Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej
zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym
Spis treści
ROZDZIAŁ I
ROZDZIAŁ II
ROZDZIAŁ III
ROZDZIAŁ IV
ROZDZIAŁ V
ROZDZIAŁ VI
ROZDZIAŁ VII
ROZDZIAŁ VIII
ROZDZIAŁ IX
ROZDZIAŁ X
ROZDZIAŁ XI
ROZDZIAŁ XII
ROZDZIAŁ XIII
ROZDZIAŁ XIV
ROZDZIAŁ XV
ROZDZIAŁ XVI
ROZDZIAŁ XVII
ROZDZIAŁ XVIII
ROZDZIAŁ XIX
ROZDZIAŁ XX
ROZDZIAŁ XXI
ROZDZIAŁ XXII
ROZDZIAŁ XXIII
ROZDZIAŁ XXIV
ROZDZIAŁ XXV
ROZDZIAŁ XXVI
ROZDZIAŁ XXVII
ROZDZIAŁ XXVIII
ROZDZIAŁ XXIX
ROZDZIAŁ XXX
ROZDZIAŁ XXXI
ROZDZIAŁ XXXII
ROZDZIAŁ XXXIII
ROZDZIAŁ XXXIV
ROZDZIAŁ XXXV
ROZDZIAŁ XXXVI
ROZDZIAŁ XXXVII
ROZDZIAŁ XXXVIII
ROZDZIAŁ XXXIX
ROZDZIAŁ XL
ROZDZIAŁ XLI
ROZDZIAŁ XLII
ROZDZIAŁ XLIII
ROZDZIAŁ XLIV
4/177
WOKÓŁ KSIĘŻYCA
Juliusz Verne
ROZDZIAŁ I
KLUB PUSZKARZY
W czasie wojny secesyjnej , która rozgorzała
w Stanach Zjednoczonych, powstał w mieście Bal-
timore, położonym w centrum Marylandu, nowy,
wielce wpływowy klub. Powszechnie wiadomo, jak
silnie rozwinął się instynkt militarny w tym nar-
odzie armatorów, kupców i mechaników. Zwykli
handlarze wyszli zza swoich kontuarów, aby
przeobrazić się naprędce w kapitanów, pułkown-
ików i generałów, nie odbywszy uprzednio prakty-
ki w szkole West Point; niebawem dorównali oni w
sztuce wojennej swoim kolegom ze starego kon-
tynentu i podobnie jak tamci odnosili zwycięstwa,
szafując pociskami, milionami dolarów i ludźmi.
Przede wszystkim jednak Amerykanie nieby-
wale prześcignęli Europejczyków w nauce zwanej
balistyką. Broń ich nie osiągnęła wprawdzie
wyższego stopnia doskonałości, lecz posiadając
niezwykłe rozmiary miała zasięg nie spotykany
dotychczas. Jeśli chodzi o ogień przyziemny,
pogłębiony, poszerzany, skośny, podłużny lub ob-
chodzący — Anglicy, Francuzi i Prusacy posiedli
już wszystkie arkana tej sztuki; ale ich armaty,
haubice i moździerze wyglądały jak kieszonkowe
pistolety w porównaniu ze straszliwymi machina-
mi artylerii amerykańskiej.
Nie powinno to dziwić nikogo. Jankesi bowiem,
najlepsi mechanicy świata, są urodzonymi in-
żynierami, podobnie jak Włosi to urodzeni muzy-
cy, a Niemcy — metafizycy. A zatem rzecz natu
ralna, iż wnieśli i do balistyki swoją śmiałą in-
wencję. Stąd te olbrzymie działa, co prawda o
wiele mniej pożyteczne aniżeli maszyny do szycia,
lecz równie zdumiewające, a budzące znacznie
większy zachwyt. Ogólnie znane są cuda wypro-
dukowane
w
tej
dziedzinie
przez
Parrotta,
Dahlgreena i Rodmana. Armstrongowie, Pallis-
erowie i Treuille de Beaulieu mogą jedynie chylić
czoło przed rywalami zza oceanu.
Toteż podczas strasznych walk pomiędzy
mieszkańcami stanów północnych a południowca-
6/177
mi prym trzymali artylerzyści; gazety wychwalały
pod niebiosa ich wynalazki i każdy, najskrom-
niejszy nawet sklepikarz, najbardziej naiwny z
gapiów ulicznych, dzień i noc łamał sobie głowę
planując niedorzeczne tory biegu pocisków.
Otóż gdy Amerykanin wpada na jakiś pomysł,
szuka innego rodaka, który by dzielił jego za-
mierzenia. Jeśli jest ich trzech, obierają prezesa
i dwóch sekretarzy. Wystarczy, by ich było
czterech, a mianują archiwistę i funkcjonuje już
całe biuro. Z chwilą gdy znajdzie się ich pięciu,
zwołują zgromadzenie ogólne i powstaje klub.
Podobnie było i w Baltimore. Wynalazca nowego
typu armaty połączył się z tym, który ją pierwszy
odlał, i z tym, który pierwszy przewiercił jej lufę.
I taki był zalążek „Gun-Clubu” — Klubu Puszkarzy.
W miesiąc po utworzeniu liczył już tysiąc osiemset
trzydziestu trzech członków rzeczywistych i trzy-
dzieści tysięcy pięciuset siedemdziesięciu pięciu
członków-korespondentów.
Każda osoba pragnąca należeć do tego sto-
warzyszenia winna była spełnić pewien warunek
sine qua non , mianowicie musiała wynaleźć lub
przynajmniej ulepszyć jakieś działo, a jeśli już nie
działo, to w każdym razie broń palną. Trzeba
zresztą przyznać, że projektodawcy piętnas-
tostrzałowych
rewolwerów,
karabinów
gwin-
7/177
towanych czy szabli-pistoletów nie cieszyli się
zbyt wielkim poważaniem. Artylerzyści mieli nad
nimi przewagę pod każdym względem.
„Szacunek, który uzyskali — powiedział
pewnego razu jeden z najlepszych mówców Klubu
— jest wprost proporcjonalny do masy ich dział
i do kwadratu odległości osiągniętych przez ich
pociski!”
Mało brakowało, a byłoby to prawo Newtona
o powszechnym ciążeniu przeniesione żywcem do
kategorii spraw moralnych!
Łatwo sobie wyobrazić, do jakich wyników w
dziedzinie
artylerii
doszedł
talent
twórczy
Amerykanów,
gdy
powstał
Klub
Puszkarzy.
Machiny wojenne osiągnęły kolosalne rozmiary, a
pociski, przelatując poza dozwolone granice, po-
trafiły rozpłatać na pół niejednego niewinnego
przechodnia. Wszystkie te wynalazki niebywale
zdystansowały skromne osiągnięcia artylerii eu-
ropejskiej.
Słowem, było to stowarzyszenie aniołów-
niszczycieli, zresztą największych w świecie pocz-
ciwców.
Należy dodać, że owi Jankesi, znani z odwagi,
nie ograniczali się wyłącznie do formułek i
narażali także własną skórę. Byli wśród nich ofi-
8/177
cerowie
różnych
stopni,
począwszy
od
poruczników, a skończywszy na generałach, wo-
jacy w różnym wieku, tacy, którzy stawiali pier-
wsze kroki w karierze wojskowej, i tacy, którzy
zestarzeli się przy lawecie. Wielu poległo na polu
chwały i nazwiska ich widniały w księdze hon-
orowej Klubu Puszkarzy; a większość tych, którzy
uszli z życiem, powróciła z piętnem świadczącym
bezsprzecznie o ich nieustraszonej postawie. Kule,
drewniane nogi, ręce na zawiasach, haki zamiast
dłoni, szczęki z kauczuku, srebrne czaszki,
platynowe nosy — niczego nie brakowało do
kolekcji.
Lecz waleczni artylerzyści nie wnikali w takie
drobnostki i uważali, że mają prawo się chlubić,
gdy komunikat wojenny podawał liczbę ofiar
dziesięciokrotnie wyższą niż ilość wystrzelonych
pocisków.
Nadszedł jednak dzień — dzień żałosny i
smutny — gdy ci, którzy przeżyli wojnę, podpisali
pokój; stopniowo zamilkł huk wystrzałów, ucichły
moździerze, granatnikom zakneblowano paszcze
na czas dłuższy, armaty zaś powróciły do arse-
nałów z nosami na kwintę; pociski ułożone w pi-
ramidy spoczęły bezczynnie w parkach artyleryjs-
kich, krwawe wspomnienia zatarły się, krzewy
bawełny
wyrosły
wspaniale
na
obficie
9/177
użyźnionych polach, żałobne ubrania zużyły się
ostatecznie, wraz z nimi zniknął i ból, a Klub
Puszkarzy
gnuśniał,
pogrążony
w
zupełnej
bezczynności.
Niektórzy
gorliwcy,
zaciekli
pracownicy,
ślęczeli jeszcze nad kalkulacjami balistycznymi;
nie przestawali marzyć o olbrzymich bombach i
nieporównanych pociskach. Lecz na cóż się zda
bez płodna teoria bez praktyki? Toteż sale świeciły
pustkami, służba drzemała w przedpokojach, pis-
ma butwiały na stołach, po ciemnych kątach ro-
zlegało się ponure chrapanie, a członkowie Klubu
Puszkarzy, ongiś tak hałaśliwi, a teraz zmuszeni
do milczenia na skutek zgubnego dla nich pokoju,
zasypiali tonąc w marzeniach o platonicznej arty-
lerii!
— Istna rozpacz — rzekł pewnego wieczoru
Tom Hunter, gdy jego drewniane nogi osmalały się
przy kominku w palarni. — Nie ma nic do roboty!
Nie ma żadnej nadziei! Cóż za nudna egzystenc-
ja! Gdzież są te czasy, gdy co rano budziło nas ra-
dosne granie dział?
— Minęły te czasy — odpowiedział ruchliwy
Bilsby usiłując przeciągnąć się i rozłożyć ręce,
których nie miał. — Cóż to była za przyjemność!
Ledwie człowiek wynalazł nowy typ moździerza,
ledwie odlano działo, a już biegło się wypróbować
10/177
je na nieprzyjacielu; po czym słyszało się słowo
zachęty z ust Shermana lub Mac Clellan uścisnął
ci dłoń i szło się z powrotem do obozu. Lecz dzisiaj
generałowie powrócili za ladę i zamiast pocisków
wysyłają nieszkodliwe bele bawełny! Ach, klnę się
na świętą Barbarę! W Ameryce artyleria nie ma
żadnych widoków na przyszłość.
— Tak, Bilsby — zawołał pułkownik Blomsberry
— spotkało nas okrutne rozczarowanie! Pewnego
pięknego dnia człowiek porzuca swój spokojny
tryb życia, uczy się władać bronią, opuszcza Balti-
more dla pola bitwy, sięga po laury bohatera, a w
dwa — trzy lata później owoce tylu trudów idą na
marne, człowiek pogrąża się w politowania godnej
bezczynności, siedząc z założonymi rękoma.
— A w dodatku żadnej wojny w perspektywie!
— rzekł na to słynny wynalazca J. T. Maston
drapiąc się żelaznym hakiem, zastępującym mu
dłoń, po czaszce z gutaperki. — Ani jednej chmur-
ki na horyzoncie, i to właśnie wtedy, gdy tyle moż-
na by zdziałać w dziedzinie artylerii! Ja we włas-
nej osobie nie dalej jak dzisiaj rano ukończyłem
projekt moździerza wraz z planem, przekrojem i
elewacją — i to moździerza, który dokonałby
przewrotu w metodach prowadzenia wojny. Ale do
czego mają służyć wszystkie te prace uwieńczone
powodzeniem, wszystkie pokonane przeszkody?
11/177
Czy to nie jest daremny trud? Zda się, że narody
nowego świata poprzysięgły sobie żyć w zgodzie i
dochodzi do tego, że nasza wojownicza „Trybuna"
przepowiada bliską katastrofę, wywołaną skandal-
icznym przyrostem ludności.
— Jednakże, Maston — podjął pułkownik
Blomsberry — w Europie nie ustają walki w
obronie wolności narodów.
— A więc?
— A więc może tam należałoby spróbować
szczęścia, gdyby tylko zechcieli skorzystać z
naszych usług...
— Cóż za pomysł! — oburzył się Bilsby. — Wy-
nalazki z dziedziny balistyki miałyby służyć ob-
cym?
— Lepsze to niż zaniechać ich całkowicie —
odciął się pułkownik.
— Zapewne — zgodził się z nim J. T. Maston
— zapewne, ale nie możemy nawet marzyć o tego
rodzaju wyjściu.
— A to dlaczego? — spytał pułkownik.
— Bo pojęcia o awansie w starym świecie są
w rażącej sprzeczności z naszymi amerykańskimi
zwyczajami. Tamtejsi ludzie nie wyobrażają sobie,
by można było zostać głównodowodzącym, jeśli
12/177
się nie zaczęło służby w randze podporucznika,
co jest równoznaczne z twierdzeniem, że nie moż-
na być dobrym celowniczym, jeśli się samemu nie
odlało armaty. Otóż jest to po prostu...
— Bez sensu! — przerwał Tom Hunter nacina-
jąc poręcz fotela swoim bowie-knife **. — I skoro
już tak sprawy stoją, nie pozostaje nam nic innego
jak sadzić tytoń lub destylować tran wielorybi!
— Jak to?! — zawołał Maston donośnym
głosem. — Mielibyśmy nie wykorzystać ostatnich
lat życia na' doskonalenie broni palnej?! Czyż nie
nadarzy się już okazja, by wypróbować zasięg
naszych pocisków? Błysk strzałów armatnich nie
rozświetli już nigdy nieba? Nie powstanie żaden
konflikt międzynarodowy, który by nam pozwolił
wypowiedzieć wojnę jakiemuś mocarstwu zza
oceanu? Francuzi nie zatopią już ani jednego z
naszych okrętów, Anglicy zaś nie powieszą trzech
czy czterech naszych współrodaków wbrew pra-
wom humanitaryzmu?
— Nie, Maston — odpowiedział na to pułkown-
ik Blomsberry — nie doczekamy się takiego
szczęścia. Nie zajdzie żaden tego rodzaju incy-
dent, a nawet gdyby zaszedł, nie wykorzystamy
go jak należy. Drażliwość Amerykanów maleje z
dnia na dzień i stajemy się coraz bardziej
zniewieściali.
13/177
— A tymczasem — podjął Maston — wniosek
z tego taki, że jeśli nie nastręczy się okazja do
wypróbowania mojego nowego moździerza na
polu bitwy, zrzekam się członkostwa Klubu
Puszkarzy i zakopię się gdzieś w sawannach
Arkansasu:
— A my nie omieszkamy ruszyć w ślad za
panem
—
odpowiedzieli
rozmówcy
nieustraszonego Mastona.
Otóż gdy tak stały sprawy, gdy umysły roz-
palały się coraz bardziej, a Klubowi groziło
rozwiązanie,
zaszło
nagle
niespodziewane
wydarzenie, które zapobiegło tej pożałowania
godnej katastrofie.
Już nazajutrz po tej rozmowie każdy członek
koła otrzymał okólnik o następującym brzmieniu:
Baltimore, 3 października
Prezes
Klubu
Puszkarzy
ma
zaszczyt
powiadomić swoich kolegów, że na posiedzeniu
dnia piątego bieżącego miesiąca złoży im pewne
oświadczenie, które niewątpliwie żywo ich zain-
teresuje. Wobec powyższego uprzejmie prosi, by
zechcieli odłożyć wszystkie swoje sprawy i sko-
rzystać z niniejszego zaproszenia.
14/177
Z głębokim poważaniem,
Impey Barbicane
prezes Klubu Puszkarzy
15/177
ROZDZIAŁ II
OŚWIADCZENIE PREZESA BARBICANE
Piątego października o godzinie ósmej wiec-
zorem
zwarty
tłum
zapełnił
salony
Klubu
Puszkarzy
na
Union
Square
21.
Wszyscy
członkowie koła mieszkający w Baltimore stawili
się w komplecie na wezwanie swego prezesa. Jeśli
chodzi o członków-korespondentów, to całe ich
setki wysiadały z pociągów pośpiesznych, zapełni-
ając ulice miasta, i aczkolwiek sala posiedzeń była
olbrzymich rozmiarów, rzesza uczonych nie mogła
się w niej pomieścić; toteż przyjezdni rozproszyli
się po sąsiednich pokojach, obszernych kory-
tarzach, a nawet na zewnętrznych dziedzińcach;
tu stykali się z szarym tłumem, który cisnął się do
drzwi, starając się dotrzeć do pierwszych rzędów
— każdy bowiem pragnął usłyszeć ważne oświad-
czenie prezesa Barbicane — popychając się przy
tym i potrącając, gniotąc się nawzajem z ową swo-
bodą
postępowania
właściwą
masom
wychowanym w zasadach self government*.
Tego wieczoru obcy przybysz, który znalazłby
się w Baltimore, nawet za cenę złota nie zdołałby
przedostać się do wielkiej sali; była bowiem zarez-
erwowana wyzedącznie dla członków rzeczy-
wistych i członków-korespondentów Klubu; nikt in-
ny nie miał tam dostępu, więc notable miasta,
urzędnicy i obieralni radni miejscy, zmuszeni byli
zmieszać się z tłumem podwładnych sobie obywa-
teli, aby chwytać w locie wiadomości napływające
z wnętrza budynku.
Olbrzymi hall przedstawiał niezwykły widok.
Obszerna ta sala wspaniale harmonizowała ze
swoim przeznaczeniem; Wysokie kolumny, zro-
bione z luf armatnich ustawionych jedna na
drugiej,
wspierały
się
na
masywnych
moździerzach,
podtrzymując
deli
katne
że-
browanie sklepienia, istną koronkę z kutego
ręcznie żelaza. Zbiory muszkietonów, muszki-
etów, rusznic, karabinów, wszelkiej broni palnej
dawnej i współczesnej rozpięte były na ścianach,
splatając się malowniczo. Gaz buchał płomieniem
z tysięcy rewolwerów ułożonych na kształ pa-
jąków, a żyrandole z pistoletów i kandelabry ze
strzelb ustawionych w kozły dopełniały wspani-
ałego oświetlenia. Modele dział, wzorce spiżu,
cele upstrzone śladami strzałów, tarcze pogru-
chotane
uderzeniami
pocisków,
asortymenty
stempli i wyciorów armatnich, różańce z bomb,
naszyjniki z kartaczy, girlandy z granatów —
17/177
słowem, wszystkie przybory artylerzysty przycią-
gały wzrok przez swój zdumiewający układ i pod-
suwały widzowi myśl, że służą raczej celom deko-
racyjnym, a nie niszczycielskim.
W głębi sali, na obszernym wzniesieniu, zasi-
adł prezes w otoczeniu czterech sekretarzy. Jego
fotel prezydialny, osadzony na rzeźbionej lawecie,
przypominał kształtem potężny, trzydziestod-
wucalowy moździerz; ustawiony był pod kątem
dziewięćdziesięciu stopni i zawieszony na osiach
w ten sposób, że prezes mógł nadać mu, podobnie
jak rockingchairowi, ruch wahadłowy, bardzo
przyjemny podczas wielkich upałów.
Na
biurku
—
wielkiej
stalowej
płycie
podtrzymywanej przez sześć małych armatek —
stał bardzo gustowny kałamarz, wykonany z kuli
pięknie cyzelowanej, oraz donośny dzwonek,
który w razie potrzeby wydawał huk podobny do
wystrzału rewolwerowego. Podczas gwałtownych
dyskusji ten nowy rodzaj dzwonka ledwie mógł za-
głuszyć gwar tłumu podnieconych artylerzystów.
Przed biurkiem ławy, ustawione zygzakiem
jak obwałowanie okopów, tworzyły szereg bas-
tionów i schronów; tu zasiadali członkowie Klubu
Puszkarzy i śmiało można powiedzieć, że tego
wieczoru było „mrowie ludu na wałach". Znali do-
18/177
brze swego prezesa i zdawali sobie sprawę, że nie
trudziłby kolegów dla jakiejś błahej przyczyny.
Impey Barbicane miał lat czterdzieści; był to
człowiek spokojny, zimny, surowy, o umyśle
wyjątkowo poważnym i skupionym; punktualny
jak zegarek, miał odporną naturę i niezłomny
charakter; niezbyt rycerski, choć zawadiacki,
wnosił jednak praktyczne pomysły do swych na-
jbardziej nawet śmiałych przedsięwzięć; w całym
znaczeniu tego słowa był to przedstawiciel Nowej
Anglii, kolonizator ze stanów północnych, po-
tomek „Okrągłych Głów”, które tak dały się we
znaki Stuartom, i nieubłagany wróg dżentel-
menów z Południa, odpowiadających „kawalerom”
starego kraju. Słowem, typowy Jankes wyciosany
z jednej bryły.
Barbicane dorobił się ogromnego majątku na
handlu drzewem; mianowany w czasie wojny
dowódcą artylerii, okazał niewyczerpaną in-
wencję; śmiały w pomysłach, przyczynił się
poważnie
do
udoskonalenia
tej
broni
i
przeprowadzał różne doświadczenia i próby z
niebywałym rozmachem.
Był średniego wzrostu i zaliczał się do tych nie
licznych członków Klubu, którzy nie nosili na sobie
widomych śladów wojny. Zdawało się, iż wyraziste
jego rysy zostały nakreślone ekierką i grafionem;
19/177
jeśli to prawda, że aby odgadnąć wrodzone skłon-
ności człowieka, należy spojrzeć na niego z pro-
filu, Barbicane oglądany w ten sposób zdradzał
nieomylne oznaki energii, śmiałości i zimnej krwi.
W tej chwili siedział w swoim fotelu nieru-
chomy, milczący, pochłonięty jakąś myślą, skupi-
ony, pod osłoną czarnego cylindra, który jest jak-
by przyśrubowany do czaszek Amerykanów.
Wokoło niego koledzy rozprawiali głośno, nie
przerywając jego rozmyślań; wypytywali się
nawzajem, gubiąc się w domysłach, i przyglądali
się badawczo swemu prezesowi usiłując na próżno
zgłębić tajemnicę jego niewzruszonej twarzy.
Gdy zegar wydzwonił uroczyście godzinę ós-
mą, Barbicane podniósł się nagle jakby za
naciśnięciem sprężyny; zapadło głębokie milcze-
nie i mówca, nieco przesadnym tonem, rozpoczął
w te słowa:
— Szanowni koledzy, od dłuższego już czasu
gnuśny pokój pogrążył wszystkich członków Klubu
Puszkarzy w pożałowania godnej bezczynności. Po
kilkuletnim okresie tak bogatym w wydarzenia
musieliśmy zaniechać swoich prac i nie zrobiliśmy
ani kroku naprzód na drodze postępu. Gotów
jestem bez obawy wypowiedzieć to głośno —
20/177
każdą wojnę, która dałaby nam broń do ręki, pow-
italibyśmy z radością...
— O tak, każdą wojnę! — krzyknął porywczo
Maston.
— Cicho! Nie przerywać! — zawołano ze
wszystkich stron.
— Wojna jednak — ciągnął Barbicane — jest
nie do pomyślenia w obecnych warunkach i wbrew
wszelkim
nadziejom,
jakie
mógłby
żywić
szanowny kolega, który mi przerwał, wiele lat up-
łynie, zanim znów zagrają armaty na polach
bitewnych. Trzeba więc pogodzić się z tym i
szukać na innym polu pokarmu dla aktywności,
która nas pożera!
Zgromadzeni wyczuli, że za chwilę prezes
przystąpi do sedna sprawy, i podwoili uwagę.
— Już od kilku miesięcy, szanowni koledzy —
podjął znów Barbicane — rozmyślam nad tym,
czy nie moglibyśmy, nie porzucając swojej spec-
jalności, przystąpić do jakiegoś wielkiego ekspery-
mentu, godnego dziewiętnastego wieku, i dzięki
postępom bali styki doprowadzić go szczęśliwie
do końca. Szukałem więc, pracowałem, oblicza-
łem i po długich rozważaniach doszedłem do
wniosku, że musi nam się udać pewne śmiałe za-
mierzenie, które wydałoby się niewykonalne w
21/177
każdym innym kraju. Właśnie ten projekt, grun-
townie przeze mnie opracowany, chciałbym kole-
gom
przedstawić;
jest
godny
was,
godny
przeszłości Klubu Puszkarzy i z pewnością narobi
wiele hałasu na świecie!
— Wiele hałasu? Naprawdę?! — zawołał jakiś
zapalony artylerzysta.
— Tak jest, wiele hałasu w dosłownym znacze-
niu tego wyrazu — odpowiedział Barbicane.
— Nie przerywać! — powtórzyło kilka głosów.
— Proszę więc szanownych kolegów, by zech-
cieli z całą uwagą wysłuchać moich słów — dorzu-
cił prezes.
