Christie Agatha Opowiedzcie jak tam zyjecie

background image

Christie Agatha - Opowiedzcie jak tam żyjecie

Mojemu mężowi Maxowi Mallowanowi, Pułkownikowi, Bumpsowi,

Macowi i Guilfordowi tę meandrującą kronikę Z najżywszymi uczuciami

poświęcam

Ulprouiddzenie

Są książki, które się czyta, nieustannie uśmiechając się w duchu. Ten

uśmiech od czasu do czasu staje się widoczny, a niekiedy nawet słyszalny.

Opowiedzcie, jak tam żyjecie należy do tego gatunku, a czytanie tej

książki to czysta przyjemność.

W 1930 roku szczęśliwy przypadek zetknął młodego archeologa, Маха

Mallowana, z Agathą Christie, znaną już wówczas pisarką. Będąc w

Bagdadzie, poznała Leonarda i Katharinę Wooleyów i przyjęła ich

zaproszenie do Ur, gdzie od kilku lat prowadzili wykopaliska. Ich

asystentowi Maxowi powierzono misję odwiezienia Agathy do

cywilizowanego świata i pokazanie po drodze zabytków. Zapoczątkowana

w ten miły sposób znajomość skończyła się ślubem przed upływem roku i

tak zaczął się ich długotrwały i niezwykle twórczy związek.

Agatha nie uważała swej własnej sławy za przeszkodę w uczestniczeniu w

zajęciach męża. Od początku brała udział we wszystkich pracach

wykopaliskowych Маха w Syrii i Iraku, dzielnie znosząc niewygody i

znajdując komiczne akcenty we wszystkich katastrofach, jakie przytrafiają

się archeologom. Jej znajomi, nie mający pojęcia o tajnikach prowadzenia

wykopalisk w obcych krajach, wypytywali ją o to dziwne życie - a ona

postanowiła odpowiedzieć na ich pytania w lekkiej, niefrasobliwej książce.

Agatha zaczęła pisać Opowiedzcie, jak tam żyjecie jeszcze przed wojną i

background image

chociaż odłożyła pisanie na bok na cztery lata działalności na rzecz ofiar

wojny, książka zarówno duchem jak i treścią należy do lat trzydziestych.

Jako zrównoważona,

9

bien elevee [dobrze wychowana]* przedstawicielka burżuazji, nie uważała

dramatów ludzkiej egzystencji za ważniejsze niż jej strony komediowe i

jej przyjemności. W owych czasach archeologia na Bliskim Wschodzie nie

była zbyt przeciążona wyrafinowaną, pracochłonną techniką. Był to świat,

w którym archeolog, odprowadzany przez tłum krewnych, wsiadał na

dworcu Victoria do pulmanowskiego wagonu w „długim, chrypiącym,

niecierpliwym, życzliwym pociągu z wielką, sapiącą lokomotywą", w

Calais przesiadał się do Orient Expres-su jadącego do Stambułu i docierał

wreszcie do Syrii, gdzie Francuzi zapewniali porządek, dobre jedzenie i

szczodrze udzielali zezwoleń na prowadzenie wykopalisk. Co więcej, był

to świat, gdzie Agatha mogła z równą swobodą żartować z pracujących

przy wykopaliskach Arabów, Kurdów, Ormian, Turków i „czcicieli diabła"

- jezydów, jak z uczonych z Oxfor-du, ze swego męża i samej siebie.

Autorka nazywa swoją książkę „błahostką [...] o codziennych

wydarzeniach" i „niesystematyczną kroniką". W istocie materia opowieści

jest bardzo zręcznie spleciona z pięciu różnych sezonów wykopaliskowych

w terenie. Zaczyna się późną jesienią 1934 roku od przeglądu starożytnych

kopców osiedleńczych, czyli telli, którymi usiane są brzegi rzeki Al-

Chabur w północnej Syrii. Celem przeglądu było wybranie najbardziej

obiecującego archeologicznie tellu.

Max wykazał się znakomitą intuicją, wybierając Czaghar Bazar i Tell Brak

z pięćdziesięciu pobieżnie zbadanych kopców osadniczych, gdyż oba te

background image

stanowiska archeologiczne w czasie czterech kolejnych sezonów

wykopaliskowych pozwoliły znacznie poszerzyć naszą wiedzę o wczesnej

Mezopotamii. Agatha ze swej strony wykazała charakterystyczną

dyscyplinę pisarską, pomijając wszelkie szczegóły naukowe, co pozwoliło

zachować lekkość i zwartość książki.

W prymitywnych warunkach owych czasów i miejsc i wobec różnic

kulturowych „codzienne wydarzenia" są dostatecznie niezwykłe, by

zainteresować czytelnika: kłopotów przyspa-

* Ujęte w nawias kwadratowy objaśnienia francuskich i niektórych

arabskich wyrażeń i zdań zostały dodane przez autorkę przekładu.

Wszystkie przypisy nieoznaczone inaczej także pochodzą od tłumaczki.

10

rzali ludzie, podobnie jak maszyny, myszy, nietoperze, pająki, pchły i

niewidzialne nośniki choroby, którą nazywano wówczas „egipskim

brzuchem". Agatha nie tylko zabawnie opowiada epizod po epizodzie, ale

w jej relacji znajdujemy świetną charakterystykę postaci. Jeśli można

powiedzieć, że pisząc powieści kryminalne, wyciągała stereotypowych

bohaterów z szufladek, tu na wielu stronicach obserwujemy, jak zręcznie

potrafiła nadać życie poszczególnym postaciom.

Jednej tylko interesującej sprawy autorka w swej skromności nie

podkreśliła dostatecznie - a mianowicie znacznej roli, jaką ona sama

odgrywała w codziennym funkcjonowaniu ekspedycji. Wzmiankuje swoją

pracę jedynie przy okazji relacjonowania wysiłków, jakich nie szczędziła,

by uzyskać przyzwoite zdjęcia bez porządnej ciemni, i podczas

opatrywania metryczkami znalezisk - a to o wiele za mało. Kiedy później

miałam szczęście spędzić z Mallowanami tydzień w Nimrudzie w pobliżu

background image

Mosulu, ze zdumieniem obserwowałam, jak wiele robiła poza staraniami o

dobre wyżywienie i porządek w domu. Na początku każdego sezonu

wykopaliskowego zasiadała do pisania w swym pokoiku, ale kiedy tylko

prace w terenie nabierały tempa, porzucała własne zajęcia zawodowe i

poświęcała się całkowicie archeologii. Wstawała wcześnie, by razem z

Махет przeprowadzić obchód wykopalisk, katalogowała i etykietowała, a

niekiedy zabierała się do wstępnego czyszczenia cudownych wyrobów z

kości słoniowej, które pochodziły z fortu Salmanasara. Mam w oczach jej

obraz, jak stoi przed jedną z owych rzeźb, z pędzelkiem do czyszczenia w

ręku i z przechyloną głową, śmiejąc się figlarnie z rezultatów swej pracy.

Ten zapamiętany moment umacnia mnie w przekonaniu, że choć Agatha

Christie poświęcała archeologii tak wiele czasu, była duchem daleka od

niej. Znajdowała przyjemność w życiu archeologa w odległych zakątkach

świata i wykorzystywała te doświadczenia we własnej pracy pisarskiej.

Wiedziała wiele o archeologii, ale pozostawała kimś z zewnątrz -

zadowolonym, świetnie bawiącym się widzem.

Wiele stron Opowiedzcie, jak tam żyjecie mówi nam, jaką sympatię

odczuwała Agatha Christie dla prymitywnej wsi me-zopotamskiej i

żyjących tam ludzi. Na przykład jest w książ-

11

се opis pikniku, kiedy ona sama i Max rozsiedli się wśród kwiatów na

krawędzi niewielkiego wulkanu. „Panuje tu cudowny spokój. Ogarnia

mnie fala szczęścia i uświadamiam sobie, jak bardzo kocham ten kraj i jak

pełne i satysfakcjonujące jest to moje życie...". Podobnie w krótkim

epilogu, cofając się myślą do lat przedwojennych, przywołuje najlepsze

wspomnienia znad Chaburu słowami: „Pisanie tej prościut-kiej relacji nie

background image

było ciężką pracą, lecz dziełem miłości". Jest to niewątpliwie prawdą,

gdyż wszystkie te codzienne czynności, nawet przykre lub absurdalne,

opromienia w jej relacji jakieś wewnętrzne światło. To właśnie tłumaczy,

dlaczego -jak to stwierdziłam na początku - czytanie tej książki jest

prawdziwą przyjemnością.

Jacąuetta Hawkes

Spotkanie na tellu

(Z przeprosinami dla Lewisa Carrolla)

Posłuchaj mnie, przyjacielu -Co powiem, nie jest mitem -Spotkałam

kiedyś na tellu Młodego erudytę. „Kim jesteś i co tu robisz?" -Pytam, a on

zdziwiony Rzekł, słowa sącząc powoli Jak krew na książek strony:

„Skorup tu mnóstwo gdzieś leży Z epok obrosłych dziś w kurz. Muszę je

znaleźć, pomierzyć I w głąb, i wszerz, i wzdłuż. Potem - jak ty - z piórem

siędę I uczonymi słowami Ostro rozprawiać się będę Z kolegów mych

błędami".

Lecz ja myślałam w tym czasie, Jak bankiera utrupić, Czy ciało rozpuścić

w kwasie, Czy do chłodni podrzucić... Po dłuższej milczenia chwili,

Stropiona, proszę go tak: „Powiedz, gdzie oni tu żyli! Kiedy, dlaczego i

jak?".

„Przed pięciu tysiącami lat -Tłumaczył mi łagodnie -Najlepiej nasz

wyglądał świat I ludzie żyli godnie. Gdy Nową pogardzisz Erą, Chęć

będziesz miała i dryg, «Dziś» będzie tylko chimerą I tell przekopiemy w

mig!".

Lecz ja myślałam, jak dodać Arszenik do herbaty, Nie mogłam się

przystosować Do nagłej zmiany daty... Westchnęłam więc po cichutku, Bo

sympatyczną miał twarz, „Powiedz, jak żyjesz, odludku? Co do roboty tu

background image

masz?".

„Na ślady ludzi poluję, Na dzieła człowieczych rąk, Potem je fotografuję I

w pakach odsyłam stąd. Za złoto ich nie sprzedaję Ani za złą mamonę,

Lecz do muzeów oddaję; Tam miejsce im sądzone.

Czasem amulet wykopię, Figurkę sprośną strasznie, Bo też ci

prapraszczurowie To goście dość rubaszni. Stąd radość życia czerpiemy,

Bogactwa nam nie w głowie, Lecz za to długo żyjemy I tęgie mamy

zdrowie".

Pilnie tym razem słuchałam, Bo plan mój był skończony, A trupa

zdecydowałam

14

W wodzie gotować słonej. Podziękowałam serdecznie Za popis erudycji I

obiecałam koniecznie Wziąć udział w ekspedycji.

Dziś, kiedy wsadzę przypadkiem Palec do kwasu roztworu Lub rąbnę

doniczką z kwiatkiem W przypływie złego humoru, Gdy patrzę, jak płynie

rzeka, Gdy słyszę krzyk w oddali, Pomnę młodego człowieka, Tell,

gdzieśmy się poznali...

W oczach sama łagodność, słowa cedził tak wolno,

Myślą błądził w epoce kamiennej...

Pełne skorup kieszenie, gadał strasznie uczenie

I wyrazy znał tak niecodzienne...

On wzrokiem pełnym blasku wodził po brudnym piasku,

Chciał do racji mnie swoich przekonać;

Że powinnam to wiedzieć - zamiast na tellu siedzieć,

Mam z nim kopać i sprawa skończona!

Przełożyła Anna Bańkowska

background image

Przedmouia

Ta książka jest odpowiedzią. Odpowiedzią na pytania, jakie ludzie często

mi zadają.

- O, prowadzicie wykopaliska w Syrii? Opowiedzcie o tym. Jak wy tam

żyjecie? Śpicie w namiotach? - I tak dalej, i tak dalej.

Wielu ludzi prawdopodobnie wcale nie chce tego wiedzieć. Chodzi tylko o

zmianę tematu rozmowy. Ale zdarza się niekiedy, że ktoś jest naprawdę

zainteresowany.

Takie samo pytanie zadaje Przeszłości Archeologia: Opowiedzcie nam, jak

tam żyliście?

I za pomocą kilofów, łopat i koszyków znajdujemy odpowiedź.

„W tych garnkach gotowaliśmy". „W tym wielkim spichrzu trzymaliśmy

zboże". „Tymi kościanymi igłami szyliśmy odzież". „To były nasze domy,

to łazienka, to nasza kanalizacja". „W tym garnku są złote kolczyki na

posag dla mojej córki". „Tu, w tym małym dzbanuszku, są moje

kosmetyki". „Wszystkie te garnki do gotowania są całkiem pospolite.

Znajdziecie ich setki. Kupowaliśmy je u garncarza na rogu. U

Woolwortha, mówicie? Tak się to nazywa za waszych czasów?".

Od czasu do czasu archeolodzy trafiają na pałac królewski, niekiedy na

świątynię, znacznie rzadziej na królewski grobowiec. To są spektakularne

odkrycia. Wiadomości o nich poja-w nagłówkach gazet, wygłasza się o

nich odczyty, ^ia na ekranach kinowych, wszyscy się o nich do-

17

wiadują! Sądzę jednak, że dla badacza prowadzącego wykopaliska

bardziej interesujące jest to, co dotyczy codziennego życia - życia

garncarza, rolnika, wytwórcy narzędzi, artysty rzeźbiącego pieczęcie i

background image

amulety o postaci zwierzęcej, rzeźni-ka, piekarza, wytwórcy świec.

Ostatnie ostrzeżenie, żeby nikt nie doznał zawodu. To nie jest poważna

rozprawa - nie rzuci nowego światła na archeologię, nie będzie tu

wspaniałych opisów krajobrazu, żadnego omówienia problemów

gospodarczych, żadnych refleksji na tematy rasowe, żadnej historii.

Jest to w istocie błahostka - mała książeczka o codziennych czynnościach i

codziennych wydarzeniach.

*

R0ZDZ1HŁ P1ERUUSZM

ll)i|jdzd do Si|rii

Za kilka tygodni wyjeżdżamy do Syrii!

Kupowanie odzieży na pobyt w gorącym klimacie sprawia jesienią lub

zimą pewne trudności. Letnie ubrania z poprzedniego roku, które -jak

optymistycznie mieliśmy nadzieję -„ujdą", wcale nie chcą „ujść", kiedy

zbliża się pora wyjazdu. Po pierwsze wydają się (jak przygnębiające uwagi

na liście przedsiębiorstwa zajmującego się przeprowadzkami)

„podniszczone, uszkodzone i poplamione". (A także się skurczyły,

wyblakły i wyglądają dziwacznie!). Po drugie - z bólem trzeba to

przyznać! - są za ciasne.

Wybieramy się więc do sklepów i salonów mody, gdzie słyszymy:

- Ależ, szanowna pani, nikt nie pyta teraz o takie rzeczy! Mamy tu parę

eleganckich garsonek: w ciemniejszych odcieniach, rozmiar dla

nietypowych!

Och, nienawistny „rozmiar dla nietypowych"! Jakież to poniżające być

„nietypową"! I jeszcze bardziej poniżające być z miejsca uznawaną za

„nietypową"! (Choć zdarzają się lepsze dnie, kiedy widząc sylwetkę

background image

otuloną długim, czarnym płaszczem z wielkim futrzanym kołnierzem,

sprzedawczyni mówi: „Ależ szanowna pani jest tylko odrobinę pełniejsza!

Szanownej pani zapewne wystarczy rozmiar dla nieco tęż-szych").

Patrzę na garsonki z układanymi spódniczkami i dodatkami z futra w

niespodziewanych miejscach. Tłumaczę ze smutkiem, że potrzebuję

czegoś do prania, z jedwabiu lub bawełny.

19

- Może szanowna pani spróbuje w naszym dziale turystycznym?

Szanowna pani próbuje w dziale turystycznym - choć bez większych

nadziei. Turystyka wciąż jest spowita mgiełką romantycznej fantazji. Ma

w sobie coś arkadyjskiego. Turystykę uprawiają dziewczęta - dziewczęta

młode i szczupłe, które noszą niemnące się płócienne spodnie, rozszerzane

w kostkach i ciasno opinające biodra. To młode dziewczęta uprawiają

sporty w zachwycających strojach sportowych. To dla młodych dziewcząt

przeznaczone są szorty w osiemnastu wzorach!

Urocze stworzenie zawiadujące „naszym działem turystycznym" nie

wykazuje zbytniego zrozumienia.

- Nie, proszę pani, nie mamy w sprzedaży nietypowych rozmiarów. - (Cóż

za horror, nietypowy rozmiar i wycieczka? A gdzież tu romantyzm?).

Sprzedawczyni dodaje:

- Te fasony byłyby raczej nieodpowiednie dla pani, prawda? Przyznaję ze

smutkiem, że istotnie byłyby raczej nieodpowiednie.

Jest jeszcze jedna nadzieja. Istnieje „nasz dział tropikalny".

„Nasz dział tropikalny" sprzedaje głównie hełmy tropikalne - brązowe

hełmy tropikalne, białe hełmy tropikalne, specjalne patentowane hełmy

tropikalne. Nieco z boku, jako odrobinę frywolne, stoją podwójne

background image

kapelusze tropikalne z szerokim rondem i podwójnym denkiem, różowe,

błękitne i żółte, jak dziwne tropikalne kwiaty. Jest tu także olbrzymi

drewniany koń i wybór bryczesów.

Ale - a jakże! - są tu również i inne rzeczy. Oto stosowne stroje dla żon

Budowniczych Imperium. Szantung!* Żakiety i spódnice z szantungu, o

prostym kroju - żadnych dziewczęcych nonsensów. Tusza jest tu

uwzględniona podobnie jak i przesadna chudość! Znikam w kabinie z

naręczem strojów w różnych fasonach i rozmiarach. Po kilku minutach

wychodzę przekształcona w memsahib!

Teraz kolej na dobranie właściwego kapelusza. Ponieważ w dzisiejszych

czasach nie istnieje właściwy rodzaj kapelu-

* Szantung lub czesucza - surówka jedwabna.

20

sza, muszą mi zrobić nakrycie głowy na zamówienie. Nie jest to takie

proste, jak się zdaje.

Czego na pewno nie dostanę, a czego potrzebuję i co mam zamiar mieć -

to filcowy kapelusz o rozsądnych proporcjach, który będzie dobrze

siedział na głowie. Jest to taki fason kapelusza, jaki wkładano dwadzieścia

lat temu, by wyprowadzić psa na spacer lub rozegrać partyjkę golfa.

Niestety, teraz dostępne są tylko małe kapelusiki, które przyczepia się do

głowy, nasuwając je na jedno oko, na ucho lub zsuwając do tyłu na szyję -

zależnie, jak dyktuje aktualna moda - lub też kapelusze tropikalne o

rondzie co najmniej metrowej średnicy.

Tłumaczę, że potrzebny mi kapelusz o denku jak Tropikalny i

czterokrotnie mniejszym rondzie.

- Ależ, szanowna pani, specjalnie sieje robi takie szerokie, by w pełni

background image

chroniły przed słońcem.

- Tak, ale tam, dokąd jadę, niemal zawsze straszliwie wieje i kapelusz z

szerokim rondem nie utrzyma się na głowie nawet minuty.

- Możemy szanownej pani przyczepić gumkę.

- Potrzebny mi kapelusz z rondem nie większym niż ten, który mam na

sobie.

- Oczywiście, szanowna pani, z płytkim denkiem będzie wyglądał całkiem

dobrze.

- Nie chcę płytkiego denka! Kapelusz ma się Trzymać Na Głowie!

Zwycięstwo! Wybieramy kolor -jeden z tych nowomodnych odcieni o

ślicznych nazwach: Odcień Kurzu, Rdzy, Mułu, Chodnika, Pyłu i tak dalej.

Kilka drobniejszych zakupów - zakupów, które jak instynktownie czuję,

albo będą bezużyteczne, albo wpakują mnie w kłopoty. Na przykład torba

podróżna, zapinana na Zamek Błyskawiczny. Życie jest dziś zdominowane

i skomplikowane przez bezlitosne zamki błyskawiczne. Bluzki zapinane

na suwak, spódnice rozpinane na suwak, stroje narciarskie z suwakami

wszędzie. Sukienki mają tu i ówdzie całkowicie niepotrzebne suwaki po

prostu dla urozmaicenia.

Po co? Czy jest coś bardziej morderczego niż zamek błyskawiczny, który

się zaciął? Pakuje człowieka w znacznie gor-

21

sze tarapaty niż jakiekolwiek zwykłe zapięcia: guziki, zatrzaski lub haftki.

W pierwszych latach zamków błyskawicznych moja matka,

zafascynowana tą cudowną nowością, sprawiła sobie dopasowany do

figury gorset, zapinany z przodu na suwak. Rezultaty były tragiczne! Nie

tylko zasuwanie owego zamka było okrutną torturą, ale raz zapięty zamek

background image

absolutnie nie dawał się rozpiąć. Zdjęcie gorsetu było nieomal operacją

chirurgiczną. A ponieważ moja matka odznaczała się rozkoszną

wiktoriańską skromnością, można było się obawiać, że spędzi resztę życia

w tym gorsecie - rodzaju nowoczesnej „żelaznej dziewicy".

Toteż zawsze patrzyłam na zamki błyskawiczne z nieufnością. Wydaje się

jednak, że dziś wszystkie torby podróżne mają suwaki.

- Szanowna pani, staromodnych zapięć nie ma już w ogóle w sprzedaży -

mówi ekspedient, patrząc na mnie z wyrazem współczucia. - Widzi pani,

jakie to proste - upewnia, zasuwając zamek.

Nie ma wątpliwości co do jego prostoty - myślę sobie - ale teraz torba jest

pusta.

- Cóż - powiadam z westchnieniem - trzeba iść z duchem czasu.

Kupuję torbę nie bez złych przeczuć.

I oto jestem dumną posiadaczką zapinanej na suwak torby podróżnej,

płaszcza i spódnicy Małżonki Budowniczego Imperium - i być może

zadowalającego kapelusza.

Wciąż jeszcze mam dużo do załatwienia.

Przechodzę do działu papierniczego. Kupuję kilka wiecznych piór i

ołówków. Doświadczenie nauczyło mnie, że choć w Anglii wieczne pióro

zachowuje się wzorowo, to w chwili kiedy otworzy sieje w warunkach

pustynnych, pióro dochodzi do wniosku, że może sobie pozwolić na strajk,

i zachowuje się zgodnie z tym przekonaniem - bądź ochlapując

atramentem mnie, moje ubranie, notes i wszystko, co jest pod ręką, bądź

odmawiając zrobienia czegokolwiek z wyjątkiem skrobania po

powierzchni papieru bez widocznego śladu. Kupiłam też dwa skromne

ołówki. Ołówki nie są na szczęście kapryśne i choć mają tendencję do

background image

znikania cichaczem, zawsze mam na podorędziu pewne źródło. W końcu

jaki byłby

22

pożytek z architekta, gdyby nie było można pożyczać od niego ołówków!

Następny zakup to cztery zegarki na rękę. Pustynia nie jest zbyt życzliwa

dla zegarków. Po kilku tygodniach zegarek przestaje wykonywać zwykłą

codzienną pracę. Oznajmia, że czas to tylko sposób myślenia, i zaczyna

bądź stawać na dwadzieścia minut osiem lub dziewięć razy dziennie, bądź

nieregularnie przyspieszać. Niekiedy robi na zmianę jedno i drugie. W

końcu staje zupełnie. Sięga się wtedy po zegarek numer dwa i tak dalej.

Teraz przychodzi kolej na zakup zegarków kieszonkowych, w

przewidywaniu chwili, kiedy mój mąż powie: „Pożycz mi zegarek, bo

muszę go dać mojemu człowiekowi".

Nasi arabscy brygadziści, choć znakomici, mają ciężką rękę, jeśli chodzi o

jakikolwiek rodzaj mierników czasu. Zresztą odczytanie godziny wymaga

z ich strony sporo wysiłku umysłowego. Można zobaczyć, jak z całą

powagą trzymają okrągły i wielki niczym księżyc zegarek do góry nogami,

przyglądają mu się z prawdziwie bolesnym skupieniem i odczytują błędnie

odpowiedź. Nakręcanie sprężyny w tych bezcennych skarbach odbywa się

z całą energią i tak dokładnie, że niewiele sprężyn to wytrzymuje!

Zdarza się więc, że pod koniec sezonu wykopaliskowego zegarki całego

personelu wyprawy zostają co do jednego złożone na ołtarzu sprawy. Mój

zapas kieszonkowych zegarków to jedyny sposób, by odsunąć ów

nieszczęsny dzień.

Pakowanie!

Istnieje kilka szkół pakowania. Jedni zaczynają się pakować tydzień do

background image

dwóch tygodni wcześniej. Inni wrzucają do walizki kilka rzeczy na pół

godziny przed wyjazdem. Zdarzają się pedanci, nienasyceni pożeracze

bibułki do pakowania! Inni lekceważą bibułkę i po prostu ładują rzeczy do

walizek, licząc, że jakoś to będzie. Są tacy, którzy zapominają praktycznie

o wszystkim, co im będzie potrzebne, inni znowu zabierają ogromne ilości

przedmiotów, które nigdy im się do niczego nie przydadzą!

O pakowaniu się archeologów można powiedzieć bez ryzyka pomyłki, że

problemem są głównie książki. Jakie książki

23

trzeba zabrać, jakie można zabrać, na jakie jest miejsce i jakie trzeba (z

bólem serca) zostawić. Jestem głęboko przekonana, że wszyscy

archeolodzy pakują się następująco: wyciągają Maxymalną liczbę walizek,

jaką pobłażliwa Wagon Lit Company pozwala im zabrać, po czym

wypychają je do granic możliwości książkami. Następnie z najwyższą

niechęcią wyjmują parę książek i wciskają w opróżnione miejsce koszulę,

piżamę, skarpetki i tak dalej.

Zajrzawszy do pokoju męża, odnoszę wrażenie, że całą przestrzeń

wypełniają książki! Przez szparę w stosach książek dostrzegam

zmartwioną twarz Маха.

- Czy myślisz - pyta - że znajdę miejsce dla tego wszystkiego?

Odpowiedź jest tak oczywiście negatywna, że ujmowanie jej w słowa

wydaje się czystym okrucieństwem.

O pół do piątej Max wchodzi do mojego pokoju i pyta z nadzieją:

- Nie masz trochę miejsca w swoich walizkach?

Długoletnie doświadczenie powinno mnie nauczyć, by odpowiedzieć

twardo „Nie!", ale chwila wahania ściąga na mnie zły los.

background image

- Gdybyś mogła zmieścić jedną lub dwie rzeczy...

- Nie książki?

Max patrzy na mnie z lekkim zdziwieniem i mówi:

- Oczywiście, że książki! Cóż by innego?

Podchodzi i dwoma wielkimi tomiszczami zgniata strój Małżonki

Budowniczego Imperium, który starannie ułożyłam w walizce na samym

wierzchu.

Wydaję okrzyk protestu, ale już jest za późno.

- Nonsens - mówi Max. - Masz tu mnóstwo miejsca! - Usiłuje zamknąć

walizkę, ale wieko z determinacją nie daje się docisnąć. - Nawet teraz

wcale nie jest całkiem pełna - orzeka optymistycznie.

Na szczęście jego uwagę odwraca złożona sukienka z wzorzystego płótna,

leżąca w innej walizce. -Co to jest? Odpowiadam, że sukienka.

- Ciekawe - mówi Max. - Ten motyw z przodu to symbole płodności.

24

Jedną z najbardziej kłopotliwych spraw w małżeństwie z archeologiem jest

jego znajomość pochodzenia najmniej podejrzanie wyglądających deseni!

O piątej trzydzieści Max rzuca zdawkowo, że powinien pójść i kupić sobie

kilka koszul, skarpetki i inne drobiazgi. Wraca po trzech kwadransach,

oburzony, ponieważ wszystkie sklepy zamykają o szóstej. Kiedy mówię

mu, że tak jest zawsze, odpowiada, że nigdy przedtem tego nie zauważył.

Mówi, że nie ma już nic do roboty, tylko „uporządkować papiery".

O jedenastej wieczorem idę spać, pozostawiając Маха przy biurku

(którego pod groźbą najcięższych kar nie wolno porządkować ani

odkurzać), pogrążonego po łokcie w stosach listów, rachunków, broszur,

rysunków prehistorycznych naczyń, wśród niezliczonych skorup i

background image

najrozmaitszych pudełek od zapałek, wcale nie zawierających zapałek,

lecz pojedyncze, niezmiernie starożytne paciorki.

O czwartej nad ranem wkracza z podnieceniem do sypialni z filiżanką

herbaty w ręku, by oznajmić, że nareszcie znalazł bardzo ciekawy artykuł

o odkryciach w Anatolii, który mu zginął jeszcze w lipcu. Wyraża przy

tym nadzieję, że mnie nie obudził.

Odpowiadam, że oczywiście mnie obudził i skoro tak, to mógłby przynieść

herbatę także i mnie!

Wracając z herbatą, Max mówi, że znalazł też całe mnóstwo rachunków,

które jak mu się zdawało, dawno zapłacił. Znam to z własnego

doświadczenia. Zgadzamy się, że to przygnębiające.

O dziewiątej rano zostaję wezwana jako obciążnik do wypchanych

walizek Маха.

- Jeśli ty nie dasz im rady - mówi Max bez galanterii - to już nikt tego nie

zrobi.

Moja nadwaga umożliwia wreszcie dokonanie nadludzkiego wyczynu i

mogę powrócić do walki z własnymi trudnościami, które - jak

przewidziałam w proroczej wizji - sprawia mi torba z zamkiem

błyskawicznym. W sklepie pana Goocha, kiedy torba była pusta,

wydawało się, że zamek jest prosty, wygląda atrakcyjnie i oszczędza

wysiłku. Jak wesolutko suwak chodził wówczas w tę i we w tę! Teraz

zamknię-

25

сіє wypełnionej po brzegi torby wymaga cudów koordynacji. Brzegi

zamka trzeba docisnąć z matematyczną precyzją i powoli przesuwać

suwak. W krytycznym momencie pojawia się komplikacja - wyłazi

background image

narożnik woreczka z gąbką. Kiedy w końcu udaje mi się torbę zamknąć,

przysięgam sobie, że nie otworzę jej ponownie, dopóki nie dotrę do Syrii!

Po chwili zastanowienia muszę przyznać, że to niemożliwe. A co ze

wspomnianą uprzednio gąbką? Mam się nie myć przez pięć dni podróży?

W tym momencie nawet to wydaje mi się mniejszym ziem niż otwieranie

suwaka!

Wreszcie nadchodzi pora odjazdu. Mnóstwo ważnych spraw nie zostało

załatwione: pralnia, jak zwykle, nas zawiodła, pralnia chemiczna, ku

zmartwieniu Маха, też nie dotrzymała obietnic - ale jakie to ma

znaczenie? Jedziemy!

I nagle wygląda na to, że nie pojedziemy! Taksówkarz nie jest w stanie

podnieść niewinnie wyglądających walizek Маха. Boryka się z nimi

wspólnie z Махет і dopiero przy pomocy jakiegoś przechodnia udaje sieje

wladować do taksówki.

Jedziemy na dworzec Victoria.

Kochany dworzec Victoria, brama do świata poza Anglią -jakże kocham

peron, z którego odchodzą pociągi na kontynent! I jak w ogóle kocham

pociągi! Ekstatycznie wdycham zalatujący siarką zapach - tak odmienny

od zapachu statku, słabej woni ropy, która zawsze gasi mój entuzjazm

zapowiedzią przyszłych mdłości. Natomiast pociąg - długi, chrypiący,

niecierpliwy, życzliwy pociąg, ze swą wielką, sapiącą lokomotywą,

buchającą kłębami pary, wydający się powtarzać niespokojnie: „Muszę

ruszać, muszę ruszać, muszę ruszać!" -jest przyjacielem! Dzieli z tobą

nastrój, bo ty też mówisz sobie: „Jadę, jadę, jadę, jadę...".

U drzwi naszego pulmana czekają przyjaciele, by się z nami pożegnać.

Zwykłe idiotyczne rozmówki. Z moich ust wypływają słynne ostatnie

background image

słowa - polecenia dotyczące psów, dzieci, nadawania listów, wysyłania

książek, zapomnianych drobiazgów: „chyba znajdziesz je na pianinie, ale

mogą być na półce w łazience". Wszystko to już zostało powiedziane

przedtem i w najmniejszym stopniu nie wymaga powtórzenia!

Маха otaczają jego krewni, mnie - moi.

26

wygody jak narożne miejsce w zwykłym przedziale pierwszej klasy.

Zawsze jeździmy pulmanem z powodu walizek Маха, które nie

zmieściłyby się w przedziale zwykłego wagonu. Od czasu kiedy walizki

oddane do wagonu bagażowego pojechały gdzie indziej, Max nie ryzykuje

rozstania ze swymi bezcennymi książkami.

Docieramy do Dover, gdzie okazuje się, że morze jest względnie spokojne.

Niemniej wycofuję się do salonu dla pań, leżę tam i medytuję w

pesymistycznym nastroju, w jaki zawsze mnie wprawia kołysanie fal. Na

szczęście wkrótce jesteśmy w Calais i francuski steward pokazuje mi

wielkiego mężczyznę w granatowej roboczej bluzie, który ma się zająć

moim bagażem.

- Znajdzie go pani w Urzędzie Celnym - mówi.

- Jaki jest jego numer? - pytam.

Steward natychmiast przyjmuje wyraz oburzenia.

- Madame! Mais с 'est le charpentier du bateau! [Ależ to jest stolarz

okrętowy!].

Czuję się należycie zawstydzona - ale po kilku minutach uprzytamniam

sobie, że to nie jest żadna odpowiedź. Dlaczego fakt, że jest to charpentier

du bateau, miałby mi ułatwić wyłuskanie go spośród kilkuset innych

mężczyzn w granatowych bluzach, wrzeszczących: „ Quatre-vingt treize?

background image

" [Dziewięćdziesiąt trzy?] lub coś podobnego? Samo jego milczenie nie

wystarczy do identyfikacji. Co więcej, czy fakt, że jest to charpentier du

bateau, umożliwi mu nieomylne wyłowienie jednej Angielki w średnim

wieku z tłumu innych Angielek w średnim wieku?

W tym momencie dołącza do mnie Max i przerywając moje rozważania,

mówi, że ma dla mnie tragarza. Wyjaśniam, że moje rzeczy zabrał

charpentier du bateau, i Max pyta, dlaczego mu pozwoliłam. Cały bagaż

powinien być razem. Zgadzam się z nim, ale tłumaczę, że przeprawa przez

morze zawsze osłabia mój intelekt. Max macha ręką: „No cóż,

zgromadzimy go razem na cle". Przechodzimy więc do inferna

pokrzykujących tragarzy i nieuniknionego spotkania z przedstawicielką

jedynego rodzaju niesympatycznych Francuzek, jaki istnieje -Celniczką,

osobą pozbawioną wdzięku, szyku, jakiegokolwiek kobiecego czaru.

Zagląda do walizek, grzebie w nich, mówi

28

z niedowierzaniem: „Pas de cigarettes?" i w końcu, z niechętnym

mruknięciem, skrobie kredą jakieś tajemnicze hieroglify na naszych

walizkach. Nareszcie możemy minąć barierkę i wyjść na peron, do

Simplon Orient Expressu i w podróż przez całą Europę.

Wiele, wiele lat temu, kiedy jeździłam na Riwierę lub do Paryża,

fascynował mnie widok Orient Expressu stojącego na dworcu w Calais.

Marzyłam, by kiedyś nim pojechać. Teraz jest starym przyjacielem, ale

fascynacja nigdy całkiem nie wygasła. Jadę nim! Siedzę w nim! Znajduję

się w granatowym wagonie, z prostym napisem na zewnątrz: CALAIS -

ISTAN-BUL. Jest to niewątpliwie mój ulubiony pociąg. Lubię jego tempo,

które zaczyna się od allegro eon furorę, kiedy kołysząc się, grzechocąc i

background image

zataczając z boku na bok, pędzi w szalonym pośpiechu, by jak najszybciej

opuścić Calais i cały Zachód, a w miarę jazdy na wschód stopniowo

zwalnia rallentando aż do zdecydowanego legato.

Wczesnym rankiem następnego dnia podnoszę»zasłonki i obserwuję

zamglone kształty gór Szwajcarii, potem zjazd na równiny Włoch,

przejazd przez śliczną Stresę i jej błękitne jezioro. Później elegancka

stacja, która jest wszystkim, co widzimy z Wenecji, i znów jedziemy dalej,

wzdłuż morza, do Triestu i w głąb Jugosławii. Tempo jazdy staje się coraz

wolniejsze, postoje są coraz dłuższe, godziny wskazywane przez stacyjne

zegary kłócą się ze sobą. W miejsce czasu zachodnioeuropejskiego

pojawia się czas środkowoeuropejski. Nazwy stacji są napisane

ekscytującym i nieprawdopodobnie wyglądającym alfabetem.

Lokomotywy są pękate, wyglądają solidnie i plują szczególnie czarnym i

gryzącym dymem. Rachunki w wagonie restauracyjnym są wypisywane w

tajemniczych walutach, pojawiają się butelki nieznanej wody mineralnej.

Niewysoki Francuz, który siedzi przy stole naprzeciw nas, studiuje swój

rachunek w milczeniu przez kilka minut, po czym podnosi głowę i chwyta

wzrok Маха. Jego głos, naładowany emocją, wznosi się płaczliwie: „Le

change des Wagons Lits, с'est in-croyable!" [Kurs w Wagons Lits jest

niewiarygodny!]. Po drugiej stronie przejścia ciemny mężczyzna z

zakrzywionym nosem domaga się podania wysokości rachunku w a)

frankach, b) lirach, c) dinarach, d) funtach tureckich, e) dolarach.

29

Otrzymawszy przeliczenie od cierpliwego kasjera restauracyjnego, rachuje

w milczeniu i najwidoczniej obdarzony nieprzeciętnymi talentami

finansowymi, wyciąga walutę, w której rachunek wypada najkorzystniej

background image

dla jego portfela. Tą metodą, jak nam tłumaczy, oszczędził pięć pensów w

angielskiej walucie!

Rano zjawiają się w wagonie celnicy tureccy. Nie śpieszy im się i bardzo

interesują ich nasze bagaże. Dlaczego mam tyle butów? - pytają mnie. To

za dużo. Odpowiadam, że nie mam papierosów, ponieważ nie palę, więc

dlaczego nie miałabym mieć kilku par butów więcej? Douanier [celnik]

akceptuje wyjaśnienie. A co to za proszek w tym pudełku? - pyta.

To proszek na pluskwy - mówię, ale widzę, że celnik nie rozumie.

Marszczy czoło i patrzy podejrzliwie. Najwyraźniej posądza mnie o

przemyt narkotyków. To nie jest proszek do mycia zębów - mówi

oskarżająco - ani puder do twarzy, więc co to jest? Urządzam energiczną

pantomimę. Drapię się realistycznie, chwytam intruza. Opylam

wyposażenie przedziału. A, wszystko jasne! Celnik odrzuca głowę do tyłu

i ryczy ze śmiechu, powtarzając tureckie słowo. To na to ten proszek!

Powtarza żart koledze. Przechodzą dalej, zaśmiewając się. Teraz pojawia

się konduktor Wagon Lit, by udzielić nam pouczenia. Przyjdą z naszymi

paszportami, by zapytać, ile mamy pieniędzy - „effectif, vous comprenez?

"■ Kocham słowo „effectif" - tak doskonale określa gotówkę, którą ma się

przy sobie. „Powinniście mieć dokładnie tyle a tyle effectif." - ciągnie

konduktor. Wymienia sumę. Max stwierdza, że mamy więcej. „To nie ma

znaczenia. Przyznanie się do wyższej sumy spowoduje kłopoty. Musicie

powiedzieć, że macie akredytywy lub czeki podróżne i tylko tyle effectif.

Dodaje wyjaśnienie: „Ich nie obchodzi, państwo rozumieją, ile macie, ale

odpowiedź musi być en regle [zgodna z przepisami]. Macie powiedzieć -

tyle a tyle".

Przychodzi dżentelmen, który zajmuje się sprawami finansowymi.

background image

Wpisuje naszą odpowiedź, zanim jeszcze zdążyliśmy otworzyć usta.

Wszystko jest en regle. I wreszcie pociąg dociera do Stambułu i przewija

się pomiędzy dziwnymi, krytymi gontem domami; tu i ówdzie widać przez

chwilę potężne kamienne bastiony i morze na prawo.

30

Stambuł działa na nerwy - póki się w nim jest, nie sposób go zobaczyć!

Dopiero kiedy się opuści Europę i przepływa się przez Bosfor na brzeg

azjatycki, naprawdę widzi się to miasto. Jest wspaniałe tego poranka,

jasnego, świetlistego poranka bez śladu mgły, z meczetami i minaretami

odcinającymi się ostro na tle nieba.

- Hagia Sophia jest bardzo piękna - mówi jakiś Francuz.

Wszyscy się zgadzają, z niechlubnym wyjątkiem mnie samej. Niestety,

nigdy nie żywiłam podziwu dla Hagia Sophii! Fatalny brak artystycznego

wyczucia, ale tak już jest. Zawsze wydawało mi się, że Hagia Sophia ma

zdecydowanie niewłaściwe rozmiary. Wstydząc się swego przewrotnego

gustu, zachowuję milczenie.

Teraz przesiadka na pociąg oczekujący na dworcu Haydar Pasa i kiedy

wreszcie pociąg rusza - śniadanie, śniadanie, na które czeka się już z

niecierpliwością. A potem cudowna dzienna jazda wzdłuż krętego brzegu

morza Marmara, usianego zamglonymi wysepkami, wyglądającymi

rozkosznie. Po raz setny pomyślałam, że chciałabym mieć podobną

wysepkę na własność! Dziwne jest to marzenie o posiadaniu własnej

wyspy! Większość ludzi prędzej czy później przechodzi taką chorobę.

Wysepka symbolizuje w umyśle człowieka swobodę, samotność, wolność

od wszelkich trosk. Ale w rzeczywistości -jak przypuszczam - nie byłaby

to wolność, lecz uwięzienie. Prowadzenie gospodarstwa domowego

background image

okazałoby się zapewne całkowicie uzależnione od stałego lądu. Trzeba by

było ustawicznie robić długie listy zakupów spożywczych, samemu

organizować dostawę mięsa i chleba i samemu sprzątać, ponieważ trudno

byłoby o służących, którzy chcieliby mieszkać na wyspie, z dala od

przyjaciół i kin i nawet bez komunikacji autobusowej. Co innego wyspy

mórz południowych! - wyobrażałam sobie. Człowiek mógłby tam siedzieć,

leniwie zajadając najlepsze owoce, bez talerzy, noży, widelców, zmywania

naczyń i problemu brudnego zlewu! Tymczasem jedyni wyspiarze z

Południa, jakich widziałam przy posiłku, mieli przed sobą na bardzo

brudnym obrusie talerze z pływającym w tłuszczu gorącym gulaszem

wołowym.

Nie, wyspa jest i powinna być wyspą marzeń! Na takiej wyspie nie ma

zamiatania, odkurzania, słania łóżek, prania, zmy-

31

wania naczyń, brudu, problemów z gotowaniem, listy zakupów, obcinania

knota, obierania ziemniaków i koszy na śmiecie. Na wyspie marzeń jest

biały piasek i lazurowe morze -i być może domek z bajki wybudowany

pomiędzy wschodem a zachodem słońca, jabłoń, śpiew i złoto...

W tym momencie Max pyta mnie, o czym myślę. Odpowiadam po prostu:

- O raju!

- Poczekaj, póki nie zobaczysz Dżakdżaku! - mówi.

Pytam, czy jest tam bardzo pięknie, a Max odpowiada, że nie ma pojęcia,

lecz jest to niezwykle interesujący kawałek świata i nikt naprawdę nic o

nim nie wie!

Pociąg wspina się zawijasami w górę wąwozu i zostawiamy morze za

nami.

background image

Następnego ranka osiągamy Cylicyjskie Wrota i patrzymy na jeden z

najpiękniejszych widoków, jakie znam. To jakby stanąć na końcu świata i

spojrzeć na ziemię obiecaną. Człowiek czuje się tak, jak musiał czuć się

Mojżesz, ponieważ tu także nie można wkroczyć... Do tej osnutej miękką,

błękitną mgiełką cudownej krainy nigdy się nie dotrze; prawdziwe miasta i

wioski, kiedy się do nich dojedzie, zmienią się w szarą codzienność,

zniknie to zaczarowane piękno, które wabi z daleka...

Gwizd lokomotywy. Wsiadamy z powrotem do naszego przedziału.

Dalej do Aleppo. Z Aleppo do Bejrutu, gdzie jesteśmy umówieni z naszym

architektem i gdzie mamy zorganizować wstępny przegląd rejonu Chaburu

i Dżakdżaku. Na podstawie tego rekonesansu wybierzemy kopiec

osadniczy, na którym będziemy prowadzić wykopaliska.

Gdyż to, jak powiada pani Beeton*, jest początkiem całej operacji.

Najpierw trzeba złapać zająca, mówi ta szacowna dama.

W naszym przypadku trzeba najpierw znaleźć właściwy kopiec. Właśnie to

mamy zamiar teraz zrobić.

* Isabella Mary Beeton, z domu Mayson (1836-65) - autorka książek

poświęconych gotowaniu i innym pracom domowym.

1

ROZOZIRŁ DRUGi

Rekonesans

BEJRUT! Lazurowe morze, łuk zatoki, długa linia osnutych błękitną

mgiełką gór. Taki oto widok roztacza się z tarasu hotelu. Z okna mojej

sypialni, która znajduje się od strony lądu, widzę ogród pełen szkarłatnych

poinsecji. Pokój, wysoki, pomalowany na biało, ma nieco więzienny

wygląd. Nowoczesna umywalka z kranami i odpływem wprowadza z

background image

rozmachem akcent cywilizacji*. Nad umywalką znajduje się spory

zbiornik ze zdejmowaną przykrywą, połączony z kranami. Jest pełny

cuchnącej stęchlizną cieczy i ma połączenie tylko z kranem od zimnej

wody!

Cywilizacja w bliskowschodnim wydaniu zastawia na nieprzygotowanego

groźne pułapki. Ileż to razy kran z zimną wodą dostarcza gorącej i

odwrotnie! Jakże boleśnie zapamiętałam kąpiel w świeżo wyposażonej

„zachodniej" łazience, w której imponujące urządzenie do ogrzewania

wody wylewało ogromne ilości wrzątku, zimnej wody nie było ani

odrobiny, gorąca nie dawała się zakręcić, a zamek w drzwiach się zaciął!

Kiedy z entuzjazmem kontempluję poinsecje, a z niesmakiem urządzenia

do mycia się, słyszę pukanie do drzwi. Pojawia się niski, przysadzisty

Ormianin, uśmiechając się przymilnie. Otwiera usta, pokazuje palcem

gardło i oznajmia zachęcająco: - Manger! - Taką prostą metodą informuje

w sposób zrozumiały dla najbardziej ograniczonego umysłu, że w jadalni

podaje się południowy posiłek.

* Pisane przed otwarciem nowoczesnego hotelu St. George (przyp. aut.).

3. Opowiedzcie

33

Znajduję tam Маха i naszego nowego architekta, Maca, którego jeszcze

prawie nie znam. Za kilka dni wyruszamy na trzymiesięczną wyprawę z

namiotami, by szukać obiecujących miejsc na badania archeologiczne.

Jako przewodnik udaje się z nami Hamudi, wieloletni brygadzista w Ur,

filozof i przyjaciel mojego męża. W tych jesiennych miesiącach pomiędzy

sezonami wykopaliskowymi jest wolny i może pojechać z nami.

Mac wstaje i uprzejmie mnie wita. Siadamy do bardzo dobrego, choć

background image

nieco za tłustego posiłku. Zwracam się z kilkoma uwagami, w zamierzeniu

przyjaznymi, do Maca, który skutecznie je blokuje odpowiedziami: „Och,

istotnie?", „Doprawdy?", „Rzeczywiście?".

Mój zapał zostaje nieco zwarzony. Nasuwa mi się niejasne podejrzenie, że

nasz młody architekt okaże się jednym z tych ludzi, którym niekiedy udaje

się onieśmielić mnie do tego stopnia, że robię z siebie zupełną kretynkę.

Na szczęście dawno już minęły czasy, kiedy każdy mnie onieśmielał. Z

wiekiem zyskałam dostateczną swobodę towarzyską i savoir faire

[umiejętność postępowania]. Co jakiś czas gratuluję sobie, że całą tę

głupią niepewność mam definitywnie za sobą! Przezwyciężyłam ją, myślę

sobie z zadowoleniem. I z taką samą pewnością, z jaką to myślę,

niespodziewanie jakiś osobnik sprawia, że po raz kolejny idiocieję ze

zdenerwowania.

Bezskutecznie tłumaczę sobie, że młody Mac sam jest zapewne równie

onieśmielony i że to jego własna nieśmiałość każe mu włożyć tę

defensywną zbroję. Pozostaje faktem, że wobec jego chłodnego, pełnego

wyższości sposobu bycia, jego lekko uniesionych brwi i uprzejmego

zainteresowania dla moich wypowiedzi, które jak sobie uświadamiam,

wcale nie muszą być tego warte, stopniowo tępieję i w końcu zaczynam

mówić rzeczy, które jak doskonale wiem, są czystymi nonsensami. Pod

koniec posiłku Mac pozwala sobie na przy-ganę.

- Chyba to nie jest tak? - mówi uprzejmie w odpowiedzi na moją

rozpaczliwą uwagę o waltorni.

Oczywiście ma zupełną słuszność. To nie jest tak.

Po posiłku Max pyta mnie, co myślę o Маси. Odpowiadam ostrożnie, że

wydaje mi się dość małomówny. To znakomi-

background image

34

cie, oznajmia Max. Nie mam pojęcia, wyjaśnia mi, co to znaczy tkwić na

pustyni w towarzystwie kogoś, kto nigdy nie przestaje mówić! - Wybrałem

go, ponieważ robił wrażenie miikliwego.

Przyznaję, że coś w tym jest. Max ciągnie dalej, że młody człowiek jest

prawdopodobnie onieśmielony, ale wkrótce się oswoi. - Zapewne to ty go

onieśmielasz - dodaje uprzejmie.

Jest to pocieszająca myśl, ale nie czuję się przekonana.

Próbuję jednak zastosować mały zabieg psychoterapeutyczny.

Po pierwsze - mówię sobie -jesteś dostatecznie stara, żeby być jego matką.

Jesteś także pisarką - i to popularną pisarką. Jedna z postaci z twoich

książek występowała nawet jako hasło w krzyżówce w Timesie. (Oto

wyznacznik sławy!). A co więcej, jesteś Żoną Kierownika Ekspedycji!

Posłuchaj, jeśli ktokolwiek ma tu kogoś traktować lekceważąco, to ty

młodego człowieka, a nie młody człowiek ciebie!

Później postanawiamy wybrać się na herbatę, więc idę do pokoju Maca, by

mu zaproponować pójście z nami. Obiecuję sobie, że będę zachowywać

się naturalnie i przyjaźnie.

W pokoju panuje nieprawdopodobny porządek, a sam Mac, siedząc na

złożonym kraciastym kocu, zapisuje coś w notatniku. Podnosi wzrok z

uprzejmym zapytaniem.

- Nie wybrałby się pan z nami na herbatę? Mac wstaje.

- Dziękuję!

- Potem zapewne zechce pan zwiedzić miasto? - sugeruję. - To świetna

zabawa myszkować po nowym miejscu.

Mac lekko unosi brwi i mówi chłodno: - Istotnie?

background image

Nieco speszona prowadzę do holu, gdzie czeka na nas Max. Mac

konsumuje wielką porcję herbaty w pełnym zadowolenia milczeniu. Max

pije herbatę w teraźniejszości, ale duchem przebywa w dalekiej

przeszłości, jakieś cztery tysiące lat przed narodzeniem Chrystusa.

Kiedy ostatnie ciastko zostaje zjedzone, budzi się z zamyślenia z nagłym

wzdrygnięciem i proponuje, żebyśmy poszli zobaczyć, jak się ma nasza

furgonetka.

Idziemy rzucić okiem na furgonetkę - na podwoziu forda montują nam

miejscowe nadwozie. Musieliśmy uciec się do ta-

35

kiego rozwiązania, gdyż nie można byio kupić używanej furgonetki w

dostatecznie dobrym stanie.

Nadwozie budzi zdecydowany optymizm, w sensie In sza Allah [jeśli

Allah pozwoli]: furgonetka jest wysoka i prezentuje się nader szacownie.

Jest wręcz podejrzanie porządna. Byłoby to zbyt piękne, by mogło być

prawdziwe! Маха trochę niepokoi nieobecność Hamudiego, który miał

spotkać się z nami już wcześniej.

Mac gardzi zwiedzaniem miasta i wraca do sypialni, by zasiąść na swoim

pledzie i sporządzać jakieś notatki w dzienniku. Zaintrygowana, snuję

spekulacje, co on tam pisze.

Wczesna pobudka. O piątej rano drzwi naszej sypialni otwierają się i jakiś

głos oznajmia po arabsku: - Przyszli wasi brygadziści!

Hamudi i jego dwaj synowie wpływają do pokoju i z pełną wdzięku

serdecznością, jaka ich cechuje, ściskają nasze ręce, przykładając je do

swojego czoła. „Szlonak? Kifak?" (Jak się miewasz?). ,JKullisz zen"

(Bardzo dobrze). ,Al-hamdu li-Llah! Al-hamdu li-Llah!" (Chwała Bogu!).

background image

Zrzucając z siebie opary snu, zamawiamy herbatę. Hamudi i jego synowie

rozsiadają się wygodnie na podłodze i zaczynają wymieniać nowiny z

Махет. Bariera językowa wyklucza mnie z konwersacji. Wyczerpałam

cały swój zapas arabskiego. Myślę z utęsknieniem o śnie i wolałabym,

żeby Hamudi i jego synowie odłożyli powitania na odpowiedniejszą porę.

Rozumiem jednak, że dla nich przybycie o tej godzinie jest naj-

naturalniejszą rzeczą pod słońcem.

1 Herbata rozprasza mgłę snu i Hamudi zwraca się z różnymi uwagami

także i do mnie. Max tłumaczy jego pytania i moje odpowiedzi. Wszyscy

trzej promienieją radością i na nowo uświadamiam sobie, jakimi są

uroczymi ludźmi.

Przygotowania do podróży są w pełnym toku - zakupy, poszukiwanie

kierowcy i kucharza, wizyty w Service des Anti-quitćs, przemiłe śniadanie

z dyrektorem, panem Seyrigiem, i jego uroczą żoną. Nikt nie mógłby być

uprzejmiejszy dla nas niż oni - a jedzenie jest znakomite.

Na przekór stwierdzeniu tureckiego douaniera, że mam za dużo pantofli,

zabieram się do kupowania następnych! To

36

ogromna przyjemność kupować buty w Bejrucie. Jeśli nie ma właśnie

twojego numeru, zrobią ci pantofle w parę dni - z dobrej skóry, doskonale

pasujące. Muszę przyznać, że kupowanie pantofli to moja słabość. Nie

ośmielę się wracać do domu przez Turcję!

Włóczymy się po tubylczych dzielnicach, wybieram kupony ciekawych

materiałów - rodzaj grubego białego jedwabiu, haftowanego złotą lub

granatową nicią. Kupujemy też jedwabne abaje* - wyślemy je do domu w

prezencie. Max jest zafascynowany różnymi rodzajami chleba. Każdy, kto

background image

ma w sobie francuską krew, lubi dobry chleb. Chleb dla Francuza znaczy

więcej niż jakikolwiek inny rodzaj pożywienia. Słyszałam kiedyś, jak

oficer służb specjalnych mówił z głębokim, serdecznym współczuciem o

koledze na samotnym granicznym posterunku: „Ce pauvre garcon! II n 'а

тёте pas de pain la bas, seulement la galette Kurde!" [Biedny chłopiec!

Nie ma tam nawet chleba, tylko te kurdyjskie placki!].

Wdajemy się także w długotrwałe i skomplikowane negocjacje z bankiem.

Jak zawsze na Wschodzie, uderza mnie niechęć, z jaką banki załatwiają

wszelkie interesy. Urzędnicy są uprzejmi, nawet czarujący, lecz starają się

uniknąć dokonania jakiejkolwiek transakcji. „Oui, oui!", mruczą

życzliwie. „Ecrivez une lettre!" [Tak, tak! Proszę napisać podanie!]. I

rozsiadają się ponownie z westchnieniem ulgi, że udało im się odłożyć

kolejną czynność na później.

Jeśli klient wymusi na nich jakiekolwiek działanie, mszczą się

skomplikowanym systemem les timbres [znaczków]. Każdy dokument,

każdy czek, każda transakcja jest opóźniana i komplikowana żądaniem les

timbres. Ustawicznie trzeba wpłacać drobne sumy. Kiedy wszystko wydaje

się już sfinalizowane, ponownie dochodzi do rabunku!

- Et dewcfrancs cinąuante centimespour les timbres, s'il vous plait [I

jeszcze dwa franki pięćdziesiąt na znaczki proszę].

Wreszcie formalności są zakończone, niezliczone podania napisane,

niewiarygodne ilości znaczków dołączone. Z nieukrywaną ulgą urzędnik

bankowy dostrzega perspektywę osta-

* Okrycia wierzchnie.

37

tecznego pozbycia się nas. Opuszczając bank, słyszymy, jak mówi do

background image

innego nieszczęsnego klienta: - Ecrivez une lettre, s 'U vous plait.

Nadal pozostaje nam zaangażowanie kucharza i kierowcy.

Problem kierowcy zostaje rozwiązany najpierw. Hamudi przybywa

rozpromieniony i powiadamia nas, że mamy szczęście - zapewnił nam

pierwszorzędnego kierowcę.

W jaki sposób - pyta Max - Hamudi zdobył dla nas ten skarb?

Jak się okazuje, było to bardzo proste. Nasz skarb stał na nabrzeżu i nie

miał od pewnego czasu pracy, więc w całkowitej rozpaczy zgodził się na

bardzo niską zapłatę. Zatem mamy także oszczędność!

Ale jak można by sprawdzić, czy ten człowiek jest dobrym kierowcą?

Hamudi macha ręką na takie pytanie. Piekarz to człowiek, który wkłada

chleb do pieca i go piecze. Kierowca to człowiek, który uruchamia

samochód i nim kieruje!

Max bez nadmiernego entuzjazmu zgadza się zatrudnić Ab-dallaha, jeśli

nie trafi się nikt lepszy, i Abdallah zostaje wezwany na rozmowę.

Niezmiernie przypomina wielbłąda i Max stwierdza z westchnieniem, że

kandydat na kierowcę wygląda na głupiego, a to zawsze jest korzystne.

Pytam dlaczego i otrzymuję odpowiedź, że nie będzie miał dość rozumu,

żeby być nieuczciwym.

