089 McAllister Anne Tydzień na Santorini

background image

Anne McAllister

Tydzień na Santorini

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Dzięki Bogu, jeszcze tylko jedno wzniesienie.

Martha dostrzegła dom widoczny nad kamiennymi
schodami wijącymi się w kierunku portu. Gdy
zeszła na ląd na Santorini, poczuła, że jest w domu.
Zapomniała tylko uprzedzić zajmującą się domem
Ariele, że przyjeżdża, nikt więc się jej nie spodzie­
wał. Bardzo zależało jej na samotności. Była zmę­
czona i wlokła ciężką sznurowaną torbę spakowa­
ną na powrót do Nowego Jorku a nie na spontanicz­
ną, desperacką ucieczkę do Grecji.

Ponownie spojrzała w górę. W blasku letniego

skwaru mury dwupiętrowego, białego, pokrytego
stiukiem domu wyglądały niemal jak miraż. Gdy­

by nie brak pieniędzy po wczorajszym kupnie
biletu lotniczego z Nowego Jorku, mogłaby mieć
wrażenie, że śni.

To było wczoraj? Tak krótko? Wydawało się,

jakby minęły wieki od chwili, gdy radośnie i ocho­

czo pokonywała schody do mieszkania swojego
chłopaka, Juliana. Nie mogła się doczekać jego
zabójczego uśmiechu, otwartych ramion, które
chwycą ją i uniosą z radości, kiedy oznajmi mu, że

background image

6 ANNE MCALLISTER

już wraca na stałe, że ukończyła malowanie murali

w Charleston, że podczas rozłąki podjęła decyzję.
Była już gotowa, by dzielić z nim łóżko.

Otworzyła drzwi, wzywając go. Usłyszawszy

szum prysznica, pomyślała, że będzie to najod­

powiedniejsza chwila, by dowieść mu swą goto­
wość do miłosnych chwil, których tak się domagał.

Strąciła ze stóp sandały, zdjęła koszulę i ot­

wierając drzwi łazienki, zaczęła zsuwać spódnicę.
Wtedy spostrzegła, że Julian nie jest sam.

Zaparowana szyba skrywała sylwetki dwóch

postaci, Juliana oraz brunetki o zaokrąglonych
kształtach i delikatnej opaleniźnie. Byli nadzy,
w objęciach. Martha stała wbita w ziemię, widząc,

jak jej fantazje, sny i nadzieje rozpadają się na

kawałki.

Julian poczuł chłodny powiew i spojrzał w górę.

Przetarł ręką szybę, by spojrzeć prosto w jej zdu­
mione oczy. Martha stała nieruchomo, patrząc, jak
nieświadoma niczego kobieta ociera się o niego.
Julian na chwilę zamknął oczy, po czym otworzył

je ponownie, by znów spotkać jej spojrzenie. Tym

razem mniej zdumione, a bardziej wyzywające.

Podciągając spódnicę i zakrywając własną na­

gość, Martha odwróciła się. Jej serce biło mocno,
ale nie na tyle, by zagłuszyć trzask zamykanych
drzwi.

Zbiegła ze schodów, rozpaczliwie pragnąc do­

stać się na ulicę, wmieszać w tłum obojętnych,

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 7

nieświadomych jej poniżenia ludzi. Dla nich nic
się nie zmieniło. A jej świat stanął na głowie.

Mieszkając przez miesiąc w Charleston, wiele

myślała o Julianie, o ich związku i czy on jest Tym
Jedynym. Nie chciała się spieszyć, nie miała zamia­
ru wskakiwać z nim do łóżka tylko dlatego, że był
miły, uroczy, seksowny i chciał się z nią przespać.

Jej siostra Cristina zbyt często przez to prze­

chodziła. Martha wołała być pewna, zanim zdecy­
duje się na tak intymny krok. I pięknie na tym

wyszła. Jak już była pewna swoich uczuć, on
znalazł sobie inną.

Nie mogła z nim zostać. Nie mogła też zmusić

się, by pozostać w Nowym Jorku. Mimo dziesięciu
milionów mieszkańców, dla nich dwojga nie było

tu miejsca. Musiała wyjechać.

Mogła zwrócić się do wielu osób - do rodziców

mieszkających na Long Island, do brata Eliasa
w Brooklynie, do brata Petera na Hawajach, nawet
do Cristiny, choć nigdy by tego nie zrobiła. Jedyną
osobą w rodzinie, do której nie mogła uciec, był jej
brat bliźniak, Lukas, który zawsze podróżował

- tym razem chyba po Nowej Zelandii, choć nikt

tak naprawdę nie wiedział. Jednak Martha nie
chciała teraz ich widzieć, nie chciała ich współ­
czucia. Dlatego przyjechała na Santorini.

Nie uciekała od domu. Urodzili się tu jej rodzice

i dziadkowie. Nadal miała Santorini głęboko w ser­
cu. Jej dom wciąż tu był.

background image

8 ANNE MCALLISTER

Pierwsze i najlepsze wspomnienia to czas spę­

dzony w domu położonym na zboczu jednego ze
wzgórz z widokiem na Morze Egejskie. Jej rodzice
przeprowadzali się wielokrotnie, jednak nigdzie
nie czuła się tak dobrze jak na Santorini.

Od chwili gdy stanęła na rozpalonym chodniku

i spojrzała na rząd białych, skąpanych w słońcu
domów, wiedziała, że wszystko dąży ku lepszemu.
Tu mogła złapać oddech, mogła być sobą, mogła
zacząć od początku.

Nie była na Santorini od stycznia, kiedy przyje­

chała tu z rodzicami na tydzień. Wtedy było nawet
chłodno. Teraz, w środku lata, panował upał. Wy­
cieńczona i mokra od potu Martha chwyciła torbę
i zaczęła ją dalej ciągnąć krętą, wąską uliczką.

Dom będzie pusty, lodówka odłączona, a szafki

opróżnione. Będzie musiała zrobić zakupy i coś
ugotować, ale to nie miało znaczenia. Dobrze, że
oderwie się od ostatnich wydarzeń. Zaangażowa­
nie się w życie wyspy odwróci jej uwagę od

przeszłości i pozwoli jej stanąć na nogi i zrobić
nowe plany na przyszłość. Miała przynajmniej
taką nadzieję.

- Andrea nic dla mnie nie znaczy - powiedział

Julian, jak gdyby Martha miała po prostu zaakcep­
tować fakt, że kochał się z inną kobietą.

- Jasne. Nie ma sprawy - odpowiedziała cierp­

ko. - Na pewno miło będzie jej to słyszeć.

- A co mam powiedzieć? - zapytał ostro, za-

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 9

mieniając cierpienie we wzburzenie. - To ty nigdy
nie chciałaś iść ze mną do łóżka.

To nie był odpowiedni czas, by powiedzieć mu,

że to właśnie chciała zmienić.

- I bardzo dobrze, że tego nie zrobiłam - wyce­

dziła.

- Jesteś zimna. Gdybyś choć czasem okazała

odrobinę namiętności...

- Chcesz namiętności? Pokażę ci namiętność!

- Cisnęła telefon komórkowy przez okno tak­

sówki.

Pokonała ostatnie stopnie dzielące ją od furtki

prowadzącej do ogrodu otoczonego murem i scho­

dów w stronę domu. Była wyczerpana. Chciała
się napić czegoś zimnego, wziąć prysznic i zdrze­
mnąć się.

Otworzyła furtkę i weszła na posesję. Pergola

pokryta jasnoczerwoną i fioletową bugenwillą rzu­
cała pierwszy cień od początku jej wspinaczki.
Martha zamknęła furtkę, po czym oparła się o ścia­
nę, by napawać się chłodem i ciszą. Pierwszy raz od
chwili gdy otworzyła drzwi łazienki Juliana, rozpa­
czliwa potrzeba ucieczki nieco przygasła. Ogarnął

ją spokój. Zwolniła oddech i odzyskała równowa­

gę. Przejechała ręką po białym, szorstkim, kamien­
nym murze, który wydawał się mocny i solidny.

Po chwili wyprostowała się, chwyciła torbę

i ponownie zaczęła ciągnąć ją po ostatnich już
krętych stopniach. Dotarłszy na górę, wyłowiła

background image

10 ANNE MCALLISTER

z kieszeni klucze, które wręczył jej ojciec w dwu­
dzieste piąte urodziny. Każde z rodzeństwa miało
swój komplet.

Martha podziękowała w duszy ojcu, przekręca­

jąc klucz i otwierając ciężkie drewniane drzwi.

Przedpokój wyłożony terakotą był chłodny i prze­
wiewny. Zdziwiła się, gdy zobaczyła pootwierane
frontowe okna i powiewające firanki. Nikt chyba
nie spodziewał się, że przyjedzie. Niemożliwe,
żeby Julian zadzwonił do jej rodziców. Za chwilę

jednak przy drzwiach dostrzegła parę męskich

sandałów. Jej serce przyspieszyło z radości.

- Lukas?

To musiał być on. Nikt inny nie przyjechałby tu

tak nagle. Tylko Lukas był do tego zdolny. Jeżeli
mogłaby teraz z kimś rozmawiać, Lukas był jedy­
ną taką osobą. Zawsze był jej bratnią duszą. Za­

wsze ją rozumiał, współczuł jej i dzięki niemu nie
miała poczucia, że wszyscy mężczyźni są tak kosz­
marni jak Julian Reeves.

- Luke? - Ożywiona zdjęła buty i ruszyła

w stronę kuchni, gdy usłyszała kroki w sypialni na
piętrze. Odwróciła się pełna nadziei.

Po schodach schodził szczupły mężczyzna

o ciemnej karnacji i potarganych kruczoczarnych

włosach. Miał kanciastą twarz. Jeżeli urodę Juliana
można było porównać do połyskującego, wypole­
rowanego marmuru, ten mężczyzna wyglądał ni­
czym nieociosany granit.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI

11

Musiał być jednym ze znajomych Eliasa. Na

oko miał około trzydziestu paru lat, tyle ile jej

najstarszy brat. Czyżby Elias dał mu klucz i po­
zwolił się tu rozgościć? Do tego zdolny byłby
raczej jej uroczy, choć nieodpowiedzialny ojciec,
a nie surowy, ciężko pracujący Elias. Zresztą nie
była pewna, czy on w ogóle miał znajomych.

Ten mężczyzna nie wyglądał jednak na takiego,

który miałby cierpliwość do jej ojca. Aeolus An-
tonides uwielbiał golf, jachty i obiady zakrapiane
martini - jaśniejszą stronę cywilizacji, jak po­
wiadał.

Martha nie odniosłaby słowa „cywilizacja" do

osoby schodzącej właśnie po schodach. Mężczyz­
na zatrzymał się. Patrzył na nią z wyraźną nie­
chęcią.

- Kim, do diabła, jesteś? - zapytał, po czym

zaskoczył ją skinieniem głowy w stronę drzwi.
- To bez znaczenia. Proszę wyjść.

Wyjść? Ona miała wyjść?!
- Chwileczkę - powiedziała, patrząc mu prosto

w oczy. Przynajmniej mówił po angielsku. Nawet
z amerykańskim akcentem. Musiał być jednym ze
znajomych Eliasa. - To nie ja stąd wyjdę!

To on był intruzem. To był jej dom. Nie miał

prawa tak stać z rękami opartymi na biodrach,
patrząc na nią jak na natręta. I nie było siły na

świecie, która zabroniłaby jej wejścia do własnego
domu, napicia się zimnego napoju i drzemki.

background image

12

ANNE MCALLISTER

- Przepraszam. - Chciała go ominąć, idąc

w kierunku kuchni.

Jednak mężczyzna stanął jej na drodze.
- Co ty robisz?
- Chcę się napić - odrzekła. - Umieram z prag­

nienia. Proszę mnie przepuścić.

Nie ruszył się.
- Chwileczkę - powiedziała. - Kim ty jesteś?

Czy to Elias dał ci klucz?

Mężczyzna zmarszczył brwi.
- Kim jest Elias? - Pokręcił głową, a kosmyki

jego rozczochranych włosów opadły na mocno

opaloną twarz. - Nie wiem, o kim mówisz. Jak tu

weszłaś? - zapytał podejrzliwie.

- Użyłam klucza. Ja tu mieszkam.
- Nie żartuj!
- Co prawda nie na stałe - przyznała Martha

- ale mogę, kiedy tylko zechcę. Nazywam się
Martha Antonides. To dom mojej rodziny.

Dla mężczyzny wszystko stało się jasne.

- Już nie - odparł radośnie. - Teraz należy do

mnie.

- Słucham?! - Chyba się przesłyszała. Może to

udar słoneczny.

- Co znaczy: już nie? Kim, do diabła, jesteś?
- Theo Savas.
Nic jej to nie mówiło. Skierowała na niego

obojętne spojrzenie.

- I co z tego?

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 13

- To już jest mój dom.
- Nie - rzekła stanowczo Martha, pewna tego,

co mówi. -Przykro mi, ale nie. Nie wiem, jaki dom
należy do ciebie, ale na pewno nie ten. To jest nasz
dom od pokoleń.

- Był. Przykro mi - spokojnie powiedział Theo

i nie wyglądał, jakby było mu choć trochę przykro.
Był równie uradowany i spokojny jak Julian, gdy

poinformował ją, że to z jej winy brał prysznic
z inną kobietą.

- Udowodnij to!
- Oczywiście. - Theo Savas lekko wzruszył

ramionami, po czym odwrócił się i poszedł do

dawnego gabinetu, choć ojciec zbyt często tam nie

pracował.

Patrzyła, jak otwiera szufladę w biurku i z teczki

wyjmuje jakiś dokument. Wrócił i podał jej, a po­
tem cofnął się, obserwując jej reakcję.

To była umowa zawarta między jej ojcem a nie-

jakim Socratesem Savasem.

- To mój ojciec - powiedział, zanim zdążyła

zapytać.

Martha coraz bardziej zaciskała wargi, czytając

dokument. To była najgłupsza rzecz, jaką kiedyko­
lwiek widziała.

- Tu chodzi o rozgrywkę golfa? - zapytała

z oburzeniem.

Dokument mówił coś o zwycięzcy rozgrywki

golfa mającym prawo do wytypowania prezesa

background image

14 ANNE MCALLISTER

Antonides Marine International, spółki założonej
przez jej pradziadka, niemal doprowadzonej do
ruiny przez ojca i uratowanej od bankructwa przez
Eliasa.

- Czytaj dalej.
- Co twój ojciec ma wspólnego z naszą spółką?

- zapytała, dalej czytając z coraz większym niedo­
wierzaniem.

- Twój ojciec sprzedał mu czterdzieści procent

udziałów.

Martha uniosła głowę. Chciała zaprzeczyć,

przecież ojciec nigdy by tak nie postąpił,

Jednak mógł tak postąpić, żeby udowodnić sy­

nowi, że Aeolus Antonides nie jest karykaturą
biznesmena.

Martha ze złości zacisnęła dłonie.

- Przegrał rozgrywkę golfa - powiedziała

przez zęby. Widziała to zapisane czarno na białym.

Theo Savas jedynie lekko skinął głową i czekał.

Dalsza część dokumentu była jeszcze dziwniejsza.
Golf to nie było wszystko. Mowa była o wyścigu
żaglówek, ukochanej „Argo" jej ojca przeciw „Pe­

nelope" Socratesa Savasa. Zwycięzca wyścigu
miał. wygrać dom na wyspie drugiego.

- Wygrałem - dodał Savas.

Martha nie mogła złapać tchu. Stała osłupiała,

nie dowierzając temu, co zobaczyła. Jak ojciec
mógł założyć się o ich rodzinny dom, w zamian za

jakąś letnią chatkę na jednej z wysp stanu Maine?

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI

15

Z furią podała dokument mężczyźnie, który stał
obok z triumfującym uśmiechem.

- To jakiś absurd!
- Też tak sądzę - zgodził się Theo Savas. - Ale

legalny. Wygrałem wyścig, wygrałem więc też
i dom. Dlatego też, panno Antonides, wydaje mi

się, że to pani musi wyjść.

Nie po to wydała na bilet ostatnie pieniądze

i uciekła od jednego głupiego, pyszałkowatego
mężczyzny, by pomiatał nią następny. Spojrzała

Savasowi prosto w oczy.

- Nie - odparła.
- Co to znaczy: nie? - Zabrzmiało to tak, jakby

nikt wcześniej mu się nie sprzeciwił.

Martha wzruszyła ramionami.
- Nie zrozumiałeś? To duży dom. Nie będę się

narzucać. - Mówiąc to, podniosła torbę, powoli go
minęła i ruszyła po schodach na piętro.

- Chwileczkę! - Złapał ją za rękę, ale wyrwała

się i szła dalej.

- Nie możesz tu zostać!
- Oczywiście, że mogę.
- Nie potrzebuję towarzystwa - stwierdził, idąc

za nią.

- Trudno. - Doszła do pokoju, który zawsze

dzieliła z siostrą Cristiną. Otworzyła drzwi, po
czym odwróciła się, by stawić mu czoło.

- Co zrobisz? Wyrzucisz mnie?

Może dom nie należał już do jej rodziny, ale

background image

16

ANNE MCALLISTER

w sypialni były jej meble i książki. Uniosła głowę,
patrząc wyzywająco i czekając na jego reakcję.
Zacisnął dłonie w pięści. Była niemal pewna, że
słyszała zgrzyt zębów. Theo Savas jednak jej nie
dotknął. Po chwili powiedział:

- Jest tu mnóstwo hoteli.
- Me stać mnie.
- Zapłacę.
- Nie ma mowy. Nie pozwolę, by wszyscy na

Santorini myśleli, że jestem utrzymanką.

Czym innym było podjęcie decyzji o pójściu do

łóżka z Julianem. Naiwnie myślała, że go kocha.
Czymś zupełnie innym było pozwolenie, by ten

mężczyzna płacił za jej pokój hotelowy. Turyści
pewnie by nie zauważyli, ale Martha była tu na tyle

zadomowiona, że wywołałaby skandal wśród plot­

kujących staruszek.

- A nie będą tak myśleć, jak zostaniesz u mnie?

- Uniósł brew.

- Oczywiście, że nie. To jest... To był mój dom

- poprawiła się z goryczą.

- Dobrze. - Theo Savas wzruszył ramionami.

- Zadzwoń do ojca. On zapłaci za hotel.

- Nie! - Nikt z rodziny nie wiedział, że ona tu

jest, chciała, by tak zostało. Ostatnią rzeczą, której

pragnęła, to przyznanie się do porażki.

- Jak chcesz. Ale lepiej coś wymyśl, bo nie

chcę cię tu widzieć.

- Ale...

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 17

- Nie. - Był nieugięty. - Mam już dość. Żad­

nych kobiet. Mam ich po dziurki w nosie.

Martha zmrużyła oczy.
- Więc... wolisz mężczyzn? - Szkoda. Pomy­

ślała, że jego wspaniałe geny niestety się zmar­

nują.

- Wcale nie! - Skrzywił się, po czym prze­

czesał ręką włosy. - Po prostu mam dosyć bycia

bez przerwy dręczonym.

Martha ponownie na niego spojrzała, po czym

skłamała lekceważąco:

- Nie jesteś taki boski.
- Nigdy nie twierdziłem, że jestem. To przez to

cholerne pismo i całe zamieszanie z „najseksow-
niejszymi mężczyznami świata"!

Martha parsknęła śmiechem.
- Czyżby? A ty miałeś niby być kim? Najsek-

sowniejszym piratem? Gburem?

- Żeglarzem. - Martha uniosła brwi. Theo lek­

ko zirytowany wzruszył ramionami. - Cały ten
ranking to bzdura. Ale wszystkie te kobiety nie

chcą tego przyjąć do wiadomości i wydaje im się,
że są dla mnie stworzone!

Jego udręczony wzrok rozbawił Marthę.

- Dlatego też nie mam zamiaru przebywać tu

z jakąś smarkatą nastolatką - stwierdził, czym
natychmiast zmazał uśmiech z jej twarzy.

- Smarkatą nastolatką? - oburzyła się. - Mam

dwadzieścia cztery lata!

background image

18

ANNE MCALLISTER

- Czyli wszystko się zgadza. - Najwyraźniej jej

wiek nie zrobił na nim wrażenia.

Martha miała dosyć bycia traktowaną jak mała

dziewczynka. Wszyscy w rodzinie, poza Lukasem,
zawsze wmawiali jej, że jest za młoda, że po­
trzebuje, by ktoś się nią zajął.

- A może uciekasz od mężczyzny?
- Od nikogo nie uciekam! - odparła gwałtow­

nie. - Po prostu... potrzebuję wakacji. Skończyłam
pracę i postanowiłam troszkę odpocząć. - W pew­
nym sensie była to prawda. - Choć bardzo miło mi

się tu rozmawia, jestem zmęczona. Nie sypiam

w samolotach i nie zmrużyłam oka przez półtorej

doby. Muszę się położyć.

Martha odwróciła się i weszła do sypialni. Od

razu rzuciła się na miękkie łóżko, głęboko wes­
tchnęła.

Theo stał, milcząc przez dłuższą chwilę. W koń­

cu rzekł:

- W porządku, wyśpij się. Ja idę popływać.

Wrócę wieczorem, dziecino - ostrzegł ją. - A kie­
dy wrócę, ciebie ma tu nie być.

Wychodząc z domu, Theo mamrotał coś pod

nosem. Wkrótce dotarł do swojej żaglówki. Nikt
na Santorini chyba nie czytał tego idiotycznego
artykułu. Kobiety z nim flirtowały, ale przynaj­
mniej nie wchodziły mu w życie z butami. A tu
nagle coś takiego!

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 19

Lubił kobiety, nawet bardzo, ale wolał rolę

łowcy, a nie ofiary. Od chwili publikacji tego
nieszczęsnego artykułu czuł się niczym jeleń na

polowaniu. Całe hordy kobiet uganiające się za
nim przez ostatnie pół roku były nie do wytrzyma­
nia. On sam by nie uwierzył, gdyby tego nie

doświadczył.

Miał nadzieję, że to szybko minie. Kiedy wrócił

do Nowego Jorku, na długo przed wygranym dla
ojca wyścigiem, specjalnie unikał wizyt w rodzin­
nym domu na Long Island. Kochał swoją matkę,
ale nie miał zamiaru znosić jej wkładu w cały ten
bałagan, którym było jego życie. Zawsze mąciła,

twierdząc, że tylko się troszczy.

W przypadku artykułu doskonale wiedział, co

by powiedziała.

- Ożeń się, a problemy same się rozwiążą.
Ale Theo wiedział, że to nieprawda. Już raz był

żonaty. Problemy tylko narosły. Z wiekiem zmąd­
rzał i wiedział już, że związek małżeński nie jest
mu pisany. Bardzo dobrze czuł się w swojej roli,
dopóki kobiety rozumiały zasady.

Na szczęście pani podróżniczka zrozumiała,

że tu nie zostanie. Może nawet nie czytała ar­
tykułu, ale i tak nie chciał, żeby coś sobie przy­
padkiem wymyśliła. Było mu jej żal, że pokonała
długą trasę na darmo, ale na Santorini było wiele

pensjonatów. Cóż z tego, że nie wszystkie ofe­
rowały komfort domowego ciepełka, do którego

background image

20 ANNE MCALLISTER

przywykła. Trudno. Jak jej się nie podoba, to niech
wraca, skąd przybyła.

Powiew wiatru przyspieszył żaglówkę. Wypły­

wając na pełne morze, wszystkie zmartwienia zo­
stawił w porcie.

Gdy wrócił, zapadł już zmrok. Wszystkie przy­

brzeżne tawerny były rozświetlone, muzyka dobie­

gała z pobliskich klubów i kafejek. Nabrzeże pełne
było turystów i miejscowych, którzy rozbawieni
nocną atmosferą wyspy śmiali się, śpiewali i tań­
czyli.

Theo szedł, uśmiechając się. Odzyskał równo­

wagę. Wracał do domu z nadzieją na zimne piwo,
prysznic i łóżko. Wspiął się po schodach do drzwi,
gdy nagle zamarł - w oknie zobaczył Marthę
przechodzącą w kierunku kuchni.

Spokój i dobry nastrój wyparowały. Kilkoma

susami pokonał ostatnie schody i wszedł do domu.

- Słuchaj! Chyba ci powiedziałem...
- Theo! - Z salonu dobiegł zmysłowy głos

o lekkim skandynawskim akcencie.

Odwrócił się. Ujrzał wysoką szczupłą blondynkę

biegnącą ku niemu z otwartymi ramionami. Kiedyś

sądził, że jest to marzenie każdego mężczyzny.

- Agnetta? - Nawet Martha Antonides nie

wzbudzała w nim takiej niechęci jak Agnetta
Carlsson.

Natychmiast usłyszał kolejny okrzyk.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 21

- Theo! - Podobnie jak poprzedniczka, druga

kobieta podbiegła, by go objąć.

Theo złapał ją, zanim jej się to udało.

- Pamiętasz mnie? Jestem Cassandra - wyjaś­

niła radośnie. - Pamiętasz, Cassie, córka twojej
matki chrzestnej!

Theo poznał ją, nie dopuścił jednak do rados­

nego obściskiwania i pocałunków.

- Twoja matka nas przysłała. Fajnie, prawda?

- powiedziała wesoło, tym samym potwierdzając

jego największą obawę.

- Ale po co? - Wiedział, że zabrzmiało to

oschle, ale nie miał zamiaru ukrywać niezadowo­
lenia. Cassie jednak była niewzruszona.

- Twierdziła, że musisz się rozerwać. No i ma­

my cię chronić. Uważa, że za dużo czasu poświę­
casz pływaniu, a tytuł najseksowniejszego żegla­
rza świata sprowadził ci na głowę za dużo kobiet.