Szmer przeleciał po sali. Barbicane szybkim
ruchem poprawił cylinder i spokojnym głosem
ciągnął dalej swoje przemówienie:
— Chyba każdy z was, szanowni słuchacze,
oglądał na własne oczy Księżyc albo przynajmniej
słyszał o nim. Nie dziwcie się, że chcę mówić z wa-
mi dzisiaj o tej planecie królującej w nocy. Może
los pozwoli nam zostać Kolumbami tego niez-
nanego świata. Chciejcie mnie zrozumieć, udziel-
cie mi poparcia w miarę swoich sił, a poprowadzę
was na podbój Księżyca i przyłączymy go do
stanów tworzących nasz wielki kraj!
22/177
— Niech żyje Księżyc! — zawołał Klub
Puszkarzy jednym wielkim głosem.
— Przeprowadzono wiele badań dotyczących
Księżyca — mówił dalej Barbicane. — Masa jego,
gęstość,
ciężar,
objętość,
budowa,
ruchy,
odległość od nas i rola w układzie słonecznym
są doskonale znane; sporządzono szereg map se-
lenograficznych * z dokładnością, która dorównu-
je, a może i przewyższa dokładność map ziems-
kich; fotografom udało się dokonać zdjęć naszego
satelity, i to zdjęć niezwykle pięknych. Słowem,
wiemy o Księżycu to wszystko, co mówią o nim
nauki matematyczne, astronomia, geologia i op-
tyka; dotychczas jednak nie udało się nawiązać z
nim bezpośredniej łączności.
Słowa te powitał powszechny odruch zdu-
mienia i zainteresowania.
— Pozwólcie mi — podjął na nowo prezes —
przypomnieć wam pokrótce pewnych zapaleńców,
udających się w urojone podróże, którzy twierdzili,
iż zdołali zgłębić sekrety naszego satelity. W
siedemnastym wieku niejaki Dawid Fabricius
chełpił się tym, że widział na własne oczy
mieszkańców Księżyca. W 1649 roku Francuz Jan
Baudoin
opublikował
dzieło
pod
tytułem:
„Wyprawa na Księżyc awanturniczego podróżnika
hiszpańskiego Dominika Gonzalesa”. W tym
23/177
samym czasie Cyrano de Bergerac opisał podobną
ekspedycję i książka jego cieszyła się we Francji
wielkim powodzeniem. W późniejszym okresie in-
ny Francuz— ten naród ogromnie interesuje się
Księżycem — nazwiskiem Fontenelle* napisał
pracę pod tytułem „O wielości światów”, uważaną
w swoim czasie za arcydzieło; lecz wiedza — w
nieustającym pochodzie naprzód — obraca wni-
wecz nawet arcydzieła. Około roku 1835 niewielka
książeczka przedrukowana z „New York American”
podawała, że sir John Herschell, wysłany na
Przylądek Dobrej Nadziei dla przeprowadzenia
badań astronomicznych, przez udoskonalony
teleskop zobaczył Księżyc w takim powiększeniu,
że zdawał się oddalony o osiemdziesiąt jardów.
Dojrzał tam jakoby pieczary zamieszkane przez
hipopotamy, zielone góry w złocistym obramowa-
niu niby obszyte koronką, owce o rogach z kości
słoniowej, białe sarny, istoty ludzkie o skrzydłach
błoniastych
jak
u
nietoperzy.
Ta
broszura,
napisana przez Amerykanina Locke'a, osiągnęła
wielki sukces we Francji. Lecz niebawem stwierd-
zono, że była to zwykła mistyfikacja, i Francuzi
pierwsi się z niej naśmiewali.
— Jak to, śmiali się z Amerykanina?! — za-
wołał Maston. — Ależ to casus belli!...
24/177
— Niech pan się uspokoi, czcigodny przyja-
cielu. Zanim zaczęli się śmiać, Francuzi dali się
nabrać naszemu rodakowi. Na zakończenie tego
krótkiego przeglądu historycznego dodam tylko,
że nie jaki Hans Pfaal z Rotterdamu wyruszył
balonem napełnionym gazem otrzymanym z azo-
tu, trzydzieści siedem razy lżejszym od wodoru,
i dotarł do Księżyca po dziewiętnastu dniach po-
dróży. Wyprawa ta, podobnie jak i poprzednie,
była wytworem fantazji, lecz opisał ją autor
ogromnie popularny w Ameryce o umyśle kontem-
placyjnym i oryginalnym talencie. Mam na myśli
Edgara Poe*.
— Niech żyje Edgar Poe! — zawołali zgro-
madzeni, zelektryzowani słowami prezesa.
— Na tym — ciągnął dalej Barbicane — za-
kończyłem przegląd prób, które zaliczyć można do
czysto literackich i które są zupełnie niedostate-
czne dla nawiązania rzeczywistego kontaktu z
planetą nocy. Jednakże muszę nadmienić, że kilka
umysłów praktycznych usiłowało skomunikować
się z nią naprawdę. A więc parę lat temu pewien
niemiecki matematyk wysunął projekt, by posłać
ekspedycję uczonych na stepy Syberii. Tam, na ro-
zległych równinach, miały być rozmieszczone ol-
brzymie figury geometryczne, utworzone z reflek-
torów świetlnych, między innymi kwadrat na prze-
25/177
ciwprostokątnej, zwany pospolicie przez Fran-
cuzów „oślim mostem”. „Każda rozumna istota
— twierdził ów matematyk — powinna zrozumieć
znaczenie naukowe tej figury. Mieszkańcy Księży-
ca, Selenici, jeśli istnieją, odpowiedzą podobną
figurą i z chwilą gdy łączność zostanie nawiązana,
łatwo będzie stworzyć alfabet, dzięki któremu
zdołamy porozumiewać się wzajemnie”. Oto
słowa owego niemieckiego matematyka, lecz pro-
jekt jego nie został zrealizowany i dotychczas nie
było żadnego bezpośredniego kontaktu między
Ziemią a jej satelitą. I właśnie geniusz praktyczny
Amerykanów predestynowany jest do nawiązania
łączności ze światem gwiezdnym. Sposób, by os-
iągnąć ten cel, jest prosty, łatwy, pewny, nieza-
wodny i będzie przedmiotem mojej propozycji.
Słowa te powitano głośną wrzawą, burzą
okrzyków.
Zawojowały,
oczarowały,
porwały
wszystkich obecnych bez wyjątku.
— Słuchajcie! Słuchajcie! Uciszcie się! —
wołano ze wszystkich stron.
Gdy ogólne podniecenie minęło wreszcie, Bar-
bicane podjął przerwane przemówienie głosem
jeszcze poważniejszym niż dotychczas:
— Wiecie dobrze, jakie postępy poczyniła bal-
istyka w ciągu ostatnich kilku lat i jak dalece
26/177
udoskonalono by broń palną, gdyby wojna potr-
wała dłużej. Zdajecie sobie też sprawę, że wytrzy-
małość armat i siła wybuchowa prochu jest ol-
brzymia. A więc wychodząc z tego założenia zas-
tanawiałem się, czy przy pomocy odpowiedniego
aparatu, zainstalowanego w określonych, gwaran-
tujących odporność warunkach, nie dałoby się
wystrzelić pocisku na Księży.
Po tych słowach okrzyk zdumienia wyrwał się
z tysiąca piersi dyszących podnieceniem; po czym
zapadła chwila ciszy podobna do tej, jaka
następuje zazwyczaj przed uderzeniem piorunu.
I rzeczywiście zagrzmiało, lecz był to grzmot ok-
lasków, krzyków, wrzawa, od której zatrzęsła się
sala posiedzeń. Prezes chciał coś powiedzieć, lecz
było to niemożliwe. Dopiero po upływie dziesięciu
minut udało mu się dojść do głosu.
— Pozwólcie mi dokończyć — powiedział zim-
no. — Rozważyłem tę sprawę wszechstronnie, wz-
iąłem się do niej energicznie i z moich bezs-
pornych obliczeń wynika, że każdy pocisk o szy-
bkości początkowej dwunastu tysięcy jardów na
sekundę, skierowany w stronę Księżyca, musi go
dosięgnąć. Wobec czego mam honor zapro-
ponować wam, zacni koledzy, by zaryzykować ten
drobny eksperyment!
27/177
ROZDZIAŁ III
SKUTKI OŚWIADCZENIA PREZESA BARBICANE
Nie sposób opisać wrażenia, jakie wywarły os-
tatnie słowa czcigodnego prezesa. Okrzykom i
wrzaskom nie było końca. Rozlegał się jeden
nieustający pomruk, brawa, wołania „hip! hip!” i
wszystkie te onomatopeje, w które obfituje język
angielski w interpretacji Amerykanów. Powstał
nieopisany zamęt i harmider. Usta wołały, ręce
klaskały, nogi dudniły w podłogę sali. Gdyby cała
broń tego muzeum artylerii odezwała się naraz,
nie zdołałaby poruszyć silniej fal powietrza. Nic
dziwnego. Są bowiem kanonierzy omal równie
głośni jak ich armaty.
Pośród tych hałaśliwych objawów entuzjazmu
Barbicane zachował niewzruszony spokój; może
chciał powiedzieć jeszcze kilka słów do kolegów,
gdyż widać było z jego gestów, że prosi o ciszę,
a donośny jego dzwonek co rusz wybuchał gwał-
townie, wysilając się na próżno. Nawet go nie
słyszano. Wkrótce porwano prezesa z jego fotela,
poniesiono triumfalnie i z rąk wiernych towarzyszy
przejęły go ramiona nie mniej podnieconego tłu-
mu.
Nic nie potrafi zadziwić Amerykanina. Często
słyszy się, że słowo „niemożliwe” nie egzystuje
w słowniku francuskim; najwidoczniej zaszła tu
pomyłka. W Ameryce wszystko jest łatwe, wszys-
tko jest proste, a co się tyczy trudności z dziedziny
mechaniki, przestają istnieć, zanim się jeszcze
narodziły. Między projektem Barbicane'a a jego
zrealizowaniem żaden prawdziwy Jankes nie
ośmieliłby się dopatrzyć nawet śladu trudności.
Co zostało powiedziane, będzie wykonane.
Pochód triumfalny prezesa przeciągnął się
długo w noc. Był to prawdziwy bieg z pochodnia-
mi. Irlandczycy, Niemcy, Francuzi, Szkoci, wszys-
tkie te różnoplemienne indywidua, z których skła-
da się ludność Marylandu, wrzeszczały w swoim
rodzimym języku i wiwaty, okrzyki powitalne,
brawa mieszały się w jednym niewysłowionym
porywie entuzjazmu.
A Księżyc, jakby rozumiejąc, że to właśnie o
niego chodzi, świecił pełen spokojnego dostojeńst-
wa, zaćmiewając intensywnym promieniowaniem
otaczające go gwiazdy. Wszyscy Jankesi zwracali
oczy ku jego lśniącej tarczy; jedni pozdrawiali go
ruchem dłoni, inni przemawiali do niego najczul-
szymi wyrazami; ci mierzyli go wzrokiem, a tamci
29/177
grozili mu pięścią. Amerykanie poczynali sobie z
bezceremonialnością prawych właścicieli. Wy-
dawało się, że złotowłosa Febe należy już do tych
śmiałych zdobywców i stała się częścią terytorium
Stanów. A przecież na razie była mowa jedynie
o tym, by posłarem tam pocisk — dość brutalny
sposób nawiązywania kontaktu, nawet z satelitą,
często jednak stosowany przez cywilizowane nar-
ody.
Wreszcie około godziny drugiej w nocy wzbur-
zone umysły uspokoiły się. Prezesowi Barbicane
udało się wrócić do domu; był zmordowany, zdus-
zony, zmiętoszony. Nawet Herkules nie wytrzy-
małby podobnych objawów entuzjazmu. Stop-
niowo tłum rozszedł się, opustoszały place i ulice.
Cztery linie kolejowe do Ohio, Susquehanna,
Filadelfii i Waszyngtonu, które zbiegają się w Bal-
timore, rozwiozły zbiorowisko ludzkie na cztery
strony Stanów Zjednoczonych i w mieście za-
panował względny spokój.
Byłby w błędzie ten, kto by przypuszczał, że
podczas owego pamiętnego wieczoru jedynie Bal-
timore padło ofiarą podniecenia. Wszystkie więk-
sze miasta amerykańskie: Nowy Jork, Boston, Al-
bany, Waszyngton, Richmond, Nowy Orlean,
Charleston, Mobile — od Teksasu do Massachu-
setts,. od Michiganu do Florydy — ogarnięte były
30/177
szaleństwem. Przecież trzydzieści tysięcy kore-
spondentów Klubu Puszkarzy znało treść listu
prezesa i wszyscy z jednakową niecierpliwością
czekali na owo słynne oświadczenie z piątego
października. Toteż tego samego wieczoru, w mi-
arę jak słowa padały z ust mówcy, biegły one po
drutach telegraficznych przez całe Stany z szy-
bkością właściwą elektryczności. Można więc
twierdzić z absolutną pewnością, że w jednej i tej
samej chwili Stany Zjednoczone Ameryki, dziesięć
razy większe aniżeli Francja, zawołały jednym
wielkim głosem „hura!” oraz że dwadzieścia pięć
milionów serc, wezbranych dumą, biło zgodnym
rytmem.
Nazajutrz tysiąc pięćset pism codziennych, ty-
godników,
dwutygodników
i
miesięczników
poruszyło tę sprawę; rozpatrzyły ją wszechstron-
nie — z punktu widzenia fizycznego, meteorolog-
icznego, ekonomicznego, moralnego, a nawet z
punktu widzenia przewagi politycznej i cywiliza-
cyjnej. Zastanawiały się, czy Księżyc jest światem
w postaci ostatecznej, czy też ulega przeobraże-
niom. Czy podobny jest do Ziemi w tym czasie,
gdy nie istniała jeszcze atmosfera? Jak się przed-
stawia jego powierzchnia niewidoczna na kuli
ziemskiej? Jakkolwiek na razie chodziło jedynie o
wystrzelenie pocisku, wszyscy upatrywali w tym
31/177
punkt wyjścia dla całej serii eksperymentów;
wszyscy żywili nadzieję, że pewnego dnia Amery-
ka zgłębi najdrobniejsze sekrety tajemniczej tar-
czy, a niektórzy obawiali się nawet, że podbój
Księżyca poważnie zachwieje równowagą europe-
jską.
Podczas dyskusji nad tym projektem ani jedno
pismo nie podało w wątpliwość jego realizacji;
prace zbiorowe, broszury, biuletyny, „magazyny”
wydawane przez towarzystwa naukowe, literackie
czy religijne podkreślały płynące stąd korzyści, a
Towarzystwo
Przyrodnicze
z
Bostonu,
Amerykańskie Towarzystwo Nauki i Sztuki z Al-
bany, Towarzystwo Geograficzne i Statystyczne z
Nowego Jorku, Amerykańskie Towarzystwo Filo-
zoficzne z Filadelfii, Instytut Smithsona z Waszyn-
gtonu — nadesłały tysiące listów z życzeniami dla
Klubu Puszkarzy, ofiarowując natychmiastową po-
moc i pieniądze.
Śmiało można powiedzieć, że dotychczas
żadne zamierzenie nie zyskało sobie tylu zwolen-
ników; o jakichś wahaniach, wątpliwościach,
niepokojach nie było nawet mowy. W Europie, a
zwłaszcza we Francji, pomysł wysłania pocisku na
Księżyc niewątpliwie powitany by został żartami,
karykaturami czy satyryczną piosenką; tutaj dow-
cipniś, który by się na to odważył, bardzo źle by na
32/177
tym wyszedł; żaden life presewer* na świecie nie
zdołałby go ochronić przed powszechnym oburze-
niem. Są rzeczy, z których nie wolno śmiać się w
Nowym Świecie. Począwszy od tego dnia Impey
Barbicane stał się jednym z najwybitniejszych
obywateli Stanów Zjednoczonych, jak gdyby
Waszyngtonem wiedzy. Jeden charakterystyczny
szczegół, wybrany spośród wielu, zilustruje nam,
jak dalece cały naród poddał się _w krótkim czasie
władzy jednego człowieka.
W kilka dni po owym sławetnym posiedzeniu
Klubu Puszkarzy dyrektor pewnej angielskiej trupy
teatralnej ogłosił w Baltimore, że wystawi „Wiele
hałasu o nic" *. Lecz mieszkańcy miasta, upatru-
jąc w tym tytule obraźliwą aluzję do projektów
prezesa Barbicane, wdarli się na salę, połamali
ławki i zmusili nieszczęsnego dyrektora do zmiany
programu. Ten, jako człowiek sprytny, przys-
tosował się do życzenia ogółu, zastąpił niefortun-
ną komedię inną, mianowicie „Jak wam się podo-
ba”, i w ciągu kilku tygodni miał fenomenalne
wpływy kasowe.
33/177
ROZDZIAŁ IV
ODPOWIEDŹ
OBSERWATORIUM
W
CAMBRIDGE
Barbicane, wśród owacji na jego cześć, nie
tracił ani chwili czasu. Przede wszystkim zgro-
madził swoich kolegów w lokalu Klubu. Tu po
długiej dyskusji postanowiono poradzić się spec-
jalistów co do strony astronomicznej przedsięwz-
ięcia; wtedy dopiero, po zapoznaniu się z opinią
uczonych, członkowie Klubu omówią stronę tech-
niczną i nie zaniedbają niczego, by ten wielki
eksperyment uwieńczony został powodzeniem.
Zredagowano więc i wysłano do Obserwatori-
um w Cambridge w stanie Massachusetts bardzo
dokładnie opracowane pismo zawierające szereg
specjalnych pytań. Miasto Cambridge, gdzie za-
łożono pierwszy uniwersytet w Stanach Zjednoc-
zonych, słynne jest właśnie ze swego instytutu
astronomicznego, gdzie zgromadzeni są wybitni
uczeni; tu znajduje się potężna luneta, dzięki
której Bond zbadał bliżej Mgławicę Andromedy, a
Clark odkrył satelitę Syriusza. Ta słynna placówka
naukowa zasługiwała ze wszech miar na zaufanie
Klubu Puszkarzy.
Po upływie dwóch dni nadeszła na ręce preze-
sa Barbicane niecierpliwie oczekiwana odpowiedź.
Brzmiała, jak następuje:
Dyrektor Obserwatorium w Cambridge do
Prezesa Klubu Puszkarzy w Baltimore
Cambridge, 7 października
Po otrzymaniu listu Panów z dnia szóstego
bieżącego miesiąca, wystosowanego do Obserwa-
torium w Cambridge w imieniu członków Klubu
Puszkarzy z Baltimore, Instytut nasz zwołał
niezwłocznie sesję i uważa za stosowne udzielić
Panom odpowiedzi.
Zadano nam następujące pytania:
1. Czy można wysłać pocisk na Księżyc?
2. Jaka odległość — w ścisłych liczbach —
dzieli Ziemię od jej satelity?
3. Jak długo trwać będzie lot pocisku przy
dostatecznej szybkości początkowej i wobec tego
kiedy należy go wystrzelić, aby dotarł do Księżyca
w ściśle określonym punkcie?
4. W jakim dokładnie momencie Księżyc zna-
jdzie się w najbardziej korzystnym położeniu, aby
pocisk mógł w niego trafić?
35/177
5. W jaki punkt nieba trzeba wycelować ar-
matę przeznaczoną do wyrzucenia pocisku?
6. Jakie położenie powinien mieć Księżyc na
niebie w chwili wyrzucenia pocisku?
Odpowiedź na pytanie pierwsze: czy można
wysłać pocisk na Księżyc?.
Owszem, można wysłać pocisk, jeżeli uda się
nadać mu prędkość początkową dwunastu tysięcy
jardów na sekundę. Obliczenia wskazują, że szy-
bkość ta jest najzupełniej wystarczająca. W miarę
oddalania się od Ziemi siła ciążenia maleje w sto-
sunku odwrotnie proporcjonalnym do kwadratu
odległości, a więc przy odległości trzy razy więk-
szej siła ta jest dziewięć razy mniejsza. Wobec
tego ciężar pocisku będzie szybko maleć i wresz-
cie zaniknie całkowicie, w chwili gdy przyciąganie
Księżyca zrówna się z przyciąganiem ziemskim. W
tym momencie ciężar pocisku przestanie istnieć i
jeśli przekroczy on ten punkt, spadnie na Księżyc
w wyniku przyciągania satelity. A zatem z punktu
widzenia teorii eksperyment ten jest najzupełniej
wykonalny; pomyślny jego wynik zależy jedynie
od mocy użytej do tego celu machiny.
Odpowiedź na pytanie drugie: jaka odległość
— w ścisłych liczbach — dzieli Ziemię od jej
satelity?
36/177
Księżyc opisuje wokół Ziemi nie koło, lecz elip-
sę; w jednym z jej ognisk znajduje się środek masy
globu ziemskiego. Stąd wniosek, że Księżyc jest
raz bardziej oddalony, innym razem bliższy Ziemi
lub, używając terminów astronomicznych, raz jest
w apogeum, innym razem w perigeum. Otóż różni-
ca między tą największą a najmniejszą odległoś-
cią jest tak znaczna, że należy ją wziąć pod
uwagę. Istotnie, w swoim apogeum Księżyc
odległy jest od Ziemi o czterysta siedem tysięcy
kilometrów, a w swoim perigeum — tylko o trzysta
pięćdziesiąt sześć tysięcy kilometrów, co daje
różnicę pięćdziesiąt jeden tysięcy kilometrów.
Zatem jako podstawę do obliczeń należy przyjąć
odległość Księżyca w jego perigeum.
Odpowiedź na pytanie trzecie: jak długo trwać
będzie lot pocisku przy dostatecznej szybkości
początkowej i wobec tego kiedy trzeba go wys-
trzelić, aby dotarł do Księżyca w ściśle określonym
punkcie?
Gdyby pocisk zachował szybkość początkową
dwunastu tysięcy jardów na sekundę, nadaną mu
przy wystrzale, przybyłby na miejsce przez-
naczenia w ciągu mniej więcej dziewięciu godzin;
ponieważ jednak szybkość ta będzie stale malała,
wypada z obliczeń, iż pocisk zużyje osiemdziesiąt
trzy godziny i dwadzieścia minut na przebycie
37/177
drogi dzielącej go od strefy, gdzie przyciąganie
ziemskie równoważy się z przyciąganiem Księży-
ca; z tej strefy spadać będzie następnie na
Księżyc przez trzydzieści godzin, pięćdziesiąt trzy
minuty i dwadzieścia sekund. Wypadnie więc wy-
puścić go na dziewięćdziesiąt siedem godzin, trzy-
naście minut i dwadzieścia sekund przed dojściem
Księżyca do punktu obranego za cel.
Odpowiedź na pytanie czwarte: w jakim
dokładnie momencie Księżyc znajdzie się w na-
jbardziej korzystnym położeniu, aby pocisk mógł
w niego trafić?
Nawiązując do tego, co powiedziano wyżej,
należy wybrać okres, gdy Księżyc jest w
perigeum, a jednocześnie moment, kiedy jest w
zenicie, co jeszcze skróci trasę o odległość równą
promieniowi ziemskiemu; w ten sposób trasa
wyniesie ostatecznie trzysta czterdzieści pięć
tysięcy sześćset czterdzieści kilometrów. Jakkol-
wiek Księżyc co miesiąc znajduje się w perigeum,
nie zawsze jednak zbiega się to z momentem, gdy
jest w zenicie. Oba te warunki spełniają się jed-
nocześnie w odległych od siebie okresach czasu,
należałoby więc na taki moment poczekać. Otóż,
szczęśliwym zbiegiem okoliczności, piątego grud-
nia przyszłego roku Księżyc odpowiadać będzie
obydwu tym warunkom: o północy znajdzie się w
38/177
perigeum, to znaczy w najmniejszej odległości od
Ziemi, a jednocześnie w zenicie.
Odpowiedź na pytanie piąte: w jaki punkt nie-
ba trzeba wycelować armatę przeznaczoną do
wyrzucenia pocisku?
Jeśli uznamy słuszność podanych wyżej uwag,
musimy wycelować armatę w zenit danej miejs-
cowości; w ten sposób tor pocisku będzie
prostopadły do płaszczyzny horyzontu i pocisk
wyzwoli się szybciej od skutków przyciągania
ziemskiego. Aby jednak Księżyc mógł znaleźć się
w zenicie danej miejscowości, nie może ona mieć
większej szerokości geograficznej aniżeli ówczes-
na deklinacja satelity, innymi słowy, musi być
położona między 0° a 28° szerokości ge-
ograficznej północnej lub południowej *. W
każdym innym miejscu tor pocisku musiałby być
z konieczności ukośny, co wpłynęłoby ujemnie na
wynik eksperymentu.
Odpowiedź na pytanie szóste: jakie położenie
powinien mieć Księżyc na niebie w chwili wyrzuce-
nia pocisku?
