle.
Zapadło znowu milczenie, najlżejszy hałas nie
dochodził z ulicy ani z wnętrza starego pałacu,
148/185
który był pusty niemy i zadumany jak grób. Nagle
tę senną ciszę, nabrzmiałą jakby słodyczą nadziei,
przerwało gwałtowne wtargnięcie do salonu Wik-
toryny, która zadyszana od szybkiego biegu i prz-
erażona wyjąkała:
— Contessina, contessina...
Benedetta zerwała się blada, przejęta nagle
chłodem, jakby w przeczuciu nieszczęścia. Spy-
tała szybko:
— Co się stało? Dlaczego drżysz cała?...
— Dario, pan Dario jest na dole... Zeszłam
do bramy, aby sprawdzić, czy latarnia przy we-
jściu jest zapalona, bo często o tym zapominają,
gdy wtem wśród ciemności potknęłam się o pana
Dario... Leży tam na ziemi, raniono go nożem.
Z serca zakochanej kobiety wydarł się okrzyk:
— Nie żyje!...
— Nie, nie... jest tylko ranny. — Zabity, zabity!
— Nie, nie, rozmawiał ze mną... I proszę,
błagam, niech się panienka uspokoi. Pan Dario
kazał, aby nikomu o tym nie mówić, i przysłał
mnie tylko do pani, do pani jednej, ale ponieważ
ksiądz Piotr jest tutaj, pomoże nam go wnieść, bo
same nie damy rady... Piotr słuchał przerażony.
Wiktoryna zbliżyła się do stołu chcąc wziąć lampę;
149/185
na ręce miała ślady krwi, musiała dotknąć ran-
nego Daria. Ten widok był tak straszny dla
Benedetty, że znowu zaczęła jęczeć przeraźliwie.
— Ciszej, ciszej, panienko! Zejdźmy na dół nie
robiąc hałasu. Biorę lampę, bo trzeba tam będzie
poświecić. Prędzej, prędzej!
Na dole, w bramie, przed wejściem do przed-
sionka leżał na kamiennej posadzce Dario, jakby
raniony na ulicy przed domem zdobył się zaledwie
na tyle siły, aby dowlec się tutaj i paść w samym
progu. Był nieprzytomny, miał zaciśnięte usta,
bladą, twarz i zamknięte powieki. Nadmiar bólu
sprawił, że Benedetta odzyskała energię właściwą
swemu rodowi; milcząc, z szeroko otwartymi z
przerażenia oczyma patrzała nic nie rozumiejąc.
Rana
krwawiła
mało,
tylko
ubranie
było
splamione. Wiktoryna przekonawszy się o tym
rzekła przyciszonym głosem:
— A teraz zabierajmy go stąd jak najprędzej;
dobrze się stało, że nie ma odźwiernego. Siedzi
zapewne, jak zawsze, u stolarza naprzeciwko i
umizga się do jego żony. Dziś zapomniał znowu
zapalić w bramie latarnię, może nadejść lada
chwila, trzeba się śpieszyć razem z księdzem
Piotrem zaniesiemy księcia do jego pokoju na
górę.
150/185
Tylko
jedna
Wiktoryna,
z
natury
zrównoważona i spokojna, zachowała przytom-
ność umysłu. Benedetta i Piotr, oszołomieni
wypadkiem, słuchali jej poleceń jak posłuszne
dzieci.
—
Contessina
będzie
nam
świecić
na
schodach. Proszę nieść nisko lampą, żebyśmy
widzieli stopnie. Ksiądz Piotr niechaj weźmie ran-
nego za nogi, ja uchwycę go pod ramiona.
Udźwigniemy go we dwoje, biedaczek nie jest
bardzo ciężki...
Ach,
ten
pochód
po
monumentalnych
schodach pałacu o stopniach niskich i szerokich i
podestach obszernych jak rycerskie sale!
Ułatwiało to tragiczne przenosiny, ale jakiż
ponury był ten orszak przy migotliwym i słabym
świetle lampy trzymanej przez Bene-
dettę w ręce, której drżenie powstrzymywała
całym wysiłkiem woli.
Na szczęście mieszkanie Daria, składające się
z trzech pokoi, salonu, sypialni i ubieralni, znaj-
dowało się na pierwszym piętrze, obok mieszka-
nia kardynała, w tym skrzydle pałacu, którego ok-
na wychodziły na rzekę. Mieli jeszcze tylko przejść
długą galerię zachowując się jak najciszej;
151/185
nadeszła wreszcie chwila, gdy wniesiono Daria do
jego sypialni i złożono na łóżku.
Wiktoryna odetchnęła z ulgą.
— No, nareszcie!... Można już postawić lampę
na stole, hrabianko. Jestem pewna, że nas nikt nie
widział ani nie słyszał. Jak to dobrze, że donna
Serafina wyjechała dziś do miasta i że don Vigilio
jest zajęty z Jego Eminencją... Owinęłam ramiona
księcia moją spódnicą, tak że ani jedna kropla krwi
nie padła na schody.
Zejdę teraz na dół i przetrę gąbką posadzkę w
bramie, bo mogły tam zostać jakieś ślady.
Wiktoryna zamilkła i zbliżywszy się do łóżka
spojrzała uważnie na Daria.
— Oddycha teraz lepiej... niechże go państwo
pilnują, a ja co prędzej polecę po dobrego doktora
Giordano. Był przy urodzinach panienki, jemu
można zaufać.
Gdy Wiktoryna wyszła, Piotr i Benedetta po-
zostali bez słowa przy łóżku rannego w tym
mrocznym pokoju, gdzie wyczuwało się teraz at-
mosferę koszmaru, który przeżywali. Benedetta
załamała dłonie i zaczęła cicho jęczeć. Po chwili
uspokoiła się i wpatrywała w bladą twarz i
zamknięte oczy ukochanego. Oddychał, lecz bard-
152/185
zo słabo. Po chwili policzki jego zabarwił lekki ru-
mieniec i Dario otworzył oczy.
Contessina pochwyciła go natychmiast za
ręce chcąc w tym uścisku wypowiedzieć swój ból,
niepokój o jego życie, cały wreszcie ogrom uczu-
cia, jakie napełniało jej serce. Nie posiadała się z
radości, gdy poczuła, że palce Daria zaplotły się
lekko na jej dłoni.
— Więc widzisz mnie i słyszysz?... Czy możesz
powiedzieć, co się stało?
Lecz Dario milczał skrępowany widocznie
obecnością obcej osoby. Gdy poznał księdza,
poszukał wzrokiem, czy w sypialni nie ma jeszcze
kogoś. Po chwili szepnął:
— Czy nikt nie widział, czy nikt nie wie,
powiedz!
— Nie, nie, uspokój się. Wnieśliśmy cię z Wik-
toryną na górę i na schodach nie spotkaliśmy
nikogo. Ciocia wyszła z domu, a wuj zamknął się w
swoim pokoju.
