David W. Barber
Bach, Beethoven i inne
chłopaki,
czyli historia muzyki wyłożona wreszcie jak należy
Tłumaczyła: Barbara Świderska
Adamantan, 2003
PODZIĘKOWANIA
Kiedy studiowałem muzykę na Uniwersytecie Królewskim (możecie wierzyć albo nie,
zdobyłem tytuł magistra ze specjalizacją w dziedzinie wokalistyki i historii muzyki), pewnego
dnia jeden z moich profesorów historii muzyki dyskretnie wziął mnie na bok i powiedział mi,
że choć moja praca jest dobra, to „zbyt łatwo daję się odwieść od tematu rzeczom
nieistotnym”. Ta książka, jak sądzę, tylko potwierdzi ów sąd.
Chciałbym podkreślić, że wszystkie informacje historyczne tu zawarte są prawdziwe
(no może prawie wszystkie). Kiedy Bach wyjeżdżał z Kóthen do Lipska naprawdę miał
jedenaście lnianych koszul „w praniu”. Jeśli mi nie wierzycie, możecie sobie sprawdzić sami.
Paru moich pełnych dobrych intencji byłych przyjaciół, czytając rękopis w fazie
przygotowań, uznało, że przypisy niepotrzebnie rozpraszają uwagę. Jeśli wy też macie ten
problem, opuśćcie, bardzo proszę, wszystkie przypisy. Ostrzegam was jednak, że stracicie
wiele (Alternatywnie: możecie czytać tylko przypisy, opuszczając główny tekst. Róbcie jak
uważacie.).
Dziękuję przyjaciołom i krewnym za moralne wsparcie i cierpliwe znoszenie moich
historiokomicznych wędrówek i nielogiczności, a także Geoffowi i Jacky Savage z „Sound
And Vision” oraz Dave’owi Donaldowi za jego ilustracje i ekspertyzę.
Bardzo cieszy mnie to rocznicowe wydanie po dziesięciu latach, dające możliwość
poprawienia wielu drobnych błędów - mam nadzieję, że bez wprowadzania nowych.
DWB Kingston 1986, Toronto 1996
PIŁKA W GRZE
MUZYKA DAWNA
Choć już starożytni grecy mieli to i owo do powiedzenia na temat muzyki* [*Platon
uważał ją - chociaż nie bez zastrzeżeń - za całkiem dobry pomysł.] a przedtem człowiek
prehistoryczny, wyruszając co rano ze swojej jaskini, prawdopodobnie nucił jakiś rodzaj
pieśni o polowaniu na mamuty, historia muzyki - taka, jaką znamy - rozpoczyna się
zazwyczaj od chorału gregoriańskiego, zgodnie z teorią, że gdzieś musi się zacząć.
Zdarzyło się tak: pewnego ranka, w szóstym wieku czy coś koło tego, garstka
chłopaków z miejscowego klasztoru zebrała się na codziennym porannym nabożeństwie.
Jeden z mnichów położył się poprzedniego wieczora bardzo późno, tłumacząc fragment listu
świętego Pawła do Efezjan czy coś w tym rodzaju i zasnął w samym środku nabożeństwa.
Aby ukryć przed opatem jego chrapanie, kilku innych mnichów zaczęło śpiewać wersety
psalmu przeznaczonego na ten dzień. Narodziło się śpiewanie psalmów.
W rzeczywistości nie ma jakichkolwiek dowodów podtrzymujących tę teorię. Ma ona
jednak co najmniej taki sam sens, jak to, co rozpowiadał papież Grzegorz. Mówił, że z
Niebios sfrunęła gołębica, usiadła na jego ramieniu i podyktowała mu wszystkie chorały
prosto do ucha. Wierzcie, w co wam się podoba. W każdym razie, do około dziewiątego
wieku zasady śpiewu gregoriańskiego przyjęły się jako rodzaj klasztornego ceremoniału,
dyktującego mnichom co śpiewać, kiedy i jak długo. Guido z Arezzo pomyślał sobie, że
skrybom przepisującym muzykę byłoby dużo łatwiej, gdyby mieli linie, które by ich
prowadziły.* [*Przedtem różnie bywało.]
Gdyby pomyślał jeszcze trochę, mógłby dojść do sławy i majątku, wynajdując
książeczki do kolorowania. Guido był zdolnym facetem, ale miał złą opinię o śpiewakach.
Twierdził, że są „najgłupszymi ludźmi naszych czasów”.* [*Po łacinie brzmi to jakby
grzeczniej: Temporibus nostris super omnes hominesfatui sunt cantores.]
O mnichach też miał do powiedzenia parę niemiłych rzeczy. Uważał, że spędzają za
dużo czasu, usiłując śpiewać, a za mało studiując Pismo. Ciągle miał o coś pretensje.
Najbardziej znany jest jako wynalazca „Ręki Gwidona”, czyli zabawnego rysuneczku ręki,
całej pokrytej różnymi zawijasami. Twierdził, że studiując owe zawijasy, można zapamiętać
nuty każdego modus, w jakim utrzymany jest śpiew gregoriański* [*Bez paniki: modi to tak
naprawdę coś w rodzaju skal.] W dzisiejszych czasach najbardziej gorliwi muzycy wieszają
sobie na ścianie plakaty z „Ręką Gwidona”, żeby sprawić bardziej uczone wrażenie.
Mnisi dzielili dzień na następujące po sobie Godziny, które nazywano także Oficjum.
Każda z godzin miała swoją własną muzykę, która była codziennie śpiewana. Było to ściśle
skodyfikowane. Jeśli chodziło o śpiewanie, niczego nie pozostawiano przypadkowi. Chorał
gregoriański śpiewany był w trzech różnych stylach, zależnie od tego, ile nut przypadało na
każdą sylabę tekstu. Jeśli tylko jedna, nazywano go sylabicznym; jeśli dwie lub trzy -
neumatycznym.* [*Albo pneumatycznym, bo pochłaniał więcej powietrza.] Jeśli było tyle
nut, że zapominało się, jakie słowo jest śpiewane, był to styl melizmatyczny.
W końcu niektóre odcinki melizmatyczne stały się tak skomplikowane, że ktoś wpadł
na pomysł, aby z powrotem opatrzyć je słowami. Czasem słów nie było już od tak dawna, że
nikt nie pamiętał, o czym właściwie śpiewa, i nowe słowa niewiele miały wspólnego z
oryginalnym tekstem. Te nowe teksty znane były jako tropy - i były całkiem fajne - do czasu,
gdy jakiś nudziarz nie zakazał ich na Soborze Trydenckim w XVI wieku.
Od ludzi, którzy nawykli do późniejszych stylów muzycznych, śpiew gregoriański
wymaga pewnego osłuchania. Dźwięk śpiewających jedną linię melodyczną męskich głosów
brzmi nieco podobnie do brzęczenia roju pszczół. Ale jest to naprawdę bardzo piękna
muzyka, jeśli dacie jej szansę.* [*I jeszcze w dodatku pożyteczna. Czas, jaki zajmuje
zaśpiewanie Miserere (Psalm 51) to dokładnie tyle, ile trzeba, aby zaparzyć filiżankę
herbaty.] Kobiety miały z chorałem gregoriańskim niewiele do czynienia. Zajmowali się nim
głównie mężczyźni. Jeśli koniecznie chcecie znaleźć kogoś, na kogo można zwalić winę za
ten stan rzeczy, to jest to święty Paweł. W swoim pierwszym liście do Koryntian pisze:
Mulieres in ecciesiis taceant albo „Niech wasze kobiety siedzą cicho w kościele”. Wszyscy
zrozumieli go zbyt dosłownie.
Chorał gregoriański przekształcił się w coś, co nazywa się organum, które było
ostatnim krzykiem mody od dziewiątego do dwunastego wieku. W swojej najprostszej postaci
polegało ono na śpiewaniu tej samej melodii gregoriańskiej co mnich siedzący koło ciebie, ale
w interwale doskonałym kwarty lub kwinty.* [*Nie warto wyjaśniać, dlaczego kwarty i
kwinty są doskonałe. Po prostu wierzcie mi na słowo.] Jest to trudniejsze do wykonania niż
się wydaje i wymaga odpowiedniego rodzaju koncentracji, w czym mnisi są szczególnie
dobrzy.
Kunsztowne organum zostało rozwinięte w wyrafinowaną formę sztuki przez dwóch
kompozytorów z paryskiej katedry Notre Dame w XII i XIII wieku: Leonina i jego następcę,
Perotina. Zebrali oni swoje utwory w wielkiej księdze, zwanej Magnus Liber.* [*Co znaczy
po łacinie „wielka księga”.]
Większość tego, co wiemy o muzyce Leonina i Perotina, pochodzi z traktatu
napisanego przez anonimowego Anglika, około roku 1280. Różni się on od wszystkich
innych anonimów tym, że ma imię. No, może coś w rodzaju imienia, żeby odróżnić go od
wszystkich innych anonimowych pisarzy, nazywa się go Anonimem IV.* [*Anonimowie z
numerami od I do III nigdy się specjalnie nie liczyli.] Ze wszystkich Anonimów żyjących w
ciągu kilku stuleci Anonim IV jest jedynym, którego imię wszyscy pamiętają. Jego mamusia,
kimkolwiek jest, musi być bardzo dumna.
Jedną z najważniejszych cech motetu* [*Motet - forma wielogłosowego utworu
religijnego, powstała w XIII w., często z różnymi tekstami dla poszczególnych głosów -
przyp. red.] szkoły Notre Dame jest użycie schematów rytmicznych czyli modi* [*Uważajcie:
to nie to samo co dawne modi gregoriańskie.] Całe kariery akademickie opierały się na
próbach odpowiedzi na pytanie, czy melodie Perotina idą: dumtidum czy ndumtidum. Była to
dla niektórych kwestia życia lub śmierci. Dwaj francuscy muzykolodzy, Beck i Aubry,
posunęli się aż do tego, że dla rozwiązania tej kwestii stoczyli w roku 1910 pojedynek na
szpady. Odtąd muzykologia nie widziała niczego równie ekscytującego.* [*Aubry przegrał.
Umarł ze wstydu albo od ran kłutych albo od obu tych rzeczy naraz.]
A tymczasem, kiedy cała ta religijna muzyka dalej się rozwijała, trubadurzy i truwerzy
zajmowali się śpiewaniem pikantniejszych pieśni o prawdziwej miłości i dobrym winie. I o
tym, o ile jedna rzecz jest lepsza w towarzystwie drugiej. Odróżnienie trubadura od truwera
jest prawie niemożliwe. I nie pozwólcie nikomu wmówić sobie, że jest inaczej. Trubadurzy
mieli skłonność do wałęsania się po południowej Francji i podróżowania na północ. Truwerzy
wałęsali się na północy i wędrowali na południe. Poza tym prawie niczym się nie różnią.
Najważniejszą rzeczą, o jakiej trzeba było pamiętać, jeśli się było trubadurem*,
[*Albo truwerem.] było śpiewanie płynącej z głębi serca pieśni o tym, jak bardzo kochasz
kobietę twoich marzeń: jak cudowne są jej włosy, jak piękne jej oczy i cera, jak bardzo
pragniesz ją pocałować - coś w tym guście. Ty i obiekt twojej miłości jesteście dla siebie
przeznaczeni. Nigdy dotąd nie widziano tak prawdziwej miłości. Jeśli tylko mógłbyś pozbyć
się męża, wszystko byłoby idealne.* [*Zawsze jest jakiś hak.]
Do XIV wieku ta tradycja śpiewania o nieodwzajemnionej miłości rozrosła się w
prawdziwy przemysł, niemal dorównujący dzisiejszej muzyce pop. Wszyscy komponowali
płaczliwe pieśni o utraconej miłości i okrutnych pięknościach. Pomiędzy atakami płaczu
zdołali zapisać nieco muzyki w fantazyjnych rękopisach w kształcie serca.* [*Uważali, że to
fajnie wygląda.] Dwudziestowieczni potomkowie tych kompozytorów tworzą dla firm
produkujących pocztówki świąteczne.
TERAZ
NARESZCIE DOKĄDŚ DOCHODZIMY
JOSQUIN
Josquin Desprez - jak pisze jeden z historyków - „wyłania się z mgły” w latach
sześćdziesiątych lub siedemdziesiątych XV wieku w Mediolanie. Musiał wyłonić się z mgły,
żeby zobaczyć, co pisze.
Josquin urodził się około roku 1440 w Pikardii i prawdopodobnie studiował muzykę u
Okeghema. Okeghem był w swoich czasach grubą rybą, ale dzisiaj bardziej cenimy
Josquina.* [*Tak to bywa. Subtelne, nieprawdaż?] Poza tym wiemy o życiu Josquina
niewiele. Dużo podróżował pracując jako śpiewak i kompozytor dla papieży, królów i innych
ważniaków w Mediolanie i Rzymie, a także dla króla francuskiego Ludwika XII.
Josquin miał opinię upartego - był jednym z owych błyskotliwych, ale kapryśnych
typów. Kiedy książę Ferrary rozważał kandydaturę Josquina na stanowisko dworskiego
kompozytora, książęcy sekretarz radził by zamiast niego zaangażować Isaaca. Isaac, twierdził
sekretarz, o wiele lepiej odnosi się do ludzi, a komponuje dużo szybciej. Nie lepiej, lecz
prędzej. Poza tym Josquin chciał dwieście dukatów, a Isaac gotów był pracować za sto
dwadzieścia. W każdym razie, pracę dostał Josquin. Właśnie dlatego fajnie jest być księciem:
można poprosić o radę, a potem ją zignorować. Josquin miał także poczucie humoru i
skłonność do figli. Kiedy znudziło mu się czekanie na obiecaną przez króla Francji
podwyżkę, skomponował motet do tekstu: „Pamiętaj o słowie danym słudze Twemu”.
Ludwik zrozumiał aluzję i Josquin dostał swoje pieniądze, po czym skomponował inny motet:
„Panie, postąpiłeś łaskawie w stosunku do sługi Twego”.* [*Renesansowy odpowiednik
notatek służbowych] Komponowanie motetów stanowiło dla Josquina rodzaj notatek
służbowych.
Wydaje się, że Josquin miał jakąś obsesję na punkcie pieniędzy.* [*Bierze się to z
pracy. Obsesja, nie pieniądze.] Jedną z jego najlepszych chansons jest Faulte d’argent
opowiadająca o tym, jak okropnie jest być bez grosza. „Jeśli tak powiadam - mówi tekst
Josquina - to dlatego, że wiem”.
Popularną w tamtych czasach techniką kompozytorską było budowanie mszy czy
motetu wokół melodii cantusfirmus, czyli śpiewu stałego. Bywało, że cantusfirmus (dla
przyjaciół - C.F.) brano z chorału gregoriańskiego albo jakiejś innej dobrze znanej melodii
tamtych czasów. Spróbujcie sobie wyobrazić całą mszę opartą o Pije Kuba do Jakuba, a
będziecie mieli o tym wyobrażenie. Jedną z najpopularniejszych melodii C.F. była L’Homme
arme, rzecz o człowieku z mieczem w dłoni.* [*Jeśli posłuchacie uważnie, usłyszycie, że
brzmi ona bardzo podobnie do Orkiestry Klubu Samotnych serc sierżanta Peppera Beatlesów.
Poważnie.] W tamtych czasach było się nikim, jeśli się nie skomponowało przynajmniej
jednej mszy L’Homme arme. Josquin skomponował dwie, na wszelki wypadek.
Kompozytor poczuł się wreszcie zmęczony wędrówkami i w ostatnich latach życia
powrócił do swojej Pikardii. Zmarł w roku 1521, zostawiwszy otwartą drogę kompozytorom,
znanym jako „generacja postjosquinowska
”
. Należą do nich Nicolas Gombert, Adrian Willaert
i Clemens non Papa. Powód, dla którego ten ostatni ma tak niezwykły przydomek, nie jest
całkiem zrozumiały. Prawdopodobnie jednak nie ma to nic wspólnego z jego zdolnościami
rozrodczymi* [*„Non papa” oznacza „nie papież”; istnieje teoria, że kompozytora nazywano
tak, żeby się nie mylił z aktualnie panującą głową Kościoła - papieżem Klemensem - przyp.
tłum.]
PALESTRINA
Być może wprawi was w zakłopotanie wiadomość, że Palestrina to nie osoba, ale
miejsce. Kompozytor nazywał się właściwie Giovanni Pieriuigi da Palestrina. W różnych
okresach znany był też jako Joannes Petrus Aloysius Praenestinus, Joannes Praenestinus,
Giovanni da Penestrina, Geo Pietro Luigi da Pallestrina, Gianetti Palestrina, Gianetto del
Palestino, Gio Petralosis Pranestrino i Gianetto Palestrina. W tych okolicznościach czy
Palestrina to miejsce czy osoba wydaje się najmniejszym problemem.
Urodził się około roku 1525 w małym domku przy Via Cecconi w wiosce Palestrina
koło Rzymu jako syn Santo Pierluigiego i jego żony Palme. Jego babka ze strony ojca
umierając zostawiła mu materac i trochę sprzętów kuchennych. Jednak nie przydały mu się
one zbytnio, ponieważ miał dopiero dwa lata.
Gianetto (jak go wtedy nazywano) - szczęśliwy, wesoły dzieciak - został ministrantem
i śpiewał w miejscowym chórze. Kiedy miał dwanaście lat, powędrował do Rzymu, do szkoły
chóralnej, gdzie uczył się podstaw kompozycji i plucia. Mając lat dwadzieścia, dostał swoją
pierwszą pracę - organisty w rodzinnym mieście. Ożenił się z dziewczyną nazwiskiem
Lucrezia Gori, której ojciec akurat umarł, zostawiwszy jej trochę pieniędzy.* [*Szczęśliwi
małżonkowie odziedziczyli także dom, winnicę, trochę łąk i osła maści kasztanowatej.] W
końcu przydał mu się materac po babci.
Niedługo potem Giovanni Maria del Monte, biskup Palestriny, został papieżem
Juliuszem III i przeniósł się do Rzymu. Juliusz okazał uznanie dla lokalnego talentu, mianując
Palestrinę szefem chóru u świętego Piotra.* [*To pokazuje, że zawsze trzeba być miłym dla
ludzi, na wszelki wypadek.]
Płacono mu za to sześć scudi miesięcznie. Znaczyłoby to dla nas znacznie więcej,
gdybyśmy wiedzieli, ile jeden scudo był wart, ale nie wiemy.* [*Była to równowartość około
jednej średniowiecznej korony, jeśli koniecznie chcecie wiedzieć.] Palestrinę zrobiono
później śpiewakiem chóru pontyfikalnego, chociaż nie miał zbyt dobrego głosu* [*Był
kiepski, nawet jak na tenora.] Jego pensja została podwyższona do dziesięciu scudi na
miesiąc.* [*Nie zawsze płacono mu w scudi. Pewnego razu za prowadzenie chóru w innym
kościele dostał dwa kozły.]
Juliusz III umarł w 1555 roku i został zastąpiony przez papieża Marcelego II, który
panował zaledwie trzy tygodnie. Zmarł nagle, kiedy nie posłużyło mu coś, co zjadł.* [*I nie
nazywajcie tego trucizną. To bardzo brzydko!] Marceli II nie byłby wart wzmianki, gdyby
Palestrina nie zadedykował mu swojej Missa Papae Marcelli, w pojedynkę ratując przez to
przyszłość muzyki. No cóż, tak przynajmniej twierdzi biograf Giuseppe Baini; a kimże
jesteśmy, żeby się z nim spierać?
Zdaje się, że muzyka religijna tamtych czasów stała się nieco przekombinowana.
Nowy papież. Paweł IV, wezwał więc do jej odnowy. Kompozytorzy wykorzystywali sprośne
piosenki jako podstawę dla swoich utworów religijnych. Najgorsze ze wszystkiego było zaś
to, że nie dawało się zrozumieć słów. Podobno niektórzy co bardziej konserwatywni
kardynałowie chcieli zupełnie zlikwidować polifonię i powrócić do źródeł, czyli do chorału
gregoriańskiego. Palestrina pokazał im Missa Papae Marcelli i zdołał ich przekonać, że
niektóre utwory mogą być całkiem przyzwoite. Najwyraźniej, kardynałowie ulegli perswazji.
Palestrina nie był bynajmniej typowym bujającym w obłokach muzykiem. Przeciwnie,
był obdarzonym sporym sprytem człowiekiem interesu, dorabiającym sprzedawaniem
Kościołowi beczek mszalnego wina. Natomiast oszczędzanie nie było jego mocną stroną.
Kiedy zmarł nagle jego syn, Angelo, kompozytor musiał się zapożyczyć, żeby oddać posag
panny młodej, który zdążył już przepuścić.
Żonę Palestriny zabrała w roku 1580 katastrofalna w skutkach epidemia grypy.
Pogrążyło to kompozytora w wielkim smutku. Przez jakiś czas rozważał myśl o porzuceniu
muzyki i zostaniu księdzem. Ogolił już sobie nawet głowę, ale potem zmienił zamiary. Ożenił
się z bogatą wdową, Virginią Dormuli, i przejął interes futrzarski i skórzany po jej zmarłym
mężu, dzierżącym monopol na zaopatrywanie dworu papieskiego w skóry gronostajowe. Na
szczęście nie miał powołania do celibatu.
Palestrina wszedł w spółkę z młodym terminatorem sklepowym i we dwóch
opanowali cały rynek. Żona Palestriny też była nie w ciemię bita. Zainwestowała we
wspomniany interes 500 scudi, które potem wycofała i - pożyczyła Palestrinie na osiem
procent. Była właścicielką czterech domów, które wynajmowała spokojnym lokatorom.
Palestrina był bardzo zajęty. Rano prowadził skład futrzarski i przepychał toalety
swoich lokatorów; po południu komponował motety i msze. Jakimś cudem znalazł czas na
skomponowanie aż dziewięćdziesięciu trzech mszy i pięciuset motetów, nie wspominając o
czterech księgach madrygałów i o utworach religijnych różnego rodzaju.* [*Madrygały
okazały się później dla niego wielce kłopotliwe, ponieważ wszyscy oczekiwali, że będzie
stanowił wzór mistrza muzyki religijnej. Przyznając, że to on je napisał, powiedział potem:
„rumienię się i żałuję”. No cóż, był wtedy młody.]
Ale jego wydajność to jeszcze nic w porównaniu z ogromną liczbą dzieł - prawie 2000
- skomponowanych przez jego współczesnego, Orlanda di Lasso.* [*Albo inaczej Rolanda de
Lassus, albo... - och nie, nie przechodźmy przez to jeszcze raz.]
Urodził się w Belgii w roku 1530, czy coś koło tego i miał tak piękny głos, że był
trzykrotnie porywany przez rywalizujące ze sobą chóry. Lasso radził sobie świetnie. Zawsze
zdołał urządzić się tak, że angażowali go bogaci panowie, z którymi mógł w wielkim stylu
podróżować po całej Europie. Pewnego razu, gdy władze kościelne organizowały uroczystą
procesję po ulicach Monachium, cała ciżba prawie się rozpierzchła, kiedy zaczęło zanosić się
na deszcz. Gdy tylko chór zaczął śpiewać utwór Lassa, chmury się rozstąpiły i zaświeciło
słońce. Od tego czasu utwór ten śpiewano na wszelki wypadek w czasie każdej procesji na
świeżym powietrzu.
Lasso cieszył się olbrzymią popularnością jako kompozytor, a jego muzyka
rozbrzmiewała w najlepszych miejscach.* [*Charles Burney był chyba po prostu zazdrosny
mówiąc, że w porównaniu z Palestriną „Lasso był karłem na szczudłach”.] Choć w młodości
człowiek ten był dość zepsuty, w późniejszych latach się ustatkował i przestał pisać sprośne
piosenki. Pod koniec życia pomieszało mu się w głowie. Nie rozpoznawał własnej żony i
bełkotał niewyraźnie.
Jeśli chodzi o pobożność, to trudno przebić Tomasa Luisa da Victoria, hiszpańskiego
kompozytora z tego samego okresu. Był on jednocześnie księdzem. Nie przestawał
powtarzać, że ma zamiar porzucić komponowanie i poświęcić się kontemplowaniu rzeczy
wyższych. Jednak jakoś nigdy mu się to nie udało.*
[*Być może nie ma wyższych rzeczy.]
Zanim powrócił do Hiszpanii, studiował w Rzymie, i darzył Palestrinę takim podziwem, że
nawet zaczął naśladować jego sposób ubierania się i przycinania brody.
Victoria nie był jedynym, który podziwiał Palestrinę, w swoich czasach bardziej nawet
poważanego niż większość muzyków dzisiaj. Zaledwie dwa lata przed jego śmiercią grupa
kompozytorów zebrała się i wydrukowała kilka utworów dedykowanych Palestrinie, którego
nazwali „oceanem wiedzy muzycznej
”
. Przyznali, że w porównaniu z nim są zaledwie
„rzekami, których życie związane jest z morzem”. Palestrina był mile połechtany, ale musiał
ich poprosić, by przestali, nim zanadto przemoczy nogi.
Zmarł w roku 1594 i został pochowany na cmentarzu św. Piotra. Przez te wszystkie
lata renowacji, i w ogóle, zapomniano, w którym dokładnie grobie leży, ale on ciągle gdzieś
tam jest i podlega dekompozycji.
GESUALDO
W powszechnej historii muzyki Don Carlo Gesualdo nie jest jakąś szczególnie ważną
postacią. Z drugiej strony, jest godny uwagi dla dwóch powodów: jest jedynym sławnym
muzykiem będącym arystokratą z krwi i kości, i jednocześnie jedynym (o którym wiemy),
który zamordował swoją żonę. Kilku muzyków zostało zamordowanych* [*Ktoś mógłby
powiedzieć, że nie tylu ilu powinno było.], ale Gesualdo to jedyny, który sam jest mordercą.
Poza tym jego muzyka jest osobliwa. Nawet dobre nuty brzmią dziwnie. Złe są straszne.
Gesualdo urodził się w roku 1560 we włoskiej rodzinie arystokratycznej. Był księciem
Venosy, hrabią Consy, panem Gesualdo, markizem Laino; miał oprócz tego całą masę innych
górnolotnie brzmiących tytułów.* [*Chociaż jego żona nazywała go zupełnie inaczej.] Stan
kawalerski wydawał się o wiele zabawniejszy. Drzewo genealogiczne jego rodu sięga czasów
sprzed Karola Wielkiego. Jego przodkowie mieli w zwyczaju albo walczyć w rozmaitych
wojnach, albo zostawać biskupami. Nie wierzyli w półśrodki.
Gesualdo dorastał w wielkim dostatku. Jako młody człowiek nade wszystko lubił
wymykać się z rodzinnego zamku koło Neapolu i z grupą przyjaciół śpiewać całą noc
madrygały. Przeszkadzało to sąsiadom, ale ponieważ był księciem, nikt nie śmiał się skarżyć.
Zabawa skończyła się w roku 1585. Starszy brat Gesualda, Luigi, umarł zostawiając
mu dziedziczenie rodowego nazwiska. Oznaczało to konieczność ożenku - coś, do czego nie
był entuzjastycznie nastawiony. Gesualdo poślubił kuzynkę. Donnę Marię d’Avaios, która
mając lat 25, zdążyła już wyjść za mąż dwukrotnie. Powinno mu to było dać nieco do
myślenia. Uroczystości weselne były huczne i ciągnęły się przez wiele dni. Wszyscy wypili
za dużo, a Gesualdo i jego kumple śpiewali fałszywie do białego rana.
Przez kilka lat małżeństwo układało się dobrze. W każdym razie na tyle dobrze, że
doczekało się syna. Jednak dość szybko Donna Maria zaczęła czuć się dotknięta faktem, że
mąż bardziej interesuje się komponowaniem madrygałów, niż nią. Zaczęła spędzać czas w
towarzystwie niejakiego Fabrizio Carafy, księcia i hrabiego obdarzonego ognistym
temperamentem. Stale znajdowali pretekst, żeby jak najczęściej przebywać razem i bardzo
szybko znaleźli się na językach.* [*Carafa też był samotny. Jego żona była fanatyczką
religijną i miała skłonność do nocnych krzyków. Nie dawało mu to spać.]
Wieść o romansie dotarła w końcu do Gesualda, który wymienił wszystkie zamki w
drzwiach do pałacu. Nie na długo to poskutkowało. Donna Maria kazała dorobić nowe klucze
i dała je Carafie. Wreszcie, pewnego październikowego dnia, Gesualdo oświadczył żonie, że
udaje się na polowanie i urządził wielkie przedstawienie, pozorując odjazd. Oznajmił, żeby
nie oczekiwała go w domu na noc. Donna Maria umiała wykorzystać nadarzającą się okazję,
zaprosiła więc Carafę, żeby wpadł. Powiedziała, że potrzebuje dużego, silnego mężczyzny do
otwierania słoików z dżemem, czy coś w tym rodzaju.