Gdy pocisk zostanie wyrzucony w przest-
worza, Księżyc, który posuwa się codziennie prze-
ciętnie o trzynaście stopni, dziesięć minut i trzy-
dzieści pięć sekund, będzie musiał być oddalony
39/177
od zenitu o liczbę stopni czterokrotnie większą, a
więc pięćdziesiąt dwa stopnie, czterdzieści dwie
minuty i dwadzieścia sekund łuku; jest to
przestrzeń, jaką Księżyc musi przebyć podczas lo-
tu pocisku. Ale — ponieważ trzeba mieć także
na względzie odchylenie, któremu ulegnie pocisk
skutkiem rotacji Ziemi, i ponieważ zanim poleci on
na Księżyc, zboczy z drogi na przestrzeni równej
szesnastu promieniom ziemskim, które, liczone na
orbicie Księżyca, wyniosą mniej więcej jedenaście
stopni — trzeba więc dodać owe jedenaście stopni
do
wzmiankowanego
wyżej
opóźnienia,
co
łącznie,
w
zaokrąglonych
liczbach,
da
sześćdziesiąt cztery stopnie.
Oto odpowiedzi na pytania postawione Ob-
serwatorium w Cambridge przez członków Klubu
Puszkarzy.
Krótko mówiąc:
1. Działo winno być ustawione w miejscowości
położonej między 0° a 28° szerokości ge-
ograficznej północnej lub południowej.
2. Musi być wycelowane w zenit danej miejs-
cowości.
3. Szybkość początkowa pocisku musi wynosić
dwanaście tysięcy jardów na sekundę.
40/177
4. Musi być wystrzelony pierwszego grudnia
przyszłego roku, trzynaście minut i dwadzieścia
sekund przed jedenastą wieczór.
5. Pocisk spotka się z Księżycem w cztery dni
po wystrzale, a mianowicie piątego grudnia, ściśle
o północy, w chwili gdy Księżyc będzie w zenicie.
Członkowie Klubu Puszkarzy muszą więc
niezwłocznie rozpocząć niezbędne przygotowania
związane z tak doniosłym przedsięwzięciem i
przystąpić do akcji w tym określonym momencie,
jeśli bowiem przeoczą termin piątego grudnia, to
dopiero za osiemnaście lat i jedenaście dni
Księżyc spełni oba pożądane warunki, to znaczy
będzie w perigeum i w zenicie.
Obserwatorium
w
Cambridge
jest
do
całkowitej dyspozycji Klubu w sprawach dotyczą-
cych astronomii teoretycznej i niniejszym dołącza
swoje życzenia do życzeń całej Ameryki.
W imieniu Instytutu
J. M. Belfast dyrektor Obserwatorium w Cam-
bridge
41/177
ROZDZIAŁ V
CZEGO NIE MOŻNA NIE WIEDZIEĆ I W CO NIE
WOLNO WIERZYC W STANACH ZJEDNOCZONYCH
Propozycja prezesa Barbicane miała ten naty-
chmiastowy skutek, że nagle na porządku dzien-
nym znalazły się wszystkie zagadnienia astronom-
iczne dotyczące planety nocy. Każdy studiował je
gorliwie. Zdawało się, że Księżyc ukazał się po raz
pierwszy na horyzoncie i że dotychczas nikt nie
zauważył go na niebie. Naraz stał się modny; był
atrakcją dnia, na czym nie ucierpiała bynajmniej
jego skromność, i zaliczał się do rzędu „gwiazd",
nie okazując z tego powodu nadmiernej dumy.
Pisma wznowiły stare anegdoty na temat tego
„wilczego słońca", przypomniały wpływ, jaki
przypisywały mu dawne, zacofane epoki, sławiły
go na wszelkie sposoby. Całą Amerykę opanowała
istna selenomania.
Ze swojej strony pisma naukowe omówiły
bardziej wyczerpująco sprawy dotyczące projektu
Klubu Puszkarzy; list Obserwatorium został przez
nie opublikowany, skomentowany i zaaprobowany
bez zastrzeżeń.
Słowem,
nawet
najmniej
wykształcony
spośród Jankesów musiał być obeznany z każdym
zagadnieniem dotyczącym ziemskiego satelity i
nawet najbardziej ograniczona paniusia nie mogła
sobie w stosunku do niego pozwolić na jakiekol-
wiek zabobony. Wiedza docierała do ludzi pod
wszelkimi postaciami, przenikała do każdego za
pośrednictwem wzroku i słuchu. Nie, nie sposób
było pozostać osłem w dziedzinie astronomii!
Dotychczas wiele ludzi nie wiedziało, jak moż-
na było obliczyć odległość dzielącą Księżyc od Zie-
mi. Skorzystano ze sposobności, by wyjaśnić im,
że liczbę tę uzyskano przez zmierzenie paralaksy
Księżyca. Jeśli słowo „paralaksa” wywoływało zdu-
mienie, tłumaczono, że jest to kąt utworzony
przez dwie linie proste poprowadzone z dwóch
krańców promienia ziemskiego do Księżyca. Jeśli
ktoś powątpiewał w doskonałość tej metody,
niezwłocznie udowadniano mu, że nie tylko śred-
nia odległość wynosiła trzysta osiemdziesiąt
cztery tysiące czterysta kilometrów, lecz ponadto,
że niepewność astronomów w tej sprawie doty-
czyła zaledwie stu dwudziestu kilometrów.
Tym, którzy nie byli obeznani z ruchami
Księżyca, gazety wyjaśniały codziennie, że właści-
we mu są dwa łatwe do odróżnienia ruchy: pier-
wszy z nich to tak zwana rotacja, czyli obrót
43/177
dokoła osi, drugi — to obieg wokół Ziemi; obydwa
trwają jednakową ilość czasu, to jest dwadzieścia
siedem i jedną trzecią dnia.
Od obrotu' wokół osi zależy, czy jest dzień,
czy noc na powierzchni Księżyca; ale na miesiąc
księżycowy przypada tylko jedna noc i jeden
dzień, które trwają po trzysta pięćdziesiąt cztery
i jedną trzecią godziny. Jedyną przyczyną tego
zjawiska jest osobliwość polegająca na tym, że
ruchy wirowania dokoła osi i obiegu dokoła Ziemi
trwają dokładnie tę samą ilość czasu; zjawisko to,
według Cassiniego i Herschlla, dotyczy również
satelitów Jowisza, a prawdopodobnie i wszystkich
innych satelitów.
Kilka umysłów przychylnie nastawionych, lecz
nieco opornych, nie rozumiało z początku, że
Księżyc podczas obiegu wokół Ziemi dlatego jest
zwrócony do niej stale tą samą powierzchnią, iż w
tym samym okresie czasu obraca się wokół włas-
nej osi. Doradzano im: „Idźcie do swojej jadal-
ni i okrążcie stół w ten sposób, by stale patrzeć
na jego środek; gdy wasz spacer okrężny będzie
zakończony, dokonacie obrotu dokoła siebie, oko
wasze bowiem obiegło kolejno wszystkie punkty
jadalni. Otóż jadalnia to sklepienie niebieskie, stół
to Ziemia, a Księżycem wy jesteście”. I to porów-
nanie trafiało zazwyczaj ludziom do przekonania:
44/177
Słowem, Księżyc ukazuje Ziemi stale jedną i
tę samą stronę swego globu; dla ścisłości jed-
nakże dodać należy, że skutkiem pewnego rodza-
ju kołysania się z północy na południe i z zachodu
na wschód, zwanego „libracją”, ukazuje nieco
więcej niż połowę swojej powierzchni, a mi-
anowicie około pięćdziesięciu trzech setnych.
Gdy ignoranci wiedzieli już o rotacji Księżyca
tyle samo, co dyrektor Obserwatorium w Cam-
bridge, zaczęli z kolei przejmować się ogromnie
kwestią jego krążenia wokół Ziemi i dwadzieścia
pism naukowych nie omieszkało uświadomić ich w
tym względzie. Dowiedzieli się więc, że sklepienie
niebieskie wraz z niezliczonym mnóstwem gwiazd
można porównać do olbrzymiej tarczy zegarowej,
po której wędruje Księżyc wskazując mieszkań-
com Ziemi dokładną godzinę; właśnie w tym
ruchu planeta nocy przybiera rozmaite fazy;
Księżyc jest w pełni, gdy jest w opozycji do Słońca,
to znaczy kiedy wszystkie trzy ciała niebieskie
znajdują się na jednej linii, przy czym Ziemia jest
pośrodku; Księżyc jest na nowiu, kiedy jest w koni-
unkcji ze Słońcem, to znaczy znajduje się między
nim a Ziemią; wreszcie Księżyc jest w pierwszej
lub ostatniej kwadrze, kiedy tworzy ze Słońcem i z
Ziemią kąt prosty, leżąc w jego wierzchołku.
45/177
Kilku rozgarniętych Jankesów wyciągnęło z
tego wniosek, że zaćmienia mogą się zdarzać je-
dynie w okresie koniunkcji lub opozycji, i rozu-
mowali słusznie. W czasie nowiu Księżyc może za-
ćmić Słońce, gdy w czasie pełni może je z kolei
zaćmić Ziemia; jeśli te zaćmienia nie zdarzają się
dwa razy w czasie każdego obiegu Księżyca, to
tylko dlatego, że płaszczyzna, po której porusza
się nasz satelita, jest pochylona w stosunku do ek-
liptyki, innymi słowy w stosunku do płaszczyzny,
po której porusza się Ziemia.
Jeśli chodzi o wysokość, jaką planeta nocy os-
iągnąć może ponad horyzontem, list Obserwatori-
um w Cambridge wyjaśnił to wyczerpująco. Każdy
wiedział, że wysokość ta waha się zależnie od
szerokości geograficznej miejsca, z którego się ją
obserwuje. Lecz jedynie strefy globu, gdzie
Księżyc przechodzi przez zenit, to znaczy wprost
nad głową obserwatora, położone są między
dwudziestym ósmym równoleżnikiem północnym
lub południowym a równikiem. Stąd wynikało owo
ważne polecenie, by dokonać eksperymentu
właśnie w jakimś punkcie znajdującym się w tej
części globu; pocisk mógł być wtedy wystrzelony
prostopadle i usunąć się szybciej spod wpływu
przyciągania
ziemskiego.
Był
to
zasadniczy
warunek, od którego zależało powodzenie przed-
46/177
sięwzięcia, toteż budził nieustannie żywe zain-
teresowanie opinii publicznej.
Co do linii, po której posuwa się Księżyc w
swoim obiegu dookoła Ziemi, Obserwatorium w
Cambridge wyjaśniło dokładnie — największym
nawet ignorantom z wszystkich krajów — iż linia
ta jest krzywą zamkniętą, nie kołem, lecz elipsą,
a w jednym z jej ognisk znajduje się środek masy
Ziemi. Te eliptyczne orbity są charakterystyczne
zarówno dla wszystkich planet, jak i dla wszys-
tkich satelitów, a prawa mechaniki dowodzą
niezbicie, że inaczej być nie może. Wiadomo było
także, że będąc w apogeum Księżyc jest bardziej
oddalony od Ziemi, a w perigeum mniej.
Oto, co musiał wiedzieć — chcąc nie chcąc
— każdy Amerykanin i czego żaden szanujący się
obywatel nie mógł lekceważyć. Jeżeli jednak te
podstawowe zasady rozpowszechniły się szybko,
znacznie trudniej było wykorzenić wiele innych
mylnych poglądów i pewne nieuzasadnione
obawy.
I tak na przykład kilku zacnych skądinąd ludzi
twierdziło uparcie, że Księżyc był dawniej kometą,
która biegnąc po wydłużonej orbicie wokół Słońca,
przeszła niedaleko Ziemi i została wciągnięta w
sferę jej przyciągania. Ci domorośli astronomowie
usiłowali wyjaśnić w ten sposób wygląd Księżyca,
47/177
który zdawał się być pogorzeliskiem, a winę za to
nieszczęście nie do naprawienia zwalali na Słońce.
Gdy zwracano im jednak uwagę, że komety posi-
adają atmosferę, a Księżyc nie ma jej wcale albo
bardzo niewiele, byli ogromnie zakłopotani i nie
umieli na to odpowiedzieć.
Inni znów, z gatunku strachopłochów, żywili
pewne obawy w stosunku do Księżyca; doszły ich
słuchy, że od czasu obserwacji poczynionych za
rządów kalifów jego ruch obiegowy zwiększał
stale swoją szybkość; wyciągali z tego wniosek,
skądinąd bardzo logiczny, że to przyśpieszenie
ruchu pociągnie za sobą zmniejszenie odległości
między dwoma ciałami i jeśli podwójne to zjawisko
trwać będzie w nieskończoność, nadejdzie wresz-
cie dzień, gdy Księżyc spadnie na Ziemię. Jed-
nakże wyzbyli się tych obaw i przestali martwić
się o przyszłe pokolenia, gdy wyjaśniono im, że
według obliczeń Laplace'a, sławnego francuskiego
matematyka, to przyśpieszenie ruchu jest bardzo
niewielkie i niebawem nastąpi proporcjonalne
jego zmniejszenie. A więc równowadze systemu
słonecznego nie zagraża w przyszłości żadne
niebezpieczeństwo.
Pozostała na koniec kategoria zabobonnych
ignorantów; ci nie poprzestają na tym, by nic nie
wiedzieć, wiedzą natomiast to, czego nie ma, a
48/177
na temat Księżyca mieli dużo do powiedzenia. Jed-
ni uważali jego tarczę za gładkie zwierciadło, za
pomocą którego można widzieć się nawzajem z
różnych punktów Ziemi i przekazywać sobie myśli.
Inni twierdzili, że zgodnie z obserwacjami na
tysiąc nowiów Księżyca dziewięćset pięćdziesiąt
sprowadza doniosłe zmiany, takie jak kataklizmy,
rewolucje, trzęsienia ziemi, potopy i tym podobne
katastrofy; wierzyli więc, że planeta nocy wywiera
tajemniczy wpływ na losy ludzkie; uważali ją za
prawdziwą „przeciwwagę" istnienia ziemskiego;
mniemali, iż każdy Selenita związany jest z
każdym mieszkańcem Ziemi jakimś sekretnym
węzłem; w ślad za doktorem Meadem utrzymy-
wali, że system witalny jest całkowicie podległy
Księżycowi, twierdząc z uporem, iż chłopcy rodzą
się przeważnie podczas nowiu, a dziewczynki —
w czasie ostatniej kwadry. I tak dalej, i tak dalej!
W końcu jednak trzeba było porzucić te prostackie
a mylne poglądy i pogodzić się z jedną jedyną
prawdą.
Lecz
jeśli
Księżyc,
pozbawiony
rzekomego wpływu, stracił w oczach swoich
pochlebców, jeśli niejeden się od niego odwrócił,
ogromna większość jednak wypowiedziała się za
nim. Jeżeli chodzi o Jankesów, mieli sobie za punkt
honoru opanować ten nowy kontynent w przest-
49/177
worzach i zatknąć na najwyższym jego szczycie
gwiaździsty sztandar Stanów Zjednoczonych.
50/177
ROZDZIAŁ VI
JEDEN NIEPRZYJACIEL NA DWADZIEŚCIA PIĘĆ
MILIONÓW PRZYJACIÓŁ
Obserwatorium
w
Cambridge
w
swoim
pamiętnym liście z siódmego października rozpa-
trzyło całą sprawę z punktu widzenia astronomii;
teraz chodziło o to, by rozstrzygnąć ją pod wzglę-
dem technicznym. W każdym innym kraju poza
Ameryką trudności natury praktycznej wydałyby
się nie do pokonania. Tu natomiast było to fraszką.
Najwybitniejsi członkowie Klubu Puszkarzy —
mianowicie prezes Barbicane, major Elphiston,
sekretarz J. T. Maston i kilku innych uczonych —
odbyli szereg posiedzeń, w czasie których
omówiono kształt i materiał pocisku, sposób
ustawienia i rodzaj działa, jakość i ilość prochu,
który ma być użyty. Postanowiono, że:
Po pierwsze, pocisk wykonany zostanie z alu-
minium, będzie miał średnicy sto osiem cali,
ścianki grubości dwunastu cali i ważyć będzie
dziewiętnaście tysięcy dwieście pięćdziesiąt fun-
tów.
Po drugie, działo będzie kolumbiadą* z lanego
żelaza, długości dziewięciuset stóp, i będzie odle-
wane wprost w ziemi.
Po trzecie, jako naboju użyje się czterystu
tysięcy funtów bawełny strzelniczej, która wyt-
worzy sześć miliardów litrów gazu pod pociskiem i
łatwo uniesie go ku planecie nocy.
Społeczeństwo amerykańskie interesowało się
ogromnie najdrobniejszymi nawet szczegółami
dotyczącymi zamierzenia Klubu Puszkarzy. Śledz-
iło dzień po dniu narady Komitetu. Najprostsze
przygotowania do tego wielkiego eksperymentu,
kwestia liczb, które się w związku z nim wyłoniły,
trudności techniczne, jakie należało zwalczyć,
słowem, „puszczenie sprawy w ruch" — wszystko
to było w najwyższym stopniu pasjonujące.
Z górą rok miał upłynąć między rozpoczęciem
prac a ich zakończeniem; lecz ten okres obiecywał
także niemało emocji; miejsce, które będzie
obrane
na
wiercenie,
zbudowanie
formy
odlewniczej i samo odlewanie kolumbiady, nader
niebezpieczny jej ładunek — wystarczyło tego
wszystkiego aż nadto, by wzbudzić ogólną cieka-
wość. Z chwilą gdy pocisk zostanie wystrzelony,
zniknie z pola widzenia w bardzo krótkim czasie
i tylko garstce wybranych dane będzie ujrzeć na
własne oczy, co się z nim dalej stanie, jak się
52/177
zachowa w przestworzach, w jaki sposób dotrze
na Księżyc. Nic dziwnego więc, że przygotowania
do eksperymentu, dokładne szczegóły wykonania,
skupiały na sobie ogólne i szczere zaintere-
sowanie.
Jednakże zaszło pewne wydarzenie, które wz-
mogło jeszcze czysto naukową ciekawość, jaką
budziło dotychczas to przedsięwzięcie.
Wiadomo, jakie niezliczone rzesze wielbicieli
i przyjaciół zyskał Barbicane dzięki swojemu pro-
jektowi. Jakkolwiek większość ta była i zaszczytna,
i podziwu godna, nie dane jej było zamienić się
w jednomyślność. Jeden człowiek, jeden jedyny w
całych Stanach, zaprotestował przeciw zamierze-
niu Klubu; atakował je gwałtownie przy każdej
sposobności, a taka już jest natura ludzka, że Bar-
bicane bardziej się przejął opozycją tego jednego
człowieka aniżeli oklaskami wszystkich innych.
A jednak dobrze znał powody tej antypatii,
źródła tej odosobnionej nienawiści, wiedział, że
miała osobisty charakter i datowała się od dawna,
wiedział wreszcie, jakie współzawodnictwo dwóch
ambicji dało jej początek.
Na szczęście Barbicane nigdy nie widział
swego zaciekłego wroga, spotkanie tych dwóch
ludzi pociągnęłoby bowiem za sobą przykre kon-
53/177
sekwencje. Rywalem prezesa był podobny do
niego uczony, natura dumna, śmiała, pewna
siebie, gwałtowna, słowem Jankes z krwi i kości.
Nazywał się on kapitan Nicholl i mieszkał w
Filadelfii.
Powszechnie wiadomo, jak ciekawa walka
toczyła się w czasie wojny secesyjnej między
pociskiem a opancerzeniem okrętów wojennych;
pocisk przeznaczony był do przebicia pancerza,
a ten zdecydowanie bronił się przed tym. Stąd
wynikło radykalne zmodyfikowanie marynarki w
państwach obu kontynentów. Pocisk i płyta
pancerna walczyły ze sobą z niespotykaną zawz-
iętością; w miarę jak jedno z nich bezustannie
wzrastało, drugie proporcjonalnie grubiało. Okręty
uzbrojone w straszliwe działa szły w ogień bitewny
pod osłoną pancerzy nie do przebicia. Takie
amerykańskie okręty wojenne, jak „Merrimac”,
„Monitor”, „Ram-Tenesse”, „Weckausen”, strzelały
olbrzymimi pociskami zabezpieczywszy się up-
rzednio przed pociskami innych. Czyniły drugiemu
to, czego nie chciały zaznać same — niemoralna
zasada, na której opiera się wszelka sztuka wojen-
na.
Otóż
Barbicane
był
sławnym
wytwórcą
pocisków, a Nicholl — płyt pancernych. Jeden
odlewał dzień i noc w Baltimore, a drugi dzień i
54/177
noc kuł w Filadelfii. Myśli każdego z nich biegły po
krańcowo różnych torach.
Wystarczyło, by Barbicane wymyślił jakiś
nowy pocisk, a natychmiast Nicholl obmyślał
nową płytę pancerną. Prezes Klubu Puszkarzy
wybijał dziury, a kapitan mu w tym przeszkadzał.
Stąd nieustanne współzawodnictwo, które z cza-
sem przerodziło się w osobistą rywalizację. Nicholl
zjawiał się w snach prezesa Barbicane pod
postacią pancerza nie do przebicia, o który się
roztrzaskiwał, a Barbicane nawiedzał po nocach
Nicholla jako pocisk, który go przebijał na wylot.
Jakkolwiek ci dwaj uczeni szli po dwóch roz-
bieżnych liniach, byliby się w końcu spotkali
wbrew wszelkim pewnikom geometrii, lecz mogło
się to wydarzyć jedynie na placu pojedynku. Na
szczęście ci dwaj obywatele, tak zasłużeni dla
swego kraju, mieszkali daleko od siebie — dzieliła
ich odległość pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu
mil, a w dodatku przyjaciele ich czynili wszystko,
by nie dopuścić do tego spotkania.
Ostatecznie nie bardzo było wiadomo, który
z tych dwóch wynalazców wziął górę; osiągnięte
rezultaty utrudniały sprawiedliwą ocenę. Zdawało
się jednak, że koniec końców pancerz będzie mu-
siał ulec w walce z pociskiem.
55/177
Mimo to ludzie znający się na rzeczy mieli
pewne
wątpliwości.
Ostatnie
doświadczenia
bowiem wykazały, że cylindryczno-stożkowate
pociski prezesa Barbicane utkwiły niczym nędzne
szpilki w płytach Nicholla; tego dnia słynny kowal
z Filadelfii sądził, że odniósł ostateczne zwycięst-
wo, i powziął bezgraniczną pogardę dla swego
rywala; lecz gdy ten zastąpił niebawem pociski
cylindryczne zwykłymi granatami o wadze sześ-
ciuset funtów, kapitan musiał spuścić z tonu.
Rzeczywiście owe pociski, aczkolwiek miały
niewielką szybkość, rozbijały, dziurawiły, roztrza-
skiwały w kawałki płyty z najbardziej nawet
odpornego metalu.
Tak stały sprawy i już się zdawało, że
zwycięstwo przechyliło się ostatecznie na stronę
pocisku, kiedy wojna skończyła się nagle, tego
samego dnia, w którym Nicholl ukończył nowe
opancerzenie z kutej stali.
Było to swego rodzaju arcydzieło; płyta mogła
śmiało stawić czoło wszystkim pociskom świata.
Kapitan kazał przetransportować ją na poligon w
Waszyngtonie,
rzucając
prezesowi
Klubu
Puszkarzy wyzwanie, by ją rozbił. Wobec tego, że
pokój był już zawarty, Barbicane nie chciał podjąć
tej próby.
56/177
Wówczas Nicholl, wściekły, zaproponował, że
wystawi swoją płytę pancerną pod obstrzał na-
jbardziej różnorodnych pocisków — pełnych,
drążonych, kulistych i stożkowatych. Barbicane
odmówił, najwidoczniej zdecydowany nie narażać
na szwank swego ostatniego sukcesu.
Nicholl, doprowadzony do ostateczności przez
ten niebywały upór, spróbował skusić prezesa, da-
jąc mu wszystkie możliwe szanse. Zaproponował,
że ustawi swoją płytę w odległości dwustu jardów
od działa. Barbicane trwał w uporze. Więc może
o sto jardów? Nie, nawet gdyby w grę wchodziło
siedemdziesiąt pięć!
„A więc może pięćdziesiąt — wołał kapitan za
pośrednictwem prasy — albo dwadzieścia pięć, a
ja gotów jestem stanąć za płytą!”
Barbicane polecił odpowiedzieć, że gdyby
nawet kapitan Nicholl stanął przed płytą, to i tak
nie pozwoliłby strzelać.
Wobec takiej odpowiedzi Nicholl przestał się
liczyć z czymkolwiek, uciekł się do osobistych na-
paści, insynuował, że tchórzostwo to cecha
nierozdzielna, że człowiek, który nie chce dać
strzału z armaty, prawdopodobnie boi się go; że
na ogół artylerzyści, którzy walczą teraz z
odległości sześciu mil, zastąpili przezornie oso-
57/177
bistą odwagę formułkami matematycznymi i że w
dodatku spokojne oczekiwanie, na pocisk za płytą
pancerną wymaga co najmniej tyle samo męstwa,
co wystrzelenie pocisku według wszelkich praw-
ideł sztuki wojennej.
