Christie Agatha - Opowiedzcie jak tam żyjecie
Mojemu mężowi Maxowi Mallowanowi, Pułkownikowi, Bumpsowi,
Macowi i Guilfordowi tę meandrującą kronikę Z najżywszymi uczuciami
poświęcam
Ulprouiddzenie
Są książki, które się czyta, nieustannie uśmiechając się w duchu. Ten
uśmiech od czasu do czasu staje się widoczny, a niekiedy nawet słyszalny.
Opowiedzcie, jak tam żyjecie należy do tego gatunku, a czytanie tej
książki to czysta przyjemność.
W 1930 roku szczęśliwy przypadek zetknął młodego archeologa, Маха
Mallowana, z Agathą Christie, znaną już wówczas pisarką. Będąc w
Bagdadzie, poznała Leonarda i Katharinę Wooleyów i przyjęła ich
zaproszenie do Ur, gdzie od kilku lat prowadzili wykopaliska. Ich
asystentowi Maxowi powierzono misję odwiezienia Agathy do
cywilizowanego świata i pokazanie po drodze zabytków. Zapoczątkowana
w ten miły sposób znajomość skończyła się ślubem przed upływem roku i
tak zaczął się ich długotrwały i niezwykle twórczy związek.
Agatha nie uważała swej własnej sławy za przeszkodę w uczestniczeniu w
zajęciach męża. Od początku brała udział we wszystkich pracach
wykopaliskowych Маха w Syrii i Iraku, dzielnie znosząc niewygody i
znajdując komiczne akcenty we wszystkich katastrofach, jakie przytrafiają
się archeologom. Jej znajomi, nie mający pojęcia o tajnikach prowadzenia
wykopalisk w obcych krajach, wypytywali ją o to dziwne życie - a ona
postanowiła odpowiedzieć na ich pytania w lekkiej, niefrasobliwej książce.
Agatha zaczęła pisać Opowiedzcie, jak tam żyjecie jeszcze przed wojną i
chociaż odłożyła pisanie na bok na cztery lata działalności na rzecz ofiar
wojny, książka zarówno duchem jak i treścią należy do lat trzydziestych.
Jako zrównoważona,
9
bien elevee [dobrze wychowana]* przedstawicielka burżuazji, nie uważała
dramatów ludzkiej egzystencji za ważniejsze niż jej strony komediowe i
jej przyjemności. W owych czasach archeologia na Bliskim Wschodzie nie
była zbyt przeciążona wyrafinowaną, pracochłonną techniką. Był to świat,
w którym archeolog, odprowadzany przez tłum krewnych, wsiadał na
dworcu Victoria do pulmanowskiego wagonu w „długim, chrypiącym,
niecierpliwym, życzliwym pociągu z wielką, sapiącą lokomotywą", w
Calais przesiadał się do Orient Expres-su jadącego do Stambułu i docierał
wreszcie do Syrii, gdzie Francuzi zapewniali porządek, dobre jedzenie i
szczodrze udzielali zezwoleń na prowadzenie wykopalisk. Co więcej, był
to świat, gdzie Agatha mogła z równą swobodą żartować z pracujących
przy wykopaliskach Arabów, Kurdów, Ormian, Turków i „czcicieli diabła"
- jezydów, jak z uczonych z Oxfor-du, ze swego męża i samej siebie.
Autorka nazywa swoją książkę „błahostką [...] o codziennych
wydarzeniach" i „niesystematyczną kroniką". W istocie materia opowieści
jest bardzo zręcznie spleciona z pięciu różnych sezonów wykopaliskowych
w terenie. Zaczyna się późną jesienią 1934 roku od przeglądu starożytnych
kopców osiedleńczych, czyli telli, którymi usiane są brzegi rzeki Al-
Chabur w północnej Syrii. Celem przeglądu było wybranie najbardziej
obiecującego archeologicznie tellu.
Max wykazał się znakomitą intuicją, wybierając Czaghar Bazar i Tell Brak
z pięćdziesięciu pobieżnie zbadanych kopców osadniczych, gdyż oba te
stanowiska archeologiczne w czasie czterech kolejnych sezonów
wykopaliskowych pozwoliły znacznie poszerzyć naszą wiedzę o wczesnej
Mezopotamii. Agatha ze swej strony wykazała charakterystyczną
dyscyplinę pisarską, pomijając wszelkie szczegóły naukowe, co pozwoliło
zachować lekkość i zwartość książki.
W prymitywnych warunkach owych czasów i miejsc i wobec różnic
kulturowych „codzienne wydarzenia" są dostatecznie niezwykłe, by
zainteresować czytelnika: kłopotów przyspa-
* Ujęte w nawias kwadratowy objaśnienia francuskich i niektórych
arabskich wyrażeń i zdań zostały dodane przez autorkę przekładu.
Wszystkie przypisy nieoznaczone inaczej także pochodzą od tłumaczki.
10
rzali ludzie, podobnie jak maszyny, myszy, nietoperze, pająki, pchły i
niewidzialne nośniki choroby, którą nazywano wówczas „egipskim
brzuchem". Agatha nie tylko zabawnie opowiada epizod po epizodzie, ale
w jej relacji znajdujemy świetną charakterystykę postaci. Jeśli można
powiedzieć, że pisząc powieści kryminalne, wyciągała stereotypowych
bohaterów z szufladek, tu na wielu stronicach obserwujemy, jak zręcznie
potrafiła nadać życie poszczególnym postaciom.
Jednej tylko interesującej sprawy autorka w swej skromności nie
podkreśliła dostatecznie - a mianowicie znacznej roli, jaką ona sama
odgrywała w codziennym funkcjonowaniu ekspedycji. Wzmiankuje swoją
pracę jedynie przy okazji relacjonowania wysiłków, jakich nie szczędziła,
by uzyskać przyzwoite zdjęcia bez porządnej ciemni, i podczas
opatrywania metryczkami znalezisk - a to o wiele za mało. Kiedy później
miałam szczęście spędzić z Mallowanami tydzień w Nimrudzie w pobliżu
Mosulu, ze zdumieniem obserwowałam, jak wiele robiła poza staraniami o
dobre wyżywienie i porządek w domu. Na początku każdego sezonu
wykopaliskowego zasiadała do pisania w swym pokoiku, ale kiedy tylko
prace w terenie nabierały tempa, porzucała własne zajęcia zawodowe i
poświęcała się całkowicie archeologii. Wstawała wcześnie, by razem z
Махет przeprowadzić obchód wykopalisk, katalogowała i etykietowała, a
niekiedy zabierała się do wstępnego czyszczenia cudownych wyrobów z
kości słoniowej, które pochodziły z fortu Salmanasara. Mam w oczach jej
obraz, jak stoi przed jedną z owych rzeźb, z pędzelkiem do czyszczenia w
ręku i z przechyloną głową, śmiejąc się figlarnie z rezultatów swej pracy.
Ten zapamiętany moment umacnia mnie w przekonaniu, że choć Agatha
Christie poświęcała archeologii tak wiele czasu, była duchem daleka od
niej. Znajdowała przyjemność w życiu archeologa w odległych zakątkach
świata i wykorzystywała te doświadczenia we własnej pracy pisarskiej.
Wiedziała wiele o archeologii, ale pozostawała kimś z zewnątrz -
zadowolonym, świetnie bawiącym się widzem.
Wiele stron Opowiedzcie, jak tam żyjecie mówi nam, jaką sympatię
odczuwała Agatha Christie dla prymitywnej wsi me-zopotamskiej i
żyjących tam ludzi. Na przykład jest w książ-
11
се opis pikniku, kiedy ona sama i Max rozsiedli się wśród kwiatów na
krawędzi niewielkiego wulkanu. „Panuje tu cudowny spokój. Ogarnia
mnie fala szczęścia i uświadamiam sobie, jak bardzo kocham ten kraj i jak
pełne i satysfakcjonujące jest to moje życie...". Podobnie w krótkim
epilogu, cofając się myślą do lat przedwojennych, przywołuje najlepsze
wspomnienia znad Chaburu słowami: „Pisanie tej prościut-kiej relacji nie
było ciężką pracą, lecz dziełem miłości". Jest to niewątpliwie prawdą,
gdyż wszystkie te codzienne czynności, nawet przykre lub absurdalne,
opromienia w jej relacji jakieś wewnętrzne światło. To właśnie tłumaczy,
dlaczego -jak to stwierdziłam na początku - czytanie tej książki jest
prawdziwą przyjemnością.
Jacąuetta Hawkes
Spotkanie na tellu
(Z przeprosinami dla Lewisa Carrolla)
Posłuchaj mnie, przyjacielu -Co powiem, nie jest mitem -Spotkałam
kiedyś na tellu Młodego erudytę. „Kim jesteś i co tu robisz?" -Pytam, a on
zdziwiony Rzekł, słowa sącząc powoli Jak krew na książek strony:
„Skorup tu mnóstwo gdzieś leży Z epok obrosłych dziś w kurz. Muszę je
znaleźć, pomierzyć I w głąb, i wszerz, i wzdłuż. Potem - jak ty - z piórem
siędę I uczonymi słowami Ostro rozprawiać się będę Z kolegów mych
błędami".
Lecz ja myślałam w tym czasie, Jak bankiera utrupić, Czy ciało rozpuścić
w kwasie, Czy do chłodni podrzucić... Po dłuższej milczenia chwili,
Stropiona, proszę go tak: „Powiedz, gdzie oni tu żyli! Kiedy, dlaczego i
jak?".
„Przed pięciu tysiącami lat -Tłumaczył mi łagodnie -Najlepiej nasz
wyglądał świat I ludzie żyli godnie. Gdy Nową pogardzisz Erą, Chęć
będziesz miała i dryg, «Dziś» będzie tylko chimerą I tell przekopiemy w
mig!".
Lecz ja myślałam, jak dodać Arszenik do herbaty, Nie mogłam się
przystosować Do nagłej zmiany daty... Westchnęłam więc po cichutku, Bo
sympatyczną miał twarz, „Powiedz, jak żyjesz, odludku? Co do roboty tu
masz?".
„Na ślady ludzi poluję, Na dzieła człowieczych rąk, Potem je fotografuję I
w pakach odsyłam stąd. Za złoto ich nie sprzedaję Ani za złą mamonę,
Lecz do muzeów oddaję; Tam miejsce im sądzone.
Czasem amulet wykopię, Figurkę sprośną strasznie, Bo też ci
prapraszczurowie To goście dość rubaszni. Stąd radość życia czerpiemy,
Bogactwa nam nie w głowie, Lecz za to długo żyjemy I tęgie mamy
zdrowie".
Pilnie tym razem słuchałam, Bo plan mój był skończony, A trupa
zdecydowałam
14
W wodzie gotować słonej. Podziękowałam serdecznie Za popis erudycji I
obiecałam koniecznie Wziąć udział w ekspedycji.
Dziś, kiedy wsadzę przypadkiem Palec do kwasu roztworu Lub rąbnę
doniczką z kwiatkiem W przypływie złego humoru, Gdy patrzę, jak płynie
rzeka, Gdy słyszę krzyk w oddali, Pomnę młodego człowieka, Tell,
gdzieśmy się poznali...
W oczach sama łagodność, słowa cedził tak wolno,
Myślą błądził w epoce kamiennej...
Pełne skorup kieszenie, gadał strasznie uczenie
I wyrazy znał tak niecodzienne...
On wzrokiem pełnym blasku wodził po brudnym piasku,
Chciał do racji mnie swoich przekonać;
Że powinnam to wiedzieć - zamiast na tellu siedzieć,
Mam z nim kopać i sprawa skończona!
Przełożyła Anna Bańkowska
Przedmouia
Ta książka jest odpowiedzią. Odpowiedzią na pytania, jakie ludzie często
mi zadają.
- O, prowadzicie wykopaliska w Syrii? Opowiedzcie o tym. Jak wy tam
żyjecie? Śpicie w namiotach? - I tak dalej, i tak dalej.
Wielu ludzi prawdopodobnie wcale nie chce tego wiedzieć. Chodzi tylko o
zmianę tematu rozmowy. Ale zdarza się niekiedy, że ktoś jest naprawdę
zainteresowany.
Takie samo pytanie zadaje Przeszłości Archeologia: Opowiedzcie nam, jak
tam żyliście?
I za pomocą kilofów, łopat i koszyków znajdujemy odpowiedź.
„W tych garnkach gotowaliśmy". „W tym wielkim spichrzu trzymaliśmy
zboże". „Tymi kościanymi igłami szyliśmy odzież". „To były nasze domy,
to łazienka, to nasza kanalizacja". „W tym garnku są złote kolczyki na
posag dla mojej córki". „Tu, w tym małym dzbanuszku, są moje
kosmetyki". „Wszystkie te garnki do gotowania są całkiem pospolite.
Znajdziecie ich setki. Kupowaliśmy je u garncarza na rogu. U
Woolwortha, mówicie? Tak się to nazywa za waszych czasów?".
Od czasu do czasu archeolodzy trafiają na pałac królewski, niekiedy na
świątynię, znacznie rzadziej na królewski grobowiec. To są spektakularne
odkrycia. Wiadomości o nich poja-w nagłówkach gazet, wygłasza się o
nich odczyty, ^ia na ekranach kinowych, wszyscy się o nich do-
17
wiadują! Sądzę jednak, że dla badacza prowadzącego wykopaliska
bardziej interesujące jest to, co dotyczy codziennego życia - życia
garncarza, rolnika, wytwórcy narzędzi, artysty rzeźbiącego pieczęcie i
amulety o postaci zwierzęcej, rzeźni-ka, piekarza, wytwórcy świec.
Ostatnie ostrzeżenie, żeby nikt nie doznał zawodu. To nie jest poważna
rozprawa - nie rzuci nowego światła na archeologię, nie będzie tu
wspaniałych opisów krajobrazu, żadnego omówienia problemów
gospodarczych, żadnych refleksji na tematy rasowe, żadnej historii.
Jest to w istocie błahostka - mała książeczka o codziennych czynnościach i
codziennych wydarzeniach.
*
R0ZDZ1HŁ P1ERUUSZM
ll)i|jdzd do Si|rii
Za kilka tygodni wyjeżdżamy do Syrii!
Kupowanie odzieży na pobyt w gorącym klimacie sprawia jesienią lub
zimą pewne trudności. Letnie ubrania z poprzedniego roku, które -jak
optymistycznie mieliśmy nadzieję -„ujdą", wcale nie chcą „ujść", kiedy
zbliża się pora wyjazdu. Po pierwsze wydają się (jak przygnębiające uwagi
na liście przedsiębiorstwa zajmującego się przeprowadzkami)
„podniszczone, uszkodzone i poplamione". (A także się skurczyły,
wyblakły i wyglądają dziwacznie!). Po drugie - z bólem trzeba to
przyznać! - są za ciasne.
Wybieramy się więc do sklepów i salonów mody, gdzie słyszymy:
- Ależ, szanowna pani, nikt nie pyta teraz o takie rzeczy! Mamy tu parę
eleganckich garsonek: w ciemniejszych odcieniach, rozmiar dla
nietypowych!
Och, nienawistny „rozmiar dla nietypowych"! Jakież to poniżające być
„nietypową"! I jeszcze bardziej poniżające być z miejsca uznawaną za
„nietypową"! (Choć zdarzają się lepsze dnie, kiedy widząc sylwetkę
otuloną długim, czarnym płaszczem z wielkim futrzanym kołnierzem,
sprzedawczyni mówi: „Ależ szanowna pani jest tylko odrobinę pełniejsza!
Szanownej pani zapewne wystarczy rozmiar dla nieco tęż-szych").
Patrzę na garsonki z układanymi spódniczkami i dodatkami z futra w
niespodziewanych miejscach. Tłumaczę ze smutkiem, że potrzebuję
czegoś do prania, z jedwabiu lub bawełny.
19
- Może szanowna pani spróbuje w naszym dziale turystycznym?
Szanowna pani próbuje w dziale turystycznym - choć bez większych
nadziei. Turystyka wciąż jest spowita mgiełką romantycznej fantazji. Ma
w sobie coś arkadyjskiego. Turystykę uprawiają dziewczęta - dziewczęta
młode i szczupłe, które noszą niemnące się płócienne spodnie, rozszerzane
w kostkach i ciasno opinające biodra. To młode dziewczęta uprawiają
sporty w zachwycających strojach sportowych. To dla młodych dziewcząt
przeznaczone są szorty w osiemnastu wzorach!
Urocze stworzenie zawiadujące „naszym działem turystycznym" nie
wykazuje zbytniego zrozumienia.
- Nie, proszę pani, nie mamy w sprzedaży nietypowych rozmiarów. - (Cóż
za horror, nietypowy rozmiar i wycieczka? A gdzież tu romantyzm?).
Sprzedawczyni dodaje:
- Te fasony byłyby raczej nieodpowiednie dla pani, prawda? Przyznaję ze
smutkiem, że istotnie byłyby raczej nieodpowiednie.
Jest jeszcze jedna nadzieja. Istnieje „nasz dział tropikalny".
„Nasz dział tropikalny" sprzedaje głównie hełmy tropikalne - brązowe
hełmy tropikalne, białe hełmy tropikalne, specjalne patentowane hełmy
tropikalne. Nieco z boku, jako odrobinę frywolne, stoją podwójne
kapelusze tropikalne z szerokim rondem i podwójnym denkiem, różowe,
błękitne i żółte, jak dziwne tropikalne kwiaty. Jest tu także olbrzymi
drewniany koń i wybór bryczesów.
Ale - a jakże! - są tu również i inne rzeczy. Oto stosowne stroje dla żon
Budowniczych Imperium. Szantung!* Żakiety i spódnice z szantungu, o
prostym kroju - żadnych dziewczęcych nonsensów. Tusza jest tu
uwzględniona podobnie jak i przesadna chudość! Znikam w kabinie z
naręczem strojów w różnych fasonach i rozmiarach. Po kilku minutach
wychodzę przekształcona w memsahib!
Teraz kolej na dobranie właściwego kapelusza. Ponieważ w dzisiejszych
czasach nie istnieje właściwy rodzaj kapelu-
* Szantung lub czesucza - surówka jedwabna.
20
sza, muszą mi zrobić nakrycie głowy na zamówienie. Nie jest to takie
proste, jak się zdaje.
Czego na pewno nie dostanę, a czego potrzebuję i co mam zamiar mieć -
to filcowy kapelusz o rozsądnych proporcjach, który będzie dobrze
siedział na głowie. Jest to taki fason kapelusza, jaki wkładano dwadzieścia
lat temu, by wyprowadzić psa na spacer lub rozegrać partyjkę golfa.
Niestety, teraz dostępne są tylko małe kapelusiki, które przyczepia się do
głowy, nasuwając je na jedno oko, na ucho lub zsuwając do tyłu na szyję -
zależnie, jak dyktuje aktualna moda - lub też kapelusze tropikalne o
rondzie co najmniej metrowej średnicy.
Tłumaczę, że potrzebny mi kapelusz o denku jak Tropikalny i
czterokrotnie mniejszym rondzie.
- Ależ, szanowna pani, specjalnie sieje robi takie szerokie, by w pełni
chroniły przed słońcem.
- Tak, ale tam, dokąd jadę, niemal zawsze straszliwie wieje i kapelusz z
szerokim rondem nie utrzyma się na głowie nawet minuty.
- Możemy szanownej pani przyczepić gumkę.
- Potrzebny mi kapelusz z rondem nie większym niż ten, który mam na
sobie.
- Oczywiście, szanowna pani, z płytkim denkiem będzie wyglądał całkiem
dobrze.
- Nie chcę płytkiego denka! Kapelusz ma się Trzymać Na Głowie!
Zwycięstwo! Wybieramy kolor -jeden z tych nowomodnych odcieni o
ślicznych nazwach: Odcień Kurzu, Rdzy, Mułu, Chodnika, Pyłu i tak dalej.
Kilka drobniejszych zakupów - zakupów, które jak instynktownie czuję,
albo będą bezużyteczne, albo wpakują mnie w kłopoty. Na przykład torba
podróżna, zapinana na Zamek Błyskawiczny. Życie jest dziś zdominowane
i skomplikowane przez bezlitosne zamki błyskawiczne. Bluzki zapinane
na suwak, spódnice rozpinane na suwak, stroje narciarskie z suwakami
wszędzie. Sukienki mają tu i ówdzie całkowicie niepotrzebne suwaki po
prostu dla urozmaicenia.
Po co? Czy jest coś bardziej morderczego niż zamek błyskawiczny, który
się zaciął? Pakuje człowieka w znacznie gor-
21
sze tarapaty niż jakiekolwiek zwykłe zapięcia: guziki, zatrzaski lub haftki.
W pierwszych latach zamków błyskawicznych moja matka,
zafascynowana tą cudowną nowością, sprawiła sobie dopasowany do
figury gorset, zapinany z przodu na suwak. Rezultaty były tragiczne! Nie
tylko zasuwanie owego zamka było okrutną torturą, ale raz zapięty zamek
absolutnie nie dawał się rozpiąć. Zdjęcie gorsetu było nieomal operacją
chirurgiczną. A ponieważ moja matka odznaczała się rozkoszną
wiktoriańską skromnością, można było się obawiać, że spędzi resztę życia
w tym gorsecie - rodzaju nowoczesnej „żelaznej dziewicy".
Toteż zawsze patrzyłam na zamki błyskawiczne z nieufnością. Wydaje się
jednak, że dziś wszystkie torby podróżne mają suwaki.
- Szanowna pani, staromodnych zapięć nie ma już w ogóle w sprzedaży -
mówi ekspedient, patrząc na mnie z wyrazem współczucia. - Widzi pani,
jakie to proste - upewnia, zasuwając zamek.
Nie ma wątpliwości co do jego prostoty - myślę sobie - ale teraz torba jest
pusta.
- Cóż - powiadam z westchnieniem - trzeba iść z duchem czasu.
Kupuję torbę nie bez złych przeczuć.
I oto jestem dumną posiadaczką zapinanej na suwak torby podróżnej,
płaszcza i spódnicy Małżonki Budowniczego Imperium - i być może
zadowalającego kapelusza.
Wciąż jeszcze mam dużo do załatwienia.
Przechodzę do działu papierniczego. Kupuję kilka wiecznych piór i
ołówków. Doświadczenie nauczyło mnie, że choć w Anglii wieczne pióro
zachowuje się wzorowo, to w chwili kiedy otworzy sieje w warunkach
pustynnych, pióro dochodzi do wniosku, że może sobie pozwolić na strajk,
i zachowuje się zgodnie z tym przekonaniem - bądź ochlapując
atramentem mnie, moje ubranie, notes i wszystko, co jest pod ręką, bądź
odmawiając zrobienia czegokolwiek z wyjątkiem skrobania po
powierzchni papieru bez widocznego śladu. Kupiłam też dwa skromne
ołówki. Ołówki nie są na szczęście kapryśne i choć mają tendencję do
znikania cichaczem, zawsze mam na podorędziu pewne źródło. W końcu
jaki byłby
22
pożytek z architekta, gdyby nie było można pożyczać od niego ołówków!
Następny zakup to cztery zegarki na rękę. Pustynia nie jest zbyt życzliwa
dla zegarków. Po kilku tygodniach zegarek przestaje wykonywać zwykłą
codzienną pracę. Oznajmia, że czas to tylko sposób myślenia, i zaczyna
bądź stawać na dwadzieścia minut osiem lub dziewięć razy dziennie, bądź
nieregularnie przyspieszać. Niekiedy robi na zmianę jedno i drugie. W
końcu staje zupełnie. Sięga się wtedy po zegarek numer dwa i tak dalej.
Teraz przychodzi kolej na zakup zegarków kieszonkowych, w
przewidywaniu chwili, kiedy mój mąż powie: „Pożycz mi zegarek, bo
muszę go dać mojemu człowiekowi".
Nasi arabscy brygadziści, choć znakomici, mają ciężką rękę, jeśli chodzi o
jakikolwiek rodzaj mierników czasu. Zresztą odczytanie godziny wymaga
z ich strony sporo wysiłku umysłowego. Można zobaczyć, jak z całą
powagą trzymają okrągły i wielki niczym księżyc zegarek do góry nogami,
przyglądają mu się z prawdziwie bolesnym skupieniem i odczytują błędnie
odpowiedź. Nakręcanie sprężyny w tych bezcennych skarbach odbywa się
z całą energią i tak dokładnie, że niewiele sprężyn to wytrzymuje!
Zdarza się więc, że pod koniec sezonu wykopaliskowego zegarki całego
personelu wyprawy zostają co do jednego złożone na ołtarzu sprawy. Mój
zapas kieszonkowych zegarków to jedyny sposób, by odsunąć ów
nieszczęsny dzień.
Pakowanie!
Istnieje kilka szkół pakowania. Jedni zaczynają się pakować tydzień do
dwóch tygodni wcześniej. Inni wrzucają do walizki kilka rzeczy na pół
godziny przed wyjazdem. Zdarzają się pedanci, nienasyceni pożeracze
bibułki do pakowania! Inni lekceważą bibułkę i po prostu ładują rzeczy do
walizek, licząc, że jakoś to będzie. Są tacy, którzy zapominają praktycznie
o wszystkim, co im będzie potrzebne, inni znowu zabierają ogromne ilości
przedmiotów, które nigdy im się do niczego nie przydadzą!
O pakowaniu się archeologów można powiedzieć bez ryzyka pomyłki, że
problemem są głównie książki. Jakie książki
23
trzeba zabrać, jakie można zabrać, na jakie jest miejsce i jakie trzeba (z
bólem serca) zostawić. Jestem głęboko przekonana, że wszyscy
archeolodzy pakują się następująco: wyciągają Maxymalną liczbę walizek,
jaką pobłażliwa Wagon Lit Company pozwala im zabrać, po czym
wypychają je do granic możliwości książkami. Następnie z najwyższą
niechęcią wyjmują parę książek i wciskają w opróżnione miejsce koszulę,
piżamę, skarpetki i tak dalej.
Zajrzawszy do pokoju męża, odnoszę wrażenie, że całą przestrzeń
wypełniają książki! Przez szparę w stosach książek dostrzegam
zmartwioną twarz Маха.
- Czy myślisz - pyta - że znajdę miejsce dla tego wszystkiego?
Odpowiedź jest tak oczywiście negatywna, że ujmowanie jej w słowa
wydaje się czystym okrucieństwem.
O pół do piątej Max wchodzi do mojego pokoju i pyta z nadzieją:
- Nie masz trochę miejsca w swoich walizkach?
Długoletnie doświadczenie powinno mnie nauczyć, by odpowiedzieć
twardo „Nie!", ale chwila wahania ściąga na mnie zły los.
- Gdybyś mogła zmieścić jedną lub dwie rzeczy...
- Nie książki?
Max patrzy na mnie z lekkim zdziwieniem i mówi:
- Oczywiście, że książki! Cóż by innego?
Podchodzi i dwoma wielkimi tomiszczami zgniata strój Małżonki
Budowniczego Imperium, który starannie ułożyłam w walizce na samym
wierzchu.
Wydaję okrzyk protestu, ale już jest za późno.
- Nonsens - mówi Max. - Masz tu mnóstwo miejsca! - Usiłuje zamknąć
walizkę, ale wieko z determinacją nie daje się docisnąć. - Nawet teraz
wcale nie jest całkiem pełna - orzeka optymistycznie.
Na szczęście jego uwagę odwraca złożona sukienka z wzorzystego płótna,
leżąca w innej walizce. -Co to jest? Odpowiadam, że sukienka.
- Ciekawe - mówi Max. - Ten motyw z przodu to symbole płodności.
24
Jedną z najbardziej kłopotliwych spraw w małżeństwie z archeologiem jest
jego znajomość pochodzenia najmniej podejrzanie wyglądających deseni!
O piątej trzydzieści Max rzuca zdawkowo, że powinien pójść i kupić sobie
kilka koszul, skarpetki i inne drobiazgi. Wraca po trzech kwadransach,
oburzony, ponieważ wszystkie sklepy zamykają o szóstej. Kiedy mówię
mu, że tak jest zawsze, odpowiada, że nigdy przedtem tego nie zauważył.
Mówi, że nie ma już nic do roboty, tylko „uporządkować papiery".
O jedenastej wieczorem idę spać, pozostawiając Маха przy biurku
(którego pod groźbą najcięższych kar nie wolno porządkować ani
odkurzać), pogrążonego po łokcie w stosach listów, rachunków, broszur,
rysunków prehistorycznych naczyń, wśród niezliczonych skorup i
najrozmaitszych pudełek od zapałek, wcale nie zawierających zapałek,
lecz pojedyncze, niezmiernie starożytne paciorki.
O czwartej nad ranem wkracza z podnieceniem do sypialni z filiżanką
herbaty w ręku, by oznajmić, że nareszcie znalazł bardzo ciekawy artykuł
o odkryciach w Anatolii, który mu zginął jeszcze w lipcu. Wyraża przy
tym nadzieję, że mnie nie obudził.
Odpowiadam, że oczywiście mnie obudził i skoro tak, to mógłby przynieść
herbatę także i mnie!
Wracając z herbatą, Max mówi, że znalazł też całe mnóstwo rachunków,
które jak mu się zdawało, dawno zapłacił. Znam to z własnego
doświadczenia. Zgadzamy się, że to przygnębiające.
O dziewiątej rano zostaję wezwana jako obciążnik do wypchanych
walizek Маха.
- Jeśli ty nie dasz im rady - mówi Max bez galanterii - to już nikt tego nie
zrobi.
Moja nadwaga umożliwia wreszcie dokonanie nadludzkiego wyczynu i
mogę powrócić do walki z własnymi trudnościami, które - jak
przewidziałam w proroczej wizji - sprawia mi torba z zamkiem
błyskawicznym. W sklepie pana Goocha, kiedy torba była pusta,
wydawało się, że zamek jest prosty, wygląda atrakcyjnie i oszczędza
wysiłku. Jak wesolutko suwak chodził wówczas w tę i we w tę! Teraz
zamknię-
25
сіє wypełnionej po brzegi torby wymaga cudów koordynacji. Brzegi
zamka trzeba docisnąć z matematyczną precyzją i powoli przesuwać
suwak. W krytycznym momencie pojawia się komplikacja - wyłazi
narożnik woreczka z gąbką. Kiedy w końcu udaje mi się torbę zamknąć,
przysięgam sobie, że nie otworzę jej ponownie, dopóki nie dotrę do Syrii!
Po chwili zastanowienia muszę przyznać, że to niemożliwe. A co ze
wspomnianą uprzednio gąbką? Mam się nie myć przez pięć dni podróży?
W tym momencie nawet to wydaje mi się mniejszym ziem niż otwieranie
suwaka!
Wreszcie nadchodzi pora odjazdu. Mnóstwo ważnych spraw nie zostało
załatwione: pralnia, jak zwykle, nas zawiodła, pralnia chemiczna, ku
zmartwieniu Маха, też nie dotrzymała obietnic - ale jakie to ma
znaczenie? Jedziemy!
I nagle wygląda na to, że nie pojedziemy! Taksówkarz nie jest w stanie
podnieść niewinnie wyglądających walizek Маха. Boryka się z nimi
wspólnie z Махет і dopiero przy pomocy jakiegoś przechodnia udaje sieje
wladować do taksówki.
Jedziemy na dworzec Victoria.
Kochany dworzec Victoria, brama do świata poza Anglią -jakże kocham
peron, z którego odchodzą pociągi na kontynent! I jak w ogóle kocham
pociągi! Ekstatycznie wdycham zalatujący siarką zapach - tak odmienny
od zapachu statku, słabej woni ropy, która zawsze gasi mój entuzjazm
zapowiedzią przyszłych mdłości. Natomiast pociąg - długi, chrypiący,
niecierpliwy, życzliwy pociąg, ze swą wielką, sapiącą lokomotywą,
buchającą kłębami pary, wydający się powtarzać niespokojnie: „Muszę
ruszać, muszę ruszać, muszę ruszać!" -jest przyjacielem! Dzieli z tobą
nastrój, bo ty też mówisz sobie: „Jadę, jadę, jadę, jadę...".
U drzwi naszego pulmana czekają przyjaciele, by się z nami pożegnać.
Zwykłe idiotyczne rozmówki. Z moich ust wypływają słynne ostatnie
słowa - polecenia dotyczące psów, dzieci, nadawania listów, wysyłania
książek, zapomnianych drobiazgów: „chyba znajdziesz je na pianinie, ale
mogą być na półce w łazience". Wszystko to już zostało powiedziane
przedtem i w najmniejszym stopniu nie wymaga powtórzenia!
Маха otaczają jego krewni, mnie - moi.
26
wygody jak narożne miejsce w zwykłym przedziale pierwszej klasy.
Zawsze jeździmy pulmanem z powodu walizek Маха, które nie
zmieściłyby się w przedziale zwykłego wagonu. Od czasu kiedy walizki
oddane do wagonu bagażowego pojechały gdzie indziej, Max nie ryzykuje
rozstania ze swymi bezcennymi książkami.
Docieramy do Dover, gdzie okazuje się, że morze jest względnie spokojne.
Niemniej wycofuję się do salonu dla pań, leżę tam i medytuję w
pesymistycznym nastroju, w jaki zawsze mnie wprawia kołysanie fal. Na
szczęście wkrótce jesteśmy w Calais i francuski steward pokazuje mi
wielkiego mężczyznę w granatowej roboczej bluzie, który ma się zająć
moim bagażem.
- Znajdzie go pani w Urzędzie Celnym - mówi.
- Jaki jest jego numer? - pytam.
Steward natychmiast przyjmuje wyraz oburzenia.
- Madame! Mais с 'est le charpentier du bateau! [Ależ to jest stolarz
okrętowy!].
Czuję się należycie zawstydzona - ale po kilku minutach uprzytamniam
sobie, że to nie jest żadna odpowiedź. Dlaczego fakt, że jest to charpentier
du bateau, miałby mi ułatwić wyłuskanie go spośród kilkuset innych
mężczyzn w granatowych bluzach, wrzeszczących: „ Quatre-vingt treize?
" [Dziewięćdziesiąt trzy?] lub coś podobnego? Samo jego milczenie nie
wystarczy do identyfikacji. Co więcej, czy fakt, że jest to charpentier du
bateau, umożliwi mu nieomylne wyłowienie jednej Angielki w średnim
wieku z tłumu innych Angielek w średnim wieku?
W tym momencie dołącza do mnie Max i przerywając moje rozważania,
mówi, że ma dla mnie tragarza. Wyjaśniam, że moje rzeczy zabrał
charpentier du bateau, i Max pyta, dlaczego mu pozwoliłam. Cały bagaż
powinien być razem. Zgadzam się z nim, ale tłumaczę, że przeprawa przez
morze zawsze osłabia mój intelekt. Max macha ręką: „No cóż,
zgromadzimy go razem na cle". Przechodzimy więc do inferna
pokrzykujących tragarzy i nieuniknionego spotkania z przedstawicielką
jedynego rodzaju niesympatycznych Francuzek, jaki istnieje -Celniczką,
osobą pozbawioną wdzięku, szyku, jakiegokolwiek kobiecego czaru.
Zagląda do walizek, grzebie w nich, mówi
28
z niedowierzaniem: „Pas de cigarettes?" i w końcu, z niechętnym
mruknięciem, skrobie kredą jakieś tajemnicze hieroglify na naszych
walizkach. Nareszcie możemy minąć barierkę i wyjść na peron, do
Simplon Orient Expressu i w podróż przez całą Europę.
Wiele, wiele lat temu, kiedy jeździłam na Riwierę lub do Paryża,
fascynował mnie widok Orient Expressu stojącego na dworcu w Calais.
Marzyłam, by kiedyś nim pojechać. Teraz jest starym przyjacielem, ale
fascynacja nigdy całkiem nie wygasła. Jadę nim! Siedzę w nim! Znajduję
się w granatowym wagonie, z prostym napisem na zewnątrz: CALAIS -
ISTAN-BUL. Jest to niewątpliwie mój ulubiony pociąg. Lubię jego tempo,
które zaczyna się od allegro eon furorę, kiedy kołysząc się, grzechocąc i
zataczając z boku na bok, pędzi w szalonym pośpiechu, by jak najszybciej
opuścić Calais i cały Zachód, a w miarę jazdy na wschód stopniowo
zwalnia rallentando aż do zdecydowanego legato.
Wczesnym rankiem następnego dnia podnoszę»zasłonki i obserwuję
zamglone kształty gór Szwajcarii, potem zjazd na równiny Włoch,
przejazd przez śliczną Stresę i jej błękitne jezioro. Później elegancka
stacja, która jest wszystkim, co widzimy z Wenecji, i znów jedziemy dalej,
wzdłuż morza, do Triestu i w głąb Jugosławii. Tempo jazdy staje się coraz
wolniejsze, postoje są coraz dłuższe, godziny wskazywane przez stacyjne
zegary kłócą się ze sobą. W miejsce czasu zachodnioeuropejskiego
pojawia się czas środkowoeuropejski. Nazwy stacji są napisane
ekscytującym i nieprawdopodobnie wyglądającym alfabetem.
Lokomotywy są pękate, wyglądają solidnie i plują szczególnie czarnym i
gryzącym dymem. Rachunki w wagonie restauracyjnym są wypisywane w
tajemniczych walutach, pojawiają się butelki nieznanej wody mineralnej.
Niewysoki Francuz, który siedzi przy stole naprzeciw nas, studiuje swój
rachunek w milczeniu przez kilka minut, po czym podnosi głowę i chwyta
wzrok Маха. Jego głos, naładowany emocją, wznosi się płaczliwie: „Le
change des Wagons Lits, с'est in-croyable!" [Kurs w Wagons Lits jest
niewiarygodny!]. Po drugiej stronie przejścia ciemny mężczyzna z
zakrzywionym nosem domaga się podania wysokości rachunku w a)
frankach, b) lirach, c) dinarach, d) funtach tureckich, e) dolarach.
29
Otrzymawszy przeliczenie od cierpliwego kasjera restauracyjnego, rachuje
w milczeniu i najwidoczniej obdarzony nieprzeciętnymi talentami
finansowymi, wyciąga walutę, w której rachunek wypada najkorzystniej
dla jego portfela. Tą metodą, jak nam tłumaczy, oszczędził pięć pensów w
angielskiej walucie!
Rano zjawiają się w wagonie celnicy tureccy. Nie śpieszy im się i bardzo
interesują ich nasze bagaże. Dlaczego mam tyle butów? - pytają mnie. To
za dużo. Odpowiadam, że nie mam papierosów, ponieważ nie palę, więc
dlaczego nie miałabym mieć kilku par butów więcej? Douanier [celnik]
akceptuje wyjaśnienie. A co to za proszek w tym pudełku? - pyta.
To proszek na pluskwy - mówię, ale widzę, że celnik nie rozumie.
Marszczy czoło i patrzy podejrzliwie. Najwyraźniej posądza mnie o
przemyt narkotyków. To nie jest proszek do mycia zębów - mówi
oskarżająco - ani puder do twarzy, więc co to jest? Urządzam energiczną
pantomimę. Drapię się realistycznie, chwytam intruza. Opylam
wyposażenie przedziału. A, wszystko jasne! Celnik odrzuca głowę do tyłu
i ryczy ze śmiechu, powtarzając tureckie słowo. To na to ten proszek!
Powtarza żart koledze. Przechodzą dalej, zaśmiewając się. Teraz pojawia
się konduktor Wagon Lit, by udzielić nam pouczenia. Przyjdą z naszymi
paszportami, by zapytać, ile mamy pieniędzy - „effectif, vous comprenez?
"■ Kocham słowo „effectif" - tak doskonale określa gotówkę, którą ma się
przy sobie. „Powinniście mieć dokładnie tyle a tyle effectif." - ciągnie
konduktor. Wymienia sumę. Max stwierdza, że mamy więcej. „To nie ma
znaczenia. Przyznanie się do wyższej sumy spowoduje kłopoty. Musicie
powiedzieć, że macie akredytywy lub czeki podróżne i tylko tyle effectif.
Dodaje wyjaśnienie: „Ich nie obchodzi, państwo rozumieją, ile macie, ale
odpowiedź musi być en regle [zgodna z przepisami]. Macie powiedzieć -
tyle a tyle".
Przychodzi dżentelmen, który zajmuje się sprawami finansowymi.
Wpisuje naszą odpowiedź, zanim jeszcze zdążyliśmy otworzyć usta.
Wszystko jest en regle. I wreszcie pociąg dociera do Stambułu i przewija
się pomiędzy dziwnymi, krytymi gontem domami; tu i ówdzie widać przez
chwilę potężne kamienne bastiony i morze na prawo.
30
Stambuł działa na nerwy - póki się w nim jest, nie sposób go zobaczyć!
Dopiero kiedy się opuści Europę i przepływa się przez Bosfor na brzeg
azjatycki, naprawdę widzi się to miasto. Jest wspaniałe tego poranka,
jasnego, świetlistego poranka bez śladu mgły, z meczetami i minaretami
odcinającymi się ostro na tle nieba.
- Hagia Sophia jest bardzo piękna - mówi jakiś Francuz.
Wszyscy się zgadzają, z niechlubnym wyjątkiem mnie samej. Niestety,
nigdy nie żywiłam podziwu dla Hagia Sophii! Fatalny brak artystycznego
wyczucia, ale tak już jest. Zawsze wydawało mi się, że Hagia Sophia ma
zdecydowanie niewłaściwe rozmiary. Wstydząc się swego przewrotnego
gustu, zachowuję milczenie.
Teraz przesiadka na pociąg oczekujący na dworcu Haydar Pasa i kiedy
wreszcie pociąg rusza - śniadanie, śniadanie, na które czeka się już z
niecierpliwością. A potem cudowna dzienna jazda wzdłuż krętego brzegu
morza Marmara, usianego zamglonymi wysepkami, wyglądającymi
rozkosznie. Po raz setny pomyślałam, że chciałabym mieć podobną
wysepkę na własność! Dziwne jest to marzenie o posiadaniu własnej
wyspy! Większość ludzi prędzej czy później przechodzi taką chorobę.
Wysepka symbolizuje w umyśle człowieka swobodę, samotność, wolność
od wszelkich trosk. Ale w rzeczywistości -jak przypuszczam - nie byłaby
to wolność, lecz uwięzienie. Prowadzenie gospodarstwa domowego
okazałoby się zapewne całkowicie uzależnione od stałego lądu. Trzeba by
było ustawicznie robić długie listy zakupów spożywczych, samemu
organizować dostawę mięsa i chleba i samemu sprzątać, ponieważ trudno
byłoby o służących, którzy chcieliby mieszkać na wyspie, z dala od
przyjaciół i kin i nawet bez komunikacji autobusowej. Co innego wyspy
mórz południowych! - wyobrażałam sobie. Człowiek mógłby tam siedzieć,
leniwie zajadając najlepsze owoce, bez talerzy, noży, widelców, zmywania
naczyń i problemu brudnego zlewu! Tymczasem jedyni wyspiarze z
Południa, jakich widziałam przy posiłku, mieli przed sobą na bardzo
brudnym obrusie talerze z pływającym w tłuszczu gorącym gulaszem
wołowym.
Nie, wyspa jest i powinna być wyspą marzeń! Na takiej wyspie nie ma
zamiatania, odkurzania, słania łóżek, prania, zmy-
31
wania naczyń, brudu, problemów z gotowaniem, listy zakupów, obcinania
knota, obierania ziemniaków i koszy na śmiecie. Na wyspie marzeń jest
biały piasek i lazurowe morze -i być może domek z bajki wybudowany
pomiędzy wschodem a zachodem słońca, jabłoń, śpiew i złoto...
W tym momencie Max pyta mnie, o czym myślę. Odpowiadam po prostu:
- O raju!
- Poczekaj, póki nie zobaczysz Dżakdżaku! - mówi.
Pytam, czy jest tam bardzo pięknie, a Max odpowiada, że nie ma pojęcia,
lecz jest to niezwykle interesujący kawałek świata i nikt naprawdę nic o
nim nie wie!
Pociąg wspina się zawijasami w górę wąwozu i zostawiamy morze za
nami.
Następnego ranka osiągamy Cylicyjskie Wrota i patrzymy na jeden z
najpiękniejszych widoków, jakie znam. To jakby stanąć na końcu świata i
spojrzeć na ziemię obiecaną. Człowiek czuje się tak, jak musiał czuć się
Mojżesz, ponieważ tu także nie można wkroczyć... Do tej osnutej miękką,
błękitną mgiełką cudownej krainy nigdy się nie dotrze; prawdziwe miasta i
wioski, kiedy się do nich dojedzie, zmienią się w szarą codzienność,
zniknie to zaczarowane piękno, które wabi z daleka...
Gwizd lokomotywy. Wsiadamy z powrotem do naszego przedziału.
Dalej do Aleppo. Z Aleppo do Bejrutu, gdzie jesteśmy umówieni z naszym
architektem i gdzie mamy zorganizować wstępny przegląd rejonu Chaburu
i Dżakdżaku. Na podstawie tego rekonesansu wybierzemy kopiec
osadniczy, na którym będziemy prowadzić wykopaliska.
Gdyż to, jak powiada pani Beeton*, jest początkiem całej operacji.
Najpierw trzeba złapać zająca, mówi ta szacowna dama.
W naszym przypadku trzeba najpierw znaleźć właściwy kopiec. Właśnie to
mamy zamiar teraz zrobić.
* Isabella Mary Beeton, z domu Mayson (1836-65) - autorka książek
poświęconych gotowaniu i innym pracom domowym.
1
ROZOZIRŁ DRUGi
Rekonesans
BEJRUT! Lazurowe morze, łuk zatoki, długa linia osnutych błękitną
mgiełką gór. Taki oto widok roztacza się z tarasu hotelu. Z okna mojej
sypialni, która znajduje się od strony lądu, widzę ogród pełen szkarłatnych
poinsecji. Pokój, wysoki, pomalowany na biało, ma nieco więzienny
wygląd. Nowoczesna umywalka z kranami i odpływem wprowadza z
rozmachem akcent cywilizacji*. Nad umywalką znajduje się spory
zbiornik ze zdejmowaną przykrywą, połączony z kranami. Jest pełny
cuchnącej stęchlizną cieczy i ma połączenie tylko z kranem od zimnej
wody!
Cywilizacja w bliskowschodnim wydaniu zastawia na nieprzygotowanego
groźne pułapki. Ileż to razy kran z zimną wodą dostarcza gorącej i
odwrotnie! Jakże boleśnie zapamiętałam kąpiel w świeżo wyposażonej
„zachodniej" łazience, w której imponujące urządzenie do ogrzewania
wody wylewało ogromne ilości wrzątku, zimnej wody nie było ani
odrobiny, gorąca nie dawała się zakręcić, a zamek w drzwiach się zaciął!
Kiedy z entuzjazmem kontempluję poinsecje, a z niesmakiem urządzenia
do mycia się, słyszę pukanie do drzwi. Pojawia się niski, przysadzisty
Ormianin, uśmiechając się przymilnie. Otwiera usta, pokazuje palcem
gardło i oznajmia zachęcająco: - Manger! - Taką prostą metodą informuje
w sposób zrozumiały dla najbardziej ograniczonego umysłu, że w jadalni
podaje się południowy posiłek.
* Pisane przed otwarciem nowoczesnego hotelu St. George (przyp. aut.).
3. Opowiedzcie
33
Znajduję tam Маха i naszego nowego architekta, Maca, którego jeszcze
prawie nie znam. Za kilka dni wyruszamy na trzymiesięczną wyprawę z
namiotami, by szukać obiecujących miejsc na badania archeologiczne.
Jako przewodnik udaje się z nami Hamudi, wieloletni brygadzista w Ur,
filozof i przyjaciel mojego męża. W tych jesiennych miesiącach pomiędzy
sezonami wykopaliskowymi jest wolny i może pojechać z nami.
Mac wstaje i uprzejmie mnie wita. Siadamy do bardzo dobrego, choć
nieco za tłustego posiłku. Zwracam się z kilkoma uwagami, w zamierzeniu
przyjaznymi, do Maca, który skutecznie je blokuje odpowiedziami: „Och,
istotnie?", „Doprawdy?", „Rzeczywiście?".
Mój zapał zostaje nieco zwarzony. Nasuwa mi się niejasne podejrzenie, że
nasz młody architekt okaże się jednym z tych ludzi, którym niekiedy udaje
się onieśmielić mnie do tego stopnia, że robię z siebie zupełną kretynkę.
Na szczęście dawno już minęły czasy, kiedy każdy mnie onieśmielał. Z
wiekiem zyskałam dostateczną swobodę towarzyską i savoir faire
[umiejętność postępowania]. Co jakiś czas gratuluję sobie, że całą tę
głupią niepewność mam definitywnie za sobą! Przezwyciężyłam ją, myślę
sobie z zadowoleniem. I z taką samą pewnością, z jaką to myślę,
niespodziewanie jakiś osobnik sprawia, że po raz kolejny idiocieję ze
zdenerwowania.
Bezskutecznie tłumaczę sobie, że młody Mac sam jest zapewne równie
onieśmielony i że to jego własna nieśmiałość każe mu włożyć tę
defensywną zbroję. Pozostaje faktem, że wobec jego chłodnego, pełnego
wyższości sposobu bycia, jego lekko uniesionych brwi i uprzejmego
zainteresowania dla moich wypowiedzi, które jak sobie uświadamiam,
wcale nie muszą być tego warte, stopniowo tępieję i w końcu zaczynam
mówić rzeczy, które jak doskonale wiem, są czystymi nonsensami. Pod
koniec posiłku Mac pozwala sobie na przy-ganę.
- Chyba to nie jest tak? - mówi uprzejmie w odpowiedzi na moją
rozpaczliwą uwagę o waltorni.
Oczywiście ma zupełną słuszność. To nie jest tak.
Po posiłku Max pyta mnie, co myślę o Маси. Odpowiadam ostrożnie, że
wydaje mi się dość małomówny. To znakomi-
34
cie, oznajmia Max. Nie mam pojęcia, wyjaśnia mi, co to znaczy tkwić na
pustyni w towarzystwie kogoś, kto nigdy nie przestaje mówić! - Wybrałem
go, ponieważ robił wrażenie miikliwego.
Przyznaję, że coś w tym jest. Max ciągnie dalej, że młody człowiek jest
prawdopodobnie onieśmielony, ale wkrótce się oswoi. - Zapewne to ty go
onieśmielasz - dodaje uprzejmie.
Jest to pocieszająca myśl, ale nie czuję się przekonana.
Próbuję jednak zastosować mały zabieg psychoterapeutyczny.
Po pierwsze - mówię sobie -jesteś dostatecznie stara, żeby być jego matką.
Jesteś także pisarką - i to popularną pisarką. Jedna z postaci z twoich
książek występowała nawet jako hasło w krzyżówce w Timesie. (Oto
wyznacznik sławy!). A co więcej, jesteś Żoną Kierownika Ekspedycji!
Posłuchaj, jeśli ktokolwiek ma tu kogoś traktować lekceważąco, to ty
młodego człowieka, a nie młody człowiek ciebie!
Później postanawiamy wybrać się na herbatę, więc idę do pokoju Maca, by
mu zaproponować pójście z nami. Obiecuję sobie, że będę zachowywać
się naturalnie i przyjaźnie.
W pokoju panuje nieprawdopodobny porządek, a sam Mac, siedząc na
złożonym kraciastym kocu, zapisuje coś w notatniku. Podnosi wzrok z
uprzejmym zapytaniem.
- Nie wybrałby się pan z nami na herbatę? Mac wstaje.
- Dziękuję!
- Potem zapewne zechce pan zwiedzić miasto? - sugeruję. - To świetna
zabawa myszkować po nowym miejscu.
Mac lekko unosi brwi i mówi chłodno: - Istotnie?
Nieco speszona prowadzę do holu, gdzie czeka na nas Max. Mac
konsumuje wielką porcję herbaty w pełnym zadowolenia milczeniu. Max
pije herbatę w teraźniejszości, ale duchem przebywa w dalekiej
przeszłości, jakieś cztery tysiące lat przed narodzeniem Chrystusa.
Kiedy ostatnie ciastko zostaje zjedzone, budzi się z zamyślenia z nagłym
wzdrygnięciem i proponuje, żebyśmy poszli zobaczyć, jak się ma nasza
furgonetka.
Idziemy rzucić okiem na furgonetkę - na podwoziu forda montują nam
miejscowe nadwozie. Musieliśmy uciec się do ta-
35
kiego rozwiązania, gdyż nie można byio kupić używanej furgonetki w
dostatecznie dobrym stanie.
Nadwozie budzi zdecydowany optymizm, w sensie In sza Allah [jeśli
Allah pozwoli]: furgonetka jest wysoka i prezentuje się nader szacownie.
Jest wręcz podejrzanie porządna. Byłoby to zbyt piękne, by mogło być
prawdziwe! Маха trochę niepokoi nieobecność Hamudiego, który miał
spotkać się z nami już wcześniej.
Mac gardzi zwiedzaniem miasta i wraca do sypialni, by zasiąść na swoim
pledzie i sporządzać jakieś notatki w dzienniku. Zaintrygowana, snuję
spekulacje, co on tam pisze.
Wczesna pobudka. O piątej rano drzwi naszej sypialni otwierają się i jakiś
głos oznajmia po arabsku: - Przyszli wasi brygadziści!
Hamudi i jego dwaj synowie wpływają do pokoju i z pełną wdzięku
serdecznością, jaka ich cechuje, ściskają nasze ręce, przykładając je do
swojego czoła. „Szlonak? Kifak?" (Jak się miewasz?). ,JKullisz zen"
(Bardzo dobrze). ,Al-hamdu li-Llah! Al-hamdu li-Llah!" (Chwała Bogu!).
Zrzucając z siebie opary snu, zamawiamy herbatę. Hamudi i jego synowie
rozsiadają się wygodnie na podłodze i zaczynają wymieniać nowiny z
Махет. Bariera językowa wyklucza mnie z konwersacji. Wyczerpałam
cały swój zapas arabskiego. Myślę z utęsknieniem o śnie i wolałabym,
żeby Hamudi i jego synowie odłożyli powitania na odpowiedniejszą porę.
Rozumiem jednak, że dla nich przybycie o tej godzinie jest naj-
naturalniejszą rzeczą pod słońcem.
1 Herbata rozprasza mgłę snu i Hamudi zwraca się z różnymi uwagami
także i do mnie. Max tłumaczy jego pytania i moje odpowiedzi. Wszyscy
trzej promienieją radością i na nowo uświadamiam sobie, jakimi są
uroczymi ludźmi.
Przygotowania do podróży są w pełnym toku - zakupy, poszukiwanie
kierowcy i kucharza, wizyty w Service des Anti-quitćs, przemiłe śniadanie
z dyrektorem, panem Seyrigiem, i jego uroczą żoną. Nikt nie mógłby być
uprzejmiejszy dla nas niż oni - a jedzenie jest znakomite.
Na przekór stwierdzeniu tureckiego douaniera, że mam za dużo pantofli,
zabieram się do kupowania następnych! To
36
ogromna przyjemność kupować buty w Bejrucie. Jeśli nie ma właśnie
twojego numeru, zrobią ci pantofle w parę dni - z dobrej skóry, doskonale
pasujące. Muszę przyznać, że kupowanie pantofli to moja słabość. Nie
ośmielę się wracać do domu przez Turcję!
Włóczymy się po tubylczych dzielnicach, wybieram kupony ciekawych
materiałów - rodzaj grubego białego jedwabiu, haftowanego złotą lub
granatową nicią. Kupujemy też jedwabne abaje* - wyślemy je do domu w
prezencie. Max jest zafascynowany różnymi rodzajami chleba. Każdy, kto
ma w sobie francuską krew, lubi dobry chleb. Chleb dla Francuza znaczy
więcej niż jakikolwiek inny rodzaj pożywienia. Słyszałam kiedyś, jak
oficer służb specjalnych mówił z głębokim, serdecznym współczuciem o
koledze na samotnym granicznym posterunku: „Ce pauvre garcon! II n 'а
тёте pas de pain la bas, seulement la galette Kurde!" [Biedny chłopiec!
Nie ma tam nawet chleba, tylko te kurdyjskie placki!].
Wdajemy się także w długotrwałe i skomplikowane negocjacje z bankiem.
Jak zawsze na Wschodzie, uderza mnie niechęć, z jaką banki załatwiają
wszelkie interesy. Urzędnicy są uprzejmi, nawet czarujący, lecz starają się
uniknąć dokonania jakiejkolwiek transakcji. „Oui, oui!", mruczą
życzliwie. „Ecrivez une lettre!" [Tak, tak! Proszę napisać podanie!]. I
rozsiadają się ponownie z westchnieniem ulgi, że udało im się odłożyć
kolejną czynność na później.
Jeśli klient wymusi na nich jakiekolwiek działanie, mszczą się
skomplikowanym systemem les timbres [znaczków]. Każdy dokument,
każdy czek, każda transakcja jest opóźniana i komplikowana żądaniem les
timbres. Ustawicznie trzeba wpłacać drobne sumy. Kiedy wszystko wydaje
się już sfinalizowane, ponownie dochodzi do rabunku!
- Et dewcfrancs cinąuante centimespour les timbres, s'il vous plait [I
jeszcze dwa franki pięćdziesiąt na znaczki proszę].
Wreszcie formalności są zakończone, niezliczone podania napisane,
niewiarygodne ilości znaczków dołączone. Z nieukrywaną ulgą urzędnik
bankowy dostrzega perspektywę osta-
* Okrycia wierzchnie.
37
tecznego pozbycia się nas. Opuszczając bank, słyszymy, jak mówi do
innego nieszczęsnego klienta: - Ecrivez une lettre, s 'U vous plait.
Nadal pozostaje nam zaangażowanie kucharza i kierowcy.
Problem kierowcy zostaje rozwiązany najpierw. Hamudi przybywa
rozpromieniony i powiadamia nas, że mamy szczęście - zapewnił nam
pierwszorzędnego kierowcę.
W jaki sposób - pyta Max - Hamudi zdobył dla nas ten skarb?
Jak się okazuje, było to bardzo proste. Nasz skarb stał na nabrzeżu i nie
miał od pewnego czasu pracy, więc w całkowitej rozpaczy zgodził się na
bardzo niską zapłatę. Zatem mamy także oszczędność!
Ale jak można by sprawdzić, czy ten człowiek jest dobrym kierowcą?
Hamudi macha ręką na takie pytanie. Piekarz to człowiek, który wkłada
chleb do pieca i go piecze. Kierowca to człowiek, który uruchamia
samochód i nim kieruje!
Max bez nadmiernego entuzjazmu zgadza się zatrudnić Ab-dallaha, jeśli
nie trafi się nikt lepszy, i Abdallah zostaje wezwany na rozmowę.
Niezmiernie przypomina wielbłąda i Max stwierdza z westchnieniem, że
kandydat na kierowcę wygląda na głupiego, a to zawsze jest korzystne.
Pytam dlaczego i otrzymuję odpowiedź, że nie będzie miał dość rozumu,
żeby być nieuczciwym.