To prawda, ale po co w takim razie przysłała

kolejne? A do tego Agnettę Carlsson! Przecież
nawet jej nie znała!

Cassandra najwyraźniej czytała w myślach, po­

nieważ od razu dodała:

- Przez ostatni rok pracowałam jako modelka

i ostatnio wiele czasu spędziłyśmy z Agnettą. Za­

przyjaźniłyśmy się. Agnetta przyłączyła się do
mnie, kiedy wybierałam się na obiad do twojej
matki. Chciała ją poznać, bo się przyjaźniliście.

Theo inaczej by to ujął. Rzeczywiście, w zeszłym

background image

22

ANNE MCALLISTER

roku poznał szwedzką modelkę Agnettę Carlsson
podczas regat w Marsylii. Była tam na sesji zdję­
ciowej z jakimś Australijczykiem. Tamten się upił
i szybko o niej zapomniał.

Agnetta jednak nie była długo sama. Znalazła

sobie kogoś dużo ciekawszego do towarzystwa.
Theo również był zainteresowany nowo poznaną

kobietą.

Zawsze lubił kobiety, szczególnie te o blond

włosach i kobiecych kształtach. Tamtej nocy byli

sobą oczarowani. Mimo wszystko Theo sądził, że

jasno wyraził, co go interesuje, a co nie.

- Jesteś tu bez żadnych ukrytych zamiarów?

- zapytał wprost.

- Ależ oczywiście! - Parokrotnie zatrzepotała

długimi rzęsami, po czym podeszła do niego i deli-
katnie pocałowała. Agnetta była piękną i zabawną
kobietą, i oczywiście wspaniałą w łóżku.

Przez około miesiąc byli tematem dla prasy

brukowej, która uwielbiała o nich pisać. Aż w pew­
nym momencie dziennikarze, jak i sama Agnetta,
zaczęli pisać o ślubie. Agnetta za każdym razem,

gdy o to pytał, zaprzeczała, jakoby to ona rozpo­
wszechniała takie plotki. W pewnym momencie

jednak oznajmiła mu, że jest w ciąży.

- W ciąży? - Trudno mu było w to uwierzyć,

jako że był mężczyzną ostrożnym i odpowiedzial­

nym. Poprosił ją o zrobienie testu ciążowego i wi­
zytę u lekarza.

background image

TYDZIEŃ NA SANTOR1NI 23

- Nie wierzysz mi! - stwierdziła oskarży-

cielsko.

Wiara nie miała tu nic do rzeczy. Nie był

jej mężem. Gdyby w grę wchodziło dziecko,

zmieniłby to. Lecz by tak się stało, musiał się
upewnić. Agnetta wpadła w histerię. Rzucała bu­
tami, płakała i krzyczała. Theo był jednak nie­
wzruszony.

- Niedługo i tak się dowiemy. Mamy mnóstwo

czasu.

Po dwóch tygodniach błagań, płaczu i hektolit­

rów łez nadeszło długo oczekiwane oznajmienie.

- Myślałam, że jestem w ciąży... Spóźniał mi

się okres... To wszystko dlatego, że tak się prze­

jmuję i denerwuję naszym związkiem!

- Nie chciałbym, żebyś żyła w stresie - odparł.
- Więc i tak się ze mną ożenisz? - Natychmiast

pojaśniała i objęła go.

- Nie. Najlepiej będzie, jak zniknę z twojego

życia.

Tak też postąpił. Teraz uśmiechała się do niego

z wyrachowaniem, patrząc znad ramion Cassie.

- Twoja matka złożyła nam cudowną propozy­

cję: odwiedźcie go w nowym domu! Miło ze strony

tej dziewczyny, Marli... Nie, nie, Marthy, że nas
wpuściła. Pomogła nam wnieść torby. Była bardzo
pomocna.

- Czyżby? - Theo zmarszczył brwi.

Chciał ją udusić. Cholerna Martha Antonides!

background image

24 ANNE MCALLISTER

Wiedziała, że nie chce nikogo widzieć. Szczegól­
nie dwóch rozochoconych kobiet.

- Powiedziała, że na pewno nie będziesz miał

nic przeciwko, bo przecież rodzinny dom jest po
to, by się nim dzielić - dodała Cassie.

- Tak powiedziała? - Miarka się przebrała.

Theo zacisnął szczęki, po czym warknął: - Gdzie
ona jest?

- W kuchni. Robi nam coś do jedzenia - od­

powiedziała Agnetta z uśmiechem, kierując wzrok
ku kuchni.

Theo spojrzał w tę samą stronę, spotykając

się z szerokim uśmiechem Marthy machającej
do niego palcami. Gdyby tylko wzrok mógł za­

bijać, pomyślał.

Rozpromieniona Martha podeszła do nich, nio­

sąc talerz z pieczywem, serem i oliwkami.

- Wiedziałam, że towarzystwo sprawi ci ra­

dość. - Skonfrontowała jego mordercze spojrzenie
z własnym. - Bardzo miło ze strony twojej matki,
że pomyślała o samotnym synu w domu, który

mógłby tętnić życiem i gościnnością, z której tak

słyną Grecy.

- Myślałem, że słyniemy z wojen - odparł

stanowczo.

- W takim razie i z tego, i z tego - powiedziała,

uśmiechając się do Cassie i Agnetty. - Potyczki
z przyjaciółmi mogą sprawić równie dużą radość,

jak potyczki z wrogiem, nie sądzi pan?

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 25

- Na pewno niebawem się dowiemy. - Theo

wyrwał jej talerz z rąk. - Czy mogę zamienić z tobą

słowo?

- Nie wydaje...

- Nie musi - poinformował ją, po czym po­

prowadził w kierunku sypialni.

- Theo! Ja nie...

Kiedy ponownie zaczęła protestować, uciszył ją

w jedyny znany mu sposób. Przycisnął swoje usta

do jej warg i krótkim korytarzem poprowadził do

swojej sypialni. Jej wściekłe spojrzenie spotkało

się z jego uśmiechem.

- W miłości i na wojnie wszystkie chwyty

dozwolone, skarbie.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

- Co ty wyprawiasz? - Martha wyrwała się

z jego uścisku. Starała się unikać jego spojrzenia.
Była wściekła.

Rozejrzała się po pokoju. Znajdowali się w sy­

pialni rodziców. Pomieszczenie jednak nie przy­
pominało już tego znanego jej z czasów dziecińst­
wa. Białe ściany i ciemne meble zdradzały męski

charakter wystroju. Pokój należał już do mężczyz­

ny, który przeszywał ją spojrzeniem.

- Przejdźmy do rzeczy, panno Antonides. Dla­

czego wpuściłaś do domu obce osoby?

- Dla ciebie nie są obce.
- Cassandra powiedziała, że przysłała je two­

ja matka. Twierdziła, że są twoimi przyjaciół­

kami.

- Dla ciebie były obce. Doskonale wiesz, że nie

życzę sobie, by kręciły się tu jakieś osoby! - rzekł
gniewnie Theo.

- Wiem, co powiedziałeś! Ale to znajome two­

jej matki. Nie przyjechały tu w związku z ar­

tykułem. Jeżeli chcesz, by wyjechały, proszę ba­
rdzo, wyrzuć je!

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 27

- Dobrze wiesz, że nie mogę.
- Dlaczego? - Martha uniosła brwi ze zdzi­

wienia.

- Twoja matka także jest Greczynką. I także

nie wie, że tu jesteś, prawda? - odrzekł.

- To nie to samo.
- A jednak matki lubią się mieszać w sprawy

swoich dzieci. Doskonale wiedzą, co dla nich

najlepsze. - Zacisnął pięści.

Martha bacznie go obserwowała.
- A co jest dla ciebie najlepsze?

- Żona - wymamrotał. - Matka twierdzi, że

wszystkie panny zostawią mnie w spokoju, kiedy

się ustatkuję. Ale myli się. A na pewno co do

jednej.

- Co do której? - Według Marthy widok żadnej

z nich szczególnie go nie ucieszył.

- Agnetty.
Ach, rzeczywiście, pomyślała. Istotnie Agnetta

była nieco zaniepokojona jej obecnością w tym

domu. Dopytywała się, kim jest.

- Chyba macie wspólną przeszłość - rzekła

łagodnie.

- Przeszłość to dobre słowo. To nie trwało

długo. - Włożył ręce do kieszeni. - I już się
skończyło.

- Najwyraźniej nie dla niej.
- Mogłaś powiedzieć, że mnie nie będzie. Prze­

cież wiedziałaś, że nikogo tu nie chcę!

background image

28 ANNE MCALLISTER

- Owszem, wiedziałam, ale pomyślałam, że

zrobię ci na złość za wcześniejszą scenę - rzekła,
po czym uśmiechnęła się pogodnie.

- Wielkie dzięki - odparł gorzko. Przeczesał

ręką włosy.

Jest niesamowitym mężczyzną, pomyślała,

wciąż pamiętając pocałunek sprzed paru minut.
Pocałunki Juliana nie mogły się z nim równać.

Theo krążył po pokoju. Po chwili zatrzymał się

po drugiej stronie.

- Od kiedy one są na wyspie?
- Chyba od tygodnia. Cassandra mówiła, że

chciały zrobić sobie tydzień urlopu przed sesją
zdjęciową w Marsylii. Gdy zadzwoniła do domu,
okazało się, że wasze matki się spotkały i wpadły
na wspaniały pomysł, by dziewczyny pana od­
wiedziły...

Rozumiem - powiedział ponuro. - Zostają tu

tydzień. Więc i ty tu tyle zostaniesz.

- Ja? - Martha była zaskoczona. - Ale sam

powiedziałeś, że...

- Mówiłaś, że chcesz zostać. One będą mogły

zostać tylko pod warunkiem, że ty też. Musisz

jedynie udawać moją dziewczynę.

- Słucham?!
- Ani Cassandra, ani tym bardziej Agnetta nie

będą mnie napastować, skoro w domu jest już
kobieta.

- Ja...

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI

29

- A kiedy one wyjadą, ty także wyjedziesz.

Martha wbiła w niego wzrok.
- Ale ja mam samolot za trzy tygodnie!
- Więc wykorzystaj tydzień na znalezienie no­

wego lokum. Nie widzę w tym problemu.

On nie, pomyślała. Wyglądał na obrzydliwie

zadowolonego z siebie.

- Dlaczego miałabym się zgodzić? - zapytała

w końcu.

- Nie masz gdzie spać, jesteś zdesperowana

i bez grosza. - Uśmiechnął się.

Tym jednym zdaniem ujął całą prawdę. I tak nie

była przekonana do jego pomysłu. Musiała zebrać
myśli.

- Opowiedz mi o tej wspólnej przeszłości

z Agnettą.

Theo nie miał na to najmniejszej ochoty, jednak

widząc nieustępliwy wzrok Marthy, zaczął opo­
wiadać o kulisach romansu. W pewnym momencie
Martha mu przerwała.

- Nie chciałeś brnąć w poważny związek, a ona

tak. Chyba nie planowała cię porwać i zmusić do

ślubu?

- Niemal - odrzekł. Potarł dłonią kark. - Kilka

tygodni spędziliśmy razem, a następnie pojawiła

się u mnie i oznajmiła, że jest w ciąży!

- Więc co zrobiłeś? Wręczyłeś plik gotówki,

żeby zajęła się tym problemem?

Theo zacisnął szczęki.

background image

30 ANNE MCALLISTER

- Nigdy bym tak nie postąpił. Poza tym nie była

w ciąży.

- Ale sam powiedziałeś, że...
- Powiedziała, że jest w ciąży. Kłamała. Ale

pewnie pomyślała, że się z nią ożenię. - Wyglądał
na wściekłego, a jeżeli to, co mówił, było prawdą,
Martha była w stanie wyobrazić sobie, czemu czuł

do Agnetty niechęć.

- Jak się dowiedziałeś?
- Nie jestem idiotą - warknął. - Zawsze jestem

ostrożny. Jednak istnieje szansa, że coś mogło
się wydarzyć. Powiedziałem więc, że poczekamy
i zobaczymy. Po pewnym czasie przecież i tak
się okaże, czy mówi prawdę, czy nie. Nie była
zadowolona. Dużo płakała, mówiła, że jestem bez
serca.

To akurat Martha była sobie w stanie wyob­

razić.

- W ogóle mnie to nie ruszało.

To także.

- Ale kiedy zorientowała się, że nie ożenię się

z nią, jeżeli ona nie udowodni mi, że jest w ciąży,
nagle odkryła, że tylko okres jej się spóźnił.
- Theo westchnął, ponownie przeżywając całą

sytuację. - Tłumaczyła to stresem związanym

z kierunkiem, w którym podążał nasz związek.
A nigdzie nie podążał. Teraz też nie. A ty tego
dopilnujesz.

- Ale...

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 31

- Zostaniesz tu i dopilnujesz, żeby Agnetta

i Cassandra wiedziały, że w moim życiu jest już

jedna kobieta.

- Ale...
- Chcesz tu mieszkać? Możesz zostać tu jako

moja oddana dziewczyna. Jasne? - Ciemne oczy
Theo były skierowane prosto na nią.

- Miałabym... zostać w tym domu? - spytała

ostrożnie.

- W tym pokoju - wyjaśnił.
Rozejrzała się. Było tu tylko jedno łóżko. Theo

najwyraźniej czytał w jej myślach, bo śledząc jej
spojrzenie, rzekł:

- Nie oczekuję, żebyś...

Jednak Martha myślała już o czym innym.

- Czy te artykuły były prawdziwe?
- Słucham? - Spojrzał na nią, jakby straciła

rozum.

- Zastanawiałam się, skąd wiedzieli, że jesteś

najseksowniejszym żeglarzem świata. Prowadzili
badania?

- Skąd niby mam to wiedzieć?! - Theo wy­

rzucił ręce do góry. - Poza tym to nie twoje
zmartwienie. Ty masz tylko mieszkać w moim
pokoju i spać w moim łóżku. Nic więcej...

- Żadnego romansowania?
- Nie.
- A jeżeli będę miała na to ochotę?

. - Co?!

background image

32 ANNE MCALLISTER

- Jesteś najseksowniejszym żeglarzem świata,

więc jeżeli dziesiątki kobiet starają się...

Theo pokręcił głową.

- Jesteś stuknięta.
- Być może. Ale prawda jest taka, że tak jak ja

nie chcesz się angażować. Mówimy tylko o fig­

lowaniu. Zażywam pigułki antykoncepcyjne, więc

nie będzie problemów. To czemu nie? - Spojrzała
na niego wyzywająco.

Theo nic nie mówił.

- Oto moje warunki.
Po kolejnej dłuższej chwili wspólnego milcze­

nia Theo wyprostował się.

- Wyjaśnijmy to sobie. Zostaniesz tu na ty­

dzień, pod warunkiem że pójdziemy do łóżka bez
żadnych zobowiązań.

- Dobrze. Ale chcę tu zostać trzy tygodnie.

Mówiłam już, że mój samolot odlatuje za trzy
tygodnie. Do tego czasu chcę zostać... i przeżyć
dziki seks.

Tu nie chodziło o rodzinę czy o Juliana. Tu

chodziło o nią. Miała dwadzieścia cztery lata,
a całe życie była chroniona i niańczona. Do wczo­
raj wszystko w tym życiu się układało. Zawsze
wydawało jej się, że znajdzie trwałą miłość, poró­
wnywalną do tej, jaka łączyła jej rodziców. Kiedy
więc poznała Juliana, miała nadzieję, że to on jest

tym jedynym. Już pierwszej nocy chciał jej to
udowodnić. Odmówiła. Oczywiście, bardzo tego

background image

TYDZIEŃ NA SĄNTORINI

33

pragnęła, ale tylko kiedy sama byłaby na ten krok
gotowa. W jej mniemaniu miłość i seks były ele­
mentami nierozłącznymi. Cóż za naiwność! Naj­
wyraźniej seks z miłością nie musiał mieć nic
wspólnego.

Theo stał z szeroko otwartymi oczyma. W pew­

nym momencie przytaknął, kąciki ust uniosły się
lekko, formując uśmiech.

- Cokolwiek sobie życzysz, kotku. Trzy tygo­

dnie bez zobowiązań. Dziki seks. Bez Agnetty,
Cassandry i spiskującej matki -powiedział z ogro­

mną satysfakcją. - Chyba ubiliśmy niezły interes.

Agnetta przysunęła się do niego na tyle blisko,

by każdy ruch zmusił go do dotknięcia jej ciała.
Podobała mu się jej determinacja i wytrwałość.

Stali oparci o ścianę dachu. On nie zdejmował

wzroku z powoli tonącego słońca.

- Martha nie jest do końca w twoim typie,

prawda? - zapytała Agnetta.

Theo wrócił w myślach do kolacji. Podziwiał

Marthę za przygotowanie jej z resztek jedzenia,
które znalazła w szafkach, z warzyw i ryb kupio­
nych na bazarze. Po posiłku sprzątnęła i zmyła
naczynia. Nie chciała pomocy. Rzeczywiście było
w niej coś, co odróżniało ją od pozostałych dwóch
pań. Nie była tak infantylna jak Cassie, która
nalegała na wyjście do miasta, do licznych knajp
i klubów, nie była też zmysłowa i wymagająca jak

background image

34

ANNE MCALLISTER

Agnetta. Przy posiłku była duszą towarzystwa,

śmiała się i żartowała. Trochę jak jego młodsza
siostra, Tallie. Martha nie była w jego stylu.

- Nie, nie jest - zgodził się, a za chwilę spojrzał

na Agnettę z uśmiechem. - Dlatego ją lubię.

Agnetta szturchnęła go żartobliwie łokciem

w bok.

- A więc to nie na poważnie?
- Jak zawsze.
Zacisnęła wargi na wspomnienie przeszłości.
- Ona o tym wie?
- Tak - odparł Theo zgodnie z prawdą. - Zgo­

dziła się. Dobrze się rozumiemy.

- Czyżby? Proszę, proszę.
- A cóż to niby ma znaczyć? - zdziwił się.

- Uważaj, jest inna niż ja - wyjaśniła.
- Na szczęście.
Agnetta skrzywiła się.
- Chyba nie masz mi wciąż za złe...?
- Nie interesuje mnie to.
Agnetta wyglądała na lekko zirytowaną. Wzru­

szyła ramionami.

- Tylko cię ostrzegam. Nie zrań jej.
- Nie zranię - odrzekł.
- Jesteś łajdakiem bez serca, wiesz o tym?
- Nie, Agnetto, jestem realistą. Zresztą Martha

też. Nie martw się o nią. - Odsunął się od ściany.
- A teraz, jeżeli już zobaczyłaś, co chciałaś, może

zejdźmy na dół. Robi się późno.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 35

Agnetta spojrzała na niego z niedowierzaniem.

Zaśmiała się.

- Nie żartuj. Przecież dobrze wiesz, że życie

dopiero teraz się tu zaczyna. Chodź, zobaczymy,

jak kwitnie. - Próbowała chwycić go za rękę.

Jednak Theo cofnął dłoń.

- Nie mam ochoty, ale ty idź. - Odwrócił się

i ruszył w kierunku schodów. Martha miała wy­

starczająco długą przerwę. Właśnie teraz potrze­

bował jej pomocy. - Dam ci klucz.

- Klucz?

- Ja i Martha zostajemy. Mamy inne plany na

wieczór.

- Jakie plany? - Agnetta wyglądała na lekko

rozdrażnioną.

Theo uniósł brew i uśmiechnął się szyderczo.

- Zgadnij.

Co tak długo robią na dachu? - myślała Mar­

tha, chowając patelnię w szafce i wieszając ręcz­

nik na haczyku przy kuchence. Nie powinno zbyt­

nio jej to obchodzić, ale gdyby nie chciał, pan

Najseksowniejszy Żeglarz nie musiał tak łatwo

zgadzać się na wspólne oglądanie zachodu słońca

na dachu. Mógł przecież pomóc przy sprzątaniu

po kolacji.

Ale nie pomógł. Powiedział tylko:

- Pewnie, że pójdę z tobą na dach. Nie będzie­

my przeszkadzać w kuchni.

background image

36 ANNE MCALLISTER

Ciekawe, co tam robią? Martha trzasnęła kolej­

nymi drzwiczkami szafki.

Do diabła z nim. Ona na pewno nie będzie

biegła na górę, by go bronić. Jeżeli jej uległ, to

niech sam się martwi. To jego sprawa, z kim sypia.

Ale jeżeli wydaje mu się, że zaciągnie do łóżka

Agnettę, podczas gdy ona tam będzie spać, to się

grubo myli.

Martha przeciągnęła się, czując jeszcze zmę­

czenie po międzykontynentalnym locie. Dzisiej­

szy sen przerwała jej wizyta Cassie i Agnetty.

Teraz marzyła tylko o prysznicu i łóżku.

Spojrzała tęsknym wzrokiem w kierunku swojej

dawnej sypialni. Jednak tam Theo ulokował no­

wych gości. Jej torbę zaniósł do swojego pokoju,

gdy ona przygotowywała jedzenie.

Łazienka niewiele miała śladów po poprzednich

mieszkańcach. Kafelki nadal były te same, ale

różowe ściany już przemalowano. Były białe. No­

we ręczniki miały barwę błękitnego morza. Mus­

nęła jeden z nich, po czym odkręciła ciepłą wodę

i zdjęła z siebie ubranie.

W lustrze zobaczyła odbicie swojego ciała. Na

pewno całkiem innego niż ciało Agnetty. Jej bio­

dra były szersze, a piersi pełniejsze. Dużo peł­

niejsze. Nie chciała o tym myśleć. Weszła pod

prysznic.

Pierwszy raz od ponad doby czuła, że opada

z niej napięcie związane z przykrymi wydarzenia-

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 37

mi poprzedniego dnia. Rozmasowała ramiona, by
rozluźnić mięśnie. Odetchnęła z ulgą. Chwyciła
mydło z parapetu i namydliła ręce.

Po kilku minutach odprężającej kąpieli chciała

zakręcić wodę.

- Zaczekaj.

Krzyknęła i poślizgnęła się. Odwróciwszy się,

zobaczyła przed sobą ciemne oczy opalonego,
męskiego i nagiego Theo Savasa.

Z uśmiechem złapał ją i pomógł stanąć na

nogach.

- C-co ty tu robisz?
- Pomyślałem, że możemy zacząć ten dziki

seks.

Martha przełknęła ślinę. Czuła, że serce bije jej

coraz mocniej. Trzęsła się, ale nie z zimna. Wzięła
głęboki oddech. Położyła dłonie na torsie Theo.

- Czemu nie?
Theo delikatnie dotykał jej ciała. Czuła, jak

delikatnie mydli ją, gładząc boki, uda i stopy.
Jego ręce wędrowały po plecach. Każdy ruch

Martha starała się traktować jak lekcję, chciała
potem odtworzyć każdy jego krok. Jednak było
to coraz trudniejsze. W pewnym momencie za­

gubiła się pod wpływem magii, jakiej dokonywały

jego palce.

- Theeeo...
- Ciii... Oddaj się chwili - wyszeptał.

Jego palce powoli i zmysłowo znów zaczęły

background image

38 ANNE MCALLISTER

podążać w górę, delikatnie kręcąc pętelki w okoli­

cy kolan i masując uda. Całował ją.

Jeszcze wyżej.

Martha zadrżała. Jej nogi nie były już nawet

z waty. Były jak woda. Desperacko szukała wspar­

cia. Złapała go za ramiona.

Theo spojrzał na nią lekko uśmiechnięty. Jego

ręce ponownie zaczęły wędrować. Martha nie mo­

gła nacieszyć się jego dotykiem. Chciała stać nie­

ruchomo, ale ciało mówiło co innego.

- Cudownie... - wyszeptał, wstając.

Pocałował ją. Jednak słowo to nie oddawało

tego, co jej ciało przeżyło dzięki jego dłoniom

i ustom. Było zbyt płytkie. Nie potrafiła tego

opisać.

Wrażenia były zbyt silne, przyjemność i pożą­

danie za duże. Czuła się bezpiecznie. Czuła się...

Nie, nie kochana. Nawet tego nie chciała. Co

innego z Julianem. Ale to już przeszłość. Dostała

nauczkę. Seks to seks. I może być niesamowity.

Lekko się uśmiechnęła i wtuliła w ramiona Theo.

- I jak? - Uniósł brew. Na twarzy pojawił się

uśmiech samozadowolenia.

Doskonale wiedziała, że jego arogancja jest na

tyle duża, że nie musiała go przekonywać o cudow­

ności ostatnich minut.

- Nieźle.

- Nieźle? - Był wyraźnie oburzony.

Martha uśmiechnęła się.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 39

- W sumie było całkiem miło.
- Pewnie - mruknął. - Zobaczmy, jak ty sobie

poradzisz. - Zakręcił wodę i wyszedł spod prysz­
nica.

Martha mogła dokładniej przyjrzeć się jego

wysportowanemu ciału.

Ciągle była w niego wpatrzona, kiedy zaczął ją

wycierać.

- Poradzę sobie - odparła szybko.
- Jasne. - Przesiał jej uśmiech, jakby wiedział,

że nie będzie to dla niej takie proste.

Przez ręcznik wyczuła jego trzęsące się ręce.

Muskał ją delikatnie, choć jej ciało było prawie
suche.

- Moja kolej - powiedziała nagle.
Zdjęła drugi-ręcznik z haczyka i zaczęła gładzić

jego ramiona; Ręcznik był miękki, a błękitna bar­

wa tylko intensyfikowała opaleniznę.

Theo napiął mięśnie, kiedy Martha zaczęła po­

dążać w dół. Obserwowała jego reakcje na naj­
mniejszy nawet dotyk. Nigdy z Julianem czegoś
takiego nie robiła. Ba, nawet o tym nie myślała.

Obróciła go, by powoli wytrzeć jego plecy.

- Ja to zrobię - powiedział.
- Nie. Teraz moja kolej. - Za nic nie miała

zamiaru zmarnować takiej okazji.

Odwrócił się. Miał szerokie plecy. Zaintrygo­

wał ją brak linii opalenizny na jego ciele. Wiele
rzeczy intrygowało ją w Theo Savasie.

background image

40 ANNE MCALLISTER

Wycierała go wzdłuż pleców, pośladków i dłu­

gich, umięśnionych nóg. Nie dziwiła się już, że

okrzyknięto go najseksowniejszym żeglarzem.

Pochyliła się i powoli gładziła jego nogi.

W górę i w dół. Przejechała ręcznikiem wzdłuż

jego ud.

- Odwróć się - poinstruowała go.

- Chyba wystarczy - powiedział.

Nagle odrzucił ręcznik na bok i wziął ją na ręce,

po czym wyniósł z łazienki prosto do łóżka.

Poczuła ulgę, że wszystkie ślady po jej rodzi­

cach zniknęły z pokoju. Nie czułaby się dobrze,

idąc z Theo do ich łóżka.

Pokój oświetlał blask księżyca wpadający przez

otwarte okno. Theo położył się na boku obok

niej. Nachylił się i zaczął całować jej ucho, szyję

i ramię.

Jej krew znów wrzała, a pożądanie narastało.

Chciała go dotknąć, ale nie miała odwagi.

- Dotknij mnie - powiedział.

Najpierw dotknęła go lekko, niepewnie ucząc

się konturów jego ciała.

Jak przy nowym fresku musiała rozpoznać po­

wierzchnię, jak przyjmuje farbę, jakie barwy za­

stosować. Dotykała, skubała, głaskała, uczyła się

jego reakcji. Mruczał, napinał mięśnie. Zagryzał

wargi. Pożądał jej.

Martha nie chciała, by kontrolował pragnienia.

Chciała, by całkowicie się zatracił, jak ona pod

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 41

prysznicem. Chciała dać mu tyle przyjemności, ile

on jej.

Theo położył się na niej, wsunął między jej nogi

i... oboje zamarli.

Opór jej ciała zmroził go. Po chwili jego twarz

zdradziła desperację, nie mógł już się opanować.

Wiedziała, że nie może przestać, nawet jeśliby

chciał. Było już za późno.

Drżąc, wstał po chwili z łóżka. Patrzył na nią

wściekły.

- Co ty zrobiłaś?!

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

- Jesteś dziewicą!

Martha odgarnęła włosy, spojrzała mu prosto

w oczy i rzekła:

- Już nie. - Miała spokojny głos, jakby nic się

nie stało.

Chciał ją udusić.

- Wiesz, co mam na myśli! - krzyknął.

Schylił się i zapalił boczną lampkę, by móc ją

ujrzeć w pełnym świetle. Martha zamrugała, usiad­

ła na łóżku, zakrywając się prześcieradłem. Czyż­

by ze wstydu? - pomyślał Theo. Pod prysznicem

na pewno nie była wstydliwa, w łóżku też nie.

Wręcz zachęcała go do dotyku, w pełni mu się

oddając. Do diabla, sama go dotykała.

Patrzyła na niego jak na wariata. Jakby to, że

oddała mu się przed chwilą, nie miało znaczenia.

- Skłamałaś!

- Wcale nie! - odparła, podnosząc się jeszcze

wyżej.

- Właśnie, że tak! Mówiłaś, że chcesz mieć

trzy tygodnie dzikiego seksu!

- I co w tym złego?

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 43

- Jesteś dziewicą! Byłaś dziewicą! - poprawił

się ze złością.

- A dziewice nie mogą przeżyć dzikiego seksu?
Zawahał się, po czym odparł:
- Nie! Nie mogą! Nie mogą przychodzić do

mężczyzn, których nawet nie znają! Nie mogą

ich... uwodzić!

- Nie uwiodłam cię. To ty mnie uwiodłeś.
- Chyba...
- Tak. To ty wymyśliłeś; żebyśmy udawali

związek. To ty chciałeś kłamać.

Theo zacisnął zęby.

- To nie to samo.
- Oczywiście, że nie, ponieważ ja nie skłama­

łam. Robiłam tylko to, czego ty chciałeś. Tylko

naprawdę. Poza tym nadal chcę dotrzymać nasze­
go układu.

Spojrzał na nią. Podniosła brodę i spotkała jego

wzrok. Po chwili odwróciła głowę.

- Jesteś wariatką. - Musiała nią być. Kobiety

tak po prostu nie tracą dziewictwa.

Theo zmarszczył brwi, próbując znaleźć od­

powiedź. Próbując ją rozgryźć. Bez skutku. Nic nie
mówiła, unikała jego spojrzenia.

Przeczesał ręką włosy. Był nadal poruszony

całym zajściem. W końcu zapytał:

- Dlaczego?

Spoglądając na niego przelotnie, odparła:

- Dlaczego nie?

background image

44 ANNE MCALLISTER

Jej obojętny wyraz twarzy kryl głębsze emocje.

Co kryje Martha Antonides?

Westchnął i włożył czystą parę bokserek. Po

chwili usiadł w fotelu i rzekł ze spokojem:

- Porozmawiajmy o tym.

- Nie ma o czym. - Podciągnęła kolana pod

brodę i objęła je rękami. Patrzyła w dal. Jakby

starała się przed czymś uchronić.

Theo bacznie się jej przyglądał. Myśl, że była

bardzo młoda i bezbronna jednocześnie, martwiła

go i złościła. Nie lubił komplikacji. A Martha

Antonides stawała się najbardziej skomplikowaną

kobietą, jaką poznał.

Westchnął.

- Dobrze. Chciałaś więc stracić dziewictwo dla

kilku chwil nic nieznaczącego seksu?

Szybko odwróciła głowę.

- Dla mnie coś znaczył! - Zacisnęła palce na

pościeli.

Po chwili dotarł do niej wydźwięk wypowie­

dzianych słów.

- Oczywiście, masz rację, W pewnym sensie

nic dla mnie nie znaczył. To w końcu tylko seks!

Nie miał nic wspólnego z miłością i z uczu­

ciem. Chciałam tylko... - Spojrzała mu prosto

w oczy, po czym powiedziała: - Wiedziałam, co

robię.

Wierzył jej. Najwidoczniej już wszystko miała

poukładane.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI

45

- Bardzo się cieszę. Ale ja nadal nie wiem, co

robiłaś, a też brałem w tym udział. Może więc mi

wszystko wyjaśnisz?

Martha milczała.

Jak Theo miał jej uwierzyć, że była niewin­

na?

W końcu, nie patrząc na niego, powiedziała

niskim tonem:

- Pomyślałam, że przyszedł czas, żeby dowie­

dzieć się, o co cały ten zamęt.

- Zamęt? - zdziwił się.

- W seksie - odparła zniecierpliwiona. - Cze­

mu jest taki ważny.

- Rozumiem.

Tak naprawdę nie miał pojęcia, o co jej chodzi.

To, co mówiła, nie miało dla niego sensu.

- Mów dalej - zachęcił ją. Może teraz coś się

wyjaśni.

- Czemu jest ważniejszy niż związki...

Wyraźnie wyczuwał jakiś podtekst. Przez chwi­

lę ich spojrzenia spotkały się, ale za chwilę Martha

skierowała wzrok za okno.

- A jest?

- Oczywiście! Przecież nie chcesz związku!

Sam tak powiedziałeś.

- Ale ja nie jestem wszystkimi.

- Ale tak się zachowujesz! - Zaczęła mru­

gać.

Chyba nie zamierza płakać?

background image

46 ANNE MCALLISTER

Theo wstał z fotela i usiadł obok niej.

- Posłuchaj. Nie wiem, co się stało, ale nie

warto przez to płakać.

Martha pociągała nosem i znów zamrugała.

- Nie płaczę.
- Jasne. - Patrzył, jak łza spływa jej po twarzy.
- Zamknij się! Nie znoszę tego!

Odrzuciła pościel i zaczęła schodzić z łóżka.

Theo złapał ją za delikatną, ciepłą rękę. Poczuł
znów, że jej pragnie, walczył z tym.

- Poczekaj! Gdzie idziesz?

Przez moment stawiała opór. Po chwili usiadła

i zanurzyła twarz w kołdrze.

- Tak lepiej - powiedział, wciąż ją trzymając.

Spojrzała na niego znad kołdry.

- Nie płaczę, nie jest tego wart - rzekła sta­

nowczo.

W końcu jakieś konkrety.

- Nie jest - powiedział Theo.
Ktokolwiek, kto potraktował ją tak, że była

gotowa wskoczyć do łóżka z pierwszym lepszym
facetem, musiał być potworem.

- Rzucił cię?

Pociągnęła nosem.

- Niezupełnie. To znaczy, można tak powie­

dzieć. Jestem taka głupia...

To prawda, pomyślał.

- Powiedz, co się stało.
Gdyby powiedziała mu, że to nie jego sprawa,

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI

47

nie zdziwiłby się. Ale chciał wiedzieć. Jego złość

ustępowała.

Martha patrzyła na niego wtulona w pościel.

Theo cierpliwie czekał. W końcu rzekła:

- Miałam chłopaka. A raczej... tak mi się wyda­

wało. Byliśmy ze sobą od początku roku. W No­

wym Jorku. Tam mieszkam, chyba że wyjeżdżam

do pracy.

- Do pracy? - Starał się wyobrazić sobie, jaką

wykonuje pracę, która wymaga podróży. Nie była

modelką, nie wyglądała też na silną i stanowczą

kobietę interesów.

- Maluję freski. Zwykle w Nowym Jorku, ale

nie zawsze. Czasem mam zlecenie w innym mie­

ście. Przez ostatni miesiąc byłam w Karolinie

Południowej. Przez cały czas myślałam o powrocie

do Juliana.

- Czyli twojego chłopaka.

- Byłego, jak się okazało. On chciał... - za­

wstydziła się - chciał tego, co większość facetów.

- Seksu.

- Tak. - Martha skinęła głową. - Od razu na

pierwszej randce. Ale ja nie chciałam. Nie wierzę

w to... Nie wierzyłam.

- Potem ci się odmieniło? - zapytał oschle.

Spojrzała na niego z wrogością.

- Tak, ale wcześniej, kiedy byłam z Julianem,

wydawało mi się, że seks jest częścią miłości,

powinien być jej przejawem. I tylko tym.

background image

48 ANNE MCALLISTER

- Może nim być - odparł. - I wyrażeniem

miłości.

Niełatwo przyszło mu wymówienie słowa „mi­

łość". Ale kiedyś też w nią wierzył. Znał w końcu

małżeństwo swoich rodziców. Byli już po ślubie

trzydzieści pięć lat. Musieli uprawiać seks. Dowo­

dem tego był on i czworo jego rodzeństwa.

- Wiem, że może. Ale czasem nie ma z nią nic

wspólnego.

- Oczywiście, że nie. Ale czemu mnie nie

uprzedziłaś? - Theo był zły, że teraz będzie go

oskarżać. - Powiedziałaś...

- Nie mówię o nas. Mówię o cholernym Julia­

nie. Byłam poza domem przez miesiąc i tęskniłam

za nim. Prawie co wieczór dzwoniłam. Czasem go

nie zastawałam, bo pracował do późna... Przynaj­

mniej tak mówił - dodała po chwili, zdając sobie

sprawę, że mogło być i inne wyjaśnienie jego

nieobecności.

- Jest prawnikiem. Myślałam, że go kocham,

tęskniłam za nim. Poczułam, że rozłąka może

pomóc budować uczucie. Ale najwyraźniej działa

też na odwrót.

- Co z oczu...

- To z serca - dokończyła. - Tak to działało

w przypadku Juliana. - Znowu pociągnęła nosem.

- Skończyłam malowidło prawie tydzień wcześ­

niej. Pracowałam intensywnie, żeby tylko móc

skończyć przed terminem. Bardzo chciałam do

background image

TYDZIEŃ NA SANTOR1NI 49

niego wrócić. Chciałam mu zrobić niespodziankę,

powiedzieć, że się zdecydowałam. Że jestem go­

towa...

Nie musiała kończyć. Theo wiedział, czego się

spodziewać.

- Kiedy przyjechałam, był pod prysznicem...

z inną.

Theo wyobraził sobie, jaki to musiał być dla niej

cios. Wciąż ją bolało. Spojrzała na niego i wyłus­

kała uśmiech przez łzy. Ale nie umiała ukryć

rozczarowania.

- Cholerny Julian - wycedził.

Czym innym jest przypadkowy seks z kobietą,

jeśli oboje znają warunki, a czym innym zwodze­

nie kogoś obietnicami stałego związku i przelotne

romanse na boku.

- Dobrze, że z nim nie jesteś.

- Wiem.

- Zapomnij o nim - doradził jej.

- Właśnie to chciałam zrobić.

- Słucham? - Spojrzał na nią.

Uśmiechnęła się bezradnie.

- Dziki seks...

- Myślałaś, że zapomnisz o nim, robiąc to samo

co on?

- Czemu nie?

- Bo to szaleństwo! Nie można iść z kimś do

łóżka, żeby zapomnieć o kimś innym. - Bardzo

chciał nią wstrząsnąć.

background image

50 ANNE MCALLISTER

- Czemu nie? - Wyglądała na zaciekawioną,

jakby rzeczywiście nie wiedziała.

- Bo... bo... po prostu nie!
Zerwał się na równe nogi i zaczął krążyć po

pokoju. Starał się dobrać odpowiednie słowa, żeby

jej wytłumaczyć, jak idiotycznie postąpiła.

Jak oni postąpili. Tylko że on nie wiedział, co

robi. To on był tu ofiarą! On był wykorzystany!

Martha poruszyła się na łóżku.

- Byłeś... bardzo dobry... Chyba - powiedziała

cicho.

Odwrócił się.

- Co?
Był dobry? Chyba? Niezła pochwała.

Złapał się za głowę.
- Dziękuję bardzo. Dobrze wiedzieć, że mam

twoje uznanie. W końcu jesteś bardzo doświad­

czona!

Martha jednak, zamiast skulić się ze wstydu,

usiadła prosto. W pewnym sensie wyrzucenie
z siebie całej historii dodało jej siły.

- Masz rację, nie mam doświadczenia. Ale...

byłam pod wrażeniem. - Uniosła głowę, gotowa

odeprzeć atak.

- Dziękuję bardzo - odparł z sarkazmem.

Theo nie wiedział, jak to robiła. W jednej chwili

wzbudzała w nim współczucie i niemal troskę,
w innej złość, a w jeszcze innej doprowadzała go
do szału.

background image

TYDZIEŃ NA SANTOR1NI 51

Martha uśmiechnęła się słodko.
- Nie ma za co.
Chciał ją wyrzucić z sypialni. Ale przede wszys­

tkim chciał rzucić na łóżko i kochać się z nią. Tym
razem wolno, delikatnie, tak jak to powinno być za
pierwszym razem.

Cholera!
Zacisnął pięści i skierował się w stronę drzwi.

- Pójdę spać na kanapie.
- Nie możesz! Chciałeś, żeby myślały, że jes­

tem twoją dziewczyną!

- Tak! Właśnie mieliśmy naszą pierwszą kłót­

nię! Więc idę spać na kanapie.

Złapała go za rękę.
- Nie! Proszę cię, wiem, że jesteś na mnie zły.

Nie powinnam była, przepraszam...

Wzruszył ramionami.
- W porządku. - Chciał uwolnić się z jej uścis­

ku, jednak nie puściła.

- Na pewno? - nalegała.
- Tak. Głupio postąpiłaś, ale rozumiem, że cię

sprowokowałem...

- Tak. - Nadal trzymała go za rękę. - Zostań.

- Spojrzała na niego.

- Tutaj?

Miałby z nią po tym wszystkim dzielić łóżko?

Kiedy już wiedział, jak słodko się z nią kocha? Jak
chętnie reaguje? Jak drży, wije się pod jego doty­
kiem? Theo zamknął oczy i zacisnął zęby.

background image

52

ANNE MCALLISTER

- Nie musisz już się ze mną kochać - rzekła

szybko, zupełnie nie rozumiejąc jego wahania.

- Zapomnijmy o wszystkim.

Theo spojrzał na nią z niedowierzaniem.

- Zapomnijmy?
Nigdy nie zapomni.

Martha skinęła głową.

- Oczywiście. Jeśli tego chcesz.

Theo nie miał pojęcia, czego chce. Jego spokoj­

ne dotąd życie bardzo się skomplikowało.

- Albo... możemy to powtórzyć - dodała, wi­

dząc, że milczy.

Theo zamarł zdumiony.

- Skoro już wiesz...
- Hm. - Chciał dać do zrozumienia, że teraz na

pewno już wie.

Martha jednak nie zrozumiała.

- Och, dobrze! -powiedziała wesoło, splatając

palce z jego palcami i prowadząc go z powrotem

do łóżka. - Jest jeszcze tyle rzeczy, których chcę
się nauczyć.

Wiedziała, że nie miał zamiaru jej uczyć. Był

wściekły. Miał do tego prawo - w końcu bezwstyd­
nie go wykorzystała. Ale była pewna, że mu się po­
dobało. A teraz, po tym, jak sytuacja się uspokoiła,
bardzo zależało jej na tym, by to wszytko powtórzyć.

Seks z Theo był niesamowity. Odkryła przy nim

rzeczy, których nie była świadoma. Odkrywała

background image

TYDZIEŃ NA SANTOR1NI 53

swoje ciało, jego ciało. Było miło i chciała więcej.

Szczerze mówiąc, nigdy nie przeżyłaby takich

chwil z Julianem.

Chciała kontynuować naukę.

Tym razem Theo się nie śpieszył.

Ułożył ją na plecach. Sam położył się obok

i podparł głowę na ręku. Druga ręka rozpoczęła

uczenie się jej ciała, pobudzała pragnienie. Obser­

wował ją, gdy ręka gładziła jej ramię, biodro,

pośladki, z każdą chwilą coraz bardziej rozpalając

w niej ogień.

Martha, chcąc się zrewanżować, chciała go do­

tknąć, jednak Theo zatrzymał ją.

- Dostaniesz swoją szansę - obiecał. - Ale ten

czas należy do ciebie.

Nie miała zamiaru się kłócić. Na dziś starczy

kłótni.

Wiła się pod jego dotykiem.

- Theo... - szeptała. - Proszę, chodź do mnie,

teraz!

Uśmiechnął się. Nie śpieszył się ze spełnieniem

jej prośby.

- Theo!

- Mmm. - Poruszył się, a Martha wydała z sie­

bie jęk ulgi, kiedy w końcu wsunął się między jej

uda. - Będę ostrożny...

Był cały spięty, kiedy zamknął oczy, by pójść

dalej. Martha chciała więcej. Chwyciła go za bio­

dra i przyciągnęła ku sobie.

background image

5

4

ANNE MCALLISTER

Otworzył oczy.

- Co ty...
- Taaak - wyjęczała, gdy poczuła, jak ją wype­

łnia.

Znalazła jego spojrzenie, uśmiechnęła się. Za­

częła się poruszać. A kiedy powtórzyła to kolejny
raz, tym razem bardziej ochoczo, Theo odpowie­
dział. Poruszał się całym ciałem. W niej. Z nią.

Rytmicznie.

Dla Marthy było to jak morze, jak rosnąca siła

fali ciągnącej ją na sam szczyt. Przez chwilę po­
czuła, że lata. Coraz wyżej, szybciej...

Poczuła to. Theo też to poczuł. Wpadła w wir

kolorów, świat zaczął się kręcić. A gdy znów
odzyskała oddech, wiedziała, że mężczyzna przy
niej przeżył to samo. Uśmiechnęła się, zadowolo­
na, że czuje bicie jego serca. Objęła go mocno, ręce
splatając na jego wilgotnych plecach. Czuła, jak
się trzęsie. Theo odetchnął.

Nie był ciężki. Był dobrze zbudowany. Przy

nim czuła się bezpiecznie.

Nie mogła myśleć. Mogła tylko podziwiać i czuć.
- Och...

Theo uniósł głowę i spojrzał jej w oczy.

- Co to znaczy? Znowu „bardzo dobrze"?
Martha pokręciła głową.
- Nie. Nie dobrze. Fenomenalnie - odparła

szczęśliwa.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 55

Fenomenalnie.

Theo leżał obok Marthy, a w głowie wirowały

mu myśli. Nie miał pojęcia, że ten dzień dopro­

wadzi do takiego finału. Nigdy nie chciał iść

z dziewicą do łóżka. Bał się zobowiązań. Dziewice

zawsze chcą ślubu, a ślub dla niego nie wchodzi

w rachubę.

Martha nie chciała ślubu, chciała tylko pozbyć

się złych wspomnień. Raczej złego wspomnienia.

Cholerny Julian.

Nawet go nie znał, a już go nie cierpiał. Chociaż

może powinien być mu wdzięczny.

Gdyby nie on, Martha nigdy by tu nie przy­

jechała.

Wtuliła się w niego, odwracając twarz ku jego

ramionom. Theo poczuł kolejny przypływ prag­

nienia.

Bał się jednak, że dla Marthy będzie to znak.

Nie chciał, żeby obudziła się rano z jakimikol­

wiek oczekiwaniami wobec niego. Lepiej więc

będzie, jak pójdzie spać.

Martha odkryła, że romanse nie muszą być

wyrachowane, rozgrywane na zimno, bez emocji.

Jej taki nie był.

Kiedy obudziła się rano, bała się wstydu i po­

czucia winy. Nic takiego nie nastąpiło.

Leżała sama w jego łóżku. Ranne słońce grzało

ją na zewnątrz i w środku. Czuła się bardzo

background image

56 ANNE MCALLISTER

zmysłowa. Pragnęła go przy sobie. Tęskniła za
nim.

Choć go prawie nie znała, dowiedziała się o nim

kilku rzeczy.

I chciała wiedzieć więcej.

Nie angażuj się, ostrzegała samą siebie.
Z drugiej strony to nie jest zaangażowanie. To

ona ustalała zasady. To ona chciała seksu, ona

wiedziała, jaka jest umowa.

Na pewno nie chciała cierpieć ze względu na

wygórowane oczekiwania, jak to miało miejsce
z Julianem.

Od Theo nie chciała niczego.
To przelotny romans, oboje zdawali sobie z tego

sprawę.

- Właśnie - powiedziała na głos. - Ciesz się

więc, póki trwa.

Leniwie rozejrzała się po pokoju.
Cieszyła się, że światło dzienne nie odsłoniło

jakichś niewidocznych nocą śladów po jej rodzicach.

Przeciągnęła się. Czuła się, jakby przesadziła

z gimnastyką.

Theo był fantastyczny. Co więcej, troskliwy,

czego się po nim nie spodziewała.

Martha wzięła szybki prysznic i ubrała się.
Przez cały czas rozmyślała o minionej nocy

i o Theo.

Myślami już była przy kolejnym wieczorze.

Chciała powtórzyć te emocje i doznania.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI

57

Gdy miała właśnie nacisnąć klamkę u drzwi

sypialni, zawahała się.

A jeżeli Theo nie podziela jej entuzjazmu? Co

zrobi, jeżeli spojrzy na nią obojętnie?

Jeśli postanowi, że Agnetta albo Cassie będą

lepszą partią?

Tysiące myśli przeszło jej przez głowę.

Nie mogła przecież chować się w sypialni cały

dzień. Przynajmniej spędziła z nim jedną noc.

Otworzyła drzwi.

- Jesteś w końcu - powiedział Theo.
Bosy, ubrany w płócienne szorty i błękitną

koszulkę, uśmiechał się do niej z kuchni. Agnetta
i Cassie, tak jak i ona, nie mogły oderwać wzroku
od jego seksownego ciała. Jednak Theo patrzył
tylko na nią.

- Powiedziałem im, że musisz odespać ró­

żnicę czasu. - Słowa zabrzmiały bardzo nie­
winnie, jednak oboje wiedzieli, że nie różnica
czasu była powodem jej długiego snu. Jego spo­

jrzenie wszystkim zdradziło, kto był za to od­

powiedzialny.

Oczywiście chodziło mu o zademonstrowanie

powagi ich związku, ale przecież to, co mówił, to
prawda.

Uśmiechnął się.
- Chodź, zjesz z nami. Aggie zrobiła śniadanie.
Agnetta uśmiechnęła się do Marthy.
- Tak, chodź. Widzę, że lubisz sobie podjeść.

background image

58 ANNE MCALLISTER

- Oceniając po krągłościach, wydawało jej się, że

Martha je zdecydowanie za dużo.

- Dziękuję, miło z twojej strony - uśmiechnęła

się Martha. - Jak spędziłyście wieczór? - Poczęs­

towała się omletem.

Theo pochylił się ku niej i pocałował ją.

Martha niemal upuściła talerz.

- Ostrożnie - rzekł, łapiąc go i odkładając na

stół.

Wysunął dla niej krzesło, co zdziwiło wszystkie

panie.

- Chodziłyśmy po klubach - zachichotała Cas-

sie. - Było wspaniale. Dziś musicie pójść z nami.

- Tak - szybko dodała Agnetta. - Jest tu kilka

niezwykłych miejsc, ale znalazłyśmy jeden mały,

uroczy lokal. Grają tam niezłą muzykę. Spodoba ci

się, Theo...

- Nie interesuje mnie to - przerwał jej.

Pochylił się nad Marthą i wyszeptał jej do ucha:

- Mam w planach ciekawsze rzeczy.

Po chwili dodał:

- Musimy ruszać.

Ruszać? Gdzie?

- Martha maluje. Zabieram ją na morze, żeby

trochę poszkicowała.

- Naprawdę? - Cassie wyglądała na zacieka­

wioną.

- W rzeczy samej - odparł Theo z kamienną

twarzą.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI

59

- Jestem pewna, że będziesz dziś dużo szkico­

wać - rzekła Agnetta.

Theo tylko uniósł brwi i przysiadł obok Marthy,

by patrzeć, jak je.

Wiedziała, że to tylko gra. Nie miało to z nią nic

wspólnego. Mimo to nie potrafiła wyprzeć z pa­
mięci zeszłej nocy.

Uśmiechnęła się do niego. Poczęstowała go

grzanką.

- Jak długo was nie będzie? - spytała Agnetta,

kiedy Martha już skończyła i opłukała talerz.

- Cały dzień - szybko odpowiedział Theo.
- Przygotuję kolację - rzekła Agnetta.
- Nie czekajcie na nas. Raczej nie zdążymy.

Ale jak nie chcecie gotować, na pewno znajdziecie

coś na mieście. - Uśmiechnął się serdecznie, umy­
ślnie nie podchwytując jej aluzji.

Agnetta, gdyby mogła, zabiłaby go wzrokiem.
- Nie miałam zamiaru gotować. Pomyślałam

tylko, że możemy spędzić razem wieczór.

Theo wzruszył ramionami.

- Przykro mi. Mamy inne plany. - Otworzył

drzwi, chwycił Marthę za rękę i porwał ze sobą.

- Bawcie się dobrze! - zawołał przez ramię.

- Pa! Wy też! - odrzekła Cassie, machając.
Agnetta skrzywiła się.
Południowe słońce przygrzewało, kiedy Theo

i Martha zmierzali ku miastu w dół po krętych

schodach.

background image

60

ANNE MCALLISTER

Martha oczekiwała, że teraz, skoro byli poza

domem, Theo puści jej dłoń. Jednak jego palce

pozostawały mocno splecione z jej palcami.

Była zaskoczona. Julian zawsze wyznawał za­

sadę ograniczonego wyrażania uczuć w miejscach

publicznych. To dotyczyło pocałunków, objęć, ale

także i zwykłego trzymania za rękę.

Theo nie miał takich oporów. Chyba że świetnie

grał.

W końcu oboje grali, nawet jeżeli ostatnia noc

była najwspanialszą w jej życiu.

Nie miała zamiaru się przejmować, ale nie

chciała też przerywać tej zabawy.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

- Nie wzięłam przyborów!

Martha zatrzymała się. Chciała wrócić do do­

mu.

- Nie musisz nic rysować - oznajmił Theo.

Szkicowanie pierwsze przyszło mu do głowy

jako wymówka na całodniowe żeglowanie bez

pozostałych dwóch pań.

- Co w takim razie będę robić cały dzień?

- zapytała.

- Na pewno coś wymyślimy. - Uśmiechnął się

szeroko.

Martha zarumieniła się lekko.

- Ale...

- No, chodź, jestem pewien, że znajdziemy ci

jakiś szkicownik.

Theo wiedział, że nic oprócz Marthy nie było

mu dziś potrzebne.

Cały ranek czekał, by była przy nim. Nawet

chciał z nią zostać w łóżku, ale wiedział, że skoń­

czyłoby się to podobnie jak zeszłej nocy.

Poza tym była zmęczona podróżą i nowymi

doświadczeniami. Jednak pragnął jej tak bardzo

background image

62

ANNE MCALLISTER

jak w nocy. Miał nadzieję, że Martha odwzajem­

niała to pragnienie.

- Muszę dziś coś narysować. Agnetta na pewno

będzie chciała obejrzeć moje prace - powiedziała

Martha, błądząc myślami gdzie indziej.

- Ona doskonale wie, czym będziemy się za­

jmować. Nie jest tak niewinna - odpowiedział

Theo.

- Ale Cassie chyba tak.

- Tak myślisz? - Każdy, kto zadawał się

z Agnettą, nie może mieć czystego sumienia.

- Przecież przysłała ją twoja matka. A nie

przysyłałaby ci chyba zepsutej dziewczyny - wy-

dedukowała Martha.

- Wręcz przeciwnie. Ale dlaczego w takim

razie zadaje się z Agnettą? - Theo starał się sam

odpowiedzieć na to pytanie.

Martha wzruszyła ramionami.

- Pracowały razem podczas sesji. Cassie wspo­

mniała o przyjeździe do ciebie, więc Agnetta się

przyłączyła. A Cassie jest zbyt grzeczna, żeby się

nie zgodzić.

Theo spojrzał na Marthę z szacunkiem. Dlacze­

go on sam na to nie wpadł? Teraz, skoro przed­

stawiła mu sprawę w ten sposób, wszystko wydało

się logiczne.

- Może powinniśmy byli zabrać ją, żeby

Agnetta nie zepsuła jej do reszty - zasugerowała

Martha.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 63

- Nie. - W tej kwestii Theo był nieustępliwy.

- Poza tym, kto powiedział, że my jej nie ze­

psujemy?

Martha szturchnęła go żartobliwie. Theo uśmie­

chnął się i objął ją.

- Zobacz, fresk!

- Niezupełnie. To graffiti -powiedziała. - Bar­

dziej uniwersalne. Większość graffiti jest kosz­

marna, choć część całkiem dobra. Malują je głów­

nie zdesperowane dzieciaki, które szukają swojego

głosu.

- A ty malowałaś graffiti w poszukiwaniu swo­

jego głosu?

Martha pokręciła głową.

- Za dobrze się prowadziłam. Zresztą, tak stra­

sznie mi nie zależało. Nie byłam zdesperowana.

Mogę powiedzieć, że miałam wtedy wszystko,

czego potrzebowałam. Albo przynajmniej tak mi

się wydawało. Ale teraz rozumiem tych, którzy

szukają.

Ponownie spojrzała na mur.

Theo zastanawiał się, czy teraz była zdespero­

wana. Czy może próbowała tylko poukładać swój

świat, który stanął na głowie.

Pamiętał, jak sam przeszedł przez podobny etap

z Jill. Tylko że on przepłynął samotnie dookoła

świata.

Martha nie była na coś takiego gotowa. Po­

trzebowała ludzi... i jego.

background image

64

ANNE MCALLISTER

Ta myśl go zaskoczyła. Zatrzymał się.
Wcale go nie potrzebowała ani on jej. Po prostu

było mu jej żal. Była miłą dziewczyną. Nie chciał
patrzeć, jak cierpi. I tyle.

Współczucie to jedno, a angażowanie się to co

innego. Nic oprócz seksu ich nie łączy.

- Chodźmy, nie traćmy czasu - powiedział

nagle i zacieśnił uścisk na jej dłoni.

Chciał skupić się na zaplanowanych na ten

dzień wydarzeniach.

Kiedy doszli do sklepu, Martha wybrała szkico-

wnik, pastele, węgiel i miękki ołówek. Zastana­
wiała się nad farbami wodnymi, ale Theo niecierp­
liwił się coraz bardziej.

- Skończyłaś już?
- Słucham? Mmm, tak... To powinno wystar­

czyć - powiedziała zadowolona.

Theo patrzył na jej zakupy zdegustowany. Jeże­

li miała zamiar użyć wszystkich przyborów, które
kupiła, nie oderwie się od szkicowania cały dzień.

Nie chciał się kłócić i tracić kolejnych cennych

minut.

Wziął od niej torbę z zakupami.

- Poniosę.
Martha zdziwiła się.
- Co? Jesteś feministką, która koniecznie musi

nieść swoją torbę? - zapytał.

- Nie, proszę bardzo. Rób, co chcesz - odparła.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI

65

- Dobrze. - Po czym ponownie chwycił ją za

rękę.

Martha spojrzała na niego.

Wzruszył ramionami.

- Przecież powiedziałaś, że mogę robić, co

zechcę.

Poprowadził ją do portu.

- Żeglowałaś kiedyś?

- Tak. Jednak już dawno nie byłam na morzu.

W razie czego krzycz, jak zrobię coś nie tak.

Miałby na nią krzyczeć? Coś nowego. Żadna

kobieta nic takiego mu nie powiedziała.

- O to się nie martw...

Spacer z Marthą po mieście był czymś zupełnie

innym niż spacer samotny. Gdy szedł sam, mógł

liczyć na liczne spojrzenia pięknych młodych ko­

biet, połykających go wzrokiem.

Teraz ludzie pozdrawiali Marthę, niektórzy na­

wet uśmiechnęli się do niego, z czym wcześniej

raczej się nie spotykał.

Pewien właściciel sklepu z winami gwizdnął

i krzyknął coś po grecku.

Martha zaczerwieniła się.

- Kto to? - Theo zmarszczył brwi.

- Costas, kolega brata. Ignoruj go - mruknęła.

- Co powiedział?

- Nie mówisz po grecku? - zapytała z ulgą.

- Nie.

- Nic ważnego.

background image

66 ANNE MCALLISTER

- Podobno lubisz mówić prawdę.

Żeby się upewnić, że Costas rozumie, kto tu

rządzi, Theo posłał mu zabójcze spojrzenie i szy­

derczy uśmiech, po czym położył rękę na ramio­

nach Marthy.

- Jeśli będziesz tak robił, wszyscy pomyślą, że

jesteśmy razem.

- Niech myślą. - To było miłe uczucie. - My

wiemy, jaki jest układ. To chyba nie jest dla ciebie

problem?

- Nie. - Spojrzała na niego i uśmiechnęła się.

- To dobrze. Będą po prostu mieli o czym

mówić.

- Zabrałeś coś do jedzenia?

- Jedzenia? - Do głowy mu to nie przyszło.

- Jeżeli mamy spędzić na łodzi cały dzień,

potrzebujemy jedzenia. Przynajmniej ja.

- Dobrze, chodź. Obok jest sklep.

Martha wybierała żywność tak jak przybory do

szkicowania.

- Na pewno zgłodnieję podczas żeglugi - po­

wiedziała z uśmiechem.

Słowo „żegluga" wypowiedziała tak, jakby

miała zupełnie inne plany na spędzenie czasu na

wodzie.

- Na pewno - odparł Theo, pomagając jej

wejść na łódź.

To było jak sen. Idylla.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI

67

Prawdziwy świat pracy, rachunków, Cassie

i Agnetty, i Juliana nie istniał.

Byli tylko ona i Theo. W ich prywatnym

świecie.

Martha zapomniała, jak bardzo kiedyś lubiła

żeglować. Czuć wiatr we włosach i promienie

słońca na twarzy. I jego rękę na ramieniu, podczas

gdy pokazywał jej, jak sterować łodzią.

Płynęli wzdłuż wyspy, aż przycumowali w ma­

łej zatoczce, gdzie Martha miała zamiar szki­

cować.

- Później - powiedział Theo. - Popływajmy.

Wskoczyli do wody. Pływali, nurkowali, bawili

się.

Po pewnym czasie zmęczeni dopłynęli do brze­

gu. Zabrali ze sobą pieczywo, oliwki i wino. Theo

podawał jej do ust winogrona i truskawki, Martha

oblizywała jego place. Pili razem z tej samej

butelki.

Całowali się.

Pocałunki Theo odurzały bardziej niż wino.

Jego dotyk był delikatny, namiętny, podniecający.

Kochali się. Martha wmawiała sobie, że to tylko

seks, żadnych zobowiązań. Ale to nie działało. To

nie był zwykły seks. To był seks z Theo.

Zgoda, nie miała zbyt dużego doświadczenia

w tej dziedzinie, ale to niemożliwe, żeby ktokol­

wiek inny robił z nią to, co on.

Theo sprawiał, że jęczała i wykrzykiwała jego

background image

68 ANNE MCALLISTER

imię. Dzięki niemu śmiała się. Pozwalał jej od­

krywać każdy centymetr swojego ciała. Pozwalał

się malować.

- Tylko małe graffiti - obiecała. - Nie ruszaj

się.

- Potem moja kolej?

Posłusznie leżał, podczas gdy Martha malo­

wała jego nogi, świdrując pędzlem w okolicy

kolan.

- Już miałeś swoją kolej. - Zamoczyła pędzel

w farbie i zaczęła malować drugą nogę.

W czerwieni pisała słowa „wspaniały" i „go­

rący".

- Martha... - wyszeptał.

- Odwróć się.

Przez chwilę leżał bez ruchu, nawet nie od­

dychał, po czym powoli przewrócił się na plecy.

- Zobacz, co zrobiłaś.

Widziała. Uśmiechnęła się.

Ponownie zanurzyła pędzel w farbie. Namalo­

wała kreskę biegnącą wzdłuż jego klatki piersio­

wej, dokoła biodra, niżej.

- Martha! Co ty wyprawiasz?

- Chcę ci tylko pokazać, co czuję.

- Pozwól mi pokazać, co ja czuję! - Chwycił ją

i posadził na sobie.

Nie skończyła malowidła.

To był niezapomniany dzień.

Dwa kolejne także. Aż do końca tygodnia. Żeg-

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 69

lowali, spacerowali, chodzili na zakupy, gotowali,
śmiali się. Kochali się.

Patrząc z zewnątrz, trudno było pomyśleć, że

nie są parą.

Ale przez ostatnich kilka dni uczucie zaczęło

rozwijać się szybko.

Już nie chodziło o Agnettę czy Juliana.
Chodziło o Theo.

- Jutro wyjeżdżamy - powiedziała Agnetta

w piątek rano.

Theo siedział niewzruszony na kanapie z gazetą

w ręku. Nie czytał jej.

Ciągle wspominał dzisiejszy poranek, jak trud­

no było mu wstać, jak wtulał się w Marthę i upajał

się jej zapachem.

Uniósł wzrok.

- Słucham? - zapytał.
- Powiedziałam, że jutro wyjeżdżamy, a przez

cały prawie tydzień cię nie widywałam.

Theo chciał jej powiedzieć, że właśnie o to mu

chodziło, choć i tak pewnie zdawała sobie z tego
sprawę.

Odrzucił gazetę.

- Masz rację. Powinniśmy spędzić trochę czasu

razem.

Agnetta otworzyła szerzej oczy. Uśmiechnęła

się szeroko.

- Naprawdę? Wiedziałam, że się nie oprzesz!

background image

70 ANNE MCALLISTER

- Powiem Marcie, że ty i Cassie idziecie z nami

- powiedział szybko, wstając.

- Musisz mówić Marcie?
- Oczywiście! W czwórkę będziemy się świet­

nie bawić.

Przynajmniej tak to miało wyglądać. Agnetta

i Cassie nie miały prawa sądzić, że mógłby inte­
resować się którąkolwiek z nich. Oboje z Marthą
dbali o to przez cały tydzień.

Agnetta zaproponowała pożegnalną kolację.
Przez następne dwie godziny Theo cierpiał, nie

mogąc dotknąć Marthy.

- Boli mnie głowa - powiedział w końcu.

- Muszę wracać do domu.

- Oczywiście, wracajmy - rzekła Agnetta.

- Biedny Theo...

- Biedny Theo - dodała Cassie.
- Jeśli boli cię głowa, najlepiej będzie, jak

odpoczniesz - powiedziała Martha, gdy już dotarli
do domu.

- Nie. Ty mi pomożesz - odparł.
Pomogła.

Theo całą noc leżał, rozmyślając.
Martwił się, że nie może oderwać od niej wzro­

ku, że nie może przestać jej dotykać. Nie chodziło
tylko o seks, ale też ó miejsca, które chciał jej
pokazać, rzeczy, które chciał jej powiedzieć.

Zmartwił się też ostatnimi jej słowami, zanim

odwróciła się na bok i zasnęła w jego ramionach.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 71

- Było cudownie. Ty jesteś cudowny. Nie mo­

gę się doczekać, aż one wyjadą i będziemy mieć
tylko siebie nawzajem.

Obudziła się sama. Theo odprowadził Agnettę

i Cassie na prom.

Martha zaspała. Teraz przynajmniej miała czas

na szybki prysznic.

Przygotowała śniadanie, zanim Theo wrócił.

Piękny początek najbliższych dwóch tygodni, po­
myślała. Prawie jak zabawa w dom.

Theo otworzył drzwi.

- Cześć! Przygotowałam śniadanie. Mogę zro­

bić omlet, jeśli chcesz.

- Nie, dziękuję - odparł.
Pojawił się w drzwiach kuchni, szczupły i opa­

lony. Martha poczuła przypływ radości na sam

jego widok.

- Przepraszam, że zaspałam - powiedziała

z uśmiechem. - Wszystko się udało?

- Tak. - Nie uśmiechnął się, nie wszedł nawet

do kuchni.

- Może coś przekąsisz? Naleję ci kawy.
- Dziękuję, już jadłem. - Zabrzmiało to oschle.
- To tylko kawa...
- Nie trzeba.
- To nie kło...
- Nie mam czasu - powiedział nagle. - Zaraz

wychodzę.

background image

72 ANNE MCALLISTER

Martha prawie upuściła dzbanek. Poczuła zim­

ny dreszcz.

Gdzie się podział jego urok, jego uśmiech,

dotyk, pocałunki? Miłość?

A może to jednak by! tylko seks?
Niemożliwe! Przecież nie mógł tylko udawać!
Ale przecież nic jej nie powiedział.
Jedynie na pytanie, czy są przyjaciółmi, odparł:
- Oczywiście.
Ale teraz na pewno nie zachowywał się po

przyjacielsku.

- W Newport jest łódź, której muszę się przy­

jrzeć.

- Dziś? - Coś wspominał o łodzi w Newport,

ale nie mówił, że to pilne. - Dlaczego dziś?

- Nie ma sensu się tu kręcić. Agnetta wyjechała

przekonana o naszym związku. - Skinął głową
w jej kierunku, dodając: - Dobrze się spisałaś.

To wszystko?

- Jestem ci wdzięczny.
Wydawało jej się, że trochę się zawahał. Chyba

że słyszała tylko to, co chciała.

Przełknęła ślinę.
- Nie ma za co - odpowiedziała, ciesząc się, że

się nie rozkleiła. - Wszystko zgodnie z umową.

Ich spojrzenia się spotkały.
Theo skinął głową.

- W porządku. Wszystko jasne.
- Teraz mnie wyrzucisz?

background image

TYDZIEŃ NA SANTOR1NI 73

- Nie. Umawialiśmy się, że zostaniesz tu przez

trzy tygodnie. Zostań, jak długo chcesz. Ja znikam

- powiedział, po czym się odwrócił. - Muszę się

spakować.

Nie poszła za nim. Po co?

Powiedział już przecież wszystko, poza tym, że

jest głupia, że się w nim zakochała.

Ale nie musiał jej tego mówić. Sama wiedziała.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Zaproszenie na ślub pojawiło się znikąd. Theo

przyjął zasadę, że gdy pojawiał się elegancko

zapieczętowany list, on sam uciekał na drugi ko­

niec świata.

Taka poczta najczęściej zapowiadała koniecz­

ność spotkania się z rodzicami, którzy, a w szcze­

gólności matka, z dużym zapałem szukali mu

żony.

Kiedy miał już wyrzucić list do kosza, odwrócił

kopertę i ku swojemu zaskoczeniu ujrzał, że jest on

nadany przez rodziców. Szybko go otworzył.

Przed jego oczami ukazało się zaproszenie na ślub

młodszej siostry, Thalii Anastasii.

Tallie? Mała Tallie wychodzi za mąż?

Ostatni raz widział ją pół roku temu w No­

wym Jorku, gdy pojechał oglądać łódź w New­

port.

Cieszyła się wtedy z nowej posady prezesa

firmy marynistycznej, którą „wygrał" jej ojciec na

polu golfowym. Ale przede wszystkim cieszyła się

z nowego związku.

Theo przyjrzał się uważniej nazwisku wybrańca

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 75

siostrzyczki. Jego żołądek przewrócił się do góry
nogami.

Elias Aneas Antonides?
Tak, nie pomylił się. Imię i nazwisko widniały

czarno na białym.

W pierwszą sobotę lutego oboje z Tallie mieli

stanąć na ślubnym kobiercu. Tallie i brat Marthy.

Martha. Samo imię wywołało lawinę wspo­

mnień.

Przeżył z nią w lipcu piękne chwile, zanim

wypłynął z Santorini.

Ale to był tylko tydzień. Przelotny romans.

Owszem, namiętny i zmysłowy, ale krótki. Prze­
cież oboje tego chcieli.

Nagle uświadomił sobie, że on i Martha będą

częścią jednej rodziny. Przecież siłą rzeczy raz na

jakiś czas będą musieli się widywać.

Może to i dobrze. Był ciekaw, jak ona sobie

radzi, czym się zajmuje, czy przypadkiem nie

wróciła do tego kretyna, który ją zdradził.

Jego myśli zaczęły błądzić.
Przypomniał sobie, jak wrócił na Santorini, za­

nim minęły trzy tygodnie Marthy. Szybko uporał
się z łodzią w Newport. Nie mógł się doczekać
spotkania z nią.

Myślał, że ją zaskoczy, chwyci w ramiona,

zaniesie do sypialni...

Dom był zamknięty. Martha zostawiła klucze

w sklepie, gdzie pracował Costas.

background image

76 ANNE MCALLISTER

- Dziewczyna cię rzuciła, co? - powiedział

Costas, nie ukrywając satysfakcji.

Theo nie odpowiedział. Wziął tylko klucze.

- Wróciła do Nowego Jorku. Powiedziała, że tu

jest pięknie, ale musi wrócić do codzienności - do­

dał Costas.

Z Julianem?

Theo zgniótł zaproszenie w dłoni i wyrzucił.

Tyle go obchodziło, co zrobiła Martha. I tyle

go to będzie obchodzić za miesiąc, na ślubie

Tallie.

- Jesteś zbyt blada - stwierdziła Cristina, lust­

rując Marthę badawczo. - To panna młoda ma

być blada. Twoim jedynym zadaniem jest pilno­

wanie księgi gości i proszenie o wpis. To nic

takiego!

- To prawda - odpowiedziała. Poprawiła wło­

sy, czekając na tyłach kościoła na rozpoczęcie

ceremonii. - Nie martw się, poradzę sobie.

Chciała mieć spotkanie z Theo już za sobą.

Oczywiście nikt z rodziny nie wiedział o jej znajo­

mości z przyszłym szwagrem Eliasa. Tym bardziej

nie zdawali sobie sprawy z ich upojnego tygodnia

na Santorini.

Och, jaką miała nadzieję, że Theo nie przybę­

dzie. Jednak Tallie rozwiała ją zeszłego wieczora

na próbie.

- Wszyscy już są. Tylko Theo jeszcze nie do-

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 77

tarł z Nowej Zelandii - radośnie odpowiedziała na

pytanie o obecność rodziny.

- Jak miło... - wymruczała Martha.

Rzeczywiście, Theo wspominał coś o Nowej

Zelandii, zachwalał tamtejszy spokój. Miał tam

przyjaciół. Lubił tam być, szczególnie ze względu

na dystans, który dzielił go od rodziców.

- Theo jest moim ulubionym bratem - kon­

tynuowała Tallie.

Martha nie lubiła dużych ceremonii, choć dziś

chciała, by przybyło jak najwięcej osób. Mogła się

wtopić w tłum. Może nawet uda jej się uniknąć

tego spotkania.

- Już czas, chodźmy. - Cristina pociągnęła

Marthę za sobą.

To był piękny ślub. Połączenie greckich tradycji

z nieco nowszymi amerykańskimi obyczajami.

Było romantycznie i wzruszająco. Pełna gama

kolorów, muzyka i piękne słowa.

Jednak Martha wzrokiem przeczesywała tłum

w poszukiwaniu Theo. Zastanawiała się, czy go

pozna, czy jej wspomnienia nie uległy zatarciu.

Może już nie był tak zabójczo przystojny.

A jednak był.

Serce podeszło jej do gardła. Siedział po drugiej

stronie kościoła schowany w tłumie.

Patrzył wprost na nią.

Ich spojrzenia na chwilę się spotkały.

background image

78 ANNE MCALLISTER

Wyglądała piękniej, niż pamiętał. Nagle wróciły

wszystkie wspomnienia. Cudowne chwile, sprzecz­
ki, jej upór, jej namiętność.

Skinął głową w jej kierunku, jednak Martha się

odwróciła, jakby udawała, że się nie znają. Theo
wychylił się, by zobaczyć ją spoza ogromnego

kapelusza cioci Ophelii. Ciocia odwróciła się, dra­
piąc go po twarzy dekoracją kapelusza.

- Czy coś się stało? - zapytała z greckim ak­

centem.

Po chwili odwróciła się też jego matka.

- Nie, nie. Wydawało mi się tylko, że zobaczy­

łem kogoś znajomego - odparł Theo.

Ponownie skierował swój wzrok na młodą parę.

Ełias był ponury, podczas gdy Tallie promieniała

szczęściem.

Martha też niegdyś promieniała.
Theo walczył z pokusą odwrócenia się do niej

ponownie.

Wyglądała zdumiewająco. Jej ciemne włosy,

duże oczy, zaczerwienione policzki przyciągały

uwagę.

Jeszcze raz odchylił się do tyłu. Zobaczył ją.

Siedziała za masywnym mężczyzną, który

w znacznym stopniu ją zasłaniał. Miała na sobie

czerwoną sukienkę. Na jej oparciu spoczywała

ręka innego mężczyzny.

To chyba nie ten cholerny Julian?
Zacisnął pięści i zamruczał pod nosem.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 79

- Na pewno wszystko w porządku? Może jesteś

zmęczony?

Wymamrotał coś wściekle. Jego matka odwró­

ciła się ponownie.

Co ona wyprawia? Chyba nie wróciła do tego

kretyna? Jak cała ceremonia się skończy, znajdzie

ją i dowie się, o co chodzi.

Ponownie pochylił się, by przyjrzeć się blon­

dynowi towarzyszącemu Marcie.

- Au! - Matka szturchnęła go mocno w bok.

- Theo! Na litość boską...! - szepnęła.

Ojciec też się odwrócił.

Theo posłusznie usiadł w ławce, by przeczekać

całą ceremonię.

Martha była odpowiedzialna za księgę gości.

Siedziała w ukryciu i niełatwo ją było rozpoznać.

Niewiele też widziała.

Była pewna szansa, że nie zobaczy Theo ani że

on nie zobaczy jej.

Może wcale nie chciał jej spotkać?

Byłoby to logiczne po tym, jak się zachował pół

roku temu. Gdyby choć trochę mu na niej zależało,

nie wyjeżdżałby tak nagle. Najwyraźniej nie zale­

żało mu wcale.

Miała nadzieję, że tak było. Miała też nadzieję,

że Theo nie będzie miał cierpliwości ani ochoty

stać w kolejce, by wpisać się do księgi.

Co prawda Tallie bardzo zależało na tym,

background image

80

ANNE MCALLISTER

by każdy się wpisał. Poprosiła też kolegę z uczelni,

ślicznego Garretta o blond włosach, by robił

zdjęcia.

Theo się nie pojawił.

Zjawili się wszyscy jego bracia: fizyk George,

aktor Demetrios i leśnik Yiannis. Przyszło też

wielu innych członków rodziny Savasów. Jednak

Theo nie przyszedł.

Wesele się rozpoczęło, a Martha postanowiła

czuwać na stanowisku. Miała nadzieję, że siedząc

tu, może uda jej się uniknąć Theo.

Zaczęły się toasty. Drużba Eliasa, Peter, wy­

głosił piękną mowę. Na koniec odwrócił się do

pary młodej i uniósł kieliszek.

- Wasze zdrowie. Za miłość... i niespodzianki!

Wszyscy zaczęli się śmiać. Rozległy się brawa.

Martha uśmiechnęła się szeroko, uniosła swój kie­

liszek, stuknęła o kieliszek Garretta i szybko wypi­

ła szampana.

W pewnym momencie wstał Theo. W czarnym

garniturze i śnieżnobiałej koszuli wyglądał za­

bójczo.

- Gdyby rozdawali nagrody za najdłuższy dys­

tans przebyty na ślub, pewnie bym wygrał - uśmie­

chnął się lekko.

Martha pamiętała ten uśmiech. Był łagodny

i delikatny.

- ...Ale dla takiej chwili przejechałbym cały

świat. Nie powiem nic wielkiego. Na pewno nie

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 81

udzielę wam rad. Po prostu życzę wam szczęścia.
Tallie, Eliasie. - Uniósł kieliszek. - Teraz i na
zawsze.

Martha przechyliła lekko kieliszek i rozlała

szampana.

- Wszystko w porządku? - zapytał Garrett,

wycierając plamę.

- Tak, tak. Jestem nieco roztargniona...
Na szczęście nikt nic nie zauważył. Orkiestra

zaczęła grać. Elias i Tallie zatańczyli pierwszy
taniec.

Martha ponownie starała się odnaleźć wzro­

kiem Theo. Pojawiła się Cristina.

- Zmienić cię?
- Tak, dzięki - powiedziała z ulgą Martha.

- Przejmij stery. Muszę iść...

- Zatańcz ze mną. - Obie panie odwróciły się,

by ujrzeć wyciągniętą rękę Theo.

Uśmiech zniknął już z jego twarzy. Znów wy­

glądał arogancko, twardy jak skała, jak za pierw­
szym razem, gdy go poznała.

Martha nie odpowiedziała.

- Znacie się? - zapytała Cristina.

Theo nie zwrócił na nią uwagi. Ponowił żądanie.

- Zatańcz ze mną.
Władczy ton sprowadził ją na ziemię.
- Miło cię znów widzieć.
- Najwyraźniej się znacie - skomentowała Cri­

stina, widząc iskrzenie w ich oczach.

background image

82

ANNE MCALLISTER

- Witaj -powiedział Theo, nadal nie zwracając

uwagi na Cristinę.

- Ładny toast.
- Dziękuję. - Wciąż trzymał wyciągniętą rękę.
- Tallie mówiła, że byłeś w Nowej Zelandii.
- Byłem. Porozmawiamy podczas tańca. - Nie

dał się wciągnąć w rozmowę.

- Nie, dziękuję,
- Czemu nie?
- Nie mam ochoty. - Wzruszyła ramionami.
Theo zmarszczył brwi.
- Od kiedy? Uwielbiałaś tańczyć.
Przeszedł dookoła stołu, chwycił ją i postawił na

nogi.

Martha miała na sobie czerwoną sukienkę pod­

kreślającą piersi, pełniejsze niż wtedy, na San-
torini. Gdy spojrzał niżej, dostrzegł niewielką wy­

pukłość jej brzucha.

Zamarł. Sekundy mijały, a muzyka grała. Cris­

tina przyglądała im się z boku, na pewno wyob­
rażając sobie różne rzeczy.

- Dobrze. Zatańczmy - powiedziała nagle Ma­

rtha.

Kilka miesięcy temu tańczyli wtuleni w siebie,

a teraz ich ruchy przypominały taniec robotów.

Niczego więcej się nie spodziewała.

- Więc opowiedz mi o Nowej Zelandii.
- Do diabla z Nową Zelandią! Jak mogłaś do

niego wrócić?

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 83

Martha potknęła się.

- Słucham?

Theo był wyraźnie wściekły.

- O czym ty mówisz?

Theo skinął głową w kierunku Garretta.

- O twoim kochanku. Nie masz wstydu?
- Wypraszam sobie! - odparła, nieprzypadko­

wo nadeptując na jego stopę.

- Czekał na ciebie, aż wrócisz, czy może sam

przyjechał? Chyba że to ty do niego pojechałaś?

- Do kogo?
- Do tego cholernego Juliana!

Martha się zatrzymała.

- To nie jest Julian.

- Jak to nie? - Jego ton nieco złagodniał.
- Na świecie jest wielu blondynów. Nie wi­

działam się z Julianem od zerwania. Już dawno
o nim nie myślę.

Theo był coraz bardziej zaskoczony. Nie wie­

dział, co powiedzieć.

- Więc kim jest...?
- To Garrett Jakiś tam. Kolega z uczelni twojej

siostry. Powinieneś częściej bywać w domu. Może

byś się bardziej orientował co do jej znajomych
- odparła.

Theo spojrzał na Marthę uważnie, trzymając ją

w tańcu, po czym zapytał:

- Więc to jego...? - Skierował wzrok na jej

lekko wystający brzuch.

background image

84

ANNE MCALLISTER

- Nie. Nie jego - odparła spokojnie, choć sta-

nowczo.

- W takim razie... - Nie był w stanie skończyć.

Przełknął ślinę, uświadamiając już sobie to, co
oczywiste.

Muzyka umilkła, a młoda para zakończyła wy­

stęp długim, namiętnym pocałunkiem.

- Jest moje? - zapytał Theo.
- Tak. To chłopiec. Ma w połowie twoje geny,

ale jest moim dzieckiem - odpowiedziała z lekkim
uśmiechem.

Wyrwała się z jego uścisku, odwróciła i z unie­

sioną głową wyszła z sali.

Wyszła na zewnątrz i przycupnęła na kładce

przystani klubu żeglarskiego. Zimowy chłód był
zbyt słaby, by ostudzić gorącą temperaturę spot-
kania z Theo. Dochodziły ją dźwięki zabawy,

śpiewu i tańca. Przede wszystkim jednak docho-

dził ją dźwięk zbliżających się kroków.

Może to był on. Miała taką nadzieję. Chciała,

żeby ją znalazł. Chciała odpowiedzieć na jego
pytania. Chciała uwolnić go od odpowiedzial­
ności.

Kroki zatrzymały się tuż za nią.

- Czemu mi nic nie powiedziałaś?
Zaskoczona pytaniem spojrzała mu w oczy i od-

parła:

- Nie sądziłam, że będziesz chciał wiedzieć.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI

85

Rzeczywiście, wyglądał, jakby nie chciał wie­

dzieć. Tęskniła za Theo, którego znała, którego

pokochała. Jednak wiedziała już, że tamten Theo

nie istniał.

Ten był jej obcy. Był tylko ojcem jej dziecka.

Musiała być opanowana i działać racjonalnie.

- Dlaczego przyszło ci do głowy coś tak głu­

piego?!

Martha wstała, odwróciła się i odparła spo­

kojnie:

- Chodź, przejdźmy się po plaży. - Nikt ich

tam nie usłyszy. Będzie mógł się wykrzyczeć.

W pierwszej chwili Theo nie miał zamiaru iść.

Jednak włożywszy obojętnie ręce do kieszeni,

rzekł tylko:

- Jak chcesz.

Kiedy zeszli na plażę, Theo położył swoje buty

na schodach.

Gdy Martha zaczęła nieść swoje, chwycił je

i odrzucił na bok.

- Pewnie chciałbyś wiedzieć, jak do tego do­

szło - zaczęła.

- Doskonale wiem, jak do tego doszło! Pamię­

tam też, jak mówiłaś, że bierzesz pigułki! - odparł

oschle.

- Bo brałam. Nie okłamałam cię. Byłam ostro­

żna i działałam zgodnie z zaleceniami. Ale naj­

wyraźniej zmiana strefy czasowej rozregulowała

mój organizm.

background image

86

ANNE MCALLISTER

- Najwyraźniej - wymamrotał.

- No i stało się - dokończyła.

Nie miała zamiaru przepraszać. Na początku

sama przeżyła wstrząs, jednak z czasem zaczęła się

cieszyć. Theo i tak tego nie zrozumie.

- Nie martw się. Nic mi nie będzie.

- Oczywiście, że nie - powiedział ku jej za­

skoczeniu.

Spojrzała na niego uważnie.

- Pobierzemy się.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

- Słucham? - zapytała Martha z niedowierza­

niem.

- Powiedziałem, że się pobierzemy. - Ton

był szorstki i surowy. Nie brzmiał jak typowe
oświadczyny.

- Nie bądź śmieszny!

Takiego obrotu sprawy Martha nie przewidziała

w żadnym ze swoich scenariuszy.

- Jak to śmieszny? To najrozsądniejsza rzecz!
- Nie. Ludzie już nie pobierają się dla dzieci,

Theo.

- No, nie zawsze, ale w tych okolicznościach...
- Ale ty nie chcesz ślubu! Nie chcesz obciążeń

i zobowiązań! Tak powiedziałeś!

- Ale to - zaczął, kierując palec w stronę jej

brzucha -jest zobowiązanie!

- Więc cię z niego zwalniam! - powiedziała

stanowczo. - Niech ci już nie zaprząta głowy!

- Nie zaprząta...? - Theo wpatrywał się w nią

zaskoczony. - Jak niby miałbym o czymś takim
zapomnieć?

- To coś, Theo, to dziecko. Moje dziecko!

background image

88 ANNE MCALLISTER

- Moje też!
- Nie chcesz dzieci. Już to mówiłeś. A my damy

sobie radę. Nie martw się. - Próbowała odejść, ale
trzymał ją zbyt mocno, by mogła się wyrwać.

- Nie martwię się. Zaopiekuję się wami. Pobie­

rzemy się, do diabła!

- Nie, nie pobierzemy!

Patrzyli sobie prosto w oczy, każde przekonane

o słuszności swojego postępowania i mocno ob­
stające przy własnym zdaniu.

- Nie chcę wychodzić za mąż z rozsądku. Zro­

bię to tylko z jednej ważnej przyczyny.

- To jest ważna przyczyna!
- Nie, Theo. Z miłości. A miłość - pogładziła

ręką brzuch - nie ma nic wspólnego z tym...

Theo nie oponował. Jedynie kopnął piasek.

- Do licha, Martho! Bądź rozsądna!
- Jestem. Nie chcę ślubu bez miłości. Ty nie

chcesz go w ogóle. Robisz tylko to, co powinieneś.

Nie martw się więc nami. Dziękuję za propozycję,

ale nie skorzystam.

- Martha...
- Nie, Theo! Nic z tego!

Jak mogła mu odmówić? Theo nie mógł w to

uwierzyć. Nie mógł uwierzyć w to, co stało się tego
dnia. Dziecko, oświadczyny. Odmowa Marthy.
Był porażony. I z każdą chwilą coraz bardziej
zdenerwowany.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 89

- Hej! Co ty tam robisz? - Theo odwrócił się

i ujrzał swojego brata George'a machającego do

niego z klubowej przystani. - Mama mówi, że
masz się stawić na parkiecie w tej chwili!

Nic nie powiedziawszy, Theo machnął ręką, co

skłoniło brata, by podejść.

- Czemu się tu chowasz?

Theo nie był w stanie odpowiedzieć. Sytuacja

sprzed chwili odjęła mu mowę.

- Nie możesz tu siedzieć. Mama widziała, jak

wychodzisz. Na sali jest mnóstwo dziewczyn,
a mama chce każdej zapewnić partnera. Demetrios
i ja nie damy sobie rady, a Yiannis ma swoją
dziewczynę. Chodź.

- Nie tańczę - zadeklarował Theo.
- Powiedz to mamie - powiedział George i po­

pchnął Theo przez klubowe drzwi na salę weselną.
- Stoi tam.

Patrzyła w ich kierunku mrożącym wzrokiem.

Theo jednak przeczesywał spojrzeniem salę w po­
szukiwaniu Marthy. Na próżno.

Kapela zaczęła grać kolejną piosenkę, pary tłu­

mnie ruszyły w stronę parkietu.

- Theo - zaczęła matka, podchodząc z boku.

- Co się z tobą dzieje?

- Szukam kogoś. - Gdzie się ta Martha podziała?
- Zatańcz z ciotką Ophelią - poleciła matka,

wskazując kapelusz udekorowany owocowymi
ozdobami.

background image

90 ANNE MCALLISTER

Theo posłusznie wykonał polecenie. Co praw­

da, wystający z kapelusza banan niemal pozbawił
go oka, ale przynajmniej ciotka nie stąpała mu po

palcach.

- Jeżeli szukasz tej ślicznej siostrzyczki pana

młodego, to przed chwilą wyszła.

- Jak to? - Theo potknął się i nastąpił na stopę

cioci.

- Wyszła - powtórzyła ciocia, wzruszając ra­

mionami i rzucając mu wymowne spojrzenie.

- Skąd ciocia...?
- Mam oczy, chłopcze. Tańczyłeś z nią. Tylko

z nią. Poszedłeś jej szukać. Spacerowaliście po

plaży. Mogła się przez ciebie przeziębić!

- Sama tam wyszła. Do niczego jej nie zmu­

szałem.

- Ale mogłeś ją tu przyprowadzić. Była skost­

niała i roztrzęsiona, gdy wróciła.

- Gdzie poszła? - Nie miał zamiaru przekony­

wać ciotki, że nie zdawał sobie z tego sprawy.

- Nie wiem. Pewnie gdzieś, gdzie jest ciepło.

Biedne dziecko. Czy jest twoje?

- Co? - Theo był poruszony i pytaniem, i od­

powiedzią, której powinien udzielić.

Ciotka Ophelia uniosła oczy, po czym poklepa­

ła go po ramieniu.

- Powinieneś ją znaleźć i zrobić, co do ciebie

należy, chłopcze.

- Niech mi ciocia wierzy, staram się!

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI

91

Marthy nigdzie nie było. Nie miał pojęcia, gdzie

mogła się podziać. Nie chciał robić zamieszania.
I tak ją znajdzie. Jak nie dziś, to jutro. Miał swoje

sposoby.

- Theo, kochanie, zatańcz! - zawołała matka.

Theo nie chciał tańczyć. Jego świat zwariował.

Jedyne, czego teraz chciał, to wyjść.

- Theo! Theo, dokąd idziesz? - Matka mogła

tylko patrzeć, jak Theo wspina się po schodach

i znika za drzwiami. Nawet się nie odwrócił.

Martha go nie kocha. Trudno. I tak się z nią

ożeni.

Jak tylko Martha weszła na salę, zobaczyła

Marka, męża Cristiny. Nie znali się za dobrze, ale
może to i lepiej. Byli rodziną, więc musiał jej
pomóc.

- Zawieź mnie do domu, proszę.
- Jesteś pewna?
- Tak. Chcę pojechać do domu. - Nie była

niczego bardziej pewna.

- Powiem tylko Cristinie.
- Powiesz jej, jak wrócisz. Nie chcę martwić

rodziców. To zajmie mi tylko parę chwil. Za­
biorę swoje rzeczy z domu, potem dam sobie
radę.

Zauważyła Theo wychylającego się na wszyst­

kie strony.

- Chodźmy. - Złapała Marka za rękę.

background image

92

ANNE MCALLISTER

Zakłopotany całą sytuacją przytrzymał jej

drzwi.

- W porządku. Jak chcesz.

Nigdzie jej nie było. W pewnym momencie

Theo zdecydował się podejść do Cristiny. Jednak

na pytanie, czy widziała Marthę, jedynie pokręciła
głową.

- Nie. Ale jak ją spotkam, powiem, że jej

szukasz - powiedziała z szerokim, wymownym

uśmiechem.

- Powiedz jej, że sam ją znajdę - wycedził

przez zęby.

Ale nie teraz. Bóg jeden wie, co by jej powie­

dział, gdyby ją teraz znalazł.

Wyszedł. Wsiadł do samochodu i z piskiem

opon wyjechał z parkingu na autostradę. Mandat za
prędkość nie poprawi mi nastroju, pomyślał.

Jechał wzdłuż wybrzeża. Niebo było coraz cie­

mniejsze. W pewnym momencie zatrzymał się
i wbił oczy w szarość oceanu.

Morze zawsze było jego wytchnieniem. Jednak

teraz nawet spokój wielkiej wody nie pomagał mu
wrócić do siebie.

Przychodząc na ślub, zdawał sobie sprawę, że

pewnie zobaczy Marthę. Minęło już sześć miesię­
cy, a wciąż nie mógł wymazać jej z pamięci.
Innych dziewczyn, z którymi miał romanse, nie był

w stanie sobie nawet przypomnieć. Martha jednak

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 93

cały czas była obecna w jego świadomości. Ciągle
o niej myślał.

Nie powinien był wracać na Santorini. Gdyby

wypłynął i nie wrócił, byłoby inaczej. Nie czułby

się tak źle. Co i tak nie zmieniłoby tego, że była

w ciąży. Powinien czuć się fatalnie, a było zupeł­
nie inaczej. Czuł, że odżywa. Był zły, że Martha

odrzuciła jego oświadczyny. Bardzo chciał ją

przekonać, że to najrozsądniejsza rzecz, jaką mo­
gą zrobić.

Z jego rozważań wybudziły go czerwono-nie-

bieskie światła migające tuż za nim. Theo podciąg­
nął się w fotelu i otworzył okno, gdy podszedł
policjant.

- Problemy z wozem?
- Tylko rozmyślam.
Policjant rzucił mu krzywe spojrzenie, po czym

poprosił o dokumenty.

- Dużo pan wypił?
- Niewiele. - Na szczęście.
- Proszę wracać do domu. Jutro wszystko się

ułoży - poradził stróż prawa.

Theo miał nadzieję, że tak będzie. Jednak nie

chciał wracać do domu, ponieważ w tym przypad­
ku był nim wynajęty pokój w motelu nieopodal sali
weselnej. Wynajął więc pokój w innym motelu.
Łóżko było twarde, woda letnia, a szyby dzwoniły
całą noc. Theo nie zmrużył oka. W głowie przeży­
wał tylko miniony dzień.

background image

94 ANNE MCALLISTER

Dlaczego mu nic nie powiedziała? Mogła napi­

sać. Powinna była napisać! Czemu myślała, że mu

nie zależało na dziecku? Przecież cholernie mu

zależało!

Nie spał całą noc. Wstał nieprzytomny. Jedyną

rzeczą, jaką chciał zrobić, było odnalezienie Mar-

thy i powiedzenie jej tego. Przecież obecnej sytua­

cji i tej z Agnettą nie można porównywać!

Małżeństwo. Dziecko powinno mieć oboje ro­

dziców. A oni tak naprawdę byli cudowną parą. Na

Santorini.

Co z tego, że go nie kochała?

I tak się zgodzi na ślub.

Tylko musi ją najpierw odnaleźć.

Szukał wszędzie. Przewertował książkę telefo­

niczną, dzwonił do biur spółki Antonides Marine.

Zostało mu jedynie osobiście stawić się w domu

rodziców Marthy.

Bardzo chciał tego uniknąć, ale tylko ten krok

mu pozostał.

Dom Antonidesów, wykonany z kamienia i dre­

wna, przypominał angielski dworek. To pokolenie

mieszkańców Long Island lubowało się w tym

stylu.

Theo zadzwonił do drzwi, po czym przestępując

z nogi na nogę, czekał na przyjęcie. Nie był pe­

wien, czy po przegranym zeszłorocznym wyści­

gu i utracie domu na Santorini Aeolus Antonides

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI

95

ucieszy się na jego widok. Pomyślał, że jeśli będzie
trzeba, to odda ten cholerny dom.

W pewnym momencie drzwi się otworzyły. Na

progu pojawił się półnagi mężczyzna, w którym

Theo rozpoznał Lukasa, bliźniaka Marthy.

- O co chodzi? - zapytał zaspany Lukas.
- Chcę rozmawiać z Marthą.

- Czyżby? Niby po co? - Był widocznie roz­

drażniony wczesną pobudką.

- To sprawa między mną a Marthą.
- To ty jesteś tatusiem? - Lukas obdarował go

wzrokiem potępiającym.

Theo napiął się i wyprostował.

- Tak - odparł.
- Najwyższa pora na decyzję, nie uważasz? Co

masz zamiar z tym zrobić?

- Chcę rozmawiać z Marthą, a nie z tobą - po­

wiedział stanowczo.

Twardy ton gościa zdziwił Lukasa.

- Chwileczkę - zaczął.
- Teraz.
Lukas założył ręce na piersi i oparł się o framu­

gę drzwi. Na jego twarzy pojawił się triumfalny

uśmiech.

- Nie mogę. Nie ma jej tu.
- To daj mi jej adres - zażądał Theo.
- Nie znam go. Mam jej e-mail.

- Chcę z nią rozmawiać osobiście! Teraz, tutaj!

Chcę się z nią ożenić!

background image

96 ANNE MCALLISTER

Lukas otworzył szeroko oczy.

- Tak? A od kiedy?
- Od kiedy dowiedziałem się o dziecku. Od

wczoraj - odparł Theo.

- Nie wiedziałeś? - Lukas wydawał się zdzi­

wiony, choć po chwili zastanowienia dodał: - Mo­

głeś nie wiedzieć. To cała Martha. Ona wie o two­
ich zamiarach?

- Oczywiście, że wie.
- A! To wyjaśnia, dlaczego wyjechała. Zo­

stawiła kartkę. Nie została nawet na dzisiej­
szym otwieraniu prezentów. - Lukas ponow­

nie ziewnął, przeciągnął się i podrapał po gło­
wie.

- Nie chce za ciebie wyjść, prawda?
- Rozważamy to - odparł Theo. - Ktoś musi

mieć jej adres. Może matka?

- Sprawdzę w jej notesie - powiedział leniwie

Lukas.

- Jakbyś mógł...

Theo bardzo powstrzymywał się przed udusze­

niem Lukasa. W końcu zabicie jej brata mogłoby

skomplikować jego starania.

- Wchodź.
Dom rodziców Marthy był pełen ciepła. Theo

oczami wyobraźni widział ją, jak w nim dorastała.
Pełno w nim było ciemnego drewna, solidnych
ciężkich mebli, obrazów i książek. Rodzinny port­

ret na ścianie sięgał czasów jej wczesnego dziecin-

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 97

stwa. Przypomniał sobie ich igraszki na wyspie.

Nie mógł powstrzymać uśmiechu.

W międzyczasie Lukas wertował karki w note­

sie mamy.

- Jest. - Uniósł brwi zaskoczony tym, co prze­

czytał. - Popatrz, popatrz. Mieszka na Park.

- Park Avenue? - Czyżby malowanie murali

było dziś tak bardzo dochodowe?

- Nie, nie. Park Street. Miejscowość Butte.
- Gdzie to jest?

- W stanie Montana.

Odludna Montana. Tu Martha czuła się jak

w raju. Odległe, dzikie i niedostępne miejsce. To tu
tak naprawdę rozpoczęła nowe życie po fatalnej

pomyłce, jaką był pobyt na Santorini. Jakaż była

głupia, żeby zadurzyć się w facecie, który po

tygodniu bliskości nawet nie odwrócił się na do
widzenia.

Nowy Jork nie był w stanie pomóc jej oderwać

się od przykrych wspomnień. Wsiadła do samolotu

na Santorini, w desperacji szukając ucieczki.
W pewnym sensie pomógł jej w tym mężczyzna,
który siedział obok. Spencer Tyack był młody,
opalony, szczupły i przystojny, na co Martha
w ogóle nie zwracała uwagi. Od razu dostrzegł
ślady łez spływających po jej twarzy.

- Nie lubię patrzeć, jak kobieta płacze - rzekł,

podając jej chusteczkę.

background image

98

ANNE MCALLISTER

Spencer próbował rozbawić ją rozmową. Mart­

ha próbowała słuchać. Cały czas jednak jej myśli
wędrowały do Theo. Miłość przeplatała się z nie­
nawiścią. W końcu, zalewając się łzami, opowie­
działa mu całą historię.

- To chyba jakiś kretyn -powiedział Spencer,

kiedy dobrnęła do końca. - Nie wiem, czemu się
tak przejmujesz. Zapomnisz o nim.

Martha też nie wiedziała. Ale prawdziwej miło­

ści nie sposób zrozumieć.

- Czym się zajmujesz?
- M-maluję freski - odparła, łkając.
Zaczęli rozmawiać. Gdy dolecieli do Nowego

Jorku, Spencer wręczył jej wizytówkę. Spencer
Tyack. Deweloper nieruchomości.

Na pożegnanie dodał:
- Daj znać, jeżeli kiedyś będziesz chciała na­

malować coś w Montanie.

Trzy tygodnie później stała na Park Street z wy­

pełnioną torbą.

- Nie lubisz chyba zbyt długo przebywać w je­

dnym miejscu - żartobliwie zauważył Spencer,
kiedy odbierał ją z przystanku autobusowego.

- Rzeczywiście - odparła w podobnym tonie

Martha.

W Nowym Jorku nie mogła sobie znaleźć miejs­

ca. Wspomnienia bolały. Chciała przede wszyst­

kim uciec przed wścibską rodziną, która zadawała
za dużo pytań. Musiała zacząć wszystko od nowa.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 99

Chwyciła więc torbę, spakowała najpotrzeb­

niejsze rzeczy i wsiadła do autokaru jadącego do

Butte.

- Chciałabym namalować mural w Montanie

- powiedziała, kiedy Spencer odbierał ją z przy­

stanku.

- Witaj na pokładzie - odparł, uśmiechając się

szeroko.

Witaj na pokładzie.

Pokład od razu skojarzył jej

się z morzem. Z Theo. Uświadomiła sobie, że

jeszcze trochę czasu musi minąć, zanim o nim

zapomni.

Znalazła sobie mieszkanie w wyremontowa­

nym domu w stylu wiktoriańskim. Było przytulne.

Jednak widok z okna nie przypadłby do gustu

Theo.

Znowu on.

Miejscowa restauracja poprosiła ją o pomalo­

wanie ściany. Była to pizzeria, więc pomyślała, że

to pewnie coś w klimacie Toskanii, może Wenecji.

- Nie, nie. Zależy nam teraz na czymś bar­

dziej... greckim - poprosił właściciel.

Martha miała dość myślenia o Grekach.

Nie przywykła do samotnego mieszkania. Łat­

wo nawiązywała znajomości, była otoczona przy­

jaciółmi, jednak pod koniec dnia zmuszona była do

powrotu do pustego mieszkania. Pies byłby świet­

nym towarzyszem. Martha miała już dość męż­

czyzn. Nie ufała już swojemu instynktowi.

background image

1 0 0 ANNE MCALLISTER

W schronisku tego dnia nie było dużych fut­

rzaków. Było kilka owczarków i shih tzu. No i był
Ted. Pięcioletni francuski buldog, którego właś­
cicielka zmarła.

- Chodź, Ted. Idziemy do domu - powiedziała

nowemu przyjacielowi, wyciągając do niego ręce.

Od tej pory byli nierozłączni. Ona go karmiła

najróżniejszymi przysmakami, a on w zamian ofe­
rował jej swą nieograniczoną miłość. Ted natchnął

ją też do pomalowania murów schroniska, co od

razu zwróciło uwagę mieszkańców.

Reputacja Marthy i Teda rosła. Zaczęła uczyć

w szkole plastyki. Pomalowała prawdziwie włoską
restaurację, jej irlandzkie koniczyny zdobiły wnęt­
rze lokalnego pubu. Pracę zleciło jej także miejs­

cowe muzeum i lotnisko.

W tej chwili pracowała nad ilustrowaną historią

miasta w audytorium teatru przy Park Street. Zle­
cenie to fascynowało ją. Właśnie o tym zresztą
mówił Spencer w samolocie. To było istne wy­
zwanie.

Czymś niemal niewykonalnym było natomiast

zapomnieć o Theo.

W końcu była z nim w ciąży.
Parę tygodni po przyjeździe do Butte miała

nieustanne nudności. Nigdy wcześniej nie choro­
wała, poszła więc do lekarza. Gdy dowiedziała się

o przyczynach swojego samopoczucia, zdrętwiała.

- Nie ma się czym przejmować. To tylko po-

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI

101

ranne mdłości. Niedługo miną - stwierdził wyraź­
nie rozpromieniony lekarz.

- Poranne mdłości? Ale... ale do tego trzeba

być w ciąży! - zaprotestowała Martha.

- Oczywiście! Pani nic nie podejrzewała?

Oczywiście, że nie. Przecież regularnie brała

pigułki.

Lekarz powiedział jej to, co później przekazała

Theo. Czy chciała tego, czy też nie, zawsze coś
będzie ją z Theo łączyć. Choć on i tak nie będzie
się tym przejmował. Prawdopodobnie nawet zapo­
mniał, jak ona się nazywa.

Jej dzieło było ogromne. Zajmowało prawie trzy

ściany teatru. W pracy pomagali jej uczniowie,
a mimo to wyglądało na to, że nigdy nie skończą.
W międzyczasie brzuch stawał się coraz bardziej

widoczny i Martha zastanawiała się, czy skończą
do czasu, gdy już nie będzie w stanie skakać po
rusztowaniach.

Pewnego dnia przyszedł Spencer i poinformo­

wał ją, że dzieło musi być w miarę skończone na
przyjazd pewnej trupy aktorskiej. Dał jej sześć
tygodni.

- To chyba jakiś żart? - zapytała, z góry znając

odpowiedź.

- Powiedz swoim pomocnikom, żeby trochę

przyśpieszyli - odpowiedział z szerokim uśmie­

chem.

Martha miała w perspektywie dwa terminy.

background image

102

ANNE MCALLISTER

Jeden, który zbliżał się już za ponad miesiąc,

i drugi, który też niebawem miał nastąpić.

Nie mogła jednak zapomnieć o Theo. O ich

ponownym spotkaniu. Ku jej zaskoczeniu, zacho­
wał się, jak należało. Jednak ona odmówiła. Kropka.

- Jak było? - pytanie Spencera wyrwało ją

z rozmyślań.

- Twierdzi, że powinniśmy się pobrać - odpar­

ła ponuro.

- Serio? - Spencer uniósł brwi, po czym dodał

wesoło: - To kiedy wesele?

Martha spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Chyba nie myślisz, że się zgodziłam?

- Czemu nie? Przecież myślałem, że go ko­

chasz.

Ta uwaga nie była nawet warta jej odpowiedzi.

Wróciła do malowania.

- Widzę, że odmówiłaś.
- Owszem - odpowiedziała, nie przerywając

pracy. Jego drętwe zaręczyny wciąż przyspieszały
bicie jej serca.

- I co powiedział?
- Coś o rozsądku, że to jedyne wyjście - wyce­

dziła.

- Chyba cię nie przekonał.
Odwróciła się, rozchlapując farbę.

- Ożeniłbyś się z kimś bez miłości?

Spencer wytarł z twarzy krople farby i wzruszył

ramionami.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 0 3

- Może.
Martha wpatrywała się w niego wielkimi ocza­

mi.

- Jak to?
- Nie wiem. Może. Zresztą nie o mnie tu cho­

dzi, tylko o ciebie i tego... jak-mu-tam?

- Nie wychodzę za niego - zapewniła go.
- I dobrze. Nie będziesz musiała tracić czasu na

ślub. Sadie organizuje przyjęcie po występie trupy.
Będzie rada miasta, wszyscy ważniacy, samorzą­
dowcy, potencjalni inwestorzy. Będą chcieli spot­

kać się z aktorami i wszystkimi artystami. Z tobą
i twoją grupą wandali też - stwierdził, odnosząc się
do działalności graffiti niektórych jej uczniów.

- Przyjdziemy - odparła Martha. - Muszę wra­

cać do pracy.

- Idę. Muszę dziś złapać samolot, a zaczyna

prószyć.

- Gdzie cię tym razem niesie?
- Do Los Angeles, potem na Hawaje, Tahiti,

Fidżi, Pago Pago - wyliczył. - Nie zaznam chyba
spokoju. Tylko za nikogo nie wychodź, jak mnie
nie będzie!

- Nie ma obaw! - obiecała.

Miała nadzieję, że Theo nie pojawi się w jej

życiu bardzo długo.

Marzec był wyjątkowo obfity w śnieg.
Martha skupiła się na swojej pracy w teatrze.

background image

1 0 4 ANNE MCALLISTER

Poza tym lekcje, szkoła rodzenia, zakupy i spacer
z psem. Żyła w swoim małym świecie.

Dziś przyszła do teatru wcześniej, bo wtorki

miała wolne od zajęć w szkole. Trupa teatralna
miała przyjechać za dwa tygodnie. Dziecko nie­

ustannie rosło. Inna sprawa, że nie chciała, by

Spencer wrócił z wyjazdu i zastał niedokończony
fresk. Sadie powiedziała jej, że dzwonił z Pago

Pago i że wróci lada dzień.

- Ja uciekam. Nie chcę, by znalazł mi jeszcze

więcej pracy, jak wróci - stwierdziła, zamykając
drzwi do biura.

Martha sama chętnie by poszła, ale uczniowie

mogli w każdej chwili się pojawić. Ich praca, która
polegała na malowaniu scen z przeszłości ich
przodków utrwalonych na zdjęciach, wszystkim
się podobała. Tylko Dustin nie widział w tym
zajęciu nic wspaniałego.

Dustin malował graffiti, zresztą całkiem dobrze.

Obecnie zajmował się malowaniem chińskiego

portretu ślubnego swoich dziadków. Przynajmniej
robił to wtedy, kiedy się pojawiał. Długo Marcie
zajęło przekonanie go do tego przedsięwzięcia.
Kiedy w końcu przyniósł zdjęcie i rzucił od nie­
chcenia na stół, Martha była zachwycona:

- O tak! Właśnie o coś takiego mi chodzi.

Jednak za każdym razem, gdy później patrzyła

na ten obrazek, przypominał jej się ślub jej brata
i Tallie Savas. Od razu wracały wspomnienia.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI

105

Theo.

Zawsze w końcu pojawiał się w jej myślach.
Martha wspięła się po drabinie, by stawić czoło

reminiscencjom. Gdy zaczęła malować tam, gdzie
Dustin nie skończył, jej myśli o ślubie zaczęły
znikać. Uwagę skupiła na młodej parze na zdjęciu,
która przybyła tu ponad sto lat temu. Do terenów
o wiele bardziej obcych im niż jej samej.

Za chwilę pewnie przyjdą dzieciaki albo Spen­

cer. Nie miało to znaczenia. Zgłodniała, ale w swo­
im stanie nie chciała zbyt często skakać po rusz­
towaniu. Zaraz kogoś wykorzysta do przyniesienia

jej jedzenia. Chyba że poprosi Teda.

Około godziny drugiej w końcu ktoś otworzył

frontowe drzwi i zaczął wspinać się po schodach.
Zbyt cicho jak na studenta. Pewnie Spencer, pomy­
ślała uradowana Martha. W końcu coś zjem.

- Nie przychodź bez jedzenia! Umieram z gło­

du! - krzyknęła z góry.

Kroki na chwilę zatrzymały się, po czym ruszy­

ły dalej.

- Mówię poważnie!

Cisza. Nagle ktoś zawrócił i wyszedł z teatru.

- Świetnie, Ted. Dostaniemy obiad - powie­

działa Martha, zwracając się do kompana, który
oszczędzając energię, ledwie uniósł jedną po­
wiekę.

Dwadzieścia minut później drzwi ponownie się

otworzyły. Kroki poprzedzał zapach babeczki

background image

106

ANNE MCALLISTER

z mięsem, dania przywiezionego tu przez korn-

walijskich górników. Marcie zaczęła cieknąć ślin­

ka. Odwróciła się w kierunku drzwi.

- Jak się cieszę, że cię widzę!

- Miło mi to słyszeć - odparł rozbawiony głos.

Uśmiech zniknął Marcie z twarzy.

Theo patrzył na nią, stojąc w drzwiach.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

- To ty! - Zbladła.
- Na litość boską! Zejdź stamtąd! - krzyknął

zaniepokojony, widząc Marthę na trzęsącym się
rusztowaniu.

Ruszył w jej stronę, kiedy ni stąd ni zowąd wysko­

czył na niego jakiś czarny futrzak, wydając z siebie
gardłowe dźwięki ledwie przypominające szczek.

Theo odskoczył.

- Co to jest?
- To mój pies - odparła Martha. - Nie próbuj

nawet go skrzywdzić!

- Pies? Ładny! Tylko nie wiem, kto kogo chce

tu skrzywdzić.

- Tylko stara się mnie bronić.
- To go przywołaj, przecież cię nie skrzywdzę.

- A bardzo by chciał, chociażby za to bezmyślne

skakanie po rusztowaniu.

Rany, jak przytyła przez te dwa tygodnie. A mo­

że to jego subiektywne odczucie...

Theo ponownie ruszył w jej stronę. Niski war­

kot podążał jednak za nim. A raczej za torebką,
którą trzymał w ręku.

background image

108

ANNE MCALLISTER

- Chcesz trochę?-zapytał, kucając i pokazując

ją psu.

- Nie, nie chce! - ostro zareagowała Martha.

Ted jednak nie dawał za wygraną. Nie spuszczał

wzroku z przysmaków schowanych w folii.

- Ted! Przestań!
- Ted? - z uśmiechem zapytał Theo.
- To imię nadane przez pierwszą właścicielkę,

która była fanką Teda Williamsa. -Niech sobie nie

schlebia, pomyślała Martha.

- Masz, Ted. - Otworzył torebkę i wyjął pach­

nącą babeczkę z mięsem.

- Przestań! - zawołała Martha.
- To zejdź.
- Nie zejdę - upierała się.
Jednak kolejne kawałki mięsa rzucone Tedowi

zmusiły ją do zmiany zdania.

Theo uspokoił się dopiero wtedy, gdy stanęła

na ziemi.

- Co ty tu robisz? - Oparła ręce na biodrach.
- A gdzie miałbym być?
- Na jakimś oceanie, ale nie tutaj!
- Ty tu jesteś - odpowiedział.
- To nie ma...
- Ma znaczenie. Ty tu jesteś, więc ja też.

Gdyby mógł, od razu by ją zabrał, ale zna­

jąc Marthę, nie dałaby zbyt łatwo za wygraną.

Dlatego potrzebował czasu, żeby przekonać ją do

swoich racji. Przede wszystkim jednak chciał

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 0 9

usiąść i zjeść coś, zanim jej pies wszystko po­
chłonie.

- Kupiłem to niedaleko. To jest... - zaczął

niepewnie.

- Wiem, co to. To jest pyszne. Dzięki! - wes­

tchnęła. Znał te jej westchnienia.

- Nie ma za co - odparł.

Obserwował ją, jak wyjmuje kawałki ciasta,

rozwija z folii i zaczyna skubać. Tak samo skubała

jego palce.

Ted szczeknął, by się przypomnieć.

- Nie martw się, ty też dostaniesz. Tylko

usiądę. - Martha siadła na materacu opartym
o ścianę.

Theo miał nadzieję, że przysiadzie koło niej,

jednak Ted go wyprzedził. Zostało mu tylko spo­

cząć naprzeciwko.

Oprócz dużego brzucha, Martha była całkiem

chuda, nawet zbyt chuda.

- Co ty ze sobą zrobiłaś? - zapytał.
- O czym mówisz? - odpowiedziała wyraźnie

zdziwiona pytaniem.

- Jesteś chuda jak patyk! Poza brzuchem, oczy­

wiście - dodał.

- Dziękuję ci bardzo - odparła, posyłając mu

zimne spojrzenie.

- Nie zrozum mnie źle. Nie wyglądasz naj­

gorzej.

- Miło mi.

background image

110

ANNE MCALLISTER

- Tylko wyglądasz na trochę... zmęczoną. Pe­

wnie niewiele jesz, skaczesz po rusztowaniach...
Możesz spaść w każdej chwili! No i ta przeprowa­
dzka do Montany! Co ty sobie myślałaś? - mówił
głośno, niemal krzyczał.

Był na nią wściekły. Dwa tygodnie spędził,

zastanawiając się nad swoim życiem, zanim do
niej przyjechał. Ona na niego nawet nie patrzyła.
Tylko oblizała ze smakiem palce.

- Też się cieszę, że cię znów widzę, Theo.
Doprowadzała go do szału. Targały nim najróż­

niejsze emocje.

Podróż go wykończyła. Przesiadał się z samolo­

tu do autobusu, potem do samochodu. Pierwszy raz

jechał w śniegu. I to jakim!

- Dlaczego Montana?
- Podoba mi się tu.
- Nigdy wcześniej tu nie byłaś. - Wiedział to

od Lukasa.

- Co z tego? Teraz tu jestem.
- Ale czemu? - To nie miało sensu.
Zjadła babeczkę i przez chwilę milczała. W pe­

wnym momencie spojrzała na niego i z uśmiechem
rzekła:

- Może wolałam brak oceanu?

Theo zacisnął szczęki.

- Tak naprawdę to nie miało z tobą nic wspól­

nego - dodała. - Chciałam tylko zacząć wszystko
od nowa. Sama.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 1 1

Theo doskonale ją rozumiał. Czuł to samo.

- To nie miało też nic wspólnego z dzieckiem.

Nawet nie wiedziałam, że jestem w ciąży, kiedy tu
przyjechałam. Pomyślałam, że czas już stanąć na
nogi. A Spencer powiedział, że jak...

- Kim jest Spencer? - zapytał Theo.
Marthę zdziwił jego ton.
- Przyjacielem.
- Jakim przyjacielem?
- Nie twoja sprawa - urwała.
Nic nie powiedział. Nie chciał wyjść na za­

zdrośnika, bo przecież na pewno zazdrosny nie
był. Martwił się tylko, żeby nie popełniła ja­
kiegoś głupstwa, jak z Julianem. Może ten Spen­
cer był podobny. Jednak Theo postanowił zmie­
nić ton.

- Więc on cię zaprosił?
- Nie. Po prostu powiedział, że gdybym była

przejazdem, to żebym do niego zajrzała. Więc tak
zrobiłam.

Theo starał się nie stracić opanowania.

- Więc dlatego mi odmówiłaś. - Nie chciał,

żeby zabrzmiało to jak pytanie.

- Już ci powiedziałam, dlaczego za ciebie nie

wyjdę - powiedziała, jakby to nie miało żadnego
znaczenia.

A miało! Chciała wyjść za mąż z miłości, a po­

wiedziała, że go nie kocha! Gdzie się podziała ta
uległa Martha z Santorini?

background image

112

ANNE MCALLISTER

Z drugiej strony była trochę uparta. Gdyby nie

ona, do niczego przecież między nimi by nie

doszło. Nie byłoby dotyków, pocałunków i prag­

nienia.

Martha z zadowoleniem jadła babeczki, nawet

na chwilę nie patrząc na swojego gościa.

- Nie przyjechałem tu tylko po to, byś trak­

towała mnie jak powietrze.

- Trudno - odparła niewzruszenie.

Theo zdawał sobie sprawę z trudności zadania,

jakie go czeka. Trochę czasu będzie go to kosz­

towało, ale w końcu ją przekona. Tylko jak? Kłót­

nia niczego nie rozwiąże. Wstał i zaczął krążyć po

pomieszczeniu. Teraz tak naprawdę mógł mu się

przyjrzeć.

Sala nie była duża. Scena przysłonięta grubą,

aksamitną kurtyną znajdowała się przy tylnej ścia­

nie. Pozostałe były zamalowane czy zamalowywa­

ne przez Marthę i jej pomocników. Niektóre frag­

menty były skończone, inne dopiero zaczęte. Theo

zastanawiał się, dlaczego zaczynała malować coś

nowego, zanim skończyła poprzednią część. Czyż­

by z nudy?

- Co to jest? - starał się, by zabrzmiało to

neutralnie.

- To historia miasta zebrana ze zdjęć miesz­

kańców. Każdy z moich uczniów maluje jeden

fragment. Ja staram się je łączyć.

- Masz uczniów?

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 1 3

- Uczę w liceum trzy dni w tygodniu na pół

etatu. Mam utalentowane dzieciaki.

- Żartujesz. - Theo wpatrywał się w nią.
- Ani trochę. Razem z kuratorem i szkołą za­

warliśmy umowę, żeby wciągnąć ich w prace
społeczne, na przykład malowanie murali. - Wska­
zała ręką na przeciwną ścianę. - To na przykład
dzieło Jeremy'ego. Przede wszystkim maluje spra­

yami, ale z pędzlem też sobie radzi.

Wyglądało to całkiem nieźle, tylko że jego nie

obchodził Jeremy czy jego graficiarskie wybryki.
Jednak gdy wsłuchał się w sposób jej opowiadania,

pierwszy raz od dawna dostrzegł w niej kobietę
z Santorini. Pełną zapału i pasji.

- Mam też nadzieję, że uda nam się wystawić

niektóre z jego prac na letniej wystawie. Może
też wywiesimy część w galerii na parterze. - Za­
myśliła się. - To jednak ambitne plany. Teraz

musimy uchronić go przed przestępczymi zapę­

dami. - Odwróciła się i zaczęła wchodzić po
drabinie.

- Hej! - Theo podbiegł, by ją zatrzymać, ale na

jego drodze ponownie stanął Ted i wyszczerzył

zęby.

- Dałem ci jeść, do cholery...
- Nie mów tak do niego - powiedziała Mar­

tha, nie odwracając się. - Jak chcesz, możesz

sobie iść.

- Nigdzie nie pójdę.

background image

114

ANNE MCALLISTER

- Twoja sprawa - rzuciła przez ramię.

Theo usiadł na materacu pod rusztowaniem

i zawiesił na niej wzrok. Minęło siedem miesięcy,
odkąd, nie licząc wesela, delektował się jej wido­

kiem. Nieraz wracał wspomnieniami do wspól­

nych upojnych chwil na plaży, na łodzi i w jego
łóżku.

Czasem starał się zapomnieć, jednak było to

niemożliwe. Martha Antonides zapisała się w jego
pamięci na zawsze.

Tego dnia miała na sobie gruby wełniany sweter

i równie grube czarne spodnie. Nie przeszkadzało
mu, że tak naprawdę nie wie, gdzie kończy się

ubranie, a zaczyna sama Martha.

Oczami wyobraźni widział, jak zdejmuje jej

sweter i delikatnie bada jej nowe krąglości. Nigdy

wcześniej nie wydawało mu się, że kobieta w ciąży
może go pociągać. A jednak, jego ciało nie mogło
kłamać.

Zdawał sobie sprawę, że Martha wie, że jest

obserwowana. Inaczej się ruszała, niczym na po­

kaz, raz na jakiś czas zerkając przez ramię, jakby
upewniała się, czy on nadal tam jest.

Theo siedział cały czas w tym samym miejscu.

Z niepokojem przyglądał się Marcie pracującej
na wysokości. Co prawda rusztowanie wydawało
się stabilne, ale gdyby nie ten nerwowy i szyb­

ki kudłacz, nie pozwoliłby jej tam w ogóle wcho­
dzić.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI

115

- Aha! - Martha odwróciła się nagle. - Ted nie

był na spacerze. Wyprowadzisz go?

- Słucham? - Poderwał się. Chyba nie poprosi­

ła go o...

- Wyprowadź Teda - powtórzyła, potwier­

dzając jego obawy. - Powinnam była to zrobić

przed jedzeniem, ale skoro już tu weszłam...
- Machnęła ręką, a rusztowanie zachwiało się
pod nią.

- Przestań! - krzyknął Theo. - Zaraz spad­

niesz!

Martha znieruchomiała. Theo miał ochotę ściąg­

nąć ją na ziemię.

- Nie bój się. Już się przyzwyczaiłam. Nic mi

nie grozi. Wyprowadzisz go czy nie?

Theo od razu chciał odmówić, ale zgoda mogła

ją trochę zmiękczyć.

Spojrzał krzywo na psa.

- Jeśli się go boisz... - zaczęła Martha.
- Nie boję się. Pomyślałem, że to ja mogę go

wystraszyć. W końcu mnie nie zna.

- Aha... - Martha uniosła oczy. - Myślę, że Ted

da sobie radę. - Po chwili wzruszyła ramionami
i rzekła: - Dobrze. Sama to zrobię. - Odłożyła

pędzel i zaczęła szykować się do zejścia.

- Cholera! Prosiłem cię, żebyś się nie ruszała!

- Theo ruszył w jej stronę.

Ted ponownie stanął mu na drodze, szczerząc

kły.

background image

116 ANNE MCALLISTER

- Ale Ted...

Theo poderwał swoją kurtkę.

- Dobrze. Ja go wezmę.
~ Będziesz musiał przekopać mu dróżkę... i od­

garnąć miejsce.

- Słucham? - zapytał z niedowierzaniem.

Martha uśmiechnęła się szczerze.
- Jest malutki.
Racja, był malutki. Theo posłał mu kolejne

mordercze spojrzenie.

- Smycz leży na stole,. a łopata stoi przy

drzwiach - wskazała Martha, po czym dodała:
- Miłej zabawy!

Theo spojrzał na nią ze złością, podniósł smycz

i podszedł z nią do psa. Zdumiewające, ale Ted

posłusznie czekał, merdając ogonem. Theo przy­
piął smycz do obroży i ruszył do drzwi.

- Może jakoś nam się uda - powiedział, bar­

dziej do siebie niż na głos. - W międzyczasie nie
wygłupiaj się na tych rusztowaniach.

Martha nie bała się, że spadnie. Tak napraw­

dę jedyną chwilą, która mogła się tak skończyć,

był moment, gdy zobaczyła Theo w drzwiach
teatru.

Co on tu robił? Na pewno nie chciał się już

oświadczać. Znała go i wiedziała, że z czasem
musiał odstąpić od tego pomysłu.

Chyba nie chciał rościć sobie prawa do dziecka!

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 1 7

Sama myśl o tym wywołała lawinę obaw w jej

głowie.

- Nie może tego zrobić! - powiedziała.
Jej glos się trząsł. W obliczu wielkości sali był

niemal niesłyszalny.

Jak niby to sobie wyobraża? Że wychowa go

na żaglówce? Chciała się uśmiechnąć, ale nie
mogła.

Musiała się uspokoić, zanim Theo wróci z Te­

dem.

Theo nie chciał się wiązać, ale nie chciał też

mieć zobowiązań. Dziecko było dużym zobowią­
zaniem.

Martha miała nadzieję, że wytrzyma jego pobyt

do końca dnia, po czym szczęśliwie odeśle go do
domu.

Czy już nigdy nie wyprze Theo ze swej świado­

mości? Niemal mdlała, gdy ich palce spotykały się,

gdy sięgali razem po babeczki.

Jakże chciała go objąć, być objętą, czuć się

bezpiecznie...

Tylko że przy Theo nikt nie mógł czuć się

bezpiecznie. Był idealnym partnerem do przelot­
nego romansu i nic więcej.

Musiała mu się oprzeć. Jeżeli nie przyjechał

tu walczyć o dziecko, to chciał upewnić się, że

spokojnie może odjechać, nie oglądając się za
siebie.

Chyba że Cristina wszystko wygadała i teraz

background image

118

ANNE MCALLISTER

rodziny Savasow i Antonidesów wiedzą, kto jest
ojcem jej dziecka. Może więc presja rodziców
skłoniła go do oświadczyn. Tak, pewnie tak było.

Martha nie miała zamiaru go uwiązywać, sko­

ro jej nie kochał. Wzięła kilka głębokich wde­
chów według zaleceń instruktorki w szkole ro­
dzenia.

W tym momencie drzwi na dole otworzyły się

z impetem i do teatru wpadło kilkoro nastolatków.
Jak zawsze głośno gadali, marudzili, skarżyli się.
Może jak Theo przyjdzie i zobaczy, co się tu
dzieje, szybko ucieknie.

Jednak kiedy na sali pojawił się przystojny

nieznajomy, a do tego prowadził na smyczy

ukochanego psa ich nauczycielki, wszyscy za­
milkli.

- Kto to? - zapytał Jeremy.
- Skąd ma Teda? - dodał Dustin.

Stephen bacznie go obserwował, a Clare wyma­

mrotała pod nosem:

- Nie wiem, kim jest, ale biorę go.
Martha szybko przedstawiła jej gościa:
- To jest Theo Savas, mój... znajomy. Zatrzy­

mał się przejazdem.

- Tak? - zapytał Austin, nie ukrywając niedo­

wierzania. - Przyjechał w środku zamieci? A niby
dokąd jedzie?

- Nieważne - powiedziała, po czym klasnęła

w dłonie. - Zabieramy się do pracy. Nie mamy

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 1 9

dużo czasu. Dustin, trochę popracowałam nad two­

ją częścią, ale resztę musisz skończyć. Dzięki

- skierowała wzrok ku Theo.

- Nie ma sprawy - odparł.
Jeremy i Dustin zaczęli rzucać w siebie pa­

pierem.

- To twoi grafficiarze? - zapytał.
- Są bardzo utalentowani - odpowiedziała Ma­

rtha. - Wymagają tylko nieco dyscypliny.

- Hej - Theo zwrócił się do Dustina. - To ty

malujesz ten portret weselny?

- Tak, a bo co?
- A ty te kopalnie? - Spojrzał na Jeremy'ego.
- A ma pan jakiś problem?
- Nie, murale są świetne, tylko trochę martwię

się o waszą panią, która siedzi na tych rusztowa­

niach.

- Chwileczkę! - zaprotestowała Martha.

Jednak Theo nie zwrócił na nią uwagi.

- Nie powinna tam być bez zabezpieczenia. Jej

poczucie równowagi trochę się zmieniło, jeśli wie­
cie, o co mi chodzi.

- Nic mi nie będzie - denerwowała się Martha.

- Wiem, co robię!

- Też o tym pomyślałem - powiedział Jeremy.
- Ale powiedz to pani - dodał Dustin. - Nic jej

nie zmusi, żeby zeszła.

- Chce zdążyć przed przedstawieniem - Clare

stanęła w obronie Marthy.

background image

1 2 0 ANNE MCALLISTER

- A co jeszcze trzeba zrobić?
Każdy powiedział, co mu zostało. Nikt nie

chciał, by Martha skakała na wysokości. Co dzi­
wne, oferowali sobie wzajemnie pomoc, co nie­
często się zdarza.

- Cieszę się, że wszyscy chcecie pracować.

Doceniam to - powiedziała Martha. - Ale napraw­
dę nie musicie się o mnie martwić.

- Musimy - wtrącił ostro Theo. - I cieszę się,

że dzieciaki to zauważyły. - Wszyscy odwrócili się
w jego stronę.

- A pan... ma jakieś, no., konkretne zamiary?

- zapytał Dustin.

- Bardzo konkretne.
- Wobec pani Antonides? - dociekał Stephen.
Martha błagała w duchu, żeby Theo nic nie

powiedział.

- Tak. - Theo spojrzał wprost na jej brzuch.

- To moje dziecko.

Stephen podrapał się po głowie, Jeremy nie

był pewien, czy mu wierzyć. Dustin się napiął
i zapytał:

- To dlaczego dopiero teraz się pan pojawia?

Theo był trochę zdziwiony pytaniem. Jednak

zamiast pouczać młodziaka o niewtrącaniu nosa
w nie swoje sprawy odpowiedział:

- Nie wiedziałem o nim. Byłem w Grecji. Mar­

tha... Pani Antonides była tutaj. Widziałem ją

dopiero parę tygodni temu na weselu. Wtedy się

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 2 1

dowiedziałem. Zanim tu przyjechałem, musiałem

uporządkować swoje życie.

Zanim Martha mogła cokolwiek powiedzieć,

wszyscy odwrócili się w jej kierunku, a Dustin
zapytał:

- Nic pani mu nie powiedziała?
- No... Był w Grecji a ja nie wiedziałam, gdzie

go szukać - starała się znaleźć właściwe usprawie­
dliwienie.

- W Grecji nie ma poczty? - nalegał Stephen.
- Telefonu? - dodał Jeremy.
- To ma być odpowiedzialne zachowanie?

- Dustin skrzywił twarz.

- Na litość boską! To nie wasza sprawa! - Mar­

tha chciała ich wszystkich udusić. - Tylko między
mną a Theo... panem Savasem. Nie powinien był
zaczynać tematu.

- Ale jeśli to jego dziecko, to ma prawo się

martwić - powiedział Jeremy.

- I być tutaj - dodał Dustin, po czym równie

skrzywiony jak przed chwilą zapytał Theo: - Ma

pan zamiar tu zostać?

- Tak - odparł Theo, a w tym samym czasie

Martha krzyknęła:

- Nie!

Czwórka nastolatków spojrzała na siebie

z uśmiechem, po czym Jeremy, pokazując kciuk,
stwierdził:

- Zapowiada się bardzo ciekawy spektakl.

background image

122 ANNE MCALLISTER

Martha doskonale wiedziała, że nie ma szans

w dyskusji z pięciorgiem osób, z których czworo
miało być po jej stronie! Postanowiła nic nie
mówić. Jej uczniowie nie powinni się wtrącać.
A Theo i tak niedługo wyjedzie. Była tego pewna.

Tylko że Theo chyba nie miał zamiaru nigdzie

jechać. Pomagał chłopcom ustawiać rzutnik,

z którego wyświetlane były zdjęcia według ich
wskazówek. Tych samych ona udzielała wcześ­
niej im.

- Niech się pani nie denerwuje - szepnęła

Clare, przypatrując się malującej Marcie, która

próbowała powstrzymać złość. - Oni chcą dobrze.

- Hm. - Na nic więcej nie było Marthy stać.
- On na pewno chce dobrze - kontynuowała

Clare, najwyraźniej mówiąc o Theo. - Jest na­

prawdę ładny.

Martha dalej nakładała farbę. Clare odwróciła

się, by obserwować, jak Theo lekko przemieszcza
się po rusztowaniu.

Zbliżała się szósta, gdy skończyli. Co dziwne,

żadne z dzieciaków nie ścigało się do drzwi, jak to
zwykle bywało. Theo rozmawiał z Dustinem o ło­

dziach, a Jeremy i Stephen przysłuchiwali się im.
Jednak cały czas pracowali.

- Zbieramy się - powiedziała Martha piąty raz.

- Jestem pod wrażeniem. Dobrze się dziś spisaliś­

cie. Ale nie przesadzajcie. Zachowajcie trochę
entuzjazmu na jutro. Kończymy.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 2 3

Uczniowie w końcu odłożyli pędzle i niechętnie

zeszli na dół.

- Wybieramy się na pizzę - powiedział Jere­

my. - Pójdą państwo z nami?

Ona i Theo. Dziwne, że mimo dobrych ukła­

dów, jakie miała ze swoimi pomocnikami, nigdy
wcześniej nie zaprosili jej na pizzę po malo­
waniu.

- On pewnie pójdzie. - Martha kiwnęła głową

w stronę Theo rozmawiającego z Dustinem. - Ja

jestem zmęczona. Pójdę do domu się położyć, Ale

dziękuję.

- Nie ma sprawy - odparł Jeremy, po czym

podbiegł do Theo. Zauważyła tylko, że ten po­

kręcił głową, ale powiedział też coś, co rozbawiło
chłopców. Potem przybili piątki.

- To do jutra! - krzyknął Jeremy, wychodząc.
Zostali tylko ona i on. I Ted, na szczęście.
- Idziemy? - zapytał Theo.
- Idę do domu. Sama.
- Odprowadzę cię.
- Nie.
- Mogę cię śledzić.
Jest do tego zdolny, pomyślała.
- Jak chcesz - odparła.
Przypięła Tedowi smycz, włożyła kurtkę, szalik

i rękawiczki, po czym zeszła po schodach. Theo
otworzył jej drzwi i odebrał łopatę.

- Potrzebuję jej!

background image

124

ANNE MCALLISTER

- Podwiozę cię.
- Nie musisz...
- Daj spokój, Martho. Jeśli się nie zgodzisz,

wrzucę cię do samochodu silą.

Spojrzała na niego. Był ucieleśnieniem spokoju

i cierpliwości. Zwróciła się do Teda:

- Bierz go!

Theo uśmiechnął się tylko.

- Nic mi nie zrobi. Rozumiemy się.
Martha przymrużyła oczy.
- Jak to? Wcześniej się go bałeś.
- Nie bałem się. Musiałem go poznać.

- Uśmiechnął się szeroko.

Mrugnął, wyjmując z kieszeni kurtki torebkę

psich przysmaków. Ted zaszczekał radośnie.

- Chodźmy - zaśmiał się, po czym przekopał

dróżkę do samochodu.

Otworzył drzwi i zaprosił ich do środka. Gdy

sam wsiadł, odwrócił się i zapytał:

- Dokąd jedziemy?
Martha odpowiedziała niechętnie i opisała

drogę do swojego domu. Przejechali przez po­
kryte śniegiem miasto na tle odległych białych
gór.

- To ten dom na rogu.

Martha wskazała trzypiętrowy wiktoriański

dom. Jej mieszkanie znajdowało się na drugim

piętrze. Było małe, ale przytulne z dwoma sypial­
niami, salonem i kuchnią. Widok z okna wychodził

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 2 5

na miasto i dekoracje świąteczne zawieszone nad
ulicami.

- Ładnie tu. Przytulnie - powiedział Theo

wbrew jej oczekiwaniom.

- Co zjesz na kolację? - zapytał, wchodząc

za nią.

- To, co mi zostało z wczoraj. Zupa, tuńczyk.

Wystarczy tylko dla mnie, przykro mi. - Jednak jej
mina nie robiła takiego wrażenia.

Theo zignorował ją.

- Co my tu mamy... - Zdjął kurtkę i zaczął

przeszukiwać kuchenne szafki.

Martha nie miała już siły protestować. Powie­

działa tylko:

- Proszę bardzo, życzę szczęścia.
Zdjęła z siebie zimowy strój, powiesiła na kalo­

ryferze, po czym udała się na spoczynek w fotelu.
Zamknęła oczy.

Parę minut później otworzyła je gwałtownie,

gdy poczuła, jak ktoś unosi jej stopy i kładzie
na podnóżku.

- Nie bój się - łagodnie powiedział Theo.
Znów zamknęła oczy. Nie bądź miła, pomyś­

lała, trudniej będzie ci się przeciwstawić.

Pochylił się nad nią i musnął wargami jej włosy.
Niech cię szlag, Theo!
Zacisnęła pięści. Nienawidziła go za przypo­

mnienie jej tego, czego już nie mogła mieć.

Co gorsza, jej pies obronny nawet nie warknął,

background image

1 2 6 ANNE MCALLISTER

by ostrzec o zbliżającym się niebezpieczeństwie.

Leżał na podłodze i obserwował poczynania Theo,

który rozmrażał mięso w mikrofalówce, otwierał

puszki i szukał przypraw. Na Santorini nigdy nie

gotował. Uważał, że to może wysyłać mylne su­

gestie.

Wyglądał bardzo kusząco. Martha starała się

nie patrzeć. Chwyciła książkę o rozwoju dziecka,

którą wypożyczyła z biblioteki, jednak jej uwagę

przykuwał szczupły brunet w kuchni.

- Jedzmy - powiedział w końcu.

Danie było proste. Spaghetti z mięsem i grzyba­

mi, z sałatką. Wszystkie składniki znajdowały się

w domu.

Martha postanowiła zjeść i nabrać siły na poty­

czkę, po której miała nadzieję odesłać go do domu.

Jadła bez słowa. Theo natomiast cały czas opo­

wiadał jej o łodzi, którą kupił w Newport, kiedy ją

opuścił.

- Spodobałaby ci się.

Nie odpowiedziała.

Zaczął mówić też o wyścigach, w których brał

udział.

Nie reagowała. Nie powiedziała też nic, kiedy

opowiadał o Nowej Zelandii.

- Spodobałaby ci się.

- Tu mi się podoba - odparła stanowczo.

Theo nawet nie starał się jej przekonać.

- Jeszcze? - zapytał, kiedy skończyła.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI

127

- Nie, dziękuję. Było... bardzo dobre - powie­

działa szczerze.

Niech wie, że mówi, co myśli.
Wstała, by wynieść naczynia, jednak Theo po­

derwał się i zabrał je z jej rąk.

- Ty gotowałeś, ja pozmywam. - Zregenero­

wała siły po kolacji. Była gotowa stoczyć bitwę.

Theo wzruszył ramionami.

- W porządku. Wyprowadzę Teda.
Martha niemal upuściła talerze.
- Musi wyjść, prawda?
- Tak, ale...
- Nie możesz wychodzić w taką pogodę, Mar-

tho.

- Więc przygwoźdź mnie do ziemi dla pewno­

ści - odburknęła.

- To dobry pomysł - powiedział z uśmiechem

Theo.

- Nie.
Zaśmiał się i chwycił kurtkę. Przekupiwszy

Teda smakołykiem, założył mu smycz i wyszli.

Gdy została sama, starała się dojść do siebie.
Jak wrócą, odbierze Theo smycz na progu

i podziękuje za troskę. Powie też, że będzie

miał pełną swobodę w utrzymywaniu kontaktów
z synem.

Dokładnie przećwiczyła sobie w głowię tę roz­

mowę. Sprzątnęła ze stołu i pozmywała. Po chwili
usłyszała kroki na schodach.

background image

1 2 8 ANNE MCALLISTER

Gdy weszli, nie mogła powstrzymać uśmiechu.

I Theo, i Ted byli niemal od stóp do głów w śniegu.
Wyglądali uroczo.

Była tak ujęta widokiem, że drzwi zamknęły się,

zanim zdążyła wyjąć mu z ręki smycz.

- Dobrze się bawiliście? - zapytała grzecznie.

Theo z uśmiechem na twarzy odparł:

- Nie najgorzej. Były trudne momenty, ale

docieramy się, prawda, Teddy, druhu?

Teddy? Druhu?

- Wabi się Ted - zauważyła oschle. - Nie mu­

sicie się docierać.

- Pewnie, że tak - stwierdził Theo, strzepując

z kurtki śnieg.

- Nie zdejmuj kurtki.
- Dlaczego? Coś się stało? - zapytał z paniką

w głosie. - Chyba nie rodzisz?

- Oczywiście, że nie. Chcę ci tylko oszczędzić

kłopotu, skoro i tak zaraz ją włożysz i wyjdziesz.

- Nigdzie nie idę - powiedział, jakby było to

oczywiste.

Zdjął kurtkę, powiesił ją na krześle.
Martha chwyciła ją i cisnęła w jego stronę.
- Co znaczy: nie wyjdę? Wyjdziesz i to zaraz!
Theo pokręcił głową, usiadł na podnóżku i za­

czął zdejmować buty.

- Nigdzie nie idę. Przykro mi. Zostaję.
- Nie możesz! Nie pozwoliłam ci! - Machała

w jego stronę kurtką niczym czerwoną płachtą.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 2 9

Theo jedynie uniósł głowę i uśmiechnął się

szyderczo.

- Czyż to nie zabawne, że na Santorini odbyliś­

my podobną rozmowę?

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

- Nie możesz tego zrobić! - Martha była prze­

rażona.

- Ty postąpiłaś tak samo. - Theo wzruszył

ramionami.

- To było co innego!

Theo delektował się chwilą.

- Nie miałaś się gdzie zatrzymać i nie przy­

jmowałaś odmowy. Ja też.

- Ale ja cię tu nie chcę!

- Czułem się podobnie. Ale z tego co pamię­

tam i tak zrobiłaś, co chciałaś. Skończyło się

chyba dobrze. Teraz też możemy się kochać

- dodał.

- Nic z tego!

- Na to wygląda - odparł z wymuszonym spo­

kojem. - Ale nie pozbędziesz się mnie. Wyjdziesz

za mnie. Nie po to przejechałem taki kawał drogi,

żeby teraz wracać, bo ty jesteś uparta jak osioł.

- Ja uparta? To ty nie dajesz za wygraną! To ty

się nie poddajesz! I nie wyjdę za ciebie!

Theo nie oponował, tylko pozwolił jej się wy­

krzyczeć.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 3 1

- Straszysz Teda - zauważył, kiedy Martha

krążyła po pokoju w furii.

- Nie bałby się, gdyby cię tu nie było!
- Martwi się o ciebie - spokojnie powiedział

Theo. - Zaniedbujesz go.

- To absolutne kłamstwo!
- A wyprowadziłabyś go dziś wieczorem?
- Oczywiście.
- Więc prawdopodobnie wywinęłabyś orła na

lodzie jak ja.

Zamarła.

- Przewróciłeś się?

Theo wzruszył ramionami.
Wylądował na pośladkach. Nic się nie stało.
- Nic wielkiego. Nie zmienia to faktu, że to ty

mogłaś się przewrócić. A Ted pewnie nie wniósłby

cię z powrotem na górę.

- Dałabym sobie radę. - Odrzuciła jego troskę.

- Poza tym wiem, gdzie na chodniku leży lód.

- Niesamowity masz wzrok. Ciekawe, jak

przenika przez dwadzieścia centymetrów śniegu?

Czemu się ze mną kłócisz, Martho? Nie chcę cię
skrzywdzić. Chcę dla ciebie jak najlepiej!

Założyła ręce na piersi.

- I chcesz się ze mną ożenić.
- A cóż w tym złego? Nosisz moje dziecko!

Nie odwrócę się od mojego dziecka!

Zacisnęła szczęki i przymrużyła oczy.

- Nie wyjdę za mąż bez miłości, wiesz o tym.

skan i przerobienie anula43

background image

132 ANNE MCALLISTER

Przecież go nie kochała. Już ten temat przerobił.

Ożenił się z miłości z dwudziestokilkuletnią Jill.
Po pewnym czasie rzuciła go i jego wielkie
uczucie.

- Miłość jest przereklamowana - stwierdził.
Wymienili ogniste spojrzenia.
W pewnym momencie Martha stwierdziła:
- Jak uważasz. - Odwróciła się. - Idę spać.

Jutro zakończą potyczkę. Theo był gotowy na

długą bitwę.

- Gdzie mam spać?
- Na pewno nie ze mną! - rzuciła przez ramię,

kierując się w stronę sypialni. - Śpij na kanapie.

- A druga sypialnia?
Zobaczył ją, gdy przygotowywał kolację. Miał

to być pokój dziecięcy. Stała już tam kołyska,
łóżko też.

Przez chwilę Martha nie odpowiadała.
- W porządku. Na tę jedną noc. Potem wyje­

dziesz. Nie martw się, nie oczekuję od ciebie
niczego. Nigdy cię o nic nie poproszę.

- Nic nie rozumiesz - odparł ze spokojem, choć

w środku płonął. - Ja tu zostaję. Dziś, jutro, tak

długo, aż za mnie wyjdziesz.

Podeszła do niego tak blisko, że dzieliły ich

tylko centymetry.

Jej twarz była bez wyrazu.

- Idź spać - powiedziała.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 3 3

Martha miała nadzieję, że Theo w końcu da za

wygraną. Co żeglarz może robić w Montanie?
Zadawała sobie to pytanie dzień po dniu, a Theo
nie wyjeżdżał.

Co rano wstawał przed nią, wyprowadzał psa,

robił jej śniadanie, do którego zjedzenia ją niemal
zmuszał z dużą satysfakcją. Uparł się, że będzie ją
wozić do szkoły i z powrotem. Nawet zamontował
barierki na rusztowaniu, bo wiedział, że i tak
będzie po nim chodzić.

Nawet jej uczniowie zaczęli skakać wokół niej.

Nie protestowała. Czuła, że jest coraz słabsza, więc
posłusznie wykonywała polecenia Theo. Te barie­
rki to nawet całkiem dobry pomysł, pomyślała,
choć nigdy tego na głos nie mówiła.

Theo w jej uczniach miał sojuszników. To jego

zaczęli słuchać, nie jej. Tak naprawdę sprzyjało
mu coraz więcej osób.

Sadie, asystentka Spencera, twierdziła, że jest

po prostu boski. Pauline, Grace i Lucille, osiem-

dziesięcioparoletnie mieszkanki Butte, trzepotały
na jego widok rzęsami. Clare, gdy tylko dowie­
działa się z Internetu o jego tytule najseksowniej-
szego żeglarza, sprowadziła kilkanaście nowych

pomocnic do pracy przy muralu.

Martha była mu wdzięczna za pomoc.
Cholerny Theo.
Z każdym dniem, przy całej determinacji, by mu

się oprzeć, wiedziała, że nadal go kocha. Chciała,

background image

134 ANNE MCALLISTER

by i on ją pokochał. Theo co dzień jej gotował, co
dzień wyprowadzał Teda na spacer, jednak dwa
magiczne słowa nie padły z jego ust.

Theo starał się ją zrozumieć. Poznał wszystkich

jej znajomych, co więcej, nawet ich polubił. Zresz­

tą oni go chyba też.

Gotował, wyprowadzał jej psa, odśnieżał chod­

nik. Jednak Martha była nieugięta. To nie miało

sensu. Czy wydawało jej się, że ją opuści i pozwoli
samej wychowywać dziecko?

Czy tak miał postąpić?
Oczywiście, że nie.

Jednak przekonanie o tym Marthy było trudniej­

sze, niż zakładał. Pewnie by mu się udało, gdyby
zaciągnął ją do łóżka. Tak, z pewnością.

Problem w tym, że Martha nie miała najmniej­

szego zamiaru tego zrobić.

Czyżby dlatego, że była w ciąży? Czy kobiety

w ciąży nie lubią się kochać?

Mural został skończony w samą porę. Tego

wieczoru przyjechała trupa teatralna.

Przez ostatnie parę dni teatr wyglądał jak mro­

wisko. Ustawianie krzeseł, oświetlenia, przygoto­
wanie galerii na dole. Dziesiątki osób biegały w tę
i z powrotem.

Jednak wszyscy goście, gdy tylko wejdą, jako

pierwszy zobaczą murał.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORIN1

135

Theo miał być swoistą atrakcją wieczoru. Nie

miał jakiegoś specjalnego zadania. Po prostu się
wprosił. Dzięki niemu bilety sprzedawały się jak
gorące bułeczki. Matki uczniów, Grace, Lucille
i ich znajome z domu opieki, wszyscy chcieli
zobaczyć jej przyjaciela.

Gdy rano zadzwonił telefon, nie miała pojęcia,

kto w mieście do niej jeszcze nie dzwonił. To był
Spencer.

- Podwiózłbym cię, ale słyszałem, że już się

z kimś umówiłaś.

- Nie umówiłam się. To Theo - powiedziała

przez zęby.

- Sadie mi wspomniała. Jak się sprawa roz­

wija? - zapytał bez większej ciekawości.

- Chce się ze mną ożenić.
- Mówimy o tym samym facecie, przez którego

płakałaś, wracając do Stanów? - przypomniał jej.

- Płakałam, bo chciałam, by kochał mnie tak

jak ja jego. Ale Theo mnie nie kocha. Ożeniłbyś się

z kimś bez miłości?

- Pewnie - odparł bez wahania. - Z rozsądku.
Martha odłożyła słuchawkę. Wszyscy mężczy­

źni są tacy sami, pomyślała.

W tym samym momencie otworzyły się drzwi

i z porannego spaceru wrócili Theo i Ted. Znowu
obsypani śniegiem.

Theo był tak przystojny, że ledwie mogła mu się

oprzeć.

background image

1 3 6 ANNE MCALLISTER

— Witaj, piękna - powiedział, patrząc na nią tak

jak to miał w zwyczaju na Santorini, zanim chwy­

tał ją w ramiona.

Teraz stał przed nią uśmiechnięty, przystojny

i grzeczny. Wcale nie zakochany.

To przez niego cierpiała.
- Nie jestem piękna i dobrze o tym wiesz!

- wykrzyknęła i odwróciwszy się, pobiegła do
pokoju.

Trzasnęła drzwiami.

Theo zdawał sobie sprawę z tego, że Marthą

rządzą hormony. Dowiedział się tego z jej książek
o macierzyństwie. Wszelkie próby przekonania

jej do swojego zdania były skazane na niepo­

wodzenie, ponieważ krzyczała, płakała lub trza­

skała drzwiami.

Zostało mu tylko przytakiwać i niezależnie od

tego postępować po swojemu, czyli dbać i trosz­
czyć się o nią.

Gdy dojechali do teatru w dniu przedstawienia,

sala była niemal pełna. Theo uspokajał ją w domu

przed wyjściem i doprowadził do teatru mimo jej

zapewnień, że sobie poradzi. Kiedy tylko zajęli
miejsca, światła zgasły.

Ludzie byli zachwyceni sztuką. Być może słu­

sznie. Trudno było mu to ocenić. Nie mógł się
skupić.

Liczyła się tylko Martha. W trakcie występu

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 3 7

położył rękę na oparciu jej fotela i dłonią objął
ramię. Gdyby tylko jej wzrok zabijał, leżałby
trupem.

Theo jednak nie zabrał ręki do końca spektaklu

i owacji.

Gdy brawa umilkły, Theo i Martha zostali oto­

czeni. Pojawili się nawet Dustin i Jeremy z ma­
mami.

- Przyszła pani podziwiać mural? - Theo zapy­

tał mamę Austina, chcąc zwrócić uwagę na pracę,

jaką włożyła Martha w naukę jej syna.

- Tak - odparła, nie patrząc nawet w stronę

obrazu. - Chciałam też spotkać pana. - Uśmiech­
nęła się. - Zobaczyć, czy jest pan odpowiedni dla
pani Marthy.

- Raczej tak! - wtrąciła Grace Tredinnick, sto­

jąc na czele zastępu tuzina starszych mieszkanek

Butte. - To jest mężczyzna, o którym wam mówi­
łam. To on uszczęśliwi naszą Marthę.

- Czyżby? - badawczo spoglądały na Theo.

Po chwili odpowiadał na pytania o swoje po­

chodzenie, zawód i zainteresowania.

W pewnym momencie Theo stracił Marthę

z oczu. Po chwili dostrzegł ją po drugiej stronie
sali, na której znajdowało się czterysta osób.

Uśmiechnął się do siebie, gdy dostrzegł, że

Martha rozmawia ze Spencerem Tyackiem i innym
mężczyzną ubranym w beżowe spodnie i skórzaną
kurtkę.

background image

138

ANNE MCALLISTER

Spencer nie wyglądał na faceta, dla którego

Martha przemierzyła pół Ameryki.

Nagle, w toku rozmowy, mężczyzna w skórze

objął Marthę.

Theo grzecznie przerwał Grace w pół słowa

i rozpoczął przepychankę w tłumie, by dotrzeć na
drugą stronę sali. Martha znowu zniknęła mu
z oczu.

- Hej, Theo! - zawołał Dustin, pojawiając się

z boku.

Theo odwrócił się, ale nadal wzrokiem przemie­

rzał pomieszczenie.

- Cześć. Nie widziałeś gdzieś Mar... to jest pani

Antonides?

- Właśnie chciałem ci powiedzieć, że siedzi na

korytarzu na ławce. Może chciałbyś...

Theo nie dał mu skończyć.

- Tak, dzięki - powiedział i zaczął z powrotem

przepychać się w drugą stronę.

Martha rzeczywiście siedziała na korytarzu.
Dookoła kręciły się dziesiątki ludzi, jednak nikt

już nie rozmawiał z Marthą.

Oparła głowę o ścianę i zamknęła oczy.

- Hej - powiedział na tyle głośno, by usłyszała

go w zgiełku.

Otworzyła oczy.

- O, cześć. Przepraszam. - Wyprostowała się.
- Wszystko w porządku?
Przytaknęła.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 3 9

- Tylko trochę bolą mnie stopy. Nie powinnam

była wkładać butów na wysokich obcasach.

- Nie ruszaj się. Idę po płaszcz.
- Naprawdę nic mi nie jest.
- Jasne.
Według wcześniejszych założeń nie dyskuto­

wał. Poszedł do szatni, odebrał płaszcze i wrócił.

Martha siedziała w tej samej pozycji.
- Chodź, jedziemy do domu.
- Ale...
Złapał ją za rękę i pomógł wstać. Włożył jej

kurtkę jak dziecku, co w jej obecnym stanie nie
było dalekie od prawdy. Trzymając się pod rękę,
powoli ruszyli ku schodom.

Theo spojrzał na jej buty.

- Zdejmij je.
- Słucham?
Theo ukląkł i delikatnie zsunął buty z jej nóg.
- Jak teraz wyjdę na dwór? Moje nogi są tak

opuchnięte, że buty już nie wejdą.

- Damy sobie radę - odparł, wkładając jej

pantofle do kieszeni kurtki.

Gdy tylko doszli do drzwi, Theo wziął ją na

ręce.

- Rozglądaj się, czy przed nami nie ma lodu,

żebyśmy nie upadli - polecił i ruszył w stronę

samochodu zaparkowanego przecznicę dalej.

Martha najwyraźniej wolała teraz współpraco­

wać, niż się sprzeciwiać. Trzymała go kurczowo za

background image

140

ANNE MCALLISTER

ramię, rozglądając się czujnie. Theo w tym czasie
napawał się widokiem jej rozwianych na twarzy
włosów.

Gdy doszli do samochodu, wydawało się, że

oboje są nieco rozczarowani.

- Dzięki.
- Cala przyjemność po mojej stronie - odparł

Theo.

Gdy dojechali do domu, wniósł ją jedynie po

schodach, ponieważ Martha z uporem nalegała, że

resztę drogi przejdzie sama.

- Usiądź - polecił jej, gdy weszli w końcu do

mieszkania.

- Trzeba wyprowadzić Teda - powiedziała.
- Później. - Theo zdjął kurtkę, po czym przy­

siadł obok niej i położył sobie jej stopy na kolanach.

- Co robisz?
- Masuję ci stopy. Powinienem przyłożyć do

nich lód.

- To może powinnam była iść sama.
- Wyglądają strasznie. Czemu nic nie powie­

działaś...?

- Nie jest tak źle. Może nie powinnam była

wkładać tych butów, ale chciałam wyglądać...
dobrze.

- Wyglądałaś pięknie! Ale teraz musisz za to

płacić. - Przytrzymał jej rękę próbującą go ode­
pchnąć i kontynuował masaż. - Trochę lepiej?
- zapytał z satysfakcją.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 4 1

- Owszem - odparła obojętnie. - Bardzo mi­

lo, ale jeśli chcesz pomóc, to Ted musi iść na
spacer.

Spojrzał na nią i spochmurniał.

Na Santorini była niczym otwarta księga. Teraz

nie wiedział nic.

Gdy nie udało mu się nic wyczytać z jej oczu,

wstał.

Spojrzał na psa.

- Chodź, Ted. Martha już nas tu nie chce.
Nie wiedział, jak bardzo się myli.

Pół godziny później Martha obudziła się w jego

ramionach. Niósł ją do sypialni.

Delikatnie położył ją na łóżku, dotykał i głaskał.
Kochał ją. Tak, to było jak miłość.
Theo ukląkł przy łóżku i uniósł jej sukienkę.
- Podnieś ręce.
Posłusznie podniosła je i poczuła, jak sukienka

delikatnie zsuwa się przez głowę.

Poczuła lekki chłód i spojrzała na Theo.
- Nie tego się spodziewałeś? - zapytała, wy­

czuwając jego zaskoczenie zmianami, jakie zaszły
w jej ciele od ich ostatniego intymnego zbliżenia.

- Jesteś piękna - powiedział, nie spuszczając

z niej wzroku.

- To nie czas dzikiego seksu, Theo - odparła

nonszalancko.

- Wiem. - Oderwał od niej wzrok, zobaczył jej

background image

142

ANNE MCALLISTER

koszulę nocną i podał jej, pytając: - Pomasowac ci
plecy? Poczujesz się lepiej.

Martha zmrużyła oczy.

- Tylko masaż?
- Przysięgam - obiecał, trzymając rękę na

sercu.

Jak mogła odmówić, skoro sama bardzo tego

chciała.

- Dobrze.
Uśmiechnął się szeroko. W jednej chwili zdjął

z siebie sweter, koszulę i spodnie.

- Theo! Powiedziałeś, że to tylko masaż!
- Jak najbardziej - zapewnił i wślizgnął się pod

kołdrę.

- Theo! - próbowała jeszcze protestować.
Jednak jego palce już wędrowały wzdłuż kręgo­

słupa, łopatek i żeber. Po chwili rytmicznie maso­

wały obolałe mięśnie pleców.

To było cudowne...
Martha powoli się odprężała. Po chwili zasnęła.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Theo był dziesięć, piętnaście minut za wcześ­

nie. Czekał przed szkołą w samochodzie. Ze zde­
nerwowania stukał palcami w kierownicę.

Zawsze tak się czuł przed regatami. Miał ze

sobą w kopercie akt urodzenia, wyrok rozwodowy
i pieniądze.

W Montanie nie ma okresu oczekiwania. Jak

tylko wydana jest zgoda, można przeprowadzić

ceremonię. Theo umówił się już z sędzią.

Musieli tylko wstąpić do mieszkania po akt

urodzenia Marthy, pojechać do sądu, odebrać po­
zwolenie, wypowiedzieć przysięgę i po sprawie.

W końcu wyszła.
Wyskoczył jej naprzeciw, odebrał torbę i do­

prowadził do samochodu. Nie sprzeciwiała się.
Pozwalała mu troszczyć się o nią.

Uśmiechnął się do siebie, wioząc ją w kierunku

domu.

- To dziwne uczucie nie musieć malować - po­

wiedziała, wspinając się po schodach.

- Na pewno znajdziemy ci jakieś inne zajęcie

- rzucił w jej kierunku kolejny uśmiech.

background image

1 4 4 ANNE MCALLISTER

Był teraz wyjątkowo cichy.
- Idź po akt urodzenia - rzucił.
Zatrzymała się.
- Co?

- Masz go chyba, prawda?
- Tak, ale...
- Świetnie. Weź go więc i jedziemy. - Spojrzał

na zegarek. - Musimy tam być o drugiej.

- Ale gdzie? - Poczuła, jak nogi się pod nią

uginają.

Usiadła na schodach.
Theo zawahał się. Jednak z czarującym uśmie­

chem najseksowniejszego żeglarza świata odparł:

- W sądzie. Żeby się pobrać.
Jak dobrze, że siedziała. Jak to pięknie za­

brzmiało. Ale jednocześnie czegoś brakowało, jak­
by Theo przeskoczył parę pól do przodu.

- Dlaczego? - zapytała po chwili.
- Jak to: dlaczego? Na litość boską, dobrze

wiesz dlaczego!

- Ze względu na dziecko...
- Tak, oczywiście. Dziecko też. Ale przede

wszystkim dlatego, że stanowimy rodzinę!

Nadal nie powiedział najważniejszego. Pokrę­

ciła głową.

- Czy tobie w ogóle na mnie zależy?

Theo spojrzał na nią.

- Oczywiście, że tak! Gdyby tak nie było, nie

przyjechałbym... - Przeczesał ręką włosy.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI

145

- Wiem, że zależy ci na dziecku. Ale... -zawa­

hała się na moment - co ze mną?

Spojrzał na nią ponownie.

- Oczywiście, że mi na tobie zależy.
- Zależy. - Ale to nie miłość...

Siedziała, zaciskając dłonie na kolanach. Nie

wiedziała, czy zadać mu to pytanie, czy nie.

- Rozumiem, Theo. Ale... czy ty mnie ko­

chasz?

Zesztywniał. Zacisnął szczęki.
- Przecież ci się oświadczyłem, prawda?
Martha spuściła głowę.

- Tak - powiedziała cicho. - Ale to nie jest'

miłość, Theo... Nie tego chcę...

Nie wiedział, co powiedzieć.
- Kocham cię, Theo. Nie wiem, jak to się stało

i kiedy. Chyba jeszcze na Santorini. Myślałam...
miałam nadzieję - poprawiła się - że i ty mnie
kochasz. Albo z czasem pokochasz... Najwyraź­

niej się myliłam...

Theo nawet się nie poruszył. Mimo to Martha

kontynuowała:

- Nie mogłam uwierzyć, że mnie zostawiłeś.

Czekałam i czekałam, myśląc, że wrócisz. Ale

potem okazało się, że wszystko, co mówiłeś, było
prawdą. - Zaczęła walczyć ze łzami, choć wie­
działa, że ich nie powstrzyma. - Wyświadczyłeś
mi przysługę, pozwalając uświadomić sobie, że
muszę dorosnąć i stanąć na własnych nogach.

background image

1 4 6 ANNE MCALLISTER

Osiągnęłam to z niewielką pomocą przyjaciół

- uśmiechnęła się lekko.

Wiedziała, że najgorsze już za nią.

- Dzięki za propozycję. To bardzo miło z two­

jej strony. I nie martw się, poradzę sobie z tym, że

mnie nie kochasz...

- Martha...
- Nic już nie mów. Nie mogę tego już ciąg­

nąć, Theo. Nie możesz już tu ze mną mieszkać.
- Wstała, po czym mijając go, przeszła do sy­
pialni. Spakowała jego rzeczy i przekazała mu
torbę.

- Proszę. Idź już.
Mijały sekundy, a on stał bez ruchu, patrząc na

nią ciemnymi oczami.

Nigdy nie zapomni tego spojrzenia.
Po chwili skinął głową, chwycił torbę i wyszedł.

Nawet na nią nie spojrzał. Zszedł po schodach

i wsiadł do wypożyczonego samochodu. Między
siedzeniami zobaczył kopertę. Zgniótł ją i cisnął
za siebie. Chciał już tylko wyjechać. Miała rację,
że sobie bez niego da radę. W końcu nie była tu
sama.

Gdy dojechał na lotnisko, w biurze wypożyczal­

ni samochodów zwrócił wóz, po czym poszedł
kupić bilet.

Zostawił Marthę na Santorini. Tym razem było

tak samo, więc da sobie radę.

Odebrał bilet i kartę pokładową.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 4 7

- Proszę przejść przez kontrolę do hali odlo­

tów. Bramka będzie otwarta za pół godziny.

Znajdował się na małym, regionalnym lotnisku.

Wszyscy byli przyjaźni i rozmowni. Jednak Theo
nie miał ochoty rozmawiać. Przeszedł przez kont­
rolę, odebrał drobne i włożył buty.

- Zapraszamy ponownie! - usłyszał.
Jednak nie zamierzał tu wracać. Poszedł w kie­

runku hali odlotów, gdzie zobaczył malowidło
Marthy. Nigdy go wcześniej nie widział, jednak
rozpoznał w nim jej artystyczną duszę.

Fresk przedstawiał historię podróży. Widać

na nim było ludzi na wieży Eiffla, Chińskim
Murze i w Alpach. Inni przemierzali dżunglę

amazońską.

Po drugiej stronie hali widać było ośnieżonego

Big Bena i Tower Bridge. Obok znajdowały się
Machu Piechu i opera w Sydney. Wiele innych
charakterystycznych miejsc i budowli widniało
wokół całego pomieszczenia.

Theo stał wpatrzony w dzieło. Gdy dotarł do

obrazu Santorini, podszedł bliżej.

Zawarła na nim każdy drobny szczegół. Wo­

dząc palcem wzdłuż linii domów, po chwili dotarł
do swojego - jej - domu.

Uchwyciła nawet czerwone kwiaty pnące się

w górę muru i młodą, szczupłą kobietę stojącą przy

oknie. Kobietę trzymającą na rękach dziecko.

- Martha... - wyszeptał.

background image

148

ANNE MCALLISTER

Wszyscy na obrazie byli szczęśliwi, tylko nie

ona. Patrzyła przez okno tęsknym wzrokiem. Cze­
kałam, myśląc, że wrócisz.

Przecież wrócił. Wrócił na Santorini. Zrozu­

miał już, że po nią. Nigdy jej tego nie powie­
dział.

Wzrok kobiety skierowany był na morze. Na

samotnego Theo w swojej żaglówce.

Ból był coraz większy. Theo zrozumiał, że

dość miał już samotności. Był już pewny swoich
uczuć.

Tylko czy znajdzie odwagę, by je wyrazić?

Do Marthy powoli docierała świadomość tego,

co zrobiła. Myślała, że będzie lepiej, gdy wszystko
mu powie. Wprost.

Jednak ciche kroki Theo schodzące po schodach

i dźwięk zamykających się drzwi jedynie wzmogły
gorycz.

Próbowała się czymś zająć.
Zabrała Teda na spacer, jednak on wolał space­

ry z Theo, energiczne i wesołe.

- Lepiej nie będzie - powiedziała mu po po­

wrocie. - Theo wyjechał. Lepiej do tego przy­
wyknij.

Mimo wielkiej niechęci jadła zupę. Dla dziecka.
Przekupiła też Teda przysmakiem. Ona sama

przynajmniej nie dała się kupić.

Nagle zadzwonił telefon.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 4 9

- Pani Antonides? Mówi sierżant Mallon. Pa­

mięta mnie pani?

Oczywiście, że pamiętała, przecież wczoraj roz­

mawiali. Nie daj Boże Dustin albo Jeremy coś
znowu wymyślili.

- Chciałbym, żeby przyjechała pani do mnie na

posterunek.

- Już jadę!
Dała Tedowi resztę zupy, po czym włożyła buty

i kurtkę.

Chciała chłopców zwymyślać za to, że musi

przez nich narażać zdrowie. Ale choć przez chwilę
nie będzie myślała o Theo.

Wkrótce dotarła na miejsce. Przedstawiła się

oficerowi dyżurnemu, który chwycił za telefon
i gdzieś zadzwonił.

Za chwilę zszedł sierżant Mallon. Uśmiechnął

się niepewnie.

- Dziękuję, że pani przyszła.
- Oczywiście. Dziękuję za telefon. Nie wierzę,

że znów coś zbroili. Myślałam, że wyprostowali

swoje ścieżki...

Sierżant zaprowadził ją do aresztu.

- Mówi pani o Dustine i Jeremym? To nie

o nich teraz chodzi.

- Więc o kogo...?

Policjant otworzył jedną z cel i wskazał na

mężczyznę siedzącego przy ścianie po drugiej

stronie pomieszczenia.

background image

1 5 0 ANNE MCALLISTER

- O tego pana.
- Theo? - Martha nie mogła ukryć zdziwienia.

Spojrzał na nią, poważny i blady. Nie uśmie­

chnął się.

- Co się stało? Co ty tu...?
- Zniszczył mienie publiczne - wtrącił sier­

żant.

- Jak to zniszczył?
- Tak jak inni. Farbą w sprayu. Proszę popat­

rzeć. - Otworzył drzwi i korytarzem zaprowadził

ją do innego pomieszczenia z oknami.

- Trudno tu cokolwiek w nocy zobaczyć, ale

jak się wyjdzie na dwór lub zgasi światło, można

zobaczyć bardzo wyraźnie.

Rzeczywiście. Na ścianie budynku naprzeciw­

ko widniało nieudolne dwumetrowe graffiti:
THEO KOCHA MARTHĘ.

- Powiedział, że może pani zapłaci za niego

kaucję.

Martha nie mogła oderwać wzroku od napisu,

nawet gdy łzy zaczęły spływać jej po policz­
kach.

Po chwili oderwała się od szyby, pociągając

nosem i ocierając łzy.

- Może zapłacę.

Theo bał się, że drzwi się już nie otworzą, że nie

wróci. Jednak Martha pojawiła się znowu, tym ra­
zem uśmiechnięta, opuchnięta od płaczu.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 5 1

- Nie płacz. Nie chciałem, żebyś płakała.
- Ale ja chcę płakać! - Podbiegła i rzuciła mu

ręce na szyję.

Theo objął ją mocno, pocałował i zanurzył

twarz w jej włosach. Bardzo jej potrzebował.

- Popłaczesz, jak wrócimy do domu. Chcę stąd

iść.

- Powinnam cię tu zostawić na noc - po­

wiedziała Martha, śmiejąc się i płacząc jedno­
cześnie. - Myślałam, że to Dustin i Jeremy.
Chciałam ich zabić. Teraz mogę zabić ciebie.

- Nie zrobisz tego - powiedział z pewnością.

Objął ją, kiedy sierżant Mallon otworzył drzwi.

- Może pan wyjść. Kontaktujemy się z właś­

cicielem. Jeżeli się zgodzi, wystarczy, że odmaluje

pan ścianę.

- Oczywiście - obiecał Theo.
- No nie wiem - wtrąciła się Martha. - Może

wolałabym, żeby to tam zostało.

Theo skrzywił się.

- Z drugiej strony... może nauczysz się mi to

mówić.

Theo musnął ustami jej wargi.

- Może się nauczę.

Nauczył się jeszcze tego wieczoru. Niełatwo

mu to przyszło. Wyjaśnił jej sytuację z Jill.

- Byłem młody. Miałem dziewiętnaście lat.

Ona dwadzieścia siedem. Kochała się w kimś

background image

1 5 2 ANNE MCALLISTER

innym. Też był żeglarzem i nie chciał żadnych
zobowiązań. Wypłynął na morze i miesiąc później
znaleźli jego łódź.

- O, Boże - wyszeptała Martha.
Leżała obok niego, trzymając go blisko. Słucha­

jąc, zaczynała rozumieć go na nowo.

- Wydawało mi się, że go zastąpię. A ona była

samotna i myślała, że nam się uda. Może ten
związek i tak był skazany na porażkę, ale w pew­

nym momencie on wrócił po nią i dowiedział się,
że się pobraliśmy.

- Nie zginął?
- Nie. Przeżył. Przez sześć miesięcy starał się

wrócić do Sydney, gotowy żyć z kobietą, którą
zostawił. A ona nadal go kochała.

- Pozwoliłeś jej odejść?
- Cóż mogłem zrobić? Potem nie chciałem już

się wiązać. Do chwili, kiedy ty się pojawiłaś.
Sprawiłaś, że zacząłem pragnąć rzeczy, o jakich
dawno nie myślałem. Nawet bardziej niż to było

z Jill. To mnie przeraziło. Dlatego wyjechałem.

Martha oparła głowę na dłoni i spojrzała na

niego.

- Dlatego wyjechałeś?
- Nie chciałem się wiązać. Ale wróciłem.
- Wróciłeś? Kiedy?
- Parę dni przed twoim planowanym wyjaz­

dem. Chciałem cię... zaskoczyć. Zobaczyć. Nie

wiem.

background image

TYDZIEŃ NA SANTORINI

153

Po chwili milczenia zapytał:

- A teraz za mnie wyjdziesz?
- Wyjdę - obiecała. - Jesteś moją miłością

i radością.

Edward Martin Savas urodził się cztery tygo­

dnie później.

- Ed i Ted - powiedział Theo radośnie. Tego

dnia do szpitala przyszedł dość późno, przynosząc
mnóstwo paczek. - Będą nierozłączni.

'- Chcesz mu dać takie imię ze względu na psa?

- Martha zaśmiała się.

Uśmiechając się, Theo wzruszył ramionami

i rzekł:

- Przynajmniej Ted nie niszczy mienia pub­

licznego. No, w każdym razie nieczęsto. - Pochylił
się i mocno ucałował żonę. - Mnie jest wszystko

jedno. A ty jak uważasz?

- Podoba mi się! Zdejmij kurtkę i zostań

z nami.

- Za chwilkę. Zobacz, co przyniosłem.
Lucille i jej koleżanki zrobiły dziecku tuzin

sweterków i uszyły kołderkę. Dustin, Jeremy i Cla­
re przysłali projekt obrazu, który chcieli namalo­
wać dziecku nad kołyską.

Spencer pochwalił się tytułem własności do

dziesięciu hektarów ziemi w Elk Park, a Ted

podarował pudełko psich przysmaków.

Oczywiście rodziny Antonidesów i Savasów

background image

1 5 4 ANNE MCALLISTER

przesyłały całusy i uściski, niebawem doślą pa­

czki.

- Jest naszym błogosławieństwem - powie­

działa Martha, tuląc malucha. Jego obecność przy­

wróciła jej mężczyznę, którego kochała bardziej

niż kogokolwiek na świecie. - Jesteśmy szczęśliwą

rodziną - dodała, po czym przytuliła Theo.

- O nas mówi - wyszeptał Theo. - Prawda,

kolego?

Dziecko cichutko westchnęło.

KONIEC


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
097[1] McAllister Anne Dom na Santorini
Anne McAllister Dom na Santorini
108 McAllister Anne Przywolać wiatr
648 McAllister Anne Krol Plazy
648 McAllister Anne Krol Plazy
213 Oliver Anne Urlop na Bali
545 McAllister Anne Zawsze będę cię kochać
Anne Barbour Na jedną kartę
Walentynki 1994 McAllister Anne Talizman Jane Kitto
GR0499 McAllister Anne Gwiazdkowy prezent
0536 McAllister Anne, Gordon Lucy Nieoczekiwana zamiana miejsc
Darcy Emma Zachod slonca na Santorini
Anne Barbour Na jedna kartę
584 McAllister Anne W drodze do jej serca
584 McAllister Anne W drodze do jej serca
584 McAllister Anne W drodze do jej serca

więcej podobnych podstron