Barbicane nic nie odpowiedział na te złośliwe
przytyki, a może nawet nic o nich nie wiedział,
w tym czasie bowiem pochłonięty był całkowicie
obliczeniami związanymi z jego wielkim przed-
sięwzięciem.
Gdy złożył swe słynne oświadczenie na
posiedzeniu Klubu Puszkarzy, wściekłość kapitana
Nicholla osiągnęła punkt kulminacyjny. Dołączyła
się do tego nieopisana zazdrość i poczucie zu-
pełnej bezsilności. Jak tu wymyślić coś lepszego
aniżeli ta kolumbiada długości dziewięciuset
stóp?! Jaki pancerz potrafi oprzeć się pociskowi
ważącemu dziewiętnaście tysięcy funtów?! Z
początku Nicholl był zgnębiony, przytłoczony,
zdruzgotany tym niespodziewanym ciosem, ale
wkrótce przyszedł do siebie i postanowił zni-
weczyć projekt siłą swoich argumentów.
Zaatakował więc gwałtownie prace Klubu; op-
ublikował mnóstwo listów otwartych, które dzi-
enniki zamieściły chętnie na swoich łamach.
Usiłował obalić w sposób naukowy dzieło prezesa
Barbicane. Z chwilą gdy wojna była rozpoczęta,
58/177
zmobilizował argumenty wszelkiego rodzaju, szcz-
erze mówiąc częstokroć podstępne i dowodzące
złej woli.
Przede wszystkim przypuścił gwałtowny atak
na dane liczbowe prezesa Barbicane; Nicholl
próbował udowodnić metodą matematyczną myl-
ność jego formułek i zarzucał mu nieznajomość
elementarnych zasad balistyki. Między innymi
twierdził na podstawie własnych obliczeń, że jest
absolutną niemożliwością nadać jakiemukolwiek
ciału szybkość początkową dwunastu tysięcy
jardów na sekundą; utrzymywał, posługując się al-
gebrą, że nawet przy tej szybkości pocisk tak cięż-
ki nigdy nie przekroczy granic atmosfery ziem-
skiej. Nie przeleci nawet ośmiu mil! Gorzej
jeszcze. Zakładając, że szybkość ta zostanie os-
iągnięta, przyjmując ją za wystarczającą, pocisk i
tak nie wytrzyma ciśnienia gazów wytworzonych
przez kolosalną ilość prochu, a choćby i wytrzy-
mał, to w każdym razie nie wytrzyma podobnej
temperatury — stopi się wylatując z kolumbiady
i
spadnie
ognistym
deszczem
na
głowy
nieostrożnych widzów.
Barbicane nie reagował na te ataki, pracując
w dalszym ciągu nad swoim dziełem.
Wówczas Nicholl ujął całą sprawę w inny
sposób; nie wspominając o zupełnej nieprzydat-
59/177
ności eksperymentu, oświadczył, iż uważa go za
nad wyraz niebezpieczny zarówno dla obywateli,
którzy swoją obecnością usankcjonują podobnie
karygodne widowisko, jak i dla miast położonych
w pobliżu nieszczęsnego działa; ponadto zwrócił
uwagę na to, że jeśli pocisk nie dotrze do celu
— który jest absolutnie nieosiągalny — spadnie
oczywiście z powrotem na Ziemię i upadek tak
wielkiej masy, pomnożonej jeszcze przez kwadrat
prędkości,
wystawi
na
niesłychane
niebez-
pieczeństwo jakiś punkt globu. Choć w zasadzie
nie wolno naruszać praw wolnych obywateli, są
wypadki, gdy ingerencja władz staje się koniecz-
na; nie można narażać bezpieczeństwa wszyst-
kich dla fantazji jednostki.
Z tego widać, do jakiej przesady posunął się
kapitan Nicholl. Ale że był odosobniony w swojej
opinii, nikt nie brał pod uwagę jego złowróżbnych
przepowiedni. Pozwolono mu wykrzyczeć się do
woli, bodaj do utraty tchu, jeśli mu to dogadzało.
Stał się obrońcą straconej z góry pozycji; choć sły-
chać go było, nikt go nie słuchał; nie uszczuplił też
grona wielbicieli prezesa Barbicane. Ten zresztą
nie zadał sobie nawet trudu, by odparować argu-
menty rywala.
Nicholl, zapędzony w ślepą uliczkę, nie mogąc
nawet nadstawić własnej głowy w obronie swojej
60/177
sprawy, postanowił zaryzykować swoje pieniądze.
Zaproponował więc publicznie, na łamach gazety
„Enquirer”, wychodzącej w Richmond, szereg za-
kładów zredagowanych w następujących słowach
i opiewających na coraz wyższe sumy.
Gotów był założyć się, że:
1. Klub Puszkarzy nie zdoła zebrać funduszów
potrzebnych na zamierzone przedsięwzięcie, o
1000 dolarów
2. Dokonanie odlewu działa długości dziewię-
ciuset stóp jest niewykonalne i nie uda się, o . . .
2000„
3. Nie da się nabić kolumbiady i piroksylina
wybuchnie sama pod naporem pocisku, o . . .
3000„
4. Kolumbiada rozleci się przy pierwszym wys-
trzale, o..........4000
5. Pocisk nie przeleci nawet sześciu mil i spad-
nie w kilka sekund po wystrzale, o.....5000„
Jak widzimy, kapitan, trwając w swoim
nieprzełamanym uporze, zaryzykował poważną
sumę. Wchodziło w grę ni mniej, ni więcej, tylko
piętnaście tysięcy dolarów!
61/177
Mimo iż zakład był bardzo wysoki, dziewięt-
nastego maja Nicholl otrzymał zapieczętowany
list zawierający nader lakoniczną odpowiedź:
Baltimore, 18 października
Trzymam zakład.
Barbicane
62/177
ROZDZIAŁ VII
FLORYDA I TEKSAS
dostała jeszcze jedna sprawa, którą należało
rozstrzygnąć:
trzeba
było
wybrać
miejsce
odpowiednie na dokonanie eksperymentu. Zgod-
nie z zaleceniem Obserwatorium w Cambridge tor
pocisku miał być prostopadły do płaszczyzny ho-
ryzontu, to jest skierowany w zenit. Chodziło o to,
by określić dokładnie punkt globu, gdzie zostanie
odlana olbrzymia kolumbiada.
Gdy
dwudziestego
października
Klub
Puszkarzy zebrał się na walnym zgromadzeniu,
Barbicane przyniósł wspaniałą mapę Stanów Zjed-
noczonych Belltropa. Lecz Maston, nie czekając,
aż prezes ją rozwinie, poprosił o głos ze zwykłą so-
bie gwałtownością i odezwał się w te słowa:
—
Szanowni
koledzy,
sprawa,
którą
poruszymy dzisiaj, ma doniosłe znaczenie dla nar-
odu i dostarczy nam sposobności dokonania
wielce patriotycznego czynu.
Członkowie Klubu spojrzeli na siebie, nie rozu-
miejąc, do czego mówca zmierza.
— Żaden z was — podjął Maston — nie zech-
ciałby frymarczyć sławą swego kraju i chyba nikt
nie wątpi, że przede wszystkim Stany Zjednoc-
zone mają prawo ukryć w swoim łonie groźne dzi-
ało Klubu Puszkarzy. Otóż w obecnych okolicznoś-
ciach...
— Zacny Mastonie... — rzekł prezes.
— Proszę mi pozwolić rozwinąć moją myśl —
ciągnął dalej mówca. — Otóż w obecnych
okolicznościach
zmuszeni
jesteśmy
wybrać
miejsce niezbyt odległe od równika, aby ekspery-
ment odbył się w odpowiednich warunkach...
— Może kolega pozwoli... — wtrącił znów Bar-
bicane.
— Zastrzegam sobie swobodną wymianę
myśli — zaprotestował porywczy Maston — i
twierdzę kategorycznie, że terytorium, z którego
zostanie wystrzelony nasz pocisk, musi należeć do
Stanów.
— Bez wątpienia — odpowiedziało kilku
uczestników zebrania.
— Otóż wobec tego, że nasze granice nie się-
gają dość daleko, wobec tego, że Ocean stanowi
na południu zaporę nie do przebycia, że musimy
szukać dwudziestego ósmego równoleżnika poza
Stanami Zjednoczonymi, w sąsiednim kraju —
64/177
stwarza to uzasadniony casus belli. Żądam,
abyśmy wypowiedzieli wojnę Meksykowi.
— Nie! Nie! Ależ nie! — wołano ze wszystkich
stron.
— Nie?! — zdumiał się Maston. — Dziwię się,
że słyszę takie słowo w tym gronie.
— Ależ proszę posłuchać!...
— Za nic! Nigdy! — krzyknął krewki mówca.
— Wcześniej czy później wojna ta musi się
rozpocząć, ozwądam więc, aby wybuchła dziś
jeszcze.
— Maston! — rzekł Barbicane i nacisnął swój
donośny dzwonek. — Odbieram panu głos.
Maston chciał protestować, lecz jego kolegom
udało się go powstrzymać.
— Zgadzam się z tym — zaczął Barbicane —
że nasz eksperyment może, a nawet musi być
przeprowadzony na terenie Stanów. Lecz gdyby
mój niecierpliwy przedmówca pozwolił mi dojść do
słowa i zechciał rzucić okiem na mapę, przekon-
ałby się, że wypowiadanie wojny sąsiadom jest
najzupełniej zbyteczne, gdyż niektóre granice
Stanów Zjednoczonych sięgają poza dwudziesty
ósmy równoleżnik. Spójrzcie, mamy do swojej
dyspozycji całą południową część Teksasu i Flory-
dy.
65/177
Na tym zakończył się incydent; Maston,
aczkolwiek z bólem serca, dał się przekonać.
Postanowiono więc, że kolumbiada zostanie od-
lana albo na terytorium Teksasu, albo na teryto-
rium Florydy. Lecz decyzja ta miała wywołać w
najbliższej przyszłości bezprzykładną rywalizację
między miastami tych dwóch stanów.
Dwudziesty ósmy równoleżnik, przecinając
ląd amerykański, przechodzi przez półwysep Flo-
rydy, dzieląc go na dwie prawie równe części. Po
czym, zapuszczając się w" Zatokę Meksykańską,
podpiera łuk utworzony przez wybrzeża Alabamy,
stanu Missisipi i Luizjany. Następnie, dosięgając
Teksasu, odcina jego narożnik, ciągnie się przez
Meksyk, przebiega Sonorę, okracza starą Kali-
fornię, by zgubić się wreszcie w wodach Pacyfiku.
A więc tylko części Teksasu i Florydy, położone
poniżej tego równoleżnika, miały szerokość ge-
ograficzną zaleconą przez Obserwatorium w Cam-
bridge.
Południowa część Florydy nie posiada więk-
szych miast, najeżona jest natomiast fortami
wzniesionymi dla obrony przed koczowniczymi
plemionami Indian. Jedno jedyne miasto, mi-
anowicie Tampa Town, mogło wchodzić w rachubę
i rościć sobie jakieś prawa płynące z jego położe-
nia.
66/177
W Teksasie, przeciwnie — miasta są i
liczniejsze, i większe. Toteż gdy tylko decyzja była
już wiadoma, delegaci obydwu stanów przyjechali
w te pędy do Baltimore; począwszy od tego mo-
mentu
prezes
Barbicane
i
najwybitniejsi
członkowie Klubu Puszkarzy nie mogli się opędzić
przed ich natarczywością. Podobnie jak siedem
miast greckich sprzeczało się o to, któremu z nich
przypadnie zaszczyt zwać się kolebką Homera,
tak te dwa stany gotowe były skoczyć sobie do
oczu z powodu jednej armaty.
Można było wtedy spotkać tych' nienawidzą-
cych się współrodaków spacerujących przy broni
po ulicach miasta. Każde ich spotkanie groziło
zatargiem, który mógł mieć zgubne następstwa.
Na szczęście rozwaga i zręczność prezesa Bar-
bicane zażegnały niebezpieczeństwo. Osobiste
niechęci
znalazły
ujście
na
łamach
gazet
wychodzących w różnych stanach. A więc „New
York Herald” oraz „Tribune” opowiedziały się po
stronie Teksasu, natomiast „Times” i „American
Review” broniły interesów przedstawicieli Florydy.
Członkowie Klubu nie wiedzieli już, komu przyznać
rację.
Teksas powoływał się z dumą na swoje
dwadzieścia sześć hrabstw, które szeregował niby
na paradzie; Floryda odpowiadała na to, że jej
67/177
dwanaście hrabstw znaczyło więcej, gdyż zajmuje
przestrzeń sześć razy mniejszą.
Teksas chlubił się ogromnie trzystu trzy-
dziestoma tysiącami mieszkańców, lecz Floryda,
mniej rozległa,. chwaliła się, że jest. gęściej zalud-
niona, mając ich pięćdziesiąt sześć tysięcy. Poza
tym zarzucała Teksasowi, że grasuje tam specjal-
na odmiana malarii, która rokrocznie zabiera kilka
tysięcy ofiar. I nie myliła się.
Z kolei Teksas odpowiadał, że jeśli chodzi o
febrę, to Floryda w niczym mu nie ustępuje, i że
jest rzeczą co najmniej nierozważna nazywać inne
kraje niezdrowymi, kiedy się samemu ma zaszczyt
posiadać vomito negro, w dodatku chroniczne. I
miał racją.
„Zresztą — dodawali mieszkańcy Teksasu za
pośrednictwem «New York Heralda» — trzeba
mieć pewne względy dla stanu, gdzie rośnie na-
jpiękniejsza bawełna w Ameryce, który produkuje
najlepszy zimozielony dąb do budowy okrętów i
posiada wspaniałe pokłady węgla kamiennego
oraz
kopalnie
rudy
żelaznej
zawierającej
pięćdziesiąt procent czystego metalu”. Na to
„American Review” odpowiadała, że gleba Flory-
dy, choć nie tak bogata, stwarza jednak lepsze
warunki do odlewania kolumbiady, składa się
bowiem z piasku i gliny.
68/177
„Ale zanim się zacznie coś odlewać w jakiejś
miejscowości — podejmowali spór mieszkańcy
Teksasu — trzeba do niej dojechać, a Floryda ma
fatalną komunikację; tymczasem wybrzeże Tek-
sasu dysponuje zatoką Galveston, która liczy
czternaście mil obwodu i może pomieścić flotę
całego świata”.
„Jak to! — zaczynały swoje gazety wierne Flo-
rydzie. — Kpicie z nas chyba mówiąc o zatoce
Galveston,
położonej
powyżej
dwudziestego
dziewiątego równoleżnika! Czyż nie rozporządza-
my zatoką Espiritu Santo, leżącą ściśle na 28° sze-
rokości geograficznej? Tędy właśnie okręty docier-
ają bezpośrednio do Tampa Town!”
„Ładna zatoka! — odcinał się Teksas. — Na pół
zapiaszczona!”
„To wy macie piasek w głowie! — wołała Flory-
da.— Myślałby kto, że jesteśmy krajem dzikusów!”
„Bo rzeczywiście Seminole hasają jeszcze po
waszych preriach!”
„No tak, ale czy wasi Apacze i Komancze są
cywilizowani?!”
Wojna taka trwała kilka dni, aż wreszcie Flo-
ryda spróbowała przerzucić walkę na inny grunt;
pewnego ranka „Times” podsunął myśl, że
ponieważ
przedsięwzięcie
jest
„ściśle
69/177
amerykańskie”, może być dokonane jedynie na
terytorium „ściśle amerykańskim".
Słysząc to, Teksas aż podskoczył.
„Amerykańskie! — zawołał. — Czyż nie
jesteśmy Amerykanami tak samo jak wy? Czyż
Teksas i Floryda nie zostały jednocześnie wcielone
do Unii w 1845 roku?"
„Niewątpliwie — odpowiedział «Times» — lecz
my należymy do Ameryki od 1820 roku".
„Pewnie — odcięła się «Tribune». — Przez
dwieście lat byliście częścią Hiszpanii czy Anglii,
a dopiero potem sprzedano was Stanom Zjednoc-
zonym za pięć milionów dolarów!”
„Wielka rzecz! — odpowiedzieli mieszkańcy
Florydy. — Czyż to jest powód do wstydu? Czyż w
roku 1803 nie kupiono Luizjany od Napoleona za
szesnaście milionów dolarów?”
„To oburzające! — zawołali wówczas przed-
stawiciele Teksasu. — Taki nędzny skrawek ziemi
jak Floryda śmie porównywać się z Teksasem,
który zamiast sprzedawać się, sam wywalczył
niepodległość,
drugiego
marca
1836
roku
wypędził Meksykańczyków i ogłosił się republiką
federalną po zwycięstwie odniesionym przez Sa-
muela Houstona nad oddziałami generała Santa-
Anna na brzegach San Jacinto! Słowem z krajem,
70/177
który przyłączył się dobrowolnie do Stanów Zjed-
noczonych Ameryki!”
„Po prostu bał się Meksykańczyków!” —
odparła na to Floryda.
Bał się! Z chwilą gdy padło to słowo, do-
prawdy zbyt ostre, sytuacja stała się nie do
zniesienia. Oczekiwano, że stronnicy obu stanów
powyrzynają się nawzajem na ulicach Baltimore.
Nie było innego wyjścia, jak mieć ich stale na oku.
Barbicane nie wiedział, co począć. Do domu
jego napływały memoriały, dokumenty, listy pełne
pogróżek. Jak tu rozstrzygnąć tę sprawę? Jeśli
chodzi o właściwości gleby, łatwą komunikację,
szybkość transportu, jeden stan w niczym nie
ustępował drugiemu. Względy polityczne natomi-
ast nie odgrywały tu żadnej roli.
Te wahania, ta niepewność trwały dość długo,
aż wreszcie Barbicane postanowił z tym skończyć;
zebrał
swoich
kolegów
i
zaproponował
im
rozwiązanie, które było — jak zobaczymy — nad
wyraz roztropne.
— Ze względu na to — rzekł — co rozegrało się
między Florydą a Teksasem, jest więcej niż pewne,
że te same trudności wystąpią przy wyborze mias-
ta w wyróżnionym stanie. Rywalizacja przeniesie
się z wyższego szczebla na niższy, ze stanu do
71/177
miasta i na tym koniec. Otóż Teksas posiada je-
denaście większych ośrodków odpowiadających
wysuniętym warunkom; wszystkie te ośrodki będą
dobijać się o zaszczyt uczestniczenia w przed-
sięwzięciu, co stworzy nowe kłopoty. Tymczasem
Floryda posiada jedno tylko miasto. Niech więc
będzie Floryda i Tampa Town!
Decyzja ta, podana do wiadomości publicznej,
przytłoczyła po prostu wysłanników Teksasu.
Wpadli w nieopisaną wściekłość i wystosowali imi-
enne, prowokacyjne pogróżki do kilku członków
Klubu Puszkarzy. Władze miejskie w Baltimore mi-
ały tylko jedno wyjście i skorzystały z niego. Pod-
stawiono specjalny pociąg pod parą, załadowano
w niego wysłanników Teksasu, którzy radzi nier-
adzi opuścili miasto z szybkością trzydziestu mil
na godzinę.
Lecz mimo tej błyskawicznej szybkości zdążyli
jeszcze na odjezdnym rzucić swoim przeciwnikom
nabrzmiałe groźbą szyderstwo.
Robiąc aluzję do tego, że Floryda jest wąskim
półwyspem ściśniętym między dwoma morzami,
orzekli, iż nie wytrzyma wstrząsu spowodowanego
wystrzałem i wyleci w powietrze.
— Trudno, niech wyleci! — odpowiedzieli tam-
ci z lakonizmem godnym starożytnych czasów.
72/177
ROZDZIAŁ VIII
URBI ET ORBI
Kiedy trudności natury astronomicznej, tech-
nicznej i topograficznej zostały rozstrzygnięte,
przyszła kolej na sprawy finansowe. Dla zreali-
zowania projektu trzeba było zmobilizować ol-
brzymie fundusze. Żadna prywatna osoba, a
nawet żaden stan nie rozporządzały potrzebnymi
na ten cel milionami.
Toteż, jakkolwiek zamierzenie powstało z in-
icjatywy Amerykanów, Barbicane postanowił zain-
teresować nim cały świat i zwrócić się do wszys-
tkich państw o finansowe poparcie. Przecież cała
Ziemia miała nie tylko prawo, ale i obowiązek
interweniować w sprawy swego satelity. Ogłos-
zono więc urbi et orbi subskrypcję, która, zapoc-
zątkowana w Baltimore, objęła cały świat.
Subskrypcja przeszła najśmielsze oczekiwa-
nia. A przecież nie chodziło tu o pożyczkę, lecz o
dar. Ta operacja finansowa była najzupełniej bez-
interesowna w ścisłym znaczeniu tego słowa i nie
było widoków na to, by miała przynieść jakikol-
wiek zysk.
Efekt oświadczenia prezesa Barbicane był jed-
nak tak wielki, że poprzez Atlantyk i Pacyfik sięgał
hen, daleko poza granice Stanów Zjednoczonych,
docierając do Azji i Europy, do Afryki i Oceanii. Ob-
serwatoria amerykańskie niezwłocznie nawiązały
kontakt z obserwatoriami innych państw; niektóre
spośród nich — między innymi obserwatorium w
Paryżu, w Petersburgu, w Capetown, w Berlinie, w
Altonie, w Sztokholmie, w Warszawie, w Hambur-
gu, w Budzie, w Bolonii, na Malcie, w Lizbonie, w
Benares, w Madrasie, w Pekinie — przesłały ży-
czenia dla Klubu Puszkarzy; inne zachowały os-
trożną rezerwę.
Jeśli chodzi o obserwatorium w Greenwich, to
przy poparciu dwudziestu dwu innych stacji as-
tronomicznych Wielkiej Brytanii postawiło sprawę
jasno; śmiało opowiedziało się przeciwko przed-
sięwzięciu, stawiając jego sukces pod znakiem za-
pytania i przychylając się do teorii kapitana Ni-
cholla.
Toteż
gdy
rozliczne
stowarzyszenia
naukowe obiecały przysłać swoich delegatów do
Tampa Town, Instytut w Greenwich w czasie swej
sesji przeszedł demonstracyjnie do porządku dzi-
ennego nad projektem prezesa Barbicane.
Była to zwykła zazdrość, charakterystyczna
dla Anglików, po prostu zazdrość i nic więcej.
74/177
Na ogół jednak przedsięwzięcie nabrało
rozgłosu w świecie naukowym i niebawem zyskało
sobie popularność wśród szerokich mas, które w
większości zapaliły się do niego. Miało to doniosłe
znaczenie, skoro od tych właśnie szerokich mas
zależało zebranie pokaźnego kapitału.
Ósmego października Barbicane wydał entuz-
jastyczny manifest, w którym odwoływał się do
„wszystkich ludzi dobrej woli na Ziemi". Dokument
ten, przetłumaczony na wszystkie języki, powi-
tano z wielkim uznaniem.
Subskrypcję otwarto w największych miastach
Stanów z centralą w banku Baltimore, na ulicy Bal-
timore numer 9; poza tym można było podpisy-
wać ją także w innych państwach obu kontynen-
tów.
W ciągu trzech dni po ogłoszeniu manifestu
prezesa Barbicane z różnych miast amerykańs-
kich wpłynęły cztery miliony dolarów. Mając taką
zaliczkę w ręku, Klub Puszkarzy mógł już
rozpocząć działanie.
W kilka dni później Ameryka dowiedziała się
z depesz, że subskrypcja w obcych krajach prze-
biegła nadzwyczaj szybko i sprawnie. Niektóre
państwa okazały się szczególnie hojne, inne powś-
75/177
ciągliwiej rozwiązywały sakiewki. Kwestia tem-
peramentu.
Ogólne zestawienie wpływów przedstawiało
się w następujący sposób:
Subskrypcja Stanów Zjednoczonych 4 000000
dolarów Subskrypcje państw obcych . . . 1 446 675
dolarów
Razem 5 446 675 dolarów
A więc publiczne wpłaty do kas Klubu
Puszkarzy
wyniosły
przeszło
pięć
milionów
dolarów!
Nikogo nie powinna zadziwić wysokość tej
sumy. Prace związane z odlewem, z wierceniem,
roboty murarskie, transport robotników i zain-
stalowanie ich w kraju prawie bezludnym, staw-
ianie pieców i budowli, zaopatrzenie zakładów
przemysłowych w urządzenia techniczne, proch,
pocisk, koszty własne, słowem, wszystkie te
wydatki miały według kosztorysu pochłonąć nieo-
mal całą tę sumę. Podczas wojny domowej nieje-
den wystrzał armatni kosztował tysiąc dolarów, a
więc wystrzał prezesa Barbicane, jedyny w chlub-
nych dziejach artylerii, mógł z powodzeniem kosz-
tować pięć tysięcy razy więcej.