Nasze ostatnie popołudnie w Bejrucie spędzamy jadąc nad Psią Rzekę,
Nahr al-Kalb. Tutaj, w zadrzewionym wąwozie biegnącym w głąb lądu,
można w kawiarence napić się kawy, a potem pójść na przyjemny spacer
po cienistej ścieżce.
Jednak powodem naszej prawdziwej fascynacji wąwozem Nahr al-Kalb są
inskrypcje wyryte w skale, w miejscu gdzie prowadzi w górę szlak do
przełęczy w paśmie gór Liban. Tędy w trakcie niezliczonych wojen
maszerowały kolejne armie i pozostawiały swoje ślady. Są tu hieroglify
egipskie - Ramzesa II - i przechwałki armii asyryjskich i babilońskich. Jest
tu wizerunek Tiglatpilesara I. W roku 701 przed narodzeniem Chrystusa
pozostawił inskrypcję Sanherib. Przechodził tędy i pozostawił świadectwo
tego przejścia Aleksander. Upamiętnili tu swoje zwycięstwa Asarhaddon i
Nabuchodonozor. A na
38
końcu, w roku 1917, nawiązując do starożytności,pozostawiła swoje
nazwiska i inicjały armia Allenby'ego. Nigdy mnie nie nudzi przyglądanie
się tej porytej napisami powierzchni skały. Tak objawia się historia...
Entuzjazm ponosi mnie tak dalece, że zwracam się do Maca z uwagą, jakie
to niesłychanie podniecające i czy on nie jest tego samego zdania.
Mac uprzejmie unosi brwi i mówi głosem całkowicie pozbawionym
zainteresowania, że owszem, to bardzo interesujące...
Następnym źródłem ekscytacji jest przybycie i ładowanie naszej
furgonetki. Jest niewątpliwie przeciążona, a środek ciężkości ma
zdecydowanie za wysoko. Przechyla się na boki i kołysze jak statek, lecz
robi to tak dystyngowanie - ba, nawet majestatycznie - że natychmiast
zostaje ochrzczona Queen Mary.
Wynajmujemy ponadto „taksówkę" - citroena, prowadzonego przez
sympatycznego Ormianina imieniem Aristide. Angażujemy nieco
melancholijnie wyglądającego kucharza (Isę), który ma referencje tak
dobre, że aż mocno podejrzane. I wreszcie nadchodzi wielki dzień.
Wyruszamy - Max, Hamudi, ja, Mac, Abdallah, Aristide i Isa - skazani na
wspólne życie przez następne trzy miesiące, złączeni na dobre i złe.
Naszym pierwszym odkryciem jest to, że trafiliśmy w osobie Abdallaha na
najgorszego kierowcę, jakiego można sobie wyobrazić; drugim, że nasz
kucharz jest bardzo kiepskim kucharzem; trzecim, że wprawdzie Aristide
jest dobrym kierowcą, ale ma niewiarygodnie kiepski samochód!
Wyjeżdżamy z Bejrutu drogą nadbrzeżną. Przecinamy Nahr al-Kalb i
jedziemy dalej, mając morze po lewej. Mijamy małe grupki białych
domków, zachwycające piaszczyste zatoczki i niewielkie nisze w skałach.
Marzę o zatrzymaniu się i kąpieli, ale teraz to już jest poważna wyprawa.
Wkrótce - zbyt wcześnie, niestety! - skręcimy w głąb lądu, odsuniemy się
od morza i minie wiele miesięcy, zanim zobaczymy je ponownie.
Aristide co chwila korzysta z klaksonu, jak to jest przyjęte w Syrii. Za
nami podąża Queen Mary. Wysoka, przeciążona, kołysze się, jakby płynęła
po falach.
39
Mijamy Byblos. Teraz już ugrupowania białych domków są niewielkie i
rzadziej rozrzucone. Po naszej prawej stronie ciągną się skaliste wzgórza.
Wreszcie skręcamy i jedziemy w głąb lądu do Homsu.
W Homsie jest dobry hotel - bardzo porządny hotel - twierdzi Hamudi.
Wspaniałość hotelu ogranicza się do solidności murów. Budynek jest
obszerny, kamienny, z wielkimi korytarzami. Niestety, urządzenia
sanitarne funkcjonują nie najlepiej! Ogromna sypialnia nie ma zbyt wielu
udogodnień. Max i ja oglądamy naszą z szacunkiem dla jej rozmiarów i
wybieramy się zwiedzić miasto. Mac, jak stwierdzamy, siedzi na brzegu
łóżka, wsparty na zwiniętym kocu, skrobiąc z przejęciem w swoim
notatniku.
(O czymże Mac pisze w tym notatniku? Nie okazuje entuzjazmu dla idei
obejrzenia Homsu).
Być może słusznie, bo nie ma tu zbyt wiele do oglądania.
Zjadamy źle przygotowany, niby-europejski posiłek i idziemy spać.
Do wczoraj byliśmy w zasięgu cywilizacji. Dziś nagle pozostawiamy
cywilizację za sobą.
W ciągu godziny czy dwóch zieleń całkowicie znika. Wszystko dookoła
jest tylko brązowawą, piaszczystą pustynią. Szlaki są mylące. Z rzadka
spotykamy ciężarówkę, która wyłania się nagle z nicości.
Jest bardzo gorąco. Upał, nierówności drogi i fatalna jakość resorów
naszej taksówki, pył, który się połyka i który pokrywa twarz sztywną
skorupą, przyprawiają mnie o wściekły ból głowy.
W tym rozległym, pozbawionym roślinności krajobrazie jest coś
przerażającego - a zarazem fascynującego. Nie jest płaski jak pustynia
pomiędzy Bagdadem a Damaszkiem. Nieustannie pniemy się w górę i
zjeżdżamy w dół. Człowiek czuje się po trosze jak jeszcze jedno ziarnko
piasku na plaży pośród zamków, które budował, będąc dzieckiem.
I wreszcie, po siedmiu godzinach upału i monotonii samotnego świata -
Palmira!
40
W tym, jak myślę, leży urok Palmiry - smukła, kremowa, pojawia się ze
swą bajkową urodą pośród gorących piasków jak zjawa. Palmira jest
prześliczna, fantastyczna i niewiarygodna, z całym jej teatralnym
nieprawdopodobieństwem, jak z marzeń sennych. Dziedzińce, świątynie,
zdruzgotane kolumny...
Nigdy nie mogłam się zdecydować, co właściwie myślę o Palmirze.
Zachowała dla mnie na zawsze zjawiskowy urok tego pierwszego
wejrzenia. Ból głowy i piekące oczy tym bardziej uczyniły ją dla mnie
gorączkowym majakiem. To nie jest, to nie może być rzeczywistość!
Lecz nagle znajdujemy się pośród tłumu ludzi - tłumu wesołych
francuskich turystów, śmiejących się, rozmawiających i trzaskających
migawkami aparatów fotograficznych. Zatrzymujemy się przed ładnym
budynkiem.
Max ostrzega mnie pośpiesznie: - Nie przejmuj się odorem. Trzeba nieco
czasu, żeby przywyknąć.
Niewątpliwie trzeba! Hotel ma urocze wnętrza, urządzone ze smakiem i z
prawdziwym wdziękiem. Ale smród stojącej wody w sypialni jest bardzo
silny.
- To całkiem zdrowy zapach - zapewnia mnie Max.
A przemiły starszy dżentelmen, który jak rozumiem, jest właścicielem
hotelu, mówi z naciskiem:
- Mauvaise odeur, oui! Malsaine, non! [Zapach jest paskudny,
rzeczywiście! Ale nie jest niezdrowy!].
Sprawa załatwiona! A zresztą wszystko mi jedno. Biorę aspirynę, wypijam
filiżankę herbaty i kładę się do łóżka. Później, mówię sobie, mogę iść
zwiedzać - teraz potrzebuję tylko ciemności i wypoczynku.
Niepokoję się. Czyżbym była kiepskim podróżnikiem - ja, która zawsze
lubiłam jeździć samochodem?
Na szczęście po godzinie budzę się w pełni wypoczęta i gotowa oglądać,
co jest do zobaczenia.
Nawet Mac tym razem pozwala się oderwać od swego notatnika.
Wyruszamy na zwiedzanie i spędzamy przeurocze popołudnie.
Daleko od hotelu natykamy się na grupkę Francuzów. Mają kłopot. Jednej
z pań, obutej (podobnie jak i wszystkie inne) w pantofelki na wysokim
obcasie, urwał się obcas. Nie
41
może więc chodzić, a do hotelu jest spory kawałek. Do tego miejsca
grupka dojechała taksówką, ale taksówka się zepsuła. Rzucamy na nią
okiem. W tym kraju, jak się wydaje, jest tylko jeden rodzaj taksówek.
Pojazd nie różni się niczym od naszego własnego - taka sama zniszczona
tapicerka i ogólny wygląd robiący wrażenie, jakby całość była powiązana
sznurkiem. Kierowca, wysoki, chudy Syryjczyk, grzebie bez przekonania
pod maską.
Potrząsa głową. Francuzi wyjaśniają okoliczności. Przylecieli tu
poprzedniego dnia aeroplanem i mają tą samą drogą wrócić jutro.
Taksówkę wynajęli na popołudnie w hotelu, a teraz jest zepsuta. Co biedna
madame ma zrobić? Jmpossible de marcher, n'est ce pas, avec un soulier
seulement" [Niepodobna iść w jednym pantofelku, nieprawdaż?].
Wyrażamy nasze współczucie, a Max z galanterią ofiarowuje naszą
taksówkę. Wróci do hotelu i sprowadzi ją tutaj. Taksówka zrobi dwa kursy
i wszystkich nas zawiezie z powrotem.
Propozycja zostaje przyjęta radosnymi okrzykami i wylewnymi
podziękowaniami. Max rusza.
Zaprzyjaźniam się z Francuzkami, natomiast Mac wycofuje się poza
nieprzenikniony mur rezerwy. Na jakąkolwiek próbę nawiązania rozmowy
odpowiada sztywnymi „Ом/" lub ,JVon" i wkrótce Francuzi zostawiają go
w spokoju. Panie są niezmiernie zainteresowane naszą podróżą.
- Ah, Madame, vousfaites le camping? [Czy będą państwo biwakować?].
Fascynuje mnie to zdanie. Le camping! Nadaje naszej przygodzie
zdecydowanie sportowy charakter!
Jakie to będzie cudowne, dodaje inna dama, zakładać le camping.
Tak, zapewniam, to będzie naprawdę cudowne.
Czas mija, rozmawiamy, śmiejemy się. Nagle ku mojemu zdumieniu
pojawia się Queen Mary, sama. Max siedzi za kierownicą z wściekłą miną.
Pytam, dlaczego nie sprowadził taksówki.
- Ponieważ - odpowiada Max z furią - nasza taksówka jest tutaj - wskazuje
dramatycznym gestem uparty samochód, w którym mizerny Syryjczyk
nadal z nadzieją grzebie.
42
Rozlega się chór pełnych zdumienia wykrzykników, i nareszcie rozumiem,
dlaczego samochód wydawał mi się tak znajomy! - Ależ - woła jedna z
Francuzek - wynajęliśmy ten samochód przed hotelem.
- Niemniej jest to nasza taksówka - wyjaśnia Max. Rozmowa z Aristide'em
jest trudna. Żadna ze stron nie może zrozumieć punktu widzenia drugiej.
- Czy nie wynająłem tej taksówki i ciebie na trzy miesiące? - pyta Max. -
Nie możesz jej tak bezwstydnie wynajmować innym ludziom za moimi
plecami!
- Ależ - tłumaczy Aristide, uosobienie obrażonej niewinności - czy sam mi
nie powiedziałeś, że nie będziesz z niej korzystał dziś po południu? A ja
miałem szansę zarobić trochę pieniędzy. Umówiłem się z przyjacielem, że
obwiezie turystów po Palmirze. Co ci to szkodzi, skoro sam nie chciałeś
nią jeździć?
- Szkodzi mi - odpowiada Max - bo po pierwsze nasza umowa tego nie
przewidywała, a po drugie samochód wymaga teraz naprawy i zapewne
nie będzie nim można jutro jechać!
- Tym się nie kłopocz - mówi Aristide. - Jeśli będzie trzeba, mój przyjaciel
i ja będziemy pracować całą noc!
Max odpowiada sucho: - Lepiej popracujcie!
I rzeczywiście następnego ranka przed drzwiami hotelu czeka na nas
wierna taksówka, z Aristide'em - całym w uśmiechach i nadal całkowicie
przekonanym o swej niewinności -za kierownicą.
Dojeżdżamy dziś do Dajr az-Zauru nad Eufratem. Jest bardzo gorąco.
Miasteczko cuchnie i wygląda nieciekawie. Ponieważ nie ma tu
europejskiego hotelu, Services Speciaux uprzejmie dały nam do
dyspozycji kilka pomieszczeń. Rozciąga się stąd ładny widok na szeroką,
brązową rzekę. Francuski oficer wypytuje mnie serdecznie o
samopoczucie i wyraża nadzieję, że jazda samochodem w tym upale nie
jest dla mnie zbyt męcząca. „Madame Jacąuot, żona generała, była
completement knock out, kiedy tu dojechała".
Określenie bardzo mi się podoba. Mam nadzieję, że ja nie będę
completement knock out pod koniec naszego rekonesansu!
43
Kupujemy warzywa i dużo jajek i załadowawszy Queen Mary tak, że
ryzykujemy połamanie resorów, wyruszamy nareszcie na właściwe
poszukiwania.
Busajra! Jest tu posterunek policji. Max żywił wielkie nadzieje co do tej
miejscowości, gdyż leży ona u ujścia Al-Cha-buru do Eufratu. Na drugim
brzegu znajdowało się rzymskie Circesium.
Jednak Busajra przynosi nam rozczarowanie. Nie ma śladu żadnych
starożytnych osiedli poza rzymskimi, które traktujemy z należytym
niesmakiem. ,№in zaman ar-Rum" - mówi Hamudi, potrząsając
lekceważąco głową, a ja ulegle mu wtóruję.
Z naszego punktu widzenia Rzym to już beznadziejna współczesność -
zaledwie wczoraj. Nasze zainteresowanie budzi dopiero drugie tysiąclecie
przed Chrystusem, ze zmiennymi losami Hetytów. W szczególności
chcemy się dowiedzieć czegoś więcej o wojowniczej dynastii Mitanni,
obcych awanturników, o których niewiele wiadomo, lecz którzy
prosperowali w tym zakątku świata i których stolica Waszuganni pozostaje
nieodnaleziona, o panującej kaście wojowników, którzy narzucili swoją
władzę krajowi i którzy zawierali mariaże z domem królewskim Egiptu, i
którzy, jak się wydaje, byli dobrymi jeźdźcami, ponieważ pewnemu
Kikkouli z Mitanni przypisuje się traktat o hodowli i ujeżdżaniu koni.
A także oczywiście czasy wcześniejsze, aż po mgliste wieki prehistorii, po
epokę bez źródeł pisanych, po której pozostały tylko naczynia i zarysy
domów, amulety, ozdoby i paciorki, by dawać nieme świadectwo o życiu,
jakie prowadzili ludzie.
Ponieważ Busajra przyniosła rozczarowanie, jedziemy dalej na południe,
do Al-Majadinu, choć Max nie spodziewa się po tamtej okolicy zbyt wiele.
Następnie obieramy drogę na północ wzdłuż lewego brzegu Chaburu.
To właśnie w Busajrze po raz pierwszy widzę rzekę Al-Cha-bur, która
dotychczas była dla mnie tylko nic nie mówiącą nazwą - choć nazwą
bardzo częstą na ustach Маха.
- Chabur - to jest właściwe miejsce. Setki telli!
Ciągnie dalej:
44
- A jeśli tego, czego szukamy, nie znajdziemy nad Chabu-rem, pojedziemy
nad Dżakdżak!
- Co to jest Dżakdżak? - pytam, po raz pier\vszy słysząc tę nazwę. Wydaje
mi się wręcz fantastyczna!
Max mówi uprzejmie, że jak się domyśla, nigdy nie słyszałam nazwy
Dżakdżak. Bardzo wielu ludzi też nie słyszało, stwierdza łaskawie.
Przyznaję się do winy i dodaję, że dopóki on nie wymienił tej nazwy,
nigdy nie słyszałam o Chaburze. To już wprawia go w zdumienie.
- Czyżbyś nie wiedziała - Max dziwi się mojej oburzającej ignorancji - że
Tell Halaf leży nad Chaburem?
Głos mu się obniża z szacunku, kiedy wymawia nazwę tego słynnego
miejsca znalezienia przedhistorycznej ceramiki.
Potrząsam głową i powstrzymuję się od uwagi, że gdybym przypadkiem
go nie poślubiła, prawdopodobnie nigdy nie usłyszałabym nawet o Tell
Halaf!
Muszę stwierdzić, że tłumaczenie ludziom, gdzie prowadzimy
wykopaliska, jest zwykle najeżone sporymi trudnościami.
Moja pierwsza odpowiedź na ogół brzmi: „Syria".
- Och! - reaguje przeciętny rozmówca, nieco zaskoczony. Na jego czole
formuje się zmarszczka. - Tak, oczywiście, Syria. .. - odzywa się
wspomnienie Biblii. - Prawda, to Palestyna, czyż nie?
- Syria leży obok Palestyny - odpowiadam zachęcająco. -Nieco dalej od
wybrzeża.
To nie zawsze pomaga, gdyż nazwa Palestyny, wiążąca się raczej z historią
biblijną i lekcjami religii niż z położeniem geograficznym, przywołuje
jedynie czysto literackie i religijne skojarzenia.
- Nie bardzo mogę umiejscowić... - Zmarszczka na czole się pogłębia. - W
jakiej okolicy kopiecie? To znaczy w pobliżu jakiego miasta?
- Nie ma w pobliżu żadnego miasta. Niedaleko granicy tu-recko-irackiej.
Na twarzy znajomego pojawia się wyraz beznadziejności.
- Ale przecież musi być w pobliżu jakieś miasto!
- Najbliżej jest Aleppo - odpowiadam. - Jakieś trzysta pięćdziesiąt
kilometrów.
45
Znajomi wzdychają i poddają się. Po czym, rozpromieniając się, pytają, co
my tam jadamy. - Pewnie same daktyle?
Kiedy wyjaśniam, że baraninę, kurczaki, jajka, ryż, fasolkę, bakłażany,
ogórki, w sezonie pomarańcze i banany, patrzą na mnie z wyrzutem. - Nie
można powiedzieć, żeby to był bardzo prymitywny tryb życia - mówią.
W Al-Majadinie zaczyna się le camping.
Ustawiają dla mnie krzesło i siedzę sobie majestatycznie na środku
wielkiego dziedzińca, czyli chanu, podczas gdy Max, Mac, Aristide,
Hamudi i Abdallah dzielnie ustawiają nasze
namioty.
Nie ma wątpliwości, że mnie lepsza rola przypadła. Stawianie namiotów to
nader zajmujące widowisko. Wieje silny pustynny wiatr, co nie pomaga w
pracy, a ponadto nikt nie ma doświadczenia w tej materii. Abdallah
wygłasza apele o litość i łaskę do Allaha, Ormianin Aristide wzywa na
pomoc wszystkich chrześcijańskich świętych, Hamudi wyrzuca z siebie
wrzaskliwe okrzyki zachęty i salwy śmiechu, Max miota wściekłe
przekleństwa. Jedynie Mac trudzi się w milczeniu, choć nawet on od czasu
do czasu wymrukuje pod nosem jakieś słowo.
W końcu wszystko jest gotowe. Namioty wyglądają na lekko pijane, są
nieco przekrzywione, ale stoją. Wszyscy jednogłośnie klniemy kucharza,
który zamiast przygotowywać posiłek, przyglądał się widowisku. Na
szczęście mamy kilka stosownych puszek, które zostają otwarte, pojawia
się herbata i wreszcie, kiedy słońce chowa się pod horyzont, a wiatr
cichnie i nastaje nagły chłód, idziemy spać. To moje pierwsze
doświadczenie we wpełzaniu do śpiwora. Wymaga wspólnych wysiłków
moich i Маха, ale znalazłszy się w środku, stwierdzam, że jest mi
zachwycająco wygodnie. Zawsze zabieram na zagraniczne wycieczki
porządną, miękką, puchową poduszkę - dla mnie ta poduszka oznacza
różnicę między wygodą a niedolą.
Uszczęśliwiona mówię do Маха: - Chyba mi się podoba spanie w
namiocie!
Nagle przychodzi mi do głowy niepokojąca myśl.
- Max, nie myślisz chyba, że w nocy mogą po mnie chodzić jakieś szczury,
myszy albo coś podobnego?
46
- Na pewno będą - odpowiada Max pogodnym i sennym głosem.
Przeżuwam tę myśl przy zasypianiu, ale w końcu sen mnie morzy i kiedy
się budzę, jest piąta rano - wschód słońca, pora wstać i zacząć nowy dzień.
Kopce w najbliższym sąsiedztwie Al-Majadinu okazują się nieciekawe.
- Rzymskie! - mruczy Max z niesmakiem. Jest to wyraz najgorszego
lekceważenia. Dławiąc nurtującą mnie myśl, że Rzymianie byli całkiem
interesującymi ludźmi, naśladuję jego pogardliwy ton, mówiąc
„rzymskie", i odrzucam fragment wzgardzonej ceramiki.
- Min zaman... ar-Rum - mówi Hamudi.
Po południu zwiedzamy amerykańskie wykopaliska w Dura Europos. Jest
to urocza wizyta, archeolodzy są dla nas bardzo mili. Jednak moje
zainteresowanie znaleziskami słabnie, z coraz większą trudnością
przysłuchuję się rozmowie i z coraz większym wysiłkiem biorę w niej
udział.
Ich relacja o początkowych trudnościach w zdobywaniu robotników jest
przezabawna.
Dla wieśniaków z tego zapadłego kątka świata praca za zapłatę to zupełnie
nowe pojęcie. Wyprawa spotkała się z otwartą odmową lub całkowitym
niezrozumieniem. W rozpaczy archeolodzy zwrócili się do francuskich
władz wojskowych. Reakcja była natychmiastowa i skuteczna. Francuzi
aresztowali dwustu ludzi, czy też ilu tam było trzeba, i doprowadzili ich do
pracy. Więźniowie zachowywali się przyjaźnie, byli w doskonałych
humorach i wydawało się, że praca ich bawi. Powiedziano im, że mają
wrócić nazajutrz, ale nikt nie przyszedł. Znów poproszono o pomoc
Francuzów i znów wojsko aresztowało robotników. Ci znowu pracowali z
widoczną satysfakcją. Ale znów nie pojawili się następnego dnia i znów
trzeba było się uciec do aresztowania.
W końcu sprawę wyjaśniono.
- Czy nie chcecie pracować dla nas?
- Chcemy, dlaczego by nie? Nie mamy nic do roboty w domu.
- To czemu nie przychodzicie codziennie?
47
- Chcieliśmy przyjść, ale musieliśmy czekać na asker (żołnierzy), żeby nas
doprowadzili. Byliśmy oburzeni, że nie przyszli po nas! To ich obowiązek!
- Ale my chcielibyśmy, żebyście przychodzili bez doprowadzania przez
asker.
- Naprawdę? To bardzo dziwne!
W końcu tygodnia zapłacono im i to była ostatnia kropla w kielichu ich
zdumienia.
Doprawdy, stwierdzili, nie można zrozumieć tych cudzoziemców!
- Francuscy asker tu rządzą. Naturalnie oni mają prawo nas ściągać do
pracy, wsadzać do więzienia i wysyłać nas do kopania ziemi dla was. Ale
dlaczego dajecie nam pieniądze? Za co? To nie ma sensu!
Jednakże w końcu dziwne zwyczaje Zachodu zostały zaakceptowane, choć
z wielkim potrząsaniem głowami i mamrotaniem. Zapłacono im
tygodniówkę. Ale niejasne pretensje do asker pozostały. To obowiązek
asker doprowadzać ich do pracy co rano!
Prawdziwa czy nie, jest to dobra historyjka! Chciałabym tylko czuć się
nieco inteligentniej. Co się ze mną dzieje? Kiedy wracam do obozu, mam
zawroty głowy. Mierzę temperaturę i okazuje się, że mam przeszło
trzydzieści osiem stopni! Boli mnie także brzuch i jest mi okropnie
niedobrze. Jestem szczęśliwa, że mogę wpełznąć do mojego śpiwora, i
zasypiam, odrzucając z niesmakiem wszelką myśl o obiedzie.
Max, zaniepokojony, pyta mnie rano, jak się czuję. Jęczę i odpowiadam:
„Umieram!". Max wygląda na jeszcze bardziej zaniepokojonego. Pyta
mnie, czy jestem naprawdę chora.
Upewniam go, że tak. Cierpię na dolegliwość, którą w Egipcie nazywają
„egipskim brzuchem", a w Bagdadzie - „bag-dadzkim brzuchem". Nie jest
to bardzo zabawna dolegliwość, kiedy się człowiek znajduje w środku
pustyni.
Max nie może mnie zostawić samej, a zresztą temperatura wewnątrz
namiotu przekracza w dzień pięćdziesiąt stopni! Nie możemy przerwać
rekonesansu. Siedzę skulona w samochodzie, kołysząc się w
gorączkowym śnie. Kiedy dojeżdżamy do jakiegoś kopca, wysiadam i leżę
w skąpym cieniu, jaki za-
48
pewnia Queen Mary, podczas gdy Max i Mac zdeptują pagór, przeszukując
go.
Szczerze mówiąc, następne cztery dni są skończonym, niczym nie
złagodzonym piekłem! Do okoliczności wydaje się bardzo dobrze pasować
jedna z dykteryjek Hamudiego - o uroczej żonie sułtana, którą władca
zabrał ze sobą i która dniami i nocami żaliła się Allahowi, że nie ma
żadnego towarzystwa i jest sama na pustyni. „I w końcu Allah, znudzony
jej narzekaniami, zesłał jej towarzystwo. Zesłał jej muchy!".
Żywię szczególnie zjadliwe uczucia dla uroczej damy za ściągnięcie
gniewu Allaha na siebie - i na nas wszystkich! Wielkie chmary much przez
cały długi dzień uniemożliwiają mi odpoczynek.
Żałuję gorzko, że wybrałam się na tę wyprawę, ale udaje mi się nie
powiedzieć tego na glos.
Po czterech dniach na słabej herbacie bez mleka nagle odżywam. Życie
jest znów piękne. Zjadam olbrzymią porcję ryżu z gulaszem i jarzynami
uduszonymi w tłuszczu. Wydaje mi się, że to najwspanialszy smakołyk,
jaki kiedykolwiek jadłam.
Później wspinamy się na kopiec Tell Suwar, pod którym, na lewym brzegu
Chaburu, założyliśmy obóz. Nie ma tu nic -ani wioski, ani żadnych
zabudowań, ani nawet namiotów Be-duinów.
Świeci księżyc, a pod nami Chabur płynie wielkim zawijasem w kształcie
litery S. Nocne powietrze pachnie słodko po upale dnia.
- Co za uroczy tell! Nie możemy tu kopać? - pytam. Max ze smutkiem
potrząsa głową i wypowiada słowo potępienia:
- Rzymski.
- Jaka szkoda. To takie przyjemne miejsce.
Nie interesowały mnie telle przez kilka dni, ale z zadowoleniem słyszę, że
niewiele straciłam.
- Jesteście pewni, że tu nie ma nic, czego szukacie? - pytam zawiedziona.
Podoba mi się Tell Suwar.
- Och, oczywiście, coś tu jest, ale musielibyśmy się przekopać przez
rzymskie pozostałości. Możemy znaleźć coś lepszego.
4. Opowiedzcie...
49
Wzdycham więc z żalem i mruczę: - Tu jest tak cicho i spokojnie, nie ma
żywego ducha.
W tej chwili materializuje się znikąd bardzo stary mężczyzna.
Skąd on się tu wziął? Powoli, niespiesznie idzie w górę zboczem kopca.
Ma długą, białą brodę i odznacza się niewysłowio-ną dystynkcją.
Grzecznie wita Маха. „Jak twój spokój ducha?". „Doskonale. A twój?".
„Bardzo dobrze". „Chwała Bogu!". „Chwała Bogu!".
Starzec siada obok nas. Następuje długie milczenie - kurtuazyjne
milczenie świadczące o dobrych manierach, tak kojące po europejskim
pośpiechu.
W końcu starzec pyta Маха о imię. Max mówi mu swoje nazwisko. Stary
zastanawia się chwilę.
- Milwan - powtarza. - Milwan... Jakie jasne! Jakie promienne! Jakie
piękne!
Siedzi jeszcze chwilę z nami. Potem odchodzi, równie cicho jak przyszedł.
Nigdy więcej go nie widzieliśmy.
Wróciwszy do zdrowia, zaczynam naprawdę cieszyć się naszą przygodą.
Co rano wyruszamy bladym świtem, badamy każdy kopiec, do którego
docieramy, wędrując w kółko i w kółko i podnosząc każdy kawałek
ceramiki. Na szczycie porównujemy rezultaty i Max zatrzymuje wszelkie
okazy, które mogą być użyteczne, umieszczając je w małym płóciennym
woreczku i opatrując przywieszką.
Rywalizujemy ze sobą o to, kto znajdzie najciekawszy obiekt w danym
dniu.
Zaczynam rozumieć, dlaczego archeolodzy mają zwyczaj spacerować z
oczami utkwionymi w ziemię. Czuję, że i ja wkrótce przestanę rozglądać
się wokół siebie lub wpatrywać w horyzont. Będę chodziła patrząc pod
nogi, jakby tylko tam mogło być cokolwiek interesującego.
Zdumiewają mnie - podobnie jak często przedtem - podstawowe różnice
pomiędzy osobnikami różnych ras. Nic nie może różnić się bardziej niż
stosunek naszych dwóch kierowców do pieniędzy. Abdallah niemal
codziennie doprasza się
50
wrzaskliwie o zaliczkę. Gdyby ulec jego żądaniom, wybrałby z góry cały
swój zarobek i zapewne przepuściłby go przed upływem tygodnia. Z
arabską hojnością ugościłby wszystkich w kawiarni. Ale by zrobił
wrażenie! Ależ by sobie zyskał reputację!
Natomiast Ormianin Aristide wykazuje najwyższą niechęć do pobrania
choćby pensa ze swojej zapłaty. „Przechowaj ją dla mnie, chawadża, do
końca podróży. Jeśli będę potrzebował pieniędzy na jakieś drobne wydatki,
przyjdę i poproszę". Jak dotąd, pobrał ze swych należności zaledwie cztery
pensy - by kupić parę skarpetek!
Jego twarz zdobi teraz rosnąca broda, co upodabnia go do postaci z Biblii.
Tłumaczy nam, że taniej jest się nie golić. Oszczędza się pieniądze, które
trzeba by wydać na brzytwę. A tu na pustyni wygląd nie ma znaczenia.
Po zakończeniu wyprawy Abdallah będzie znów bez grosza i niewątpliwie
znów będzie się snuł po nabrzeżu w Bejrucie, czekając z arabskim
fatalizmem, by łaska boska zapewniła mu nowe zajęcie. Aristide otrzyma
zarobione pieniądze praktycznie nietknięte.
- I co z nimi zrobisz? - pyta Max.
- Odłożę na lepszą taksówkę - odpowiada Aristide.
- A jak już będziesz miał lepszą taksówkę?
- Będę lepiej zarabiał i będę miał dwie taksówki.
Z łatwością mogę sobie wyobrazić, że kiedy wrócimy do Syrii za
dwadzieścia lat, znajdziemy Aristide'a jako bardzo bogatego właściciela
wielkiego garażu, mieszkającego w okazałym domu w Bejrucie.
I nawet wtedy, śmiem twierdzić, nie będzie się golił na pustyni, żeby
oszczędzić na brzytwie.
A przecież Aristide nie był wychowywany przez swoich. Pewnego dnia
jacyś mijani Beduini pozdrawiają naszego kierowcę, a on odpowiada,
machając ręką i wykrzykując serdeczności.
- To jest szczep Anajza - wyjaśnia. - Ja do nich należę.
- Jak to? - pyta Max.
Aristide, ze swym spokojnym, serdecznym uśmiechem, łagodnym,
pogodnym głosem opowiada swoje dzieje. Dzieje chłopca, który w wieku
siedmiu lat wraz ze swoją rodziną i in-
51
nymi ormiańskimi rodzinami został wrzucony przez Turków do
głębokiego dołu. Wylano na nich smołę i podpalono. Jego ojciec, matka,
dwaj bracia i siostry spłonęli żywcem. Ale on był mały, znalazł się pod
spodem i żył jeszcze, kiedy Turcy odeszli. Znaleźli go potem Beduini
Anajza. Zabrali go ze sobą i przyjęli do swojego szczepu. Został
wychowany jak Arab, wędrował wraz z nimi po stepie. Ale kiedy skończył
osiemnaście lat, poszedł do Mosulu i zażądał dokumentów
stwierdzających jego narodowość. Jest Ormianinem, a nie Arabem! Mimo
to braterstwo krwi nadal obowiązuje i dla szczepu Anajza nadal jest
jednym z nich.
Hamudi i Max bawią się znakomicie we własnym towarzystwie. Śmieją
się, śpiewają i prześcigają się w opowiadaniu historyjek. Niekiedy proszę
o tłumaczenie, kiedy uciecha jest szczególnie hałaśliwa. Chwilami jestem
wręcz zazdrosna, że mają tak świetną zabawę. Mac nadal odgradza się ode
mnie nieprzekraczalną barierą. Siedzimy obok siebie na tylnym siedzeniu
samochodu w prawie zupełnym milczeniu. Mac rozważa z powagą
zasadność każdej mojej wypowiedzi i stosownie reaguje. Nigdy jeszcze
nie czułam się tak bardzo nie na miejscu. Natomiast Mac wydaje się
całkiem zadowolony. Chcąc nie chcąc muszę podziwiać jego wspaniałą
samowystarczalność.
Niemniej w nocy, kiedy ukryta w głębi mojego śpiwora, w odosobnieniu
naszego namiotu rozmawiam z Махет о wydarzeniach dnia, z naciskiem
upieram się, że Mac nie jest całkowicie ludzką istotą! Gdy wypowiada
jakąś uwagę, ma ona zwykle potępiający charakter. Skrytykowanie czegoś
zdecydowanie sprawia mu ponurą satysfakcję.
Budzi we mnie obawę rosnąca niepewność moich nóg. W jakiś dziwny
sposób moje stopy wydają się nie pasować do siebie. Zagadkowo
przechylam się na lewą burtę. Z niepokojem zadaję sobie pytanie, czy nie
jest to przypadkiem objaw jakiejś tropikalnej choroby.
Pytam Маха, czy nie zauważył, że nie mogę iść prosto.
- Ale przecież ty nie pijesz - odpowiada. - Bóg świadkiem - dodaje z
wymówką - że uczciwie próbowałem cię nauczyć.
52
Wprowadza to inny, drażliwy temat. Każdy z nas, nieszczęsnych
śmiertelników, boryka się w życiu z jakimś kalectwem. Moje polega na
tym, że zupełnie nie mogę przyzwyczaić się do alkoholu i tytoniu.
Gdybym tylko mogła zdobyć się na dezaprobatę dla tych dwóch istotnych
produktów, mój szacunek dla siebie samej byłby uratowany. Ale
przeciwnie, pattzę z zazdrością na te wszystkie eleganckie kobiety ze
swobodą posypujące wszystko popiołem z papierosów i błąkam się
nieszczęśliwa po sali, w której odbywa się przyjęcie, szukając miejsca,
gdzie mogłabym ukryć nienaruszony kieliszek.
Nic nie pomógł upór. Przez sześć miesięcy z nabożeństwem wypalałam
papierosa po obiedzie i po kolacji, krztusząc się, przeżuwając okruchy
tytoniu i mrugając rozpaczliwie, kiedy unoszący się dym szczypał mnie w
oczy. Wkrótce - pocieszałam się - polubię papierosy. Nie polubiłam i mój
styl palenia spotkał się z surową krytyką, jako nieartystyczny - po prostu
przykro było patrzeć, jak palę. Pogodziłam się z porażką.
Kiedy poślubiłam Маха, w idealnej harmonii cieszyliśmy się
przyjemnościami stołu, jadając rozsądnie, choć dużo za dobrze. Mąż
jednak z rozczarowaniem stwierdził, że nie zdradzam żadnego
zrozumienia dla dobrych alkoholi. Zabrał się z entuzjazmem do mojej
edukacji, pojąc mnie wytrwale czerwonymi i białymi winami bordeau,
burgundami, sauternami i jeszcze bardziej rozpaczliwie tokajami, wódką, a
nawet absyntem! W końcu musiał się przyznać do porażki. Potrafiłam
tylko stwierdzić, że niektóre trunki są jeszcze gorsze niż inne! Z ciężkim
westchnieniem Max musiał pogodzić się z tym, że już zawsze będzie w
restauracji toczył boje o wodę dla mnie! To mu skróci życie, jak twierdzi.
Stąd jego uwaga, kiedy usiłuję go skłonić do współczucia z powodu
mojego pijackiego chodu.
- Wydaje mi się - tłumaczę - że stale przechylam się w lewo.
Max mówi, że to pewnie jedna z tych bardzo rzadkich tropikalnych
chorób, które odróżnia się jedynie po nazwisku odkrywcy - lub ofiary.
Choroba Stephensona - albo Hartleya. -Taka choroba - ciągnie Max
radośnie - która zapewne kończy się odpadnięciem kolejno wszystkich
palców u nóg.
53
Dumam przez chwilę nad tą miłą perspektywą. W pewnej chwili
przychodzi mi do głowy, by obejrzeć moje pantofle. Zagadka natychmiast
się wyjaśnia. Zewnętrzna strona podeszwy lewego buta i wewnętrzna
prawego są całkowicie zdarte. Patrzę na nie ze zdumieniem i w końcu
świta mi rozwiązanie. Od wyjazdu z Dajr az-Zauru okrążyłam z
pięćdziesiąt telli po stromych zboczach, na różnych poziomach, ale zawsze
ze szczytem po lewej stronie. Muszę tylko chodzić w przeciwną stronę -
obchodzić kopce w prawo zamiast w lewo - a z czasem moje pantofle
zedrą się równo.
Dziś dojeżdżamy do Tell Adżadża, dawniej Arban, dużego i ważnego tellu.
W pobliżu dochodzi do naszego szlaku szeroki szlak z Dajr az-Zauru,
mamy więc wrażenie, że jesteśmy niemal na głównej drodze. I
rzeczywiście, mijamy trzy samochody, wszystkie gnające na złamanie
karku w kierunku Dajr az-Zauru!
Tell zdobią grupki glinianych domków i ich mieszkańcy spędzają z nami
parę godzin na wielkim wzgórzu. Tu już nieomal sięga cywilizacja.
Następnego dnia dojedziemy do Al-Ha-saki, u ujścia Dżakdżaku do Al-
Chaburu. Tam to już będzie pełnia cywilizacji. Jest to ważne miasto w tej
części świata -znajduje się w nim francuski posterunek wojskowy. Po raz
pierwszy zobaczę legendarną, z dawna obiecywaną rzekę Dżakdżak!
Jestem niezmiernie podekscytowana.
Przyjazd do Al-Hasaki przynosi nowe emocje. Sama miejscowość, z
ulicami, paroma sklepikami i pocztą, wygląda nieciekawie. Składamy
dwie urzędowe wizyty -jedną w wojsku, drugą na poczcie.
Francuski porucznik jest niesłychanie uprzejmy i pomocny. Proponuje nam
gościnę, ale zapewniamy go, że nasze namioty, rozstawione na brzegu
rzeki, są całkiem wygodne. Przyjmujemy jednak zaproszenie na kolację
następnego dnia. Na poczcie spędzamy więcej czasu. Z uwagi na
nieobecność naczelnika wszystko jest tu zamknięte. Jakiś mały chłopiec
wyrusza na poszukiwania i w stosownym czasie (po upływie pół godziny)
urzędnik przybywa, niezwykle układny, wita nas oficjalnie w Al-Hasace,
zamawia dla nas kawę i dopiero po dłuż-
54
szej wymianie uprzejmości przystępuje do załatwiania sprawy listów.
- Ależ nie ma pośpiechu - mówi rozpromieniony. - Proszę przyjść jutro.
Będę zachwycony, mogąc państwu usłużyć.
- Jutro pracujemy - mówi Max. - Chcielibyśmy mieć listy dziś.
Ach, ale oto jest kawa! Siedzimy i sączymy kawę. Wreszcie po długim
czasie, po wymianie uprzejmości, urzędnik otwiera swoje biuro i zaczyna
poszukiwania. W swej hojności chce nam wmusić także listy adresowane
do innych Europejczyków. - Lepiej weźcie i te - mówi. - Leżą tu już od pół
roku. Nikt się po nie nie zgłasza. Tak, one na pewno są dla was.
Grzecznie, lecz stanowczo odmawiamy odebrania korespondencji pana
Johnsona, pana Mavrogordaty i pana Pye. Urzędnik jest niepocieszony.
- Tak mało! - ubolewa. - Nie weźmiecie tej wielkiej koperty?
Upieramy się jednak przy zabraniu tylko tych listów i dokumentów, które
noszą nasze nazwiska. Nadszedł przekaz pieniężny, tak jak się
umawialiśmy, i Max przystępuje do podjęcia gotówki. Wydaje się to
niezmiernie skomplikowane. Urzędnik najwyraźniej nigdy przedtem nie
widział przekazu pieniężnego i odnosi się do niego z należytą
podejrzliwością. Wzywa dwóch pomocników i debatują wespół nad
przekazem, zresztą na wesoło. Jest to coś całkowicie nowego i
niezwykłego i każdy ma inny pogląd na sprawę.
Poglądy zostają wreszcie uzgodnione i podpisy pod rozmaitymi
formularzami złożone, kiedy urzędnicy dokonują odkrycia, że poczta nie
ma wcale pieniędzy! To już można załatwić dopiero jutro - oświadcza
urzędnik. Pośle ludzi na bazar i zbierze pieniądze.
Opuszczamy pocztę nieco wyczerpani i wracamy na miejsce nad rzeką,
które obraliśmy na obóz, w pewnej odległości od kurzu i brudu Al-Hasaki.
Wita nas smętne widowisko. Isa, nasz kucharz, siedzi obok namiotu,
służącego za kuchnię, z głową ukrytą w dłoniach i gorzko płacze.
Co się stało?
Niestety, odpowiada, ściągnął na siebie hańbę. Mali chłopcy zgromadzili
się dookoła i śmieją się z niego. Stracił cały
55
honor! Przez jego nieuwagę psy zżarły obiad, który ugotował. Nic nie
zostało, zupełnie nic, tylko trochę ryżu.
W ponurym nastroju zjadamy ryż bez dodatków, podczas gdy Hamudi,
Aristide i Abdallah powtarzają nieszczęsnemu Isie, że podstawowym
obowiązkiem kucharza jest nie spuszczać nigdy z oka obiadu, póki nie
zostanie bezpiecznie podany tym, dla których jest przeznaczony.
Isa mówi, że nie może znieść napięcia wiążącego się z pracą kucharza.
Nigdy nie był kucharzem (To wiele tłumaczy -stwierdza Max) i wolałby
pracować w garażu. Czy Max mógłby mu dać referencje
pierwszorzędnego kierowcy?
Max odpowiada, że na pewno nie, bo nigdy nie widział, jak Isa prowadzi.
- Ale kręciłem korbą Wielkiej Mary w zimny poranek -upiera się Isa. -
Widziałeś to!
Max przyznaje, że istotnie widział.
- No właśnie! - triumfuje Isa. - Więc możesz mi dać referencje!
ROZDZIAŁ TRZECI
Rl-Ghdbur i Dżakdżah
Te jesienne dnie należą do najwspanialszych, jakie znam. Wstajemy
wcześnie, tuż po wschodzie słońca, wypijamy gorącą herbatę, zjadamy
jajka i wyruszamy. Jest jeszcze zimno, więc mam na sobie dwa swetry i
ciepły, włochaty płaszcz. Światło jest cudowne - brązy i szarości rozjaśnia
bardzo delikatny, miękki odcień różu. Ze szczytu wzniesienia widać
pozornie pustynny świat. Wszędzie telle - pewnie można by naliczyć ich
ze sześćdziesiąt. To znaczy sześćdziesiąt pradawnych osad. Tu, gdzie teraz
jedynie nomadzi ustawiają swoje brunatne namioty, był kiedyś bardzo
ruchliwy kawałek świata. Jakieś pięć tysięcy lat temu naprawdę tętniący
życiem. To właśnie tu zaczęła się cywilizacja - a gliniane naczynie,
wymodelowane bez użycia koła garncarskiego i ozdobione wzorem z
czarnych krzyżyków i kropek, którego odłamek właśnie podniosłam, jest
poprzednikiem filiżanki Woolwortha, z której nie dalej jak dzisiejszego
ranka piłam herbatę...
Przeglądam zbiór skorup, które wypychają kieszenie mojego płaszcza (już
dwukrotnie musiałam naprawiać podszewkę), odkładając na bok duplikaty,
żeby zobaczyć, co mogę przedstawić do oceny Mistrzowi.
A zatem, czym mogę rywalizować z Makiem i Hamudim?
Mam tu grabawy szary czerep, fragment obrzeża naczynia (cenny, gdyż
rysuje się kształt), jakąś prymitywną czerwoną skorupę, dwa ułamki
malowanych naczyń, formowanych bez pomocy koła garcarskiego, w tym
jedno z kropkowanym deseniem (najstarsza kultura Tell Halaf!),
krzemienny nóż, ka-
57
wałek podstawy cienkiego szarego naczynia, kilka nieokreślonych
okruchów malowanej ceramiki, mały kawałek obsydianu.
Max dokonuje selekcji, bezlitośnie odrzucając większość znalezisk,
wydając potakujące chrząknięcia przy innych. Ha-mudi ma gliniane koło
wózka, zaś Mac - fragment naczynia z nacinaną dekoracją i kawałek
figurki.
Max zgarnia całą kolekcję do małego płóciennego woreczka, starannie go
zawiązuje i opatruje jak zwykle etykietką z nazwą tellu, z którego
pochodzą znaleziska. Ten kopiec nie jest oznaczony na mapie, zostaje więc
ochrzczony Tell Mak, na cześć Macartneya, który znalazł pierwszy obiekt.
O tyle, o ile twarz Maca potrafi cokolwiek zdradzać, wydaje się zdradzać
lekkie zadowolenie.
Zbiegamy z kopca i wdrapujemy się do naszego samochodu. Ściągam
sweter. Słońce zaczyna przygrzewać.
Zwiedzamy dwa dalsze małe pagórki, a na trzecim, który góruje nad rzeką
Al-Chabur, zjadamy drugie śniadanie - jajka na twardo, wołowinę z
puszki, pomarańcze i okropnie czerstwy chleb. Aristide gotuje na prymusie
wodę na herbatę. Jest już bardzo gorąco, cienie i barwy znikły. Wszystko
jest jednostajnie, mdło płowożółte.
Max mówi, że to całe szczęście, że prowadzimy poszukiwania teraz, a nie
wiosną. Pytam dlaczego. Wyjaśnia, że wiosną, kiedy wszystko jest
zarośnięte, dużo trudniej byłoby znaleźć skorupy. Cała ta okolica,
zapewnia, jest wiosną zielona. Mówi, że to bardzo urodzajny step.
Zauważam z ironią, że to bardzo wspaniałomyślne określenie, ale Max
potwierdza, że to naprawdę bardzo urodzajny step!
Dziś zabieramy się w Mary na prawy brzeg Chaburu, do Tell Halaf,
oglądając po drodze Tell Ruman (znamienna nazwa, ale nie widać tam nic
rzymskiego) i Tell Dżum'a.
Wszystkie telle w tej okolicy są obiecujące, w odróżnieniu od telli
położonych bardziej na południe. Fragmenty ceramiki z drugiego i
trzeciego tysiąclecia są częste, zaś pozostałości rzymskie - nieliczne. Trafia
się tu także wczesna prehistoryczna ceramika, wyrabiana bez użycia koła
garncarskiego i malowana. Trudność polega na wyborze jednego spośród
tak wielu telli. Max powtarza co chwila z uniesieniem i całkowi-
58
tym brakiem oryginalności, że jest to niewątpliwie właściwe miejsce!
Nasza wizyta w Tell Halaf ma w sobie coś z pielgrzymki do wielce
czczonej świątyni. Nazwę Tell Halaf przez ostatnie kilka lat nieustannie
wbijano mi w uszy i teraz trudno mi uwierzyć, że naprawdę jadę zobaczyć
to szacowne miejsce. Z Cha-burem, wijącym się wokół podstawy wzgórza,
jest tu po prostu prześlicznie.
Przypomina mi się wizyta, którą złożyliśmy baronowi von Oppenheimowi
w Berlinie. Baron zabrał nas do muzeum mieszczącego jego znaleziska.
Max rozmawiał z nim wtedy z podnieceniem przez pięć (jak mi się
zdawało) ciągnących się w nieskończoność godzin. Nie było gdzie usiąść.
Moje zainteresowanie, początkowo żywe, zaczęło słabnąć i w końcu
całkiem wygasło. Apatycznym wzrokiem oglądałam rozmaite pochodzące
z Tell Halaf brzydkie posążki, które zdaniem barona pochodziły z tego
samego okresu co bardzo interesująca ceramika. Max próbował w
uprzejmy sposób wyrazić odmienne zdanie w tej materii, usiłując zarazem
nie zaprzeczać baronowi wprost. Dla moich oczu wszystkie te statuetki
były dziwnie do siebie podobne. Dopiero po dłuższej chwili zrobiłam
odkrycie, że istotnie są jednakowe, gdyż wszystkie, z wyjątkiem jednej,
były gipsowymi kopiami.
Baron von Oppenheim przerwał swoje żywe wywody, by powiedzieć
miłośnie: „Och, moja piękna Wenus" i z uczuciem pogłaskać figurkę. Po
czym wrócił do dyskusji, a ja marzyłam ze smutkiem, żeby wziąć nogi za
pas i uciec gdzie pieprz rośnie!
Odbywamy z miejscowymi ludźmi wiele rozmów o różnych kopcach po
drodze do Tell Halaf. Wszędzie krążą legendy o Al-Baronie - głównie o
niewiarygodnych sumach, jakie płacił w złocie. Czas znacznie pomnożył
owe góry złota. Nawet niemiecki rząd nie mógł szastać cennym metalem
w taki sposób, jak to przedstawia tutejsza tradycja! Wszędzie na północ od
Al-Hasaki widać małe wioseczki i ślady upraw. Od kiedy przybyli
Francuzi i skończyło się tureckie panowanie, kraj jest zaludniony - po raz
pierwszy od czasów rzymskich.
59
Późno docieramy do domu. Pogoda się zmienia, zrywa się wiatr, jest
bardzo nieprzyjemnie, miecie w twarz pyłem i piaskiem i oczy zaczynają
piec. Zjadamy obiad z Francuzami w milej atmosferze, choć
wyelegantowanie się, a raczej choćby doprowadzenie się do porządku jest
trudną sprawą. Włożenie czystej bluzki i czystych koszul to wszystko, co
możemy zrobić! Obiad jest doskonały i spędzamy uroczy wieczór.
Wracamy do naszych namiotów w zacinającym deszczu. Noc jest
niespokojna, psy wyją, a namiot na zmianę kłapie i napina się na wietrze.
Porzucamy chwilowo Al-Chabur i robimy wycieczkę nad Dżakdżak.
Ogromny pobliski pagór budził moje wielkie zainteresowanie do chwili,
kiedy odkryłam, że jest to wygasły wulkan - Kaukab.
Naszym celem jest Tell Hamidi, o którym dużo słyszeliśmy. Trudno się do
niego dostać, gdyż nie prowadzi tam żaden szlak. Oznacza to jazdę na
przełaj i przekraczanie niezliczonych płytkich rowów i wadi. Hamudi jest
od rana we wspaniałym nastroju. Mac jest spokojnie ponury i wróży, że
nigdy nie dojedziemy na miejsce.
Jazda zajmuje nam siedem godzin - siedem bardzo męczących godzin.
Samochód wielokrotnie grzęźnie i trzeba go wyciągać.
Hamudi przechodzi sam siebie przy takich okazjach. Dla niego samochód
jest czymś w rodzaju gorszego, choć szybszego konia. W chwilach
niepewności przed jakimś wadi Hamudi podniesionym głosem wydaje
gorączkowe polecenia Aristide'owi.
- Szybciej! Szybciej! Nie daj maszynie czasu na odmowę! Pogoń ją! Dodaj
gazu!
Kiedy Max zatrzymuje samochód i idzie zobaczyć, co nas czeka,
oburzenie Hamudiego sięga zenitu. Potrząsa głową z najwyższym
niezadowoleniem.
Wydaje się mówić: „Nie tak należy traktować kapryśny i nerwowy
samochód! Nie dać mu czasu na zastanowienie się i wszystko będzie
dobrze".
Po licznych objazdach, dopytywaniu się i przy pomocy miejscowych
przewodników, których zabieramy ze sobą, dojeż-
60
dżamy w końcu do celu. Tell Hamidi wygląda przepięknie w
popołudniowym słońcu i samochód z poczuciem triumfu wjeżdża dumnie
po łagodnym zboczu na wierzchołek, z którego roztacza się widok na
bagna rojące się od dzikich kaczek.
Mac jest dostatecznie poruszony, by wygłosić uwagę.
- Och! - mówi z nutą ponurej satysfakcji. - Jak widzę, stojąca woda!
Od tego czasu jest to jego przezwisko.
Życie staje się teraz pośpieszne i gorączkowe. Przegląd telli prowadzimy z
dnia na dzień z coraz większym zapałem. O ostatecznym wyborze
decydują trzy elementy. Po pierwsze, tell musi być położony dostatecznie
blisko wiosek, które dostarczą pracowników. Po drugie, musi tam być
woda - to znaczy teren wykopalisk musi znajdować się w pobliżu Dżak-
dżaku lub Chaburu bądź musi mieć studnię z niezbyt słoną wodą. Po
trzecie, muszą być jakieś wskazania, że jest tam coś ciekawego.
Wykopaliska to zawsze hazard - któż może wiedzieć, który z
siedemdziesięciu pagórków, zajmowanych w tym samym okresie, kryje
budynek lub zbiór tabliczek, lub kolekcję szczególnie interesujących
obiektów? Mały tell stwarza równie dobre perspektywy jak duży,
ponieważ jest bardziej prawdopodobne, że ważniejsze miejscowości już w
odległej przeszłości zostały złupione i zniszczone. Najistotniejszym
czynnikiem jest szczęście. Jakże często jakieś miejsce było sezon po
sezonie starannie i poprawnie przekopywane, przynosząc ciekawe, lecz nie
rewelacyjne wyniki, a nagle kilka dalszych machnięć łopatą wydobywa na
światło dzienne coś naprawdę wyjątkowego. Jedyną pociechą jest to, że
którykolwiek tell wybierzemy, zawsze coś się tam znajdzie.
Zrobiliśmy ponownie jednodniową wycieczkę do Tell Ha-laf, leżącego na
przeciwnym brzegu Chaburu, i spędziliśmy dwa dni nad Dżakdżakiem.
Uroda tej rzeki - brązowego, mu-listego strumienia płynącego między
wysokimi brzegami -jest mocno przeceniana. Jeden z telli - Tell Brak -
wydal się nam bardzo obiecujący. Jest to duży kopiec ze śladami kilku
warstw osadniczych z różnych okresów: od wczesnych czasów
przedhistorycznych aż po asyryjskie. Wznosi się około
61
dwóch mil od Dżakdżaku, nad którym znajduje się ormiańska osada; w
pobliżu rozsiane są też inne wioski. Do Al-Ha-saki jest około godziny
jazdy, co ułatwi zaopatrywanie się w żywność. Wadą jest brak wody w
pobliżu samego tellu, choć może da się wykopać tam studnię. Notujemy w
myśli Tell Brak jako jedną z możliwości.
Dziś pojedziemy głównym szlakiem prowadzącym z Al-Ha-saki na
północny wschód do Kamiszli - innego francuskiego posterunku
wojskowego, miasta na granicy pomiędzy Syrią a Turcją. Szlak na
pewnym odcinku biegnie w połowie odległości pomiędzy Chaburem a
Dżakdżakiem i w końcu w samym Kamiszli dociera do Dżakdżaku.
Ponieważ nie zdołalibyśmy zbadać wszystkich telli po drodze i wrócić do
Al-Hasaki przed nocą, decydujemy się na nocleg w Kamiszli i powrót
następnego dnia.
Opinie co do możliwości przenocowania są różne. Według francuskiego
porucznika tak zwany hotel w Kamiszli jest nie do przyjęcia, jest
absolutnie nie do przyjęcia! „Cest infecte, Madame!" [Jest ohydny,
szanowna pani!]. Natomiast zdaniem Hamudiego i Aristide'a jest to
porządny hotel, całkiem europejski, z łóżkami! Doprawdy pierwszorzędny
hotel!
Tłumiąc wewnętrzne przekonanie, że prawdziwa okaże się opinia
francuskiego porucznika, ruszamy w drogę.
Pogoda po dwóch dniach siąpiącej mżawki jest znów słoneczna. Mamy
nadzieję, że prawdziwie zła pogoda nie ustali się na dobre przed grudniem.
Pomiędzy Al-Hasaką i Kamiszli są dwa głębokie wadi i jeśli napełnią się
wodą, droga będzie przez kilka dni nieprzejezdna. Na razie w wadi jest
tylko trochę wody i przejeżdżamy przez nie tam i z powrotem bez
większej trudności - my, to znaczy my w taksówce Aristide'a. Abdallah,
jak to ma w zwyczaju, zjeżdża w dół i próbuje wjechać na przeciwległe
zbocze na tym samym, najwyższym biegu. Dopiero kiedy furgonetka
zwalnia, usiłuje zmienić bieg na drugi. Silnik protestuje i staje, a
furgonetka z Abdallahem zsuwa się łagodnie na dno wadi, wjeżdżając
tylnymi kołami w wodę i muł. Wysiadamy wszyscy i wnosimy nasz wkład
w ratowanie sytuacji.
Max wymyśla Abdallahowi od przeklętych głupców, pytając, dlaczego nie
robi tak, jak mu się setki razy mówiło. Hamu-
62
di strofuje kierowcę za niedostateczną szybkość: „Trzeba było jechać
szybciej, szybciej! Jechałeś zbyt ostrożnie. Nie daj maszynie czasu na
zastanowienie się, wtedy nie odmówi ci posłuszeństwa". Aristide woła
radośnie: „In sza Allah, wydobędziemy się stąd w dziesięć minut!". Mac
przerywa zwykłe milczenie, by wygłosić jedną ze swych zwykłych,
przygnębiających uwag: „Najgorsze miejsce, żeby utknąć. Popatrzcie, jaka
tu stromizna! Nieprędko się stąd wydostaniemy". Abdallah wznosi ręce do
nieba i krzykliwie broni swoich metod: „Takim znakomitym samochodem
jak ten można z łatwością wjechać na górę na trzecim biegu, nie ma
potrzeby zmieniać biegu na niższy i można oszczędzić benzynę! Robię
wszystko, żeby was zadowolić!".
