Lewandowski Konrad T Saga o Kotołaku Tom 2 Wyprawa Kotołaka

background image

Konrad T. Lewandowski

Wyprawa

kotołaka

2004

background image

Wydanie polskie

Data wydania:

2004

Projekt okładki:

Przemysław Szymczak

Wydawca:

Copernicus Corporation

ISBN: 83-86758-36-8

Wydanie elektroniczne:

Trident eBooks

tridentebooks@gmail.com

background image

1.

D

UŻO RÓŻNYCH PIERŚCIENI

W karczmie do żadnej zwady nie doszło. Pochyleni nad stołami goście pilnowali głównie

swych kubków i talerzy, rozmawiając ściszonymi głosami, nikt nie wznosił gromkich
toastów, choć wieczór był późny, a z paru łbów nieźle się już kurzyło. Agresywnie
zachowywały się tylko polana płonące w kamiennym palenisku pośrodku izby. Strzelały co
chwila z wściekłym trzaskiem, bryzgając iskrami aż pod ściany i sufit. Kuchcik, doglądający
piekącego się mięsiwa i mieszający polewkę bulgoczącą w miedzianym kociołku, kulił się za
każdym razem i w popłochu zakrywał twarz ramieniem.

Powinni byli lepiej wysuszyć albo drobniej porąbać, pomyślał leniwie Rodmin, i

pociągnął z kufla długi łyk.

Siedział sam. Wieść że jest magiem już się rozeszła i nikt nieproszony nie ośmielał się

narzucać mu towarzystwa. Tutejsza szlachta unikała go z widoczną mieszaniną wstydu i
niechęci, ale Rodmin miał pewność, że gdyby to on zaprosił do kompanii, nikt nie ośmieliłby
się odmówić. Miejscowi, co prawda, dostawali wysypki na samą myśl o magii, lecz mieli
jeszcze mniejszą ochotę znów narażać się czarodziejom.

Drzwi otworzyły się skrzypiąc i do karczmy wszedł barczysty mężczyzna w długim

płaszczu, z kapturem głęboko nasuniętym na twarz. Przybysz przystanął pośrodku izby,
rozpiął klamrę pod szyją i bez słowa rzucił okrycie w ręce nadchodzącego karczmarza, który
widząc bogaty strój gościa ukłonił się niżej niż pierwotnie zamierzał.

– Służę pokornie miłościwemu panu!
Mężczyzna nie odezwał się. Przygładził bokobrody i rozejrzał po izbie. Rodmin wstał z

ławy.

– Ksin, tutaj... – zawołał półgłosem wskazując miejsce naprzeciwko.
Kotołak podszedł, uścisnął wyciągniętą dłoń.
– List dostałem, przybyłem, jak widzisz, nie zwlekając, teraz wyjaśnij mi po co? – rzekł

siadając za stołem.

Rodmin nie zdążył odpowiedzieć, bo przy stole stanął już karczmarz w towarzystwie

dziewki służebnej, trzymającej pęk ociekających pianą kufli.

– Piwo mają tu tak dobre jak na królewskim dworze, pij śmiało – odezwał się Rodmin

udając, że nie dostrzega służalczego uśmiechu uszczęśliwionego komplementem karczmarza.

background image

– Taka pochwała to wielki zaszczyt dla naszych piwowarów! – zawołał gospodarz,

energicznie szorując ścierką stół przed Ksinem. – Miłościwy pan zdrożony i głodny zapewne?
Co podać na wieczerzę?

– A co macie? – kotołak ściągnął pokryte pyłem rękawice.
– Jest polewka serowa z serów miejscowych i byczek dwuletni wczoraj ubity, mięsiwo

przez noc w ziołach i oliwie balsamowane...

– Niech będzie pieczeń, ale krwista, żeby ją żar ledwie z wierzchu ściął... – zdecydował

Ksin. Wypił duszkiem podany kufel i natychmiast wziął od dziewczyny drugi.

– Już służę miłościwemu panu, duchem będzie! – karczmarz podszedł szybko do

paleniska poinstruować kuchcika, który zaraz wyjął ze stojącego opodal glinianego dzbana
trzy plastry ociekającej zalewą wołowiny.

– Wezwali mnie tu, bym pokonał potwora, uratował świat i dziewicę z opresji – wyjaśnił

zwięźle Rodmin.

– Myślałem, że banały cię nudzą – skwitował Ksin odstawiając piwo.
– Możesz się śmiać, ale tutejsze hreczkosieje narobiły takiego bałaganu, że sam nie dam

rady posprzątać. A jak się tego nie sprzątnie, to za parę tygodni o tej zadupnej mieścinie,
której nazwą nie chcę zaprzątać sobie pamięci, usłyszą nawet na Południowym Archipelagu.
Tego zaś, co powie wtedy Redren szczerze wolę nie słuchać, a i tobie nie radzę.

– Mów po kolei. Domyślałem się, że z byle powodu nie ryzykuje się królewskiego

bezpieczeństwa, odsyłając z dworu dwóch najbardziej odpowiedzialnych za nie ludzi.

– Mieli tutaj maga, który chciał się żenić – zaczął Rodmin.
Kotołak nie skomentował, poprzestał na krzywym uśmiechu.
– Panna była ze znaczniejszego miejscowego rodu, ale niezbyt znacznego – jak na

dyplomowanego maga, choćby i na prowincjonalnej praktyce. Znałem Erkala z widzenia i
słyszenia, głupi nie był, karierę i w Katimie mógłby zrobić. Kłopotów z teściami być nie
powinno...

– Ale były? – domyślił się Ksin.
– Ano były... – westchnął Rodmin. – Erkal to był typ maga-swojaka, zbytnio się z

miejscowymi spoufalał. Jak słyszałem, parę razy w tej karczmie spał pod ławą i przy ludziach
nie tylko zaklęcia, ale i womity rzucał. Przez to szacunek profesji należny na tyle nadwerężył,
że niedoszli kandydaci na teściów nie bali się odmówić, a i potem, jak sprawy na ostrzu
stanęły, nikt się go tu nie przestraszył. Panna zresztą też przesadnie chętna nie była, bo jakby
się uparła, pewnie rodzice by jej ustąpili.

– Bywało już, że magów za różne sprawki w smole i pierzu puszczano, a nic się potem

wielkiego nie działo – wtrącił Ksin.

– Z szarlatanami tak czyniono lub nieudacznikami – odparł Rodmin. – Ale Erkal miał, jak

się potem okazało, i talent i niebanalne zainteresowania.

background image

Mag przerwał, bo karczmarz postawił przed Ksinem misę skwierczącego mięsiwa.

Kotołak chwycił pierwszy połeć i wgryzł się weń z apetytem. Obfity, krwisty sos pociekł mu
po brodzie.

Rodmin przyglądał się chwilę jedzącemu przyjacielowi, po czym spochmurniał.
– Widzę, że smak krwi nadal sprawia ci przyjemność – pokręcił głową z dezaprobatą. –

Od takiego jedzenia znów może ci się uaktywnić pociąg do...

– Ludzkiej krwi? – dokończył za niego Ksin. – Zmartwię cię, on cały czas jest aktywny,

w ten sposób tłumię żądzę – spojrzał na trzymane w ręku mięso.

Rodmin odwrócił wzrok, milczał.
– Wiesz równie dobrze jak ja, że to co się stało jest nieodwracalne i nie do stłumienia –

ciągnął kotołak. – Ale panuję nad tym. Zresztą, mam z tego też i korzyść, bo Przemiana jest
teraz szybsza i pełniejsza. Mogę całkowicie przekształcić się w okamgnieniu. Wystarczy, że
tylko pomyślę. Pokazać?... – uśmiechnął się.

Mag nie zareagował na żart.
– Mięso i krew zwierząt w pewnym momencie przestanie ci wystarczać, staną się zbyt

słabą namiastką, a wtedy byle urok może znów zamienić cię w bestię...

– Wiem o tym. Już parę razy zdarzało mi się patrzeć na ludzi i myśleć o ich smaku. W

takich razach w ogóle odstawiam jedzenie i zaczynam głodować. Po dwóch, trzech dniach
zwykły ludzki głód zaczyna przeważać nad pragnieniami potwora, znów zaczynam mieć
ochotę na chleb, piwo i mięso. Tak jakoś sobie radzę, ale wracajmy do tematu! – Ksin wziął
następny kawałek pieczeni.

– O czym to ja... Aha, oświadczyny Erkala... Zatem dostał kosza i bardzo go to uraziło.

Poniewczasie uznał, że należy mu się tu większy szacunek. Bez ceregieli porwał pannę, ale
zamiast uciec z nią gdzieś daleko, po prostu zamknął ją u siebie w domu. Uważał, że
miejscowi nie poważą się podnieść ręki na maga. Jak się okazało – mylił się całkowicie, bo
jak rzekłem, nikt się go tu specjalnie nie bał, o co on sam niefortunnie zadbał. Krewni i
powinowaci dziewczyny, ich przyjaciele skrzyknęli się w godzinę i poszli kupą do Erkala.
Rzecz jasna, przyłączyło się do nich całe miejscowe tałatajstwo, wśród którego był jakiś
niedouczony szarlatan, wyrzucony z Akademii bodaj na pierwszym roku, któremu
zapachniała posada miejskiego maga-rezydenta. Z kolei do Erkala jakoś nie dotarło, że tu o
jego skórę idzie. Zamiast zabrać się ostro do rzeczy i przysmażyć kogoś dla przykładu, on
użył głupich sztuczek, na przykład spuszczając na atakujący tłum deszcz ropuch i pijawek.
Niedoszła teściowa dostała histerii, co pozostałych tylko bardziej rozsierdziło. Natomiast
konkurentowi do urzędu przybyło animuszu, gdy zobaczył, że przeciwnik unika bojowej
magii. Pajac jeden, niewiele myśląc, rąbnął więc Erkalowi w okno piorunem kulistym. Erkal
odbił piorun standardowym zaklęciem, ale tu się okazało, że standardowe procedury to za
mało na nieuctwo. Piorun kulisty był nieudacznie zwinięty, niestabilny, zamiast zwykłej
energii burzy zawierał jakieś magiczne śmiecie, ektoplazmatyczne gluty i bogowie głupoty

background image

wiedzą co jeszcze, zapewne było tam wszystko, co durniowi zwykło kojarzyć się z wielką
mocą magiczną. Dość rzec, że nie dało się tego rutynowo zneutralizować. Piorun uderzony
zaklęciem tarczy zamiast implodować rozpadł się na jakieś drzazgi brudnej magii, która, jak
najtępsi adepci wiedzą, bywa gorsza od czarnej. Oczywiście większość tego śmiecia poleciała
z powrotem do nadawcy, który był na to zupełnie nieprzygotowany, bo zaklęć antyzwrotnych
uczą dopiero na drugim roku. Padł trupem na miejscu, gdyż – jak mówią świadkowie – coś
małego, czarnego, o nieokreślonym kształcie wyjadło mu mózg, zostawiając w czole dziurę
wielkości jabłka. Po prostu kuku na muniu! – zdenerwowany Rodmin napił się piwa.

– Jeśli mu to coś zjadło mózg, to się nie najadło – przyznał Ksin. – A co z Erkalem?
– Też trup! – prychnął pianą mag. – Część zgęstków niespójnej magii wpadła mu do

pracowni i wówczas okazało się, że artefakty Erkala, z których wyrobu żył, mają zbyt niską
idiotoodporność. Zdestabilizowało jeden czy dwa, a potem już poszło po wszystkich... Ale
czekaj!

Najpierw muszę ci wyjaśnić, że Erkal zajmował się wyrobem magicznych pierścieni na

różne okazje i te wyroby nie były jarmarcznymi błyskotkami. Miałem okazję obejrzeć kilka
jego dzieł, były to przynoszące szczęście odpętlacze zdarzeń, wykrywacze kłamstwa czy
trucizny. Wszystkie sprawne, o przyzwoitym zakresie działania i cieszące oko formą. Dobrze
sprzedawałyby się nawet w Katimie, choć z pewnością w stolicy dawano by za nie gorsze
ceny niż tutaj, chyba dlatego nie chciał stąd wyjechać.

Zatem... – Rodmin odświeżył gardło kolejnym łykiem – te wszystkie artefakty mu się

rozprzęgły i wyzwoliły zamkniętą w nich energię. No, samo to, to byłoby jednak pół biedy.
Bo jaką mocą może dysponować mag, wprawdzie dyplomowany, ale nie dopuszczony do
wyższych wtajemniczeń? Z Akademii nie wypuszcza się potencjalnych niszczycieli światów.
Tu jednak okazało się, że Erkal miał hobby stosowne do swego zawodu, mianowicie zbierał
różne magiczne pierścienie. Musiał mieć w swojej kolekcji artefakty stworzone przez
najpotężniejszych magów. Ile i jakich, tego teraz dojść nie sposób, bowiem chaosu
wyzwolonego z erkalowych artefaktów starczyło aby rozchwiać zabezpieczenia wykonane
przez najlepszych profesjonalistów... – Rodmin zamilkł.

– No, mów dalej! – ponaglił go Ksin.
– Rozszalał się magiczny pożar, w którym zginął Erkal. Nie wiadomo dokładnie w jaki

sposób. Na podwórze wyrzuciło jego rękę, częściowo zwęgloną, a w części skamieniałą.
Płomienie nie wyglądały jak zwykle, lecz zwijały się w wirujące spirale. Raz były fioletowe,
raz czarne, to znów oślepiająco srebrzyste lub karminowe. Dom z pozoru nie ucierpiał. Nie
popękały kamienne ściany, nie spaliły się okiennice, ani inne widoczne z zewnątrz elementy z
drewna.

– A wewnątrz? – zapytał kotołak.
– O tym za chwilę – powstrzymał go mag. – Zapytaj mnie najpierw, co się stało, gdy

magiczny pożar wygasł?

background image

– Tłum wszedł do środka... – wzruszył ramionami Ksin.
– Jakieś sto osób... Trudno policzyć, bo było tam wielu nieznanych nikomu włóczęgów,

którzy ruszyli na rabunek. Nie wyszedł nikt. Nikt też nawet za głośno nie wrzeszczał.
Zaszemrało, ktoś zapiszczał i na zewnątrz wyleciało trochę krwi i ochłapów. Naprawdę
niewiele, jak na stu ludzi...

– Potwór? Smok? – zapytał kotołak.
– Daj pokój Ksin! Tam wypaliło całą nadnaturalną strukturę rzeczywistości. Zniszczone

zostały wymiary i poziomy, o których nie wiemy nic lub niewiele i te których istnienia nawet
nie podejrzewamy. Nie mam pojęcia, jak głęboko mogą sięgać uszkodzenia. Wyobraź sobie,
że świat w którym żyjemy to żywy obraz namalowany na płótnie, zawieszonym na wielkim,
skomplikowanym rusztowaniu. To rusztowanie właśnie zostało podpalone... Płótno się
jeszcze nie zajęło, ale już zaczęło marszczyć, tracić oparcie...

– To przerasta wyobraźnię – zamyślił się Ksin.
– Owszem, przerasta – zgodził się Rodmin. – Do tego stopnia przerasta, że wszystkie

miejscowe opryszki zlekceważyły ryzyko jak jeden mąż. Przez dwa tygodnie po wypadku
pojedynczo bądź po kilku wyruszali co noc do domu Erkala szukać złota, kamieni
szlachetnych i innych kruszców, z których zrobione były magiczne pierścienie. Zabezpieczali
się przy pomocy jakiejś domorosłej magii i amuletów po pradziadku.

– I... – kotołak uniósł brwi.
– I teraz ta mieścina jest najbezpieczniejszym miejscem w Suminorze. Mieszkają tu

wyłącznie ludzie uczciwi i z wyobraźnią. Zobacz tylko jaki spokój i dworskie obyczaje
panują w tej karczmie...

– To chyba nieźle?
– Właśnie że źle! Użyłem kilku czarów sondujących i okazało się, że uszkodzenie

nadrzeczywistości się rozszerza. Teraz jeszcze powoli, ale proces ten zachodzi coraz szybciej.
Obszar rozchwianej magii wkrótce opuści mury domu Erkala i rozszerzy się na miasto i
okolice. Nie wiem, jak daleko sięgnie, ale jeden podobny przykład już mamy...

– Puste Góry! – zawołał Ksin.
– Tu będą raczej „Puste Równiny”, ale zgadza się, mniej więcej o to chodzi. Jedyna

różnica polega na tym, że w Pustych Górach magiczny kataklizm spowodowało wtargnięcie
Onego w nasz świat.

– Erkal musiał mieć w domu naprawdę potężne artefakty – kotołak w zadumie

przygładził bokobrody. – Zapewne któryś z uznanych za zaginione pierścieni Morum, a może
nawet Pierścień Bez Imienia...

– Sam jestem tym zaskoczony – przyznał Rodmin. – Wciąż powraca do mnie myśl, że to

co tu robił Erkal nie było bynajmniej prowincjonalną praktyką magiczną, to zapewne
przykrywka...

– Do czego?

background image

– A tego się już pewnie nie dowiemy.
– Nie... – Ksin skinieniem przywołał dziewczynę roznoszącą kufle. – Nie uwierzę, by

Erkal był wielkim magiem, skoro dał się tak głupio zabić.

– A skąd on mógł wiedzieć, że człowiek stający przeciw niemu to idiota, który zginie od

własnej broni? Jedynym błędem Erkala było to, że działał rozsądnie i wierzył w rozsądek
przeciwnika.

– No dobrze – zgodził się Ksin. – A co z porwaną panną?
– Dobre pytanie! Wyobraź sobie, że ta jeszcze żyje.
– Jakim sposobem?
Rodmin nie zdążył odpowiedzieć, bo w karczmie doszło jednak do awantury. Sprawcą

było źle wysuszone polano, które włożone w ostry ogień po dłuższej chwili pękło z
wściekłym hukiem i bryzgiem iskier. Największa z tych iskier, a właściwie grudka żaru
wyrzucona z paleniska, z impetem trafiła w pośladek dziewczynę niosącą piwo dla Ksina.
Tkanina spódnicy natychmiast się przepaliła i trzeba trafu, że usługująca przechodziła akurat
koło stołu, przy którym siedziało kilku wyrostków. Czując nagły, ostry ból i nie wiedząc, co
się stało, dziewczyna uznała, że uszczypnął ją lub nawet ukuł czymś najbliżej siedzący
chłopak. Ten zaś i jego kompani nie zamierzali niczego tłumaczyć, tylko zaczęli głośno
rechotać z dziewki, której zapaliła się kiecka na tyłku.

Zaskoczona bólem i drwiną służąca straciła panowanie nad sobą i na odlew strzeliła w

twarz najbliższego z chłopaków. Dziewczę było przy kości, więc młodzika aż zmiotło z ławy.
W okamgnieniu tam gdzie była głowa wesołka majtały obute w ciżmy nogi. W następnej
chwili taca z resztą kufli, które jeszcze nie zdążyły spaść na podłogę, poleciała na głowy
pozostałych. Wtedy dopiero dziewczyna spostrzegła, co naprawdę się stało i z piskiem usiadła
w kałuży rozlanego piwa. Śmiech ze wszystkich stron zagłuszył wrzaski karczmarza i płacz
służącej.

– Poniechajcie jej! – Rodmin wstał widząc, że właściciel zbiera się do bicia. Mag

podszedł szybko na miejsce zdarzenia i wyjął trzy srebrne monety. – To dla was na
pociechę... – rzucił jedną młodzikom na stół. – Dla was za szkody... – druga moneta poleciała
ku karczmarzowi. – I dla ciebie na nową spódnicę... – trzecią podał dziewczynie. – Z
przyjacielem pomówić spokojnie chciałem przy wieczerzy! – Teraz dopiero Rodmin podniósł
głos. – Chcecie mi zawadzać?!!

– Nie panie, ależ skąd! – karczmarz gwałtownie zgiął się w ukłonie. – No dalejże! –

szturchnął dziewczynę. – Posprzątaj mi tu duchem! A wam czego dać?! – zapytał chłopaków
prostując się szybko.

Mag wrócił do stołu.
– Nie ma cudów – mruknął do Ksina. – Awantura w karczmie musi być zawsze!
– Mówiliśmy o porwanej – przypomniał kotołak.

background image

– A tak... Magiczny pożar objął dolną część domu Erkala, a niedoszła narzeczona była

zamknięta na najwyższym piętrze.

– W wieży?
– Erkal nie miał wieży, to pokój na poddaszu. Tam magiczny chaos nie sięgnął, chyba nie

sięgnął... – poprawił się. – W każdym razie dziewczyna żyje i macha z okna, choć w ostatnich
dniach mniej energicznie.

– Nie można jej wydostać? – domyślił się Ksin.
– Próbowali przystawiać do okna drabiny. Wtedy objawił się powietrzny rekin...
– Co?! – zdziwił się kotołak. – Jak on wygląda?
– Jest niewidzialny.
– Więc skąd wiadomo...?
– Rozgryza na kawałki ludzi próbujących wejść przez okno. Pierwszy, który się odważył,

spadł na dół w pięciu częściach: głowa i ręce osobno, tułów w dwóch połówkach. Wszystko
za jednym kęsem. Rzekłbym, że nieszczęśnika dziabnął wielki kufer... ale miejscowi nazwali
to powietrznym rekinem. No, mniejsza o to jak zwać. W każdym razie kiedy owo coś
przegryzło na pół trzecią drabinę, próby ratowania porwanej panny skończyły się. Od tej pory
ona tam najpewniej umiera z głodu i pragnienia.

– Zatem wezwałeś mnie tu... – zaczął Ksin.
– Żebyś tam wszedł – wpadł mu w słowo Rodmin – pokonał potwory, jeżeli takowe

spotkasz, a potem uratował dziewicę i ocalił świat... – beknął donośnie.

– Mógłbyś okazać nieco współczucia wobec ludzkiego dramatu! – skarcił go Ksin,

udatnie naśladując sposób mówienia głównego świętcy Katimy.

– Przy piwie?! – szczerze zdziwił się mag. – W nastroju dramatycznym to ja byłem trzy

kufle temu... Hej, ognista panno! – zwrócił się do posługaczki, która zdążyła zmienić
spódnicę i wróciła do pracy. – Dajże nam tu cały dzban, a płomienie mijaj z daleka!

Paru obecnych, ośmielonych dobrym humorem maga odważyło się hałaśliwie roześmiać.
– Do nikogo innego nie mogłem się zwrócić – Rodmin spoważniał. – Mógłbym tam

wejść zabezpieczając się zaklęciami, ale to na nic, jeśli magia w domu Erkala działa podobnie
jak w Górach Pustych. Wtedy najprostsze zaklęcie może dać opatrzny skutek i stać się
śmiertelnym zagrożeniem, a wchodzić tam bez ochrony to czyste samobójstwo.

– Lepiej więc posłać przodem najlepszego przyjaciela... – skwitował Ksin.
– Wybacz, ale skoro ani zwykły człowiek, ani mag nie mają tam szans, to list do ciebie

był jedynym rozumnym rozwiązaniem.

– A tępiciele potworów?
– Byli pierwsi na czele tłumu, który ruszył na rabunek...
– Zatem w tej poczciwej mieścinie nie ma już tępicieli?
– Ani jednego.

background image

– Błogosławmy Reha za drobne łaski! – kotołak znów udał arcyświętcę i zaraz

sposępniał. – Domyślam się, że wysłałeś też drugi list, do Redrena, bo inaczej on nie
wypuściłby mnie z dworu. Zatem za twoją prośbą o pomoc kryje się królewski rozkaz...

– To prawda, ale Redren nie żąda od ciebie samobójstwa. Jesteś dla niego zbyt cenny.

Jeżeli uznasz, że nie można tam wejść, lub że musisz uciekać nie dokończywszy zadania, nikt
nie będzie miał do ciebie żalu. Wtedy ja wydam mieszkańcom nakaz porzucenia tego miasta.

– A uwięziona dziewczyna skona w mękach...
– Owszem.
Ksin napił się piwa.
– Jeszcze jedno – odstawił kufel. – Ona była narzeczoną Erkala.
– Tak.
– Więc pewnie dostała od niego jakiś pierścień, zapewne magiczny...
– To jest możliwe – przyznał Rodmin.
– I moc tego pierścienia mogła się rozchwiać w pożarze?
– Jeśli pierścień był magiczny, to niemal pewne.
– Więc dziewczyna powinna zginąć jak Erkal?
– Mogłaby zginąć, albo mogłoby się z nią stać coś innego...
– Zatem – dokończył rozumowanie kotołak – nie ma pewności, że to co tam macha przez

okno jest jeszcze człowiekiem?

– Istotnie, nie możemy mieć takiej pewności – zgodził się mag.
Ksin napełnił swój kufel z dzbana i pił długą chwilę.
– Dobrze! – oznajmił odstawiając puste naczynie. – Pójdę tam jutro!

background image

2.

S

PLĄTANA PRZESTRZEŃ

Pod dom Erkala przyszli o świcie, by uniknąć tłumu gapiów, jednak rachuby Rodmina

wzięły w łeb. Niemal natychmiast, kiedy się pojawili, po drugiej stronie ulicy zebrało się
kilkunastu osobników, którzy bynajmniej nie przypominali statecznych, poczciwych
mieszczan.

– Warują jak hieny – mruknął mag. – Wejść się już nie ważą, ale czekają aż coś się

zmieni.

– A mówiłeś, że takich w tym mieście trzeba teraz ze świecą szukać – odparł Ksin

przyglądając się obdartusom.

– Widać była świeża dostawa tałatajstwa – Rodmin wzruszył ramionami i wykonał szybki

gest prawą ręką. Tuż przed gapiami, przez całą szerokość ulicy przebiegła ognista linia.
Płonęła nie więcej niż trzy uderzenia serca, ale granica została jednoznacznie wytyczona.
Tłumek cofnął się w popłochu.

– Tym wyobraźni nie brakuje – stwierdził kotołak. – Dobrze, mów czego się tam

spodziewać?

– Wyobraźnię u opryszka raczej trudno nazwać cnotą – stwierdził Rodmin i zmienił

temat: – Jak wejdziesz do środka na pewno nie licz na zdrowy rozsądek. Logika zdarzeń to
ostatnia rzecz jakiej możesz tam oczekiwać.

– A dokładniej?
– Żadnych zasad.
– Wielkie dzięki za wyczerpujące wyjaśnienia! – prychnął Ksin. – Uwielbiam wskakiwać

do studni głową w dół, a potem sprawdzać, czy jest tam woda...

– Możesz się jeszcze wycofać – powiedział poważnie Rodmin.
Kotołak w milczeniu przygładził bokobrody. Nie ulegało wątpliwości, że poważnie

rozważa propozycję.

– Po prostu wrócimy do karczmy, zjemy śniadanie, potem wskakujemy na koń i przed

południem jesteśmy już na trakcie do Katimy – mag sprecyzował propozycję.

– A Redrenowi powiemy, że nawet nie spróbowaliśmy? – spytał Ksin.
– Powiemy, że ryzyko było zbyt wielkie. Nikt tego nie sprawdzi.
– Mogą przysłać kogoś z Akademii.

background image

– To ja jestem ten ktoś z Akademii. Mogę napisać taki raport, że nie odważą się tu

zapuścić nawet czarów sondujących. To miasteczko można by zostawić jako pouczający
przykład tego, jak nie należy się zachowywać względem magów. Na przyszłość każdy
hreczkosiej w Suminorze trzy razy się zastanowi, zanim sprzeciwi lokalnemu rezydentowi
Akademii. Więc jak?

Kotołak nie zdążył odpowiedzieć.
– Och, proszę, niech mnie stąd ktoś wyprowadzi! – dobiegł z góry kobiecy krzyk.
Ksin i Rodmin zadarli głowy. Z pokoju na poddaszu domu Erkala wychylała się blada,

rozczochrana dziewczyna. Wyglądała na skrajnie wyczerpaną.

– Błagam, pomóżcie mi! – z wysiłkiem uczepiła się parapetu.
Źrenice patrzącego na nią Ksina zwęziły się w wąskie kreski.
– Czy to jest człowiek? – spytał Rodmin.
– Oczywiście, że nie – odrzekł bardzo spokojnie Ksin.
– Ma naturę Onego?
– Nie. To demon z naszego świata – kotołak nie spuszczał oczu z dziewczyny.
Detmi wizja deh! – wyszeptał Rodmin.
Postać dziewczyny zafalowała. Nagle to, co wydawało się jej twarzą okazało się tylko

wizerunkiem twarzy, jakby namalowanym na nasadzie długiej, giętkiej szyi, która wychylała
się z okna na co najmniej dziesięć łokci. Szyja kończyła się płaską, zębatą paszczą o
szerokości rozpiętych ramion dorosłego mężczyzny, pozbawioną oczu, uszu i nozdrzy.

– No, to teraz wiemy, co przegryzało ludzi razem z drabinami – stwierdził Ksin. Obejrzał

się na tłumek gapiów, ale oni najwyraźniej niczego nie zauważyli. – Oj, ma dziewczyna
uśmiech!

– Wcześniej czar wizualizacji nie chciał działać – oznajmił zakłopotany mag. –

Próbowałem...

Kotołak bez słowa pchnął furtę i wszedł na posesję Erkala.
– Idziesz? – zdumiał się mag.
– Rzuciła mi wyzwanie.
– Nie musisz go podejmować.
– Przekazała, że pójdzie za mną. Chcesz zawlec to do pałacu?
– Dasz radę?
– Teraz to już nie ma znaczenia. Nie mamy wyjścia. Przekaż Hanti, że są takie chwile,

które zmieniają wszystko, a przeznaczenie ziszcza się w mgnieniu oka. Nie zapomnę o niej
gdziekolwiek bym trafił...

– Powodzenia – rzekł Rodmin i przygryzł wargi.
Drzwi były uchylone. Kotołak popchnął je i bezszelestnie rozwarły się na całą szerokość.

Wewnątrz panował półmrok, na podłodze walały się porozrzucane, połamane sprzęty. Znać
było ślady rabunku, lecz nic ponad to. Dopiero gdy Ksin przyjrzał się lepiej spostrzegł, że

background image

drewniane framugi wyglądają jakoś inaczej, przypominały raczej kość niż drewno, z kolei
nadproże, lekko wygięte ku dołowi, przywodziło na myśl opadającą mięsistą wargę...

– Nie wejdę tędy! – oznajmił głośno Ksin.
W chwili kiedy to powiedział, wewnątrz domu zaczął padać deszcz. Z sufitu poleciały

ciężkie, parujące krople. Każda z nich w momencie uderzenia o podłogę rozmywała iluzję
zrujnowanego wnętrza domu, ujawniając skryty pod nią zupełnie inny widok. W przeciągu
kilku chwil widoczne przez drzwi sień i główna izba zamieniły się w owalną pieczarę, której
ściany falowały rytmicznymi skurczami. Na dnie tej pieczary leżała bezładna sterta na wpół
zeszkieletowanych zwłok. Trupów było przynajmniej pół setki. Spadające z sufitu krople w
oczach rozpuszczały skórę i mięśnie, odsłaniając żółte kości czaszek, żeber i piszczeli.

– Trawi ich... – stwierdził Ksin.
– To żołądek smoka – rzekł patrzący mu przez ramię Rodmin. – Ten dom ożył i zamienił

się w smoka!

Na te słowa nadproże opadło w dół z lekkim mlaśnięciem i tam gdzie były drzwi pojawiła

się lita ściana.

– Nie sądzę, aby cały ten dom był smokiem – odrzekł kotołak. – Wyczuwam tu zbyt

wiele Obecności. Smok tworzy pewnie tylko fragment tej budowli...

Rodmin rzucił kolejny czar wizualizacyjny. Natychmiast pokazało się, że ściana przy

której stali składa się z dwóch przenikających się wzajemnie części – jedna uginała się pod
dotykiem dłoni jak żywe ciało, druga wyglądała jak zwykły mur.

– Wcześniej jakakolwiek wizualizacja była zupełnie niemożliwa – oznajmił mag. – Ten

dom prowadzi z nami grę!

Ksin bez słowa przekształcił prawą dłoń w szpon i z rozmachem wbił pazury w żyjące

cegły. Nic się nie stało, ale gdy cofnął ramię po ścianie pociekła czarna posoka.

– Może to tylko gra naszej wyobraźni? – kotołak cofnął się dwa kroki i patrzył na rany w

murze. Te zabliźniały się, lecz proces gojenia nie dobiegł do końca. Część ściany, będąca
zwykłym murem, zaczęła się rozszerzać, przywracając budynkowi normalny wygląd. Za
moment znów pojawiły się uchylone drzwi, a za nimi widok bałaganu.

– Smok się wycofuje! – zawołał Rodmin.
– Wchodzę! – zdecydował Ksin i przekroczył próg. Z niepokojem popatrzył na sufit, ale

nie zanosiło się na kolejny deszcz soków trawiennych. Postąpił trzy kroki w głąb budynku i
obejrzał się. Drzwi były dobre pół mili za nim... Trzeba było dobrze wytężyć wzrok, aby
dostrzec stojącą hen za progiem maleńką figurkę Rodmina.

– Jeśli wydaje ci się, że jesteś daleko ode mnie – nie próbuj zawracać! – dobiegł z oddali

głos maga. – Bo wtedy dystans wydłuży się do nieskończoności... – Ostatnie słowo Rodmina
rozpłynęło się w dali.

Teraz wydawało się, że obaj stoją na szczytach dwóch odległych, równoległych górskich

pasm. Wrażenie to pogłębiała opadająca gwałtownie w dół niczym w przepaść podłoga.

background image

Między Ksinem a progiem drzwi wejściowych rozciągała się już bezmierna, kamienista
pustynia, płaska, pełna kurzu i słonecznego żaru. Kiedy kotołak wytężył wzrok, dostrzegł
trzech ludzi bardzo daleko stąd. Szli zapewne od kilku dni, bo słaniali się z wyczerpania,
podpierali, podnosili wzajemnie. Desperacko maszerowali do drzwi wyjściowych, które z
każdym krokiem coraz bardziej się od nich oddalały. W zamian zaś przybliżała się śmierć z
pragnienia.

– Widzę, że patrzysz gdzieś daleko – rozległ się całkiem blisko głos Rodmina, choć on

sam wydawał się nieskończenie odległy. – To może być magiczne złamanie perspektywy,
powikłane przejściem do innego świata. Ani kroku w stronę drzwi! To nie jest iluzja
odległości, tylko ziszczenie sytuacji z koszmarnego snu. Słyszysz mnie?

– Tak, słyszę dobrze. A ty mnie?
– Też. Uważaj, bo to właśnie jest złudzenie bliskości. Takie rzeczy zdarzają się w Pustych

Górach. Mówimy do siebie z dwóch różnych światów.

– Idę w głąb domu – oznajmił Ksin.
– Pamiętaj, nigdy nie wybieraj prostej drogi do celu!
– Zrozumiałem.
Kotołak odwrócił się i powoli przeszedł przez sień. W głównej izbie, w której zwykle

zbierali się interesanci i nabywcy amuletów Erkala, pod ścianą dreptało w miejscu dwóch
ludzi. Schwytani w pułapkę czasu i przestrzeni próbowali iść w przeciwne strony. Jeden był
normalnie wyprostowany, drugi wyglądał jakby idąc podniósł coś z podłogi i właśnie się
prostował – tak że jego głowa utkwiła w brzuchu pierwszego. Najwyraźniej nie dostrzegali
tego, że przenikają się wzajemnie i stoją w miejscu przebierając nogami.

Tych przynajmniej spotkał zdecydowanie lepszy los niż nieszczęśników, którzy zapuścili

się na pustynię. Można było też domyślić się przyczyny tej sytuacji. Ścianę i podłogę w
miejscu beznadziejnej wędrówki dwóch rabusiów znaczyły gęste rozbryzgi jakby smoły,
która po bliższym przyjrzeniu okazywała się niezwykle gęstym cieniem. Bez wątpienia w tym
miejscu wybuchł jakiś magiczny artefakt, a obaj nieszczęśnicy, plądrując pomieszczenie,
przypadkiem weszli w obszar zwichrowanej rzeczywistości.

Ksin upewniwszy się, że po drodze nie ma podobnych kleksów cienia ruszył w kierunku

okna na podwórze. Pamiętając o radzie Rodmina, posuwał się bokiem, uważnie obserwując
schody na piętro, jakby chciał na nie nagle skoczyć. Dom dał się oszukać, albo może wcale
nie było żadnego niebezpieczeństwa.

Kotołak namacawszy parapet odwrócił się i spojrzał na stojącego na dole maga.
– Czy teraz znów jesteśmy w jednym świecie? – spytał Ksin.
– Na razie tak.
– Więc mógłbym stąd wyskoczyć?
– Niestety nie.
– Dlaczego?

background image

– Bo wyraziłeś głośno taki zamiar. Skoro chciałeś, trzeba było skakać bez namysłu.
– Co mi przeszkodzi?
– Duch Erkala, stoi obok ciebie...
– Widzisz go? – Ksin przezornie powstrzymał chęć spojrzenia w bok. Patrzył prosto w

oczy przyjaciela.

– Tak, ale tobie nie radzę.
– Jak wygląda?
– Ma poparzoną twarz i urwaną rękę. Zdaje się, że to w tym oknie zginął...
– Co robi?
– Drugą rękę położył na twoim ramieniu.
– Nie czuję.
– Poczujesz gdy się poruszysz. Rozerwie cię na strzępy.
– Jesteś pewien?
– Nie. To może być tylko widoczna dla mnie iluzja. Przekonamy się, kiedy spróbujesz

odejść od okna...

– Co mam robić?
– Uderzenie pazurów powinno go unieszkodliwić, ale poczekaj z tym chwilę, bo to

zapewne jest nasza ostatnia okazja do rozmowy. Chciałbym przekazać ci trochę podstaw
wiedzy magicznej, nic specjalnego, ale może się przydać. Podaj mi rękę! – Rodmin zacisnął
prawą pięść, po czym rozwarł palce i jego dłoń zalśniła niebieskim blaskiem. Wyciągnął ją w
kierunku Ksina.

– Nie mogłeś tego zrobić wcześniej? – kotołak ostrożnie wysunął rękę przez okno.
– Zaskoczyłeś mnie – powiedział mag.
Podali sobie ręce i blask wniknął w dłoń Ksina, który w tym momencie poczuł lekki

szmer w głowie.

– Teraz nie będziesz przynajmniej magicznym ignorantem – oznajmił Rodmin cofając się

od okna.

– Do zobaczenia wkrótce! – oznajmił Ksin i szybkim ciosem z półobrotu uderzył

szponami w miejsce, gdzie zdaniem Rodmina powinien stać duch Erkala. W głębi duszy
kotołak był przekonany, że pazury tylko przetną powietrze, więc zdziwił się bardzo, gdy
trafiły w żywe ciało...

Duch zmaterializował się w okamgnieniu i z histerycznym jękiem chwycił Ksina za

gardło. Martwe palce zdusiły krtań jak żelazne kleszcze. Nagłość i brutalność ataku,
następującego ze zdawałoby się zupełnie pustej przestrzeni, mogły przyprawić o utratę
zmysłów, jednak kotołak nie dał się zaskoczyć. Zacisnął pazury, wyrwał demonowi mostek i
ciosem drugiej łapy rozorał odsłonięte serce. Ucisk na gardle zniknął, a na twarz Ksina
buchnął kłąb cuchnącego spalenizną popiołu, na który rozsypała się agresywna zjawa.

– Świetnie i powodzenia! – zawołał z podwórka Rodmin.

background image

Ksin wybił się z obu nóg i skoczył głową w okno. Zadziałał zanim podjął decyzję o

rezygnacji z dalszego zwiedzania nawiedzonego miejsca, ale dom miał inne plany i też nie dał
się zaskoczyć. Kotołak, lecąc ku powierzchni podwórza, zdążył tylko spostrzec zdumienie w
oczach przyjaciela, po czym niewidzialna siła chwyciła go za łokieć nad powierzchnią gruntu,
powstrzymała spadanie i po prostu wrzuciła z powrotem do wnętrza domu.

Komentarza Rodmina Ksin już nie usłyszał, bo najpierw zagłuszył go łomot twardego

lądowania na deskach podłogi, a zaraz potem okno zarosło murem.

Izbę zalała krwawa poświata odległej pożogi. Blask wpadał przeciwległym oknem, za

którym buchały wulkany, a przez równiny czarnego żużla płynęły rzeki płonącej czerwono
lawy. Okolica zdecydowanie nie zachęcała do ponownego skoku przez okno... Z kolei świeżo
nabyta wiedza magiczna podpowiadała Ksinowi, że nie jest to iluzja. Dom, czy też coś, co się
w nim kryło, bez wątpienia chciało czegoś od istoty nie będącej do końca człowiekiem...

Kotołak podniósł się i otrzepał z pyłu.
– Czego ode mnie chcesz?! – zapytał głośno.
Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Dwaj rabusie w kącie izby nadal przebierali nogami w

miejscu, z zewnątrz dochodził głuchy pomruk wulkanu, poza tym nic się nie działo. Ksin
ostrożnie ruszył do schodów. Zaskrzypiały, kiedy na nie wszedł. Już po trzech stopniach
spostrzegł, że kończą się litą ścianą, w której nie było żadnego przejścia.

Odwrócił się więc i wbrew obawom, że ujrzy nieskończenie opadającą w dół promenadę,

stwierdził, iż schodów prowadzących w dół jest nie więcej niż dwie dziesiątki. Kotołak zaczął
schodzić, lecz po niecałych dziesięciu stopniach zrozumiał, że wchodzi w górę. Nie zawahał
się i po chwili stał już na pierwszym piętrze domu Erkala, dokładnie tam gdzie zamierzał być.

Nigdy nie wybieraj prostej drogi do celu, przypomniał sobie przestrogę Rodmina.
Teraz miał przed sobą korytarz z wejściami do kilku pokoi, zakończony schodami na

kolejne piętro. Drzwi jednego z pomieszczeń były otwarte, dobiegała stamtąd muzyka i paliło
się światło. Ksin postanowił tam wejść, więc zgodnie z regułami tego domostwa, które – jak
sądził – zaczął już rozumieć, ruszył w przeciwną stronę. I miał rację, bowiem to, co
wydawało się korytarzem było tylko jego lustrzanym odbiciem. Bez przeszkód dotarł do celu.

– Wejdź! – usłyszał męski głos.
Kotołak obrócił się napięcie i wszedł.
– Szybko się uczysz – powiedziała szara zjawa bez twarzy. Siedziała na krześle zwrócona

w kierunku drzwi. Widmowe dłonie wykonywały ruchy jakby grały na nieistniejącym
klawesynie, jednak rozbrzmiewająca muzyka była zgodna z ruchami poruszających się w
pustce cieni palców.

– Jesteś Erkalem? – zapytał Ksin.
– Oczekujesz prostej odpowiedzi? – spytała zjawa.
– Oczekuję sensu w szaleństwie – odparł kotołak.

background image

– Jeśli szukasz sensu i logiki, znalazłeś się w nieodpowiednim miejscu. W tym pokoju

znajdowała się większość magicznych pierścieni i amuletów, których moc uległa
chaotycznemu wyzwoleniu. Przypadek, kaprys i celowy zamiar przemieszały się tu niczym
popiół, mak i piasek.

– Czy jesteś Erkalem?
– Erkal umarł, żyje, pokutuje, jest własnym cieniem, własnym demonem, własnym

wspomnieniem.

– Nawet dzika i brudna magia dążą do właściwych sobie stanów równowagi – rzekł Ksin.

– Nie zginąłem i nie zostałem uwięziony w żadnej magicznej pułapce, choć mogło się tak
łatwo stać. Nie zostałem też wypuszczony, wbrew mojej woli, zatem ktoś lub coś czegoś ode
mnie chce. Czy mam coś zrobić dla ciebie?

– Oni utrzymują wokół ciebie magiczny ład, inaczej dawno już spotkałby cię los gorszy

od śmierci – powiedziała zjawa. Opuściła ręce, ale klawesyn grał nadal.

– Kto? Erkal czy Rodmin?
– Znów chcesz prostej odpowiedzi?
– Mów co masz mi przekazać!
Zjawa szarpnęła się konwulsyjnie do tyłu i zaczęła mówić zmienionym głosem:
– W tym domu splotły się losy kilku światów – muzyka przybrała na sile, jakby chciała

zagłuszyć słowa. Zdawałoby się, że struny klawesynu nabrały mocy i grubości stalowych lin.
– Szeregi zdarzeń pomieszały się i pożerają wzajemnie. Sześć światów zaczyna stapiać się w
jedną nicość niczym sześć potoków spadających do przepaści. Jesteśmy sojuszem magów
pięciu z tych światów, którzy stanęli do walki z magicznym kataklizmem. – Dźwięki
klawesynu nabrały takiej mocy, jakby ktoś grał na strunach z piorunów. Cały dom drżał w
posadach. – Na chwilę zdołaliśmy się przeciwstawić chaosowi i zaprowadzić w nim coś na
kształt ładu. Nie zdołaliśmy jednak porozumieć się z szóstym magiem, twoim towarzyszem, i
nasza moc słabnie. Za chwilę zabierzemy cię stąd w bezpiecznie miejsce w świecie będącym
podstawą naszych światów. Znajdź w nim i usuń źródło zaburzenia, które przybyło z twojego
świata, zanim będzie za późno!

W klawesynie tytanów pękła struna. Wibracja zmiotła ściany, sufit, podłogę i wszelkie

fragmenty domu Erkala. Ksin poczuł, że spada, lecz zanim zdążył zareagować, jego stopy
uderzyły o ziemię.

background image

3.

G

AŁĘZIE DRZEWA ŚWIATÓW

Kotołak stał na szerokiej, zielonej równinie, urozmaiconej mnóstwem niewielkich skałek,

kamieni i pagórków. Na tle błękitnego nieba pod dwoma słońcami – większym żółtym i
mniejszym białym – świergotał zawieszony wysoko skowronek. Okolica przypominała Stepy
Piryjskie w południowym Suminorze, ale obecność dwóch słońc dowodziła, że to jednak inny
świat.

W śpiew skowronka wdarł się głuchy pomruk pełen metalicznych akcentów. Nikt, kto

choć raz był na polu bitwy, nie mógł go nie rozpoznać. Ksin szybko wdrapał się na najbliższą
skałkę i rozejrzał. Przed nim i za nim pofałdowana równina zaroiła się błyskami
polerowanego metalu. Fale piechoty przelewały się przez grzbiety pagórków, znikały w
dolinkach u ich podnóża i znów się pojawiały. Dwie armie w szykach rozwiniętych na
szerokość ponad mili szły naprzeciw siebie w pełnej gotowości bojowej. Ksin znajdował się
dokładnie pomiędzy nimi, w miejscu, w którym należało spodziewać się zderzenia
pierwszych szeregów.

Wystarczył jeden rzut oka, by stwierdzić, że niemożliwością jest uniknięcie udziału w

walce i zarazem nie sposób było opowiedzieć się po którejś ze stron. Nie wspominając już o
takim drobiazgu, iż Ksin prócz noża nie miał żadnej broni. Kotołak nie spodziewał się, aby w
nawiedzonym domu potrzebna była mu inna broń niż pazury, w które w okamgnieniu
przekształcały się palce dłoni, lub w ostateczności jeszcze kły, gdyby Przemianę z jakichś
przyczyn trzeba było doprowadzić do końca. Jednak w przypadku pełnej Przemiany, pomysł
żeby uprzednio założyć na siebie zbroję byłby wysoce niefortunny...

Ksin przybył więc pod dom Erkala w lekkim ubraniu, przepasany jedynie pasem o tak

zmyślnie zrobionej klamrze, że nie ulegała ona zerwaniu w chwili Przemiany postaci ludzkiej
w kotołaka. Przy pasie wisiał nóż, który mógł się przydać zawsze. Natomiast miecz oraz
każde inne duże, stalowe ostrze wydawało się zupełnie nieprzydatne, skoro przewidywanymi
przeciwnikami miały być stwory magiczne. I to rozumowanie, niestety, okazało się błędne.

Po chwili sytuacja nieco się wyjaśniła i zarazem bardziej skomplikowała. Armia, do

której Ksin zwrócony był w pierwszej chwili plecami, niosła znaki Suminoru. Zniknął zatem
problem, do której ze stron należy się przyłączyć. Pojawił się za to inny, znacznie większy.
Suminor nie prowadził aktualnie żadnej wojny, nie planował takowej, ani nie zbierał armii,

background image

choćby tylko na przegląd wojsk. Nie było też możliwości, aby Ksin, jako oficer pełniący
służbę w bezpośrednim otoczeniu króla Redrena, mógł o czymś takim nie wiedzieć. Na
dodatek wojska idące naprzeciw Suminorczyków niosły znaki, które zupełnie nic Ksinowi nie
mówiły. Nie były to barwy żadnego z bliższych lub dalszych sąsiadów Suminoru.

Za moment okazało się, że armia, której oficerem był Ksin, nie jest dokładnie takim

wojskiem, jakie zapamiętał opuszczając stolicę. Najpierw odebrał falę wielokrotnej
Obecności, a potem zobaczył, iż w pierwszym szeregu idzie kilkaset prowadzonych na
srebrnych łańcuchach strzyg. Widok był imponujący i zdumiewający zarazem, bowiem w
Suminorze nie było tresowanych strzyg!

Co więcej, Ksin był jedynym zmiennokształtnym potworem w królewskiej służbie. Sam

Redren mówił o tym wiele razy podkreślając, że jest to powód, dla którego powierzono
Ksinowi dowództwo królewskiej gwardii. Nagła obecność całego oddziału stworów Onego
była niepojęta.

Kotołak przyjrzał się nadchodzącym stworom uważniej. Srebrne obroże na szyjach

sprawiały, że strzygi zachowywały jeszcze kobiece kształty. Patrząc na ich nagie, naznaczone
wstępnym rozkładem ciała stwierdził, iż wszystkie są do siebie podobne. Były mniej więcej w
jednym wieku i zapewne zginęły też w zbliżony sposób. Gdyby w jakiś sposób schwytano je
w puszczach Rohirry, powinny reprezentować wszystkie możliwe fazy wiekowe, od małych
dziewczynek po wiekowe staruszki, które umierały z chorób, starości, od magii, bądź
bandyckiego ostrza, a moc Onego wniknęła i opanowała zwłoki natychmiast lub dopiero po
kilku latach od śmierci. Słowem, strzygi nie powinny być do siebie podobne! Skoro były,
znaczyło to, że pochodzą ze specjalnej hodowli potworów, gdzie przekształcano skazane na
śmierć kobiety...

Ksinowi na tę myśl zrobiło się zimno. Nigdy nie słyszał o istnieniu takich hodowli, co

więcej, zgodnie z prawem Suminoru, które Redren w końcu sam ustanowił i regularnie
potwierdzał, istnienie takich praktyk było absolutnie niemożliwe. Wyraźne i powszechnie
przestrzegane przepisy mówiły, że zwłoki straconych przestępców muszą być zabezpieczane
przed Przemianą w magiczne potwory. Był to zresztą nie tylko nakaz prawa, ale i zdrowego
rozsądku. Owszem, zdarzały się niedopatrzenia czy zbrodnicze praktyki nekromantów, ba,
nawet spiski z użyciem potworów, ale nigdy nie stwarzano ich masowo, w majestacie prawa.
To nie był zatem Suminor, jaki Ksin znał...

Rozległ się przeciągły dźwięk rogu i poganiacze strzyg jednocześnie sięgnęli do obroży

swoich potworów, spuszczając je z łańcuchów. Przemiana następowała z chwilą opadnięcia
srebrnej obroży. Strzygi jedna po drugiej zwijały się w gwałtownym paroksyzmie, miejsce
twarzy zajmowała najeżona kłami paszcza, z dłoni i stóp wyrastały hakowate szpony.
Początkowe bolesne skomlenie przechodziło w obłąkańczy ryk nieprzytomnej nienawiści do
wszystkiego w czym biło żywe serce i opętane żądzą mordu potworzyce z nadnaturalną
szybkością pomknęły w kierunku przeciwnika. Oczywiście fakt, iż działo się to w biały dzień,

background image

że strzygi nie zostały spalone w blasku słońc był dziwny, ale było to najmniej dziwne ze
wszystkiego, co się tu działo.

Druga strona była dobrze przygotowana na atak potworów. W pierwszych szeregach szli

żołnierze w srebrnych zbrojach i hełmach, którzy zamiast tarcz trzymali połyskujące
metalicznie sieci. W kierunku nadbiegających strzyg natychmiast pochylił się płot trójzębów
o srebrnych ostrzach, a chwilę później pomknęła ku nim chmura strzał, zapewne też
odpowiednio przygotowanych.

Stojący na szczycie skałki Ksin znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Od

srebrnej lub magicznej broni mógł zginąć równie łatwo jak zwykły człowiek od żelaza.
Strzygi już dobiegały do jego skały, a szum nadlatujących strzał ogarnął go ze wszystkich
stron.

Nie zdążył zeskoczyć. Nagle wszystko zamarło w bezruchu. Pędzące strzygi stanęły w

pół kroku, strzały zawisły w powietrzu, stężały łopoczące proporce. Szeregi maszerujących
wojsk zamieniły się w szeregi posągów.

* * *


– To tylko wizja przyszłości, mości kotołaku – powiedziało znajome widmo bez twarzy,

które nagle stanęło u stóp skały. – Twoim zadaniem jest nie dopuścić do tej bitwy, bo od niej
zacznie się wojna bez końca.

– Skąd tutaj wojska Suminoru? – zapytał Ksin schodząc na ziemię.
– Przejdą za dwadzieścia lat przez wyrwę pomiędzy światami, spowodowaną przez

nieroztropność waszego maga. Kiedy wyzwolony w domu maga Erkala magiczny chaos
uspokoi się po kilku latach, w waszym świecie oraz w pięciu innych otworzą przejścia na tę
równinę, po której nigdy nie powinni stąpać mieszkańcy światów pochodnych.

– Dlaczego?
– Ponieważ to jest świat będący podstawą wszystkich innych światów, które są tylko

odbiciami pewnych aspektów tego, co można napotkać na tej oto zielonej równinie,
rozciągającej się bez końca w każdą stronę. Dotąd mieli tu wstęp tylko najpotężniejsi
magowie, którzy szybko potrafili pojąć, gdzie się znaleźli i jak należy postępować. Niestety,
mag, będący strażnikiem w waszym świecie, okazał brak roztropności. Skutkiem jego
niefrasobliwości władcy sześciu światów pochodnych staną wkrótce do niekończącej się
wojny o nieskończone zasoby Pierwszego Świata. Krew i siła sześciu światów będzie wsiąkać
w tę równinę przez dziesięciolecia. Potem coraz potężniejsze czary wojenne zamienią ją w
piekło, aż wreszcie otworzy się tutaj otchłań, która wessie wszystkie sześć światów, które
niefortunnie zyskały dostęp do tego miejsca.

– Skąd wiecie, że tak będzie? – zapytał Ksin.

background image

– Obserwowaliśmy to już nie raz. Wiele jest w Pierwszym Świecie lejów pustki.

Wystarczy, by spotkały się tutaj choćby tylko dwa światy, a rychło ich władców ogarnia
nieskończona chciwość. Cóż zaś dopiero mówić o sześciu. Tu można mieć dowolnie wiele
ziemi, zebrać każdą ilość poddanych, dobyć dowolnie wiele kruszców i osiągać nieskończoną
potęgę. Starczy przyjść i brać. Tak myślą krótkowzroczni królowie. Nie mogą więc pozwolić,
aby ktoś inny osiągnął tę nieskończoną potęgę zamiast nich. I zawsze wszczynają wojnę,
która obraca w nicość całe gałęzie drzewa światów, które wyrastają z pnia Pierwszego Świata.