Nasze ostatnie popołudnie w Bejrucie spędzamy jadąc nad Psią Rzekę,

Nahr al-Kalb. Tutaj, w zadrzewionym wąwozie biegnącym w głąb lądu,

można w kawiarence napić się kawy, a potem pójść na przyjemny spacer

po cienistej ścieżce.

Jednak powodem naszej prawdziwej fascynacji wąwozem Nahr al-Kalb są

inskrypcje wyryte w skale, w miejscu gdzie prowadzi w górę szlak do

przełęczy w paśmie gór Liban. Tędy w trakcie niezliczonych wojen

background image

maszerowały kolejne armie i pozostawiały swoje ślady. Są tu hieroglify

egipskie - Ramzesa II - i przechwałki armii asyryjskich i babilońskich. Jest

tu wizerunek Tiglatpilesara I. W roku 701 przed narodzeniem Chrystusa

pozostawił inskrypcję Sanherib. Przechodził tędy i pozostawił świadectwo

tego przejścia Aleksander. Upamiętnili tu swoje zwycięstwa Asarhaddon i

Nabuchodonozor. A na

38

końcu, w roku 1917, nawiązując do starożytności,pozostawiła swoje

nazwiska i inicjały armia Allenby'ego. Nigdy mnie nie nudzi przyglądanie

się tej porytej napisami powierzchni skały. Tak objawia się historia...

Entuzjazm ponosi mnie tak dalece, że zwracam się do Maca z uwagą, jakie

to niesłychanie podniecające i czy on nie jest tego samego zdania.

Mac uprzejmie unosi brwi i mówi głosem całkowicie pozbawionym

zainteresowania, że owszem, to bardzo interesujące...

Następnym źródłem ekscytacji jest przybycie i ładowanie naszej

furgonetki. Jest niewątpliwie przeciążona, a środek ciężkości ma

zdecydowanie za wysoko. Przechyla się na boki i kołysze jak statek, lecz

robi to tak dystyngowanie - ba, nawet majestatycznie - że natychmiast

zostaje ochrzczona Queen Mary.

Wynajmujemy ponadto „taksówkę" - citroena, prowadzonego przez

sympatycznego Ormianina imieniem Aristide. Angażujemy nieco

melancholijnie wyglądającego kucharza (Isę), który ma referencje tak

dobre, że aż mocno podejrzane. I wreszcie nadchodzi wielki dzień.

Wyruszamy - Max, Hamudi, ja, Mac, Abdallah, Aristide i Isa - skazani na

wspólne życie przez następne trzy miesiące, złączeni na dobre i złe.

Naszym pierwszym odkryciem jest to, że trafiliśmy w osobie Abdallaha na

background image

najgorszego kierowcę, jakiego można sobie wyobrazić; drugim, że nasz

kucharz jest bardzo kiepskim kucharzem; trzecim, że wprawdzie Aristide

jest dobrym kierowcą, ale ma niewiarygodnie kiepski samochód!

Wyjeżdżamy z Bejrutu drogą nadbrzeżną. Przecinamy Nahr al-Kalb i

jedziemy dalej, mając morze po lewej. Mijamy małe grupki białych

domków, zachwycające piaszczyste zatoczki i niewielkie nisze w skałach.

Marzę o zatrzymaniu się i kąpieli, ale teraz to już jest poważna wyprawa.

Wkrótce - zbyt wcześnie, niestety! - skręcimy w głąb lądu, odsuniemy się

od morza i minie wiele miesięcy, zanim zobaczymy je ponownie.

Aristide co chwila korzysta z klaksonu, jak to jest przyjęte w Syrii. Za

nami podąża Queen Mary. Wysoka, przeciążona, kołysze się, jakby płynęła

po falach.

39

Mijamy Byblos. Teraz już ugrupowania białych domków są niewielkie i

rzadziej rozrzucone. Po naszej prawej stronie ciągną się skaliste wzgórza.

Wreszcie skręcamy i jedziemy w głąb lądu do Homsu.

W Homsie jest dobry hotel - bardzo porządny hotel - twierdzi Hamudi.

Wspaniałość hotelu ogranicza się do solidności murów. Budynek jest

obszerny, kamienny, z wielkimi korytarzami. Niestety, urządzenia

sanitarne funkcjonują nie najlepiej! Ogromna sypialnia nie ma zbyt wielu

udogodnień. Max i ja oglądamy naszą z szacunkiem dla jej rozmiarów i

wybieramy się zwiedzić miasto. Mac, jak stwierdzamy, siedzi na brzegu

łóżka, wsparty na zwiniętym kocu, skrobiąc z przejęciem w swoim

notatniku.

(O czymże Mac pisze w tym notatniku? Nie okazuje entuzjazmu dla idei

obejrzenia Homsu).

background image

Być może słusznie, bo nie ma tu zbyt wiele do oglądania.

Zjadamy źle przygotowany, niby-europejski posiłek i idziemy spać.

Do wczoraj byliśmy w zasięgu cywilizacji. Dziś nagle pozostawiamy

cywilizację za sobą.

W ciągu godziny czy dwóch zieleń całkowicie znika. Wszystko dookoła

jest tylko brązowawą, piaszczystą pustynią. Szlaki są mylące. Z rzadka

spotykamy ciężarówkę, która wyłania się nagle z nicości.

Jest bardzo gorąco. Upał, nierówności drogi i fatalna jakość resorów

naszej taksówki, pył, który się połyka i który pokrywa twarz sztywną

skorupą, przyprawiają mnie o wściekły ból głowy.

W tym rozległym, pozbawionym roślinności krajobrazie jest coś

przerażającego - a zarazem fascynującego. Nie jest płaski jak pustynia

pomiędzy Bagdadem a Damaszkiem. Nieustannie pniemy się w górę i

zjeżdżamy w dół. Człowiek czuje się po trosze jak jeszcze jedno ziarnko

piasku na plaży pośród zamków, które budował, będąc dzieckiem.

I wreszcie, po siedmiu godzinach upału i monotonii samotnego świata -

Palmira!

40

W tym, jak myślę, leży urok Palmiry - smukła, kremowa, pojawia się ze

swą bajkową urodą pośród gorących piasków jak zjawa. Palmira jest

prześliczna, fantastyczna i niewiarygodna, z całym jej teatralnym

nieprawdopodobieństwem, jak z marzeń sennych. Dziedzińce, świątynie,

zdruzgotane kolumny...

Nigdy nie mogłam się zdecydować, co właściwie myślę o Palmirze.

Zachowała dla mnie na zawsze zjawiskowy urok tego pierwszego

wejrzenia. Ból głowy i piekące oczy tym bardziej uczyniły ją dla mnie

background image

gorączkowym majakiem. To nie jest, to nie może być rzeczywistość!

Lecz nagle znajdujemy się pośród tłumu ludzi - tłumu wesołych

francuskich turystów, śmiejących się, rozmawiających i trzaskających

migawkami aparatów fotograficznych. Zatrzymujemy się przed ładnym

budynkiem.

Max ostrzega mnie pośpiesznie: - Nie przejmuj się odorem. Trzeba nieco

czasu, żeby przywyknąć.

Niewątpliwie trzeba! Hotel ma urocze wnętrza, urządzone ze smakiem i z

prawdziwym wdziękiem. Ale smród stojącej wody w sypialni jest bardzo

silny.

- To całkiem zdrowy zapach - zapewnia mnie Max.

A przemiły starszy dżentelmen, który jak rozumiem, jest właścicielem

hotelu, mówi z naciskiem:

- Mauvaise odeur, oui! Malsaine, non! [Zapach jest paskudny,

rzeczywiście! Ale nie jest niezdrowy!].

Sprawa załatwiona! A zresztą wszystko mi jedno. Biorę aspirynę, wypijam

filiżankę herbaty i kładę się do łóżka. Później, mówię sobie, mogę iść

zwiedzać - teraz potrzebuję tylko ciemności i wypoczynku.

Niepokoję się. Czyżbym była kiepskim podróżnikiem - ja, która zawsze

lubiłam jeździć samochodem?

Na szczęście po godzinie budzę się w pełni wypoczęta i gotowa oglądać,

co jest do zobaczenia.

Nawet Mac tym razem pozwala się oderwać od swego notatnika.

Wyruszamy na zwiedzanie i spędzamy przeurocze popołudnie.

Daleko od hotelu natykamy się na grupkę Francuzów. Mają kłopot. Jednej

z pań, obutej (podobnie jak i wszystkie inne) w pantofelki na wysokim

background image

obcasie, urwał się obcas. Nie

41

może więc chodzić, a do hotelu jest spory kawałek. Do tego miejsca

grupka dojechała taksówką, ale taksówka się zepsuła. Rzucamy na nią

okiem. W tym kraju, jak się wydaje, jest tylko jeden rodzaj taksówek.

Pojazd nie różni się niczym od naszego własnego - taka sama zniszczona

tapicerka i ogólny wygląd robiący wrażenie, jakby całość była powiązana

sznurkiem. Kierowca, wysoki, chudy Syryjczyk, grzebie bez przekonania

pod maską.

Potrząsa głową. Francuzi wyjaśniają okoliczności. Przylecieli tu

poprzedniego dnia aeroplanem i mają tą samą drogą wrócić jutro.

Taksówkę wynajęli na popołudnie w hotelu, a teraz jest zepsuta. Co biedna

madame ma zrobić? Jmpossible de marcher, n'est ce pas, avec un soulier

seulement" [Niepodobna iść w jednym pantofelku, nieprawdaż?].

Wyrażamy nasze współczucie, a Max z galanterią ofiarowuje naszą

taksówkę. Wróci do hotelu i sprowadzi ją tutaj. Taksówka zrobi dwa kursy

i wszystkich nas zawiezie z powrotem.

Propozycja zostaje przyjęta radosnymi okrzykami i wylewnymi

podziękowaniami. Max rusza.

Zaprzyjaźniam się z Francuzkami, natomiast Mac wycofuje się poza

nieprzenikniony mur rezerwy. Na jakąkolwiek próbę nawiązania rozmowy

odpowiada sztywnymi „Ом/" lub ,JVon" i wkrótce Francuzi zostawiają go

w spokoju. Panie są niezmiernie zainteresowane naszą podróżą.

- Ah, Madame, vousfaites le camping? [Czy będą państwo biwakować?].

Fascynuje mnie to zdanie. Le camping! Nadaje naszej przygodzie

zdecydowanie sportowy charakter!

background image

Jakie to będzie cudowne, dodaje inna dama, zakładać le camping.

Tak, zapewniam, to będzie naprawdę cudowne.

Czas mija, rozmawiamy, śmiejemy się. Nagle ku mojemu zdumieniu

pojawia się Queen Mary, sama. Max siedzi za kierownicą z wściekłą miną.

Pytam, dlaczego nie sprowadził taksówki.

- Ponieważ - odpowiada Max z furią - nasza taksówka jest tutaj - wskazuje

dramatycznym gestem uparty samochód, w którym mizerny Syryjczyk

nadal z nadzieją grzebie.

42

Rozlega się chór pełnych zdumienia wykrzykników, i nareszcie rozumiem,

dlaczego samochód wydawał mi się tak znajomy! - Ależ - woła jedna z

Francuzek - wynajęliśmy ten samochód przed hotelem.

- Niemniej jest to nasza taksówka - wyjaśnia Max. Rozmowa z Aristide'em

jest trudna. Żadna ze stron nie może zrozumieć punktu widzenia drugiej.

- Czy nie wynająłem tej taksówki i ciebie na trzy miesiące? - pyta Max. -

Nie możesz jej tak bezwstydnie wynajmować innym ludziom za moimi

plecami!

- Ależ - tłumaczy Aristide, uosobienie obrażonej niewinności - czy sam mi

nie powiedziałeś, że nie będziesz z niej korzystał dziś po południu? A ja

miałem szansę zarobić trochę pieniędzy. Umówiłem się z przyjacielem, że

obwiezie turystów po Palmirze. Co ci to szkodzi, skoro sam nie chciałeś

nią jeździć?

- Szkodzi mi - odpowiada Max - bo po pierwsze nasza umowa tego nie

przewidywała, a po drugie samochód wymaga teraz naprawy i zapewne

nie będzie nim można jutro jechać!

- Tym się nie kłopocz - mówi Aristide. - Jeśli będzie trzeba, mój przyjaciel

background image

i ja będziemy pracować całą noc!

Max odpowiada sucho: - Lepiej popracujcie!

I rzeczywiście następnego ranka przed drzwiami hotelu czeka na nas

wierna taksówka, z Aristide'em - całym w uśmiechach i nadal całkowicie

przekonanym o swej niewinności -za kierownicą.

Dojeżdżamy dziś do Dajr az-Zauru nad Eufratem. Jest bardzo gorąco.

Miasteczko cuchnie i wygląda nieciekawie. Ponieważ nie ma tu

europejskiego hotelu, Services Speciaux uprzejmie dały nam do

dyspozycji kilka pomieszczeń. Rozciąga się stąd ładny widok na szeroką,

brązową rzekę. Francuski oficer wypytuje mnie serdecznie o

samopoczucie i wyraża nadzieję, że jazda samochodem w tym upale nie

jest dla mnie zbyt męcząca. „Madame Jacąuot, żona generała, była

completement knock out, kiedy tu dojechała".

Określenie bardzo mi się podoba. Mam nadzieję, że ja nie będę

completement knock out pod koniec naszego rekonesansu!

43

Kupujemy warzywa i dużo jajek i załadowawszy Queen Mary tak, że

ryzykujemy połamanie resorów, wyruszamy nareszcie na właściwe

poszukiwania.

Busajra! Jest tu posterunek policji. Max żywił wielkie nadzieje co do tej

miejscowości, gdyż leży ona u ujścia Al-Cha-buru do Eufratu. Na drugim

brzegu znajdowało się rzymskie Circesium.

Jednak Busajra przynosi nam rozczarowanie. Nie ma śladu żadnych

starożytnych osiedli poza rzymskimi, które traktujemy z należytym

niesmakiem. ,№in zaman ar-Rum" - mówi Hamudi, potrząsając

lekceważąco głową, a ja ulegle mu wtóruję.

background image

Z naszego punktu widzenia Rzym to już beznadziejna współczesność -

zaledwie wczoraj. Nasze zainteresowanie budzi dopiero drugie tysiąclecie

przed Chrystusem, ze zmiennymi losami Hetytów. W szczególności

chcemy się dowiedzieć czegoś więcej o wojowniczej dynastii Mitanni,

obcych awanturników, o których niewiele wiadomo, lecz którzy

prosperowali w tym zakątku świata i których stolica Waszuganni pozostaje

nieodnaleziona, o panującej kaście wojowników, którzy narzucili swoją

władzę krajowi i którzy zawierali mariaże z domem królewskim Egiptu, i

którzy, jak się wydaje, byli dobrymi jeźdźcami, ponieważ pewnemu

Kikkouli z Mitanni przypisuje się traktat o hodowli i ujeżdżaniu koni.

A także oczywiście czasy wcześniejsze, aż po mgliste wieki prehistorii, po

epokę bez źródeł pisanych, po której pozostały tylko naczynia i zarysy

domów, amulety, ozdoby i paciorki, by dawać nieme świadectwo o życiu,

jakie prowadzili ludzie.

Ponieważ Busajra przyniosła rozczarowanie, jedziemy dalej na południe,

do Al-Majadinu, choć Max nie spodziewa się po tamtej okolicy zbyt wiele.

Następnie obieramy drogę na północ wzdłuż lewego brzegu Chaburu.

To właśnie w Busajrze po raz pierwszy widzę rzekę Al-Cha-bur, która

dotychczas była dla mnie tylko nic nie mówiącą nazwą - choć nazwą

bardzo częstą na ustach Маха.

- Chabur - to jest właściwe miejsce. Setki telli!

Ciągnie dalej:

44

- A jeśli tego, czego szukamy, nie znajdziemy nad Chabu-rem, pojedziemy

nad Dżakdżak!

- Co to jest Dżakdżak? - pytam, po raz pier\vszy słysząc tę nazwę. Wydaje

background image

mi się wręcz fantastyczna!

Max mówi uprzejmie, że jak się domyśla, nigdy nie słyszałam nazwy

Dżakdżak. Bardzo wielu ludzi też nie słyszało, stwierdza łaskawie.

Przyznaję się do winy i dodaję, że dopóki on nie wymienił tej nazwy,

nigdy nie słyszałam o Chaburze. To już wprawia go w zdumienie.

- Czyżbyś nie wiedziała - Max dziwi się mojej oburzającej ignorancji - że

Tell Halaf leży nad Chaburem?

Głos mu się obniża z szacunku, kiedy wymawia nazwę tego słynnego

miejsca znalezienia przedhistorycznej ceramiki.

Potrząsam głową i powstrzymuję się od uwagi, że gdybym przypadkiem

go nie poślubiła, prawdopodobnie nigdy nie usłyszałabym nawet o Tell

Halaf!

Muszę stwierdzić, że tłumaczenie ludziom, gdzie prowadzimy

wykopaliska, jest zwykle najeżone sporymi trudnościami.

Moja pierwsza odpowiedź na ogół brzmi: „Syria".

- Och! - reaguje przeciętny rozmówca, nieco zaskoczony. Na jego czole

formuje się zmarszczka. - Tak, oczywiście, Syria. .. - odzywa się

wspomnienie Biblii. - Prawda, to Palestyna, czyż nie?

- Syria leży obok Palestyny - odpowiadam zachęcająco. -Nieco dalej od

wybrzeża.

To nie zawsze pomaga, gdyż nazwa Palestyny, wiążąca się raczej z historią

biblijną i lekcjami religii niż z położeniem geograficznym, przywołuje

jedynie czysto literackie i religijne skojarzenia.

- Nie bardzo mogę umiejscowić... - Zmarszczka na czole się pogłębia. - W

jakiej okolicy kopiecie? To znaczy w pobliżu jakiego miasta?

- Nie ma w pobliżu żadnego miasta. Niedaleko granicy tu-recko-irackiej.

background image

Na twarzy znajomego pojawia się wyraz beznadziejności.

- Ale przecież musi być w pobliżu jakieś miasto!

- Najbliżej jest Aleppo - odpowiadam. - Jakieś trzysta pięćdziesiąt

kilometrów.

45

Znajomi wzdychają i poddają się. Po czym, rozpromieniając się, pytają, co

my tam jadamy. - Pewnie same daktyle?

Kiedy wyjaśniam, że baraninę, kurczaki, jajka, ryż, fasolkę, bakłażany,

ogórki, w sezonie pomarańcze i banany, patrzą na mnie z wyrzutem. - Nie

można powiedzieć, żeby to był bardzo prymitywny tryb życia - mówią.

W Al-Majadinie zaczyna się le camping.

Ustawiają dla mnie krzesło i siedzę sobie majestatycznie na środku

wielkiego dziedzińca, czyli chanu, podczas gdy Max, Mac, Aristide,

Hamudi i Abdallah dzielnie ustawiają nasze

namioty.

Nie ma wątpliwości, że mnie lepsza rola przypadła. Stawianie namiotów to

nader zajmujące widowisko. Wieje silny pustynny wiatr, co nie pomaga w

pracy, a ponadto nikt nie ma doświadczenia w tej materii. Abdallah

wygłasza apele o litość i łaskę do Allaha, Ormianin Aristide wzywa na

pomoc wszystkich chrześcijańskich świętych, Hamudi wyrzuca z siebie

wrzaskliwe okrzyki zachęty i salwy śmiechu, Max miota wściekłe

przekleństwa. Jedynie Mac trudzi się w milczeniu, choć nawet on od czasu

do czasu wymrukuje pod nosem jakieś słowo.

W końcu wszystko jest gotowe. Namioty wyglądają na lekko pijane, są

nieco przekrzywione, ale stoją. Wszyscy jednogłośnie klniemy kucharza,

który zamiast przygotowywać posiłek, przyglądał się widowisku. Na

background image

szczęście mamy kilka stosownych puszek, które zostają otwarte, pojawia

się herbata i wreszcie, kiedy słońce chowa się pod horyzont, a wiatr

cichnie i nastaje nagły chłód, idziemy spać. To moje pierwsze

doświadczenie we wpełzaniu do śpiwora. Wymaga wspólnych wysiłków

moich i Маха, ale znalazłszy się w środku, stwierdzam, że jest mi

zachwycająco wygodnie. Zawsze zabieram na zagraniczne wycieczki

porządną, miękką, puchową poduszkę - dla mnie ta poduszka oznacza

różnicę między wygodą a niedolą.

Uszczęśliwiona mówię do Маха: - Chyba mi się podoba spanie w

namiocie!

Nagle przychodzi mi do głowy niepokojąca myśl.

- Max, nie myślisz chyba, że w nocy mogą po mnie chodzić jakieś szczury,

myszy albo coś podobnego?

46

- Na pewno będą - odpowiada Max pogodnym i sennym głosem.

Przeżuwam tę myśl przy zasypianiu, ale w końcu sen mnie morzy i kiedy

się budzę, jest piąta rano - wschód słońca, pora wstać i zacząć nowy dzień.

Kopce w najbliższym sąsiedztwie Al-Majadinu okazują się nieciekawe.

- Rzymskie! - mruczy Max z niesmakiem. Jest to wyraz najgorszego

lekceważenia. Dławiąc nurtującą mnie myśl, że Rzymianie byli całkiem

interesującymi ludźmi, naśladuję jego pogardliwy ton, mówiąc

„rzymskie", i odrzucam fragment wzgardzonej ceramiki.

- Min zaman... ar-Rum - mówi Hamudi.

Po południu zwiedzamy amerykańskie wykopaliska w Dura Europos. Jest

to urocza wizyta, archeolodzy są dla nas bardzo mili. Jednak moje

zainteresowanie znaleziskami słabnie, z coraz większą trudnością

background image

przysłuchuję się rozmowie i z coraz większym wysiłkiem biorę w niej

udział.

Ich relacja o początkowych trudnościach w zdobywaniu robotników jest

przezabawna.

Dla wieśniaków z tego zapadłego kątka świata praca za zapłatę to zupełnie

nowe pojęcie. Wyprawa spotkała się z otwartą odmową lub całkowitym

niezrozumieniem. W rozpaczy archeolodzy zwrócili się do francuskich

władz wojskowych. Reakcja była natychmiastowa i skuteczna. Francuzi

aresztowali dwustu ludzi, czy też ilu tam było trzeba, i doprowadzili ich do

pracy. Więźniowie zachowywali się przyjaźnie, byli w doskonałych

humorach i wydawało się, że praca ich bawi. Powiedziano im, że mają

wrócić nazajutrz, ale nikt nie przyszedł. Znów poproszono o pomoc

Francuzów i znów wojsko aresztowało robotników. Ci znowu pracowali z

widoczną satysfakcją. Ale znów nie pojawili się następnego dnia i znów

trzeba było się uciec do aresztowania.

W końcu sprawę wyjaśniono.

- Czy nie chcecie pracować dla nas?

- Chcemy, dlaczego by nie? Nie mamy nic do roboty w domu.

- To czemu nie przychodzicie codziennie?

47

- Chcieliśmy przyjść, ale musieliśmy czekać na asker (żołnierzy), żeby nas

doprowadzili. Byliśmy oburzeni, że nie przyszli po nas! To ich obowiązek!

- Ale my chcielibyśmy, żebyście przychodzili bez doprowadzania przez

asker.

- Naprawdę? To bardzo dziwne!

W końcu tygodnia zapłacono im i to była ostatnia kropla w kielichu ich

background image

zdumienia.

Doprawdy, stwierdzili, nie można zrozumieć tych cudzoziemców!

- Francuscy asker tu rządzą. Naturalnie oni mają prawo nas ściągać do

pracy, wsadzać do więzienia i wysyłać nas do kopania ziemi dla was. Ale

dlaczego dajecie nam pieniądze? Za co? To nie ma sensu!

Jednakże w końcu dziwne zwyczaje Zachodu zostały zaakceptowane, choć

z wielkim potrząsaniem głowami i mamrotaniem. Zapłacono im

tygodniówkę. Ale niejasne pretensje do asker pozostały. To obowiązek

asker doprowadzać ich do pracy co rano!

Prawdziwa czy nie, jest to dobra historyjka! Chciałabym tylko czuć się

nieco inteligentniej. Co się ze mną dzieje? Kiedy wracam do obozu, mam

zawroty głowy. Mierzę temperaturę i okazuje się, że mam przeszło

trzydzieści osiem stopni! Boli mnie także brzuch i jest mi okropnie

niedobrze. Jestem szczęśliwa, że mogę wpełznąć do mojego śpiwora, i

zasypiam, odrzucając z niesmakiem wszelką myśl o obiedzie.

Max, zaniepokojony, pyta mnie rano, jak się czuję. Jęczę i odpowiadam:

„Umieram!". Max wygląda na jeszcze bardziej zaniepokojonego. Pyta

mnie, czy jestem naprawdę chora.

Upewniam go, że tak. Cierpię na dolegliwość, którą w Egipcie nazywają

„egipskim brzuchem", a w Bagdadzie - „bag-dadzkim brzuchem". Nie jest

to bardzo zabawna dolegliwość, kiedy się człowiek znajduje w środku

pustyni.

Max nie może mnie zostawić samej, a zresztą temperatura wewnątrz

namiotu przekracza w dzień pięćdziesiąt stopni! Nie możemy przerwać

rekonesansu. Siedzę skulona w samochodzie, kołysząc się w

gorączkowym śnie. Kiedy dojeżdżamy do jakiegoś kopca, wysiadam i leżę

background image

w skąpym cieniu, jaki za-

48

pewnia Queen Mary, podczas gdy Max i Mac zdeptują pagór, przeszukując

go.

Szczerze mówiąc, następne cztery dni są skończonym, niczym nie

złagodzonym piekłem! Do okoliczności wydaje się bardzo dobrze pasować

jedna z dykteryjek Hamudiego - o uroczej żonie sułtana, którą władca

zabrał ze sobą i która dniami i nocami żaliła się Allahowi, że nie ma

żadnego towarzystwa i jest sama na pustyni. „I w końcu Allah, znudzony

jej narzekaniami, zesłał jej towarzystwo. Zesłał jej muchy!".

Żywię szczególnie zjadliwe uczucia dla uroczej damy za ściągnięcie

gniewu Allaha na siebie - i na nas wszystkich! Wielkie chmary much przez

cały długi dzień uniemożliwiają mi odpoczynek.

Żałuję gorzko, że wybrałam się na tę wyprawę, ale udaje mi się nie

powiedzieć tego na glos.

Po czterech dniach na słabej herbacie bez mleka nagle odżywam. Życie

jest znów piękne. Zjadam olbrzymią porcję ryżu z gulaszem i jarzynami

uduszonymi w tłuszczu. Wydaje mi się, że to najwspanialszy smakołyk,

jaki kiedykolwiek jadłam.

Później wspinamy się na kopiec Tell Suwar, pod którym, na lewym brzegu

Chaburu, założyliśmy obóz. Nie ma tu nic -ani wioski, ani żadnych

zabudowań, ani nawet namiotów Be-duinów.

Świeci księżyc, a pod nami Chabur płynie wielkim zawijasem w kształcie

litery S. Nocne powietrze pachnie słodko po upale dnia.

- Co za uroczy tell! Nie możemy tu kopać? - pytam. Max ze smutkiem

potrząsa głową i wypowiada słowo potępienia:

background image

- Rzymski.

- Jaka szkoda. To takie przyjemne miejsce.

Nie interesowały mnie telle przez kilka dni, ale z zadowoleniem słyszę, że

niewiele straciłam.

- Jesteście pewni, że tu nie ma nic, czego szukacie? - pytam zawiedziona.

Podoba mi się Tell Suwar.

- Och, oczywiście, coś tu jest, ale musielibyśmy się przekopać przez

rzymskie pozostałości. Możemy znaleźć coś lepszego.

4. Opowiedzcie...

49

Wzdycham więc z żalem i mruczę: - Tu jest tak cicho i spokojnie, nie ma

żywego ducha.

W tej chwili materializuje się znikąd bardzo stary mężczyzna.

Skąd on się tu wziął? Powoli, niespiesznie idzie w górę zboczem kopca.

Ma długą, białą brodę i odznacza się niewysłowio-ną dystynkcją.

Grzecznie wita Маха. „Jak twój spokój ducha?". „Doskonale. A twój?".

„Bardzo dobrze". „Chwała Bogu!". „Chwała Bogu!".

Starzec siada obok nas. Następuje długie milczenie - kurtuazyjne

milczenie świadczące o dobrych manierach, tak kojące po europejskim

pośpiechu.

W końcu starzec pyta Маха о imię. Max mówi mu swoje nazwisko. Stary

zastanawia się chwilę.

- Milwan - powtarza. - Milwan... Jakie jasne! Jakie promienne! Jakie

piękne!

Siedzi jeszcze chwilę z nami. Potem odchodzi, równie cicho jak przyszedł.

Nigdy więcej go nie widzieliśmy.

background image

Wróciwszy do zdrowia, zaczynam naprawdę cieszyć się naszą przygodą.

Co rano wyruszamy bladym świtem, badamy każdy kopiec, do którego

docieramy, wędrując w kółko i w kółko i podnosząc każdy kawałek

ceramiki. Na szczycie porównujemy rezultaty i Max zatrzymuje wszelkie

okazy, które mogą być użyteczne, umieszczając je w małym płóciennym

woreczku i opatrując przywieszką.

Rywalizujemy ze sobą o to, kto znajdzie najciekawszy obiekt w danym

dniu.

Zaczynam rozumieć, dlaczego archeolodzy mają zwyczaj spacerować z

oczami utkwionymi w ziemię. Czuję, że i ja wkrótce przestanę rozglądać

się wokół siebie lub wpatrywać w horyzont. Będę chodziła patrząc pod

nogi, jakby tylko tam mogło być cokolwiek interesującego.

Zdumiewają mnie - podobnie jak często przedtem - podstawowe różnice

pomiędzy osobnikami różnych ras. Nic nie może różnić się bardziej niż

stosunek naszych dwóch kierowców do pieniędzy. Abdallah niemal

codziennie doprasza się

50

wrzaskliwie o zaliczkę. Gdyby ulec jego żądaniom, wybrałby z góry cały

swój zarobek i zapewne przepuściłby go przed upływem tygodnia. Z

arabską hojnością ugościłby wszystkich w kawiarni. Ale by zrobił

wrażenie! Ależ by sobie zyskał reputację!

Natomiast Ormianin Aristide wykazuje najwyższą niechęć do pobrania

choćby pensa ze swojej zapłaty. „Przechowaj ją dla mnie, chawadża, do

końca podróży. Jeśli będę potrzebował pieniędzy na jakieś drobne wydatki,

przyjdę i poproszę". Jak dotąd, pobrał ze swych należności zaledwie cztery

pensy - by kupić parę skarpetek!

background image

Jego twarz zdobi teraz rosnąca broda, co upodabnia go do postaci z Biblii.

Tłumaczy nam, że taniej jest się nie golić. Oszczędza się pieniądze, które

trzeba by wydać na brzytwę. A tu na pustyni wygląd nie ma znaczenia.

Po zakończeniu wyprawy Abdallah będzie znów bez grosza i niewątpliwie

znów będzie się snuł po nabrzeżu w Bejrucie, czekając z arabskim

fatalizmem, by łaska boska zapewniła mu nowe zajęcie. Aristide otrzyma

zarobione pieniądze praktycznie nietknięte.

- I co z nimi zrobisz? - pyta Max.

- Odłożę na lepszą taksówkę - odpowiada Aristide.

- A jak już będziesz miał lepszą taksówkę?

- Będę lepiej zarabiał i będę miał dwie taksówki.

Z łatwością mogę sobie wyobrazić, że kiedy wrócimy do Syrii za

dwadzieścia lat, znajdziemy Aristide'a jako bardzo bogatego właściciela

wielkiego garażu, mieszkającego w okazałym domu w Bejrucie.

I nawet wtedy, śmiem twierdzić, nie będzie się golił na pustyni, żeby

oszczędzić na brzytwie.

A przecież Aristide nie był wychowywany przez swoich. Pewnego dnia

jacyś mijani Beduini pozdrawiają naszego kierowcę, a on odpowiada,

machając ręką i wykrzykując serdeczności.

- To jest szczep Anajza - wyjaśnia. - Ja do nich należę.

- Jak to? - pyta Max.

Aristide, ze swym spokojnym, serdecznym uśmiechem, łagodnym,

pogodnym głosem opowiada swoje dzieje. Dzieje chłopca, który w wieku

siedmiu lat wraz ze swoją rodziną i in-

51

nymi ormiańskimi rodzinami został wrzucony przez Turków do

background image

głębokiego dołu. Wylano na nich smołę i podpalono. Jego ojciec, matka,

dwaj bracia i siostry spłonęli żywcem. Ale on był mały, znalazł się pod

spodem i żył jeszcze, kiedy Turcy odeszli. Znaleźli go potem Beduini

Anajza. Zabrali go ze sobą i przyjęli do swojego szczepu. Został

wychowany jak Arab, wędrował wraz z nimi po stepie. Ale kiedy skończył

osiemnaście lat, poszedł do Mosulu i zażądał dokumentów

stwierdzających jego narodowość. Jest Ormianinem, a nie Arabem! Mimo

to braterstwo krwi nadal obowiązuje i dla szczepu Anajza nadal jest

jednym z nich.

Hamudi i Max bawią się znakomicie we własnym towarzystwie. Śmieją

się, śpiewają i prześcigają się w opowiadaniu historyjek. Niekiedy proszę

o tłumaczenie, kiedy uciecha jest szczególnie hałaśliwa. Chwilami jestem

wręcz zazdrosna, że mają tak świetną zabawę. Mac nadal odgradza się ode

mnie nieprzekraczalną barierą. Siedzimy obok siebie na tylnym siedzeniu

samochodu w prawie zupełnym milczeniu. Mac rozważa z powagą

zasadność każdej mojej wypowiedzi i stosownie reaguje. Nigdy jeszcze

nie czułam się tak bardzo nie na miejscu. Natomiast Mac wydaje się

całkiem zadowolony. Chcąc nie chcąc muszę podziwiać jego wspaniałą

samowystarczalność.

Niemniej w nocy, kiedy ukryta w głębi mojego śpiwora, w odosobnieniu

naszego namiotu rozmawiam z Махет о wydarzeniach dnia, z naciskiem

upieram się, że Mac nie jest całkowicie ludzką istotą! Gdy wypowiada

jakąś uwagę, ma ona zwykle potępiający charakter. Skrytykowanie czegoś

zdecydowanie sprawia mu ponurą satysfakcję.

Budzi we mnie obawę rosnąca niepewność moich nóg. W jakiś dziwny

sposób moje stopy wydają się nie pasować do siebie. Zagadkowo

background image

przechylam się na lewą burtę. Z niepokojem zadaję sobie pytanie, czy nie

jest to przypadkiem objaw jakiejś tropikalnej choroby.

Pytam Маха, czy nie zauważył, że nie mogę iść prosto.

- Ale przecież ty nie pijesz - odpowiada. - Bóg świadkiem - dodaje z

wymówką - że uczciwie próbowałem cię nauczyć.

52

Wprowadza to inny, drażliwy temat. Każdy z nas, nieszczęsnych

śmiertelników, boryka się w życiu z jakimś kalectwem. Moje polega na

tym, że zupełnie nie mogę przyzwyczaić się do alkoholu i tytoniu.

Gdybym tylko mogła zdobyć się na dezaprobatę dla tych dwóch istotnych

produktów, mój szacunek dla siebie samej byłby uratowany. Ale

przeciwnie, pattzę z zazdrością na te wszystkie eleganckie kobiety ze

swobodą posypujące wszystko popiołem z papierosów i błąkam się

nieszczęśliwa po sali, w której odbywa się przyjęcie, szukając miejsca,

gdzie mogłabym ukryć nienaruszony kieliszek.

Nic nie pomógł upór. Przez sześć miesięcy z nabożeństwem wypalałam

papierosa po obiedzie i po kolacji, krztusząc się, przeżuwając okruchy

tytoniu i mrugając rozpaczliwie, kiedy unoszący się dym szczypał mnie w

oczy. Wkrótce - pocieszałam się - polubię papierosy. Nie polubiłam i mój

styl palenia spotkał się z surową krytyką, jako nieartystyczny - po prostu

przykro było patrzeć, jak palę. Pogodziłam się z porażką.

Kiedy poślubiłam Маха, w idealnej harmonii cieszyliśmy się

przyjemnościami stołu, jadając rozsądnie, choć dużo za dobrze. Mąż

jednak z rozczarowaniem stwierdził, że nie zdradzam żadnego

zrozumienia dla dobrych alkoholi. Zabrał się z entuzjazmem do mojej

edukacji, pojąc mnie wytrwale czerwonymi i białymi winami bordeau,

background image

burgundami, sauternami i jeszcze bardziej rozpaczliwie tokajami, wódką, a

nawet absyntem! W końcu musiał się przyznać do porażki. Potrafiłam

tylko stwierdzić, że niektóre trunki są jeszcze gorsze niż inne! Z ciężkim

westchnieniem Max musiał pogodzić się z tym, że już zawsze będzie w

restauracji toczył boje o wodę dla mnie! To mu skróci życie, jak twierdzi.

Stąd jego uwaga, kiedy usiłuję go skłonić do współczucia z powodu

mojego pijackiego chodu.

- Wydaje mi się - tłumaczę - że stale przechylam się w lewo.

Max mówi, że to pewnie jedna z tych bardzo rzadkich tropikalnych

chorób, które odróżnia się jedynie po nazwisku odkrywcy - lub ofiary.

Choroba Stephensona - albo Hartleya. -Taka choroba - ciągnie Max

radośnie - która zapewne kończy się odpadnięciem kolejno wszystkich

palców u nóg.

53

Dumam przez chwilę nad tą miłą perspektywą. W pewnej chwili

przychodzi mi do głowy, by obejrzeć moje pantofle. Zagadka natychmiast

się wyjaśnia. Zewnętrzna strona podeszwy lewego buta i wewnętrzna

prawego są całkowicie zdarte. Patrzę na nie ze zdumieniem i w końcu

świta mi rozwiązanie. Od wyjazdu z Dajr az-Zauru okrążyłam z

pięćdziesiąt telli po stromych zboczach, na różnych poziomach, ale zawsze

ze szczytem po lewej stronie. Muszę tylko chodzić w przeciwną stronę -

obchodzić kopce w prawo zamiast w lewo - a z czasem moje pantofle

zedrą się równo.

Dziś dojeżdżamy do Tell Adżadża, dawniej Arban, dużego i ważnego tellu.

W pobliżu dochodzi do naszego szlaku szeroki szlak z Dajr az-Zauru,

mamy więc wrażenie, że jesteśmy niemal na głównej drodze. I

background image

rzeczywiście, mijamy trzy samochody, wszystkie gnające na złamanie

karku w kierunku Dajr az-Zauru!

Tell zdobią grupki glinianych domków i ich mieszkańcy spędzają z nami

parę godzin na wielkim wzgórzu. Tu już nieomal sięga cywilizacja.

Następnego dnia dojedziemy do Al-Ha-saki, u ujścia Dżakdżaku do Al-

Chaburu. Tam to już będzie pełnia cywilizacji. Jest to ważne miasto w tej

części świata -znajduje się w nim francuski posterunek wojskowy. Po raz

pierwszy zobaczę legendarną, z dawna obiecywaną rzekę Dżakdżak!

Jestem niezmiernie podekscytowana.

Przyjazd do Al-Hasaki przynosi nowe emocje. Sama miejscowość, z

ulicami, paroma sklepikami i pocztą, wygląda nieciekawie. Składamy

dwie urzędowe wizyty -jedną w wojsku, drugą na poczcie.

Francuski porucznik jest niesłychanie uprzejmy i pomocny. Proponuje nam

gościnę, ale zapewniamy go, że nasze namioty, rozstawione na brzegu

rzeki, są całkiem wygodne. Przyjmujemy jednak zaproszenie na kolację

następnego dnia. Na poczcie spędzamy więcej czasu. Z uwagi na

nieobecność naczelnika wszystko jest tu zamknięte. Jakiś mały chłopiec

wyrusza na poszukiwania i w stosownym czasie (po upływie pół godziny)

urzędnik przybywa, niezwykle układny, wita nas oficjalnie w Al-Hasace,

zamawia dla nas kawę i dopiero po dłuż-

54

szej wymianie uprzejmości przystępuje do załatwiania sprawy listów.

- Ależ nie ma pośpiechu - mówi rozpromieniony. - Proszę przyjść jutro.

Będę zachwycony, mogąc państwu usłużyć.

- Jutro pracujemy - mówi Max. - Chcielibyśmy mieć listy dziś.

Ach, ale oto jest kawa! Siedzimy i sączymy kawę. Wreszcie po długim

background image

czasie, po wymianie uprzejmości, urzędnik otwiera swoje biuro i zaczyna

poszukiwania. W swej hojności chce nam wmusić także listy adresowane

do innych Europejczyków. - Lepiej weźcie i te - mówi. - Leżą tu już od pół

roku. Nikt się po nie nie zgłasza. Tak, one na pewno są dla was.

Grzecznie, lecz stanowczo odmawiamy odebrania korespondencji pana

Johnsona, pana Mavrogordaty i pana Pye. Urzędnik jest niepocieszony.

- Tak mało! - ubolewa. - Nie weźmiecie tej wielkiej koperty?

Upieramy się jednak przy zabraniu tylko tych listów i dokumentów, które

noszą nasze nazwiska. Nadszedł przekaz pieniężny, tak jak się

umawialiśmy, i Max przystępuje do podjęcia gotówki. Wydaje się to

niezmiernie skomplikowane. Urzędnik najwyraźniej nigdy przedtem nie

widział przekazu pieniężnego i odnosi się do niego z należytą

podejrzliwością. Wzywa dwóch pomocników i debatują wespół nad

przekazem, zresztą na wesoło. Jest to coś całkowicie nowego i

niezwykłego i każdy ma inny pogląd na sprawę.

Poglądy zostają wreszcie uzgodnione i podpisy pod rozmaitymi

formularzami złożone, kiedy urzędnicy dokonują odkrycia, że poczta nie

ma wcale pieniędzy! To już można załatwić dopiero jutro - oświadcza

urzędnik. Pośle ludzi na bazar i zbierze pieniądze.

Opuszczamy pocztę nieco wyczerpani i wracamy na miejsce nad rzeką,

które obraliśmy na obóz, w pewnej odległości od kurzu i brudu Al-Hasaki.

Wita nas smętne widowisko. Isa, nasz kucharz, siedzi obok namiotu,

służącego za kuchnię, z głową ukrytą w dłoniach i gorzko płacze.

Co się stało?

Niestety, odpowiada, ściągnął na siebie hańbę. Mali chłopcy zgromadzili

się dookoła i śmieją się z niego. Stracił cały

background image

55

honor! Przez jego nieuwagę psy zżarły obiad, który ugotował. Nic nie

zostało, zupełnie nic, tylko trochę ryżu.

W ponurym nastroju zjadamy ryż bez dodatków, podczas gdy Hamudi,

Aristide i Abdallah powtarzają nieszczęsnemu Isie, że podstawowym

obowiązkiem kucharza jest nie spuszczać nigdy z oka obiadu, póki nie

zostanie bezpiecznie podany tym, dla których jest przeznaczony.

Isa mówi, że nie może znieść napięcia wiążącego się z pracą kucharza.

Nigdy nie był kucharzem (To wiele tłumaczy -stwierdza Max) i wolałby

pracować w garażu. Czy Max mógłby mu dać referencje

pierwszorzędnego kierowcy?

Max odpowiada, że na pewno nie, bo nigdy nie widział, jak Isa prowadzi.

- Ale kręciłem korbą Wielkiej Mary w zimny poranek -upiera się Isa. -

Widziałeś to!

Max przyznaje, że istotnie widział.

- No właśnie! - triumfuje Isa. - Więc możesz mi dać referencje!

ROZDZIAŁ TRZECI

Rl-Ghdbur i Dżakdżah

Te jesienne dnie należą do najwspanialszych, jakie znam. Wstajemy

wcześnie, tuż po wschodzie słońca, wypijamy gorącą herbatę, zjadamy

jajka i wyruszamy. Jest jeszcze zimno, więc mam na sobie dwa swetry i

ciepły, włochaty płaszcz. Światło jest cudowne - brązy i szarości rozjaśnia

bardzo delikatny, miękki odcień różu. Ze szczytu wzniesienia widać

pozornie pustynny świat. Wszędzie telle - pewnie można by naliczyć ich

ze sześćdziesiąt. To znaczy sześćdziesiąt pradawnych osad. Tu, gdzie teraz

jedynie nomadzi ustawiają swoje brunatne namioty, był kiedyś bardzo

background image

ruchliwy kawałek świata. Jakieś pięć tysięcy lat temu naprawdę tętniący

życiem. To właśnie tu zaczęła się cywilizacja - a gliniane naczynie,

wymodelowane bez użycia koła garncarskiego i ozdobione wzorem z

czarnych krzyżyków i kropek, którego odłamek właśnie podniosłam, jest

poprzednikiem filiżanki Woolwortha, z której nie dalej jak dzisiejszego

ranka piłam herbatę...

Przeglądam zbiór skorup, które wypychają kieszenie mojego płaszcza (już

dwukrotnie musiałam naprawiać podszewkę), odkładając na bok duplikaty,

żeby zobaczyć, co mogę przedstawić do oceny Mistrzowi.

A zatem, czym mogę rywalizować z Makiem i Hamudim?

Mam tu grabawy szary czerep, fragment obrzeża naczynia (cenny, gdyż

rysuje się kształt), jakąś prymitywną czerwoną skorupę, dwa ułamki

malowanych naczyń, formowanych bez pomocy koła garcarskiego, w tym

jedno z kropkowanym deseniem (najstarsza kultura Tell Halaf!),

krzemienny nóż, ka-

57

wałek podstawy cienkiego szarego naczynia, kilka nieokreślonych

okruchów malowanej ceramiki, mały kawałek obsydianu.

Max dokonuje selekcji, bezlitośnie odrzucając większość znalezisk,

wydając potakujące chrząknięcia przy innych. Ha-mudi ma gliniane koło

wózka, zaś Mac - fragment naczynia z nacinaną dekoracją i kawałek

figurki.

Max zgarnia całą kolekcję do małego płóciennego woreczka, starannie go

zawiązuje i opatruje jak zwykle etykietką z nazwą tellu, z którego

pochodzą znaleziska. Ten kopiec nie jest oznaczony na mapie, zostaje więc

ochrzczony Tell Mak, na cześć Macartneya, który znalazł pierwszy obiekt.

background image

O tyle, o ile twarz Maca potrafi cokolwiek zdradzać, wydaje się zdradzać

lekkie zadowolenie.

Zbiegamy z kopca i wdrapujemy się do naszego samochodu. Ściągam

sweter. Słońce zaczyna przygrzewać.

Zwiedzamy dwa dalsze małe pagórki, a na trzecim, który góruje nad rzeką

Al-Chabur, zjadamy drugie śniadanie - jajka na twardo, wołowinę z

puszki, pomarańcze i okropnie czerstwy chleb. Aristide gotuje na prymusie

wodę na herbatę. Jest już bardzo gorąco, cienie i barwy znikły. Wszystko

jest jednostajnie, mdło płowożółte.

Max mówi, że to całe szczęście, że prowadzimy poszukiwania teraz, a nie

wiosną. Pytam dlaczego. Wyjaśnia, że wiosną, kiedy wszystko jest

zarośnięte, dużo trudniej byłoby znaleźć skorupy. Cała ta okolica,

zapewnia, jest wiosną zielona. Mówi, że to bardzo urodzajny step.

Zauważam z ironią, że to bardzo wspaniałomyślne określenie, ale Max

potwierdza, że to naprawdę bardzo urodzajny step!

Dziś zabieramy się w Mary na prawy brzeg Chaburu, do Tell Halaf,

oglądając po drodze Tell Ruman (znamienna nazwa, ale nie widać tam nic

rzymskiego) i Tell Dżum'a.

Wszystkie telle w tej okolicy są obiecujące, w odróżnieniu od telli

położonych bardziej na południe. Fragmenty ceramiki z drugiego i

trzeciego tysiąclecia są częste, zaś pozostałości rzymskie - nieliczne. Trafia

się tu także wczesna prehistoryczna ceramika, wyrabiana bez użycia koła

garncarskiego i malowana. Trudność polega na wyborze jednego spośród

tak wielu telli. Max powtarza co chwila z uniesieniem i całkowi-

58

tym brakiem oryginalności, że jest to niewątpliwie właściwe miejsce!

background image

Nasza wizyta w Tell Halaf ma w sobie coś z pielgrzymki do wielce

czczonej świątyni. Nazwę Tell Halaf przez ostatnie kilka lat nieustannie

wbijano mi w uszy i teraz trudno mi uwierzyć, że naprawdę jadę zobaczyć

to szacowne miejsce. Z Cha-burem, wijącym się wokół podstawy wzgórza,

jest tu po prostu prześlicznie.

Przypomina mi się wizyta, którą złożyliśmy baronowi von Oppenheimowi

w Berlinie. Baron zabrał nas do muzeum mieszczącego jego znaleziska.

Max rozmawiał z nim wtedy z podnieceniem przez pięć (jak mi się

zdawało) ciągnących się w nieskończoność godzin. Nie było gdzie usiąść.

Moje zainteresowanie, początkowo żywe, zaczęło słabnąć i w końcu

całkiem wygasło. Apatycznym wzrokiem oglądałam rozmaite pochodzące

z Tell Halaf brzydkie posążki, które zdaniem barona pochodziły z tego

samego okresu co bardzo interesująca ceramika. Max próbował w

uprzejmy sposób wyrazić odmienne zdanie w tej materii, usiłując zarazem

nie zaprzeczać baronowi wprost. Dla moich oczu wszystkie te statuetki

były dziwnie do siebie podobne. Dopiero po dłuższej chwili zrobiłam

odkrycie, że istotnie są jednakowe, gdyż wszystkie, z wyjątkiem jednej,

były gipsowymi kopiami.

Baron von Oppenheim przerwał swoje żywe wywody, by powiedzieć

miłośnie: „Och, moja piękna Wenus" i z uczuciem pogłaskać figurkę. Po

czym wrócił do dyskusji, a ja marzyłam ze smutkiem, żeby wziąć nogi za

pas i uciec gdzie pieprz rośnie!

Odbywamy z miejscowymi ludźmi wiele rozmów o różnych kopcach po

drodze do Tell Halaf. Wszędzie krążą legendy o Al-Baronie - głównie o

niewiarygodnych sumach, jakie płacił w złocie. Czas znacznie pomnożył

owe góry złota. Nawet niemiecki rząd nie mógł szastać cennym metalem

background image

w taki sposób, jak to przedstawia tutejsza tradycja! Wszędzie na północ od

Al-Hasaki widać małe wioseczki i ślady upraw. Od kiedy przybyli

Francuzi i skończyło się tureckie panowanie, kraj jest zaludniony - po raz

pierwszy od czasów rzymskich.

59

Późno docieramy do domu. Pogoda się zmienia, zrywa się wiatr, jest

bardzo nieprzyjemnie, miecie w twarz pyłem i piaskiem i oczy zaczynają

piec. Zjadamy obiad z Francuzami w milej atmosferze, choć

wyelegantowanie się, a raczej choćby doprowadzenie się do porządku jest

trudną sprawą. Włożenie czystej bluzki i czystych koszul to wszystko, co

możemy zrobić! Obiad jest doskonały i spędzamy uroczy wieczór.

Wracamy do naszych namiotów w zacinającym deszczu. Noc jest

niespokojna, psy wyją, a namiot na zmianę kłapie i napina się na wietrze.

Porzucamy chwilowo Al-Chabur i robimy wycieczkę nad Dżakdżak.

Ogromny pobliski pagór budził moje wielkie zainteresowanie do chwili,

kiedy odkryłam, że jest to wygasły wulkan - Kaukab.

Naszym celem jest Tell Hamidi, o którym dużo słyszeliśmy. Trudno się do

niego dostać, gdyż nie prowadzi tam żaden szlak. Oznacza to jazdę na

przełaj i przekraczanie niezliczonych płytkich rowów i wadi. Hamudi jest

od rana we wspaniałym nastroju. Mac jest spokojnie ponury i wróży, że

nigdy nie dojedziemy na miejsce.

Jazda zajmuje nam siedem godzin - siedem bardzo męczących godzin.

Samochód wielokrotnie grzęźnie i trzeba go wyciągać.

Hamudi przechodzi sam siebie przy takich okazjach. Dla niego samochód

jest czymś w rodzaju gorszego, choć szybszego konia. W chwilach

niepewności przed jakimś wadi Hamudi podniesionym głosem wydaje

background image

gorączkowe polecenia Aristide'owi.

- Szybciej! Szybciej! Nie daj maszynie czasu na odmowę! Pogoń ją! Dodaj

gazu!

Kiedy Max zatrzymuje samochód i idzie zobaczyć, co nas czeka,

oburzenie Hamudiego sięga zenitu. Potrząsa głową z najwyższym

niezadowoleniem.

Wydaje się mówić: „Nie tak należy traktować kapryśny i nerwowy

samochód! Nie dać mu czasu na zastanowienie się i wszystko będzie

dobrze".

Po licznych objazdach, dopytywaniu się i przy pomocy miejscowych

przewodników, których zabieramy ze sobą, dojeż-

60

dżamy w końcu do celu. Tell Hamidi wygląda przepięknie w

popołudniowym słońcu i samochód z poczuciem triumfu wjeżdża dumnie

po łagodnym zboczu na wierzchołek, z którego roztacza się widok na

bagna rojące się od dzikich kaczek.

Mac jest dostatecznie poruszony, by wygłosić uwagę.

- Och! - mówi z nutą ponurej satysfakcji. - Jak widzę, stojąca woda!

Od tego czasu jest to jego przezwisko.

Życie staje się teraz pośpieszne i gorączkowe. Przegląd telli prowadzimy z

dnia na dzień z coraz większym zapałem. O ostatecznym wyborze

decydują trzy elementy. Po pierwsze, tell musi być położony dostatecznie

blisko wiosek, które dostarczą pracowników. Po drugie, musi tam być

woda - to znaczy teren wykopalisk musi znajdować się w pobliżu Dżak-

dżaku lub Chaburu bądź musi mieć studnię z niezbyt słoną wodą. Po

trzecie, muszą być jakieś wskazania, że jest tam coś ciekawego.

background image

Wykopaliska to zawsze hazard - któż może wiedzieć, który z

siedemdziesięciu pagórków, zajmowanych w tym samym okresie, kryje

budynek lub zbiór tabliczek, lub kolekcję szczególnie interesujących

obiektów? Mały tell stwarza równie dobre perspektywy jak duży,

ponieważ jest bardziej prawdopodobne, że ważniejsze miejscowości już w

odległej przeszłości zostały złupione i zniszczone. Najistotniejszym

czynnikiem jest szczęście. Jakże często jakieś miejsce było sezon po

sezonie starannie i poprawnie przekopywane, przynosząc ciekawe, lecz nie

rewelacyjne wyniki, a nagle kilka dalszych machnięć łopatą wydobywa na

światło dzienne coś naprawdę wyjątkowego. Jedyną pociechą jest to, że

którykolwiek tell wybierzemy, zawsze coś się tam znajdzie.

Zrobiliśmy ponownie jednodniową wycieczkę do Tell Ha-laf, leżącego na

przeciwnym brzegu Chaburu, i spędziliśmy dwa dni nad Dżakdżakiem.

Uroda tej rzeki - brązowego, mu-listego strumienia płynącego między

wysokimi brzegami -jest mocno przeceniana. Jeden z telli - Tell Brak -

wydal się nam bardzo obiecujący. Jest to duży kopiec ze śladami kilku

warstw osadniczych z różnych okresów: od wczesnych czasów

przedhistorycznych aż po asyryjskie. Wznosi się około

61

dwóch mil od Dżakdżaku, nad którym znajduje się ormiańska osada; w

pobliżu rozsiane są też inne wioski. Do Al-Ha-saki jest około godziny

jazdy, co ułatwi zaopatrywanie się w żywność. Wadą jest brak wody w

pobliżu samego tellu, choć może da się wykopać tam studnię. Notujemy w

myśli Tell Brak jako jedną z możliwości.

Dziś pojedziemy głównym szlakiem prowadzącym z Al-Ha-saki na

północny wschód do Kamiszli - innego francuskiego posterunku

background image

wojskowego, miasta na granicy pomiędzy Syrią a Turcją. Szlak na

pewnym odcinku biegnie w połowie odległości pomiędzy Chaburem a

Dżakdżakiem i w końcu w samym Kamiszli dociera do Dżakdżaku.

Ponieważ nie zdołalibyśmy zbadać wszystkich telli po drodze i wrócić do

Al-Hasaki przed nocą, decydujemy się na nocleg w Kamiszli i powrót

następnego dnia.

Opinie co do możliwości przenocowania są różne. Według francuskiego

porucznika tak zwany hotel w Kamiszli jest nie do przyjęcia, jest

absolutnie nie do przyjęcia! „Cest infecte, Madame!" [Jest ohydny,

szanowna pani!]. Natomiast zdaniem Hamudiego i Aristide'a jest to

porządny hotel, całkiem europejski, z łóżkami! Doprawdy pierwszorzędny

hotel!

Tłumiąc wewnętrzne przekonanie, że prawdziwa okaże się opinia

francuskiego porucznika, ruszamy w drogę.

Pogoda po dwóch dniach siąpiącej mżawki jest znów słoneczna. Mamy

nadzieję, że prawdziwie zła pogoda nie ustali się na dobre przed grudniem.

Pomiędzy Al-Hasaką i Kamiszli są dwa głębokie wadi i jeśli napełnią się

wodą, droga będzie przez kilka dni nieprzejezdna. Na razie w wadi jest

tylko trochę wody i przejeżdżamy przez nie tam i z powrotem bez

większej trudności - my, to znaczy my w taksówce Aristide'a. Abdallah,

jak to ma w zwyczaju, zjeżdża w dół i próbuje wjechać na przeciwległe

zbocze na tym samym, najwyższym biegu. Dopiero kiedy furgonetka

zwalnia, usiłuje zmienić bieg na drugi. Silnik protestuje i staje, a

furgonetka z Abdallahem zsuwa się łagodnie na dno wadi, wjeżdżając

tylnymi kołami w wodę i muł. Wysiadamy wszyscy i wnosimy nasz wkład

w ratowanie sytuacji.

background image

Max wymyśla Abdallahowi od przeklętych głupców, pytając, dlaczego nie

robi tak, jak mu się setki razy mówiło. Hamu-

62

di strofuje kierowcę za niedostateczną szybkość: „Trzeba było jechać

szybciej, szybciej! Jechałeś zbyt ostrożnie. Nie daj maszynie czasu na

zastanowienie się, wtedy nie odmówi ci posłuszeństwa". Aristide woła

radośnie: „In sza Allah, wydobędziemy się stąd w dziesięć minut!". Mac

przerywa zwykłe milczenie, by wygłosić jedną ze swych zwykłych,

przygnębiających uwag: „Najgorsze miejsce, żeby utknąć. Popatrzcie, jaka

tu stromizna! Nieprędko się stąd wydostaniemy". Abdallah wznosi ręce do

nieba i krzykliwie broni swoich metod: „Takim znakomitym samochodem

jak ten można z łatwością wjechać na górę na trzecim biegu, nie ma

potrzeby zmieniać biegu na niższy i można oszczędzić benzynę! Robię

wszystko, żeby was zadowolić!".