Chór lamentów ustępuje miejsca działaniu. Zostają wyciągnięte deski,
kilofy i inne narzędzia wożone właśnie na taką ewentualność. Max spycha
Abdallaha na bok i sam zasiada za kierownicą; deski zostają umieszczone
na właściwym miejscu; Mac, Hamudi, Aristide i Abdallah stają przy
furgonetce, gotowi do popychania. Ponieważ chatun nie bywają na
Wschodzie zaprzęgane do ciężkiej pracy (bardzo słusznie!), usuwam się na
brzeg, gotowa do wydawania zachęcających okrzyków i udzielania
pomocnych wskazówek. Max uruchamia silnik i przyspiesza obroty; z rury
wydechowej wylatują obłoczki niebieskawego dymu, praktycznie dusząc
popychających; Max wrzuca bieg i zwalnia hamulce; rozlega się ryk, koła
obracają się, błękitna mgiełka gęstnieje, z mgiełki dolatują piskliwe
krzyki, że Allah łaskaw, Mary posuwa się o metr do przodu, hałas jest
coraz głośniejszy, Allah istotnie jest bardzo łaskawy...
Niestety, Allah jest niedostatecznie łaskawy! Koła buksują i furgonetka
ponownie się pogrąża. Od nowa układanie desek, nowe wysiłki, krzyki,
fontanny błota i niebieski dym. Tym razem prawie się udało!
Potrzebna jest dodatkowa siła ciągu! Do nosa Mary zostaje przywiązana
lina holownicza, drugi koniec zostaje umocowany z tyłu taksówki. Aristide
zajmuje miejsce za kierownicą taksówki. Wszyscy na swoje stanowiska!
Aristide okazuje zbyt wiele zapału i za wcześnie puszcza sprzęgło. Lina
holownicza pęka. Wszystko zaczyna się od nowa. Otrzymuję
63
stanowisko koordynatora akcji. Aristide ma ruszyć, kiedy dam sygnał
chusteczką.
Manewry zaczynają się od początku. Hamudi, Abdallah i Mac mają
popychać, dwaj pierwsi już na zapas głośnymi okrzykami zachęcają
samochód do wysiłku. Jeszcze raz Max zapala. Jeszcze raz wyskakują
fontanny błota i wody zmieszane z błękitnym dymkiem, silnik dyszy,
pracując na przyspieszonych obrotach, koła zaczynają się obracać,
upuszczam chusteczkę, Aristide wydaje dziki wrzask, żegna się, krzyczy:
„Allah karim!" i wrzuca bieg. Powoli, z jękiem Mary drga, lina holująca
się napina, furgonetka się waha, tylne koła się obracają, Max kręci jak
szalony kierownicą, Mary zbiera się w sobie i zygzakując po stromym
zboczu, wjeżdża na górę!
Dwie postacie, całkowicie pokryte błotem, biegną za nią, radośnie
pokrzykując. Trzecia postać, równie unurzana w błocie, idzie spokojnie -
oczywiście to nieporuszony Mac. Nie zdradza żadnych oznak irytacji ani
zadowolenia.
Patrzę na zegarek i mówię: - Kwadrans. Nie tak źle.
Mac odpowiada spokojnie: - Następne wadi prawdopodobnie będzie
gorsze.
Zdecydowanie Mac nie jest istotą ludzką!
Jedziemy dalej. Hamudi ubarwia jazdę urywkami pieśni. On i Max mają
wesołą zabawę na przednich siedzeniach. Mac i ja siedzimy z tyłu w
milczeniu. Moje próby konwersacji zostają po tych wszystkich
doświadczeniach zredukowane do mamrotania idiotyzmów. Mac znosi
cierpliwie moje kretyńskie uwagi, grzecznie jak zawsze poświęca im
świadomy namysł, na który nie zasługują, i odpowiada jedną ze swych
stereotypowych formułek: „Rzeczywiście?" lub łagodnym wyrzutem:
„Chyba to nie tak?".
Dojeżdżamy wreszcie do drugiego wadi. Stajemy, Max zajmuje miejsce
Abdallaha za kierownicą Mary. Aristide przejeżdża pierwszy bez przygód.
Max jedzie za nim, zmieniając bieg na drugi i przerzucając na pierwszy,
kiedy zaczyna wyjeżdżać z wody. Mary, pochylając się, triumfalnie
wjeżdża pod górę.
- Widzisz? - mówi Max do Abdallaha.
Abdallah przybiera wyraz twarzy, który upodabnia go do wielbłąda.
64
- Tym razem przejechałaby na trzecim - twierdzi. - Niepotrzebnie
zmieniałeś biegi.
Max powtarza mu, że jest skończonym głupcem, i dodaje, że w każdym
razie w przyszłości ma robić to, co mu się każe. Abdallah odpowiada
pogodnie, że on zawsze robi wszystko tak, żeby było jak najlepiej.
Max rezygnuje z awantury i jedziemy dalej.
Wszędzie jest pełno telli. Zastanawiam się, czy już nie pora wrócić do
okrążania ich w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara.
Dojeżdżamy do tellu zwanego Czaghar Bazar. Z małego ugrupowania
domków wybiegają psy i dzieci. Następnie pojawia się zdumiewająca
postać w powiewających białych szatach i jaskrawozielonym turbanie. Jest
to miejscowy szejk. Wita nas jowialnie. Max znika wraz z nim w
największej glinianej lepiance. Po kilku minutach szejk wychodzi
ponownie i krzyczy: - Inżynier! Gdzie jest inżynier?
Hamudi tłumaczy, że wezwanie dotyczy Maca. Mac wysuwa się do
przodu.
- Ha - krzyczy szejk - oto labanl - Podaje miskę miejscowego zsiadłego
mleka. - Jaki chcesz laban, inżynierze? Gęsty czy rozcieńczony?
Mac, który bardzo lubi laban, potakuje w kierunku dzbana z wodą, który
szejk trzyma w drugiej ręce. Widzę, że Max daje mu przeczące znaki. Za
późno: szejk dolewa do labanu wody i Mac wypija napój ze smakiem.
- Usiłowałem cię ostrzec - mówi Max później. - Ta woda to praktycznie
rzadkie błoto!
Znaleziska w Czaghar Bazarze są interesujące... Jest tu wioska, są studnie,
w sąsiedztwie są inne wioski, i jest też dobrze usposobiony, choć zapewne
chciwy szejk. Okolica zostaje uznana za jedną z możliwości i jedziemy
dalej.
Kilka objazdów bagnistego terenu, by dostać się do pewnych telli w
pobliżu Dżakdżaku pod koniec dnia, opóźnia nas i kiedy dojeżdżamy do
Kamiszli, jest już całkiem ciemno.
Aristide z szarpnięciem zatrzymuje samochód przed hotelem „pierwszej
klasy".
- Widzicie? - mówi z entuzjazmem. - Czy nie jest piękny? Jest zbudowany
z kamienia!
5. Opowiedzcie...
65
Powstrzymujemy się od uwagi, że wnętrze hotelu ma większe znaczenie
niż mury. Jednak jest to hotel i jakikolwiek by byl, musi wystarczyć.
Wchodzimy, wspinamy się po długich, obskurnych schodach i zaglądamy
do restauracji ze stołami o marmurowych blatach, w której panuje silny
odór nafty, czosnku i dymu.
Max wdaje się w negocjacje z właścicielem.
Niewątpliwie jest to Hotel. Jest to hotel z łóżkami - prawdziwymi łóżkami!
Właściciel otwiera drzwi pokoju, w którym czterech ludzi śpiących na
łóżkach dowodzi prawdziwości jego słów. W pomieszczeniu są jeszcze
dwa niezajęte łóżka.
- To łóżka dla was - mówi. - A to bydlę - kopie najbliższego śpiącego -
można wyrzucić! To tylko mój chłopak od koni.
Max wysuwa nierozsądne żądanie, domagając się osobnego pokoju.
Właściciel ma wątpliwości. - To będzie bardzo dużo kosztowało - mówi.
Max oznajmia nierozważnie, że nie obchodzi go, czy to będzie kosztowne,
czy nie. - Ile? - pyta.
Właściciel waha się, drapie się w ucho, ocenia nasz wygląd (który dzięki
błotu nie jest bardzo plutokratyczny) i w końcu ryzykuje stwierdzenie, że
będzie to kosztowało co najmniej funta za całą naszą czwórkę.
Ku jego zdumieniu Max zgadza się bez targów.
W hotelu natychmiast wybucha entuzjastyczna krzątanina. Śpiący zostają
obudzeni, służący wezwani. Siadamy przy jednym z marmurowych stołów
i zamawiamy najlepszy posiłek, jaki restauracja jest w stanie zapewnić.
Hamudi sam dogląda przygotowań do noclegu. Wraca mniej więcej po
kwadransie cały w uśmiechach. Jest jeden pokój dla Маха i dla mnie, on
sam i Mac zajmą drugi. Ponadto „ze względu na naszą reputację", jak się
wyraża, zgodził się na dodatkową opłatę pięciu franków za czyste
prześcieradła!
Podają jedzenie -jest tłuste, ale gorące i wonne. Zjadamy z zapałem i bez
dalszego zamieszania idziemy do pokoju, by paść na łóżka z czystymi
prześcieradłami. Kiedy zasypiam, przelatuje mi przez myśl problem
pluskiew. Max wygłasza opinię, że pluskwy nam nie grożą. Dom jest
świeżo zbudowany, a łóżka są żelazne i nowe.
66
Z sąsiedniej restauracji sączy się zapach dymu, czosnku i parafiny, słychać
też ożywione rozmowy Arabów. Ale nic nie przeszkodzi nam w zaśnięciu.
Zasypiamy.
Budzimy się niepogryzieni. Jest później, niż myśleliśmy, a przed nami
znów pracowity dzień. Max otwiera drzwi sypialni i wzdryga się lekko.
Restauracja jest pełna śpiących ludzi, wyrzuconych z naszych dwóch
sypialni. Leżą pomiędzy stołami -jest ich co najmniej półtora tuzina.
Powietrze jest aż gęste. Dostajemy jajka i herbatę i ruszamy w drogę.
Hamudi opowiada Maxowi ze smutkiem, że długo i żarliwie przemawiał
do chawadży Macartneya poprzedniego wieczora, ale niestety, nawet teraz,
po dwóch miesiącach, chawadża Mac nie rozumie ani słowa po arabsku!
Max pyta Maca, jak mu idzie z Arabskim w mowie van Es-sa. Mac
odpowiada, że gdzieś go zapodział.
Po zrobieniu drobnych zakupów w Kamiszli ruszamy traktem do Amudy.
To ważna droga - można by powiedzieć, że to niemal prawdziwa droga, a
nie szlak. Biegnie równolegle do torów kolejowych, po drugiej stronie
których jest już Turcja.
Nawierzchnia jest okropna - same koleiny i wyboje. Jazda wytrząsa z nas
wszystkie kości, ale bez wątpienia trasa jest ruchliwa. Mijamy kilka
samochodów i zarówno Abdallah jak i Aristide zostają skleci za
uprawianie ulubionego sportu miejscowych kierowców - prób
przejechania, a przynajmniej śmiertelnego wystraszenia grupek osłów i
wielbłądów, idących pod opieką starych kobiet i małych chłopców.
- Czy ten szlak nie jest wystarczająco szeroki? Nie możesz przejechać
drugą stroną? - pyta Max.
Abdallah zwraca się do niego z podnieceniem:
- Czy nie prowadzę furgonetki? Czy nie wybieram najlepszej nawierzchni?
Ci nędzni Beduini muszą zejść mi z drogi razem ze swymi parszywymi
osłami!
Aristide wślizguje się cicho za obładowanego osła, obok którego truchta
para ludzi, i naciska na klakson. Rozlega się przeraźliwy dźwięk, osioł
ponosi, kobieta krzyczy i biegnie za zwierzęciem, mężczyzna potrząsa
pięścią. Aristide ryczy ze śmiechu.
Zostaje także sklęty, ale jak zwykle nie ma najmniejszych wyrzutów
sumienia.
67
Amuda jest miasteczkiem głównie ormiańskim i - niestety, trzeba to
stwierdzić - bynajmniej nie interesującym. Much jest tu więcej niż
gdziekolwiek, mali chłopcy zachowują się gorzej niż gdziekolwiek,
wszyscy wydają się śmiertelnie znudzeni, a zarazem agresywni. W całości
miasteczko wypada niekorzystnie przy Kamiszli. Kupujemy podejrzane
mięso -z którego podnosi się chmara much - nieco przywiędłe warzywa i
bardzo dobry, świeżo upieczony chleb.
Hamudi wysiada, by zasięgnąć informacji. Wraca, kiedy już zrobiliśmy
zakupy, i kieruje nas w boczną uliczkę, w której jest brama prowadząca na
dziedziniec.
Wita nas tutaj ormiański ksiądz - bardzo uprzejmy i mówiący nieco po
francusku. Machnąwszy ręką w kierunku dziedzińca i stojącego po jednej
stronie budynku, mówi, że to jego dom. Tak, jest gotów wynająć go nam
następnej wiosny, jeśli „się dogadamy". Tak, może w najbliższym czasie
opróżnić jeden pokój i dać go nam na magazyn.
Rozpocząwszy więc w ten sposób negocjacje, ruszamy z powrotem do Al-
Hasaki. Istnieje bezpośredni szlak z Amudy do Al-Hasaki, łączący się w
Tell Czaghar Bazar z drogą do Kamiszli. Badamy jeszcze kilka telli i
wracamy do naszego obozu bez przygód, ale skrajnie wyczerpani.
Max pyta Maca, czy brudna woda u szejka nie spowodowała jakichś
kłopotów. Mac odpowiada, że nigdy nie czuł się lepiej.
- Mówiłem ci, że Mac to rewelacja - mówi Max później, kiedy już
zawijamy się w nasze śpiwory. - Ma żelazny żołądek. Nic nie może
wyprowadzić go z równowagi. Może zjeść każdą ilość tłuszczu i brudu. I
praktycznie nigdy nie otwiera ust.
- To może odpowiadać tobie\ - mówię. - Ty i Hamudi nie przestajecie
gadać i ryczeć ze śmiechu. A ja?
- Nie mogę zrozumieć, dlaczego nie układa się wam lepiej. Nie
próbowałaś?
- Stale próbuję. On po prostu daje mi odprawę! Maxowi wydaje się to
zabawne i dłuższą chwilę chichocze.
Dziś zjeżdżamy do Amudy - naszej nowej bazy. Mary i taksówka stają na
podwórku ormiańskiego księdza. Jeden pokój
68
został opróżniony i jest do naszej dyspozycji, ale Hamudi, obejrzawszy go,
doradza sypianie nadal w namiotach! Stawiamy je z trudnościami, gdyż
wieje silny wiatr, a do tego zaczyna padać. Wygląda na to, że następnego
dnia nie będzie żadnej wyprawy. W tym rejonie deszcz padający przez
dwadzieścia cztery godziny skutecznie paraliżuje wszelki ruch
samochodowy. Cale szczęście, że mamy pokój, gdzie możemy spędzić
dzień i przyjrzeć się dotychczasowym znaleziskom, a Max może napisać
raport o dotychczasowych postępach poszukiwań.
Mac i ja rozładowujemy rzeczy i układamy je w pokoju -składane stoły,
krzesła, lampy itp. Pozostali idą do miasta zrobić niezbędne zakupy.
Na zewnątrz wiatr wieje coraz silniej, a deszcz zaczyna bębnić o dach.
Część szyb w oknach jest wy tłuczona i w pomieszczeniu robi się bardzo
zimno. Patrzę z utęsknieniem na grzejnik naftowy.
- Żeby ten Abdallah już wrócił - mówię. - Mógłby uruchomić grzejnik.
Ponieważ Abdallah, ewidentnie pozbawiony śladu inteligencji, kiepski
kierowca, umysłowo upośledzony niemal pod każdym względem, jest
niezaprzeczalnym panem i władcą tych kapryśnych tworów - lamp i
piecyków naftowych. On i tylko on potrafi radzić sobie z zawiłościami ich
mechanizmów.
Mac podchodzi do grzejnika i przygląda mu się uważnie.
Zasada działania - mówi -jest całkiem prosta. Czy chciałabym, żeby go
zapalił?
Chciałabym i podaję mu zapałki.
Mac zabiera się do zadania ze spokojną pewnością siebie. Zapala denaturat
i tak dalej, i tak dalej. Jego ręce są sprawne i zręczne i najwidoczniej wie,
co robi.
Czas upływa... nafta się nie zapala. Mac zaczyna od początku z
denaturatem...
Po następnych pięciu minutach mruczy, bardziej do siebie niż do mnie:
- Zasada jest całkiem jasna...
Po następnych pięciu minutach rzucam na niego ukradkowe spojrzenie.
Mac zaczyna się niecierpliwić. Nie wygląda już tak bardzo wyniośle.
Zasada zasadą, a grzejnik naftowy
69
nie ustępuje. Mac leży na podłodze i boryka się z opornym obiektem.
Nawet zaczyna kląć...
Ogarnia mnie uczucie graniczące z czułością. Więc jednak Mac jest istotą
ludzką! Został pokonany przez lampę naftową!
Pół godziny później Max i Abdallah wracają. Mac jest purpurowy na
twarzy, a lampa naftowa nadal się nie pali.
- Ach, daj, ja to zrobię, chawadża! - mówi Abdallah. Bierze denaturat,
zapałki. Po dwóch minutach lampa buzuje, choć jestem całkiem pewna, że
Abdallah nie ma zielonego pojęcia o jakichkolwiek naukowych zasadach,
jakie tu mogą wchodzić w grę...
- No cóż! - mówi Mac, jak zwykle oszczędny w słowach, lecz zdradzając
bardzo wiele tym krótkim tekstem.
Nieco później wiatr osiąga siłę huraganu, deszcz zacina. Ari-stide
przybiega, by powiedzieć, że namioty się przewracają. Wszyscy
wybiegamy w deszcz. Zaczyna mi świtać, że mam szansę odczuć drugą
stronę rozkoszy le camping.
Max, Mac i Aristide dzielnie walczą z wielkim namiotem. Mac trzyma
maszt. Nagle słychać trzask, maszt się łamie, Mac leci głową w gęste,
lepkie błoto.
Wstaje z trudem, zupełnie nierozpoznawalny. Jego głos podnosi się do
całkiem normalnego w tych okolicznościach tonu:
- Chchcholera - wyrzuca w końcu z siebie, stając się w pełni człowiekiem.
Od tej nocy Mac jest jednym z nas!
Niepogoda mija, ale jeszcze przez cały dzień szlaki są zbyt błotniste na
jazdę. Ostrożnie próbujemy obejrzeć najbliższy tell. Jedną z możliwości
jest Tell Hamdun - duży kopiec w pobliżu Amudy, wprost na granicy, tory
kolejowe przechodzą u jego podnóża, tak że część kopca należy do Turcji.
Jesteśmy tam pewnego ranka i przywiózłszy paru ludzi, zaczynamy kopać
rów po syryjskiej stronie tellu. W miejscu gdzie kopią, jest zimno, więc
przechodzę na drugie zbocze, osłonięte od wiatru. Dnie są zdecydowanie
jesienne, siedzę więc skulona, zawinięta w płaszcz.
Nagle jak zwykle znikąd pojawia się cwałem jeździec na koniu. Ściąga
uzdę i wykrzykuje coś do mnie po arabsku. Nic
70
nie rozumiem poza pozdrowieniem, na które uprzejmie odpowiadam, po
czym wyjaśniam, że chawadża jest po drugiej stronie pagóra. Jeździec ma
zdumioną minę, zadaje mi jeszcze jakieś pytanie i nagle odrzuca głowę do
tyłu, wybuchając głośnym śmiechem.
- Ach, to chatun! - woła. - Co za pomyłka! To do chatun mówię! - i rusza
galopem wokół pagóra, szczerze ubawiony gafą, jaką popełnił, nie
rozpoznając kobiety na pierwszy rzut oka!
Najładniejsze dnie minęły. Teraz niebo często jest zachmurzone.
Skończyliśmy badać telle. Przyszedł moment, by podjąć decyzję, gdzie
zagłębimy łopaty następnej wiosny.
0 dostąpienie tego zaszczytu walczą trzy telle: Tell Hamdun, położony w
ciekawym geograficznie miejscu; Tell Cza-ghar Bazar - nasz pierwszy
wybór; i trzeci, Tell Mozan. Jest znacznie większy od pozostałych i dużo
zależy od tego, czy trzeba będzie się przekopywać przez wiele rzymskich
poziomów osadniczych.
Musimy zrobić próbne wykopy we wszystkich trzech miejscach.
Zaczynamy od Tell Mozan. Jest tam wioska i Hamudi jako nasz
ambasador próbuje zwerbować robotników. Ludzie mają wątpliwości i są
podejrzliwi.
- Nie potrzebujemy pieniędzy - mówią. - Plony były dobre w tym roku.
Życie jest bardzo proste i jak myślę, szczęśliwe w tym kąciku świata.
Jedyny problem stanowi żywność. Jeśli plony były dobre, ludzie są bogaci.
Przez resztę roku można odpoczywać i jeść do syta, póki nie przyjdzie
czas orać i siać ponownie.
- Trochę dodatkowych pieniędzy - kusi Hamudi jak wąż w raju - zawsze
się przyda.
Odpowiadają po prostu: - Ale co możemy za nie kupić? Mamy dość
jedzenia do następnych żniw.
1 tu, niestety, odgrywa swoją rolę wieczna Ewa. Przebiegły Hamudi
zarzuca haczyk z przynętą. Mogą kupić ozdoby dla swoich żon.
Żony kiwają głowami. Te wykopaliska, mówią, to dobra rzecz!
71
Mężczyźni opornie rozważają ideę. Trzeba wziąć pod uwagę jeszcze jeden
aspekt sprawy - godność. Czy to nie uwłacza godności, honorowi?
Teraz to będzie tyłko kilka dni - wyjaśnia Hamudi. Do wiosny mają czas
przemyśleć sprawę.
W końcu z wyrazem wątpliwości na twarzach tuzin bardziej postępowych,
którzy zdecydowali się na to nowe i bezprecedensowe przedsięwzięcie,
występuje do przodu. Bardziej konserwatywni starsi potrząsają białymi
brodami.
Na znak Hamudiego kilofy i łopaty zostają wyładowane z Queen Mary i
rozdane ludziom. Hamudi sam bierze kilof i pokazuje, co i jak trzeba
robić.
Na różnych poziomach tellu zostają wytyczone kontury trzech próbnych
wykopów. Rozlega się pomruk Jn sza Al-lah!" i narzędzia idą w ruch.
Z niechęcią wykluczamy Tell Mozan z naszej listy możliwych miejsc. Jest
tam kilka rzymskich poziomów osadniczych i choć pod spodem znajdują
się okresy, które nas interesują, dokopanie się do nich zajęłoby kilka
sezonów - to znaczy wymagałoby więcej czasu i pieniędzy, niż możemy na
to poświęcić.
Dziś jedziemy do naszego starego przyjaciela - Czaghar Bazaru. Tu
angażowanie ludzi do pracy zostaje szybko załatwione. Szejk jest biedny,
ma długi jak wszyscy arabscy właściciele ziemi i widzi w wykopaliskach
szansę niezłych dochodów.
- Wszystko, co mam, jest twoje - mówi wspaniałomyślnie do Маха, z
błyskiem kalkulacji w oku. - Nie musisz płacić za ziemię. Bierz wszystko,
co mam!
Po czym, kiedy Max obchodzi wzgórze, szejk nachyla się do Hamudiego:
- Bez wątpienia chawadża jest niezmiernie bogaty! Czy jest tak bogaty jak
Al-Baron, który jak mówią, płacił woreczkami złota?
- Dziś - wyjaśnia Hamudi - nie płaci się złotem. Ale chawadża jest bardzo
szczodrobliwy. Co więcej, chawadża na pewno wybuduje tu dom, tak
piękny i wspaniały, że będzie się o nim mówić daleko i szeroko. Jakiż
szacunek taki dom i wy-
72
kopaliska przyniosą szejkowi! Cała okolica będzie mówić: „Obcy
chawadżowie wybrali to miejsce na zbudowanie domu i kopanie tutaj z
powodu świątobliwości szejka, człowieka, który odbył pielgrzymkę do
Mekki i którego wszyscy szanują".
Idea budowy domu podoba się szejkowi. Patrzy zamyślony na wzgórze.
- Przepadnie wszystko, co zasieję na wzgórzu. To duża strata, bardzo duża
strata!
- Przecież do tej pory ziemia powinna już być zaorana i obsiana? - dziwi
się Hamudi.
- Nastąpiło opóźnienie - wzdycha szejk. - Właśnie mam zamiar to zrobić.
- Uprawiałeś kiedykolwiek tę ziemię? Na pewno nie. Kto by orał pagórek,
kiedy wokół jest pełno równej ziemi?
Szejk odpowiada twardo: - Przepadną plony, i będzie to duża strata. Ale co
tam! Chętnie złożę taką ofiarę, żeby zadowolić rząd. Jakie znaczenie ma,
czy zostanę zrujnowany?
I z wyraźnie zadowoloną miną wraca do domu.
Podchodzi do Hamudiego stara kobieta, prowadząc za rękę
dwunastoletniego chłopca.
- Czy chawadża ma lekarstwa?
- Tak, ma różne lekarstwa.
- Dałby mi lekarstwo dla mojego syna?
- A co synowi jest?
Nie ma potrzeby pytać. Chłopiec aż nadto oczywiście wygląda na
imbecyla.
- Nie jest przy zdrowych zmysłach.
Hamudi potrząsa smutno głową, ale mówi, że zapyta cha-wadżę.
Mężczyźni przestają kopać rowy. Hamudi, kobieta i chłopiec podchodzą
do Маха.
Max patrzy na chłopca i zwraca się łagodnie do kobiety.
- Ten chłopiec jest, jaki jest, z woli Allaha - mówi. - Nie ma żadnego
lekarstwa, które mógłbym ci dać dla syna.
Kobieta wzdycha - łza stacza się po jej policzku. Potem odzywa się
rzeczowym głosem:
- W takim razie, chawadża, daj mi jakąś truciznę, bo lepiej, żeby nie żył.
73
Max odpowiada łagodnie, że tego też nie może zrobić.
Kobieta patrzy na niego, nie rozumiejąc, po czym ze złością potrząsa
głową i odchodzi wraz z chłopcem.
Wędruję na szczyt wzgórza, gdzie Macartney robi pomiary- Młody Arab,
dumny ze swojej roli, kręci się dookoła z łatą mierniczą. Mac, wciąż nie
mając odwagi zaryzykować słowa po arabsku, pokazuje, czego chce,
ruchami rąk, co nie zawsze daje żądany rezultat. Aristide, jak zawsze
uczynny, przychodzi mu z pomocą.
Rozglądam się dookoła. Ku północy widać linię tureckich wzgórz, z
błyskającą plamą - miastem Mardin. Na zachód, południe i wschód
rozciąga się żyzny step, który na wiosnę będzie zielony i usiany kwiatami.
Wszędzie widać sterczące telle. Tu i ówdzie wznoszą się w grupkach
brunatne beduińskie namioty. Chociaż na wielu tellach są wioski, nie
można ich dostrzec - wioskę stanowi zaledwie kilka glinianych lepianek.
Panuje spokój i cala kraina wydaje się bezludna i niezmiernie odległa od
wszelkiej cywilizacji. Lubię Czaghar Bazar i mam nadzieję, że
wybierzemy to miejsce. Chciałabym mieszkać w wybudowanym tu domu.
Gdybyśmy kopali w Hamdunie, mieszkalibyśmy zapewne w Amudzie. O
nie, chcę tego tellu!
Nadchodzi wieczór. Max jest zadowolony z wyników. Wrócimy tu jutro i
będziemy kontynuować próbne poszukiwania. Max sądzi, że tell ше był
zasiedlony od piętnastego wieku przed Chrystusem, jest tu bardzo niewiele
rzymskich i muzułmańskich pochówków. Występuje natomiast znakomita
malowana ceramika kultury Tell Halaf, podobna do wczesnych okazów z
Arpacziji.
Szejk odprowadza nas uprzejmie do samochodu.
- Wszystko, co mam, jest twoje, bracie - nalega ponownie. - Nawet
gdybym miał zostać nędzarzem!
- Jakże będę szczęśliwy - odpowiada Max z wyszukaną grzecznością -jeśli
przypadnie mi cię wzbogacić dzięki naszym wykopaliskom.
Rekompensata za utracone plony zostanie wypłacona w uzgodnieniu z
francuskimi władzami, twoi ludzie otrzymają dobrą zapłatę za pracę,
wydzierżawimy od ciebie ziemię na budowę domu, a co więcej, na koniec
sezonu ty osobiście otrzymasz piękny prezent.
74
- Ach - woła szejk w nader dobrym humorze - ja niczego nie potrzebuję!
Co to za rozmowa o pieniądzach pomiędzy braćmi!
I tą altruistyczną nutą kończy się pożegnalne spotkanie.
W ciągu dwóch wietrznych i dżdżystych dni badamy Tell Hamdun.
Rezultaty są dość obiecujące, ale fakt, że część wzgórza znajduje się w
Turcji, przemawia przeciw temu wyborowi. Decyzja najwyraźniej
przechyla się na korzyść Czaghar Bazaru z dodatkowym ustępstwem na
rzecz Tell Brak, którego zbadanie można będzie w drugim sezonie
połączyć z wykopaliskami w Czaghar.
Pozostaje tylko zorganizować wszystko na sezon wiosenny. Trzeba wybrać
w Czaghar odpowiednie miejsce na dom; trzeba wynająć dom w Amudzie
na okres budowy domu w Czaghar; trzeba zawrzeć umowę z szejkiem; a
co najpilniejsze, na wypadek gdyby wadi wypełniły się wodą i dojazd
został odcięty, trzeba szybko zrealizować kolejny przekaz pieniężny, który
czeka w Al-Hasace.
Hamudi ostatnio szczodrze rozrzuca pieniądze w Amudzie, z myślą o
naszej „reputacji". Wydawanie pieniędzy - to znaczy goszczenie notabli w
kawiarni - jest u Arabów punktem honoru. Skąpstwo w tej sytuacji jest
niehonorowe. Z drugiej strony Hamudi targuje się bezlitośnie ze starymi
kobietami, które przynoszą mleko, i tymi, które piorą nasze rzeczy za
sumy, jakie wydają się nam niewiarygodnie małe. .
Max i ja ruszamy do Al-Hasaki w Mary, licząc na szczęście, choć niebo
jest zasłane chmurami i siąpi drobna mżawka. Dojeżdżamy na miejsce bez
przygód, choć deszcz już pada i mamy wątpliwości, czy uda nam się
wrócić.
Ku naszej rozpaczy na poczcie nie ma urzędnika. Nikt nie wie, gdzie może
być, ale na wszystkie strony zostają rozesłani mali chłopcy, żeby go
znaleźć.
Deszcz zaczyna padać na serio. Max rozgląda się nerwowo i prorokuje, że
nie zdołamy przejechać, jeśli szybko nie ruszymy. Czekamy z niepokojem.
Deszcz leje.
Nagle pojawia się naczelnik poczty. Maszeruje dostojnie, niosąc koszyk
jajek.
75
Wita nas zaskoczony i uszczęśliwiony. Max ucina krótko zwyczajowe
uprzejmości żądaniem pośpiechu. Zostaniemy odcięci - wyjaśnia.
- A co to szkodzi? - dziwi się urzędnik. - Będziecie musieli tu zostać
dłużej. Dla mnie to będzie ogromna przyjemność. Al-Hasaka to bardzo
miłe miasteczko. Zostańcie u nas dłużej - nalega gościnnie.
Max powtarza gorącą prośbę o pośpiech. Urzędnik powoli otwiera
kluczem szufladki i chaotycznie szuka przekazu, nadal wmawiając nam
konieczność dłuższego pobytu.
Dziwne, mówi, że nie może znaleźć takiej ważnej koperty. Pamięta, że
przyszła i że powiedział sobie: „Pewnego dnia chawadża zjawi się po nią".
Umieścił ją więc w bezpiecznym miejscu, ale gdzie to mogło być?
Młodszy urzędnik przychodzi z pomocą i poszukiwania trwają. Wreszcie
koperta zostaje odnaleziona i przechodzimy przez zwykłe trudności z
otrzymaniem gotówki. Jak i poprzednio, trzeba ją zebrać na bazarze.
A deszcz wciąż pada! W końcu mamy to, po co przyjechaliśmy. Max
przezornie kupuje chleb i czekoladę na wypadek, gdybyśmy musieli
spędzić dzień lub dwa en route [w drodze]. Wsiadamy do Mary i ruszamy
z maksymalną szybkością. Przejeżdżamy szczęśliwie przez pierwsze wadi,
ale przy drugim nasz wzrok natyka się na złowrogi widok. W rzece utknął
furgon pocztowy, a za nim czeka cała kolejka samochodów. •
Wszyscy są na brzegu - kopiąc, podkładając deski, wrzeszcząc
zachęcająco.
- Będziemy musieli przesiedzieć tu całą noc - mówi z rozpaczą Max.
Jest to ponura perspektywa. Spędziłam na pustyni wiele nocy w
samochodzie, ale nigdy nie byłam tym zachwycona. Człowiek budzi się
rano obolały, zesztywniały i zmarznięty.
Jednak tym razem mamy szczęście. Furgon wyjeżdża z rykiem ciężko
pracującego silnika, za nim przejeżdżają inne samochody, a na końcu my.
Jest to ostatnia chwila - woda błyskawicznie się podnosi.
Nasza jazda powrotna do Amudy jest koszmarna - jeden nieustający
poślizg. Co najmniej dwa razy, mimo łańcuchów na kołach, Mary obraca
się w przeciwną stronę - w kierunku Al-Hasaki. To ustawiczne ślizganie
się powoduje szczególne
76
uczucie. Solidny grunt nie jest już solidnym gruntem. Rozpływa się pod
kołami jak w fantastycznym koszmarze sennym.
Dojeżdżamy już po ciemku i wszyscy wybiegają z okrzykami radości,
trzymając latarnie.
Wytaczam się z Mary i ślizgając się, brnę do drzwi naszego pokoju.
Trudno mi iść, gdyż błoto ma szczególną właściwość przylepiania się do
obuwia w postaci wielkich placków, tak ciężkich, że człowiek z
najwyższym wysiłkiem unosi nogi. Dokładnie takie samo wrażenie miewa
się w snach.
Jak się zdaje, nikt nie miał nadziei, że uda się nam wrócić, toteż gratulacje
i Al-hamdu li-Llah są rozgłośne.
Placki błota na moich butach pobudzają mnie do śmiechu.
Hamudi też się śmieje i mówi do Маха: - Jak to dobrze mieć z nami
chatun. Ona śmieje się ze wszystkiego!
Wszystko już jest załatwione. Odbyło się ceremonialne spotkanie Маха z
szejkiem i oficerem francuskim z Services Spćciaux, zarządzającym tym
okręgiem. Opłata za ziemię, rekompensata za straty, zobowiązania obu
stron - wszystko zostało spisane czarno na białym. Szejk na przemian
oświadcza, że wszystko, co ma, należy do Маха, lub rzuca sugestie, że
opłata w wysokości tysiąca funtów w złocie byłaby godziwą sumą.
W końcu odchodzi głęboko zawiedziony, gdyż najwidoczniej snuł szalone
marzenia o bogactwie. Pociesza się jednak klauzulą w umowie, w myśl
której po zakończeniu prac wykopaliskowych zostanie mu przekazany
dom wzniesiony dla ekspedycji. W oczach pojawia mu się błysk, a wielka,
barwiona henną na czerwono broda kiwa się potakująco.
- С 'est tout de тёте un brave homme [Ale mimo wszystko to poczciwiec] -
mówi francuski kapitan, kiedy szejk wreszcie wychodzi. Francuz wzrusza
ramionami :-Iln'a pas le sous comme tous ces gens la! [Po prostu nie ma
ani grosza, jak oni wszyscy tutaj!].
Negocjacje w sprawie wynajęcia domu w Amudzie komplikują się.
Dopiero teraz wychodzi na jaw, że wcale nie jest to jeden dom, jak sobie
wyobrażaliśmy, lecz sześć! A ponieważ sześć domów zamieszkuje
jedenaście rodzin, komplikacje na-
77
rastają! Ormiański ksiądz jest jedynie rzecznikiem mieszkańców!
W końcu dochodzi do ugody. Na określony dzień „domy" mają być
opróżnione, a wnętrza dwukrotnie pobielone wapnem!
Wszystko zostało ustalone. Teraz czeka nas tylko podróż powrotna na
wybrzeże. Samochody spróbują dotrzeć do Aleppo przez Ras al-Ajn i
Dżarablus. To około trzystu pięćdziesięciu kilometrów i w pierwszym
etapie podróży trzeba przekraczać liczne wadi, ale przy odrobinie
szczęścia można przejechać tę trasę w dwa dni. Jednakże w grudniu
pogoda może w każdej chwili się załamać. Co wtedy zrobi chatun?
Chatun niegodnie decyduje się na Wagon Lit. Taksówka zabiera mnie więc
na dziwną małą stacyjkę i za ciężko dyszącą lokomotywą pojawia się
wielki i wspaniały niebieski wagon sypialny. Z wagonu wychyla się
konduktor w mundurze koloru czekolady. Bagaż madame zostaje podany
w górę, sama madame wciągnięta z trudnością z utwardzonego peronu na
wysoki stopień.
- Myślę, że to rozsądne - mówi Max. - Zaczyna padać.
Krzyczymy oboje: - Do zobaczenia w Aleppo! - Pociąg rusza. Idę za
konduktorem. Konduktor otwiera drzwi do mojego przedziału.
Przygotowuje łóżko.
I oto znów cywilizacja. Koniec z łe camping. Konduktor bierze mój
paszport, przynosi mi butelkę wody mineralnej i mówi: - Będziemy w
Aleppo o szóstej rano. Bonne nuit, Madame.
Tak jakby to było na trasie Paryż - Riwiera!
Swoją drogą wydaje się dziwne znaleźć Wagon Lit tu, w takim zapadłym
kącie...
Aleppo!
Sklepy! Kąpiel! Mycie głowy u fryzjera! Spotkania z przyjaciółmi.
Kiedy Max i Mac wtaczają się trzy dni później, oblepieni błotem i
dźwigający wielkie ilości dropi ustrzelonych en route, witam ich z
wyższością osoby na nowo przywykłej do życia w komforcie.
Mieli w drodze wiele przygód - pogoda była fatalna - więc jestem
zadowolona, że wybrałam lepsze wyjście.
78
Kucharz, jak opowiadają, zażądał świadectwa pracy w charakterze
kierowcy, kiedy dostawał odprawę, i Max, zanim złożył fałszywe
świadectwo, kazał mu objechać podwórze.
Zasiadłszy za kierownicą, Isa zapalił silnik, wrzucił wsteczny bieg i wbił
się całym impetem w mur okalający dziedziniec, zwalając spory kawałek.
Był głęboko obrażony, kiedy Max odmówił mu zaświadczenia, że był
kierowcą! Ostatecznie świadectwo stwierdzało, że „Isa był przez trzy
miesiące naszym kucharzem i pomagał przy obsłudze samochodu".
A potem wracamy do Bejrutu i rozstajemy się z Makiem. Dla nas - zima w
Egipcie. Mac wybiera się do Palestyny.
ROZDZIHŁ CZUURRTy
Pieruj5zi| sezon uu Czaghar Bazarze
Na wiosnę wracamy do Bejrutu. Pierwszą osobą, która nas wita na
peronie, jest Mac - ale jakże odmieniony Mac! Śmieje się od ucha do
ucha! Nie ma wątpliwości - cieszy się, że nas widzi! Do tej chwili nie
wiedzieliśmy, czy Mac nas lubi, czy nie. Jego uczucia były tak starannie
ukryte pod maską uprzejmego chłodu. Ale teraz widać, że jest to dla niego
ponowne spotkanie z przyjaciółmi. Trudno mi wyrazić, jak mnie to cieszy!
Od tego momentu moja nerwowość w obcowaniu z Makiem całkiem
znika. Nawet odważam się zapytać go, czy od czasu kiedy się rozstaliśmy,
nadal codziennie zapisywał coś w swoim notatniku, siedząc na swym
kraciastym kocu.
- Oczywiście - odpowiada Mac z nieco zdziwioną miną.
Z Bejrutu jedziemy do Aleppo i załatwiamy zwykłe sprawy - zakupy itp.
Angażujemy kierowcę do furgonetki - tym razem nie żadnego tam
„oszczędnościowego", wyłuskanego na nabrzeżu, lecz wysokiego
Ormianina z wyrazem zmartwienia na twarzy, który przynajmniej ma
jakieś zaświadczenia o uczciwości i umiejętnościach, pracował kiedyś dla
niemieckich inżynierów. Za jego główną wadę przy pierwszym spotkaniu
uznajemy głos, który łatwo przechodzi w irytujące, wysokie zawodzenie.
Nie ma jednak wątpliwości, że będzie lepszy od podczłowieka Abdallaha.
Na pytania o Aristide'a, którego chętnie zaangażowalibyśmy ponownie,
otrzymujemy informację, że jest teraz „w służbie rządowej", co brzmi
dumnie. Okazuje się, że prowadzi uliczny beczkowóz w Dajr az-Zaurze!
80
Doniosły dzień wreszcie nadchodzi i ruszamy do Amudy w dwóch
rzutach. Hamudi i Mac w Mary (pozbawionej obecnie królewskich
honorów i przemianowanej na Siną Mary, ponieważ otrzymała nową
warstwę lakieru w nieco trupim odcieniu) mają pojechać pierwsi i upewnić
się, czy wszystko jest gotowe na nasze przyjęcie. Max i ja jedziemy
dostojnie pociągiem do Kamiszli, gdzie spędzamy dzień, załatwiając
niezbędne formalności z francuskimi władzami wojskowymi. Z Kamiszli
wyjeżdżamy do Amudy około czwartej po południu.
Kiedy docieramy na miejsce, staje się oczywiste, że nic nie zostało
zrobione zgodnie z umową. Panuje atmosfera zamieszania, rozbrzmiewają
głośne wymysły i skargi. Hamudi wygląda na zagubionego, Mac
zachowuje się ze zwykłym stoicy zmem.
Szybko zapoznajemy się z sytuacją.
Hamudi i Mac, którzy przyjechali dzień wcześniej, stwierdzili, że
wynajęty przez nas dom, który na umówiony termin (ów termin upłynął
już tydzień temu) miał być opróżniony, wysprzątany i pobielony, nie
widział ani odrobiny wapna, jest bardzo brudny i nadal zajmuje go siedem
ormiańskich rodzin!
To, co można było zrobić w dwadzieścia cztery godziny, zostało zrobione,
ale rezultat jest dalece niezadowalający!
Hamudi, który już dobrze sobie przyswoił podstawową zasadę, że komfort
chatun jest na pierwszym miejscu, poświęcił całą swoją energię, żeby
zmusić Ormian do opróżnienia jednego pokoju z ludzi i żywego dobytku i
pośpiesznego pobielenia ścian. Wstawiono dwa polowe łóżka dla Маха i
dla mnie. W pozostałej części domu nadal panuje chaos i mogę sobie
wyobrazić, że Mac i Hamudi spędzili poprzednią noc w skrajnej
niewygodzie.
- Ale teraz już wszystko będzie dobrze - zapewnia nas Hamudi,
promieniejąc swym zwykłym nieodpartym uśmiechem.
Ormiańskie rodziny i ich rzecznik, ksiądz, obwiniają się nawzajem. Na
szczęście te scysje i wyrzuty nas nie dotyczą i Max nalega, żeby poszli się
kłócić gdzie indziej!
Kobiety, dzieci, kury, koty, psy - z płaczem, zawodzeniem, krzykiem,
wymysłami, przeklinaniem, modłami, śmiechem,
6. Opowiedzcie
81
miauczeniem, kwokaniem i szczekaniem - znikają powoli z dziedzińca, jak
w finale jakiejś fantastycznej opery!
Wszyscy - jak rozumiemy - oszukali wszystkich innych! Chaos finansowy
jest absolutny i wywołuje namiętne spory pomiędzy braćmi, siostrami,
szwagierkami, kuzynami i pradziadkami. Cała ta sprawa jest zbyt
zawikłana, żebyśmy mogli cokolwiek zrozumieć.
Pośród tego zamieszania nasz kucharz (nowy kucharz, imieniem Dimitri)
spokojnie kontynuuje przygotowywanie posiłku. Siadamy do kolacji i
zajadamy z ulgą, a potem wyczerpani idziemy spać.
Idę do łóżka - ale nic ze snu! Nigdy nie żywiłam przesadnej niechęci do
myszy. Jedna czy dwie myszy w sypialni nie robią na mnie wrażenia, a
nawet kiedyś nabrałam sympatii do stałego intruza, którego z życzliwością
(acz bez zielonego pojęcia o jego płci) nazwaliśmy Elsie.
Jednakże przeżyć naszej pierwszej nocy w Amudzie nigdy nie zapomnę.
Kiedy tylko pogasiliśmy lampy, tabuny myszy - a jestem przekonana, że
były ich setki - wypełzły z dziur w ścianach i podłodze. Biegały wesolutko
po naszych łóżkach, piszcząc rozgłośnie. Myszy na twarzy, myszy
wkręcające się we włosy - myszy! Myszy! MYSZY!
Zapalam latarkę! Okropność! Ściany są dosłownie pokryte dziwnymi,
bladymi, pełzającymi stworami, przypominającymi karaluchy! A u moich
stóp siedzi mysz i z całym spokojem czyści sobie wąsy!
Okropne pełzające stwory są wszędzie!
Max wydaje pocieszające dźwięki.
- Po prostu spróbuj zasnąć - radzi. - Kiedy zaśniesz, nie będą ci
przeszkadzać.
Doskonała rada, ale trudno się do niej zastosować! Trzeba najpierw
zasnąć, a kiedy myszy harcują po człowieku jak po boisku, jest to nie
bardzo możliwe. W moim przypadku okazuje się zupełnie niemożliwe.
Max zasypia w najlepsze!
Usiłuję powstrzymać wzdrygnięcia. Przysypiam, lecz małe stopki
biegające po mojej twarzy budzą mnie natychmiast. Zapalam latarkę.
Karaluchów jest jeszcze więcej, a z sufitu spuszcza się wprost na mnie
wielki czarny pająk!
82
Tak mijają długie godziny i ze wstydem przyznaję, że o drugiej w nocy
dostaję ataku histerii.
- Rano jadę do Kamiszli, wsiadam do pociągu i jadę wprost do Aleppo! -
oznajmiam stanowczo. - A z Aleppo wracam wprost do Anglii! Nie zniosę
takiego życia! Nie zniosę! Wracam do domu!
Max opanowuje sytuację po mistrzowsku. Wstaje, otwiera drzwi, woła
Hamudiego.
W pięć minut nasze łóżka zostają wyciągnięte na dziedziniec. Przez krótką
chwilę leżę, patrząc na pełne spokoju, rozgwieżdżone niebo. Powietrze jest
chłodne i słodkie. Zasypiam. Odnoszę wrażenie, że Max przed zaśnięciem
wydaje westchnienie ulgi.
- Nie jedziesz chyba do Aleppo? - pyta rano Max z niepokojem.
Rumienię się lekko na myśl o moim histerycznym wybuchu. Nie - mówię -
nie pojechałabym za żadne skarby świata. Ale mam zamiar nadal spać na
podwórzu!
Hamudi pociesza mnie, zapewniając, że wkrótce wszystko będzie dobrze.
Dziury w podłodze i ścianach sypialni są właśnie zamurowywane. Ściany
pobieli się jeszcze raz. Co więcej, zjawi się kot, już został wypożyczony.
Jest to superkot, fachowy myśliwy, zawodowy łowca.
- Jak spędziliście noc - pytam Maca - kiedy przyjechaliście tu z Hamudim?
Czy te myszy biegały po was cały czas?
- Pewnie tak - odpowiada Mac, spokojny jak zawsze. - Ale ja i tak spałem.
Niezrównany Mac!
W porze obiadowej przybywa nasz kot. Nigdy go nie zapomnę! Jest to, jak
obiecywał Hamudi, znakomity specjalista. Zna się na robocie, do której
został zaangażowany, i przystępuje do pracy w prawdziwie fachowy
sposób. Kiedy jemy obiad, kuli się w zasadzce za skrzynią z naszymi
rzeczami. Kiedy rozmawiamy lub się poruszamy, lub robimy zbyt dużo
hałasu, rzuca nam niecierpliwe spojrzenie.
„Muszę żądać, żebyście byli cicho" - mówią jego oczy. „Jak mogę
wypełniać swoje obowiązki bez waszej współpracy?".
83
Mina kota jest tak groźna, że podporządkowujemy się natychmiast,
rozmawiamy szeptem i jemy, starając się w miarę możliwości nie dzwonić
talerzami i szklankami.
W czasie posiłku pięć razy mysz wychodzi z nory i przebiega po podłodze
i pięć razy kot skacze. Ciąg dalszy jest zawsze jednakowy. Nie ma tu
żadnych igraszek, żadnej zabawy z ofiarą jak u zachodnioeuropejskich
kotów. Ten kot po prostu odgryza myszy głowę, chrupie ją i przechodzi do
reszty ciała! Żadnego marnowania czasu na głupstwa. Jest to okropne i w
pełni profesjonalne.
Kot poluje u nas pięć dni. Po tych pięciu dniach nie pojawia się ani jedna
mysz. Kot zostaje oddany, ale myszy już nie wracają. Nigdy - ani
przedtem, ani potem - nie widziałam takiego profesjonalnego kota łowcy.
Zupełnie nie interesował się nami, nigdy nie domagał się mleka lub resztek
naszego posiłku. Odnosił się do nas chłodno, rzeczowo i bezosobowo.
Znakomicie ułożony kot!
Wreszcie możemy się rozgościć. Ściany zostały pobielone, okiennice i
drzwi pomalowane, a stolarz i jego czterej synowie rozłożyli się na
dziedzińcu i robią nam meble na zamówienie.
- Stoły - mówi Max. - Przede wszystkim stoły! Stołów nigdy nie jest za
dużo.
Ja proszę o komodę z szufladami i Max uprzejmie zezwala mi na szafę z
kołkami do wieszania ubrań.
Po wykonaniu tego dzieła stolarz wraca do produkcji kolejnych stołów -
stołów do rozkładania naszej ceramiki, stołu do kreślenia dla Maca, stołu
do jedzenia, stolika pod moją maszynę do pisania...
Mac szkicuje wieszak na ręczniki i stolarz zabiera się do roboty. Stary
człowiek z dumą przynosi ukończony wieszak do mojego pokoju.
Wygląda inaczej niż na rysunku Maca i kiedy stolarz stawia go na
podłodze, widzę dlaczego. Ma olbrzymie, ozdobne podstawy, w kształcie
wielkich spirali. Wystają tak, że gdziekolwiek się wieszak ustawi,
człowiek nieodmiennie się o nie potyka.
- Spytaj go - proszę Маха - dlaczego zrobił takie nogi, zamiast trzymać się
rysunku, jaki dostał.
Stary patrzy na nas z godnością.
84
- Zrobiłem je tak, żeby było pięknie - mówi. - Chciałem, żeby to było coś
pięknego!
Tego porywu artystycznej duszy nie można nie docenić. Skłaniam głowę i
godzę się potykać o te okropne nogi przez resztę sezonu!
Na zewnątrz, w dalekim kącie dziedzińca, paru murarzy buduje mi ustęp z
suszonych cegieł.
Pytam Maca tego wieczora przy kolacji, jakie było jego pierwsze dzieło
jako architekta.
- Oto moje pierwsze zrealizowane dzieło - odpowiada - pani wygódka!
Wzdycha ponuro, a mnie robi się przykro. Obawiam się, że nie wypadnę
zbyt dobrze w pamiętnikach Maca, kiedy dojdzie do ich napisania.
Kiełkujące aspiracje młodego architekta nie powinny znajdować
pierwszego ujścia w budowie klozetu z suszonych cegieł dla żony szefa!
Dziś przychodzą do nas na herbatę dwie francuskie zakonnice i kapitan Le
Boiteux. Spotykamy naszych gości we wsi i prowadzimy do domu.
Dumnie wystawione przed frontowymi drzwiami stoi ostatnie dzieło
naszego stolarza - sedes do mojego klozetu!
Dom jest już zagospodarowany. Pokój, gdzie spaliśmy pierwszego dnia i
gdzie nadal w nocy buszują karaluchy, pełni funkcję kreślarni. Tu Mac
może pracować w samotności, nie narażony na kontakty z ludźmi.
Karaluchy mu nie przeszkadzają.
W sąsiedniej izbie znajduje się jadalnia. Dalej jest pomieszczenie, gdzie
będą magazynowane nasze znaleziska, gdzie będzie się naprawiać
ceramikę, sortować, klasyfikować i opatrywać etykietkami obiekty. (Jest
pełne stołów!). Urządziliśmy też małe biuro stanowiące zarazem salonik,
gdzie nudzi się moja maszyna do pisania i gdzie stoją leżaki. W części
domu będącej siedzibą księdza są trzy sypialnie - wolne od myszy (dzięki
kotu), wolne od karaluchów (dzięki obfitemu pobieleniu?), lecz niestety
nie wolne od pcheł!
Cierpimy bardzo z powodu pcheł. Tutejsze pchły są niesłychanie żywotne.
Wydaje się, że ich życie jest w cudowny sposób chronione przed
niebezpieczeństwami. Znakomicie im
85
służy flit i wszelkie inne środki przeciw pchłom. Smarowanie łóżek
karbolem pobudza jedynie dokuczliwe insekty do jeszcze
energiczniejszych popisów sportowych. Rzecz nie tylko w tym - a nawet
nie głównie w tym - że pchły gryzą. To ich niezmordowana energia, ich
nigdy nie ustające zawody w skokach po ciele człowieka są tak męczące.
Niepodobna zasnąć, kiedy pchły urządzają nocne igrzyska na twoim ciele!
Max cierpi z powodu pcheł jeszcze bardziej niż ja. Pewnego dnia w
szwach jego spodni od piżamy znajduję i bezlitośnie morduję sto siedem
pcheł! Max stwierdza, że pchły pozbawiają człowieka wigoru. Wydaje się,
że mnie przypadają tylko nadmiarowe pchły - to znaczy te, które nie
potrafiły dobrać się do Маха. Moje pchły są drugiej klasy, gorsze,
niezdolne do skakania wysoko!
Maca, jak się zdaje, pchły się nie trzymają. Uważam to za
niesprawiedliwe. Najwyraźniej nie odpowiada im jako boisko sportowe!
Życie toczy się już zwykłym torem. Max wyrusza codziennie o świcie do
wykopalisk na tellu. Na ogół mu towarzyszę, choć niekiedy zostaję w
domu, gdzie zawsze mam też coś do roboty - na przykład klejenie
ceramiki i innych obiektów lub etykietowanie. Czasem udaje mi się nawet
napisać coś swojego na maszynie. Mac także dwa razy na tydzień zostaje
w domu, by popracować w swej kreślarni.
Jeśli jadę na kopiec, jest to długi dzień pracy, ale nie za długi, jeśli tylko
pogoda dopisze. Dopóki słońce nie znajdzie się wysoko, jest zimno, lecz
później robi się bardzo przyjemnie. Wszędzie wyłaniają się kwiaty,
głównie małe czerwone zawilce, jak je nieprawidłowo nazywam (zdaje
się, że poprawna nazwa brzmi jaskry).
Zawiązek naszej siły roboczej Max sprowadził z Dżarablu-su, rodzinnego
miasta Hamudiego. Dwaj jego synowie po zakończeniu prac w Ur w tym
sezonie też przyjechali do nas. Jahja, starszy z nich, wysoki, z szerokim,
radosnym uśmiechem, przypomina przyjaznego psa. Młodszy, Alawi, jest
przystojny i chyba inteligentniejszy z nich dwóch. Ale ma gwałtowny
temperament i niekiedy prowokuje kłótnie. Kuzyn Hamudiego, Abd as-
Salam, starszy już człowiek, też jest naszym
86
brygadzistą. Hamudi, po wprawieniu wszystkiego w ruch, wraca do domu.
Kiedy obcy z Dżarablusu dali przykład, miejscowi również zaczęli
zgłaszać się do pracy. Ludzie z wioski szejka już pracują. Teraz
pojedynczo, po dwóch przychodzą mieszkańcy sąsiednich wsi. Są tu
Kurdowie, ludzie znad granicy tureckiej, paru Ormian i kilku jezydów
(nazywanych tu czcicielami diabła) - łagodnych, melancholijnie
wyglądających ludzi, często maltretowanych przez innych.
Organizacja pracy jest prosta. Ludzie pracują w grupach. Na kopaczy
wybiera się tych, którzy mają jakieś doświadczenia z wykopaliskami, i
tych, którzy wydają się inteligentni i szybko się uczą. Dorosłym
mężczyznom, chłopcom i dzieciom płaci się tak samo. Do tego dochodzi
(drogi wschodniemu sercu) bakszysz, to znaczy drobne wynagrodzenie za
każdy znaleziony obiekt.
Kopacz z każdej grupy ma największe szanse znalezienia czegokolwiek.
Kiedy wyznaczy mu się jego działkę, rozbija ziemię kilofem. Po nim
zabiera się do pracy pomocnik z łopatą. Nagarnia ziemię do koszy, a trzech
lub czterech chłopców wynosi ją na miejsce wyznaczone na wysypisko.
Kiedy wyrzucają ziemię, grzebią w niej w poszukiwaniu czegoś
przeoczonego przez kasmadżi i ładowacza, a ponieważ są to często mali
chłopcy o bystrych oczach, zdarza się, że jakiś mały amulet lub paciorek
przynosi im sowitą nagrodę. Swoje znaleziska zawiązują w rogu podartego
odzienia, by je przedstawić pod koniec dnia pracy. Niekiedy zjawiają się u
Маха z jakimś przedmiotem i jego odpowiedź: „.. .zatrzymaj to" lub ,
£ziluh, wyrzuć to" decyduje o losie znaleziska. Odnosi się to do małych
obiektów - amuletów, fragmentów ceramiki, paciorków itp. Kiedy kopacze
znajdują grupę garnków in situ lub pochówek, łub ślady ścian z suszonej
cegły, wtedy brygadzista woła Маха i poszukiwania toczą się z należytą
dbałością. Max lub Mac ostrożnie skrobią nożem wokół grupy naczyń -
lub sztyletu czy innego znaleziska - zdrapując ziemię i zdmuchując luźny
pył. Przed podjęciem z miejsca obiekt zostaje sfotografowany i
naszkicowany z grubsza w notesie.
