background image

 

 

 

background image

 

 

 

 

CAROLINE GREEN 

 

Tunel strachu 

 

 

 

 

background image

Annie McKay Green, 1927-1989 

 

 

 

 

 

 

 

background image

Rozdział 1 

 

Witajcie w Slumpton. 

Tak  wyglądałby  napis  na  tej  tablicy,  gdyby  się  częściowo  nie  zatarł.  Więc  w 

rzeczywistości przyjezdnych witało inne hasło: Witajcie w Slump} 

Zabawne, nie? Tak, zabawne, ale tylko dla tych, którzy nie muszą tu mieszkać. 

Minęłam  powitalną  tablicę.  Biegłam,  nie  zatrzymując  się,  póki  nie  zobaczyłam 

szarego pasa morskiej wody. Głos mamy jeszcze rozbrzmiewał w moich uszach, jakby przez 

cały czas skrzeczała nade mną papuga  cierpiąca  na zatwardzenie: „Opamiętaj się, Bel!  Bel, 

wracaj  natychmiast!  Może  przesadziłam,  ale  przecież  jestem  twoją  matką,  jestem  za  ciebie 

odpowiedzialna!”. 

1 Slump (ang.): zastój, dół. 

Nie,  to  ostatnie  zdanie  nie  padło.  Ona  nigdy  nie  przyzna  się,  że  przesadziła.  A 

wszystko zaczęło się od mojej uwagi na temat naszej przeprowadzki. Że to było zupełnie bez 

sensu. To z tej uwagi wynikła kłótnia, z igły zrobiły się widły, a z wideł dzika awantura. 

Było więc wszystko, cały zestaw haseł. „Nawet  nie wiesz, jak ciężko haruję!”, „Nie 

jesteś pępkiem świata!” i na koniec: „To nie moja wina, że twój ojciec nas zostawił!” 

I właśnie wtedy stało się to najgorsze. Oświadczyłam, że tak, że to właśnie jej wina. 

Że nie powinna była wyrzucać  go z domu.  Osłupiała, a ja otworzyłam frontowe drzwi i  po 

prostu  uciekłam.  Nie  miałam  pojęcia,  dokąd  iść.  Nie  wzięłam  nawet  kurtki.  I  w  końcu 

znalazłam się na szczycie wzgórza, a słone morskie powietrze wypełniło mi płuca. 

Ta historia zaczęła się w Londynie, od pewnego listu, który wpadł do naszej skrzynki, 

lekki jak piórko, a był bombą i miał zburzyć całe moje życie. W pierwszej chwili mogło się 

wydawać,  że  przyniósł  same  dobre  wiadomości.  Mama  przeczytała  go  z  rozpromienioną 

twarzą.  Powiedziała  mi,  że  odziedziczyła  dom  nad  morzem.  Że  wszystkie  nasze  problemy 

finansowe  zostaną  teraz  rozwiązane.  I  nawet  zachciało  nam  się  skakać  ze  szczęścia.  Ale 

potem dowiedziała się, że tego domu nie będzie jej wolno sprzedać nawet za sto lat. 

I okazało się, że ojciec nie pojedzie tam razem z nami. 

Powiedziałam jej jasno i wyraźnie, że chce mi zniszczyć życie, ale to nic nie pomogło. 

Kiedy pakowałyśmy rzeczy, nie przestawałam szlochać ani na chwilę. 

I ani się obejrzałam, kiedy już byłam tutaj, w tej dziurze, gdzie diabeł mówi dobranoc, 

i patrzyłam przez okno. Ciężarówka firmy transportowej zniknęła mi z oczu w oddali, razem 

z resztką nadziei. 

background image

Po tygodniu już skakałyśmy sobie do gardeł, i było coraz gorzej. 

Wspomnienia  niedawnej  przeszłości  kłębiły  mi  się  w  głowie  jak  chmara  wściekłych 

pszczół, kiedy schodziłam ze wzgórza na nadmorską promenadę. 

Zaglądałam tu często, choć było tak samo nudno jak wszędzie. Salon gier losowych, 

otwarty  całą  dobę,  służył  za  główną  atrakcję.  Chuda  dziewczyna  o  gniewnym  spojrzeniu 

kuliła się w kasie przy wejściu. Weszłabym tam, żeby się ogrzać, ale kiedyś już to zrobiłam. 

Zapamiętałam uporczywy zapach petów i męskich skarpetek. 

Zapięłam  sweter,  żałując,  że  kiedy  wybiegałam  z  domu,  nie  sięgnęłam  po  polarową 

bluzę.  Szłam  przed  siebie.  Minęłam  budkę  z  rybą  i  frytkami,  która  o  tej  porze  roku  stała 

zamknięta na głucho. Minęłam nieczynne stragany z prażoną kukurydzą, minęłam hotel, który 

mógłby nawet  wyglądać całkiem  nieźle, ale z bliska było  widać, że tynk się łuszczy, jakby 

mury chorowały na liszaje. 

- Poczekaj  do lata, zobaczysz, jak tu  będzie pięknie  -  powtarzała mi mama w kółko. 

Ale  morze  wydawało  się  takie  zimne  i  nieprzyjazne,  że  nie  mogłam  sobie  wyobrazić  ani 

żaglówek, ani kąpiących się plażowiczów. 

Miałam łzy w oczach i ocierałam je rękawem, rozglądając się, czy nikt tego nie widzi. 

Zbliżyłam  się  do  starej  drewnianej  wiaty  przystanku  autobusowego,  prawie  w  całości 

oblepionej  ptasim  guanem.  Usiadłam  ostrożnie  na  jedynym  czystym  skrawku  ławeczki  i 

patrzyłam na morze, wzdychając raz po raz. 

Wtedy usłyszałam kaszel. Odwróciłam się, zaskoczona. 

Ktoś  stał  w  kącie,  z  kapturem  naciągniętym  na  oczy.  Przez  chwilę  widziałam  go  z 

boku,  a  potem  powoli  odwrócił  się  w  moją  stronę.  Ciemnobrązowe  oczy  i  szczupła,  blada 

twarz. Był ode mnie starszy o jakieś dwa lata i o wiele wyższy. 

-  Złapałeś  wirusa?  -  spytałam.  Ale  spojrzał  na  mnie  tak,  jakbym  powiedziała  coś 

oburzającego. Odsunęłam się trochę, żeby zrobić mu przejście. Odszedł ze spuszczoną głową, 

z  rękami  wbitymi  głęboko  w  kieszenie.  Wywaliłam  za  nim  język  i  zaczęłam  rozcierać 

zmarznięte ramiona. Daję słowo, że wyglądał jak prawdziwy wariat. Może ta miejscowość tak 

wpływa na ludzi, że tracą rozum, pomyślałam. Może już niedługo zacznę mówić do siebie i 

napastować obcych ludzi w autobusie. 

Patrzyłam na morze i wyobrażałam sobie, jak żałosne wrażenie musiałabym zrobić na 

kimś,  kto  by  mi  się  przyglądał.  Taki  ktoś  pomyślałby  pewnie,  że  nie  mam  domu.  Albo  że 

straciłam w okropnym wypadku samochodowym oboje rodziców. I właściwie powinnam się 

uważać  za  bezdomną,  wziąwszy  pod  uwagę  przyjęcie,  jakie  czekało  mnie  po  powrocie  do 

domu. Pozwoliłam, by rozpacz otuliła mnie jak ciepły pled. Tylko że zaczęło mi burczeć w 

background image

brzuchu  i  przypomniałam  sobie,  że  nawet  nie  dokończyłam  śniadania,  zanim  zaczęła  się 

kłótnia.  Zrozumiałam,  że  muszę  wracać  do  domu  i  wziąć  na  siebie  to,  co  mnie  tam  czeka. 

Więc wstałam. 

Schyliłam się po mały niebieskawy kartonik. To był bilet wstępu, staromodny, taki do 

odrywania z rolki. Dla jednej osoby - odczytałam czarny nadruk na bilecie. Byłam pewna, że 

zgubił go ten dziwny chłopak. 

Nieraz  zatrzymuję  tę  chwilę  w  pamięci,  jakbym  wciskała  stopklatkę.  Mogłam 

zostawić bilet tam, gdzie leżał, i zapomnieć o nim. Ale postąpiłam inaczej. Sama nie wiedząc 

dlaczego, schowałam kartonik do kieszeni dżinsów. 

Potulnie wróciłam do domu. 

background image

Rozdział 2 

 

TDoftt   

Musiałam  długo  pukać  do  drzwi,  zanim  mama  mi  otworzyła.  Zmarszczyła  brwi  na 

widok swojej córki, która sprawiła jej zawód. Nic nie powiedziała. Ale pionowa zmarszczka 

na  jej  czole  mówiła  za  nią:  „Nie  wyobrażaj  sobie,  że  między  nami  wszystko  zostało  po 

staremu,  Annabelle,  nic  podobnego.  Usłyszysz  ty  jeszcze  ode  mnie,  ale  nie  teraz,  bo  mam 

gościa i nie zamierzam prać domowych brudów przy obcych ludziach”. Wiem, zawsze tego 

unikała po mistrzowsku. 

Ruszyłam za nią przez naszą ponurą sień w kolorze gilów z nosa i weszłam do ciepłej, 

dusznej kuchni. 

- Neli, gdzieś ty zniknęła? - spytał ktoś. 

Wszystko jasne. 

- Wróciła Bel, pani Longmeadow. Była na spacerze. 

- W taką pogodę? Mogła się przeziębić. 

Pani  Longmeadow,  nasza  sąsiadka  i  żywy  leksykon  medyczny  w  jednej  osobie, 

siedziała  przy  kuchennym  stole  nastroszona  jak  tłusty  stary  gołąb.  W  pulchnych  rączkach, 

ozdobionych  na  przegubach  brzęczącymi  metalowymi  kółkami,  które  uwielbiała,  trzymała 

jakiś wycinek prasowy. 

Mama  rzuciła  mi  zdesperowane  spojrzenie.  Mogłam  wybąkać  coś  pod  nosem  i 

wycofać się do swojego pokoju (dodajmy, że pięć razy mniejszego niż ten, który miałam w 

Londynie), ale wiedziałam, że jeśli zniosę jej towarzystwo jeszcze przez parę chwil, zarobię u 

mamy trochę tak potrzebnych mi punktów. Byłam przecież na minusie. 

Sięgnęłam po krzesło i usiadłam. 

Mama nie posunęła się tak daleko, żeby się do mnie uśmiechnąć, żadnych szaleństw w 

tym rodzaju, ale widziałam, że jest zadowolona. 

-  Właśnie  rozmawiałyśmy  z  twoją  mamą  o  lekach  na  obniżenie  cholesterolu  - 

powiedziała pani Longmeadow. - Czytałam o ubocznym działaniu tych leków i jestem pewna, 

że mój lekarz nie wie wszystkiego, co powinien wiedzieć. Bo on jest, jak by to powiedzieć... - 

urwała na chwilę, szukając odpowiedniego słowa - obcokrajowcem. 

- Aha! - pokiwałam głową trochę zbyt gorliwie i pani Longmeadow spojrzała na mnie 

z  niepokojem.  Ale  natychmiast  podjęła  swój  wątek.  Przestałam  jej  słuchać,  a  mama 

wymknęła się z koszem rzeczy do prania pod pachą. 

background image

Mama była rejestratorką w rejonowej przychodni lekarskiej, ale dla pani Longmeadow 

znaczyła nie mniej niż ordynator oddziału neurochirurgii. 

Miała  zwyczaj  przynosić  do  nas  wycinki  z  Daily  Mail  i  wypytywać  mamę  o  różne 

medyczne obrzydliwości. 

Mówiła i mówiła, a ja zaczęłam myśleć o tym dziwnym chłopaku, którego spotkałam 

nad morzem. Wałęsał się, jakby był bezdomny. Zadrżałam, kiedy przypomniało mi się, że jest 

tak  zimno.  I  dopiero  po  paru  minutach  znowu  nastawiłam  ucho  na  wywody  pani 

Longmeadow,  która  wciąż  nadawała  w  najlepsze.  Czasami  bawiło  mnie,  kiedy  popadała  w 

swój słowotok. Nie miałam zbyt wielu rozrywek. Słuchałam jej, nie do końca wierząc w to, 

co mówiła. 

- Pewnie wolałabyś nic o tym nie wiedzieć - powiedziała, rzucając mi z ukosa błękitne 

spojrzenie. 

- Ale o czym, proszę pani? - spytałam niewinnie. 

Pani  Longmeadow  popatrzyła  na  mnie  wrogo,  w  taki  sposób,  jakbym  była  czymś 

przyklejonym  do  podeszwy  jej  pantofla  na  obcasie.  A  stopki  miała  maleńkie  i  pulchne.  W 

szpilkach wyglądały jak kopytka. 

-  Chyba  muszę  już  iść  -  oświadczyła  w  końcu  z  głębokim  westchnieniem.  -  Dziś 

przyjeżdża do mnie syn z wnuczkiem. Muszę przedtem zrobić to i owo. 

- Wyprostowała się z dumą. - Mój syn jest dziennikarzem - dodała. 

Niewiele mnie to obchodziło. 

-  Mamo,  przyjdź!  -  zawołałam  nagle,  tak  głośno,  że  nasza  sąsiadka  aż  podskoczyła. 

Uśmiechnęłam się do niej słodziutko. - Pani Longmeadow chce się pożegnać! 

Tej nocy nie mogłam zasnąć. Leżałam godzinami, wspominając Londyn i mój dawny 

pokój. I myślałam o wyrwie, która powstała w moim życiu po odejściu ojca. Kiedy wreszcie 

zapadłam  w  sen,  śniły  mi  się  koszmary.  Brodziłam  w  morskiej  wodzie  i  jakieś  śliskie  ręce 

wciągnęły mnie w lodowatą głębinę. 

Obudziłam  się  z  biciem  serca.  Przez  chwilę  wydawało  mi  się,  że  jestem  w  naszym 

starym domu i zaraz usłyszę, jak ojciec śpiewa pod prysznicem. (Zawsze coś gwizdał, nucił 

albo  śpiewał.  Albo  grał  na  gitarze).  Ale  zamiast  jasnoniebieskiego  sufitu  tamtego  pokoju 

zobaczyłam  wyblakłą  tapetę  w  kwiatki,  którą  obity  był  skośny  strop  nad  moim  łóżkiem. 

Mama obiecała, że urządzi mi pokój, kiedy tylko znajdą się na to pieniądze, ale byłam pewna, 

że tym  ścianom  nic nie  pomoże. Oprócz rozbiórkowego buldożera. Nie,  nikt nie śpiewał  w 

łazience. Słychać było tylko, jak z kranu kapie woda. 

Westchnęłam głęboko i  wystawiłam nogi spod kołdry prosto w arktyczną tundrę. W 

background image

tym  domu  marzłam  bez  przerwy.  Przeprowadziłyśmy  się  dwa  tygodnie  przed  Bożym 

Narodzeniem,  o  tej  porze  roku,  kiedy  nikt  się  nie  przeprowadza.  Inni  ludzie  wolą  robić  to 

latem. Albo nigdy. Poczułam, że ściska mi się gardło, gdy wyobraziłam sobie moje koleżanki, 

Jasmine  i  Molly,  na  przedświątecznych  zakupach  w  centrum  handlowym  -  beze  mnie. 

Dostałam od nich obu sporo esemesów, ale byłam zbyt przygnębiona, żeby odpowiedzieć jak 

należy.  Wysyłałam  więc  króciutkie  wiadomości  i  ani  słowa  o  tym,  jak  się  naprawdę  czuję. 

Ale  od  paru  dni  żadna  z  nich  się  do  mnie  nie  odezwała.  Więc  może  zdążyły  już  o  mnie 

zapomnieć... 

Poszłam do łazienki i umyłam zęby, potem się ubrałam, a w wyobraźni widziałam je 

przez cały czas. Piły gorącą czekoladę w centrum handlowym i chichotały. 

- Bel? Jaka Bel? - dziwiły się, kiedy ktoś o mnie spytał. Jakby nigdy mnie nie było. 

Weszłam do kuchni. Kuchnia wyglądała jeszcze gorzej niż mój pokój. Miała zielone 

ściany w drobny czerwony rzucik. Od tego można było dostać oczopląsu. 

Mama  chciała  już  powiedzieć  mi  „dzień  dobry”,  ale  w  porę  zauważyła  moją  minę. 

Więc odwróciła się plecami i dalej pakowała sobie kanapki do pracy. Chrząknęłam i zajęłam 

miejsce  przy  stole.  Nasypałam  do  miski  trochę  płatków  kukurydzianych.  Ostatnio  zawsze 

miałyśmy te z supermarketu, najtańsze. Mama zapewniała mnie, że są z tej samej wytwórni 

co  pozostałe.  A  ja  pytałam,  jak  to  możliwe,  że  akurat  tylko  te  jedne  smakują  jak  tektura. 

Mama  pracowała  w  swojej  przychodni,  płacił  jej  urząd  miejski,  ale  dziwnym  trafem  tak  się 

składało, że nigdy nie miałyśmy pieniędzy. 

- Zaczęły się ferie świąteczne - powiedziała mama z udawaną wesołością. - Mogłabyś 

wykorzystać ten czas i poszukać sobie koleżanek. 

Spojrzała  na  mnie  i  westchnęła.  Potem  wskazała  kartkę  przyczepioną  do  drzwiczek 

lodówki magnesikiem w kształcie banana. 

- Napisałam ci tu, co masz przynieść ze sklepu. 

Odchrząknęłam znowu i zanurzyłam łyżkę w płatkach. 

Mama wyszła. Wróciła w swoim ciepłym czarnym palcie i czerwonym szaliku. Ładnie 

to wyglądało, pasowało do jej włosów. Była ciemną szatynką, ale nie przekazała mi tego w 

genach.  Kolor  moich  włosów  można  było  określić  jako  rudawy  blond.  I  podczas  gdy  jej 

fryzura pięknie falowała, moja nie poddawała się żadnym zabiegom. Wiedziałam, że to nie jej 

wina. Ale i tak miałam do niej żal. 

Zauważyłam zmarszczki wokół jej oczu. Dawniej ich nie miała. 

- Wracam o wpół do szóstej - powiedziała. 

Kiwnęłam głową powściągliwie. 

background image

Pogłaskała mnie po głowie. 

- Bądź rozsądna, Bel. I nie wychodź z domu na długo. Z domu? To nie jest mój dom. 

Nie jest i nigdy nie będzie. 

background image

Rozdział 3 

 

Wiem, że mama nie lubi zostawiać mnie samej w domu, kiedy wychodzi do pracy. W 

Londynie też nie lubiła. Ale byłam za duża, żeby zamawiać opiekunki do dziecka, miałam już 

czternaście  lat.  Mogła  jeszcze  wysłać  mnie  do  pani  Longmeadow.  Jeśli  powiem,  że 

wolałabym  zjeść  pudełko  szpilek,  wszystko  będzie  jasne.  Na  szczęście  mama  mnie  do 

niczego nie zmuszała. 

Po śniadaniu wracałam do łóżka i czytałam książkę. A potem oglądałam telewizję. Nie 

miałam  nic  innego  do  roboty.  Jeszcze  nie  założyli  nam  szerokopasmowego  łącza,  więc  nie 

mogłam  wejść  do  intemetu.  Ale  tego  ranka  rozejrzałam  się  po  ciasnej  kuchni  z  zielonymi 

ścianami w czerwony rzucik i ogarnął mnie lęk. 

Musiałam czym prędzej stąd wyjść. 

Wzięłam  listę  zakupów,  przyczepioną  do  drzwiczek  lodówki,  i  wsunęłam  ją  do 

kieszeni.  Tym  razem  wzięłam  najcieplejszą  kurtkę  i  ulubioną  granatową  czapkę,  pod  którą 

mogłam schować niesforne włosy. Po czym sięgnęłam po klucze. 

Gdy tylko znalazłam się na zewnątrz, od razu poczułam się trochę lepiej. Zwolniłam 

kroku i ruszyłam przed siebie. 

Idąc  ulicą,  zawsze  lubiłam  zaglądać  ludziom  w  okna.  W  wielu  z  nich  firanki  były 

zasunięte.  Ale  wiedziałam,  że  przy  końcu  ulicy  jest  jedno  okno  odsłonięte  o  każdej  porze. 

Widziałam całe wnętrze, które wyglądało bardzo przytulnie. Wielki rudy kot spał na środku 

stołu. Było też pianino i duża, miękka kanapa z czerwoną poduszką ozdobioną frędzlami. W 

kominku,  co  prawda,  nie  buzował  ogień,  ale  mogłam  go  sobie  wyobrazić.  Tak  samo  jak 

smakowity  zapach  świeżo  upieczonego  ciasta,  który  -  byłam  tego  pewna  -  wypełniał  cały 

dom. 

Zatrzymałam  się  przed  tym  oknem  jak  zwykle,  przykleiłam  nos  do  szyby,  lecz  tym 

razem  niespodziewanie  ukazała  się  tuż  przed  moimi  oczami  twarz  jakiejś  dziewczyny. 

Wyskoczyła po prostu jak diabełek z pudełka. Cofnęłam się z okrzykiem przestrachu i przez 

moment patrzyłyśmy jedna na drugą z ustami otwartymi ze zdumienia. 

Musiała być mniej więcej w moim wieku. Miała długie, jasne włosy i modne okulary 

w prostokątnych oprawkach. Zaczerwieniłam się i w końcu uciekłam w głąb ulicy, czując się 

jak idiotka. Pomyślałam, że być może wzięła mnie za świrówę albo złodziejkę. 

I  dopiero  kiedy  znowu  znalazłam  się  na  nadmorskiej  promenadzie,  uprzytomniłam 

sobie, że nie wiem, dokąd idę. Zatrzymałam się. Przez długą chwilę zastanawiałam się, co z 

background image

sobą zrobić. Wielka mewa z brudnawymi piórami wylądowała nieopodal, wbijając we mnie 

paciorkowate oczka. Otworzyła dziób i zaskrzeczała. Jakby wołała: „Wyrzutek! Wyrzutek!”. 

- Spadaj! - mruknęłam i tupnęłam na nią. Uciekła, trzepocąc skrzydłami. 

Spojrzałam na morze. Tego dnia było lekko wzburzone. Spienione fale zalewały raz 

po  raz  wąski  pasek  plaży.  Nazywałam  to  plażą,  choć  plaża  to  przecież  masy  gorącego 

złocistego piasku, na którym  rozkłada się ręczniki i koce, i buduje się z niego zamki. Tutaj 

plaża była kamienista. Małe, nieprzyjazne kamyki wpadały do butów, jakby chciały ugryźć. 

Pewnie żałowały, że nie mogą od razu rzucić mi się do gardła. 

Wszystko tam było szarobure. Morze, niebo i budynki. Część domów stojących przy 

nabrzeżu  na  pewno  miała  kiedyś  żółte  tynki.  Ale  teraz  to  był  już  tylko  cieplejszy  odcień 

szarości. Czułam wiatr na policzkach, ostry jak ptasie szpony. Pochyliłam głowę i ruszyłam w 

tym  kierunku  co  zazwyczaj.  Ale  w  oddali  zauważyłam  okrągłą  postać  pani  Longmeadow, 

która  ciągnęła  za  sobą  na  kółeczkach  kraciastą  torbę  na  zakupy.  Zrobiłam  w  tył  zwrot  i 

przyśpieszając kroku, zaczęłam oddalać się od centrum miasteczka. 

Wokół nie było prawie nikogo. Przechodziła tylko jakaś para w pikowanych kurtkach. 

Kiedy mnie mijali,  kobieta rzuciła na mnie podejrzliwe spojrzenie. Miała podkrążone oczy. 

Nie sposób było odgadnąć jej wieku - mogła mieć dwadzieścia parę lat, lecz równie dobrze 

pięćdziesiąt.  Pomyślałam,  że  to  pewnie  narkomani.  Nie  powinnam  się  dziwić.  W  takim 

miejscu  to  chyba  normalny  widok.  Tydzień  wcześniej  byłam  z  mamą  na  zakupach  w 

supermarkecie sieci  Morrisona i  weszłam tam do toalety. Paliły się w niej  ciemnoczerwone 

świetlówki.  Przez  chwilę  wydawało  mi  się,  że  wpadłam  w  ręce  jakichś  kosmitów,  którzy 

prowadzą  eksperymenty  na  ludziach.  Mama  wyjaśniła  mi  potem,  że  zainstalowano  je 

specjalnie,  bo  w  takim  świetle  ćpuny  nie  mogą  wkłuć  się  w  żyłę.  Miło,  prawda?  I  jestem 

pewna, że w przewodnikach turystycznych się o tym nie wspomina. 

Wiedziałam, że ojcu by się tu nie spodobało. W przeciwieństwie do mamy wychował 

się  na  wsi.  Często  mówił,  że  chciałby  „rzucić  to  wszystko”,  czyli  Londyn.  „Gdybyśmy 

wyjechali na wieś, kochanie, nie byłoby źle” - mówił. 

Zaczęłam się zastanawiać, gdzie teraz jest ojciec. Może odsypia wczorajszy koncert i 

tęskni  za  domem?  Nie  widziałam  się  z  nim  już  od  tygodnia.  Ta  myśl  przyprawiła  mnie  o 

drżenie, choć przecież wiedziałam, że po prostu wyjechał w trasę. 

Chciałam,  żeby  przyjechał,  mówiłam  o  tym  w  kółko  i  przez  to  nasłuchałam  się  od 

mamy. Mama nie pragnęła jego odwiedzin. 

Pomyślałam,  że  powinnam  wziąć  się  w  garść.  Ojciec  nie  byłby  zadowolony,  gdyby 

zobaczył, że się mazgaję. Zacząłby mnie pewnie łaskotać albo  rozśmieszać.  Ze względu na 

background image

niego musiałam się jakoś trzymać, nawet jeśli moje życie rozsypało się w gruzy. 

Budynków było wokół coraz mniej. Zobaczyłam ogrodzone osiedle domków. 

Przystanęłam  i  spojrzałam  na  plakat  wiszący  na  ogrodzeniu.  Śródziemnomorskie 

klimaty.  Taki  był  napis  u  góry.  Wielkie,  grube  litery.  Poniżej  jakaś  para,  siedząca  przy 

restauracyjnym stoliku, trącała się kieliszkami. I roześmiana dziewczynka biegła po piasku za 

czerwonym  latawcem.  Jej  przystojni  rodzice  trzymali  ją  za  ręce.  Przy  plakacie  utknęła 

papierowa  torba  na  zakupy  i  trzepotała  na  wietrze.  Wyglądało  to,  jakby  ktoś  ją  przyczepił 

mężczyźnie  do  głowy.  Była  pobrudzona  przez  mewy.  I  ptasie  guano  ubrudziło  policzek 

dziewczynki. 

Na  dole  widniał  napis:  Osiedle  nadmorskie  Delfin  z  przystanią.  Wkrótce  otwarcie. 

Tak, wiadomość musiała być przedwczesna, bo jak dotąd, nigdzie nie widziałam ani śladu tej 

pięknej plaży - tylko na plakacie. Powinni się pośpieszyć, pomyślałam. Bo ja też chciałabym 

pobiec za takim czerwonym latawcem i śmiać się do rodziców. Pozazdrościłam dziewczynce 

z plakatu. 

Odchrząknęłam  przez  zaciśnięte  gardło.  Postanowiłam  już  wracać  do  domu,  kiedy 

poczułam dziwne mrowienie na plecach i potylicy. Jakby ktoś mi się przyglądał. Rozejrzałam 

się pośpiesznie, ale nikogo nie było widać. 

-  Hej,  tam...  -  zawołałam  drżącym  głosem.  Odpowiedziało  mi  echo,  jakby  mnie 

przedrzeźniało.  Odwróciłam  się  i  rozejrzałam  jeszcze  raz.  I  wtedy  zauważyłam  postać 

siedzącą  na  murku  przy  nabrzeżu.  Pomyślałam,  że  widocznie  nie  zauważyłam  jej,  kiedy  ją 

mijałam. 

Sylwetka  wydała  mi  się  trochę  znajoma.  Rozpoznałam  chłopaka,  którego  wczoraj 

spotkałam pod wiatą przystanku. Nie obrócił się w moją stronę. Zeskoczył z murku i zaczął 

się  oddalać  szybkim,  lekkim  krokiem.  Kołyszącym,  jak  to  bywa  u  chłopaków.  Szedł  z 

pochyloną  głową,  bo  porywisty  wiatr  wiał  mu  w  oczy.  Tam,  gdzie  zeskoczył  z  murku,  coś 

błyszczało na ziemi. 

Podeszłam,  zaciekawiona.  To  coś  jeszcze  przez  chwilę  mieniło  się  w  świetle 

słonecznym, zanim słońce się schowało za wielką, ciemną, zimową chmurą. 

Pochyliłam  się.  Były  to  klucze.  Wisiały  na  drewnianym  breloczku  w  kształcie 

rosyjskiej laleczki w niebieskiej sukience, upstrzonej białymi i czerwonymi ciapkami. Jak na 

rzecz należącą do chłopaka, ten breloczek był zbyt dziewczyński. 

Spojrzałam w ślad za nim i zawołałam: 

- Hej, tam! 

Ale  on  mnie  nie  usłyszał.  Oddalał  się  coraz  szybciej.  Znowu  spojrzałam  na  klucze. 

background image

Przecież  powinnam  je  oddać.  Bo  wśród  nich  zapewne  był  jego  klucz  od  mieszkania.  Nie 

zastanawiając się, dlaczego tak bardzo mnie to obchodzi, ruszyłam w ślad za nim. 

Zaczęłam biec, żeby go dogonić. Nie odwrócił się ani razu. Maszerował przed siebie, 

pod  wiatr.  Lekki  mróz  szczypał  mnie  w  policzki.  Z  zimna  poczerwieniały  mi  ręce,  ale 

biegłam  dalej,  choć  nie  wiedziałam,  czemu  za  nim  gonię.  Przyśpieszyłam  jeszcze  bardziej, 

kiedy mijałam publiczną toaletę, zionącą swoim smrodem na cały świat. 

Dobiegłam  do  podniszczonej  tablicy  z  napisem:  Własność  prywatna  -  wstęp 

wzbroniony.  Górna  część  bramy  była  zaokrąglona,  wyglądała  jak  promienne  wschodzące 

słońce.  Pomalowana  kiedyś  na  słoneczny  kolor,  teraz  była  po  prostu  brudnożółta.  Obok 

tabliczka: Słoneczny Zakątek. Z boku budka dla biletera. Ale szyby w tej budce były wybite. 

W jednym z okienek pająk rozpostarł pajęczynę, i można było pomyśleć, że gdyby nie ona, 

budka dawno by się rozleciała. 

Dreszcz  przeleciał  mi  po  plecach.  Znalazłam  się  chyba  w  najbardziej  opuszczonym 

miejscu  na  świecie.  Przez  chwilę  wydawało  mi  się,  że  z  daleka  słyszę  śpiew.  Ale  to  wiatr 

gwizdał w szczelinach. 

Coś we mnie wołało: UCIEKAJ, BEL! UCIEKAJ, BEL! UCIEKAJ, BEL! 

Ale  tymczasem  moje  palce  sięgnęły  do  kieszeni  dżinsów  i  wyciągnęły  stamtąd 

kartonik, ten, który podniosłam z ziemi poprzedniego dnia. 

Bilet wstępu dla jednej osoby. 

Spojrzałam  na  wyblakły  błękit  tego  skrawka  tektury  i  jakby  wiedziona  instynktem, 

włożyłam go do maszynki zainstalowanej przy kołowrocie. 

Wewnątrz z trzaskiem zaskoczył jakiś mechanizm. 

Zakończona  szpikulcami  furtka  obróciła  się  z  zapraszającym  piskiem.  Ale  skąd 

właściwie wiedziałam, że tak się stanie? 

background image

Rozdział 4 

 

Już po chwili pożałowałam i chciałam wracać. Popchnęłam zardzewiały kołowrót. Ani 

drgnął.  Mogłabym  przeleźć  górą,  ale  w  takich  sprawach  jestem  straszną  łamagą.  Zresztą 

czułam przez skórę, że jeśli tylko spróbuję, zaraz stanie się coś okropnego. Dobra, Bel, tylko 

nie wy - miękaj - pomyślałam. Zastanówmy się nad tym spokojnie. To działa pewnie tak jak 

Londyńskie Zoo. Wchodzi się z jednej strony, wychodzi z drugiej. 

Musiałam tylko odnaleźć wyjście. 

I nie zapominać o oddychaniu, żeby się nie udusić. 

Szłam  powoli  przed  siebie,  rozglądając  się  na  wszystkie  strony.  Wszędzie  wokół 

widziałam jakieś drewniane pawiloniki i ogrodzenia. Wiatr wzniecał tumany kurzu i śmieci. 

Chodnik był wydeptany, widocznie kiedyś ciągnęły tędy tłumy. Tu i ówdzie spomiędzy jego 

płyt wyrastały kępy trawy. Jakby przyroda postanowiła upomnieć się o to miejsce. 

Przed  sobą  miałam  długi,  niski  pawilon  z  podobiznami  nietoperzy  i  duchów 

wymalowanymi na fasadzie. Wisiał na nim szyld z czerwonym napisem TUN L STR CHU, 

szczerbaty z powodu brakujących liter. Wejście zasłaniała płachta czarnego plastiku, drżąca 

na wietrze. 

Tak, to był po prostu stary, obciachowy tunel strachu. Więc dlaczego nagle wydał mi 

się najstraszniejszym miejscem na świecie? Minęłam go prawie biegiem. Dzwoniły mi zęby, 

nie  wiadomo,  czy  z  zimna,  czy  z  przerażenia.  Gdzie  się  podziewają  Scooby  i  Shaggy, 

myślałam. Czemu ich nie ma, kiedy są potrzebni? 

Z  drugiej  strony  wznosiło  się  rusztowanie  diabelskiego  młyna.  Ogromne  koło 

najeżone  zarysami  wagoników  odcinało  się  od  nieba  niczym  grzbiet  dinozaura.  Wagoniki 

miały wypłowiałe, żółte i zielone siedzenia i kołysały się na wietrze, łagodnie skrzypiąc. 

Z prawej strony, nad kilkoma okrągłymi budkami, zobaczyłam znak w kształcie dłoni 

z wyciągniętym  palcem  wskazującym  i  napisem  Do wyjścia.  Znowu przyspieszyłam  kroku, 

ale nie pozwoliłam sobie biec. Bo gdybym puściła się biegiem, nieopanowany lęk z miejsca 

rzuciłby mi się do gardła i straciłabym nad sobą kontrolę. 

I  właśnie  wtedy  stało  się  coś,  od  czego  wszystkie  włosy  stanęły  mi  dęba,  a  moja 

uwaga napięła się do ostatnich granic. 

Szłam  powoli  przed  siebie,  rozglądając  się  na  wszystkie  strony.  Wszędzie  wokół 

widziałam jakieś drewniane pawiloniki i ogrodzenia. Wiatr wzniecał tumany kurzu i śmieci. 

Chodnik był wydeptany, widocznie kiedyś ciągnęły tędy tłumy. Tu i ówdzie spomiędzy jego 

background image

płyt wyrastały kępy trawy. Jakby przyroda postanowiła upomnieć się o to miejsce. 

Przed  sobą  miałam  długi,  niski  pawilon  z  podobiznami  nietoperzy  i  duchów 

wymalowanymi na fasadzie. Wisiał na nim szyld z czerwonym napisem TUN L STR CHU, 

szczerbaty z powodu brakujących liter. Wejście zasłaniała płachta czarnego plastiku, drżąca 

na wietrze. 

Tak, to był po prostu stary, obciachowy tunel strachu. Więc dlaczego nagle wydał mi 

się najstraszniejszym miejscem na świecie? Minęłam go prawie biegiem. Dzwoniły mi zęby, 

nie  wiadomo,  czy  z  zimna,  czy  z  przerażenia.  Gdzie  się  podziewają  Scooby  i  Shaggy, 

myślałam. Czemu ich nie ma, kiedy są potrzebni? 

Z  drugiej  strony  wznosiło  się  rusztowanie  diabelskiego  młyna.  Ogromne  koło 

najeżone  zarysami  wagoników  odcinało  się  od  nieba  niczym  grzbiet  dinozaura.  Wagoniki 

miały wypłowiałe, żółte i zielone siedzenia i kołysały się na wietrze, łagodnie skrzypiąc. 

Z prawej strony, nad kilkoma okrągłymi budkami, zobaczyłam znak w kształcie dłoni 

z wyciągniętym  palcem  wskazującym  i  napisem  Do wyjścia.  Znowu przyspieszyłam  kroku, 

ale nie pozwoliłam sobie biec. Bo gdybym puściła się biegiem, nieopanowany lęk z miejsca 

rzuciłby mi się do gardła i straciłabym nad sobą kontrolę. 

I  właśnie  wtedy  stało  się  coś,  od  czego  wszystkie  włosy  stanęły  mi  dęba,  a  moja 

uwaga napięła się do ostatnich granic. 

Usłyszałam  muzykę.  Metaliczne  dźwięki  niedzisiejszego  walca  płynęły  z  budki 

stojącej nieopodal. Znowu zaatakował mnie lęk i przez chwilę myślałam, że albo oszalałam, 

albo śnię. Ale nie ma tak dobrze. Wiedziałam przecież, że to wszystko dzieje się naprawdę, tu 

i teraz. Przywarłam do ściany okrągłej budki i choć serce biło mi jak oszalałe, rozejrzałam się 

ostrożnie. 

Staromodna  karuzela  była  oświetlona.  Zdobiły  ją  złote  esyfloresy,  wśród  których 

zapalały  się  czerwone  i  niebieskie  lampeczki.  Mocno  sfatygowane  konie  z  oczami 

postawionymi  w  słup  płynęły  jeden  za  drugim,  w  kółko,  a  łagodna  fala  to  wznosiła  je,  to 

opuszczała. Moje serce waliło tak szybko, że aż czułam ból. Dotknęłam ust drżącymi palcami. 

Jakiś szaleniec musiał się czaić w pobliżu, żeby mnie wykończyć, byłam tego pewna. Nikt na 

całym  świecie  nie  wiedział,  gdzie  jestem.  Więc  pokiereszowane  zwłoki  znajdą  się 

przypadkiem,  po  wielu  latach.  Mojego  zabójcę  prasa  okrzyknie  Wampirem  z  Wesołego 

Miasteczka. Wiedziałam, jak to działa. Oglądałam przecież telewizyjne wiadomości. 

Spojrzałam pod światło, łzy zakręciły mi się w oczach i kontury zamazały się. 

I wtedy zauważyłam, że ktoś tam jest. Skakał z jednego konia na drugiego, jakby to 

nic  nie  było.  Znowu  ten  chłopak.  Ze  śmiertelnego  strachu  zdążyłam  już  całkiem  o  nim 

background image

zapomnieć.  Ale  nie  wyglądał  na  seryjnego  mordercę.  To  był  zwyczajny,  wysoki,  chudy 

nastolatek  w  bluzie  z  kapturem.  Wyszłam  z  cienia  akurat  w  tej  chwili,  kiedy  karuzela  się 

zatrzymała,  a  on  znalazł  się  tuż  przede  mną.  Z  początku  zaniemówił,  a  zaraz  potem  się  na 

mnie wydarł. 

- Po co mi depczesz po piętach? Śledzisz mnie? Jak się tutaj dostałaś? 

-  Mogę  być,  gdzie  mi  się  podoba!  Mam  do  tego  takie  samo  prawo  jak  ty!  A  zresztą 

tutaj nie wolno wchodzić! 

Wymieniliśmy  spojrzenia  ostre  jak  noże.  A  potem  na  jego  ustach  nagle  pojawił  się 

uśmiech.  Należał  do  ludzi,  których  uśmiech  zupełnie  odmienia.  Jakby  zza  chmur  wyjrzało 

słońce. 

- Nie bądź taka narwana - odezwał się. - Lepiej mi powiedz, jak się tu dostałaś. 

- Znalazłam bilet. Wczoraj wyleciał ci z kieszeni. Widziałam cię na przystanku. I tam 

leżał ten bilet. Obok ławki. 

Jego uśmiech zniknął. 

- Nie zgubiłem żadnego biletu - oświadczył po chwili. 

- Niech ci będzie. Ale pytałeś mnie, jak tu weszłam. 

Zmierzył mnie wzrokiem. 

- Jak się nazywasz? 

- Bel. 

- Bel? Co to za imię? 

-  To  skrót  od  Annabelle,  skoro  już  jesteś  taki  ciekawy.  Ale  nie  ręczę  za  siebie,  jeśli 

mnie tak nazwiesz. 

Usta  mu  drgnęły.  Pochylił  głowę  i  nic  nie  odpowiedział.  Między  nami  zapadło 

milczenie, rozciągliwe jak guma. 

-  Jak  dotąd,  tylko  jedno  z  nas  się  przedstawiło  -  zauważyłam  po  długiej  chwili, 

doprowadzona do ostateczności. - Nie bawię się tak. 

- Luka - powiedział, uśmiechając się. - Jestem Luka. 

- Luka? Co to za imię? - Ja też się uśmiechnęłam. Ale on sposępniał. 

- Chorwackie - wyjaśnił, urażony. - Moja matka przyjechała z Chorwacji. 

Czyżbym powiedziała coś nieuprzejmego? Jaki marudny! Sięgnęłam do kieszeni. 

- Masz! Zgubiłeś to. 

Wyciągnęłam rękę przed siebie, a on pochwycił klucze w okamgnieniu. 

- Zwinęłaś mi je z kieszeni? - spytał, a ja zamilkłam gniewnie. Miałam tego po dziurki 

w  nosie.  Byłam  głodna  i  zmarznięta.  I  na  wylocie.  Zrobiłam  krok  w  tę  stronę,  którą 

background image

wskazywał palec z dykty. Ale ten chłopak nagle znalazł się tuż przy mnie i szedł obok swoim 

luzackim, rozkołysanym krokiem. 

- Przepraszam - powiedział. - Przecież wiem, że musiały mi wypaść. 

- Tak - potwierdziłam lodowato. - Tak właśnie było. A ten brelok jest dziewczyński. 

-  Mojej  mamy  -  powiedział  i  spojrzał  na  mnie  tak  przenikliwie  jak  wczoraj.  Jakby 

chciał prześwietlić wszystkie moje myśli. To było strasznie irytujące. 

- Ta figurka przynosi szczęście, jeśli chcesz wiedzieć. 

Podniósł dłoń na wysokość twarzy, pokiwał nią, zamiast pomachać, i powiedział: 

- Idę. Cześć. 