Wtedy Dario uspokoił się i nawet lekko się
uśmiechnął.
— Nie chcę, aby ktokolwiek o tym wiedział, bo
to jest w gruncie rzeczy idiotyczne...
153/185
— Ale co się stało, powiedz! — zapytała znowu
Benedetta. — Ach, nic nie wiem...
Dario przymknął oczy udając zmęczenie, aby
uchylić się od odpowiedzi. Po chwili jednak zde-
cydował że lepiej będzie wyznać od razu chociaż
część prawdy, i rzekł:
— Jakiś człowiek zaczaił się w bramie i czekał
na mnie...Gdy nadszedłem, pchnął mnie nożem w
ramię.
Benedetta drżąc ze zdenerwowania pochyliła
się nad Dariem i patrząc mu badawczo w oczy za-
pytała:
— Ale kto to był ten człowiek?
Gdy Dario niewyraźnym i zmęczonym głosem
wyjaśnił, że napastnik zaraz uciekł i że wśród
ciemności nie rozróżnił nawet jego rysów, z ust
Benedetty wydarł się straszliwy okrzyk:
— To Prada! Prada chciał cię zabić! Powiedz,
że tak, bo ja wiem na pewno!
Była na pół przytomna:
— Wiem, na pewno wiem, że to on! To nikt in-
ny, tylko on, Prada! Nie mógł mnie zdobyć, więc
nie chce, byśmy należeli do siebie! Lęka się, że
niedługo będę wolna i będziemy mogli się pobrać,
więc chciał cię zabić! Dobrze znam tego
154/185
człowieka, zawsze będę nieszczęśliwa z jego
powodu... Ach, ten Prada, ten Prada!
Dario w przypływie niespodziewanej energii
zaczął gwałtownie protestować:
— Nie, nie! To nie Prada ani też nikt przez
niego nasłany... Przysięgam, że to nie on! Nie
rozpoznałem napastnika, ale to nie był Prada,
jestem tego pewien!
Dario wyrzekł te słowa z taką szczerością i
siłą przekonania, że Benedetta musiała uwierzyć.
Zresztą ogarnęło ją znowu przerażenie, uczuła
bowiem, że uścisk jego dłoni słabnie. Ręka Daria
była spotniała, bezwładna i zimna. Wysiłek, na
jaki się zdobył protestując przeciwko niesłuszne-
mu podejrzeniu, zmęczył go tak, że twarz mu
zbladła i zemdlał na nowo. Zdawało się, że
umiera.
Przerażona Benedetta dotykała jego twarzy
drżącymi rękoma:
— On umiera, umiera... już jest zimny... Boże,
ratuj go, Boże! On umiera!...
Piotr wzruszony jej rozpaczą starał się ją us-
pokoić.
— To chwilowe omdlenie... za dużo mówił...
Czuję bicie jego serca. Błagam, niech się pani us-
pokoi, lekarz powinien lada chwila nadejść.
155/185
Nie słuchała nawet jego słów i Piotr stał się
świadkiem sceny, która przejęła go zdumieniem.
Benedetta rzuciła się na ciało ukochanego i objęła
je szalonym uściskiem; płacząc całowała twarz
Daria i szeptała słowa płomiennej miłości.
— Ach, najdroższy, najdroższy... Czyż mam cię
utracić? Przebacz, że odpychałam cię od siebie,
byłam taka głupia, że nie chciałam do ciebie
należeć. To dlatego, że złożyłam przysięgę Madon-
nie, wierzyłam, że ona pragnie, abym dochowała
czystości aż do dnia naszego ślubu, mówiono mi,
iż tylko takie małżeństwa są jej miłe... Ale myliłam
się, cóż mogłoby jej szkodzić, gdybyśmy byli
szczęśliwi? A teraz, jeśli ona cię zabierze, jeśli
mnie zawiedzie, jeżeli wydrze cię z moich objęć,
zanim zostanę twoją, to będę cierpieć do końca
życia, żałując, iż z tobą nie skazałam się na
potępienie... Tak, wolę być potępiona niż umrzeć
nie zaznawszy rozkoszy w twoich ramionach!
— Błagam panią, niech się pani uspokoi, con-
tessina — powtarzał przerażony ksiądz. — Prze-
cież on żyje, a pani niepotrzebnie tak cierpi.
Od płomiennych zaklęć Benedetty stare mury
ponurego pokoju przejął dreszcz dzikiej namięt-
ności, dreszcz ognia i krwi. Obfite łzy potoczyły się
z oczu contessiny, wstrząsnęły, nią rozpaczliwe
łkania. Osunęła się na podłogę, głową tylko wspar-
156/185
ta o krawędź łóżka, na którym leżał nieprzytomny
Dario. W tejże prawie chwili weszła do pokoju Wik-
toryna prowadząc lekarza.
Doktor Giordano, niski człowieczek o włosach
wijących
się
w srebrne pukle
i starannie
wygolonej, czerstwej twarzy, przekroczył już za-
pewne sześćdziesiątkę. Ponieważ obcował z klien-
telą składającą się przeważnie z duchownych,
całą swą postawą przypominał dobrodusznego
prałata. Mówiono, że był zacnym człowiekiem, .
leczył biednych za darmo, a w wypadkach delikat-
nej natury. zachowywał klerykalną dyskrecję. Od
lat trzydziestu leczył rodzinę Boccanera, toteż ob-
darzano go pełnym zaufaniem i nawet kardynał
nigdy nie wzywał do siebie innego lekarza.
Z pomocą Piotra Giordano ostrożnie rozebrał
Daria, który z bólu odzyskał przytomność.
Zbadawszy rannego lekarz uśmiechnął się i za-
pewnił, że nie ma nawet cienia niebezpieczeńst-
wa. Jego zdaniem nie należało obawiać się żad-
nych komplikacji i najdalej za trzy tygodnie chory
będzie mógł podnieść się z łóżka. I tak jak wszyscy
lekarze
rzymscy
— doskonały
znawca
ran
zadanych nożem, które leczył codziennie u swych
pacjentów z ludu — doktor Giordano zaczął z
podziwem przyglądać się ranie, jakby stwierdza-
157/185
jąc, że była to dobra robota. Zwróciwszy się do
Daria rzekł:
— Taki cios nazywa się ostrzeżeniem... Na-
pastnik nie chciał zabić i wymierzył cios z góry
na dół, tak że nóż zagłębił się tylko w mięśniach
nie naruszając kości... Cios zadany był bardzo
zręcznie, nie ma co mówić!
— Tak, tak — szepnął Dario. — Wiem, że nie
chciał mnie zabić, mógł mnie przecież podziuraw-
ić jak sito.