Tej nocy Gesualdo potajemnie powrócił do pałacu i przyłapał swoją żonę z
kochankiem w łóżku.* [*Carafa był wówczas ubrany w nocną koszulę Donny Marii. Białą, z
czarnym koronkowym kołnierzem i mankietami. Ja tego nie zmyślam, naprawdę.] Zastrzelił
ich oboje, a potem - dla pewności - kilkakrotnie przebił nożem. Historyk Cecil Gray zgadza
się z angielskim eseistą Quinceyem, że morderstwo powinno być postrzegane jako dzieło
sztuki. Gray przyznaje Gesualdowi punkty za pistolety i szpadę, ale mówi, że powinien był
kilka razy uderzyć ją kijem. „Kilka mocnych uderzeń pałką - powiada - wprowadza
urozmaicenie, wyrazistość i dodaje uroku”.
Po morderstwie Gesualdo zaniepokoił się, że ludzie - na przykład rodzina jego żony -
mogą mieć do niego pretensje, uciekł więc do swego rodzinnego zamku i ściął wszystkie
okoliczne drzewa, żeby nikt nie mógł się do niego podkraść. Martwił się nie bez powodu:
zamordowany książę miał bratanka, który pewnego razu zabił mnicha uderzeniem w głowę
tylko za to, że ów trochę za głośno recytował wiersz.
Gesualdo zabił nie tylko swoją żonę i jej kochanka, ale także ich małego synka, drugie
dziecko swej żony. Zauważył bowiem, że chłopiec wygląda znajomo, ale nie jest podobny do
niego. W paroksyzmie gniewu wsadził dziecko do kołyski zawieszonej na sznurach
uczepionych u sufitu i zakołysał je na śmierć.* [*Potem z tego powodu dręczyło go poczucie
winy, więc kazał zbudować klasztor w tej okolicy. Wtedy poczuł się lepiej.] Nie trzeba
mówić, że morderstwa stały się przyczyną wielu plotek. Wszyscy poeci pisali o tym
wydarzeniu, ale raczej trzymali stronę żony, nie Gesualda. Twierdzili, że przesadził.
W kilka lat później znowu się ożenił. Jego drugą żoną była Donna Eleonora d’Este,
która go przeżyła. Ale ich małżeństwo nie było usłane różami. Gesualdo mógł tego nie
wiedzieć, ale Donna Eleonora miała prawdopodobnie romans z kardynałem Allesandro
d’Este, który nie tylko był człowiekiem Kościoła, ale jeszcze na dodatek jej przyrodnim
bratem. (Pewnie sobie myślał, że i tak nie mogą powiesić go dwa razy.)
Po swoim powtórnym ożenku Gesualdo spędzał większość czasu na dworze księcia
Ferrary, którego - jak jego przodków - cieszył widok wałęsających się dookoła muzyków i
kompozytorów. Na dworze w Ferrarze bawili tak sławni kompozytorzy jak Josquin des Prez,
Orlando di Lasso, Cipriano de Rore, Obrecht, Marenzio i inni. Przebywał tu kilka lat
Palestrina i nawet John Dowland wpadł kiedyś z wizytą.
Gesualdo opublikował swoją pierwszą księgę madrygałów pod pseudonimem
Gioseppe Pilonij, ale teraz zaczął drukować pod własnym nazwiskiem. Być może fakt, że był
słynnym mordercą, wpływał na zwiększenie sprzedaży.* [*Gray zauważa, że duża część jego
kompozycji powstała już po morderstwie. Stwierdza, że muzyka była bardziej odpowiednim
środkiem wyrazu] Łącznie opublikował sześć ksiąg madrygałów, prawie wszystkie
charakteryzują śmiałe i niezwykłe następstwa harmoniczne.* [*Kompozytor Igor Strawiński
nazwał go „dziwakiem chromatyzmów”.]
Być może osobliwe harmonie Gesualda mają coś wspólnego z jego nieustannymi
dolegliwościami jelitowymi. Jak pisze w roku 1632 niejaki Don Ferrante della Mara,
Gesualdo nie był w stanie się wypróżnić, jeśli „przynajmniej dziesięciu lub dwunastu ludzi,
których trzymał specjalnie w tym celu, nie biło go gwałtownie trzy razy na dzień, podczas
której to operacji miał zwyczaj radośnie się uśmiechać”. To jak się wydaje wszystko
wyjaśnia.
PARU
ANGLIKÓW
BYRD
William Byrd (1543-1623) był kompozytorem żyjącym w czasach elżbietańskich i
jako taki miał trudności z ortografią: przejawiał skłonność do umieszczania Wielkich Liter w
Najdziwniejszych Miejscach.*
[*Wszelkie błędy ortograficzne, na jakie natraficie, nie są
pomyłkami niżej podpisanego autora, ale wynikiem pracowitego przepisywania.] Stolicą
Anglii był jednak, podobnie jak dzisiaj, Londyn, w którym Byrd spędził szmat czasu.
Nie wiadomo nic o rodzicach Byrda, ale rozsądnie byłoby przypuszczać, że miał ich
wymaganą liczbę, po jednym każdej płci. Dzieciństwo spędził w Lincolnshire, gdzie jego
ojciec był, być może, autentycznym Kłusownikiem z Lincolnshire. Ponieważ w wieku lat
dwudziestu Byrd był już tytularnym organistą katedry w Lincoln, mamy prawo przypuszczać,
że przedtem pobierał gdzieś lekcje muzyki. W innym wypadku nie utrzymałby się na tej
posadzie tak długo, to znaczy jakieś 10 lat.*
[*Chyba że, cała parana była niemuzykalna.
Notowano takie przypadki.]
Później Byrd udał się do Londynu i został Gentelman of the Chapel Royal.* [*Czyli
muzykiem kapeli królewskiej.] Na dodatek on i inny kompozytor - jego nauczyciel, Thomas
Tallis (przepraszam, ale naprawdę nie ma dość czasu, żeby powiedzieć o nim więcej) - mieli
zagwarantowany przez królową Elżbietę monopol na drukowanie muzyki. Dawało im to
wyłączne prawo publikowania wszelkiej muzyki „czy to granej, czy śpiewanej” w
jakimkolwiek języku.
Tallis i Byrd byli nie tylko jedynymi posiadaczami przywileju na drukowanie muzyki,
lecz także jedynymi, którym wolno było drukować papier nutowy, na którym muzykę pisano.
Innymi słowy, opanowali cały rynek. Współcześni kompozytorzy, mający trudności z
publikacją swoich utworów, dobrze by zrobili, mając tę taktykę na uwadze.
Elżbieta kochała muzykę; jeden z ówczesnych biografów powiedział: „Śpiewa
zupełnie wyjątkowo, zarówno głosem, jak i rękoma”. Musiał to być język migowy. Część
utworów Byrda przeznaczona była do wykonywania w domu przez ludzi, którzy rozglądali
się za czymś, co można by robić po obiedzie. Szarad jeszcze nie wynaleziono. I nawet gdyby
istniała telewizja, nie byłoby w niej nic godnego oglądania, z wyjątkiem może inscenizacji
Wojny Dwóch Róż, ówczesnej wersji Pucharu Róży. W przypadku madrygałów, każdy głos
drukowany był osobno albo wszystkie partie drukowano na jednej karcie, ale w różnych
kierunkach zgodnie z ruchem wskazówek zegara, tak, że wszyscy mogli śpiewać siedząc
wokół stołu.* [*Kiedy im się znudziło, mogli zagrać w brydża.] Ponieważ jedynie w
przypadku najbardziej zręcznych gospodarzy można było liczyć na zgromadzenie na
proszonej kolacji odpowiedniej liczby głosów wokalnych, utwory te często były przeznaczone
do wykonywania przez „głosy albo viole”.* [*czasem voices or viols - glosy lub wiole -
często vile voices - ohydne głosy.] W ten sposób każda z partii wokalnych mogła być grana na
instrumencie smyczkowym, choć wtedy trudno było czasem zrozumieć słowa. Jeśli wszyscy
grali i nikt nie śpiewał, stawało się to niemożliwe.
Popularność śpiewania madrygałów wzrosła w Anglii po opublikowaniu w roku 1588
obszernego zbioru utworów tego rodzaju, przeważnie włoskiego pochodzenia, pod tytułem
Musica Transalpina. Wspominam o tym interesującym fakcie, ponieważ żadna historia
angielskiej muzyki renesansowej nie byłaby bez tego faktu kompletna, a poza tym lubią o to
pytać na egzaminach.* [*Nie ostrzegałem was, że będzie egzamin?]
Większość kompozycji Byrda napisana została z myślą o wykonaniu w czasie
nabożeństw (obu wyznań; Byrd nie był grymaśny), przeważają więc w nich utwory wokalne.
Ktoś błędnie wykombinował, że im dłużej śpiewa chór, tym krótsze jest kazanie. Uważano, że
to korzyść dla wszystkich, z wyjątkiem może księdza.
Chociaż Byrd znany jest głównie ze swojej muzyki religijnej, powinno się pamiętać,
że napisał także mały zabawny madrygał Suzanna Fayre Sometime Assaulted Was By Two
Old Men Desiring Of Her Cause* [*Zuzanna napastowana przez dwu starców], który jest
właśnie o tym, co macie na myśli. Kiedy się zaśpiewa tytuł, jest się już prawie w połowie
utworu. Choć jedną z głównych cech madrygału jest zdolność malowania muzyką obrazu, o
którym opowiadają słowa, ten akurat nie jest - całe szczęście - dobrym tego przykładem.
CLARKE
Jeremiah Clarke (1670?-1707)* [*Znak zapytania przy jego dacie urodzenia oznacza,
że nie jest całkiem pewne, w którym roku się urodził. Jego mama musiała pamiętać, ale nikt
nie pomyślał żeby ją o to zapytać.], którego daty życia podawane są przeważnie w nawiasach,
żeby nie uciekły, był prawie współczesnym Henryego Purcella. Był organistą w katedrze św.
Pawła w Londynie i pamiętany jest jako ten, który skomponował Trumpet Voluntary
Purcella* [*Voluntary oznacza, że nie trzeba tego grać, jeśli się nie ma ochoty.] To znaczy,
właśnie on w rzeczywistości je skomponował, ale wielu - myśląc, że jest jak na niego za
dobre - przypisywało je Purcellowi. Wydaje się to nie fair, nawet w czasach, gdy nie było
jeszcze praw autorskich i honorariów.* [*Ale nie honorów. Te były na swoim miejscu.]
Utwór znany jest też jako Marsz Księcia Danii, chociaż jest niemożliwe, by to książę Danii
go skomponował.
Clarke zakochał się nieszczęśliwie w jednej z pań ze swojej parafii. Był tak
zrozpaczony, że popełnił samobójstwo. Niezdolny do wyboru pomiędzy utopieniem się a
powieszeniem, rzucił monetę. Moneta utknęła sztorcem w błocie, więc wrócił do domu i się
zastrzelił.
PURCELL
Henry Purcell urodził się prawdopodobnie w roku 1659.* [*Urodził się na pewno;
prawdopodobnie zdarzyło się to w roku 1659.] Jak to bywa z wieloma innymi
kompozytorami, szczególnie dawnymi, dane dotyczące życia Purcella są niepewne. Jednak
przynajmniej to jedno wydaje się nie budzić wątpliwości: na imię miała Frances i wyszła za
niego.
Purcell jest powszechnie uważany za największego kompozytora angielskiego od
czasów Williama Byrda (chociaż nikt nie pytał Byrda, co o tym wszystkim sądzi). Na
szczęście dla Henry
’
ego, kiedy się urodził, Byrd nie żył już od paru lat, toteż nie doszło
między nimi do bezpośredniej konfrontacji. (Byrd - jako umarły - był także mniej skłonny do
obrażania się.) Szkoda, że nie wiemy, kiedy obchodził urodziny, ale nie można zwalać winy
na urzędnika stanu cywilnego. Skąd miał wiedzieć, że ten mały chłopiec wyrośnie na
największego angielskiego kompozytora? Wyglądał całkiem jak inne małe berbecie, darł się i
ślinił w swoim beciku. W dzisiejszych czasach, na wszelki wypadek, sporządza się
dokładniejsze zapisy.* [*Chociaż nie zarejestrowano daty urodzin Purcella, po wielokroć
rejestrowano jego muzykę. Zerknijcie tylko do katalogu Schwanna.]
Henry był synem Thomasa Purcella i miał wujka Henry’ego - obaj byli muzykami.
Muzykiem był również jego brat, Daniel. Chyba, że Thomas był jego wujem, a w tym
przypadku jego ojcem był Henry.* [*Nikomu jednak nie przyszło do głowy nazywać go
Henrym Purcellem II.] Nie był to pierwszy przypadek w historii, kiedy kilku członków jednej
rodziny było muzykami. Za czasów J. S. Bacha wymknęło się to zupełnie spod kontroli.
Purcell rozpoczął swoją muzyczną karierę jako chłopiec, śpiewając w Chapel Royal
Był członkiem chóru.* [*Jako taki był upoważniony do noszenia liberii, w której skład
wchodził „płaszcz z surowego szkarłatnego materiału, podszyty aksamitem.] Chórzystami z
Chapel Royal kierował kapitan Cooke, którego nie należy mylić z tym kapitanem Cookiem,
który był kimś zupełnie innym.* [*Dostojnicy udający się do Kaplicy Królewskiej w nadziei
usłyszenia pieprznych marynarskich kawałków byliby tak samo rozczarowani, jak ci, co
wyruszyliby na pokładzie Endeavour, statku Cooka, oczekując, że słuchać będą pobożnych
psalmów.]
Cooke (ten od muzyki) nie miał łatwego życia, ponieważ restauracja dopiero się
zaczęła i dokoła panował straszny bałagan. Za czasów Cromwella nie wolno było uprawiać
muzyki i wszyscy trochę wyszli z wprawy. Jeden z pisarzy posuwa się aż do stwierdzenia, że
„nie było ani jednego chłopca [...] zdolnego z łatwością zaśpiewać swoją partię”.* [*To z
pewnością niesprawiedliwe. Musiał być przynajmniej jeden - gdziekolwiek.] Żeby zapewnić
odpowiedni poziom Chapel Royal, Cooke wysłał poszukiwaczy talentów, by przeczesali cały
kraj, podebrali obiecujących małych chłopców innym chórom. Inne chóry nie były
zachwycone, ale król uważał, że to świetnie.
Po kilku latach śpiewania Purcell otrzymał pracę jako terminator, będący „opiekunem,
budowniczym, naprawiaczem, konserwatorem i stroicielem regałów, organów, wirginałów,
fletów i fletów prostych oraz wszystkich w ogóle instrumentów dętych”.* [*Dali mu tę pracę,
kiedy stracił głos, przechodząc mutację. Być może uważano, że do tego właśnie najlepiej się
nadaje.] Ten tytuł robił wrażenie, choć był raczej rozwlekły. Purcell, można przypuszczać,
skrócił go na coś bardziej poręcznego, w rodzaju „Królewski Budowniczy Instrumentów” czy
„Henio Złota Rączka”. Później został mianowany kompozytorem dla królewskich skrzypiec*
[*Same nie umiały komponować.], a jeszcze później zrobiono go organistą w Opactwie
Westminsterskim.
W roku 1682 Purcell został mianowany Gentelman of the Chapel Royal. Śpiewał i
altem i basem. Było to bardzo kłopotliwe dla tych, co stali obok niego. Kiedy właśnie ledwo
przyzwyczaili się do jego altu, on śpiewał nagle niską, basową nutę. Szeroko zakrojone
badania muzykologiczne dowiodły, że prawdopodobnie nie próbował śpiewać obydwoma
głosami jednocześnie. Jako dodatek do zasadniczej pensji dżentelmeni dostawali roczną
premię. Pierwotnie były to trzy jelenie, ale potem zamieniono je na określoną kwotę
pieniędzy, łatwiejszą do podzielenia między trzydziestu dwóch ludzi.* [*Coraz trudniej było
o jelenia.] Purcell był na ogół dobrze opłacany za różne usługi świadczone królowi. Do jego
obowiązków należało również komponowanie muzyki uświetniającej koronacje, śluby,
urodziny* [*Musiała już chyba w tym rozdziale być mowa o urodzinach?], oraz przyjazdy i
odjazdy Ważnych Osobistości.* [*Ciągle zawracano mu głowę pisaniem Ód na Przyjazd albo
Odjazd. Czasem miał ochotę, żeby sobie po prostu pojechali i dali mu święty spokój.]
Komponował także ody do świętej Cecylii, patronki muzyki. Spodziewał się, że
przyniesie mu to szczęście, i miał rację. Nawet jeśli często płacono mu z funduszu Tajnych
Służb, nie znaczy to wcale, że był szpiegiem.* [*Trudno go sobie wyobrazić z pistoletem w
mankiecie, albo przemycającego zaszyfrowaną wiadomość w jednym z anthemów.] Jeden z
historyków stwierdził, że w ostatnich latach życia „muzyka teatralna nie przestawała płynąć
spod pióra Purcella”. Możemy go sobie wyobrazić siedzącego wygodnie przy swoim biurku z
piórem, z którego skapuje atrament, i kartkami niezapisanego papieru, porozrzucanymi
dookoła, by wchłaniały to wszystko, i mającego nadzieję, że chociaż część będzie na tyle
czytelna, by dała się wykorzystać w Dioklecjanie czy Fairy Queen.
Na dodatek tak długo, jak długo królowa Maria miewała urodziny, Purcell musiał
komponować dla niej Ody Urodzinowe. Wreszcie powiedziała, że ma dość, i umarła. Żeby
okazać jej swoją wdzięczność, Purcell napisał Muzykę żałobną dla Królowej Marii.* [*Choć
nie była w stanie (leżąc nieżywa) w pełni jej docenić]
Muzyka obejmowała kilka anthemów, czyli kościelnych utworów chóralnych z
akompaniamentem żałobnych trąbek. Nie wiadomo dokładnie, dlaczego trąbki były żałobne.
Być może opłakiwały fakt, że wcale nie były trąbkami, a puzonami (nikt nie chce, aby jego
nazwisko było źle wydrukowane w programie) W każdym razie, chcąc pokazać, że nigdy nie
można być pewnym, czy jakiś utwór nie przyda się po raz drugi, Purcell umarł już w rok
później. Ten sam utwór wykonano na jego własnym pogrzebie, choć nikt nawet nie pomyślał,
by zatytułować go Muzyka Żałobna dla Henry Purcella.* [*Nie znajdował się doprawdy w
dużo lepszym niż królowa położeniu, aby podziwiać muzykę. Ale on już ją słyszał.]
Umarł 21 listopada 1695 roku, w wigilię dnia świętej Cecylii. Niektórzy uważają, że
był zakłopotany, ponieważ nie skończył ody na ten rok, i śmierć była jedyną wymówką, jaka
mu przyszła do głowy. Inna legenda o jego śmierci mówi, że pewnego dnia wrócił późno do
domu, po paru drinkach z chłopakami. Żona nie pozwoliła mu wejść, na skutek czego dostał
zapalenia płuc i umarł. Świetna historia, ale to nie był Purcell. To był Maurice Greene.
Greene był niezłym kompozytorem, ale zabrakło mu odrobinę, by został zapamiętany, więc
wydaje się nie w porządku odbieranie mu tego jedynego momentu chwały. Wiemy, że nie
chodzi o Purcella, ponieważ intensywne badania wykazały, że listopad był tego roku
szczególnie łagodny. To jest właśnie kłopot z muzykologią: jakiś mądrala zawsze odkopie
raporty o pogodzie i popsuje zabawę.
BAROK
MONTEVERDI
Koniec epoki renesansu i początek baroku miał miejsce 25 marca 1600 roku o
czwartej po południu. Żadna inna historia muzyki nie miała dotychczas odwagi oświadczyć
tego w tak stanowczy sposób. Chciałbym w tym miejscu odnotować ten fakt i wyjaśnić
wszelkie zastarzałe nieporozumienia. Renesans pętał się jeszcze przez kilka dekad po Anglii,
ale na kontynencie europejskim nie pozostał już po nim żaden ślad.* [*Anglicy zawsze byli
nieco opóźnieni. Nowe prądy potrzebowały czasem i pięćdziesięciu lat, żeby pokonać kanał.]
Publiczność zmęczyło słuchanie ciągle tej samej, starej polifonii, tak zwanej ars
perfecta, czyli „sztuki doskonałej”, którą można znaleźć w muzyce Josquina, Palestriny i całej
reszty. Chcieli czegoś nowego. A kompozytorzy byli pełni dobrej woli, by im to dać,
ponieważ i tak skończyły im się rzeczy, które mogli powiedzieć starym językiem.
Claudio Monteverdi był jedną z głównych postaci owego przejścia od starego stylu do
nowego. Stary styl określał jako „pierwszą praktykę”. Swój nowy styl muzyczny nazwał
„drugą praktyką”, i mówił wszystkim, że lada dzień napisze książkę, w której wyjaśni
wszystko o swoich poglądach na te sprawy.* [*Tak naprawdę, to nigdy nie zdołał tego
zrobić.]
Monteverdi urodził się w 1567 roku w Cremonie, małym mieście w północnych
Włoszech. Cremona była przyjemnym miejscem do życia: duże i pełne uroku domy, szerokie
i proste ulice. Jednak jeśli chodzi o muzykę, było tam trochę nudno, nawet w przybliżeniu nie
tak ciekawie, jak w Mantui, Ferrarze albo Wenecji. Ojciec Monteverdiego, tak jak potem
Haendla, był cyrulikiem-chirurgiem, później zaś został lekarzem.
Prawdopodobnie Monteverdi stawiał swoje pierwsze muzyczne kroki, śpiewając w
kremońskiej katedrze. Muzycy kościelni nie cieszyli się takim prestiżem, jak ci z dworów
królewskich, ale stali wyżej na drabinie społecznej niż miejscy muzykanci albo piffari,
których praca polegała na chodzeniu za burmistrzem i dęciu w trąby, kiedy ten miał
powiedzieć coś ważnego, przeciąć wstęgę, czy coś w tym rodzaju.
Monteverdi musiał uczyć się dobrze, ponieważ wydał swoją pierwszą księgę motetów,
kiedy miał zaledwie piętnaście lat. Były to motety trzygłosowe, czyli nie tak trudne do
napisania jak czterogłosowe, ale i tak było się czym pochwalić. W ciągu pięciu lat, zanim
ukończył dwudziesty rok życia, opublikował pięć ksiąg motetów i madrygałów. Napisane
były one w starym stylu. Ale Monteverdi dopiero się rozgrzewał. Stawało się oczywiste, że
Cremona jest za mała dla jego talentu.
I tak w roku 1591 spakował torbę i wyruszył do Mantui, gdzie został kompozytorem
na dworze księcia Vincenzo Gonzagi. Ojciec Vinzenza, Guglielmo był szczodrym
protektorem sztuki, a jego dwór przyciągał najlepszych muzyków i artystów z całej Europy.
Vincenzo nawet w połowie nie był takim człowiekiem, jak jego ojciec, przynajmniej
jeśli chodzi o docenianie dobrej muzyki. Właściwie był to kawał łajdaka, kobieciarz i
hazardzista. Kiedy znudził się swoją pierwszą żoną, rozwiódł się z nią pod pretekstem, że jest
„zdeformowana”. Nie sprecyzował, jak. Jej rodzina odparowała, że sam jest starym
impotentem. Wtedy Vincenzo zaproponował, żeby sprawdzono jego męskość na dowolnej
dziewicy z Wenecji.* [*Najwyraźniej dziewice z Mantui nie były dość dobre dla niego. Albo
nie było już ani jednej.] Z jakiegoś powodu całej sprawy zaniechano.
Pomimo swoich wad Vincenzo lubił muzykę, nawet jeśli traktował ją tylko jako
sposób na zaimponowanie swoim kochankom. Pewnego razu zaplanował wielki spektakl
muzyczny, z kostiumami, fantazyjnymi tkaninami i mnóstwem dobrego jedzenia, tylko po to,
żeby przypodobać się swojej hiszpańskiej kochance, Agnese d’Argotti. Całe przedsięwzięcie
jednak odwołano, kiedy dama oświadczyła, że ten pomysł ją nudzi. Monteverdi bez
wytchnienia pilnie komponował dla Vincenza. W każdy piątek w Wielkiej Sali Lustrzanej
odbywał się koncert. W 1592 roku Vincenzo poprowadził swoją armię przez Alpy, by pomóc
Austrii odeprzeć atak Turków. Monteverdi dołączył do wyprawy, choć bez zbytniego
entuzjazmu. Jednak walka zrobiła na nim tak duże wrażenie, że wiele lat później napisał
księgę madrygałów wojennych.
Irytacja Monteverdiego brała się między innymi stąd, że musiał z własnej kieszeni
opłacić część kosztów podróży. W dzisiejszych czasach wydatki tego rodzaju zostałyby
uznane za uzasadnione i odpisane od podatku.
W 1600 roku teoretyk muzyki Giovanni Artusi opublikował atak na nową muzykę,
którą uznał za kompletnie niezrozumiałą. Artusi ubolewał, że nowocześni kompozytorzy
łamią wszelkie niepodważalne dotąd zasady, uświęcone trwającą od wieków tradycją.*
[*Czyż to nie brzmi znajomo?]
Choć nie wymienił wyraźnie nazwiska Monteverdiego, dla wszystkich było oczywiste
o kogo chodzi. Monteverdi zdawał się tym nie przejmować; dalej komponował tak samo.
Kilka lat później Artusi przypuścił drugi atak, tym razem publikując nazwiska.
Monteverdi nie miał zamiaru się poddawać. Przeciwnie. Posunął się do stworzenia
całkiem nowego stylu muzycznego, który dał początek operze. Jego dramma per musica z
roku 1607 Orfeo może być uznana za pierwszą prawdziwą operę, choć sam pomysł pochodzi
z wcześniejszych pism Vincenzo Galilei (ojca astronoma Galileusza), który był mistrzem
tego, co sam nazywał stile rappresentativo, stylem przedstawiającym. Galilei był przekonany,
że ów styl kompozytorski stanowi powrót do muzyki starożytnych Greków. Nie miał na tę
teorię dowodów, ponieważ nie ma wskazówek co do brzmienia muzyki greckiej. Ale pomysł
robił wrażenie.
Rok 1607 był pomyślny z innych względów: Włosi zaczęli właśnie pojmować zasady
właściwego posługiwania się widelcami. Szło ku dobremu.
1610 rok był dla Monteverdiego przełomowy. Trafiła mu się gratka: posada maestro
di capella w bazylice św. Marka, największym i najbogatszym kościele Wenecji. Dostawał
300 dukatów rocznie, czyli więcej niż dotąd widział przez całe życie i o 100 dukatów więcej
niż poprzedni maestro.
Miał dużo pracy. Kierował chórem, złożonym z około 50 śpiewaków i
instrumentalistów, a także musiał skomponować i przygotować muzykę na około 40
głównych świąt kościelnych rocznie. Wenecjanie potrafili świętować.* [*W święto
Wniebowstąpienia grupa dostojników wypływała na morze w bucintoro, czyli barce doży i
rzucała do wody wielki weselny pierścień symbolizujący zaślubiny Wenecji z morzem.]
Wszyscy przyjeżdżali do Wenecji, żeby się bawić - była takim ówczesnym Las Vegas.
Monteverdi lubił swoją nową pracę, która dawała mu możliwość tworzenia i stały
dochód. Kiedy książę Mantui zaoferował mu z powrotem jego dawną posadę, Monteverdi
natychmiast odmówił.* [*Z grubsza tłumacząc z włoskiego, jego odpowiedź brzmiała:
„Chyba się zgrywasz!”] Bardzo słusznie zrobił, nie wróciwszy do Mantui. Niedługo potem
członkowie rodziny Gonzagów i armia cesarska pokłócili się o to, kto ma sprawować kontrolę
nad księstwem. Całe miasto zostało splądrowane, a żołnierze przywlekli do niego zarazę.
Przestało to być fajne miejsce.
Monteverdi uniknął zarazy, ale w końcu umarł ze starości w wieku lat
siedemdziesięciu pięciu. Miejski urzędnik pomylił się, wpisując jego wiek do aktu zgonu, ale
było to tak dawno temu, że nie robi to żadnej różnicy.
VIVALDI
Antonio Vivaldi (1678-1742) uważany jest za jednego z największych kompozytorów
włoskich epoki baroku. Cieszył się sławą, poważaniem i żył dostatnio przez większość swego
życia, ale umarł jako biedak. Bywa i tak.
Vivaldi mógłby poczuć się urażony określaniem go jako Włocha, ponieważ urodził się
i mieszkał w Wenecji. W tych czasach była ona niezależnym miastem-państwem, a więc
formalnie rzecz biorąc, Vivaldi był Wenecjaninem, nie Włochem. Podkreślanie różnicy
pomiędzy Wenecjanami a Włochami to sport, w którym można być naprawdę dobrym tylko
wtedy, jeśli się jest Wenecjaninem. Dziś sztuka ta znajduje się w stanie upadku.
Kiedy urodził się mały Antonio, akuszerka, która przyjmowała poród, od razu go
ochrzciła. Nie była wcale pewna czy dziecko wyżyje, a chciała mu dać jakąś szansę u
świętego Piotra. Przeżył, ale pozostał chorowity do końca życia.