Dwudziestego października zawarto umowę z
zakładami przemysłowymi w Goldspring pod
76/177
Nowym Jorkiem, które w czasie wojny dostarczyły
Parrottowi najlepszych dział z lanego żelaza.
Na mocy tej umowy fabryka w Goldspring
zobowiązywała się przewieźć do Tampa Town, w
południowej części Florydy, cały materiał potrzeb-
ny do odlania kolumbiady. Wszystkie te prace mu-
siały być ukończone najpóźniej do dnia pięt-
nastego października przyszłego roku, a działo
wydane w dobrym stanie pod karą wadialną stu
dolarów dziennie wypłacanych aż do chwili, gdy
Księżyc znajdzie się znów w tych samych warunk-
ach, to znaczy przez osiemnaście lat i jedenaście
dni. Werbunek i opłacanie robotników, niezbędne
urządzenia wchodziły również w zakres obow-
iązków towarzystwa z Goldspring.
Umowa ta, dwustronna i zawarta w dobrej
wierze, została podpisana przez prezesa Klubu
Puszkarzy I. Barbicane i przez J. Murphisona,
dyrektora zakładów w Goldspring, którzy za-
twierdzili pismo jako przedstawiciele jednej i
drugiej strony.
77/177
ROZDZIAŁ IX
STONE'S HILL
Od czasu gdy członkowie Klubu Puszkarzy
dokonali wyboru na niekorzyść Teksasu, każdy
mieszkaniec Ameryki, gdzie wszyscy umieją czy-
tać, czuł się w obowiązku przestudiować geografię
Florydy.
Barbicane miał ważniejsze rzeczy na głowie;
chciał zobaczyć na własne oczy i oznaczyć
miejsce, gdzie zamierzano ustawić kolumbiadę.
Toteż nie tracąc ani chwili złożył do dyspozycji Ob-
serwatorium w Cambridge fundusze potrzebne do
zbudowania teleskopu i ułożył się z domem hand-
lowym „Breadwill i Spółka” w Albany w sprawie
wykonania pocisku z aluminium; po czym opuścił
Baltimore w towarzystwie J. T. Mastona, majora El-
phistona i dyrektora zakładów w Goldspring.
Nazajutrz czterej towarzysze podróży przybyli
do Nowego Orleanu. Tu niezwłocznie wsiedli na
statek pocztowy „Tampico” należący do marynarki
federalnej, który rząd oddał do ich dyspozycji.
Ruszyli pełną parą i wkrótce brzegi Luizjany znikły
im z oczu.
Podróż morska nie trwała długo; w dwa dni
później
„Tampico”,
przepłynąwszy
czterysta
osiemdziesiąt mil, rozpoznał wybrzeża Florydy.
Gdy zbliżali się do nich, Barbicane ujrzał tereny
nizinne, płaskie, o dość nieurodzajnym wyglądzie.
Minąwszy szereg małych zatoczek obfitujących w
ostrygi i homary, „Tampico” wpłynął do zatoki
Espiritu Santo.
Dzieli się ona na dwie wydłużone przystanie, z
których jedna zwie się Tampa, a druga Hillisboro;
niebawem parowiec wszedł do wąskiego basenu,
a po chwili zarysowały się nad wodą przyziemne
baterie fortu Brooke i ukazało się miasto Tampa,
rozrzucone niedbale w głębi małego, naturalnego
portu, utworzonego przez ujście rzeki Hillisboro.
Tu właśnie „Tampico” rzucił kotwicę dwudzi-
estego drugiego października o godzinie siódmej
wieczorem, a czterej pasażerowie niezwłocznie
zeszli na ląd.
Gdy Barbicane dotknął stopą ziemi Florydy,
poczuł, że serce bije mu gwałtownie; zdawało się,
że bada grunt nogą, podobnie jak architekt
sprawdza moc jakiejś budowli. Maston drapał
ziemię końcem haka zastępującego mu rękę.
79/177
— Panowie — powiedział Barbicane — nie
mamy chwili czasu do stracenia i jutro dosiadamy
koni, by zbadać okolicę.
Ledwie Barbicane opuścił statek, a już trzy
tysiące mieszkańców Tampa Town wyległo na jego
spotkanie — zaszczyt ten słusznie należał się
prezesowi Klubu Puszkarzy, który wyróżnił ich
przez swój wybór. Powitały go gromkie wiwaty,
lecz Barbicane, unikając wszelkich owacji, udał
się niezwłocznie do hotelu „Franklin”, zamknął się
w swoim pokoju i nie chciał przyjąć nikogo. Rola
sławnego
człowieka
stanowczo
mu
nie
odpowiadała.
Nazajutrz, dwudziestego trzeciego październi-
ka, niewielkie konie rasy hiszpańskiej, ogniste i
pełne temperamentu, czekały, grzebiąc nogą, pod
jego oknami. Lecz zamiast czterech było ich
pięćdziesiąt i tyluż jeźdźców. Barbicane zeszedł
z trzema towarzyszami i w pierwszej chwili na
widok takiej kawalkady ogarnęło go zdumienie.
Zauważył nadto, że każdy jeździec miał karabin
na plecach i pistolety w olstrach. Natychmiast jak-
iś młody mieszkaniec Florydy wyjaśnił mu powód
tej parady sił zbrojnych.
— To ze względu na Seminolów, łaskawy panie
— powiedział.
80/177
— Jakich Seminolów?
— Dzikusów harcujących po preriach. Uważal-
iśmy za wskazane eskortować panów.
— Eee... tam! — rzekł Maston dosiadając
swego wierzchowca.
— Zawsze to bezpieczniej — dodał Flory-
dyjczyk.
— Dziękuję panom za okazane nam względy
— odpowiedział Barbicane. — A teraz w drogę!
Gromada jeźdźców ruszyła niezwłocznie i
znikła w obłokach kurzu. Była piąta rano: słońce
jaśniało już całym swoim blaskiem i termometr
wskazywał 84° Fahrenheita; ożywczy powiew od
strony morza łagodził jednak upał.
Gdy opuścili Tampa Town, Barbicane jadąc
wzdłuż wybrzeża skierował się ku południowi z
zamiarem dojechania do creeku * Alifia. Ta mała
rzeczka wpada do zatoki Hillisboro o dwanaście
mil poniżej Tampa Town. Barbicane wraz ze swoją
eskortą podążył wzdłuż jej prawego brzegu ku
wschodowi.
Niebawem
nierówności
terenu
przesłoniły wody zatoki. Jak okiem sięgnąć,
ciągnęła się przed nimi równina Florydy.
Kraj ten dzieli się na dwie części: pierwsza,
północna, jest gęściej zaludniona i mniej dzika, ze
stolicą Tallahassee i portem Pensacola, prawdzi-
81/177
wym arsenałem morskim Stanów Zjednoczonych;
druga część, wtłoczona między Atlantyk i Zatokę
Meksykańską, które okalają ją swymi wodami,
jest właściwie wąskim półwyspem, drążonym
przez prądy Golfstromu, cyplem zagubionym
pośród małego archipelagu, okrążanym ustaw-
icznie przez liczne okręty płynące z Cieśniny Ba-
hama. Jest to pikieta wysunięta w głąb zatoki wiel-
kich burz. Powierzchnia tego stanu liczy przeszło
piętnaście milionów hektarów, spośród których
należało wybrać jeden położony z tej strony
dwudziestego ósmego równoleżnika i nadający się
dla wielkiego przedsięwzięcia; toteż Barbicane,
jadąc konno, badał uważnie ukształtowanie i
rzeźbę terenu. Był wyraźnie zadowolony, gdy
stwierdził, że wznosi się on stopniowo, i kiedy
Maston zaczął go wypytywać, odpowiedział:
— Jest rzeczą pierwszorzędnej wagi, czcigod-
ny przyjacielu, abyśmy odleli naszą kolumbiadę
w okolicy wyżynnej. Na wyniosłym terenie prace
nasze będą znacznie łatwiejsze; nie będziemy
potrzebowali staczać walki z wodą, co nam zaos-
zczędzi mozolnego i kosztownego odprowadzenia
jej za pomocą rur, a należy mieć to na względzie,
skoro musimy wywiercić studnię głębokości
dziewięciuset stóp.
82/177
— Ma pan rację — wtrącił inżynier Murchison.
— Trzeba w miarę możności unikać wód pod-
skórnych w czasie wiercenia; lecz jeśli natrafimy
na źródła, nie będzie to nieszczęściem — wypom-
pujemy je maszynami lub skierujemy gdzie in-
dziej. Nie chodzi w tym wypadku o studnię
artezyjską, wąską i ciemną, gdzie gwintownik,
tuleja, świder, słowem, wszystkie narzędzia wier-
tacza, pracują po omacku. My będziemy pracować
pod gołym niebem, w biały dzień, z motyką i kilo-
fem w ręku, a jeżeli jeszcze pomoże nam mina, ro-
bota pójdzie prędko.
— Jednakże — podjął Barbicane — jeśli dzięki
wyniosłości terenu lub właściwościom gleby
będziemy mogli uniknąć walki z podskórną wodą,
praca będzie i szybsza, i wydajniejsza; musimy
zatem dążyć do tego, by zrobić nasz wykop na
terenie położonym o kilkaset sążni nad poziomem
morza.
— Zupełnie słusznie, i o ile się nie mylę, zna-
jdziemy niedługo odpowiednie miejsce.
— Ach, chciałbym się doczekać jak najprędzej
pierwszego uderzenia motyki! — rzekł prezes.
— A ja ostatniego! — zawołał Maston.
—
Dożyjemy
tej
chwili,
panowie
—
odpowiedział inżynier — i wierzcie mi, towarzyst-
83/177
wo Goldspring nie będzie potrzebowało płacić
odszkodowania za opóźnienie.
— Klnę się na świętą Barbarę! Ma pan rację!
— odparł Maston. — Sto dolarów dziennie aż do
dnia, kiedy Księżyc znajdzie się w tych samych
warunkach, to znaczy przez osiemnaście lat i je-
denaście dni, czy wie pan, że to da w sumie
sześćset pięćdziesiąt osiem tysięcy sto dolarów?
— Nie, proszę pana, nie interesuje nas to —
odpowiedział mu inżynier Murchison — i nie
będziemy potrzebowali tego obliczać.
Około dziesiątej rano gromadka jeźdźców
przejechała już blisko dwanaście mil; minęli
urodzajne pola i wjechali w okolicę lesistą. Rosły
,tu przeróżne gatunki drzew z iście tropikalną bu-
jnością. Lasy te, prawie nie do przebycia, składały
się z granatowców, z drzew pomarańczowych,
cytrynowych, figowych, morelowych, bananowych
i potężnych winorośli, których owoce i kwiaty ry-
walizowały ze sobą pod względem barwy i aro-
matu. W pachnącym cieniu tych wspaniałych
drzew śpiewało i fruwało mnóstwo ptaków, lśnią-
cych i kolorowych; ich gniazda musiały chyba
przypominać drogocenne szkatułki, aby były
godne tych pierzastych klejnotów.
84/177
Maston i major na widok tej bujnej przyrody
nie mogli się powstrzymać od podziwiania jej
przepychu i piękna. Lecz prezesowi Barbicane,
niezbyt wrażliwemu na cuda natury, pilno było po-
suwać się naprzód; nie podobała mu się ta urodza-
jna kraina właśnie przez swoją urodzajność; nie
będąc bynajmniej hydrognostą wyczuwał wodę
pod kopytami końskimi i na próżno szukał oznak
bezspornej jałowości.
Mimo wszystko ubywało im drogi; trzeba było
przeprawić się w bród przez kilka rzek, co było
połączone z pewnym niebezpieczeństwem, gdyż
grasowały w nich kajmany długości od piętnastu
do osiemnastu stóp. Maston pogroził im zuchwale
swoim strasznym hakiem, lecz udało mu się je-
dynie spłoszyć pelikany, cyranki, faetony — dzikie
ptactwo zamieszkujące brzegi tych rzek — gdy
tymczasem różowe flamingi przyglądały im się z
ogłupiałymi minami.
Wreszcie zniknęli z kolei i ci gospodarze wilgo-
tnych połaci kraju; lasy zrzedły, pnie ścieniały; kil-
ka pojedynczych grup drzew odcinało się na tle
bezkresnych równin, gdzie żerowały stada płochli-
wych danieli.
— Nareszcie! — zawołał Barbicane stając w
strzemionach. — Oto strefa sosen.
85/177
— I dzikusów — dorzucił major.
Istotnie, kilku Seminolów ukazało się na ho-
ryzoncie; krążyli niespokojnie, hasali tam i z
powrotem na swoich rączych koniach, wymachu-
jąc długimi dzidami lub strzelając ze swoich fuzji,
wydających głuchy huk. Poprzestali zresztą na
tych wrogich demon- , stracjach, nie zaczepiając
Barbicane'a i jego towarzyszy. Ci znajdowali się
właśnie na środku skalistej równiny,, rozległej, ot-
wartej przestrzeni obejmującej kilka akrów, którą
słońce zalewało potokiem palących promieni. Ut-
worzona była przez wyniosłość terenu, która, jak
się zdawało, odpowiadała wszystkim warunkom
koniecznym do ustawienia kolumbiady.
— Stać! — rzekł Barbicane zatrzymując się. —
Czy to miejsce ma jakąś nazwę?
—
Nazywa
się
Stone's
Hill
(Kamienne
Wzgórze) — odpowiedział jeden z Florydyjczyków.
Barbicane zsiadł z konia bez słowa, wziął swo-
je narzędzia i zaczął z wielką dokładnością zdej-
mować plan sytuacyjny wzniesienia; towarzysze,
otoczywszy go kołem, przyglądali mu się w
głębokim milczeniu.
W tym momencie słońce wskazywało połud-
nie. Barbicane, zanotowawszy szybko rezultat
swoich badań, powiedział:
86/177
— To miejsce leży o trzysta sążni nad
poziomem morza, pod 27°7' szerokości północnej
i 5°7' długości zachodniej; wydaje mi się, że dzięki
swoim właściwościom, dzięki temu, że jest suche
i skaliste, odpowiada wszystkim wymaganym
warunkom; tu więc staną nasze składy, warsztaty,
piece, domki dla naszych robotników i stąd,
właśnie stąd — powtórzył uderzając nogą w szczyt
Stone's Hill — nasz pocisk poleci ku przestrzeniom
międzyplanetarnym!
87/177
ROZDZIAŁ X
MOTYKA I KIELNIA
Barbicane i jego towarzysze wrócili tego
samego wieczoru do Tampa Town, a inżynier
Murchison wsiadł znów na „Tampico”, by odpłynąć
do Nowego Orleanu. Miał zwerbować całą armię
robotników i sprowadzić większą część materi-
ałów. Członkowie Klubu pozostali w Tampa Town,
aby zorganizować pierwsze roboty przy pomocy
miejscowych ludzi.
W osiem dni po swym odjeździe „Tampico”
wrócił do zatoki Espiritu Santo, prowadząc całą
flotyllę parostatków. Murchisonowi udało się ze-
brać tysiąc pięciuset robotników. W ponurych lat-
ach niewolnictwa jego starania poszłyby na
marne. Lecz od czasu gdy Ameryka, kraina wol-
ności, była ojczyzną wyłącznie ludzi wolnych,
tłumnie zbiegali się oni tam, gdzie czekała na nich
praca sowicie wynagradzana. Otóż Klub Puszkarzy
miał pieniędzy pod do statkiem: zapewniał swoim
ludziom wysokie wynagrodzenie i pokaźne graty-
fikacje, proporcjonalne do wykonanej pracy.
Robotnik zwerbowany na Florydę po ukończeniu
roboty mógł liczyć na kapitał zdeponowany na
jego nazwisko w banku w Baltimore. Murchison
miał więc tylko kłopot z wyborem i mógł stawiać
daleko idące wymagania co do uzdolnień i
zręczności swoich pracowników. Toteż nie ulega
wątpliwości, że zaciągnął do swego pracowitego
legionu elitę mechaników, palaczy, odlewaczy,
wapniarzy,
górników,
strycharzy
i
innych
wszelkiego rodzaju wyrobników, czarnych i bi-
ałych, niezależnie od koloru skóry. Wielu spośród
nich zabrało ze sobą rodziny. Była to prawdziwa
emigracja.
Trzydziestego
pierwszego
października
o
dziesiątej rano ta gromada ludzi zeszła na ląd przy
nabrzeżu portowym w Tampa Town; łatwo sobie
wyobrazić ruch i ożywienie, jakie zapanowały w
tym małym mieście, gdy w ciągu jednego dnia
podwoiła się jego ludność. Istotnie Tampa Town w
przyszłości zyskało niepomiernie na przedsięwzię-
ciu Klubu Puszkarzy, nie tyle ze względu na liczbę
robotników, których natychmiast wysłano do
Stone's Hill, ile dzięki napływowi ciekawych,
ciągnących” stopniowo ze wszystkich stron świata
na półwysep Florydy.
Pierwsze dni zeszły na wyładunku sprzętu,
przywiezionego przez flotyllę, maszyn, żywności,
a także pokaźnej ilości domków z blachy, zro-
89/177
bionych ze składanych i numerowanych” części.
Jednocześnie Barbicane wsadzał pierwsze tyczki
miernicze, wyznaczając drogę żelazną długości
piętnastu mil, która miała połączyć Stone's Hill z
Tampa Town.
Powszechnie wiadomo, w jakich, warunkach
buduje się tor kolejowy w Ameryce; kapryśny w
swych zakrętach, śmiały w pokonywaniu skłonów,
gardzi barierami, lekceważy budowle dodatkowe,
jak mosty i dworce, wdziera się na pagórki, zbiega
w doliny, galopuje na oślep, nie troszcząc się o za-
chowanie prostej linii; nie jest też ani kosztowny,
ani kłopotliwy. Toteż budowa drogi żelaznej z Tam-
pa Town do Stone's Hill była po prostu fraszką i nie
pochłonęła ani wiele czasu, ani pieniędzy.
Barbicane był duszą tego światka, który zbiegł
się tu na jego wezwanie; ożywiał go swoim za-
pałem,
zarażał
animuszem,
entuzjazmem
i
pewnością siebie; dwoił się i troił, jak gdyby posi-
adał dar wszechobecności, a Maston, niczym na-
trętna, brzęcząca mucha, nie opuszczał go ani na
chwilę. Praktyczny umysł prezesa zdobywał się na
tysiące wynalazków. Nie istniały dla niego prze-
ciwności ani przeszkody, nie uznawał trudności;
był
jednocześnie
górnikiem,
murarzem
i
mechanikiem równie dobrym jak artylerzystą, na
każde pytanie miał gotową odpowiedź, potrafił
90/177
rozwiązać każdy problem. Prowadził ożywioną ko-
respondencję z Klubem i z zakładami w Gold-
spring, a „Tampico”, stojąc w przystani Hillisboro,
palił dzień i noc w kotłach i czekał pod parą na
jego rozkazy.
Pierwszego listopada Barbicane opuścił Tam-
pa Town z grupą robotników i już nazajutrz wokół
Stone's
Hill
wyrosło
miasteczko
składanych
domków; otoczono je palisadą, a było tak oży-
wione i ruchliwe, iż łatwo można było je wziąć za
jakiś większy ośrodek Stanów. Życie jego ujęto w
karby dyscypliny i rozpoczęto prace, zachowując
wzorowy ład i porządek.
Dzięki starannie przeprowadzonym wierce-
niom zapoznano się z właściwościami terenu i już
czwartego listopada można było przystąpić do
kopania. Tego dnia Barbicane zebrał wszystkich
majstrów i przemówił do nich w następujących
słowach:
— Wszyscy dobrze wiecie, przyjaciele, w jakim
celu zebrałem was tu, w tym dzikim zakątku Flo-
rydy. Chodzi o odlanie działa, którego wewnętrzna
średnica ma wynosić dziewięć stóp, grubość
ścianek — sześć stóp, a kamiennego obmurowa-
nia — dziewiętnaście i pół; w sumie zatem trzeba
wykopać studnię szerokości sześćdziesięciu stóp,
głęboką na dziewięćset. Wielka ta praca ma być
91/177
ukończona w ciągu ośmiu miesięcy; otóż musicie
wydobyć dwa i pół miliona stóp sześciennych zie-
mi, czyli w okrągłych liczbach dziesięć tysięcy
stóp sześciennych dziennie. Nie przedstawiałoby
to żadnych trudności dla tysiąca robotników ma-
jących swobodę ruchów, będzie jednak bardziej
uciążliwe
na
stosunkowo
ograniczonej
przestrzeni. Jednakże, skoro praca ta musi być
wykonana, będzie wykonana! Liczę zarówno na
waszą odwagę, jak i na waszą zręczność.
O godzinie ósmej rano motyka po raz pier-
wszy uderzyła o ziemię Florydy i od tego momen-
tu to dzielne narzędzie nie próżnowało ani chwili w
ręku górników. Robotnicy pracowali na cztery zmi-
any.
Zresztą, jakkolwiek przedsięwzięcie było gi-
gantyczne, bynajmniej nie przekraczało granic
możliwości ludzkich. Do tego było jeszcze daleko.
Ileż to robót o wiele trudniejszych i wymagających
bezpośredniej walki z żywiołem doprowadzono do
pomyślnego końca! Wspominając tylko o podob-
nych pracach wystarczy wymienić ową „studnię
praojca Józefa” zbudowaną koło Kairu przez suł-
tana Saladyna, w epoce, gdy maszyny nie pom-
nożyły
jeszcze
stokrotnie
wydajności
pracy
ludzkiej, studnię wykopaną na równym poziomie
z Nilem i mającą trzysta stóp głębokości! A także
92/177
i tę, którą wykopał w Koblencji Jan margrabia
Badeński i która liczyła sześćset stóp! Więc o cóż
chodziło właściwie? Jedynie o to, by potroić tę
głębokość przy dziesięciokrotnie większej sze-
rokości wykopu, co tylko ułatwiało wiercenie.
Toteż ani jeden majster, ani jeden robotnik nie
wątpił w pomyślny rezultat przedsięwzięcia.
Inżynier Murchison w porozumieniu z preze-
sem Barbicane powziął pewną ważną decyzję,
która miała jeszcze przyśpieszyć bieg prac. Jeden
z punktów umowy głosił, że kolumbiada będzie
okuta żelaznymi obręczami, nabijanymi na gorą-
co. Był to zbytek ostrożności, gdyż machina mogła
niewątpliwie obejść się bez ściskających ją pierś-
cieni. Postanowiono więc skreślić ten warunek,
Była to wielka oszczędność czasu, gdyż dało
się teraz zastosować najnowszy system kopania
używany przy budowie studzien, w którym roboty
murarskie wykonuje się jednocześnie z wierce-
niem. Dzięki tej prostej metodzie nie trzeba pod-
pierać ziemi za pomocą belek poprzecznych, mur
trzyma
ją
bowiem
z
niewzruszoną
mocą,
opuszczając się w dół siłą własnego ciężaru. Sys-
tem ten miał być zastosowany dopiero wtedy, gdy
motyka natrafi na stały pokład gruntu.
Czwartego listopada pięćdziesięciu robot-
ników wykopało w samym środku przestrzeni
93/177
ogrodzonej palisadą, to jest na szczycie Stone's
Hill, okrągły dół o średnicy sześćdziesięciu stóp.
Najpierw motyka natrafiła na rodzaj czarnej próch-
nicy — warstwa ta nie przekraczała sześciu cali
— i szybko dała z nią sobie radę. Pod próchnicą
były dwie stopy miałkiego piasku, który starannie
odgarnięto, gdyż miał być użyty przy robocie
wewnętrznej formy.
Pod piaskiem ukazała się warstwa białej, dość
spoistej gliny, podobnej do spotykanego w Anglii
marglu, grubości czterech stóp.
Po czym żelazne ostrza oskardów błysnęły na
twardym pokładzie, czymś w rodzaju skały ufor-
mowanej ze skamieniałych muszli, bardzo suchej,
bardzo twardej, z którą zmagano się już do końca.
Dół miał wówczas sześć i pół stopy głębokości,
rozpoczęto zatem prace murarskie.
W głębi wykopu zbudowano „dno” z drzewa
dębowego, rodzaj tarczy mocno spojonej, o
wielkiej wytrzymałości; w środku był otwór o śred-
nicy równej zewnętrznej średnicy kolumbiady.
Właśnie na tym dnie wsparły się pierwsze warstwy
muru, w którym wodoodporny cement wiązał
kamienie z niebywałą mocą. Robotnicy zaczęli
murować posuwając się od zewnętrznego obwodu
ku środkowi i w ten sposób znaleźli się w studni
szerokiej na dwadzieścia jeden stóp.
94/177
Gdy ta praca została ukończona, górnicy znów
chwycili za oskardy i motyki i napoczęli skałę pod
dębowym dnem, podpierając je bardzo mocnymi
legarami; w miarę jak wykop pogłębiał się o dwie
stopy, stopniowo usuwano podpory; pomału dno
opuszczało się, a wraz z nim i masywny pierścień
roboty murarskiej, który nieustannie podciągano
wzwyż, zostawiając „wietrzniki” mające służyć za
ujście dla gazów, które wytworzą się przy odlewa-
niu.