-  Cześć!  -  zawołałam,  ale  on  już  zniknął  w  odmętach  wesołego  miasteczka,  a  wiatr 

znowu zakręcił wokół mnie śmieciami i zeschłymi liśćmi. 

Nawet  nie  zauważyłam,  kiedy  ucichła  muzyka.  Wszędzie  zalegała  grobowa  cisza. 

Czułam się tak samotna, jakbym była na tym świecie ostatnią żyjącą osobą. Wydawało mi się, 

że kątem oka widzę jakiś ruch, ale spojrzałam w tamtą stronę i nic nie zobaczyłam. 

Pobiegłam do wyjścia. Doznałam ulgi, kiedy popchnęłam kołowrót. Obrócił się, żeby 

mnie wypuścić. 

I tak znalazłam się na zewnątrz. Bez tchu. 

Kiedy wróciłam, mamy nie było jeszcze w domu. Włączyłam radio na cały regulator. 

Czułam się nieswojo. Prawdę mówiąc, byłam roztrzęsiona. Jak dotąd, poznałam tu tylko dwie 

osoby.  Jedna  okropna,  a  była  nią  pani  Longmeadow.  Druga  -  a  był  nią  Luka  -  osobliwa  i 

niepokojąca. Nie wróżyło to nic dobrego, jeśli chodzi o moją przyszłość w tym miasteczku. 

Zaczęłam się na nowo zastanawiać, czy Luka ma dom. I wyobraziłam sobie ni stąd, ni zowąd, 

jak śpi gdzieś pod drzwiami. Choć przecież równie dobrze mógł teraz siedzieć nad talerzem 

zupy, w towarzystwie uśmiechniętej matki i ojca dopytującego się, jak spędził poranek. A co 

Luka  by  odpowiedział?  „Znowu  spotkałem  tę  nieładną  dziewczynę.  Kręciła  się  po 

opuszczonym  wesołym  miasteczku, ale tak ją nastraszyłem, że więcej  nie pokaże mi się na 

oczy”. 

Padłam  na  kuchenne  krzesło.  Nagle  tak  mocno  zatęskniłam  za  ojcem,  że  aż  mnie 

wszystko rozbolało. Nie rozmawiałam z nim od tygodnia. 

Wiedziałam  od  mamy,  że  ukradziono  mu  komórkę  i  kupił  sobie  nową.  Ale  nie 

znałyśmy  nowego  numeru.  Zespół  muzyczny  ojca  był  w  trasie,  gdzieś  na  Północy. 

Wiedziałam, że nie siedzą długo w jednym miejscu. 

Poczułam, że nie wytrzymam bez niego już ani chwili dłużej. Musiałam usłyszeć jego 

głos. Wybieranie jego starego numeru było i tak lepsze od bezczynności. Choćby po to, żeby 

background image

się uspokoić. 

Wybrałam ten numer drżącymi palcami. Może złodziej odbierze telefon i powiem mu, 

co  o  nim  myślę.  Przeczekałam  cztery  dzwonki  i  szykowałam  się  już,  żeby  się  nagrać  na 

skrzynkę głosową, gdy nagle ktoś odebrał telefon i usłyszałam strzęp jakiejś rozmowy. 

- Zaraz, tylko odbiorę... Halo? 

Telefon omal nie wypadł mi z rąk. 

- Tato? - przepełniło mnie szczęście. 

- Bel, kochanie... 

- Odzyskałeś telefon! Jak dobrze słyszeć twój głos, tato! Gdzie jesteś? 

-  Niedaleko  Leeds  -  odpowiedział.  -  Telefon  wrócił  do  mnie  dziś  rano.  Przepraszam 

cię, Bel, ale mamy teraz próbę. Zadzwonię wieczorem, dobrze? 

Irozłączył się. 

Powoli  odłożyłam  telefon.  Chwilę  wpatrywałam  się  w  niego  bez  ruchu,  jakbym 

czekała na to, że jeszcze się odezwie. 

Westchnęłam ciężko. Usiadłam na najniższym stopniu schodów, starając się nie czuć 

bólu. Próba to zwykła rzecz, przecież ojciec nie mógł grać bez prób. 

Kiedyś  powiedział  mi,  że  jeśli  ktoś  ma  prawdziwą  pasję,  taką,  jaką  dla  niego  jest 

muzyka, to może zatracić się w niej i zapomnieć o całej nudnej codzienności swojego życia. 

To coś takiego jak latanie, powiedział. 

Kiedy  to  usłyszałam,  chciało  mi  się  śmiać,  ale  poczułam  też  zazdrość.  Jakbym 

zazdrościła mu, że ma muzykę, a muzyce, że ma jego. 

Telefon zadzwonił bardzo późno. 

Usłyszałam ściszony głos mamy. Wyczołgałam się z łóżka i zakradłam na podest. 

-  Nie  dzwonisz  do  niej  przez  cały  tydzień,  a  potem  chcesz  ją  budzić  w  nocy? 

Zastanów się, Steve. 

Pauza. 

- No cóż, jeśli o to chodzi, możesz mieć pretensje tylko do siebie. 

Zaczęłam już schodzić po schodach, a mama odwróciła się w moją stronę, ściągając 

brwi. 

- No, dobrze. Ona już tu jest. Więc porozmawiaj z nią, skoro i tak wstała z łóżka. 

I wręczyła mi słuchawkę. 

- Tylko żeby to nie trwało godzinę. -1 poszła na górę, do swojego pokoju. 

Byłam  zdecydowana  rozmawiać  z  ojcem  chłodno  i  trzymać  go  na  dystans,  dać  mu 

nauczkę za to, że mnie opuścił. Ale gdy tylko usłyszałam jego głos, mój pancerz pękł. 

background image

- Jak się ma moje maleństwo? - jego głos był miękki i ciepły. 

- Tata! - zawołałam. Zawsze udawałam, że nie lubię, kiedy nazywa mnie maleństwem, 

ale teraz poczułam się tak, jakby mnie mocno przytulił. 

-  Przepraszam,  że  tak  późno  dzwonię,  misiaczku  -  powiedział  -  ale  wcześniej 

naprawdę nie mogłem. Jak ci się żyje na lazurowym wybrzeżu Kentu? 

- Okropnie - powiedziałam i westchnęłam ciężko. 

- Szkoda, że cię tu nie ma. Kiedy przyjedziesz? 

-  Sprawy  trochę  się  skomplikowały,  Bel.  Wiesz,  między  mamą  i  mną.  A  ja  teraz 

jestem w trasie, więc nie mogę ci na razie nic obiecać. 

- Ale chyba zjawisz się na Boże Narodzenie? 

- spytałam. Mój głos zabrzmiał jakoś dziecinnie, nie byłam z tego zadowolona, ale nic 

nie mogłam zrobić. Nastąpiła pauza tak długa, że żołądek zdążył mi podejść aż do gardła. 

- Będziemy musieli o tym porozmawiać. Ktoś zaproponował nam koncert w Szkocji w 

samą  Wigilię.  W  Glasgow.  Bardzo  dobrze  płacą,  a  ja  teraz  nie  mogę  sobie  pozwolić  na 

odrzucenie  takiej  oferty.  Ale  w  pierwszy  dzień  świąt  postaram  się  jakoś  do  ciebie  dotrzeć. 

Albo w drugi. Dobrze? Zgoda, Bel? 

Nie mogłam wykrztusić ani słowa. Dławiłam się tylko i pociągałam nosem. 

-  Kochanie,  tylko  nie  płacz.  Nie  zniosę  tego.  Proszę!  Moja  mała  dziewczynka... 

Tęsknię  za  tobą  codziennie,  w  każdej  minucie.  Kiedy  się  pozbieram,  przyjadę  do  ciebie, 

obiecuję.  Wybierzemy  się  w  jakieś  fajne  miejsce,  tylko  my  dwoje.  Będzie  jak  dawniej.  A 

tymczasem  musisz  się  trzymać.  Żadnych  łez,  i  marsz  do  łóżka.  Chyba  nie  chcesz  jutro 

wyglądać jak Żaba Kermit po nocy spędzonej pod drzwiami? 

Czknęłam cicho i roześmiałam się prawie jednocześnie. 

- Dobra dziewczynka. Bądź dzielna. Postaraj się dla mnie. Wyśpij się. 

Cisza. 

- Dobranoc, maleństwo. 

I rozłączył się. 

background image

Rozdział 5 

 

Przysięgłabym,  że  potem  nie  zmrużyłam  oka  aż  do  rana,  kiedy  mama  weszła  do 

mojego  pokoju.  Wtulona  twarzą  w  poduszkę  otworzyłam  jedno  oko.  Popatrzyła  na  mnie  i 

dotknęła moich włosów. 

-  Dziś  kończę  wcześniej,  więc  mogłabyś  przyjść  po  mnie  do  pracy  -  powiedziała.  - 

Zjemy obiad w mieście, a potem wybierzemy się na zakupy. Zgoda? 

- Topsze. 

Chciałam  powiedzieć:  tak,  mamo,  to  fajny  pomysł.  Ale  byłam  strasznie  zmęczona. 

„Topsze” było wszystkim, co mogłam z siebie wydobyć z nosem w poduszce. Uśmiechnęła 

się. 

- No to spotkajmy się o dwunastej przed ratuszem. 

W  budynku  ratusza  mieściła  się  jej  przychodnia.  Mama  pochyliła  się,  żeby  mnie 

pocałować,  ale  zawahała  się,  nie  wiem  czemu,  i  tylko  dotknęła  moich  włosów.  Po  czym 

wyszła. 

Może dlatego, że nie umyłam zębów? 

Ale może z innego powodu... Ostatnio, kiedy chciała mi okazać trochę czułości... 

To  było  w  dniu  przeprowadzki.  Mama  weszła  do  mnie  i  zobaczyła,  że  chlipię. 

Chciałam po raz ostatni popatrzeć na swój pokój. Kiedy wynoszono łóżko, znalazłam za nim 

starą  fotografię.  Byli  na  niej  mama  z  ojcem  i  ja  jako  niemowlę.  Ojciec  spoglądał  prosto  w 

obiektyw,  a  mama  miała  taką  minę,  jakby  ledwie  powstrzymywała  się  od  wybuchnięcia 

śmiechem. Widocznie chwilę przedtem powiedział jej coś wyjątkowo zabawnego. Wydawali 

się tacy szczęśliwi. No i kiedy mama weszła do mojego pokoju, zobaczyła w moich rękach to 

zdjęcie. Chciała wziąć mnie w ramiona, ale odsunęłam się, mówiąc: 

- Szkoda czasu, jedźmy już. 

Porzuciłam to wspomnienie, przewróciłam się na drugi bok i spałam dalej. Spałam aż 

do  dziesiątej.  A  kiedy  wreszcie  wstałam,  byłam  kompletnie  nieprzytomna.  Wciągnęłam  na 

siebie  ciepłe  rzeczy,  umyłam  zęby  w  lodowatej  łazience,  w  której  kurek  się  nie  dokręcał  i 

woda kapała z niego przez cały czas. 

Pierwszą  rzeczą,  jaką  zauważyłam  po  wyjściu  z  domu,  był  duży  osobowy  van 

zaparkowany przed domem pani  Longmeadow. Czyżby postanowiła za oszczędności całego 

życia wynająć kogoś, kto będzie bez oporu słuchać jej gadania? 

A  drugą  rzeczą  było  słońce.  Słońce  naprawdę  wyszło  zza  chmur!  I  całe  Slumpton 

background image

wyglądało w jego promieniach o wiele lepiej. Idąc w stronę centrum miasteczka, czułam, jak 

moje  myśli  szybują  swobodnie  w  przestrzeni,  lekkie  i  coraz  bardziej  beztroskie,  jak  balony 

napełnione ogrzanym powietrzem. 

Ale  to  uczucie  szybko  mnie  opuściło.  Witryny  sklepów  były  pełne  świątecznych 

dekoracji,  lśniących  w  słonecznym  świetle,  a  każde  drzewo  ozdobione  było  sznurami 

czarodziejskich małych lampek. 

Nie  zrozumcie  mnie  źle.  Zawsze  lubiłam  święta.  Co  roku  mieliśmy  w  domu 

prawdziwą  choinkę  i  ubieraliśmy  ją  wszyscy  razem.  Włączaliśmy  naszą  płytę  z  kolędami  i 

ojciec podśpiewywał do wtóru, a czasem mama także. Ale nie zawsze było tak wspaniale. W 

zeszłym  roku  pokłócili  się  o  to,  że  ozdoby  choinkowe  nie  zostały  zapakowane  jak  należy. 

Obwiniali się nawzajem o stłuczone bombki leżące na dnie pudełka, bo mama rozcięła sobie 

palec  kawałkiem  szkła.  Ale  to  jeszcze  nie  było  najgorsze.  Najgorsze  miało  przyjść  dopiero 

teraz. Usiądziemy z mamą do świątecznego indyka same. 

Starałam się w ogóle nie myśleć o świętach. Ale nie było to takie łatwe, bo wszędzie 

roiło się od obciachowych Świętych Mikołajów i srebrnych dzwoneczków. Opuściłam głowę 

i  mijając  tych,  którzy  wyszli  na  świąteczne  zakupy,  o  tej  porze  jeszcze  nielicznych, 

skierowałam się w stronę ratusza. 

Minęłam  skwerek,  przy  którym  mała  kapela  grała  kolędy  na  instrumentach  dętych. 

Mimo  woli  przystanęłam,  żeby  posłuchać.  Dźwięki  „Miasteczka  Betlejem”,  wygrywane  na 

złotej  trąbce,  radośnie  wypełniały  przestrzeń.  I  przywołały  wspomnienie  zeszłorocznej 

Gwiazdki, tak żywe, jakby nagle czas się cofnął o rok. 

Zeszłoroczna Gwiazdka. 

Moja  klasa  przygotowała  koncert  kolęd.  Ryan  Smith  przechodził  właśnie  mutację 

głosu. To piszczał, to dudnił basem, by po chwili znowu popisać się efektownym falsetem. To 

było tak zabawne, że nawet pani Radley dostała czkawki ze śmiechu. Stałam na środku auli, 

razem ze wszystkimi, wśród świątecznych dekoracji, i naprawdę czułam się częścią większej 

całości. Jakbyśmy wszyscy byli lampkami świecącymi na tej samej choince. 

Więc nie bardzo mi się udawało zapomnieć o Gwiazdce. Westchnęłam i przeszłam na 

drugą stronę ulicy. 

Spojrzałam na ratusz. Miał ściany z jasnego kamienia, szerokie zewnętrzne schody i 

kolumnadę. W świetle słońca on także wyglądał lepiej niż zwykle. Naprawdę nieźle. Mógłby 

stać  w  Londynie  albo  w  Nowym  Jorku.  Zatrzymałam  się.  Obserwowałam  wchodzących  i 

wychodzących ludzi, a z moich ust wylatywały obłoczki pary. 

Mama  pojawiła  się  po  paru  minutach.  Razem  z  nią  wychodziła  z  ratusza  grupka 

background image

mężczyzn.  Jeden  z  nich  był  wysoki,  opalony,  ostrzyżony  bardzo  krótko.  Nosił  ubranie 

jaśniejsze  niż  pozostali  i  kolorowy  krawat.  Obok  niego,  rozmawiając  przez  telefon 

komórkowy,  szedł  osiłek  z  byczym  karkiem.  Ten  opalony  przepuścił  mamę  w  drzwiach. 

Zamienili parę słów i roześmiali się. Potem minął mnie, oddalając się razem z kolegami. Ale 

jeszcze pomachał jej na pożegnanie. Mama zawiązała sobie szalik na szyi. Kiedy spojrzała na 

mnie, nie była już tak uśmiechnięta. 

- Cześć. Długo czekałaś? 

-  Kto  to  był?  -  spytałam.  Mrugnęła  porozumiewawczo,  a  potem  spojrzała  w  ślad  za 

nim z taką miną, że wszystko było już jasne. 

- Kto taki? Ach, tak. To pan McAllistair, miejscowy przedsiębiorca, zaangażowany w 

projekt budowy przystani. Miły człowiek. 

Ton, jakim to powiedziała, zrobił na mnie wrażenie. 

- Hmmm... - mruknęłam. - Jaki ma okropny garnitur. Mama ściągnęła brwi. 

- To piękny garnitur i na pewno bardzo drogi, Bel. Moim zdaniem on ma świetny gust. 

Pomyślałam o ciuchach ojca. Ojciec lubił podkoszulki z napisami w rodzaju Ramones 

albo The Smiths, czarne dżinsy i czerwone trampki Converse’y. Był szatynem, miał miękkie 

kręcone włosy i łagodne spojrzenie. Babcia zwykła mawiać, że nie suknia zdobi człowieka. 

Nie  całkiem  ją  rozumiałam,  ale  domyślałam  się,  o  co  chodzi:  ładne  ubrania  nie  są 

najważniejsze.  Nigdy  nie  powiedziała  mu  nic  niemiłego,  ale  nie  podobało  jej  się,  że  mój 

ojciec jest muzykiem, że za dużo pali i nie siedzi od rana w pracy, jak ojcowie innych dzieci. 

A  mama  oczekiwała,  że  będzie  rozpaczał  po  śmierci  babci!  To  znaczy,  chciałam 

powiedzieć... Przepraszam. Kochałam babcię i strasznie płakałam, kiedy dostała ataku serca i 

umarła tak nagle. W przeddzień pogrzebu ojciec miał koncert, wrócił późno i trochę zaspał, i 

nie zdążył odebrać z pralni swojego jedynego garnituru... a mama zaczęła na niego krzyczeć, 

że się nie stara i w ogóle nie można na niego liczyć! 

Tak  czy  inaczej,  ojciec  potrafił  się  ubierać.  Nawet  na  pogrzeb  nie  włożyłby  takiego 

okropnego garnituru. 

- Ojciec nie włożyłby tego garnituru nawet na pogrzeb - odezwałam się. 

- Masz rację, Bel - westchnęła mama. - Ojciec by go nie włożył. 

Zjadłyśmy  lunch  w  restauracji  jedynego  w  Slumpton  domu  towarowego.  Święta 

atakowały  ze  wszystkich  stron,  tak  że  ledwie  mogłam  się  skupić  na  tym,  co  miałam  na 

talerzu,  to  znaczy  na  frytkach  z  zapiekanym  serem  i  fasolą.  Na  deser  wzięłam  pączka  z 

dżemem  i  gorącą  czekoladę  z  podwójną  porcją  bitej  śmietany.  Usiadłyśmy  przy  oknie  z 

widokiem na główną ulicę. I na ulicy naraz zauważyłam coś takiego, że aż się poderwałam, 

background image

omal nie przewracając filiżanki. 

- Ostrożnie! - zawołała mama. - Co tam wypatrzyłaś? 

Byłam pewna, że przez chwilę widziałam Lukę. 

Rozpoznałam  jego  samotną,  szczupłą  sylwetkę  w  falującym  tłumie.  Szukałam  go 

wzrokiem, ale już zniknął. 

-  Nic  ciekawego  -  odpowiedziałam,  siadając  znowu.  Sięgnęłam  po  serwetkę  i 

wytarłam parę kropel rozlanej czekolady. - Szedł ktoś, kogo znam. 

Mama rozpromieniła się. 

- Jak to dobrze, że znasz już kogoś! Co to za dziewczynka? 

- To chłopak -  powiedziałam  i  uśmiech zniknął z ust  mamy.  -1 nie bardzo się z nim 

koleguję. Jest trochę szalony. Poznałam go przypadkiem. Prawdę mówiąc, łaził za mną. 

Nie wiem, czemu tak powiedziałam. Nie mogłam mu nic zarzucić. Oprócz tego, że był 

trochę dziwny. 

-  Łaził  za  tobą?  No,  tak...  I  kręci  się  w  pobliżu?  A  ty  omal  nie  wyskoczyłaś  przez 

okno, kiedy go zobaczyłaś? 

Pokręciłam głową. 

-  Mamo,  to  nie  jest  tak,  jak  ci  się  wydaje  -  powiedziałam,  ale  ona  się  tylko 

uśmiechnęła. 

Wiedziałam,  że  tego  by  nigdy  nie  zrozumiała.  Ja  sama  przecież  nie  byłam  całkiem 

pewna, czy to rozumiem. Nigdy nie znałam nikogo podobnego do Luki. Pomyślałam, że moi 

londyńscy koledzy bardziej od niego przejmują się tym, co kto o nich pomyśli. Jakby przez 

całe  życie  brali  udział  w  przedstawieniu.  Traktujemy  się  nawzajem  trochę  tak,  jak  byśmy 

zawsze  stali  przed  publicznością.  A  raczej  tak  się  traktowaliśmy  -  kiedy  jeszcze  miałam 

kolegów.  On  w  ogóle  na  to  nie  zważał.  Jakby  miał  własny  świat  i  był  jego  jedynym 

mieszkańcem.  Włóczył  się  między  opuszczonymi  karuzelami  wesołego  miasteczka  i  nie 

rozmawiał z nikim, jeśli nie miał ochoty. Wątpiłam, czy w ogóle chodził do szkoły... 

No i dobrze. Już się o nim dowiedziała, miałam to z głowy. 

Była jeszcze inna myśl, którą odpychałam w najciemniejsze zakamarki pamięci. 

4 stycznia. Dzień próby. 

Miałam wtedy po raz pierwszy iść do nowej szkoły, ubrana w fioletowy mundurek, z 

którym nie sposób było nic zrobić, żeby dobrze wyglądał. Do szkoły Davida Stafforda. Kiedy 

sobie o tym przypominałam, żołądek mi się skręcał  w lodowatą ósemkę  i  zaczynałam sobie 

wyobrażać okropne sceny. 

Jak wchodzę do nowej klasy, w której pewnie wszyscy się znają od przedszkola, i jak 

background image

każdy z obecnych kieruje wzrok na mnie. 

Jak stoję sama podczas przerwy, a inne dziewczyny rozmawiają, śmieją się i pokazują 

sobie palcami mnie, stojącą na drugim końcu dziedzińca. 

Jak nocą płaczę w łóżku, skazana na samotność, na zawsze wykluczona. 

- Bel! Czy ty w ogóle słuchasz? 

- Co?Co?   

Brwi mamy podjechały już prawie do nasady włosów. 

- Mówię do ciebie, Bel! Chociaż naprawdę nie wiem po co. 

Po czym nastąpiło jedno z jej Ciężkich Westchnień. Brzmiały jak dziurawy akordeon. 

Już chciałam powiedzieć, że ja też nie wiem po co, ale ugryzłam się w język. 

- To może już chodźmy - odezwała się słabym głosem. 

Włożyłam polar i szalik, ale myślami byłam dalej w nowej szkole. Jeśli Luka w ogóle 

chodzi do szkoły, to na pewno właśnie do tej. Bo to miasteczko jest naprawdę bardzo małe. 

Dobrze, że znam chociaż jego, mniejsza o to, że pewnie jest o klasę wyżej. Lepszy Luka niż 

nikt. A poza tym znalazłam jego klucze. Chociaż odpłacił mi za to niewdzięcznością i był w 

ogóle dziwny. Zła sytuacja zmusza nas do obniżenia wymagań i być może nawet więcej, jeśli 

będzie dalej tak samo gburowaty jak dotąd - był przecież w Slumpton jedyną osobą (jeśli nie 

liczyć stuletniej pani Longmeadow), która w ogóle się do mnie odezwała. 

Uznałam, że powinien dostać jeszcze jedną szansę. 

background image

Rozdział 6 

 

Nazajutrz poszłam go poszukać. 

Wiedziałam, że jeśli będę zbyt długo siedziała w domu sama, to umysł całkiem mi się 

zasupła od myślenia  w  kółko  i  na okrągło  o ojcu i  o nowej  szkole.  Lepiej  czymś  się zająć. 

Nawet jeśli tym czymś byłoby poszukiwanie dziwnego chłopaka, być może mieszkającego na 

ulicy. 

Nie, nie myślałam, że łatwo go znajdę. Najpierw sprawdziłam wiatę przystanku, pod 

którą  zobaczyłam  go  po  raz  pierwszy.  Ale  spotkałam  tam  tylko  starszą  panią  z  małym 

brązowym pieskiem. Szarpała nim, jakby to był kasztan na sznurku. 

Oprócz  niej  nie  było  tam  żywej  duszy.  Musiałam  więc  pójść  do  tego  okropnego 

wesołego  miasteczka.  Po  drodze  mijałam  przystań  w  budowie.  Słyszałam,  jak  za  wysokim 

drewnianym płotem hałasują betoniarki. Do bramy podjechał lśniący czarny samochód i zza 

kierownicy wysiadł mężczyzna w eleganckim szarym płaszczu. Miał głowę okrągłą jak piłka, 

gruby  kark  i  krótko  obcięte  włosy.  Przypomniałam  go  sobie.  Widziałam  wczoraj,  jak 

wychodził z ratusza. Przystanął i popatrzył na mnie niezbyt przyjaźnie, jakby uważał, że nie 

mam prawa przechodzić obok tego płotu. Po czym zbliżył się do tylnych drzwi samochodu i 

otworzył  je.  Wysiadł  pan  McAllistair,  jakżeby  inaczej.  On  także  rzucił  mi  ostre  spojrzenie. 

Opuściłam głowę i szybko odeszłam. Obaj budzili we mnie lęk. 

I  dopiero  kiedy  znalazłam  się  przy  kołowrocie,  uprzytomniłam  sobie,  że  mój  bilet 

wstępu  zniknął  wczoraj  we  wnętrznościach  kasownika.  Bez  biletu  nie  uda  mi  się  wejść. 

Popchnęłam  jedno  z  ramion  kołowrotu,  lecz  ono  ani  drgnęło.  To  i  tak  nie  ma  sensu, 

pomyślałam.  Nie  umiałabym  nawet  powiedzieć,  po  co  tu  przyszłam.  Więc  wbiłam  ręce  w 

kieszenie i zrobiłam w tył zwrot. 

Ale jakby spod ziemi ktoś nagle wyskoczył tuż obok mnie, potrącając mnie boleśnie. 

Krzyknęłam z przerażenia cofnęłam się, wpadając na ogrodzenie, a moje serce zaczęło walić 

jak szalone. 

- Omal nie umarłam ze strachu! 

- Witam i zapraszam - uśmiechnął się, a kiedy zobaczył, że rozcieram bok, dorzucił: - 

Nie gniewaj się. Nie chciałem. 

- W porządku, nic mi nie jest. 

Kiedy stał przede mną, nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie chciałam, żeby zgadł, że 

go szukałam. 

background image

- Szukałaś mnie? 

- No coś ty! - zawołałam, ale policzki zapłonęły mi zdradzieckim rumieńcem. 

On się tylko uśmiechnął. Irytująco. 

- No i co słychać, Annabelle? 

- Mówiłam ci, żebyś mnie tak nie nazywał. 

Zaczął się śmiać. 

-  Przepraszam.  Ale  tak  fajnie  wyglądasz,  kiedy  się  złościsz...  -  powiedział  i 

zaprezentował mi nadętą minę. 

Wybuchnęłam śmiechem. Nie mogłam się powstrzymać. 

- Przestań! - powiedziałam. 

Teraz,  patrząc  na  niego  z  bliska, zauważyłam,  że  ma  piękne,  długie  rzęsy.  Nie  było 

łatwo patrzeć mu prosto w oczy. Znowu się trochę zaczerwieniłam. I opuściłam wzrok. 

- To może zechcesz wejść i rozejrzeć się? - powiedział, wybawiając mnie z kłopotu. 

Za parkanem widziałam te same co wczoraj ogrodzone budy. Coś mi mówiło, żeby się 

tam nie pchać. I nie chodziło o niego, tylko o to miejsce. 

- Nie wiem... - zaczęłam. 

- Czuj się jak u siebie w domu - powiedział. 

-  Poczekaj!  -  zawołałam,  niezdecydowana,  czy  iść  za  nim.  -  Ja  przez  to  nie 

przeskoczę! 

- O to się nie martw - Luka wyciągnął z kieszeni dżinsów rolkę niebieskich biletów. - 

Jesteś moim gościem. 

Kiedy wręczał mi bilet, jego palce musnęły moje. 

- O! - powiedziałam. - Ale masz zimne ręce! 

Luka odwrócił wzrok. 

Parę  minut  później  wrzeszczałam  i  śmiałam  się  na  autodromie  w  elektrycznym 

samochodziku,  na który  raz po raz wpadał  samochodzik  Luki.  Chyba wydawało  mu  się, że 

jest  Lewisem  Hamiltonem  albo  inną  sławą  wyścigów  samochodowych,  i  wcale  mu  nie 

przeszkadzało, że spod odpadających płatów farby wyłazi rdza, a autka wyglądają, jakby się 

miały  zaraz  rozlecieć.  Po  krótkim  czasie  zabrakło  prądu  i  oboje  wyleźliśmy  z  nich, 

uśmiechnięci od ucha do ucha. 

Wydawało się, że dopiero teraz ktoś mu podłączył energię. Zaczęłam się zastanawiać, 

dlaczego przedtem się nie uśmiechał. Wyglądał... ładnie. Więcej niż ładnie. Zawstydziłam się, 

nie chciałam tak ciągle na niego patrzeć. 

- A skąd masz klucze? - spytałam. 

background image

Luka nie odpowiedział od razu. Już zaczęłam się zastanawiać, czy moje pytanie było 

nie na miejscu. 

- Moja mama tu pracuje... pracowała - powiedział w końcu i znowu odwrócił wzrok. - 

Zazwyczaj  siedziała  w  budce  z  biletami,  tam  przy  wejściu.  Przedtem  pracowała  w  różnych 

innych miejscach, ale ta praca w wesołym miasteczku była najlepsza. Mama mi pokazała, jak 

się włącza te wszystkie urządzenia. 

- Pewnie kiedyś tu było pięknie - powiedziałam. 

- A ty mogłeś wszędzie wejść za darmo. 

- Tak - potwierdził Luka i uśmiechnął się znowu. 

- Chodź. Coś ci pokażę. 

Zaprowadził mnie do zakurzonej szklanej gablotki. Wewnątrz znajdowała się głowa i 

ramiona manekina  w stroju  policjanta. Namalowane na policzkach  czerwone rumieńce teraz 

już były trochę starte, a w oczach czaiło się coś niesamowitego. Wyglądało to naprawdę jak 

kukła  z  horroru,  jedna  z  tych,  które  potrafią  ożyć  i  zaatakować  ludzi,  by  zagryźć  ich  na 

śmierć. 

Zadrżałam. 

- Co to jest? 

- Śmiejący się policjant - powiedział Luka i uderzył w wierzch gablotki. Usłyszeliśmy 

metaliczne tony, a lalka zaczęła się trząść, poruszając szczęką w górę i w dół. 

- Hahahahahahaha! Hohohohohohoho! Hahahahahahaha! Ho, ho, ho! 

Śmiała się coraz bardziej przeciągle, aż w końcu ucichła. 

-  Straszny,  prawda?  Kiedy  byłem  mały,  bałem  się  go  okropnie.  Chodź,  pokażę  ci 

jeszcze coś. 

Zaprowadził mnie do tunelu strachu, tego ze szczerbatym napisem. Płachty czarnego 

plastiku  lekko  powiewały  na  wietrze.  Luka  zaczął  majstrować  przy  skrzynce  rozdzielczej. 

Usłyszałam przerażający łomot i z wnętrza wyjechał skład wagoników. 

- Wsiadaj - powiedział, podchodząc do najbliższego. 

- Co? Mam wsiąść do tego wraka? - spytałam, cofając się. 

Luka spojrzał na mnie z udanym oburzeniem. 

- Trzeba ci wiedzieć, że urządzenia do tego tunelu strachu zostały wyprodukowane w 

1960 roku. Wtedy były ostatnim krzykiem techniki. Mama mi mówiła. 

Urwał i po chwili dorzucił: 

- Nie wiedziałem, że z ciebie taki tchórz. 

- To nie tchórzostwo - skłamałam, rumieniąc się. 

background image

- Nie mam zaufania do tej maszynerii. 

- A twoim zdaniem, co złego może się stać? - natrząsał się ze mnie Luka. - Wcale nie 

mówiłem, że to jest najlepsze wesołe miasteczko na świecie, jeśli o to ci chodzi. Chyba nie 

boisz się paru plastikowych kościotrupów! 

Wlazłam do wagonika i złapałam się uchwytu. 

- No, dobra. Puść to w ruch. 

Luka włączył jakieś przyciski i wagonik ruszył przed siebie. 

- Wuahaha! - zaryczał demonicznie, jak postać ze starego horroru.  - Przygotuj się na 

najgorsze koszmary! Efekty dźwiękowe już nie działają, tak jak powinny - dodał normalnym 

głosem. 

- Ale możesz wrzeszczeć, jeśli masz ochotę. 

Uśmiechnął się pod nosem. 

- Słyszałaś chyba, co mówią o tym wesołym miasteczku? 

- A co mówią? - spytałam, zaniepokojona. 

-  Że  jest  nawiedzone  -  powiedział,  pokazując  w  uśmiechu  wszystkie  zęby.  -  Tu  się 

słyszy dziwne głosy i hałasy, chociaż nie ma nikogo. 

- Tak, Luka, na pewno masz rację - powiedziałam. 

- Ale na co jeszcze czekamy? 

Wagonik  potoczył  się  po  szynach  i  wjechałam  do  tunelu  przez  zakurzone  strzępy 

czarnego plastiku. 

Wewnątrz panował półmrok. Ściany były obite ciemną tkaniną, w którą wczepiły się 

przykurzone  plastikowe  nietoperze.  Atrapa  potwora  Frankensteina,  opleciona  pajęczynami, 

podniosła się na moje powitanie z fotela. 

Wszystko to było przerażające nie bardziej niż koszyk z kociętami. 

Wjazd  do  następnego  pomieszczenia  był  w  kształcie  maski,  jaką  zakłada  się  na 

Halloween.  Wagoniki  wjechały  przez  otwartą  paszczę.  Zobaczyłam  mnóstwo  trumien 

opartych o ściany, a na suficie ogromną pajęczynę, która raczej nie wyglądała na atrapę. 

Wampir w plastikowej pelerynie wyskoczył prosto na mnie. Miał już tylko jedną rękę, 

a  minę  taką,  jakby  gnębiły  go  wzdęcia.  Wagoniki  potoczyły  się  dalej  i  kiedy  mijały  jeden 

szczególnie ciemny kąt, potrąciły kilka żałosnych kościotrupów zwisających u sufitu. Żaden z 

nich nie miał czaszki. Z dziury w ścianie upadł na podłogę gumowy topór. Domyśliłam się, że 

powinien  był  zatrzymać  się  nad  moją  głową,  bo  zauważyłam  połamane  druty  sterczące  u 

trzonka. Ale zawisł tuż nad podłogą, drgając z lekka. Nie mogłam już opanować chichotu. 

- Och, Luka, jak strasznie się boję! - zawołałam. 

background image

Wagonik  zakręcił  przy  narożniku  i  wtoczył  się  do  kolejnego  pomieszczenia,  ale  nie 

dane  mi  było  się  po  nim  rozejrzeć.  Bo  w  tej  samej  chwili  pojazd  zatrząsł  się,  stanął  ze 

szczękiem blachy i wszystkie światła zgasły. 

background image

Rozdział 7 

 

Zrobiło się ciemno jak w grobie. Jeszcze przez chwilę do moich ust przyklejony był 

głupi uśmieszek, chociaż serce waliło już o żebra jak szalone. To był na pewno kolejny punkt 

programu.  Zdecydowałam  nie  dać  Luce  satysfakcji  i  zachować  niezmącony  spokój. 

Skrzyżowałam ramiona i rozsiadłam się wygodniej w swoim wagoniku, czekając na kolejną 

scenę,  równie  obciachową  jak  te  poprzednie,  z  żelaznym  postanowieniem,  że  nie  dam  się 

nastraszyć. 

Ale było tak strasznie ciemno... 

Mijały minuty. Ciemność gęstniała jeszcze bardziej i coś mi mówiło, że to jednak nie 

należy do programu. 

- Luka? - mój głos zabrzmiał jakoś cienko. 

Jeszcze nigdy  w życiu  nie widziałam  tak  absolutnej  ciemności.  Dotąd wydawało  mi 

się, że ciemność jest tylko brakiem światła. A nie jakąś obcą materią, która dusi i dławi. 

Oddychałam powoli, starając się zachować spokój. 

To  tylko  drobna  awaria  -  myślałam.  -  Luka  zaraz  ją  usunie  i  będę  się  mogła  stąd 

wydostać. 

NAJWAŻNIEJSZE - NIE WYMYKAĆ! 

- Hej - odezwałam się. - Luka, jesteś tam? To wcale nie jest zabawne! 

Byłam gotowa go udusić gołymi rękami, kiedy tylko się stąd wydostanę. 

Usłyszałam całkiem blisko jakiś szelest, a potem znowu, jeszcze bliżej. 

Może to szczur? 

Może to człowiek? 

Jeśli człowiek, to na pewno nie Luka. 

- Lukaaaaa! 

Ściany odbijały w nieskończoność mój łamiący się głos. Nie mogłam złapać oddechu. 

Każdy najmniejszy nerw w moim ciele drżał z przerażenia. Wylazłam z wagonika i zrobiłam 

parę kroków. Myśl, że zaraz na coś nadepnę, albo że pochwyci mnie czyjaś ręka, była jednak 

jeszcze straszniejsza od siedzenia w miejscu. 

Kiedy już wydawało mi się, że nie można być bardziej przerażonym, zdarzyło się coś 

takiego, że poprzedni strach wydał mi się nieszkodliwy jak kaszka z mleczkiem. 

Usłyszałam przeciągły dźwięk, podobny do szeptu. A potem inny dźwięk: jakby coś 

spadło  na  podłogę  z  paskudnym  plaśnięciem.  Moje  nozdrza  wyczuły  w  powietrzu  zapach 

background image

gnijących roślin,  a może padłego zwierzęcia. A  potem światła znowu zaświeciły żółtawym, 

jakby  chorobliwym  blaskiem.  Wyskoczyłam  ze  swojego  brakiem  światła.  A  nie  jakąś  obcą 

materią, która dusi i dławi. 

Oddychałam powoli, starając się zachować spokój. 

To  tylko  drobna  awaria  -  myślałam.  -  Luka  zaraz  ją  usunie  i  będę  się  mogła  stąd 

wydostać. 

NAJWAŻNIEJSZE - NIE WYMIĘKAĆ! 

- Hej - odezwałam się. - Luka, jesteś tam? To wcale nie jest zabawne! 

Byłam gotowa go udusić gołymi rękami, kiedy tylko się stąd wydostanę. 

Usłyszałam całkiem blisko jakiś szelest, a potem znowu, jeszcze bliżej. 

Może to szczur? 

Może to człowiek? 

Jeśli człowiek, to na pewno nie Luka. 

- Lukaaaaa! 

Ściany odbijały w nieskończoność mój łamiący się głos. Nie mogłam złapać oddechu. 

Każdy najmniejszy nerw w moim ciele drżał z przerażenia. Wylazłam z wagonika i zrobiłam 

parę kroków. Myśl, że zaraz na coś nadepnę, albo że pochwyci mnie czyjaś ręka, była jednak 

jeszcze straszniejsza od siedzenia w miejscu. 

Kiedy już wydawało mi się, że nie można być bardziej przerażonym, zdarzyło się coś 

takiego, że poprzedni strach wydał mi się nieszkodliwy jak kaszka z mleczkiem. 

Usłyszałam przeciągły dźwięk, podobny do szeptu. A potem inny dźwięk: jakby coś 

spadło  na  podłogę  z  paskudnym  plaśnięciem.  Moje  nozdrza  wyczuły  w  powietrzu  zapach 

gnijących roślin,  a może padłego zwierzęcia. A  potem światła znowu zaświeciły żółtawym, 

jakby  chorobliwym  blaskiem.  Wyskoczyłam  ze  swojego  wagonika  i  pobiegłam  wstecz,  tą 

samą  drogą,  którą  tu  przyjechałam,  a  wampir  i  zakurzone  szkielety  nie  wydawały  mi  się 

wcale takie śmieszne jak przedtem. Wyskoczyłam na zewnątrz i rzuciłam się na Lukę. 

- Co ty wyprawiasz? To - uderzyłam go - nie jest - uderzyłam znów - zabawne! 

Luka chwycił mnie za przeguby rąk. 

- Uspokój się! - powiedział. - Mechanizm się zablokował! Próbowałem go naprawić! 

To trwało raptem minutę! 

- Czyżby? - warknęłam. - To kiedy zdążyłeś się tam zakraść, żeby mnie straszyć? 

- Co ty wygadujesz! - zawołał głosem aż schrypniętym z oburzenia. - Przecież mewa 

wpadła do środka, nie połapałaś się? Ciężkie, grube, śmierdzące ptaszysko. Widziałem ją, jak 

wylatywała. 

background image

- Bzdura! Nie tłumacz się tak głupio! 

Przykucnęłam i usiłowałam pozbierać myśli. 

Mewa wpadła? Czy możliwe, żeby to był po prostu ptak? 

Przecież ptaki nie szepczą! 

Choć  z  drugiej  strony,  pomyślałam,  mogła  mi  się  udzielić  atmosfera  tego  miejsca  i 

niewykluczone, że szept rozległ się tylko w mojej wyobraźni. Wiedziałam, że nie mogę mu 

wspomnieć  o  tym  szepcie.  Wyszłabym  na  kompletną  idiotkę.  Ukryłam  twarz  w  dłoniach. 

Byłam zlana zimnym potem i wyczerpana tak, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Drżałam na 

całym ciele. 

- Chodźmy stąd - powiedział miękko Luka. 

- Usiądźmy na chwilę w jakimś spokojnym miejscu. 

Poszliśmy tam,  gdzie stała karuzela, i  usiedliśmy na krawędzi  podestu.  Oddychałam 

głęboko.  Usiłowałam  się  uspokoić.  Naprawdę  chciałam  wierzyć  Luce.  Lecz  jednak  byłam 

pewna, że tam, w środku, usłyszałam coś naprawdę dziwnego. 

-  Bardzo  mi  przykro  -  powiedział.  -  Nie  przewidziałem,  że  mechanizm  może  się 

zaciąć. Dawno tam nie byłem. W ciemnościach umysł czasem płata figle. 

- Urwał i wydawało mi się, że obleciał go dreszcz. 

- Tak, to się zdarza. 

Rozpuszczone  włosy  zasłoniły  mi  twarz.  Przez  tę  zasłonę  widziałam,  jak  Luka 

podniósł dłoń i przyszedł mi do głowy szalony pomysł, że chce odgarnąć mi włosy z czoła. 