Benedetta nie słuchała tej rozmowy. Od chwili
kiedy doktor zapewnił, że zdrowie Daria nie przed-
stawiało żadnego niebezpieczeństwa, i wyjaśnił,
że słabość i omdlenie wywołane były jedynie
wstrząsem nerwowym — młoda kobieta upadła
na krzesło w stanie całkowitego odrętwienia. Była
to naturalna reakcja po straszliwym wybuchu roz-
paczy. Słodkie ciężkie łzy zaczęły płynąć jej z
oczu; wstała i w milczeniu ucałowała Daria w
przypływie namiętnej radości.
— Mój dobry doktorze, chciałbym, żeby nikt
o tym nie wiedział — rzekł. Dario. — Nie chcę
narazić się na śmieszność... Nikt nic nie widział
z wyjątkiem księdza Piotra, którego proszę o
dyskrecję. Zwłaszcza nie chciałbym niepokoić
158/185
ciotki i kardynała, jak zresztą również nikogo ze
znajomych.
Doktor Giordano skinął znacząco głową i do-
brotliwie uśmiechnięty pośpieszył z odpowiedzią:
— Ależ naturalnie, nikt się o tym nie dowie...
Powiemy, że pan spadł ze schodów i zwichnął so-
bie ramię... A teraz proszę jak najprędzej zasnąć.
Przyjdę jutro rano.
Od tego czasu dni płynęły powoli, jednostajnie
i spokojnie.Piotr zaczął nowe życie.Przez pierwsze
dni nie opuszczał w ogóle pozostającego w sen-
nym odrętwieniu pałacu, spędzając czas z książką
lub piórem w ręku. O zmroku schodził zazwyczaj
na kilka godzin do pokoju Daria, bowiem miał
pewność, że zastanie tam Benedettę. Przez dwie
doby Dario gorączkował, potem jednak rana za-
częła się goić prawidłowo i wszystko zapowiadało
szybki powrót do zdrowia. Wersja o zwichniętym
ramieniu została przyjęta przez wszystkich i nie
budziła żadnych podejrzeń. Kardynał przejął się
wypadkiem do tego stopnia, że wymógł na donnie
Serafinie, aby odstąpiła od zasad oszczędności i
dla zapobieżenia podobnym wypadkom kazała za-
palić jeszcze jedną lampę na zakręcie schodów.
Pewnego wieczoru, gdy Piotr znajdował się w
pokoju
chorego
księcia,
a
Benedetta
była
159/185
chwilowo nieobecna, weszła Wiktoryna niosąc fil-
iżankę rosołu. Pochyliła się nad chorym i powiedzi-
ała cicho:
— Chciałam pana uprzedzić, że codziennie
przychodzi do pałacu młoda dziewczyna imieniem
Pierina i płacząc dopytuje się o, pana zdrowie. Mi-
mo moich napomnień krąży ciągle w pobliżu i nie
ma sposobu opędzić się od niej. Wolę, żeby pan o
tym wiedział.
Piotr zupełnie niechcący usłyszał te słowa i
nagle zrozumiał.. Dario spojrzawszy na niego
zobaczył, że nie może już dłużej ukrywać prawdy.
Toteż nie odpowiadając Wiktorynie rzekł:
— Tak, księże Piotrze, to był ten łotr Tito... Czy
można sobie wyobrazić bardziej niedorzeczną his-
torię?
Mimo zapewnień, że nie dał najmniejszego
powodu, aby sprowokować Tito do „ostrzeżenia",
Dario czuł się jakby zawstydzony i trochę za-
kłopotany. Toteż doznał widocznej ulgi, gdy Piotr
obiecał, że porozmawia przy najbliższej okazji z
dziewczyną i wytłumaczy jej, że nie powinna zjaw-
iać się w pałacu.
— Cała ta historia jest idiotyczna, idiotyczna!
— powtarzał młody książę złoszcząc się na
160/185
samego siebie. — To zakrawa na opowieść z
przeszłego wieku!
Nagle zamilkł, Benedetta wracała. Usiadła
przy nim jak zwykle i wieczór upływał na
pogawędce
wśród
starych
murów
pałacu,pogrążonego w martwej ciszy.
Gdy po kilku dniach Piotr zaczął znów
wychodzić na ulicę, aby zaczerpnąć świeżego
powietrza, ograniczył swe przechadzki jedynie do
najbliższych okolic. Ta. stara, odsunięta od życia
nowoczesnego, zapomniana dzielnica, od której
wiało stęchlizną właściwą kościelnym wnętrzom,
budziła w nim zachwyt. Ulubionym, miejscem jego
przechadzek było wybrzeże Tybru na tyłach
pałacu. Boccanera. Zdarzało się często, że wspar-
ty o kamienny parapet wybrzeża spędzał długie
godziny wpatrując się w fale Tybru, z sercem prze-
jętym smutkiem minionych wieków. Nic nie mogło
wyrazić zmęczenia tej starej rzeki, jej powolnego
biegu w głębi tego babilońskiego wykopu, między
olbrzymimi więziennymi murami, których naga i
gładka biel uderzała swą brzydotą. W blaskach
słońca żółta woda Tybru złociła się i mieniła
błękitem i zielenią. Ale gdy tylko powlekał ją cień,
stawała się mętna, barwy błota, ciężka i leniwa;
nie odbijała wówczas w swoich nurtach nad-
brzeżnych domów i murów. Jakim rozpaczliwym
161/185
opuszczeniem wiało od tej rzeki milczenia i samot-
ności!
Każdego wieczoru powracając ze swych spac-
erów Piotr wstępował zazwyczaj do pokoju Daria,
a Benedetta prosiła go, by podzielił się z nimi
wrażeniami dnia; słowa księdza, pełne zdziwienia,
zachwytu, a czasem gniewu, nabierały jakiegoś
smętnego uroku; w pokoju objętym wielką ciszą.
Od kilku dni Piotr odbywał już dalsze przechadzki
i przejęty zachwytem opowiadał o pięknie rzym-
skich ogrodów, o starych drzewach, stylowych
wodotryskach i obszernych tarasach, skąd widać
było okolice Rzymu.
Ogrody te, o których mówił Piotr wieczorami,
wywoływały u Benedetty i Daria wspomnienia
ogrodu willi Montefiori, obecnie spustoszonego,
gdzie rosły dawniej najpiękniejsze w całym
Rzymie pomarańczowe drzewa, cały las po-
marańczowych drzew, gdzie nauczyli się miłości.
— Ach, pamiętam — mówiła contessina — w
czasie kwitnienia zapach tak upajał, że można
było umrzeć z zachwytu. Kiedyś nawet zrobiło mi
się tak słabo, że nie mogłam podnieść się z trawy!
Czy pamiętasz, najdroższy? Przestraszony wziąłeś
mnie na ręce i zaniosłeś nad strumień, gdzie
panował orzeźwiający chłód...