– Jak to możliwe, by ten świat nie miał końca?
– Taki był kaprys bogów. Zapewne celowo postanowili uczynić coś, co wymknie się

ludzkiemu pojmowaniu. Lecz nie jest to tak zupełnie niezwykłe. Jeśli bowiem zapytasz
mędrca w dowolnym świecie, odpowie ci on, że rzeczywistość jest nieskończona, lecz
niewielu potrafi to dostrzec i pojąć. W Pierwszym Świecie nieskończone przestrzenie umysłu
stają się nieskończoną przestrzenią zielonych równin. Tu pojęcia są rzeczami.

– Co więc mam robić?
– Jeśli zechcesz, możesz pozostawić wszystko za sobą, iść przed siebie i pozwalać

przygodom spotykać ciebie. Jeśli zechcesz, żadna wojna nie będzie ciebie dotyczyć, będziesz
tu doskonale wolny, będziesz oglądać rzeczy niezwykłe, ale nigdy nie wrócisz w to samo
miejsce. To jedna z własności Pierwszego Świata.

– A tymczasem Suminor pogrąży się w niebycie?
– Suminor to tylko jeden kraj. On pociągnie ze sobą swych sąsiadów, a kiedy od

magicznych ciosów pękną podpory rzeczywistości, w wyrwę w tej równinie wleją się morza,
wpadną lądy i góry sześciu światów.

– Muszę zatem zamknąć przejścia?
– One zamkną się same, kiedy przetniesz linie zdarzeń, które już zaczęły je łączyć.

Musisz zerwać nici, zanim staną się one linami...

– Cóż więc dokładnie mam zrobić?
– Wielu z tych, którzy weszli do domu maga Erkala zginęło, bądź zginie wkrótce okrutną

śmiercią, jednak równie wielu przeżyło i w wielkim strachu rozbiegło się po światach, do
jakich otworzyły się przejścia. Musisz ich odnaleźć i skłonić do powrotu albo zabić.

– Jak ich odnajdę?
– Człowiek, który opuszcza swój świat powoduje wielkie zaburzenia w świecie, do

jakiego przybywa. Ponieważ nie ma tam dla niego miejsca i nigdy nie było, linie zdarzeń
zaczynają się plątać w coraz większy i bardziej zagmatwany węzeł. Przybysz z innego świata
zmienia bieg przeznaczeń pojedynczych osób i całych narodów. Musisz zatem szukać ludzi
znajdujących się w centrum zamętu. To łatwiejsze niż myślisz. Zawsze znajdziesz się blisko
takiego człowieka.

– A kiedy go odnajdę?

background image

– Żywego lub martwego dostarczysz nam, a my zajmiemy się resztą. Będziemy spotykać

się jak teraz, tu, przy tej skale. – W ręku widma pojawił się rzemień z amuletem o kształcie
kryształowego kła, który wypełniały ruchliwe czerwono złote skry, przypominające krople
krwi i maleńkie ogniki. – Załóż to na szyję, a kiedy zechcesz się tutaj znaleźć – ściśnij go w
dłoni i wyraź takie życzenie. Zostaniesz wówczas przeniesiony do Pierwszego Świata razem z
tym, kogo będziesz dotykał drugą ręką.

– Dlaczego mam wam zaufać? – zapytał Ksin biorąc amulet.
– Nie masz innego wyjścia, mości kotołaku, ani żadnego powodu, by zarzucać nam

kłamstwo – rzekło widmo i znikło. Razem z nim rozwiały się szykujące się do bitwy armie.

Ksin po chwili namysłu założył talizman na szyję. W momencie, gdy rzemień przesuwał

mu się przed oczami, okolica uległa natychmiastowej zmianie. Nie stał już na zielonej
równinie, lecz wewnątrz spalonego domu. Pożar musiał wydarzyć się dawno temu, bo zapach
spalenizny nie był już wyczuwalny.

background image

4.

P

SY POD SZAFOTEM

Z zewnątrz dochodził uliczny gwar. Ksin trącił butem nadpaloną belkę i podszedł do

okna. Był w jakimś mieście, które mogło być dowolnym miastem w Suminorze lub krajach
ościennych, choć po tym, co rzekło widmo, raczej nie należało spodziewać się, że jest to ten
sam świat. Spalony dom stał na uboczu opodal murów miejskich, czemu zapewne
zawdzięczano fakt, iż pożar nie rozprzestrzenił się na inne drewniane budynki.

Kotołak odszukał wyłamane drzwi i wyszedł na ulicę. Spostrzegł grupkę mieszczan

spieszącą w kierunku rynku i ruszył za nimi. Dogonił ich i zwolnił kroku, trzymając się tuż za
plecami miejscowych. Rozmawiali w języku zupełnie nie znanym Ksinowi. Tego raczej
należało się spodziewać, ale też wynikało stąd, że dłuższy pobyt w tym świecie będzie dość
kłopotliwym zadaniem. Na razie jednak kotołak wiedział co ma robić – szukać zamieszania.
Wiele wskazywało na to, że szedł w dobrym kierunku. Już z daleka widać było tłum
wypełniający rynek.

Mieszczanie zebrali się, by obejrzeć egzekucję. Na szafocie, w towarzystwie kata i straży

oczekiwało trzech skazańców. Właśnie skończono odczytywać wyroki i urzędnik zwijał już
pergaminowy rulon.

Zarówno kotołak jak i jego mimowolni przewodnicy przyszli zbyt późno, żeby zająć

dobre miejsca. Co prawda, dobrze widzieli, co działo się na wysokim szafocie, ale nie sposób
było się do niego zbliżyć. Ksin popatrzył uważnie na zgromadzoną gawiedź, szukając
jakichkolwiek luk. Nie było najmniejszych, tłum miał spoistość muru. Z kolei instynkt
podpowiadał Ksinowi, że powinien znaleźć się blisko szafotu. To w końcu tam było
niewątpliwe centrum wydarzeń.

Tymczasem, chociaż już odczytano wyroki, na szafocie nic się działo. Wszyscy wyraźnie

na coś czekali. W pewnej chwili wyraźnie zniecierpliwiony kat zwrócił się w kierunku
urzędnika z pergaminem, ale ten tylko uspokajająco machnął ręką. Czyżby czekali na
ułaskawienie?

To była szansa! Kotołak rozejrzał się szybko. Od szafotu, w kierunku sąsiedniej ulicy

ciągnął się szpaler halabardników, którzy pilnowali wolnego przejścia. Zapewne tędy
dostarczono skazańców, ale widać droga miała być jeszcze potrzebna...

background image

Ksin czym prędzej przecisnął się w kierunku halabardników. Ci stali tylko na rynku,

odpychając napierający tłum, sama ulica, której przedłużenie stanowił szpaler straży, była
pusta. Kotołak skręcił w nią i zaczął iść w głąb ulicy, oddalając się od rynku. Jeżeli na
szafocie oczekiwano posłańca, powinien on nadjechać właśnie tędy. Kotołak planował to
wykorzystać.

Oddaliwszy się sto kroków od rynku usłyszał tętent konia. Ktoś nadjeżdżał najbliższą

przecznicą. Ksin skręcił w nią szybko, zobaczył jeźdźca trzymającego opieczętowany rulon
pergaminu i w okamgnieniu podjął decyzję.

Jeździec właśnie wstrzymywał nieco konia, by nie skręcać w pełnym galopie, kiedy nagle

wyrósł przed nim stwór będący pół-kotem pół-człowiekiem. Szczęśliwym trafem byli w
bocznej ulicy, niewidoczni dla obserwatorów stojących na rynku. Jednak chwila była ostatnia,
bo jeszcze jedno, dwa uderzenia serca i posłaniec ukazałby się wyglądającym go niecierpliwie
mieszczanom i strażnikom.

Ksin zaczepił pazurami za uzdę i gwałtownie szarpnął w bok i do dołu. Zwykły człowiek

nie miałby żadnych szans zatrzymać w ten sposób rozpędzonego wierzchowca, najpewniej
natychmiast dostałby się pod kopyta, w najlepszym razie siła uderzenia powinna odrzucić go
na bok.

Siła kotołaka jednak znacznie przewyższała siłę zwykłego zwierzęcia. Koń, którego łeb i

przednie nogi nagle stanęły w miejscu, zarzucił gwałtownie zadem, stanął na dwóch
przednich nogach, omal nie wywinął fikołka przez łeb, zgubił jeźdźca, który poleciał do
przodu jak worek, po czym końskie kopyta rozjechały się na bruku i przerażone zwierzę z
kwikiem padło na bok.

Ksin puścił na wpół rozerwaną uzdę i skoczył do posłańca. Ten o dziwo nie wypuścił

trzymanego w ręku pergaminu; upadł tak zręcznie, że nie połamał sobie kości i właśnie
wstawał na kolana. Kotołak schował pazury i uderzył jakby od niechcenia. Cios łapy w tył
głowy posłał posłańca z powrotem na bruk. Kotołak chwycił nieprzytomnego człowieka
zębami za kołnierz i zaciągnął do najbliższej bramy. Nie chciał zabijać, więc nie urwał głowy,
znając zaś swoją siłę, nie sądził, by goniec ocknął się wcześniej niż za pół godziny.

Przybrał znów ludzką postać, wrócił na ulicę i podniósł zapieczętowany dokument. Koń

już wstał, parskał i potrząsał łbem. Ksin wskoczył na siodło i uderzył wierzchowca piętami.
Ten spróbował się boczyć na intruza, lecz było to ze strony konia postępowanie bardzo nie
rozsądne. Uda nowego jeźdźca zacisnęły się na jego żebrach z siłą stalowych obręczy na
beczce, z charkotem wyciskając z końskich płuc całe powietrze. Zebra ugięły się do granicy
wytrzymałości, a siła nacisku wzrastała, aż zwierzę kwiknęło w śmiertelnym strachu. Ksin
wyczuł, że chęć oporu została zduszona w zarodku i zmniejszył nacisk. Koń, chwytając
chrapliwie oddech, pobiegł posłusznie w kierunku rynku.

Gdy wjechał w szpaler halabardników, tłum przywitał go wrzaskiem entuzjazmu. To

Ksina zdziwiło. Spodziewał się raczej gwizdów i jęku zawodu, wszak wiózł, jak mu się

background image

wydawało, ułaskawienie, więc psuł wszystkim oczekiwaną atrakcję. Wyglądało jednak na to,
że jest raczej odwrotnie.

Nie było czasu się zastanawiać. Kotołak zatrzymał konia przed szafotem. Teraz dopiero

zwrócił uwagę, że nie był to wzniesiony na palach pomost, lecz wielka skrzynia, w której
trzymano jakieś zwierzęta, zapewne psy, sądząc po wyciu, jakie rozległo się w momencie
przybycia Ksina. Ten zsiadł i wbiegł po stopniach na górę. Dwóch skazańców popatrzyło na
niego spode łba, trzeci uśmiechnął się bezczelnie. Poza zgromadzonymi tu osobami, w rogu
szafotu stał drewniany kozioł, dwie związane na skos belki, kosz z narzędziami oraz trójnóg z
żarem i wetkniętymi weń żelaznymi prętami. Zwracał uwagę brak przyborów służących do
szybkiego zadawania śmierci, w rodzaju pnia i topora.

Ksin bez słowa podał dokument urzędnikowi. Ten złamał pieczęć i zaczął głośno czytać,

zwracając się do tłumu, który natychmiast umilkł.

Kotołak, rzecz jasna, nic nie rozumiał, miał jednak nadzieję, że teraz będzie mógł w

spokoju śledzić rozwój sytuacji i oczekiwać wskazówek dotyczących dalszego postępowania.
Był w błędzie. Kiedy urzędnik skończył czytać, tłum znów wybuchnął entuzjazmem i
wszystkie spojrzenia zwróciły się w stronę Ksina...

Czegoś od niego oczekiwano. Tylko czego?
Kotołak wyprostował się i milczał z godnością, starając się za wszelką cenę powstrzymać

zmieszanie. Urzędnik zagadał coś do Ksina, a gdy ten nadal nie odpowiadał, rzekł coś do
kata. Ów przywołał pomocnika, obaj chwycili skazańców za kołnierze i ustawili wszystkich
trzech w szeregu przed kotołakiem. Urzędnik znowu przemówił.

Ksin milczał wyniośle.
Urzędnik zmarszczył brwi, podszedł bliżej, wskazał palcem jednego ze skazańców i,

patrząc w oczy kotołaka, powiedział coś głośno.

Ksin, zupełnie nie wiedząc, co robić, z powagą pokręcił głową. Urzędnik przyjął

zaprzeczenie z pełnym szacunku ukłonem, a w oczach skazańca zabłysło radosne
niedowierzanie. Kotołak pojął, że nie zajął miejsca zwykłego posłańca, lecz kogoś, kto miał
zdecydować o losie skazańców. Musiała to być jakaś gra lub tradycja, skoro przybysz, nie
znający istoty rzeczy (bowiem nie dano mu okazji wysłuchać wyroku, gdzie z pewnością
wymieniono przestępstwa, których miała dotyczyć kara) miał rozstrzygać o życiu lub śmierci.
Cóż, co świat, to obyczaje.

Urzędnik wskazał drugiego skazańca, tego, który nadejście Ksina przyjął butnym

uśmiechem. Czyżby spodziewał się po przybyszu jakiejś korzyści? Coś było już uzgodnione i
zapłacone? W takim razie przeznaczenie zostało niespodziewanie zmienione...

Ksin skinął głową i twarz skazańca wykrzywiły niedowierzanie i gniew. Szarpnął się i

zaczął coś krzyczeć. Pomocnik kata uniósł trzymany w rękach drąg i pewnym ruchem uderzył
skazańca w splot słoneczny, przerywając wrzaski w pół słowa. Przestępca padł na kolana,
łapiąc oddech. Tymczasem kat rozciął więzy pierwszemu ze wskazanych przez Ksina

background image

więźniów i energicznym kopniakiem strącił go ze schodów szafotu. Delikwent zleciał z
rumorem, budząc wielką uciechę gawiedzi, zdrowo grzmotnął o bruk, ale pozbierał się
szybko, nisko ukłonił kotołakowi i, poklepywany po plecach ze wszystkich stron, kusztykając
zniknął w tłumie.

Wybór Ksina najwyraźniej bardzo się wszystkim spodobał, wszystkim oczywiście oprócz

głównego zainteresowanego, który odzyskawszy głos zaczął skamleć coś błagalnym tonem, a
potem niespodziewanie zaczął tłuc głową o podłogę szafotu, co natychmiast uniemożliwili
mu dwaj pomocnicy kata. Kotołak tymczasem potwierdził jeszcze wyrok trzeciego skazańca,
który okazywał strach wyraźnie mniejszy od pozostałych; zdaje się miał mniej na sumieniu.
Był to człowiek niższy od dwu pozostałych, a jego twarz sugerowała, że matka chętnie
zadawała się ze szczurami i to bynajmniej nie najwyższymi w hierarchii stada.

Szczurowaty poszedł na pierwszy ogień. Pomocnicy kata rozciągnęli go na drewnianym

koźle, ściągnęli portki i ustawili wypiętym, gołym tyłkiem w kierunku tłumu, który zarechotał
radośnie i donośnie.

Urzędnik uprzejmym gestem wskazał Ksinowi miejsce obok siebie, a kat sięgnął po bicz.

Po pierwszym uderzeniu skazaniec wrzasnął głosem, który wydał się kotołakowi znajomy. Po
kilkunastu kolejnych uderzeniach stało się jasne, że opryszek jest Suminorczykiem. Zaczął
bowiem głośno wzywać pomocy boga Reha, kumpli złodziei, jak również, nie wiedzieć
czemu, łaski samego Redrena. Nie ulegało wątpliwości, iż był to jeden z ludzi, których Ksin
szukał. Teraz należało tylko poczekać na sposobną okazję, by zabrać zbiega tam skąd
przybył.

Na razie jednak kotołak nie zamierzał przeszkadzać tutejszemu wymiarowi

sprawiedliwości. Nie wiedział wprawdzie, co ten opryszek przeskrobał, ale już za samą gębę
należało się łotrzykowi porządne lanie.

Kat wymierzył równe cztery tuziny uderzeń, ale widać to jeszcze nie był koniec, bo

skazańca nie uwolniono. Pomocnicy odsunęli tylko jęczącego delikwenta razem z kozłem na
bok i chwilowo przestali się nim interesować.

Przyszła kolej na tego początkowo zbyt pewnego siebie, który teraz najwyraźniej oszalał

ze strachu. Kiedy zaczęto go przywiązywać do dwóch belek tworzących znak „X”,
desperacko wyrwał się oprawcom i, korzystając z chwili wolności, znów z całej siły uderzył
głową o szafot. Stracił przytomność, przez co pomocnicy kata przywiązali go bez przeszkód,
po czym ocucili dotykając brzucha rozpalonym żelazem. Skazaniec, zrozumiawszy swą
sytuację, zaczął histerycznie zawodzić. Oprawcy zaś zrywali z niego ubranie.

Kat otworzył klapę w podłodze szafotu. Z otworu buchnęły skowyt i ujadanie

rozjuszonych psów. Ksin zorientował się, że musiały być mocno wygłodzone. Szafot miał
wysokość dwóch dorosłych mężczyzn, ale psy skakały z taką furią, że z kwadratowego
otworu co chwila wyłaniały się łapy i wyszczerzone pyski.

background image

Jeden z pomocników podał katu zakrzywiony nóż. Mistrz nisko skłonił się urzędnikowi

oraz Ksinowi, po czym podszedł do skazańca i uciął mu przyrodzenie. Wrzask okaleczonego
był niczym w porównaniu z jazgotem psów, którym kat rzucił odjęty kawałek ciała. Krwawy
ochłap został złapany w locie, po czym wybuchła zażarta walka. Zaraz jednak do otworu
poleciały następne kawałki ludzkiego mięsa. Nie bacząc na rozdzierający krzyk, kat fachowo
odkrawał mu mięśnie od kości, a pomocnicy sprawnie tamowali krwotoki rozżarzonym
żelazem. Psy w głębi szafotu walczyły o ochłapy jak oszalałe, skazaniec wył i nie mdlał z
bólu, tłum bił brawo i pokrzykiwał, najwyraźniej podpowiadając katu co dalej obciąć. Ten
jednak nie potrzebował podpowiedzi. Nóż w jego rękach sprawnie przesuwał się wzdłuż rąk,
potem nóg, oddzielając kolejne płaty i omijając główne tętnice.

Ksin, który nie raz i nie dwa widział dzieła mistrza Jakuba – nadwornego kata króla

Redrena – nie był specjalnie poruszony. Był wszak potworem i nie próbował wymazywać
tego z pamięci. Chłodno ocenił, iż także w tym świecie stosowano zasadę, że sprawiedliwość
musi być okrutniejsza od występku, w przeciwnym razie zbrodniarz nie będzie bał się prawa.
Kotołak miał tylko nadzieję, że dokonał właściwego wyboru i upiorna kaźń spotkała kogoś,
kto na nią zasłużył. Natomiast urzędnik najwyraźniej przecenił wytrzymałość swej woli.
Mimo iż miał nadzorować egzekucję, patrzył ciągle gdzieś w bok, a rozedrgane zawodzenie
skazańca przyprawiało go dreszcze. Widać było, że chętnie by stąd uciekł.

Mijały kolejne minuty, a trybowanie żywcem wciąż trwało. Skazaniec postradał z bólu

rozum; już nie krzyczał, ale próbował coś mówić lub recytować do czasu aż kat wyciął mu
język i policzki. Psy zorientowały się, że mięsa starczy dla nich wszystkich, więc uspokoiły
nieco i przestały wyrywać sobie ochłapy.

Dopiero po dwóch kwadransach niewyobrażalnej męki, skazaniec wykrwawił się i

skonał. Do tej pory kat zdołał oddzielić od kości większość mięśni i całą skórę. Osiągnął
wynik, jakiego nie powstydziłby się mistrz Jakub. Kiedy zaś zbrodniarz wyzionął ducha, noże
ujęli też pomocnicy kata i pracując we czwórkę szybko usunęli resztę mięśni i całe
wnętrzności. Wkrótce pozostał tylko dobrze okrojony, czerwony szkielet, który przywiązano
do tyczki i zatknięto na rogu szafotu, jako odstraszający przykład dla innych przestępców.

Teraz zamknięto klapę w podłodze i znów zajęto się wychłostanym uprzednio

opryszkiem. Okazało się, że kat odłożył dokończenie roboty, bowiem czekało go jeszcze
obcięcie palców prawej dłoni, po którym należało opatrzyć rany, a to wszystko razem zbytnio
odwlekłoby główną egzekucję. Ksin domyślił się tego patrząc, jak kat szykuje opatrunki,
otwiera gliniany garnuszek z pachnącą ziołami maścią oraz wyciąga z kosza wielkie nożyce.
Kiedy pomocnicy odwiązali prawą rękę Suminorczyka, naciągnęli ją i siłą rozprostowali
palce, kotołak postanowił działać. W swoim świecie jako oficer gwardii miał prawo uznać, że
poddany króla Redrena został już wystarczająco ukarany.

background image

Ksin podszedł, przytrzymał kata za rękę i gestem nakazał uwolnienie więźnia. Liczył, że

prawo, z którego mimowolnie skorzystał zaraz po przybyciu na szafot będzie nadal
obowiązywać.

Mylił się jednak. Zdumiony kat obejrzał się na urzędnika, który podszedł szybko i

powiedział coś podniesionym głosem. Ksin znów zaprzeczył niemo. Teraz urzędnik – sądząc
z intonacji – zadał pytanie i oczekiwał odpowiedzi.

Kotołak uznał, że już dość gadania. Widząc, iż kat stoi blisko krawędzi szafotu zepchnął

go błyskawicznie, po czym, kontynuując ruch, z pół obrotu wyrżnął w zęby najbliższego
pomocnika i wyrwał mu drąg. Z krótkiego zamachu zdzielił urzędnika w czubek głowy,
dokładnie w momencie, gdy kat lądował na miejskim bruku. Dwa uderzenia zabrzmiały
jednocześnie.

Otrzymana odpowiedź na zadane pytanie, choć zaskakująca, najwyraźniej

usatysfakcjonowała urzędnika, bo zrobił błogą minę, postawił oczy w słup i runął jak długi na
szafot. Wszystko stało się tak szybko, że zaskoczony tłum nie zdążył zareagować. Dwaj
pozostali pomocnicy kata, którzy trzymali skazańca, puścili go i razem ruszyli na Ksina.
Wychłostany Suminorczyk okazał się jednak nie w ciemię bity i wolną ręką chwycił jednego
z oprawców za pas. Drugi dostał cios drągiem z dołu pomiędzy nogi, aż poderwało go w górę
i wyleciał z szafotu niczym worek wystrzelony z katapulty. Kotołak zawirował w
błyskawicznym piruecie i uderzeniem w kark posłał z powrotem na deski pierwszego z
pomocników, który podnosił się właśnie po ciosie w szczękę. Ostatni z trzymających się na
nogach oprawców wyrwał się już Suminorczykowi, ale okazał trzeźwą ocenę sytuacji i sam
zeskoczył z szafotu. Sądząc po odgłosie łamanych kości wylądował obunóż na kacie.

Tłum mieszczan zawył ze zgrozy, zachwytu i wściekłości, przy czym uczucia te

wydawały się być przemieszane w równych proporcjach. Stojący na dole strażnicy miejscy
ochłonęli z zaskoczenia i hurmem ruszyli do schodów szafotu. Ksin stwierdził, że nie zdąży
uwolnić opryszka, wcisnął mu więc w wolną rękę swój nóż i skoczył bronić schodów.
Wbiegającym strażnikom zostały już trzy, może cztery stopnie. Z kijem, chociaż solidnym,
kotołak nie miał szans przeciw halabardom, odrzucił więc drąg, dokonał Przemiany i zaryczał
wściekle prosto w twarze nadbiegających zbrojnych, zagłuszając wyjący tłum.

Ryk kotołaka tym różni się od ryku lwa czy tygrysa, że jest od nich dużo donośniejszy i

porusza w słuchaczach znacznie głębsze pokłady grozy.

Halabardnicy zamarli z wrażenia, a psy w głębi szafotu zaskomliły ze strachu. Kotołak

nie czekał aż strażnicy ochłoną. Wbił pazury w drewno, oderwał schody od szafotu, uniósł je i
zwalił na bok razem z kilkunastoma stłoczonymi na nich zbrojnymi. Gdy ucichł rumor, na
rynku zapanowała martwa cisza. Tłum stał oniemiały. Ksin obejrzał się na opryszka – ten też
stracił głowę z przerażenia. Zamiast przecinać swoje więzy, upuścił nóż i gapił się na
kotołaka szczękając zębami. Ksin wrócił do ludzkiej postaci i sam przeciął sznury. Opryszek,

background image

całkiem ogłupiały, wstając z kozła zapomniał podciągnąć opuszczonych spodni, zaplątał się w
nie, stracił równowagę i gdyby nie kotołak też zleciałby z szafotu na zbity łeb.

Ksin, korzystając z faktu, że trzyma Suminorczyka za koszulę na piersiach, chwycił nóż

zębami i złapał za amulet, który dostał od widma bez twarzy.

Pierwszy Świat!, pomyślał.
Już byli na zielonej równinie pod znajomą skałką. Kotołak puścił opryszka, który

bezwładnie siadł na murawie. Zapomniał przy tym, że nadal ma opuszczone spodnie i tyłek
posieczony batem. Wrzasnął z bólu, poderwał się na równe nogi i teraz dopiero oprzytomniał.

– Kim jesteś, panie? – zapytał łamiącym się głosem.
– Podciągnij portki! – burknął Ksin rozglądając się za widmem, ale nigdzie nie było go

widać.

Opryszek bardzo ostrożnie, posykując z bólu, doprowadził ubranie do porządku, po czym

stanął w rozkroku na sztywnych nogach. Kotołak tymczasem wyciągnął się na murawie w
cieniu pod skałką, zerwał źdźbło trawy i zaczął je pogryzać. W milczeniu przyglądał się
uratowanemu. Ten pojął już gdzie jest jego miejsce, bo nie odzywał się nie pytany.

– Jak cię wołają? – spytał Ksin odczekawszy stosownie długą chwilę.
– Saro, panie.
– Skąd jesteś?
– Skąd się da, panie. Raz stąd, raz zowąd, odkąd pamiętam nigdy nigdzie miejsca nie

zagrzałem. Zawsze fortunę gonię.

– Nawet wtedy, kiedy ona ci na szafot ucieka?
– Taki los, panie. I dziękuję żeście mi rękę zratowali. Bez niej byłoby po mnie...
– Jesteś złodziejem?
– Tak, panie. Ale... – tu głos opryszka zadrżał. – Czemuście mi pomogli? Do czego ja

wam potrzebny?

– Wiesz kim jestem? – zapytał Ksin.
– Nie, panie.
– W Katimie byłeś?
– Raz czy dwa panie, krótko bardzo, bo tam straży na ulicach wiele i kata strasznie

okrutnego mają.

– Słyszałeś o kotołaku w królewskiej służbie?
– Tak jakby...
– To ja, nazywam się Ksin i jestem kapitanem królewskiej gwardii.
– Co ze mną zrobicie, panie? – Saro przestąpił z nogi na nogę i jednocześnie skrzywił się

z bólu. Napięcie nerwów opadało i pręgi po chłoście musiały go boleć coraz bardziej.

– Jesteś jednym z rabusiów, którzy wdarli się do domostwa maga Erkala, kiedy ów zginął

w magicznym pożarze?

– Tak, panie.

background image

– Masz wiele szczęścia, bo mógł cię spotkać los znacznie gorszy od chłosty i uciętych

palców.

– Złodziejska rzecz...
– Nie mądrz się! Przybyłem tu, by odprowadzić cię z powrotem do naszego świata.
– A tam?...
– Puszczę cię wolno. Sam już własną drogę na szafot znajdziesz, nic mi do tego. Tacy jak

ty nie żyją długo.

– Dziękuję panie... – Saro nisko pochylił głowę, lecz natychmiast przerażony szarpnął się

do tyłu.

Przy skale stało szare widmo bez twarzy.
– Jesteście gotowi? – spytała wspólna emanacja magów pięciu światów.
– Tak – odrzekł Ksin. – Widzieliście co się stało?
– Widzieliśmy.
– Jeżeli mam wypełniać waszą misję, muszę rozumieć mowę światów, do których

przybywam.

– To trudne, ale możliwe – odparło widmo. – Chcieliśmy cię najpierw wypróbować, aby

stwierdzić, czy koniecznie trzeba i warto owo dzieło dla ciebie wykonać...

– To jest konieczne! – zirytował się Ksin. – Jak mogliście o tym wątpić?! Ile jeszcze tych

głupich prób? Drugi raz mogę nie mieć tyle szczęścia! Nie pojmuję dlaczego moje przybycie
na szafot aż tak wiele zmieniło?

– Ja wiem, panie – odezwał się nieśmiało Saro. – To było takie jakieś ichnie prawo, które

oni nazywali prawem przechodnia. Wedle tego zwyczaju nieświadomy sprawy przechodzeń
przynosi wolę bogów względem łaski i kary. Ten, którego żywcem okroili, chełpił się w
lochu, że zaufany magister praw tak właśnie od kary go wybroni i że wszystko już zostało
zgodzone i złotem opłacone.

– Prawdę mówi – potwierdziło widmo. – Podwójną prawdę nawet, bo prawo przechodnia

ujawniło tu swą moc w całej pełni i zadrwić z siebie nie dało.

– A ty skąd o tym wiesz? – zdumiony Ksin zwrócił się do Saro. – Rozumiesz ich mowę?
– Tak, panie.
– Skąd? W lochu się nauczyłeś? W kilka dni?!
– Nie, panie. Ja tam zawsze rozumiem co ludzie z innych stron mówią. I jak chcę im co

rzec, oni też rozumieją.

– Bez żadnej nauki? – kotołak patrzył na niego zupełnie zaskoczony.
– A to się tego uczyć trzeba? – opryszek zdumiał się jeszcze bardziej.
Widmo zbliżyło się do Saro i nie bacząc na jego przestrach położyło mu dłoń na czole.

Trwało w tym geście przez chwilę, po czym zwróciło się do Ksina.

– Ten łotrzyk ma dar języków – oświadczyła zjawa. – Rzadki, ale dobrze znany

wtajemniczonym wrodzony talent magiczny. Ponadto znajdujemy w nim jeszcze trochę

background image

instynktu i wyczucia czarów. Stąd pewnie mimowolnie uniknął nieszczęścia w domu Erkala.
Byłby z tego obwiesia nie najgorszy mag, ale jest już za stary, żeby naukę zaczynać.

– Czemuś to się złodziejstwem parał zamiast służyć kupcom za tłumacza? – zapytał

kotołak.

– A żebym to ja wiedział, panie... – Saro wzruszył ramionami. – Nigdym o tym nie

pomyślał, dla mnie to zwykła rzecz. A kupcom to się zawsze towar brało, nie gadało z nimi...

– Chcesz mi służyć? – zapytał Ksin. – Muszę jeszcze z kilku światów takich jak ty

wydostać, bo inaczej nieszczęście z tego będzie i to wielkie.

Opryszek podrapał się w głowę.
– A co będę z tego miał?
– Na koniec królewskie ułaskawienie, nagrodę w złocie, żywot do śmierci ze starości i

godziwy pogrzeb w trumnie zamiast w dole z wapnem.

– Nie boicie się, że was okradnę i ucieknę?
– Znajdę i rozszarpię – poinformował zwięźle Ksin.
– Zaiste, wy panie potraficie człekowi do samego rozumu przemówić – Saro uśmiechnął

się półgębkiem.

– Nie macie nic przeciw? – Ksin zwrócił się do widma.
– To nam oszczędzi pracy nad amuletem dającym moc rozumienia języków. Bierzcie

więc tego człeka, jeśli taka wasza wola.

– A możecie jeszcze zrobić coś żeby ten drapichrust mógł usiąść? – kotołak zwrócił się

do zjawy.

– Leży to w zakresie naszej mocy – odparło widmo i zrobiło szybki gest w kierunku

bioder Saro.

Na twarzy złodzieja odmalował się głęboka ulga. Wyraźnie uszczęśliwiony pomacał się

po tyłku i nisko skłonił Ksinowi.

– Co dalej? – zapytał kotołak.
– Kolejny świat – rzekło widmo. – Zrobicie swoje i wrócicie tu jak poprzednio. Chcecie

teraz ruszać?

– Teraz – przytaknął Ksin.
– Tedy weźcie mocno w garść swojego tłumacza.
Kotołak bez ceregieli złapał Saro za kołnierz.
– W drogę! – zawołało widmo.

background image

5.

W

OJOWNICZKA BEZ MIECZA

Stali w cuchnącym zaułku, ciągnącym się pomiędzy sczerniałymi, drewnianymi domami,

najwyżej jedno-, dwu piętrowymi, obstawionymi byle jak jakimiś szopami, budami,
pokrzywionymi płotami. Musiało to być jakieś zapuszczone podgrodzie, bo jak na wieś,
zabudowa była zbyt gęsta, a jak na fragment miasta w obrębie murów, panował tu zbyt duży
bałagan architektoniczny oraz każdy inny bałagan, jaki można było sobie zażyczyć.

W miejscu, gdzie stali Ksin i Saro śmierdziały odpadki, ludzkie odchody oraz na wpół

zagrzebany w śmieciach, częściowo już zeszkieletowany trup. Była to rzecz nie do
pomyślenia w Suminorze, gdzie każda porzucona ofiara skrytobójstwa prędzej czy później
wstałaby podczas pełni i podążyła za swym mordercą. Po drodze kłopoty spotkałyby wielu
przypadkowych ludzi. Dlatego każdy, nawet najbardziej zwyrodniały zbrodniarz starał się
zabezpieczyć zwłoki przed Przemianą.

Porzucony niedbale trup stanowił potwierdzenie, że nie byli w Suminorze, lecz w

zupełnie innym świecie. Saro jednak to nie przeszkadzało. Gdy pojawili się w tym miejscu,
opryszek rozejrzał się z aprobatą i odetchnął głęboko.

– Znów jestem w domu! – oświadczył uszczęśliwiony.
– Mówiłeś, że nie masz domu – burknął Ksin starając się znaleźć miejsce, gdzie

powietrze najlepiej nadawałoby się do oddychania.

– Mój dom jest w wielu miejscach – odparł opryszek.
– I wszędzie poznajesz go po woni?
– Tak, to zapach bezpieczeństwa! – Saro najwyraźniej nie wyczuł ironii w głosie

kotołaka.

– Cóż, zapewne masz rację. Lepsze to niż szafot. Żaden filozof nie mógłby odmówić

logiki twemu rozumowaniu.

– Co to jest logika?
– Wytłumaczę ci innym razem. Chodźmy stąd! – Ksin ruszył przed siebie.
– Skąd wiesz panie, że to dobry kierunek?
– Idę w stronę mniejszego smrodu.
– Szybko się uczysz, panie – Saro uśmiechnął się przymilnie.

background image

– Co ty wiesz o węszeniu?! – kotołak wzruszył ramionami. – Ruszaj przodem i

zapamiętaj sobie, że jakby co, to twojego zapachu z niczym innym nie pomylę.

– Nie ufasz mi panie? – złodziejaszek udał oburzenie.
– Godny zaufania byłbyś wyłącznie jako trup. Jeżeli więc będę potrzebował ci zaufać,

najpierw wyrwę ci serce.

– Masz całkowitą rację, panie, lepiej mi nie ufaj! Muszę jednak przyznać, że zaczynam

cię lubić...

Dotarli na coś w rodzaju głównej ulicy. Od zaułka, z którego wyszli, owa główna ulica

różniła się tylko tym, że była szersza i leżał tu całkiem świeży trup. Była to kobieta z
poderżniętym gardłem. Sądząc po ułożeniu ciała, zwłoki wyrzucono przez okno na piętrze.
Wciąż dochodziły stamtąd pijackie wrzaski.

– To z pewnością nie jest bezpieczna dzielnica... – stwierdził Ksin z przekąsem.
– Ależ bardzo bezpieczna! – zaprzeczył żywo Saro. – Skoro robią tu takie rzeczy, znaczy,

że straż miejska nigdy się tu nie zapuszcza. No, chyba że zdarzy się jaka zaraza czy inny
pomór...

– Wtedy przychodzą, otaczają cały rewir i podpalają wszystko jak leci, prawda? – kotołak

wpadł mu w słowo.

– Ano tak – Saro westchnął ciężko. – I trzeba szukać nowego domu... Słuchaj panie! –

ożywił się nagle. – Tam za rogiem musi być karczma i coś się tam dzieje!

– Więc chodźmy – zdecydował Ksin. – Przybysze z naszego świata podobno zawsze

robią zamieszanie.

Po chwili dotarli na miejsce. Przed oknami karczmy kłębił się dziki tłum. Ludzie wręcz

włazili sobie na głowy. Z wewnątrz dobiegało rytmiczne skandowanie, przerwane nagłym
wybuchem rechotu i owacjami, po których znowu zaczynało się skandowanie. Drogę do
drzwi zastąpił im łysy półkrwi troll w skórzanej kurtce. Coś zaburczał.

– Mówi, że nie ma wejścia – Saro natychmiast popisał się kunsztem tłumaczenia.
– Tyle to sam zgadłem! – prychnął kotołak. – Powiedz mu, że mamy pieniądze... –

sięgnął do pasa po sakiewkę i dłoń trafiła w pustkę... Zagniewany spojrzał na Saro, który z
szerokim uśmiechem potrząsnął sakiewką Ksina.

Kotołak zmarszczył brwi.
– Zrób to jeszcze raz, a połamię ci ręce – oświadczył zimno. – Do przekładania słów nie

będą ci one potrzebne.

– Ależ to tylko maleńki żarcik... – wystraszony opryszek pośpiesznie oddał sakiewkę.
– A chcesz wiedzieć jak żartują kotołaki?!
– Wolałbym nie, panie.
– Jesteś bardzo roztropnym człowiekiem.
Saro, by nie przeciągać struny, zagadał do wykidajły. Ten zaburczał tak samo jak

poprzednio.

background image

– On zdaje się nie pojmuje, co to są pieniądze – oświadczył bardzo zdumiony Saro.
– Sądząc po jego gębie to całkiem prawdopodobne – przyznał Ksin. – Jednak z pewnością

towarzyszy mu ktoś od myślenia. Musimy poczekać.

Nie czekali długo. Drzwi uchyliły się i na zewnątrz, dopinając rozporek, wyszedł drugi

wykidajło, też zwalisty osiłek, ale w przeciwieństwie do swego towarzysza wydawał się
zdolny pojąć abstrakcyjną ideę pieniądza oraz podejmować proste decyzje. Najpierw
wymienił parę słów z połtrollem, potem zagadał do Saro.

– Mówi, że jebców już nie potrzebują, a miejsc dla gapiów nie ma – wyjaśnił opryszek.
– Jakich jebców?! – zdziwił się Ksin.
Saro wdał się w dłuższy dialog, w trakcie którego ludzie zebrani w karczmie i pod

oknami znów wybuchli entuzjastycznym wrzaskiem, ale tym razem był on głośniejszy i trwał
dłużej. Opryszek skończył rozmowę i odwrócił się do kotołaka.

– Tam jest kobieta, która ogłosiła, że potrafi zaspokoić każdą ilość chętnych mężczyzn.

Wyzwała na zawody miejscowe prostytutki, które nie odważyły się podjąć wyzwania. A ona
właśnie dała rozkosz siedemsetnemu mężczyźnie! Na pewno to jej szukamy! – Saro wpadał w
ekscytację. – Tylko kobiety z Suminoru potrafią tak kochać! Co o tym sądzisz, panie?

– Sądzę, że jego wysokość król Redren nagrodziłby twój patriotyzm szlachectwem.
– Musimy się tam dostać!
– Więc załatw to.
Saro zaczął kolejną rozmowę, po której część zawartości sakiewki Ksina znikła w

kieszeni drugiego wykidajły. Ten, schowawszy pieniądze, powiedział coś, co sprawiło, że
Saro pobladł gwałtownie.

– Mówi, że mamy się wynosić, bo nie ma miejsc – oznajmił łotrzyk zmartwiałym głosem.
– Czyżby ktoś okazał się sprytniejszy i wredniejszy od ciebie? – zapytał Ksin nie kryjąc

rozbawienia.

– Suminorczycy tak nie postępują! – wybuchnął rozeźlony Saro.
– Dobrze już, drogi przyjacielu, nie musisz zapewniać mnie o swej miłości do ojczyzny –

rzekł Ksin występując naprzód.

Natychmiast zastąpił mu drogę półtroll i natychmiast też on i jego towarzysz zobaczyli

jak wygląda suminorski kotołak. Nie był to zresztą zbyt długi pokaz. Pierwsze uderzenie
nasadą łapy w podbródek odrzuciło półtrolla w tył. Drugi cios na odlew w szyję wymiótł
oszukańczego wykidajłę spod drzwi i cisnął daleko na środek błotnistej ulicy, gdzie legł w
drgawkach z nienaturalnie wykręconą głową.

Rozbryźnięte błoto jeszcze nie zdążyło opaść, gdy Saro już był przy dogorywającym i

opróżniał mu kieszenie. Gapie stłoczeni przy oknach, zapatrzeni w głąb karczmy,
najwyraźniej niczego nie zauważyli.

Półtroll odzyskał równowagę i skoczył przed siebie. W zasadzie nie było jasne, co

zamierzał zrobić. Widocznie wszystko działo się zbyt szybko, aby zdołał pojąć, że powinien

background image

uciekać. Za chwilę było już na to za późno. Pazury kotołaka wbiły się w jego krocze i
zacisnęły, miażdżąc przyrodzenie o kości miednicy. Półludzki wykidajło zamarł w bezruchu z
otwartą gębą, niezdolny zaczerpnąć tchu. Pazury drugiej łapy przebiły mu pierś i mocno
chwyciły za mostek, raniąc przy tym serce. Ksin bez wysiłku uniósł olbrzymie cielsko nad
głowę, zakołysał i rzucił nim w drzwi karczmy. Te musiały być dobrze zaparte, bo nie
wyleciały z zawiasów. W zamian ze ściany wyrwało całe framugi i nadproże. Pokaleczony
wykidajło wleciał do karczmy na drzwiach niczym na latającym dywanie i wylądował na
plecach zgromadzonych, wywracając kilkanaście osób.

Kotołak natychmiast wrócił do ludzkiej postaci.
– Ruszaj przodem! – syknął do Saro, który właśnie wracał z odzyskanym złotem.
Potężny huk i wstrząs, od którego zadygotały fundamenty karczmy, zdołały wreszcie

oderwać uwagę gapiów od rozgrywającego się wewnątrz widowiska. Większość głów
zwróciła się w stronę wyrwy po drzwiach akurat w chwili, gdy przechodził przez nią Saro,
dumnie prężący cherlawe mięśnie. Ponieważ całości widoku dopełniał plujący krwią półtroll,
który jęcząc z bólu odpełzał w kąt spod nóg łotrzyka, widzowie i uczestnicy miłosnych
zawodów zgodnie uznali, że szczurza postura przybysza jest mylącym pozorem. Mężczyźnie,
który tak bardzo potrzebował kobiety, nikt nie zamierzał czynić dalszych wstrętów. Rozległy
się wiwaty i natychmiast przed Saro otworzyło się przejście do okrytego jadowicie
czerwonym suknem stołu na środku karczmy.

Leżała tam całkiem naga kobieta z wysoko uniesionymi nogami. Dla jej wygody,

pomiędzy czerwone sukno a blat stołu podłożono wiele warstw miękkich skór, co ujawniał
uchylony przypadkiem rąbek tkaniny.

Kobieta nie była ani zbyt piękna, ani młoda. Reprezentowała typ urody dobrze

wygarbowanego siodła i najwyraźniej była równie trudna do zdarcia. Na podłodze pod stołem
lśniła wielka kałuża wyciekającego z niej męskiego nasienia, które wciąż skapywało ze stołu,
tworząc też szeroki zaciek na szkarłatnej tkaninie.

Ostatni kochanek właśnie kończył dopinać portki i przesadnie dwornym gestem wskazał

kobietę nadchodzącemu Saro. Tego nie trzeba było dwa razy zachęcać.

W chwili, kiedy do karczmy razem z gromadą nowych gapiów wcisnął się Ksin, tłum

znów podjął rytmiczne skandowanie, zachęcając zawodnika do wysiłku.

Skoro Saro mocno trzymał kobietę, teraz wystarczyło złapać za kark jego, uchwycić

amulet i zakończyć wizytę w tym świecie. Ksin, widząc jednak zapał złodziejaszka,
postanowił wszakże, że nie będzie złym kotołakiem i pozwoli mu skończyć.

Jego cierpliwość nie została wystawiona na zbyt dużą próbę, albowiem Saro skończył

ledwo zaczął. Rozległy się brawa i trochę szyderczych śmiechów, ale te ucichły prędko, bo
przypomniano sobie o losie półtrolla. Ktoś ogłosił coś donośnie, chyba kolejną liczbę, po
czym wystąpił kolejny zawodnik. Kotołak wyczuł nagle słabą obecność innej istoty

background image

demonicznej. Wrażenie było niejasne i niepełne, nie dawało się też określić, kto w tym tłumie
jest jego źródłem...

Uszczęśliwiony Saro odnalazł Ksina i razem przepchnęli się do szynkwasu. Oberżysta z

gębą zawodowego truciciela bez słowa postawił przed nimi dwa gliniane kufle z piwem.
Kotołak ostrożnie powąchał pianę. Przez zapach chmielu przebijała wyraźna woń kociego
moczu. Ksin zorientował się ponadto, że była to kotka w okresie płodnym, którą najpewniej
utopiono w beczce, po czym odstawił nietknięty napój. Saro tymczasem duszkiem wypił
swoje piwo i popatrzył łakomie na kufel kotołaka.

– Możesz wypić – przyzwolił Ksin.
– A ty, panie, nie staniesz do igrzysk? – wysapał złodziejaszek pomiędzy kolejnymi

łykami. Obejrzał się na stopy kobiety kołyszące się miarowo ponad głowami zgromadzonych.

– Nie znalazłem przyrodzenia na śmietniku.
– A mnie tam na śmietniku znaleźli całego – Saro wzruszył ramionami.
– Od takich igraszek możesz zgnić za życia.
– Jedni gniją od kobiety, inni od kata, jeszcze inni od zbyt długiego życia. Zgnić tak czy

owak trzeba – oświadczył z powagą łotrzyk i z godnością spojrzał Ksinowi prosto w oczy. –
Dla kogo to, panie, mam zdrowe przyrodzenie chować? Dla noża oprawcy?

– Może masz rację – kotołak skinął na oberżystę. – Postawić ci jeszcze? – spytał

pojednawczo.

– Ciekawym, czy nie mają tu jakiego samogonu. Kotem zalatuje to piwo, bez waszej,

panie, urazy...

Saro zagadał do oberżysty, który zaraz postawił przed nimi nieforemną butlę z grubego,

zielonego szkła oraz dwie blaszane czarki.

– Oni tu mówią – rzekł opryszek nalewając zaskakująco klarowny płyn – że ta dzielna

niewiasta ślubowała co najmniej tysiąc mężów ugościć.

– Dzielna niewiasta? – zdumiał się Ksin. Wypił samogon, który o dziwo nie ustępował w

niczym destylatom Rodmina. – A cóżeś do niej takiego szacunku nabrał?

– Jakże to tak bez szacunku? – obruszył się Saro. – Najtęższe kurwy dawno by tu sczezły,

a ta nic! Już dwa dni na tym stole leży. Jak żyję takiej dzielności nie widziałem. Myślicie
panie, że królewskie damy lepsze?

– No nie lepsze, ale się starają – kotołak pojednawczo poklepał opryszka po ramieniu. –

Chyba i ja zaczynam cię lubić Saro – oświadczył – lecz mam złą wiadomość. Nie będziemy tu
czekać aż ona tysięcznego mężczyznę zaspokoi. Trzeba nam wcześniej wracać.

Łotrzyk zmarkotniał.
– Ale przynajmniej dokończymy tę butelkę, bo trunek zadziwiająco zacny jak na tę norę –

oznajmił Ksin.

Nie zdążyli jednak dopić flaszki. Przy trzeciej kolejce na dworze przed oberżą rozległ się

donośmy ryk. Wszyscy obecni ścichli jak trusie. Aktualny zawodnik odwrócił głowę. Kobieta

background image

na stole bez ceregieli odepchnęła go kopniakiem od siebie, usiadła i też spojrzała w stronę
wyjścia.

Sponiewierany przez Ksina półtroll przyprowadził mamusię.
– Oberżysta mówi, że będą kłopoty – przetłumaczył zdenerwowany Saro.
Wyglądało na to, że wszyscy obecni aż nazbyt dobrze wiedzieli jakiego rodzaju kłopoty

się szykują. Zapomniano o zawodach i kobiecie na stole. Ksin spostrzegł, że zebrani w
karczmie ludzie zaczynają tłoczyć się do tylnego wejścia i robią to coraz szybciej i coraz
bardziej nerwowo. Panika mogła wybuchnąć w każdej chwili.

Mimo iż w miejscu, gdzie do niedawna były drzwi karczmy ziała teraz pokaźna wyrwa,

trollica nie zdołała się wcisnąć do środka. Wetknęła tylko łeb i zaryczała znowu.

Panika wybuchła właśnie teraz, przy czym jej centrum nie była jednak trollica lecz Saro,

od którego wszyscy obecni postanowili nagle znaleźć się jak najdalej. Oberżysta
błyskawicznie otworzył klapę za szynkwasem i zniknął pod podłogą. Dotychczasowa
bohaterka wieczoru zsunęła się ze stołu i niedbale owinęła mokrym, czerwonym suknem, na
którym leżała. Najwyraźniej nie zamierzała uciekać; patrzyła na przybyłą bestię jakby
zamierzała rzucić jej wyzwanie w swej ulubionej konkurencji.

Trollica z rykiem zerwała kawał dachu nad wyrwą po drzwiach, wyłamała belki nadproża

i w kurzawie pyłu i drzazg, kołysząc wymionami, wkroczyła do karczmy. Synalek wychynął
zza niej i, trzymając się jedną ręką za krocze, pokwikując coś i podskakując, palcem drugiej
ręki pokazał na Ksina.

– Skarżypyta... – Kotołak ocenił, że szanse w szykującym się pojedynku są bardzo

wyrównane. Na tyle wyrównane, że lepiej było nie zaczynać.

– Przytrzymaj mocno naszą mistrzynię – polecił trzęsącemu się łotrzykowi. – Wracamy!
Saro bezzwłocznie podbiegł do kobiety i objął ją w talii. Tu okazało się, że opryszek

zdecydowanie przecenił wagę więzi łączących go z niedawną towarzyszką miłosnego
uniesienia. Kobieta najwyraźniej nie znosiła poufałości i natychmiast zdzieliła Saro łokciem
w żołądek. Opryszek stracił dech, ale posłuszny poleceniu Ksina nie puścił kobiety. Zaczęli
się szamotać.

Kotołak nie tracił czasu na dyskusje z trollicą na temat prawidłowego wychowania

młodzieży. Gdy bestia runęła na niego, rzucił w nią nie dopitą flaszką samogonu. Butla
roztrzaskała się na czole trollicy, zalewając jej oczy piekącym płynem. Oślepiona wpadła na
szynkwas, wyrwała go razem z połacią podłogi i wywróciła, odsłaniając przerażonego
oberżystę, skulonego w pozbawionym sufitu loszku.

Ksin już był przy Saro i kobiecie. Powstrzymał ją przed wydrapaniem oczu łotrzykowi,

po czym mocno przytrzymał oboje. Popatrzył jeszcze, jak synalek trollicy pomaga mamusi
wstać z resztek szynkwasu, a oberżysta próbuje się ukryć we własnych butach i użył amuletu.

background image

6.

Z

APACH ZUPY RYBNEJ

– Łapy przy sobie! – wrzeszczała kobieta z furią. Zdołała się wywinąć Ksinowi i

naznaczyła policzek Saro kolejną parą szram od paznokci. – Gdzie ja jestem?! – nagle
zmieniła temat.

Ksin nie odpowiedział. Okolica wyglądała na znajomą, ale zaszła w niej dziwna zmiana.

Cień skały był nie tam, gdzie się go kotołak spodziewał i wyglądał inaczej niż go zapamiętał.
Wyglądało tak, jakby słońca nieoczekiwanie zmieniły kierunek wędrówki po nieboskłonie.
Było to intrygujące...

Jego towarzysz nie miał takich wątpliwości. Gdy spostrzegł, że znaleźli się pod znajomą

skałką, z ulgą odskoczył od kobiety.

– Głupia diablica! – wybuchnął łotrzyk macając pokiereszowaną twarz. Zdaje się, że nie

wyglądałby wiele gorzej, gdyby dostał się w łapy rozjuszonej trollicy.

– Spokój! – zawołał Ksin przyglądając się uważnie kobiecie. To ona była źródłem

Obecności, którą wyczuł w karczmie...

– A bo co?! – kobieta ujęła się pod boki nie bacząc, że czerwone sukno osunęło się z jej

ramion.

Ksin przekształcił się bez słowa. Nie wykonał żadnego ruchu, tylko stał chwilę w postaci

kotołaka, po czym wrócił do ludzkiego wyglądu. Kobieta otworzyła szeroko oczy i zakryła
ręką usta. Cofnęła się dwa kroki.

– Jak masz na imię? – zapytał Ksin.
– Możesz mieć moje ciało, imienia nie musisz – odrzekła odzyskując odwagę.
– Odpowiadaj!
Kobieta spojrzała w oczy Ksina i zrezygnowała z oporu.
– Bertia, kotołaku.
– Jestem Ksin, strzygo.
Saro bez słowa chwycił się za głowę.
– Jeszcze nie jestem strzygą... – Bertia przygryzła wargi.
– Jesteś pod mocą uroku?
– Tak.
– Jak długo?

background image

– Wiele lat. Podobno rzucono go na mnie, kiedy zaczynałam chodzić...
– Jaki jest warunek przekształcenia?
– Muszę spędzić dzień i noc bez mężczyzny.
– Od dzieciństwa?! – Ksin z niedowierzaniem pokręcił głową.
– Chłopy w wiosce tęgo mnie odczarowywali... – wycedziła Bertia zaciskając szczęki. –

Pierwsze, co pamiętam, to jak mnie obracają na sianie...

– To dlatego żadna ilość mężczyzn ci nie straszna? – wtrącił się do rozmowy

zaintrygowany Saro.

– Nie imają się mnie ani choroby ani bachory – odparła patrząc wciąż na kotołaka.
– To skutek uroku – rzekł Ksin.
– Uroku odczynić nie można – Bertia podniosła upuszczoną tkaninę. – Skoro mnie

wzięliście, musicie teraz pilnować, żebym się potworem nie stała.

– Z nim o tym gadaj – kotołak wskazał na Saro.
– U niego z męskością nie tęgo. Ledwie tknie – już wypuszcza...
Łotrzyk poczerwieniał gwałtownie, ale nie skomentował.
– Pomóż mu, naucz rzemiosła, wszak masz doświadczenie... – skwitował Ksin.
– Nie róbcie mi łaski! – wybuchła urażona Bertia. – O wasze zmiłowanie ni o wasze pały

prosić nie myślę! Myślicie, że mi to rozkosz?! Jeszcze się taki nie trafił, co by mi dobrze
zrobił! Więc jak się sami popisać nie umiecie, puśćcie mnie wolną tam, gdzie już ja sobie
radę znajdę! Po co... – zamilkła na widok szarego widma.

– Świetnie się składa – powiedział kotołak. – To cię odeśle z powrotem do Suminoru.
– Mam iść za tą kostuchą?
– Tylko przez mgnienie oka – odrzekło widmo. – Odeślę cię na podwórze domu Erkala,

do któregoś przyszłaś na rabunek...

– A bo co?! – wzruszyła ramionami. – Jemu tam już pierścionki niepotrzebne, a mnie

żaden chłop nigdy nie dał. Chciałam se jaki ładny znaleźć...