Na  chwilę  wstrzymałam  oddech.  Ale  on  już  opuścił  dłoń  i  zaczął  przyglądać  się  swoim 

butom. 

-  Tak...  -  wciąż  jeszcze  byłam  roztrzęsiona  i  obawiałam  się,  że  mogę  mimo  woli 

zrobić mu przykrość. - Ale po co w ogóle tu siedzisz? Nie masz nic lepszego do roboty? 

- Właściwie nie mam - odparł Luka oschle. -1 tak muszę czekać. 

- Czekać? Na co? Na autobus? 

- Nie - powiedział. - Na mamę. 

-  A  gdzie  ona  jest?  -  spytałam.  Nie  byłam  pewna,  czy  to  mnie  się  miesza  w  głowie, 

czy jemu. 

- Nie wiem. Zniknęła. 

background image

Rozdział 8 

 

Powietrze  w  tej  kawiarence  było  ciężkie  i  duszne.  Para  buchała  zza  kontuaru,  z 

wielkiego  stalowego  kotła,  w  którym  trzymali  wrzątek.  Było  tak  gorąco,  że  kropelki  potu 

osiadły mi u nasady włosów. 

Miałam  w  kieszeni  pieniądze,  które  dwa  dni  wcześniej  dostałam  na  zakupy.  Luka 

powiedział,  że  nic  nie  chce,  ale  zamówiłam  dla  niego  mocną  pomarańczową  herbatę,  która 

stała przed nim, nietknięta. Przed oczami miałam zaparowane okno. Patrzyłam, jak woda się 

skrapla i płynie po szkle wąskimi strumyczkami. 

Luka  nic  nie  odpowiedział,  kiedy  zaproponowałam,  żeby  przenieść  się  z  wesołego 

miasteczka  w  jakieś  inne  miejsce.  Wzruszył  tylko  ramionami  i  poszedł  za  mną  do  tej 

kawiarenki. 

Odchrząknęłam. 

-  Ale...  co  właściwie  miałeś  na  myśli?  Wiesz...  kiedy  powiedziałeś,  że  twoja  mama 

zniknęła? 

Spojrzenie jego ciemnych oczu spoczęło na mnie iprzez chwilę zastanawiałam się, czy 

on  przypadkiem  nie  należy  do  tych  ludzi,  którzy  zrobią  wszystko,  żeby  ściągnąć  na  siebie 

uwagę.  Jak  Tommy  Linden,  z  którym  chodziłam  do  podstawówki.  Rozpowiadał,  że  jest 

siostrzeńcem J.K. Rowling, autorki Harry’ego Pottera, i że to historia o jego przygodach. 

- Miałem na myśli to, co powiedziałem. Zniknęła. Albo ktoś ją porwał. 

Oniemiałam. 

- Wiem, że trudno ci w to uwierzyć - dodał cicho. 

- Ale wiem tylko tyle. W jednej chwili była ze mną, a w następnej już jej nie było. Ani 

śladu. 

Z otwartymi ustami musiałam chyba przypominać złotą rybkę w akwarium. 

- Może... - nie miałam pojęcia, jak to powiedzieć, żeby go nie zranić - może po prostu 

wyjechała... Czy coś w tym rodzaju. 

Luka niemalże spoliczkował mnie spojrzeniem. 

- Ona by  nie ruszyła się stąd beze mnie. Nigdy  w życiu.  Patrzyłam na swój  kubek z 

gorącą czekoladą i miałam pustkę w głowie. 

- A co na to policja? - odezwałam się w końcu. Prychnął tylko, jakbym palnęła jakieś 

głupstwo. 

- Co ich to obchodzi? 

background image

- Nie zgłosiłeś jej zaginięcia? 

Luka westchnął. 

- Z tutejszymi gliniarzami mieliśmy już do czynienia. Na pewno by nie pomogli. 

Nie dodał ani słowa więcej. 

Może był jednym z tych wyrostków z marginesu społecznego, o których w gazetach 

pisze się, że są nieprzystosowani? Ale nie wyglądał na kogoś, kto jest na bakier z prawem. 

Był tylko smutny. 

- Więc co o tym myślisz? Co się z nią mogło stać? 

Przeczesał włosy palcami. 

-  Nie  mam  pojęcia.  Niedługo  przed  swoim  zniknięciem  rozmawiała  przez  telefon. 

Szeptem.  Kiedy  wszedłem  do  pokoju,  rozłączyła  się.  W  tamtym  czasie  stała  się  milcząca  i 

bywała  nieprzyjemna.  Czasami  słyszałem,  jak  rozmawia  przez  telefon  po  chorwacku. 

Przedtem to się prawie nigdy nie zdarzało. 

Zamilkł na dłuższą chwilę. Wyprostował się i zaczął bębnić palcami po stole. 

- No, dobra  - powiedziałam, usiłując sobie to wszystko jakoś poukładać.  - Ale kiedy 

widziałeś ją po raz ostatni? Może mówiła ci, że się gdzieś wybiera? 

Luka odwrócił się do mnie i spojrzał tak dziwnie, jak nigdy przedtem. 

- Co się stało? Co ja takiego powiedziałam? 

- Nie, nic, nic - powiedział cicho. - Tylko że... 

- Że co? 

Westchnął głęboko. 

- Mam... dziurę w pamięci.  Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy widziałem  ją po raz 

ostatni. 

Na  to  nie  znalazłam  żadnej  odpowiedzi.  Czyżby  cierpiał  na  amnezję?  Bo  tak  się  to 

chyba nazywa? Słyszałam ofacecie, któremu poprzestawiało się w głowie i został kloszardem, 

bo zapomniał, kim jest i gdzie mieszka. 

Rozejrzałam  się  po  kawiarence.  Kelnerka  z  włosami  ufarbowanymi  na  platynowy 

blond przyglądała mi się z dziwną miną. Mój wzrok powrócił do Luki. 

- Powiedz mi... 

- Co? 

- Gdzie ty śpisz? 

- Różnie. Gdzie się da. O mnie się nie martw.  - Nachmurzył się i spojrzał na coś, co 

zobaczył za moimi plecami. 

- Skąd oni to wzięli? 

background image

- Ale co? 

Odwróciłam się i mój wzrok padł na kalendarz. 

-  O  czym  ty  mówisz?  Coś  nie  tak  z  tym  kalendarzem?  Luka  wydał  mi  się  jeszcze 

bledszy niż zwykle. 

Otworzył usta, a potem je zamknął. I nagle wstał. 

- Muszę już iść. Pewnie się jeszcze spotkamy? 

Iwyszedł, zanim zdążyłam odpowiedzieć. 

Zostałam  sama  przy  stoliku  i  siedziałam  tak  jeszcze  przez  dłuższą  chwilę.  Byłam 

oszołomiona. Próbowałam sobie wyobrazić, jak to  jest, kiedy mama nagle zniknie. Chociaż 

nieraz marzyłam o tym, żeby zniknęła, teraz aż zadrżałam z przerażenia. Może Luka oszalał, 

może pomieszało mu  się w głowie albo  miał  kłopoty z pamięcią, ale przede wszystkim  był 

kompletnie  opuszczony.  Jak  zapomniany  parasol,  który  kurzy  się  w  szatni.  Ktoś  przecież 

powinien go odebrać. 

Wstałam  z  westchnieniem.  I  wtedy  zauważyłam,  że  kelnerka  nadal  nie  spuszcza  ze 

mnie wzroku. 

- Tak bywa, kiedy coś się stanie z głową - powiedziała. 

- Kiedy co? - spytałam zmieszana. 

Uśmiechnęła się. 

- Będziesz jeszcze piła tę herbatę? 

- Nie, to mój przyjaciel ją zostawił - powiedziałam. 

- Dobrze, mała, niech ci będzie - poklepała mnie protekcjonalnie po ramieniu i zabrała 

się do sprzątania ze stołu. 

background image

Rozdział 9 

 

Kiedy  popchnęłam  drzwi  frontowe,  nie  wiedzieć  skąd  wyskoczyła  drobna  postać  w 

przebraniu SpiderMana. 

- Pifpaf! Pifpaf! - krzyknęła, robiąc z palców pistolet. I równie nagle jak się pojawiła, 

zniknęła na schodach. Weszłam do kuchni.  Siedział tam potężnie zbudowany mężczyzna w 

zielonej  koszulce do rugby. Mama stała przy blacie, tyłem  do mnie, i  wytrząsała z pudełka 

herbatniki na talerzyk. 

- Tak, to brzmi zachęcająco - mówiła - i bez wątpienia to szansa. Warto było opuścić 

Londyn. 

-  No,  zobaczymy  -  odpowiedział  rugbysta.  Głos  miał  niższy  niż  ojciec  i  bardziej 

wytworną wymowę. 

-  Odkąd  wyniosłem  się  z  domu  rodzinnego,  nie  przypuszczałem,  że  kiedykolwiek 

przyjdzie  mi  wrócić  i  zamieszkać  w  tym  miasteczku.  Lokalna  gazeta  nie  była  tym,  o  czym 

marzyłem,  kiedy  zostałem  dziennikarzem.  I  naprawdę  brakuje  mi  szumu,  jaki  panuje  w 

redakcji wielkiego dziennika. Tutaj diabeł mówi dobranoc. Ale... skoro już się tu przeniosłem, 

cieszę się, że matkę mam pod bokiem. 

- Tak, rozumiem - powiedziała mama. - To nie żarty, być samotnym ojcem, prawda? 

Bel! Czemu się skradasz? 

- spytała nagle, czerwieniejąc jak burak. 

Popatrzyłam  na  rugbystę,  który  ledwo  się  mieścił  w  naszej  kuchni.  On  też  na  mnie 

popatrzył.  Miał  niebieskie  oczy,  okulary  w  grubej  oprawce,  solidnych  rozmiarów  nos  i 

ciemne kręcone włosy. Uśmiechnął się do mnie. Spiorunowałam wzrokiem oboje. 

- Co się tutaj wyprawia? - spytałam surowo, a spojrzenie mamy przenosiło się ze mnie 

na niego, z niego na mnie. 

- Bel, to jest Will. Jest synem pani Longmeadow. Wpadł na chwilę, żeby wymienić mi 

uszczelkę  w  tym  cieknącym  kranie.  Bo  wspominałam  pani  Longmeadow,  że  mam  z  tym 

kłopot. No i ona obiecała, że Will do mnie zajrzy... To znaczy... do tej uszczelki. 

Jej  głos  zadrżał  i  ucichł.  Miała  taką  minę,  jakby  coś  zbroiła  i  została  złapana  na 

gorącym uczynku. Dziwne. Patrzyłam na nią i czułam, że serce twardnieje mi z każdą chwilą. 

W krótkim czasie stało się nieczułe jak kamień. 

-  To  mój  syn,  Dylan  -  powiedział  pan  Longmeadow,  kiedy  mały  chłopiec  w 

czerwononiebieskim  trykocie  wpadł  jak  pocisk  do  kuchni.  -  Przepraszam,  pomyłka. 

background image

Przedstawiam ci SpiderMana. 

Zamierzałam  zignorować  gówniarza,  ale  nie  było  to  takie  proste,  bo  wlazł  ojcu  na 

kolana i znowu udawał, że mierzy do mnie z pistoletu. 

Wzniosłam oczy do góry, zniecierpliwiona. 

- SpiderMan nie strzela z pistoletu - oświadczyłam. 

- Uspokój się, Dylan - powiedział ten facet swoim wytwornym głosem, ale nie patrzył 

na Dylana, tylko na mnie. 

- A wracając do rzeczy, Will... - odezwała się mama, odchrząknąwszy. - Opowiedz mi 

o pracy dziennikarza. To bardzo interesujące. 

Rugbysta wstał, zarzuciwszy sobie chłopca na ramię jak worek ziemniaków. Ale ten 

worek zaczął się szamotać. 

- Muszę już iść - oznajmił. - Jutro wpadnę znowu, jeśli nie masz nic przeciwko temu. 

Już  wiem,  jak  zreperować  ten  kran.  U  mamy  na  pewno  są  odpowiednie  narzędzia,  tylko 

muszę ich poszukać. Możemy odłożyć to do jutra? 

Mama z niepokojącym wdziękiem odgarnęła pasmo włosów z czoła. 

- Cudownie. Jeśli to ci nie sprawi kłopotu. 

- Ani trochę. Miło było cię poznać, Bel. 

Wyciągnął dłoń w moją stronę. Uścisnęłam ją niechętnie, jakby to była zdechła ryba. 

Nic nie powiedziałam,. tylko temu chłopcu pokazałam język, kiedy napotkałam jego wzrok. 

Mama  odprowadziła  ich  do  drzwi.  Kiedy  wróciła  do  kuchni,  na  jej  twarzy  wciąż 

jeszcze błąkał się głupawy uśmiech. 

„Cudownie. Jeśli to ci nie sprawi kłopotu...” 

Teraz mam na nią takiego haka, że się nie pozbiera - pomyślałam. 

Zamierzałam  zignorować  gówniarza,  ale  nie  było  to  takie  proste,  bo  wlazł  ojcu  na 

kolana i znowu udawał, że mierzy do mnie z pistoletu. 

Wzniosłam oczy do góry, zniecierpliwiona. 

- SpiderMan nie strzela z pistoletu - oświadczyłam. 

- Uspokój się, Dylan - powiedział ten facet swoim wytwornym głosem, ale nie patrzył 

na Dylana, tylko na mnie. 

- A wracając do rzeczy, Will... - odezwała się mama, odchrząknąwszy. - Opowiedz mi 

o pracy dziennikarza. To bardzo interesujące. 

Rugbysta wstał, zarzuciwszy sobie chłopca na ramię jak worek ziemniaków. Ale ten 

worek zaczął się szamotać. 

- Muszę już iść - oznajmił. - Jutro wpadnę znowu, jeśli nie masz nic przeciwko temu. 

background image

Już  wiem,  jak  zreperować  ten  kran.  U  mamy  na  pewno  są  odpowiednie  narzędzia,  tylko 

muszę ich poszukać. Możemy odłożyć to do jutra? 

Mama z niepokojącym wdziękiem odgarnęła pasmo włosów z czoła. 

- Cudownie. Jeśli to ci nie sprawi kłopotu. 

- Ani trochę. Miło było cię poznać, Bel. 

Wyciągnął dłoń w moją stronę. Uścisnęłam ją niechętnie, jakby to była zdechła ryba. 

Nic nie powiedziałam,    tylko temu chłopcu pokazałam język, kiedy napotkałam jego wzrok. 

Mama  odprowadziła  ich  do  drzwi.  Kiedy  wróciła  do  kuchni,  na  jej  twarzy  wciąż 

jeszcze błąkał się głupawy uśmiech. 

„Cudownie. Jeśli to ci nie sprawi kłopotu...” 

Teraz mam na nią takiego haka, że się nie pozbiera - pomyślałam. 

Mama spojrzała na mnie zdegustowana. 

-  Uspokój  się,  Bel  -  powiedziała.  Zabrała  ze  stołu  filiżanki  i  płukała  je  pod  kranem, 

dzwoniąc  nimi,  jakby  chciała  je  potłuc.  -  Nie  byłoby  źle,  gdybyś  umiała  zachowywać  się 

przyzwoicie. Poćwicz. 

Zagotowało się we mnie. 

- I co? Interesujesz się tym facetem? A ojeiec idzie w odstawkę? 

- Nie bądź śmieszna. 

- Nie jestem śmieszna - warknęłam. - Wiem, że podoba ci się ten cały Will. Powiem 

ojcu. 

Obróciła  się  gwałtownie  w  moją  stronę.  Jej  oczy  zapłonęły  gniewem.  Już  otwierała 

usta,  żeby  mi  odpowiedzieć.  Ale  nagle  się  rozchmurzyła  i  mrugnęła  do  mnie 

porozumiewawczo. Byłam przyzwyczajona, że po takim gniewnym spojrzeniu odpala pociski 

-  a  ja  wychodzę  z  pokoju  i  zostawiam  ją  z  tym.  Tylko  że  tym  razem  uśmiechnęła  się,  jak 

dawniej. 

- Bel  - odezwała się półgłosem - mogę cię zapewnić, że w tej chwili interesuje mnie 

tylko jedno. Jak dotrwać do wieczora. Poza tym chcę, żeby Will naprawił mi kran. A gdyby 

nawet naprawdę mi się on podobał, to bardzo wątpię, czy twój ojciec byłby tym przejęty. 

I to ona wyszła z pokoju, zostawiając mnie na spalonym. 

Tego wieczoru już prawie ze sobą nie rozmawiałyśmy. 

Do kolacji usiadłyśmy w salonie, z talerzami na tacach i z tacami na kolanach. Salon 

ma  malutkie  okienka  i  zawsze  jest  w  nim  ciemnawo,  nawet  w  biały  dzień,  więc  mama 

umieściła  w  nim  tuzin  lamp.  Bez  nich  wpadałybyśmy  na  siebie.  Włączyła  telewizor  na 

lokalne  wiadomości.  Żułam  powoli  swoją  zapiekankę  ziemniaczaną,  rozmyślając  o 

background image

wydarzeniach tego dziwnego dnia i martwiąc się zapowiedzianą nieobecnością ojca w święta. 

Właściwie wcale nie słuchałam tych wiadomości, ale jednak coś przykuło moją uwagę. 

- Prace budowlane na przystani pomimo początkowych trudności ruszyły pełną parą. 

Kobieta o jasnych, długich włosach i ciemnoczerwonych ustach stała w miejscu, które 

mogłam łatwo rozpoznać. Kamera pokazała dwie wielkie koparki. Teren otaczał teraz wysoki 

płot,  ale  logo  przystani  było  widoczne,  a  z  boku,  po  lewej,  dawały  się  zauważyć  szczyty 

karuzel wesołego miasteczka. 

-  Projekt  ma  już  osiemnaście  miesięcy  opóźnienia,  a  koszty  zostały  znacznie 

przekroczone - mówiła dalej dziennikarka - ale rzecznik prasowy firmy budowlanej, należącej 

do  miejscowego  przedsiębiorcy  Alexandra  „Leksa”  McAllistaira,  potwierdza,  że  przystań 

zostanie  już  wkrótce  oddana  do  użytku.  W  pierwszej  kolejności  wyremontowany  zostanie 

stary  budynek  fabryki,  która  kiedyś  dawała  pracę  wielu  mieszkańcom  tego  cichego 

nadmorskiego  miasteczka.  Następnie  prace  obejmą  teren  nieużytków  położony  bliżej 

centrum.  Planuje  się  wiosną  albo  wczesnym  latem  wyburzyć  stare  zabudowania  wesołego 

miasteczka,  zwanego  Słonecznym  Zakątkiem.  Zamknięcie  tego  obiektu  w  swoim  czasie 

wzbudziło protesty lokalnej społeczności. 

Ekran zapełnił się ludźmi trzymającymi transparent z napisem Nie chcemy przystani! 

Ratujmy  karuzele!  Ale  nie  wyglądało  to  zbyt  poważnie.  Zastanawiałam  się,  czy  wśród  tych 

ludzi stoi mama Luki. Zaczęłam uważnie słuchać komentarza. 

-  Lex  McAllistair  twierdzi,  że  przystań  przyniesie  naszemu  miastu  ożywienie 

gospodarcze. 

Na  ekranie  pojawiło  się  zbliżenie  twarzy  człowieka,  którego  widziałam  przed 

ratuszem. 

-  Co  powiedziałby  pan  ludziom,  którzy  żądali  ratunku  dla  wesołego  miasteczka?  - 

spytał zza kadru głos reporterki. 

- Postęp zawsze ma swoją cenę - odparł biznesmen z powagą. Jego głos miał nosowe 

brzmienie i wydawał się obdarzony życiem niezależnym od jego mimiki. 

-  Wychowałem  się  w  tym  mieście  i  pamiętam  je  z  czasów,  gdy  było  tłumnie 

odwiedzane przez turystów. 

- W tym miejscu zrobił znaczącą pauzę. - Wszyscy będziemy tęsknić za jego dawnymi 

atrakcjami,  które  odchodzą  w  przeszłość.  Ale  projekt  przystani  Delfin  bez  wątpienia 

przeniesie Slumpton prosto w XXI wiek. Będziemy dumni z nowej promenady nadmorskiej, 

która na powrót uczyni z naszego miasta klejnot południowego Kentu. 

Podniosłam wzrok i zauważyłam, że mama wpatruje się w niego jak w obraz. Kusiło 

background image

mnie, żeby jej znowu dociąć, ale heroicznie sobie tego odmówiłam. Zamiast tego zajęłam się 

swoją zapiekanką z kartofli. 

A potem zaczęłam myśleć o Luce. Czy ma co jeść dziś wieczorem? Przypomniałam 

sobie czekoladowy kolor jego oczu i długie rzęsy. I nagle coś połaskotało mnie w przeponę. 

Odłożyłam widelec i odsunęłam talerz z niedojedzoną zapiekanką. 

background image

Rozdział 10 

 

Nazajutrz,  kiedy  mama  wyszła,  ubrałam  się  ciepło  i  pobiegłam  do  wesołego 

miasteczka.  Powtarzałam  sobie,  że  powinnam  dowiedzieć  się  czegoś  więcej  o  zaginionej 

mamie  Luki.  To  pomoże  mi  zapomnieć  o  moich  własnych  problemach.  Ale  w  głębi  serca 

wiedziałam, że chodzi o coś innego. Chciałam zobaczyć Lukę. 

Prace  budowlane  rzeczywiście  szły  pełną  parą.  Cały  teren  otaczały  wysokie  płoty, 

które widziałam już w telewizji. I gdzieś z głębi dochodził hałas ciężkich koparek. Wszędzie 

wisiały tabliczki z napisem Wstęp wzbroniony. Jedna głosiła: Pracuj tylko w kasku i odzieży 

ochronnej.  Brama  uchyliła  się,  żeby  przepuścić  koparkę,  a  ja  zatrzymałam  się  na  chwilę. 

Zdążyłam  zobaczyć  ogromny  wykop  i  mnóstwo  ludzi  krzątających  się  wokół  jak  mrówki. 

Było coś uderzającego w tym widoku, ale uprzytomniłam to sobie dopiero, kiedy brama znów 

się  zamknęła.  Większość  robotników  miała  skośne  oczy,  jak  Chińczycy.  Jakoś  nigdy  nie 

spotkałam w tym miasteczku ani jednego Chińczyka. I mimo tablicy z ostrzeżeniem, żaden z 

tych chińskich robotników nie nosił ochronnego kasku. 

Wzruszyłam ramionami i poszłam dalej,.w stronę wesołego miasteczka. Wsunęłam do 

maszynki przy kołowrocie jeden z niebieskich biletów wstępu, które dał mi Luka. Maszynka 

szczęknęła i kołowrót obrócił się. 

Weszłam  i  przystanęłam  na  chwilę.  To  miejsce  miało  w  sobie  coś  upiornego.  Wiatr 

unosił śmieci, których mnóstwo walało się na ziemi, i gwizdał przez dziury w ogrodzeniach. 

Trudno  było  sobie  wyobrazić,  że  kiedyś  grała  tu  muzyka,  rozbrzmiewał  śmiech  i  biegały 

dzieci  z  buziami  lepkimi  od  cukrowej  waty.  Skrzyżowałam  ramiona,  usiłując  opanować 

drżenie,  którego  przyczyną  była  raczej  niepokojąca  atmosfera  tego  miejsca  niż  chłodna 

pogoda. W końcu wzięłam głęboki oddech i ruszyłam w głąb terenu. 

Lukę odnalazłam przy karuzeli. Siedział na podeście, na najniższym stopniu i patrzył 

w przestrzeń. Ten widok sprawił,  że zatrzymałam  się. Jeszcze nigdy nie widziałam  nikogo, 

kto wydawał się tak samotny jak on. Zauważyłam brudny brązowy śpiwór, leżący u jego nóg, 

jak skóra zrzucona przez jakiegoś gada. Nagle spojrzał w moją stronę i jego twarz rozjaśnił 

uśmiech. Na widok tego uśmiechu moje serce wywinęło fikołka. 

- Jak leci? - zawołał, zrywając się na równe nogi. 

- W porządku - odpowiedziałam, trochę onieśmielona. 

- Co robisz? 

- Nic specjalnego. Siedzę i myślę o różnych sprawach. 

background image

Przez moment patrzyliśmy na siebie w milczeniu. 

Podeszłam do miejsca w dolnej części podestu, gdzie stał Luka, i usiadłam. Przysiadł 

się do mnie. Już się nie uśmiechał, był zamyślony, ale to mi nie przeszkadzało, wszystko było 

w porządku. Nie czułam się przy nim niezręcznie ani głupio. Czułam się... na swoim miejscu. 

Po chwili Luka przeniósł na mnie wzrok. 

- Zdaje się, że mieszkasz tu od niedawna, tak? 

Popatrzyłam na niego. 

- Skąd wiesz? 

Roześmiał się. 

-  Miejscowi  tu  nie  przychodzą.  Co  najwyżej  krawaciarze  z  firmy,  która  zamierza 

zrównać to z ziemią. 

Przypomniał mi się reportaż, który widziałam w lokalnej telewizji. 

- Luka... 

Zawahałam się. Patrzył na mnie pytająco. Siedzieliśmy pochyleni ku sobie, twarz przy 

twarzy.  Jego  wzrok  przesunął  się  z  moich  oczu  na  usta.  Gapił  się  na  mnie  po  prostu 

bezwstydnie!  Odchrząknęłam,  jakby  w  nadziei,  że  to  powstrzyma  rumieniec  na  moich 

policzkach. 

- Gdzie się podziejesz, kiedy rozbiorą wesołe miasteczko? - spytałam jakoś piskliwie. 

Nonszalancko wzruszył ramionami. Ale tymczasem czar prysł. 

- Dam sobie radę. Do tego czasu jakoś się urządzę, nie martw się. 

Zapadła  cisza  pełna  zakłopotania.  Przypomniałam  sobie  naszą  dziwną  rozmowę  w 

kawiarence. 

- A przychodziły ci do głowy jakieś domysły na temat zniknięcia twojej mamy? 

Potrząsnął głową. 

- Nie mam pojęcia, co się z nią stało. 

Już zaczynałam czuć lekkie zniecierpliwienie, gdy zauważyłam, że drżą mu ręce, i to 

na nowo obudziło we mnie ciepłe uczucia. 

Zrobiłam to bez zastanowienia. Wyciągnęłam dłoń i dotknęłam jego dłoni. 

- Jakie masz zimne ręce, Luka. Marzniesz. 

Chciałam  ogrzać  jego  dłoń  w  swojej,  tak  jak  mama  ogrzewała  moją  w  dawnych 

czasach. Milczał i przez chwilę wydawało mi się, że zaraz umrę ze wstydu z powodu tego, co 

właśnie uczyniłam. Więc puściłam jego rękę. Policzki mi płonęły. 

- A może  - odezwałam się  - warto by przeszukać tę budkę, w której  siedziała, kiedy 

sprzedawała bilety? 

background image

Pomyślałam, że jeśli tylko uda mi się unikać jego wzroku, jakoś przetrwam tę ciężką 

chwilę. 

- Nie, ta budka nie ma tu nic do rzeczy - odpowiedział lekko schrypniętym głosem. 

- Pewnie masz rację. Ale ona musiała tam spędzać mnóstwo czasu. 

-  Hmm...  -  mruknął,  teraz  już  normalnie.  -  Może  tak  być,  że  powiedziałaś  coś  z 

sensem. To ci się rzadko zdarza. 

-  Więc  zrób  z  tego  użytek  -  odparłam,  czując  wielką  ulgę,  że  nie  wystraszyłam  go 

całkiem tą głupią akcją z braniem za rękę. 

Uśmiechnięci, ruszyliśmy w stronę budki biletera. 

background image

Rozdział 11 

 

Wejście  do  budki  było  w  jej  tylnej  ścianie.  Luka  popchnął  mocno  te  drzwi.  Ani 

drgnęły. Wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i wybrał z nich ten właściwy. Weszliśmy do środka 

oboje. 

Ledwo się zmieściliśmy. 

Była  tam  półka  i  obrotowy  stołek.  Wszystkie  powierzchnie  pokrywała  warstewka 

kurzu, a długonogie pająki biegały po ścianach obłażących z farby. 

Okienko miało zbitą szybkę, pęknięcia tworzyły delikatny rysunek, rozchodząc się na 

wszystkie strony. W powietrzu unosił się ciężki, nieprzyjemny zapach. Mój wzrok podążył za 

powonieniem  i  natrafił  na  stary  pojemniczek  z  jogurtem.  Sterczała  z  niego  łyżeczka, 

zatopiona w ciemnozielonej puszystej pleśni. 

Obróciłam się i odjęło mi mowę. 

Luka uśmiechnął się szeroko. 

- I co? Nie są dobre? - odezwał się z nieukrywaną dumą. 

Spojrzałam  z  bliska.  Wewnętrzna  strona  drzwi  była  całkowicie  zaklejona  zdjęciami. 

Wiele  z  nich  zrobiono  w  wesołym  miasteczku.  Były  tam  zbliżenia  drewnianych  koni  z 

karuzeli,  maszynek  do  waty  cukrowej,  ujęcia  elektrycznych  samochodzików  w  ruchu, 

zostawiających za sobą barwne smugi. Od kolorów i świateł mogło się zakręcić w głowie. 

Były też ludzkie twarze. W oczach strach, emocje, niecierpliwość. Tu kolejka przed 

autodromem,  tam  staruszka  bez  przedniego  zęba  uśmiecha  się  promiennie  prosto  do 

obiektywu, trzymając w ramionach pluszowego misia. Na niektórych, zwłaszcza wśród tych 

przyklejonych na dole, były  ujęcia niezwykłe. Jedno ze zdjęć przedstawiało gabinet luster i 

było  na  nim  widać  postać  kobiety  z  aparatem  fotograficznym.  Stała  prosto,  była  drobnej 

postury,  zgrabna.  Poniżej  kilka  ciemnych  zdjęć,  zrobionych  chyba  w  tunelu  strachu.  A  po 

bokach fotografie plaży i morza, nastrojowe jak olejne pejzaże. 

- Piękne. 

-  Eva  była  w  tym  świetna.  Potrafiła  chodzić  z  aparatem  fotograficznym  od  rana  do 

wieczora. Marzyła o tym, że pewnego dnia będzie miała wielką wystawę... 

Zapadła cisza i doznałam dziwnego wrażenia, że Luka zniknął. Że nie ma go już obok 

mnie. 

- Czy to twoja mama? 

W górnym rogu zobaczyłam parę zdjęć przedstawiających budkę biletera. Siedziała w 

background image

niej  kobieta  w  czerwonej  wełnianej  czapeczce  na  ciemnych  włosach.  Miała  ciemne, 

czekoladowe  oczy,  jak  Luka.  Do  jej  policzka  przytulał  się  chłopiec.  To  był  mały  Luka, 

uśmiechnięty i szczerbaty, bo właśnie tracił mleczne zęby. 

- Była bardzo ładna - powiedziałam cicho. 

-  Tak  -  przyznał  Luka  z  westchnieniem.  -  Wszyscy  to  mówili.  I  była  wesoła.  Ale 

trochę zwariowana. Na ogół w pozytywnym sensie. Potrafiła na przykład obudzić się rano i 

ogłosić,  że  damy  sobie  dziś  spokój  ze  szkołą.  Bo  akurat  miała  ochotę  zabrać  mnie  na 

wycieczkę.  Nigdy  mnie  do  niczego  nie  zmuszała,  jak  to  się  zdarza  innym  matkom.  Ale 

czasami  robiła  się  smutna  i  piła za  dużo  wina,  a  potem  leżała  w  łóżku  przez  cały  następny 

dzień. Tak, taka była, zanim to wszystko się stało. 

- Powiedziałeś: Eva... - zaczęłam. Luka wzruszył ramionami. 

- Ona mówiła, że kiedy nazywam ją mamą, czuje się staro. Kiedy się urodziłem, miała 

dwadzieścia lat. Była dla mnie jak starsza siostra. Wiele razy się przeprowadzaliśmy, zanim 

przyjechaliśmy tutaj.  Troszczyliśmy się o siebie nawzajem. Mówiła, że musimy we dwójkę 

poradzić sobie z całym światem. 

No i proszę, Luka też nie był stąd. Może dlatego tak go polubiłam? 

- Urodziłeś się w Chorwacji? 

-  Tak  -  powiedział.  -  Ale  przyjechaliśmy  do  Anglii,  kiedy  miałem  rok.  Więc  nic  nie 

pamiętam. A Eva nie przestrzegała żadnych tamtejszych zwyczajów ani  tradycji. Nie lubiła 

wspominać swojego poprzedniego życia. Porzuciła mojego ojca, bo ją bił. Ona lubiła... ona 

lubi ten kraj. Lubi Anglię. 

Zauważyłam,  że  kiedy  Luka  użył  czasu  przeszłego,  skurcz  bólu  przebiegł  po  jego 

twarzy, zanim się znowu odezwał. Może z Evą stało się coś naprawdę złego... Przez chwilę 

siedział pogrążony w myślach, bardzo samotny. Ale potem się otrząsnął. 

-  Ruszmy  się,  bo  zimno  jak  jasny  gwint.  Przeszukajmy  to  miejsce.  Ty  zacznij  z  tej 

strony, a ja z tamtej. 

Oboje  zaczęliśmy  obmacywać  półkę  biegnącą  dookoła  pomieszczenia  poniżej 

kontuaru.  Nie  znalazłam  nic  oprócz  kurzu  i  zdechłych  much,  które  z  obrzydzeniem 

strzepywałam z rąk na podłogę. Przeszukałam swój kawałek i spojrzałam na Lukę. On też nic 

nie  znalazł.  Ale  zauważyłam  szparę  pod  staromodną  kasą.  Była  za  wąska,  żeby  do  niej 

wcisnąć  palce,  ale  kiedy  się  pochyliłam,  zauważyłam,  że  tkwi  w  niej  skrawek  papieru. 

Rozejrzałam się i na parapecie znalazłam stary nóż w towarzystwie kilku pinezek i drobnych 

monet.  Delikatnie  wsunęłam  go  w  szparę  i  spróbowałam  wyciągnąć  papier.  Niestety, 

wepchnęłam go tylko jeszcze głębiej. Zaklęłam pod nosem. Potem udało mi się przesunąć go 

background image

ku przodowi. Luka wyciągnął to i obejrzał. 

Był to cały plik papierków. Rachunek, rachunek, monit z biblioteki, rachunek... 

- O, popatrz! Co to jest? 

Pokazał mi kartkę wydartą z notatnika. 

Pochyłe odręczne pismo, niebieski atrament. „Domy przy Manley Road przeznaczone 

do rozbiórki”. 

Pod  spodem  znajdowała  się  lista  numerów.  Wiele  z  nich  było  podkreślonych,  przy 

niektórych znajdowały się adnotacje: Dover, Folkestone albo Harwich. 

Spojrzeliśmy  po  sobie.  Potem  przyjrzałam  się  innej  karteczce,  czarnobiałej  ulotce  z 

napisem Dzianiny TMS. Doskonała jakość po przystępnej cenie. Poniżej adres. 

Na samym dole trzy słowa dopisane ręcznym pismem i podkreślone: „Zadzwonić do 

Drozda?”. 

Luka przesunął po nich dłonią. 

- To jej pismo - powiedział. 

Już otwierałam usta, żeby coś powiedzieć, ale złapał mnie za ramię i położył mi palec 

na wargach. Zobaczyłam jego rozszerzone źrenice. 

Chwilę później usłyszałam to samo co on. Męskie głosy. Były coraz bliżej. 

Luka położył mi dłoft na czubku głowy i wepchnął mnie pod kontuar. Ukucnęliśmy 

pod nim oboje, przyciśnięci jedno do drugiego w ciasnej przestrzeni. Z początku nie mogłam 

zebrać myśli, zdziwiona, że tak przyjemnie jest się do niego przytulać, ale potem strach wziął 

górę. 

Mężczyźni znaleźli się całkiem blisko. Jeden z nich mówił nie całkiem zrozumiale, z 

obcym akcentem, ale jedno słowo: „Lex” powtarzało się raz po raz. Bardzo powoli i ostrożnie 

podniosłam głowę na tyle, że mogłam wyjrzeć, i zobaczyłam dwóch potężnie zbudowanych 

facetów w kominiarkach naciągniętych na oczy. Jeden z nich okazał się tym samym krępym 

typem,  którego  widziałam  już  dwa  razy,  przy  wyjściu  z  ratusza  i  na  budowie  przystani.  A 

potem zauważyłam, że coś dużego leży u ich stóp. Był to czarnowłosy mężczyzna zwinięty w 

kłębek. 

Luka ściągnął mnie w dół i delikatnie objął ramieniem. Tak było lepiej, bo następny 

dźwięk,  jaki  usłyszeliśmy,  był  niedającym  się  pomylić  z  niczym  innym  skowytem  bólu. 

Domyśliłam się, że ten leżący mężczyzna jest kopany. Łzy uwięzły mi w krtani. Drżałam na 

całym  ciele,  a  Luka  wzdrygał  się  na  każdy  kolejny  odgłos  uderzenia.  To  było  straszne, 

naprawdę straszne. I w końcu znowu usłyszeliśmy czyjś głos. Odezwał się chyba ten facet z 

byczym  karkiem,  teraz  zadyszany.  Odsunęłam  opiekuńcze  ramię  Luki  i  wychyliłam  się 

background image

znowu. 

Twarz  skopanego  człowieka  była  zalana  krwią.  Ledwie  stał  na  nogach,  trzymali  go 

pod  ramiona.  Z  daleka  wyglądał  mi  na  Hindusa  albo  Pakistańczyka.  Oczy  miał  szeroko 

otwarte, nieprzytomne. Ale żył. 

Luka i tym razem ściągnął mnie w dół, bardziej energicznie niż przedtem. W oczach 

miał gniew, ale i strach. 

Głosy zaczęły się oddalać. A po chwili usłyszeliśmy, jak szczęknął kołowrót. 

Luka podniósł się, żeby wyjrzeć znad parapetu. 

-  Droga  wolna  -  powiedział  zdławionym  głosem.  Nie  mogliśmy  wytrzymać  już  ani 

chwili dłużej w tej ciasnej budce. Jedno przez drugie rzuciliśmy się do wyjścia, potrącając się 

łokciami. 

Kiedy wydawało mi się, że nigdy się nie nasycę świeżym powietrzem, poczułam na 

karku nieśmiałe dotknięcie. 

-  Nic  ci  nie  jest?  -  spytał  Luka  łagodnie.  Potrząsnęłam  głową,  choć  z  trudem 

panowałam nad mdłościami. 

Nie  mogłam  uwierzyć  w  to,  co  przed  chwilą  widziałam  i  słyszałam.  Całe  życie 

przeżyłam  w  wielkim  mieście,  ale  jedynym  przestępstwem,  z  jakim  się  spotkałam,  było 

włamanie  do  samochodu  mamy.  A  kiedy  tylko  przeprowadziłam  się  do  tego  sennego 

nadmorskiego  miasteczka,  zaczęły  spadać  na  mnie  jedna  po  drugiej  sprawy  takie,  jak 

zaginiona matka albo pobicie na terenie opuszczonego wesołego miasteczka. 

- Jak myślisz, kim byli ci ludzie? - spytałam, kiedy już odzyskałam głos. 

- Nie wiem - powiedział Luka. On także wydawał się kompletnie zdezorientowany. I 

jeszcze bledszy niż zwykle. - Nigdy ich nie widziałem. 

- Myślisz, że twoja mama... - zaczęłam, ale Luka wszedł mi w słowo. 

- Eva nie zadawała się z takimi typami. Tutaj każdy chętnie posądza imigrantów o co 

się tylko da, ale najgorsi ludzie są wśród tych, co tu mieszkają od pokoleń. 

Chciałam się odezwać, ale nie dał sobie przerwać. 

- Ona nie byłaby taka głupia. A ty zachowujesz się tak samo jak policja. Traktowali ją 

jak  przestępczynię,  tylko  dlatego,  że  pracowała  w  wesołym  miasteczku  i  miała  trochę 

śródziemnomorską urodę. Od razu pomyślałaś, że nie była uczciwą kobietą. 

-  Nawet  mi  to  przez  myśl  nie  przeszło!  -  Znowu  miałam  oczy  pełne  łez.  Otarłam  je 

wierzchem dłoni. 

- Ale innym przeszło. W tym mieście wszyscy tak myślą. 

Staliśmy naprzeciwko siebie, nieszczęśliwi, i milczeliśmy. 

background image

- Powinniśmy iść na policję i opowiedzieć o tym, cośmy widzieli  - odezwałam się w 

końcu. 

- Jak sobie to wyobrażasz, Bel? Nie wiemy, kto to był. I przecież nawet nie mieliśmy 

prawa przebywać na tym terenie. 

Nie musiał mnie długo przekonywać. 

Ale nagle coś zauważyłam. 

- Luka! Twoja ręka! 

Spojrzał  na  nią.  Spory  odłamek  szkła  utkwił  w  wewnętrznej  części  jego  dłoni. 

Widocznie Luka nadział się na niego tam, w budce. Podeszłam, żeby zająć się raną,  ale on 

odwrócił się do mnie tyłem. 

- Luka, pozwól mi coś z tym zrobić! 

- Zostaw mnie, sam sobie poradzę - powiedział. Miałam wrażenie, że był w panice. - 

To nic takiego. Lepiej wracaj do domu. Mama się będzie o ciebie niepokoić. 

Odwrócony do mnie plecami, wyciągnął sobie z ręki szkło. 

- To na pewno wymaga szycia! - zawołałam. 

- Nic mi nie będzie! - oświadczył. - Daj mi spokój. Nagle zapragnęłam być w domu, z 

dala od tego okropnego miejsca i od Luki, który zamiast przyjąć pomoc, unosił się idiotyczną 

dumą. Chciałam odejść. 

- Hej! - zawołał za mną. 

- Czego chcesz? - spytałam sucho. 

- Przyjdziesz jeszcze? 

Dostrzegłam  w  jego  oczach  tyle  napięcia,  że  zawahałam  się.  Ale  byłam  wściekła  i 

sama nie mogłam się pozbierać. Miałam zamiar nigdy tu nie wracać. 

- Nie wiem, Luka - odpowiedziałam. - Być może. Odwrócił wzrok i już poczułam się 

nie w porządku. 

Jego głos także zabrzmiał sucho. 

- No, dobra. To cześć. 