Odsłanianie zarysów budowli, kiedy się pojawi, także jest delikatną
sprawą, wymagającą udziału specjalisty. Brygadzi-
87
sta zwykle sam bierze kilof i ostrożnie posuwa się śladem cegieł, lecz
inteligentny, choć jeszcze niedoświadczony kopacz szybko chwyta sztukę
odróżniania suszonych cegieł i wkrótce słyszy się go, jak z pewnością
siebie mówi podczas kopania: ,Jiaza libn" (To suszona cegła).
Nasi ormiańscy robotnicy są na ogół najinteligentniejsi. Ich wadą jest
prowokacyjna postawa - zawsze udaje im się wywołać wściekłość Kurdów
i Arabów. Kłótnie są niemal ustawiczne. Wszyscy nasi robotnicy mają
wybuchowy temperament i wszyscy noszą ze sobą narzędzia ekspresji -
wielkie noże, pałki i rodzaj buzdyganu czy maczugi! Głowy są rozbijane
do krwi, ludzie splątują się w gwałtownych walkach i trzeba ich
rozdzielać, podczas gdy Max głośno przypomina reguły prowadzenia
wykopalisk. Wszyscy, którzy wdają się w bójki, będą karani grzywną!
„Rozstrzygajcie wasze spory po pracy! W pracy ma nie być żadnych
bójek. W pracy ja jestem waszym ojcem, a ojcu należy się posłuch! Nie
będę wysłuchiwał powodów kłótni, bo w przeciwnym razie nie mógłbym
robić nic innego! Do bójki trzeba dwóch i wszyscy, którzy się biją, zostaną
ukarani na równi".
Ludzie słuchają, kiwają głowami. „To prawda. On jest naszym ojcem! Nie
może być bójek, bo coś wartościowego, o dobrej cenie, może ulec
zniszczeniu".
Niemniej bójki wybuchają znowu. Za ustawiczne awanturowanie się
robotnik zostaje zwolniony z pracy.
Nie oznacza to, mogę powiedzieć, zwolnienia na stałe. Robotnik bywa
niekiedy zwolniony na dzień, dwa, a nawet gdy zostaje całkowicie
zwolniony, zazwyczaj zjawia się ponownie po następnej wypłacie, żądając,
żeby go przyjęto na najbliższą zmianę.
Po kilku eksperymentach ustaliliśmy, że wypłata będzie się odbywać mniej
więcej co dziesięć dni. Niektórzy ludzie przychodzą z całkiem odległych
wiosek, przynosząc ze sobą żywność. Zapasy (woreczek mąki i kilka
cebul) wyczerpują się zazwyczaj po dziesięciu dniach i robotnik chce iść
do domu, bo nie ma co jeść. Jednym z poważnych problemów jest to, że
ludzie nie pracują regularnie. Kiedy tylko się im zapłaci, rzucają pracę.
„Mam teraz pieniądze. Po co miałbym dalej pracować? Idę do domu".
88
Mniej więcej w ciągu dwóch tygodni pieniądze zostają wydane, człowiek
zgłasza się ponownie i chce być znów przyjęty do pracy. Z naszego punktu
widzenia jest to kłopotliwa sprawa, gdyż zespół, który przywykł do
wspólnej pracy, jest dalece bardziej wydajny niż nowy.
Francuzi mają własny sposób radzenia sobie z tym zwyczajem, który
sprawiał im duże trudności, kiedy budowano kolej. Stale zalegali z połową
zapłaty swoim robotnikom. To zmuszało ich do stałej pracy. Porucznik
doradza Maxowi przyjęcie tego systemu, lecz po naradach decydujemy się
tego nie robić. Z punktu widzenia Маха jest to w zasadzie nieuczciwe.
Ludzie zapracowali na swoje pieniądze i należy im się pełna zapłata.
Musimy więc godzić się z ustawicznym przychodzeniem i odchodzeniem
pracowników. Dokłada to nam sporo pracy przy prowadzeniu książki
wypłat, w której trzeba wciąż nanosić poprawki i zmiany.
Zaczynamy pracę na kopcu o pół do szóstej rano, a o pół do ósmej ogłasza
się przerwę na śniadanie. Zjadamy jajka gotowane na twardo i kawałki
arabskich placków, a Michel (kierowca) robi gorącą herbatę, którą pijemy
z emaliowanych kubków, siedząc na szczycie kopca. Słońce przyjemnie
grzeje, a poranne cienie sprawiają, że krajobraz, z siwymi, tureckimi już
wzgórzami na północy i małymi szkarłatnymi i żółtymi kwiatkami
wszędzie dookoła, jest prześliczny. Powietrze jest cudownie łagodne. To
jedna z tych chwil, kiedy dobrze jest żyć. Brygadziści śmieją się radośnie,
dzieci pędzące krowy podchodzą i przyglądają się nam nieśmiało. Są
ubrane w nieprawdopodobne szmaty, ale ich zęby błyskają bielą, kiedy się
uśmiechają. Myślę sobie, że wyglądają na szczęśliwe. Jakież mają
przyjemne życie: jak w dawnych bajkach wędrują po pagórkach za
bydłem, niekiedy siedzą i śpiewają.
O tej porze dnia tak zwane szczęśliwe dzieci w krajach europejskich,
zamiast przebywać na świeżym powietrzu, tłoczą się w dusznych klasach,
gdzie muszą siedzieć nieruchomo na ławkach przy pulpitach, męcząc się
nad literami alfabetu, słuchając nauczyciela, pisząc zdrętwiałymi palcami.
Zastanawiam się, czy pewnego dnia, może za sto lat, nie będziemy mówili
z odcieniem oburzenia: „W tamtych czasach zmuszano biedne małe dzieci
do chodzenia do szkoły, do siedzenia
89
w pomieszczeniach przy pulpitach przez cale godziny l Przecież to
okropne! Pomyślcie, małe dzieci!".
Odrywając się od tej wizji przyszłego, szczęśliwszego świata i powracając
do rzeczywistości, uśmiecham się do malej dziewczynki z tatuażem na
czole i proponuję jej gotowane na twardo jajko.
Mała potrząsa głową spłoszona i pośpiesznie się odsuwa. Czuję, że
popełniłam nietakt.
Brygadziści gwiżdżą. Z powrotem do pracy. Wędruję powoli wokół kopca,
przystając od czasu do czasu przy różnych etapach robót. Człowiek ma
zawsze nadzieję, że znajdzie się na miejscu właśnie w chwili, kiedy
wychynie na światło dzienne szczególnie interesujące znalezisko.
Oczywiście, nigdy się to nie zdarza! Przez dwadzieścia minut tkwię,
wsparta na moim myśliwskim krzesełku, z nadzieją obserwując
Muhamma-da Hassana i jego zespół. Przesuwam się do Isy Dauda, by
dowiedzieć się później, że znalezisko dnia - prześliczny dzban z nacinaną
dekoracją - zostało odkopane tuż po moim odejściu.
Mam także inne zajęcie. Pilnuję chłopców noszących kosze z ziemią, gdyż
bardziej leniwi z nich, odniósłszy swój kosz na wysypisko, nie wracają od
razu. Siadają w słońcu, by grzebać w ziemi ze swych koszy, i często
spędzają w ten miły sposób cały kwadrans! Co jeszcze bardziej godne
nagany, niektórzy z nich zwijają się wygodnie w kłębek na wysypisku i
ucinają sobie drzemkę!
Pod koniec tygodnia w mojej roli szpiega donoszę o moich odkryciach.
- Ten mały chłopak, ten w żółtym zawoju na głowie, jest pierwsza klasa,
nigdy nawet przez minutę nie leniuchuje. Zwolniłabym Salaha Hassana,
on zawsze śpi na wysypisku. Abdul al-Aziz też jest leniwy i tak samo ten
w podartej granatowej kurtce. •
Max zgadza się, że z Sałahem Hassanem należy się rozstać, ale mówi, że
Abdul al-Aziz ma takie bystre oczy, że nigdy niczego nie przegapi.
Od czasu do czasu, kiedy Max obchodzi wykopy, następuje wybuch
pozorowanej energii. Wszyscy krzyczą ,Jallah!", śpiewają, tańczą.
Chłopcy od noszenia koszy biegają tam i z po-
90
wrotem na wysypisko, wyrzucając puste kosze w powietrze, wrzeszczą i
śmieją się. Potem wszystko zamiera i robota idzie jeszcze wolniej niż
przedtem.
Brygadzista pogania ich serią zachęcających okrzyków , Jal-lah!" i
sarkastycznymi uwagami, które zapewne straciły jakiekolwiek znaczenie
skutkiem ustawicznego powtarzania.
- Ruszacie się jak stare baby! Czyżbyście nie byli mężczyznami? Czego
się tak grzebiecie? Zupełnie jak wybrakowane krowy!
Oddalam się od wykopu i idę na drugą stronę kopca. Tu, z widokiem na
błękitną linię wzgórz na północy, rozsiadam się wśród kwiatów i zapadam
w rozkoszny bezruch.
Z daleka zbliża się ku mnie grupa kobiet. Sądząc po wesołych kolorach, są
to Kurdyjki. Zajęte są wygrzebywaniem korzonków i zrywaniem liści.
Podchodzą do mnie rządkiem i rozsiadają się wokół.
Kurdyjki są wesołe, przystojne i odziane w barwne stroje. Te kobiety mają
na głowach jaskrawopomarańczowe turbany, a suknie zielone, fioletowe i
żółte. Są wysokie, głowy trzymają prosto, noszą się lekko odchylone do
tyłu, tak że wyglądają bardzo dumnie. Ich twarze są brązowe, o
regularnych rysach, rumianych policzkach i zwykle niebieskich oczach.
Kurdowie płci męskiej niemal wszyscy zdradzają wyraźne podobieństwo
do barwnego portretu lorda Kitchenera, który wisiał w moim pokoju
dziecinnym. Ceglastoczerwona twarz, długie i bujne brązowe wąsy,
niebieskie oczy i wojskowy wygląd!
W tej części Azji jest mniej więcej tyle samo wiosek kurdyjskich i
arabskich. Ich mieszkańcy prowadzą taki sam tryb życia i wyznają tę samą
religię, ale nie sposób pomylić Kurdyjki z Arabką. Arabki są nieodmiennie
skromne i zachowują się z rezerwą; odwracają twarz, kiedy się do nich
mówi, a jeśli patrzą na kogoś, to tylko z daleka. Jeśli się uśmiechają, jest to
bardzo nieśmiały uśmiech, i to z twarzą na poły odwróconą. Zwykle noszą
czarne lub ciemne stroje. I żadna Arabka nigdy by nie podeszła i nie
odezwała się do mężczyzny! Kurdyjki nie mają wątpliwości, że są równie
dobre jak mężczyźni, a nawet lepsze! Wychodzą ze swych domów i żartują
z przechodzącymi mężczyznami, przyjemnie spędzając czas. Bez
91
ceremonii tyranizują swoich mężów. Nasi robotnicy z Dżara-blusu, którzy
nie znają Kurdów, są głęboko wstrząśnięci.
- Nigdy nie wyobrażałem sobie - wykrzykuje jeden z nich - że usłyszę, jak
szanująca się kobieta zwraca się do męża w taki sposób! Doprawdy, nie
wiedziałem, gdzie oczy schować.
Moje Kurdyjki tego rana poddają mnie oględzinom z nieukrywaną
ciekawością i wymieniają między sobą nieprzystojne uwagi. Są bardzo
przyjazne, kiwają do mnie, śmieją się, zadają pytania, po czym wzdychają
i potrząsają głowami, lekko postukując w wargi.
Niewątpliwie mówią: „Jaka szkoda, że nie możemy się porozumieć!".
Ujmują w palce fałdę mojej spódnicy i z zainteresowaniem ją badają.
Szczypią moje rękawy. Wskazują na pagórek. Czy jestem kobietą
chawadży? Potakuję. Pada jeszcze mnóstwo pytań, po czym śmieją się,
uprzytamniając sobie, że nie mogą otrzymać odpowiedzi. Niewątpliwie
chciałyby wiedzieć wszystko o moich dzieciach i moich poronieniach!
Potem próbują mi wytłumaczyć, co robią z tymi wszystkimi korzeniami i
liśćmi, które zbierają. Cóż, nic z tego nie wychodzi!
Kolejny wybuch wesołości. Wstają, uśmiechają się, kiwają głowami i
odchodzą, rozmawiając i śmiejąc się. Są jak wielkie, barwne, jaskrawe
kwiaty...
Mieszkają w lepiankach z gliny, całym ich majątkiem jest zapewne parę
garnków, ale ich wesołość i śmiech są niewymuszone. Uważają życie za
piękne, w rabelaisowskim sensie. Są przystojne, radosne i pełne życia.
Mija mnie moja mała arabska dziewczynka, popędzająca krowy. Uśmiecha
się do mnie nieśmiało, po czym szybko odwraca wzrok.
Z daleka słyszę gwizdek brygadzisty. Fidos! Jest dwunasta trzydzieści -
godzinna przerwa na obiad.
Wracam tą samą drogą do miejsca, gdzie czekają Max i Mac. Michel
rozkłada posiłek, przygotowany przez Dimitriego. Mamy plastry zimnej
baraniny, ponownie jajka na twardo, arabskie placki, zastępujące chleb,
oraz sery - dla Маха i Maca miejscowy, kozi ser o ostrym zapachu,
jasnoszarym kolorze i z domieszką sierści. Ja mam bogaty wybór
fałszywych gruyere 'ów, owiniętych w sreberko i upakowanych w
okrągłym
92
tekturowym pudełku. Max patrzy na moje serki z pogardą. Do tego
pomarańcze i gorąca herbata w emaliowanych kubkach.
Po posiłku idziemy popatrzeć na miejsce, gdzie buduje się nasz dom.
Ma stanąć jakieś sto metrów od wsi i od domu szejka, na południowy
wschód od kopca. Jego zarysy są już wytyczone i z niepokojem pytam
Maca, czy pokoje nie będą za małe. Wygląda na ubawionego i wyjaśnia, że
to złudzenie spowodowane przez kontrast z otwartą przestrzenią dookoła.
Dom ma mieć centralną kopułę, duży pokój mieszkalny i pracownię w
środku, i po dwa pokoje po każdej stronie części środkowej. Część
kuchenna stanie oddzielnie. Do głównej budowli można będzie
dobudować dodatkowe pomieszczenia, gdyby wykopaliska się przedłużały
i gdybyśmy potrzebowali więcej miejsca.
Nieopodal domu zamierzamy wykopać nową studnię, żeby nie być
zależnym od studni szejka. Max wybiera miejsce. Obserwuję Maca, który
do zrobienia tego czy owego skłania ludzi za pomocą gestów, potrząsania
głową, gwizdów - wszystkiego z wyjątkiem słowa mówionego!
Około czwartej Max zaczyna obchodzić zespoły i wyznaczać bakszysz.
Kiedy zbliża się do jakiejś grupy, robotnicy przerywają pracę, ustawiają
się w kolejce i pokazują drobne znaleziska danego dnia. Jeden z bardziej
przedsiębiorczych chłopców noszących kosze czyści swoje zdobycze
śliną!
Otwierając swą wielką księgę, Max zaczyna operację.
- Kasmadii? (Kopacz).
- Hassan Muhammad.
Co znalazł Hassan Muhammad? Połówkę dużego stłuczonego dzbana,
wiele fragmentów ceramiki, kościany nóż, jakiś okruch miedzi.
Max przegląda zbiór, odrzuca bezlitośnie śmiecie - zwykle to, co obudziło
największe nadzieje znalazcy - i wkłada kościane narzędzie do jednego z
małych pudełek, które niesie Michel, paciorki do innego. Fragmenty
ceramiki idą do jednego z wielkich koszy, które dźwiga mały chłopak.
Max ogłasza wysokość bakszyszu: dwa i pół pensa, albo cztery pensy, i
zapisuje kwotę w księdze. Hassan Muhammad powtarza sumę i
zatrzymuje ją w swej pojemnej pamięci.
93
Pod koniec tygodnia czeka nas straszliwa arytmetyka. Kiedy doda się
dzienne kwoty i dołączy do dziennej stawki, wypłaca się całość.
Otrzymujący zapłatę człowiek zwykle wie dokładnie, ile powinien
otrzymać! Niekiedy mówi: „To nie dość - powinno być dwa pensy więcej".
Równie często oznajmia: „Dałeś mi za dużo - należy mi się o cztery pensy
mniej". Rzadko się mylą. Niekiedy błędy biorą się z podobieństwa imion.
Często jest trzech lub czterech Daudów Muhamma-dów i trzeba ich dalej
różnicować jako Dauda Muhammada Ibrahima albo Dauda Muhammada
Sulajmana.
Max przechodzi do następnego robotnika.
- Jak się nazywasz?
- Ahmad Muhammad.
Ahmad Muhammad nie ma wiele. Ściśle mówiąc, nie ma nic, co by nas
interesowało, ale potrzebna jest jakaś zachęta, choćby najdrobniejsza, więc
Max wybiera kilka odłamków ceramiki, rzuca je do kosza i ogłasza jakąś
drobną sumę.
Przychodzi kolej na chłopców noszących ziemię. Ibrahim Daud ma
ekscytująco wyglądający obiekt, który jest, niestety, tylko fragmentem
nacinanego arabskiego cybucha od fajki. Ale teraz podchodzi mały Abdul
Dżihar i niepewnie podaje kilka drobnych paciorków oraz jakiś inny
obiekt, który Max chwyta z uznaniem. Pieczęć cylindryczna, nietknięta i z
dobrego okresu - naprawdę cenne znalezisko! Mały Abdul otrzymuje
pochwałę i na jego nazwisko zostaje zapisane pięć franków. Rozlega się
szmer podniecenia.
Bez wątpienia dla robotników, którzy są urodzonymi hazar-dzistami,
główną atrakcją tego zajęcia jest nieprzewidywal-ność wyników.
Zdumiewające, jak szczęście sprzyja niektórym zespołom. Czasami, kiedy
otwiera się nowy odcinek robót, Max mówi: „Postawię Ibrahima i jego
zespół na tej zewnętrznej ścianie; dużo za dużo znajdowali w ostatnim
czasie. A ten biedny stary Deszczowy George nie miał ostatnio szczęścia.
Przydzielę mu dobrą działkę".
I oto proszę! Na działce Ibrahima, gdzie znajdują się domy
najbiedniejszego kwartału starego miasta, zostaje natychmiast znaleziona
cache [skrytka], mieszcząca gliniany garnek ze stosem złotych kolczyków
- być może posag córki gospodarza - i bakszysz Ibrahima pnie się w górę;
zaś Deszczowy
94
George, kopiący w obiecującej części cmentarza, gdzie powinno być pełno
znalezisk, znajduje tylko niezrozumiale skąpe pochówki.
Ludzie, którym już przyznano bakszysz, wracają bezładnymi grupkami do
pracy. Max idzie dalej, póki nie dotrze do ostatniego zespołu.
Za pół godziny będzie zachód słońca. Słychać gwizdek. Wszyscy
wrzeszczą: „Fidos! Fidos!". Rzucają kosze w powietrze, chwytają je i
zbiegają z kopca z krzykiem i śmiechem.
Minął kolejny dzień pracy. Ci, którzy przychodzą z wiosek odległych o
dwie lub trzy mile, ruszają do domów. Nasze znaleziska zostają zniesione
na dół w koszach i pudłach i ułożone starannie w furgonetce. Kilku ludzi,
którzy mieszkają po drodze, wspina się na dach Mary. Wracamy do domu.
Koniec kolejnego dnia.
Dziwnym zbiegiem okoliczności nasza studnia, którą zaczęliśmy kopać,
znajduje się dokładnie w tym samym miejscu, gdzie była studnia w
starożytności. W rezultacie kilka dni później pięciu poważnych brodatych
dżentelmenów oczekuje Маха, kiedy wraca z wykopalisk.
Przybyli ze swoich wsi, odległych o wiele mil - wyjaśniają. Potrzebują
więcej wody. Chawadża zna miejsca, gdzie są ukryte studnie - studnie
rzymskie. Jeśli wskaże im te miejsca, będą nieskończenie wdzięczni.
Max tłumaczy, że na miejsce, gdzie była przedtem studnia, trafiliśmy
czystym przypadkiem.
Poważni dżentelmeni uśmiechają się uprzejmie, lecz niedowierzająco.
- Jesteś bardzo mądry, chawadża, wszyscy to wiedzą. Tajemnice
starożytności są dla ciebie otwartą księgą. Ty wiesz wszystko: gdzie były
miasta, gdzie były studnie. Dlatego wskaż nam miejsce, gdzie trzeba
kopać, a my odwdzięczymy się darami.
Nie wierzą żadnym protestom Маха. Uważają go raczej za czarodzieja,
który nie zdradza swoich tajemnic. On wie, tylko nie chce powiedzieć -
mruczą.
- Wolałbym, żebyśmy nigdy nie trafili na tę piekielną rzym1 ską studnię -
mówi ponuro Max. - Mam przez nią nieustające kłopoty.
95
Kiedy przychodzi pora wypłaty, pojawiają się nowe komplikacje.
Oficjalną walutą kraju jest frank francuski. Jednak w tym rejonie tak długo
były w użyciu tureckie me-dżidi, że konserwatywni mieszkańcy nie uznają
nic innego. Na bazarach nadal są w obiegu, ale nie można dostać ich w
banku. Tymczasem nasi ludzie z uporem odmawiają przyjmowania zapłaty
w jakiejkolwiej innej walucie prócz medżidi.
W rezultacie po otrzymaniu oficjalnej waluty z banku trzeba wysłać
Michela na bazar, by zmienił ją na nielegalną walutę, która jest tutaj
effectif.
Medżidi są dużymi, ciężkimi krążkami. Michel ugina się pod ich ciężarem
- taszczy je całymi miskami, garściami, woreczkami! Wyrzuca je na stół.
Wszystkie są bardzo brudne i czuć je czosnkiem!
Przed każdą wypłatą przeżywamy koszmary, kiedy całymi wieczorami
musimy liczyć owe medżidi, niemal dusząc się w ich smrodzie!
Michel jest nieoceniony w wielu sprawach. Jest uczciwy, punktualny i
niezwykle skrupulatny. Ponieważ nie umie czytać ani pisać, najbardziej
skomplikowane rachunki przeprowadza w pamięci. Wracając z targu z
długą listą zakupów, niekiedy obejmującą aż trzydzieści pozycji, wylicza
wszystkie bezbłędnie i przynosi tyle reszty, ile się należy. Nigdy nie robi
najmniejszych pomyłek w rachunkach.
Z drugiej strony jest nieznośny, wiecznie kłóci się z muzułmanami, jest
bardzo uparty i ma ciężką rękę do wszelkich urządzeń mechanicznych. For
cal - mówi z błyszczącymi oczami i natychmiast słychać złowrogi trzask.
Jeszcze bardziej katastrofalne są jego oszczędnościowe zapędy. Ze
smutkiem stwierdza, że na pół zgniłe banany i wyschnięte pomarańcze nie
zostają docenione.
- Czy nie było lepszych?
- Były, ale droższe. Te były tańsze, tak jest bardziej ekonomicznie.
Jest to wielkie słowo - Economia! Mnóstwo nas kosztuje, gdyż przeważnie
oznacza czyste marnotrawstwo.
Trzecim powiedzonkiem Michela jest Sawi pruba (Zrobić próbę).
96
Wymawia to różnym tonem - z nadzieją, kusząco, ochoczo, poufnie,
niekiedy rozpaczliwie. Rezultat jest zwykle opłakany.
Nasza praczka oddaje moje bawełniane sukienki z niewytłumaczalnym
opóźnieniem. Ryzykuję i wdziewam kostium żony Budowniczego
Imperium z szantungu, którego przedtem nie miałam odwagi włożyć.
Max rzuca na mnie tylko jedno spojrzenie.
- Co ty, u licha, masz na sobie?
Bronię się stwierdzeniem, że jest to miły i chłodny strój.
- Nie możesz tego nosić - stwierdza Max. - Idź i się przebierz.
- Muszę w tym chodzić. W tym celu to kupiłam.
- To jest okropne. Wyglądasz jak najbardziej odpychający rodzaj
memsahib: prosto z Puny!*
Przyznaję smętnie, że miałam takie podejrzenia. Max mówi zachęcająco: -
Włóż to zielonawożółte z wzorem biegnących rombów Tell Halaf.
- Wolałabym, żebyś nie używał terminów dotyczących ceramiki do
opisywania moich sukienek - mówię ze złością. -Ona jest
cytrynowozielona! A biegnące romby** to ohydna nazwa: kojarzy się z
lekarstwem do ssania wyplutym przez dziecko na ladę w wiejskim
sklepiku! Nie rozumiem, jak możecie wymyślać takie wstrętne określenia
na wzory na ceramice!
- Ale ty masz wyobraźnię! - dziwi się Max. - Biegnące romby to po prostu
ozdobny motyw ceramiki Tell Halaf.
Rysuje go dla mnie na skrawku papieru, na co odpowiadam, że wiem, co
to jest, i zgadzam się, że to bardzo ciekawy wzór. To tylko opis jest taki
obrzydliwy.
Max patrzy na mnie ze smutkiem i potrząsa głową.
Przechodząc przez wieś Chanzir, słyszymy następującą rozmowę.
* Puna - miasto w Indiach, wówczas siedziba administracji brytyjskiej. **
W oryginale nieprzetłumaczalna gra stów: „running lozenge" może też
oznaczać rozmiękłą pastylkę.
7. Opowiedzcie
97
- Co to za jedni?
- To cudzoziemcy, którzy tu kopią w ziemi. Stary dżentelmen przygląda się
nam z powagą.
- Jacy oni są piękni - wzdycha. - Mają pełno pieniędzy! Stara kobieta
podbiega do Маха.
- Chawadża! Litości, wstaw się za moim synem. Wzięli go do Damaszku,
do więzienia. On jest porządnym człowiekiem, nic nie zrobił, całkiem nic,
przysięgam!
- Dlaczego więc wzięli go do więzienia?
- Za nic. To niesprawiedliwość. Ocal go dla mnie.
- Ale co on zrobił, matko?
- Nic, przysięgam przed Bogiem. Na Boga, to prawda! On nic nie zrobił,
tylko zabił człowieka!
Nowe kłopoty. Kilku ludzi z Dżarablusu choruje. Mieszkają w namiotach
w Czaghar Bazarze. Trzech chorych nie może się podnieść i problem
polega na tym, że inni mężczyźni nie chcą się do nich zbliżyć. Nie
podadzą im wody i pożywienia.
To unikanie chorych jest bardzo dziwne. Skądinąd wszystko wydaje się
dziwne w społeczeństwie, gdzie ludzkie życie nie ma wartości.
- Umrą z głodu, jeśli nikt nie zaniesie im jedzenia - mówi Max.
Ich współtowarzysze wzruszają ramionami.
- In sza Allah, jeśli taka jest wola Boga. Brygadziści dowodzą, że są
cywilizowanymi ludźmi,
i wprawdzie niechętnie, ale usługują chorym. Max ostrożnie porusza
kwestię szpitala. Mógłby załatwić z francuskimi władzami przyjęcie do
szpitala dwóch najciężej chorych.
Jahja i Alawi potrząsają głowami z powątpiewaniem. To byłaby hańba iść
do szpitala, bo tam zdarzają się haniebne rzeczy. Śmierć jest lepsza od
hańby.
Myślę o błędnych diagnozach, o zaniedbaniach. - Co to za haniebne
rzeczy, które się wydarzają w szpitalu? - pytam.
Max wnika głębiej w sprawę. Po długiej serii pytań i odpowiedzi, których
nie rozumiem, odwraca się do mnie i wyjaśnia: mężczyzna został przyjęty
do szpitala i tam zrobiono mu lewatywę...
98
- Tak - mówię, czekając na dalszy ciąg wyjaśnień. Max oznajmia, że to
wszystko.
- Czy ten człowiek umarł?
- Nie, ale wolałby umrzeć.
- Co takiego? - wołam z niedowierzaniem.
Max zapewnia, że tak jest rzeczywiście. Ten człowiek wrócił do swej wsi,
żywiąc głęboką, gorzką urazę. Takie poniżenie to już za dużo! Wolałby
śmierć.
Nam, ludziom zachodniej cywilizacji, przywykłym wysoko cenić życie,
trudno się przestawić na inną skalę wartości. A przecież wschodni sposób
myślenia jest dość prosty. Śmierć musi nadejść -jest równie nieunikniona
jak narodziny. To, czy przyjdzie wcześniej, czy później, zależy całkowicie
od woli Allaha. Ta wiara, to pogodzenie się z losem, uwalnia ich od tego,
co jest przekleństwem naszego obecnego świata - lęku. Nie są wolni od
potrzeb, ale są do pewnego stopnia wolni od lęku. A próżnowanie jest
naturalnym i szczęśliwym stanem - to praca jest nienaturalną
koniecznością.
Przychodzi mi na myśl stary żebrak, którego napotkaliśmy w Persji. Miał
białą brodę i był dystyngowanym i godnym człowiekiem. Mówił dumnie
mimo wyciągniętej dłoni:
- Daj mi odrobinę ze swego majątku, książę. Chodzi mi o to, abym uniknął
śmierci.
Problem dwóch chorych zaostrzył się. Max jedzie do Ka-miszli i
przedkłada swoje kłopoty francuskiemu komendantowi. Oficerowie są tam
zawsze uprzejmi i pomocni. Max zostaje przedstawiony francuskiemu
lekarzowi wojskowemu i ten jedzie wraz z nim na teren wykopalisk, żeby
zbadać pacjentów.
Potwierdza nasze obawy, że ci ludzie są naprawdę chorzy. Jeden z
mężczyzn musiał być w bardzo poważnym stanie, kiedy przyszedł do nas
do pracy, i już wtedy nie mogło być większej nadziei na jego
wyzdrowienie. Zaleca umieszczenie obydwu w szpitalu. Chorych udaje się
namówić na wyrażenie zgody i zostają odwiezieni.
Francuski lekarz nader uprzejmie daje nam jakieś potężne lekarstwo na
przeczyszczenie, które powinno - jak zapewnia - podziałać nawet na
konia!
99
Jest to rzeczywiście potrzebne, gdyż nasi ludzie ustawicznie przychodzą
do Маха z plastycznymi opisami obstrukcji, a zwykłe środki
przeczyszczające wydają się wcale nie skutkować.
Jeden z naszych chorych umiera w szpitalu. Szczęśliwie drugi jest na
najlepszej drodze do wyzdrowienia. Dowiadujemy się o śmierci
pierwszego dwa dni później, kiedy mężczyzna jest już pochowany.
Alawi przychodzi do nas z poważną twarzą.
Jest to - jak mówi - sprawa naszej reputacji...
Duch we mnie upada. Słowo „reputacja" zawsze oznacza wydatek.
Ten człowiek, ciągnie Alawi, zmarł z dala od domu. Został tam
pochowany. To wielki dyshonor dla nas.
Ale nie mogliśmy zapobiec jego śmierci - tłumaczy Max. Był już ciężko
chory, kiedy przyszedł do nas do pracy, i zrobiliśmy wszystko, co
możliwe, żeby mu pomóc.
Alawi macha ręką na śmierć. Śmierć to nic. Tu chodzi nie o śmierć tego
człowieka, ale o jego pochówek.
No bo w jakiej sytuacji znajdą się jego krewni, jego rodzina? Został
pochowany w obcym miejscu. Będą musieli zostawić dom i udać się tam,
gdzie jest jego grób. To hańba dla człowieka nie wrócić do rodzinnej
miejscowości na pochówek.
Max mówi, że nie wie, co mógłby teraz zrobić. Ten człowiek został
pochowany. Co Alawi sugeruje - pieniądze dla lamentującej rodziny?
Chętnie zostałyby przyjęte, owszem. Ale co Alawi naprawdę proponuje, to
ekshumacja.
- Co? Wykopać go z powrotem?
-Tak, chawadża. Wysłać zwłoki do Dżarablusu. Wtedy wszystko będzie
załatwione honorowo, a wasza reputacja nie ucierpi.
Max mówi, że nie wie, czy coś takiego da się załatwić. Nie wydaje mu się
to możliwe.
W końcu jedziemy do Kamiszli i naradzamy się z francuskimi władzami.
Najwyraźniej uważają, że jesteśmy szaleni!
Niespodziewanie utwierdza to Маха w decyzji. Jest to niewątpliwie
szaleństwo, zgadza się, ale czy jest to możliwe?
100
Lekarz wzrusza ramionami. Tak, to jest moiliwel Potrzebne będą
dokumenty - mnóstwo dokumentów. „Et des tim-bres, beaucoup de
timbres" [I znaczki, dużo znaczków].
- Naturalnie - zgadza się Max - to nieuniknione!
Machina zostaje wprawiona w ruch. Taksówkarz, który wybiera się
właśnie w drogę powrotną do Dżarablusu, z entuzjazmem przyjmuje
zadanie odwiezienia (odpowiednio zdezynfekowanych) zwłok. Jeden z
robotników, kuzyn zmarłego, zajmie się wszystkim. Zostają omówione
szczegóły.
Najpierw ekshumacja, potem podpisywanie niezliczonych dokumentów,
nalepianie znaczków, asysta lekarza wojskowego, uzbrojonego w wielki
rozpylacz do formaliny, umieszczenie zwłok w trumnie, jeszcze więcej
formaliny, trumna zostaje szczelnie zamknięta, taksówkarz winduje ją z
humorem na miejsce.
- Hola! - woła. - Będziemy mieć wesołą podróż! Musimy uważać, żeby
nasz brat nie spadł po drodze!
Całej imprezie towarzyszy teraz rubaszna wesołość, którą można
porównać jedynie z atmosferą irlandzkiego czuwania przy zmarłym.
Taksówka odjeżdża, z taksówkarzem i kuzynem śpiewającymi na cały
głos. Wyczuwa się, że jest to dla nich niezwykła rozrywka! Bawią się w
najlepsze.
Max oddycha z ulgą. Nalepił ostatnie znaczki i wniósł ostatnie opłaty.
Konieczne dokumenty (gruby plik) zostały powierzone kierowcy
taksówki.
- No - mówi Max - koniec tego wszystkiego!
Myli się. Podróż zmarłego Abdallaha Hamida zasługuje na poetycką sagę.
Chwilami wydaje się, że jego ziemska powłoka nigdy nie zazna spokoju.
Zwłoki bez przygód dojeżdżają do Dżarablusu. Zostają przyjęte
stosownymi lamentami i - jak można sądzić - z pewną dumą, że miał tak
wspaniałą ostatnią podróż. Rozpoczynają się ceremonie pogrzebowe - a
właściwie feta. Taksówkarz, wzywając Allaha, rusza w dalszą drogę do
Aleppo. Dopiero po jego odjeździe okazuje się, że wszystkie tak ważne
„formularze" pojechały wraz z nim.
Koniec świata! Bez koniecznych dokumentów nie można zmarłego
pochować. Czy więc trzeba go odwieźć z powrotem do Kamiszli?
Wywiązują się gorączkowe dysputy. Zostają
101
wysłane depesze - do francuskich władz w Kamiszli, do nas, pod nader
wątpliwy adres taksówkarza w Aleppo. Wszystko dzieje się na powolny
arabski sposób - a tymczasem Abdallah Hamid pozostaje niepochowany.
Jak długo, pytam niespokojnie Маха, trwa działanie formaliny?
Załatwiamy nowy komplet dokumentów (zaopatrzony w les timbres) i
wysyłamy go do Dżarablusu. Tymczasem przychodzi wiadomość, że ciało
ma zostać przetransportowane pociągiem do Kamiszli. Pilne depesze
biegną tam i z powrotem.
Nagle wszystko się dobrze kończy. Taksówkarz wraca do Dżarablusu,
przywożąc dokumenty. - Co za gapiostwo! - wykrzykuje.
Pogrzeb przebiega jak należy. Nasza reputacja - zapewnia nas Alawi -jest
uratowana! Francuskie władze nadal uważają nas za szaleńców. Nasi
robotnicy z powagą wychwalają. Michel jest oburzony - cóż za brak
ekonotnicznego myślenia! Żeby dać ujście swemu oburzeniu, od
wczesnych godzin rannych z hałasem wyklepuje pod naszymi oknami
tutię, póki stanowczo nakazujemy mu przestać.
Типа to ogólna nazwa na wszelkie sposoby wykorzystania kanistrów po
benzynie. Trudno sobie wyobrazić, co by zrobiła Syria bez kanistrów po
benzynie. Kobiety noszą w nich wodę ze studni. Rozcina się je i wyklepuje
z nich piaty blachy do pokrywania dachów i naprawy domów.
Ambicją Michela, jak się nam zwierza w przypływie zaufania, jest mieć
dom cały z tutii.
- Byłby piękny - mówi tęsknie - bardzo piękny!
ROZDZIfllPip
Koniec sezonu
Czaghar Bazar okazuje się interesujący dla archeologów i na ostatni
miesiąc z Londynu przyjeżdża do pomocy В.
Z ciekawością obserwujemy В. i Maca obok siebie - stanowią takie
zupełne przeciwieństwo. В. jest zdecydowanie zwierzęciem społecznym,
Mac - przeciwnie. Ich współpraca dobrze się układa, ale jeden dla
drugiego stanowi zagadkę, patrzą na siebie ze zdumieniem.
W dniu, w którym jedziemy do Kamiszli, B. nagle wyraża zaniepokojenie:
- To chyba niezbyt ładnie tak zostawiać biednego Maca samego na cały
dzień? Może ja z nim zostanę.
- Mac lubi być sam - zapewniam go.
B. nie może uwierzyć. Idzie do pracowni.
- Hej, Mac, chciałbyś, żebym został z tobą? To chyba straszne nudy, tak
siedzieć samemu cały dzień.
Na twarzy Maca pojawia się wyraz konsternacji.
- Och, cieszyłem się na to - oznajmia.
- To dziwny facet - mówi В., kiedy podskakujemy na wybojach drogi do
Kamiszli. - Widziałaś ten zachód słońca wczoraj? Wspaniały! Poszedłem
na dach, żeby nań popatrzeć. Spotkałem tam Maca. Przyznaję, że
wykazałem może za wiele entuzjazmu, ale Mac nie wyrzekł ani słowa.
Nawet mi nie odpowiedział. A przecież chyba poszedł tam popatrzeć na
ten zachód!
- Tak, on zwykle chodzi na dach wieczorami.
- W takim razie to dziwne, że się nie odezwał.
103
Wyobraziłam sobie Maca na dachu, milczącego i zamkniętego w sobie, i
obok niego B. trajkoczącego z entuzjazmem.
Niewątpliwie później Mac usiądzie na kraciastym pledzie w swym
skrupulatnie uporządkowanym pokoju i zapisze w notatniku...
- Chodzi mi o to... - zaczyna B. z uporem, ale przerywa mu manewr
Michela, który z diabolicznymi zamysłami gwałtownie skręca na skraj
drogi i naciskając na pedał gazu, wjeżdża w grupkę Arabów, złożoną z
dwu starych kobiet i mężczyzny z osłem.
Ludzie rozbiegają się z krzykiem, a Max przechodzi samego siebie w
wymyślaniach. Co, u diabła, Michel wyprawia? Mógł ich zabić!
Wygląda na to, że takie były mniej więcej jego intencje.
- No i co by się stało? - pyta Michel, wyrzucając obie ręce w powietrze i
pozwalając autu jechać, gdzie mu się podoba. -To przecież muzułmanie,
no nie?
Wyraziwszy takie, w jego przekonaniu wysoce chrześcijańskie, uczucia,
zapada w męczeńskie milczenie człowieka niezrozumianego. Co to za
chrześcijanie - wydaje się mówić do siebie - co za brak żarliwości w
wierze!
Max ustala jako bezwzględną regułę, że jakiekolwiek próby
zamordowania muzułmanina są niedopuszczalne.
Michel smętnie mruczy pod nosem:
- Byłoby lepiej, gdyby wszyscy muzułmanie byli martwi!
Poza naszymi zwykłymi sprawami do załatwienia w Ka-miszli - wizytą w
banku, zakupami u pana Yannakosa i grzecznościową wizytą u Francuzów
- В. ma własną sprawę, a mianowicie odebranie paczki wysłanej z Anglii i
zawierającej dwie piżamy.
Otrzymaliśmy urzędowe zawiadomienie, że rzeczona przesyłka oczekuje
nas w urzędzie pocztowym - zatem idziemy na pocztę.
Naczelnika nie widać, ale zostaje wezwany na posterunek przez
zezowatego podwładnego. Przybywa, ziewając, ciepło ubrany w siną
pasiastą piżamę. Choć niewątpliwie wyrwany z głębokiego snu, jest
uprzejmy i przyjazny, wita się ze wszyst-
104
kimi uściskiem dłoni, wypytuje nas o postępy w wykopaliskach - czy
znaleźliśmy jakieś złoto? Czy wypijemy z nim filiżankę kawy? W ten
sposób zaspokoiwszy wymagania grzeczności, przechodzimy do
właściwego tematu. Nasze listy docierają teraz na pocztę w Amudzie - nie
jest to bardzo szczęśliwe rozwiązanie, gdyż starszawy urzędnik pocztowy
w Amudzie uważa je za tak drogocenne, że często zamyka je w sejfie na
wartościowe depozyty i zapomina je nam wydać.
Paczka przeznaczona dla B. została jednak zatrzymana w Ka-miszli i
właśnie zaczynamy pertraktacje o jej wydanie.
- Tak, istotnie przyszła taka paczka - potwierdza naczelnik. - Z Anglii, z
Londynu. Ach, jakie to musi być wielkie miasto! Jakżebym chciał je
zobaczyć! Jest adresowana do Monsieur В. - A, to jest Monsieur В., nasz
nowy kolega? Ponownie wymienia z B. uścisk dłoni i wypowiada kilka
uprzejmych komplementów. B. odpowiada uprzejmie i obszernie po
arabsku.
Po tym interludium wracamy do sprawy paczki. Tak, poświadcza
naczelnik, przesyłka była tutaj - tu, w biurze! Ale już jej tu nie ma. Została
przekazana urzędowi celnemu. Monsieur В. musi zdawać sobie sprawę, że
paczki podlegają ocleniu.
В. mówi, że paczka zawiera rzeczy osobiste - ubrania.
Naczelnik odpowiada: - Niewątpliwie, niewątpliwie, ale to już sprawa
urzędu celnego.
- Musimy więc pójść do urzędu celnego?
- To byłaby właściwa procedura - zgadza się naczelnik. -Ale dziś nie ma
po co tam chodzić. Dziś jest środa, a w środy urząd celny jest nieczynny.
- A zatem jutro?
- Tak, jutro urząd celny będzie otwarty.
- Przykro mi - mówi В. do Маха. - Obawiam się, że będę musiał
przyjechać tu jutro ponownie, żeby odebrać paczkę.
Naczelnik poczty mówi, że niewątpliwie Monsieur B. musi przyjechać tu
nazajutrz, ale mimo to nie będzie mógł odebrać paczki.
- Dlaczego nie? - pyta В.
- Ponieważ po załatwieniu formalności w urzędzie celnym paczka musi
przejść przez pocztę.
105
- Chce pan powiedzieć, że będę musiał wrócić tutaj, żeby odebrać paczkę?
- Właśnie. Ale jutro będzie to niemożliwe, ponieważ jutro urząd pocztowy
będzie zamknięty - oznajmia z triumfem naczelnik.
Rozważamy szczegółowo sprawę, ale biurokracja triumfuje na każdym
kroku. Wygląda na to, że w całym tygodniu nie ma ani jednego dnia, kiedy
zarówno urząd celny jak i poczta byłyby równocześnie czynne!
Oboje zwracamy się do B. z wyrzutami. Czemu, u licha, zamiast wysyłać
swoje przeklęte piżamy pocztą, nie przywiózł ich ze sobą!
- Bo to są bardzo specjalne piżamy - broni się B.
- Muszą być bardzo specjalne - mówi Max - biorąc pod uwagę wszystkie
kłopoty, na jakie nas narażają! Furgonetka jest po to, by jeździć codziennie
na wykopaliska, a nie do Kamisz-li na pocztę!
Próbujemy namówić naczelnika poczty, żeby pozwolił B. podpisać
formularze już teraz, ale urzędnik jest niezłomny. Formalności pocztowych
należy dopełnić po formalnościach celnych. Pokonani wychodzimy ze
smutkiem z urzędu pocztowego, a naczelnik zapewne wraca do łóżka.
Zjawia się Michel, niezmiernie podniecony, i oznajmia, że dobił bardzo
korzystnego targu przy kupnie pomarańczy. Dostał dwieście pomarańczy
za bardzo niską cenę. Jak zwykle, zostaje zwymyślany. Czy on sobie
wyobraża, że zjemy dwieście pomarańczy, zanim zgniją - oczywiście o ile
już nie są zepsute?
Niektóre z nich, przyznaje Michel, istotnie są już odrobinę nadpsute. Ale
były bardzo tanie, a przy kupnie dwustu sztuk jest duża zniżka. Max
zgadza się je obejrzeć i natychmiast je wyrzuca. Większość z nich jest już
pokryta zieloną pleśnią!
Michel mruczy żałośnie: „Economia!". W końcu to jednak są pomarańcze.
Odchodzi i wraca z jakimiś „ekonomicznymi" kurami, dźwiganymi -jak tu
jest w zwyczaju - głową na dół, ze związanymi nogami. Zrobiwszy
pozostałe ekonomiczne i nieekonomiczne zakupy, jedziemy do domu.
Pytam Maca, czy miło spędził dzień, i otrzymuję odpowiedź:
„Wspaniale!", wypowiedzianą z niewątpliwym entuzjazmem.
106
Gapiąc się z niezrozumieniem na Maca, B. siada na krześle... . którego w
tym miejscu nie ma - i wspaniały dzień Maca zyskuje jeszcze wspanialsze
zakończenie. Nigdy nie widziałam, żeby ktoś tak serdecznie się śmiał! W
trakcie posiłku Mac od czasu do czasu wybucha śmiechem od nowa.
Gdybyśmy wiedzieli wcześniej, co może przemówić do poczucia humoru
Maca, moglibyśmy coś zaaranżować i dać mu okazję do sporej porcji
tłumionej uciechy!
В. nadal mozolnie usiłuje podtrzymywać więzy towarzyskie. W dniach
kiedy Max dyżuruje przy wykopaliskach, a nasza trójka zostaje w domu,
В. włóczy się z kąta w kąt jak zbłąkana dusza. Idzie do pracowni
kreślarskiej i zagaduje Maca, lecz spotkawszy się z brakiem odzewu,
przechodzi ze smutkiem do biura, gdzie ja wystukuję na maszynie opis
ponurych szczegółów kolejnego morderstwa.
- Och - mówi В. - jesteś zajęta? Odpowiadam krótkim „Owszem".
- Pisaniem? - pyta В.
- Tak - mówię (jeszcze krócej).
- Pomyślałem sobie - mówi tęsknie В. - że mógłbym przynieść tu etykietki
i znaleziska. Nie będę ci chyba przeszkadzał?
Muszę być stanowcza. Tłumaczę, że w żadnym razie nie poradzę sobie z
moim trupem, jeśli w najbliższym sąsiedztwie będzie oddychał, poruszał
się i zapewne odzywał ktoś żywy.
Biedny В. odchodzi z posępną miną, skazany na pracę w samotności i w
milczeniu. Jestem pewna, że jeśli B. kiedykolwiek zabierze się do pisania
książki, będzie nad nią pracował przy grającym radiu, włączonym
gramofonie i przy akompaniamencie głośnych rozmów toczących się w
tym samym pomieszczeniu!
Ale kiedy przybywają goście, czy to obejrzeć wykopaliska, czy odwiedzić
nas w domu, wtedy B. pokazuje, co potrafi.
Zakonnice, francuscy oficerowie, odwiedzający nas archeolodzy, turyści -
B. chętnie i kompetentnie zajmie się każdym.
- Zatrzymało się jakieś auto, jest tam parę osób. Czy nie powinienem
wyjść i zobaczyć, kto to?
107
- Och, proszę, zrób to!
Zjawia się grupka, zręcznie prowadzona, z B. radośnie gaworzącym w
dowolnym języku, jaki akurat jest przydatny. Przy takich okazjach, jak mu
mówimy, B. jest wart swej wagi w złocie.
- Mac nie bardzo się do tego nadaje, prawda? - mówi В., szczerząc do
niego zęby.
- Mac zupełnie się nie nadaje - odpowiadam z powagą. -On nawet nie
próbuje.
Mac uśmiecha się swym łagodnym, dalekim uśmiechem...
Mac -jak pewnego dnia odkrywamy - ma pewną słabość. Słabości na imię
Koń.
Problem piżam В. zostaje rozwiązany w ten sposób, że В. odwozi Maca
samochodem na kopiec i jedzie dalej do Kamisz-li. Mac chce wrócić do
domu w południe i Alawi sugeruje, że mógłby pojechać konno. Szejk ma
kilka koni. Twarz Maca rozjaśnia się. Wyraz łagodnej rezerwy pierzcha,
jego miejsce zajmuje entuzjazm.
Od tego momentu pod najmniejszym pretekstem Mac wraca do domu
konno.
- Chawadża Mac - zauważa Alawi - nigdy nie mówi, tylko gwiżdże. Kiedy
chce, żeby pomocnik przestawił tyczkę w lewo, gwiżdże. Kiedy chce, żeby
przyszedł murarz, gwiżdże. Teraz gwiżdże na konia!
Sprawa piżam В. jest nadal niezalatwiona. Urząd celny domaga się
wygórowanej opłaty ośmiu funtów! В. zwraca uwagę, że piżamy
kosztowały zaledwie po dwa funty, i odmawia zapłacenia żądanej sumy.
Sytuacja staje się niesłychanie trudna. Urząd celny pyta, co ma zrobić z
paczką. Zwraca ją poczcie. Naczelnik nie może wydać jej В. і nie może
wypuścić jej z kraju! Marnujemy kilka dni na jazdy do Kamiszli i dyskusje
nad tą sprawą. Zostaje wezwany dyrektor banku i oficerowie z Services
Spćciaux. Wtrąca się nawet wysoki dostojnik Kościoła maronickiego,
który składa wizytę dyrektorowi banku. Robi ogromne wrażenie w swych
fioletowych szatach, z olbrzymim krzyżem i wielkim kokiem!
Nieszczęsny naczelnik poczty, chociaż nadal w piżamie, w ogóle nie może
się przespać! Sprawa przybiera międzynarodowy wymiar.
108
Nagle wszystko okazuje się załatwione. Pewnego dnia do naszego domu
przybywa z paczką douanier z Amudy. Trudności zostały przezwyciężone:
trzydzieści szylingów cła, „douze francs cinąuante pour les timbres, et des
cigarettes, n 'est ce pas?". (Wciskamy mu papierosy w rękę). „Voila,
MonsieurP'. Urzędnik promienieje, B. promienieje, wszyscy promienieją.
Stoimy dookoła i obserwujemy B. otwierającego swoją paczkę.
Trzyma jej zawartość z dumą, tłumacząc jak Biały Rycerz*, że to jego
własny, specjalny wynalazek.
- Moskity - wyjaśnia. - Moskitiera jest niepotrzebna. Max mówi, że nigdy
w tym rejonie nie widział moskita.
- Oczywiście, są tu moskity - stwierdza В. - Wiadomo, stojąca woda!
Mój wzrok kieruje się natychmiast na Maca.
- Nie ma tu stojącej wody - potwierdzam. - Gdyby była, Mac by ją
widział!
В. mówi z triumfem, że na północ od Amudy jest staw ze stojącą wodą.
Max i ja powtarzamy, że nigdy nie widzieliśmy tu ani nie słyszeliśmy
żadnego moskita. B. nie zwraca na to uwagi, tylko rozwodzi się nad
swoim wynalazkiem.
Piżama jest z białego jedwabiu do prania. Stanowi jedną całość, z
kapturem, który zakrywa głowę, a rękawy kończą się rękawicami bez
palców. Z przodu zapina się na zamek błyskawiczny, tak że jedyne
fragmenty ciała narażone na atak mo-skitów to oczy i nos.
- A człowiek wdycha i wydycha powietrze przez nos, co trzyma moskity z
daleka - dodaje B. triumfująco.
Max powtarza chłodno, że nie ma tu moskitów.
B. daje nam do zrozumienia, że kiedy wszyscy będziemy cierpieć i trząść
się z powodu malarii, pożałujemy, że nie skorzystaliśmy z jego pomysłu.
Mac nagle wybucha śmiechem. Patrzymy na niego pytająco.
- Przypomniało mi się, jak usiadłeś na krześle, którego nie było - wyjaśnia
Mac i odchodzi, chichocząc.
* Postać z książki Lewisa Carrolla O tym, co Alicja odkryła po drugiej
stronie lustra.
109
Zdążyliśmy już mocno zasnąć tej nocy, kiedy wybucha straszliwy
harmider. Zrywamy się, myśląc w pierwszym momencie, że zaatakowali
nas bandyci. Biegniemy do jadalni. Po pokoju miota się biała postać,
wrzeszcząc i podskakując.
- Wielkie nieba, В., со się dzieje? - wola Max. Przez chwilę myślimy, że
B. oszalał. Następuje jednak oświecenie.
Do piżamy, która miała chronić przed komarami, w jakiś sposób
wślizgnęła się mysz! A zamek się zaciął! Dopiero o świcie przestajemy się
śmiać. Jeden B. nie jest szczerze ubawiony...
Robi się coraz goręcej. Pojawiają się najróżniejsze kwiaty. Nie pasjonuję
się botaniką, nie znam ich nazw i szczerze mówiąc, nie chcę ich znać.
(Jaką przyjemność może sprawić znajomość nazw?). Są tam niebieskie i
lilaróżowe jakby maleńkie łubiny i drobne dzikie tulipany, i złote jakby
nagietki, i kłosy delikatnych ciemnofioletowych kwiatków. Wszystkie
kopce mienią się kolorami. To rzeczywiście jest urodzajny step. Zaglądam
do magazynu i pożyczam parę naczyń o odpowiednim kształcie. Mac,
który chce je rysować, na próżno ich szuka. Są pełne kwiatów.
Nasz dom szybko rośnie. Postawiono drewniane krążyny i układa się na
nich cegły z suszonej gliny. Dom będzie bardzo pięknie wyglądał. Stojąc
na kopcu obok Maca, składam mu gratulacje.
- To dużo lepsze niż moja toaleta - mówię.
Autor udanego dzieła zgadza się z moim zdaniem. Żali się jednak gorzko
na robotników, którzy nie mają najmniejszego pojęcia -jak mówi - o
dokładności. Jestem pewna, że nie mają! Mac dodaje z żółcią w glosie, że
tylko się śmieją i myślą, że to nie ma znaczenia. Zmieniam temat rozmowy
na konie i Mac się wypogadza.
Wraz z nadejściem upałów temperamenty naszych robotników też stają się
gorętsze. Max podwyższa grzywny za rozbite głowy i w końcu podejmuje
rozpaczliwą decyzję. Co rano robotnicy, zanim zabiorą się do pracy, muszą
zdać wszelką broń. Decyzja jest niepopularna, lecz ludzie, choć niechętnie,
110
podporządkowują się. Pod czujnym okiem Маха oddają pałki, maczugi i
długie noże o morderczym wyglądzie Michelo-wi, który zamyka je we
wnętrzu furgonetki. O zachodzie słońca właściciele otrzymują je z
powrotem. Jest to nużące i traci się czas, ale przynajmniej robotnicy
unikają poważniejszych obrażeń.
Przychodzi robotnik jezyd i skarży się, że jest bliski zemdlenia z powodu
braku wody. Nie może pracować, jeśli nie będzie miał wody do picia.
- Ale przecież jest tu woda! Dlaczego nie pijesz?
- Nie mogę pić tej wody. Ona jest ze studni, a dziś rano syn szejka upuścił
do niej sałatę.
Jezydom religia nie pozwala nawet mówić o sałacie, a co dopiero dotykać
czegokolwiek zanieczyszczonego przez nią, gdyż wierzą, że mieszka w
niej szajtan (diabeł).
Max tłumaczy mu: - Myślę, że cię okłamano, gdyż dziś rano widziałem
syna szejka w Kamiszli. Mówił mi, że przebywa w Kamiszli od dwóch
dni. Chciano cię oszukać.
Następnie ogłasza się zgromadzonym robotnikom przepisy porządkowe.
Nikomu nie wolno oszukiwać lub prześladować robotników jeżydów.
„Tutaj przy robocie wszyscy mają być braćmi".
Jakiś muzułmanin występuje naprzód z wesołym spojrzeniem.
- Ty, chawadża, podążasz za Chrystusem, a my za Mahometem, ale obaj
jesteśmy wrogami szajtana. Jest więc naszym obowiązkiem prześladować
tych, którzy wierzą, że szajtan powinien być czczony, i którzy oddają mu
cześć.
- Wypełnianie tego obowiązku będzie cię w przyszłości kosztowało za
każdym razem pięć franków! - ostrzega Max.
Przez kilka dni po tym incydencie nie ma żadnych skarg ze strony
jezydów.
Jezydzi są dziwnymi i niezwykle łagodnymi ludźmi, a cześć oddawana
Szajtanowi (szatanowi) ma raczej na celu ułagodzenie go. Co więcej,
wierzą, że ten świat został oddany Szajtanowi w opiekę przez samego
Boga - i po epoce Szajtana nastąpi epoka Jezusa, którego uznają za
proroka, ale mniemają, że jeszcze nie objął władzy. Imienia Szajtana, ani
żadnego słowa, które je przypomina, nie wolno nigdy wymawiać.
111
Ich świątynia, Szajch Adi, mieści się na wzgórzach w pobliżu Mosulu,
gdzie mieszkają Kurdowie. Zwiedzaliśmy ją, kiedy prowadziliśmy
wykopaliska w tamtej okolicy. Myślę, że nie ma na całym świecie równie
pięknego i spokojnego miejsca. Droga prowadzi daleko w głąb wzgórz,
wijąc się wzdłuż górskiego strumienia, wśród dębów i granatów. Powietrze
jest czyste, chłodne i świeże. Ostatnie kilka mil podróży trzeba odbyć
pieszo lub konno. Podobno natura ludzka jest w tych okolicach tak czysta,
że chrześcijanki mogą kąpać się nago w strumieniach.
I nagle wychodzi się na białe wieże świątyni. Wszystko tu jest spokojne,
łagodne i ciche. Są tu drzewa, dziedziniec, bieżąca woda. Opiekunowie o
łagodnych twarzach przynoszą poczęstunek i sączy się herbatę, siedząc w
idealnym spokoju. Z wewnętrznego dziedzińca wchodzi się do świątyni,
gdzie po prawej znajduje się rzeźba wielkiego czarnego węża. Wąż jest
święty, gdyż jeżydzi wierzą, że arka Noego osiadła na górze Dżabal
Sindżar i że powstała w niej dziura, a wtedy wąż zwinął się w kłębek i
zatkał dziurę, tak że arka mogła płynąć dalej.