– Nie wchodź tam więcej, bo nie ujdziesz z życiem – dokończyło widmo.
– Sam mam iść, a oni? – spojrzała na Ksina i Saro.
– Mamy jeszcze robotę – odrzekł kotołak.
– A jaką? – spytała Bertia.
– Odszukać w innych światach takich jak ty.
Namyślała się chwilę.
– Przydam się wam – oznajmiła.
– Niby w czym? – spytał zaczepnie Saro. – Wojownik z ciebie taki, co to nie mieczem,

ale pochwą wojuje...

– A żebyś wiedział! – odcięła się bez namysłu. – Już i całe imperia od tego oręża padały!
Saro zamilkł z rozdziawioną gębą, a Bertia zwróciła się do kotołaka.

background image

– Macie ludzi z innych światów zabierać, tak jak mnie? – zaczęła. – Zawsze siłą to czynić

będziecie? A kiedy na siłę się nie da? Może przyda się wam taka, co łagodniej namówi?... –
zawiesiła głos.

– Może się i przyda – przyznał Ksin. – Ale czemuś zdanie zmieniła? Jeszcze chwilę temu

nie chciałaś nas znać.

– Boście się nade mną litowali i jałmużnę z ryćkania chcieli czynić – odparła spokojnie. –

U mnie mowa prędka, ale widzę wszak, że wy źli nie jesteście, a dość rozumu mam, żeby się
nienajgorszych ludzi trzymać, kiedy jest okazja. Nie wiadomo, co się trafi zamiast tego.

– Dobrze mówi – stwierdziło widmo. – Co postanawiasz, mości kotołaku?
– Niech zostanie z nami – rzekł Ksin po namyśle.
Bertia przygładziła dłonią czuprynę Saro.
– Szykuj się wyliniały szczurku – powiedziała czule. – Może zrobimy z ciebie jeszcze

kawał tęgiego chłopa...

Łotrzyk wyszczerzył się radośnie i zwrócił do widma.
– A możecie mnie gładszym uczynić? – pokazał na swą podrapaną twarz.
Widmo niedbale machnęło ręką i świeże szramy po paznokciach natychmiast się wygoiły.
– To ma być misja dla ratowania światów? – Ksin popatrzył wymownie na Saro

wdzięczącego się do Bertii. – Jasełka jakieś niedorzeczne!

– Cierpliwości mości kotołaku – odparło widmo. – Najtrudniejsze zostawiliśmy ci na

koniec. Zaczęliśmy od światów, do których trafiło tylko po jednym przybyszu. Teraz już tak
nie będzie. Im więcej obcych, tym więcej chaosu i szalonych zdarzeń. Jeszcze zatęsknisz za
łatwymi zadaniami.

– Niech wam będzie. Co teraz?
– Zaraz zaraz! – przerwała im Bertia. – Chcecie mnie tak po zaświatach bez kiecki

włóczyć?! Daj mi swego noża kotołaku, skoro czego innego dać nie chcesz...

Ksin bez słowa wyjął ostrze i podał kobiecie. Ta usiadła w trawie, zdjęła z siebie

czerwone sukno, pośrodku wycięła otwór na głowę i zaczęła przerabiać całość w coś
podobnego do sukni.

– A ty się nie gap! – wrzasnęła na Saro. – Idź no i rozejrzyj się za jakim strumienia!

Wyprać tę szmatę muszę, bo jak wyschnie to się połamie!

Kotołak położył się w trawie i zaczął pogryzać zerwane źdźbło. Widmo stało cierpliwie

nad nim.

– Zatem drogi do dwóch światów są już zamknięte? – spytał Ksin.
– Same się zamknęły, skoro tylko usunięto z nich ludzi powodujących zaburzenia

zdarzeń. Sytuacja wewnątrz tych światów szybko wróci do normy – wyjaśniło widmo.

– Co z pozostałymi?

background image

– Tam znalazło się zbyt wielu zbłąkanych z twej rzeczywistości i łatwo może się znaleźć

ktoś, kto sprzeciwi się zamknięciu przejścia. Wtedy dwa różne światy zrosną się ze sobą
niczym dwa zwyrodniałe bliźnięta, a to nigdy nie kończy się dobrze.

– Wiem! – machnął ręką kotołak. – Powiedz czy...
Nie zdołał dokończyć, bo wrócił zdyszany Saro.
– Znalazłem strumień! – zaczął.
– Więc powiedz to Bertii.
– Tam ktoś jest...
– Kto?
– Razem ze mną wchodził do domu tego maga.
Ksin uniósł się na łokciu.
– To możliwe? – zwrócił się do widma. – Żeby jeden z rabusiów dostał się aż do

Pierwszego Świata?

– Możliwe, chociaż mało prawdopodobne. Zapewne on też musi mieć w sobie coś

szczególnego.

– Chodźmy! – kotołak poderwał się na równe nogi. – Prowadź Saro!
Bertia nie zaszczyciła ich uwagą. Była zajęta zszywaniem dwóch płatów sukna paskami

tkaniny odciętymi z brzegu jednego z nich. Ksin po chwili namysłu zdecydował nie odbierać
jej noża. Pobiegł za Saro, a widmo popłynęło w powietrzu za nimi, unosząc się piędź nad
murawą.

Nie musieli iść daleko. Jakieś sto kroków od skałki zaczynał się wąwóz, którym płynął

strumień szeroki na dwa, trzy łokcie, o kamienistych brzegach i dnie. Kiedy zeszli na dół, od
razu spostrzegli, że przy najbliższym zakolu ktoś obozuje. Nad niewielkim ogniskiem wisiał
kociołek, w którym mieszał odwrócony do nich tyłem mężczyzna. Nie zauważyli obozowiska
wcześniej, bo słaby, ale jednostajnie wiejący wiatr przyginał dym do ziemi, unosił w głąb
wąwozu i tam rozpraszał.

Nie było gdzie się ukryć, więc Ksin otwarcie ruszył w stronę nieznajomego. Ten obejrzał

się na pierwszy zgrzyt kamieni pod butem. Wyprostowany, czujnie przypatrzył
nadchodzącemu, po czym uśmiechnął się niespodziewanie i postąpił kilka kroków w stronę
Ksina.

– Co za spotkanie! – zawołał. – Kotołak Ksin we własnej osobie! Czyżby i ciebie,

kapitanie, porwały magiczne wiry?

Mówiący te słowa był niższy od Ksina, ale szerszy w barach. Miał czarne wąsy,

wypielęgnowane starannie zgodnie z południową modą. Postura i nabite mięśniami piersi
nieznajomego, widoczne pod rozchełstaną białą koszulą, sugerowały niezwykłą jak na
człowieka siłę.

– Kim jesteś i skąd mnie znasz?! – zapytał ostro Ksin.

background image

– Zwę się Hamnisz, kapitanie. Jestem ronijskim najemnikiem, a widziałem cię na dworze

królewskim, kiedy szukałem szczęścia w Kadmie. Cóż za spotkanie! – powtórzył kręcąc
głową. – Co za spotkanie! Zapraszam na zupę z tutejszych pstrągów i ziół – wskazał kociołek.
– Zaraz będzie gotowa...

– A co robiłeś na dworze Redrena? – zagadnął kotołak łagodniejszym tonem.
– To co każdy najemnik, kapitanie, szukałem służby, ale mi rzekli, że do królewskiej

gwardii biorą tylko rodowitych Suminorczyków – Hamnisz beztrosko wrócił do gotowania.

Ksin zauważył, że na płaskim kamieniu obok ogniska leży bojowy tasak oraz płaty

rybiego mięsa, pozbawione już ości i skóry. Kaftan i dobytek najemnika leżały nieco dalej, w
cieniu. Ksin spostrzegł, iż pod kaftanem kryje się jakiś duży przedmiot. Wiatr zmienił na
chwilę kierunek, przez co kotołaka i Saro owiał przyjemny zapach drzewnego dymu i aromat
zupy.

– To pachnie lepiej niż dom... – opryszek łakomie pociągnął nosem.
– Zatem zaciągnąłem się do świątynnej straży arcyświętcy – kontynuował opowieść

Hamnisz. Wziął widełki wystrugane z gałązki, wyłowił z zupy wygotowany rybi kręgosłup z
resztką łba i cisnął go w trawę.

– Co mówisz? – zdumiał się Ksin. – Do straży świątynnej tym bardziej nie biorą

innowierców i cudzoziemców!

– To i mnie otwarcie nie przyjęli. Byłem tam od skrytej roboty... – najemnik wyłowił

łyżką następny rybi szkielet. – Nie macie aby jakiego drugiego kociołka? – zmienił temat. –
Zdałoby się tę zupę przecedzić, bo dużo w niej śmiecia pływa. Mógłbym ją przelać przez
moją kolczugę, ale nie mam w co, no chyba że w buty własne... Onuc na przyprawę wszelako
nie polecam.

– Nie mamy kociołka – rzekł Ksin. – O jakiej to skrytej robocie mówisz?
– Jakże to tak? Bez kociołka po światach się włóczyć? – Hamnisz okazał szczere

zdziwienie. – Los najemnika czy wędrowca bez ciepłej strawy trzykroć podlejszy, zatem na
cóż się tak męczyć? Czy to w szczęściu czy w pechu coś trzeba z życia mieć! Nie jesteście,
kapitanie, najemnikiem, dlatego pewnie nie wiecie, że nic tak wiary po przegranej bitwie nie
przywraca i nie pociesza jak łyk gorącej strawy. Tedy kociołek dla żołnierza równie ważny
jak hełm. A co do roboty w Katimie, to bełty się skrycie puszczało. Kusznikiem jestem –
wyjaśnił.

– Do kogo strzelałeś? – kotołak zmrużył oczy.
– Do złodziei świątynnych. Żałować ich nie trzeba. Schwytani żywcem długo konaliby w

mękach na dnie lochów. Tak zaś, za moją sprawą, ani się spostrzegli, a już ich nie było...

– Więc czemuś to nagle znalazł się tak daleko od Katimy, wśród gromady rabusiów

plądrującej dom zabitego maga? Służba u arcyświętcy chyba ciężka nie była?

– Nic co dobre długo nie trwa – Hamnisz wytarł ręce o spodnie i odszedł od ogniska.

Zaczął grzebać w podróżnej sakwie. – Zdarzyło się zlecenie, na które chęci nie miałem. –

background image

Wyjął małe zawiniątko i podszedł do kotołaka. – Nie lubię też zbyt długo grzać jednego
miejsca. To miało być na ciebie, kapitanie – wyjął z zawiniątka bełt ze srebrnym grotem. –
Ostrożnie, kapitanie! To czyste, rodzime srebro, palce ci poparzy!

– Dotykać mogę... – rzekł Ksin w skupieniu oglądając bełt.
– Ale wbity w serce lub czaszkę zaszkodzić by mógł, nieprawdaż?
– Arcyświętca kazał mnie zabić?
– On sam. Zatrzymaj, kapitanie, ten bełt na pamiątkę naszego spotkania.
– Czemuś zlecenia nie przyjął? – kotołak spojrzał prosto w oczy najemnika.
– A czy ja na głupiego wyglądam? Wszak po twojej śmierci arcyświętca zaraz na mnie

nasłałby innego kusznika, żeby się pozbyć niewygodnego świadka. Zbyt znaczną osobą jesteś
kapitanie, a ja na zbyt znacznych ludzi nie poluję. Biorę takich, o których nikt się nie upomni.
Mniejszy z tego zysk, ale za to żywot bezpieczniejszy. Już piętnasty rok idzie, jak w wolnych
kompaniach szczęścia szukam.

– Piętnaście lat? – odezwał się Saro przysłuchujący im dotąd w milczeniu. – Nie może

być! Ludzie tak długo nie żyją!

– Ludziom się to zdarza, ale złodziejom i najemnikom raczej nie – Hamnisz popatrzył

uważnie na złodziejaszka. – Stańże dobry człowieczku trochę dalej od moich rzeczy – rzekł
bardzo spokojnie.

Saro czym prędzej schował się za plecami Ksina. Nie zdążyli wrócić do rozmowy, gdyż

w tym momencie nadeszła Bertia, poprzedzana przez szare widmo. Kobieta skończyła już
sporządzać suknię, ale jeszcze jej nie założyła. Szła naga, trzymając kłąb czerwonej tkaniny
pod pachą. Nic sobie nie robiła z gapiących się za nią mężczyzn.

– Oddaję nóż kotołaku – oznajmiła przystając przy Ksinie.
Hamnisz podkręcił wąsa. Bertia posłała mu przelotny uśmiech i ruszyła dalej w dół

strumienia. Ksin stwierdził, że pomimo całej swojej wiedzy o tym kim była i co robiła ta
kobieta, w żaden sposób nie może oderwać oczu od jej kołyszących się w marszu pośladków.
Był dziwnie pewien, iż Bertia doskonale zdaje sobie z tego sprawę.

– Wygląda na dobrze ujeżdżoną klacz... – stwierdził Ronijczyk, kiedy kobieta nie mogła

go już usłyszeć. Patrzył w tym samym kierunku co kotołak.

– Nawet nie wiesz jak bardzo – odparł Ksin z przekąsem. – Myślę, że ty w całym swym

życiu tyle razy z kuszy nie wystrzeliłeś, ile ją męskich bełtów dosięgło...

– Tak sądzisz? – Hamnisz podrapał się w głowę. – Zaiste twoje porównanie, kapitanie,

przemawia mi do wyobraźni, a takoż do niższych rejonów...

– Myśmy to na własne oczy widzieli! – dodał chełpliwie Saro.
– Wobec tego ładnie ją poproszę, aby mi sama więcej szczegółów opowiedziała...
Łotrzyk skrzywił się, ale nie skomentował.
– Dużo was tu jeszcze jest? – najemnik zmienił temat. – Pamiętam, że na strawę prosiłem,

ale trochę jej teraz mało.

background image

– Więcej nas już nie ma – oznajmił Ksin.
Ronijczyk podszedł do widma.
– Różne rzeczy już w życiu widziałem, więc się dziwić ani myślę – oznajmił. –

Chciałbym tylko wiedzieć, czy temu czemuś wystarczy sam zapach strawy, czy też mam
fasować porcję?

– Obejdziemy się bez twego poczęstunku – oznajmiło widmo.
– Wy? A ilu was tam jest?
– To emanacja kilku magów, którym wyświadczamy przysługę – wyjaśnił Ksin.
– Za co w zamian?
– Za powrót.
– No, nie wiem – Hamnisz uśmiechnął się znacząco. – Podoba mi się tutaj...
– Wybieramy się do kilku światów, w których mogą trafić się łupy – dopowiedział

kotołak.

– To już lepiej, ale łup rzecz płochliwa, raz jest, raz go nie ma. Wołałbym coś

konkretniejszego.

– Tysiąc sztuk suminorskiego złota na koniec – rzekło widmo.
– Końce bywają różne. Rozsądniej jest najemnikom nie płacić po bitwie, bo może im za

bardzo zależeć, żeby dożyć do wypłaty.

– Przydasz się nam najemniku – powiedział Ksin.
– A pewnie! Najpierw zjecie moją zupę, potem zażyczycie sobie mojej krwi. Ale co tam!

Niech będzie moje ryzyko. Słyszałem, kapitanie, że dobrą służbę umiesz docenić...

– To prawda – rzekł z powagą kotołak.
– Zatem po wszystkim spełnisz dwa moje życzenia.
– Czemu nie trzy?
– Bo my nie w pięknej bajce jesteśmy, lecz w paskudnym życiu, wśród krwi i potu. Znam

umiar. Stoi?

– Trzymam cię za słowo względem tego umiaru. Stoi!
Uścisnęli sobie ręce.
– A bełt zatrzymaj – Ksin oddał srebrny pocisk najemnikowi. – Tobie się bardziej przyda

niż mnie.

– Zapewne – Hamnisz przyklęknął, schował bełt w sakwie, po czym uniósł leżący obok

kaftan, odsłaniając ukrytą pod nim kuszę.

– Ależ machina! – westchnął z podziwem Saro. – W twierdzy na wałach takie

widziałem...

– Na wałach widziałeś balisty, człowieczku – odparł oschle najemnik. – Ale dobrze ci

radzę, na oglądaniu poprzestaj i trzymaj ręce z dala od mojej broni. Bo nie dość że się
przedźwigasz, to jeszcze cięciwa może ci palce uciąć...

– Wspaniała kusza – stwierdził Ksin.

background image

– Wszyscy mi to mówią – stwierdził z dumą Hamnisz. – W istocie, piękna robota! Tylko

artysta mógł coś takiego obmyśleć i zbudować.

– Widzę dwa łuki. Znaczy się dwa bełty, raz po razie, można z niej wystrzelić?
– Można dwa, a można i sześć bełtów, zależy jak nastawić – odparł Ronijczyk. – Łuki są

tak mocne, że na lekkozbrojnego przeciwnika jedna trzecia siły naciągu wystarczy. Dlatego
każdy luk można zwalniać trzema skokami, a po drodze sprężyny same podają bełty. Trzeba
tylko dodatkowe orzechy z łoża wysunąć, żeby cięciwę chwytały, ot tak – pokazał – tymi
dźwigniami, co tu z boku łoża sterczą. A jak się ciężkozbrojny wróg trafi, z tarczą albo grubo
żelazem okryty, wtedy zwalnia się cały luk jednym skokiem, czego żadna osłona nie
przetrzyma. Jak trzeba, można też jeden łuk na jeden mocny strzał nastawić, a drugi na trzy
słabsze.

– Wymyślne to, ale bardzo skomplikowane – stwierdził kotołak przyglądając się uważnie

broni. – Bałbym się taki oręż dla moich gwardzistów zamówić, żeby nie było z tego więcej
kłopotu niż pożytku.

– A pewnie! Nie dla byle wojaka taki oręż! Ciurom obozowym – Hamnisz znacząco

spojrzał na Saro – i pospolitym piechurom lepiej ręce odrąbać niż pozwolić, by taką broń
dotykały. O szkodę łatwo, bo tu bardzo wymyślny mechanizm z wielkimi siłami radzić sobie
musi. Starczy kamyk, czy nawet ziarnko piasku w łożu, aby spusty unieruchomić i
nieszczęście w bitwie gotowe.

– Warto więc ryzykować? – spytał Ksin. – Nie lepiej na zwykłej kuszy polegać? Strzela

rzadziej, ale się nie zacina.

– Nie lepiej – pokręcił głową Ronijczyk. – Prawda, że baczenie na tę kuszę trzeba mieć

niczym na kobietę, może nawet jak na trzy kobiety, z których jedna kapryśniejsza od drugiej.
Spusty i orzechy w czystości wielkiej utrzymywać należy; o wiele większej niż zwykła kusza
wymaga. Ani śladu rdzy przeoczyć nie wolno. Nie każdemu by się chciało tyle dodatkowej
roboty mieć przy broni, ale warto. Kiedy co do czego przyjdzie, pożytek z niej jakich mało.
Machina, z której sześć bełtów kolejno wysłać można, chroni w bitwie tak, że rodzona matka
lepiej by nie mogła.

– Ale ciężka być musi... Waży pewnie ze dwakroć tyle co zwykła?
– Pewnie, że ciężka, ale ja też nie ułomek, jako widzicie. Trzeba mi było do niej tęgiej

krzepy nabrać, porządku i uważania na każdy drobiazg się nauczyć, ale się opłaciło. Kamraci
ze strzeleckich kompanii nie raz śmiali się, że z cacuszkiem do bitwy idę. Mówili, że
niepraktyczne to, bo zaraz od byle czego się zatnie, mniej razy niż ze zwykłej kuszy wystrzelę
i w mig będzie po mnie. No i nic już nie mówią.

Zdarzyło się bowiem w bitwie pod Aldarem, że gdy oni po salwie swoje kusze nakręcali,

z nagła ogarnął nas oddział lekkiej jazdy. Ich, w tym momencie prawie bezbronnych, w oka
mgnieniu wysieczono. Mnie, jak czterech z siodeł ściągnąłem, szerokim łukiem ominęli. I tak

background image

to po małej chwili sam pośród martwych kamratów zostałem. I z mojej kuszy śmieją się teraz
ich gołe czaszki do robaków pod ziemią.

– A czym naciągasz, korbą?
– Nie dźwignią, o tą... – Hamnisz wyjął spod kaftana łukowato wygiętą dźwignię o

podwójnym ramieniu. – Na sześć machów trzeba, ale zgrabnie idzie... – oparł kuszę o biodro,
założył zaczepy i kilkoma wyćwiczonymi do perfekcji ruchami napiął najpierw jeden, potem
drugi łuk. – Bełtów zakładać nie muszę, bo już w gniazdach siedzą. Ot, pierwszy już wszedł!
– pokazał Ksinowi.

– Czemu ją do strzału szykujesz? – zapytał kotołak.
– Przecie jadła mało – wzruszył ramionami Hamnisz. – Gotowałem wedle zwyczaju

porcję dla siebie i dla towarzysza zbłąkanego po bitwie, a teraz przyszło mi trzy dodatkowe
gęby nakarmić. Szczęściem w tej okolicy ryb i zwierzyny łownej zatrzęsienie... Choćże ze mą
człowieczku! – skinął na Saro, zarzucił załadowaną kuszę na ramię i ruszył w kierunku
strumienia.

Opryszek niepewnie popatrzył na Ksina.
– Idź, skoro każe – rzekł kotołak.
– Stań tam dalej! – Hamnisz pokazał łotrzykowi miejsce na brzegu. – I bacz, żeby nam

strumień pstrągów nie porwał! – Szybkim ruchem opuścił kuszę i od razu nacisnął spust. –
Łap rybę! – wrzasnął do Saro w chwili, kiedy bełt wleciał w zburzoną toń.

Łotrzyk wbiegł do wody, chwycił pstrąga z odstrzelonym łbem i wyrzucił go na brzeg. W

tym samym momencie kusznik wystrzelił następne dwa bełty, z czego jeden przeleciał
między nogami Saro.

– Chwytaj! Chwytaj! – wrzeszczał Ronijczyk szyjąc w wodę raz po razie.
Łotrzyk zwijał się jak w ukropie, chwytał trafione ryby, bezwładnie unoszone przez

rwący prąd, ciskał zdobycz na brzeg i natychmiast rzucał się w ślad za następnym bełtem.

Zanim Ksin i szare widmo zdążyli podejść, Hamnisz wystrzelił ostatni pocisk i już

opatrywał kuszę. Saro, stojący po kolana w strumieniu, dyszał i ociekał wodą, a na brzegu
leżało sześć dorodnych pstrągów, wszystkie prawie łokciowej długości i każdy z
odstrzelonym łbem. Niektóre jeszcze podrygiwały.

– No, człowieczku! – najemnik pochwalił opryszka. – Zręczności ci nie brakuje! Już

myślałem, że przynajmniej jeden dobry strzał się zmarnuje...

– Co teraz? – Saro wygramolił się na brzeg.
– Wybebesz i przygotuj do pieczenia na węglach – rozkazał najemnik. – Ja poszukam

liści chrzanu, żeby je zawinąć. Już za późno, by więcej zupy gotować. Widzę, że nasza
kobieta wraca i pewnie głodna jest!

Istotnie, z dołu strumienia nadchodziła Bertia. Mokrą suknię nałożyła na siebie.

Wypadało przyznać, że to co zrobiła z czerwonego sukna za pomocą noża Ksina wyglądało

background image

całkiem nieźle. Wcale nie przypominało worka z otworami na głowę i ramiona, czego w
duchu spodziewał się kotołak.

Bertia osiągnęła maksimum efektu przy minimum środków jakie miała do dyspozycji.
– No, wyprałam! – oznajmiła przesuwając dłońmi po mokrej tkaninie na biodrach. –

Specjalnie dla was w dół strumienia poszłam, żebyście mogli pić wodę bez niesmaku –
dodała. – I mam nadzieję, że żadna głupia ryba ikry nie złożyła tam, gdzie tę szmatę prałam,
bo strach myśleć, co się z tego wylęgnie...

Hamnisz zmarszczył brwi, nie pojmując czego dotyczyła aluzja, ale nie zamierzał

przyznać się do niewiedzy.

– Wyglądacie pani jak prawdziwa dama! – pośpieszył z komplementem Ronijczyk. – A

jakiem Hamnisz z Ronu, żołnierz fortuny, liczne niewiasty w drodze oglądałem.

Saro popatrzył na niego spode łba.
– Jestem Bertia – oznajmiła kobieta uśmiechając się wyzywająco. – A względem dam, to

zapewniam cię, panie najemniku, że żadna z nich nie mogła być aż taką kurwą, żeby się ze
mną równać!

– Znałem wiele i dam i kurew, więc możemy to głębokie zagadnienie omówić szerzej... –

zaproponował najemnik.

– Jak tylko słońca zajdą – odparta spokojnie Bertia. – Tak szeroko i głęboko, jak zdołasz

sięgnąć do istoty rzeczy. A ty... – spojrzała z ukosa na rozeźlonego Saro. – Ty będziesz drugi.
O mnie nie należy być zazdrosnym!

– Wedle życzenia... – burknął opryszek i zajął się rybami.
Hamnisz poszedł szukać chrzanu

* * *


– Kiedy wyruszycie do następnego świata? – zapytało wyraźnie zniecierpliwione widmo.
– Jutro z rana – odrzekł Ksin. – Pora nam trochę odpocząć, a wy o strawie dla nas nie

pomyśleliście – dodał z przyganą.

– Zjawimy się rano – widmo nie podjęło dyskusji na temat zaprowiantowania i znikło.
– Gdzie się toto podziało? – zainteresowała się Bertia.
– Dobre pytanie – mruknął zamyślony kotołak. – W każdym razie wróci jutro.
– Nie podoba mi się te szare licho – stwierdziła.
– Mnie też nie za bardzo, ale cóż mamy począć – westchnął Ksin.
– Jak to co?! – Bertia pochyliła się nad kociołkiem. – Od dwóch dni prawdziwej strawy w

ustach nie miałam.

– To czym cię tam, na tym stole, przez ten czas karmili? – Saro uniósł głowę znad

oprawianego pstrąga.

– Zgadnij szczurku... Cóż ja tam mogłam mieć w ustach?

background image

Opryszek skrzywił się z niesmakiem.
– Mam wyrzucić z garnka te rybie resztki? – Bertia ignorując Saro wzięła wystrugany

przez Ronijczyka widelec.

– Tak sądzę – powiedział Ksin. – Hamnisz właśnie to robił, kiedy przyszliśmy.
– No to precz! – kobieta wyrzuciła kolejny rybi szkielet. – Te wygotowane zielsko

pewnie też do wyrzucenia?

– Chciał je odcedzić – przypomniał sobie kotołak.
– Zatem też precz! – cisnęła parującą zieleninę do strumienia. – Pewnie potrzebował mieć

czysty wywar... – zabrała się do roboty.

Ksin, widząc, że wszyscy pracują, ruszył zebrać więcej drewna na opał. Kiedy wracał z

naręczem, spotkał Hamnisza niosącego jarzyny.

– Nie do wiary jaka to przyjazna kraina! – oznajmił Ronijczyk z podziwem. – Dzikich

warzyw, jagód, ziół, orzechów istne zatrzęsienie. Co tylko potrzeba niemal wprost pod
nogami rośnie! Można tu żyć, nie siejąc ani orząc. Starczy tylko iść gdzie oczy poniosą i
zbierać!

– Dobry świat – przyznał kotołak. – Ale kryje się w nim jakaś dziwna tajemnica.
– Pewnie wielu królów chciałoby go zdobyć?
– Obawiam się, że magowie też maczają w tym palce.
– Zobacz, kapitanie – Hamnisz przełożył zawiniątko z jarzynami z ręki do ręki i sięgnął

do kieszeni. Na otwartej dłoni błysnęło złoto, trzy samorodki wielkości kciuka. – Znalazłem
w strumieniu ze dwieście kroków powyżej naszego obozowiska. Gdyby lepiej poszukać,
powinno być tego mnóstwo, ale nie znam się na płukaniu złotonośnego piasku. Kiedy zaś tu
przybyłem, widziałem też cynobrową skałę, pokrytą kropelkami rtęci niby rosą. Bogactw tu
tyle, a ci czarownicy przez to swoje widmo mówią, że chcieliby zamknąć drogi do tego
świata. Nie uwierzę, aby ktoś sam z siebie takich dóbr się wyrzekał!

– Ja też myślę, że oni nie mówią nam wszystkiego, ale na razie jesteśmy zdani na ich

łaskę.

– Jaka tam łaska? – Ronijczyk poprawił kuszę na ramieniu. – A czy tu czegoś brakuje?

Teraz, kiedy już nawet kobietę mamy, to nam żyć, a umierać innym!

Ksin nie odpowiedział.
Wrócili na biwak, gdzie Hamnisz pieczołowicie okrył kuszę swoim kaftanem, po czym

pochwalił Bertię za usunięcie rozgotowanych śmieci z wywaru.

– Cała sztuka przy gotowaniu zupy rybnej to wrzucić najpierw jak najwięcej warzyw o

możliwie wyrazistym smaku – oznajmił przejmując pieczę nad kociołkiem. – Trzeba by
jarzyny dokładnie zabiły smak rybiego tłuszczu, bo inaczej zupa nie będzie dobra. A źle
ugotowana zupa rybna smakuje jak niedomyta kobieca szpara...

– Niby do mnie pijesz?! – niespodziewanie obruszyła się Bertia. – Ja tam jestem domyta!

Możecie sprawdzić – jednym ruchem podwinęła sukienkę i rozchyliła uda.

background image

Saro i Hamnisz jak na komendę przełknęli ślinę. Ksin bez słowa wziął tasak Ronijczyka i

zaczął rąbać drewno.

– Doprawdy, pani... – kusznik miał wyraźny kłopot ze znalezieniem odpowiednich słów.

– Hojność, z jaką obdarzasz nas swymi wdziękami...

– Co ty tam wiesz o kobiecej hojności?! – zirytowała się Bertia. – Tak w ogóle to nie

znoszę chłopów! Lubię tylko patrzeć jak zamieniają się w bezmyślne, zaślinione zwierzaki...

– Mnie tam nic nie wadzi, co sobie o mnie myślisz – odezwał się Saro. – Pójdziemy za

skałę?

– Nie spiesz się tak, bo ci siły w nocy nie starczy! – Bertia poprawiła ubranie i obejrzała

się na kotołaka.

– A wielmożny kapitan się brzydzi? – spytała zaczepnie.
– Wolę kiedy kobiety zachowują się obyczajnie – odparł Ksin wymijająco.
– Obyczaje?! Przyzwoitość? – Bertia wstała i ujęła się pod boki. – Rzygać mi się chce,

gdy o tym słyszę. Nienawidzę was i waszych obyczajów! Wymyśliliście je po to, żeby
wpędzać kobiety w poczucie winy, kiedy przyjdzie im chęć pochędożyć z kim innym niż jej
pan i władca!

– Zastrzeliłem w życiu paru filozofów – odezwał się znad kociołka Hamnisz – stąd też

wiem, że to, co ona teraz mówi można nazwać demonstracją kobiecej logiki. A ściślej rzecz
biorąc: logiki kobiety wyzwolonej.

– Trupy wam powiedziały? – zainteresował się złośliwie Saro.
– Nie, człowieczku. Ciekawego człowieka najpierw należy poznać, dopiero potem zabić.

Zwykle przed robotą staram się spotkać z celem i postawić mu kilka piw. Stąd wiem, że jeden
z owych mędrców, gdyby nie miał mojego bełtu w czaszce i był tutaj, zapewne nazwałby
naszą towarzyszkę chodzącą definicją pornografii.

Ujęta komplementem Bertia kokieteryjnie przygładziła grzywkę.
– Dobrze już! – powiedziała. – Pogadaliśmy o dupie, a co z zupą?
– Jak już mówiłem, przydałoby się dokładniej przecedzić – rzekł Ronijczyk mieszając

wywar – ale że brakuje drugiego kociołka, to drobniejsze odpadki musimy odcedzić własnymi
zębami. Skoro zaś mamy już gotowy bulion z jarzyn i rybich resztek, to teraz wrzucamy do
niego najdelikatniejsze jarzyny... Podaj mi człowieczku te małe cebulki i dzikie pomidory, a
potem najlepsze rybie mięso – ujął płaski kamień z przygotowanymi wcześniej płatami z
pstrągów i wrzucił je do kociołka. – Teraz już nie gotujemy, tylko czekamy aż się mięso
zetnie. A wy pewnie łyżek nie macie? – zakończył oskarżycielsko.

Ksin, Bertia i Saro przytaknęli w milczeniu.
– Wasze szczęście, że po drodze tutaj zajrzałem do kredensu tego maga... – Hamnisz

sięgnął do swojej sakwy i wyjął garść srebrnych łyżek.

– Czy masz uzdolnienia magiczne? – zapytał Ksin.
– Nie, kapitanie – zaprzeczył Ronijczyk rozdając łyżki.

background image

– Ciekaw jestem, jak uniknąłeś magicznych pułapek i dostałeś się aż tutaj?
– Wydawało mi się, jakby ściana się przede mną otworzyła – odrzekł Hamnisz – a za nią

była ta oto równina. Może to przez mój strzelecki pas, mówiono mi, że ma wielką moc.

– Jaki pas?
Kusznik bez słowa rozpiął koszulę do końca i pokazał owinięty wokół brzucha zwój

pergaminu pokryty magicznymi znakami.

– To stary strzelecki sposób, żeby się przed pociskami wroga w bitwie uchronić –

wyjaśnił, gdy zabrali się do jedzenia. Siedzieli dookoła stojącego na ziemi kociołka, a na
węglach piekły się owinięte w liście pstrągi.

– Widziałem łuczników, co przed bitwą jedli chleb skropiony własną krwią – odezwał się

Ksin.

– Jest to jeden z takich sposobów – potwierdził Hamnisz. – Inni robią sobie magiczne

tatuaże albo owijają się magicznymi pasami. Swój zdobyłem na karyjskim kuszniku, którego
sam powaliłem...

– Znaczy się – ten pas jest na nic! – wtrącił Saro tonem znawcy.
– Nie mądrz się, człowieczku, skoro świadkiem nie jesteś! – uciszył go kusznik. –

Złożyło się tak, że ja i tamten Karyjczyk staliśmy z naprzeciw siebie w odległości stu kroków.
On miał kuszę zwykłą, wystrzelił pierwszy i lekko ranił mnie w bok. Potem zaczął nakręcać,
ja wziąłem go na cel i wystrzeliłem raz. Jemu nic! A musicie wiedzieć, że ja na sto kroków do
stojącego człowieka po prostu nie chybiam. Biegnącego też z tej odległości nigdy jeszcze nie
chybiłem. Więc strzelam drugi raz, w sam środek tułowia, i znów nic! Ręka mi nie drgnęła,
on się nie ruszył, a bełt jakby w powietrzu w dym się rozwiał. Strzelam trzeci raz i znów to
samo. Pomyślałem już, że uciekać pora, bo tamten kończy ładować, ale posłałem mu jeszcze
czwarty bełt i... Czekajcie no! Ja tu gębę gadaniem zajmuję, a wy mnie objadacie! Teraz
muszę was dogonić!

– Przednia zupa – rzekł Ksin cofając łyżkę i dając znak Saro i Bertii, żeby pozwolili

Hamniszowi nadrobić stratę.

– Pewnie że przednia... – burknął Ronijczyk z pełnymi ustami. – Nie samymi sucharami

najemnik żyje! Zatem czwarty bełt... – wziął głęboki oddech. – I wtedy Karyjczyka jakby głaz
z ciężkiej katapulty trafił. Poderwało go w górę i cisnęło ze dwadzieścia kroków w tył.

Odszukałem trupa po bitwie, patrzę, a tu w nim cztery moje bełty siedzą! Dokładnie tak

jak mierzyłem: jeden w głowie, trzy w piersiach. A nie miał najmniejszych szans, żeby po
drugim mógł na nogach ustać. Ale to jeszcze nic, bo oprócz tych czterech moich pocisków
tkwiło w nim ponadto piętnaście innych bełtów i strzał z łuku, które nie wiadomo kto
wystrzelił. Obejrzałem trupa lepiej, znalazłem na nim ten pas, zdjąłem i pokazałem znającemu
w kompani. Ów mi rzekł, że w tym pasie tkwi prawdziwa moc. Trzy pierwsze moje pociski,
podobnie jak piętnaście wcześniejszych, pas w magicznej przestrzeni uwięził, jednak na mój
czwarty bełt mocy już nie starczyło, więc ten czwarty przepuścił, a wraz z nim pozostałe się

background image

uwolniły i wszystkie na raz Karyjczyka trafiły, dlatego tak nim rzuciło. On nazbyt pewny był
siebie. Ja noszę ten pas już piąty rok, rozmyślnie się na strzały nie wystawiam, ale kto wie ile
grotów we mnie teraz z zaświatów mierzy?... No, pora zdjąć ryby z węgli!

– Może ty powinieneś kuszę na kopyść zamienić? – rzekła po chwili wyraźnie

udobruchana Bertia, oblizując palce. – Myślisz to kuchmistrzem na starość zostać?

– Starości dożyć najemnikowi nie honor – odparł Hamnisz odwijając z liści swojego

pstrąga. – Potem będą obgadywać, że w bitwach nie miałem tyle odwagi co kamraci, którzy w
nich polegli. Więc na co mi taka starość? A co do kuchmistrzostwa, lepiej niech zostanie jak
jest. Jak nie muszę codziennie tego robić, to więcej serca do tej roboty przykładam i wszystko
smaczniejsze wychodzi.

– Prawda, prawda – rozmarzył się Saro ogryzając pieczonego pstrąga. – Jak żyję nic tak

dobrego nie jadłem!

– No człowieczku, chyba cię zaczynam lubić – Hamnisz uśmiechnął się do łotrzyka.
– Słońca zachodzą! – oznajmiła Bertia, kiedy skończyli jeść.
Najwyraźniej liczba słońc nie robiła na niej żadnego wrażenia.
Mrok zapadał niezwykle szybko. Im bardziej słońca zbliżały się ku linii horyzontu, tym

prędzej ku niej biegły. Niebo wprost gasło w oczach, a ogromniejące cienie stawały się coraz
żwawsze, aż zlały w jeden ocean mroku. Przez długą chwilę cała czwórka w milczeniu
obserwowała to niezwykłe zjawisko. Potem Bertia wstała i beztrosko ściągnęła suknię przez
głowę.

– Pora na mnie, żebym swój kunszt objawiła! – przesunęła dłońmi po biodrach i położyła

się obok ogniska. – Strzelaj pierwszy kuszniku!

– Nie – odrzekł Hamnisz. – Teraz pora broń opatrzeć!
– Zrobisz to rano – zdumiona Bertia uniosła się na łokciu.
– Rano też to zrobię, żeby sprawdzić, czy nie ma rdzy po porannej rosie... – Ronijczyk

sprawiał wrażenie jakby kobiece wdzięki nigdy go nie obchodziły. Wziął kuszę, wyjął kilka
narzędzi, usiadł bokiem do ogniska, by mieć więcej światła i zaczął manipulować przy
mechanizmach spustowych.

– To może ja będę jednak pierwszy? – poderwał się Saro.
Nachmurzona Bertia namyślała się dłuższą chwilę, po czym najwyraźniej uznała, że nie

powinna być zazdrosna o kuszę.

– No to ściągaj portki, szczurku! – oznajmiła.
Saro obejrzał się niepewnie na Ksina i kusznika.
– Może pójdziemy gdzieś nad strumień? – zaproponował zakłopotany.
– Tu przy ognisku mi ciepło i tu się będę mnożyć! – ucięła dyskusję Bertia. – Mogłeś w

karczmie wobec całego tłumu, możesz i przy dwóch kamratach – uniosła uda.

Hamnisz zaklął głośno, wyjął z wnętrza kuszy jakiegoś owada i z satysfakcją wrzucił go

do ognia.

background image

– No pospiesz się, człowieczku! – obejrzał się na Saro. – Zaraz kończę!
– On się teraz nigdzie nie będzie spieszyć! – Bertia niespodziewanie wzięła łotrzyka w

obronę. – Bo u niego ryćkanie i tak za szybko idzie. Muszę go pośpiechu oduczyć, a ty sobie
cięciwami brzdąkaj i nie marudź!

Ksin zastanowił się, co zrobić w tej sytuacji. Wypadałoby odejść gdzieś na bok i założyć

własne obozowisko, ale nie chciało mu się po nocy szukać drewna i rozpalać ogniska. Z
drugiej strony nie miał ochoty gapić się wyczyny całej trójki, ani przyłączać się do igraszek. Z
trzeciej zaś strony udawanie, że go tu nie ma, było poniżej godności kapitana królewskiej
gwardii i bądź co bądź przywódcy tej osobliwej kompanii.

Rozważywszy wszystkie za i przeciw, zdecydował się na przemianę i spędzenie nocy pod

postacią kotołaka. Uznał, że w ten sposób zachowa respekt w oczach całej trójki.

Nie musiał się rozbierać. Zamiast butów nosił sandały, które rozciągały się podczas

przeobrażenia i pozwalały swobodnie wysuwać pazury tylnych łap. Sama Przemiana, która
kiedyś kosztowała go tyle bólu i wysiłku, a teraz zachodziła w okamgnieniu, mogła też być
przyjemnością. Należało tylko zrobić to powoli, bez pośpiechu poddając się grze mocy
Onego.

Ksin wyciągnął się na ziemi i zaczął uwalniać umysł. Kolejno usuwał emocjonalne i

mentalne blokady wiążące w nim naturę bestii. Było to jak wyzwolenie do nowego życia.
Najpierw przez kości przeszła fala żaru, od której zdawał się gotować szpik...

* * *


Saro miotający się między nogami Bertii zaczął gwałtownie dyszeć.
– Nie tak szybko, mój szczurku – powiedziała kobieta gniewnym tonem. – Teraz trochę

zwolnij!

Łotrzyk nie posłuchał, więc Bertia uniosła wyżej jedną nogę, a następnie mocno i

precyzyjnie uderzyła go piętą w środek kręgosłupa. Skowyt bólu zamarł na ustach
sparaliżowanego opryszka. Wyglądał jakby nagle zamieniono go w kamień.

– Widzisz? – rzekła łagodnie kobieta. – Następny raz słuchaj, co do ciebie mówię... –

masując mu plecy tą samą piętą zdjęła blokadę nerwów.

Saro w popłochu szarpnął się do tyłu, usiłując spełznąć z Bertii, ale ta zdecydowanie

przytrzymała go za włosy.

– A ty gdzie?! Przecież jeszcze nie skończyłeś! Właź z powrotem!

* * *

background image

Ksin wsłuchiwał się w swoje ciało. Mięśnie puchły i zmieniały strukturę. Skóra, pod

którą gęstniała sierść, wprost parzyła. Było to jednak przyjemne uczucie, podobne do tego,
jakiego doznawało się w mocno wygrzanej łaźni.

* * *


– Ja już nie chcę! – szlochał opryszek. – Miałaś mi dać rozkosz...
– Jak to nie chcesz?! – zdziwiła się Bertia. – Przecież ci stoi! Obiecałam, że zrobię z

ciebie prawdziwego mężczyznę, to zrobię! Każdą dziewicę boli, więc nie marudź! O tak,
dobrze... równo...

Hamnisz odłożył kuszę, którą uprzednio owinął starannie płatem miękkiej skóry i teraz z

dużym zainteresowaniem przyglądał się edukacji seksualnej, którą odbierał Saro.

– Ależ ja nie jestem prawiczkiem! – jęczał łotrzyk zerkając na groźnie uniesioną do góry

stopę Bertii.

– Jesteś, jesteś... – odparła ze spokojem. – W każdym razie w porównaniu ze mną... O! O!

Właśnie tak masz robić kobiecie... – surowe rysy Bertii rozluźniły się nieco.

* * *


Sierść gwałtownie przebiła się przez skórę Ksina. Palce rąk i nóg zamieniły w pazury.

Twarz zalała fala mrowiącego żaru. To rosły zęby, a kości szczęk grubiały i wydłużały z
wolna. Na języku obudził się smak ludzkiej krwi...

* * *


– Za szybko! Zwolnij! – Bertia znów przywołała kochanka do porządku.
Saro posłuchał, ale zdaniem partnerki w niedostatecznym stopniu. Sięgnęła w stronę

ogniska i ujęła solidną rózgę, którą musiała sobie naszykować zawczasu. Chlasnęła nią
opryszka po plecach, zostawiając krwawą pręgę. Ból przytłumił podniecenie i Saro z
gardłowym jękiem zwolnił tempo miłosnego galopu. Bertia uderzyła go znów i jeszcze raz.
Biła w starannie mierzonym rytmie, aż w oczach łotrzyka pojawił się obłęd. Chciał uniknąć
bólu, ale pragnienie rozkoszy skutecznie powstrzymywało go od ucieczki. Rozkosz i ból zaś
wzbierały razem, splatały się, niemożliwe do oddzielenia, całkowicie pozbawiając łotrzyka
własnej woli. Bertia po mistrzowsku zmieniła go w niewolnika żądzy.

Przyglądający się temu Hamnisz przestał uśmiechać się z wyższością i politowaniem.

Patrzył z rosnącą fascynacją i niepokojem zmierzającym w kierunku granic grozy.

* * *

background image


Kotołak wsłuchany w pulsowanie własnej krwi myślał o Hanti i mordowaniu. Nie

obchodziła go tamta trójka, ani cały świat. Leżał spokojny jak sfinks, lecz w jego umyśle
szalały żywioły miłości i nienawiści. Ksin wczuwał się w nie i płynął wśród nich jak po
wzburzonym morzu.

Gdyby Hamnisz, Bertia i Saro byli w stanie odebrać choć strzęp jego myśli, w panice

uciekliby w ciemność. Wtedy zaś Ksin, wiedział to dobrze, nie zdołałby się opanować i zaczął
za nimi bezlitosny pościg – z fioletowym ogniem w oczach...

* * *


– Tak chłopczyku, tak... Teraz już możesz! – Bertia odrzuciła rózgę i przytuliła głowę

Saro do swoich piersi. Biodra łotrzyka zadygotały gwałtownie, po czym on sam gwałtownie
zerwał się na równe nogi i zataczając jak błędny, zapomniawszy o ubraniu, nago pobiegł w
ciemność.

Kotołak uniósł łeb i odprowadził go wzrokiem.
Hamnisz dopiero teraz spostrzegł, że Ksin uległ Przemianie. Najemnik odruchowo

spojrzał na kuszę, ale nie odważył się wyciągnąć ku niej ręki. Z wysiłkiem poruszył grdyką.
Wiedział, że nie ma szans i jest na całkowitej łasce kotołaka. Bertia, leżąca dokładnie po
drugiej stronie ogniska, nic nie zauważyła.

– Twoja kolej kuszniku... – powiedziała nieco rozleniwionym głosem. – Chodź tutaj, jeśli

masz dość odwagi...

Hamnisz jeszcze raz spojrzał na Ksina, po czym odwrócił się do kobiety i zaczął rozpinać

pas od spodni.

– Obiecuję, że zapamiętasz tę noc... – szepnęła zmysłowo Bertia.

background image

7.

P

UŁAPKA

Szare widmo przeniosło ich na trakt prowadzący do nieodległego, dużego miasta. Kiedy

stali na poboczu, zastanawiając się co robić, minęły ich dwa chłopskie wozy wyładowane
workami i klatkami z drobiem.

– Pewnie jadą na targ – stwierdził Hamnisz, pilnie bacząc, aby jego kusza, choć starannie

zawinięta, nie znalazła się przypadkiem w obłoku pyłu unoszącego się spod kół i kopyt. –
Kupimy tam smycz dla naszego człowieczka, co myślisz Bertia?

Kobieta spojrzała z uśmiechem na Saro i pogłaskała go po głowie jak psa. Od świtu, po

powrocie z błędnej, nocnej wędrówki, opryszek chodził za Bertią krok w krok, patrzył jej
ciągle w oczy i niemal łasił się żebrząc o jakąkolwiek pieszczotę. Teraz, gdy go dotknęła, w
oczach Saro odmalowało się iście psie szczęście.

– Zamiast z niego kpić – powiedziała Bertia do kusznika – powinieneś mu zazdrościć,

doznał bowiem rzeczy o jakich ty możesz tylko śnić. Jesteś zbyt arogancki i pewny siebie, by
być naprawdę szczęśliwym.

– Ja tam nie narzekam – odparł Hamnisz – a i ty też chyba nie... Złamałaś temu

człowieczkowi charakter i nazywasz to prawdziwym szczęściem?

– Charakter? – Bertia wzruszyła ramionami. – To on miał jakiś charakter? Doprawdy, za

tak niewiele dostał zdecydowanie zbyt dużo! Chyba jestem dla niego za dobra...

– Uspokoicie się wreszcie?! – wściekł się Ksin. – W polowy burdel możecie bawić się w

nocy! Teraz mamy robotę do wykonania! Zrozumieliście, czy mam was rozszarpać?!

Nawykły do dyscypliny Hamnisz natychmiast stanął na baczność.
– Wybacz, kapitanie, to się już więcej nie powtórzy. Jesteśmy na twoje rozkazy.
Bertia zdaje się chciała coś powiedzieć, ale najwyraźniej postanowiła nie przeciągać

struny.

Ksin patrzył w milczeniu na swoją kompanię. Po ostatniej nocy naprawdę miał ochotę ich

pozagryzać. Całą trójkę, starannie, kość po kości, aż do gołego szpiku. Byli mu jednak
potrzebni, więc tylko zaciął usta.

– Wchodzimy do miasta i szukamy Suminorczyków, którzy znaleźli się w tym świecie –

oznajmił. – Potem naradzimy się, jak ich zebrać i wyprowadzić. Saro idzie ze mną jako
tłumacz, Bertia przodem, Hamnisz pilnuje tyłów! – odwrócił się i ruszył w kierunku miasta.

background image

Bez słowa podążyli za nim w wyznaczonym porządku. Gdy dotarli do bramy, Bertia

dowiodła swej przydatności, skutecznie odwracając uwagę miejskich strażników. Znajomość
miejscowego języka nie była jej do tego potrzebna.

Podeszła do zbrojnych rozkołysanym krokiem i bez zahamowań zaczęła obmacywać ich

rozporki oraz sakiewki. Nie napotkała na sprzeciw, dopóki z baszty nie wybiegł oficer, który
zwymyślał rechoczących żołnierzy, a Bertii jednoznacznym gestem kazał się wynosić. Przez
ten czas Ksin, Saro i Hamnisz przeszli przez bramę przez nikogo o nic nie pytani.
Kilkadziesiąt kroków dalej zaczekali na Bertię, która podeszła do nich z miną obrażonej
królowej.

– Nie lubię służbistów! – oznajmiła. – Ale ja im jeszcze pokażę...
– Chodźmy! – Ksin wskazał pobliski plac targowy.
Dotarli tam i zaczęli przechadzać pomiędzy straganami, rozglądając się dookoła. Nie

działo się nic szczególnego. Był zwykły targowy dzień. Tłum kupujących i sprzedających
gęstniał z każdą chwilą, ale nigdzie nie było śladów zamieszania, które zdaniem zjawy mieli
zawsze sprowokować przybysze z innego świata.

– Rozdzielamy się! – zdecydował wreszcie kotołak. – Wmieszamy się w tłum i

nasłuchujemy, czy ktoś nie mówi po suminorsku. Saro idzie ze mną, wy osobno. Co pół
godziny spotykamy się przy studni, tam w rogu placu. Jasne?

Bertia i Hamnisz skinęli głowami i natychmiast wtopili się w tłum. Ten był już tak gęsty,

że nawet Bertia w jaskrawo czerwonej sukni szybko znikła z oczu Saro, który od razu
posmutniał.

– Przestań się za nią oglądać! – szturchnął go Ksin. – Doprawdy nie miałeś się w kim

zakochać?

– Nie mogę bez niej żyć! – jęknął opryszek. – Nie zostawimy jej tutaj, prawda? –

popatrzył błagalnie na kotołaka.

– Nie zostawimy – Ksin zorientował się, iż Saro jest w takim stanie, że można mu tylko

przytakiwać. – Im prędzej odnajdziemy zbłąkanych Suminorczyków, tym szybciej znów
spotkasz Bertię.

– Więc chodźmy! – podekscytowany opryszek pociągnął kotołaka w tłum.
– Rozumiesz o czym mówią miejscowi? – spytał po chwili Ksin.
– Jak zwykle – odparł Saro. – Nic nadzwyczajnego, kapitanie, dyskutują co kupić, targują

o ceny, plotkują...

– O czym? Czy mówią o jakichś obcych w mieście?
– Nie, kapitanie. Wspominano coś o magu, który nie wiadomo skąd przybył niedawno do

króla.

– Więc to miasto jest stolicą królestwa?
– Chyba tak, kapitanie.

background image

Ksin wsłuchał się w otaczający ich zewsząd gwar. Nie mógł wyłowić ani jednego

suminorskiego słowa. Raz wydawało mu się, iż takie usłyszał, ale gdy wsłuchał się lepiej
stwierdził, że to tylko przypadkowa zbieżność dźwięków.

Saro nasłuchując plotek oddalił się nieco od kotołaka, ale cały czas był w zasięgu wzroku.

Opryszek przystawał blisko każdej rozmawiającej pary czy grupki ludzi. Tak blisko, że Ksin
zaniepokoił się, czy łotrzyk nie dobierze się do ich sakiewek, co mogłoby skończyć się
zbędnym zamieszaniem i kłopotami. O dziwo jednak, Saro ani spojrzał na mieszki wiszące w
zasięgu jego ręki.

Ksin zauważył za to co innego: ktoś śledził łotrzyka. Mężczyzna w nierzucającym się w

oczy ubraniu, niewiele wyższy od Saro, jakby mimochodem przystawał tam gdzie on, zawsze
jednak za plecami suminorskiego złodziejaszka. Kotołak pomyślał, że być może jest to
tutejszy złodziej albo szpieg i na wszelki wypadek podszedł bliżej nich.

To uratowało życie Saro. W pewnej chwili trzy kobiety, które właśnie podsłuchiwał

łotrzyk, cofnęły się nagle od straganu i Saro, aby się z nimi nie zderzyć, postąpił tak samo. W
tym momencie wpadł plecami na grupę przechodzących mieszczan, zmuszając ich do
przystanięcia. Tłum w tym miejscu chwilowo zgęstniał, ogarniając także mężczyznę
podążającego za Saro. Gdyby kotołak był choć o pół kroku dalej, nie zauważyłby noża w ręku
nieznajomego. Trzymane nisko ostrze sunęło prosto ku plecom łotrzyka.

Ksin zdecydowanie wkroczył między mieszczan. Dłoń z nożem nabierała prędkości. Ktoś

potrącił kotołaka. Ten sięgnął ku nożownikowi prawą ręką, przekształcając ją w kocią łapę.
Rozeźlony mieszczanin arogancko popchnął Ksina sprawiając, że ów spóźnił się o mgnienie
oka. Ostrze zagłębiło się w plecy Saro, który czując ukłucie odruchowo wygiął do tyłu.

Pazury zacisnęły się na nadgarstku zabójcy, łamiąc kości dłoni razem z rękojeścią noża,

wbijając głęboko w ciało nity mocujące okładzinę rękojeści. Lecz nie było krzyku ani jęku.
Niedoszły morderca szarpnął się i ku zdumieniu Ksina z łatwością wyrwał z uścisku
zgniecioną rękę. Sprawiał wrażenie jakby w ogóle nie czuł bólu. Upuścił nóż i w pośpiechu
cofnął w tłum. Ksin nie ścigał go, podtrzymał Saro.

– Co mi się stało? – wzdrygnął się opryszek.
– Dostałeś nożem w plecy.
Saro zbladł jak chusta.
– Głęboko? – strach rozszerzył mu oczy.
– Nie, najwyżej dwa palce. Chodźmy stąd! – Ksin pociągnął go w kierunku studni.
Opodal, pod ścianą kamienicy stał Hamnisz. Jego kusza leżała na bruku, a on sam

próbował przewiązać krwawiące prawe przedramię.