- Cześć - odpowiedziałam. - Do następnego spotkania. 

background image

Rozdział 12 

 

Kiedy  wróciłam  do  domu,  paliły  się  wszystkie  światła.  Gdzieś  na  górze  dźwięczał 

śmiech. 

- Mamo? 

Zdjęłam  kurtkę  i  powiesiłam  ją  na  poręczy  schodów.  Mama  wyjrzała  z  pokoju  i 

położyła palec na ustach. 

- Cicho! - szepnęła. - Mały zasnął. 

I zniknęła znowu. 

Mały? Jaki znowu mały? 

Zaczęłam wchodzić po schodach, nie żałując sobie hałasu. Dzień był jak dotąd pełen 

niemiłych niespodzianek i nie życzyłam sobie kolejnych. 

Mama z tym całym Willem siedzieli w jej ciasnym pokoiku. On trzymał w rękach ten 

zepsuty kran i gapił się na mnie głupkowato, bo zignorowałam go, kiedy kiwnął mi głową na 

powitanie. 

- Co się tu dzieje? - spytałam. Mój głos zabrzmiał tak, jakbym była czterdziestoletnią 

nauczycielką niesfornych dzieciaków. Przypomniało  mi się, że to samo pytanie zadałam im 

na dzień dobry także poprzednim razem. 

Mama zaczerwieniła się i zatrzepotała rzęsami. 

- Will naprawia mi ten kran, ale zdaje się, że. jest bardziej zepsuty, niż myśleliśmy  - 

odpowiedziała, udając, że nie jest ani trochę zmieszana. 

-  Niestety,  nie  jestem  najlepszym  majsterkowiczem  -  dodał  przepraszającym  tonem 

Will. - Mógłbym podjechać do supermarketu budowlanego i kupić ci nowy kran, ale nie będę 

wiedział, który  ci  się podoba. A poza tym  nie mam  co zrobić z Dylanem. Matka poszła do 

lekarza, gdyby nie to, nie byłoby problemu. 

Mama spojrzała na mnie, a potem znowu na Willa. 

-  Chyba  że...  -  Will  na  chwilę  urwał,  jakby  zabrakło  mu  odwagi.  -  Chyba  że  Bel 

zgodzi  się  mieć  na  niego  oko  przez  jakieś  pół  godziny.  Wtedy  będziemy  mogli  pojechać 

razem. I wybierzesz taki kran, jaki chcesz. 

Już otwierałam usta, żeby mu odpowiedzieć, ale mama mnie ubiegła. 

-  Świetny  pomysł!  Jesteś  już  wystarczająco  duża,  żeby  się  nim  zaopiekować,  Bel. 

Wrócimy niedługo. 

Zanim moje brwi, uniesione niewyobrażalnie wysoko, wróciły na swoje  miejsce, oni 

background image

zbiegli po schodach i wciągnęli na siebie kurtki. 

-  Myślisz,  że  Dylan  będzie  długo  spał?  -  spytała  mama,  zwracając  się  do  Willa, 

rozpromieniona jak słoneczko. 

- Będzie spał i spał bez końca - oświadczył Will. 

-  Ale  gdyby  się  jednak  obudził,  powiedz  mu,  gdzie  jesteśmy,  Bel,  i  włącz  mu 

kreskówki w telewizji. 

- Dobrze - odpowiedziałam z takim trudem, jakbym wypluwała kamienie, a nie słowa. 

- Nie ma sprawy. Jedźcie i bawcie się fantastycznie. 

Wybiegli  tak  szybko,  że  szybciej  na  pewno  by  się  nie  dało.  Pomyślałam,  że znaleźli 

sobie bezpłatną opiekunkę do dziecka. Niby jechali po kran, ale mama miała taką minę, jakby 

wybierali się na kolację przy świecach we dwoje. 

Biedny ojciec. To nie było w porządku wobec niego. Kiedy tylko go zobaczę, usłyszy 

ode mnie szczegółowe sprawozdanie. Na pewno. 

Nalałam  sobie  soku  owocowego  i  usiadłam  przy  kuchennym  stole,  z  łokciami 

opartymi o blat, z twarzą w dłoniach, zasłoniętą włosami jak kurtyną. Nie miałam już nawet 

siły rozzłościć się na mamę. 

To był naprawdę okropny i bardzo dziwny dzień. Miałam ochotę opowiedzieć mamie 

o  wszystkim,  ale  wiedziałam,  że  jeśli  to  zrobię,  nie  wypuści  mnie  z  domu  co  najmniej  do 

trzydziestych urodzin. 

- Gdzie mój tatuś? 

Słysząc  ten  głosik,  aż  podskoczyłam.  Dylan  stał  w  przedpokoju  z  rozczochranymi 

włosami, z pucołowatymi policzkami i wytartym pluszowym pieskiem pod pachą. 

Jeszcze i to. 

-  Wyszedł  na  chwilę  razem  z  moją  mamą  -  powiedziałam,  starając  się,  żeby  to 

zabrzmiało beztrosko. Ale nie udało mi się powstrzymać od zgrzytania zębami. Oczy zrobiły 

mu się jeszcze bardziej okrągłe niż zwykle. 

Nigdy nie miałam brata ani siostry i nie wiedziałam, jak się obchodzić z maluchami. 

Oczywiście sama byłam kiedyś mała, ale wtedy niezbyt często bawiłam się z innymi dziećmi. 

Mama mówiła, że to dlatego, bo za bardzo chciałam nimi rządzić. Ale moim zdaniem to jakiś 

wymysł. 

Wiedziałam,  że  rodzice  chcieli,  żebym  miała  braciszka  albo  siostrzyczkę.  Ale  zdaje 

się, że u mamy pojawił się jakiś problem medyczny, który w tym przeszkodził. I wreszcie, po 

długim czasie, w zeszłym roku zaszła w ciążę. 

Było to niedługo po śmierci babci. Rodzice ucieszyli się, ale mama była jeszcze wciąż 

background image

smutna z powodu babci. I ciągle wymiotowała. A pewnego dnia, kiedy wróciłam ze szkoły, 

zastałam  w  domu  Lynne,  przyjaciółkę  mamy.  Wciągnęła  mnie  do  kuchni  i  powiedziała,  że 

mama straciła dziecko. Przez chwilę nie mogłam zrozumieć, co Lynne do mnie mówi, i już 

chciałam spytać, czy je gdzieś zgubiła. Ale ugryzłam się w język. To było poronienie. Mama 

spała na górze i nie chciałam jej obudzić. Nie pamiętam, dlaczego nie mogły się dodzwonić 

do ojca. Kiedy wrócił do domu, było już późno. Usłyszałam, że krzyczy na mamę i że mama 

płacze. A potem trzasnęły drzwi frontowe. 

No i tak. 

W każdym razie nie miałam pojęcia, jak się postępuje z małymi dziećmi. Jeśli tylko 

Dylan nie zacznie płakać, jakoś sobie poradzę. 

- Wszystko w porządku, Dylan? 

Buzia mu się wydłużyła i z oczu od razu trysnęły łzy. 

- Idź sobie, ty śmierdziucho! - wrzasnął rozdzierająco. 

- Ja chcę do tatusia! 

Dawałam  mu  znaki,  żeby  był  cicho,  ale  to  nic  nie  pomogło,  wprost  przeciwnie. 

Wrzaski stały się jeszcze głośniejsze. 

-  Wiesz  co?  Mam  chipsy  -  powiedziałam,  chwytając  się  ostatniej  deski  ratunku.  - 

Lubisz chipsy, Dylan? 

Kto nie lubi chipsów? Czknął potężnie i przestał wyć, a potem, patrząc na mnie trochę 

podejrzliwie, kiwnął głową. Starałam się nie patrzeć na zielonego gila, który zawisł mu u nosa 

i  przykleił  się  do  górnej  wargi.  Podeszłam  do  szafki  kuchennej  i  zaczęłam  szukać  w  niej 

Najgorszych Chipsów w Całym Sklepie, które mama kupiła parę dni temu. 

Już  po  chwili  kuchnia  wypełniła  się  odgłosami  chrupania.  Omijałam  wzrokiem  tego 

gila i czułam, że umieram z głodu, bo od śniadania nic nie miałam w ustach. Nie byłoby źle 

otworzyć drugą paczkę, pomyślałam. 

Dylan siedział na krześle i majtał nogami. Nosił niebieskie skarpety w ciapki. Zsunęły 

mu się ze stóp i stopy przez to wydawały się dużo dłuższe niż były w rzeczywistości. Sama 

nie wiedziałam, dlaczego mnie to śmieszy. Patrzyliśmy na siebie, jedząc chipsy. I nikt się nie 

odzywał. 

Byliśmy,  jak  para  stojących  naprzeciw  siebie  rewolwerowców  z  pewnego  starego 

westernu,  z  którego  muzyka  też  mi  się  od  razu  przypomniała.  Wymierzyłam  do  niego  i 

strzeliłam  z  chipsa.  Zachichotał  i  sypnął  na  stół  serowocebulowymi  chrupkami.  Kiedy  się 

uśmiechał, wyglądał całkiem sympatycznie, mimo tego paskudnego gila. 

Nie  trzeba  go  było  zachęcać  do  tej  zabawy.  Zerwał  się  z  krzesła  i  zaczął  mnie 

background image

ostrzeliwać  chrupkami.  Zanurkowałam  pod  stół  i  zasłoniłam  się  plastikowym  obrusem. 

Chichotał  jak  wariat.  Ja  sama  też  się  zaczynałam  dusić  ze  śmiechu,  kiedy  wlazł  pod  stół  z 

roześmianą buzią. 

Potem  uciekł  mi  do  salonu.  Wygramoliłam  się  spod  stołu  i  popędziłam  za  nim. 

Schował się pod stosem poduszek na kanapie, ale wystawały jego małe stopki. 

- Gdzie on może być? - zastanawiałam się na głos, udając, że go nie widzę, i zaczęłam 

ściągać  poduszki,  jedną  po  drugiej.  Kanapa  aż  się  trzęsła  od  jego  stłumionego  chichotu.  A 

kiedy zdjęłam ostatnią poduszkę, wyskoczył spod niej jak torpeda, wrzasnął ze wszystkich sił 

i  popędził  na  schody.  Prawdę  mówiąc,  znudziła  mnie  już  ta  gonitwa,  więc  wróciłam  do 

kuchni,  zastanawiając  się,  jak  długo  jeszcze  mama  będzie  kupowała  kran  z  tym  całym 

Willem. 

Zadzwonił telefon, więc podniosłam słuchawkę. 

- Steve? - odezwał się kobiecy głos. - Czy to ty, kochanie? 

- Kto mówi? - spytałam. 

- Och, przepraszam - powiedziała zmieszana. 

-  Zostawił  u  mnie  telefon,  więc  zadzwoniłam  na  ostatni  wybierany  numer,  bo 

pomyślałam, że... 

Oblał  mnie  zimny  pot.  Rozłączyłam  się  i  rzuciłam  telefon  na  stół.  Co  to  za  kobieta 

dzwoni do nas, szukając mojego ojca? I dlaczego mówi do niego „kochanie”? 

To na pewno pomyłka. Ktoś wybrał zły numer. Przecież Steve’ow jest wielu, to częste 

imię. 

Dylan wyczuł, że coś się zmieniło. Wszedł do kuchni z kciukiem w buzi, z oczami jak 

spodki. 

- Dylan, nie chciałbyś obejrzeć kreskówek w telewizji? 

- spytałam niepewnie. Na szczęście kiwnął głową. 

Usiadłam  na  kanapie  obok  niego.  Przysunął  się  do  mnie,  mięciutki  i  cieplutki.  Ku 

mojemu  własnemu  zaskoczeniu  było  to  bardzo  przyjemne.  Oglądaliśmy  GąbkoBoba 

Kanciastoportego, ale chyba się zdrzemnęłam, bo następną rzeczą, jaką pamiętam, był widok 

uśmiechniętych  twarzy  mamy  i  Willa,  którzy  stanęli  w  drzwiach  salonu.  Dylan  leżał  na 

kanapie z głową na moim kolanie, zwinięty w kłębek jak krewetka. 

- Wszystko w porządku? - spytała mama. 

- Tak - wstałam pośpiesznie, a głowa Dylana spoczęła na kanapie. Obudził się i usiadł 

ze  zdumioną  miną.  Nie  wyraziłam  na  to  zgody,  żeby  mama  sprawiła  mi  przyszywanego 

braciszka, choćby był nie wiem jak sympatyczny. 

background image

Po  kolacji  siedziałam  na  kanapie,  rozmyślając  o  tym,  co  się  wydarzyło  tego  dnia. 

Byłam świadkiem przerażającej sceny, ale wracałam myślami do innej, kiedy siedzieliśmy na 

podeście karuzeli. Wstrzymywałam oddech, przypominając sobie, jak Luka na mnie patrzył. 

Przez jedną chwilę myślałam wtedy, że chce mnie pocałować. Ale bardziej prawdopodobne 

wydało mi się, że w tym dziwnym miejscu moja wyobraźnia zaczynała wariować. 

Mama  wniosła  do  salonu  wielką  reklamówkę  z  marketu  budowlanego  B&Q. 

Uśmiechnęła się trochę nerwowo. 

- Hej, leniuszku - powiedziała. - Może byś tak ruszyła pupę i pomogła mi? 

Nie  zgadłaby,  jak  ciężki  dzień  miałam  za  sobą,  ale  spuściłam  nogi  na  podłogę  i 

wstałam z kanapy. Wyciągnęła z torby duże pudło. 

-  Co  to  jest?  -  spytałam.  Choć  przecież  napis  na  tym  pudełku:  Sztuczne  drzewko 

świerkowe, 140 cm nie pozostawiał wątpliwości. 

- To jest choinka - powiedziała mama z niepewnym uśmiechem. - Pomyślałam, że już 

czas  się  postarać,  żeby  w  tym  domu  było  trochę  bardziej  domowo.  Ubierzemy  ją  razem. 

Popatrz, kupiłam nawet trochę zaba... 

- Ale ta choinka jest sztuczna! - wpadłam jej w słowo. 

- Zawsze mieliśmy prawdziwą! 

Mama  właśnie  wieszała  sobie  na  szyi  łańcuch  choinkowy,  ale  kiedy  to  usłyszała, 

opuściła ręce. 

-  Wiem  -  powiedziała  spokojnie.  -  Ale  widzisz, teraz  jest  u  nas  dość  ciasno.  A  poza 

tym  to  drzewko  zostanie  nam  na  następne  lata.  Zobacz,  jakie  jest  ładne.  Wygląda  jak 

prawdziwe. 

Wyciągnęła  z  pudła  tę  zieloną  plastikową  rzecz.  Uklękła  i  zaczęła  ustawiać  ją  na 

podłodze. 

Miała  rację,  choinka  wyglądała  jak  prawdziwa.  Gdybym  nie  miała  węchu,  nie 

poznałabym, że jest sztuczna. Ale co to za Gwiazdka ze sztucznym drzewkiem? 

Oczy  napełniły  mi  się  łzami.  W  tamtej  chwili  oddałabym  wszystko  za  to,  żeby 

maszyna  czasu  przeniosła  mnie  z  powrotem  do  dawnego  życia,  do  Londynu,  do  ojca. 

Mniejsza o to,  że się kłócili - i  tak było mi tam lepiej  niż w tej zapadłej  dziurze, po której 

chodzili jacyś agresywni faceci z byczym karkiem i opuszczeni chłopcy o smutnych oczach. I 

w której moja własna matka potrafiła bez mrugnięcia okiem zabić ducha świąt. 

Mama patrzyła na mnie uważnie. 

- Co ci jest, Bel? Coś się stało? - Zbliżyła się do mnie na kolanach, a ja wybuchnęłam 

płaczem. Po prostu nie mogłam się powstrzymać. Przytuliła mnie, nie zważając na gile z nosa 

background image

wymieszane ze łzami, które rozsmarowałam sobie na policzkach. Płakałam jak małe dziecko. 

-  Och,  Bel...  -  powiedziała  miękko,  głaszcząc  mnie  po  włosach.  -  Wiem,  że  ta 

przeprowadzka była dla ciebie czymś okropnym. I wiem, jak bardzo tęsknisz za ojcem. Ale 

musimy  przyzwyczaić  się  do  nowego  miejsca.  I  przekonasz  się,  jak  pięknie  tu  jest  latem. 

Wszystko się ułoży, kochanie. Naprawdę. 

Przestałam płakać i trzeć oczy. Wiedziałam, że są opuchnięte i że dalej cieknie mi z 

nosa, ale nic mnie to nie obchodziło. 

- Musisz coś zrobić, żeby ojciec przyjechał do nas na święta. 

Ściągnęła brwi. 

- Bel, to nie jest takie proste... 

-  Musisz!  -  przerwałam  jej.  -  Jeśli  powiesz  mu,  że  chcesz,  żeby  przyjechał,  to  na 

pewno przyjedzie! Wiem, że tak będzie. 

Mama przykucnęła i przyglądała mi się przez chwilę. Kiedy znowu się odezwała, jej 

głos był bardzo cichy. 

- Jesteś przekonana, że to wszystko moja wina. Ale to skomplikowane dorosłe sprawy 

i nie mogę ci tego wytłumaczyć... 

- Wyrzuciłaś go z domu, więc nie mów teraz, że było inaczej! - Nieraz zdarza mi się 

nagle  zauważyć,  że  stoję  na  środku  pokoju  i  wrzeszczę.  To  właśnie  był  jeden  z  tych 

przypadków. - Wiem, jak było! To przez ciebie! 

Rysy mamy zesztywniały. Wstała z podłogi. 

- Bel - odezwała się. - Nic nie wiesz. 

- No to mi powiedz! - darłam się. 

Mama znowu patrzyła na mnie przez długą, bardzo długą chwilę. A potem odezwała 

się spokojnym, choć drżącym głosem. 

-  Między  mną  i  ojcem  wszystko  skończone.  Nigdy  nie  zamieszkamy  tu  wszyscy 

razem. Musisz się z tym pogodzić. Prawda jest taka, że ojciec się ze mną... rozstał. Przykro 

mi, ale tak właśnie mają się sprawy. 

- Kłamiesz! - wrzeszczałam. Była tak blisko, że widziałam swoje własne odbicie w jej 

oczach. 

- To wszystko przez ciebie! Kłamiesz i nienawidzę cię! Nienawidzę cię! 

Usłyszałam  klaśnięcie,  zanim  mój  umysł  zarejestrował  to,  co  się  stało.  Palił  mnie 

policzek. Mama była chyba tak samo zaskoczona tym, co zrobiła. 

- Bel, poczekaj! - zawołała. 

Ale ja już odwróciłam się na pięcie i wyszłam z pokoju z całą godnością, na jaką w tej 

background image

chwili  potrafiłam  się  zdobyć.  Wychodząc,  usłyszałam  jeszcze,  jak  sztuczna  choinka 

przewraca się na podłogę z odgłosem, który przypominał ciężkie westchnienie. 

background image

Rozdział 13 

 

Drzwi mojego pokoju były zaopatrzone w staromodny zamek z kluczem. 

Sprawiło  mi  to  dziką  satysfakcję,  że  mama  się  do  nich  dobijała  na  próżno.  Nie 

zeszłam na dół przez cały wieczór, tylko leżałam na łóżku, pociągając nosem raz po raz, póki 

podpuchnięte oczy nie zaczęły mi się same zamykać. 

Musiałam zasnąć i spać dość długo, bo przez zasłony sączyło się już blade światło, a 

mama wołała do mnie przez zamknięte drzwi: 

- Bel, już nie śpisz? 

I mocno szarpała za klamkę. 

-  Kochanie,  przepraszam.  Żałuję,  że  cię  uderzyłam.  Nigdy  więcej  tego  nie  zrobię, 

obiecuję. Słyszysz mnie, Bel? 

Byłam głucha na jej wołanie; zresztą, zatykałam sobie uszy, póki nie doszedł do nich 

stłumiony  odgłos  zamknięcia  frontowych  drzwi.  Nie  miałam  ochoty  znowu  wysłuchiwać 

paskudnych kłamstw. 

Leżałam więc w tym nieprzyjaznym, pustym domu, czując się tak samotna jak jeszcze 

nigdy dotąd. Jakbym nie przynależała już do nikogo i do niczego. Pomyślałam, że mogłabym 

wrócić do wesołego miasteczka, bo to było jedyne miejsce, gdzie miałam ochotę się znaleźć, 

mniejsza  o  to,  jak  bardzo  było  ono  dziwne  i  niepokojące.  Strasznie  chciałam  spotkać  się  z 

Luką. Ale pamiętałam, w jaki sposób się wczoraj pożegnaliśmy. I nie byłam pewna, czy Luka 

zechce mnie widzieć. Gdyby kazał mi się wynosić, nie zniosłabym tego. Bo już i tak byłam 

cała obolała. 

Jedynym miejscem w Londynie, które wchodziło w grę, był dom Jaśminy. Dawniej, 

cokolwiek  się  stało,  zawsze  umiałyśmy  pocieszyć  się  nawzajem.  Spakowanie  paru 

niezbędnych  rzeczy  do  plecaka  zajęło  mi  dziesięć  minut.  Zastanawiałam  się  przy  tym,  ile 

potrzebuję czasu, żeby dostać się na stację, i jak długo będę czekać na pociąg do Londynu. 

Postanowiłam, że do Jaśminy zadzwonię z pociągu. Albo najlepiej zrobię jej niespodziankę. 

Popędziłam przed siebie i zwolniłam dopiero na rogu. Dotknęłam kieszeni. Miałam w 

niej  czterdzieści  funtów,  które  zostały  mi  od  ostatnich  urodzin.  Chciałam  oszczędzać  na 

iPada, ale teraz ten pomysł wydał mi się beznadziejnie głupi. Po co mi iPad, kiedy dom mi się 

rozleciał i uderzyła mnie własna matka? 

Tego  dnia  było  bardzo  zimno  i  kiedy  szłam  w  stronę  dworca,  dzwoniły  mi  zęby. 

Maszerowałam mniej  więcej przez kwadrans ulicą, która, jak sądziłam, zaprowadzi mnie do 

background image

stacji. Byłam pewna, że stacja musi być gdzieś niedaleko... Może za następnym rogiem... albo 

niewiele dalej... 

W końcu dotarła do mnie ta straszna prawda: jakimś cudem udało mi się zabłądzić w 

tej zapadłej dziurze. 

Zatrzymałam się i postawiłam plecak na ziemi, w ostatniej chwili omijając psią kupę. 

Rozejrzawszy  się  po  pustej  uliczce,  oparłam  się  o  ścianę  domu  i  westchnęłam  ciężko. 

Ukryłam twarz w dłoniach, starając się wyobrazić sobie siebie samą, jak wysiadam z pociągu 

na stacji St. Pancras w Londynie. Jak obok pędzą obcy ludzie i potrącają mnie. Co właściwie 

będę robić w Londynie, jeśli ucieknę z domu? Mama Jasmine na pewno zadzwoni do mojej 

mamy, kiedy tylko mnie zobaczy. Serce miałam ciężkie jak kamień. Postanowiłam wrócić do 

domu, owinąć się kocem i przez cały dzień oglądać telewizję, z paczką herbatników pod ręką. 

Może uda mi się choć na chwilę zapomnieć o świecie. 

Nie miałam już siły iść dalej na piechotę. Powlokłam się więc na przystanek autobusu. 

Spróbowałam się zorientować, gdzie właściwie jestem. Nieopodal stały dwie młode matki z 

wózkami, zatopione w rozmowie. Musiałam mieć coś dzikiego w oczach, bo odsunęły się ode 

mnie. 

- Jak się stąd dostać do centrum? - spytałam. 

- Autobus powinien być za parę minut. 

- Dziękuję - wymamrotałam i przysiadłam na końcu ławki. 

Kobiety  wróciły  do  przerwanej  rozmowy,  a  ich  słowa  wcinały  się  w  moje  mgliste 

myśli. 

- Słyszałam, że zrobią to najwcześniej za pół roku - powiedziała jedna z nich. 

-  Zdaje  się,  że  zaczęli  nadrabiać  opóźnienia  -  oświadczyła  druga.  -  Mój  kuzyn  zna 

kogoś, kto pracuje u McAllistaira. Podobno rozbiórka zacznie się pod koniec stycznia. 

- Im prędzej, tym lepiej - stwierdziła ta pierwsza. 

- To wesołe miasteczko jest zakałą całej okolicy... gdyby kto pytał mnie o zdanie. A 

pewnie słyszałaś, co o nim mówią. 

Druga parsknęła śmiechem. 

- Nie do wiary, że bierzesz na serio te głupstwa. 

- Ale podobno stamtąd słychać jakieś głosy! Czy możesz wyjaśnić, dlaczego czasem 

zapalają się tam światła? 

- Wiesz co? Jeśli to miejsce jest nawiedzone przez duchy, mów do mnie Lady Gaga! 

Iroześmiały się obie. 

A tymczasem myśli kłębiły się w mojej głowie jak ciuchy w pralkosuszarce. 

background image

Nie było dla mnie zaskoczeniem, że wesołe miasteczko cieszy się złą sławą. Znacznie 

bardziej zaniepokoiło mnie to, co powiedziała jedna z tych kobiet. Luka chyba nie wiedział, 

że będzie mógł mieszkać w wesołym miasteczku już tylko przez miesiąc. 

Wyobraziłam sobie wielkie gruzowisko. Co się wtedy stanie z Luką? Może wyjedzie 

ze Slumpton, żeby szukać Evy? 

Myśl,  że  więcej  go  nie  spotkam,  nagle  wydała  mi  się  tak  okropna,  że  z  rozpaczą  w 

sercu i bez sił opadłam na plastikową ławeczkę, a dwie młode matki znowu spojrzały na mnie 

z niepokojem. 

Muszę zobaczyć się z Luką, i mniejsza o to, że wczoraj był dla mnie nieprzyjemny. 

Przyjechał autobus i z głośnym sykiem otworzyły się drzwi. Obie kobiety wtaszczyły 

do niego swoje wózki. Ale ja nie ruszyłam się z chodnika. 

- Wsiadasz czy nie? - spytał kierowca. 

- Będzie pan przejeżdżał obok Słonecznego Zakątka? 

- spytałam. 

Kiwnął głową. 

- Jeśli wsiadasz, to się pośpiesz. 

Wsunęłam  bilet  do  maszynki  przy  kołowrocie.  Rozejrzałam  się  niepewnie  i  dreszcz 

przeleciał mi po plecach, bo przypomniałam sobie wczorajszą scenę przemocy. I odezwało się 

we  mnie  poczucie  winy:  nie  zgłosiłam  się  na  policję.  Posłuchałam  Luki,  bo  byłam  zbyt 

przerażona. Ale czy to w porządku, pozwolić, żeby nikt się o tym nie dowiedział? 

Stojąc  przy  wejściu,  zaczynałam  coraz  bardziej  marznąć,  więc  postanowiłam  ruszyć 

się z miejsca i spacerować tak długo, aż natknę się na Lukę. 

Szłam  więc  w  głąb  wesołego  miasteczka.  Przy  karuzeli  znalazłam  pusty  śpiwór. 

Przyklękłam i dotknęłam cienkiego, śliskiego materiału. 

Wiatr świszczał w ogrodzeniach i ciarki chodziły mi po krzyżu, ale siłą woli brnęłam 

dalej, starając się nie patrzeć w stronę tunelu strachu. 

Wkrótce wyrosło przede mną wejście do starego diabelskiego młyna. Był zardzewiały 

i zniszczony, jakby miał przynajmniej ze czterysta lat. Zadrżałam na samą myśl o przejażdżce 

w którymś z tych zdezelowanych wagoników. Ale ojciec wskoczyłby bez namysłu.  Zawsze 

myślał,  że  ja  też  kocham  diabelski  młyn.  Nie  wiedział,  że  wolałabym  zostać  z  mamą,  na 

ziemi, i jeść cukrową watę. Do tego nie przyznałabym się za nic w świecie. 

Na  tyłach  stał  rząd  niskich  bud  z  zamkniętymi  na  głucho  okiennicami.  Wyblakły 

szyld, umieszczony na wysokości dachu, nosił napis Przekąski, uzupełniony malowidłem, na 

którym otwierała się wielka paszcza z czerwonym językiem. Wydawało mi się, że ta wielka 

background image

paszcza  jest  gotowa  mnie  połknąć.  Wesołe  miasteczko  miało  w  sobie  coś  takiego,  co 

wyciągało ze mnie każdy najmniejszy lęk i powiększało go jak szkło powiększające. 

Właśnie wtedy usłyszałam hałas. Odwróciłam się. 

Luka  siedział  w  jednym  z  wagoników  diabelskiego  młyna,  dość  wysoko,  i  patrzył 

prosto  przed  siebie.  Jego  twarzy  nie  widziałam  wyraźnie.  Wydawało  się,  że  tkwi  tam  od 

dawna.  Nagle  wstał  i  zaczął  wspinać  się  po  metalowych  elementach  konstrukcji.  Z  sercem 

bijącym jak młot podbiegłam bliżej. Spojrzał w dół, ale wydawało mi się, że mnie nie widzi. 

- Co ty robisz, Luka! Złaź! Zrobisz sobie krzywdę! 

-  krzyczałam.  Ale  on  nie  przestał  się  wspinać  coraz  wyżej.  Silny  powiew  wiatru 

zerwał  szyld  i  ze  świstem  niósł  go  w  stronę  Luki.  Zaczęłam  krzyczeć.  Luka  walczył  z  tym 

wielkim kawałem dykty, odpychał go od siebie, ale pośliznął się i wylądował na kolanach na 

wąskiej poprzecznej belce. 

- Luka! 

Śmiertelnie przerażona, bałam się nawet odetchnąć, jakby mój oddech mógł go strącić 

z rusztowania. Trzęsłam się ze strachu, widząc, jak próbuje wstać z kolan, a wiatr rozwiewa 

jego ciemną czuprynę. 

- Luka, nie! 

Coś odpowiedział, ale wiatr porwał jego słowa. 

- Co mówiłeś? Nie słyszę! 

- Muszę coś sprawdzić, Bel! - zawołał. - Muszę się dowiedzieć! Nie gniewaj się! 

I zaczął znowu piąć się w górę. 

Krzyczałam  aż  do  zachrypnięcia.  Zastanawiałam  się,  czy  nie  lepiej  pobiec  na 

promenadę  nadmorską  i  tam  szukać  pomocy.  Ale  nie  potrafiłam  ruszyć  się  z  miejsca,  nie 

mogłam oderwać wzroku. Jakbym wierzyła, że tylko dzięki mojej obecności, dzięki sile mojej 

woli Luka nie spada. 

Wkrótce znalazł się na szczycie bocznej podpory. Był tam mały podest. Odetchnęłam 

z ulgą - teraz przynajmniej miał na czym stanąć. 

Ale wtedy zrobił coś naprawdę strasznego. Zamknął oczy, rozłożył ramiona... i zrobił 

krok do przodu. W pustą przestrzeń. 

background image

Rozdział 14 

 

- Luka! 

Zakryłam twarz dłońmi, bo nie mogłam na to patrzeć. Ale nigdy nie zapomnę odgłosu, 

z jakim spadł na ziemię. Otworzyłam oczy i podbiegłam do niego. Był do mnie odwrócony 

plecami, leżał na brzuchu, a jego ręka ułożyła się pod jakimś dziwnym kątem. Wydawał się 

zupełnie  nieruchomy.  Uklękłam  przy  nim,  a  głośny  szloch  wstrząsał  całym  moim  ciałem. 

Luka otworzył oczy, ale spojrzenie miał szkliste, a policzek pozostawał przyciśnięty do ziemi. 

- Wszystko będzie dobrze, Luka! - wyłam. - Idę po pomoc! Tylko się nie ruszaj! 

Zdjęłam kurtkę i przykryłam nią jego ramiona. Pochyliłam się, żeby pocałować go w 

zimny, brudny policzek. A potem puściłam się biegiem, szybszym niż kiedykolwiek w życiu, 

ku  kołowrotowi  przy  wyjściu.  Na  drodze  nie  było  nikogo  oprócz  kobiety  pchającej  wózek 

dziecięcy. Kiedy do niej podbiegłam, obrzuciła mnie przestraszonym spojrzeniem. 

- Proszę mi pomóc! - wołałam. - Tam leży mój przyjaciel! Miał wypadek! 

Zatrzymała wózek i dziecko zaczęło płakać. 

- Gdzie? - spytała. 

- Tam! - wskazałam ręką teren wesołego miasteczka. 

Kobieta wyjęła z kieszeni różowy telefon. Wybierając numer, nie odrywała ode mnie 

przenikliwego spojrzenia. 

- Zaraz przyjadą - powiedziała, rozłączywszy się. Dotknęła mojego ramienia. - Musisz 

tu chyba zostać. Tam jest zbyt niebezpiecznie. 

Zwiesiłam głowę i płakałam cicho, nie wiedząc, czy zdołają uratować Lukę i czy on w 

ogóle jeszcze żyje. 

Zółtozielony  ambulans  na  sygnale  przyjechał  niemal  natychmiast  i  zahamował  obok 

nas,  otwierając  drzwi.  Z  głębi  ambulansu  dobiegał  szum  i  trzaski  z  radia,  przez  które 

odzywała się dyspozytornia. Wyskoczyli z niego kobieta i mężczyzna w strojach ratowników 

medycznych. 

- Gdzie jest poszkodowany? - spytała kobieta. 

- Tam! - wskazałam kierunek. Ratownicy wymienili spojrzenia. Patrzyli na mnie jakoś 

inaczej  niż  przedtem.  Jakby  zakwalifikowali  mnie  do  kategorii  wpółsprawczyń  aktów 

wandalizmu. 

-  Trudno  będzie  wnieść  tam  cały  sprzęt  -  powiedziała  kobieta.  -  Zaprowadź  nas  do 

poszkodowanego i na miejscu zorientujemy się, czego potrzeba. 

background image

Kiwnęłam  głową  żałośnie  i  przeprowadziłam  ratowników  przez  kołowrót,  kasując 

bilety w maszynce. 

-  A  właściwie  po  co  wchodziłaś  na  ten  teren?  -  spytała,  ale  niezbyt  ostro,  gdy 

pędziliśmy  w  stronę  diabelskiego  młyna,  mijając  kolejne  budy  i  ich  ogrodzenia.  -  Nie 

widziałaś tych napisów Wstęp wzbroniony! 

Zamiast odpowiedzi pochlipywałam cicho. 

- Powiedz mi, co się właściwie stało - odezwała się. 

- Mój przyjaciel - zaczęłam - wdrapał się na diabelski młyn. I zeskoczył! 

- Jest przytomny? 

- Nie wiem. Leży na ziemi. To tu niedaleko. 

Podeszliśmy do kas karuzeli. 

- Tam, po drugiej stronie. 

Słowa uwięzły mi w gardle. 

- Gdzie? - spytała ratowniczka. 

Podbiegłam  do  tego  miejsca  i  zobaczyłam  swoją  kurtkę  przewieszoną  przez  dolną 

poręcz podestu. Otworzyłam i zamknęłam usta kilka razy. 

-  Ale  gdzie...  gdzie...  -  biegałam  w  kółko,  nie  pojmując,  co  się  z  nim  stało.  -  Luka! 

Gdzie jesteś?! Potrzebujesz pomocy! 

Ratownik zaczął coś mówić do dyspozytora przez radio. 

- Jesteś pewna, że coś mu się stało? - spytała ratowniczka. Słowa zabrzmiały szorstko, 

ale  jej  spojrzenie  trochę  złagodniało.  -  Powinnaś  wiedzieć,  że  kiedy  wzywa  się  nas  bez 

powodu, to ktoś, kto naprawdę potrzebuje pomocy, może się jej nie doczekać. 

- Przepraszam! - płakałam. - On tu leżał! Naprawdę! 

-  Posłuchaj...  Jeśli  zdołał  wstać  i  odejść,  to  jestem  pewna,  że  nie  stało  mu  się  nic 

złego. Może jest w lekkim szoku... Przekażę informację do ambulatorium, na wypadek, gdyby 

się tam pojawił. Choć sądzę raczej, że wszystko jest w porządku. 

Mówiła dalej, ale ja już przestałam słuchać. Tu się nic nie trzymało kupy. Wyszliśmy 

przez bramkę i wybąkałam jeszcze jedne przeprosiny, a potem szybko odeszłam. 

Przez całą drogę do domu rozbrzmiewał w moich uszach szum radia z karetki. 

background image

Rozdział 15 

 

Nadszedł 22 grudnia, ale w domu zupełnie nie było świątecznej atmosfery. Ani trochę 

radości. Za każdym razem, kiedy mama usiłowała zacząć „poważną rozmowę”, wychodziłam 

z pokoju. Więc mijałyśmy się jak dwie obce osoby, zaciskając usta. 

Otamtej kłótni wcale już nie myślałam. Nie mogłam uwolnić się od wspomnień tego, 

co  stało  się  z  Luką.  Może  źle  pamiętałam,  z  jak  wysoka  spadł  na  ziemię?  A  potem 

przypominałam sobie, jak dziwnie leżał. Musiało mu się stać coś złego, tego byłam pewna. 

Więc jak zdołał wstać i odejść? Wyobrażałam więc sobie, że teraz leży gdzie indziej, ranny. 

Nie mogłam tego znieść. Mama była w pracy. Postanowiłam wybrać się znowu do wesołego 

miasteczka. Bo może Luka wrócił? 

Wyjęłam  kurtkę  z  szafy.  Moje  palce  natrafiły  na  jakiś  papier  wsunięty  do  kieszeni. 

Była  to  stara  koperta,  złożona  na  pół  i  jeszcze  na  pół.  Rozprostowałam  ją.  Linie  zagięcia 

wyglądały, jak zmarszczki na pomiętej powierzchni. Adres brzmiał tak: 

Eva Novak   

Locket’s Rise 53 

Seaforth Road 

Slumpton 

LM26 6RY   

Eva? Byłam wstrząśnięta. Mama Luki? Musiał włożyć mi tę kopertę do kieszeni już 

po tym, jak spadł na ziemię. To była wiadomość dla mnie. Luka chciał, żebym ją znalazła. 

Tym  razem  nie  zamierzałam  już  zdać  się  na  los  szczęścia,  jak  przy  wyprawie  na 

stację, więc zajrzałam do szuflady, żeby poszukać planu miasta, który mama kupiła zaraz po 

przeprowadzce. Przed wyjściem z domu włożyłam go do kieszeni. 

Było tak zimno, że powietrze aż kłuło w płuca. Ale kiedy wspinałam się na wzgórze 

za naszą uliczką, niebo było błękitne, zupełnie jak w letni dzień. 

Niewiele czasu zajęło mi odnalezienie wylotu ulicy Locket’s Rise. 

I nie wiem czemu, gdy szłam tą ulicą, moje serce szamotało się jak uwięziony ptak, a 

po karku przebiegały dreszcze. 

47,49,51... 

Dom  pod  numerem  53  wydał  mi  się  mocno  zaniedbany.  Ze  skrzynek  do  kwiatów 

wystawało  zeschnięte,  brązowe  zielsko,  a  okna  były  brudne.  Zajrzałam  w  jedno  z  okiem  i 

zobaczyłam ciasną kuchnię, w której ledwo mieścił się stół i parę krzeseł. Wnętrze sprawiało 

background image

takie wrażenie, jakby od dawna już nikt w nim nie mieszkał. 

Usłyszałam  jakiś  szmer  i  w  sąsiednim  oknie  ujrzałam  okrągłą,  rumianą  twarz. 

Przyglądało mi się dwoje błyszczących oczu. Zanim się obejrzałam, starsza pani już wyszła 

na schodki.  Ramiona trzymała skrzyżowane na piersi,  podbródek był  uniesiony i  wysunięty 

do przodu. 

- Czego tu szukasz, moje dziecko? 

- Hrrr! - Nie, nie to chciałam powiedzieć. Odchrząknęłam i postarałam się przemówić 

ludzkim głosem. 

- Znała pani chłopca, który mieszkał w tym domu? 

Staruszka  patrzyła  na  mnie  i  patrzyła,  a  gdzieś  w  moim  brzuchu  zalęgło  się  jakieś 

okropne przeczucie. 

- Och... - odezwała się wreszcie, kładąc drżącą rękę na sercu. - Więc naprawdę nic nie 

wiesz? 

-  Ale  o  czym?  -  szepnęłam.  Już  zrozumiałam,  że  wolałabym  nigdy  nie  poznać 

odpowiedzi. 

- Proszę, wejdź. 

- Nie! - Nie chciałam odmówić tak gwałtownie. Starsza pani aż podskoczyła. - Może 

mi pani po prostu powiedzieć, co się z nim stało? Widziała go pani? 

- Moje dziecko... - zaczęła znowu. - Moje dziecko... Chodzi o to, kochanie, że on... że 

on... nie żyje. 

Zaszumiało mi w uszach i poczułam nagły skurcz żołądka. 

Zalałam  się  łzami.  Myślałam  o  tym,  jak  Luka  wyczołgiwał  się  z  miejsca  swojego 

upadku i jak umierał w samotności. 

Starsza pani mówiła dalej, ale ja nie byłam w stanie podążać za jej słowami. 

- Słucham? - zachrypiałam. 

- To było coś okropnego - powiedziała. - I właśnie zbliża się rocznica. Akurat o nich 

myślałam. 

Oczym ona mówi? 

- Jak to: rocznica? 

Zawahała się. 

- Mija właśnie rok od śmierci chłopca i jego matki. 

Zobaczyłam, że szary chodnik podnosi się i chce mnie uderzyć w głowę. Ktoś chwycił 

mnie  mocno  za  ramię.  Następną  rzeczą,  jaką  pamiętam,  był  zapach  pastowanej  podłogi  w 

czyimś przedpokoju. 

background image

Potem ukazała mi się wzorzysta kanapa i tapety w deseń. Wszystko to mi się mieszało 

i wydawało mi się, że to od tego pomieszania mam coraz gorsze mdłości. Walczyłam z nimi 

na próżno i w końcu zwymiotowałam prosto do miski, która w krytycznej chwili szczęśliwie 

znalazła się tuż przede mną. 

Usiadłam. Byłam zbyt oszołomiona, żeby myśleć jasno. Staruszka zabrała miskę bez 

słowa, a po chwili przyniosła na tacy imbryk z herbatą i talerzyk imbirowych ciasteczek. W 

pokoju  panowała  zupełna  cisza,  jeśli  pominąć  tykanie  zegara  i  dolatujące  zza  ściany  ni  w 

pięć, ni w dziewięć wesołe odgłosy z radia. 