Jego ojciec, Gianbattista, był cyrulikiem i do tego utalentowanym skrzypkiem,
natomiast matka, Camilla, córką zwyczajnego krawca. Vivaldi miał trzy siostry i dwóch braci,
którzy nieustannie popadali w jakieś tarapaty.* [*Jego brat, Francesco, został skazany na
banicję za przedrzeźnianie jakiejś grubej ryby.
Vivaldi uczył się na księdza i w końcu nim został, choć przebrnięcie przez wszystkie
stopnie święceń kapłańskich zabrało mu prawie dziesięć lat. Nawet gdy otrzymał pełne
święcenia, rzadko odprawiał mszę. Twierdził, że uniemożliwia mu to słabe zdrowie - cierpiał
na astmę. Niektórzy biografowie wolą wierzyć, że nigdy nie był w stanie odprawić całej mszy
za jednym zamachem, ponieważ zawsze pędził do zakrystii, by zanotować jakiś temat
muzyczny, który właśnie przyszedł mu do głowy. Kilku biografów wyznaje także teorię
głoszącą, że był wysoko postawiony w weneckim podziemiu kryminalnym. Nie ma potrzeby
traktować jej poważnie. Z powodu koloru włosów Vivaldi nosił przydomek Il prete rosso
(rudy ksiądz). Dzisiaj pewnie nazywano by go Marchewką.
Większość życia spędził jako nauczyciel skrzypiec w Ospedale della Pieta, szkole dla
osieroconych dziewcząt. Pieta została zbudowana w roku 1348, jako jedna z czterech w
mieście instytucji charytatywnych dla podrzutków, sierot i innych dzieci bez środków do
życia. Musiało być dużo tych nieboraków, ponieważ przez kilka stuleci, zanim Vivaldi zaczął
tu uczyć, budynek był kilkakrotnie rozbudowywany. Pieta przeznaczona była wyłącznie dla
dziewcząt i młodych kobiet, z których wiele było nieślubnymi córkami kochanek i konkubin
ludzi bogatych i wpływowych. Sierociniec otaczał wysoki kamienny mur z żelazną bramą.
Obok niej znajdowała się niewielka nisza w ścianie, akurat taka, żeby zmieściło się w niej
niemowlę. Każdego ranka odźwierny sprawdzał, co nowego przybyło. Brama opatrzona była
także dużym szyldem, ostrzegającym każdego, że wolno mu zostawić tylko takie dziecko,
którym naprawdę nie może zająć się sam.
Większość swoich utworów Vivaldi skomponował dla wychowanek z sierocińca, w
którym powstała orkiestra słynna na całą Europę. W każdą niedzielę orkiestra Piety dawała
koncert w wypełnionej po brzegi kaplicy. Ponieważ koncert odbywał się w kościele, oklaski
były zabronione. Publiczność okazywała więc swoje uznanie, kaszląc i głośno wydmuchując
nosy. Niektóre z sierot osiągnęły dzięki swoim muzycznym zdolnościom niemałą sławę.
Sam Vivaldi miał opinię dobrego skrzypka i kompozytora. Ucząc w Ospedale della
Pieta grał także na skrzypcach w orkiestrze operowej i czasem zastępował, jako dyrygent,
kierownika muzycznego sierocińca, Francesco Gaspariniego, który miał w zwyczaju znikać
od czasu do czasu.* [*Pewnego dnia, w 1713 roku wziął urlop i już nigdy nie wrócił.]
Wenecja w czasach Vivaldiego była miejscem niezwykle ekscytującym. Muzyka
rozbrzmiewała wszędzie: na rynku melodie wygwizdywał nawet najbiedniejszy szewc czy
sprzedawca owoców. Gondolierzy zaczynali śpiewać na najmniejszą zachętę. Wenecjanie byli
osobliwymi ludźmi: nade wszystko uwielbiali wydawać duże sumy na drogie i wymyślnie
uszyte ubrania. Omijali surowe prawa, ograniczające liczbę dni w roku, w które wolno się
było przebierać. W roku 1732 uchwalono prawo zakazujące zbyt luksusowych wachlarzy. W
1750 wydano przepis mówiący, że odwiedzające się panie nie mają prawa podawać
poczęstunku za więcej niż jednego dukata.
Niemniej jednak co roku tłumy zjeżdżały się do miasta, by wziąć udział w słynnym
karnawale. Królowie i królowe, książęta, księżne i inni przedstawiciele europejskiej
arystokracji przybywali z wizytą, chodzili na przyjęcia, koncerty i przedstawienia operowe.
Kiedy Fryderyk IV, król Danii i Norwegii, odwiedził Wenecję w karnawale roku 1708, dla
uniknięcia wszystkich tych ukłonów i podlizywania się, jakie zazwyczaj znosić muszą
królowie, przedstawiał się wszystkim jako hrabia Olenburg. Był tak oczarowany urodą
Wenecjanek, że woził z sobą dwanaście miniaturowych portretów swoich faworyt. Następca
tronu Rosji i jego żona swoją wizytą wywołali w mieście niemałe poruszenie odmówiwszy
zapłacenia połowy rachunku hotelowego.
W roku 1713 Vivaldi zwrócił się ku pisaniu oper, z których czterdzieści dziewięć
zachowało się do naszych czasów. Jego pierwszą operą był Ottone in villa z librettem
Domenico Lallego. (Naprawdę Lalli nazywał się Sebastiano Biancardi, ale zmienił nazwisko
opuściwszy Neapol, kiedy oskarżono go o defraudację.) Wszystkie one powstały w latach
1713-1739, co daje średnią mniej więcej dwu oper rocznie.* [*Sam Vivaldi twierdził, że
napisał dziewięćdziesiąt cztery opery, tak więc ten wynik może ulec zmianie.]
Rekord stanowiła opera Manilo: została skomponowana zaledwie w pięć dni. Vivaldi
informuje o tym na stronie tytułowej. Maestro chwalił się kiedyś, że komponuje szybciej, niż
kopista jest w stanie przepisywać. Oszczędzał czas stosując skróty. W rękopisie jednego z
jego koncertów skrzypcowych przestał w pewnym momencie wypisywać figuracyjną partię
basu; opatrzył napisany wcześniej fragment komentarzem: dla tępaków.
Chodzenie na XVIII-wieczną operę wenecką było zdecydowanie bardziej zabawne,
jeśli było się bogatym. Bogaci siedzieli w prywatnych lożach, gdzie mogli uprawiać hazard i
ucztować. Świetnie się bawili, rzucając pestki pomarańczy i plując na ludzi pod nimi, często
po to, by pogasić im świece. Śpiewacy operowi stanowili dla kompozytora oddzielny
problem. Na przykład słynny kastrat Luigi Marchesi upierał się, by zawsze - bez względu na
to, kogo gra i w jakiej operze - pojawiać się na scenie po raz pierwszy, stojąc na szczycie
wzgórza. Nie było dla niego ważne, czy w fabule opery w ogóle potrzebne jest wzgórze. Albo
dostawał pagórek, albo nie śpiewał. Przystrojony w hełm z pióropuszem, zbrojny w szpadę,
tarczę i lancę wchodził, śpiewając arię Mia speranza io pur vorrei, którą kompozytor
Giuseppe Sarti napisał specjalnie dla niego.
Choć opery Vivaldiego były w jego czasach bardzo popularne i choć skomponował
także sporo muzyki religijnej, dziś pamięta się o nim przede wszystkim dla jego koncertów, z
których większość przeznaczona jest na skrzypce i orkiestrę. Najbardziej znane spośród nich
są Cztery pory roku. Nawet ci, którzy nie lubią muzyki poważnej, lubią Cztery pory roku
Vivaldiego, więc coś w tym musi być.
Ogółem Vivaldi skomponował około czterystu pięćdziesięciu koncertów tego czy
innego rodzaju. Ludzie, którzy uważają, że w jego muzyce jest za dużo powtórzeń twierdzą,
że napisał ten sam koncert czterysta pięćdziesiąt razy. Nie jest to całkiem sprawiedliwe:
napisał dwa koncerty, każdy dwieście dwadzieścia pięć razy.
BACH
Prawie wszyscy w rodzinie Bachów byli dobrymi muzykami, ale nikt nie dorównywał
Johannowi Sebastianowi. Jeśli się chce, można prześledzić genealogię rodziny Bachów aż
pięć generacji wstecz. I tak jednak nie znajdzie się nikogo, kto przebił J. S. Różni członkowie
klanu Bachów byli organistami, miejskimi muzykantami i instrumentalistami w Turyngii,
małym państewku we wschodniej części tego, co teraz jest Niemcami. Turyngia była
kompletnie zalana Bachami-muzykami.
Prapradziadek Johanna Sebastiana, stary Veit Bach, był młynarzem. Lubił grać na
lutni, gdy młyńskie kamienie zasypywały podłogę mąką. J. S. powiedział później, że być
może pomagało mu to w zachowywaniu rytmu. Ojciec Johanna Sebastiana, Johann
Ambrosius, ożenił się z Elżbietą Lammerhirt pochodzącą z rodziny dobrze prosperujących
futrzarzy i mistyków na pół etatu. Johann Ambrosius miał brata bliźniaka o imieniu Johann
Christoph. Byli do siebie tak podobni, że nawet własne żony nie mogły ich odróżnić. Johann
Ambrosius (albo ktoś, kto wyglądał identycznie jak on) i Elżbieta mieli trzech synów:
Johanna Christopha, Johanna Jakoba i Johanna Sebastiana.
Johann Sebastian urodził się 21 marca 1685 roku i został ochrzczony w dwa dni
później w małym kościele świętego Jerzego w Eisenach. Według ostatnich doniesień, kościół
wciąż jeszcze stoi, a obecny pastor nadal wspomina to historyczne wydarzenie, chrzcząc
kolejne niemowlęta w tej samej chrzcielnicy. Być może wyobraża sobie, że wywrze to wpływ
na ich życie.
W wieku lat ośmiu Johann Sebastian został wysłany do szkoły, gdzie szło mu
znacznie lepiej niż jego bratu Johannowi Jacobowi. Dobrze śpiewał i był jednym z tych
uczniów, co zawsze na wszystko mają odpowiedź. Prawdopodobnie nikt go za bardzo nie
lubił. Jego matka umarła, gdy miał lat dziewięć, ojciec - rok później, toteż Sebastiana wysłano
do małego miasteczka Ohrdurf, by zamieszkał ze starszym bratem, Johannem Christophem,
organistą, uczniem Johanna Pachelbela - tego samego, który napisał sławny Kanon. Ponieważ
brakowało pieniędzy, wkrótce zadecydowano o wysłaniu małego Sebastiana do szkoły
chóralnej u św. Michała w Lineburgu. Jej reguła stanowiła, że śpiewacy mają być
„potomkami biednych ludzi, bez środków do życia, ale posiadającymi dobre głosy”.
Wyglądało na to, że chłopak kwalifikuje się pod każdym względem. Nie pozostało mu więc
nic innego, jak wyruszyć.
Szkoła płaciła za jego czesne, pokój i wyżywienie, dawała mu także świece i drewno
na opał. Przechodząc mutację, Sebastian, jak powiadają, przez tydzień mówił i śpiewał
oktawami. Musiał to być interesujący efekt, ale się nie utrzymał. W każdym razie później
nadal go zatrudniano - grał na skrzypcach, altówce i organach. Jednym ze sposobów, w jaki
Bach uczył się muzyki było kopiowanie utworów poprzedników. W czasach szkolnych robił
tego bardzo dużo. Dziś nazwalibyśmy takie postępowanie plagiatem, ale wtedy musiało to
być OK. Ponieważ nie wynaleziono jeszcze kserokopiarek, zmuszony był wszystko
przepisywać ręcznie. Historyk Cecil Gray mówi: „Wchłonął wszystkie style, zamiast zostać
wchłoniętym przez nie”. Karl Geiringer wyraża podobną: „Młody Sebastian chłonął wszelką
naukę z taką łatwością, jak gąbka chłonie wodę”.
Przez jakiś czas Bach studiował w Luneburgu organy u Georga Bohma, który był
uczniem J. A. Reinkena. Bach przeszedł piechotą trzydzieści mil do Hamburga, żeby
posłuchać gry Reinkena.* [*Jak się wkrótce przekonacie, była to tylko rozgrzewka przed
wielkim maratonem do Lubeki.]
Przybywszy do Hamburga Bach był głodny i zmęczony długim marszem, nie miał
jednak pieniędzy na posiłek. Jak sam opowiada, siedział właśnie przed gospodą, dumając o
swoich sprawach i o jedzeniu, rozcierając zmęczone stopy, gdy z otwartego okna wyrzucono
dwie śledziowe głowy. I jakby tego nie było dość, każda z nich nadziana duńskim dukatem.
No i co wy na to?
Po wyczerpujących studiach i wchłonięciu wszystkiego, co było do wchłonięcia
nadszedł czas, by podjąć jakąś stałą pracę. Jego pierwszą posadą było stanowisko organisty i
dyrygenta chóru małego kościoła św. Bonifacego w Arnstadt. Chórzyści, sami chłopcy, byli
marnymi śpiewakami, za to nieźle chuliganili. Młody Bach z trudem utrzymywał porządek.
Nie pomagał mu w tym jego krewki temperament. Zdarzyło się nawet, że wdał się w uliczną
awanturę z jednym ze swoich chórzystów, niejakim Geyersbachem, który nazwał go
„parszywym psem”.* [*Bach sam był sobie winien. Wcześniej nazwał Geyersbacha
Zippelfagottist, beczącym fagocistą.]
Nieco później Bach poprosił o pozwolenie na podróż do Lubeki, by posłuchać gry
Dietricha Buxtehudego, wielkiego duńskiego organisty. Nie odniesiono się do tego pomysłu
entuzjastycznie, ale dano mu cztery tygodnie urlopu. Wyruszył, znowu na piechotę.* [*Może
miał nadzieję na powtórzenie się numeru z monetą w rybiej głowie.] Tym razem było to
ponad dwieście mil, ale jakoś zdołał je pokonać.
Bach spędzał w Lubece cudowne chwile i był do głębi poruszony grą Buxtehudego.
Ponieważ ów myślał o emeryturze, zaproponował swoją posadę Bachowi, który miał wtedy
dwadzieścia lat. Był w tym jednak pewien hak - Bach musiałby poślubić córkę Buxtehudego,
Annę Margretę, która dobiegała trzydziestki.* [*Była to transakcja wiązana. Wiem, wiem,
umieracie z ciekawości: praca (i córka) dostała się w końcu człowiekowi nazwiskiem Johann
Christian Schieferdecker.]
Buxtehudemu wydawało się to całkiem rozsądne, ponieważ zrobił dokładnie to samo,
aby przejąć tę posadę od swojego poprzednika, Franza Tundera. Jednak Bach nie był równie
entuzjastycznie nastawiony do tej oferty. Powiedział, że dziękuje, ale nie. Dwaj inni wielcy
muzycy tych czasów - Johann Mattheson i Jerzy Fryderyk Haendel - także odrzucili tę
propozycję pracy i małżeństwa. Nie o ten rodzaj dodatków do pensji im chodziło. Tak czy
owak, kompozytor spędził w Lubece cztery miesiące. Kiedy powrócił do Arnstadt, władze
kościelne były łagodnie mówiąc, zagniewane. Co więcej, Bach wrócił z mnóstwem
ekstrawaganckich pomysłów, i zaczął grać kościelne chorały z wieloma dodatkowymi nutami
i ozdobnikami. Irytowało to parafian, ponieważ nie byli w stanie usłyszeć melodii. Kazano
mu dać sobie z tym spokój i grać prosto. Tak też zrobił. Grał na złość zbyt prosto.
Bacha nie skusiła córka Buxtehudego, ponieważ miał na oku kogoś, kto mieszkał
bliżej. Całkiem blisko, jeśli chodzi o ścisłość. Nazywała się Maria Barbara Bach i była jego
kuzynką drugiego stopnia ze strony ojca. Była sierotą, mieszkała ze swoją ciotką i wujem w
domu zwanym „Pod Złotą Koroną”. Bach jakiś czas też tam mieszkał i w ten sposób się
poznali. W każdym razie było to wygodne. Śliczna jak pączek róży Maria Barbara śpiewała
pięknym sopranem. Władze kościelne od razu zauważyły, że tych dwoje spędza razem nieco
za dużo czasu na chórze organowym. Wprawdzie ćwiczyli tylko swoje utwory, ale rzeczy
tego rodzaju denerwują ludzi kościoła.
Biorąc to wszystko pod uwagę, Bach zdecydował, że byłoby dobrze przeprowadzić się
gdzie indziej. Pobrali się i przenieśli do Mihlhausen, gdzie Bach dostał nową posadę. Jego
pensja wynosiła teraz 85 guldenów na rok plus „trzy miary zboża, dwie wiązki drewna - jedną
buku, jedną dębu albo osiki - i sześć wiązek chrustu, dostarczane pod drzwi”. Po ślubie młode
małżeństwo zostało wsparte finansowo spadkiem po Tobiaszu Lammerhircie, wuju Bacha ze
strony matki. Czternaście lat później, w roku 1721, kiedy umarła Maria Barbara i Bach miał
się ożenić ponownie, otrzymał spadek po wdowie po Tobiaszu Lammerhircie.
Sprawy w Muhlhausen nie układały się jednak najlepiej. Władze kościelne, jak się
okazało, było to grono zgorzkniałych staruchów, którzy nie znali się na żartach. Nie minął
rok, a Bach przyjął posadę nadwornego organisty Wilhelma Ernsta, „Jego Książęcej i Jaśnie
Oświeconej Wysokości Saksonii-Weimaru. Książę zaoferował Bachowi podwojenie jego
poprzedniej pensji i kompozytor zapytał: „Od kiedy mam zacząć?” Zawierający dymisję list
Bacha do władz kościelnych w Muhlhausen zaczyna się tak: „Wasza Magnificencjo,
Szanowni i Uczeni Panowie, Najłaskawsi Protektorzy i Szlachetnie Urodzeni Panowie”.*
[*Nie chciał nikogo pominąć.] Potem jest gorzej.
Książę był dobrym człowiekiem, choć nieco surowym. Wszyscy musieli gasić światła
o ósmej wieczorem (latem o dziewiątej), miał także zwyczaj pytać, wybranych na chybił trafił
służących, o temat kazania kapelana. Chciał się upewnić, czy przypadkiem nie spali. Książę
kochał muzykę i organy w Weimarze były całkiem dobre, ale pierwszą rzeczą, którą Bach
zrobił było zainstalowanie nowego rejestru dzwonków. Odtąd były jeszcze lepsze.
Lata ćwiczeń, nie wspominając już o pieszych wędrówkach, uczyniły z Bacha
fantastycznego organistę. Gdy pewnego razu grał koncert na dworze w Kassel, wykonał
kunsztowne solo pedałowe tak znakomicie, że następca tronu zdjął z palca pierścień i dał mu
go w prezencie. Jeden z obserwatorów tak to skomentował: „Jeśli tylko dzięki
umiejętnościom swoich nóg zasłużył na taki dar, to cóż ofiarowałby mu książę, gdyby użył
również swoich rąk?”* [*Być może na księciu łatwo było zrobić wrażenie. Pewnie dawał
pierścień każdemu, kto akurat przechodził.]
Mimo to Bach do końca pozostał tak samo skromnym człowiekiem, jakim był zawsze.
Pewnego razu, kiedy ktoś prawił mu komplementy na temat jego gry, powiedział: „To
naprawdę nic takiego. Trzeba tylko uderzać odpowiednie nuty w odpowiednim czasie, a
instrument gra sam. Jemu łatwo to było mówić.* [*Historyk, dr Charles Bumey mówi, że
Bach posługiwał się czasem trzymanym w ustach kijkiem, żeby uderzyć klawisz, którego nie
mógł nacisnąć żadną z rąk.]
Mniej więcej w tym czasie zaprzyjaźnił się z Johannem Gottfriedem Waltherem,
organistą i leksykografem.* [*Byli kuzynami. Matka Walthera pochodziła z Lammerhirtów.]
Wygrał także publiczny muzyczny pojedynek z wielkim francuskim wirtuozem, Louisem
Marchandem, który w ogóle się nie pokazał. Przypomniał sobie nagle, że ma jakąś ważną
sprawę poza miastem. Wiecie, jak to jest.
Bach spędził w Weimarze prawie dziesięć lat, lecz potem uznał, że czas się stamtąd
ruszyć. Stary książę pokłócił się ze swoim bratankiem, a kompozytor tkwił pomiędzy nimi.
Przyjął więc pracę na dworze księcia Leopolda Anhalt-Kóthen. Bach rozstał się ze swoim
pracodawcą w nie najlepszych stosunkach. Spędził prawie miesiąc w areszcie za „zbyt
uporczywe domaganie się dymisji”. Przebywając za kratkami, skomponował czterdzieści
sześć preludiów chorałowych, tak więc nie był to zupełnie stracony czas.
W Kóthen miał Bach siedemnastoosobową orkiestrę, która dostarczała mu zajęcia jako
kompozytorowi. Dworscy introligatorzy musieli wreszcie poprosić go, żeby zwolnił,
ponieważ nie mogli za nim nadążyć. Skomponował też niewielki zbiorek utworów z myślą o
kształceniu swego syna. Wilhelma Friedemanna.* [*Chłopiec, jak powiadają, był bardzo
zdolny, zupełnie jak tata. Historycy wiedzą o tym, ponieważ miał zwyczaj bazgrać na swoich
szkolnych książkach. Może po prostu mu się nudziło.] Można by traktować dzieci Bacha jako
jego kuzynów drugiego stopnia, młodszych o jedno pokolenie. Ale może nie jest to najlepszy
pomysł.
Bach ubiegał się o stanowisko organisty w Jakobkirche w Hamburgu. I chociaż olśnił
sędziów swoją grą, nie chcieli dać mu posady, jeśli nie złoży sporej „darowizny” na rzecz
kościoła. Odmówił i praca dostała się trzeciorzędnemu organiście, Johannowi Joachimowi
Heitmannowi, który akurat miał na zbyciu 4000 marek.* [*Tego samego oczekiwano od
starających się o posadę miejskiego cukiernika.]
Później Bach skomponował cykl sześciu koncertów, który przesłał jako dar
Christianowi Ludwigowi, margrabiemu Brandenburgii.* [*O wielu margrabiach dziś już się
nie pamięta. Zastanawiam się, dlaczego?] Bardzo porządnie przepisał partyturę, przewiązał ją
ładną wstążką i wysłał. Margrabia podziękował mu uprzejmie, ale prawdopodobnie nigdy nie
otworzył pakunku. Nie miał orkiestry, toteż nie bardzo zależało mu na posiadaniu prywatnej
muzyki. I w końcu o takie myślenie nam chodzi.
Po śmierci Marii Barbary Bach ożenił się powtórnie, tym razem z Anną Magdaleną
Wulcken, która mając lat dwadzieścia była o szesnaście młodsza od niego. Była bardzo dobrą
śpiewaczką, a ponadto świetnie przepisywała nuty. Przepisywała rękopisy męża i po jakimś
czasie jej pismo zaczęło wyglądać tak, jak jego. Może sama napisała część utworów... kto
wie?
Szef Bacha, książę Leopold, także ożenił się w tym czasie, ale nie miał takiego
szczęścia. Jego nową żoną została kuzynka, księżniczka Anhalt-Bernberg, która uważała
muzykę za marnowanie czasu. Lubiła za to robótki ręczne, ale to jednak nie to samo. I tak w
roku 1723 Bach i jego nowa żona zapakowali swój dobytek i dzieciaki (w tym czasie było ich
siedmioro: czterech chłopców i trzy dziewczynki) i przenieśli się do Lipska, gdzie Bach został
mianowany kantorem i dyrektorem muzycznym Thomasschule. Jego dobytek stanowiło sześć
klawesynów, lutnia i parę innych instrumentów, kilka lichtarzy, dwa srebrne dzbanki do kawy
- jeden duży, drugi mały - srebrny dzbanek do herbaty i meble różnego rodzaju. Miał też trzy
różne płaszcze (jedwabny był, jak mówił, nieco zniszczony) i jedenaście lnianych koszul „w
praniu”. Prawdopodobnie odebrał je, zanim opuścił miasto.
Do obowiązków Bacha w szkole św. Tomasza należało uczenie chłopców muzyki,
łaciny i gramatyki oraz prowadzenie statecznego i spokojnego życia. Do prowadzenia lekcji
łaciny wynajął zastępcę nazwiskiem Petzoldt* [*Nie mogę powiedzieć, żebym miał mu to za
złe.] Bach był w Lipsku bardzo zajęty. Kiedy nie musztrował małych chłopców, poświęcał
czas pisaniu: skomponował trzysta kantat, Mszę h-moll i wielką Pasję według św. Mateusza,
(jeśli chcecie, możemy też wspomnieć o Pasji według świętego Jana). W wolnych chwilach
komponował też inne rzeczy. Nie opuścił go dawny temperament: kiedy władze
uniwersyteckie odrzuciły jego podanie, w którym wyraził gotowość napisania
okolicznościowego utworu, i dały to zlecenie człowiekowi nazwiskiem Gorner, Bach rzucił w
niego swoją peruką i powiedział, że ów lepiej by zrobił, gdyby został szewcem. Pensja Bacha
w szkole wynosiła 700 talarów rocznie, plus dodatkowe wynagrodzenie za prowadzenie chóru
podczas pogrzebów.* [*W liście do swego przyjaciela, Erdmanna, Bach utyskiwał, że ludzie
w Lipsku nie umierają na tyle licznie, by zapewnić mu przyzwoite utrzymanie.]
Stary rektor szkoły zmarł i został zastąpiony przez Johanna Augusta Ernestiego. Był to
jeden z owych postępowych facetów, co to nie troszczą się specjalnie o muzykę. Miał
zwyczaj nazywać chłopców ze szkolnej orkiestry „knajpianymi grajkami”, co nie wpływało
dobrze na ich morale. Bach spędzał coraz więcej czasu na podróżowaniu po całym kraju, jako
wymówkę podając opiniowanie nowych organów.
W ostatnich latach życia był prawie niewidomy i bardzo podupadł na zdrowiu. Był w
stanie zanotować jeszcze tylko pierwszych 239 taktów ostatniej fugi ze Sztuki fugi,
najbardziej zadziwiającej i skomplikowanej kompozycji fugowanej, jaką kiedykolwiek
napisano. Angielski okulista, John Taylor, podjął próbę zoperowania jego oczu, ale nie dało to
dobrych rezultatów: operacja uczyniła go kompletnie niewidomym. Niespodziewanie, 18
lipca 1750 roku, wzrok Bacha cudem powrócił, kompozytor dostał jednak ataku apopleksji.*
[*Prawdopodobnie zobaczył rachunki od lekarza.] Zmarł w 10 dni później.
Anna Magdalena nie wyszła powtórnie za mąż i próbowała wyżyć za nędzną rentę.
Umarła jako handlarka na lipskiej ulicy.
Wilhelm Friedemann nieźle się spisywał jako kompozytor i solista-wirtuoz. Jedno ze
źródeł mówi, że „miał pięknie ukształtowaną dłoń o długich palcach”.
Carl Philipp Emanuel pracował dla Fryderyka Wielkiego, króla Prus. Fryderyk lubił
grać na flecie, ale dość swobodnie traktował tempo. C. P. E. grał swoje i siedział cicho. Bądź
co bądź, Fryderyk był królem.
Johann Christian przeniósł się do Londynu i komponował opery.
Byli i inni Bachowie, ale żaden z nich nie osiągnął zbyt wiele. Wnuk Bacha, Johann
Sebastian II, był malarzem, ale to by było na tyle. W maju roku 1871, jak pisze historyk
Stanford Terry, „krew Bacha przestała płynąć w żyłach śmiertelników”.
HAENDEL
Gdyby ktokolwiek przypuszczał, że z Haendla wyrośnie tak wielki kompozytor, być
może wiedzielibyśmy więcej o pierwszych latach jego życia. Niestety, nikt wtedy nie zwracał
na niego większej uwagi.* [*Następnym razem będziemy mądrzejsi. Niektórzy ludzie już tacy
są.]
Jerzy Fryderyk Haendel urodził się w 1685 roku w niewielkim mieście Halle, w
Saksonii. Jeśli pojedziecie dziś do Halle, znajdziecie tam dom z tabliczką „Miejsce urodzenia
Haendla”. Haendel urodził się w domu obok.
Jego dziadek, Valentin Haendel przeprowadził się do Halle około roku 1600 i został
oficjalnym miejskim kontrolerem wagi chleba. Jego ojciec, Georg (czyli też Jerzy), który w
chwili narodzin chłopca miał sześćdziesiąt dwa lata, był znanym cyrulikiem i chirurgiem. To
nad wyraz użyteczna kombinacja zawodów, chociaż klienci musieli być ostrożni, prosząc
Georga, żeby uciął trochę na górze i po bokach. Ale przynajmniej jeśli zaciął kogoś przy
goleniu, wiedział, jak go zszyć z powrotem. Pewnego razu usunął część ostrza noża chłopcu,
który połknął go półtora roku wcześniej. Georg po prostu zawiązał na odłamku pętlę ze
sznurka i pociągnął. Chłopiec zdobył sławę jako Rudolf Połykacz Szpad.