Zdejmujemy obuwie i zostajemy wprowadzeni do świątyni. Ostrożnie
przestępujemy próg, ponieważ nie wolno na nim stawać. Nie wolno także
pokazywać podeszew stóp, co jest dość trudne, kiedy siedzi się na ziemi ze
skrzyżowanymi nogami.
Wnętrze jest ciemne i chłodne i szemrze w nim święte źródło, o którym
mówią, że ma połączenie z Mekką. Do tej świątyni w dniach festiwali jest
wnoszony wizerunek pawia. Paw został wybrany na przedstawiciela
Szajtana, według niektórych dlatego, że jest to słowo najdalsze
brzmieniowo od zakazanego imienia. Jakkolwiek rzecz się przedstawia,
Lucyfer, Syn Poranka, jest Aniołem Pawiem wiary jezydów.
Wychodzimy i ponownie rozsiadamy się w chłodzie, ciszy i spokoju
dziedzińca. Obydwoje odczuwamy żywą niechęć do powrotu z tego
górskiego sanktuarium do zgiełkliwego świata...
Szajch Adi jest miejscem, którego nigdy nie zapomnę - nie zapomnę
błogostanu i najwyższego ukojenia, jakie owładnęły tam moją duszą...
112
Przywódca jezydów, Mir, przybył pewnego razu zobaczyć nasze
wykopaliska w Iraku. Wysoki mężczyzna o smutnej twarzy, odziany cały
na czarno. Jest papieżem, a zarazem wodzem, chociaż wieść niesie, że ów
Mir jest w pełni podporządkowany swej ciotce, chatun świątyni Szajch
Adi, oraz swej matce, przystojnej i ambitnej kobiecie, o której mówi się,
że podaje synowi narkotyki, żeby móc wywierać na niego wpływ.
Jadąc na wycieczkę w góry Sindżar, składamy wizytę szejkowi jezydów
Sindżaru, Hamowi Szerowi, bardzo staremu człowiekowi, podobno
dziewięćdziesięcioletniemu. Podczas pierwszej wojny światowej setki
Ormian uciekających przed Turkami znalazło schronienie w Sindżarze i
ocaliło życie.
Do kolejnych swarów dochodzi w sprawie dnia odpoczynku. Dzień po
wypłacie jest zawsze świętem. Muzułmanie twierdzą, że skoro pracuje ich
przy wykopaliskach więcej niż chrześcijan, wolnym dniem powinien być
piątek. Ormianie odmawiają pracy w niedziele, twierdząc, że skoro są to
wykopaliska chrześcijan, dniem wolnym od pracy powinna być niedziela.
Wydajemy rozporządzenie, że wolnym dniem będzie zawsze wtorek, który
o ile nam wiadomo, nie jest dniem świątecznym żadnej religii.
Wieczorami brygadziści przychodzą do naszego domu, piją z nami kawę i
donoszą o trudnościach lub problemach, jakie się wyłaniają.
Tego wieczoru stary Abd as-Salam jest szczególnie wymowny. Jego głos
podnosi się w długim, namiętnym monologu. Nie mogę uchwycić sensu
jego wypowiedzi, choć przysłuchuję się uważnie. Jest to tak dramatyczny
wywód, że budzi moją ciekawość. Kiedy Abd as-Salam zatrzymuje się dla
nabrania oddechu, pytam Маха, о co chodzi.
Max odpowiada jednym krótkim słowem: zaparcie.
Wyczuwając moje zainteresowanie, Abd as-Salam zwraca się ku mnie i
wylewa potoki słów, obrazowo przedstawiając dalsze szczegóły swego
stanu zdrowia.
Max tłumaczy: brał już najróżniejsze europejskie pigułki, roślinne środki
przeczyszczające, w tym olej rycynowy. Opo-
8. Opowiedzcie... 113
wiada dokładnie, jak się czuł po każdym z nich i jak żaden z nich nie
spowodował pożądanych skutków.
Niewątpliwie w tym przypadku byłoby wskazane końskie lekarstwo
francuskiego doktora.
Max aplikuje straszliwą dawkę! Abd as-Salam odchodzi z nadzieją, a my
wszyscy modlimy się o szczęśliwy rezultat!
Jestem teraz bardzo zajęta. Poza naprawianiem ceramiki doszła mi jeszcze
fotografia. Przydzielono mi ciemnię fotograficzną. Przypomina nieco
„ustronny kącik" z czasów średniowiecza. Nie można w niej ani stać, ani
siedzieć. Wpełznąwszy do wnętrza na czworakach, wywołuję klisze na
klęczkach, z opuszczoną głową. Wychodzę praktycznie uduszona i
niezdolna się wyprostować i znajduję dużą przyjemność w szczegółowym
opisywaniu moich cierpień, chociaż słuchacze są dość nieuważni - całe
zainteresowanie dotyczy negatywów, a nie czeladnika.
Max od czasu do czasu przypomina sobie, żeby powiedzieć ciepło i
taktownie: „Jesteś cudowna, kochanie" w trochę nieobecny sposób.
Nasz dom jest skończony. Z wierzchołka kopca wygląda na świątynię, z
wielką białą kopułą wznoszącą się na tle spieczonej przez słońce ziemi.
Wewnątrz jest bardzo przyjemnie. Kopuła zapewnia chłód i stwarza
wrażenie przestrzenności. Dwa pomieszczenia po jednej stronie to
pracownia, będąca zarazem magazynem, oraz sypialnia moja i Маха. Po
drugiej stronie jest kreślarnia, a za nią sypialnia Maca i B. W tym roku
spędzimy tu tylko jeden lub dwa tygodnie. Zaczynają się żniwa i
codziennie ktoś porzuca pracę, by wziąć w nich udział. Kwiaty znikły
dosłownie w ciągu jednej nocy, gdyż Beduini zeszli z gór - dookoła stoją
ich brunatne namioty, a ich stada pasą się wszędzie, idąc powoli na
południe.
Wrócimy tu w przyszłym roku - wrócimy do naszego domu, gdyż ta
budowla z kopułą na pustkowiu już wydaje się nam domem.
Szejk w swej śnieżnobiałej szacie okrąża go z uznaniem, jego wesołe,
małe oczka błyszczą. To będzie kiedyś jego własność.
Szejk już czuje, jak jego prestiż rośnie.
114
Jak miło będzie zobaczyć znowu Anglię, zobaczyć przyjaciół, zieloną
trawę i wysokie drzewa. Ale także będzie miło wrócić tu w przyszłym
roku.
Mac szkicuje. Szkic przedstawia kopiec -jest to wyraźna stylizacja, ale
mnie się bardzo podoba.
Nie ma na nim żadnej ludzkiej istoty, jedynie układ powyginanych linii.
Uświadamiam sobie, że Mac jest nie tylko architektem. Jest także artystą.
Proszę go o zaprojektowanie okładki do mojej nowej książki.
Wchodzi B. ze skargą, że wszystkie krzesła są zajęte i nie ma na czym
usiąść.
- A po co masz siedzieć? - pyta Max. - Jest mnóstwo do zrobienia.
Wychodzi, a B. mówi do mnie z przyganą:
- Ależ ten twój mąż tryska energią!
Ciekawe, kto by w to uwierzył, zobaczywszy Маха śpiącego w letnie
popołudnie w Anglii...
Zaczynam myśleć o Devonie, o rudych skałach i niebieskim morzu... To
cudownie wracać do domu - do córki, psa, śmietanki z Devonshire, jabłek,
kąpieli... Wydaję ekstatyczne westchnienie.
ROZOM SZÓSTY
Koniec podróźu,
To, co znajdujemy, jest zachęcające, więc mamy kontynuować
wykopaliska przez następny sezon.
W tym roku będziemy w innym składzie.
Mac bierze udział w innych wykopaliskach, w Palestynie, ale ma nadzieję,
że przyjedzie do nas na ostatnie kilka tygodni sezonu.
Będziemy więc mieli innego architekta. Będzie też dodatkowy uczestnik -
Pułkownik. Max ma nadzieję połączyć wykopaliska w Tell Brak z pracami
w Czaghar Bazarze i Pułkownik miałby nadzorować jedne, podczas gdy
Max - drugie.
Max, Pułkownik i nasz nowy architekt jadą razem, ja zaś mam dołączyć
parę tygodni później.
Jakieś dwa tygodnie przed wyjazdem telefonuje nasz nowy architekt i pyta
о Маха. Маха akurat nie ma w domu. Głos architekta zdradza
zaniepokojenie. Pytam, czy mogę coś dla niego zrobić.
Wyjaśnia: - Chodzi mi o podróż. Jestem u Cooka. Usiłuję zarezerwować
sypialny do miejscowości, jaką podał mi Max, a u Cooka mówią mi, że
takiej stacji nie ma.
Potwierdzam, że jest, i dodaję:
- Często tak mówią. Nikt nigdy nie jeździ do takich miejsc jak my, wobec
czego urzędnicy nigdy o nich nie słyszeli.
- Myślą, że w rzeczywistości chodzi mi o Mosul.
- Na pewno nie - zapewniam.
Coś mi świta. - Czy pytał pan o Kamiszli, czy o Nusaybin?
- Kamiszli! Czy to nie tak się nazywa?
116
- Miejscowość istotnie nazywa się Kamiszli, ale stacja nazywa się
Nusaybin. Znajduje się po tureckiej stronie granicy. Kamiszli jest
syryjskim miastem.
- To wyjaśnia sprawę. Max nie wspominał o czymś, co powinienem
jeszcze zabrać?
- Nie. Ma pan dużo ołówków?
- Ołówków? - W jego głosie słychać zdziwienie. - Oczywiście.
- Będzie pan potrzebował dużo ołówków - dodaję.
Nie uświadamiając sobie w pełni złowrogiego znaczenia mojej uwagi,
kończy rozmowę.
Jazda do Stambułu jest bezproblemowa i udaje mi się przewieźć cało mój
zasób butów przez tureckie cło!
Na dworcu Haydar Pasa okazuje się, że mam dzielić przedział z tęgą
turecką damą. Ona sama ma już sześć walizek, dwa kosze o dziwnym
kształcie, kilka pasiastych toreb i mnóstwo najróżniejszych paczuszek z
wiktuałami. Kiedy dodaję dwie moje walizki i pudło na kapelusz, po
prostu nie ma już miejsca na nogi!
Grubą damę odpowadza inna, szczuplejsza i żywsza. Zwraca się do mnie
po francusku, wywiązuje się między nami przyjazna rozmowa. Jadę do
Aleppo? Ach, jej kuzynka nie jedzie tak daleko! Czy mówię po
niemiecku? Kuzynka zna nieco niemiecki.
Niestety, nie mówię po niemiecku! A po turecku? Po turec-ku też nie!
Co za bieda! Jej kuzynka nie zna francuskiego! Cóż więc będziemy robić?
Jak będziemy rozmawiać?
- Wygląda na to - odpowiadam - że nie będziemy mogły rozmawiać.
- Jaka szkoda! - boleje energiczna kuzynka. - To byłoby dla obu pań
bardzo interesujące. Powiedzmy sobie zatem, ile zdążymy, zanim pociąg
odjedzie. Jest pani zamężna, tak? - Przyznaję, że jestem zamężna. - A
dzieci? Na pewno ma pani dużo dzieci? Moja kuzynka ma tylko czworo,
ale w tym trzech chłopców! - dodaje kuzynka z dumą. Czuję, że dla
prestiżu Anglii nie mogę się przyznać, że w zupełności zadowala mnie
jedna córka. Bezwstydnie łżąc, dodaję zatem dwóch synów.
117
- To znakomicie! - promienieje kuzynka. - A poronienia? Ile miała pani
poronień? Moja kuzynka miała pięć: dwa w trzecim miesiącu, dwa w
piątym i jeden przedwczesny poród, martwe dziecko urodzone w siódmym
miesiącu. - Już się zastanawiam nad zmyśleniem jakiegoś poronienia dla
podtrzymania przyjaznych uczuć, kiedy litościwy gwizdek wypłasza
kuzynkę z przedziału. Biegnąc po korytarzu, woła: - Musicie opowiedzieć
sobie wszystkie szczegóły na migi.
Perspektywa jest zatrważająca, ale radzimy sobie bardzo dobrze za
pomocą potakujących skinięć i przeczącego potrząsania głową oraz
uśmiechów. Moja współpasażerka oferuje mi szczodre porcje ze swych
olbrzymich zasobów mocno przyprawionego jadła, a ja w rewanżu
przynoszę jej z wagonu restauracyjnego jabłko.
Po rozpakowaniu koszy z wiktuałami w przedziale jest jeszcze mniej
miejsca na nogi, a zapach jedzenia i piżma staje się niemal
obezwładniający.
Kiedy nadchodzi noc, moja towarzyszka podróży upewnia się, że okno jest
szczelnie zamknięte. Wycofuję się na górne łóżko i czekam. W końcu z
dolnego posłania dobiega łagodne, rytmiczne pochrapywanie. Bardzo
ostrożnie spełzam na dół i ukradkiem uchylam odrobinę okno. Wracam na
górę, szczęśliwie uniknąwszy przyłapania na gorącym uczynku.
Rano, kiedy otwarte okno zostaje wykryte, odbywa się wielka pantomima
zdumienia. Bogatym repertuarem gestów turecka dama usiłuje mnie
zapewnić, że to nie jej wina. Była przekonana, że je zamknęła. Zapewniam
ją również na migi, że ani przez chwilę nie posądzałam jej o to
przestępstwo. To po prostu jedna z drobnych katastrof, jakie się niekiedy
zdarzają.
Kiedy dojeżdżamy do stacji, gdzie Turczynka wysiada, dama rozstaje się
ze mną z przesadną grzecznością. Uśmiechamy się do siebie, kiwamy
głowami, kłaniamy się i wyrażamy żal, że bariera językowa uniemożliwiła
nam podzielenie się istotnymi faktami z naszego życia.
W porze południowego posiłku siedzę naprzeciw uprzejmej, starszej
Amerykanki. Dama patrzy z zadumą na pracujące w polu kobiety.
- Biedaczki! - wzdycha. - Ciekawe, czy uświadamiają sobie, że są wolne!
118
- Wolne? - czuję się nieco zdezorientowana.
- No tak, nie muszą już nosić zasłon. Mustafa Kemal skończył z tym
zwyczajem. Są teraz wolne.
Patrzę na trudzące się kobiety i rozmyślam. Nie wydaje mi się, żeby ta
sprawa miała dla nich jakieś znaczenie. Ich dnie upływają na nieustannej
pracy i wątpię, żeby kiedykolwiek cieszyły się luksusem zasłaniania
twarzy. Żadna z żon naszych miejscowych robotników tego nie robi.
Nie próbuję jednak dyskutować na ten temat.
Amerykanka woła obsługującego i prosi o szklankę gorącej wody. - Je vais
prendre - mówi - des remedes [Chcę wziąć lekarstwa].
Wygląda na to, że mężczyzna nie rozumie. Pyta, czy dama chce kawy, czy
herbaty. Z trudnością tłumaczymy mu, że chodzi o zwykłą gorącą wodę.
- Napije się pani ze mną soli? - pyta moja nowa znajoma przyjaźnie, jakby
proponowała wspólny koktajl. Dziękuję za propozycję, wyjaśniając, że nie
lubię żadnych soli. - Ale one byłyby dla pani korzystne - nalega. Z
trudnością udaje mi się uniknąć drastycznych porządków w moim
przewodzie pokarmowym.
Wracam do przedziału, zadając sobie pytanie, jak się będzie miało w tym
roku zatwardzenie Abd as-Salama!
W Aleppo robię przerwę w podróży, ponieważ Max chce, żebym zrobiła tu
parę sprawunków. Jako że do odjazdu następnego pociągu do Nusaybinu
mam jeszcze cały dzień, dołączam do grupy, która wybiera się
samochodem do Kalat Saman.
Grupa składa się z inżyniera górnictwa oraz bardzo starego i niemal
całkowicie głuchego duchownego. Duchowny z jakiegoś powodu nabiera
przekonania, że inżynier, którego widzę po raz pierwszy w życiu, jest
moim mężem.
- Pani mąż mówi doskonale po arabsku, moje dziecko - zauważa,
głaszcząc dobrotliwie moją rękę, kiedy wracamy z wyprawy.
Wrzeszczę nieco zmieszania: - Rzeczywiście ten pan dobrze mówi po
arabsku, ale nie...
- Och tak, tak - zapewnia duchowny z przyganą. - Pani mąż naprawdę
znakomicie zna arabski.
119
- Ale to nie jest mój mąż - krzyczę.
- Pańska żona w ogóle nie mówi po arabsku, jak rozumiem? - duchowny
zwraca się z kolei do inżyniera, którego twarz przybiera ceglastoczerwoną
barwę.
- To nie jest... - zaczyna głośno.
- Rzeczywiście - mówi duchowny - od razu mi się wydało, że pańska żona
nie zna arabskiego. - Uśmiecha się. - Musi ją pan nauczyć.
Krzyczymy oboje naraz:
- Nie jesteśmy małżeństwem!
Wyraz twarzy duchownego zmienia się. Patrzy na nas poważnie i z
dezaprobatą:
- Dlaczego nie? - pyta.
Inżynier górnik patrzy na mnie bezradnie: - Poddaję się. Obydwoje
wybuchamy śmiechem i twarz duchownego łagodnieje.
- Widzę - mówi - że sobie ze mnie żartujecie.
Samochód zajeżdża przed hotel i duchowny ostrożnie wysiada, odwijając
ze swych białych wąsów długi szal. Odwraca się do nas i uśmiecha się
dobrotliwie:
- Niech was Bóg błogosławi - mówi. - Życzę wam długiego i szczęśliwego
wspólnego życia!
Triumfalny przyjazd do Nusaybinu! Jak zwykle pociąg staje w taki sposób,
że dolny stopień wagonu znajduje się półtora metra nad ziemią, pokrytą
ostrymi, luźnymi kamieniami! Uprzejmy współpasażer wyskakuje i usuwa
kamienie, co pozwala mi zeskoczyć bez zwichnięcia kostki. Widzę z dala
zbliżającego się Маха i naszego kierowcę Michela. Przypominają mi się
trzy Wielkie Słowa: Forca - użycie brutalnej siły (zwykle z katastrofalnymi
rezultatami), Sawipruba i Economia -ogólna zasada oszczędzania na
każdym kroku, która już nieraz powodowała, że stawaliśmy na pustyni z
braku benzyny.
Jeszcze przed spotkaniem umundurowany Turek mówi do mnie surowym
głosem: „Paszport!", zabiera go i wskakuje do pociągu.
Witamy się. Ściskam dłoń Michela, który mówi: ,JSonjour. How do you
do?", po czym dodaje po arabsku „Chwała Bogu" za moje bezpieczne
przybycie. Różni podwładni chwyta-
120
ją walizki, które konduktor Wagon Lit wyrzuca przez okno. Pytam o
paszport. Umundurowany Turek zniknął wraz z nim.
Sina Mary, nasza furgonetka, wiernie czeka. Michel otwiera tylne drzwi i
mój wzrok napotyka znajomy widok. Kilka kur, niewygodnie związanych
razem, bańki z benzyną i jakieś kłęby szmat, które okazują się ludzkimi
istotami. Mój bagaż zostaje upchany na kurach, a ludzie wraz z Michelem
idą szukać mojego paszportu. W obawie, że Michel może użyć Forca i
spowodować międzynarodowe komplikacje, Max rusza za nim. Po
dwudziestu minutach wracają z triumfem.
Ruszamy - zgrzyt, przechył, grzechot, wpadamy w niezliczone wyboje.
Przejeżdżamy z Turcji do Syrii. Pięć minut później jesteśmy w szybko
rozrastającym się miasteczku Kamiszli.
Musimy załatwić wiele spraw, zanim będziemy mogli ruszyć do domu.
Najpierw udajemy się do tutejszego „Harrod-sa" - czyli przedsiębiorstwa
pana Yannakosa. Tu mnie witają, oferują krzesło za kasą i robią dla mnie
kawę. Michel załatwia kupno konia, który ma zostać zaprzężony do wózka
i wozić wodę z Dżakdżaku do naszych wykopalisk w Tell Brak. Michel
znalazł, jak twierdzi, znakomitego konia - konia skrajnie economia.
- Na ile economia jest ten koń? - pyta podejrzliwie Max. -Czy to dobry
koń? Duży? Wytrzymały? Lepiej kupić dobrego konia nieco drożej niż
gorszego za niską cenę.
Jeden z kłębów odzieży wyłania się z furgonetki i okazuje się
wieśniakiem, który ma być naszym woziwodą. Zna się (jak twierdzi) na
koniach. Ma iść z Michelem i złożyć raport o stanie konia. Tymczasem
kupujemy u pana Yannakosa owoce, butelki wątpliwego wina, makaron,
słoje śliwkowego i jabłecz-nego dżemu i inne smakołyki. Następnie
idziemy na pocztę, gdzie znajdujemy naszego starego przyjaciela,
naczelnika poczty, nieogolonego i w brudnej piżamie. Piżama wygląda na
niepraną i niezmienianą od ubiegłego roku. Odbieramy nasze zwitki gazet
i parę listów, odmawiamy odebrania trzech innych listów zaadresowanych
po europejsku do pana Thompsona, które naczelnik natarczywie próbuje
nam wmusić, i przechodzimy do banku.
Bank jest zbudowany z kamienia -jest wielki, chłodny, pusty, panuje w
nim spokój. Na środku sali znajduje się ławka,
121
na której siedzą dwaj żołnierze, stary człowiek w malowniczych barwnych
szmatach, z brodą farbowaną henną, oraz chłopiec w podartym
europejskim ubraniu. Wszyscy siedzą spokojnie, gapiąc się w przestrzeń i
od czasu do czasu spluwając. W narożniku stoi zagadkowo łóżko z
obszarpanymi, brudnymi kocami. Zostajemy serdecznie przyjęci przez
urzędnika za kontuarem. Max przedstawia do realizacji czek, zostajemy
zaproszeni do gabinetu Monsieur le Directeur. Dyrektor jest wielki, o
skórze koloru kawy i bardzo wymowny. Przyjmuje nas niezmiernie
przyjacielsko. Posyła po kawę. Przyszedł na miejsce poprzedniego
directeur i mówi o tym raczej ze smutkiem. Pochodzi z Aleksandretty,
gdzie jak twierdzi, jest trochę życia. A tutaj (jego dłonie wyskakują w
górę): „On ne peut тёте pas faike un Bridge! Non - dodaje z rosnącą urazą
-pas тёте un tout petit Bridge" [Nie można nawet zagrać w brydża. Nawet
całkiem malutkiego brydżyka]. (Jaka jest różnica pomiędzy un Bridge a un
tout petit Bridge? Chyba do obu trzeba czterech grających?).
Pół godziny mija na rozmowie o sytuacji politycznej i udogodnieniach (lub
ich braku) w Kamiszli. ,Mais tout de тёте onfait des belles constructions" -
przyznaje. Zdaje się, że mieszka w jednym z tych nowych budynków. Nie
ma tam światła elektrycznego, urządzeń sanitarnych ani żadnych
cywilizacyjnych wygód, ale dom jest przynajmniej une construc-tion -
„ une construction en pierre, vous comprenez! " [budowla z kamienia,
państwo rozumieją!]. Madame może go obejrzeć po drodze do Czaghar
Bazaru.
Obiecuję rzucić na niego okiem.
Rozmawiamy o miejscowych szejkach. Wszyscy są tacy sami, mówi.
„Desproprićtaires - mais qui n'ontpas les sou!" [Posiadacze ziemscy - ale
bez grosza]. Są stale w długach.
W trakcie rozmowy co jakiś czas wchodzi kasjer z pięcioma czy sześcioma
kolejnymi formularzami, które Max musi podpisać, i pobiera drobne sumy,
na przykład sześćdziesiąt centi-mów pour les timbres.
Pojawia się kawa i po czterdziestu minutach przybywa kasjer z trzema
ostatnimi dokumentami i końcowym żądaniem: ,J£tdeuxfrancs ąuarante-
ciną centimes pour les timbres, s'U vousplait", po czym daje do
zrozumienia, że formalności zo-
122
stały zakończone i że pieniądze mogą zostać wypłacone. „Cest a dire, si
nous avons de l'argent ici!" [To znaczy, o ile mamy tu pieniądze].
Max zauważa chłodno, że uprzedzał o zamiarze zrealizowania czeku
tydzień wcześniej. Kasjer wzrusza ramionami z uśmiechem: „Och dobrze,
zobaczymy!". Na szczęście wszystko jest jak należy, pieniądze są, les
timbres zostają naklejone, możemy jechać. Na ławkach siedzą ci sami
ludzie, nadal wpatrując się w przestrzeń i spluwając.
Wracamy do Harrodsa. Czeka tam na nas kurdyjski woziwoda. Raportuje,
że koń Michela... Och, w ogóle trudno go nazwać koniem! To wcale nie
jest koń. To nędzna chabeta - właśnie tak, nędzna chabeta! Tak to jest z
economią Michela. Max idzie obejrzeć konia, a ja wracam na fotel za kasą.
Yannakos junior zabawia mnie w kulawej francuszczyźnie rozmową o
wydarzeniach w wielkim świecie. - Votre roi...
- mówi. - Votre roi... vous avez un nouveau roi [Wasz król... macie nowego
króla]. - Zgadzam się, że mamy nowego króla. Młody Yannakos walczy ze
słowami, żeby wyrazić myśli, które wykraczają poza jego znajomość
języka. - Le Roi d'An-gleterre! - mówi. - Grand roi... Plus grand roi dans
tout monde... aller... comme ca [Król Anglii! Wielki król... największy król
na świecie... żeby tak odejść]. - Robi wyrazisty gest. - Pour une femme!
[Dla kobiety!]. - To dla niego nie do pojęcia. - Pour une femme! - Nie, coś
takiego jest nie do uwierzenia. Czy to możliwe, że w Anglii przywiązuje
się taką niezwykłą wagę do kobiet? - Le plus grand roi au monde
- powtarza tonem pełnym nabożnej czci.
Wraca Max, z Kurdem i Michelem. Michel, chwilowo pognębiony krytyką
jego konia, już odzyskał całą pewność siebie. Wybierają się teraz targować
muła. Michel mruczy, że muł będzie bardzo drogi. Kurd mówi, że muł
zawsze ma swoją wartość. Kurd i Michel idą szukać człowieka, który ma
daleką kuzynkę, która ma męża, który zna człowieka, który ma do
sprzedania muła.
Nagle pojawia się nasz głupawy boy, Mansur. Rozpromieniony wita mnie,
ściskając serdecznie moją rękę. To właśnie on potrzebował całego sezonu
wykopaliskowego, żeby się nauczyć nakrywać do stołu - i jeszcze teraz
potrafi położyć do
123
herbaty stos widelców. Słanie łóżek wymaga od niego wytężenia
wszystkich możliwości umysłowych. Porusza się ociężale, sztywno, z
tępym uporem i wszystko, co potrafi zrobić, robi jak pies, którego żmudną
tresurą nauczono wykonywania sztuczek.
A może poszlibyśmy do domu jego matki (która zresztą nam pierze) i
obejrzeli zbiór starożytności?
Idziemy. Pomieszczenie jest wymiecione i ozdobione. Po raz trzeci w
ciągu trzech godzin piję kawę. Przynoszą znaleziska - małe szklane
rzymskie flaszeczki, fragmenty polewanej i niepolewanej ceramiki,
pojedyncze monety i dużo zupełnego śmiecia. Max dzieli zbiór na dwie
grupki, odrzucając jedne przedmioty i oferując cenę za inne. Wchodzi
kobieta, najwyraźniej zainteresowana handlem. Jest sprawą dyskusyjną,
czy najpierw dobije targu, czy urodzi bliźnięta. Sądząc po jej wyglądzie,
mogą to być nawet pięcioraczki. Słucha tłumaczenia Mansura, potrząsa
głową.
Wychodzimy i wracamy do furgonetki. Zaczęły się pertraktacje o muła,
więc idziemy zobaczyć beczki na wodę, które mają być transportowane
wózkiem, ciągniętym przez owego muła. I znów Michel jest w kłopocie.
Zamówił jedną beczkę o tak olbrzymich rozmiarach, że nie zmieści się na
wózek, i zapewne każdy koń czy muł padłby przy próbie jej uciągnię-cia. -
Ale - zawodzi Michel - to bardziej economia zrobić jedną wielką beczkę,
która mieści więcej wody, niż dwie mniejsze! - Max mówi mu, że jest
cholernym głupcem i że na przyszłość ma robić to, co mu się każe. Michel
mruczy z nadzieją: - Sawipruba? - ale nawet tej nadziei zostaje
pozbawiony.
Następnie spotykamy Szejka - naszego własnego, szczególnego Szejka. Ze
swoją ogromną, ufarbowaną henną brodą jeszcze bardziej niż
kiedykolwiek przypomina Henryka VIII. Nosi jak zwykle białe szaty, a
jego głowę owija szmaragdowozielony szal. Jest w znakomitym humorze,
ponieważ wybiera się wkrótce do Bagdadu, choć oczywiście upłynie wiele
tygodni, zanim formalności paszportowe zostaną załatwione.
- Bracie - mówi do Маха - wszystko, co mam, należy do ciebie. Dla
twojego dobra nie obsiałem pól w tym roku, żeby cała ziemia była do
twojej dyspozycji.
124
Mój mąż odpowiada: - Jakże jestem szczęśliwy, że taka wielkoduszność
obróciła się na twoją korzyść. W tym roku zbiory zawiodły. Ci, którzy
obsiali pola, stracili swoje pieniądze. Muszę ci pogratulować przezorności.
Zadośćuczyniwszy w ten sposób obowiązkom towarzyskim, panowie
rozstają się w najlepszych stosunkach.
Wsiadamy do Sinej Mary. Michel rzuca worki z ziemniakami i
pomarańczami na moje pudło z kapeluszem, wgniata-jąc je do środka.
Kury gdaczą, kilku Arabów i Kurdów prosi o podwiezienie - dwóch
zabieramy. Wciskają się pomiędzy kury, ziemniaki i moje bagaże i
ruszamy do Czaghar Bazaru.
ROZOM ШИЮ
Zijcie ш Czaghar Bazarze
Pierwszy rzut oka na NASZ DOM wywołuje we mnie falę niezwykłego
podniecenia. Ze swą białą kopułą wygląda jak świątynia poświęcona
jakiemuś czcigodnemu świętemu!
Szejk, jak mówi Max, jest niezmiernie z niego dumny. Od czasu do czasu
obchodzi go w towarzystwie jakichś przyjaciół, przypatrując się mu z
podziwem. Max podejrzewa, że szejk zaciąga już pożyczki na konto tego
domu, twierdząc niezgodnie z prawdą, że należy do niego i tylko został
nam wynajęty.
Mary staje, po zwykłym u Michela gwałtownym naciśnięciu hamulców
(Forca), i wszyscy wybiegają z domu, żeby nas powitać. Widzę znajome
twarze i parę nowych.
Dimitri, kucharz, nic się nie zmienił. Ma na sobie długie spodnie z
kwiecistego muślinu. Jego pociągła twarz o macierzyńskim wyrazie
promienieje radością. Chwyta moją rękę i przyciskają do czoła, a następnie
z dumą prezentuje drewnianą skrzynkę z czterema nowo narodzonymi
szczeniętami. To będą - jak mówi - nasi przyszli stróże. Ali, jego
pomocnik, także był z nami w ubiegłym roku. Teraz czuje się kimś
lepszym, gdyż zatrudniliśmy drugiego pomocnika kucharza, imieniem
Farhat, który ma niższy status od niego. Niewiele mogę powiedzieć o
Farhacie poza tym, że wygląda, jakby akurat miał jakieś zmartwienie. Max
informuje mnie jednak, że jest to u niego stan chroniczny.
Mamy także nowego chłopca do pomocy w domu. Nazywa się Sabri, jest
wysoki, ma dziki, lecz bardzo inteligentny wy-
126
gląd. Uśmiecha się, demonstrując garnitur białych i złotych zębów.
Pułkownik i Bumps czekają na nas z herbatą. Pułkownik robi wszystko z
wojskową precyzją. Zaprowadził już nowy zwyczaj ustawiania ludzi do
wypłaty bakszyszu w wojskowym szyku. Niezmiernie ich to bawi.
Pułkownik spędza wiele czasu na robieniu porządków. Wyjazdy Маха do
Kamiszli dają mu do tego znakomitą sposobność. Dom, jak dumnie
oznajmia, błyszczy teraz czystością. Wszystko, co już miało swoje
miejsce, znajduje się na tym miejscu, a wiele rzeczy, które dotychczas nie
miały ustalonego miejsca, teraz je znalazło! Tak wiele, że sprawia to
mnóstwo kłopotów!
Bumps to nasz nowy architekt. Jego przezwisko wzięło się z niewinnej
uwagi, jaką zrobił w czasie podróży. Wczesnym świtem, kiedy pociąg
zbliżał się już do Nusaybinu, Bumps podciągnął roletę i wyjrzał przez
okno, ciekaw krainy, w której przyjdzie mu spędzić najbliższe kilka
miesięcy.
- Interesujący krajobraz - zauważył. - Wszędzie takie garby*!
- Garby, rzeczywiście! - oburzył się Pułkownik. - Więcej szacunku! Czy
nie wiesz, młody człowieku, że każdy z tych „garbów" kryje miasto
liczące sobie tysiące lat?
Od tej chwili nasz nowy kolega został Bumpsem.
Muszę też obejrzeć nowe dla mnie nabytki. Po pierwsze, używanego
citroena, który został przez Pułkownika ochrzczony Poilu**.
Poilu okazuje się bardzo narowistym dżentelmenem. Z jakiegoś sobie
tylko znanego powodu kaprysi jedynie wtedy, kiedy to Pułkownik siada za
kierownicą, uparcie odmawiając ruszenia lub inscenizując zepsucie się w
najbardziej nieodpowiednim miejscu. Pewnego dnia świta mi rozwiązanie
zagadki. Wyjaśniam Pułkownikowi, że to wszystko z jego winy.
- Co to znaczy „z mojej winy"?
- Nie powinien pan nazywać go Poilu. W końcu, skoro nasza furgonetka
zaczynała jako Królowa Mary, mógłby pan
* Po angielsku: bumps. ** Poilu - (franc.) dosł. „kosmaty"; w czasie
pierwszej wojny światowej określenie szeregowego żołnierza.
127
ochrzcić citroena przynajmniej Cesarzową Józefiną. Gdyby to pan zrobił,
nie miałby pan kłopotów!
Pułkownik, jako zwolennik dyscypliny i porządku, mówi, że jest już za
późno. Poilu to Poilu i ma się zachowywać przyzwoicie.
Patrzę z ukosa na Poilu, który zdaje się patrzeć na Pułkownika złym
okiem. Jestem pewna, że Poilu planuje najpoważniejszą ze zbrodni
wojennych - bunt!
Następnie przybiega mnie przywitać brygadzista Jahja. Bardziej niż
kiedykolwiek przypomina wielkiego, zadowolonego psa. Alawi wygląda
jak zawsze bardzo korzystnie. Stary Abd as-Salam jest jak zwykle bardzo
rozmowny.
Pytam Маха, jak się ma obstrukcja Abd as-Salama, i otrzymuję
odpowiedź, że większość wieczorów była poświęcona szczegółowemu
omawianiu tej dolegliwości!
Przechodzimy do magazynu. Pierwszy dziesięciodniowy okres prac
zakończył się wspaniałymi rezultatami - znaleziono niemal sto tabliczek,
tak że wszyscy są niezmiernie uradowani. Za tydzień, niezależnie od prac
w Czaghar, zaczynamy kopać także i w Tell Brak.
Czuję się, jakbym nigdy nie wyjeżdżała z domu w Czaghar, choć dzięki
pasji Pułkownika do porządkowania dom wygląda o całe niebo porządniej
niż kiedykolwiek. Tu wypada przytoczyć smętną historię serów
camembert.
Max kupi! w Aleppo sześć serów camembert w przekonaniu, że
camembert można traktować jak ser holenderski i trzymać go, dopóki nie
będzie się miało na niego ochoty. Jeden został zjedzony już przed moim
przyjazdem; Pułkownik, natknąwszy się w kolejnej rundzie
porządkowania na pięć pozostałych, schował je w głębi kredensu w
ogólnym pokoju. Tam wkrótce znikły pod stosami papieru do rysowania,
papieru maszynowego, papierosów, tureckich słodyczy itp. i leżały w
ukryciu - zapomniane, niewidoczne dla oczu, ale nie można powiedzieć,
że niewyczuwalne dla nosa.
Dwa tygodnie później wszyscy zaczynamy węszyć i próbujemy zgadywać.
- Gdyby nie to, że nie ma tu kanalizacji... - mówi Max.
- A najbliższe przewody gazowe są pewnie o jakieś dwieście mil stąd...
128
- Należy przypuścić, że to zdechła mysz.
- Co najmniej zdechły szczur!
Przebywanie w pomieszczeniu staje się niemożliwe, więc wszczynamy
energiczne poszukiwania hipotetycznego rozkładającego się szczura.
Dopiero wtedy następuje odkrycie kleistej cuchnącej masy, która była
niegdyś pięcioma serami camembert i która przeszedłszy stadium coulant
[dojrzałości], jest teraz coulant do n-tej potęgi.
Trzy pary oczu zwracają się oskarżycielsko ku Pułkownikowi. Ohydne
resztki zostają powierzone Mansurowi celem solennego pochówku w
miejscu możliwie oddalonym od domu, a Max z przekonaniem tłumaczy
Pułkownikowi, że ta historia tylko potwierdza to, czego był zawsze pewny
- że idea porządku jest całkowicie błędna! Pułkownik z kolei wyjaśnia, że
schowanie serów było dobrą ideą; problem polega na roztargnieniu
archeologów, którzy nie mogą zapamiętać, że mają w domu camembert. Ja
tłumaczę, że prawdziwy błąd polegał na kupnie dojrzałego camemberta en
bloc [w większej ilości, hurtem] do przechowania w ciepłej porze roku!
Bumps wtrąca się z pytaniem, po co w ogóle kupować camembert. On go
nigdy nie lubił. Mansur zabiera cuchnącą masę i posłusznie ją grzebie, ale
jak zwykle jest mocno zdumiony. Chyba chawadżowie lubią takie rzeczy,
skoro płacą za nie duże pieniądze? A w takim razie dlaczego je niszczą,
skoro ich cenne zalety zapachowe stały się o tyle bardziej wyraziste, niż
były przedtem? Oczywiście to wszystko jest kolejnym przejawem
niezwykłych zachowań chlebodawców!
Problemy ze służbą nad Al-Chaburem są zupełnie odmienne od
problemów ze służbą w Anglii. Można by powiedzieć, że tutaj służba ma
problem z chlebodawcami! Dla umysłu tubylców nasze kaprysy,
uprzedzenia, upodobania i niechęci są całkiem fantastyczne i pozbawione
wszelkiej logiki!
Na przykład różne rodzaje płótna o nieco odmiennym splocie i o różnych
kolorach obrzeżenia mają być używane do różnych celów. Po co takie
komplikacje?
Dlaczego chatun wypada rozsierdzona z domu z wymysłami, kiedy
Mansur używa niebiesko obrzeżonych serwetek do herbaty do ścierania
błota z chłodnicy samochodu? Serwetką doskonale wyciera się błoto. I
znów niezasłużona nagana, kie-
9. Opowiedzcie
129
dy wizyta w kuchni ujawnia fakt, że umyte naczynia wyciera się
prześcieradłem!
- Ale - protestuje Mansur, chcąc usprawiedliwić swoje zachowanie - nie
wzięliśmy czystego prześcieradła. To brudne prześcieradło!
Zupełnie nie może zrozumieć, dlaczego to jeszcze pogarsza sprawę.
Wynalazek sztućców przyprawia naszego posługacza o ustawiczny ból
głowy.
Nieraz obserwowałam przez otwarte drzwi, jak Mansur zbiera siły przed
trudnym zadaniem nakrycia stołu do obiadu.
Najpierw z namaszczeniem kładzie obrus raz wzdłuż stołu, raz w poprzek,
za każdym razem odsuwając się nieco, by ocenić, który sposób jest
artystycznie bardziej zadowalający.
Nieodmiennie decyduje się na rozłożenie obrusa w poprzek, tak że z dwu
stron wdzięcznie opada, natomiast na końcach stołu pozostaje parę cali
nagiego blatu. Kiwa głową z aprobatą, po czym marszcząc czoło, zagląda
do kupionego tanio w Bejrucie, nieco nadgryzionego przez mole koszyka,
w którym spoczywa komplet sztućców.
Teraz pojawia się prawdziwy problem. Ostrożnie, z wszelkimi objawami
wysiłku umysłowego, Mansur umieszcza widelec na każdej filiżance i
kładzie nóż po lewej stronie każdego talerza. Odsuwa się i z przechyloną
głową kontempluje rezultat. Potrząsa głową i wzdycha. Coś mu mówi, że
ułożenie jest niedobre. Coś mówi mu także, że nigdy, do samego końca
sezonu, nie zrozumie zasady rządzącej rozmaitymi kombinacjami tych
trzech elementów: noża, widelca i łyżki. Nawet przy herbacie,
najprostszym posiłku, nie wystarcza nam jeden widelec. Z jakiegoś
niezgłębionego powodu domagamy się noża do posiłku, w którym nie ma
nic poważnego do pokrojenia! To po prostu nie ma sensu.
Z głębokim westchnieniem Mansur wykonuje dalej swoje skomplikowane
zadanie. Przynajmniej tym razem postanawia nas zadowolić. Spogląda
znowu. Układa parę widelców na prawo od każdego talerza i dodaje na
zmianę łyżkę lub nóż. Ciężko dysząc, poprawia ustawienie talerzy, nachyla
się i dmucha na nie energicznie, żeby usunąć wszelkie pyłki. Wychodzi z
jadalni krokiem nieco chwiejnym od ogromnego wysiłku
130
umysłowego, by poinformować kucharza, że wszystko jest przygotowane i
że jego szef może wyjąć omlet z pieca, w którym przez ostatnie
dwadzieścia minut był utrzymywany w cieple i nabierał skórzastej
konsystencji.
Zostaje wówczas wysłany po nas Farhat, młodszy pomocnik. Ma tak
zasmuconą minę, jakby miał ogłosić jakąś poważną katastrofę, toteż z ulgą
słyszymy, że ma do powiedzenia jedynie to, że obiad jest gotowy.
Dziś mamy wszystkie dania, które Dimitri uważa za luksusowe.
Zaczynamy od przystawek -jajek na twardo w tłustym majonezie,
sardynek, groszku i koreczków. Następnie zjawia się specjalność naszego
kucharza - łopatka barania nadziewana ryżem z rodzynkami i
przyprawami. Jest to bardzo tajemnicze danie. Najpierw trzeba wyciągnąć
ze szwu długą bawełnianą nić. Potem można już wydostać duże ilości
nadzienia, ale trudno znaleźć baraninę i dopiero pod koniec dania,
odwróciwszy pieczeń, odkrywa się właściwe mięso! Z kolei mamy kompot
gruszkowy z puszki, ponieważ Dimitri otrzymał surowy zakaz
sporządzania jedynego deseru, jaki potrafi zrobić, a mianowicie kremu
karmelowego, którego wszyscy nie cierpimy. Na końcu Pułkownik z dumą
oznajmia, że nauczył naszego kucharza sporządzać pikantny przysmak.
Zostają rozdane talerze. Leżą na nich małe kawałki arabskiego placka,
pokryte gorącym tłuszczem, który nieco smakuje serem. Mówimy
Pułkownikowi bez ogródek, że nie jesteśmy najlepszego zdania o jego
smakołyku!
Teraz pojawiają się na stole tureckie łakocie i przepyszne konfitury z
Damaszku i w tym momencie przychodzi z wieczorną wizytą szejk. Dzięki
naszej decyzji, by kopać w Cza-ghar, szejk, będący beznadziejnym
bankrutem, uzyskał status człowieka, na którego w każdej chwili może
spaść deszcz złota. Według brygadzistów, już sobie na tej podstawie
sprawił nową i ładną żonę jezydkę i niezmiernie powiększył swoje długi
dzięki zwiększonemu kredytowi zaufania! Niewątpliwie jest w
znakomitym nastroju. Jak zawsze przychodzi uzbrojony po zęby. Niedbale
odrzucając strzelbę w kąt, rozwodzi się nad zaletami pistoletu
automatycznego, który właśnie nabył.
131
- Popatrz - mówi, celując w Pułkownika - jaki to znakomity i bardzo
prosty mechanizm. Naciskasz palcem spust -o tak! - i leci kulka za kulką.
Rozdzierającym głosem Pułkownik pyta, czy pistolet jest nabity.
Oczywiście, że jest nabity, odpowiada szejk zdziwiony. Jakiż byłby
pożytek z nienabitej broni?
Pułkownik, który jako wojskowy, odczuwa należyty lęk przed nabitą
bronią wycelowaną w siebie, natychmiast zmienia miejsce, a Max odwraca
uwagę szejka od jego nowej zabawki, częstując go tureckimi słodyczami.
Szejk bierze obfitą porcję, oblizuje z uznaniem palce i uśmiecha się
promiennie do wszystkich po kolei.
- Ach! - mówi, widząc, że jestem zajęta rozwiązywaniem krzyżówki w
Timesie - to twoja chatun umie czytać? Czy potrafi też pisać?
Max potwierdza z powagą.
- Bardzo uczona chatun - mówi szejk z uznaniem. - A czy ona daje
lekarstwa kobietom? Jeśli tak, moje żony przysztyby któregoś wieczora i
wytłumaczyły jej, co im dolega.
Max odpowiada, że jego żony będą mile widziane, ale jego chatun,
niestety, słabo zna arabski.
- Jakoś sobie poradzimy, jakoś sobie poradzimy - mówi pogodnie szejk.
Max pyta, co słychać z podróżą szejka do Bagdadu.
- Jeszcze nic nie jest załatwione - wyjaśnia szejk. - Są utrudnienia.
Formalności.
Wszyscy żywimy podejrzenia, że trudności są natury finansowej. Plotka
głosi, że szejk przepuścił już wszystkie pieniądze, które otrzymał od nas, a
ponadto sumy, które zagrabił robotnikom ze swojej wsi.
- W czasach Al-Barona... - zaczyna.
Jednakże zanim zdąża wspomnieć o zaliczce w złocie, Max szybko go
zagaduje, pytając, gdzie jest oficjalne pokwitowanie na sześćdziesiąt
syryjskich funtów, które szejk już otrzymał. - Rząd go wymaga - wyjaśnia.
Szejk szybko porzuca ideę wydębienia od Маха jakiejś sumki i tłumaczy,
że przyprowadził krewnego, bliskiego przyjaciela, który ma chore oko.
Czy Max mógłby wyjść, obejrzeć oko i coś doradzić?
132
Wychodzimy w noc i oglądamy oko przy świetle latarki. Sprawa jest
zdecydowanie za trudna dla nas, gdyż oko jest jedną krwawą masą. Takie
oko musi obejrzeć lekarz - stwierdza Max. I to jak najszybciej, dodaje.
Szejk potakuje. Jego przyjaciel pojedzie do Aleppo. Czy moglibyśmy mu
dać list do doktora Altunjana z Aleppo? Max się zgadza, zasiada do pisania
i podnosząc wzrok, pyta: - Ten człowiek to twój krewny?
-Tak.
- A jak się nazywa? - pyta Max, nie przerywając pisania.
- Jak się nazywa? - Szejk jest nieco zaskoczony. - Nie wiem, muszę go
spytać.
Szejk znika w ciemnościach nocy i wraca z informacją, że jego krewny
nazywa się Mahmud Hassan.
- Mahmud Hassan - powtarza Max, zapisując.
- Ale może ci chodzi o jego nazwisko w paszporcie? - dopytuje się szejk. -
W paszporcie on się nazywa Daud Sulajman.
Max jest zdumiony i pyta, jak ten człowiek nazywa się naprawdę.
- Możesz go nazywać, jak chcesz - łaskawie zgadza się szejk.
List zostaje wręczony, szejk zbiera swój wojskowy ekwipunek, błogosławi
nas radośnie i odchodzi ze swym tajemniczym towarzyszem w noc.
Pułkownik i Bumps zaczynają się spierać na temat króla Edwarda i pani
Simpson. Rozmowa przechodzi na temat małżeństwa w ogóle, co w
całkiem naturalny sposób wydaje się prowadzić do problemu
samobójstwa!
W tym momencie opuszczam panów i idę spać.
Tego ranka wieje silny wiatr. Staje się coraz silniejszy i koło południa
przechodzi praktycznie w burzę piaskową. Bumps, który wybrał się na
kopiec w hełmie tropikalnym, ma z nim dużo kłopotu w wyjącym wichrze
i w końcu pasek oplątuje mu się wokół szyi. Michel, zawsze gotów do
pomocy, rusza na ratunek.
- Forca! - mówi, ciągnąc za końce paska.
Twarz Bumpsa robi się fioletowa, gdyż architekt zaczyna się dusić.
133
- Beaucoup forca! - powtarza Michel radośnie, ciągnąc jeszcze mocniej, i
Bumps sinieje. Zostaje uratowany w ostatniej chwili!
Po pracy dochodzi do burzliwej kłótni pomiędzy Alawim, który ma
porywczy temperament, a naszym stolarzem, Sarki-sem. Awantura
wybucha praktycznie bez powodu, ale szybko osiąga morderczą
gwałtowność.
Max chcąc nie chcąc musi wystąpić z czymś, co nazywa „mową do
przedszkolaków". Z każdym dniem nabiera coraz lepszych kwalifikacji
kierowniczych, tak łatwo przychodzą mu te obrzydliwie napuszone
morały!
Perora robi wielkie wrażenie.
- Czy wyobrażacie sobie - pyta Max - że ja i chawadża Pułkownik, i
Chawadża z Tyczką zawsze jesteśmy jednej myśli? Że nigdy nam się nie
zdarza nie zgadzać ze sobą? Ale czy my podnosimy głos, krzyczymy na
siebie, wyciągamy noże? Nigdy! Wszystkie te niesnaski pozostawiamy na
czas, kiedy wrócimy do Londynu! Tutaj na pierwszym miejscu jest praca.
Zawszepracal Trzymamy temperamenty na wodzy!
Alawi i Sarkis są szczerze przejęci, spór zostaje załagodzony, i przyjemnie
patrzeć, jak się certują, który ma przejść przez drzwi pierwszy!
Kupiliśmy rower - niezwykle tani japoński rower. Stanowi przedmiot
dumy posługacza Alego, który ma na nim jeździć do Kamiszli dwa razy w
tygodniu i przywozić pocztę.
Mówię z niepokojem do Маха, że to daleka droga. Kamiszli leży o
czterdzieści kilometrów od nas. Przeliczam z grubsza w pamięci, mruczę: -
Dwadzieścia pięć mil w jedną i dwadzieścia cztery z powrotem - i dodaję
skonsternowana: - On temu nie podoła. To dla niego dużo za dużo.
Max mówi (moim zdaniem okazując brak serca): - Och, nie sądzę!
Ali wyrusza o świcie, ważny i pełen szczęścia, i wraca w porze
popołudniowej herbaty.
- Musi być śmiertelnie wyczerpany - stwierdzam ze współczuciem.
Wychodzę z pokoju i idę na poszukiwanie przepracowanego Alego. Śladu
po nim nie ma.
134
Dimitri w końcu chwyta, o czym mówię:
- Ali? Ali wrócił z Kamiszli pół godziny temu. Gdzie jest teraz? Pojechał
na rowerze do wsi Dżermajir, osiem kilometrów stąd. Ma tam przyjaciela.
Mój przesadny niepokój o zdrowie służącego raptownie gaśnie, zwłaszcza
że Ali pomaga w podawaniu do stołu z promienną twarzą i bez śladu
zmęczenia.
Max kpiąco mruczy szyfrem: - Pamiętasz Swiss Miss?
Zaczynam myśleć o Swiss Miss i jej losach.
Swiss Miss była jednym z pięciu kundlowatych szczeniąt w czasie naszych
pierwszych wykopalisk w Arpacziji w pobliżu Mosulu. Cieszyły się (bądź
godziły się z) imionami Ku-dłatek, Boujy, Biały Kieł, Włóczykij i Swiss
Miss. Boujy skończył młodo z przejedzenia się podawanym w
chrześcijańskich sektach na Wielkanoc wyjątkowo ciężkim ciastem,
zwanym kli-cza. Przyniesione nam przez brygadzistów chrześcijan
sprawiło sporo kłopotów. Odcierpiawszy jego skutki i spowodowawszy
poważne dolegliwości trawienne u Bogu ducha winnej dziewczyny, która
była naszym gościem i wzięła sporą porcję do herbaty, cichaczem
zaoferowaliśmy resztę ciasta Boujy. Boujy wypełzł na słońce, z
niedowierzaniem przyjął poczęstunek, przełknął ciężkie ciasto i
natychmiast zdechł! Była to śmierć w ekstazie - niemal godna
pozazdroszczenia! Z pozostałych psów Swiss Miss była przywódczynią,
gdyż była ulubienicą samego Pana. Przychodziła do Маха о zachodzie
słońca, kiedy kończyliśmy pracę, a on pracowicie czyścił ją z kleszczy.
Następnie wszystkie psy ustawiały się pod budynkiem kuchni, ze Swiss
Miss na czele, i wywoływane po imieniu wysuwały się po jednym, by
dostać obiad.
Później Swiss Miss wyszła z jakiejś przygody potłuczona i ze złamaną
nogą i przy kuśtykała do nas bardzo chora. Nie zdechła jednak. Kiedy
nadeszła pora naszego odjazdu, los Swiss Miss bardzo mi leża! na sercu.
Kulawa, jakąż miała szansę przeżyć, kiedy nas nie będzie? Jedyne, co
możemy zrobić - argumentowałam - to ją zabić. Nie możemy jej zostawić,
żeby zdechła z głodu. Max jednak nie chciał o tym słyszeć. Zapewniał
mnie z optymizmem, że Swiss Miss da sobie radę. Tak, inne psy zapewne
jakoś się wyżywią - tłumaczyłam -ale Swiss Miss jest kaleką.
135
Sprzeczka toczyła się długo i stawała się coraz gorętsza. W końcu Max
postawił na swoim i odjechaliśmy, wcisnąwszy trochę pieniędzy w garść
staremu ogrodnikowi, żeby „dbał o psy, zwłaszcza o Swiss Miss", choć
bez większej nadziei, że nas nie zawiedzie.
Obawy co do losu Swiss Miss nawiedzały mnie przez następne dwa lata i
stale miałam sobie za złe, że dałam wówczas za wygraną.
Kiedy następnym razem przejeżdżaliśmy przez Mosul, odwiedziliśmy
nasze dawne domostwo, żeby się rozejrzeć. Było puste - nigdzie śladu
życia. Mruknęłam cicho do Маха: -Ciekawe, co się stało ze Swiss Miss?
I nagle usłyszeliśmy warczenie. Na schodach siedziała suka - bardzo
brzydka suka (nawet jako szczenię Swiss Miss nie była pięknością).
Wstała i dostrzegłam wtedy, że kuleje. Zawołaliśmy „Swiss Miss!" i jej
ogon zamachał lekko, choć nadal warczała spode łba. Wtem z krzaków
wynurzyło się szcze-niątko i podbiegło do matki. Swiss Miss musiała
znaleźć sobie przystojnego męża, gdyż szczenię było prześliczne. Matka
przyglądała się nam spokojnie, choć nie robiła wrażenia, że nas naprawdę
poznaje.
- A widzisz! - powiedział Max z triumfem. - Powiedziałem ci, że ona sobie
poradzi. Jest wręcz spasiona. Swiss Miss jest inteligentna, więc oczywiście
przeżyła. Pomyśl, ile szczęśliwych dni by straciła, gdybyśmy ją uśmiercili!
Od tego czasu, kiedy zaczynam się o coś martwić, imię Swiss Miss
pojawia się dla uspokojenia moich obaw!
Nie kupiliśmy w końcu muła. Kupiliśmy konia - prawdziwego konia, a nie
starą szkapę, wspaniałego konia, księcia wśród koni. A z koniem, jakoby
nieodłączny od niego, zjawił się stary Czerkies.
- Co za człowiek! - mówi Michel głosem przechodzącym z podziwu w
piskliwe zawodzenie. - Czerkiesi wiedzą wszystko o koniach. Oni żyją dla
koni. I jaką opieką, jaką dbałością otaczają swoje konie! On się bez
przerwy troszczy o jego wygodę. I jaki jest uprzejmy! Jakie ma dobre
maniery - wobec mniel
Na Maksie nie robi to wrażenia. Zauważa, że czas pokaże, ile ten człowiek
jest wart. Czerkies zostaje nam przedstawio-
136
ny. Ma wesołą minę i wysokie buty i nasuwa mi na myśl rosyjski balet.
Dziś odwiedza nas francuski kolega z wykopalisk w Mari. Wraz z nim
przybywa jego architekt. Podobnie jak wielu francuskich architektów,
przypomina jakiegoś świętego niższej rangi. Nosi rzadką, nijaką brodę.
Nie odzywa się poza uprzejmym przeczącym „Merci, Madame " w
odpowiedzi na propozycję jakiegokolwiek poczęstunku. Monsieur Parrot
tłumaczy, że kolega ma kłopoty z żołądkiem.
Po miłej wizycie szykują się do odjazdu. Podziwiamy ich samochód.
Pan Parrot mówi smutno: - Oui, c'est une bonne machinę, mais elle va trop
vite. Beaucoup trop vite. - I dodaje: -Uannee derniere elle a tue deux de
mes architectes! [Tak, to dobry wóz, ale za szybki. Dużo za szybki. W
poprzednim roku zabił dwóch moich architektów].
Wsiadają, architekt o wyglądzie świętego siada za kierownicą i odjeżdżają
w tumanach kurzu z prędkością sześćdziesięciu mil na godzinę - po
wybojach i kamieniach, i krętych uliczkach kurdyjskich wiosek. Bardzo
prawdopodobne, że jeszcze jeden architekt, niepomny losu swoich
poprzedników, padnie ofiarą zbyt dużej szybkości samochodu. Zawsze
winę ponosi samochód! Nigdy człowiek, który naciska na pedał gazu!
Francuska armia odbywa manewry. Jest to niesłychanie podniecające dla
Pułkownika, którego zainteresowania wojskowe zostają od razu
pobudzone. Niestety, francuscy oficerowie bardzo chłodno przyjmują jego
pełne ciekawości pytania. Patrzą na niego podejrzliwie.
Mówię mu, że uważają go za szpiega.
- Szpieg? Ja? - zdumiewa się Pułkownik, w najwyższym stopniu oburzony.
- Jak coś podobnego może przyjść im do głowy?
- Cóż, najwidoczniej może.
- Ja po prostu zadałem im parę prostych pytań. Te rzeczy są technicznie
bardzo ciekawe. Ale ich odpowiedzi były takie ogólnikowe!
137
Wszystko to przynosi głębokie rozczarowanie biednemu Pułkownikowi,
który tęskni do rozmów na tematy zawodowe, a dostaje zdecydowaną
odprawę.