Podała mi filiżankę herbaty z mlekiem. Pociągnęłam łyk, ale ręce tak mi się trzęsły, że 

poplamiłam sobie dżinsy. 

- Muszę ci tę herbatę mocno posłodzić - powiedziała. 

- To cię wzmocni. Zjedz herbatnika. 

Nie miałam ochoty, ale sięgnęłam po niego posłusznie, jak automat. Jego smak mnie 

otrzeźwił i wszystko mi się przypomniało, a serce znowu zaczęło łomotać. 

-  Pewnie  go  dobrze  znałaś,  moje  dziecko?  -  Starsza  pani  przechyliła  głowę  i 

popatrzyła ptasim spojrzeniem. 

Kiwnęłam  tylko  głową.  W  moim  sercu  wzbierał  sprzeciw.  To  jakaś  pomyłka, 

myślałam.  Przecież  on  nie  mógł  umrzeć  rok  temu.  Dopiero  co  spędziłam  kilka  dni  w  jego 

towarzystwie. Ta pani się myli. To wszystko nie ma sensu. 

Ale z moich ust nie wydobyło się ani jedno słowo. Tylko siedziałam i słuchałam. A 

ona cicho mówiła dalej. 

-  To  była  straszna  historia.  Wypadek  samochodowy.  Policja  stwierdziła,  że  matka 

chłopca  straciła  kontrolę  nad  kierownicą.  Samochód  zwalił  się  z  St.  Lawrence  Headland 

prosto do morza. 

Patrzyłam na nią, niezdolna przyjąć to do wiadomości. 

- Podobno... - zawahała się znowu - podobno umarli od razu. Nie cierpieli. 

Nagle zerwałam się na równe nogi. 

- Muszę już iść! 

Głos miałam schrypnięty i bolało mnie całe ciało, jak po ciężkim pobiciu. 

Ona też wstała i ciepłą, suchą dłonią ujęła moją dłoń. 

-  Wiem,  że  to  był  dla  ciebie  szok.  Ale  czas  jest  najlepszym  lekarzem.  Jesteś  jeszcze 

taka młoda. To minie. Zapomnisz. Na pewno. 

Zabrałam dłoń i wyszłam. Nawet nie podziękowałam, choć była dla mnie taka miła. 

Chciałam  zostać  sama.  Kiedy  wyszłam  na  ulicę,  poczułam  na  plecach  jej  zatroskane 

background image

spojrzenie. 

To nie może być prawda, myślałam. To jakiś absurd. 

Ale jeśli to jednak była prawda? Jeśli ta prawda leżała pod moim nosem, a ja byłam 

zbyt uparta, żeby ją zobaczyć? 

Żaden  człowiek  nie  może  spokojnie  sobie  odejść  po  upadku  z  takiej  wysokości.  A 

poza  tym...  Nie  pozwolił,  żebym  spojrzała  na  jego  rękę,  kiedy  wbił  w  nią  sobie  szkło. 

Przypomniałam  sobie  kelnerkę  z  kawiarenki.  Patrzyła  na  mnie  tak  dziwnie.  Myślała,  że 

jestem stuknięta. Że prowadzę rozmowę, siedząc sama przy stoliku. A Luka, zanim skoczył, 

powiedział: „Muszę coś sprawdzić, Bel”. 

Wiedziałam,  gdzie  go  szukać.  Ale  kiedy  zbliżyłam  się  do  wesołego  miasteczka, 

wszystko  tam  wyglądało  inaczej.  Wokół  parkowało  mnóstwo  samochodów.  Wielki  zielony 

kontener  mieszkalny  stał  przy  drodze,  jeszcze  rozłożony  na  części.  Zatrzymałam  się,  nie 

wiedząc,  co  robić.  I  właśnie  wtedy  usłyszałam  cichy  gwizd.  Spojrzałam  w  tamtą  stronę. 

Gwizd dochodził zza starego parterowego budyneczku za ogrodzeniem. Wśliznęłam się tam 

przez dziurę między sztachetami. Zobaczyłam kamień i Lukę, który na nim siedział. 

Wyglądał,  jakby  czekał  na  mnie  od  tygodnia.  Milczeliśmy.  Patrzyłam  na  niego,  na 

jego  twarz,  szyję  i  dłonie.  Wydawał  mi  się  taki  prawdziwy  i  cielesny  w  tych  trampkach, 

dżinsach i bluzie z kapturem. Po prostu jak każdy inny chłopak. Na kolanie miał dziurę, przez 

którą widać było skrawek różowej skóry. Przypomniało mi się, że kiedy dotykałam jego dłoni 

albo policzka, zawsze był zimny. Zimny, ale rzeczywisty. 

- No tojuż! 

Kiedy się odezwał, aż podskoczyłam. 

- Co już? 

- Zadaj mi te pytania, które sobie szykowałaś przez całą drogę. 

- Czy... czy to prawda? 

Wzruszył ramionami. 

- Wszystko na to wskazuje, nie uważasz? 

- Ale jesteś taki... nieprzezroczysty. 

Znowu patrzyliśmy na siebie. Przyszła mi do głowy wariacka myśl. 

- Czy to jakiś głupi żart, Luka? Bo jeśli tak, to... 

Z niesmakiem wywrócił oczami. 

- Nie myśl, że to dla mnie zabawne - powiedział. - Ja sam nie wiedziałem o tym aż do 

wczoraj.  Zaczęło  się  od  daty.  Zobaczyłem  kalendarz  w  kawiarence.  I  wtedy  różne  dziwne 

rzeczy zaczęły mi się składać w jedną całość. 

background image

- A czy ludzie cię widzą? 

- Nie. Tylko ty jedna. 

- Dlaczego właśnie ja? 

- Nie mam pojęcia. Proszę o następne pytanie. 

- Co robisz w nocy? Śpisz? 

Spojrzał w taki sposób, że wszystko we mnie oklapło. 

- Jasne, że śpię. Jak zabity. Przecież wiesz, że sypiałem w wesołym miasteczku. 

- A co z jedzeniem? Możesz jeść tak jak wszyscy? 

Wzniósł oczy ku niebu, zniecierpliwiony. 

- Chyba tak. Ale nie pamiętam, żebym kiedyś był głodny. 

Nie od razu odważyłam się zadać mu następne pytanie. 

- A możesz... No wiesz... robić sztuki? 

Obrzucił mnie niechętnym spojrzeniem. 

- Jakie sztuki? 

- Nie wiem. Na przykład... przechodzić przez ściany? 

Wstał. 

- Sprawdźmy to - powiedział lodowato. 

Ku  mojemu  przerażeniu  popędził  przed  siebie  i  z  całym  impetem  wyrżnął  w  ścianę 

domu. Wrzasnęłam. 

Luka  upadł,  trzymając  się  za  głowę.  Ale  na  jego  czole  nie  było  śladu  po  tym 

zderzeniu. I w okamgnieniu doszedł do siebie. 

- Widzisz? Nie wygląda na to, żebym mógł - powiedział, łapiąc oddech. 

Wiedziałam, że na tym powinnam poprzestać. Ale w zanadrzu miałam jeszcze jedno 

pytanie. Najtrudniejsze. Ledwo je wykrztusiłam. 

- Jak to jest? 

- Być nieżywym? 

Wzdrygnęłam się. 

-  To  fraszka,  drobiazg.  A  co  myślałaś?  -  Wypluwał  te  słowa  jedno  po  drugim,  jak 

twarde pestki. - Czujesz się tylko samotna. Tak samotna, jakbyś była jedyną osobą na świecie. 

I  jakbyś  w  środku  miała  zionącą  pustkę.  Jakby  inni  zrobili  ci  głupi  kawał  i  schowali  się 

gdzieś, pękając ze śmiechu. Za  chwilę ktoś  zawoła „A kuku!” i  wszystko  znowu będzie po 

staremu. 

Oddychał  ciężko,  oparty  o  ścianę.  Kiedy  znowu  otworzył  usta,  jego  głos  zabrzmiał 

głucho: 

background image

- Tak to jest. 

- Ale pamiętasz, jak to się stało? - spytałam. 

Potrząsnął głową. W jego oczach dostrzegłam lęk. 

Wzięłam głęboki oddech. Wiedziałam, że zaboli go to, co powiem. 

- Luka... Znam fakty, o których powinieneś wiedzieć. 

background image

Rozdział 16 

 

To było najtrudniejsze zadanie w całym moim dotychczasowym życiu. Opowiadałam 

mu  o  spotkaniu  ze  staruszką,  a  on  patrzył  na  mnie  błagalnie,  jakby  nie  mógł  znieść  moich 

słów, ale kiedy milkłam, popędzał mnie pytaniami. 

Skończyłam  mówić  i  wyciągnęłam  do  niego  rękę.  Pochwycił  ją  tak  mocno,  że  aż 

zabolało. 

- Wciąż mi się śni, że słyszę głos Evy. Woła mnie, ale ja jej nie widzę. 

Opuścił wzrok. 

- To znaczy, że ona też nie żyje, tak? - spytał z wahaniem. Chyba dopiero teraz to do 

niego dotarło. 

I z całej siły przycisnął dłonie do oczu. 

-  Nie,  nie!  -  powtarzał,  zgięty  wpół,  jakby  przed  chwilą  ktoś  kopnął  go  w  żołądek. 

Patrzyłam  na  delikatną  skórę  na  jego  karku.  Objęłam  go  ramieniem.  Usiłowałam  odpędzić 

wyobrażenia, które wciąż miałam przed oczami. Rozpłakałam się. Już nawet nie próbowałam 

się  powstrzymać,  choć  do  tej  pory  jakoś  się  trzymałam.  Luka  umilkł  i  odsunął  się.  W  jego 

rysach widać było napięcie, a ciemne oczy były przekrwione i podpuchnięte. 

- Luka, tak mi przykro... - powiedziałam. 

Otarł twarz rękawem. 

- Chciałem wrócić do domu - odezwał się w końcu. 

- Od razu, kiedy... obudziłem się w wesołym miasteczku. Ale było coś takiego... Jakaś 

siła, która mnie odpychała. Po prostu nie mogłem. Może zabrakło mi odwagi? 

Popatrzył na mnie z rozpaczą w oczach. 

- Dlaczego tu jestem, a jej nie ma? Dlaczego musiałem wrócić? 

- Nie wiem - odpowiedziałam. - Po prostu nie wiem. 

-  A  czasem  czuję  tu  jej  obecność  -  dodał.  Podniósł  głowę  i  spojrzał  twardo,  jakby 

spodziewał się, że mogłabym z niego kpić. - Nie widzę jej, ale... 

Milczeliśmy znowu. Nie wiedziałabym, co powiedzieć. 

- Usiądźmy na chwilę  -  odezwałam się. Wzięłam  go za  rękę i  pociągnęłam  w stronę 

kamienia. Teraz, kiedy wszystko co najgorsze zostało już powiedziane, onieśmielał mnie i nie 

byłam pewna, czy wolno mi wziąć go za rękę. Ale to on trzymał mnie za rękę i nie puszczał. 

- To wszystko jest jakieś bez sensu - oświadczył. 

-  Ona  świetnie  prowadziła.  A  na  tamtej  drodze  zawsze  była  bardzo  ostrożna. 

background image

Niemożliwe, żeby jechała zbyt szybko... Ale może... 

- Ale może ktoś zepchnął ją z drogi - dokończyłam jego myśl. - Dlaczego? 

Luka zabrał rękę i włożył ją do kieszeni swojej bluzy z kapturem. 

-  Nie  wiem.  Popatrz...  znalazłem  jej  aparat  fotograficzny.  -  Wyciągnął  z  kieszeni 

skórzany  futerał  z  długim  paskiem.  -  Wczoraj  byłem  znowu  w  tunelu  strachu.  Ten  aparat 

znalazłem w jednym z wagoników. Może ktoś próbował jej go zabrać, bo widzisz? Pasek jest 

urwany. 

Ostrożnie  wzięłam  futerał  do  ręki.  Luka  miał  rację.  Pasek  był  urwany,  jakby  ktoś 

szarpnął za niego mocno. 

- Próbowałeś włączyć ten aparat? 

- Bateria jest wyczerpana. A karta pamięci wyjęta. 

- Może były tam zdjęcia, na których komuś zależało... 

- powiedziałam. Luka kiwnął głową. 

- Eva mówiła, że jedno zdjęcie waży tyle co tysiąc słów. Świetnie znała angielski, ale 

czasem brakowało jej jakiegoś słowa i wtedy strasznie się niecierpliwiła. Fotografia... była jej 

zastępczym językiem. 

Wyczułam, że trochę się już pozbierał. I nie wiedziałam, czy mam się z tego cieszyć. 

Chciałam dalej trzymać go za rękę, ale zabrakło mi dobrego pretekstu. Byłam zawstydzona. 

Wzięłam bardzo głęboki oddech, w nadziei, że to mi rozjaśni w głowie. 

- Co dalej? Nie wiemy jeszcze nic konkretnego, Luka. Nie wiemy, kto i czego od niej 

chciał. W ogóle niewiele wiemy. 

-  Tak.  I  może  właśnie  dlatego  tu  jestem.  Żeby  odkryć  prawdę  i  poszukać 

sprawiedliwości  dla  Evy.  Dla  nas  obojga.  Nie  wiem  jeszcze,  co  powinienem  zrobić... 

Potrzebuję twojej pomocy, Bel. Ale nie będę cię obwiniał, jeśli odmówisz. 

Uważnie popatrzył mi w oczy - i tym razem wstrzymałam oddech, kiedy jego wzrok 

zatrzymał się na moich ustach. Przełknął ślinę i opuścił wzrok. A pod moją przeponą coś się 

gwałtownie zakotłowało. 

- Nie opuszczę cię, Luka - szepnęłam. 

background image

Rozdział 17 

 

Wróciłam do domu półprzytomna. Mama rozmawiała właśnie przez telefon. Na mój 

widok twarz jej się rozjaśniła. 

- Bel właśnie weszła. Może z nią porozmawiasz? 

Wręczyła mi słuchawkę, mrucząc: „To twój ojciec”. 

W  zwykłych  okolicznościach  pochwyciłabym  tę  słuchawkę  czym  prędzej.  Ale  tego 

dnia  zawahałam  się.  Jakbym  się  bała,  że  telefon  mnie  ugryzie.  Przypomniały  mi  się  te 

okropne rzeczy o ojcu, które usłyszałam od mamy. 

- Czy to moje maleństwo? Jesteś tam, Bel? 

- Cześć, tato - odezwałam się głosem bez wyrazu. 

- Jak się miewa moja księżniczka? 

- W porządku. Tęsknię za tobą. 

-  Ja  też  za  tobą  tęsknię,  kochanie.  Ale  mam  dobre  wiadomości,  Bel.  Zdaje  się,  że 

jednak będę mógł przyjechać do ciebie na Boże Narodzenie. 

- O... Fajnie. 

-1 będziemy mieli prawdziwe święta. 

- Tak... 

-1 wiesz co, Bel? - ojciec odchrząknął. 

- Co? 

- Będziemy musieli porozmawiać o różnych sprawach. Mama, ty i ja. 

Nie odpowiedziałam. 

- Jesteś tam jeszcze? 

- Tak... 

-  Wszystko  ci  wyjaśnię,  kiedy  przyjadę,  ale  chciałbym  ci  powiedzieć  o  tym,  co 

najważniejsze. Zaproponowano mi pracę. 

- Pracę? To chyba dobrze? 

- Tak, ale to praca... w Newcastle. 

- Przecież Newcastle jest na drugim końcu kraju! To już prawie Szkocja! 

Słyszałam ciężki oddech ojca po drugiej stronie linii. Spojrzałam na stolik, na którym 

stał telefon. Zobaczyłam mnóstwo szpargałów, a na wierzchu leżała kartka świąteczna, którą 

mama na pewno dostała od tego całego Willa. To wszystko zupełnie mi się nie podobało. 

-  Praca  jest  bardzo  dobrze  płatna  i  właśnie  w  tym  rzecz  -  powiedział  ojciec.  -  Nie 

background image

mogę  sobie  pozwolić  na  odrzucenie  tej  propozycji.  Przyjadę  na  święta  i  wtedy 

porozmawiamy. A teraz zawołaj mi jeszcze mamę do telefonu. 

Bez pożegnania z ojcem oddałam mamie słuchawkę i  poszłam do kuchni.  Usiadłam 

tam przy stole i słuchałam, jak mama mówi przez telefon tym swoim specjalnym, wysokim 

głosem, który był zarezerwowany wyłącznie dla ojca. 

-  Nie  rozumiem,  czemu  nie  możesz  po  prostu  zarezerwować  biletu  i  powiedzieć  mi 

dokładnie, kiedy przyjeżdżasz. Przyszłybyśmy po ciebie na dworzec. 

Cisza. 

- Ależ Steve... - usłyszałam głębokie westchnienie. 

-  Słuchaj,  to  mnie  w  ogóle  nie  interesuje.  Chciałabym,  żebyś  wreszcie  zaczął  się 

zachowywać odpowiedzialnie. 

Wstałam od stołu. Przeszłam przez przedpokój i zaczęłam wchodzić po schodach na 

górę. I chociaż się nie obejrzałam, wiedziałam, że mama patrzy za mną. 

Zamknęłam za sobą drzwi pokoju i położyłam się na łóżku. Wbiłam wzrok w sufit. Z 

dołu  dochodziły  stłumione  odgłosy  rozmowy  telefonicznej.  Byłam  zadowolona,  że  już  nie 

muszę tego słuchać. 

Myślałam  w  kółko  o  tych  samych  kilku  sprawach...  Wypadek,  Luka,  ojciec, 

Newcastle.  Tydzień  temu  poprosiłabym  ojca,  żeby  zabrał  mnie  tam  ze  sobą.  W  Newcastle 

byłoby całkiem fajnie. Nie wiedziałam dokładnie, jak tam jest, ale na pewno o niebo lepiej niż 

w Slumpton. I byłabym tam razem z ojcem, więc nie musiałabym za nim tęsknić. Ale teraz 

coś się zmieniło. Kiedy siedziałam w saloniku tej starszej pani, bałam się, że już nigdy więcej 

nie zobaczę Luki... Tak, coś się zmieniło. 

Wiedziałam, że teraz nie zostawię go tu samego. 

Leżałam z twarzą wtuloną w poduszkę, gdy rozległ się dzwonek u frontowych drzwi, 

a zaraz potem wesoły głos mamy, przeznaczony do witania nieoczekiwanych gości. 

- Bel, jesteś tam? Zejdź na dół, proszę. 

Postanowiłam zignorować to wezwanie. 

Chwilę później ktoś zapukał cicho do drzwi mojego pokoju. 

Zdecydowałam  się  zignorować  i  to.  Ale  ten,  kto  pukał,  był  uparty.  Zerwałam  się  z 

łóżka, zła, i gwałtownie szarpnęłam klamkę. 

- O... - powiedziałam, zmieszana. - Myślałam, że to moja mama. 

Przede mną stała ta dziewczyna z domku z pianinem i kotem. Teraz stała przede mną 

zaczerwieniona i nawijała na palec pasmo jasnych, długich włosów. 

- Przepraszam - wybąkała. - Twoja mama uparła się, żebym tu weszła. Bo moja mama 

background image

urządza imprezę dla sąsiadów... Wiesz, będą się wymieniać niepotrzebnymi rzeczami. Ale nie 

chcę się do ciebie wpychać. W domu powiem, że byłam i że nagadałyśmy się do syta. 

Poczułam, że coś się dzieje z moimi policzkami. Po prostu się uśmiechałam. 

- Nie, coś ty. Wejdź - powiedziałam. - Jestem Bel. 

Kiwnęła głową. 

- Wiem. A ja jestem Abbie. 

Spodziewałam  się,  że  spyta  o  nazwisko,  bo  tak  robi  większość  ludzi,  ale  ona  tylko 

patrzyła na mnie niezdecydowanie. 

- Nie wejdziesz? - spytałam, otwierając drzwi szerzej. 

- A powinnam? - odpowiedziała chłodno. Teraz ja się zaczerwieniłam, bo spojrzałam 

na  swój  pokój  okiem  kogoś  obcego.  Dotąd  nie  powiesiłam  na  ścianach  moich  ulubionych 

plakatów. Wszędzie walały się ubrania. 

- Mam trochę bałagan - powiedziałam. 

-  No  tak,  ale  przecież  dopiero  się  wprowadziłaś.  Ten  pokój  ma  przed  sobą  wielką 

przyszłość. 

- Tak sądzisz? 

- Bardzo lubię te świetliki. Mam takie same w moim pokoju. Musisz tylko... 

Ku mojemu  zdumieniu  zrzuciła z nóg balerinki  i  wskoczyła na niepościelone łóżko. 

Zaczęła walczyć z ramą okienną. Nigdy dotąd nie otwierałam tych okienek, bo przecież BYŁ 

GRUDZIEŃ, no i w ogóle. Ale po chwili okno ustąpiło, zasypując jej włosy płatkami suchej 

farby. I otworzyło się, wpuszczając do środka strumień świeżego powietrza. 

- Chodź tu - powiedziała, zaróżowiona z emocji. 

Z ociąganiem weszłam na swoje łóżko, jakby teraz już należało do niej, nie do mnie. 

Unikałam jej spojrzenia, gdy tak stałyśmy obok siebie, niepokojąco blisko. 

- Rozejrzyj się. 

Aż mnie zatkało. 

Zobaczyłam  w  oddali  szarozielony  pas  morza  i  piękne  dachówki  na  dachach 

okolicznych domów, bo nasza ulica biegła grzbietem wzgórza. Z niektórych kominów leciał 

dym, a na niebie kłębiły się różowawe chmurki. 

- O! - zdołałam tylko wykrztusić. 

-  Z  pewnego  oddalenia  Slumpton  nie  wygląda  wcale  tak  ponuro  -  zauważyła. 

Roześmiałam się. 

- Abbieee! - zawołał gdzieś na dole nieznany mi głos. 

Wywróciła cierpiętniczo oczami. 

background image

-  To  moja  domowa  dyrekcja.  Muszę  już  lecieć.  Ale  wiesz  co?  Jutro  po  południu 

przychodzi do mnie parę ludzi z naszej szkoły. Bo będziesz chodziła do DSa, tak? 

Chwilę  zajęło  mi  rozszyfrowanie  tego  skrótu.  Chodziło  jej  o  szkołę  imienia  Davida 

Stafforda. Kiwnęłam głową. 

- Właśnie. No to wpadnij. Koło siódmej. 

Rumieniec szczęścia nieśmiało zabarwił moją twarz. 

- Tak, będę. Dzięki - szepnęłam. 

Machnęła  mi  ręką  na  pożegnanie  i  zbiegła  po  schodach.  Weszłam  z  powrotem  na 

łóżko i spojrzałam na panoramę Slumpton pod ciemniejącym niebem. Dalej uważałam, że to 

dziura  zabita  dechami,  ale  musiałam  przyznać,  że  z  okna  mojego  pokoju  miasteczko 

prezentowało się naprawdę nieźle. Oddychałam rześkim powietrzem i rozmyślałam o wizycie 

Abbie.  Jak  miło  wiedzieć,  że  mogę  znowu  mieć  koleżankę.  Kogoś  żywego.  Bo  fajnie  było 

włóczyć  się  z  Luką,  ale  choć  wiedziałam,  że  Luka  mnie  lubi,  to  nie  łudziłam  się,  że  nasza 

przyjaźń ma przed sobą przyszłość. Nie mogła jej mieć. 

background image

Rozdział 18 

 

Nazajutrz była sobota i mama nie wyszła do pracy. Mówiłam sobie, że to dlatego nie 

idę do wesołego miasteczka. Ale to nie była cała prawda. 

Miałam mieszane uczucia. Chciałam koniecznie zobaczyć się z Luką i już kilka razy 

zaczynałam się zbierać do wyjścia. Coś mnie jednak powstrzymywało. Nie to, że Luka okazał 

się duchem, jakkolwiek dziwnie by to brzmiało. Niepokoiła mnie raczej myśl, że Eva zginęła, 

bo wiedziała za dużo. 

Czy  to  możliwe,  żeby  została  zamordowana?  Przerażało  mnie  to,  tym  bardziej  że 

przypadkiem  natknęliśmy  się  w  wesołym  miasteczku  na  scenę  okrutnej  przemocy.  Kiedy  o 

tym  myślałam,  świat  wydawał  mi  się  przeraźliwie  obcy.  Być  może  nic  by  mi  nie  groziło, 

gdybym zapomniała o tej sprawie. Ale straciłabym przyjaźń Luki. 

Czy byłam gotowa zapłacić tę cenę za swoje bezpieczeństwo? Moje emocje zmieniały 

się jak w kalejdoskopie. Wałęsałam się bez celu po całym domu, póki mama nie wyciągnęła 

mnie do miasta. 

Właściwie  nie  rozmawiałyśmy  ze  sobą  od  tamtego  wieczoru,  kiedy  mnie  uderzyła. 

Szłyśmy  więc  obok  siebie,  milcząc,  tylko  mama  od  czasu  do  czasu  rzucała  na  mnie 

niespokojne spojrzenia. 

- Nawet nie wiesz, jak tęsknię za naszym starym samochodem - powiedziała w końcu 

ze śmiechem, który zabrzmiał trochę fałszywie. Pozwoliła ojcu zatrzymać ten samochód, bo 

musiał jeździć po kraju z koncertami. 

Nie odpowiedziałam. 

- Powinnam zrobić świąteczne zakupy - dodała. 

- Co byś chciała dostać na Gwiazdkę w tym roku? 

Tak, starała się być dla mnie dobra. 

- Cały czas marzę o iPodzie - wycedziłam przez zęby. 

- Obawiam się, że na iPoda w tym roku nie wystarczy mi pieniędzy, Bel - powiedziała 

mama. - Masz może jakieś inne marzenie? 

- Tak. Chciałabym dostać z powrotem moje dawne życie. 

Potem  przez  dłuższy  czas  słyszałam  już  tylko  stukanie  obcasów  mamy  na  śliskim 

bruku i zwykłe krzyki mew, które w tym miasteczku towarzyszą ludziom od rana do nocy, nie 

milknąc ani na chwilę. 

Mama miała odebrać coś z pralni chemicznej na obrzeżach miasteczka, więc szłam z 

background image

nią  w  kierunku,  w  którym  nigdy  dotąd  nie  chodziłam.  Oddalałyśmy  się  od  przystani  i 

wesołego  miasteczka.  Kiedy  znowu  otworzyła  usta,  żeby  coś  powiedzieć,  akurat  zadzwonił 

jej  telefon.  Miałam  wrażenie,  że  w  ciągu  ostatnich  dni  jej  telefon  dzwonił  bardzo  często. 

Czułam przez skórę, że to musi być ten cały Will. Przystanęła i rozmawiała z nim odwrócona 

ode  mnie,  a  ja  patrzyłam  w  przeciwną  stronę,  bo  wcale  nie  pragnęłam  słuchać,  jak 

bezwstydnie flirtuje. 

I właśnie wtedy zauważyłam ten szyld. 

Dzianiny TMS. Dobra jakość w przystępnej cenie. 

Przez  chwilę  patrzyłam  na  niego  bezmyślnie.  I  dopiero  potem  coś  mi  kliknęło  w 

głowie. To był ten sam napis, który widziałam na ulotce, znalezionej w wesołym miasteczku, 

w  budce,  w  której  Eva  sprzedawała  bilety.  Miejsce  nie  wyglądało  zbyt  zachęcająco.  Okna 

miały okiennice zamknięte na głucho, a drzwi były z pancernej blachy, która wytrzymałaby 

natarcie czołgów. 

Zaciekawiona, oddaliłam się na chwilę od mamy i  zajrzałam na podwórze. Z tamtej 

strony budynku zobaczyłam malutkie, brudne okienko, umieszczone na tyle wysoko, że nie 

mogłam  w  nie  zajrzeć.  Rozejrzałam  się  i  weszłam  na  stos  cegieł  pod  rozwalonym  płotem, 

żeby zorientować się, co jest w środku. 

Zobaczyłam  rzędy  maszyn  do  szycia,  przy  których  pracowały  kobiety  i  dziewczęta. 

Wiele  z  nich  miało  egzotyczne  rysy,  a  niektóre  były  niewiele  starsze  ode  mnie.  Pod  tylną 

ścianą stał potężnie zbudowany mężczyzna i rozmawiał przez telefon. Kiedy się odwrócił, z 

wrażenia  omal  nie  spadłam  na  ziemię.  To  był  ten  sam  facet  z  byczym  karkiem,  którego 

widziałam przy wyjściu z ratusza, ten sam, który w wesołym miasteczku bił i kopał leżącego 

człowieka.  Odsunęłam  się  ostrożnie  i  zobaczyłam,  że  mówi  coś  do  jednej  ze  szwaczek, 

dziewczyny mniej więcej szesnastoletniej. Skuliła się, jakby się bała, że on ją uderzy. 

Ogarnęła mnie wściekłość. 

- Gdzie jesteś, Bel? 

Pośliznęłam się i upadłam, tłukąc sobie kolano. 

Mama przyglądała mi się z niepokojem. 

-  Co  ty  właściwie  robisz?  Po  co  się  gapisz  w  to  okno?  Usłyszałam  zgrzyt  klamki  u 

tylnych drzwi i szybko chwyciłam mamę za łokieć. 

- Z ciekawości - odpowiedziałam pośpiesznie. 

- Chodźmy stąd. Chcę do domu. 

Mama się trochę opierała, ale odciągnęłam ją szybko, zbyt wystraszona, żeby obejrzeć 

się za siebie i sprawdzić, czy ktoś na nas patrzy. 

background image

Wydziwiała  nade  mną  przez  całą  drogę  powrotną.  Ale  ja  tego  nie  słuchałam. 

Wyłączyłam się i próbowałam pozbierać myśli. 

Dlaczego  Eva  przechowywała  tę  ulotkę?  Czy  ta  sprawa  miała  coś  wspólnego  z  ich 

śmiercią? 

Od tych myśli rozbolała mnie głowa. 

Miałam nadzieję, że kiedy pójdę do Abbie, uda mi się o tym wszystkim zapomnieć. 

W  domu  mama  dowiedziała  się,  że  jestem  zaproszona  do  dziewczyny  z  sąsiedztwa. 

Była uszczęśliwiona. 

Odgarnęła mi włosy z czoła z czułością w oczach, i  przez chwilę się obawiałam, że 

zaraz się rozpłaczę ze wzruszenia. 

- Nic ci nie jest, Bel? 

Zerwałam się z krzesła. 

- Nic, wszystko w porządku. Muszę iść się przebrać. Włożyłam swój ulubiony Tshirt, 

wtarłam w wargi trochę błyszczyku i nałożyłam na rzęsy odrobinę tuszu. Nie miałam ochoty 

specjalnie  się  stroić,  ale  zauważyłam,  że  Abbie  wygląda  dość  stylowo.  Nie  chciałam,  żeby 

towarzystwo ze Slumpton patrzyło na mnie z góry. 

W  lustrze  miałam  niewyraźną  minę.  Wzięłam  kilka  głębokich  oddechów.  Byłam 

wytrącona  z  równowagi.  Wydawało  mi  się,  że  już  zapomniałam,  jak  być  normalną 

dziewczyną, która nie wierzy w duchy i okrutne sceny widuje tylko w telewizji. 

Muszę wziąć się w garść, pomyślałam. 

Około  siódmej  powiedziałam  mamie  „cześć!”  i  zawiązałam  na  szyi  szalik.  Mama 

upierała się, że powinnam wziąć latarkę, bo niektóre latarnie przy naszej ulicy były zepsute. 

Stała w progu, patrząc w ślad za mną, póki nie zniknęłam jej z oczu. Ostrzegłam ją, że jeśli 

uprze  się,  żeby  mnie  odprowadzić,  to  zniszczy  moją  jedną,  jedyną  znajomość.  To  ją 

powstrzymało. 

Kiedy byłam przy domu Abbie, podniosłam wzrok i  spojrzałam na najwyższe okno. 

Wiedziałam, że świetlik jest w jej pokoju, bo mówiła, że ma pokój taki sam jak mój. Okno 

było  otwarte.  Wydobywały  się  z  niego  strzępy  muzyki,  frunęły  nad  ulicą  jak  kolorowe 

wstążki,  i  słychać  było  wesoły  śmiech.  Światło  we  wnętrzu  miało  ciepły,  kojący, 

pomarańczowy odcień. To było najmilsze, najbezpieczniejsze miejsce, jakie tylko mogłabym 

sobie wyobrazić. 

Ale  wtedy  przypomniał  mi  się  Luka...  jego  delikatny  różowy  kark...  Nie  wiem 

dlaczego, nagle tak bardzo zapragnęłam  go zobaczyć, że nogi  same poniosły mnie w tamtą 

stronę. Może ma kłopoty? Czyż mogłam zostawić go samego? 

background image

Z biciem serca spojrzałam jeszcze raz w to okno. 

- Wybacz, Abbie - szepnęłam i puściłam się pędem przed siebie. 

background image

Rozdział 19 

 

Kiedy  dotarłam  do  wesołego  miasteczka,  zatkało  mnie  na  widok  sytuacji,  którą 

zobaczyłam za płotem. 

Niektóre urządzenia zostały już zdemontowane i usunięte, zostały po nich tylko łyse 

miejsca na ziemi. Diabelski młyn jeszcze górował nad całym terenem, tunel strachu też był na 

razie na swoim miejscu, a naprzeciw niego stały rzędem te same co przedtem budy. Ale jeśli 

wcześniej panował tu nastrój opuszczenia, teraz zamienił się on w rozpaczliwy smutek, który 

sączył się na zewnątrz między sztachetami ogrodzenia. 

Nie było Luki. Wyczułam to z miejsca. Może pomyślał, że już nie przyjdę, i wyniósł 

się gdzie indziej? Stałam przed wejściem i nie wiedziałam, co robić. Chciało mi się płakać. 

Choć  księżyc  świecił  jasno  i  miałam  przy  sobie  latarkę,  myśl,  że  musiałabym  tam  wejść 

zupełnie sama, przerażała mnie. Westchnęłam. Pójdę szukać Luki, nawet gdyby miało mnie 

to  kosztować  życie,  zdecydowałam.  Drżącą  ręką  włożyłam  bilet  do  kasownika  przy 

kołowrocie. 

Gdy byłam już w środku, rozejrzałam się i znowu zadrżałam. 

Kontury zabudowań i urządzeń ostro odcinały się od wieczornego nieba w mroźnym 

powietrzu,  a  na  ziemi  kładły  się  długie  cienie.  Niebo  było  usiane  gwiazdami  gęściej  niż 

kiedykolwiek  w  Londynie.  Z  trudem  przełknęłam  ślinę  i  ruszyłam  w  głąb  wesołego 

miasteczka. 

-  Luka...  -  zawołałam  ostrożnie,  nie  bardzo  głośno.  Bo  obawiałam  się,  że  gdybym 

odezwała  się  na  cały  głos,  stałoby  się  coś  złego.  Nie  było  odpowiedzi.  Tylko  z  daleka 

szumiało morze. 

Krążyłam tam i z powrotem. Nie było go w żadnym z miejsc, w których go wcześniej 

spotykałam. Nie wiedziałam, gdzie się teraz podziać. Było już za późno, żeby się pokazać u 

Abbie. Ale za wcześnie na powrót do domu. Umówiłam się z mamą, że przyjdę o dziesiątej. 

A była dopiero ósma. 

Miałam duszę na ramieniu. Nie mogłam iść do domu, ale bałam się chodzić sama po 

wesołym  miasteczku. Zdecydowałam,  że pójdę w stronę wyjścia,  ale nagle zauważyłam,  że 

zmierzam w przeciwnym kierunku. Nie wiedzieć czemu, zachciałam spojrzeć jeszcze raz na 

zdjęcia  Evy.  Może  dlatego,  że  były  tak  pełne  życia  i  kolorów,  gdy  tutaj  wszystko  wokół 

wydawało się martwe? A może po prostu dlatego, że oglądałam je razem z Luką. 

Drzwi  budki  z  biletami  były  otwarte,  tak  jak  je  zostawiliśmy.  Weszłam  do  środka, 

background image

ostrożnie  omijając  ogromne  pajęczyny.  Spojrzałam  na  ścianę.  Uśmiechnęłam  się  na  widok 

ślicznej fotografii małego Luki. A potem zauważyłam jeszcze jedno jego zdjęcie. To zdjęcie 

musiałam przeoczyć, kiedy tu byłam za pierwszym razem. 

Wydawało się zrobione niedawno. Wiatr rozwiewał mu włosy. Miał na nim taką minę, 

jakby  protestował,  jakby nie chciał do niego pozować.  Ale oczy mu  się  śmiały. Dotknęłam 

jego twarzy. Na tym zdjęciu był jeszcze żywy. Normalny, ładny chłopak. Na pewno podobał 

się dziewczynom. Czy w ogóle spojrzałby na mnie, gdybym go wtedy spotkała? 

Nie bez poczucia winy odkleiłam to zdjęcie i schowałam je do kieszeni. 

Potem rozejrzałam się znowu. I przypomniało mi się, że jest jedno miejsce, w którym 

jeszcze nie szukałam Luki. 

Tunel strachu. 

Przygryzłam wargę. Trudno mi było się na to odważyć. Naprawdę bałam się znaleźć 

tam sama, wieczorem. 

Zastanowiłam  się.  Nazajutrz  miała  być  Wigilia  Bożego  Narodzenia.  Wiedziałam,  że 

mama nie wróci do pracy przez dobrych parę dni. W święta nie będzie mi łatwo się wyrwać. 

A  poza  tym  nie  miałam  pojęcia,  dokąd  Luka  się  wyprowadzi,  kiedy  w  styczniu  rozbiorą 

wesołe miasteczko. Na myśl, że nigdy już nie spotkam Luki, aż zacisnęłam powieki. Kiedy je 

znowu uniosłam, starałam się oddychać spokojnie. Tak, musiałam przeszukać tunel strachu. 

Wyszłam  z  budki  przy  ogrodzeniu  i  z  wahaniem  popatrzyłam  w  głąb  wesołego 

miasteczka. Gdzieś niedaleko pohukiwała sowa. W mroźnym powietrzu mój oddech od razu 

zamieniał się w kłęby pary. 

Nie  bądź  głupia,  Bel,  pomyślałam  sobie.  Przecież  tego  tunelu  strachu  boją  się  tylko 

małe dzieci. 

Zmusiłam  się,  by  ruszyć  do  przodu.  Usiłowałam  przekonać  samą  siebie,  że  to  nic 

takiego.  Ale  zanim  doszłam  na  miejsce,  opuściła  mnie  cała  odwaga.  Stanęłam  przed 

wejściem, trzęsąc się ze strachu i z zimna, i nie mogłam zrobić ani kroku dalej. Użyłam całej 

siły woli, by zajrzeć ostrożnie do środka. Po lewej stronie zobaczyłam rząd przełączników i 

przypomniało mi się, jak Luka przy nich majstrował tamtego dnia, kiedy odbyłam swoją jazdę 

w ciemnościach. Odpędzałam wspomnienie przerażającego szeptu, jak uprzykrzoną muchę, i 

czułam, że nadmiar adrenaliny już krąży w moich żyłach. Gdyby udało mi się przynajmniej 

włączyć światło, byłoby znacznie lepiej. Z wahaniem przekroczyłam próg imałymi kroczkami 

posuwałam się przed siebie, z latarką, która rzucała tylko żałosną smugę bladego światła. 

W kącie leżała jakaś góra szmat. Kiedy byłam już obok przełączników, ta góra szmat 

poruszyła się icoś się zaczęło z niej wygrzebywać. 

background image

Krzyknęłam przeraźliwie i szmaty też krzyknęły. Skierowałam światło latarki w stronę 

wyjścia. Rzuciłam się do ucieczki. 

Luka  dogonił  mnie  po  paru  sekundach.  Potargane  włosy  sterczały  mu  na  wszystkie 

strony, oczy miał szeroko otwarte ze zdziwienia. 

- Co tam robiłeś, Luka? - wyłam. 

- Spałem! - darł się Luka. - Lepiej wytłumacz mi, co ty tam robiłaś! 

Patrzyliśmy  jedno  na  drugie,  dysząc  ciężko,  i  dosłownie  w  tej  samej  chwili  oboje 

wybuchnęliśmy  szaleńczym  śmiechem.  Luka  śmiał  się  z  całego  serca,  jak  jeszcze  nigdy 

dotąd: „He, he, he, he!”. Ocierał oczy i trzymał się za brzuch. Po chwili uspokoiliśmy się i 

znowu patrzyliśmy na siebie, trochę zakłopotani. 

- Nie mogłam cię nigdzie znaleźć. Myślałam, że... 

-  Nie  przypuszczałem,  że  jeszcze  przyjdziesz...  Mówiliśmy  jednocześnie,  a  potem 

znowu zaczęliśmy się śmiać. 

- Ty pierwsza - powiedział Luka. 

- Dlaczego śpisz w takim okropnym, zapyziałym miejscu? 

- Jak zapewne zauważyłaś, rozmontowali mój luksusowy apartament przy karuzeli. 

Wskazałam głową puste miejsce po śmiejącym się policjancie. 

- Tak. Nawet jego już wywieźli. 

- Właśnie - spojrzenie Luki podążyło w ślad za moim. 

-  Będzie  mi  brakowało  tego  wariata.  -1  spojrzał  na  mnie  znowu.  -  Musiałem  sobie 

poszukać nowego schronienia. Nocą jest tu pusto i trochę nieprzyjemnie. 

- Chyba nie boisz się duchów? - spytałam z uśmiechem. Ale Luka się nie uśmiechnął i 

od razu pożałowałam, że nie ugryzłam się w język. 

Odchrząknął znacząco, zanim znowu się do mnie odezwał. Spojrzenie jego ciemnych 

oczu było zmęczone, a ja czułam nieodpartą chęć pogłaskania go po policzku. 

- Wiesz co, Bel... - zaczął. - Ja... 

Ale wtedy chwyciłam go za ramię, bo usłyszałam zza drzwi jakiś hałas. To był znowu 

ten  szept,  dochodził  z  wagonika  kolejki,  teraz  o  wiele  głośniejszy.  Patrzyliśmy  na  siebie 

szeroko otwartymi oczami. 

- To samo co wtedy - powiedziałam półgłosem. 

- Mówiłam ci przecież, że tam naprawdę coś jest. 

Staliśmy  jak  skamieniali,  usiłując  zrozumieć  ten  szept,  ale  zrozumieć  się  go  nie 

dawało. Miałam dziwną pewność, że gdybym tylko mogła rozróżnić słowa, przestałabym się 

bać. 

background image

- Czasami słyszę to w nocy - powiedział cicho Luka. Patrzyłam na niego. 

- Ostatnio przyszło mi do głowy, że to Eva - dorzucił. 

- Że może chce mi coś ważnego powiedzieć. - Westchnął. 

- Ale nawet gdyby tak było... jakoś jej się nie udaje. I zresztą nie rozumiem, dlaczego 

miałaby szeptać akurat tutaj. 

- Ja też tego nie rozumiem - powiedziałam, drżąc. 

- Chodźmy stąd. 

Luka odprowadził mnie do wyjścia. 

- Nie wygląda na to, żebyśmy do czegoś doszli - zauważyłam. 

- Chyba nie - odpowiedział. 

Zatrzymaliśmy się przy kołowrocie. 

- Luka, muszę ci powiedzieć, że jutro jest Wigilia Bożego Narodzenia, a moja mama 

ma w pracy wolne. Nie mogę ci obiecać, że przyjdę do ciebie w ciągu najbliższych dni. 

- Aha - powiedział obojętnie. - W porządku. 

- Nic na to nie poradzę, że akurat są święta. Uśmiechnął się z przymusem. 

- Wiem. Ale... kiedy cię widzę, to mi pomaga utrzymać się w formie. 

Byłam tak przejęta tym wyznaniem, że odpowiedziałam bez namysłu: 

- Przyjdę, kiedy tylko będzie to możliwe, obiecuję. Ja też potrzebuję twojego widoku. 

Wszystko we mnie zmiękło i oczy napełniły się łzami. 

- No dobra, idź do domu, Annabelle! - powiedział Luka. Roześmiałam się nerwowo. 

- Mówiłam ci, że masz mnie tak nie nazywać. 

Udałam,  że  chcę  dać  mu  w  ucho,  ale  złapał  mnie  za  rękę  i  nie  puszczał.  Oboje 

napięliśmy  mięśnie  i  nasze  palce  splotły  się  ciasno.  Chciałam  otrzeć  oczy  drugą  ręką,  ale 

Luka nagle znalazł się bardzo blisko. Poczułam na policzku delikatne muśnięcie jego palców i 

dreszcz przeleciał mi po karku. 

Jego twarz była tuż przy mojej.  Widziałam z bliska jego długie rzęsy. Powieki  miał 

przymknięte, a jego zimne usta dotknęły moich. 

Nie był to pierwszy raz, kiedy całowałam się z chłopakiem. Ani nawet drugi. Ale te 

wcześniejsze  pocałunki  były  zbyt  wilgotne  i  zbyt  natarczywe,  i  nie  sprawiały  mi 

przyjemności. A teraz... było zupełnie inaczej. Nasze usta pasowały do siebie idealnie. Daję 

słowo, że to  było  tak, jakby nieszczęsne, opuszczone wesołe miasteczko gdzieś odpłynęło  i 

zawirowało wokół nas tamto dawne, pełne życia, śmiechu, kolorów i muzyki. I przez chwilę, 

mimo całego zła, które się wydarzyło, to miejsce wydawało się znowu szczęśliwe. 

Kiedy w końcu nasze usta się rozłączyły, Luka objął mnie mocno, a ja przytuliłam się 

background image

do niego, żałując, że nie można zatrzymać tej chwili na zawsze. 

- Wesołych świąt, Bel - szepnął. 

- Wesołych świąt, Luka. 

background image

Rozdział 20 

 

- A tu mam dla ciebie coś specjalnego, moja mała. 

Ojciec sięgnął pod poduszkę leżącą na kanapie i wręczył mi pudełko zapakowane w 

lśniący papier. Mama rzuciła mu ostre spojrzenie, ale jego błyszczące oczy patrzyły na mnie. 

Przyjechał do nas w Wigilię późnym wieczorem. Pilnowałam się, żeby nie zasnąć, ale o wpół 

do  dwunastej  oczy  zamknęły  mi  się  same.  Oprzytomniałam  dopiero  na  dźwięk  głosów 

dobiegających z salonu. 

-  Po  prostu  nie  mogę  w  to  uwierzyć,  że  wylądowałeś  w  pubie  akurat  wtedy,  kiedy 

miałeś  do  niej  przyjechać  -  głos  mamy  terkotał  jak  karabin  maszynowy.  A  głos  ojca  był 

aksamitny niczym gorąca czekolada. 

- Byłem w podróży od rana - powiedział. - A poza tym musiałem dodać sobie odwagi, 

jeśli już chcesz wiedzieć. Wstąpiłem tylko na jednego. 

-  Ona  czekała  na  ciebie  przez  cały  wieczór,  ale  przecież  to  dziecko.  Teraz  już  śpi. 

Zobaczysz ją jutro. 

- Tato! 

Zbiegłam  po  schodach  i  rzuciłam  się  w  jego  szeroko  otwarte  ramiona.  Jego  stara 

skórzana kurtka pachniała papierosami i nim. Przytulał mnie bez końca, opierając podbródek 

na czubku mojej głowy. 

A potem odsunął mnie i przyjrzał mi się z uwagą. I oboje uśmiechnęliśmy się od ucha 

do ucha.. 

Włosy  zapuścił  jeszcze  dłuższe,  a  w  szczeciniastym  zaroście  pojawiły  się  srebrne 

nitki. Wyglądał niby tak jak zawsze, ale jednak jakoś inaczej. Jego oddech pachniał piwem, a 

białka oczu były z lekka zaczerwienione. 

-  Przepraszam,  że  przyjechałem  tak  późno  -  powiedział.  -  Nie  chciałem  cię  obudzić. 

Wyglądasz tak dorośle... Widać, że to morskie powietrze dobrze ci służy! 

Chciałam  coś  powiedzieć,  ale  ku  swojemu  przerażeniu  nie  mogłam  wykrztusić  ani 

słowa. Więc tylko wtuliłam się w niego i płakałam, kryjąc twarz pod jego marynarką. 

Ojciec przycisnął mnie do siebie. 

- Cicho! - powtarzał. - Cicho! Co to ma znaczyć? 

Chciałam mu opowiedzieć o wszystkim. O tym,  jak tu jest okropnie. I o Luce. I jak 

bardzo się boję nowej szkoły. Ale ani jedno słowo nie przeszło mi przez gardło. 

W końcu wtrąciła się mama, wysyłając mnie do łóżka. 

background image

Nazajutrz rano obudziłam się po raz pierwszy w tym roku uszczęśliwiona z powodu 

świąt. 

Zauważyłam,  że  ojciec  spał  na  kanapie.  Kiedy  zeszłam  na  dół,  właśnie  stał  przed 

domem  i  palił  papierosa.  Odwrócił  się  do  mnie  i  pomachał  mi  przez  kuchenne  okno.  Jego 

twarz  była  jakby  zmięta,  a  mama  miała  podpuchnięte  oczy.  Ale  odtwarzacz  grał  kolędy  i 

nawet to idiotyczne sztuczne drzewko nie wyglądało tak źle, kiedy do niego podeszłam, żeby 

poszukać prezentów. 

Mama kupiła dla ojca jakieś drobiazgi: parę skarpetek i pachnący żel do kąpieli, który 

najbardziej lubił. Ale kiedy odpakowała prezent od niego - miękki szal naszywany perełkami, 

który  wyglądał  na  bardzo  drogi  -  położyła  go  sobie  na  kolanach  i  patrzyła  na  niego  przez 

długą  chwilę,  głaszcząc  go  jak  kota.  I  podziękowała  ojcu  trochę  sztywno,  unikając  jego 

spojrzenia. 

I właśnie wtedy powiedział mi, że ma dla mnie coś specjalnego. 

Ostrożnie odwinęłam papier. Wewnątrz było pudełko z przezroczystym plastikowym 

wieczkiem,  przez  który  mogłam  zobaczyć  lśniąco  błękitnego,  prześlicznego  nowiutkiego 

iPoda. 

- Tato! - zawołałam, rzucając mu się na szyję. 

- Tylko musisz mi obiecać - zachichotał - że nie będziesz ściągała żadnych śmieci. Bo 

jak znowu przyjadę to mogę sprawdzić, co na nim masz. 

Mama  wstała  nagle  z  fotela  i  wyszła.  Ojciec  patrzył  za  nią.  Z  kuchni  dobiegł  hałas, 

jakby  ktoś  stukał  garnkami.  Więc  westchnął  ciężko  i  wstał.  Zanim  poszedł  do  kuchni, 

mrugnął do mnie porozumiewawczo. 

Z początku rozmawiali po cichu, zamknąwszy za sobą drzwi. Włączyłam telewizor i 

starałam się nie zwracać na nich uwagi. Jadłam czekoladki i głaskałam swojego iPoda. Mama 

była chyba po prostu zazdrosna otego iPoda, ale mój brzuch był zimny i napięty, jak zawsze, 

kiedy się kłócili, i wydawało mi się, że czekoladki mają smak trocin. Już po chwili zaczęli na 

siebie krzyczeć. 

Fragmenty  ich  kłótni  sączyły  się  z  kuchni  do  pokoju,  jak  nieznośny  zapach 

przypalonej potrawy. Słyszałam głównie mamę. 

-  Nie  przysłałeś  nam  złamanego  pensa,  odkąd  wyjechałyśmy  z  Londynu,  a 

przepuszczasz pieniądze na kosztowne prezenty? I kiedy wreszcie powiesz jej o wszystkim, 

Steve? Na razie o wszystko obwinia mnie. Mam już tego dość! 

Zmusiłam się, żeby wstać sprzed telewizora. Poszłam do kuchni, jak na ścięcie. Wcale 

nie miałam ochoty tam iść. Ale wiedziałam, że muszę. 

background image

Kiedy tylko otworzyłam drzwi, mama i ojciec od razu przestali się kłócić. Patrzyli na 

mnie jak para oszołomionych ryb. 

-  O  czym  masz  mi  powiedzieć,  tato?  -  spytałam,  a  ojciec  rzucił  mamie  wściekłe 

spojrzenie. 

- Widzisz, co zrobiłaś? - syknął. Ale ona wyzywająco podniosła głowę. 

-  Twoje  dziecko  ma  prawo  wiedzieć,  o  co  w  tym  wszystkim  chodzi  -  powiedziała 

drżącym głosem. 

Poczułam, że kolana ugięły się pode mną, więc usiadłam. Ojciec obrócił swoje krzesło 

jednym lekkim ruchem. Jego twarz przybrała wyraz obawy pomieszanej z poczuciem winy. 

-  Bel  -  odezwał  się.  -  Chodzi  o  to,  że  twoja  mama  i  ja  nie  jesteśmy  już  razem.  Od 

dawna. 

- Po prostu powiedz jej prawdę - powiedziała mama bezbarwnym głosem. 

- Do tego właśnie zmierzam! - odparował ostro, a mama odwróciła się i stanęła przy 

zlewie. 

- Kiedyś wyjechałem w trasę i poznałem... kogoś innego. 

Zerwałam się na równe nogi, ze zgrzytem odsuwając krzesło. 

-  Nie,  nie!  Nie  chcę  o  tym  nawet  słyszeć!  -  zawołałam,  zatykając  uszy.  Usiłowałam 

uciec, ale ojciec złapał mnie za rękę. 

- Kochanie, to nie znaczy, że już mi na tobie nie zależy. Ale świat się zmienia. Ludzie 

się zmieniają. Związki przestają istnieć. I powstają nowe. 

Wyrwałam rękę i wybiegłam. 

-  Ale  to  się  zdarzyło  w  momencie,  kiedy  i  tak  już  byliśmy  sobie  obcy!  -  zawołał  za 

mną. Wbiegłam na schody, dalej zatykając uszy. 

A potem usłyszałam, jak trzasnęły drzwi. Z takim impetem, że cały dom się zatrząsł. 

Nie muszę chyba mówić, że dla mnie to było najgorsze Boże Narodzenie od początku 

świata. 

Ojciec w końcu wrócił, bardzo zakłopotany, ale  dałam mu  jasno do zrozumienia, że 

nie  chcę  więcej  rozmawiać  na  ten  temat.  Jedliśmy  świątecznego  indyka  i  oglądaliśmy 

telewizję w zupełnym milczeniu. Ojciec chciał ściągnąć jakieś aplikacje na mojego iPoda, ale 

kiedy dowiedział się, że nie mamy intemetu, mina mu zrzedła. I zaczął nerwowo kopać nogę 

od stołu, myśląc, że tego nie widzę. 

Jedyną rzeczą, dzięki której zdołałam jakoś przetrwać święta, były myśli o Luce. W 

kółko i na okrągło wspominałam pożegnalny pocałunek. Byłam jak zamknięta w więzieniu. 

Chciałabym się wymknąć i pobiec do niego, ale wiedziałam, że to niemożliwe. Więc starałam 

background image

się przetrwać ten niesłychanie długi dzień, a kiedy przyszedł wieczór, położyłam się do łóżka 

szczęśliwa,  że  mam  to  już  za  sobą.  Atmosfera  w  naszym  domu  była  okropna  i  tylko  kiedy 

zamykałam się w swoim pokoju, mogłam normalnie oddychać. 

Kiedy rano przewróciłam się na drugi bok, wyczułam w domu pustkę i zrozumiałam, 

że ojciec już wyjechał. 

Zbiegłam  na  dół.  Mama  siedziała  w  szlafroku  przy  stole,  a  przed  nią  stał  kubek 

gorącej kawy. Była rozczochrana i miała czerwone oczy. 

- Gdzie jest ojciec? - spytałam, a moje słowa wydały mi się naraz za głośne jak na tę 

maleńką kuchnię. Z bladym uśmiechem przysunęła do mnie list, który leżał na blacie. 

-  Musiał  wcześnie  wyjechać.  To  zostawił  dla  ciebie  -  urwała  na  chwilę.  -  Posłuchaj, 

kochanie... 

Nie  słuchałam.  Pochwyciłam  kopertę,  na  której  było  napisane  „Bel”.  Rozpoznałam 

nierówne pismo ojca. Ze ściśniętym gardłem otworzyłam kopertę. 

Bel, przepraszam, ze nie mogłem poczekać na ciebie dziś rano. W drugi dzień świąt 

odjeżdża stąd tylko jeden pociąg. Tak mi przykro w związku z tym, o czym powiedziałem ci 

wczoraj. I żałuję, że kłóciliśmy się z mamą w twojej obecności. Chciałbym, żebyś wiedziała, 

że  trudne  sprawy  między  nami  nie  mają  nic  wspólnego  z  tobą.  Oboje  bardzo  cię  kochamy. 

Postaram  się  przyjechać  do  ciebie  w  styczniu,  a  kiedy  urządzę  się  jakoś  w  Newcastle, 

zaproszę cię do siebie. Jestem pewien, że kiedy poznasz Sarę, polubicie się. 

Trzymaj się, moja mała, i pamiętaj o swoim ojcu, który nie jest aniołem, ale kocha cię 

bardzo, tak jak dawniej. 

Tata   

Bez słowa wróciłam do łóżka i leżałam w nim długo, patrząc w sufit. Zrozumiałam, że 

już nigdy nie będziemy rodziną. 

background image

Rozdział 21 

 

Około  pierwszej  po  południu  miałam  już  po  dziurki  w  nosie  siebie  samej.  Kiedy 

zeszłam na dół, mama siedziała przy kuchennym stole dokładnie w tej samej pozycji co rano, 

tylko  że  dla  odmiany  zamiast  kubka  z  kawą  stał  przed  nią  teraz  opróżniony  do  połowy 

kieliszek wina, a wokół unosiły się kłęby błękitnego dymu. Czyniła jakieś żałosne starania, by 

schować przede mną papierosa, którego właśnie paliła. 

Znacząco  podniosłam  oczy  do  nieba.  I  tym  razem  to  ona  miała  powód,  żeby  się 

zaczerwienić. 

Zrobiłam  sobie  parę  grzanek  z  pastą  serową.  Nie  miałam  sił  na  kłótnię, więc  bardzo 

się  pilnowałam,  żeby  nie  zostawić  po  sobie  brudnego  noża.  Usiadłam  przy  stole.  Mama 

ukryła  twarz  w  dłoniach.  Włosy  częściowo  zasłoniły  policzki,  nadając  jej  twarzy  obcy, 

pociągły kształt. 

Westchnęła ciężko i przeniosła plecy na oparcie. Rozejrzała się po kuchni. 

- Mój Boże, co za nora! - odezwała się nagle. 

Omal  nie  udławiłam  się  grzanką.  Czyżby  słuch  mnie  mylił?  To  mówi  ona,  pani 

Zobaczysz,  Jak  Szybko  Przekonasz  Się  Do  Tego  Miejsca?  Gapiłam  się  na  nią,  a  grzanka 

stygła mi w dłoni. 

-  Co  ja  takiego  powiedziałam?  -  zdziwiła  się.  -  Nigdy  nie  przyszło  ci  do  głowy,  że 

mnie też było żal wyjeżdżać z Londynu? Wydaje ci się, że ja nie tęsknię za przyjaciółkami? 

Nie wierzysz, że wolałabym sprzedać w diabły ten dom i wyjechać na piękne wakacje? 

- Nie wiem... Ja... 

-  Otóż  było  mi  żal  i  wolałabym  ten  dom  sprzedać.  W  dzieciństwie  lubiłam  tu 

przyjeżdżać  do  mojej  ciotecznej  babci,  ale  naprawdę  nigdy  nie  miałam  zamiaru  w  nim 

zamieszkać. A teraz to już bez znaczenia, czy go lubimy, czy nie. Nie mamy wyboru. Więc 

im prędzej się przyzwyczaimy, tym lepiej. I powiem ci, co zamierzam teraz zrobić... 

Wszystko jasne. Wino. Mama nigdy się tak nie zachowywała. Ku mojemu zdumieniu 

przysunęła swoje krzesło do zlewu, weszła na nie i zerwała ze ściany spory kawał okropnej 

zielonej tapety. 

Zasłoniłam  usta  dłonią,  ale  nie  udało  mi  się  stłumić  chichotu,  który  pienił  mi  się  w 

gardle jak bąbelki oranżady. 

Mama odwróciła się do mnie i uśmiechnęła się. 

- Od razu lepiej. Po co tak siedzieć z kwaśną miną? Zacznij zrywać od drugiej strony. 

background image

Przez  następne  trzy  godziny  rwałyśmy,  zdzierałyśmy,  ściągałyśmy  ze  ścian  każdy 

skrawek tej okropnej tapety, gdziekolwiek jeszcze pozostał. Mama włączyła radio i, pracując, 

odśpiewałyśmy  mnóstwo  piosenek  razem  z  gwiazdami  popu.  A  kiedy  napełniłyśmy  ostatni 

worek  na  śmieci,  jaki  znalazłyśmy  w  domu,  obie  byłyśmy  obsypane  pyłem  i  bolały  nas 

wszystkie kości. 

Spojrzałyśmy po sobie i zaczęłyśmy się śmiać. Mama rozłożyła szeroko ramiona, a ja 

rzuciłam się w nie i objęłam ją, jakby to była najłatwiejsza rzecz na świecie. Trochę urosłam, 

odkąd  przytulałyśmy  się  po  raz  ostatni.  Teraz  już  była  niewiele  wyższa  ode  mnie. 

Pociągnęłam nosem i otarłam oczy. Nie chciałam się znowu rozpłakać. Płakałam tak dużo w 

ciągu ostatniej doby. Aż dziwne, że jeszcze nie zabrakło mi łez. Mama też otarła oczy. 

- Wiesz co? - odezwała się wesoło. - Wynieś te torby przed dom, a ja odgrzeję indyka 

z wczorajszego obiadu. Umyjemy się, przebierzemy i włączymy sobie telewizor. 

Podśpiewując pod nosem, otworzyłam frontowe drzwi. I aż podskoczyłam, bo właśnie 

ktoś zadzwonił do drzwi. 

To  była  Abbie.  Miała  na  sobie  lśniącą  bluzkę  i  miękki  rozpinany  sweter,  na  pewno 

nowy. Zrobiła obrażoną minę. 

-  Moja  mama  zaprasza  twoją  mamę  i  ciebie  -  powiedziała  drętwo.  -  Masz  coś  we 

włosach. 

Zaśmiałam się niepewnie i wyciągnęłam z włosów kawałek tapety. I wtedy spotkałam 

jej wzrok. Był lodowaty. Na pewno ją uraziłam. Myśli, że zlekceważyłam jej zaproszenie. 

- Posłuchaj, Abbie, przedwczoraj wieczorem... 

- Mama zaprasza was na wpół do ósmej - dorzuciła i odwróciła się plecami. 

Wiedziałam, że zrobiłam jej przykrość, i nie miałam pojęcia, jak to odkręcić. 

Kiedy przekazałam zaproszenie mamie, wpadła w entuzjazm. 

I dopiero kiedy wkładałyśmy palta, dotarło do mnie, co się stało. 

Mama  myślała,  że  przedwczorajszy  wieczór  spędziłam  u  Abbie,  a  ja  byłam  w 

wesołym miasteczku i całowałam się z Luką. 

Czy to  się wyda? Abbie nie była zobowiązana do solidarności.  Nie wiedziałam,  czy 

mogę na nią liczyć. Miałam tylko nadzieję, że nie zechce mnie wrobić w kłopoty. 

background image

Rozdział 22 

 

Dom Abbie rozbrzmiewał kolędami i był pełen świątecznych ozdób. 

Jej  mama  otworzyła  nam  drzwi  z  kieliszkiem  wina  w  ręce.  Z  salonu  dobiegał  gwar 

rozmów. Przywitała nas jak dawno niewidziane przyjaciółki. 

-  Wejdźcie,  wejdźcie!  -  zawołała,  a  ramiączko  jej  stanika  zsunęło  się  na  ramię  spod 

czarnej  sukni  bez  rękawów.  Miała  takie  same  oczy  jak  Abbie  i  podobny  wyraz  twarzy,  ale 

włosy ciemniejsze, niezbyt starannie zebrane w kok. 

-  Bardzo  się  cieszę,  że  mogę  was  poznać  -  powiedziała,  a  mama  uśmiechnęła  się, 

trochę  zdziwiona.  Już  otwierała  usta,  żeby  powiedzieć,  że  przecież  byłam  u  nich 

przedwczoraj,  ale  wtedy  Abbie,  jak  za  dotknięciem  czarodziejskiej  różdżki,  ukazała  się  na 

schodach. 

-  Chodź  na  górę!  -  powiedziała.  I  mimo  że  w  jej  głosie  nie  było  entuzjazmu,  z 

wdzięcznością chwyciłam się tego zaproszenia, rzuconego mi litościwie, jak koło ratunkowe. 

Pokój  Abbie  był  taki  sam  jak  mój,  tylko  zupełnie  inaczej  urządzony.  Ściany  miał 

pomalowane  na  mocny,  musztardowożółty  kolor.  Lampy  na  ścianach  świeciły  ciepłym 

blaskiem, a nad jej łóżkiem z listwy do wieszania obrazków zamiast plakatów zwisały cztery 

wzorzyste  muślinowe  chusty.  Na  łóżku  zaś  piętrzyły  się  kolorowe,  lśniące  poduszki.  Nie 

zdziwiłabym się, gdyby nagle jak z bajki o Alladynie wyskoczył skądś facet w szarawarach i 

podał mi na tacy filiżankę mocnej kawy po turecku. 

- O... - tylko tyle zdołałam powiedzieć. Popatrzyła na mnie chłodno, tak jak przedtem, 

wlazła na łóżko i usiadła, podkurczając nogi. Ale nie zachęciła mnie, żebym zrobiła to samo, 

więc stałam niezdecydowanie przez długą chwilę, po czym nieśmiało przysiadłam na brzegu 

jej łóżka. 

- Masz piękny pokój... 

Cisza. Najwyraźniej nie zamierzała mi pomóc. Była tylko jedna rzecz, którą mogłam 

zrobić  w  tej  sytuacji.  Sięgnęłam  do  kieszeni  i  wyciągnęłam  z  niej  nieco  pomiętą  fotografię 

Luki. 

Wyciągnęłam ją ku niej. I zauważyłam, że ją to zainteresowało. Jej nozdrza zadrżały 

jak u lisa. Przesunęła się trochę w moją stronę. 

- Kto to jest? - spytała w końcu. 

- To z jego powodu nie przyszłam przedwczoraj do ciebie - powiedziałam. - Ale jeśli 

mnie wydasz, mama mnie zabije. Więc teraz mój los jest w twoich rękach. 

background image

Dostrzegłam w jej oczach błysk uśmiechu, ale jej usta jeszcze nie były na to gotowe. 

- No to życzę szczęścia - odezwała się. 

I wtedy uśmiechnęłyśmy się obie. 

- Pokaż! - powiedziała, wyciągając rękę. Oglądała to zdjęcie bardzo długo. I w końcu 

ogłosiła werdykt: 

- Ładny chłopak. 

Pękałam z dumy. 

- Mnie też się podoba. 

I naszła mnie chęć, żeby opowiedzieć jej wszystko, całą prawdę. Ale wtedy przecież 

wzięłaby mnie za wariatkę. 

Z  dołu  dolatywały  dźwięki  rocka  z  lat  siedemdziesiątych  i  hałaśliwy  śmiech, 

wznoszący się w górę lekko jak dym papierosowy. 

- Ale jest jeden problem - powiedziałam. - On nie zostanie tu długo. Wyprowadza się. 

Do... Newcastle. 

Ta nazwa wyskoczyła z moich ust, zanim głowa zdążyła coś wymyślić. Łatwiej było 

powiedzieć Abbie, że Luka wyjeżdża, niż opowiadać jej wszystko ze szczegółami. 

- No to co? Przecież możecie być w kontakcie. Jest internet! - powiedziała Abbie, a ja 

zaczęłam robić sobie wyrzuty, że jego wyjazd wysunęłam na pierwszy plan. 

-  Jego  rodzice  są...  wiesz,  surowi  i  trochę  staromodni.  On  nie  ma  dostępu  do 

komputera - powiedziałam w końcu. 

- No to przechlapane - odparła trochę łagodniej. 

Z wdzięcznością spojrzałam jej w oczy. 

- Tak, właśnie. Ale bardzo mi przykro, że nie przyszłam. 

- Nic się nie stało - odpowiedziała. 

Podkurczyłam nogi i rozsiadłam się wygodniej na poduszkach. 

- Opowiedz mi coś  -  wreszcie poczułam się bezpieczniej  -  o tym  miejscu, w którym 

się nosi Okropne Fioletowe Mundurki. 

Spełniła moje życzenie. Powiedziała mi, którą toaletę należy omijać, bo stare baby z 

jedenastej klasy wybrały ją sobie na palarnię. I że pan od wychowania fizycznego to maniak 

koszykówki, niebezpieczny szaleniec. Dowiedziałam się o kółku teatralnym, w którym Abbie 

udziela się po lekcjach. I jak jej się żyje w Slumpton, i że nie może się już doczekać, kiedy 

wyjedzie stąd na studia. Ale mówiła też o imprezach z ogniskiem na plaży, które urządzali z 

przyjaciółmi  ostatniego  lata.  Raz  uśpił  ich  szum  fal  i  nie  zdążyli  na  domową  godzinę 

policyjną. 

background image

Przez następne kwadranse trajkotałyśmy jak najęte i nawet całkiem nieźle wychodziło 

mi  udawanie  normalnej  dziewczyny.  A  potem  jej  mama  zawołała  nas  na  dół.  Z  ociąganiem 

opuściłyśmy ten przytulny pokój. 

Rozgadane  i  roześmiane  weszłyśmy  do  salonu,  w  którym  lekko  podpici  dorośli 

siedzieli w każdym kątku. Zauważyłam od razu panią Longmeadow, która zajmowała sporą 

część  kanapy.  A  potem  spojrzałam  na  mamę,  która  rozmawiała  po  cichu  z  Willem. 

Zauważyła, że jej się przyglądam, i chyba była speszona. 

Obie  z  Abbie  dostałyśmy  coś  do  jedzenia  i  usiadłyśmy  na  podłodze,  na  dużych, 

miękkich pufach, ciągnąc dalej naszą rozmowę. Starałam się nie patrzeć na mamę. Dość mi 

już  było  tego,  czego  się  dowiedziałam  o  ojcu.  A  teraz  jeszcze  ten  cały  Will...  Wolałam  te 

sprawy odepchnąć od siebie jak najdalej. 

Kiedy brałam drugą porcję doskonałego biszkoptowego tortu z kremem, upieczonego 

przez mamę Abbie, przypadkiem doleciały do moich uszu słowa pani Longmeadow. 

-  Nie  rozumiem,  po  co  się  ich  tutaj  sprowadza.  Wszędzie  ich  pełno!  Parę  dni  temu 

widziałam  dwie  dziewczyny  niewiele  starsze  od  Abbie,  żebrzące  pod  supermarketem. 

Wyglądały jak Cyganki. Uważam, że powinno się odesłać ich wszystkich tam, skąd przybyli. 

Para w starszym wieku kiwała głowami, szemrząc potakująco. Mama była zmieszana, 

patrzyła  na  swój  kieliszek.  Pomyślałam,  że  w  innych  okolicznościach  nie  zostawiłaby  tych 

słów  bez  odpowiedzi  -  musiałaby  zaprotestować.  Zauważyłam,  że  Will  skrzywił  się  i  wbił 

wzrok w czubki swoich butów. 

- Odbyliśmy już parę rozmów na ten temat. Zrobiło się późno, mamo, chyba czas do 

domu - powiedział. Ale pani Longmeadow nie zamierzała ustąpić. Spojrzała na niego surowo 

spod ściągniętych brwi. 

- Większość ludzi myśli tak jak ja - oświadczyła. 

-  Ja  tak  nie  myślę  -  odpowiedział  Will  spokojnym,  ale  stanowczym  tonem.  I  wtedy 

odezwało się kilka osób, które powiedziały: 

- Ja też nie. 

Moja  mama  była  wśród  nich.  Ale  większość  nie  zabierała  głosu.  Mama  Abbie 

zauważyła zmianę nastroju i zerwała się z fotela. 

- Chodźcie tu wszyscy - odezwała się wesoło. 

- Trzeba napełnić kieliszki. 

Tego wieczoru, leżąc w łóżku, myślałam o tym, co kiedyś usłyszałam od Luki. Gdyby 

źli  ludzie  skrzywdzili  jego  mamę,  ilu  mieszkańców  miasteczka  pomyślałoby  o  niej  tak,  jak 

pani Longmeadow myślała o obcych, i odwróciłoby wzrok? Przypomniałam sobie szwalnię i 

background image

dziewczynę, kulącą się ze strachu przed facetem, który wyglądał na szefa. 

Przedtem widziałam go z tym biznesmenem, McAllistairem, przed ogrodzeniem placu 

budowy. A Eva pracowała w wesołym miasteczku, które teraz miało zostać rozebrane, żeby 

zrobić  miejsce  dla  nowego  nadmorskiego  osiedla.  Eva  musiała  wiedzieć  o  czymś,  co  tamci 

chcieli utrzymać w tajemnicy. Usiadłam na łóżku, a senność nagle mnie opuściła. Wyglądało 

na  to,  że  między  nadmorskim  osiedlem  a  śmiercią  Evy  jest  jakiś  związek.  Gdybym  tylko 

mogła go odkryć... Tak czy inaczej, wszystko się kręciło wokół tego osiedla. 

Gdybym  tylko  mogła  wpaść  na  właściwy  trop...  Może  wtedy  Luka  doszedłby  do 

wniosku, że słusznie zrobił, prosząc mnie o pomoc. I zrozumiałby, że nie jest tak samotny, jak 

mu się wydaje... 

Postanowiłam  znaleźć  sposób,  żeby  się  dostać  na  plac  budowy.  Musiałam  się 

rozejrzeć. 

Nazajutrz rano mama spała długo i kiedy wstałam, leżała jeszcze w łóżku. Zaniosłam 

jej  szklankę  soku,  żeby  zarobić  trochę  punktów.  Kiedy  wychodziłam  z  jej  pokoju, 

wspomniałam o tym, że się gdzieś wybieram. 

-  Poczekaj.  Wezmę  tylko  prysznic  i  pójdę  z  tobą.  Spacer  dobrze  mi  zrobi.  Nie 

powinnam była wypić tyle wina - powiedziała i mrugnęła do mnie. 

Wpadłam w panikę. 

- Nie! - zawołałam. - To znaczy, jeśli nie masz nic przeciwko temu, wolałabym dzisiaj 

iść na spacer sama. Wiesz, chcę sobie przemyśleć parę spraw. Muszę się uporać z waszym 

rozstaniem. 

Miałam lekkie poczucie winy, że niezbyt uczciwie posłużyłam się tym  argumentem. 

Ale skoro zostałam dzieckiem z rozbitej rodziny, to przecież chyba miałam prawo wyciągnąć 

z tego taką drobną korzyść. 

Mama opadła z powrotem na poduszki. 

- Dobrze, kochanie. Rozumiem. Tylko koniecznie ubierz się ciepło. 

Byłam już przy drzwiach, kiedy odezwała się znowu. 

- Bel... 

Odwróciłam się. 

- Będzie dobrze. Zobaczysz. 

W  nocy  padało  i  wszystko  wokół  wydawało  się  świeżo  umyte.  Kiedy  znalazłam  się 

przy  nabrzeżu,  przypomniało  mi  się,  co  Abbie  mówiła  o  ogniskach  na  plaży.  Ten  pomysł 

bardzo  mi  się  podobał.  Wyobraziłam  sobie,  jak  siedzimy  z  Luką  przy  takim  ognisku, 

przytuleni,  przykryci  jednym  kocem,  i  dzielimy  się  jedną  torebką  frytek.  Śmiejemy  się  i 

background image

całujemy,  fale  rozbijają  się  obrzeg,  a  na  opalonej  skórze  czujemy  sól.  Bylibyśmy  tacy  jak 

inni. Jak wszyscy ci, którzy mają przed sobą przyszłość. 

I  ogarnęła  mnie  fala  smutku.  Nigdy  nie  będziemy  tacy  jak  wszyscy.  Nie  możemy 

zostać zwyczajną parą. No bo jak? 

Im bardziej zbliżałam się do nadbrzeżnego osiedla, tym plan wydawał mi się głupszy. 

To  było  po  prostu  szaleństwo.  Nie  uda  mi  się  przedostać  na  plac  budowy.  Zresztą  nie 

wiedziałam  nawet,  czego  szukam.  Postanowiłam  więc  tylko  przejść  się  w  tamtą  stronę  i 

spojrzeć z zewnątrz. A nuż przyjdzie mi do głowy jakiś rewelacyjny pomysł? 

Kiedy znalazłam się na miejscu, rzuciły mi się w oczy dwie rzeczy. 

Po pierwsze, brama była otwarta i stała przed nią ciężarówka gotowa do rozładunku. 

Po drugie, strażnik zagadał się z kierowcą ciężarówki i nie pilnował wejścia. 

Zanim  głowa  rozważyła  sytuację,  nogi  ruszyły  z  miejsca  i  zaniosły  mnie  na  teren 

budowy. 

background image

Rozdział 23 

 

Plac budowy przypominał wielkie mrowisko. 

Wszędzie  stały  potężne  dźwigi  i  koparki.  Mnóstwo  ludzi  kręciło  się  wokół  nich. 

Wszyscy  wydawali  się  bardzo  zajęci.  Zauważyłam  długi  rząd  prawie  wykończonych 

budynków.  A  w  innym  miejscu,  tam,  gdzie  stało  tyle  dźwigów,  plac  budowy  opadał  ku 

morzu. 

Poczułam się jak mrówka bez zajęcia. Mrówka próżniak. Co gorsza, nie miałam prawa 

tam  przebywać.  Sama  obecność  w  tym  miejscu  w  każdej  chwili  mogła  ściągnąć  na  mnie 

kłopoty.  W  powietrzu  unosiły  się  tumany  pyłu,  a  od  łoskotu  i  zgrzytu  pracujących  maszyn 

pękały bębenki w uszach. 

Z  przeciwka  nadchodziło  dwóch  mężczyzn  w  żółtych  kaskach,  z  aktówkami  pod 

pachą.  Rozmawiali  z  ożywieniem.  Nie  miałam  gdzie  się  ukryć.  Chyba  że  w  przenośnym 

kontenerze,  stojącym  w  pobliżu.  Drzwi  były  uchylone.  Nic  lepszego  nie  przyszło  mi  do 

głowy, więc wskoczyłam na stopień i wśliznęłam się do wnętrza. 

Sądząc  po  umeblowaniu,  mieściło  się  tam  biuro.  Pod  ścianami  stały  stoły  do  pracy, 

rozdzielone szafami na segregatory. Wydawało się, że pracownicy wyszli tylko na chwilę. Na 

jednym ze stołów stał nawet kubek parującej kawy, a na obtłuczonym spodku dymił papieros. 

Za  biurkiem  zauważyłam  mały  sejf  z  niedomkniętymi  drzwiczkami.  Rozejrzałam  się 

pośpiesznie i  podeszłam bliżej,  spodziewając się zobaczyć w jego wnętrzu pliki  banknotów 

albo ważne papiery. 

Ale  były  tam  tylko  stosy  małych  książeczek  z  okładkami  w  różnych  kolorach. 

Chwyciłam pierwszą z brzegu i drżącymi rękami zdjęłam z niej gumkę recepturkę. 

Wyglądała  jak  paszport,  ale  alfabet  był  mi  nieznany,  nic  się  nie  dało  odczytać. 

Fotografia  przedstawiała  dwudziestoparoletniego  mężczyznę  o  czarnych  włosach  i  cienkim 

czarnym  wąsiku.  Szperając  w  tych  książeczkach,  przekonałam  się,  że  wszystkie  były 

paszportami.  Na  zdjęciach  niektórzy  ludzie  mieli  ciemną  skórę,  inni  -  wystające  kości 

policzkowe.  Wielu  wyglądało  na  Chińczyków.  Było  wśród  nich  sporo  młodych  kobiet.  Ze 

zdumieniem rozpoznałam tę, którą zobaczyłam w szwalni. Nazywała się Liii Babić. 

Usłyszałam głosy w pobliżu kontenera i wpadłam w panikę.- W rogu piętrzył się stos 

zakurzonej  odzieży  ochronnej,  poplamionej  farbą  olejną.  Rzuciłam  się  w  tamtą  stronę  i 

schowałam  się  pod  tymi  szmatami  dosłownie  w  ostatniej  chwili.  Zaraz  potem  drzwi  się 

otworzyły i podłoga zadrżała pod ciężarem kroków. 

background image

Było duszno, a szmaty wydzielały zapach rozpuszczalników, od którego trochę kręciło 

mi się w głowie. 

Ale  starałam  się  zachowywać  tak  cicho,  jak  to  tylko  możliwe,  choć  moje  serce  biło 

bardzo  głośno  i  obawiałam  się,  że  ktoś  może  to  usłyszeć.  Oddychałam  powoli  i  niezbyt 

głęboko, przez cały czas nasłuchując. W pomieszczeniu rozmawiało dwóch mężczyzn. Głos 

jednego z nich kiedyś już słyszałam. Ale gdzie? I nagle przypomniałam sobie. Słyszałam go 

w telewizji. To był Lex McAllistair. 

-  Nic  mnie  nie  obchodzą  wasze  wymówki.  Potrzebujemy  więcej  siły  roboczej  - 

powiedział. - Udało nam się trochę nadgonić, ale i tak mamy duże opóźnienie. 

-  Wiem  -  odpowiedział  ten  drugi.  -  Są  jakieś  problemy  z  punktami  granicznymi  w 

Dover i Folkestone. Coraz trudniej się dogadać z tymi ludźmi. 

Zapadła cisza, a potem odezwał się znowu McAllistair. 

-  A  ten,  co  się  pieniaczy!  o  swój  wypadek,  co  z  nim?  Daliście  mu  wycisk  jak  się 

patrzy? 

Odpowiedzią  był  zapewne  jakiś  gest,  bo  po  chwili  ciszy  znów  usłyszałam  głos 

McAllistaira. 

-  W  porządku.  To  rozumiem.  Ale  zaraz!  Zostawiacie  otwarty  sejf?  Co  wy  sobie 

myślicie? 

Podwładny  musiał  wysłuchać  ostrej  reprymendy.  Ciągnęła  się  długo,  lecz  właśnie 

wtedy,  kiedy  już  myślałam,  że  za  chwilę  się  uduszę,  głosy  zaczęły  się  oddalać.  Trzasnęły 

drzwi kontenera. Policzyłam do pięćdziesięciu i wystawiłam głowę spod szmat. 

Na  szczęście  w  pomieszczeniu  nie  było  nikogo.  Ostrożnie  uchyliłam  drzwi  i 

wyjrzałam  na  zewnątrz.  Zeskoczyłam  ze  schodka  i  znowu  się  rozejrzałam.  Marzyłam  już 

tylko o jednym - żeby czym prędzej dostać się do bramy. 

- A to co? Skąd się tu wzięłaś? 

Męski głos rozległ się tuż za mną. Podskoczyłam, jak rażona prądem. 

- Ja tylko... No bo... 

Parę razy otworzyłam i zamknęłam usta - musiałam przypominać rybę wyciągniętą z 

wody - i cofnęłam się o krok. Stałam przed Leksem McAllistairem we własnej osobie. 

- Co to ma znaczyć? - warknął. - Napisane, że wstęp wzbroniony, ślepa jesteś? 

Mój umysł zajął się gorączkowo składaniem słów w zdania: „Naprawdę przepraszam, 

to  niechcący,  już  więcej  nie  będę...”  -  ale  byłam  tak  przerażona,  że  nie  chciały  przejść  mi 

przez gardło. 

Otworzył usta, jakby coś przyszło mu nagle do głowy. Pochwycił mnie za ramię swoją 

background image

muskularną ręką. 

- Węszyłaś w moim biurze? Po co się tu kręcisz? Kto cię nasłał? 

Tylko jedno przyszło mi wtedy do głowy i zrobiłam to. Jak pies wbiłam zęby w jego 

rękę. Wydał z siebie okrzyk bólu i cofnął rękę, a kiedy znowu ją wyciągnął, uciekałam już co 

sił  w  nogach  w  stronę  bramy,  która  na  szczęście  była  nadal  otwarta.  Rzuciłam  się  w  nią  i 

pędziłam dalej, nie żałując nóg, bo wiedziałam, że to mój ratunek. 

Kiedy w końcu zwolniłam i odwróciłam głowę, byłam już bezpieczna. Nikt mnie nie 

gonił.  Pochyliłam  się,  opierając  dłonie  na  kolanach.  Drżałam  na  całym  ciele  i  nie  mogłam 

złapać oddechu. Z napięcia rozbolał mnie żołądek i miałam mdłości. Ale jednocześnie chciało 

mi się śmiać na całe gardło. 