Ten rodzaj pracy wymagał od robotników
niezwykłej zręczności i ustawicznej czujności;
niejeden kopiąc pod platformą został niebez-
piecznie, a nawet śmiertelnie poraniony odłamka-
mi kamieni; lecz zapał nie wygasał ani na chwilę
zarówno w dzień, jak i w nocy. Dniem pod palą-
cymi promieniami słońca, które w kilka miesięcy
później tak prażyło te spalone równiny, że skwar
dochodził do 90° Fahrenheita, nocą zaś w powodzi
białego światła elektrycznego szczęk oskardów o
skałę, wybuchy min, zgrzyt maszyn, kłęby dymu
unoszące się w powietrzu otaczały Stone's Hill
kołem grozy, którego ani stada bizonów, ani luźne
grupy Seminolów nie śmiały . przestąpić.
Roboty systematycznie posuwały się naprzód;
dźwigi parowe przyśpieszały przesuwanie mate-
riałów;
nie
napotykano
niespodziewanych
95/177
przeszkód, raczej z góry przewidziane trudności,
które zręcznie pokonywano.
Gdy upłynął pierwszy miesiąc, studnia os-
iągnęła głębokość wyznaczoną na ten okres cza-
su, czyli sto dwanaście stóp. W ciągu grudnia pod-
wojono, a w styczniu potrojono tę głębokość. W
lutym robotnicy musieli stoczyć walkę z podziem-
nym jeziorkiem, które ukazało się pod skorupą
ziemską. Trzeba było zastosować potężne pompy
i aparaty ze sprężonym powietrzem, aby je os-
uszyć i zabetonować wyloty źródeł, podobnie jak
na statku łata się dziurę, przez którą przedziera
się woda. Wreszcie uporano się z tymi niefortun-
nymi prądami. Jednakże na skutek osunięcia się
ziemi dębowe dno zapadło się częściowo i nastąpił
zalew. Łatwo sobie wyobrazić straszliwy napór
tego
murowanego
pierścienia
o
wysokości
siedemdziesięciu pięciu sążni! Kilku robotników
przypłaciło życiem ten wypadek.
Trzy tygodnie zużyto, by podeprzeć kamienne
obramowanie, by je gruntownie naprawić i ustaw-
ić dno tak solidnie jak poprzednio. Lecz dzięki fa-
chowym umiejętnościom inżyniera i potędze za-
stosowanych maszyn budowa, zagrożona przez
chwilę, odzyskała równowagę i wiercenie po-
suwało się dalej.
96/177
Odtąd żaden nowy wypadek nie wstrzymał
biegu robót i dziesiątego czerwca, na dwadzieścia
dni przed terminem wyznaczonym przez prezesa
Barbicane, studnia, całkowicie wyłożona kamien-
nym
obmurowaniem,
osiągnęła
głębokość
dziewięciuset stóp. Na dnie mur spoczywał na
masywnym sześcianie grubości trzydziestu stóp,
sięgając u góry powierzchni ziemi.
Prezes
Barbicane
i
członkowie
Klubu
Puszkarzy
złożyli
inżynierowi
Murchisonowi
serdeczne powinszowania z okazji tak szybkiego
ukończenia tej pracy, godnej cyklopów.
W ciągu ośmiu miesięcy Barbicane ani na
chwilę nie opuścił Stone's Hill; śledząc pilnie bieg
robót troszczył się nieustannie o zdrowie i potrze-
by robotników, toteż udało mu się szczęśliwie
uniknąć epidemii, tak rozpowszechnionych w wiel-
kich skupiskach ludzkich i groźnych zwłaszcza w
strefach narażonych na wpływy tropikalnego kli-
matu.
Wprawdzie kilku robotników przypłaciło ży-
ciem ryzykowne posunięcia, związane ściśle z tak
niebezpiecznymi pracami, lecz tych pożałowania
godnych wypadków nie da się niestety uniknąć,
a w pojęciu Amerykanów są to zagadnienia dru-
gorzędne, którymi się zbytnio nie przejmują.
Troszczą się raczej o sprawy ogólnoludzkie, a nie
97/177
o poszczególne jednostki. Jednakże Barbicane
kierował się innymi zasadami i stosował je przy
każdej sposobności. Toteż dzięki jego staraniom,
inteligencji, skutecznej interwencji w trudnych
sytuacjach, dzięki jego nadzwyczajnej przenikli-
wości
i
humanitarności
przeciętna
liczba
nieszczęśliwych
wypadków
nie
przekraczała
takiejże przeciętnej podawanej przez kraje eu-
ropejskie znane z przesadnej ostrożności, a
między innymi i Francji, gdzie na każde dw,ieście
tysięcy franków, wydanych na robociznę, przypa-
da jeden nieszczęśliwy wypadek.
98/177
ROZDZIAŁ XI
UROCZYSTOŚĆ ODLEWANIA
W ciągu ośmiu miesięcy, które zużyto na
wiercenie, prowadzono jednocześnie w szybkim
tempie prace przygotowawcze związane z odle-
waniem kolumbiady; gdyby jakiś obcy przybysz
zjawił się. w Stone's Hill, byłby niezmiernie zdzi-
wiony widokiem, jaki roztoczyłby się przed jego
oczami.
W promieniu sześciuset jardów wznosiło się
wokół studni, jako punktu środkowego, tysiąc
dwieście pieców płomienistych na sześć stóp sze-
rokich; odległość między jednym a drugim
wynosiła zaledwie pół sążnia. Obwód koła, na
którym rozmieszczono te piece, miał dwie mile
długości.
Wszystkie piece zbudowane były według jed-
nego wzoru, miały wysokie, czworograniaste
kominy i sprawiały przedziwne wrażenie. Ten
układ architektoniczny wzbudzał zachwyt Mas-
tona, przypominał mu budowle Waszyngtonu..
Twierdził
on,
iż
nie
ma
na
świecie
nic
piękniejszego, nawet w Grecji, gdzie zresztą, jak
się sam przyznawał, nigdy w życiu nie był.
W tym miejscu warto sobie przypomnieć, że
Komitet postanowił użyć do odlewu kolumbiady
lanego żelaza, i to tak zwanego surowca szarego.
Metal ten jest istotnie bardziej wytrzymały, roz-
ciągliwy, podatny, łatwy do obróbki, nadający się
do wszelkich odlewów i po wypaleniu z węglem
kamiennym
stanowi
najlepszy
materiał
do
wyrobów wymagających wielkiej odporności, jak
armaty, cylindry do maszyn parowych, prasy hy-
drauliczne i tak dalej. Lecz po pierwszym wytopi-
eniu metal jest zazwyczaj nie dość jednolity i
dopiero za drugim razem oczyszcza się go, rafinu-
je, usuwając pozostałe przymieszki.
Toteż przed wysłaniem do Tampa Town ruda
żelazna została przetopiona w wielkich piecach
zakładów w Goldspring i po zetknięciu z węglem
i krzemem, rozgrzanym do wysokiej temperatury,
nawęgliła się i zamieniła w surowiec. Po tym pier-
wszym procesie metal wysiano do .Stone's HilL
Lecz chodziło tu o sto trzydzieści sześć milionów
funtów żelaza — była to ilość zbyt duża, by prze-
transportować ją koleją, przewóz bowiem kosz-
towałby tyle samo, co materiał. Korzystniej było
wynająć statki w Nowym Jorku i załadować na
nie surowiec w sztabach; potrzeba było do tego
100/177
aż sześćdziesięciu ośmiu statków o pojemności
tysiąca ton każdy, słowem, prawdziwej floty, która
trzeciego
maja
opuściła
port
nowojorski,
wypłynęła na ocean i posuwając się wzdłuż
wybrzeży amerykańskich wjechała do Cieśniny
Bahama, okrążyła przylądek Florydy i dziesiątego
tegoż miesiąca przez zatokę Espiritu Santo zawin-
ęła bez uszkodzeń do portu Tampa Town.
Tu sztaby przeładowano na wagony kolejowe
i w połowie miesiąca olbrzymi transport metalu
dostarczono do miejsca przeznaczenia, to jest do
Stone's Hill.
Łatwo
pojąć,
że
dla
stopienia
naraz
sześćdziesięciu tysięcy ton żelaza tysiąc dwieście
pieców nie było wcale za dużo. Każdy z nich mógł
pomieścić około stu czternastu tysięcy funtów
metalu; urządzone były na wzór tych, które
służyły do wytopienia armaty Rodmana; miały
kształt trapezu i były bardzo niskie. Ognisko i
komin
znajdowały się na dwóch przeciwległych krań-
cach paleniska w ten sposób, że było ono równo
ogrzewane na całej przestrzeni. Piece te, zbu-
dowane z ogniotrwałej cegły, składały się jedynie
z rusztu do spalania węgla kamiennego i z „tr-
zonu”, na którym kładzie się sztaby żelaza; po
trzonie tym, pochylonym pod kątem dwudziestu
101/177
pięciu stopni, metal spływał do zbiorników, skąd
tysiąc dwieście zbieżnych ścieków odprowadzało
go do głównej studni.
Nazajutrz po ukończeniu robót murarskich i
wiertniczych Barbicane przystąpił do wykonania
formy
wewnętrznej;
chodziło
o
wzniesienie
wewnątrz studni, wzdłuż jej osi, cylindra długości
dziewięciuset stóp i szerokości dziewięciu stóp,
który by ściśle odpowiadał przestrzeni przeznac-
zonej na kanał działowy kolumbiady. Cylinder ten
zrobiono z mieszaniny gliny i piasku z dodatkiem
siana r słomy. Przestrzeń pozostawiona między
formą a obmurowaniem miała być zapełniona
płynnym żelazem, które powinno w ten sposób ut-
worzyć ściany grubości sześciu stóp.
Ażeby cylinder zachował równowagę, zabez-
pieczono go żelazną konstrukcją i przytwierdzono
gdzieniegdzie do kamiennego obmurowania za
pomocą poprzeczek; po skończonej robocie te
poprzeczki miały pozostać w żelaznym odlewie,
co nie odgrywało żadnej roli.
Wszystko było gotowe na ósmego lipca i odle-
wanie wyznaczono na następny dzień.
— Będzie to piękna uroczystość — rzekł Mas-
ton do swego przyjaciela Barbicane'a.
102/177
— Bez wątpienia — odparł prezes. — Ale w
każdym razie nie uroczystość publiczna.
— Jak to? Nie każe pan szeroko otworzyć bram
dla wszystkich?
— Uchowaj Boże! Odlewanie kolumbiady, to
nie taka prosta sprawa, żeby nie powiedzieć
niebezpieczna, i wolę, by odbyło się to w ścisłym
gronie. Co innego przy wystrzelaniu pocisku; wt-
edy niechże będzie wielkie święto, ale nie
wcześniej.
Prezes miał rację; przy odlewie mogły zajść
nieprzewidziane okoliczności połączone z niebez-
pieczeństwem, a duży napływ widzów utrudniłby
tylko z nim walkę. Lepiej było zachować swobodę
ruchów. Nie wpuszczono więc nikogo na ogrod-
zony teren z wyjątkiem delegacji Klubu Puszkarzy,
która zjechała do Tampa Town. Wśród przybyłych
znajdował się ruchliwy Bilsby, Tom Hunter,
pułkownik Blomsberry; major Elphiston, generał
Morgan i ci wszyscy, dla których odlewanie
kolumbiady było najbliższą sercu sprawą. Maston
ofiarował się za przewodnika; nie darował im żad-
nego szczegółu, zaprowadził ich wszędzie: do
magazynów, do warsztatów, do maszyn, i zmusił
do zwiedzenia wszystkich tysiąca dwustu pieców
jednego po drugim. Ostatni oglądali z wyraźną
odrazą.
103/177
Odlewanie miało rozpocząć się punktualnie o
dwunastej w południe; w przeddzień każdy piec
naładowano metalem w sztabach ułożonych na
krzyż w stosy, aby gorące powietrze miało
wszędzie dostęp. Już od samego rana z tysiąca
dwustu kominów buchały w powietrze gejzery
płomieni, a ziemia drżała od głuchych wstrząsów.
Na stopienie każdego funta metalu trzeba było
spalić funt węgla. A więc sześćdziesiąt tysięcy ton
palącego się węgla przesłaniało tarczę słoneczną
gęstą zasłoną czarnego dymu.
Niebawem wokół pieców, których sapanie
przypominało pomruki burzy, upał stał się nie do
zniesienia;
nieustanny
podmuch
potężnych
wentylatorów nasycał tlenem wszystkie te og-
niska rozpalone do białości.
Pomyślny wynik procesu zależał od szybkości
jego wykonania. Sygnałem miał być wystrzał ar-
matni i na ten znak każdy piec powinien wypuścić
płynne żelazo aż do ostatniej kropli.
Gdy dyspozycje zostały wydane, zarówno
kierujący robotami, jak i robotnicy czekali na wyz-
naczony moment z "niecierpliwością, przez którą
przebijało wzruszenie. Nie było nikogo na ogrod-
zonym terenie i każdy majster-odlewacz trwał na
swoim posterunku przy otworach spustowych.
104/177
Barbicane i jego koledzy, ulokowawszy się na
sąsiednim wzniesieniu, obserwowali przebieg
spustu. Przed nimi stała armata, która na znak in-
żyniera miała oddać strzał.
Kilka minut przed dwunastą zaczęły spływać
pierwsze krople metalu; stopniowo zapełniały się
zbiorniki i gdy metal był już zupełnie płynny, od-
czekano chwilę, aby łatwiej mogły oddzielić się
substancje obce.
Wybiło południe. Nagle rozległ się wystrzał ar-
matni przeszywając powietrze płowym błyskiem.
Tysiąc dwieście otworów spustowych otworzyło
się jednocześnie i tysiąc dwieście ognistych węży
zaczęło pełzać ku centralnej studni, rozwijając
jarzące się pierścienie. A potem runęły ze stras-
zliwym łoskotem w otwór głęboki na dziewięćset
stóp. Był to widok wspaniały i wzruszający. Ziemia
drżała, a tymczasem potoki płynnego metalu,
miotając ku niebu kłęby dymu, zamieniały w parę
wilgoć zawartą w formie i przez wentyle w kami-
ennym obmurowaniu wyrzucały ją na zewnątrz
pod postacią nieprzeniknionych mgieł. Te sz-
tuczne obłoki, rozwijając się w szerokie spirale,
wzbijały się pionowo ku sklepieniu niebieskiemu
na wysokość pięciuset sążni. Jakiś krajowiec, wę-
drujący gdzieś na krańcach horyzontu, gotów był
pomyśleć, że powstał nowy wulkan w samym ser-
105/177
cu Florydy. Nie był to jednak ani wybuch lawy,
ani trąba powietrzna, ani burza, ani zmaganie się
żywiołów, ani żadne z tych groźnych zjawisk, do
których zdolna jest przyroda. Nie, to człowiek
stworzył te rdzawe opary, te gigantyczne płomie-
nie godne wulkanu, te głośne wstrząsy podziemne
przypominające
trzęsienie
ziemi,
te
wycia
mogące iść w zawody z huraganem i nawałnicą.
Jego to ręka wrzucała w otchłań przez siebie
wykopaną całą Niagarę płynnego metalu.
106/177
ROZDZIAŁ XII
KOLUMBIADA
Czy odlew się udał? W tym wypadku było się
skazanym wyłącznie na domysły. Wszystko jed-
nakże przemawiało za tym, że wynik będzie
pomyślny, forma bowiem pochłonęła całkowicie
masę stopionego w piecach metalu. Tak czy owak,
dłuższy czas musi upłynąć, zanim będzie można
przekonać się o tym bezpośrednio. Gdy major
Rodman odlał swoją armatę o wadze stu
sześćdziesięciu tysięcy funtów, stygła ni mniej, ni
więcej, tylko dwa tygodnie. Jak długo więc pot-
worna kolumbiada, otoczona kłębami oparów,
strzeżona przez straszliwy żar, kryć się będzie
przed wzrokiem swoich wielbicieli? Doprawdy,
trudno było to przewidzieć.
Przez ten czas cierpliwość członków Klubu
Puszkarzy wystawiona została na ciężką próbę.
Ale na to nie było rady. Niewiele brakowało, a Mas-
toh byłby się upiekł przez nadmiar gorliwości. W
piętnaście dni po odlaniu działa ogromny pióro-
pusz dymu unosił się jeszcze ku niebu, a wokół
szczytu Stone's Hill ziemia paliła stopy w promie-
niu dwustu kroków.
Dnie mijały jeden za drugim, upływały tygod-
nie, a nie było sposobu na to, by ostudzić ogrom-
ny cylinder. Niepodobieństwem było nawet zbliżyć
się do niego. Nie pozostało więc nic innego jak
czekać i członkowie Klubu tłumili bezsilny gniew.
— Mamy dziś dziesiąty sierpnia — rzekł Mas-
ton pewnego ranka. — Tylko cztery miesiące
dzielą nas od pierwszego grudnia, a tyle jest
jeszcze do zrobienia: trzeba usunąć formę
wewnętrzną, wykalibrować kanał działa, nabić je.
Nie zdążymy na czas! Nie sposób jeszcze zbliżyć
się do kolumbiady! Czyżby miała nigdy nie os-
tygnąć? To byłby dopiero okrutny zawód!
Na próżno usiłowano uspokoić niecierpliwego
sekretarza. Barbicane nie nie mówił, ale w jego
milczeniu kryło się głuche rozdrażnienie. Stanąć
wobec przeszkody, z którą tylko czas może się
uporać — a w tym wypadku czas był groźnym
wrogiem — czyli być zdanym na łaskę i niełaskę
nieprzyjaciela, to ciężki moment dla ludzi, których
rzemiosłem była wojna.
Jednakże dzięki codziennym obserwacjom
stwierdzono pewne zmiany na lepsze. Około pięt-
nastego sierpnia ścielące się opary wydatnie zm-
108/177
niejszyły się i zrzedły. W kilka dni później z terenu
otaczającego kolumbiadę unosiła się już tylko lek-
ka mgła, ostatnie tchnienie potwora zamkniętego
w kamiennym grobowcu. Pomału drgania ziemi
ustały, powierzchnia objęta żarem zmalała i na-
jmniej cierpliwi spośród widzów zaczęli podchodz-
ić bliżej — pierwszego dnia posunęli się o dwa
sążnie, nazajutrz o cztery. Wreszcie dwudziestego
drugiego sierpnia Barbicane, jego koledzy i in-
żynier mogli usiąść na wylocie lufy wyzierającej
u szczytu Stone`s Hill, na miejscu niewątpliwie
bardzo zdrowym, gdzie nie było mowy, aby ko-
mukolwiek zziębły nogi.
—
Nareszcie!
—
zawołał
prezes
Klubu
Puszkarzy i odetchnął z wyraźną ulgą.
Tego samego dnia zabrano się znowu do robo-
ty. Przystąpiono niezwłocznie do usuwania formy
wewnętrznej, ażeby opróżnić kanał działowy; os-
kard, motyka, narzędzia do gwintowania pracow-
ały bez przerwy; pod wpływem gorąca glina i pi-
asek ogromnie stwardniały, lecz przy pomocy
maszyn zdołano uporać się z tą masą, jeszcze
gorącą tam, gdzie stykała się bezpośrednio z
odlewem; wydobyte materiały szybko wywieziono
wagonetkami poruszanymi parą, a robota szła tak
sprawnie, pracowano z takim zapałem, Barbicane
przynaglał tak usilnie, a argumenty jego w postaci
109/177
dolarów były tak przekonujące, że już trzeciego
września nie zostało nawet śladu wewnętrznej
formy.
Natychmiast rozpoczęto wygładzanie; ustaw-
iono maszyny i szybko zaczęły funkcjonować
potężne świdry kalibrowe, których noże ścinały
chropowatości
odlewu.
Po
kilku
tygodniach
powierzchnia wewnętrzna olbrzymiej rury była
idealnie cylindryczna, a kanał działa wspaniale
wypolerowany.
Wreszcie dwudziestego drugiego września, w
niecały rok po oświadczeniu prezesa Barbicane,
ogromna machina, dokładnie wykalibrowana,
ustawiona pionowo z matematyczną ścisłością za
pomocą czułych instrumentów, gotowa była do
strzału. Teraz nie pozostawało nic innego, jak
czekać na Księżyc, ale nie było najmniejszej wąt-
pliwości, że stawi się on punktualnie na schadzkę.
Radość Mastona nie miała granic i o mało
nie uległ straszliwemu wypadkowi, zapuszczając
wzrok w rurę głęboką na dziewięćset stóp. Gdyby
nie zacny pułkownik Blomsberry, któremu na
szczęście ocalała prawa ręka, sekretarz Klubu
Puszkarzy znalazłby niechybną śmierć w głębi-
nach kolumbiady.
110/177
A więc działo było ukończone i nie mogło być
żadnej wątpliwości, że wykonano je bez zarzutu;
toteż szóstego października kapitan Nicholl, choć
z ciężkim sercem, zapłacił przegrany zakład
prezesowi Barbicane, a ten zapisał w swoich księ-
gach, w rubryce wpływów, sumę dwu tysięcy
dolarów. Można sobie wyobrazić wściekłość kapi-
tana, który to po prostu odchorował. Pozostawały
wprawdzie jeszcze trzy zakłady o trzy, "cztery i
pięć tysięcy dolarów i gdyby Nichol wygrał choci-
ażby dwa, sprawy jego nie stałyby jeszcze tak źle,
mimo iż wiele by im brakowało do doskonałości.
Zresztą pieniądze odgrywały tu drugorzędną
rolę, ciężkim ciosem natomiast był sukces odnie-
siony przez rywala, który potrafił odlać takie dzi-
ało, że nawet opancerzenie grubości dziesięciu
sążni nie mogłoby mu się oprzeć.
Od dwudziestego trzeciego września ogrod-
zony teren Stone's Hill został udostępniony dla
szerokich rzesz publiczności; łatwo sobie uprzy-
tomnić, jaki był napływ zwiedzających.
Istotnie, ze wszystkich stanów, z całego kraju,
ściągały na Florydę niezliczone tłumy ciekawych.
Miasto Tampa niebywale rozrosło się w ciągu tego
roku, całkowicie wciągnięte w roboty prowadzone
przez Klub Puszkarzy; liczyło naówczas sto
pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Wchłonąwszy
111/177
fort Brooke i otoczywszy go siecią ulic, miasto
rozciągało się teraz na tym klinie ziemi, który
rozdziela obie przystanie zatoki Espiritu Santo;
nowe dzielnice, nowe place, całe lasy domów
wyrosły w skwarze amerykańskiego słońca na tym
ongiś bezludnym wybrzeżu. Powstały towarzyst-
wa, które finansowały budowę kościołów, szkół,
domów prywatnych i w niespełna rok powierzch-
nia miasta powiększyła się dziesięciokrotnie.
Powszechnie wiadomo, że Jankesi to urodzeni
kupcy; gdziekolwiek rzuci ich los, od strefy
wiecznych lodów do okolic tropikalnych, muszą
spożytkować swój zmysł do interesów. Toteż wielu
spośród tych, którzy przyjechali tu powodowani
jedynie zwykłą ciekawością, przybysze, którzy
zjechali na Florydę po to tylko, by śledzić z bliska
przebieg prac Klubu Puszkarzy, po zainstalowaniu
się w Tampa rzucili się w wir interesów hand-
lowych. Dzięki statkom, wynajmowanym do prze-
wozu materiałów i robotników, ruch w porcie oży-
wił się niepomiernie. Niebawem inne statki prz-
eróżnych kształtów i o najrozmaitszej ładowności
zawijały do cieśniny i obu przystani z ładunkiem
żywności, wszelkich zapasów i towarów; w mieś-
cie powstały duże kantory armatorów i biura
pośredników, a „Shipping Gazette” — Gazeta
Morska — podawała codziennie wiadomości o
112/177
przybyciu do portu Tampa coraz to nowych
statków.
Wokół miasta wciąż przybywało dróg, lecz
przez wzgląd na wielki wzrost ludności i rozwój
handlu Tampa uzyskała wreszcie komunikację
kolejową z południowymi stanami. Kolej żelazna
połączyła La Mobile z Pensacolą, wielkim arse-
nałem morskim Południa; po czym z tego ważnego
punktu przeprowadzono tor do Tallahassee. Tutaj
był już mały, bo zaledwie dwudziestomilowy, od-
cinek kolei łączącej Tallahassee z Saint-Marks,
położonym nad brzegiem morza. Właśnie ten od-
cinek przedłużono aż do Tampa Town, a po drodze
ożywił on i obudził zamarłe i ospałe połacie cen-
tralnej Florydy. Tak więc Tampa, dzięki cudom up-
rzemysłowienia, które zawdzięczała pomysłowi
zrodzonemu pewnego dnia w mózgu rzutkiego
człowieka, mogła słusznie nadać sobie pozory
wielkiego miasta. Przezwano ją „Moon City”— Mi-
asto Księżyca — przy czym właściwa stolica Flory-
dy przeżywała całkowite zaćmienie, widoczne ze
wszystkich punktów świata.