– Ktoś chciał mnie zabić! – syknął najemnik rozglądając się dookoła. – Poszedłem

rozejrzeć się na tyłach któregoś straganu i jakiś człowiek bez jednego słowa spróbował
pchnąć mnie nożem w gardło. Osłoniłem się ramieniem...

– Uciekł? – zapytał Ksin.

background image

– Nie żyje – wycedził Hamnisz. – W lewym ręku miałem gotową kuszę.
– Zawsze chodzisz z napiętą kuszą? – zainteresował się kotołak.
– Zawsze, ale kiedy nic się nie dzieje, napinam ją tylko na jedną trzecią mocy. Tak było

teraz. Pomóż mi, kapitanie, zamiast tyle gadać!

– Przed chwilą Saro został lekko pchnięty nożem w plecy – powiedział Ksin zawiązując

opatrunek Hamnisza.

– Widzę... – mruknął Ronijczyk. – Jak dawno to było?
– Minutę, może dwie temu.
– To nie mógł być ten mój. Zastrzeliłem go wcześniej.
– Znaczy tropią nas jacyś nożownicy... – kotołak obrzucił wzrokiem przelewający się

obok tłum.

– Bertia! Ona... – zajęczał rozpaczliwie Saro.
– Spokój! – Hamnisz zdrową ręką przytrzymał go za kołnierz i nie pozwolił mu wbiec w

tłum. – Tak jej nie pomożesz, a zaraz sam zginiesz.

– Zabiją ją! Może już zabili! – łotrzyk nie zamierzał wykazywać rozsądku. – Trzeba

ratować...

Ksin wymierzył mu policzek.
– Zaraz ją znajdziemy – rzekł, gdy Saro spojrzał przytomniej. – Gdyby ją zabili, już

podniósł by się krzyk.

– Może też weszła za stragany, tam gdzie ja, pod tamtym murem? – powiedział Hamnisz.
– Idziemy! – zdecydował Ksin. – Jak twoja ręka i kusza?
– Cięcie powierzchowne, a z kuszy mogę wystrzelić jeszcze jeden bełt. Mam napiąć

mocniej?

– Nie ma czasu! Miejcie oczy z tyłu głowy! – kotołak ruszył przez plac targowy.
Zabójcy obstąpili ich po kilkunastu krokach. Niby przypadkiem, zupełnie pospolicie

wyglądający mężczyźni. Ciągle jednak liczyli na atak z zaskoczenia. Ten, który szedł prosto
na Ksina, spojrzawszy w oczy kotołaka pojął swój błąd i natychmiast zszedł mu z drogi. Ksin
obejrzał się. Za nimi było trzech. Hamnisz też to widział, obrócił się od niechcenia i niemal z
przystawienia kuszy wpakował bełt w brzuch najbliższego. Trafiony mężczyzna przystanął z
wyrazem zdumienia na twarzy. Nie padł, nie okazał najmniejszego cierpienia, jedynie zbladł.
Dwaj pozostali ujęli go pod ramiona i odciągnęli do tyłu.

– Nie przeżyje – mruknął Hamnisz do Ksina. – Dostał prosto w aortę...
– Droga na razie wolna – odpowiedział kotołak.
Nie tracąc czasu przedostali się na tyły rzędu straganów. Leżały tu śmiecie, puste worki,

skrzynki i beczki. Zaledwie znikli z oczu postronnych świadków, Hamnisz zaczął napinać
kuszę. Saro pobiegł przodem, gorączkowo zaglądając w każdy zakamarek. Ksin ruszył za nim
pilnując, by łotrzyk nie został sam.

background image

Usłyszeli tępy odgłos uderzenia, a po nim łoskot spadającej skrzynki. Nim dobiegli w

miejsce z którego doszedł dźwięk, zza sterty rupieci podniosła się Bertia i zaczęła obciągać
podwiniętą sukienkę.

– A jesteście... – powiedziała z roztargnieniem.
Saro stanął wpatrując się w nią jak urzeczony. Ksin ominął go i podszedł bliżej. U stóp

Bertii leżał jeden ze skrytobójców z opuszczonymi spodniami. Bezskutecznie próbował
złapać oddech, jego twarz siniała w oczach.

– Dusi się – wyjaśniła obojętnie Bertia. – Zaraz skończy...
– Co mu jest? – spytał Ksin.
– Dostał piętą w kręgosłup, w to samo tajemne miejsce co Saro przy ognisku, ale temu

tutaj nie rozmasuję zdrętwienia nerwów...

– Co zaszło? – Hamnisz stanął przy nich z gotową do strzału kuszą.
Bertia bez słowa zaprowadziła ich parę kroków dalej i pokazała kolejnego trupa leżącego

w kałuży krwi.

– To handlarz, od którego chciałam kupić naszyjnik – pochyliła się, podniosła z ziemi

sznur błękitnych kamieni i założyła go sobie na szyję. – Poszliśmy tu, bo miałam zapłacić
ciałem...

– Rozmawiałaś z nim? – przerwał jej zaintrygowany Ksin.
– Powiedzmy, że użyłam uniwersalnego języka... – Bertia wzruszyła ramionami. – Nagle

pojawił się ten drugi, pchnął nożem tego nieboraka, a potem rzucił się na mnie. Wtedy ja
zadarłam kieckę, a ten, jak to chłop, pomyślał sobie, że najpierw zrobi mi swoje, a dopiero
potem poderżnie gardło. Więc jak się na mnie położył, to ja zrobiłam mu, żeby przestał
oddychać – podeszła i zajrzała za skrzynki. – O, już ma drgawki! A możecie mi rzec,
dlaczego Saro ma krew na plecach, a Hamnisz jest cięty w rękę? – zmieniła temat. – Co tu się
dzieje?

– Mieliśmy znaleźć Suminorczyków... – zaczął Ksin.
– Obawiam się – wtrącił Hamnisz – że wy troje jesteście jedynymi Suminorczykami w

tym mieście...

– Stańcie bliżej – polecił kotołak. – Wrócimy i zażądamy od widma wyjaśnień.
Kiedy wszyscy go dotknęli, ujął kamień i pomyślał: „Pierwszy Świat”.
Nic się nie stało.
Tylko amulet, na którym Ksin zaciskał prawą dłoń, zrobił się ciepły i coraz cieplejszy...

W normalnej sytuacji kotołak zacząłby mu się uważnie przyglądać, ale teraz odezwała się
wiedza magiczna, którą przekazał mu Rodmin. W umyśle Ksina nagle pojawiła się myśl
„niestabilna magia” i natychmiast zerwał amulet z szyi, odrzucając go pod najbliższy mur.

Dobrze, że nie zwlekał dłużej. Artefakt, nim doleciał do ziemi, rozbryzgnął się w plamę

czerni, która zawirowała gwałtownie, wysunęły się z niej trzy czarne, szponiaste łapy, w
okamgnieniu rozryły ścianę kamienicy, zrywając całą połać tynku i zostawiając głębokie

background image

bruzdy na cegłach. Jedna z widmowych łap zaczepiła o granitowy kamień bruku, krzesząc z
niego snop iskier. Trwało to nie więcej niż jedno uderzenie serca, po czym znikło wszystko z
wyjątkiem pokiereszowanych cegieł i kamieni oraz tumanu opadającego kurzu.

– Klątwa „szponów demona”... – stwierdził spokojnie Hamnisz. – Bardzo paskudne i

bardzo użyteczne zaklęcie. Można je rzucić na dowolny przedmiot... Masz szczęście,
kapitanie, że się zorientowałeś, bo by cię rozerwało na strzępy – pokręcił głową. – Nawet ty
byś nie przeżył.

– Wiem... – mruknął Ksin zagryzając wargę.
– To co? Utknęliśmy tutaj? – zapytała Bertia.
– Na to wygląda... – odpowiedział za kotołaka Hamnisz i zadarł do góry głowę.

Równocześnie zrobił jakiś ruch dłonią, powodując, że w jego kuszy coś szczęknęło
metalicznie. Nagłym ruchem poderwał broń do ramienia i strzelił.

Ksin nie zadawał pytań, tylko odruchowo powiódł wzrokiem za torem pocisku.

Oczywiście bełt był szybszy. Kotołak zobaczył tylko jak z okienka na poddaszu domu po
drugiej stronie targowego placu wypada napięta kusza, osuwa się po spadzistym dachu i
zatrzymuje na gzymsie kamienicy.

– Zejdźcie z widoku! – rozkazał Hamnisz ponownie naciągając kuszę.
– Skąd wiedziałeś? – mruknął Ksin.
– Sam bym tam stanął... – odparł Ronijczyk. – Widzę, że ktoś urządził tu na nas

polowanie z nagonką. Co robimy, kapitanie?

– Wynosimy się stąd! – zdecydował kotołak. – O reszcie zdecydujemy jak będziemy

bezpieczni.

– Raczej nie powinniśmy wychodzić teraz na plac – zauważył Hamnisz.
– Tam dalej widziałam jakiś zaułek – pokazała Bertia.
– Prowadź! – polecił jej Ksin.
– I uważajcie, żeby nie wystawiać się na otwartą przestrzeń – przestrzegł kusznik. –

Trzymajcie się tylnych ścian straganów!

Po kilku minutach znaleźli się w wąskiej, mrocznej i cuchnącej moczem uliczce.
– Jesteś pewna, że jest stąd wyjście? – zagadnął Saro.
– A niby skąd mam być tego pewna?! – zdenerwowana Bertia uderzyła łotrzyka otwartą

dłonią po głowie. – Myślisz, że się tu kiedy puszczałam?!

– Uspokójcie się! – zmitygował ich Ksin.
– Idą za nami! – oznajmił Hamnisz.
– Saro, idź szukać przejścia! – rozkazał kotołak stając obok Ronijczyka.
W wylocie zaułka pokazywali się kolejni skrytobójcy.
– Pięciu! – stwierdził z zimnym uśmiechem Hamnisz i mocniej oparł kuszę o biodro.
– Poczekaj jeszcze – powstrzymał go kotołak. – Może coś powiedzą...
– Trzeba było nie odsyłać Saro – odparł kusznik. – Błąd kapitanie...

background image

– Kim jesteście? Dlaczego nas ścigacie?! – zignorował go Ksin.
Odpowiedzią był błysk wyjmowanych spod płaszczy mieczy. Hamnisz strzelił powalając

pierwszego napastnika. Na pozostałych nie zrobiło to żadnego wrażenia. Szli dalej, nie
zważając na kolejne dwa bełty Ronijczyka, które rozciągnęły na bruku następnych
atakujących. Ostatni dwaj nawet się nie zawahali.

– To jacyś szaleńcy! – zdenerwował się Hamnisz. – Normalni ludzie już by uciekali...
Tamci nie dość, że nie uciekali, to jeszcze uprzednio trafieni zaczęli wstawać. Pierwszy,

który stanął na nogi, podniósł miecz i dołączył do zdrowych towarzyszy.

– Trafiłem go między oczy... – powiedział Ronijczyk zmartwiałym głosem
– Użyj srebrnego bełtu! – rozkazał Ksin.
– Mam tylko jeden...
– Oni tego nie wiedzą!
– Zaraz... Muszę przeładować... – sięgnął do sakwy. – Cofnijmy się!
Ich prześladowcom wyraźnie się nie spieszyło.
– Są obłożeni czarem, który w chwili śmierci od razu przekształca ich w żywe trupy –

stwierdził kotołak, nie spuszczając oczu z przeciwników. – Kiedy żyją, nie czują bólu...

– Ale czują co innego! – wtrąciła Bertia.
– Może ten twój był całkiem żywy? – zapytał z przekąsem Hamnisz.
– Tam idzie... – głos kobiety zadrżał. – Ten taki więcej granatowy na gębie...
– Teraz pewnie byś go już nie uwiodła – mruknął Ksin.
– Myślisz może, że nigdy żywym trupom nie dawałam?! – Bertia zhardziała nagle. – A i

owszem, bywało...

– Sześciu! Niech to ogniste piekła pochłoną! – zapienił się Ronijczyk.
– Gotów? – zmitygował go Ksin.
– Gotów! – warknął Hamnisz.
Nie zmarnował pocisku na jednego przeciwnika. Wyczekał na moment, kiedy dwóch

zabójców stanęło przypadkiem jeden za drugim. Srebrny bełt wystrzelony z kuszy napiętej na
pełną moc przeleciał na wylot przez pierwszego napastnika, który runął na ulicę jak kupka
szmat. Drugi trafiony, ów zaduszony kochanek Bertii, momentalnie stanął w ogniu jak wielki,
słomiany chochoł. Na ten widok reszta cofnęła się w popłochu.

– Tędy! – zawołał Saro wychylając się za załomu muru.
Pobiegli ku niemu i trafili w kolejny zaułek ciągnący się pomiędzy tylnymi ścianami

kamienic. Skręcili raz i drugi, po czym stanęli przed wysokim, ceglanym murem. Kotołak
wczepiając pazury w szczeliny mógłby sforsować przeszkodę, inni nie mieli szans. Bertia
stanęła, popatrzyła i bez słowa odwróciła się do łotrzyka. Wzięła gwałtowny zamach.

– Nie bij go! – Ksin przytrzymał ją za nadgarstek.
– Nie wiedziałem! – zajęczał Saro odruchowo osłaniając głowę ramieniem. – Ja też nigdy

tu nie byłem...

background image

– Cicho! – kotołak nadstawił uszu. – Idą tu... – stwierdził po chwili.
– Zostało mi osiem zwykłych bełtów – oznajmił zupełnie spokojnie Hamnisz. – Nie

pozwolę, by dostały mnie żywe trupy, więc jeden mam zamiar zostawić dla siebie. Ktoś
jeszcze chce?...

– Stanę pierwszy, ty mnie osłaniaj – Ksin zignorował propozycję. – Tu jest wąsko,

możemy się długo bronić.

– Jak długo? – spytała Bertia.
– Do ostatecznego skutku – odparł kotołak szykując się do Przemiany.
Saro pociągnął Hamnisza za rękaw.
– Tak... – zerknął na niego kusznik.
– Ja... chciałbym... – opryszek przełknął ślinę – ten bełt... N...nie będzie bolało?
– Załatwione, człowieczku – Ronijczyk z powagą skinął głową. – Po prostu spadnie na

ciebie ciemność...

Pod zagradzającą drogę ścianą pojawiło się szare widmo.
– Bądźcie przeklęci zdrajcy! – Hamnisz poderwał kuszę do ramienia, ale wykazał dość

rozsądku, by nie zmarnować pocisku. Tylko znieruchomiał mierząc w głowę zjawy. Ta
wyglądała inaczej. Tym razem miała twarz i całkiem wyraziste ludzkie rysy.

– Wybaczcie, to nie ja was zdradziłem – rzekła emanacja.
– Mamy ci wierzyć?!! – Bertia skoczyła z pazurami do oczu zjawy i oczywiście jej ręce

nie napotkały żadnego oporu. Rozjuszona kobieta zaczęła machać rękami, usiłując rozproszyć
widmo niczym obłok dymu.

– Chcę wam pomóc – powiedziała zjawa ignorując wysiłki Bertii.
W murze otworzyło się przejście okolone czarnymi płomieniami.
– Wchodźcie a będziecie bezpieczni.
– Tu przynajmniej możemy uczciwie zginąć w walce – odrzekł Hamnisz. – Wynoś się!
– Zaufajcie mi.
– Nigdy! – zawołał Saro dygocząc na całym ciele.
Bertia spojrzała na niego z uznaniem. Podeszła i mocno przytuliła łotrzyka.
– Podaj powód, dla którego mielibyśmy ci zaufać – odezwał się Ksin.
– Twój delokator był obłożony klątwą, która powinna się uaktywnić natychmiast, gdy

wyraziłeś wolę powrotu do Pierwszego Świata. Tak byłoby skuteczniej, prawda? Ja zdołałem
opóźnić działanie zaklęcia, co dało ci szansę pozbyć się tego artefaktu...

– Wchodzimy! – zdecydował kotołak.
Bertia objęła mocniej Saro i oboje weszli w czarną plamę.
– Ty następny! – rzekł Ksin do Hamnisza.
Kusznik wahał się chwilę, ale usłyszawszy tupot w głębi zaułka odwrócił się i wbiegł w

portal. Ksin skoczył za nim i ceglana ściana w oka mgnieniu stała się litym murem.

background image

8.

W

IZJA PRZYSZŁOŚCI

Stali w izbie pełnej zwojów pergaminów leżących na stole, półkach i podłodze, pomiędzy

magicznymi rekwizytami i słojami ingrediencji. W rogu, w fotelu pod wąskim oknem,
siedział łysy starzec, do którego mierzył z kuszy zdenerwowany Hamnisz. Twarz starca
widzieli już wcześniej jako oblicze widma. Bertia nadal mocno przytulała Saro.

– Ani drgnij! – cedził przez zęby Ronijczyk. – Nawet nie waż się myśleć o zaklęciach...
– Nic ci nie zrobię – odrzekł gospodarz zmęczonym głosem.
– A ja tobie chętnie... Ostatni mag, który tak sobie ze mną igrał nosi teraz w kręgosłupie

grot mojego bełtu i całą swą magiczną moc zużywa na to, by móc oddychać oraz poruszać
rękami i nogami.

– Nazywa się Aldmudoch... – stwierdził spokojnie starzec.
– Skąd wiesz? – zaskoczony Ronijczyk zniżył kuszę.
– Jestem Kiser, a ciebie zwą Hamnisz Nakłuwacz.
– Ty?... – Hamnisz całkiem opuścił broń. – Czemuś nie powiedział wcześniej.
– Znacie się? – spytał Ksin.
– Stare dzieje... – Ronijczyk odłożył kuszę na stół.
Bertia zaczęła lizać ucho Saro, który wsunął jej rękę pod sukienkę.
– Za tamtymi drzwiami znajdziecie łoże... – pokazał im gospodarz.
Kobieta podziękowała skinieniem głowy i pociągnęła łotrzyka do sypialni.
– Ja też przeżyłem parę przygód – powiedział Hamnisz do Ksina, kiedy za Bertią i Saro

zamknęły się drzwi.

– Owszem, przyszło mi to do głowy – skinął głową kotołak – kiedy tam na targu

wypowiedziałeś słowa: „szpony demona”. W Suminorze, Karze, Ronie, ani nawet w
Cesarstwie Archipelagu Południowego taki rodzaj magii bojowej nie jest znany. To czar nie z
naszego świata...

– To prawda – rzekł Kiser. – Ale on tego nie wiedział. Po prostu widział tę broń u maga

Aldmudocha, którego ciężko okaleczył.

– Co mag z innego świata robił w Suminorze?
– To było w Ronie – uściślił Hamnisz. – Na skraju Gór Pustych.

background image

– Magowie nie od dziś znają sposoby poruszania się pomiędzy światami – odparł Kiser. –

Kłopoty zaczynają się dopiero wtedy, gdy korzystając z tej wiedzy próbują osiągnąć władzę
wykraczającą poza granice rodzinnego świata. Tytuł Władcy Wszystkich Wymiarów Istnienia
nęci wielu ambitnych...

– Rodmin nigdy mi o tym nie mówił – zaoponował Ksin.
– Mag Rodmin nie wiedział.
– On?! To niemożliwe! On jest...
– ...nadwornym magiem króla Redrena – dokończył Kiser. – W czary drogi do innych

światów nigdy nie wtajemnicza się magów, którzy wmieszani są w politykę, bo rzecz łatwo
może dojść do uszu władcy złaknionego sławy i podbojów.

– Erkal?
– Tak, to on był naszym rezydentem w świecie Suminoru. Niestety, okazał się zbyt głupi.
– Waszym? Jest was więcej?
– Jesteśmy strażnikami światów, ale co jakiś czas któryś z nas dopuszcza się zdrady. Jak

teraz...

Z sąsiedniego pokoju dobiegło rytmiczne zgrzytanie łoża, a za moment bolesny skowyt

Saro. Mag, kusznik i kotołak przerwali rozmowę, nasłuchując mimowolnie. Nagle łotrzyk
zawył mrożącym krew w żyłach wrzaskiem mordowanego człowieka. Ksin i Hamnisz
odruchowo rzucili się w stronę drzwi, ale powstrzymał ich rozdygotany od namiętności głos
Bertii:

– Jeszczeeee... aaa!!!
Saro wręcz zadławił się krzykiem.
Kusznik i kotołak popatrzyli po sobie z osłupieniem. Kiser siedział z nieprzeniknioną

twarzą.

– Na czym to stanęliśmy? – zagadnął gospodarz. – Ach tak, na zdradzie! Poprzez

Pierwszy Świat wiedzie droga do wszystkich innych światów. Niebo Pierwszego Świata jest
co chwila niebem któregoś ze Światów Pochodnych, daje to fascynujące efekty
astronomiczne, jak może zdążyliście zauważyć. Często się zdarza, że ptaki przelatują
przypadkiem do Pierwszego Świata, a wiatr przywiewa nasiona ze wszystkich światów,
dlatego spotkać tam można tak wiele w interesujących roślin.

Jednak najciekawszą cechą Pierwszego Świata jest to, że po prostu nie ma on granic. Jest

całkowicie bezkresny. Z tej przyczyny, a także z powodu częstych zmian na niebie,
niezmiernie łatwo można się tam zgubić. Ci, którzy kiedyś wyruszyli na podbój Pierwszego
Świata błądzą w nim do tej pory jako hordy koczowników, o ile oczywiście zabrali ze sobą
kobiety. Można też bowiem napotkać tam żałosne gromady zgrzybiałych starców, które
kiedyś były dumnymi armiami zdobywców.

– Poprzednio mówiliście mi coś innego – odezwał się Ksin odwracając wzrok od drzwi

sypialni, zza których wciąż dochodziły spazmatyczne jęki, już znacznie cichsze.

background image

– Dostępujesz właśnie drugiego wtajemniczenia, zacny kapitanie – odpowiedział

gospodarz. – A zatem, jak mówiłem, Pierwszego Świata podbić nie można. Ci, którzy próbują
to uczynić szybko przestają być groźni. Bezkres przestrzeni i czasu nieubłaganie pozbawia ich
sił i środków, a często także wszelkiej ogłady i zmysłów. Znacznie bardziej niebezpieczni są
ci, którzy przechodzą przez Pierwszy Świat nie oglądając się na boki i, prowadzeni przez
magów-renegatów, niosą ogień i żelazo do innych Światów Pochodnych. Nie bywa tak
często, bo najpierw w Świecie Pochodnym, z którego wyrusza napaść, musi zapanować jeden
kraj, jedna władza i jedna wola. Potem, prędzej czy później, rodzi się plan podboju całego
Uniwersum.

– To szaleństwo! – rzekł Hamnisz.
– Tak, szaleństwo – zgodził się mag – ale kiedy masz taką szansę, lub wydaje ci się, że ją

masz, cóż cię może powstrzymać?

– Rozum... – zaczął kusznik.
– Nie! Człowiek nie ma aż tyle rozumu. Nigdy nie miał i mieć nie będzie.
– Ale wy... – wtrącił kotołak.
– Czasem wydaje nam się, że jesteśmy ponad tę żądzę, ale wiemy, że się mylimy. Kiedy

możliwość staje się realnością, kiedy bajeczna władza wydaje się być na wyciągnięcie ręki,
prędzej czy później pokusie ulega każdy z nas, magów-strażników. Na szczęście nigdy nie
zdarza się, by przytrafiło się to wszystkim na raz, ani nawet większości. Pozostali więc
zawsze potrafią powstrzymać renegatów. Przynajmniej potrafili do tej pory.

– A ty?
– Ja już uległem, lecz ze mną jest inaczej. Stać mnie na szczerość wobec was i siebie, bo

umieram i nie poprowadzę już żadnej armii. Gdy byłem młody i wierny ideałom, sam siebie
obłożyłem klątwą, która miała sprawić, by moje ciało samo pożarło się od środka, jeśli nie
dochowam wierności sobie. Może bym wciąż był zdrowy, lecz w przypływie idealizmu
nałożyłem na ten czar dodatkowo zaklęcie amnezji i zapomniałem o klątwie. Zrezygnowałem
w ten sposób z szantażowania samego siebie i nic prócz wiary w dobro nie powstrzymywało
mnie od pokusy władzy.

Jak się okazało, to zbyt mało. Uległem więc, przyłączyłem się do spisku i wtedy sobie

przypomniałem. Niestety, przypomnienie było możliwe dopiero po uaktywnieniu się zaklęcia
samozagłady. Zabawne, prawda? Sam siebie nawróciłem na drogę cnoty – szybko, skutecznie
i radykalnie...

Ksin i Hamnisz nic nie odpowiedzieli.
– Nie mogę się uleczyć, bo w młodości byłem nad wyraz zdolnym i pomysłowym

magiem... Jedyne, co mi pozostało, to odzyskać szacunek w oczach mojego dawnego „ja”, a
zatem pomóc wam. Pomóc światowi Suminoru, zanim uderzy na niego armia, której nie zdoła
powstrzymać żadne pojedyncze państwo. Walczycie teraz o to, by dać Suminorowi czas na
zjednoczenie i odparcie napaści.

background image

– Wszak moim zadaniem było nie dopuścić do bitwy światów! – sprzeciwił się kotołak.
– Tak, istotnie, wcale miało do niej nie dojść, bo Suminor miał zostać pokonany znacznie

wcześniej... – uśmiechnął się cierpko mag. – Pociesz się, kapitanie, że reszta magów-
strażników nadal tak myśli.

– A czemu to ja miałbym walczyć w obronie Suminoru? – zagadnął Hamnisz.
– Nasza umowa wciąż obowiązuje! – oznajmił Ksin.
– Jest coś więcej – rzekł Kiser. – Jesteś człowiekiem wolnym Nakłuwaczu, a w światach

z jedną władzą nie ma już miejsca dla ludzi wolnych, którzy chodzą gdzie chcą, robią co chcą
i dowolnie wybierają stronę, po której chcą walczyć. Skończą się twoje wędrówki z wierną
kuszą na ramieniu i targi o zapłatę.

– Ta mowa trochę mnie przekonuje – odparł Hamnisz – a potwierdzenie umowy

przesądza sprawę. Nadal jestem waszym najemnikiem!

– Podejdź do stołu, kapitanie – powiedział mag. – Pod papierami znajdziesz zwierciadło,

spojrzyj w nie!

Ksin zrobił o co go proszono, a Hamnisz zerknął mu przez ramię.
Zwierciadło odbijało obraz Pierwszego Świata. Na pierwszym planie widoczna była

znajoma, samotna skała. Po chwili pojawiły się dwie armie, atakujące strzygi i lecące ku nim,
lecz jeszcze zawieszone w powietrzu strzały o srebrnych grotach. Wszystko było tak, jak
znieruchomiało w momencie pojawienia się widma.

– Teraz zobaczysz ciąg dalszy – oznajmił Kiser.
Obraz ożył. Linia biegnących strzyg spotkała się z chmurą strzał. Nadnaturalnie szybkie

potworzyce z łatwością uchylały się przed pociskami i tylko kilka z nich bezwładnie
potoczyło się po murawie. Dopadły pierwszej linii wroga. Tutaj srebrne trójzęby i sieci
okazały się znacznie skuteczniejszą bronią. Strzygi były co prawda znacznie szybsze od
stawiających im czoła ludzi, ale póki sieciarze zachowywali zwarty szyk niewiele mogły im
zrobić. Miotały się, rzucały naprzód i odskakiwały poparzone nienawistnym metalem. Co
chwila któraś ugodzona głębiej ostrzami trójzęba padała w drgawkach na ziemię, kurczyła się
i najwyraźniej wtedy przestawało działać zaklęcie chroniące przed światłem dnia, bo
powalone strzygi stawały w płomieniach. Stojący za sieciarzami łucznicy strzelali bez
przerwy.

Zwierciadło nie przekazywało głosu, ale patrząc na rozwarte paszcze strzyg, ich drgające

języki, wybałuszone w furii oczy, w których nawet w dziennym świetle dawało się dostrzec
fioletowy blask, łatwo można było wyobrazić sobie nieziemski ryk i zawodzenie rozlegające
się nad przyszłym polem bitwy.

W niecały kwadrans od rozpoczęcia ataku zginęła jedna trzecia strzyg, ale pozostałe

atakowały nadal z zajadłością nie znającą instynktu samozachowawczego. Dymiącymi
pazurami darły srebrne sieci, uchylały się od ciosów i próbowały dosięgać ludzi. W paru
miejscach im się to udało, wywleczeni z szyku sieciarze byli natychmiast rozszarpywani na

background image

strzępy, ale luki szybko uzupełniano. Linia obrońców wyginała się, lecz tylko nieznacznie
ustępowała przed furią strzyg.

Choć nie ulegało wątpliwości, że potworzyce nie cofną się i będą atakować aż zginą

wszystkie, nie wydawało się możliwe, aby zdołały opanować pole.

Do czasu aż przed linię wojsk Suminoru wystąpili kusznicy. Stanęli w dwuszeregu,

pierwsza linia przyklękła, złożyli się i wystrzelili wszyscy na raz. Salwa zwykłych bełtów po
prostu przeleciała przez plecy stłoczonych strzyg, nie szkodząc im, a co najwyżej budząc
tylko większe rozdrażnienie, i powaliła całe połacie szyku sieciarzy. Strzygi runęły w wyrwy.
Zdawało się jakby ludzie wpadli w maszynę do siekania mięsa. W górę poleciały oderwane
ręce, głowy i kłęby wyrwanych wnętrzności. Pierwsze linie wrogiej armii opanował chaos, w
który kusznicy wbili jeszcze jedną morderczą salwę, po czym sprawnie zmienili ustawienie,
tworząc we własnym dwuszeregu przejścia dla trzeciej linii wojsk Suminoru.

To były kotołaki. Ksin z napięciem wpatrzył się w lustro, starając się dostrzec wśród nich

własne rysy albo przynajmniej podobieństwo wskazujące, że patrzy na swoich potomków.
Nic takiego nie zauważył.

Kotołaki szły same, bez przewodników podobnych do tych, którzy prowadzili na

smyczach strzygi. O ile nacierające wcześniej potworzyce były czymś na kształt żywiołu, fali
nienawiści opętanej żądzą mordu, to teraz widać było, że do walki idą myślące drapieżniki.
Bestie zbliżały się truchtem i jakby od niechcenia przekształcały w biegu. Po prostu pochylały
się ku ziemi i dalej już kontynuowały bieg na czterech łapach. Nie przyspieszały, jedynie ich
ruchy nabierały płynności i sprężystości. Kolejno dobiegały do szalejących strzyg, za ich
plecami przysiadały na tylnych łapach i wybrawszy dogodny moment i miejsce, potężnymi
susami wyskakiwały w górę, przelatywały nad łbami potworzyc i wpadały w tłum wrogów.
Wkrótce nad pole bitwy uniosła się czerwona chmura rozbryzgiwanej krwi.

W zwierciadle znów pokazała się linia wojsk Suminoru. To było już zwykłe wojsko. Nie

zanosiło się, aby ciężkozbrojna, suminorska piechota miała w tej bitwie wiele do roboty.
Ludzie tylko stali śledząc postępy stworów Onego, które zaczynały już spychać całą wrogą
armię, z każdą chwilą coraz bardziej upodabniającą się do bezładnej gromady przerażonych
ludzi, myślących tylko o własnym ratunku.

W centrum obrazu pojawiło się dowództwo suminorskiej armii. Rozkazy wydawała

siedząca na koniu, energiczna młoda kobieta w złotej koronie. Twarz królowej wykazywała
uderzające podobieństwo do oblicza Redrena. U strzemion władczyni warowały dwa
przekształcone potwory – wilkołak i kotołak. Ksin dostrzegł też, że jej koń ma długie, jakby
dzicze kły i czerwone ślepia. W pewnej chwili młoda królowa skrzywiła usta w doskonale
znanym Ksinowi grymasie, zdjęła koronę i beztrosko zawiesiła ją na łęku siodła. Wtedy obraz
zniknął, a w zwierciadle pojawiły się twarze Ksina i Hamnisza.

– To Gentaja II, prawnuczka twojego króla, kapitanie – powiedział z wysiłkiem Kiser.

Klątwa musiała działać szybko, bo mag wyglądał znacznie gorzej od kiedy tu weszli. – Jak

background image

widzisz, nieźle sobie poradzi. Od was teraz zależy, czy będzie miała okazję stanąć do tej
bitwy.

– W życiu nie widziałem takiej jatki... – mruknął Ronijczyk.
– W istocie. Po tej rzezi magowie, przerażeni wizją suminorskich potworów

wdzierających się do kolejnych światów, zamkną na głucho swoje przejścia do Pierwszego
Świata. Strach jest wielkim strażnikiem wolności i sprawiedliwości... – Kiser rozkaszlał się
gwałtownie, na usta wystąpiła mu czarna piana. – Czas mój bliski... – wydyszał. – Tam... –
pokazał półkę – przygotowałem dla was...

Hamnisz wziął wskazaną szkatułkę, przeniósł na stół i otworzył.
– Srebrne bełty! – zawołał ucieszony wyjmując pociski związane w gruby pęczek. –

Równo dwa tuziny – stwierdził – a tu trzy tuziny stalowych, doskonale! A te?...

– Ostrożnie! – przestrzegł go mag. – Nie dotykaj grotów!
– Co to za metal?
– Beryl. W waszym świecie nieznany. Jest trujący dla ludzi, a dla potworów o wiele

bardziej szkodliwy od srebra. Nawet draśnięcie berylowym ostrzem nie zagoi się, dopóki cała
rana nie zostanie wycięta razem z otaczającą ją skórą i mięśniami. Na głębsze zranienia nie
ma ratunku.

– Pół tuzina – mruknął Hamnisz starannie pakując groźne pociski. – Zrobię z nich dobry

użytek...

– A to co takiego? – Ksin wyjął ze szkatułki pęk niepozornych wisiorków z pospolitych

metali i kamieni, pokrytych prymitywnymi rytami. Wisiały na zwykłych rzemykach lub
wręcz parcianych sznurkach.

– Kiedyś były to tandetne talizmany sprzedawane przez jarmarcznych szarlatanów –

powiedział Kiser. – Teraz każdy z nich obłożony jest klątwą „szponów demona”...

Kotołak gwałtownie odłożył artefakty na stół.
– Bez obaw! – uspokoił go mag. – Są stabilne. Aby wyzwolić klątwę należy ścisnąć

amulet w dłoni, wypowiedzieć słowa: „Drap do krwi” i od tej chwili masz równo pięć
uderzeń serca, żeby rzucić tym we wroga. „Szpony demona” rozerwą każdego, kto znajdzie
się mniej niż dziesięć kroków od miejsca upadku artefaktu. Przygotowałem ich tuzin, więc
możecie poszatkować nimi całkiem spory oddział.

– Działają na potwory? – spytał Hamnisz wybierając dla siebie trzy amulety. Zawiesił je

sobie na szyi.

– Oczywiście.
– Co właściwie mamy robić? – odezwał się Ksin.
– Tu, w tym mieście mieliście tylko zginąć. Teraz musicie się stąd wydostać. Nie mam

już siły, by chronić was poza moim domem. I nie dam też rady przenieść was tutaj drugi raz,
jeśli znów wpadniecie w kłopoty.

– A jak już wyjdziemy z miasta? – dopytywał się kotołak.

background image

– Tam na dnie jest jeszcze mapa z zaznaczoną drogą pomiędzy światami. Dzięki niej

traficie do Pierwszego Świata, a stamtąd do świata maga Korathosa, który zaplanował podbój
Suminoru. Ja na swoje nieszczęście postanowiłem mu w tym pomóc... – Kiser smętnie
pokiwał głową. – To jego słudzy ścigali was dzisiaj.

Kotołak wyjął i rozwinął mapę.
– W niej jest zaklęty mój głos – oznajmił mag. – Gdy któreś z was dotknie mapy palcem

w wybranym miejscu, usłyszycie niezbędne wskazówki dotyczące tej okolicy i dalszej drogi.
Dokładnie opisałem wam drogę do Pierwszego Świata i stamtąd do świata Korathosa.

– Mówiłeś, że nie wszyscy magowie-strażnicy należą do spisku – rzekł Ksin. – Może

powinniśmy wezwać ich do pomocy?

– Jak sądzisz... – rozkaszlał się Kiser. – Komu uwierzą? Korathosowi, jednemu spośród

siebie, czy włóczędze z obcego świata? Jeżeli już mają uwierzyć w spisek, to raczej taki,
który doprowadzi do dominacji świata Suminoru. Wszyscy widzieli już wizję bitwy...

– Jest jakiś sposób żeby zdemaskować Korathosa?
– Starannie zadbaliśmy o to, by nie było żadnych dowodów.
– Jesteś świadkiem.
– Nie pożyję tak długo, aby złożyć swoje świadectwo w czasie najbliższej Koniunkcji

Światów. Mogę wam dać zapis naszej dzisiejszej rozmowy, ale nie będzie on dość
wiarygodny, jeśli nie poprzecie go innymi dowodami. To tamten mleczny kryształ na półce –
pokazał. – W nim zapisuje się każde słowo wypowiedziane w tej komnacie.

– Z tego co mówiłeś, świat Korathosa jest jedynowładztwem? – Nie poddawał się Ksin. –

Czy to nie wystarczy za dowód?

– Bo ma możliwość przeprowadzenia podboju? – wzruszył ramionami Kiser. – Każdy

mężczyzna ma możliwość być gwałcicielem i zabójcą, ale co z tego? Oficjalnie Korathos nie
jest władcą swojego świata. Wtajemniczeni magowie spotykają się zawsze w Pierwszym
Świecie, penetracja cudzego świata uznawana jest za przejaw złych zamiarów.

– Ale wy wchodziliście do Suminoru! – wtrącił Hamnisz.
– Bo mieliśmy złe zamiary – uciął Kiser. – Nie liczcie na innych strażników, bo nie

możecie przewidzieć co zrobią. Może snują jakieś własne plany podbojów? W najlepszym
razie jedni uwierzą wam, a inni nie i doprowadzi to do magicznej wojny na wielką skalę. To
rzeczywiście może skończyć się kolejną otchłanią niebytu w Pierwszym Świecie.

Magowie-strażnicy sądzą, że idziecie do świata Korathosa po zbłąkanych tam

Suminorczyków i niech tak zostanie. Oficjalnie Korathos jest zobowiązany udzielić wam
wszelkiej pomocy. Jeśli jednak to zrobi i wyda wam Suminorczyków, połączenie między
waszymi światami ulegnie osłabieniu i znów stanie się dostępne tylko dla magów. Nie
przejdzie armia gotująca się do podboju.

Tylko ja wiem, że Korathos specjalnie polował na waszych ludzi zabłąkanych w innych

światach. Dla ciebie, kapitanie, pozostały już, że tak powiem, marne resztki...

background image

– Ciesz się, że umierasz – obraził się Hamnisz. – Bo gdyby nie to, szybko przekonałbyś

się, kto tu jest marną resztką!

– Zatem jeśli nic nie zrobimy, z domu Erkala wyjdzie nie fala rozchwianej magii, jak

sądziliśmy z Rodminem, lecz wielka, obca armia... – zamyślił się Ksin.

– Będą wychodzić bardzo długo, niczym niekończąca się rzeka ludzi i koni –

dopowiedział umierający mag. – Rychło rozbiorą ten dom, by nie przeszkadzał taborom i
machinom oblężniczym. A rozchwianej magii już nie ma, Korathos ustabilizował ją
osobiście, aby nie przeszkadzała jego wojskom. Zachował tylko zewnętrze pozory dla
zniechęcenia twego przyjaciela Rodmina...

– Musimy więc zabić Korathosa? – spytał Hamnisz biorąc ze stołu kuszę i uważnie się jej

przyglądając.

– Możesz też Nakłuwaczu przekonać go, aby poprzestał na władzy tylko w swoim

świecie... – uśmiechnął się z wysiłkiem Kiser. – Dosyć, nie męczcie mnie już dłużej! – usunął
się bezwładnie w fotelu. – Zaraz się zacznie agonia... Chcę zostać sam...

Otworzyły się drzwi i w progu sypialni stanęła Bertia. Wyglądała na bardzo zadowoloną i

szczęśliwą.

– Gdzie Saro? – kotołak zerknął do środka.
– Siedzi pod łóżkiem i przeżywa... – uśmiechnęła się szeroko.
– Jesteście parą zwyrodnialców! – rozzłoszczony ostatnią wypowiedzią maga Hamnisz

obrócił swój gniew w inną stronę.

– Poczekaj! Przypomnę ci to, jak przyjdziesz się na mnie położyć...
– Obejdzie się!
– Prawda, zapomniałam, ty masz swoją kuszę! Możesz z niej swój męski członek

wystrzelić do samego nieba. Inni wszak muszą radzić sobie znacznie bardziej przyziemnie...

– Wyjdźmy stąd! – powiedział Ksin spoglądając znacząco na siedzącego w fotelu maga.
– A co z nim? – zainteresowała się Bertia. – Czegoś posiniał... Idzie w sztywniaki?
– Wyjdź!
– Dobrze już dobrze... – cofnęła się do sypialni i pochyliła nad podłogą. – Wyłaź

szczurku! Zbieramy się stąd!

Saro wypełzł niemrawo. Miał podrapane czoło i policzki, odgryziony prawego kawałek

ucha, zakrwawioną poniżej szyję, ramię oraz plecy. Zdaje się, że Bertia w przypływie
namiętności rozdrapała mu ranę od noża. Pomimo tylu obrażeń na pokiereszowanej twarzy
łotrzyka malował się wyraz głupawego szczęścia, niczym u niewinnej panienki uwiedzionej z
nagła w krzakach koło domu.

Łotrzyk natychmiast przytulił się do Bertii, która zaczęła głaskać go jak psa. Hamnisz

widząc to chciał splunąć na podłogę, ale powstrzymał się przez wzgląd na umierającego
gospodarza. Ronijczyk odwrócił się więc demonstracyjnie i zaczął zbierać ze stołu
przygotowane dla nich rzeczy.

background image

Mag nie zareagował już na podziękowania ani słowa pożegnania. Zostawili go samego,

zeszli na dół i zebrali się w kuchni. Hamnisz natychmiast zaczął szperać w spiżarni, a Ksin
streścił Bertii i Saro opowieść Kisera.

– Uważam, że powinniście wziąć po jednym talizmanie ze „szponami demona” –

oznajmił na koniec. – Może się wam przydać.

Saro z obawą założył wisiorek zrobiony z zaśniedziałej, miedzianej monety. Bertia

wybierała dłuższą chwilę.

– Nie ma nic ładniejszego? – zdecydowała się w końcu na kawałek kolorowego szkła. –

Nawet kurwie nie wypada nosić czegoś takiego – stwierdziła zdegustowana. – Ludzie
pomyślą, że daję za darmo...

– Bo to prawda – rzucił od niechcenia Hamnisz.
– Nie wszyscy muszą o tym wiedzieć! – Bertia dumnie uniosła głowę i odwróciła się do

niego plecami.

– W tym rzecz, aby nikt nie chciał ci tego ukraść – wyjaśnił kotołak. – Ja wezmę cztery, a

reszta dla Hamnisza.

– Nie podzielimy się po połowie? – spytał Ronijczyk układając na stole bochenki chleba i

płaty wędzonego mięsa.

– Ja mam własne pazury... – zauważył Ksin.
– No, chyba że tak... – Hamnisz powiesił sobie na szyi trzy następne talizmany. – Zjecie

coś?

– A pewnie! – Bertia natychmiast wgryzła się w mięso, rozerwała bochenek chleba i

podała kawałek Saro.

Ksin siadł za stołem, podparł głowę dłonią.
– Napiłbym się wina – oznajmił. – Jest?
– Nawet całkiem przyzwoite – stwierdził kusznik i postawił na stole gliniany dzban. –

Zaraz znajdę jakieś kubki...

– Może byś go opatrzyła? – Ksin spojrzał wymownie na Saro, kiedy Hamnisz nalewał

wino.

Bertia uśmiechnęła się tylko.
– Nie chcę! – niespodziewanie zaoponował łotrzyk. – Niech boli, ból jest piękny...
– Do kata, coś ty z nim zrobiła?! – zirytował się kotołak.
– Nie twoja sprawa, kapitanie. To mój mężczyzna i jest nam razem dobrze. Chcesz

wtrącać się do tego, co robię w łożu? – wydęła usta. – Mówić mi jak mam dawać? Chętnie
posłucham, ale najpierw sam się ze mną połóż...

– Co, nie miałaś jeszcze kotołaka? – zagadnął zaczepnie Hamnisz.
– A tak, nie miałam! – Bertia spojrzała Ksinowi prosto w oczy. – Dla zakładu dawałam

nawet ghulom w krypcie, więc myślałam, że nic mnie już nie zaciekawi. Jednak życie pełne
jest niespodzianek...

background image

Kotołak zamiast odpowiedzieć podniósł kubek do ust. Wino było rzeczywiście przednie.
– Co robimy? – spytał Hamnisz dopiwszy swoją porcję.
– Saro się najpierw umyje, bo nie myślę chodzić po mieście z napoczętą ofiarą strzygi –

zdecydował Ksin.

Bertia znacząco szturchnęła łotrzyka w bok. Saro wstał, wypił wino, po czym odszukał

miskę oraz cebrzyk z wodą i z grubsza doprowadził się po porządku. Ledwie skończył, przez
cały dom przebiegło konwulsyjne drżenie, jakby dreszcz biegnący od fundamentów po
czubek dachu.

– Kiser zmarł – oznajmił kotołak. – Właśnie straciły moc czary chroniące ten dom przed

ogniem oraz niepowołanymi oczami i uszami, zwłaszcza przed magicznym skanowaniem. Od
tej chwili słudzy Korathosa wiedzą już gdzie jesteśmy. Zbierajcie się!

– Znasz się na magii, kapitanie? – spytał Hamnisz podnosząc kuszę.
– Znam, jednak nie na tyle, by samemu rzucać zaklęcia – odrzekł Ksin wstając zza stołu.
Ronijczyk wyjrzał przez okno.
– Jest jeszcze widno i wielu ludzi na ulicach – stwierdził. – Chyba nie powinniśmy

wdawać się w walkę na oczach tylu świadków. To nie żaden zaułek, lecz jedna z głównych
ulic, nieopodal rynku. Jak nabiegnie straż miejska nie damy rady.

– Masz rację – zgodził się Ksin po namyśle. – Zaczekamy na nich tutaj... Sprawdź gdzie

są tylne drzwi. Bertia i Saro stańcie w oknach na piętrze, tylko nie pokazujcie się zanadto.
Musimy ich tu wpuścić i zabić wszystkich! Ja będę przy drzwiach od ulicy, Hamnisz osłania
mnie stojąc na schodach. Nie używajcie tu „szponów demona”, bo jest za mało miejsca.
Bertia bierzesz żywność. Jak się zacznie, ty i Saro macie się trzymać Hamnisza. Jasne?

Bertia posłusznie skinęła głową. Najwyraźniej dobrze wiedziała kiedy trzymać język za

zębami.

– A co ja mam robić? – spytał Saro.
– Przeżyć! – rzekł kotołak. – Jesteś nam potrzebny żywy. Chociaż lubisz ból, trzymaj się

z daleka od walki, chyba że ona przyjdzie do ciebie. Jaką broń lubisz?

– Najbardziej? – wyszczerzył się łotrzyk. – Zakrzywiony kozik do obcinania mieszków...
– Znajdź sobie jakiś nóż! – Ksin zignorował żart i wyszedł do sieni.

background image

9.

D

ROGA PRZEZ ŚWIATY

Drzwi wejściowe były zamknięte. Kotołak odsunął rygiel i uchylił je odrobinę, na tyle, by

zachęcały do wejścia w zasadzkę i nie zwracały uwagi przypadkowych przechodniów.
Następnie zmienił postać i wdrapał się na gzyms nad wejściem. Było tu zbyt wąsko, więc
drapiąc pazurami tynk i wczepiając w szczeliny między cegłami wszedł na belkę podpierającą
ukośnie strop. Sadowiąc się na niej wzniecił tuman kurzu, przybrał możliwie najwygodniejszą
pozycję do zeskoku i znieruchomiał. Był jakieś dziesięć łokci nad podłogą przedsionka.

Hamnisz tymczasem, przy pomocy stołka owiniętego jakąś tkaniną zasłonił okienko na

piętrze sprawiając, że górna część schodów zniknęła w głębokim mroku. Kusznik z gotową
do strzału bronią stanął w najciemniejszym miejscu. Ksin widział go doskonale, ale wiedział
też, że ani oczy człowieka ani zmętniały wzrok żywego trupa nie są w stanie dostrzec
Hamnisza.

– Jesteś gotów, kapitanie? – odezwał się Ronijczyk.
Ksin nie mógł mówić, więc tylko skinął ogonem. Hamnisz nie zauważył ruchu, zatem

ponowił pytanie. Wtedy kotołak odwrócił ku nie mu łeb i spojrzał wprost na kusznika. Ten
zobaczył jak wysoko w ciemności pod sufitem rozbłyskują dwa pałające zielonym ogniem
ślepia, które wykonały lekki, twierdzący ruch w górę i w dół.

– W porządku, rozumiem – powiedział Hamnisz.
– Idą! Są na ulicy! – dobiegł z góry głos Saro.
– Trzech podchodzi od tyłu! – dodała Bertia. – Dwóch ma kusze!
– Zrozumieliśmy! – zawołał półgłosem Ronijczyk.
Kotołak zamknął oczy i wsłuchał się w dochodzące z ulicy odgłosy. Usłyszał stanowcze

kroki siedmiu ludzi. Kiedy podeszli bliżej i przystanęli pod drzwiami, stwierdził, że oddycha
tylko dwóch spośród nich. Drzwi skrzypnęły cicho i od razu weszli. Żywe trupy nie znały
wahania, ruszyły przodem. Dwaj, których serca jeszcze biły, trzymali się z tyłu. Jednocześnie
zaskrzypiały drzwi w głębi domostwa, przy tylnym wejściu.

Zatem dziesięciu!
Hamnisz miał tylko sześć strzałów, z tego co najmniej dwa musiał przeznaczyć na walkę

z kusznikami. Wynikało z tego, że Ksin powinien wziąć na siebie przynajmniej czterech, a
najlepiej sześciu... Musiał być zatem szybki.

background image

Byli już pod nim. Kotołak przyglądał się im chwilę zmrużonymi oczami, następnie

odepchnął od belki i, szeroko rozpościerając łapy, bezszelestnie spadł na wrogów, niczym
wielki, czarny nietoperz.

Pazury obu przednich łap wbiły się głęboko w czaszki dwóch żywych trupów. Trzeciego

chwycił zębami za kark, po czym, nie bacząc na wściekły trzask łamanych czaszek i
kręgosłupów, gwałtownie pociągnął swoje ofiary ku sobie i na siebie.

Osłonił się nimi jak tarczą i było to najrozsądniejsze co mógł uczynić, gdyż w tym

momencie spadły na niego ciosy czterech pozostałych zabójców. Palący ból w tylnej łapie
oznaczał, że draśnięto go srebrnym ostrzem. Pozostałe klingi ugrzęzły z chrzęstem w
trzymanych przez Ksina ciałach, powodując ich gwałtowne drgawki.

Kotołak skręcił się gwałtownie, pazury tylnych łap zazgrzytały przeciągle po kamieniach

przedsionka, ale zaczepiły o jakiś występ, znajdując punkt oparcia. Ksin złapał równowagę.

Stanął przed nimi na tylnych łapach i wyprostował się na całą wysokość, trzymając w

pysku jednego napastnika, a dwóch pozostałych, niby szmaciane lalki, w uniesionych do góry
przednich łapach. Na moment znieruchomiał w tej pozie – niczym upiorna, żywa szubienica.

Widok okazał się ponad siły jednego z napastników, w którym biło jeszcze serce.

Człowiek ten wrzasnął ze strachu i rzucił się do ucieczki. Bełt Hamnisza z hukiem przyszpilił
go do drzwi. Srebrny grot wyszedł z ciała, ale kusznik dobrze wiedział do kogo strzela.
Mierzył w kręgosłup tak, aby jak najwięcej drobin miękkiego metalu, roztartego na kościach,
pozostało w głębi ciała.

Przemiana w żywego trupa zaczęła się w chwili śmierci, lecz srebro skutecznie ją

powstrzymało. Tylko kanał rany zaczął jarzyć się szkarłatnym blaskiem, przeświecającym
przez ciało i ubranie.

Ksin poczuł w pysku smak krwi. Na szczęście nie była to krew żywego człowieka,

działająca jak narkotyk odbierający samokontrolę i ujawniająca otchłanie furii i nienawiści, a
jedynie mdląca trupia posoka. Kotołak puścił ofiarę z przegryzionym karkiem i parsknął śliną,
by pozbyć się z pyska metalicznego posmaku.

Następny wystrzelony z ciemności bełt zwalił z nóg drugiego człowieka. Ten zginął

inaczej niż pierwszy. Pocisk musiał przeszyć serce, pozostawiając w nim drobiny srebra, i w
momencie rozpoczęcia Przemiany klatka piersiowa wręcz eksplodowała od środka. Magiczna
siła prawie rozprostowała żebra, zamieniając ciało w ochłap najeżony odłamkami kości.

Dwa pozostałe martwiaki niczym się nie przejęły. Zaatakowały unosząc sztylety, nie

oglądając się na ginących za nimi żywych towarzyszy. Kotołak zamachnął się i uderzył na
krzyż trzymanymi w pazurach ciałami. Siła uderzeń rozerwała nadwerężone czaszki. Ksinowi
w obu łapach pozostały tylko skalpy i kawałki kości, ale nacierające żywe trupy zostały
zwalone z nóg i przygniecione niemal odgłowionymi ciałami. Skoczył na nich, zanim zdążyli
się wygrzebać. Pierwszego uderzył z rozmachem prawą łapą, doszczętnie miażdżąc mu piersi,
po czym czubkami pazurów wydłubał spomiędzy kostnych drzazg okaleczone serce i cisnął je

background image

pod ścianę. Drugiego martwiaka najpierw tylko przycisnął lewą łapą do podłogi, żeby mu nie
przeszkadzał rozprawić się z pierwszym. Ostatni przeciwnik zdołał jednak przekręcić się na
brzuch i zaczął wstawać. Kotołak skoczył mu na plecy wszystkimi czterema łapami, zagłębił
pazury w krzyż pomiędzy łopatki i wyrwał cały kręgosłup. Oprawiony jak ryba martwiak, z
koszmarną raną, nie zamierzał jednak kończyć egzystencji. Lecz Ksin nie tracił czasu na
dobijanie. Pozostawił drgające, wpół sfiletowane ścierwo i ruszył na pomoc Hamniszowi.

W porę, jak się okazało. Trzej napastnicy, nadchodzący z tyłu domu, działali znacznie

mniej bezmyślnie niż horda, która wtargnęła od ulicy. Do środka weszło tylko dwóch, trzeci
zauważył, że okno na piętrze jest czymś osłonięte, więc pozostał na zewnątrz i odczekawszy
chwilę strzelił z kuszy, strącając z parapetu owinięty tkaniną stołek.

Przyczajony w kącie Hamnisz znalazł się nagle w pełnym świetle. Dotychczas mrok w

górze schodów przecinała tylko wąska smuga jasności, wpadająca szczeliną umyślnie
zostawioną przez Ronijczyka. Teraz okazało się, że drugi zabójca, także kusznik, stał tylko o
krok od smugi światła, której przekroczenie oznaczałoby jego śmierć. Domyślił się tego,
zatem z kuszą gotową do strzału czekał w mroku na dalszy rozwój wypadków. Fala światła
ogarnęła więc obu kuszników, mierzących do siebie z odległości niespełna trzech kroków...

Przez jedną chwilę, olśnieni nagłym blaskiem, stali nieruchomo jak dwa posągi. Biegnący

po schodach kotołak nie zdążył dopaść przeciwnika Hamnisza. Zabrakło pół skoku, kiedy
obaj strzelcy równocześnie nacisnęli spusty kusz...