Ojciec Haendla nie interesował się muzyką, więc uważał, że jego syn też nie
powinien.* [*W muzyce roi się od ludzi, którzy mogli zostać prawnikami. Zdaje się, że to
typowy przypadek.] Chciał, żeby chłopak został prawnikiem i do czegoś w życiu doszedł.
Jego matka, Dorothea, była bardziej tolerancyjna, i jak głosi wieść, przeszmuglowała do
domu mały, cichy instrument klawiszowy, zwany klawikordem, aby chłopiec mógł w nocy
ćwiczyć na strychu, kiedy ojciec już spał. Ta historyjka jest zbyt piękna, aby była prawdziwa.
Jeśli pytacie mnie o zdanie, sądzę, że wymyślił ją sam Haendel.* [*Według niektórych wersji,
to ciotka Anna podarowała mu instrument. Ale po co komplikować sprawy?]
Pewnego dnia, kiedy miał około dziesięciu lat, pomaszerował z ojcem do pałacu
księcia, który życzył sobie więcej loków i małego podstrzyżenia z tyłu. Kiedy ojciec zajęty
był cięciem, chłopiec zawędrował do kaplicy, gdzie stały organy. Zapominając o dobrych
manierach, zaczął grać jeden z utworów wyćwiczonych na strychu. Na szczęście książę się
nie pogniewał, przeciwnie - obiecał ojcu lekcje muzyki dla chłopca. I tak Jerzy Fryderyk
zaczął się uczyć gry na organach u człowieka nazwiskiem Zachau.
Haendel zapisał się na uniwersytet w Halle w wieku siedemnastu lat, by studiować
prawo. Jego ojciec zmarł w tym samym roku, ale Jerzy Fryderyk i tak kontynuował studia,
choć nie miał do tego serca. Żeby nie wiem co, i tak wolał koncerty od kodycyli. Ale
powinniście zobaczyć jego testament. Jest w nim więcej kodycyli niż możecie sobie
wyobrazić. Był to jednak miły gest w stosunku do staruszka. Mimo to dość szybko i
skwapliwie skorzystał Haendel z szansy objęcia posady organisty katedry w Halle i porzucił
szkołę. Grywał tam zresztą już wcześniej, i to wielokrotnie, kiedy tamtejszy organista
pojawiał się zbyt pijany, żeby grać.
Przed rokiem 1703 Haendel opuścił Halle dla wielkiego miasta, jakim był Hamburg.
Utrzymywał się z grania drugich skrzypiec w orkiestrze operowej i prywatnych lekcji.
Haendla nie satysfakcjonowało granie drugich skrzypiec gdziekolwiek. Ale to dawało
utrzymanie.* [*Pamiętacie? To samo przytrafiło się Bachowi. Może lepiej nie pytać.]
Zaprzyjaźnił się z Johannem Matthesonem i obaj pojechali do Lubeki, by poznać
Dietricha Buxtehudego, wielkiego duńskiego organistę. Obu im zaproponował swoją posadę
w zamian za poślubienie córki. Odpowiedzieli, że pomyślą o tym, i w pośpiechu opuścili
miasto.
Haendel i Mattheson pokłócili się strasznie pewnego razu i postanowili rozstrzygnąć
spór za pomocą pojedynku na rapiery. Cios Matthesona mógł mieć poważne konsekwencje,
ale jego szpada zatrzymała się na guziku płaszcza Haendla. Potem spór został załagodzony i
znowu byli przyjaciółmi, ale Haendel zaczął odtąd nosić płaszcze z bardzo dużymi guzikami.
Jego pierwsze dwie opery zostały wystawione w Hamburgu: odniosły umiarkowany
sukces. Kompozytor wiedział jednak, że jeśli chce tworzyć wielką operę, musi udać się do
Włoch. Uczynił to w roku 1706, choć nie jest jasne, skąd wziął pieniądze, żeby sobie na to
pozwolić.
Większą część roku 1707 spędził w Rzymie, chociaż nie wystawiano tam żadnych
oper. Papież ich zakazał, jako nieprzyzwoitych i bluźnierczych. Mimo braku oper Haendel i
tak dobrze się bawił, biorąc udział w licznych wydarzeniach muzycznych i bywając na
przyjęciach poznał wszystkich wybitnych kompozytorów włoskich owych czasów, takich jak
Archangelo Corelli i obaj Scarlatti - Alessandro i jego syn, Domenico.
Haendel i młody Scarlatti rywalizowali o miano lepszego wirtuoza. Scarlatti wygrał na
klawesynie, ale Haendel nie dał mu szansy na organach, tak więc skończyło się na remisie.
Przez jakiś czas Jerzy Fryderyk bawił się w turystę. Wybrał się do Wenecji. W 1709 roku
wystawiono tam jego operę Agrippina. Publiczność była nią tak zachwycona, że zaczęła
wołać: Viva il caro Sassone, co znaczy Niech żyje kochany Saksończyk. Haendel był na fali i
wiedział o tym. Łącznie spędził we Włoszech około trzech lat. Oprócz oper skomponował
niemal sto kantat i trochę muzyki kościelnej. No i dobrze się bawił.
W 1710 roku przyjął posadę kapelmistrza u elektora Hanoweru. Dostał tę pracę,
ponieważ znał kogoś, kto znał kogoś.* [*Tak samo jest i dzisiaj.] Po kilku miesiącach
poprosił o urlop, żeby pojechać do Londynu. Po drodze, przejeżdżając przez Halle, wpadł do
swojej mamy, która kazała mu zabrać czyste skarpetki i napisać do domu, kiedy tylko będzie
miał okazję.
W Anglii stał się jeszcze większą gwiazdą, niż był we Włoszech. Londyńczycy
przyjęli go z wielkim entuzjazmem. Od czasu śmierci Purcella w 1695 roku nie mieli żadnego
naprawdę porywającego kompozytora, więc przybył w samą porę. Z okazji swojej pierwszej
wizyty w Londynie skomponował operę Rinaldo, uwielbianą przez tłumy. Całe obszerne
fragmenty Rinalda zaczerpnięte zostały z Agrippiny, wcześniejszej opery Haendla, i z kilku
oratoriów, ale słuchacze tego nie wiedzieli. A Haendel nie miał zamiaru ich o tym
informować.* [*Haendel często zapożyczał swoją własną muzykę. Później stał się nieco
bardziej zachłanny i zaczął podkradać także od innych kompozytorów].
Jedną z atrakcji Rinalda było zastosowanie fletów prostych, które naśladowały śpiew
ptaków. A na wypadek, gdyby nie zostało to właściwie zrozumiane, w czasie każdego
przedstawienia wypuszczano na scenę kilka żywych wróbli. Chwyty tego rodzaju są w
porządku, dopóki nie wymkną się spod kontroli.* [*W jednej z jego późniejszych oper
występowały żywe niedźwiedzie.] W końcu Haendel uświadomił sobie, że lepiej będzie
dotrzymać słowa i powrócić do pracy w Hanowerze, chociaż wcale nie miał na to ochoty. W
porównaniu z Londynem życie na dworze hanowerskim było nudne. W ciągu niespełna roku
przekonał elektora, by znowu puścił go do Londynu, obiecując wrócić w „rozsądnym” czasie.
Jego pierwsza wizyta w Londynie trwała siedem miesięcy. Ta druga prawie pięćdziesiąt lat.
Skomponował parę oper na sezon 1712, a także odę na urodziny królowej Anny,
będącą jego pierwszym utworem do tekstu angielskiego. Wprawdzie nie znał jeszcze zbyt
dobrze języka, ale pracował z wielkim zapałem.
W roku 1713 Owen MacSwiney, dyrektor teatru Haymarket, opuścił miasto ze
wszystkimi pieniędzmi uzyskanymi za operę Haendla, Teseo. Położyło się to cieniem na ich
stosunkach.
W roku 1714 zmarła królowa Anna i szef Haendla, elektor Hanoweru (co za
niespodzianka!) został królem Anglii, Jerzym I. Nie potrafił powiedzieć ani słowa po
angielsku, ale zdawało się to nie przeszkadzać nikomu, a już najmniej jemu. Nigdy nie
wiedział, o czym jest właśnie mowa, ale to nie był warunek otrzymania posady.
Wielu sądzi, że Jerzy był zły na Haendla, za to że od niego zwiał. Krąży więc
historyjka, o tym, jak to Haendel skomponował suitę orkiestrową, znaną jako Water Music
(Muzyka na wodzie), żeby powrócić do łask króla. Jerzy wcale nie był zły. Przeciwnie. Jedną
z pierwszych rzeczy, jakie zrobił, kiedy tylko przybył do Anglii, było przyznanie Haendlowi
podwyżki. Zaszczycił także swą obecnością przedstawienie jego opery Rinaldo. Był niby w
przebraniu, ale przyprowadził jedną ze swoich ulubionych kochanek i oboje szczebiotali
przez cały czas po niemiecku, więc wszyscy wiedzieli, kim jest.* [*Wiecie, jak to jest: traci
się poczucie czasu.]
Nie ma wątpliwości, że Jerzemu podobała się Muzyka na wodzie, którą Haendel
skomponował na osobliwą królewską wycieczkę po Tamizie. Król i jego przyjaciele płynęli w
dół rzeki, jedząc i pijąc, podczas gdy kompozytor z pięćdziesięcioma muzykami płynął obok
nich na innej barce, grając muzykę taneczną. Królowi Muzyka tak bardzo przypadła do gustu,
że musiano mu ją zagrać trzy razy. Był to olbrzymi sukces, chociaż grający nieco się
zamoczyli.
Haendel przeniósł się na jakiś czas do Middlesex, gdzie przebywał jako gość Jamesa
Brydgesa, księcia Chandos. Chandos był skarbnikiem armii królowej Anny podczas wojny o
sukcesję hiszpańską i jakimś trafem po jej zakończeniu był sporo bogatszy niż na początku.
Wydał fortunę na budowę wielkiego domu, zwanego Cannons, w którym było mnóstwo
gościnnych pokoi. W czasie swojego tam pobytu Haendel skomponował jedenaście
kościelnych anthemów, znanych teraz jako Chandos Anthems. Anegdota głosi, że pewnego
razu podczas burzy Haendel schronił się w wiejskiej kuźni, a potem skomponował cykl
wariacji na temat melodii gwizdanej przez „Muzykalnego Kowala”. Możecie w to wierzyć,
jeśli chcecie.
W roku 1719 grupa arystokratów założyła Królewską Akademię Muzyki i poprosiła
Haendla, by został jej dyrektorem muzycznym. Chcieli wykonywać wielkie opery. Jerzy
Fryderyk pojechał więc do Europy zaangażować śpiewaków. Zajrzał też do Halle zobaczyć
się z matką. Słysząc, że Haendel jest w mieście, Bach przewędrował dwadzieścia mil z
Lipska, by się z nim zobaczyć, ale kiedy przybył, Haendel właśnie był wyjechał.
Opera w XVIII wieku była całkiem inna niż dzisiejsza. Publiczność nawet nie
udawała, że słucha muzyki. Przychodzono tam w celach towarzyskich, by pograć w karty,
jeść i flirtować z kim się miało ochotę. Śpiewacy też nie byli lepsi. Mieli zwyczaj włączania
do akcji swoich ulubionych arii, nawet jeśli pochodziły z innej opery.
Główna rola kobieca (nazywana prima donna) śpiewana była zazwyczaj przez
sopranistkę. Główną partię męską grał przeważnie kastrat pochodzący z Włoch, gdzie
specjalizowali się w operacjach tego rodzaju i mieli ostrzejsze noże. Nazywany był on primo
uomo. Tenorów wykorzystywano rzadko, i nigdy w ważnych rolach. Muzyka składała się
głównie z arii, około trzydziestu, w formie da capo z wbudowaną powtórką. To tak, jakby się
miało zagwarantowany bis.
Akademia Królewska została otwarta w 1720 roku i Haendel energicznie zabrał się do
pracy, komponując jedną operę po drugiej. Publiczność stworzyła rywalizację między nim a
innym kompozytorem, Bononcinim. To było jednak nic w porównaniu z walką o palmę
pierwszeństwa dwu głównych sopranów, Cuzzoni i Faustiny.
Haendel przywiózł Cuzzoni z Włoch. Była nieco kapryśna, ale miała cudowny głos.
Horace Walpole opisuje ją jako małą i przysadzistą. Kiedy pewnego razu nie zgodziła się ze
sposobem, w jaki Haendel kazał jej śpiewać arię, ten trzymał ją za oknem, póki nie podzieliła
jego punktu widzenia.
Przez cały czas miał kłopoty ze śpiewakami. Kiedy tenor nazwiskiem Gordon
zagroził, że wskoczy na jego klawesyn, kompozytor odpowiedział: „Uprzedź mnie kiedy, to
dam ogłoszenie. Więcej ludzi przyjdzie zobaczyć jak skaczesz, niż posłuchać, jak śpiewasz”.
To mu zamknęło gębę.
Aby przyciągnąć większe tłumy. Akademia sprowadziła inny sopran, śpiewaczkę
nazwiskiem Faustina. Jej rywalizacja z Cuzzoni doszła do absurdu. W jednej z oper Haendel
musiał skomponować dwie arie, po jednej dla każdej z pań, z jednakową liczbą nut, tak, by
nie uchybić żadnej z nich. Współzawodnictwo osiągnęło apogeum w roku 1727, w czasie
przedstawienia opery Bononciniego Astianatto. Poszczególne frakcje publiczności
wygwizdywały przeciwniczkę, aplauzem reagując na swoją faworytkę. Widownia rozgrzała
się do tego stopnia, że wybuchła walka, której towarzyszyła bójka na scenie - dwa soprany
walczyły na zęby i paznokcie. Niektórzy traktują rozrywkę bardzo poważnie.
W tym samym roku Jerzy I zmarł, zjadłszy za dużo melonów; jego sukcesorem został
Jerzy II.* [*Jerzy II nie był lepszy. Zmarł siedząc w toalecie.] Na jego koronację Haendel
skomponował anthem Zadok The Priest* [*Kapłan Zadok], który od tej pory wykonuje się na
każdej koronacji. Ale Jerzy dostał go jako pierwszy.
W roku 1729 Haendel odbył drugą podróż do Włoch w poszukiwaniu dobrych
śpiewaków i powrócił z sopranistką nazwiskiem Anna Maria Strada del Po. Pozostała ona w
stosunku do niego lojalna, nawet wtedy, kiedy interesy szły źle i kiedy inni jego śpiewacy
zdezerterowali do konkurencyjnego teatru operowego - The Opera of the Nobility.
Spekulowano, że Haendel i Strada mogli mieć romans, ale nie znajduję dowodów
podtrzymujących tę teorię. W rzeczywistości niewiele wiadomo o jego życiu uczuciowym.
Nie ożenił się nigdy, chociaż zdawał gustować w towarzystwie kobiet. (Była taka, z którą
podróżował po Europie jako młody człowiek, ale zapomniałem nazwiska). Historyk Stanley
Sadie tak to ujmuje: „Kompozytor, który potrafił portretować kobiety w swojej muzyce w
sposób tak żywy, jak robił to Haendel, nie mógł być w tej kwestii całkowitym ignorantem w
realnym życiu”. Taktownie powiedziane.
W jakimś miejscu każdej dyskusji o Haendlu musi pojawić się jego oratorium
Mesjasz. Oratorium było dla Haendla użyteczną ucieczką od problemów związanych z operą.
Pod wieloma względami muzyka jest taka sama, ale odpadają wszystkie kłopoty związane z
dekoracjami, kostiumami i ruchem scenicznym. Na ogół oratorium jest o wiele tańsze w
produkcji niż opera, co musiało przemawiać do jego zmysłu do interesów.* [*Do opery
zniechęcały go także okropne libretta. Punktem kulminacyjnym Serse, na przykład, jest pieśń
miłosna głównego bohatera skierowana do drzewa.]
Mesjasz powstał w ciągu zaledwie trzech tygodni. To szybko, ale do rekordu daleko,
nawet jak na niego.* [*Operę Faramondo skomponował w dziewięć dni. To dopiero
świadczy o jego możliwościach.] Libretto skompilował Charles Jennens - dobry librecista, ale
też rozrzutny fircyk. Miał specjalnego służącego, którego zadaniem było zbieranie skorupek
po ostrygach, które Jennens rozrzucał wszędzie, gdziekolwiek przechodził.
W drodze na dublińską premierę Mesjasza Haendel zatrzymał się na krótko w Chester
i zebrał grupę śpiewaków, żeby przećwiczyć kilka nowych chórów. Jeden z basów, drukarz
nazwiskiem Janson narobił tyle błędów, że Haendel wściekł się na niego: „Zdawało mi się, że
mówił pan, iż umie czytać nuty a Vista”. „Tak, proszę Pana, umiem” - odpowiedział Johnson
- „ale nie prima Vista”. Mesjasz został po raz pierwszy wykonany w 1742 roku dla siedmiuset
osób upchniętych w teatrze zdolnym pomieścić sześćset. W anonsach proszono panie o
ubranie się w spódnice bez krynolin, a panów - o pozostawienie szpad w domu, by zajmowali
mniej miejsca. Był to olbrzymi sukces, powtórzony później w Londynie, gdzie Haendel odtąd
co rok używał Mesjasza do hucznego zamykania sezonu.
Jerzy Fryderyk był oczywiście ekspertem od wielkiej, efektownej muzyki. Pewnego
razu powiedział do kompozytora Glucka: „Anglicy lubią to, do czego mogą wybijać takt, od
czego pękają im bębenki w uszach”.* [*Musimy jednak pamiętać, że Haendel powiedział
kiedyś o Glucku: „wie o kontrapunkcie nie więcej niż mój kucharz”.]
Jak każdy może wam opowiedzieć, król był tak poruszony pierwszym londyńskim
wykonaniem oratorium Alleluja, że aż wstał, dając tym samym początek idiotycznej tradycji,
która trwa do dzisiaj. Osobiście sądzę, że przysnął i nagłe tutti poderwało go na nogi. Jeśli już
mówimy o „mocnym uderzeniu”, to wspomnieć tu trzeba o Royal Fireworks Music (Muzyce
Królewskich Ogni Sztucznych) Haendla. Król wydał wielkie przyjęcie z ogniami sztucznymi
i skomponowaną do nich muzyką. Jednak specjalny podest podtrzymujący fajerwerki stanął w
ogniu i wszystko wybuchło za wcześnie. Potem spadł deszcz. Kiedy dym się rozwiał, okazało
się, że jest dwóch zabitych i setki rannych. Ale muzyka była ładna.
W tych czasach Haendel zestarzał się, bardzo utył i zaczął ślepnąć. Jego wzrok
pogorszył się jeszcze po operacji przeprowadzonej przez Johna Taylora, który zasługuje na
miejsce w historii, zrujnowawszy wzrok dwu największych kompozytorów tej epoki, Bacha i
Haendla, a także historyka Edwarda Gibbona.
Haendel umarł w Wielki Piątek 1759 roku i został pogrzebany w Opactwie
Westminsterskim, pośród poetów. Pomyślicie pewnie, że biorąc pod uwagę ilość utworów,
jakie skomponował, ktoś powinien był pomyśleć o wykonaniu jednego z nich podczas
pogrzebu. Tymczasem muzykę żałobną skomponował William Croft. Haendel zemścił się
później. Crofta nikt już dzisiaj nie słucha. Dużo można osiągnąć, kiedy się człowiek
naprawdę postara!
KILKA KLASYCZNYCH PRZYKŁADÓW
HAYDN
Haydn nie miał ani błyskotliwej indywidualności Mozarta, ani posępnej, romantycznej
pasji Beethovena. Był raczej typem ze średniej kadry kierowniczej.
Jako młody człowiek mieszkał kilka lat w Wiedniu, usiłując związać koniec z
końcem, ale większość swojego życia - prawie pięćdziesiąt lat - spędził na tej samej posadzie,
dającej mu możliwość tworzenia i finansowe zabezpieczenie. Był o dwadzieścia cztery lata
starszy od Mozarta, a jednak przeżył go o osiemnaście lat. I do ostatnich lat życia, w
przeciwieństwie do Beethovena, cieszył się dobrym zdrowiem. Mieszkał na poddaszu, i w
ogóle. Ostatni okres życia spędził na zasłużonej, spokojnej emeryturze, otoczony wygodą i z
prywatnym zapasem swego ulubionego wina, tokaju. Umarł w roku 1809, w wieku
siedemdziesięciu siedmiu lat, ze sporą sumką odłożoną w banku i garderobą pełną ładnych
ubrań. Byłby jeszcze szczęśliwszy, gdyby jego życie uczuciowe ułożyło się lepiej.
Haydn urodził się w roku 1732 w rodzinie prostych wieśniaków w małej austriackiej
miejscowości Rohrau, niedaleko granicy węgierskiej. Jego ojciec był kołodziejem w drugim
pokoleniu, jego matka zaś - kucharką. Ochrzcili swojego syna Franz Joseph, ale w domu
nazywali go Sepperl. Jako chłopiec był dobrze ułożony i czysty. Lubił udawać, że gra na
skrzypcach wziąwszy dwa kawałki drewna na opał. Był to jednak dopiero początek.
Kiedy miał sześć lat przeniósł się do kuzyna, nauczyciela z pobliskiego miasta
Hainburg. Kuzyn ów, Franek, był człowiekiem surowym, przeświadczonym, że uczniowie
mogą nauczyć się wszystkiego, jeśli tylko bija się ich dostatecznie często. Haydn nauczył się
od niego przynajmniej tyle, by przyjęto go jako chórzystę do katedry św. Stefana w Wiedniu.
Przesłuchał go kierownik chóru, Georg Reutter, który przekupywał go czereśniami i nauczył
jak się śpiewa tryl. Dużo później Haydn powiedział, że nigdy już nie mógł słuchając tryli
pozbyć się myśli o smaku czereśni.
Mały Haydn był dobrym śpiewakiem, ale nieco psotnym. W końcu doigrał się - jeden
z kawałów kosztował go utratę miejsca. Obciął warkoczyk chłopcu stojącemu przed nim i
Reutter wywalił go z chóru. Stało się to w samą porę: rozpoczynał mutację i zaczynano coś
przebąkiwać o kastracji. Został więc sam na sam ze swymi siedemnastoma latami, trzema
zniszczonymi koszulami, obszarpanym płaszczem i bez grosza przy duszy.
Przez następnych parę lat prowadził cygańskie życie jednego z wielu ulicznych
wiedeńskich grajków. Poza tym zarabiał trochę lekcjami muzyki, akurat tyle, by opłacić
komorne za maciupeńkie poddasze przy Michaelerplatz. Późną nocą studiował utwory
fortepianowe Carla Philippa Emanuela Bacha i komponował własne.
Pierwszy wielki przełom nastąpił, kiedy wraz z kilkoma kolegami wykonał serenadę
pod domem Johanna Josepha Kurza, aktora i mima, od jego najsłynniejszej roli zwanego
powszechnie Kurz-Bernardon. Bernardon to rodzaj postaci komediowej, prostaczek znany
także jako Hanswurst. Kurz zamówił u Haydna muzykę do opery komicznej Der krumme
Teufel (Garbaty Diabeł). Haydn dostał za nią dwadzieścia pięć dukatów, co pozwoliło mu
poczuć się bardzo bogatym. Potem jego sprawy zaczęły wyglądać coraz lepiej. Dworski
poeta, Metastasio, mieszkał w tym samym domu w nieco ładniejszym mieszkaniu. To poprzez
niego poznali się Haydn i Niccola Porpora, słynny nauczyciel śpiewu i kompozytor. Haydn
został jego akompaniatorem i lokajem. Porpora nauczył go nie tylko podstaw kompozycji, ale
także czyszczenia butów i aksamitnego płaszcza.
Mniej więcej w tym czasie Haydn zakochał się do szaleństwa w jednej ze swoich
uczennic, ślicznej młodej pannie, Therese Keller, córce perukarza. Chciał się z nią żenić, ale
ona postanowiła zostać mniszką. Kiedy w roku 1756 wstępowała do klasztoru, skomponował
na tę ceremonię niewielki koncert organowy na dowód iż nie żywi urazy. Jako rodzaj nagrody
pocieszenia, ojciec Teresy zaproponował mu poślubienie jej starszej siostry, Anny Marii. Ona
miała lat trzydzieści jeden, on dwadzieścia osiem. Zbyt przybity, by jasno myśleć, wyraził
zgodę. Pożałował tego: Anna Maria była brzydka, kłótliwa i okazała się fatalną gospodynią.
Niedługo po ślubie przeżyła odrodzenie religijne i spędzała całe godziny na rozmowach z
duchownymi, którzy odwiedzali ich dom. Najgorsze ze wszystkiego było to, że zupełnie nie
miała uznania dla niego jako muzyka. Nie obchodziło jej, czy jest szewcem, czy
kompozytorem. Używała jego rękopisów do wykładania blach do ciasta, albo cięła papier na
papiloty. Jak na ironię, Teresa wkrótce opuściła klasztor. Ale wtedy było już za późno.
Haydn miał na swoje cierpienia proste antidotum: wałęsał się tu i ówdzie. Powiedział
później, że nie robi sobie z tego powodu wielkich wyrzutów, ponieważ jego żona nie mogła
mieć dzieci.* [*Nie jestem pewien, czy nadążam za jego rozumowaniem, ale nie mogę
powiedzieć, żebym go potępiał.] Najpierw zakochał się w śpiewaczce. Nazywała się Luiga
Polzelli. Oboje nie przestawali żywić nadziei, że jej mąż i jego żona umrą. Jej mąż, owszem,
umarł, ale żona Haydna żyła, jak na złość, aż do roku 1800, kiedy on miał już sześćdziesiąt
osiem lat. Polzelli wyszła tymczasem za kogoś innego. Drugą miłością Haydna - poznał ją
podczas wizyty w Londynie - była również śpiewaczka, Rebecca Schroeter. Były też
prawdopodobnie inne.
Dzięki swojej znajomości z Porporą, Haydn dostał niebawem pracę kompozytora na
dworze czeskiego arystokraty, hrabiego Morzina. Następnie zaproponowano mu posadę, na
której pozostał do końca życia - nadwornego kompozytora i kapelmistrza węgierskiego
arystokraty, księcia Paula Antona Esterhazy’ego.
Paul Anton nie pożył długo. Wkrótce zastąpił go brat, Nicolaus Wspaniały. Nicolaus
był miłym człowiekiem i niezłym muzykiem, nawet jeśli miał skłonność do przesadnie
strojnego przyodziewku.* [*Na Goethem szczególne wrażenie zrobił jego wyszukany,
ozdobiony diamentami mundur huzarski.] Uniform Haydna był mniej wyszukany: niebieski
ze złotymi ozdobami. Później zmienił go na czerwony ze złotymi ozdobami.
Nicolaus lubił grać na instrumencie zwanym barytonem, będącym skrzyżowaniem
wiolonczeli z gitarą. Nikt już go dzisiaj nie buduje. Ale jeśli mielibyście chęć nauczyć się
grać na barytonie, wiedząc, że to Haydn napisał na niego około stu sześćdziesięciu utworów
kameralnych, to powinno to zapewnić wam zajęcie na jakiś czas.
Niezadowolony z rodzinnego pałacu w Eisenstadt, Nicolaus postanowił zbudować
sobie nowy, letni zamek, który nazwał Esterhaza. Kazał postawić go na bagnach, na
kompletnym odludziu, albowiem bardzo lubił polować na kaczki. Esterhaza była wspaniałym
miejscem, ale Haydn i jego muzycy niechętnie tkwili na tym dzikim bagnisku, z dala od
Wiednia, nie wspominając już o żonach i mężach. Kwatery były przeważnie jednoosobowe.
Haydn miał do dyspozycji jeden z kilku apartamentów, z pokojem dla żony, choć nie spędzał
z nią więcej czasu, niż musiał.
Niechęć do tkwienia na odludziu skłoniła Haydna do napisania jednej z jego
najbardziej znanych symfonii - nr 45, fis-moll, znanej jako Pożegnalna. Cały dowcip polegał
na tym, że pod koniec części finałowej, kiedy partie poszczególnych instrumentów kolejno
milkną, każdy z muzyków gasił swoją świecę i opuszczał scenę. Wreszcie zostało tylko
dwóch skrzypków, Haydn i Luigi Tomasini. Nicolaus pojął aluzję i następnego dnia wszyscy
zabrali się do pakowania walizek.
Kompozycje Haydna mają więcej przydomków niż dzieła jakiegokolwiek innego
kompozytora w historii muzyki. Kiedy się weźmie pod uwagę fakt, że napisał, na przykład, co
najmniej dwadzieścia dwie symfonie w tonacji D-dur, przydatność przydomków staje się
zrozumiała. Łącznie napisał około stu siedmiu symfonii, tuzin mszy, pięćdziesiąt dwie sonaty
fortepianowe i osiemdziesiąt cztery kwartety smyczkowe. Musiał mieć coś, co w nocy
trzymało go poza domem.