Wiedziałam,  że  muszę  odnaleźć  Lukę  i  powiedzieć  mu,  co  widziałam,  nawet  jeśli 

potem  będę  musiała  tłumaczyć  się  gęsto  przed  mamą,  bo  nie  było  mnie  w  domu  już  od 

dobrych paru godzin. Nie bardzo rozumiałam, co się naprawdę dzieje na tej budowie, ale teraz 

już byłam pewna, że interesy Leksa McAllistaira są jakoś powiązane z wypadkiem Evy. 

Zbliżając  się  do  wesołego  miasteczka,  przyspieszyłam  kroku.  Tęskniłam  za  Luką  i 

chciałam go zobaczyć czym prędzej. 

Tym  razem  znalazłam  go  bez  trudu.  Siedział  na  najniższym  poziomie  konstrukcji 

diabelskiego  młyna  i  huśtał  nogami.  Spojrzałam  na  niego.  Nie  widzieliśmy  się  od  tamtego 

pocałunku. Po części byłam onieśmielona, lecz jednocześnie chciałam rzucić mu się na szyję i 

całować się z nim znowu. 

Od razu zauważyłam, że coś jest nie tak. Luka nie ucieszył się na mój widok tak jak 

zwykle. Jego spojrzenie było niechętne. 

- Nie każ mi się tam wdrapywać - powiedziałam, machając do niego ręką. Trochę się 

rozchmurzył,  ale  uśmiech  nie  pojawił  się  na  jego  twarzy.  Zeskoczył  i  stanął  przede  mną. 

Milczał. Dręczyło mnie złe przeczucie. 

- Co się stało? Nic ci nie jest? 

Spojrzał na mnie ponuro. 

-  Mam  się  doskonale,  Bel  -  powiedział  grobowym  głosem.  -  Nigdy  w  życiu  nie 

miałem się lepiej. Jestem martwy i spędzam tu całe dnie w samotności. Kto by się nie chciał 

ze mną zamienić! 

Patrzyłam  na  niego,  ugodzona  tymi  słowami,  i  nie  wiedziałam,  co  powiedzieć.  Ale 

Luka jeszcze nie skończył. 

-  Jak  się  udały  święta?  Dostałaś  dużo  prezentów  od  mamusi  i  tatusia?  Smakował  ci 

indyk ze wszystkimi dodatkami? 

background image

A! więc o to mu szło. 

- Mówiłam ci przecież, że przez parę dni nie przyjdę. Chciałam, ale... 

- Jak bardzo chciałaś? - przerwał mi. 

Patrzyłam na niego zmieszana. 

- Naprawdę chciałaś do mnie przyjść? - wypluwał każde słowo jak cierpką pestkę. 

- Oczywiście! O co ci chodzi, Luka? Nie bądź taki! 

Kopnął jakiś kamień i wbił wzrok w ziemię. Milczał przez dłuższą chwilę. 

- Nie wiem, co myśleć, Bel - powiedział w końcu. 

-  Wyobrażałem  sobie,  jak  zajadasz  świąteczne  ciasteczka  i  świetnie  się  bawisz,  a  ja 

siedzę tutaj, zupełnie sam, w zimnej norze. I tyle. 

Nagle poczułam gniew. 

-  Jeśli  chcesz  wiedzieć  -  odezwałam  się  -  to  były  najgorsze  święta  w  moim  życiu, 

Luka.  Moi  rodzice  się  rozwodzą  i  w  pierwszy  dzień  świąt  strasznie  się  pożarli.  -  Dostałam 

zadyszki, ale nie mogłam się już zatrzymać. - Nie ty jeden masz kłopoty. 

- Chyba nie zamierzasz porównywać swoich kłopotów z moimi? - spytał szyderczo. - 

Masz jeszcze przed sobą całe życie. Masz przyszłość! A ja? Ja nie mam nic. Nie wiem nawet, 

po co tu jeszcze jestem. 

Mogłabym powiedzieć mu, dlaczego zginęli, ale czy to by mu pomogło się otrząsnąć z 

tego beznadziejnego nastroju? 

- Posłuchaj, Luka, byłam u... 

Ale on nie dopuścił mnie do głosu. 

- Prawdę mówiąc, nie rozumiem, co ci przeszkadzało tu przyjść - ciągnął dalej swoje. 

-  Może  niedługo  zniknę,  a  ty  z  miejsca  o  mnie  zapomnisz.  Będziesz  dalej  prowadzić  swoje 

milutkie życie, jakbyś mnie nigdy nie znała. 

Będziesz się spotykała z chłopakami, którym biją serca... 

- Oddychał ciężko, jak po długim biegu. - Po co właściwie zadajesz się z takim typem 

jak ja? 

Miałam łzy w oczach. 

-  Luka,  proszę...  -  wyszeptałam.  Ale  cokolwiek  bym  powiedziała...  zatruła  go 

samotność w te dwa świąteczne dni. 

Zdecydowanym ruchem otrzepał dżinsy. 

- Wiesz co, Bel? Zrobię  ci  uprzejmość. O nic nie będę już pytał,  nie powiem więcej 

nic przykrego. Pozwolę ci odejść. 

Kiedy to mówił, głos mu zadrżał. 

background image

- Ajeśli nie zamierzam odejść? - spytałam, zaciskając pięści. 

- Chcę, żebyś odeszła - powiedział spokojnie. 

Poczułam  się,  jakby  uderzył  mnie  w  twarz.  Odwróciłam  się,  żeby  ukryć  łzy. 

Usłyszałam jeszcze, jak powiedział: 

- Poczekaj! 

Ale już się nie obejrzałam. I odeszłam. 

Powiedział mi przecież jasno i wyraźnie, co czuje. 

background image

Rozdział 24 

 

Odeszłam  wściekła.  Tak  wściekła,  że  kiedy  mijałam  teren  budowy,  nie  od  razu 

zauważyłam samochód, który ruszył za mną. 

Dopiero w pobliżu domu zwróciłam uwagę na czarną terenówkę z przyciemnionymi 

szybami,  z  literami  McA  2  na  tablicy  rejestracyjnej.  Kiedy  przystanęłam,  samochód  się 

zatrzymał.  Potem  ruszyłam  i  on  także  ruszył.  Sunął  za  mną  wolniutko  przez  całą  drogę,  aż 

pod  same  drzwi,  a  kiedy  drżącą  ręką  włożyłam  klucz  do  zamka,  odjechał  z  piskiem  opon, 

zostawiając za sobą chmurę pyłu. W ułamku sekundy pojęłam, że za kierownicą siedzi któryś 

z  ludzi  McAllistaira,  zresztą  znak  rejestracyjny  także  na  to  wskazywał.  Nie  wiedzieli,  kim 

jestem ani czego szukałam w ich sejfie, ale wiedzieli bardzo dobrze, jak mnie nastraszyć. Z 

pewnością  byli  przekonani,  że  przyszłam  szpiegować.  A  jeśli  ten  stos  paszportów  miał 

cokolwiek wspólnego ze śmiercią Luki i Evy, pewnie chcieli mnie nastraszyć, żebym się od 

nich odczepiła. 

Więc ten samochód, który odprowadził mnie aż pod same drzwi, miał zniechęcić mnie 

do  wsadzania  nosa  w  ich  sprawy.  Zrozumiawszy  to,  zaczęłam  drżeć  z  przerażenia,  aż 

dzwoniły mi zęby. Wpadłam do domu i zatrzasnęłam za sobą drzwi. 

Byłam  kłębkiem  nerwów.  Raz  po  raz  wyglądałam  przez  okno,  żeby  zobaczyć,  czy 

tamta terenówka nie wróciła. Na widok czarnego vana omal nie zsikałam się ze strachu, ale 

okazało się po chwili, że to kurier z przesyłką dla sąsiadów. 

Mama  spytała,  czy  nic  mi  nie  dolega.  Przyglądała  mi  się  z  niepokojem,  ale 

powiedziałam  jej,  że  boli  mnie  głowa.  Położyłam  się  wcześnie  i  naciągnęłam  kołdrę  na 

głowę.  Starałam  się  odpędzić  od  siebie  wspomnienie  nieprzyjaznego  wzroku  Luki  i  jego 

ostrych  słów.  I  czułam  zamęt  w  sercu.  Coś  mi  mówiło,  że  Luka  wcale  nie  chciał,  żebym 

naprawdę odeszła. 

Myśli kłębiły mi się w głowie tak długo, aż zapadłam w płytki, gorączkowy sen. Śniły 

mi się koszmary. Byłam zamknięta w dużym akwarium. Unosiłam się w wodzie, bez gruntu 

pod nogami. Tłukłam w szyby, usiłując się wydostać. A potem biegłam za Luką, chciałam go 

dogonić,  i  za  każdym  razem,  kiedy  byłam  już  blisko,  Luka  roztapiał  się  w  powietrzu. 

Obudziłam się jeszcze bardziej zmęczona, niż kiedy kładłam się do łóżka z głową pękającą od 

niespokojnych myśli. 

W końcu wyciągnął mnie z łóżka przeciekający kran. W ciszy słyszałam tylko odgłos 

kapiącej wody. 

background image

Był tak donośny, że dostawałam szału. Tyle razy słyszałam, że ten cały Will wymieni 

nam uszczelkę. Ale wiedziałam dobrze, i mama także wiedziała, i wiedział nawet Will, że ta 

rzekoma naprawa kranu była dla nich tylko wymówką i pretekstem, żeby się widywać. 

Zaczęłam myśleć o ojcu i  jego nowej  kobiecie.  Wyobraziłam  sobie, że się pobiorą i 

może  nawet  będą  mieli  dziecko.  Bo  właściwie  dlaczego  nie?  Ojciec  może  założyć  w 

Newcastle nową rodzinę. I już nie będę jego jedyną ukochaną dziewczynką. 

Znowu przypomniał mi się Luka. Jego mina, kiedy kazał mi odejść. I chmury, które 

wisiały nade mną, wydały mi się jeszcze tysiąc razy cięższe. 

Podeszłam  do  biurka  i  wzięłam  do  ręki  jego  fotografię.  Palcem  wskazującym 

pogłaskałam go po policzku, wspominając jego ciemne, długie rzęsy, kiedy przymykał oczy 

podczas pocałunku. Przeżywałam ten pocałunek na nowo i coś mnie łaskotało pod przeponą. 

Odłożyłam jego zdjęcie na biurko, białą stroną do góry. 

Już chciałam się oddalić, kiedy mój wzrok padł na świstki, które znaleźliśmy w budce 

przy  ogrodzeniu.  One  także  leżały  na  biurku.  Z  ciekawością  sięgnęłam  po  jeden  z  nich.  W 

ciągu ostatniego tygodnia wydarzyło się tak wiele i tyle się zmieniło... Zerknęłam na tę ulotkę 

z odręczną notatką. 

Zadzwonić do Drozda? 

Oco chodziło Evie? Dlaczego to sobie zapisała? 

Luka kazał mi odejść, ale tej sprawy przecież nie mogłam zostawić. Byłam już w nią 

mocno wciągnięta, czy mu się to podobało, czy nie. Zdecydowałam, że przynajmniej spróbuję 

dowiedzieć  się  czegoś  więcej  o  Droździe.  Postanowiłam  zajrzeć  do  internetu  i  przysięgam, 

przez chwilę w ogóle nie pamiętałam, że nadal nie mamy łącza. 

Właśnie  się  zastanawiałam,  czy  w  Slumpton  istnieje  coś  takiego  jak  kawiarenka 

internetowa, gdy usłyszałam, jak mama obraca klucz w drzwiach. Tego dnia pracowała tylko 

do południa. Ale nie była sama. Szybko się zorientowałam, że przyprowadziła z sobą Willa. 

Ubrałam  się  w  pośpiechu.  Kiedy  zeszłam  na  dół,  mama  i  Will  siedzieli  przy  stole, 

pijąc herbatę, a Dylan krążył wokół nich, puszczając po podłodze mechaniczny samochodzik 

przypominający  pojazd  Batmana,  i  robił  mnóstwo  hałasu.  Will  uśmiechnął  się  do  mnie 

nieśmiało. Zignorowałam to. 

- Mamo, kiedy wreszcie będziemy miały stałe łącze? Chciałabym uruchomić swojego 

iPoda. I wreszcie sprawdzić pocztę. 

Poczułam się nie w porządku, bo przypomniało mi się, że dotąd nie odpowiedziałam 

na esemesy Jasmine. A teraz już nazbierało się zbyt wiele spraw jak na jeden telefon. Ale jak 

miałam  o  niej  pamiętać,  kiedy  wszystko  naraz  się  na  mnie  waliło?  Mój  umysł  został 

background image

zbombardowany  zbyt  wielką  ilością  zdarzeń  i  zapomniałam  oesemesach  Jasmine.  Bez  tej 

wpadki też czułabym się okropnie. Nie chciałam poczuć się jeszcze gorzej. 

Mama westchnęła. 

- Przepraszam, Bel. Nie miałam kiedy się tym zająć. 

Uśmiechnęła się do Willa. 

- To jedna z tysiąca rzeczy, które powinnam była zrobić zaraz po przeprowadzce. 

-  Nie  pomogę  ci  w  sprawie  iPoda  -  zwrócił  się  do  mnie  Will  -  ale  jeśli  chcesz 

przeczytać swoją pocztę, możesz po sąsiedzku zajrzeć do komputera, który kupiłem dla mojej 

matki. Myślałem, że będzie się dobrze bawiła, surfując po intemecie. Ale ona na ten komputer 

nawet  nie  spojrzała.  Tylko  się  kurzy,  odkąd  go  zainstalowałem  -  dodał  swoim  miękkim 

głosem. 

Mama zaśmiewała się, jakby powiedział coś nieskończenie zabawnego. 

-  Pani  Longmeadow  jest  teraz  w  domu?  -  spytałam,  a  on  obrzucił  mnie  domyślnym 

spojrzeniem. Wiedział, czego się obawiam. 

- Nie, pojechała odwiedzić swoją siostrę. Będziesz sama. 

No i prawie że się do niego uśmiechnęłam. 

- Dobra. Dzięki. 

Mama spojrzała na mnie, podnosząc wymownie brew, kiedy Will wstał od stołu, żeby 

mnie tam zaprowadzić. 

Dom pani Longmeadow miał rozkład pomieszczeń taki sam jak u nas, tyle że każdy 

skrawek ściany i fotela pokryty był kwiecistą tkaniną i można było od tego dostać oczopląsu. 

A poza tym cały przesiąkł zapachem jej perfum. Wszędzie leżały rozrzucone zabawki Dylana, 

a  w  pokoju  gościnnym  po  podłodze  walały  się  jego  spodnie  od  piżamy.  Stało  tam  łóżko  i 

mały  stolik  komputerowy.  Komputer  był  lepszy  od  naszego.  A  tu  się  marnował.  Pomyśleć 

tylko,  ile  wiedzy  o  rozmaitych  chorobach  mogłaby  zyskać  pani  Longmeadow,  gdyby 

nauczyła się z niego korzystać. Will uklęknął na podłodze, żeby podłączyć kable. Wypełniał 

sobą  pół  tego  malutkiego  pokoiku.  Nie  miałam  pojęcia,  co  się  stało  z  matką  Dylana,  ale 

postanowiłam zapytać o to moją mamę, kiedy wrócę do domu. Może niechcący udusił ją w 

swoim mocnym uścisku rugbisty? 

- Proszę, możesz siedzieć tu, jak długo zechcesz. Nikt ci nie będzie przeszkadzał. 

Tak, a tobie nikt nie przeszkodzi w tym czasie siedzieć u mojej mamy, pomyślałam. 

- Zrobię to szybko - odpowiedziałam. 

- Kiedy skończysz, wyłącz - poprosił. 

- Powiedz mi coś, Will... - poczułam się głupio, zwracając się do niego po imieniu, jak 

background image

do kogoś, kogo bym lubiła. 

- Tak? Słucham? 

- Co mają ze sobą wspólnego Folkstone, Dover i Harwich? 

Przyjrzał mi się z uwagą. 

- To międzynarodowe porty. A czemu pytasz? 

- Z ciekawości - wyjaśniłam i pochyliłam się nad klawiaturą. 

Will poszedł, a ja zostałam sama. I okazało się, że nie bardzo wiem, od czego zacząć. 

Zaczęłam  więc  od  przejrzenia  poczty  i  serce  skoczyło  mi  do  gardła  ze  szczęścia,  kiedy 

zobaczyłam cztery wiadomości od Jasmine i kilka od innych koleżanek. Pierwszy z maili od 

Jasmine był długi i pełen różnych historii, a w ostatnim znalazło się tylko jedno pytanie: „Co 

z tobą, Bel?”. 

Napisałam  list  z  przeprosinami  i  spróbowałam  wprowadzić  ją  w  szczegóły  mojego 

tutejszego życia, przezornie nie wspominając o Luce, o wesołym miasteczku, o niczym w tym 

rodzaju.  Co  prawda,  poza  tym  niewiele  miałam  do  opowiedzenia,  ale  zawsze  to  przyjemnie 

odezwać  się  do  kogoś,  kto  nas  dobrze  zna.  To  mniej  więcej  tak,  jak  zdjąć  buty  i  włożyć 

kapcie. 

Ale potem przypomniałam sobie o tym, do czego potrzebowałam komputera. 

Wpisałam do Googli słowo „dzianina” i nie natrafiłam na nic ciekawego. Gdy jednak 

wpisałam  „Lex  McAllistair”,  pojawiła  się  strona  ze  spisem  wszystkich  firm  należących  do 

tego  przedsiębiorcy.  Przeglądałam  ją  izatrzymałam  się  przy  zdjęciu  dużej  grupy 

uśmiechniętych  ludzi,  machających  do  obiektywu.  Na  pierwszym  planie  stał  sam  Lex  ze 

skrzyżowanymi  ramionami  izadowoloną  z  siebie  miną.  Ten  osiłek  z  byczym  karkiem  stał 

obok niego. Zadrżałam, bo przypomniał mi się samochód, który eskortował mnie aż pod próg. 

Większa  część  tej  listy  obejmowała  firmy  działające  w  hrabstwie  Kent.  Kiedy 

kliknęłam  w  zakładkę  „Pozostałe  przedsięwzięcia”,  zobaczyłam  listę  małych  fabryczek,  z 

których jedna nosiła nazwę „Dzianiny TMS”. 

A  na  koniec  wpisałam  do  wyszukiwarki  słowo  „Drozd”.  Pokazały  się  tysiące 

wyników.  Niezliczone  restauracje.  Strona  poświęcona  dziko  żyjącym  ptakom. 

Południowoamerykańska  marka  tamponów.  Coś  jednak  wśród  tych  wyników  przyciągnęło 

moją uwagę. 

Fundacja  Drozd.  Program  pomocy  wykorzystywanym  pracownikom  i  zwalczania 

współczesnego  niewolnictwa.  Kliknęłam  w  link  i  zobaczyłam  ptaka  schwytanego  w  pętlę  z 

kolczastego drutu.  Ptak trzepotał się rozpaczliwie, lecz pojawiła się para rąk, niosących mu 

wolność. Drozd odleciał na sam brzeg ekranu i po chwili zobaczyłam stronę główną Fundacji 

background image

Drozd. Zaczęłam czytać. 

Fundacja  Drozd  zmierza  do  wyeliminowania  wszelkich  form  niewolnictwa.  Miliony 

mężczyzn,  kobiet  i  dzieci  na  całym  świecie  zmuszanych  jest  do  niewolniczej  pracy.  Choć 

ojicjalnie nie nazywa się tego niewolnictwem, sytuację tych osób tak właśnie można określić. 

Ludzie  ci  są  sprzedawani  jak  przedmioty,  pracują  pod  przymusem  za  grosze  albo  bez 

wynagrodzenia  i  zdani  są  na  łaskę  swoich  „właścicieli”,  którzy  zazwyczaj  odbierają  im 

dokumenty i grożą zemstą, jeśli pracownik poskarży się odpowiednim władzom. 

Pomyślałam o paszportach przechowywanych w sejfie io dziewczynie imieniem Liii, 

śmiertelnie  przestraszonej  obecnością  faceta,  który  był  prawą  ręką  Leksa.  Co  się  właściwie 

działo na budowie osiedla i w szwalni? Czy przetrzymywano tam niewolników? Czy Eva  o 

tym wiedziała i czy dlatego jej samochód został zepchnięty do morza? 

- Nie przeszkadzaj sobie, przyszedłem tylko po suche spodnie dla Dylana, bo zdarzył 

mu się maleńki wypadek... 

Aż  podskoczyłam.  Nie  słyszałam  nawet,  kiedy  Will  wszedł  do  domu.  Szybko 

wyszłam z wyszukiwarki. 

- Już skończyłam - powiedziałam z bijącym sercem. 

- Na pewno? Nikt cię nie popędza - zapewnił mnie Will. 

- Na pewno. 

Wiem  już  dość,  pomyślałam.  Wszystkie  klocki  tej  układanki  wskoczyły  na  swoje 

miejsca. Szwalnia ibudowa należały do przedsięwzięć Leksa McAllistaira. Czyż nie mówili w 

lokalnej  telewizji,  że  inwestycja  budowlana  jest  opóźniona,  a  jej  budżet  poważnie 

przekroczony?  Może  właśnie  dlatego  chcieli  użyć  niewolniczej  siły  roboczej,  z  której  już 

przedtem  korzystali  w  szwalni.  A  do  portów  Folkstone,  Dover  iHarwich  przywożono  im 

nowych pracowników. 

Drżałam na całym ciele. Wiedziałam, że powinnam iść na policję. Ale nie miałam ani 

cienia prawdziwego dowodu. Kto uwierzy czternastolatce, oskarżającej kogoś tak potężnego 

jak McAllistair? Zastanawiałam się nawet, czy nie opowiedzieć tego wszystkiego mamie. Ale 

zrezygnowałam, bo wyobraziłam sobie, w jaką wpadłaby histerię, słuchając o samochodzie, 

który jechał za mną przez całą drogę z przystani do domu. A poza tym nie mogłam przecież 

powiedzieć jej o Luce. 

I  jeszcze,  co  się  stanie  ze  mną  i  z  mamą,  jeśli  spróbujemy  wyciągnąć  tę  historię  na 

światło dzienne? Czy będą próbowali się nas pozbyć, tak jak pozbyli się Evy i Luki? I znowu 

pomyślałam  o  Luce,  samotnie  marznącym  w  wesołym  miasteczku,  i  z  trudem  opanowałam 

drżenie,  które  mną  wstrząsnęło.  Byłam  gotowa  biec  prosto  do  niego,  żeby  go  objąć  i 

background image

opowiedzieć  mu  o  wszystkim,  czego  się  dowiedziałam.  Ale  co  on  wtedy  zrobi?  Czy  nie 

powiedział mi jasno i wyraźnie, żebym go zostawiła w spokoju? 

background image

Rozdział 25 

 

Nazajutrz,  z  samego  rana  mama  wyciągnęła  mnie  do  miasta,  na  ostatnie  szkolne 

zakupy.  Kiedy  szłyśmy  przez  Slumpton,  przyglądałam  się  ludziom  w  jakiś  nowy,  bardziej 

uważny  sposób.  Zwracałam  uwagę  na  szczegóły,  takie  jak  egzotyczna  uroda,  obcy  akcent. 

Próbowałam  sobie  wyobrazić,  jak  bym  się  tutaj  czuła,  gdybym  przyjechała  z  daleka  i  nie 

znała angielskiego. I byłabym zmuszana do pracy przez zastraszanie i maltretowanie. Nigdy 

nie  pomyślałam  o  sobie  jako  o  kimś  szczególnie  uprzywilejowanym,  zwłaszcza  odkąd  się 

okazało, że muszę wyjechać z Londynu do tej dziury i rozpadła mi się rodzina. Ale teraz już 

rozumiałam, że moje położenie jest znacznie lepsze, niż mi się wydawało. 

Na  poczcie  stałyśmy  w  długiej  kolejce.  Patrzyłam  przez  okno  na  ulicę.  Myślałam  o 

Luce  i  dlatego  z  opóźnieniem  rozpoznałam  tę  pochyloną,  szybko  przemykającą  drobną 

postać. 

To była Liii, dziewczyna ze szwalni. 

Nie tłumacząc niczego mamie, wyskoczyłam na ulicę i zobaczyłam, źe Liii skręca w 

przecznicę naprzeciwko banku. 

- Liii! 

Wcale nie zamierzałam krzyknąć tak  głośno. Aż podskoczyła, jakby poraził ją prąd. 

Odwróciła  się.  Oparta  o  ścianę,  patrzyła  na  mnie  szeroko  otwartymi  ciemnymi  oczami  i 

skubała kołnierz swojej cienkiej, podszytej wiatrem kurteczki. 

Była tak mała i krucha, że czułam się przy niej jak Guliwer wśród Liliputów. Z tymi 

ciemnymi  włosami,  z  wystającymi  kośćmi  policzkowymi  przypominała  trochę  Evę  i 

pomyślałam, że może ona także jest Chorwatką. 

-  Skąd  znasz  moje  imię?  -  spytała,  wbijając  we  mnie  przerażony  wzrok.  -  Czego 

chcesz? 

-  Niczego,  nie  bój  się.  Chcę  tylko  porozmawiać.  Oddychała  ciężko  i  mrugała 

powiekami. Jak osaczone zwierzę. 

- Znałaś Evę, prawda? 

Efekt był natychmiastowy. Jej oczy napełniły się łzami i kiwnęła głową, bez słowa. 

- Jak ją poznałaś? - spytałam łagodnie. 

- Pracowałyśmy razem przy sprzątaniu. Przypomniało mi się, co mówił Luka: że Eva 

wiele razy zmieniała pracę. Liii musiała nabrać zaufania do Evy, kiedy pracowały razem. 

-  Eva  pomagać,  a  teraz  nieżywa  -  powiedziała  prosto  z  mostu  i  lekko  podniosła 

background image

podbródek. - Ja też zaraz nieżywa, gdyby z tobą rozmawiać. 

-  Jeśli  pójdziesz  ze  mną  na  policję,  oni  ci  pomogą,  Liii  -  powiedziałam,  ale  ona 

gwałtownie potrząsnęła głową. 

- Policja wiedzieć. To na nic. Zostaw mnie. 

Zanim zdążyłam znowu otworzyć usta, odwróciła się na pięcie i pobiegła przed siebie. 

Wróciłam na pocztę, oszołomiona. Liii powiedziała mi, że policja wie, co się tu dzieje. 

Do kogo więc pójść z tą sprawą, jeśli nawet policji nie można zaufać? 

I wtedy pomyślałam o Willu, który jest dziennikarzem. Może powinnam opowiedzieć 

mu o wszystkim, a on napisze wielki artykuł. Ale nadal nie miałam żadnych dowodów. I nie 

będzie  ich,  bo  ludzie  tacy  jak  Liii  za  bardzo  się  boją,  żeby  mówić.  Wszystko  to  wyglądało 

beznadziejnie. Jeszcze nigdy w życiu nie czułam się tak bezradna. 

Mama  robiła  mi  wymówki,  bo  zniknęłam  tak  bez  słowa.  Więc  wymamrotałam  pod 

nosem,  że  zobaczyłam  na  ulicy  kogoś  znajomego.  Ale  ledwie  jej  słuchałam.  Byłam  tak 

rozkojarzona, że nie zauważyłam Abbie, póki nie zatrzymała się przy nas. 

- O! Cześć, Abbie! - powitała ją mama. 

- Dzień dobry, proszę pani - odpowiedziała grzecznie. 

- Cześć, Bel. 

Uśmiechnęłam się. 

Abbie przyglądała mi się ciekawie. 

-  Umówiłam  się  z  paroma  dziewczynami  ze  szkoły  w  kawiarence  -  powiedziała.  - 

Chcesz iść ze mną, Bel? 

Zawahałam się. Tydzień temu nie przepuściłabym podobnej okazji. Ale teraz w mojej 

głowie panował taki zamęt, że nie byłam pewna, czy potrafię prowadzić normalną rozmowę. 

-  Nie  mam  nic  przeciwko  temu,  kochanie  -  zapewniła  mama.  -  Ostatnio  byłaś 

nieswoja. To ci dobrze zrobi. 

- Dobrze, pójdę - odparłam. - Dzięki. 

Pożegnałyśmy się i mama poszła w swoją stronę. 

Abbie przyglądała mi się przez całą drogę. 

-  Domyślam  się,  że  twoja  mina  ma  jakiś  związek  z  tym  ładnym  chłopakiem  z 

fotografii. 

Uśmiechnęłam się mimo woli. 

- Tak, w pewnym sensie. Nie wiedziałam, że to takie oczywiste. 

Pokiwała głową. 

- Tak, widać gołym okiem, że jesteś nieźle wkręcona. 

background image

- Pokłóciliśmy się. Zerwaliśmy ze sobą... chyba... 

-  powiedziałam.  I  przystanęłam.  Ona  zrobiła  to  samo.  Ni  stąd,  ni  zowąd  miałam 

znowu łzy w oczach. 

Abbie  popatrzyła  na  mnie  ze  współczuciem  i  wyciągnęła  z  kieszeni  chusteczkę  do 

nosa. 

- Jest czysta - powiedziała. 

Przyjęłam ją z wdzięcznością i wydmuchałam nos. 

- Opowiesz mi, jak to się stało? - spytała. 

-  On...  On...  Ja...  -  jąkałam  się.  Chciałam  jej  opowiedzieć.  Naprawdę,  bardzo. 

Chciałam  powiedzieć  jej,  że  jeszcze  nigdy  z  nikim  nie  przeżyłam  niczego  podobnego.  Że 

chwila  pocałunku  z  Luką  była  najlepszą  chwilą  mojego  życia.  Wszystko  to  było  takie 

cudowne. I zniknęło bez śladu. Chciałam powiedzieć jej, że Luka nie był podobny do żadnego 

z chłopaków, których znałam wcześniej. I nie dlatego, że był duchem. Dlatego, że był Luką. 

Ale nie mogłam wykrztusić ani słowa. I tylko oddychałam głęboko, żeby się pozbierać 

i nie zalać się łzami w jej obecności. 

- A kiedy on wyjeżdża do Newcastle? - spytała Abbie. 

Zmieszałam się i przez długą chwilę nie odpowiedziałam. Musiałam zrobić przegląd 

wcześniejszych kłamstw. 

- Nie wiem dokładnie. Chyba niedługo. 

I  naraz  jakaś  klapka  w  moim  mózgu  wskoczyła  na  swoje  miejsce.  Czemu  marnuję 

czas i cierpię z powodu urażonej dumy, zamiast pędzić prosto do Luki? Bo przecież w głębi 

serca wiedziałam, że Luka nie chciał, żebym odeszła. Po prostu nie był pewny, czy... Ale kto 

byłby  pewny  na  jego  miejscu?  Może  czuł  się  upokorzony  swoją  sytuacją...  A  może  chciał 

mnie chronić. 

Abbie ścisnęła moje ramię i odezwałyśmy się obie równocześnie. 

- Posłuchaj, Abbie... 

- A może powinnaś...? 

Uśmiechnęłyśmy  się  do  siebie,  bo  obie  równocześnie  wpadłyśmy  na  tę  myśl. 

Poczułam  przypływ  szczęścia.  Cokolwiek  się  wydarzy,  mam  w  Slumpton  prawdziwą 

przyjaciółkę. 

-  No  to  idź  -  powiedziała.  -  Zadzwonię  do  twojej  mamy  i  powiem  jej,  że  po  tym 

spotkaniu zabieram cię do siebie. I nie śpiesz się. 

- Dzięki, Abbie. Jesteś cudowna. 

- Powodzenia. 

background image

Uścisnęłam ją, a ona na pożegnanie podniosła dłoń i pomachała palcami. 

- Cześć! - zawołała przez ramię. - Tylko nie rób nic, czego ja bym nie zrobiła. 

I odeszła. 

Kiedy  zbliżałam  się  do  wesołego  miasteczka,  zauważyłam  parkujące  nieopodal 

wielkie  ciężarówki  i  buldożery.  Moje  serce  zaczęło  łomotać.  Czyżby  już  wzięli  się  do 

burzenia? Tak szybko? Czyżbym się spóźniła? 

Podbiegłam do robotnika, siedzącego w jednej z ciężarówek. Palił papierosa i słuchał 

radia. 

- Przepraszam... 

Spojrzał w dół i nie od razu mnie zauważył. 

- Co się stało, mała? - spytał z uśmiechem. 

- Czy prace rozbiórkowe w wesołym miasteczku już się zaczęły? Myślałam, że zaczną 

się dopiero po Nowym Roku. 

- Zmiana planów - odpowiedział. - Czekam tylko na sygnał do rozpoczęcia rozbiórki. 

Ale nie spieszy mi się za bardzo. Smutno będzie na to patrzeć. 

- Hmmm... Tak... 

Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale ja już odeszłam, gryząc paznokieć i zastanawiając 

się gorączkowo.  Z jego  ciężarówki  wejście było doskonale  widoczne. Nie powinnam  się tu 

kręcić. Udałam więc, że odchodzę, ale gdy tylko doszłam do rogu parkanu, przyczaiłam się za 

nim  i  wyjrzałam  ostrożnie.  Włosy  są  tym,  co  we  mnie  najbardziej  przyciąga  uwagę,  więc 

ukryłam je pod czapką i wróciłam do bramy. Nikt na mnie nie patrzył. Kiedy już byłam przy 

kołowrocie, zaczęłam szukać w kieszeni biletów... lecz ich nie znalazłam. 

Chciało mi się płakać. Widziałam kiedyś, jak Luka przeskakiwał przez kołowrót, ale 

on miał dłuższe nogi i mocniejsze ramiona. Tak czy inaczej, musiałam dostać się do środka. 

Wzięłam  głęboki  oddech,  zaczęłam  gramolić  się  nieelegancko  przez  barierkę  i 

zahaczyłam kurtką o metal. Jakoś się uwolniłam. Wydawało mi się, że usłyszałam za plecami 

niepokojący odgłos - lecz byłam już po tamtej stronie. Zauważyłam grupkę ludzi, stojących w 

najdalszym  kącie.  Chodzili  tu  i  tam,  coś  notowali.  Trzymając  się  cienistych  miejsc, 

przemieszczałam się w stronę tunelu strachu. 

Nie odważyłam się włączyć świateł. Weszłam więc do ponurego wnętrza po ciemku. 

-  Luka!  -  odezwałam  się  głośnym  szeptem.  Zaczynałam  drżeć  ze  strachu  i  od 

nadmiaru adrenaliny.’ 

Usłyszałam  szmer  gdzieś  w  głębi  i  nagle  zobaczyłam  go.  Stał  przede  mną,  blady  i 

bardzo zmęczony, ale ładny tak jak przedtem. 

background image

Jego  twarz  rozjaśnił  szeroki  uśmiech.  Padliśmy  sobie  w  ramiona.  I  niepotrzebnie 

zastanawiałam się, co mu powiem, bo żadne z nas nie mogło się odezwać przez bardzo długi 

czas. 

Kiedy już przestaliśmy się całować, przytulił mnie jeszcze mocniej i szepnął mi prosto 

do ucha: 

- Bel! 

Nie mógł uwierzyć, że to naprawdę ja? 

Kiedy  mnie  puścił,  staliśmy  przez  chwilę  naprzeciwko  siebie  w  niezręcznej  ciszy, 

jakby  nigdy  nie  było  tego,  co  się  wydarzyło  przed  chwilą.  A  między  nami  piętrzyły  się 

niewypowiedziane słowa. 

Luka pierwszy przerwał milczenie. 

-  Przepraszam  cię  za  to,  co  wtedy  powiedziałem.  Byłem  strasznie  nakręcony.  Z 

powodu świąt. Wcale tak nie myślę! 

- Wiem - powiedziałam cicho. - Mogłam mieć więcej cierpliwości i zrozumienia... 

- Jak dobrze cię znowu widzieć... Myślałem... Myślałem, że już nigdy... 

A potem znowu porwał mnie w ramiona i całowaliśmy się bez końca. 

Lecz jednak kiedyś musieliśmy przestać. 

- Wiesz, co się tutaj dzieje, prawda? - spytałam. Kiwnął głową. 

- Tak. Nie będę tu siedział do ostatniej chwili i czekał, aż dach mi się zwali na głowę. 

Ale na razie zaczynają od diabelskiego młyna. Popatrzę, jak to robią. 

- Zawahał się i po chwili mówił dalej, ściągnąwszy brwi. 

- Jest jeszcze coś nowego. Spójrz! 

Wyciągnął przed siebie ręce, a ja uskoczyłam, przerażona. 

- Co to jest, Luka? 

Były  na  pół  przezroczyste.  Widziałam  zarysy  palców.  Wyglądały  jak  utworzone  z 

materii  podobnej  do  baniek  mydlanych.  Nawet  lekko  opalizowały.  W  dotyku  pozostały 

jednak takie jak zawsze. 

- Wydaje mi się, że stopniowo znikam. Zaczęło się od palców - powiedział. 

- Widzę! Ale dlaczego? 

- Nie wiem - popatrzył na mnie i wydawało mi się, że w jego oczach widzę lęk. - To 

tak, jakbym umierał. Ale przecież nie żyję już od dawna. 

Nie mogłam mu pomóc. Ja też byłam przerażona. 

-  Z  początku  myślałem,  że  to  z  powodu  zbliżającej  się  rocznicy  -  starał  się  mówić 

normalnie,  ale  słyszałam  drżenie  w  jego  głosie.  -  Ale  potem  zobaczyłem,  że  zaczynają  się 

background image

prace rozbiórkowe i pomyślałem... 

- Że co? 

-  Pomyślałem,  że  mogę  tu  być,  tylko  póki  stoi  wesołe  miasteczko,  Bel  -  powiedział 

cicho. - Że moje istnienie jest jakoś związane z tym miejscem. Kiedy rozebrali autodrom, już 

zacząłem słabnąć. A potem zaczęło się... 

- spojrzał z odrazą na swoje dłonie -...to. 

Chciałam go tylko przytulać. I sprawić, żeby to, oczym mówił, okazało się nieprawdą. 

Ale to  on miał  rację. A  czas uciekał.  Zrozumiałam,  że  muszę mu  wszystko powiedzieć.  Im 

prędzej, tym lepiej. 

- Posłuchaj, Luka - zaczęłam. - Chyba już wiem, co odkryła Eva. 

Opowiedziałam mu o placu budowy i o paszportach w sejfie, o szwalni i o Liii. 

Kiedy skończyłam, jęknął. 

-  Eva  dostawała  szału,  kiedy  działo  się  coś  takiego.  Nie  mogła  znieść 

niesprawiedliwości. 

Przez chwilę patrzył pod nogi, o czymś myślał. Potem odchrząknął. 

- Muszę ci jeszcze o czymś powiedzieć - odezwał się. 

- Przypomniały mi się różne rzeczy... na temat tamtego wieczoru. 

Przełknął ślinę. Domyśliłam się, że to będzie coś, oczym trudno mu mówić. 

- Powiedz mi - poprosiłam miękko. - Oczywiście, jeśli chcesz. 

- Tak, chcę - oświadczył. - Chcę, żebyś o tym wiedziała. 

Wbił ręce w kieszenie i oparł się o ścianę. Znowu patrzył w ziemię. 

-  Byłem  u  mojego  kolegi.  Wpadłem  do  niego  tylko  na  chwilę.  Kiedy  wróciłem,  Eva 

była wściekła. Wciągnęła mnie do domu i obsztorcowała, że się spóźniam. Powiedziała: „Idź 

do swojego pokoju i spakuj się. Wyjeżdżamy”. W pierwszej chwili myślałem, że żartuje. Ale 

była zupełnie poważna. 

Zacząłem  się  stawiać.  Powiedziałem,  że  się  stąd  nie  ruszę.  Ale  tak  spojrzała... 

Myślałem, że mnie zabije wzrokiem. 

Umilkł. 

-1 co dalej? - spytałam szeptem. 

-  Poszedłem  do  siebie,  pozbierałem  z  podłogi  brudne  podkoszulki  i  wrzuciłem  do 

plecaka. Nie mogłem uwierzyć, że ona to mówi na serio. 

Westchnął głęboko. 

- Tego dnia pogoda była okropna. Kiedy wsiadaliśmy do samochodu, lało jak z cebra. 

Najpierw  przyjechaliśmy  tutaj,  do  wesołego  miasteczka.  I  zobaczyłem,  że  na  tylnym 

background image

siedzeniu  leży  jakaś  paczka.  Kazała  mi  zostać  w  samochodzie,  a  sama  przeszła  przez 

kołowrót  i  wróciła  bez  paczki.  Ale  nie  powiedziała  mi,  co  z  nią  zrobiła.  Jechaliśmy  przed 

siebie i w pewnym momencie zauważyliśmy z tyłu światła samochodu. Ktoś jechał za nami. 

Eva docisnęła pedał gazu, ale tamten samochód też przyśpieszył. I próbował zepchnąć nas z 

drogi. 

- Czarna terenówka? 

Kiwnął głową. 

- Znak rejestracyjny McA 2? 

- Skąd wiesz? 

Powiedziałam mu, a serce biło mi coraz szybciej, w tempie chyba dwustu uderzeń na 

minutę. 

-  Właśnie.  To  w  ich  stylu.  Minęliśmy  krzyżówkę  za  wzgórzem,  a  potem  wszystko 

działo się bardzo szybko. Usłyszeliśmy głuchy łomot i mój fotel znalazł się w jakiejś dziwnej 

pozycji, nie wiedziałem dlaczego. To było dlatego, że nasz samochód nie miał już gruntu pod 

kołami. Na desce rozdzielczej zapaliły się wszystkie światełka i walnęliśmy w coś jeszcze raz. 

Fale  uderzały  w  szyby.  To  było  straszne.  Pogrążaliśmy  się  w  wodzie.  Pamiętam  jeszcze 

sanitariuszy  z  karetki  pogotowia.  Pochylali  się  nad  Evą.  I  jacyś  ludzie  mówili,  że  trzeba 

będzie wyciągnąć z wody nasz samochód. 

Urwał, a ja wzięłam go za rękę. Drżała. Patrzył w ziemię, ale przed oczami miał tamtą 

scenę. W końcu podniósł wzrok i wydał z siebie jeszcze jedno westchnienie, a potem wziął 

się w garść. 

- To okropne, Luka - powiedziałam słabym głosem. Nie mogłam pogodzić się z tym, 

co go spotkało. - Okropne. 

Trzymał moją rękę, jakby to mnie trzeba było pocieszyć. 

-  Myślę,  że  w  tej  paczce  były  dowody.  Eva  musiała  gdzieś  tutaj  je  ukryć.  Ale 

szukałem już wszędzie. Nawet... 

Usłyszeliśmy na zewnątrz jakieś głosy i Luka urwał. 

-  Szybko,  tędy!  -  szepnął  cicho  i  pociągnął  mnie  za  rękę  wzdłuż  wagoników.  Na 

chwilę  przywarliśmy  do  ściany.  Z  obrzydzeniem  odsunęłam  od  siebie  coś  kosmatego,  co 

otarło  się  o  mój  policzek.  Wyobraziłam  sobie,  że  to  ten  wielki  pająk,  którego  kiedyś  tu 

widziałam. Ale Luka chyba wiedział, dokąd mnie prowadzi, mimo że otaczały nas ciemności. 

Zatrzymaliśmy się i uprzytomniłam sobie, że jesteśmy właśnie w tym miejscu, gdzie 

kiedyś usłyszałam szept. Ale teraz mnie to już nie przerażało. Bardziej niż duchów obawiałam 

się tych żyjących, którzy byli zdolni do wszystkiego. 

background image

Luka wyciągnął z kieszeni swój pęk kluczy. 

- Co robisz? - spytałam szeptem. 

- Cicho! 

Usłyszałam zgrzyt klucza w zamku i ściana nagle ustąpiła. Zrozumiałam, że były tam 

drzwi. Luka wciągnął mnie przez nie i zamknął je znowu, starając się zrobić to jak najciszej. 

Znaleźliśmy  się  w  pomieszczeniu,  w  którym  paliła  się  zakurzona  żarówka,  kołysząca  się  z 

lekka na sznurze. Żółtawy blask ledwie rozświetlał ciemności. 

Wyglądało tu, jak w nieużywanym od dawna magazynie. Leżały stosy żelastwa, jakieś 

części  zamienne  od  różnych  urządzeń.  Zauważyłam  głowę  lwa  o  świecących  oczach, 

przyśrubowaną  do  krzesełka,  które  mogło  zostać  wymontowane  z  karuzeli  dla  maluchów. 

Były  tu  także  rzeczy  z  tunelu  strachu,  takie  jak  czaszki  od  plastikowych  szkieletów  i  strój 

King Konga. 

-  Do  wczoraj  nie  miałem  pojęcia  o  istnieniu  tego  pokoju  -  powiedział  cicho  Luka.  - 

Odkryłem  go przypadkiem. Jest tak ukryty, że jeśli o nim nie wiesz, nie domyślisz się. Ale 

znalazłem  tu  pety  od  papierosów,  które  paliła  Eva.  Lubiła  mocne,  francuskie.  Więc  jestem 

pewny, że ona to miejsce znała. 

Już otwierałam usta, ale wiedział, o co chcę zapytać. 

- Szukałem. Tu nie ma nic. 

Podłoga  była  zrobiona  z  grubych  desek.  Zrobiłam  krok  do  przodu  i  stanęłam  jak 

wryta. 

-  O!  -  powiedziałam,  prostując  się.  Przez  chwilę  stałam  nieruchomo,  a  potem  lekko 

podskoczyłam.  Czułam,  że  mój  umysł  pracuje  na  najwyższych  obrotach.  Uklękłam  i 

spróbowałam podnieść krawędź deski. 

- Co robisz? - spytał Luka. 

- Pomóż mi - poprosiłam. 

Ukląkł obok mnie. Z trudem podważyliśmy deskę i oto trzymaliśmy ją w rękach. Pod 

nią znajdowała się skrytka. Wymieniliśmy  spojrzenia.  Luka włożył do niej rękę i  próbował 

znaleźć dno. Podniósł brwi, położył się na podłodze i włożył rękę jeszcze głębiej. Wstrzymał 

oddech i wyciągnął grubą brązową kopertę formatu A4. 

- Zobaczmy,  co w niej jest!  -  powiedziałam.  Luka wyjął  z niej plik fotografii  i  kilka 

arkuszy papieru. 

Niektóre fotografie przedstawiały cudzoziemców ociemnych oczach, na innych widać 

było różne uszkodzenia ciała. Jakiś mężczyzna podnosił podkoszulek, pod którym widać było 

straszny siniak na brzuchu. Zobaczyliśmy stos paszportów w otwartym sejfie, takim samym 

background image

jak ten, który widziałam w przenośnym kontenerze. Było zdjęcie pokoju, w którym stłoczeni 

ludzie leżeli na podłodze, śpiwór przy śpiworze. Ściany lśniły od wilgoci i łuszczyła się z nich 

farba.  Wyglądało  to  okropnie.  Było  zdjęcie  Leksa  McAllistaira,  wchodzącego  do  domu 

ooknach zabitych deskami. Otwierał drzwi i patrzył przez ramię w stronę obiektywu. 

-  Założę  się,  że  to  kwatery  dla  niewolniczej  siły  roboczej  -  szepnęłam.  Luka  kiwnął 

głową. 

- Tak. I założę się, że dom należy do tego łajdaka. 

Na  jednej  z  kartek  zobaczyliśmy  listę  obco  brzmiących  nazwisk.  Przy  niektórych 

dopisane były jakieś sumy pieniędzy, najczęściej trzysta albo czterysta funtów. Nic z tego nie 

rozumiałam. Ale na ostatnim arkuszu zobaczyłam coś, co zrozumiałam aż nadto dobrze. Był 

to list napisany z błędami. 

Jestem pszetszymywana w tym kraju wbrew mojej woli. Pszywieźli mnie tutaj, żebym 

pracowała, i obiecali, Że zarobię pieniądze dla mojej rodziny. Ale zabrali mi paszport i teras 

jestem uwięziona. Jest wielu takich jak ja pszy Manley Road 77 i 78. Nazywam się Liii Babić. 

Spojrzałam na Lukę, przejęta. 

- To ona. Ta dziewczyna ze szwalni. Mówiłam ci o niej. 

-  Pilnuj  tego  jak  oka  w  głowie  -  powiedział  Luka,  wkładając  zdjęcia  i  papiery  z 

powrotem  do  koperty.  Nie  miałam  żadnej  torby,  do  której  mogłabym  ją  schować,  więc 

rozpięłam kurtkę i schowałam kopertę pod swetrem, wetknąwszy ją za pasek od spodni. 

-1 co dalej? - spytałam. 

- Teraz spróbuję cię stąd bezpiecznie wyprowadzić. 

background image

Rozdział 26 

 

Ostrożnie  uchylił  drzwi,  chwycił  mnie  za  rękę  i  pociągnął  za  sobą.  Z  zewnątrz 

dobiegał  metaliczny  huk  i  zgrzyt.  Przy  każdym  odgłosie  aż  podskakiwałam.  Ale  Luka 

wiedział, którędy mnie prowadzić. Trzymał mnie mocno za rękę i tak doszliśmy do wyjścia z 

tunelu strachu. 

Tam zatrzymaliśmy się i wystawił głowę na zewnątrz. Przeraziłam się, ale po chwili 

przypomniałam sobie, że nikt oprócz mnie nie może go zobaczyć. 

- Bardzo dużo robotników. Nie wiem, czy McAllistair też tu jest. Ale przy diabelskim 

młynie  stoi  paru  facetów  z  aktówkami.  Są  dźwigi  i  inne  maszyny  i  zaraz  zaczną  rozwalać 

konstrukcję.  Posłuchaj,  Bel...  Spróbuję  odwrócić  ich  uwagę.  Musisz  w  tym  samym  czasie 

dobiec do wyjścia. Dasz radę? 

- Tak, ale co właściwie chcesz zrobić, Luka? Uważaj na siebie! Nie chcę, żeby coś ci 

się  stało!  -  powiedziałam,  a  mój  głos  przeszedł  w  pisk.  Nie  mogłam  powiedzieć  nic 

głupszego,  wiedzieliśmy  o  tym  oboje.  Ale  Luka  się  ze  mnie  nie  śmiał.  Delikatnie  położył 

palec na moich ustach, pochylił się i pocałował mnie. Patrzył mi głęboko w oczy, a jego oczy 

były  tak  ciemne  i  spoglądały  tak  poważnie,  że  aż  ścisnęło  mnie  w  krtani  ze  strachu,  bo 

zrozumiałam, że jemu nie może się stać nic złego, ale mnie - tak. 

I  właśnie  wtedy  rozległ  się  potężny  hałas.  Oderwali  duży  fragment  stalowych  szyn 

diabelskiego młyna. Drgnęliśmy oboje, ale Luka nie wydawał się zdenerwowany. 

- Pójdę tam pierwszy. Muszę ich zająć sobą. A kiedy już tam będę, ty szybko biegnij 

do wyjścia. 

Jeszcze raz musnął ustami moje wargi, przytulił mnie mocno i ruszył w głąb wesołego 

miasteczka. Był już dość daleko, kiedy się odwrócił. 

- Spotkamy się na... 

Ale wokół było tak głośno, że hałas zagłuszył dalsze słowa. 

- Luka! - zawołałam. - Nie wiem, gdzie się mamy spotkać! 

Tego  już  nie  usłyszał,  bo  biegł  dalej  przed  siebie.  Na  chwilę  poddałam  się  panice. 

Zostałam zupełnie sama. Chciałam zwinąć się w kłębek i ukryć w jakiejś dziurze. 

Nie  było  obawy,  że  ktoś  zaatakuje  czternastoletnią  dziewczynę  w  obecności  tylu 

świadków. Ale wiedziałam dobrze, do czego jest zdolny McAllistair. Jeśli mnie tutaj zobaczy, 

Slumpton  może  stać  się  miejscem  śmiertelnie  niebezpiecznym  dla  mnie  i  mojej  mamy. 

McAllistair  wiedział,  gdzie  mieszkam.  Pomyślałam  o  mamie  i  nieomal  się  rozpłakałam. 

background image

Mama krzątała się po domu, przekonana, że siedzę u Abbie. 

Wiedziałam,  że  muszę  biec  do  wyjścia,  lecz  stopy  miałam  jak  z  ołowiu.  Wzięłam 

kilka głębokich oddechów i  zmusiłam się do wyjścia z tunelu strachu, krok za krokiem. W 

pobliżu stało mnóstwo ludzi, ale wszyscy oni patrzyli na diabelski młyn. Padając, wydawał z 

siebie  dziki  ryk  wielkiego,  śmiertelnie  rannego  zwierzęcia.  Ogarnął  mnie  smutek.  To  jego 

koniec,  już  nigdy  nikt  nie  wsiądzie  do  wagoników.  Wszystkie  konstrukcje  rozpadną  się  w 

tumanach pyłu i wesołe miasteczko stanie się wspomnieniem. 

Z pochyloną głową biegłam szybko w stronę wyjścia, omijając stosy gruzu i żelastwa. 

Kołowrót  przy  wyjściu  został  już  zdemontowany,  droga  była  wolna.  Poczułam  ulgę. 

Znalazłam się prawie u celu, jeszcze tylko parę kroków... 

I  właśnie  wtedy  zobaczyłam  czarną  terenówkę.  Parkowała  przy  samym  wyjściu,  a 

wysoki  mężczyzna  w  długim  szarym  płaszczu  właśnie  z  niej  wysiadał.  Lex  McAllistair. 

Zamarłam, jak dziki królik w światłach reflektorów. Zauważył mnie. 

Nic nie powiedział. Nie krzyknął. Przez to przeraziłam się jeszcze bardziej. Zachował 

kamienną twarz. Odwróciłam się i zaczęłam biec w przeciwnym kierunku, w głąb wesołego 

miasteczka. Ale wkrótce usłyszałam tupot jego ciężkich kroków za plecami. Chciałam wrócić 

do  tunelu  strachu  i  tam  się  schować,  ale  byłam  tak  przerażona,  że  potknęłam  się  o  jakieś 

deski, przeleciałam w powietrzu kilka metrów i upadłam na ziemię. 

Czyjaś  szorstka  ręka  postawiła  mnie  z  powrotem  na  nogi.  Nad  sobą  ujrzałam 

rozwścieczoną twarz McAllistaira. Zadrżały mi kolana i oblałam się zimnym potem, ale nie 

opuściłam  wzroku.  Nie  byłam  w  stanie  oderwać  go  od  pary  zimnych  oczu,  które  miałam 

przed sobą. 

- Czego tu szukasz, do jasnej cholery? Kto ci kazał węszyć? 

Czułam  na  sobie  jego  oddech,  przesiąknięty  zapachem  tytoniu.  Kropla  jego  śliny 

upadła mi na powiekę. 

Miałam pustkę w głowie. Potrafiłam się tylko wyrywać. Ale jego chwyt był żelazny. 

-  Wsiądziesz  teraz  do  mojego  samochodu  i  porozmawiamy  sobie,  moja  panno  - 

powiedział. - Powiesz mi, co to wszystko ma znaczyć. 

Grupa mężczyzn w roboczych kaskach wyszła zza pobliskiego budynku. Jeden z nich 

zadał  pytanie,  którego  nie  zrozumiałam.  Nie  zatrzymując  się,  McAllistair  w  odpowiedzi 

krzyknął coś o chuligaństwie. Ciągnął mnie za sobą do samochodu. 

Ale naraz usłyszałam okrzyki  zdumienia. McAllistair nie rozluźnił uchwytu,  zwolnił 

tylko  i  spojrzał  w  tamtą  stronę.  Wydawało  się,  że  ziemia  drży.  Rozejrzałam  się, 

zdezorientowana. Dopiero gdy usłyszałam ten krzyk, zrozumiałam, co się dzieje. 

background image

- Jakiś idiota uruchomił mechanizm! 

Spojrzałam w tamtą stronę i  zobaczyłam,  że wagoniki diabelskiego młyna ruszyły z 

miejsca, mimo że brakowało już sporej części szyn. Tłum, zgromadzony u podstawy, zaczął 

krzyczeć z przerażenia. Paru ludzi usiłowało wyłączyć zasilanie, zanim wagoniki wzniosą się 

w górę, zanim znajdą się tam, gdzie szyn już nie było. Ale nie zdążyli. I oto siła odśrodkowa 

zaczęła po kolei wyrzucać te wagoniki w przestrzeń. Ludzie patrzyli oniemiali, jak pierwszy z 

nich przecina niebo, a za nim niebezpieczny, długi sznur kolejnych... Zapanowało kompletne 

zamieszanie, a McAllistair puścił moje ramię. Ludzie rozbiegli się we wszystkich kierunkach, 

chroniąc  się  przed  wagonikami,  spadającymi  z  nieba  jak  bomby.  Zobaczyłam  dym  i 

płomienie i skorzystałam z okazji, żeby co sił w nogach popędzić do wyjścia. 

Nie  przestawałam  biec,  póki  nie  znalazłam  się  daleko  na  nadbrzeżnej  promenadzie. 

Nie  mogłam  złapać  oddechu,  kłuło  mnie  w  boku.  Słyszałam  w  oddali  syreny  wozów 

strażackich, a może i karetek pogotowia. Nad terenami wesołego miasteczka wznosił się słup 

dymu. 

Drżąc,  rozcierałam  sobie  ramiona.  Luka  rzeczywiście  zajął  ich  uwagę  efektownym 

widowiskiem. Miałam nadzieję, że nikt nie został ranny, choć nie zmartwiłoby mnie, gdyby 

coś  złego  stało  się  McAllistairowi.  Usiadłam  na  ławeczce  i  popatrzyłam  na  morze.  Nie 

mogłam sobie darować, że nie usłyszałam, gdzie Luka chce się ze mną spotkać. 

Dokąd  by  poszedł?  Gdzie  w  ogóle  mógł  się  jeszcze  podziać?  I  poczułam  złość  na 

Lukę, że nie umówił się ze mną porządnie. Czy jeszcze się zobaczymy? Jeśli domysł Luki był 

słuszny, to rozbiórka wesołego miasteczka przyśpieszy jego zniknięcie. 

Zrobiło mi się zimno, kiedy to zrozumiałam. 

Luka będzie tam, gdzie zdarzył się wypadek. Czułam to. Byłam pewna. 

Mdlący  strach  ścisnął  mi  przeponę.  Nie  chciałam  oglądać  miejsca,  w  którym  Luka 

zginął.  Obawiałam  się,  że  tam  jego  śmierć  stanie  się  dla  mnie  zbyt  rzeczywista.  Ale  jakoś 

wiedziałam, że tylko tam mogę go spotkać. I musiałam się tam udać. Natychmiast. 

Obok przechodził starszy mężczyzna. Podbiegłam do niego tak nagle, że aż się cofnął. 

Miałam  rozwiane  włosy  i  chyba  wyglądałam  trochę  dziwnie.  Usiłowałam  uśmiechnąć  się, 

żeby go nie przestraszyć. 

-  Przepraszam,  czy  mógłby  mi  pan  powiedzieć,  jak  się  idzie  na  St.  Lawrence 

Headland? 

-  No  więc...  -  zaczął  mi  to  tłumaczyć  tak  rozwlekle  i  mętnie,  że  aż  przebierałam 

nogami  z  niecierpliwości  i  powstrzymywałam  się,  żeby  nim  nie  potrząsnąć,  ale  po  chwili 

wiedziałam  już  z  grubsza,  jak  tam  trafić,  więc  podziękowałam  i  pobiegłam.  To  było  około 

background image

dziesięciu  minut  drogi  piechotą.  Zaczęło  z  lekka  mżyć,  a  potem  mżawka  zamieniła  się  w 

ulewę.  Czułam  krople  deszczu  na  karku.  Wilgotne  kosmyki  włosów  przyklejały  mi  się  do 

twarzy. Ale nie zwracałam na to uwagi. Chciałam tylko zobaczyć Lukę. 

Zgodnie z objaśnieniami starszego pana, wkrótce minęłam zakręt drogi i zobaczyłam 

urwisko  sterczące  nad  samym  brzegiem  morza.  Było  ogrodzone  dziurawym  parkanem  z 

drucianej  siatki  pomalowanej  na  pomarańczowo  i  oznaczone  napisem  Uwaga! 

Niebezpieczeństwo! Erozja gruntu. Pomyślałam, że Eva i Luka przelecieli przez ten parkan i 

wpadli do wody właśnie tutaj. Odwróciłam się w stronę lądu i rozejrzałam się. Tam biegła z 

pewnością droga, którą podróżowali tamtego strasznego wieczoru. 

Wszystko wyglądało tak, jak to opisał Luka. Ten widok sprawił, że źle się poczułam. 

Tego, co się stało, nie da się już odwrócić. Wiedziałam, że jeśli Luka się zaraz nie pojawi, nie 

będę w stanie tu wytrzymać. 

Przelazłam  przez  płot,  kalecząc  sobie  kolano,  które  zaczęło  krwawić.  Na  dżinsach 

pokazała się czerwona plama. Lało jak z cebra. Osłaniając twarz, patrzyłam na morze, którego 

fale  z  furią  rozbijały  się  o  skały,  a  deszcz  zacinał,  rażąc  wzburzoną  powierzchnię  wody 

milionami igieł. 

Na samej krawędzi urwiska stała ławka. Pomyślałam, że zanim urwisko się osunęło, 

ławka  zapewne  stała  w  pewnej  odległości  od  krawędzi.  Podeszłam  do  niej  ostrożnie  i 

obejrzałam ją z bliska. Wydawało mi się, że na razie można jeszcze w miarę bezpiecznie na 

niej siedzieć. Drżąc z wyczerpania, opadłam na tę ławkę i zaczęłam oglądać pulsujące bólem 

kolano. 

- Cześć. 

Podskoczyłam  i  odwróciłam  się.  To  był  Luka.  Stał  obok  i  chociaż  się  uśmiechał,  w 

jego oczach było coś bardzo poważnego. Zrobiłam krok w jego stronę i zatrzymałam się. 

- Musieliście tu wywrócić niezłego kozła - odezwałam się głupio. 

- Nie mogę przestać o tym myśleć - odpowiedział Luka. - Wszystko w porządku? Nikt 

cię nie widział, kiedy uciekałaś? 

- W porządku - odpowiedziałam spokojnie. Przez chwilę staliśmy w milczeniu. Włosy 

Luki, mokre od deszczu, przylepiły się do czoła, a jego oczy wydały mi się ciemniejsze niż 

kiedykolwiek.  Zauważyłam  ze  zdumieniem,  że  lśnią  od  wilgoci,  która  nie  miała  nic 

wspólnego z deszczem. 

- Bel...  -  zaczął,  a ja  chciałam  zatkać sobie uszy  i  ze wszystkich sił krzyczeć, że nie 

chcę słuchać tego, co zamierzał mi powiedzieć. Podszedł bliżej i wziął mnie za ręce. Poszukał 

wzrokiem mojego spojrzenia. 

background image

- Już czas. Rozumiesz to, prawda? 

- Nie możesz tego wiedzieć - zapłakałam. Uśmiechnął się smutno. 

- Mogę. Wiesz, że mogę. 

Rozchylił  kołnierz  bluzy  i  zobaczyłam  to  samo  dziwne  migotanie,  które  przedtem 

pokazał  mi  na  końcach  palców.  Widocznie  zjawisko  miało  tendencję  do  rozszerzania  się. 

Dotknęłam półprzezroczystego miejsca między jego krtanią i mostkiem. Moje palce natrafiły 

na ciało stałe, ale i tak zaczęły drżeć. 

- Nie boisz się? - spytałam, a łzy potoczyły się po moich policzkach. 

- Ani trochę. Jestem teraz bardzo zmęczony. To, że cię poznałem... to było najlepsze, 

co mnie spotkało. Ale przecież oboje wiemy, że to nie mogło być na zawsze... 

Objął mnie mocno i całował przez długą chwilę, a twarze mieliśmy mokre od deszczu 

i od łez. A potem zauważyłam, że Luka przygląda się czemuś, co zobaczył za moimi plecami. 

Otworzył szeroko oczy. I znowu uśmiechnął się blado. 

-  Co  tam  widzisz,  Luka?  -  odwróciłam  się  izobaczyłam  w  strugach  deszczu  drobną, 

czarnowłosą, wyprostowaną kobietę. 

- To ona... - szepnęłam. Skinął głową. 

Pochylił się i pocałował mnie jeszcze raz. Wczepiłam się w niego mocno. 

- Nie idź! Nie chcę, żebyś już odszedł! - zawołałam. Ale on odsunął mnie łagodnie. 

- Muszę, Bel. Muszę odejść. Przecież to rozumiesz. 

- Tak. Tylko bez pożegnań. Nie zniosłabym ich. Po prostu odejdź. 

Mówiłam  głupstwa.  Jakbym  wierzyła,  że  bez  pożegnań  jego  odejście  nie  będzie 

prawdziwe i ostateczne. 

Przytulił mnie po raz ostatni, tak mocno, że nie mogłam oddychać. Usłyszałam jego 

szept: 

- Bel... 

A potem wypuścił mnie z ramion i zaczął iść. Pochyliłam głowę, krople wody kapały 

z mojego podbródka, ale nie mogłam oderwać od niego wzroku. 

Luka i Eva zaczęli biec w tej samej chwili. Usłyszałam jej okrzyk: 

- Luka! 

Ipadli sobie w ramiona. 

Ulewa  stała  się  tak  gwałtowna,  że  już  prawie  nic  nie  widziałam.  Otarłam  oczy 

rękawem kurtki i przymknęłam je na moment, a kiedy znowu je otworzyłam, wokół nie było 

nikogo. 

Stałam na urwisku nad brzegiem morza, zupełnie sama. 

background image

Rozdział 27 

 

Podbiegłam do miejsca, w którym widziałam ich jeszcze przed chwilą. 

- Luka! - wołałam. - Luka! 

Ale to na nic. Odszedł. Nie było go. Tylko mój uparty umysł nie chciał tego przyjąć 

do wiadomości. 

- Nie, nie!  -  powtarzałam  pod nosem  raz po  raz, łykając  gorzkie łzy. A  potem nagle 

zauważyłam, że kulę się i obejmuję rękami ramiona, wstrząsane szlochem. 

Zaciskając powieki, wspomniałam nasz pierwszy pocałunek. Jak coś, co się zdarzyło 

w pradawnych czasach,  w innym  życiu.  Pamiętałam, jak splótł  palce z moimi, zanim nasze 

usta  się  spotkały.  Pamiętałam  wszystko,  mogłabym  bez  trudu  przywołać  tamtą  chwilę 

izanurzyć  się  w  niej.  Ale  przesłaniał  ją  obraz  Luki  biegnącego  ku  Evie,  obraz  Luki 

znikającego z mojego życia. 

Po  prostu  nie  mogłam  uwierzyć,  że  już  nigdy  go  nie  zobaczę.  Wydawało  mi  się  to 

straszną,  niezasłużoną  krzywdą  i  naprawdę  nie  mogłam  tego  znieść.  Zawsze  myślałam,  że 

rozdzieranie się serca to tylko figura stylistyczna, ale wtedy czułam prawdziwy ból w klatce 

piersiowej. Tak, bolało. Bolało bardzo. 

Straciłam poczucie czasu, ale po paru minutach czy też kwadransach zauważyłam, że 

obok mnie coś leży na ziemi. To były klucze Luki. Schyliłam się, podniosłam je odrętwiałymi 

palcami i przycisnęłam do ust. Miałam coś, co należało do niego, i to pomogło mi się trochę 

uspokoić.  Po  chwili  pozbierałam  się  na  tyle,  by  sięgnąć  po  chusteczkę  higieniczną  i  otrzeć 

spuchnięte oczy. A kiedy sięgnęłam do kieszeni, dotarła do mnie straszna prawda... 

„Pilnuj tego jak oka w głowie...” - powiedział mi Luka. 

Nie było koperty. Obmacałam się dokładnie i jęknęłam boleśnie. Zniknęła. 

Popędziłam w stronę głównej drogi i dalej, tam, skąd nadeszłam. Nie odważyłam się 

wrócić aż do wesołego miasteczka, bo słyszałam stamtąd syreny samochodów strażackich, ale 

cofnęłam się bardzo daleko, uważnie patrząc pod nogi. 

W  końcu  zwolniłam.  Nic  już  nie  widziałam,  oczy  miałam  pełne  łez.  Byłam  w 

rozpaczy. 

Głupia, głupia, głupia... 

Znaleźliśmy ją cudem, a teraz ją straciłam. 

Luka i Eva zginęli na próżno. 

Byłam  przemoczona  do  nitki,  odchodziłam  od  zmysłów  ze  smutku  i  z  zimna.  Nie 

background image

pamiętam, jak trafiłam do domu. 

Ale kiedy już się tam znalazłam, mama była na mnie wściekła za to, w jakim stanie 

wróciłam i palnęła mi kazanie. Upierałam się, że kiedy wyszłam od Abbie, wybrałam się na 

spacer  po  plaży.  Wymyśliłam  jakąś  historyjkę  o  skale,  o  którą  rzekomo  potknęłam  się  i 

upadłam. 

Mama najwyraźniej nie wierzyła w ani jedno moje słowo, ale nie miała sposobu, żeby 

dowiedzieć  się,  co  się  naprawdę  stało.  W  końcu  zorientowała  się,  że  mam  gorączkę  i 

wpakowała mnie do łóżka, gdzie płakałam ipłakałam, aż zasnęłam. 

Spałam przez całą noc, a potem przez cały dzień. 

A  kiedy  już  się  obudziłam,  przez  chwilę  wydawało  mi  się,  że  umarłam.  Pokój  był 

skąpany  w  białym  blasku,  a  wszędzie  panowała  zupełna  cisza.  Przeleciała  mi  przez  głowę 

szalona  myśl,  że  jestem  w  niebie  i  zaraz  zobaczę  Lukę.  Potem  zobaczyłam  niedojedzoną 

grzankę i  kubek wystygłej  herbaty na moim  nocnym  stoliku.  Ostrożnie stanęłam na łóżku i 

rozsunęłam firanki. 

Świat  nie  był  już  taki  sam  jak  przedtem.  Coś  się  w  nim  zmieniło,  kiedy  spałam. 

Przykryła  go  gruba  warstwa  śniegu,  który  iskrzył  w  zimowym  słońcu.  Wyglądał  jak  na 

świątecznej  pocztówce.  W  innych  okolicznościach  wpadłabym  w  zachwyt.  Ale  wszystko 

mnie bolało, jakbym straciła skórę i moje nerwy znalazły się na wierzchu. 

Usiadłam  na  łóżku.  Nie  mogłam  myśleć  o  niczym  innym,  tylko  o  Luce. 

Przypominałam sobie wszystkie nasze spotkania, w kółko i na okrągło. Czy to możliwe, żeby 

tak po prostu zniknął? A kiedy pomyślałam ozgubionej kopercie, aż się skręciłam ze wstydu. 

Tak strasznie chciałam go znowu zobaczyć. 

Zaczęłam  gorączkowo  szukać  ubrania,  które  miałam  wczoraj  na  sobie,  przede 

wszystkim dżinsów. 

Pamiętałam, że przed wyjściem z domu włożyłam do kieszeni jego zdjęcie. Niestety 

wyglądało  na to,  że mama zabrała to  wszystko  do prania. Już zaczęłam ją za to  przeklinać, 

gdy zauważyłam, że na bieliźniarce leży równiutko to, co wyjęła z moich kieszeni. Były tam 

klucze  z  breloczkiem,  pomięte  papiery.  Fotografię  Luki  położyła  wymownie  na  samym 

wierzchu. Wiedziałam, że będę wypytywana o te przedmioty. Mama bez wątpienia czekała, 

aż przyjdę do siebie, żeby móc mnie przesłuchać. 

Wlazłam  znowu  pod  kołdrę,  ściskając  klucze  w  dłoni  i  wpatrując  się  w  fotografię. 

Jakbym  uczyła  się  na  pamięć  twarzy  Luki.  Pocałowałam  zdjęcie  i  przyłożyłam  je  do  serca, 

zaciskając  powieki.  Jego  obraz  już  zaczynał  tracić  kontury.  Wiedziałam,  że  wkrótce  Luka 

stanie się mglistym wspomnieniem, choćbym nawet ze wszystkich sił pragnęła zachować go 

background image

w pamięci. 

Ze  ściśniętym  gardłem  obracałam  w  dłoni  klucze  z  drewnianą  chorwacką  figurką  u 

breloka.  Luka  powiedział  mi  kiedyś,  że  ta  figurka  przynosi  szczęście.  Ale  na  pewno  nie 

przyniosła  szczęścia  jemu  ani  Evie.  Przyjrzałam  się  jej  uważnie  po  raz  pierwszy  i 

zauważyłam, że można ją otworzyć. 

Spodziewałam się zobaczyć w jej wnętrzu drugą, mniejszą figurkę. Ale znalazłam coś 

zupełnie innego. 

Coś, co wyglądało jak karta pamięci z aparatu fotograficznego. 

I uśmiechnęłam się. 

background image

Rozdział 28   

  Tiairs   

Kurier Południowego Kentu 

Ostatnia aktualizacja 04:50 

Szajka wyzyskiwaczy cudzoziemskiej siły roboczej zatrzymana w sennym miasteczku 

Południowego Kentu 

Policja hrabstwa Kent wykryła w nadmorskim miasteczku Slumpton szajkę złożoną ze 

znaczących  osobistości  miejscowego  biznesu.  Grupa  ta  podejmowała  się  szeregu 

przedsięwzięć biznesowych i budowlanych, w tym budowy wartego miliony funtów osiedla 

nadmorskiego  z  przystanią.  Policjanci  znaleźli  120  imigrantów  pracujących  dla  spółki 

nielegalnie i przetrzymywanych w skandalicznych warunkach. Pochodzą oni między innymi z 

Chorwacji, Chin i Pakistanu. 

Po  ich  przybyciu  do  Zjednoczonego  Królestwa  odbierano  im  paszporty.  Od 

większości ojiar tego procederu Żądano odpracowania ogromnych sum wyłożonych rzekomo 

na ich przyjazd. 

Miejscowy  milioner  i  biznesmen  Alexander  McAllistair  został  aresztowany  razem  z 

kilkoma  członkami  rady  miejskiej.  Odpowiedzą  oni  za  złamanie  ustawy  z  roku  2007  o 

zakazie handlu ludźmi. 

Pierwsza  wiadomość  o  tej  sprawie  ukazała  się  na  łamach  The  Slumpton  Advertiser. 

Dziennikarz tej gazety Will Longmeadow powiedział nam: „Nie mogę ujawnić źródła moich 

informacji.  Otrzymałem  dowody  obciążające  kilka  wpływowych  postaci  lokalnego  życia 

gospodarczego i niezwłocznie przekazałem je właściwym władzom”. 

Rzecznik  Fundacji  Drozd,  zajmującej  się  zwalczaniem  wyzysku  i  handlu  ludźmi, 

oświadczył: „W naszym świecie nie ma miejsca na niewolnictwo. Mamy nadzieję, że winni 

poniosą odpowiednią karę”. 

Nie  miałam  możliwości  sprawdzić,  co  jest  na  karcie  pamięci,  którą  znalazłam  w 

breloku Evy. Byłam przekonana, że to coś ważnego, skoro Eva ukryła to tak przemyślnie. I 

miałam  rację.  Były  tam  wszystkie  zdjęcia  i  dokumenty,  nie  wyłączając  oświadczenia  Liii. 

Will  nie  wiedział,  kto  był  jego  źródłem,  bo  wysłałam  mu  tę  kartę  pamięci  anonimowo,  na 

wszelki wypadek zmieniając charakter pisma. Nie widziałam innej możliwości załatwienia tej 

sprawy.  Na  samą  myśl,  że  miałabym  wytłumaczyć  mamie,  jak  weszłam  w  posiadanie  tych 

dokumentów,  cierpła  mi  skóra.  Przecież  nie  uwierzyłaby  mi  w  ani  jedno  słowo,  gdybym 

opowiedziała jej o Luce. 

background image

To,  co  Will  znalazł  na  karcie  pamięci,  było  jak  bomba  odpalona  w  samym  środku 

Slumpton. Wkrótce po ukazaniu się tej wiadomości w gazetach, McAllistair został zwolniony 

z aresztu za kaucją i czekał na swój proces. Jak się okazało, do szajki należał również jeden z 

policjantów i kilku członków rady miejskiej. 

Nigdy nie dowiedziałam się, co się stało z Liii. Mam nadzieję, że wróciła do domu, do 

rodziny,  iże  już  się  nie  musi  bać  niczego  ani  nikogo.  Ale  być  może  nigdy  nie  uda  jej  się 

zapomnieć o tym, co przeżyła. 

Najgorsza była dla mnie myśl, że prawda o śmierci Luki i Evy prawdopodobnie nigdy 

nie ujrzy światła dziennego. Na tę część historii nie miałam żadnego dowodu. Wydawało mi 

się  czymś  strasznie  niesprawiedliwym,  że  McAllistair  i  jego  wspólnicy  nie  odpowiedzą  za 

morderstwo.  Bo  przecież  je  popełnili.  Ale  przynajmniej  nie  będą  już  mogli  dręczyć 

następnych ofiar. 

Było  w  tym  wszystkim  również  coś  optymistycznego.  W  którejś  z  lokalnych  gazet 

znalazłam  wzmiankę  ofotografiach  odkrytych  w  wesołym  miasteczku.  Przeczytałam,  że 

zostaną wystawione w miejskim muzeum, w dziale historycznym. 

Więc Eva będzie jednak miała swoją wystawę. 

Luka byłby z niej taki dumny. 

Luka.:. 

Zawsze,  kiedy  przypominałam  sobie,  jak  odchodził  w  strugach  deszczu,  na  nowo 

przeżywałam boleśnie nasze pożegnanie. 

Chciałabym zasłużyć na to, żeby jeszcze kiedyś go spotkać. 

background image

Rozdział 29 

 

Pięć miesięcy później   

- Bel! Rusz się! Bo się spóźnisz! 

- Idę! 

Skończyłam  wiązać  krawat  szkoły  Davida  Stafforda  (niestety,  nadal  tak  samo 

fioletowy i tak samo okropny). 

Przejrzałam się w lustrze i wywaliłam język, a potem zbiegłam po schodach. 

Mama  stała  przed  lustrem  w  przedpokoju.  Usta  miała  rozciągnięte  w  prostokąt,  bo 

właśnie  malowała  je  szminką.  Ostatnio  szminka  była  u  niej  w  ciągłym  użyciu.  Poza  tym 

mama obcięła i ufarbowała włosy. I nie obnosiła już takiej nieszczęśliwej miny. 

- Pamiętasz, że dziś wieczorem wychodzę? - spytała. 

- A dałabyś mi zapomnieć? Mówisz o tym od tygodnia. 

- Uważaj, panienko! - zawołała i wymierzyła mi klapsa, kiedy wkraczałam do kuchni. 

Pochłonęłam miskę płatków z mlekiem i już byłam za drzwiami, w drodze do szkoły. 

Zaczynał się pierwszy dzień drugiej połówki letniego semestru. 

Słońce wcale nie świeciło zbyt ostro i nadal nie mogłam wyobrazić sobie kąpiących 

się  plażowiczów,  ale  drzewa  kwitły  na  całego  i  powietrze  miało  oszałamiający  zapach.  W 

tych  dniach  Slumpton  nie  wydawało  mi  się  wyjątkową  dziurą,  najgorszą  na  świecie,  tylko 

dziurą całkiem przeciętną i zwyczajną. 

Co nieco zmieniło się w moim życiu od Gwiazdki. 

Ojciec  zamieszkał  w  Newcastle.  I  już  nie  rozpaczałam  z  tego  powodu.  Nie  od  razu 

przestałam być na niego wściekła. W końcu zgodziłam się go odwiedzić, ale zapowiedziałam, 

że nie chcę widzieć jego narzeczonej. Spełnił moje życzenie, trzymał ją z daleka ode mnie. 

Dopiero przy trzeciej wizycie uznałam, że już czas się z tego wycofać. Nie mogę powiedzieć, 

że Sara mnie zachwyciła. Ale jest w porządku. Da się z nią wytrzymać. 

Mama spotyka się z Willem. Okazało się, że Will też jest w porządku. Po tej historii z 

McAllistairem  awansował  w  swojej  gazecie.  Czasem  przychodzi  mi  ochota  spytać,  czy  nie 

miałby dla mnie jakiegoś ciekawego zlecenia. 

Projekt  osiedla  nadmorskiego  został  znacznie  okrojony  imówi  się  o  tym,  żeby 

odbudować wesołe miasteczko. 

Ale nie sądzę, żebym tam kiedyś poszła. Zostawiłam tam zbyt wiele wspomnień. 

Nie zapomniałam o Luce. Tęsknię za nim przez cały czas. Kiedy o nim myślę, czasem 

background image

tak drżą mi kolana, że muszę czym prędzej usiąść. Dlaczego akurat ja? 

-  zastanawiam  się.  -  Dlaczego  byłam  jedyną  osobą,  która  mogła  go  zobaczyć?  I 

wydaje mi się, że nigdy nie poznam odpowiedzi. 

Czasem się zastanawiam, czy naprawdę znałam chłopca, który był duchem, czy tylko 

przeżyłam  coś  w  rodzaju  załamania  nerwowego  z  powodu  przeprowadzki  i  rozstania 

rodziców. 

Ale jednak to niemożliwe. Wystarczy spojrzeć na fotografię, żeby przypomnieć sobie, 

jak mnie obejmował, jak się całowaliśmy, jak jego twarz się rozjaśniała na mój widok. 

Kiedy za dużo myślę o tym wszystkim, ogarnia mnie zamęt i zaczynam  wątpić, czy 

jestem przy zdrowych zmysłach. Wtedy wiem, że pora powrócić do życia. 

U wylotu naszej ulicy czeka na mnie Abbie, bo do szkoły chodzimy razem. Macham 

jej  z  daleka,  a  ona  też  do  mnie  macha.  Abbie  niczym  się  specjalnie  nie  przejmuje.  Jest  tak 

wesoła  z  tym  swoim  luzem.  Trochę  jej  tego  zazdroszczę.  Gdybym  opowiedziała  jej,  co 

naprawdę zdarzyło mi się w zimie, pewnie wysłuchałaby tego bez mrugnięcia okiem. 

Ale nigdy jej nie powiem. 

Kiedy  się  do  niej  zbliżam,  obok  przejeżdża  furgonetka  lodziarza  z  melodyjnym 

klaksonem.  Cierpnie  mi  skóra,  bo  to  jest  ta  sama  melodyjka,  którą  usłyszałam  w  wesołym 

miasteczku w dniu, kiedy poznałam Lukę. 

Patrzę w ślad za furgonetką i zaczynam się znowu zastanawiać... 

Przestań, Bel - mówię sobie w duchu. - Luka odszedł. 

Ściska mnie w gardle i przez chwilę czuję w sercu taki ból, że nie mogę oddychać. 

- Cześć - mówi Abbie z uśmiechem. 

- Cześć - odpowiadam, otrząsając się ze swoich myśli. 

- Gotowa na trudy edukacji? - pyta, swoim zwyczajem podnosząc brew. 

- Tak! - odpowiadam. - Do roboty! 

background image

Chciałabym podziękować następującym osobom: 

Helenanne  Hansen  i  Michele  Kirsch,  pierwszym  czytelniczkom  tej  książki,  za 

wsparcie i zachętę. 

Suzy  Graves  dziękuję  za  jej  niezachwianą  wiarę,  że  pewnego  dnia  uda  mi  się  ją 

skończyć. 

Luisie  Plaja,  Emily  Gale,  Alexandrze.Fouracres  iSamowi  Tonge  za  wielokrotne 

prostowanie moich ścieżek i za najlepsze rady, jakie mogłabym sobie wymarzyć. 

Mojemu  ojcu,  George’owi  Greenowi,  przede  wszystkim  za  gen  powieściopisarstwa, 

który po nim odziedziczyłam. 

Dziękuję  Paulowi  Donohoe  z  fundacji  Bluebird.  Walka  ze  współczesnym 

niewolnictwem  toczy  się  dziś  na  całym  świecie.  Oto  adres  strony,  przez  którą  można 

przekazywać pomoc finansową: www.antislavery.org   

Dziękuję  całemu  zespołowi  wydawnictwa  Piccadilly  Press,  a  w  szczególności  Anne 

Clark, która pomogła mi uporać się z tekstem  i  jest właśnie taką redaktorką, z jaką zawsze 

chciałam współpracować. 

A na końcu najważniejsze podziękowania dla Pete’a, Joe’go i Harry’ego, którzy byli 

przy mnie, na dobre ina złe. 


Document Outline