Pazury Ksina trafiły w pustkę, bo siła uderzenia bełtu zmiotła cel jego ataku. Sługa

Korathosa, przybity do ściany jak motyl, wierzgnął w drgawkach, kiedy magia, agonia i
srebro rozpoczęły walkę o władzę nad jego ciałem.

Hamnisz z przeciągłym sykiem wypuścił powietrze z płuc. Kotołak obejrzał się na niego.

Pobladły Ronijczyk dochodził do siebie. Nie był ranny, tylko otrząsał się z szoku, widać było,
że wraca z dalekiej podróży.

– Pas... – wydyszał – jeszcze raz zadziałał...
Ksin skinął łbem, przysiadł na tylnych łapach i potężnym susem wyskoczył przez okno

nad schodami. Znalazł się dokładnie nad strzelcem, który zajęty był napinaniem kuszy. Jej
cięciwę zaczepił o specjalne haki na pasie, włożył stopę w strzemię pod łukiem i właśnie
prostował nogę. Był już bliski zaczepienia cięciwy o orzech, kiedy kątem oka ujrzał spadający
na niego kłąb mięśni, futra i szponów...

W panice wysunął stopę ze strzemienia. Zwolniona nagle kusza skoczyła w górę,

uderzając swego właściciela kolbą w podbródek. Zgruchotała szczękę, wygięła głowę do tyłu
i wyłamała podstawę czaszki, odrywając rdzeń kręgowy od mózgu.

Ksin nawet nie dotknął przeciwnika. Spadł na cztery łapy, natychmiast przybrał ludzką

postać, wstał i ocenił sytuację. Obrażenia spowodowane kolbą kuszy były zbyt wielkie nawet
jak na żywego trupa, w którego natychmiast przekształcił się pechowy strzelec.

background image

Magiczna wiedza Ksina podsunęła mu wyjaśnienie, że tego typu martwiaki do sprawnego

działania potrzebowały minimum koordynacji ruchów, którą mogła zapewnić tylko całość
najistotniejszych dróg nerwowych. To, co leżało na trawie zachowywało pozory życia, ale
każda część ciała funkcjonowała niezależnie od innych. Ręce, nogi i głowa wykonywały
ruchy w najróżniejszych kierunkach, a wybałuszone oczy patrzyły w przeciwne strony jak u
kameleona.

Ksin bez obaw chwycił przeciwnika za pas i powlókł go do wnętrza domu, żeby nie

przyciągnął niczyjej uwagi. Wewnątrz porzucił pod ścianą ciało wijące się niczym ogłupiała
ośmiornica, starannie zamknął tylne drzwi i ruszył na górę.

Hamnisz tymczasem poradził sobie ze stresem i ostatnim zabójcą. Ów stał nieruchomo u

szczytu bocznych schodów, w miejscu gdzie łączyły się one z półpiętrem, na którym walczył
Ronijczyk. Bełt przeszył na wylot obie skronie sługi Korathosa i przyszpilił głowę do futryny.
Zdaje się, że napastnik chciał zerknąć co się dzieje na półpiętrze, bo ostrożnie wychylił głowę
i w tej pozycji już pozostał...

Z wnętrza przebitej głowy wydobywała się charakterystyczna czerwona poświata,

wywołana reakcją srebra i klątwy usiłującej nadać martwemu ciału pozór życia.

– Ciekawe, o czym on teraz myśli? – Hamnisz stał obok z kuszą na ramieniu i przyglądał

się z ciekawością. Z góry schodzili już Saro i Bertia.

– Chyba teraz ty, kapitanie, powinieneś się umyć... – powiedział łotrzyk z krzywym

uśmiechem.

Ksin i bez niego doskonale wiedział jak wygląda.
– Znajdźcie jakieś płaszcze z kapturami! – rozkazał i poszedł do kuchni.
Miska, w której mył się Saro, pachniała świeżą ludzką krwią... Kotołak przełknął ślinę i

poszukał innego naczynia. Doprowadzając się do porządku pomyślał, że obłożenie zabójców
klątwą przekształcającą ich natychmiast w martwiaki było bardzo szczęśliwą okolicznością.
Gdyby bowiem przyszło mu zagryzać żywych ludzi, konsekwencje mogły być nieobliczalne.

Sama myśl o tym sprawiła, że w oczach Ksina pojawił się fioletowy błysk. Naprawdę nie

wiedział, czy zdołałby się powstrzymać przed połknięciem choćby kropli. A wtedy...
Wzdrygnął się. Była to jego słaba strona, o której Korathos w żadnym wypadku nie powinien
się dowiedzieć...

– Ruszamy! – wyszedł z kuchni wycierając twarz ścierką. Wziął płaszcz, który podał mu

Saro.

– Nie trzeba ich dobić? – zapytał Hamnisz wskazując trzy żywe trupy wciąż pełzające po

podłodze w sieni.

– Szkoda zachodu – odparł Ksin. – Już się umyłem.
– To może rzucić im ten wisiorek ze szponami? – zaproponowała Bertia.
– Zachowaj go na później – rzekł Hamnisz naciągając na głowę kaptur.
Wyszli na ulicę i starannie zamknęli za sobą drzwi.

background image

– Ale się jakiś złodziej zdziwi jak tu wejdzie... – skomentował Saro.
Ksin poprowadził ich najpierw do rynku, a potem, zdając się na swoje instynktowne

wyczucie kierunku, ruszył w kierunku bramy, którą weszli do miasta. Do zachodu słońca
mieli jeszcze sporo czasu, więc liczył na to, że brama wciąż będzie otwarta i wyjdą nie
zwracając na siebie zbytniej uwagi.

Te rachuby zawiodły, kiedy tylko zobaczyli bramę. Kłębił się przed nią spory tłum

mieszczan, chłopów i żołnierzy. Ksin postał tam Saro, żeby wypytał co się dzieje, a sam z
Bertią i Hamniszem postanowił zaczekać na niego w bezpiecznej odległości, za rogiem jednej
z przecznic. Tu Bertia natychmiast rozchyliła płaszcz, podwinęła sukienkę wysoko za kolana i
zaczęła niedwuznacznie wdzięczyć się przed kotołakiem i Ronijczykiem.

Gdyby teraz przypadkiem zainteresował się nimi jakiś przechodzień, miałby wszelkie

powody uznać, że ma do czynienia z dwoma mężczyznami dobijającymi targu z ladacznicą.

Saro wrócił po kwadransie.
– Straż wypytuje wszystkich wychodzących z miasta! – oznajmił patrząc ze zdziwieniem

na Bertię. – Pytają ludzi kim są i co robili w mieście. Podobno szukają jakiś obcych...

Ksin i Hamnisz wymienili znaczące spojrzenia. Tylko Bertia nie wypadła z roli i z bardzo

pretensjonalną kokieterią pokazała łotrzykowi nogę.

– Co ty wyprawiasz? – Saro wytrzeszczył na nią oczy.
– Udaję głupku! – zdenerwowała się kobieta. – Chcesz żeby wszyscy wokół zaczęli się

zastanawiać, co to za ptaszki czają się za rogiem i czego tutaj szukają?

– Co robimy, kapitanie? – spytał Hamnisz ostentacyjnie obmacując pierś Bertii.
– W żadnym razie nie powinniśmy zostawać tu na noc – odparł Ksin.
– Ale teraz nie wyjdziemy – stwierdził Saro skwapliwie poklepując Bertię po pośladku.
– Spróbujemy po zamknięciu bramy – zdecydował kotołak zaglądając kobiecie za dekolt.
– Może być kłopot ze strażą... – rzucił od niecenia Ronijczyk.
– Zdajcie się na mnie – oznajmiła Bertia wyzywająco kręcąc biodrami. – Wezmę ich na

siebie!

– Niby jak? – spytał Ksin.
– Dosłownie! – zalotnie pokazała mu ramię.
– Sądzisz, że uda ci się ze strażnikami na służbie?
– Drogi kapitanie! – Bertia wydęła wargi w sposób, który z daleka mógł wyglądać na

zachętę do pocałunku. – Kiedy się okazuje, że pierwszą kolejkę daję darmo, to nie ma takiej
armii, która mogłaby wtedy zachować dyscyplinę...

– Chyba jej wierzę – stwierdził Hamnisz.
– Z moją gwardią by ci się nie udało – mruknął kotołak.
– Spróbujemy jak wrócimy! – kobieta obróciła się w szybkim piruecie. – Chcesz się

założyć, kapitanie? Jak przegrasz, spędzasz ze mną noc...

– Spróbujemy tutaj, masz wolną rękę – Ksin zignorował propozycję.

background image

– Musimy zaczekać do zmierzchu – odpowiedziała.

* * *


Czas do zamknięcia bramy przeczekali spacerując po mieście. Starali się sprawić

wrażenie, że są grupką amatorów wieczornej rozrywki, snujących się od szynku do szynku.
Saro co chwila wypytywał napotkanych przechodniów, gdzie tu można dobrze zjeść i wypić.
Do żadnej oberży jednak nie weszli. Baczyli też, aby ani razu nie znaleźć się dwa razy w tym
samym miejscu. Natomiast kiedy zaszło słońce i zgęstniał mrok, niby przypadkiem znaleźli
się opodal zamkniętej na głucho miejskiej bramy. W przylegającej do niej kordegardzie paliło
się światło. Tłum już się rozszedł i tylko Ksin wypatrzył jednego strażnika, stojącego w głębi
bramy pod samą opuszczoną kratą.

– To idę! – Bertia ściągnęła płaszcz i rzuciła go Saro. Rozwiązała włosy i rozpuściła je na

ramiona, naderwała nieco przód sukni, pogłębiając dekolt.

– Jak się z nimi dogadasz, skoro nie znasz tutejszej mowy? – zapytał Saro.
Bertia spojrzała krytycznie na łotrzyka.
– Nie zamierzam z nimi gadać i tak wszystko zrozumieją! – oświadczyła i ruszyła prosto

do kordegardy.

Ksin, Hamnisz i Saro cofnęli się w cień, obserwując przebieg wypadków. W pół drogi w

postaci Bertii zaszła zauważalna zmiana. Jej sylwetka nabrała wiotkości, a ruchy płynności.
To nie była już harda wyszczekana baba, ale delikatna kobietka, którą spotkało jakieś
nieszczęście i którą należało pocieszyć.

Kilka kroków przed bramą zastąpił jej drogę stojący na zewnątrz strażnik. Nie dobiegły

ich żadne słowa. Zobaczyli tylko jak Bertia opiera mu głowę o pierś, jakby w geście oddania
się pod opiekę. Nie mogli się zorientować, co dokładnie grała, ale było to skuteczne. Strażnik
po chwili rozejrzał się ostrożnie dookoła, pociągnął Bertię w mrok w głębi bramy i już tylko
Ksin zobaczył, że mocno opiera ją o ścianę. Za chwilę błysnęła biel jej obnażonych ud.

– Co robią? – zapytał cicho Saro.
– Oddaje mu się – odpowiedział Ksin.
Łotrzyk spuścił głowę, Hamnisz zaczął coś dłubać przy kuszy.
– Jak sądzisz, kapitanie, żelazne bełty wystarczą?
– Tak sądzę – odparł kotołak. – Ale trzymaj srebrne pod ręką...
– To się rozumie! – kusznik znacząco poklepał wiszący na biodrze kołczan.
Strażnik w bramie skończył szybko. On i Bertia pojawili się w miejscu rozjaśnionym

przez światło z okna kordegardy. Żołnierz próbował kobiecie zapłacić, ale ta nie przyjęła
pieniędzy. Zdziwiony strażnik podrapał się w głowę, po czym wszedł do budynku. Za
moment wrócił z dwoma towarzyszami. Wszyscy trzej stanęli obok Bertii, o czymś
rozmawiali, a następnie pociągnęli kobietę do środka.

background image

– No to teraz sobie poczekamy... – westchnął Hamnisz. – Długo ona tak może?
– Lepiej nie pytaj – odrzekł Ksin.
Saro usiadł i zakrył twarz dłońmi. Przestali zwracać na niego uwagę. Pół godziny później

z kordegardy wybiegł strażnik, rozejrzał ostrożnie i popędził do miasta.

– Zdjąć ptaszka z gałęzi? – Hamnisz uniósł kuszę.
– Nie. Czekamy – powstrzymał go Ksin.
Strażnik wrócił niebawem, niósł ze sobą pokaźny gąsiorek.
– A, do karczmy wyskoczył! – Ronijczyk uśmiechnął się domyślnie. – Widać zabawa się

rozkręca, a dyscyplina upada...

– Za coś takiego kazałbym wieszać – wycedził kotołak. – Co robi ich dowódca?
– Zapewne daje przykład waleczności... – zadrwił Hamnisz.
– Przestańcie! – zaszlochał Saro.
– Kapitanie, on płacze! – w głosie Ronijczyka zabrzmiało najszczersze osłupienie.
– Weź się w garść! – Ksin napomniał oschle łotrzyka.
– Prosiłeś mnie o bełt... – Hamnisz brutalnie szturchnął Saro w ramię. – Może teraz ulżę

twemu cierpieniu, chcesz?

– Jesteście podli... – jęknął łotrzyk. – Nie wiecie nic o miłości!
Ksin widział i robił w życiu wiele rzeczy, ale teraz poczuł, że opada mu szczęka.

Pomyślał jednak o Hanti i zmilczał. Za to Ronijczyk nie miał takich oporów.

– To ty nie wiesz nic o miłości, skoro zakochujesz się w ladacznicy, która ma cię za coś

gorszego od psa...

Saro poderwał się na równe nogi, oczy zabłysły mu furią. Cherlawy opryszek nie miał

najmniejszych szans w bójce z barczystym kusznikiem, który wydawał się silniejszy nawet od
Ksina w ludzkiej postaci, lecz nie ulegało wątpliwości, że Saro gotów jest rzucić się
Ronijczykowi do gardła.

– Uspokójcie się! – kotołak nadał swemu głosowi rozedrgane, gardłowe brzmienie, jakby

właśnie zaczął ulegać Przemianie. Poskutkowało. Hamnisz i Saro natychmiast odwrócili się
do siebie plecami.

Z kordegardy wyszedł drugi strażnik i tak jak pierwszy wrócił niebawem z gąsiorem.

Saro przyglądał się temu z zaciśniętymi pięściami. Odwracał głowę, spoglądał w niebo, na
dachy kamienic, jednak nie potrafił długo udawać obojętności i znów z napięciem wpatrywał
się w okna kordegardy. Hamnisz pieścił dłonią napięte łuki kuszy. Siedzieli tak do północy,
kiedy to Ksin uznał, że nadeszła właściwa pora i szybki atak z zaskoczenia jest ostatnią
rzeczą, z którą potrafiliby poradzić sobie strażnicy bramy.

– Ja przodem, Hamnisz za mną, Saro ostatni – wyznaczył porządek, przybrał postać

kotołaka i pobiegł do kordegardy.

Zaraz za drzwiami zastał dwóch rozanielonych strażników. Siedzieli na schodach w

niedopiętych spodniach i pociągali z gąsiorka. Zauważyli wchodzącego Ksina, ale

background image

najwyraźniej był to widok, którego w obecnej sytuacji po prostu nie byli w stanie przyjąć do
wiadomości. Kotołak nie dał im czasu na uwierzenie własnym oczom. Skoczył i wymierzył
dwa błyskawiczna ciosy łapą. Nie użył pazurów, nie zamierzał zabijać, gdyż nie chciał
rozlewać ludzkiej krwi. Zwłaszcza mieć jej na futrze, ani tym bardziej poczuć jej upajająco
słodkiego smaku...

Głęboko ogłuszeni strażnicy legli pod ścianami. Wchodzący Hamnisz obrzucił ich

przelotnym spojrzeniem i poszedł za Ksinem. Pierwsze pomieszczenie na parterze było puste.
Odgłosy miłosnych igraszek dochodziły z góry. Poszli tam i zostali całkowicie zignorowani.
Kotołak przysiadł na podłodze, ziewnął, nastroszył futro, ale nikt nie docenił pokazu. Na stole
leżał pusty, przewrócony gąsiorek, stało kilka kubków. Hamnisz podszedł, bezczelnie dopił
czyjeś wino i skrzywił twarz w grymasie „może być”.

Nic nie było w stanie odciągnąć uwagi czterech strażników tłoczących się przy drzwiach

do kolejnej komnaty. Odpychali jeden drugiego od szpary między deskami, podglądając i
nasłuchując dochodzących zza drzwi odgłosów. Tam zaś Bertia przekonywująco udawała, że
przeżywa wielką rozkosz.

Pomieszczenie, w którym leżała na pokrytym papierami stole było zapewne biurem

dowódcy warty. On sam, z opuszczonymi spodniami, podzwaniając rytmicznie kolczugą,
zaszczycał właśnie Bertię swoją męskością i był tak bardzo pochłonięty tą czynnością, że nie
zareagował nawet na gwałtowny łomot za drzwiami. Kobieta domyśliła się przyczyn hałasu i
zaczęła krzyczeć głośniej, jakby rozkosz zupełnie pozbawiła ją zmysłów. Drzwi otworzyły
się, wszedł Hamnisz, za nim rozległ się wrzask strachu przerwany tępym uderzeniem, ale
dyszący gwałtownie dowódca straży na nic już nie zwracał uwagi.

Ronijczyk uśmiechnął się drwiąco i uniósł kuszę. Bertia powstrzymała go ruchem dłoni.

Odczekała chwilę, pozwalając kochankowi osiągnąć szczyt i dopiero wtedy dala znak
Hamniszowi, który strzelił z biodra. Bełt gładko przeleciał przez czaszkę i utkwił w suficie.
Dowódca straży stęknął gwałtownie, nie wiadomo z bólu czy rozkoszy. Bertia szybkim
ruchem przełożyła nogi i kopniakiem zepchnęła z siebie konającego. Usiadła na biurku,
patrząc zaciekawiana na końcówkę agonii: z leżącego na podłodze mężczyzny wytryskiwały
jednocześnie krew i nasienie.

– Poszedł prosto do nieba... – stwierdziła z uśmiechem, jakby zrobiła właśnie dobry żart.
Hamnisz splunął, a w progu stanął Ksin już w ludzkiej postaci.
– Nie musieliście go zabijać – stwierdził niezadowolony.
Aromat rozlanej krwi, gęstniejący w zamkniętym pomieszczeniu, drażnił i pociągał

jednocześnie...

– To było zabawne – Bertia z przesadną skromnością obciągnęła sukienkę. – I

sprawiedliwe! Niech sobie chłopy nie myślą, że na babie to tylko sam miód...

– Daruj sobie! – przerwał jej Hamnisz. – Żołnierze nie powinni tak ginąć.
– To czemuś go zabił? – Bertia puściła do niego oko.

background image

– Sam nie wiem... – burknął zirytowany Ronijczyk.
– Bo zazdrościłeś mu, że nie jesteś na jego miejscu! – oznajmiła triumfalnie. – Wszyscy

jesteście tacy sami! Wystarczy wam oczy szparą zalepić, a zrobicie wszystko...

– Trzeba teraz otworzyć bramę, albo przynajmniej uchylić – uciął dyskusję Ksin i

rozejrzał się po izbie. Za stołem, na którym siedziała Bertia były jeszcze jedne drzwi, a za
nimi mechanizm do podnoszenia kraty.

Hamnisz odłożył kuszę i natychmiast chwycił potężną korbę. Kotołak pomógł mu i

mechanizm ruszył.

– Wystarczy! – stwierdził Ksin po kilku obrotach. – Prześlizgniemy się dołem! Lepiej

żeby z daleka nie było widać, że brama jest otwarta...

– Już blokuję! – wysapał Hamnisz.
– A gdzie Saro? – zainteresowała się przyglądająca im Bertia.
– Był za nami... – stwierdził Ronijczyk cofając się od mechanizmu.
– Tu jestem! – dobiegł zza drzwi słaby, drżący głos.
Wrócili do izby ze zwłokami dowódcy straży i stanęli jak wyryci. Saro wprost ociekał

krwią, w ręku kurczowo ściskał zakrwawiony nóż, szczękał zębami.

– Jesteś ranny?! – zaniepokoił się Ksin.
– Nie... – łotrzyk potrząsnął głową. – Nie mogłem... że oni... że Bertia... ja... – mówił bez

składu, nieswoim głosem.

Hamnisz minął go i zajrzał do pokoju, w którym kotołak ogłuszył czterech

podsłuchujących strażników. Cofnął się natychmiast i obejrzał na Ksina.

– Ten gnojek poderżnął im wszystkim gardła! – wycedził przez zęby.
– Byłeś o mnie zazdrosny? – domyśliła się Bertia.
– Musiałem... – wydyszał Saro. W oczach błysnął mu obłęd.
Ksin milczał, zmagając się z ogłuszającą wonią krwi.
– Nie powinieneś żyć... – Hamnisz uniósł kuszę.
Bertia nie zaprotestowała.
– Dość! – Ksin przemógł słabość. – Nie jesteście lepsi od niego! Wychodzimy!
Droga do wyjścia była dla kotołaka drogą na pograniczu szaleństwa. Krew ciągle jeszcze

wypływała z rozciętych tętnic. Na podłodze w pokoju straży, potem na schodach nie było
sposobu, aby ominąć rozległe, czerwone kałuże i zacieki. Ksin musiał po nich stąpać. Aż do
bólu zaciskał zęby. Chęć by paść na kolana i chłeptać była przemożna. Mimo to zdołał wyjść
zachowując pozorną obojętność. Na zewnątrz starannie wytarł podeszwy butów o ziemię i
kępy trawy, po czym w ślad za pozostałymi przeczołgał się pod kratą.

Kiedy już byli za miastem, Ksin podszedł szybko i na odlew uderzył Saro w twarz.

Łotrzyk poleciał z pięć kroków do tyłu, po czym runął jak długi. Kotołak doskoczył, poderwał
go z ziemi i znów uderzył. Saro zaskomlił, a Ksin zamarł czując, jak ogrania go obłąkańcza
żądza mordu. Musiał się opanować. Za wszelką cenę opanować...

background image

– Może jesteśmy gorsi od potworów... – Hamnisz położył rękę na ramieniu dyszącego

furią Ksina. – Ale wciąż jesteśmy twoją drużyną, kapitanie. Jakich nas znalazłeś, takich nas
masz...

– Masz rację – kotołak wzdrygnął się i zebrał myśli. – Za tę jatkę będą nas ścigać do

upadłego – stwierdził. – Musimy zdobyć konie i jak najszybciej opuścić ten świat.

– Skoro chciałeś abyśmy nikogo nie zabijali, trzeba nam było o tym powiedzieć – rzekł

Hamnisz. – Jednak szybka śmierć to najpewniejszy sposób na każdego przeciwnika.

– To już nie ważne... – Ksin odetchnął głębiej.
Na podgrodziu ukradli konie. Nie chcieli tracić czasu na budzenie właściciela i targi o

zapłatę. Nie było też czasu na szukanie siodeł i uprzęży. Pojechali na oklep, byle szybciej. O
świcie, zgodnie ze wskazówkami udzielonymi przez zaklęty w mapie głos Kisera, skręcili w
kierunku nieodległych wzgórz. Ksin nie pozwolił na poranny postój. I słusznie, bo kiedy
wjechali na szczyt pierwszego wzniesienia zobaczyli że są ścigani. Jadący za nimi oddział
liczył co najmniej sto koni i znajdował się w odległości godziny jazdy.

– Doganiają... – stwierdził ponuro Hamnisz. – Muszą mieć dobrych tropicieli. Dopadną

nas najdalej w południe.

– Zaczekamy na nich na tamtej przełęczy – pokazał Ksin.
Ruszyli pod górę. Brak strzemion sprawił, że posuwali się znacznie wolniej od pogoni.

Gdy dotarli na przełęcz między dwoma obłymi szczytami i znów mieli możność spojrzeć w
dół, okazało się, że ich przewaga nad ścigającymi zmalała do mniej niż pół godziny.

– Bardzo się spieszą... – stwierdziła Bertia.
– Trudno im się dziwić! – Hamnisz obejrzał się na Saro. Opryszek miał siną i tak

zapuchniętą twarz, że ledwie widział na oczy. – Nie lubię takich, co nie mogą powstrzymać
się od urojonej zemsty... – wycedził.

– Zrobił to dla mnie i jest mój! – Bertia znów wzięła Saro w obronę. – Zrób mu coś, a

będziesz miał ze mną do czynienia!

– Przygotujcie się do obrony! – przerwał sprzeczkę Ksin. – Musimy uzyskać nad nimi

przynajmniej dwie godziny przewagi, czyli dać im mocno w kość. – Podjechał do Saro i
spojrzał mu prosto w twarz.

Łotrzyk odwrócił głowę.
– Patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię! – warknął kotołak.
– Tak, kapitanie... – Saro spojrzał na Ksina.
– Między nami kwita – oznajmił kotołak. – Nie uderzę cię więcej, a ty nie waż się zabijać

bez mojej zgody, a zwłaszcza dobijać rannych. Zrozumiałeś?!

– Tak, kapitanie...
– A teraz, skoro w tym świecie musimy zostawiać za sobą tylko krew, to zostawmy jej

dużo... Z koni!

background image

– Pochlebiasz mi, kapitanie, ale chyba nie zdołam wystrzelać wszystkich – zaoponował

Hamnisz.

– Przywiąż do grotów amulety ze „szponami demona” – polecił Ksin.
Kusznik uniósł brwi.
– Paskudny pomysł... – stwierdził.
– Wykonaj – kotołak nie podjął dyskusji. – Saro i Bertia na mój znak spuszczą lawinę.

Pomogę wam układać kamienie...

* * *


Przygotowania zajęły im prawie cały czas, jaki postał do nadejścia pościgu. Zaledwie

zajęli stanowiska, usłyszeli tętent i na zakręcie drogi, ze dwieście łokci poniżej, zobaczyli
pierwszych konnych.

Hamnisz przepuścił czołówkę, zaczekał aż w dole stłoczy się główna masa jeźdźców i

dopiero uchwycił pierwszy amulet.

– Drap do krwi! – zawołał, poderwał kuszę i strzelił.
Z tej odległości nie zobaczyli poszczególnych łap demona. Tylko czarny wir, który

zakręcił się w tłumie szarżującej jazdy i momentalnie zabarwił czerwienią. Nawet z tej
odległości widać było czerwone mięso rozerwanych na ćwierci koni i ludzi.

– Drap do krwi! – powtórzył Hamnisz i znów strzelił. – Drap do krwi...
Na drodze zapanowały groza i szaleństwo. Ci, których nie dosięgły same „szpony

demona” byli w zamieszaniu spychani na porośniętą krzakami stromiznę. Zjeżdżali na
złamanie karku, desperacko próbując utrzymać się w siodłach, ale konie jeden pod drugim
potykały się i waliły przez łby, wyrzucając jeźdźców z siodeł, kotłując wraz z nimi na stoku,
miażdżąc ich swymi ciałami.

– Drap do krwi... – powtarzał machinalnie Ronijczyk, wykonując wciąż te same ruchy.

Kolejne bełty niosły magiczne talizmany prosto w największe skupiska ścigających,
dokonując tam bezlitosnej rzezi. Raz dało się zauważyć jak „łapa demona”, przypominająca
czarne drzewo, chwyta jeźdźca wraz z koniem i rzuca nimi o stok góry, zamieniając w dwa
łachmany mięsa i skóry.

Ksin patrząc na to przestał odczuwać wyrzuty sumienia. Ten rozgrywający się na jawie

koszmar przerastał wszelkie możliwości poczucia winy. Byli w obcym świecie i mieli go
wkrótce opuścić. Najrozsądniej było uznać te wydarzenia za zły, nierealny sen, który prędko
przeminie.

Lecz sen wciąż trwał, bo teraz wypadła na nich luźna grupa jadąca na czele pościgu, którą

Ronijczyk przepuścił, aby móc strzelać w największą ciżbę. Ostatni bełt Hamnisza sprawił, że
ocalała końcówka oddziału pościgowego rzuciła się do panicznej ucieczki, ale tych kilkunastu
z przodu o tym nie wiedziało. Byli przekonani, że dopadli uciekających i zaszarżowali

background image

pokrzykując gardłowo, unosząc miecze i oszczepy. Hamnisz zaś spokojnie napinał kuszę,
zdając się na pozostałych.

Pierwsza zareagowała Bertia, rzucając swój talizman. Rzuciła trochę za wysoko i „szpony

demona” oderwały głowy tylko trzem lub czterem jeźdźcom. Saro zepchnął przygotowane
głazy, ale nim lawina zdążyła dolecieć, jeźdźcy dopadli Ronijczyka. Ten nawet nie drgnął,
nadal pracował dźwignią, napinając drugi łuk.

Drogę nacierającym zastąpił przekształcony Ksin. O dziwo, przestraszyły się go tylko

najbliższe konie, które z rżeniem stanęły dęba. Ludzie nie stracili zimnej krwi. Ku
Hamniszowi poleciały oszczepy. Ksin wyskoczył w górę, złapał jeden z nich w zęby, drugi
strącił na ziemię łapą, ale był jeszcze jeden oszczep rzucony celnie. Kotołak kątem oka
spostrzegł, jak trzeci pocisk dolatuje do celu i znika w powietrzu tuż przed Hamniszem. Znów
zadziałał magiczny pas! Ronijczyk jakby nic nie zauważył, skupiony, opanowany,
metodycznie wkładał bełty w szczeliny kuszy.

Doleciały kamienie! Ksin zręcznie uchylił się przed podskakującym głazem, odskoczył i

stanął na tylnych łapach oceniając sytuację. Trzech jeźdźców zostało całkowicie zepchniętych
z drogi, ponad połowa zwalona razem z końmi. Dalszych szkód nie dało się ocenić ze
względu na unoszący się tuman pyłu, w który Saro wrzucił swój talizman. Nie było widać
efektu, tylko opodal Ksina spadła garść krwawego błota.

Z kurzawy wyjechał rycerz z wzniesionym mieczem. Nie zdążył zadać ciosu. Kotołak był

szybszy, skoczył mu na pierś, zepchnął z siodła. Razem spadli na ziemię, gdzie Ksin szybkim
ciosem przetrącił mu kark i poderwał się wypatrując następnego przeciwnika. Został jeszcze
jeden zdolny do walki, ale widząc, co się dzieje, ściągnął gwałtownie wodze, osłonił się
stającym dęba koniem, potem skręcił gwałtownie, omal nie przewracając wierzchowca, i
pogalopował w dół drogi.

Ronijczyk tylko odprowadził go wzrokiem, bo kusza jeszcze nie była gotowa. Wokół wili

się ranni i kwiczały konie, którym zepchnięte głazy połamały nogi. Kotołak wrócił do
ludzkiej postaci i podbiegł do schodzących ze stoku Bertii i Saro.

– W drogę! – zawołał. – Wycofujemy się!
Osłaniani przez gotowego już do strzału Hamnisza ruszyli do koni.
– Za dużo talizmanów! – zawołał Ksin, kiedy znaleźli się po drugiej stronie przełęczy. –

Zużyliście osiem sztuk na głupią potyczkę – stwierdził z wyrzutem.

– Za to dobrze się zastanowią, zanim znów odważą się nas ścigać – odparł Ronijczyk.
– Zbyt wielu puściłeś przodem! – zarzucił mu kotołak.
– Porzućmy pretensje, kapitanie – obejrzał się Hamnisz. – Wszak ty sam przepuściłeś

oszczep... Pokonaliśmy duży oddział jazdy, stając do walki wobec dwudziestu pięciu na
jednego, jeśli nie gorzej. Czegoś takiego nie da się zrobić tanio i bez strat.

– Masz rację – westchnął Ksin. – Obawiam się jednak, że te cztery ostanie amulety to

może być za mało na ostateczną rozgrywkę...

background image

– Cokolwiek się zdarzy, spróbujemy sobie poradzić – kusznik rozejrzał się dookoła. – Co

mówi mapa?

– Że powinniśmy odnaleźć ścieżkę odchodzącą w bok od głównego traktu – kotołak

wsłuchał się uważnie w szept pergaminowej karty.

* * *


Na rozstaje trafili po godzinie jazdy. Ścieżka, której szukali, wyglądała tak, jakby

chodziły nią kozice, a nie ludzie.

– Konie nie przejdą – stwierdził Hamnisz. – To na pewno tutaj?
Ksin podszedł do leżącego przy trakcie kamienia i popatrzył na porosty tworzące na nim

zupełnie przypadkowy, zdawałoby się, wzór. Taki sam rysunek był jednak na mapie.

– Tutaj! – oznajmił. – Przegońcie konie! Idziemy.
Ruszyli gęsiego: Ksin, Bertia, Saro i Hamnisz. Ścieżka pięła się po pozbawionym skał,

zielonym, lecz stromym stoku, mijała kępy kolczastych krzewów, czasem przechodziła
pomiędzy nimi. Wciąż wydawało się, że najdalej za dziesięć kroków droga zniknie, okaże się
złudzeniem prowadzącym na manowce, a jednak, gdy podchodzili bliżej, okazywało się, że
można zrobić jeszcze parę kroków. Co dziwniejsze, stopy zawsze znajdywały oparcie, choć
rozsądek podpowiadał, iż można tu tylko osunąć się po stromiźnie na zbity łeb.

Ksin wyczuwał działanie magii, podejrzewał istnienie jakiejś subtelnej półiluzji, ale czar

był zbyt wyrafinowany, by kotołak mógł poznać jego naturę. Czuł tylko, że skoro zaczęli
wędrówkę we właściwym miejscu to bezpiecznie dotrą do celu.

Celem tym okazało się piaszczysto-gliniaste urwisko, przecinające górę tak, jakby część

jej stoku spełzła niedawno z deszczem w postaci lawiny błota. W miejscu do którego doszli
grunt urywał się na jakieś piętnaście łokci. Można było zeskoczyć, ale niepewne podłoże w
dole, tworzone przez luźny piarg, gęsto przetykany kamieniami i pniami drzew niemal
gwarantowało skręcenie karku przy lądowaniu, nadzianie się na jakiś sęk, a co najmniej
połamanie nóg.

„Skaczcie prosto, tak jak pokazuje bieg ścieżki”, powiedział z mapy głos Kisera.
– Na te sęki i gałęzie?! – Bertia popatrzyła nieufnie w dół. – Czasem może i lubię jak mi

wsadzają, ale nie znoszę być dziurawiona!

– Sądzę, że możemy Kiserowi zaufać – powiedział Ksin. – Gdyby chciał nam zaszkodzić,

dawno byśmy nie żyli.

– Może nie wiedział, że góra się osunęła? – Bertia nie była przekonana.
– Skoro mówi, żeby skakać, to musiał wiedzieć – odparł kotołak.
– Pewien zmarły nagłą śmiercią filozof zwykł mawiać, że podstawą poznania są badania

empiryczne! – oznajmił Hamnisz.

background image

Chwycił Saro za kołnierz i z łatwością uniósł opryszka do góry, po czym cisnął go w

przepaść na końcu ścieżki. Bertia chciała krzykiem powstrzymać kusznika, ale nie zdążyła
wydobyć głosu. Saro już leciał. Opryszek zdążył tylko zamachać rękami i zniknął w
powietrzu, nie przeleciawszy nawet ćwierci drogi do rumowiska. Bertia obrzuciła Ronijczyka
złym wzrokiem i zdecydowanie skoczyła w ślad za nim. Hamnisz też nie czekał na
zaproszenie. Chwycił oburącz kuszę, odbił się i przepadł gdzieś między ziemią a niebem.

Ksin został sam. Obejrzał się jeszcze, pomyślał z żalem o przeciętych i splątanych

ludzkich losach, które zostawiali w tym świecie i zrobił krok w pustkę.

Lepiej było skoczyć. To było jak zejście z bardzo wysokiego stopnia i stąpając tylko na

jedną nogę Ksin stracił równowagę. Przewracając się spostrzegł dziwaczny efekt: dwie linie
horyzontu, z których druga nagle zastąpiła pierwszą. Dwa nieba przetasowały się
momentalnie, a kotołak padł na bok i potoczył po zielonej murawie. Blask dwóch słońc był
wyraźnym znakiem, że znalazł się w Pierwszym Świecie. Usłyszał śmiech.

– A myślałam, że koty spadają zawsze na cztery łapy! – chichotała Bertia. Śmiali się

także Hamnisz i Saro, choć ten ostatni cokolwiek histerycznie.

– Wróciliśmy do punktu wyjścia? – zapytał Ksin, z przesadną starannością otrzepując się

ze źdźbeł trawy.

– Nie – rozejrzał się Hamnisz i zsunął z ramion swą podróżną sakwę. – Ta okolica

wygląda inaczej...

Rzeczywiście, skał było tu znacznie mniej. Kotołak popatrzył na mapę. Opis miejsca się

zgadzał. Musieli teraz iść co najmniej pół dnia przez Pierwszy Świat dokładnie wytoczonym
szlakiem, po czym wejść do świata maga Korathosa.

– Czeka nas tutaj długa droga – oznajmił Ksin. – Myślę, że powinniśmy wyruszyć jutro

rano.

– A zatem kolejny biwak i dobra kolacja... – Hamnisz z zadowoleniem zatarł ręce i zaczął

grzebać w sakwie.

– Kolacja może, ale ogniska będą dwa – zdecydował Ksin. – Nie zamierzam oglądać

tego, co Bertia będzie w nocy rozbić z Saro!

– Z kimś muszę... – kobieta wzruszyła ramionami. – A jeśli nie Saro, to może Hamnisz?...
– Wiesz co Bertia? – kusznik uniósł głowę znad sakwy. – Kiedy na ciebie patrzę, to coraz

bardziej podobają mi się chłopcy...

– Jestem za mało kobieca? – oparła ręce o biodra.
– Aż za bardzo! Poza tym pewnie musiałbym zabić tego chorobliwie zazdrosnego

człowieczka – spojrzał wymownie na Saro.

– Mój mały człowieczek będzie dziś w nocy głośno krzyczał... – Bertia uśmiechnęła się

okrutnie i przytuliła Saro, który zadrżał, ale potulnie przylgnął do kobiety.

– Niech krzyczy byle daleko – powiedział Ksin patrząc jak Bertia palcami zgiętymi na

kształt szponów rozczesuje włosy łotrzyka. – Chodźmy znaleźć dobre miejsce na nocleg!

background image

– Mam coś upolować? – spytał Ronijczyk.
– Spróbuj – skinął głową kotołak. – Dobrze byłoby zaoszczędzić jedzenie na później.
Tym razem po kwadransie marszu napotkali staw, który wydawał się nie mieć dna. Woda

była w nim krystalicznie czysta, więc widzieli wyraźnie jak opadające w głębinę stoki
piaszczystego dna przechodzą daleko pod powierzchnią w czarny, otchłanny lej, który
wydawał się wciągać wzrok patrzącego. Co gorsza, w toni nie można było dostrzec żadnych
żywych stworzeń. Dlatego, mimo iż woda była przyjemnie chłodna, nikt nie odważył się
wykąpać. Była jednak zdatna do picia, a nawet smaczna, więc zdecydowali się tu pozostać.

Hamnisz rzucił sakwę na brzeg i od razu poszedł na polowanie. Bertia bez pytania wzięła

kociołek Ronijczyka, nabrała wody i oznajmiła, że idzie w krzaki się umyć. Ksin nakazał jej
potem dobrze wypłukać kociołek i razem z Saro ruszył nazbierać drewna.

Dosyć szybko znaleźli uschłe drzewo i zaczęli obłamywać z niego gałęzie. Saro pracował

w milczeniu, unikając wzroku kotołaka. Ksin z kolei zastanawiał się, jak zatrzeć nocny
incydent. Nigdy dotąd nie zdarzyło mu się uderzyć podwładnego. Z drugiej strony Saro nie
był już drobnym, pospolitym opryszkiem, lecz zwyrodniałym mordercą, który, gdyby dostał
się w ręce mistrza Jakuba, skonałby dopiero po ciężkiej kaźni, przedłużanej wielokrotnie dla
dania odstraszającego przykładu.

– Nie musisz dzisiaj spać z Bertią – Ksin zdecydował się jednak zacząć rozmowę.
– Ktoś musi... – rzucił niechętnie Saro.
– Może być Hamnisz – stwierdził kotołak. – Za dnia się kłócą, ale w nocy... – przerwał,

bo zobaczył jak palce łotrzyka zaciskają się gwałtownie na ułamanej gałęzi. Aż zbielały mu
kostki.

– Nikt więcej jej nie tknie! – w głosie Saro zagrało szaleństwo. – Zabiję każdego, kto ją

weźmie!

– Ona nie jest przyzwyczajona do wierności. Zastanów się, ten afekt cię zniszczy,

spłoniesz w nim jak ćma w ogniu.

– Ja tego chcę, kapitanie – oświadczył stanowczo Saro i spojrzał Ksinowi prosto w oczy.

– Zawsze dostawałem od życia tylko to co najpodlejsze. Przynajmniej teraz, przynajmniej raz
czuję... czuję, że robię z mego życia coś niezwykłego. Kat i tak mnie nie minie, wiem, nie
ucieknę przed bólem, ale Bertia daje mi coś jeszcze, coś... – przerwał szukając właściwego
słowa, ale przerosło to możliwości jego umysłu, więc zamilkł całkiem.

– Jak chcesz – Ksin postanowił dać mu spokój. – Twój wybór, tylko pamiętaj, że jesteś

nam potrzebny.

– Dobrze – burknął opryszek.
Zebrali drewno i wrócili nad staw. Zeszli się tam z Hamniszem, który uwinął się równie

szybko i stał teraz z zarzuconą na ramię małą, dziką świnią. Kusznik podejrzliwie przyglądał
się Bertii myjącej w stawie jego kociołek.

– Co ty robisz? – zapytał wreszcie.

background image

– Myję twój garnek, a bo co? – odparła obojętnie kobieta.
– A co robiłaś z nim wcześniej.
– A niby co miałam robić? – udała głupią. – Brudny był...
– Pierwsze słyszę! – Hamnisz obejrzał się na Ksina, ale ten rzucił drewno i zapatrzył się

w niebo.

– Powinna być ładna pogoda... – stwierdził kotołak.
– Piaskiem i popiołem mi go wyszorujesz! – zapienił się Ronijczyk – a i tak go wyparzę,

zanim znów coś w nim ugotuję!

– Niby o co ci chodzi? – Bertia rzuciła kociołek na ziemię i wstała.
– Ty wiesz o co!
– Ja może i wiem, ale ty z całą pewnością nie wiesz, że ja wiem – odpyskowała.
– Mam tylko nadzieję, żeś się do niego nie podmyła... – zrezygnowany Hamnisz położył

dzika, wyjął tasak i zabrał się do oprawiania zdobyczy.

– Tyle ci mogę obiecać – Bertia zaczęła układać drewno na ognisko.
Hamnisz szybko i z dużą wprawą uporał się z rozbieraniem mięsa, po czym natarł je solą

i zgniecionymi jagodami jałowca. Następnie wyszukał na brzegu stawu spory, płaski kamień,
położył go na kilku innych i powoli, bacząc aby nie popękał, rozgrzał go mocno w ogniu.

– Dzisiaj steki! – oznajmił układając płaty mięsa na gorącym kamieniu. – Kto lubi

krwiste?

– Ja – odparł Ksin wyciągając się na murawie przy ognisku.
– No to będzie już... – stwierdził po chwili Hamnisz. Nadział skwierczące mięso na

zaostrzony patyk i podał kotołakowi.

– Dla mnie bardziej spieczone – odezwał się Saro.
– A ja takie, żeby w środku mięsa było różowe pasemko... – zażyczyła sobie Bertia.
– Sługa uniżony szacownych smakoszy! – oznajmił Hamnisz całkiem szczerze, bez cienia

szyderstwa. Kiedy zajmował się gotowaniem, zupełnie znikał gdzieś jego styl bycia
bezlitosnego zabójcy.

– Miło widzieć, że choć raz się nie kłócicie – zauważył Ksin między jednym a drugim

kęsem.

– Jedzenie łagodzi obyczaje – odparł beztrosko Ronijczyk. – Jak to mówią w moich

stronach: Choćby zabij, ale głodnego nie puść... Komu następny kawałek?

Zjedli szybko całego warchlaka, bo pieczyste w wykonaniu Hamnisza było rzeczywiście

znakomite. Jednak po jedzeniu rozmowa zupełnie się nie kleiła. Bertia i Saro odeszli
przygotować sobie miejsce do spania, jakieś sto kroków od stawu. Natomiast Hamnisz,
zaledwie wytarł ręce, zajął się kuszą. Powyjmował bełty ze szczelin łoża, zwolnił łuki,
rozłożył broń na części i zaczął starannie czyścić każdy element po kolei. Pracował w takim
skupieniu, że nawet Ksin nie śmiał mu przeszkadzać. Kotołak wyjął więc mapę i zaczął
studiować drogę, jaka została do pokonania.

background image

Tak zastał ich zmierzch. Ronijczyk złożył kuszę, napiął łuki na jedną trzecią mocy i

położył się naprzeciwko Ksina, po drugiej stronie ogniska. Osłoniętą przed rosą broń trzymał
na brzuchu. Niemal natychmiast zasnął.

* * *


Kotołak leżał wpatrując się w niebo. Ono tuż przed zachodem znów się zmieniło, nie

zaszły bowiem dwa słońca, lecz jedno. Drugie szybko zgasło, tak jakby gwałtownie się
oddaliło, zmniejszając wielkość i jasność, aż przekształciło się w zwykłą nocną gwiazdę.
Zapewne znów związane to było z magicznym efektem wymiany nieba nad Pierwszym
Światem.

Nocne gwiazdy zachowywały się podobnie: nie tylko przesuwały się, kreśląc osobliwe

pętle, raz wolniej raz szybciej, ale też sprawiały wrażenie, jakby się przybliżały i oddalały, a
niektóre gasły całkiem. Ksin musiał przyznać Kiserowi rację, że z tutejszych gwiazd żeglarze
nie mieliby żadnego pożytku. Tu można było tylko błądzić.

Ksin nie zdążył zasnąć. Coś go zbudziło. Nie był to odległy krzyk Saro wydany w chwili

bolesnej ekstazy, bo te przywykł już ignorować. To była Obecność. Uświadomiwszy to sobie
kotołak natychmiast usiadł na posłaniu. Wczuł się w siebie i skupił. Obca istota nadnaturalna
zbliżała się. Nadchodziła jakby odsuwając kolejne zasłony oddzielające ją od rzeczywistości.
Odległa, lecz coraz bliższa. Jeszcze nie dawało się rozpoznać jej rodzaju, ani kierunku z
którego przychodziła. Dominowało wrażenie wychodzenia z głębokiego ukrycia, wyłaniania z
głębi, wynurzania... Staw!

Kotołak odrzucił płaszcz, którym był przykryty, zerwał się na równe nogi i podbiegł na

brzeg. Spojrzał w otchłanną toń. Nawet teraz, w środku nocy, wrażenie bezdenności nie
znikło, wręcz przeciwnie. W wodzie pływały jakieś drobne, świecące zielonkawo żyjątka.
Jedne blisko powierzchni, inne głębiej, a jeszcze inne na tak zawrotnej głębinie, że tylko
wzrok kotołaka był w stanie dostrzec pochodzące od nich znikome błyski, przypominające
drobiny roztartych na pył iskier. Widoku dopełniały odbijające się w wodzie gwiazdy.
Ksinowi wydało się, że patrzy w dziurę przyszywającą na wylot ten świat i wszystkie inne.
Gra coraz słabszych, coraz bardziej odległych, ale wyraźnie widocznych światełek dawała
efekt z pogranicza zachwytu i grozy. Trudno było oderwać wzrok i jeszcze trudniej oprzeć się
wrażeniu, że to stąd wyłoni się demon. Utopiec, topielica lub coś znacznie większego...

Stał kontemplując rozwartą przed nim świetlistą otchłań i jednocześnie zew Obecności.

Minęła naprawdę długa chwila, zanim ocknął się rozsądek. Obecność, choć wciąż
przytłumiona, była już dostatecznie blisko, aby dało się zobaczyć cień wynurzającego się
stwora. Tymczasem nigdzie, nawet w najgłębszych odmętach stawu, nic nie przesłaniało
leniwej gry świateł. Nie było rosnącej i zbliżającej się plamy czerni, ani nawet zaburzenia
świadczącego, że w głębinie porusza się coś dużego.

background image

Ksin był pewien, że gdyby coś takiego tam było, zdołałby zauważyć ruch małej,

przeźroczystej meduzy, nawet na głębokości pięciuset łokci. Tymczasem demon wydawał się
być o połowę bliżej... Oczy i zmysł Obecności dawały sprzeczne świadectwa. Źródłem
Obecności nie mógł być staw!

Kotołak zamknął oczy i wsłuchał się w siebie. Umysł uwolniony od fascynujących

obrazów natychmiast znalazł prawidłową odpowiedź. Odczucie narastającej Obecności
wyostrzyło się, nabrało cech żeńskich, doprecyzowały się odległość i kierunek...

Bertia! Przemiana Ksina była mimowolna i błyskawiczna. W jednaj chwili był

człowiekiem, w następnej poczuł jak jeży się na nim futro. Tak blisko! Popędził w kierunku
legowiska Saro i Berti. Nim przebył połowę drogi, wiedział już, że nie zdąży. Zrozumiał to,
zanim usłyszał jak bolesny krzyk dręczonego podczas miłosnych igraszek Saro przełamuje się
nutą strachu, szaleństwa i śmiertelnego przerażenia. Najpierw w umyśle Ksina opadła ostatnia
zasłona okrywająca wchodzącą w rzeczywistość strzygę, a dopiero potem Saro zobaczył w
czyich ramionach leży i wrzasnął...

Wrzaskowi człowieka zawtórował chrapliwy, gardłowy ryk, który ścichł, kiedy bestia

wgryzła się w ciało. Za to przeraźliwy skowyt Saro wzniósł się ponad wszelkie rejestry
dźwięków, jakie zdolne było wydać ludzkie gardło.

Ksin przebił się przez jakieś krzaki, wpadł do niewielkiej kotlinki i trafił akurat na

moment jak Bertia, leżąca do tej pory na plecach, teraz już jako strzyga całą paszczą
wgryziona w szyję i ramię opryszka, przekręca się, przyciska go do ziemi i zabiera do
rozszarpywania, nadal trzymając członek Saro w swoim wnętrzu...

Kotołak zbyt długo stał nad stawem, spóźnił się i teraz powinien co najwyżej

przeszkodzić strzydze w pożarciu zdobyczy. Łotrzyka uratował jednak brak wprawy Berti,
która, choć opętana żądzą krwi i mordu, nie potrafiła, a może nie chciała natychmiast
rozgryźć i wypatroszyć Saro. W pierwszej chwili po ukąszeniu jedynie napawała się
aromatem swej pierwszej krwi. Przez to też dosyć niemrawo i płytko darła pazurami boki
opryszka. Na widok Ksina jedynie warknęła, nie rozwierając szczęk i zezowała w bok
czerwonymi ślepiami.

Uderzył ją łbem, usiłując zrzucić bestię z Saro. Nie puściła, tylko przetoczyła się razem z

ofiarą. Ksin bez namysłu wbił zęby w jej kark i szarpnął w tył. Chlasnęła go pazurami po
brzuchu, wyrywając kłąb futra. Teraz puściła Saro zębami, skręciła się i sięgnęła pazurami do
oczu kotołaka. Ksin odskoczył i przywarował. Przemieniona w strzygę Bertia siedziała
okrakiem na leżącym na plecach, bełkoczącym coś Saro, który nadal w niej był. Wciąż trwali
w miłosnym zespoleniu. Co więcej, Bertia warcząc na Ksina jeszcze głębiej nasunęła się na
członek łotrzyka i mocniej zaplotła nogi na jego biodrach. Kotołak wykorzystał to, obszedł ją
dookoła i zaatakował od tyłu. Potworzyca z sykiem wygięła się w łuk i uwolniła nogi, czemu
towarzyszył nowy, przeraźliwy krzyk Saro. Ksin pojął, że męskość opryszka zakleszczyła się
we wnętrzu strzygi, tak jak to czasem zdarza się psom i kochankom przyłapanym na gorącym

background image

uczynku. Szamocząc się w walce, Bertia z łatwością mogła wyrwać członek Saro z lędźwi,
ale Ksin, chcąc ocalić życie łotrzyka, nie miał innego wyboru. Skoczył na strzygę z całym
impetem, uderzając szponami górnych i dolnych łap.

Saro zawył, krzyk przeszedł w charkot, po czym uwolniony wreszcie opryszek zwinął się

w kłębek jak embrion. Ksin i Bertia spleceni we wściekły kłąb mięśni, pazurów i kłów
potoczyli się dalej, ryjąc darń i własne ciała.

Teraz już mógł ją zabić, ale zawahał się. Wyczuł, że Przemiana Bertii się cofa. Jeszcze

nie zdołała wypić dość krwi ani pożreć wątroby i serca ofiary, dzięki czemu utrwalałaby swój
stan – jeśli nie na zawsze, to przynajmniej do końca nocy. Rany zadawane przez inną
nadistotę tym bardziej zmuszały naturę bestii do odwrotu.

Ksin, czując, że Bertia słabnie, przydusił ją do ziemi, zdławił jej gardło lewą przednią

łapą, a prawą uderzył w wyszczerzony pysk. Siła uderzenia zmiażdżyłaby głowę człowieka,
ale strzygę tylko lekko ogłuszyła. Uderzył więc kolejny raz, znów i jeszcze. Za trzecim
razem, gdy podnosił łapę, w miejscu zębatej paszczy na chwilę pojawiła się kobieca twarz, a
raczej coś pośredniego w kształcie. Bił więc dalej i wybijał z Bertii naturę bestii. Przerwał
brutalne cucenie, kiedy po kolejnym podniesieniu łapy zobaczył, że ma pod sobą nagą,
brudną kobietę ze złamanym nosem, rozbitym łukiem brwiowym i rozerwanym uchem.
Wtedy puścił jej gardło i wycofał się. Bertia zakaszlała jękliwie i skuliła się tak jak Saro.

Ksin wrócił do ludzkiej postaci i wstał. Teraz zobaczył, że jest tu także Hamnisz, który w

lewym ręku trzymał pochodnię, a w prawym gotową do strzału kuszę.

– Widziałeś? – zapytał kotołak stając obok Ronijczyka.
– Nie wszystko, ale wystarczająco wiele. Dobić ją? – wskazał dygoczącą spazmatycznie

Bertię. – Mam srebrny bełt...

– Nie, jeszcze nie – powstrzymał go Ksin. – Na razie nie jest groźna.
– Dlaczego się przemieniła, przecież nie złamała warunków uroku, miała swojego

chłopa...

– Złamała – mruknął kotołak masując bok poharatany pazurami Berti. – Choć pewnie

nieświadomie. Jej klątwa musiała mieć jeszcze jeden warunek, o którym nie wiedziała.
Pewnie chodziło o rozkosz. Wcześniej mówiła, że nigdy wcześniej nie zaznała przyjemności
z mężczyzną, teraz z Saro zaczęła doznawać rozkoszy i natura bestii się uwolniła...

– Mogliśmy się tego spodziewać! – wybuchnął Hamnisz. – Takie zwyrodniałe obcowanie

nie mogło się skończyć niczym innym!

– Zajmijmy się Saro – przerwał mu Ksin.
– A co z nim? – Ronijczyk opuścił kuszę.
– Obawiam się, że najgorsze co może spotkać mężczyznę... Znasz się na ranach?
– Całkiem nieźle, poświeć, kapitanie – podał Ksinowi pochodnię i przyklęknął przy Saro

odkładając kuszę.

background image

– Spokojnie, człowieczku... – powiedział łagodnie. – Obejrzymy to... delikatnie... rozchyl

uda... dobrze...