Nawet jeśli jego małżeństwo okazało się katastrofą, miał pełno rzeczy, z których mógł
być zadowolony. Był szanowany przez swych współczesnych, nie wyłączając Mozarta i
Beethovena, którzy u niego studiowali.* [*Od Beethovena przyjmował symboliczną opłatę i
pozwalał mu płacić za kawę, kiedy razem wychodzili.] Członkowie jego orkiestry nazywali
go Papa. Miał krótkie, grube nogi i wielki nos oraz poczucie humoru ze skłonnością do figli.*
[*Uważał za dość zabawne, kiedy w czasie lekcji, w chwili odwracania strony hrabinie
Morzin rozpięła się bluzka.]
Gdy zmarł w 1809 roku, wyprawiono mu skromny pogrzeb, ponieważ Austria była
dość zajęta najazdem wojsk Napoleona. Paru studentów medycyny ukradło czaszkę Haydna.
Ukryli ją w małej czarnej szkatułce, wyściełanej białym jedwabiem. Chcieli studiować
wypukłości na jego głowie.
W roku 1829, a więc dwanaście lat po śmierci Haydna książę Nicolaus Esterhazy
kazał ekshumować ciało. Ale się wściekł, kiedy zobaczył, że nie ma głowy! W końcu
wyśledził złodziei i zażądał jej zwrotu. Podarowali czaszkę Haydna Wiedeńskiemu
Towarzystwu Muzycznemu, a księciu dali w zamian inną. Dopiero w 1954 roku głowa
Haydna została pochowana z resztą jego ciała. Poza tym był to raczej pozbierany facet.
MOZART
Mozart to po prostu wymyślony przez boga sposób na to, żebyśmy wszyscy czuli się
niewiele warci. Ilekroć skomponujesz utwór, o którym myślisz, że jest szczególnie dobry,
podcina ci skrzydła myśl, że Mozart prawdopodobnie skomponował lepszy mając dziewięć
lat.
27 stycznia 1756 roku był dniem jakich wiele, aż do godziny ósmej wieczorem, kiedy
Leopoldowi i Annie Marii Mozart, w małym mieszkaniu na trzecim piętrze, wynajmowanym
od sklepikarza, narodziło się największe muzyczne cudo wszechczasów. Imię dziecka
brzmiało Johannes Chrysostomus Wolfgangus Theophilus, ale on wolał Wolfgang Amadeus.*
[*zmienił Theophilus na Amadeus, oba z nich oznaczają „Bogumił”.]
Mały Wolfgang nie od początku był aż tak wybitny. W rzeczywistości przez pierwsze
trzy lata życia był dość zwyczajny: siusiał w majtki, bawił się nóżką i ślinił się jak każde inne
małe dziecko. Mniej więcej do czwartego roku życia był kompletnym próżniakiem - nie
skomponował ani jednej nuty i prawie wcale nie grał na klawesynie. W wieku lat pięciu
zakasał rękawy i zabrał się do poważnej roboty. Został cudownym dzieckiem w grze na
instrumentach klawiszowych i zaczął komponować proste utwory. Dźwięk trąbki solo
sprawiał, że z wrzaskiem wybiegał z pokoju. Nie należał też raczej do miłośników fletu.
W wieku dziewięciu lat napisał pierwszy utwór chóralny, znajdujący się obecnie w
British Museum. Jest to kompozycja do tekstu wersu z Psalmu 46 - Bóg jest naszą ucieczką i
mocą.* [*Kto by się spierał? Można wybaczyć Mozartowi, że nazwał ten utwór madrygałem.
Był mały i musiał się jeszcze wiele nauczyć.] Z napisaniem pierwszej opery. La Finta
Semplice wstrzymał się do dwunastego roku życia. Od tego momentu już nie można go było
powstrzymać. W swoim krótkim, trzydziestosześcioletnim życiu Mozart skomponował pół
tuzina oper będących arcydziełami i parę innych, dwadzieścia jeden koncertów
fortepianowych, dwadzieścia cztery kwartety smyczkowe, siedemnaście mszy, wiele różnego
rodzaju utworów kameralnych i koncertów na inne instrumenty oraz czterdzieści jeden
symfonii.* [*Może tych symfonii było o kilka więcej lub mniej. Nie będę się czepiał.]
Dlaczego Mozart był takim rekordzistą? Bardziej niż ktokolwiek inny odpowiedzialny
jest za taki stan rzeczy jego ojciec: Leopold bez przerwy gderał i rugał swego syna,
przykazywał ciężko pracować, zarabiać pieniądze i nade wszystko nie wałęsać się z innymi
muzykami. Ale Mozarta nie interesowała ciężka praca: chciał się dobrze bawić.* [*Leo
uważał, że muzycy nie mają klasy. Może i miał rację.]
Nie ma wątpliwości, że już małego Mozarta prześladowały natręctwa. Kiedy uczył się
matematyki cały pokój - ściany, podłogi, meble - zasmarowany był cyframi pisanymi
kawałkiem kredy.* [*Jego rodzice powinni się cieszyć, że żyli przed wynalezieniem
flamastrów.] Przyczyną jego nerwowości były nieustanne trasy koncertowe, jakie odbywał ze
swoją starszą siostrą, Anną Marią, znaną jako Nannerl. Leopold obwoził swoje dzieci, jako
grające cuda, po wszystkich dworach arystokratycznych i wielkich miastach Europy.*
[*Oboje mieli po siedem lat.] W czasie wizyty na francuskim dworze królewskim Mozart
oświadczył się Marii Antoninie. Odrzuciła go.
W czasie wizyty w Rzymie - miał wówczas czternaście lat - zapisał partyturę Miserere
Allegriego, usłyszawszy je tylko raz, śpiewane przez chór w Kaplicy Sykstyńskiej. Papież
zabronił kopiowania partytury, ale nie powstrzymało to Mozarta. Mendelssohn powtórzył ten
sam wyczyn siedemdziesiąt lat później, w wieku dwudziestu jeden lat.
W 1782 roku, całkowicie wbrew woli ojca, Mozart ożenił się z Konstancją Weber,
córką właścicielki pensjonatu, w którym mieszkał, a której starsza siostra, Alojza, wcześniej
go porzuciła. Ojciec uważał, że żadna z panien Weber nie jest dość dobra dla jego syna.
Mozart, romantyczny jak zawsze, pisał o Konstancji w liście do niego: „Nie jest brzydka, ale
nie jest też pięknością. Nie jest błyskotliwa, ale ma dość zdrowego rozsądku, by podołać
obowiązkom żony i matki”.
Konstancja była zupełnie tak samo nieodpowiedzialna jak jej niedojrzały małżonek i
ich gospodarstwo było jednym wielkim bałaganem. W ciągu dziewięciu lat pobytu w Wiedniu
przeprowadzali się jedenaście razy. Plotkowano, że oboje flirtowali na boku, mimo to byli
zakochani i szczęśliwi. I tylko to się liczy.
Jakiś czas Mozart pracował na dworze arcybiskupa Salzburga, aż do dnia, kiedy
potraktował arogancko jego zarządcę, który wykopał Mozarta ze stanowiska - i to dosłownie,
w całym tego słowa znaczeniu, prosto w siedzenie. Pozycję w domu arcybiskupa zajmował
taką, jak każdy inny służący; kompozytorzy nie byli uważani za kogoś lepszego od lokajów
czy pokojówek. W liście do ojca Mozart objaśnia etykietę, obowiązującą podczas obiadu:
„Nota bene, dwaj lokaje siedzą u szczytu stołu, ale przynajmniej dostałem miejsce wyższe niż
kucharze”.
Część problemów Mozarta brała się stąd, że był nieokrzesany i pozbawiony taktu,
szczególnie w wydawaniu opinii o kolegach kompozytorach, ale nie tylko - zarówno w
listach, jak i osobiście. Kiedy zmarł francuski filozof Wolter, Mozart napisał: „Ten bezbożnik
i arcyłajdak Wolter wykitował jak pies, jak bydlę. Oto jego nagroda”. Ludzie zazwyczaj czują
się dotknięci komentarzami tego rodzaju.* [*Bywał także sprośny. Lektura jego listów do
kuzynki, Marii Anny Tekli, przyprawiłaby was o rumieńce.]
Mozart stale borykał się z kłopotami finansowymi, częściowo dlatego, że za wiele
zamówień i koncertów nie płacono mu gotówką, lecz podarkami. „Ani grosza, tylko piękny
złoty zegarek” pisze w jednym z listów. „W podróży potrzeba pieniędzy, a ja, powiem ci,
mam teraz pięć złotych zegarków”. Często pożyczał pieniądze od przyjaciela, Michaela
Puchburga, któremu zdaje się nie przeszkadzało, że nigdy ich nie oddawał.
Posada na dworze cesarza Franciszka Józefa przynosiła Mozartowi osiemset guldenów
rocznie. To więcej niż zarabiał jego ojciec, ale znacznie mniej niż dwa tysiące, które dostawał
Gluck. Ale Gluck więcej pracował. Obowiązki kompozytorskie Mozarta wobec cesarza nie
należały do nadmiernych. Mawiał o swojej pensji: „zbyt wysoka za to, co zrobiłem, ale zbyt
niska za to, co mógłbym zrobić”.
Wiele z jego utworów powstało na specjalne okazje albo w darze dla przyjaciół.
Napisał na przykład serenadę na ślub córki Sigmunda Haffnera, zamożnego salzburskiego
burmistrza.* [*Haffner rokrocznie wypłacał arcybiskupowi okrągłą sumkę, by uniknąć
sprawdzania swoich ksiąg rachunkowych.] Znaczna część tych utworów nie przyniosła mu
wiele pieniędzy, jeśli w ogóle jakieś. Ale doprawdy, sam był sobie winien: pił za dużo i
znaczne kwoty przegrywał w karty i w bilard. Z obu powodów tkwił w nędzy.
Wszyscy lubią myśleć, że Mozart umarł bez grosza i został pochowany z
bezimiennymi biedakami. To nie do końca prawda. Zostawił bowiem długi, a jego żona
załatwiła zwykły pogrzeb, żeby zmniejszyć koszta. Po jego śmierci żona stała się bardzo
obrotna w interesach. Sprawowała troskliwą opiekę nad jego rękopisami i dbała o ich
publikację. Wyszła potem za dyplomatę i muzyka amatora, Georga Nikolausa Nissena, który
jest autorem biografii wielkiego kompozytora.* [*Na nagrobku Nissena napisane jest: „Tu
leży mąż wdowy po Mozarcie”. Oto tytuł do sławy.]
Konstancja robiła także co mogła, by bronić reputacji Mozarta. Kiedy poczuła się
dotknięta kilkoma komentarzami na jego temat, uczynionymi przez Schlichtegrolla, wykupiła
cały nakład książki i usunęła obraźliwe fragmenty. Było też wiele gadania o tym, że Mozart
został otruty przez Salieriego, rywalizującego z nim kompozytora. Jeśli chcecie, możecie w to
wierzyć. Znajdziecie się w doborowym towarzystwie: Puszkina i Rimskiego-Korsakowa,
którzy poświęcili operę całej tej historii. Ja też chciałbym w to wierzyć. Naprawdę bym
chciał. To świetna historia.
Mozart był objawieniem i geniuszem. Stanowił wzór dla tych wszystkich, którzy
przyszli po nim. Zaczął młodo, narobił dużo hałasu i umarł wystarczająco wcześnie, aby
wszyscy mogli lamentować nad jego niezrealizowanymi możliwościami. Każdy z was, kto
chce być uznany za objawienie i geniusza powinien pójść za jego przykładem.*
[*Angielskiemu kompozytorowi Williamowi Crotchowi niewiele brakowało do ideału, jakim
był Mozart. Urodził się w 1775 roku, był cudownym dzieckiem koncertującym w wieku
trzech lat a pełnoprawnym profesorem został mając dwadzieścia dwa lata. Pierwsze oratorium
napisał jako czternastolatek. Umarł w roku 1847 w podeszłym wieku lat siedemdziesięciu
dwóch, z upływem czasu stając się kimś o wiele mniej godnym uwagi.]
Mozart był niski - trochę ponad metr sześćdziesiąt - mało atrakcyjny, arogancki,
wybuchowy i nieodpowiedzialny. Ale był geniuszem, który komponował chwytającą za serce
muzykę. Muzykę, która do dziś jest wielbiona, choć wieki upłynęły od jego śmierci. Dowodzi
to, że grzeczność to nie wszystko.
ROMANTYCY
BEETHOVEN
Spośród wszystkich wielkich kompozytorów Beethoven był tym, któremu
prawdopodobnie narodziło się najwięcej epokowych myśli. Był kapryśny, zrzędliwy,
arogancki i często zachowywał się obraźliwie. Ale umiał też być ciepły, czuły i dobrotliwy.
Trzeba było tylko wpaść na niego w odpowiedniej chwili.
Ludwig van Beethoven urodził się 16 grudnia 1770 roku w Bonn, w małym domku
przy Bonngasse. Jego rodzina przeprowadziła się niebawem do większego domu przy
pobliskiej Rheingasse.* [*Nawet sam Beethovem długo myślał, że urodził się w 1772 roku.]
Dziadek Beethovena był kapelmistrzem elektora w Bonn i dobrze prosperującym
handlarzem win. Jego ojciec był zaledwie przeciętnym muzykiem i, przykro mi to
powiedzieć, pijakiem. Ogromnie pragnął, żeby chłopiec okazał się cudownym dzieckiem, jak
Mozart. Mały Ludwig zaczął pobierać lekcje fortepianu w bardzo młodym wieku, był tak
mały, że musiał stać na fortepianowym stołku, żeby dosięgnąć klawiszy. Ojciec mówił
wszystkim, że syn ma dwa lata mniej, żeby wydawał się bardziej utalentowany.
Beethoven był niechlujnym chłopcem, takim, co to zawsze zapomina umyć się za
uszami. Opuścił szkołę w wieku lat jedenastu i do szesnastego roku życia pracował jako
nadworny organista elektora. Zaczął już komponować niewielkie utwory i jak szatan czytał
nuty.* [*Jego dworską liberię stanowiły: „morskozielony surdut, zielone spodnie do kolan, ze
sprzączkami, pończochy z białego lub czarnego jedwabiu, buty z czarnymi kokardami”.]
W 1792 roku przeniósł się do Wiednia, gdzie przez krótki czas pobierał lekcje u
Haydna, Albrechtsbergera i Salieriego. Był zbyt uparty, by się wiele nauczyć od
któregokolwiek z nich. Johann Schenk poprawiał ćwiczenia Beethovena, zanim ten pokazał je
Haydnowi, co oszczędziło mu nieco zakłopotania. Jako koncertujący pianista Beethoven był
bardzo modny w wiedeńskim towarzystwie, nawet jeśli nie miał należytych manier.
Arystokracja oczekiwała od niego uniżoności i spodziewała się, że będzie znał swoje miejsce.
Beethoven, owszem, znał je, tylko że nie było to miejsce, o którym oni myśleli. Pewnego razu
zbeształ swego chlebodawcę, księcia Lichnowskiego, rzucając uwagę: „Są i będą tysiące
książąt. Jest tylko jeden Beethoven”. Kiedy chciał - czyli prawie zawsze - potrafił być bardzo
uparty. Jeśli nie miał odpowiedniego nastroju, nie chciał grać, nawet jeśli się go błagało - jak
to uczyniła hrabina Thun - na kolanach.* [*Ale, jak zauważa Frau von Bemhardt, „hrabina
Thun była bardzo ekscentryczną kobietą”.]
Był zbyt zajęty myśleniem o wielkiej muzyce, żeby przejmować się konwenansami.
Kiedy pewnego razu skrzypek Ignaz Schuppanzigh uskarżał się na szczególnie trudne miejsce
w jednym z kwartetów smyczkowych Beethovena, ten wykrzyknął do niego: „Nie mogę
myśleć o twoich nędznych skrzypcach, kiedy rozmawiam z moim Bogiem”. Miał ochrypły
śmiech i zwyczaj spluwania, ilekroć przyszła mu na to ochota. Jak można się spodziewać po
człowieku o tak gwałtownym temperamencie, Beethoven miał duże problemy z utrzymaniem
służących. Po prostu nie byli w stanie z nim wytrzymać.* [*Na przykład 16 maja 1820 roku
wyrzucił pomoc kuchenną, którą najął 17 kwietnia. Pokojówka, którą najął 1 lipca, uciekła
28]
Równie słabo się dogadywał z właścicielami mieszkań, więc musiał zmieniać je co
kilka miesięcy.* [*Jeden z gospodarzy w Baden bardzo był rad, mając Beethovena za
lokatora. Po jego wyprowadzce sprzedał na licytacji zasłony zabazgrane nutami.]
Był strasznie niechlujny. Baron de Tremont przysięga, że w czasie jednej z jego wizyt
u Beethovena widział pod fortepianem pełen nocnik. A kiedy Beethoven przychodził z
wizytą, dobrze było pochować co lepszą porcelanę. Często upuszczał różne rzeczy. Nie lepiej
zachowywał się w restauracjach. Wychodził nie zapłaciwszy rachunku albo - nieobecny
duchem - płacił za posiłek, którego nie zamawiał. Gryzmolił nuty na serwetkach, obrusach i
kartach dań. Pewnego razu tak rozzłościł się na kelnera, że rzucił w niego swoim daniem z
cielęciny w sosie. Lubił ryby, ale jego ulubionymi daniami były jajecznica w zupie chlebowej
albo pełna miska makaronu z parmezanem. Lubił też mocną kawę, zawsze z sześćdziesięciu
ziarenek na filiżankę.* [*Z Beethovenem nigdy nic nie było wiadomo. Starannie je liczył,
żadne tam pięćdziesiąt dziewięć czy sześćdziesiąt jeden.]
Nie wolno nam tracić z oczu tego, co czyni Beethovena tak wielkim. Mógł sobie być
gburem i niechlujem, ale był genialnym kompozytorem.* [*Wielkość to czasem kwestia
dyskusyjna. Alfred Einstein w swojej książce Wielkość w muzyce trafia w sedno, pytając:
„Czy Fryderyk Wielki był wielki?” No właśnie. Był?]
Napisał dziewięć symfonii, pięć koncertów fortepianowych, szesnaście kwartetów
smyczkowych, dziesięć sonat skrzypcowych i pięć wiolonczelowych, trzydzieści dwie sonaty
na fortepian, dwie msze, muzyki kameralnej więcej niż jestem w stanie wymienić i duet na
dwoje okularów obbiigato.* [*Nie jestem pewien, czy chodziło o okulary altowe w G czy
barytonowe w C.]
Napisał jedną operę, Fidelio i cztery uwertury, które ją rozpoczynają. Pierwsze trzy
były próbne i nazywane są teraz Uwerturami Leonom, żeby się nie pomyliło. Wiemy, że był
wielkim kompozytorem, ponieważ miał bardzo duży mózg. I jak to zauważył Wagner,
ponieważ był on zamknięty w tak grubej czaszce.* [*Jak to elokwentnie ujęto w autopsji, jego
mózg „zawierał mniejszą niż normalnie ilość wody. Zwoje zdawały się dwukrotnie głębsze i
liczniejsze niż zazwyczaj”. Coś to musiało oznaczać.]
Beethoven nie ożenił się nigdy, chociaż lubił flirtować, a jego przyjaciel twierdził, że
stale był w kimś zakochany.* [*Pewnego razu chwalił się, że najdłuższe z tych zauroczeń
trwało siedem miesięcy.] Być może, w przeciwieństwie do Bacha, Griega czy Strawińskiego,
nie miał w rodzinie żadnej kuzynki na wydaniu. Oświadczył się Magdalenie Willman,
śpiewaczce wiedeńskiej opery dworskiej, ale odmówiła mu, ponieważ „był taki brzydki i na
wpół pomylony”. I dobrze się stało: Beethoven cierpiał na syfilis.* [*Nie wspominając o
chronicznych zaparciach - na przemian z biegunką - tyfusie i obrzękach.]
Nie sposób nazwać go wysokim, śniadym i przystojnym. No dobrze, był przynajmniej
śniady. Miał zdrowe zęby, przeszywające oczy i surową twarz z dziobami po ospie. Mierzył
trochę ponad metr sześćdziesiąt.* [*Sytuuje go to bezpośrednio obok Mozarta - ok. 163 cm,
Schuberta ok. 155 cm, Wagnera ok. 165 cm, Schonberga ok. 163 cm i Strawińskiego ok. 160
cm - innych WIELKICH geniuszy.]
Kiedy zmarł jego brat Kasper, Beethoven stoczył długą sądową batalię ze swoją
bratową, Johanną, o opiekę nad ich synem, a swoim bratankiem, Karlem. Chciał dobrze dla
chłopca, bo z pewnością niczego dobrego nie powiedziałby o Johannie, która jego zdaniem
nie nadawała się do roli matki.* [*Kiedy był uprzejmy, nazywał ją Królową Nocy. Nie
powtórzę, jak jeszcze potrafił ją nazwać.] Lata sądowej bitwy odcisnęły na nim swoje piętno;
jedyne co był w stanie skomponować w owym czasie, to dwa koncerty wiolonczelowe, trzy
sonaty fortepianowe (w tym sonata Hammerklavier) i cykl pieśni An die ferne Geliebte (Do
dalekiej ukochanej). Nic wartego wzmianki.
Największą tragedią Beethovena była oczywiście jego postępująca głuchota. Zaczął ją
zauważać około trzydziestki, a przed pięćdziesiątką całkowicie utracił słuch. Z upływem lat
zrywał coraz więcej strun w swoim fortepianie, tłukąc w klawisze, żeby usłyszeć dźwięki. W
końcu kompletnie usunął się w cień i umarł w 1827 roku. Anselm Huttenbrenner, czuwający
przy jego łożu opowiadał, że w ostatnich chwilach życia Beethoven przebudził się ze
śpiączki, by wznieść gniewną pięść ku niebiosom. Nastąpiło dramatyczne uderzenie gromu,
zalśniła błyskawica i wielki kompozytor skonał.* [*Nie powinniśmy bez zastrzeżeń wierzyć
relacji Huttenbrennera. W końcu to właśnie on zgubił dwie ostatnie części Symfonii
niedokończonej Schuberta.]
W czasie pogrzebu Beethovena dwudziestotysięczny tłum wyległ na ulice, by oddać
mu ostatni hołd. Wśród niosących trumnę byli Schubert i Hummel.* [*Luigi Lablache,
operowy bas, który śpiewał na pogrzebie, żegnał w ten sposób także Haydna i Chopina.
Górowałby nad Beethovenem. Miał dwa metry wzrostu.]
Historycy muzyki mają skłonność do romantycznego idealizowania postaci
Beethovena, ukazując geniusza borykającego się z tragedią głuchoty. Ja wolę myśleć o nim,
kiedy odkładał na bok komponowanie wspaniałej muzyki, by zwymyślać arystokratę albo
cisnąć talerzem w głowę kelnera.
WAGNER
Muzykę Wagnera albo się lubi, albo nie. Dla niektórych opera wagnerowska - jako
synteza muzyki i dramatu - jest najwyższą formą sztuki. Dla innych są to tylko trwające całą
wieczność wrzaski jakichś grubasów po niemiecku. Ja osobiście przychylam się do zdania
Rossiniego, który powiedział, że „Wagner ma dobre momenty, ale słabe kwadranse”.* [*To
mniej więcej podsumowuje problem.]
W 1813 roku w Lipsku Johannie i Carlowi Fridrichowi Wagnerom urodziło się
dziecko, które nazwano Wilhelm Richard, ale Wilhelma przyszły kompozytor szybko się
pozbył.* [*Z powodów bliżej znanych tylko jego rodzicom w latach chłopięcych wołano na
niego Kozak.] Sześć miesięcy po narodzinach dziecka pierwszy mąż Johanny zmarł, a ona
wydała się powtórnie za mąż, za aktora - Ludwiga Geyera.* [*Ludwig był - jak to nazywają -
długoletnim przyjacielem rodziny. Mały Richard był do niego dziwnie podobny.] Przez jakiś
czas, jeszcze w dzieciństwie, Richard używał nazwiska Geyer, ale potem zmienił je z
powrotem na Wagner.
Jako chłopiec Wagner bywał czasem kłopotliwy. Co kilka nocy budził się wrzeszcząc,
ile sił w płucach, aby wszyscy wiedzieli, że nadal tu jest.* [*Śpiewacy w jego operach robią
to samo.] Szkołą nie przejmował się zbytnio i bez przerwy wagarował. Pewnego dnia
zawiadomiono rodziców, iż nie pokazywał się na lekcjach przez sześć miesięcy, i uprzejmie
poproszono, żeby powiedzieli mu, jeśli go zobaczą, by nie spodziewał się promocji.
W tych czasach Wagner zamierzał zostać sławnym poetą albo dramatopisarzem.
Pierwsza sztuka - zatytułowana Leubald - którą napisał mając czternaście lat czy coś koło
tego, sprawiła mu pewne kłopoty. Ponieważ w czwartym akcie uśmierconych zostało
czterdziestu dwóch bohaterów, aby jakoś zakończyć fabułę, zmuszony był większość z nich
ponownie wprowadzić na scenę w charakterze duchów. Wagner nie pokazał swego
pierwszego dzieła nikomu, poza siostrą Cecylią.
W wieku piętnastu lat Wagner po raz pierwszy usłyszał Dziewiątą Symfonię
Beethovena. Zrobiła na nim ogromne wrażenie. Od tej chwili postanowił zostać wielkim
kompozytorem, równie wielkim jak Beethoven.* [*Wagner był przekonany, że Beethoven był
największym muzycznym geniuszem, jaki kiedykolwiek się narodził, właśnie z powodu
grubej czaszki. No cóż, on to uważał za logiczne.]
Wśród pierwszych kompozycji Wagnera znalazła się uwertura koncertowa. Aby
instrumenty mu się nie myliły, napisał partyturę różnymi kolorami atramentu: smyczki - na
czerwono, dęte drewniane - na zielono, blachę i perkusję - na czarno. Pierwsze wykonanie
było katastrofą, ponieważ cała publiczność chichotała z powodu kotła.* [*Inwencja Wagnera
została poważnie ograniczona, kiedy skończył mu się zielony atrament.]
Wagner wstąpił na Uniwersytet Lipski, gdzie przodował w piciu i grach hazardowych,
nieco ubocznie traktując wyzywanie wszystkich dookoła na pojedynki na szpady. Pewnego
razu przegrał całą rentę swojej matki, ale na szczęście odzyskał ją z powrotem, stawiając
wszystko na jedną kartę. Nie został na uniwersytecie długo: porzucił go, kiedy okazało się, że
oczekują od niego także chodzenia na zajęcia.* [*W których nigdy nie brał udziału.]
Pomimo katastrofy jego uwertury i choć nie grał dobrze na żadnym instrumencie (był
lichym pianistą i kiepsko śpiewał), powierzono mu kierowanie małym teatrem operowym w
Magdeburgu, gdzie poznał swą przyszłą żonę, śpiewaczkę Minnę Planer.
Pierwsze wykonanie opery Wagnera miało miejsce w Magdeburgu w roku 1836. Das
Liebesverbot, oparta na Miarce za miarkę Szekspira, nie odniosła spektakularnego sukcesu:
odbyły się zaledwie dwa przedstawienia. Pierwszego wieczoru śpiewający główną rolę męską
tenor zapomniał większość swojej partii i schował się za wielkim boa z piór, mając nadzieję,
że to pomoże.* [*To się nigdy nie sprawdza.] Drugiego wieczoru przedstawienie zrobiło
całkowitą klapę. Zazdrosny mąż pierwszej sopranistki wtargnął za kulisy i walnął drugiego
tenora pięścią w nos, myśląc, że ów ma romans z jego żoną. Kiedy śpiewaczka próbowała go
powstrzymać, oberwała także, po czym padła zemdlona. Gorzej już być nie mogło, do tego
wszystkiego uciekł z domu pies Wagnera, pudel.* [*Wagner trzymał psy przez całe życie.
Przez jego dom przewinęły się dwa czarne pudle - Speck i Dreck, kilka nowofunlandów, dwa
spaniele: Peps i Fips; kilka terierów i szpic zwany Putzi.]
W obliczu niepowodzenia opery i dla uniknięcia spłacenia rosnących długów, Wagner
i Minna uciekli się do taktyki, którą jeszcze wielokrotnie mieli się posłużyć: w pośpiechu
opuścili miasto. Pragnąc utrzymać jak największą odległość pomiędzy sobą a rozgniewanymi
wierzycielami, pożeglowali do Francji i zamieszkali w Paryżu, gdzie Wagner zarabiał harując
dla pewnego wydawcy muzycznego. Niektórzy muzykolodzy uważają, że podróż statkiem do
Francji mogła zainspirować go do skomponowania opery Derfliegende Hollander (Holender
Tułacz).* [*Albo po prostu dostał tylko morskiej choroby.] Holender i wcześniejsza opera,
Rienzi, zostały przyjęte przychylnie, toteż Wagnerowi zaproponowano pracę drugiego
Kapellmeistra Opery Drezdeńskiej. Musiał tylko obiecać, że nie będzie się wtrącał do tego,
jak wykonują Mozarta i inne standardy.