Chór lamentów ustępuje miejsca działaniu. Zostają wyciągnięte deski,

kilofy i inne narzędzia wożone właśnie na taką ewentualność. Max spycha

Abdallaha na bok i sam zasiada za kierownicą; deski zostają umieszczone

na właściwym miejscu; Mac, Hamudi, Aristide i Abdallah stają przy

furgonetce, gotowi do popychania. Ponieważ chatun nie bywają na

Wschodzie zaprzęgane do ciężkiej pracy (bardzo słusznie!), usuwam się na

brzeg, gotowa do wydawania zachęcających okrzyków i udzielania

pomocnych wskazówek. Max uruchamia silnik i przyspiesza obroty; z rury

wydechowej wylatują obłoczki niebieskawego dymu, praktycznie dusząc

popychających; Max wrzuca bieg i zwalnia hamulce; rozlega się ryk, koła

obracają się, błękitna mgiełka gęstnieje, z mgiełki dolatują piskliwe

krzyki, że Allah łaskaw, Mary posuwa się o metr do przodu, hałas jest

background image

coraz głośniejszy, Allah istotnie jest bardzo łaskawy...

Niestety, Allah jest niedostatecznie łaskawy! Koła buksują i furgonetka

ponownie się pogrąża. Od nowa układanie desek, nowe wysiłki, krzyki,

fontanny błota i niebieski dym. Tym razem prawie się udało!

Potrzebna jest dodatkowa siła ciągu! Do nosa Mary zostaje przywiązana

lina holownicza, drugi koniec zostaje umocowany z tyłu taksówki. Aristide

zajmuje miejsce za kierownicą taksówki. Wszyscy na swoje stanowiska!

Aristide okazuje zbyt wiele zapału i za wcześnie puszcza sprzęgło. Lina

holownicza pęka. Wszystko zaczyna się od nowa. Otrzymuję

63

stanowisko koordynatora akcji. Aristide ma ruszyć, kiedy dam sygnał

chusteczką.

Manewry zaczynają się od początku. Hamudi, Abdallah i Mac mają

popychać, dwaj pierwsi już na zapas głośnymi okrzykami zachęcają

samochód do wysiłku. Jeszcze raz Max zapala. Jeszcze raz wyskakują

fontanny błota i wody zmieszane z błękitnym dymkiem, silnik dyszy,

pracując na przyspieszonych obrotach, koła zaczynają się obracać,

upuszczam chusteczkę, Aristide wydaje dziki wrzask, żegna się, krzyczy:

„Allah karim!" i wrzuca bieg. Powoli, z jękiem Mary drga, lina holująca

się napina, furgonetka się waha, tylne koła się obracają, Max kręci jak

szalony kierownicą, Mary zbiera się w sobie i zygzakując po stromym

zboczu, wjeżdża na górę!

Dwie postacie, całkowicie pokryte błotem, biegną za nią, radośnie

pokrzykując. Trzecia postać, równie unurzana w błocie, idzie spokojnie -

oczywiście to nieporuszony Mac. Nie zdradza żadnych oznak irytacji ani

zadowolenia.

background image

Patrzę na zegarek i mówię: - Kwadrans. Nie tak źle.

Mac odpowiada spokojnie: - Następne wadi prawdopodobnie będzie

gorsze.

Zdecydowanie Mac nie jest istotą ludzką!

Jedziemy dalej. Hamudi ubarwia jazdę urywkami pieśni. On i Max mają

wesołą zabawę na przednich siedzeniach. Mac i ja siedzimy z tyłu w

milczeniu. Moje próby konwersacji zostają po tych wszystkich

doświadczeniach zredukowane do mamrotania idiotyzmów. Mac znosi

cierpliwie moje kretyńskie uwagi, grzecznie jak zawsze poświęca im

świadomy namysł, na który nie zasługują, i odpowiada jedną ze swych

stereotypowych formułek: „Rzeczywiście?" lub łagodnym wyrzutem:

„Chyba to nie tak?".

Dojeżdżamy wreszcie do drugiego wadi. Stajemy, Max zajmuje miejsce

Abdallaha za kierownicą Mary. Aristide przejeżdża pierwszy bez przygód.

Max jedzie za nim, zmieniając bieg na drugi i przerzucając na pierwszy,

kiedy zaczyna wyjeżdżać z wody. Mary, pochylając się, triumfalnie

wjeżdża pod górę.

- Widzisz? - mówi Max do Abdallaha.

Abdallah przybiera wyraz twarzy, który upodabnia go do wielbłąda.

64

- Tym razem przejechałaby na trzecim - twierdzi. - Niepotrzebnie

zmieniałeś biegi.

Max powtarza mu, że jest skończonym głupcem, i dodaje, że w każdym

razie w przyszłości ma robić to, co mu się każe. Abdallah odpowiada

pogodnie, że on zawsze robi wszystko tak, żeby było jak najlepiej.

Max rezygnuje z awantury i jedziemy dalej.

background image

Wszędzie jest pełno telli. Zastanawiam się, czy już nie pora wrócić do

okrążania ich w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara.

Dojeżdżamy do tellu zwanego Czaghar Bazar. Z małego ugrupowania

domków wybiegają psy i dzieci. Następnie pojawia się zdumiewająca

postać w powiewających białych szatach i jaskrawozielonym turbanie. Jest

to miejscowy szejk. Wita nas jowialnie. Max znika wraz z nim w

największej glinianej lepiance. Po kilku minutach szejk wychodzi

ponownie i krzyczy: - Inżynier! Gdzie jest inżynier?

Hamudi tłumaczy, że wezwanie dotyczy Maca. Mac wysuwa się do

przodu.

- Ha - krzyczy szejk - oto labanl - Podaje miskę miejscowego zsiadłego

mleka. - Jaki chcesz laban, inżynierze? Gęsty czy rozcieńczony?

Mac, który bardzo lubi laban, potakuje w kierunku dzbana z wodą, który

szejk trzyma w drugiej ręce. Widzę, że Max daje mu przeczące znaki. Za

późno: szejk dolewa do labanu wody i Mac wypija napój ze smakiem.

- Usiłowałem cię ostrzec - mówi Max później. - Ta woda to praktycznie

rzadkie błoto!

Znaleziska w Czaghar Bazarze są interesujące... Jest tu wioska, są studnie,

w sąsiedztwie są inne wioski, i jest też dobrze usposobiony, choć zapewne

chciwy szejk. Okolica zostaje uznana za jedną z możliwości i jedziemy

dalej.

Kilka objazdów bagnistego terenu, by dostać się do pewnych telli w

pobliżu Dżakdżaku pod koniec dnia, opóźnia nas i kiedy dojeżdżamy do

Kamiszli, jest już całkiem ciemno.

Aristide z szarpnięciem zatrzymuje samochód przed hotelem „pierwszej

klasy".

background image

- Widzicie? - mówi z entuzjazmem. - Czy nie jest piękny? Jest zbudowany

z kamienia!

5. Opowiedzcie...

65

Powstrzymujemy się od uwagi, że wnętrze hotelu ma większe znaczenie

niż mury. Jednak jest to hotel i jakikolwiek by byl, musi wystarczyć.

Wchodzimy, wspinamy się po długich, obskurnych schodach i zaglądamy

do restauracji ze stołami o marmurowych blatach, w której panuje silny

odór nafty, czosnku i dymu.

Max wdaje się w negocjacje z właścicielem.

Niewątpliwie jest to Hotel. Jest to hotel z łóżkami - prawdziwymi łóżkami!

Właściciel otwiera drzwi pokoju, w którym czterech ludzi śpiących na

łóżkach dowodzi prawdziwości jego słów. W pomieszczeniu są jeszcze

dwa niezajęte łóżka.

- To łóżka dla was - mówi. - A to bydlę - kopie najbliższego śpiącego -

można wyrzucić! To tylko mój chłopak od koni.

Max wysuwa nierozsądne żądanie, domagając się osobnego pokoju.

Właściciel ma wątpliwości. - To będzie bardzo dużo kosztowało - mówi.

Max oznajmia nierozważnie, że nie obchodzi go, czy to będzie kosztowne,

czy nie. - Ile? - pyta.

Właściciel waha się, drapie się w ucho, ocenia nasz wygląd (który dzięki

błotu nie jest bardzo plutokratyczny) i w końcu ryzykuje stwierdzenie, że

będzie to kosztowało co najmniej funta za całą naszą czwórkę.

Ku jego zdumieniu Max zgadza się bez targów.

W hotelu natychmiast wybucha entuzjastyczna krzątanina. Śpiący zostają

obudzeni, służący wezwani. Siadamy przy jednym z marmurowych stołów

background image

i zamawiamy najlepszy posiłek, jaki restauracja jest w stanie zapewnić.

Hamudi sam dogląda przygotowań do noclegu. Wraca mniej więcej po

kwadransie cały w uśmiechach. Jest jeden pokój dla Маха i dla mnie, on

sam i Mac zajmą drugi. Ponadto „ze względu na naszą reputację", jak się

wyraża, zgodził się na dodatkową opłatę pięciu franków za czyste

prześcieradła!

Podają jedzenie -jest tłuste, ale gorące i wonne. Zjadamy z zapałem i bez

dalszego zamieszania idziemy do pokoju, by paść na łóżka z czystymi

prześcieradłami. Kiedy zasypiam, przelatuje mi przez myśl problem

pluskiew. Max wygłasza opinię, że pluskwy nam nie grożą. Dom jest

świeżo zbudowany, a łóżka są żelazne i nowe.

66

Z sąsiedniej restauracji sączy się zapach dymu, czosnku i parafiny, słychać

też ożywione rozmowy Arabów. Ale nic nie przeszkodzi nam w zaśnięciu.

Zasypiamy.

Budzimy się niepogryzieni. Jest później, niż myśleliśmy, a przed nami

znów pracowity dzień. Max otwiera drzwi sypialni i wzdryga się lekko.

Restauracja jest pełna śpiących ludzi, wyrzuconych z naszych dwóch

sypialni. Leżą pomiędzy stołami -jest ich co najmniej półtora tuzina.

Powietrze jest aż gęste. Dostajemy jajka i herbatę i ruszamy w drogę.

Hamudi opowiada Maxowi ze smutkiem, że długo i żarliwie przemawiał

do chawadży Macartneya poprzedniego wieczora, ale niestety, nawet teraz,

po dwóch miesiącach, chawadża Mac nie rozumie ani słowa po arabsku!

Max pyta Maca, jak mu idzie z Arabskim w mowie van Es-sa. Mac

odpowiada, że gdzieś go zapodział.

Po zrobieniu drobnych zakupów w Kamiszli ruszamy traktem do Amudy.

background image

To ważna droga - można by powiedzieć, że to niemal prawdziwa droga, a

nie szlak. Biegnie równolegle do torów kolejowych, po drugiej stronie

których jest już Turcja.

Nawierzchnia jest okropna - same koleiny i wyboje. Jazda wytrząsa z nas

wszystkie kości, ale bez wątpienia trasa jest ruchliwa. Mijamy kilka

samochodów i zarówno Abdallah jak i Aristide zostają skleci za

uprawianie ulubionego sportu miejscowych kierowców - prób

przejechania, a przynajmniej śmiertelnego wystraszenia grupek osłów i

wielbłądów, idących pod opieką starych kobiet i małych chłopców.

- Czy ten szlak nie jest wystarczająco szeroki? Nie możesz przejechać

drugą stroną? - pyta Max.

Abdallah zwraca się do niego z podnieceniem:

- Czy nie prowadzę furgonetki? Czy nie wybieram najlepszej nawierzchni?

Ci nędzni Beduini muszą zejść mi z drogi razem ze swymi parszywymi

osłami!

Aristide wślizguje się cicho za obładowanego osła, obok którego truchta

para ludzi, i naciska na klakson. Rozlega się przeraźliwy dźwięk, osioł

ponosi, kobieta krzyczy i biegnie za zwierzęciem, mężczyzna potrząsa

pięścią. Aristide ryczy ze śmiechu.

Zostaje także sklęty, ale jak zwykle nie ma najmniejszych wyrzutów

sumienia.

67

Amuda jest miasteczkiem głównie ormiańskim i - niestety, trzeba to

stwierdzić - bynajmniej nie interesującym. Much jest tu więcej niż

gdziekolwiek, mali chłopcy zachowują się gorzej niż gdziekolwiek,

wszyscy wydają się śmiertelnie znudzeni, a zarazem agresywni. W całości

background image

miasteczko wypada niekorzystnie przy Kamiszli. Kupujemy podejrzane

mięso -z którego podnosi się chmara much - nieco przywiędłe warzywa i

bardzo dobry, świeżo upieczony chleb.

Hamudi wysiada, by zasięgnąć informacji. Wraca, kiedy już zrobiliśmy

zakupy, i kieruje nas w boczną uliczkę, w której jest brama prowadząca na

dziedziniec.

Wita nas tutaj ormiański ksiądz - bardzo uprzejmy i mówiący nieco po

francusku. Machnąwszy ręką w kierunku dziedzińca i stojącego po jednej

stronie budynku, mówi, że to jego dom. Tak, jest gotów wynająć go nam

następnej wiosny, jeśli „się dogadamy". Tak, może w najbliższym czasie

opróżnić jeden pokój i dać go nam na magazyn.

Rozpocząwszy więc w ten sposób negocjacje, ruszamy z powrotem do Al-

Hasaki. Istnieje bezpośredni szlak z Amudy do Al-Hasaki, łączący się w

Tell Czaghar Bazar z drogą do Kamiszli. Badamy jeszcze kilka telli i

wracamy do naszego obozu bez przygód, ale skrajnie wyczerpani.

Max pyta Maca, czy brudna woda u szejka nie spowodowała jakichś

kłopotów. Mac odpowiada, że nigdy nie czuł się lepiej.

- Mówiłem ci, że Mac to rewelacja - mówi Max później, kiedy już

zawijamy się w nasze śpiwory. - Ma żelazny żołądek. Nic nie może

wyprowadzić go z równowagi. Może zjeść każdą ilość tłuszczu i brudu. I

praktycznie nigdy nie otwiera ust.

- To może odpowiadać tobie\ - mówię. - Ty i Hamudi nie przestajecie

gadać i ryczeć ze śmiechu. A ja?

- Nie mogę zrozumieć, dlaczego nie układa się wam lepiej. Nie

próbowałaś?

- Stale próbuję. On po prostu daje mi odprawę! Maxowi wydaje się to

background image

zabawne i dłuższą chwilę chichocze.

Dziś zjeżdżamy do Amudy - naszej nowej bazy. Mary i taksówka stają na

podwórku ormiańskiego księdza. Jeden pokój

68

został opróżniony i jest do naszej dyspozycji, ale Hamudi, obejrzawszy go,

doradza sypianie nadal w namiotach! Stawiamy je z trudnościami, gdyż

wieje silny wiatr, a do tego zaczyna padać. Wygląda na to, że następnego

dnia nie będzie żadnej wyprawy. W tym rejonie deszcz padający przez

dwadzieścia cztery godziny skutecznie paraliżuje wszelki ruch

samochodowy. Cale szczęście, że mamy pokój, gdzie możemy spędzić

dzień i przyjrzeć się dotychczasowym znaleziskom, a Max może napisać

raport o dotychczasowych postępach poszukiwań.

Mac i ja rozładowujemy rzeczy i układamy je w pokoju -składane stoły,

krzesła, lampy itp. Pozostali idą do miasta zrobić niezbędne zakupy.

Na zewnątrz wiatr wieje coraz silniej, a deszcz zaczyna bębnić o dach.

Część szyb w oknach jest wy tłuczona i w pomieszczeniu robi się bardzo

zimno. Patrzę z utęsknieniem na grzejnik naftowy.

- Żeby ten Abdallah już wrócił - mówię. - Mógłby uruchomić grzejnik.

Ponieważ Abdallah, ewidentnie pozbawiony śladu inteligencji, kiepski

kierowca, umysłowo upośledzony niemal pod każdym względem, jest

niezaprzeczalnym panem i władcą tych kapryśnych tworów - lamp i

piecyków naftowych. On i tylko on potrafi radzić sobie z zawiłościami ich

mechanizmów.

Mac podchodzi do grzejnika i przygląda mu się uważnie.

Zasada działania - mówi -jest całkiem prosta. Czy chciałabym, żeby go

zapalił?

background image

Chciałabym i podaję mu zapałki.

Mac zabiera się do zadania ze spokojną pewnością siebie. Zapala denaturat

i tak dalej, i tak dalej. Jego ręce są sprawne i zręczne i najwidoczniej wie,

co robi.

Czas upływa... nafta się nie zapala. Mac zaczyna od początku z

denaturatem...

Po następnych pięciu minutach mruczy, bardziej do siebie niż do mnie:

- Zasada jest całkiem jasna...

Po następnych pięciu minutach rzucam na niego ukradkowe spojrzenie.

Mac zaczyna się niecierpliwić. Nie wygląda już tak bardzo wyniośle.

Zasada zasadą, a grzejnik naftowy

69

nie ustępuje. Mac leży na podłodze i boryka się z opornym obiektem.

Nawet zaczyna kląć...

Ogarnia mnie uczucie graniczące z czułością. Więc jednak Mac jest istotą

ludzką! Został pokonany przez lampę naftową!

Pół godziny później Max i Abdallah wracają. Mac jest purpurowy na

twarzy, a lampa naftowa nadal się nie pali.

- Ach, daj, ja to zrobię, chawadża! - mówi Abdallah. Bierze denaturat,

zapałki. Po dwóch minutach lampa buzuje, choć jestem całkiem pewna, że

Abdallah nie ma zielonego pojęcia o jakichkolwiek naukowych zasadach,

jakie tu mogą wchodzić w grę...

- No cóż! - mówi Mac, jak zwykle oszczędny w słowach, lecz zdradzając

bardzo wiele tym krótkim tekstem.

Nieco później wiatr osiąga siłę huraganu, deszcz zacina. Ari-stide

przybiega, by powiedzieć, że namioty się przewracają. Wszyscy

background image

wybiegamy w deszcz. Zaczyna mi świtać, że mam szansę odczuć drugą

stronę rozkoszy le camping.

Max, Mac i Aristide dzielnie walczą z wielkim namiotem. Mac trzyma

maszt. Nagle słychać trzask, maszt się łamie, Mac leci głową w gęste,

lepkie błoto.

Wstaje z trudem, zupełnie nierozpoznawalny. Jego głos podnosi się do

całkiem normalnego w tych okolicznościach tonu:

- Chchcholera - wyrzuca w końcu z siebie, stając się w pełni człowiekiem.

Od tej nocy Mac jest jednym z nas!

Niepogoda mija, ale jeszcze przez cały dzień szlaki są zbyt błotniste na

jazdę. Ostrożnie próbujemy obejrzeć najbliższy tell. Jedną z możliwości

jest Tell Hamdun - duży kopiec w pobliżu Amudy, wprost na granicy, tory

kolejowe przechodzą u jego podnóża, tak że część kopca należy do Turcji.

Jesteśmy tam pewnego ranka i przywiózłszy paru ludzi, zaczynamy kopać

rów po syryjskiej stronie tellu. W miejscu gdzie kopią, jest zimno, więc

przechodzę na drugie zbocze, osłonięte od wiatru. Dnie są zdecydowanie

jesienne, siedzę więc skulona, zawinięta w płaszcz.

Nagle jak zwykle znikąd pojawia się cwałem jeździec na koniu. Ściąga

uzdę i wykrzykuje coś do mnie po arabsku. Nic

70

nie rozumiem poza pozdrowieniem, na które uprzejmie odpowiadam, po

czym wyjaśniam, że chawadża jest po drugiej stronie pagóra. Jeździec ma

zdumioną minę, zadaje mi jeszcze jakieś pytanie i nagle odrzuca głowę do

tyłu, wybuchając głośnym śmiechem.

- Ach, to chatun! - woła. - Co za pomyłka! To do chatun mówię! - i rusza

galopem wokół pagóra, szczerze ubawiony gafą, jaką popełnił, nie

background image

rozpoznając kobiety na pierwszy rzut oka!

Najładniejsze dnie minęły. Teraz niebo często jest zachmurzone.

Skończyliśmy badać telle. Przyszedł moment, by podjąć decyzję, gdzie

zagłębimy łopaty następnej wiosny.

0 dostąpienie tego zaszczytu walczą trzy telle: Tell Hamdun, położony w

ciekawym geograficznie miejscu; Tell Cza-ghar Bazar - nasz pierwszy

wybór; i trzeci, Tell Mozan. Jest znacznie większy od pozostałych i dużo

zależy od tego, czy trzeba będzie się przekopywać przez wiele rzymskich

poziomów osadniczych.

Musimy zrobić próbne wykopy we wszystkich trzech miejscach.

Zaczynamy od Tell Mozan. Jest tam wioska i Hamudi jako nasz

ambasador próbuje zwerbować robotników. Ludzie mają wątpliwości i są

podejrzliwi.

- Nie potrzebujemy pieniędzy - mówią. - Plony były dobre w tym roku.

Życie jest bardzo proste i jak myślę, szczęśliwe w tym kąciku świata.

Jedyny problem stanowi żywność. Jeśli plony były dobre, ludzie są bogaci.

Przez resztę roku można odpoczywać i jeść do syta, póki nie przyjdzie

czas orać i siać ponownie.

- Trochę dodatkowych pieniędzy - kusi Hamudi jak wąż w raju - zawsze

się przyda.

Odpowiadają po prostu: - Ale co możemy za nie kupić? Mamy dość

jedzenia do następnych żniw.

1 tu, niestety, odgrywa swoją rolę wieczna Ewa. Przebiegły Hamudi

zarzuca haczyk z przynętą. Mogą kupić ozdoby dla swoich żon.

Żony kiwają głowami. Te wykopaliska, mówią, to dobra rzecz!

71

background image

Mężczyźni opornie rozważają ideę. Trzeba wziąć pod uwagę jeszcze jeden

aspekt sprawy - godność. Czy to nie uwłacza godności, honorowi?

Teraz to będzie tyłko kilka dni - wyjaśnia Hamudi. Do wiosny mają czas

przemyśleć sprawę.

W końcu z wyrazem wątpliwości na twarzach tuzin bardziej postępowych,

którzy zdecydowali się na to nowe i bezprecedensowe przedsięwzięcie,

występuje do przodu. Bardziej konserwatywni starsi potrząsają białymi

brodami.

Na znak Hamudiego kilofy i łopaty zostają wyładowane z Queen Mary i

rozdane ludziom. Hamudi sam bierze kilof i pokazuje, co i jak trzeba

robić.

Na różnych poziomach tellu zostają wytyczone kontury trzech próbnych

wykopów. Rozlega się pomruk Jn sza Al-lah!" i narzędzia idą w ruch.

Z niechęcią wykluczamy Tell Mozan z naszej listy możliwych miejsc. Jest

tam kilka rzymskich poziomów osadniczych i choć pod spodem znajdują

się okresy, które nas interesują, dokopanie się do nich zajęłoby kilka

sezonów - to znaczy wymagałoby więcej czasu i pieniędzy, niż możemy na

to poświęcić.

Dziś jedziemy do naszego starego przyjaciela - Czaghar Bazaru. Tu

angażowanie ludzi do pracy zostaje szybko załatwione. Szejk jest biedny,

ma długi jak wszyscy arabscy właściciele ziemi i widzi w wykopaliskach

szansę niezłych dochodów.

- Wszystko, co mam, jest twoje - mówi wspaniałomyślnie do Маха, z

błyskiem kalkulacji w oku. - Nie musisz płacić za ziemię. Bierz wszystko,

co mam!

Po czym, kiedy Max obchodzi wzgórze, szejk nachyla się do Hamudiego:

background image

- Bez wątpienia chawadża jest niezmiernie bogaty! Czy jest tak bogaty jak

Al-Baron, który jak mówią, płacił woreczkami złota?

- Dziś - wyjaśnia Hamudi - nie płaci się złotem. Ale chawadża jest bardzo

szczodrobliwy. Co więcej, chawadża na pewno wybuduje tu dom, tak

piękny i wspaniały, że będzie się o nim mówić daleko i szeroko. Jakiż

szacunek taki dom i wy-

72

kopaliska przyniosą szejkowi! Cała okolica będzie mówić: „Obcy

chawadżowie wybrali to miejsce na zbudowanie domu i kopanie tutaj z

powodu świątobliwości szejka, człowieka, który odbył pielgrzymkę do

Mekki i którego wszyscy szanują".

Idea budowy domu podoba się szejkowi. Patrzy zamyślony na wzgórze.

- Przepadnie wszystko, co zasieję na wzgórzu. To duża strata, bardzo duża

strata!

- Przecież do tej pory ziemia powinna już być zaorana i obsiana? - dziwi

się Hamudi.

- Nastąpiło opóźnienie - wzdycha szejk. - Właśnie mam zamiar to zrobić.

- Uprawiałeś kiedykolwiek tę ziemię? Na pewno nie. Kto by orał pagórek,

kiedy wokół jest pełno równej ziemi?

Szejk odpowiada twardo: - Przepadną plony, i będzie to duża strata. Ale co

tam! Chętnie złożę taką ofiarę, żeby zadowolić rząd. Jakie znaczenie ma,

czy zostanę zrujnowany?

I z wyraźnie zadowoloną miną wraca do domu.

Podchodzi do Hamudiego stara kobieta, prowadząc za rękę

dwunastoletniego chłopca.

- Czy chawadża ma lekarstwa?

background image

- Tak, ma różne lekarstwa.

- Dałby mi lekarstwo dla mojego syna?

- A co synowi jest?

Nie ma potrzeby pytać. Chłopiec aż nadto oczywiście wygląda na

imbecyla.

- Nie jest przy zdrowych zmysłach.

Hamudi potrząsa smutno głową, ale mówi, że zapyta cha-wadżę.

Mężczyźni przestają kopać rowy. Hamudi, kobieta i chłopiec podchodzą

do Маха.

Max patrzy na chłopca i zwraca się łagodnie do kobiety.

- Ten chłopiec jest, jaki jest, z woli Allaha - mówi. - Nie ma żadnego

lekarstwa, które mógłbym ci dać dla syna.

Kobieta wzdycha - łza stacza się po jej policzku. Potem odzywa się

rzeczowym głosem:

- W takim razie, chawadża, daj mi jakąś truciznę, bo lepiej, żeby nie żył.

73

Max odpowiada łagodnie, że tego też nie może zrobić.

Kobieta patrzy na niego, nie rozumiejąc, po czym ze złością potrząsa

głową i odchodzi wraz z chłopcem.

Wędruję na szczyt wzgórza, gdzie Macartney robi pomiary- Młody Arab,

dumny ze swojej roli, kręci się dookoła z łatą mierniczą. Mac, wciąż nie

mając odwagi zaryzykować słowa po arabsku, pokazuje, czego chce,

ruchami rąk, co nie zawsze daje żądany rezultat. Aristide, jak zawsze

uczynny, przychodzi mu z pomocą.

Rozglądam się dookoła. Ku północy widać linię tureckich wzgórz, z

błyskającą plamą - miastem Mardin. Na zachód, południe i wschód

background image

rozciąga się żyzny step, który na wiosnę będzie zielony i usiany kwiatami.

Wszędzie widać sterczące telle. Tu i ówdzie wznoszą się w grupkach

brunatne beduińskie namioty. Chociaż na wielu tellach są wioski, nie

można ich dostrzec - wioskę stanowi zaledwie kilka glinianych lepianek.

Panuje spokój i cala kraina wydaje się bezludna i niezmiernie odległa od

wszelkiej cywilizacji. Lubię Czaghar Bazar i mam nadzieję, że

wybierzemy to miejsce. Chciałabym mieszkać w wybudowanym tu domu.

Gdybyśmy kopali w Hamdunie, mieszkalibyśmy zapewne w Amudzie. O

nie, chcę tego tellu!

Nadchodzi wieczór. Max jest zadowolony z wyników. Wrócimy tu jutro i

będziemy kontynuować próbne poszukiwania. Max sądzi, że tell ше był

zasiedlony od piętnastego wieku przed Chrystusem, jest tu bardzo niewiele

rzymskich i muzułmańskich pochówków. Występuje natomiast znakomita

malowana ceramika kultury Tell Halaf, podobna do wczesnych okazów z

Arpacziji.

Szejk odprowadza nas uprzejmie do samochodu.

- Wszystko, co mam, jest twoje, bracie - nalega ponownie. - Nawet

gdybym miał zostać nędzarzem!

- Jakże będę szczęśliwy - odpowiada Max z wyszukaną grzecznością -jeśli

przypadnie mi cię wzbogacić dzięki naszym wykopaliskom.

Rekompensata za utracone plony zostanie wypłacona w uzgodnieniu z

francuskimi władzami, twoi ludzie otrzymają dobrą zapłatę za pracę,

wydzierżawimy od ciebie ziemię na budowę domu, a co więcej, na koniec

sezonu ty osobiście otrzymasz piękny prezent.

74

- Ach - woła szejk w nader dobrym humorze - ja niczego nie potrzebuję!

background image

Co to za rozmowa o pieniądzach pomiędzy braćmi!

I tą altruistyczną nutą kończy się pożegnalne spotkanie.

W ciągu dwóch wietrznych i dżdżystych dni badamy Tell Hamdun.

Rezultaty są dość obiecujące, ale fakt, że część wzgórza znajduje się w

Turcji, przemawia przeciw temu wyborowi. Decyzja najwyraźniej

przechyla się na korzyść Czaghar Bazaru z dodatkowym ustępstwem na

rzecz Tell Brak, którego zbadanie można będzie w drugim sezonie

połączyć z wykopaliskami w Czaghar.

Pozostaje tylko zorganizować wszystko na sezon wiosenny. Trzeba wybrać

w Czaghar odpowiednie miejsce na dom; trzeba wynająć dom w Amudzie

na okres budowy domu w Czaghar; trzeba zawrzeć umowę z szejkiem; a

co najpilniejsze, na wypadek gdyby wadi wypełniły się wodą i dojazd

został odcięty, trzeba szybko zrealizować kolejny przekaz pieniężny, który

czeka w Al-Hasace.

Hamudi ostatnio szczodrze rozrzuca pieniądze w Amudzie, z myślą o

naszej „reputacji". Wydawanie pieniędzy - to znaczy goszczenie notabli w

kawiarni - jest u Arabów punktem honoru. Skąpstwo w tej sytuacji jest

niehonorowe. Z drugiej strony Hamudi targuje się bezlitośnie ze starymi

kobietami, które przynoszą mleko, i tymi, które piorą nasze rzeczy za

sumy, jakie wydają się nam niewiarygodnie małe. .

Max i ja ruszamy do Al-Hasaki w Mary, licząc na szczęście, choć niebo

jest zasłane chmurami i siąpi drobna mżawka. Dojeżdżamy na miejsce bez

przygód, choć deszcz już pada i mamy wątpliwości, czy uda nam się

wrócić.

Ku naszej rozpaczy na poczcie nie ma urzędnika. Nikt nie wie, gdzie może

być, ale na wszystkie strony zostają rozesłani mali chłopcy, żeby go

background image

znaleźć.

Deszcz zaczyna padać na serio. Max rozgląda się nerwowo i prorokuje, że

nie zdołamy przejechać, jeśli szybko nie ruszymy. Czekamy z niepokojem.

Deszcz leje.

Nagle pojawia się naczelnik poczty. Maszeruje dostojnie, niosąc koszyk

jajek.

75

Wita nas zaskoczony i uszczęśliwiony. Max ucina krótko zwyczajowe

uprzejmości żądaniem pośpiechu. Zostaniemy odcięci - wyjaśnia.

- A co to szkodzi? - dziwi się urzędnik. - Będziecie musieli tu zostać

dłużej. Dla mnie to będzie ogromna przyjemność. Al-Hasaka to bardzo

miłe miasteczko. Zostańcie u nas dłużej - nalega gościnnie.

Max powtarza gorącą prośbę o pośpiech. Urzędnik powoli otwiera

kluczem szufladki i chaotycznie szuka przekazu, nadal wmawiając nam

konieczność dłuższego pobytu.

Dziwne, mówi, że nie może znaleźć takiej ważnej koperty. Pamięta, że

przyszła i że powiedział sobie: „Pewnego dnia chawadża zjawi się po nią".

Umieścił ją więc w bezpiecznym miejscu, ale gdzie to mogło być?

Młodszy urzędnik przychodzi z pomocą i poszukiwania trwają. Wreszcie

koperta zostaje odnaleziona i przechodzimy przez zwykłe trudności z

otrzymaniem gotówki. Jak i poprzednio, trzeba ją zebrać na bazarze.

A deszcz wciąż pada! W końcu mamy to, po co przyjechaliśmy. Max

przezornie kupuje chleb i czekoladę na wypadek, gdybyśmy musieli

spędzić dzień lub dwa en route [w drodze]. Wsiadamy do Mary i ruszamy

z maksymalną szybkością. Przejeżdżamy szczęśliwie przez pierwsze wadi,

ale przy drugim nasz wzrok natyka się na złowrogi widok. W rzece utknął

background image

furgon pocztowy, a za nim czeka cała kolejka samochodów. •

Wszyscy są na brzegu - kopiąc, podkładając deski, wrzeszcząc

zachęcająco.

- Będziemy musieli przesiedzieć tu całą noc - mówi z rozpaczą Max.

Jest to ponura perspektywa. Spędziłam na pustyni wiele nocy w

samochodzie, ale nigdy nie byłam tym zachwycona. Człowiek budzi się

rano obolały, zesztywniały i zmarznięty.

Jednak tym razem mamy szczęście. Furgon wyjeżdża z rykiem ciężko

pracującego silnika, za nim przejeżdżają inne samochody, a na końcu my.

Jest to ostatnia chwila - woda błyskawicznie się podnosi.

Nasza jazda powrotna do Amudy jest koszmarna - jeden nieustający

poślizg. Co najmniej dwa razy, mimo łańcuchów na kołach, Mary obraca

się w przeciwną stronę - w kierunku Al-Hasaki. To ustawiczne ślizganie

się powoduje szczególne

76

uczucie. Solidny grunt nie jest już solidnym gruntem. Rozpływa się pod

kołami jak w fantastycznym koszmarze sennym.

Dojeżdżamy już po ciemku i wszyscy wybiegają z okrzykami radości,

trzymając latarnie.

Wytaczam się z Mary i ślizgając się, brnę do drzwi naszego pokoju.

Trudno mi iść, gdyż błoto ma szczególną właściwość przylepiania się do

obuwia w postaci wielkich placków, tak ciężkich, że człowiek z

najwyższym wysiłkiem unosi nogi. Dokładnie takie samo wrażenie miewa

się w snach.

Jak się zdaje, nikt nie miał nadziei, że uda się nam wrócić, toteż gratulacje

i Al-hamdu li-Llah są rozgłośne.

background image

Placki błota na moich butach pobudzają mnie do śmiechu.

Hamudi też się śmieje i mówi do Маха: - Jak to dobrze mieć z nami

chatun. Ona śmieje się ze wszystkiego!

Wszystko już jest załatwione. Odbyło się ceremonialne spotkanie Маха z

szejkiem i oficerem francuskim z Services Spćciaux, zarządzającym tym

okręgiem. Opłata za ziemię, rekompensata za straty, zobowiązania obu

stron - wszystko zostało spisane czarno na białym. Szejk na przemian

oświadcza, że wszystko, co ma, należy do Маха, lub rzuca sugestie, że

opłata w wysokości tysiąca funtów w złocie byłaby godziwą sumą.

W końcu odchodzi głęboko zawiedziony, gdyż najwidoczniej snuł szalone

marzenia o bogactwie. Pociesza się jednak klauzulą w umowie, w myśl

której po zakończeniu prac wykopaliskowych zostanie mu przekazany

dom wzniesiony dla ekspedycji. W oczach pojawia mu się błysk, a wielka,

barwiona henną na czerwono broda kiwa się potakująco.

- С 'est tout de тёте un brave homme [Ale mimo wszystko to poczciwiec] -

mówi francuski kapitan, kiedy szejk wreszcie wychodzi. Francuz wzrusza

ramionami :-Iln'a pas le sous comme tous ces gens la! [Po prostu nie ma

ani grosza, jak oni wszyscy tutaj!].

Negocjacje w sprawie wynajęcia domu w Amudzie komplikują się.

Dopiero teraz wychodzi na jaw, że wcale nie jest to jeden dom, jak sobie

wyobrażaliśmy, lecz sześć! A ponieważ sześć domów zamieszkuje

jedenaście rodzin, komplikacje na-

77

rastają! Ormiański ksiądz jest jedynie rzecznikiem mieszkańców!

W końcu dochodzi do ugody. Na określony dzień „domy" mają być

opróżnione, a wnętrza dwukrotnie pobielone wapnem!

background image

Wszystko zostało ustalone. Teraz czeka nas tylko podróż powrotna na

wybrzeże. Samochody spróbują dotrzeć do Aleppo przez Ras al-Ajn i

Dżarablus. To około trzystu pięćdziesięciu kilometrów i w pierwszym

etapie podróży trzeba przekraczać liczne wadi, ale przy odrobinie

szczęścia można przejechać tę trasę w dwa dni. Jednakże w grudniu

pogoda może w każdej chwili się załamać. Co wtedy zrobi chatun?

Chatun niegodnie decyduje się na Wagon Lit. Taksówka zabiera mnie więc

na dziwną małą stacyjkę i za ciężko dyszącą lokomotywą pojawia się

wielki i wspaniały niebieski wagon sypialny. Z wagonu wychyla się

konduktor w mundurze koloru czekolady. Bagaż madame zostaje podany

w górę, sama madame wciągnięta z trudnością z utwardzonego peronu na

wysoki stopień.

- Myślę, że to rozsądne - mówi Max. - Zaczyna padać.

Krzyczymy oboje: - Do zobaczenia w Aleppo! - Pociąg rusza. Idę za

konduktorem. Konduktor otwiera drzwi do mojego przedziału.

Przygotowuje łóżko.

I oto znów cywilizacja. Koniec z łe camping. Konduktor bierze mój

paszport, przynosi mi butelkę wody mineralnej i mówi: - Będziemy w

Aleppo o szóstej rano. Bonne nuit, Madame.

Tak jakby to było na trasie Paryż - Riwiera!

Swoją drogą wydaje się dziwne znaleźć Wagon Lit tu, w takim zapadłym

kącie...

Aleppo!

Sklepy! Kąpiel! Mycie głowy u fryzjera! Spotkania z przyjaciółmi.

Kiedy Max i Mac wtaczają się trzy dni później, oblepieni błotem i

dźwigający wielkie ilości dropi ustrzelonych en route, witam ich z

background image

wyższością osoby na nowo przywykłej do życia w komforcie.

Mieli w drodze wiele przygód - pogoda była fatalna - więc jestem

zadowolona, że wybrałam lepsze wyjście.

78

Kucharz, jak opowiadają, zażądał świadectwa pracy w charakterze

kierowcy, kiedy dostawał odprawę, i Max, zanim złożył fałszywe

świadectwo, kazał mu objechać podwórze.

Zasiadłszy za kierownicą, Isa zapalił silnik, wrzucił wsteczny bieg i wbił

się całym impetem w mur okalający dziedziniec, zwalając spory kawałek.

Był głęboko obrażony, kiedy Max odmówił mu zaświadczenia, że był

kierowcą! Ostatecznie świadectwo stwierdzało, że „Isa był przez trzy

miesiące naszym kucharzem i pomagał przy obsłudze samochodu".

A potem wracamy do Bejrutu i rozstajemy się z Makiem. Dla nas - zima w

Egipcie. Mac wybiera się do Palestyny.

ROZDZIHŁ CZUURRTy

Pieruj5zi| sezon uu Czaghar Bazarze

Na wiosnę wracamy do Bejrutu. Pierwszą osobą, która nas wita na

peronie, jest Mac - ale jakże odmieniony Mac! Śmieje się od ucha do

ucha! Nie ma wątpliwości - cieszy się, że nas widzi! Do tej chwili nie

wiedzieliśmy, czy Mac nas lubi, czy nie. Jego uczucia były tak starannie

ukryte pod maską uprzejmego chłodu. Ale teraz widać, że jest to dla niego

ponowne spotkanie z przyjaciółmi. Trudno mi wyrazić, jak mnie to cieszy!

Od tego momentu moja nerwowość w obcowaniu z Makiem całkiem

znika. Nawet odważam się zapytać go, czy od czasu kiedy się rozstaliśmy,

nadal codziennie zapisywał coś w swoim notatniku, siedząc na swym

kraciastym kocu.

background image

- Oczywiście - odpowiada Mac z nieco zdziwioną miną.

Z Bejrutu jedziemy do Aleppo i załatwiamy zwykłe sprawy - zakupy itp.

Angażujemy kierowcę do furgonetki - tym razem nie żadnego tam

„oszczędnościowego", wyłuskanego na nabrzeżu, lecz wysokiego

Ormianina z wyrazem zmartwienia na twarzy, który przynajmniej ma

jakieś zaświadczenia o uczciwości i umiejętnościach, pracował kiedyś dla

niemieckich inżynierów. Za jego główną wadę przy pierwszym spotkaniu

uznajemy głos, który łatwo przechodzi w irytujące, wysokie zawodzenie.

Nie ma jednak wątpliwości, że będzie lepszy od podczłowieka Abdallaha.

Na pytania o Aristide'a, którego chętnie zaangażowalibyśmy ponownie,

otrzymujemy informację, że jest teraz „w służbie rządowej", co brzmi

dumnie. Okazuje się, że prowadzi uliczny beczkowóz w Dajr az-Zaurze!

80

Doniosły dzień wreszcie nadchodzi i ruszamy do Amudy w dwóch

rzutach. Hamudi i Mac w Mary (pozbawionej obecnie królewskich

honorów i przemianowanej na Siną Mary, ponieważ otrzymała nową

warstwę lakieru w nieco trupim odcieniu) mają pojechać pierwsi i upewnić

się, czy wszystko jest gotowe na nasze przyjęcie. Max i ja jedziemy

dostojnie pociągiem do Kamiszli, gdzie spędzamy dzień, załatwiając

niezbędne formalności z francuskimi władzami wojskowymi. Z Kamiszli

wyjeżdżamy do Amudy około czwartej po południu.

Kiedy docieramy na miejsce, staje się oczywiste, że nic nie zostało

zrobione zgodnie z umową. Panuje atmosfera zamieszania, rozbrzmiewają

głośne wymysły i skargi. Hamudi wygląda na zagubionego, Mac

zachowuje się ze zwykłym stoicy zmem.

Szybko zapoznajemy się z sytuacją.

background image

Hamudi i Mac, którzy przyjechali dzień wcześniej, stwierdzili, że

wynajęty przez nas dom, który na umówiony termin (ów termin upłynął

już tydzień temu) miał być opróżniony, wysprzątany i pobielony, nie

widział ani odrobiny wapna, jest bardzo brudny i nadal zajmuje go siedem

ormiańskich rodzin!

To, co można było zrobić w dwadzieścia cztery godziny, zostało zrobione,

ale rezultat jest dalece niezadowalający!

Hamudi, który już dobrze sobie przyswoił podstawową zasadę, że komfort

chatun jest na pierwszym miejscu, poświęcił całą swoją energię, żeby

zmusić Ormian do opróżnienia jednego pokoju z ludzi i żywego dobytku i

pośpiesznego pobielenia ścian. Wstawiono dwa polowe łóżka dla Маха i

dla mnie. W pozostałej części domu nadal panuje chaos i mogę sobie

wyobrazić, że Mac i Hamudi spędzili poprzednią noc w skrajnej

niewygodzie.

- Ale teraz już wszystko będzie dobrze - zapewnia nas Hamudi,

promieniejąc swym zwykłym nieodpartym uśmiechem.

Ormiańskie rodziny i ich rzecznik, ksiądz, obwiniają się nawzajem. Na

szczęście te scysje i wyrzuty nas nie dotyczą i Max nalega, żeby poszli się

kłócić gdzie indziej!

Kobiety, dzieci, kury, koty, psy - z płaczem, zawodzeniem, krzykiem,

wymysłami, przeklinaniem, modłami, śmiechem,

6. Opowiedzcie

81

miauczeniem, kwokaniem i szczekaniem - znikają powoli z dziedzińca, jak

w finale jakiejś fantastycznej opery!

Wszyscy - jak rozumiemy - oszukali wszystkich innych! Chaos finansowy

background image

jest absolutny i wywołuje namiętne spory pomiędzy braćmi, siostrami,

szwagierkami, kuzynami i pradziadkami. Cała ta sprawa jest zbyt

zawikłana, żebyśmy mogli cokolwiek zrozumieć.

Pośród tego zamieszania nasz kucharz (nowy kucharz, imieniem Dimitri)

spokojnie kontynuuje przygotowywanie posiłku. Siadamy do kolacji i

zajadamy z ulgą, a potem wyczerpani idziemy spać.

Idę do łóżka - ale nic ze snu! Nigdy nie żywiłam przesadnej niechęci do

myszy. Jedna czy dwie myszy w sypialni nie robią na mnie wrażenia, a

nawet kiedyś nabrałam sympatii do stałego intruza, którego z życzliwością

(acz bez zielonego pojęcia o jego płci) nazwaliśmy Elsie.

Jednakże przeżyć naszej pierwszej nocy w Amudzie nigdy nie zapomnę.

Kiedy tylko pogasiliśmy lampy, tabuny myszy - a jestem przekonana, że

były ich setki - wypełzły z dziur w ścianach i podłodze. Biegały wesolutko

po naszych łóżkach, piszcząc rozgłośnie. Myszy na twarzy, myszy

wkręcające się we włosy - myszy! Myszy! MYSZY!

Zapalam latarkę! Okropność! Ściany są dosłownie pokryte dziwnymi,

bladymi, pełzającymi stworami, przypominającymi karaluchy! A u moich

stóp siedzi mysz i z całym spokojem czyści sobie wąsy!

Okropne pełzające stwory są wszędzie!

Max wydaje pocieszające dźwięki.

- Po prostu spróbuj zasnąć - radzi. - Kiedy zaśniesz, nie będą ci

przeszkadzać.

Doskonała rada, ale trudno się do niej zastosować! Trzeba najpierw

zasnąć, a kiedy myszy harcują po człowieku jak po boisku, jest to nie

bardzo możliwe. W moim przypadku okazuje się zupełnie niemożliwe.

Max zasypia w najlepsze!

background image

Usiłuję powstrzymać wzdrygnięcia. Przysypiam, lecz małe stopki

biegające po mojej twarzy budzą mnie natychmiast. Zapalam latarkę.

Karaluchów jest jeszcze więcej, a z sufitu spuszcza się wprost na mnie

wielki czarny pająk!

82

Tak mijają długie godziny i ze wstydem przyznaję, że o drugiej w nocy

dostaję ataku histerii.

- Rano jadę do Kamiszli, wsiadam do pociągu i jadę wprost do Aleppo! -

oznajmiam stanowczo. - A z Aleppo wracam wprost do Anglii! Nie zniosę

takiego życia! Nie zniosę! Wracam do domu!

Max opanowuje sytuację po mistrzowsku. Wstaje, otwiera drzwi, woła

Hamudiego.

W pięć minut nasze łóżka zostają wyciągnięte na dziedziniec. Przez krótką

chwilę leżę, patrząc na pełne spokoju, rozgwieżdżone niebo. Powietrze jest

chłodne i słodkie. Zasypiam. Odnoszę wrażenie, że Max przed zaśnięciem

wydaje westchnienie ulgi.

- Nie jedziesz chyba do Aleppo? - pyta rano Max z niepokojem.

Rumienię się lekko na myśl o moim histerycznym wybuchu. Nie - mówię -

nie pojechałabym za żadne skarby świata. Ale mam zamiar nadal spać na

podwórzu!

Hamudi pociesza mnie, zapewniając, że wkrótce wszystko będzie dobrze.

Dziury w podłodze i ścianach sypialni są właśnie zamurowywane. Ściany

pobieli się jeszcze raz. Co więcej, zjawi się kot, już został wypożyczony.

Jest to superkot, fachowy myśliwy, zawodowy łowca.

- Jak spędziliście noc - pytam Maca - kiedy przyjechaliście tu z Hamudim?

Czy te myszy biegały po was cały czas?

background image

- Pewnie tak - odpowiada Mac, spokojny jak zawsze. - Ale ja i tak spałem.

Niezrównany Mac!

W porze obiadowej przybywa nasz kot. Nigdy go nie zapomnę! Jest to, jak

obiecywał Hamudi, znakomity specjalista. Zna się na robocie, do której

został zaangażowany, i przystępuje do pracy w prawdziwie fachowy

sposób. Kiedy jemy obiad, kuli się w zasadzce za skrzynią z naszymi

rzeczami. Kiedy rozmawiamy lub się poruszamy, lub robimy zbyt dużo

hałasu, rzuca nam niecierpliwe spojrzenie.

„Muszę żądać, żebyście byli cicho" - mówią jego oczy. „Jak mogę

wypełniać swoje obowiązki bez waszej współpracy?".

83

Mina kota jest tak groźna, że podporządkowujemy się natychmiast,

rozmawiamy szeptem i jemy, starając się w miarę możliwości nie dzwonić

talerzami i szklankami.

W czasie posiłku pięć razy mysz wychodzi z nory i przebiega po podłodze

i pięć razy kot skacze. Ciąg dalszy jest zawsze jednakowy. Nie ma tu

żadnych igraszek, żadnej zabawy z ofiarą jak u zachodnioeuropejskich

kotów. Ten kot po prostu odgryza myszy głowę, chrupie ją i przechodzi do

reszty ciała! Żadnego marnowania czasu na głupstwa. Jest to okropne i w

pełni profesjonalne.

Kot poluje u nas pięć dni. Po tych pięciu dniach nie pojawia się ani jedna

mysz. Kot zostaje oddany, ale myszy już nie wracają. Nigdy - ani

przedtem, ani potem - nie widziałam takiego profesjonalnego kota łowcy.

Zupełnie nie interesował się nami, nigdy nie domagał się mleka lub resztek

naszego posiłku. Odnosił się do nas chłodno, rzeczowo i bezosobowo.

Znakomicie ułożony kot!

background image

Wreszcie możemy się rozgościć. Ściany zostały pobielone, okiennice i

drzwi pomalowane, a stolarz i jego czterej synowie rozłożyli się na

dziedzińcu i robią nam meble na zamówienie.

- Stoły - mówi Max. - Przede wszystkim stoły! Stołów nigdy nie jest za

dużo.

Ja proszę o komodę z szufladami i Max uprzejmie zezwala mi na szafę z

kołkami do wieszania ubrań.

Po wykonaniu tego dzieła stolarz wraca do produkcji kolejnych stołów -

stołów do rozkładania naszej ceramiki, stołu do kreślenia dla Maca, stołu

do jedzenia, stolika pod moją maszynę do pisania...

Mac szkicuje wieszak na ręczniki i stolarz zabiera się do roboty. Stary

człowiek z dumą przynosi ukończony wieszak do mojego pokoju.

Wygląda inaczej niż na rysunku Maca i kiedy stolarz stawia go na

podłodze, widzę dlaczego. Ma olbrzymie, ozdobne podstawy, w kształcie

wielkich spirali. Wystają tak, że gdziekolwiek się wieszak ustawi,

człowiek nieodmiennie się o nie potyka.

- Spytaj go - proszę Маха - dlaczego zrobił takie nogi, zamiast trzymać się

rysunku, jaki dostał.

Stary patrzy na nas z godnością.

84

- Zrobiłem je tak, żeby było pięknie - mówi. - Chciałem, żeby to było coś

pięknego!

Tego porywu artystycznej duszy nie można nie docenić. Skłaniam głowę i

godzę się potykać o te okropne nogi przez resztę sezonu!

Na zewnątrz, w dalekim kącie dziedzińca, paru murarzy buduje mi ustęp z

suszonych cegieł.

background image

Pytam Maca tego wieczora przy kolacji, jakie było jego pierwsze dzieło

jako architekta.

- Oto moje pierwsze zrealizowane dzieło - odpowiada - pani wygódka!

Wzdycha ponuro, a mnie robi się przykro. Obawiam się, że nie wypadnę

zbyt dobrze w pamiętnikach Maca, kiedy dojdzie do ich napisania.

Kiełkujące aspiracje młodego architekta nie powinny znajdować

pierwszego ujścia w budowie klozetu z suszonych cegieł dla żony szefa!

Dziś przychodzą do nas na herbatę dwie francuskie zakonnice i kapitan Le

Boiteux. Spotykamy naszych gości we wsi i prowadzimy do domu.

Dumnie wystawione przed frontowymi drzwiami stoi ostatnie dzieło

naszego stolarza - sedes do mojego klozetu!

Dom jest już zagospodarowany. Pokój, gdzie spaliśmy pierwszego dnia i

gdzie nadal w nocy buszują karaluchy, pełni funkcję kreślarni. Tu Mac

może pracować w samotności, nie narażony na kontakty z ludźmi.

Karaluchy mu nie przeszkadzają.

W sąsiedniej izbie znajduje się jadalnia. Dalej jest pomieszczenie, gdzie

będą magazynowane nasze znaleziska, gdzie będzie się naprawiać

ceramikę, sortować, klasyfikować i opatrywać etykietkami obiekty. (Jest

pełne stołów!). Urządziliśmy też małe biuro stanowiące zarazem salonik,

gdzie nudzi się moja maszyna do pisania i gdzie stoją leżaki. W części

domu będącej siedzibą księdza są trzy sypialnie - wolne od myszy (dzięki

kotu), wolne od karaluchów (dzięki obfitemu pobieleniu?), lecz niestety

nie wolne od pcheł!

Cierpimy bardzo z powodu pcheł. Tutejsze pchły są niesłychanie żywotne.

Wydaje się, że ich życie jest w cudowny sposób chronione przed

niebezpieczeństwami. Znakomicie im

background image

85

służy flit i wszelkie inne środki przeciw pchłom. Smarowanie łóżek

karbolem pobudza jedynie dokuczliwe insekty do jeszcze

energiczniejszych popisów sportowych. Rzecz nie tylko w tym - a nawet

nie głównie w tym - że pchły gryzą. To ich niezmordowana energia, ich

nigdy nie ustające zawody w skokach po ciele człowieka są tak męczące.

Niepodobna zasnąć, kiedy pchły urządzają nocne igrzyska na twoim ciele!

Max cierpi z powodu pcheł jeszcze bardziej niż ja. Pewnego dnia w

szwach jego spodni od piżamy znajduję i bezlitośnie morduję sto siedem

pcheł! Max stwierdza, że pchły pozbawiają człowieka wigoru. Wydaje się,

że mnie przypadają tylko nadmiarowe pchły - to znaczy te, które nie

potrafiły dobrać się do Маха. Moje pchły są drugiej klasy, gorsze,

niezdolne do skakania wysoko!

Maca, jak się zdaje, pchły się nie trzymają. Uważam to za

niesprawiedliwe. Najwyraźniej nie odpowiada im jako boisko sportowe!

Życie toczy się już zwykłym torem. Max wyrusza codziennie o świcie do

wykopalisk na tellu. Na ogół mu towarzyszę, choć niekiedy zostaję w

domu, gdzie zawsze mam też coś do roboty - na przykład klejenie

ceramiki i innych obiektów lub etykietowanie. Czasem udaje mi się nawet

napisać coś swojego na maszynie. Mac także dwa razy na tydzień zostaje

w domu, by popracować w swej kreślarni.

Jeśli jadę na kopiec, jest to długi dzień pracy, ale nie za długi, jeśli tylko

pogoda dopisze. Dopóki słońce nie znajdzie się wysoko, jest zimno, lecz

później robi się bardzo przyjemnie. Wszędzie wyłaniają się kwiaty,

głównie małe czerwone zawilce, jak je nieprawidłowo nazywam (zdaje

się, że poprawna nazwa brzmi jaskry).

background image

Zawiązek naszej siły roboczej Max sprowadził z Dżarablu-su, rodzinnego

miasta Hamudiego. Dwaj jego synowie po zakończeniu prac w Ur w tym

sezonie też przyjechali do nas. Jahja, starszy z nich, wysoki, z szerokim,

radosnym uśmiechem, przypomina przyjaznego psa. Młodszy, Alawi, jest

przystojny i chyba inteligentniejszy z nich dwóch. Ale ma gwałtowny

temperament i niekiedy prowokuje kłótnie. Kuzyn Hamudiego, Abd as-

Salam, starszy już człowiek, też jest naszym

86

brygadzistą. Hamudi, po wprawieniu wszystkiego w ruch, wraca do domu.

Kiedy obcy z Dżarablusu dali przykład, miejscowi również zaczęli

zgłaszać się do pracy. Ludzie z wioski szejka już pracują. Teraz

pojedynczo, po dwóch przychodzą mieszkańcy sąsiednich wsi. Są tu

Kurdowie, ludzie znad granicy tureckiej, paru Ormian i kilku jezydów

(nazywanych tu czcicielami diabła) - łagodnych, melancholijnie

wyglądających ludzi, często maltretowanych przez innych.

Organizacja pracy jest prosta. Ludzie pracują w grupach. Na kopaczy

wybiera się tych, którzy mają jakieś doświadczenia z wykopaliskami, i

tych, którzy wydają się inteligentni i szybko się uczą. Dorosłym

mężczyznom, chłopcom i dzieciom płaci się tak samo. Do tego dochodzi

(drogi wschodniemu sercu) bakszysz, to znaczy drobne wynagrodzenie za

każdy znaleziony obiekt.

Kopacz z każdej grupy ma największe szanse znalezienia czegokolwiek.

Kiedy wyznaczy mu się jego działkę, rozbija ziemię kilofem. Po nim

zabiera się do pracy pomocnik z łopatą. Nagarnia ziemię do koszy, a trzech

lub czterech chłopców wynosi ją na miejsce wyznaczone na wysypisko.

Kiedy wyrzucają ziemię, grzebią w niej w poszukiwaniu czegoś

background image

przeoczonego przez kasmadżi i ładowacza, a ponieważ są to często mali

chłopcy o bystrych oczach, zdarza się, że jakiś mały amulet lub paciorek

przynosi im sowitą nagrodę. Swoje znaleziska zawiązują w rogu podartego

odzienia, by je przedstawić pod koniec dnia pracy. Niekiedy zjawiają się u

Маха z jakimś przedmiotem i jego odpowiedź: „.. .zatrzymaj to" lub ,

£ziluh, wyrzuć to" decyduje o losie znaleziska. Odnosi się to do małych

obiektów - amuletów, fragmentów ceramiki, paciorków itp. Kiedy kopacze

znajdują grupę garnków in situ lub pochówek, łub ślady ścian z suszonej

cegły, wtedy brygadzista woła Маха i poszukiwania toczą się z należytą

dbałością. Max lub Mac ostrożnie skrobią nożem wokół grupy naczyń -

lub sztyletu czy innego znaleziska - zdrapując ziemię i zdmuchując luźny

pył. Przed podjęciem z miejsca obiekt zostaje sfotografowany i

naszkicowany z grubsza w notesie.

Odsłanianie zarysów budowli, kiedy się pojawi, także jest delikatną

sprawą, wymagającą udziału specjalisty. Brygadzi-

87

sta zwykle sam bierze kilof i ostrożnie posuwa się śladem cegieł, lecz

inteligentny, choć jeszcze niedoświadczony kopacz szybko chwyta sztukę

odróżniania suszonych cegieł i wkrótce słyszy się go, jak z pewnością

siebie mówi podczas kopania: ,Jiaza libn" (To suszona cegła).

Nasi ormiańscy robotnicy są na ogół najinteligentniejsi. Ich wadą jest

prowokacyjna postawa - zawsze udaje im się wywołać wściekłość Kurdów

i Arabów. Kłótnie są niemal ustawiczne. Wszyscy nasi robotnicy mają

wybuchowy temperament i wszyscy noszą ze sobą narzędzia ekspresji -

wielkie noże, pałki i rodzaj buzdyganu czy maczugi! Głowy są rozbijane

do krwi, ludzie splątują się w gwałtownych walkach i trzeba ich

background image

rozdzielać, podczas gdy Max głośno przypomina reguły prowadzenia

wykopalisk. Wszyscy, którzy wdają się w bójki, będą karani grzywną!

„Rozstrzygajcie wasze spory po pracy! W pracy ma nie być żadnych

bójek. W pracy ja jestem waszym ojcem, a ojcu należy się posłuch! Nie

będę wysłuchiwał powodów kłótni, bo w przeciwnym razie nie mógłbym

robić nic innego! Do bójki trzeba dwóch i wszyscy, którzy się biją, zostaną

ukarani na równi".

Ludzie słuchają, kiwają głowami. „To prawda. On jest naszym ojcem! Nie

może być bójek, bo coś wartościowego, o dobrej cenie, może ulec

zniszczeniu".

Niemniej bójki wybuchają znowu. Za ustawiczne awanturowanie się

robotnik zostaje zwolniony z pracy.

Nie oznacza to, mogę powiedzieć, zwolnienia na stałe. Robotnik bywa

niekiedy zwolniony na dzień, dwa, a nawet gdy zostaje całkowicie

zwolniony, zazwyczaj zjawia się ponownie po następnej wypłacie, żądając,

żeby go przyjęto na najbliższą zmianę.

Po kilku eksperymentach ustaliliśmy, że wypłata będzie się odbywać mniej

więcej co dziesięć dni. Niektórzy ludzie przychodzą z całkiem odległych

wiosek, przynosząc ze sobą żywność. Zapasy (woreczek mąki i kilka

cebul) wyczerpują się zazwyczaj po dziesięciu dniach i robotnik chce iść

do domu, bo nie ma co jeść. Jednym z poważnych problemów jest to, że

ludzie nie pracują regularnie. Kiedy tylko się im zapłaci, rzucają pracę.

„Mam teraz pieniądze. Po co miałbym dalej pracować? Idę do domu".

88

Mniej więcej w ciągu dwóch tygodni pieniądze zostają wydane, człowiek

zgłasza się ponownie i chce być znów przyjęty do pracy. Z naszego punktu

background image

widzenia jest to kłopotliwa sprawa, gdyż zespół, który przywykł do

wspólnej pracy, jest dalece bardziej wydajny niż nowy.

Francuzi mają własny sposób radzenia sobie z tym zwyczajem, który

sprawiał im duże trudności, kiedy budowano kolej. Stale zalegali z połową

zapłaty swoim robotnikom. To zmuszało ich do stałej pracy. Porucznik

doradza Maxowi przyjęcie tego systemu, lecz po naradach decydujemy się

tego nie robić. Z punktu widzenia Маха jest to w zasadzie nieuczciwe.

Ludzie zapracowali na swoje pieniądze i należy im się pełna zapłata.

Musimy więc godzić się z ustawicznym przychodzeniem i odchodzeniem

pracowników. Dokłada to nam sporo pracy przy prowadzeniu książki

wypłat, w której trzeba wciąż nanosić poprawki i zmiany.

Zaczynamy pracę na kopcu o pół do szóstej rano, a o pół do ósmej ogłasza

się przerwę na śniadanie. Zjadamy jajka gotowane na twardo i kawałki

arabskich placków, a Michel (kierowca) robi gorącą herbatę, którą pijemy

z emaliowanych kubków, siedząc na szczycie kopca. Słońce przyjemnie

grzeje, a poranne cienie sprawiają, że krajobraz, z siwymi, tureckimi już

wzgórzami na północy i małymi szkarłatnymi i żółtymi kwiatkami

wszędzie dookoła, jest prześliczny. Powietrze jest cudownie łagodne. To

jedna z tych chwil, kiedy dobrze jest żyć. Brygadziści śmieją się radośnie,

dzieci pędzące krowy podchodzą i przyglądają się nam nieśmiało. Są

ubrane w nieprawdopodobne szmaty, ale ich zęby błyskają bielą, kiedy się

uśmiechają. Myślę sobie, że wyglądają na szczęśliwe. Jakież mają

przyjemne życie: jak w dawnych bajkach wędrują po pagórkach za

bydłem, niekiedy siedzą i śpiewają.

O tej porze dnia tak zwane szczęśliwe dzieci w krajach europejskich,

zamiast przebywać na świeżym powietrzu, tłoczą się w dusznych klasach,

background image

gdzie muszą siedzieć nieruchomo na ławkach przy pulpitach, męcząc się

nad literami alfabetu, słuchając nauczyciela, pisząc zdrętwiałymi palcami.

Zastanawiam się, czy pewnego dnia, może za sto lat, nie będziemy mówili

z odcieniem oburzenia: „W tamtych czasach zmuszano biedne małe dzieci

do chodzenia do szkoły, do siedzenia

89

w pomieszczeniach przy pulpitach przez cale godziny l Przecież to

okropne! Pomyślcie, małe dzieci!".

Odrywając się od tej wizji przyszłego, szczęśliwszego świata i powracając

do rzeczywistości, uśmiecham się do malej dziewczynki z tatuażem na

czole i proponuję jej gotowane na twardo jajko.

Mała potrząsa głową spłoszona i pośpiesznie się odsuwa. Czuję, że

popełniłam nietakt.

Brygadziści gwiżdżą. Z powrotem do pracy. Wędruję powoli wokół kopca,

przystając od czasu do czasu przy różnych etapach robót. Człowiek ma

zawsze nadzieję, że znajdzie się na miejscu właśnie w chwili, kiedy

wychynie na światło dzienne szczególnie interesujące znalezisko.

Oczywiście, nigdy się to nie zdarza! Przez dwadzieścia minut tkwię,

wsparta na moim myśliwskim krzesełku, z nadzieją obserwując

Muhamma-da Hassana i jego zespół. Przesuwam się do Isy Dauda, by

dowiedzieć się później, że znalezisko dnia - prześliczny dzban z nacinaną

dekoracją - zostało odkopane tuż po moim odejściu.

Mam także inne zajęcie. Pilnuję chłopców noszących kosze z ziemią, gdyż

bardziej leniwi z nich, odniósłszy swój kosz na wysypisko, nie wracają od

razu. Siadają w słońcu, by grzebać w ziemi ze swych koszy, i często

spędzają w ten miły sposób cały kwadrans! Co jeszcze bardziej godne

background image

nagany, niektórzy z nich zwijają się wygodnie w kłębek na wysypisku i

ucinają sobie drzemkę!

Pod koniec tygodnia w mojej roli szpiega donoszę o moich odkryciach.

- Ten mały chłopak, ten w żółtym zawoju na głowie, jest pierwsza klasa,

nigdy nawet przez minutę nie leniuchuje. Zwolniłabym Salaha Hassana,

on zawsze śpi na wysypisku. Abdul al-Aziz też jest leniwy i tak samo ten

w podartej granatowej kurtce. •

Max zgadza się, że z Sałahem Hassanem należy się rozstać, ale mówi, że

Abdul al-Aziz ma takie bystre oczy, że nigdy niczego nie przegapi.

Od czasu do czasu, kiedy Max obchodzi wykopy, następuje wybuch

pozorowanej energii. Wszyscy krzyczą ,Jallah!", śpiewają, tańczą.

Chłopcy od noszenia koszy biegają tam i z po-

90

wrotem na wysypisko, wyrzucając puste kosze w powietrze, wrzeszczą i

śmieją się. Potem wszystko zamiera i robota idzie jeszcze wolniej niż

przedtem.

Brygadzista pogania ich serią zachęcających okrzyków , Jal-lah!" i

sarkastycznymi uwagami, które zapewne straciły jakiekolwiek znaczenie

skutkiem ustawicznego powtarzania.

- Ruszacie się jak stare baby! Czyżbyście nie byli mężczyznami? Czego

się tak grzebiecie? Zupełnie jak wybrakowane krowy!

Oddalam się od wykopu i idę na drugą stronę kopca. Tu, z widokiem na

błękitną linię wzgórz na północy, rozsiadam się wśród kwiatów i zapadam

w rozkoszny bezruch.

Z daleka zbliża się ku mnie grupa kobiet. Sądząc po wesołych kolorach, są

to Kurdyjki. Zajęte są wygrzebywaniem korzonków i zrywaniem liści.

background image

Podchodzą do mnie rządkiem i rozsiadają się wokół.

Kurdyjki są wesołe, przystojne i odziane w barwne stroje. Te kobiety mają

na głowach jaskrawopomarańczowe turbany, a suknie zielone, fioletowe i

żółte. Są wysokie, głowy trzymają prosto, noszą się lekko odchylone do

tyłu, tak że wyglądają bardzo dumnie. Ich twarze są brązowe, o

regularnych rysach, rumianych policzkach i zwykle niebieskich oczach.

Kurdowie płci męskiej niemal wszyscy zdradzają wyraźne podobieństwo

do barwnego portretu lorda Kitchenera, który wisiał w moim pokoju

dziecinnym. Ceglastoczerwona twarz, długie i bujne brązowe wąsy,

niebieskie oczy i wojskowy wygląd!

W tej części Azji jest mniej więcej tyle samo wiosek kurdyjskich i

arabskich. Ich mieszkańcy prowadzą taki sam tryb życia i wyznają tę samą

religię, ale nie sposób pomylić Kurdyjki z Arabką. Arabki są nieodmiennie

skromne i zachowują się z rezerwą; odwracają twarz, kiedy się do nich

mówi, a jeśli patrzą na kogoś, to tylko z daleka. Jeśli się uśmiechają, jest to

bardzo nieśmiały uśmiech, i to z twarzą na poły odwróconą. Zwykle noszą

czarne lub ciemne stroje. I żadna Arabka nigdy by nie podeszła i nie

odezwała się do mężczyzny! Kurdyjki nie mają wątpliwości, że są równie

dobre jak mężczyźni, a nawet lepsze! Wychodzą ze swych domów i żartują

z przechodzącymi mężczyznami, przyjemnie spędzając czas. Bez

91

ceremonii tyranizują swoich mężów. Nasi robotnicy z Dżara-blusu, którzy

nie znają Kurdów, są głęboko wstrząśnięci.

- Nigdy nie wyobrażałem sobie - wykrzykuje jeden z nich - że usłyszę, jak

szanująca się kobieta zwraca się do męża w taki sposób! Doprawdy, nie

wiedziałem, gdzie oczy schować.

background image

Moje Kurdyjki tego rana poddają mnie oględzinom z nieukrywaną

ciekawością i wymieniają między sobą nieprzystojne uwagi. Są bardzo

przyjazne, kiwają do mnie, śmieją się, zadają pytania, po czym wzdychają

i potrząsają głowami, lekko postukując w wargi.

Niewątpliwie mówią: „Jaka szkoda, że nie możemy się porozumieć!".

Ujmują w palce fałdę mojej spódnicy i z zainteresowaniem ją badają.

Szczypią moje rękawy. Wskazują na pagórek. Czy jestem kobietą

chawadży? Potakuję. Pada jeszcze mnóstwo pytań, po czym śmieją się,

uprzytamniając sobie, że nie mogą otrzymać odpowiedzi. Niewątpliwie

chciałyby wiedzieć wszystko o moich dzieciach i moich poronieniach!

Potem próbują mi wytłumaczyć, co robią z tymi wszystkimi korzeniami i

liśćmi, które zbierają. Cóż, nic z tego nie wychodzi!

Kolejny wybuch wesołości. Wstają, uśmiechają się, kiwają głowami i

odchodzą, rozmawiając i śmiejąc się. Są jak wielkie, barwne, jaskrawe

kwiaty...

Mieszkają w lepiankach z gliny, całym ich majątkiem jest zapewne parę

garnków, ale ich wesołość i śmiech są niewymuszone. Uważają życie za

piękne, w rabelaisowskim sensie. Są przystojne, radosne i pełne życia.

Mija mnie moja mała arabska dziewczynka, popędzająca krowy. Uśmiecha

się do mnie nieśmiało, po czym szybko odwraca wzrok.

Z daleka słyszę gwizdek brygadzisty. Fidos! Jest dwunasta trzydzieści -

godzinna przerwa na obiad.

Wracam tą samą drogą do miejsca, gdzie czekają Max i Mac. Michel

rozkłada posiłek, przygotowany przez Dimitriego. Mamy plastry zimnej

baraniny, ponownie jajka na twardo, arabskie placki, zastępujące chleb,

oraz sery - dla Маха i Maca miejscowy, kozi ser o ostrym zapachu,

background image

jasnoszarym kolorze i z domieszką sierści. Ja mam bogaty wybór

fałszywych gruyere 'ów, owiniętych w sreberko i upakowanych w

okrągłym

92

tekturowym pudełku. Max patrzy na moje serki z pogardą. Do tego

pomarańcze i gorąca herbata w emaliowanych kubkach.

Po posiłku idziemy popatrzeć na miejsce, gdzie buduje się nasz dom.

Ma stanąć jakieś sto metrów od wsi i od domu szejka, na południowy

wschód od kopca. Jego zarysy są już wytyczone i z niepokojem pytam

Maca, czy pokoje nie będą za małe. Wygląda na ubawionego i wyjaśnia, że

to złudzenie spowodowane przez kontrast z otwartą przestrzenią dookoła.

Dom ma mieć centralną kopułę, duży pokój mieszkalny i pracownię w

środku, i po dwa pokoje po każdej stronie części środkowej. Część

kuchenna stanie oddzielnie. Do głównej budowli można będzie

dobudować dodatkowe pomieszczenia, gdyby wykopaliska się przedłużały

i gdybyśmy potrzebowali więcej miejsca.

Nieopodal domu zamierzamy wykopać nową studnię, żeby nie być

zależnym od studni szejka. Max wybiera miejsce. Obserwuję Maca, który

do zrobienia tego czy owego skłania ludzi za pomocą gestów, potrząsania

głową, gwizdów - wszystkiego z wyjątkiem słowa mówionego!

Około czwartej Max zaczyna obchodzić zespoły i wyznaczać bakszysz.

Kiedy zbliża się do jakiejś grupy, robotnicy przerywają pracę, ustawiają

się w kolejce i pokazują drobne znaleziska danego dnia. Jeden z bardziej

przedsiębiorczych chłopców noszących kosze czyści swoje zdobycze

śliną!

Otwierając swą wielką księgę, Max zaczyna operację.

background image

- Kasmadii? (Kopacz).

- Hassan Muhammad.

Co znalazł Hassan Muhammad? Połówkę dużego stłuczonego dzbana,

wiele fragmentów ceramiki, kościany nóż, jakiś okruch miedzi.

Max przegląda zbiór, odrzuca bezlitośnie śmiecie - zwykle to, co obudziło

największe nadzieje znalazcy - i wkłada kościane narzędzie do jednego z

małych pudełek, które niesie Michel, paciorki do innego. Fragmenty

ceramiki idą do jednego z wielkich koszy, które dźwiga mały chłopak.

Max ogłasza wysokość bakszyszu: dwa i pół pensa, albo cztery pensy, i

zapisuje kwotę w księdze. Hassan Muhammad powtarza sumę i

zatrzymuje ją w swej pojemnej pamięci.

93

Pod koniec tygodnia czeka nas straszliwa arytmetyka. Kiedy doda się

dzienne kwoty i dołączy do dziennej stawki, wypłaca się całość.

Otrzymujący zapłatę człowiek zwykle wie dokładnie, ile powinien

otrzymać! Niekiedy mówi: „To nie dość - powinno być dwa pensy więcej".

Równie często oznajmia: „Dałeś mi za dużo - należy mi się o cztery pensy

mniej". Rzadko się mylą. Niekiedy błędy biorą się z podobieństwa imion.

Często jest trzech lub czterech Daudów Muhamma-dów i trzeba ich dalej

różnicować jako Dauda Muhammada Ibrahima albo Dauda Muhammada

Sulajmana.

Max przechodzi do następnego robotnika.

- Jak się nazywasz?

- Ahmad Muhammad.

Ahmad Muhammad nie ma wiele. Ściśle mówiąc, nie ma nic, co by nas

interesowało, ale potrzebna jest jakaś zachęta, choćby najdrobniejsza, więc

background image

Max wybiera kilka odłamków ceramiki, rzuca je do kosza i ogłasza jakąś

drobną sumę.

Przychodzi kolej na chłopców noszących ziemię. Ibrahim Daud ma

ekscytująco wyglądający obiekt, który jest, niestety, tylko fragmentem

nacinanego arabskiego cybucha od fajki. Ale teraz podchodzi mały Abdul

Dżihar i niepewnie podaje kilka drobnych paciorków oraz jakiś inny

obiekt, który Max chwyta z uznaniem. Pieczęć cylindryczna, nietknięta i z

dobrego okresu - naprawdę cenne znalezisko! Mały Abdul otrzymuje

pochwałę i na jego nazwisko zostaje zapisane pięć franków. Rozlega się

szmer podniecenia.

Bez wątpienia dla robotników, którzy są urodzonymi hazar-dzistami,

główną atrakcją tego zajęcia jest nieprzewidywal-ność wyników.

Zdumiewające, jak szczęście sprzyja niektórym zespołom. Czasami, kiedy

otwiera się nowy odcinek robót, Max mówi: „Postawię Ibrahima i jego

zespół na tej zewnętrznej ścianie; dużo za dużo znajdowali w ostatnim

czasie. A ten biedny stary Deszczowy George nie miał ostatnio szczęścia.

Przydzielę mu dobrą działkę".

I oto proszę! Na działce Ibrahima, gdzie znajdują się domy

najbiedniejszego kwartału starego miasta, zostaje natychmiast znaleziona

cache [skrytka], mieszcząca gliniany garnek ze stosem złotych kolczyków

- być może posag córki gospodarza - i bakszysz Ibrahima pnie się w górę;

zaś Deszczowy

94

George, kopiący w obiecującej części cmentarza, gdzie powinno być pełno

znalezisk, znajduje tylko niezrozumiale skąpe pochówki.

Ludzie, którym już przyznano bakszysz, wracają bezładnymi grupkami do

background image

pracy. Max idzie dalej, póki nie dotrze do ostatniego zespołu.

Za pół godziny będzie zachód słońca. Słychać gwizdek. Wszyscy

wrzeszczą: „Fidos! Fidos!". Rzucają kosze w powietrze, chwytają je i

zbiegają z kopca z krzykiem i śmiechem.

Minął kolejny dzień pracy. Ci, którzy przychodzą z wiosek odległych o

dwie lub trzy mile, ruszają do domów. Nasze znaleziska zostają zniesione

na dół w koszach i pudłach i ułożone starannie w furgonetce. Kilku ludzi,

którzy mieszkają po drodze, wspina się na dach Mary. Wracamy do domu.

Koniec kolejnego dnia.

Dziwnym zbiegiem okoliczności nasza studnia, którą zaczęliśmy kopać,

znajduje się dokładnie w tym samym miejscu, gdzie była studnia w

starożytności. W rezultacie kilka dni później pięciu poważnych brodatych

dżentelmenów oczekuje Маха, kiedy wraca z wykopalisk.

Przybyli ze swoich wsi, odległych o wiele mil - wyjaśniają. Potrzebują

więcej wody. Chawadża zna miejsca, gdzie są ukryte studnie - studnie

rzymskie. Jeśli wskaże im te miejsca, będą nieskończenie wdzięczni.

Max tłumaczy, że na miejsce, gdzie była przedtem studnia, trafiliśmy

czystym przypadkiem.

Poważni dżentelmeni uśmiechają się uprzejmie, lecz niedowierzająco.

- Jesteś bardzo mądry, chawadża, wszyscy to wiedzą. Tajemnice

starożytności są dla ciebie otwartą księgą. Ty wiesz wszystko: gdzie były

miasta, gdzie były studnie. Dlatego wskaż nam miejsce, gdzie trzeba

kopać, a my odwdzięczymy się darami.

Nie wierzą żadnym protestom Маха. Uważają go raczej za czarodzieja,

który nie zdradza swoich tajemnic. On wie, tylko nie chce powiedzieć -

mruczą.

background image

- Wolałbym, żebyśmy nigdy nie trafili na tę piekielną rzym1 ską studnię -

mówi ponuro Max. - Mam przez nią nieustające kłopoty.

95

Kiedy przychodzi pora wypłaty, pojawiają się nowe komplikacje.

Oficjalną walutą kraju jest frank francuski. Jednak w tym rejonie tak długo

były w użyciu tureckie me-dżidi, że konserwatywni mieszkańcy nie uznają

nic innego. Na bazarach nadal są w obiegu, ale nie można dostać ich w

banku. Tymczasem nasi ludzie z uporem odmawiają przyjmowania zapłaty

w jakiejkolwiej innej walucie prócz medżidi.

W rezultacie po otrzymaniu oficjalnej waluty z banku trzeba wysłać

Michela na bazar, by zmienił ją na nielegalną walutę, która jest tutaj

effectif.

Medżidi są dużymi, ciężkimi krążkami. Michel ugina się pod ich ciężarem

- taszczy je całymi miskami, garściami, woreczkami! Wyrzuca je na stół.

Wszystkie są bardzo brudne i czuć je czosnkiem!

Przed każdą wypłatą przeżywamy koszmary, kiedy całymi wieczorami

musimy liczyć owe medżidi, niemal dusząc się w ich smrodzie!

Michel jest nieoceniony w wielu sprawach. Jest uczciwy, punktualny i

niezwykle skrupulatny. Ponieważ nie umie czytać ani pisać, najbardziej

skomplikowane rachunki przeprowadza w pamięci. Wracając z targu z

długą listą zakupów, niekiedy obejmującą aż trzydzieści pozycji, wylicza

wszystkie bezbłędnie i przynosi tyle reszty, ile się należy. Nigdy nie robi

najmniejszych pomyłek w rachunkach.

Z drugiej strony jest nieznośny, wiecznie kłóci się z muzułmanami, jest

bardzo uparty i ma ciężką rękę do wszelkich urządzeń mechanicznych. For

cal - mówi z błyszczącymi oczami i natychmiast słychać złowrogi trzask.

background image

Jeszcze bardziej katastrofalne są jego oszczędnościowe zapędy. Ze

smutkiem stwierdza, że na pół zgniłe banany i wyschnięte pomarańcze nie

zostają docenione.

- Czy nie było lepszych?

- Były, ale droższe. Te były tańsze, tak jest bardziej ekonomicznie.

Jest to wielkie słowo - Economia! Mnóstwo nas kosztuje, gdyż przeważnie

oznacza czyste marnotrawstwo.

Trzecim powiedzonkiem Michela jest Sawi pruba (Zrobić próbę).

96

Wymawia to różnym tonem - z nadzieją, kusząco, ochoczo, poufnie,

niekiedy rozpaczliwie. Rezultat jest zwykle opłakany.

Nasza praczka oddaje moje bawełniane sukienki z niewytłumaczalnym

opóźnieniem. Ryzykuję i wdziewam kostium żony Budowniczego

Imperium z szantungu, którego przedtem nie miałam odwagi włożyć.

Max rzuca na mnie tylko jedno spojrzenie.

- Co ty, u licha, masz na sobie?

Bronię się stwierdzeniem, że jest to miły i chłodny strój.

- Nie możesz tego nosić - stwierdza Max. - Idź i się przebierz.

- Muszę w tym chodzić. W tym celu to kupiłam.

- To jest okropne. Wyglądasz jak najbardziej odpychający rodzaj

memsahib: prosto z Puny!*

Przyznaję smętnie, że miałam takie podejrzenia. Max mówi zachęcająco: -

Włóż to zielonawożółte z wzorem biegnących rombów Tell Halaf.

- Wolałabym, żebyś nie używał terminów dotyczących ceramiki do

opisywania moich sukienek - mówię ze złością. -Ona jest

cytrynowozielona! A biegnące romby** to ohydna nazwa: kojarzy się z

background image

lekarstwem do ssania wyplutym przez dziecko na ladę w wiejskim

sklepiku! Nie rozumiem, jak możecie wymyślać takie wstrętne określenia

na wzory na ceramice!

- Ale ty masz wyobraźnię! - dziwi się Max. - Biegnące romby to po prostu

ozdobny motyw ceramiki Tell Halaf.

Rysuje go dla mnie na skrawku papieru, na co odpowiadam, że wiem, co

to jest, i zgadzam się, że to bardzo ciekawy wzór. To tylko opis jest taki

obrzydliwy.

Max patrzy na mnie ze smutkiem i potrząsa głową.

Przechodząc przez wieś Chanzir, słyszymy następującą rozmowę.

* Puna - miasto w Indiach, wówczas siedziba administracji brytyjskiej. **

W oryginale nieprzetłumaczalna gra stów: „running lozenge" może też

oznaczać rozmiękłą pastylkę.

7. Opowiedzcie

97

- Co to za jedni?

- To cudzoziemcy, którzy tu kopią w ziemi. Stary dżentelmen przygląda się

nam z powagą.

- Jacy oni są piękni - wzdycha. - Mają pełno pieniędzy! Stara kobieta

podbiega do Маха.

- Chawadża! Litości, wstaw się za moim synem. Wzięli go do Damaszku,

do więzienia. On jest porządnym człowiekiem, nic nie zrobił, całkiem nic,

przysięgam!

- Dlaczego więc wzięli go do więzienia?

- Za nic. To niesprawiedliwość. Ocal go dla mnie.

- Ale co on zrobił, matko?

background image

- Nic, przysięgam przed Bogiem. Na Boga, to prawda! On nic nie zrobił,

tylko zabił człowieka!

Nowe kłopoty. Kilku ludzi z Dżarablusu choruje. Mieszkają w namiotach

w Czaghar Bazarze. Trzech chorych nie może się podnieść i problem

polega na tym, że inni mężczyźni nie chcą się do nich zbliżyć. Nie

podadzą im wody i pożywienia.

To unikanie chorych jest bardzo dziwne. Skądinąd wszystko wydaje się

dziwne w społeczeństwie, gdzie ludzkie życie nie ma wartości.

- Umrą z głodu, jeśli nikt nie zaniesie im jedzenia - mówi Max.

Ich współtowarzysze wzruszają ramionami.

- In sza Allah, jeśli taka jest wola Boga. Brygadziści dowodzą, że są

cywilizowanymi ludźmi,

i wprawdzie niechętnie, ale usługują chorym. Max ostrożnie porusza

kwestię szpitala. Mógłby załatwić z francuskimi władzami przyjęcie do

szpitala dwóch najciężej chorych.

Jahja i Alawi potrząsają głowami z powątpiewaniem. To byłaby hańba iść

do szpitala, bo tam zdarzają się haniebne rzeczy. Śmierć jest lepsza od

hańby.

Myślę o błędnych diagnozach, o zaniedbaniach. - Co to za haniebne

rzeczy, które się wydarzają w szpitalu? - pytam.

Max wnika głębiej w sprawę. Po długiej serii pytań i odpowiedzi, których

nie rozumiem, odwraca się do mnie i wyjaśnia: mężczyzna został przyjęty

do szpitala i tam zrobiono mu lewatywę...

98

- Tak - mówię, czekając na dalszy ciąg wyjaśnień. Max oznajmia, że to

wszystko.

background image

- Czy ten człowiek umarł?

- Nie, ale wolałby umrzeć.

- Co takiego? - wołam z niedowierzaniem.

Max zapewnia, że tak jest rzeczywiście. Ten człowiek wrócił do swej wsi,

żywiąc głęboką, gorzką urazę. Takie poniżenie to już za dużo! Wolałby

śmierć.

Nam, ludziom zachodniej cywilizacji, przywykłym wysoko cenić życie,

trudno się przestawić na inną skalę wartości. A przecież wschodni sposób

myślenia jest dość prosty. Śmierć musi nadejść -jest równie nieunikniona

jak narodziny. To, czy przyjdzie wcześniej, czy później, zależy całkowicie

od woli Allaha. Ta wiara, to pogodzenie się z losem, uwalnia ich od tego,

co jest przekleństwem naszego obecnego świata - lęku. Nie są wolni od

potrzeb, ale są do pewnego stopnia wolni od lęku. A próżnowanie jest

naturalnym i szczęśliwym stanem - to praca jest nienaturalną

koniecznością.

Przychodzi mi na myśl stary żebrak, którego napotkaliśmy w Persji. Miał

białą brodę i był dystyngowanym i godnym człowiekiem. Mówił dumnie

mimo wyciągniętej dłoni:

- Daj mi odrobinę ze swego majątku, książę. Chodzi mi o to, abym uniknął

śmierci.

Problem dwóch chorych zaostrzył się. Max jedzie do Ka-miszli i

przedkłada swoje kłopoty francuskiemu komendantowi. Oficerowie są tam

zawsze uprzejmi i pomocni. Max zostaje przedstawiony francuskiemu

lekarzowi wojskowemu i ten jedzie wraz z nim na teren wykopalisk, żeby

zbadać pacjentów.

Potwierdza nasze obawy, że ci ludzie są naprawdę chorzy. Jeden z

background image

mężczyzn musiał być w bardzo poważnym stanie, kiedy przyszedł do nas

do pracy, i już wtedy nie mogło być większej nadziei na jego

wyzdrowienie. Zaleca umieszczenie obydwu w szpitalu. Chorych udaje się

namówić na wyrażenie zgody i zostają odwiezieni.

Francuski lekarz nader uprzejmie daje nam jakieś potężne lekarstwo na

przeczyszczenie, które powinno - jak zapewnia - podziałać nawet na

konia!

99

Jest to rzeczywiście potrzebne, gdyż nasi ludzie ustawicznie przychodzą

do Маха z plastycznymi opisami obstrukcji, a zwykłe środki

przeczyszczające wydają się wcale nie skutkować.

Jeden z naszych chorych umiera w szpitalu. Szczęśliwie drugi jest na

najlepszej drodze do wyzdrowienia. Dowiadujemy się o śmierci

pierwszego dwa dni później, kiedy mężczyzna jest już pochowany.

Alawi przychodzi do nas z poważną twarzą.

Jest to - jak mówi - sprawa naszej reputacji...

Duch we mnie upada. Słowo „reputacja" zawsze oznacza wydatek.

Ten człowiek, ciągnie Alawi, zmarł z dala od domu. Został tam

pochowany. To wielki dyshonor dla nas.

Ale nie mogliśmy zapobiec jego śmierci - tłumaczy Max. Był już ciężko

chory, kiedy przyszedł do nas do pracy, i zrobiliśmy wszystko, co

możliwe, żeby mu pomóc.

Alawi macha ręką na śmierć. Śmierć to nic. Tu chodzi nie o śmierć tego

człowieka, ale o jego pochówek.

No bo w jakiej sytuacji znajdą się jego krewni, jego rodzina? Został

pochowany w obcym miejscu. Będą musieli zostawić dom i udać się tam,

background image

gdzie jest jego grób. To hańba dla człowieka nie wrócić do rodzinnej

miejscowości na pochówek.

Max mówi, że nie wie, co mógłby teraz zrobić. Ten człowiek został

pochowany. Co Alawi sugeruje - pieniądze dla lamentującej rodziny?

Chętnie zostałyby przyjęte, owszem. Ale co Alawi naprawdę proponuje, to

ekshumacja.

- Co? Wykopać go z powrotem?

-Tak, chawadża. Wysłać zwłoki do Dżarablusu. Wtedy wszystko będzie

załatwione honorowo, a wasza reputacja nie ucierpi.

Max mówi, że nie wie, czy coś takiego da się załatwić. Nie wydaje mu się

to możliwe.

W końcu jedziemy do Kamiszli i naradzamy się z francuskimi władzami.

Najwyraźniej uważają, że jesteśmy szaleni!

Niespodziewanie utwierdza to Маха w decyzji. Jest to niewątpliwie

szaleństwo, zgadza się, ale czy jest to możliwe?

100

Lekarz wzrusza ramionami. Tak, to jest moiliwel Potrzebne będą

dokumenty - mnóstwo dokumentów. „Et des tim-bres, beaucoup de

timbres" [I znaczki, dużo znaczków].

- Naturalnie - zgadza się Max - to nieuniknione!

Machina zostaje wprawiona w ruch. Taksówkarz, który wybiera się

właśnie w drogę powrotną do Dżarablusu, z entuzjazmem przyjmuje

zadanie odwiezienia (odpowiednio zdezynfekowanych) zwłok. Jeden z

robotników, kuzyn zmarłego, zajmie się wszystkim. Zostają omówione

szczegóły.

Najpierw ekshumacja, potem podpisywanie niezliczonych dokumentów,

background image

nalepianie znaczków, asysta lekarza wojskowego, uzbrojonego w wielki

rozpylacz do formaliny, umieszczenie zwłok w trumnie, jeszcze więcej

formaliny, trumna zostaje szczelnie zamknięta, taksówkarz winduje ją z

humorem na miejsce.

- Hola! - woła. - Będziemy mieć wesołą podróż! Musimy uważać, żeby

nasz brat nie spadł po drodze!

Całej imprezie towarzyszy teraz rubaszna wesołość, którą można

porównać jedynie z atmosferą irlandzkiego czuwania przy zmarłym.

Taksówka odjeżdża, z taksówkarzem i kuzynem śpiewającymi na cały

głos. Wyczuwa się, że jest to dla nich niezwykła rozrywka! Bawią się w

najlepsze.

Max oddycha z ulgą. Nalepił ostatnie znaczki i wniósł ostatnie opłaty.

Konieczne dokumenty (gruby plik) zostały powierzone kierowcy

taksówki.

- No - mówi Max - koniec tego wszystkiego!

Myli się. Podróż zmarłego Abdallaha Hamida zasługuje na poetycką sagę.

Chwilami wydaje się, że jego ziemska powłoka nigdy nie zazna spokoju.

Zwłoki bez przygód dojeżdżają do Dżarablusu. Zostają przyjęte

stosownymi lamentami i - jak można sądzić - z pewną dumą, że miał tak

wspaniałą ostatnią podróż. Rozpoczynają się ceremonie pogrzebowe - a

właściwie feta. Taksówkarz, wzywając Allaha, rusza w dalszą drogę do

Aleppo. Dopiero po jego odjeździe okazuje się, że wszystkie tak ważne

„formularze" pojechały wraz z nim.

Koniec świata! Bez koniecznych dokumentów nie można zmarłego

pochować. Czy więc trzeba go odwieźć z powrotem do Kamiszli?

Wywiązują się gorączkowe dysputy. Zostają

background image

101

wysłane depesze - do francuskich władz w Kamiszli, do nas, pod nader

wątpliwy adres taksówkarza w Aleppo. Wszystko dzieje się na powolny

arabski sposób - a tymczasem Abdallah Hamid pozostaje niepochowany.

Jak długo, pytam niespokojnie Маха, trwa działanie formaliny?

Załatwiamy nowy komplet dokumentów (zaopatrzony w les timbres) i

wysyłamy go do Dżarablusu. Tymczasem przychodzi wiadomość, że ciało

ma zostać przetransportowane pociągiem do Kamiszli. Pilne depesze

biegną tam i z powrotem.

Nagle wszystko się dobrze kończy. Taksówkarz wraca do Dżarablusu,

przywożąc dokumenty. - Co za gapiostwo! - wykrzykuje.

Pogrzeb przebiega jak należy. Nasza reputacja - zapewnia nas Alawi -jest

uratowana! Francuskie władze nadal uważają nas za szaleńców. Nasi

robotnicy z powagą wychwalają. Michel jest oburzony - cóż za brak

ekonotnicznego myślenia! Żeby dać ujście swemu oburzeniu, od

wczesnych godzin rannych z hałasem wyklepuje pod naszymi oknami

tutię, póki stanowczo nakazujemy mu przestać.

Типа to ogólna nazwa na wszelkie sposoby wykorzystania kanistrów po

benzynie. Trudno sobie wyobrazić, co by zrobiła Syria bez kanistrów po

benzynie. Kobiety noszą w nich wodę ze studni. Rozcina się je i wyklepuje

z nich piaty blachy do pokrywania dachów i naprawy domów.

Ambicją Michela, jak się nam zwierza w przypływie zaufania, jest mieć

dom cały z tutii.

- Byłby piękny - mówi tęsknie - bardzo piękny!

ROZDZIfllPip

Koniec sezonu

background image

Czaghar Bazar okazuje się interesujący dla archeologów i na ostatni

miesiąc z Londynu przyjeżdża do pomocy В.

Z ciekawością obserwujemy В. i Maca obok siebie - stanowią takie

zupełne przeciwieństwo. В. jest zdecydowanie zwierzęciem społecznym,

Mac - przeciwnie. Ich współpraca dobrze się układa, ale jeden dla

drugiego stanowi zagadkę, patrzą na siebie ze zdumieniem.

W dniu, w którym jedziemy do Kamiszli, B. nagle wyraża zaniepokojenie:

- To chyba niezbyt ładnie tak zostawiać biednego Maca samego na cały

dzień? Może ja z nim zostanę.

- Mac lubi być sam - zapewniam go.

B. nie może uwierzyć. Idzie do pracowni.

- Hej, Mac, chciałbyś, żebym został z tobą? To chyba straszne nudy, tak

siedzieć samemu cały dzień.

Na twarzy Maca pojawia się wyraz konsternacji.

- Och, cieszyłem się na to - oznajmia.

- To dziwny facet - mówi В., kiedy podskakujemy na wybojach drogi do

Kamiszli. - Widziałaś ten zachód słońca wczoraj? Wspaniały! Poszedłem

na dach, żeby nań popatrzeć. Spotkałem tam Maca. Przyznaję, że

wykazałem może za wiele entuzjazmu, ale Mac nie wyrzekł ani słowa.

Nawet mi nie odpowiedział. A przecież chyba poszedł tam popatrzeć na

ten zachód!

- Tak, on zwykle chodzi na dach wieczorami.

- W takim razie to dziwne, że się nie odezwał.

103

Wyobraziłam sobie Maca na dachu, milczącego i zamkniętego w sobie, i

obok niego B. trajkoczącego z entuzjazmem.

background image

Niewątpliwie później Mac usiądzie na kraciastym pledzie w swym

skrupulatnie uporządkowanym pokoju i zapisze w notatniku...

- Chodzi mi o to... - zaczyna B. z uporem, ale przerywa mu manewr

Michela, który z diabolicznymi zamysłami gwałtownie skręca na skraj

drogi i naciskając na pedał gazu, wjeżdża w grupkę Arabów, złożoną z

dwu starych kobiet i mężczyzny z osłem.

Ludzie rozbiegają się z krzykiem, a Max przechodzi samego siebie w

wymyślaniach. Co, u diabła, Michel wyprawia? Mógł ich zabić!

Wygląda na to, że takie były mniej więcej jego intencje.

- No i co by się stało? - pyta Michel, wyrzucając obie ręce w powietrze i

pozwalając autu jechać, gdzie mu się podoba. -To przecież muzułmanie,

no nie?

Wyraziwszy takie, w jego przekonaniu wysoce chrześcijańskie, uczucia,

zapada w męczeńskie milczenie człowieka niezrozumianego. Co to za

chrześcijanie - wydaje się mówić do siebie - co za brak żarliwości w

wierze!

Max ustala jako bezwzględną regułę, że jakiekolwiek próby

zamordowania muzułmanina są niedopuszczalne.

Michel smętnie mruczy pod nosem:

- Byłoby lepiej, gdyby wszyscy muzułmanie byli martwi!

Poza naszymi zwykłymi sprawami do załatwienia w Ka-miszli - wizytą w

banku, zakupami u pana Yannakosa i grzecznościową wizytą u Francuzów

- В. ma własną sprawę, a mianowicie odebranie paczki wysłanej z Anglii i

zawierającej dwie piżamy.

Otrzymaliśmy urzędowe zawiadomienie, że rzeczona przesyłka oczekuje

nas w urzędzie pocztowym - zatem idziemy na pocztę.

background image

Naczelnika nie widać, ale zostaje wezwany na posterunek przez

zezowatego podwładnego. Przybywa, ziewając, ciepło ubrany w siną

pasiastą piżamę. Choć niewątpliwie wyrwany z głębokiego snu, jest

uprzejmy i przyjazny, wita się ze wszyst-

104

kimi uściskiem dłoni, wypytuje nas o postępy w wykopaliskach - czy

znaleźliśmy jakieś złoto? Czy wypijemy z nim filiżankę kawy? W ten

sposób zaspokoiwszy wymagania grzeczności, przechodzimy do

właściwego tematu. Nasze listy docierają teraz na pocztę w Amudzie - nie

jest to bardzo szczęśliwe rozwiązanie, gdyż starszawy urzędnik pocztowy

w Amudzie uważa je za tak drogocenne, że często zamyka je w sejfie na

wartościowe depozyty i zapomina je nam wydać.

Paczka przeznaczona dla B. została jednak zatrzymana w Ka-miszli i

właśnie zaczynamy pertraktacje o jej wydanie.

- Tak, istotnie przyszła taka paczka - potwierdza naczelnik. - Z Anglii, z

Londynu. Ach, jakie to musi być wielkie miasto! Jakżebym chciał je

zobaczyć! Jest adresowana do Monsieur В. - A, to jest Monsieur В., nasz

nowy kolega? Ponownie wymienia z B. uścisk dłoni i wypowiada kilka

uprzejmych komplementów. B. odpowiada uprzejmie i obszernie po

arabsku.

Po tym interludium wracamy do sprawy paczki. Tak, poświadcza

naczelnik, przesyłka była tutaj - tu, w biurze! Ale już jej tu nie ma. Została

przekazana urzędowi celnemu. Monsieur В. musi zdawać sobie sprawę, że

paczki podlegają ocleniu.

В. mówi, że paczka zawiera rzeczy osobiste - ubrania.

Naczelnik odpowiada: - Niewątpliwie, niewątpliwie, ale to już sprawa

background image

urzędu celnego.

- Musimy więc pójść do urzędu celnego?

- To byłaby właściwa procedura - zgadza się naczelnik. -Ale dziś nie ma

po co tam chodzić. Dziś jest środa, a w środy urząd celny jest nieczynny.

- A zatem jutro?

- Tak, jutro urząd celny będzie otwarty.

- Przykro mi - mówi В. do Маха. - Obawiam się, że będę musiał

przyjechać tu jutro ponownie, żeby odebrać paczkę.

Naczelnik poczty mówi, że niewątpliwie Monsieur B. musi przyjechać tu

nazajutrz, ale mimo to nie będzie mógł odebrać paczki.

- Dlaczego nie? - pyta В.

- Ponieważ po załatwieniu formalności w urzędzie celnym paczka musi

przejść przez pocztę.

105

- Chce pan powiedzieć, że będę musiał wrócić tutaj, żeby odebrać paczkę?

- Właśnie. Ale jutro będzie to niemożliwe, ponieważ jutro urząd pocztowy

będzie zamknięty - oznajmia z triumfem naczelnik.

Rozważamy szczegółowo sprawę, ale biurokracja triumfuje na każdym

kroku. Wygląda na to, że w całym tygodniu nie ma ani jednego dnia, kiedy

zarówno urząd celny jak i poczta byłyby równocześnie czynne!

Oboje zwracamy się do B. z wyrzutami. Czemu, u licha, zamiast wysyłać

swoje przeklęte piżamy pocztą, nie przywiózł ich ze sobą!

- Bo to są bardzo specjalne piżamy - broni się B.

- Muszą być bardzo specjalne - mówi Max - biorąc pod uwagę wszystkie

kłopoty, na jakie nas narażają! Furgonetka jest po to, by jeździć codziennie

na wykopaliska, a nie do Kamisz-li na pocztę!

background image

Próbujemy namówić naczelnika poczty, żeby pozwolił B. podpisać

formularze już teraz, ale urzędnik jest niezłomny. Formalności pocztowych

należy dopełnić po formalnościach celnych. Pokonani wychodzimy ze

smutkiem z urzędu pocztowego, a naczelnik zapewne wraca do łóżka.

Zjawia się Michel, niezmiernie podniecony, i oznajmia, że dobił bardzo

korzystnego targu przy kupnie pomarańczy. Dostał dwieście pomarańczy

za bardzo niską cenę. Jak zwykle, zostaje zwymyślany. Czy on sobie

wyobraża, że zjemy dwieście pomarańczy, zanim zgniją - oczywiście o ile

już nie są zepsute?

Niektóre z nich, przyznaje Michel, istotnie są już odrobinę nadpsute. Ale

były bardzo tanie, a przy kupnie dwustu sztuk jest duża zniżka. Max

zgadza się je obejrzeć i natychmiast je wyrzuca. Większość z nich jest już

pokryta zieloną pleśnią!

Michel mruczy żałośnie: „Economia!". W końcu to jednak są pomarańcze.

Odchodzi i wraca z jakimiś „ekonomicznymi" kurami, dźwiganymi -jak tu

jest w zwyczaju - głową na dół, ze związanymi nogami. Zrobiwszy

pozostałe ekonomiczne i nieekonomiczne zakupy, jedziemy do domu.

Pytam Maca, czy miło spędził dzień, i otrzymuję odpowiedź:

„Wspaniale!", wypowiedzianą z niewątpliwym entuzjazmem.

106

Gapiąc się z niezrozumieniem na Maca, B. siada na krześle... . którego w

tym miejscu nie ma - i wspaniały dzień Maca zyskuje jeszcze wspanialsze

zakończenie. Nigdy nie widziałam, żeby ktoś tak serdecznie się śmiał! W

trakcie posiłku Mac od czasu do czasu wybucha śmiechem od nowa.

Gdybyśmy wiedzieli wcześniej, co może przemówić do poczucia humoru

Maca, moglibyśmy coś zaaranżować i dać mu okazję do sporej porcji

background image

tłumionej uciechy!

В. nadal mozolnie usiłuje podtrzymywać więzy towarzyskie. W dniach

kiedy Max dyżuruje przy wykopaliskach, a nasza trójka zostaje w domu,

В. włóczy się z kąta w kąt jak zbłąkana dusza. Idzie do pracowni

kreślarskiej i zagaduje Maca, lecz spotkawszy się z brakiem odzewu,

przechodzi ze smutkiem do biura, gdzie ja wystukuję na maszynie opis

ponurych szczegółów kolejnego morderstwa.

- Och - mówi В. - jesteś zajęta? Odpowiadam krótkim „Owszem".

- Pisaniem? - pyta В.

- Tak - mówię (jeszcze krócej).

- Pomyślałem sobie - mówi tęsknie В. - że mógłbym przynieść tu etykietki

i znaleziska. Nie będę ci chyba przeszkadzał?

Muszę być stanowcza. Tłumaczę, że w żadnym razie nie poradzę sobie z

moim trupem, jeśli w najbliższym sąsiedztwie będzie oddychał, poruszał

się i zapewne odzywał ktoś żywy.

Biedny В. odchodzi z posępną miną, skazany na pracę w samotności i w

milczeniu. Jestem pewna, że jeśli B. kiedykolwiek zabierze się do pisania

książki, będzie nad nią pracował przy grającym radiu, włączonym

gramofonie i przy akompaniamencie głośnych rozmów toczących się w

tym samym pomieszczeniu!

Ale kiedy przybywają goście, czy to obejrzeć wykopaliska, czy odwiedzić

nas w domu, wtedy B. pokazuje, co potrafi.

Zakonnice, francuscy oficerowie, odwiedzający nas archeolodzy, turyści -

B. chętnie i kompetentnie zajmie się każdym.

- Zatrzymało się jakieś auto, jest tam parę osób. Czy nie powinienem

wyjść i zobaczyć, kto to?

background image

107

- Och, proszę, zrób to!

Zjawia się grupka, zręcznie prowadzona, z B. radośnie gaworzącym w

dowolnym języku, jaki akurat jest przydatny. Przy takich okazjach, jak mu

mówimy, B. jest wart swej wagi w złocie.

- Mac nie bardzo się do tego nadaje, prawda? - mówi В., szczerząc do

niego zęby.

- Mac zupełnie się nie nadaje - odpowiadam z powagą. -On nawet nie

próbuje.

Mac uśmiecha się swym łagodnym, dalekim uśmiechem...

Mac -jak pewnego dnia odkrywamy - ma pewną słabość. Słabości na imię

Koń.

Problem piżam В. zostaje rozwiązany w ten sposób, że В. odwozi Maca

samochodem na kopiec i jedzie dalej do Kamisz-li. Mac chce wrócić do

domu w południe i Alawi sugeruje, że mógłby pojechać konno. Szejk ma

kilka koni. Twarz Maca rozjaśnia się. Wyraz łagodnej rezerwy pierzcha,

jego miejsce zajmuje entuzjazm.

Od tego momentu pod najmniejszym pretekstem Mac wraca do domu

konno.

- Chawadża Mac - zauważa Alawi - nigdy nie mówi, tylko gwiżdże. Kiedy

chce, żeby pomocnik przestawił tyczkę w lewo, gwiżdże. Kiedy chce, żeby

przyszedł murarz, gwiżdże. Teraz gwiżdże na konia!

Sprawa piżam В. jest nadal niezalatwiona. Urząd celny domaga się

wygórowanej opłaty ośmiu funtów! В. zwraca uwagę, że piżamy

kosztowały zaledwie po dwa funty, i odmawia zapłacenia żądanej sumy.

Sytuacja staje się niesłychanie trudna. Urząd celny pyta, co ma zrobić z

background image

paczką. Zwraca ją poczcie. Naczelnik nie może wydać jej В. і nie może

wypuścić jej z kraju! Marnujemy kilka dni na jazdy do Kamiszli i dyskusje

nad tą sprawą. Zostaje wezwany dyrektor banku i oficerowie z Services

Spćciaux. Wtrąca się nawet wysoki dostojnik Kościoła maronickiego,

który składa wizytę dyrektorowi banku. Robi ogromne wrażenie w swych

fioletowych szatach, z olbrzymim krzyżem i wielkim kokiem!

Nieszczęsny naczelnik poczty, chociaż nadal w piżamie, w ogóle nie może

się przespać! Sprawa przybiera międzynarodowy wymiar.

108

Nagle wszystko okazuje się załatwione. Pewnego dnia do naszego domu

przybywa z paczką douanier z Amudy. Trudności zostały przezwyciężone:

trzydzieści szylingów cła, „douze francs cinąuante pour les timbres, et des

cigarettes, n 'est ce pas?". (Wciskamy mu papierosy w rękę). „Voila,

MonsieurP'. Urzędnik promienieje, B. promienieje, wszyscy promienieją.

Stoimy dookoła i obserwujemy B. otwierającego swoją paczkę.

Trzyma jej zawartość z dumą, tłumacząc jak Biały Rycerz*, że to jego

własny, specjalny wynalazek.

- Moskity - wyjaśnia. - Moskitiera jest niepotrzebna. Max mówi, że nigdy

w tym rejonie nie widział moskita.

- Oczywiście, są tu moskity - stwierdza В. - Wiadomo, stojąca woda!

Mój wzrok kieruje się natychmiast na Maca.

- Nie ma tu stojącej wody - potwierdzam. - Gdyby była, Mac by ją

widział!

В. mówi z triumfem, że na północ od Amudy jest staw ze stojącą wodą.

Max i ja powtarzamy, że nigdy nie widzieliśmy tu ani nie słyszeliśmy

żadnego moskita. B. nie zwraca na to uwagi, tylko rozwodzi się nad

background image

swoim wynalazkiem.

Piżama jest z białego jedwabiu do prania. Stanowi jedną całość, z

kapturem, który zakrywa głowę, a rękawy kończą się rękawicami bez

palców. Z przodu zapina się na zamek błyskawiczny, tak że jedyne

fragmenty ciała narażone na atak mo-skitów to oczy i nos.

- A człowiek wdycha i wydycha powietrze przez nos, co trzyma moskity z

daleka - dodaje B. triumfująco.

Max powtarza chłodno, że nie ma tu moskitów.

B. daje nam do zrozumienia, że kiedy wszyscy będziemy cierpieć i trząść

się z powodu malarii, pożałujemy, że nie skorzystaliśmy z jego pomysłu.

Mac nagle wybucha śmiechem. Patrzymy na niego pytająco.

- Przypomniało mi się, jak usiadłeś na krześle, którego nie było - wyjaśnia

Mac i odchodzi, chichocząc.

* Postać z książki Lewisa Carrolla O tym, co Alicja odkryła po drugiej

stronie lustra.

109

Zdążyliśmy już mocno zasnąć tej nocy, kiedy wybucha straszliwy

harmider. Zrywamy się, myśląc w pierwszym momencie, że zaatakowali

nas bandyci. Biegniemy do jadalni. Po pokoju miota się biała postać,

wrzeszcząc i podskakując.

- Wielkie nieba, В., со się dzieje? - wola Max. Przez chwilę myślimy, że

B. oszalał. Następuje jednak oświecenie.

Do piżamy, która miała chronić przed komarami, w jakiś sposób

wślizgnęła się mysz! A zamek się zaciął! Dopiero o świcie przestajemy się

śmiać. Jeden B. nie jest szczerze ubawiony...

Robi się coraz goręcej. Pojawiają się najróżniejsze kwiaty. Nie pasjonuję

background image

się botaniką, nie znam ich nazw i szczerze mówiąc, nie chcę ich znać.

(Jaką przyjemność może sprawić znajomość nazw?). Są tam niebieskie i

lilaróżowe jakby maleńkie łubiny i drobne dzikie tulipany, i złote jakby

nagietki, i kłosy delikatnych ciemnofioletowych kwiatków. Wszystkie

kopce mienią się kolorami. To rzeczywiście jest urodzajny step. Zaglądam

do magazynu i pożyczam parę naczyń o odpowiednim kształcie. Mac,

który chce je rysować, na próżno ich szuka. Są pełne kwiatów.

Nasz dom szybko rośnie. Postawiono drewniane krążyny i układa się na

nich cegły z suszonej gliny. Dom będzie bardzo pięknie wyglądał. Stojąc

na kopcu obok Maca, składam mu gratulacje.

- To dużo lepsze niż moja toaleta - mówię.

Autor udanego dzieła zgadza się z moim zdaniem. Żali się jednak gorzko

na robotników, którzy nie mają najmniejszego pojęcia -jak mówi - o

dokładności. Jestem pewna, że nie mają! Mac dodaje z żółcią w glosie, że

tylko się śmieją i myślą, że to nie ma znaczenia. Zmieniam temat rozmowy

na konie i Mac się wypogadza.

Wraz z nadejściem upałów temperamenty naszych robotników też stają się

gorętsze. Max podwyższa grzywny za rozbite głowy i w końcu podejmuje

rozpaczliwą decyzję. Co rano robotnicy, zanim zabiorą się do pracy, muszą

zdać wszelką broń. Decyzja jest niepopularna, lecz ludzie, choć niechętnie,

110

podporządkowują się. Pod czujnym okiem Маха oddają pałki, maczugi i

długie noże o morderczym wyglądzie Michelo-wi, który zamyka je we

wnętrzu furgonetki. O zachodzie słońca właściciele otrzymują je z

powrotem. Jest to nużące i traci się czas, ale przynajmniej robotnicy

unikają poważniejszych obrażeń.

background image

Przychodzi robotnik jezyd i skarży się, że jest bliski zemdlenia z powodu

braku wody. Nie może pracować, jeśli nie będzie miał wody do picia.

- Ale przecież jest tu woda! Dlaczego nie pijesz?

- Nie mogę pić tej wody. Ona jest ze studni, a dziś rano syn szejka upuścił

do niej sałatę.

Jezydom religia nie pozwala nawet mówić o sałacie, a co dopiero dotykać

czegokolwiek zanieczyszczonego przez nią, gdyż wierzą, że mieszka w

niej szajtan (diabeł).

Max tłumaczy mu: - Myślę, że cię okłamano, gdyż dziś rano widziałem

syna szejka w Kamiszli. Mówił mi, że przebywa w Kamiszli od dwóch

dni. Chciano cię oszukać.

Następnie ogłasza się zgromadzonym robotnikom przepisy porządkowe.

Nikomu nie wolno oszukiwać lub prześladować robotników jeżydów.

„Tutaj przy robocie wszyscy mają być braćmi".

Jakiś muzułmanin występuje naprzód z wesołym spojrzeniem.

- Ty, chawadża, podążasz za Chrystusem, a my za Mahometem, ale obaj

jesteśmy wrogami szajtana. Jest więc naszym obowiązkiem prześladować

tych, którzy wierzą, że szajtan powinien być czczony, i którzy oddają mu

cześć.

- Wypełnianie tego obowiązku będzie cię w przyszłości kosztowało za

każdym razem pięć franków! - ostrzega Max.

Przez kilka dni po tym incydencie nie ma żadnych skarg ze strony

jezydów.

Jezydzi są dziwnymi i niezwykle łagodnymi ludźmi, a cześć oddawana

Szajtanowi (szatanowi) ma raczej na celu ułagodzenie go. Co więcej,

wierzą, że ten świat został oddany Szajtanowi w opiekę przez samego

background image

Boga - i po epoce Szajtana nastąpi epoka Jezusa, którego uznają za

proroka, ale mniemają, że jeszcze nie objął władzy. Imienia Szajtana, ani

żadnego słowa, które je przypomina, nie wolno nigdy wymawiać.

111

Ich świątynia, Szajch Adi, mieści się na wzgórzach w pobliżu Mosulu,

gdzie mieszkają Kurdowie. Zwiedzaliśmy ją, kiedy prowadziliśmy

wykopaliska w tamtej okolicy. Myślę, że nie ma na całym świecie równie

pięknego i spokojnego miejsca. Droga prowadzi daleko w głąb wzgórz,

wijąc się wzdłuż górskiego strumienia, wśród dębów i granatów. Powietrze

jest czyste, chłodne i świeże. Ostatnie kilka mil podróży trzeba odbyć

pieszo lub konno. Podobno natura ludzka jest w tych okolicach tak czysta,

że chrześcijanki mogą kąpać się nago w strumieniach.

I nagle wychodzi się na białe wieże świątyni. Wszystko tu jest spokojne,

łagodne i ciche. Są tu drzewa, dziedziniec, bieżąca woda. Opiekunowie o

łagodnych twarzach przynoszą poczęstunek i sączy się herbatę, siedząc w

idealnym spokoju. Z wewnętrznego dziedzińca wchodzi się do świątyni,

gdzie po prawej znajduje się rzeźba wielkiego czarnego węża. Wąż jest

święty, gdyż jeżydzi wierzą, że arka Noego osiadła na górze Dżabal

Sindżar i że powstała w niej dziura, a wtedy wąż zwinął się w kłębek i

zatkał dziurę, tak że arka mogła płynąć dalej.

Zdejmujemy obuwie i zostajemy wprowadzeni do świątyni. Ostrożnie

przestępujemy próg, ponieważ nie wolno na nim stawać. Nie wolno także

pokazywać podeszew stóp, co jest dość trudne, kiedy siedzi się na ziemi ze

skrzyżowanymi nogami.

Wnętrze jest ciemne i chłodne i szemrze w nim święte źródło, o którym

mówią, że ma połączenie z Mekką. Do tej świątyni w dniach festiwali jest

background image

wnoszony wizerunek pawia. Paw został wybrany na przedstawiciela

Szajtana, według niektórych dlatego, że jest to słowo najdalsze

brzmieniowo od zakazanego imienia. Jakkolwiek rzecz się przedstawia,

Lucyfer, Syn Poranka, jest Aniołem Pawiem wiary jezydów.

Wychodzimy i ponownie rozsiadamy się w chłodzie, ciszy i spokoju

dziedzińca. Obydwoje odczuwamy żywą niechęć do powrotu z tego

górskiego sanktuarium do zgiełkliwego świata...

Szajch Adi jest miejscem, którego nigdy nie zapomnę - nie zapomnę

błogostanu i najwyższego ukojenia, jakie owładnęły tam moją duszą...

112

Przywódca jezydów, Mir, przybył pewnego razu zobaczyć nasze

wykopaliska w Iraku. Wysoki mężczyzna o smutnej twarzy, odziany cały

na czarno. Jest papieżem, a zarazem wodzem, chociaż wieść niesie, że ów

Mir jest w pełni podporządkowany swej ciotce, chatun świątyni Szajch

Adi, oraz swej matce, przystojnej i ambitnej kobiecie, o której mówi się,

że podaje synowi narkotyki, żeby móc wywierać na niego wpływ.

Jadąc na wycieczkę w góry Sindżar, składamy wizytę szejkowi jezydów

Sindżaru, Hamowi Szerowi, bardzo staremu człowiekowi, podobno

dziewięćdziesięcioletniemu. Podczas pierwszej wojny światowej setki

Ormian uciekających przed Turkami znalazło schronienie w Sindżarze i

ocaliło życie.

Do kolejnych swarów dochodzi w sprawie dnia odpoczynku. Dzień po

wypłacie jest zawsze świętem. Muzułmanie twierdzą, że skoro pracuje ich

przy wykopaliskach więcej niż chrześcijan, wolnym dniem powinien być

piątek. Ormianie odmawiają pracy w niedziele, twierdząc, że skoro są to

wykopaliska chrześcijan, dniem wolnym od pracy powinna być niedziela.

background image

Wydajemy rozporządzenie, że wolnym dniem będzie zawsze wtorek, który

o ile nam wiadomo, nie jest dniem świątecznym żadnej religii.

Wieczorami brygadziści przychodzą do naszego domu, piją z nami kawę i

donoszą o trudnościach lub problemach, jakie się wyłaniają.

Tego wieczoru stary Abd as-Salam jest szczególnie wymowny. Jego głos

podnosi się w długim, namiętnym monologu. Nie mogę uchwycić sensu

jego wypowiedzi, choć przysłuchuję się uważnie. Jest to tak dramatyczny

wywód, że budzi moją ciekawość. Kiedy Abd as-Salam zatrzymuje się dla

nabrania oddechu, pytam Маха, о co chodzi.

Max odpowiada jednym krótkim słowem: zaparcie.

Wyczuwając moje zainteresowanie, Abd as-Salam zwraca się ku mnie i

wylewa potoki słów, obrazowo przedstawiając dalsze szczegóły swego

stanu zdrowia.

Max tłumaczy: brał już najróżniejsze europejskie pigułki, roślinne środki

przeczyszczające, w tym olej rycynowy. Opo-

8. Opowiedzcie... 113

wiada dokładnie, jak się czuł po każdym z nich i jak żaden z nich nie

spowodował pożądanych skutków.

Niewątpliwie w tym przypadku byłoby wskazane końskie lekarstwo

francuskiego doktora.

Max aplikuje straszliwą dawkę! Abd as-Salam odchodzi z nadzieją, a my

wszyscy modlimy się o szczęśliwy rezultat!

Jestem teraz bardzo zajęta. Poza naprawianiem ceramiki doszła mi jeszcze

fotografia. Przydzielono mi ciemnię fotograficzną. Przypomina nieco

„ustronny kącik" z czasów średniowiecza. Nie można w niej ani stać, ani

siedzieć. Wpełznąwszy do wnętrza na czworakach, wywołuję klisze na

background image

klęczkach, z opuszczoną głową. Wychodzę praktycznie uduszona i

niezdolna się wyprostować i znajduję dużą przyjemność w szczegółowym

opisywaniu moich cierpień, chociaż słuchacze są dość nieuważni - całe

zainteresowanie dotyczy negatywów, a nie czeladnika.

Max od czasu do czasu przypomina sobie, żeby powiedzieć ciepło i

taktownie: „Jesteś cudowna, kochanie" w trochę nieobecny sposób.

Nasz dom jest skończony. Z wierzchołka kopca wygląda na świątynię, z

wielką białą kopułą wznoszącą się na tle spieczonej przez słońce ziemi.

Wewnątrz jest bardzo przyjemnie. Kopuła zapewnia chłód i stwarza

wrażenie przestrzenności. Dwa pomieszczenia po jednej stronie to

pracownia, będąca zarazem magazynem, oraz sypialnia moja i Маха. Po

drugiej stronie jest kreślarnia, a za nią sypialnia Maca i B. W tym roku

spędzimy tu tylko jeden lub dwa tygodnie. Zaczynają się żniwa i

codziennie ktoś porzuca pracę, by wziąć w nich udział. Kwiaty znikły

dosłownie w ciągu jednej nocy, gdyż Beduini zeszli z gór - dookoła stoją

ich brunatne namioty, a ich stada pasą się wszędzie, idąc powoli na

południe.

Wrócimy tu w przyszłym roku - wrócimy do naszego domu, gdyż ta

budowla z kopułą na pustkowiu już wydaje się nam domem.

Szejk w swej śnieżnobiałej szacie okrąża go z uznaniem, jego wesołe,

małe oczka błyszczą. To będzie kiedyś jego własność.

Szejk już czuje, jak jego prestiż rośnie.

114

Jak miło będzie zobaczyć znowu Anglię, zobaczyć przyjaciół, zieloną

trawę i wysokie drzewa. Ale także będzie miło wrócić tu w przyszłym

roku.

background image

Mac szkicuje. Szkic przedstawia kopiec -jest to wyraźna stylizacja, ale

mnie się bardzo podoba.

Nie ma na nim żadnej ludzkiej istoty, jedynie układ powyginanych linii.

Uświadamiam sobie, że Mac jest nie tylko architektem. Jest także artystą.

Proszę go o zaprojektowanie okładki do mojej nowej książki.

Wchodzi B. ze skargą, że wszystkie krzesła są zajęte i nie ma na czym

usiąść.

- A po co masz siedzieć? - pyta Max. - Jest mnóstwo do zrobienia.

Wychodzi, a B. mówi do mnie z przyganą:

- Ależ ten twój mąż tryska energią!

Ciekawe, kto by w to uwierzył, zobaczywszy Маха śpiącego w letnie

popołudnie w Anglii...

Zaczynam myśleć o Devonie, o rudych skałach i niebieskim morzu... To

cudownie wracać do domu - do córki, psa, śmietanki z Devonshire, jabłek,

kąpieli... Wydaję ekstatyczne westchnienie.

ROZOM SZÓSTY

Koniec podróźu,

To, co znajdujemy, jest zachęcające, więc mamy kontynuować

wykopaliska przez następny sezon.

W tym roku będziemy w innym składzie.

Mac bierze udział w innych wykopaliskach, w Palestynie, ale ma nadzieję,

że przyjedzie do nas na ostatnie kilka tygodni sezonu.

Będziemy więc mieli innego architekta. Będzie też dodatkowy uczestnik -

Pułkownik. Max ma nadzieję połączyć wykopaliska w Tell Brak z pracami

w Czaghar Bazarze i Pułkownik miałby nadzorować jedne, podczas gdy

Max - drugie.

background image

Max, Pułkownik i nasz nowy architekt jadą razem, ja zaś mam dołączyć

parę tygodni później.

Jakieś dwa tygodnie przed wyjazdem telefonuje nasz nowy architekt i pyta

о Маха. Маха akurat nie ma w domu. Głos architekta zdradza

zaniepokojenie. Pytam, czy mogę coś dla niego zrobić.

Wyjaśnia: - Chodzi mi o podróż. Jestem u Cooka. Usiłuję zarezerwować

sypialny do miejscowości, jaką podał mi Max, a u Cooka mówią mi, że

takiej stacji nie ma.

Potwierdzam, że jest, i dodaję:

- Często tak mówią. Nikt nigdy nie jeździ do takich miejsc jak my, wobec

czego urzędnicy nigdy o nich nie słyszeli.

- Myślą, że w rzeczywistości chodzi mi o Mosul.

- Na pewno nie - zapewniam.

Coś mi świta. - Czy pytał pan o Kamiszli, czy o Nusaybin?

- Kamiszli! Czy to nie tak się nazywa?

116

- Miejscowość istotnie nazywa się Kamiszli, ale stacja nazywa się

Nusaybin. Znajduje się po tureckiej stronie granicy. Kamiszli jest

syryjskim miastem.

- To wyjaśnia sprawę. Max nie wspominał o czymś, co powinienem

jeszcze zabrać?

- Nie. Ma pan dużo ołówków?

- Ołówków? - W jego głosie słychać zdziwienie. - Oczywiście.

- Będzie pan potrzebował dużo ołówków - dodaję.

Nie uświadamiając sobie w pełni złowrogiego znaczenia mojej uwagi,

kończy rozmowę.

background image

Jazda do Stambułu jest bezproblemowa i udaje mi się przewieźć cało mój

zasób butów przez tureckie cło!

Na dworcu Haydar Pasa okazuje się, że mam dzielić przedział z tęgą

turecką damą. Ona sama ma już sześć walizek, dwa kosze o dziwnym

kształcie, kilka pasiastych toreb i mnóstwo najróżniejszych paczuszek z

wiktuałami. Kiedy dodaję dwie moje walizki i pudło na kapelusz, po

prostu nie ma już miejsca na nogi!

Grubą damę odpowadza inna, szczuplejsza i żywsza. Zwraca się do mnie

po francusku, wywiązuje się między nami przyjazna rozmowa. Jadę do

Aleppo? Ach, jej kuzynka nie jedzie tak daleko! Czy mówię po

niemiecku? Kuzynka zna nieco niemiecki.

Niestety, nie mówię po niemiecku! A po turecku? Po turec-ku też nie!

Co za bieda! Jej kuzynka nie zna francuskiego! Cóż więc będziemy robić?

Jak będziemy rozmawiać?

- Wygląda na to - odpowiadam - że nie będziemy mogły rozmawiać.

- Jaka szkoda! - boleje energiczna kuzynka. - To byłoby dla obu pań

bardzo interesujące. Powiedzmy sobie zatem, ile zdążymy, zanim pociąg

odjedzie. Jest pani zamężna, tak? - Przyznaję, że jestem zamężna. - A

dzieci? Na pewno ma pani dużo dzieci? Moja kuzynka ma tylko czworo,

ale w tym trzech chłopców! - dodaje kuzynka z dumą. Czuję, że dla

prestiżu Anglii nie mogę się przyznać, że w zupełności zadowala mnie

jedna córka. Bezwstydnie łżąc, dodaję zatem dwóch synów.

117

- To znakomicie! - promienieje kuzynka. - A poronienia? Ile miała pani

poronień? Moja kuzynka miała pięć: dwa w trzecim miesiącu, dwa w

piątym i jeden przedwczesny poród, martwe dziecko urodzone w siódmym

background image

miesiącu. - Już się zastanawiam nad zmyśleniem jakiegoś poronienia dla

podtrzymania przyjaznych uczuć, kiedy litościwy gwizdek wypłasza

kuzynkę z przedziału. Biegnąc po korytarzu, woła: - Musicie opowiedzieć

sobie wszystkie szczegóły na migi.

Perspektywa jest zatrważająca, ale radzimy sobie bardzo dobrze za

pomocą potakujących skinięć i przeczącego potrząsania głową oraz

uśmiechów. Moja współpasażerka oferuje mi szczodre porcje ze swych

olbrzymich zasobów mocno przyprawionego jadła, a ja w rewanżu

przynoszę jej z wagonu restauracyjnego jabłko.

Po rozpakowaniu koszy z wiktuałami w przedziale jest jeszcze mniej

miejsca na nogi, a zapach jedzenia i piżma staje się niemal

obezwładniający.

Kiedy nadchodzi noc, moja towarzyszka podróży upewnia się, że okno jest

szczelnie zamknięte. Wycofuję się na górne łóżko i czekam. W końcu z

dolnego posłania dobiega łagodne, rytmiczne pochrapywanie. Bardzo

ostrożnie spełzam na dół i ukradkiem uchylam odrobinę okno. Wracam na

górę, szczęśliwie uniknąwszy przyłapania na gorącym uczynku.

Rano, kiedy otwarte okno zostaje wykryte, odbywa się wielka pantomima

zdumienia. Bogatym repertuarem gestów turecka dama usiłuje mnie

zapewnić, że to nie jej wina. Była przekonana, że je zamknęła. Zapewniam

ją również na migi, że ani przez chwilę nie posądzałam jej o to

przestępstwo. To po prostu jedna z drobnych katastrof, jakie się niekiedy

zdarzają.

Kiedy dojeżdżamy do stacji, gdzie Turczynka wysiada, dama rozstaje się

ze mną z przesadną grzecznością. Uśmiechamy się do siebie, kiwamy

głowami, kłaniamy się i wyrażamy żal, że bariera językowa uniemożliwiła

background image

nam podzielenie się istotnymi faktami z naszego życia.

W porze południowego posiłku siedzę naprzeciw uprzejmej, starszej

Amerykanki. Dama patrzy z zadumą na pracujące w polu kobiety.

- Biedaczki! - wzdycha. - Ciekawe, czy uświadamiają sobie, że są wolne!

118

- Wolne? - czuję się nieco zdezorientowana.

- No tak, nie muszą już nosić zasłon. Mustafa Kemal skończył z tym

zwyczajem. Są teraz wolne.

Patrzę na trudzące się kobiety i rozmyślam. Nie wydaje mi się, żeby ta

sprawa miała dla nich jakieś znaczenie. Ich dnie upływają na nieustannej

pracy i wątpię, żeby kiedykolwiek cieszyły się luksusem zasłaniania

twarzy. Żadna z żon naszych miejscowych robotników tego nie robi.

Nie próbuję jednak dyskutować na ten temat.

Amerykanka woła obsługującego i prosi o szklankę gorącej wody. - Je vais

prendre - mówi - des remedes [Chcę wziąć lekarstwa].

Wygląda na to, że mężczyzna nie rozumie. Pyta, czy dama chce kawy, czy

herbaty. Z trudnością tłumaczymy mu, że chodzi o zwykłą gorącą wodę.

- Napije się pani ze mną soli? - pyta moja nowa znajoma przyjaźnie, jakby

proponowała wspólny koktajl. Dziękuję za propozycję, wyjaśniając, że nie

lubię żadnych soli. - Ale one byłyby dla pani korzystne - nalega. Z

trudnością udaje mi się uniknąć drastycznych porządków w moim

przewodzie pokarmowym.

Wracam do przedziału, zadając sobie pytanie, jak się będzie miało w tym

roku zatwardzenie Abd as-Salama!

W Aleppo robię przerwę w podróży, ponieważ Max chce, żebym zrobiła tu

parę sprawunków. Jako że do odjazdu następnego pociągu do Nusaybinu

background image

mam jeszcze cały dzień, dołączam do grupy, która wybiera się

samochodem do Kalat Saman.

Grupa składa się z inżyniera górnictwa oraz bardzo starego i niemal

całkowicie głuchego duchownego. Duchowny z jakiegoś powodu nabiera

przekonania, że inżynier, którego widzę po raz pierwszy w życiu, jest

moim mężem.

- Pani mąż mówi doskonale po arabsku, moje dziecko - zauważa,

głaszcząc dobrotliwie moją rękę, kiedy wracamy z wyprawy.

Wrzeszczę nieco zmieszania: - Rzeczywiście ten pan dobrze mówi po

arabsku, ale nie...

- Och tak, tak - zapewnia duchowny z przyganą. - Pani mąż naprawdę

znakomicie zna arabski.

119

- Ale to nie jest mój mąż - krzyczę.

- Pańska żona w ogóle nie mówi po arabsku, jak rozumiem? - duchowny

zwraca się z kolei do inżyniera, którego twarz przybiera ceglastoczerwoną

barwę.

- To nie jest... - zaczyna głośno.

- Rzeczywiście - mówi duchowny - od razu mi się wydało, że pańska żona

nie zna arabskiego. - Uśmiecha się. - Musi ją pan nauczyć.

Krzyczymy oboje naraz:

- Nie jesteśmy małżeństwem!

Wyraz twarzy duchownego zmienia się. Patrzy na nas poważnie i z

dezaprobatą:

- Dlaczego nie? - pyta.

Inżynier górnik patrzy na mnie bezradnie: - Poddaję się. Obydwoje

background image

wybuchamy śmiechem i twarz duchownego łagodnieje.

- Widzę - mówi - że sobie ze mnie żartujecie.

Samochód zajeżdża przed hotel i duchowny ostrożnie wysiada, odwijając

ze swych białych wąsów długi szal. Odwraca się do nas i uśmiecha się

dobrotliwie:

- Niech was Bóg błogosławi - mówi. - Życzę wam długiego i szczęśliwego

wspólnego życia!

Triumfalny przyjazd do Nusaybinu! Jak zwykle pociąg staje w taki sposób,

że dolny stopień wagonu znajduje się półtora metra nad ziemią, pokrytą

ostrymi, luźnymi kamieniami! Uprzejmy współpasażer wyskakuje i usuwa

kamienie, co pozwala mi zeskoczyć bez zwichnięcia kostki. Widzę z dala

zbliżającego się Маха i naszego kierowcę Michela. Przypominają mi się

trzy Wielkie Słowa: Forca - użycie brutalnej siły (zwykle z katastrofalnymi

rezultatami), Sawipruba i Economia -ogólna zasada oszczędzania na

każdym kroku, która już nieraz powodowała, że stawaliśmy na pustyni z

braku benzyny.

Jeszcze przed spotkaniem umundurowany Turek mówi do mnie surowym

głosem: „Paszport!", zabiera go i wskakuje do pociągu.

Witamy się. Ściskam dłoń Michela, który mówi: ,JSonjour. How do you

do?", po czym dodaje po arabsku „Chwała Bogu" za moje bezpieczne

przybycie. Różni podwładni chwyta-

120

ją walizki, które konduktor Wagon Lit wyrzuca przez okno. Pytam o

paszport. Umundurowany Turek zniknął wraz z nim.

Sina Mary, nasza furgonetka, wiernie czeka. Michel otwiera tylne drzwi i

mój wzrok napotyka znajomy widok. Kilka kur, niewygodnie związanych

background image

razem, bańki z benzyną i jakieś kłęby szmat, które okazują się ludzkimi

istotami. Mój bagaż zostaje upchany na kurach, a ludzie wraz z Michelem

idą szukać mojego paszportu. W obawie, że Michel może użyć Forca i

spowodować międzynarodowe komplikacje, Max rusza za nim. Po

dwudziestu minutach wracają z triumfem.

Ruszamy - zgrzyt, przechył, grzechot, wpadamy w niezliczone wyboje.

Przejeżdżamy z Turcji do Syrii. Pięć minut później jesteśmy w szybko

rozrastającym się miasteczku Kamiszli.

Musimy załatwić wiele spraw, zanim będziemy mogli ruszyć do domu.

Najpierw udajemy się do tutejszego „Harrod-sa" - czyli przedsiębiorstwa

pana Yannakosa. Tu mnie witają, oferują krzesło za kasą i robią dla mnie

kawę. Michel załatwia kupno konia, który ma zostać zaprzężony do wózka

i wozić wodę z Dżakdżaku do naszych wykopalisk w Tell Brak. Michel

znalazł, jak twierdzi, znakomitego konia - konia skrajnie economia.

- Na ile economia jest ten koń? - pyta podejrzliwie Max. -Czy to dobry

koń? Duży? Wytrzymały? Lepiej kupić dobrego konia nieco drożej niż

gorszego za niską cenę.

Jeden z kłębów odzieży wyłania się z furgonetki i okazuje się

wieśniakiem, który ma być naszym woziwodą. Zna się (jak twierdzi) na

koniach. Ma iść z Michelem i złożyć raport o stanie konia. Tymczasem

kupujemy u pana Yannakosa owoce, butelki wątpliwego wina, makaron,

słoje śliwkowego i jabłecz-nego dżemu i inne smakołyki. Następnie

idziemy na pocztę, gdzie znajdujemy naszego starego przyjaciela,

naczelnika poczty, nieogolonego i w brudnej piżamie. Piżama wygląda na

niepraną i niezmienianą od ubiegłego roku. Odbieramy nasze zwitki gazet

i parę listów, odmawiamy odebrania trzech innych listów zaadresowanych

background image

po europejsku do pana Thompsona, które naczelnik natarczywie próbuje

nam wmusić, i przechodzimy do banku.

Bank jest zbudowany z kamienia -jest wielki, chłodny, pusty, panuje w

nim spokój. Na środku sali znajduje się ławka,

121

na której siedzą dwaj żołnierze, stary człowiek w malowniczych barwnych

szmatach, z brodą farbowaną henną, oraz chłopiec w podartym

europejskim ubraniu. Wszyscy siedzą spokojnie, gapiąc się w przestrzeń i

od czasu do czasu spluwając. W narożniku stoi zagadkowo łóżko z

obszarpanymi, brudnymi kocami. Zostajemy serdecznie przyjęci przez

urzędnika za kontuarem. Max przedstawia do realizacji czek, zostajemy

zaproszeni do gabinetu Monsieur le Directeur. Dyrektor jest wielki, o

skórze koloru kawy i bardzo wymowny. Przyjmuje nas niezmiernie

przyjacielsko. Posyła po kawę. Przyszedł na miejsce poprzedniego

directeur i mówi o tym raczej ze smutkiem. Pochodzi z Aleksandretty,

gdzie jak twierdzi, jest trochę życia. A tutaj (jego dłonie wyskakują w

górę): „On ne peut тёте pas faike un Bridge! Non - dodaje z rosnącą urazą

-pas тёте un tout petit Bridge" [Nie można nawet zagrać w brydża. Nawet

całkiem malutkiego brydżyka]. (Jaka jest różnica pomiędzy un Bridge a un

tout petit Bridge? Chyba do obu trzeba czterech grających?).

Pół godziny mija na rozmowie o sytuacji politycznej i udogodnieniach (lub

ich braku) w Kamiszli. ,Mais tout de тёте onfait des belles constructions" -

przyznaje. Zdaje się, że mieszka w jednym z tych nowych budynków. Nie

ma tam światła elektrycznego, urządzeń sanitarnych ani żadnych

cywilizacyjnych wygód, ale dom jest przynajmniej une construc-tion -

„ une construction en pierre, vous comprenez! " [budowla z kamienia,

background image

państwo rozumieją!]. Madame może go obejrzeć po drodze do Czaghar

Bazaru.

Obiecuję rzucić na niego okiem.

Rozmawiamy o miejscowych szejkach. Wszyscy są tacy sami, mówi.

„Desproprićtaires - mais qui n'ontpas les sou!" [Posiadacze ziemscy - ale

bez grosza]. Są stale w długach.

W trakcie rozmowy co jakiś czas wchodzi kasjer z pięcioma czy sześcioma

kolejnymi formularzami, które Max musi podpisać, i pobiera drobne sumy,

na przykład sześćdziesiąt centi-mów pour les timbres.

Pojawia się kawa i po czterdziestu minutach przybywa kasjer z trzema

ostatnimi dokumentami i końcowym żądaniem: ,J£tdeuxfrancs ąuarante-

ciną centimes pour les timbres, s'U vousplait", po czym daje do

zrozumienia, że formalności zo-

122

stały zakończone i że pieniądze mogą zostać wypłacone. „Cest a dire, si

nous avons de l'argent ici!" [To znaczy, o ile mamy tu pieniądze].

Max zauważa chłodno, że uprzedzał o zamiarze zrealizowania czeku

tydzień wcześniej. Kasjer wzrusza ramionami z uśmiechem: „Och dobrze,

zobaczymy!". Na szczęście wszystko jest jak należy, pieniądze są, les

timbres zostają naklejone, możemy jechać. Na ławkach siedzą ci sami

ludzie, nadal wpatrując się w przestrzeń i spluwając.

Wracamy do Harrodsa. Czeka tam na nas kurdyjski woziwoda. Raportuje,

że koń Michela... Och, w ogóle trudno go nazwać koniem! To wcale nie

jest koń. To nędzna chabeta - właśnie tak, nędzna chabeta! Tak to jest z

economią Michela. Max idzie obejrzeć konia, a ja wracam na fotel za kasą.

Yannakos junior zabawia mnie w kulawej francuszczyźnie rozmową o

background image

wydarzeniach w wielkim świecie. - Votre roi...

- mówi. - Votre roi... vous avez un nouveau roi [Wasz król... macie nowego

króla]. - Zgadzam się, że mamy nowego króla. Młody Yannakos walczy ze

słowami, żeby wyrazić myśli, które wykraczają poza jego znajomość

języka. - Le Roi d'An-gleterre! - mówi. - Grand roi... Plus grand roi dans

tout monde... aller... comme ca [Król Anglii! Wielki król... największy król

na świecie... żeby tak odejść]. - Robi wyrazisty gest. - Pour une femme!

[Dla kobiety!]. - To dla niego nie do pojęcia. - Pour une femme! - Nie, coś

takiego jest nie do uwierzenia. Czy to możliwe, że w Anglii przywiązuje

się taką niezwykłą wagę do kobiet? - Le plus grand roi au monde

- powtarza tonem pełnym nabożnej czci.

Wraca Max, z Kurdem i Michelem. Michel, chwilowo pognębiony krytyką

jego konia, już odzyskał całą pewność siebie. Wybierają się teraz targować

muła. Michel mruczy, że muł będzie bardzo drogi. Kurd mówi, że muł

zawsze ma swoją wartość. Kurd i Michel idą szukać człowieka, który ma

daleką kuzynkę, która ma męża, który zna człowieka, który ma do

sprzedania muła.

Nagle pojawia się nasz głupawy boy, Mansur. Rozpromieniony wita mnie,

ściskając serdecznie moją rękę. To właśnie on potrzebował całego sezonu

wykopaliskowego, żeby się nauczyć nakrywać do stołu - i jeszcze teraz

potrafi położyć do

123

herbaty stos widelców. Słanie łóżek wymaga od niego wytężenia

wszystkich możliwości umysłowych. Porusza się ociężale, sztywno, z

tępym uporem i wszystko, co potrafi zrobić, robi jak pies, którego żmudną

tresurą nauczono wykonywania sztuczek.

background image

A może poszlibyśmy do domu jego matki (która zresztą nam pierze) i

obejrzeli zbiór starożytności?

Idziemy. Pomieszczenie jest wymiecione i ozdobione. Po raz trzeci w

ciągu trzech godzin piję kawę. Przynoszą znaleziska - małe szklane

rzymskie flaszeczki, fragmenty polewanej i niepolewanej ceramiki,

pojedyncze monety i dużo zupełnego śmiecia. Max dzieli zbiór na dwie

grupki, odrzucając jedne przedmioty i oferując cenę za inne. Wchodzi

kobieta, najwyraźniej zainteresowana handlem. Jest sprawą dyskusyjną,

czy najpierw dobije targu, czy urodzi bliźnięta. Sądząc po jej wyglądzie,

mogą to być nawet pięcioraczki. Słucha tłumaczenia Mansura, potrząsa

głową.

Wychodzimy i wracamy do furgonetki. Zaczęły się pertraktacje o muła,

więc idziemy zobaczyć beczki na wodę, które mają być transportowane

wózkiem, ciągniętym przez owego muła. I znów Michel jest w kłopocie.

Zamówił jedną beczkę o tak olbrzymich rozmiarach, że nie zmieści się na

wózek, i zapewne każdy koń czy muł padłby przy próbie jej uciągnię-cia. -

Ale - zawodzi Michel - to bardziej economia zrobić jedną wielką beczkę,

która mieści więcej wody, niż dwie mniejsze! - Max mówi mu, że jest

cholernym głupcem i że na przyszłość ma robić to, co mu się każe. Michel

mruczy z nadzieją: - Sawipruba? - ale nawet tej nadziei zostaje

pozbawiony.

Następnie spotykamy Szejka - naszego własnego, szczególnego Szejka. Ze

swoją ogromną, ufarbowaną henną brodą jeszcze bardziej niż

kiedykolwiek przypomina Henryka VIII. Nosi jak zwykle białe szaty, a

jego głowę owija szmaragdowozielony szal. Jest w znakomitym humorze,

ponieważ wybiera się wkrótce do Bagdadu, choć oczywiście upłynie wiele

background image

tygodni, zanim formalności paszportowe zostaną załatwione.

- Bracie - mówi do Маха - wszystko, co mam, należy do ciebie. Dla

twojego dobra nie obsiałem pól w tym roku, żeby cała ziemia była do

twojej dyspozycji.

124

Mój mąż odpowiada: - Jakże jestem szczęśliwy, że taka wielkoduszność

obróciła się na twoją korzyść. W tym roku zbiory zawiodły. Ci, którzy

obsiali pola, stracili swoje pieniądze. Muszę ci pogratulować przezorności.

Zadośćuczyniwszy w ten sposób obowiązkom towarzyskim, panowie

rozstają się w najlepszych stosunkach.

Wsiadamy do Sinej Mary. Michel rzuca worki z ziemniakami i

pomarańczami na moje pudło z kapeluszem, wgniata-jąc je do środka.

Kury gdaczą, kilku Arabów i Kurdów prosi o podwiezienie - dwóch

zabieramy. Wciskają się pomiędzy kury, ziemniaki i moje bagaże i

ruszamy do Czaghar Bazaru.

ROZOM ШИЮ

Zijcie ш Czaghar Bazarze

Pierwszy rzut oka na NASZ DOM wywołuje we mnie falę niezwykłego

podniecenia. Ze swą białą kopułą wygląda jak świątynia poświęcona

jakiemuś czcigodnemu świętemu!

Szejk, jak mówi Max, jest niezmiernie z niego dumny. Od czasu do czasu

obchodzi go w towarzystwie jakichś przyjaciół, przypatrując się mu z

podziwem. Max podejrzewa, że szejk zaciąga już pożyczki na konto tego

domu, twierdząc niezgodnie z prawdą, że należy do niego i tylko został

nam wynajęty.

Mary staje, po zwykłym u Michela gwałtownym naciśnięciu hamulców

background image

(Forca), i wszyscy wybiegają z domu, żeby nas powitać. Widzę znajome

twarze i parę nowych.

Dimitri, kucharz, nic się nie zmienił. Ma na sobie długie spodnie z

kwiecistego muślinu. Jego pociągła twarz o macierzyńskim wyrazie

promienieje radością. Chwyta moją rękę i przyciskają do czoła, a następnie

z dumą prezentuje drewnianą skrzynkę z czterema nowo narodzonymi

szczeniętami. To będą - jak mówi - nasi przyszli stróże. Ali, jego

pomocnik, także był z nami w ubiegłym roku. Teraz czuje się kimś

lepszym, gdyż zatrudniliśmy drugiego pomocnika kucharza, imieniem

Farhat, który ma niższy status od niego. Niewiele mogę powiedzieć o

Farhacie poza tym, że wygląda, jakby akurat miał jakieś zmartwienie. Max

informuje mnie jednak, że jest to u niego stan chroniczny.

Mamy także nowego chłopca do pomocy w domu. Nazywa się Sabri, jest

wysoki, ma dziki, lecz bardzo inteligentny wy-

126

gląd. Uśmiecha się, demonstrując garnitur białych i złotych zębów.

Pułkownik i Bumps czekają na nas z herbatą. Pułkownik robi wszystko z

wojskową precyzją. Zaprowadził już nowy zwyczaj ustawiania ludzi do

wypłaty bakszyszu w wojskowym szyku. Niezmiernie ich to bawi.

Pułkownik spędza wiele czasu na robieniu porządków. Wyjazdy Маха do

Kamiszli dają mu do tego znakomitą sposobność. Dom, jak dumnie

oznajmia, błyszczy teraz czystością. Wszystko, co już miało swoje

miejsce, znajduje się na tym miejscu, a wiele rzeczy, które dotychczas nie

miały ustalonego miejsca, teraz je znalazło! Tak wiele, że sprawia to

mnóstwo kłopotów!

Bumps to nasz nowy architekt. Jego przezwisko wzięło się z niewinnej

background image

uwagi, jaką zrobił w czasie podróży. Wczesnym świtem, kiedy pociąg

zbliżał się już do Nusaybinu, Bumps podciągnął roletę i wyjrzał przez

okno, ciekaw krainy, w której przyjdzie mu spędzić najbliższe kilka

miesięcy.

- Interesujący krajobraz - zauważył. - Wszędzie takie garby*!

- Garby, rzeczywiście! - oburzył się Pułkownik. - Więcej szacunku! Czy

nie wiesz, młody człowieku, że każdy z tych „garbów" kryje miasto

liczące sobie tysiące lat?

Od tej chwili nasz nowy kolega został Bumpsem.

Muszę też obejrzeć nowe dla mnie nabytki. Po pierwsze, używanego

citroena, który został przez Pułkownika ochrzczony Poilu**.

Poilu okazuje się bardzo narowistym dżentelmenem. Z jakiegoś sobie

tylko znanego powodu kaprysi jedynie wtedy, kiedy to Pułkownik siada za

kierownicą, uparcie odmawiając ruszenia lub inscenizując zepsucie się w

najbardziej nieodpowiednim miejscu. Pewnego dnia świta mi rozwiązanie

zagadki. Wyjaśniam Pułkownikowi, że to wszystko z jego winy.

- Co to znaczy „z mojej winy"?

- Nie powinien pan nazywać go Poilu. W końcu, skoro nasza furgonetka

zaczynała jako Królowa Mary, mógłby pan

* Po angielsku: bumps. ** Poilu - (franc.) dosł. „kosmaty"; w czasie

pierwszej wojny światowej określenie szeregowego żołnierza.

127

ochrzcić citroena przynajmniej Cesarzową Józefiną. Gdyby to pan zrobił,

nie miałby pan kłopotów!

Pułkownik, jako zwolennik dyscypliny i porządku, mówi, że jest już za

późno. Poilu to Poilu i ma się zachowywać przyzwoicie.

background image

Patrzę z ukosa na Poilu, który zdaje się patrzeć na Pułkownika złym

okiem. Jestem pewna, że Poilu planuje najpoważniejszą ze zbrodni

wojennych - bunt!

Następnie przybiega mnie przywitać brygadzista Jahja. Bardziej niż

kiedykolwiek przypomina wielkiego, zadowolonego psa. Alawi wygląda

jak zawsze bardzo korzystnie. Stary Abd as-Salam jest jak zwykle bardzo

rozmowny.

Pytam Маха, jak się ma obstrukcja Abd as-Salama, i otrzymuję

odpowiedź, że większość wieczorów była poświęcona szczegółowemu

omawianiu tej dolegliwości!

Przechodzimy do magazynu. Pierwszy dziesięciodniowy okres prac

zakończył się wspaniałymi rezultatami - znaleziono niemal sto tabliczek,

tak że wszyscy są niezmiernie uradowani. Za tydzień, niezależnie od prac

w Czaghar, zaczynamy kopać także i w Tell Brak.

Czuję się, jakbym nigdy nie wyjeżdżała z domu w Czaghar, choć dzięki

pasji Pułkownika do porządkowania dom wygląda o całe niebo porządniej

niż kiedykolwiek. Tu wypada przytoczyć smętną historię serów

camembert.

Max kupi! w Aleppo sześć serów camembert w przekonaniu, że

camembert można traktować jak ser holenderski i trzymać go, dopóki nie

będzie się miało na niego ochoty. Jeden został zjedzony już przed moim

przyjazdem; Pułkownik, natknąwszy się w kolejnej rundzie

porządkowania na pięć pozostałych, schował je w głębi kredensu w

ogólnym pokoju. Tam wkrótce znikły pod stosami papieru do rysowania,

papieru maszynowego, papierosów, tureckich słodyczy itp. i leżały w

ukryciu - zapomniane, niewidoczne dla oczu, ale nie można powiedzieć,

background image

że niewyczuwalne dla nosa.

Dwa tygodnie później wszyscy zaczynamy węszyć i próbujemy zgadywać.

- Gdyby nie to, że nie ma tu kanalizacji... - mówi Max.

- A najbliższe przewody gazowe są pewnie o jakieś dwieście mil stąd...

128

- Należy przypuścić, że to zdechła mysz.

- Co najmniej zdechły szczur!

Przebywanie w pomieszczeniu staje się niemożliwe, więc wszczynamy

energiczne poszukiwania hipotetycznego rozkładającego się szczura.

Dopiero wtedy następuje odkrycie kleistej cuchnącej masy, która była

niegdyś pięcioma serami camembert i która przeszedłszy stadium coulant

[dojrzałości], jest teraz coulant do n-tej potęgi.

Trzy pary oczu zwracają się oskarżycielsko ku Pułkownikowi. Ohydne

resztki zostają powierzone Mansurowi celem solennego pochówku w

miejscu możliwie oddalonym od domu, a Max z przekonaniem tłumaczy

Pułkownikowi, że ta historia tylko potwierdza to, czego był zawsze pewny

- że idea porządku jest całkowicie błędna! Pułkownik z kolei wyjaśnia, że

schowanie serów było dobrą ideą; problem polega na roztargnieniu

archeologów, którzy nie mogą zapamiętać, że mają w domu camembert. Ja

tłumaczę, że prawdziwy błąd polegał na kupnie dojrzałego camemberta en

bloc [w większej ilości, hurtem] do przechowania w ciepłej porze roku!

Bumps wtrąca się z pytaniem, po co w ogóle kupować camembert. On go

nigdy nie lubił. Mansur zabiera cuchnącą masę i posłusznie ją grzebie, ale

jak zwykle jest mocno zdumiony. Chyba chawadżowie lubią takie rzeczy,

skoro płacą za nie duże pieniądze? A w takim razie dlaczego je niszczą,

skoro ich cenne zalety zapachowe stały się o tyle bardziej wyraziste, niż

background image

były przedtem? Oczywiście to wszystko jest kolejnym przejawem

niezwykłych zachowań chlebodawców!

Problemy ze służbą nad Al-Chaburem są zupełnie odmienne od

problemów ze służbą w Anglii. Można by powiedzieć, że tutaj służba ma

problem z chlebodawcami! Dla umysłu tubylców nasze kaprysy,

uprzedzenia, upodobania i niechęci są całkiem fantastyczne i pozbawione

wszelkiej logiki!

Na przykład różne rodzaje płótna o nieco odmiennym splocie i o różnych

kolorach obrzeżenia mają być używane do różnych celów. Po co takie

komplikacje?

Dlaczego chatun wypada rozsierdzona z domu z wymysłami, kiedy

Mansur używa niebiesko obrzeżonych serwetek do herbaty do ścierania

błota z chłodnicy samochodu? Serwetką doskonale wyciera się błoto. I

znów niezasłużona nagana, kie-

9. Opowiedzcie

129

dy wizyta w kuchni ujawnia fakt, że umyte naczynia wyciera się

prześcieradłem!

- Ale - protestuje Mansur, chcąc usprawiedliwić swoje zachowanie - nie

wzięliśmy czystego prześcieradła. To brudne prześcieradło!

Zupełnie nie może zrozumieć, dlaczego to jeszcze pogarsza sprawę.

Wynalazek sztućców przyprawia naszego posługacza o ustawiczny ból

głowy.

Nieraz obserwowałam przez otwarte drzwi, jak Mansur zbiera siły przed

trudnym zadaniem nakrycia stołu do obiadu.

Najpierw z namaszczeniem kładzie obrus raz wzdłuż stołu, raz w poprzek,

background image

za każdym razem odsuwając się nieco, by ocenić, który sposób jest

artystycznie bardziej zadowalający.

Nieodmiennie decyduje się na rozłożenie obrusa w poprzek, tak że z dwu

stron wdzięcznie opada, natomiast na końcach stołu pozostaje parę cali

nagiego blatu. Kiwa głową z aprobatą, po czym marszcząc czoło, zagląda

do kupionego tanio w Bejrucie, nieco nadgryzionego przez mole koszyka,

w którym spoczywa komplet sztućców.

Teraz pojawia się prawdziwy problem. Ostrożnie, z wszelkimi objawami

wysiłku umysłowego, Mansur umieszcza widelec na każdej filiżance i

kładzie nóż po lewej stronie każdego talerza. Odsuwa się i z przechyloną

głową kontempluje rezultat. Potrząsa głową i wzdycha. Coś mu mówi, że

ułożenie jest niedobre. Coś mówi mu także, że nigdy, do samego końca

sezonu, nie zrozumie zasady rządzącej rozmaitymi kombinacjami tych

trzech elementów: noża, widelca i łyżki. Nawet przy herbacie,

najprostszym posiłku, nie wystarcza nam jeden widelec. Z jakiegoś

niezgłębionego powodu domagamy się noża do posiłku, w którym nie ma

nic poważnego do pokrojenia! To po prostu nie ma sensu.

Z głębokim westchnieniem Mansur wykonuje dalej swoje skomplikowane

zadanie. Przynajmniej tym razem postanawia nas zadowolić. Spogląda

znowu. Układa parę widelców na prawo od każdego talerza i dodaje na

zmianę łyżkę lub nóż. Ciężko dysząc, poprawia ustawienie talerzy, nachyla

się i dmucha na nie energicznie, żeby usunąć wszelkie pyłki. Wychodzi z

jadalni krokiem nieco chwiejnym od ogromnego wysiłku

130

umysłowego, by poinformować kucharza, że wszystko jest przygotowane i

że jego szef może wyjąć omlet z pieca, w którym przez ostatnie

background image

dwadzieścia minut był utrzymywany w cieple i nabierał skórzastej

konsystencji.

Zostaje wówczas wysłany po nas Farhat, młodszy pomocnik. Ma tak

zasmuconą minę, jakby miał ogłosić jakąś poważną katastrofę, toteż z ulgą

słyszymy, że ma do powiedzenia jedynie to, że obiad jest gotowy.

Dziś mamy wszystkie dania, które Dimitri uważa za luksusowe.

Zaczynamy od przystawek -jajek na twardo w tłustym majonezie,

sardynek, groszku i koreczków. Następnie zjawia się specjalność naszego

kucharza - łopatka barania nadziewana ryżem z rodzynkami i

przyprawami. Jest to bardzo tajemnicze danie. Najpierw trzeba wyciągnąć

ze szwu długą bawełnianą nić. Potem można już wydostać duże ilości

nadzienia, ale trudno znaleźć baraninę i dopiero pod koniec dania,

odwróciwszy pieczeń, odkrywa się właściwe mięso! Z kolei mamy kompot

gruszkowy z puszki, ponieważ Dimitri otrzymał surowy zakaz

sporządzania jedynego deseru, jaki potrafi zrobić, a mianowicie kremu

karmelowego, którego wszyscy nie cierpimy. Na końcu Pułkownik z dumą

oznajmia, że nauczył naszego kucharza sporządzać pikantny przysmak.

Zostają rozdane talerze. Leżą na nich małe kawałki arabskiego placka,

pokryte gorącym tłuszczem, który nieco smakuje serem. Mówimy

Pułkownikowi bez ogródek, że nie jesteśmy najlepszego zdania o jego

smakołyku!

Teraz pojawiają się na stole tureckie łakocie i przepyszne konfitury z

Damaszku i w tym momencie przychodzi z wieczorną wizytą szejk. Dzięki

naszej decyzji, by kopać w Cza-ghar, szejk, będący beznadziejnym

bankrutem, uzyskał status człowieka, na którego w każdej chwili może

spaść deszcz złota. Według brygadzistów, już sobie na tej podstawie

background image

sprawił nową i ładną żonę jezydkę i niezmiernie powiększył swoje długi

dzięki zwiększonemu kredytowi zaufania! Niewątpliwie jest w

znakomitym nastroju. Jak zawsze przychodzi uzbrojony po zęby. Niedbale

odrzucając strzelbę w kąt, rozwodzi się nad zaletami pistoletu

automatycznego, który właśnie nabył.

131

- Popatrz - mówi, celując w Pułkownika - jaki to znakomity i bardzo

prosty mechanizm. Naciskasz palcem spust -o tak! - i leci kulka za kulką.

Rozdzierającym głosem Pułkownik pyta, czy pistolet jest nabity.

Oczywiście, że jest nabity, odpowiada szejk zdziwiony. Jakiż byłby

pożytek z nienabitej broni?

Pułkownik, który jako wojskowy, odczuwa należyty lęk przed nabitą

bronią wycelowaną w siebie, natychmiast zmienia miejsce, a Max odwraca

uwagę szejka od jego nowej zabawki, częstując go tureckimi słodyczami.

Szejk bierze obfitą porcję, oblizuje z uznaniem palce i uśmiecha się

promiennie do wszystkich po kolei.

- Ach! - mówi, widząc, że jestem zajęta rozwiązywaniem krzyżówki w

Timesie - to twoja chatun umie czytać? Czy potrafi też pisać?

Max potwierdza z powagą.

- Bardzo uczona chatun - mówi szejk z uznaniem. - A czy ona daje

lekarstwa kobietom? Jeśli tak, moje żony przysztyby któregoś wieczora i

wytłumaczyły jej, co im dolega.

Max odpowiada, że jego żony będą mile widziane, ale jego chatun,

niestety, słabo zna arabski.

- Jakoś sobie poradzimy, jakoś sobie poradzimy - mówi pogodnie szejk.

Max pyta, co słychać z podróżą szejka do Bagdadu.

background image

- Jeszcze nic nie jest załatwione - wyjaśnia szejk. - Są utrudnienia.

Formalności.

Wszyscy żywimy podejrzenia, że trudności są natury finansowej. Plotka

głosi, że szejk przepuścił już wszystkie pieniądze, które otrzymał od nas, a

ponadto sumy, które zagrabił robotnikom ze swojej wsi.

- W czasach Al-Barona... - zaczyna.

Jednakże zanim zdąża wspomnieć o zaliczce w złocie, Max szybko go

zagaduje, pytając, gdzie jest oficjalne pokwitowanie na sześćdziesiąt

syryjskich funtów, które szejk już otrzymał. - Rząd go wymaga - wyjaśnia.

Szejk szybko porzuca ideę wydębienia od Маха jakiejś sumki i tłumaczy,

że przyprowadził krewnego, bliskiego przyjaciela, który ma chore oko.

Czy Max mógłby wyjść, obejrzeć oko i coś doradzić?

132

Wychodzimy w noc i oglądamy oko przy świetle latarki. Sprawa jest

zdecydowanie za trudna dla nas, gdyż oko jest jedną krwawą masą. Takie

oko musi obejrzeć lekarz - stwierdza Max. I to jak najszybciej, dodaje.

Szejk potakuje. Jego przyjaciel pojedzie do Aleppo. Czy moglibyśmy mu

dać list do doktora Altunjana z Aleppo? Max się zgadza, zasiada do pisania

i podnosząc wzrok, pyta: - Ten człowiek to twój krewny?

-Tak.

- A jak się nazywa? - pyta Max, nie przerywając pisania.

- Jak się nazywa? - Szejk jest nieco zaskoczony. - Nie wiem, muszę go

spytać.

Szejk znika w ciemnościach nocy i wraca z informacją, że jego krewny

nazywa się Mahmud Hassan.

- Mahmud Hassan - powtarza Max, zapisując.

background image

- Ale może ci chodzi o jego nazwisko w paszporcie? - dopytuje się szejk. -

W paszporcie on się nazywa Daud Sulajman.

Max jest zdumiony i pyta, jak ten człowiek nazywa się naprawdę.

- Możesz go nazywać, jak chcesz - łaskawie zgadza się szejk.

List zostaje wręczony, szejk zbiera swój wojskowy ekwipunek, błogosławi

nas radośnie i odchodzi ze swym tajemniczym towarzyszem w noc.

Pułkownik i Bumps zaczynają się spierać na temat króla Edwarda i pani

Simpson. Rozmowa przechodzi na temat małżeństwa w ogóle, co w

całkiem naturalny sposób wydaje się prowadzić do problemu

samobójstwa!

W tym momencie opuszczam panów i idę spać.

Tego ranka wieje silny wiatr. Staje się coraz silniejszy i koło południa

przechodzi praktycznie w burzę piaskową. Bumps, który wybrał się na

kopiec w hełmie tropikalnym, ma z nim dużo kłopotu w wyjącym wichrze

i w końcu pasek oplątuje mu się wokół szyi. Michel, zawsze gotów do

pomocy, rusza na ratunek.

- Forca! - mówi, ciągnąc za końce paska.

Twarz Bumpsa robi się fioletowa, gdyż architekt zaczyna się dusić.

133

- Beaucoup forca! - powtarza Michel radośnie, ciągnąc jeszcze mocniej, i

Bumps sinieje. Zostaje uratowany w ostatniej chwili!

Po pracy dochodzi do burzliwej kłótni pomiędzy Alawim, który ma

porywczy temperament, a naszym stolarzem, Sarki-sem. Awantura

wybucha praktycznie bez powodu, ale szybko osiąga morderczą

gwałtowność.

Max chcąc nie chcąc musi wystąpić z czymś, co nazywa „mową do

background image

przedszkolaków". Z każdym dniem nabiera coraz lepszych kwalifikacji

kierowniczych, tak łatwo przychodzą mu te obrzydliwie napuszone

morały!

Perora robi wielkie wrażenie.

- Czy wyobrażacie sobie - pyta Max - że ja i chawadża Pułkownik, i

Chawadża z Tyczką zawsze jesteśmy jednej myśli? Że nigdy nam się nie

zdarza nie zgadzać ze sobą? Ale czy my podnosimy głos, krzyczymy na

siebie, wyciągamy noże? Nigdy! Wszystkie te niesnaski pozostawiamy na

czas, kiedy wrócimy do Londynu! Tutaj na pierwszym miejscu jest praca.

Zawszepracal Trzymamy temperamenty na wodzy!

Alawi i Sarkis są szczerze przejęci, spór zostaje załagodzony, i przyjemnie

patrzeć, jak się certują, który ma przejść przez drzwi pierwszy!

Kupiliśmy rower - niezwykle tani japoński rower. Stanowi przedmiot

dumy posługacza Alego, który ma na nim jeździć do Kamiszli dwa razy w

tygodniu i przywozić pocztę.

Mówię z niepokojem do Маха, że to daleka droga. Kamiszli leży o

czterdzieści kilometrów od nas. Przeliczam z grubsza w pamięci, mruczę: -

Dwadzieścia pięć mil w jedną i dwadzieścia cztery z powrotem - i dodaję

skonsternowana: - On temu nie podoła. To dla niego dużo za dużo.

Max mówi (moim zdaniem okazując brak serca): - Och, nie sądzę!

Ali wyrusza o świcie, ważny i pełen szczęścia, i wraca w porze

popołudniowej herbaty.

- Musi być śmiertelnie wyczerpany - stwierdzam ze współczuciem.

Wychodzę z pokoju i idę na poszukiwanie przepracowanego Alego. Śladu

po nim nie ma.

134

background image

Dimitri w końcu chwyta, o czym mówię:

- Ali? Ali wrócił z Kamiszli pół godziny temu. Gdzie jest teraz? Pojechał

na rowerze do wsi Dżermajir, osiem kilometrów stąd. Ma tam przyjaciela.

Mój przesadny niepokój o zdrowie służącego raptownie gaśnie, zwłaszcza

że Ali pomaga w podawaniu do stołu z promienną twarzą i bez śladu

zmęczenia.

Max kpiąco mruczy szyfrem: - Pamiętasz Swiss Miss?

Zaczynam myśleć o Swiss Miss i jej losach.

Swiss Miss była jednym z pięciu kundlowatych szczeniąt w czasie naszych

pierwszych wykopalisk w Arpacziji w pobliżu Mosulu. Cieszyły się (bądź

godziły się z) imionami Ku-dłatek, Boujy, Biały Kieł, Włóczykij i Swiss

Miss. Boujy skończył młodo z przejedzenia się podawanym w

chrześcijańskich sektach na Wielkanoc wyjątkowo ciężkim ciastem,

zwanym kli-cza. Przyniesione nam przez brygadzistów chrześcijan

sprawiło sporo kłopotów. Odcierpiawszy jego skutki i spowodowawszy

poważne dolegliwości trawienne u Bogu ducha winnej dziewczyny, która

była naszym gościem i wzięła sporą porcję do herbaty, cichaczem

zaoferowaliśmy resztę ciasta Boujy. Boujy wypełzł na słońce, z

niedowierzaniem przyjął poczęstunek, przełknął ciężkie ciasto i

natychmiast zdechł! Była to śmierć w ekstazie - niemal godna

pozazdroszczenia! Z pozostałych psów Swiss Miss była przywódczynią,

gdyż była ulubienicą samego Pana. Przychodziła do Маха о zachodzie

słońca, kiedy kończyliśmy pracę, a on pracowicie czyścił ją z kleszczy.

Następnie wszystkie psy ustawiały się pod budynkiem kuchni, ze Swiss

Miss na czele, i wywoływane po imieniu wysuwały się po jednym, by

dostać obiad.

background image

Później Swiss Miss wyszła z jakiejś przygody potłuczona i ze złamaną

nogą i przy kuśtykała do nas bardzo chora. Nie zdechła jednak. Kiedy

nadeszła pora naszego odjazdu, los Swiss Miss bardzo mi leża! na sercu.

Kulawa, jakąż miała szansę przeżyć, kiedy nas nie będzie? Jedyne, co

możemy zrobić - argumentowałam - to ją zabić. Nie możemy jej zostawić,

żeby zdechła z głodu. Max jednak nie chciał o tym słyszeć. Zapewniał

mnie z optymizmem, że Swiss Miss da sobie radę. Tak, inne psy zapewne

jakoś się wyżywią - tłumaczyłam -ale Swiss Miss jest kaleką.

135

Sprzeczka toczyła się długo i stawała się coraz gorętsza. W końcu Max

postawił na swoim i odjechaliśmy, wcisnąwszy trochę pieniędzy w garść

staremu ogrodnikowi, żeby „dbał o psy, zwłaszcza o Swiss Miss", choć

bez większej nadziei, że nas nie zawiedzie.

Obawy co do losu Swiss Miss nawiedzały mnie przez następne dwa lata i

stale miałam sobie za złe, że dałam wówczas za wygraną.

Kiedy następnym razem przejeżdżaliśmy przez Mosul, odwiedziliśmy

nasze dawne domostwo, żeby się rozejrzeć. Było puste - nigdzie śladu

życia. Mruknęłam cicho do Маха: -Ciekawe, co się stało ze Swiss Miss?

I nagle usłyszeliśmy warczenie. Na schodach siedziała suka - bardzo

brzydka suka (nawet jako szczenię Swiss Miss nie była pięknością).

Wstała i dostrzegłam wtedy, że kuleje. Zawołaliśmy „Swiss Miss!" i jej

ogon zamachał lekko, choć nadal warczała spode łba. Wtem z krzaków

wynurzyło się szcze-niątko i podbiegło do matki. Swiss Miss musiała

znaleźć sobie przystojnego męża, gdyż szczenię było prześliczne. Matka

przyglądała się nam spokojnie, choć nie robiła wrażenia, że nas naprawdę

poznaje.

background image

- A widzisz! - powiedział Max z triumfem. - Powiedziałem ci, że ona sobie

poradzi. Jest wręcz spasiona. Swiss Miss jest inteligentna, więc oczywiście

przeżyła. Pomyśl, ile szczęśliwych dni by straciła, gdybyśmy ją uśmiercili!

Od tego czasu, kiedy zaczynam się o coś martwić, imię Swiss Miss

pojawia się dla uspokojenia moich obaw!

Nie kupiliśmy w końcu muła. Kupiliśmy konia - prawdziwego konia, a nie

starą szkapę, wspaniałego konia, księcia wśród koni. A z koniem, jakoby

nieodłączny od niego, zjawił się stary Czerkies.

- Co za człowiek! - mówi Michel głosem przechodzącym z podziwu w

piskliwe zawodzenie. - Czerkiesi wiedzą wszystko o koniach. Oni żyją dla

koni. I jaką opieką, jaką dbałością otaczają swoje konie! On się bez

przerwy troszczy o jego wygodę. I jaki jest uprzejmy! Jakie ma dobre

maniery - wobec mniel

Na Maksie nie robi to wrażenia. Zauważa, że czas pokaże, ile ten człowiek

jest wart. Czerkies zostaje nam przedstawio-

136

ny. Ma wesołą minę i wysokie buty i nasuwa mi na myśl rosyjski balet.

Dziś odwiedza nas francuski kolega z wykopalisk w Mari. Wraz z nim

przybywa jego architekt. Podobnie jak wielu francuskich architektów,

przypomina jakiegoś świętego niższej rangi. Nosi rzadką, nijaką brodę.

Nie odzywa się poza uprzejmym przeczącym „Merci, Madame " w

odpowiedzi na propozycję jakiegokolwiek poczęstunku. Monsieur Parrot

tłumaczy, że kolega ma kłopoty z żołądkiem.

Po miłej wizycie szykują się do odjazdu. Podziwiamy ich samochód.

Pan Parrot mówi smutno: - Oui, c'est une bonne machinę, mais elle va trop

vite. Beaucoup trop vite. - I dodaje: -Uannee derniere elle a tue deux de

background image

mes architectes! [Tak, to dobry wóz, ale za szybki. Dużo za szybki. W

poprzednim roku zabił dwóch moich architektów].

Wsiadają, architekt o wyglądzie świętego siada za kierownicą i odjeżdżają

w tumanach kurzu z prędkością sześćdziesięciu mil na godzinę - po

wybojach i kamieniach, i krętych uliczkach kurdyjskich wiosek. Bardzo

prawdopodobne, że jeszcze jeden architekt, niepomny losu swoich

poprzedników, padnie ofiarą zbyt dużej szybkości samochodu. Zawsze

winę ponosi samochód! Nigdy człowiek, który naciska na pedał gazu!

Francuska armia odbywa manewry. Jest to niesłychanie podniecające dla

Pułkownika, którego zainteresowania wojskowe zostają od razu

pobudzone. Niestety, francuscy oficerowie bardzo chłodno przyjmują jego

pełne ciekawości pytania. Patrzą na niego podejrzliwie.

Mówię mu, że uważają go za szpiega.

- Szpieg? Ja? - zdumiewa się Pułkownik, w najwyższym stopniu oburzony.

- Jak coś podobnego może przyjść im do głowy?

- Cóż, najwidoczniej może.

- Ja po prostu zadałem im parę prostych pytań. Te rzeczy są technicznie

bardzo ciekawe. Ale ich odpowiedzi były takie ogólnikowe!

137

Wszystko to przynosi głębokie rozczarowanie biednemu Pułkownikowi,

który tęskni do rozmów na tematy zawodowe, a dostaje zdecydowaną

odprawę.

Manewry niepokoją naszych robotników z całkiem innego powodu.

Do Маха podchodzi poważny, brodaty mężczyzna.

- Chawadża, czy asker nie przeszkodzą w moim zajęciu?

- Nie, na pewno nie. Nie będą przeszkadzać w wykopaliskach w

background image

najmniejszym stopniu.

- Nie mam na myśli pracy, chawadża. Chodzi mi o moje własne zajęcie.

Max pyta, czym mężczyzna się zajmuje, a on odpowiada dumnie, że

przemyca papierosy!

Organizacja przemytu papierosów przez iracką granicę wydaje się

dopracowana niemal z naukową precyzją. Jednego dnia przyjeżdża do

wioski samochód urzędu celnego - a następnego przemytnicy... Max pyta,

czy celnicy nigdy nie wracają i nie kontrolują wioski po raz dragi.

Mężczyzna patrzy z wyrzutem i mówi, że oczywiście nie. Gdyby wrócili,

źle by się to skończyło. A tak, jak jest, robotnicy z zadowoleniem palą

papierosy, które ich kosztują dwa pensy za setkę!

Max pyta kilku ludzi, ile wydają na życie. Ci, którzy pochodzą z odległych

wiosek, zazwyczaj przynoszą ze sobą worek mąki. Taki worek starcza im

na dziesięć dni. Ktoś we wsi wypieka im chleb, gdyż byłoby poniżej ich

godności robić to samemu. Niekiedy mają cebulę, czasami nieco ryżu i

chyba kwaśnego mleka. Po obliczeniu kosztów wychodzi, że jeden

człowiek wydaje około dwóch pensów na tydzień!

Z kolei przychodzą dwaj robotnicy Turcy i pytają niespokojnie o asker.

- Czy oni nie sprawią nam kłopotów, chawadża?

- Dlaczego mieliby sprawić wam kłopoty?

Zdaje się, że Turcy nie mają prawa przebywać za granicą. Jeden z naszych

robotników pociesza ich jednak: - Wszystko będzie w porządku - mówi -

tylko noście kufi je.

W tych stronach czapka na głowie jest źle widziana. Arabowie i Kurdowie

w kufijach wytykają palcami nieszczęśnika, który posłuszny zarządzeniu

Mustafy Kemala, nosi europejskie nakrycie głowy, i wołają za nim

background image

pogardliwie: „Turki,

138

Turki!". W tych stronach „niespokojna jest głowa, która nosi czapkę", nie

koronę*.

Dziś pod koniec kolacji wchodzi zaniepokojony Farhat i oznajmia tonem

rozpaczy, że przyszedł szejk ze swoimi żonami, by prosić chatun o poradę.

Jestem nieco zdenerwowana. Najwyraźniej zdobyłam reputację osoby

znającej się na medycynie, całkowicie niezasłużoną. Choć Kurdyjki nie

mają oporów przed szczegółowym opisywaniem swych dolegliwości

Maxowi, który występuje jako tłumacz, skromniejsze Arabki przychodzą

do mnie jedynie wtedy, kiedy jestem sama. Scena, która wówczas

następuje, jest głównie pantomimą. Ból głowy łatwo zademonstrować, a

aspiryna jest przyjmowana z nabożną czcią. Zapalenie oczu można

zobaczyć, choć sposób użycia kwasu bornego trudniej objaśnić na poły na

migi.

- Majj harr (gorąca woda) - mówię.

- Majj harr - powtarzają.

Następnie biorę szczyptę kwasu bornego: - Misi haza.

Końcowa pantomima płukania oczu.

Pacjentka odpowiada pantomimą wypijania sporego łyka. Potrząsam

przecząco głową. To ma być zastosowane zewnętrznie - do oczu. Pacjentka

jest nieco zawiedziona. Następnego dnia słyszymy od brygadzisty, że

żonie Abu Sulajmana bardzo dobrze zrobiło lekarstwo chatun. Wykąpała w

nim oczy, a potem wypiła wszystko, do ostatniej kropli!

Najczęstszym gestem jest wymowne pocieranie brzucha.

Ma to jedno z dwóch znaczeń: a) ostra niestrawność, b) skarga na

background image

bezpłodność.

Dwuwęglan sodu znakomicie działa w pierwszym przypadku i zyskał dość

niespodziewaną reputację w drugim.

- Biały proszek twojej chatun sprawił w zeszłym sezonie cud! Mam teraz

dwóch silnych synów: bliźnięta!

Wspominając te poprzednie triumfy, nieco się jednak boję czekającego

mnie zadania. Max ze zwykłym optymizmem dodaje mi odwagi. Szejk

powiedział mu, że jego żona сіефі na

* Parafraza cytatu z Szekspira: Król Henryk IV. Część druga, akt III, scena

I.

139

oczy. Będzie to najzwyklejszy przypadek wymagający zaordynowania

kwasu bornego.

Oczywiście żony szejka w odróżnieniu od zwykłych wieśniaczek są

zawoalowane. Wobec tego zanosi się lampę do małego pustego magazynu,

gdzie mam obejrzeć pacjentkę.

Pułkownik i Bumps rzucają parę sprośnych uwag i robią, co mogą, żeby

mnie zdenerwować, kiedy z oporami idę do „gabinetu lekarskiego".

Na zewnątrz stoi ze dwadzieścia osób. Szejk wita Маха radosnym rykiem

i macha ręką w kierunku wysokiej, zawoalo-wanej postaci.

Wypowiadam konwencjonalne słowa pozdrowienia i kieruję się do

magazynku. Za mną idzie nie jedna kobieta, lecz pięć. Wszystkie są

niezmiernie podniecone, śmieją się i trajkoczą.

Drzwi zamykają się za nami. Max i szejk pozostają pod drzwiami, żeby

tłumaczyć w razie konieczności.

Czuję się nieco oszołomiona tym tłumem kobiet. Czy one wszystkie są

background image

żonami szejka? I czy wszystkie potrzebują porady lekarskiej?

Spadają zasłony. Jedna z kobiet jest młoda, wysoka i bardzo piękna.

Zapewne to nowa żona, jeżydka, opłacona zaliczką za użytkowanie ziemi.

Główna żona jest dużo starsza, wygląda na czterdzieści pięć lat, choć ma

zapewne trzydzieści. Wszystkie są obwieszone biżuterią i wszystkie należą

do typu wesołych, przystojnych kobiet kurdyjskich.

Kobieta w średnim wieku wskazuje na swoje oczy i przyciska rękę do

twarzy. Niestety, tu nie wystarczy kwas borny! Podejrzewam, że cierpi na

jakąś złośliwą postać zakażenia krwi!

Podnoszę głos i wołam do Маха, że to chyba zakażenie krwi i że kobieta

powinna iść do lekarza lub nawet do szpitala w Dajr az-Zaurze bądź

Aleppo, gdzie zrobią jej stosowne zastrzyki.

Max przekazuje to szejkowi, który jest najwyraźniej przejęty moją

diagnozą. Max woła:

- Twoja mądrość zrobiła na nim ogromne wrażenie. Dokładnie to samo

powiedział mu lekarz w Bagdadzie. On też orzekł, że powinna mieć „des

piąures" [zastrzyki]. Teraz, kiedy i ty tak twierdzisz, szejk ma zamiar

poważnie się nad tym zastanowić. Na pewno kiedyś zawiezie żonę do

Aleppo.

140

Dodaję, że byłoby dobrze, gdyby zrobił to szybko.

Tego lata - mówi szejk - albo najdalej na jesieni. Nie ma pośpiechu.

Wszystko będzie zgodnie z wolą Allaha.

Młodsze żony, czy kto to tam jest, badają moje ubranie z wybuchami

ekstatycznej wesołości. Daję pacjentce kilka tabletek aspiryny dla

złagodzenia bólu, zalecam okłady z gorącej wody itp. Jednakże ona jest

background image

bardziej zainteresowana moim wyglądem niż własnym stanem. Częstuję

kobiety tureckimi słodyczami i wszystkie uśmiechamy się, chichoczemy i

gładzimy nawzajem swoje suknie.

W końcu kobiety z żalem zakładają swoje zasłony i wychodzą. Wracam do

saloniku jako zupełny wrak, ze zszarpanymi nerwami.

Pytam Маха, czy sądzi, że szejk zawiezie żonę do jakiegoś szpitala.

Odpowiada, że zapewne nie.

Michel jedzie dziś do Kamiszli z praniem i długą listą zakupów.

Wprawdzie nie umie czytać ani pisać, ale nigdy niczego nie zapomina i

zawsze potrafi podać dokładną cenę. Jest skrupulatnie uczciwy, co

równoważy jego liczne a kłopotliwe wady, które ułożyłabym w

następującą listę:

1. Wysoki, jękliwy głos.

2. Zamiłowanie do wyklepywania tutii pod naszymi oknami.

3. Obiecujące próby mordowania muzułmanów na szosie.

4. Skłonność do wykłócania się.

Jest dziś dużo zdjęć do obróbki. Dostaję nową ciemnię. W porównaniu z

„ustronnym kącikiem" w Amudzie warunki uległy niewątpliwej poprawie.

Mogę się wyprostować, mam stolik i krzesło.

Niestety, jest to nowa dobudówka, postawiona kilka dni przed moim

przyjazdem, i glina jeszcze nie wyschła. Na ścianach rosną dziwne grzyby

i kiedy człowiek tkwi zamknięty w ciemni w gorący dzień, wychodzi na

poły uduszony!

Max dał kawałek czekolady chłopcu, który myje na dziedzińcu odkopaną

ceramikę. Wieczorem chłopiec dopada go z pytaniem:

- Chawadża, błagam, powiedz mi, jak się nazywa to, co mi dałeś? To takie

background image

pyszne, że ja już więcej nie chcę słodyczy z ba-

141

żaru. Muszę kupić ten nowy przysmak, nawet gdyby kosztował całego

medżidi!

Mówię Maxowi, że powinien czuć się odpowiedzialny za wciągnięcie

chłopca w nałóg. Najwyraźniej od czekolady można się uzależnić.

Max zauważa, że inaczej zareagował stary człowiek, którego poczęstował

kiedyś kawałkiem czekolady. Stary uprzejmie podziękował i schował

czekoladę w fałdach sukni. Nadgorliwy Michel spytał, czy nie ma zamiaru

jej zjeść. - To jest dobre - zapewnił. Starzec odpowiedział po prostu: - To

coś nowego. Może być niebezpieczne!

Dziś nie jesteśmy zajęci przy wykopaliskach, więc wybieramy się do Tell

Brak, żeby zorganizować tam prace. Sam kopiec znajduje się około mili od

Dżakdżaku, wobec czego pierwszym problemem do rozwiązania jest brak

wody. Miejscowi specjaliści próbowali wykopać studnię, ale woda okazała

się słonawa, niezdatna do picia. Trzeba będzie ją więc przywozić z rzeki -

stąd Czerkies, wózek i beczki na wodę (i koń, który nie jest starą chabetą).

Będziemy także potrzebowali stróża, który by zamieszkał w pobliżu

wykopalisk.

Dla nas samych wynajmujemy dom w ormiańskiej wiosce nad rzeką.

Większość domów jest opuszczona. Na akcję osiedleńczą wydano na

początku dużo pieniędzy, ale o ile można sądzić, nie postawiono na

pierwszym miejscu tych potrzeb, które były najważniejsze. Domy z cegieł

suszonych na słońcu zbudowano zanadto na wyrost, większe i bardziej

wymyślne, niż to było konieczne (choć dla zachodniego oka to i tak tylko

nędzne lepianki!), podczas gdy koło wodne, od którego zależało

background image

nawadnianie i cały sukces akcji osiedleńczej, było za małe, gdyż nie

starczyło funduszy na budowę porządnego. Osiedle miało funkcjonować

na zasadzie wspólnoty. Dostarczono narzędzia, zwierzęta itp., a

społeczność miała zapłacić za nie z zysków. Tymczasem ludzie znudzili

się życiem na pustkowiu, zapragnęli wrócić do miasta i jeden po drugim

uciekali z osiedla, zabierając ze sobą narzędzia. W rezultacie trzeba je było

ustawicznie uzupełniać, a ci, którzy pozostali i pracowali dalej na roli, ze

zdumieniem stwierdzali, że są coraz bardziej zadłużeni. Koło wodne w

końcu przestało działać i osiedle zmieniło się w nędzną wioskę - i to

bardzo niezado-

142

woloną wioskę. Opuszczony dom, który wynajmujemy, jest imponującą

budowlą, z dziedzińcem otoczonym murem i z dwupiętrową „wieżą" po

jednej stronie. Naprzeciw wieży ciągnie się rząd pomieszczeń

wychodzących na dziedziniec. Sarkis, stolarz, naprawia teraz stolarkę

drzwi i okien, żeby kilka izb nadawało się do zamieszkania.

Wysyłamy Michela po nowego stróża, który pochodzi ze wsi oddalonej o

parę mil. Ma przybyć z własnym namiotem.

Sarkis donosi, że w najlepszym stanie są pokoje w wieży. Po kilkunastu

stopniach wychodzi się na niewielki płaski dach, a stamtąd kolejno do

dwóch pomieszczeń. Uzgadniamy, że w pierwszym będzie się jeść i

pracować, a do drugiego wstawi się parę polowych łóżek. W oknach są

drewniane okiennice na zawiasach, ale Sarkis ma wstawić szyby.

Wraca Michel i donosi, że stróż, którego miał przywieźć, ma trzy żony,

ośmioro dzieci, wiele worków mąki i ryżu i sporą trzodę. Niepodobna

przetransportować tego wszystkiego furgonetką. Co ma zrobić?

background image

Odjeżdża z trzema syryjskimi funtami i poleceniem przywiezienia

wszystkiego, co się da. Do przewozu reszty mogą sobie wynająć osły.

Zjawia się nagle Czerkies, powożąc koniem zaprzęgniętym do wózka z

wodą. Śpiewa i wywija wielkim batem. Wózek jest pomalowany na

jaskrawe kolory, niebieski z żółtym, beczka jest niebieska, Czerkies ma

wysokie buty i barwne okrycie. Całość jeszcze bardziej niż kiedykolwiek

kojarzy się z rosyjskim baletem. Czerkies wysiada, strzela z bata i nadal

śpiewa, chwiejąc się na nogach. Jest najoczywiściej kompletnie pijany!

Kolejny z nieocenionych nabytków Michela!

Czerkies zostaje zwolniony, a na jego miejsce przychodzi niejaki Abdul

Hassan, poważny, melancholijny mężczyzna, który twierdzi, że zna się na

koniach.

Wracamy do domu i dwie mile od Czaghar kończy się nam benzyna.

Rozwścieczony Max wymyśla Michelowi.

Michel wznosi ręce do nieba i wydaje lament uciśnionej niewinności.

Działał wyłącznie w naszym interesie. Chciał wykorzystać benzynę do

ostatniej kropli.

143

- Ty głupcze! Czy nie mówiłem ci, że masz zawsze napełniać bak i

zapasowy kanister!

- Nie ma miejsca na zapasowy kanister, a poza tym ktoś mógłby go ukraść.

- A dlaczego nie napełniłeś baku?

- Chciałem się przekonać, jak daleko zajedzie samochód na tym, co

zostało.

- Idiota!

Michel mówi uspokajająco: „ Sawi pruba ", co pobudza Маха do ryku

background image

wściekłości. Wszyscy mamy ochotę na zastosowanie For ca wobec

Michela, gdyż nadal wygląda jak niesłusznie oskarżone uosobienie

niewinności!

Max powściąga wściekłość, ale mówi, że teraz rozumie, dlaczego doszło

do masakry Ormian!

Docieramy w końcu do domu, gdzie wita nas Farhat, wyrażając chęć

zwolnienia się, ponieważ on i Ali nigdy nie przestają się kłócić!

rozozihł osmv

Gzagharі Вгай

Wyższy status ma swoje minusy. Z naszych dwóch służących Sabri jest

niewątpliwie lepszy. Jest inteligentniejszy, sprawniejszy, łatwiej się

przystosowuje i jest zawsze wesoły. Jego ogólny dziki wygląd i wielki,

starannie naostrzony nóż, który trzyma w nocy pod poduszką, nie mają

znaczenia! Podobnie jak i fakt, że ilekroć prosi o krótki urlop, przyczyną

jest konieczność odwiedzenia jakiegoś krewnego, który siedzi w więzieniu

w Damaszku lub gdzie indziej za zabójstwo! Te wszystkie zabójstwa, jak z

powagą tłumaczy Sabri, były konieczne] To była sprawa honoru lub

prestiżu rodziny. Na dowód mówi, że wyroki nigdy nie są szczególnie

wysokie.

Zdecydowanie wolelibyśmy, żeby obsługiwał nas Sabri. Obcowanie z

Mansurem jest, postawmy sprawę jasno, po prostu przykre! Ale to Mansur,

który zgodnie z Махута Маха jest zbyt głupi na to, żeby być

nieuczciwym, prawem dłuższego stażu pełni funkcję starszego służącego i

z tego tytułu niestety to właśnie on obsługuje Маха i mnie, podczas gdy

Pułkownik i Bumps, jako niżsi statusem, cieszą się usługami

inteligentnego, wesołego Sabriego.

background image

Niekiedy już od wczesnego poranka Mansur budzi moją niechęć. Wchodzi

do sypialni po mniej więcej sześciokrotnie powtórzonym pukaniu,

niepewny, czy powtarzane „Wejdź" naprawdę skierowane jest do niego. W

drzwiach zatrzymuje się, ciężko dysząc i ryzykownie balansując

trzymanymi w rękach dwiema filiżankami mocnej herbaty. Po chwili,

rzężąc przy oddychaniu i powłócząc nogami, posuwa się po podłodze i sta-

10. Opowiedzcie

145

wia jedną filiżankę na krześle obok mojego łóżka, wychlapu-jąc przy tym

połowę na spodeczek. Wraz z nim dociera do mnie zapach: w najlepszym

razie cebuli, w gorszym - czosnku. Żaden z nich doprawdy nie jest

pożądany o piątej rano.

Rozlanie herbaty napełnia Mansura rozpaczą. Patrzy na filiżankę i

spodeczek, potrząsa głową i z powątpiewaniem kieruje w stronę rozlanej

herbaty dwa palce.

Groźnym, choć zaspanym głosem wołam: - Zostaw to!

Mansur wzdryga się, ciężko zaczerpuje powietrza i wlecze się przez pokój

do Маха, gdzie powtarza całe przedstawienie.

Następnie zmierza ku umywalce. Wyciąga emaliowaną miskę, niesie ją

ostrożnie do drzwi i opróżnia na zewnątrz. Wraca z nią, nalewa parę

centymetrów wody i mieszają pracowicie jednym palcem. Ten proces trwa

jakieś dziesięć minut. Potem, wzdychając, wychodzi, wraca z bańką po

benzynie pełną gorącej wody, stawiają na ziemi i powoli wychodzi na

dobre, zatrzaskując drzwi w taki sposób, że nieodmiennie otwierają się z

powrotem!

Wypijam zimną herbatę, wstaję, myję sama miskę, wylewam wodę,

background image

zamykam porządnie drzwi i zaczynam nowy dzień.

Po śniadaniu Mansur zabiera się do sprzątania sypialni. Pierwszą

czynnością po rozchlapaniu sporej ilości wody w okolicy stojaka na

miednicę jest bardzo staranne i systematyczne wytarcie kurzu. Nie jest to

źle zrobione, ale zabiera mu niezmiernie dużo czasu.

Zadowolony z wykonania pierwszego etapu zajęć domowych Mansur

wychodzi, znajduje tutejszą miotłę, wraca z nią i zaczyna zapamiętale

zamiatać. Podniósłszy tak straszliwy kurz, że niepodobna oddychać,

zabiera się do słania łóżek. Robi to bądź tak, że kiedy kładziemy się spać,

stopy zostają nieprzykryte, bądź wpycha pół koca pod materac, tak że

pozostała część sięga tylko do pasa. Pomijam takie dokuczliwe drobiazgi

jak układanie prześcieradeł i koców kolejnymi warstwami i zakładanie obu

poszewek na jedną poduszkę. Takie wzloty fantazji przydarzają mu się

tylko w dniach zmiany bielizny pościelowej.

Potakując głową z satysfakcją, Mansur w końcu wychodzi chwiejnie z

naszej sypialni, wyczerpany napięciem nerwowym i ciężką pracą. Traktuje

siebie samego i swoje obowiąz-

146

ki z niesłychaną powagą i jest ogromnie skrupulatny. Ta jego postawa robi

wielkie wrażenie na pozostałych służących i Di-mitri, kucharz, całkiem

serio mówi do Маха: - Sabri jest bardzo chętny i pracowity, ale nie ma

wiedzy i doświadczenia Mansura, który zna wszystkie potrzeby

chawadżów! - Żeby nie podważać dyscypliny, Max na siłę wydaje

potakujące dźwięki, ale obydwoje, on i ja, patrzymy z utęsknieniem na

Sabrie-go, który wesoło trzepie i składa ubrania Pułkownika.

Próbowałam kiedyś cierpliwie wpoić Mansurowi moje własne poglądy na

background image

wykonywanie czynności domowych, ale było to błędne posunięcie.

Naplątałam mu jedynie w głowie i pobudziłam jego wrodzony upór.

- Pomysły chatun nie są praktyczne - powiedział ze smutkiem Maxowi. -

Chatun żąda, żebym wyrzucał liście herbaciane na podłogę. Ale liście

herbaciane wrzuca się do czajniczka do picia. I jak można odkurzać pokoje

po zamiataniu? Zbieram kurz ze stołów i pozwalam mu spaść na podłogę,

a. potem zmiatam go z podłogi. Tylko tak jest rozsądnie.

Mansur ma bardzo zdecydowane zapatrywania na to, co jest, a co nie jest

rozsądne. Żądanie Pułkownika, by podawać mu dżem do jego labanu

(zsiadłego mleka), wywołuje natychmiastową przyganę ze strony

Mansura: - Nie, dżem nie jest potrzebny!

Trzymają się go jakieś resztki wojskowych przyzwyczajeń. Na wezwanie

odpowiada natychmiastowym „Present!" [Obecny] , a drugie śniadanie,

obiad i kolację ogłasza prostą formułką ,Jm soupe!" [Zupa].

Naprawdę w swoim żywiole Mansur jest w porze kąpieli, tuż przed

kolacją. Wtedy tylko prezyduje i nie musi nic robić sam. Pod jego

władczym okiem Farhat i Ali przynoszą z kuchni wielkie bańki po

benzynie pełne wrzątku i zimnej wody (a raczej rzadkiego błota) i

przygotowują nam kąpiel w wielkich baliach, tyle że miedzianych, jak

garnki do smażenia konfitur. Po kąpieli Farhat i Ali nadal pod nadzorem

Mansura, uginając się, wynoszą pełne balie i wylewają wodę, zwykle tuż

przed frontowymi drzwiami, tak że jeśli ktoś nieopatrznie wyjdzie po

kolacji, ślizga się po płynnym błocie i pada jak długi.

Od chwili awansowania na gońca i przydzielenia roweru Ali ceni się zbyt

wysoko, by wykonywać podrzędniejsze posłu-

147

background image

gi. Wiecznie zmartwionemu Farhatowi zleca niekończące się skubanie

drobiu i ceremonialne zmywanie naczyń po posiłkach, z użyciem

ogromnych ilości mydła i minimalnych ilości wody.

Przy rzadkich okazjach, kiedy wkraczam do kuchni, by pokazać

Dimitriemu, jak przyrządzić jakieś europejskie danie, Ali natychmiast

narzuca najwyższe standardy higieny i ogólnej czystości.

Jeśli wezmę jakąś miskę, wyglądającą na idealnie czystą, natychmiast

wyrywa mi ją z rąk i przekazuje Farhatowi.

- Farhat, umyj miskę, chatun chce jej użyć.

Farhat chwyta miskę, smaruje pieczołowicie wnętrze żółtym mydłem, z

animuszem poleruje namydloną powierzchnię i podaje mi z powrotem.

Mam głębokie przekonanie, że suflet obficie doprawiony mydłem nie

będzie zbyt udany, ale tłumię obawy i zmuszam się do kontynuowania

przygotowań.

Wszystko tu fatalnie wpływa na nerwy. Po pierwsze temperatura w kuchni

wynosi zazwyczaj jakieś 99 stopni Fahrenheita*, a po to, by nie dopuścić

do nagrzewania przez słońce i utrzymać przynajmniej taki względny

chłód, otwór okienny zrobiono stosownie mały i w rezultacie panuje tu

duszny półmrok. Pełnia ufności i szacunku, wyrażana przez wszystkie

otaczające mnie twarze, wywiera dodatkowy dezorganizujący wpływ.

Dużo jest tych twarzy, gdyż poza Dimitrim, służalczym Farhatem i pełnym

pychy Alim przychodzą, by obserwować moje czynności, Sabri, Mansur,

stolarz Sarkis, woziwoda i wszyscy robotnicy, którzy akurat mają coś do

roboty w domu. Kuchnia jest mała, tłum duży. Widzowie skupiają się

wokół mnie, z podziwem i atencją obserwując każdą moją czynność.

Zaczynam się denerwować i mam przeczucie, że wszystko na pewno źle

background image

pójdzie. Upuszczam na podłogę jajko, które się tłucze. Pokładane we mnie

zaufanie jest tak bezgraniczne, że przez dłuższą chwilę wszyscy są

przekonani, że należy to do rytuału!

Jest mi coraz goręcej i jestem coraz bardziej wytrącona z równowagi.

Patelnie są całkiem inne niż te, jakie znam, rączka

* Czyli ok. 37°C. 148

ubijaczki do piany niespodziewanie daje się odjąć, wszystko, czego

używam, ma dziwną wielkość lub kształt... Biorę się w garść i desperacko

postanawiam, że bez względu na rezultat będę udawać, że tak właśnie

zamierzyłam!

A rezultaty są różne. Krem cytrynowy jest wielkim sukcesem, kruche

ciasto jest niejadalne i ukradkiem zakopujemy je w ziemi, suflet

waniliowy jakimś cudem wychodzi jak trzeba, podczas gdy kurczęta a la

Maryland są tak twarde, że nikt nie jest w stanie wbić w nie zębów! (Jak

sobie później uprzytomniłam, winien był niewiarygodny wiek kuraków i

fakt, że nie zdążyły skruszeć).

Mogę jednak powiedzieć, że dziś już wiem, co można zaryzykować, a co

lepiej zostawić w spokoju. Na Wschodzie nie powinno się zlecać

przyrządzania żadnych dań, które podaje się natychmiast po upieczeniu.

Omlety, suflety, frytki nieodmiennie będą przygotowane dobrą godzinę

wcześniej i umieszczone w piecu, żeby doszły, i żadne reprymendy nie

skutkują. Z drugiej strony wszystko, co wymaga żmudnego przygotowania

i może czekać na podanie, wypadnie dobrze. Suflety i omlety zostały z

żalem skreślone z listy Dimitriego. Skądinąd żaden szef kuchni nie

ukręciłby regularnie, dzień po dniu, równie znakomitego majonezu.

Warto też poruszyć inny temat z dziedziny kulinarnej. Istnieje potrawa

background image

znana nam jako „biftek". Za każdym razem kiedy zapowiedź tego

przysmaku budzi w nas nadzieję, czeka nas rozczarowanie, gdyż pojawia

się przed nami talerz zawierający jakieś małe kawałki wysmażonego mięsa

z chrząstkami.

- To nawet nie ma smaku wołowiny - mówi ze smutkiem Pułkownik.

I na tym właśnie rzecz polega - to nigdy nie jest wołowina.

W mięso zaopatrujemy się w bardzo prosty sposób. Od czasu do czasu

Michel jedzie furgonetką do sąsiedniej wsi lub obozowiska. Wraca,

otwiera szeroko tylne drzwi i ze środka wypada osiem owiec!

Owce zarzyna się po jednej w miarę potrzeby. Ze względu na mnie został

wydany surowy zakaz szlachtowania owiec pod oknami naszego saloniku!

Wzdragam się także przed oglądaniem Farhata zamierzającego się na

kurczaki z długim, ostrym nożem w ręku.

149

To przeczulenie chatun jest traktowane przez naszych ludzi z pobłażaniem

jako jeszcze jedna zachodnia osobliwość.

Pewnego dnia, kiedy prowadziliśmy wykopaliska w pobliżu Mosulu, nasz

stary brygadzista przybiegł do Маха w niezwykłym podnieceniu.

- Musisz jutro zawieźć chatun do Mosulu! Szykuje się wielkie wydarzenie!

Będą wieszać kobietę! Twoja chatun będzie miała zabawę! W żadnym

razie nie może tego przepuścić!

Mój brak zainteresowania, co więcej, odraza - zdumiały go.

- Ale to kobietal - nalegał. - Bardzo rzadko się zdarza, że wieszają kobietę!

To Kurdyjka, która otruła trzech mężów! Na pewno, na pewno chatun nie

zechce przepuścić czegoś takie gol

Moja zdecydowana odmowa wzięcia udziału w tym widowisku mocno

background image

obniżyła mój prestiż w jego oczach. Opuścił nas ze smutkiem, by samemu

nacieszyć się sceną wieszania.

Niekiedy i w innych okolicznościach objawia się w nas nieoczekiwana

wrażliwość. Obojętni na los kurcząt i indyków (nieprzyjemnie

gulgoczących stworzeń), pewnego razu kupiliśmy ładną, tłustą gęś.

Niestety, okazało się, że gęś jest bardzo towarzyska. Najwyraźniej w

swojej wsi mieszkała razem z właścicielami jak członek rodziny. Już

pierwszego wieczora bardzo stanowczo próbowała dzielić z Махет kąpiel.

Stale otwierała drzwi i wtykała do środka dziób w pełny nadziei sposób,

jakby mówiąc „Czuję się samotna". Mijały dnie. Wpadliśmy w desperację.

Nikt nie miał sumienia zarządzić zabicia gęsi.

Wreszcie kucharz wziął to na siebie. Gęś, nadziewana na miejscowy

sposób, wyglądająca i pachnąca smakowicie, została podana na stół.

Niestety, nikomu z nas danie nie sprawiło przyjemności! Był to najbardziej

ponury posiłek, jaki kiedykolwiek jedliśmy.

Natomiast Bumps okrywa się hańbą w dniu, kiedy Dimitri z dumą podaje

całe jagnię - z głową, nóżkami i wszystkim. Bumps rzuca okiem na

pieczeń i wybiega z jadalni jak oparzony.

A wracając do problemu „bifteka". Kiedy owca zostaje zarżnięta i

poćwiartowana, mięso podaje się w następującym porządku: najpierw

łopatkę, czy jakiś podobny kawałek, nadziany ryżem z przyprawami i

zaszyty (uroczyste danie, specjal-

150

ność Dimitriego), następnie udźce, potem półmisek czegoś, co było

nazywane w czasie ostatniej wojny „jadalne odpadki", następnie rodzaj

gulaszu z ryżem i wreszcie, jako ostatnie, niechwalebne części owcy,

background image

niegodne zaliczenia do lepszych dań, uporczywie smażone przez długi

czas, aż mięso znacznie się skurczy i przybierze konsystencję skóry na

podeszwy -danie znane pod nazwą „biftek"!

Prace na kopcu dają zadowalające wyniki - cała dolna część okazuje się

przedhistoryczna. W jednym sektorze robimy „głęboki wykop" - od

szczytu aż do dziewiczej warstwy ziemi. Daje to nam piętnaście warstw

kolejnego osadnictwa. Dolne dziesięć to warstwy prehistoryczne. Po roku

1500 p.n.e. kopiec został opuszczony, zapewne dlatego, że erozja pożłobiła

okoliczny teren i utrudniła uprawę roli. Jak zawsze jest kilka rzymskich i

muzułmańskich pochówków, które nam jedynie przeszkadzają. Zawsze

nazywamy je rzymskimi przy naszych ludziach, mając na uwadze ich

religijną wrażliwość, ale muzułmanie sami odnoszą się do nich bez

szacunku. „To twojego dziadka wykopujemy, Abdul!". „Nie, to twój

dziadek, Daud!". Śmieją się głośno i żartują bez skrępowania.

Znajdujemy wiele interesujących rzeźbionych amuletów w postaci

zwierząt, wszystkie dobrze znanego typu, lecz nagle zaczynają się

pojawiać bardzo dziwne figurki. Mały poczerniały niedźwiedź, głowa lwa

i w końcu dziwna, prymitywna postać ludzka. Max od początku żywi

wobec nich pewne podejrzenia, ale figurka ludzka to już za dużo. Mamy tu

fałszerza.

- To całkiem sprytny facet - orzeka Max, obracając w dłoniach

niedźwiedzia. - Kawałek ładnej roboty.

Zabawiamy się w detektywów. Falsyfikaty pojawiają się w jednym kącie

wykopalisk i przynosi je zazwyczaj jeden z dwóch braci. Ci ludzie

pochodzą z wioski odległej o dziesięć kilometrów. Pewnego dnia w

zupełnie innej części wykopalisk pojawia się podejrzanie wyglądająca

background image

„łyżka". „Znalazł" ją mężczyzna z tej samej wioski. Przyznajemy bakszysz

jak zwykle i nic nie mówimy.

Ale w dniu wypłaty fałszerstwo zostaje publicznie zdemaskowane! Max

pokazuje obiekty, wygłasza z pasją potępiającą przemowę, stwierdza, że

owe znaleziska to falsyfikaty, i na

151

oczach wszystkich je niszczy (chociaż zachowuje niedźwiedzia jako

ciekawostkę). Robotnicy, którzy je rzekomo znaleźli, zostają zwolnieni i

odchodzą całkiem wesoło, chociaż głośno zapewniają o swojej

niewinności.

Następnego dnia ludzie chichoczą przy wykopaliskach.

- Chawadża wie - mówią. - On jest bardzo uczony, zna się na

starożytnościach. Jego oczu nie można oszukać.

Max jest niepocieszony, gdyż bardzo chciał wiedzieć, jak sporządzano

falsyfikaty. Były znakomicie wykonane, a dobre rzemiosło zawsze zyskuje

jego aprobatę.

Możemy już sobie wyobrazić, jak wyglądał Czaghar pięć do trzech tysięcy

lat temu. W czasach przedhistorycznych musiał przebiegać tędy bardzo

uczęszczany szlak karawanowy, wiążący Haran i Tell Halaf i ciągnący się

przez Dżabal Sindżar do Iraku i Tygrysu, i dalej do starożytnej Niniwy.

Czaghar należał do sieci wielkich ośrodków handlowych.

Niekiedy odkrywamy jakiś akcent osobisty - znak pozostawiony przez

garncarza na podstawie naczynia, cache, w której znajduje się niewielki

garnuszek pełen złotych kolczyków, być może posag córki gospodarza.

Niekiedy ów akcent osobisty jest bliższy naszym czasom - na przykład

metalowy medalion z nazwiskiem Hans Krauwinkel z Norymbergi, wybity

background image

około roku pańskiego 1600 i leżący w muzułmańskim grobie, co wskazuje,

że istniały wówczas jakieś kontakty między tym zapadłym kątem a

Europą.

Mniej więcej pięć tysięcy lat temu wyrabiano naczynia z nacinaną

dekoracją - bardzo ładne, a dla mnie wręcz piękne. Formowano je ręcznie,

bez użycia koła garncarskiego.

Znajdujemy także madonny tej epoki - postacie w turbanach, z wielkimi

piersiami, groteskowe i prymitywne, niemniej swym czcicielom

przynoszące bez wątpienia pociechę i pomoc.

Obserwujemy też fascynujący rozwój motywu „bukranio-nu" na ceramice.

Zaczyna się od prostej głowy wołu, staje się coraz mniej naturalistyczny i

bardziej stylizowany, aż w końcu przybiera postać, której w ogóle by się

nie rozpoznało, gdyby się nie znało etapów pośrednich. (Rzeczywiście jest

to, jak stwierdzam z konsternacją, dokładnie ten sam prosty wzór co na

sukience z drukowanego jedwabiu, którą niekiedy noszę!

152

Och, niech będzie! ,3ukranion" brzmi znacznie lepiej niż „biegnące

romby"!).

Przychodzi wreszcie dzień, kiedy pierwsza łopata zagłębia się w

powierzchnię Tell Brak. Jest to uroczysty moment.

Wspólnym wysiłkiem Sarkis i Ali wyporządzili już kilka pomieszczeń.

Woziwoda, wielki koń, który nie jest starą cha-betą, wózek, beczki -

wszystko czeka w gotowości.

Pułkownik i Bumps odjeżdżają do Brak poprzedniego wieczora,

przenocują i będą na kopcu wczesnym świtem.

Max i ja docieramy tam około ósmej rano. Biedny Pułkownik spędził

background image

bezsenną noc, walcząc z nietoperzami! Podobno pomieszczenia w wieży

są opanowane przez nietoperze - do których Pułkownik żywi silną odrazę!

Bumps relacjonuje, że ilekroć obudził się w nocy, Pułkownik łaził po

pokoju i rozpaczliwie zamierzał się na nietoperze ręcznikiem.

Pozostajemy chwilę, obserwując prace przy wykopaliskach.

Ponury woziwoda podchodzi do mnie i wyrzuca z siebie długą opowieść,

która wydaje się gorzkimi żalami. Kiedy wraca Max, proszę go, żeby się

dowiedział, o co chodzi.

Okazuje się, że woziwoda ma gdzieś w okolicy Dżarablusu żonę i

dziesięcioro dzieci i że serce mu krwawi wskutek rozłąki. Czy mógłby

dostać zaliczkę i posłać po rodzinę, żeby do niego przyjechała?

Wnoszę o pozytywną odpowiedź. Max ma pewne wątpliwości. Kobieta w

domu - mówi - oznacza kłopoty.

W drodze powrotnej do Czaghar spotykamy wielu naszych robotników

wędrujących do nowych wykopalisk.

- Al-hamdu li-Llah! - wołają. - Czy będzie dla nas jutro praca?

- Tak, będzie praca.

Ponownie wychwalają Boga i idą dalej.

Spędziliśmy w domu w Czaghar dwa pozbawione sensacji dnie i teraz

przypada nasza kolej na pracę w Brak. Nie znaleziono tam jeszcze niczego

o dużym znaczeniu, lecz wykopaliska zapowiadają się obiecująco, a

domostwa pochodzą z właściwego okresu.

153

Wieje dziś silny wiatr z południa - najbardziej znienawidzony wiatr.

Powoduje, że człowiek łatwo się irytuje i robi się nerwowy. Szykujemy się

do wyjazdu, przygotowani na najgorsze - zabieramy wysokie kalosze,

background image

płaszcze nieprzemakalne i nawet parasole. Me traktujemy zbyt poważnie

zapewnień Sarkisa, że naprawił dach. Dziś będzie, jakby powiedział

Michel, przypadek Sawipruba.

Do Tell Brak jedzie się na przełaj, bez żadnego szlaku. W połowie drogi

napotykamy dwóch naszych robotników, maszerujących do pracy.

Ponieważ mamy miejsce, Max zatrzymuje Mary i proponuje, że ich

podwiezie, co przyjmują z hałaśliwą radością. U ich nóg, z małym

kawałkiem wystrzępionego sznurka na szyi, drepce pies.

Ludzie wsiadają i Michel zamierza ruszyć. Max pyta o psa. Weźmiemy

także ich psa. Ale to nie jest ich pies, mówią. Po prostu pojawił się nagle

na pustyni.

Przyglądamy się psu bliżej. Chociaż nie należy do żadnej znanej rasy, jest

niewątpliwie europejskim mieszańcem! Budową przypomina skye teriera,

maścią teriera dandie din-monta, z wyraźnym dodatkiem teriera cairn. Jest

niezmiernie długi, ma błyszczące bursztynowe oczy i raczej pospolity,

jasnobrązowy nos. W odróżnieniu od przeciętnych psów Wschodu nie

wygląda ani na zabiedzonego, ani smutnego, ani bojaźliwego. Rozsiadł się

wygodnie i obserwuje nas, lekko wymachując ogonem.

Max mówi, że zabierzemy go ze sobą, i poleca Michelowi wsadzić go do

samochodu.

Michel wzdraga się. - Ugryzie mnie - mówi z obawą.

- Tak, tak - potwierdzają Arabowie. - Na pewno go ugryzie! Lepiej zostaw

go tutaj, chawadża.

- Weź go i wsadź do samochodu, ty przeklęty głupcze! -mówi Max do

Michela.

Michel nabiera odwagi i podchodzi do psa, który przyjaźnie zwraca ku

background image

niemu głowę.

Michel cofa się gwałtownie. Tracę cierpliwość, wyskakuję, chwytam psa i

wsiadam z nim do Mary. To suka. Żebra jej sterczą przez skórę. Jedziemy

do Brak, gdzie nowy przybysz zostaje oddany Farhatowi z zaleceniem, by

podano mu obfity posiłek. Debatujemy także nad nazwą dla suki i

decyduje-

154

my się na Miss Ostapenko (ponieważ właśnie czytam Tobit

Transplanted*). Jednakże, głównie dzięki Bumpsowi, Miss Ostapenko jest

znana jedynie jako Hiyou. Hiyou okazuje się stworzeniem o

zdumiewającym charakterze. Żądna życia, jest absolutnie nieustraszona,

nie wykazuje lęku przed nikim i przed niczym. Odznacza się łagodnym

usposobieniem, jest przyjazna i całkowicie zdecydowana robić zawsze

tylko to, na co ma ochotę. Niewątpliwie jest obdarzona dziewięcioma

żywotami, jakie przypisuje się kotom. Jeśli zamknie się ją w

pomieszczeniu, potrafi jakoś się wydostać. Jeśli pozostawi się ją na

dworze, potrafi dostać się do środka - kiedyś wy drapała dziurę w grubej

na dwie stopy ścianie z suszonej gliny. Towarzyszy nam zawsze przy

posiłkach i jest tak natarczywa, że nie możemy się jej oprzeć. Ona nie

żebrze o kąski - ona żąda!

Jestem pewna, że ktoś sznurkiem uwiązał Hiyou kamień u szyi i próbował

ją utopić. Jednakże suka, zdecydowana cieszyć się życiem, przegryzła

sznur, dopłynęła do brzegu i pomaszerowała wesolutko przez pustynię,

gdzie wiedziona niezawodnym instynktem, przyłączyła się do tych ludzi,

których postanowiliśmy podwieźć. Mam pewien dowód na potwierdzenie

mojej teorii. Otóż Hiyou, która chodzi z nami wszędzie, jeśli ją zawołamy,

background image

stanowczo odmawia zejścia w dół nad Dżakdżak. Zapiera się silnie na

ścieżce, potrząsa głową i wraca do domu. „Dziękuję, nie" - zdaje się

mówić. „Nie lubię być topiona! To żadna zabawa!".

Z zadowoleniem dowiadujemy się, że Pułkownik miał spokojniejszą noc.

Naprawiając dach, Sarkis wypłoszył większość nietoperzy, a ponadto

Pułkownik zmontował sobie urządzenie w stylu Heatha Robinsona**,

zawierające wielką miskę z wodą, do której nietoperze wpadają i się topią.

Mechanizm, jak tłumaczył nam Pułkownik, jest bardzo skomplikowany,

* Mowa o powieści Stelli Benson wyd. w 1931 r. ** Heath Robinson

(1872-1944) - brytyjski malarz i grafik, który zyskał sobie sławę

rysunkami będącymi satyrą na „wiek maszyn", przedstawiającymi

absurdalne i skomplikowane wynalazki, ułatwiające wykonywanie

najprostszych czynności.

155

a przygotowanie go do działania niewątpliwie skracało mu godziny snu.

Idziemy na kopiec i zasiadamy do południowego posiłku w miejscu

osłoniętym od wiatru. Mimo to z każdym kęsem połykamy duże ilości

piasku i pyłu. Wszyscy wyglądają na zadowolonych i nawet melancholijny

woziwoda objawia pewną dumę, jeżdżąc nad rzekę i wracając z wodą dla

pracowników. Podwozi ją do stóp kopca, skąd osiołki wynoszą ją na górę

w dzbanach. W całej tej operacji jest coś biblijnego, co przemawia do

wyobraźni.

Kiedy dzień pracy się kończy, żegnamy się, Pułkownik i Bumps

odjeżdżają w Mary do Czaghar, a my obejmujemy dwudniowy dyżur w

Brak.

Pokój w wieży wygląda całkiem sympatycznie. Podłoga jest wysłana

background image

matami, na których leży parę kilimów. Mamy dzban na wodę i wielką

miskę, stół, dwa krzesła, dwa łóżka polowe, ręczniki, prześcieradła, koce i

nawet książki. Okna zostały niezbyt pewnie umocowane. Po dość

szczególnym posiłku, przygotowanym przez Alego, a podanym przez

Farhata, idziemy spać. Posiłek składał się z bardzo rzadkiego szpinaku z

mikroskopijnymi wysepkami czegoś, co jak podejrzewamy, było

„biftekiem".

Noc mija spokojnie. Materializuje się tylko jeden nietoperz i Max

wywabia go na zewnątrz za pomocą latarki. Postanawiamy powiedzieć

Pułkownikowi, że jego opowieści o setkach nietoperzy są mocno

przesadzone i zapewne miał na nie wpływ nadmiar alkoholu. O piątej

piętnaście Max dostaje herbatę i wyrusza na kopiec. Ja zasypiam

ponownie. O szóstej przynoszą herbatę dla mnie. Max wraca na śniadanie

o ósmej. Posiłek jest obfity - podają nam gotowane jajka, herbatę, arabskie

podpłomyki, dwa garnuszki dżemu i puszkę budyniu w proszku (!).

Kilka minut później zostaje wniesione drugie danie -jajecznica.

Max mruczy: - Trop de żele [Nadmiar gorliwości] - i w obawie przed

pojawieniem się z kolei omletu przekazuje niewidzialnemu Alemu, że to,

co już dostaliśmy, jest zupełnie wystarczające. Farhat wzdycha i wychodzi

z poleceniem. Wraca

156

ze zmarszczonym czołem, zatroskany i niespokojny. Oczekujemy wieści o

jakiejś poważnej katastrofie, ale nie, Farhat pyta tylko: - Czy mamy dać

pomarańcze do drugiego śniadania?

W południe zjawiają się Bumps i Pułkownik. Z powodu szalejącego wiatru

Bumps ma wielkie kłopoty ze swym hełmem tropikalnym. Michel

background image

przybywa w nadziei zastosowania For-ca, ale Bumps, pamiętając o

poprzednio udzielanej pomocy, zręcznie go unika.

Na drugie śniadanie zazwyczaj jadamy zimne mięso i sałatę, ale ambitna

dusza Alego marzy o czymś lepszym, dostajemy więc plastry smażonego

bakłażana - ledwie letnie i na pół surowe - do tego zimne, ociekające

tłuszczem frytki, małe krążki wysmażonego na twardo „bifteka" i półmiski

sałaty przyprawionej przed wieloma godzinami. Cały posiłek tonie w

zimnym, zielonym tłuszczu!

Max mówi, że będzie mu przykro gasić zapał Alego, ale musi pohamować

porywy jego fantazji.

Okazuje się, że Abd as-Salam wykorzystuje godziny południowego

posiłku, by poczęstować ludzi długą umoralniającą tyradą o obrzydliwie

pochlebczym charakterze.

- Czy wiecie, jakie macie szczęście? - woła, wymachując rękami. - Czyż

nie robi się dla was wszystkiego, co możliwe? Czy nie myśli się o was?

Wolno wam przynosić tu swoje jedzenie i jeść na dziedzińcu domu!

Dostajecie ogromne pieniądze; tak, dostajecie pieniądze, nieważne, czy

znajdziecie coś, czy nie! Jaka hojność, jaka szlachetność! I to jeszcze nie

koniec! W dodatku do tych ogromnych sum płaci się wam jeszcze za

wszystko, co znajdziecie! Chawadża dba o was jak prawdziwy ojciec,

pilnuje nawet, żebyście nie wyrządzali sobie nawzajem krzywdy! Kiedy

macie gorączkę, daje wam lekarstwa! Jeśli wasz brzuch się zamknie, daje

wam potężne lekarstwo, żeby go otworzyć! Jaki szczęśliwy jest wasz los!

Jakże bezgraniczna jest szlachetność chawadży! Czy każe wam pracować

bez picia? Nie! Doprawdy nie! Choć wcale nie jest do tego zobowiązany,

w swej wielkoduszności dostarcza wam darmo wodę na pagórek! Wodę

background image

przywożoną wielkim nakładem w wózku ciągniętym przez konia całą

drogę z Dżakdżaku! Pomyślcie, jaki to koszt, jaki to wydatek! Ja-

157

kie niezwykłe szczęście macie, że zatrudnia was taki człowiek!

Wycofujemy się chyłkiem, byle dalej, a Max wyraża zdumienie, że żaden

z robotników nie zamordował Abd as-Salama. On by to zrobił na ich

miejscu - mówi. Bumps odpowiada, że przeciwnie, robotnicy chętnie tego

słuchają. To prawda. Słychać pełne uznania potakiwania i chrząknięcia;

ktoś zwraca się do kogoś innego:

- To rozsądne, co on mówi. Przywożą nam wodę. Tak, to jest

wielkoduszność. On ma słuszność. Mamy szczęście. On jest mądry, ten

Abd as-Salam.

Bumps mówi, że nie może zrozumieć, jak oni dają się na to nabierać. Nie

mogę się z nim zgodzić, pamiętam, z jakim zapałem słuchałam jako

dziecko umoralniających opowiastek. Arabowie mają w sobie coś z tego

prostego, naif, dziecięcego podejścia do życia. Wolą moralizatorskiego

Abd as-Salama od bardziej nowoczesnego i mniej świętoszkowatego

Alawie-go. Ponadto stary Abd as-Salam jest znakomitym tancerzem i

wieczorami na dziedzińcu domu w Brak prowadzeni przez niego

mężczyźni wykonują długie, trudne układy taneczne -wręcz scenki

baletowe. Tańczą niekiedy do późnej nocy. Jak oni mogą tak długo się

bawić i być znowu na kopcu o piątej rano - pozostaje dla mnie tajemnicą.

Jest też dla mnie zagadką, jak mężczyźni z wiosek oddalonych o trzy, pięć,

a nawet dziesięć kilometrów potrafią codziennie przyjść do pracy

dokładnie co do minuty o wschodzie słońca! Nie mają budzików ani

zegarków, a muszą wyjść od dwudziestu minut do ponad godziny przed

background image

wschodem słońca - i oto są. Ani się nie spóźniają, ani nie przychodzą za

wcześnie. Kiedy praca się kończy (pół godziny przed zachodem słońca),

przyglądamy się ze zdumieniem, jak rzucają kosze, śmieją się, biorą na

ramiona motyki i biegną - rzeczywiście, przebywają wesoło biegiem całą

dziesięciokilometrową drogę do domu! Jedyne przerwy w pracy to

półgodzinna przerwa na śniadanie i godzinna na południowy posiłek, a

według naszych standardów zawsze byli niedożywieni. To prawda, że

pracują w tempie, które można by nazwać leniwym, ze sporadycznymi

jedynie wybuchami gorączkowej aktywności: kopania lub biegania z

koszami, kiedy ogarnie ich nagła wesołość - ale to, co robią, to ciężka,

158

fizyczna praca. Najlepiej ma człowiek pracujący kilofem, bo kiedy

wzruszy powierzchnię swojego kawałka gruntu, siada, by zapalić

papierosa, podczas gdy pomocnik łopatą napełnia kosze. Chłopcy noszący

kosze nie mają chwili odpoczynku, poza tymi, które sami ukradkiem

wygospodarują. Robią to całkiem pomysłowo - wloką się na wysypisko

jak na filmie w zwolnionym tempie albo przez długie minuty przeszukują

swoje kosze.

Na ogół są to bajecznie zdrowi ludzie. Najczęstsze są tu choroby oczu i

obstrukcja, którą się bardzo przejmują! Jak sądzę, obecnie występuje też

często gruźlica, przywleczona przez zachodnią cywilizację. Ale zdrowieją

w tempie, które graniczy wręcz z cudem. Jeden mężczyzna rąbie drugiego

w głowę, rana wygląda okropnie. Poszkodowany prosi nas o opatrunek,

lecz jest zdumiony sugestią, że powinien rzucić pracę i iść do domu. „Co,

z powodu takiego głupstwa? To prawie nie boli!". A po dwu lub trzech

dniach rana jest zagojona, mimo bardzo niehigienicznych metod

background image

leczniczych, jakie ów człowiek zapewne sam zastosował, kiedy tylko

dotarł do domu.

Pewnego razu Max wysłał do domu mężczyznę, któremu zrobił się na

nodze wielki, bolesny wrzód i który najoczywi-ściej miał gorączkę.

- Dostaniesz taką samą zapłatę, jakbyś pracował - obiecał mu.

Mężczyzna coś mruknął i poszedł.

Jednak po południu Max dostrzegł go, pracującego jak zwykle. - Co tu

robisz? - zapytał. - Przecież posłałem cię do domu.

- Poszedłem do domu, chawadża (osiem kilometrów). Ale w domu było

okropnie nudno. Żadnych rozmów! Same kobiety. Więc przyszedłem z

powrotem. I widzisz, dobrze zrobiłem, wrzód pękł!

Dziś wracamy do Czaghar, zaś druga zmiana przyjeżdża do Brak. Powrót

do naszego prawdziwego domu odczuwamy jako powrót do wielkiego

luksusu. Po przyjeździe stwierdzamy, że Pułkownik ponaklejał wszędzie

notatki, przeważnie o obraźliwym charakterze! Zrobił także porządki, z

takim zapałem, że nie możemy znaleźć niczego, co jest nam potrzeb-

159

ne. Zaczynamy medytować nad odwetem! W końcu wycinamy z jakichś

starych tygodników zdjęcia pani Simpson i przypinamy je w pokoju

Pułkownika!

Trzeba zrobić dużo zdjęć i wywołać klisze, a ponieważ dzień jest gorący,

kiedy wynurzam się z mojej ciemni, sama czuję się jak kawałek grzyba

domowego. Nasza służba ciężko pracuje, by mi dostarczyć względnie

czystej wody. Najpierw odcedza się grubsze błoto, a uzyskaną mętną ciecz

przelewa się wielokrotnie przez watę. Zanim woda zostanie użyta do

negatywów, dostaje się do niej nieco piasku i kurzu z powietrza, ale

background image

rezultaty są całkiem zadowalające.

Jeden z naszych pracowników przychodzi do Маха i prosi o pięć dni

wolnego.

- Dlaczego?

- Muszę odsiedzieć karę w więzieniu!

Dzisiejszy dzień zostanie zapamiętany jako dzień akcji ratunkowej . W

nocy padał deszcz i rano ziemia była jeszcze wciąż namoknięta. Około

południa pojawia się dziko wyglądający człowiek, pędzący szaleńczo na

koniu z samozaparciem posłańca wiozącego królowi wieść o wygranej

bitwie. W rzeczywistości przywozi złą nowinę. Pułkownik i Bumps

wyruszyli do Czaghar i w pół drogi utknęli. Jeździec zostaje natychmiast

wysłany z powrotem z dwiema łopatami, a my organizujemy zespół

ratunkowy. Pięciu mężczyzn z Sarkisem na czele wyrusza w Poilu. Biorą

dodatkowe łopaty i deski i odjeżdżają z wesołym śpiewem!

Max wrzeszczy za nimi, żeby sami nie utknęli. I w istocie to właśnie się

zdarza, na szczęście zaledwie paręset jardów od miejsca, gdzie ma kłopoty

Mary - ugrzęzła tylną osią w błocie. Jej załoga, która od pięciu godzin

usiłuje ją odkopać, jest bardzo zmęczona, a ponadto doprowadzona do

rozpaczy i niemal do szału okrzykami i rozkazami Michela, wydawanymi

jego zwykłym wysokim, jękliwym falsetem, a składającymi się głównie z

„Forca!". Stosując Forca, Michel łamie trzeci z kolei podnośnik! Przy

pomocy paru zabijaków (wybranych ze względu na ich muskulaturę) i pod

sprawniejszym kierownictwem Sarkisa Mary decyduje się wydostać z

grzęzawiska, co robi znienacka, pokrywając wszystkich błotem od stóp do

160

głów i pozostawiając za sobą ziejącą dziurę, ochrzczoną przez Pułkownika

background image

„grobowcem Mary".

W czasie naszego ostatniego dyżuru w Brak spadło dużo deszczu i dach

Sarkisa nie sprostał swemu zadaniu. Co więcej, pootwierały się

prowizoryczne okiennice i wiatr z deszczem hulają po pokoju. Na

szczęście najgorszy deszcz pada w „wolnym dniu", kiedy prace

wykopaliskowe i tak nie są prowadzone. Z projektowanej wycieczki do

wulkanu Kaukab musimy jednak zrezygnować.

W związku z wolnym dniem niemal dochodzi do buntu, gdyż

dziesięciodniowy okres pracy kończy się w sobotę i Abd as-Salam,

któremu polecono, by ogłosił ludziom, że następnego dnia nie ma pracy,

jak zwykle partaczy sprawę. Beczy głośno: - Jutro niedziela, więc się nie

pracuje!

Natychmiast wybucha gwar! Co takiego? Czy wszyscy dobrzy

muzułmanie mają być obrażani i pomijani na rzecz nędznych dwudziestu

Ormian? Zapalczywy dżentelmen, nazywający się Abbas Id, próbuje

zorganizować strajk. Max wygłasza orację, oświadczając, że kto chce mieć

święto w niedzielę, poniedziałek, wtorek, środę, czwartek, piątek i w

sobotę, to proszę bardzo! Co do Abbasa Ida, to ma nie pokazywać się

więcej na kopcu! Ormianom, którzy triumfalnymi uśmiechami proszą się o

morderstwo, zaleca trzymać język za zębami -po czym zaczyna się

wypłata. Max skrywa się w Mary, a Michel, zataczając się, wynosi z domu

worki z pieniędzmi i umieszcza je w furgonetce. (Nie są to już na

szczęście medżi-di - niebu niech będą dzięki! Zostały ogłoszone za

nieważne i tylko syryjska waluta jest de rigeuf). W oknie koło kierowcy

pojawia się twarz Маха (wygląda jak kasjer w okienku kasy kolejowej).

Michel wstawia krzesło do furgonetki i obejmuje kontrolę nad gotówką,

background image

układa monety w stosy i wzdycha głośno z żałości, że taka masa pieniędzy

idzie w muzułmańskie ręce!

•Max otwiera ogromną księgę rachunkową i zaczyna się zabawa. Każdy

zespół po kolei występuje z tłumu, kiedy wywołuje się jego nazwę; jego

członkowie podchodzą i odbierają, co się im należy. Codzienny bakszysz

każdego pracownika został sprawdzony i dodany do dniówki. Siedzieliśmy

nad tym trudnym zadaniem arytmetycznym do późnej nocy.

11. Opowiedzcie

161

W dzień wypłaty uwidacznia się wyraźnie nierówność losu. Niektórzy

pracownicy dostają dużą premię, inni prawie nic. Krążą żarciki i

dykteryjki i wszyscy, nawet ci pominięci przez fortunę, są bardzo weseli.

Wysoka, przystojna Kurdyj-ka podbiega do swego męża, który przelicza

otrzymane pieniądze.

- Ile dostałeś? Pokaż! - Bez skrupułów chwyta całą sumę i odchodzi.

Dwaj dystyngowanie wyglądający Arabowie litościwie odwracają głowy,

zaszokowani takim pokazem niekobiecego (i niemęskiego) zachowania!

Kurdyjka wynurza się ponownie ze swojej lepianki i wymyśla mężowi za

sposób, w jaki rozwiązuje pęta osłu. Kurd, wielki, przystojny mężczyzna,

wzdycha ze smutkiem. Któż chciałby być mężem Kurdyjki?

Istnieje powiedzonko, że jeśli Arab obrabuje cię na pustyni, pobije cię, ale

pozostawi przy życiu. Natomiast jeśli obrabuje cię Kurd, zabije cię dla

samej przyjemości zabijania!

Być może trzymanie pod pantoflem w domu pobudza do dzikości poza

domem!

Po dwóch godzinach wypłata wreszcie się kończy. Małe nieporozumienie

background image

pomiędzy Daudem Sulajmanem a Daudem Su-ląjmanem Muhammadem

zostało załatwione ku obustronnemu zadowoleniu. Abdallah wraca z

uśmiechem, żeby wyjaśnić, że dziesięć franków pięćdziesiąt wypłacono

mu przez pomyłkę. Natomiast mały Mahmud upomina się ostrym głosem

o czterdzieści pięć centimów: - Dwa paciorki, brzeg naczynia i kawałek

obsydianu, chawadża, a było to w ostatni czwartek! - Wszystkie

roszczenia, kontrroszczenia itd. zostają zbadane, omyłki poprawione.

Rozpytujemy się, kto pracuje nadal, a kto chce odejść. Niemal wszyscy

odchodzą. - Ale po następnym okresie kto wie, chawadża?

- Tak - mówi Max - kiedy wydasz wszystkie pieniądze!

- Rzekłeś, chawadża.

Następuje wymiana serdecznych pozdrowień i słów pożegnania. Tej nocy

na dziedzińcu będą śpiewy i tańce.

Z powrotem w Czaghar Bazarze. Piękny, gorący dzień. Pułkownik aż

bełkoce, tak jest wściekły na zachowanie się Poilu,

162

który ostatnio w Brak codziennie go zawodzi. W każdym takim przypadku

przybywa Farhat, zapewnia, że samochód jest w porządku, nic nie jest

zepsute, i na dowód włącza starter. Silnik natychmiast zapala. Pułkownik

traktuje to jako dodatkową obrazę.

Podchodzi Michel i tłumaczy swym wysokim głosem, że trzeba jedynie

oczyścić gaźnik - to bardzo proste, jest gotów to Pułkownikowi pokazać.

Następnie demonstruje swoją ulubioną sztuczkę: wciąga benzynę do ust,

płucze je dłuższą chwilę, a w końcu wszystko połyka. Pułkownik patrzy na

to z miną chłodnego obrzydzenia. Michel kiwa głową, uśmiecha się

uszczęśliwiony, mówi zachęcająco do Pułkownika: - Sawi pruba? - i

background image

zaczyna zapalać papierosa. Wstrzymujemy oddech, oczekując, że z gardła

Michela buchnie płomień, ale nic się nie dzieje.

Zdarzają się drobne komplikacje. Czterech ludzi zostaje zwolnionych za

ustawiczne bójki. Alawi i Jahja kłócą się i nie odzywają się do siebie.

Ukradziono nam jeden z domowych dywanów. Szejk jest oburzony i

zwołuje zebranie dla przeprowadzenia śledztwa w tej materii. Mamy

przyjemność obserwować je z daleka - krąg biało odzianych, brodatych

postaci rozsiadłych na ziemi, pochylonych tak, by głowy znalazły się

blisko siebie.

- Trzymają głowy tak, by nikt nie mógł podsłuchać tajemnic, o których

mówią - tłumaczy Mansur.

Dalsze posunięcia są nader wschodnie. Szejk podchodzi do nas z

zapewnieniem, że złoczyńcy są mu teraz znani i że zostaną ukarani, a

dywan zwrócony.

W rzeczywistości bije sześciu swoich osobistych wrogów i zapewne

szantażuje kilku innych. Dywan się nie materializu-je, ale szejk jest w

doskonałym humorze i można po nim poznać przypływ gotówki.

Do Маха przychodzi ukradkiem Abd as-Salam. - Powiem ci, kto ukradł

twój dywan. To szwagier naszego szejka, szejk jezydów. To bardzo zły

człowiek, ale ma piękną siostrę.

W oku Abd as-Salama błyska nadzieja na małe rozkoszne prześladowanie

jezydów, ale Max deklaruje, że dywan został spisany na straty i koniec. -

W przyszłości - mówi Max, spoglądając surowo na Mansura i Sabriego -

macie lepiej pilno-

163

wać domu, a wietrzących się dywanów nie powinniście pozostawiać na

background image

dworze bez opieki.

Następny przykry incydent to przybycie dwóch pracowników urzędu

celnego i złapanie dwóch naszych robotników na paleniu przemycanych

irackich papierosów. Ci dwaj mieli szczególnego pecha, gdyż w

rzeczywistości wszyscy nasi ludzie w liczbie dwustu osiemdziesięciu

(według aktualnej listy płac) palą szmuglowane irackie papierosy!

Funkcjonariusz urzędu celnego chce rozmawiać z Махет.

- To poważne przestępstwo - mówi. - Z uprzejmości dla ciebie, chawadża,

nie aresztowaliśmy tych dwóch ludzi z twoich wykopalisk. To mogłoby ci

przynieść ujmę na honorze.

- Dziękuję za uprzejmość i delikatność - odpowiada Max.

- Jednakże sugerujemy, żebyś zwolnił ich bez zapłaty, chawadża.

- Nie mogę tego zrobić. Nie do mnie należy egzekwowanie praw waszego

kraju. Jestem cudzoziemcem. Ci ludzie zobowiązali się pracować dla

mnie, a ja zobowiązałem się im płacić. Nie mogę wstrzymać należnej im

zapłaty.

Sprawa zostaje w końcu załatwiona (za zgodą winnych przestępstwa)

metodą potrącenia grzywny z zapłaty winowajców i wypłacenia jej do rąk

funkcjonariusza.

- In sza Allah! - mówią ukarani, wzruszając ramionami i wracając do

pracy. Max, który ma miękkie serce, jest nieco zbyt wspaniałomyślny,

przyznając w tym tygodniu winowajcom wyższy bakszysz. W dzień

wypłaty odchodzą od okienka zadowoleni.

Nie podejrzewają Маха о wspaniałomyślność, lecz przypisują ten

szczęśliwy traf nieskończonemu miłosierdziu Al-laha.

Udajemy się na kolejną wyprawę do Kamiszli. Wywołuje podniecenie

background image

porównywalne z wizytą w Paryżu czy Londynie. Program jest taki jak

zawsze - Harrods, bezładna konwersacja z panem Yannakosem, długa sesja

w banku, lecz tym razem ożywiona obecnością najwyższego dygnitarza

Kościoła maronickiego, w całym jego majestacie, w fioletowych szatach, z

bujnymi włosami i ozdobionym klejnotami krzyżem. Max trąca mnie,

żebym zaproponowała „Monseigneurowi" moje krzesło, co robię

niechętnie, czując się w tym momencie

164

zapamiętałą protestantką. (Czy w podobnych okolicznościach

zaoferowałabym arcybiskupowi Yorku jedyne krzesło, gdybym na nim

siedziała? Dochodzę do wniosku, że gdybym to zrobiła, arcybiskup by go

nie przyjął!). Archimandryta, czy też Wielki Mufti, czy też kimkolwiek on

jest, opada na nie z westchnieniem satysfakcji, obrzucając mnie łaskawym

spojrzeniem.

Michel, o czym nie trzeba nawet wspominać, wypróbowu-je naszą

cierpliwość do ostateczności! Robi idiotyczne zakupy o wysoce

„ekonomicznym" charakterze. Idzie także z Man-surem, by kupić drugiego

konia, po czym Mansur, pałający namiętnością do konnej jazdy, wjeżdża

rzeczonym koniem do salonu miejscowego fryzjera, gdzie Max strzyże

sobie włosy!

- Wynoś się stąd, ty głupcze! - wrzeszczy Max.

- To znakomity koń - odwrzaskuje Mansur. -1 bardzo spokojny!

W tym momencie bardzo spokojny koń wspina się na tylnych nogach i

wszyscy obecni u fryzjera, zagrożeni potężnymi przednimi kopytami,

kryją się, gdzie mogą.

Mansur i koń zostają wyrzuceni. Max siada w fotelu, by dać się ostrzyc do

background image

końca, i odkłada wszystko, co ma do powiedzenia Mansurowi, na później.

Zjadamy przepyszny, wyszukany obiad u francuskiego komendanta w

koszarach, zapraszamy paru francuskich oficerów w odwiedziny i

wracamy do Harrodsa, by zobaczyć ostatnie oszczędnościowe zakupy

Michela. Zapowiada się na deszcz, więc postanawiamy wyruszyć od razu.

Koń zostaje kupiony i Mansur prosi o pozwolenie pojechania na nim do

domu.

Max obawia się, że Mansur nie dojedzie do domu.

Ja uważam, że to doskonały pomysł, i proszę Маха, by pozwolił

Mansurowi na powrót konno.

- Tak zesztywniejesz, że nie będziesz mógł się ruszać -ostrzega Max.

Mansur zapewnia, że jazda konna nigdy nie przyprawia go o sztywność

mięśni.

Uzgadniamy, że Mansur wróci konno do domu następnego dnia. Poczta

jest o dzień opóźniona, więc będzie mógł ją przywieźć.

165

Kiedy wracamy (w nieuniknionym towarzystwie kur i niechlujnych ludzi),

zaczyna padać deszcz. Niesamowicie zarzuca, ale docieramy do domu,

zanim szlak staje się nieprzejezdny.

Pułkownik właśnie wrócił z Brak, gdzie miał mnóstwo kłopotów z

nietoperzami. Wabienie ich do miednicy za pomocą latarki elektrycznej

okazało się bardzo skuteczne, ale ponieważ spędził na tym zajęciu całą

noc, jest mocno niewyspany. Odpowiadamy zimno, że my nie widzieliśmy

tam ani jednego nietoperza!

Jeden z naszych robotników umie czytać i pisać! Nazywa się Jusuf Hassan

i jest chyba najbardziej leniwym z naszych ludzi. Nigdy mi się nie

background image

zdarzyło zastać go przy pracy, kiedy przychodziłam na teren wykopalisk.

Zawsze albo właśnie skończył kopać swój kawałek, albo miał zacząć, albo

na chwilę przerwał, żeby zapalić papierosa. Jusuf jest bardzo dumny ze

swych umiejętności i pewnego dnia zabawia siebie i swych przyjaciół,

pisząc na opakowaniu po papierosach: „Salih Bir-ro utopił się w rzece".

Wszyscy są niezmiernie ubawieni tym dowodem erudycji i poczucia

humoru!

Puste opakowanie wpada do torby po chlebie, ta zostaje wciśnięta do

worka po mące i we właściwej chwili wraca do miejsca swego

pochodzenia - wsi Chanzir. Tam ktoś zauważa napis. Opakowanie zostaje

zaniesione do uczonego męża, który odczytuje tekst. Wieść dociera do wsi

Dżermajir, rodzinnej miejscowości Saliha Birra. W rezultacie w następną

środę zjawia się w Tell Brak wielka kawalkada żałobników - mężczyzn,

płaczących kobiet, zawodzących dzieci.

- Nieszczęście, nieszczęście! - lamentują. - Salih Birro, nasz ukochany,

utopił się w rzece! Przybywamy po jego ciało!

Pierwsze, co widzą, to sam Salih Birro, wesoło kopiący przydzieloną mu

działkę i spluwający na ziemię. Zdumienie, wyjaśnienia - i oszalały z

wściekłości Salih Birro usiłuje kilofem rozbić Jusufowi Hassanowi głowę.

Dołączają przyjaciele obu stron, przybiega Pułkownik, rozkazuje im

zaprzestać bójki (próżna nadzieja) i usiłuje się dowiedzieć, co zaszło.

Później Max przeprowadza śledztwo, sprawuje sąd i ogłasza wyrok.

166

Salih Birro zostaje zwolniony na jeden dzień za a) wszczęcie bójki, b)

niezaprzestanie walki na wezwanie. Jusuf Hassan dostaje polecenie pójścia

do Dżermajiru (czterdzieści kilometrów) i wyjaśnienia sprawy, oraz

background image

przeproszenia za swój wyjątkowo niestosowny pomysł. Ma też zapłacić

grzywnę w wysokości dwudniowego zarobku.

A prawdziwy morał z całej tej historii -jak zauważa później Max we

własnym, dobranym kółku -jest taki, że umiejętność czytania i pisania

bywa bardzo niebezpieczna!

Mansur, którego pogoda uwięziła na trzy dni w Kamiszli, nagle przyjeżdża

na koniu bardziej martwy niż żywy. Nie tylko nie może ustać na nogach,

ale spotkało go dodatkowe nieszczęście - kupił w Kamiszli przepyszną,

wielką rybę, lecz wskutek nieprzewidzianego opóźnienia ryba się zepsuła.

Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu przywiózł ją ze sobą! Ryba

zostaje pośpiesznie pogrzebana, zaś Mansur, jęcząc, idzie do łóżka i nie

pokazuje się przez następne trzy dni. A my cieszymy się tymczasem

inteligentną obsługą Sabriego.

W Ifońcu dochodzi do skutku wyprawa na Kaukab. Farhat, z miną jeszcze

bardziej zaaferowaną niż zwykle, proponuje swoje usługi jako

przewodnik, ponieważ „zna kraj". Przejeżdżamy Dżakdżak po dość

niepewnie wyglądającym moście i zdajemy się na smętne przewodnictwo

Farhata.

Poza faktem, że Farhat po drodze niemal umiera ze strachu ,i:adzimy sobie

nie najgorzej. Kaukab jest stale widoczny, co jest pomocne, lecz

kamienisty teren, po którym musimy jechać, jest wręcz okropny,

zwłaszcza w pobliżu wygasłego wulkanu.

Przed wyjazdem sytuacja w domu była bardzo napięta, cały personel

wzburzyła zaciekła kłótnia o kawałeczek mydła. Brygadziści oświadczyli

chłodno, że wolą nie jechać na wyprawę, lecz Pułkownik zmusił ich do

tego. Wsiedli do Mary z przeciwnych stron i usadowili się odwróceni do

background image

siebie plecami! Sarkis przykucnął z tyłu jak kura i nie odzywa się do

nikogo. Trudno dojść, kto się właściwie z kim pokłócił. Jednakże zanim

zeszliśmy z Kaukabu, wszystko zostało zapomniane. Spodziewaliśmy się

łagodnego spaceru w górę po te-

167

renie usłanym kwiatami, lecz kiedy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że

zbocza są strome jak ściany domu, a grunt jest śliskim, czarnym popiołem.

Michel i Farhat odmawiają ruszenia w górę, ale reszta z nas dzielnie

próbuje wspinaczki. Szybko rezygnuję, ale inni pną się dalej, ślizgając się i

dysząc, podczas gdy ja, wygodnie siedząc, bawię się widowiskiem. Abd

as-Salam niemal cały czas idzie na czworakach!

Dochodzimy do mniejszego krateru i na jego krawędzi zjadamy drugie

śniadanie. Wokół jest dużo kwiatów i przeżywamy urocze chwile.

Roztacza się stąd wspaniały widok na wszystkie strony, widać niedalekie

wzgórza Dżabal Sindżar. Panuje tu cudowny spokój. Ogarnia mnie fala

szczęścia i uświadamiam sobie, jak bardzo kocham ten kraj i jak pełne i

satysfakcjonujące jest to moje życie...

i

ROZDZIAŁ OZIEUIIP

Przi]bi)cie Maca

Sezon prac wykopaliskowych ma się ku końcowi. Pora już na przybycie

Maca i oczekujemy go niecierpliwie. Bumps zadaje o niego mnóstwo

pytań i z niedowierzaniem przyjmuje niektóre z moich odpowiedzi.

Potrzebna jest dodatkowa poduszka, więc kupujemy w Kamiszli najlepszą

poduszkę, jaką możemy znaleźć. Ale i tak jest twarda jak ołów.

- Ten biedny człowiek nie będzie mógł spać na czymś takim - mówi

background image

Bumps.

Zapewniam go, że Macowi nie robi różnicy, na czym śpi.

- Nie gryzą go ani pchły, ani pluskwy, wydaje się nie mieć żadnego bagażu

i nigdy nie rozrzuca żadnych rzeczy osobistych. - Przypominam sobie coś

jeszcze i dodaję: - Ma tylko kraciasty koc i notatnik.

Mina Bumpsa wyraża jeszcze większe niedowierzanie.

Wreszcie nadchodzi dzień przyjazdu Maca. Wypada to w nasz wolny

dzień, więc układamy skomplikowany plan zajęć. Pułkownik wyrusza do

Kamiszli o piątej trzydzieści rano w Poilu i połączy spotkanie Maca z

wizytą u fryzjera. (Musi strzyc się bardzo często, gdyż upiera się przy

krótkiej, wojskowej fryzurze!).

My zjadamy śniadanie o siódmej i o ósmej wyjeżdżamy do Amudy. Tam

spotkamy się z pozostałymi i wspólnie pojedziemy do Ras al-Ajn, by

przyjrzeć się kilku kopcom w tej okolicy. (Zawsze spędzamy wolny czas

na zwykłej pracy!). Sabri i łagodny, spokojny Dimitri także jadą z nami na

tę wyprawę.

169

Są wspaniale wystrojeni, w błyszczących od pasty butach, w filcowych

kapeluszach i fioletowych garniturach, dużo na nich za ciasnych. Michel,

który ma gorzkie doświadczenia, nosi swoje ubranie robocze, ale włożył

odświętne białe kamasze.

Amuda jest równie okropna jak zawsze, na widoku leży jeszcze więcej

rozkładających się zwłok owiec, niż pamiętam z poprzednich wizyt. Mac i

Pułkownik jeszcze się nie pojawili i ryzykuję opinię, że Poilu jak zwykle

się zepsuł.

Jednakże wkrótce przyjeżdżają i po powitaniach i drobnych zakupach

background image

(głównie chleba, w Amudzie mają bardzo dobry chleb) mamy zamiar

ruszać - niestety, okazuje się, że Poilu nie zrezygnował ze złego

zachowania i ma przebitą dętkę. Michel i Sabri szybko się z tym uporali w

asyście tłumu, który się zebrał dookoła, podchodząc coraz bliżej, jak to

jest w zwyczaju u mieszkańców Amudy.

Wreszcie ruszamy, ale po godzinie Poilu powtarza swój karygodny

postępek - poszła następna dętka. Kolejna naprawa i okazuje się, że żaden

z przyborów toaletowych Poilu nie jest w porządku. Podnośnik źle dzfała,

a pompka jest zupełnie zepsuta. Sabri i Michel dokonują cudów,

przytrzymując przewody zębami i pazurami.

Straciwszy już godzinę cennego czasu, ruszamy dalej. Dojeżdżamy do

wadi, które niespodziewanie jest pełne wody - niezwykła rzecz na samym

początku pory deszczowej. Zatrzymujemy się i wywiązuje się dyskusja,

czy możemy rozpędzić się i przejechać.

Michel, Sabri i Dimitri są zdania, że oczywiście możemy, jeśli Bóg będzie

łaskaw i tak zechce. Bierzemy jednak pod uwagę, że jeśli Wszechmogący

będzie niełaskaw i nie zechce w cudowny sposób unieść nadwozia Poilu,

to utkniemy i nie będziemy mogli się wydostać - toteż z żalem

rezygnujemy.

Mieszkańcy pobliskiej wioski są tak zawiedzeni naszą decyzją, że budzi to

naszą podejrzliwość. Zapewne zarabiają na życie wyciągając samochody,

które ugrzęzły w wadi. Michel wchodzi do wody dla sprawdzenia jej

głębokości i wszyscy jesteśmy zafascynowani widokiem jego bielizny!

Pojawiają się dziwne białe, bawełniane kalesony, zawiązane tasiemką w

kostkach - zupełnie jak pantalony panienki z czasów królowej Wiktorii!

170

background image

Decydujemy się na drugie śniadanie nad wadi. Po jedzeniu Max i ja

chlapiemy w wodzie stopami - prawdziwa rozkosz -póki nie wyskakuje

nagle wąż i nie zniechęca nas do zabawy.

Przychodzi stary człowiek i siada obok nas. Po uprzejmych powitaniach

zapada zwyczajowe długie milczenie.

Potem starzec pyta nas dwornie, czy jesteśmy Francuzami. Niemcami?

Anglikami?

Anglicy!

Kiwa głową. - Czy ten kraj należy teraz do Anglików? Nie pamiętam.

Wiem tylko, że już nie do Turków.

- Nie - odpowiadamy. - Nie ma tutaj Turków już od wojny.

- Wojny? - dziwi się stary.

- Wojny, która toczyła się dwadzieścia lat temu.

Zastanawia się. - Nie pamiętam wojny... A tak, mniej więcej w tym czasie,

o jakim mówisz, wielu asker jeździło koleją tam i z powrotem. Więc to

była wojna? Nie wiedzieliśmy, że to była wojna. Nas nie dotyczyła.

Po kolejnym długim milczeniu wstaje, uprzejmie nas żegna i odchodzi.

Wracamy przez Tell Bajndar, gdzie stoją tysiące, jak się zdaje, czarnych

namiotów. To Beduini, którzy z nadejściem wiosny przenoszą się na

południe na nowe pastwiska. W wadi Wadżh jest woda i cała okolica

wibruje życiem. Zapewne za dwa tygodnie znów będzie tu pusto i cicho.

Podnoszę coś na zboczach Tell Bajndar. Wygląda jak mała muszelka, ale

po zbadaniu okazuje się, że jest zrobiona z gliny i są na niej ślady farby.

Intryguje mnie, zastanawiam się nadaremnie, kto ją mógł zrobić i po co.

Czy zdobiła jakiś budynek, czy pudełko z kosmetykami, czy półmisek? To

morska muszla. Kto, tysiące lat temu, mógł pomyśleć o morzu, lub znal

background image

morze, tutaj, tak daleko w głębi lądu? Jakiej wyobraźni i znajomości

rzemiosła wymagało jej zrobienie? Namawiam męża do spekulacji

myślowych wraz ze mną, lecz Max mówi ostrożnie, że nie mamy żadnych

danych; obiecuje jednak uprzejmie, że sprawdzi, czy nie znaleziono gdzie

indziej ozdób podobnego typu. Po Маси nie spodziewam się prób

zgadywania - to nie leży w jego konstytucji psychicznej i nie interesuje go

to. Bumps jest dużo bardziej uczynny i chętnie się zgadza na taką zabawę.

„Wariacje na temat glinianej muszel-

171

ki" ciągną się przez jakiś czas i kończą atakiem zjednoczonymi siłami na

Pułkownika, który jest za jej rzymskim pochodzeniem (wyrok potępiający

w wykopaliskach tego rodzaju co nasze). Mięknę na tyle, by się zgodzić na

specjalny wysiłek dla sfotografowania rzymskiej fibuli, która znajduje się

wśród naszych pogardzanych znalezisk, i nawet przydzielić jej osobną

kliszę! *

Kiedy w dobrym nastroju podjeżdżamy pod dom, wybiega szejk, by

powitać Maca. - Ha, chawadża inżynier! - Całuje go serdecznie w oba

policzki.

Pułkownik chichocze, Max ostrzega go:

- Uważaj, w przeszłym roku potraktuje tak ciebie!

- Mam się pozwolić całować temu obrzydliwemu staruchowi?

Wszyscy robimy o to zakłady. Pułkownik pozostaje bardzo sztywny i

dystyngowany. Jak nas informuje, Mac został powitany jak brat i

obdarzony bardzo serdecznym pocałunkiem. -Aleja do tego nie dopuszczę

- zarzeka się stanowczo.

Kolej na entuzjastyczne powitanie Maca przez brygadzistów. Wyrzucają z

background image

siebie potok arabszczyzny, a Mac odpowiada po angielsku.

- Ach, chawadża Mac! - wzdycha Alawi. - Nadal będzie musiał gwizdać po

wszystko, czego zechce!

Błyskawicznie materializuje się obfita kolacja, a po niej, zmęczeni,

rozsiadłszy się wygodnie przy specjalnych smakołykach z okazji święta i

przyjazdu Maca (tureckie słodycze, konfitury z bakłażanów, czekolada i

cygara), zaczynamy rozmowę wyjątkowo na tematy inne niż

archeologiczne.

Podejmujemy kwestię religii w ogólności; to często roztrząsana sprawa w

tym rejonie świata, gdyż w Syrii jest pełno bardzo fanatycznych sekt

wszelkiego rodzaju - a wszystkie gotowe w najlepszej wierze poderżnąć

sobie nawzajem gardła! Z tego tematu przechodzimy do dyskusji o historii

dobrego Samarytanina. Wszystkie staro- i nowotestamentowe opowieści

nabierają tutaj szczególnej realności i budzą szczególne zainteresowanie.

Są sformułowane w stylu, którym na co dzień posługują się ludzie wokół

nas, i wyrażają tę samą filozofię. Często uderza mnie, że akcenty

rozkładają się tu inaczej, niż my na ogół to przyjmujemy. Przychodzi mi

do głowy drobny

172

przykład: w purytańskim, protestanckim środowisku nie co innego, lecz

malowanie przez Jezabel twarzy i trefienie włosów wskazuje, kogo mamy

na myśli, mówiąc „Jezabel". Ale tutaj to nie malowanie się gorszy ludzi -

bo wszystkie, nawet najcnotliwsze kobiety farbują henną włosy i malują

twarze (lub je tatuują) - ale fakt, że Jezabel wyglądała przez okno, co jest

zachowaniem zdecydowanie nieskromnym!

Kiedy na moją prośbę Max powtarza mi w skrócie długie rozmowy, jakie

background image

prowadzi z szejkiem, natychmiast przychodzi mi na myśl Nowy

Testament, gdyż ich wymiana zdań składa się niemal wyłącznie z

przypowieści. Dla zilustrowania życzeń lub żądań opowiada się stosowną

historię; rozmówca kontruje inną historią, w której role są odwrócone, i

tak dalej. Niczego nie formułuje się wprost.

Opowieść o dobrym Samarytaninie ma tu realność, której nie może mieć w

atmosferze zatłoczonych ulic, policji, szpitali i pogotowia ratunkowego.

Gdyby dziś człowiek upadł na skraju szerokiego pustynnego szlaku z Al-

Hasaki do Dajr az--Zauru, historia mogłaby mieć taki sam przebieg - i to

ilustruje ogromną wartość, jaką miłosierdzie ma w oczach wszystkich

pustynnych ludów.

Jak wielu z nas - pyta nagle Max - rzeczywiście przyszło-by komuś z

pomocą w sytuacji, w której nie byłoby żadnych świadków, żadnej

informacji o naszym zachowaniu, presji opinii publicznej ani osądu w

razie, gdyby się zaniechało pomocy?

- Każdy, oczywiście - mówi twardo Pułkownik.

- Och, rzeczywiście? - upiera się Max. - Leży umierający człowiek.

Pamiętajcie, że śmierć nie ma tu wielkiego znaczenia. Śpieszysz się, masz

swoje sprawy do załatwienia. Nie możesz się spóźnić, nie chcesz zawracać

sobie głowy. Ten człowiek jest dla ciebie nikim. I nikt nigdy nie będzie o

niczym wiedział, jeśli po prostu przyspieszysz kroku, mówiąc sobie, że w

końcu to nie twoja sprawa, ktoś inny wkrótce nadejdzie... i tak dalej, i tak

dalej.

Wszyscy siedzimy i myślimy i wszyscy jesteśmy, jak sądzę, wstrząśnięci...

Czy istotnie możemy być pewni autentyczności naszego humanitaryzmu?

173

background image

Po długiej przerwie Bumps odzywa się powoli: - Myślę, że pomógłbym...

Tak, myślę, że pomógłbym. Może poszedłbym dalej, ale wstyd by mi się

zrobiło i bym wrócił.

Pułkownik jest tego samego zdania.

- Właśnie! Człowiek czułby się nieswojo.

Max też myśli, że bj* pomógł, ale nie jest tak pewny siebie, jak wolałby

być, i ja myślę to samo.

Wszyscy siedzimy przez chwilę w milczeniu, po czym uświadamiam

sobie, że Mac, jak zwykle, nic nie powiedział.

- Co ty byś zrobił, Mac?

Mac wzdryga się lekko, wyrwany z rozkosznego zamyślenia.

- Ja? - pyta nieco zdziwionym głosem. - Och, ja poszedłbym dalej. Nie

zatrzymałbym się.

- Nie zatrzymałbyś się? Jesteś pewny?

Wszyscy patrzymy z zainteresowaniem na Maca, który łagodnie potrząsa

głową.

- Ludzie tu tak często umierają. Człowiek odnosi wrażenie, że trochę

wcześniej czy trochę później nie ma znaczenia. Ja sam nie spodziewałbym

się, że ktokolwiek zatrzyma się dla mnie.

Istotnie, to prawda, Mac by tego nie oczekiwał. Mówi dalej swym

łagodnym głosem:

- Dużo lepiej robić dalej to, co się ma do zrobienia, nie dając się

ustawicznie odrywać ludziom i wydarzeniom.

Nadal wpatrujemy się w niego z zaciekawieniem. Nagle przychodzi mi do

głowy pewna myśl.

- Ale przypuśćmy, Mac - mówię - że to byłby koń?

background image

- Och, koń! - mówi Mac, nagle całkiem ludzki, ożywiony i przejęty. - To

byłoby zupełnie co innego! Oczywiście, dla konia zrobiłbym wszystko, co

w mojej mocy!

Wybuchamy śmiechem, a Mac wygląda na zdziwionego.

Dziś zdecydowanie był to Dzień Obstrukcji. Od kilku dni palącym

tematem rozmów było zdrowie Abd as-Salama. Stosowano wszelkie

środki przeczyszczające. W rezultacie jest, jak mówi, „bardzo osłabiony". -

Chciałbym się wybrać do Kamiszli, chawadża, żeby mnie ukłuli igłą i

przywrócili mi siły.

174

Jeszcze groźniejszy jest stan niejakiego Saliha Hassana, którego brzuch

oparł się wszelkim lekom, od łagodnych europejskich pigułek do wielkiej

porcji - pół butelki - oleju rycynowego.

Max postanawia uciec się do końskiego lekarstwa doktora z Kamiszli.

Pacjent otrzymuje potężną dawkę, po czym Max wygłasza do niego mowę,

zapowiadając, że jeśli jego brzuch „poruszy się do zachodu słońca",

dostanie duży bakszysz.

Natychmiast zbierają się wokół niego przyjaciele i krewni. Przez całe

popołudnie oprowadzają go wokół kopca, wydają zachęcające okrzyki i

namawiają do czynu, z niepokojem obserwując zniżające się słońce.

Niewiele brakowało; ale kwadrans po fajrancie słyszymy radosne okrzyki.

Dobra nowina roznosi się lotem błyskawicy! Zawory puściły! W asyście

rozentuzjazmowanego tłumu przyjaciele prowadzą bladego cierpiętnika do

naszego domu po obiecaną nagrodę!

Sabri, który przejmuje coraz więcej władzy, ujął gospodarstwo domowe w

Brak mocną ręką, uważając, że nie jest dostatecznie okazałe! Sabri, jak

background image

wszyscy inni, niezmiernie dba o naszą „reputację". Przekonuje Michela, by

nie bacząc na economię, kupił na bazarze w Kamiszli miseczki do zupy.

Odtąd miseczki i olbrzymia waza pojawiają się co wieczór i zajmują tak

dużo miejsca na naszym jedynym małym stole, że wszystko inne musi

niebezpiecznie balansować na łóżku! Sabri nie podziela też przekonania

Farhata, że można każdą potrawę nabierać i jeść nożem, i pojawia się

zadziwiający garnitur nakryć stołowych. Sabri kąpie Hiyou i ogromnym

grzebieniem (niechętnie kupionym przez Michela) rozczesuje pozlepiane

kłaki w jej sierści, a nawet zawiązuje na jej szyi kokardkę z taniej różowej

satyny. Hiyou jest do niego bardzo przywiązana!

Przybyła żona woziwody i trójka z jego dziesięciorga dzieci. („To twoje

dzieło" - mówi do mnie Max z naganą). Kobieta ma zawodzący głos i jest

raczej niesympatyczna, a dzieci są szczególnie niepociągające. Szczerze

mówiąc, ich nosy są w obrzydliwym stanie. Dlaczego to jedynie ludzkim

młodym leci z nosa, jeśli sieje pozostawi naturze? Kocięta, szczeniaki i

oślątka nie cierpią na taką dolegliwość!

175

Wdzięczni rodzice instruują swoje dzieci, by całowały rękawy swych

dobroczyńców przy każdej możliwej okazji, co potulnie robią mimo

wszelkich naszych wysiłków, by uniknąć tej ceremonii! Ich nosy

wyglądają potem znacznie lepiej, i widzę, że Max patrzy na swój rękaw

zdecydowanie nieufnie.

Rozdajemy w tych dniach duże ilości aspiryny na bóle głowy. Jest już

bardzo gorąco i burzowo. Ludzie korzystają zarówno z zachodniej nauki

jak i z doświadczeń Wschodu. Połknąwszy naszą aspirynę, spieszą do

szejka, który uczynnie kładzie krążki rozgrzanego do czerwoności metalu

background image

na ich czoła, „by wygnać złe duchy". Ciekawe, komu przypiszą zasługę,

jeśli doznają ulgi!

Kiedy Mansur wchodzi tego ranka do naszej sypialni, by nas obsłużyć,

odkrywa w niej węża. Jest zwinięty w koszu pod umywalką. Wielkie

podniecenie. Wszyscy pędzą i biorą udział w mordowaniu gada. Przez

najbliższe trzy noce przed zaśnięciem nasłuchuję z niepokojem, czy coś

nie szeleści. Potem zapominam.

Któregoś dnia pytam Maca przy śniadaniu, czy nie wolałby innej

poduszki. Łypię przy tym okiem na Bumpsa.

- Nie - odpowiada nieco zdziwiony Mac. - Czy coś jest nie w porządku z

moją?

Rzucam Bumpsowi triumfujące spojrzenie. Bumps szczerzy zęby.

- Nie wierzyłem ci - wyznaje później. - Sądziłem, że wymyślacie o Маси

historyjki, ale on rzeczywiście jest niewiarygodny. Nic, co ma lub nosi,

nigdy się nie brudzi, nie rozdziera i nie gniecie. Jak mówiliście, on nie ma

nic w pokoju prócz koca i notatnika, nawet żadnej książki. Nie mam

pojęcia, jak on to robi.

Rozglądam się po pokoju, który Bumps dzieli z Pułkownikiem. Część

należąca do Bumpsa jest usiana przejawami jego pełnej życia i wybujałej

osobowości. Jedynie nieustanne wysiłki Pułkownika pozwalają mu

zapobiec inwazji Bumpsa na jego połowę pomieszczenia.

Michel nagle zaczyna wielkim młotem walić w Mary tuż pod oknem.

Bumps wylatuje jak rakieta i każe mu przestać!

Okazuje się, że Max i Bumps mają całkowicie przeciwne poglądy na

ubieranie się w upal. Bumps zdejmuje z siebie

176

background image

wszystko, co może. Max, idąc za przykładem Arabów, wkłada na siebie

wszystko, co ma. Ubiera się ciepło, łącznie z bardzo grubą tweedową

marynarką z podniesionym kołnierzem, i wydaje się w ogóle nie zauważać

słońca. Mac, jak stwierdzamy, nie jest nawet opalony!

Zbliża się bolesna chwila - czeka nas „podział łupów". Jak zawsze pod

koniec sezonu dyrektor Services des Antiąuitćs zjawia się osobiście lub

przysyła swego przedstawiciela po część naszych znalezisk.

W Iraku podział był przeprowadzany sztuka po sztuce i zajmowało to kilka

dni.

W Syrii system jest dużo prostszy. Max dzieli wszystko na dwie części, tak

jak mu się podoba. Wtedy pojawia się przedstawiciel syryjski, ogląda obie

kolekcje i wybiera jedną z nich dla Syrii. Ta druga zostaje zapakowana do

wysłania do British Museum.

Wszelkie obiekty szczególnie interesujące lub unikatowe, jakie znajdą się

w części przypadającej Syrii, są zazwyczaj wypożyczane przez British

Museum do zbadania, wystawienia, sfotografowania itp. w Londynie.

Ów podział jest prawdziwą męką. Przyjdzie się rozstać z niektórymi

obiektami, które rozpaczliwie chciałoby się zachować. Trzeba więc

zrównoważyć stratę, dokładając coś ciekawego po drugiej stronie. Max

wzywa nas wszystkich na pomoc, dzieląc po kolei każdą klasę obiektów.

Dwa zestawy toporków, dwa zestawy amuletów i tak dalej. Naczynia,

paciorki, przedmioty z kości, z obsydianu. Następnie zostajemy wezwani

po kolei.

- Który zestaw byś wzięła, A czy B?

Pauza, podczas której pilnie badam obie kolekcje.

- Wolałabym В.

background image

- Wolisz B? W porządku. Przyślij Bumpsa.

- Bumps, A czy B? -B.

- Pułkowniku?

- Zdecydowanie A. -Mac? -Myślę, że В.

12. Opowiedzcie

177

- Hm - mruczy Max. - Najwyraźniej część В jest lepsza. Przekłada śliczny,

niewielki kamienny amulet w kształcie

głowy konia z В do A, zastępuje go dość bezkształtną owcą i robi parę

innych zmian.

Wchodzimy ponownie. Tym razem wszyscy oddajemy głosy na A.

Max rwie sobie włosy z głowy.

W końcu tracimy wszelkie wyczucie wartości i walorów estetycznych.

Tymczasem na innych odcinkach praca wre. Bumps i Mac biegają na

kopiec, by zdejmować plany domów i innych budowli i rysują jak szaleni.

Pułkownik siedzi do późna w nocy, klasyfikując i zaopatrując w etykietki

te obiekty, które jeszcze ich nie mają. Pomagam mu w tej pracy, ale

kłócimy się zajadle o nazewnictwo.

- Głowa konia, steatyt, 3 cm. Ja: - Nie, to baran.

- Nie, popatrz na uzdę. -To jest róg.

- Hej, Mac, co to jest? Mac: -To gazela.

Pułkownik: - Bumps, jak byś to określił?

Ja: - To baran.

Bumps: - Wygląda na wielbłąda.

Max: - Wtedy nie było wielbłądów. Wielbłądy to całkiem nowoczesne

zwierzęta.

background image

Pułkownik: - Więc co to jest twoim zdaniem?

Max: - Stylizowana głowa wołu!

I tak toczą się spory o różne zagadkowe małe amulety w kształcie nerek

oraz rozmaite przedmioty o niejasnym lub dwuznacznym przeznaczeniu,

które zostają w końcu opatrzone bezpiecznym określeniem „obiekty

kultowe".

Wywołuję klisze, robię odbitki i usiłuję nie dopuścić do nagrzania się

wody. Przeważnie pracuję wcześnie, około szóstej rano. W środku dnia

jest już bardzo gorąco.

Z dnia na dzień mamy coraz mniej pracowników.

- Są żniwa, chawadża. Musimy odejść.

Kwiaty już dawno zginęły, wyjedzone przez pasące się stada. Na kopcu

wszystko jest teraz jednostajne, w odcieniu przy-

178

gaszonej żółci. Dookoła na równinie dojrzewa pszenica i jęczmień. Plony

w tym roku są dobre.

Wreszcie nadchodzi dzień, w którym będą ważyć się losy naszych

znalezisk. Pan Dunand z żoną mają przyjechać wieczorem. To nasi starzy

znajomi. Odwiedzaliśmy ich w By-blos, kiedy zatrzymaliśmy się w

Bejrucie.

Zbliża się wieczór - wspaniała kolacja (czy też raczej coś, co uważamy za

wspaniałą kolację) jest gotowa. Hiyou została wykąpana. Max rzuca

ostatnie bolesne spojrzenie na dwie kolekcje rozłożone na długich stołach.

- Myślę, że są mniej więcej równorzędne. Jeśli stracimy ten śliczny

amulecik w kształcie głowy konia i tę niezwykłą pieczęć cylindryczną

(szalenie interesującą!), dostaniemy najlepszą Boginię Matkę z Czaghar i

background image

amulet w kształcie podwójnej siekiery, i to bardzo piękne naczynie z

nacinaną dekoracją... Ale oczywiście po tamtej stronie jest to wczesne

malowane naczynie. Och, do licha, to musi wystarczyć! Co byście

wybrali?

Z czystego miłosierdzia odmawiamy dalszego udziału w tej grze.

Mówimy, że po prostu nie możemy się zdecydować. Max mruczy ze

smutkiem, że Dunand jest bardzo bystrym sędzią. - Na pewno wybierze

lepszą część.

Zdecydowanie odciągamy go od stołów.

Mijają godziny. Zapada noc. Ani śladu Dunandów.

- Ciekawe, co im się mogło stać - duma głośno Max. -Oczywiście, jak

wszyscy inni tutaj, jeżdżą z prędkością dziewięćdziesięciu mil na godzinę.

Mam nadzieję, że nie mieli jakiegoś wypadku.

Godzina dziesiąta, jedenasta. Nie ma Dunandów. Max zastanawia się, czy

nie mogli przypadkiem pojechać do Brak zamiast do Czaghar.

- Nie, na pewno nie. Przecież wiedzą, że nasz dom jest tutaj.

O północy rezygnujemy i idziemy spać. W tych okolicach ludzie nie

jeżdżą po zapadnięciu ciemności.

Dwie godziny później słyszymy odgłosy samochodu. Służący wybiegają i

wołają nas w podnieceniu. Wytaczamy się z łóżek, wrzucamy coś na siebie

i idziemy do dużego pokoju.

Są Dunandowie. Oczywiście przez pomyłkę pojechali do Brak.

Wyjeżdżając z Al-Hasaki, spytali, jak trafić do wykopalisk, a człowiek,

który pracował tylko w Brak, skierował ich właśnie tam. Kiedy tam

dotarli, dosiadł się do nich przewodnik, żeby im pokazać drogę do

Czaghar.

background image

Spędzili cały dzień w samochodzie, ale są w dobrej formie i w

doskonałych humorach.

- Muszą państwo coś zjeść - mówi Max.

Madame Dunand odpowiada uprzejmie, że nie trzeba. Szklanka wina i

biszkopt zupełnie wystarczą.

W tym momencie wchodzi Mansur, za nim Sabri - i pojawia się pełna,

czterodaniowa kolacja! Pojęcia nie mam, jak tutejsza służba to robi.

Wygląda to na rodzaj cudu. Okazuje się, że Dunandowie cały dzień nic nie

jedli i są naprawdę bardzo głodni. Jemy i pijemy do późnej nocy, z

rozpromienionymi Mansurem i Sabrim za plecami.

Kiedy idziemy spać, Max mówi rozmarzonym głosem, że chciałby zabrać

Mansura i Sabriego do Anglii. „Są tacy użyteczni!". Mówię, że ja także

chciałabym mieć Sabriego.

W ciszy, jaka następuje, wyobrażam sobie Sabriego w zestawieniu z

angielskim gospodarstwem domowym - jego wielki nóż, jego poplamiony

olejem pulower i nieogolony podbródek, jego donośny, grzmiący śmiech.

Fantastyczny użytek, jaki robi ze ściereczek do szklą!

Służący na Wschodzie przypominają dżinny. Pojawiają się znikąd i

czekają na przybysza.

Nigdy nie zawiadamiamy nikogo o naszym przyjeździe, ale kiedy tylko

przybywamy, jest już Dimitri. Odbył długą drogę z wybrzeża, by na nas

czekać.

- Skąd wiedziałeś, że przyjeżdżamy?

- Wiadomo, że w tym roku znów będą wykopaliska.

Dodaje spokojnie: - To bardzo dobrze. Muszę teraz utrzymać rodziny

moich dwu braci: w jednej jest ośmioro, a w drugiej dziesięcioro dzieci.

background image

One dużo jedzą. Dobrze jest zarobić pieniądze. „Widzisz - mówię do mojej

bratowej - Bóg jest dobry. Nie będziemy głodować w tym roku, jesteśmy

ocaleni: chawadżowie przyjeżdżają kopać".

Dimitri odchodzi powoli, demonstrując swe muślinowe spodnie w kwiaty.

Siła wyrazu jego łagodnej, zamyślonej twa-

180

rzy sprawia daleko większe wrażenie niż macierzyństwo Madonny z

Czaghar. Kocha szczenięta, kociaki i dzieci. On jeden z całej służby nigdy

się nie kłóci. Nawet nie ma noża, z wyjątkiem noża do celów kulinarnych.

Wszystko już za nami! Wielki Podział został dokonany. Pan i pani Dunand

obejrzeli wszystko, obmacali, przemyśleli sprawę. Myjak zwykle,

staliśmy, patrząc w męce. Podjęcie decyzji zajmuje panu Dunandowi około

godziny. Wreszcie wyciąga rękę szybkim galijskim gestem.

- Eh hien, wezmę ten zestaw.

Którakolwiek część zostaje wybrana, natychmiast, zgodnie z ludzką

naturą, dochodzimy do wniosku, że wolelibyśmy, żeby to była ta draga.

Jednakże napięcie opada i atmosfera staje się cieplejsza. Nabieramy

humoru i urzędowa wizyta przekształca się w przyjacielskie spotkanie.

Obchodzimy wykopaliska, przeglądamy plany i rysunki architekta,

jedziemy do Brak, dyskutujemy, co należy zrobić w następnym sezonie

prac wykopaliskowych, i tak dalej. Max i pan Dunand sprzeczają się co do

dokładnych dat i kolejności. Pani Dunand rozbawia nas wszystkich

dowcipnymi uwagami, wypowiadanymi z poważną miną. Rozmawiamy

po francusku, choć wydaje mi się, że pani Dunand całkiem dobrze zna

angielski. Niezmiernie bawi ją Mac i jego uparte ograniczanie wypowiedzi

do „Oui" i „Non".

background image

- Ah, votre petit architecte, U ne sait pas parler? II a tout de тёте 1'air

intelligent! [Och, wasz architekcik nie umie mówić? A ma taki inteligentny

wygląd!].

Powtarzamy jej słowa Macowi, na którym nie robią one wrażenia.

Następnego dnia Dunandowie szykują się do wyjazdu. Co prawda,

niewiele jest do przygotowania - odmawiają zabrania ze sobą jedzenia i

picia.

- Ależ oczywiście powinniście zabrać wodę! - wykrzykuje Max, któremu

wbito do głowy regułę, że w tym terenie nie wolno nigdy podróżować bez

wody.

Kręcą beztrosko głowami.

- A jeśli coś się popsuje?

Pan Dunand śmieje się i potrząsa głową.

181

- Och, to nie może się zdarzyć!

Przekręca kluczyk i samochód odjeżdża w zwykłym francuskim

pustynnym stylu. Sześćdziesiąt mil na godzinę!

Przestajemy się dziwić wysokiej śmiertelności archeologów w wypadkach

w tym kraju!

A teraz do pakowania! Całe dnie pakowania. Skrzynia po skrzyni zostaje

wypełniona, zamknięta i zaopatrzona w napisy.

Potem zaczynamy przygotowania do naszego własnego wyjazdu.

Pojedziemy z Al-Hasaki mało używanym traktem przez zupełne pustkowia

do miasta Rakka nad Eufratem, gdzie przekroczymy rzekę.

- I będziemy mogli rzucić okiem na Al-Balich! - oznajmia Max.

Wymawia nazwę rzeki w taki sposób jak dawniej Dżakdżak i zdaję sobie

background image

sprawę, że już snuje plany zabawienia się nieco w rejonie Balichu, zanim

ostatecznie skończymy wykopaliska w Syrii.

- Al-Balich? - pytam niewinnie.

- Cholernie wielkie telle wzdłuż całej rzeki - odpowiada Max z

szacunkiem w głosie.

ROZDZIAŁ OZIESIP

Szlak do Rdkki

Wyjeżdżamy!

Dom zostaje zabity deskami, Sarkis mocuje ostatnie listwy na drzwiach i

oknach. Szejk stoi obok, puchnąc z poczucia ważności. Zapewnia, że

wszystko będzie bezpieczne do naszego powrotu. Stróżem będzie

najbardziej zaufany człowiek we wsi! Będzie pilnował wszystkiego dniami

i nocami!

- Nie bój się, bracie! - krzyczy. - Dom będzie strzeżony, nawet gdybym

miał płacić temu człowiekowi z własnej kieszeni.

Max uśmiecha się, wiedząc doskonale, że większa część pokaźnej zapłaty,

uzgodnionej ze stróżem, pójdzie zapewne do kieszeni szejka jako haracz.

- Niewątpliwie wszystko będzie bezpieczne pod twoim okiem, wiemy o

tym doskonale - odpowiada. - To, co jest w domu, niełatwo ulegnie

zniszczeniu, a co do murów i dachu, jakaż to będzie przyjemność dla nas

przekazać ci wszystko w dobrym stanie, kiedy przyjdzie pora.

- Oby ten dzień nie nadszedł prędko! - mówi szejk. - Gdyż kiedy

nadejdzie, nie wrócisz więcej, a to przyniesie smutek memu sercu.

Będziecie kopać jeszcze tylko przez jeden sezon? - pyta z nadzieją.

- Jeden lub dwa, kto to wie? To zależy od rezultatów.

- Szkoda, że nie znaleźliście złota, tylko garnki i kamienie - dodaje szejk.

background image

- Dla nas garnki i kamienie są równie interesujące.

- Złoto jest zawsze złotem. - Oczy szejka błyszczą chciwością. - W

czasach Al-Barona...

183

Мах zręcznie przerywa:

- A kiedy wrócimy w następnym sezonie, co mam przywieźć z Londynu

jako podarek dla ciebie osobiście?

- Nic, w ogóle nic. Nie chcę niczego. Ale przyjemnie byłoby mieć złoty

zegarek...

- Będę pamiętał.

- Nie ma mowy o podarkach pomiędzy braćmi! Moim jedynym życzeniem

jest służyć wam i rządowi. Jeśli moja kieszeń cierpi na tym, no cóż, tracić

pieniądze na taki cel to rzecz honorowa.

- Nie zaznamy spokoju w naszych sercach, póki nie będziemy całkiem

pewni, że nasze wykopaliska przyniosą ci w udziale zysk, a nie stratę.

W tym momencie podchodzi Michel - który dotychczas poganiał każdego i

wydawał rozkazy - by nam powiedzieć, że wszystko jest gotowe i możemy

ruszać.

Max sprawdza poziom benzyny i oleju i upewnia się, czy Michel zabrał

zapasowe kanistry, jak mu polecono, czy nie zatriumfował nagły przypływ

jego zwykłej economia. Żywność, woda, nasz bagaż, bagaże służących -

tak, wszystko jest na miejscu. Mary jest tak wypchana, że niemal się

wybrzusza, dach pod ciężarem ładunku niemal się zapada, a wśród

wszystkich tych dóbr kulą się jeszcze Mansur, Ali i Dimitri. Sa-bri i Farhat

wracają do Kamiszli, gdzie mieszkają, a brygadziści jadą pociągiem do

Dżarablusu.

background image

- Do widzenia, bracie - krzyczy szejk.

Nagle chwyta Pułkownika w ramiona i całuje go w oba policzki.

Ogromna radość całego zespołu!

Twarz Pułkownika przybiera kolor śliwki.

Szejk podobnie traktuje Маха i serdecznie potrząsa dłońmi „inżynierów".

Max, Pułkownik, Mac i ja ładujemy się do Poilu. Bumps wsiada z

Michelem do Mary, by nie dopuścić do realizacji jakichkolwiek

„szczęśliwych pomysłów", które mogłyby wpaść Michelowi do głowy en

route. Max powtarza Michelowi instrukcje. Ma jechać za nami, ale nie w

odległości trzech stóp. Jeśli będzie próbował przejechać jakąś grupę osłów

i starych kobiet na drodze, straci połowę zapłaty.

184

Michel mruczy pod nosem wzgardliwie: - Muzułmanie! - ale salutuje i

odpowiada po francusku: - Tres hien.

- W porządku, jedziemy. Są wszyscy?

Dimitri ma ze sobą dwa szczeniaki. Hiyou towarzyszy Sa-briemu.

- Zaopiekuję się nią troskliwie. Kiedy wrócicie w przyszłym roku,

zastaniecie ją całą i zdrową - obiecuje Sabri.

- Gdzie jest Mansur? - wrzeszczy Max. - Gdzie jest ten przeklęty dureń?

Pojedziemy bez niego, jeśli zaraz się nie pojawi. Mansur!

- Obecny! - odkrzykuje Mansur, przybiegając bez tchu. Ciągnie dwie

ogromne i straszliwie śmierdzące owcze skóry.

- Nie możesz tego zabrać. Tfu!

- Dostanę za nie majątek w Damaszku!

- Co za smród!

- Jeśli się je rozłoży na wierzchu Mary, słońce je wysuszy i przestaną

background image

śmierdzieć.

- Są obrzydliwe. Zostaw je.

- On ma rację. Są warte kupę pieniędzy - potwierdza Michel. Wspina się

na wierzch furgonetki i niezbyt pewnie przywiązuje skóry sznurkiem.

- Furgonetka jedzie za nami, więc u nas nie będzie ich czuć - mówi z

rezygnacją Max. - Zresztą i tak spadną, zanim dojedziemy do Rakki.

Mansur osobiście zawiązywał jeden z węzłów!

- Ha, ha! - śmieje się Sabri, odrzucając głowę do tyłu i demonstrując swoje

białe i złote zęby. - A może Mansur woli jechać na koniu!

Mansur zwiesza głowę. Służba nigdy nie traci okazji, by mu dokuczyć,

wytykając mu jego powrót konno z Kamiszli.

- Dobrze byłoby mieć dwa złote zegarki - mówi szejk refleksyjnie. -

Można by wtedy pożyczyć jeden przyjacielowi.

Max pośpiesznie daje sygnał do odjazdu.

Przejeżdżamy powoli przez skupisko domków i wyjeżdżamy na szlak

Kamiszli - Al-Hasaka. Przy drodze stoją, wrzeszcząc i wymachując

rękami, gromady chłopaczków.

Kiedy mijamy wioskę Chanzir, mężczyźni wybiegają z domów, machają

do nas i krzyczą. To nasi starzy pracownicy.

- Wróćcie w przyszłym roku - wołają.

185

- In sza Allah! - odkrzykuje Max.

Jedziemy szlakiem do Al-Hasaki i rzucamy ostatnie spojrzenie na kopiec

Czaghar Bazar.

W Al-Hasace zatrzymujemy się, kupujemy chleb i owoce i idziemy

pożegnać się z francuskimi oficerami. Pewien młody oficer, który

background image

niedawno przybył z Dajr az-Zauru, wypytuje nas o trasę podróży.

- A więc jedziecie do Rakki? Coś wam poradzę. Nie jedźcie tak, jak

wskazuje drogowskaz. Pojedźcie na prawo od niego, a potem szlakiem,

który odchodzi w lewo. To będzie prostsza droga, nie można się zgubić. Ta

druga droga jest bardzo myląca.

Słysząc to, kapitan przerywa mu, by powiedzieć, że zdecydowanie radzi

nam pojechać na północ do Ras al-Ajn, potem do Tell Abjad i w końcu

bardzo uczęszczanym traktem z Tell Abjad do Rakki. Na tej trasie nie

grozi zabłądzenie.

- Ale to dużo dłuższa droga, ogromne koło!

- W ostatecznym rezultacie może okazać się krótsza. Dziękujemy za radę,

ale pozostajemy przy pierwotnym planie.

Michel wraca z zakupami i ruszamy przez most na Chaburze.

Kiedy trafiamy na skrzyżowanie szlaków z paroma drogowskazami,

idziemy za radą młodego oficera. Jeden wskazuje drogę do Tell Abjad,

drugi do Rakki, a między nimi jest szlak bez drogowskazu. To musi być

ten.

Wkrótce szlak dzieli się na trzy.

- Chyba w lewo - mówi Max - czy też on miał na myśli środkowy trakt?

Jedziemy lewym szlakiem - który po chwili dzieli się na cztery.

Teren jest teraz pełny zarośli i kamieni. Trzeba koniecznie jechać traktem.

Max znów wybiera lewy szlak. - Powinniśmy pojechać skrajnie na prawo -

mówi Michel.

Nikt nie zwraca uwagi na Michela. Nie jesteśmy w stanie policzyć, ile razy

skierował nas na fałszywy szlak.

Spuszczę zasłonę na następne pięć godzin. Zabłądziliśmy, zabłądziliśmy w

background image

terenie, gdzie nie ma wsi, upraw, pasących stada Beduinów - nie ma nic.

186

Szlaki są coraz mniej wyraźne, aż w końcu stają się ledwie dostrzegalne.

Max próbuje wybierać takie, które prowadzą z grubsza we właściwym

kierunku - to znaczy nieco na zachód od południowego zachodu - ale

szlaki są w najwyższym stopniu przewrotne. Kręcą i zawracają, i

zazwyczaj uparcie kierują się na północ.

Zatrzymujemy się na krótko, zjadamy drugie śniadanie i pijemy herbatę,

przygotowaną przez Michela. Żar zatyka oddech, jazda jest bardzo

uciążliwa. Wstrząsy, upał i silne nasłonecznienie przyprawiają mnie o

dręczący ból głowy. Wszyscy jesteśmy już nieco zaniepokojeni.

- No, cóż - mówi Max - przynajmniej mamy dużo wody. Co ten cholerny

głupiec robi?

Odwracamy się. Mansur - idiota - radośnie wylewa naszą bezcenną wodę i

oplukuje sobie twarz i ręce!

Pominę tekst Маха!

Mansur wygląda na zdumionego i nieco skrzywdzonego. Wzdycha. Jakże

trudno - wydaje się mówić - zadowolić tych ludzi. Najprostszy uczynek

może ich wyprowadzić z równowagi.

Jedziemy dalej. Szlaki splatają się i wiją jeszcze bardziej. Niekiedy

całkiem nikną.

Ze zmarszczonym z niepokoju czołem Max mruczy, że pojechaliśmy dużo

za daleko na północ.

Kiedy szlak dzieli się ponownie, wydaje się, że rozgałęzienia biegną na

północ i północny wschód. Czy mamy całkiem zawrócić?

Zbliża się wieczór. Nagle teren staje się przyjaźniejszy, zarośla znikają,

background image

kamieni jest mniej.

- Dojeżdżamy dokądś - mówi Max. - Myślę, że możemy teraz jechać na

przełaj.

- Dokąd? - pyta Pułkownik.

Max wyjaśnia, że na zachód ku Balichowi. Jak dotrzemy do Balichu,

znajdziemy główny trakt Tell Abjad - Rakka.

Jedziemy dalej. Mary łapie gumę i tracimy cenny czas. Słońce wkrótce

zajdzie.

Nagle pożądany widok - idą ludzie. Max wydaje radosny okrzyk.

Podjeżdża do nich, pozdrawia, zadaje pytania.

187

Al-Balich? Al-Balich jest tuż przed nami. Za dziesięć minut, takim

samochodem jak nasz, będziemy nad Balichem. Rakka? Jesteśmy bliżej

Tell Abjad niż Rakki.

Pięć minut później widzimy przed sobą pas zieleni - to roślinność nad

rzeką. Wyłania się rozległy tell. Max mówi z ekstazą: - To Balich!

Popatrzcie na okolicę! Wszędzie telle!

Telle są rzeczywiście imponujące - wielkie, groźne i wyglądające bardzo

solidnie.

- Diabelnie piękne telle - mówi Max.

Reaguję nieżyczliwie, ponieważ ból głowy i oczu jest nie do zniesienia: -

Min zaman ar-Rum.

- Niestety, masz rację - potwierdza Max. - W tym szkopuł. Ta solidność

murarki świadczy o rzymskiej robocie; to łańcuch fortów. Nie mam

wątpliwości, że w głębi ziemi są właściwe obiekty, ale dostanie się do nich

zajęłoby zbyt dużo czasu i byłoby zbyt kosztowne.

background image

Nic mnie nie obchodzi archeologia. Marzę, żeby się położyć, marzę o

wielkiej dawce aspiryny i filiżance herbaty.

Dojeżdżamy do szerokiego traktu prowadzącego z północy na południe i

skręcamy na południe do Rakki.

Zboczyliśmy daleko na północ i dopiero po półtorej godziny jazdy

dostrzegamy leżące przed nami miasto. Jest już ciemno. Wjeżdżamy w

uliczki. Zabudowa jest całkowicie tubylcza - nie ma tu żadnych

europejskich budowli. Pytamy o Services Speciaux. Oficer jest bardzo

uprzejmy, ale zakłopotany brakiem wygód. Nie ma tu pomieszczeń dla

podróżnych. Może pojechalibyśmy do Tell Abjad? Jeśli będziemy jechać

szybko, dotrzemy tam za dwie godziny i będziemy mieć wszelkie wygody.

Nikt jednak, a najmniej ja, cierpiąca i znękana, nie może znieść myśli o

dwóch godzinach dalszego obijania boków. Uprzejmy oficer mówi, że

znajdą się dwa pokoje - bardzo skromne, nic europejskiego, ale jeśli mamy

własne posłania? I własną służbę?

Docieramy do budynku w zupełnych ciemnościach, noc jest czarna jak

smoła. Mansur i Ali biegają z latarkami, zapalają prymus, rozkładają nasze

koce i wchodzą jeden drugiemu w drogę. Tęsknię za szybkim i sprawnym

Sabrim. Mansur jest niewiarygodnie powolny i niezręczny. Przychodzi

Michel i kry-

188

tykuje wszystko, co robi. Mansur przerywa robotę i zaczyna się sprzeczka.

Rzucam w nich całą moją arabszczyzną. Mansur wygląda na przerażonego

i wraca do roboty.

Zostaje przyniesione posłanie i koce i zapadam się w nie natychmiast.

Nagle pojawia się koło mnie Max z wytęsknioną herbatą. Pyta radośnie,

background image

czy źle się czuję. Mówię, że tak, chwytam filiżankę i połykam cztery

tabletki aspiryny. Herbata smakuje jak nektar. Nigdy, nigdy, nigdy nic nie

sprawiło mi takiej przyjemności! Opadam z powrotem na posłanie,

zamykam oczy.

- Madame Jacąuot - mruczę.

- Co? - Мах wygląda na zaniepokojonego. Nachyla się nade mną. - Co

mówiłaś?

- Madame Jacąuot - powtarzam.

Skojarzenie jest właściwe - wiem, co chcę powiedzieć - ale słowa mi

umykają. Max patrzy na mnie z wyrazem twarzy zawodowej pielęgniarki -

w żadnym razie nie sprzeciwiać się pacjentowi!

- Nie ma tu teraz Madame Jacąuot - mówi uspokajającym tonem.

Rzucam mu zdesperowane spojrzenie. Oczy mi się powoli zamykają.

Wokół jeszcze trwa zamieszanie. Służący szykują jakiś posiłek. Po co?

Chcę spać... spać...

W chwili zasypiania przypomina mi się określenie, o które mi chodziło.

Oczywiście!

- Completement knock out! - mówię z satysfakcją.

- Co takiego? - pyta Max.

- Madame Jacąuot - odpowiadam i zapadam w sen.

Kiedy człowiek zasypia skrajnie wyczerpany i udręczony bólem, ma

wspaniałą niespodziankę, budząc się rano świeży i pełen energii.

Jestem pełna wigoru i straszliwie głodna.

- Wiesz, Agatho - mówi Max - ty chyba miałaś gorączkę wczoraj

wieczorem. Majaczyłaś. Powtarzałaś coś bez sensu o Madame Jacąuot.

Nie mogę odpowiedzieć, gdyż mam usta pełne wysmażonej na twardo

background image

jajecznicy, więc tylko rzucam mu przekorne spojrzenie.

189

- Nonsens! - wołam, gdy mogę się wreszcie odezwać. -Gdybyś zadał sobie

nieco trudu, by posłuchać, co mówię, wiedziałbyś doskonale, co mam na

myśli. Ale w głowie były ci jedynie te twoje telle nad Balichem...

- A wiesz, to byłoby interesujące - przerywa mi Max, z miejsca ochoczy -

zrobić parę próbnych wykopów w niektórych z tych telli...

Wchodzi Mansur, z rozpromienioną głupią, uczciwą twarzą, i pyta, jak się

dziś ma chatun.

Odpowiadam, że bardzo dobrze. Mansur był zaniepokojony, gdyż usnęłam

tak szybko, że nikt nie miał sumienia mnie budzić, kiedy kolacja była

gotowa. Czy nie zjadłabym jeszcze jednego jajka?

- Tak - odpowiadam, zjadłszy już cztery. Ale tym razem Mansur maje

smażyć nie dłużej niż pięć minut. To będzie całkiem dosyć!

Koło jedenastej wyruszamy w kierunku Eufratu. Rzeka jest tu bardzo

szeroka, krajobraz płaski, w bladych, rozświetlonych barwach, a w

powietrzu wisi lekka mgiełka. Taką symfonię barw Max określiłby jako

„różowawożółtą", gdyby opisywał ceramikę.

Eufrat przekracza się tutaj za pomocą bardzo prymitywnego promu.

Dołączamy do kilku innych samochodów i rozsiadamy się wygodnie na

parę godzin oczekiwania na przeprawę.

Kilka kobiet schodzi na dół, by napełnić wodą bańki po nafcie. Inne piorą

odzienie. Wygląda to jak wzór na fryzie - wysokie, owinięte w czerń

postacie z zakrytą dolną częścią twarzy, trzymające prosto głowy i

dźwigające wielkie, ociekające wodą kanistry. Kobiety schodzą i wchodzą,

niespiesznie, majestatycznie.

background image

Dumam z zazdrością, że zasłanianie twarzy ma swoje zalety. Kobieta musi

się czuć bardzo intymnie, bardzo tajemniczo. .. jedynie jej oczy patrzą na

świat - kobieta go widzi, lecz świat nie widzi jej...

Wyjmuję lusterko z torebki i otwieram puderniczkę. - Rzeczywiście -

mówię do siebie - wyszłoby ci na korzyść, gdybyś musiała zakrywać

twarz!

Zbliżanie się do cywilizacji porusza we mnie znajome struny. Zaczynam

myśleć o różnych miłych rzeczach... Mycie

190

głowy, luksusowa suszarka do włosów, manikiur... Porcelanowa wanna i

kurki z bieżącą wodą. Sole do kąpieli. Elektryczne światło... Nowe buty!

- Co się z tobą dzieje? - pyta Max. - Już dwa razy cię pytałem, czy

zauważyłaś ten drugi tell, który wczoraj wieczorem mijaliśmy po drodze z

Tell Abjad.

- Nie zauważyłam.

- Naprawdę?

- Naprawdę. Wczoraj wieczorem nic nie widziałam.

- Ten tell nie był taki solidny jak pozostałe. Po wschodniej stronie był

wyraźnie rozmyty. Ciekaw jestem, czy może...

Mówię stanowczo i wyraźnie: - Mam dość telli!

- Co takiego? - Max patrzy na mnie z takim przerażeniem, z jakim mógłby

patrzeć średniowieczny inkwizytor, słysząc jakieś szczególnie wyzywające

bluźnierstwo.

- To niemożliwe! - mówi wreszcie.

- Myślę o czymś zupełnie innym - gładko recytuję długą listę, zaczynając

od światła elektrycznego. Max pociera ręką tył głowy, mówiąc, że

background image

przydałoby mu się porządne strzyżenie.

Wszyscy zgodnie żałujemy, że nie można przeskoczyć wprost z Czaghar

na przykład do Savoyu\ Bo inaczej frajda, wynikająca z ostrego kontrastu,

jest mniejsza. Przechodzimy stopniowo przez etapy nijakich posiłków i

częściowego komfortu, tak że słabnie przyjemność, jaką daje włączenie

światła elektrycznego lub przekręcenie kurka.

Wreszcie jest prom. Mary zostaje ostrożnie wprowadzona na pochyłe

deski. Za nią podąża Poilu.

Jesteśmy teraz na szerokiej wstędze Eufratu. Rakka stopniowo się oddala.

Wygląda pięknie, ze swymi budowlami o orientalnych kształtach, z

suszonych na słońcu cegieł.

- Różowawożółtą - mówię cicho.

- Masz na myśli tę ceramikę w paski?

- Nie, Rakkę.

I powtarzam cicho nazwę, jako pożegnanie, zanim znajdę się ponownie w

świecie, w którym rządzą przełączniki światła elektrycznego...

Rakka...

ROZDZIAŁ JEOEI1RSTM

Pożegnanie Tell Вгай

Nowe twarze i stare twarze!

To nasz ostatni sezon wykopaliskowy w Syrii. Kopiemy teraz w Tell Brak,

zakończywszy definitywnie wykopaliska w Czaghar.

Nasz dom, dom Maca, został przekazany (niezmiernie uroczyście)

szejkowi. Szejk już zaciągnął pod zastaw domu pożyczki trzykrotnie

przekraczające jego wartość, niemniej prezentuje ostentacyjną dumę

posiadacza. Czujemy, że posiadanie domu jest korzystne dla jego

background image

„reputacji".

- Chociaż prawdopodobnie dom wkrótce zwali mu się na głowę -

przewiduje Max. Tłumaczył szejkowi długo i z naciskiem, że dach trzeba

co roku sprawdzać i należycie naprawiać.

- Oczywiście, oczywiście - zgadza się szejk. - In sza Allan, nic się nie

zepsuje!

- Zanadto polegają na woli Allaha - mówi Max. - Wszystko In sza Allah i

żadnych napraw! Oto, czego można oczekiwać.

Dom, błyszczący złoty zegarek i koń zostały przekazane szejkowi jako

podarki, poza należną zapłatą za wynajęcie terenu i rekompensatą za

plony.

Nie jesteśmy całkiem pewni, czy szejk jest zadowolony, czy

rozczarowany. Cały tonie w uśmiechach i przesadnie okazuje wzruszenie,

jednocześnie usiłując uzyskać dodatkową zapłatę „za zniszczenie ogrodu".

- Co, to ma być ogród? - pyta francuski oficer, szczerze ubawiony.

192

Poproszony o pokazanie jakiegokolwiek śladu, że kiedykolwiek posiadał

ogród, a choćby o udowodnienie, że wie, czym jest ogród, szejk rezygnuje.

- Miałem zamiar założyć ogród -mówi z powagą - ale wykopaliska mi to

uniemożliwiły.

„Ogród szejka" jest przez pewien czas w naszym gronie obiektem żartów.

W tym roku mamy w Brak nieuniknionego Michela, wesołego Sabriego,

Hiyou z czterema szkaradnymi szczeniętami oraz Alego. Mansur, pierwszy

służący, szef służby, wyćwiczony w obsługiwaniu Europejczyków, Al-

hamdu li-Llah wstąpił do policji! Pewnego dnia przychodzi nas odwiedzić,

wspaniały w swoim mundurze, szczerząc zęby od ucha do ucha.

background image

Jako architekt przyjechał z nami tej wiosny Guilford i teraz znów nam

towarzyszy. Obudził we mnie niezmierny szacunek, ponieważ potrafił

przyciąć koniowi kopyto.

Guilford ma pociągłą, jasną, poważną twarz i dawniej, na początku swego

pierwszego sezonu, bardzo drobiazgowo przestrzegał starannego

wyjaławiania wszelkich ranek u miejscowych ludzi i zakładania

opatrunków. Stwierdziwszy jednak, co dzieje się z opatrunkiem, kiedy

ranny wraca do domu, i wypatrzywszy niejakiego Jusufa Abdallaha, który

zdjął czysty bandaż, położył się pod najbrudniejszym narożnikiem wykopu

i pozwolił, by piasek sypał się mu do rany, Guilford stosuje teraz dużą

ilość roztworu nadmanganianu potasu (cenionego ze względu na

intensywną barwę!) i ogranicza się do podkreślania, które leki są do

użytku zewnętrznego, a które można bezpiecznie wypić.

Syn miejscowego szejka ujeżdża samochód w sposób przypominający

ujarzmianie młodego konia i przewróciwszy się do wadi, przychodzi do

Guilforda z wielką dziurą w głowie. Przerażony architekt zalewa ranę

jodyną, i młodzieniec zatacza się, zwijając się z bólu.

- Ach -jęczy, kiedy wreszcie może mówić. - To naprawdę ogień! To

wspaniałe lekarstwo. W przyszłości zawsze będę przychodził leczyć się do

ciebie, nigdy do doktora. Tak, to ogień, rzeczywiście ogień!

Guilford nalega na Маха, żeby go namówił na wizytę u lekarza, gdyż rana

jest istotnie poważna.

13. Opowiedzcie

193

- Co? Taka ranka? - pyta syn szejka pogardliwie. - Głowa boli, to

wszystko! Swoją drogą, to ciekawe - dodaje z zastanowieniem -jeśli

background image

zatkam nos i dmuchnę, o tak, flegma wychodzi przez ranę.

Guilford zielenieje, a syn szejka odchodzi ze śmiechem.

Wraca po czterech dniach na dalsze leczenie. Rana goi się z niewiarygodną

szybkością. Pacjent jest głęboko zmartwiony, że Guilford nie stosuje już

jodyny, a tylko roztwór dezynfekujący.

- To wcale nie piecze - mówi z niezadowoleniem. Przychodzi do Guilforda

kobieta z dzieckiem, które ma

brzuch jak bęben, i cokolwiek mu naprawdę dolegało, matka jest

zachwycona skutecznością łagodnego lekarstwa, jakie otrzymała. Wraca,

by błogosławić naszego architekta „za ocalenie życia mojemu synowi", i

dodaje, że może mieć jej najstarszą córkę, kiedy tylko będzie dostatecznie

duża. Guilford oblewa się pąsem, a kobieta odchodzi, śmiejąc się

serdecznie i dorzucając kilka uwag, nie nadających się do druku. Nie

trzeba dodawać, że to Kurdyjka, a nie Arabka!

Prowadzimy teraz jesienne wykopaliska, żeby zakończyć pracę. Wiosną

zakończyliśmy wykopaliska w Czaghar i skoncentrowaliśmy się na Tell

Brak, gdzie znaleźliśmy wiele interesujących obiektów. W tej chwili

kończymy prace w Brak, a na koniec sezonu przenosimy się na miesiąc do

sześciu tygodni do Tell Dżidla, na kopiec nad Balichem!

Miejscowy szejk, którego obozowisko jest rozłożone nad Dżakdżakiem,

zaprasza nas na ceremonialną ucztę. Przyjmujemy zaproszenie. Kiedy

nadchodzi wreszcie dzień przyjęcia, Sabri pojawia się w całej glorii swego

przyciasnego śliwkowego garnituru, wypucowanych butów i filcowego

kapelusza. Został zaproszony jako członek naszej świty i funkcjonuje jako

pośrednik, donosząc nam, jak zaawansowane są przygotowania do uczty i

w którym dokładnie momencie powinniśmy się pojawić.

background image

Szejk wita nas z godnością pod szerokim baldachimem swego otwartego

brunatnego namiotu. Towarzyszy mu liczny orszak przyjaciół, krewnych i

zwykłych pasibrzuchów.

Po uprzejmych powitaniach ważniejsze osobistości (my, brygadziści Alawi

i Jahja, szejk i jego bliżsi przyjaciele) zasia-

194

dają w koło. Podchodzi do nas starzec w pięknym stroju, niosąc dzbanek i

trzy małe czarki. Do każdej z nich wlewa mikroskopijną porcję czarnej jak

smoła kawy. Pierwsza czarka zostaje podana mnie - dowód, że szejk zna

(niezwykły!) europejski obyczaj obsługiwania najpierw kobiet. Max i

szejk dostają pozostałe dwie. Siedzimy i sączymy kawę. W stosownej

chwili do naszych czarek zostaje nalana następna maleńka porcja i

kontynuujemy picie. Po jakimś czasie zabierają nam czarki, napełniają

ponownie i z kolei piją Guilford i nasi brygadziści. I tak idzie to w koło. W

pewnej odległości stoi liczny tłum drugorzędnych gości. Spoza wiszącej w

pobliżu mnie tkaniny dzielącej namiot dochodzą stłumione szelesty, szepty

i chichoty. Kobiety ze świty szejka zaglądają przez szpary i nasłuchują, co

się dzieje.

Szejk wydaje polecenie i ktoś wychodzi i wraca z żerdzią, na której siedzi

piękny sokół. Ustawiają żerdź na środku namiotu. Max gratuluje szejkowi

wspaniałego ptaka.

Z kolei pojawiają się trzej mężczyźni, dźwigając wielki miedziany kocioł,

który ustawiają w środku koła. Jest pełen ryżu, na którym leżą kawałki

jagnięcia. Wszystko jest obficie przyprawione, paruje i smakowicie

pachnie. Zostajemy uprzejmie zaproszeni do jedzenia. Dostajemy arabskie

placki i ich kawałkami nabieramy jedzenie z naczynia.

background image

We właściwym czasie (który nieprędko nadchodzi, muszę przyznać) głód

zostaje zaspokojony i obowiązki gościnności dopełnione. Wielkie

naczynie, z którego najlepsze kąski zniknęły, ale które nadal jest w

połowie pełne, zostaje zabrane i ustawione nieopodal, gdzie dragi krąg (z

Sabrim) zasiada do posiłku.

Nas częstują słodyczami i następną kawą.

Kiedy drugorzędni biesiadnicy zaspokoją głód, naczynie umieszcza się w

trzecim miejscu. Zawiera już niemal wyłącznie ryż i kości. Teraz do

posiłku zasiadają najniżsi rangą i ci, którzy pozbawieni środków, przybyli,

by „zasiąść w cieniu szejka". Rzucają się najedzenie i kiedy naczynie

zostaje zabrane, jest już całkiem puste.

Siedzimy jeszcze trochę. Max i szejk z powagą wymieniają od czasu do

czasu jakieś uwagi. W końcu wstajemy, dziękujemy szejkowi za

gościnność i opuszczamy obozowisko.

195

Podający kawę zostaje hojnie wynagrodzony przez Маха, po czym

brygadziści wskazują pewne tajemnicze osoby, którym też należy okazać

largesse [szczodrość].

Idziemy do domu w upale, otumanieni z przejedzenia ryżem i baraniną.

Sabri jest bardzo zadowolony z przyjęcia. Wszystko, jego zdaniem, odbyło

się dokładnie jak należy.

Dziś, tydzień później, my z kolei przyjmowaliśmy gościa. Odwiedził nas

szejk całego plemienia Szammar - bardzo wielki człowiek. Przyjechał

pięknym szarym autem w asyście miejscowych szejków. Jest to bardzo

przystojny, obyty mężczyzna, o ciemnej, szczupłej twarzy i pięknych

rękach.

background image

Przygotowaliśmy najlepszy europejski obiad, jaki mogliśmy, a podniecenie

naszego personelu z powodu społecznego znaczenia gościa było

olbrzymie!

Kiedy odjechał, mieliśmy wrażenie, jakbyśmy przyjmowali co najmniej

członka królewskiej rodziny.

Dzisiejszy dzień jest dniem katastrofy.

Max pojechał z Sabrim do Kamiszli załatwić sprawy w banku i po zakupy,

powierzywszy opiekę nad ludźmi brygadzistom i pozostawiając Guilforda

zajętego zdejmowaniem planów budowli w wykopaliskach.

Guilford wraca do domu na drugie śniadanie i kiedy skończywszy posiłek,

wsiada do Poilu, by pojechać z powrotem do pracy, widzimy, że

brygadziści biegną do domu najszybciej, jak potrafią, z wszelkimi

oznakami niepokoju i wzburzenia.

Wpadają na podwórze i w podnieceniu wylewają z siebie potoki

arabszczyzny.

Guilford ma zupełnie ogłupiałą minę, a ja rozumiem mniej więcej jedno

słowo na siedem.

- Ktoś nie żyje - mówię do Guilforda.

Alawi powtarza swoją opowieść z naciskiem. Jak rozumiem, czterech

ludzi nie żyje. W pierwszej chwili myślę, że doszło do bójki i ludzie się

nawzajem pozabijali, lecz w odpowiedzi na moje kulawe pytania Jahja

potrząsa przecząco głową.

Mam sobie za złe, że nie nauczyłam się ich języka! Mój arabski składa się

niemal wyłącznie z takich zdań, jak: „To nie jest czyste", „Zrób to tak",

„Nie używaj tej ściereczki",

196

background image

„Przynieś herbatę" i podobnych domowych poleceń. Ta opowieść o

gwałtownej śmierci dalece przekracza moje możliwości. Dimitri, służący i

Sarkis przychodzą i słuchają, rozumieją relację brygadzistów, ale żaden z

nich nie zna żadnego europejskiego języka, więc Guilford i ja nadal nie

wiemy, co się stało.

Guilford oznajmia: - Lepiej pojadę tam i zobaczę - i kieruje się do Poilu.

Alawi chwyta go za rękaw i mówi coś gwałtownie, najwyraźniej usiłując

go powstrzymać. Wskazuje coś dramatycznym gestem. Po zboczach tellu,

o milę od domu, schodzi czereda pstro i biało odzianych postaci. W ich

ruchach jest coś groźnego i zdradzającego złe zamiary. Widzę, że

brygadziści są przerażeni.

- Ci dwaj stchórzyli i uciekli - mówi surowo Guilford. -Chciałbym

wiedzieć, w czym rzecz.

Czyżby Alawi (który ma gwałtowny temperament) lub Jahja zabił kilofem

jakiegoś robotnika? Wydaje się to zupełnie nieprawdopodobne, a już na

pewno nie zabiliby czterecM

Próbuję znowu sugerować moją ubogą arabszczyzną, że doszło do bójki,

ilustrując pytanie gestami. Ale odpowiedź jest zdecydowanie negatywna.

Jahja gestami pokazuje coś spadającego z góry na głowę.

Patrzę na niebo. Czyżby ofiary zostały trafione przez piorun?

Guilford otwiera drzwi Poilu: - Jadę zobaczyć, co się dzieje. A ci ludzie

muszą pojechać ze mną.

Przyzywa ich władczym gestem. Ich odmowa jest natychmiastowa i

zdecydowana. Nie pojadą.

Guilford wysuwa do przodu agresywny australijski podbródek. Mają

jechać!

background image

Dimitri potrząsa przecząco swą wielką głową.

- Nie, nie - mówi. - To bardzo niedobre.

- Co jest bardzo niedobre?

- Coś się tam dzieje - mówi Guilford. Wskakuje do samochodu. Jednak

spojrzawszy na szybko zbliżający się tłum, odwraca gwałtownie głowę.

Patrzy na mnie skonsternowany. Wyraz jego oczu można by określić jako:

„przede wszystkim ratować kobiety i dzieci".

197

Wysiada z auta, uważając, żeby jego ruchy wyglądały na spokojne, i mówi

pozornie lekkim tonem:

- Czy miałaby pani coś przeciw temu, żeby wyjechać na drogę na

spotkanie Maxowi? Widać, że i tak nic z pracy. Proszę włożyć kapelusz,

czy co tam pani potrzebuje.

Kochany Guilford, pięknie to wszystko załatwia! Ostrożnie, żeby mnie

przypadkiem nie zaniepokoić.

Mówię powoli, że możemy jechać. I czy mam zabrać pieniądze? Pieniądze

ekspedycji są przechowywane w kasetce pod łóżkiem Маха. Jeśli

rozwścieczony tłum rzeczywiście zaatakuje dom, szkoda byłoby, gdyby

znaleźli i zrabowali pieniądze.

Guilford, nadal próbując mnie nie wystraszyć, udaje, że jest to całkiem

codzienna sugestia.

- Czy może pani - mówi - załatwić to szybkol

Idę do sypialni, biorę mój filcowy kapelusz, wyciągam spod łóżka kasetkę

i wnosimy ją do samochodu. Guilford i ja wsiadamy i przyzywamy

Dimitriego, Sarkisa i służącego, żeby wsiedli z tyłu.

- Ich zabierzemy, ale brygadzistów nie! - mówi Guilford, nadal potępiający

background image

„ucieczkę" tych ostatnich.

Żal mi Guilforda, który najwyraźniej marzy, by stawić czoło tłumowi, a

tymczasem musi dbać o moje bezpieczeństwo. Ale jestem bardzo

zadowolona, że zrezygnował z pierwotnego planu. Nie jest dla nich

autorytetem, nie zrozumie ani słowa z tego, co powiedzą, i z łatwością

może jeszcze pogorszyć sprawę, i to bardzo. Musimy powiadomić Маха,

niech on działa, wiedząc, co naprawdę się wydarzyło.

Plan Guilforda, żeby ratować Dimitriego i Sarkisa, a pozostawić

brygadzistów, żeby radzili sobie sami, zostaje przez tych ostatnich

natychmiast storpedowany. Alawi i Jahja odpychają Dimitriego i wciskają

się do samochodu, Guilford jest wściekły i próbuje ich wyrzucić.

Brygadziści odmawiają ruszenia się z miejsca.

Dimitri uspokajająco kiwa głową i wskazuje na kuchnię. Wraca do swego

pomieszczenia, a Sarkis idzie za nim, z miną dosyć nieszczęśliwą.

- Nie rozumiem, dlaczego ci ludzie... - zaczyna Guilford. Przerywam mu.

198

- Możemy wziąć tylko cztery osoby do samochodu, a wydaje się, że jeśli

tamci rzeczywiście chcą kogoś zabić, to właśnie brygadzistów. Lepiej ich

zabierzmy. Nie sądzę, żeby robotnicy mieli cokolwiek przeciw Dimitriemu

i Sarkisowi.

Guilford podnosi wzrok i widzi, że biegnący tłum jest już zbyt blisko na

dalsze wykłócanie się. Wrzeszcząc na Alawie-go i Jahję, wyjeżdża szybko

przez bramę dziedzińca i okrąża wioskę, by wydostać się na szlak

prowadzący do drogi do Ka-miszli.

Max musiał już wyruszyć w drogę powrotną, gdyż zamierzał być w pracy

wczesnym popołudniem. Powinniśmy więc wkrótce go spotkać.

background image

Guilford wydaje westchnienie ulgi. Mówię mu, że to było bardzo ładnie

zrobione.

-Co?

-Pańska niefrasobliwa sugestia miłej przejażdżki na spotkanie Маха i

sposób, w jaki pan starał się uniknąć zdenerwowania mnie.

- Och - mówi Guilford - więc pani wiedziała, że chcę panią stamtąd

wywieźć?

Patrzę na niego litościwie.

Jedziemy z maksymalną szybkością i po jakimś kwadransie spotykamy

Маха wracającego z Sabrim w Mary. Zatrzymuje się, bardzo zdziwiony

naszym widokiem. Alawi i Jahja wyskakują z Poilu i biegną ku niemu.

Zalewa nas potop pełnej podniecenia arabszczyzny. Max rzuca ostre,

krótkie pytania.

Nareszcie dowiadujemy się, o co chodzi!

Od kilku dni robotnicy natrafiają w pewnej części wykopalisk na duże

ilości bardzo pięknie rzeźbionych z kamienia i kości słoniowej małych

amuletów w kształcie zwierząt. Ludzie dostają za nie wysoki bakszysz,

więc żeby wydobyć ich jak najwięcej, podkopują ściany wykopu, gdyż

amulety znajdują się na niższym poziomie.

Wczoraj Max zabronił wkopywania się w ścianę, gdyż zaczynało to być

niebezpieczne, i kazał zespołom pracować na górze i wybierać najpierw

ziemię z wierzchu. Ludzie sarkali, gdyż znaczyło to, że będą musieli kopać

przez dzień lub dwa na nieciekawych poziomach, zanim ponownie dotrą

do poziomu z amuletami.

199

Brygadzistów postawiono na straży, żeby dopilnowali wykonania poleceń.

background image

Robotnicy, choć z niezadowoleniem, robili, co im nakazano, i ze zdwojoną

energią zaczęli kopać od góry.

Tak wyglądała sytuacja, kiedy przerwano robotę na południowy posiłek. I

teraz następuje opowieść o nikczemności i chciwości. Ludzie rozłożyli się

na zboczu kopca w pobliżu dzbanów z wodą. Tymczasem zespół, który

pracował po przeciwnej stronie wzgórza, chyłkiem się oddalił, obszedł

kopiec, zakradł się do miejsca bogatego w amulety i zaczął energicznie

kopać w już podciętym wykopie. Chcieli obrabować cudzą działkę i udać,

że znaleźli przywłaszczone obiekty na własnej.

Ale Nemezis czuwała. Podcięli wykop za7głęboko i górne warstwy ziemi

zwaliły się na nich!

Krzyki jedynego człowieka, który zdołał uciec, ściągnęły na miejsce cały

tłum. Robotnicy i brygadziści zorientowali się natychmiast, co się stało, i

trzech ludzi zaczęło pośpiesznie odkopywać kolegów. Jeden z zasypanych

przeżył, ale czterej inni zginęli.

Powstało zamieszanie. Krzyki, lamenty do nieba i poszukiwanie winnych.

Czy brygadzistów zawiodły nerwy i zdecydowali się uciekać, czy istotnie

zostali zaatakowani - trudno dociec. Ale w rezultacie ludzie pogonili za

nimi w nastroju, który nagle zrobił się złowrogi.

Max skłania się do poglądu, że brygadzistów zawiodły nerwy, co nasunęło

robotnikom pomysł, by ich zaatakować - ale nie traci czasu na wymówki.

Zawraca, i w oba samochody jedziemy pędem do Kamiszli, gdzie Max

przedkłada sprawę oficerowi Services Speciaux, który odpowiada za

bezpieczeństwo.

Porucznik błyskawicznie pojmuje sytuację i podejmuje właściwe kroki.

Zabiera czterech żołnierzy i swój samochód i jedziemy wszyscy razem do

background image

Brak. Ludzie są teraz na kopcu, mrowiąc się i szumiąc jak rój pszczół.

Widząc zbliżającą się władzę, uspokajają się i cichną. Wchodzimy na

kopiec w procesji. Porucznik wysyła dokądś swój samochód z jednym z

żołnierzy, a sam idzie na miejsce tragedii.

Tu przeprowadza małe śledztwo i ludzie, którym przydzielono działkę,

wyjaśniają, że to nie oni zawinili, lecz inny zespół, który próbował

niepostrzeżenie ich uprzedzić. Człowiek,

200

który ocalał, potwierdza tę wersję. Czy to wszyscy ludzie z zespołu? Jeden

ocalały, jeden ranny i czterech zabitych? Nie istnieje możliwość, żeby ktoś

jeszcze został pod ziemią? Nie.

W tym momencie wraca samochód porucznika z miejscowym szejkiem

plemienia, do którego należeli zabici robotnicy. Szejk i porucznik wspólnie

badają sprawę. Padają dalsze pytania i odpowiedzi.

W końcu szejk podnosi głos i zwraca się do tłumu. Uwalnia ekspedycję od

wszelkiej winy. Ludzie kopali poza godzinami pracy i, co więcej,

próbowali okraść towarzyszy. Ich los był karą za nieposłuszeństwo i

chciwość. Wszyscy mają iść teraz do domu.

Słońce już zaszło i zapada noc.

Wracamy z szejkiem i porucznikiem do domu (gdzie ku naszej uldze

znajdujemy spokojnie gotującego kolację Dimitrie-go i szczerzącego zęby

Sarkisa).

Konsultacje ciągną się przez godzinę. Wypadek jest pożałowania godny.

Porucznik mówi, że zabici pozostawili rodziny i choć nie jesteśmy do

niczego zobowiązani, jednak darowizna byłaby pożądana. Szejk dodaje, że

wielkoduszność jest oznaką szlachetnej natury i bardzo podniesie naszą

background image

reputację w okolicy.

Max oznajmia, że chętnie ofiaruje jakąś sumkę rodzinom, jeśli nie będzie

wątpliwości, że w żadnym razie nie jest to odszkodowanie, lecz

darowizna. Szejk z powagą wyraża zgodę. Wszystko będzie zapisane przez

francuskiego oficera, mówi. Ponadto on sam osobiście to rozgłosi.

Pozostaje jedynie kwestia sumy. Kiedy ustalono kwotę darowizny i

spożyto posiłek, szejk i porucznik odjeżdżają. Dwaj żołnierze pozostają na

kopcu, by strzec miejsca wypadku.

- Trzeba pamiętać - mówi Max, kiedy bardzo zmęczeni wybieramy się

wreszcie spać - że ktoś musi pilnować tego miejsca jutro w czasie

południowej przerwy, bo inaczej znów wydarzy się to samo.

Guilford nie może w to uwierzyć. - Teraz, kiedy już wiedzą, czym to

grozi? Kiedy widzieli, co się stało?

Max mówi ponuro: - Poczekaj, a zobaczysz!

Następnego dnia sam czeka w ukryciu za ścianą z suszonej cegły. I

oczywiście, w południe, kiedy wszyscy się pożywia-

201

ją, trzech ludzi chyłkiem okrąża kopiec i zaczyna pośpiesznie dłubać w

wykopie tylko o dwie stopy od miejsca, gdzie zginęli ich towarzysze!

Max wychodzi z kryjówki i urządza straszliwą awanturę. Czy nie

rozumieją, że to, co robią, niesie śmierć?

Jeden z ludzi mruczy: - In sza Allah!

Zostają bez ceremonii zwolnieni z pracy za próbę okradzenia towarzyszy.

Po tym wydarzeniu miejsce wypadku jest pilnowane po faj-rancie aż do

chwili, kiedy następnego popołudnia górne warstwy ziemi zostają zdjęte.

Guilford mówi głosem pełnym zgrozy:

background image

- Ci ludzie wydają się wcale nie dbać o swoje i cudze życie. I są

niesłychanie gruboskórni. Śmiali się ze zmarłych i dziś rano podczas pracy

urządzili pantomimę odtwarzającą całe wydarzenie!

Max potwierdza, że śmierć rzeczywiście nie ma tu większego znaczenia.

Brygadziści gwiżdżą na fajrant i ludzie zbiegają z kopca obok nas,

śpiewając: JusufDaud był z nami wczoraj - dziś nie żyje! Już więcej nie

napełni swego brzucha. Ha, ha, ha!

Guilford jest głęboko wstrząśnięty.

ROZOM 0ШШВД

fljn dl-flrus

Wraz z całym gospodarstwem przenosimy się z Brak nad Al-Balich.

Ostatniego wieczoru w przystępie łagodnej melancholii idziemy nad

Dżakdżak. Nabrałam wielkiej sympatii dla Dżakdża-ku, wąskiego paska

błotnistej, brązowej wody.

Brak nigdy nie zajął w moich uczuciach takiego miejsca jak Czaghar. Wieś

Brak jest smutna, na poły opuszczona i w ruinie, a Ormianie w swych

wytartych europejskich ubraniach nie pasują do otoczenia. Ich głosy

wznoszą się w połajankach i nie odczuwa się tu głębokiej kurdyjskiej czy

arabskiej radości życia. Bardzo mi brak wędrujących po okolicy

kurdyjskich kobiet - wielkich, wesołych kwiatów, z ich białymi zębami i

uśmiechniętymi twarzami, i ich pięknej, dumnej postawy.

Wynajęliśmy rozklekotaną ciężarówkę, by zawieźć sprzęty, jakich

będziemy jeszcze potrzebować. Ciężarówka ma otwartą platformę i cały

ładunek musi być przywiązany sznurami! Przychodzi mi do głowy, że

niemal wszystko to spadnie, zanim dotrzemy do Ras al-Ajn.

Rzeczy są wreszcie załadowane i ruszamy. Max, Guilford i ja w Mary,

background image

Michel i służący wraz z Hiyou w Poilu.

W połowie drogi do Ras al-Ajn zatrzymujemy się na piknik. Sabri i

Dimitri zanoszą się od śmiechu. - Hiyou - wyjaśniają - wymiotowała całą

drogę i Sabri musiał trzymać jej głowę! - Wnętrze Poilu jest wymownym

świadectwem ich opowieści! Całe szczęście, myślę sobie, że uważają to za

śmieszne.

203

Hiyou - po raz pierwszy, od kiedy ją znam - wygląda na pognębioną.

„Potrafię sobie poradzić - wydaje się mówić -ze światem, który jest wrogi

psom, z wrogością muzułmanów, z próbą uśmiercenia przez utopienie, z

głodzeniem, biciem, kopniakami, kamieniami. Nie boję się niczego.

Odnoszę się przyjaźnie do wszystkich, choć nie kocham nikogo. Ale to

nowe ciężkie doświadczenie odebrało mi wszelki szacunek dla samej

siebie". Jej bursztynowe oczy spoglądają ponuro to na jedno, to na drugie z

nas. Jej wiara, że potrafi dać sobie radę z najgorszym, co ją czeka na tym

świecie, została zdruzgotana.

Na szczęście pięć minut później Hiyou wraca do siebie i pożera ogromne

porcje z drugiego śniadania Sabriego i Dimi-triego. Pytam, czy to

rozsądne, przypominając, że wkrótce mamy ruszyć dalej.

- Ha! - woła Sabri - to Hiyou będzie jeszcze bardziej wymiotować!

No cóż, skoro ich to bawi...

Docieramy do naszego domu wczesnym popołudniem. Dom stoi przy

jednej z głównych ulic Tell Abjad. Jest to niemal miejska budowla, coś, co

dyrektor banku nazywa construc-tion enpierre. Wzdłuż całej ulicy rosną

drzewa, ich liście jaskrawią się teraz jesiennymi barwami. Dom jest

niestety bardzo zawilgocony, gdyż znajduje się poniżej poziomu ulicy, a w

background image

miejscowości jest pełno strumieni. Rano wierzchni koc jest całkiem

mokry, a wszystko, co się bierze w rękę, jest wilgotne i lepkie. Sztywnieję

tak, że ledwie mogę się poruszać.

Za domem znajduje się przemiły ogródek, dużo bardziej kunsztowny i

zadbany niż gdziekolwiek, gdzie zdarzało nam się mieszkać od dłuższego

czasu.

/ Kiedy ciężarówka w końcu dojeżdża, okazuje się, że straciliśmy trzy

krzesła, jeden stół i mój sedes. Dużo mniej, niż przewidywałam!

Sam Tell Dżidla wznosi się nad wielką sadzawką lazurowej wody,

utworzoną przez źródło, które zasila rzekę Al-Balich. Wokół niej rosną

drzewa i jest to istotnie przemiły zakątek, według tradycji - miejsce

spotkania Izaaka z Rebeką. Jest tu zupełnie inaczej niż tam, gdzie

przebywaliśmy poprzednio.

204

Ta okolica ma prawdziwy, choć melancholijny urok, ale brak tu

nieskazitelnej świeżości Czaghar i jego pagórkowatego krajobrazu.

Panuje tu dostatek, po ulicach chodzą dobrze ubrani Ormianie i ludzie

innych narodowości, są tu domy i ogrody.

Tydzień po naszym przyjeździe zaczynają się kłopoty. Hiyou przynosi nam

hańbę. Przychodzą do niej wszystkie psy z Ajn al-Arus, a ponieważ żadne

okna i drzwi nie zamykają się porządnie, nie sposób powstrzymać

natrętów przed dostaniem się do środka, ani też suki zamknąć! Rozlega się

wycie, szczekanie i odgłosy walki. Hiyou, smętna bursztynowooka

piękność, robi wszystko, by psy zachęcić i podtrzymać pandemonium!

Scena wygląda dokładnie tak jak w dawnej pantomimie, gdzie diabły

wyskakują z okien i zapadni. Kiedy siedzimy przy kolacji, nagle otwiera

background image

się okno i wskakuje do środka wielki pies, w pogoni za nim drugi - i

trzask! Otwierają się drzwi do sypialni i pojawia się kolejny pies.

Wszystkie trzy biegają jak oszalałe wokół stołu, rzucają się na drzwi

pokoju Guilfor-da, otwierają je i znikają, by pojawić się ponownie, jak w

pokazie magika, w drzwiach od kuchni, wraz z patelnią, rzuconą za nimi

przez Sabriego.

Guilford spędza bezsenne noce. Psy wpadają przez drzwi, wskakują na

jego łóżko i wypadają przez okno. Od czasu do czasu Guilford wstaje i

rzuca czymś za nimi. Słychać wycie, skowyt i najróżniejsze odgłosy psich

saturnaliów!

Hiyou, jak stwierdzamy, jest snobką. Faworyzuje jedynego psa w Ajn al-

Arus, który nosi obrożę! „Oto prawdziwa klasa!" - wydaje się mówić suka.

Jest to czarny pies, z rozpłaszczonym nosem i z ogromnym ogonem jak u

koni zaprzęganych do karawanu.

Sabri, który spędził bezsenną noc z powodu bólu zęba, prosi o wolny

dzień, by pojechać pociągiem do Aleppo i pójść do dentysty. Wraca po

dwóch dniach rozpromieniony.

Relacjonuje historię zabiegu następująco:

- Idę do dentysty. Siadam w fotelu. Pokazuję mu ząb. Tak, on mówi, trzeba

go wyrwać. Pytam ile? On mówi dwadzie-

205

ścia franków. To nonsens, mówię i wychodzę. Wracam po południu. Ile?

Osiemnaście franków. Nonsens, mówię znowu. Ból jest coraz silniejszy,

ale człowiek nie może dać się obrabować. Wracam następnego rana. Ile?

Wciąż osiemnaście franków. On myśli, że ból zwycięży, ale ja nadal się

targuję! W końcu zwyciężam, chawadża!

background image

- Opuścił?

Sabri potrząsa przecząco głową.

- Nie, nie opuścił, ale zrobiłem doskonały interes. Bardzo dobrze, mówię

mu. Osiemnaście franków. Ale za te pieniądze musi mi wyrwać nie ten

jeden ząb, lecz cztery!

Sabri śmieje się z niezmiernym zadowoleniem, demonstrując kolejne

szczerby.

- Te inne zęby też cię bolały?

- Nie, oczywiście że nie. Ale pewnego dnia zaczęłyby boleć. Teraz już nie

mogą. Zostały wyrwane, i to za cenę jednego!

Michel, który stał w drzwiach, przysłuchując się opowieści, kiwa głową

aprobująco.

- Beaucoup economia - mówi.

Sabri wspaniałomyślnie kupił sznurek czerwonych paciorków, które

zawiązuje Hiyou wokół szyi. - Takie paciorki wkładają dziewczyny, żeby

pokazać, że są zamężne - wyjaśnia. -A Hiyou ostatnio wyszła za mąż.

Rzeczywiście! Za wszystkie psy w Ain al-Arus, śmiem powiedzieć!

Dziś rano -jest niedziela i mamy wolny dzień - siedzę, etykietując

znaleziska, a Max wypełnia książkę wypłat, kiedy Ali wprowadza gościa:

kobietę. Wygląda bardzo szacownie, porządnie ubrana, w czerni, z

ogromnym złotym krzyżem na piersi. Jej wargi są mocno zaciśnięte i robi

wrażenie zdenerwowanej .

Max witają uprzejmie, a ona zaczyna natychmiast snuć długą opowieść,

najwyraźniej skargę. Od czasu do czasu w potoku jej słów pojawia się imię

Sabriego. Max marszczy czoło i ma poważną minę. Opowieść toczy się

dalej, jeszcze bardziej gorączkowo. Zgaduję, że chodzi o starą, dobrze

background image

znaną historię uwiedzenia wiejskiej dziewczyny. Kobieta jest za-

206

pewne jej matką, a nasz wesoły Sabri - podłym uwodzicielem.

Głos kobiety wznosi się w słusznym oburzeniu. Kobieta chwyta ręką krzyż

na piersi, unosi go do góry i wydaje się, że składa jakąś przysięgę.

Max woła, żeby wezwano Sabriego. Sądzę, że będzie może delikatniej,

jeśli wyjdę, i już się dyskretnie wycofuję, ale Max poleca mi zostać na

miejscu. Siadam ponownie, a ponieważ prawdopodobnie mam służyć za

świadka, staram się wyglądać, jakbym wiedziała, o co chodzi.

Kobieta, poważna, dystyngowana postać, stoi w milczeniu do chwili

pojawienia się Sabriego. Na jego widok wyciąga potępiająco rękę i

najwidoczniej powtarza oskarżenie.

Sabri broni się bez wigoru. Wzrusza ramionami, podnosi ręce, wydaje się,

że nie zaprzecza zarzutom.

Dramat rozwija się dalej - argumenty, wzajemne obwinianie się. Max

przyjmuje coraz bardziej sędziowską postawę. Sabri chyba przegrywa.

Bardzo dobrze - wydaje się mówić -róbcie, jak chcecie.

Nagle Max wyciąga arkusz papieru i coś pisze. Podsuwa napisany tekst

kobiecie. Ta stawia na papierze krzyżyk i ponownie podnosząc złoty krzyż

do góry, składa jakąś uroczystą przysięgę. Max także się podpisuje, po

czym Sabri stawia swój znak i sam też składa jakąś przysięgę. Max odlicza

jakąś sumę i podaje pieniądze kobiecie. Ona je bierze, dziękuje Махо-wi

dystyngowanym skłonieniem głowy i wychodzi. Max czyni jakieś

zgryźliwe wyrzuty Sabriemu, który wychodzi, wyglądając jak balon, z

którego wypuszczono powietrze.

Max opada na oparcie krzesła, ociera twarz chusteczką i mówi: - Uff!

background image

- O co tu chodziło? O dziewczynę? Czy to była jej matka?

- Niezupełnie. To była miejscowa burdelmama,

- Co takiego?

Max najdokładniej, jak potrafi, przytacza słowa kobiety.

Przyszła do niego, mówi, żeby Max naprawił poważną krzywdę, jaką jej

wyrządził jego służący Sabri.

„Co zrobił Sabri?" - pyta Max.

, Jestem kobietą o dobrej reputacji i pewnej pozycji społecznej. Szanują

mnie w całym okręgu! Wszyscy mówią o mnie do-

207

brze. Mój dom jest prowadzony po bożemu. A tu przychodzi ten

mężczyzna, ten Sabri, i znajduje w moim domu dziewczynę, którą znal w

Kamiszli. Czy odnawia znajomość z nią w przyjazny i przyzwoity sposób?

Nie, działa bezprawnie, gwałtownie - w sposób, który przynosi mi hańbę!

Zrzuca ze schodów i wyrzuca z domu tureckiego dżentelmena - bogatego

tureckiego dżentelmena, jednego z moich najlepszych klientów. Wszystko

to w brutalny i gorszący sposób! Co więcej, namawia dziewczynę, która

zaznała z mojej strony wiele dobrego i jest mi winna pieniądze, do

opuszczenia mojego domu. Kupuje jej bilet i wysyłają pociągiem. Co

więcej, dziewczyna zabiera sto dziesięć franków, które należą do mnie. To

jest rabunek! Chawadża, takie nadużycia nie mogą się zdarzać! Jestem

bogobojną wdową, uczciwą i cnotliwą kobietą, nikt nie może złego słowa

o mnie powiedzieć. Walczyłam długo i uporczywie z nędzą i uzyskałam

pozycję w świecie własną rzetelną pracą. Nie możesz stanąć po stronie zła

i przemocy. Żądam zadośćuczynienia i przysięgam ci (w tym właśnie

momencie poszedł w ruch złoty krzyż), że wszystko, co powiedziałam, jest

background image

prawdą, i powtórzę to twemu słudze Sabriemu w oczy. Możesz zapytać w

magistracie, zapytać księdza, zapytać francuskich oficerów z garnizonu -

wszyscy ci powiedzą, że jestem uczciwą i godną szacunku kobietą!".

Sabri, wezwany, nie zaprzecza niczemu. Tak, znał tę dziewczynę z

Kamiszli. Była jego przyjaciółką. Istotnie, zdenerwował się na Turka i

zepchnął go ze schodów. I powiedział dziewczynie, że powinna wrócić do

Kamiszli. Wolała Kamiszli od Ajn al-Arus. Dziewczyna pożyczyła trochę

pieniędzy, żeby mieć coś ze sobą, ale niewątpliwie wszystko to pewnego

dnia odda.

Maxowi powierzono rozstrzygnięcie sprawy.

- Doprawdy niezwykłe rzeczy człowiek musi robić w tym kraju. Nigdy nie

wiadomo, co może się zdarzyć następnym razem -jęczy Max.

Pytam go, jaki wydał wyrok.

Max odchrząkuje i przytacza swą orację.

„Jestem zdziwiony i niezadowolony, że mój służący wszedł do twojego

domu, gdyż to nie zgadza się z naszą godnością, godnością Ekspedycji, i

zarządzam, że w przyszłości nikomu

208

z moich sług nie wolno korzystać z twojego domu. Zrozumiano?".

Sabri mówi ponuro, że zrozumiał.

„Co do dziewczyny, która opuściła twój dom, nie podejmę żadnych

działań, bo to nie moja rzecz. Co do pieniędzy, które zabrała ze sobą - te,

jak sądzę, winny ci być zwrócone i wypłacę ci je teraz ze względu na

honor sług Ekspedycji. Ta kwota zostanie potrącona z pensji Sabriego.

Napiszę papier, który ci odczytam, potwierdzający zapłacenie tej sumy i

twoją rezygnację z wszelkich dalszych roszczeń wobec nas. Postawisz

background image

swój znak na tym papierze i powinnaś uznać, że to koniec sprawy".

Przypominam sobie dostojeństwo tej kobiety i biblijną gorliwość, z jaką

trzymała krzyż.

- Czy jeszcze coś mówiła?

„Dziękuję ci, chawadża. Sprawiedliwość i prawda jak zawsze zwyciężyły i

zło nie mogło zatriumfować".

- No, cóż - mówię nieco oszołomiona. - No, cóż... Słyszę lekkie, drobne

kroki za oknem.

To nasza petentka. Niesie wielki mszał, czy też książkę do modlitwy, i

idzie do kościoła. Jej twarz jest pełna powagi i dostojeństwa. Wielki krzyż

huśta się w górę i w dól na jej piersi.

Wstaję, biorę z półki Biblię i szukam historii o Rahab nierządnicy. Wydaje

mi się, że teraz już mam pojęcie o tym, jaka była. Widzę tę kobietę w roli

Rahab: gorliwej, fanatycznej, odważnej , głęboko religijnej - niemniej

nierządnicy.

Już grudzień, nadszedł koniec sezonu. Może dlatego, że jest jesień, a my

przywykliśmy do wiosny, może dlatego, że z Europy docierają alarmujące

pogłoski i niepokój wisi w powietrzu - zapanowała atmosfera smutku. Tym

razem mamy przeczucie, że już tu nie wrócimy...

Ale dom w Brak nadal jest wynajęty - zmagazynujemy tam nasze sprzęty,

a w kopcu wciąż jeszcze jest wiele do znalezienia.

Nasza koncesja opiewa na dwa dalsze lata. Na peią^io wrócimy...

Mary i Poilu jadą drogą przez Dżarablus do Aleppo. Z Aleppo udajemy się

do Ras Szamra, by spędzić Boże Narodzenie

14. Opowiedzcie.

209

background image

z profesorem Schaefferem, jego żoną i ich przemiłymi dziećmi. Nie ma na

świecie bardziej uroczego miejsca niż Ras Szam-ra, rozkoszna niewielka

zatoczka o ciemnoniebieskiej wodzie, otoczona jasnym piaskiem i niskimi

białymi skałkami. Boże Narodzenie u nich jest cudowne. Robimy plany na

przyszły rok-jakiś rok.

Wrażenie niepewności losu narasta. Żegnając się, mówimy sobie:

- Spotkamy się ponownie w Paryżu.

W Paryżu! No cóż...

Tym razem opuszczamy Bejrut statkiem.

Stoję przy poręczy, zapatrzona w dal. Jakie piękne jest to wybrzeże, z

przesłoniętymi błękitną mgiełką górami Libanu na tle nieba! Nic nie

zakłóca romantyczności tej scenerii. Człowiek wpada w nastrój poetyczny,

niemal sentymentalny...

Nagle słychać wrzawę - ze statku towarowego, który właśnie mijamy,

dobiegają nas podekscytowane okrzyki. Żuraw upuścił ładunek w wodę,

skrzynia się rozpada...

Powierzchnia morza pokrywa się deskami sedesowymi...

Max podchodzi i pyta, skąd to zamieszanie. Pokazuję mu pływające deski

i dodaję, że mój romantyczny nastrój pożegnania z Syrią całkowicie

prysnął.

Max mówi, że nie miał pojęcia, że eksportujemy takie ilości desek

sedesowych. I nie sądził, by w całym tym kraju było dość sedesów, do

których mogłyby się nadać!

Milknę i Max zapytuje, o czym myślę.

Wspominam, jak stolarz w Amudzie z dumą wystawił mój sedes na pokaz

przed frontowe drzwi, kiedy przyszły do nas na herbatę zakonnice i

background image

francuski oficer. Wspominam mój wieszak do ręczników z jego „ozdobną

podstawą"! I kota profesjonalistę! I Maca spacerującego o zachodzie

słońca tam i z powrotem po dachu z uszczęśliwionym i nieobecnym

wyrazem twarzy...

Wspominam kurdyjskie kobiety z Czaghar jak wesołe, pasiaste tulipany. I

wielką, farbowaną henną na rudo brodę szejka. Wspominam Pułkownika,

jak klęczał ze swą niedużą czarną torbą, asystując przy ekshumacji, a jakiś

dowcipniś wśród robotników powiedział: „Przyszedł doktor, żeby

uzdrowić chorego", tak że od tego czasu przezwiskiem Pułkownika sta-

210

ło się „Monsieur le docteur". Wspominam Bumpsa i jego przekorny hełm

tropikalny, i Michela krzyczącego „Forca!", kiedy ciągnął za paski.

Wspominam pagórek cały pokryty złotymi nagietkami, gdzie jedliśmy

drugie śniadanie na świeżym powietrzu w jakiś wolny dzień, a zamykając

oczy, czuję słodki zapach kwiatów i bujnych stepowych traw...

- Myślę - mówię do Маха - że to był bardzo szczęśliwy kawał życia...

ч

Tę niesystematyczną kronikę zaczęłam przed wojną - z powodów, jakie wy

łuszczy łam.

Potem odłożyłam ją na bok. Lecz teraz, po czterech latach wojny, moje

myśli zwracają się coraz częściej do tych dni, które spędziłam w Syrii.

Poczułam potrzebę, żeby wyciągnąć moje surowe notatki i pospiesznie

szkicowane dzienniki i dokończyć to, co wtedy zaczęłam i odłożyłam na

półkę. Dobrze jest wspomnieć, że były takie cudowne dnie i takie

cudowne miejsca, i uprzytomnić sobie, że w tej właśnie chwili mój mały

wzgórek nagietków jest w pełni kwiecia, a starcy z białymi brodami

background image

poganiają swoje osiołki, może nawet nie wiedząc, że toczy się wojna.

„ Wojna nie dotyczy nas tutaj...".

Po czterech latach wojny, spędzonych w Londynie, wiem, jakie dobre,

szczęśliwe życie tam wiedliśmy, i ponowne przeżywanie tych dni jest dla

mnie radosne i orzeźwiające... Pisanie tej prościut-kiej relacji nie było

ciężką pracą, lecz dziełem miłości. Pisałam ją nie po to, by uciec do

czegoś, co było, lecz by wnieść w trudy i cierpienia dzisiejszego dnia coś

niezniszczalnego, co nie tylko istniało, lecz co istnieje nadal!

Gdyż kocham tę spokojną, urodzajną krainę i jej prostych ludzi, którzy

umieją się śmiać i cieszyć się życiem, którzy umieją próżnować i się

weselić, ludzi obdarzonych godnością, dobrymi manierami i wielkim

poczuciem humoru, ludzi, dla których śmierć nie jest czymś strasznym.

In sza Allah, to, co kocham, nie znikło z tej ziemi... In sza Allan, pojadę

tam znowu.

Pisane wiosną 1944 roku

212

isW

Finis Al-hamdu li-Llah

Spis treści

Jacquetta Hawkes - Wprowadzenie ............... 9

Spotkanie na tellu ............................... 13

Przedmowa .................................. 17

Rozdział pierwszy: Wyjazd do Syrii ............... 19

Rozdział drugi: Rekonesans ...................... 33

Rozdział trzeci: Al-Chabur i Dżakdżak ............ 57

Rozdział czwarty: Pierwszy sezon

background image

w Czaghar Bazarze .............................. 80

Rozdział piąty: Koniec sezonu ..................103

Rozdział szósty: Koniec podróży ................116

Rozdział siódmy: Życie w Czaghar Bazarze .......126

Rozdział ósmy: Czaghar i Brak ...................145

Rozdział dziewiąty: Przybycie Maca .............169

Rozdział dziesiąty: Szlak do Rakki ..............183

Rozdział jedenasty: Pożegnanie Tell Brak.........192

Rozdział dwunasty: Ajn al-Aras ..................203

Epilog...................................... .212

Ostatnio ш serii ukazali] się:

Mikę Stroud CIENIE NA PUSTKOWIU

John Roskelley OPOWIEŚCI ZE ŚCIANY

Redmond 0'Hanlon W SERCU BORNEO

Farley Mowat WIRUNGA

Joe Kane Z NURTEM AMAZONKI

Nigel Barley NIEWINNY ANTROPOLOG

Teresa Hołówka DELICJE CIOTKI DEE

Farley Mowat NIE TAKI STRASZNY WILK

Paweł Smoleński OPOWIEŚCI AMERYKAŃSKIE

Peter Biddlecombe PODRÓŻE Z TECZKĄ

Andrzej Wróblewski PRZEJAŻDŻKA PO ROSJI

Joe Kane DZICY

Alexander Lakę ZABÓJCY W AFRYCE

Stanisław Wujastyk NIEBO NAD SUDANEM

Nigel Barley PLAGA GĄSIENIC

background image

Ш przqgotoujaniu:

Lieve Joris POWRÓT DO KONGA Alex Kerr JAPONIA UTRACONA

SERIA PODRÓŻNICZA

OBIEŻYŚWIAT

■і

штт

V


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Opowiedzcie jak tam żyjecie (Come tell me how you live) Agatha Christie ?ook
Christie, Agatha 23 Der Ball spielende Hund
Christie Agatha Niedziela na wsi
Christie Agatha Detektywi w sluzbie milosci
Christie Agatha Panna Marple Morderstwo na plebanii
LU VII IX Christie Agatha Dziesięciu murzynków
Christie Agatha Morderstwo odbędzie się
Christie, Agatha Diez negritos
Christie Agatha SAMOTNY DOM
Christie, Agatha El pudding? Navidad
Christie Agatha Morderstwo to nic trudnego
Christie Agatha Morderstwo w Boze Narodzenie
Christie Agatha Wczesne sprawy Poirota (2)
Christie Agatha Uspione Morderstwo
Christie Agatha Panna Marple Karaibska tajemnica

więcej podobnych podstron