Manewry niepokoją naszych robotników z całkiem innego powodu.
Do Маха podchodzi poważny, brodaty mężczyzna.
- Chawadża, czy asker nie przeszkodzą w moim zajęciu?
- Nie, na pewno nie. Nie będą przeszkadzać w wykopaliskach w
najmniejszym stopniu.
- Nie mam na myśli pracy, chawadża. Chodzi mi o moje własne zajęcie.
Max pyta, czym mężczyzna się zajmuje, a on odpowiada dumnie, że
przemyca papierosy!
Organizacja przemytu papierosów przez iracką granicę wydaje się
dopracowana niemal z naukową precyzją. Jednego dnia przyjeżdża do
wioski samochód urzędu celnego - a następnego przemytnicy... Max pyta,
czy celnicy nigdy nie wracają i nie kontrolują wioski po raz dragi.
Mężczyzna patrzy z wyrzutem i mówi, że oczywiście nie. Gdyby wrócili,
źle by się to skończyło. A tak, jak jest, robotnicy z zadowoleniem palą
papierosy, które ich kosztują dwa pensy za setkę!
Max pyta kilku ludzi, ile wydają na życie. Ci, którzy pochodzą z odległych
wiosek, zazwyczaj przynoszą ze sobą worek mąki. Taki worek starcza im
na dziesięć dni. Ktoś we wsi wypieka im chleb, gdyż byłoby poniżej ich
godności robić to samemu. Niekiedy mają cebulę, czasami nieco ryżu i
chyba kwaśnego mleka. Po obliczeniu kosztów wychodzi, że jeden
człowiek wydaje około dwóch pensów na tydzień!
Z kolei przychodzą dwaj robotnicy Turcy i pytają niespokojnie o asker.
- Czy oni nie sprawią nam kłopotów, chawadża?
- Dlaczego mieliby sprawić wam kłopoty?
Zdaje się, że Turcy nie mają prawa przebywać za granicą. Jeden z naszych
robotników pociesza ich jednak: - Wszystko będzie w porządku - mówi -
tylko noście kufi je.
W tych stronach czapka na głowie jest źle widziana. Arabowie i Kurdowie
w kufijach wytykają palcami nieszczęśnika, który posłuszny zarządzeniu
Mustafy Kemala, nosi europejskie nakrycie głowy, i wołają za nim
pogardliwie: „Turki,
138
Turki!". W tych stronach „niespokojna jest głowa, która nosi czapkę", nie
koronę*.
Dziś pod koniec kolacji wchodzi zaniepokojony Farhat i oznajmia tonem
rozpaczy, że przyszedł szejk ze swoimi żonami, by prosić chatun o poradę.
Jestem nieco zdenerwowana. Najwyraźniej zdobyłam reputację osoby
znającej się na medycynie, całkowicie niezasłużoną. Choć Kurdyjki nie
mają oporów przed szczegółowym opisywaniem swych dolegliwości
Maxowi, który występuje jako tłumacz, skromniejsze Arabki przychodzą
do mnie jedynie wtedy, kiedy jestem sama. Scena, która wówczas
następuje, jest głównie pantomimą. Ból głowy łatwo zademonstrować, a
aspiryna jest przyjmowana z nabożną czcią. Zapalenie oczu można
zobaczyć, choć sposób użycia kwasu bornego trudniej objaśnić na poły na
migi.
- Majj harr (gorąca woda) - mówię.
- Majj harr - powtarzają.
Następnie biorę szczyptę kwasu bornego: - Misi haza.
Końcowa pantomima płukania oczu.
Pacjentka odpowiada pantomimą wypijania sporego łyka. Potrząsam
przecząco głową. To ma być zastosowane zewnętrznie - do oczu. Pacjentka
jest nieco zawiedziona. Następnego dnia słyszymy od brygadzisty, że
żonie Abu Sulajmana bardzo dobrze zrobiło lekarstwo chatun. Wykąpała w
nim oczy, a potem wypiła wszystko, do ostatniej kropli!
Najczęstszym gestem jest wymowne pocieranie brzucha.
Ma to jedno z dwóch znaczeń: a) ostra niestrawność, b) skarga na
bezpłodność.
Dwuwęglan sodu znakomicie działa w pierwszym przypadku i zyskał dość
niespodziewaną reputację w drugim.
- Biały proszek twojej chatun sprawił w zeszłym sezonie cud! Mam teraz
dwóch silnych synów: bliźnięta!
Wspominając te poprzednie triumfy, nieco się jednak boję czekającego
mnie zadania. Max ze zwykłym optymizmem dodaje mi odwagi. Szejk
powiedział mu, że jego żona сіефі na
* Parafraza cytatu z Szekspira: Król Henryk IV. Część druga, akt III, scena
I.
139
oczy. Będzie to najzwyklejszy przypadek wymagający zaordynowania
kwasu bornego.
Oczywiście żony szejka w odróżnieniu od zwykłych wieśniaczek są
zawoalowane. Wobec tego zanosi się lampę do małego pustego magazynu,
gdzie mam obejrzeć pacjentkę.
Pułkownik i Bumps rzucają parę sprośnych uwag i robią, co mogą, żeby
mnie zdenerwować, kiedy z oporami idę do „gabinetu lekarskiego".
Na zewnątrz stoi ze dwadzieścia osób. Szejk wita Маха radosnym rykiem
i macha ręką w kierunku wysokiej, zawoalo-wanej postaci.
Wypowiadam konwencjonalne słowa pozdrowienia i kieruję się do
magazynku. Za mną idzie nie jedna kobieta, lecz pięć. Wszystkie są
niezmiernie podniecone, śmieją się i trajkoczą.
Drzwi zamykają się za nami. Max i szejk pozostają pod drzwiami, żeby
tłumaczyć w razie konieczności.
Czuję się nieco oszołomiona tym tłumem kobiet. Czy one wszystkie są
żonami szejka? I czy wszystkie potrzebują porady lekarskiej?
Spadają zasłony. Jedna z kobiet jest młoda, wysoka i bardzo piękna.
Zapewne to nowa żona, jeżydka, opłacona zaliczką za użytkowanie ziemi.
Główna żona jest dużo starsza, wygląda na czterdzieści pięć lat, choć ma
zapewne trzydzieści. Wszystkie są obwieszone biżuterią i wszystkie należą
do typu wesołych, przystojnych kobiet kurdyjskich.
Kobieta w średnim wieku wskazuje na swoje oczy i przyciska rękę do
twarzy. Niestety, tu nie wystarczy kwas borny! Podejrzewam, że cierpi na
jakąś złośliwą postać zakażenia krwi!
Podnoszę głos i wołam do Маха, że to chyba zakażenie krwi i że kobieta
powinna iść do lekarza lub nawet do szpitala w Dajr az-Zaurze bądź
Aleppo, gdzie zrobią jej stosowne zastrzyki.
Max przekazuje to szejkowi, który jest najwyraźniej przejęty moją
diagnozą. Max woła:
- Twoja mądrość zrobiła na nim ogromne wrażenie. Dokładnie to samo
powiedział mu lekarz w Bagdadzie. On też orzekł, że powinna mieć „des
piąures" [zastrzyki]. Teraz, kiedy i ty tak twierdzisz, szejk ma zamiar
poważnie się nad tym zastanowić. Na pewno kiedyś zawiezie żonę do
Aleppo.
140
Dodaję, że byłoby dobrze, gdyby zrobił to szybko.
Tego lata - mówi szejk - albo najdalej na jesieni. Nie ma pośpiechu.
Wszystko będzie zgodnie z wolą Allaha.
Młodsze żony, czy kto to tam jest, badają moje ubranie z wybuchami
ekstatycznej wesołości. Daję pacjentce kilka tabletek aspiryny dla
złagodzenia bólu, zalecam okłady z gorącej wody itp. Jednakże ona jest
bardziej zainteresowana moim wyglądem niż własnym stanem. Częstuję
kobiety tureckimi słodyczami i wszystkie uśmiechamy się, chichoczemy i
gładzimy nawzajem swoje suknie.
W końcu kobiety z żalem zakładają swoje zasłony i wychodzą. Wracam do
saloniku jako zupełny wrak, ze zszarpanymi nerwami.
Pytam Маха, czy sądzi, że szejk zawiezie żonę do jakiegoś szpitala.
Odpowiada, że zapewne nie.
Michel jedzie dziś do Kamiszli z praniem i długą listą zakupów.
Wprawdzie nie umie czytać ani pisać, ale nigdy niczego nie zapomina i
zawsze potrafi podać dokładną cenę. Jest skrupulatnie uczciwy, co
równoważy jego liczne a kłopotliwe wady, które ułożyłabym w
następującą listę:
1. Wysoki, jękliwy głos.
2. Zamiłowanie do wyklepywania tutii pod naszymi oknami.
3. Obiecujące próby mordowania muzułmanów na szosie.
4. Skłonność do wykłócania się.
Jest dziś dużo zdjęć do obróbki. Dostaję nową ciemnię. W porównaniu z
„ustronnym kącikiem" w Amudzie warunki uległy niewątpliwej poprawie.
Mogę się wyprostować, mam stolik i krzesło.
Niestety, jest to nowa dobudówka, postawiona kilka dni przed moim
przyjazdem, i glina jeszcze nie wyschła. Na ścianach rosną dziwne grzyby
i kiedy człowiek tkwi zamknięty w ciemni w gorący dzień, wychodzi na
poły uduszony!
Max dał kawałek czekolady chłopcu, który myje na dziedzińcu odkopaną
ceramikę. Wieczorem chłopiec dopada go z pytaniem:
- Chawadża, błagam, powiedz mi, jak się nazywa to, co mi dałeś? To takie
pyszne, że ja już więcej nie chcę słodyczy z ba-
141
żaru. Muszę kupić ten nowy przysmak, nawet gdyby kosztował całego
medżidi!
Mówię Maxowi, że powinien czuć się odpowiedzialny za wciągnięcie
chłopca w nałóg. Najwyraźniej od czekolady można się uzależnić.
Max zauważa, że inaczej zareagował stary człowiek, którego poczęstował
kiedyś kawałkiem czekolady. Stary uprzejmie podziękował i schował
czekoladę w fałdach sukni. Nadgorliwy Michel spytał, czy nie ma zamiaru
jej zjeść. - To jest dobre - zapewnił. Starzec odpowiedział po prostu: - To
coś nowego. Może być niebezpieczne!
Dziś nie jesteśmy zajęci przy wykopaliskach, więc wybieramy się do Tell
Brak, żeby zorganizować tam prace. Sam kopiec znajduje się około mili od
Dżakdżaku, wobec czego pierwszym problemem do rozwiązania jest brak
wody. Miejscowi specjaliści próbowali wykopać studnię, ale woda okazała
się słonawa, niezdatna do picia. Trzeba będzie ją więc przywozić z rzeki -
stąd Czerkies, wózek i beczki na wodę (i koń, który nie jest starą chabetą).
Będziemy także potrzebowali stróża, który by zamieszkał w pobliżu
wykopalisk.
Dla nas samych wynajmujemy dom w ormiańskiej wiosce nad rzeką.
Większość domów jest opuszczona. Na akcję osiedleńczą wydano na
początku dużo pieniędzy, ale o ile można sądzić, nie postawiono na
pierwszym miejscu tych potrzeb, które były najważniejsze. Domy z cegieł
suszonych na słońcu zbudowano zanadto na wyrost, większe i bardziej
wymyślne, niż to było konieczne (choć dla zachodniego oka to i tak tylko
nędzne lepianki!), podczas gdy koło wodne, od którego zależało
nawadnianie i cały sukces akcji osiedleńczej, było za małe, gdyż nie
starczyło funduszy na budowę porządnego. Osiedle miało funkcjonować
na zasadzie wspólnoty. Dostarczono narzędzia, zwierzęta itp., a
społeczność miała zapłacić za nie z zysków. Tymczasem ludzie znudzili
się życiem na pustkowiu, zapragnęli wrócić do miasta i jeden po drugim
uciekali z osiedla, zabierając ze sobą narzędzia. W rezultacie trzeba je było
ustawicznie uzupełniać, a ci, którzy pozostali i pracowali dalej na roli, ze
zdumieniem stwierdzali, że są coraz bardziej zadłużeni. Koło wodne w
końcu przestało działać i osiedle zmieniło się w nędzną wioskę - i to
bardzo niezado-
142
woloną wioskę. Opuszczony dom, który wynajmujemy, jest imponującą
budowlą, z dziedzińcem otoczonym murem i z dwupiętrową „wieżą" po
jednej stronie. Naprzeciw wieży ciągnie się rząd pomieszczeń
wychodzących na dziedziniec. Sarkis, stolarz, naprawia teraz stolarkę
drzwi i okien, żeby kilka izb nadawało się do zamieszkania.
Wysyłamy Michela po nowego stróża, który pochodzi ze wsi oddalonej o
parę mil. Ma przybyć z własnym namiotem.
Sarkis donosi, że w najlepszym stanie są pokoje w wieży. Po kilkunastu
stopniach wychodzi się na niewielki płaski dach, a stamtąd kolejno do
dwóch pomieszczeń. Uzgadniamy, że w pierwszym będzie się jeść i
pracować, a do drugiego wstawi się parę polowych łóżek. W oknach są
drewniane okiennice na zawiasach, ale Sarkis ma wstawić szyby.
Wraca Michel i donosi, że stróż, którego miał przywieźć, ma trzy żony,
ośmioro dzieci, wiele worków mąki i ryżu i sporą trzodę. Niepodobna
przetransportować tego wszystkiego furgonetką. Co ma zrobić?
Odjeżdża z trzema syryjskimi funtami i poleceniem przywiezienia
wszystkiego, co się da. Do przewozu reszty mogą sobie wynająć osły.
Zjawia się nagle Czerkies, powożąc koniem zaprzęgniętym do wózka z
wodą. Śpiewa i wywija wielkim batem. Wózek jest pomalowany na
jaskrawe kolory, niebieski z żółtym, beczka jest niebieska, Czerkies ma
wysokie buty i barwne okrycie. Całość jeszcze bardziej niż kiedykolwiek
kojarzy się z rosyjskim baletem. Czerkies wysiada, strzela z bata i nadal
śpiewa, chwiejąc się na nogach. Jest najoczywiściej kompletnie pijany!
Kolejny z nieocenionych nabytków Michela!
Czerkies zostaje zwolniony, a na jego miejsce przychodzi niejaki Abdul
Hassan, poważny, melancholijny mężczyzna, który twierdzi, że zna się na
koniach.
Wracamy do domu i dwie mile od Czaghar kończy się nam benzyna.
Rozwścieczony Max wymyśla Michelowi.
Michel wznosi ręce do nieba i wydaje lament uciśnionej niewinności.
Działał wyłącznie w naszym interesie. Chciał wykorzystać benzynę do
ostatniej kropli.
143
- Ty głupcze! Czy nie mówiłem ci, że masz zawsze napełniać bak i
zapasowy kanister!
- Nie ma miejsca na zapasowy kanister, a poza tym ktoś mógłby go ukraść.
- A dlaczego nie napełniłeś baku?
- Chciałem się przekonać, jak daleko zajedzie samochód na tym, co
zostało.
- Idiota!
Michel mówi uspokajająco: „ Sawi pruba ", co pobudza Маха do ryku
wściekłości. Wszyscy mamy ochotę na zastosowanie For ca wobec
Michela, gdyż nadal wygląda jak niesłusznie oskarżone uosobienie
niewinności!
Max powściąga wściekłość, ale mówi, że teraz rozumie, dlaczego doszło
do masakry Ormian!
Docieramy w końcu do domu, gdzie wita nas Farhat, wyrażając chęć
zwolnienia się, ponieważ on i Ali nigdy nie przestają się kłócić!
rozozihł osmv
Gzagharі Вгай
Wyższy status ma swoje minusy. Z naszych dwóch służących Sabri jest
niewątpliwie lepszy. Jest inteligentniejszy, sprawniejszy, łatwiej się
przystosowuje i jest zawsze wesoły. Jego ogólny dziki wygląd i wielki,
starannie naostrzony nóż, który trzyma w nocy pod poduszką, nie mają
znaczenia! Podobnie jak i fakt, że ilekroć prosi o krótki urlop, przyczyną
jest konieczność odwiedzenia jakiegoś krewnego, który siedzi w więzieniu
w Damaszku lub gdzie indziej za zabójstwo! Te wszystkie zabójstwa, jak z
powagą tłumaczy Sabri, były konieczne] To była sprawa honoru lub
prestiżu rodziny. Na dowód mówi, że wyroki nigdy nie są szczególnie
wysokie.
Zdecydowanie wolelibyśmy, żeby obsługiwał nas Sabri. Obcowanie z
Mansurem jest, postawmy sprawę jasno, po prostu przykre! Ale to Mansur,
który zgodnie z Махута Маха jest zbyt głupi na to, żeby być
nieuczciwym, prawem dłuższego stażu pełni funkcję starszego służącego i
z tego tytułu niestety to właśnie on obsługuje Маха i mnie, podczas gdy
Pułkownik i Bumps, jako niżsi statusem, cieszą się usługami
inteligentnego, wesołego Sabriego.
Niekiedy już od wczesnego poranka Mansur budzi moją niechęć. Wchodzi
do sypialni po mniej więcej sześciokrotnie powtórzonym pukaniu,
niepewny, czy powtarzane „Wejdź" naprawdę skierowane jest do niego. W
drzwiach zatrzymuje się, ciężko dysząc i ryzykownie balansując
trzymanymi w rękach dwiema filiżankami mocnej herbaty. Po chwili,
rzężąc przy oddychaniu i powłócząc nogami, posuwa się po podłodze i sta-
10. Opowiedzcie
145
wia jedną filiżankę na krześle obok mojego łóżka, wychlapu-jąc przy tym
połowę na spodeczek. Wraz z nim dociera do mnie zapach: w najlepszym
razie cebuli, w gorszym - czosnku. Żaden z nich doprawdy nie jest
pożądany o piątej rano.
Rozlanie herbaty napełnia Mansura rozpaczą. Patrzy na filiżankę i
spodeczek, potrząsa głową i z powątpiewaniem kieruje w stronę rozlanej
herbaty dwa palce.
Groźnym, choć zaspanym głosem wołam: - Zostaw to!
Mansur wzdryga się, ciężko zaczerpuje powietrza i wlecze się przez pokój
do Маха, gdzie powtarza całe przedstawienie.
Następnie zmierza ku umywalce. Wyciąga emaliowaną miskę, niesie ją
ostrożnie do drzwi i opróżnia na zewnątrz. Wraca z nią, nalewa parę
centymetrów wody i mieszają pracowicie jednym palcem. Ten proces trwa
jakieś dziesięć minut. Potem, wzdychając, wychodzi, wraca z bańką po
benzynie pełną gorącej wody, stawiają na ziemi i powoli wychodzi na
dobre, zatrzaskując drzwi w taki sposób, że nieodmiennie otwierają się z
powrotem!
Wypijam zimną herbatę, wstaję, myję sama miskę, wylewam wodę,
zamykam porządnie drzwi i zaczynam nowy dzień.
Po śniadaniu Mansur zabiera się do sprzątania sypialni. Pierwszą
czynnością po rozchlapaniu sporej ilości wody w okolicy stojaka na
miednicę jest bardzo staranne i systematyczne wytarcie kurzu. Nie jest to
źle zrobione, ale zabiera mu niezmiernie dużo czasu.
Zadowolony z wykonania pierwszego etapu zajęć domowych Mansur
wychodzi, znajduje tutejszą miotłę, wraca z nią i zaczyna zapamiętale
zamiatać. Podniósłszy tak straszliwy kurz, że niepodobna oddychać,
zabiera się do słania łóżek. Robi to bądź tak, że kiedy kładziemy się spać,
stopy zostają nieprzykryte, bądź wpycha pół koca pod materac, tak że
pozostała część sięga tylko do pasa. Pomijam takie dokuczliwe drobiazgi
jak układanie prześcieradeł i koców kolejnymi warstwami i zakładanie obu
poszewek na jedną poduszkę. Takie wzloty fantazji przydarzają mu się
tylko w dniach zmiany bielizny pościelowej.
Potakując głową z satysfakcją, Mansur w końcu wychodzi chwiejnie z
naszej sypialni, wyczerpany napięciem nerwowym i ciężką pracą. Traktuje
siebie samego i swoje obowiąz-
146
ki z niesłychaną powagą i jest ogromnie skrupulatny. Ta jego postawa robi
wielkie wrażenie na pozostałych służących i Di-mitri, kucharz, całkiem
serio mówi do Маха: - Sabri jest bardzo chętny i pracowity, ale nie ma
wiedzy i doświadczenia Mansura, który zna wszystkie potrzeby
chawadżów! - Żeby nie podważać dyscypliny, Max na siłę wydaje
potakujące dźwięki, ale obydwoje, on i ja, patrzymy z utęsknieniem na
Sabrie-go, który wesoło trzepie i składa ubrania Pułkownika.
Próbowałam kiedyś cierpliwie wpoić Mansurowi moje własne poglądy na
wykonywanie czynności domowych, ale było to błędne posunięcie.
Naplątałam mu jedynie w głowie i pobudziłam jego wrodzony upór.
- Pomysły chatun nie są praktyczne - powiedział ze smutkiem Maxowi. -
Chatun żąda, żebym wyrzucał liście herbaciane na podłogę. Ale liście
herbaciane wrzuca się do czajniczka do picia. I jak można odkurzać pokoje
po zamiataniu? Zbieram kurz ze stołów i pozwalam mu spaść na podłogę,
a. potem zmiatam go z podłogi. Tylko tak jest rozsądnie.
Mansur ma bardzo zdecydowane zapatrywania na to, co jest, a co nie jest
rozsądne. Żądanie Pułkownika, by podawać mu dżem do jego labanu
(zsiadłego mleka), wywołuje natychmiastową przyganę ze strony
Mansura: - Nie, dżem nie jest potrzebny!
Trzymają się go jakieś resztki wojskowych przyzwyczajeń. Na wezwanie
odpowiada natychmiastowym „Present!" [Obecny] , a drugie śniadanie,
obiad i kolację ogłasza prostą formułką ,Jm soupe!" [Zupa].
Naprawdę w swoim żywiole Mansur jest w porze kąpieli, tuż przed
kolacją. Wtedy tylko prezyduje i nie musi nic robić sam. Pod jego
władczym okiem Farhat i Ali przynoszą z kuchni wielkie bańki po
benzynie pełne wrzątku i zimnej wody (a raczej rzadkiego błota) i
przygotowują nam kąpiel w wielkich baliach, tyle że miedzianych, jak
garnki do smażenia konfitur. Po kąpieli Farhat i Ali nadal pod nadzorem
Mansura, uginając się, wynoszą pełne balie i wylewają wodę, zwykle tuż
przed frontowymi drzwiami, tak że jeśli ktoś nieopatrznie wyjdzie po
kolacji, ślizga się po płynnym błocie i pada jak długi.
Od chwili awansowania na gońca i przydzielenia roweru Ali ceni się zbyt
wysoko, by wykonywać podrzędniejsze posłu-
147
gi. Wiecznie zmartwionemu Farhatowi zleca niekończące się skubanie
drobiu i ceremonialne zmywanie naczyń po posiłkach, z użyciem
ogromnych ilości mydła i minimalnych ilości wody.
Przy rzadkich okazjach, kiedy wkraczam do kuchni, by pokazać
Dimitriemu, jak przyrządzić jakieś europejskie danie, Ali natychmiast
narzuca najwyższe standardy higieny i ogólnej czystości.
Jeśli wezmę jakąś miskę, wyglądającą na idealnie czystą, natychmiast
wyrywa mi ją z rąk i przekazuje Farhatowi.
- Farhat, umyj miskę, chatun chce jej użyć.
Farhat chwyta miskę, smaruje pieczołowicie wnętrze żółtym mydłem, z
animuszem poleruje namydloną powierzchnię i podaje mi z powrotem.
Mam głębokie przekonanie, że suflet obficie doprawiony mydłem nie
będzie zbyt udany, ale tłumię obawy i zmuszam się do kontynuowania
przygotowań.
Wszystko tu fatalnie wpływa na nerwy. Po pierwsze temperatura w kuchni
wynosi zazwyczaj jakieś 99 stopni Fahrenheita*, a po to, by nie dopuścić
do nagrzewania przez słońce i utrzymać przynajmniej taki względny
chłód, otwór okienny zrobiono stosownie mały i w rezultacie panuje tu
duszny półmrok. Pełnia ufności i szacunku, wyrażana przez wszystkie
otaczające mnie twarze, wywiera dodatkowy dezorganizujący wpływ.
Dużo jest tych twarzy, gdyż poza Dimitrim, służalczym Farhatem i pełnym
pychy Alim przychodzą, by obserwować moje czynności, Sabri, Mansur,
stolarz Sarkis, woziwoda i wszyscy robotnicy, którzy akurat mają coś do
roboty w domu. Kuchnia jest mała, tłum duży. Widzowie skupiają się
wokół mnie, z podziwem i atencją obserwując każdą moją czynność.
Zaczynam się denerwować i mam przeczucie, że wszystko na pewno źle
pójdzie. Upuszczam na podłogę jajko, które się tłucze. Pokładane we mnie
zaufanie jest tak bezgraniczne, że przez dłuższą chwilę wszyscy są
przekonani, że należy to do rytuału!
Jest mi coraz goręcej i jestem coraz bardziej wytrącona z równowagi.
Patelnie są całkiem inne niż te, jakie znam, rączka
* Czyli ok. 37°C. 148
ubijaczki do piany niespodziewanie daje się odjąć, wszystko, czego
używam, ma dziwną wielkość lub kształt... Biorę się w garść i desperacko
postanawiam, że bez względu na rezultat będę udawać, że tak właśnie
zamierzyłam!
A rezultaty są różne. Krem cytrynowy jest wielkim sukcesem, kruche
ciasto jest niejadalne i ukradkiem zakopujemy je w ziemi, suflet
waniliowy jakimś cudem wychodzi jak trzeba, podczas gdy kurczęta a la
Maryland są tak twarde, że nikt nie jest w stanie wbić w nie zębów! (Jak
sobie później uprzytomniłam, winien był niewiarygodny wiek kuraków i
fakt, że nie zdążyły skruszeć).
Mogę jednak powiedzieć, że dziś już wiem, co można zaryzykować, a co
lepiej zostawić w spokoju. Na Wschodzie nie powinno się zlecać
przyrządzania żadnych dań, które podaje się natychmiast po upieczeniu.
Omlety, suflety, frytki nieodmiennie będą przygotowane dobrą godzinę
wcześniej i umieszczone w piecu, żeby doszły, i żadne reprymendy nie
skutkują. Z drugiej strony wszystko, co wymaga żmudnego przygotowania
i może czekać na podanie, wypadnie dobrze. Suflety i omlety zostały z
żalem skreślone z listy Dimitriego. Skądinąd żaden szef kuchni nie
ukręciłby regularnie, dzień po dniu, równie znakomitego majonezu.
Warto też poruszyć inny temat z dziedziny kulinarnej. Istnieje potrawa
znana nam jako „biftek". Za każdym razem kiedy zapowiedź tego
przysmaku budzi w nas nadzieję, czeka nas rozczarowanie, gdyż pojawia
się przed nami talerz zawierający jakieś małe kawałki wysmażonego mięsa
z chrząstkami.
- To nawet nie ma smaku wołowiny - mówi ze smutkiem Pułkownik.
I na tym właśnie rzecz polega - to nigdy nie jest wołowina.
W mięso zaopatrujemy się w bardzo prosty sposób. Od czasu do czasu
Michel jedzie furgonetką do sąsiedniej wsi lub obozowiska. Wraca,
otwiera szeroko tylne drzwi i ze środka wypada osiem owiec!
Owce zarzyna się po jednej w miarę potrzeby. Ze względu na mnie został
wydany surowy zakaz szlachtowania owiec pod oknami naszego saloniku!
Wzdragam się także przed oglądaniem Farhata zamierzającego się na
kurczaki z długim, ostrym nożem w ręku.
149
To przeczulenie chatun jest traktowane przez naszych ludzi z pobłażaniem
jako jeszcze jedna zachodnia osobliwość.
Pewnego dnia, kiedy prowadziliśmy wykopaliska w pobliżu Mosulu, nasz
stary brygadzista przybiegł do Маха w niezwykłym podnieceniu.
- Musisz jutro zawieźć chatun do Mosulu! Szykuje się wielkie wydarzenie!
Będą wieszać kobietę! Twoja chatun będzie miała zabawę! W żadnym
razie nie może tego przepuścić!
Mój brak zainteresowania, co więcej, odraza - zdumiały go.
- Ale to kobietal - nalegał. - Bardzo rzadko się zdarza, że wieszają kobietę!
To Kurdyjka, która otruła trzech mężów! Na pewno, na pewno chatun nie
zechce przepuścić czegoś takie gol
Moja zdecydowana odmowa wzięcia udziału w tym widowisku mocno
obniżyła mój prestiż w jego oczach. Opuścił nas ze smutkiem, by samemu
nacieszyć się sceną wieszania.
Niekiedy i w innych okolicznościach objawia się w nas nieoczekiwana
wrażliwość. Obojętni na los kurcząt i indyków (nieprzyjemnie
gulgoczących stworzeń), pewnego razu kupiliśmy ładną, tłustą gęś.
Niestety, okazało się, że gęś jest bardzo towarzyska. Najwyraźniej w
swojej wsi mieszkała razem z właścicielami jak członek rodziny. Już
pierwszego wieczora bardzo stanowczo próbowała dzielić z Махет kąpiel.
Stale otwierała drzwi i wtykała do środka dziób w pełny nadziei sposób,
jakby mówiąc „Czuję się samotna". Mijały dnie. Wpadliśmy w desperację.
Nikt nie miał sumienia zarządzić zabicia gęsi.
Wreszcie kucharz wziął to na siebie. Gęś, nadziewana na miejscowy
sposób, wyglądająca i pachnąca smakowicie, została podana na stół.
Niestety, nikomu z nas danie nie sprawiło przyjemności! Był to najbardziej
ponury posiłek, jaki kiedykolwiek jedliśmy.
Natomiast Bumps okrywa się hańbą w dniu, kiedy Dimitri z dumą podaje
całe jagnię - z głową, nóżkami i wszystkim. Bumps rzuca okiem na
pieczeń i wybiega z jadalni jak oparzony.
A wracając do problemu „bifteka". Kiedy owca zostaje zarżnięta i
poćwiartowana, mięso podaje się w następującym porządku: najpierw
łopatkę, czy jakiś podobny kawałek, nadziany ryżem z przyprawami i
zaszyty (uroczyste danie, specjal-
150
ność Dimitriego), następnie udźce, potem półmisek czegoś, co było
nazywane w czasie ostatniej wojny „jadalne odpadki", następnie rodzaj
gulaszu z ryżem i wreszcie, jako ostatnie, niechwalebne części owcy,
niegodne zaliczenia do lepszych dań, uporczywie smażone przez długi
czas, aż mięso znacznie się skurczy i przybierze konsystencję skóry na
podeszwy -danie znane pod nazwą „biftek"!
Prace na kopcu dają zadowalające wyniki - cała dolna część okazuje się
przedhistoryczna. W jednym sektorze robimy „głęboki wykop" - od
szczytu aż do dziewiczej warstwy ziemi. Daje to nam piętnaście warstw
kolejnego osadnictwa. Dolne dziesięć to warstwy prehistoryczne. Po roku
1500 p.n.e. kopiec został opuszczony, zapewne dlatego, że erozja pożłobiła
okoliczny teren i utrudniła uprawę roli. Jak zawsze jest kilka rzymskich i
muzułmańskich pochówków, które nam jedynie przeszkadzają. Zawsze
nazywamy je rzymskimi przy naszych ludziach, mając na uwadze ich
religijną wrażliwość, ale muzułmanie sami odnoszą się do nich bez
szacunku. „To twojego dziadka wykopujemy, Abdul!". „Nie, to twój
dziadek, Daud!". Śmieją się głośno i żartują bez skrępowania.
Znajdujemy wiele interesujących rzeźbionych amuletów w postaci
zwierząt, wszystkie dobrze znanego typu, lecz nagle zaczynają się
pojawiać bardzo dziwne figurki. Mały poczerniały niedźwiedź, głowa lwa
i w końcu dziwna, prymitywna postać ludzka. Max od początku żywi
wobec nich pewne podejrzenia, ale figurka ludzka to już za dużo. Mamy tu
fałszerza.
- To całkiem sprytny facet - orzeka Max, obracając w dłoniach
niedźwiedzia. - Kawałek ładnej roboty.
Zabawiamy się w detektywów. Falsyfikaty pojawiają się w jednym kącie
wykopalisk i przynosi je zazwyczaj jeden z dwóch braci. Ci ludzie
pochodzą z wioski odległej o dziesięć kilometrów. Pewnego dnia w
zupełnie innej części wykopalisk pojawia się podejrzanie wyglądająca
„łyżka". „Znalazł" ją mężczyzna z tej samej wioski. Przyznajemy bakszysz
jak zwykle i nic nie mówimy.
Ale w dniu wypłaty fałszerstwo zostaje publicznie zdemaskowane! Max
pokazuje obiekty, wygłasza z pasją potępiającą przemowę, stwierdza, że
owe znaleziska to falsyfikaty, i na
151
oczach wszystkich je niszczy (chociaż zachowuje niedźwiedzia jako
ciekawostkę). Robotnicy, którzy je rzekomo znaleźli, zostają zwolnieni i
odchodzą całkiem wesoło, chociaż głośno zapewniają o swojej
niewinności.
Następnego dnia ludzie chichoczą przy wykopaliskach.
- Chawadża wie - mówią. - On jest bardzo uczony, zna się na
starożytnościach. Jego oczu nie można oszukać.
Max jest niepocieszony, gdyż bardzo chciał wiedzieć, jak sporządzano
falsyfikaty. Były znakomicie wykonane, a dobre rzemiosło zawsze zyskuje
jego aprobatę.
Możemy już sobie wyobrazić, jak wyglądał Czaghar pięć do trzech tysięcy
lat temu. W czasach przedhistorycznych musiał przebiegać tędy bardzo
uczęszczany szlak karawanowy, wiążący Haran i Tell Halaf i ciągnący się
przez Dżabal Sindżar do Iraku i Tygrysu, i dalej do starożytnej Niniwy.
Czaghar należał do sieci wielkich ośrodków handlowych.
Niekiedy odkrywamy jakiś akcent osobisty - znak pozostawiony przez
garncarza na podstawie naczynia, cache, w której znajduje się niewielki
garnuszek pełen złotych kolczyków, być może posag córki gospodarza.
Niekiedy ów akcent osobisty jest bliższy naszym czasom - na przykład
metalowy medalion z nazwiskiem Hans Krauwinkel z Norymbergi, wybity
około roku pańskiego 1600 i leżący w muzułmańskim grobie, co wskazuje,
że istniały wówczas jakieś kontakty między tym zapadłym kątem a
Europą.
Mniej więcej pięć tysięcy lat temu wyrabiano naczynia z nacinaną
dekoracją - bardzo ładne, a dla mnie wręcz piękne. Formowano je ręcznie,
bez użycia koła garncarskiego.
Znajdujemy także madonny tej epoki - postacie w turbanach, z wielkimi
piersiami, groteskowe i prymitywne, niemniej swym czcicielom
przynoszące bez wątpienia pociechę i pomoc.
Obserwujemy też fascynujący rozwój motywu „bukranio-nu" na ceramice.
Zaczyna się od prostej głowy wołu, staje się coraz mniej naturalistyczny i
bardziej stylizowany, aż w końcu przybiera postać, której w ogóle by się
nie rozpoznało, gdyby się nie znało etapów pośrednich. (Rzeczywiście jest
to, jak stwierdzam z konsternacją, dokładnie ten sam prosty wzór co na
sukience z drukowanego jedwabiu, którą niekiedy noszę!
152
Och, niech będzie! ,3ukranion" brzmi znacznie lepiej niż „biegnące
romby"!).
Przychodzi wreszcie dzień, kiedy pierwsza łopata zagłębia się w
powierzchnię Tell Brak. Jest to uroczysty moment.
Wspólnym wysiłkiem Sarkis i Ali wyporządzili już kilka pomieszczeń.
Woziwoda, wielki koń, który nie jest starą cha-betą, wózek, beczki -
wszystko czeka w gotowości.
Pułkownik i Bumps odjeżdżają do Brak poprzedniego wieczora,
przenocują i będą na kopcu wczesnym świtem.
Max i ja docieramy tam około ósmej rano. Biedny Pułkownik spędził
bezsenną noc, walcząc z nietoperzami! Podobno pomieszczenia w wieży
są opanowane przez nietoperze - do których Pułkownik żywi silną odrazę!
Bumps relacjonuje, że ilekroć obudził się w nocy, Pułkownik łaził po
pokoju i rozpaczliwie zamierzał się na nietoperze ręcznikiem.
Pozostajemy chwilę, obserwując prace przy wykopaliskach.
Ponury woziwoda podchodzi do mnie i wyrzuca z siebie długą opowieść,
która wydaje się gorzkimi żalami. Kiedy wraca Max, proszę go, żeby się
dowiedział, o co chodzi.
Okazuje się, że woziwoda ma gdzieś w okolicy Dżarablusu żonę i
dziesięcioro dzieci i że serce mu krwawi wskutek rozłąki. Czy mógłby
dostać zaliczkę i posłać po rodzinę, żeby do niego przyjechała?
Wnoszę o pozytywną odpowiedź. Max ma pewne wątpliwości. Kobieta w
domu - mówi - oznacza kłopoty.
W drodze powrotnej do Czaghar spotykamy wielu naszych robotników
wędrujących do nowych wykopalisk.
- Al-hamdu li-Llah! - wołają. - Czy będzie dla nas jutro praca?
- Tak, będzie praca.
Ponownie wychwalają Boga i idą dalej.
Spędziliśmy w domu w Czaghar dwa pozbawione sensacji dnie i teraz
przypada nasza kolej na pracę w Brak. Nie znaleziono tam jeszcze niczego
o dużym znaczeniu, lecz wykopaliska zapowiadają się obiecująco, a
domostwa pochodzą z właściwego okresu.
153
Wieje dziś silny wiatr z południa - najbardziej znienawidzony wiatr.
Powoduje, że człowiek łatwo się irytuje i robi się nerwowy. Szykujemy się
do wyjazdu, przygotowani na najgorsze - zabieramy wysokie kalosze,
płaszcze nieprzemakalne i nawet parasole. Me traktujemy zbyt poważnie
zapewnień Sarkisa, że naprawił dach. Dziś będzie, jakby powiedział
Michel, przypadek Sawipruba.
Do Tell Brak jedzie się na przełaj, bez żadnego szlaku. W połowie drogi
napotykamy dwóch naszych robotników, maszerujących do pracy.
Ponieważ mamy miejsce, Max zatrzymuje Mary i proponuje, że ich
podwiezie, co przyjmują z hałaśliwą radością. U ich nóg, z małym
kawałkiem wystrzępionego sznurka na szyi, drepce pies.
Ludzie wsiadają i Michel zamierza ruszyć. Max pyta o psa. Weźmiemy
także ich psa. Ale to nie jest ich pies, mówią. Po prostu pojawił się nagle
na pustyni.
Przyglądamy się psu bliżej. Chociaż nie należy do żadnej znanej rasy, jest
niewątpliwie europejskim mieszańcem! Budową przypomina skye teriera,
maścią teriera dandie din-monta, z wyraźnym dodatkiem teriera cairn. Jest
niezmiernie długi, ma błyszczące bursztynowe oczy i raczej pospolity,
jasnobrązowy nos. W odróżnieniu od przeciętnych psów Wschodu nie
wygląda ani na zabiedzonego, ani smutnego, ani bojaźliwego. Rozsiadł się
wygodnie i obserwuje nas, lekko wymachując ogonem.
Max mówi, że zabierzemy go ze sobą, i poleca Michelowi wsadzić go do
samochodu.
Michel wzdraga się. - Ugryzie mnie - mówi z obawą.
- Tak, tak - potwierdzają Arabowie. - Na pewno go ugryzie! Lepiej zostaw
go tutaj, chawadża.
- Weź go i wsadź do samochodu, ty przeklęty głupcze! -mówi Max do
Michela.
Michel nabiera odwagi i podchodzi do psa, który przyjaźnie zwraca ku
niemu głowę.
Michel cofa się gwałtownie. Tracę cierpliwość, wyskakuję, chwytam psa i
wsiadam z nim do Mary. To suka. Żebra jej sterczą przez skórę. Jedziemy
do Brak, gdzie nowy przybysz zostaje oddany Farhatowi z zaleceniem, by
podano mu obfity posiłek. Debatujemy także nad nazwą dla suki i
decyduje-
154
my się na Miss Ostapenko (ponieważ właśnie czytam Tobit
Transplanted*). Jednakże, głównie dzięki Bumpsowi, Miss Ostapenko jest
znana jedynie jako Hiyou. Hiyou okazuje się stworzeniem o
zdumiewającym charakterze. Żądna życia, jest absolutnie nieustraszona,
nie wykazuje lęku przed nikim i przed niczym. Odznacza się łagodnym
usposobieniem, jest przyjazna i całkowicie zdecydowana robić zawsze
tylko to, na co ma ochotę. Niewątpliwie jest obdarzona dziewięcioma
żywotami, jakie przypisuje się kotom. Jeśli zamknie się ją w
pomieszczeniu, potrafi jakoś się wydostać. Jeśli pozostawi się ją na
dworze, potrafi dostać się do środka - kiedyś wy drapała dziurę w grubej
na dwie stopy ścianie z suszonej gliny. Towarzyszy nam zawsze przy
posiłkach i jest tak natarczywa, że nie możemy się jej oprzeć. Ona nie
żebrze o kąski - ona żąda!
Jestem pewna, że ktoś sznurkiem uwiązał Hiyou kamień u szyi i próbował
ją utopić. Jednakże suka, zdecydowana cieszyć się życiem, przegryzła
sznur, dopłynęła do brzegu i pomaszerowała wesolutko przez pustynię,
gdzie wiedziona niezawodnym instynktem, przyłączyła się do tych ludzi,
których postanowiliśmy podwieźć. Mam pewien dowód na potwierdzenie
mojej teorii. Otóż Hiyou, która chodzi z nami wszędzie, jeśli ją zawołamy,
stanowczo odmawia zejścia w dół nad Dżakdżak. Zapiera się silnie na
ścieżce, potrząsa głową i wraca do domu. „Dziękuję, nie" - zdaje się
mówić. „Nie lubię być topiona! To żadna zabawa!".
Z zadowoleniem dowiadujemy się, że Pułkownik miał spokojniejszą noc.
Naprawiając dach, Sarkis wypłoszył większość nietoperzy, a ponadto
Pułkownik zmontował sobie urządzenie w stylu Heatha Robinsona**,
zawierające wielką miskę z wodą, do której nietoperze wpadają i się topią.
Mechanizm, jak tłumaczył nam Pułkownik, jest bardzo skomplikowany,
* Mowa o powieści Stelli Benson wyd. w 1931 r. ** Heath Robinson
(1872-1944) - brytyjski malarz i grafik, który zyskał sobie sławę
rysunkami będącymi satyrą na „wiek maszyn", przedstawiającymi
absurdalne i skomplikowane wynalazki, ułatwiające wykonywanie
najprostszych czynności.
155
a przygotowanie go do działania niewątpliwie skracało mu godziny snu.
Idziemy na kopiec i zasiadamy do południowego posiłku w miejscu
osłoniętym od wiatru. Mimo to z każdym kęsem połykamy duże ilości
piasku i pyłu. Wszyscy wyglądają na zadowolonych i nawet melancholijny
woziwoda objawia pewną dumę, jeżdżąc nad rzekę i wracając z wodą dla
pracowników. Podwozi ją do stóp kopca, skąd osiołki wynoszą ją na górę
w dzbanach. W całej tej operacji jest coś biblijnego, co przemawia do
wyobraźni.
Kiedy dzień pracy się kończy, żegnamy się, Pułkownik i Bumps
odjeżdżają w Mary do Czaghar, a my obejmujemy dwudniowy dyżur w
Brak.
Pokój w wieży wygląda całkiem sympatycznie. Podłoga jest wysłana
matami, na których leży parę kilimów. Mamy dzban na wodę i wielką
miskę, stół, dwa krzesła, dwa łóżka polowe, ręczniki, prześcieradła, koce i
nawet książki. Okna zostały niezbyt pewnie umocowane. Po dość
szczególnym posiłku, przygotowanym przez Alego, a podanym przez
Farhata, idziemy spać. Posiłek składał się z bardzo rzadkiego szpinaku z
mikroskopijnymi wysepkami czegoś, co jak podejrzewamy, było
„biftekiem".
Noc mija spokojnie. Materializuje się tylko jeden nietoperz i Max
wywabia go na zewnątrz za pomocą latarki. Postanawiamy powiedzieć
Pułkownikowi, że jego opowieści o setkach nietoperzy są mocno
przesadzone i zapewne miał na nie wpływ nadmiar alkoholu. O piątej
piętnaście Max dostaje herbatę i wyrusza na kopiec. Ja zasypiam
ponownie. O szóstej przynoszą herbatę dla mnie. Max wraca na śniadanie
o ósmej. Posiłek jest obfity - podają nam gotowane jajka, herbatę, arabskie
podpłomyki, dwa garnuszki dżemu i puszkę budyniu w proszku (!).
Kilka minut później zostaje wniesione drugie danie -jajecznica.
Max mruczy: - Trop de żele [Nadmiar gorliwości] - i w obawie przed
pojawieniem się z kolei omletu przekazuje niewidzialnemu Alemu, że to,
co już dostaliśmy, jest zupełnie wystarczające. Farhat wzdycha i wychodzi
z poleceniem. Wraca
156
ze zmarszczonym czołem, zatroskany i niespokojny. Oczekujemy wieści o
jakiejś poważnej katastrofie, ale nie, Farhat pyta tylko: - Czy mamy dać
pomarańcze do drugiego śniadania?
W południe zjawiają się Bumps i Pułkownik. Z powodu szalejącego wiatru
Bumps ma wielkie kłopoty ze swym hełmem tropikalnym. Michel
przybywa w nadziei zastosowania For-ca, ale Bumps, pamiętając o
poprzednio udzielanej pomocy, zręcznie go unika.
Na drugie śniadanie zazwyczaj jadamy zimne mięso i sałatę, ale ambitna
dusza Alego marzy o czymś lepszym, dostajemy więc plastry smażonego
bakłażana - ledwie letnie i na pół surowe - do tego zimne, ociekające
tłuszczem frytki, małe krążki wysmażonego na twardo „bifteka" i półmiski
sałaty przyprawionej przed wieloma godzinami. Cały posiłek tonie w
zimnym, zielonym tłuszczu!
Max mówi, że będzie mu przykro gasić zapał Alego, ale musi pohamować
porywy jego fantazji.
Okazuje się, że Abd as-Salam wykorzystuje godziny południowego
posiłku, by poczęstować ludzi długą umoralniającą tyradą o obrzydliwie
pochlebczym charakterze.
- Czy wiecie, jakie macie szczęście? - woła, wymachując rękami. - Czyż
nie robi się dla was wszystkiego, co możliwe? Czy nie myśli się o was?
Wolno wam przynosić tu swoje jedzenie i jeść na dziedzińcu domu!
Dostajecie ogromne pieniądze; tak, dostajecie pieniądze, nieważne, czy
znajdziecie coś, czy nie! Jaka hojność, jaka szlachetność! I to jeszcze nie
koniec! W dodatku do tych ogromnych sum płaci się wam jeszcze za
wszystko, co znajdziecie! Chawadża dba o was jak prawdziwy ojciec,
pilnuje nawet, żebyście nie wyrządzali sobie nawzajem krzywdy! Kiedy
macie gorączkę, daje wam lekarstwa! Jeśli wasz brzuch się zamknie, daje
wam potężne lekarstwo, żeby go otworzyć! Jaki szczęśliwy jest wasz los!
Jakże bezgraniczna jest szlachetność chawadży! Czy każe wam pracować
bez picia? Nie! Doprawdy nie! Choć wcale nie jest do tego zobowiązany,
w swej wielkoduszności dostarcza wam darmo wodę na pagórek! Wodę
przywożoną wielkim nakładem w wózku ciągniętym przez konia całą
drogę z Dżakdżaku! Pomyślcie, jaki to koszt, jaki to wydatek! Ja-
157
kie niezwykłe szczęście macie, że zatrudnia was taki człowiek!
Wycofujemy się chyłkiem, byle dalej, a Max wyraża zdumienie, że żaden
z robotników nie zamordował Abd as-Salama. On by to zrobił na ich
miejscu - mówi. Bumps odpowiada, że przeciwnie, robotnicy chętnie tego
słuchają. To prawda. Słychać pełne uznania potakiwania i chrząknięcia;
ktoś zwraca się do kogoś innego:
- To rozsądne, co on mówi. Przywożą nam wodę. Tak, to jest
wielkoduszność. On ma słuszność. Mamy szczęście. On jest mądry, ten
Abd as-Salam.
Bumps mówi, że nie może zrozumieć, jak oni dają się na to nabierać. Nie
mogę się z nim zgodzić, pamiętam, z jakim zapałem słuchałam jako
dziecko umoralniających opowiastek. Arabowie mają w sobie coś z tego
prostego, naif, dziecięcego podejścia do życia. Wolą moralizatorskiego
Abd as-Salama od bardziej nowoczesnego i mniej świętoszkowatego
Alawie-go. Ponadto stary Abd as-Salam jest znakomitym tancerzem i
wieczorami na dziedzińcu domu w Brak prowadzeni przez niego
mężczyźni wykonują długie, trudne układy taneczne -wręcz scenki
baletowe. Tańczą niekiedy do późnej nocy. Jak oni mogą tak długo się
bawić i być znowu na kopcu o piątej rano - pozostaje dla mnie tajemnicą.
Jest też dla mnie zagadką, jak mężczyźni z wiosek oddalonych o trzy, pięć,
a nawet dziesięć kilometrów potrafią codziennie przyjść do pracy
dokładnie co do minuty o wschodzie słońca! Nie mają budzików ani
zegarków, a muszą wyjść od dwudziestu minut do ponad godziny przed
wschodem słońca - i oto są. Ani się nie spóźniają, ani nie przychodzą za
wcześnie. Kiedy praca się kończy (pół godziny przed zachodem słońca),
przyglądamy się ze zdumieniem, jak rzucają kosze, śmieją się, biorą na
ramiona motyki i biegną - rzeczywiście, przebywają wesoło biegiem całą
dziesięciokilometrową drogę do domu! Jedyne przerwy w pracy to
półgodzinna przerwa na śniadanie i godzinna na południowy posiłek, a
według naszych standardów zawsze byli niedożywieni. To prawda, że
pracują w tempie, które można by nazwać leniwym, ze sporadycznymi
jedynie wybuchami gorączkowej aktywności: kopania lub biegania z
koszami, kiedy ogarnie ich nagła wesołość - ale to, co robią, to ciężka,
158
fizyczna praca. Najlepiej ma człowiek pracujący kilofem, bo kiedy
wzruszy powierzchnię swojego kawałka gruntu, siada, by zapalić
papierosa, podczas gdy pomocnik łopatą napełnia kosze. Chłopcy noszący
kosze nie mają chwili odpoczynku, poza tymi, które sami ukradkiem
wygospodarują. Robią to całkiem pomysłowo - wloką się na wysypisko
jak na filmie w zwolnionym tempie albo przez długie minuty przeszukują
swoje kosze.
Na ogół są to bajecznie zdrowi ludzie. Najczęstsze są tu choroby oczu i
obstrukcja, którą się bardzo przejmują! Jak sądzę, obecnie występuje też
często gruźlica, przywleczona przez zachodnią cywilizację. Ale zdrowieją
w tempie, które graniczy wręcz z cudem. Jeden mężczyzna rąbie drugiego
w głowę, rana wygląda okropnie. Poszkodowany prosi nas o opatrunek,
lecz jest zdumiony sugestią, że powinien rzucić pracę i iść do domu. „Co,
z powodu takiego głupstwa? To prawie nie boli!". A po dwu lub trzech
dniach rana jest zagojona, mimo bardzo niehigienicznych metod
leczniczych, jakie ów człowiek zapewne sam zastosował, kiedy tylko
dotarł do domu.
Pewnego razu Max wysłał do domu mężczyznę, któremu zrobił się na
nodze wielki, bolesny wrzód i który najoczywi-ściej miał gorączkę.
- Dostaniesz taką samą zapłatę, jakbyś pracował - obiecał mu.
Mężczyzna coś mruknął i poszedł.
Jednak po południu Max dostrzegł go, pracującego jak zwykle. - Co tu
robisz? - zapytał. - Przecież posłałem cię do domu.
- Poszedłem do domu, chawadża (osiem kilometrów). Ale w domu było
okropnie nudno. Żadnych rozmów! Same kobiety. Więc przyszedłem z
powrotem. I widzisz, dobrze zrobiłem, wrzód pękł!
Dziś wracamy do Czaghar, zaś druga zmiana przyjeżdża do Brak. Powrót
do naszego prawdziwego domu odczuwamy jako powrót do wielkiego
luksusu. Po przyjeździe stwierdzamy, że Pułkownik ponaklejał wszędzie
notatki, przeważnie o obraźliwym charakterze! Zrobił także porządki, z
takim zapałem, że nie możemy znaleźć niczego, co jest nam potrzeb-
159
ne. Zaczynamy medytować nad odwetem! W końcu wycinamy z jakichś
starych tygodników zdjęcia pani Simpson i przypinamy je w pokoju
Pułkownika!
Trzeba zrobić dużo zdjęć i wywołać klisze, a ponieważ dzień jest gorący,
kiedy wynurzam się z mojej ciemni, sama czuję się jak kawałek grzyba
domowego. Nasza służba ciężko pracuje, by mi dostarczyć względnie
czystej wody. Najpierw odcedza się grubsze błoto, a uzyskaną mętną ciecz
przelewa się wielokrotnie przez watę. Zanim woda zostanie użyta do
negatywów, dostaje się do niej nieco piasku i kurzu z powietrza, ale
rezultaty są całkiem zadowalające.
Jeden z naszych pracowników przychodzi do Маха i prosi o pięć dni
wolnego.
- Dlaczego?
- Muszę odsiedzieć karę w więzieniu!
Dzisiejszy dzień zostanie zapamiętany jako dzień akcji ratunkowej . W
nocy padał deszcz i rano ziemia była jeszcze wciąż namoknięta. Około
południa pojawia się dziko wyglądający człowiek, pędzący szaleńczo na
koniu z samozaparciem posłańca wiozącego królowi wieść o wygranej
bitwie. W rzeczywistości przywozi złą nowinę. Pułkownik i Bumps
wyruszyli do Czaghar i w pół drogi utknęli. Jeździec zostaje natychmiast
wysłany z powrotem z dwiema łopatami, a my organizujemy zespół
ratunkowy. Pięciu mężczyzn z Sarkisem na czele wyrusza w Poilu. Biorą
dodatkowe łopaty i deski i odjeżdżają z wesołym śpiewem!
Max wrzeszczy za nimi, żeby sami nie utknęli. I w istocie to właśnie się
zdarza, na szczęście zaledwie paręset jardów od miejsca, gdzie ma kłopoty
Mary - ugrzęzła tylną osią w błocie. Jej załoga, która od pięciu godzin
usiłuje ją odkopać, jest bardzo zmęczona, a ponadto doprowadzona do
rozpaczy i niemal do szału okrzykami i rozkazami Michela, wydawanymi
jego zwykłym wysokim, jękliwym falsetem, a składającymi się głównie z
„Forca!". Stosując Forca, Michel łamie trzeci z kolei podnośnik! Przy
pomocy paru zabijaków (wybranych ze względu na ich muskulaturę) i pod
sprawniejszym kierownictwem Sarkisa Mary decyduje się wydostać z
grzęzawiska, co robi znienacka, pokrywając wszystkich błotem od stóp do
160
głów i pozostawiając za sobą ziejącą dziurę, ochrzczoną przez Pułkownika
„grobowcem Mary".
W czasie naszego ostatniego dyżuru w Brak spadło dużo deszczu i dach
Sarkisa nie sprostał swemu zadaniu. Co więcej, pootwierały się
prowizoryczne okiennice i wiatr z deszczem hulają po pokoju. Na
szczęście najgorszy deszcz pada w „wolnym dniu", kiedy prace
wykopaliskowe i tak nie są prowadzone. Z projektowanej wycieczki do
wulkanu Kaukab musimy jednak zrezygnować.
W związku z wolnym dniem niemal dochodzi do buntu, gdyż
dziesięciodniowy okres pracy kończy się w sobotę i Abd as-Salam,
któremu polecono, by ogłosił ludziom, że następnego dnia nie ma pracy,
jak zwykle partaczy sprawę. Beczy głośno: - Jutro niedziela, więc się nie
pracuje!
Natychmiast wybucha gwar! Co takiego? Czy wszyscy dobrzy
muzułmanie mają być obrażani i pomijani na rzecz nędznych dwudziestu
Ormian? Zapalczywy dżentelmen, nazywający się Abbas Id, próbuje
zorganizować strajk. Max wygłasza orację, oświadczając, że kto chce mieć
święto w niedzielę, poniedziałek, wtorek, środę, czwartek, piątek i w
sobotę, to proszę bardzo! Co do Abbasa Ida, to ma nie pokazywać się
więcej na kopcu! Ormianom, którzy triumfalnymi uśmiechami proszą się o
morderstwo, zaleca trzymać język za zębami -po czym zaczyna się
wypłata. Max skrywa się w Mary, a Michel, zataczając się, wynosi z domu
worki z pieniędzmi i umieszcza je w furgonetce. (Nie są to już na
szczęście medżi-di - niebu niech będą dzięki! Zostały ogłoszone za
nieważne i tylko syryjska waluta jest de rigeuf). W oknie koło kierowcy
pojawia się twarz Маха (wygląda jak kasjer w okienku kasy kolejowej).
Michel wstawia krzesło do furgonetki i obejmuje kontrolę nad gotówką,
układa monety w stosy i wzdycha głośno z żałości, że taka masa pieniędzy
idzie w muzułmańskie ręce!
•Max otwiera ogromną księgę rachunkową i zaczyna się zabawa. Każdy
zespół po kolei występuje z tłumu, kiedy wywołuje się jego nazwę; jego
członkowie podchodzą i odbierają, co się im należy. Codzienny bakszysz
każdego pracownika został sprawdzony i dodany do dniówki. Siedzieliśmy
nad tym trudnym zadaniem arytmetycznym do późnej nocy.
11. Opowiedzcie
161
W dzień wypłaty uwidacznia się wyraźnie nierówność losu. Niektórzy
pracownicy dostają dużą premię, inni prawie nic. Krążą żarciki i
dykteryjki i wszyscy, nawet ci pominięci przez fortunę, są bardzo weseli.