Łatwo teraz pojąć, dlaczego powstała taka ry-
walizacja między Teksasem i Florydą, dlaczego
mieszkańców Teksasu ogarnął taki gniew, gdy na
skutek decyzji Klubu Puszkarzy zostali odprawieni
z kwitkiem. Byli na tyle przewidujący i przenikliwi,
113/177
że zorientowali się, co kraj zyskać może na
eksperymencie prezesa Barbicane i jaką korzyść
przyniesie tego rodzaju wystrzał armatni. Teksas
stracił sposobność wzbogacenia się o ważny
ośrodek handlowy, o nowe linie kolejowe i okazję
do
pokaźnego
zwiększenia
swojej
ludności.
Wszystkie te korzyści stały się udziałem Florydy,
owego nędznego półwyspu, rzuconego niby grob-
la między fale zatoki a nurty Oceanu Atlantyck-
iego. Dlatego też Barbicane, podobnie jak generał
Santa-Anna, zasłużył sobie na gwałtowną nienaw-
iść mieszkańców Teksasu.
Jednakże nowi mieszkańcy Tampa Town, choć
opanowała ich pasja do handlu i pęd do prze-
mysłowych
przedsięwzięć,
bynajmniej
nie
przestali interesować się poczynaniami Klubu
Puszkarzy. Wprost przeciwnie, najdrobniejsze
nawet szczegóły imprezy, niemal każde uderzenie
motyki,, trzymało ich ciekawość w napięciu.
Między miastem a Stone's Hill odbywały się
nieustanne wędrówki, procesje, nieomal piel-
grzymki.
Już obecnie można było przewidzieć, że gdy
nadejdzie dzień realizacji wielkiego eksperymen-
tu, . liczba ciekawych osiągnie zawrotną liczbę,
teraz już bowiem ściągali oni gromadnie ze wszys-
114/177
tkich stron świata na wąski półwysep. Europa emi-
growała do Ameryki.
Trzeba przyznać jednak, że dotychczas cieka-
wość licznych przybyszy nie była w dostatecznej
mierze
zaspokojona.
Wielu
spośród
nich
spodziewało się, że ujrzy na własne oczy odle-
wanie kolumbiady, tymczasem widzieli tylko dym.
Było to o wiele za mało dla ich spragnionych oczu,
lecz Barbicane nie chciał dopuścić nikogo do udzi-
ału w wielkiej operacji. Dało to powód do
złorzeczeń, szemrania i niezadowolenia; prezesa
krytykowano, posądzano go o absolutyzm, zarzu-
cano mu, że postępuje „nie po amerykańsku”.
Niewiele brakowało, a byłoby doszło wokół pal-
isady do awantur na większą skalę. Ale, jak wiado-
mo, Barbicane zachował nieugiętą postawę.
Natomiast gdy kolumbiada została całkowicie
ukończona, zakaz wstępu nie mógł być nadal
utrzymany w mocy; zresztą byłoby niegrzecznie,
ba! niebezpiecznie nawet, obrażać w ten sposób
uczucia ludzkie, wobec czego Barbicane kazał ot-
worzyć bramy dla wszystkich; jednakże, kierując
się
zmysłem
praktycznym,
postanowił
zbić
pieniądze na tej ogólnej ciekawości.
Sam fakt oglądania olbrzymiej kolumbiady był
już nie lada atrakcją, ale zjechać aż na jej dno
to było dopiero dla Amerykanów szczęściem bez
115/177
granic! Toteż nie było ani jednego zwiedzającego,
który by sobie odmówił przyjemności obejrzenia
wnętrza
tej
otchłani
z
metalu.
Specjalne
urządzenia przymocowane do dźwigu parowego
pozwoliły widzom zaspokoić ciekawość. Był to ist-
ny szał. Kobiety, dzieci, starcy, wszyscy czuli się w
obowiązku zgłębić do dna tajemnice olbrzymiego
działa. Opłata za zjeżdżanie wynosiła pięć dolarów
od osoby i, choć była wygórowana, w ciągu dwóch
miesięcy, które poprzedzały śmiałe zamierzenie,
napływ zwiedzających był tak duży, że Klub
zainkasował blisko pół miliona dolarów.
Rzecz oczywista, iż członkowie Klubu zwiedzili
pierwsi wnętrze kolumbiady. Zaszczyt ten słusznie
się zresztą należał dostojnemu zgromadzeniu.
Uroczystość ta odbyła się dwudziestego piątego
września. Honorowymi gośćmi, których prowizo-
ryczna winda zawiozła w dół, byli prezes Barbi-
cane, Maston, major Elphiston, generał Morgan,
pułkownik Blomsberry, inżynier Murchison i kilku
innych wybitniejszych członków sławnego Klubu,
ogółem około dziesięciu osp>Nb. Było jeszcze
bardzo gorąco na dnie tej długiej, metalowej rury,
gorąco i duszno. Ale cóż to była za radość, jaki
zachwyt! Ustawiono stół o dziesięciu nakryciach
na kamiennym dnie dźwigającym kolumbiadę,
oświetloną a giorno elektrycznością. Liczne i
116/177
smakowite potrawy, które jak gdyby spadały z
nieba, zjawiały się kolejno przed ucztującymi, a
najlepsze francuskie wina lały się strumieniem
podczas tej wspaniałej uczty, odbywającej się na
głębokości dziewięciuset stóp pod powierzchnią
ziemi.
Biesiada była bardzo ożywiona, a nawet hucz-
na; wznoszono liczne toasty, wychylano kielichy
na cześć globu ziemskiego, na cześć jego satelity
na cześć Klubu Puszkarzy, na cześć Stanów Zjed-
noczonych, na cześć Księżyca, na cześć Febe, na
cześć Diany, na cześć Selene, na cześć planety
nocy, na cześć „cichego pielgrzyma firmamentu”.
Wszystkie
tę
wiwaty,
niesione
na
falach
dźwiękowych w potężnej, akustycznej rurze,
dolatywały niczym grzmot do jej wylotu, a tłum
zgromadzonych wokół Stone's Hill łączył się
sercem i okrzykami z dziesięcioma biesiadnikami
ukrytymi na dnie gigantycznej kolumbiady.
Maston nie posiadał się z radości; trudno
ustalić, czy więcej krzyczał, czy też więcej
gestykulował, czy więcej pił, czy też więcej jadł.
Jedno jest pewne— nie oddałby swego miejsca
nawet za koronę cesarską, na pewno nie, chociaż-
by nabita i wycelowana armata miała natychmiast
wystrzelić i posłać go rozszarpanego na kawałki w
przestworza międzyplanetarne.
117/177
ROZDZIAŁ XIII
TELEGRAM
Wielkie dzieło Klubu Puszkarzy było właściwie
ukończone,
pozostały
jednak
jeszcze
dwa
miesiące do dnia, w którym pocisk pomknąć miał
na Księżyc. Przez te dwa miesiące, długie, jak
wieczność, niecierpliwość ogółu miała być wys-
tawiona na ciężką próbę. Dotychczas pisma po-
dawały najdrobniejsze nawet szczegóły dotyczące
przedsięwzięcia i wszyscy pochłaniali je chciwie
i namiętnie; teraz powstała obawa, że odtąd
pokaźnie zmniejszy się owa „dywidenda zaintere-
sowania"
rozdzielana
publiczności,
i
każdy
niepokoił się, że ominie go codzienna porcja
emocji.
Lecz były to płonne obawy; zaszedł bowiem
najbardziej nieoczekiwany, najbardziej niepraw-
dopodobny i niewiarygodny wypadek, który na
nowo roznamiętnił spragnione umysły i znów
pogrążył świat w stanie najwyższego podniecenia.
Trzydziestego września o godzinie trzeciej
minut czterdzieści siedem po południu nadeszła
depesza na ręce prezesa Barbieane; nadana była
kablem podmorskim biegnącym od Walencji w Ir-
landii, przez Nową Fundlandię aż do wybrzeży
Ameryki.
Barbicane
rozerwał
kopertę,
przeczytał
telegram i gdy zapoznał się z jego treścią, mimo
całego opanowania pociemniało mu w oczach, a
wargi mu zbladły.
Depesza zawierała dwadzieścia słów i do dziś
dnia figuruje w archiwach Klubu Puszkarzy. Oto jej
tekst:
Barbicane Tampa Floryda
Stany Zjednoczone Francja — Paryż
30 września, godzina 4 rano
Zmienić pocisk kulisty na pocisk cylindryczno-
stożkowaty,
Polecę w nim. Przybędę parowcem „Atlanta".
Michał Ardan
119/177
ROZDZIAŁ XIV
PASAŻER Z „ATLANTY"
Gdyby owa piorunująca wiadomość nie biegła
po drutach telegraficznych, lecz nadeszła zwycza-
jnie pocztą w zapieczętowanej kopercie, gdyby
francuscy,
irlandzcy,
nowofundlandzcy
i
amerykańscy urzędnicy nie byli z konieczności do-
puszczeni do tajemnicy, Barbicane nie wahałby
się ani na chwilę i nie rozgłaszałby całej sprawy
— i przez ostrożność, i aby nie narażać swego za-
mierzenia na kompromitację. Ten telegram mógł
być zwykłą mistyfikacją, zwłaszcza że wysłał go
Francuz. Czyż to możliwe, by jakikolwiek człowiek
był na tyle zuchwały i zdobył się na pomysł odby-
cia takiej podróży? A jeżeli podobny człowiek istni-
ał, czyż to nie był wariat, którego należało raczej
zamknąć w separatce szpitala dla umysłowo
chorych, a nie w pocisku?
Treść depeszy była jednak powszechnie
znana, gdyż aparaty nadawcze są z natury rzeczy
niezbyt dyskretne, i propozycja Michała Ardan ob-
iegała już całe Stany. Nie było więc żadnej racji
ukrywania jej. Wobec tego Barbicane zebrał
swoich kolegów obecnych w Tampa Town i nie
dając nic poznać po sobie ani nie wszczynając
dyskusji nad tym, czy telegram zasługuje na
wiarę, odczytał spokojnie lakoniczny jego tekst.
„Niemożliwe! Nie do uwierzenia! Zwykły żart!
Ktoś zakpił sobie z nas! Po prostu śmieszne! Ab-
surd!" — rozległa się cała seria okrzyków, które
służą zazwyczaj do wyrażenia wątpliwości i
niedowierzania, do określania głupoty i szaleńst-
wa, a towarzyszyły im gesty używane w podob-
nych okolicznościach. Każdy uśmiechał się, śmiał,
wzruszał ramionami lub wybuchał śmiechem za-
leżnie od nastroju. Jedynie Maston zdobył się na
zaskakujące powiedzenie:
— Niezły pomysł! — zawołał.
— Tak — odpowiedział na to major — tego
rodzaju projekty są niekiedy dopuszczalne, ale
pod warunkiem, że się nie myśli o ich urzeczywist-
nieniu.
— A dlaczego by nie? — odpowiedział żywo
sekretarz Klubu, gotów wszcząć dyskusję. Lecz
nikt nie chciał go do tego pobudzać.
Tymczasem nazwisko Michała Ardan krążyło
już w Tampa Town. Zarówno przyjezdni, jak i stali
mieszkańcy spoglądali na siebie niepewnie, wypy-
tywali się nawzajem i żartowali, nie tyle z tego
121/177
Europejczyka — jakiegoś mitu, urojonej postaci!
— ile z Mastona, który mógł uwierzyć w istnienie
tej legendarnej osoby. Kiedy Barbicane zapro-
ponował, by wysłać pocisk na księżyc, każdy
uważał to przedsięwzięcie za rzecz naturalną,
możliwą do urzeczywistnienia, ot, za zwykły
eksperyment z dziedziny balistyki! Ale żeby
rozumna istota powzięła zamiar odbycia podróży
w pocisku i zaryzykowała tę nieprawdopodobną
wyprawę — nie, to było nie do pomyślenia, to była
propozycja wręcz fantastyczna, jakiś żart, kawał,
po prostu „humbug”!
Pokpiwano więc sobie aż do wieczora i śmiało
twierdzić można, że całe Stany zaśmiewały się
do rozpuku, co bynajmniej nie jest zjawiskiem
powszednim w kraju, gdzie wszelkie niepraw-
dopodobne zamysły znajdują chętnych chwalców,
zwolenników i obrońców.
Jednakże propozycja Michała Ardan, jak
zresztą każdy nowy pomysł, nie dawała spokoju
wielu umysłom. Naruszyła ustalony porządek
codziennych emocji. „Nie przyszło nam to do
głowy!”
Wydarzenie
to,
właśnie
wskutek
swej
niezwykłości, stało się niebawem jakąś obsesją.
Rozmyślano o nim nieustannie. Ileż to jest spraw,
które wczoraj jeszcze budziły sprzeciw, a urzeczy-
122/177
wistnił je dzień dzisiejszy! Dlaczegóż ,to pewnego
pięknego dnia człowiek miałby nie przedsięwziąć
takiej podróży? Ale w każdym razie ten, kto by
się na to odważył, musiałby być chyba szaleńcem
i skoro ten projekt nie może być traktowany na
serio, lepiej by zrobił, gdyby milczał, zamiast
wprowadzać zamieszanie wśród spokojnej ludnoś-
ci swymi niedorzecznymi bredniami.
Przede wszystkim trzeba było się zastanowić,
czy taka osoba w ogóle istnieje. To imię i nazwisko
— Michał Ardan — było znane w Ameryce. Tak
nazywał się pewien Europejczyk słynący ze swych
śmiałych wyczynów. Poza tym telegram wysłany
poprzez głębiny Atlantyku, podanie nazwy statku,
którym jakoby Francuz odbywał podróż, oznacze-
nie daty przyjazdu — wszystkie te okoliczności
nadawały dziwnej propozycji pewne cechy praw-
dopodobieństwa. Należało zbadać, jak się rzecz
naprawdę przedstawia. Wkrótce poszczególne
jednostki połączyły się w grupy, pod wpływem
ciekawości grupy te jednoczyły się ze sobą,
niczym atomy pod działaniem przyciągania
molekularnego, i w rezultacie uformował się
zwarty tłum, który skierował się ku domowi, gdzie
mieszkał Barbicane.
Od czasu gdy nadeszła depesza, prezes nie
wypowiedział swego zdania; wysłuchał opinii Mas-
123/177
tona nie wyrażając ani uznania, ani nagany; za-
chowywał milczenie, czekając, jaki obrót wezmą
sprawy; nie brał jednak pod uwagę niecierpliwości
ogółu, toteż powitał niechętnym okiem tłum gro-
madzący się pod jego oknami. Wkrótce szemrania
i okrzyki zmusiły go do ukazania się. Jak widać,
ciążyły na nim wszelkie obowiązki, a więc i
wszelkie kłopoty związane ze sławą.
Gdy ukazał się, zapadła cisza i jeden z oby-
wateli zabrał głos stawiając mu bez ogródek
następujące pytanie:
— Czy osoba figurująca w depeszy pod
nazwiskiem Michał Ardan jest w drodze do Amery-
ki, czy też nie?
— Panowie — odpowiedział Barbicane — wiem
tyle samo, co i wy.
— Trzeba to wiedzieć! — zawołały zniecierpli-
wione głosy.
— Czas nam wszystko wyjaśni — odparł chłod-
no prezes.
— Czas nie ma prawa trzymać całego kraju
w niepewności — podjął na nowo mówca.— Czy
zmienił pan plany pocisku, jak o to prosi nadawca
depeszy?
— Jeszcze nie, panowie. Ale macie rację, trze-
ba wiedzieć, jak się rzecz przedstawia; telegraf,
124/177
który był sprawcą całego tego poruszenia, musi
udzielić nam dodatkowych wyjaśnień.
— Do telegrafu! Do telegrafu! — wołał pod-
niecony tłum. Barbicane zeszedł na dół i krocząc
na czele wielkiej gromady skierował się ku urzę-
dom miejskim.
W kilka minut później wysłano depeszę do
syndyka agencji okrętowych w Liverpoolu z
prośbą o odpowiedź na następujące pytania:
Co wiadomo o okręcie „Atlanta"? Kiedy opuś-
cił Europę? Czy na pokładzie znajduje się pewien
Francuz nazwiskiem Michał Ardan?
Po upływie dwu godzin Barbicane otrzymał
tak dokładne informacje, że nie było już powodu
do żadnych wątpliwości.
Parowiec „Atlanta” z Liverpoolu wypłynął z
macierzystego
portu
drugiego
października,
biorąc kurs na Tampa Town; na pokładzie znajduje
się Francuz, figurujący na liście pasażerów pod
nazwiskiem Michał Ardan.
Wobec tego wyraźnego potwierdzenia pier-
wszej depeszy w oczach prezesa pojawił się nagły
błysk; mocno zacisnął pięści i usłyszano, jak szep-
tał:
— A więc to prawda, a więc to możliwe! Ten
Francuz rzeczywiście istnieje i za piętnaście dni
125/177
będzie tutaj! Ależ to jakiś szaleniec, jakiś nar-
waniec! Nigdy się na to nie zgodzę!
Jednakże tego samego wieczoru napisał do
firmy Breadwill i Spółka z poleceniem, by wstrzy-
mano odlewanie pocisku aż do dalszych dyspozy-
cji.
Opisać podniecenie, jakie opanowało całą
Amerykę, wrażenie dziesięć razy większe od tego,
jakie wywołał projekt prezesa Barbicane; podać,
co wypisywały gazety Stanów, jak przyjęły tę
wiadomość i w jaki sposób opiewały przyjazd bo-
hatera
Starego
Kontynentu;
odmalować
gorączkowy niepokój, w którym każdy żył, licząc
godziny, minuty i sekundy; dać choćby słabe po-
jęcie o tej męczącej obsesji, która opanowała
wszystkie mózgi opętane jedną jedyną myślą; odt-
worzyć obraz zajęć odsuniętych na drugi plan
wobec tego jednego absorbującego zainteresowa-
nia oraz ogrom wstrzymanych prac; opowiedzieć
o tym, jak zamarł handel, jak okręty gotowe do
drogi stały na kotwicy, by doczekać się przybycia
„Atlanty", jak statki handlowe nadjeżdżały z
ładunkiem i odchodziły nie naładowane, jak
parowce, statki pocztowe, jachty spacerowe,
lekkie łodzie wszelkich rozmiarów pruły ustaw-
icznie wody zatoki Espiritu Santo; obliczyć tysiące
ciekawych, którzy w ciągu piętnastu dni pom-
126/177
nożyli w czwórnasób ludność Tampa Town i musieli
mieszkać
w
namiotach
jak
armia
podczas
wyprawy wojennej — jest to zadanie przekracza-
jące siły ludzkie i trzeba by wielkiego zuchwalst-
wa, aby się go podjąć.
Dwudziestego
października
o
godzinie
dziewiątej rano semafory kanału Bahama zasyg-
nalizowały gęsty dym na horyzoncie. W dwie
godziny później wielki parowiec zamienił z nimi
sygnały
porozumiewawcze.
Natychmiast
przekazano do Tampa Town meldunek o zbliżaniu
się „Atlanty".
O godzinie czwartej angielski statek wpływał
do zatoki Espiritu Santo. O piątej mijał całą parą
wjazd na redę Hillisboro. O szóstej rzucił kotwicę
w porcie Tampa; nie zdążyła jeszcze dosięgnąć pi-
aszczystego dna, a już pięćset łodzi otoczyło „At-
lantę” i parowiec został wzięty szturmem. Barbi-
cane pierwszy przedostał się na pokład i zawołał
głosem, w którym przebijało z trudem hamowane
wzruszenie:
— Michał Ardan!
— Jestem! — odpowiedział podróżny stojący
na rufie statku. Barbicane, skrzyżowawszy ręce,
przypatrywał
się
badawczo,
w
milczeniu
pasażerowi „Atlanty”.
127/177
Był to mężczyzna liczący lat czterdzieści dwa,
wysoki, ale już nieco przygarbiony, jak owe kari-
atydy, które dźwigają balkony na ramionach. Co
rusz
potrząsał
płomienną
czupryną,
która
tworzyła istną grzywę wokół jego potężnej, lwiej
głowy. Krótka twarz, szeroka w skroniach, ozdo-
biona wąsami sterczącymi jak u kota oraz małymi
kępkami
żółtawej
szczeciny
rozsianej
na
policzkach, okrągłe, cokolwiek błędne oczy, spo-
jrzenie krótkowidza, uzupełniały tę wybitnie kocią
fizjonomię. Lecz nos miał śmiałą linię, usta —
wyjątkowo ludzki wyraz, czoło było wysokie,
znamionujące inteligencję i poorane zmarszczka-
mi jak pole, które nigdy nie leży odłogiem. Wresz-
cie wspaniale rozwinięty tors, mocno osadzony na
długich nogach, muskularne ramiona jak potężne
dźwignie, zdecydowane ruchy — tworzyły całość,
dzięki której tego Europejczyka zaliczyć można
było do owych dziarskich zuchów solidnie zbu-
dowanych, „raczej wykutych aniżeli odlanych”,
jeśli zapożyczyć porównania z dziedziny met-
alurgii.
Zwolennicy Lavatera czy Gratioleta odczytal-
iby bez trudu z budowy czaszki i rysów twarzy
tego osobnika nieomylne cechy urodzonego bo-
jownika, to jest odwagę w niebezpieczeństwie i
zdolność do pokonywania przeszkód, jak również
128/177
dobroduszność
oraz
zamiłowanie
do
rzeczy
niezwykłych, czyli instynkt, dzięki któremu pewne
temperamenty pasjonują się czynami ponad
ludzką miarę; natomiast brakło mu całkowicie
owych wypukłości znamionujących żądzę posi-
adania i zdobywania dóbr materialnych.
Aby uzupełnić portret pasażera „Atlanty”,
należy jeszcze opisać jego ubiór — szeroki, w
niczym nie krępujący ruchów — jego spodnie i
płaszcz tak suto skrojone, że Michał Ardan sam
siebie nazywał „katem na sukno”, luźno związany
krawat, swobodnie rozchylony kołnierzyk koszuli,
skąd wychylała się potężna szyja, i wreszcie
mankiety stale rozpięte, z których wyłaniały się
ruchliwe dłonie. Wyczuwało się, że ten człowiek
nawet
wśród
najtęższych
mrozów
i
naj-
groźniejszych niebezpieczeństw nie drżał nigdy
ani z zimna, ani z trwogi.
Zresztą i tu, na pokładzie parowca, wśród tłu-
mu pasażerów, ani chwili nie mógł ustać na miejs-
cu, krążył tam i z powrotem, „zrywając kotwicę",
jak to określają marynarze, gestykulując, zwraca-
jąc się do wszystkich „na ty" i nerwowo obgryza-
jąc paznokcie. Był to jeden z tych oryginałów,
których Pan Bóg stwarza w przypływie chwilowej
fantazji, niszcząc niezwłocznie ich pierwowzór.
129/177
Nie ulega wątpliwości, że indywidualność
Michała Ardan mogła stanowić ciekawy przedmiot
studiów
dla
psychologa.
Ten
zdumiewający
człowiek żył. w ustawicznej pogoni za hiperbolą i
nie przekroczył jeszcze wieku superlatywów — na
siatkówce jego oka przedmioty nabierały przesad-
nych rozmiarów, stąd powstawały jego imponu-
jące pomysły; widział wszystko w stokrotnym
powiększeniu prócz trudności i ludzi.
Była to bujna natura, artystyczna dusza, dow-
cipny człowiek, który nie tryskał wprawdzie za-
porowym ogniem konceptów, lecz dawał celne po-
jedyncze strzały. W dyskusjach nie troszczył się
zbytnio o logikę i był wrogiem sylogizmów,
których nie potrafiłby wykoncypować, posługiwał
się natomiast pewnymi swoistymi posunięciami.
Typowy zawadiaka, rzucał przeciwnikowi prosto w
twarz niezawodne argumenty ad hominem i lubił
bronić zębami i pazurami straconych pozycji.
Prócz wielu innych miał jeszcze i tę manię,
że chętnie nazywał samego siebie, podobnie jak
Szekspir, „genialnym ignorantem” i podkreślał, że
pogardza uczonymi, „ludźmi — powiadał za-
zwyczaj — którzy tylko obliczają punkty, gdy my
tymczasem rozgrywamy partię”. Słowem, był to
prawdziwy Cygan-włóczęga z krainy cudów,
pędziwiatr, lecz nie awanturnik, wielki ryzykant. A
130/177
zresztą narażał własną skórę, i to mocno, porywał
się śmiało na najbardziej szalone przedsięwzięcia
i gotowy zawsze nadstawić głowy, w rezultacie
spadał stale na nogi, podobnie jak małe pajacyki,
którymi bawią się dzieci.