Wagner energicznie zabrał się do pracy nad dwiema innymi operami, Tannhauserem i
Lohengrinem. Pierwsze wykonanie Tannhausera, które miało miejsce w 1845 roku, poszło
dobrze, ale pozostawiło publiczność raczej oszołomioną.* [*Podobnie jest dzisiaj.] Była to
jednak dopiero rozgrzewka. Prawdziwe zmieszanie miało nastąpić niebawem. Wagner na
krótko dał się porwać ruchowi rewolucyjnemu. Pisał gniewne rozprawy demaskujące
kapitalizm.* [*Może myślał, że byłby to sposób na wymazanie własnych długów.]
Kiedy jednak rewolucja została stłumiona, uciekł do Weimaru, gdzie zaopiekował się
nim pianista i kompozytor Franz Liszt.* [*Nie wspominając już o jego córce Cosimie. Ale o
tym później.] Okres fascynacji socjalizmem nie trwał u Wagnera zbyt długo i po kilku latach
pisał już o „wulgarnym samolubstwie mas”. Niezależnie od komponowania, Wagner pisał
eseje i diatryby na cały szereg tematów, o większości których nie miał zielonego pojęcia. Był
więc ten kawałek o czaszce Beethovena, a także trochę niewybaczalnych oszczerstw pod
adresem Żydów.* [*Adolf Hitler uważał, że Wagner jest cudowny. Daje wam to chyba jakieś
pojęcie?]
W późniejszych latach zaczął wychwalać zalety wegetarianizmu. Gdybyśmy wszyscy
przestali jeść mięso i spożywali tylko jarzyny i owoce - twierdził - świat stałby się lepszym
miejscem.* [*Uważał, że wszyscy powinniśmy przenieść się do stref podzwrotnikowych,
gdzie łatwiej jest stosować wegetarianizm.] „Brzegi jezior w północnej Kanadzie - pisał
Wagner - roją się od wegetariańskich panter i tygrysów”.* [*Jeśli pod koniec XIX wieku żyły
w Kanadzie jakieś wegetariańskie pantery i tygrysy, to już wyginęły.]
Jednak eseje Wagnera to nic w porównaniu z jego wkładem w rozwój opery. Doznał
olśnienia, że wszelka wielka sztuka musi czerpać inspirację z mitologii przedchrześcijańskiej,
zabrał się do tworzenia epickiej sagi, łączącej muzykę i dramat w jedno dzieło sztuki, które
nazwał Gesamtkunstwerk. Teorie Wagnera znalazły zastosowanie w jego cyklu operowym
Der Ring des Nibelungen (Pierścień Nibelunga), składającym się z czterech oper.*
[*Odnotujmy tylko, że są to Das Rheingold (Złoto Renu), Die Walkure (Walkiria), Siegfried
(Zygfryd) i Gotterdammerung (Zmierzch bogów).] Zrobił sobie przerwę w środku, żeby
skomponować Tristana i Izoldę, ale nie warto o tym wspominać. Wszystkie cztery opery
cyklu opowiadają historię magicznego pierścienia, o który wszyscy walczą. Jest on strzeżony
przez Córy Renu, a kradnie go karzeł Alberich. Właściwie to prawie wszyscy próbują ukraść
pierścień: Fafner, olbrzym wyglądający jak smok, Wotan, władca bogów, Mime, inny karzeł,
i Zygfryd, zuchwały bohater.
Rodowód Zygfryda, podobnie jak samego Wagnera, jest dość zawiły, ponieważ jego
matka i ojciec, Zyglinda i Zygmund byli parą bliźniąt. Cała sprawa staje się jeszcze bardziej
skomplikowana, gdy do akcji włącza się Brunhilda i cała reszta. Ale ja raczej nie będę w to
wnikał. Opery należące do cyklu trwają łącznie dwadzieścia dwie godziny.* [*Całkowita
produkcja Wagnera to sześćdziesiąt jeden godzin muzyki komponowanej w pięćdziesiąt trzy
lata, czyli nieco ponad godzina rocznie. Nie tak źle, jeśli się na nią spojrzy od tej strony.] Jako
część swojej teorii Gesamtkunstwerk, Wagner rozwinął styl kompozytorski zwany
„niekończącą się melodią”. Stworzył leitmotiv (motyw przewodni), czyli krótką melodię
symbolizującą każdą ważną postać i wiele scenicznych rekwizytów pojawiających się w
dramacie. Jest więc motyw Zygfryda, pierścienia, miecza i tak dalej - łącznie
dziewięćdziesiąt. Leitmotw pomaga publiczności wyobrazić sobie, co dzieje się na scenie. To
dość istotne, jeśli się kupiło tańsze miejsce z tyłu i nie można się zorientować o co chodzi.
Claude Debussy uważał, że leitmotywy są głupie, mówiąc: „System leitmotywów przywodzi
na myśl świat nieszkodliwych szaleńców, którzy śpiewając wymieniają między sobą bilety
wizytowe”.
Skoro mowa o nieszkodliwych szaleńcach, to Wagner dostał większość pieniędzy na
budowę swej ogromnej opery w Bayreuth od Szalonego Króla, Ludwika Bawarskiego.
Ludwik nazywany był szalonym dla wielu powodów, z których tylko jednym było danie
Wagnerowi tylu pieniędzy.
Stosunek Wagnera do małżeństwa był, powiedzmy to sobie bez ogródek, daleki od
ideału. Zawsze musiała się znaleźć jakaś kobieta, którą - przynajmniej przez jakiś czas -
uważał za bardziej interesującą od swojej żony, Minny. Przez te wszystkie lata spędził
wieczór czy dwa z Matyldą Wesendonk (której mąż, Otto, i tak finansował wystawianie jego
oper), Julią Schwabe, Judith Gaultier.* [*Kiedy miał sześćdziesiąt trzy lata, a ona
dwadzieścia cztery, próbował zrobić na niej wrażenie wspinając się na drzewo. Musiało
zadziałać.] I oczywiście Cosimą Liszt.* [*Aha, jeszcze z jej siostrą, Blandine. Idę o zakład, że
nawet się nie zarumienił.] O większości tych kobiet (i o innych) opowiada w swojej
autobiografii, Mein Leben (Moje życie), którą podyktował Cosimie.
Ona sama też stanowiła ciekawy przypadek: Cosima była również nieślubnym
dzieckiem, środkowym z trójki, jaką urodziła Lisztowi Marie d’Agoult, która później zaczęła
pisać powieści pod pseudonimem Daniel Stern. Kiedy przyszła na świat Cosima, Marie była
jeszcze żoną hrabiego Charlesa d’Agoult, ale to tylko szczegół. Zresztą hrabia w większości
przypadków nie był pewien ojcostwa. Rozwiązał ten problem, nazywając wszystkie dzieci
„dziećmi mojej żony”. Cosima, którą nazywano Bocianem, wyszła za Hansa von Buelowa,
znakomitego pianistę i dyrygenta. Był on wielkim orędownikiem muzyki Wagnera i pozostał
nim nawet wtedy, kiedy dowiedział się, że kompozytor i jego żona są, no cóż... bardzo
dobrymi przyjaciółmi.* [*Córka urodziła się w 1865 roku i otrzymała imię Izolda. Czyż nie
oryginalnie?]
Wagner i Cosima mieli jeszcze dwoje dzieci, Ewę i Zygfryda. Przy ostatnim nawet się
pobrali. Von Buelow natomiast po drugim dziecku miał już dość. Zainteresował się muzyką
Brahmsa, który był kawalerem.* [*Brahms miał prawdopodobnie romans z wdową po
Robercie Schumannie, Klarą. Nie wnikajmy w to jednak.]
Wagner odniósł zdecydowany sukces i w latach poprzedzających swą śmierć - zmarł
w 1883 roku - w pełni ulegał swojemu zamiłowaniu do luksusu. Lwia część Parsifala, jego
ostatniej opery, powstała po wielogodzinnym wylegiwaniu się w gorącej, perfumowanej
kąpieli. Jego zamówienia na wytworne ubrania z satyny, jedwabiu i futra poddawały próbie
talent jego szwaczki. Szczególnie lubił „blady i delikatny odcień różu”. „Wrażliwość moich
zmysłów jest niezwykle wyostrzona, intensywna i żarłoczna” - napisał.* [*Gdyby Freud
spotkał Wagnera, byłby to dla niego wielki dzień. Ale działo się to jeszcze zanim Freud
naprawdę wystartował.] „Musi ona znaleźć ujście w ten czy inny sposób, skoro moim
postanowieniem jest śród pełnej udręki pracy, powołać do życia nieistniejący świat”.*
[*Oddajmy jednak ostatnie słowo Fryderykowi Nietzchemu. „Czy Wagner w ogóle jest istotą
ludzką? Czy nie jest on raczej chorobą?” Dobre pytanie. Pewien francuski recenzent nazwał
opery Wagnera „muzyką obłąkanego eunucha”.]
W porządku. Bo mimo wszystko, co znaczy kilka par różowej bielizny w porównaniu
z dwudziestoma dwoma godzinami Pierścienia? Czy naprawdę chcecie, żebym na to
odpowiedział?
BRAHMS
Wszyscy znają Brahmsa; tę Kołysankę napisał właśnie on. Ale bądźmy sprawiedliwi,
było tego więcej. Napisał także Requiem. Jeśli chcecie zrobić wrażenie na przyjaciołach, to
możecie napomknąć o jego Kołysance jako o Wiegenlied, opus 49 nr 4.* [*Jak mogliście się
spodziewać, Brahms skomponował swoje opus 49 niedługo po tym, jak skończył opus 48 i na
krótko przed rozpoczęciem opusu 50. Był bardzo zdyscyplinowany.] Jeśli macie przyjaciół,
na których takie rzeczy robią wrażenie, to powinno im się spodobać.
Johannes Brahms urodził się w roku 1833 w Hamburgu, gdzie w tym czasie mieszkali
jego rodzice. Jego ojciec, Jakob, był kontrabasistą, aczkolwiek mało wybitnym. Jego matka,
Christine, była szwaczką. Kiedy wyszła za Jakoba, miała czterdzieści jeden lat - o
siedemnaście więcej niż mąż. Nie stanowili dobranej pary. Młody Johannes pobierał pierwsze
lekcje muzyki u swojego ojca. Chociaż i matka także mogła się przyczynić do talentu, z jakim
wplatał skomplikowane linie melodyczne w tkaninę muzyki.* [*Była kulawa, co mogłoby
wyjaśniać jego zamiłowanie do synkopowanych rytmów.]
Kiedy Brahms dorastał, pieniędzy bezustannie brakowało. Już jako młody chłopiec
uzupełniał dochody rodziny, grając na fortepianie w jednym z owych obskurnych barów czy
tawern w portowej dzielnicy. Nie przepadał za tym zajęciem, ale przynosiło ono dochód.*
[*Później grywał tam, gdzie przychodziła lepsza klientela.]
Choć większość z nas wyobraża go sobie takim, jaki był w starszym wieku -
zaniedbanego, z bujną białą brodą, długimi siwymi włosami i w workowatym ubraniu -
prawdą jest, że był kiedyś szczupłym, niebieskookim blondynem, uchodzącym za całkiem
przystojnego. Oto świadectwo tego, do czego może dojść, jeśli się pali za dużo tanich cygar.
Brahms nigdy się nie ożenił, chociaż raz brakowało niewiele. Wszystkie te lata grania
na pianinie w portowych burdelach odcisnęły głębokie piętno na jego młodym umyśle;
obawiam się, że to właśnie był powód jego lekceważącego stosunku do kobiet. Wiele źródeł
utrzymuje, że większość jego kłopotów wzięła się stąd, iż przeszedł mutację dopiero w wieku
dwudziestu czterech lat. Kobietą, z którą niemal się ożenił, była śpiewaczka o imieniu
Agathe. Zaręczyli się nieoficjalnie, ale Brahms zrejterował w ostatniej chwili, mówiąc jej w
panice: „Kocham cię, ale okowy to nie dla mnie”.
Mimo że Brahms urodził się w Hamburgu i przez jakiś czas pracował w Lipsku, to
większość życia spędził w Wiedniu. Ostatnie dwadzieścia sześć lat życia spędził w tym
samym mieszkaniu. Albo je lubił, albo był zbyt leniwy, żeby się przeprowadzać. Jadał
zazwyczaj w swojej ulubionej piwiarni: Czerwonym Jeżu.
To w Wiedniu młody Brahms poznał Roberta Schumanna i jego żonę, Klarę. W tych
czasach Schumanna zaczynały prześladować jakieś dziwne dźwięki. W jednym ze swoich
nielicznych lepszych dni napisał entuzjastyczny esej do swego dawnego czasopisma
muzycznego, traktujący o tym, jak cudowna jest muzyka Brahmsa. Brahms tymczasem
zakochał się w jego żonie.
Wielu współczesnych mu kompozytorów nie doceniało go, ponieważ pozostał przy
staromodnych klasycznych formach. Nie poszukiwał też nowych technik kompozytorskich,
jak to robił Wagner. Brahms jednak uważał, że to, co było dobre dla Beethovena, jest dobre i
dla niego. Zwolennicy Wagnera sądzili jednak, że powinien był poszerzać horyzonty. Jego
symfonie potrzebowały ich zdaniem, paru potężnych wagnerowskich tub. W moich książkach
Brahms występuje jako jeden z największych kompozytorów, jacy kiedykolwiek żyli,
ponieważ nie pisał oper. Każdy, kto unika oper, nie może być całkiem do niczego.
To dyrygent Hans von Bilow zaliczył Brahmsa do „Trzech B”, wraz z Bachem i
Beethovenem.* [*Von Bilow uznawał Pierwszą Symfonię Brahmsa za „Dziesiątą
Beethovena”. Był świetny w układaniu zgrabnych powiedzonek.]
Dzisiaj wydaje się to dość rozsądne, ale w czasach Brahmsa uwaga ta wywołała spore
poruszenie. Nie ma zgody co do tego, kto powinien zostać uznany za czwarte „B”, jeśli w
ogóle jest ktoś taki.* [*Czy zwróciliście kiedykolwiek uwagę na to, jak wielu sławnych
kompozytorów ma nazwiska zaczynające się na B? Binchois, Byrd, Buxtehude, Bach, Benda,
Boccherini, Beethoven, Bałakiriew, Borodin, Beriioz, Bruckner, Bizet, Bartok, Britten, Berg,
Bernstein, Berio, Boulez i oczywiście Samuel Barber. Uważam, że to ogromnie inspirujące.]
NA SKRZYDŁACH PIEŚNI
SCHUBERT
Z jakiegoś powodu wiele osób ma kłopot z odróżnieniem Schuberta i Schumanna. W
rzeczywistości jest to dość proste: Schubert to ten mały, pękaty z kręconymi ciemnymi
włosami i małymi okularami w drucianych oprawkach. Schumann był wyższy i ożenił się z
Klarą.
Ale odróżnienie ich muzyki, to już całkiem inna historia, która pochłania całe lata
studiów. Obaj kompozytorzy żyli w pierwszej połowie XIX wieku i pisali Lieder, co jest
liczbą mnogą od słowa Lied, oznaczającego po niemiecku „pieśń”. Pisano je na śpiew z
akompaniamentem fortepianu. Większość z nich to pieśni miłosne o różach, młynach,
strumieniach i innych ślicznych rzeczach. Ale trafiają się i takie o złośliwych duchach leśnych
i złamanych sercach, a także o innych aspektach życia, których raczej bym nie zgłębiał.
Franz Peter Schubert urodził się w 1797 roku w Wiedniu w małej dzielnicy, zwanej
Himmelpfortgrund, jako dwunaste z czternaściorga dzieci.* [*Jego najstarszy brat, Ignaz,
przyszedł na świat zaledwie dwa miesiące po ślubie rodziców. Ten temat rzadko poruszano w
rozmowach przy stole.] Jego ojciec był nauczycielem i prowadził prywatną szkołę. Będąc
małym chłopcem, Schubert śpiewał w Królewskim Seminarium. Wolno mu tam było nosić
fajny mundur z trójgraniastym kapeluszem.* [*Gdyby Schubert był naprawdę dobry, mógł
pomyśleć o napisaniu baletu o swoim trójgraniastym kapeluszu. Ale temat ten musiał
poczekać aż do roku 1919, kiedy zajął się nim Manuel de Falla.]
Mały Franz był cudownym dzieckiem i w wieku lat jedenastu rozpoczął lekcje teorii i
kompozycji u Antonia Salieriego.* [*Pamiętacie może: to ten, co nie otruł Mozarta.] Kiedy
był starszy, uczył przez jakiś czas w szkole swojego ojca, ale po czterech latach nie mógł już
dłużej znieść sali pełnej wrzeszczących bachorów. Porzucił nauczanie i zaczął prowadzić
życie kompozytora, związanego się z cyganerią artystyczną. Był w tym naprawdę dobry.
Każdego ranka, jeśli tylko nie miał zbyt dużego kaca, komponował pieśni, muzykę
kameralną, symfonie i opery do kiepskich librett. Popołudniami wałęsał się po wiedeńskich
kawiarniach, jedząc Sachertorte i gawędząc z przyjaciółmi. Większość stanowili muzycy i
poeci oraz cała ta podejrzana zbieranina. Wieczorami spędzano czas na piciu i dalszych
rozmowach o doniosłości sztuk w ogólnym porządku rzeczy. Następnego zaś ranka wstawał z
chęcią robienia tego wszystkiego od początku. Było to proste życie, które go zupełnie
zadowalało. Oczywiście, zawsze brakowało mu gotówki. Przyjaciele nazywali go
Schwammerl czyli Grzybkiem.
Jak wszyscy artyści w ciągu wieków, Schubert czuł, że to, co robi jest ogromnie, ale to
ogromnie ważne. „Państwo powinno mnie utrzymywać” powiedział kiedyś. „Przyszedłem na
świat wyłącznie po to, żeby komponować”.* [*Wielu innych uważało podobnie. Zdaje się, że
ten problem jest nieśmiertelny.] Raz nawet próbował, bez przekonania, podjąć stałą pracę,
grając na fortepianie w teatrze operowym, czy coś w tym rodzaju. Stałej posady nigdy jednak
nie utrzymał dłużej. Z jednego powodu - punktualność nie była jego mocną stroną.
Schubert nigdy się nie ożenił. Był prawdopodobnie zbyt zajęty. Owszem, zakochiwał
się, ale był bardzo nieśmiały. Jego pierwszą miłością była Therese Grob. Wyszła za piekarza.
Przez jakiś czas Schubert uczył gry na fortepianie dwie córki węgierskiego szlachcica.
Uważał, że starsza jest ładna, a poza tym lubił flirtować ze służącą owego szlachcica, która
nazywała się Pepi Pockelhofer.* [*Gdzieś po drodze złapał syfilis, ale nie jestem pewien, od
kogo. Wypadły mu wszystkie włosy, ale w końcu odrosły.]
Schubert nie był popularny w swoich czasach, chociaż jego przyjaciele zbierali się od
czasu do czasu na wieczornych koncertach w całości poświęconych jego muzyce. Koncerty te
nazywano Schubertiadami.* [*Albo Schubertiaden, jeśli wolicie po niemiecku.] Dał w życiu
tylko jeden publiczny koncert, o którym gazety ledwie wspomniały, będąc pod wrażeniem
niedawnego wiedeńskiego występu wirtuoza skrzypiec Nicolo Paganiniego. Paganini był
bardziej interesujący, ponieważ zaprzedał duszę diabłu.
Schubert nie miał raczej szczęścia do wydawców. Kiedy wysłał kopię swojej pieśni
Erikonig (Król elfów) do jednego z nich, ten zwrócił ją jedynemu Franzowi Schubertowi
jakiego znał, trzeciorzędnemu kompozytorowi z Drezna. Ów drugi Schubert przysłał w
odpowiedzi nieuprzejmy list z żądaniem, żeby mu nie zawracano głowy takim „nędznym
towarem”. Niewiele kompozycji Schuberta zostało opublikowanych za jego życia, a te, które
spotkało to szczęście, nie sprzedawały się dobrze.* [*Za to już pierwszego dnia sprzedano
1800 egzemplarzy podręcznika gry na fortepianie Johanna Nepomuka Hummla. Ludzie
wiedzieli, czego chcą.]
Biorąc pod uwagę, jak krótko żył Schubert - zmarł w roku 1828, mając trzydzieści
jeden lat - stwierdzić należy, że wyprodukował zadziwiająco dużo muzyki: dziewięć
symfonii* [*Dogonił Beethovena, ale go nie wyprzedził.], dziewiętnaście kwartetów
smyczkowych, dziesięć oper, całą masę sonat fortepianowych, najrozmaitsze utwory
kameralne i ponad sześćset pieśni. Był prawdopodobnie jedynym, który szybkością pisania
dorównał Mozartowi.* [*Schumann powiedział, że melodie Schuberta są pełne
skoncentrowanego, lirycznego szaleństwa. Może wam się to na coś przyda.]
Dla jakichś powodów uwertura, którą napisał do swej opery Die Zauberharfe, jest
obecnie znana jako uwertura Do Rozamundy, całkiem innego utworu. Nie próbujcie tego
zrozumieć, to nie ma sensu. Jak na ironię, jego najsłynniejszym dziełem jest symfonia, której
nigdy nie dokończył.* [*Osiągnięcie sławy w ten sposób jest trudniejsze, niż wam się zdaje.
W przeciwnym razie wielu kompozytorów byłoby bardziej sławnych, niż są.] Nikt nie wie na
pewno, dlaczego nie skomponował zakończenia, choć jest na ten temat mnóstwo teorii.
Niektórzy myślą, że Schubert dokończyłby dzieła, gdyby miał czas. Z drugiej strony, może
nie miał więcej pomysłów?
W czasie swojej ostatniej choroby przykuty do łóżka Schubert stał się pożeraczem
książek i wielbicielem powieści Jamesa Fenimorea Coopera. Jego ulubioną był Ostatni
Mohikanin.
Schumann odkrył rękopis Dziewiątej Symfonii Schuberta w domu jego brata, w stercie
nut na fortepianie. Nigdy nie był zbyt schludny.
ROBERT SCHUMANN
Nie był nawet w przybliżeniu postacią tak interesującą jak Schubert, choć i jego życie
obfitowało w różne ciekawe momenty. Kiedy nie szperał w papierach Schuberta, poszukując
zaginionych symfonii, zajmował się komponowaniem swojej własnej muzyki.
Urodził się w roku 1810 w Zwickau. Jego ojciec był księgarzem i na całe życie
zaszczepił mu miłość do literatury. Po niegodnym uwagi dzieciństwie, już jako młodzieniec,
udał się do Lipska, by studiować prawo. Taki był cel, choć większość czasu spędzał chodząc
na koncerty, ćwicząc na fortepianie i paląc cygara. Lubił też piwo.
W wieku dwudziestu lat zaczął studiować grę na fortepianie u Friedricha Wiecka,
którego jedenastoletnia córka, Klara, była już świetną, koncertującą pianistką i najmilszą
dziewczynką, jaką można sobie wyobrazić. Schumann przeprowadził się do domu Wiecków,
by być bliżej swego nauczyciela.* [*Czy wy nie chcielibyście mieszkać w tym samym domu,
co wasz nauczyciel fortepianu? Ja bym nie chciał.]
Początki Schumanna były obiecujące i Wieck uznał, że ma on wielki talent. Jednak
jego karierę, jako koncertującego pianisty, spotkał przykry koniec po tym, jak chcąc
wzmocnić palce prawej ręki, wynalazł rodzaj uprzęży, urządzenie, które trwale okaleczyło
dwa z jego palców. Z tego powodu zepsuł mu się także charakter pisma.* [*Naukowcy nie są
zgodni co do tego, które z jego palców dotknięte były paraliżem. Niech się spierają. Dostarcza
to pożywki uczonym muzycznym czasopismom.] Ale przecież chciał dobrze.* [*Jednym z
lekarstw przepisanych Schumannowi przez najlepszych lekarzy było moczenie chorej ręki we
wnętrznościach świeżo ubitego zwierzęcia. Nie sprecyzowali jakiego.] Schumann był także
krótkowidzem i miał lęk wysokości, co wykluczało go z listy poborowych. Zawsze, kiedy
tylko było to możliwe, mieszkał na parterze.
W Klarze zakochał się nie od razu. Przede wszystkim była jeszcze za mała. Durzył się
raczej w innej uczennicy Wiecka, niejakiej Ernestynie von Fricken. Była pulchna i
sympatyczna - chociaż, jak powiadają, żaden intelektualny cud. Wydaje się, że jego
entuzjazm dla niej osłabł, kiedy odkrył, że nie jest baronówną, a jedynie nieślubną córką
niezamężnej szwagierki barona. Pech.
Poszczególne części jego cyklu fortepianowego Karnawał oparte są na temacie
wywodzącym się z nazwy miasta, gdzie mieszkała rodzina Ernestyny.* [*Opinie o Karnawale
były podzielone: Liszt zaliczał go do największych kiedykolwiek napisanych dzieł. Z drugiej
strony, Chopin uważał, że to słaba muzyka.] Schumann zawsze lubił wyprowadzać zręczne
tematy muzyczne ze słów.* [*Średniowieczna nazwa tego pomysłu brzmi: soggetto cavato,
gdybyście chcieli wiedzieć.]
Jego pierwszy opublikowany utwór. Wariacje ABEGG zostały napisane dla córki
pewnej rodziny z Mannheim która nosiła nazwisko Abegg, oczywiście. Kompozycja została
opublikowana w 1830 roku przez Friedricha Kistnera, „wydawcę, który - jak zanotował
Schumann w swoim dzienniku - jest oszustem, co oświadczam dla potomności i dla dobra
wszystkich innych kompozytorów”. Zdaje się, że łączyła ich typowa relacja kompozytor-
wydawca.
W tym czasie Schumann i Klara doszli do wniosku, że są w sobie szalenie zakochani i
stworzeni dla siebie. Zaczęli jak opętani pisać listy, w tę i z powrotem. Ojciec Klary
sprzeciwiał się zawzięcie. Nazywał Schumanna nicponiem i pijakiem i starał się nie dopuścić
do małżeństwa.* [*Istnieje cała teoria na temat tego, że Schumann miał syfilis, któremu
przypisywano również odpowiedzialność za jego okaleczoną rękę i inne rzeczy.] Powinien
był wiedzieć, jakie są dzieci: im więcej im się czegoś zakazuje, tym większą mają na to
ochotę. W listopadzie 1835 roku Schumann po raz pierwszy pocałował Klarę. Zapisał to w
swoim dzienniku, żeby nie zapomnieć. Ona miała lat szesnaście, on dwadzieścia pięć.
Wieck nadal był przeciwny ich związkowi, ale zakochani mało o to dbali. W końcu
wnieśli sprawę do sądu i w roku 1849 sędzia zezwolił im na ślub. Byli bardzo szczęśliwi i
mieli ośmioro dzieci.
Choć Schumann odnosił sukcesy jako kompozytor i krytyk, nie był utalentowany jako
dyrygent. Zazwyczaj po prostu w oszołomieniu machał ramionami.* [*W czym przypominał
większość dyrygentów, których oglądaliście. Wydaje się jednak, że jego sposób machania był
gorszy.] Przy pewnej pamiętnej okazji nie przestał taktować, kiedy utwór już się skończył.
Uważa się to za niewłaściwe.
Jako kompozytor najlepiej znany jest ze swoich utworów fortepianowych, takich jak
Karnawał, Papillons (Motyle) i Koncert fortepianowy a-moll. Napisał ponad dwieście
pięćdziesiąt pieśni. W późniejszych latach skomponował cztery symfonie i nieudaną operę.
Przez wiele lat Schumann działał jako krytyk muzyczny. Założył własną muzyczną
gazetę, której był wydawcą. Jest to sposób trafny jak żaden inny, by zapewnić sobie
możliwość publikacji własnych tekstów. Pisał pod dwoma pseudonimami: Florestan i
Euzebiusz. Jako Florestan był wylewny i przesadnie entuzjastyczny; jako Euzebiusz - bardziej
wyważony w opiniach. Jego najsłynniejsza uwaga jako krytyka dotyczyła pierwszego
wrażenia, jakie wywarła na nim muzyka Fryderyka Chopina. Powiedział: Panowie, czapki z
głów, oto geniusz! Brzmiało to świetnie i opinię tego rodzaju w dzisiejszych czasach Chopin
umieściłby na okładce swojego pierwszego albumu.
Wydaje się, że literacki pomysł pisania pod dwoma pseudonimami naraz zakłócił
Schumannowi właściwą ocenę stanu rzeczy. Miał pewne trudności z odróżnieniem fantazji od
rzeczywistości: dwie części Karnawału dedykowane są Florestanowi i Euzebiuszowi.
Pod koniec życia kłopoty Schumanna z postrzeganiem rzeczywistości przybrały na
sile. Słyszał dziwne głosy i różne hałasy, mówił, że duchy Schuberta i Mendelssohna
przychodzą do niego, by dyktować mu tematy muzyczne. Czasem twierdził, że jest ścigany
przez tygrysy i hieny.
Po samobójczej próbie, kiedy to rzucił się do Renu, dobrowolnie dał się zamknąć w
zakładzie dla obłąkanych, gdzie przeżył ostatnie lata życia. Umarł w 1856 roku. Często
dokuczliwie rozbrzmiewał mu w uszach ciągły dźwięk a.* [*Bedrich Smetana napisał, że w
ostatnich latach swojej głuchoty słyszał często pierwszy przewrót akordu As-dur,
rozbrzmiewający w bardzo wysokim rejestrze. Zdarzało się to co wieczór pomiędzy szóstą a
siódmą regularnie jak w zegarku.]
Mimo wszystko musicie przyznać, że napisał trochę świetnej muzyki. I co z tego, że
był czasem zwariowany? Musimy tolerować odrobinę szaleństwa, jest ono siłą napędową
twórczego ducha.
NADCHODZĄ ROSJANIE
POTĘŻNA GROMADKA
Ruś weszła do zachodniej historii muzyki w X wieku, kiedy Włodzimierz, książę
kijowski, zadecydował, że wszyscy mają zostać chrześcijanami.* [*Wysłuchał relacji o
ceremoniach w Bizancjum i był pod wrażeniem kadzideł i dzwonów.] Przedtem Rusinów
interesowały wyłącznie własne pieśni ludowe. Kościół, kiedy już powstał, muzyką ludową się
nie zajmował. Władze kościelne uważały, że to pusta rozrywka. Wreszcie, w 1636 roku,
sprawy nabrzmiały do tego stopnia, że głowa kościoła, patriarcha Józef, zakazał wszelkiego
muzykowania po domach. W Moskwie spalono w wielkim ognisku pięćdziesiąt fur
instrumentów. Resztki wrzucono do rzeki. Chłopi myśleli, że to zabawa: stali dookoła i
kibicowali. Te rzeczy są dość kosztowne, jak wiecie.* [*Nie przypuszczam, żeby rozumieli
co jest grane z tymi instrumentami]
Jakiś czas potem. Piotr Wielki oświadczył, że muzyka mimo wszystko nie jest taka
zła. I stworzył orkiestrę wojskową, by na nowo puścić sprawy w ruch. Jego córka, cesarzowa
Elżbieta, lubiła operę, chociaż jej służący musieli chodzić od domu do domu, żeby nakłonić
szlachtę do wizyty w teatrze. W czasach Katarzyny Wielkiej nakłanianie przestało być
potrzebne. Katarzyna szczególnie lubiła francuską operę komiczną.* [*Wszystko inne ją
nudziło.]
Pierwszym godnym wzmianki rosyjskim kompozytorem jest Michał Glinka: wszyscy
przed nim - to modele próbne. Glinka postanowił stworzyć naprawdę rosyjski styl muzyczny.
Zdawał sobie sprawę, że tym, co Rosjanie robią chyba najlepiej, jest śpiewanie pieśni
ludowych. Na nich więc oparł większość swoich utworów. Tym razem nikt niczego nie
podpalił ani nie wrzucił do rzeki.
Najbardziej znanymi utworami Glinki są jego dwie opery: Życie za cara oraz Rusłan i
Ludmiła. Żadna z nich nie została zanadto dobrze oceniona podczas pierwszego wykonania.
Życie za cara spotkało się z przyjęciem, które w najlepszym razie określić można jako letnie.
Być może problem polegał po części na tym, że Glinka najpierw napisał uwerturę, a później
dopiero operę. W ten sposób daleko się nie zajedzie.* [*Konstanty Bachturin był pijany,
pisząc zarys fabuły, co prawdopodobnie nie pomogło sprawie. Wyobrażacie sobie?]
Z Rusłanem było jeszcze gorzej. Na pierwszym przedstawieniu gwizdali nawet
niektórzy śpiewacy i członkowie orkiestry.* [*W najlepszych kręgach tak się nie postępuje.]
Glinka był słabowitym dzieckiem i leniwym dorosłym. Jako płaczliwy romantyk
zakochiwał się mniej więcej co kilka tygodni. Jest jednak uważany za ojca muzyki rosyjskiej,
cóż więc mogę powiedzieć?
Kompozytorem, który naprawdę dał niezależność muzyce rosyjskiej, był Milij
Bałakiriew, urodzony w 1837 roku w Niżnym Nowogrodzie. Był krępy, miał wielką,
kwadratową głowę, gruby kark i zezowate, małe oczka. Większą część życia przepracował na
rządowej posadzie.
Bałakiriew zebrał wokół siebie grupę młodych kompozytorów, którzy
uważali, że muzyka rosyjska jest czymś najwspanialszym od czasu wynalezienia krojonego
chleba. Byli to Cesar Cui, Aleksander Borodin, Mikołaj Rimski-Korsakow i Modest
Musorgski. Zbierali się całą piątką w domu Bałakiriewa i do rana rozprawiali o muzyce.
Znani są jako Potężna Gromadka. We Francji mówi się o nich Les Cinq (Grupa pięciu).*
[*Nie mylić z Les Six (Grupa sześciu).] Po rosyjsku nazywają się Moguczaja Kuczka, czyli
właśnie Potężna Gromadka.
Potężna Gromadka gorąco popierała muzykę rosyjską i głośno o tym mówiła. Jeśli byś
się z nimi nie zgodził, nie mógłbyś być ich przyjacielem. Wygadywali złośliwości o
Czajkowskim i Antonie Rubinsteinie, których brzmienie uznawali za zbyt mało rosyjskie, by
się mogło podobać.* [*Bałakiriew nazwał kiedyś Rubinsteina idiotą. Równie grzecznie
wyrażał się prawie zawsze.]
Cui był synem napoleońskiego oficera. Jego ojciec został w Rosji, kiedy jego
towarzysze sobie poszli. Miał trzech synów, których nazwał Cezar, Aleksander i Napoleon.
Kariera wojskowa wydawała się dla nich nieunikniona. Cui dorastał w biedzie i przez całe
życie pozostał oszczędny, by nie powiedzieć skąpy. Jego wyobrażenie o wystawnym podjęciu
kogoś sprowadzało się do poczęstowania go herbatą z konfiturą.
Chociaż był kompozytorem, większą rolę odegrał jako dziennikarz broniący
narodowej muzyki rosyjskiej, którą pisali jego przyjaciele. (Opera Cui Ratcliff miała w roku
1869 siedem przyzwoitych wykonań, ale ósme było tak fatalne, że następnego dnia autor sam
skrytykował je w gazecie.) W końcu Cui został wyniesiony do godności generała armii
rosyjskiej. Dożył sędziwego wieku osiemdziesięciu trzech lat i aż do końca nauczał strategii
wojskowej i sztuki fortyfikacji. Jeśli pytacie mnie, jak wymawia się jego nazwisko, nie mogę
wam pomóc. Radźcie sobie sami.
Musorgski pochodził z bogatej szlacheckiej rodziny, której korzenie sięgały
trzydziestu dwóch pokoleń i pierwszej ruskiej dynastii. Swoje nazwisko zawsze wymawiał z
akcentem na pierwszej sylabie. Nikt inny go nie słuchał i dziś wszyscy mówią zwyczajnie
Musorgski, co dla nas brzmi poprawnie. Jakiś czas służył w wojsku jako porucznik, a potem
objął ciepłą posadkę w ministerstwie transportu.
Był zawsze bardzo przywiązany do matki, przeżył więc ciężko jej śmierć. Zaczął
spędzać wiele czasu z jej najlepszą przyjaciółką, kobietą posuniętą w latach. Nie jestem
całkiem pewien, czy ich stosunki były tak do końca zdrowe. Z pewnością dostarczały ludziom
tematu do rozmów. Przezywano go Modinka. Cui zawsze tak na niego mówił.
Najbardziej znanym utworem Musorgskiego są Obrazki z wystawy. Skomponował je
na fortepian, nie zdając sobie sprawy, że znacznie częściej słuchane będą w wykonaniu
wielkiej orkiestry symfonicznej. Napisał też Borysa Godunowa i jeszcze jedną operę, a
umierając pozostawił dwie inne niedokończone. Umarł dość nieoczekiwanie w wieku
czterdziestu jeden lat, wypiwszy o wiele za dużo.*
[*Przykro mi to mówić, ale był to jego
stały zwyczaj.]
Rimski-Korsakow - służył w marynarce wojennej i pewnego razu, jako mały chłopiec,
spadł - dla nabrania wprawy - z masztu okrętowego.* [*Opowiadał, że maszt miał wysokość
siedmiu pięter, ale mógł trochę przesadzić.] Był dość młody, kiedy Bałakiriew wprowadził go
do swojej grupy i na zawsze pozostał jego protegowanym. Podczas kiedy inni zajęci byli
gadaniem, Rimski-Korsakow naprawdę zabrał się do komponowania. Jeśli nie dorastaliście na
innej planecie, musieliście słyszeć jego suitę Szecherezada, a może także i Kaprys hiszpański.
Jego opera Mozart i Salieri w znacznej mierze ponosi odpowiedzialność za utrwalenie
legendy, która głosi, że Mozart został zamordowany przez swojego zazdrosnego rywala.
Napisał około jedenastu innych oper, ale ich tytuły wyleciały mi z pamięci. Jedna z nich ma
niewygodny tytuł Bajka o carze Sałtanie, jego synu sławnym i potężnym Gwidonie
Sałtanowiczu i pięknej księżniczce łabędzi. Mógł zgłosić ten tytuł do konkursu na Najdłuższy
Tytuł Operowy, ale nie jestem pewien, czy to zrobił.* [*Jeśliby tak jednak zrobił, to trudno
sobie wyobrazić, by mógł nie wygrać.] Jedyne, co wszyscy znają z tego utworu, to fragment
trzeciego aktu, nazywany Lotem trzmiela.
Borodin - urodził się jako nieślubne dziecko, nie miał jednak zwyczaju o tym
wspominać. Jego ojciec, książę Luka Gedeonoszwili, zawsze powtarzał, że ma zamiar
poślubić jego matkę, ale jakoś zapomniał. Borodin dorastał uważając się za dziewczynkę i
zawsze mówił do swojej mamy „ciociu”, ale poza tym miał normalne dzieciństwo. Kilka razy
próbował wysadzić dom w powietrze, ponieważ jego matka popełniła błąd, kupując mu
„Małego chemika”.* [*To nigdy nie jest mądry prezent dla dziecka.]
Został w końcu
doktorem medycyny i pełnoetatowym profesorem chemii.* [*Jego Badania fluorku benzolu
były wielkim przebojem roku 1863.] Muzykę traktował jako hobby.
Pociesza mnie, i być może wy także usłyszycie to z radością, że Borodin jako młody
człowiek był bardzo niezgrabny w stosunku do kobiet. Jednego razu pokazał dziewczynie, z
którą się umówił, szafkę na bieliznę, ponieważ nie mógł myśleć o niczym innym.* [*Jej
reakcja nie została odnotowana. Pewnie powiedziała mu, że jest ładna.] Później poprawił się i
miał jednocześnie żonę i kochankę. Pisał do żony długie listy, w których opowiadał jej, jak
bardzo kocha swoją kochankę. Pewnie nie miała wielkiej ochoty tego słuchać.
Najlepiej znanym utworem Borodina jest opera Kniaź Igor, którą po jego śmierci
dokończył Rimski-Korsakow. Tańce Połowieckie z II aktu są często grane do dziś. Napisał
także cykl wariacji na Pałeczki do jedzenia.* [*Pałeczki do jedzenia opublikowano po raz
pierwszy w Glasgow, jeśli chcecie wiedzieć.]
Z upływem lat członkowie Potężnej Gromadki stopniowo oddalali się od siebie;
pomału czar prysł. Rimski-Korsakow, Borodin i Bałakiriew zmarli na atak serca. To trzech z
pięciu, czyli sześćdziesiąt procent. Powiedziałbym, że to raczej wysoki odsetek. Zanadto
przejmowali się przyszłością muzyki rosyjskiej.* [*Przynajmniej wy się nie przejmujcie.]
Biednego starego Bałakiriewa spotkał najsmutniejszy koniec. Stał się bardzo
zabobonny i prawie codziennie naradzał się z wróżbitami. Zrezygnował z czerwonego mięsa,
a jadał tylko śnięte ryby. Nie pytajcie mnie, dlaczego.
CZAJKOWSKI
Czajkowski był jednym z tych mazgajowatych, uczuciowych facetów. Nade wszystko
lubił porządnie sobie popłakać. Jeśli nie mógł płakać, pochlipywał. Sprawiało to, że czuł się
lepiej. Piotr Iljicz zawsze był wrażliwym chłopcem. Najdrobniejsza wymówka uczyniona
przez nianię powodowała, że nadąsany zmykał do kąta.* [*Miała na imię Fanny.] Nazywała
go porcelanowym dzieckiem.* [*Pewnie czasem nazywała go mniej życzliwie. Nie zostało to
jednak zanotowane.] Dorósłszy, Czajkowski uczynił z fochów całą sztukę: został mistrzem w
obrażaniu się. Jego muzyka też jest dość płaczliwa.
Lekcje gry na fortepianie rozpoczął w wieku siedmiu lat, uległszy fascynacji
pozytywką, grającą fragmenty Don Giovanniego Mozarta. Był to początek jego trwającej całe
życie miłości do muzyki tego kompozytora.* [*Mozart grany na pozytywce brzmi lepiej niż
jakikolwiek inny kompozytor.]
Czajkowski studiował prawo i był jakiś czas zatrudniony jako prawnik na rządowej
posadzie. Doskonalił na niej umiejętność wyglądania na zajętego, podczas gdy robił niewiele.
Poważne studia muzyczne podjął dopiero po dwudziestym pierwszym roku życia. Zaczął
późno, ale powetował to sobie. Wyznał kiedyś, że nim rozpoczął studia u Antona Rubinsteina
w Konserwatorium Petersburskim nie wiedział nawet, ile symfonii skomponował Beethoven.
Pierwszym utworem, który zamówiono u Czajkowskiego, była mała uwertura na
temat hymnu duńskiego. Napisał ją dla rosyjskiego księcia i jego duńskiej narzeczonej. Dostał
za to parę wysadzanych drogimi kamieniami spinek do mankietów, które natychmiast
sprzedał koledze ze studiów.* [*Było to jedno z jego najbłyskotliwszych posunięć
finansowych. Zazwyczaj po prostu trwonił pieniądze.]
Choć zdobył sławę jako kompozytor, nigdy nie został dobrym dyrygentem, nawet
swojej własnej muzyki. Zawsze był bardzo nerwowy i przejmował go chorobliwy strach, że w
środku utworu odpadnie mu głowa. Podpierał ją więc lewą ręką i dyrygował tylko prawą.
W latach 1872-1876 był krytykiem muzycznym Gazety Moskiewskiej, ale nie
powinniśmy czynić mu z tego zarzutu. Wypowiadał zdecydowane sądy o innych
kompozytorach: uważał, że Wagner jest nudny, Bach - taki sobie, a Heandel - trzeciorzędny.
Miał także nieco zastrzeżeń w stosunku do Beethovena. Lubił Brahmsa jako człowieka, ale
nienawidził jego muzyki.* [*„Czy Brahms jest głęboki?” - pytał. W porównaniu z czym?]
Życie uczuciowe Czajkowskiego było, by rzec bez ogródek, pogmatwane. Jako młody
człowiek żywił przekonanie, że jest zakochany w śpiewaczce operowej, sopranie Desiree
Artot, ale mylił się. Posunął się nawet do tego, że poślubił młodą niewiastę, Antoninę
Miliukową.* [*„Powinienem podjąć poważny wysiłek, by kogoś legalnie poślubić” - napisał
do brata, Modesta.] Nie brzmi to zbyt romantycznie.* [*Nie powinien był zawracać sobie
głowy.] Małżeństwo od początku do końca okazało się katastrofą i trwało dziewięć tygodni
(To ledwie dość czasu, by rozpakować prezenty ślubne.).
W ataku depresji próbował popełnić samobójstwo. Zanurzył się w Newie, mając
nadzieję, że złapie zapalenie płuc. Tylko się przeziębił, gdybyście chcieli wiedzieć. Antonina,
po tym jak ją opuścił, miała na pęczki kochanków i przynajmniej jedno dziecko. Spotkawszy
się po latach, ucięli sobie miłą pogawędkę. Zmarła w domu dla obłąkanych.
Mimo wszystko ów rok 1877 okazał się pomyślny. Czajkowski otrzymał list od swojej
wielbicielki, Nadieżdy von Meck, czterdziestosześcioletniej wdowy z jedenaściorgiem dzieci
i taką ilością pieniędzy, że sama nie wiedziała, co z nimi robić. Pomyślała sobie, że byłoby
fajnie mieć swojego własnego kompozytora. Postanowiła zatem, że będzie regularnie wysyłać
Czajkowskiemu pensję, aby cały swój czas mógł poświęcić komponowaniu. Postawiła
jedyny, raczej ekscentryczny warunek: mieli się nigdy nie spotkać. Przez czternaście lat
pisywali do siebie, nigdy jednak nie widzieli się osobiście. (Tak naprawdę, to raz
przypadkiem wpadli na siebie. Oboje jednak uciekli, zbyt zakłopotani, by cokolwiek
powiedzieć. Tak więc to się nie liczy).* [*Poprosił ją nawet o rękę, ale mamusia powiedziała,
że nie jest dla niej dość dobry. Jako młody człowiek Claude Debussy uczył fortepianu córkę
pani von Meck.]
Czajkowski był płodnym kompozytorem. Dziś jest najlepiej znany ze swoich późnych
symfonii* [Myśleliście, że zapomnę o uwerturze Rok 1812? To ta z armatami.] i muzyki
baletowej (Jezioro łabędzie, Śpiąca królewna i Dziadek do orzechów). Pisał muzykę
kameralną i inne jeszcze utwory orkiestrowe, w tym słynny Koncert fortepianowy b-moll.
Który Anton Rubinstein nazwał niewykonalnym ujrzawszy partyturę po raz pierwszy.*
[*Zmienił zdanie, kiedy utwór zdobył popularność Anton Rubinstein nie był kimś, kto
przepuściłby dobrą okazję.] Za swoje najlepsze dzieło uważał VI Symfonię (Patetyczną).
Tylko dwie z jego ośmiu oper naprawdę weszły do repertuaru - Eugeniusz Oniegin i
Dama Pikowa. Kowal Wakuła nie był nigdy wielkim hitem, nawet po tym, jak Czajkowski
zmienił tytuł na Buty* [*Ani wtedy, gdy zrobił to ponownie, tym razem na Kaprysy Oksany.]
Porzucił pracę nad wcześniejszą operą Mandragora. Libretto było za głupie. Zmiana tytułu
nie wystarczyła. Jego pierwsza opera, Oprycznik, opowiada o tajnej policji z czasów Iwana
Groźnego. Nie jest dziś często wykonywana. Tajna policja była w Związku Radzieckim
tematem drażliwym i nawet teraz budzi podejrzenia.
Czajkowski* [*W krajach anglosaskich jego nazwisko pisze się Tchaikowsky,
Chaikovsky, albo nawet Chaikovski. Jest to nic więcej, jak dodawanie niepotrzebnej pracy
bibliotekarzom. Ja osobiście nie chcę mieć z tym nic wspólnego.] zmarł w 1893 roku jako
człowiek sławny, którego muzyka cieszy się powodzeniem. Ni mniej ni więcej, taki autorytet,
jak encyklopedia Grove’a w swojej ostatniej edycji informuje, że zażył truciznę, by uniknąć
skandalu, jakim mogło stać się ujawnienie romansu z bratankiem pewnego wpływowego
arystokraty. Grove twierdzi, że historyjka o tym, jakoby umarł na cholerę, napiwszy się
surowej wody to kompletne pomyje. Nie będę się spierał z ekspertami.
ŚMIESZNIE KRÓTKA HISTORIA OPERY
OPERA
Zawsze będą istnieli ludzie, którzy uważają, że opera reprezentuje najwyższe
osiągnięcie artystyczne w muzyce. Uważają tak, ponieważ myślą, że wszyscy inni też tak
myślą.* [*Psychologia nazywa to mentalnością tłumu.] Opera jest liczbą mnogą od
łacińskiego opus, co znaczy „praca” i to właśnie się odczuwa słuchając opery.* [*Niektórzy
myślą, że liczba mnoga od opus powinna brzmieć opusy. Dla pewnych ludzi nie ma żadnej
nadziei.] Tak naprawdę, to całą winę ponosi Monteverdi. Gdyby w 1607 roku nie napisał
dramatu muzycznego Orfeo, całe to operowe szaleństwo być może nigdy by się nie zaczęło.*
[*Są i tacy, którzy czynią odpowiedzialnym Vinzenza Galilei i jego szajkę Camerata, ale byli
oni jedynie wspólnikami. I to nieobecnymi na miejscu przestępstwa.]
Raz się pojawiwszy, opera stała się ostatnim krzykiem mody. Kościół w Rzymie robił
co mógł, by powstrzymać jej rozwój. Uważał, że zamiast pisać opery, kompozytorzy powinni
skupić całą energię na tworzeniu oratoriów. Podziałało, ale tylko na jakiś czas.* [*Oratorium
jest operą bez dekoracji, kostiumów i akcji. Jest więc dużo tańsze do wystawienia, ale nawet
w połowie nie tak zabawne.]
W XVII i XVIII wieku istniały dwa typy opery: opera seria i opera buffa, inaczej
mówiąc opera poważna i komiczna. Śpiewacy operowi zdobywali ogromną popularność i
wielkie wpływy zarówno w dziedzinie muzyki, jak i polityki, a najpopularniejszym głosem
tych czasów we Włoszech był castrato. Mali chłopcy z obiecującymi głosami byli poddawani
przemianie w castrati czy tego chcieli, czy nie.* [*Medyczna nazwa tej operacji brzmi:
usunięcie gruczołów płciowych. Chcieliście, to wiecie.] W XVIII wiecznych Włoszech los
ten przypadł w udziale około czterem tysiącom chłopców, z których większość do niczego nie
doszła. Chyba największym i najsłynniejszym z castrati był Carlo Broschi, znany jako
Farinelli. Zapędził w kozi róg większość swoich współczesnych, zarówno płci męskiej, jak i
żeńskiej.* [*Może dlatego, że poza ćwiczeniem nie miał nic lepszego do roboty.] Został
nadwornym śpiewakiem króla hiszpańskiego Filipa V. Co wieczór śpiewał mu do snu. Król
wolał to niż bajkę na dobranoc.
Niezwykle popularna opera buffa wyrosła z krótkich, komicznych sztuk z muzyką,
nazywanych intermezzi. Wykonywano je pomiędzy aktami dłuższych, poważnych oper. Jedną
z najpopularniejszych była La serva padrona (Służąca panią) Giovanniego Battisty
Pergolesiego. Żadna szanująca się historia opery (a ta książka z pewnością nią jest) nie byłaby
kompletna, gdyby pominęła ten utwór.
Tymczasem we Francji Jean Baptiste Lully, w takich dziełach jak Alceste i
Bellerophon, połączył dramat muzyczny i balet, tworząc francuski typ opery. Jego obiecująca
kariera została nagle przerwana w 1687 roku, kiedy zmarł, uderzywszy się w palec u nogi.
Lully miał zwyczaj wybijać takt, ciężką laską uderzając o podłogę. Wyobraźcie tylko sobie:
pewnego dnia, dyrygując Te Deum dla króla, walnął się w palec tak mocno, że wdała się
gangrena.* [*Właściwie było to zakażenie krwi.]
Anglia na dobrą sprawę nigdy nie stworzyła własnego typu opery, chociaż Henry
Purcell w Dydonie i Eneaszu sprawdził się całkiem dobrze. Anglików zadowalał import opery
włoskiej. Często robili to za nich naturalizowani cudzoziemcy, tacy jak Haendel.* [*By
dowiedzieć się czegoś więcej o operach Haendla, przeczytajcie, proszę, rozdział jemu
poświęcony, zawarty w tej książce. Nie chce mi się powtarzać tego samego dwa razy.]
Jedynym oryginalnie angielskim wkładem w rozwój opery jest maska, dramat
poetycki, któremu towarzyszy muzyka. Maska Thomasa Aine’a, Alfred, napisana w 1741
roku, zawiera pieśń, która znana jest obecnie jako Rule Britannia. Inny angielski wariant
opery, zwany operą balladową jest w rzeczywistości zbiorem popularnych melodii
ukradzionych z innych oper i opatrzonych nowymi słowami. Opera żebracza (The Beggar’s
Opera) Johna Gay’a jest tego najsłynniejszym przykładem. Prawa autorskie były w XVIII
wieku traktowane znacznie swobodniej, więc chociaż wielu mu groziło, Gay nigdy nie stracił
ani grosza w żadnym procesie.* [*Za to jedna z piosenek z Opery żebraczej, Mack the Knife,
Mackie Majcher), stała się standardem jazzowym. Od jej wykonawców Gay nie dostaje ani
grosza tantiem. Dobrze mu tak.]
Wielkie zmiany przyniosło pojawienie się kolejnego niemieckiego kompozytora,
Christopha Willibalda Glucka, który doszedł do wniosku, że utrwalona tradycja opery
włoskiej jest jawną kpiną z realizmu intrygi dramatycznej. Złościła go aria da capo ze swą
wbudowaną powtórką i pozbawionymi umiaru kadencjami, które wprowadzano po to, by
pozwolić zabłysnąć śpiewakom.* [*W petycji przedstawionej kierownictwu Opery Paryskiej
przez grupę śpiewaków włoskich żądano, by kadencja trwała „siedem minut i trzydzieści
sześć sekund, bez nabierania oddechu”.]
Jego pierwszym wielkim sukcesem była nowa wersja starogreckiego mitu, który po
raz pierwszy opracował Monteverdi. Prawykonanie Orfeusza i Eurydyki Glucka miało
miejsce w 1762 roku, potem - w roku 1767 - wystawiono Alcestę. Kolejny wielki tryumf miał
miejsce w roku 1774, w czasie paryskiego wykonania Ifigenii w Aulidzie. Położyło ono kres
długotrwałej kłótni dzielącej Paryż na tych, co woleli francuską opera comique i
zwolenników włoskiej opera buffa, co nazwano „wojną buffonistów z antybuffonistami”.
Wojna buffonistów z antybuffonistami była tylko jedną z wielu, które uczyniły
studiowanie historii opery zajęciem tak ciekawym. Haendel uważał, że Gluck wie o
kontrapunkcie nie więcej niż jego kucharz, a poeta Franz Grillparzer powiedział o Wolnym
Strzelcu (Der Freischutz) Carla Marii von Webera: „Ta opera może się podobać jedynie
głupcom albo idiotom, albo uczonym mędrkom, albo ulicznym rabusiom czy mordercom”.
Ale jedną z najsławniejszych była katastrofa premiery Cyrulika Sewilskiego (Il Barbiere di
Siviglia) Gioacchino Rossiniego.
Rossini skomponował swojego Cyrulika w 1816 roku, w nieco ponad dwa tygodnie.
Ponieważ czasu było mało, zapożyczył intrygę z historii, którą wcześniej wykorzystał w
swojej operze Giovanni Paisiello.* [*Rossini pożyczył też trochę muzyki.] Ten, co nie
powinno nikogo dziwić, był raczej wściekły. Wysłał więc grupę wiernych przyjaciół, by
zakłócili premierowy wieczór. Ci zatem gwizdali, syczeli i rzucali na scenę różne przedmioty.
Zabawy tego rodzaju wyprowadzają śpiewaków z równowagi. Jeden z nich potknął się o
swoją szatę, inny zerwał strunę w gitarze, jeszcze inny wypadł przez zapadnię. Wtedy ktoś
wypuścił na scenę kota. Opera skończyła się. W sumie okazała się jeszcze śmieszniejsza niż
było to intencją Rossiniego. Drugiego wieczora było spokojniej: ani śladu kota. Potem
Paisiello nie miał już szans.* [*Garściami także czerpał ze swoich własnych, wcześniejszych
utworów, i to było w porządku. Miał w czym wybierać: pomiędzy rokiem 1810 a 1824
skomponował trzydzieści dwie opery. W Polsce prawdziwym fanatykiem operowym jest ten,
kto wysłuchawszy całej uwertury do Cyrulika Sewilskiego, nie pomyśli ani razu o audycji
„Sześćdziesiąt minut na godzinę” - przyp. tłum.]
Rossini to jeden z najpopularniejszych włoskich kompozytorów operowych swoich
czasów. Był tak sławny, że przeszedł na emeryturę w wieku trzydziestu siedmiu lat i resztę
swego długiego życia (umarł w 1868 roku, mając lat siedemdziesiąt sześć) poświęcił
przyjemnościom bycia kucharzem-smakoszem i bon vivantem. Bardzo utył, ale się tym nie
przejmował.
Był płodnym i niezwykle szybko pracującym kompozytorem, który najlepiej tworzył
pod presją. Uwerturę do Sroki złodziejki napisał w roku 1817, dzień przed premierą.
Impresario zamknął go w pokoju na piętrze, a na straży postawił czterech osiłków, którzy stali
nad Rossinim, kiedy komponował. Jak tylko skończył stronę, jeden ze strażników wyrzucał ją
przez okno - wprost do rąk kopisty, czekającego na dole. Mieli przykazane wyrzucić
Rossiniego, gdyby nie skończył na czas. Jego ostatnią operą był Wilhelm Tell, napisany w
1829 roku.
Byli też i inni włoscy kompozytorzy operowi. Donizetti jest całkiem w porządku, jeśli
tylko lubicie sceny szaleństwa. Ale kolejnym naprawdę wielkim kompozytorem jest Giuseppe
Verdi.* [*Tak przynajmniej nazywał go jego ojciec. Na świadectwie chrztu zapisano: Joseph
Fortuninus Franciscus Verdi. Miał siostrę, którą ich ojciec, w przebłysku oryginalności,
nazwał Giuseppą.] Poważany historyk muzyki, Donald Jay Grout, dokonał podsumowania
wkładu Verdiego w historię muzyki, stwierdzając: „Verdi jest jedynym wybitnym
kompozytorem w historii, który był jednocześnie dobrze prosperującym rolnikiem”.* [*Nie
jestem pewien, co uprawiał, ale cokolwiek to było, był w tym dobry.]
Kiedy nie zajmował się uprawą ogrodu, Verdi znalazł czas na napisanie dwudziestu
sześciu oper, w tym takich przebojów, jak Traviata i Aida. Mógłby czegoś nauczyć się od
Rossiniego; poproszono go o skomponowanie Aidy na uroczystości związane z otwarciem
Kanału Sueskiego, które miało miejsce w 1869 roku. Nie całkiem dotrzymał terminu.*
[*Potrzebował kogoś, kto by mu zagroził, że wyrzuci go przez okno.] Jedno łączy go z
Rossinim: wieczór premiery Traviaty w 1853 roku okazał się katastrofą. Publiczność była
zaszokowana, widząc operę wykonywaną we współczesnych ubraniach. Do tego tenor się
przeziębił i prawie nie mógł śpiewać. Trudno się też było powstrzymać od śmiechu na widok
korpulentnej sopranistki grającej bohaterkę usychającą na gruźlicę.* [*Istnieje długa tradycja
obarczonych nadwagą śpiewaczek operowych: Marietta Alboni, popularna wykonawczyni
oper Rossiniego, przytyła tak bardzo, że nie była w stanie poruszać się po scenie.
Zdecydowała się na karierę koncertową. Śpiewała siedząc w wielkim fotelu.]
Ileż jeszcze zostało do powiedzenia o operze - o wiele więcej, niż mam na to miejsca.
Nie doszedłem nawet do Belliniego, Pucciniego czy żadnego innego, nie wspominając już o
Hektorze Berliozie, Richardzie Straussie czy którymś ze współczesnych kompozytorów
operowych, takich jak Alban Berg czy Igor Strawiński.
Moją ulubioną operą współczesną jest
Oswobodzenie Tezeusza, dzieło skomponowane przez francuskiego kompozytora Dariusa
Milhaud w 1928. Trwa ono około siedmiu minut. Z dziesięciominutową przerwą jestem w
stanie wytrzymać.* [*Wrocławskie przedsiębiorstwo gazownicze wystąpiło o sądowy zakaz
wystawiania opery Paula Hindemitha Neues vom Tage, w której bohaterka śpiewa o
wyższości ogrzewania elektrycznego nad gazowym. Przedsiębiorstwo uważało, że szkodzi to
jego interesom.]
BAŁAGAN
W KTÓRYM
TKWIMY
TERAZ
STRAWIŃSKI
Strawiński wystartował z wielkim hukiem, ale z upływem lat, stawał się coraz mniej
kontrowersyjny. Może po prostu przyzwyczailiśmy się do niego.
Urodził się w 1882 roku i dorastał w Sankt Petersburgu, gdzie jego ojciec był
śpiewakiem operowym. Jego najwcześniejszym wspomnieniem z dzieciństwa był, jak
opowiadał, osobliwy odgłos rytmicznego mlaskania, jakie dobywało się z ust starego
rosyjskiego wieśniaka.* [*Były to, należy przypuszczać, obluzowane sztuczne szczęki.]
Zaczął brać lekcje fortepianu, harmonii i kontrapunktu.* [*Harmonię uznał za nudną, ale
kontrapunkt polubił.]
Studiował prawo na Uniwersytecie w Petersburgu, bardziej po to, by przypodobać się
rodzicom, niż z jakiegokolwiek innego powodu. Tak naprawdę chciał zostać kompozytorem.
Pokazał kilka swoich wczesnych kompozycji Rimskiemu-Korsakowowi, który został jego
nauczycielem.* [*Starszy kompozytor taktownie doradził Strawińskiemu kontynuowanie
studiów] Kiedy Rimski-Korsakow zmarł w 1908 roku, Strawiński skomponował utwór
żałobny ku jego czci. Ktoś zapodział go gdzieś w czasie rewolucji.
Strawiński już w młodości odniósł wielki sukces, komponując muzykę dla Les Ballets
Russes (Balety Rosyjskie) Siergieja Diagilewa. Pierwszy był Ognisty Ptak, ale prawdziwa
niespodzianka nastąpiła przy drugim - Pietruszce, który publiczność przywitała gwizdaniem i
syczeniem.* [*Strawiński nie był w stanie tego zrozumieć; przecież próba kostiumowa
wypadła tak dobrze!]
Pierwsze wykonanie Święta Wiosny w 1913 roku stało się jednym z największych
skandali w historii muzyki. Od gwizdów i syków aż huczało. Zaraz potem wybuchły bójki i
wkrótce na widowni zrobił się jeszcze większy chaos niż na scenie. Strawiński miał szczęście,
że wyszedł z tego cało. Powiedział później, że poruszenie spowodowane było nie tyle jego
muzyką, co „gestami, zbyt śmiałymi i wyuzdanymi, które wykonywał Niżyński, w
przekonaniu, że wobec erotycznego tematu wszystko jest dozwolone. Nie ma potrzeby
przenosić całości zasług na tancerza. Strawiński był zbyt skromny.* [*Strawiński był
atakowany ze wszystkich stron. Kiedy Pablo Picasso namalował jego portret, pojawiły się
kłopoty z jego odprawieniem na granicy, ponieważ urzędnicy myśleli, że jest to rodzaj mapy
albo szyfrowanego diagramu.]
Potem jego muzyka stała się mniej prowokacyjna, jako że zmienił styl na
„neoklasyczny; później flirtował z serializmem.* [*Jean Baptiste Lully skomponował Koncert
dla Królewskiej Sypialni, ale to nie to samo.] Od przypadku do przypadku pisywał także
pojedyncze utwory, jak jazzowy koncert klarnetowy dla orkiestry Wody’ego Hermana czy
taniec dla cyrku Ringling Brothers. Pierwsze wykonanie zostało zapowiedziane następująco:
„Pięćdziesiąt słoni i pięćdziesiąt pięknych dziewcząt w Niezwykłym Choreograficznym
Wyczynie.* [*Flirtowanie z serializmem - to jak zabawa dynamitem.] Można spokojnie
powiedzieć, że Strawiński jest jedynym kompozytorem w historii muzyki, który napisał polkę
dla stada słoni.* [*Widok pięćdziesięciu słoni w różowych baletowych spódniczkach musiał
być niezły. Słoń jest jedynym zwierzęciem, które można nauczyć stania na głowie. Jest też
jedynym z czterema kolanami, a jednak nie umie skakać.] To nie żart: choreografię
przygotował George Balanchine. Strawiński nigdy nie widział baletu, ale później spotkał się z
Bessie, pierwszą z gruboskórych, i uścisnął jej nogę.
Przez całe lata krytycy byli dla Strawińskiego raczej nieuprzejmi. Pisząc o jego
utworze poświęconym pamięci Debussyego, krytyk Ernest Newmann stwierdził: „Nie miałem
pojęcia, że Strawiński aż tak nie znosi Debussy’ego. Gdyby moje wspomnienia o przyjacielu
były tak bolesne, jak wydają się wspomnienia Strawińskiego o Debussym, to próbowałbym o
nim zapomnieć. Inny krytyk określił jeden z utworów jako „tryumf muzycznej tępoty nad
literacką siłą tekstu [...] Jedynym dźwiękiem, jaki dodawał mi sił, był odgłos nakręcania
zegarka przez upartego sąsiada.
W końcu Strawiński przeprowadził się do Kalifornii i został obywatelem
amerykańskim. Pewnego razu policja bostońska chciała ukarać go studolarową grzywną za
jego aranżację Gwiaździstego sztandaru.* [*Oto co go spotkało, kiedy próbował być patriotą.]
Często pisał muzykę na jakimkolwiek skrawku papieru, który miał pod ręką:
serwetkach, kopertach czy restauracyjnym menu.* [*Zabranie go na obiad mogło być ciężką
próbą nerwów.] Do snu lubił się ubierać w zniszczony, stary zielony beret, a swoją muzykę
porównał kiedyś do własnego nosa: „Nikt nie będzie krytykował kogoś lub czegoś, co działa -
powiedział. - Nos nie jest zrobiony, nos po prostu jest. Tak jak moja sztuka”. No cóż, jest to
jakiś sposób spojrzenia na sprawę.
SCHONBERG
„Naprawdę nie powinniśmy zwalać wszystkiego na Schonberga. Jego zdaniem,
niczego nie był winien: „Jestem niewolnikiem wewnętrznej siły, silniejszej niż moje
wykształcenie” - powiedział pewnego razu. A kiedy indziej stwierdził: „Jestem tylko
przekaźnikiem pewnej idei. Idea jest niczym prąd elektryczny w powietrzu. Może pochodzić
z Jowisza - z kosmosu - to nie jest dowiedzione!”* [*Wdowa po Albanie Bergu, jednym z
uczniów Schonberga, twierdziła, że Berg regularnie rozmawia z nią zza grobu, przekazując jej
instrukcje dotyczące jego opery Lulu. Ludzie bywają różni.]
Arnold Schonberg nie zawsze był radioodbiornikiem w ludzkim ciele odbierającym
muzyczne transmisje z Jowisza. Według wszelkich dostępnych danych, jego dzieciństwo było
dość zwyczajne.
Jako dorosły był niski, łysiejący i miał duże, wyłupiaste oczy. Może za dużo
czytał.
Schónberg urodził się w Wiedniu w 1874 roku. Zaczął brać lekcje skrzypiec, mając
osiem lat. Kiedy opuścił szkołę, przez krótki czas pracował w banku, ale to nie skończyło się
dobrze. Zaczął komponować sam, bez przygotowania. Był właściwie samoukiem, jeśli
pominąć krótki okres, kiedy studiował kontrapunkt u Aleksandra von Zemlinskiego. Ożenił
się z siostrą Zemlinskiego, Matyldą, a więc lekcje, tak czy inaczej, na coś się przydały.
Jako młody człowiek, Schonberg lubił wałęsać się po wiedeńskich kawiarniach, pić
espresso i dyskutować o muzyce Wagnera z intelektualistami, których tam spotykał. Od czasu
do czasu podejmował się orkiestrowania muzyki dla miejscowej operetki. Nie przepadał
specjalnie za tą pracą, ale potrzebował pieniędzy.
Nazwisko Schonberg bywa pisane Schoenberg. On sam jednak nie przejmował się
językowymi problemami dotyczącymi swojego nazwiska. Był zbyt zajęty rozmyślaniem o
tym, jak zrewolucjonizować język muzyki. Zaczął w sposób dość prosty, pisząc w
wyszukanym, silnie schromatyzowanym stylu, wyrosłym z dzieł Mahlera. Posunął się jednak
dalej, rozciągając granice tonalności poza punkt krytyczny. Kiedy rozwiał się dym, struktury
tonalne, będące rezultatem całych wieków ewolucji, leżały w gruzach na podłodze, a
Schonberg stał pośród ruin. Nie był to przyjemny widok.
System kompozytorski rozwinięty przez Schonberga, a później kontynuowany przez
jego uczniów, Albana Berga i Antona von Weberna został nazwany serializmem albo
dodekafonią. Dwanaście dźwięków, na jakie składa się oktawa, jest tu poukładanych w serie,
nazywane też szeregami dźwiękowymi, z których rozwijany jest cały materiał melodyczny
utworu. Dalej wyjaśnienia stają się zbyt ezoteryczne.* [*Schonberg ubolewał przez całe
życie, że nikt go nie rozumie. Mnie to nie dziwi.]
Muzyka Schonberga od samego początku była przez publiczność koncertową
traktowana z dezaprobatą i witana drwinami. W czasie pierwszego wykonania jego zbioru
pieśni, w roku 1900, na widowni doszło do walki na pięści. W czasie premiery Symfonii
Kameralnej wielu słuchaczy opuściło wcześniej salę, robiąc po drodze straszny hałas. Walili
pięściami w krzesła, głośno gwizdali i szydzili.
Przed następnym koncertem Schonberg kazał wydrukować adresowaną do
publiczności uwagę, mówiącą, że wykupienie biletu upoważnia do siedzenia cicho i
słuchania, a nie do wyrażania opinii o muzyce. Nie poprawiło to sytuacji. Bójka na jednym z
koncertów znalazła swój epilog w sądzie, a lekarz zeznający w obronie oskarżonych
stwierdził, że wielu słuchaczy wykazywało wyraźne oznaki nerwicy, będące następstwem
słuchania muzyki.
26 grudnia 1934 to pamiętna data: w Suicie Gdur na smyczki Schonberg napisał
pierwsze od dwudziestu siedmiu lat oznaczenie tonacji, aby pokazać, że nie zapomniał, po co
one są.
Przez jakiś czas jego hobby było malarstwo, a za młodu eksperymentował z maszyną
do pisania nut. Poza tym niewiele było w stanie oderwać go od powziętej samozwańczo misji
- emancypacji dysonansu. Traktował tę misję bardzo poważnie: „Jest moim historycznym
obowiązkiem - powiedział - czynić to, co nakazuje mi moje przeznaczenie”. No cóż, człowiek
robi to, co musi.
ANGIELSCY WIEJSCY OGRODNICY
WILLAMS
Ralph Vaughan Williams siedział sobie pewnego ranka, nie robiąc nic szczególnego,
kiedy przyszło mu do głowy, że byłoby fajnie odrodzić muzykę angielską, której ostatnio nie
najlepiej się wiodło.
W roku 1903, a nawet wcześniej, już od śmierci Purcella w roku 1695, los
angielskiego kompozytora prezentował się raczej ponuro. Och, możecie wymienić parę
nazwisk - Wesley, Walmisley i cała reszta - ale spędzali oni większość czasu, wałęsając się w
pobliżu katedr. Możecie też próbować zrobić na mnie wrażenie Deliusem i Elgarem, ale
będzie to tylko bluff.
Vaughan Williams uznał, że najlepszą drogą postępowania będzie powrót do
angielskich pieśni ludowych. Oznaczało to wielogodzinne wędrówki godzinami po
wrzosowiskach i moczarach. On i Gustav Holst mieli zwyczaj robić to całymi dniami,
zbierając pieśni ludowe, ballady i wiejskie piosenki, które znajdowali leżące sobie w lesie i
porozrzucane po wiejskich łąkach.
W końcu Vaughan Williams zebrał około ośmiuset takich melodii. Ponieważ byłby to
wielki wstyd pozwolić im się zmarnować, często wykorzystywał je w swoich utworach, by
dodać im rustykalnego uroku. Czasem sam wymyślał melodyjki, które brzmiały jak piosenki
ludowe. Była to jego ulubiona rozrywka, której ciągle się oddawał, żeby nie wyjść z wprawy.
Jak to ujmuje jeden z biografów: „Przesiąkł sam tymi modelami melodycznymi i
specyficznymi rytmami”.
Vaughan Williams urodził się w 1872 roku w Gloucester, ale dorastał w Surrey. Jego
rodzina żyła w dostatku, co bardzo ułatwiło mu utrzymanie się z komponowania. W rodzinie
ze strony ojca było bardzo wielu prawników, ale jego ojciec był anglikańskim wikarym.
Matka była córką Josepha Wedgwooda. Ponieważ była także siostrzenicą Karola Darwina,
ewolucjonisty, i żoną pastora, można sobie wyobrazić jak wyglądały ich rozmowy przy stole.
Jeden z największych kłopotów z Vaughanem Williamsem polega na tym, że nie wiadomo,
jak go nazywać. Jego prapradziadek nosił zwyczajne nazwisko Williams. Vaughan, zdaje się,
dołączyło gdzieś po drodze. Wszyscy teraz nazywają kompozytora: Vaughan Williams, i nie
mam zamiaru sprzeciwiać się temu trendowi. No i jeszcze problem z jego imieniem, które
wygląda jak Ralph, ale prawdopodobnie powinno być wymawiane: Rejf.* [*Nie
zapominajcie, że jest to naród, który „Gloucester” wymawia jak „Gloster”.]
Jakkolwiek się nazywał, wcześnie rozwinął się u niego talent muzyczny. Swój
pierwszy utwór skomponował w wieku sześciu lat - była to czterotaktowa melodyjka na
fortepian, The Robin’s nest. Potem nic już nie było w stanie go powstrzymać. Komponował
muzykę chóralną, pieśni solowe, utwory religijne, suity pieśni ludowych. Dodajmy do tego
dziewięć symfonii.* [*Znowu ta magiczna cyfra] No cóż, to było wczesne dzieło i sześć oper.
Kiedy miał dziesięć lat, napisał operę lalkową, pod tytułem Kalosze szczęścia.
Wielu kompozytorów rozpoczyna karierę bardzo błyskotliwie, a starzejąc się - traci
animusz. Vaughan Williams przeciwnie: wiele swoich najlepszych utworów napisał w wieku,
w którym większość kompozytorów zajmuje się już tylko polerowaniem sztucznych szczęk.
Swoją ostatnią, dziewiątą symfonię skomponował mając osiemdziesiąt sześć lat, na krótko
przed śmiercią w 1958 roku.
Wędrówki z czasów młodości musiały być dobre dla zdrowia, nie wspominając już o
nadzwyczaj szczęśliwych kaloszach.
BRITTEN
Benjamin Britten nie napisał utworu o kaloszach, za to włączył część pod tytułem
Slung Mugs do swojej muzyki teatralnej, Noye’s Fludde. Urodził się w 1913 roku. Jako młody
człowiek wyruszył by pozbierać pieśni ludowe, które Vaughan Williams pozostawił niedbale
porozrzucane dookoła. Podnosił je, szorował szczotką i umieszczał w swoich utworach. Czuł
się wtedy lepiej. Napisał też trzynaście oper, w tym Petera Grimesa, która opowiada o
rybaku, i Alberta Herringa* [*Śledzia - przyp. tłum.], który nie ma w ogóle nic wspólnego z
rybą.* [*Ryby występują też w Billy Bud. Akcja toczy się na morzu i tak też czasem czuje się
publiczność po wysłuchaniu tego utworu.]
Britten często nazywany jest drugim Purcellem.* [*Brzmi to dość efektownie.]
Szczęśliwy Albert Herring, który nie ma zbiegiem okoliczności, nic wspólnego z rybą urodził
się 22 listopada, w dzień świętej Cecylii, patronki muzyki. Purcell zmarł w wigilię dnia
świętej Cecylii, a więc Britten urodził się zaraz następnego dnia, tylko dwieście osiemnaście
lat później. Niektórzy przypisują temu wielkie znaczenie. Bo ostatecznie, cóż to jest tych
marnych dwieście osiemnaście lat?
Britten zmarł w roku 1976, a przedtem został lordem Brittenem i Wielkim Nestorem
Muzyki Angielskiej. Stanowisko to jest aktualnie wolne. Tylko poważne kandydatury będą
rozpatrywane.
IVES
Charles Ives (1874-1954) jest w muzyce tym, czym w filozofii był Henry David
Thoreau: absolutnym indywidualistą, niezależnym i obdarzonym silną wolą. Nie przejmował
się tym, co inni myślą o jego muzyce. Komponował po prostu tak, jak chciał. Oczywiście,
bardzo pomocny był fakt, że nie próbował zarabiać na życie jako kompozytor. Większość
dorosłego życia spędził w Nowym Jorku, gdzie pracował jako agent ubezpieczeniowy. Ożenił
się z panną Harmony Twichell i wiódł szczęśliwe życie przedstawiciela klasy średniej.
Komponował tylko wieczorami i w weekendy. W soboty chodził czasem do miejscowej
piwiarni i grał ragtime’y na fortepianie.
Swoje niezależne usposobienie odziedziczył po ojcu, Georgu Ivesie. Ives senior był
najmłodszym kapelmistrzem armii Unii w czasie wojny secesyjnej. Pewnego razu, w czasie
burzy z piorunami, przesiedział prawie całą noc na dworze, słuchając dźwięku dzwonu z
pobliskiego kościoła. Resztę nocy spędził na poszukiwaniu tego dźwięku w swoim
fortepianie. Nie było go tam.
George był autorem wynalazku, który nazwał maszyną ćwierćtonową. Był to aparat
opatrzony dwudziestoma czterema skrzypcowymi strunami oraz zestawem ciężarków i
krążków. Komponował na owej maszynie ćwierćtonowe melodie i kazał je sobie śpiewać
małemu Charlesowi. Ives powiedział, że ojciec później „zaprzestał tej praktyki, chyba, że
miała to być kara”. Inna jego ulubiona zabawa polegała na tym, że kazał Charlesowi śpiewać
jakąś popularną piosenkę - powiedzmy Swanee River - w określonej tonacji, podczas gdy sam
akompaniował mu w innej. Powiadał, że chce w ten sposób rozwijać uszy chłopca.
Charles Ives kontynuował naukę na Yale University, gdzie jego nauczycielem muzyki
został Horatio Parker, znany kompozytor. Ives lubił Parkera, chociaż w porównaniu z ojcem
był jedynie konserwatywnym starym nudziarzem. Jego szkolne akta pokazują, że był
zaledwie przeciętnym studentem w przedmiotach innych niż muzyka.* [*Najgorsze stopnie
miał z francuskiego.] W Yale Ives spędzał czas bardzo przyjemnie: był najlepszym
miotaczem w drużynie baseballowej, która pokonała studentów pierwszego roku. Potem
organizował drużynę piłki nożnej. Komponował nie tylko własną „poważną” muzykę, ale
także marsze dla szkolnej orkiestry i muzykę do wodewilowych przedstawień studenckich
korporacji. Skomponował łącznie pięć symfonii i kilka dużych utworów orkiestrowych, dwie
sonaty fortepianowe, około dwustu pieśni i wiele innych utworów, wszystkie dość dziwaczne.
Jak na ironię, poślubił kobietę o imieniu Harmony.
Jako kompozytor tak dalece wyprzedził swoje czasy, że nawet dzisiaj wielu słuchaczy
nie rozumie, o co mu chodzi. Swoją filozofię podsumował dość zgrabnie, pisząc: „Mój Boże,
a cóż dźwięk ma wspólnego z muzyką?
DOKĄD
DALEJ?
CAGE
John Cage był enfant terrible muzyki awangardowej. To jedyne określenie, które jest
w stanie adekwatnie go opisać.
Co można powiedzieć o muzyce Cage’a? Zgodnie z jego własnym, filozoficznym
podejściem do komponowania, mógłbym równie dobrze nie powiedzieć niczego. „Nie mam
nic do powiedzenia - twierdził tajemniczo - ale mówię to, i to jest poezja”. Rozumiecie?
Cage urodził się w 1912 roku w Los Angeles. Zawsze był gadułą. Mając siedemnaście
lat wygrał konkurs krasomówczy, a rok później wygłosił pożegnalne przemówienie na
zakończenie szkoły średniej. Rzucił college po dwóch latach i przez następne trzy wędrował
po Europie. Powróciwszy do Kalifornii, utrzymywał się pracując w przedziwnych zawodach,
w tym ogrodnika i introligatora.* [*Wraz z trzema innymi introligatorami stworzył kwartet
perkusyjny.] Wygłaszał także odczyty o sztuce nowoczesnej i muzyce współczesnej dla
kalifornijskich gospodyń domowych. Studiował u wielu nauczycieli, w tym u Arnolda
Schonberga, który powiedział, że Cage nie ma poczucia harmonii.
Z powodu swoich poszukiwań na polu muzyki aleatorycznej, czyli opartej na
przypadku, został nazwany „apostołem indeterminizmu w muzyce”. Jako kompozytor był
bardziej zdeterminowany niż większość jego kompozycji. Dla określenia sposobu wykonania
utworu zaczął wykorzystywać rzuty monetą, kostką i chińskim I Ching* [*Nie jest to
całkowicie nowe. Mozart napisał cykl walców wymagających rzucania kostką. To samo
zrobili Haydn i C. P. E. Bach.] Jego kompozycja z 1951 roku, Imaginary Landscape Nr 4
(Pejzaż wyobraźni), przeznaczona jest na dwanaście odbiorników radiowych nastawionych na
różne stacje wybrane za pomocą rzutu monetą.
Około 1940 roku Cage wymyślił coś, co nazwał preparowanym fortepianem. Chodziło
o fortepian nafaszerowany różnego rodzaju przedmiotami, które umieszczał na strunach,
zmieniając w ten sposób dźwięk instrumentu. Uzyskanie najlepszego efektu zajęło mu jakiś
czas. Najpierw próbował z półmiskiem do ciasta, ale ciągle się przesuwał. Wtedy pomyślał o
gwoździach, te jednak stale wpadały pod struny. Wreszcie uznał, że najlepsze będą śruby i
wkręty, choć używał też innych przedmiotów, takich jak gumowe uszczelki do okien i
skrawki papieru.* [*Wcześniejszy utwór. Credo In Us, na czterech perkusistów i radio
zawiera cenną wskazówkę dla wykonawców, którym radzi unikać „dzienników radiowych w
czasie krajowych lub międzynarodowych katastrof”. Dzieci, nie próbujcie tego w domu!]
Jego pierwszym utworem na fortepian preparowany była suita taneczna Bacchanale.
Charakterystyczne dla muzyki Cage’a jest występowanie nietypowych instrumentów lub ich
nietypowych zestawień. Jego utwór Living Room Music wymaga czterech wykonawców partii
rytmicznych wykorzystujących „wszelkiego rodzaju sprzęty domowe lub elementy
architektoniczne”, takie jak książki, czasopisma, meble, ściany - cokolwiek.
Aby wykonać utwór Music for Carillon Nr 1, podziurkował, w sposób przypadkowy
taśmę perforowaną, która steruje urządzeniem wprawiającym w ruch dzwony. Branches
przeznaczone są na perkusyjne warzywa (nieperkusyjne się nie nadają), łącznie z
grzechotkami ze strąków i amplifikowanymi kolcami kaktusa. W Iniets czterech
wykonawców dmie w muszle, a tło dźwiękowe tworzą płonące sosnowe szyszki.* [*Jeśli nie
chcecie używać odgłosu prawdziwych płonących sosnowych szyszek, Cage proponuje,
żebyście odtworzyli go z taśmy, dostępnej w każdym lepszym archiwum nagrań.]
Cage był innowatorem w wielu różnych dziedzinach. Jako jeden z pierwszych urządził
mieszkanie na strychu nowojorskiego domu towarowego, co obecnie jest bardzo modne. Jego
apartament został opisany w numerze Junior Harper’s Bazaar z czerwca z 1946 roku.
Wiedział więcej na temat grzybów niż wy i ja razem wzięci, i w 1962 roku założył dla siebie i
innych miłośników grzybów Nowojorskie Towarzystwo Mikologiczne. Powiedział kiedyś, że
gdyby mógł zacząć wszystko od początku, zostałby raczej botanikiem.
29 sierpnia 1952 był historycznym dniem muzyki współczesnej: w Woodstock, stan
Nowy Jork, David Tudor, przyjaciel kompozytora, po raz pierwszy wykonał jego utwór 4’33.
W utworze tym, po raz pierwszy wykonanym na fortepianie - choć przeznaczony jest na
jakikolwiek instrument lub zespół, wykonawca po prostu siedzi w ciszy przez cztery minuty i
trzydzieści trzy sekundy. Ukazuje to wiarę Cage
’
a, że w dziedzinie formy włączenie ciszy
jako podstawowego elementu utworu jest „jedynym nowym pomysłem od czasów
Beethovena”. Cisza nie jest nigdy całkowita - powiada Cage. Stale otaczają nas dźwięki:
wiatr, ptaki, ruch drogowy, nasz własny oddech czy cokolwiek innego. „Muzyką, którą wolę,
bardziej nawet niż moją własną czy kogokolwiek innego - powiedział kiedyś - jest to, co
słyszymy po prostu siedząc cicho”.* [*Dla porównania: „59 1/2” na instrument smyczkowy,
„32’57.9864” i „34’46.776” dla pianisty, „26/499” na instrument smyczkowy i „27/10.554”
dla perkusisty. W 1962 roku napisał „4’33 Nr 2”, znane także jako „OW”. To bardzo proste.]
Zmarł w 1992 roku w Nowym Jorku. Może z powodu hałasu, jaki tam panuje.
Dlatego posiedźmy cicho jakieś cztery i pół minuty rozmyślając o wkładzie, jaki
wniósł Cage do rozwoju muzyki.
CODA
A zatem kończymy już nasze rozważania o historii muzyki. Można było powiedzieć o
wiele więcej, stale też wiele się dzieje, ale i nam jest potrzebna perspektywa czasowa.
Porozmawiajmy o tym za sto lat.