Wysoka, przystojna Kurdyj-ka podbiega do swego męża, który przelicza
otrzymane pieniądze.
- Ile dostałeś? Pokaż! - Bez skrupułów chwyta całą sumę i odchodzi.
Dwaj dystyngowanie wyglądający Arabowie litościwie odwracają głowy,
zaszokowani takim pokazem niekobiecego (i niemęskiego) zachowania!
Kurdyjka wynurza się ponownie ze swojej lepianki i wymyśla mężowi za
sposób, w jaki rozwiązuje pęta osłu. Kurd, wielki, przystojny mężczyzna,
wzdycha ze smutkiem. Któż chciałby być mężem Kurdyjki?
Istnieje powiedzonko, że jeśli Arab obrabuje cię na pustyni, pobije cię, ale
pozostawi przy życiu. Natomiast jeśli obrabuje cię Kurd, zabije cię dla
samej przyjemości zabijania!
Być może trzymanie pod pantoflem w domu pobudza do dzikości poza
domem!
Po dwóch godzinach wypłata wreszcie się kończy. Małe nieporozumienie
pomiędzy Daudem Sulajmanem a Daudem Su-ląjmanem Muhammadem
zostało załatwione ku obustronnemu zadowoleniu. Abdallah wraca z
uśmiechem, żeby wyjaśnić, że dziesięć franków pięćdziesiąt wypłacono
mu przez pomyłkę. Natomiast mały Mahmud upomina się ostrym głosem
o czterdzieści pięć centimów: - Dwa paciorki, brzeg naczynia i kawałek
obsydianu, chawadża, a było to w ostatni czwartek! - Wszystkie
roszczenia, kontrroszczenia itd. zostają zbadane, omyłki poprawione.
Rozpytujemy się, kto pracuje nadal, a kto chce odejść. Niemal wszyscy
odchodzą. - Ale po następnym okresie kto wie, chawadża?
- Tak - mówi Max - kiedy wydasz wszystkie pieniądze!
- Rzekłeś, chawadża.
Następuje wymiana serdecznych pozdrowień i słów pożegnania. Tej nocy
na dziedzińcu będą śpiewy i tańce.
Z powrotem w Czaghar Bazarze. Piękny, gorący dzień. Pułkownik aż
bełkoce, tak jest wściekły na zachowanie się Poilu,
162
który ostatnio w Brak codziennie go zawodzi. W każdym takim przypadku
przybywa Farhat, zapewnia, że samochód jest w porządku, nic nie jest
zepsute, i na dowód włącza starter. Silnik natychmiast zapala. Pułkownik
traktuje to jako dodatkową obrazę.
Podchodzi Michel i tłumaczy swym wysokim głosem, że trzeba jedynie
oczyścić gaźnik - to bardzo proste, jest gotów to Pułkownikowi pokazać.
Następnie demonstruje swoją ulubioną sztuczkę: wciąga benzynę do ust,
płucze je dłuższą chwilę, a w końcu wszystko połyka. Pułkownik patrzy na
to z miną chłodnego obrzydzenia. Michel kiwa głową, uśmiecha się
uszczęśliwiony, mówi zachęcająco do Pułkownika: - Sawi pruba? - i
zaczyna zapalać papierosa. Wstrzymujemy oddech, oczekując, że z gardła
Michela buchnie płomień, ale nic się nie dzieje.
Zdarzają się drobne komplikacje. Czterech ludzi zostaje zwolnionych za
ustawiczne bójki. Alawi i Jahja kłócą się i nie odzywają się do siebie.
Ukradziono nam jeden z domowych dywanów. Szejk jest oburzony i
zwołuje zebranie dla przeprowadzenia śledztwa w tej materii. Mamy
przyjemność obserwować je z daleka - krąg biało odzianych, brodatych
postaci rozsiadłych na ziemi, pochylonych tak, by głowy znalazły się
blisko siebie.
- Trzymają głowy tak, by nikt nie mógł podsłuchać tajemnic, o których
mówią - tłumaczy Mansur.
Dalsze posunięcia są nader wschodnie. Szejk podchodzi do nas z
zapewnieniem, że złoczyńcy są mu teraz znani i że zostaną ukarani, a
dywan zwrócony.
W rzeczywistości bije sześciu swoich osobistych wrogów i zapewne
szantażuje kilku innych. Dywan się nie materializu-je, ale szejk jest w
doskonałym humorze i można po nim poznać przypływ gotówki.
Do Маха przychodzi ukradkiem Abd as-Salam. - Powiem ci, kto ukradł
twój dywan. To szwagier naszego szejka, szejk jezydów. To bardzo zły
człowiek, ale ma piękną siostrę.
W oku Abd as-Salama błyska nadzieja na małe rozkoszne prześladowanie
jezydów, ale Max deklaruje, że dywan został spisany na straty i koniec. -
W przyszłości - mówi Max, spoglądając surowo na Mansura i Sabriego -
macie lepiej pilno-
163
wać domu, a wietrzących się dywanów nie powinniście pozostawiać na
dworze bez opieki.
Następny przykry incydent to przybycie dwóch pracowników urzędu
celnego i złapanie dwóch naszych robotników na paleniu przemycanych
irackich papierosów. Ci dwaj mieli szczególnego pecha, gdyż w
rzeczywistości wszyscy nasi ludzie w liczbie dwustu osiemdziesięciu
(według aktualnej listy płac) palą szmuglowane irackie papierosy!
Funkcjonariusz urzędu celnego chce rozmawiać z Махет.
- To poważne przestępstwo - mówi. - Z uprzejmości dla ciebie, chawadża,
nie aresztowaliśmy tych dwóch ludzi z twoich wykopalisk. To mogłoby ci
przynieść ujmę na honorze.
- Dziękuję za uprzejmość i delikatność - odpowiada Max.
- Jednakże sugerujemy, żebyś zwolnił ich bez zapłaty, chawadża.
- Nie mogę tego zrobić. Nie do mnie należy egzekwowanie praw waszego
kraju. Jestem cudzoziemcem. Ci ludzie zobowiązali się pracować dla
mnie, a ja zobowiązałem się im płacić. Nie mogę wstrzymać należnej im
zapłaty.
Sprawa zostaje w końcu załatwiona (za zgodą winnych przestępstwa)
metodą potrącenia grzywny z zapłaty winowajców i wypłacenia jej do rąk
funkcjonariusza.
- In sza Allah! - mówią ukarani, wzruszając ramionami i wracając do
pracy. Max, który ma miękkie serce, jest nieco zbyt wspaniałomyślny,
przyznając w tym tygodniu winowajcom wyższy bakszysz. W dzień
wypłaty odchodzą od okienka zadowoleni.
Nie podejrzewają Маха о wspaniałomyślność, lecz przypisują ten
szczęśliwy traf nieskończonemu miłosierdziu Al-laha.
Udajemy się na kolejną wyprawę do Kamiszli. Wywołuje podniecenie
porównywalne z wizytą w Paryżu czy Londynie. Program jest taki jak
zawsze - Harrods, bezładna konwersacja z panem Yannakosem, długa sesja
w banku, lecz tym razem ożywiona obecnością najwyższego dygnitarza
Kościoła maronickiego, w całym jego majestacie, w fioletowych szatach, z
bujnymi włosami i ozdobionym klejnotami krzyżem. Max trąca mnie,
żebym zaproponowała „Monseigneurowi" moje krzesło, co robię
niechętnie, czując się w tym momencie
164
zapamiętałą protestantką. (Czy w podobnych okolicznościach
zaoferowałabym arcybiskupowi Yorku jedyne krzesło, gdybym na nim
siedziała? Dochodzę do wniosku, że gdybym to zrobiła, arcybiskup by go
nie przyjął!). Archimandryta, czy też Wielki Mufti, czy też kimkolwiek on
jest, opada na nie z westchnieniem satysfakcji, obrzucając mnie łaskawym
spojrzeniem.
Michel, o czym nie trzeba nawet wspominać, wypróbowu-je naszą
cierpliwość do ostateczności! Robi idiotyczne zakupy o wysoce
„ekonomicznym" charakterze. Idzie także z Man-surem, by kupić drugiego
konia, po czym Mansur, pałający namiętnością do konnej jazdy, wjeżdża
rzeczonym koniem do salonu miejscowego fryzjera, gdzie Max strzyże
sobie włosy!
- Wynoś się stąd, ty głupcze! - wrzeszczy Max.
- To znakomity koń - odwrzaskuje Mansur. -1 bardzo spokojny!
W tym momencie bardzo spokojny koń wspina się na tylnych nogach i
wszyscy obecni u fryzjera, zagrożeni potężnymi przednimi kopytami,
kryją się, gdzie mogą.
Mansur i koń zostają wyrzuceni. Max siada w fotelu, by dać się ostrzyc do
końca, i odkłada wszystko, co ma do powiedzenia Mansurowi, na później.
Zjadamy przepyszny, wyszukany obiad u francuskiego komendanta w
koszarach, zapraszamy paru francuskich oficerów w odwiedziny i
wracamy do Harrodsa, by zobaczyć ostatnie oszczędnościowe zakupy
Michela. Zapowiada się na deszcz, więc postanawiamy wyruszyć od razu.
Koń zostaje kupiony i Mansur prosi o pozwolenie pojechania na nim do
domu.
Max obawia się, że Mansur nie dojedzie do domu.
Ja uważam, że to doskonały pomysł, i proszę Маха, by pozwolił
Mansurowi na powrót konno.
- Tak zesztywniejesz, że nie będziesz mógł się ruszać -ostrzega Max.
Mansur zapewnia, że jazda konna nigdy nie przyprawia go o sztywność
mięśni.
Uzgadniamy, że Mansur wróci konno do domu następnego dnia. Poczta
jest o dzień opóźniona, więc będzie mógł ją przywieźć.
165
Kiedy wracamy (w nieuniknionym towarzystwie kur i niechlujnych ludzi),
zaczyna padać deszcz. Niesamowicie zarzuca, ale docieramy do domu,
zanim szlak staje się nieprzejezdny.
Pułkownik właśnie wrócił z Brak, gdzie miał mnóstwo kłopotów z
nietoperzami. Wabienie ich do miednicy za pomocą latarki elektrycznej
okazało się bardzo skuteczne, ale ponieważ spędził na tym zajęciu całą
noc, jest mocno niewyspany. Odpowiadamy zimno, że my nie widzieliśmy
tam ani jednego nietoperza!
Jeden z naszych robotników umie czytać i pisać! Nazywa się Jusuf Hassan
i jest chyba najbardziej leniwym z naszych ludzi. Nigdy mi się nie
zdarzyło zastać go przy pracy, kiedy przychodziłam na teren wykopalisk.
Zawsze albo właśnie skończył kopać swój kawałek, albo miał zacząć, albo
na chwilę przerwał, żeby zapalić papierosa. Jusuf jest bardzo dumny ze
swych umiejętności i pewnego dnia zabawia siebie i swych przyjaciół,
pisząc na opakowaniu po papierosach: „Salih Bir-ro utopił się w rzece".
Wszyscy są niezmiernie ubawieni tym dowodem erudycji i poczucia
humoru!
Puste opakowanie wpada do torby po chlebie, ta zostaje wciśnięta do
worka po mące i we właściwej chwili wraca do miejsca swego
pochodzenia - wsi Chanzir. Tam ktoś zauważa napis. Opakowanie zostaje
zaniesione do uczonego męża, który odczytuje tekst. Wieść dociera do wsi
Dżermajir, rodzinnej miejscowości Saliha Birra. W rezultacie w następną
środę zjawia się w Tell Brak wielka kawalkada żałobników - mężczyzn,
płaczących kobiet, zawodzących dzieci.
- Nieszczęście, nieszczęście! - lamentują. - Salih Birro, nasz ukochany,
utopił się w rzece! Przybywamy po jego ciało!
Pierwsze, co widzą, to sam Salih Birro, wesoło kopiący przydzieloną mu
działkę i spluwający na ziemię. Zdumienie, wyjaśnienia - i oszalały z
wściekłości Salih Birro usiłuje kilofem rozbić Jusufowi Hassanowi głowę.
Dołączają przyjaciele obu stron, przybiega Pułkownik, rozkazuje im
zaprzestać bójki (próżna nadzieja) i usiłuje się dowiedzieć, co zaszło.
Później Max przeprowadza śledztwo, sprawuje sąd i ogłasza wyrok.
166
Salih Birro zostaje zwolniony na jeden dzień za a) wszczęcie bójki, b)
niezaprzestanie walki na wezwanie. Jusuf Hassan dostaje polecenie pójścia
do Dżermajiru (czterdzieści kilometrów) i wyjaśnienia sprawy, oraz
przeproszenia za swój wyjątkowo niestosowny pomysł. Ma też zapłacić
grzywnę w wysokości dwudniowego zarobku.
A prawdziwy morał z całej tej historii -jak zauważa później Max we
własnym, dobranym kółku -jest taki, że umiejętność czytania i pisania
bywa bardzo niebezpieczna!
Mansur, którego pogoda uwięziła na trzy dni w Kamiszli, nagle przyjeżdża
na koniu bardziej martwy niż żywy. Nie tylko nie może ustać na nogach,
ale spotkało go dodatkowe nieszczęście - kupił w Kamiszli przepyszną,
wielką rybę, lecz wskutek nieprzewidzianego opóźnienia ryba się zepsuła.
Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu przywiózł ją ze sobą! Ryba
zostaje pośpiesznie pogrzebana, zaś Mansur, jęcząc, idzie do łóżka i nie
pokazuje się przez następne trzy dni. A my cieszymy się tymczasem
inteligentną obsługą Sabriego.
W Ifońcu dochodzi do skutku wyprawa na Kaukab. Farhat, z miną jeszcze
bardziej zaaferowaną niż zwykle, proponuje swoje usługi jako
przewodnik, ponieważ „zna kraj". Przejeżdżamy Dżakdżak po dość
niepewnie wyglądającym moście i zdajemy się na smętne przewodnictwo
Farhata.
Poza faktem, że Farhat po drodze niemal umiera ze strachu ,i:adzimy sobie
nie najgorzej. Kaukab jest stale widoczny, co jest pomocne, lecz
kamienisty teren, po którym musimy jechać, jest wręcz okropny,
zwłaszcza w pobliżu wygasłego wulkanu.
Przed wyjazdem sytuacja w domu była bardzo napięta, cały personel
wzburzyła zaciekła kłótnia o kawałeczek mydła. Brygadziści oświadczyli
chłodno, że wolą nie jechać na wyprawę, lecz Pułkownik zmusił ich do
tego. Wsiedli do Mary z przeciwnych stron i usadowili się odwróceni do
siebie plecami! Sarkis przykucnął z tyłu jak kura i nie odzywa się do
nikogo. Trudno dojść, kto się właściwie z kim pokłócił. Jednakże zanim
zeszliśmy z Kaukabu, wszystko zostało zapomniane. Spodziewaliśmy się
łagodnego spaceru w górę po te-
167
renie usłanym kwiatami, lecz kiedy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że
zbocza są strome jak ściany domu, a grunt jest śliskim, czarnym popiołem.
Michel i Farhat odmawiają ruszenia w górę, ale reszta z nas dzielnie
próbuje wspinaczki. Szybko rezygnuję, ale inni pną się dalej, ślizgając się i
dysząc, podczas gdy ja, wygodnie siedząc, bawię się widowiskiem. Abd
as-Salam niemal cały czas idzie na czworakach!
Dochodzimy do mniejszego krateru i na jego krawędzi zjadamy drugie
śniadanie. Wokół jest dużo kwiatów i przeżywamy urocze chwile.
Roztacza się stąd wspaniały widok na wszystkie strony, widać niedalekie
wzgórza Dżabal Sindżar. Panuje tu cudowny spokój. Ogarnia mnie fala
szczęścia i uświadamiam sobie, jak bardzo kocham ten kraj i jak pełne i
satysfakcjonujące jest to moje życie...
i
ROZDZIAŁ OZIEUIIP
Przi]bi)cie Maca
Sezon prac wykopaliskowych ma się ku końcowi. Pora już na przybycie
Maca i oczekujemy go niecierpliwie. Bumps zadaje o niego mnóstwo
pytań i z niedowierzaniem przyjmuje niektóre z moich odpowiedzi.
Potrzebna jest dodatkowa poduszka, więc kupujemy w Kamiszli najlepszą
poduszkę, jaką możemy znaleźć. Ale i tak jest twarda jak ołów.
- Ten biedny człowiek nie będzie mógł spać na czymś takim - mówi
Bumps.
Zapewniam go, że Macowi nie robi różnicy, na czym śpi.
- Nie gryzą go ani pchły, ani pluskwy, wydaje się nie mieć żadnego bagażu
i nigdy nie rozrzuca żadnych rzeczy osobistych. - Przypominam sobie coś
jeszcze i dodaję: - Ma tylko kraciasty koc i notatnik.
Mina Bumpsa wyraża jeszcze większe niedowierzanie.
Wreszcie nadchodzi dzień przyjazdu Maca. Wypada to w nasz wolny
dzień, więc układamy skomplikowany plan zajęć. Pułkownik wyrusza do
Kamiszli o piątej trzydzieści rano w Poilu i połączy spotkanie Maca z
wizytą u fryzjera. (Musi strzyc się bardzo często, gdyż upiera się przy
krótkiej, wojskowej fryzurze!).
My zjadamy śniadanie o siódmej i o ósmej wyjeżdżamy do Amudy. Tam
spotkamy się z pozostałymi i wspólnie pojedziemy do Ras al-Ajn, by
przyjrzeć się kilku kopcom w tej okolicy. (Zawsze spędzamy wolny czas
na zwykłej pracy!). Sabri i łagodny, spokojny Dimitri także jadą z nami na
tę wyprawę.
169
Są wspaniale wystrojeni, w błyszczących od pasty butach, w filcowych
kapeluszach i fioletowych garniturach, dużo na nich za ciasnych. Michel,
który ma gorzkie doświadczenia, nosi swoje ubranie robocze, ale włożył
odświętne białe kamasze.
Amuda jest równie okropna jak zawsze, na widoku leży jeszcze więcej
rozkładających się zwłok owiec, niż pamiętam z poprzednich wizyt. Mac i
Pułkownik jeszcze się nie pojawili i ryzykuję opinię, że Poilu jak zwykle
się zepsuł.
Jednakże wkrótce przyjeżdżają i po powitaniach i drobnych zakupach
(głównie chleba, w Amudzie mają bardzo dobry chleb) mamy zamiar
ruszać - niestety, okazuje się, że Poilu nie zrezygnował ze złego
zachowania i ma przebitą dętkę. Michel i Sabri szybko się z tym uporali w
asyście tłumu, który się zebrał dookoła, podchodząc coraz bliżej, jak to
jest w zwyczaju u mieszkańców Amudy.
Wreszcie ruszamy, ale po godzinie Poilu powtarza swój karygodny
postępek - poszła następna dętka. Kolejna naprawa i okazuje się, że żaden
z przyborów toaletowych Poilu nie jest w porządku. Podnośnik źle dzfała,
a pompka jest zupełnie zepsuta. Sabri i Michel dokonują cudów,
przytrzymując przewody zębami i pazurami.
Straciwszy już godzinę cennego czasu, ruszamy dalej. Dojeżdżamy do
wadi, które niespodziewanie jest pełne wody - niezwykła rzecz na samym
początku pory deszczowej. Zatrzymujemy się i wywiązuje się dyskusja,
czy możemy rozpędzić się i przejechać.
Michel, Sabri i Dimitri są zdania, że oczywiście możemy, jeśli Bóg będzie
łaskaw i tak zechce. Bierzemy jednak pod uwagę, że jeśli Wszechmogący
będzie niełaskaw i nie zechce w cudowny sposób unieść nadwozia Poilu,
to utkniemy i nie będziemy mogli się wydostać - toteż z żalem
rezygnujemy.
Mieszkańcy pobliskiej wioski są tak zawiedzeni naszą decyzją, że budzi to
naszą podejrzliwość. Zapewne zarabiają na życie wyciągając samochody,
które ugrzęzły w wadi. Michel wchodzi do wody dla sprawdzenia jej
głębokości i wszyscy jesteśmy zafascynowani widokiem jego bielizny!
Pojawiają się dziwne białe, bawełniane kalesony, zawiązane tasiemką w
kostkach - zupełnie jak pantalony panienki z czasów królowej Wiktorii!
170
Decydujemy się na drugie śniadanie nad wadi. Po jedzeniu Max i ja
chlapiemy w wodzie stopami - prawdziwa rozkosz -póki nie wyskakuje
nagle wąż i nie zniechęca nas do zabawy.
Przychodzi stary człowiek i siada obok nas. Po uprzejmych powitaniach
zapada zwyczajowe długie milczenie.
Potem starzec pyta nas dwornie, czy jesteśmy Francuzami. Niemcami?
Anglikami?
Anglicy!
Kiwa głową. - Czy ten kraj należy teraz do Anglików? Nie pamiętam.
Wiem tylko, że już nie do Turków.
- Nie - odpowiadamy. - Nie ma tutaj Turków już od wojny.
- Wojny? - dziwi się stary.
- Wojny, która toczyła się dwadzieścia lat temu.
Zastanawia się. - Nie pamiętam wojny... A tak, mniej więcej w tym czasie,
o jakim mówisz, wielu asker jeździło koleją tam i z powrotem. Więc to
była wojna? Nie wiedzieliśmy, że to była wojna. Nas nie dotyczyła.
Po kolejnym długim milczeniu wstaje, uprzejmie nas żegna i odchodzi.
Wracamy przez Tell Bajndar, gdzie stoją tysiące, jak się zdaje, czarnych
namiotów. To Beduini, którzy z nadejściem wiosny przenoszą się na
południe na nowe pastwiska. W wadi Wadżh jest woda i cała okolica
wibruje życiem. Zapewne za dwa tygodnie znów będzie tu pusto i cicho.
Podnoszę coś na zboczach Tell Bajndar. Wygląda jak mała muszelka, ale
po zbadaniu okazuje się, że jest zrobiona z gliny i są na niej ślady farby.
Intryguje mnie, zastanawiam się nadaremnie, kto ją mógł zrobić i po co.
Czy zdobiła jakiś budynek, czy pudełko z kosmetykami, czy półmisek? To
morska muszla. Kto, tysiące lat temu, mógł pomyśleć o morzu, lub znal
morze, tutaj, tak daleko w głębi lądu? Jakiej wyobraźni i znajomości
rzemiosła wymagało jej zrobienie? Namawiam męża do spekulacji
myślowych wraz ze mną, lecz Max mówi ostrożnie, że nie mamy żadnych
danych; obiecuje jednak uprzejmie, że sprawdzi, czy nie znaleziono gdzie
indziej ozdób podobnego typu. Po Маси nie spodziewam się prób
zgadywania - to nie leży w jego konstytucji psychicznej i nie interesuje go
to. Bumps jest dużo bardziej uczynny i chętnie się zgadza na taką zabawę.
„Wariacje na temat glinianej muszel-
171
ki" ciągną się przez jakiś czas i kończą atakiem zjednoczonymi siłami na
Pułkownika, który jest za jej rzymskim pochodzeniem (wyrok potępiający
w wykopaliskach tego rodzaju co nasze). Mięknę na tyle, by się zgodzić na
specjalny wysiłek dla sfotografowania rzymskiej fibuli, która znajduje się
wśród naszych pogardzanych znalezisk, i nawet przydzielić jej osobną
kliszę! *
Kiedy w dobrym nastroju podjeżdżamy pod dom, wybiega szejk, by
powitać Maca. - Ha, chawadża inżynier! - Całuje go serdecznie w oba
policzki.
Pułkownik chichocze, Max ostrzega go:
- Uważaj, w przeszłym roku potraktuje tak ciebie!
- Mam się pozwolić całować temu obrzydliwemu staruchowi?
Wszyscy robimy o to zakłady. Pułkownik pozostaje bardzo sztywny i
dystyngowany. Jak nas informuje, Mac został powitany jak brat i
obdarzony bardzo serdecznym pocałunkiem. -Aleja do tego nie dopuszczę
- zarzeka się stanowczo.
Kolej na entuzjastyczne powitanie Maca przez brygadzistów. Wyrzucają z
siebie potok arabszczyzny, a Mac odpowiada po angielsku.
- Ach, chawadża Mac! - wzdycha Alawi. - Nadal będzie musiał gwizdać po
wszystko, czego zechce!
Błyskawicznie materializuje się obfita kolacja, a po niej, zmęczeni,
rozsiadłszy się wygodnie przy specjalnych smakołykach z okazji święta i
przyjazdu Maca (tureckie słodycze, konfitury z bakłażanów, czekolada i
cygara), zaczynamy rozmowę wyjątkowo na tematy inne niż
archeologiczne.
Podejmujemy kwestię religii w ogólności; to często roztrząsana sprawa w
tym rejonie świata, gdyż w Syrii jest pełno bardzo fanatycznych sekt
wszelkiego rodzaju - a wszystkie gotowe w najlepszej wierze poderżnąć
sobie nawzajem gardła! Z tego tematu przechodzimy do dyskusji o historii
dobrego Samarytanina. Wszystkie staro- i nowotestamentowe opowieści
nabierają tutaj szczególnej realności i budzą szczególne zainteresowanie.
Są sformułowane w stylu, którym na co dzień posługują się ludzie wokół
nas, i wyrażają tę samą filozofię. Często uderza mnie, że akcenty
rozkładają się tu inaczej, niż my na ogół to przyjmujemy. Przychodzi mi
do głowy drobny
172
przykład: w purytańskim, protestanckim środowisku nie co innego, lecz
malowanie przez Jezabel twarzy i trefienie włosów wskazuje, kogo mamy
na myśli, mówiąc „Jezabel". Ale tutaj to nie malowanie się gorszy ludzi -
bo wszystkie, nawet najcnotliwsze kobiety farbują henną włosy i malują
twarze (lub je tatuują) - ale fakt, że Jezabel wyglądała przez okno, co jest
zachowaniem zdecydowanie nieskromnym!
Kiedy na moją prośbę Max powtarza mi w skrócie długie rozmowy, jakie
prowadzi z szejkiem, natychmiast przychodzi mi na myśl Nowy
Testament, gdyż ich wymiana zdań składa się niemal wyłącznie z
przypowieści. Dla zilustrowania życzeń lub żądań opowiada się stosowną
historię; rozmówca kontruje inną historią, w której role są odwrócone, i
tak dalej. Niczego nie formułuje się wprost.
Opowieść o dobrym Samarytaninie ma tu realność, której nie może mieć w
atmosferze zatłoczonych ulic, policji, szpitali i pogotowia ratunkowego.
Gdyby dziś człowiek upadł na skraju szerokiego pustynnego szlaku z Al-
Hasaki do Dajr az--Zauru, historia mogłaby mieć taki sam przebieg - i to
ilustruje ogromną wartość, jaką miłosierdzie ma w oczach wszystkich
pustynnych ludów.
Jak wielu z nas - pyta nagle Max - rzeczywiście przyszło-by komuś z
pomocą w sytuacji, w której nie byłoby żadnych świadków, żadnej
informacji o naszym zachowaniu, presji opinii publicznej ani osądu w
razie, gdyby się zaniechało pomocy?
- Każdy, oczywiście - mówi twardo Pułkownik.
- Och, rzeczywiście? - upiera się Max. - Leży umierający człowiek.
Pamiętajcie, że śmierć nie ma tu wielkiego znaczenia. Śpieszysz się, masz
swoje sprawy do załatwienia. Nie możesz się spóźnić, nie chcesz zawracać
sobie głowy. Ten człowiek jest dla ciebie nikim. I nikt nigdy nie będzie o
niczym wiedział, jeśli po prostu przyspieszysz kroku, mówiąc sobie, że w
końcu to nie twoja sprawa, ktoś inny wkrótce nadejdzie... i tak dalej, i tak
dalej.
Wszyscy siedzimy i myślimy i wszyscy jesteśmy, jak sądzę, wstrząśnięci...
Czy istotnie możemy być pewni autentyczności naszego humanitaryzmu?
173
Po długiej przerwie Bumps odzywa się powoli: - Myślę, że pomógłbym...
Tak, myślę, że pomógłbym. Może poszedłbym dalej, ale wstyd by mi się
zrobiło i bym wrócił.
Pułkownik jest tego samego zdania.
- Właśnie! Człowiek czułby się nieswojo.
Max też myśli, że bj* pomógł, ale nie jest tak pewny siebie, jak wolałby
być, i ja myślę to samo.
Wszyscy siedzimy przez chwilę w milczeniu, po czym uświadamiam
sobie, że Mac, jak zwykle, nic nie powiedział.
- Co ty byś zrobił, Mac?
Mac wzdryga się lekko, wyrwany z rozkosznego zamyślenia.
- Ja? - pyta nieco zdziwionym głosem. - Och, ja poszedłbym dalej. Nie
zatrzymałbym się.
- Nie zatrzymałbyś się? Jesteś pewny?
Wszyscy patrzymy z zainteresowaniem na Maca, który łagodnie potrząsa
głową.
- Ludzie tu tak często umierają. Człowiek odnosi wrażenie, że trochę
wcześniej czy trochę później nie ma znaczenia. Ja sam nie spodziewałbym
się, że ktokolwiek zatrzyma się dla mnie.
Istotnie, to prawda, Mac by tego nie oczekiwał. Mówi dalej swym
łagodnym głosem:
- Dużo lepiej robić dalej to, co się ma do zrobienia, nie dając się
ustawicznie odrywać ludziom i wydarzeniom.
Nadal wpatrujemy się w niego z zaciekawieniem. Nagle przychodzi mi do
głowy pewna myśl.
- Ale przypuśćmy, Mac - mówię - że to byłby koń?
- Och, koń! - mówi Mac, nagle całkiem ludzki, ożywiony i przejęty. - To
byłoby zupełnie co innego! Oczywiście, dla konia zrobiłbym wszystko, co
w mojej mocy!
Wybuchamy śmiechem, a Mac wygląda na zdziwionego.
Dziś zdecydowanie był to Dzień Obstrukcji. Od kilku dni palącym
tematem rozmów było zdrowie Abd as-Salama. Stosowano wszelkie
środki przeczyszczające. W rezultacie jest, jak mówi, „bardzo osłabiony". -
Chciałbym się wybrać do Kamiszli, chawadża, żeby mnie ukłuli igłą i
przywrócili mi siły.
174
Jeszcze groźniejszy jest stan niejakiego Saliha Hassana, którego brzuch
oparł się wszelkim lekom, od łagodnych europejskich pigułek do wielkiej
porcji - pół butelki - oleju rycynowego.
Max postanawia uciec się do końskiego lekarstwa doktora z Kamiszli.
Pacjent otrzymuje potężną dawkę, po czym Max wygłasza do niego mowę,
zapowiadając, że jeśli jego brzuch „poruszy się do zachodu słońca",
dostanie duży bakszysz.
Natychmiast zbierają się wokół niego przyjaciele i krewni. Przez całe
popołudnie oprowadzają go wokół kopca, wydają zachęcające okrzyki i
namawiają do czynu, z niepokojem obserwując zniżające się słońce.
Niewiele brakowało; ale kwadrans po fajrancie słyszymy radosne okrzyki.
Dobra nowina roznosi się lotem błyskawicy! Zawory puściły! W asyście
rozentuzjazmowanego tłumu przyjaciele prowadzą bladego cierpiętnika do
naszego domu po obiecaną nagrodę!
Sabri, który przejmuje coraz więcej władzy, ujął gospodarstwo domowe w
Brak mocną ręką, uważając, że nie jest dostatecznie okazałe! Sabri, jak
wszyscy inni, niezmiernie dba o naszą „reputację". Przekonuje Michela, by
nie bacząc na economię, kupił na bazarze w Kamiszli miseczki do zupy.
Odtąd miseczki i olbrzymia waza pojawiają się co wieczór i zajmują tak
dużo miejsca na naszym jedynym małym stole, że wszystko inne musi
niebezpiecznie balansować na łóżku! Sabri nie podziela też przekonania
Farhata, że można każdą potrawę nabierać i jeść nożem, i pojawia się
zadziwiający garnitur nakryć stołowych. Sabri kąpie Hiyou i ogromnym
grzebieniem (niechętnie kupionym przez Michela) rozczesuje pozlepiane
kłaki w jej sierści, a nawet zawiązuje na jej szyi kokardkę z taniej różowej
satyny. Hiyou jest do niego bardzo przywiązana!
Przybyła żona woziwody i trójka z jego dziesięciorga dzieci. („To twoje
dzieło" - mówi do mnie Max z naganą). Kobieta ma zawodzący głos i jest
raczej niesympatyczna, a dzieci są szczególnie niepociągające. Szczerze
mówiąc, ich nosy są w obrzydliwym stanie. Dlaczego to jedynie ludzkim
młodym leci z nosa, jeśli sieje pozostawi naturze? Kocięta, szczeniaki i
oślątka nie cierpią na taką dolegliwość!
175
Wdzięczni rodzice instruują swoje dzieci, by całowały rękawy swych
dobroczyńców przy każdej możliwej okazji, co potulnie robią mimo
wszelkich naszych wysiłków, by uniknąć tej ceremonii! Ich nosy
wyglądają potem znacznie lepiej, i widzę, że Max patrzy na swój rękaw
zdecydowanie nieufnie.
Rozdajemy w tych dniach duże ilości aspiryny na bóle głowy. Jest już
bardzo gorąco i burzowo. Ludzie korzystają zarówno z zachodniej nauki
jak i z doświadczeń Wschodu. Połknąwszy naszą aspirynę, spieszą do
szejka, który uczynnie kładzie krążki rozgrzanego do czerwoności metalu
na ich czoła, „by wygnać złe duchy". Ciekawe, komu przypiszą zasługę,
jeśli doznają ulgi!
Kiedy Mansur wchodzi tego ranka do naszej sypialni, by nas obsłużyć,
odkrywa w niej węża. Jest zwinięty w koszu pod umywalką. Wielkie
podniecenie. Wszyscy pędzą i biorą udział w mordowaniu gada. Przez
najbliższe trzy noce przed zaśnięciem nasłuchuję z niepokojem, czy coś
nie szeleści. Potem zapominam.
Któregoś dnia pytam Maca przy śniadaniu, czy nie wolałby innej
poduszki. Łypię przy tym okiem na Bumpsa.
- Nie - odpowiada nieco zdziwiony Mac. - Czy coś jest nie w porządku z
moją?
Rzucam Bumpsowi triumfujące spojrzenie. Bumps szczerzy zęby.
- Nie wierzyłem ci - wyznaje później. - Sądziłem, że wymyślacie o Маси
historyjki, ale on rzeczywiście jest niewiarygodny. Nic, co ma lub nosi,
nigdy się nie brudzi, nie rozdziera i nie gniecie. Jak mówiliście, on nie ma
nic w pokoju prócz koca i notatnika, nawet żadnej książki. Nie mam
pojęcia, jak on to robi.
Rozglądam się po pokoju, który Bumps dzieli z Pułkownikiem. Część
należąca do Bumpsa jest usiana przejawami jego pełnej życia i wybujałej
osobowości. Jedynie nieustanne wysiłki Pułkownika pozwalają mu
zapobiec inwazji Bumpsa na jego połowę pomieszczenia.
Michel nagle zaczyna wielkim młotem walić w Mary tuż pod oknem.
Bumps wylatuje jak rakieta i każe mu przestać!
Okazuje się, że Max i Bumps mają całkowicie przeciwne poglądy na
ubieranie się w upal. Bumps zdejmuje z siebie
176
wszystko, co może. Max, idąc za przykładem Arabów, wkłada na siebie
wszystko, co ma. Ubiera się ciepło, łącznie z bardzo grubą tweedową
marynarką z podniesionym kołnierzem, i wydaje się w ogóle nie zauważać
słońca. Mac, jak stwierdzamy, nie jest nawet opalony!
Zbliża się bolesna chwila - czeka nas „podział łupów". Jak zawsze pod
koniec sezonu dyrektor Services des Antiąuitćs zjawia się osobiście lub
przysyła swego przedstawiciela po część naszych znalezisk.
W Iraku podział był przeprowadzany sztuka po sztuce i zajmowało to kilka
dni.
W Syrii system jest dużo prostszy. Max dzieli wszystko na dwie części, tak
jak mu się podoba. Wtedy pojawia się przedstawiciel syryjski, ogląda obie
kolekcje i wybiera jedną z nich dla Syrii. Ta druga zostaje zapakowana do
wysłania do British Museum.
Wszelkie obiekty szczególnie interesujące lub unikatowe, jakie znajdą się
w części przypadającej Syrii, są zazwyczaj wypożyczane przez British
Museum do zbadania, wystawienia, sfotografowania itp. w Londynie.
Ów podział jest prawdziwą męką. Przyjdzie się rozstać z niektórymi
obiektami, które rozpaczliwie chciałoby się zachować. Trzeba więc
zrównoważyć stratę, dokładając coś ciekawego po drugiej stronie. Max
wzywa nas wszystkich na pomoc, dzieląc po kolei każdą klasę obiektów.
Dwa zestawy toporków, dwa zestawy amuletów i tak dalej. Naczynia,
paciorki, przedmioty z kości, z obsydianu. Następnie zostajemy wezwani
po kolei.
- Który zestaw byś wzięła, A czy B?
Pauza, podczas której pilnie badam obie kolekcje.
- Wolałabym В.
- Wolisz B? W porządku. Przyślij Bumpsa.
- Bumps, A czy B? -B.
- Pułkowniku?
- Zdecydowanie A. -Mac? -Myślę, że В.
12. Opowiedzcie
177
- Hm - mruczy Max. - Najwyraźniej część В jest lepsza. Przekłada śliczny,
niewielki kamienny amulet w kształcie
głowy konia z В do A, zastępuje go dość bezkształtną owcą i robi parę
innych zmian.
Wchodzimy ponownie. Tym razem wszyscy oddajemy głosy na A.
Max rwie sobie włosy z głowy.
W końcu tracimy wszelkie wyczucie wartości i walorów estetycznych.
Tymczasem na innych odcinkach praca wre. Bumps i Mac biegają na
kopiec, by zdejmować plany domów i innych budowli i rysują jak szaleni.
Pułkownik siedzi do późna w nocy, klasyfikując i zaopatrując w etykietki
te obiekty, które jeszcze ich nie mają. Pomagam mu w tej pracy, ale
kłócimy się zajadle o nazewnictwo.
- Głowa konia, steatyt, 3 cm. Ja: - Nie, to baran.
- Nie, popatrz na uzdę. -To jest róg.
- Hej, Mac, co to jest? Mac: -To gazela.
Pułkownik: - Bumps, jak byś to określił?
Ja: - To baran.
Bumps: - Wygląda na wielbłąda.
Max: - Wtedy nie było wielbłądów. Wielbłądy to całkiem nowoczesne
zwierzęta.
Pułkownik: - Więc co to jest twoim zdaniem?
Max: - Stylizowana głowa wołu!
I tak toczą się spory o różne zagadkowe małe amulety w kształcie nerek
oraz rozmaite przedmioty o niejasnym lub dwuznacznym przeznaczeniu,
które zostają w końcu opatrzone bezpiecznym określeniem „obiekty
kultowe".
Wywołuję klisze, robię odbitki i usiłuję nie dopuścić do nagrzania się
wody. Przeważnie pracuję wcześnie, około szóstej rano. W środku dnia
jest już bardzo gorąco.
Z dnia na dzień mamy coraz mniej pracowników.
- Są żniwa, chawadża. Musimy odejść.
Kwiaty już dawno zginęły, wyjedzone przez pasące się stada. Na kopcu
wszystko jest teraz jednostajne, w odcieniu przy-
178
gaszonej żółci. Dookoła na równinie dojrzewa pszenica i jęczmień. Plony
w tym roku są dobre.
Wreszcie nadchodzi dzień, w którym będą ważyć się losy naszych
znalezisk. Pan Dunand z żoną mają przyjechać wieczorem. To nasi starzy
znajomi. Odwiedzaliśmy ich w By-blos, kiedy zatrzymaliśmy się w
Bejrucie.
Zbliża się wieczór - wspaniała kolacja (czy też raczej coś, co uważamy za
wspaniałą kolację) jest gotowa. Hiyou została wykąpana. Max rzuca
ostatnie bolesne spojrzenie na dwie kolekcje rozłożone na długich stołach.
- Myślę, że są mniej więcej równorzędne. Jeśli stracimy ten śliczny
amulecik w kształcie głowy konia i tę niezwykłą pieczęć cylindryczną
(szalenie interesującą!), dostaniemy najlepszą Boginię Matkę z Czaghar i
amulet w kształcie podwójnej siekiery, i to bardzo piękne naczynie z
nacinaną dekoracją... Ale oczywiście po tamtej stronie jest to wczesne
malowane naczynie. Och, do licha, to musi wystarczyć! Co byście
wybrali?
Z czystego miłosierdzia odmawiamy dalszego udziału w tej grze.
Mówimy, że po prostu nie możemy się zdecydować. Max mruczy ze
smutkiem, że Dunand jest bardzo bystrym sędzią. - Na pewno wybierze
lepszą część.
Zdecydowanie odciągamy go od stołów.
Mijają godziny. Zapada noc. Ani śladu Dunandów.
- Ciekawe, co im się mogło stać - duma głośno Max. -Oczywiście, jak
wszyscy inni tutaj, jeżdżą z prędkością dziewięćdziesięciu mil na godzinę.
Mam nadzieję, że nie mieli jakiegoś wypadku.
Godzina dziesiąta, jedenasta. Nie ma Dunandów. Max zastanawia się, czy
nie mogli przypadkiem pojechać do Brak zamiast do Czaghar.
- Nie, na pewno nie. Przecież wiedzą, że nasz dom jest tutaj.
O północy rezygnujemy i idziemy spać. W tych okolicach ludzie nie
jeżdżą po zapadnięciu ciemności.
Dwie godziny później słyszymy odgłosy samochodu. Służący wybiegają i
wołają nas w podnieceniu. Wytaczamy się z łóżek, wrzucamy coś na siebie
i idziemy do dużego pokoju.
Są Dunandowie. Oczywiście przez pomyłkę pojechali do Brak.
Wyjeżdżając z Al-Hasaki, spytali, jak trafić do wykopalisk, a człowiek,
który pracował tylko w Brak, skierował ich właśnie tam. Kiedy tam
dotarli, dosiadł się do nich przewodnik, żeby im pokazać drogę do
Czaghar.
Spędzili cały dzień w samochodzie, ale są w dobrej formie i w
doskonałych humorach.
- Muszą państwo coś zjeść - mówi Max.
Madame Dunand odpowiada uprzejmie, że nie trzeba. Szklanka wina i
biszkopt zupełnie wystarczą.
W tym momencie wchodzi Mansur, za nim Sabri - i pojawia się pełna,
czterodaniowa kolacja! Pojęcia nie mam, jak tutejsza służba to robi.
Wygląda to na rodzaj cudu. Okazuje się, że Dunandowie cały dzień nic nie
jedli i są naprawdę bardzo głodni. Jemy i pijemy do późnej nocy, z
rozpromienionymi Mansurem i Sabrim za plecami.
Kiedy idziemy spać, Max mówi rozmarzonym głosem, że chciałby zabrać
Mansura i Sabriego do Anglii. „Są tacy użyteczni!". Mówię, że ja także
chciałabym mieć Sabriego.
W ciszy, jaka następuje, wyobrażam sobie Sabriego w zestawieniu z
angielskim gospodarstwem domowym - jego wielki nóż, jego poplamiony
olejem pulower i nieogolony podbródek, jego donośny, grzmiący śmiech.
Fantastyczny użytek, jaki robi ze ściereczek do szklą!
Służący na Wschodzie przypominają dżinny. Pojawiają się znikąd i
czekają na przybysza.
Nigdy nie zawiadamiamy nikogo o naszym przyjeździe, ale kiedy tylko
przybywamy, jest już Dimitri. Odbył długą drogę z wybrzeża, by na nas
czekać.
- Skąd wiedziałeś, że przyjeżdżamy?
- Wiadomo, że w tym roku znów będą wykopaliska.
Dodaje spokojnie: - To bardzo dobrze. Muszę teraz utrzymać rodziny
moich dwu braci: w jednej jest ośmioro, a w drugiej dziesięcioro dzieci.
One dużo jedzą. Dobrze jest zarobić pieniądze. „Widzisz - mówię do mojej
bratowej - Bóg jest dobry. Nie będziemy głodować w tym roku, jesteśmy
ocaleni: chawadżowie przyjeżdżają kopać".
Dimitri odchodzi powoli, demonstrując swe muślinowe spodnie w kwiaty.
Siła wyrazu jego łagodnej, zamyślonej twa-
180
rzy sprawia daleko większe wrażenie niż macierzyństwo Madonny z
Czaghar. Kocha szczenięta, kociaki i dzieci. On jeden z całej służby nigdy
się nie kłóci. Nawet nie ma noża, z wyjątkiem noża do celów kulinarnych.
Wszystko już za nami! Wielki Podział został dokonany. Pan i pani Dunand
obejrzeli wszystko, obmacali, przemyśleli sprawę. Myjak zwykle,
staliśmy, patrząc w męce. Podjęcie decyzji zajmuje panu Dunandowi około
godziny. Wreszcie wyciąga rękę szybkim galijskim gestem.
- Eh hien, wezmę ten zestaw.
Którakolwiek część zostaje wybrana, natychmiast, zgodnie z ludzką
naturą, dochodzimy do wniosku, że wolelibyśmy, żeby to była ta draga.
Jednakże napięcie opada i atmosfera staje się cieplejsza. Nabieramy
humoru i urzędowa wizyta przekształca się w przyjacielskie spotkanie.
Obchodzimy wykopaliska, przeglądamy plany i rysunki architekta,
jedziemy do Brak, dyskutujemy, co należy zrobić w następnym sezonie
prac wykopaliskowych, i tak dalej. Max i pan Dunand sprzeczają się co do
dokładnych dat i kolejności. Pani Dunand rozbawia nas wszystkich
dowcipnymi uwagami, wypowiadanymi z poważną miną. Rozmawiamy
po francusku, choć wydaje mi się, że pani Dunand całkiem dobrze zna
angielski. Niezmiernie bawi ją Mac i jego uparte ograniczanie wypowiedzi
do „Oui" i „Non".
- Ah, votre petit architecte, U ne sait pas parler? II a tout de тёте 1'air
intelligent! [Och, wasz architekcik nie umie mówić? A ma taki inteligentny
wygląd!].
Powtarzamy jej słowa Macowi, na którym nie robią one wrażenia.
Następnego dnia Dunandowie szykują się do wyjazdu. Co prawda,
niewiele jest do przygotowania - odmawiają zabrania ze sobą jedzenia i
picia.
- Ależ oczywiście powinniście zabrać wodę! - wykrzykuje Max, któremu
wbito do głowy regułę, że w tym terenie nie wolno nigdy podróżować bez
wody.
Kręcą beztrosko głowami.
- A jeśli coś się popsuje?
Pan Dunand śmieje się i potrząsa głową.
181
- Och, to nie może się zdarzyć!
Przekręca kluczyk i samochód odjeżdża w zwykłym francuskim
pustynnym stylu. Sześćdziesiąt mil na godzinę!
Przestajemy się dziwić wysokiej śmiertelności archeologów w wypadkach
w tym kraju!
A teraz do pakowania! Całe dnie pakowania. Skrzynia po skrzyni zostaje
wypełniona, zamknięta i zaopatrzona w napisy.
Potem zaczynamy przygotowania do naszego własnego wyjazdu.
Pojedziemy z Al-Hasaki mało używanym traktem przez zupełne pustkowia
do miasta Rakka nad Eufratem, gdzie przekroczymy rzekę.
- I będziemy mogli rzucić okiem na Al-Balich! - oznajmia Max.
Wymawia nazwę rzeki w taki sposób jak dawniej Dżakdżak i zdaję sobie
sprawę, że już snuje plany zabawienia się nieco w rejonie Balichu, zanim
ostatecznie skończymy wykopaliska w Syrii.
- Al-Balich? - pytam niewinnie.
- Cholernie wielkie telle wzdłuż całej rzeki - odpowiada Max z
szacunkiem w głosie.
ROZDZIAŁ OZIESIP
Szlak do Rdkki
Wyjeżdżamy!
Dom zostaje zabity deskami, Sarkis mocuje ostatnie listwy na drzwiach i
oknach. Szejk stoi obok, puchnąc z poczucia ważności. Zapewnia, że
wszystko będzie bezpieczne do naszego powrotu. Stróżem będzie
najbardziej zaufany człowiek we wsi! Będzie pilnował wszystkiego dniami
i nocami!
- Nie bój się, bracie! - krzyczy. - Dom będzie strzeżony, nawet gdybym
miał płacić temu człowiekowi z własnej kieszeni.
Max uśmiecha się, wiedząc doskonale, że większa część pokaźnej zapłaty,
uzgodnionej ze stróżem, pójdzie zapewne do kieszeni szejka jako haracz.
- Niewątpliwie wszystko będzie bezpieczne pod twoim okiem, wiemy o
tym doskonale - odpowiada. - To, co jest w domu, niełatwo ulegnie
zniszczeniu, a co do murów i dachu, jakaż to będzie przyjemność dla nas
przekazać ci wszystko w dobrym stanie, kiedy przyjdzie pora.
- Oby ten dzień nie nadszedł prędko! - mówi szejk. - Gdyż kiedy
nadejdzie, nie wrócisz więcej, a to przyniesie smutek memu sercu.
Będziecie kopać jeszcze tylko przez jeden sezon? - pyta z nadzieją.
- Jeden lub dwa, kto to wie? To zależy od rezultatów.
- Szkoda, że nie znaleźliście złota, tylko garnki i kamienie - dodaje szejk.
- Dla nas garnki i kamienie są równie interesujące.
- Złoto jest zawsze złotem. - Oczy szejka błyszczą chciwością. - W
czasach Al-Barona...
183
Мах zręcznie przerywa:
- A kiedy wrócimy w następnym sezonie, co mam przywieźć z Londynu
jako podarek dla ciebie osobiście?
- Nic, w ogóle nic. Nie chcę niczego. Ale przyjemnie byłoby mieć złoty
zegarek...
- Będę pamiętał.
- Nie ma mowy o podarkach pomiędzy braćmi! Moim jedynym życzeniem
jest służyć wam i rządowi. Jeśli moja kieszeń cierpi na tym, no cóż, tracić
pieniądze na taki cel to rzecz honorowa.
- Nie zaznamy spokoju w naszych sercach, póki nie będziemy całkiem
pewni, że nasze wykopaliska przyniosą ci w udziale zysk, a nie stratę.
W tym momencie podchodzi Michel - który dotychczas poganiał każdego i
wydawał rozkazy - by nam powiedzieć, że wszystko jest gotowe i możemy
ruszać.
Max sprawdza poziom benzyny i oleju i upewnia się, czy Michel zabrał
zapasowe kanistry, jak mu polecono, czy nie zatriumfował nagły przypływ
jego zwykłej economia. Żywność, woda, nasz bagaż, bagaże służących -
tak, wszystko jest na miejscu. Mary jest tak wypchana, że niemal się
wybrzusza, dach pod ciężarem ładunku niemal się zapada, a wśród
wszystkich tych dóbr kulą się jeszcze Mansur, Ali i Dimitri. Sa-bri i Farhat
wracają do Kamiszli, gdzie mieszkają, a brygadziści jadą pociągiem do
Dżarablusu.
- Do widzenia, bracie - krzyczy szejk.
Nagle chwyta Pułkownika w ramiona i całuje go w oba policzki.
Ogromna radość całego zespołu!
Twarz Pułkownika przybiera kolor śliwki.
Szejk podobnie traktuje Маха i serdecznie potrząsa dłońmi „inżynierów".
Max, Pułkownik, Mac i ja ładujemy się do Poilu. Bumps wsiada z
Michelem do Mary, by nie dopuścić do realizacji jakichkolwiek
„szczęśliwych pomysłów", które mogłyby wpaść Michelowi do głowy en
route. Max powtarza Michelowi instrukcje. Ma jechać za nami, ale nie w
odległości trzech stóp. Jeśli będzie próbował przejechać jakąś grupę osłów
i starych kobiet na drodze, straci połowę zapłaty.
184
Michel mruczy pod nosem wzgardliwie: - Muzułmanie! - ale salutuje i
odpowiada po francusku: - Tres hien.
- W porządku, jedziemy. Są wszyscy?
Dimitri ma ze sobą dwa szczeniaki. Hiyou towarzyszy Sa-briemu.
- Zaopiekuję się nią troskliwie. Kiedy wrócicie w przyszłym roku,
zastaniecie ją całą i zdrową - obiecuje Sabri.
- Gdzie jest Mansur? - wrzeszczy Max. - Gdzie jest ten przeklęty dureń?
Pojedziemy bez niego, jeśli zaraz się nie pojawi. Mansur!
- Obecny! - odkrzykuje Mansur, przybiegając bez tchu. Ciągnie dwie
ogromne i straszliwie śmierdzące owcze skóry.
- Nie możesz tego zabrać. Tfu!
- Dostanę za nie majątek w Damaszku!
- Co za smród!
- Jeśli się je rozłoży na wierzchu Mary, słońce je wysuszy i przestaną
śmierdzieć.
- Są obrzydliwe. Zostaw je.
- On ma rację. Są warte kupę pieniędzy - potwierdza Michel. Wspina się
na wierzch furgonetki i niezbyt pewnie przywiązuje skóry sznurkiem.
- Furgonetka jedzie za nami, więc u nas nie będzie ich czuć - mówi z
rezygnacją Max. - Zresztą i tak spadną, zanim dojedziemy do Rakki.
Mansur osobiście zawiązywał jeden z węzłów!
- Ha, ha! - śmieje się Sabri, odrzucając głowę do tyłu i demonstrując swoje
białe i złote zęby. - A może Mansur woli jechać na koniu!
Mansur zwiesza głowę. Służba nigdy nie traci okazji, by mu dokuczyć,
wytykając mu jego powrót konno z Kamiszli.
- Dobrze byłoby mieć dwa złote zegarki - mówi szejk refleksyjnie. -
Można by wtedy pożyczyć jeden przyjacielowi.
Max pośpiesznie daje sygnał do odjazdu.
Przejeżdżamy powoli przez skupisko domków i wyjeżdżamy na szlak
Kamiszli - Al-Hasaka. Przy drodze stoją, wrzeszcząc i wymachując
rękami, gromady chłopaczków.
Kiedy mijamy wioskę Chanzir, mężczyźni wybiegają z domów, machają
do nas i krzyczą. To nasi starzy pracownicy.
- Wróćcie w przyszłym roku - wołają.
185
- In sza Allah! - odkrzykuje Max.
Jedziemy szlakiem do Al-Hasaki i rzucamy ostatnie spojrzenie na kopiec
Czaghar Bazar.
W Al-Hasace zatrzymujemy się, kupujemy chleb i owoce i idziemy
pożegnać się z francuskimi oficerami. Pewien młody oficer, który
niedawno przybył z Dajr az-Zauru, wypytuje nas o trasę podróży.
- A więc jedziecie do Rakki? Coś wam poradzę. Nie jedźcie tak, jak
wskazuje drogowskaz. Pojedźcie na prawo od niego, a potem szlakiem,
który odchodzi w lewo. To będzie prostsza droga, nie można się zgubić. Ta
druga droga jest bardzo myląca.
Słysząc to, kapitan przerywa mu, by powiedzieć, że zdecydowanie radzi
nam pojechać na północ do Ras al-Ajn, potem do Tell Abjad i w końcu
bardzo uczęszczanym traktem z Tell Abjad do Rakki. Na tej trasie nie
grozi zabłądzenie.
- Ale to dużo dłuższa droga, ogromne koło!
- W ostatecznym rezultacie może okazać się krótsza. Dziękujemy za radę,
ale pozostajemy przy pierwotnym planie.
Michel wraca z zakupami i ruszamy przez most na Chaburze.
Kiedy trafiamy na skrzyżowanie szlaków z paroma drogowskazami,
idziemy za radą młodego oficera. Jeden wskazuje drogę do Tell Abjad,
drugi do Rakki, a między nimi jest szlak bez drogowskazu. To musi być
ten.
Wkrótce szlak dzieli się na trzy.
- Chyba w lewo - mówi Max - czy też on miał na myśli środkowy trakt?
Jedziemy lewym szlakiem - który po chwili dzieli się na cztery.
Teren jest teraz pełny zarośli i kamieni. Trzeba koniecznie jechać traktem.
Max znów wybiera lewy szlak. - Powinniśmy pojechać skrajnie na prawo -
mówi Michel.
Nikt nie zwraca uwagi na Michela. Nie jesteśmy w stanie policzyć, ile razy
skierował nas na fałszywy szlak.
Spuszczę zasłonę na następne pięć godzin. Zabłądziliśmy, zabłądziliśmy w
terenie, gdzie nie ma wsi, upraw, pasących stada Beduinów - nie ma nic.
186
Szlaki są coraz mniej wyraźne, aż w końcu stają się ledwie dostrzegalne.
Max próbuje wybierać takie, które prowadzą z grubsza we właściwym
kierunku - to znaczy nieco na zachód od południowego zachodu - ale
szlaki są w najwyższym stopniu przewrotne. Kręcą i zawracają, i
zazwyczaj uparcie kierują się na północ.
Zatrzymujemy się na krótko, zjadamy drugie śniadanie i pijemy herbatę,
przygotowaną przez Michela. Żar zatyka oddech, jazda jest bardzo
uciążliwa. Wstrząsy, upał i silne nasłonecznienie przyprawiają mnie o
dręczący ból głowy. Wszyscy jesteśmy już nieco zaniepokojeni.
- No, cóż - mówi Max - przynajmniej mamy dużo wody. Co ten cholerny
głupiec robi?
Odwracamy się. Mansur - idiota - radośnie wylewa naszą bezcenną wodę i
oplukuje sobie twarz i ręce!
Pominę tekst Маха!
Mansur wygląda na zdumionego i nieco skrzywdzonego. Wzdycha. Jakże
trudno - wydaje się mówić - zadowolić tych ludzi. Najprostszy uczynek
może ich wyprowadzić z równowagi.
Jedziemy dalej. Szlaki splatają się i wiją jeszcze bardziej. Niekiedy
całkiem nikną.
Ze zmarszczonym z niepokoju czołem Max mruczy, że pojechaliśmy dużo
za daleko na północ.
Kiedy szlak dzieli się ponownie, wydaje się, że rozgałęzienia biegną na
północ i północny wschód. Czy mamy całkiem zawrócić?
Zbliża się wieczór. Nagle teren staje się przyjaźniejszy, zarośla znikają,
kamieni jest mniej.
- Dojeżdżamy dokądś - mówi Max. - Myślę, że możemy teraz jechać na
przełaj.
- Dokąd? - pyta Pułkownik.
Max wyjaśnia, że na zachód ku Balichowi. Jak dotrzemy do Balichu,
znajdziemy główny trakt Tell Abjad - Rakka.
Jedziemy dalej. Mary łapie gumę i tracimy cenny czas. Słońce wkrótce
zajdzie.
Nagle pożądany widok - idą ludzie. Max wydaje radosny okrzyk.
Podjeżdża do nich, pozdrawia, zadaje pytania.
187
Al-Balich? Al-Balich jest tuż przed nami. Za dziesięć minut, takim
samochodem jak nasz, będziemy nad Balichem. Rakka? Jesteśmy bliżej
Tell Abjad niż Rakki.
Pięć minut później widzimy przed sobą pas zieleni - to roślinność nad
rzeką. Wyłania się rozległy tell. Max mówi z ekstazą: - To Balich!
Popatrzcie na okolicę! Wszędzie telle!
Telle są rzeczywiście imponujące - wielkie, groźne i wyglądające bardzo
solidnie.
- Diabelnie piękne telle - mówi Max.
Reaguję nieżyczliwie, ponieważ ból głowy i oczu jest nie do zniesienia: -
Min zaman ar-Rum.
- Niestety, masz rację - potwierdza Max. - W tym szkopuł. Ta solidność
murarki świadczy o rzymskiej robocie; to łańcuch fortów. Nie mam
wątpliwości, że w głębi ziemi są właściwe obiekty, ale dostanie się do nich
zajęłoby zbyt dużo czasu i byłoby zbyt kosztowne.
Nic mnie nie obchodzi archeologia. Marzę, żeby się położyć, marzę o
wielkiej dawce aspiryny i filiżance herbaty.
Dojeżdżamy do szerokiego traktu prowadzącego z północy na południe i
skręcamy na południe do Rakki.
Zboczyliśmy daleko na północ i dopiero po półtorej godziny jazdy
dostrzegamy leżące przed nami miasto. Jest już ciemno. Wjeżdżamy w
uliczki. Zabudowa jest całkowicie tubylcza - nie ma tu żadnych
europejskich budowli. Pytamy o Services Speciaux. Oficer jest bardzo
uprzejmy, ale zakłopotany brakiem wygód. Nie ma tu pomieszczeń dla
podróżnych. Może pojechalibyśmy do Tell Abjad? Jeśli będziemy jechać
szybko, dotrzemy tam za dwie godziny i będziemy mieć wszelkie wygody.
Nikt jednak, a najmniej ja, cierpiąca i znękana, nie może znieść myśli o
dwóch godzinach dalszego obijania boków. Uprzejmy oficer mówi, że
znajdą się dwa pokoje - bardzo skromne, nic europejskiego, ale jeśli mamy
własne posłania? I własną służbę?
Docieramy do budynku w zupełnych ciemnościach, noc jest czarna jak
smoła. Mansur i Ali biegają z latarkami, zapalają prymus, rozkładają nasze
koce i wchodzą jeden drugiemu w drogę. Tęsknię za szybkim i sprawnym
Sabrim. Mansur jest niewiarygodnie powolny i niezręczny. Przychodzi
Michel i kry-
188
tykuje wszystko, co robi. Mansur przerywa robotę i zaczyna się sprzeczka.
Rzucam w nich całą moją arabszczyzną. Mansur wygląda na przerażonego
i wraca do roboty.
Zostaje przyniesione posłanie i koce i zapadam się w nie natychmiast.
Nagle pojawia się koło mnie Max z wytęsknioną herbatą. Pyta radośnie,
czy źle się czuję. Mówię, że tak, chwytam filiżankę i połykam cztery
tabletki aspiryny. Herbata smakuje jak nektar. Nigdy, nigdy, nigdy nic nie
sprawiło mi takiej przyjemności! Opadam z powrotem na posłanie,
zamykam oczy.
- Madame Jacąuot - mruczę.
- Co? - Мах wygląda na zaniepokojonego. Nachyla się nade mną. - Co
mówiłaś?
- Madame Jacąuot - powtarzam.
Skojarzenie jest właściwe - wiem, co chcę powiedzieć - ale słowa mi
umykają. Max patrzy na mnie z wyrazem twarzy zawodowej pielęgniarki -
w żadnym razie nie sprzeciwiać się pacjentowi!
- Nie ma tu teraz Madame Jacąuot - mówi uspokajającym tonem.
Rzucam mu zdesperowane spojrzenie. Oczy mi się powoli zamykają.
Wokół jeszcze trwa zamieszanie. Służący szykują jakiś posiłek. Po co?
Chcę spać... spać...
W chwili zasypiania przypomina mi się określenie, o które mi chodziło.
Oczywiście!
- Completement knock out! - mówię z satysfakcją.
- Co takiego? - pyta Max.
- Madame Jacąuot - odpowiadam i zapadam w sen.
Kiedy człowiek zasypia skrajnie wyczerpany i udręczony bólem, ma
wspaniałą niespodziankę, budząc się rano świeży i pełen energii.
Jestem pełna wigoru i straszliwie głodna.
- Wiesz, Agatho - mówi Max - ty chyba miałaś gorączkę wczoraj
wieczorem. Majaczyłaś. Powtarzałaś coś bez sensu o Madame Jacąuot.
Nie mogę odpowiedzieć, gdyż mam usta pełne wysmażonej na twardo
jajecznicy, więc tylko rzucam mu przekorne spojrzenie.
189
- Nonsens! - wołam, gdy mogę się wreszcie odezwać. -Gdybyś zadał sobie
nieco trudu, by posłuchać, co mówię, wiedziałbyś doskonale, co mam na
myśli. Ale w głowie były ci jedynie te twoje telle nad Balichem...
- A wiesz, to byłoby interesujące - przerywa mi Max, z miejsca ochoczy -
zrobić parę próbnych wykopów w niektórych z tych telli...
Wchodzi Mansur, z rozpromienioną głupią, uczciwą twarzą, i pyta, jak się
dziś ma chatun.
Odpowiadam, że bardzo dobrze. Mansur był zaniepokojony, gdyż usnęłam
tak szybko, że nikt nie miał sumienia mnie budzić, kiedy kolacja była
gotowa. Czy nie zjadłabym jeszcze jednego jajka?
- Tak - odpowiadam, zjadłszy już cztery. Ale tym razem Mansur maje
smażyć nie dłużej niż pięć minut. To będzie całkiem dosyć!
Koło jedenastej wyruszamy w kierunku Eufratu. Rzeka jest tu bardzo
szeroka, krajobraz płaski, w bladych, rozświetlonych barwach, a w
powietrzu wisi lekka mgiełka. Taką symfonię barw Max określiłby jako
„różowawożółtą", gdyby opisywał ceramikę.
Eufrat przekracza się tutaj za pomocą bardzo prymitywnego promu.
Dołączamy do kilku innych samochodów i rozsiadamy się wygodnie na
parę godzin oczekiwania na przeprawę.
Kilka kobiet schodzi na dół, by napełnić wodą bańki po nafcie. Inne piorą
odzienie. Wygląda to jak wzór na fryzie - wysokie, owinięte w czerń
postacie z zakrytą dolną częścią twarzy, trzymające prosto głowy i
dźwigające wielkie, ociekające wodą kanistry. Kobiety schodzą i wchodzą,
niespiesznie, majestatycznie.
Dumam z zazdrością, że zasłanianie twarzy ma swoje zalety. Kobieta musi
się czuć bardzo intymnie, bardzo tajemniczo. .. jedynie jej oczy patrzą na
świat - kobieta go widzi, lecz świat nie widzi jej...
Wyjmuję lusterko z torebki i otwieram puderniczkę. - Rzeczywiście -
mówię do siebie - wyszłoby ci na korzyść, gdybyś musiała zakrywać
twarz!
Zbliżanie się do cywilizacji porusza we mnie znajome struny. Zaczynam
myśleć o różnych miłych rzeczach... Mycie
190
głowy, luksusowa suszarka do włosów, manikiur... Porcelanowa wanna i
kurki z bieżącą wodą. Sole do kąpieli. Elektryczne światło... Nowe buty!
- Co się z tobą dzieje? - pyta Max. - Już dwa razy cię pytałem, czy
zauważyłaś ten drugi tell, który wczoraj wieczorem mijaliśmy po drodze z
Tell Abjad.
- Nie zauważyłam.
- Naprawdę?
- Naprawdę. Wczoraj wieczorem nic nie widziałam.
- Ten tell nie był taki solidny jak pozostałe. Po wschodniej stronie był
wyraźnie rozmyty. Ciekaw jestem, czy może...
Mówię stanowczo i wyraźnie: - Mam dość telli!
- Co takiego? - Max patrzy na mnie z takim przerażeniem, z jakim mógłby
patrzeć średniowieczny inkwizytor, słysząc jakieś szczególnie wyzywające
bluźnierstwo.
- To niemożliwe! - mówi wreszcie.
- Myślę o czymś zupełnie innym - gładko recytuję długą listę, zaczynając
od światła elektrycznego. Max pociera ręką tył głowy, mówiąc, że
przydałoby mu się porządne strzyżenie.
Wszyscy zgodnie żałujemy, że nie można przeskoczyć wprost z Czaghar
na przykład do Savoyu\ Bo inaczej frajda, wynikająca z ostrego kontrastu,
jest mniejsza. Przechodzimy stopniowo przez etapy nijakich posiłków i
częściowego komfortu, tak że słabnie przyjemność, jaką daje włączenie
światła elektrycznego lub przekręcenie kurka.
Wreszcie jest prom. Mary zostaje ostrożnie wprowadzona na pochyłe
deski. Za nią podąża Poilu.
Jesteśmy teraz na szerokiej wstędze Eufratu. Rakka stopniowo się oddala.
Wygląda pięknie, ze swymi budowlami o orientalnych kształtach, z
suszonych na słońcu cegieł.
- Różowawożółtą - mówię cicho.
- Masz na myśli tę ceramikę w paski?
- Nie, Rakkę.
I powtarzam cicho nazwę, jako pożegnanie, zanim znajdę się ponownie w
świecie, w którym rządzą przełączniki światła elektrycznego...
Rakka...
ROZDZIAŁ JEOEI1RSTM
Pożegnanie Tell Вгай
Nowe twarze i stare twarze!
To nasz ostatni sezon wykopaliskowy w Syrii. Kopiemy teraz w Tell Brak,
zakończywszy definitywnie wykopaliska w Czaghar.
Nasz dom, dom Maca, został przekazany (niezmiernie uroczyście)
szejkowi. Szejk już zaciągnął pod zastaw domu pożyczki trzykrotnie
przekraczające jego wartość, niemniej prezentuje ostentacyjną dumę
posiadacza. Czujemy, że posiadanie domu jest korzystne dla jego
„reputacji".
- Chociaż prawdopodobnie dom wkrótce zwali mu się na głowę -
przewiduje Max. Tłumaczył szejkowi długo i z naciskiem, że dach trzeba
co roku sprawdzać i należycie naprawiać.
- Oczywiście, oczywiście - zgadza się szejk. - In sza Allan, nic się nie
zepsuje!
- Zanadto polegają na woli Allaha - mówi Max. - Wszystko In sza Allah i
żadnych napraw! Oto, czego można oczekiwać.
Dom, błyszczący złoty zegarek i koń zostały przekazane szejkowi jako
podarki, poza należną zapłatą za wynajęcie terenu i rekompensatą za
plony.
Nie jesteśmy całkiem pewni, czy szejk jest zadowolony, czy
rozczarowany. Cały tonie w uśmiechach i przesadnie okazuje wzruszenie,
jednocześnie usiłując uzyskać dodatkową zapłatę „za zniszczenie ogrodu".
- Co, to ma być ogród? - pyta francuski oficer, szczerze ubawiony.
192
Poproszony o pokazanie jakiegokolwiek śladu, że kiedykolwiek posiadał
ogród, a choćby o udowodnienie, że wie, czym jest ogród, szejk rezygnuje.
- Miałem zamiar założyć ogród -mówi z powagą - ale wykopaliska mi to
uniemożliwiły.
„Ogród szejka" jest przez pewien czas w naszym gronie obiektem żartów.
W tym roku mamy w Brak nieuniknionego Michela, wesołego Sabriego,
Hiyou z czterema szkaradnymi szczeniętami oraz Alego. Mansur, pierwszy
służący, szef służby, wyćwiczony w obsługiwaniu Europejczyków, Al-
hamdu li-Llah wstąpił do policji! Pewnego dnia przychodzi nas odwiedzić,
wspaniały w swoim mundurze, szczerząc zęby od ucha do ucha.
Jako architekt przyjechał z nami tej wiosny Guilford i teraz znów nam
towarzyszy. Obudził we mnie niezmierny szacunek, ponieważ potrafił
przyciąć koniowi kopyto.
Guilford ma pociągłą, jasną, poważną twarz i dawniej, na początku swego
pierwszego sezonu, bardzo drobiazgowo przestrzegał starannego
wyjaławiania wszelkich ranek u miejscowych ludzi i zakładania
opatrunków. Stwierdziwszy jednak, co dzieje się z opatrunkiem, kiedy
ranny wraca do domu, i wypatrzywszy niejakiego Jusufa Abdallaha, który
zdjął czysty bandaż, położył się pod najbrudniejszym narożnikiem wykopu
i pozwolił, by piasek sypał się mu do rany, Guilford stosuje teraz dużą
ilość roztworu nadmanganianu potasu (cenionego ze względu na
intensywną barwę!) i ogranicza się do podkreślania, które leki są do
użytku zewnętrznego, a które można bezpiecznie wypić.
Syn miejscowego szejka ujeżdża samochód w sposób przypominający
ujarzmianie młodego konia i przewróciwszy się do wadi, przychodzi do
Guilforda z wielką dziurą w głowie. Przerażony architekt zalewa ranę
jodyną, i młodzieniec zatacza się, zwijając się z bólu.
- Ach -jęczy, kiedy wreszcie może mówić. - To naprawdę ogień! To
wspaniałe lekarstwo. W przyszłości zawsze będę przychodził leczyć się do
ciebie, nigdy do doktora. Tak, to ogień, rzeczywiście ogień!
Guilford nalega na Маха, żeby go namówił na wizytę u lekarza, gdyż rana
jest istotnie poważna.
13. Opowiedzcie
193
- Co? Taka ranka? - pyta syn szejka pogardliwie. - Głowa boli, to
wszystko! Swoją drogą, to ciekawe - dodaje z zastanowieniem -jeśli
zatkam nos i dmuchnę, o tak, flegma wychodzi przez ranę.
Guilford zielenieje, a syn szejka odchodzi ze śmiechem.
Wraca po czterech dniach na dalsze leczenie. Rana goi się z niewiarygodną
szybkością. Pacjent jest głęboko zmartwiony, że Guilford nie stosuje już
jodyny, a tylko roztwór dezynfekujący.
- To wcale nie piecze - mówi z niezadowoleniem. Przychodzi do Guilforda
kobieta z dzieckiem, które ma
brzuch jak bęben, i cokolwiek mu naprawdę dolegało, matka jest
zachwycona skutecznością łagodnego lekarstwa, jakie otrzymała. Wraca,
by błogosławić naszego architekta „za ocalenie życia mojemu synowi", i
dodaje, że może mieć jej najstarszą córkę, kiedy tylko będzie dostatecznie
duża. Guilford oblewa się pąsem, a kobieta odchodzi, śmiejąc się
serdecznie i dorzucając kilka uwag, nie nadających się do druku. Nie
trzeba dodawać, że to Kurdyjka, a nie Arabka!
Prowadzimy teraz jesienne wykopaliska, żeby zakończyć pracę. Wiosną
zakończyliśmy wykopaliska w Czaghar i skoncentrowaliśmy się na Tell
Brak, gdzie znaleźliśmy wiele interesujących obiektów. W tej chwili
kończymy prace w Brak, a na koniec sezonu przenosimy się na miesiąc do
sześciu tygodni do Tell Dżidla, na kopiec nad Balichem!
Miejscowy szejk, którego obozowisko jest rozłożone nad Dżakdżakiem,
zaprasza nas na ceremonialną ucztę. Przyjmujemy zaproszenie. Kiedy
nadchodzi wreszcie dzień przyjęcia, Sabri pojawia się w całej glorii swego
przyciasnego śliwkowego garnituru, wypucowanych butów i filcowego
kapelusza. Został zaproszony jako członek naszej świty i funkcjonuje jako
pośrednik, donosząc nam, jak zaawansowane są przygotowania do uczty i
w którym dokładnie momencie powinniśmy się pojawić.
Szejk wita nas z godnością pod szerokim baldachimem swego otwartego
brunatnego namiotu. Towarzyszy mu liczny orszak przyjaciół, krewnych i
zwykłych pasibrzuchów.
Po uprzejmych powitaniach ważniejsze osobistości (my, brygadziści Alawi
i Jahja, szejk i jego bliżsi przyjaciele) zasia-
194
dają w koło. Podchodzi do nas starzec w pięknym stroju, niosąc dzbanek i
trzy małe czarki. Do każdej z nich wlewa mikroskopijną porcję czarnej jak
smoła kawy. Pierwsza czarka zostaje podana mnie - dowód, że szejk zna
(niezwykły!) europejski obyczaj obsługiwania najpierw kobiet. Max i
szejk dostają pozostałe dwie. Siedzimy i sączymy kawę. W stosownej
chwili do naszych czarek zostaje nalana następna maleńka porcja i
kontynuujemy picie. Po jakimś czasie zabierają nam czarki, napełniają
ponownie i z kolei piją Guilford i nasi brygadziści. I tak idzie to w koło. W
pewnej odległości stoi liczny tłum drugorzędnych gości. Spoza wiszącej w
pobliżu mnie tkaniny dzielącej namiot dochodzą stłumione szelesty, szepty
i chichoty. Kobiety ze świty szejka zaglądają przez szpary i nasłuchują, co
się dzieje.
Szejk wydaje polecenie i ktoś wychodzi i wraca z żerdzią, na której siedzi
piękny sokół. Ustawiają żerdź na środku namiotu. Max gratuluje szejkowi
wspaniałego ptaka.
Z kolei pojawiają się trzej mężczyźni, dźwigając wielki miedziany kocioł,
który ustawiają w środku koła. Jest pełen ryżu, na którym leżą kawałki
jagnięcia. Wszystko jest obficie przyprawione, paruje i smakowicie
pachnie. Zostajemy uprzejmie zaproszeni do jedzenia. Dostajemy arabskie
placki i ich kawałkami nabieramy jedzenie z naczynia.
We właściwym czasie (który nieprędko nadchodzi, muszę przyznać) głód
zostaje zaspokojony i obowiązki gościnności dopełnione. Wielkie
naczynie, z którego najlepsze kąski zniknęły, ale które nadal jest w
połowie pełne, zostaje zabrane i ustawione nieopodal, gdzie dragi krąg (z
Sabrim) zasiada do posiłku.
Nas częstują słodyczami i następną kawą.
Kiedy drugorzędni biesiadnicy zaspokoją głód, naczynie umieszcza się w
trzecim miejscu. Zawiera już niemal wyłącznie ryż i kości. Teraz do
posiłku zasiadają najniżsi rangą i ci, którzy pozbawieni środków, przybyli,
by „zasiąść w cieniu szejka". Rzucają się najedzenie i kiedy naczynie
zostaje zabrane, jest już całkiem puste.
Siedzimy jeszcze trochę. Max i szejk z powagą wymieniają od czasu do
czasu jakieś uwagi. W końcu wstajemy, dziękujemy szejkowi za
gościnność i opuszczamy obozowisko.
195
Podający kawę zostaje hojnie wynagrodzony przez Маха, po czym
brygadziści wskazują pewne tajemnicze osoby, którym też należy okazać
largesse [szczodrość].
Idziemy do domu w upale, otumanieni z przejedzenia ryżem i baraniną.
Sabri jest bardzo zadowolony z przyjęcia. Wszystko, jego zdaniem, odbyło
się dokładnie jak należy.
Dziś, tydzień później, my z kolei przyjmowaliśmy gościa. Odwiedził nas
szejk całego plemienia Szammar - bardzo wielki człowiek. Przyjechał
pięknym szarym autem w asyście miejscowych szejków. Jest to bardzo
przystojny, obyty mężczyzna, o ciemnej, szczupłej twarzy i pięknych
rękach.
Przygotowaliśmy najlepszy europejski obiad, jaki mogliśmy, a podniecenie
naszego personelu z powodu społecznego znaczenia gościa było
olbrzymie!
Kiedy odjechał, mieliśmy wrażenie, jakbyśmy przyjmowali co najmniej
członka królewskiej rodziny.
Dzisiejszy dzień jest dniem katastrofy.
Max pojechał z Sabrim do Kamiszli załatwić sprawy w banku i po zakupy,
powierzywszy opiekę nad ludźmi brygadzistom i pozostawiając Guilforda
zajętego zdejmowaniem planów budowli w wykopaliskach.
Guilford wraca do domu na drugie śniadanie i kiedy skończywszy posiłek,
wsiada do Poilu, by pojechać z powrotem do pracy, widzimy, że
brygadziści biegną do domu najszybciej, jak potrafią, z wszelkimi
oznakami niepokoju i wzburzenia.
Wpadają na podwórze i w podnieceniu wylewają z siebie potoki
arabszczyzny.
Guilford ma zupełnie ogłupiałą minę, a ja rozumiem mniej więcej jedno
słowo na siedem.
- Ktoś nie żyje - mówię do Guilforda.
Alawi powtarza swoją opowieść z naciskiem. Jak rozumiem, czterech
ludzi nie żyje. W pierwszej chwili myślę, że doszło do bójki i ludzie się
nawzajem pozabijali, lecz w odpowiedzi na moje kulawe pytania Jahja
potrząsa przecząco głową.
Mam sobie za złe, że nie nauczyłam się ich języka! Mój arabski składa się
niemal wyłącznie z takich zdań, jak: „To nie jest czyste", „Zrób to tak",
„Nie używaj tej ściereczki",
196
„Przynieś herbatę" i podobnych domowych poleceń. Ta opowieść o
gwałtownej śmierci dalece przekracza moje możliwości. Dimitri, służący i
Sarkis przychodzą i słuchają, rozumieją relację brygadzistów, ale żaden z
nich nie zna żadnego europejskiego języka, więc Guilford i ja nadal nie
wiemy, co się stało.
Guilford oznajmia: - Lepiej pojadę tam i zobaczę - i kieruje się do Poilu.
Alawi chwyta go za rękaw i mówi coś gwałtownie, najwyraźniej usiłując
go powstrzymać. Wskazuje coś dramatycznym gestem. Po zboczach tellu,
o milę od domu, schodzi czereda pstro i biało odzianych postaci. W ich
ruchach jest coś groźnego i zdradzającego złe zamiary. Widzę, że
brygadziści są przerażeni.
- Ci dwaj stchórzyli i uciekli - mówi surowo Guilford. -Chciałbym
wiedzieć, w czym rzecz.
Czyżby Alawi (który ma gwałtowny temperament) lub Jahja zabił kilofem
jakiegoś robotnika? Wydaje się to zupełnie nieprawdopodobne, a już na
pewno nie zabiliby czterecM
Próbuję znowu sugerować moją ubogą arabszczyzną, że doszło do bójki,
ilustrując pytanie gestami. Ale odpowiedź jest zdecydowanie negatywna.
Jahja gestami pokazuje coś spadającego z góry na głowę.
Patrzę na niebo. Czyżby ofiary zostały trafione przez piorun?
Guilford otwiera drzwi Poilu: - Jadę zobaczyć, co się dzieje. A ci ludzie
muszą pojechać ze mną.
Przyzywa ich władczym gestem. Ich odmowa jest natychmiastowa i
zdecydowana. Nie pojadą.
Guilford wysuwa do przodu agresywny australijski podbródek. Mają
jechać!
Dimitri potrząsa przecząco swą wielką głową.
- Nie, nie - mówi. - To bardzo niedobre.
- Co jest bardzo niedobre?
- Coś się tam dzieje - mówi Guilford. Wskakuje do samochodu. Jednak
spojrzawszy na szybko zbliżający się tłum, odwraca gwałtownie głowę.
Patrzy na mnie skonsternowany. Wyraz jego oczu można by określić jako:
„przede wszystkim ratować kobiety i dzieci".
197
Wysiada z auta, uważając, żeby jego ruchy wyglądały na spokojne, i mówi
pozornie lekkim tonem:
- Czy miałaby pani coś przeciw temu, żeby wyjechać na drogę na
spotkanie Maxowi? Widać, że i tak nic z pracy. Proszę włożyć kapelusz,
czy co tam pani potrzebuje.
Kochany Guilford, pięknie to wszystko załatwia! Ostrożnie, żeby mnie
przypadkiem nie zaniepokoić.
Mówię powoli, że możemy jechać. I czy mam zabrać pieniądze? Pieniądze
ekspedycji są przechowywane w kasetce pod łóżkiem Маха. Jeśli
rozwścieczony tłum rzeczywiście zaatakuje dom, szkoda byłoby, gdyby
znaleźli i zrabowali pieniądze.
Guilford, nadal próbując mnie nie wystraszyć, udaje, że jest to całkiem
codzienna sugestia.
- Czy może pani - mówi - załatwić to szybkol
Idę do sypialni, biorę mój filcowy kapelusz, wyciągam spod łóżka kasetkę
i wnosimy ją do samochodu. Guilford i ja wsiadamy i przyzywamy
Dimitriego, Sarkisa i służącego, żeby wsiedli z tyłu.
- Ich zabierzemy, ale brygadzistów nie! - mówi Guilford, nadal potępiający
„ucieczkę" tych ostatnich.
Żal mi Guilforda, który najwyraźniej marzy, by stawić czoło tłumowi, a
tymczasem musi dbać o moje bezpieczeństwo. Ale jestem bardzo
zadowolona, że zrezygnował z pierwotnego planu. Nie jest dla nich
autorytetem, nie zrozumie ani słowa z tego, co powiedzą, i z łatwością
może jeszcze pogorszyć sprawę, i to bardzo. Musimy powiadomić Маха,
niech on działa, wiedząc, co naprawdę się wydarzyło.
Plan Guilforda, żeby ratować Dimitriego i Sarkisa, a pozostawić
brygadzistów, żeby radzili sobie sami, zostaje przez tych ostatnich
natychmiast storpedowany. Alawi i Jahja odpychają Dimitriego i wciskają
się do samochodu, Guilford jest wściekły i próbuje ich wyrzucić.
Brygadziści odmawiają ruszenia się z miejsca.
Dimitri uspokajająco kiwa głową i wskazuje na kuchnię. Wraca do swego
pomieszczenia, a Sarkis idzie za nim, z miną dosyć nieszczęśliwą.
- Nie rozumiem, dlaczego ci ludzie... - zaczyna Guilford. Przerywam mu.
198
- Możemy wziąć tylko cztery osoby do samochodu, a wydaje się, że jeśli
tamci rzeczywiście chcą kogoś zabić, to właśnie brygadzistów. Lepiej ich
zabierzmy. Nie sądzę, żeby robotnicy mieli cokolwiek przeciw Dimitriemu
i Sarkisowi.
Guilford podnosi wzrok i widzi, że biegnący tłum jest już zbyt blisko na
dalsze wykłócanie się. Wrzeszcząc na Alawie-go i Jahję, wyjeżdża szybko
przez bramę dziedzińca i okrąża wioskę, by wydostać się na szlak
prowadzący do drogi do Ka-miszli.
Max musiał już wyruszyć w drogę powrotną, gdyż zamierzał być w pracy
wczesnym popołudniem. Powinniśmy więc wkrótce go spotkać.
Guilford wydaje westchnienie ulgi. Mówię mu, że to było bardzo ładnie
zrobione.
-Co?
-Pańska niefrasobliwa sugestia miłej przejażdżki na spotkanie Маха i
sposób, w jaki pan starał się uniknąć zdenerwowania mnie.
- Och - mówi Guilford - więc pani wiedziała, że chcę panią stamtąd
wywieźć?
Patrzę na niego litościwie.
Jedziemy z maksymalną szybkością i po jakimś kwadransie spotykamy
Маха wracającego z Sabrim w Mary. Zatrzymuje się, bardzo zdziwiony
naszym widokiem. Alawi i Jahja wyskakują z Poilu i biegną ku niemu.
Zalewa nas potop pełnej podniecenia arabszczyzny. Max rzuca ostre,
krótkie pytania.
Nareszcie dowiadujemy się, o co chodzi!
Od kilku dni robotnicy natrafiają w pewnej części wykopalisk na duże
ilości bardzo pięknie rzeźbionych z kamienia i kości słoniowej małych
amuletów w kształcie zwierząt. Ludzie dostają za nie wysoki bakszysz,
więc żeby wydobyć ich jak najwięcej, podkopują ściany wykopu, gdyż
amulety znajdują się na niższym poziomie.
Wczoraj Max zabronił wkopywania się w ścianę, gdyż zaczynało to być
niebezpieczne, i kazał zespołom pracować na górze i wybierać najpierw
ziemię z wierzchu. Ludzie sarkali, gdyż znaczyło to, że będą musieli kopać
przez dzień lub dwa na nieciekawych poziomach, zanim ponownie dotrą
do poziomu z amuletami.
199
Brygadzistów postawiono na straży, żeby dopilnowali wykonania poleceń.
Robotnicy, choć z niezadowoleniem, robili, co im nakazano, i ze zdwojoną
energią zaczęli kopać od góry.
Tak wyglądała sytuacja, kiedy przerwano robotę na południowy posiłek. I
teraz następuje opowieść o nikczemności i chciwości. Ludzie rozłożyli się
na zboczu kopca w pobliżu dzbanów z wodą. Tymczasem zespół, który
pracował po przeciwnej stronie wzgórza, chyłkiem się oddalił, obszedł
kopiec, zakradł się do miejsca bogatego w amulety i zaczął energicznie
kopać w już podciętym wykopie. Chcieli obrabować cudzą działkę i udać,
że znaleźli przywłaszczone obiekty na własnej.
Ale Nemezis czuwała. Podcięli wykop za7głęboko i górne warstwy ziemi
zwaliły się na nich!
Krzyki jedynego człowieka, który zdołał uciec, ściągnęły na miejsce cały
tłum. Robotnicy i brygadziści zorientowali się natychmiast, co się stało, i
trzech ludzi zaczęło pośpiesznie odkopywać kolegów. Jeden z zasypanych
przeżył, ale czterej inni zginęli.
Powstało zamieszanie. Krzyki, lamenty do nieba i poszukiwanie winnych.
Czy brygadzistów zawiodły nerwy i zdecydowali się uciekać, czy istotnie
zostali zaatakowani - trudno dociec. Ale w rezultacie ludzie pogonili za
nimi w nastroju, który nagle zrobił się złowrogi.
Max skłania się do poglądu, że brygadzistów zawiodły nerwy, co nasunęło
robotnikom pomysł, by ich zaatakować - ale nie traci czasu na wymówki.
Zawraca, i w oba samochody jedziemy pędem do Kamiszli, gdzie Max
przedkłada sprawę oficerowi Services Speciaux, który odpowiada za
bezpieczeństwo.
Porucznik błyskawicznie pojmuje sytuację i podejmuje właściwe kroki.
Zabiera czterech żołnierzy i swój samochód i jedziemy wszyscy razem do
Brak. Ludzie są teraz na kopcu, mrowiąc się i szumiąc jak rój pszczół.
Widząc zbliżającą się władzę, uspokajają się i cichną. Wchodzimy na
kopiec w procesji. Porucznik wysyła dokądś swój samochód z jednym z
żołnierzy, a sam idzie na miejsce tragedii.
Tu przeprowadza małe śledztwo i ludzie, którym przydzielono działkę,
wyjaśniają, że to nie oni zawinili, lecz inny zespół, który próbował
niepostrzeżenie ich uprzedzić. Człowiek,
200
który ocalał, potwierdza tę wersję. Czy to wszyscy ludzie z zespołu? Jeden
ocalały, jeden ranny i czterech zabitych? Nie istnieje możliwość, żeby ktoś
jeszcze został pod ziemią? Nie.
W tym momencie wraca samochód porucznika z miejscowym szejkiem
plemienia, do którego należeli zabici robotnicy. Szejk i porucznik wspólnie
badają sprawę. Padają dalsze pytania i odpowiedzi.
W końcu szejk podnosi głos i zwraca się do tłumu. Uwalnia ekspedycję od
wszelkiej winy. Ludzie kopali poza godzinami pracy i, co więcej,
próbowali okraść towarzyszy. Ich los był karą za nieposłuszeństwo i
chciwość. Wszyscy mają iść teraz do domu.
Słońce już zaszło i zapada noc.
Wracamy z szejkiem i porucznikiem do domu (gdzie ku naszej uldze
znajdujemy spokojnie gotującego kolację Dimitrie-go i szczerzącego zęby
Sarkisa).
Konsultacje ciągną się przez godzinę. Wypadek jest pożałowania godny.
Porucznik mówi, że zabici pozostawili rodziny i choć nie jesteśmy do
niczego zobowiązani, jednak darowizna byłaby pożądana. Szejk dodaje, że
wielkoduszność jest oznaką szlachetnej natury i bardzo podniesie naszą
reputację w okolicy.
Max oznajmia, że chętnie ofiaruje jakąś sumkę rodzinom, jeśli nie będzie
wątpliwości, że w żadnym razie nie jest to odszkodowanie, lecz
darowizna. Szejk z powagą wyraża zgodę. Wszystko będzie zapisane przez
francuskiego oficera, mówi. Ponadto on sam osobiście to rozgłosi.
Pozostaje jedynie kwestia sumy. Kiedy ustalono kwotę darowizny i
spożyto posiłek, szejk i porucznik odjeżdżają. Dwaj żołnierze pozostają na
kopcu, by strzec miejsca wypadku.
- Trzeba pamiętać - mówi Max, kiedy bardzo zmęczeni wybieramy się
wreszcie spać - że ktoś musi pilnować tego miejsca jutro w czasie
południowej przerwy, bo inaczej znów wydarzy się to samo.
Guilford nie może w to uwierzyć. - Teraz, kiedy już wiedzą, czym to
grozi? Kiedy widzieli, co się stało?
Max mówi ponuro: - Poczekaj, a zobaczysz!
Następnego dnia sam czeka w ukryciu za ścianą z suszonej cegły. I
oczywiście, w południe, kiedy wszyscy się pożywia-
201
ją, trzech ludzi chyłkiem okrąża kopiec i zaczyna pośpiesznie dłubać w
wykopie tylko o dwie stopy od miejsca, gdzie zginęli ich towarzysze!
Max wychodzi z kryjówki i urządza straszliwą awanturę. Czy nie
rozumieją, że to, co robią, niesie śmierć?
Jeden z ludzi mruczy: - In sza Allah!
Zostają bez ceremonii zwolnieni z pracy za próbę okradzenia towarzyszy.
Po tym wydarzeniu miejsce wypadku jest pilnowane po faj-rancie aż do
chwili, kiedy następnego popołudnia górne warstwy ziemi zostają zdjęte.
Guilford mówi głosem pełnym zgrozy:
- Ci ludzie wydają się wcale nie dbać o swoje i cudze życie. I są
niesłychanie gruboskórni. Śmiali się ze zmarłych i dziś rano podczas pracy
urządzili pantomimę odtwarzającą całe wydarzenie!
Max potwierdza, że śmierć rzeczywiście nie ma tu większego znaczenia.
Brygadziści gwiżdżą na fajrant i ludzie zbiegają z kopca obok nas,
śpiewając: JusufDaud był z nami wczoraj - dziś nie żyje! Już więcej nie
napełni swego brzucha. Ha, ha, ha!
Guilford jest głęboko wstrząśnięty.
ROZOM 0ШШВД
fljn dl-flrus
Wraz z całym gospodarstwem przenosimy się z Brak nad Al-Balich.
Ostatniego wieczoru w przystępie łagodnej melancholii idziemy nad
Dżakdżak. Nabrałam wielkiej sympatii dla Dżakdża-ku, wąskiego paska
błotnistej, brązowej wody.
Brak nigdy nie zajął w moich uczuciach takiego miejsca jak Czaghar. Wieś
Brak jest smutna, na poły opuszczona i w ruinie, a Ormianie w swych
wytartych europejskich ubraniach nie pasują do otoczenia. Ich głosy
wznoszą się w połajankach i nie odczuwa się tu głębokiej kurdyjskiej czy
arabskiej radości życia. Bardzo mi brak wędrujących po okolicy
kurdyjskich kobiet - wielkich, wesołych kwiatów, z ich białymi zębami i
uśmiechniętymi twarzami, i ich pięknej, dumnej postawy.
Wynajęliśmy rozklekotaną ciężarówkę, by zawieźć sprzęty, jakich
będziemy jeszcze potrzebować. Ciężarówka ma otwartą platformę i cały
ładunek musi być przywiązany sznurami! Przychodzi mi do głowy, że
niemal wszystko to spadnie, zanim dotrzemy do Ras al-Ajn.
Rzeczy są wreszcie załadowane i ruszamy. Max, Guilford i ja w Mary,
Michel i służący wraz z Hiyou w Poilu.
W połowie drogi do Ras al-Ajn zatrzymujemy się na piknik. Sabri i
Dimitri zanoszą się od śmiechu. - Hiyou - wyjaśniają - wymiotowała całą
drogę i Sabri musiał trzymać jej głowę! - Wnętrze Poilu jest wymownym
świadectwem ich opowieści! Całe szczęście, myślę sobie, że uważają to za
śmieszne.
203
Hiyou - po raz pierwszy, od kiedy ją znam - wygląda na pognębioną.
„Potrafię sobie poradzić - wydaje się mówić -ze światem, który jest wrogi
psom, z wrogością muzułmanów, z próbą uśmiercenia przez utopienie, z
głodzeniem, biciem, kopniakami, kamieniami. Nie boję się niczego.
Odnoszę się przyjaźnie do wszystkich, choć nie kocham nikogo. Ale to
nowe ciężkie doświadczenie odebrało mi wszelki szacunek dla samej
siebie". Jej bursztynowe oczy spoglądają ponuro to na jedno, to na drugie z
nas. Jej wiara, że potrafi dać sobie radę z najgorszym, co ją czeka na tym
świecie, została zdruzgotana.
Na szczęście pięć minut później Hiyou wraca do siebie i pożera ogromne
porcje z drugiego śniadania Sabriego i Dimi-triego. Pytam, czy to
rozsądne, przypominając, że wkrótce mamy ruszyć dalej.
- Ha! - woła Sabri - to Hiyou będzie jeszcze bardziej wymiotować!
No cóż, skoro ich to bawi...
Docieramy do naszego domu wczesnym popołudniem. Dom stoi przy
jednej z głównych ulic Tell Abjad. Jest to niemal miejska budowla, coś, co
dyrektor banku nazywa construc-tion enpierre. Wzdłuż całej ulicy rosną
drzewa, ich liście jaskrawią się teraz jesiennymi barwami. Dom jest
niestety bardzo zawilgocony, gdyż znajduje się poniżej poziomu ulicy, a w
miejscowości jest pełno strumieni. Rano wierzchni koc jest całkiem
mokry, a wszystko, co się bierze w rękę, jest wilgotne i lepkie. Sztywnieję
tak, że ledwie mogę się poruszać.
Za domem znajduje się przemiły ogródek, dużo bardziej kunsztowny i
zadbany niż gdziekolwiek, gdzie zdarzało nam się mieszkać od dłuższego
czasu.
/ Kiedy ciężarówka w końcu dojeżdża, okazuje się, że straciliśmy trzy
krzesła, jeden stół i mój sedes. Dużo mniej, niż przewidywałam!
Sam Tell Dżidla wznosi się nad wielką sadzawką lazurowej wody,
utworzoną przez źródło, które zasila rzekę Al-Balich. Wokół niej rosną
drzewa i jest to istotnie przemiły zakątek, według tradycji - miejsce
spotkania Izaaka z Rebeką. Jest tu zupełnie inaczej niż tam, gdzie
przebywaliśmy poprzednio.
204
Ta okolica ma prawdziwy, choć melancholijny urok, ale brak tu
nieskazitelnej świeżości Czaghar i jego pagórkowatego krajobrazu.
Panuje tu dostatek, po ulicach chodzą dobrze ubrani Ormianie i ludzie
innych narodowości, są tu domy i ogrody.
Tydzień po naszym przyjeździe zaczynają się kłopoty. Hiyou przynosi nam
hańbę. Przychodzą do niej wszystkie psy z Ajn al-Arus, a ponieważ żadne
okna i drzwi nie zamykają się porządnie, nie sposób powstrzymać
natrętów przed dostaniem się do środka, ani też suki zamknąć! Rozlega się
wycie, szczekanie i odgłosy walki. Hiyou, smętna bursztynowooka
piękność, robi wszystko, by psy zachęcić i podtrzymać pandemonium!
Scena wygląda dokładnie tak jak w dawnej pantomimie, gdzie diabły
wyskakują z okien i zapadni. Kiedy siedzimy przy kolacji, nagle otwiera
się okno i wskakuje do środka wielki pies, w pogoni za nim drugi - i
trzask! Otwierają się drzwi do sypialni i pojawia się kolejny pies.
Wszystkie trzy biegają jak oszalałe wokół stołu, rzucają się na drzwi
pokoju Guilfor-da, otwierają je i znikają, by pojawić się ponownie, jak w
pokazie magika, w drzwiach od kuchni, wraz z patelnią, rzuconą za nimi
przez Sabriego.
Guilford spędza bezsenne noce. Psy wpadają przez drzwi, wskakują na
jego łóżko i wypadają przez okno. Od czasu do czasu Guilford wstaje i
rzuca czymś za nimi. Słychać wycie, skowyt i najróżniejsze odgłosy psich
saturnaliów!
Hiyou, jak stwierdzamy, jest snobką. Faworyzuje jedynego psa w Ajn al-
Arus, który nosi obrożę! „Oto prawdziwa klasa!" - wydaje się mówić suka.
Jest to czarny pies, z rozpłaszczonym nosem i z ogromnym ogonem jak u
koni zaprzęganych do karawanu.
Sabri, który spędził bezsenną noc z powodu bólu zęba, prosi o wolny
dzień, by pojechać pociągiem do Aleppo i pójść do dentysty. Wraca po
dwóch dniach rozpromieniony.
Relacjonuje historię zabiegu następująco:
- Idę do dentysty. Siadam w fotelu. Pokazuję mu ząb. Tak, on mówi, trzeba
go wyrwać. Pytam ile? On mówi dwadzie-
205
ścia franków. To nonsens, mówię i wychodzę. Wracam po południu. Ile?
Osiemnaście franków. Nonsens, mówię znowu. Ból jest coraz silniejszy,
ale człowiek nie może dać się obrabować. Wracam następnego rana. Ile?
Wciąż osiemnaście franków. On myśli, że ból zwycięży, ale ja nadal się
targuję! W końcu zwyciężam, chawadża!
- Opuścił?
Sabri potrząsa przecząco głową.
- Nie, nie opuścił, ale zrobiłem doskonały interes. Bardzo dobrze, mówię
mu. Osiemnaście franków. Ale za te pieniądze musi mi wyrwać nie ten
jeden ząb, lecz cztery!
Sabri śmieje się z niezmiernym zadowoleniem, demonstrując kolejne
szczerby.
- Te inne zęby też cię bolały?
- Nie, oczywiście że nie. Ale pewnego dnia zaczęłyby boleć. Teraz już nie
mogą. Zostały wyrwane, i to za cenę jednego!
Michel, który stał w drzwiach, przysłuchując się opowieści, kiwa głową
aprobująco.
- Beaucoup economia - mówi.
Sabri wspaniałomyślnie kupił sznurek czerwonych paciorków, które
zawiązuje Hiyou wokół szyi. - Takie paciorki wkładają dziewczyny, żeby
pokazać, że są zamężne - wyjaśnia. -A Hiyou ostatnio wyszła za mąż.
Rzeczywiście! Za wszystkie psy w Ain al-Arus, śmiem powiedzieć!
Dziś rano -jest niedziela i mamy wolny dzień - siedzę, etykietując
znaleziska, a Max wypełnia książkę wypłat, kiedy Ali wprowadza gościa:
kobietę. Wygląda bardzo szacownie, porządnie ubrana, w czerni, z
ogromnym złotym krzyżem na piersi. Jej wargi są mocno zaciśnięte i robi
wrażenie zdenerwowanej .
Max witają uprzejmie, a ona zaczyna natychmiast snuć długą opowieść,
najwyraźniej skargę. Od czasu do czasu w potoku jej słów pojawia się imię
Sabriego. Max marszczy czoło i ma poważną minę. Opowieść toczy się
dalej, jeszcze bardziej gorączkowo. Zgaduję, że chodzi o starą, dobrze
znaną historię uwiedzenia wiejskiej dziewczyny. Kobieta jest za-
206
pewne jej matką, a nasz wesoły Sabri - podłym uwodzicielem.
Głos kobiety wznosi się w słusznym oburzeniu. Kobieta chwyta ręką krzyż
na piersi, unosi go do góry i wydaje się, że składa jakąś przysięgę.
Max woła, żeby wezwano Sabriego. Sądzę, że będzie może delikatniej,
jeśli wyjdę, i już się dyskretnie wycofuję, ale Max poleca mi zostać na
miejscu. Siadam ponownie, a ponieważ prawdopodobnie mam służyć za
świadka, staram się wyglądać, jakbym wiedziała, o co chodzi.
Kobieta, poważna, dystyngowana postać, stoi w milczeniu do chwili
pojawienia się Sabriego. Na jego widok wyciąga potępiająco rękę i
najwidoczniej powtarza oskarżenie.
Sabri broni się bez wigoru. Wzrusza ramionami, podnosi ręce, wydaje się,
że nie zaprzecza zarzutom.
Dramat rozwija się dalej - argumenty, wzajemne obwinianie się. Max
przyjmuje coraz bardziej sędziowską postawę. Sabri chyba przegrywa.
Bardzo dobrze - wydaje się mówić -róbcie, jak chcecie.
Nagle Max wyciąga arkusz papieru i coś pisze. Podsuwa napisany tekst
kobiecie. Ta stawia na papierze krzyżyk i ponownie podnosząc złoty krzyż
do góry, składa jakąś uroczystą przysięgę. Max także się podpisuje, po
czym Sabri stawia swój znak i sam też składa jakąś przysięgę. Max odlicza
jakąś sumę i podaje pieniądze kobiecie. Ona je bierze, dziękuje Махо-wi
dystyngowanym skłonieniem głowy i wychodzi. Max czyni jakieś
zgryźliwe wyrzuty Sabriemu, który wychodzi, wyglądając jak balon, z
którego wypuszczono powietrze.
Max opada na oparcie krzesła, ociera twarz chusteczką i mówi: - Uff!
- O co tu chodziło? O dziewczynę? Czy to była jej matka?
- Niezupełnie. To była miejscowa burdelmama,
- Co takiego?
Max najdokładniej, jak potrafi, przytacza słowa kobiety.
Przyszła do niego, mówi, żeby Max naprawił poważną krzywdę, jaką jej
wyrządził jego służący Sabri.
„Co zrobił Sabri?" - pyta Max.
, Jestem kobietą o dobrej reputacji i pewnej pozycji społecznej. Szanują
mnie w całym okręgu! Wszyscy mówią o mnie do-
207
brze. Mój dom jest prowadzony po bożemu. A tu przychodzi ten
mężczyzna, ten Sabri, i znajduje w moim domu dziewczynę, którą znal w
Kamiszli. Czy odnawia znajomość z nią w przyjazny i przyzwoity sposób?
Nie, działa bezprawnie, gwałtownie - w sposób, który przynosi mi hańbę!
Zrzuca ze schodów i wyrzuca z domu tureckiego dżentelmena - bogatego
tureckiego dżentelmena, jednego z moich najlepszych klientów. Wszystko
to w brutalny i gorszący sposób! Co więcej, namawia dziewczynę, która
zaznała z mojej strony wiele dobrego i jest mi winna pieniądze, do
opuszczenia mojego domu. Kupuje jej bilet i wysyłają pociągiem. Co
więcej, dziewczyna zabiera sto dziesięć franków, które należą do mnie. To
jest rabunek! Chawadża, takie nadużycia nie mogą się zdarzać! Jestem
bogobojną wdową, uczciwą i cnotliwą kobietą, nikt nie może złego słowa
o mnie powiedzieć. Walczyłam długo i uporczywie z nędzą i uzyskałam
pozycję w świecie własną rzetelną pracą. Nie możesz stanąć po stronie zła
i przemocy. Żądam zadośćuczynienia i przysięgam ci (w tym właśnie
momencie poszedł w ruch złoty krzyż), że wszystko, co powiedziałam, jest
prawdą, i powtórzę to twemu słudze Sabriemu w oczy. Możesz zapytać w
magistracie, zapytać księdza, zapytać francuskich oficerów z garnizonu -
wszyscy ci powiedzą, że jestem uczciwą i godną szacunku kobietą!".
Sabri, wezwany, nie zaprzecza niczemu. Tak, znał tę dziewczynę z
Kamiszli. Była jego przyjaciółką. Istotnie, zdenerwował się na Turka i
zepchnął go ze schodów. I powiedział dziewczynie, że powinna wrócić do
Kamiszli. Wolała Kamiszli od Ajn al-Arus. Dziewczyna pożyczyła trochę
pieniędzy, żeby mieć coś ze sobą, ale niewątpliwie wszystko to pewnego
dnia odda.
Maxowi powierzono rozstrzygnięcie sprawy.
- Doprawdy niezwykłe rzeczy człowiek musi robić w tym kraju. Nigdy nie
wiadomo, co może się zdarzyć następnym razem -jęczy Max.
Pytam go, jaki wydał wyrok.
Max odchrząkuje i przytacza swą orację.
„Jestem zdziwiony i niezadowolony, że mój służący wszedł do twojego
domu, gdyż to nie zgadza się z naszą godnością, godnością Ekspedycji, i
zarządzam, że w przyszłości nikomu
208
z moich sług nie wolno korzystać z twojego domu. Zrozumiano?".
Sabri mówi ponuro, że zrozumiał.
„Co do dziewczyny, która opuściła twój dom, nie podejmę żadnych
działań, bo to nie moja rzecz. Co do pieniędzy, które zabrała ze sobą - te,
jak sądzę, winny ci być zwrócone i wypłacę ci je teraz ze względu na
honor sług Ekspedycji. Ta kwota zostanie potrącona z pensji Sabriego.
Napiszę papier, który ci odczytam, potwierdzający zapłacenie tej sumy i
twoją rezygnację z wszelkich dalszych roszczeń wobec nas. Postawisz
swój znak na tym papierze i powinnaś uznać, że to koniec sprawy".
Przypominam sobie dostojeństwo tej kobiety i biblijną gorliwość, z jaką
trzymała krzyż.
- Czy jeszcze coś mówiła?
„Dziękuję ci, chawadża. Sprawiedliwość i prawda jak zawsze zwyciężyły i
zło nie mogło zatriumfować".
- No, cóż - mówię nieco oszołomiona. - No, cóż... Słyszę lekkie, drobne
kroki za oknem.
To nasza petentka. Niesie wielki mszał, czy też książkę do modlitwy, i
idzie do kościoła. Jej twarz jest pełna powagi i dostojeństwa. Wielki krzyż
huśta się w górę i w dól na jej piersi.
Wstaję, biorę z półki Biblię i szukam historii o Rahab nierządnicy. Wydaje
mi się, że teraz już mam pojęcie o tym, jaka była. Widzę tę kobietę w roli
Rahab: gorliwej, fanatycznej, odważnej , głęboko religijnej - niemniej
nierządnicy.
Już grudzień, nadszedł koniec sezonu. Może dlatego, że jest jesień, a my
przywykliśmy do wiosny, może dlatego, że z Europy docierają alarmujące
pogłoski i niepokój wisi w powietrzu - zapanowała atmosfera smutku. Tym
razem mamy przeczucie, że już tu nie wrócimy...
Ale dom w Brak nadal jest wynajęty - zmagazynujemy tam nasze sprzęty,
a w kopcu wciąż jeszcze jest wiele do znalezienia.
Nasza koncesja opiewa na dwa dalsze lata. Na peią^io wrócimy...
Mary i Poilu jadą drogą przez Dżarablus do Aleppo. Z Aleppo udajemy się
do Ras Szamra, by spędzić Boże Narodzenie
14. Opowiedzcie.
209
z profesorem Schaefferem, jego żoną i ich przemiłymi dziećmi. Nie ma na
świecie bardziej uroczego miejsca niż Ras Szam-ra, rozkoszna niewielka
zatoczka o ciemnoniebieskiej wodzie, otoczona jasnym piaskiem i niskimi
białymi skałkami. Boże Narodzenie u nich jest cudowne. Robimy plany na
przyszły rok-jakiś rok.
Wrażenie niepewności losu narasta. Żegnając się, mówimy sobie:
- Spotkamy się ponownie w Paryżu.
W Paryżu! No cóż...
Tym razem opuszczamy Bejrut statkiem.
Stoję przy poręczy, zapatrzona w dal. Jakie piękne jest to wybrzeże, z
przesłoniętymi błękitną mgiełką górami Libanu na tle nieba! Nic nie
zakłóca romantyczności tej scenerii. Człowiek wpada w nastrój poetyczny,
niemal sentymentalny...
Nagle słychać wrzawę - ze statku towarowego, który właśnie mijamy,
dobiegają nas podekscytowane okrzyki. Żuraw upuścił ładunek w wodę,
skrzynia się rozpada...
Powierzchnia morza pokrywa się deskami sedesowymi...
Max podchodzi i pyta, skąd to zamieszanie. Pokazuję mu pływające deski
i dodaję, że mój romantyczny nastrój pożegnania z Syrią całkowicie
prysnął.
Max mówi, że nie miał pojęcia, że eksportujemy takie ilości desek
sedesowych. I nie sądził, by w całym tym kraju było dość sedesów, do
których mogłyby się nadać!
Milknę i Max zapytuje, o czym myślę.
Wspominam, jak stolarz w Amudzie z dumą wystawił mój sedes na pokaz
przed frontowe drzwi, kiedy przyszły do nas na herbatę zakonnice i
francuski oficer. Wspominam mój wieszak do ręczników z jego „ozdobną
podstawą"! I kota profesjonalistę! I Maca spacerującego o zachodzie
słońca tam i z powrotem po dachu z uszczęśliwionym i nieobecnym
wyrazem twarzy...
Wspominam kurdyjskie kobiety z Czaghar jak wesołe, pasiaste tulipany. I
wielką, farbowaną henną na rudo brodę szejka. Wspominam Pułkownika,
jak klęczał ze swą niedużą czarną torbą, asystując przy ekshumacji, a jakiś
dowcipniś wśród robotników powiedział: „Przyszedł doktor, żeby
uzdrowić chorego", tak że od tego czasu przezwiskiem Pułkownika sta-
210
ło się „Monsieur le docteur". Wspominam Bumpsa i jego przekorny hełm
tropikalny, i Michela krzyczącego „Forca!", kiedy ciągnął za paski.
Wspominam pagórek cały pokryty złotymi nagietkami, gdzie jedliśmy
drugie śniadanie na świeżym powietrzu w jakiś wolny dzień, a zamykając
oczy, czuję słodki zapach kwiatów i bujnych stepowych traw...
- Myślę - mówię do Маха - że to był bardzo szczęśliwy kawał życia...
ч
Tę niesystematyczną kronikę zaczęłam przed wojną - z powodów, jakie wy
łuszczy łam.
Potem odłożyłam ją na bok. Lecz teraz, po czterech latach wojny, moje
myśli zwracają się coraz częściej do tych dni, które spędziłam w Syrii.
Poczułam potrzebę, żeby wyciągnąć moje surowe notatki i pospiesznie
szkicowane dzienniki i dokończyć to, co wtedy zaczęłam i odłożyłam na
półkę. Dobrze jest wspomnieć, że były takie cudowne dnie i takie
cudowne miejsca, i uprzytomnić sobie, że w tej właśnie chwili mój mały
wzgórek nagietków jest w pełni kwiecia, a starcy z białymi brodami
poganiają swoje osiołki, może nawet nie wiedząc, że toczy się wojna.
„ Wojna nie dotyczy nas tutaj...".
Po czterech latach wojny, spędzonych w Londynie, wiem, jakie dobre,
szczęśliwe życie tam wiedliśmy, i ponowne przeżywanie tych dni jest dla
mnie radosne i orzeźwiające... Pisanie tej prościut-kiej relacji nie było
ciężką pracą, lecz dziełem miłości. Pisałam ją nie po to, by uciec do
czegoś, co było, lecz by wnieść w trudy i cierpienia dzisiejszego dnia coś
niezniszczalnego, co nie tylko istniało, lecz co istnieje nadal!
Gdyż kocham tę spokojną, urodzajną krainę i jej prostych ludzi, którzy
umieją się śmiać i cieszyć się życiem, którzy umieją próżnować i się
weselić, ludzi obdarzonych godnością, dobrymi manierami i wielkim
poczuciem humoru, ludzi, dla których śmierć nie jest czymś strasznym.
In sza Allah, to, co kocham, nie znikło z tej ziemi... In sza Allan, pojadę
tam znowu.
Pisane wiosną 1944 roku
212
isW
Finis Al-hamdu li-Llah
Spis treści
Jacquetta Hawkes - Wprowadzenie ............... 9
Spotkanie na tellu ............................... 13
Przedmowa .................................. 17
Rozdział pierwszy: Wyjazd do Syrii ............... 19
Rozdział drugi: Rekonesans ...................... 33
Rozdział trzeci: Al-Chabur i Dżakdżak ............ 57
Rozdział czwarty: Pierwszy sezon
w Czaghar Bazarze .............................. 80
Rozdział piąty: Koniec sezonu ..................103
Rozdział szósty: Koniec podróży ................116
Rozdział siódmy: Życie w Czaghar Bazarze .......126
Rozdział ósmy: Czaghar i Brak ...................145
Rozdział dziewiąty: Przybycie Maca .............169
Rozdział dziesiąty: Szlak do Rakki ..............183
Rozdział jedenasty: Pożegnanie Tell Brak.........192
Rozdział dwunasty: Ajn al-Aras ..................203
Epilog...................................... .212
Ostatnio ш serii ukazali] się:
Mikę Stroud CIENIE NA PUSTKOWIU
John Roskelley OPOWIEŚCI ZE ŚCIANY
Redmond 0'Hanlon W SERCU BORNEO
Farley Mowat WIRUNGA
Joe Kane Z NURTEM AMAZONKI
Nigel Barley NIEWINNY ANTROPOLOG
Teresa Hołówka DELICJE CIOTKI DEE
Farley Mowat NIE TAKI STRASZNY WILK
Paweł Smoleński OPOWIEŚCI AMERYKAŃSKIE
Peter Biddlecombe PODRÓŻE Z TECZKĄ
Andrzej Wróblewski PRZEJAŻDŻKA PO ROSJI
Joe Kane DZICY
Alexander Lakę ZABÓJCY W AFRYCE
Stanisław Wujastyk NIEBO NAD SUDANEM
Nigel Barley PLAGA GĄSIENIC
Ш przqgotoujaniu:
Lieve Joris POWRÓT DO KONGA Alex Kerr JAPONIA UTRACONA
SERIA PODRÓŻNICZA
OBIEŻYŚWIAT
■і
штт
V