Jednocześnie ten przedsiębiorczy śmiałek mi-
ał wszystkie wady wynikające z jego zalet. Jest
takie powiedzenie: „Kto nic nie ryzykuje, nic nie
ma”. Ardan często ryzykował, mimo to niewiele
miał. Był to kat na pieniądze, zresztą człowiek na-
jzupełniej bezinteresowny; równie często kierował
się odruchami serca, jak popełniał nierozważne
czyny; uczynny i rycerski, nie podpisałby wyroku
śmierci nawet na najgorszego wroga i zaprzedał-
by w niewolę samego siebie, aby wykupić Murzy-
na.
We Francji i w całej Europie wszyscy znali tę
świetną i hałaśliwą osobistość. Czyż nie miał na
swoje usługi stugębnej famy, dzięki której
nieustannie o nim mówiono? Czyż nie mieszkał
w szklanym domu i czyż świat cały nie był
powiernikiem jego najskrytszych tajemnic? Ale
posiadał także całą plejadę wrogów wśród tych,
których mniej lub więcej obraził, zranił czy potrącił
przepychając się łokciami, aby utorować sobie
drogę przez tłum.
131/177
Na ogół jednak był lubiany, traktowano go
jak rozpieszczone dziecko. Zgodnie z popularnym
powiedzeniem „trzeba było brać go takim, jakim
był”, i tak też robiono. Każdy interesował się jego
śmiałymi zamierzeniami i śledził je niespokojnym
okiem. Wszyscy wiedzieli, że potrafi być tak
nieostrożny w swoim zuchwalstwie! Kiedy któryś
z
jego
przyjaciół
chciał
go
powstrzymać,
przepowiadając mu rychłą katastrofę, odpowiadał
z uprzejmym uśmiechem: „Gdy las się pali, palą
się jego własne drzewa” i nawet nie podejrzewał,
że cytuje najmądrzejsze przysłowie arabskie.
Taki był ów pasażer „Atlanty”, wiecznie
niespokojny,
wiecznie
płonący
jakimś
wewnętrznym ogniem, wiecznie podniecony, by-
najmniej nie tym, czego miał zamiar dokonać w
Ameryce — wcale o tym nie myślał — lecz na
skutek swojej gwałtownej natury. Jeśli wśród ludzi
spotkać można typy, które stanowią uderzający
kontrast, to należeli do nich niewątpliwie Francuz
Michał Ardan i Jankes Impey Barbicane, aczkol-
wiek każdy z nich był na swój sposób odważny,
śmiały i przedsiębiorczy.
Niebawem jednak okrzyki i wiwaty tłumu
przeszkodziły prezesowi Barbicane w obserwowa-
niu tego rywala, który zepchnął go na drugi plan.
Były one tak żywiołowe, a entuzjazm przybrał
132/177
formy tak wyraźne, że Michał Ardan, wymieniwszy
co najmniej tysiąc uścisków dłoni, w których o
mało nie postradał swoich dziesięciu palców,
zmuszony był w końcu schronić się do kajuty.
Barbicane, bez słowa, udał się tam w ślad za
nim.
— Czy pan jest prezesem Barbicane? — spytał
go Michał Ardan, gdy zostali sami, i to takim
tonem, jak gdyby się znali już ze dwadzieścia lat.
— Tak jest — odpowiedział prezes Klubu
Puszkarzy.
— Witam pana. Jakże się pan miewa? Mam
nadzieję, że dobrze? No, to dzięki Bogu!
— A więc — rzekł Barbicane przystępując od
razu do rzeczy — jest pan zdecydowany puścić się
w tę podróż?
— Tak, najzupełniej zdecydowany.
— I nic nie powstrzyma pana od tego zami-
aru?
— Nic. Czy zmienił pan plan pocisku, jak o to
prosiłem w mojej depeszy?
— Czeka poem na pana przyjazd. Ale czy pan
się dobrze zastanowił? — nalegał Barbicane w dal-
szym ciągu.
133/177
— Zastanawiać się? Czyż nie szkoda na to cza-
su? Mani okazję przejechać się na Księżyc, więc
korzystam z niej i na tym koniec. Wydaje mi się,
że nie wymaga to długich namysłów.
Barbicane pożerał wzrokiem tego człowieka,
który mówił o swoim projekcie z taką swobodą i
beztroską, bez cienia niepokoju.
— Ale czy ma pan przynajmniej jakiś plan i
jakieś sposoby zrealizowania go?
— Oczywiście, i to pierwszorzędne, mój drogi
Barbicane. Ale niechże mi pan pozwoli zrobić
pewną uwagę: wolałbym przedstawić całą tę
sprawę za jednym zamachem wszystkim, kogo to
interesuje, i raz z tym skończyć. W ten sposób
nie będę potrzebował się powtarzać. A więc, jeżeli
pan nie ma nic przeciwko temu, proszę zwołać
swoich przyjaciół, kolegów, całe miasto, całą Flo-
rydę, a nawet całą Amerykę, jeśli to panu do-
gadza, a ja gotów jestem jutro przedłożyć swój
plan, jak również odpowiedzieć na wszelkie możli-
we obiekcje. Niech pan będzie spokojny, dam so-
bie radę. Czy dogadza to panu?
— Owszem, w zupełności — odparł Barbicane.
Po czym prezes opuścił kajutę i powiadomił
zebrane tłumy o propozycji Michała Ardan. Słowa
jego powitano tupaniem i okrzykami radości. To
134/177
kładło kres wszelkim trudnościom. Nazajutrz
każdy będzie mógł podziwiać do woli bohatera
przybyłego z Europy. Jednakże kilku najbardziej
upartych widzów nie chciało opuścić „Atlanty” i
spędziło noc na pokładzie. Między innymi i Maston
tak mocno zaczepił swój hak o barierę na rufie,
że trzeba by było chyba kabestanu, by go od niej
oderwać.
—
To
bohater!
Prawdziwy
bohater!
—
wykrzykiwał na wszystkie możliwe tony. — A my
w porównaniu z tym Europejczykiem jesteśmy po
prostu baby!
Prezes zaś, zaleciwszy zgromadzonym, by się
rozeszli, powrócił do kajuty sławnego pasażera i
opuścił ją dopiero wtedy, gdy dzwon na zmianę
wachty oznajmił północ.
Ale w tej chwili obaj rywale, którzy współza-
wodniczyli
o
tytuł
najbardziej
popularnego
człowieka, uścisnęli sobie serdecznie dłonie, a
Michał Ardan mówił „ty" do prezesa Barbicane.
Koniec wersji demonstracyjnej.
135/177
ROZDZIAŁ XV
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
ROZDZIAŁ XVI
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
ROZDZIAŁ XVII
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
ROZDZIAŁ XVIII
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
ROZDZIAŁ XIX
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
ROZDZIAŁ XX
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
ROZDZIAŁ XXI
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
ROZDZIAŁ XXII
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
ROZDZIAŁ XXIII
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
ROZDZIAŁ XXIV
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
ROZDZIAŁ XXV
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
ROZDZIAŁ XXVI
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
ROZDZIAŁ XXVII
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
ROZDZIAŁ XXVIII
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
ROZDZIAŁ XXIX
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
ROZDZIAŁ XXX
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
ROZDZIAŁ XXXI
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
ROZDZIAŁ XXXII
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
ROZDZIAŁ XXXIII
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
ROZDZIAŁ XXXIV
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
ROZDZIAŁ XXXV
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
ROZDZIAŁ XXXVI
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
ROZDZIAŁ XXXVII
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
ROZDZIAŁ XXXVIII
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
ROZDZIAŁ XXXIX
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
ROZDZIAŁ XL
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
ROZDZIAŁ XLI
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
ROZDZIAŁ XLII
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
ROZDZIAŁ XLIII
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
ROZDZIAŁ XLIV
OCALENIE
Miejsce, gdzie pocisk pogrążył się w nurtach
Oceanu,
było
dokładnie
znane,
natomiast
brakowało jeszcze przyrządów niezbędnych do
uchwycenia go i wydobycia na powierzchnię.
Należało je najpierw zaprojektować, a potem
skonstruować. Była to fraszka dla inżynierów
amerykańskich. Z chwilą zainstalowania uch-
wytów łatwo będzie wyciągnąć pocisk przy po-
mocy pary; aczkolwiek ciężar jego był znaczny,
tracił przecież na wadze, jako że pogrążony był w
wodzie.
Lecz nie dość było wyłowić pocisk. Trzeba było
działać szybko przez wzgląd na podróżnych. Nikt
bowiem nie wątpił, że żyją jeszcze.
— Tak — powtarzał nieustannie Maston, a jego
pewność udzielała się wszystkim — nasi przyja-
ciele to ludzie pomysłowi i nie mogli spaść jak
byle. idioci. Żyją, z pewnością żyją, lecz trzeba
się pośpieszyć, by ich zastać zdrowych i całych. O
jedzenie i wodę wcale się nie martwię, tego ma-
ją pod dostatkiem. Ale powietrze! Powietrza może
im wkrótce zabraknąć. A więc śpieszmy się, każda
chwila jest droga!
Toteż nie tracono czasu. Przystosowano kor-
wetę do nowych zadań, a potężne jej maszyny
do ciągnięcia łańcuchów holowniczych. Pocisk alu-
miniowy ważył tylko dziewiętnaście tysięcy dwieś-
cie pięćdziesiąt funtów, to jest znacznie mniej
aniżeli kabel transatlantycki, który podnoszono w
podobnych
warunkach.
Największą
trudność
sprawiał cylindryczno-stożkowaty kształt pocisku,
którego ściany niełatwo będzie uchwycić.
Inżynier Murchison niezwłocznie przyjechał do
San Francisco i zainstalował olbrzymie automaty-
czne uchwyty, które nie powinny były wypuścić
pocisku, z chwilą gdy go dostaną w swoje potężne
kleszcze. Kazał także przygotować skafandry,
nieprzepuszczalne i nadzwyczaj odporne, które by
umożliwiły nurkom przeprowadzenie rekonesan-
sów w głębinach. Polecił również zabrać na pokład
„Susquehanny” aparaty ze sprężonym powi-
etrzem, bardzo pomysłowej konstrukcji. Były to
istne pokoje zaopatrzone w iluminatory, a woda,
wpuszczana do specjalnych zbiorników, ciężarem
swoim zanurzała je na dowolną głębokość.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności w San Francis-
co były akurat te aparaty, których skonstruowanie
166/177
wymagałoby dłuższego czasu; używano ich tutaj
kiedyś do budowy tamy podmorskiej.
Jednakże,
mimo
doskonałości
tych
przyrządów i umiejętności fachowców, którzy
mieli się nimi posługiwać, powodzenie zamier-
zonej akcji stało pod wielkim znakiem zapytania.
Jakiego ryzyka wymagało wydobycie pocisku z
głębokości dwudziestu tysięcy stóp! A nawet gdy-
by się to udało, jaka mogła być pewność, że po-
dróżni wytrzymali ów straszliwy wstrząs, którego
nawet dwadzieścia tysięcy stóp wody nie złagodz-
iło z pewnością dostatecznie!
W każdym razie należało działać jak najszy-
bciej. Maston dzień i noc naglił robotników. Sam
gotów był na wszystko — chciał przywdziewać
skafander lub wypróbowywać aparaty powietrzne,
byleby jak najprędzej upewnić się co do losu
swoich dzielnych przyjaciół.
Jednakże, mimo starań, jakich dokładano, by
jak najszybciej wyporządzić wszelkiego rodzaju
machiny, mimo znacznych sum, jakie rząd Stanów
oddał do dyspozycji Klubu Puszkarzy, upłynęło
pięć dni — pięć wieków! — zanim ukończono przy-
gotowania. Przez ten czas opinia publiczna porus-
zona była do najwyższego stopnia.. Druty i kable
telegraficzne roznosiły po całym świecie depesze.
Sprawa ocalenia Barbicane'a, Nicholla i Michała
167/177
Ardan stała się wydarzeniem światowej wagi..
Wszystkie kraje, które w swoim czasie podpisały
pożyczkę Klubu Puszkarzy, były bezpośrednio
zainteresowane w uratowaniu podróżnych.
Wreszcie
łańcuchy
holownicze,
dzwony
nurkowe, automatyczne uchwyty zostały załad-
owane na korwetę, a Maston, inżynier Murchison i
delegaci Klubu Puszkarzy zajęli swoje kabiny. Moż-
na było wreszcie odpłynąć.
Dwudziestego pierwszego grudnia o godzinie
ósmej wieczorem korweta podniosła kotwicę;
morze było spokojne, powietrze dość rześkie przy
lekkim wietrze północno-wschodnim. Cała ludność
miasta wyległa na nabrzeża, ogromnie przejęta,
zachowując jednak milczenie i odkładając głośne
wiwaty do chwili powrotu ekspedycji.
Para osiągnęła maksymalne ciśnienie i śruba,
na szybkich obrotach, uniosła korwetę na pełne
morze.
Zbyteczne byłoby powtarzać rozmowy, jakie
prowadzili między sobą oficerowie, marynarze,
pasażerowie. Wszyscy ci ludzie żyli jedną jedyną
myślą, wszystkie serca, opanowane jednym uczu-
ciem, biły zgodnym rytmem.
Co też porabiali trzej podróżni w tym czasie,
gdy przyjaciele śpieszyli im na ratunek? Co się z
168/177
nimi działo? Czy byli w stanie podjąć jakieś śmi-
ałe kroki dla odzyskania wolności? Nikt nie potrafił
odpowiedzieć na te pytania. Prawdę powiedzi-
awszy każda próba musiała spełznąć na niczym.
Metalowe więzienie, zanurzone na głębokość
blisko dwu mil, drwiło prawdopodobnie z wysiłków
zamkniętych w jego wnętrzu skazańców.
Płynąc ze znaczną szybkością „Susquehanna”
przybyła na miejsce katastrofy dwudziestego trze-
ciego grudnia o godzinie ósmej rano. Trzeba było
jednak czekać do południa, aby móc dokładnie
ustalić położenie geograficzne. Dotychczas nie
dostrzegli jeszcze boi, do której przybita była lina
sondy.
W południe kapitan Blomsberry przy pomocy
oficerów
kontrolujących
obserwacje
oznaczył
punkt sytuacyjny w obecności delegatów Klubu
Puszkarzy. Była to zaiste emocjonująca chwila.
Gdy pozycja korwety została rozpoznana, okazało
się, że znajdowała się nieco na zachód, zaledwie
o kilka minut od miejsca, gdzie pocisk zniknął w
nurtach Oceanu.
Nadano więc statkowi właściwy kierunek, aby
dotarł do ściśle wyznaczonego punktu.
169/177
O godzinie dwunastej minut czterdzieści sie-
dem dostrzeżono boję. Była w zupełnym porząd-
ku, i jak się zdawało, odpłynęła niezbyt daleko.
— Nareszcie! — zawołał Maston.
— No jak, zaczynamy? — spytał kapitan.
— Nie traćmy nawet sekundy! — odpowiedział
Maston. Przedsięwzięto wszelkie możliwe środki,
aby korweta stała prawie zupełnie nieruchomo.
Zanim przystąpiono do ujmowania pocisku w
uchwyty, inżynier Murchison chciał ustalić dokład-
nie miejsce, gdzie spoczął on na dnie Oceanu.
Przyrządy podmorskie, mające służyć do tego
celu, zaopatrzone zostały w odpowiedni zapas
powietrza. Manewrowanie nimi połączone było z
niemałym niebezpieczeństwem, gdyż na tak
znacznej głębokości i przy tak wielkim ciśnieniu
mogły
zerwać
się
w
każdej
chwili,
co
spowodowałoby straszliwe następstwa.
Maston, pułkownik Blomsberry oraz inżynier
Murchison, nie bacząc na niebezpieczeństwo, za-
jęli miejsca w dzwonach nurkowych. Kapitan, sto-
jąc na pomoście, kierował całą akcją, gotów na
dany znak zatrzymywać lub opuszczać łańcuchy.
Śrubę napędową unieruchomiono, a całą siłę
maszyn skierowano na kabestan i niebawem
wszystkie przyrządy były na pokładzie.
170/177
Spuszczanie dzwonu nurkowego rozpoczęto o
godzinie pierwszej minut dwadzieścia pięć po
południu i wielka machina, opadając w dół pod
ciężarem zbiorników z wodą, zniknęła pod
powierzchnią Oceanu.
Oficerowie i załoga korwety przeżywali teraz
podwójny niepokój — i o więźniów zamkniętych w
pocisku, i o więźniów znajdujących się w kabinie
podmorskiego przyrządu. Ci ostatni, zapominając
o grożącym im niebezpieczeństwie, nie odrywając
się ani na chwilę od iluminatorów, badali uważnie
otaczające ich odmęty.
Spuszczanie trwało krótko. O godzinie drugiej
minut siedemnaście Maston i jego towarzysze os-
iągnęli dno Pacyfiku. Lecz nie zobaczyli nic poza
pustynną przestrzenią, której na tej głębokości nie
ożywia już ani fauna, ani flora morska. Przy świ-
etle lamp, zaopatrzonych w potężne reflektory,
mogli obserwować ciemne warstwy wody w dość
dużym promieniu, lecz nigdzie nie dostrzegli
pocisku.
Zniecierpliwienia śmiałych nurków nie da się
opisać. Przyrząd ich posiadał połączenie elek-
tryczne z korwetą i na dany znak „Susquehanna”
wodziła w obrębie mili ich dzwon, zawieszony na
wysokości kilku metrów od morskiego dna.
171/177
W ten sposób przeszukali znaczną jego
przestrzeń, co chwila mamieni przez złudzenia op-
tyczne, które doprowadzały ich do rozpaczy. Każ-
da podwodna skała, każde wybrzuszenie dna
przybierało w ich oczach upragniony kształt
pocisku; lecz wkrótce poznawali swój błąd i ogar-
niało ich jeszcze większe przygnębienie.
— Gdzież oni są? Gdzież oni są? — powtarzał
Maston.
I biedaczysko wołał na cały głos Nicholla, Bar-
bicane'a i Michała Ardan, jak gdyby jego
nieszczęśliwi przyjaciele mogli go usłyszeć albo
też
mu
odpowiedzieć
wśród
tych
nieprzeniknionych głębin.
Poszukiwania trwały dopóty, dopóki skażone
powietrze w dzwonie nie zmusiło ich do wypłynię-
cia na powierzchnię.
Następne holowanie rozpoczęto około szóstej
wieczór i zakończono dopiero o północy.
— Do jutra! — rzekł Maston, gdy tylko stanął
na pokładzie korwety.
— Tak jest — odpowiedział kapitan Blomsber-
ry.
— Ale już w innym miejscu.
— Oczywiście.
172/177
Maston wierzył w dalszym ciągu, że akcja
zostanie uwieńczona powodzeniem, jego to-
warzysze jednak, gdy ostygł pierwszy zapał, za-
częli zdawać sobie sprawę z trudności całego
przedsięwzięcia. To, co wydawało się łatwe w San
Francisco, tu, na pełnym morzu, wyglądało na
rzecz niewykonalną. Szanse powodzenia malały
z każdą chwilą i jedynie przypadek mógł im
dopomóc w odnalezieniu pocisku.
Nazajutrz, dwudziestego czwartego grudnia,
nie bacząc na trudy dnia poprzedniego, rozpoczę-
to na nowo poszukiwania. Korweta przesunęła się
nieco na zachód i dzwon, zaopatrzony w świeży
zapas powietrza, zwiózł raz jeszcze tę samą ekipę
ratowniczą w głębiny Oceanu.
Cały dzień zeszedł na daremnych poszukiwa-
niach. Dno morskie było puste. Ani dzień dwudzi-
esty piąty, ani dwudziesty szósty grudnia nie
przyniosły żadnych rezultatów.
Sytuacja była rozpaczliwa. Jedna jedyna myśl
zaprzątała wszystkich — nieszczęśnicy uwięzieni
byli w pocisku już od dwudziestu sześciu dni! Jeśli
wyszli cało ze straszliwego upadku, w tej chwili za-
pewne zaczynają się dusić z braku powietrza. Tak,
zapas jego jest na wyczerpaniu, a wraz z nim uby-
wa odwagi i siły moralnej.
173/177
— Nie! Powietrza może i ubywa — uparcie
powtarzał Maston — ale siły moralnej — nigdy!
Dwudziestego ósmego grudnia, po dalszych
dwóch dniach bezowocnych poszukiwań, stracono
wszelką nadzieję. Przecież pocisk był właściwie
pyłkiem
w
niezmierzonych
przestrzeniach
Oceanu! Trzeba było wyrzec się myśli, że go
kiedykolwiek odnajdą.
Jednakże
Maston
nie
chciał
słyszeć
o
odjeździe. Nie chciał opuścić tego miejsca, nie
stwierdziwszy przynajmniej, że jest ona grobem
jego przyjaciół. Lecz kapitan Blomsberry nie mógł
zwlekać dłużej i mimo nalegań zacnego sekre-
tarza musiał wydać rozkaz podniesienia kotwicy.
Dwudziestego
dziewiątego
grudnia,
o
godzinie dziewiątej rano, „Susquehanna” wzięła
kurs na północo-wschód, kierując się ku zatoce
San Francisco.
O godzinie dziesiątej, gdy korweta oddalała
się wolno, jakby z żalem, od miejsca katastrofy,
marynarz, uczepiony na drążku u najwyższego
masztu i obserwujący morze, zawołał nagle:
— Boja pod wiatr, na wprost nas!
Oficerowie spojrzeli we wskazanym kierunku.
Za pomocą lunet rozpoznali, że istotnie sygnali-
zowany przedmiot przypomina owe pławy, które
174/177
służą do wytyczania przejść na zatokach i
rzekach. Ale, rzecz szczególna, na stożku tej boi,
wystającym ponad wodę na pięć czy sześć stóp,
łopotała na wietrze flaga. Boja błyszczała w
promieniach słońca, jakby boki jej zrobiono ze sre-
brnych płyt.
Kapitan Blomsberry, Maston, delegaci Klubu
Puszkarzy weszli na pomost i przyglądali się
uważnie owemu przedmiotowi, błąkającemu się
wśród fal na los szczęścia. Patrzyli w milczeniu,
z gorączkowym niepokojem. Nikt nie śmiał
wypowiedzieć tego, co wszyscy mieli na myśli.
Korweta podpłynęła do rzekomej boi o. niecałe
dwieście bezwładnie jak kloc. Zupełnie wyszło mu
z pamięci, że zamiast prawej ręki ma żelazny hak,
a zamiast czaszki — cienką osłonę z gutaperki, i
zadał sam sobie straszliwy cios, palnąwszy się w
czoło.
Rzucono się ku niemu, podniesiono go, przy-
wrócono do przytomności.
Pierwsze jego słowa były:
— Ach, cóż z nas za skończeni głupcy! Cóż za
patentowani idioci! Jakież półgłówki!
Co się stało?! — wołano ze wszystkich stron.
— Co się stało?...
175/177
— Mówże pan wreszcie!
— Stało się to, durnie — wrzasnął groźnie
sekretarz — iż zu‧pełnie zapomnieliśmy o tym, że
pocisk waży tylko dziewiętnaście tysięcy dwieście
piędziesiąt funtów!
— No i co z tego?
— I że jednocześnie wypiera dwadzieścia
osiem ton, a więc pięćdziesiąt sześć tysięcy fun-
tów,
i
wskutek
tego
musiał
wypłynąć
na
powierzchnię!
Ach, z jakąż intonacją ten zacny człowiek
wymówił słowo „wypłynąć”! I miał rację. Wszyscy
— tak, wszyscy! — ci wykształceni ludzie zapom-
nieli o zasadniczym prawie, że wobec swego
niewielkiego ciężaru pocisk, po zanurzeniu się w
przepastnych głębinach Oceanu na skutek upad-
ku,
musiał
oczywiście
wypłynąć
na
jego
powierzchnię. A teraz kołysał się spokojnie na
falach, zdany na ich łaskę...
Natychmiast spuszczono łodzie na wodę. Mas-
ton i jego towarzysze skoczyli w nie, nie tracąc
ani chwili. Napięcie osiągnęło punkt kulminacyjny.
Wszystkie serca biły jak młoty, gdy czółna zbliżały
się do pocisku. Kogo w nim zastaną? Żywych czy
umarłych? Żywych, na pewno żywych, chyba że
176/177
śmierć dosięgła trzech śmiałków już po wywiesze-
niu flagi!
W łodziach panowało głębokie milczenie.
Wszystkie serca zamierały w niepokoju, oczy nie
mogły nic dojrzeć. Jedno z okienek pocisku było
otwarte. Szczątki szkła w ramie świadczyły, że
szyba została wybita. Iluminator ten znajdował się
obecnie na wysokości pięciu stóp nad powierzch-
nią wody.
Czółno Mastona zbliżyło się pierwsze i sekre-
tarz rzucił się ku stłuczonej szybie.
W tym momencie usłyszano radosny i
dźwięczny
głos
— głos
Michała
Ardan
—
rozbrzmiewający nutą triumfu:
— Mydło, Barbicane, po obu stronach mydło!
Barbicane, Ardan i Nicholl grali w domino.
177/177
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej
zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym