Green Caroline Tunel strachu

background image

background image

CAROLINE GREEN

Tunel strachu

background image

Annie McKay Green, 1927-1989

background image

Rozdział 1

Witajcie w Slumpton.

Tak wyglądałby napis na tej tablicy, gdyby się częściowo nie zatarł. Więc w

rzeczywistości przyjezdnych witało inne hasło: Witajcie w Slump}

Zabawne, nie? Tak, zabawne, ale tylko dla tych, którzy nie muszą tu mieszkać.

Minęłam powitalną tablicę. Biegłam, nie zatrzymując się, póki nie zobaczyłam

szarego pasa morskiej wody. Głos mamy jeszcze rozbrzmiewał w moich uszach, jakby przez

cały czas skrzeczała nade mną papuga cierpiąca na zatwardzenie: „Opamiętaj się, Bel! Bel,

wracaj natychmiast! Może przesadziłam, ale przecież jestem twoją matką, jestem za ciebie

odpowiedzialna!”.

1 Slump (ang.): zastój, dół.

Nie, to ostatnie zdanie nie padło. Ona nigdy nie przyzna się, że przesadziła. A

wszystko zaczęło się od mojej uwagi na temat naszej przeprowadzki. Że to było zupełnie bez

sensu. To z tej uwagi wynikła kłótnia, z igły zrobiły się widły, a z wideł dzika awantura.

Było więc wszystko, cały zestaw haseł. „Nawet nie wiesz, jak ciężko haruję!”, „Nie

jesteś pępkiem świata!” i na koniec: „To nie moja wina, że twój ojciec nas zostawił!”

I właśnie wtedy stało się to najgorsze. Oświadczyłam, że tak, że to właśnie jej wina.

Że nie powinna była wyrzucać go z domu. Osłupiała, a ja otworzyłam frontowe drzwi i po

prostu uciekłam. Nie miałam pojęcia, dokąd iść. Nie wzięłam nawet kurtki. I w końcu

znalazłam się na szczycie wzgórza, a słone morskie powietrze wypełniło mi płuca.

Ta historia zaczęła się w Londynie, od pewnego listu, który wpadł do naszej skrzynki,

lekki jak piórko, a był bombą i miał zburzyć całe moje życie. W pierwszej chwili mogło się

wydawać, że przyniósł same dobre wiadomości. Mama przeczytała go z rozpromienioną

twarzą. Powiedziała mi, że odziedziczyła dom nad morzem. Że wszystkie nasze problemy

finansowe zostaną teraz rozwiązane. I nawet zachciało nam się skakać ze szczęścia. Ale

potem dowiedziała się, że tego domu nie będzie jej wolno sprzedać nawet za sto lat.

I okazało się, że ojciec nie pojedzie tam razem z nami.

Powiedziałam jej jasno i wyraźnie, że chce mi zniszczyć życie, ale to nic nie pomogło.

Kiedy pakowałyśmy rzeczy, nie przestawałam szlochać ani na chwilę.

I ani się obejrzałam, kiedy już byłam tutaj, w tej dziurze, gdzie diabeł mówi dobranoc,

i patrzyłam przez okno. Ciężarówka firmy transportowej zniknęła mi z oczu w oddali, razem

z resztką nadziei.

background image

Po tygodniu już skakałyśmy sobie do gardeł, i było coraz gorzej.

Wspomnienia niedawnej przeszłości kłębiły mi się w głowie jak chmara wściekłych

pszczół, kiedy schodziłam ze wzgórza na nadmorską promenadę.

Zaglądałam tu często, choć było tak samo nudno jak wszędzie. Salon gier losowych,

otwarty całą dobę, służył za główną atrakcję. Chuda dziewczyna o gniewnym spojrzeniu

kuliła się w kasie przy wejściu. Weszłabym tam, żeby się ogrzać, ale kiedyś już to zrobiłam.

Zapamiętałam uporczywy zapach petów i męskich skarpetek.

Zapięłam sweter, żałując, że kiedy wybiegałam z domu, nie sięgnęłam po polarową

bluzę. Szłam przed siebie. Minęłam budkę z rybą i frytkami, która o tej porze roku stała

zamknięta na głucho. Minęłam nieczynne stragany z prażoną kukurydzą, minęłam hotel, który

mógłby nawet wyglądać całkiem nieźle, ale z bliska było widać, że tynk się łuszczy, jakby

mury chorowały na liszaje.

- Poczekaj do lata, zobaczysz, jak tu będzie pięknie - powtarzała mi mama w kółko.

Ale morze wydawało się takie zimne i nieprzyjazne, że nie mogłam sobie wyobrazić ani

żaglówek, ani kąpiących się plażowiczów.

Miałam łzy w oczach i ocierałam je rękawem, rozglądając się, czy nikt tego nie widzi.

Zbliżyłam się do starej drewnianej wiaty przystanku autobusowego, prawie w całości

oblepionej ptasim guanem. Usiadłam ostrożnie na jedynym czystym skrawku ławeczki i

patrzyłam na morze, wzdychając raz po raz.

Wtedy usłyszałam kaszel. Odwróciłam się, zaskoczona.

Ktoś stał w kącie, z kapturem naciągniętym na oczy. Przez chwilę widziałam go z

boku, a potem powoli odwrócił się w moją stronę. Ciemnobrązowe oczy i szczupła, blada

twarz. Był ode mnie starszy o jakieś dwa lata i o wiele wyższy.

- Złapałeś wirusa? - spytałam. Ale spojrzał na mnie tak, jakbym powiedziała coś

oburzającego. Odsunęłam się trochę, żeby zrobić mu przejście. Odszedł ze spuszczoną głową,

z rękami wbitymi głęboko w kieszenie. Wywaliłam za nim język i zaczęłam rozcierać

zmarznięte ramiona. Daję słowo, że wyglądał jak prawdziwy wariat. Może ta miejscowość tak

wpływa na ludzi, że tracą rozum, pomyślałam. Może już niedługo zacznę mówić do siebie i

napastować obcych ludzi w autobusie.

Patrzyłam na morze i wyobrażałam sobie, jak żałosne wrażenie musiałabym zrobić na

kimś, kto by mi się przyglądał. Taki ktoś pomyślałby pewnie, że nie mam domu. Albo że

straciłam w okropnym wypadku samochodowym oboje rodziców. I właściwie powinnam się

uważać za bezdomną, wziąwszy pod uwagę przyjęcie, jakie czekało mnie po powrocie do

domu. Pozwoliłam, by rozpacz otuliła mnie jak ciepły pled. Tylko że zaczęło mi burczeć w

background image

brzuchu i przypomniałam sobie, że nawet nie dokończyłam śniadania, zanim zaczęła się

kłótnia. Zrozumiałam, że muszę wracać do domu i wziąć na siebie to, co mnie tam czeka.

Więc wstałam.

Schyliłam się po mały niebieskawy kartonik. To był bilet wstępu, staromodny, taki do

odrywania z rolki. Dla jednej osoby - odczytałam czarny nadruk na bilecie. Byłam pewna, że

zgubił go ten dziwny chłopak.

Nieraz zatrzymuję tę chwilę w pamięci, jakbym wciskała stopklatkę. Mogłam

zostawić bilet tam, gdzie leżał, i zapomnieć o nim. Ale postąpiłam inaczej. Sama nie wiedząc

dlaczego, schowałam kartonik do kieszeni dżinsów.

Potulnie wróciłam do domu.

background image

Rozdział 2

TDoftt

Musiałam długo pukać do drzwi, zanim mama mi otworzyła. Zmarszczyła brwi na

widok swojej córki, która sprawiła jej zawód. Nic nie powiedziała. Ale pionowa zmarszczka

na jej czole mówiła za nią: „Nie wyobrażaj sobie, że między nami wszystko zostało po

staremu, Annabelle, nic podobnego. Usłyszysz ty jeszcze ode mnie, ale nie teraz, bo mam

gościa i nie zamierzam prać domowych brudów przy obcych ludziach”. Wiem, zawsze tego

unikała po mistrzowsku.

Ruszyłam za nią przez naszą ponurą sień w kolorze gilów z nosa i weszłam do ciepłej,

dusznej kuchni.

- Neli, gdzieś ty zniknęła? - spytał ktoś.

Wszystko jasne.

- Wróciła Bel, pani Longmeadow. Była na spacerze.

- W taką pogodę? Mogła się przeziębić.

Pani Longmeadow, nasza sąsiadka i żywy leksykon medyczny w jednej osobie,

siedziała przy kuchennym stole nastroszona jak tłusty stary gołąb. W pulchnych rączkach,

ozdobionych na przegubach brzęczącymi metalowymi kółkami, które uwielbiała, trzymała

jakiś wycinek prasowy.

Mama rzuciła mi zdesperowane spojrzenie. Mogłam wybąkać coś pod nosem i

wycofać się do swojego pokoju (dodajmy, że pięć razy mniejszego niż ten, który miałam w

Londynie), ale wiedziałam, że jeśli zniosę jej towarzystwo jeszcze przez parę chwil, zarobię u

mamy trochę tak potrzebnych mi punktów. Byłam przecież na minusie.

Sięgnęłam po krzesło i usiadłam.

Mama nie posunęła się tak daleko, żeby się do mnie uśmiechnąć, żadnych szaleństw w

tym rodzaju, ale widziałam, że jest zadowolona.

- Właśnie rozmawiałyśmy z twoją mamą o lekach na obniżenie cholesterolu -

powiedziała pani Longmeadow. - Czytałam o ubocznym działaniu tych leków i jestem pewna,

że mój lekarz nie wie wszystkiego, co powinien wiedzieć. Bo on jest, jak by to powiedzieć... -

urwała na chwilę, szukając odpowiedniego słowa - obcokrajowcem.

- Aha! - pokiwałam głową trochę zbyt gorliwie i pani Longmeadow spojrzała na mnie

z niepokojem. Ale natychmiast podjęła swój wątek. Przestałam jej słuchać, a mama

wymknęła się z koszem rzeczy do prania pod pachą.

background image

Mama była rejestratorką w rejonowej przychodni lekarskiej, ale dla pani Longmeadow

znaczyła nie mniej niż ordynator oddziału neurochirurgii.

Miała zwyczaj przynosić do nas wycinki z Daily Mail i wypytywać mamę o różne

medyczne obrzydliwości.

Mówiła i mówiła, a ja zaczęłam myśleć o tym dziwnym chłopaku, którego spotkałam

nad morzem. Wałęsał się, jakby był bezdomny. Zadrżałam, kiedy przypomniało mi się, że jest

tak zimno. I dopiero po paru minutach znowu nastawiłam ucho na wywody pani

Longmeadow, która wciąż nadawała w najlepsze. Czasami bawiło mnie, kiedy popadała w

swój słowotok. Nie miałam zbyt wielu rozrywek. Słuchałam jej, nie do końca wierząc w to,

co mówiła.

- Pewnie wolałabyś nic o tym nie wiedzieć - powiedziała, rzucając mi z ukosa błękitne

spojrzenie.

- Ale o czym, proszę pani? - spytałam niewinnie.

Pani Longmeadow popatrzyła na mnie wrogo, w taki sposób, jakbym była czymś

przyklejonym do podeszwy jej pantofla na obcasie. A stopki miała maleńkie i pulchne. W

szpilkach wyglądały jak kopytka.

- Chyba muszę już iść - oświadczyła w końcu z głębokim westchnieniem. - Dziś

przyjeżdża do mnie syn z wnuczkiem. Muszę przedtem zrobić to i owo.

- Wyprostowała się z dumą. - Mój syn jest dziennikarzem - dodała.

Niewiele mnie to obchodziło.

- Mamo, przyjdź! - zawołałam nagle, tak głośno, że nasza sąsiadka aż podskoczyła.

Uśmiechnęłam się do niej słodziutko. - Pani Longmeadow chce się pożegnać!

Tej nocy nie mogłam zasnąć. Leżałam godzinami, wspominając Londyn i mój dawny

pokój. I myślałam o wyrwie, która powstała w moim życiu po odejściu ojca. Kiedy wreszcie

zapadłam w sen, śniły mi się koszmary. Brodziłam w morskiej wodzie i jakieś śliskie ręce

wciągnęły mnie w lodowatą głębinę.

Obudziłam się z biciem serca. Przez chwilę wydawało mi się, że jestem w naszym

starym domu i zaraz usłyszę, jak ojciec śpiewa pod prysznicem. (Zawsze coś gwizdał, nucił

albo śpiewał. Albo grał na gitarze). Ale zamiast jasnoniebieskiego sufitu tamtego pokoju

zobaczyłam wyblakłą tapetę w kwiatki, którą obity był skośny strop nad moim łóżkiem.

Mama obiecała, że urządzi mi pokój, kiedy tylko znajdą się na to pieniądze, ale byłam pewna,

że tym ścianom nic nie pomoże. Oprócz rozbiórkowego buldożera. Nie, nikt nie śpiewał w

łazience. Słychać było tylko, jak z kranu kapie woda.

Westchnęłam głęboko i wystawiłam nogi spod kołdry prosto w arktyczną tundrę. W

background image

tym domu marzłam bez przerwy. Przeprowadziłyśmy się dwa tygodnie przed Bożym

Narodzeniem, o tej porze roku, kiedy nikt się nie przeprowadza. Inni ludzie wolą robić to

latem. Albo nigdy. Poczułam, że ściska mi się gardło, gdy wyobraziłam sobie moje koleżanki,

Jasmine i Molly, na przedświątecznych zakupach w centrum handlowym - beze mnie.

Dostałam od nich obu sporo esemesów, ale byłam zbyt przygnębiona, żeby odpowiedzieć jak

należy. Wysyłałam więc króciutkie wiadomości i ani słowa o tym, jak się naprawdę czuję.

Ale od paru dni żadna z nich się do mnie nie odezwała. Więc może zdążyły już o mnie

zapomnieć...

Poszłam do łazienki i umyłam zęby, potem się ubrałam, a w wyobraźni widziałam je

przez cały czas. Piły gorącą czekoladę w centrum handlowym i chichotały.

- Bel? Jaka Bel? - dziwiły się, kiedy ktoś o mnie spytał. Jakby nigdy mnie nie było.

Weszłam do kuchni. Kuchnia wyglądała jeszcze gorzej niż mój pokój. Miała zielone

ściany w drobny czerwony rzucik. Od tego można było dostać oczopląsu.

Mama chciała już powiedzieć mi „dzień dobry”, ale w porę zauważyła moją minę.

Więc odwróciła się plecami i dalej pakowała sobie kanapki do pracy. Chrząknęłam i zajęłam

miejsce przy stole. Nasypałam do miski trochę płatków kukurydzianych. Ostatnio zawsze

miałyśmy te z supermarketu, najtańsze. Mama zapewniała mnie, że są z tej samej wytwórni

co pozostałe. A ja pytałam, jak to możliwe, że akurat tylko te jedne smakują jak tektura.

Mama pracowała w swojej przychodni, płacił jej urząd miejski, ale dziwnym trafem tak się

składało, że nigdy nie miałyśmy pieniędzy.

- Zaczęły się ferie świąteczne - powiedziała mama z udawaną wesołością. - Mogłabyś

wykorzystać ten czas i poszukać sobie koleżanek.

Spojrzała na mnie i westchnęła. Potem wskazała kartkę przyczepioną do drzwiczek

lodówki magnesikiem w kształcie banana.

- Napisałam ci tu, co masz przynieść ze sklepu.

Odchrząknęłam znowu i zanurzyłam łyżkę w płatkach.

Mama wyszła. Wróciła w swoim ciepłym czarnym palcie i czerwonym szaliku. Ładnie

to wyglądało, pasowało do jej włosów. Była ciemną szatynką, ale nie przekazała mi tego w

genach. Kolor moich włosów można było określić jako rudawy blond. I podczas gdy jej

fryzura pięknie falowała, moja nie poddawała się żadnym zabiegom. Wiedziałam, że to nie jej

wina. Ale i tak miałam do niej żal.

Zauważyłam zmarszczki wokół jej oczu. Dawniej ich nie miała.

- Wracam o wpół do szóstej - powiedziała.

Kiwnęłam głową powściągliwie.

background image

Pogłaskała mnie po głowie.

- Bądź rozsądna, Bel. I nie wychodź z domu na długo. Z domu? To nie jest mój dom.

Nie jest i nigdy nie będzie.

background image

Rozdział 3

Wiem, że mama nie lubi zostawiać mnie samej w domu, kiedy wychodzi do pracy. W

Londynie też nie lubiła. Ale byłam za duża, żeby zamawiać opiekunki do dziecka, miałam już

czternaście lat. Mogła jeszcze wysłać mnie do pani Longmeadow. Jeśli powiem, że

wolałabym zjeść pudełko szpilek, wszystko będzie jasne. Na szczęście mama mnie do

niczego nie zmuszała.

Po śniadaniu wracałam do łóżka i czytałam książkę. A potem oglądałam telewizję. Nie

miałam nic innego do roboty. Jeszcze nie założyli nam szerokopasmowego łącza, więc nie

mogłam wejść do intemetu. Ale tego ranka rozejrzałam się po ciasnej kuchni z zielonymi

ścianami w czerwony rzucik i ogarnął mnie lęk.

Musiałam czym prędzej stąd wyjść.

Wzięłam listę zakupów, przyczepioną do drzwiczek lodówki, i wsunęłam ją do

kieszeni. Tym razem wzięłam najcieplejszą kurtkę i ulubioną granatową czapkę, pod którą

mogłam schować niesforne włosy. Po czym sięgnęłam po klucze.

Gdy tylko znalazłam się na zewnątrz, od razu poczułam się trochę lepiej. Zwolniłam

kroku i ruszyłam przed siebie.

Idąc ulicą, zawsze lubiłam zaglądać ludziom w okna. W wielu z nich firanki były

zasunięte. Ale wiedziałam, że przy końcu ulicy jest jedno okno odsłonięte o każdej porze.

Widziałam całe wnętrze, które wyglądało bardzo przytulnie. Wielki rudy kot spał na środku

stołu. Było też pianino i duża, miękka kanapa z czerwoną poduszką ozdobioną frędzlami. W

kominku, co prawda, nie buzował ogień, ale mogłam go sobie wyobrazić. Tak samo jak

smakowity zapach świeżo upieczonego ciasta, który - byłam tego pewna - wypełniał cały

dom.

Zatrzymałam się przed tym oknem jak zwykle, przykleiłam nos do szyby, lecz tym

razem niespodziewanie ukazała się tuż przed moimi oczami twarz jakiejś dziewczyny.

Wyskoczyła po prostu jak diabełek z pudełka. Cofnęłam się z okrzykiem przestrachu i przez

moment patrzyłyśmy jedna na drugą z ustami otwartymi ze zdumienia.

Musiała być mniej więcej w moim wieku. Miała długie, jasne włosy i modne okulary

w prostokątnych oprawkach. Zaczerwieniłam się i w końcu uciekłam w głąb ulicy, czując się

jak idiotka. Pomyślałam, że być może wzięła mnie za świrówę albo złodziejkę.

I dopiero kiedy znowu znalazłam się na nadmorskiej promenadzie, uprzytomniłam

sobie, że nie wiem, dokąd idę. Zatrzymałam się. Przez długą chwilę zastanawiałam się, co z

background image

sobą zrobić. Wielka mewa z brudnawymi piórami wylądowała nieopodal, wbijając we mnie

paciorkowate oczka. Otworzyła dziób i zaskrzeczała. Jakby wołała: „Wyrzutek! Wyrzutek!”.

- Spadaj! - mruknęłam i tupnęłam na nią. Uciekła, trzepocąc skrzydłami.

Spojrzałam na morze. Tego dnia było lekko wzburzone. Spienione fale zalewały raz

po raz wąski pasek plaży. Nazywałam to plażą, choć plaża to przecież masy gorącego

złocistego piasku, na którym rozkłada się ręczniki i koce, i buduje się z niego zamki. Tutaj

plaża była kamienista. Małe, nieprzyjazne kamyki wpadały do butów, jakby chciały ugryźć.

Pewnie żałowały, że nie mogą od razu rzucić mi się do gardła.

Wszystko tam było szarobure. Morze, niebo i budynki. Część domów stojących przy

nabrzeżu na pewno miała kiedyś żółte tynki. Ale teraz to był już tylko cieplejszy odcień

szarości. Czułam wiatr na policzkach, ostry jak ptasie szpony. Pochyliłam głowę i ruszyłam w

tym kierunku co zazwyczaj. Ale w oddali zauważyłam okrągłą postać pani Longmeadow,

która ciągnęła za sobą na kółeczkach kraciastą torbę na zakupy. Zrobiłam w tył zwrot i

przyśpieszając kroku, zaczęłam oddalać się od centrum miasteczka.

Wokół nie było prawie nikogo. Przechodziła tylko jakaś para w pikowanych kurtkach.

Kiedy mnie mijali, kobieta rzuciła na mnie podejrzliwe spojrzenie. Miała podkrążone oczy.

Nie sposób było odgadnąć jej wieku - mogła mieć dwadzieścia parę lat, lecz równie dobrze

pięćdziesiąt. Pomyślałam, że to pewnie narkomani. Nie powinnam się dziwić. W takim

miejscu to chyba normalny widok. Tydzień wcześniej byłam z mamą na zakupach w

supermarkecie sieci Morrisona i weszłam tam do toalety. Paliły się w niej ciemnoczerwone

świetlówki. Przez chwilę wydawało mi się, że wpadłam w ręce jakichś kosmitów, którzy

prowadzą eksperymenty na ludziach. Mama wyjaśniła mi potem, że zainstalowano je

specjalnie, bo w takim świetle ćpuny nie mogą wkłuć się w żyłę. Miło, prawda? I jestem

pewna, że w przewodnikach turystycznych się o tym nie wspomina.

Wiedziałam, że ojcu by się tu nie spodobało. W przeciwieństwie do mamy wychował

się na wsi. Często mówił, że chciałby „rzucić to wszystko”, czyli Londyn. „Gdybyśmy

wyjechali na wieś, kochanie, nie byłoby źle” - mówił.

Zaczęłam się zastanawiać, gdzie teraz jest ojciec. Może odsypia wczorajszy koncert i

tęskni za domem? Nie widziałam się z nim już od tygodnia. Ta myśl przyprawiła mnie o

drżenie, choć przecież wiedziałam, że po prostu wyjechał w trasę.

Chciałam, żeby przyjechał, mówiłam o tym w kółko i przez to nasłuchałam się od

mamy. Mama nie pragnęła jego odwiedzin.

Pomyślałam, że powinnam wziąć się w garść. Ojciec nie byłby zadowolony, gdyby

zobaczył, że się mazgaję. Zacząłby mnie pewnie łaskotać albo rozśmieszać. Ze względu na

background image

niego musiałam się jakoś trzymać, nawet jeśli moje życie rozsypało się w gruzy.

Budynków było wokół coraz mniej. Zobaczyłam ogrodzone osiedle domków.

Przystanęłam i spojrzałam na plakat wiszący na ogrodzeniu. Śródziemnomorskie

klimaty. Taki był napis u góry. Wielkie, grube litery. Poniżej jakaś para, siedząca przy

restauracyjnym stoliku, trącała się kieliszkami. I roześmiana dziewczynka biegła po piasku za

czerwonym latawcem. Jej przystojni rodzice trzymali ją za ręce. Przy plakacie utknęła

papierowa torba na zakupy i trzepotała na wietrze. Wyglądało to, jakby ktoś ją przyczepił

mężczyźnie do głowy. Była pobrudzona przez mewy. I ptasie guano ubrudziło policzek

dziewczynki.

Na dole widniał napis: Osiedle nadmorskie Delfin z przystanią. Wkrótce otwarcie.

Tak, wiadomość musiała być przedwczesna, bo jak dotąd, nigdzie nie widziałam ani śladu tej

pięknej plaży - tylko na plakacie. Powinni się pośpieszyć, pomyślałam. Bo ja też chciałabym

pobiec za takim czerwonym latawcem i śmiać się do rodziców. Pozazdrościłam dziewczynce

z plakatu.

Odchrząknęłam przez zaciśnięte gardło. Postanowiłam już wracać do domu, kiedy

poczułam dziwne mrowienie na plecach i potylicy. Jakby ktoś mi się przyglądał. Rozejrzałam

się pośpiesznie, ale nikogo nie było widać.

- Hej, tam... - zawołałam drżącym głosem. Odpowiedziało mi echo, jakby mnie

przedrzeźniało. Odwróciłam się i rozejrzałam jeszcze raz. I wtedy zauważyłam postać

siedzącą na murku przy nabrzeżu. Pomyślałam, że widocznie nie zauważyłam jej, kiedy ją

mijałam.

Sylwetka wydała mi się trochę znajoma. Rozpoznałam chłopaka, którego wczoraj

spotkałam pod wiatą przystanku. Nie obrócił się w moją stronę. Zeskoczył z murku i zaczął

się oddalać szybkim, lekkim krokiem. Kołyszącym, jak to bywa u chłopaków. Szedł z

pochyloną głową, bo porywisty wiatr wiał mu w oczy. Tam, gdzie zeskoczył z murku, coś

błyszczało na ziemi.

Podeszłam, zaciekawiona. To coś jeszcze przez chwilę mieniło się w świetle

słonecznym, zanim słońce się schowało za wielką, ciemną, zimową chmurą.

Pochyliłam się. Były to klucze. Wisiały na drewnianym breloczku w kształcie

rosyjskiej laleczki w niebieskiej sukience, upstrzonej białymi i czerwonymi ciapkami. Jak na

rzecz należącą do chłopaka, ten breloczek był zbyt dziewczyński.

Spojrzałam w ślad za nim i zawołałam:

- Hej, tam!

Ale on mnie nie usłyszał. Oddalał się coraz szybciej. Znowu spojrzałam na klucze.

background image

Przecież powinnam je oddać. Bo wśród nich zapewne był jego klucz od mieszkania. Nie

zastanawiając się, dlaczego tak bardzo mnie to obchodzi, ruszyłam w ślad za nim.

Zaczęłam biec, żeby go dogonić. Nie odwrócił się ani razu. Maszerował przed siebie,

pod wiatr. Lekki mróz szczypał mnie w policzki. Z zimna poczerwieniały mi ręce, ale

biegłam dalej, choć nie wiedziałam, czemu za nim gonię. Przyśpieszyłam jeszcze bardziej,

kiedy mijałam publiczną toaletę, zionącą swoim smrodem na cały świat.

Dobiegłam do podniszczonej tablicy z napisem: Własność prywatna - wstęp

wzbroniony. Górna część bramy była zaokrąglona, wyglądała jak promienne wschodzące

słońce. Pomalowana kiedyś na słoneczny kolor, teraz była po prostu brudnożółta. Obok

tabliczka: Słoneczny Zakątek. Z boku budka dla biletera. Ale szyby w tej budce były wybite.

W jednym z okienek pająk rozpostarł pajęczynę, i można było pomyśleć, że gdyby nie ona,

budka dawno by się rozleciała.

Dreszcz przeleciał mi po plecach. Znalazłam się chyba w najbardziej opuszczonym

miejscu na świecie. Przez chwilę wydawało mi się, że z daleka słyszę śpiew. Ale to wiatr

gwizdał w szczelinach.

Coś we mnie wołało: UCIEKAJ, BEL! UCIEKAJ, BEL! UCIEKAJ, BEL!

Ale tymczasem moje palce sięgnęły do kieszeni dżinsów i wyciągnęły stamtąd

kartonik, ten, który podniosłam z ziemi poprzedniego dnia.

Bilet wstępu dla jednej osoby.

Spojrzałam na wyblakły błękit tego skrawka tektury i jakby wiedziona instynktem,

włożyłam go do maszynki zainstalowanej przy kołowrocie.

Wewnątrz z trzaskiem zaskoczył jakiś mechanizm.

Zakończona szpikulcami furtka obróciła się z zapraszającym piskiem. Ale skąd

właściwie wiedziałam, że tak się stanie?

background image

Rozdział 4

Już po chwili pożałowałam i chciałam wracać. Popchnęłam zardzewiały kołowrót. Ani

drgnął. Mogłabym przeleźć górą, ale w takich sprawach jestem straszną łamagą. Zresztą

czułam przez skórę, że jeśli tylko spróbuję, zaraz stanie się coś okropnego. Dobra, Bel, tylko

nie wy - miękaj - pomyślałam. Zastanówmy się nad tym spokojnie. To działa pewnie tak jak

Londyńskie Zoo. Wchodzi się z jednej strony, wychodzi z drugiej.

Musiałam tylko odnaleźć wyjście.

I nie zapominać o oddychaniu, żeby się nie udusić.

Szłam powoli przed siebie, rozglądając się na wszystkie strony. Wszędzie wokół

widziałam jakieś drewniane pawiloniki i ogrodzenia. Wiatr wzniecał tumany kurzu i śmieci.

Chodnik był wydeptany, widocznie kiedyś ciągnęły tędy tłumy. Tu i ówdzie spomiędzy jego

płyt wyrastały kępy trawy. Jakby przyroda postanowiła upomnieć się o to miejsce.

Przed sobą miałam długi, niski pawilon z podobiznami nietoperzy i duchów

wymalowanymi na fasadzie. Wisiał na nim szyld z czerwonym napisem TUN L STR CHU,

szczerbaty z powodu brakujących liter. Wejście zasłaniała płachta czarnego plastiku, drżąca

na wietrze.

Tak, to był po prostu stary, obciachowy tunel strachu. Więc dlaczego nagle wydał mi

się najstraszniejszym miejscem na świecie? Minęłam go prawie biegiem. Dzwoniły mi zęby,

nie wiadomo, czy z zimna, czy z przerażenia. Gdzie się podziewają Scooby i Shaggy,

myślałam. Czemu ich nie ma, kiedy są potrzebni?

Z drugiej strony wznosiło się rusztowanie diabelskiego młyna. Ogromne koło

najeżone zarysami wagoników odcinało się od nieba niczym grzbiet dinozaura. Wagoniki

miały wypłowiałe, żółte i zielone siedzenia i kołysały się na wietrze, łagodnie skrzypiąc.

Z prawej strony, nad kilkoma okrągłymi budkami, zobaczyłam znak w kształcie dłoni

z wyciągniętym palcem wskazującym i napisem Do wyjścia. Znowu przyspieszyłam kroku,

ale nie pozwoliłam sobie biec. Bo gdybym puściła się biegiem, nieopanowany lęk z miejsca

rzuciłby mi się do gardła i straciłabym nad sobą kontrolę.

I właśnie wtedy stało się coś, od czego wszystkie włosy stanęły mi dęba, a moja

uwaga napięła się do ostatnich granic.

Szłam powoli przed siebie, rozglądając się na wszystkie strony. Wszędzie wokół

widziałam jakieś drewniane pawiloniki i ogrodzenia. Wiatr wzniecał tumany kurzu i śmieci.

Chodnik był wydeptany, widocznie kiedyś ciągnęły tędy tłumy. Tu i ówdzie spomiędzy jego

background image

płyt wyrastały kępy trawy. Jakby przyroda postanowiła upomnieć się o to miejsce.

Przed sobą miałam długi, niski pawilon z podobiznami nietoperzy i duchów

wymalowanymi na fasadzie. Wisiał na nim szyld z czerwonym napisem TUN L STR CHU,

szczerbaty z powodu brakujących liter. Wejście zasłaniała płachta czarnego plastiku, drżąca

na wietrze.

Tak, to był po prostu stary, obciachowy tunel strachu. Więc dlaczego nagle wydał mi

się najstraszniejszym miejscem na świecie? Minęłam go prawie biegiem. Dzwoniły mi zęby,

nie wiadomo, czy z zimna, czy z przerażenia. Gdzie się podziewają Scooby i Shaggy,

myślałam. Czemu ich nie ma, kiedy są potrzebni?

Z drugiej strony wznosiło się rusztowanie diabelskiego młyna. Ogromne koło

najeżone zarysami wagoników odcinało się od nieba niczym grzbiet dinozaura. Wagoniki

miały wypłowiałe, żółte i zielone siedzenia i kołysały się na wietrze, łagodnie skrzypiąc.

Z prawej strony, nad kilkoma okrągłymi budkami, zobaczyłam znak w kształcie dłoni

z wyciągniętym palcem wskazującym i napisem Do wyjścia. Znowu przyspieszyłam kroku,

ale nie pozwoliłam sobie biec. Bo gdybym puściła się biegiem, nieopanowany lęk z miejsca

rzuciłby mi się do gardła i straciłabym nad sobą kontrolę.

I właśnie wtedy stało się coś, od czego wszystkie włosy stanęły mi dęba, a moja

uwaga napięła się do ostatnich granic.

Usłyszałam muzykę. Metaliczne dźwięki niedzisiejszego walca płynęły z budki

stojącej nieopodal. Znowu zaatakował mnie lęk i przez chwilę myślałam, że albo oszalałam,

albo śnię. Ale nie ma tak dobrze. Wiedziałam przecież, że to wszystko dzieje się naprawdę, tu

i teraz. Przywarłam do ściany okrągłej budki i choć serce biło mi jak oszalałe, rozejrzałam się

ostrożnie.

Staromodna karuzela była oświetlona. Zdobiły ją złote esyfloresy, wśród których

zapalały się czerwone i niebieskie lampeczki. Mocno sfatygowane konie z oczami

postawionymi w słup płynęły jeden za drugim, w kółko, a łagodna fala to wznosiła je, to

opuszczała. Moje serce waliło tak szybko, że aż czułam ból. Dotknęłam ust drżącymi palcami.

Jakiś szaleniec musiał się czaić w pobliżu, żeby mnie wykończyć, byłam tego pewna. Nikt na

całym świecie nie wiedział, gdzie jestem. Więc pokiereszowane zwłoki znajdą się

przypadkiem, po wielu latach. Mojego zabójcę prasa okrzyknie Wampirem z Wesołego

Miasteczka. Wiedziałam, jak to działa. Oglądałam przecież telewizyjne wiadomości.

Spojrzałam pod światło, łzy zakręciły mi się w oczach i kontury zamazały się.

I wtedy zauważyłam, że ktoś tam jest. Skakał z jednego konia na drugiego, jakby to

nic nie było. Znowu ten chłopak. Ze śmiertelnego strachu zdążyłam już całkiem o nim

background image

zapomnieć. Ale nie wyglądał na seryjnego mordercę. To był zwyczajny, wysoki, chudy

nastolatek w bluzie z kapturem. Wyszłam z cienia akurat w tej chwili, kiedy karuzela się

zatrzymała, a on znalazł się tuż przede mną. Z początku zaniemówił, a zaraz potem się na

mnie wydarł.

- Po co mi depczesz po piętach? Śledzisz mnie? Jak się tutaj dostałaś?

- Mogę być, gdzie mi się podoba! Mam do tego takie samo prawo jak ty! A zresztą

tutaj nie wolno wchodzić!

Wymieniliśmy spojrzenia ostre jak noże. A potem na jego ustach nagle pojawił się

uśmiech. Należał do ludzi, których uśmiech zupełnie odmienia. Jakby zza chmur wyjrzało

słońce.

- Nie bądź taka narwana - odezwał się. - Lepiej mi powiedz, jak się tu dostałaś.

- Znalazłam bilet. Wczoraj wyleciał ci z kieszeni. Widziałam cię na przystanku. I tam

leżał ten bilet. Obok ławki.

Jego uśmiech zniknął.

- Nie zgubiłem żadnego biletu - oświadczył po chwili.

- Niech ci będzie. Ale pytałeś mnie, jak tu weszłam.

Zmierzył mnie wzrokiem.

- Jak się nazywasz?

- Bel.

- Bel? Co to za imię?

- To skrót od Annabelle, skoro już jesteś taki ciekawy. Ale nie ręczę za siebie, jeśli

mnie tak nazwiesz.

Usta mu drgnęły. Pochylił głowę i nic nie odpowiedział. Między nami zapadło

milczenie, rozciągliwe jak guma.

- Jak dotąd, tylko jedno z nas się przedstawiło - zauważyłam po długiej chwili,

doprowadzona do ostateczności. - Nie bawię się tak.

- Luka - powiedział, uśmiechając się. - Jestem Luka.

- Luka? Co to za imię? - Ja też się uśmiechnęłam. Ale on sposępniał.

- Chorwackie - wyjaśnił, urażony. - Moja matka przyjechała z Chorwacji.

Czyżbym powiedziała coś nieuprzejmego? Jaki marudny! Sięgnęłam do kieszeni.

- Masz! Zgubiłeś to.

Wyciągnęłam rękę przed siebie, a on pochwycił klucze w okamgnieniu.

- Zwinęłaś mi je z kieszeni? - spytał, a ja zamilkłam gniewnie. Miałam tego po dziurki

w nosie. Byłam głodna i zmarznięta. I na wylocie. Zrobiłam krok w tę stronę, którą

background image

wskazywał palec z dykty. Ale ten chłopak nagle znalazł się tuż przy mnie i szedł obok swoim

luzackim, rozkołysanym krokiem.

- Przepraszam - powiedział. - Przecież wiem, że musiały mi wypaść.

- Tak - potwierdziłam lodowato. - Tak właśnie było. A ten brelok jest dziewczyński.

- Mojej mamy - powiedział i spojrzał na mnie tak przenikliwie jak wczoraj. Jakby

chciał prześwietlić wszystkie moje myśli. To było strasznie irytujące.

- Ta figurka przynosi szczęście, jeśli chcesz wiedzieć.

Podniósł dłoń na wysokość twarzy, pokiwał nią, zamiast pomachać, i powiedział:

- Idę. Cześć.

- Cześć! - zawołałam, ale on już zniknął w odmętach wesołego miasteczka, a wiatr

znowu zakręcił wokół mnie śmieciami i zeschłymi liśćmi.

Nawet nie zauważyłam, kiedy ucichła muzyka. Wszędzie zalegała grobowa cisza.

Czułam się tak samotna, jakbym była na tym świecie ostatnią żyjącą osobą. Wydawało mi się,

że kątem oka widzę jakiś ruch, ale spojrzałam w tamtą stronę i nic nie zobaczyłam.

Pobiegłam do wyjścia. Doznałam ulgi, kiedy popchnęłam kołowrót. Obrócił się, żeby

mnie wypuścić.

I tak znalazłam się na zewnątrz. Bez tchu.

Kiedy wróciłam, mamy nie było jeszcze w domu. Włączyłam radio na cały regulator.

Czułam się nieswojo. Prawdę mówiąc, byłam roztrzęsiona. Jak dotąd, poznałam tu tylko dwie

osoby. Jedna okropna, a była nią pani Longmeadow. Druga - a był nią Luka - osobliwa i

niepokojąca. Nie wróżyło to nic dobrego, jeśli chodzi o moją przyszłość w tym miasteczku.

Zaczęłam się na nowo zastanawiać, czy Luka ma dom. I wyobraziłam sobie ni stąd, ni zowąd,

jak śpi gdzieś pod drzwiami. Choć przecież równie dobrze mógł teraz siedzieć nad talerzem

zupy, w towarzystwie uśmiechniętej matki i ojca dopytującego się, jak spędził poranek. A co

Luka by odpowiedział? „Znowu spotkałem tę nieładną dziewczynę. Kręciła się po

opuszczonym wesołym miasteczku, ale tak ją nastraszyłem, że więcej nie pokaże mi się na

oczy”.

Padłam na kuchenne krzesło. Nagle tak mocno zatęskniłam za ojcem, że aż mnie

wszystko rozbolało. Nie rozmawiałam z nim od tygodnia.

Wiedziałam od mamy, że ukradziono mu komórkę i kupił sobie nową. Ale nie

znałyśmy nowego numeru. Zespół muzyczny ojca był w trasie, gdzieś na Północy.

Wiedziałam, że nie siedzą długo w jednym miejscu.

Poczułam, że nie wytrzymam bez niego już ani chwili dłużej. Musiałam usłyszeć jego

głos. Wybieranie jego starego numeru było i tak lepsze od bezczynności. Choćby po to, żeby

background image

się uspokoić.

Wybrałam ten numer drżącymi palcami. Może złodziej odbierze telefon i powiem mu,

co o nim myślę. Przeczekałam cztery dzwonki i szykowałam się już, żeby się nagrać na

skrzynkę głosową, gdy nagle ktoś odebrał telefon i usłyszałam strzęp jakiejś rozmowy.

- Zaraz, tylko odbiorę... Halo?

Telefon omal nie wypadł mi z rąk.

- Tato? - przepełniło mnie szczęście.

- Bel, kochanie...

- Odzyskałeś telefon! Jak dobrze słyszeć twój głos, tato! Gdzie jesteś?

- Niedaleko Leeds - odpowiedział. - Telefon wrócił do mnie dziś rano. Przepraszam

cię, Bel, ale mamy teraz próbę. Zadzwonię wieczorem, dobrze?

Irozłączył się.

Powoli odłożyłam telefon. Chwilę wpatrywałam się w niego bez ruchu, jakbym

czekała na to, że jeszcze się odezwie.

Westchnęłam ciężko. Usiadłam na najniższym stopniu schodów, starając się nie czuć

bólu. Próba to zwykła rzecz, przecież ojciec nie mógł grać bez prób.

Kiedyś powiedział mi, że jeśli ktoś ma prawdziwą pasję, taką, jaką dla niego jest

muzyka, to może zatracić się w niej i zapomnieć o całej nudnej codzienności swojego życia.

To coś takiego jak latanie, powiedział.

Kiedy to usłyszałam, chciało mi się śmiać, ale poczułam też zazdrość. Jakbym

zazdrościła mu, że ma muzykę, a muzyce, że ma jego.

Telefon zadzwonił bardzo późno.

Usłyszałam ściszony głos mamy. Wyczołgałam się z łóżka i zakradłam na podest.

- Nie dzwonisz do niej przez cały tydzień, a potem chcesz ją budzić w nocy?

Zastanów się, Steve.

Pauza.

- No cóż, jeśli o to chodzi, możesz mieć pretensje tylko do siebie.

Zaczęłam już schodzić po schodach, a mama odwróciła się w moją stronę, ściągając

brwi.

- No, dobrze. Ona już tu jest. Więc porozmawiaj z nią, skoro i tak wstała z łóżka.

I wręczyła mi słuchawkę.

- Tylko żeby to nie trwało godzinę. -1 poszła na górę, do swojego pokoju.

Byłam zdecydowana rozmawiać z ojcem chłodno i trzymać go na dystans, dać mu

nauczkę za to, że mnie opuścił. Ale gdy tylko usłyszałam jego głos, mój pancerz pękł.

background image

- Jak się ma moje maleństwo? - jego głos był miękki i ciepły.

- Tata! - zawołałam. Zawsze udawałam, że nie lubię, kiedy nazywa mnie maleństwem,

ale teraz poczułam się tak, jakby mnie mocno przytulił.

- Przepraszam, że tak późno dzwonię, misiaczku - powiedział - ale wcześniej

naprawdę nie mogłem. Jak ci się żyje na lazurowym wybrzeżu Kentu?

- Okropnie - powiedziałam i westchnęłam ciężko.

- Szkoda, że cię tu nie ma. Kiedy przyjedziesz?

- Sprawy trochę się skomplikowały, Bel. Wiesz, między mamą i mną. A ja teraz

jestem w trasie, więc nie mogę ci na razie nic obiecać.

- Ale chyba zjawisz się na Boże Narodzenie?

- spytałam. Mój głos zabrzmiał jakoś dziecinnie, nie byłam z tego zadowolona, ale nic

nie mogłam zrobić. Nastąpiła pauza tak długa, że żołądek zdążył mi podejść aż do gardła.

- Będziemy musieli o tym porozmawiać. Ktoś zaproponował nam koncert w Szkocji w

samą Wigilię. W Glasgow. Bardzo dobrze płacą, a ja teraz nie mogę sobie pozwolić na

odrzucenie takiej oferty. Ale w pierwszy dzień świąt postaram się jakoś do ciebie dotrzeć.

Albo w drugi. Dobrze? Zgoda, Bel?

Nie mogłam wykrztusić ani słowa. Dławiłam się tylko i pociągałam nosem.

- Kochanie, tylko nie płacz. Nie zniosę tego. Proszę! Moja mała dziewczynka...

Tęsknię za tobą codziennie, w każdej minucie. Kiedy się pozbieram, przyjadę do ciebie,

obiecuję. Wybierzemy się w jakieś fajne miejsce, tylko my dwoje. Będzie jak dawniej. A

tymczasem musisz się trzymać. Żadnych łez, i marsz do łóżka. Chyba nie chcesz jutro

wyglądać jak Żaba Kermit po nocy spędzonej pod drzwiami?

Czknęłam cicho i roześmiałam się prawie jednocześnie.

- Dobra dziewczynka. Bądź dzielna. Postaraj się dla mnie. Wyśpij się.

Cisza.

- Dobranoc, maleństwo.

I rozłączył się.

background image

Rozdział 5

Przysięgłabym, że potem nie zmrużyłam oka aż do rana, kiedy mama weszła do

mojego pokoju. Wtulona twarzą w poduszkę otworzyłam jedno oko. Popatrzyła na mnie i

dotknęła moich włosów.

- Dziś kończę wcześniej, więc mogłabyś przyjść po mnie do pracy - powiedziała. -

Zjemy obiad w mieście, a potem wybierzemy się na zakupy. Zgoda?

- Topsze.

Chciałam powiedzieć: tak, mamo, to fajny pomysł. Ale byłam strasznie zmęczona.

„Topsze” było wszystkim, co mogłam z siebie wydobyć z nosem w poduszce. Uśmiechnęła

się.

- No to spotkajmy się o dwunastej przed ratuszem.

W budynku ratusza mieściła się jej przychodnia. Mama pochyliła się, żeby mnie

pocałować, ale zawahała się, nie wiem czemu, i tylko dotknęła moich włosów. Po czym

wyszła.

Może dlatego, że nie umyłam zębów?

Ale może z innego powodu... Ostatnio, kiedy chciała mi okazać trochę czułości...

To było w dniu przeprowadzki. Mama weszła do mnie i zobaczyła, że chlipię.

Chciałam po raz ostatni popatrzeć na swój pokój. Kiedy wynoszono łóżko, znalazłam za nim

starą fotografię. Byli na niej mama z ojcem i ja jako niemowlę. Ojciec spoglądał prosto w

obiektyw, a mama miała taką minę, jakby ledwie powstrzymywała się od wybuchnięcia

śmiechem. Widocznie chwilę przedtem powiedział jej coś wyjątkowo zabawnego. Wydawali

się tacy szczęśliwi. No i kiedy mama weszła do mojego pokoju, zobaczyła w moich rękach to

zdjęcie. Chciała wziąć mnie w ramiona, ale odsunęłam się, mówiąc:

- Szkoda czasu, jedźmy już.

Porzuciłam to wspomnienie, przewróciłam się na drugi bok i spałam dalej. Spałam aż

do dziesiątej. A kiedy wreszcie wstałam, byłam kompletnie nieprzytomna. Wciągnęłam na

siebie ciepłe rzeczy, umyłam zęby w lodowatej łazience, w której kurek się nie dokręcał i

woda kapała z niego przez cały czas.

Pierwszą rzeczą, jaką zauważyłam po wyjściu z domu, był duży osobowy van

zaparkowany przed domem pani Longmeadow. Czyżby postanowiła za oszczędności całego

życia wynająć kogoś, kto będzie bez oporu słuchać jej gadania?

A drugą rzeczą było słońce. Słońce naprawdę wyszło zza chmur! I całe Slumpton

background image

wyglądało w jego promieniach o wiele lepiej. Idąc w stronę centrum miasteczka, czułam, jak

moje myśli szybują swobodnie w przestrzeni, lekkie i coraz bardziej beztroskie, jak balony

napełnione ogrzanym powietrzem.

Ale to uczucie szybko mnie opuściło. Witryny sklepów były pełne świątecznych

dekoracji, lśniących w słonecznym świetle, a każde drzewo ozdobione było sznurami

czarodziejskich małych lampek.

Nie zrozumcie mnie źle. Zawsze lubiłam święta. Co roku mieliśmy w domu

prawdziwą choinkę i ubieraliśmy ją wszyscy razem. Włączaliśmy naszą płytę z kolędami i

ojciec podśpiewywał do wtóru, a czasem mama także. Ale nie zawsze było tak wspaniale. W

zeszłym roku pokłócili się o to, że ozdoby choinkowe nie zostały zapakowane jak należy.

Obwiniali się nawzajem o stłuczone bombki leżące na dnie pudełka, bo mama rozcięła sobie

palec kawałkiem szkła. Ale to jeszcze nie było najgorsze. Najgorsze miało przyjść dopiero

teraz. Usiądziemy z mamą do świątecznego indyka same.

Starałam się w ogóle nie myśleć o świętach. Ale nie było to takie łatwe, bo wszędzie

roiło się od obciachowych Świętych Mikołajów i srebrnych dzwoneczków. Opuściłam głowę

i mijając tych, którzy wyszli na świąteczne zakupy, o tej porze jeszcze nielicznych,

skierowałam się w stronę ratusza.

Minęłam skwerek, przy którym mała kapela grała kolędy na instrumentach dętych.

Mimo woli przystanęłam, żeby posłuchać. Dźwięki „Miasteczka Betlejem”, wygrywane na

złotej trąbce, radośnie wypełniały przestrzeń. I przywołały wspomnienie zeszłorocznej

Gwiazdki, tak żywe, jakby nagle czas się cofnął o rok.

Zeszłoroczna Gwiazdka.

Moja klasa przygotowała koncert kolęd. Ryan Smith przechodził właśnie mutację

głosu. To piszczał, to dudnił basem, by po chwili znowu popisać się efektownym falsetem. To

było tak zabawne, że nawet pani Radley dostała czkawki ze śmiechu. Stałam na środku auli,

razem ze wszystkimi, wśród świątecznych dekoracji, i naprawdę czułam się częścią większej

całości. Jakbyśmy wszyscy byli lampkami świecącymi na tej samej choince.

Więc nie bardzo mi się udawało zapomnieć o Gwiazdce. Westchnęłam i przeszłam na

drugą stronę ulicy.

Spojrzałam na ratusz. Miał ściany z jasnego kamienia, szerokie zewnętrzne schody i

kolumnadę. W świetle słońca on także wyglądał lepiej niż zwykle. Naprawdę nieźle. Mógłby

stać w Londynie albo w Nowym Jorku. Zatrzymałam się. Obserwowałam wchodzących i

wychodzących ludzi, a z moich ust wylatywały obłoczki pary.

Mama pojawiła się po paru minutach. Razem z nią wychodziła z ratusza grupka

background image

mężczyzn. Jeden z nich był wysoki, opalony, ostrzyżony bardzo krótko. Nosił ubranie

jaśniejsze niż pozostali i kolorowy krawat. Obok niego, rozmawiając przez telefon

komórkowy, szedł osiłek z byczym karkiem. Ten opalony przepuścił mamę w drzwiach.

Zamienili parę słów i roześmiali się. Potem minął mnie, oddalając się razem z kolegami. Ale

jeszcze pomachał jej na pożegnanie. Mama zawiązała sobie szalik na szyi. Kiedy spojrzała na

mnie, nie była już tak uśmiechnięta.

- Cześć. Długo czekałaś?

- Kto to był? - spytałam. Mrugnęła porozumiewawczo, a potem spojrzała w ślad za

nim z taką miną, że wszystko było już jasne.

- Kto taki? Ach, tak. To pan McAllistair, miejscowy przedsiębiorca, zaangażowany w

projekt budowy przystani. Miły człowiek.

Ton, jakim to powiedziała, zrobił na mnie wrażenie.

- Hmmm... - mruknęłam. - Jaki ma okropny garnitur. Mama ściągnęła brwi.

- To piękny garnitur i na pewno bardzo drogi, Bel. Moim zdaniem on ma świetny gust.

Pomyślałam o ciuchach ojca. Ojciec lubił podkoszulki z napisami w rodzaju Ramones

albo The Smiths, czarne dżinsy i czerwone trampki Converse’y. Był szatynem, miał miękkie

kręcone włosy i łagodne spojrzenie. Babcia zwykła mawiać, że nie suknia zdobi człowieka.

Nie całkiem ją rozumiałam, ale domyślałam się, o co chodzi: ładne ubrania nie są

najważniejsze. Nigdy nie powiedziała mu nic niemiłego, ale nie podobało jej się, że mój

ojciec jest muzykiem, że za dużo pali i nie siedzi od rana w pracy, jak ojcowie innych dzieci.

A mama oczekiwała, że będzie rozpaczał po śmierci babci! To znaczy, chciałam

powiedzieć... Przepraszam. Kochałam babcię i strasznie płakałam, kiedy dostała ataku serca i

umarła tak nagle. W przeddzień pogrzebu ojciec miał koncert, wrócił późno i trochę zaspał, i

nie zdążył odebrać z pralni swojego jedynego garnituru... a mama zaczęła na niego krzyczeć,

że się nie stara i w ogóle nie można na niego liczyć!

Tak czy inaczej, ojciec potrafił się ubierać. Nawet na pogrzeb nie włożyłby takiego

okropnego garnituru.

- Ojciec nie włożyłby tego garnituru nawet na pogrzeb - odezwałam się.

- Masz rację, Bel - westchnęła mama. - Ojciec by go nie włożył.

Zjadłyśmy lunch w restauracji jedynego w Slumpton domu towarowego. Święta

atakowały ze wszystkich stron, tak że ledwie mogłam się skupić na tym, co miałam na

talerzu, to znaczy na frytkach z zapiekanym serem i fasolą. Na deser wzięłam pączka z

dżemem i gorącą czekoladę z podwójną porcją bitej śmietany. Usiadłyśmy przy oknie z

widokiem na główną ulicę. I na ulicy naraz zauważyłam coś takiego, że aż się poderwałam,

background image

omal nie przewracając filiżanki.

- Ostrożnie! - zawołała mama. - Co tam wypatrzyłaś?

Byłam pewna, że przez chwilę widziałam Lukę.

Rozpoznałam jego samotną, szczupłą sylwetkę w falującym tłumie. Szukałam go

wzrokiem, ale już zniknął.

- Nic ciekawego - odpowiedziałam, siadając znowu. Sięgnęłam po serwetkę i

wytarłam parę kropel rozlanej czekolady. - Szedł ktoś, kogo znam.

Mama rozpromieniła się.

- Jak to dobrze, że znasz już kogoś! Co to za dziewczynka?

- To chłopak - powiedziałam i uśmiech zniknął z ust mamy. -1 nie bardzo się z nim

koleguję. Jest trochę szalony. Poznałam go przypadkiem. Prawdę mówiąc, łaził za mną.

Nie wiem, czemu tak powiedziałam. Nie mogłam mu nic zarzucić. Oprócz tego, że był

trochę dziwny.

- Łaził za tobą? No, tak... I kręci się w pobliżu? A ty omal nie wyskoczyłaś przez

okno, kiedy go zobaczyłaś?

Pokręciłam głową.

- Mamo, to nie jest tak, jak ci się wydaje - powiedziałam, ale ona się tylko

uśmiechnęła.

Wiedziałam, że tego by nigdy nie zrozumiała. Ja sama przecież nie byłam całkiem

pewna, czy to rozumiem. Nigdy nie znałam nikogo podobnego do Luki. Pomyślałam, że moi

londyńscy koledzy bardziej od niego przejmują się tym, co kto o nich pomyśli. Jakby przez

całe życie brali udział w przedstawieniu. Traktujemy się nawzajem trochę tak, jak byśmy

zawsze stali przed publicznością. A raczej tak się traktowaliśmy - kiedy jeszcze miałam

kolegów. On w ogóle na to nie zważał. Jakby miał własny świat i był jego jedynym

mieszkańcem. Włóczył się między opuszczonymi karuzelami wesołego miasteczka i nie

rozmawiał z nikim, jeśli nie miał ochoty. Wątpiłam, czy w ogóle chodził do szkoły...

No i dobrze. Już się o nim dowiedziała, miałam to z głowy.

Była jeszcze inna myśl, którą odpychałam w najciemniejsze zakamarki pamięci.

4 stycznia. Dzień próby.

Miałam wtedy po raz pierwszy iść do nowej szkoły, ubrana w fioletowy mundurek, z

którym nie sposób było nic zrobić, żeby dobrze wyglądał. Do szkoły Davida Stafforda. Kiedy

sobie o tym przypominałam, żołądek mi się skręcał w lodowatą ósemkę i zaczynałam sobie

wyobrażać okropne sceny.

Jak wchodzę do nowej klasy, w której pewnie wszyscy się znają od przedszkola, i jak

background image

każdy z obecnych kieruje wzrok na mnie.

Jak stoję sama podczas przerwy, a inne dziewczyny rozmawiają, śmieją się i pokazują

sobie palcami mnie, stojącą na drugim końcu dziedzińca.

Jak nocą płaczę w łóżku, skazana na samotność, na zawsze wykluczona.

- Bel! Czy ty w ogóle słuchasz?

- Co?Co?

Brwi mamy podjechały już prawie do nasady włosów.

- Mówię do ciebie, Bel! Chociaż naprawdę nie wiem po co.

Po czym nastąpiło jedno z jej Ciężkich Westchnień. Brzmiały jak dziurawy akordeon.

Już chciałam powiedzieć, że ja też nie wiem po co, ale ugryzłam się w język.

- To może już chodźmy - odezwała się słabym głosem.

Włożyłam polar i szalik, ale myślami byłam dalej w nowej szkole. Jeśli Luka w ogóle

chodzi do szkoły, to na pewno właśnie do tej. Bo to miasteczko jest naprawdę bardzo małe.

Dobrze, że znam chociaż jego, mniejsza o to, że pewnie jest o klasę wyżej. Lepszy Luka niż

nikt. A poza tym znalazłam jego klucze. Chociaż odpłacił mi za to niewdzięcznością i był w

ogóle dziwny. Zła sytuacja zmusza nas do obniżenia wymagań i być może nawet więcej, jeśli

będzie dalej tak samo gburowaty jak dotąd - był przecież w Slumpton jedyną osobą (jeśli nie

liczyć stuletniej pani Longmeadow), która w ogóle się do mnie odezwała.

Uznałam, że powinien dostać jeszcze jedną szansę.

background image

Rozdział 6

Nazajutrz poszłam go poszukać.

Wiedziałam, że jeśli będę zbyt długo siedziała w domu sama, to umysł całkiem mi się

zasupła od myślenia w kółko i na okrągło o ojcu i o nowej szkole. Lepiej czymś się zająć.

Nawet jeśli tym czymś byłoby poszukiwanie dziwnego chłopaka, być może mieszkającego na

ulicy.

Nie, nie myślałam, że łatwo go znajdę. Najpierw sprawdziłam wiatę przystanku, pod

którą zobaczyłam go po raz pierwszy. Ale spotkałam tam tylko starszą panią z małym

brązowym pieskiem. Szarpała nim, jakby to był kasztan na sznurku.

Oprócz niej nie było tam żywej duszy. Musiałam więc pójść do tego okropnego

wesołego miasteczka. Po drodze mijałam przystań w budowie. Słyszałam, jak za wysokim

drewnianym płotem hałasują betoniarki. Do bramy podjechał lśniący czarny samochód i zza

kierownicy wysiadł mężczyzna w eleganckim szarym płaszczu. Miał głowę okrągłą jak piłka,

gruby kark i krótko obcięte włosy. Przypomniałam go sobie. Widziałam wczoraj, jak

wychodził z ratusza. Przystanął i popatrzył na mnie niezbyt przyjaźnie, jakby uważał, że nie

mam prawa przechodzić obok tego płotu. Po czym zbliżył się do tylnych drzwi samochodu i

otworzył je. Wysiadł pan McAllistair, jakżeby inaczej. On także rzucił mi ostre spojrzenie.

Opuściłam głowę i szybko odeszłam. Obaj budzili we mnie lęk.

I dopiero kiedy znalazłam się przy kołowrocie, uprzytomniłam sobie, że mój bilet

wstępu zniknął wczoraj we wnętrznościach kasownika. Bez biletu nie uda mi się wejść.

Popchnęłam jedno z ramion kołowrotu, lecz ono ani drgnęło. To i tak nie ma sensu,

pomyślałam. Nie umiałabym nawet powiedzieć, po co tu przyszłam. Więc wbiłam ręce w

kieszenie i zrobiłam w tył zwrot.

Ale jakby spod ziemi ktoś nagle wyskoczył tuż obok mnie, potrącając mnie boleśnie.

Krzyknęłam z przerażenia cofnęłam się, wpadając na ogrodzenie, a moje serce zaczęło walić

jak szalone.

- Omal nie umarłam ze strachu!

- Witam i zapraszam - uśmiechnął się, a kiedy zobaczył, że rozcieram bok, dorzucił: -

Nie gniewaj się. Nie chciałem.

- W porządku, nic mi nie jest.

Kiedy stał przede mną, nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie chciałam, żeby zgadł, że

go szukałam.

background image

- Szukałaś mnie?

- No coś ty! - zawołałam, ale policzki zapłonęły mi zdradzieckim rumieńcem.

On się tylko uśmiechnął. Irytująco.

- No i co słychać, Annabelle?

- Mówiłam ci, żebyś mnie tak nie nazywał.

Zaczął się śmiać.

- Przepraszam. Ale tak fajnie wyglądasz, kiedy się złościsz... - powiedział i

zaprezentował mi nadętą minę.

Wybuchnęłam śmiechem. Nie mogłam się powstrzymać.

- Przestań! - powiedziałam.

Teraz, patrząc na niego z bliska, zauważyłam, że ma piękne, długie rzęsy. Nie było

łatwo patrzeć mu prosto w oczy. Znowu się trochę zaczerwieniłam. I opuściłam wzrok.

- To może zechcesz wejść i rozejrzeć się? - powiedział, wybawiając mnie z kłopotu.

Za parkanem widziałam te same co wczoraj ogrodzone budy. Coś mi mówiło, żeby się

tam nie pchać. I nie chodziło o niego, tylko o to miejsce.

- Nie wiem... - zaczęłam.

- Czuj się jak u siebie w domu - powiedział.

- Poczekaj! - zawołałam, niezdecydowana, czy iść za nim. - Ja przez to nie

przeskoczę!

- O to się nie martw - Luka wyciągnął z kieszeni dżinsów rolkę niebieskich biletów. -

Jesteś moim gościem.

Kiedy wręczał mi bilet, jego palce musnęły moje.

- O! - powiedziałam. - Ale masz zimne ręce!

Luka odwrócił wzrok.

Parę minut później wrzeszczałam i śmiałam się na autodromie w elektrycznym

samochodziku, na który raz po raz wpadał samochodzik Luki. Chyba wydawało mu się, że

jest Lewisem Hamiltonem albo inną sławą wyścigów samochodowych, i wcale mu nie

przeszkadzało, że spod odpadających płatów farby wyłazi rdza, a autka wyglądają, jakby się

miały zaraz rozlecieć. Po krótkim czasie zabrakło prądu i oboje wyleźliśmy z nich,

uśmiechnięci od ucha do ucha.

Wydawało się, że dopiero teraz ktoś mu podłączył energię. Zaczęłam się zastanawiać,

dlaczego przedtem się nie uśmiechał. Wyglądał... ładnie. Więcej niż ładnie. Zawstydziłam się,

nie chciałam tak ciągle na niego patrzeć.

- A skąd masz klucze? - spytałam.

background image

Luka nie odpowiedział od razu. Już zaczęłam się zastanawiać, czy moje pytanie było

nie na miejscu.

- Moja mama tu pracuje... pracowała - powiedział w końcu i znowu odwrócił wzrok. -

Zazwyczaj siedziała w budce z biletami, tam przy wejściu. Przedtem pracowała w różnych

innych miejscach, ale ta praca w wesołym miasteczku była najlepsza. Mama mi pokazała, jak

się włącza te wszystkie urządzenia.

- Pewnie kiedyś tu było pięknie - powiedziałam.

- A ty mogłeś wszędzie wejść za darmo.

- Tak - potwierdził Luka i uśmiechnął się znowu.

- Chodź. Coś ci pokażę.

Zaprowadził mnie do zakurzonej szklanej gablotki. Wewnątrz znajdowała się głowa i

ramiona manekina w stroju policjanta. Namalowane na policzkach czerwone rumieńce teraz

już były trochę starte, a w oczach czaiło się coś niesamowitego. Wyglądało to naprawdę jak

kukła z horroru, jedna z tych, które potrafią ożyć i zaatakować ludzi, by zagryźć ich na

śmierć.

Zadrżałam.

- Co to jest?

- Śmiejący się policjant - powiedział Luka i uderzył w wierzch gablotki. Usłyszeliśmy

metaliczne tony, a lalka zaczęła się trząść, poruszając szczęką w górę i w dół.

- Hahahahahahaha! Hohohohohohoho! Hahahahahahaha! Ho, ho, ho!

Śmiała się coraz bardziej przeciągle, aż w końcu ucichła.

- Straszny, prawda? Kiedy byłem mały, bałem się go okropnie. Chodź, pokażę ci

jeszcze coś.

Zaprowadził mnie do tunelu strachu, tego ze szczerbatym napisem. Płachty czarnego

plastiku lekko powiewały na wietrze. Luka zaczął majstrować przy skrzynce rozdzielczej.

Usłyszałam przerażający łomot i z wnętrza wyjechał skład wagoników.

- Wsiadaj - powiedział, podchodząc do najbliższego.

- Co? Mam wsiąść do tego wraka? - spytałam, cofając się.

Luka spojrzał na mnie z udanym oburzeniem.

- Trzeba ci wiedzieć, że urządzenia do tego tunelu strachu zostały wyprodukowane w

1960 roku. Wtedy były ostatnim krzykiem techniki. Mama mi mówiła.

Urwał i po chwili dorzucił:

- Nie wiedziałem, że z ciebie taki tchórz.

- To nie tchórzostwo - skłamałam, rumieniąc się.

background image

- Nie mam zaufania do tej maszynerii.

- A twoim zdaniem, co złego może się stać? - natrząsał się ze mnie Luka. - Wcale nie

mówiłem, że to jest najlepsze wesołe miasteczko na świecie, jeśli o to ci chodzi. Chyba nie

boisz się paru plastikowych kościotrupów!

Wlazłam do wagonika i złapałam się uchwytu.

- No, dobra. Puść to w ruch.

Luka włączył jakieś przyciski i wagonik ruszył przed siebie.

- Wuahaha! - zaryczał demonicznie, jak postać ze starego horroru. - Przygotuj się na

najgorsze koszmary! Efekty dźwiękowe już nie działają, tak jak powinny - dodał normalnym

głosem.

- Ale możesz wrzeszczeć, jeśli masz ochotę.

Uśmiechnął się pod nosem.

- Słyszałaś chyba, co mówią o tym wesołym miasteczku?

- A co mówią? - spytałam, zaniepokojona.

- Że jest nawiedzone - powiedział, pokazując w uśmiechu wszystkie zęby. - Tu się

słyszy dziwne głosy i hałasy, chociaż nie ma nikogo.

- Tak, Luka, na pewno masz rację - powiedziałam.

- Ale na co jeszcze czekamy?

Wagonik potoczył się po szynach i wjechałam do tunelu przez zakurzone strzępy

czarnego plastiku.

Wewnątrz panował półmrok. Ściany były obite ciemną tkaniną, w którą wczepiły się

przykurzone plastikowe nietoperze. Atrapa potwora Frankensteina, opleciona pajęczynami,

podniosła się na moje powitanie z fotela.

Wszystko to było przerażające nie bardziej niż koszyk z kociętami.

Wjazd do następnego pomieszczenia był w kształcie maski, jaką zakłada się na

Halloween. Wagoniki wjechały przez otwartą paszczę. Zobaczyłam mnóstwo trumien

opartych o ściany, a na suficie ogromną pajęczynę, która raczej nie wyglądała na atrapę.

Wampir w plastikowej pelerynie wyskoczył prosto na mnie. Miał już tylko jedną rękę,

a minę taką, jakby gnębiły go wzdęcia. Wagoniki potoczyły się dalej i kiedy mijały jeden

szczególnie ciemny kąt, potrąciły kilka żałosnych kościotrupów zwisających u sufitu. Żaden z

nich nie miał czaszki. Z dziury w ścianie upadł na podłogę gumowy topór. Domyśliłam się, że

powinien był zatrzymać się nad moją głową, bo zauważyłam połamane druty sterczące u

trzonka. Ale zawisł tuż nad podłogą, drgając z lekka. Nie mogłam już opanować chichotu.

- Och, Luka, jak strasznie się boję! - zawołałam.

background image

Wagonik zakręcił przy narożniku i wtoczył się do kolejnego pomieszczenia, ale nie

dane mi było się po nim rozejrzeć. Bo w tej samej chwili pojazd zatrząsł się, stanął ze

szczękiem blachy i wszystkie światła zgasły.

background image

Rozdział 7

Zrobiło się ciemno jak w grobie. Jeszcze przez chwilę do moich ust przyklejony był

głupi uśmieszek, chociaż serce waliło już o żebra jak szalone. To był na pewno kolejny punkt

programu. Zdecydowałam nie dać Luce satysfakcji i zachować niezmącony spokój.

Skrzyżowałam ramiona i rozsiadłam się wygodniej w swoim wagoniku, czekając na kolejną

scenę, równie obciachową jak te poprzednie, z żelaznym postanowieniem, że nie dam się

nastraszyć.

Ale było tak strasznie ciemno...

Mijały minuty. Ciemność gęstniała jeszcze bardziej i coś mi mówiło, że to jednak nie

należy do programu.

- Luka? - mój głos zabrzmiał jakoś cienko.

Jeszcze nigdy w życiu nie widziałam tak absolutnej ciemności. Dotąd wydawało mi

się, że ciemność jest tylko brakiem światła. A nie jakąś obcą materią, która dusi i dławi.

Oddychałam powoli, starając się zachować spokój.

To tylko drobna awaria - myślałam. - Luka zaraz ją usunie i będę się mogła stąd

wydostać.

NAJWAŻNIEJSZE - NIE WYMYKAĆ!

- Hej - odezwałam się. - Luka, jesteś tam? To wcale nie jest zabawne!

Byłam gotowa go udusić gołymi rękami, kiedy tylko się stąd wydostanę.

Usłyszałam całkiem blisko jakiś szelest, a potem znowu, jeszcze bliżej.

Może to szczur?

Może to człowiek?

Jeśli człowiek, to na pewno nie Luka.

- Lukaaaaa!

Ściany odbijały w nieskończoność mój łamiący się głos. Nie mogłam złapać oddechu.

Każdy najmniejszy nerw w moim ciele drżał z przerażenia. Wylazłam z wagonika i zrobiłam

parę kroków. Myśl, że zaraz na coś nadepnę, albo że pochwyci mnie czyjaś ręka, była jednak

jeszcze straszniejsza od siedzenia w miejscu.

Kiedy już wydawało mi się, że nie można być bardziej przerażonym, zdarzyło się coś

takiego, że poprzedni strach wydał mi się nieszkodliwy jak kaszka z mleczkiem.

Usłyszałam przeciągły dźwięk, podobny do szeptu. A potem inny dźwięk: jakby coś

spadło na podłogę z paskudnym plaśnięciem. Moje nozdrza wyczuły w powietrzu zapach

background image

gnijących roślin, a może padłego zwierzęcia. A potem światła znowu zaświeciły żółtawym,

jakby chorobliwym blaskiem. Wyskoczyłam ze swojego brakiem światła. A nie jakąś obcą

materią, która dusi i dławi.

Oddychałam powoli, starając się zachować spokój.

To tylko drobna awaria - myślałam. - Luka zaraz ją usunie i będę się mogła stąd

wydostać.

NAJWAŻNIEJSZE - NIE WYMIĘKAĆ!

- Hej - odezwałam się. - Luka, jesteś tam? To wcale nie jest zabawne!

Byłam gotowa go udusić gołymi rękami, kiedy tylko się stąd wydostanę.

Usłyszałam całkiem blisko jakiś szelest, a potem znowu, jeszcze bliżej.

Może to szczur?

Może to człowiek?

Jeśli człowiek, to na pewno nie Luka.

- Lukaaaaa!

Ściany odbijały w nieskończoność mój łamiący się głos. Nie mogłam złapać oddechu.

Każdy najmniejszy nerw w moim ciele drżał z przerażenia. Wylazłam z wagonika i zrobiłam

parę kroków. Myśl, że zaraz na coś nadepnę, albo że pochwyci mnie czyjaś ręka, była jednak

jeszcze straszniejsza od siedzenia w miejscu.

Kiedy już wydawało mi się, że nie można być bardziej przerażonym, zdarzyło się coś

takiego, że poprzedni strach wydał mi się nieszkodliwy jak kaszka z mleczkiem.

Usłyszałam przeciągły dźwięk, podobny do szeptu. A potem inny dźwięk: jakby coś

spadło na podłogę z paskudnym plaśnięciem. Moje nozdrza wyczuły w powietrzu zapach

gnijących roślin, a może padłego zwierzęcia. A potem światła znowu zaświeciły żółtawym,

jakby chorobliwym blaskiem. Wyskoczyłam ze swojego wagonika i pobiegłam wstecz, tą

samą drogą, którą tu przyjechałam, a wampir i zakurzone szkielety nie wydawały mi się

wcale takie śmieszne jak przedtem. Wyskoczyłam na zewnątrz i rzuciłam się na Lukę.

- Co ty wyprawiasz? To - uderzyłam go - nie jest - uderzyłam znów - zabawne!

Luka chwycił mnie za przeguby rąk.

- Uspokój się! - powiedział. - Mechanizm się zablokował! Próbowałem go naprawić!

To trwało raptem minutę!

- Czyżby? - warknęłam. - To kiedy zdążyłeś się tam zakraść, żeby mnie straszyć?

- Co ty wygadujesz! - zawołał głosem aż schrypniętym z oburzenia. - Przecież mewa

wpadła do środka, nie połapałaś się? Ciężkie, grube, śmierdzące ptaszysko. Widziałem ją, jak

wylatywała.

background image

- Bzdura! Nie tłumacz się tak głupio!

Przykucnęłam i usiłowałam pozbierać myśli.

Mewa wpadła? Czy możliwe, żeby to był po prostu ptak?

Przecież ptaki nie szepczą!

Choć z drugiej strony, pomyślałam, mogła mi się udzielić atmosfera tego miejsca i

niewykluczone, że szept rozległ się tylko w mojej wyobraźni. Wiedziałam, że nie mogę mu

wspomnieć o tym szepcie. Wyszłabym na kompletną idiotkę. Ukryłam twarz w dłoniach.

Byłam zlana zimnym potem i wyczerpana tak, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Drżałam na

całym ciele.

- Chodźmy stąd - powiedział miękko Luka.

- Usiądźmy na chwilę w jakimś spokojnym miejscu.

Poszliśmy tam, gdzie stała karuzela, i usiedliśmy na krawędzi podestu. Oddychałam

głęboko. Usiłowałam się uspokoić. Naprawdę chciałam wierzyć Luce. Lecz jednak byłam

pewna, że tam, w środku, usłyszałam coś naprawdę dziwnego.

- Bardzo mi przykro - powiedział. - Nie przewidziałem, że mechanizm może się

zaciąć. Dawno tam nie byłem. W ciemnościach umysł czasem płata figle.

- Urwał i wydawało mi się, że obleciał go dreszcz.

- Tak, to się zdarza.

Rozpuszczone włosy zasłoniły mi twarz. Przez tę zasłonę widziałam, jak Luka

podniósł dłoń i przyszedł mi do głowy szalony pomysł, że chce odgarnąć mi włosy z czoła.

Na chwilę wstrzymałam oddech. Ale on już opuścił dłoń i zaczął przyglądać się swoim

butom.

- Tak... - wciąż jeszcze byłam roztrzęsiona i obawiałam się, że mogę mimo woli

zrobić mu przykrość. - Ale po co w ogóle tu siedzisz? Nie masz nic lepszego do roboty?

- Właściwie nie mam - odparł Luka oschle. -1 tak muszę czekać.

- Czekać? Na co? Na autobus?

- Nie - powiedział. - Na mamę.

- A gdzie ona jest? - spytałam. Nie byłam pewna, czy to mnie się miesza w głowie,

czy jemu.

- Nie wiem. Zniknęła.

background image

Rozdział 8

Powietrze w tej kawiarence było ciężkie i duszne. Para buchała zza kontuaru, z

wielkiego stalowego kotła, w którym trzymali wrzątek. Było tak gorąco, że kropelki potu

osiadły mi u nasady włosów.

Miałam w kieszeni pieniądze, które dwa dni wcześniej dostałam na zakupy. Luka

powiedział, że nic nie chce, ale zamówiłam dla niego mocną pomarańczową herbatę, która

stała przed nim, nietknięta. Przed oczami miałam zaparowane okno. Patrzyłam, jak woda się

skrapla i płynie po szkle wąskimi strumyczkami.

Luka nic nie odpowiedział, kiedy zaproponowałam, żeby przenieść się z wesołego

miasteczka w jakieś inne miejsce. Wzruszył tylko ramionami i poszedł za mną do tej

kawiarenki.

Odchrząknęłam.

- Ale... co właściwie miałeś na myśli? Wiesz... kiedy powiedziałeś, że twoja mama

zniknęła?

Spojrzenie jego ciemnych oczu spoczęło na mnie iprzez chwilę zastanawiałam się, czy

on przypadkiem nie należy do tych ludzi, którzy zrobią wszystko, żeby ściągnąć na siebie

uwagę. Jak Tommy Linden, z którym chodziłam do podstawówki. Rozpowiadał, że jest

siostrzeńcem J.K. Rowling, autorki Harry’ego Pottera, i że to historia o jego przygodach.

- Miałem na myśli to, co powiedziałem. Zniknęła. Albo ktoś ją porwał.

Oniemiałam.

- Wiem, że trudno ci w to uwierzyć - dodał cicho.

- Ale wiem tylko tyle. W jednej chwili była ze mną, a w następnej już jej nie było. Ani

śladu.

Z otwartymi ustami musiałam chyba przypominać złotą rybkę w akwarium.

- Może... - nie miałam pojęcia, jak to powiedzieć, żeby go nie zranić - może po prostu

wyjechała... Czy coś w tym rodzaju.

Luka niemalże spoliczkował mnie spojrzeniem.

- Ona by nie ruszyła się stąd beze mnie. Nigdy w życiu. Patrzyłam na swój kubek z

gorącą czekoladą i miałam pustkę w głowie.

- A co na to policja? - odezwałam się w końcu. Prychnął tylko, jakbym palnęła jakieś

głupstwo.

- Co ich to obchodzi?

background image

- Nie zgłosiłeś jej zaginięcia?

Luka westchnął.

- Z tutejszymi gliniarzami mieliśmy już do czynienia. Na pewno by nie pomogli.

Nie dodał ani słowa więcej.

Może był jednym z tych wyrostków z marginesu społecznego, o których w gazetach

pisze się, że są nieprzystosowani? Ale nie wyglądał na kogoś, kto jest na bakier z prawem.

Był tylko smutny.

- Więc co o tym myślisz? Co się z nią mogło stać?

Przeczesał włosy palcami.

- Nie mam pojęcia. Niedługo przed swoim zniknięciem rozmawiała przez telefon.

Szeptem. Kiedy wszedłem do pokoju, rozłączyła się. W tamtym czasie stała się milcząca i

bywała nieprzyjemna. Czasami słyszałem, jak rozmawia przez telefon po chorwacku.

Przedtem to się prawie nigdy nie zdarzało.

Zamilkł na dłuższą chwilę. Wyprostował się i zaczął bębnić palcami po stole.

- No, dobra - powiedziałam, usiłując sobie to wszystko jakoś poukładać. - Ale kiedy

widziałeś ją po raz ostatni? Może mówiła ci, że się gdzieś wybiera?

Luka odwrócił się do mnie i spojrzał tak dziwnie, jak nigdy przedtem.

- Co się stało? Co ja takiego powiedziałam?

- Nie, nic, nic - powiedział cicho. - Tylko że...

- Że co?

Westchnął głęboko.

- Mam... dziurę w pamięci. Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy widziałem ją po raz

ostatni.

Na to nie znalazłam żadnej odpowiedzi. Czyżby cierpiał na amnezję? Bo tak się to

chyba nazywa? Słyszałam ofacecie, któremu poprzestawiało się w głowie i został kloszardem,

bo zapomniał, kim jest i gdzie mieszka.

Rozejrzałam się po kawiarence. Kelnerka z włosami ufarbowanymi na platynowy

blond przyglądała mi się z dziwną miną. Mój wzrok powrócił do Luki.

- Powiedz mi...

- Co?

- Gdzie ty śpisz?

- Różnie. Gdzie się da. O mnie się nie martw. - Nachmurzył się i spojrzał na coś, co

zobaczył za moimi plecami.

- Skąd oni to wzięli?

background image

- Ale co?

Odwróciłam się i mój wzrok padł na kalendarz.

- O czym ty mówisz? Coś nie tak z tym kalendarzem? Luka wydał mi się jeszcze

bledszy niż zwykle.

Otworzył usta, a potem je zamknął. I nagle wstał.

- Muszę już iść. Pewnie się jeszcze spotkamy?

Iwyszedł, zanim zdążyłam odpowiedzieć.

Zostałam sama przy stoliku i siedziałam tak jeszcze przez dłuższą chwilę. Byłam

oszołomiona. Próbowałam sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy mama nagle zniknie. Chociaż

nieraz marzyłam o tym, żeby zniknęła, teraz aż zadrżałam z przerażenia. Może Luka oszalał,

może pomieszało mu się w głowie albo miał kłopoty z pamięcią, ale przede wszystkim był

kompletnie opuszczony. Jak zapomniany parasol, który kurzy się w szatni. Ktoś przecież

powinien go odebrać.

Wstałam z westchnieniem. I wtedy zauważyłam, że kelnerka nadal nie spuszcza ze

mnie wzroku.

- Tak bywa, kiedy coś się stanie z głową - powiedziała.

- Kiedy co? - spytałam zmieszana.

Uśmiechnęła się.

- Będziesz jeszcze piła tę herbatę?

- Nie, to mój przyjaciel ją zostawił - powiedziałam.

- Dobrze, mała, niech ci będzie - poklepała mnie protekcjonalnie po ramieniu i zabrała

się do sprzątania ze stołu.

background image

Rozdział 9

Kiedy popchnęłam drzwi frontowe, nie wiedzieć skąd wyskoczyła drobna postać w

przebraniu SpiderMana.

- Pifpaf! Pifpaf! - krzyknęła, robiąc z palców pistolet. I równie nagle jak się pojawiła,

zniknęła na schodach. Weszłam do kuchni. Siedział tam potężnie zbudowany mężczyzna w

zielonej koszulce do rugby. Mama stała przy blacie, tyłem do mnie, i wytrząsała z pudełka

herbatniki na talerzyk.

- Tak, to brzmi zachęcająco - mówiła - i bez wątpienia to szansa. Warto było opuścić

Londyn.

- No, zobaczymy - odpowiedział rugbysta. Głos miał niższy niż ojciec i bardziej

wytworną wymowę.

- Odkąd wyniosłem się z domu rodzinnego, nie przypuszczałem, że kiedykolwiek

przyjdzie mi wrócić i zamieszkać w tym miasteczku. Lokalna gazeta nie była tym, o czym

marzyłem, kiedy zostałem dziennikarzem. I naprawdę brakuje mi szumu, jaki panuje w

redakcji wielkiego dziennika. Tutaj diabeł mówi dobranoc. Ale... skoro już się tu przeniosłem,

cieszę się, że matkę mam pod bokiem.

- Tak, rozumiem - powiedziała mama. - To nie żarty, być samotnym ojcem, prawda?

Bel! Czemu się skradasz?

- spytała nagle, czerwieniejąc jak burak.

Popatrzyłam na rugbystę, który ledwo się mieścił w naszej kuchni. On też na mnie

popatrzył. Miał niebieskie oczy, okulary w grubej oprawce, solidnych rozmiarów nos i

ciemne kręcone włosy. Uśmiechnął się do mnie. Spiorunowałam wzrokiem oboje.

- Co się tutaj wyprawia? - spytałam surowo, a spojrzenie mamy przenosiło się ze mnie

na niego, z niego na mnie.

- Bel, to jest Will. Jest synem pani Longmeadow. Wpadł na chwilę, żeby wymienić mi

uszczelkę w tym cieknącym kranie. Bo wspominałam pani Longmeadow, że mam z tym

kłopot. No i ona obiecała, że Will do mnie zajrzy... To znaczy... do tej uszczelki.

Jej głos zadrżał i ucichł. Miała taką minę, jakby coś zbroiła i została złapana na

gorącym uczynku. Dziwne. Patrzyłam na nią i czułam, że serce twardnieje mi z każdą chwilą.

W krótkim czasie stało się nieczułe jak kamień.

- To mój syn, Dylan - powiedział pan Longmeadow, kiedy mały chłopiec w

czerwononiebieskim trykocie wpadł jak pocisk do kuchni. - Przepraszam, pomyłka.

background image

Przedstawiam ci SpiderMana.

Zamierzałam zignorować gówniarza, ale nie było to takie proste, bo wlazł ojcu na

kolana i znowu udawał, że mierzy do mnie z pistoletu.

Wzniosłam oczy do góry, zniecierpliwiona.

- SpiderMan nie strzela z pistoletu - oświadczyłam.

- Uspokój się, Dylan - powiedział ten facet swoim wytwornym głosem, ale nie patrzył

na Dylana, tylko na mnie.

- A wracając do rzeczy, Will... - odezwała się mama, odchrząknąwszy. - Opowiedz mi

o pracy dziennikarza. To bardzo interesujące.

Rugbysta wstał, zarzuciwszy sobie chłopca na ramię jak worek ziemniaków. Ale ten

worek zaczął się szamotać.

- Muszę już iść - oznajmił. - Jutro wpadnę znowu, jeśli nie masz nic przeciwko temu.

Już wiem, jak zreperować ten kran. U mamy na pewno są odpowiednie narzędzia, tylko

muszę ich poszukać. Możemy odłożyć to do jutra?

Mama z niepokojącym wdziękiem odgarnęła pasmo włosów z czoła.

- Cudownie. Jeśli to ci nie sprawi kłopotu.

- Ani trochę. Miło było cię poznać, Bel.

Wyciągnął dłoń w moją stronę. Uścisnęłam ją niechętnie, jakby to była zdechła ryba.

Nic nie powiedziałam,. tylko temu chłopcu pokazałam język, kiedy napotkałam jego wzrok.

Mama odprowadziła ich do drzwi. Kiedy wróciła do kuchni, na jej twarzy wciąż

jeszcze błąkał się głupawy uśmiech.

„Cudownie. Jeśli to ci nie sprawi kłopotu...”

Teraz mam na nią takiego haka, że się nie pozbiera - pomyślałam.

Zamierzałam zignorować gówniarza, ale nie było to takie proste, bo wlazł ojcu na

kolana i znowu udawał, że mierzy do mnie z pistoletu.

Wzniosłam oczy do góry, zniecierpliwiona.

- SpiderMan nie strzela z pistoletu - oświadczyłam.

- Uspokój się, Dylan - powiedział ten facet swoim wytwornym głosem, ale nie patrzył

na Dylana, tylko na mnie.

- A wracając do rzeczy, Will... - odezwała się mama, odchrząknąwszy. - Opowiedz mi

o pracy dziennikarza. To bardzo interesujące.

Rugbysta wstał, zarzuciwszy sobie chłopca na ramię jak worek ziemniaków. Ale ten

worek zaczął się szamotać.

- Muszę już iść - oznajmił. - Jutro wpadnę znowu, jeśli nie masz nic przeciwko temu.

background image

Już wiem, jak zreperować ten kran. U mamy na pewno są odpowiednie narzędzia, tylko

muszę ich poszukać. Możemy odłożyć to do jutra?

Mama z niepokojącym wdziękiem odgarnęła pasmo włosów z czoła.

- Cudownie. Jeśli to ci nie sprawi kłopotu.

- Ani trochę. Miło było cię poznać, Bel.

Wyciągnął dłoń w moją stronę. Uścisnęłam ją niechętnie, jakby to była zdechła ryba.

Nic nie powiedziałam, tylko temu chłopcu pokazałam język, kiedy napotkałam jego wzrok.

Mama odprowadziła ich do drzwi. Kiedy wróciła do kuchni, na jej twarzy wciąż

jeszcze błąkał się głupawy uśmiech.

„Cudownie. Jeśli to ci nie sprawi kłopotu...”

Teraz mam na nią takiego haka, że się nie pozbiera - pomyślałam.

Mama spojrzała na mnie zdegustowana.

- Uspokój się, Bel - powiedziała. Zabrała ze stołu filiżanki i płukała je pod kranem,

dzwoniąc nimi, jakby chciała je potłuc. - Nie byłoby źle, gdybyś umiała zachowywać się

przyzwoicie. Poćwicz.

Zagotowało się we mnie.

- I co? Interesujesz się tym facetem? A ojeiec idzie w odstawkę?

- Nie bądź śmieszna.

- Nie jestem śmieszna - warknęłam. - Wiem, że podoba ci się ten cały Will. Powiem

ojcu.

Obróciła się gwałtownie w moją stronę. Jej oczy zapłonęły gniewem. Już otwierała

usta, żeby mi odpowiedzieć. Ale nagle się rozchmurzyła i mrugnęła do mnie

porozumiewawczo. Byłam przyzwyczajona, że po takim gniewnym spojrzeniu odpala pociski

- a ja wychodzę z pokoju i zostawiam ją z tym. Tylko że tym razem uśmiechnęła się, jak

dawniej.

- Bel - odezwała się półgłosem - mogę cię zapewnić, że w tej chwili interesuje mnie

tylko jedno. Jak dotrwać do wieczora. Poza tym chcę, żeby Will naprawił mi kran. A gdyby

nawet naprawdę mi się on podobał, to bardzo wątpię, czy twój ojciec byłby tym przejęty.

I to ona wyszła z pokoju, zostawiając mnie na spalonym.

Tego wieczoru już prawie ze sobą nie rozmawiałyśmy.

Do kolacji usiadłyśmy w salonie, z talerzami na tacach i z tacami na kolanach. Salon

ma malutkie okienka i zawsze jest w nim ciemnawo, nawet w biały dzień, więc mama

umieściła w nim tuzin lamp. Bez nich wpadałybyśmy na siebie. Włączyła telewizor na

lokalne wiadomości. Żułam powoli swoją zapiekankę ziemniaczaną, rozmyślając o

background image

wydarzeniach tego dziwnego dnia i martwiąc się zapowiedzianą nieobecnością ojca w święta.

Właściwie wcale nie słuchałam tych wiadomości, ale jednak coś przykuło moją uwagę.

- Prace budowlane na przystani pomimo początkowych trudności ruszyły pełną parą.

Kobieta o jasnych, długich włosach i ciemnoczerwonych ustach stała w miejscu, które

mogłam łatwo rozpoznać. Kamera pokazała dwie wielkie koparki. Teren otaczał teraz wysoki

płot, ale logo przystani było widoczne, a z boku, po lewej, dawały się zauważyć szczyty

karuzel wesołego miasteczka.

- Projekt ma już osiemnaście miesięcy opóźnienia, a koszty zostały znacznie

przekroczone - mówiła dalej dziennikarka - ale rzecznik prasowy firmy budowlanej, należącej

do miejscowego przedsiębiorcy Alexandra „Leksa” McAllistaira, potwierdza, że przystań

zostanie już wkrótce oddana do użytku. W pierwszej kolejności wyremontowany zostanie

stary budynek fabryki, która kiedyś dawała pracę wielu mieszkańcom tego cichego

nadmorskiego miasteczka. Następnie prace obejmą teren nieużytków położony bliżej

centrum. Planuje się wiosną albo wczesnym latem wyburzyć stare zabudowania wesołego

miasteczka, zwanego Słonecznym Zakątkiem. Zamknięcie tego obiektu w swoim czasie

wzbudziło protesty lokalnej społeczności.

Ekran zapełnił się ludźmi trzymającymi transparent z napisem Nie chcemy przystani!

Ratujmy karuzele! Ale nie wyglądało to zbyt poważnie. Zastanawiałam się, czy wśród tych

ludzi stoi mama Luki. Zaczęłam uważnie słuchać komentarza.

- Lex McAllistair twierdzi, że przystań przyniesie naszemu miastu ożywienie

gospodarcze.

Na ekranie pojawiło się zbliżenie twarzy człowieka, którego widziałam przed

ratuszem.

- Co powiedziałby pan ludziom, którzy żądali ratunku dla wesołego miasteczka? -

spytał zza kadru głos reporterki.

- Postęp zawsze ma swoją cenę - odparł biznesmen z powagą. Jego głos miał nosowe

brzmienie i wydawał się obdarzony życiem niezależnym od jego mimiki.

- Wychowałem się w tym mieście i pamiętam je z czasów, gdy było tłumnie

odwiedzane przez turystów.

- W tym miejscu zrobił znaczącą pauzę. - Wszyscy będziemy tęsknić za jego dawnymi

atrakcjami, które odchodzą w przeszłość. Ale projekt przystani Delfin bez wątpienia

przeniesie Slumpton prosto w XXI wiek. Będziemy dumni z nowej promenady nadmorskiej,

która na powrót uczyni z naszego miasta klejnot południowego Kentu.

Podniosłam wzrok i zauważyłam, że mama wpatruje się w niego jak w obraz. Kusiło

background image

mnie, żeby jej znowu dociąć, ale heroicznie sobie tego odmówiłam. Zamiast tego zajęłam się

swoją zapiekanką z kartofli.

A potem zaczęłam myśleć o Luce. Czy ma co jeść dziś wieczorem? Przypomniałam

sobie czekoladowy kolor jego oczu i długie rzęsy. I nagle coś połaskotało mnie w przeponę.

Odłożyłam widelec i odsunęłam talerz z niedojedzoną zapiekanką.

background image

Rozdział 10

Nazajutrz, kiedy mama wyszła, ubrałam się ciepło i pobiegłam do wesołego

miasteczka. Powtarzałam sobie, że powinnam dowiedzieć się czegoś więcej o zaginionej

mamie Luki. To pomoże mi zapomnieć o moich własnych problemach. Ale w głębi serca

wiedziałam, że chodzi o coś innego. Chciałam zobaczyć Lukę.

Prace budowlane rzeczywiście szły pełną parą. Cały teren otaczały wysokie płoty,

które widziałam już w telewizji. I gdzieś z głębi dochodził hałas ciężkich koparek. Wszędzie

wisiały tabliczki z napisem Wstęp wzbroniony. Jedna głosiła: Pracuj tylko w kasku i odzieży

ochronnej. Brama uchyliła się, żeby przepuścić koparkę, a ja zatrzymałam się na chwilę.

Zdążyłam zobaczyć ogromny wykop i mnóstwo ludzi krzątających się wokół jak mrówki.

Było coś uderzającego w tym widoku, ale uprzytomniłam to sobie dopiero, kiedy brama znów

się zamknęła. Większość robotników miała skośne oczy, jak Chińczycy. Jakoś nigdy nie

spotkałam w tym miasteczku ani jednego Chińczyka. I mimo tablicy z ostrzeżeniem, żaden z

tych chińskich robotników nie nosił ochronnego kasku.

Wzruszyłam ramionami i poszłam dalej,.w stronę wesołego miasteczka. Wsunęłam do

maszynki przy kołowrocie jeden z niebieskich biletów wstępu, które dał mi Luka. Maszynka

szczęknęła i kołowrót obrócił się.

Weszłam i przystanęłam na chwilę. To miejsce miało w sobie coś upiornego. Wiatr

unosił śmieci, których mnóstwo walało się na ziemi, i gwizdał przez dziury w ogrodzeniach.

Trudno było sobie wyobrazić, że kiedyś grała tu muzyka, rozbrzmiewał śmiech i biegały

dzieci z buziami lepkimi od cukrowej waty. Skrzyżowałam ramiona, usiłując opanować

drżenie, którego przyczyną była raczej niepokojąca atmosfera tego miejsca niż chłodna

pogoda. W końcu wzięłam głęboki oddech i ruszyłam w głąb terenu.

Lukę odnalazłam przy karuzeli. Siedział na podeście, na najniższym stopniu i patrzył

w przestrzeń. Ten widok sprawił, że zatrzymałam się. Jeszcze nigdy nie widziałam nikogo,

kto wydawał się tak samotny jak on. Zauważyłam brudny brązowy śpiwór, leżący u jego nóg,

jak skóra zrzucona przez jakiegoś gada. Nagle spojrzał w moją stronę i jego twarz rozjaśnił

uśmiech. Na widok tego uśmiechu moje serce wywinęło fikołka.

- Jak leci? - zawołał, zrywając się na równe nogi.

- W porządku - odpowiedziałam, trochę onieśmielona.

- Co robisz?

- Nic specjalnego. Siedzę i myślę o różnych sprawach.

background image

Przez moment patrzyliśmy na siebie w milczeniu.

Podeszłam do miejsca w dolnej części podestu, gdzie stał Luka, i usiadłam. Przysiadł

się do mnie. Już się nie uśmiechał, był zamyślony, ale to mi nie przeszkadzało, wszystko było

w porządku. Nie czułam się przy nim niezręcznie ani głupio. Czułam się... na swoim miejscu.

Po chwili Luka przeniósł na mnie wzrok.

- Zdaje się, że mieszkasz tu od niedawna, tak?

Popatrzyłam na niego.

- Skąd wiesz?

Roześmiał się.

- Miejscowi tu nie przychodzą. Co najwyżej krawaciarze z firmy, która zamierza

zrównać to z ziemią.

Przypomniał mi się reportaż, który widziałam w lokalnej telewizji.

- Luka...

Zawahałam się. Patrzył na mnie pytająco. Siedzieliśmy pochyleni ku sobie, twarz przy

twarzy. Jego wzrok przesunął się z moich oczu na usta. Gapił się na mnie po prostu

bezwstydnie! Odchrząknęłam, jakby w nadziei, że to powstrzyma rumieniec na moich

policzkach.

- Gdzie się podziejesz, kiedy rozbiorą wesołe miasteczko? - spytałam jakoś piskliwie.

Nonszalancko wzruszył ramionami. Ale tymczasem czar prysł.

- Dam sobie radę. Do tego czasu jakoś się urządzę, nie martw się.

Zapadła cisza pełna zakłopotania. Przypomniałam sobie naszą dziwną rozmowę w

kawiarence.

- A przychodziły ci do głowy jakieś domysły na temat zniknięcia twojej mamy?

Potrząsnął głową.

- Nie mam pojęcia, co się z nią stało.

Już zaczynałam czuć lekkie zniecierpliwienie, gdy zauważyłam, że drżą mu ręce, i to

na nowo obudziło we mnie ciepłe uczucia.

Zrobiłam to bez zastanowienia. Wyciągnęłam dłoń i dotknęłam jego dłoni.

- Jakie masz zimne ręce, Luka. Marzniesz.

Chciałam ogrzać jego dłoń w swojej, tak jak mama ogrzewała moją w dawnych

czasach. Milczał i przez chwilę wydawało mi się, że zaraz umrę ze wstydu z powodu tego, co

właśnie uczyniłam. Więc puściłam jego rękę. Policzki mi płonęły.

- A może - odezwałam się - warto by przeszukać tę budkę, w której siedziała, kiedy

sprzedawała bilety?

background image

Pomyślałam, że jeśli tylko uda mi się unikać jego wzroku, jakoś przetrwam tę ciężką

chwilę.

- Nie, ta budka nie ma tu nic do rzeczy - odpowiedział lekko schrypniętym głosem.

- Pewnie masz rację. Ale ona musiała tam spędzać mnóstwo czasu.

- Hmm... - mruknął, teraz już normalnie. - Może tak być, że powiedziałaś coś z

sensem. To ci się rzadko zdarza.

- Więc zrób z tego użytek - odparłam, czując wielką ulgę, że nie wystraszyłam go

całkiem tą głupią akcją z braniem za rękę.

Uśmiechnięci, ruszyliśmy w stronę budki biletera.

background image

Rozdział 11

Wejście do budki było w jej tylnej ścianie. Luka popchnął mocno te drzwi. Ani

drgnęły. Wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i wybrał z nich ten właściwy. Weszliśmy do środka

oboje.

Ledwo się zmieściliśmy.

Była tam półka i obrotowy stołek. Wszystkie powierzchnie pokrywała warstewka

kurzu, a długonogie pająki biegały po ścianach obłażących z farby.

Okienko miało zbitą szybkę, pęknięcia tworzyły delikatny rysunek, rozchodząc się na

wszystkie strony. W powietrzu unosił się ciężki, nieprzyjemny zapach. Mój wzrok podążył za

powonieniem i natrafił na stary pojemniczek z jogurtem. Sterczała z niego łyżeczka,

zatopiona w ciemnozielonej puszystej pleśni.

Obróciłam się i odjęło mi mowę.

Luka uśmiechnął się szeroko.

- I co? Nie są dobre? - odezwał się z nieukrywaną dumą.

Spojrzałam z bliska. Wewnętrzna strona drzwi była całkowicie zaklejona zdjęciami.

Wiele z nich zrobiono w wesołym miasteczku. Były tam zbliżenia drewnianych koni z

karuzeli, maszynek do waty cukrowej, ujęcia elektrycznych samochodzików w ruchu,

zostawiających za sobą barwne smugi. Od kolorów i świateł mogło się zakręcić w głowie.

Były też ludzkie twarze. W oczach strach, emocje, niecierpliwość. Tu kolejka przed

autodromem, tam staruszka bez przedniego zęba uśmiecha się promiennie prosto do

obiektywu, trzymając w ramionach pluszowego misia. Na niektórych, zwłaszcza wśród tych

przyklejonych na dole, były ujęcia niezwykłe. Jedno ze zdjęć przedstawiało gabinet luster i

było na nim widać postać kobiety z aparatem fotograficznym. Stała prosto, była drobnej

postury, zgrabna. Poniżej kilka ciemnych zdjęć, zrobionych chyba w tunelu strachu. A po

bokach fotografie plaży i morza, nastrojowe jak olejne pejzaże.

- Piękne.

- Eva była w tym świetna. Potrafiła chodzić z aparatem fotograficznym od rana do

wieczora. Marzyła o tym, że pewnego dnia będzie miała wielką wystawę...

Zapadła cisza i doznałam dziwnego wrażenia, że Luka zniknął. Że nie ma go już obok

mnie.

- Czy to twoja mama?

W górnym rogu zobaczyłam parę zdjęć przedstawiających budkę biletera. Siedziała w

background image

niej kobieta w czerwonej wełnianej czapeczce na ciemnych włosach. Miała ciemne,

czekoladowe oczy, jak Luka. Do jej policzka przytulał się chłopiec. To był mały Luka,

uśmiechnięty i szczerbaty, bo właśnie tracił mleczne zęby.

- Była bardzo ładna - powiedziałam cicho.

- Tak - przyznał Luka z westchnieniem. - Wszyscy to mówili. I była wesoła. Ale

trochę zwariowana. Na ogół w pozytywnym sensie. Potrafiła na przykład obudzić się rano i

ogłosić, że damy sobie dziś spokój ze szkołą. Bo akurat miała ochotę zabrać mnie na

wycieczkę. Nigdy mnie do niczego nie zmuszała, jak to się zdarza innym matkom. Ale

czasami robiła się smutna i piła za dużo wina, a potem leżała w łóżku przez cały następny

dzień. Tak, taka była, zanim to wszystko się stało.

- Powiedziałeś: Eva... - zaczęłam. Luka wzruszył ramionami.

- Ona mówiła, że kiedy nazywam ją mamą, czuje się staro. Kiedy się urodziłem, miała

dwadzieścia lat. Była dla mnie jak starsza siostra. Wiele razy się przeprowadzaliśmy, zanim

przyjechaliśmy tutaj. Troszczyliśmy się o siebie nawzajem. Mówiła, że musimy we dwójkę

poradzić sobie z całym światem.

No i proszę, Luka też nie był stąd. Może dlatego tak go polubiłam?

- Urodziłeś się w Chorwacji?

- Tak - powiedział. - Ale przyjechaliśmy do Anglii, kiedy miałem rok. Więc nic nie

pamiętam. A Eva nie przestrzegała żadnych tamtejszych zwyczajów ani tradycji. Nie lubiła

wspominać swojego poprzedniego życia. Porzuciła mojego ojca, bo ją bił. Ona lubiła... ona

lubi ten kraj. Lubi Anglię.

Zauważyłam, że kiedy Luka użył czasu przeszłego, skurcz bólu przebiegł po jego

twarzy, zanim się znowu odezwał. Może z Evą stało się coś naprawdę złego... Przez chwilę

siedział pogrążony w myślach, bardzo samotny. Ale potem się otrząsnął.

- Ruszmy się, bo zimno jak jasny gwint. Przeszukajmy to miejsce. Ty zacznij z tej

strony, a ja z tamtej.

Oboje zaczęliśmy obmacywać półkę biegnącą dookoła pomieszczenia poniżej

kontuaru. Nie znalazłam nic oprócz kurzu i zdechłych much, które z obrzydzeniem

strzepywałam z rąk na podłogę. Przeszukałam swój kawałek i spojrzałam na Lukę. On też nic

nie znalazł. Ale zauważyłam szparę pod staromodną kasą. Była za wąska, żeby do niej

wcisnąć palce, ale kiedy się pochyliłam, zauważyłam, że tkwi w niej skrawek papieru.

Rozejrzałam się i na parapecie znalazłam stary nóż w towarzystwie kilku pinezek i drobnych

monet. Delikatnie wsunęłam go w szparę i spróbowałam wyciągnąć papier. Niestety,

wepchnęłam go tylko jeszcze głębiej. Zaklęłam pod nosem. Potem udało mi się przesunąć go

background image

ku przodowi. Luka wyciągnął to i obejrzał.

Był to cały plik papierków. Rachunek, rachunek, monit z biblioteki, rachunek...

- O, popatrz! Co to jest?

Pokazał mi kartkę wydartą z notatnika.

Pochyłe odręczne pismo, niebieski atrament. „Domy przy Manley Road przeznaczone

do rozbiórki”.

Pod spodem znajdowała się lista numerów. Wiele z nich było podkreślonych, przy

niektórych znajdowały się adnotacje: Dover, Folkestone albo Harwich.

Spojrzeliśmy po sobie. Potem przyjrzałam się innej karteczce, czarnobiałej ulotce z

napisem Dzianiny TMS. Doskonała jakość po przystępnej cenie. Poniżej adres.

Na samym dole trzy słowa dopisane ręcznym pismem i podkreślone: „Zadzwonić do

Drozda?”.

Luka przesunął po nich dłonią.

- To jej pismo - powiedział.

Już otwierałam usta, żeby coś powiedzieć, ale złapał mnie za ramię i położył mi palec

na wargach. Zobaczyłam jego rozszerzone źrenice.

Chwilę później usłyszałam to samo co on. Męskie głosy. Były coraz bliżej.

Luka położył mi dłoft na czubku głowy i wepchnął mnie pod kontuar. Ukucnęliśmy

pod nim oboje, przyciśnięci jedno do drugiego w ciasnej przestrzeni. Z początku nie mogłam

zebrać myśli, zdziwiona, że tak przyjemnie jest się do niego przytulać, ale potem strach wziął

górę.

Mężczyźni znaleźli się całkiem blisko. Jeden z nich mówił nie całkiem zrozumiale, z

obcym akcentem, ale jedno słowo: „Lex” powtarzało się raz po raz. Bardzo powoli i ostrożnie

podniosłam głowę na tyle, że mogłam wyjrzeć, i zobaczyłam dwóch potężnie zbudowanych

facetów w kominiarkach naciągniętych na oczy. Jeden z nich okazał się tym samym krępym

typem, którego widziałam już dwa razy, przy wyjściu z ratusza i na budowie przystani. A

potem zauważyłam, że coś dużego leży u ich stóp. Był to czarnowłosy mężczyzna zwinięty w

kłębek.

Luka ściągnął mnie w dół i delikatnie objął ramieniem. Tak było lepiej, bo następny

dźwięk, jaki usłyszeliśmy, był niedającym się pomylić z niczym innym skowytem bólu.

Domyśliłam się, że ten leżący mężczyzna jest kopany. Łzy uwięzły mi w krtani. Drżałam na

całym ciele, a Luka wzdrygał się na każdy kolejny odgłos uderzenia. To było straszne,

naprawdę straszne. I w końcu znowu usłyszeliśmy czyjś głos. Odezwał się chyba ten facet z

byczym karkiem, teraz zadyszany. Odsunęłam opiekuńcze ramię Luki i wychyliłam się

background image

znowu.

Twarz skopanego człowieka była zalana krwią. Ledwie stał na nogach, trzymali go

pod ramiona. Z daleka wyglądał mi na Hindusa albo Pakistańczyka. Oczy miał szeroko

otwarte, nieprzytomne. Ale żył.

Luka i tym razem ściągnął mnie w dół, bardziej energicznie niż przedtem. W oczach

miał gniew, ale i strach.

Głosy zaczęły się oddalać. A po chwili usłyszeliśmy, jak szczęknął kołowrót.

Luka podniósł się, żeby wyjrzeć znad parapetu.

- Droga wolna - powiedział zdławionym głosem. Nie mogliśmy wytrzymać już ani

chwili dłużej w tej ciasnej budce. Jedno przez drugie rzuciliśmy się do wyjścia, potrącając się

łokciami.

Kiedy wydawało mi się, że nigdy się nie nasycę świeżym powietrzem, poczułam na

karku nieśmiałe dotknięcie.

- Nic ci nie jest? - spytał Luka łagodnie. Potrząsnęłam głową, choć z trudem

panowałam nad mdłościami.

Nie mogłam uwierzyć w to, co przed chwilą widziałam i słyszałam. Całe życie

przeżyłam w wielkim mieście, ale jedynym przestępstwem, z jakim się spotkałam, było

włamanie do samochodu mamy. A kiedy tylko przeprowadziłam się do tego sennego

nadmorskiego miasteczka, zaczęły spadać na mnie jedna po drugiej sprawy takie, jak

zaginiona matka albo pobicie na terenie opuszczonego wesołego miasteczka.

- Jak myślisz, kim byli ci ludzie? - spytałam, kiedy już odzyskałam głos.

- Nie wiem - powiedział Luka. On także wydawał się kompletnie zdezorientowany. I

jeszcze bledszy niż zwykle. - Nigdy ich nie widziałem.

- Myślisz, że twoja mama... - zaczęłam, ale Luka wszedł mi w słowo.

- Eva nie zadawała się z takimi typami. Tutaj każdy chętnie posądza imigrantów o co

się tylko da, ale najgorsi ludzie są wśród tych, co tu mieszkają od pokoleń.

Chciałam się odezwać, ale nie dał sobie przerwać.

- Ona nie byłaby taka głupia. A ty zachowujesz się tak samo jak policja. Traktowali ją

jak przestępczynię, tylko dlatego, że pracowała w wesołym miasteczku i miała trochę

śródziemnomorską urodę. Od razu pomyślałaś, że nie była uczciwą kobietą.

- Nawet mi to przez myśl nie przeszło! - Znowu miałam oczy pełne łez. Otarłam je

wierzchem dłoni.

- Ale innym przeszło. W tym mieście wszyscy tak myślą.

Staliśmy naprzeciwko siebie, nieszczęśliwi, i milczeliśmy.

background image

- Powinniśmy iść na policję i opowiedzieć o tym, cośmy widzieli - odezwałam się w

końcu.

- Jak sobie to wyobrażasz, Bel? Nie wiemy, kto to był. I przecież nawet nie mieliśmy

prawa przebywać na tym terenie.

Nie musiał mnie długo przekonywać.

Ale nagle coś zauważyłam.

- Luka! Twoja ręka!

Spojrzał na nią. Spory odłamek szkła utkwił w wewnętrznej części jego dłoni.

Widocznie Luka nadział się na niego tam, w budce. Podeszłam, żeby zająć się raną, ale on

odwrócił się do mnie tyłem.

- Luka, pozwól mi coś z tym zrobić!

- Zostaw mnie, sam sobie poradzę - powiedział. Miałam wrażenie, że był w panice. -

To nic takiego. Lepiej wracaj do domu. Mama się będzie o ciebie niepokoić.

Odwrócony do mnie plecami, wyciągnął sobie z ręki szkło.

- To na pewno wymaga szycia! - zawołałam.

- Nic mi nie będzie! - oświadczył. - Daj mi spokój. Nagle zapragnęłam być w domu, z

dala od tego okropnego miejsca i od Luki, który zamiast przyjąć pomoc, unosił się idiotyczną

dumą. Chciałam odejść.

- Hej! - zawołał za mną.

- Czego chcesz? - spytałam sucho.

- Przyjdziesz jeszcze?

Dostrzegłam w jego oczach tyle napięcia, że zawahałam się. Ale byłam wściekła i

sama nie mogłam się pozbierać. Miałam zamiar nigdy tu nie wracać.

- Nie wiem, Luka - odpowiedziałam. - Być może. Odwrócił wzrok i już poczułam się

nie w porządku.

Jego głos także zabrzmiał sucho.

- No, dobra. To cześć.

- Cześć - odpowiedziałam. - Do następnego spotkania.

background image

Rozdział 12

Kiedy wróciłam do domu, paliły się wszystkie światła. Gdzieś na górze dźwięczał

śmiech.

- Mamo?

Zdjęłam kurtkę i powiesiłam ją na poręczy schodów. Mama wyjrzała z pokoju i

położyła palec na ustach.

- Cicho! - szepnęła. - Mały zasnął.

I zniknęła znowu.

Mały? Jaki znowu mały?

Zaczęłam wchodzić po schodach, nie żałując sobie hałasu. Dzień był jak dotąd pełen

niemiłych niespodzianek i nie życzyłam sobie kolejnych.

Mama z tym całym Willem siedzieli w jej ciasnym pokoiku. On trzymał w rękach ten

zepsuty kran i gapił się na mnie głupkowato, bo zignorowałam go, kiedy kiwnął mi głową na

powitanie.

- Co się tu dzieje? - spytałam. Mój głos zabrzmiał tak, jakbym była czterdziestoletnią

nauczycielką niesfornych dzieciaków. Przypomniało mi się, że to samo pytanie zadałam im

na dzień dobry także poprzednim razem.

Mama zaczerwieniła się i zatrzepotała rzęsami.

- Will naprawia mi ten kran, ale zdaje się, że. jest bardziej zepsuty, niż myśleliśmy -

odpowiedziała, udając, że nie jest ani trochę zmieszana.

- Niestety, nie jestem najlepszym majsterkowiczem - dodał przepraszającym tonem

Will. - Mógłbym podjechać do supermarketu budowlanego i kupić ci nowy kran, ale nie będę

wiedział, który ci się podoba. A poza tym nie mam co zrobić z Dylanem. Matka poszła do

lekarza, gdyby nie to, nie byłoby problemu.

Mama spojrzała na mnie, a potem znowu na Willa.

- Chyba że... - Will na chwilę urwał, jakby zabrakło mu odwagi. - Chyba że Bel

zgodzi się mieć na niego oko przez jakieś pół godziny. Wtedy będziemy mogli pojechać

razem. I wybierzesz taki kran, jaki chcesz.

Już otwierałam usta, żeby mu odpowiedzieć, ale mama mnie ubiegła.

- Świetny pomysł! Jesteś już wystarczająco duża, żeby się nim zaopiekować, Bel.

Wrócimy niedługo.

Zanim moje brwi, uniesione niewyobrażalnie wysoko, wróciły na swoje miejsce, oni

background image

zbiegli po schodach i wciągnęli na siebie kurtki.

- Myślisz, że Dylan będzie długo spał? - spytała mama, zwracając się do Willa,

rozpromieniona jak słoneczko.

- Będzie spał i spał bez końca - oświadczył Will.

- Ale gdyby się jednak obudził, powiedz mu, gdzie jesteśmy, Bel, i włącz mu

kreskówki w telewizji.

- Dobrze - odpowiedziałam z takim trudem, jakbym wypluwała kamienie, a nie słowa.

- Nie ma sprawy. Jedźcie i bawcie się fantastycznie.

Wybiegli tak szybko, że szybciej na pewno by się nie dało. Pomyślałam, że znaleźli

sobie bezpłatną opiekunkę do dziecka. Niby jechali po kran, ale mama miała taką minę, jakby

wybierali się na kolację przy świecach we dwoje.

Biedny ojciec. To nie było w porządku wobec niego. Kiedy tylko go zobaczę, usłyszy

ode mnie szczegółowe sprawozdanie. Na pewno.

Nalałam sobie soku owocowego i usiadłam przy kuchennym stole, z łokciami

opartymi o blat, z twarzą w dłoniach, zasłoniętą włosami jak kurtyną. Nie miałam już nawet

siły rozzłościć się na mamę.

To był naprawdę okropny i bardzo dziwny dzień. Miałam ochotę opowiedzieć mamie

o wszystkim, ale wiedziałam, że jeśli to zrobię, nie wypuści mnie z domu co najmniej do

trzydziestych urodzin.

- Gdzie mój tatuś?

Słysząc ten głosik, aż podskoczyłam. Dylan stał w przedpokoju z rozczochranymi

włosami, z pucołowatymi policzkami i wytartym pluszowym pieskiem pod pachą.

Jeszcze i to.

- Wyszedł na chwilę razem z moją mamą - powiedziałam, starając się, żeby to

zabrzmiało beztrosko. Ale nie udało mi się powstrzymać od zgrzytania zębami. Oczy zrobiły

mu się jeszcze bardziej okrągłe niż zwykle.

Nigdy nie miałam brata ani siostry i nie wiedziałam, jak się obchodzić z maluchami.

Oczywiście sama byłam kiedyś mała, ale wtedy niezbyt często bawiłam się z innymi dziećmi.

Mama mówiła, że to dlatego, bo za bardzo chciałam nimi rządzić. Ale moim zdaniem to jakiś

wymysł.

Wiedziałam, że rodzice chcieli, żebym miała braciszka albo siostrzyczkę. Ale zdaje

się, że u mamy pojawił się jakiś problem medyczny, który w tym przeszkodził. I wreszcie, po

długim czasie, w zeszłym roku zaszła w ciążę.

Było to niedługo po śmierci babci. Rodzice ucieszyli się, ale mama była jeszcze wciąż

background image

smutna z powodu babci. I ciągle wymiotowała. A pewnego dnia, kiedy wróciłam ze szkoły,

zastałam w domu Lynne, przyjaciółkę mamy. Wciągnęła mnie do kuchni i powiedziała, że

mama straciła dziecko. Przez chwilę nie mogłam zrozumieć, co Lynne do mnie mówi, i już

chciałam spytać, czy je gdzieś zgubiła. Ale ugryzłam się w język. To było poronienie. Mama

spała na górze i nie chciałam jej obudzić. Nie pamiętam, dlaczego nie mogły się dodzwonić

do ojca. Kiedy wrócił do domu, było już późno. Usłyszałam, że krzyczy na mamę i że mama

płacze. A potem trzasnęły drzwi frontowe.

No i tak.

W każdym razie nie miałam pojęcia, jak się postępuje z małymi dziećmi. Jeśli tylko

Dylan nie zacznie płakać, jakoś sobie poradzę.

- Wszystko w porządku, Dylan?

Buzia mu się wydłużyła i z oczu od razu trysnęły łzy.

- Idź sobie, ty śmierdziucho! - wrzasnął rozdzierająco.

- Ja chcę do tatusia!

Dawałam mu znaki, żeby był cicho, ale to nic nie pomogło, wprost przeciwnie.

Wrzaski stały się jeszcze głośniejsze.

- Wiesz co? Mam chipsy - powiedziałam, chwytając się ostatniej deski ratunku. -

Lubisz chipsy, Dylan?

Kto nie lubi chipsów? Czknął potężnie i przestał wyć, a potem, patrząc na mnie trochę

podejrzliwie, kiwnął głową. Starałam się nie patrzeć na zielonego gila, który zawisł mu u nosa

i przykleił się do górnej wargi. Podeszłam do szafki kuchennej i zaczęłam szukać w niej

Najgorszych Chipsów w Całym Sklepie, które mama kupiła parę dni temu.

Już po chwili kuchnia wypełniła się odgłosami chrupania. Omijałam wzrokiem tego

gila i czułam, że umieram z głodu, bo od śniadania nic nie miałam w ustach. Nie byłoby źle

otworzyć drugą paczkę, pomyślałam.

Dylan siedział na krześle i majtał nogami. Nosił niebieskie skarpety w ciapki. Zsunęły

mu się ze stóp i stopy przez to wydawały się dużo dłuższe niż były w rzeczywistości. Sama

nie wiedziałam, dlaczego mnie to śmieszy. Patrzyliśmy na siebie, jedząc chipsy. I nikt się nie

odzywał.

Byliśmy, jak para stojących naprzeciw siebie rewolwerowców z pewnego starego

westernu, z którego muzyka też mi się od razu przypomniała. Wymierzyłam do niego i

strzeliłam z chipsa. Zachichotał i sypnął na stół serowocebulowymi chrupkami. Kiedy się

uśmiechał, wyglądał całkiem sympatycznie, mimo tego paskudnego gila.

Nie trzeba go było zachęcać do tej zabawy. Zerwał się z krzesła i zaczął mnie

background image

ostrzeliwać chrupkami. Zanurkowałam pod stół i zasłoniłam się plastikowym obrusem.

Chichotał jak wariat. Ja sama też się zaczynałam dusić ze śmiechu, kiedy wlazł pod stół z

roześmianą buzią.

Potem uciekł mi do salonu. Wygramoliłam się spod stołu i popędziłam za nim.

Schował się pod stosem poduszek na kanapie, ale wystawały jego małe stopki.

- Gdzie on może być? - zastanawiałam się na głos, udając, że go nie widzę, i zaczęłam

ściągać poduszki, jedną po drugiej. Kanapa aż się trzęsła od jego stłumionego chichotu. A

kiedy zdjęłam ostatnią poduszkę, wyskoczył spod niej jak torpeda, wrzasnął ze wszystkich sił

i popędził na schody. Prawdę mówiąc, znudziła mnie już ta gonitwa, więc wróciłam do

kuchni, zastanawiając się, jak długo jeszcze mama będzie kupowała kran z tym całym

Willem.

Zadzwonił telefon, więc podniosłam słuchawkę.

- Steve? - odezwał się kobiecy głos. - Czy to ty, kochanie?

- Kto mówi? - spytałam.

- Och, przepraszam - powiedziała zmieszana.

- Zostawił u mnie telefon, więc zadzwoniłam na ostatni wybierany numer, bo

pomyślałam, że...

Oblał mnie zimny pot. Rozłączyłam się i rzuciłam telefon na stół. Co to za kobieta

dzwoni do nas, szukając mojego ojca? I dlaczego mówi do niego „kochanie”?

To na pewno pomyłka. Ktoś wybrał zły numer. Przecież Steve’ow jest wielu, to częste

imię.

Dylan wyczuł, że coś się zmieniło. Wszedł do kuchni z kciukiem w buzi, z oczami jak

spodki.

- Dylan, nie chciałbyś obejrzeć kreskówek w telewizji?

- spytałam niepewnie. Na szczęście kiwnął głową.

Usiadłam na kanapie obok niego. Przysunął się do mnie, mięciutki i cieplutki. Ku

mojemu własnemu zaskoczeniu było to bardzo przyjemne. Oglądaliśmy GąbkoBoba

Kanciastoportego, ale chyba się zdrzemnęłam, bo następną rzeczą, jaką pamiętam, był widok

uśmiechniętych twarzy mamy i Willa, którzy stanęli w drzwiach salonu. Dylan leżał na

kanapie z głową na moim kolanie, zwinięty w kłębek jak krewetka.

- Wszystko w porządku? - spytała mama.

- Tak - wstałam pośpiesznie, a głowa Dylana spoczęła na kanapie. Obudził się i usiadł

ze zdumioną miną. Nie wyraziłam na to zgody, żeby mama sprawiła mi przyszywanego

braciszka, choćby był nie wiem jak sympatyczny.

background image

Po kolacji siedziałam na kanapie, rozmyślając o tym, co się wydarzyło tego dnia.

Byłam świadkiem przerażającej sceny, ale wracałam myślami do innej, kiedy siedzieliśmy na

podeście karuzeli. Wstrzymywałam oddech, przypominając sobie, jak Luka na mnie patrzył.

Przez jedną chwilę myślałam wtedy, że chce mnie pocałować. Ale bardziej prawdopodobne

wydało mi się, że w tym dziwnym miejscu moja wyobraźnia zaczynała wariować.

Mama wniosła do salonu wielką reklamówkę z marketu budowlanego B&Q.

Uśmiechnęła się trochę nerwowo.

- Hej, leniuszku - powiedziała. - Może byś tak ruszyła pupę i pomogła mi?

Nie zgadłaby, jak ciężki dzień miałam za sobą, ale spuściłam nogi na podłogę i

wstałam z kanapy. Wyciągnęła z torby duże pudło.

- Co to jest? - spytałam. Choć przecież napis na tym pudełku: Sztuczne drzewko

świerkowe, 140 cm nie pozostawiał wątpliwości.

- To jest choinka - powiedziała mama z niepewnym uśmiechem. - Pomyślałam, że już

czas się postarać, żeby w tym domu było trochę bardziej domowo. Ubierzemy ją razem.

Popatrz, kupiłam nawet trochę zaba...

- Ale ta choinka jest sztuczna! - wpadłam jej w słowo.

- Zawsze mieliśmy prawdziwą!

Mama właśnie wieszała sobie na szyi łańcuch choinkowy, ale kiedy to usłyszała,

opuściła ręce.

- Wiem - powiedziała spokojnie. - Ale widzisz, teraz jest u nas dość ciasno. A poza

tym to drzewko zostanie nam na następne lata. Zobacz, jakie jest ładne. Wygląda jak

prawdziwe.

Wyciągnęła z pudła tę zieloną plastikową rzecz. Uklękła i zaczęła ustawiać ją na

podłodze.

Miała rację, choinka wyglądała jak prawdziwa. Gdybym nie miała węchu, nie

poznałabym, że jest sztuczna. Ale co to za Gwiazdka ze sztucznym drzewkiem?

Oczy napełniły mi się łzami. W tamtej chwili oddałabym wszystko za to, żeby

maszyna czasu przeniosła mnie z powrotem do dawnego życia, do Londynu, do ojca.

Mniejsza o to, że się kłócili - i tak było mi tam lepiej niż w tej zapadłej dziurze, po której

chodzili jacyś agresywni faceci z byczym karkiem i opuszczeni chłopcy o smutnych oczach. I

w której moja własna matka potrafiła bez mrugnięcia okiem zabić ducha świąt.

Mama patrzyła na mnie uważnie.

- Co ci jest, Bel? Coś się stało? - Zbliżyła się do mnie na kolanach, a ja wybuchnęłam

płaczem. Po prostu nie mogłam się powstrzymać. Przytuliła mnie, nie zważając na gile z nosa

background image

wymieszane ze łzami, które rozsmarowałam sobie na policzkach. Płakałam jak małe dziecko.

- Och, Bel... - powiedziała miękko, głaszcząc mnie po włosach. - Wiem, że ta

przeprowadzka była dla ciebie czymś okropnym. I wiem, jak bardzo tęsknisz za ojcem. Ale

musimy przyzwyczaić się do nowego miejsca. I przekonasz się, jak pięknie tu jest latem.

Wszystko się ułoży, kochanie. Naprawdę.

Przestałam płakać i trzeć oczy. Wiedziałam, że są opuchnięte i że dalej cieknie mi z

nosa, ale nic mnie to nie obchodziło.

- Musisz coś zrobić, żeby ojciec przyjechał do nas na święta.

Ściągnęła brwi.

- Bel, to nie jest takie proste...

- Musisz! - przerwałam jej. - Jeśli powiesz mu, że chcesz, żeby przyjechał, to na

pewno przyjedzie! Wiem, że tak będzie.

Mama przykucnęła i przyglądała mi się przez chwilę. Kiedy znowu się odezwała, jej

głos był bardzo cichy.

- Jesteś przekonana, że to wszystko moja wina. Ale to skomplikowane dorosłe sprawy

i nie mogę ci tego wytłumaczyć...

- Wyrzuciłaś go z domu, więc nie mów teraz, że było inaczej! - Nieraz zdarza mi się

nagle zauważyć, że stoję na środku pokoju i wrzeszczę. To właśnie był jeden z tych

przypadków. - Wiem, jak było! To przez ciebie!

Rysy mamy zesztywniały. Wstała z podłogi.

- Bel - odezwała się. - Nic nie wiesz.

- No to mi powiedz! - darłam się.

Mama znowu patrzyła na mnie przez długą, bardzo długą chwilę. A potem odezwała

się spokojnym, choć drżącym głosem.

- Między mną i ojcem wszystko skończone. Nigdy nie zamieszkamy tu wszyscy

razem. Musisz się z tym pogodzić. Prawda jest taka, że ojciec się ze mną... rozstał. Przykro

mi, ale tak właśnie mają się sprawy.

- Kłamiesz! - wrzeszczałam. Była tak blisko, że widziałam swoje własne odbicie w jej

oczach.

- To wszystko przez ciebie! Kłamiesz i nienawidzę cię! Nienawidzę cię!

Usłyszałam klaśnięcie, zanim mój umysł zarejestrował to, co się stało. Palił mnie

policzek. Mama była chyba tak samo zaskoczona tym, co zrobiła.

- Bel, poczekaj! - zawołała.

Ale ja już odwróciłam się na pięcie i wyszłam z pokoju z całą godnością, na jaką w tej

background image

chwili potrafiłam się zdobyć. Wychodząc, usłyszałam jeszcze, jak sztuczna choinka

przewraca się na podłogę z odgłosem, który przypominał ciężkie westchnienie.

background image

Rozdział 13

Drzwi mojego pokoju były zaopatrzone w staromodny zamek z kluczem.

Sprawiło mi to dziką satysfakcję, że mama się do nich dobijała na próżno. Nie

zeszłam na dół przez cały wieczór, tylko leżałam na łóżku, pociągając nosem raz po raz, póki

podpuchnięte oczy nie zaczęły mi się same zamykać.

Musiałam zasnąć i spać dość długo, bo przez zasłony sączyło się już blade światło, a

mama wołała do mnie przez zamknięte drzwi:

- Bel, już nie śpisz?

I mocno szarpała za klamkę.

- Kochanie, przepraszam. Żałuję, że cię uderzyłam. Nigdy więcej tego nie zrobię,

obiecuję. Słyszysz mnie, Bel?

Byłam głucha na jej wołanie; zresztą, zatykałam sobie uszy, póki nie doszedł do nich

stłumiony odgłos zamknięcia frontowych drzwi. Nie miałam ochoty znowu wysłuchiwać

paskudnych kłamstw.

Leżałam więc w tym nieprzyjaznym, pustym domu, czując się tak samotna jak jeszcze

nigdy dotąd. Jakbym nie przynależała już do nikogo i do niczego. Pomyślałam, że mogłabym

wrócić do wesołego miasteczka, bo to było jedyne miejsce, gdzie miałam ochotę się znaleźć,

mniejsza o to, jak bardzo było ono dziwne i niepokojące. Strasznie chciałam spotkać się z

Luką. Ale pamiętałam, w jaki sposób się wczoraj pożegnaliśmy. I nie byłam pewna, czy Luka

zechce mnie widzieć. Gdyby kazał mi się wynosić, nie zniosłabym tego. Bo już i tak byłam

cała obolała.

Jedynym miejscem w Londynie, które wchodziło w grę, był dom Jaśminy. Dawniej,

cokolwiek się stało, zawsze umiałyśmy pocieszyć się nawzajem. Spakowanie paru

niezbędnych rzeczy do plecaka zajęło mi dziesięć minut. Zastanawiałam się przy tym, ile

potrzebuję czasu, żeby dostać się na stację, i jak długo będę czekać na pociąg do Londynu.

Postanowiłam, że do Jaśminy zadzwonię z pociągu. Albo najlepiej zrobię jej niespodziankę.

Popędziłam przed siebie i zwolniłam dopiero na rogu. Dotknęłam kieszeni. Miałam w

niej czterdzieści funtów, które zostały mi od ostatnich urodzin. Chciałam oszczędzać na

iPada, ale teraz ten pomysł wydał mi się beznadziejnie głupi. Po co mi iPad, kiedy dom mi się

rozleciał i uderzyła mnie własna matka?

Tego dnia było bardzo zimno i kiedy szłam w stronę dworca, dzwoniły mi zęby.

Maszerowałam mniej więcej przez kwadrans ulicą, która, jak sądziłam, zaprowadzi mnie do

background image

stacji. Byłam pewna, że stacja musi być gdzieś niedaleko... Może za następnym rogiem... albo

niewiele dalej...

W końcu dotarła do mnie ta straszna prawda: jakimś cudem udało mi się zabłądzić w

tej zapadłej dziurze.

Zatrzymałam się i postawiłam plecak na ziemi, w ostatniej chwili omijając psią kupę.

Rozejrzawszy się po pustej uliczce, oparłam się o ścianę domu i westchnęłam ciężko.

Ukryłam twarz w dłoniach, starając się wyobrazić sobie siebie samą, jak wysiadam z pociągu

na stacji St. Pancras w Londynie. Jak obok pędzą obcy ludzie i potrącają mnie. Co właściwie

będę robić w Londynie, jeśli ucieknę z domu? Mama Jasmine na pewno zadzwoni do mojej

mamy, kiedy tylko mnie zobaczy. Serce miałam ciężkie jak kamień. Postanowiłam wrócić do

domu, owinąć się kocem i przez cały dzień oglądać telewizję, z paczką herbatników pod ręką.

Może uda mi się choć na chwilę zapomnieć o świecie.

Nie miałam już siły iść dalej na piechotę. Powlokłam się więc na przystanek autobusu.

Spróbowałam się zorientować, gdzie właściwie jestem. Nieopodal stały dwie młode matki z

wózkami, zatopione w rozmowie. Musiałam mieć coś dzikiego w oczach, bo odsunęły się ode

mnie.

- Jak się stąd dostać do centrum? - spytałam.

- Autobus powinien być za parę minut.

- Dziękuję - wymamrotałam i przysiadłam na końcu ławki.

Kobiety wróciły do przerwanej rozmowy, a ich słowa wcinały się w moje mgliste

myśli.

- Słyszałam, że zrobią to najwcześniej za pół roku - powiedziała jedna z nich.

- Zdaje się, że zaczęli nadrabiać opóźnienia - oświadczyła druga. - Mój kuzyn zna

kogoś, kto pracuje u McAllistaira. Podobno rozbiórka zacznie się pod koniec stycznia.

- Im prędzej, tym lepiej - stwierdziła ta pierwsza.

- To wesołe miasteczko jest zakałą całej okolicy... gdyby kto pytał mnie o zdanie. A

pewnie słyszałaś, co o nim mówią.

Druga parsknęła śmiechem.

- Nie do wiary, że bierzesz na serio te głupstwa.

- Ale podobno stamtąd słychać jakieś głosy! Czy możesz wyjaśnić, dlaczego czasem

zapalają się tam światła?

- Wiesz co? Jeśli to miejsce jest nawiedzone przez duchy, mów do mnie Lady Gaga!

Iroześmiały się obie.

A tymczasem myśli kłębiły się w mojej głowie jak ciuchy w pralkosuszarce.

background image

Nie było dla mnie zaskoczeniem, że wesołe miasteczko cieszy się złą sławą. Znacznie

bardziej zaniepokoiło mnie to, co powiedziała jedna z tych kobiet. Luka chyba nie wiedział,

że będzie mógł mieszkać w wesołym miasteczku już tylko przez miesiąc.

Wyobraziłam sobie wielkie gruzowisko. Co się wtedy stanie z Luką? Może wyjedzie

ze Slumpton, żeby szukać Evy?

Myśl, że więcej go nie spotkam, nagle wydała mi się tak okropna, że z rozpaczą w

sercu i bez sił opadłam na plastikową ławeczkę, a dwie młode matki znowu spojrzały na mnie

z niepokojem.

Muszę zobaczyć się z Luką, i mniejsza o to, że wczoraj był dla mnie nieprzyjemny.

Przyjechał autobus i z głośnym sykiem otworzyły się drzwi. Obie kobiety wtaszczyły

do niego swoje wózki. Ale ja nie ruszyłam się z chodnika.

- Wsiadasz czy nie? - spytał kierowca.

- Będzie pan przejeżdżał obok Słonecznego Zakątka?

- spytałam.

Kiwnął głową.

- Jeśli wsiadasz, to się pośpiesz.

Wsunęłam bilet do maszynki przy kołowrocie. Rozejrzałam się niepewnie i dreszcz

przeleciał mi po plecach, bo przypomniałam sobie wczorajszą scenę przemocy. I odezwało się

we mnie poczucie winy: nie zgłosiłam się na policję. Posłuchałam Luki, bo byłam zbyt

przerażona. Ale czy to w porządku, pozwolić, żeby nikt się o tym nie dowiedział?

Stojąc przy wejściu, zaczynałam coraz bardziej marznąć, więc postanowiłam ruszyć

się z miejsca i spacerować tak długo, aż natknę się na Lukę.

Szłam więc w głąb wesołego miasteczka. Przy karuzeli znalazłam pusty śpiwór.

Przyklękłam i dotknęłam cienkiego, śliskiego materiału.

Wiatr świszczał w ogrodzeniach i ciarki chodziły mi po krzyżu, ale siłą woli brnęłam

dalej, starając się nie patrzeć w stronę tunelu strachu.

Wkrótce wyrosło przede mną wejście do starego diabelskiego młyna. Był zardzewiały

i zniszczony, jakby miał przynajmniej ze czterysta lat. Zadrżałam na samą myśl o przejażdżce

w którymś z tych zdezelowanych wagoników. Ale ojciec wskoczyłby bez namysłu. Zawsze

myślał, że ja też kocham diabelski młyn. Nie wiedział, że wolałabym zostać z mamą, na

ziemi, i jeść cukrową watę. Do tego nie przyznałabym się za nic w świecie.

Na tyłach stał rząd niskich bud z zamkniętymi na głucho okiennicami. Wyblakły

szyld, umieszczony na wysokości dachu, nosił napis Przekąski, uzupełniony malowidłem, na

którym otwierała się wielka paszcza z czerwonym językiem. Wydawało mi się, że ta wielka

background image

paszcza jest gotowa mnie połknąć. Wesołe miasteczko miało w sobie coś takiego, co

wyciągało ze mnie każdy najmniejszy lęk i powiększało go jak szkło powiększające.

Właśnie wtedy usłyszałam hałas. Odwróciłam się.

Luka siedział w jednym z wagoników diabelskiego młyna, dość wysoko, i patrzył

prosto przed siebie. Jego twarzy nie widziałam wyraźnie. Wydawało się, że tkwi tam od

dawna. Nagle wstał i zaczął wspinać się po metalowych elementach konstrukcji. Z sercem

bijącym jak młot podbiegłam bliżej. Spojrzał w dół, ale wydawało mi się, że mnie nie widzi.

- Co ty robisz, Luka! Złaź! Zrobisz sobie krzywdę!

- krzyczałam. Ale on nie przestał się wspinać coraz wyżej. Silny powiew wiatru

zerwał szyld i ze świstem niósł go w stronę Luki. Zaczęłam krzyczeć. Luka walczył z tym

wielkim kawałem dykty, odpychał go od siebie, ale pośliznął się i wylądował na kolanach na

wąskiej poprzecznej belce.

- Luka!

Śmiertelnie przerażona, bałam się nawet odetchnąć, jakby mój oddech mógł go strącić

z rusztowania. Trzęsłam się ze strachu, widząc, jak próbuje wstać z kolan, a wiatr rozwiewa

jego ciemną czuprynę.

- Luka, nie!

Coś odpowiedział, ale wiatr porwał jego słowa.

- Co mówiłeś? Nie słyszę!

- Muszę coś sprawdzić, Bel! - zawołał. - Muszę się dowiedzieć! Nie gniewaj się!

I zaczął znowu piąć się w górę.

Krzyczałam aż do zachrypnięcia. Zastanawiałam się, czy nie lepiej pobiec na

promenadę nadmorską i tam szukać pomocy. Ale nie potrafiłam ruszyć się z miejsca, nie

mogłam oderwać wzroku. Jakbym wierzyła, że tylko dzięki mojej obecności, dzięki sile mojej

woli Luka nie spada.

Wkrótce znalazł się na szczycie bocznej podpory. Był tam mały podest. Odetchnęłam

z ulgą - teraz przynajmniej miał na czym stanąć.

Ale wtedy zrobił coś naprawdę strasznego. Zamknął oczy, rozłożył ramiona... i zrobił

krok do przodu. W pustą przestrzeń.

background image

Rozdział 14

- Luka!

Zakryłam twarz dłońmi, bo nie mogłam na to patrzeć. Ale nigdy nie zapomnę odgłosu,

z jakim spadł na ziemię. Otworzyłam oczy i podbiegłam do niego. Był do mnie odwrócony

plecami, leżał na brzuchu, a jego ręka ułożyła się pod jakimś dziwnym kątem. Wydawał się

zupełnie nieruchomy. Uklękłam przy nim, a głośny szloch wstrząsał całym moim ciałem.

Luka otworzył oczy, ale spojrzenie miał szkliste, a policzek pozostawał przyciśnięty do ziemi.

- Wszystko będzie dobrze, Luka! - wyłam. - Idę po pomoc! Tylko się nie ruszaj!

Zdjęłam kurtkę i przykryłam nią jego ramiona. Pochyliłam się, żeby pocałować go w

zimny, brudny policzek. A potem puściłam się biegiem, szybszym niż kiedykolwiek w życiu,

ku kołowrotowi przy wyjściu. Na drodze nie było nikogo oprócz kobiety pchającej wózek

dziecięcy. Kiedy do niej podbiegłam, obrzuciła mnie przestraszonym spojrzeniem.

- Proszę mi pomóc! - wołałam. - Tam leży mój przyjaciel! Miał wypadek!

Zatrzymała wózek i dziecko zaczęło płakać.

- Gdzie? - spytała.

- Tam! - wskazałam ręką teren wesołego miasteczka.

Kobieta wyjęła z kieszeni różowy telefon. Wybierając numer, nie odrywała ode mnie

przenikliwego spojrzenia.

- Zaraz przyjadą - powiedziała, rozłączywszy się. Dotknęła mojego ramienia. - Musisz

tu chyba zostać. Tam jest zbyt niebezpiecznie.

Zwiesiłam głowę i płakałam cicho, nie wiedząc, czy zdołają uratować Lukę i czy on w

ogóle jeszcze żyje.

Zółtozielony ambulans na sygnale przyjechał niemal natychmiast i zahamował obok

nas, otwierając drzwi. Z głębi ambulansu dobiegał szum i trzaski z radia, przez które

odzywała się dyspozytornia. Wyskoczyli z niego kobieta i mężczyzna w strojach ratowników

medycznych.

- Gdzie jest poszkodowany? - spytała kobieta.

- Tam! - wskazałam kierunek. Ratownicy wymienili spojrzenia. Patrzyli na mnie jakoś

inaczej niż przedtem. Jakby zakwalifikowali mnie do kategorii wpółsprawczyń aktów

wandalizmu.

- Trudno będzie wnieść tam cały sprzęt - powiedziała kobieta. - Zaprowadź nas do

poszkodowanego i na miejscu zorientujemy się, czego potrzeba.

background image

Kiwnęłam głową żałośnie i przeprowadziłam ratowników przez kołowrót, kasując

bilety w maszynce.

- A właściwie po co wchodziłaś na ten teren? - spytała, ale niezbyt ostro, gdy

pędziliśmy w stronę diabelskiego młyna, mijając kolejne budy i ich ogrodzenia. - Nie

widziałaś tych napisów Wstęp wzbroniony!

Zamiast odpowiedzi pochlipywałam cicho.

- Powiedz mi, co się właściwie stało - odezwała się.

- Mój przyjaciel - zaczęłam - wdrapał się na diabelski młyn. I zeskoczył!

- Jest przytomny?

- Nie wiem. Leży na ziemi. To tu niedaleko.

Podeszliśmy do kas karuzeli.

- Tam, po drugiej stronie.

Słowa uwięzły mi w gardle.

- Gdzie? - spytała ratowniczka.

Podbiegłam do tego miejsca i zobaczyłam swoją kurtkę przewieszoną przez dolną

poręcz podestu. Otworzyłam i zamknęłam usta kilka razy.

- Ale gdzie... gdzie... - biegałam w kółko, nie pojmując, co się z nim stało. - Luka!

Gdzie jesteś?! Potrzebujesz pomocy!

Ratownik zaczął coś mówić do dyspozytora przez radio.

- Jesteś pewna, że coś mu się stało? - spytała ratowniczka. Słowa zabrzmiały szorstko,

ale jej spojrzenie trochę złagodniało. - Powinnaś wiedzieć, że kiedy wzywa się nas bez

powodu, to ktoś, kto naprawdę potrzebuje pomocy, może się jej nie doczekać.

- Przepraszam! - płakałam. - On tu leżał! Naprawdę!

- Posłuchaj... Jeśli zdołał wstać i odejść, to jestem pewna, że nie stało mu się nic

złego. Może jest w lekkim szoku... Przekażę informację do ambulatorium, na wypadek, gdyby

się tam pojawił. Choć sądzę raczej, że wszystko jest w porządku.

Mówiła dalej, ale ja już przestałam słuchać. Tu się nic nie trzymało kupy. Wyszliśmy

przez bramkę i wybąkałam jeszcze jedne przeprosiny, a potem szybko odeszłam.

Przez całą drogę do domu rozbrzmiewał w moich uszach szum radia z karetki.

background image

Rozdział 15

Nadszedł 22 grudnia, ale w domu zupełnie nie było świątecznej atmosfery. Ani trochę

radości. Za każdym razem, kiedy mama usiłowała zacząć „poważną rozmowę”, wychodziłam

z pokoju. Więc mijałyśmy się jak dwie obce osoby, zaciskając usta.

Otamtej kłótni wcale już nie myślałam. Nie mogłam uwolnić się od wspomnień tego,

co stało się z Luką. Może źle pamiętałam, z jak wysoka spadł na ziemię? A potem

przypominałam sobie, jak dziwnie leżał. Musiało mu się stać coś złego, tego byłam pewna.

Więc jak zdołał wstać i odejść? Wyobrażałam więc sobie, że teraz leży gdzie indziej, ranny.

Nie mogłam tego znieść. Mama była w pracy. Postanowiłam wybrać się znowu do wesołego

miasteczka. Bo może Luka wrócił?

Wyjęłam kurtkę z szafy. Moje palce natrafiły na jakiś papier wsunięty do kieszeni.

Była to stara koperta, złożona na pół i jeszcze na pół. Rozprostowałam ją. Linie zagięcia

wyglądały, jak zmarszczki na pomiętej powierzchni. Adres brzmiał tak:

Eva Novak

Locket’s Rise 53

Seaforth Road

Slumpton

LM26 6RY

Eva? Byłam wstrząśnięta. Mama Luki? Musiał włożyć mi tę kopertę do kieszeni już

po tym, jak spadł na ziemię. To była wiadomość dla mnie. Luka chciał, żebym ją znalazła.

Tym razem nie zamierzałam już zdać się na los szczęścia, jak przy wyprawie na

stację, więc zajrzałam do szuflady, żeby poszukać planu miasta, który mama kupiła zaraz po

przeprowadzce. Przed wyjściem z domu włożyłam go do kieszeni.

Było tak zimno, że powietrze aż kłuło w płuca. Ale kiedy wspinałam się na wzgórze

za naszą uliczką, niebo było błękitne, zupełnie jak w letni dzień.

Niewiele czasu zajęło mi odnalezienie wylotu ulicy Locket’s Rise.

I nie wiem czemu, gdy szłam tą ulicą, moje serce szamotało się jak uwięziony ptak, a

po karku przebiegały dreszcze.

47,49,51...

Dom pod numerem 53 wydał mi się mocno zaniedbany. Ze skrzynek do kwiatów

wystawało zeschnięte, brązowe zielsko, a okna były brudne. Zajrzałam w jedno z okiem i

zobaczyłam ciasną kuchnię, w której ledwo mieścił się stół i parę krzeseł. Wnętrze sprawiało

background image

takie wrażenie, jakby od dawna już nikt w nim nie mieszkał.

Usłyszałam jakiś szmer i w sąsiednim oknie ujrzałam okrągłą, rumianą twarz.

Przyglądało mi się dwoje błyszczących oczu. Zanim się obejrzałam, starsza pani już wyszła

na schodki. Ramiona trzymała skrzyżowane na piersi, podbródek był uniesiony i wysunięty

do przodu.

- Czego tu szukasz, moje dziecko?

- Hrrr! - Nie, nie to chciałam powiedzieć. Odchrząknęłam i postarałam się przemówić

ludzkim głosem.

- Znała pani chłopca, który mieszkał w tym domu?

Staruszka patrzyła na mnie i patrzyła, a gdzieś w moim brzuchu zalęgło się jakieś

okropne przeczucie.

- Och... - odezwała się wreszcie, kładąc drżącą rękę na sercu. - Więc naprawdę nic nie

wiesz?

- Ale o czym? - szepnęłam. Już zrozumiałam, że wolałabym nigdy nie poznać

odpowiedzi.

- Proszę, wejdź.

- Nie! - Nie chciałam odmówić tak gwałtownie. Starsza pani aż podskoczyła. - Może

mi pani po prostu powiedzieć, co się z nim stało? Widziała go pani?

- Moje dziecko... - zaczęła znowu. - Moje dziecko... Chodzi o to, kochanie, że on... że

on... nie żyje.

Zaszumiało mi w uszach i poczułam nagły skurcz żołądka.

Zalałam się łzami. Myślałam o tym, jak Luka wyczołgiwał się z miejsca swojego

upadku i jak umierał w samotności.

Starsza pani mówiła dalej, ale ja nie byłam w stanie podążać za jej słowami.

- Słucham? - zachrypiałam.

- To było coś okropnego - powiedziała. - I właśnie zbliża się rocznica. Akurat o nich

myślałam.

Oczym ona mówi?

- Jak to: rocznica?

Zawahała się.

- Mija właśnie rok od śmierci chłopca i jego matki.

Zobaczyłam, że szary chodnik podnosi się i chce mnie uderzyć w głowę. Ktoś chwycił

mnie mocno za ramię. Następną rzeczą, jaką pamiętam, był zapach pastowanej podłogi w

czyimś przedpokoju.

background image

Potem ukazała mi się wzorzysta kanapa i tapety w deseń. Wszystko to mi się mieszało

i wydawało mi się, że to od tego pomieszania mam coraz gorsze mdłości. Walczyłam z nimi

na próżno i w końcu zwymiotowałam prosto do miski, która w krytycznej chwili szczęśliwie

znalazła się tuż przede mną.

Usiadłam. Byłam zbyt oszołomiona, żeby myśleć jasno. Staruszka zabrała miskę bez

słowa, a po chwili przyniosła na tacy imbryk z herbatą i talerzyk imbirowych ciasteczek. W

pokoju panowała zupełna cisza, jeśli pominąć tykanie zegara i dolatujące zza ściany ni w

pięć, ni w dziewięć wesołe odgłosy z radia.

Podała mi filiżankę herbaty z mlekiem. Pociągnęłam łyk, ale ręce tak mi się trzęsły, że

poplamiłam sobie dżinsy.

- Muszę ci tę herbatę mocno posłodzić - powiedziała.

- To cię wzmocni. Zjedz herbatnika.

Nie miałam ochoty, ale sięgnęłam po niego posłusznie, jak automat. Jego smak mnie

otrzeźwił i wszystko mi się przypomniało, a serce znowu zaczęło łomotać.

- Pewnie go dobrze znałaś, moje dziecko? - Starsza pani przechyliła głowę i

popatrzyła ptasim spojrzeniem.

Kiwnęłam tylko głową. W moim sercu wzbierał sprzeciw. To jakaś pomyłka,

myślałam. Przecież on nie mógł umrzeć rok temu. Dopiero co spędziłam kilka dni w jego

towarzystwie. Ta pani się myli. To wszystko nie ma sensu.

Ale z moich ust nie wydobyło się ani jedno słowo. Tylko siedziałam i słuchałam. A

ona cicho mówiła dalej.

- To była straszna historia. Wypadek samochodowy. Policja stwierdziła, że matka

chłopca straciła kontrolę nad kierownicą. Samochód zwalił się z St. Lawrence Headland

prosto do morza.

Patrzyłam na nią, niezdolna przyjąć to do wiadomości.

- Podobno... - zawahała się znowu - podobno umarli od razu. Nie cierpieli.

Nagle zerwałam się na równe nogi.

- Muszę już iść!

Głos miałam schrypnięty i bolało mnie całe ciało, jak po ciężkim pobiciu.

Ona też wstała i ciepłą, suchą dłonią ujęła moją dłoń.

- Wiem, że to był dla ciebie szok. Ale czas jest najlepszym lekarzem. Jesteś jeszcze

taka młoda. To minie. Zapomnisz. Na pewno.

Zabrałam dłoń i wyszłam. Nawet nie podziękowałam, choć była dla mnie taka miła.

Chciałam zostać sama. Kiedy wyszłam na ulicę, poczułam na plecach jej zatroskane

background image

spojrzenie.

To nie może być prawda, myślałam. To jakiś absurd.

Ale jeśli to jednak była prawda? Jeśli ta prawda leżała pod moim nosem, a ja byłam

zbyt uparta, żeby ją zobaczyć?

Żaden człowiek nie może spokojnie sobie odejść po upadku z takiej wysokości. A

poza tym... Nie pozwolił, żebym spojrzała na jego rękę, kiedy wbił w nią sobie szkło.

Przypomniałam sobie kelnerkę z kawiarenki. Patrzyła na mnie tak dziwnie. Myślała, że

jestem stuknięta. Że prowadzę rozmowę, siedząc sama przy stoliku. A Luka, zanim skoczył,

powiedział: „Muszę coś sprawdzić, Bel”.

Wiedziałam, gdzie go szukać. Ale kiedy zbliżyłam się do wesołego miasteczka,

wszystko tam wyglądało inaczej. Wokół parkowało mnóstwo samochodów. Wielki zielony

kontener mieszkalny stał przy drodze, jeszcze rozłożony na części. Zatrzymałam się, nie

wiedząc, co robić. I właśnie wtedy usłyszałam cichy gwizd. Spojrzałam w tamtą stronę.

Gwizd dochodził zza starego parterowego budyneczku za ogrodzeniem. Wśliznęłam się tam

przez dziurę między sztachetami. Zobaczyłam kamień i Lukę, który na nim siedział.

Wyglądał, jakby czekał na mnie od tygodnia. Milczeliśmy. Patrzyłam na niego, na

jego twarz, szyję i dłonie. Wydawał mi się taki prawdziwy i cielesny w tych trampkach,

dżinsach i bluzie z kapturem. Po prostu jak każdy inny chłopak. Na kolanie miał dziurę, przez

którą widać było skrawek różowej skóry. Przypomniało mi się, że kiedy dotykałam jego dłoni

albo policzka, zawsze był zimny. Zimny, ale rzeczywisty.

- No tojuż!

Kiedy się odezwał, aż podskoczyłam.

- Co już?

- Zadaj mi te pytania, które sobie szykowałaś przez całą drogę.

- Czy... czy to prawda?

Wzruszył ramionami.

- Wszystko na to wskazuje, nie uważasz?

- Ale jesteś taki... nieprzezroczysty.

Znowu patrzyliśmy na siebie. Przyszła mi do głowy wariacka myśl.

- Czy to jakiś głupi żart, Luka? Bo jeśli tak, to...

Z niesmakiem wywrócił oczami.

- Nie myśl, że to dla mnie zabawne - powiedział. - Ja sam nie wiedziałem o tym aż do

wczoraj. Zaczęło się od daty. Zobaczyłem kalendarz w kawiarence. I wtedy różne dziwne

rzeczy zaczęły mi się składać w jedną całość.

background image

- A czy ludzie cię widzą?

- Nie. Tylko ty jedna.

- Dlaczego właśnie ja?

- Nie mam pojęcia. Proszę o następne pytanie.

- Co robisz w nocy? Śpisz?

Spojrzał w taki sposób, że wszystko we mnie oklapło.

- Jasne, że śpię. Jak zabity. Przecież wiesz, że sypiałem w wesołym miasteczku.

- A co z jedzeniem? Możesz jeść tak jak wszyscy?

Wzniósł oczy ku niebu, zniecierpliwiony.

- Chyba tak. Ale nie pamiętam, żebym kiedyś był głodny.

Nie od razu odważyłam się zadać mu następne pytanie.

- A możesz... No wiesz... robić sztuki?

Obrzucił mnie niechętnym spojrzeniem.

- Jakie sztuki?

- Nie wiem. Na przykład... przechodzić przez ściany?

Wstał.

- Sprawdźmy to - powiedział lodowato.

Ku mojemu przerażeniu popędził przed siebie i z całym impetem wyrżnął w ścianę

domu. Wrzasnęłam.

Luka upadł, trzymając się za głowę. Ale na jego czole nie było śladu po tym

zderzeniu. I w okamgnieniu doszedł do siebie.

- Widzisz? Nie wygląda na to, żebym mógł - powiedział, łapiąc oddech.

Wiedziałam, że na tym powinnam poprzestać. Ale w zanadrzu miałam jeszcze jedno

pytanie. Najtrudniejsze. Ledwo je wykrztusiłam.

- Jak to jest?

- Być nieżywym?

Wzdrygnęłam się.

- To fraszka, drobiazg. A co myślałaś? - Wypluwał te słowa jedno po drugim, jak

twarde pestki. - Czujesz się tylko samotna. Tak samotna, jakbyś była jedyną osobą na świecie.

I jakbyś w środku miała zionącą pustkę. Jakby inni zrobili ci głupi kawał i schowali się

gdzieś, pękając ze śmiechu. Za chwilę ktoś zawoła „A kuku!” i wszystko znowu będzie po

staremu.

Oddychał ciężko, oparty o ścianę. Kiedy znowu otworzył usta, jego głos zabrzmiał

głucho:

background image

- Tak to jest.

- Ale pamiętasz, jak to się stało? - spytałam.

Potrząsnął głową. W jego oczach dostrzegłam lęk.

Wzięłam głęboki oddech. Wiedziałam, że zaboli go to, co powiem.

- Luka... Znam fakty, o których powinieneś wiedzieć.

background image

Rozdział 16

To było najtrudniejsze zadanie w całym moim dotychczasowym życiu. Opowiadałam

mu o spotkaniu ze staruszką, a on patrzył na mnie błagalnie, jakby nie mógł znieść moich

słów, ale kiedy milkłam, popędzał mnie pytaniami.

Skończyłam mówić i wyciągnęłam do niego rękę. Pochwycił ją tak mocno, że aż

zabolało.

- Wciąż mi się śni, że słyszę głos Evy. Woła mnie, ale ja jej nie widzę.

Opuścił wzrok.

- To znaczy, że ona też nie żyje, tak? - spytał z wahaniem. Chyba dopiero teraz to do

niego dotarło.

I z całej siły przycisnął dłonie do oczu.

- Nie, nie! - powtarzał, zgięty wpół, jakby przed chwilą ktoś kopnął go w żołądek.

Patrzyłam na delikatną skórę na jego karku. Objęłam go ramieniem. Usiłowałam odpędzić

wyobrażenia, które wciąż miałam przed oczami. Rozpłakałam się. Już nawet nie próbowałam

się powstrzymać, choć do tej pory jakoś się trzymałam. Luka umilkł i odsunął się. W jego

rysach widać było napięcie, a ciemne oczy były przekrwione i podpuchnięte.

- Luka, tak mi przykro... - powiedziałam.

Otarł twarz rękawem.

- Chciałem wrócić do domu - odezwał się w końcu.

- Od razu, kiedy... obudziłem się w wesołym miasteczku. Ale było coś takiego... Jakaś

siła, która mnie odpychała. Po prostu nie mogłem. Może zabrakło mi odwagi?

Popatrzył na mnie z rozpaczą w oczach.

- Dlaczego tu jestem, a jej nie ma? Dlaczego musiałem wrócić?

- Nie wiem - odpowiedziałam. - Po prostu nie wiem.

- A czasem czuję tu jej obecność - dodał. Podniósł głowę i spojrzał twardo, jakby

spodziewał się, że mogłabym z niego kpić. - Nie widzę jej, ale...

Milczeliśmy znowu. Nie wiedziałabym, co powiedzieć.

- Usiądźmy na chwilę - odezwałam się. Wzięłam go za rękę i pociągnęłam w stronę

kamienia. Teraz, kiedy wszystko co najgorsze zostało już powiedziane, onieśmielał mnie i nie

byłam pewna, czy wolno mi wziąć go za rękę. Ale to on trzymał mnie za rękę i nie puszczał.

- To wszystko jest jakieś bez sensu - oświadczył.

- Ona świetnie prowadziła. A na tamtej drodze zawsze była bardzo ostrożna.

background image

Niemożliwe, żeby jechała zbyt szybko... Ale może...

- Ale może ktoś zepchnął ją z drogi - dokończyłam jego myśl. - Dlaczego?

Luka zabrał rękę i włożył ją do kieszeni swojej bluzy z kapturem.

- Nie wiem. Popatrz... znalazłem jej aparat fotograficzny. - Wyciągnął z kieszeni

skórzany futerał z długim paskiem. - Wczoraj byłem znowu w tunelu strachu. Ten aparat

znalazłem w jednym z wagoników. Może ktoś próbował jej go zabrać, bo widzisz? Pasek jest

urwany.

Ostrożnie wzięłam futerał do ręki. Luka miał rację. Pasek był urwany, jakby ktoś

szarpnął za niego mocno.

- Próbowałeś włączyć ten aparat?

- Bateria jest wyczerpana. A karta pamięci wyjęta.

- Może były tam zdjęcia, na których komuś zależało...

- powiedziałam. Luka kiwnął głową.

- Eva mówiła, że jedno zdjęcie waży tyle co tysiąc słów. Świetnie znała angielski, ale

czasem brakowało jej jakiegoś słowa i wtedy strasznie się niecierpliwiła. Fotografia... była jej

zastępczym językiem.

Wyczułam, że trochę się już pozbierał. I nie wiedziałam, czy mam się z tego cieszyć.

Chciałam dalej trzymać go za rękę, ale zabrakło mi dobrego pretekstu. Byłam zawstydzona.

Wzięłam bardzo głęboki oddech, w nadziei, że to mi rozjaśni w głowie.

- Co dalej? Nie wiemy jeszcze nic konkretnego, Luka. Nie wiemy, kto i czego od niej

chciał. W ogóle niewiele wiemy.

- Tak. I może właśnie dlatego tu jestem. Żeby odkryć prawdę i poszukać

sprawiedliwości dla Evy. Dla nas obojga. Nie wiem jeszcze, co powinienem zrobić...

Potrzebuję twojej pomocy, Bel. Ale nie będę cię obwiniał, jeśli odmówisz.

Uważnie popatrzył mi w oczy - i tym razem wstrzymałam oddech, kiedy jego wzrok

zatrzymał się na moich ustach. Przełknął ślinę i opuścił wzrok. A pod moją przeponą coś się

gwałtownie zakotłowało.

- Nie opuszczę cię, Luka - szepnęłam.

background image

Rozdział 17

Wróciłam do domu półprzytomna. Mama rozmawiała właśnie przez telefon. Na mój

widok twarz jej się rozjaśniła.

- Bel właśnie weszła. Może z nią porozmawiasz?

Wręczyła mi słuchawkę, mrucząc: „To twój ojciec”.

W zwykłych okolicznościach pochwyciłabym tę słuchawkę czym prędzej. Ale tego

dnia zawahałam się. Jakbym się bała, że telefon mnie ugryzie. Przypomniały mi się te

okropne rzeczy o ojcu, które usłyszałam od mamy.

- Czy to moje maleństwo? Jesteś tam, Bel?

- Cześć, tato - odezwałam się głosem bez wyrazu.

- Jak się miewa moja księżniczka?

- W porządku. Tęsknię za tobą.

- Ja też za tobą tęsknię, kochanie. Ale mam dobre wiadomości, Bel. Zdaje się, że

jednak będę mógł przyjechać do ciebie na Boże Narodzenie.

- O... Fajnie.

-1 będziemy mieli prawdziwe święta.

- Tak...

-1 wiesz co, Bel? - ojciec odchrząknął.

- Co?

- Będziemy musieli porozmawiać o różnych sprawach. Mama, ty i ja.

Nie odpowiedziałam.

- Jesteś tam jeszcze?

- Tak...

- Wszystko ci wyjaśnię, kiedy przyjadę, ale chciałbym ci powiedzieć o tym, co

najważniejsze. Zaproponowano mi pracę.

- Pracę? To chyba dobrze?

- Tak, ale to praca... w Newcastle.

- Przecież Newcastle jest na drugim końcu kraju! To już prawie Szkocja!

Słyszałam ciężki oddech ojca po drugiej stronie linii. Spojrzałam na stolik, na którym

stał telefon. Zobaczyłam mnóstwo szpargałów, a na wierzchu leżała kartka świąteczna, którą

mama na pewno dostała od tego całego Willa. To wszystko zupełnie mi się nie podobało.

- Praca jest bardzo dobrze płatna i właśnie w tym rzecz - powiedział ojciec. - Nie

background image

mogę sobie pozwolić na odrzucenie tej propozycji. Przyjadę na święta i wtedy

porozmawiamy. A teraz zawołaj mi jeszcze mamę do telefonu.

Bez pożegnania z ojcem oddałam mamie słuchawkę i poszłam do kuchni. Usiadłam

tam przy stole i słuchałam, jak mama mówi przez telefon tym swoim specjalnym, wysokim

głosem, który był zarezerwowany wyłącznie dla ojca.

- Nie rozumiem, czemu nie możesz po prostu zarezerwować biletu i powiedzieć mi

dokładnie, kiedy przyjeżdżasz. Przyszłybyśmy po ciebie na dworzec.

Cisza.

- Ależ Steve... - usłyszałam głębokie westchnienie.

- Słuchaj, to mnie w ogóle nie interesuje. Chciałabym, żebyś wreszcie zaczął się

zachowywać odpowiedzialnie.

Wstałam od stołu. Przeszłam przez przedpokój i zaczęłam wchodzić po schodach na

górę. I chociaż się nie obejrzałam, wiedziałam, że mama patrzy za mną.

Zamknęłam za sobą drzwi pokoju i położyłam się na łóżku. Wbiłam wzrok w sufit. Z

dołu dochodziły stłumione odgłosy rozmowy telefonicznej. Byłam zadowolona, że już nie

muszę tego słuchać.

Myślałam w kółko o tych samych kilku sprawach... Wypadek, Luka, ojciec,

Newcastle. Tydzień temu poprosiłabym ojca, żeby zabrał mnie tam ze sobą. W Newcastle

byłoby całkiem fajnie. Nie wiedziałam dokładnie, jak tam jest, ale na pewno o niebo lepiej niż

w Slumpton. I byłabym tam razem z ojcem, więc nie musiałabym za nim tęsknić. Ale teraz

coś się zmieniło. Kiedy siedziałam w saloniku tej starszej pani, bałam się, że już nigdy więcej

nie zobaczę Luki... Tak, coś się zmieniło.

Wiedziałam, że teraz nie zostawię go tu samego.

Leżałam z twarzą wtuloną w poduszkę, gdy rozległ się dzwonek u frontowych drzwi,

a zaraz potem wesoły głos mamy, przeznaczony do witania nieoczekiwanych gości.

- Bel, jesteś tam? Zejdź na dół, proszę.

Postanowiłam zignorować to wezwanie.

Chwilę później ktoś zapukał cicho do drzwi mojego pokoju.

Zdecydowałam się zignorować i to. Ale ten, kto pukał, był uparty. Zerwałam się z

łóżka, zła, i gwałtownie szarpnęłam klamkę.

- O... - powiedziałam, zmieszana. - Myślałam, że to moja mama.

Przede mną stała ta dziewczyna z domku z pianinem i kotem. Teraz stała przede mną

zaczerwieniona i nawijała na palec pasmo jasnych, długich włosów.

- Przepraszam - wybąkała. - Twoja mama uparła się, żebym tu weszła. Bo moja mama

background image

urządza imprezę dla sąsiadów... Wiesz, będą się wymieniać niepotrzebnymi rzeczami. Ale nie

chcę się do ciebie wpychać. W domu powiem, że byłam i że nagadałyśmy się do syta.

Poczułam, że coś się dzieje z moimi policzkami. Po prostu się uśmiechałam.

- Nie, coś ty. Wejdź - powiedziałam. - Jestem Bel.

Kiwnęła głową.

- Wiem. A ja jestem Abbie.

Spodziewałam się, że spyta o nazwisko, bo tak robi większość ludzi, ale ona tylko

patrzyła na mnie niezdecydowanie.

- Nie wejdziesz? - spytałam, otwierając drzwi szerzej.

- A powinnam? - odpowiedziała chłodno. Teraz ja się zaczerwieniłam, bo spojrzałam

na swój pokój okiem kogoś obcego. Dotąd nie powiesiłam na ścianach moich ulubionych

plakatów. Wszędzie walały się ubrania.

- Mam trochę bałagan - powiedziałam.

- No tak, ale przecież dopiero się wprowadziłaś. Ten pokój ma przed sobą wielką

przyszłość.

- Tak sądzisz?

- Bardzo lubię te świetliki. Mam takie same w moim pokoju. Musisz tylko...

Ku mojemu zdumieniu zrzuciła z nóg balerinki i wskoczyła na niepościelone łóżko.

Zaczęła walczyć z ramą okienną. Nigdy dotąd nie otwierałam tych okienek, bo przecież BYŁ

GRUDZIEŃ, no i w ogóle. Ale po chwili okno ustąpiło, zasypując jej włosy płatkami suchej

farby. I otworzyło się, wpuszczając do środka strumień świeżego powietrza.

- Chodź tu - powiedziała, zaróżowiona z emocji.

Z ociąganiem weszłam na swoje łóżko, jakby teraz już należało do niej, nie do mnie.

Unikałam jej spojrzenia, gdy tak stałyśmy obok siebie, niepokojąco blisko.

- Rozejrzyj się.

Aż mnie zatkało.

Zobaczyłam w oddali szarozielony pas morza i piękne dachówki na dachach

okolicznych domów, bo nasza ulica biegła grzbietem wzgórza. Z niektórych kominów leciał

dym, a na niebie kłębiły się różowawe chmurki.

- O! - zdołałam tylko wykrztusić.

- Z pewnego oddalenia Slumpton nie wygląda wcale tak ponuro - zauważyła.

Roześmiałam się.

- Abbieee! - zawołał gdzieś na dole nieznany mi głos.

Wywróciła cierpiętniczo oczami.

background image

- To moja domowa dyrekcja. Muszę już lecieć. Ale wiesz co? Jutro po południu

przychodzi do mnie parę ludzi z naszej szkoły. Bo będziesz chodziła do DSa, tak?

Chwilę zajęło mi rozszyfrowanie tego skrótu. Chodziło jej o szkołę imienia Davida

Stafforda. Kiwnęłam głową.

- Właśnie. No to wpadnij. Koło siódmej.

Rumieniec szczęścia nieśmiało zabarwił moją twarz.

- Tak, będę. Dzięki - szepnęłam.

Machnęła mi ręką na pożegnanie i zbiegła po schodach. Weszłam z powrotem na

łóżko i spojrzałam na panoramę Slumpton pod ciemniejącym niebem. Dalej uważałam, że to

dziura zabita dechami, ale musiałam przyznać, że z okna mojego pokoju miasteczko

prezentowało się naprawdę nieźle. Oddychałam rześkim powietrzem i rozmyślałam o wizycie

Abbie. Jak miło wiedzieć, że mogę znowu mieć koleżankę. Kogoś żywego. Bo fajnie było

włóczyć się z Luką, ale choć wiedziałam, że Luka mnie lubi, to nie łudziłam się, że nasza

przyjaźń ma przed sobą przyszłość. Nie mogła jej mieć.

background image

Rozdział 18

Nazajutrz była sobota i mama nie wyszła do pracy. Mówiłam sobie, że to dlatego nie

idę do wesołego miasteczka. Ale to nie była cała prawda.

Miałam mieszane uczucia. Chciałam koniecznie zobaczyć się z Luką i już kilka razy

zaczynałam się zbierać do wyjścia. Coś mnie jednak powstrzymywało. Nie to, że Luka okazał

się duchem, jakkolwiek dziwnie by to brzmiało. Niepokoiła mnie raczej myśl, że Eva zginęła,

bo wiedziała za dużo.

Czy to możliwe, żeby została zamordowana? Przerażało mnie to, tym bardziej że

przypadkiem natknęliśmy się w wesołym miasteczku na scenę okrutnej przemocy. Kiedy o

tym myślałam, świat wydawał mi się przeraźliwie obcy. Być może nic by mi nie groziło,

gdybym zapomniała o tej sprawie. Ale straciłabym przyjaźń Luki.

Czy byłam gotowa zapłacić tę cenę za swoje bezpieczeństwo? Moje emocje zmieniały

się jak w kalejdoskopie. Wałęsałam się bez celu po całym domu, póki mama nie wyciągnęła

mnie do miasta.

Właściwie nie rozmawiałyśmy ze sobą od tamtego wieczoru, kiedy mnie uderzyła.

Szłyśmy więc obok siebie, milcząc, tylko mama od czasu do czasu rzucała na mnie

niespokojne spojrzenia.

- Nawet nie wiesz, jak tęsknię za naszym starym samochodem - powiedziała w końcu

ze śmiechem, który zabrzmiał trochę fałszywie. Pozwoliła ojcu zatrzymać ten samochód, bo

musiał jeździć po kraju z koncertami.

Nie odpowiedziałam.

- Powinnam zrobić świąteczne zakupy - dodała.

- Co byś chciała dostać na Gwiazdkę w tym roku?

Tak, starała się być dla mnie dobra.

- Cały czas marzę o iPodzie - wycedziłam przez zęby.

- Obawiam się, że na iPoda w tym roku nie wystarczy mi pieniędzy, Bel - powiedziała

mama. - Masz może jakieś inne marzenie?

- Tak. Chciałabym dostać z powrotem moje dawne życie.

Potem przez dłuższy czas słyszałam już tylko stukanie obcasów mamy na śliskim

bruku i zwykłe krzyki mew, które w tym miasteczku towarzyszą ludziom od rana do nocy, nie

milknąc ani na chwilę.

Mama miała odebrać coś z pralni chemicznej na obrzeżach miasteczka, więc szłam z

background image

nią w kierunku, w którym nigdy dotąd nie chodziłam. Oddalałyśmy się od przystani i

wesołego miasteczka. Kiedy znowu otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, akurat zadzwonił

jej telefon. Miałam wrażenie, że w ciągu ostatnich dni jej telefon dzwonił bardzo często.

Czułam przez skórę, że to musi być ten cały Will. Przystanęła i rozmawiała z nim odwrócona

ode mnie, a ja patrzyłam w przeciwną stronę, bo wcale nie pragnęłam słuchać, jak

bezwstydnie flirtuje.

I właśnie wtedy zauważyłam ten szyld.

Dzianiny TMS. Dobra jakość w przystępnej cenie.

Przez chwilę patrzyłam na niego bezmyślnie. I dopiero potem coś mi kliknęło w

głowie. To był ten sam napis, który widziałam na ulotce, znalezionej w wesołym miasteczku,

w budce, w której Eva sprzedawała bilety. Miejsce nie wyglądało zbyt zachęcająco. Okna

miały okiennice zamknięte na głucho, a drzwi były z pancernej blachy, która wytrzymałaby

natarcie czołgów.

Zaciekawiona, oddaliłam się na chwilę od mamy i zajrzałam na podwórze. Z tamtej

strony budynku zobaczyłam malutkie, brudne okienko, umieszczone na tyle wysoko, że nie

mogłam w nie zajrzeć. Rozejrzałam się i weszłam na stos cegieł pod rozwalonym płotem,

żeby zorientować się, co jest w środku.

Zobaczyłam rzędy maszyn do szycia, przy których pracowały kobiety i dziewczęta.

Wiele z nich miało egzotyczne rysy, a niektóre były niewiele starsze ode mnie. Pod tylną

ścianą stał potężnie zbudowany mężczyzna i rozmawiał przez telefon. Kiedy się odwrócił, z

wrażenia omal nie spadłam na ziemię. To był ten sam facet z byczym karkiem, którego

widziałam przy wyjściu z ratusza, ten sam, który w wesołym miasteczku bił i kopał leżącego

człowieka. Odsunęłam się ostrożnie i zobaczyłam, że mówi coś do jednej ze szwaczek,

dziewczyny mniej więcej szesnastoletniej. Skuliła się, jakby się bała, że on ją uderzy.

Ogarnęła mnie wściekłość.

- Gdzie jesteś, Bel?

Pośliznęłam się i upadłam, tłukąc sobie kolano.

Mama przyglądała mi się z niepokojem.

- Co ty właściwie robisz? Po co się gapisz w to okno? Usłyszałam zgrzyt klamki u

tylnych drzwi i szybko chwyciłam mamę za łokieć.

- Z ciekawości - odpowiedziałam pośpiesznie.

- Chodźmy stąd. Chcę do domu.

Mama się trochę opierała, ale odciągnęłam ją szybko, zbyt wystraszona, żeby obejrzeć

się za siebie i sprawdzić, czy ktoś na nas patrzy.

background image

Wydziwiała nade mną przez całą drogę powrotną. Ale ja tego nie słuchałam.

Wyłączyłam się i próbowałam pozbierać myśli.

Dlaczego Eva przechowywała tę ulotkę? Czy ta sprawa miała coś wspólnego z ich

śmiercią?

Od tych myśli rozbolała mnie głowa.

Miałam nadzieję, że kiedy pójdę do Abbie, uda mi się o tym wszystkim zapomnieć.

W domu mama dowiedziała się, że jestem zaproszona do dziewczyny z sąsiedztwa.

Była uszczęśliwiona.

Odgarnęła mi włosy z czoła z czułością w oczach, i przez chwilę się obawiałam, że

zaraz się rozpłaczę ze wzruszenia.

- Nic ci nie jest, Bel?

Zerwałam się z krzesła.

- Nic, wszystko w porządku. Muszę iść się przebrać. Włożyłam swój ulubiony Tshirt,

wtarłam w wargi trochę błyszczyku i nałożyłam na rzęsy odrobinę tuszu. Nie miałam ochoty

specjalnie się stroić, ale zauważyłam, że Abbie wygląda dość stylowo. Nie chciałam, żeby

towarzystwo ze Slumpton patrzyło na mnie z góry.

W lustrze miałam niewyraźną minę. Wzięłam kilka głębokich oddechów. Byłam

wytrącona z równowagi. Wydawało mi się, że już zapomniałam, jak być normalną

dziewczyną, która nie wierzy w duchy i okrutne sceny widuje tylko w telewizji.

Muszę wziąć się w garść, pomyślałam.

Około siódmej powiedziałam mamie „cześć!” i zawiązałam na szyi szalik. Mama

upierała się, że powinnam wziąć latarkę, bo niektóre latarnie przy naszej ulicy były zepsute.

Stała w progu, patrząc w ślad za mną, póki nie zniknęłam jej z oczu. Ostrzegłam ją, że jeśli

uprze się, żeby mnie odprowadzić, to zniszczy moją jedną, jedyną znajomość. To ją

powstrzymało.

Kiedy byłam przy domu Abbie, podniosłam wzrok i spojrzałam na najwyższe okno.

Wiedziałam, że świetlik jest w jej pokoju, bo mówiła, że ma pokój taki sam jak mój. Okno

było otwarte. Wydobywały się z niego strzępy muzyki, frunęły nad ulicą jak kolorowe

wstążki, i słychać było wesoły śmiech. Światło we wnętrzu miało ciepły, kojący,

pomarańczowy odcień. To było najmilsze, najbezpieczniejsze miejsce, jakie tylko mogłabym

sobie wyobrazić.

Ale wtedy przypomniał mi się Luka... jego delikatny różowy kark... Nie wiem

dlaczego, nagle tak bardzo zapragnęłam go zobaczyć, że nogi same poniosły mnie w tamtą

stronę. Może ma kłopoty? Czyż mogłam zostawić go samego?

background image

Z biciem serca spojrzałam jeszcze raz w to okno.

- Wybacz, Abbie - szepnęłam i puściłam się pędem przed siebie.

background image

Rozdział 19

Kiedy dotarłam do wesołego miasteczka, zatkało mnie na widok sytuacji, którą

zobaczyłam za płotem.

Niektóre urządzenia zostały już zdemontowane i usunięte, zostały po nich tylko łyse

miejsca na ziemi. Diabelski młyn jeszcze górował nad całym terenem, tunel strachu też był na

razie na swoim miejscu, a naprzeciw niego stały rzędem te same co przedtem budy. Ale jeśli

wcześniej panował tu nastrój opuszczenia, teraz zamienił się on w rozpaczliwy smutek, który

sączył się na zewnątrz między sztachetami ogrodzenia.

Nie było Luki. Wyczułam to z miejsca. Może pomyślał, że już nie przyjdę, i wyniósł

się gdzie indziej? Stałam przed wejściem i nie wiedziałam, co robić. Chciało mi się płakać.

Choć księżyc świecił jasno i miałam przy sobie latarkę, myśl, że musiałabym tam wejść

zupełnie sama, przerażała mnie. Westchnęłam. Pójdę szukać Luki, nawet gdyby miało mnie

to kosztować życie, zdecydowałam. Drżącą ręką włożyłam bilet do kasownika przy

kołowrocie.

Gdy byłam już w środku, rozejrzałam się i znowu zadrżałam.

Kontury zabudowań i urządzeń ostro odcinały się od wieczornego nieba w mroźnym

powietrzu, a na ziemi kładły się długie cienie. Niebo było usiane gwiazdami gęściej niż

kiedykolwiek w Londynie. Z trudem przełknęłam ślinę i ruszyłam w głąb wesołego

miasteczka.

- Luka... - zawołałam ostrożnie, nie bardzo głośno. Bo obawiałam się, że gdybym

odezwała się na cały głos, stałoby się coś złego. Nie było odpowiedzi. Tylko z daleka

szumiało morze.

Krążyłam tam i z powrotem. Nie było go w żadnym z miejsc, w których go wcześniej

spotykałam. Nie wiedziałam, gdzie się teraz podziać. Było już za późno, żeby się pokazać u

Abbie. Ale za wcześnie na powrót do domu. Umówiłam się z mamą, że przyjdę o dziesiątej.

A była dopiero ósma.

Miałam duszę na ramieniu. Nie mogłam iść do domu, ale bałam się chodzić sama po

wesołym miasteczku. Zdecydowałam, że pójdę w stronę wyjścia, ale nagle zauważyłam, że

zmierzam w przeciwnym kierunku. Nie wiedzieć czemu, zachciałam spojrzeć jeszcze raz na

zdjęcia Evy. Może dlatego, że były tak pełne życia i kolorów, gdy tutaj wszystko wokół

wydawało się martwe? A może po prostu dlatego, że oglądałam je razem z Luką.

Drzwi budki z biletami były otwarte, tak jak je zostawiliśmy. Weszłam do środka,

background image

ostrożnie omijając ogromne pajęczyny. Spojrzałam na ścianę. Uśmiechnęłam się na widok

ślicznej fotografii małego Luki. A potem zauważyłam jeszcze jedno jego zdjęcie. To zdjęcie

musiałam przeoczyć, kiedy tu byłam za pierwszym razem.

Wydawało się zrobione niedawno. Wiatr rozwiewał mu włosy. Miał na nim taką minę,

jakby protestował, jakby nie chciał do niego pozować. Ale oczy mu się śmiały. Dotknęłam

jego twarzy. Na tym zdjęciu był jeszcze żywy. Normalny, ładny chłopak. Na pewno podobał

się dziewczynom. Czy w ogóle spojrzałby na mnie, gdybym go wtedy spotkała?

Nie bez poczucia winy odkleiłam to zdjęcie i schowałam je do kieszeni.

Potem rozejrzałam się znowu. I przypomniało mi się, że jest jedno miejsce, w którym

jeszcze nie szukałam Luki.

Tunel strachu.

Przygryzłam wargę. Trudno mi było się na to odważyć. Naprawdę bałam się znaleźć

tam sama, wieczorem.

Zastanowiłam się. Nazajutrz miała być Wigilia Bożego Narodzenia. Wiedziałam, że

mama nie wróci do pracy przez dobrych parę dni. W święta nie będzie mi łatwo się wyrwać.

A poza tym nie miałam pojęcia, dokąd Luka się wyprowadzi, kiedy w styczniu rozbiorą

wesołe miasteczko. Na myśl, że nigdy już nie spotkam Luki, aż zacisnęłam powieki. Kiedy je

znowu uniosłam, starałam się oddychać spokojnie. Tak, musiałam przeszukać tunel strachu.

Wyszłam z budki przy ogrodzeniu i z wahaniem popatrzyłam w głąb wesołego

miasteczka. Gdzieś niedaleko pohukiwała sowa. W mroźnym powietrzu mój oddech od razu

zamieniał się w kłęby pary.

Nie bądź głupia, Bel, pomyślałam sobie. Przecież tego tunelu strachu boją się tylko

małe dzieci.

Zmusiłam się, by ruszyć do przodu. Usiłowałam przekonać samą siebie, że to nic

takiego. Ale zanim doszłam na miejsce, opuściła mnie cała odwaga. Stanęłam przed

wejściem, trzęsąc się ze strachu i z zimna, i nie mogłam zrobić ani kroku dalej. Użyłam całej

siły woli, by zajrzeć ostrożnie do środka. Po lewej stronie zobaczyłam rząd przełączników i

przypomniało mi się, jak Luka przy nich majstrował tamtego dnia, kiedy odbyłam swoją jazdę

w ciemnościach. Odpędzałam wspomnienie przerażającego szeptu, jak uprzykrzoną muchę, i

czułam, że nadmiar adrenaliny już krąży w moich żyłach. Gdyby udało mi się przynajmniej

włączyć światło, byłoby znacznie lepiej. Z wahaniem przekroczyłam próg imałymi kroczkami

posuwałam się przed siebie, z latarką, która rzucała tylko żałosną smugę bladego światła.

W kącie leżała jakaś góra szmat. Kiedy byłam już obok przełączników, ta góra szmat

poruszyła się icoś się zaczęło z niej wygrzebywać.

background image

Krzyknęłam przeraźliwie i szmaty też krzyknęły. Skierowałam światło latarki w stronę

wyjścia. Rzuciłam się do ucieczki.

Luka dogonił mnie po paru sekundach. Potargane włosy sterczały mu na wszystkie

strony, oczy miał szeroko otwarte ze zdziwienia.

- Co tam robiłeś, Luka? - wyłam.

- Spałem! - darł się Luka. - Lepiej wytłumacz mi, co ty tam robiłaś!

Patrzyliśmy jedno na drugie, dysząc ciężko, i dosłownie w tej samej chwili oboje

wybuchnęliśmy szaleńczym śmiechem. Luka śmiał się z całego serca, jak jeszcze nigdy

dotąd: „He, he, he, he!”. Ocierał oczy i trzymał się za brzuch. Po chwili uspokoiliśmy się i

znowu patrzyliśmy na siebie, trochę zakłopotani.

- Nie mogłam cię nigdzie znaleźć. Myślałam, że...

- Nie przypuszczałem, że jeszcze przyjdziesz... Mówiliśmy jednocześnie, a potem

znowu zaczęliśmy się śmiać.

- Ty pierwsza - powiedział Luka.

- Dlaczego śpisz w takim okropnym, zapyziałym miejscu?

- Jak zapewne zauważyłaś, rozmontowali mój luksusowy apartament przy karuzeli.

Wskazałam głową puste miejsce po śmiejącym się policjancie.

- Tak. Nawet jego już wywieźli.

- Właśnie - spojrzenie Luki podążyło w ślad za moim.

- Będzie mi brakowało tego wariata. -1 spojrzał na mnie znowu. - Musiałem sobie

poszukać nowego schronienia. Nocą jest tu pusto i trochę nieprzyjemnie.

- Chyba nie boisz się duchów? - spytałam z uśmiechem. Ale Luka się nie uśmiechnął i

od razu pożałowałam, że nie ugryzłam się w język.

Odchrząknął znacząco, zanim znowu się do mnie odezwał. Spojrzenie jego ciemnych

oczu było zmęczone, a ja czułam nieodpartą chęć pogłaskania go po policzku.

- Wiesz co, Bel... - zaczął. - Ja...

Ale wtedy chwyciłam go za ramię, bo usłyszałam zza drzwi jakiś hałas. To był znowu

ten szept, dochodził z wagonika kolejki, teraz o wiele głośniejszy. Patrzyliśmy na siebie

szeroko otwartymi oczami.

- To samo co wtedy - powiedziałam półgłosem.

- Mówiłam ci przecież, że tam naprawdę coś jest.

Staliśmy jak skamieniali, usiłując zrozumieć ten szept, ale zrozumieć się go nie

dawało. Miałam dziwną pewność, że gdybym tylko mogła rozróżnić słowa, przestałabym się

bać.

background image

- Czasami słyszę to w nocy - powiedział cicho Luka. Patrzyłam na niego.

- Ostatnio przyszło mi do głowy, że to Eva - dorzucił.

- Że może chce mi coś ważnego powiedzieć. - Westchnął.

- Ale nawet gdyby tak było... jakoś jej się nie udaje. I zresztą nie rozumiem, dlaczego

miałaby szeptać akurat tutaj.

- Ja też tego nie rozumiem - powiedziałam, drżąc.

- Chodźmy stąd.

Luka odprowadził mnie do wyjścia.

- Nie wygląda na to, żebyśmy do czegoś doszli - zauważyłam.

- Chyba nie - odpowiedział.

Zatrzymaliśmy się przy kołowrocie.

- Luka, muszę ci powiedzieć, że jutro jest Wigilia Bożego Narodzenia, a moja mama

ma w pracy wolne. Nie mogę ci obiecać, że przyjdę do ciebie w ciągu najbliższych dni.

- Aha - powiedział obojętnie. - W porządku.

- Nic na to nie poradzę, że akurat są święta. Uśmiechnął się z przymusem.

- Wiem. Ale... kiedy cię widzę, to mi pomaga utrzymać się w formie.

Byłam tak przejęta tym wyznaniem, że odpowiedziałam bez namysłu:

- Przyjdę, kiedy tylko będzie to możliwe, obiecuję. Ja też potrzebuję twojego widoku.

Wszystko we mnie zmiękło i oczy napełniły się łzami.

- No dobra, idź do domu, Annabelle! - powiedział Luka. Roześmiałam się nerwowo.

- Mówiłam ci, że masz mnie tak nie nazywać.

Udałam, że chcę dać mu w ucho, ale złapał mnie za rękę i nie puszczał. Oboje

napięliśmy mięśnie i nasze palce splotły się ciasno. Chciałam otrzeć oczy drugą ręką, ale

Luka nagle znalazł się bardzo blisko. Poczułam na policzku delikatne muśnięcie jego palców i

dreszcz przeleciał mi po karku.

Jego twarz była tuż przy mojej. Widziałam z bliska jego długie rzęsy. Powieki miał

przymknięte, a jego zimne usta dotknęły moich.

Nie był to pierwszy raz, kiedy całowałam się z chłopakiem. Ani nawet drugi. Ale te

wcześniejsze pocałunki były zbyt wilgotne i zbyt natarczywe, i nie sprawiały mi

przyjemności. A teraz... było zupełnie inaczej. Nasze usta pasowały do siebie idealnie. Daję

słowo, że to było tak, jakby nieszczęsne, opuszczone wesołe miasteczko gdzieś odpłynęło i

zawirowało wokół nas tamto dawne, pełne życia, śmiechu, kolorów i muzyki. I przez chwilę,

mimo całego zła, które się wydarzyło, to miejsce wydawało się znowu szczęśliwe.

Kiedy w końcu nasze usta się rozłączyły, Luka objął mnie mocno, a ja przytuliłam się

background image

do niego, żałując, że nie można zatrzymać tej chwili na zawsze.

- Wesołych świąt, Bel - szepnął.

- Wesołych świąt, Luka.

background image

Rozdział 20

- A tu mam dla ciebie coś specjalnego, moja mała.

Ojciec sięgnął pod poduszkę leżącą na kanapie i wręczył mi pudełko zapakowane w

lśniący papier. Mama rzuciła mu ostre spojrzenie, ale jego błyszczące oczy patrzyły na mnie.

Przyjechał do nas w Wigilię późnym wieczorem. Pilnowałam się, żeby nie zasnąć, ale o wpół

do dwunastej oczy zamknęły mi się same. Oprzytomniałam dopiero na dźwięk głosów

dobiegających z salonu.

- Po prostu nie mogę w to uwierzyć, że wylądowałeś w pubie akurat wtedy, kiedy

miałeś do niej przyjechać - głos mamy terkotał jak karabin maszynowy. A głos ojca był

aksamitny niczym gorąca czekolada.

- Byłem w podróży od rana - powiedział. - A poza tym musiałem dodać sobie odwagi,

jeśli już chcesz wiedzieć. Wstąpiłem tylko na jednego.

- Ona czekała na ciebie przez cały wieczór, ale przecież to dziecko. Teraz już śpi.

Zobaczysz ją jutro.

- Tato!

Zbiegłam po schodach i rzuciłam się w jego szeroko otwarte ramiona. Jego stara

skórzana kurtka pachniała papierosami i nim. Przytulał mnie bez końca, opierając podbródek

na czubku mojej głowy.

A potem odsunął mnie i przyjrzał mi się z uwagą. I oboje uśmiechnęliśmy się od ucha

do ucha..

Włosy zapuścił jeszcze dłuższe, a w szczeciniastym zaroście pojawiły się srebrne

nitki. Wyglądał niby tak jak zawsze, ale jednak jakoś inaczej. Jego oddech pachniał piwem, a

białka oczu były z lekka zaczerwienione.

- Przepraszam, że przyjechałem tak późno - powiedział. - Nie chciałem cię obudzić.

Wyglądasz tak dorośle... Widać, że to morskie powietrze dobrze ci służy!

Chciałam coś powiedzieć, ale ku swojemu przerażeniu nie mogłam wykrztusić ani

słowa. Więc tylko wtuliłam się w niego i płakałam, kryjąc twarz pod jego marynarką.

Ojciec przycisnął mnie do siebie.

- Cicho! - powtarzał. - Cicho! Co to ma znaczyć?

Chciałam mu opowiedzieć o wszystkim. O tym, jak tu jest okropnie. I o Luce. I jak

bardzo się boję nowej szkoły. Ale ani jedno słowo nie przeszło mi przez gardło.

W końcu wtrąciła się mama, wysyłając mnie do łóżka.

background image

Nazajutrz rano obudziłam się po raz pierwszy w tym roku uszczęśliwiona z powodu

świąt.

Zauważyłam, że ojciec spał na kanapie. Kiedy zeszłam na dół, właśnie stał przed

domem i palił papierosa. Odwrócił się do mnie i pomachał mi przez kuchenne okno. Jego

twarz była jakby zmięta, a mama miała podpuchnięte oczy. Ale odtwarzacz grał kolędy i

nawet to idiotyczne sztuczne drzewko nie wyglądało tak źle, kiedy do niego podeszłam, żeby

poszukać prezentów.

Mama kupiła dla ojca jakieś drobiazgi: parę skarpetek i pachnący żel do kąpieli, który

najbardziej lubił. Ale kiedy odpakowała prezent od niego - miękki szal naszywany perełkami,

który wyglądał na bardzo drogi - położyła go sobie na kolanach i patrzyła na niego przez

długą chwilę, głaszcząc go jak kota. I podziękowała ojcu trochę sztywno, unikając jego

spojrzenia.

I właśnie wtedy powiedział mi, że ma dla mnie coś specjalnego.

Ostrożnie odwinęłam papier. Wewnątrz było pudełko z przezroczystym plastikowym

wieczkiem, przez który mogłam zobaczyć lśniąco błękitnego, prześlicznego nowiutkiego

iPoda.

- Tato! - zawołałam, rzucając mu się na szyję.

- Tylko musisz mi obiecać - zachichotał - że nie będziesz ściągała żadnych śmieci. Bo

jak znowu przyjadę to mogę sprawdzić, co na nim masz.

Mama wstała nagle z fotela i wyszła. Ojciec patrzył za nią. Z kuchni dobiegł hałas,

jakby ktoś stukał garnkami. Więc westchnął ciężko i wstał. Zanim poszedł do kuchni,

mrugnął do mnie porozumiewawczo.

Z początku rozmawiali po cichu, zamknąwszy za sobą drzwi. Włączyłam telewizor i

starałam się nie zwracać na nich uwagi. Jadłam czekoladki i głaskałam swojego iPoda. Mama

była chyba po prostu zazdrosna otego iPoda, ale mój brzuch był zimny i napięty, jak zawsze,

kiedy się kłócili, i wydawało mi się, że czekoladki mają smak trocin. Już po chwili zaczęli na

siebie krzyczeć.

Fragmenty ich kłótni sączyły się z kuchni do pokoju, jak nieznośny zapach

przypalonej potrawy. Słyszałam głównie mamę.

- Nie przysłałeś nam złamanego pensa, odkąd wyjechałyśmy z Londynu, a

przepuszczasz pieniądze na kosztowne prezenty? I kiedy wreszcie powiesz jej o wszystkim,

Steve? Na razie o wszystko obwinia mnie. Mam już tego dość!

Zmusiłam się, żeby wstać sprzed telewizora. Poszłam do kuchni, jak na ścięcie. Wcale

nie miałam ochoty tam iść. Ale wiedziałam, że muszę.

background image

Kiedy tylko otworzyłam drzwi, mama i ojciec od razu przestali się kłócić. Patrzyli na

mnie jak para oszołomionych ryb.

- O czym masz mi powiedzieć, tato? - spytałam, a ojciec rzucił mamie wściekłe

spojrzenie.

- Widzisz, co zrobiłaś? - syknął. Ale ona wyzywająco podniosła głowę.

- Twoje dziecko ma prawo wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi - powiedziała

drżącym głosem.

Poczułam, że kolana ugięły się pode mną, więc usiadłam. Ojciec obrócił swoje krzesło

jednym lekkim ruchem. Jego twarz przybrała wyraz obawy pomieszanej z poczuciem winy.

- Bel - odezwał się. - Chodzi o to, że twoja mama i ja nie jesteśmy już razem. Od

dawna.

- Po prostu powiedz jej prawdę - powiedziała mama bezbarwnym głosem.

- Do tego właśnie zmierzam! - odparował ostro, a mama odwróciła się i stanęła przy

zlewie.

- Kiedyś wyjechałem w trasę i poznałem... kogoś innego.

Zerwałam się na równe nogi, ze zgrzytem odsuwając krzesło.

- Nie, nie! Nie chcę o tym nawet słyszeć! - zawołałam, zatykając uszy. Usiłowałam

uciec, ale ojciec złapał mnie za rękę.

- Kochanie, to nie znaczy, że już mi na tobie nie zależy. Ale świat się zmienia. Ludzie

się zmieniają. Związki przestają istnieć. I powstają nowe.

Wyrwałam rękę i wybiegłam.

- Ale to się zdarzyło w momencie, kiedy i tak już byliśmy sobie obcy! - zawołał za

mną. Wbiegłam na schody, dalej zatykając uszy.

A potem usłyszałam, jak trzasnęły drzwi. Z takim impetem, że cały dom się zatrząsł.

Nie muszę chyba mówić, że dla mnie to było najgorsze Boże Narodzenie od początku

świata.

Ojciec w końcu wrócił, bardzo zakłopotany, ale dałam mu jasno do zrozumienia, że

nie chcę więcej rozmawiać na ten temat. Jedliśmy świątecznego indyka i oglądaliśmy

telewizję w zupełnym milczeniu. Ojciec chciał ściągnąć jakieś aplikacje na mojego iPoda, ale

kiedy dowiedział się, że nie mamy intemetu, mina mu zrzedła. I zaczął nerwowo kopać nogę

od stołu, myśląc, że tego nie widzę.

Jedyną rzeczą, dzięki której zdołałam jakoś przetrwać święta, były myśli o Luce. W

kółko i na okrągło wspominałam pożegnalny pocałunek. Byłam jak zamknięta w więzieniu.

Chciałabym się wymknąć i pobiec do niego, ale wiedziałam, że to niemożliwe. Więc starałam

background image

się przetrwać ten niesłychanie długi dzień, a kiedy przyszedł wieczór, położyłam się do łóżka

szczęśliwa, że mam to już za sobą. Atmosfera w naszym domu była okropna i tylko kiedy

zamykałam się w swoim pokoju, mogłam normalnie oddychać.

Kiedy rano przewróciłam się na drugi bok, wyczułam w domu pustkę i zrozumiałam,

że ojciec już wyjechał.

Zbiegłam na dół. Mama siedziała w szlafroku przy stole, a przed nią stał kubek

gorącej kawy. Była rozczochrana i miała czerwone oczy.

- Gdzie jest ojciec? - spytałam, a moje słowa wydały mi się naraz za głośne jak na tę

maleńką kuchnię. Z bladym uśmiechem przysunęła do mnie list, który leżał na blacie.

- Musiał wcześnie wyjechać. To zostawił dla ciebie - urwała na chwilę. - Posłuchaj,

kochanie...

Nie słuchałam. Pochwyciłam kopertę, na której było napisane „Bel”. Rozpoznałam

nierówne pismo ojca. Ze ściśniętym gardłem otworzyłam kopertę.

Bel, przepraszam, ze nie mogłem poczekać na ciebie dziś rano. W drugi dzień świąt

odjeżdża stąd tylko jeden pociąg. Tak mi przykro w związku z tym, o czym powiedziałem ci

wczoraj. I żałuję, że kłóciliśmy się z mamą w twojej obecności. Chciałbym, żebyś wiedziała,

że trudne sprawy między nami nie mają nic wspólnego z tobą. Oboje bardzo cię kochamy.

Postaram się przyjechać do ciebie w styczniu, a kiedy urządzę się jakoś w Newcastle,

zaproszę cię do siebie. Jestem pewien, że kiedy poznasz Sarę, polubicie się.

Trzymaj się, moja mała, i pamiętaj o swoim ojcu, który nie jest aniołem, ale kocha cię

bardzo, tak jak dawniej.

Tata

Bez słowa wróciłam do łóżka i leżałam w nim długo, patrząc w sufit. Zrozumiałam, że

już nigdy nie będziemy rodziną.

background image

Rozdział 21

Około pierwszej po południu miałam już po dziurki w nosie siebie samej. Kiedy

zeszłam na dół, mama siedziała przy kuchennym stole dokładnie w tej samej pozycji co rano,

tylko że dla odmiany zamiast kubka z kawą stał przed nią teraz opróżniony do połowy

kieliszek wina, a wokół unosiły się kłęby błękitnego dymu. Czyniła jakieś żałosne starania, by

schować przede mną papierosa, którego właśnie paliła.

Znacząco podniosłam oczy do nieba. I tym razem to ona miała powód, żeby się

zaczerwienić.

Zrobiłam sobie parę grzanek z pastą serową. Nie miałam sił na kłótnię, więc bardzo

się pilnowałam, żeby nie zostawić po sobie brudnego noża. Usiadłam przy stole. Mama

ukryła twarz w dłoniach. Włosy częściowo zasłoniły policzki, nadając jej twarzy obcy,

pociągły kształt.

Westchnęła ciężko i przeniosła plecy na oparcie. Rozejrzała się po kuchni.

- Mój Boże, co za nora! - odezwała się nagle.

Omal nie udławiłam się grzanką. Czyżby słuch mnie mylił? To mówi ona, pani

Zobaczysz, Jak Szybko Przekonasz Się Do Tego Miejsca? Gapiłam się na nią, a grzanka

stygła mi w dłoni.

- Co ja takiego powiedziałam? - zdziwiła się. - Nigdy nie przyszło ci do głowy, że

mnie też było żal wyjeżdżać z Londynu? Wydaje ci się, że ja nie tęsknię za przyjaciółkami?

Nie wierzysz, że wolałabym sprzedać w diabły ten dom i wyjechać na piękne wakacje?

- Nie wiem... Ja...

- Otóż było mi żal i wolałabym ten dom sprzedać. W dzieciństwie lubiłam tu

przyjeżdżać do mojej ciotecznej babci, ale naprawdę nigdy nie miałam zamiaru w nim

zamieszkać. A teraz to już bez znaczenia, czy go lubimy, czy nie. Nie mamy wyboru. Więc

im prędzej się przyzwyczaimy, tym lepiej. I powiem ci, co zamierzam teraz zrobić...

Wszystko jasne. Wino. Mama nigdy się tak nie zachowywała. Ku mojemu zdumieniu

przysunęła swoje krzesło do zlewu, weszła na nie i zerwała ze ściany spory kawał okropnej

zielonej tapety.

Zasłoniłam usta dłonią, ale nie udało mi się stłumić chichotu, który pienił mi się w

gardle jak bąbelki oranżady.

Mama odwróciła się do mnie i uśmiechnęła się.

- Od razu lepiej. Po co tak siedzieć z kwaśną miną? Zacznij zrywać od drugiej strony.

background image

Przez następne trzy godziny rwałyśmy, zdzierałyśmy, ściągałyśmy ze ścian każdy

skrawek tej okropnej tapety, gdziekolwiek jeszcze pozostał. Mama włączyła radio i, pracując,

odśpiewałyśmy mnóstwo piosenek razem z gwiazdami popu. A kiedy napełniłyśmy ostatni

worek na śmieci, jaki znalazłyśmy w domu, obie byłyśmy obsypane pyłem i bolały nas

wszystkie kości.

Spojrzałyśmy po sobie i zaczęłyśmy się śmiać. Mama rozłożyła szeroko ramiona, a ja

rzuciłam się w nie i objęłam ją, jakby to była najłatwiejsza rzecz na świecie. Trochę urosłam,

odkąd przytulałyśmy się po raz ostatni. Teraz już była niewiele wyższa ode mnie.

Pociągnęłam nosem i otarłam oczy. Nie chciałam się znowu rozpłakać. Płakałam tak dużo w

ciągu ostatniej doby. Aż dziwne, że jeszcze nie zabrakło mi łez. Mama też otarła oczy.

- Wiesz co? - odezwała się wesoło. - Wynieś te torby przed dom, a ja odgrzeję indyka

z wczorajszego obiadu. Umyjemy się, przebierzemy i włączymy sobie telewizor.

Podśpiewując pod nosem, otworzyłam frontowe drzwi. I aż podskoczyłam, bo właśnie

ktoś zadzwonił do drzwi.

To była Abbie. Miała na sobie lśniącą bluzkę i miękki rozpinany sweter, na pewno

nowy. Zrobiła obrażoną minę.

- Moja mama zaprasza twoją mamę i ciebie - powiedziała drętwo. - Masz coś we

włosach.

Zaśmiałam się niepewnie i wyciągnęłam z włosów kawałek tapety. I wtedy spotkałam

jej wzrok. Był lodowaty. Na pewno ją uraziłam. Myśli, że zlekceważyłam jej zaproszenie.

- Posłuchaj, Abbie, przedwczoraj wieczorem...

- Mama zaprasza was na wpół do ósmej - dorzuciła i odwróciła się plecami.

Wiedziałam, że zrobiłam jej przykrość, i nie miałam pojęcia, jak to odkręcić.

Kiedy przekazałam zaproszenie mamie, wpadła w entuzjazm.

I dopiero kiedy wkładałyśmy palta, dotarło do mnie, co się stało.

Mama myślała, że przedwczorajszy wieczór spędziłam u Abbie, a ja byłam w

wesołym miasteczku i całowałam się z Luką.

Czy to się wyda? Abbie nie była zobowiązana do solidarności. Nie wiedziałam, czy

mogę na nią liczyć. Miałam tylko nadzieję, że nie zechce mnie wrobić w kłopoty.

background image

Rozdział 22

Dom Abbie rozbrzmiewał kolędami i był pełen świątecznych ozdób.

Jej mama otworzyła nam drzwi z kieliszkiem wina w ręce. Z salonu dobiegał gwar

rozmów. Przywitała nas jak dawno niewidziane przyjaciółki.

- Wejdźcie, wejdźcie! - zawołała, a ramiączko jej stanika zsunęło się na ramię spod

czarnej sukni bez rękawów. Miała takie same oczy jak Abbie i podobny wyraz twarzy, ale

włosy ciemniejsze, niezbyt starannie zebrane w kok.

- Bardzo się cieszę, że mogę was poznać - powiedziała, a mama uśmiechnęła się,

trochę zdziwiona. Już otwierała usta, żeby powiedzieć, że przecież byłam u nich

przedwczoraj, ale wtedy Abbie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ukazała się na

schodach.

- Chodź na górę! - powiedziała. I mimo że w jej głosie nie było entuzjazmu, z

wdzięcznością chwyciłam się tego zaproszenia, rzuconego mi litościwie, jak koło ratunkowe.

Pokój Abbie był taki sam jak mój, tylko zupełnie inaczej urządzony. Ściany miał

pomalowane na mocny, musztardowożółty kolor. Lampy na ścianach świeciły ciepłym

blaskiem, a nad jej łóżkiem z listwy do wieszania obrazków zamiast plakatów zwisały cztery

wzorzyste muślinowe chusty. Na łóżku zaś piętrzyły się kolorowe, lśniące poduszki. Nie

zdziwiłabym się, gdyby nagle jak z bajki o Alladynie wyskoczył skądś facet w szarawarach i

podał mi na tacy filiżankę mocnej kawy po turecku.

- O... - tylko tyle zdołałam powiedzieć. Popatrzyła na mnie chłodno, tak jak przedtem,

wlazła na łóżko i usiadła, podkurczając nogi. Ale nie zachęciła mnie, żebym zrobiła to samo,

więc stałam niezdecydowanie przez długą chwilę, po czym nieśmiało przysiadłam na brzegu

jej łóżka.

- Masz piękny pokój...

Cisza. Najwyraźniej nie zamierzała mi pomóc. Była tylko jedna rzecz, którą mogłam

zrobić w tej sytuacji. Sięgnęłam do kieszeni i wyciągnęłam z niej nieco pomiętą fotografię

Luki.

Wyciągnęłam ją ku niej. I zauważyłam, że ją to zainteresowało. Jej nozdrza zadrżały

jak u lisa. Przesunęła się trochę w moją stronę.

- Kto to jest? - spytała w końcu.

- To z jego powodu nie przyszłam przedwczoraj do ciebie - powiedziałam. - Ale jeśli

mnie wydasz, mama mnie zabije. Więc teraz mój los jest w twoich rękach.

background image

Dostrzegłam w jej oczach błysk uśmiechu, ale jej usta jeszcze nie były na to gotowe.

- No to życzę szczęścia - odezwała się.

I wtedy uśmiechnęłyśmy się obie.

- Pokaż! - powiedziała, wyciągając rękę. Oglądała to zdjęcie bardzo długo. I w końcu

ogłosiła werdykt:

- Ładny chłopak.

Pękałam z dumy.

- Mnie też się podoba.

I naszła mnie chęć, żeby opowiedzieć jej wszystko, całą prawdę. Ale wtedy przecież

wzięłaby mnie za wariatkę.

Z dołu dolatywały dźwięki rocka z lat siedemdziesiątych i hałaśliwy śmiech,

wznoszący się w górę lekko jak dym papierosowy.

- Ale jest jeden problem - powiedziałam. - On nie zostanie tu długo. Wyprowadza się.

Do... Newcastle.

Ta nazwa wyskoczyła z moich ust, zanim głowa zdążyła coś wymyślić. Łatwiej było

powiedzieć Abbie, że Luka wyjeżdża, niż opowiadać jej wszystko ze szczegółami.

- No to co? Przecież możecie być w kontakcie. Jest internet! - powiedziała Abbie, a ja

zaczęłam robić sobie wyrzuty, że jego wyjazd wysunęłam na pierwszy plan.

- Jego rodzice są... wiesz, surowi i trochę staromodni. On nie ma dostępu do

komputera - powiedziałam w końcu.

- No to przechlapane - odparła trochę łagodniej.

Z wdzięcznością spojrzałam jej w oczy.

- Tak, właśnie. Ale bardzo mi przykro, że nie przyszłam.

- Nic się nie stało - odpowiedziała.

Podkurczyłam nogi i rozsiadłam się wygodniej na poduszkach.

- Opowiedz mi coś - wreszcie poczułam się bezpieczniej - o tym miejscu, w którym

się nosi Okropne Fioletowe Mundurki.

Spełniła moje życzenie. Powiedziała mi, którą toaletę należy omijać, bo stare baby z

jedenastej klasy wybrały ją sobie na palarnię. I że pan od wychowania fizycznego to maniak

koszykówki, niebezpieczny szaleniec. Dowiedziałam się o kółku teatralnym, w którym Abbie

udziela się po lekcjach. I jak jej się żyje w Slumpton, i że nie może się już doczekać, kiedy

wyjedzie stąd na studia. Ale mówiła też o imprezach z ogniskiem na plaży, które urządzali z

przyjaciółmi ostatniego lata. Raz uśpił ich szum fal i nie zdążyli na domową godzinę

policyjną.

background image

Przez następne kwadranse trajkotałyśmy jak najęte i nawet całkiem nieźle wychodziło

mi udawanie normalnej dziewczyny. A potem jej mama zawołała nas na dół. Z ociąganiem

opuściłyśmy ten przytulny pokój.

Rozgadane i roześmiane weszłyśmy do salonu, w którym lekko podpici dorośli

siedzieli w każdym kątku. Zauważyłam od razu panią Longmeadow, która zajmowała sporą

część kanapy. A potem spojrzałam na mamę, która rozmawiała po cichu z Willem.

Zauważyła, że jej się przyglądam, i chyba była speszona.

Obie z Abbie dostałyśmy coś do jedzenia i usiadłyśmy na podłodze, na dużych,

miękkich pufach, ciągnąc dalej naszą rozmowę. Starałam się nie patrzeć na mamę. Dość mi

już było tego, czego się dowiedziałam o ojcu. A teraz jeszcze ten cały Will... Wolałam te

sprawy odepchnąć od siebie jak najdalej.

Kiedy brałam drugą porcję doskonałego biszkoptowego tortu z kremem, upieczonego

przez mamę Abbie, przypadkiem doleciały do moich uszu słowa pani Longmeadow.

- Nie rozumiem, po co się ich tutaj sprowadza. Wszędzie ich pełno! Parę dni temu

widziałam dwie dziewczyny niewiele starsze od Abbie, żebrzące pod supermarketem.

Wyglądały jak Cyganki. Uważam, że powinno się odesłać ich wszystkich tam, skąd przybyli.

Para w starszym wieku kiwała głowami, szemrząc potakująco. Mama była zmieszana,

patrzyła na swój kieliszek. Pomyślałam, że w innych okolicznościach nie zostawiłaby tych

słów bez odpowiedzi - musiałaby zaprotestować. Zauważyłam, że Will skrzywił się i wbił

wzrok w czubki swoich butów.

- Odbyliśmy już parę rozmów na ten temat. Zrobiło się późno, mamo, chyba czas do

domu - powiedział. Ale pani Longmeadow nie zamierzała ustąpić. Spojrzała na niego surowo

spod ściągniętych brwi.

- Większość ludzi myśli tak jak ja - oświadczyła.

- Ja tak nie myślę - odpowiedział Will spokojnym, ale stanowczym tonem. I wtedy

odezwało się kilka osób, które powiedziały:

- Ja też nie.

Moja mama była wśród nich. Ale większość nie zabierała głosu. Mama Abbie

zauważyła zmianę nastroju i zerwała się z fotela.

- Chodźcie tu wszyscy - odezwała się wesoło.

- Trzeba napełnić kieliszki.

Tego wieczoru, leżąc w łóżku, myślałam o tym, co kiedyś usłyszałam od Luki. Gdyby

źli ludzie skrzywdzili jego mamę, ilu mieszkańców miasteczka pomyślałoby o niej tak, jak

pani Longmeadow myślała o obcych, i odwróciłoby wzrok? Przypomniałam sobie szwalnię i

background image

dziewczynę, kulącą się ze strachu przed facetem, który wyglądał na szefa.

Przedtem widziałam go z tym biznesmenem, McAllistairem, przed ogrodzeniem placu

budowy. A Eva pracowała w wesołym miasteczku, które teraz miało zostać rozebrane, żeby

zrobić miejsce dla nowego nadmorskiego osiedla. Eva musiała wiedzieć o czymś, co tamci

chcieli utrzymać w tajemnicy. Usiadłam na łóżku, a senność nagle mnie opuściła. Wyglądało

na to, że między nadmorskim osiedlem a śmiercią Evy jest jakiś związek. Gdybym tylko

mogła go odkryć... Tak czy inaczej, wszystko się kręciło wokół tego osiedla.

Gdybym tylko mogła wpaść na właściwy trop... Może wtedy Luka doszedłby do

wniosku, że słusznie zrobił, prosząc mnie o pomoc. I zrozumiałby, że nie jest tak samotny, jak

mu się wydaje...

Postanowiłam znaleźć sposób, żeby się dostać na plac budowy. Musiałam się

rozejrzeć.

Nazajutrz rano mama spała długo i kiedy wstałam, leżała jeszcze w łóżku. Zaniosłam

jej szklankę soku, żeby zarobić trochę punktów. Kiedy wychodziłam z jej pokoju,

wspomniałam o tym, że się gdzieś wybieram.

- Poczekaj. Wezmę tylko prysznic i pójdę z tobą. Spacer dobrze mi zrobi. Nie

powinnam była wypić tyle wina - powiedziała i mrugnęła do mnie.

Wpadłam w panikę.

- Nie! - zawołałam. - To znaczy, jeśli nie masz nic przeciwko temu, wolałabym dzisiaj

iść na spacer sama. Wiesz, chcę sobie przemyśleć parę spraw. Muszę się uporać z waszym

rozstaniem.

Miałam lekkie poczucie winy, że niezbyt uczciwie posłużyłam się tym argumentem.

Ale skoro zostałam dzieckiem z rozbitej rodziny, to przecież chyba miałam prawo wyciągnąć

z tego taką drobną korzyść.

Mama opadła z powrotem na poduszki.

- Dobrze, kochanie. Rozumiem. Tylko koniecznie ubierz się ciepło.

Byłam już przy drzwiach, kiedy odezwała się znowu.

- Bel...

Odwróciłam się.

- Będzie dobrze. Zobaczysz.

W nocy padało i wszystko wokół wydawało się świeżo umyte. Kiedy znalazłam się

przy nabrzeżu, przypomniało mi się, co Abbie mówiła o ogniskach na plaży. Ten pomysł

bardzo mi się podobał. Wyobraziłam sobie, jak siedzimy z Luką przy takim ognisku,

przytuleni, przykryci jednym kocem, i dzielimy się jedną torebką frytek. Śmiejemy się i

background image

całujemy, fale rozbijają się obrzeg, a na opalonej skórze czujemy sól. Bylibyśmy tacy jak

inni. Jak wszyscy ci, którzy mają przed sobą przyszłość.

I ogarnęła mnie fala smutku. Nigdy nie będziemy tacy jak wszyscy. Nie możemy

zostać zwyczajną parą. No bo jak?

Im bardziej zbliżałam się do nadbrzeżnego osiedla, tym plan wydawał mi się głupszy.

To było po prostu szaleństwo. Nie uda mi się przedostać na plac budowy. Zresztą nie

wiedziałam nawet, czego szukam. Postanowiłam więc tylko przejść się w tamtą stronę i

spojrzeć z zewnątrz. A nuż przyjdzie mi do głowy jakiś rewelacyjny pomysł?

Kiedy znalazłam się na miejscu, rzuciły mi się w oczy dwie rzeczy.

Po pierwsze, brama była otwarta i stała przed nią ciężarówka gotowa do rozładunku.

Po drugie, strażnik zagadał się z kierowcą ciężarówki i nie pilnował wejścia.

Zanim głowa rozważyła sytuację, nogi ruszyły z miejsca i zaniosły mnie na teren

budowy.

background image

Rozdział 23

Plac budowy przypominał wielkie mrowisko.

Wszędzie stały potężne dźwigi i koparki. Mnóstwo ludzi kręciło się wokół nich.

Wszyscy wydawali się bardzo zajęci. Zauważyłam długi rząd prawie wykończonych

budynków. A w innym miejscu, tam, gdzie stało tyle dźwigów, plac budowy opadał ku

morzu.

Poczułam się jak mrówka bez zajęcia. Mrówka próżniak. Co gorsza, nie miałam prawa

tam przebywać. Sama obecność w tym miejscu w każdej chwili mogła ściągnąć na mnie

kłopoty. W powietrzu unosiły się tumany pyłu, a od łoskotu i zgrzytu pracujących maszyn

pękały bębenki w uszach.

Z przeciwka nadchodziło dwóch mężczyzn w żółtych kaskach, z aktówkami pod

pachą. Rozmawiali z ożywieniem. Nie miałam gdzie się ukryć. Chyba że w przenośnym

kontenerze, stojącym w pobliżu. Drzwi były uchylone. Nic lepszego nie przyszło mi do

głowy, więc wskoczyłam na stopień i wśliznęłam się do wnętrza.

Sądząc po umeblowaniu, mieściło się tam biuro. Pod ścianami stały stoły do pracy,

rozdzielone szafami na segregatory. Wydawało się, że pracownicy wyszli tylko na chwilę. Na

jednym ze stołów stał nawet kubek parującej kawy, a na obtłuczonym spodku dymił papieros.

Za biurkiem zauważyłam mały sejf z niedomkniętymi drzwiczkami. Rozejrzałam się

pośpiesznie i podeszłam bliżej, spodziewając się zobaczyć w jego wnętrzu pliki banknotów

albo ważne papiery.

Ale były tam tylko stosy małych książeczek z okładkami w różnych kolorach.

Chwyciłam pierwszą z brzegu i drżącymi rękami zdjęłam z niej gumkę recepturkę.

Wyglądała jak paszport, ale alfabet był mi nieznany, nic się nie dało odczytać.

Fotografia przedstawiała dwudziestoparoletniego mężczyznę o czarnych włosach i cienkim

czarnym wąsiku. Szperając w tych książeczkach, przekonałam się, że wszystkie były

paszportami. Na zdjęciach niektórzy ludzie mieli ciemną skórę, inni - wystające kości

policzkowe. Wielu wyglądało na Chińczyków. Było wśród nich sporo młodych kobiet. Ze

zdumieniem rozpoznałam tę, którą zobaczyłam w szwalni. Nazywała się Liii Babić.

Usłyszałam głosy w pobliżu kontenera i wpadłam w panikę.- W rogu piętrzył się stos

zakurzonej odzieży ochronnej, poplamionej farbą olejną. Rzuciłam się w tamtą stronę i

schowałam się pod tymi szmatami dosłownie w ostatniej chwili. Zaraz potem drzwi się

otworzyły i podłoga zadrżała pod ciężarem kroków.

background image

Było duszno, a szmaty wydzielały zapach rozpuszczalników, od którego trochę kręciło

mi się w głowie.

Ale starałam się zachowywać tak cicho, jak to tylko możliwe, choć moje serce biło

bardzo głośno i obawiałam się, że ktoś może to usłyszeć. Oddychałam powoli i niezbyt

głęboko, przez cały czas nasłuchując. W pomieszczeniu rozmawiało dwóch mężczyzn. Głos

jednego z nich kiedyś już słyszałam. Ale gdzie? I nagle przypomniałam sobie. Słyszałam go

w telewizji. To był Lex McAllistair.

- Nic mnie nie obchodzą wasze wymówki. Potrzebujemy więcej siły roboczej -

powiedział. - Udało nam się trochę nadgonić, ale i tak mamy duże opóźnienie.

- Wiem - odpowiedział ten drugi. - Są jakieś problemy z punktami granicznymi w

Dover i Folkestone. Coraz trudniej się dogadać z tymi ludźmi.

Zapadła cisza, a potem odezwał się znowu McAllistair.

- A ten, co się pieniaczy! o swój wypadek, co z nim? Daliście mu wycisk jak się

patrzy?

Odpowiedzią był zapewne jakiś gest, bo po chwili ciszy znów usłyszałam głos

McAllistaira.

- W porządku. To rozumiem. Ale zaraz! Zostawiacie otwarty sejf? Co wy sobie

myślicie?

Podwładny musiał wysłuchać ostrej reprymendy. Ciągnęła się długo, lecz właśnie

wtedy, kiedy już myślałam, że za chwilę się uduszę, głosy zaczęły się oddalać. Trzasnęły

drzwi kontenera. Policzyłam do pięćdziesięciu i wystawiłam głowę spod szmat.

Na szczęście w pomieszczeniu nie było nikogo. Ostrożnie uchyliłam drzwi i

wyjrzałam na zewnątrz. Zeskoczyłam ze schodka i znowu się rozejrzałam. Marzyłam już

tylko o jednym - żeby czym prędzej dostać się do bramy.

- A to co? Skąd się tu wzięłaś?

Męski głos rozległ się tuż za mną. Podskoczyłam, jak rażona prądem.

- Ja tylko... No bo...

Parę razy otworzyłam i zamknęłam usta - musiałam przypominać rybę wyciągniętą z

wody - i cofnęłam się o krok. Stałam przed Leksem McAllistairem we własnej osobie.

- Co to ma znaczyć? - warknął. - Napisane, że wstęp wzbroniony, ślepa jesteś?

Mój umysł zajął się gorączkowo składaniem słów w zdania: „Naprawdę przepraszam,

to niechcący, już więcej nie będę...” - ale byłam tak przerażona, że nie chciały przejść mi

przez gardło.

Otworzył usta, jakby coś przyszło mu nagle do głowy. Pochwycił mnie za ramię swoją

background image

muskularną ręką.

- Węszyłaś w moim biurze? Po co się tu kręcisz? Kto cię nasłał?

Tylko jedno przyszło mi wtedy do głowy i zrobiłam to. Jak pies wbiłam zęby w jego

rękę. Wydał z siebie okrzyk bólu i cofnął rękę, a kiedy znowu ją wyciągnął, uciekałam już co

sił w nogach w stronę bramy, która na szczęście była nadal otwarta. Rzuciłam się w nią i

pędziłam dalej, nie żałując nóg, bo wiedziałam, że to mój ratunek.

Kiedy w końcu zwolniłam i odwróciłam głowę, byłam już bezpieczna. Nikt mnie nie

gonił. Pochyliłam się, opierając dłonie na kolanach. Drżałam na całym ciele i nie mogłam

złapać oddechu. Z napięcia rozbolał mnie żołądek i miałam mdłości. Ale jednocześnie chciało

mi się śmiać na całe gardło.

Wiedziałam, że muszę odnaleźć Lukę i powiedzieć mu, co widziałam, nawet jeśli

potem będę musiała tłumaczyć się gęsto przed mamą, bo nie było mnie w domu już od

dobrych paru godzin. Nie bardzo rozumiałam, co się naprawdę dzieje na tej budowie, ale teraz

już byłam pewna, że interesy Leksa McAllistaira są jakoś powiązane z wypadkiem Evy.

Zbliżając się do wesołego miasteczka, przyspieszyłam kroku. Tęskniłam za Luką i

chciałam go zobaczyć czym prędzej.

Tym razem znalazłam go bez trudu. Siedział na najniższym poziomie konstrukcji

diabelskiego młyna i huśtał nogami. Spojrzałam na niego. Nie widzieliśmy się od tamtego

pocałunku. Po części byłam onieśmielona, lecz jednocześnie chciałam rzucić mu się na szyję i

całować się z nim znowu.

Od razu zauważyłam, że coś jest nie tak. Luka nie ucieszył się na mój widok tak jak

zwykle. Jego spojrzenie było niechętne.

- Nie każ mi się tam wdrapywać - powiedziałam, machając do niego ręką. Trochę się

rozchmurzył, ale uśmiech nie pojawił się na jego twarzy. Zeskoczył i stanął przede mną.

Milczał. Dręczyło mnie złe przeczucie.

- Co się stało? Nic ci nie jest?

Spojrzał na mnie ponuro.

- Mam się doskonale, Bel - powiedział grobowym głosem. - Nigdy w życiu nie

miałem się lepiej. Jestem martwy i spędzam tu całe dnie w samotności. Kto by się nie chciał

ze mną zamienić!

Patrzyłam na niego, ugodzona tymi słowami, i nie wiedziałam, co powiedzieć. Ale

Luka jeszcze nie skończył.

- Jak się udały święta? Dostałaś dużo prezentów od mamusi i tatusia? Smakował ci

indyk ze wszystkimi dodatkami?

background image

A! więc o to mu szło.

- Mówiłam ci przecież, że przez parę dni nie przyjdę. Chciałam, ale...

- Jak bardzo chciałaś? - przerwał mi.

Patrzyłam na niego zmieszana.

- Naprawdę chciałaś do mnie przyjść? - wypluwał każde słowo jak cierpką pestkę.

- Oczywiście! O co ci chodzi, Luka? Nie bądź taki!

Kopnął jakiś kamień i wbił wzrok w ziemię. Milczał przez dłuższą chwilę.

- Nie wiem, co myśleć, Bel - powiedział w końcu.

- Wyobrażałem sobie, jak zajadasz świąteczne ciasteczka i świetnie się bawisz, a ja

siedzę tutaj, zupełnie sam, w zimnej norze. I tyle.

Nagle poczułam gniew.

- Jeśli chcesz wiedzieć - odezwałam się - to były najgorsze święta w moim życiu,

Luka. Moi rodzice się rozwodzą i w pierwszy dzień świąt strasznie się pożarli. - Dostałam

zadyszki, ale nie mogłam się już zatrzymać. - Nie ty jeden masz kłopoty.

- Chyba nie zamierzasz porównywać swoich kłopotów z moimi? - spytał szyderczo. -

Masz jeszcze przed sobą całe życie. Masz przyszłość! A ja? Ja nie mam nic. Nie wiem nawet,

po co tu jeszcze jestem.

Mogłabym powiedzieć mu, dlaczego zginęli, ale czy to by mu pomogło się otrząsnąć z

tego beznadziejnego nastroju?

- Posłuchaj, Luka, byłam u...

Ale on nie dopuścił mnie do głosu.

- Prawdę mówiąc, nie rozumiem, co ci przeszkadzało tu przyjść - ciągnął dalej swoje.

- Może niedługo zniknę, a ty z miejsca o mnie zapomnisz. Będziesz dalej prowadzić swoje

milutkie życie, jakbyś mnie nigdy nie znała.

Będziesz się spotykała z chłopakami, którym biją serca...

- Oddychał ciężko, jak po długim biegu. - Po co właściwie zadajesz się z takim typem

jak ja?

Miałam łzy w oczach.

- Luka, proszę... - wyszeptałam. Ale cokolwiek bym powiedziała... zatruła go

samotność w te dwa świąteczne dni.

Zdecydowanym ruchem otrzepał dżinsy.

- Wiesz co, Bel? Zrobię ci uprzejmość. O nic nie będę już pytał, nie powiem więcej

nic przykrego. Pozwolę ci odejść.

Kiedy to mówił, głos mu zadrżał.

background image

- Ajeśli nie zamierzam odejść? - spytałam, zaciskając pięści.

- Chcę, żebyś odeszła - powiedział spokojnie.

Poczułam się, jakby uderzył mnie w twarz. Odwróciłam się, żeby ukryć łzy.

Usłyszałam jeszcze, jak powiedział:

- Poczekaj!

Ale już się nie obejrzałam. I odeszłam.

Powiedział mi przecież jasno i wyraźnie, co czuje.

background image

Rozdział 24

Odeszłam wściekła. Tak wściekła, że kiedy mijałam teren budowy, nie od razu

zauważyłam samochód, który ruszył za mną.

Dopiero w pobliżu domu zwróciłam uwagę na czarną terenówkę z przyciemnionymi

szybami, z literami McA 2 na tablicy rejestracyjnej. Kiedy przystanęłam, samochód się

zatrzymał. Potem ruszyłam i on także ruszył. Sunął za mną wolniutko przez całą drogę, aż

pod same drzwi, a kiedy drżącą ręką włożyłam klucz do zamka, odjechał z piskiem opon,

zostawiając za sobą chmurę pyłu. W ułamku sekundy pojęłam, że za kierownicą siedzi któryś

z ludzi McAllistaira, zresztą znak rejestracyjny także na to wskazywał. Nie wiedzieli, kim

jestem ani czego szukałam w ich sejfie, ale wiedzieli bardzo dobrze, jak mnie nastraszyć. Z

pewnością byli przekonani, że przyszłam szpiegować. A jeśli ten stos paszportów miał

cokolwiek wspólnego ze śmiercią Luki i Evy, pewnie chcieli mnie nastraszyć, żebym się od

nich odczepiła.

Więc ten samochód, który odprowadził mnie aż pod same drzwi, miał zniechęcić mnie

do wsadzania nosa w ich sprawy. Zrozumiawszy to, zaczęłam drżeć z przerażenia, aż

dzwoniły mi zęby. Wpadłam do domu i zatrzasnęłam za sobą drzwi.

Byłam kłębkiem nerwów. Raz po raz wyglądałam przez okno, żeby zobaczyć, czy

tamta terenówka nie wróciła. Na widok czarnego vana omal nie zsikałam się ze strachu, ale

okazało się po chwili, że to kurier z przesyłką dla sąsiadów.

Mama spytała, czy nic mi nie dolega. Przyglądała mi się z niepokojem, ale

powiedziałam jej, że boli mnie głowa. Położyłam się wcześnie i naciągnęłam kołdrę na

głowę. Starałam się odpędzić od siebie wspomnienie nieprzyjaznego wzroku Luki i jego

ostrych słów. I czułam zamęt w sercu. Coś mi mówiło, że Luka wcale nie chciał, żebym

naprawdę odeszła.

Myśli kłębiły mi się w głowie tak długo, aż zapadłam w płytki, gorączkowy sen. Śniły

mi się koszmary. Byłam zamknięta w dużym akwarium. Unosiłam się w wodzie, bez gruntu

pod nogami. Tłukłam w szyby, usiłując się wydostać. A potem biegłam za Luką, chciałam go

dogonić, i za każdym razem, kiedy byłam już blisko, Luka roztapiał się w powietrzu.

Obudziłam się jeszcze bardziej zmęczona, niż kiedy kładłam się do łóżka z głową pękającą od

niespokojnych myśli.

W końcu wyciągnął mnie z łóżka przeciekający kran. W ciszy słyszałam tylko odgłos

kapiącej wody.

background image

Był tak donośny, że dostawałam szału. Tyle razy słyszałam, że ten cały Will wymieni

nam uszczelkę. Ale wiedziałam dobrze, i mama także wiedziała, i wiedział nawet Will, że ta

rzekoma naprawa kranu była dla nich tylko wymówką i pretekstem, żeby się widywać.

Zaczęłam myśleć o ojcu i jego nowej kobiecie. Wyobraziłam sobie, że się pobiorą i

może nawet będą mieli dziecko. Bo właściwie dlaczego nie? Ojciec może założyć w

Newcastle nową rodzinę. I już nie będę jego jedyną ukochaną dziewczynką.

Znowu przypomniał mi się Luka. Jego mina, kiedy kazał mi odejść. I chmury, które

wisiały nade mną, wydały mi się jeszcze tysiąc razy cięższe.

Podeszłam do biurka i wzięłam do ręki jego fotografię. Palcem wskazującym

pogłaskałam go po policzku, wspominając jego ciemne, długie rzęsy, kiedy przymykał oczy

podczas pocałunku. Przeżywałam ten pocałunek na nowo i coś mnie łaskotało pod przeponą.

Odłożyłam jego zdjęcie na biurko, białą stroną do góry.

Już chciałam się oddalić, kiedy mój wzrok padł na świstki, które znaleźliśmy w budce

przy ogrodzeniu. One także leżały na biurku. Z ciekawością sięgnęłam po jeden z nich. W

ciągu ostatniego tygodnia wydarzyło się tak wiele i tyle się zmieniło... Zerknęłam na tę ulotkę

z odręczną notatką.

Zadzwonić do Drozda?

Oco chodziło Evie? Dlaczego to sobie zapisała?

Luka kazał mi odejść, ale tej sprawy przecież nie mogłam zostawić. Byłam już w nią

mocno wciągnięta, czy mu się to podobało, czy nie. Zdecydowałam, że przynajmniej spróbuję

dowiedzieć się czegoś więcej o Droździe. Postanowiłam zajrzeć do internetu i przysięgam,

przez chwilę w ogóle nie pamiętałam, że nadal nie mamy łącza.

Właśnie się zastanawiałam, czy w Slumpton istnieje coś takiego jak kawiarenka

internetowa, gdy usłyszałam, jak mama obraca klucz w drzwiach. Tego dnia pracowała tylko

do południa. Ale nie była sama. Szybko się zorientowałam, że przyprowadziła z sobą Willa.

Ubrałam się w pośpiechu. Kiedy zeszłam na dół, mama i Will siedzieli przy stole,

pijąc herbatę, a Dylan krążył wokół nich, puszczając po podłodze mechaniczny samochodzik

przypominający pojazd Batmana, i robił mnóstwo hałasu. Will uśmiechnął się do mnie

nieśmiało. Zignorowałam to.

- Mamo, kiedy wreszcie będziemy miały stałe łącze? Chciałabym uruchomić swojego

iPoda. I wreszcie sprawdzić pocztę.

Poczułam się nie w porządku, bo przypomniało mi się, że dotąd nie odpowiedziałam

na esemesy Jasmine. A teraz już nazbierało się zbyt wiele spraw jak na jeden telefon. Ale jak

miałam o niej pamiętać, kiedy wszystko naraz się na mnie waliło? Mój umysł został

background image

zbombardowany zbyt wielką ilością zdarzeń i zapomniałam oesemesach Jasmine. Bez tej

wpadki też czułabym się okropnie. Nie chciałam poczuć się jeszcze gorzej.

Mama westchnęła.

- Przepraszam, Bel. Nie miałam kiedy się tym zająć.

Uśmiechnęła się do Willa.

- To jedna z tysiąca rzeczy, które powinnam była zrobić zaraz po przeprowadzce.

- Nie pomogę ci w sprawie iPoda - zwrócił się do mnie Will - ale jeśli chcesz

przeczytać swoją pocztę, możesz po sąsiedzku zajrzeć do komputera, który kupiłem dla mojej

matki. Myślałem, że będzie się dobrze bawiła, surfując po intemecie. Ale ona na ten komputer

nawet nie spojrzała. Tylko się kurzy, odkąd go zainstalowałem - dodał swoim miękkim

głosem.

Mama zaśmiewała się, jakby powiedział coś nieskończenie zabawnego.

- Pani Longmeadow jest teraz w domu? - spytałam, a on obrzucił mnie domyślnym

spojrzeniem. Wiedział, czego się obawiam.

- Nie, pojechała odwiedzić swoją siostrę. Będziesz sama.

No i prawie że się do niego uśmiechnęłam.

- Dobra. Dzięki.

Mama spojrzała na mnie, podnosząc wymownie brew, kiedy Will wstał od stołu, żeby

mnie tam zaprowadzić.

Dom pani Longmeadow miał rozkład pomieszczeń taki sam jak u nas, tyle że każdy

skrawek ściany i fotela pokryty był kwiecistą tkaniną i można było od tego dostać oczopląsu.

A poza tym cały przesiąkł zapachem jej perfum. Wszędzie leżały rozrzucone zabawki Dylana,

a w pokoju gościnnym po podłodze walały się jego spodnie od piżamy. Stało tam łóżko i

mały stolik komputerowy. Komputer był lepszy od naszego. A tu się marnował. Pomyśleć

tylko, ile wiedzy o rozmaitych chorobach mogłaby zyskać pani Longmeadow, gdyby

nauczyła się z niego korzystać. Will uklęknął na podłodze, żeby podłączyć kable. Wypełniał

sobą pół tego malutkiego pokoiku. Nie miałam pojęcia, co się stało z matką Dylana, ale

postanowiłam zapytać o to moją mamę, kiedy wrócę do domu. Może niechcący udusił ją w

swoim mocnym uścisku rugbisty?

- Proszę, możesz siedzieć tu, jak długo zechcesz. Nikt ci nie będzie przeszkadzał.

Tak, a tobie nikt nie przeszkodzi w tym czasie siedzieć u mojej mamy, pomyślałam.

- Zrobię to szybko - odpowiedziałam.

- Kiedy skończysz, wyłącz - poprosił.

- Powiedz mi coś, Will... - poczułam się głupio, zwracając się do niego po imieniu, jak

background image

do kogoś, kogo bym lubiła.

- Tak? Słucham?

- Co mają ze sobą wspólnego Folkstone, Dover i Harwich?

Przyjrzał mi się z uwagą.

- To międzynarodowe porty. A czemu pytasz?

- Z ciekawości - wyjaśniłam i pochyliłam się nad klawiaturą.

Will poszedł, a ja zostałam sama. I okazało się, że nie bardzo wiem, od czego zacząć.

Zaczęłam więc od przejrzenia poczty i serce skoczyło mi do gardła ze szczęścia, kiedy

zobaczyłam cztery wiadomości od Jasmine i kilka od innych koleżanek. Pierwszy z maili od

Jasmine był długi i pełen różnych historii, a w ostatnim znalazło się tylko jedno pytanie: „Co

z tobą, Bel?”.

Napisałam list z przeprosinami i spróbowałam wprowadzić ją w szczegóły mojego

tutejszego życia, przezornie nie wspominając o Luce, o wesołym miasteczku, o niczym w tym

rodzaju. Co prawda, poza tym niewiele miałam do opowiedzenia, ale zawsze to przyjemnie

odezwać się do kogoś, kto nas dobrze zna. To mniej więcej tak, jak zdjąć buty i włożyć

kapcie.

Ale potem przypomniałam sobie o tym, do czego potrzebowałam komputera.

Wpisałam do Googli słowo „dzianina” i nie natrafiłam na nic ciekawego. Gdy jednak

wpisałam „Lex McAllistair”, pojawiła się strona ze spisem wszystkich firm należących do

tego przedsiębiorcy. Przeglądałam ją izatrzymałam się przy zdjęciu dużej grupy

uśmiechniętych ludzi, machających do obiektywu. Na pierwszym planie stał sam Lex ze

skrzyżowanymi ramionami izadowoloną z siebie miną. Ten osiłek z byczym karkiem stał

obok niego. Zadrżałam, bo przypomniał mi się samochód, który eskortował mnie aż pod próg.

Większa część tej listy obejmowała firmy działające w hrabstwie Kent. Kiedy

kliknęłam w zakładkę „Pozostałe przedsięwzięcia”, zobaczyłam listę małych fabryczek, z

których jedna nosiła nazwę „Dzianiny TMS”.

A na koniec wpisałam do wyszukiwarki słowo „Drozd”. Pokazały się tysiące

wyników. Niezliczone restauracje. Strona poświęcona dziko żyjącym ptakom.

Południowoamerykańska marka tamponów. Coś jednak wśród tych wyników przyciągnęło

moją uwagę.

Fundacja Drozd. Program pomocy wykorzystywanym pracownikom i zwalczania

współczesnego niewolnictwa. Kliknęłam w link i zobaczyłam ptaka schwytanego w pętlę z

kolczastego drutu. Ptak trzepotał się rozpaczliwie, lecz pojawiła się para rąk, niosących mu

wolność. Drozd odleciał na sam brzeg ekranu i po chwili zobaczyłam stronę główną Fundacji

background image

Drozd. Zaczęłam czytać.

Fundacja Drozd zmierza do wyeliminowania wszelkich form niewolnictwa. Miliony

mężczyzn, kobiet i dzieci na całym świecie zmuszanych jest do niewolniczej pracy. Choć

ojicjalnie nie nazywa się tego niewolnictwem, sytuację tych osób tak właśnie można określić.

Ludzie ci są sprzedawani jak przedmioty, pracują pod przymusem za grosze albo bez

wynagrodzenia i zdani są na łaskę swoich „właścicieli”, którzy zazwyczaj odbierają im

dokumenty i grożą zemstą, jeśli pracownik poskarży się odpowiednim władzom.

Pomyślałam o paszportach przechowywanych w sejfie io dziewczynie imieniem Liii,

śmiertelnie przestraszonej obecnością faceta, który był prawą ręką Leksa. Co się właściwie

działo na budowie osiedla i w szwalni? Czy przetrzymywano tam niewolników? Czy Eva o

tym wiedziała i czy dlatego jej samochód został zepchnięty do morza?

- Nie przeszkadzaj sobie, przyszedłem tylko po suche spodnie dla Dylana, bo zdarzył

mu się maleńki wypadek...

Aż podskoczyłam. Nie słyszałam nawet, kiedy Will wszedł do domu. Szybko

wyszłam z wyszukiwarki.

- Już skończyłam - powiedziałam z bijącym sercem.

- Na pewno? Nikt cię nie popędza - zapewnił mnie Will.

- Na pewno.

Wiem już dość, pomyślałam. Wszystkie klocki tej układanki wskoczyły na swoje

miejsca. Szwalnia ibudowa należały do przedsięwzięć Leksa McAllistaira. Czyż nie mówili w

lokalnej telewizji, że inwestycja budowlana jest opóźniona, a jej budżet poważnie

przekroczony? Może właśnie dlatego chcieli użyć niewolniczej siły roboczej, z której już

przedtem korzystali w szwalni. A do portów Folkstone, Dover iHarwich przywożono im

nowych pracowników.

Drżałam na całym ciele. Wiedziałam, że powinnam iść na policję. Ale nie miałam ani

cienia prawdziwego dowodu. Kto uwierzy czternastolatce, oskarżającej kogoś tak potężnego

jak McAllistair? Zastanawiałam się nawet, czy nie opowiedzieć tego wszystkiego mamie. Ale

zrezygnowałam, bo wyobraziłam sobie, w jaką wpadłaby histerię, słuchając o samochodzie,

który jechał za mną przez całą drogę z przystani do domu. A poza tym nie mogłam przecież

powiedzieć jej o Luce.

I jeszcze, co się stanie ze mną i z mamą, jeśli spróbujemy wyciągnąć tę historię na

światło dzienne? Czy będą próbowali się nas pozbyć, tak jak pozbyli się Evy i Luki? I znowu

pomyślałam o Luce, samotnie marznącym w wesołym miasteczku, i z trudem opanowałam

drżenie, które mną wstrząsnęło. Byłam gotowa biec prosto do niego, żeby go objąć i

background image

opowiedzieć mu o wszystkim, czego się dowiedziałam. Ale co on wtedy zrobi? Czy nie

powiedział mi jasno i wyraźnie, żebym go zostawiła w spokoju?

background image

Rozdział 25

Nazajutrz, z samego rana mama wyciągnęła mnie do miasta, na ostatnie szkolne

zakupy. Kiedy szłyśmy przez Slumpton, przyglądałam się ludziom w jakiś nowy, bardziej

uważny sposób. Zwracałam uwagę na szczegóły, takie jak egzotyczna uroda, obcy akcent.

Próbowałam sobie wyobrazić, jak bym się tutaj czuła, gdybym przyjechała z daleka i nie

znała angielskiego. I byłabym zmuszana do pracy przez zastraszanie i maltretowanie. Nigdy

nie pomyślałam o sobie jako o kimś szczególnie uprzywilejowanym, zwłaszcza odkąd się

okazało, że muszę wyjechać z Londynu do tej dziury i rozpadła mi się rodzina. Ale teraz już

rozumiałam, że moje położenie jest znacznie lepsze, niż mi się wydawało.

Na poczcie stałyśmy w długiej kolejce. Patrzyłam przez okno na ulicę. Myślałam o

Luce i dlatego z opóźnieniem rozpoznałam tę pochyloną, szybko przemykającą drobną

postać.

To była Liii, dziewczyna ze szwalni.

Nie tłumacząc niczego mamie, wyskoczyłam na ulicę i zobaczyłam, źe Liii skręca w

przecznicę naprzeciwko banku.

- Liii!

Wcale nie zamierzałam krzyknąć tak głośno. Aż podskoczyła, jakby poraził ją prąd.

Odwróciła się. Oparta o ścianę, patrzyła na mnie szeroko otwartymi ciemnymi oczami i

skubała kołnierz swojej cienkiej, podszytej wiatrem kurteczki.

Była tak mała i krucha, że czułam się przy niej jak Guliwer wśród Liliputów. Z tymi

ciemnymi włosami, z wystającymi kośćmi policzkowymi przypominała trochę Evę i

pomyślałam, że może ona także jest Chorwatką.

- Skąd znasz moje imię? - spytała, wbijając we mnie przerażony wzrok. - Czego

chcesz?

- Niczego, nie bój się. Chcę tylko porozmawiać. Oddychała ciężko i mrugała

powiekami. Jak osaczone zwierzę.

- Znałaś Evę, prawda?

Efekt był natychmiastowy. Jej oczy napełniły się łzami i kiwnęła głową, bez słowa.

- Jak ją poznałaś? - spytałam łagodnie.

- Pracowałyśmy razem przy sprzątaniu. Przypomniało mi się, co mówił Luka: że Eva

wiele razy zmieniała pracę. Liii musiała nabrać zaufania do Evy, kiedy pracowały razem.

- Eva pomagać, a teraz nieżywa - powiedziała prosto z mostu i lekko podniosła

background image

podbródek. - Ja też zaraz nieżywa, gdyby z tobą rozmawiać.

- Jeśli pójdziesz ze mną na policję, oni ci pomogą, Liii - powiedziałam, ale ona

gwałtownie potrząsnęła głową.

- Policja wiedzieć. To na nic. Zostaw mnie.

Zanim zdążyłam znowu otworzyć usta, odwróciła się na pięcie i pobiegła przed siebie.

Wróciłam na pocztę, oszołomiona. Liii powiedziała mi, że policja wie, co się tu dzieje.

Do kogo więc pójść z tą sprawą, jeśli nawet policji nie można zaufać?

I wtedy pomyślałam o Willu, który jest dziennikarzem. Może powinnam opowiedzieć

mu o wszystkim, a on napisze wielki artykuł. Ale nadal nie miałam żadnych dowodów. I nie

będzie ich, bo ludzie tacy jak Liii za bardzo się boją, żeby mówić. Wszystko to wyglądało

beznadziejnie. Jeszcze nigdy w życiu nie czułam się tak bezradna.

Mama robiła mi wymówki, bo zniknęłam tak bez słowa. Więc wymamrotałam pod

nosem, że zobaczyłam na ulicy kogoś znajomego. Ale ledwie jej słuchałam. Byłam tak

rozkojarzona, że nie zauważyłam Abbie, póki nie zatrzymała się przy nas.

- O! Cześć, Abbie! - powitała ją mama.

- Dzień dobry, proszę pani - odpowiedziała grzecznie.

- Cześć, Bel.

Uśmiechnęłam się.

Abbie przyglądała mi się ciekawie.

- Umówiłam się z paroma dziewczynami ze szkoły w kawiarence - powiedziała. -

Chcesz iść ze mną, Bel?

Zawahałam się. Tydzień temu nie przepuściłabym podobnej okazji. Ale teraz w mojej

głowie panował taki zamęt, że nie byłam pewna, czy potrafię prowadzić normalną rozmowę.

- Nie mam nic przeciwko temu, kochanie - zapewniła mama. - Ostatnio byłaś

nieswoja. To ci dobrze zrobi.

- Dobrze, pójdę - odparłam. - Dzięki.

Pożegnałyśmy się i mama poszła w swoją stronę.

Abbie przyglądała mi się przez całą drogę.

- Domyślam się, że twoja mina ma jakiś związek z tym ładnym chłopakiem z

fotografii.

Uśmiechnęłam się mimo woli.

- Tak, w pewnym sensie. Nie wiedziałam, że to takie oczywiste.

Pokiwała głową.

- Tak, widać gołym okiem, że jesteś nieźle wkręcona.

background image

- Pokłóciliśmy się. Zerwaliśmy ze sobą... chyba...

- powiedziałam. I przystanęłam. Ona zrobiła to samo. Ni stąd, ni zowąd miałam

znowu łzy w oczach.

Abbie popatrzyła na mnie ze współczuciem i wyciągnęła z kieszeni chusteczkę do

nosa.

- Jest czysta - powiedziała.

Przyjęłam ją z wdzięcznością i wydmuchałam nos.

- Opowiesz mi, jak to się stało? - spytała.

- On... On... Ja... - jąkałam się. Chciałam jej opowiedzieć. Naprawdę, bardzo.

Chciałam powiedzieć jej, że jeszcze nigdy z nikim nie przeżyłam niczego podobnego. Że

chwila pocałunku z Luką była najlepszą chwilą mojego życia. Wszystko to było takie

cudowne. I zniknęło bez śladu. Chciałam powiedzieć jej, że Luka nie był podobny do żadnego

z chłopaków, których znałam wcześniej. I nie dlatego, że był duchem. Dlatego, że był Luką.

Ale nie mogłam wykrztusić ani słowa. I tylko oddychałam głęboko, żeby się pozbierać

i nie zalać się łzami w jej obecności.

- A kiedy on wyjeżdża do Newcastle? - spytała Abbie.

Zmieszałam się i przez długą chwilę nie odpowiedziałam. Musiałam zrobić przegląd

wcześniejszych kłamstw.

- Nie wiem dokładnie. Chyba niedługo.

I naraz jakaś klapka w moim mózgu wskoczyła na swoje miejsce. Czemu marnuję

czas i cierpię z powodu urażonej dumy, zamiast pędzić prosto do Luki? Bo przecież w głębi

serca wiedziałam, że Luka nie chciał, żebym odeszła. Po prostu nie był pewny, czy... Ale kto

byłby pewny na jego miejscu? Może czuł się upokorzony swoją sytuacją... A może chciał

mnie chronić.

Abbie ścisnęła moje ramię i odezwałyśmy się obie równocześnie.

- Posłuchaj, Abbie...

- A może powinnaś...?

Uśmiechnęłyśmy się do siebie, bo obie równocześnie wpadłyśmy na tę myśl.

Poczułam przypływ szczęścia. Cokolwiek się wydarzy, mam w Slumpton prawdziwą

przyjaciółkę.

- No to idź - powiedziała. - Zadzwonię do twojej mamy i powiem jej, że po tym

spotkaniu zabieram cię do siebie. I nie śpiesz się.

- Dzięki, Abbie. Jesteś cudowna.

- Powodzenia.

background image

Uścisnęłam ją, a ona na pożegnanie podniosła dłoń i pomachała palcami.

- Cześć! - zawołała przez ramię. - Tylko nie rób nic, czego ja bym nie zrobiła.

I odeszła.

Kiedy zbliżałam się do wesołego miasteczka, zauważyłam parkujące nieopodal

wielkie ciężarówki i buldożery. Moje serce zaczęło łomotać. Czyżby już wzięli się do

burzenia? Tak szybko? Czyżbym się spóźniła?

Podbiegłam do robotnika, siedzącego w jednej z ciężarówek. Palił papierosa i słuchał

radia.

- Przepraszam...

Spojrzał w dół i nie od razu mnie zauważył.

- Co się stało, mała? - spytał z uśmiechem.

- Czy prace rozbiórkowe w wesołym miasteczku już się zaczęły? Myślałam, że zaczną

się dopiero po Nowym Roku.

- Zmiana planów - odpowiedział. - Czekam tylko na sygnał do rozpoczęcia rozbiórki.

Ale nie spieszy mi się za bardzo. Smutno będzie na to patrzeć.

- Hmmm... Tak...

Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale ja już odeszłam, gryząc paznokieć i zastanawiając

się gorączkowo. Z jego ciężarówki wejście było doskonale widoczne. Nie powinnam się tu

kręcić. Udałam więc, że odchodzę, ale gdy tylko doszłam do rogu parkanu, przyczaiłam się za

nim i wyjrzałam ostrożnie. Włosy są tym, co we mnie najbardziej przyciąga uwagę, więc

ukryłam je pod czapką i wróciłam do bramy. Nikt na mnie nie patrzył. Kiedy już byłam przy

kołowrocie, zaczęłam szukać w kieszeni biletów... lecz ich nie znalazłam.

Chciało mi się płakać. Widziałam kiedyś, jak Luka przeskakiwał przez kołowrót, ale

on miał dłuższe nogi i mocniejsze ramiona. Tak czy inaczej, musiałam dostać się do środka.

Wzięłam głęboki oddech, zaczęłam gramolić się nieelegancko przez barierkę i

zahaczyłam kurtką o metal. Jakoś się uwolniłam. Wydawało mi się, że usłyszałam za plecami

niepokojący odgłos - lecz byłam już po tamtej stronie. Zauważyłam grupkę ludzi, stojących w

najdalszym kącie. Chodzili tu i tam, coś notowali. Trzymając się cienistych miejsc,

przemieszczałam się w stronę tunelu strachu.

Nie odważyłam się włączyć świateł. Weszłam więc do ponurego wnętrza po ciemku.

- Luka! - odezwałam się głośnym szeptem. Zaczynałam drżeć ze strachu i od

nadmiaru adrenaliny.’

Usłyszałam szmer gdzieś w głębi i nagle zobaczyłam go. Stał przede mną, blady i

bardzo zmęczony, ale ładny tak jak przedtem.

background image

Jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. Padliśmy sobie w ramiona. I niepotrzebnie

zastanawiałam się, co mu powiem, bo żadne z nas nie mogło się odezwać przez bardzo długi

czas.

Kiedy już przestaliśmy się całować, przytulił mnie jeszcze mocniej i szepnął mi prosto

do ucha:

- Bel!

Nie mógł uwierzyć, że to naprawdę ja?

Kiedy mnie puścił, staliśmy przez chwilę naprzeciwko siebie w niezręcznej ciszy,

jakby nigdy nie było tego, co się wydarzyło przed chwilą. A między nami piętrzyły się

niewypowiedziane słowa.

Luka pierwszy przerwał milczenie.

- Przepraszam cię za to, co wtedy powiedziałem. Byłem strasznie nakręcony. Z

powodu świąt. Wcale tak nie myślę!

- Wiem - powiedziałam cicho. - Mogłam mieć więcej cierpliwości i zrozumienia...

- Jak dobrze cię znowu widzieć... Myślałem... Myślałem, że już nigdy...

A potem znowu porwał mnie w ramiona i całowaliśmy się bez końca.

Lecz jednak kiedyś musieliśmy przestać.

- Wiesz, co się tutaj dzieje, prawda? - spytałam. Kiwnął głową.

- Tak. Nie będę tu siedział do ostatniej chwili i czekał, aż dach mi się zwali na głowę.

Ale na razie zaczynają od diabelskiego młyna. Popatrzę, jak to robią.

- Zawahał się i po chwili mówił dalej, ściągnąwszy brwi.

- Jest jeszcze coś nowego. Spójrz!

Wyciągnął przed siebie ręce, a ja uskoczyłam, przerażona.

- Co to jest, Luka?

Były na pół przezroczyste. Widziałam zarysy palców. Wyglądały jak utworzone z

materii podobnej do baniek mydlanych. Nawet lekko opalizowały. W dotyku pozostały

jednak takie jak zawsze.

- Wydaje mi się, że stopniowo znikam. Zaczęło się od palców - powiedział.

- Widzę! Ale dlaczego?

- Nie wiem - popatrzył na mnie i wydawało mi się, że w jego oczach widzę lęk. - To

tak, jakbym umierał. Ale przecież nie żyję już od dawna.

Nie mogłam mu pomóc. Ja też byłam przerażona.

- Z początku myślałem, że to z powodu zbliżającej się rocznicy - starał się mówić

normalnie, ale słyszałam drżenie w jego głosie. - Ale potem zobaczyłem, że zaczynają się

background image

prace rozbiórkowe i pomyślałem...

- Że co?

- Pomyślałem, że mogę tu być, tylko póki stoi wesołe miasteczko, Bel - powiedział

cicho. - Że moje istnienie jest jakoś związane z tym miejscem. Kiedy rozebrali autodrom, już

zacząłem słabnąć. A potem zaczęło się...

- spojrzał z odrazą na swoje dłonie -...to.

Chciałam go tylko przytulać. I sprawić, żeby to, oczym mówił, okazało się nieprawdą.

Ale to on miał rację. A czas uciekał. Zrozumiałam, że muszę mu wszystko powiedzieć. Im

prędzej, tym lepiej.

- Posłuchaj, Luka - zaczęłam. - Chyba już wiem, co odkryła Eva.

Opowiedziałam mu o placu budowy i o paszportach w sejfie, o szwalni i o Liii.

Kiedy skończyłam, jęknął.

- Eva dostawała szału, kiedy działo się coś takiego. Nie mogła znieść

niesprawiedliwości.

Przez chwilę patrzył pod nogi, o czymś myślał. Potem odchrząknął.

- Muszę ci jeszcze o czymś powiedzieć - odezwał się.

- Przypomniały mi się różne rzeczy... na temat tamtego wieczoru.

Przełknął ślinę. Domyśliłam się, że to będzie coś, oczym trudno mu mówić.

- Powiedz mi - poprosiłam miękko. - Oczywiście, jeśli chcesz.

- Tak, chcę - oświadczył. - Chcę, żebyś o tym wiedziała.

Wbił ręce w kieszenie i oparł się o ścianę. Znowu patrzył w ziemię.

- Byłem u mojego kolegi. Wpadłem do niego tylko na chwilę. Kiedy wróciłem, Eva

była wściekła. Wciągnęła mnie do domu i obsztorcowała, że się spóźniam. Powiedziała: „Idź

do swojego pokoju i spakuj się. Wyjeżdżamy”. W pierwszej chwili myślałem, że żartuje. Ale

była zupełnie poważna.

Zacząłem się stawiać. Powiedziałem, że się stąd nie ruszę. Ale tak spojrzała...

Myślałem, że mnie zabije wzrokiem.

Umilkł.

-1 co dalej? - spytałam szeptem.

- Poszedłem do siebie, pozbierałem z podłogi brudne podkoszulki i wrzuciłem do

plecaka. Nie mogłem uwierzyć, że ona to mówi na serio.

Westchnął głęboko.

- Tego dnia pogoda była okropna. Kiedy wsiadaliśmy do samochodu, lało jak z cebra.

Najpierw przyjechaliśmy tutaj, do wesołego miasteczka. I zobaczyłem, że na tylnym

background image

siedzeniu leży jakaś paczka. Kazała mi zostać w samochodzie, a sama przeszła przez

kołowrót i wróciła bez paczki. Ale nie powiedziała mi, co z nią zrobiła. Jechaliśmy przed

siebie i w pewnym momencie zauważyliśmy z tyłu światła samochodu. Ktoś jechał za nami.

Eva docisnęła pedał gazu, ale tamten samochód też przyśpieszył. I próbował zepchnąć nas z

drogi.

- Czarna terenówka?

Kiwnął głową.

- Znak rejestracyjny McA 2?

- Skąd wiesz?

Powiedziałam mu, a serce biło mi coraz szybciej, w tempie chyba dwustu uderzeń na

minutę.

- Właśnie. To w ich stylu. Minęliśmy krzyżówkę za wzgórzem, a potem wszystko

działo się bardzo szybko. Usłyszeliśmy głuchy łomot i mój fotel znalazł się w jakiejś dziwnej

pozycji, nie wiedziałem dlaczego. To było dlatego, że nasz samochód nie miał już gruntu pod

kołami. Na desce rozdzielczej zapaliły się wszystkie światełka i walnęliśmy w coś jeszcze raz.

Fale uderzały w szyby. To było straszne. Pogrążaliśmy się w wodzie. Pamiętam jeszcze

sanitariuszy z karetki pogotowia. Pochylali się nad Evą. I jacyś ludzie mówili, że trzeba

będzie wyciągnąć z wody nasz samochód.

Urwał, a ja wzięłam go za rękę. Drżała. Patrzył w ziemię, ale przed oczami miał tamtą

scenę. W końcu podniósł wzrok i wydał z siebie jeszcze jedno westchnienie, a potem wziął

się w garść.

- To okropne, Luka - powiedziałam słabym głosem. Nie mogłam pogodzić się z tym,

co go spotkało. - Okropne.

Trzymał moją rękę, jakby to mnie trzeba było pocieszyć.

- Myślę, że w tej paczce były dowody. Eva musiała gdzieś tutaj je ukryć. Ale

szukałem już wszędzie. Nawet...

Usłyszeliśmy na zewnątrz jakieś głosy i Luka urwał.

- Szybko, tędy! - szepnął cicho i pociągnął mnie za rękę wzdłuż wagoników. Na

chwilę przywarliśmy do ściany. Z obrzydzeniem odsunęłam od siebie coś kosmatego, co

otarło się o mój policzek. Wyobraziłam sobie, że to ten wielki pająk, którego kiedyś tu

widziałam. Ale Luka chyba wiedział, dokąd mnie prowadzi, mimo że otaczały nas ciemności.

Zatrzymaliśmy się i uprzytomniłam sobie, że jesteśmy właśnie w tym miejscu, gdzie

kiedyś usłyszałam szept. Ale teraz mnie to już nie przerażało. Bardziej niż duchów obawiałam

się tych żyjących, którzy byli zdolni do wszystkiego.

background image

Luka wyciągnął z kieszeni swój pęk kluczy.

- Co robisz? - spytałam szeptem.

- Cicho!

Usłyszałam zgrzyt klucza w zamku i ściana nagle ustąpiła. Zrozumiałam, że były tam

drzwi. Luka wciągnął mnie przez nie i zamknął je znowu, starając się zrobić to jak najciszej.

Znaleźliśmy się w pomieszczeniu, w którym paliła się zakurzona żarówka, kołysząca się z

lekka na sznurze. Żółtawy blask ledwie rozświetlał ciemności.

Wyglądało tu, jak w nieużywanym od dawna magazynie. Leżały stosy żelastwa, jakieś

części zamienne od różnych urządzeń. Zauważyłam głowę lwa o świecących oczach,

przyśrubowaną do krzesełka, które mogło zostać wymontowane z karuzeli dla maluchów.

Były tu także rzeczy z tunelu strachu, takie jak czaszki od plastikowych szkieletów i strój

King Konga.

- Do wczoraj nie miałem pojęcia o istnieniu tego pokoju - powiedział cicho Luka. -

Odkryłem go przypadkiem. Jest tak ukryty, że jeśli o nim nie wiesz, nie domyślisz się. Ale

znalazłem tu pety od papierosów, które paliła Eva. Lubiła mocne, francuskie. Więc jestem

pewny, że ona to miejsce znała.

Już otwierałam usta, ale wiedział, o co chcę zapytać.

- Szukałem. Tu nie ma nic.

Podłoga była zrobiona z grubych desek. Zrobiłam krok do przodu i stanęłam jak

wryta.

- O! - powiedziałam, prostując się. Przez chwilę stałam nieruchomo, a potem lekko

podskoczyłam. Czułam, że mój umysł pracuje na najwyższych obrotach. Uklękłam i

spróbowałam podnieść krawędź deski.

- Co robisz? - spytał Luka.

- Pomóż mi - poprosiłam.

Ukląkł obok mnie. Z trudem podważyliśmy deskę i oto trzymaliśmy ją w rękach. Pod

nią znajdowała się skrytka. Wymieniliśmy spojrzenia. Luka włożył do niej rękę i próbował

znaleźć dno. Podniósł brwi, położył się na podłodze i włożył rękę jeszcze głębiej. Wstrzymał

oddech i wyciągnął grubą brązową kopertę formatu A4.

- Zobaczmy, co w niej jest! - powiedziałam. Luka wyjął z niej plik fotografii i kilka

arkuszy papieru.

Niektóre fotografie przedstawiały cudzoziemców ociemnych oczach, na innych widać

było różne uszkodzenia ciała. Jakiś mężczyzna podnosił podkoszulek, pod którym widać było

straszny siniak na brzuchu. Zobaczyliśmy stos paszportów w otwartym sejfie, takim samym

background image

jak ten, który widziałam w przenośnym kontenerze. Było zdjęcie pokoju, w którym stłoczeni

ludzie leżeli na podłodze, śpiwór przy śpiworze. Ściany lśniły od wilgoci i łuszczyła się z nich

farba. Wyglądało to okropnie. Było zdjęcie Leksa McAllistaira, wchodzącego do domu

ooknach zabitych deskami. Otwierał drzwi i patrzył przez ramię w stronę obiektywu.

- Założę się, że to kwatery dla niewolniczej siły roboczej - szepnęłam. Luka kiwnął

głową.

- Tak. I założę się, że dom należy do tego łajdaka.

Na jednej z kartek zobaczyliśmy listę obco brzmiących nazwisk. Przy niektórych

dopisane były jakieś sumy pieniędzy, najczęściej trzysta albo czterysta funtów. Nic z tego nie

rozumiałam. Ale na ostatnim arkuszu zobaczyłam coś, co zrozumiałam aż nadto dobrze. Był

to list napisany z błędami.

Jestem pszetszymywana w tym kraju wbrew mojej woli. Pszywieźli mnie tutaj, żebym

pracowała, i obiecali, Że zarobię pieniądze dla mojej rodziny. Ale zabrali mi paszport i teras

jestem uwięziona. Jest wielu takich jak ja pszy Manley Road 77 i 78. Nazywam się Liii Babić.

Spojrzałam na Lukę, przejęta.

- To ona. Ta dziewczyna ze szwalni. Mówiłam ci o niej.

- Pilnuj tego jak oka w głowie - powiedział Luka, wkładając zdjęcia i papiery z

powrotem do koperty. Nie miałam żadnej torby, do której mogłabym ją schować, więc

rozpięłam kurtkę i schowałam kopertę pod swetrem, wetknąwszy ją za pasek od spodni.

-1 co dalej? - spytałam.

- Teraz spróbuję cię stąd bezpiecznie wyprowadzić.

background image

Rozdział 26

Ostrożnie uchylił drzwi, chwycił mnie za rękę i pociągnął za sobą. Z zewnątrz

dobiegał metaliczny huk i zgrzyt. Przy każdym odgłosie aż podskakiwałam. Ale Luka

wiedział, którędy mnie prowadzić. Trzymał mnie mocno za rękę i tak doszliśmy do wyjścia z

tunelu strachu.

Tam zatrzymaliśmy się i wystawił głowę na zewnątrz. Przeraziłam się, ale po chwili

przypomniałam sobie, że nikt oprócz mnie nie może go zobaczyć.

- Bardzo dużo robotników. Nie wiem, czy McAllistair też tu jest. Ale przy diabelskim

młynie stoi paru facetów z aktówkami. Są dźwigi i inne maszyny i zaraz zaczną rozwalać

konstrukcję. Posłuchaj, Bel... Spróbuję odwrócić ich uwagę. Musisz w tym samym czasie

dobiec do wyjścia. Dasz radę?

- Tak, ale co właściwie chcesz zrobić, Luka? Uważaj na siebie! Nie chcę, żeby coś ci

się stało! - powiedziałam, a mój głos przeszedł w pisk. Nie mogłam powiedzieć nic

głupszego, wiedzieliśmy o tym oboje. Ale Luka się ze mnie nie śmiał. Delikatnie położył

palec na moich ustach, pochylił się i pocałował mnie. Patrzył mi głęboko w oczy, a jego oczy

były tak ciemne i spoglądały tak poważnie, że aż ścisnęło mnie w krtani ze strachu, bo

zrozumiałam, że jemu nie może się stać nic złego, ale mnie - tak.

I właśnie wtedy rozległ się potężny hałas. Oderwali duży fragment stalowych szyn

diabelskiego młyna. Drgnęliśmy oboje, ale Luka nie wydawał się zdenerwowany.

- Pójdę tam pierwszy. Muszę ich zająć sobą. A kiedy już tam będę, ty szybko biegnij

do wyjścia.

Jeszcze raz musnął ustami moje wargi, przytulił mnie mocno i ruszył w głąb wesołego

miasteczka. Był już dość daleko, kiedy się odwrócił.

- Spotkamy się na...

Ale wokół było tak głośno, że hałas zagłuszył dalsze słowa.

- Luka! - zawołałam. - Nie wiem, gdzie się mamy spotkać!

Tego już nie usłyszał, bo biegł dalej przed siebie. Na chwilę poddałam się panice.

Zostałam zupełnie sama. Chciałam zwinąć się w kłębek i ukryć w jakiejś dziurze.

Nie było obawy, że ktoś zaatakuje czternastoletnią dziewczynę w obecności tylu

świadków. Ale wiedziałam dobrze, do czego jest zdolny McAllistair. Jeśli mnie tutaj zobaczy,

Slumpton może stać się miejscem śmiertelnie niebezpiecznym dla mnie i mojej mamy.

McAllistair wiedział, gdzie mieszkam. Pomyślałam o mamie i nieomal się rozpłakałam.

background image

Mama krzątała się po domu, przekonana, że siedzę u Abbie.

Wiedziałam, że muszę biec do wyjścia, lecz stopy miałam jak z ołowiu. Wzięłam

kilka głębokich oddechów i zmusiłam się do wyjścia z tunelu strachu, krok za krokiem. W

pobliżu stało mnóstwo ludzi, ale wszyscy oni patrzyli na diabelski młyn. Padając, wydawał z

siebie dziki ryk wielkiego, śmiertelnie rannego zwierzęcia. Ogarnął mnie smutek. To jego

koniec, już nigdy nikt nie wsiądzie do wagoników. Wszystkie konstrukcje rozpadną się w

tumanach pyłu i wesołe miasteczko stanie się wspomnieniem.

Z pochyloną głową biegłam szybko w stronę wyjścia, omijając stosy gruzu i żelastwa.

Kołowrót przy wyjściu został już zdemontowany, droga była wolna. Poczułam ulgę.

Znalazłam się prawie u celu, jeszcze tylko parę kroków...

I właśnie wtedy zobaczyłam czarną terenówkę. Parkowała przy samym wyjściu, a

wysoki mężczyzna w długim szarym płaszczu właśnie z niej wysiadał. Lex McAllistair.

Zamarłam, jak dziki królik w światłach reflektorów. Zauważył mnie.

Nic nie powiedział. Nie krzyknął. Przez to przeraziłam się jeszcze bardziej. Zachował

kamienną twarz. Odwróciłam się i zaczęłam biec w przeciwnym kierunku, w głąb wesołego

miasteczka. Ale wkrótce usłyszałam tupot jego ciężkich kroków za plecami. Chciałam wrócić

do tunelu strachu i tam się schować, ale byłam tak przerażona, że potknęłam się o jakieś

deski, przeleciałam w powietrzu kilka metrów i upadłam na ziemię.

Czyjaś szorstka ręka postawiła mnie z powrotem na nogi. Nad sobą ujrzałam

rozwścieczoną twarz McAllistaira. Zadrżały mi kolana i oblałam się zimnym potem, ale nie

opuściłam wzroku. Nie byłam w stanie oderwać go od pary zimnych oczu, które miałam

przed sobą.

- Czego tu szukasz, do jasnej cholery? Kto ci kazał węszyć?

Czułam na sobie jego oddech, przesiąknięty zapachem tytoniu. Kropla jego śliny

upadła mi na powiekę.

Miałam pustkę w głowie. Potrafiłam się tylko wyrywać. Ale jego chwyt był żelazny.

- Wsiądziesz teraz do mojego samochodu i porozmawiamy sobie, moja panno -

powiedział. - Powiesz mi, co to wszystko ma znaczyć.

Grupa mężczyzn w roboczych kaskach wyszła zza pobliskiego budynku. Jeden z nich

zadał pytanie, którego nie zrozumiałam. Nie zatrzymując się, McAllistair w odpowiedzi

krzyknął coś o chuligaństwie. Ciągnął mnie za sobą do samochodu.

Ale naraz usłyszałam okrzyki zdumienia. McAllistair nie rozluźnił uchwytu, zwolnił

tylko i spojrzał w tamtą stronę. Wydawało się, że ziemia drży. Rozejrzałam się,

zdezorientowana. Dopiero gdy usłyszałam ten krzyk, zrozumiałam, co się dzieje.

background image

- Jakiś idiota uruchomił mechanizm!

Spojrzałam w tamtą stronę i zobaczyłam, że wagoniki diabelskiego młyna ruszyły z

miejsca, mimo że brakowało już sporej części szyn. Tłum, zgromadzony u podstawy, zaczął

krzyczeć z przerażenia. Paru ludzi usiłowało wyłączyć zasilanie, zanim wagoniki wzniosą się

w górę, zanim znajdą się tam, gdzie szyn już nie było. Ale nie zdążyli. I oto siła odśrodkowa

zaczęła po kolei wyrzucać te wagoniki w przestrzeń. Ludzie patrzyli oniemiali, jak pierwszy z

nich przecina niebo, a za nim niebezpieczny, długi sznur kolejnych... Zapanowało kompletne

zamieszanie, a McAllistair puścił moje ramię. Ludzie rozbiegli się we wszystkich kierunkach,

chroniąc się przed wagonikami, spadającymi z nieba jak bomby. Zobaczyłam dym i

płomienie i skorzystałam z okazji, żeby co sił w nogach popędzić do wyjścia.

Nie przestawałam biec, póki nie znalazłam się daleko na nadbrzeżnej promenadzie.

Nie mogłam złapać oddechu, kłuło mnie w boku. Słyszałam w oddali syreny wozów

strażackich, a może i karetek pogotowia. Nad terenami wesołego miasteczka wznosił się słup

dymu.

Drżąc, rozcierałam sobie ramiona. Luka rzeczywiście zajął ich uwagę efektownym

widowiskiem. Miałam nadzieję, że nikt nie został ranny, choć nie zmartwiłoby mnie, gdyby

coś złego stało się McAllistairowi. Usiadłam na ławeczce i popatrzyłam na morze. Nie

mogłam sobie darować, że nie usłyszałam, gdzie Luka chce się ze mną spotkać.

Dokąd by poszedł? Gdzie w ogóle mógł się jeszcze podziać? I poczułam złość na

Lukę, że nie umówił się ze mną porządnie. Czy jeszcze się zobaczymy? Jeśli domysł Luki był

słuszny, to rozbiórka wesołego miasteczka przyśpieszy jego zniknięcie.

Zrobiło mi się zimno, kiedy to zrozumiałam.

Luka będzie tam, gdzie zdarzył się wypadek. Czułam to. Byłam pewna.

Mdlący strach ścisnął mi przeponę. Nie chciałam oglądać miejsca, w którym Luka

zginął. Obawiałam się, że tam jego śmierć stanie się dla mnie zbyt rzeczywista. Ale jakoś

wiedziałam, że tylko tam mogę go spotkać. I musiałam się tam udać. Natychmiast.

Obok przechodził starszy mężczyzna. Podbiegłam do niego tak nagle, że aż się cofnął.

Miałam rozwiane włosy i chyba wyglądałam trochę dziwnie. Usiłowałam uśmiechnąć się,

żeby go nie przestraszyć.

- Przepraszam, czy mógłby mi pan powiedzieć, jak się idzie na St. Lawrence

Headland?

- No więc... - zaczął mi to tłumaczyć tak rozwlekle i mętnie, że aż przebierałam

nogami z niecierpliwości i powstrzymywałam się, żeby nim nie potrząsnąć, ale po chwili

wiedziałam już z grubsza, jak tam trafić, więc podziękowałam i pobiegłam. To było około

background image

dziesięciu minut drogi piechotą. Zaczęło z lekka mżyć, a potem mżawka zamieniła się w

ulewę. Czułam krople deszczu na karku. Wilgotne kosmyki włosów przyklejały mi się do

twarzy. Ale nie zwracałam na to uwagi. Chciałam tylko zobaczyć Lukę.

Zgodnie z objaśnieniami starszego pana, wkrótce minęłam zakręt drogi i zobaczyłam

urwisko sterczące nad samym brzegiem morza. Było ogrodzone dziurawym parkanem z

drucianej siatki pomalowanej na pomarańczowo i oznaczone napisem Uwaga!

Niebezpieczeństwo! Erozja gruntu. Pomyślałam, że Eva i Luka przelecieli przez ten parkan i

wpadli do wody właśnie tutaj. Odwróciłam się w stronę lądu i rozejrzałam się. Tam biegła z

pewnością droga, którą podróżowali tamtego strasznego wieczoru.

Wszystko wyglądało tak, jak to opisał Luka. Ten widok sprawił, że źle się poczułam.

Tego, co się stało, nie da się już odwrócić. Wiedziałam, że jeśli Luka się zaraz nie pojawi, nie

będę w stanie tu wytrzymać.

Przelazłam przez płot, kalecząc sobie kolano, które zaczęło krwawić. Na dżinsach

pokazała się czerwona plama. Lało jak z cebra. Osłaniając twarz, patrzyłam na morze, którego

fale z furią rozbijały się o skały, a deszcz zacinał, rażąc wzburzoną powierzchnię wody

milionami igieł.

Na samej krawędzi urwiska stała ławka. Pomyślałam, że zanim urwisko się osunęło,

ławka zapewne stała w pewnej odległości od krawędzi. Podeszłam do niej ostrożnie i

obejrzałam ją z bliska. Wydawało mi się, że na razie można jeszcze w miarę bezpiecznie na

niej siedzieć. Drżąc z wyczerpania, opadłam na tę ławkę i zaczęłam oglądać pulsujące bólem

kolano.

- Cześć.

Podskoczyłam i odwróciłam się. To był Luka. Stał obok i chociaż się uśmiechał, w

jego oczach było coś bardzo poważnego. Zrobiłam krok w jego stronę i zatrzymałam się.

- Musieliście tu wywrócić niezłego kozła - odezwałam się głupio.

- Nie mogę przestać o tym myśleć - odpowiedział Luka. - Wszystko w porządku? Nikt

cię nie widział, kiedy uciekałaś?

- W porządku - odpowiedziałam spokojnie. Przez chwilę staliśmy w milczeniu. Włosy

Luki, mokre od deszczu, przylepiły się do czoła, a jego oczy wydały mi się ciemniejsze niż

kiedykolwiek. Zauważyłam ze zdumieniem, że lśnią od wilgoci, która nie miała nic

wspólnego z deszczem.

- Bel... - zaczął, a ja chciałam zatkać sobie uszy i ze wszystkich sił krzyczeć, że nie

chcę słuchać tego, co zamierzał mi powiedzieć. Podszedł bliżej i wziął mnie za ręce. Poszukał

wzrokiem mojego spojrzenia.

background image

- Już czas. Rozumiesz to, prawda?

- Nie możesz tego wiedzieć - zapłakałam. Uśmiechnął się smutno.

- Mogę. Wiesz, że mogę.

Rozchylił kołnierz bluzy i zobaczyłam to samo dziwne migotanie, które przedtem

pokazał mi na końcach palców. Widocznie zjawisko miało tendencję do rozszerzania się.

Dotknęłam półprzezroczystego miejsca między jego krtanią i mostkiem. Moje palce natrafiły

na ciało stałe, ale i tak zaczęły drżeć.

- Nie boisz się? - spytałam, a łzy potoczyły się po moich policzkach.

- Ani trochę. Jestem teraz bardzo zmęczony. To, że cię poznałem... to było najlepsze,

co mnie spotkało. Ale przecież oboje wiemy, że to nie mogło być na zawsze...

Objął mnie mocno i całował przez długą chwilę, a twarze mieliśmy mokre od deszczu

i od łez. A potem zauważyłam, że Luka przygląda się czemuś, co zobaczył za moimi plecami.

Otworzył szeroko oczy. I znowu uśmiechnął się blado.

- Co tam widzisz, Luka? - odwróciłam się izobaczyłam w strugach deszczu drobną,

czarnowłosą, wyprostowaną kobietę.

- To ona... - szepnęłam. Skinął głową.

Pochylił się i pocałował mnie jeszcze raz. Wczepiłam się w niego mocno.

- Nie idź! Nie chcę, żebyś już odszedł! - zawołałam. Ale on odsunął mnie łagodnie.

- Muszę, Bel. Muszę odejść. Przecież to rozumiesz.

- Tak. Tylko bez pożegnań. Nie zniosłabym ich. Po prostu odejdź.

Mówiłam głupstwa. Jakbym wierzyła, że bez pożegnań jego odejście nie będzie

prawdziwe i ostateczne.

Przytulił mnie po raz ostatni, tak mocno, że nie mogłam oddychać. Usłyszałam jego

szept:

- Bel...

A potem wypuścił mnie z ramion i zaczął iść. Pochyliłam głowę, krople wody kapały

z mojego podbródka, ale nie mogłam oderwać od niego wzroku.

Luka i Eva zaczęli biec w tej samej chwili. Usłyszałam jej okrzyk:

- Luka!

Ipadli sobie w ramiona.

Ulewa stała się tak gwałtowna, że już prawie nic nie widziałam. Otarłam oczy

rękawem kurtki i przymknęłam je na moment, a kiedy znowu je otworzyłam, wokół nie było

nikogo.

Stałam na urwisku nad brzegiem morza, zupełnie sama.

background image

Rozdział 27

Podbiegłam do miejsca, w którym widziałam ich jeszcze przed chwilą.

- Luka! - wołałam. - Luka!

Ale to na nic. Odszedł. Nie było go. Tylko mój uparty umysł nie chciał tego przyjąć

do wiadomości.

- Nie, nie! - powtarzałam pod nosem raz po raz, łykając gorzkie łzy. A potem nagle

zauważyłam, że kulę się i obejmuję rękami ramiona, wstrząsane szlochem.

Zaciskając powieki, wspomniałam nasz pierwszy pocałunek. Jak coś, co się zdarzyło

w pradawnych czasach, w innym życiu. Pamiętałam, jak splótł palce z moimi, zanim nasze

usta się spotkały. Pamiętałam wszystko, mogłabym bez trudu przywołać tamtą chwilę

izanurzyć się w niej. Ale przesłaniał ją obraz Luki biegnącego ku Evie, obraz Luki

znikającego z mojego życia.

Po prostu nie mogłam uwierzyć, że już nigdy go nie zobaczę. Wydawało mi się to

straszną, niezasłużoną krzywdą i naprawdę nie mogłam tego znieść. Zawsze myślałam, że

rozdzieranie się serca to tylko figura stylistyczna, ale wtedy czułam prawdziwy ból w klatce

piersiowej. Tak, bolało. Bolało bardzo.

Straciłam poczucie czasu, ale po paru minutach czy też kwadransach zauważyłam, że

obok mnie coś leży na ziemi. To były klucze Luki. Schyliłam się, podniosłam je odrętwiałymi

palcami i przycisnęłam do ust. Miałam coś, co należało do niego, i to pomogło mi się trochę

uspokoić. Po chwili pozbierałam się na tyle, by sięgnąć po chusteczkę higieniczną i otrzeć

spuchnięte oczy. A kiedy sięgnęłam do kieszeni, dotarła do mnie straszna prawda...

„Pilnuj tego jak oka w głowie...” - powiedział mi Luka.

Nie było koperty. Obmacałam się dokładnie i jęknęłam boleśnie. Zniknęła.

Popędziłam w stronę głównej drogi i dalej, tam, skąd nadeszłam. Nie odważyłam się

wrócić aż do wesołego miasteczka, bo słyszałam stamtąd syreny samochodów strażackich, ale

cofnęłam się bardzo daleko, uważnie patrząc pod nogi.

W końcu zwolniłam. Nic już nie widziałam, oczy miałam pełne łez. Byłam w

rozpaczy.

Głupia, głupia, głupia...

Znaleźliśmy ją cudem, a teraz ją straciłam.

Luka i Eva zginęli na próżno.

Byłam przemoczona do nitki, odchodziłam od zmysłów ze smutku i z zimna. Nie

background image

pamiętam, jak trafiłam do domu.

Ale kiedy już się tam znalazłam, mama była na mnie wściekła za to, w jakim stanie

wróciłam i palnęła mi kazanie. Upierałam się, że kiedy wyszłam od Abbie, wybrałam się na

spacer po plaży. Wymyśliłam jakąś historyjkę o skale, o którą rzekomo potknęłam się i

upadłam.

Mama najwyraźniej nie wierzyła w ani jedno moje słowo, ale nie miała sposobu, żeby

dowiedzieć się, co się naprawdę stało. W końcu zorientowała się, że mam gorączkę i

wpakowała mnie do łóżka, gdzie płakałam ipłakałam, aż zasnęłam.

Spałam przez całą noc, a potem przez cały dzień.

A kiedy już się obudziłam, przez chwilę wydawało mi się, że umarłam. Pokój był

skąpany w białym blasku, a wszędzie panowała zupełna cisza. Przeleciała mi przez głowę

szalona myśl, że jestem w niebie i zaraz zobaczę Lukę. Potem zobaczyłam niedojedzoną

grzankę i kubek wystygłej herbaty na moim nocnym stoliku. Ostrożnie stanęłam na łóżku i

rozsunęłam firanki.

Świat nie był już taki sam jak przedtem. Coś się w nim zmieniło, kiedy spałam.

Przykryła go gruba warstwa śniegu, który iskrzył w zimowym słońcu. Wyglądał jak na

świątecznej pocztówce. W innych okolicznościach wpadłabym w zachwyt. Ale wszystko

mnie bolało, jakbym straciła skórę i moje nerwy znalazły się na wierzchu.

Usiadłam na łóżku. Nie mogłam myśleć o niczym innym, tylko o Luce.

Przypominałam sobie wszystkie nasze spotkania, w kółko i na okrągło. Czy to możliwe, żeby

tak po prostu zniknął? A kiedy pomyślałam ozgubionej kopercie, aż się skręciłam ze wstydu.

Tak strasznie chciałam go znowu zobaczyć.

Zaczęłam gorączkowo szukać ubrania, które miałam wczoraj na sobie, przede

wszystkim dżinsów.

Pamiętałam, że przed wyjściem z domu włożyłam do kieszeni jego zdjęcie. Niestety

wyglądało na to, że mama zabrała to wszystko do prania. Już zaczęłam ją za to przeklinać,

gdy zauważyłam, że na bieliźniarce leży równiutko to, co wyjęła z moich kieszeni. Były tam

klucze z breloczkiem, pomięte papiery. Fotografię Luki położyła wymownie na samym

wierzchu. Wiedziałam, że będę wypytywana o te przedmioty. Mama bez wątpienia czekała,

aż przyjdę do siebie, żeby móc mnie przesłuchać.

Wlazłam znowu pod kołdrę, ściskając klucze w dłoni i wpatrując się w fotografię.

Jakbym uczyła się na pamięć twarzy Luki. Pocałowałam zdjęcie i przyłożyłam je do serca,

zaciskając powieki. Jego obraz już zaczynał tracić kontury. Wiedziałam, że wkrótce Luka

stanie się mglistym wspomnieniem, choćbym nawet ze wszystkich sił pragnęła zachować go

background image

w pamięci.

Ze ściśniętym gardłem obracałam w dłoni klucze z drewnianą chorwacką figurką u

breloka. Luka powiedział mi kiedyś, że ta figurka przynosi szczęście. Ale na pewno nie

przyniosła szczęścia jemu ani Evie. Przyjrzałam się jej uważnie po raz pierwszy i

zauważyłam, że można ją otworzyć.

Spodziewałam się zobaczyć w jej wnętrzu drugą, mniejszą figurkę. Ale znalazłam coś

zupełnie innego.

Coś, co wyglądało jak karta pamięci z aparatu fotograficznego.

I uśmiechnęłam się.

background image

Rozdział 28

Tiairs

Kurier Południowego Kentu

Ostatnia aktualizacja 04:50

Szajka wyzyskiwaczy cudzoziemskiej siły roboczej zatrzymana w sennym miasteczku

Południowego Kentu

Policja hrabstwa Kent wykryła w nadmorskim miasteczku Slumpton szajkę złożoną ze

znaczących osobistości miejscowego biznesu. Grupa ta podejmowała się szeregu

przedsięwzięć biznesowych i budowlanych, w tym budowy wartego miliony funtów osiedla

nadmorskiego z przystanią. Policjanci znaleźli 120 imigrantów pracujących dla spółki

nielegalnie i przetrzymywanych w skandalicznych warunkach. Pochodzą oni między innymi z

Chorwacji, Chin i Pakistanu.

Po ich przybyciu do Zjednoczonego Królestwa odbierano im paszporty. Od

większości ojiar tego procederu Żądano odpracowania ogromnych sum wyłożonych rzekomo

na ich przyjazd.

Miejscowy milioner i biznesmen Alexander McAllistair został aresztowany razem z

kilkoma członkami rady miejskiej. Odpowiedzą oni za złamanie ustawy z roku 2007 o

zakazie handlu ludźmi.

Pierwsza wiadomość o tej sprawie ukazała się na łamach The Slumpton Advertiser.

Dziennikarz tej gazety Will Longmeadow powiedział nam: „Nie mogę ujawnić źródła moich

informacji. Otrzymałem dowody obciążające kilka wpływowych postaci lokalnego życia

gospodarczego i niezwłocznie przekazałem je właściwym władzom”.

Rzecznik Fundacji Drozd, zajmującej się zwalczaniem wyzysku i handlu ludźmi,

oświadczył: „W naszym świecie nie ma miejsca na niewolnictwo. Mamy nadzieję, że winni

poniosą odpowiednią karę”.

Nie miałam możliwości sprawdzić, co jest na karcie pamięci, którą znalazłam w

breloku Evy. Byłam przekonana, że to coś ważnego, skoro Eva ukryła to tak przemyślnie. I

miałam rację. Były tam wszystkie zdjęcia i dokumenty, nie wyłączając oświadczenia Liii.

Will nie wiedział, kto był jego źródłem, bo wysłałam mu tę kartę pamięci anonimowo, na

wszelki wypadek zmieniając charakter pisma. Nie widziałam innej możliwości załatwienia tej

sprawy. Na samą myśl, że miałabym wytłumaczyć mamie, jak weszłam w posiadanie tych

dokumentów, cierpła mi skóra. Przecież nie uwierzyłaby mi w ani jedno słowo, gdybym

opowiedziała jej o Luce.

background image

To, co Will znalazł na karcie pamięci, było jak bomba odpalona w samym środku

Slumpton. Wkrótce po ukazaniu się tej wiadomości w gazetach, McAllistair został zwolniony

z aresztu za kaucją i czekał na swój proces. Jak się okazało, do szajki należał również jeden z

policjantów i kilku członków rady miejskiej.

Nigdy nie dowiedziałam się, co się stało z Liii. Mam nadzieję, że wróciła do domu, do

rodziny, iże już się nie musi bać niczego ani nikogo. Ale być może nigdy nie uda jej się

zapomnieć o tym, co przeżyła.

Najgorsza była dla mnie myśl, że prawda o śmierci Luki i Evy prawdopodobnie nigdy

nie ujrzy światła dziennego. Na tę część historii nie miałam żadnego dowodu. Wydawało mi

się czymś strasznie niesprawiedliwym, że McAllistair i jego wspólnicy nie odpowiedzą za

morderstwo. Bo przecież je popełnili. Ale przynajmniej nie będą już mogli dręczyć

następnych ofiar.

Było w tym wszystkim również coś optymistycznego. W którejś z lokalnych gazet

znalazłam wzmiankę ofotografiach odkrytych w wesołym miasteczku. Przeczytałam, że

zostaną wystawione w miejskim muzeum, w dziale historycznym.

Więc Eva będzie jednak miała swoją wystawę.

Luka byłby z niej taki dumny.

Luka.:.

Zawsze, kiedy przypominałam sobie, jak odchodził w strugach deszczu, na nowo

przeżywałam boleśnie nasze pożegnanie.

Chciałabym zasłużyć na to, żeby jeszcze kiedyś go spotkać.

background image

Rozdział 29

Pięć miesięcy później

- Bel! Rusz się! Bo się spóźnisz!

- Idę!

Skończyłam wiązać krawat szkoły Davida Stafforda (niestety, nadal tak samo

fioletowy i tak samo okropny).

Przejrzałam się w lustrze i wywaliłam język, a potem zbiegłam po schodach.

Mama stała przed lustrem w przedpokoju. Usta miała rozciągnięte w prostokąt, bo

właśnie malowała je szminką. Ostatnio szminka była u niej w ciągłym użyciu. Poza tym

mama obcięła i ufarbowała włosy. I nie obnosiła już takiej nieszczęśliwej miny.

- Pamiętasz, że dziś wieczorem wychodzę? - spytała.

- A dałabyś mi zapomnieć? Mówisz o tym od tygodnia.

- Uważaj, panienko! - zawołała i wymierzyła mi klapsa, kiedy wkraczałam do kuchni.

Pochłonęłam miskę płatków z mlekiem i już byłam za drzwiami, w drodze do szkoły.

Zaczynał się pierwszy dzień drugiej połówki letniego semestru.

Słońce wcale nie świeciło zbyt ostro i nadal nie mogłam wyobrazić sobie kąpiących

się plażowiczów, ale drzewa kwitły na całego i powietrze miało oszałamiający zapach. W

tych dniach Slumpton nie wydawało mi się wyjątkową dziurą, najgorszą na świecie, tylko

dziurą całkiem przeciętną i zwyczajną.

Co nieco zmieniło się w moim życiu od Gwiazdki.

Ojciec zamieszkał w Newcastle. I już nie rozpaczałam z tego powodu. Nie od razu

przestałam być na niego wściekła. W końcu zgodziłam się go odwiedzić, ale zapowiedziałam,

że nie chcę widzieć jego narzeczonej. Spełnił moje życzenie, trzymał ją z daleka ode mnie.

Dopiero przy trzeciej wizycie uznałam, że już czas się z tego wycofać. Nie mogę powiedzieć,

że Sara mnie zachwyciła. Ale jest w porządku. Da się z nią wytrzymać.

Mama spotyka się z Willem. Okazało się, że Will też jest w porządku. Po tej historii z

McAllistairem awansował w swojej gazecie. Czasem przychodzi mi ochota spytać, czy nie

miałby dla mnie jakiegoś ciekawego zlecenia.

Projekt osiedla nadmorskiego został znacznie okrojony imówi się o tym, żeby

odbudować wesołe miasteczko.

Ale nie sądzę, żebym tam kiedyś poszła. Zostawiłam tam zbyt wiele wspomnień.

Nie zapomniałam o Luce. Tęsknię za nim przez cały czas. Kiedy o nim myślę, czasem

background image

tak drżą mi kolana, że muszę czym prędzej usiąść. Dlaczego akurat ja?

- zastanawiam się. - Dlaczego byłam jedyną osobą, która mogła go zobaczyć? I

wydaje mi się, że nigdy nie poznam odpowiedzi.

Czasem się zastanawiam, czy naprawdę znałam chłopca, który był duchem, czy tylko

przeżyłam coś w rodzaju załamania nerwowego z powodu przeprowadzki i rozstania

rodziców.

Ale jednak to niemożliwe. Wystarczy spojrzeć na fotografię, żeby przypomnieć sobie,

jak mnie obejmował, jak się całowaliśmy, jak jego twarz się rozjaśniała na mój widok.

Kiedy za dużo myślę o tym wszystkim, ogarnia mnie zamęt i zaczynam wątpić, czy

jestem przy zdrowych zmysłach. Wtedy wiem, że pora powrócić do życia.

U wylotu naszej ulicy czeka na mnie Abbie, bo do szkoły chodzimy razem. Macham

jej z daleka, a ona też do mnie macha. Abbie niczym się specjalnie nie przejmuje. Jest tak

wesoła z tym swoim luzem. Trochę jej tego zazdroszczę. Gdybym opowiedziała jej, co

naprawdę zdarzyło mi się w zimie, pewnie wysłuchałaby tego bez mrugnięcia okiem.

Ale nigdy jej nie powiem.

Kiedy się do niej zbliżam, obok przejeżdża furgonetka lodziarza z melodyjnym

klaksonem. Cierpnie mi skóra, bo to jest ta sama melodyjka, którą usłyszałam w wesołym

miasteczku w dniu, kiedy poznałam Lukę.

Patrzę w ślad za furgonetką i zaczynam się znowu zastanawiać...

Przestań, Bel - mówię sobie w duchu. - Luka odszedł.

Ściska mnie w gardle i przez chwilę czuję w sercu taki ból, że nie mogę oddychać.

- Cześć - mówi Abbie z uśmiechem.

- Cześć - odpowiadam, otrząsając się ze swoich myśli.

- Gotowa na trudy edukacji? - pyta, swoim zwyczajem podnosząc brew.

- Tak! - odpowiadam. - Do roboty!

background image

Chciałabym podziękować następującym osobom:

Helenanne Hansen i Michele Kirsch, pierwszym czytelniczkom tej książki, za

wsparcie i zachętę.

Suzy Graves dziękuję za jej niezachwianą wiarę, że pewnego dnia uda mi się ją

skończyć.

Luisie Plaja, Emily Gale, Alexandrze.Fouracres iSamowi Tonge za wielokrotne

prostowanie moich ścieżek i za najlepsze rady, jakie mogłabym sobie wymarzyć.

Mojemu ojcu, George’owi Greenowi, przede wszystkim za gen powieściopisarstwa,

który po nim odziedziczyłam.

Dziękuję Paulowi Donohoe z fundacji Bluebird. Walka ze współczesnym

niewolnictwem toczy się dziś na całym świecie. Oto adres strony, przez którą można

przekazywać pomoc finansową: www.antislavery.org

Dziękuję całemu zespołowi wydawnictwa Piccadilly Press, a w szczególności Anne

Clark, która pomogła mi uporać się z tekstem i jest właśnie taką redaktorką, z jaką zawsze

chciałam współpracować.

A na końcu najważniejsze podziękowania dla Pete’a, Joe’go i Harry’ego, którzy byli

przy mnie, na dobre ina złe.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
koontz Tunel strachu
Koontz Dean Tunel Strachu
Dean R Koontz Tunel strachu
Dean Koontz Tunel strachu
69 Pan Samochodzik i Strachowisko
Wolność od strachu
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (11) Strachy
Fobia Czyli strach nieuzasadniony
Po śmierci pojawia się tunel
CoC Delta Green Character Sheet
Artistic Wire Green or Magenta Single Spiral Bead Necklace & Earrings
110222102045 bbc tews 5 green
news Nowa elektrownia Green Power Słowiński
Fatty Coon 09 Johnnie Green Loses his Pet
Strach i ciemnosc, ezoteryka
ZnO nanofluids Green synthesis, characterization, and antibacterial activity

więcej podobnych podstron