– I jak? – Ksin poświecił niżej.
Hamnisz przesunął palcami po kroczu łotrzyka, na co ten zareagował gwałtownym

jękiem.

– Członek jeszcze ma – odparł kusznik – ale niech mnie jazda stratuje, jeśli on mu jeszcze

stanie... Wszystko ma w środku jakby poodrywane, trzyma się to chyba na samej skórze... No
człowieczku! – oznajmił. – Ucz się śpiewać, bo czeka cię kariera w chórze eunuchów...

Saro tylko zamknął oczy i odwrócił głowę.
– Jak inne rany? – spytał Ksin. Poczuł zapach świeżej krwi, więc natychmiast odwrócił

twarz w kierunku wiatru. Pomogło...

Ronijczyk badał rannego dłuższą chwilę.
– Istny cud, że nie wygryzła mu prawego obojczyka – stwierdził. – Tętnica szyjna cała, to

będzie drugi cud... Skoro bogowie tak cię lubią, człowieczku, może pomyśl o fachu kapłana?
U was w Suminorze świętcy nie mają jaj, to nawet się dobrze składa... Popatrz tu, kapitanie!

Ksin wziął głęboki wdech i pochylił się nad rannym.
– Najpierw tu... – Hamnisz pokazał podbiegnięty krwią odcisk zębów na ramieniu Saro.

Był to podwójny, owalny ślad pozostawiony przez ludzkie szczęki. Skóra była jeszcze cała. –
Tu się zaczęło... – stwierdził kusznik. – Następne było to... – wskazał ślad ukąszenia na piersi,
przypominający ugryzienie psa. – A potem to... – przesunął palcem po szeregu krwawiących
dziur w skórze, biegnących od pachy do szyi i dalej głęboko na plecy. – Zapisała na nim całe
swoje przepoczwarzenie...

Saro nie odpowiedział. Szczękał zębami w szoku.
– Poza tym dużo zadrapań i głębokie cięcie na prawym boku, poniżej żeber. To pewnie

od szponów...

– Próbowała mu wyrwać wątrobę – wyjaśnił Ksin.
– Trzeba szyć, ale mam co trzeba – stwierdził na koniec Hamnisz. – W sakwie, w

obozie...

– Sprawdź teraz co z Bertią.
– Nic specjalnego... – Ronijczyk tylko poświecił pochodnią nad kobietą. – Wygląda jak

kurwa, która próbowała oszukać swojego patrona. Wyliże się. Wstawaj ścierwo i zbieraj
rzeczy! – kopnął ją w biodro.

Posłusznie, bez słowa, zrobiła co jej kazał. Ksin zaniepokoił się, czy ta uległość nie jest

ciszą przed kolejną burzą, ale zmysł Obecności nic podobnego nie sygnalizował. Podszedł
więc do Saro, pomógł mu wstać i podtrzymując zaprowadził nad staw. Bertia szła sama, lekko
utykając. Hamnisz ani na moment nie odwracał kuszy od jej pleców, a w pewnej chwili
popatrzył na Ksina i zadał nieme pytanie. Kotołak tylko potrząsnął głową.

background image

* * *


Tej nocy żadne z nich już nie zasnęło. Hamnisz do świtu łatał jęczącego Saro jak umiał.

Próbował nawet zająć się naderwanym członkiem, ale zniechęcił go przejmujący wrzask
rannego. Bertia cały czas siedziała na brzegu stawu, przyciskając do twarzy szmaciany
kompres i bezmyślnie gapiąc się w wodę. Ksin obserwował ich, półleżąc na swoim posłaniu.
Zastanawiał się, co robić w tej sytuacji. Saro nie będzie mógł iść o własnych siłach, co gorsza,
szok najwyraźniej odebrał mu mowę, a nie był to jedyny duży kłopot...

Gdy wzeszło słońce, tym razem jedno, inicjatywę niespodziewanie wykazała Bertia.

Wstała i podeszła do kotołaka, który stwierdził, że jej aura strzygi jest może niezbyt silna, ale
w pełni ukształtowana. Obrażenia odniesione w nocnej walce już się zregenerowały.
Wyprostował się złamany nos. Nowa natura w pełni władała ciałem Berti. Do tego stopnia, że
kobieta wyraźnie wyładniała. Tylko w jej oczach czaił się mrok, niepokojący i zauważalny
nawet dla zupełnego laika.

– Co ze mną będzie? – spytała cicho.
– Masz przed sobą jeden dzień życia – odrzekł Ksin patrząc jej w oczy.
– A co potem?
– Przemienisz się, gdy zrobi się ciemno, rzucisz na nas i będziemy musieli cię zabić.
– Potrafię się opanować...
– Nie dasz rady. Druga Przemiana będzie silniejsza, a ty będziesz bardziej głodna i

rozjuszona.

– Skoro ty możesz...
– Między nami jest duża różnica.
– Jaka?
– Daj mi srebrny bełt – Ksin zwrócił się do Hamnisza.
– Robi się... – kusznik sięgnął do kołczana.
– Zobacz! – Kotołak uniósł pocisk trzymając go za drzewce, po czym zacisnął na grocie

prawą dłoń. Metal był zimny od chłodu poranka, ale szybko nabierał ciepła od ludzkiego
ciała. Nic więcej się nie zdarzyło. – A teraz ty zrób to samo – puścił grot i zwrócił bełt w
stronę Berti.

Z wahaniem wyciągnęła rękę i ujęła srebrne ostrze. Niemal natychmiast jej oczy

rozszerzyły się z bólu. Zacisnęła zęby i mocniej zwarła palce. Zadygotała usiłując opanować
cierpienie.

– A! Aaa... – wyrwało się jej mimo woli. Wytrzymała do chwili, gdy rozległo się wyraźne

skwierczenie i z zaciśniętej pięści uniosła się smużka dymu. Wtedy cofnęła gwałtownie
oparzoną dłoń i przycisnęła ją do piersi.

– Aby powstrzymać Przemianę – powiedział Ksin – musielibyśmy założyć ci srebrną

obrożę, która przez całą noc paliłaby cię żywym ogniem. Ciało by to wytrzymało, ale ból

background image

doszczętnie zniszczyłby twą ludzką naturę. Po prostu straciłabyś rozum i popadła w
szaleństwo, tak jak bywa po ciężkich torturach. Gdybyś jednak przetrwała, to każdego
następnego dnia coraz bardziej parzyłoby cię słońce. Wszystko, co w tobie ludzkie, skazane
jest na zatracenie.

Bertia w milczeniu wpatrywała się w swoją dłoń, na której czerwona oparzelina o

kształcie grota bełtu różowiała i zanikała w oczach.

– Potrafisz się szybko regenerować, ale nie umiesz znosić bólu – skomentował Ksin. – To

zwyczajny objaw. Jedyne co możesz zrobić, to przeżyć godnie ten dzień, a o zachodzie
poprosić Hamnisza o bełt...

– A jeśli odejdę?
– Wytropię cię. Nie pozwolę, by suminorskie potwory chodziły i po tym świecie.
– Nie chcę umierać! – szepnęła.
– Musisz – rzekł kotołak. – Jedyne na co masz wpływ, to sposób w jaki to zrobisz... Przed

tobą cały długi dzień, przeżyj go najlepiej jak umiesz.

– Dobrze... – odwróciła w bok głowę. – Wybaczcie mi...
– Idź i przygotuj nosze dla Saro. Będziemy musieli go nieść.
Skinęła głową, wstała i odeszła. Ksin podszedł do Hamnisza, który właśnie podawał

wodę spowitemu szarpiami Saro. Ten pił bezwiednie, Ronijczyk musiał podtrzymywać mu
głowę.

– Co z nim? – spytał kotołak, wkładając srebrny bełt z powrotem do kołczana.
– To co zwykle w takich razach – wzruszył ramionami kusznik. – Ma gorączkę i minie co

najmniej parę tygodni zanim się wyliże. Pod warunkiem, że nie wda się gnicie ran...

– Nie powinno – odparł Ksin. – To młoda strzyga, nie mogła mieć na zębach trupiego

jadu.

– I po co wzięliście ją ze sobą?! – zirytował się kusznik.
– Mówiła, że się przyda... – westchnął Ksin.
– I co, przydała się?!
– Nie – przyznał kotołak. – Gdybym jednak zgodził się ją odesłać i zabrało ją szare

widmo, to zapewne wpadłaby w ręce Korathosa, a on użyłby jej przeciw nam, może nawet z
gorszym skutkiem.

– Straciliśmy tłumacza! – wybuchnął Hamnisz. – Co może być gorszego?!
– Choćby twoja śmierć... – zauważył Ksin.
– Kap... pitanie... – wydyszał Saro.
– No, przemówił! – ucieszył się Hamnisz. – Przynajmniej tyle dobrego!
– Tak? – kotołak przyklęknął przy rannym.
– Co z... Bertią?
– A temu jeszcze mało! – zeźlił się Ronijczyk.
Ksin machnął ręką na znak, żeby się uciszył.

background image

– Żyje, lecz musi umrzeć dziś wieczorem... – powiedział.
Saro nic nie odrzekł, tylko jego twarz znieruchomiała, a oczy straciły wyraz.
– Będziemy cię nieśli na noszach – oznajmił kotołak. – Możesz tłumaczyć, jeśli będzie

trzeba?

– Spróbuję... – wydyszał.
Nadeszła Bertia z gotowym nosidłem, zrobionym naprędce na kształt drabiny powiązanej

pasmami łyka. Położyła je obok Saro, unikając wzroku kochanka.

Zanim wyruszyli, musieli jeszcze wysłuchać krzyków bólu Saro podczas oddawania

moczu. Łotrzyk, leżąc na boku, zdołał się załatwić, ale przypłacił to omdleniem. Opuścili
obóz kwadrans później. Bertia szła przodem, z pochyloną głową, trzymając oburącz drążki
nosideł. Ksin i Hamnisz z tyłu, po bokach, podtrzymując nosze każdy jedną ręką.

– I pomyśleć, że tak wygląda armia idąca na maga-władcę świata... – skomentował

zgryźliwie Ronijczyk. – Sądzicie, że ten Korathos umrze ze śmiechu kiedy nas zobaczy?

– Umrze tak czy inaczej... – Ksin nie był w nastroju do żartów. Wolną ręką wyjął mapę

Kisera. – Bertia! Tamtędy! – pokazał kierunek.

* * *


Szli miarowo, równo, bez postojów. Czasem tylko Hamnisz przekazywał swój drążek

Ksinowi, a sam w marszu dawał Saro pić lub zmieniał mu kompres na rozpalonym czole.
Bertia i kotołak nie okazywali najmniejszego zmęczenia.

Po godzinie marszu pojawiło się przed nimi niewielkie, niezbyt odległe górskie pasmo.

Osiągnęli je po kolejnych trzech godzinach. Ich celem był jeden ze szczytów, na szczęście nie
najwyższy. Kiedy tam szli, Ksin zauważył, że Bertia czasem spogląda w słońce, jakby
śledziła jego bieg... Przed południem dotarli do podnóża grzbietu i rozpoczęli wspinaczkę.
Chwilami było tak stromo, że drążki noszy musieli zarzucić sobie na ramiona, a Hamnisz
przywiązał Saro, żeby nie spadł.

Zapatrzona w ziemię Bertia nie spostrzegła ludzi. Ksin zrobił to zbyt późno, bo kobieta

zasłaniała mu widok. Wyszli prosto na grupę koczowników obozujących w niewielkiej
kotlinie. Zobaczyli ich w tej samej chwili, kiedy wiatr powiał ku nadchodzącym, dym z
ogniska.

– Gdzie wy macie oczy?! – zirytował się Hamnisz. Puścił nosze i zdjął kuszę z ramienia.

– Mam tylko dwa gotowe bełty...

– Nie będą potrzebne – powiedział Ksin wyglądając zza pleców Bertii. – Idźcie prosto ku

nim.

Koczowników było kilkunastu, nie było wśród nich kobiet, co więcej, nie było też

młodych wojowników. Najmłodszy z obecnych miał chyba z sześćdziesiąt lat. Na widok

background image

obcych zaledwie czterech wstało, podnosząc oszczepy. Pozostali nadal siedzieli przy ognisku,
a kilku z spośród nich chyba w ogóle nie spostrzegło nadejścia wędrowców z noszami.

– Podchodzimy i kładziemy Saro przy ogniu – zdecydował kotołak. – Saro! Potrzebujemy

tłumacza!

Ranny uniósł się na łokciu i popatrzył przed siebie szklistym wzrokiem.
Koczownicy z oszczepami podeszli bliżej. Nie wyglądali groźnie, swojej broni używali

przede wszystkim do podpórki. Nie wyglądali też na specjalnie zainteresowanych obcymi,
dopóki nie zobaczyli mapy w ręku Ksina. Jeden z nich pokazał na nią palcem i coś
zakrzyczał. To sprawiło, że pozostali starcy zerwali się na równe nogi, z wyjątkiem trzech,
którzy nadal trwali w otępieniu.

– Powiedział: „On zna drogę”... – stęknął Saro.
– Zapytaj ich kim są!
Łotrzyk zadał pytanie, ale zrobił to za cicho i rozgorączkowani starcy, tłoczący się i

pokrzykujący wokół kotołaka, nic nie usłyszeli. Dopiero gdy położyli nosze na ziemi, a Ksin
wskazał na Saro, któremu Hamnisz pomógł usiąść, słowami rannego zainteresował się jeden
ze starców.

– Są plemienną radą... zebrali... się tu dla odbycia... tajemnych obrzędów... Szukają

przejścia... drogi... chcą wrócić... do ojczystego świata... – Saro mówił coraz słabiej, walcząc
z narastającym gwałtownie zmęczeniem.

Starzec, który z nim rozmawiał, zainteresował się stanem opryszka, po czym krzyknął coś

w stronę najstarszego z siedzących przy ognisku, mężczyzny o długich, mlecznobiałych
włosach. Ten, jak się okazało, nie był zmurszałym grzybem, pozbawionym zdolności
sprawnego myślenia, lecz trwał pogrążony w kontemplacji. Teraz podniósł się sprężyście i
podszedł do wołającego. Ksin natychmiast wyczuł, że ma do czynienia z magiem.

– On jest... leczący... – wyjaśnił Saro. – Pyta... co mi jest?
– Powiedz mu – stwierdził sucho Ksin.
Starzec klęknął przy noszach i dłuższą chwilę słuchał szeptu łotrzyka. Kiwał głową, raz

obrzucił przelotnym spojrzeniem Bertię, a na koniec pogładził Saro po policzku i łagodnie
nakłonił go, by się położył z powrotem. Potem siwowłosy popatrzył pytająco na kotołaka, a
kiedy ten skinął głową, mag zaczął wyjmować z sakwy przy pasie jakieś zioła i talizmany.
Pozostali starcy zamilkli, ale Ksin widział, że nie spuszczają oczu z jego mapy. Schował ją za
pazuchę.

Tymczasem uzdrowiciel rozciął zakrwawione szarpie i cisnął je w ogień, po czym

całkowicie rozebrał Saro. Na widok jego opuchniętego do rozmiarów kartofla
ciemnofioletowego członka, Hamnisz cicho zagwizdał i obrzucił Bertię złym wzrokiem.
Kobieta nie zareagowała na niemą groźbę, a mag zaczął oprószać żółtym proszkiem toporne
szwy na ranach Saro oraz jego krocze. Potem zrobił to samo używając czarnego pyłu, którego
część wsypał łotrzykowi do ust i nakazał popić. Wreszcie mag powstał, powiedział coś bardzo

background image

szybko i strzelił palcami. Proszki leżące na ciele Saro zapłonęły czerwonym i czarnym
światłem, które momentalnie wniknęło w ciało. Rozjątrzone rany przyschły w oczach,
opuchlizna między nogami zmniejszyła się przynajmniej o połowę. Co najważniejsze, z oczu
łotrzyka zniknął blask gorączki. Uzdrowiciel zaczął mówić.

Saro podniósł się i wyraźnie zakłopotany zaczął szukać ubrania.
– Co z tobą? – zapytał Ksin.
– On gada, że przez wiele miesięcy nie uczynię szczęśliwą żadnej kobiety...
– To pewnie z chłopcami będziesz mieć więcej szczęścia? – rzucił Hamnisz.
– Może nawet wcale... – Saro poczerwieniał – Ale już nic nie boli i dobrze się czuję.
– Ja na twoim miejscu poszukałbym raczej owieczki niż wilczycy... – nie przestawał

Ronijczyk.

– Daj mu spokój – rzekł Ksin uśmiechając się w duchu. Widział, że mimo szyderstw i

szorstkiej mowy, Hamnisz cieszy się z ozdrowienia kompana.

– A to niby czemu? – zdziwił się kusznik. – Coś mi się za tę jego łataninę od życia

należy!

– Skoro tak, możesz kpić do woli – Saro spojrzał na Bertię, po czym szybko odwrócił

wzrok.

– Dosyć już! – oznajmił kotołak. – Zapytaj ich jakiej drogi szukają i czego chcą od naszej

mapy?

Tym razem rozmowa Saro ze starcami trwała długo. Widać było, że to co mówią budzi

ich głębokie emocje. Niektórzy nie potrafili ukryć wzruszenia, gniewu i jakiejś rozpaczliwej
nadziei. Raz głos załamał się nawet białowłosemu uzdrowicielowi, a przywódca, który zaczął
rozmowę, w miarę jak mówił popadał w coraz większą zadumę.

– Byli oddziałem magów i żołnierzy, których mag imieniem Korathos dawno temu posłał,

aby znaleźli przejście przez Pierwszy Świat – zaczął mówić Saro. – Zabłądzili w nim. Wdali
się w potyczkę z jakąś grupą koczowników, w której przypadkiem zginął ich mag-
przewodnik. Od tej chwili przez wiele lat szukali drogi powrotnej. Wiedzieli tylko, że
przejście znajduje się w tych górach. Przystali do innej grupy koczowników, pojęli za żony
ich kobiety i z czasem przejęli władzę nad plemieniem. Ich synowie i córki dorosły, dały im
wnuki, a oni wciąż nie mogą zaprowadzić ich do świata przodków. Co roku przybywali w te
góry i bezskutecznie szukali drogi. Z czasem zrobił się z tego rytuał, a im zaczęło brakować
sił na prawdziwe poszukiwania. Dlatego już od kilku lat tylko siadają tutaj przy ogniu i snują
wspomnienia, marząc o tym, by ich kości zostały pogrzebane w rodzinnym świecie. Ich
jedyną nadzieją była niejasna przepowiednia o potworze z mapą, którą wyszeptał konający
przewodnik. Teraz pytają cię, kapitanie, czy jesteś potworem?

Ksin bez słowa usiadł na piętach, położył przed sobą mapę Kisera i przekształcił się w

kotołaka. Wysunął pazury przedniej łapy i przytrzymał nimi rulon pergaminu. Znieruchomiał

background image

i siedział tak niczym sfinks, nie bacząc na zamieszanie oraz okrzyki wzburzonych i
rozradowanych starców. Wreszcie ich przywódca nakazał ciszę i przemówił.

– Zgodnie z prawem Pierwszego Świata, Ten Który Zna Drogę musi być władcą –

przetłumaczył Saro. – Dlatego, jeśli przeprowadzisz ich razem z całym plemieniem, wykonają
każdy twój rozkaz do czasu aż sam zwolnisz ich z posłuszeństwa.

– Ilu mają wojowników? – spytał Ksin wróciwszy błyskawicznie do ludzkiej postaci.
– Ponad dwie setki zdolnych do walki mężczyzn – przekazał Saro. – Są też kobiety

łuczniczki.

– Jak szybko mogą tu być?
– Główny obóz jest godzinę drogi stąd.
– Powiedz im, że się zgadzam.
Łotrzyk przekazał odpowiedź, a wtedy przywódca i mag-uzdrowiciel pokłonili się nisko

przed Ksinem. Zaraz też najżwawszy ze starców wyruszył w drogę.

– Gratuluję, kapitanie – stwierdził Hamnisz z cierpkim uśmiechem. – Zostałeś kacykiem i

totemem plemiennym w jednej osobie...

– Interesuje mnie co innego – mruknął Ksin. – Jeżeli to Korathos ich tu wysłał, to ile musi

mieć teraz lat? Zapytaj ich, Saro!

– Niektórzy z nich byli na wydanej przez niego uczcie, kiedy skończył sto lat – oznajmił

łotrzyk po chwili. – A to było kilka lat przed ich wyprawą...

– Ludzie tak długo nie żyją – mruknął Hamnisz.
– Ludzie nie... – przyznał mu rację kotołak.
Ronijczyk splunął na ziemię.
– Ruszajmy! – zdecydował Ksin. – Nie będziemy się teraz nad tym zastanawiać.
– A koczownicy? – spytał Saro. – Nie zaczekamy na resztę?
– Zaczekamy przed Przejściem, powiedz im to.

* * *


Właściwy szczyt znaleźli po połowie godziny. Wejście na wierzchołek zajęło im następną

godzinę. Droga wiodła przez pokryty lasem stok, chwilami tak stromy, że musieli się chwytać
korzeni drzew. Nie było tu nawet kamieni, tylko ziemia i ściółka osuwały się czasem spod
stóp. Prowadził Ksin, towarzyszył mu Hamnisz, za nimi podążali starcy, wśród których szedł
Saro. Bertia trzymała się na uboczu, pochłonięta własnymi myślami.

Góra nie była wysoka, raczej średnia w tym paśmie, ale wyglądała dostojnie. Linia lasu

kończyła się jakieś dwieście kroków od szczytu, który wieńczyła grupa samotnych skał skąpo
porośniętych krzewami. Sam szczyt był bardziej płaski niż wyniosły, ale imponował
masywnością.

background image

– Oni mówią, że dobrze znają tę górę – oznajmił Saro po krótkiej rozmowie z przywódcą

plemiennej rady. – Nazywają ją Kowadłem, byli tu wiele razy, ale nigdy nie znaleźli
Przejścia.

– Widocznie musieli coś przeoczyć – odparł kotołak wchodząc pomiędzy głazy.
Chwilę później Ksin, Hamnisz, Saro, mag-uzdrowiciel i przywódca rady stali w

najwyższym punkcie wzniesienia. Kotołak rozejrzał się dookoła. Dzień był słoneczny, a
widok ciekawy. Od zachodu i północy, określonych doraźnie na podstawie aktualnego
położenia słońca, które do tej pory zyskało już niewielkiego, czerwonego towarzysza,
rozciągały się odległe górskie pasma, skryte w szaroniebieskiej mgiełce, miejscami stapiające
się z niebem, linią horyzontu i obłokami.

Wyglądało na to, że ostatnią noc spędzili w obszernej kotlinie, tak ukształtowanej, że jej

stoki przesłaniały sąsiednie łańcuchy górskie. Od wschodu zaś, który z wolna, z powodu
kolejnej wymiany nieba, stawał się południowym wschodem, głęboko w dole rozciągała się
płaska, zielona i bezleśna równina przypominająca step. Tu gdzie stali, góry kończyły się jak
ucięte nożem. Wschodni, też okryty lasem stok Kowadła opadał na złamanie karku dobre
tysiąc kroków w dół, aż do skraju stepowej równiny.

Kotołak wyjął mapę, popatrzył na nią uważnie i przeszedł na skałkę odległą o kilkanaście

kroków, wznoszącą się tuż nad stromizną wschodniego stoku.

– Co, znów będziemy skakać w przepaść?! – skomentował Hamnisz, a Saro przezornie

odsunął się od niego na bezpieczną odległość.

Ksin bez słowa pokazał mu znak na mapie i identyczny wzór utworzony przez porosty na

maleńkiej półce skalnej, znajdującej się krok niżej. Kotołak, obserwowany uważnie przez
pozostałych, zstąpił na tę półkę. Tu kończył się szlak zaznaczony na mapie. Pozostało na niej
już tylko jedno miejsce, w którym zaklęty był głos Kisera. Ksin dotknął mapy.

„Stojąc zwrócony ku równinom spraw, aby twoje oczy znalazły się dokładnie na

wysokości trzech łokci i dwóch piędzi”, rzekła pergaminowa karta.

Kotołak musiał się trochę pochylić. Efekt był zdumiewający. Widok po prostu

przeskoczył, jakby nagle zdjęto jeden obraz zasłaniający drugi. Nie było już zielonej równiny,
lecz nowe góry, te dla odmiany skaliste, strome, pozbawione drzew. Powiało zimnem, a półka
skalna, na której stał Ksin, okazała się mieć przedłużenie w postaci niewielkiej przełęczy.
Można było swobodnie iść dalej. Wystarczyło jednak unieść lub opuścić wzrok tylko o
grubość palca i natychmiast powracał widok równiny, a droga urywała się jak odcięta.

Kotołak przywołał do siebie Hamnisza. Kusznik miał odpowiedni wzrost, więc

natychmiast zauważył w czym rzecz. Zagwizdał z wrażenia, po czym jeszcze dla porównania
przykucnął i wspiął się na palce.

– Potrzeby będzie ciepły płaszcz... – stwierdził i sięgnął do sakwy.
Przywódca plemiennej rady nie posiadał się ze zdumienia.

background image

– Nasze dzieci od lat przychodziły tu zbierać jagody! – zawołał. – Na pewno nie raz

bawiły się na tej skale!

– Dzieci były zbyt niskie – odpowiedział mu Ksin za pośrednictwem Saro.
Starcy kolejno schodzili na skalną półkę, stawali w odpowiedniej pozycji i wydawali

okrzyki zaskoczenia. Potem zbili się w gromadkę i zaczęli gorączkowo naradzać. Kotołak
siadł na jednej ze skał i beztrosko wystawił twarz ku słońcu. Hamnisz przykucnął obok i bez
słowa podał mu wino oraz wędzone mięso.

background image

10.

O

STATNI TANIEC

Przenikliwie zimny wiatr szarpał płaszczami, pledami i skórami, którymi opatulili się

idący po grani koczownicy. Przejście z umiarkowanie ciepłego Pierwszego Świata do tej bez
mała lodowatej krainy nie spodobało się przede wszystkim dzieciom. W maszerującej
kolumnie nie cichły płacz i protesty, wzmagające się, gdy wraz z wiatrem nadchodziły fale
zimnego deszczu.

Tutejsze góry znacznie większe i wyższe od tych, które opuścili – najeżone zębami

granitowych skał – stwarzały groźne i odpychające wrażenie. Widać było, że oprócz dzieci
nie podobają się także kobietom i niejednemu wojownikowi z młodszego pokolenia. Tylko
starcy byli zachwyceni i rozradowani. Nikt nie śmiał się im sprzeciwić, bo odwrotu nie było.
Przejście znikło bez śladu w chwili, gdy przeszedł przez nie ostatni koczownik. Wiele
wskazywało na to, że zdarzenia, jakie miały miejsce pół wieku temu zostały starannie
zaplanowane. Korathosowi potrzebni byli rodacy błądzący w bezkresie Pierwszego Świata,
aby zachować aktywność przejścia. Powracający po dziesięcioleciach przywódcy plemienia
nie zastanawiali się jednak nad tym. Prawda i zimny wiatr jeszcze do nich nie docierały.

– Musimy jak najszybciej zejść w doliny – stwierdził Hamnisz tuląc pod płaszczem kuszę

starannie osłoniętą przed wilgocią. – Oni nie są przyzwyczajeni do takich chłodów, zaraz się
zaczną choroby, narzekania i daleko z tym nie zajdziemy.

– Wiem – odrzekł Ksin. – Na szczęście mapa prowadzi w dół. Musimy tylko dotrzeć do

najbliższej przełęczy i stamtąd będziemy schodzić.

– Daleko to?
– Nie, może pół dnia.
– Bertia ma szczęście – mruknął kusznik. – Kiedy tu weszliśmy, sądząc po położeniu

słońcu, zyskała dodatkowe pięć czy sześć godzin...

– Dla nas wszystkich to będzie bardzo długi dzień – stwierdził Ksin. – Ale zachód jest

nieunikniony. Zrobisz to szybko?...

– Kiedy tylko zechcesz, kapitanie. Czy mam wybrać taki moment, kiedy ona zupełnie nie

będzie się spodziewać strzału?

– Nie wiem... – zamyślił się kotołak. – Mamy jeszcze czas na tę decyzję.

background image

Hamnisz obejrzał się na Bertię, która niosąc na karku jedno dziecko pomagała iść jakiejś

ciężarnej kobiecie. Saro cały czas trzymał się od niej z daleka.

– I pomyśleć, że ledwie słońce zajdzie, ona zeżre tego bachora, a to nienarodzone

wydrapie sobie na deser... – skrzywił się kusznik.

– Nie pozwolimy na to.
– Chyba mi jej szkoda.
– Więc jak przyjdzie czas mierz prosto w serce!
Weszli na ostatni szczyt przed oczekiwaną przełęczą i zobaczyli w dole strzegący jej

kamienny fort. Smugi dymu i powiewające na dwóch wieżach proporce wskazywały, że jest
obsadzony wojskiem. Sądząc po wielkości mógł pomieścić jakąś setkę załogi.

– Niedobrze! – zawołał Hamnisz. – Na każdej wieży mają po trzy ciężkie kusze wałowe!
– I właśnie je nakręcają... – Ksin wytężył wzrok.
– Będzie przeszło tysiąc kroków drogi pod obstrzałem – ocenił fachowo Ronijczyk. – A

pewnie mają jeszcze kusze ręczne i łuki... Paskudnie nas zdziesiątkują!

Kotołak przywołał Saro.
– To chyba pograniczny fort – powiedział mu – i zapewne nie będą chcieli przepuścić nas

przez przełęcz. Przekaż, aby mężczyźni przygotowali się do walki.

– Tak, kapitanie – łotrzyk pobiegł w kierunku starców i po chwili wrócił z magiem-

uzdrowicielem.

– Nic się nie zmieniło – powiedział starzec patrząc z uśmiechem na fort. – Nie potrzeba

walki, oni tylko wypytają nas kim jesteśmy i przepuszczą, najwyżej każą coś zapłacić, ale
mamy dość złota.

– Przez lata mogło się wiele zmienić – zauważył Ksin. – Niech przynajmniej kobiety

trzymają się z tyłu.

– Pójdą jak teraz – odparł starzec krzywiąc się z niechęcią – na znak, że nie mamy złych

zamiarów. Myślę, że tam się ucieszą...

Nie przekonany kotołak skinął głową w milczeniu i poszedł na czoło pochodu.

* * *


Nie było ani radości, ani pytań, ani nawet żadnych ostrzeżeń. Zaledwie wszyscy

schodzący przelali się przez wierzchołek góry, ciężkie kusze na wieżach wystrzeliły salwą.
Fort był dużo poniżej szczytu, więc pociski, choć wystrzelone z wież, musiały lecieć z dołu
do góry. Wydawało się, że robią to z wysiłkiem i powoli, ale było to tylko złudzenie
wywołane punktem obserwacji. Ciężkie bełty miały dość mocy i szybkości. Na dodatek
zauważyli je tylko Ksin i Hamnisz, a ich ostrzegawcze krzyki nie spowodowały należytej
reakcji. Schodzący po stromym, kamienistym stoku koczownicy patrzyli przede wszystkim
pod nogi. Kiedy bełty wpadły w największe skupiska ludzi wybuchła panika.

background image

– Krzycz, żeby chowali się za kamieniami! – wrzasnął kotołak do Saro.
Bełty nie miały spiczastych grotów, lecz szerokie i płaskie jak ostrza siekier. Dla

równowagi, za głównym ostrzem i prostopadle do niego umocowano kolejne, przypominające
płetwy rekina. Również lotki tych bełtów były zrobione z wyostrzonej stalowej blachy.
Wpadając w tłum zachowywały się jak wiązki toporów; odbite od skał były tym bardziej
niebezpieczne.

Wśród przeraźliwych krzyków mężczyzn i kobiet rozległo się wołanie o maga-

uzdrowiciela. Ten jednak najpierw musiał uleczyć się sam, bowiem jeden z pocisków gładko
odrąbał mu lewą rękę tuż poniżej ramienia. Druga salwa dosięgła koczowników w chwili, gdy
większość z nich, zamiast szukać kryjówek, gorączkowo roiła się po stoku, usiłując wbiec z
powrotem na szczyt i schronić się za nim. Były to głównie kobiety i dzieci.

– Niech ich piekło pochłonie! – wrzasnął skulony Hamnisz naciągając swą kuszę na pełną

moc.

– Doniesie? – spytał go Ksin obserwując uważnie fort.
– Z góry bez kłopotu – odparł Ronijczyk. – Byłoby gorzej, gdybym był na ich miejscu... –

wychylił się zza kamienia, złożył i wystrzelił dwa razy.

Kotołak dostrzegł zamieszanie na jednej z wież, ktoś tam padł, a jedna z ciężkich kusz

podskoczyła konwulsyjnie, nie było jednak widać czy i jak została uszkodzona.

– Nieźle... – Hamnisz ocenił wynik swoich strzałów – ale sam nie zmuszę ich do

milczenia.

– Musimy zdobyć ten fort – stwierdził Ksin. Stał wyprostowany, nie zamierzał się kryć.

Po chwili dotarli do niego Saro i przywódca plemiennej rady imieniem Ampeker.

– Niech wojownicy przygotują się do ataku! – rozkazał kotołak.
– On mówi, żeby wysłać posłańca, który wyjaśni pomyłkę – oznajmił Saro wskazując na

starca.

– Nie ma żadnej pomyłki! – uciął dyskusję Ksin.
Spokojnie uchylił się przed nadlatującym bełtem, który pięć kroków za nim wykrzesał

wśród skał kłębowisko iskier, odrykoszetował, poleciał między następne skały i dostał swą
ofiarę, sądząc po przeraźliwym krzyku, jaki stamtąd dobiegł.

– Oni tam mieli rozkaz najpierw strzelać, potem pytać! – dokończył wypowiedź kotołak.

– Zapewne chodziło im o was lub o kogoś kto zna Przejście! Tędy prowadzi jedyna droga z
Pierwszego Świata!

Ampeker po namyśle pokiwał głową i wycofał się chyłkiem, po drodze szepcząc coś

kolejnym napotykanym wojownikom, którzy zaczęli szykować broń. Ksin tymczasem zdjął z
szyi amulet ze „szponami demona” i podał go Hamniszowi.

– Nie szkoda ci, kapitanie? – spytał kusznik. – Zostaną nam tylko trzy...
– Nie ma innego wyjścia, strzelaj!
– Drap do krwi!

background image

Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania. Wir czarnych, szponiastych łap, który rozszalał

się na jednej wieży, uporał się także z drugą. Najpierw w dół poleciały poszarpane ludzkie
ciała i fragmenty machin, po czym niespodziewanie jedna z czarnych łap chwyciła całą
balistę i cisnęła nią o wierzchołek drugiej wieży, burząc blanki i wywołując popłoch wśród
tamtejszej obsługi. Strzelcy czym prędzej schowali się w głębi budowli. Ciężkie bełty
przestały nadlatywać.

– I co teraz? – Ronijczyk uniósł głowę. – Przypuścimy otwarty atak?
– Nie najlepiej to wygląda... – Ksin popatrzył posępnie w dół.
– To prawda – zgodził się Hamnisz. – Nie mamy drabin, żeby sforsować mur. Nie da się

też ułożyć przy nim stert kamieni, by zrobić coś na kształt schodów, bo ktoś przezornie
oczyścił cały stok z głazów średniej wielkości. Ten fort jest dobrze przygotowany do odparcia
napaści... Tam jest przynajmniej trzydzieści strzelnic, nie mogę strzelać w każdą!

– Zawrócić też nie możemy – zauważył kotołak.
– To będzie jatka... – mruknął Hamnisz.
– Nie po naszej stronie! – usłyszeli głos Berti.
– Co masz na myśli? – spojrzał na nią Ksin.
Kobieta przykucnęła za głazem obok Ronijczyka.
– Kazałam Saro zebrać krew rannych – powiedziała. – Pójdę tam, a potem ją wypiję...
– Oszalałaś?! – zdumiał się kotołak. – Nastąpi natychmiastowa Przemiana!
– Wszak już i tak po mnie, prawda? Ale mogę się jeszcze przydać. Poza tym nie

powstrzymają mnie zwykłe strzały.

– Chcesz stać się żywymi „szponami demona”? – upewnił się Hamnisz.
– Coś tak jakby... Więc jak?
– Chyba nie mamy innego wyjścia – mruknął Ksin. – Pójdę z tobą.
Skinęła głową.
– Ktoś musi pilnować, bym gryzła tych co trzeba... – uśmiechnęła się z wysiłkiem. – Czy

Przemiana będzie ostateczna?

– Za dnia nie... – odparł zamyślony kotołak. – Odzyskasz postać po pierwszym ataku

szału, ale w nocy...

– Nocy już nie zobaczę – ucięła z determinacją.
– Nie zobaczysz – zapewnił ją Hamnisz gładząc łuk kuszy.
Przypadł do nich Saro. W ręku trzymał otwarty bukłak. Zapach dolatujący z wnętrza

naczynia przyprawił Ksina o zawrót głowy. Opanował się. To jeszcze nie było najgorsze, co
miało go dziś spotkać.

– Masz! – łotrzyk podał naczynie Berti. – Rozcieńczyłem krew wodą, żeby nie

zakrzepła...

Kobieta zatkała bukłak i przywiązała go sobie do pasa.

background image

– Weźmiemy tarcze – zdecydował Ksin. – Lepiej, żeby tamci nie zorientowali się zbyt

szybko, kim jesteśmy...

– Pójdę poszukać! – ofiarował się Saro.
Tarcze, które niebawem przyniósł, były okrągłe, dobre do walki wręcz, ale nie bardzo

nadawały się do osłony przed zmasowanym ostrzałem z kusz i łuków. Wyboru jednak nie
mieli. Ktoś w forcie mógł mieć pociski o srebrnych grotach i nie powinien od razu wpaść na
pomysł, że powinien ich użyć.

– Obejmujesz dowodzenie! – rzekł Ksin do Hamnisza i pobiegł w dół stoku.
Bertia przeskoczyła głaz i ruszyła za nim.
Biegli zakosami. Było to konieczne nie tylko by utrudnić trafienie, ale też dla zachowania

równowagi. Drobne kamienie kaskadami osypywały się im spod stóp. Kotołak nie miał
kłopotów z utrzymaniem się na nogach, za to Bertia część drogi przebyła zjeżdżając na tyłku,
a raz omal nie zgubiła tarczy.

– Może będę chcieli rozmawiać i pozwolą nam wejść do środka?! – zawołała.
– Zaraz się przekonamy! – odkrzyknął jej Ksin.
Bełty poleciały ku nim zaledwie weszli w zasięg ręcznych kusz. Zrazu pociski były

bardzo niecelne, ale w miarę jak się zbliżali do fortu uderzały coraz bliżej. Potem dołączyły
strzały z łuków. Co gorsza, w tej odległości od fortu usunięto ze stoku wszystkie większe
kamienie i skałki, za które można było się schować.

– Chyba jednak nie chcą gadać! – stęknęła Bertia, kiedy jedna ze strzał, ocierając się o jej

głowę, wyrwała jej pasmo włosów.

Ksin nie odpowiedział, bo w tym momencie w jego tarczę łupnął bełt z kuszy. Z tej

odległości pocisk z łatwością przebił osłonę i wbił się kotołakowi tuż pod prawe oko.
Zabolało choć nie powinno. Zdaje się na ostrzu były ślady srebra, może jakiś grawerunek...

Ksin chwycił drzewce wyszarpnął bełt z twarzy. Poczuł jak rana się zamyka i w tym

momencie w udo trafiła go strzała z łuku. Uświadomił sobie, że trochę za długo biegnie w
jednym kierunku, wykonał gwałtowny zwrot i dosłownie o pół kroku minął się z całą strugą
pocisków, które rozprysły się na kamieniach w drzazgi i iskry.

Kotołak usłyszał krzyk trafionej kolejny raz Berti. Natura ludzka i nadnatura demona były

w jej przypadku mocniej rozdzielone niż u Ksina, stąd cierpiała teraz jak raniony człowiek i
choć nie można było jej zabić, to jednak traciła siły. Trafiona piątą czy szóstą strzałą zaczęła
się słaniać i zwolniła bieg, stając się jeszcze łatwiejszym celem. Jej tarcza była wprost
najeżona strzałami, a teraz bełt z kuszy oderwał od niej wielki kawał drewna.

Ksin spróbował osłonić kobietę, skutkiem czego kolejny bełt, który prześwidrował jego

tarczę, trafił go prosto w serce. Na szczęście tym razem na grocie nie było drobin srebra.
Tarczę zaczęły już przebijać nawet strzały z łuków i teraz nadawała się ona tylko do tego, by
strzelcy w forcie nie widzieli, że trafili.

background image

Kiedy do murów pozostało niecałe sto kroków, kotołak zrozumiał, że nie dobiegną.

Obrońcy nabijali ich strzałami szybciej niż Ksin i Bertia dawali radę je z siebie wyciągać, a
przeszywające ciała drzewca pocisków mimo wszystko utrudniały im ruchy. Po kolejnej serii
z tarczy kotołaka został już tylko kawałek deski przybity trzema strzałami do łokcia i lewego
przedramienia. Bertia trafiona z kuszy w kolano wywróciła się jak długa.

Na szczęście Hamnisz widział co się dzieje i miał dość doświadczenia, by wiedzieć co

robić. Pchnął koczowników w dół, do gromadnego ataku, zmuszając obrońców fortu do
rozproszenia ostrzału. Ksin chwycił Bertię za rękę i pociągnął ku martwej strefie ostrzału u
podnóża muru. Kolejne strzały kąsały ich raz po raz, ale nie była to już zwalająca z nóg
lawina pocisków.

Wreszcie przypadli do muru. Normalnie nie było tu martwej strefy, powinni teraz stać się

celem załogi wieży, której galeria wychylała się nieco w tę stronę, ale wystrzelony przez
Hamnisza amulet ze „szponami demona” sprawił, że obrońcy znikli z jej szczytu i nie ważyli
się tam wrócić. Ksin, klnąc z wściekłością, zaczął wyrywać z siebie bełty i strzały. Miał ich w
sobie kilkanaście, Bertia kilkadziesiąt; ledwie mogła się ruszać. Pomógł jej wyciągać drzewca
i przez chwilę oboje dochodzili do siebie leżąc u podnóża muru.

W górze Hamnisz nakazał koczownikom wycofać się i ukryć. Kotołak i strzyga podnieśli

się i, pochyleni nisko pod strzelnicami w murze, ruszyli do bramy fortu. Ta uchyliła się
właśnie. Wychodziła z niej grupka obrońców, wysłanych zapewne po to, by dobić zuchwałą
parę, która ośmieliła się zbliżyć do fortu.

Rozjuszony Ksin nawet nie spostrzegł, kiedy uległ Przemianie. Pierwszy rzucił się na

żołnierzy. Powalił ich na boki dwoma zamaszystymi uderzeniami łap, oderwał pół twarzy
temu, który zastąpił mu drogę i wbiegł do fortu. Bertia podążała tuż za nim.

Strzelcy stojący wzdłuż muru przy strzelnicach zaczęli odwracać się, pokazywać ich

sobie palcami i coś krzyczeć. Z wrażenia zapomnieli strzelać. Kotołak przywarował,
wypatrując następnej ofiary, a stojąca za nim Bertia odczepiła bukłak przebity strzałą z łuku i
podniosła naczynie do ust. Mimo dziury pozostało w nim dość krwi...

Ksin, słysząc za sobą obłąkańczy rechot i skrzek, uskoczył w bok i dobrze zrobił, bo

strzyga zaatakowała najpierw jego. Pogoniła za kotołakiem zupełnie ignorując ludzi. Przez
długą chwilę oniemiali obrońcy fortu patrzyli jak dwa nadnaturalne potwory, niemal ocierając
się o nich, ścigają się wzdłuż wewnętrznej strony murów, robiąc najpierw jedno, potem
drugie okrążenie. Wreszcie Kotołak widząc, że mimo jego starań Bertia nie okazuje
najmniejszego zainteresowania mijanymi ludźmi, wykonał gwałtowny zwrot i pognał w
poprzek placu w kierunku budynku mieszkalnego stojącego u podstawy jednej z wież. Był
tam drewniany ganek. Kotołak wybił się i wskoczył prosto na dach. Odwrócił się i spojrzał
prosto w czerwone ślepia tego, co przed chwilą było kobietą.

Próbowała do niego doskoczyć, ale z łatwością strącił ją ciosem łapy. Pazury Ksina tylko

zgrzytnęły o zęby Berti. Ta przystanęła więc w dole, potrząsnęła łbem i ryknęła gardłowo.

background image

Rozległ się śmiech. Najpierw samotny, pojedynczy, błyskawicznie rozlał się w chóralny

rechot. Może i sytuacja była śmieszna, ale żołnierze nie powinni się byli śmiać. W następnej
chwili bowiem przekonali się, jak krótka i szybka jest droga od radości do grozy i zagłady.

Bertia zadreptała w miejscu, spojrzała w boki i zasyczała. Ogólny śmiech nie ustawał.

Doskoczyła do jednego z rozbawionych obrońców i jednym ruchem, zdawałoby się
muśnięciem, rozcapierzonej, szponiastej ręki, urwała mu głowę, która potoczyła się na środek
majdanu. Śmiech zabrzmiał głośniej, jak z dobrego żartu, a Bertia już wywlekała wnętrzności
następnemu. Chwyciła wątrobę i połknęła ją w całości, jednym kłapnięciem szczęk, odginając
głowę do tyłu. Śmiech zabrzmiał teraz histerycznie, a potem jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki zamienił się w skowyt przerażenia. Na dziedzińcu fortu rozpętało się
krwawe pandemonium.

Nikt nie próbował walczyć, wszyscy chcieli uciekać. Najbardziej zaś ci, którzy wcześniej

strzelali najcelniej i już wiedzieli, że strzały nie zdadzą się na nic. Część żołnierzy próbowała
schronić się w budynku, na którym siedział Ksin, ale na widok przyczajonego kotołaka
uświadomili sobie, że musieliby przebiec pod nim i w strachu rozbiegli się na boki.

Bertia tymczasem szalała na placu jak fryga. Tylko Ksin był w stanie śledzić jej ruchy.

Rozgryzała głowy, wyrywała ręce, otwierała tętnice, łamała kości – wszystko to było
oszałamiającym szaleństwem, eksplozją ruchu wśród purpurowych rozbryzgów. W pewnej
chwili kotołak zobaczył jak wskoczyła w grupę żołnierzy i każdemu rozerwała tułów,
uderzając jednocześnie pazurami rąk i nóg. Ci jeszcze nie zdążyli paść, kiedy ona już
wygryzała twarz następnemu.

Nie było litości ani wahania. Żołnierze, aby ujść kłów i szponów, zaczęli się rzucać na

miecze. Potem stała się rzecz bardziej niesamowita, z którą Ksin spotkał się po raz pierwszy
w życiu. Bertia przestała ryczeć i zawodzić skrzekliwie w sposób typowy dla strzygi, a
zaczęła naśladować odgłosy wydawane przez ludzi, których mordowała. Zdawało się, że
przedrzeźnia swoje ofiary. W pewnej chwili z jej paszczy wydobył się zbiorowy krzyk, jakby
z wielu gardeł, sprawiając, że Ksin aż się najeżył ze zgrozy. Wyglądało to tak, jakby Bertia
pożarła dusze swych ofiar, które teraz zawodziły z jej trzewi niczym z głębi piekła.

Obryzgana krwią, poruszająca się w tanecznych konwulsjach była potworem w całym

majestacie szału i okrucieństwa. A potem nagle znieruchomiała, odzyskała kobiecą postać i
padła nieprzytomna w krwawe błoto.

Zabiła blisko trzydziestu ludzi. Kilkunastu wolało popełnić samobójstwo, pozostali, ci

którzy nie zdołali ukryć się w zabudowaniach, leżeli skuleni na majdanie, paru gorączkowo
rozgrzebywało ziemię, jakby chcieli się pod nią schować. Nikt nie myślał o walce, z
wyjątkiem jednego żołnierza, który widząc, że Bertia przestała być groźna, rzucił się ku niej
unosząc halabardę.

Kotołak zeskoczył i zabiegł drogę ostatniemu obrońcy fortu, stając między nim a leżącą

kobietą. Żołnierz nie stracił odwagi, z półobrotu ciął halabardą w głowę Ksina, który

background image

spostrzegł, że na szerokim ostrzu jest srebrny grawerunek. Broń była więc odpowiednia, ale
atakujący nie dość szybki. Kotołak uchylił się z łatwością, cofnął, przybrał ludzką postać i
chwycił porzucony przez kogoś oszczep. Skrzyżowali z łoskotem drzewca. Ksin odbił cios i
przystanął, z ciekawością przyglądając się przeciwnikowi. Kotołakowi spodobała się jego
odwaga i determinacja. Na zaciętej twarzy żołnierza nie było znać śladów wahania, sądząc po
bogatych zdobieniach stroju musiał to być tutejszy oficer. Nie chciał go zabijać.

Ten jednak sądził, że nie czeka go nic prócz śmierci. Zamłynkował halabardą i podstępnie

rąbnął Ksina nisko po nogach. Kotołak wyskoczył w górę podpierając się drzewcem oszczepu
jak tyczką i uderzył obunóż w głowę przeciwnika, który runął jak długi na plecy, upuszczając
halabardę. Nim zdołał się podnieść, Ksin nadepnął mu na pierś i oparł ostrze oszczepu o
gardło. Żołnierz pojął, że nie ma szans i że wróg nie chce jego śmierci. Dając upust złości
splunął na przygniatającą go do ziemi stopę, potem zaciął usta i popatrzył w bok, unikając
oczu Ksina.

Wrota fortu pękły z trzaskiem i na dziedziniec wbiegli koczownicy prowadzeni przez

Hamnisza, za którego plecami krył się Saro. Ronijczyk natychmiast podbiegł do kotołaka.

– Mój jeniec, pilnuj go! – polecił Ksin.
Kusznik skinął głową, a kotołak poszedł do Berti. Skórę miała już prawie czarną, co było

skutkiem działania dziennego światła. Ksin szybko okrył Bertię płaszczem, aby nie spaliło jej
słońce. Potem sprawdził jej stan. Nie oddychała, a serce nie biło. Była w letargu. Zmysł
Obecności podpowiadał, że Przemiana dopełniła się całkowicie. Można było jednak ocucić ją
jeszcze ostatni raz...

Po chwili wahania kotołak podjął decyzję. Wziął od Hamnisza srebrny bełt, po czym

przycisnął grot pocisku do skroni Berti. Kobieta wygięła się w łuk i otworzyła oczy.
Poruszyła niemo ustami.

– Jeżeli chcesz mówić, to nabierz najpierw powietrza do płuc – powiedział Ksin. – One

same ci się już nie napełnią.

– Jestem żywym trupem? – zapytała.
– Wciąż żyjesz, ale nie ma w tobie już nic ludzkiego. Ta resztka świadomości zgaśnie

razem ze słońcem...

– Nic nie pamiętam.
– To normalne. Wstań, zobacz czego dokonałaś...
Podniosła się i głębiej naciągnęła kaptur płaszcza. Żądni zemsty koczownicy biegali po

forcie, wywlekali ukrywających się obrońców i zabijali na miejscu. Zaczęło się zwykłe w
takich okolicznościach plądrowanie zabudowań i obdzieranie trupów. W jednej z wież ktoś
podłożył ogień. Nikt jednak nie próbował nawet zbliżyć się grupy stojącej na środku placu.

Bertia długo i w milczeniu przyglądała się leżącym wokół poszarpanym ciałom.
– To ja odgryzłam mu głowę? – wskazała jedno z ciał.
– Tak.

background image

– Czemu mnie obudziłeś? – dotknęła oparzonej srebrem skroni.
– Masz jeszcze prawo do ostatniego życzenia.
Namyślała się długą chwilę.
– Chcę zatańczyć o zachodzie słońca!

* * *


Zeszli w dolinę pozostawiając za sobą płonący fort. Koczownicy rozbili obóz wzdłuż

brzegów szerokiego, bystrego potoku. Ksin, Hamnisz, Bertia i Saro poszli nieco dalej, aż
znaleźli niewielką, cichą polanę. Zabrali ze sobą jeńca, bo w obozie zbyt wielu koczowników
patrzyło na niego złym wzrokiem. Spośród obrońców fortu przeżył tylko on. Oficer szedł
teraz w milczeniu ze związanymi z przodu rękami. Nie rozmawiali, nie zapytali go nawet o
imię. Mieli ważniejszą rzecz do zrobienia. Musieli pożegnać się z Bertią.

Ona przebrała się. Kobiety dały jej nową, znacznie skromniejszą skórzaną suknię i

starannie ułożyły włosy. Ksin nie ponaglał, choć słońce coraz mocniej chyliło się ku górskim
graniom. Wkrótce po przybyciu na polanę dołączyli do nich trzej muzykanci z bębenkiem,
piszczałką i grzechotkami. Razem z nimi przyszedł przywódca plemiennej rady, Ampeker, i
kilku innych członków starszyzny.

Bertia stanęła przed Ksinem. W poczerniałych od dziennego światła dłoniach trzymała

wianek z białych kwiatów. Nad nią niebo barwiło się intensywną czerwienią zachodzącego
słońca.

– Czuję to... – powiedziała cicho. – Czuję jak wzbiera we mnie ciemność.
– Już czas – rzekł sucho kotołak.
– Wiem – skinęła głową i założyła wianek na skronie. – To śmieszne, że umrę jako

dziewica...

Ksin popatrzył na nią pytająco.
– Tak – skinęła głową. – Zregenerowałam się aż tak bardzo... – zwróciła się do Saro i

Hamnisza. – Przynajmniej spróbujcie nie myśleć o mnie źle.

Łotrzyk otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie zdołał znaleźć słów i

przerwać milczenia. Kusznik stał z nieprzeniknioną twarzą, jak posąg z bronią opartą o lewe
przedramię.

– Hamnisz... – mimo wszystko spróbowała go skłonić do jakieś reakcji.
– Nie przedłużajmy tego – powiedział nieswoim, zmienionym głosem, jednak nawet teraz

nie dałoby się odgadnąć jego uczuć.

– Czy pozostanie po mnie choć jedno dobre wspomnienie?
– Zachowam w pamięci twoją dumę – oznajmił z powagą Ksin.
Skłoniła się przed nim i skinęła na muzykantów, którzy zaczęli grać. Była to rytmiczna i

hałaśliwa barbarzyńska muzyka, ale okazała się stosowna do chwili. Bertia zaklaskała i

background image

zaczęła pląsać w jej rytmie. Nie był to żaden przemyślany taniec, po prostu spontaniczne
poddała się melodii, wyrzucała w górę ramiona, przeginała się, wirowała, kłoniła. A muzyka,
w miarę jak ciemniało niebo, nabierała tempa. Rytm ruchów i dźwięków wciągał, zniewalał,
przemieniał się w trans. Chwilami gesty Bertii nabierały hipnotyzującego powabu.

Saro wpatrywał się w nią rozszerzonymi oczami i sam zaczął podrygiwać. Starszy

plemienia klaskał. Wtem Bertia wybuchła radosnym, perlistym śmiechem. Zdawało się, że
jest bezgranicznie szczęśliwa.

Tylko Ksin wiedział, że ona już nie zdaje sobie sprawy z własnej radości, że Bertia

pomiędzy kolejnym piruetem i skłonem odeszła od nich na zawsze i właśnie zaczęła się
Przemiana.

– Hamnisz! – zawołał.
Ronijczyk nie poddał się urokowi tańca Berti, bo nie patrzył na nią, tylko gdzieś w górę i

w bok. Na wezwanie Ksina zrobił ćwierć obrotu, mocno opierając się na cofniętej do tyłu
prawej nodze. W jego kuszy szczęknęło coś metalicznie. Jeniec, obserwujący uważnie
tańczącą kobietę, zerknął na Hamnisza i oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia; chyba dopiero
teraz pojął, co ma się tu stać.

Kusznik złożył się do strzału jak automat, płynnie i bez żadnych zbędnych ruchów. Oparł

policzek o kolbę.

Bertia skłoniła się gwałtownie, a potem wyprostowała błyskawicznie, wyrzucając w górę

szeroko rozłożone ramiona.

Fala Obecności uderzyła Ksina jak gorący podmuch.
Hamnisz nacisnął spust.
Łoskot cięciwy i wizg bełtu zlały się w jedno z nieokreśloną wibracją, jaka wydostała się

z gardła Berti. Ona zawirowała nienaturalnie szybko, straciła ludzkie kontury i buchnęła
białym ogniem, który wydobył się gdzieś jakby ze środka tułowia i momentalnie rozszerzył w
górę i w dół. Zawirowała w słupie ognia. Ogień okręcał się wokół niej, po czym blask i ruch
zniknęły w jednej chwili. Bertia rozpadła się w proch. Zostały z niej tylko dłonie i stopy,
które nagle zamieniły się w szpony strzygi, po czym w mgnieniu oka także rozpadły się w
pył.

– Co to było?! – zaskoczony kotołak obejrzał się na kusznika. Spodziewał się typowej

agonii od srebra. To było o wiele bardziej gwałtowne.

– Nie pożałowałem jej berylowego ostrza... – Hamnisz odetchnął głęboko. – To była

ostatnia chwila?

Ksin przytaknął bez słowa. Muzycy nadal grali, ale z wrażenia całkiem zgubili rytm.

Teraz dopiero milkli jeden po drugim.

Saro podszedł do szarej plamy leżącego na trawie popiołu i padł przy niej na kolana.

Dotknął tego, co zostało z Berti.

– Więc to koniec? – zapytał z niedowierzaniem. – Tyle jej chciałem powiedzieć...

background image

– To trzeba było mówić, kiedy prosiła! – Hamnisz rozgniewał się nie na żarty. – A ty

wolałeś stać jak ostatni ćwok!

– Myślałem...
– Zbierz jej szczątki do jakiejś sakwy! – przerwał sprzeczkę Ksin. – Będziesz ją nosić

stale przy sobie – zdecydował.

– Dlaczego?
– Bo w tym prochu jest moc. Może się przydać.
Saro nie odpowiedział, tylko w jego oczach nagle pojawił się ogromny ból. Bezradnie

opadły mu kąciki ust. Wyglądał jak ktoś, kto ma ostatecznie dość siebie i świata.

– Rób co mówię! Jesteś jej to winien! – kotołak poczuł się nagle bardzo zmęczony. Ten

dzień rzeczywiście był długi...

background image

11.

W

MARTWEJ CISZY

– Mieli rozkaz nie przepuszczać nikogo, kto nadejdzie tą granią – Saro tłumaczył słowa

jeńca bezbarwnym głosem, tępo wpatrując się w ognisko, w którym Hamnisz grzebał
patykiem. – Powód mógł znać tylko dowódca fortu. Ten tutaj dowiedział się, że jest taki
rozkaz, kiedy zamiast, jak zwykle, pobrać myto od przechodzących przez przełęcz, nakazano
strzelać bez ostrzeżenia. Dowódca powiedział im, iż nikt żywy nie może zejść w dolinę.

– Czy była to droga, którą zwykle chodzili rozbójnicy? – spytał Ksin.
– Nie, kapitanie, nikt nigdy tamtędy nie chodził, to było zupełne bezdroże.
– Kiedy ten rozkaz był wydany?
– Chyba dość dawno, bo kiedy nas dostrzeżono, dowódca fortu wyjął i rozpieczętował

zwój z pieczęcią starego namiestnika prowincji i był wyraźnie zdziwiony tym, co tam
przeczytał. On sądzi, że zwój z rozkazem od wielu lat czekał na moment, kiedy pojawią się
ludzie schodzący ze szczytu Gebi.

– Z pewnością chodziło o naszych koczowników – Hamnisz rzucił patyk w ogień. –

Korathos nakazał odciąć im drogę odwrotu na wypadek, gdyby sami znaleźli Przejście.
Pewnie nie sądził, że przejdą wszyscy na raz i ono się za nimi zamknie.

– Może masz rację... – zamyślił się Ksin.
Tymczasem jeniec usłyszawszy imię maga Korathosa popatrzył bystro na Hamnisza,

potem na Ksina i zagadał coś szybko.

– On pyta czy jesteście wrogami, czy przyjaciółmi maga Korathosa? – przetłumaczył

Saro.

Kotołak, nim odpowiedział, długą chwilę patrzył w oczy jeńca.
– Wrogami – rzekł.
– Korathos jest również wrogiem jego rodu.
– Zapytaj go Saro, czy chce się nam przypodobać? – polecił Hamnisz.
Jeniec gwałtownie potrząsnął głową.
– Korathos ma na rękach krew jego ojca, braci i krewnych – powiedział łotrzyk. – On

sam musiał przed nim uciekać i ukrył się w tym kraju. Został najemnikiem na najodleglejszej
pogranicznej placówce, jaką zdołał znaleźć.

background image

– I trafił w miejsce szczególnie interesujące Korathosa? – zakpił Ronijczyk. – Do fortu

strzegącego przejścia z Pierwszego Świata?

– Twierdzi, że tego nie wiedział.
– Jak zamierza to udowodnić? – naciskał kusznik.
– On nazywa się Vorez z rodu Szukari, twierdzi, że kiedy przybędziemy do jego kraju, to

każdy tam potwierdzi opowieść jak mag Korathos rozprawił się z jego klanem, bo rzecz była
głośna.

– Zatem wiele wody i czasu upłynie zanim zdołamy potwierdzić, czy on mówi prawdę?

Myślę, że możemy załatwić to szybciej... – Hamnisz znacząco pogładził kolbę kuszy. –
Sądzę, że ten człowiek służył tu jako jego oczy i uszy!

– Nie! – zaprzeczył gwałtownie Vorez. – Prędzej zginę niż pomogę Korathosowi!
– Nie możemy ci zaufać – stwierdził Ksin.
– Jutro o świcie przybędzie tu silny oddział jazdy – oznajmił jeniec. – Spaliliście

pograniczny fort, dym był widoczny z daleka, więc wkrótce przybędą sprawdzić, co się stało.
Jednocześnie pograniczne garnizony w głębi kraju już szykują się do wymarszu i obławy.
Tylko ja mogę was z niej wyprowadzić – zakończył tłumaczenie Saro.

– To ważna wieść – przyznał Hamnisz. – Sądziłem, że upłynie kilka dni, zanim ktoś

zainteresuje się losem tego fortu.

– System obrony granicy działa tu bardzo sprawnie – zapewnił Vorez. – Tych kilkuset

dzikusów razem z ich kobietami i dziećmi ma przed sobą najwyżej dwa tygodnie życia.
Chyba że mi zaufacie. Pomogę wam, bo chcę zemścić się na Korathosie.

– Gdyby nie on, jutro rano rozjechałoby nas tutaj wojsko... – pokiwał głową kotołak. –

Chyba możemy uznać, że nasz nowy towarzysz nam dobrze życzy – wyjął nóż i przeciął
więzy jeńca.

– Dziękuję, nie zawiedziecie się – najemnik zaczął masować nadgarstki.
– Jeżeli choć pomyślisz o zdradzie, to przedziurawię ci tę myśl od razu w samym środku

głowy! – ostrzegł nie przekonany do końca Ronijczyk.

– Idź Saro i powiadom starszych plemienia – polecił kotołak.
Łotrzyk skinął głową i odszedł w ciemność.
Ksin, Vorez i Hamnisz, nie mogąc rozmawiać, popatrywali na siebie w milczeniu.

Wreszcie kotołak podał najemnikowi bukłak z winem. Sączyli je powoli, podając sobie
naczynie z rąk do rąk, dopóki nie wrócił Saro razem z zaniepokojonym Ampekerem i kilkoma
wojownikami.

– Wódz pyta ilu przybędzie wrogów? – rzekł łotrzyk.
– Najpierw, aby sprawdzić, co się stało wyrusza nie mniej niż dwustu konnych – oznajmił

Vorez. – To tylko silny zwiad, mający wycofać się jak tylko napotka przeciwnika i pozna jego
siłę. Równocześnie przygotowywane są dwa oddziały po pięciuset ludzi, które czekają na

background image

wieści pół dnia drogi od granicy. Zależnie od sytuacji atakują lub wycofują się w głąb kraju i
tam czekają na główne siły pogranicznych namiestników.

– Dobry system – zauważył Hamnisz. – Ale czego się tu tak obawiacie?
– Wiele jest w tych stronach zbójeckich band, które czasem łączą się w całe armie. W

górach na południowym wschodzie widywano nawet coś na kształt rozbójniczych księstw.
Kiedyś, co kilka lat ruszały przeciw nim wielkie wyprawy. Ostatnio jednak Korathos wezwał
wojska do siebie za ocean, dlatego poprzestaje się tylko na obronie granic – wyjaśnił
najemnik.

Ampeker powiedział coś wojownikom, którzy odeszli niezwłocznie, zaś wódz zwrócił się

do Ksina.

– Nakazałem wygasić ogniska, a ślady po nich zakryć darnią. Jak zrobi się jaśniej,

zatrzemy wszelkie ślady obozowiska.

– Zróbcie ile się da przy pochodniach, bo rano może nie być czasu – doradził Vorez.
– W forcie zdobyliśmy dość broni, aby przyjąć walkę... – rzekł dalej wódz.
– Trzeba byłoby ich wybić do nogi – zauważył Ksin. – To mało prawdopodobne, nawet

jeśli zrobimy zasadzkę. Siły są wyrównane, więc pewnie wielu zdoła ujść, a my poniesiemy
duże straty. Nie warto podejmować walki!

– Oni pójdą najpierw na przełęcz i tam zaczną szukać śladów. Jeżeli wcześniej nie

zauważą śladów obozowiska, to zdążę was wyprowadzić daleko – powiedział były jeniec. –
Będą was tropić i ścigać, ale powinno się udać uciec z terenu pogranicza.

– A co dalej? – zapytał Hamnisz.
– Jeżeli chcecie dostać się do Korathosa, musicie przeprawić się przez morze. Możecie to

zrobić jako kompania najemników, bo mag ogłosił wielką wyprawę do innego świata.
Musicie się tylko wyrwać z pogranicza.

– Jaki inny świat? – zainteresował się Ampeker, kiedy Saro przełożył mu tę wypowiedź.
– Chodzi o nasz świat – odparł Ksin. – Mamy zamiar zabić Korathosa, aby powstrzymać

go przed podbojem.

– To będzie trudne – zauważył Vorez. – Bo Korathos nie żyje już od blisko trzydziestu

lat...

– Mówisz to dopiero teraz?! – Hamnisz uderzył dłonią o udo.
– Rozumiem, że w jakiejś formie jednak tu egzystuje... – rzekł kotołak.
– I owszem, kapitanie – skinął głową Vorez. – Jego duch przebywa kolejno w stu ciałach

ludzi, którzy kiedyś byli jego gwardią pałacową. Czując zbliżającą się śmierć, Korathos
dokonał samomumifikacji i jego mumia wciąż w majestacie zasiada na czarnym tronie
królów-magów. Dusza zaś bezustannie przemieszcza się pomiędzy stu ciałami ludzi, którym
za pomocą magii i trepanacji czaszek usunięto własną wolę.

– Zatem śmierć uczyniła go dużo groźniejszym niż był za życia! – zawołał zdumiony

Ronijczyk.

background image

– Zazwyczaj bywa odwrotnie – uprzejmie zgodził się Vorez. – Ale Korathos jest

wyjątkiem.

– Co się dzieje z tymi ludźmi, kiedy akurat nie ma w nich duszy Korathosa? – zapytał

Ksin.

– Pełnią służbę jako doskonale posłuszni strażnicy jego pałacu. Sądzę, że on patrzy

oczami ich wszystkich na raz i słyszy ich uszami. Kiedy przyszli wymordować moją rodzinę,
zachowywali się jak jeden człowiek w stu ciałach... – Vorez pochylił głowę i zacisnął pięści.

– Trudno ich zabić? – zainteresował się kotołak.
– Żadnego się nie udało... – najemnik pogrążył się w ponurych wspomnieniach. – Tak jak

ciebie i tej kobiety, gdy zbiegaliście z góry w deszczu naszych strzał.

– Więc nie tylko ich umysły zostały przekształcone... – zadumał się Ksin.
– Jesteś pewien, że damy radę, kapitanie? – zagadnął Hamnisz.
– Będzie trudno – przyznał kotołak. – Jeżeli jednak chcesz wrócić po wypłatę do

Suminoru, musimy stawić temu czoła...

– Ci strażnicy wcale się nie starzeją – dodał Vorez.
– Dość, już wystarczająco nas pognębiłeś! – zirytował się Hamnisz.
– Wymyślę coś – zapewnił go Ksin. – Do brzasku zostało parę godzin. Wypocznijcie

trochę.

– A ty kapitanie?
– Nie muszę spać. – Ksin wstał, skłonił się Ampekerowi i odszedł w ciemność. Chciał

zostać sam.

* * *


Dotarł do strumienia, znalazł sobie miejsce na brzegu, usiadł i wsłuchał się w szum

płynącej wody. Trwał w bezruchu, w ciemności, niemożliwy do odróżnienia od głazów wśród
których siedział. Upływający czas nie miał znaczenia. Bulgotliwy szmer potoku koił
rozgorączkowane myśli, rozmywał zwątpienie. Ksin skoncentrował się i zebrał całą swą
magiczną wiedzę. Przed oczami stanął mu biały płomień, w którym zgorzała Bertia.
Berylowy grot bełtu...

Gdyby to było srebro, śmierć nastąpiłaby w drgawkach i konwulsjach, ciało zachowałoby

się, a po wyjęciu pocisku mógłby nawet powrócić w nie koszmarny pozór życia. Zwykłe
srebro nie zabijało duszy nadistoty, jedynie pozbawiało ją zdolności wpływania na świat
materii. Taki efekt mogło dać jedynie srebro rodzime, którego nigdy nie przetapiano, a
podczas wykopywania i przekuwania samorodka pilnie baczono, by nie dotknęła go ludzka
ręka. A beryl?

W świecie Suminoru nie używano berylu, chyba nawet w ogóle nie znano tego metalu.

Znano jednak biały płomień towarzyszący śmierci upiora – w taki sposób spalała się dusza

background image

nadistoty pod wpływem dziewiczego srebra. Czyżby więc i beryl zabijał demony razem z
duszą? Skoro tak... nieszczęsna Bertia...

Hamnisz, chcąc zabić szybko, okazał jej zbyt wiele litości i Bertię pochłonął niebyt.
Lecz dosyć o niej. Jeden potwór w stu ciałach, to znaczy, że jest tylko jedna dusza na sto

przemienionych ciał... Dusza nie może dzielić się ani powielać, jest zawsze jedna – to Ksin
wiedział bez wątpienia. Zatem istniał sposób pokonania Korathosa! Należało rozpoznać ciało,
w którym przebywała dusza maga i zabić ją berylowym grotem. Mieli jednak tylko pięć
takich pocisków na sto celów... Jak znaleźć właściwy?

– I co wymyśliłeś, kapitanie? – zapytał Hamnisz, kiedy Ksin wrócił z nastaniem szarego

brzasku.

– Ze będziemy potrzebować wiele szczęścia... – odparł kotołak siadając przy wygasłym

ognisku.

– Tyle to sam mogłem się domyślić – roześmiał się Ronijczyk i poprawił pokrowiec

zabezpieczający kuszę przed poranną rosą.

* * *


Kiedy zrobiło się na tyle jasno, aby można było zobaczyć dłoń na końcu wyciągniętej

ręki, w obozie koczowników zapanowała gorączkowa krzątanina. Zacierano do końca ślady
noclegu, szykowano broń i gromadzono się w miejscu wskazanym przez Voreza. Był to las na
zachodnim stoku doliny. Według słów byłego jeńca dalsza droga miała prowadzić leśnymi
wąwozami u podnóży gór.

Ruszono niezwłocznie, posyłając przodem kobiety, dzieci i rannych. Ksin i Hamnisz

objęli dowodzenie tylnej straży.

Wschód słońca przyniósł aż trzy złe wieści. Podjazd, który wysłano celem wybadania, co

stało się z fortem, liczył nie dwustu, ale ponad trzystu dobrze uzbrojonych jeźdźców.
Wszyscy mieli tarcze, hełmy i kolczugi, co można było powiedzieć tylko o niecałej połowie
koczowników. Żołnierze dosiadali niskich, niezbyt urodziwych kuców, które może nie
prześcignęłyby żadnego konia pełnej krwi, ale za to nie znały zmęczenia i były bardzo
przydatne w górskiej okolicy.

Gdyby nie ostrzeżenie Voreza ta niewielka armia po prostu zmasakrowałaby

koczowników, zanim większość z nich zdążyłaby zbudzić się ze snu. Gdyby nawet udało się
uniknąć zaskoczenia, wynik otwartej walki byłby przesądzony.

Druga zła wieść polegała na tym, że tropiciele pogranicznych wojsk nie dali się zwieść

pośpiesznie zatartym śladom. Wojsko zatrzymało się w dolinie i zaczęło przygotowywać do
pościgu za koczownikami – i to była trzecia zła wiadomość, którą Ksin kazał przekazać
idącym na czele pochodu starcom i Vorezowi. Jedyną dobrą rzeczą było to, że przybysze
musieli jednak sprawdzić, co stało się z fortem i ponownie go obsadzić. Zamiast jednak iść

background image

tam całością sił, wysłano na przełęcz tylko pół setki jeźdźców, z których większość pozostała
już na miejscu, by odbudować fort. Po trzech godzinach wróciło tylko pięciu żołnierzy,
zapewne tropicieli.

Kotołak domyślał się, że przywieźli oni potwierdzenie swych początkowych domysłów,

mianowicie iż napastnicy odpowiedzialni za zniszczenie fortu zeszli już w dolinę i ukryli się
w lesie, tam gdzie wskazywały pierwotne ślady. Niebawem całe wojsko ruszyło prosto ku
wojownikom ukrytym w zaroślach na skraju drzew.

– Przejrzeli nas bez reszty! – mruknął Hamnisz przygotowując kuszę.
– Może nie do końca – odparł Ksin. – Mogą wiedzieć którędy poszliśmy, ale wciąż nie

wiedzą, ilu nas jest. To powinno ich skłonić do ostrożności, którą możemy wykorzystać.

– Na tych konikach poruszają się dwa razy szybciej od nas – zauważył Ronijczyk. –

Mamy w sumie cztery godziny przewagi, co oznacza, że dopadną nas za osiem, czyli jeszcze
przed obiadem. Wtedy nas sobie dobrze policzą...

– Utrudnimy im to – uśmiechnął się kotołak. – Powstrzymamy ich tutaj!
– My dwaj i tych dziesięciu dzikusów, którzy dopiero wczoraj zobaczyli jak wygląda

kusza? – zdziwił się Hamnisz, oglądając na towarzyszących im wojowników.

– Nauczymy naszych wrogów spieszyć się powoli. Strzelaj!
Ronijczyk zmełł w ustach przekleństwo i złożył się do strzału. Jeźdźcy byli jeszcze

daleko, ale on nastawił swą kuszę na pełny skok cięciwy. Strzelił dwa razy i chwilę później
dwóch jadących na czele żołnierzy zwaliło się z koni. Kolumna jazdy momentalnie rozwinęła
się w ławę, szykując do szarży na skraj lasu.

– Wy nie! – Ksin ruchem ręki powstrzymał koczowników, którzy też złożyli się do

strzału. – Niech myślą, że próbujemy ich wciągnąć w zasadzkę!

Zawołał do Hamnisza:
– Strzelaj dalej!
Ronijczyk skończył napinać kuszę, odłożył dźwignię i wysadził z siodeł kolejnych dwu

jeźdźców. Tym razem na pozostałych nie zrobiło to większego wrażenia, pochylili oszczepy i
ruszyli pod górę w stronę lasu – tak szybko, jak tylko kuce mogły biec po wznoszącej się
pochyłości.

– Zabij chorążych! – rozkazał kotołak.
– Robi się... – wycedził Hamnisz i dwa największe proporce razem z ludźmi, którzy je

trzymali, runęły na ziemię pod kopyta biegnących koni. Szyk idącej ławą jazdy uległ
załamaniu, bo najbliżsi towarzysze trafionych wstrzymali konie, aby podnieść znaki.

– Teraz uciekamy! – zawołał Ksin gestem nakazując odwrót wojownikom, którzy nie

pojęli jego słów.

– To rozumiem! – poderwał się Hamnisz.

background image

Pobiegli ile sił śladem wycofujących się koczowników. Zgodnie z umową większość

wojowników miała zaczekać na nich godzinę marszu od skraju lasu, który teraz właśnie jazda
brała frontalnym atakiem.

Podstęp kotołaka był prosty: zmusić żołnierzy do rozproszenia się po lesie w

poszukiwaniu nieistniejących wrogów. Zanim atakujący spostrzegą, że szarża trafiła w
pustkę, poodnajdują się, zbiorą i znów sformują kolumnę marszową, minie przynajmniej pół
godziny. Koczownicy zyskiwali na czasie, ale to jeszcze nie było wszystko. Skoro żołnierze
nie wiedzieli z iloma przeciwnikami mają do czynienia, należało wybadać, jak bardzo ich to
niepokoi. Reakcja na strzały Hamnisza była próbą, która dała najlepszy możliwy wynik –
obrońcy granicy obawiali się, że przewaga jest po stronie koczowników. Aby osaczyć i zabić
lub pojmać pojedynczego strzelca w zupełności wystarczyłyby dwie, trzy dziesiątki konnych.
Atak całością sił oznaczał, że ich dowódca obawia się, iż ma za mało wojska. Z wpół
zatartych śladów tropiciele mogli wywnioskować, że przeciwników jest kilkuset, ale nie dało
się na tej podstawie stwierdzić, czy są wśród nich kobiety i dzieci. Do wzięcia fortu i
wymordowania całej załogi potrzeba było przynajmniej pięciuset wojowników wyposażonych
w machiny miotające – tak musiał sądzić każdy, kto nie wiedział, że w tej walce użyta została
bojowa magia i brały w niej udział nadnaturalne potwory. Brak trupów atakujących
świadczył, akurat zgodnie z prawdą, że zginęło ich niewielu, ale stąd łatwo było wysnuć
fałszywy wniosek, iż musieli oni mieć dobre zbroje i tarcze...

Ksin, biegnąc obok Hamnisza, uśmiechał się w duchu. Jeżeli tak właśnie myślał wódz

ścigających ich żołnierzy, to z pewnością musiał teraz bardzo żałować, że rozproszył siły
decydując się na ponowne obsadzenie zrujnowanego fortu. Należało zatem dobrze podsycić
lęk przed kontratakiem lub wciągnięciem w zasadzkę...

Za nimi rozległ się gwałtowny trzask łamanych gałęzi i deptanego chrustu – jazda wpadła

do lasu!

– Staaać!!! – kotołak gwałtownie zamachał rękami. Koczownicy obejrzeli się i

przystanęli. Ksin na migi pokazał na ich zdobyczne kusze. Pojęli w czym rzecz, zaczęli
nakładać bełty i wyszukiwać sobie stanowiska.

– Tu nie musisz strzelać z daleka, za to dużo... – powiedział kotołak do Hamnisza.
– Sam na to wpadłem! – burknął Ronijczyk przygotowując kuszę.
Żołnierze byli jakieś sto, sto pięćdziesiąt kroków od nich. Bez przerwy nawoływali się,

parskały kuce, pękało drewno.

– A teraz niech wyobrażą sobie, że wchodzą w paszczę bestii... – rzekł Ksin. – Idź,

zapoluj!

Hamnisz skinął głową, poderwał się i pobiegł z powrotem w kierunku nadchodzących

żołnierzy. Kotołak gestem nakazał koczownikom zostać na miejscu, bo wyraźnie chcieli
dołączyć do Ronijczyka. Ten po chwili zniknął w zaroślach. Minutę, może dwie później,
rozległ się stłumiony łoskot cięciwy, przeraźliwe wrzaski trafionych i krzyki towarzyszy

background image

spieszących im z pomocą. Cięciwa zagrała sześć razy i nie ulegało wątpliwości, że sześć
bełtów znalazło swe cele. Zamieszanie rozlało się na boki po całej linii jazdy. Za moment
Ksin i koczownicy usłyszeli zbliżający się tupot i tętent. To wracał Hamnisz. Biegł na
złamanie karku, ścigany przez grupę kilkunastu jeźdźców. Żołnierze kulili się w siodłach,
unikając uderzeń o zwieszające się nisko gałęzie. Ronijczyk przemyślnie wybierał
najtrudniejszą drogę ucieczki, przedzierał się przez krzaki, które jeźdźcy musieli omijać,
przebiegał między rosnącymi blisko siebie drzewami. Kilku ścigających, zirytowanych
przeszkodami, zeskoczyło z koni i goniło Hamnisza pieszo. Tak wpadli na przyczajonych
koczowników. Ci wystąpili nagle zza drzew i strzelając z odległości dziesięciu, piętnastu
kroków, nie zmarnowali ani jednego bełtu. Brak doświadczenia sprawił jedynie, że nie
zabijali tak czysto jak Hamnisz. Większość żołnierzy została trafiona w brzuchy; padali z
krzykiem, gwałtownie zwijając się z bólu, a koczownicy odrzucili kusze, dobyli mieczy i
topory. Trzeba było przyznać, że wiedzieli jak ich używać. Jeden z koczowników od razu w
pierwszym starciu zręcznie wytrącił przeciwnikowi miecz z ręki, przebił go błyskawicznym
sztychem i ruszył ku następnemu. Inny wojownik z toporem wyskoczył zza drzewa i
wysokim, płaskim cięciem uderzył mijającego go właśnie żołnierza. Ten nawet nie zdążył
opuścić wzniesionej ręki z oszczepem, jedynie kurczowo przytrzymał się łęku siodła, czym
sprawił, że szerokie ostrze topora, zamiast zwalić go na ziemię, przeniknęło przez środek jego
tułowia całą długością i szerokością. Nieszczęśnik, przerąbany niemal na pół, upuścił
oszczep, zrobił zdziwioną minę, po czym ściągnął wodze i zawrócił sztywno wyprostowany.
Dopiero po dłuższej chwili przechylił się w bok i padł na ściółkę.

Ksin przekształcił się w kotołaka i zaryczał, ile tchu w piersiach. Echo poniosło jego ryk

daleko po lesie razem z wrzaskami śmiertelnie rannych. Wszyscy zdolni do odwrotu żołnierze
z grupy, która zapędziła się za Hamniszem, teraz w popłochu zawrócili do głównych sił. Ksin
dopilnował, aby dwóch lub trzech spośród nich obejrzało go sobie w zmienionej postaci i
mogło zdać dowódcy raport dający wiele do myślenia. Potem kotołak uderzeniem łapy
przetrącił kark ostatniemu żołnierzowi, który – osaczony – bronił się desperacko oparty
plecami o pień drzewa, wrócił do ludzkiej postaci i też nakazał odwrót.

W ten oto sposób obie grupy zbrojnych, po krótkim, lecz zaciekłym starciu rzuciły się do

ucieczki w przeciwnych kierunkach. Tym razem jednak po stronie żołnierzy pogranicza
zdecydowanie przeważała panika. Linia wojsk przestała poruszać się na przód. Zamieszanie,
krzyki i trzaski drewna pozostawały coraz dalej za wycofującymi się koczownikami.

– Dobra robota! – Ksin pochwalił w biegu Hamnisza.
– Za ten wyczyn jesteś mi winien premię, kapitanie! – wysapał Ronijczyk.
– Zgadzam się, zasłużyłeś!
Nie zwolnili kroku, dopóki nie napotkali głównego oddziału koczowników osłaniających

ucieczkę plemienia. Byli tu Saro i Ampeker, którym Ksin zwięźle zdał sprawę ze swych
poczynań.

background image

– Zyskaliśmy na czasie, ale nie sądzę, żeby zrezygnowali z pościgu, póki nie będą mieć

pewności, że jest nas zbyt wielu – zakończył kotołak. – Teraz pewnie się przegrupują i ruszą
dalej. Już nie zdołamy ich zwieść grą pozorów. Potrzebujemy czegoś więcej, by przekonać
ich, że mają do czynienia z przeważającym przeciwnikiem i skłonić do odwrotu.

Ampeker przygładził swą siwą brodę.
– Z pewnością wyślą przodem silnie uzbrojony oddział, za którym podążą główne siły –

powiedział.

– I ja tak myślę – zgodził się Ksin.
– Zatem zniechęcą się, jeżeli ten oddział zniknie jak rosa na słońcu... – dokończył myśl

starzec.

– To będzie trudne – wtrącił Hamnisz. – Będą się spodziewać zasadzki i będą dobrze

przygotowani, aby się z niej wyrwać albo dotrwać do nadejścia odsieczy.

– Jednakże warto rozejrzeć się za odpowiednim miejscem – stwierdził Ampeker

uśmiechając się do swych myśli. – Mamy na to dosyć czasu.

– W drogę zatem! – Ksin dał znak wojownikom.

* * *


Miejsce na zasadzkę znaleźli trzy godziny później. Był to wąwóz o wysokich stromych

ścianach, prosty i otwarty z obu stron, jakby górę wyszczerbił cios olbrzymiego topora.
Kamieniste stoki wąwozu porastały pojedyncze drzewa, las gęstniał dopiero na krawędziach
szczeliny.

– Mamy dość wojowników, żeby zamknąć oba wyjścia z tej pułapki i jeszcze zaatakować

z góry – oznajmił starzec, przystając na środku wąwozu. – Wejść tutaj muszą, bo tędy biegną
nasze ślady.

– Nasi zwiadowcy mówią, że w ich straży przedniej idzie pięćdziesięciu jeźdźców –

powiedział Ksin. – Główne siły nie mogą być zatem dalej niż pół godziny marszu za nimi.
Jeśli usłyszą odgłosy bitwy, przybędą znacznie wcześniej. Nie zdążymy uporać się tak szybko
z przednią strażą i sami wpadniemy we własną zasadzkę.

– W tym rzecz, że nie nic nie usłyszą... – uśmiechnął się szeroko Ampeker.
– Nie pojmuję? – zdziwił się kotołak.
– Wsłuchajcie się w tę wspaniałą leśną ciszę... – rzekł starzec gestem nakazując

milczenie.

Rzeczywiście, wcześniej tego nie spostrzegli, ale pogoda była bezwietrzna i w lesie

panowała wręcz oszałamiająca cisza. Ogarnęły ich taki spokój i powaga, jakby stali na progu
wieczności.

– Mogę sprawić, aby ta cisza pochłonęła każdy krzyk i szczęk oręża – przemówił

Ampeker. – Będzie tak do zachodu słońca.

background image

– Jesteś magiem? – zapytał kotołak.
– Wcześniej nie było sposobności do przechwałek – skinął głową starzec. – Moja domena

to magia naturalna. Potrafię zwiększać moc tego, co spotykamy wokół siebie...

– Dobrze, zrób to – Ksin przystał na plan.
– Najpierw wydaj rozkazy, bo potem nikt już nie będzie mógł przemówić...
Natychmiast podzielono koczowników na trzy grupy, które ukryły się w lesie przy obu

ujściach wąwozu oraz nad nim. Uzgodniono sygnały, po czym Ampeker wzniósł w górę
ramiona i rozpoczął śpiewną recytację w języku, którego nawet Saro nie potrafił
przetłumaczyć.

Owszem, próbował to zrobić, ale kiedy wsłuchał się zbyt głęboko w obce słowa, nagle

zbladł i kurczowo zatkał sobie uszy. Tymczasem recytacja starca zaczęła cichnąć. Patrząc na
gwałtowne ruchy jego ust oraz piersi można było przypuszczać coś wręcz przeciwnego: że
Ampeker podnosi głos i krzyczy, a jego zaklęcia grzmią z mocą spiżu. A mimo to głos
zanikał, szemrał ledwie słyszalnie, aż przepadł całkiem i ostanie słowa starca były już tylko
niemymi ruchami warg. Wtedy Ampeker skończył i lekko skłonił się Ksinowi.

Zaintrygowany kotołak wziął od stojących najbliżej koczowników dwa miecze i z

rozmachem zderzył ich klingi o siebie. Nie wydały najmniejszego dźwięku, poczuł tylko
wstrząs i wibrację rękojeści. Oddał broń właścicielom i gestem nakazał im udać się na
stanowiska.

* * *


Czas pozostały do nadejścia wojska wykorzystano ścinając drzewa i wiążąc je w najeżone

sękami kozły, przeznaczone do zrzucania z krawędzi wąwozu. Żaden dźwięk nie towarzyszył
uderzeniom siekier i toporów. Wióry i całe pnie padały jednakowo bezszelestnie.

Wojsko zaroiło się między drzewami wkrótce po tym, jak drwale skończyli pracę. Jechali

szybko, ale ostrożnie, uważnie rozglądając się na boki. Byli ustawieni w dwanaście czwórek,
poprzedzani przez dwóch ludzi wypatrujących śladów. Prawie wszyscy trzymali łuki ze
strzałami nałożonymi na cięciwy i gotowe do strzału kusze. Widać było, że gotowi są do
odparcia nagłej napaści.

Strefa magicznej ciszy zaczynała się wraz początkiem wąwozu. Żołnierze wjechali w nią

niepostrzeżenie. Szczęk broni i łoskot kopyt o grunt nagle zaczęły znikać. Minęła jednak
dłuższa chwila, zanim ktokolwiek zorientował się, że coś jest nie tak. Dwaj ludzie na przedzie
zbliżyli się do siebie, próbowali rozmawiać i ze zdumieniem stwierdzili, że nie słyszą
własnych słów. Tymczasem oddział, zgodnie z pierwotnym rozkazem, wciąż wjeżdżał w
wąwóz. Był to pościg, nie zwiad, więc mimo ostrożności górskie koniki biegły kłusem.

Zaniepokojony dowódca uniósł się w strzemionach, obejrzał i szeroko otworzył usta, z

których jednak nie wydostał się żaden dźwięk. Wyglądało jak gdyby ziewał. Żołnierze zaś

background image

kontynuowali jazdę w pułapkę. Niektórzy ze zdumieniem gapili się na dowódcę, który
zachowywał się tak, jakby nagle doznał zwichnięcia szczęki. Inni, owszem, widzieli znak
podniesionej ręki, który mógł oznaczać polecenie zatrzymania się, ale skoro gest nie był
poparty regulaminową komendą, nie sądzili, że ich dotyczy. Nawet gdyby mieli takie
podejrzenia, to nie sposób było uzgodnić tę kwestię choćby z najbliższym sąsiadem w
szeregu. Mało kto zresztą patrzył na dowódcę, bo wszyscy uważnie wypatrywali wroga. I tak,
niepostrzeżenie, zupełnie o tym nie wiedząc, przestali być oddziałem, a stali się gromadą
indywidualistów, zamkniętych każdy w kręgu własnych myśli.

Zdesperowany dowódca zaczął osobiście ściągać cugle jadącym najbliżej i zmuszając ich

do stanięcia. Osiągnął tyle, że zdezorientowani żołnierze zaczęli tłoczyć się wokół niego,
zbijając w bezładną gromadę na środku wąwozu. Żaden z nich już nie obserwował okolicy;
ogłupiali, gapili się tylko dowódcę lub siebie nawzajem.

Głęboko wpojona wojskowa dyscyplina obróciła się przeciwko nim. W tej niezwykłej

sytuacji należało samemu natychmiast podjąć decyzję i rozpocząć odwrót, ale sprzeciwiało
się temu całe wyszkolenie. Zanim większość pojęła wreszcie, że dzieje się coś złego i
odczytała właściwie desperackie machanie dowódcy w kierunku początku wąwozu, na
wycofanie się było już za późno. Spadła na nich bezszelestna lawina strzał. Ranione konie
stawały dęba, ludzie walili się z siodeł z rozdziawionymi ustami, pociski wbijały się tarcze,
odbijały od hełmów – wszystko w porażająco nienaturalnej ciszy. Przypominało to
niedorzeczny sen. Ci, którzy uniknęli trafienia po prostu rozglądali się wokół z osłupieniem w
oczach. Z bezbrzeżnym zdumieniem patrzyli, jak spadają na nich ciężkie kłody i kozły z
powiązanych prostopadle pni. Jak odbijają się bezszelestnie od skalistego stoku, jak
podskakują na głazach, jak wzniecają obłoki kurzu. Dopiero gdy uderzały – miażdżąc głowy i
żebra, łamiąc końskie grzbiety – okazywały się nie iluzją a śmiercią. Lecz jak uwierzyć w
śmierć rozgrywającą się w niemej pantomimie? Czy nie lepiej i prościej po prostu obudzić się
i przetrzeć oczy?

Zaskoczenie spowodowane niemożnością wydawania rozkazów i porozumienia w

najniezbędniejszych kwestiach całkowicie obezwładniło cały oddział. Nie uczyniono nic,
żeby zapobiec zablokowaniu obu końców wąwozu, kiedy koczownicy poderwali się z
kryjówek i ruszyli do ataku. Ci, którzy widzieli nadbiegających wojowników nie mogli
zaalarmować spoglądających w górę towarzyszy inaczej, jak szarpiąc ich za ramiona i
pokazując, gdzie mają patrzeć. A strzały i kłody spadały bez przerwy, więc patrzono przede
wszystkim na nie. Jakiś zupełnie ogłupiały podoficer stanął na dużym kamieniu i,
gestykulując gwałtownie, wydawał sobie tylko znane polecenia, póki nie strąciła go stamtąd
strzała. Potem żołnierzy dopadli wrzeszczący niemo koczownicy.

Hamnisz nie zdążył wziąć udziału w walce. Zgodnie z początkowymi ustaleniami zajął

stanowisko daleko przed wąwozem. Miał za zadanie nie dopuścić, by jakikolwiek niedobitek,
który wyrwałby się z pułapki, zdołał zawrócić i sprowadzić odsiecz.

background image

Tymczasem w ogóle nikt nie wyjechał z wąwozu, zanim koczownicy zablokowali jego

wlot, ani potem nikt nie przedarł się przez tłum wojowników, kiedy ci dopadli pozostających
jeszcze przy życiu żołnierzy. Po tym jak wszystkie kłody, pnie i kamienie znalazły się na dnie
wąwozu, nie istniało tam nic, co przypominałoby zorganizowaną obronę. Ledwie połowa
żołnierzy była jeszcze zdolna do walki, ale byli rozproszeni, pozbawieni dowództwa i wobec
dziesięciokrotnej w tej chwili przewagi koczowników, walka okazała się tylko krótką i
bezszelestną rzezią. Na zewnątrz nie wydostały się nawet konie bez jeźdźców.

Kiedy Hamnisz z gotową do strzału kuszą wchodził do wąwozu, koczownicy kończyli

właśnie dobijać rannych wrogów i zabierali się za obdzieranie trupów. Nie dano im jednak na
to czasu. Na drugim końcu Ksin i Ampeker dawali już znaki, by ruszać w dalszą drogę.
Wojownicy okazali posłuszeństwo i pobiegli ku nim, a Ronijczyk, jak wszedł, tak i wyszedł
ostatni z wąwozu wypełnionego zwałami pni, okrwawionymi trupami ludzi i koni oraz
złowieszczą ciszą.

– Szybko poszło – rzekł do Ksina, kiedy opuścili strefę ciszy.
– Niecały kwadrans... – stwierdził kotołak. – Brać rannych na zdobyczne konie! – zawołał

do Saro, który przekazał jego rozkaz.

– Główne siły powinny zaraz nadejść... – obejrzał się Ronijczyk.
– Sądzę, że teraz nie ośmielą się przekroczyć wąwozu – stwierdził Ampeker, dosiadający

obecnie kuca, którego grzywa lepiła się jeszcze od krwi poprzedniego właściciela.

– Miejmy nadzieję – odpowiedział mu Ksin. – Ale lepiej nie czekajmy na ich decyzję. W

drogę!

* * *


Starzec miał rację. Zdyszani zwiadowcy, dogoniwszy ich dwie godziny później, donieśli,

że wojsko zatrzymało się przed wejściem do wąwozu. Do leżących tam trupów podeszło
kilku ludzi, którzy natychmiast zawrócili, kiedy spostrzegli, że nie mogą ze sobą rozmawiać.
Potem jeszcze raz kolejna grupa sprawdziła panujące w wąwozie zjawisko martwej ciszy i
cały oddział wycofał się w pośpiechu, zostawiając zabitych na pastwę leśnych zwierząt.

– Musieli się nieźle spietrać – dodał od siebie Saro, kiedy skończył tłumaczyć relację

zwiadowcy.

– Jeżeli nie było wśród nich maga, to w istocie mieli powody się bać – przyznał Hamnisz.

– Z ich punktu widzenia jesteśmy jakąś gromadą krwiożerczych zjaw. Z dwóch dużych starć
nie uszedł nikt żywy, a jedyni świadkowie, jakich mają, bredzą pewnie teraz coś o kudłatym
potworze...

– Będzie na pograniczu trochę zamieszania z naszego powodu – zasępił się Ksin. –

Sprawa może dotrzeć do Korathosa, chyba że zdołamy wyprzedzić wieść o naszym
przybyciu...

background image

12.

P

ODZIELONE SERCE

Szli forsownym marszem dzień i noc. Dogonili wysłane przodem kobiety, zeszli z gór i

pogrążyli się w lasach rozległego przedgórza. Pogoni nie było ani śladu. Zupełnie jak gdyby
nic nie zaszło. Było ich w sumie ponad osiemset dusz i trudno było oczekiwać, że taka
gromada przejdzie niezauważona przez ludny i dobrze zorganizowany kraj. Jednak Vorez
miał dobrze przemyślany plan i wykonywał go pewnie, krok po kroku. Z doświadczenia
wiedział, że po dwóch krwawych nauczkach dowódcy wojsk pogranicznych nie ruszą nowych
oddziałów, dopóki nie dowiedzą się o przeciwniku czegoś konkretnego. Po powrocie
wyszczerbionego oddziału poślą więc zwiadowców i tropicieli, na początek do wąwozu, w
którym doszło do tajemniczej masakry. Aby zapewnić zwiadowcom bezpieczeństwo,
potrzebne będzie też towarzystwo magów, których trzeba było dopiero znaleźć i którzy
musieli się przygotować do wyprawy. Na czekaniu i uzgodnieniach upływały więc kolejne
dni, podczas których Vorez najszybciej jak się dało wyprowadzał plemię z terenu
pogranicznej prowincji. Nie tracili czasu na zacieranie śladów. Potem, kiedy wyszli z lasów
na bity trakt, nie było to już potrzebne.

Istota planu Voreza polegała nie na szybkim wyjściu z zasięgu władzy namiestnika,

któremu narobili kłopotów, ale na tym, że gromady przemierzających kraj egzotycznych
wędrowców nie były ostatnio niczym dziwnym.

Na wezwanie Korathosa z głębi kontynentu przybywały kompanie ochotników i całe

plemiona, przy których koczownicy z Pierwszego Świata nie wyróżniali się niczym
szczególnym. Fakt, że mówili językiem zupełnie nieznanym w tych okolicach, jeszcze
bardziej oddalał ewentualne podejrzenie, iż mogą mieć coś wspólnego z miejscową gromadą
górskich zbójców i magów-renegatów, która poszczerbiła oddziały chroniące granicę. Jedyna
trudność polegała na tym, aby sprawić wrażenie, że nadeszli z zupełnie innego kierunku niż to
faktycznie miało miejsce. Temu służył forsowny marsz przez góry i lasy, a potem kilka
szybkich, nocnych przemarszów bitymi traktami. Po minięciu kolejnego skrzyżowania dróg
koczownicy Ampekera znaleźli się na trakcie w towarzystwie kompanii podejrzanych
najemników, maszerujących pod czarnym sztandarem, gdzie widniały dwa skrzyżowane,
zakrwawione miecze, a malowniczym plemieniem kobiet-wojowniczek, których zbroje

background image

ozdobione były pękami kolorowych piór. Sąsiedztwo nie było uciążliwe, bo obie grupy
zajmowały się przede wszystkim sobą, urządzając co noc hałaśliwe manewry.

* * *


– Wszyscy oni słyszeli o wielkiej wyprawie do innego świata – powiedział Vorez na

kolejnym wieczornym postoju. – Wysłannicy Korathosa obiecywali im wszelkie łupy, jakie
tylko zdołają sobie zamarzyć.

– Miałem zamiar wrócić do Suminoru, ale nie jako najeźdźca! – stwierdził z przekąsem

Ksin.

– A czyż nie na tym polega żywot najemnika poczciwego? – zapytał filozoficznie

Hamnisz i zajrzał podejrzliwie do bukłaka z winem.

– Pozwólcie mi mówić! – zniecierpliwił się Vorez. – Każda z tych grup ma swojego

przewodnika, który zwerbował ich w ojczystym kraju. Ja chyba najlepiej nadaję się, by
odegrać tę rolę dla nas, kiedy za kilka dni dotrzemy do miasta Berez, które wyznaczono na
miejsce wstępnej koncentracji wojsk.

Ampeker skinął głową na znak przyzwolenia.
– A co potem? – zapytał kotołak.
– Z tego, co się dowiedziałem wynika, że załadują nas na barki i wyprawią w dół rzeki do

morskiego portu Tekren. Tam przesiądziemy się na statki i czeka nas podróż za ocean, gdzie
zbiera się armia Korathosa.

– Stanowczo szybciej i łatwiej jest wędrować między światami niż tylko po jednym z

nich! – Hamnisz wypił już sporo wina i dopisywał mu humor.

– W Berez mamy zgłosić się do maga-rezydenta, który formalnie przyjmie nas na służbę

Korathosa. Od tej pory będziemy pod jego jurysdykcją i lokalni namiestnicy nic nam nie
zrobią, gdyby przypadkiem wyszło na jaw, że to my narobiliśmy zamieszania na pograniczu.
Dostaniemy także żywność na drogę.

– Czy będziemy musieli składać jakąś przysięgę? – zapytał Ksin.
– Chyba nie – Vorez zmarszczył brwi. – O ile wiem, formalności załatwiają przewodnicy

plemion i przywódcy wolnych kompanii. To naprawdę olbrzymia wyprawa i nikt tu się nie
bawi w drobiazgi.

– Ilu zebrano zbrojnych? – zainteresował się kotołak.
– Kiedy jeszcze byłem oficerem wojsk pogranicznych plotka mówiła o dziesięciu

milionach...

Hamnisz zagwizdał z wrażenia.
– Armia zbiera się już trzeci rok – dokończył Vorez. – Wcześniej przez dwadzieścia lat

gromadzono żywność, broń i ściągano podatki. To przez te podatki moja rodzina popadła w
konflikt z Korathosem...

background image

– Jak to możliwe, żeby jeden człowiek został władcą świata? – Ksin popatrzył uważnie na

Voreza.

– Myślę, że nie ma w tym nic niezwykłego – odrzekł były jeniec. – We wszystkich

znanych mi krajach rządzą królowie-czarownicy. Z pewnością łączą ich jakieś tajemne więzy
i zależności znane tylko wtajemniczonym. Zapewne dzięki nim Korathos zdołał zapewnić
sobie posłuszeństwo innych koronowanych magów. Bywało tak już nie raz i mało kto
wiedział, że wszystkie królestwa mają w istocie jednego pana. Jednak dopiero Korathos
ujawnił pełnię swej władzy i plany podbojów innych światów. A jak jest u was? Macie chyba
magów?

– Mamy – przyznał Ksin.
– I nie są oni królami?
– Z reguły nie, są raczej sługami królów. Nie znam żadnego maga, który byłby kimś

więcej niż królewskim magiem nadwornym.

– O ile wiem, tak jest we wszystkich krajach naszego świata – dodał Hamnisz.
– Jak to możliwe?! – szczerze zdziwił się Vorez. – Wasi magowie pozwalają, by

rozkazywali im słabsi od siebie?

Ksin i Ronijczyk popatrzyli po sobie skonsternowani.
– Cóż, u nas tak jest... – odparł wreszcie kotołak. – Nie wiemy, dlaczego.
– Mówią, że co kraj to obyczaj... – westchnął Vorez. – Świat, w którym nie rządzą

czarownicy musi być całkiem miły. Pewnie dlatego Korathos uznał, że będzie łatwą
zdobyczą?

– Różne rzeczy mógłbym powiedzieć o świecie Ronu, Suminoru, Karu i Południowego

Cesarstwa, tylko nie to, że jest miły! – zawołał zdumiony Hamnisz.

– Zobaczymy co powiesz, jak dożyjesz nastania władzy Korathosa.
Do ogniska podeszła Amarelis, przynosząc kolejny bukłak z winem. Najpierw napełniła

kubek kotołaka, a nalewając patrzyła mu prosto w oczy.

Ksin zupełnie nie wiedział, jak to się stało. W tym plemieniu dziewcząt takich jak ona

były dziesiątki. Nie wiedzieć kiedy Ksin po prostu zaczął zauważać w tłumie jej twarz.
Uświadomił to sobie w dopiero wtedy, gdy w którymś momencie stwierdził, że wpatrując się
w kolumnę maszerujących koczowników, usiłując zobaczyć właśnie Amarelis. Dlaczego ją?

To pytanie na razie pozostało bez odpowiedzi. Tak zostałoby pewnie na stałe, gdyby

Amarelis nie pojawiła się nagle wśród kobiet, które podczas postojów przynosiły plemiennej
starszyźnie posiłki i napoje. Wtedy Ksin dowiedział się, jak ta dziewczyna ma na imię i
spostrzegł, że ona też przygląda się jemu. Było dosyć bieżących, ważnych spraw, by się
akurat nad tym nie zastanawiać. Kotołak był jednak wystarczająco spostrzegawczy żeby
dostrzec, że spośród jego, Hamnisza, Voreza, Saro, Ampakera oraz innych plemiennych
przywódców, Amarelis najczęściej podchodzi właśnie do niego. Co więcej, Ksin zauważył
też, iż pozostali starcy też to dostrzegli i wymieniają porozumiewawcze spojrzenia w chwili,

background image

kiedy Amarelis podawała mu kubek czy misę z jedzeniem. To wszystko zaszło zupełnie
mimochodem, bez jednego nawet słowa czy zamysłu ze strony kotołaka. Ta dziewczyna po
prostu zaczęła być zawsze gdzieś obok, a Ksin to widział i chciał ją widzieć.

Fakt, że patrzenie na Amarelis wyklucza myślenie o Hanti uświadomił mu dopiero

Ampeker. W pewnej chwili, kiedy Ksin kolejny raz, bezwiednie, przyglądał się krzątaninie
dziewczyny, starzec stanął obok niego.

– Amarelis ma siedemnaście lat i jest dziewicą szukającą męża – oznajmił Ampeker.
– Tak... – Ksin spojrzał na niego z roztargnieniem.
– Ty jesteś naszym wodzem – kontynuował starzec z wielkim spokojem. – Nasi

wojownicy, gdy rozkażesz, oddają ci swoją krew i życie. Czy sądzisz, że któraś z naszych
kobiet mogłaby odmówić ci swojego ciała?

– Nie myślałem o tym... – odparł zmieszany kotołak.
– Ja też mniemałem, że zbyt pochłonięty rozdzielaniem śmierci nie myślałeś o sprawach

życia i dlatego uznałem, iż powinienem ci to powiedzieć – Ampeker skłonił się z godnością i
odszedł.

Zdziwiony Ksin patrzył za nim chwilę, po czym odwrócił się znów ku Amarelis i tym

razem zobaczył w niej kobietę o dorodnych kształtach: ani zbyt krągłą, ani zbyt szczupłą, w
sam raz taką, na której piersiach i biodrach chciałoby się położyć dłonie. I jednocześnie przed
oczami stanęła mu twarz Hanti. Oszołomiony odwrócił się i natychmiast odszedł. Jednak
następnego dnia poprosił dziewczynę, aby zaczęła uczyć go języka koczowników. Ponieważ
pierwsze lekcje nie mogły odbyć się bez Saro, który nie zamierzał trzymać swoich domysłów
dla siebie, wkrótce wszyscy zaczęli uważać Amarelis za kobietę Ksina, traktując rzecz jako
zupełnie oczywistą. Kolejny raz w tej kwestii sytuacja wyprzedziła wolę i zamiar kotołaka.

Tymczasem on usiłował dojść do ładu z własnymi uczuciami. Sprowadzało się to do

nieustannego porównywania Hanti i Amarelis. Hanti była jego pierwszą kobietą, którą
przeznaczenie złączyło z nim mocno, ale bez jego wyboru. On tylko przyjął dar losu.
Natomiast Amarelis została wybrana spośród wielu dziewcząt, równie młodych i urodziwych
jak ona.

Wybrana? Czy jeszcze nie? Czy dostrzec – znaczy wybrać? A może pozostawało tylko

potwierdzić, to co już właściwie się stało? Lecz co? Wszak jeszcze do niczego nie doszło! A
jednak stało się to, że z upodobaniem patrzył na inną kobietę. Młodszą, zazwyczaj nieśmiało
uśmiechniętą, ale której oczy spoglądały czasem z taką zuchwałością, że Ksina ogarniała
chęć, by przekształcić dłonie w szpony. I wtedy też dawał o sobie znać przerażający czarny
cień, leżący gdzieś na dnie świadomości. Wpatrzone w niego dziewczęce oczy nie wiedzieć
czemu kojarzyły się z pragnieniem ludzkiej krwi... Ale może była to tylko namiętność?
Wszak od wielu dni nie miał kobiety...

Ksin nie podejmował decyzji. Mijały kolejne dni, Vorez robił swoje, a sprawy biegły po

jego myśli. Kotołak nie musiał zatem robić nic i nikt niczego od niego nie oczekiwał. Od

background image

czasu do czasu jedynie skinieniem głowy przystawał na drobne propozycje Voreza lub
Ampekera i to wystarczało. Podczas podróży barką w dół rzeki kotołak całymi dniami stał
oparty o burtę i wpatrywał się w przesuwające się z wolna brzegi. Amarelis często stawała
przy nim i ćwiczyli wymowę kolejnych słów. Nie pamiętał, kiedy ich dłonie pierwszy raz się
zetknęły. Po prostu tak bywało: stali obok siebie i Ksin nie robił nic, by temu zapobiec. Tylko
za którymś razem zobaczył ze zdumieniem, iż dziewczyna opuszkami palców gładzi jego
wbite w drewno pazury. Uświadomił sobie, że pod wpływem jej dotyku jego dłoń
mimowolnie przekształciła się w kocią łapę, a Amarelis, zamiast uciec z krzykiem, z
fascynacją bada rezultat przemiany. Pojął wreszcie, że jego dwoiste ciało wykazuje więcej
rozsądku niż jego rozum. Chwycił dziewczynę delikatnie lecz mocno kocią łapą za kark i
szybko pocałował w usta. Zaskoczona oddała pocałunek, po czym wyrwała się i dopiero teraz
uciekła.

Ksin stał na pokładzie i wpatrywał się w swoją pustą łapę, na której pozostał zapach

włosów Amarelis. Wreszcie schował pazury, przemienił łapę w dłoń, przyłożył ją sobie do
twarzy i głęboko wciągnął woń młodej koczowniczki. Pachniała wiatrem i burzą...

* * *


Następnego dnia konwój barek dotarł do morskiego portu i zaczęła się przeprowadzka na

statki. Towarzyszące temu zamieszanie całkowicie pochłonęło Ksina. W Tekren okazało się,
że wyprawa wojenna Korathosa nie jest zorganizowana tak dobrze, jak się początkowo
wydawało. Przedsięwzięcie było zbyt ogromne, aby dało się nad nim do końca zapanować
organizacyjnie. Blisko tysięczne plemię było tylko jednym z dziesiątek mu podobnych
gromad, które zjawiały się w tym portowym mieście i były wyprawiane za ocean.

Na początek okazało się, że statki, na które dostali przydział, odpłynęły dzień przed ich

przebyciem do portu. Powiadomienie o tym miejscowej biurokracji i załatwienie nowych
zajęło Vorezowi tydzień. Sytuację skomplikowała jeszcze konieczność opuszczenia barek,
które musiały być natychmiast odesłane z powrotem w górę rzeki po następny transport
najemników. Ludzie Ampekera, zanim znalazło się dla nich miejsce w portowych barakach,
przez trzy dni koczowali na ulicach Tekren, ze wszystkimi związanymi z tym kłopotami z
mieszkańcami i strażą miejską. Kiedy wreszcie Vorez załatwił statki, zaokrętowali się na nie
tylko przypadkiem, bo okazało się, że ten sam transport przydzielono też jakiejś wolnej
kompanii, która czekała już od miesiąca. Koczownicy zjawili się na miejscu jako pierwsi i
tylko dzięki temu zdołali ostatecznie wejść na pokłady. Zanim się to stało, na nabrzeżu omal
nie doszło do bitwy.

Jednak najgorsze ze wszystkiego było to, że dla przybyłych zabrakło obiecanej żywności.

Dostali mniej niż jedną czwartą tego, co potrzebowali, zaś od kapitanów powracających
statków Vorez dowiedział się, iż po drugiej stronie oceanu, w głównym obozie wojsk

background image

Korathosa, również nie jest dobrze pod tym względem i że sytuacja stale się pogarsza. Tak
monstrualnej armii po prostu nie dawało się już wyżywić. Koczownikom nie groził co prawda
głód, mieli dość złota, by kupić sobie żywność, ale kłopoty z zaopatrzeniem zwiastowały
rychłe rozpoczęcie najazdu na świat Suminoru. Wszak podstawową zasadą sztuki wojennej
jest ta, że armię należy żywić na koszt przeciwnika. Kotołak obawiał się, iż inwazja nastąpi
zanim zdołają przebyć ocean. Dlatego w porcie, tuż przed zaokrętowaniem, okazał nieugiętą
bezwzględność i nie ustąpił rozwścieczonym najemnikom, mimo iż tamci czekali dłużej.

Kiedy już wypłynęli, rozdzieleni na trzy statki, gdy stały ląd zniknął za horyzontem,

koczownicy wpadli w panikę. Niewielu z nich umiało pływać, a wszyscy pierwszy raz w
życiu widzieli wodę, która nie ma brzegu. Kobiety zaczęty lamentować, wojownicy byli
bliscy buntu. Zamierzali wymusić natychmiastowy powrót do Tekren. Kotołak nie wiedział,
jak poradzili sobie z tym Ampeker oraz Vorez i Hamnisz na swoich statkach, w każdym razie
u niego bunt zdusiła w zarodku epidemia choroby morskiej. Teraz z kolei koczownikom
należało cierpliwie tłumaczyć, że na tę przypadłość się nie umiera i że powinni starać się w
miarę równomiernie obciążać obie burty statku...

* * *


Wieczorem do kajuty Ksina przyszła Amarelis. Zamknęła za sobą drzwi i stanęła, z

napięciem wpatrując się w kotołaka.

– Dobrze się czujesz? – zapytał Ksin siadając na koi.
Skinęła twierdząco głową.
– Boisz się wielkiej wody?
Tym razem zaprzeczyła. Ksin nie powiedział już nic, tylko patrzył jak Amarelis

rozwiązuje włosy. Opadły jej aż do stóp. Kotołak nie podejrzewał, że są tak długie. Pod
osłoną włosów dziewczyna zsunęła z siebie suknię. Osłonięta naturalnym woalem, który
bardziej podkreślał niż skrywał jej urodę i kształty, podeszła do Ksina, uklękła na koi obok
niego i oparła mu czoło o ramię.

Owszem, pomyślał o tym, że powinien ją odesłać. Wspomniał Hanti, ale nie zdołał zrobić

nic więcej. Powoli odsunął włosy z twarzy, ramion i piersi dziewczyny. Położył ją i zaczął
całować. Nie sądził, by czynił dobrze, ale był pewien, że chce robić właśnie to, właśnie teraz i
właśnie z Amarelis, nie z Hanti, nie z żadną inną. Czuł jak młodą koczowniczkę niewoli urok
i moc pocałunków. Była w tym nieśmiałość, odkrywanie nieznanego i coraz gorętsze
pragnienie. Hanti pod tym względem reprezentowała wyuczoną doskonałość, nigdy nie była
aż tak spontaniczna – to była tego wieczoru ostatnia myśl Ksina o żonie. Szybko wstał,
zrzucił z siebie ubranie i delikatnie rozgarnął włosy zakrywające brzuch i uda Amarelis.
Całował piersi dziewczyny, wsłuchując się w jej coraz głębsze westchnienia, a następnie
wziął ją jednym stanowczym pchnięciem.

background image

Nie krzyknęła. Nie jęknęła nawet, tylko gwałtownie podała mu usta i mocno chwyciła za

szyję. W chwili, gdy rozdzierał jej dziewictwo, ciało Amarelis nie okazało najmniejszego
odruchu obronnego, ani cienia oporu. Ona po prostu otworzyła się pod naciskiem Ksina. Uda
dziewczyny rozwierały się coraz szerzej w miarę jak znikał opór w jej wnętrzu, aż całkowicie
otwarta w pełni przyjęła swego pierwszego mężczyznę. Nie dała przy tym poznać po sobie
ani bólu, ani rozkoszy, jedynie absolutne oddanie, bez odrobiny wahania, w całkowitej
zgodzie woli i odruchów ciała. Zdawało się, że dla Amarelis nie ma nic bardziej oczywistego.

Jej pewność siebie zachwyciła Ksina. Powstrzymał ogarniające go pragnienie Przemiany.

Nie przestając całować, przesunął jedno ramię pod kark dziewczyny, drugą ręką ujął jej
pośladki i zaczął powoli nasycać zmysły jej uległością. Poruszał się delikatnie, nie
przyspieszał. Ogarnięty męską dumą, śledził jak w Amarelis budzi się rozkosz, jak rozkosz ta
walczy z bólem, jak go pokonuje, jak odbiera jej zmysły. Wreszcie dziewczyna nie
wytrzymała natężenia doznań – nie zdołała dłużej całować i jednocześnie wczuwać się w to,
co działo się w jej łonie. Jej usta uciekły w bok, wypełnił je krzyk, którego nie próbowała
powstrzymać. Krzycząc z rozkoszy zaplotła nogi nad biodrami Ksina i zaczęła przynaglać go
do szybszego rytmu. Wtedy przyspieszył, a ona zaczęła szlochać.

Nagle zamilkła, gwałtownie wciągając powietrze. Zadygotała, jej nogi puściły biodra

kochanka, gwałtownie uderzyła stopami o posłanie i niemal wygięła się w łuk, unosząc Ksina
do góry. Zdawało się, że zupełnie przestała panować nad własnym ciałem. Teraz jednak i
Ksin przestał wstrzymywać swoje pragnienia. Jedyne o czym pamiętał, to żeby jej nie
skaleczyć zębami lub pazurami. Przemienił się w kotołaka, zapanował nad namiętnością
dziewczyny, zignorował jej strach i wypełnił ją swoim nasieniem.

Zrobił to tak gwałtownie, że po wszystkim, gdy legł obok Amarelis, spodziewał się, że jej

przerażenie weźmie górę, że będzie chciała uciekać albo się przynajmniej rozpłacze. Lecz nie.
Tylko przez krótką chwilę patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, pełnymi obawy i
niepewności. Potem zamknęła powieki i wtuliła twarz w gęste futro na jego piersiach. Nie
zrobiła nic, by się od niego odsunąć. Sprawiła mu tym ogromną radość.

Ksin leżał przy niej w postaci potwora, miał na sobie jej dziewiczą krew, której zapach

wyraźnie czuł, a jednak nie budziła się w nim żądza mordu. Było mu po prostu dobrze. Coś
się zmieniło. Był szczęśliwy i wyzwolony od mroku, który go prześladował. Ale nie
zastanawiał się nad tym długo. Myślał przede wszystkim o tym, że kocha tę dziewczynę.
Kocha, a potem, że nadal pragnie...

Otworzyła się od razu, na pierwszy jego znak, że znów chce ją posiąść. Przez kolejne

godziny brał ją na przemian – jako człowiek i jako kotołak. Pragnął to robić do świtu, ale w
pewnej chwili zorientował się, że Amarelis, chociaż wciąż okazuje mu pełną uległość, już nie
odczuwa rozkoszy. Wtedy przestał i zszedł z koi. Chciał ułożyć się do snu na podłodze, żeby
dziewczyna miała więcej miejsca, ale ona mu na to nie pozwoliła. Przytrzymała go, wtuliła
się mocno w jego bok i zasnęła szybko.

background image

Ksin tej nocy nie zasnął. Wsłuchując się w oddech swej nowej kobiety, zaczął myśleć o

Hanti. Nad ranem stwierdził, że ją też kocha. Kochał więc i Hanti i Amarelis... Nie wiedział
jak to możliwe, ale był pewien jednego: że nie chce wybierać pomiędzy żadną z nich...

Rano nie mówili ze sobą. Ksin tylko oglądał jak Amarelis budzi się i wstaje. Nie patrzyła

na kochanka. Wciąż naga, wzięła jego nóż, usiadła na podłodze i nucąc coś cicho, ścięła sobie
włosy, skracając je o połowę. Resztę zaczesała tak, jak robiły to zamężne kobiety z jej
plemienia. Podobnie, gdy kończyła się ubierać, zawiązała pas tak jak one – znacznie niżej,
robiąc miejsce dla brzucha. Zanim jednak założyła suknię, odpruła z dekoltu kolorowy haft,
będący oznaką panieństwa. Na koniec, gotowa do wyjścia, zebrała odcięte włosy i hafty, po
czym stanęła przed Ksinem i z powagą włożyła to wszystko w jego w ręce.

Ksin poznał już ten obyczaj. Nie było istotne w jakich okolicznościach dziewczyna

ofiarowała mężczyźnie zewnętrze oznaki swego dziewictwa. Ważne było to, co on z nimi
zrobi. Według zwyczaju miał teraz trzy tygodnie, aby włosy i hafty publicznie spalić na znak,
że uznaje Amarelis za swoją żonę. Gdyby zwlekał za długo albo, co gorsza, włosy i hafty
wyrzucił, dziewczyna straci cześć. Każdy mężczyzna w plemieniu będzie mógł ją bezkarnie
zgwałcić. Stan hańby nie ustanie, aż nie odrosną jej włosy i będzie mogła je znów komuś
ofiarować. Co najmniej dziesięć lat, jeżeli potem ktokolwiek ją zechce...

– Pójdę przynieść śniadanie – powiedziała i dumnie wyprostowana opuściła kajutę.
On zaś wciąż siedział wpatrując się w zawartość swych dłoni.

background image

13.

Z

WIERCIADŁA DUSZY

To było największe miasto, jakie Ksin i Hamnisz w życiu widzieli. Większe od

wszystkich mitycznych miast, o których słyszeli legendy. Gigantyczny obóz wojskowy –
pocięty siecią przecinających się prostopadle ulic, pokryty regularną szachownicą placów
ćwiczeń, rzędami dobrze zaprojektowanych, murowanych magazynów, żołnierskich koszar i
oficerskich domów – rozciągał się po horyzont i ginął w szarej mgle dymów. Środkiem tego
molocha biegła prosta, szeroka na trzysta kroków, ginąca za widnokręgiem droga.

Taki widok ujrzeli, gdy wspięli się na pasmo wzgórz oddzielających port od obozu wojsk

Korathosa. Po prostu zaparło im dech w piersiach. Im – doświadczonym żołnierzom i
najemnikom. Koczownicy, dla których podstawową miarą wielkości był ich własny obóz, byli
bliscy religijnej ekstazy.

– Tu musi być ze dwanaście milionów ludzi, może więcej... – orzekł wreszcie poruszony

głęboko Vorez. – To czysty obłęd!

– Nie – pokręcił głową Hamnisz. – To ziszczony sen o potędze. Ten człowiek może i jest

potworem, ale na pewno jest też geniuszem!

– Ty podobno lubisz poznawać ciekawych ludzi? – rzucił Ksin.
– Tak – Ronijczyk uśmiechnął się z przekąsem i poprawił kuszę na ramieniu. – Kogoś

takiego doprawdy warto poznać i zabić...

Droga do wyznaczonych kwater zajęła im ponad trzy godziny marszu. Idąc przez obóz

przekonali się, że oprócz architektonicznego porządku panuje tu również żelazna dyscyplina.
Wojska zajęte były nieustanną musztrą i ćwiczeniami z bronią. Na wszystkich
skrzyżowaniach ulic stały szubienice, w dużej części zajęte. Wśród straconych zdarzały się
także kobiety i nieopierzone podrostki. Żaden z wisielców nie wydawał się starszy niż trzy
dni.

Ksin cieszył się teraz, że prawdę o rzeczywistym celu ich misji zna tylko plemienna

starszyzna, na której wdzięczność i lojalność mógł liczyć. Gdyby prości wojownicy wiedzieli,
że mają zamiar wystąpić przeciw panu życia i śmierci tych niezliczonych rzesz wojowników,
z pewnością zadrżałyby w nich serca i łatwo mógłby się zdarzyć jakiś zdrajca. Jednak i tak
należało pomyśleć o bezpieczeństwie plemienia na wypadek klęski...

background image

* * *


Przez pierwsze trzy dni nic nie zaplanowali. Poznawali obóz i jego prawa. Ksin musiał

przyznać, że były one tak surowe i bezwzględne, jak było to konieczne, by zapanować nad
masą tak różnych ludów. Nie było tu więzień. Obozowe prawo znało tylko chłostę i stryczek.
Niesubordynacja jakiegoś oddziału kończyła się nieodmiennie masową egzekucją. Koszary,
które przydzielono koczownikom, nie były tak bardzo odległe od portu, jak można się było
spodziewać, za to nosiły liczne ślady zakrzepłej krwi. Szybko dowiedzieli się, że poprzedni
lokatorzy w całości użyźnili ziemię po jakiejś awanturze z magiem-namiestnikiem dzielnicy.

Korathos chyba w ogóle nie usłyszał o tak drobnym incydencie. Pałac Najwyższego

Maga Pana Śmierci, jak go tu tytułowano, znajdował się pięć godzin marszu od ich kwater.
Niemal codziennymi, a raczej conocnymi gośćmi bywali tam szukający szczęścia złodzieje,
mściciele straconych towarzyszy, pozbawieni rozumu poszukiwacze przygód oraz
nowoprzybyli zza morza i święcie przekonani, że są sprytniejsi niż poprzednicy. Od trzech lat
żaden z nich jeszcze nie umarł. Sterczeli nabici na pale, ustawione wokół murów pałacu, a w
ich ciałach nadal kołatały się dusze i ciągle odczuwali ból ran, męki pragnienia i głodu.
Podobno najdzielniejsi i najtwardsi dopiero po roku zaczynali skamleć o łaskę śmierci. Chór
głosów błagających o dobicie rozbrzmiewał stale nad pałacem Korathosa, ale śmierć nie
przychodziła nigdy do żadnego z ukaranych. Ich ciała, choć wolniej niż normalnie, to jednak
poddawały się rozkładowi. Milkli dopiero, gdy zgniły im gardła. U tych, których wbito na
pale najwcześniej, w półobnażonych czaszkach pozostały ponoć nietknięte, żywe, pełne
cierpienia oczy.

Ksin nie poszedł sprawdzić akurat tego. Dzień po dniu zbierał informacje, rozmawiając z

pomocą Saro z mieszkańcami obozu. Chętnych do snucia opowieści było wielu. Mówiono
głównie o szerokiej drodze przecinającej środek obozu. Zaczynała się ona w porcie, ale na
temat jej końca krążyły nieustanne domysły. Nie ulegało wątpliwości, że tą drogą już wkrótce
zgromadzone wojska pójdą na podbój obcego świata. Ponoć byli tacy, co widzieli, iż na jej
końcu majaczy jakiś dom. Niewykluczone, że był to dom maga Erkala, byłoby to nawet
zrozumiałe.

Kotołaka jednak bardziej interesowali bliscy towarzysze nieszczęśników, który doznawali

niekończących się męczarni na palach przy pałacu. Odnajdywał takich ludzi i wysłuchiwał ich
historii o tym, jak bezskutecznie próbowali dobijać przyjaciół. Nikt tego nie zabraniał, ani w
tym nie przeszkadzał, zapewne dlatego, że było to całkowicie bezskuteczne i przyprawiało
udręczonych ludzi o jeszcze większe cierpienie. Nie pomagało nawet srebro. Jednak żaden z
rozmówców Ksina nie potrafił powiedzieć, w jaki sposób tamtych śmiałków schwytano.
Trzeba było zatem spytać samych skazańców...

* * *

background image


– Spróbujemy znaleźć takich, którym ból nie odebrał jeszcze całkiem rozumu –

powiedział kotołak wtajemniczając Hamnisza w swój plan.

– Dlaczego mieliby z nami gadać? – Ronijczyk wzdrygnął się na samą myśl o tej

wyprawie.

– Być może zdołamy w zamian ofiarować im to czego pragną – odparł Ksin. – Berylowe

bełty, „szpony demona”...

– Bełtów mamy pięć, a „szponów” trzy – Hamnisz wskazał talizmany wiszące na szyi

kotołaka. – Sądzisz, kapitanie, że nie będziemy potrzebować tego na Korathosa?

– Musimy się dowiedzieć, jakie błędy popełnili, bo inaczej sami resztę wieczności

spędzimy na palach...

– Czy my w ogóle mamy jakieś szanse?
– Dobre pytanie, sam się nad nim zastanawiam. Chcesz zrezygnować?
– Jest tylko jedna rzecz gorsza od martwego najemnika lub nawet torturowanego

najemnika – wycedził przez zęby Hamnisz. – Jest nią nielojalny najemnik, któremu nie można
zaufać. Wiesz, kapitanie, mamy w wolnych kompaniach taki zwyczaj, że jeśli najemnik
walczący przeciw nam złamie umowę i przejdzie na naszą stronę, to my przywiązujemy go do
słupa wbitego na środku obozu. Nic więcej. Każdy może do takiego zdrajcy w każdej chwili
podejść, uwolnić go, albo dać mu wody czy nakarmić. Jednak za mojej służby nigdy nic
takiego nie zobaczyłem, ani nie słyszałem, by się to zdarzyło wcześniej. Tacy ludzie po prostu
zdychają z pragnienia!

– Wybacz, nie chciałem cię urazić.
– Przyjmuję przeprosiny, kapitanie. Widzę jednak jeszcze jedną trudność. Będziemy

musieli wziąć ze sobą Saro, a on gotów stracić rozum od tego widoku...

Nie dokończył, bo nagle podszedł do nich Vorez. Przewodnik starał się zachowywać

zwyczajnie, ale był bardzo blady.

– Zostałem rozpoznany! – powiedział z napięciem w głosie. – Chodźcie ze mną, nie

mamy czasu do stracenia!

Ksin odsunął od siebie niepokój i ruszył za Vorezem.
– Mów! – rozkazał po chwili.
– Mag-namiestnik naszej dzielnicy widział mnie przed laty i kiedy dziś rano przyszedłem

do niego odebrać rozkazy, zaczął mnie wypytywać o pochodzenie i rodzinę. Miałem na to
przygotowaną opowieść, ale mi nie uwierzył. Zaczął skrycie wykonywać rytuał ujawniający
prawdziwą tożsamość...

– Wiedziałeś co on robi? – przerwał mu Hamnisz, który nie zwalniając kroku zręcznie

napinał kuszę na pełną moc.

– Wiedziałem, bo sam kiedyś uczyłem się na maga...
– I czego jeszcze zapomniałeś nam powiedzieć? – zirytował się Ronijczyk.

background image

– Powiedziałem najważniejsze: pochodzę ze znanego rodu i ryzykuję głową przybywając

tutaj.

– Pozwól mu mówić! – zmitygował Hamnisza Ksin.
– Skorzystałem z okazji, że byliśmy sami, a on sądził, że ja nie widzę co czyni...
– Zabiłeś maga-namiestnika? – kotołak poczuł falę gorąca.
Zguba całego plemienia wisiała teraz na włosku.
– Próbowałem, ale jego nie da się zabić... Zaraz potem poszedłem po was.
– Zostawiłeś go rannego?! – Ksin nie wierzył własnym uszom.
– Rannego też nie...
– Czy w tym piekielnym kraju ludzie normalnie nie umierają?! – wściekł się Hamnisz.
– Nie ludzie Korathosa – oznajmił kotołak. – Co dalej?
– Musicie mi pomóc. Teraz już nie możemy się cofnąć...
Stanęli przed siedzibą maga-namiestnika.
– Strażników w jego bezpośrednim otoczeniu jest sześciu – rzekł Vorez. – W razie

potrzeby może się stawić kompania z drugiej strony ulicy... Do jego wysokości! – powiedział
głośno do strażnika przy drzwiach.

– Już byłeś! – odparł butnie strażnik. – Czekaj teraz aż jego wysokość sam cię wezwie,

e...

Bełt Hamnisza wszedł mu dokładnie pod brodę, przebił podstawę czaszki i wyszedł przez

potylicę oraz blachę hełmu, przybijając głowę do framugi drzwi. Z daleka wyglądało to tak,
jakby strażnik na widok wchodzących stanął na baczność. Ksin mimochodem chwycił
wypadającą mu z ręki włócznię i oparł ją o ścianę obok trupa. Szybko weszli do środka. Od
razu natknęli się drugiego strażnika. Kotołak zwinął się w półobrocie, w ruchu
przekształcając dłoń. Chwilę później żołnierz siedział na podłodze i z wyrazem wielkiego
zdumienia na twarzy macał się po szyi szukając krtani. Poszukiwania nie trwały długo,
bowiem brakowało mu także obu tętnic szyjnych, wyrwanych na przestrzeni od obojczyków
do szczęki...

– Jeszcze czterech! – wydyszał Vorez.
– Uwielbiam dokładnie zaplanowane akcje... – skrzywił się Hamnisz unosząc kuszę.
Strażnik stojący na schodach nad nimi, słysząc podejrzane odgłosy spojrzał w dół i także

dostał bełt pod brodę, ale tym razem spomiędzy przygwożdżonych szczęk wydostał się
bulgotliwy charkot. Ksin pognał w górę i uderzeniami obu łap przetrącił karki dwu
wychodzącym z pokoju strażnikom. Ostatni rzucił się do ucieczki, ale na szczęście na widok
kudłatego potwora zapomniał języka w gębie. Bełt Hamnisza wszedł mu w plecy pod lewą
łopatkę i powalił nim żołnierz zdołał dobiec do okna.

– Teraz do gabinetu! – oznajmił Vorez.

background image

Mag-namiestnik nieruchomo siedział przy biurku, trochę pochylony nad papierami, jakby

czytał. Trzeba było się lepiej przyjrzeć, żeby zobaczyć, że głowa pochyla mu się nienaturalnie
nisko, a na karku jest rana, która rozdziela kręgi szyjne.

– Nie chciał, żebym widział co robi, więc na chwilę odwrócił się do mnie plecami –

wyjaśniał rozgorączkowany Vorez. – Toporek był jego, służył za przycisk do papierów... Nie
miałem czasu do namysłu... Po prostu uderzyłem... Potem posadziłem go przy stole... Kiedy
wychodziłem, jeden ze strażników jak zwykle zajrzał tu, by sprawdzić, czy wszystko jest w
porządku. Na szczęście nic nie zauważył... On jest sparaliżowany, nie może mówić, ale żyje...

Ksin podniósł głowę maga i spojrzały na nich patrzące z nienawiścią oczy. Kotołak wyjął

nóż i całkowicie oddzielił głowę od ciała. Mag wciąż żył, ale sądząc po wyrazie oczu właśnie
zaczął się bać. Z chwilą dekapitacji szczęknęły zamki na wszystkich kufrach i szkatułach w
pokoju. Przestały działać zabezpieczające je czary. Na rękach martwych strażników
zadygotały tracące moc bransolety, służące do przekazywania głosu.

– To przez nią nie mogłem całkiem odrąbać mu łba, bo zaraz by wpadli tu strażnicy... –

mówił Vorez pokazując na nie dającą się zdjąć bransoletę na ręku maga. – Mamy czas do
zmiany straży... Ponad godzinę... Chyba, że ktoś jeszcze ma...

– Zbierz wszystkie magiczne przedmioty! – przerwał mu Ksin. – Szybko!
– Czyste szaleństwo! – rzekł Hamnisz wyglądając przez okno. – Miałeś jedną szansę na

sto, że uda ci się sprowadzić nas, zanim ktokolwiek zauważy co zrobiłeś.

– Nie miałem wyjścia – odparł Vorez przetrząsając szkatułki. – Znam to! – podniósł

wisiorek przypominający talizmany ze szponami demona. Szybko wykonał nad nim jakiś
gest. – To rodzaj klucza...

– Zabieraj wszystko! – polecił Ksin owijając odciętą głowę w jakąś tkaninę. –

Wychodzimy!

Mieli szczęście i zarazem mieli pecha. Było przedpołudnie, oddziały ćwiczyły na placach,

więc ulice były prawie puste i nie było wielu przechodniów, którzy mogliby za bardzo
przyjrzeć się strażnikowi stojącemu przed siedzibą maga-namiestnika. Z drugiej strony trzech
ludzi na pustej ulicy rzucało się w oczy. Nie mogli biec ani kluczyć, żeby nie zwiększać
podejrzeń. Rozdzielili się więc i różnymi drogami dotarli do koszar koczowników Ampekera.

Spotkali się znów w kwaterze Ksina. Amarelis na pierwszy znak kotołaka zostawiła ich

samych.

Dziewczyna żyła z Ksinem od pierwszej nocy na statku. Ani razu nie zapytała o włosy i

hafty, choć minęły już dwa tygodnie. Stała się tylko bardziej milcząca. Teraz jednak nie było
dla niej czasu.

Gdy znaleźli się sami, Vorez usiadł ciężko za stołem i, dochodząc do równowagi, długo

pił wino z bukłaka, który podał mu Ksin. Hamnisz z gotową do strzału kuszą znów zajął
pozycję przy oknie.

– Gdybym był kobietą, pewnie bym teraz zemdlał! – oznajmił przewodnik ocierając usta.

background image

– Będzie śledztwo – zauważył Ksin.
– Jesteśmy tu nowi, mag-namiestnik tej dzielnicy jeszcze nie zdążył powiesić nikogo z

naszych – Vorez odzyskiwał już jasność myślenia. – Będą najpierw szukać wśród innych.

– A Korathos?
– Dlaczego miałby się o tym dowiedzieć? Takich lokalnych magów-namiestników są tu

tysiące. Czasem bywa, że któryś pada ofiarą zemsty. Skoro się nie pilnował, to jego
zmartwienie... – przewodnik wskazał na zawiniątko z głową – nie Korathosa.

– Pora się czegoś dowiedzieć! – Ksin wyjął głowę i spojrzał jej prosto w oczy.
Jak oczekiwał, zdesperowany mag spróbował opanować jego umysł, ale wystarczyło

lekkie skupienie woli, żeby go przed tym powstrzymać. Następnie kotołak, wyzwalając nieco
swą demoniczną naturę, zniewolił duszę maga, wniknął w nią poprzez oczy i zmusił do
posłuszeństwa, wygrywając hipnotyczny pojedynek z trzymaną w obu dłoniach odciętą
głową.

Mag-namiestnik, tak jak podejrzewał Ksin, był demonem niższego rzędu i można było się

z nim porozumieć wykorzystując zmysł Obecności.

Czego chcesz ode mnie!?, zaskowytały niewypowiedziane słowa.
Proponuję ci układ, oznajmił w myślach kotołak. Pozwolę ci umrzeć w spokoju, jeżeli

powiesz mi, jak dostać się do Korathosa.

A ośmielisz się mi zaufać?, głowa zdobyła się na szyderstwo.
To ty zaufasz mi. Wyzwolę twoją duszę, kiedy zginie Korathos. Zanim do niego pójdę,

każę cię zakopać w nieznanym mi miejscu. Urządzę wszystko tak, że jeśli ja zginę, to nikt nie
odnajdzie ciebie. Zostaniesz...

Nie, dosyć! Wszystko powiem!
Mów zatem!, rozkazał Ksin.
– Idziemy! – rzekł chwilę później do swych towarzyszy, pakując z powrotem głowę. –

Jeżeli pójdziemy teraz, to o zachodzie słońca staniemy przed pałacem Korathosa. Masz –
podał zawiniątko Vorezowi – zanieś Ampekerowi i powiedz mu, żeby wyznaczył jakiegoś
człowieka, który zakopie naszego przyjaciela w sobie wiadomym miejscu. Niech nie zagląda
do środka, niech nie mówi nikomu gdzie zakopał i zrobi to bez świadków.

– Zrozumiałem – skinął głową Vorez i poszedł wykonać polecenie.
– Wezwij też Saro i spotkamy się na placu – oznajmił Ksin i zwrócił się do Hamnisza. –

Załóż amulet, który Vorez nazwał kluczem. Pozostałe wezmę ja...

Gdy wychodzili z pokoju, zobaczyli stojącą na korytarzu Amarelis. Kotołak podszedł do

niej i ujął jej twarz w obie dłonie. Nie chciał składać głupich obietnic, a ona była zbyt dumna,
by zniżać się do próśb. Pocałował ją tylko w czoło i poszedł dalej.

* * *

background image

Zanim zobaczyli pałac Korathosa, usłyszeli jękliwy lament nabitych na pale

nieszczęśników. Najpierw była to tylko złowroga, zawieszona w powietrzu pojedyncza nuta.
Gdy podeszli bliżej, zmieniła się w błagania pozbawione najmniejszych nawet oznak
godności. Ci, którzy uważali się za najsprytniejszych i najdzielniejszych, teraz niczym
najpodlejsi niewolnicy skamlali, aby ich dobić. Powtarzali swą prośbę w setkach języków,
bez końca, zupełnie nie bacząc na jej daremność.

– A ty, kapitanie, chciałeś z nimi rozmawiać... – wyszeptał z nabożnym przejęciem

Hamnisz.

Z kolei Saro był wręcz siny ze strachu.
– Kapitanie, czy my... – wyjęczał łotrzyk bliski ucieczki.
– Ty zostaniesz na zewnątrz – uspokoił go Ksin. – Jeżeli po godzinie nie zobaczysz, że

wyprowadzają nas i nabijają na pale, pójdziesz wezwać Ampekera i wojowników.

– A jeśli... zob...baczę? – szczęknął zębami łotrzyk.
– Wtedy ratuj się jak potrafisz. Idziemy! – Pierwszy ruszył w kierunku uchylonej bramy.
– Co mamy robić? – spytał Vorez z trudem maskując drżenie w głosie.
– Wejdziemy tak, jak wchodzą przychodzący po rozkazy namiestnicy – rzekł Ksin. –

Hamnisz ma klucz maga-namiestnika, który daje mu największą swobodę i czyni go
niewidzialnym dla straży Zewnętrznego Kręgu. Ty i ja – podał Vorezowi jeden amulet –
mamy zabezpieczenia, które działają tylko w odległości dwudziestu kroków od talizmanu
Hamnisza. W ten sposób dotrzemy do ludzi, w których wciela się Korathos.

– I co wtedy? – zapytał Ronijczyk.
– Oczy są zwierciadłami duszy – oznajmił Ksin. – Jeżeli zobaczysz, że stojący przed tobą

człowiek ma rozumny błysk w oczach – strzelaj berylowym bełtem.

– Nie masz lepszego planu, kapitanie? – sarknął Hamnisz. – A jego dwór, a straż

przyboczna?! Czy to poradziła ci głowa?

– Korathos sam jest swoją strażą i dworem. Czy sądziłeś, że podrzędny mag wie jak zabić

Korathosa? – wzruszył ramionami Ksin. – Dość, że wiemy jak do niego podejść!

– Podejść to ja mogę i do samego króla Redrena! – odciął się Hamnisz. – A co będzie

dalej, to ty sam najlepiej wiesz, kapitanie!

– Jeśli nic nie uczynimy, przegramy. Jeśli mamy pokonać Korathosa, musimy stanąć z

nim twarzą w twarz i walczyć!

– Raczej twarzą w twarze... – wycedził przez zęby Vorez.
– No, to chyba powinienem pocałować swój tyłek na pożegnanie – stwierdził

zrezygnowany Ronijczyk.

Przeszli przez bramę pałacu.

* * *

background image

Dziedziniec wydawał się pusty. Wzdłuż krużganków stały tylko liczne posągi

wojowników, wykonane z kamienia i brązu. Każdy złodziej uznałby ten widok za wielce
zachęcający do działania. Niestety, jak to już Ksin wiedział, posągi miały tu zwyczaj
znienacka ożywać i to zarówno pojedynczo jak i całymi dziesiątkami. Nie sposób było się
przed nimi ukryć, ani im uciec, bo poruszały się ze zwinnością, której nikt nie spodziewałby
się po kamieniu i spiżu. Z cech tych materiałów posągi stale zachowywały tylko zdolność
szczerbienia ostrzy.

Ponadto egzekucje przez wbicie na pal statuy Korathosa wykonywały z iście kamienną

obojętnością... W jaki sposób rzucały urok uniemożliwiający ich ofiarom umieranie, tego
Ksin nie wiedział i nie pragnął się dowiedzieć.

Gdy przechodzili przez pierwszy dziedziniec, żaden posąg się nie ruszył. Podobnie było

na drugim, mniejszym, i trzecim, jeszcze mniejszym, na którym stały posągi odlane z żelaza.
W miarę jak szli, echo ich kroków przybierało na sile. Kiedy znaleźli się na środku trzeciego
dziedzińca, zdobione wrota do głównej sali audiencyjnej same się przed nimi otworzyły.

Sala była jasno oświetlona. Na środku stał długi stół. U jego szczytu siedziała wyschła

mumia mężczyzny, a wzdłuż obu boków wielu żywych ludzi. Ksin nie musiał ich liczyć, by
wiedzieć, że jest ich dokładnie stu. Siedzieli zwróceni twarzami do siebie, tak że patrzenie im
w oczy było bardzo utrudnione.

– Witajcie w gościnie, choć nie przybywacie z dobrymi zamiarami – powiedział

Korathos, kiedy przekroczyli próg.

Fala głosu biegła w tę i z powrotem wzdłuż stołu. Mówili po kolei, ale tak, że każdy z

nich wypowiadał nie więcej niż jedną głoskę. W sumie przemawiali jednak tak płynnie, że
gdyby nie patrzeć na kolejne ruchy ust, można było przysiąc, iż mówi jeden człowiek. I w
istocie tak było.

– Zmieniają się za szybko! – szepnął Hamnisz do Ksina.
– Jesteście mile widziani, albowiem przynosicie dobrą rozrywkę. Już dawno nikt nie

sforsował kręgów kamiennych i spiżowych straży...

– Marzyłem o tym, by znaleźć się w twojej obecności! – wrzasnął Vorez i wyciągnął zza

pazuchy coś, co wyglądało jak złota kula. – Od lat szykowałem dla ciebie prezent!

– Obawiam się, że zapomniałeś powiadomić swych towarzyszy, że masz zamiar

zniszczyć w magicznym wybuchu siebie i ich razem ze mną – stwierdził spokojnie Korathos.
– Nie gniewajcie się na niego, przyjaciele, zawsze był trochę skryty. Lecz mam dla ciebie
wiadomość Vorezie, ostatni potomku rodu Szukari. Otóż nie znajdziesz w sobie dość odwagi,
by rzucić tę kulę... Zwykłej odwagi...

Vorez zacisnął zęby i oblał się potem. Nie był sparaliżowany: ręka z kulą poruszała się

markując zamach i rzut, ale on po prostu nie mógł się zdecydować. W oczach błysnęła mu
rozpacz.

– Zatem niech nasz przyjaciel w spokoju przeżywa swe dylematy...

background image

Hamnisz strzelił. Uważnie śledził kolejność ruchu ust siedzących przy stole ludzi i gdy

uznał, że przewidział właściwą, nacisnął spust. Trafiony człowiek zapadł się w siebie, ogarnął
go nagły rozkład ciała i zmienił w czarny szkielet. Nie błysnął jednak biały płomień
gorzejącej duszy.

Ksin stał nieruchomo, obserwując wszystko. Nie chciał się dać sprowokować do głupiego

ataku na oślep. Uważnie wsłuchiwał się w zmysł Obecności. Vorez zaś nadal się pocił i
dreptał w miejscu. Nie stanowił już zagrożenia dla nikogo.

– Ach, cóż to było? Berylowy grot? Specjalność mojego głupiego przyjaciela Kisera? –

Korathos nie mówił teraz kolejnymi ustami, ale przeskakiwał z jednej strony stołu na drugą,
co trochę zniekształcało wymowę. Widać było, że nauczka nie poszła w las. – Doprawdy
niewiele brakowało... Miałem słuszność chcąc was oglądać. Potraficie zapewnić rozrywkę...

Hamnisz wpakował drugi bełt w mumię siedzącą u szczytu stołu. Tylko zachrzęściła, a od

uderzenia zakołysało się ciężkie krzesło.

– O, to zupełnie chybiony strzał! Ale rozumiem, że koniecznie musiałeś spróbować –

skomentował Korathos. – Oczywiście, policzymy się za sprofanowanie mojego drogiego
ciała, ale to później. Ile jeszcze zostało ci berylowych bełtów, przyjacielu? Trzy! – mag
odpowiedział sam sobie. – Najpierw było jeden na dwadzieścia, teraz jest jeden na trzydzieści
trzy... Doprawdy, wasze szanse bardzo zmalały! Skąd jednak przyszło wam do głowy, że
przychodząc do mnie z podrzędną bojową magią będziecie mogli cokolwiek wskórać? To
jeszcze odwaga czy już głupota?

– Kiedy wojownik staje do walki – odpowiedział Ksin – zawsze musi liczyć na łut

szczęścia, który inaczej by go ominął...

– A na jakiż to łut szczęścia liczysz, kotołaku z Suminoru?
– Ze być może jest ktoś inny, kto czeka na okazję, którą ja mu stworzę...
– Ksinie, podziwiam twoją domyślność! – rozległ się dudniący pod sklepieniem znajomy

głos.

– Rodmin! – zdumiał się kotołak.
– A co myślałeś, że twój stary druh wypadł sroce spod ogona? Że naprawdę o niczym nie

wiem, jak sądzi ten wielki głupiec w stu ciałach? Oczywiście wiedziałem o planach inwazji i
starałem się ją powstrzymać. Potrzebowałem jednak kogoś, kto dotrze do samego Korathosa.
Łączy nas nić przyjaźni i to ona sprowadziła tutaj mnie i moją moc. Drogi Vorezie, schowaj
tę kulkę, zanim krzywda stanie się nie temu komu powinna...

– Obawiam się, że zerwałeś swą przyjaźń z Ksinem magu Rodminie – powiedział bez

zakłopotania Korathos. – Posłużyłeś się przyjacielem, okłamałeś go i posłałeś na zatracenie...

– Wybacz Ksinie, nie mogłem ci nic powiedzieć, bowiem wiedziałem, że twoje myśli

będą tu wiele razy odczytywane. Nie mogłem cię też przed niczym przestrzec, ale bardzo
liczyłem, że sobie poradzisz...

– Wybaczam ci Rodminie! – oznajmił Ksin.

background image

– Teraz się schylcie...
Ażgar!!! – wrzasnął Korathos.
Sklepienie sali eksplodowało i do środka razem falą gruzu i belek wpadła gromada

piorunów kulistych. Jak lawina runęły na stół, przy którym siedziały ciała Korathosa. W oka
mgnieniu blisko trzydzieści z nich spłonęło, trafionych kulami ognia. Pozostali nosiciele
poderwali się zza stołu i rozbiegli po sali. Natychmiast ruszyły im na pomoc żelazne posągi z
dziedzińca, ale przeciw nim wyleciała z powietrza następna fala piorunów. W miejscach,
gdzie uderzały, statuy rozżarzały się do czerwoności i padały brocząc stopionym metalem i
bryzgami iskier.

– Brać ich! – krzyknął Ksin i przemienił się w locie. Jednym klapnięciem szczęk odgryzł

głowę najbliższemu ciału Korathosa, ale akurat w tym nie było jego duszy. Hamnisz miotał
się między pozostałymi jak oszalały, starając się zajrzeć im w oczy. Ksin wrócił do ludzkiej
postaci i cisnął „szpony demona” w największą gromadę uciekających ciał. Czarne łapy
zabełtały w nich i rozniosły na setki strzępów. Kotołak rzucił następny amulet. Pioruny
kuliste Rodmina wciąż wpadały do sali, paląc kolejnych uciekających. Nosiciele duszy
Korathosa przede wszystkim próbowali wydostać się z sali. Walczyły tylko posągi, które
odpierał Rodmin. Ksin starał się być wszędzie.

W zamieszaniu i kłębach dymu ani kotołak, ani Hamnisz nie dostrzegli jak żelazne posągi

dopadły i wywlokły na dziedziniec Voreza. Sześć czy siedem statui podniosło wierzgającego
człowieka i ruszyło z nim na drugi dziedziniec, gdzie obstąpił ich tłum posągów kamiennych i
spiżowych. Miały ze sobą zaostrzony, drewniany pal...

Ksin i Ronijczyk tego nie widzieli. Zobaczyli, a raczej usłyszeli dopiero potworną

eksplozję, która zmiotła z powierzchni ziemi pół pałacu Korathosa. Podmuch wrzucił do sali
szczątki posągów, cegły, kamienie i kawałki drewna.

– Odzyskał odwagę! – skwitował Hamnisz. – Dobrze, że w bezpiecznej odległości...
– Zabijajmy ich! – odkrzyknął mu Ksin.
Nosicieli umysłu Korathosa zginęła już ponad połowa, ale ciągle było ich zbyt wielu, by

znaleźć tego właściwego. Teraz kryli się w kątach i za kolumnami. Trudno ich było zabijać,
bo szkodziła im tylko magiczna broń i ciosy kotołaka. Spadające szczątki pałacu nie robiły na
nich wrażenia, podobnie jak na Ksinie i Hamniszu, którego chronił magiczny pas. Kotołak
zastanawiał się tylko, co będzie jak pojemność magicznej pułapki Ronijczyka ulegnie
wyczerpaniu...

Na razie jednak należało zniszczyć jak najwięcej nosicieli. Po rzuceniu ostatniego

amuletu tamci przestali zbijać się w grupki. Należało ich ścigać i zabijać pojedynczo.

Ksin rwał zębami i pazurami. Atakował i osłaniał Hamnisza wystrzeliwującego w

biegających niby-ludzi raz po raz srebrne bełty, których spory zapas przygotował sobie
podczas morskiej podróży. Używał tylko jednego łuku kuszy, drugi czekał załadowany

background image

pociskami z berylu. Rodmin za pomocą kulistych piorunów, uniemożliwiał ucieczkę i
udaremniał odsiecz ze strony ocalałych posągów.

Korathos tracił siły wraz z każdym ginącym nosicielem. Proces ten stał się wyraźniejszy,

gdy ich liczba zmalała do około trzydziestu. Uwikłany na wyższych poziomach mocy w
niewidzialne zmagania z Rodminem, Pan Śmierci nie był w stanie uporać się z Ksinem i
Hamniszem. Ale nie był też całkiem bezradny wobec nich. Mimo iż wpadł w misterną
pułapkę, nie tracił głowy. W krótkim czasie dwukrotnie sprowokował Ronijczyka do
wystrzelenia dwóch berylowych bełtów i za każdym razem zdążył bezpiecznie przeskoczyć w
inne ciało.

– Nie strzelaj! – wrzasnął Ksin, gdy Hamnisz złożył się po raz trzeci na widok nosiciela,

który bezczelnie spojrzał mu w oczy. – Aż powiem! Tylko srebro!

W miarę jak ginęli nosiciele, rozproszone wrażenie Obecności, które odbierał Ksin,

gęstniało i ukonkretniało się coraz bardziej. Teraz już wyraźnie można było przypisać je danej
osobie. Co więcej, Ksin spostrzegł, że przeskok może odbywać się tylko wtedy, gdy zajęty
akurat nosiciel patrzy na tego, do którego ma być wykonany skok.

To dało im rozwiązanie. Po naradzie zawartej w kilku słowach, Ksin i Hamnisz zmienili

taktykę. Kotołak postanowił oddzielić od innych tego nosiciela, w którym wyczuwał
obecność Korathosa i nagnać go na pozycję Roniczyka. Sygnałem do strzału miał być
podniesiony ogon kotołaka. Podzielili się rolami całkiem jak na polowaniu – Ksin tropił,
Hamnisz strzelał.

Poskutkowało. Korathos nie zauważył zmiany metody. Gdy Ronijczyk złożył się do

strzału, mag uznał, że będzie strzelał srebrem, bo nie widzieli swoich oczu. Srebro szkodziło
tylko nosicielom, więc Korathos zrezygnował ze przeskoku.

Pomimo że służące mu moce ostrzegły go przed śmiercią, nie zdołał już uniknąć

zranienia. Skoczył za późno. Poparzona berylem dusza maga zakreśliła łuk białego ognia,
wyraźnie wskazując nosiciela, w którego wniknęła. Kotołak natychmiast powalił go na
ziemię, przebił mu piersi pazurami i wyrwał serce.

Korathos zdołał jeszcze przeskoczyć w kolejne ciało. Zraniony berylem i szponami

nadistoty, nie miał już jednak na tyle siły, by podtrzymać egzystencję swych pozostałych ciał,
które padły i zaczęły się rozkładać. Nie był też w stanie utrzymać na nogach swego ostatniego
nosiciela.

– Nie macie już berylu... – wycharczał siadając na posadzce. – Nawet twoje pazury nie

wyrwą stąd mojej duszy – rzekł do zbliżającego się Ksina. – Zmartwychwstanę!

– On ma rację – oznajmił głos posępny głos Rodmina. – Teraz wiem, że tylko berylowy

grot...

– Niespodzianka! – oznajmił ponuro Hamnisz opuszczając kuszę.
– Przecież było sześć! – zdumiał się Ksin. – Źle liczyłem?

background image

– Dobrze liczyłeś, kapitanie, ale mam jeszcze coś ze starego zapasu... – Ronijczyk zaczął

rozpinać kaftan. – Trochę mi gorąco...

– W Suminorze nie ma berylu – odezwał się niewidzialny Rodmin.
– Chyba że importowany z innych światów – rzekł spokojnie Hamnisz. Zrzucił kaftan i

zaczął rozwiązywać swój pas ochronny. – Miałem kiedyś sprawę z magiem Aldmudochem,
który strzelił do mnie grotem z berylu. Przechwycił go mój pas...

Korathos zawył i próbował uciekać. Ksin przytrzymał go mocno.
– Teraz ten pas – kontynuował Ronijczyk – trochę za bardzo grzeje, żeby go dłużej nosić.

Znający w kompanii obłożył go takim czarem, żebym wiedział, kiedy puści... – pochylił się i
z pomocą kotołaka związał Korathosa swoim magicznym pasem. – Myślę, że teraz wystarczy
całkiem mały kamyk... – podniósł z posadzki okruch gruzu.

– Nieeee!!!!! – zawył mag.
Hamnisz lekko, zupełnie od niechcenia, rzucił weń kamykiem.
Krzyk urwał się, przerwany chrzęstem ciała rozdzieranego dziesiątkami grotów strzał,

bełtów, oszczepów oraz miażdżonego kawałkami stropu sali, które nagle spadły z pustej
przestrzeni.

– No, sporo się tego uzbierało... – podrapał się w głowę Hamnisz. Zmasakrowane ciało

ogarnął biały płomień spalającej się duszy. Znieruchomiał ostatni, nadtopiony posąg, który
usiłował wejść do sali.

– Ale berylowy bełt się nie zgubił... – dokończył myśl Ronijczyk.
– Ksin, to koniec twej misji – oznajmił Rodmin. W przestrzeni tuż obok kotołaka zawisło

coś jakby lustro. – Wejdźcie w nie i znajdziecie się w Suminorze, w mojej pracowni...

Hamniszowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Wskoczył w taflę i pomachał

kotołakowi z drugiej strony.

Ksin podszedł do lustra i zawahał się. Pomyślał o Hanti i o Amarelis. Kochał je! Obie.

Jednakowo...

– Ksin, czy coś cię tu trzyma? – ponaglił go Rodmin. – Hanti czeka w waszej komnacie...
Natomiast Amarelis czeka na spalenie włosów... Ksin stał jak skamieniały, nie mogąc

podjąć decyzji. A właściwie to ta decyzja podejmowała się sama, wystarczyło jej tylko nie
przeszkadzać...

– Ksin, pospiesz się! To jest magiczny portal, a nie zwierciadło! Nie można stać przed

nim zbyt długo, bo pojawi się twoje odbicie...

– Niech się pojawi – rzekł powoli Ksin.
– Ostrzegam, ulegniesz rozdwojeniu.
– Wiem, dałeś mi tę wiedzę.
– Ksin, co się stało?
– Pokochałem kobietę...
– Drugą?

background image

– Tak.
– Więc... – zająknął się Rodmin – powodzenia...
W lustrzanej tafli portalu pojawiło się odbicie Ksina. Prawdziwym odbiciem,

powtarzającym dokładnie te same ruchy, było jednak tylko przez chwilę. Potem się
uniezależniło i obejrzało na kogoś po drugiej stronie. Ksin poczuł, iż coś z niego spływało i
stwierdził, że imię Hanti już nic dla niego nie znaczy. Podejrzewał, że imię Amarelis nie
znaczy z kolei nic dla Ksina po drugiej stronie portalu. Podzielili się. Podzielili sobą, swymi
sercami, światami. Podzielili się także złem, które tkwiło w głębi nich, ale odbicie wessało go
chyba więcej, jakby kogoś więcej... To nie było już ważne. Ksin zobaczył jeszcze jak jego
odbicie wita się z Rodminem i zwierciadlany portal się zamknął.

– Co mogę dla ciebie zrobić? – usłyszał w sali swój własny głos.
– Potrzebny mi klucz, który otworzy moim koczownikom drogę do Pierwszego Świata.

Nie możemy tu zostać, bo wkrótce ten świat ogranie szaleństwo głodu i wojny.

– Już gotowe! – zabrzmiała po chwili odpowiedź Rodmina. – Uważaj, przesyłam tą samą

drogą, co pioruny kuliste... – z powietrza wyleciał czerwony kryształ.

Ksin złapał go w locie.
– Działa za pośrednictwem dotyku.
– Wiem, dziękuję.
– Bądź szczęśliwy – rzekł znów jego głos.
– I ty też bądź szczęśliwy...
Zapadła cisza. Ksin został sam w pustym, zrujnowanym pałacu martwego maga. Szybko

ruszył do wyjścia, mijając sczerniałe szkielety, obalone posągi, zwałowiska gruzu i niewielkie
pożary. Na zewnątrz przekonał się, że jęczący na palach nieszczęśnicy zamilkli. Doznali
wreszcie błogosławieństwa śmierci.

Naprzeciw, z obozu, wychodziły niezmierne tłumy ludzi z pochodniami. Szczęśliwie noc

była bezgwiezdna i nikt nie dostrzegł samotnej postaci chyłkiem opuszczającej pałac. Dzięki
temu Ksin z łatwością wmieszał się pomiędzy gapiów, którzy wciąż nie rozumieli, co się
stało. W szczególności nie pojmowali, że wielka wyprawa została już odwołana i że nie ma
dość statków, które rozwiozą ich do ojczystych krajów, zanim tutaj skończy się żywność...

Magowie-namiestnicy, przerażeni łuną wybuchu, bezskutecznie czekali aż Korathos

wezwie ich i wyda nowe rozkazy. Sami bowiem decydować nie umieli. I nikt nie pilnował już
ruchu na drogach w tym olbrzymim obozie. Dyscyplina z wolna odchodziła w zapomnienie.

Koczowników Ksin napotkał w połowie drogi między kwaterami a pałacem Korathosa.

Były z nimi kobiety i dzieci, wzięli swój cały dobytek. Był nawet Saro. Pierwsza wybiegła na
spotkanie kotołaka Amarelis i przytuliła się mocno, bez słowa.

– To nie ja ich wezwałem, kapitanie! – zawołał łotrzyk. – Wpadłem na ich jak

wracałem...

background image

– W nieznane powinniśmy iść wszyscy – stwierdził z prostotą Ampeker. – Niesłusznie

nas pozostawiłeś.

– Wybacz, czcigodny.
Ksin zaprowadził całe plemię na jeden z pustych teraz placów ćwiczeń. Krótko wyjaśnił

dokąd i dlaczego chce ich zabrać. Większość starców odmówiła powrotu do Pierwszego
Świata, jednak zdecydowana większość koczowników, w tym Ampeker, chciała jednak tam
wrócić. Podzielili się sprawnie, pożegnania trwały krótko. Ci, którzy wybrali kotołaka, zbili
się w ciasną, dotykającą wzajemnie gromadę. Najmocniej zaś uchwyciła się Ksina Amarelis...

* * *


Jakiś czas potem, gdzieś w Pierwszym Świecie, kotołak i Saro, jak kiedyś, znowu zbierali

drewno na ognisko. Tym razem jednak przynosili kolejne naręcza Amarelis, która starannie
układała je w wielki stos. Pomagali jej matka, bracia, ojciec, siostry i dalsi krewni.
Dziewczyna błyszczącymi oczami wpatrywała się w Ksina.

– Powiedz mi, kapitanie – powiedział Saro, kiedy wracali z ostatnią porcją opału. –

Czemu kazałeś mi zebrać popiół Bertii? Myślałem, że będzie z tego jakaś magiczna broń na
Korathosa...

– Nie. Zrobiłem to ze względu na ciebie.
– Mnie? – zdziwił się.
– Tak. Wiem, że popiół strzygi ma pewne szczególne właściwości lecznicze.
– A co leczy?
– Męską niemoc.
Saro milczał tak długo, że Ksin zaczął się obawiać, czy go przypadkiem nie obraził.
– Dziękuję, kapitanie – powiedział wreszcie łotrzyk. – Ale nie mów tego nikomu

innemu...

– Masz moje słowo!
Wkrótce zapłonęło ognisko. Ksin stanął przed nim z Amarelis u boku. Odczekał aż

płomienie osiągną godziwą wysokość, po czym wyjął zawiniątko z włosami oraz panieńskimi
ozdobami swej młodej małżonki i pokazał wszystkim zgromadzonym jego zawartość.

– Za nowe życie! – rzekł głośno i rzucił włosy w ogień.

K

ONIEC

Warszawa,

listopad 2002, luty/kwiecień 2003


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sandemo Margit Saga o czarnoksiezniku tom
Sandemo Margit Saga o czarnoksiezniku tom
Sandemo Margit Saga o czarnoksiezniku tom
Sandemo Margit Saga o czarnoksiezniku tom
Sandemo Margit Saga o czarnoksiezniku tom
Sandemo Margit Saga o czarnoksiezniku tom
Sandemo Margit Saga o czarnoksiezniku tom
Sandemo Margit Saga o czarnoksiezniku tom
Sandemo Margit Saga o czarnoksiezniku tom
Sandemo Margit Saga o czarnoksiezniku tom
Sandemo Margit Saga O Królestwie Światła Wyprawa (Mandragora76)
Sandemo Margit Saga o Czarnoksiężniku Tom 13 Klasztor w Dolinie Łez
Sandemo Margit Saga o Czarnoksiężniku Tom 15 W nieznane
Sandemo Margit Saga o czarnoksiężniku tom 08
Andrzej Pilipiuk, Lewandowski Konrad Rosyjska Ruletka
Lewandowski Konrad T i Pilipiuk Andrzej Rosyjska ruletka doc
Saga o Czarnoksiężniku Tom 6
Lewandowski Konrad T El ninio 2035

więcej podobnych podstron