162/185
Mówiąc to Benedetta siedziała jak zwykle na
brzegu łóżka chorego i trzymała go za rękę. Dario
uśmiechnął się do niej mówiąc:
— Tak, tak, całowałem cię w oczy i w końcu
odzyskałaś przytomność... byłaś mniej okrutna niż
teraz... Pozwalałaś mi całować się w oczy, ile tylko
chciałem. Byliśmy wtedy dziećmi, a gdybyśmy nie
byli dziećmi, zostałabyś wówczas moją żoną a ja
twoim mężem, pod tymi wielkimi drzewami pach-
nącymi tak odurzająco...
Benedetta
potakiwała
skinieniem
głowy,
przekonana, że tylko Madonna uchroniła ich wów-
czas od grzechu.
— Tak, to prawda... Jakie to szczęście, że teraz
będziemy mogli należeć do siebie nie raniąc serca
aniołów...
Rozmowa wciąż wracała do tego tematu.
Sprawa unieważnienia małżeństwa zdawała się
być. na najlepszej drodze i każdego wieczoru Piotr
widział, że Dario i Benedetta żyli jakby w zach-
wycie
rozmawiając
wyłącznie
o
przyszłym
związku, jak zakochani, którzy roją o szczęściu.
Donna Serafina kierowana tym razem wszech-
potężną ręką z całą energią przystąpiła do rzeczy,
gdyż każdego dnia przynosiła z miasta pomyślne
wiadomości. Pragnęła jak najspieszniej zakończyć
163/185
tę sprawę, od której zależała przyszłość i honor
rodu Boccanera, gdyż Dario chciał poślubić je-
dynie swą kuzynkę, a poza tym małżeństwo to wy-
jaśniłoby i usprawiedliwiło wszystko kładąc kres
sytuacji nie do zniesienia. Ohydne plotki, od
których trzęsły się salony, czarny i biały, oburzały
ją do głębi, tym bardziej że zdawała sobie sprawę
z konieczności zwycięstwa wobec zbliżającego się
konklawe, gdzie nazwisko jej brata powinno było
jaśnieć najczystszym blaskiem. Nigdy jeszcze
tajemne pragnienie całego życia, że ród jej da
Kościołowi trzeciego papieża, nie wybuchło w niej
z taką siłą namiętności, jakby odczuwała potrzebę
pociechy w smutkach celibatu, od czasu gdy ad-
wokat Morano, jedyna jej radość na tym świecie,
porzucił ją tak okrutnie. Ubrana zawsze na czarno,
czynna i tak szczupła, że z tyłu można ją było wz-
iąć za młodą dziewczynę — była jakby mroczną
duszą starego pałacu. Piotra, który ją tam spo-
tykał, pilnie jak skrzętna gospodyni strzegącą do-
mu, roztaczającą zazdrosną opiekę nad bratem,
przejmowało zawsze uczucie chłodu na widok jej
suchej porysowanej zmarszczkami twarzy. Zaled-
wie odpowiadała na jego ukłon, pogardliwie trak-
tując młodego księdza, tolerując jego obecność je-
dynie dlatego, by przypodobać się monsignorowi
Nani oraz przez uprzejmość dla wicehrabiego de
164/185
la Choue, który przyprowadzał do Rzymu tak
piękne pielgrzymki.
Piotr, widząc każdego wieczoru radość Daria i
Benedetty zaprawioną niepokojem i niecierpliwoś-
cią miłosną, zaczął się przejmować razem z nimi,
pragnąc, by sprawa wzięła jak najprędzej pomyśl-
ny obrót. Proces miał być powtórnie rozpatrzony
przez Kongregację Koncylium, której poprzednie
orzeczenie zostało unieważnione, gdyż monsig-
nore Palma korzystając z przysługującego mu
prawa złożył wniosek domagający się powtórnego
dochodzenia. Zresztą ojciec święty nie zgodziłby
się nigdy na ratyfikowanie decyzji powziętej tylko
większością jednego głosu. Należało teraz zjednać
sobie stronników wśród dziesięciu kardynałów
wchodzących w skład Kongregacji, przekonać ich
o słuszności sprawy, uzyskać jednomyślność. Było
to niesłychanie trudne, gdyż pokrewieństwo
Benedetty z kardynałem nie tylko nie ułatwiało,
ale utrudniało zabiegi donny Serafiny wśród skom-
plikowanych intryg Watykanu i rywalizacji, które
paraliżując sprawę rozwodową i przedłużając w
nieskończoność skandaliczną sytuację miały na
celu odsunięcie Boccanery od tronu papieskiego.
Właśnie na zdobycie tych głosów wyruszała donna
Serafina każdego popołudnia, stosownie do rad
udzielanych jej przez spowiednika, ojca Lorenzę,
165/185
którego odwiedzała codziennie w Kolegium Ger-
mańskim,
będącym
ostatnim
schronieniem
jezuitów w Rzymie po usunięciu ich z kościoła del
Gesu.
Nadzieję zwycięstwa podnieciła wiadomość,
że hrabia Prada znudzony i wściekły oświadczył
oficjalnie, iż nie stawi się na rozprawę sądową.
Donna Serafina każdego wieczora po powrocie do
domu oświadczała zakochanym, że zdobyła głos
jeszcze jednego z dziesięciu kardynałów.
Ale straszliwym człowiekiem, który przerażał
ich wszystkich, był monsignore Palma, adwokat z
urzędu wyznaczony przez Kongregację, by bronić
nierozerwalności sakramentu małżeństwa. Miał
nieograniczoną władzę, mógł założyć jeszcze jed-
ną apelację albo też, zależnie od fantazji, prze-
ciągać sprawę w nieskończoność. Pierwsza jego
mowa w odpowiedzi na przemówienie adwokata
Morano świadczyła o zdecydowanie wrogim
stanowisku. Jeden z wpływowych przyjaciół!
rodziny obiecywał, że postara się o pozyskanie
przychylności Palmy, miało to jednak drogo kosz-
tować. Monsignore Palma, cieszący się opinią nie
tylko doskonałego prawnika, lecz i człowieka
(nieskazitelnie uczciwego, nosił w sercu straszliwą
tragedię. Kochał do szaleństwa swoją siostrzenicę,
ubogą dziewczynę cudownej urody, którą dla
166/185
uniknięcia skandalu musiał wydać za łajdaka,
który ją bił i wyzyskiwał. Prałat przeżywał właśnie
straszliwy kryzys, gdyż nie miał już pieniędzy, by
zapłacić długi karciane swego siostrzeńca. I to był
właśnie szczęśliwy pomysł, by uratować młodego
człowieka regulując całą sumę i wystarać mu się
o posadę nic nie mówiąc wujowi, który pewnego
wieczoru, gdy zapadł zmrok, złożył wizytę donnie
Serafinie i płacząc dziękował jej za dobroć.
Tego właśnie wieczora Piotr znajdował się w
pokoju Daria, gdy wbiegła roześmiana Benedetta
klaszcząc w ręce z radości:
— Monsignore był u cioci i przyrzekł jej doz-
gonną wdzięczność. Teraz już wszystko pójdzie
dobrze!
Dario zawsze podejrzliwy i nieufny zapytał:
— Czy dał jakie zobowiązanie na piśmie? Czy
aby ta sprawa została formalnie załatwiona?
— Nie, to była sprawa zbyt delikatna. Zresztą
monsignore
ma
opinię
bardzo
uczciwego
człowieka.
Mimo to ogarnął ją znowu niepokój. A jeśli
monsignore Palma zapomni o usłudze, jaką mu
wyświadczono, i pozostanie nieprzekupny? Od tej
chwili myśl ta prześladowała ich. Czekanie
rozpoczęło się od nowa.
167/185
— Miejmy nadzieję, że monsignore Palma nie
okaże
się
człowiekiem
niewdzięcznym
—
powiedziała pewnego dnia Benedetta patrząc na
Daria. — Lecz ty, mój najdroższy, staraj się jak na-
jprędzej powrócić do zdrowia.
Ale Dario popełnił nieostrożność i wstał zbyt
wcześnie; rana jego otworzyła się i musiał znów
na parę dni położyć się do łóżka. Piotr chcąc go
rozerwać przychodził codziennie do jego pokoju i
opowiadał mu wrażenia ze spacerów.
Pewnego dnia powróciwszy z Campo Verano,
najobszerniejszego z rzymskich cmentarzy, zastał
Piotr w sypialni księcia nie tylko Benedettę, lecz
także i Celię.
— Ależ księże Piotrze — zawołała księżniczka
Buongiovanni— to księdza bawi patrzeć na groby?
— Ach, ci Francuzi — powiedział Dario, które-
mu sama myśl o cmentarzu sprawiała przykrość
— ci Francuzi! Psują sobie życie przez zamiłowanie
do smutnych widoków!
— Drodzy państwo — powiedział Piotr łagod-
nie — nikt z nas nie uniknie śmierci. Lepiej spo-
jrzeć prosto w twarz rzeczywistości.
Tym razem Dario oburzył się:
168/185
— Rzeczywistość, rzeczywistość! Po co mi to?
Jeśli rzeczywistość nie jest piękna, nie patrzę na
nią, staram się o niej nigdy nie myśleć.
Celia przynosiła zwykle mnóstwo nowinek z
miasta, teraz jednak siedziała w milczeniu i wpa-
trywała się w młodego księcia swymi niewinnymi
oczyma. Po chwili odezwała się niespodziewanie:
— Nigdy nie przypuszczałam, żeby zwichnię-
cie ramienia wymagało tak długiej kuracji!
Czyżby odgadła, to dziecko, którego jedynym
zainteresowaniem była miłość? Dario zakłopotany
spojrzał prosząco na Benedettę, która uśmiechała
się spokojnie, lecz Celia natychmiast przeskoczyła
na inny temat.
— Wiesz, Dario? Wczoraj na Corso widziałam
pewną damę...
Zatrzymała się zmieszana tą wiadomością,
która jej się wymknęła. Po chwili podjęła dalej,
jak przyjaciółka z dzieciństwa, która zna wszystkie
miłosne sekrety.
— Tak, pewną piękną damę, którą znasz do-
brze. Wyobraź sobie, że trzymała bukiet białych
róż...
Benedetta roześmiała się głośno, Dario pa-
trzył na nią także uśmiechnięty. W pierwszych dni-
ach choroby żartowała z Daria mówiąc, że pewna
169/185
dama nie dopytuje się o jego zdrowie. On w głębi
duszy był zadowolony z tego zerwania, gdyż sto-
sunek ten stawał się już krępujący. I mimo że
trochę zraniony w swej próżności ładnego chłop-
ca, cieszył się, że Tonietta znalazła sobie
następcę.
— Ach — powiedział tylko — nieobecni nigdy
nie mają racji.
— Człowiek, którego się kocha, zawsze jest
obecny — oświadczyła z powagą Celia.
Benedetta wstała i poprawiając poduszki pod
głową chorego rzekła z czułością:
— Mój Dario, wszystko to już się skończyło,
będziesz tylko mój, tylko mnie jedną będziesz
kochał!
Dario patrzył na nią z namiętnym wyrazem w
oczach i dotknął . ustami jej włosów, bo rzeczy-
wiście kochał tylko ją jedną. Benedetta nie myliła
się także licząc, że zachowa Daria wyłącznie dla
siebie, od chwili gdy będzie już należała do niego.
Od czasu jak pielęgnowała go, czuła się szczęśli-
wa, że odnajduje w nim tego samego chłopca,
którego kochała dawniej w pomarańczowym gaju
willi Montefiori. Dario rzeczywiście stał się dziwnie
dziecinny, co było bez wątpienia dowodem wycz-
erpania rasy; całymi dniami bawił się oglądaniem
170/185
obrazków lub fotografii, które go śmieszyły. Jego
wstręt do cierpienia wzmógł się jeszcze, chciał,
by Benedetta była stale wesoła, ją zaś bawił jego
czarujący egoizm, który sprawiał, że przyszłość
przedstawiała mu się jak nieprzerwane pasmo
radości. Ach, jak to będzie cudownie żyć razem w
słońcu, nic nie robić, o nic się nie kłopotać. Nawet
gdyby świat runął — oni nie zadadzą sobie trudu,
by to oglądać.
Teraz Dario zwrócił się uprzejmie do Piotra,
który prawie wcale nie brał udziału w rozmowie:
— Ogromnie się cieszę, że ksiądz nareszcie
tak serdecznie polubił nasze miasto.
— Tak, to prawda — przyznał Piotr.
— Przepowiadaliśmy to kiedyś księdzu —
powiedziała Benedetta — aby pokochać Rzym,
aby zrozumieć jego piękno, trzeba dużo czasu.
Gdyby ksiądz był wyjechał stąd po dwóch tygod-
niach, miałby ksiądz o nas jak najgorszą opinię.
Lecz teraz, po dwumiesięcznym pobycie, zawsze
będzie ksiądz o nas myślał z czułością.
Benedetta była tak urocza, że Piotr skłonił się
przed nią nisko. Zastanawiał się nieraz nad
zjawiskiem, o którym mówiła Benedetta, i zdawało
mu się, zuże potrafi je wyjaśnić. Gdy przyjeżdża
się do Rzymu, przywozi się z sobą Rzym własny,
171/185
Rzym wymarzony, tak wyidealizowany przez
wyobraźnię, że widok prawdziwego miasta jest
bolesnym rozczarowaniem. Trzeba wtedy za-
czekać,
aż
przyjdzie
przyzwyczajenie,
aby
wyobraźnia rozpoczęła na nowo swą pracę nad
upiększeniem miasta, i wtedy widzi się je znowu
poprzez cudowną wspaniałość przeszłości.
Celia wstała i zaczęła się żegnać.
— Do widzenia, moi drodzy. Więc ślub już
niedługo, prawda? Za kilka dni odbędą się moje
zaręczyny z porucznikiem Attilio. Ojciec będzie
musiał wydać wspaniały bal, już ja się o to
postaram.
W dwa dni później Piotr powróciwszy z
długiego spaceru po dzielnicy Transtevere, po
którym zwiedził jeszcze pałac Farnese, uświadomił
sobie przerażającą, a jednocześnie pełną melan-
cholii prawdę o Rzymie. Już kilkakrotnie odwiedzał
okolice Zatybrza powodowany swym namiętnym
współczuciem dla biednych i cierpiących. Pocią-
gała go nędza tamtejszego ludu. Ach, ta kloaka
nędzy i ciemnoty! Piotr widywał w Paryżu zakątki
przedmieść budzące przerażenie, miasta grozy,
gdzie ludzkość gniła w gromadzie. Lecz nic nie
dało się porównać z tą martwotą beztrosce i
brudzie. Podczas najpiękniejszych dni tego kraju
słońca wilgotny lodowaty półmrok panował w krę-
172/185
tych, tchnących piwniczną stęchlizną zaułkach
Zatybrza. Odrażający był tu zwłaszcza chwytający
przechodnia za gardło wstrętny odór skwaśni-
ałych jarzyn, zjełczałego tłuszczu i potu ludzkiego,
brudu i nieczystości nigdy nie uprzątanych. Stare
rudery, o podstemplowanych fasadach, tłoczyły
się bez żadnego planu ani symetrii wzdłuż wąs-
kich uliczek; przez powybijane szyby widać było
gołe
ściany
niewypowiedzianie
nędznych
i
zarosłych. brudem pomieszczeń. Drzwi wejściowe
domów, zawsze otwarte, prowadziły gdzieś w głąb
korytarza i dalej do suteren. Na piętra wiodły
zewnętrzne schody z zawieszonymi jakby w powi-
etrzu długimi drewnianymi balkonami, które tylko
dziwny traf utrzymywał w równowadze. Wzdłuż ul-
icy ciągnęły się sklepiki z fryturą, polentą i ryba-
mi pływającymi w cuchnącej oliwie, zieleniarnie,
gdzie widniały ogromnych rozmiarów brukwie, pę-
ki selerów, kalafiory i szpinak zimne i lepkie. U
rzeźników leżały czarne zakrwawione ochłapy, zaś
chleby w piekarniach, zwalone na półkę, przypom-
inały wielkie okrągłe kamienie. Handlarki owoca-
mi sprzedawały tylko jodłowe szyszki i czerwony
pieprz, a u ich drzwi wisiały nanizane na sznurki
suszone
pomidory.
Najapetyczniej
wyglądały
wędlinarnie nęcące zapachem serów i dymu
jałowca. Kolektury loterii, ogłaszające wielkimi lit-
173/185
erami wygrane numery, przeplatały się z szynka-
mi, których wielkie napisy na szyldach zachwalały
wyborowe wina z Castelli Romani, Genzano, Fras-
cati i Marino. Cała ludność roiła się tu na ulicy
obdarta i brudna: gromady dzieci prawie nagich,
które zżerało robactwo, kobiety w rozchełstanych
kaftanach i kolorowych spódnicach, gestykulujące
i krzyczące głośno, starcy siedzący na ławkach,
nieruchomi mimo roju much, wśród nieustannego
pochodu osiołków zaprzężonych do wózków,
mężczyzn prowadzących stada indyków i kilku
zaniepokojonych turystów, których otaczała gro-
mada żebraków. Szewcy rozkładali swe warsztaty
przed domami pracując na świeżym powietrzu,
a przed drzwiami krawca wisiał stary pogięty
blaszany kubełek, w którym kwitły jakieś rośliny.
Ze wszystkich okien, ze wszystkich balkonów, na
sznurach przerzuconych nad ulicą zwieszały się
najprzeróżniejszych kolorów szmaty powiewając
jak symboliczne sztandary nędzy.
Serce Piotra płonące braterską miłością
ściskało się współczuciem. Ach, tak, należałoby
czym prędzej zwalić te domy ziejące zarazą, za-
grażające zdrowiu i życiu tysięcy biedaków. W im-
ię ludzkości należałoby zburzyć całą tę dzielnicę,
mimo zachwytów malarzy czerpiących z niej
natchnienie do swych obrazów. Już kilka szerokich
174/185
nowoczesnych ulic przecięło Transtevere niosąc
światło i powietrze, lecz to, co pozostało,
wydawało się jeszcze bardziej czarne i plugawe.
Wzdłuż nowo wytkniętych arterii budowano gdzie-
niegdzie nowoczesne domy, lecz prace szły
opieszale. Brak kapitałów opóźniał przebudowę.
Tego samego dnia Piotr opuściwszy dzielnicę
Trastevere, aby udać się do Palazzo Farnese, gdzie
go oczekiwano — zboczył jeszcze chcąc zobaczyć
Via dei Pettinari, ponurą i wąską, ściśniętą między
szarym murem szpitalnym a nędznymi robot-
niczymi domami, potem zaś Via dei Giubbonari,
bardzo ruchliwą, rozweseloną wystawionymi w ok-
nach
sklepów
jubilerskich
ciężkimi
złotymi
łańcuchami i wielkimi sztukami różnobarwnych
jaskrawych materiałów na wystawach kupców
bławatnych. Dzielnica robotnicza, którą dopiero
co opuścił, oraz oglądana teraz dzielnica drobne-
go kupiectwa nasunęły Piotrowi na myśl dzielnicę
straszliwej nędzy, budzącą litość gromadę zdekla-
sowanych robotników, których głód zmusił do że-
brania, osiadłych w nie dokończonych, wspani-
ałych pałacach w okolicy Zamku Anioła. Ach, ten
biedny, smutny lud, który nie wyszedł poza okres
dziecięctwa, łatwowierny jak dzikus, utrzymywany
w niewiedzy przez całe wieki rządów teokraty-
cznych, tak nawykły . do ciemnoty i cierpienia,
175/185
że pozostaje poza wszelkim ruchem społecznym,
szczęśliwy, iż może cieszyć się słońcem i lenist-
wem. Ślepy i głuchy na swój upadek, trwa w
bezruchu jak za dawnych czasów, wśród przemi-
an, z których powstaje nowy Rzym, odczuwając
tylko niezadowolenie, że burzy się stare dzielnice,
że ceny żywności idą w górę i że musi zrezyg-
nować z swych przyzwyczajeń, jak gdyby światło,
czystość i zdrowie krępowały jego swobodę. A jed-
nak czy on sobie tego życzył, czy nie, właśnie
z myślą o tym ludzie oczyszczano i przebu-
dowywano Rzym, który miał się stać wielką
nowoczesną stolicą; idea demokracji jest bowiem
motorem obecnych przemian, jutro zaś lud prze-
jmie na własność miasto, skąd dzisiaj usuwa się
brud i zarazki chorób; nastąpi wówczas wreszcie
kres nędzy dzięki zorganizowanemu prawodawst-
wu pracy. I dlatego jeśli ktoś się oburza, że zbyt
skrzętnie oczyszczono ruiny starożytnego Rzymu,
zbyt gorliwie pozamiatano z nich kurz i usunięto
z Colosseum bluszcze oraz inną roślinność, którą
przyjezdne Angielki suszyły w swych zielnikach
na pamiątkę, zżyma się na szpetotę murów, w
jakie ujęto przy regulacji łożysko Tybru, i opłakuje
dawną
malowniczość
wybrzeży,
musi
sobie
powiedzieć, że życie rodzi się ze śmierci i że z
pyłów przeszłości powstanie promienne jutro.
176/185
Dzielnica
Transtevere,
którą
zwiedził,
i
bezpośrednio potem wizyta w pałacu Farnese
wywarły na Piotrze głębokie wrażenie. Zestawia-
jąc swe przeżycia doszedł do wniosku, którego
nigdy nie uświadomił sobie z tak przerażającą jas-
nością: Włochy nie mają jeszcze ludu, a wkrótce
nie będą miały i arystokracji. Ta myśl prześlad-
owała go jak przeczucie końca świata. Lud,
utrzymywany przez historią i klimat w stanie
przedłużającego się dziecięctwa, był tak wynędz-
niały, ciemny i zrezygnowany, że dopiero długie
lata oświaty i nauki mogły go przekształcić w sil-
ną, zdrową i pracowitą demokrację, świadomą
swych praw i obowiązków. Arystokracja, dogory-
wająca w chylących się ku ruinie pałacach, była
rasą skazaną na zagładę i tyle w sobie miała krwi
amerykańskiej,
austriackiej,
polskiej
i
hisz-
pańskiej, że ród o czystej krwi rzymskiej należał
do wyjątków, nie mówiąc o tym, że nie zajmowała
już stanowisk w wojsku i kościele nie chcąc służyć
monarchii konstytucyjnej, opuszczając Święte
Kolegium, gdzie tylko parweniusze przywdziewali
purpurę. Między biedotą u dołu, a możnymi u góry
nie
istniało
jeszcze
silnie
zorganizowane
mieszczaństwo przejęte nowym duchem, dość
oświecone i dość mądre, by w okresie przejś-
ciowym
spełniać
rolę
wychowawcy
narodu.
177/185
Burżuazja to byli dawni lokaje i domownicy
książąt, dzierżawcy ich majątków, intendenci, no-
tariusze i adwokaci zarządzający dobrami i mie-
niem
arystokracji,
urzędnicy
niżsi
i
wyżsi,
deputowani, senatorowie sprowadzeni przez rząd
z
odległych
prowincji,
a
wreszcie
stado
żarłocznych sępów, które spadły na Rzym, tacy
jak Prada i Sacco, drapieżcy, których pazury i dzio-
by pożerały wszystko. Dla kogo więc pracowano?
Dla kogo przeznaczono gigantyczne budowle
nowego Rzymu rozpoczęte z takim olbrzymim roz-
machem, że nie można było ich dokończyć?
Zewsząd
wiało
przerażeniem,
cały
gmach
trzeszczał w posadach, przejmując niepokojem
wszystkie braterskie serca. Tak, to jakby groźba
końca świata, ten lud jeszcze nie istniejący, ta
ginąca arystokracja i to mieszczaństwo pożera-
jące wszystko, goniące za zyskiem, wśród ruin.
Jakimże przerażającym symbolem były te nowe
pałace zbudowane na wzór dawnych giganty-
cznych pałaców, gdzie miał się mieścić triumfują-
cy luksus nowej stolicy świata, a które stały się
wstrętnymi rumowiskami, zamieszkanymi przez
nędzarzy, żebraków i włóczęgów.
Wieczorem tego samego dnia, kiedy już zu-
pełnie zapadł zmrok, Piotr udał się na wybrzeże
Tybru naprzeciwko pałacu Boccanera. Lubił głuchą
178/185
ciszę i skupienie tego miejsca mimo ostrzeżeń
Wiktoryny utrzymującej, że nie było tu bez-
piecznie. Atramentowo czarna noc stanowiła trag-
iczną dekorację dla napadów bandyckich. Nie spo-
tykało się tu żywej duszy; cisza, ciemność i pustka
zalegały dokoła. Drewniane ogrodzenie zamykało
teren dawnych robót, nie dozwalając nawet prze-
jść bezdomnym psom. Na rogu pałacu, którego
kontury zacierały się w ciemności, paliła się
gazowa latarnia oświetlając mdłym światłem za-
walone gruzem, piaskiem i kamieniami wybrzeże,
a stosy desek i materiałów do budowy wału regu-
lacyjnego rzucały złowrogie cienie.
Tyber bardziej niż wszystko inne przyciągał
uwagę Piotra w czasie tych nocnych godzin,
pełnych melancholii i majestatu. Wsparty o kami-
enny parapet patrzył na wodę płynącą wśród
nowych murów, które w nocy przypominały pot-
worne więzienie wzniesione dla olbrzyma. Dopóki
światła połyskiwały w oknach nędznych domów
po drugiej stronie rzeki, padał od nich płowy re-
fleks na wodę i w tym blasku ciężkie wody
marszczyły się nieznacznie, drgając jakimś tajem-
nym życiem. Piotr marzył bez. końca o. sławnej
przeszłości tej rzeki, przypominał sobie legendę,
która mówiła, że muliste jej dno kryło jakieś ba-
jeczne
bogactwa.
W czasie
najazdów
bar-
179/185
barzyńców,
a
zwłaszcza
podczas;
sławnego.„sacco di Roma" wrzucano jakoby do
rzeki skarby nagromadzone w świątyniach i pała-
cach, aby je w ten sposób uchronić przed chciwoś-
cią łupieżców. Tamte złote pręgi drżące na wodzie,
może
to
był
szczerozłoty
siedmioramienny
świecznik przywieziony przez Tytusa do, Rzymu
ze świątyni jerozolimskiej? A ta bladawa smuga,
to może biel marmurowych posągów spoczywa-
jących w głębinach? Ach, te drobne promyczki
lśniące tu i ówdzie, to może stosy drogocennych
przedmiotów, szlachetnych kruszców i klejnotów
błyszczących od drogich kamieni? Ileż tajemnic
kryły w sobie te bogactwa, które od tylu wieków
spały w głębi rzeki.
Gdyby przeprowadzono poszukiwania i osus-
zono dno Tybru, może ziściłyby się cudowne
nadzieje, a lud zyskałby dobrobyt. W miarę jak ro-
biło się coraz później, w oknach domów Transte-
vere gasły światła. Piotr stał jeszcze długo owład-
nięty rozpaczą, pochylony nad wodami, które
stały się zupełnie czarne. Nie widział ich już, miał
jedynie uczucie, że fale płynące w ciemnościach
były jakby z ołowiu, że przytłaczał je ciężar lat,
wiekowego zmęczenia i smutku, że stary i pełen
sławy Tyber pragnie pogrążyć się w nicość i
pociągnąć za sobą ku śmierci całą swą epokę.
180/185
Ponad tą rzeką, niosącą zagładę dorobku blisko
trzech tysięcy lat, jaśniało-miliardami gwiazd ws-
paniałe sklepienie nieba.
Powróciwszy do pałacu Piotr wstąpił jeszcze
na chwilę do pokoju Daria. Młody książę siedział w
fotelu, a Wiktoryna krzątała się koło niego przygo-
towując wszystko do nocnego spoczynku. Usłysza-
wszy, skąd Piotr wraca, zawołała prawie z
gniewem:
— Jak to? Więc ksiądz dobrodziej jeszcze tam
chodzi po nocy, mimo tego, co mówiłam? Chce
ksiądz dostać nożem? Ja bym się bała chodzić o
tak późnej porze po tym piekielnym mieście.
Po czym ze zwykłą sobie poufałością zwróciła
się do Daria:
— Czy panicz wie, że Pierina nie przychodzi
teraz do pałacu, ale widziałam ją na wybrzeżu za
ogrodem. Wyczekuje godzinami wpatrując się w
okna.
Dario machnął niecierpliwie ręką i zwrócił się
do Piotra:
— Przecież ksiądz z nią rozmawiał. To idioty-
czne... Ten łotr Tito pchnie mnie jeszcze drugi raz
nożem.
Nagle zamilkł, bo zobaczył przed sobą
Benedettę, która weszła cichutko do pokoju, aby
181/185
mu życzyć dobrej nocy. Chciał się przed nią us-
prawiedliwić, wyjaśnić, że w całej tej sprawie był
najzupełniej niewinny, lecz contessina przerwała
mu uśmiechając się czule i łagodnie:
— Wiedziałam o wszystkim, drogi Dario... Czy
mogłeś przypuszczać, że jestem tak naiwna i nie
domyślam się? Nie zadawałam ci pytań dlatego,
że orientowałam się doskonale i że mimo wszys-
tko kocham cię...
Benedetta była zresztą tego wieczoru bardzo
szczęśliwa, gdyż dowiedziała się przed chwilą, że
monsignore Palma okazał już swą wdzięczność za
usługę
wyświadczoną
jego
siostrzeńcowi
i
wygłosił nową mowę obrończą, korzystną dla jej
sprawy rozwodowej. Ponieważ monsignore Palma
używał tych samych argumentów co adwokat Mo-
rano i ponieważ hrabia Prada trwał w postanowie-
niu, że nie zgłosi się na rozprawę, wydawało się
prawie pewne, że kongregacja opowie się niemal
jednogłośnie za unieważnieniem małżeństwa, co
pozwoli papieżowi na okazanie swej łaskawości.
— Ach, drogi Dario, nareszcie skończą się
wszystkie nasze troski... Ale wydaliśmy masę
pieniędzy. Ciocia powiada, że skazani jesteśmy na
żywienie się czystą wodą.
182/185
Roześmiała się głośno z cudowną beztroską
zakochanej namiętnie kobiety. W zasadzie Kongre-
gacja wymierzała sprawiedliwość bezpłatnie, lecz
koszty poboczne były bardzo wysokie. Należało
opłacić wielu niższych urzędników, ekspertyzy
lekarskie, przepisywanie papierów, honoraria za
raporty i obrony. Poza tym, mimo że życzliwości
kardynałów nie kupowało się bezpośrednio,
pozyskanie niektórych głosów kosztowało bardzo
drogo, gdyż trzeba było zjednać sobie różne krea-
tury z najbliższego otoczenia członków Kongre-
gacji. Nie mówiąc już o tym, że bogate dary
pieniężne, ofiarowane w sposób taktowny, są w
Watykanie
argumentem
decydującym,
który
rozstrzyga wszystkie trudności. Wreszcie zaś
siostrzeniec monsignora Palmy kosztował pot-
wornie drogo.
— Ponieważ już wyzdrowiałeś, niech nam
tylko pozwolą nareszcie się pobrać, nic więcej od
nich nie chcemy. Oddałabym im nawet moje perły,
jedyny mój majątek, jeśliby tego zażądali. Dario
śmiał się także, gdyż pieniądze nie grały roli w
jego życiu.
Zresztą nie miał ich nigdy dosyć, liczył tylko
na to, że będzie nadal na utrzymaniu stryja-kar-
dynała, który nie zostawi młodego małżeństwa
na bruku. Byli tak zrujnowani finansowo, że sto
183/185
czy dwieście tysięcy franków nie stanowiło jego
zdaniem zbyt wielkiej sumy, a słyszał o procesach
rozwodowych, które kosztowały pół miliona.
— Dodaj do twoich pereł jeszcze i mój pierś-
cionek, oddaj im wszystko, co posiadamy, moja
najdroższa. Będziemy i tak żyli szczęśliwie w tym
starym pałacu, nawet jeśliby trzeba sprzedać
wszystkie meble.
Rozpromieniona Benedetta zerwała się i
ująwszy w obie ręce głowę Daria ucałowała jego
oczy w porywie szalonej namiętności. Po chwili
zwróciwszy się do Piotra rzekła:
— Byłabym zapomniała powiedzieć, że mam
dla księdza polecenie... Był u nas monsignore Na-
mi, aby przynieść nam tę dobrą nowinę w związku
z procesem. Prosił, bym powiedziała księdzu, że
ksiądz powinien zacząć starania w sprawie obrony
książki. Piotr słuchał zdziwiony.
— Ale przecież to on radził, bym nie pokazy-
wał się nigdzie.
— Tak, zapewne... lecz podobno przyszła właś-
ciwa chwila i ksiądz powinien nawiązać stosunki
i wystąpić w swej obronie. Monsignore dowiedział
się także, komu polecono złożyć sprawozdanie z
książki księdza. Jest to monsignore Fornaro, który
mieszka przy Piazza Navona.
184/185
Zdziwinie Piotra wzrosło jeszcze bardziej.
Nigdy bowiem nie zdradzano nazwiska sprawoz-
dawcy z urzędu, by zapewnić całkowitą bezstron-
ność jego sądu. Czyżby miał się rozpocząć nowy
okres jego pobytu w Rzymie? I odpowiedział po
prostu:
— Dobrze, zacznę działać. Złożę potrzebne
wizyty.
185/185
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej
zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym