Anne McAllister
Tydzień na Santorini
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Dzięki Bogu, jeszcze tylko jedno wzniesienie.
Martha dostrzegła dom widoczny nad kamiennymi
schodami wijącymi się w kierunku portu. Gdy
zeszła na ląd na Santorini, poczuła, że jest w domu.
Zapomniała tylko uprzedzić zajmującą się domem
Ariele, że przyjeżdża, nikt więc się jej nie spodzie
wał. Bardzo zależało jej na samotności. Była zmę
czona i wlokła ciężką sznurowaną torbę spakowa
ną na powrót do Nowego Jorku a nie na spontanicz
ną, desperacką ucieczkę do Grecji.
Ponownie spojrzała w górę. W blasku letniego
skwaru mury dwupiętrowego, białego, pokrytego
stiukiem domu wyglądały niemal jak miraż. Gdy
by nie brak pieniędzy po wczorajszym kupnie
biletu lotniczego z Nowego Jorku, mogłaby mieć
wrażenie, że śni.
To było wczoraj? Tak krótko? Wydawało się,
jakby minęły wieki od chwili, gdy radośnie i ocho
czo pokonywała schody do mieszkania swojego
chłopaka, Juliana. Nie mogła się doczekać jego
zabójczego uśmiechu, otwartych ramion, które
chwycą ją i uniosą z radości, kiedy oznajmi mu, że
6 ANNE MCALLISTER
już wraca na stałe, że ukończyła malowanie murali
w Charleston, że podczas rozłąki podjęła decyzję.
Była już gotowa, by dzielić z nim łóżko.
Otworzyła drzwi, wzywając go. Usłyszawszy
szum prysznica, pomyślała, że będzie to najod
powiedniejsza chwila, by dowieść mu swą goto
wość do miłosnych chwil, których tak się domagał.
Strąciła ze stóp sandały, zdjęła koszulę i ot
wierając drzwi łazienki, zaczęła zsuwać spódnicę.
Wtedy spostrzegła, że Julian nie jest sam.
Zaparowana szyba skrywała sylwetki dwóch
postaci, Juliana oraz brunetki o zaokrąglonych
kształtach i delikatnej opaleniźnie. Byli nadzy,
w objęciach. Martha stała wbita w ziemię, widząc,
jak jej fantazje, sny i nadzieje rozpadają się na
kawałki.
Julian poczuł chłodny powiew i spojrzał w górę.
Przetarł ręką szybę, by spojrzeć prosto w jej zdu
mione oczy. Martha stała nieruchomo, patrząc, jak
nieświadoma niczego kobieta ociera się o niego.
Julian na chwilę zamknął oczy, po czym otworzył
je ponownie, by znów spotkać jej spojrzenie. Tym
razem mniej zdumione, a bardziej wyzywające.
Podciągając spódnicę i zakrywając własną na
gość, Martha odwróciła się. Jej serce biło mocno,
ale nie na tyle, by zagłuszyć trzask zamykanych
drzwi.
Zbiegła ze schodów, rozpaczliwie pragnąc do
stać się na ulicę, wmieszać w tłum obojętnych,
TYDZIEŃ NA SANTORINI 7
nieświadomych jej poniżenia ludzi. Dla nich nic
się nie zmieniło. A jej świat stanął na głowie.
Mieszkając przez miesiąc w Charleston, wiele
myślała o Julianie, o ich związku i czy on jest Tym
Jedynym. Nie chciała się spieszyć, nie miała zamia
ru wskakiwać z nim do łóżka tylko dlatego, że był
miły, uroczy, seksowny i chciał się z nią przespać.
Jej siostra Cristina zbyt często przez to prze
chodziła. Martha wołała być pewna, zanim zdecy
duje się na tak intymny krok. I pięknie na tym
wyszła. Jak już była pewna swoich uczuć, on
znalazł sobie inną.
Nie mogła z nim zostać. Nie mogła też zmusić
się, by pozostać w Nowym Jorku. Mimo dziesięciu
milionów mieszkańców, dla nich dwojga nie było
tu miejsca. Musiała wyjechać.
Mogła zwrócić się do wielu osób - do rodziców
mieszkających na Long Island, do brata Eliasa
w Brooklynie, do brata Petera na Hawajach, nawet
do Cristiny, choć nigdy by tego nie zrobiła. Jedyną
osobą w rodzinie, do której nie mogła uciec, był jej
brat bliźniak, Lukas, który zawsze podróżował
- tym razem chyba po Nowej Zelandii, choć nikt
tak naprawdę nie wiedział. Jednak Martha nie
chciała teraz ich widzieć, nie chciała ich współ
czucia. Dlatego przyjechała na Santorini.
Nie uciekała od domu. Urodzili się tu jej rodzice
i dziadkowie. Nadal miała Santorini głęboko w ser
cu. Jej dom wciąż tu był.
8 ANNE MCALLISTER
Pierwsze i najlepsze wspomnienia to czas spę
dzony w domu położonym na zboczu jednego ze
wzgórz z widokiem na Morze Egejskie. Jej rodzice
przeprowadzali się wielokrotnie, jednak nigdzie
nie czuła się tak dobrze jak na Santorini.
Od chwili gdy stanęła na rozpalonym chodniku
i spojrzała na rząd białych, skąpanych w słońcu
domów, wiedziała, że wszystko dąży ku lepszemu.
Tu mogła złapać oddech, mogła być sobą, mogła
zacząć od początku.
Nie była na Santorini od stycznia, kiedy przyje
chała tu z rodzicami na tydzień. Wtedy było nawet
chłodno. Teraz, w środku lata, panował upał. Wy
cieńczona i mokra od potu Martha chwyciła torbę
i zaczęła ją dalej ciągnąć krętą, wąską uliczką.
Dom będzie pusty, lodówka odłączona, a szafki
opróżnione. Będzie musiała zrobić zakupy i coś
ugotować, ale to nie miało znaczenia. Dobrze, że
oderwie się od ostatnich wydarzeń. Zaangażowa
nie się w życie wyspy odwróci jej uwagę od
przeszłości i pozwoli jej stanąć na nogi i zrobić
nowe plany na przyszłość. Miała przynajmniej
taką nadzieję.
- Andrea nic dla mnie nie znaczy - powiedział
Julian, jak gdyby Martha miała po prostu zaakcep
tować fakt, że kochał się z inną kobietą.
- Jasne. Nie ma sprawy - odpowiedziała cierp
ko. - Na pewno miło będzie jej to słyszeć.
- A co mam powiedzieć? - zapytał ostro, za-
TYDZIEŃ NA SANTORINI 9
mieniając cierpienie we wzburzenie. - To ty nigdy
nie chciałaś iść ze mną do łóżka.
To nie był odpowiedni czas, by powiedzieć mu,
że to właśnie chciała zmienić.
- I bardzo dobrze, że tego nie zrobiłam - wyce
dziła.
- Jesteś zimna. Gdybyś choć czasem okazała
odrobinę namiętności...
- Chcesz namiętności? Pokażę ci namiętność!
- Cisnęła telefon komórkowy przez okno tak
sówki.
Pokonała ostatnie stopnie dzielące ją od furtki
prowadzącej do ogrodu otoczonego murem i scho
dów w stronę domu. Była wyczerpana. Chciała
się napić czegoś zimnego, wziąć prysznic i zdrze
mnąć się.
Otworzyła furtkę i weszła na posesję. Pergola
pokryta jasnoczerwoną i fioletową bugenwillą rzu
cała pierwszy cień od początku jej wspinaczki.
Martha zamknęła furtkę, po czym oparła się o ścia
nę, by napawać się chłodem i ciszą. Pierwszy raz od
chwili gdy otworzyła drzwi łazienki Juliana, rozpa
czliwa potrzeba ucieczki nieco przygasła. Ogarnął
ją spokój. Zwolniła oddech i odzyskała równowa
gę. Przejechała ręką po białym, szorstkim, kamien
nym murze, który wydawał się mocny i solidny.
Po chwili wyprostowała się, chwyciła torbę
i ponownie zaczęła ciągnąć ją po ostatnich już
krętych stopniach. Dotarłszy na górę, wyłowiła
10 ANNE MCALLISTER
z kieszeni klucze, które wręczył jej ojciec w dwu
dzieste piąte urodziny. Każde z rodzeństwa miało
swój komplet.
Martha podziękowała w duszy ojcu, przekręca
jąc klucz i otwierając ciężkie drewniane drzwi.
Przedpokój wyłożony terakotą był chłodny i prze
wiewny. Zdziwiła się, gdy zobaczyła pootwierane
frontowe okna i powiewające firanki. Nikt chyba
nie spodziewał się, że przyjedzie. Niemożliwe,
żeby Julian zadzwonił do jej rodziców. Za chwilę
jednak przy drzwiach dostrzegła parę męskich
sandałów. Jej serce przyspieszyło z radości.
- Lukas?
To musiał być on. Nikt inny nie przyjechałby tu
tak nagle. Tylko Lukas był do tego zdolny. Jeżeli
mogłaby teraz z kimś rozmawiać, Lukas był jedy
ną taką osobą. Zawsze był jej bratnią duszą. Za
wsze ją rozumiał, współczuł jej i dzięki niemu nie
miała poczucia, że wszyscy mężczyźni są tak kosz
marni jak Julian Reeves.
- Luke? - Ożywiona zdjęła buty i ruszyła
w stronę kuchni, gdy usłyszała kroki w sypialni na
piętrze. Odwróciła się pełna nadziei.
Po schodach schodził szczupły mężczyzna
o ciemnej karnacji i potarganych kruczoczarnych
włosach. Miał kanciastą twarz. Jeżeli urodę Juliana
można było porównać do połyskującego, wypole
rowanego marmuru, ten mężczyzna wyglądał ni
czym nieociosany granit.
TYDZIEŃ NA SANTORINI
11
Musiał być jednym ze znajomych Eliasa. Na
oko miał około trzydziestu paru lat, tyle ile jej
najstarszy brat. Czyżby Elias dał mu klucz i po
zwolił się tu rozgościć? Do tego zdolny byłby
raczej jej uroczy, choć nieodpowiedzialny ojciec,
a nie surowy, ciężko pracujący Elias. Zresztą nie
była pewna, czy on w ogóle miał znajomych.
Ten mężczyzna nie wyglądał jednak na takiego,
który miałby cierpliwość do jej ojca. Aeolus An-
tonides uwielbiał golf, jachty i obiady zakrapiane
martini - jaśniejszą stronę cywilizacji, jak po
wiadał.
Martha nie odniosłaby słowa „cywilizacja" do
osoby schodzącej właśnie po schodach. Mężczyz
na zatrzymał się. Patrzył na nią z wyraźną nie
chęcią.
- Kim, do diabła, jesteś? - zapytał, po czym
zaskoczył ją skinieniem głowy w stronę drzwi.
- To bez znaczenia. Proszę wyjść.
Wyjść? Ona miała wyjść?!
- Chwileczkę - powiedziała, patrząc mu prosto
w oczy. Przynajmniej mówił po angielsku. Nawet
z amerykańskim akcentem. Musiał być jednym ze
znajomych Eliasa. - To nie ja stąd wyjdę!
To on był intruzem. To był jej dom. Nie miał
prawa tak stać z rękami opartymi na biodrach,
patrząc na nią jak na natręta. I nie było siły na
świecie, która zabroniłaby jej wejścia do własnego
domu, napicia się zimnego napoju i drzemki.
12
ANNE MCALLISTER
- Przepraszam. - Chciała go ominąć, idąc
w kierunku kuchni.
Jednak mężczyzna stanął jej na drodze.
- Co ty robisz?
- Chcę się napić - odrzekła. - Umieram z prag
nienia. Proszę mnie przepuścić.
Nie ruszył się.
- Chwileczkę - powiedziała. - Kim ty jesteś?
Czy to Elias dał ci klucz?
Mężczyzna zmarszczył brwi.
- Kim jest Elias? - Pokręcił głową, a kosmyki
jego rozczochranych włosów opadły na mocno
opaloną twarz. - Nie wiem, o kim mówisz. Jak tu
weszłaś? - zapytał podejrzliwie.
- Użyłam klucza. Ja tu mieszkam.
- Nie żartuj!
- Co prawda nie na stałe - przyznała Martha
- ale mogę, kiedy tylko zechcę. Nazywam się
Martha Antonides. To dom mojej rodziny.
Dla mężczyzny wszystko stało się jasne.
- Już nie - odparł radośnie. - Teraz należy do
mnie.
- Słucham?! - Chyba się przesłyszała. Może to
udar słoneczny.
- Co znaczy: już nie? Kim, do diabła, jesteś?
- Theo Savas.
Nic jej to nie mówiło. Skierowała na niego
obojętne spojrzenie.
- I co z tego?
TYDZIEŃ NA SANTORINI 13
- To już jest mój dom.
- Nie - rzekła stanowczo Martha, pewna tego,
co mówi. -Przykro mi, ale nie. Nie wiem, jaki dom
należy do ciebie, ale na pewno nie ten. To jest nasz
dom od pokoleń.
- Był. Przykro mi - spokojnie powiedział Theo
i nie wyglądał, jakby było mu choć trochę przykro.
Był równie uradowany i spokojny jak Julian, gdy
poinformował ją, że to z jej winy brał prysznic
z inną kobietą.
- Udowodnij to!
- Oczywiście. - Theo Savas lekko wzruszył
ramionami, po czym odwrócił się i poszedł do
dawnego gabinetu, choć ojciec zbyt często tam nie
pracował.
Patrzyła, jak otwiera szufladę w biurku i z teczki
wyjmuje jakiś dokument. Wrócił i podał jej, a po
tem cofnął się, obserwując jej reakcję.
To była umowa zawarta między jej ojcem a nie-
jakim Socratesem Savasem.
- To mój ojciec - powiedział, zanim zdążyła
zapytać.
Martha coraz bardziej zaciskała wargi, czytając
dokument. To była najgłupsza rzecz, jaką kiedyko
lwiek widziała.
- Tu chodzi o rozgrywkę golfa? - zapytała
z oburzeniem.
Dokument mówił coś o zwycięzcy rozgrywki
golfa mającym prawo do wytypowania prezesa
14 ANNE MCALLISTER
Antonides Marine International, spółki założonej
przez jej pradziadka, niemal doprowadzonej do
ruiny przez ojca i uratowanej od bankructwa przez
Eliasa.
- Czytaj dalej.
- Co twój ojciec ma wspólnego z naszą spółką?
- zapytała, dalej czytając z coraz większym niedo
wierzaniem.
- Twój ojciec sprzedał mu czterdzieści procent
udziałów.
Martha uniosła głowę. Chciała zaprzeczyć,
przecież ojciec nigdy by tak nie postąpił,
Jednak mógł tak postąpić, żeby udowodnić sy
nowi, że Aeolus Antonides nie jest karykaturą
biznesmena.
Martha ze złości zacisnęła dłonie.
- Przegrał rozgrywkę golfa - powiedziała
przez zęby. Widziała to zapisane czarno na białym.
Theo Savas jedynie lekko skinął głową i czekał.
Dalsza część dokumentu była jeszcze dziwniejsza.
Golf to nie było wszystko. Mowa była o wyścigu
żaglówek, ukochanej „Argo" jej ojca przeciw „Pe
nelope" Socratesa Savasa. Zwycięzca wyścigu
miał. wygrać dom na wyspie drugiego.
- Wygrałem - dodał Savas.
Martha nie mogła złapać tchu. Stała osłupiała,
nie dowierzając temu, co zobaczyła. Jak ojciec
mógł założyć się o ich rodzinny dom, w zamian za
jakąś letnią chatkę na jednej z wysp stanu Maine?
TYDZIEŃ NA SANTORINI
15
Z furią podała dokument mężczyźnie, który stał
obok z triumfującym uśmiechem.
- To jakiś absurd!
- Też tak sądzę - zgodził się Theo Savas. - Ale
legalny. Wygrałem wyścig, wygrałem więc też
i dom. Dlatego też, panno Antonides, wydaje mi
się, że to pani musi wyjść.
Nie po to wydała na bilet ostatnie pieniądze
i uciekła od jednego głupiego, pyszałkowatego
mężczyzny, by pomiatał nią następny. Spojrzała
Savasowi prosto w oczy.
- Nie - odparła.
- Co to znaczy: nie? - Zabrzmiało to tak, jakby
nikt wcześniej mu się nie sprzeciwił.
Martha wzruszyła ramionami.
- Nie zrozumiałeś? To duży dom. Nie będę się
narzucać. - Mówiąc to, podniosła torbę, powoli go
minęła i ruszyła po schodach na piętro.
- Chwileczkę! - Złapał ją za rękę, ale wyrwała
się i szła dalej.
- Nie możesz tu zostać!
- Oczywiście, że mogę.
- Nie potrzebuję towarzystwa - stwierdził, idąc
za nią.
- Trudno. - Doszła do pokoju, który zawsze
dzieliła z siostrą Cristiną. Otworzyła drzwi, po
czym odwróciła się, by stawić mu czoło.
- Co zrobisz? Wyrzucisz mnie?
Może dom nie należał już do jej rodziny, ale
16
ANNE MCALLISTER
w sypialni były jej meble i książki. Uniosła głowę,
patrząc wyzywająco i czekając na jego reakcję.
Zacisnął dłonie w pięści. Była niemal pewna, że
słyszała zgrzyt zębów. Theo Savas jednak jej nie
dotknął. Po chwili powiedział:
- Jest tu mnóstwo hoteli.
- Me stać mnie.
- Zapłacę.
- Nie ma mowy. Nie pozwolę, by wszyscy na
Santorini myśleli, że jestem utrzymanką.
Czym innym było podjęcie decyzji o pójściu do
łóżka z Julianem. Naiwnie myślała, że go kocha.
Czymś zupełnie innym było pozwolenie, by ten
mężczyzna płacił za jej pokój hotelowy. Turyści
pewnie by nie zauważyli, ale Martha była tu na tyle
zadomowiona, że wywołałaby skandal wśród plot
kujących staruszek.
- A nie będą tak myśleć, jak zostaniesz u mnie?
- Uniósł brew.
- Oczywiście, że nie. To jest... To był mój dom
- poprawiła się z goryczą.
- Dobrze. - Theo Savas wzruszył ramionami.
- Zadzwoń do ojca. On zapłaci za hotel.
- Nie! - Nikt z rodziny nie wiedział, że ona tu
jest, chciała, by tak zostało. Ostatnią rzeczą, której
pragnęła, to przyznanie się do porażki.
- Jak chcesz. Ale lepiej coś wymyśl, bo nie
chcę cię tu widzieć.
- Ale...
TYDZIEŃ NA SANTORINI 17
- Nie. - Był nieugięty. - Mam już dość. Żad
nych kobiet. Mam ich po dziurki w nosie.
Martha zmrużyła oczy.
- Więc... wolisz mężczyzn? - Szkoda. Pomy
ślała, że jego wspaniałe geny niestety się zmar
nują.
- Wcale nie! - Skrzywił się, po czym prze
czesał ręką włosy. - Po prostu mam dosyć bycia
bez przerwy dręczonym.
Martha ponownie na niego spojrzała, po czym
skłamała lekceważąco:
- Nie jesteś taki boski.
- Nigdy nie twierdziłem, że jestem. To przez to
cholerne pismo i całe zamieszanie z „najseksow-
niejszymi mężczyznami świata"!
Martha parsknęła śmiechem.
- Czyżby? A ty miałeś niby być kim? Najsek-
sowniejszym piratem? Gburem?
- Żeglarzem. - Martha uniosła brwi. Theo lek
ko zirytowany wzruszył ramionami. - Cały ten
ranking to bzdura. Ale wszystkie te kobiety nie
chcą tego przyjąć do wiadomości i wydaje im się,
że są dla mnie stworzone!
Jego udręczony wzrok rozbawił Marthę.
- Dlatego też nie mam zamiaru przebywać tu
z jakąś smarkatą nastolatką - stwierdził, czym
natychmiast zmazał uśmiech z jej twarzy.
- Smarkatą nastolatką? - oburzyła się. - Mam
dwadzieścia cztery lata!
18
ANNE MCALLISTER
- Czyli wszystko się zgadza. - Najwyraźniej jej
wiek nie zrobił na nim wrażenia.
Martha miała dosyć bycia traktowaną jak mała
dziewczynka. Wszyscy w rodzinie, poza Lukasem,
zawsze wmawiali jej, że jest za młoda, że po
trzebuje, by ktoś się nią zajął.
- A może uciekasz od mężczyzny?
- Od nikogo nie uciekam! - odparła gwałtow
nie. - Po prostu... potrzebuję wakacji. Skończyłam
pracę i postanowiłam troszkę odpocząć. - W pew
nym sensie była to prawda. - Choć bardzo miło mi
się tu rozmawia, jestem zmęczona. Nie sypiam
w samolotach i nie zmrużyłam oka przez półtorej
doby. Muszę się położyć.
Martha odwróciła się i weszła do sypialni. Od
razu rzuciła się na miękkie łóżko, głęboko wes
tchnęła.
Theo stał, milcząc przez dłuższą chwilę. W koń
cu rzekł:
- W porządku, wyśpij się. Ja idę popływać.
Wrócę wieczorem, dziecino - ostrzegł ją. - A kie
dy wrócę, ciebie ma tu nie być.
Wychodząc z domu, Theo mamrotał coś pod
nosem. Wkrótce dotarł do swojej żaglówki. Nikt
na Santorini chyba nie czytał tego idiotycznego
artykułu. Kobiety z nim flirtowały, ale przynaj
mniej nie wchodziły mu w życie z butami. A tu
nagle coś takiego!
TYDZIEŃ NA SANTORINI 19
Lubił kobiety, nawet bardzo, ale wolał rolę
łowcy, a nie ofiary. Od chwili publikacji tego
nieszczęsnego artykułu czuł się niczym jeleń na
polowaniu. Całe hordy kobiet uganiające się za
nim przez ostatnie pół roku były nie do wytrzyma
nia. On sam by nie uwierzył, gdyby tego nie
doświadczył.
Miał nadzieję, że to szybko minie. Kiedy wrócił
do Nowego Jorku, na długo przed wygranym dla
ojca wyścigiem, specjalnie unikał wizyt w rodzin
nym domu na Long Island. Kochał swoją matkę,
ale nie miał zamiaru znosić jej wkładu w cały ten
bałagan, którym było jego życie. Zawsze mąciła,
twierdząc, że tylko się troszczy.
W przypadku artykułu doskonale wiedział, co
by powiedziała.
- Ożeń się, a problemy same się rozwiążą.
Ale Theo wiedział, że to nieprawda. Już raz był
żonaty. Problemy tylko narosły. Z wiekiem zmąd
rzał i wiedział już, że związek małżeński nie jest
mu pisany. Bardzo dobrze czuł się w swojej roli,
dopóki kobiety rozumiały zasady.
Na szczęście pani podróżniczka zrozumiała,
że tu nie zostanie. Może nawet nie czytała ar
tykułu, ale i tak nie chciał, żeby coś sobie przy
padkiem wymyśliła. Było mu jej żal, że pokonała
długą trasę na darmo, ale na Santorini było wiele
pensjonatów. Cóż z tego, że nie wszystkie ofe
rowały komfort domowego ciepełka, do którego
20 ANNE MCALLISTER
przywykła. Trudno. Jak jej się nie podoba, to niech
wraca, skąd przybyła.
Powiew wiatru przyspieszył żaglówkę. Wypły
wając na pełne morze, wszystkie zmartwienia zo
stawił w porcie.
Gdy wrócił, zapadł już zmrok. Wszystkie przy
brzeżne tawerny były rozświetlone, muzyka dobie
gała z pobliskich klubów i kafejek. Nabrzeże pełne
było turystów i miejscowych, którzy rozbawieni
nocną atmosferą wyspy śmiali się, śpiewali i tań
czyli.
Theo szedł, uśmiechając się. Odzyskał równo
wagę. Wracał do domu z nadzieją na zimne piwo,
prysznic i łóżko. Wspiął się po schodach do drzwi,
gdy nagle zamarł - w oknie zobaczył Marthę
przechodzącą w kierunku kuchni.
Spokój i dobry nastrój wyparowały. Kilkoma
susami pokonał ostatnie schody i wszedł do domu.
- Słuchaj! Chyba ci powiedziałem...
- Theo! - Z salonu dobiegł zmysłowy głos
o lekkim skandynawskim akcencie.
Odwrócił się. Ujrzał wysoką szczupłą blondynkę
biegnącą ku niemu z otwartymi ramionami. Kiedyś
sądził, że jest to marzenie każdego mężczyzny.
- Agnetta? - Nawet Martha Antonides nie
wzbudzała w nim takiej niechęci jak Agnetta
Carlsson.
Natychmiast usłyszał kolejny okrzyk.
TYDZIEŃ NA SANTORINI 21
- Theo! - Podobnie jak poprzedniczka, druga
kobieta podbiegła, by go objąć.
Theo złapał ją, zanim jej się to udało.
- Pamiętasz mnie? Jestem Cassandra - wyjaś
niła radośnie. - Pamiętasz, Cassie, córka twojej
matki chrzestnej!
Theo poznał ją, nie dopuścił jednak do rados
nego obściskiwania i pocałunków.
- Twoja matka nas przysłała. Fajnie, prawda?
- powiedziała wesoło, tym samym potwierdzając
jego największą obawę.
- Ale po co? - Wiedział, że zabrzmiało to
oschle, ale nie miał zamiaru ukrywać niezadowo
lenia. Cassie jednak była niewzruszona.
- Twierdziła, że musisz się rozerwać. No i ma
my cię chronić. Uważa, że za dużo czasu poświę
casz pływaniu, a tytuł najseksowniejszego żegla
rza świata sprowadził ci na głowę za dużo kobiet.
To prawda, ale po co w takim razie przysłała
kolejne? A do tego Agnettę Carlsson! Przecież
nawet jej nie znała!
Cassandra najwyraźniej czytała w myślach, po
nieważ od razu dodała:
- Przez ostatni rok pracowałam jako modelka
i ostatnio wiele czasu spędziłyśmy z Agnettą. Za
przyjaźniłyśmy się. Agnetta przyłączyła się do
mnie, kiedy wybierałam się na obiad do twojej
matki. Chciała ją poznać, bo się przyjaźniliście.
Theo inaczej by to ujął. Rzeczywiście, w zeszłym
22
ANNE MCALLISTER
roku poznał szwedzką modelkę Agnettę Carlsson
podczas regat w Marsylii. Była tam na sesji zdję
ciowej z jakimś Australijczykiem. Tamten się upił
i szybko o niej zapomniał.
Agnetta jednak nie była długo sama. Znalazła
sobie kogoś dużo ciekawszego do towarzystwa.
Theo również był zainteresowany nowo poznaną
kobietą.
Zawsze lubił kobiety, szczególnie te o blond
włosach i kobiecych kształtach. Tamtej nocy byli
sobą oczarowani. Mimo wszystko Theo sądził, że
jasno wyraził, co go interesuje, a co nie.
- Jesteś tu bez żadnych ukrytych zamiarów?
- zapytał wprost.
- Ależ oczywiście! - Parokrotnie zatrzepotała
długimi rzęsami, po czym podeszła do niego i deli-
katnie pocałowała. Agnetta była piękną i zabawną
kobietą, i oczywiście wspaniałą w łóżku.
Przez około miesiąc byli tematem dla prasy
brukowej, która uwielbiała o nich pisać. Aż w pew
nym momencie dziennikarze, jak i sama Agnetta,
zaczęli pisać o ślubie. Agnetta za każdym razem,
gdy o to pytał, zaprzeczała, jakoby to ona rozpo
wszechniała takie plotki. W pewnym momencie
jednak oznajmiła mu, że jest w ciąży.
- W ciąży? - Trudno mu było w to uwierzyć,
jako że był mężczyzną ostrożnym i odpowiedzial
nym. Poprosił ją o zrobienie testu ciążowego i wi
zytę u lekarza.
TYDZIEŃ NA SANTOR1NI 23
- Nie wierzysz mi! - stwierdziła oskarży-
cielsko.
Wiara nie miała tu nic do rzeczy. Nie był
jej mężem. Gdyby w grę wchodziło dziecko,
zmieniłby to. Lecz by tak się stało, musiał się
upewnić. Agnetta wpadła w histerię. Rzucała bu
tami, płakała i krzyczała. Theo był jednak nie
wzruszony.
- Niedługo i tak się dowiemy. Mamy mnóstwo
czasu.
Po dwóch tygodniach błagań, płaczu i hektolit
rów łez nadeszło długo oczekiwane oznajmienie.
- Myślałam, że jestem w ciąży... Spóźniał mi
się okres... To wszystko dlatego, że tak się prze
jmuję i denerwuję naszym związkiem!
- Nie chciałbym, żebyś żyła w stresie - odparł.
- Więc i tak się ze mną ożenisz? - Natychmiast
pojaśniała i objęła go.
- Nie. Najlepiej będzie, jak zniknę z twojego
życia.
Tak też postąpił. Teraz uśmiechała się do niego
z wyrachowaniem, patrząc znad ramion Cassie.
- Twoja matka złożyła nam cudowną propozy
cję: odwiedźcie go w nowym domu! Miło ze strony
tej dziewczyny, Marli... Nie, nie, Marthy, że nas
wpuściła. Pomogła nam wnieść torby. Była bardzo
pomocna.
- Czyżby? - Theo zmarszczył brwi.
Chciał ją udusić. Cholerna Martha Antonides!
24 ANNE MCALLISTER
Wiedziała, że nie chce nikogo widzieć. Szczegól
nie dwóch rozochoconych kobiet.
- Powiedziała, że na pewno nie będziesz miał
nic przeciwko, bo przecież rodzinny dom jest po
to, by się nim dzielić - dodała Cassie.
- Tak powiedziała? - Miarka się przebrała.
Theo zacisnął szczęki, po czym warknął: - Gdzie
ona jest?
- W kuchni. Robi nam coś do jedzenia - od
powiedziała Agnetta z uśmiechem, kierując wzrok
ku kuchni.
Theo spojrzał w tę samą stronę, spotykając
się z szerokim uśmiechem Marthy machającej
do niego palcami. Gdyby tylko wzrok mógł za
bijać, pomyślał.
Rozpromieniona Martha podeszła do nich, nio
sąc talerz z pieczywem, serem i oliwkami.
- Wiedziałam, że towarzystwo sprawi ci ra
dość. - Skonfrontowała jego mordercze spojrzenie
z własnym. - Bardzo miło ze strony twojej matki,
że pomyślała o samotnym synu w domu, który
mógłby tętnić życiem i gościnnością, z której tak
słyną Grecy.
- Myślałem, że słyniemy z wojen - odparł
stanowczo.
- W takim razie i z tego, i z tego - powiedziała,
uśmiechając się do Cassie i Agnetty. - Potyczki
z przyjaciółmi mogą sprawić równie dużą radość,
jak potyczki z wrogiem, nie sądzi pan?
TYDZIEŃ NA SANTORINI 25
- Na pewno niebawem się dowiemy. - Theo
wyrwał jej talerz z rąk. - Czy mogę zamienić z tobą
słowo?
- Nie wydaje...
- Nie musi - poinformował ją, po czym po
prowadził w kierunku sypialni.
- Theo! Ja nie...
Kiedy ponownie zaczęła protestować, uciszył ją
w jedyny znany mu sposób. Przycisnął swoje usta
do jej warg i krótkim korytarzem poprowadził do
swojej sypialni. Jej wściekłe spojrzenie spotkało
się z jego uśmiechem.
- W miłości i na wojnie wszystkie chwyty
dozwolone, skarbie.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Co ty wyprawiasz? - Martha wyrwała się
z jego uścisku. Starała się unikać jego spojrzenia.
Była wściekła.
Rozejrzała się po pokoju. Znajdowali się w sy
pialni rodziców. Pomieszczenie jednak nie przy
pominało już tego znanego jej z czasów dziecińst
wa. Białe ściany i ciemne meble zdradzały męski
charakter wystroju. Pokój należał już do mężczyz
ny, który przeszywał ją spojrzeniem.
- Przejdźmy do rzeczy, panno Antonides. Dla
czego wpuściłaś do domu obce osoby?
- Dla ciebie nie są obce.
- Cassandra powiedziała, że przysłała je two
ja matka. Twierdziła, że są twoimi przyjaciół
kami.
- Dla ciebie były obce. Doskonale wiesz, że nie
życzę sobie, by kręciły się tu jakieś osoby! - rzekł
gniewnie Theo.
- Wiem, co powiedziałeś! Ale to znajome two
jej matki. Nie przyjechały tu w związku z ar
tykułem. Jeżeli chcesz, by wyjechały, proszę ba
rdzo, wyrzuć je!
TYDZIEŃ NA SANTORINI 27
- Dobrze wiesz, że nie mogę.
- Dlaczego? - Martha uniosła brwi ze zdzi
wienia.
- Twoja matka także jest Greczynką. I także
nie wie, że tu jesteś, prawda? - odrzekł.
- To nie to samo.
- A jednak matki lubią się mieszać w sprawy
swoich dzieci. Doskonale wiedzą, co dla nich
najlepsze. - Zacisnął pięści.
Martha bacznie go obserwowała.
- A co jest dla ciebie najlepsze?
- Żona - wymamrotał. - Matka twierdzi, że
wszystkie panny zostawią mnie w spokoju, kiedy
się ustatkuję. Ale myli się. A na pewno co do
jednej.
- Co do której? - Według Marthy widok żadnej
z nich szczególnie go nie ucieszył.
- Agnetty.
Ach, rzeczywiście, pomyślała. Istotnie Agnetta
była nieco zaniepokojona jej obecnością w tym
domu. Dopytywała się, kim jest.
- Chyba macie wspólną przeszłość - rzekła
łagodnie.
- Przeszłość to dobre słowo. To nie trwało
długo. - Włożył ręce do kieszeni. - I już się
skończyło.
- Najwyraźniej nie dla niej.
- Mogłaś powiedzieć, że mnie nie będzie. Prze
cież wiedziałaś, że nikogo tu nie chcę!
28 ANNE MCALLISTER
- Owszem, wiedziałam, ale pomyślałam, że
zrobię ci na złość za wcześniejszą scenę - rzekła,
po czym uśmiechnęła się pogodnie.
- Wielkie dzięki - odparł gorzko. Przeczesał
ręką włosy.
Jest niesamowitym mężczyzną, pomyślała,
wciąż pamiętając pocałunek sprzed paru minut.
Pocałunki Juliana nie mogły się z nim równać.
Theo krążył po pokoju. Po chwili zatrzymał się
po drugiej stronie.
- Od kiedy one są na wyspie?
- Chyba od tygodnia. Cassandra mówiła, że
chciały zrobić sobie tydzień urlopu przed sesją
zdjęciową w Marsylii. Gdy zadzwoniła do domu,
okazało się, że wasze matki się spotkały i wpadły
na wspaniały pomysł, by dziewczyny pana od
wiedziły...
Rozumiem - powiedział ponuro. - Zostają tu
tydzień. Więc i ty tu tyle zostaniesz.
- Ja? - Martha była zaskoczona. - Ale sam
powiedziałeś, że...
- Mówiłaś, że chcesz zostać. One będą mogły
zostać tylko pod warunkiem, że ty też. Musisz
jedynie udawać moją dziewczynę.
- Słucham?!
- Ani Cassandra, ani tym bardziej Agnetta nie
będą mnie napastować, skoro w domu jest już
kobieta.
- Ja...
TYDZIEŃ NA SANTORINI
29
- A kiedy one wyjadą, ty także wyjedziesz.
Martha wbiła w niego wzrok.
- Ale ja mam samolot za trzy tygodnie!
- Więc wykorzystaj tydzień na znalezienie no
wego lokum. Nie widzę w tym problemu.
On nie, pomyślała. Wyglądał na obrzydliwie
zadowolonego z siebie.
- Dlaczego miałabym się zgodzić? - zapytała
w końcu.
- Nie masz gdzie spać, jesteś zdesperowana
i bez grosza. - Uśmiechnął się.
Tym jednym zdaniem ujął całą prawdę. I tak nie
była przekonana do jego pomysłu. Musiała zebrać
myśli.
- Opowiedz mi o tej wspólnej przeszłości
z Agnettą.
Theo nie miał na to najmniejszej ochoty, jednak
widząc nieustępliwy wzrok Marthy, zaczął opo
wiadać o kulisach romansu. W pewnym momencie
Martha mu przerwała.
- Nie chciałeś brnąć w poważny związek, a ona
tak. Chyba nie planowała cię porwać i zmusić do
ślubu?
- Niemal - odrzekł. Potarł dłonią kark. - Kilka
tygodni spędziliśmy razem, a następnie pojawiła
się u mnie i oznajmiła, że jest w ciąży!
- Więc co zrobiłeś? Wręczyłeś plik gotówki,
żeby zajęła się tym problemem?
Theo zacisnął szczęki.
30 ANNE MCALLISTER
- Nigdy bym tak nie postąpił. Poza tym nie była
w ciąży.
- Ale sam powiedziałeś, że...
- Powiedziała, że jest w ciąży. Kłamała. Ale
pewnie pomyślała, że się z nią ożenię. - Wyglądał
na wściekłego, a jeżeli to, co mówił, było prawdą,
Martha była w stanie wyobrazić sobie, czemu czuł
do Agnetty niechęć.
- Jak się dowiedziałeś?
- Nie jestem idiotą - warknął. - Zawsze jestem
ostrożny. Jednak istnieje szansa, że coś mogło
się wydarzyć. Powiedziałem więc, że poczekamy
i zobaczymy. Po pewnym czasie przecież i tak
się okaże, czy mówi prawdę, czy nie. Nie była
zadowolona. Dużo płakała, mówiła, że jestem bez
serca.
To akurat Martha była sobie w stanie wyob
razić.
- W ogóle mnie to nie ruszało.
To także.
- Ale kiedy zorientowała się, że nie ożenię się
z nią, jeżeli ona nie udowodni mi, że jest w ciąży,
nagle odkryła, że tylko okres jej się spóźnił.
- Theo westchnął, ponownie przeżywając całą
sytuację. - Tłumaczyła to stresem związanym
z kierunkiem, w którym podążał nasz związek.
A nigdzie nie podążał. Teraz też nie. A ty tego
dopilnujesz.
- Ale...
TYDZIEŃ NA SANTORINI 31
- Zostaniesz tu i dopilnujesz, żeby Agnetta
i Cassandra wiedziały, że w moim życiu jest już
jedna kobieta.
- Ale...
- Chcesz tu mieszkać? Możesz zostać tu jako
moja oddana dziewczyna. Jasne? - Ciemne oczy
Theo były skierowane prosto na nią.
- Miałabym... zostać w tym domu? - spytała
ostrożnie.
- W tym pokoju - wyjaśnił.
Rozejrzała się. Było tu tylko jedno łóżko. Theo
najwyraźniej czytał w jej myślach, bo śledząc jej
spojrzenie, rzekł:
- Nie oczekuję, żebyś...
Jednak Martha myślała już o czym innym.
- Czy te artykuły były prawdziwe?
- Słucham? - Spojrzał na nią, jakby straciła
rozum.
- Zastanawiałam się, skąd wiedzieli, że jesteś
najseksowniejszym żeglarzem świata. Prowadzili
badania?
- Skąd niby mam to wiedzieć?! - Theo wy
rzucił ręce do góry. - Poza tym to nie twoje
zmartwienie. Ty masz tylko mieszkać w moim
pokoju i spać w moim łóżku. Nic więcej...
- Żadnego romansowania?
- Nie.
- A jeżeli będę miała na to ochotę?
. - Co?!
32 ANNE MCALLISTER
- Jesteś najseksowniejszym żeglarzem świata,
więc jeżeli dziesiątki kobiet starają się...
Theo pokręcił głową.
- Jesteś stuknięta.
- Być może. Ale prawda jest taka, że tak jak ja
nie chcesz się angażować. Mówimy tylko o fig
lowaniu. Zażywam pigułki antykoncepcyjne, więc
nie będzie problemów. To czemu nie? - Spojrzała
na niego wyzywająco.
Theo nic nie mówił.
- Oto moje warunki.
Po kolejnej dłuższej chwili wspólnego milcze
nia Theo wyprostował się.
- Wyjaśnijmy to sobie. Zostaniesz tu na ty
dzień, pod warunkiem że pójdziemy do łóżka bez
żadnych zobowiązań.
- Dobrze. Ale chcę tu zostać trzy tygodnie.
Mówiłam już, że mój samolot odlatuje za trzy
tygodnie. Do tego czasu chcę zostać... i przeżyć
dziki seks.
Tu nie chodziło o rodzinę czy o Juliana. Tu
chodziło o nią. Miała dwadzieścia cztery lata,
a całe życie była chroniona i niańczona. Do wczo
raj wszystko w tym życiu się układało. Zawsze
wydawało jej się, że znajdzie trwałą miłość, poró
wnywalną do tej, jaka łączyła jej rodziców. Kiedy
więc poznała Juliana, miała nadzieję, że to on jest
tym jedynym. Już pierwszej nocy chciał jej to
udowodnić. Odmówiła. Oczywiście, bardzo tego
TYDZIEŃ NA SĄNTORINI
33
pragnęła, ale tylko kiedy sama byłaby na ten krok
gotowa. W jej mniemaniu miłość i seks były ele
mentami nierozłącznymi. Cóż za naiwność! Naj
wyraźniej seks z miłością nie musiał mieć nic
wspólnego.
Theo stał z szeroko otwartymi oczyma. W pew
nym momencie przytaknął, kąciki ust uniosły się
lekko, formując uśmiech.
- Cokolwiek sobie życzysz, kotku. Trzy tygo
dnie bez zobowiązań. Dziki seks. Bez Agnetty,
Cassandry i spiskującej matki -powiedział z ogro
mną satysfakcją. - Chyba ubiliśmy niezły interes.
Agnetta przysunęła się do niego na tyle blisko,
by każdy ruch zmusił go do dotknięcia jej ciała.
Podobała mu się jej determinacja i wytrwałość.
Stali oparci o ścianę dachu. On nie zdejmował
wzroku z powoli tonącego słońca.
- Martha nie jest do końca w twoim typie,
prawda? - zapytała Agnetta.
Theo wrócił w myślach do kolacji. Podziwiał
Marthę za przygotowanie jej z resztek jedzenia,
które znalazła w szafkach, z warzyw i ryb kupio
nych na bazarze. Po posiłku sprzątnęła i zmyła
naczynia. Nie chciała pomocy. Rzeczywiście było
w niej coś, co odróżniało ją od pozostałych dwóch
pań. Nie była tak infantylna jak Cassie, która
nalegała na wyjście do miasta, do licznych knajp
i klubów, nie była też zmysłowa i wymagająca jak
34
ANNE MCALLISTER
Agnetta. Przy posiłku była duszą towarzystwa,
śmiała się i żartowała. Trochę jak jego młodsza
siostra, Tallie. Martha nie była w jego stylu.
- Nie, nie jest - zgodził się, a za chwilę spojrzał
na Agnettę z uśmiechem. - Dlatego ją lubię.
Agnetta szturchnęła go żartobliwie łokciem
w bok.
- A więc to nie na poważnie?
- Jak zawsze.
Zacisnęła wargi na wspomnienie przeszłości.
- Ona o tym wie?
- Tak - odparł Theo zgodnie z prawdą. - Zgo
dziła się. Dobrze się rozumiemy.
- Czyżby? Proszę, proszę.
- A cóż to niby ma znaczyć? - zdziwił się.
- Uważaj, jest inna niż ja - wyjaśniła.
- Na szczęście.
Agnetta skrzywiła się.
- Chyba nie masz mi wciąż za złe...?
- Nie interesuje mnie to.
Agnetta wyglądała na lekko zirytowaną. Wzru
szyła ramionami.
- Tylko cię ostrzegam. Nie zrań jej.
- Nie zranię - odrzekł.
- Jesteś łajdakiem bez serca, wiesz o tym?
- Nie, Agnetto, jestem realistą. Zresztą Martha
też. Nie martw się o nią. - Odsunął się od ściany.
- A teraz, jeżeli już zobaczyłaś, co chciałaś, może
zejdźmy na dół. Robi się późno.
TYDZIEŃ NA SANTORINI 35
Agnetta spojrzała na niego z niedowierzaniem.
Zaśmiała się.
- Nie żartuj. Przecież dobrze wiesz, że życie
dopiero teraz się tu zaczyna. Chodź, zobaczymy,
jak kwitnie. - Próbowała chwycić go za rękę.
Jednak Theo cofnął dłoń.
- Nie mam ochoty, ale ty idź. - Odwrócił się
i ruszył w kierunku schodów. Martha miała wy
starczająco długą przerwę. Właśnie teraz potrze
bował jej pomocy. - Dam ci klucz.
- Klucz?
- Ja i Martha zostajemy. Mamy inne plany na
wieczór.
- Jakie plany? - Agnetta wyglądała na lekko
rozdrażnioną.
Theo uniósł brew i uśmiechnął się szyderczo.
- Zgadnij.
Co tak długo robią na dachu? - myślała Mar
tha, chowając patelnię w szafce i wieszając ręcz
nik na haczyku przy kuchence. Nie powinno zbyt
nio jej to obchodzić, ale gdyby nie chciał, pan
Najseksowniejszy Żeglarz nie musiał tak łatwo
zgadzać się na wspólne oglądanie zachodu słońca
na dachu. Mógł przecież pomóc przy sprzątaniu
po kolacji.
Ale nie pomógł. Powiedział tylko:
- Pewnie, że pójdę z tobą na dach. Nie będzie
my przeszkadzać w kuchni.
36 ANNE MCALLISTER
Ciekawe, co tam robią? Martha trzasnęła kolej
nymi drzwiczkami szafki.
Do diabła z nim. Ona na pewno nie będzie
biegła na górę, by go bronić. Jeżeli jej uległ, to
niech sam się martwi. To jego sprawa, z kim sypia.
Ale jeżeli wydaje mu się, że zaciągnie do łóżka
Agnettę, podczas gdy ona tam będzie spać, to się
grubo myli.
Martha przeciągnęła się, czując jeszcze zmę
czenie po międzykontynentalnym locie. Dzisiej
szy sen przerwała jej wizyta Cassie i Agnetty.
Teraz marzyła tylko o prysznicu i łóżku.
Spojrzała tęsknym wzrokiem w kierunku swojej
dawnej sypialni. Jednak tam Theo ulokował no
wych gości. Jej torbę zaniósł do swojego pokoju,
gdy ona przygotowywała jedzenie.
Łazienka niewiele miała śladów po poprzednich
mieszkańcach. Kafelki nadal były te same, ale
różowe ściany już przemalowano. Były białe. No
we ręczniki miały barwę błękitnego morza. Mus
nęła jeden z nich, po czym odkręciła ciepłą wodę
i zdjęła z siebie ubranie.
W lustrze zobaczyła odbicie swojego ciała. Na
pewno całkiem innego niż ciało Agnetty. Jej bio
dra były szersze, a piersi pełniejsze. Dużo peł
niejsze. Nie chciała o tym myśleć. Weszła pod
prysznic.
Pierwszy raz od ponad doby czuła, że opada
z niej napięcie związane z przykrymi wydarzenia-
TYDZIEŃ NA SANTORINI 37
mi poprzedniego dnia. Rozmasowała ramiona, by
rozluźnić mięśnie. Odetchnęła z ulgą. Chwyciła
mydło z parapetu i namydliła ręce.
Po kilku minutach odprężającej kąpieli chciała
zakręcić wodę.
- Zaczekaj.
Krzyknęła i poślizgnęła się. Odwróciwszy się,
zobaczyła przed sobą ciemne oczy opalonego,
męskiego i nagiego Theo Savasa.
Z uśmiechem złapał ją i pomógł stanąć na
nogach.
- C-co ty tu robisz?
- Pomyślałem, że możemy zacząć ten dziki
seks.
Martha przełknęła ślinę. Czuła, że serce bije jej
coraz mocniej. Trzęsła się, ale nie z zimna. Wzięła
głęboki oddech. Położyła dłonie na torsie Theo.
- Czemu nie?
Theo delikatnie dotykał jej ciała. Czuła, jak
delikatnie mydli ją, gładząc boki, uda i stopy.
Jego ręce wędrowały po plecach. Każdy ruch
Martha starała się traktować jak lekcję, chciała
potem odtworzyć każdy jego krok. Jednak było
to coraz trudniejsze. W pewnym momencie za
gubiła się pod wpływem magii, jakiej dokonywały
jego palce.
- Theeeo...
- Ciii... Oddaj się chwili - wyszeptał.
Jego palce powoli i zmysłowo znów zaczęły
38 ANNE MCALLISTER
podążać w górę, delikatnie kręcąc pętelki w okoli
cy kolan i masując uda. Całował ją.
Jeszcze wyżej.
Martha zadrżała. Jej nogi nie były już nawet
z waty. Były jak woda. Desperacko szukała wspar
cia. Złapała go za ramiona.
Theo spojrzał na nią lekko uśmiechnięty. Jego
ręce ponownie zaczęły wędrować. Martha nie mo
gła nacieszyć się jego dotykiem. Chciała stać nie
ruchomo, ale ciało mówiło co innego.
- Cudownie... - wyszeptał, wstając.
Pocałował ją. Jednak słowo to nie oddawało
tego, co jej ciało przeżyło dzięki jego dłoniom
i ustom. Było zbyt płytkie. Nie potrafiła tego
opisać.
Wrażenia były zbyt silne, przyjemność i pożą
danie za duże. Czuła się bezpiecznie. Czuła się...
Nie, nie kochana. Nawet tego nie chciała. Co
innego z Julianem. Ale to już przeszłość. Dostała
nauczkę. Seks to seks. I może być niesamowity.
Lekko się uśmiechnęła i wtuliła w ramiona Theo.
- I jak? - Uniósł brew. Na twarzy pojawił się
uśmiech samozadowolenia.
Doskonale wiedziała, że jego arogancja jest na
tyle duża, że nie musiała go przekonywać o cudow
ności ostatnich minut.
- Nieźle.
- Nieźle? - Był wyraźnie oburzony.
Martha uśmiechnęła się.
TYDZIEŃ NA SANTORINI 39
- W sumie było całkiem miło.
- Pewnie - mruknął. - Zobaczmy, jak ty sobie
poradzisz. - Zakręcił wodę i wyszedł spod prysz
nica.
Martha mogła dokładniej przyjrzeć się jego
wysportowanemu ciału.
Ciągle była w niego wpatrzona, kiedy zaczął ją
wycierać.
- Poradzę sobie - odparła szybko.
- Jasne. - Przesiał jej uśmiech, jakby wiedział,
że nie będzie to dla niej takie proste.
Przez ręcznik wyczuła jego trzęsące się ręce.
Muskał ją delikatnie, choć jej ciało było prawie
suche.
- Moja kolej - powiedziała nagle.
Zdjęła drugi-ręcznik z haczyka i zaczęła gładzić
jego ramiona; Ręcznik był miękki, a błękitna bar
wa tylko intensyfikowała opaleniznę.
Theo napiął mięśnie, kiedy Martha zaczęła po
dążać w dół. Obserwowała jego reakcje na naj
mniejszy nawet dotyk. Nigdy z Julianem czegoś
takiego nie robiła. Ba, nawet o tym nie myślała.
Obróciła go, by powoli wytrzeć jego plecy.
- Ja to zrobię - powiedział.
- Nie. Teraz moja kolej. - Za nic nie miała
zamiaru zmarnować takiej okazji.
Odwrócił się. Miał szerokie plecy. Zaintrygo
wał ją brak linii opalenizny na jego ciele. Wiele
rzeczy intrygowało ją w Theo Savasie.
40 ANNE MCALLISTER
Wycierała go wzdłuż pleców, pośladków i dłu
gich, umięśnionych nóg. Nie dziwiła się już, że
okrzyknięto go najseksowniejszym żeglarzem.
Pochyliła się i powoli gładziła jego nogi.
W górę i w dół. Przejechała ręcznikiem wzdłuż
jego ud.
- Odwróć się - poinstruowała go.
- Chyba wystarczy - powiedział.
Nagle odrzucił ręcznik na bok i wziął ją na ręce,
po czym wyniósł z łazienki prosto do łóżka.
Poczuła ulgę, że wszystkie ślady po jej rodzi
cach zniknęły z pokoju. Nie czułaby się dobrze,
idąc z Theo do ich łóżka.
Pokój oświetlał blask księżyca wpadający przez
otwarte okno. Theo położył się na boku obok
niej. Nachylił się i zaczął całować jej ucho, szyję
i ramię.
Jej krew znów wrzała, a pożądanie narastało.
Chciała go dotknąć, ale nie miała odwagi.
- Dotknij mnie - powiedział.
Najpierw dotknęła go lekko, niepewnie ucząc
się konturów jego ciała.
Jak przy nowym fresku musiała rozpoznać po
wierzchnię, jak przyjmuje farbę, jakie barwy za
stosować. Dotykała, skubała, głaskała, uczyła się
jego reakcji. Mruczał, napinał mięśnie. Zagryzał
wargi. Pożądał jej.
Martha nie chciała, by kontrolował pragnienia.
Chciała, by całkowicie się zatracił, jak ona pod
TYDZIEŃ NA SANTORINI 41
prysznicem. Chciała dać mu tyle przyjemności, ile
on jej.
Theo położył się na niej, wsunął między jej nogi
i... oboje zamarli.
Opór jej ciała zmroził go. Po chwili jego twarz
zdradziła desperację, nie mógł już się opanować.
Wiedziała, że nie może przestać, nawet jeśliby
chciał. Było już za późno.
Drżąc, wstał po chwili z łóżka. Patrzył na nią
wściekły.
- Co ty zrobiłaś?!
ROZDZIAŁ TRZECI
- Jesteś dziewicą!
Martha odgarnęła włosy, spojrzała mu prosto
w oczy i rzekła:
- Już nie. - Miała spokojny głos, jakby nic się
nie stało.
Chciał ją udusić.
- Wiesz, co mam na myśli! - krzyknął.
Schylił się i zapalił boczną lampkę, by móc ją
ujrzeć w pełnym świetle. Martha zamrugała, usiad
ła na łóżku, zakrywając się prześcieradłem. Czyż
by ze wstydu? - pomyślał Theo. Pod prysznicem
na pewno nie była wstydliwa, w łóżku też nie.
Wręcz zachęcała go do dotyku, w pełni mu się
oddając. Do diabla, sama go dotykała.
Patrzyła na niego jak na wariata. Jakby to, że
oddała mu się przed chwilą, nie miało znaczenia.
- Skłamałaś!
- Wcale nie! - odparła, podnosząc się jeszcze
wyżej.
- Właśnie, że tak! Mówiłaś, że chcesz mieć
trzy tygodnie dzikiego seksu!
- I co w tym złego?
TYDZIEŃ NA SANTORINI 43
- Jesteś dziewicą! Byłaś dziewicą! - poprawił
się ze złością.
- A dziewice nie mogą przeżyć dzikiego seksu?
Zawahał się, po czym odparł:
- Nie! Nie mogą! Nie mogą przychodzić do
mężczyzn, których nawet nie znają! Nie mogą
ich... uwodzić!
- Nie uwiodłam cię. To ty mnie uwiodłeś.
- Chyba...
- Tak. To ty wymyśliłeś; żebyśmy udawali
związek. To ty chciałeś kłamać.
Theo zacisnął zęby.
- To nie to samo.
- Oczywiście, że nie, ponieważ ja nie skłama
łam. Robiłam tylko to, czego ty chciałeś. Tylko
naprawdę. Poza tym nadal chcę dotrzymać nasze
go układu.
Spojrzał na nią. Podniosła brodę i spotkała jego
wzrok. Po chwili odwróciła głowę.
- Jesteś wariatką. - Musiała nią być. Kobiety
tak po prostu nie tracą dziewictwa.
Theo zmarszczył brwi, próbując znaleźć od
powiedź. Próbując ją rozgryźć. Bez skutku. Nic nie
mówiła, unikała jego spojrzenia.
Przeczesał ręką włosy. Był nadal poruszony
całym zajściem. W końcu zapytał:
- Dlaczego?
Spoglądając na niego przelotnie, odparła:
- Dlaczego nie?
44 ANNE MCALLISTER
Jej obojętny wyraz twarzy kryl głębsze emocje.
Co kryje Martha Antonides?
Westchnął i włożył czystą parę bokserek. Po
chwili usiadł w fotelu i rzekł ze spokojem:
- Porozmawiajmy o tym.
- Nie ma o czym. - Podciągnęła kolana pod
brodę i objęła je rękami. Patrzyła w dal. Jakby
starała się przed czymś uchronić.
Theo bacznie się jej przyglądał. Myśl, że była
bardzo młoda i bezbronna jednocześnie, martwiła
go i złościła. Nie lubił komplikacji. A Martha
Antonides stawała się najbardziej skomplikowaną
kobietą, jaką poznał.
Westchnął.
- Dobrze. Chciałaś więc stracić dziewictwo dla
kilku chwil nic nieznaczącego seksu?
Szybko odwróciła głowę.
- Dla mnie coś znaczył! - Zacisnęła palce na
pościeli.
Po chwili dotarł do niej wydźwięk wypowie
dzianych słów.
- Oczywiście, masz rację, W pewnym sensie
nic dla mnie nie znaczył. To w końcu tylko seks!
Nie miał nic wspólnego z miłością i z uczu
ciem. Chciałam tylko... - Spojrzała mu prosto
w oczy, po czym powiedziała: - Wiedziałam, co
robię.
Wierzył jej. Najwidoczniej już wszystko miała
poukładane.
TYDZIEŃ NA SANTORINI
45
- Bardzo się cieszę. Ale ja nadal nie wiem, co
robiłaś, a też brałem w tym udział. Może więc mi
wszystko wyjaśnisz?
Martha milczała.
Jak Theo miał jej uwierzyć, że była niewin
na?
W końcu, nie patrząc na niego, powiedziała
niskim tonem:
- Pomyślałam, że przyszedł czas, żeby dowie
dzieć się, o co cały ten zamęt.
- Zamęt? - zdziwił się.
- W seksie - odparła zniecierpliwiona. - Cze
mu jest taki ważny.
- Rozumiem.
Tak naprawdę nie miał pojęcia, o co jej chodzi.
To, co mówiła, nie miało dla niego sensu.
- Mów dalej - zachęcił ją. Może teraz coś się
wyjaśni.
- Czemu jest ważniejszy niż związki...
Wyraźnie wyczuwał jakiś podtekst. Przez chwi
lę ich spojrzenia spotkały się, ale za chwilę Martha
skierowała wzrok za okno.
- A jest?
- Oczywiście! Przecież nie chcesz związku!
Sam tak powiedziałeś.
- Ale ja nie jestem wszystkimi.
- Ale tak się zachowujesz! - Zaczęła mru
gać.
Chyba nie zamierza płakać?
46 ANNE MCALLISTER
Theo wstał z fotela i usiadł obok niej.
- Posłuchaj. Nie wiem, co się stało, ale nie
warto przez to płakać.
Martha pociągała nosem i znów zamrugała.
- Nie płaczę.
- Jasne. - Patrzył, jak łza spływa jej po twarzy.
- Zamknij się! Nie znoszę tego!
Odrzuciła pościel i zaczęła schodzić z łóżka.
Theo złapał ją za delikatną, ciepłą rękę. Poczuł
znów, że jej pragnie, walczył z tym.
- Poczekaj! Gdzie idziesz?
Przez moment stawiała opór. Po chwili usiadła
i zanurzyła twarz w kołdrze.
- Tak lepiej - powiedział, wciąż ją trzymając.
Spojrzała na niego znad kołdry.
- Nie płaczę, nie jest tego wart - rzekła sta
nowczo.
W końcu jakieś konkrety.
- Nie jest - powiedział Theo.
Ktokolwiek, kto potraktował ją tak, że była
gotowa wskoczyć do łóżka z pierwszym lepszym
facetem, musiał być potworem.
- Rzucił cię?
Pociągnęła nosem.
- Niezupełnie. To znaczy, można tak powie
dzieć. Jestem taka głupia...
To prawda, pomyślał.
- Powiedz, co się stało.
Gdyby powiedziała mu, że to nie jego sprawa,
TYDZIEŃ NA SANTORINI
47
nie zdziwiłby się. Ale chciał wiedzieć. Jego złość
ustępowała.
Martha patrzyła na niego wtulona w pościel.
Theo cierpliwie czekał. W końcu rzekła:
- Miałam chłopaka. A raczej... tak mi się wyda
wało. Byliśmy ze sobą od początku roku. W No
wym Jorku. Tam mieszkam, chyba że wyjeżdżam
do pracy.
- Do pracy? - Starał się wyobrazić sobie, jaką
wykonuje pracę, która wymaga podróży. Nie była
modelką, nie wyglądała też na silną i stanowczą
kobietę interesów.
- Maluję freski. Zwykle w Nowym Jorku, ale
nie zawsze. Czasem mam zlecenie w innym mie
ście. Przez ostatni miesiąc byłam w Karolinie
Południowej. Przez cały czas myślałam o powrocie
do Juliana.
- Czyli twojego chłopaka.
- Byłego, jak się okazało. On chciał... - za
wstydziła się - chciał tego, co większość facetów.
- Seksu.
- Tak. - Martha skinęła głową. - Od razu na
pierwszej randce. Ale ja nie chciałam. Nie wierzę
w to... Nie wierzyłam.
- Potem ci się odmieniło? - zapytał oschle.
Spojrzała na niego z wrogością.
- Tak, ale wcześniej, kiedy byłam z Julianem,
wydawało mi się, że seks jest częścią miłości,
powinien być jej przejawem. I tylko tym.
48 ANNE MCALLISTER
- Może nim być - odparł. - I wyrażeniem
miłości.
Niełatwo przyszło mu wymówienie słowa „mi
łość". Ale kiedyś też w nią wierzył. Znał w końcu
małżeństwo swoich rodziców. Byli już po ślubie
trzydzieści pięć lat. Musieli uprawiać seks. Dowo
dem tego był on i czworo jego rodzeństwa.
- Wiem, że może. Ale czasem nie ma z nią nic
wspólnego.
- Oczywiście, że nie. Ale czemu mnie nie
uprzedziłaś? - Theo był zły, że teraz będzie go
oskarżać. - Powiedziałaś...
- Nie mówię o nas. Mówię o cholernym Julia
nie. Byłam poza domem przez miesiąc i tęskniłam
za nim. Prawie co wieczór dzwoniłam. Czasem go
nie zastawałam, bo pracował do późna... Przynaj
mniej tak mówił - dodała po chwili, zdając sobie
sprawę, że mogło być i inne wyjaśnienie jego
nieobecności.
- Jest prawnikiem. Myślałam, że go kocham,
tęskniłam za nim. Poczułam, że rozłąka może
pomóc budować uczucie. Ale najwyraźniej działa
też na odwrót.
- Co z oczu...
- To z serca - dokończyła. - Tak to działało
w przypadku Juliana. - Znowu pociągnęła nosem.
- Skończyłam malowidło prawie tydzień wcześ
niej. Pracowałam intensywnie, żeby tylko móc
skończyć przed terminem. Bardzo chciałam do
TYDZIEŃ NA SANTOR1NI 49
niego wrócić. Chciałam mu zrobić niespodziankę,
powiedzieć, że się zdecydowałam. Że jestem go
towa...
Nie musiała kończyć. Theo wiedział, czego się
spodziewać.
- Kiedy przyjechałam, był pod prysznicem...
z inną.
Theo wyobraził sobie, jaki to musiał być dla niej
cios. Wciąż ją bolało. Spojrzała na niego i wyłus
kała uśmiech przez łzy. Ale nie umiała ukryć
rozczarowania.
- Cholerny Julian - wycedził.
Czym innym jest przypadkowy seks z kobietą,
jeśli oboje znają warunki, a czym innym zwodze
nie kogoś obietnicami stałego związku i przelotne
romanse na boku.
- Dobrze, że z nim nie jesteś.
- Wiem.
- Zapomnij o nim - doradził jej.
- Właśnie to chciałam zrobić.
- Słucham? - Spojrzał na nią.
Uśmiechnęła się bezradnie.
- Dziki seks...
- Myślałaś, że zapomnisz o nim, robiąc to samo
co on?
- Czemu nie?
- Bo to szaleństwo! Nie można iść z kimś do
łóżka, żeby zapomnieć o kimś innym. - Bardzo
chciał nią wstrząsnąć.
50 ANNE MCALLISTER
- Czemu nie? - Wyglądała na zaciekawioną,
jakby rzeczywiście nie wiedziała.
- Bo... bo... po prostu nie!
Zerwał się na równe nogi i zaczął krążyć po
pokoju. Starał się dobrać odpowiednie słowa, żeby
jej wytłumaczyć, jak idiotycznie postąpiła.
Jak oni postąpili. Tylko że on nie wiedział, co
robi. To on był tu ofiarą! On był wykorzystany!
Martha poruszyła się na łóżku.
- Byłeś... bardzo dobry... Chyba - powiedziała
cicho.
Odwrócił się.
- Co?
Był dobry? Chyba? Niezła pochwała.
Złapał się za głowę.
- Dziękuję bardzo. Dobrze wiedzieć, że mam
twoje uznanie. W końcu jesteś bardzo doświad
czona!
Martha jednak, zamiast skulić się ze wstydu,
usiadła prosto. W pewnym sensie wyrzucenie
z siebie całej historii dodało jej siły.
- Masz rację, nie mam doświadczenia. Ale...
byłam pod wrażeniem. - Uniosła głowę, gotowa
odeprzeć atak.
- Dziękuję bardzo - odparł z sarkazmem.
Theo nie wiedział, jak to robiła. W jednej chwili
wzbudzała w nim współczucie i niemal troskę,
w innej złość, a w jeszcze innej doprowadzała go
do szału.
TYDZIEŃ NA SANTOR1NI 51
Martha uśmiechnęła się słodko.
- Nie ma za co.
Chciał ją wyrzucić z sypialni. Ale przede wszys
tkim chciał rzucić na łóżko i kochać się z nią. Tym
razem wolno, delikatnie, tak jak to powinno być za
pierwszym razem.
Cholera!
Zacisnął pięści i skierował się w stronę drzwi.
- Pójdę spać na kanapie.
- Nie możesz! Chciałeś, żeby myślały, że jes
tem twoją dziewczyną!
- Tak! Właśnie mieliśmy naszą pierwszą kłót
nię! Więc idę spać na kanapie.
Złapała go za rękę.
- Nie! Proszę cię, wiem, że jesteś na mnie zły.
Nie powinnam była, przepraszam...
Wzruszył ramionami.
- W porządku. - Chciał uwolnić się z jej uścis
ku, jednak nie puściła.
- Na pewno? - nalegała.
- Tak. Głupio postąpiłaś, ale rozumiem, że cię
sprowokowałem...
- Tak. - Nadal trzymała go za rękę. - Zostań.
- Spojrzała na niego.
- Tutaj?
Miałby z nią po tym wszystkim dzielić łóżko?
Kiedy już wiedział, jak słodko się z nią kocha? Jak
chętnie reaguje? Jak drży, wije się pod jego doty
kiem? Theo zamknął oczy i zacisnął zęby.
52
ANNE MCALLISTER
- Nie musisz już się ze mną kochać - rzekła
szybko, zupełnie nie rozumiejąc jego wahania.
- Zapomnijmy o wszystkim.
Theo spojrzał na nią z niedowierzaniem.
- Zapomnijmy?
Nigdy nie zapomni.
Martha skinęła głową.
- Oczywiście. Jeśli tego chcesz.
Theo nie miał pojęcia, czego chce. Jego spokoj
ne dotąd życie bardzo się skomplikowało.
- Albo... możemy to powtórzyć - dodała, wi
dząc, że milczy.
Theo zamarł zdumiony.
- Skoro już wiesz...
- Hm. - Chciał dać do zrozumienia, że teraz na
pewno już wie.
Martha jednak nie zrozumiała.
- Och, dobrze! -powiedziała wesoło, splatając
palce z jego palcami i prowadząc go z powrotem
do łóżka. - Jest jeszcze tyle rzeczy, których chcę
się nauczyć.
Wiedziała, że nie miał zamiaru jej uczyć. Był
wściekły. Miał do tego prawo - w końcu bezwstyd
nie go wykorzystała. Ale była pewna, że mu się po
dobało. A teraz, po tym, jak sytuacja się uspokoiła,
bardzo zależało jej na tym, by to wszytko powtórzyć.
Seks z Theo był niesamowity. Odkryła przy nim
rzeczy, których nie była świadoma. Odkrywała
TYDZIEŃ NA SANTOR1NI 53
swoje ciało, jego ciało. Było miło i chciała więcej.
Szczerze mówiąc, nigdy nie przeżyłaby takich
chwil z Julianem.
Chciała kontynuować naukę.
Tym razem Theo się nie śpieszył.
Ułożył ją na plecach. Sam położył się obok
i podparł głowę na ręku. Druga ręka rozpoczęła
uczenie się jej ciała, pobudzała pragnienie. Obser
wował ją, gdy ręka gładziła jej ramię, biodro,
pośladki, z każdą chwilą coraz bardziej rozpalając
w niej ogień.
Martha, chcąc się zrewanżować, chciała go do
tknąć, jednak Theo zatrzymał ją.
- Dostaniesz swoją szansę - obiecał. - Ale ten
czas należy do ciebie.
Nie miała zamiaru się kłócić. Na dziś starczy
kłótni.
Wiła się pod jego dotykiem.
- Theo... - szeptała. - Proszę, chodź do mnie,
teraz!
Uśmiechnął się. Nie śpieszył się ze spełnieniem
jej prośby.
- Theo!
- Mmm. - Poruszył się, a Martha wydała z sie
bie jęk ulgi, kiedy w końcu wsunął się między jej
uda. - Będę ostrożny...
Był cały spięty, kiedy zamknął oczy, by pójść
dalej. Martha chciała więcej. Chwyciła go za bio
dra i przyciągnęła ku sobie.
5
4
ANNE MCALLISTER
Otworzył oczy.
- Co ty...
- Taaak - wyjęczała, gdy poczuła, jak ją wype
łnia.
Znalazła jego spojrzenie, uśmiechnęła się. Za
częła się poruszać. A kiedy powtórzyła to kolejny
raz, tym razem bardziej ochoczo, Theo odpowie
dział. Poruszał się całym ciałem. W niej. Z nią.
Rytmicznie.
Dla Marthy było to jak morze, jak rosnąca siła
fali ciągnącej ją na sam szczyt. Przez chwilę po
czuła, że lata. Coraz wyżej, szybciej...
Poczuła to. Theo też to poczuł. Wpadła w wir
kolorów, świat zaczął się kręcić. A gdy znów
odzyskała oddech, wiedziała, że mężczyzna przy
niej przeżył to samo. Uśmiechnęła się, zadowolo
na, że czuje bicie jego serca. Objęła go mocno, ręce
splatając na jego wilgotnych plecach. Czuła, jak
się trzęsie. Theo odetchnął.
Nie był ciężki. Był dobrze zbudowany. Przy
nim czuła się bezpiecznie.
Nie mogła myśleć. Mogła tylko podziwiać i czuć.
- Och...
Theo uniósł głowę i spojrzał jej w oczy.
- Co to znaczy? Znowu „bardzo dobrze"?
Martha pokręciła głową.
- Nie. Nie dobrze. Fenomenalnie - odparła
szczęśliwa.
TYDZIEŃ NA SANTORINI 55
Fenomenalnie.
Theo leżał obok Marthy, a w głowie wirowały
mu myśli. Nie miał pojęcia, że ten dzień dopro
wadzi do takiego finału. Nigdy nie chciał iść
z dziewicą do łóżka. Bał się zobowiązań. Dziewice
zawsze chcą ślubu, a ślub dla niego nie wchodzi
w rachubę.
Martha nie chciała ślubu, chciała tylko pozbyć
się złych wspomnień. Raczej złego wspomnienia.
Cholerny Julian.
Nawet go nie znał, a już go nie cierpiał. Chociaż
może powinien być mu wdzięczny.
Gdyby nie on, Martha nigdy by tu nie przy
jechała.
Wtuliła się w niego, odwracając twarz ku jego
ramionom. Theo poczuł kolejny przypływ prag
nienia.
Bał się jednak, że dla Marthy będzie to znak.
Nie chciał, żeby obudziła się rano z jakimikol
wiek oczekiwaniami wobec niego. Lepiej więc
będzie, jak pójdzie spać.
Martha odkryła, że romanse nie muszą być
wyrachowane, rozgrywane na zimno, bez emocji.
Jej taki nie był.
Kiedy obudziła się rano, bała się wstydu i po
czucia winy. Nic takiego nie nastąpiło.
Leżała sama w jego łóżku. Ranne słońce grzało
ją na zewnątrz i w środku. Czuła się bardzo
56 ANNE MCALLISTER
zmysłowa. Pragnęła go przy sobie. Tęskniła za
nim.
Choć go prawie nie znała, dowiedziała się o nim
kilku rzeczy.
I chciała wiedzieć więcej.
Nie angażuj się, ostrzegała samą siebie.
Z drugiej strony to nie jest zaangażowanie. To
ona ustalała zasady. To ona chciała seksu, ona
wiedziała, jaka jest umowa.
Na pewno nie chciała cierpieć ze względu na
wygórowane oczekiwania, jak to miało miejsce
z Julianem.
Od Theo nie chciała niczego.
To przelotny romans, oboje zdawali sobie z tego
sprawę.
- Właśnie - powiedziała na głos. - Ciesz się
więc, póki trwa.
Leniwie rozejrzała się po pokoju.
Cieszyła się, że światło dzienne nie odsłoniło
jakichś niewidocznych nocą śladów po jej rodzicach.
Przeciągnęła się. Czuła się, jakby przesadziła
z gimnastyką.
Theo był fantastyczny. Co więcej, troskliwy,
czego się po nim nie spodziewała.
Martha wzięła szybki prysznic i ubrała się.
Przez cały czas rozmyślała o minionej nocy
i o Theo.
Myślami już była przy kolejnym wieczorze.
Chciała powtórzyć te emocje i doznania.
TYDZIEŃ NA SANTORINI
57
Gdy miała właśnie nacisnąć klamkę u drzwi
sypialni, zawahała się.
A jeżeli Theo nie podziela jej entuzjazmu? Co
zrobi, jeżeli spojrzy na nią obojętnie?
Jeśli postanowi, że Agnetta albo Cassie będą
lepszą partią?
Tysiące myśli przeszło jej przez głowę.
Nie mogła przecież chować się w sypialni cały
dzień. Przynajmniej spędziła z nim jedną noc.
Otworzyła drzwi.
- Jesteś w końcu - powiedział Theo.
Bosy, ubrany w płócienne szorty i błękitną
koszulkę, uśmiechał się do niej z kuchni. Agnetta
i Cassie, tak jak i ona, nie mogły oderwać wzroku
od jego seksownego ciała. Jednak Theo patrzył
tylko na nią.
- Powiedziałem im, że musisz odespać ró
żnicę czasu. - Słowa zabrzmiały bardzo nie
winnie, jednak oboje wiedzieli, że nie różnica
czasu była powodem jej długiego snu. Jego spo
jrzenie wszystkim zdradziło, kto był za to od
powiedzialny.
Oczywiście chodziło mu o zademonstrowanie
powagi ich związku, ale przecież to, co mówił, to
prawda.
Uśmiechnął się.
- Chodź, zjesz z nami. Aggie zrobiła śniadanie.
Agnetta uśmiechnęła się do Marthy.
- Tak, chodź. Widzę, że lubisz sobie podjeść.
58 ANNE MCALLISTER
- Oceniając po krągłościach, wydawało jej się, że
Martha je zdecydowanie za dużo.
- Dziękuję, miło z twojej strony - uśmiechnęła
się Martha. - Jak spędziłyście wieczór? - Poczęs
towała się omletem.
Theo pochylił się ku niej i pocałował ją.
Martha niemal upuściła talerz.
- Ostrożnie - rzekł, łapiąc go i odkładając na
stół.
Wysunął dla niej krzesło, co zdziwiło wszystkie
panie.
- Chodziłyśmy po klubach - zachichotała Cas-
sie. - Było wspaniale. Dziś musicie pójść z nami.
- Tak - szybko dodała Agnetta. - Jest tu kilka
niezwykłych miejsc, ale znalazłyśmy jeden mały,
uroczy lokal. Grają tam niezłą muzykę. Spodoba ci
się, Theo...
- Nie interesuje mnie to - przerwał jej.
Pochylił się nad Marthą i wyszeptał jej do ucha:
- Mam w planach ciekawsze rzeczy.
Po chwili dodał:
- Musimy ruszać.
Ruszać? Gdzie?
- Martha maluje. Zabieram ją na morze, żeby
trochę poszkicowała.
- Naprawdę? - Cassie wyglądała na zacieka
wioną.
- W rzeczy samej - odparł Theo z kamienną
twarzą.
TYDZIEŃ NA SANTORINI
59
- Jestem pewna, że będziesz dziś dużo szkico
wać - rzekła Agnetta.
Theo tylko uniósł brwi i przysiadł obok Marthy,
by patrzeć, jak je.
Wiedziała, że to tylko gra. Nie miało to z nią nic
wspólnego. Mimo to nie potrafiła wyprzeć z pa
mięci zeszłej nocy.
Uśmiechnęła się do niego. Poczęstowała go
grzanką.
- Jak długo was nie będzie? - spytała Agnetta,
kiedy Martha już skończyła i opłukała talerz.
- Cały dzień - szybko odpowiedział Theo.
- Przygotuję kolację - rzekła Agnetta.
- Nie czekajcie na nas. Raczej nie zdążymy.
Ale jak nie chcecie gotować, na pewno znajdziecie
coś na mieście. - Uśmiechnął się serdecznie, umy
ślnie nie podchwytując jej aluzji.
Agnetta, gdyby mogła, zabiłaby go wzrokiem.
- Nie miałam zamiaru gotować. Pomyślałam
tylko, że możemy spędzić razem wieczór.
Theo wzruszył ramionami.
- Przykro mi. Mamy inne plany. - Otworzył
drzwi, chwycił Marthę za rękę i porwał ze sobą.
- Bawcie się dobrze! - zawołał przez ramię.
- Pa! Wy też! - odrzekła Cassie, machając.
Agnetta skrzywiła się.
Południowe słońce przygrzewało, kiedy Theo
i Martha zmierzali ku miastu w dół po krętych
schodach.
60
ANNE MCALLISTER
Martha oczekiwała, że teraz, skoro byli poza
domem, Theo puści jej dłoń. Jednak jego palce
pozostawały mocno splecione z jej palcami.
Była zaskoczona. Julian zawsze wyznawał za
sadę ograniczonego wyrażania uczuć w miejscach
publicznych. To dotyczyło pocałunków, objęć, ale
także i zwykłego trzymania za rękę.
Theo nie miał takich oporów. Chyba że świetnie
grał.
W końcu oboje grali, nawet jeżeli ostatnia noc
była najwspanialszą w jej życiu.
Nie miała zamiaru się przejmować, ale nie
chciała też przerywać tej zabawy.
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Nie wzięłam przyborów!
Martha zatrzymała się. Chciała wrócić do do
mu.
- Nie musisz nic rysować - oznajmił Theo.
Szkicowanie pierwsze przyszło mu do głowy
jako wymówka na całodniowe żeglowanie bez
pozostałych dwóch pań.
- Co w takim razie będę robić cały dzień?
- zapytała.
- Na pewno coś wymyślimy. - Uśmiechnął się
szeroko.
Martha zarumieniła się lekko.
- Ale...
- No, chodź, jestem pewien, że znajdziemy ci
jakiś szkicownik.
Theo wiedział, że nic oprócz Marthy nie było
mu dziś potrzebne.
Cały ranek czekał, by była przy nim. Nawet
chciał z nią zostać w łóżku, ale wiedział, że skoń
czyłoby się to podobnie jak zeszłej nocy.
Poza tym była zmęczona podróżą i nowymi
doświadczeniami. Jednak pragnął jej tak bardzo
62
ANNE MCALLISTER
jak w nocy. Miał nadzieję, że Martha odwzajem
niała to pragnienie.
- Muszę dziś coś narysować. Agnetta na pewno
będzie chciała obejrzeć moje prace - powiedziała
Martha, błądząc myślami gdzie indziej.
- Ona doskonale wie, czym będziemy się za
jmować. Nie jest tak niewinna - odpowiedział
Theo.
- Ale Cassie chyba tak.
- Tak myślisz? - Każdy, kto zadawał się
z Agnettą, nie może mieć czystego sumienia.
- Przecież przysłała ją twoja matka. A nie
przysyłałaby ci chyba zepsutej dziewczyny - wy-
dedukowała Martha.
- Wręcz przeciwnie. Ale dlaczego w takim
razie zadaje się z Agnettą? - Theo starał się sam
odpowiedzieć na to pytanie.
Martha wzruszyła ramionami.
- Pracowały razem podczas sesji. Cassie wspo
mniała o przyjeździe do ciebie, więc Agnetta się
przyłączyła. A Cassie jest zbyt grzeczna, żeby się
nie zgodzić.
Theo spojrzał na Marthę z szacunkiem. Dlacze
go on sam na to nie wpadł? Teraz, skoro przed
stawiła mu sprawę w ten sposób, wszystko wydało
się logiczne.
- Może powinniśmy byli zabrać ją, żeby
Agnetta nie zepsuła jej do reszty - zasugerowała
Martha.
TYDZIEŃ NA SANTORINI 63
- Nie. - W tej kwestii Theo był nieustępliwy.
- Poza tym, kto powiedział, że my jej nie ze
psujemy?
Martha szturchnęła go żartobliwie. Theo uśmie
chnął się i objął ją.
- Zobacz, fresk!
- Niezupełnie. To graffiti -powiedziała. - Bar
dziej uniwersalne. Większość graffiti jest kosz
marna, choć część całkiem dobra. Malują je głów
nie zdesperowane dzieciaki, które szukają swojego
głosu.
- A ty malowałaś graffiti w poszukiwaniu swo
jego głosu?
Martha pokręciła głową.
- Za dobrze się prowadziłam. Zresztą, tak stra
sznie mi nie zależało. Nie byłam zdesperowana.
Mogę powiedzieć, że miałam wtedy wszystko,
czego potrzebowałam. Albo przynajmniej tak mi
się wydawało. Ale teraz rozumiem tych, którzy
szukają.
Ponownie spojrzała na mur.
Theo zastanawiał się, czy teraz była zdespero
wana. Czy może próbowała tylko poukładać swój
świat, który stanął na głowie.
Pamiętał, jak sam przeszedł przez podobny etap
z Jill. Tylko że on przepłynął samotnie dookoła
świata.
Martha nie była na coś takiego gotowa. Po
trzebowała ludzi... i jego.
64
ANNE MCALLISTER
Ta myśl go zaskoczyła. Zatrzymał się.
Wcale go nie potrzebowała ani on jej. Po prostu
było mu jej żal. Była miłą dziewczyną. Nie chciał
patrzeć, jak cierpi. I tyle.
Współczucie to jedno, a angażowanie się to co
innego. Nic oprócz seksu ich nie łączy.
- Chodźmy, nie traćmy czasu - powiedział
nagle i zacieśnił uścisk na jej dłoni.
Chciał skupić się na zaplanowanych na ten
dzień wydarzeniach.
Kiedy doszli do sklepu, Martha wybrała szkico-
wnik, pastele, węgiel i miękki ołówek. Zastana
wiała się nad farbami wodnymi, ale Theo niecierp
liwił się coraz bardziej.
- Skończyłaś już?
- Słucham? Mmm, tak... To powinno wystar
czyć - powiedziała zadowolona.
Theo patrzył na jej zakupy zdegustowany. Jeże
li miała zamiar użyć wszystkich przyborów, które
kupiła, nie oderwie się od szkicowania cały dzień.
Nie chciał się kłócić i tracić kolejnych cennych
minut.
Wziął od niej torbę z zakupami.
- Poniosę.
Martha zdziwiła się.
- Co? Jesteś feministką, która koniecznie musi
nieść swoją torbę? - zapytał.
- Nie, proszę bardzo. Rób, co chcesz - odparła.
TYDZIEŃ NA SANTORINI
65
- Dobrze. - Po czym ponownie chwycił ją za
rękę.
Martha spojrzała na niego.
Wzruszył ramionami.
- Przecież powiedziałaś, że mogę robić, co
zechcę.
Poprowadził ją do portu.
- Żeglowałaś kiedyś?
- Tak. Jednak już dawno nie byłam na morzu.
W razie czego krzycz, jak zrobię coś nie tak.
Miałby na nią krzyczeć? Coś nowego. Żadna
kobieta nic takiego mu nie powiedziała.
- O to się nie martw...
Spacer z Marthą po mieście był czymś zupełnie
innym niż spacer samotny. Gdy szedł sam, mógł
liczyć na liczne spojrzenia pięknych młodych ko
biet, połykających go wzrokiem.
Teraz ludzie pozdrawiali Marthę, niektórzy na
wet uśmiechnęli się do niego, z czym wcześniej
raczej się nie spotykał.
Pewien właściciel sklepu z winami gwizdnął
i krzyknął coś po grecku.
Martha zaczerwieniła się.
- Kto to? - Theo zmarszczył brwi.
- Costas, kolega brata. Ignoruj go - mruknęła.
- Co powiedział?
- Nie mówisz po grecku? - zapytała z ulgą.
- Nie.
- Nic ważnego.
66 ANNE MCALLISTER
- Podobno lubisz mówić prawdę.
Żeby się upewnić, że Costas rozumie, kto tu
rządzi, Theo posłał mu zabójcze spojrzenie i szy
derczy uśmiech, po czym położył rękę na ramio
nach Marthy.
- Jeśli będziesz tak robił, wszyscy pomyślą, że
jesteśmy razem.
- Niech myślą. - To było miłe uczucie. - My
wiemy, jaki jest układ. To chyba nie jest dla ciebie
problem?
- Nie. - Spojrzała na niego i uśmiechnęła się.
- To dobrze. Będą po prostu mieli o czym
mówić.
- Zabrałeś coś do jedzenia?
- Jedzenia? - Do głowy mu to nie przyszło.
- Jeżeli mamy spędzić na łodzi cały dzień,
potrzebujemy jedzenia. Przynajmniej ja.
- Dobrze, chodź. Obok jest sklep.
Martha wybierała żywność tak jak przybory do
szkicowania.
- Na pewno zgłodnieję podczas żeglugi - po
wiedziała z uśmiechem.
Słowo „żegluga" wypowiedziała tak, jakby
miała zupełnie inne plany na spędzenie czasu na
wodzie.
- Na pewno - odparł Theo, pomagając jej
wejść na łódź.
To było jak sen. Idylla.
TYDZIEŃ NA SANTORINI
67
Prawdziwy świat pracy, rachunków, Cassie
i Agnetty, i Juliana nie istniał.
Byli tylko ona i Theo. W ich prywatnym
świecie.
Martha zapomniała, jak bardzo kiedyś lubiła
żeglować. Czuć wiatr we włosach i promienie
słońca na twarzy. I jego rękę na ramieniu, podczas
gdy pokazywał jej, jak sterować łodzią.
Płynęli wzdłuż wyspy, aż przycumowali w ma
łej zatoczce, gdzie Martha miała zamiar szki
cować.
- Później - powiedział Theo. - Popływajmy.
Wskoczyli do wody. Pływali, nurkowali, bawili
się.
Po pewnym czasie zmęczeni dopłynęli do brze
gu. Zabrali ze sobą pieczywo, oliwki i wino. Theo
podawał jej do ust winogrona i truskawki, Martha
oblizywała jego place. Pili razem z tej samej
butelki.
Całowali się.
Pocałunki Theo odurzały bardziej niż wino.
Jego dotyk był delikatny, namiętny, podniecający.
Kochali się. Martha wmawiała sobie, że to tylko
seks, żadnych zobowiązań. Ale to nie działało. To
nie był zwykły seks. To był seks z Theo.
Zgoda, nie miała zbyt dużego doświadczenia
w tej dziedzinie, ale to niemożliwe, żeby ktokol
wiek inny robił z nią to, co on.
Theo sprawiał, że jęczała i wykrzykiwała jego
68 ANNE MCALLISTER
imię. Dzięki niemu śmiała się. Pozwalał jej od
krywać każdy centymetr swojego ciała. Pozwalał
się malować.
- Tylko małe graffiti - obiecała. - Nie ruszaj
się.
- Potem moja kolej?
Posłusznie leżał, podczas gdy Martha malo
wała jego nogi, świdrując pędzlem w okolicy
kolan.
- Już miałeś swoją kolej. - Zamoczyła pędzel
w farbie i zaczęła malować drugą nogę.
W czerwieni pisała słowa „wspaniały" i „go
rący".
- Martha... - wyszeptał.
- Odwróć się.
Przez chwilę leżał bez ruchu, nawet nie od
dychał, po czym powoli przewrócił się na plecy.
- Zobacz, co zrobiłaś.
Widziała. Uśmiechnęła się.
Ponownie zanurzyła pędzel w farbie. Namalo
wała kreskę biegnącą wzdłuż jego klatki piersio
wej, dokoła biodra, niżej.
- Martha! Co ty wyprawiasz?
- Chcę ci tylko pokazać, co czuję.
- Pozwól mi pokazać, co ja czuję! - Chwycił ją
i posadził na sobie.
Nie skończyła malowidła.
To był niezapomniany dzień.
Dwa kolejne także. Aż do końca tygodnia. Żeg-
TYDZIEŃ NA SANTORINI 69
lowali, spacerowali, chodzili na zakupy, gotowali,
śmiali się. Kochali się.
Patrząc z zewnątrz, trudno było pomyśleć, że
nie są parą.
Ale przez ostatnich kilka dni uczucie zaczęło
rozwijać się szybko.
Już nie chodziło o Agnettę czy Juliana.
Chodziło o Theo.
- Jutro wyjeżdżamy - powiedziała Agnetta
w piątek rano.
Theo siedział niewzruszony na kanapie z gazetą
w ręku. Nie czytał jej.
Ciągle wspominał dzisiejszy poranek, jak trud
no było mu wstać, jak wtulał się w Marthę i upajał
się jej zapachem.
Uniósł wzrok.
- Słucham? - zapytał.
- Powiedziałam, że jutro wyjeżdżamy, a przez
cały prawie tydzień cię nie widywałam.
Theo chciał jej powiedzieć, że właśnie o to mu
chodziło, choć i tak pewnie zdawała sobie z tego
sprawę.
Odrzucił gazetę.
- Masz rację. Powinniśmy spędzić trochę czasu
razem.
Agnetta otworzyła szerzej oczy. Uśmiechnęła
się szeroko.
- Naprawdę? Wiedziałam, że się nie oprzesz!
70 ANNE MCALLISTER
- Powiem Marcie, że ty i Cassie idziecie z nami
- powiedział szybko, wstając.
- Musisz mówić Marcie?
- Oczywiście! W czwórkę będziemy się świet
nie bawić.
Przynajmniej tak to miało wyglądać. Agnetta
i Cassie nie miały prawa sądzić, że mógłby inte
resować się którąkolwiek z nich. Oboje z Marthą
dbali o to przez cały tydzień.
Agnetta zaproponowała pożegnalną kolację.
Przez następne dwie godziny Theo cierpiał, nie
mogąc dotknąć Marthy.
- Boli mnie głowa - powiedział w końcu.
- Muszę wracać do domu.
- Oczywiście, wracajmy - rzekła Agnetta.
- Biedny Theo...
- Biedny Theo - dodała Cassie.
- Jeśli boli cię głowa, najlepiej będzie, jak
odpoczniesz - powiedziała Martha, gdy już dotarli
do domu.
- Nie. Ty mi pomożesz - odparł.
Pomogła.
Theo całą noc leżał, rozmyślając.
Martwił się, że nie może oderwać od niej wzro
ku, że nie może przestać jej dotykać. Nie chodziło
tylko o seks, ale też ó miejsca, które chciał jej
pokazać, rzeczy, które chciał jej powiedzieć.
Zmartwił się też ostatnimi jej słowami, zanim
odwróciła się na bok i zasnęła w jego ramionach.
TYDZIEŃ NA SANTORINI 71
- Było cudownie. Ty jesteś cudowny. Nie mo
gę się doczekać, aż one wyjadą i będziemy mieć
tylko siebie nawzajem.
Obudziła się sama. Theo odprowadził Agnettę
i Cassie na prom.
Martha zaspała. Teraz przynajmniej miała czas
na szybki prysznic.
Przygotowała śniadanie, zanim Theo wrócił.
Piękny początek najbliższych dwóch tygodni, po
myślała. Prawie jak zabawa w dom.
Theo otworzył drzwi.
- Cześć! Przygotowałam śniadanie. Mogę zro
bić omlet, jeśli chcesz.
- Nie, dziękuję - odparł.
Pojawił się w drzwiach kuchni, szczupły i opa
lony. Martha poczuła przypływ radości na sam
jego widok.
- Przepraszam, że zaspałam - powiedziała
z uśmiechem. - Wszystko się udało?
- Tak. - Nie uśmiechnął się, nie wszedł nawet
do kuchni.
- Może coś przekąsisz? Naleję ci kawy.
- Dziękuję, już jadłem. - Zabrzmiało to oschle.
- To tylko kawa...
- Nie trzeba.
- To nie kło...
- Nie mam czasu - powiedział nagle. - Zaraz
wychodzę.
72 ANNE MCALLISTER
Martha prawie upuściła dzbanek. Poczuła zim
ny dreszcz.
Gdzie się podział jego urok, jego uśmiech,
dotyk, pocałunki? Miłość?
A może to jednak by! tylko seks?
Niemożliwe! Przecież nie mógł tylko udawać!
Ale przecież nic jej nie powiedział.
Jedynie na pytanie, czy są przyjaciółmi, odparł:
- Oczywiście.
Ale teraz na pewno nie zachowywał się po
przyjacielsku.
- W Newport jest łódź, której muszę się przy
jrzeć.
- Dziś? - Coś wspominał o łodzi w Newport,
ale nie mówił, że to pilne. - Dlaczego dziś?
- Nie ma sensu się tu kręcić. Agnetta wyjechała
przekonana o naszym związku. - Skinął głową
w jej kierunku, dodając: - Dobrze się spisałaś.
To wszystko?
- Jestem ci wdzięczny.
Wydawało jej się, że trochę się zawahał. Chyba
że słyszała tylko to, co chciała.
Przełknęła ślinę.
- Nie ma za co - odpowiedziała, ciesząc się, że
się nie rozkleiła. - Wszystko zgodnie z umową.
Ich spojrzenia się spotkały.
Theo skinął głową.
- W porządku. Wszystko jasne.
- Teraz mnie wyrzucisz?
TYDZIEŃ NA SANTOR1NI 73
- Nie. Umawialiśmy się, że zostaniesz tu przez
trzy tygodnie. Zostań, jak długo chcesz. Ja znikam
- powiedział, po czym się odwrócił. - Muszę się
spakować.
Nie poszła za nim. Po co?
Powiedział już przecież wszystko, poza tym, że
jest głupia, że się w nim zakochała.
Ale nie musiał jej tego mówić. Sama wiedziała.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Zaproszenie na ślub pojawiło się znikąd. Theo
przyjął zasadę, że gdy pojawiał się elegancko
zapieczętowany list, on sam uciekał na drugi ko
niec świata.
Taka poczta najczęściej zapowiadała koniecz
ność spotkania się z rodzicami, którzy, a w szcze
gólności matka, z dużym zapałem szukali mu
żony.
Kiedy miał już wyrzucić list do kosza, odwrócił
kopertę i ku swojemu zaskoczeniu ujrzał, że jest on
nadany przez rodziców. Szybko go otworzył.
Przed jego oczami ukazało się zaproszenie na ślub
młodszej siostry, Thalii Anastasii.
Tallie? Mała Tallie wychodzi za mąż?
Ostatni raz widział ją pół roku temu w No
wym Jorku, gdy pojechał oglądać łódź w New
port.
Cieszyła się wtedy z nowej posady prezesa
firmy marynistycznej, którą „wygrał" jej ojciec na
polu golfowym. Ale przede wszystkim cieszyła się
z nowego związku.
Theo przyjrzał się uważniej nazwisku wybrańca
TYDZIEŃ NA SANTORINI 75
siostrzyczki. Jego żołądek przewrócił się do góry
nogami.
Elias Aneas Antonides?
Tak, nie pomylił się. Imię i nazwisko widniały
czarno na białym.
W pierwszą sobotę lutego oboje z Tallie mieli
stanąć na ślubnym kobiercu. Tallie i brat Marthy.
Martha. Samo imię wywołało lawinę wspo
mnień.
Przeżył z nią w lipcu piękne chwile, zanim
wypłynął z Santorini.
Ale to był tylko tydzień. Przelotny romans.
Owszem, namiętny i zmysłowy, ale krótki. Prze
cież oboje tego chcieli.
Nagle uświadomił sobie, że on i Martha będą
częścią jednej rodziny. Przecież siłą rzeczy raz na
jakiś czas będą musieli się widywać.
Może to i dobrze. Był ciekaw, jak ona sobie
radzi, czym się zajmuje, czy przypadkiem nie
wróciła do tego kretyna, który ją zdradził.
Jego myśli zaczęły błądzić.
Przypomniał sobie, jak wrócił na Santorini, za
nim minęły trzy tygodnie Marthy. Szybko uporał
się z łodzią w Newport. Nie mógł się doczekać
spotkania z nią.
Myślał, że ją zaskoczy, chwyci w ramiona,
zaniesie do sypialni...
Dom był zamknięty. Martha zostawiła klucze
w sklepie, gdzie pracował Costas.
76 ANNE MCALLISTER
- Dziewczyna cię rzuciła, co? - powiedział
Costas, nie ukrywając satysfakcji.
Theo nie odpowiedział. Wziął tylko klucze.
- Wróciła do Nowego Jorku. Powiedziała, że tu
jest pięknie, ale musi wrócić do codzienności - do
dał Costas.
Z Julianem?
Theo zgniótł zaproszenie w dłoni i wyrzucił.
Tyle go obchodziło, co zrobiła Martha. I tyle
go to będzie obchodzić za miesiąc, na ślubie
Tallie.
- Jesteś zbyt blada - stwierdziła Cristina, lust
rując Marthę badawczo. - To panna młoda ma
być blada. Twoim jedynym zadaniem jest pilno
wanie księgi gości i proszenie o wpis. To nic
takiego!
- To prawda - odpowiedziała. Poprawiła wło
sy, czekając na tyłach kościoła na rozpoczęcie
ceremonii. - Nie martw się, poradzę sobie.
Chciała mieć spotkanie z Theo już za sobą.
Oczywiście nikt z rodziny nie wiedział o jej znajo
mości z przyszłym szwagrem Eliasa. Tym bardziej
nie zdawali sobie sprawy z ich upojnego tygodnia
na Santorini.
Och, jaką miała nadzieję, że Theo nie przybę
dzie. Jednak Tallie rozwiała ją zeszłego wieczora
na próbie.
- Wszyscy już są. Tylko Theo jeszcze nie do-
TYDZIEŃ NA SANTORINI 77
tarł z Nowej Zelandii - radośnie odpowiedziała na
pytanie o obecność rodziny.
- Jak miło... - wymruczała Martha.
Rzeczywiście, Theo wspominał coś o Nowej
Zelandii, zachwalał tamtejszy spokój. Miał tam
przyjaciół. Lubił tam być, szczególnie ze względu
na dystans, który dzielił go od rodziców.
- Theo jest moim ulubionym bratem - kon
tynuowała Tallie.
Martha nie lubiła dużych ceremonii, choć dziś
chciała, by przybyło jak najwięcej osób. Mogła się
wtopić w tłum. Może nawet uda jej się uniknąć
tego spotkania.
- Już czas, chodźmy. - Cristina pociągnęła
Marthę za sobą.
To był piękny ślub. Połączenie greckich tradycji
z nieco nowszymi amerykańskimi obyczajami.
Było romantycznie i wzruszająco. Pełna gama
kolorów, muzyka i piękne słowa.
Jednak Martha wzrokiem przeczesywała tłum
w poszukiwaniu Theo. Zastanawiała się, czy go
pozna, czy jej wspomnienia nie uległy zatarciu.
Może już nie był tak zabójczo przystojny.
A jednak był.
Serce podeszło jej do gardła. Siedział po drugiej
stronie kościoła schowany w tłumie.
Patrzył wprost na nią.
Ich spojrzenia na chwilę się spotkały.
78 ANNE MCALLISTER
Wyglądała piękniej, niż pamiętał. Nagle wróciły
wszystkie wspomnienia. Cudowne chwile, sprzecz
ki, jej upór, jej namiętność.
Skinął głową w jej kierunku, jednak Martha się
odwróciła, jakby udawała, że się nie znają. Theo
wychylił się, by zobaczyć ją spoza ogromnego
kapelusza cioci Ophelii. Ciocia odwróciła się, dra
piąc go po twarzy dekoracją kapelusza.
- Czy coś się stało? - zapytała z greckim ak
centem.
Po chwili odwróciła się też jego matka.
- Nie, nie. Wydawało mi się tylko, że zobaczy
łem kogoś znajomego - odparł Theo.
Ponownie skierował swój wzrok na młodą parę.
Ełias był ponury, podczas gdy Tallie promieniała
szczęściem.
Martha też niegdyś promieniała.
Theo walczył z pokusą odwrócenia się do niej
ponownie.
Wyglądała zdumiewająco. Jej ciemne włosy,
duże oczy, zaczerwienione policzki przyciągały
uwagę.
Jeszcze raz odchylił się do tyłu. Zobaczył ją.
Siedziała za masywnym mężczyzną, który
w znacznym stopniu ją zasłaniał. Miała na sobie
czerwoną sukienkę. Na jej oparciu spoczywała
ręka innego mężczyzny.
To chyba nie ten cholerny Julian?
Zacisnął pięści i zamruczał pod nosem.
TYDZIEŃ NA SANTORINI 79
- Na pewno wszystko w porządku? Może jesteś
zmęczony?
Wymamrotał coś wściekle. Jego matka odwró
ciła się ponownie.
Co ona wyprawia? Chyba nie wróciła do tego
kretyna? Jak cała ceremonia się skończy, znajdzie
ją i dowie się, o co chodzi.
Ponownie pochylił się, by przyjrzeć się blon
dynowi towarzyszącemu Marcie.
- Au! - Matka szturchnęła go mocno w bok.
- Theo! Na litość boską...! - szepnęła.
Ojciec też się odwrócił.
Theo posłusznie usiadł w ławce, by przeczekać
całą ceremonię.
Martha była odpowiedzialna za księgę gości.
Siedziała w ukryciu i niełatwo ją było rozpoznać.
Niewiele też widziała.
Była pewna szansa, że nie zobaczy Theo ani że
on nie zobaczy jej.
Może wcale nie chciał jej spotkać?
Byłoby to logiczne po tym, jak się zachował pół
roku temu. Gdyby choć trochę mu na niej zależało,
nie wyjeżdżałby tak nagle. Najwyraźniej nie zale
żało mu wcale.
Miała nadzieję, że tak było. Miała też nadzieję,
że Theo nie będzie miał cierpliwości ani ochoty
stać w kolejce, by wpisać się do księgi.
Co prawda Tallie bardzo zależało na tym,
80
ANNE MCALLISTER
by każdy się wpisał. Poprosiła też kolegę z uczelni,
ślicznego Garretta o blond włosach, by robił
zdjęcia.
Theo się nie pojawił.
Zjawili się wszyscy jego bracia: fizyk George,
aktor Demetrios i leśnik Yiannis. Przyszło też
wielu innych członków rodziny Savasów. Jednak
Theo nie przyszedł.
Wesele się rozpoczęło, a Martha postanowiła
czuwać na stanowisku. Miała nadzieję, że siedząc
tu, może uda jej się uniknąć Theo.
Zaczęły się toasty. Drużba Eliasa, Peter, wy
głosił piękną mowę. Na koniec odwrócił się do
pary młodej i uniósł kieliszek.
- Wasze zdrowie. Za miłość... i niespodzianki!
Wszyscy zaczęli się śmiać. Rozległy się brawa.
Martha uśmiechnęła się szeroko, uniosła swój kie
liszek, stuknęła o kieliszek Garretta i szybko wypi
ła szampana.
W pewnym momencie wstał Theo. W czarnym
garniturze i śnieżnobiałej koszuli wyglądał za
bójczo.
- Gdyby rozdawali nagrody za najdłuższy dys
tans przebyty na ślub, pewnie bym wygrał - uśmie
chnął się lekko.
Martha pamiętała ten uśmiech. Był łagodny
i delikatny.
- ...Ale dla takiej chwili przejechałbym cały
świat. Nie powiem nic wielkiego. Na pewno nie
TYDZIEŃ NA SANTORINI 81
udzielę wam rad. Po prostu życzę wam szczęścia.
Tallie, Eliasie. - Uniósł kieliszek. - Teraz i na
zawsze.
Martha przechyliła lekko kieliszek i rozlała
szampana.
- Wszystko w porządku? - zapytał Garrett,
wycierając plamę.
- Tak, tak. Jestem nieco roztargniona...
Na szczęście nikt nic nie zauważył. Orkiestra
zaczęła grać. Elias i Tallie zatańczyli pierwszy
taniec.
Martha ponownie starała się odnaleźć wzro
kiem Theo. Pojawiła się Cristina.
- Zmienić cię?
- Tak, dzięki - powiedziała z ulgą Martha.
- Przejmij stery. Muszę iść...
- Zatańcz ze mną. - Obie panie odwróciły się,
by ujrzeć wyciągniętą rękę Theo.
Uśmiech zniknął już z jego twarzy. Znów wy
glądał arogancko, twardy jak skała, jak za pierw
szym razem, gdy go poznała.
Martha nie odpowiedziała.
- Znacie się? - zapytała Cristina.
Theo nie zwrócił na nią uwagi. Ponowił żądanie.
- Zatańcz ze mną.
Władczy ton sprowadził ją na ziemię.
- Miło cię znów widzieć.
- Najwyraźniej się znacie - skomentowała Cri
stina, widząc iskrzenie w ich oczach.
82
ANNE MCALLISTER
- Witaj -powiedział Theo, nadal nie zwracając
uwagi na Cristinę.
- Ładny toast.
- Dziękuję. - Wciąż trzymał wyciągniętą rękę.
- Tallie mówiła, że byłeś w Nowej Zelandii.
- Byłem. Porozmawiamy podczas tańca. - Nie
dał się wciągnąć w rozmowę.
- Nie, dziękuję,
- Czemu nie?
- Nie mam ochoty. - Wzruszyła ramionami.
Theo zmarszczył brwi.
- Od kiedy? Uwielbiałaś tańczyć.
Przeszedł dookoła stołu, chwycił ją i postawił na
nogi.
Martha miała na sobie czerwoną sukienkę pod
kreślającą piersi, pełniejsze niż wtedy, na San-
torini. Gdy spojrzał niżej, dostrzegł niewielką wy
pukłość jej brzucha.
Zamarł. Sekundy mijały, a muzyka grała. Cris
tina przyglądała im się z boku, na pewno wyob
rażając sobie różne rzeczy.
- Dobrze. Zatańczmy - powiedziała nagle Ma
rtha.
Kilka miesięcy temu tańczyli wtuleni w siebie,
a teraz ich ruchy przypominały taniec robotów.
Niczego więcej się nie spodziewała.
- Więc opowiedz mi o Nowej Zelandii.
- Do diabla z Nową Zelandią! Jak mogłaś do
niego wrócić?
TYDZIEŃ NA SANTORINI 83
Martha potknęła się.
- Słucham?
Theo był wyraźnie wściekły.
- O czym ty mówisz?
Theo skinął głową w kierunku Garretta.
- O twoim kochanku. Nie masz wstydu?
- Wypraszam sobie! - odparła, nieprzypadko
wo nadeptując na jego stopę.
- Czekał na ciebie, aż wrócisz, czy może sam
przyjechał? Chyba że to ty do niego pojechałaś?
- Do kogo?
- Do tego cholernego Juliana!
Martha się zatrzymała.
- To nie jest Julian.
- Jak to nie? - Jego ton nieco złagodniał.
- Na świecie jest wielu blondynów. Nie wi
działam się z Julianem od zerwania. Już dawno
o nim nie myślę.
Theo był coraz bardziej zaskoczony. Nie wie
dział, co powiedzieć.
- Więc kim jest...?
- To Garrett Jakiś tam. Kolega z uczelni twojej
siostry. Powinieneś częściej bywać w domu. Może
byś się bardziej orientował co do jej znajomych
- odparła.
Theo spojrzał na Marthę uważnie, trzymając ją
w tańcu, po czym zapytał:
- Więc to jego...? - Skierował wzrok na jej
lekko wystający brzuch.
84
ANNE MCALLISTER
- Nie. Nie jego - odparła spokojnie, choć sta-
nowczo.
- W takim razie... - Nie był w stanie skończyć.
Przełknął ślinę, uświadamiając już sobie to, co
oczywiste.
Muzyka umilkła, a młoda para zakończyła wy
stęp długim, namiętnym pocałunkiem.
- Jest moje? - zapytał Theo.
- Tak. To chłopiec. Ma w połowie twoje geny,
ale jest moim dzieckiem - odpowiedziała z lekkim
uśmiechem.
Wyrwała się z jego uścisku, odwróciła i z unie
sioną głową wyszła z sali.
Wyszła na zewnątrz i przycupnęła na kładce
przystani klubu żeglarskiego. Zimowy chłód był
zbyt słaby, by ostudzić gorącą temperaturę spot-
kania z Theo. Dochodziły ją dźwięki zabawy,
śpiewu i tańca. Przede wszystkim jednak docho-
dził ją dźwięk zbliżających się kroków.
Może to był on. Miała taką nadzieję. Chciała,
żeby ją znalazł. Chciała odpowiedzieć na jego
pytania. Chciała uwolnić go od odpowiedzial
ności.
Kroki zatrzymały się tuż za nią.
- Czemu mi nic nie powiedziałaś?
Zaskoczona pytaniem spojrzała mu w oczy i od-
parła:
- Nie sądziłam, że będziesz chciał wiedzieć.
TYDZIEŃ NA SANTORINI
85
Rzeczywiście, wyglądał, jakby nie chciał wie
dzieć. Tęskniła za Theo, którego znała, którego
pokochała. Jednak wiedziała już, że tamten Theo
nie istniał.
Ten był jej obcy. Był tylko ojcem jej dziecka.
Musiała być opanowana i działać racjonalnie.
- Dlaczego przyszło ci do głowy coś tak głu
piego?!
Martha wstała, odwróciła się i odparła spo
kojnie:
- Chodź, przejdźmy się po plaży. - Nikt ich
tam nie usłyszy. Będzie mógł się wykrzyczeć.
W pierwszej chwili Theo nie miał zamiaru iść.
Jednak włożywszy obojętnie ręce do kieszeni,
rzekł tylko:
- Jak chcesz.
Kiedy zeszli na plażę, Theo położył swoje buty
na schodach.
Gdy Martha zaczęła nieść swoje, chwycił je
i odrzucił na bok.
- Pewnie chciałbyś wiedzieć, jak do tego do
szło - zaczęła.
- Doskonale wiem, jak do tego doszło! Pamię
tam też, jak mówiłaś, że bierzesz pigułki! - odparł
oschle.
- Bo brałam. Nie okłamałam cię. Byłam ostro
żna i działałam zgodnie z zaleceniami. Ale naj
wyraźniej zmiana strefy czasowej rozregulowała
mój organizm.
86
ANNE MCALLISTER
- Najwyraźniej - wymamrotał.
- No i stało się - dokończyła.
Nie miała zamiaru przepraszać. Na początku
sama przeżyła wstrząs, jednak z czasem zaczęła się
cieszyć. Theo i tak tego nie zrozumie.
- Nie martw się. Nic mi nie będzie.
- Oczywiście, że nie - powiedział ku jej za
skoczeniu.
Spojrzała na niego uważnie.
- Pobierzemy się.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Słucham? - zapytała Martha z niedowierza
niem.
- Powiedziałem, że się pobierzemy. - Ton
był szorstki i surowy. Nie brzmiał jak typowe
oświadczyny.
- Nie bądź śmieszny!
Takiego obrotu sprawy Martha nie przewidziała
w żadnym ze swoich scenariuszy.
- Jak to śmieszny? To najrozsądniejsza rzecz!
- Nie. Ludzie już nie pobierają się dla dzieci,
Theo.
- No, nie zawsze, ale w tych okolicznościach...
- Ale ty nie chcesz ślubu! Nie chcesz obciążeń
i zobowiązań! Tak powiedziałeś!
- Ale to - zaczął, kierując palec w stronę jej
brzucha -jest zobowiązanie!
- Więc cię z niego zwalniam! - powiedziała
stanowczo. - Niech ci już nie zaprząta głowy!
- Nie zaprząta...? - Theo wpatrywał się w nią
zaskoczony. - Jak niby miałbym o czymś takim
zapomnieć?
- To coś, Theo, to dziecko. Moje dziecko!
88 ANNE MCALLISTER
- Moje też!
- Nie chcesz dzieci. Już to mówiłeś. A my damy
sobie radę. Nie martw się. - Próbowała odejść, ale
trzymał ją zbyt mocno, by mogła się wyrwać.
- Nie martwię się. Zaopiekuję się wami. Pobie
rzemy się, do diabła!
- Nie, nie pobierzemy!
Patrzyli sobie prosto w oczy, każde przekonane
o słuszności swojego postępowania i mocno ob
stające przy własnym zdaniu.
- Nie chcę wychodzić za mąż z rozsądku. Zro
bię to tylko z jednej ważnej przyczyny.
- To jest ważna przyczyna!
- Nie, Theo. Z miłości. A miłość - pogładziła
ręką brzuch - nie ma nic wspólnego z tym...
Theo nie oponował. Jedynie kopnął piasek.
- Do licha, Martho! Bądź rozsądna!
- Jestem. Nie chcę ślubu bez miłości. Ty nie
chcesz go w ogóle. Robisz tylko to, co powinieneś.
Nie martw się więc nami. Dziękuję za propozycję,
ale nie skorzystam.
- Martha...
- Nie, Theo! Nic z tego!
Jak mogła mu odmówić? Theo nie mógł w to
uwierzyć. Nie mógł uwierzyć w to, co stało się tego
dnia. Dziecko, oświadczyny. Odmowa Marthy.
Był porażony. I z każdą chwilą coraz bardziej
zdenerwowany.
TYDZIEŃ NA SANTORINI 89
- Hej! Co ty tam robisz? - Theo odwrócił się
i ujrzał swojego brata George'a machającego do
niego z klubowej przystani. - Mama mówi, że
masz się stawić na parkiecie w tej chwili!
Nic nie powiedziawszy, Theo machnął ręką, co
skłoniło brata, by podejść.
- Czemu się tu chowasz?
Theo nie był w stanie odpowiedzieć. Sytuacja
sprzed chwili odjęła mu mowę.
- Nie możesz tu siedzieć. Mama widziała, jak
wychodzisz. Na sali jest mnóstwo dziewczyn,
a mama chce każdej zapewnić partnera. Demetrios
i ja nie damy sobie rady, a Yiannis ma swoją
dziewczynę. Chodź.
- Nie tańczę - zadeklarował Theo.
- Powiedz to mamie - powiedział George i po
pchnął Theo przez klubowe drzwi na salę weselną.
- Stoi tam.
Patrzyła w ich kierunku mrożącym wzrokiem.
Theo jednak przeczesywał spojrzeniem salę w po
szukiwaniu Marthy. Na próżno.
Kapela zaczęła grać kolejną piosenkę, pary tłu
mnie ruszyły w stronę parkietu.
- Theo - zaczęła matka, podchodząc z boku.
- Co się z tobą dzieje?
- Szukam kogoś. - Gdzie się ta Martha podziała?
- Zatańcz z ciotką Ophelią - poleciła matka,
wskazując kapelusz udekorowany owocowymi
ozdobami.
90 ANNE MCALLISTER
Theo posłusznie wykonał polecenie. Co praw
da, wystający z kapelusza banan niemal pozbawił
go oka, ale przynajmniej ciotka nie stąpała mu po
palcach.
- Jeżeli szukasz tej ślicznej siostrzyczki pana
młodego, to przed chwilą wyszła.
- Jak to? - Theo potknął się i nastąpił na stopę
cioci.
- Wyszła - powtórzyła ciocia, wzruszając ra
mionami i rzucając mu wymowne spojrzenie.
- Skąd ciocia...?
- Mam oczy, chłopcze. Tańczyłeś z nią. Tylko
z nią. Poszedłeś jej szukać. Spacerowaliście po
plaży. Mogła się przez ciebie przeziębić!
- Sama tam wyszła. Do niczego jej nie zmu
szałem.
- Ale mogłeś ją tu przyprowadzić. Była skost
niała i roztrzęsiona, gdy wróciła.
- Gdzie poszła? - Nie miał zamiaru przekony
wać ciotki, że nie zdawał sobie z tego sprawy.
- Nie wiem. Pewnie gdzieś, gdzie jest ciepło.
Biedne dziecko. Czy jest twoje?
- Co? - Theo był poruszony i pytaniem, i od
powiedzią, której powinien udzielić.
Ciotka Ophelia uniosła oczy, po czym poklepa
ła go po ramieniu.
- Powinieneś ją znaleźć i zrobić, co do ciebie
należy, chłopcze.
- Niech mi ciocia wierzy, staram się!
TYDZIEŃ NA SANTORINI
91
Marthy nigdzie nie było. Nie miał pojęcia, gdzie
mogła się podziać. Nie chciał robić zamieszania.
I tak ją znajdzie. Jak nie dziś, to jutro. Miał swoje
sposoby.
- Theo, kochanie, zatańcz! - zawołała matka.
Theo nie chciał tańczyć. Jego świat zwariował.
Jedyne, czego teraz chciał, to wyjść.
- Theo! Theo, dokąd idziesz? - Matka mogła
tylko patrzeć, jak Theo wspina się po schodach
i znika za drzwiami. Nawet się nie odwrócił.
Martha go nie kocha. Trudno. I tak się z nią
ożeni.
Jak tylko Martha weszła na salę, zobaczyła
Marka, męża Cristiny. Nie znali się za dobrze, ale
może to i lepiej. Byli rodziną, więc musiał jej
pomóc.
- Zawieź mnie do domu, proszę.
- Jesteś pewna?
- Tak. Chcę pojechać do domu. - Nie była
niczego bardziej pewna.
- Powiem tylko Cristinie.
- Powiesz jej, jak wrócisz. Nie chcę martwić
rodziców. To zajmie mi tylko parę chwil. Za
biorę swoje rzeczy z domu, potem dam sobie
radę.
Zauważyła Theo wychylającego się na wszyst
kie strony.
- Chodźmy. - Złapała Marka za rękę.
92
ANNE MCALLISTER
Zakłopotany całą sytuacją przytrzymał jej
drzwi.
- W porządku. Jak chcesz.
Nigdzie jej nie było. W pewnym momencie
Theo zdecydował się podejść do Cristiny. Jednak
na pytanie, czy widziała Marthę, jedynie pokręciła
głową.
- Nie. Ale jak ją spotkam, powiem, że jej
szukasz - powiedziała z szerokim, wymownym
uśmiechem.
- Powiedz jej, że sam ją znajdę - wycedził
przez zęby.
Ale nie teraz. Bóg jeden wie, co by jej powie
dział, gdyby ją teraz znalazł.
Wyszedł. Wsiadł do samochodu i z piskiem
opon wyjechał z parkingu na autostradę. Mandat za
prędkość nie poprawi mi nastroju, pomyślał.
Jechał wzdłuż wybrzeża. Niebo było coraz cie
mniejsze. W pewnym momencie zatrzymał się
i wbił oczy w szarość oceanu.
Morze zawsze było jego wytchnieniem. Jednak
teraz nawet spokój wielkiej wody nie pomagał mu
wrócić do siebie.
Przychodząc na ślub, zdawał sobie sprawę, że
pewnie zobaczy Marthę. Minęło już sześć miesię
cy, a wciąż nie mógł wymazać jej z pamięci.
Innych dziewczyn, z którymi miał romanse, nie był
w stanie sobie nawet przypomnieć. Martha jednak
TYDZIEŃ NA SANTORINI 93
cały czas była obecna w jego świadomości. Ciągle
o niej myślał.
Nie powinien był wracać na Santorini. Gdyby
wypłynął i nie wrócił, byłoby inaczej. Nie czułby
się tak źle. Co i tak nie zmieniłoby tego, że była
w ciąży. Powinien czuć się fatalnie, a było zupeł
nie inaczej. Czuł, że odżywa. Był zły, że Martha
odrzuciła jego oświadczyny. Bardzo chciał ją
przekonać, że to najrozsądniejsza rzecz, jaką mo
gą zrobić.
Z jego rozważań wybudziły go czerwono-nie-
bieskie światła migające tuż za nim. Theo podciąg
nął się w fotelu i otworzył okno, gdy podszedł
policjant.
- Problemy z wozem?
- Tylko rozmyślam.
Policjant rzucił mu krzywe spojrzenie, po czym
poprosił o dokumenty.
- Dużo pan wypił?
- Niewiele. - Na szczęście.
- Proszę wracać do domu. Jutro wszystko się
ułoży - poradził stróż prawa.
Theo miał nadzieję, że tak będzie. Jednak nie
chciał wracać do domu, ponieważ w tym przypad
ku był nim wynajęty pokój w motelu nieopodal sali
weselnej. Wynajął więc pokój w innym motelu.
Łóżko było twarde, woda letnia, a szyby dzwoniły
całą noc. Theo nie zmrużył oka. W głowie przeży
wał tylko miniony dzień.
94 ANNE MCALLISTER
Dlaczego mu nic nie powiedziała? Mogła napi
sać. Powinna była napisać! Czemu myślała, że mu
nie zależało na dziecku? Przecież cholernie mu
zależało!
Nie spał całą noc. Wstał nieprzytomny. Jedyną
rzeczą, jaką chciał zrobić, było odnalezienie Mar-
thy i powiedzenie jej tego. Przecież obecnej sytua
cji i tej z Agnettą nie można porównywać!
Małżeństwo. Dziecko powinno mieć oboje ro
dziców. A oni tak naprawdę byli cudowną parą. Na
Santorini.
Co z tego, że go nie kochała?
I tak się zgodzi na ślub.
Tylko musi ją najpierw odnaleźć.
Szukał wszędzie. Przewertował książkę telefo
niczną, dzwonił do biur spółki Antonides Marine.
Zostało mu jedynie osobiście stawić się w domu
rodziców Marthy.
Bardzo chciał tego uniknąć, ale tylko ten krok
mu pozostał.
Dom Antonidesów, wykonany z kamienia i dre
wna, przypominał angielski dworek. To pokolenie
mieszkańców Long Island lubowało się w tym
stylu.
Theo zadzwonił do drzwi, po czym przestępując
z nogi na nogę, czekał na przyjęcie. Nie był pe
wien, czy po przegranym zeszłorocznym wyści
gu i utracie domu na Santorini Aeolus Antonides
TYDZIEŃ NA SANTORINI
95
ucieszy się na jego widok. Pomyślał, że jeśli będzie
trzeba, to odda ten cholerny dom.
W pewnym momencie drzwi się otworzyły. Na
progu pojawił się półnagi mężczyzna, w którym
Theo rozpoznał Lukasa, bliźniaka Marthy.
- O co chodzi? - zapytał zaspany Lukas.
- Chcę rozmawiać z Marthą.
- Czyżby? Niby po co? - Był widocznie roz
drażniony wczesną pobudką.
- To sprawa między mną a Marthą.
- To ty jesteś tatusiem? - Lukas obdarował go
wzrokiem potępiającym.
Theo napiął się i wyprostował.
- Tak - odparł.
- Najwyższa pora na decyzję, nie uważasz? Co
masz zamiar z tym zrobić?
- Chcę rozmawiać z Marthą, a nie z tobą - po
wiedział stanowczo.
Twardy ton gościa zdziwił Lukasa.
- Chwileczkę - zaczął.
- Teraz.
Lukas założył ręce na piersi i oparł się o framu
gę drzwi. Na jego twarzy pojawił się triumfalny
uśmiech.
- Nie mogę. Nie ma jej tu.
- To daj mi jej adres - zażądał Theo.
- Nie znam go. Mam jej e-mail.
- Chcę z nią rozmawiać osobiście! Teraz, tutaj!
Chcę się z nią ożenić!
96 ANNE MCALLISTER
Lukas otworzył szeroko oczy.
- Tak? A od kiedy?
- Od kiedy dowiedziałem się o dziecku. Od
wczoraj - odparł Theo.
- Nie wiedziałeś? - Lukas wydawał się zdzi
wiony, choć po chwili zastanowienia dodał: - Mo
głeś nie wiedzieć. To cała Martha. Ona wie o two
ich zamiarach?
- Oczywiście, że wie.
- A! To wyjaśnia, dlaczego wyjechała. Zo
stawiła kartkę. Nie została nawet na dzisiej
szym otwieraniu prezentów. - Lukas ponow
nie ziewnął, przeciągnął się i podrapał po gło
wie.
- Nie chce za ciebie wyjść, prawda?
- Rozważamy to - odparł Theo. - Ktoś musi
mieć jej adres. Może matka?
- Sprawdzę w jej notesie - powiedział leniwie
Lukas.
- Jakbyś mógł...
Theo bardzo powstrzymywał się przed udusze
niem Lukasa. W końcu zabicie jej brata mogłoby
skomplikować jego starania.
- Wchodź.
Dom rodziców Marthy był pełen ciepła. Theo
oczami wyobraźni widział ją, jak w nim dorastała.
Pełno w nim było ciemnego drewna, solidnych
ciężkich mebli, obrazów i książek. Rodzinny port
ret na ścianie sięgał czasów jej wczesnego dziecin-
TYDZIEŃ NA SANTORINI 97
stwa. Przypomniał sobie ich igraszki na wyspie.
Nie mógł powstrzymać uśmiechu.
W międzyczasie Lukas wertował karki w note
sie mamy.
- Jest. - Uniósł brwi zaskoczony tym, co prze
czytał. - Popatrz, popatrz. Mieszka na Park.
- Park Avenue? - Czyżby malowanie murali
było dziś tak bardzo dochodowe?
- Nie, nie. Park Street. Miejscowość Butte.
- Gdzie to jest?
- W stanie Montana.
Odludna Montana. Tu Martha czuła się jak
w raju. Odległe, dzikie i niedostępne miejsce. To tu
tak naprawdę rozpoczęła nowe życie po fatalnej
pomyłce, jaką był pobyt na Santorini. Jakaż była
głupia, żeby zadurzyć się w facecie, który po
tygodniu bliskości nawet nie odwrócił się na do
widzenia.
Nowy Jork nie był w stanie pomóc jej oderwać
się od przykrych wspomnień. Wsiadła do samolotu
na Santorini, w desperacji szukając ucieczki.
W pewnym sensie pomógł jej w tym mężczyzna,
który siedział obok. Spencer Tyack był młody,
opalony, szczupły i przystojny, na co Martha
w ogóle nie zwracała uwagi. Od razu dostrzegł
ślady łez spływających po jej twarzy.
- Nie lubię patrzeć, jak kobieta płacze - rzekł,
podając jej chusteczkę.
98
ANNE MCALLISTER
Spencer próbował rozbawić ją rozmową. Mart
ha próbowała słuchać. Cały czas jednak jej myśli
wędrowały do Theo. Miłość przeplatała się z nie
nawiścią. W końcu, zalewając się łzami, opowie
działa mu całą historię.
- To chyba jakiś kretyn -powiedział Spencer,
kiedy dobrnęła do końca. - Nie wiem, czemu się
tak przejmujesz. Zapomnisz o nim.
Martha też nie wiedziała. Ale prawdziwej miło
ści nie sposób zrozumieć.
- Czym się zajmujesz?
- M-maluję freski - odparła, łkając.
Zaczęli rozmawiać. Gdy dolecieli do Nowego
Jorku, Spencer wręczył jej wizytówkę. Spencer
Tyack. Deweloper nieruchomości.
Na pożegnanie dodał:
- Daj znać, jeżeli kiedyś będziesz chciała na
malować coś w Montanie.
Trzy tygodnie później stała na Park Street z wy
pełnioną torbą.
- Nie lubisz chyba zbyt długo przebywać w je
dnym miejscu - żartobliwie zauważył Spencer,
kiedy odbierał ją z przystanku autobusowego.
- Rzeczywiście - odparła w podobnym tonie
Martha.
W Nowym Jorku nie mogła sobie znaleźć miejs
ca. Wspomnienia bolały. Chciała przede wszyst
kim uciec przed wścibską rodziną, która zadawała
za dużo pytań. Musiała zacząć wszystko od nowa.
TYDZIEŃ NA SANTORINI 99
Chwyciła więc torbę, spakowała najpotrzeb
niejsze rzeczy i wsiadła do autokaru jadącego do
Butte.
- Chciałabym namalować mural w Montanie
- powiedziała, kiedy Spencer odbierał ją z przy
stanku.
- Witaj na pokładzie - odparł, uśmiechając się
szeroko.
Witaj na pokładzie.
Pokład od razu skojarzył jej
się z morzem. Z Theo. Uświadomiła sobie, że
jeszcze trochę czasu musi minąć, zanim o nim
zapomni.
Znalazła sobie mieszkanie w wyremontowa
nym domu w stylu wiktoriańskim. Było przytulne.
Jednak widok z okna nie przypadłby do gustu
Theo.
Znowu on.
Miejscowa restauracja poprosiła ją o pomalo
wanie ściany. Była to pizzeria, więc pomyślała, że
to pewnie coś w klimacie Toskanii, może Wenecji.
- Nie, nie. Zależy nam teraz na czymś bar
dziej... greckim - poprosił właściciel.
Martha miała dość myślenia o Grekach.
Nie przywykła do samotnego mieszkania. Łat
wo nawiązywała znajomości, była otoczona przy
jaciółmi, jednak pod koniec dnia zmuszona była do
powrotu do pustego mieszkania. Pies byłby świet
nym towarzyszem. Martha miała już dość męż
czyzn. Nie ufała już swojemu instynktowi.
1 0 0 ANNE MCALLISTER
W schronisku tego dnia nie było dużych fut
rzaków. Było kilka owczarków i shih tzu. No i był
Ted. Pięcioletni francuski buldog, którego właś
cicielka zmarła.
- Chodź, Ted. Idziemy do domu - powiedziała
nowemu przyjacielowi, wyciągając do niego ręce.
Od tej pory byli nierozłączni. Ona go karmiła
najróżniejszymi przysmakami, a on w zamian ofe
rował jej swą nieograniczoną miłość. Ted natchnął
ją też do pomalowania murów schroniska, co od
razu zwróciło uwagę mieszkańców.
Reputacja Marthy i Teda rosła. Zaczęła uczyć
w szkole plastyki. Pomalowała prawdziwie włoską
restaurację, jej irlandzkie koniczyny zdobiły wnęt
rze lokalnego pubu. Pracę zleciło jej także miejs
cowe muzeum i lotnisko.
W tej chwili pracowała nad ilustrowaną historią
miasta w audytorium teatru przy Park Street. Zle
cenie to fascynowało ją. Właśnie o tym zresztą
mówił Spencer w samolocie. To było istne wy
zwanie.
Czymś niemal niewykonalnym było natomiast
zapomnieć o Theo.
W końcu była z nim w ciąży.
Parę tygodni po przyjeździe do Butte miała
nieustanne nudności. Nigdy wcześniej nie choro
wała, poszła więc do lekarza. Gdy dowiedziała się
o przyczynach swojego samopoczucia, zdrętwiała.
- Nie ma się czym przejmować. To tylko po-
TYDZIEŃ NA SANTORINI
101
ranne mdłości. Niedługo miną - stwierdził wyraź
nie rozpromieniony lekarz.
- Poranne mdłości? Ale... ale do tego trzeba
być w ciąży! - zaprotestowała Martha.
- Oczywiście! Pani nic nie podejrzewała?
Oczywiście, że nie. Przecież regularnie brała
pigułki.
Lekarz powiedział jej to, co później przekazała
Theo. Czy chciała tego, czy też nie, zawsze coś
będzie ją z Theo łączyć. Choć on i tak nie będzie
się tym przejmował. Prawdopodobnie nawet zapo
mniał, jak ona się nazywa.
Jej dzieło było ogromne. Zajmowało prawie trzy
ściany teatru. W pracy pomagali jej uczniowie,
a mimo to wyglądało na to, że nigdy nie skończą.
W międzyczasie brzuch stawał się coraz bardziej
widoczny i Martha zastanawiała się, czy skończą
do czasu, gdy już nie będzie w stanie skakać po
rusztowaniach.
Pewnego dnia przyszedł Spencer i poinformo
wał ją, że dzieło musi być w miarę skończone na
przyjazd pewnej trupy aktorskiej. Dał jej sześć
tygodni.
- To chyba jakiś żart? - zapytała, z góry znając
odpowiedź.
- Powiedz swoim pomocnikom, żeby trochę
przyśpieszyli - odpowiedział z szerokim uśmie
chem.
Martha miała w perspektywie dwa terminy.
102
ANNE MCALLISTER
Jeden, który zbliżał się już za ponad miesiąc,
i drugi, który też niebawem miał nastąpić.
Nie mogła jednak zapomnieć o Theo. O ich
ponownym spotkaniu. Ku jej zaskoczeniu, zacho
wał się, jak należało. Jednak ona odmówiła. Kropka.
- Jak było? - pytanie Spencera wyrwało ją
z rozmyślań.
- Twierdzi, że powinniśmy się pobrać - odpar
ła ponuro.
- Serio? - Spencer uniósł brwi, po czym dodał
wesoło: - To kiedy wesele?
Martha spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Chyba nie myślisz, że się zgodziłam?
- Czemu nie? Przecież myślałem, że go ko
chasz.
Ta uwaga nie była nawet warta jej odpowiedzi.
Wróciła do malowania.
- Widzę, że odmówiłaś.
- Owszem - odpowiedziała, nie przerywając
pracy. Jego drętwe zaręczyny wciąż przyspieszały
bicie jej serca.
- I co powiedział?
- Coś o rozsądku, że to jedyne wyjście - wyce
dziła.
- Chyba cię nie przekonał.
Odwróciła się, rozchlapując farbę.
- Ożeniłbyś się z kimś bez miłości?
Spencer wytarł z twarzy krople farby i wzruszył
ramionami.
TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 0 3
- Może.
Martha wpatrywała się w niego wielkimi ocza
mi.
- Jak to?
- Nie wiem. Może. Zresztą nie o mnie tu cho
dzi, tylko o ciebie i tego... jak-mu-tam?
- Nie wychodzę za niego - zapewniła go.
- I dobrze. Nie będziesz musiała tracić czasu na
ślub. Sadie organizuje przyjęcie po występie trupy.
Będzie rada miasta, wszyscy ważniacy, samorzą
dowcy, potencjalni inwestorzy. Będą chcieli spot
kać się z aktorami i wszystkimi artystami. Z tobą
i twoją grupą wandali też - stwierdził, odnosząc się
do działalności graffiti niektórych jej uczniów.
- Przyjdziemy - odparła Martha. - Muszę wra
cać do pracy.
- Idę. Muszę dziś złapać samolot, a zaczyna
prószyć.
- Gdzie cię tym razem niesie?
- Do Los Angeles, potem na Hawaje, Tahiti,
Fidżi, Pago Pago - wyliczył. - Nie zaznam chyba
spokoju. Tylko za nikogo nie wychodź, jak mnie
nie będzie!
- Nie ma obaw! - obiecała.
Miała nadzieję, że Theo nie pojawi się w jej
życiu bardzo długo.
Marzec był wyjątkowo obfity w śnieg.
Martha skupiła się na swojej pracy w teatrze.
1 0 4 ANNE MCALLISTER
Poza tym lekcje, szkoła rodzenia, zakupy i spacer
z psem. Żyła w swoim małym świecie.
Dziś przyszła do teatru wcześniej, bo wtorki
miała wolne od zajęć w szkole. Trupa teatralna
miała przyjechać za dwa tygodnie. Dziecko nie
ustannie rosło. Inna sprawa, że nie chciała, by
Spencer wrócił z wyjazdu i zastał niedokończony
fresk. Sadie powiedziała jej, że dzwonił z Pago
Pago i że wróci lada dzień.
- Ja uciekam. Nie chcę, by znalazł mi jeszcze
więcej pracy, jak wróci - stwierdziła, zamykając
drzwi do biura.
Martha sama chętnie by poszła, ale uczniowie
mogli w każdej chwili się pojawić. Ich praca, która
polegała na malowaniu scen z przeszłości ich
przodków utrwalonych na zdjęciach, wszystkim
się podobała. Tylko Dustin nie widział w tym
zajęciu nic wspaniałego.
Dustin malował graffiti, zresztą całkiem dobrze.
Obecnie zajmował się malowaniem chińskiego
portretu ślubnego swoich dziadków. Przynajmniej
robił to wtedy, kiedy się pojawiał. Długo Marcie
zajęło przekonanie go do tego przedsięwzięcia.
Kiedy w końcu przyniósł zdjęcie i rzucił od nie
chcenia na stół, Martha była zachwycona:
- O tak! Właśnie o coś takiego mi chodzi.
Jednak za każdym razem, gdy później patrzyła
na ten obrazek, przypominał jej się ślub jej brata
i Tallie Savas. Od razu wracały wspomnienia.
TYDZIEŃ NA SANTORINI
105
Theo.
Zawsze w końcu pojawiał się w jej myślach.
Martha wspięła się po drabinie, by stawić czoło
reminiscencjom. Gdy zaczęła malować tam, gdzie
Dustin nie skończył, jej myśli o ślubie zaczęły
znikać. Uwagę skupiła na młodej parze na zdjęciu,
która przybyła tu ponad sto lat temu. Do terenów
o wiele bardziej obcych im niż jej samej.
Za chwilę pewnie przyjdą dzieciaki albo Spen
cer. Nie miało to znaczenia. Zgłodniała, ale w swo
im stanie nie chciała zbyt często skakać po rusz
towaniu. Zaraz kogoś wykorzysta do przyniesienia
jej jedzenia. Chyba że poprosi Teda.
Około godziny drugiej w końcu ktoś otworzył
frontowe drzwi i zaczął wspinać się po schodach.
Zbyt cicho jak na studenta. Pewnie Spencer, pomy
ślała uradowana Martha. W końcu coś zjem.
- Nie przychodź bez jedzenia! Umieram z gło
du! - krzyknęła z góry.
Kroki na chwilę zatrzymały się, po czym ruszy
ły dalej.
- Mówię poważnie!
Cisza. Nagle ktoś zawrócił i wyszedł z teatru.
- Świetnie, Ted. Dostaniemy obiad - powie
działa Martha, zwracając się do kompana, który
oszczędzając energię, ledwie uniósł jedną po
wiekę.
Dwadzieścia minut później drzwi ponownie się
otworzyły. Kroki poprzedzał zapach babeczki
106
ANNE MCALLISTER
z mięsem, dania przywiezionego tu przez korn-
walijskich górników. Marcie zaczęła cieknąć ślin
ka. Odwróciła się w kierunku drzwi.
- Jak się cieszę, że cię widzę!
- Miło mi to słyszeć - odparł rozbawiony głos.
Uśmiech zniknął Marcie z twarzy.
Theo patrzył na nią, stojąc w drzwiach.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- To ty! - Zbladła.
- Na litość boską! Zejdź stamtąd! - krzyknął
zaniepokojony, widząc Marthę na trzęsącym się
rusztowaniu.
Ruszył w jej stronę, kiedy ni stąd ni zowąd wysko
czył na niego jakiś czarny futrzak, wydając z siebie
gardłowe dźwięki ledwie przypominające szczek.
Theo odskoczył.
- Co to jest?
- To mój pies - odparła Martha. - Nie próbuj
nawet go skrzywdzić!
- Pies? Ładny! Tylko nie wiem, kto kogo chce
tu skrzywdzić.
- Tylko stara się mnie bronić.
- To go przywołaj, przecież cię nie skrzywdzę.
- A bardzo by chciał, chociażby za to bezmyślne
skakanie po rusztowaniu.
Rany, jak przytyła przez te dwa tygodnie. A mo
że to jego subiektywne odczucie...
Theo ponownie ruszył w jej stronę. Niski war
kot podążał jednak za nim. A raczej za torebką,
którą trzymał w ręku.
108
ANNE MCALLISTER
- Chcesz trochę?-zapytał, kucając i pokazując
ją psu.
- Nie, nie chce! - ostro zareagowała Martha.
Ted jednak nie dawał za wygraną. Nie spuszczał
wzroku z przysmaków schowanych w folii.
- Ted! Przestań!
- Ted? - z uśmiechem zapytał Theo.
- To imię nadane przez pierwszą właścicielkę,
która była fanką Teda Williamsa. -Niech sobie nie
schlebia, pomyślała Martha.
- Masz, Ted. - Otworzył torebkę i wyjął pach
nącą babeczkę z mięsem.
- Przestań! - zawołała Martha.
- To zejdź.
- Nie zejdę - upierała się.
Jednak kolejne kawałki mięsa rzucone Tedowi
zmusiły ją do zmiany zdania.
Theo uspokoił się dopiero wtedy, gdy stanęła
na ziemi.
- Co ty tu robisz? - Oparła ręce na biodrach.
- A gdzie miałbym być?
- Na jakimś oceanie, ale nie tutaj!
- Ty tu jesteś - odpowiedział.
- To nie ma...
- Ma znaczenie. Ty tu jesteś, więc ja też.
Gdyby mógł, od razu by ją zabrał, ale zna
jąc Marthę, nie dałaby zbyt łatwo za wygraną.
Dlatego potrzebował czasu, żeby przekonać ją do
swoich racji. Przede wszystkim jednak chciał
TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 0 9
usiąść i zjeść coś, zanim jej pies wszystko po
chłonie.
- Kupiłem to niedaleko. To jest... - zaczął
niepewnie.
- Wiem, co to. To jest pyszne. Dzięki! - wes
tchnęła. Znał te jej westchnienia.
- Nie ma za co - odparł.
Obserwował ją, jak wyjmuje kawałki ciasta,
rozwija z folii i zaczyna skubać. Tak samo skubała
jego palce.
Ted szczeknął, by się przypomnieć.
- Nie martw się, ty też dostaniesz. Tylko
usiądę. - Martha siadła na materacu opartym
o ścianę.
Theo miał nadzieję, że przysiadzie koło niej,
jednak Ted go wyprzedził. Zostało mu tylko spo
cząć naprzeciwko.
Oprócz dużego brzucha, Martha była całkiem
chuda, nawet zbyt chuda.
- Co ty ze sobą zrobiłaś? - zapytał.
- O czym mówisz? - odpowiedziała wyraźnie
zdziwiona pytaniem.
- Jesteś chuda jak patyk! Poza brzuchem, oczy
wiście - dodał.
- Dziękuję ci bardzo - odparła, posyłając mu
zimne spojrzenie.
- Nie zrozum mnie źle. Nie wyglądasz naj
gorzej.
- Miło mi.
110
ANNE MCALLISTER
- Tylko wyglądasz na trochę... zmęczoną. Pe
wnie niewiele jesz, skaczesz po rusztowaniach...
Możesz spaść w każdej chwili! No i ta przeprowa
dzka do Montany! Co ty sobie myślałaś? - mówił
głośno, niemal krzyczał.
Był na nią wściekły. Dwa tygodnie spędził,
zastanawiając się nad swoim życiem, zanim do
niej przyjechał. Ona na niego nawet nie patrzyła.
Tylko oblizała ze smakiem palce.
- Też się cieszę, że cię znów widzę, Theo.
Doprowadzała go do szału. Targały nim najróż
niejsze emocje.
Podróż go wykończyła. Przesiadał się z samolo
tu do autobusu, potem do samochodu. Pierwszy raz
jechał w śniegu. I to jakim!
- Dlaczego Montana?
- Podoba mi się tu.
- Nigdy wcześniej tu nie byłaś. - Wiedział to
od Lukasa.
- Co z tego? Teraz tu jestem.
- Ale czemu? - To nie miało sensu.
Zjadła babeczkę i przez chwilę milczała. W pe
wnym momencie spojrzała na niego i z uśmiechem
rzekła:
- Może wolałam brak oceanu?
Theo zacisnął szczęki.
- Tak naprawdę to nie miało z tobą nic wspól
nego - dodała. - Chciałam tylko zacząć wszystko
od nowa. Sama.
TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 1 1
Theo doskonale ją rozumiał. Czuł to samo.
- To nie miało też nic wspólnego z dzieckiem.
Nawet nie wiedziałam, że jestem w ciąży, kiedy tu
przyjechałam. Pomyślałam, że czas już stanąć na
nogi. A Spencer powiedział, że jak...
- Kim jest Spencer? - zapytał Theo.
Marthę zdziwił jego ton.
- Przyjacielem.
- Jakim przyjacielem?
- Nie twoja sprawa - urwała.
Nic nie powiedział. Nie chciał wyjść na za
zdrośnika, bo przecież na pewno zazdrosny nie
był. Martwił się tylko, żeby nie popełniła ja
kiegoś głupstwa, jak z Julianem. Może ten Spen
cer był podobny. Jednak Theo postanowił zmie
nić ton.
- Więc on cię zaprosił?
- Nie. Po prostu powiedział, że gdybym była
przejazdem, to żebym do niego zajrzała. Więc tak
zrobiłam.
Theo starał się nie stracić opanowania.
- Więc dlatego mi odmówiłaś. - Nie chciał,
żeby zabrzmiało to jak pytanie.
- Już ci powiedziałam, dlaczego za ciebie nie
wyjdę - powiedziała, jakby to nie miało żadnego
znaczenia.
A miało! Chciała wyjść za mąż z miłości, a po
wiedziała, że go nie kocha! Gdzie się podziała ta
uległa Martha z Santorini?
112
ANNE MCALLISTER
Z drugiej strony była trochę uparta. Gdyby nie
ona, do niczego przecież między nimi by nie
doszło. Nie byłoby dotyków, pocałunków i prag
nienia.
Martha z zadowoleniem jadła babeczki, nawet
na chwilę nie patrząc na swojego gościa.
- Nie przyjechałem tu tylko po to, byś trak
towała mnie jak powietrze.
- Trudno - odparła niewzruszenie.
Theo zdawał sobie sprawę z trudności zadania,
jakie go czeka. Trochę czasu będzie go to kosz
towało, ale w końcu ją przekona. Tylko jak? Kłót
nia niczego nie rozwiąże. Wstał i zaczął krążyć po
pomieszczeniu. Teraz tak naprawdę mógł mu się
przyjrzeć.
Sala nie była duża. Scena przysłonięta grubą,
aksamitną kurtyną znajdowała się przy tylnej ścia
nie. Pozostałe były zamalowane czy zamalowywa
ne przez Marthę i jej pomocników. Niektóre frag
menty były skończone, inne dopiero zaczęte. Theo
zastanawiał się, dlaczego zaczynała malować coś
nowego, zanim skończyła poprzednią część. Czyż
by z nudy?
- Co to jest? - starał się, by zabrzmiało to
neutralnie.
- To historia miasta zebrana ze zdjęć miesz
kańców. Każdy z moich uczniów maluje jeden
fragment. Ja staram się je łączyć.
- Masz uczniów?
TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 1 3
- Uczę w liceum trzy dni w tygodniu na pół
etatu. Mam utalentowane dzieciaki.
- Żartujesz. - Theo wpatrywał się w nią.
- Ani trochę. Razem z kuratorem i szkołą za
warliśmy umowę, żeby wciągnąć ich w prace
społeczne, na przykład malowanie murali. - Wska
zała ręką na przeciwną ścianę. - To na przykład
dzieło Jeremy'ego. Przede wszystkim maluje spra
yami, ale z pędzlem też sobie radzi.
Wyglądało to całkiem nieźle, tylko że jego nie
obchodził Jeremy czy jego graficiarskie wybryki.
Jednak gdy wsłuchał się w sposób jej opowiadania,
pierwszy raz od dawna dostrzegł w niej kobietę
z Santorini. Pełną zapału i pasji.
- Mam też nadzieję, że uda nam się wystawić
niektóre z jego prac na letniej wystawie. Może
też wywiesimy część w galerii na parterze. - Za
myśliła się. - To jednak ambitne plany. Teraz
musimy uchronić go przed przestępczymi zapę
dami. - Odwróciła się i zaczęła wchodzić po
drabinie.
- Hej! - Theo podbiegł, by ją zatrzymać, ale na
jego drodze ponownie stanął Ted i wyszczerzył
zęby.
- Dałem ci jeść, do cholery...
- Nie mów tak do niego - powiedziała Mar
tha, nie odwracając się. - Jak chcesz, możesz
sobie iść.
- Nigdzie nie pójdę.
114
ANNE MCALLISTER
- Twoja sprawa - rzuciła przez ramię.
Theo usiadł na materacu pod rusztowaniem
i zawiesił na niej wzrok. Minęło siedem miesięcy,
odkąd, nie licząc wesela, delektował się jej wido
kiem. Nieraz wracał wspomnieniami do wspól
nych upojnych chwil na plaży, na łodzi i w jego
łóżku.
Czasem starał się zapomnieć, jednak było to
niemożliwe. Martha Antonides zapisała się w jego
pamięci na zawsze.
Tego dnia miała na sobie gruby wełniany sweter
i równie grube czarne spodnie. Nie przeszkadzało
mu, że tak naprawdę nie wie, gdzie kończy się
ubranie, a zaczyna sama Martha.
Oczami wyobraźni widział, jak zdejmuje jej
sweter i delikatnie bada jej nowe krąglości. Nigdy
wcześniej nie wydawało mu się, że kobieta w ciąży
może go pociągać. A jednak, jego ciało nie mogło
kłamać.
Zdawał sobie sprawę, że Martha wie, że jest
obserwowana. Inaczej się ruszała, niczym na po
kaz, raz na jakiś czas zerkając przez ramię, jakby
upewniała się, czy on nadal tam jest.
Theo siedział cały czas w tym samym miejscu.
Z niepokojem przyglądał się Marcie pracującej
na wysokości. Co prawda rusztowanie wydawało
się stabilne, ale gdyby nie ten nerwowy i szyb
ki kudłacz, nie pozwoliłby jej tam w ogóle wcho
dzić.
TYDZIEŃ NA SANTORINI
115
- Aha! - Martha odwróciła się nagle. - Ted nie
był na spacerze. Wyprowadzisz go?
- Słucham? - Poderwał się. Chyba nie poprosi
ła go o...
- Wyprowadź Teda - powtórzyła, potwier
dzając jego obawy. - Powinnam była to zrobić
przed jedzeniem, ale skoro już tu weszłam...
- Machnęła ręką, a rusztowanie zachwiało się
pod nią.
- Przestań! - krzyknął Theo. - Zaraz spad
niesz!
Martha znieruchomiała. Theo miał ochotę ściąg
nąć ją na ziemię.
- Nie bój się. Już się przyzwyczaiłam. Nic mi
nie grozi. Wyprowadzisz go czy nie?
Theo od razu chciał odmówić, ale zgoda mogła
ją trochę zmiękczyć.
Spojrzał krzywo na psa.
- Jeśli się go boisz... - zaczęła Martha.
- Nie boję się. Pomyślałem, że to ja mogę go
wystraszyć. W końcu mnie nie zna.
- Aha... - Martha uniosła oczy. - Myślę, że Ted
da sobie radę. - Po chwili wzruszyła ramionami
i rzekła: - Dobrze. Sama to zrobię. - Odłożyła
pędzel i zaczęła szykować się do zejścia.
- Cholera! Prosiłem cię, żebyś się nie ruszała!
- Theo ruszył w jej stronę.
Ted ponownie stanął mu na drodze, szczerząc
kły.
116 ANNE MCALLISTER
- Ale Ted...
Theo poderwał swoją kurtkę.
- Dobrze. Ja go wezmę.
~ Będziesz musiał przekopać mu dróżkę... i od
garnąć miejsce.
- Słucham? - zapytał z niedowierzaniem.
Martha uśmiechnęła się szczerze.
- Jest malutki.
Racja, był malutki. Theo posłał mu kolejne
mordercze spojrzenie.
- Smycz leży na stole,. a łopata stoi przy
drzwiach - wskazała Martha, po czym dodała:
- Miłej zabawy!
Theo spojrzał na nią ze złością, podniósł smycz
i podszedł z nią do psa. Zdumiewające, ale Ted
posłusznie czekał, merdając ogonem. Theo przy
piął smycz do obroży i ruszył do drzwi.
- Może jakoś nam się uda - powiedział, bar
dziej do siebie niż na głos. - W międzyczasie nie
wygłupiaj się na tych rusztowaniach.
Martha nie bała się, że spadnie. Tak napraw
dę jedyną chwilą, która mogła się tak skończyć,
był moment, gdy zobaczyła Theo w drzwiach
teatru.
Co on tu robił? Na pewno nie chciał się już
oświadczać. Znała go i wiedziała, że z czasem
musiał odstąpić od tego pomysłu.
Chyba nie chciał rościć sobie prawa do dziecka!
TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 1 7
Sama myśl o tym wywołała lawinę obaw w jej
głowie.
- Nie może tego zrobić! - powiedziała.
Jej glos się trząsł. W obliczu wielkości sali był
niemal niesłyszalny.
Jak niby to sobie wyobraża? Że wychowa go
na żaglówce? Chciała się uśmiechnąć, ale nie
mogła.
Musiała się uspokoić, zanim Theo wróci z Te
dem.
Theo nie chciał się wiązać, ale nie chciał też
mieć zobowiązań. Dziecko było dużym zobowią
zaniem.
Martha miała nadzieję, że wytrzyma jego pobyt
do końca dnia, po czym szczęśliwie odeśle go do
domu.
Czy już nigdy nie wyprze Theo ze swej świado
mości? Niemal mdlała, gdy ich palce spotykały się,
gdy sięgali razem po babeczki.
Jakże chciała go objąć, być objętą, czuć się
bezpiecznie...
Tylko że przy Theo nikt nie mógł czuć się
bezpiecznie. Był idealnym partnerem do przelot
nego romansu i nic więcej.
Musiała mu się oprzeć. Jeżeli nie przyjechał
tu walczyć o dziecko, to chciał upewnić się, że
spokojnie może odjechać, nie oglądając się za
siebie.
Chyba że Cristina wszystko wygadała i teraz
118
ANNE MCALLISTER
rodziny Savasow i Antonidesów wiedzą, kto jest
ojcem jej dziecka. Może więc presja rodziców
skłoniła go do oświadczyn. Tak, pewnie tak było.
Martha nie miała zamiaru go uwiązywać, sko
ro jej nie kochał. Wzięła kilka głębokich wde
chów według zaleceń instruktorki w szkole ro
dzenia.
W tym momencie drzwi na dole otworzyły się
z impetem i do teatru wpadło kilkoro nastolatków.
Jak zawsze głośno gadali, marudzili, skarżyli się.
Może jak Theo przyjdzie i zobaczy, co się tu
dzieje, szybko ucieknie.
Jednak kiedy na sali pojawił się przystojny
nieznajomy, a do tego prowadził na smyczy
ukochanego psa ich nauczycielki, wszyscy za
milkli.
- Kto to? - zapytał Jeremy.
- Skąd ma Teda? - dodał Dustin.
Stephen bacznie go obserwował, a Clare wyma
mrotała pod nosem:
- Nie wiem, kim jest, ale biorę go.
Martha szybko przedstawiła jej gościa:
- To jest Theo Savas, mój... znajomy. Zatrzy
mał się przejazdem.
- Tak? - zapytał Austin, nie ukrywając niedo
wierzania. - Przyjechał w środku zamieci? A niby
dokąd jedzie?
- Nieważne - powiedziała, po czym klasnęła
w dłonie. - Zabieramy się do pracy. Nie mamy
TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 1 9
dużo czasu. Dustin, trochę popracowałam nad two
ją częścią, ale resztę musisz skończyć. Dzięki
- skierowała wzrok ku Theo.
- Nie ma sprawy - odparł.
Jeremy i Dustin zaczęli rzucać w siebie pa
pierem.
- To twoi grafficiarze? - zapytał.
- Są bardzo utalentowani - odpowiedziała Ma
rtha. - Wymagają tylko nieco dyscypliny.
- Hej - Theo zwrócił się do Dustina. - To ty
malujesz ten portret weselny?
- Tak, a bo co?
- A ty te kopalnie? - Spojrzał na Jeremy'ego.
- A ma pan jakiś problem?
- Nie, murale są świetne, tylko trochę martwię
się o waszą panią, która siedzi na tych rusztowa
niach.
- Chwileczkę! - zaprotestowała Martha.
Jednak Theo nie zwrócił na nią uwagi.
- Nie powinna tam być bez zabezpieczenia. Jej
poczucie równowagi trochę się zmieniło, jeśli wie
cie, o co mi chodzi.
- Nic mi nie będzie - denerwowała się Martha.
- Wiem, co robię!
- Też o tym pomyślałem - powiedział Jeremy.
- Ale powiedz to pani - dodał Dustin. - Nic jej
nie zmusi, żeby zeszła.
- Chce zdążyć przed przedstawieniem - Clare
stanęła w obronie Marthy.
1 2 0 ANNE MCALLISTER
- A co jeszcze trzeba zrobić?
Każdy powiedział, co mu zostało. Nikt nie
chciał, by Martha skakała na wysokości. Co dzi
wne, oferowali sobie wzajemnie pomoc, co nie
często się zdarza.
- Cieszę się, że wszyscy chcecie pracować.
Doceniam to - powiedziała Martha. - Ale napraw
dę nie musicie się o mnie martwić.
- Musimy - wtrącił ostro Theo. - I cieszę się,
że dzieciaki to zauważyły. - Wszyscy odwrócili się
w jego stronę.
- A pan... ma jakieś, no., konkretne zamiary?
- zapytał Dustin.
- Bardzo konkretne.
- Wobec pani Antonides? - dociekał Stephen.
Martha błagała w duchu, żeby Theo nic nie
powiedział.
- Tak. - Theo spojrzał wprost na jej brzuch.
- To moje dziecko.
Stephen podrapał się po głowie, Jeremy nie
był pewien, czy mu wierzyć. Dustin się napiął
i zapytał:
- To dlaczego dopiero teraz się pan pojawia?
Theo był trochę zdziwiony pytaniem. Jednak
zamiast pouczać młodziaka o niewtrącaniu nosa
w nie swoje sprawy odpowiedział:
- Nie wiedziałem o nim. Byłem w Grecji. Mar
tha... Pani Antonides była tutaj. Widziałem ją
dopiero parę tygodni temu na weselu. Wtedy się
TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 2 1
dowiedziałem. Zanim tu przyjechałem, musiałem
uporządkować swoje życie.
Zanim Martha mogła cokolwiek powiedzieć,
wszyscy odwrócili się w jej kierunku, a Dustin
zapytał:
- Nic pani mu nie powiedziała?
- No... Był w Grecji a ja nie wiedziałam, gdzie
go szukać - starała się znaleźć właściwe usprawie
dliwienie.
- W Grecji nie ma poczty? - nalegał Stephen.
- Telefonu? - dodał Jeremy.
- To ma być odpowiedzialne zachowanie?
- Dustin skrzywił twarz.
- Na litość boską! To nie wasza sprawa! - Mar
tha chciała ich wszystkich udusić. - Tylko między
mną a Theo... panem Savasem. Nie powinien był
zaczynać tematu.
- Ale jeśli to jego dziecko, to ma prawo się
martwić - powiedział Jeremy.
- I być tutaj - dodał Dustin, po czym równie
skrzywiony jak przed chwilą zapytał Theo: - Ma
pan zamiar tu zostać?
- Tak - odparł Theo, a w tym samym czasie
Martha krzyknęła:
- Nie!
Czwórka nastolatków spojrzała na siebie
z uśmiechem, po czym Jeremy, pokazując kciuk,
stwierdził:
- Zapowiada się bardzo ciekawy spektakl.
122 ANNE MCALLISTER
Martha doskonale wiedziała, że nie ma szans
w dyskusji z pięciorgiem osób, z których czworo
miało być po jej stronie! Postanowiła nic nie
mówić. Jej uczniowie nie powinni się wtrącać.
A Theo i tak niedługo wyjedzie. Była tego pewna.
Tylko że Theo chyba nie miał zamiaru nigdzie
jechać. Pomagał chłopcom ustawiać rzutnik,
z którego wyświetlane były zdjęcia według ich
wskazówek. Tych samych ona udzielała wcześ
niej im.
- Niech się pani nie denerwuje - szepnęła
Clare, przypatrując się malującej Marcie, która
próbowała powstrzymać złość. - Oni chcą dobrze.
- Hm. - Na nic więcej nie było Marthy stać.
- On na pewno chce dobrze - kontynuowała
Clare, najwyraźniej mówiąc o Theo. - Jest na
prawdę ładny.
Martha dalej nakładała farbę. Clare odwróciła
się, by obserwować, jak Theo lekko przemieszcza
się po rusztowaniu.
Zbliżała się szósta, gdy skończyli. Co dziwne,
żadne z dzieciaków nie ścigało się do drzwi, jak to
zwykle bywało. Theo rozmawiał z Dustinem o ło
dziach, a Jeremy i Stephen przysłuchiwali się im.
Jednak cały czas pracowali.
- Zbieramy się - powiedziała Martha piąty raz.
- Jestem pod wrażeniem. Dobrze się dziś spisaliś
cie. Ale nie przesadzajcie. Zachowajcie trochę
entuzjazmu na jutro. Kończymy.
TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 2 3
Uczniowie w końcu odłożyli pędzle i niechętnie
zeszli na dół.
- Wybieramy się na pizzę - powiedział Jere
my. - Pójdą państwo z nami?
Ona i Theo. Dziwne, że mimo dobrych ukła
dów, jakie miała ze swoimi pomocnikami, nigdy
wcześniej nie zaprosili jej na pizzę po malo
waniu.
- On pewnie pójdzie. - Martha kiwnęła głową
w stronę Theo rozmawiającego z Dustinem. - Ja
jestem zmęczona. Pójdę do domu się położyć, Ale
dziękuję.
- Nie ma sprawy - odparł Jeremy, po czym
podbiegł do Theo. Zauważyła tylko, że ten po
kręcił głową, ale powiedział też coś, co rozbawiło
chłopców. Potem przybili piątki.
- To do jutra! - krzyknął Jeremy, wychodząc.
Zostali tylko ona i on. I Ted, na szczęście.
- Idziemy? - zapytał Theo.
- Idę do domu. Sama.
- Odprowadzę cię.
- Nie.
- Mogę cię śledzić.
Jest do tego zdolny, pomyślała.
- Jak chcesz - odparła.
Przypięła Tedowi smycz, włożyła kurtkę, szalik
i rękawiczki, po czym zeszła po schodach. Theo
otworzył jej drzwi i odebrał łopatę.
- Potrzebuję jej!
124
ANNE MCALLISTER
- Podwiozę cię.
- Nie musisz...
- Daj spokój, Martho. Jeśli się nie zgodzisz,
wrzucę cię do samochodu silą.
Spojrzała na niego. Był ucieleśnieniem spokoju
i cierpliwości. Zwróciła się do Teda:
- Bierz go!
Theo uśmiechnął się tylko.
- Nic mi nie zrobi. Rozumiemy się.
Martha przymrużyła oczy.
- Jak to? Wcześniej się go bałeś.
- Nie bałem się. Musiałem go poznać.
- Uśmiechnął się szeroko.
Mrugnął, wyjmując z kieszeni kurtki torebkę
psich przysmaków. Ted zaszczekał radośnie.
- Chodźmy - zaśmiał się, po czym przekopał
dróżkę do samochodu.
Otworzył drzwi i zaprosił ich do środka. Gdy
sam wsiadł, odwrócił się i zapytał:
- Dokąd jedziemy?
Martha odpowiedziała niechętnie i opisała
drogę do swojego domu. Przejechali przez po
kryte śniegiem miasto na tle odległych białych
gór.
- To ten dom na rogu.
Martha wskazała trzypiętrowy wiktoriański
dom. Jej mieszkanie znajdowało się na drugim
piętrze. Było małe, ale przytulne z dwoma sypial
niami, salonem i kuchnią. Widok z okna wychodził
TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 2 5
na miasto i dekoracje świąteczne zawieszone nad
ulicami.
- Ładnie tu. Przytulnie - powiedział Theo
wbrew jej oczekiwaniom.
- Co zjesz na kolację? - zapytał, wchodząc
za nią.
- To, co mi zostało z wczoraj. Zupa, tuńczyk.
Wystarczy tylko dla mnie, przykro mi. - Jednak jej
mina nie robiła takiego wrażenia.
Theo zignorował ją.
- Co my tu mamy... - Zdjął kurtkę i zaczął
przeszukiwać kuchenne szafki.
Martha nie miała już siły protestować. Powie
działa tylko:
- Proszę bardzo, życzę szczęścia.
Zdjęła z siebie zimowy strój, powiesiła na kalo
ryferze, po czym udała się na spoczynek w fotelu.
Zamknęła oczy.
Parę minut później otworzyła je gwałtownie,
gdy poczuła, jak ktoś unosi jej stopy i kładzie
na podnóżku.
- Nie bój się - łagodnie powiedział Theo.
Znów zamknęła oczy. Nie bądź miła, pomyś
lała, trudniej będzie ci się przeciwstawić.
Pochylił się nad nią i musnął wargami jej włosy.
Niech cię szlag, Theo!
Zacisnęła pięści. Nienawidziła go za przypo
mnienie jej tego, czego już nie mogła mieć.
Co gorsza, jej pies obronny nawet nie warknął,
1 2 6 ANNE MCALLISTER
by ostrzec o zbliżającym się niebezpieczeństwie.
Leżał na podłodze i obserwował poczynania Theo,
który rozmrażał mięso w mikrofalówce, otwierał
puszki i szukał przypraw. Na Santorini nigdy nie
gotował. Uważał, że to może wysyłać mylne su
gestie.
Wyglądał bardzo kusząco. Martha starała się
nie patrzeć. Chwyciła książkę o rozwoju dziecka,
którą wypożyczyła z biblioteki, jednak jej uwagę
przykuwał szczupły brunet w kuchni.
- Jedzmy - powiedział w końcu.
Danie było proste. Spaghetti z mięsem i grzyba
mi, z sałatką. Wszystkie składniki znajdowały się
w domu.
Martha postanowiła zjeść i nabrać siły na poty
czkę, po której miała nadzieję odesłać go do domu.
Jadła bez słowa. Theo natomiast cały czas opo
wiadał jej o łodzi, którą kupił w Newport, kiedy ją
opuścił.
- Spodobałaby ci się.
Nie odpowiedziała.
Zaczął mówić też o wyścigach, w których brał
udział.
Nie reagowała. Nie powiedziała też nic, kiedy
opowiadał o Nowej Zelandii.
- Spodobałaby ci się.
- Tu mi się podoba - odparła stanowczo.
Theo nawet nie starał się jej przekonać.
- Jeszcze? - zapytał, kiedy skończyła.
TYDZIEŃ NA SANTORINI
127
- Nie, dziękuję. Było... bardzo dobre - powie
działa szczerze.
Niech wie, że mówi, co myśli.
Wstała, by wynieść naczynia, jednak Theo po
derwał się i zabrał je z jej rąk.
- Ty gotowałeś, ja pozmywam. - Zregenero
wała siły po kolacji. Była gotowa stoczyć bitwę.
Theo wzruszył ramionami.
- W porządku. Wyprowadzę Teda.
Martha niemal upuściła talerze.
- Musi wyjść, prawda?
- Tak, ale...
- Nie możesz wychodzić w taką pogodę, Mar-
tho.
- Więc przygwoźdź mnie do ziemi dla pewno
ści - odburknęła.
- To dobry pomysł - powiedział z uśmiechem
Theo.
- Nie.
Zaśmiał się i chwycił kurtkę. Przekupiwszy
Teda smakołykiem, założył mu smycz i wyszli.
Gdy została sama, starała się dojść do siebie.
Jak wrócą, odbierze Theo smycz na progu
i podziękuje za troskę. Powie też, że będzie
miał pełną swobodę w utrzymywaniu kontaktów
z synem.
Dokładnie przećwiczyła sobie w głowię tę roz
mowę. Sprzątnęła ze stołu i pozmywała. Po chwili
usłyszała kroki na schodach.
1 2 8 ANNE MCALLISTER
Gdy weszli, nie mogła powstrzymać uśmiechu.
I Theo, i Ted byli niemal od stóp do głów w śniegu.
Wyglądali uroczo.
Była tak ujęta widokiem, że drzwi zamknęły się,
zanim zdążyła wyjąć mu z ręki smycz.
- Dobrze się bawiliście? - zapytała grzecznie.
Theo z uśmiechem na twarzy odparł:
- Nie najgorzej. Były trudne momenty, ale
docieramy się, prawda, Teddy, druhu?
Teddy? Druhu?
- Wabi się Ted - zauważyła oschle. - Nie mu
sicie się docierać.
- Pewnie, że tak - stwierdził Theo, strzepując
z kurtki śnieg.
- Nie zdejmuj kurtki.
- Dlaczego? Coś się stało? - zapytał z paniką
w głosie. - Chyba nie rodzisz?
- Oczywiście, że nie. Chcę ci tylko oszczędzić
kłopotu, skoro i tak zaraz ją włożysz i wyjdziesz.
- Nigdzie nie idę - powiedział, jakby było to
oczywiste.
Zdjął kurtkę, powiesił ją na krześle.
Martha chwyciła ją i cisnęła w jego stronę.
- Co znaczy: nie wyjdę? Wyjdziesz i to zaraz!
Theo pokręcił głową, usiadł na podnóżku i za
czął zdejmować buty.
- Nigdzie nie idę. Przykro mi. Zostaję.
- Nie możesz! Nie pozwoliłam ci! - Machała
w jego stronę kurtką niczym czerwoną płachtą.
TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 2 9
Theo jedynie uniósł głowę i uśmiechnął się
szyderczo.
- Czyż to nie zabawne, że na Santorini odbyliś
my podobną rozmowę?
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Nie możesz tego zrobić! - Martha była prze
rażona.
- Ty postąpiłaś tak samo. - Theo wzruszył
ramionami.
- To było co innego!
Theo delektował się chwilą.
- Nie miałaś się gdzie zatrzymać i nie przy
jmowałaś odmowy. Ja też.
- Ale ja cię tu nie chcę!
- Czułem się podobnie. Ale z tego co pamię
tam i tak zrobiłaś, co chciałaś. Skończyło się
chyba dobrze. Teraz też możemy się kochać
- dodał.
- Nic z tego!
- Na to wygląda - odparł z wymuszonym spo
kojem. - Ale nie pozbędziesz się mnie. Wyjdziesz
za mnie. Nie po to przejechałem taki kawał drogi,
żeby teraz wracać, bo ty jesteś uparta jak osioł.
- Ja uparta? To ty nie dajesz za wygraną! To ty
się nie poddajesz! I nie wyjdę za ciebie!
Theo nie oponował, tylko pozwolił jej się wy
krzyczeć.
TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 3 1
- Straszysz Teda - zauważył, kiedy Martha
krążyła po pokoju w furii.
- Nie bałby się, gdyby cię tu nie było!
- Martwi się o ciebie - spokojnie powiedział
Theo. - Zaniedbujesz go.
- To absolutne kłamstwo!
- A wyprowadziłabyś go dziś wieczorem?
- Oczywiście.
- Więc prawdopodobnie wywinęłabyś orła na
lodzie jak ja.
Zamarła.
- Przewróciłeś się?
Theo wzruszył ramionami.
Wylądował na pośladkach. Nic się nie stało.
- Nic wielkiego. Nie zmienia to faktu, że to ty
mogłaś się przewrócić. A Ted pewnie nie wniósłby
cię z powrotem na górę.
- Dałabym sobie radę. - Odrzuciła jego troskę.
- Poza tym wiem, gdzie na chodniku leży lód.
- Niesamowity masz wzrok. Ciekawe, jak
przenika przez dwadzieścia centymetrów śniegu?
Czemu się ze mną kłócisz, Martho? Nie chcę cię
skrzywdzić. Chcę dla ciebie jak najlepiej!
Założyła ręce na piersi.
- I chcesz się ze mną ożenić.
- A cóż w tym złego? Nosisz moje dziecko!
Nie odwrócę się od mojego dziecka!
Zacisnęła szczęki i przymrużyła oczy.
- Nie wyjdę za mąż bez miłości, wiesz o tym.
skan i przerobienie anula43
132 ANNE MCALLISTER
Przecież go nie kochała. Już ten temat przerobił.
Ożenił się z miłości z dwudziestokilkuletnią Jill.
Po pewnym czasie rzuciła go i jego wielkie
uczucie.
- Miłość jest przereklamowana - stwierdził.
Wymienili ogniste spojrzenia.
W pewnym momencie Martha stwierdziła:
- Jak uważasz. - Odwróciła się. - Idę spać.
Jutro zakończą potyczkę. Theo był gotowy na
długą bitwę.
- Gdzie mam spać?
- Na pewno nie ze mną! - rzuciła przez ramię,
kierując się w stronę sypialni. - Śpij na kanapie.
- A druga sypialnia?
Zobaczył ją, gdy przygotowywał kolację. Miał
to być pokój dziecięcy. Stała już tam kołyska,
łóżko też.
Przez chwilę Martha nie odpowiadała.
- W porządku. Na tę jedną noc. Potem wyje
dziesz. Nie martw się, nie oczekuję od ciebie
niczego. Nigdy cię o nic nie poproszę.
- Nic nie rozumiesz - odparł ze spokojem, choć
w środku płonął. - Ja tu zostaję. Dziś, jutro, tak
długo, aż za mnie wyjdziesz.
Podeszła do niego tak blisko, że dzieliły ich
tylko centymetry.
Jej twarz była bez wyrazu.
- Idź spać - powiedziała.
TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 3 3
Martha miała nadzieję, że Theo w końcu da za
wygraną. Co żeglarz może robić w Montanie?
Zadawała sobie to pytanie dzień po dniu, a Theo
nie wyjeżdżał.
Co rano wstawał przed nią, wyprowadzał psa,
robił jej śniadanie, do którego zjedzenia ją niemal
zmuszał z dużą satysfakcją. Uparł się, że będzie ją
wozić do szkoły i z powrotem. Nawet zamontował
barierki na rusztowaniu, bo wiedział, że i tak
będzie po nim chodzić.
Nawet jej uczniowie zaczęli skakać wokół niej.
Nie protestowała. Czuła, że jest coraz słabsza, więc
posłusznie wykonywała polecenia Theo. Te barie
rki to nawet całkiem dobry pomysł, pomyślała,
choć nigdy tego na głos nie mówiła.
Theo w jej uczniach miał sojuszników. To jego
zaczęli słuchać, nie jej. Tak naprawdę sprzyjało
mu coraz więcej osób.
Sadie, asystentka Spencera, twierdziła, że jest
po prostu boski. Pauline, Grace i Lucille, osiem-
dziesięcioparoletnie mieszkanki Butte, trzepotały
na jego widok rzęsami. Clare, gdy tylko dowie
działa się z Internetu o jego tytule najseksowniej-
szego żeglarza, sprowadziła kilkanaście nowych
pomocnic do pracy przy muralu.
Martha była mu wdzięczna za pomoc.
Cholerny Theo.
Z każdym dniem, przy całej determinacji, by mu
się oprzeć, wiedziała, że nadal go kocha. Chciała,
134 ANNE MCALLISTER
by i on ją pokochał. Theo co dzień jej gotował, co
dzień wyprowadzał Teda na spacer, jednak dwa
magiczne słowa nie padły z jego ust.
Theo starał się ją zrozumieć. Poznał wszystkich
jej znajomych, co więcej, nawet ich polubił. Zresz
tą oni go chyba też.
Gotował, wyprowadzał jej psa, odśnieżał chod
nik. Jednak Martha była nieugięta. To nie miało
sensu. Czy wydawało jej się, że ją opuści i pozwoli
samej wychowywać dziecko?
Czy tak miał postąpić?
Oczywiście, że nie.
Jednak przekonanie o tym Marthy było trudniej
sze, niż zakładał. Pewnie by mu się udało, gdyby
zaciągnął ją do łóżka. Tak, z pewnością.
Problem w tym, że Martha nie miała najmniej
szego zamiaru tego zrobić.
Czyżby dlatego, że była w ciąży? Czy kobiety
w ciąży nie lubią się kochać?
Mural został skończony w samą porę. Tego
wieczoru przyjechała trupa teatralna.
Przez ostatnie parę dni teatr wyglądał jak mro
wisko. Ustawianie krzeseł, oświetlenia, przygoto
wanie galerii na dole. Dziesiątki osób biegały w tę
i z powrotem.
Jednak wszyscy goście, gdy tylko wejdą, jako
pierwszy zobaczą murał.
TYDZIEŃ NA SANTORIN1
135
Theo miał być swoistą atrakcją wieczoru. Nie
miał jakiegoś specjalnego zadania. Po prostu się
wprosił. Dzięki niemu bilety sprzedawały się jak
gorące bułeczki. Matki uczniów, Grace, Lucille
i ich znajome z domu opieki, wszyscy chcieli
zobaczyć jej przyjaciela.
Gdy rano zadzwonił telefon, nie miała pojęcia,
kto w mieście do niej jeszcze nie dzwonił. To był
Spencer.
- Podwiózłbym cię, ale słyszałem, że już się
z kimś umówiłaś.
- Nie umówiłam się. To Theo - powiedziała
przez zęby.
- Sadie mi wspomniała. Jak się sprawa roz
wija? - zapytał bez większej ciekawości.
- Chce się ze mną ożenić.
- Mówimy o tym samym facecie, przez którego
płakałaś, wracając do Stanów? - przypomniał jej.
- Płakałam, bo chciałam, by kochał mnie tak
jak ja jego. Ale Theo mnie nie kocha. Ożeniłbyś się
z kimś bez miłości?
- Pewnie - odparł bez wahania. - Z rozsądku.
Martha odłożyła słuchawkę. Wszyscy mężczy
źni są tacy sami, pomyślała.
W tym samym momencie otworzyły się drzwi
i z porannego spaceru wrócili Theo i Ted. Znowu
obsypani śniegiem.
Theo był tak przystojny, że ledwie mogła mu się
oprzeć.
1 3 6 ANNE MCALLISTER
— Witaj, piękna - powiedział, patrząc na nią tak
jak to miał w zwyczaju na Santorini, zanim chwy
tał ją w ramiona.
Teraz stał przed nią uśmiechnięty, przystojny
i grzeczny. Wcale nie zakochany.
To przez niego cierpiała.
- Nie jestem piękna i dobrze o tym wiesz!
- wykrzyknęła i odwróciwszy się, pobiegła do
pokoju.
Trzasnęła drzwiami.
Theo zdawał sobie sprawę z tego, że Marthą
rządzą hormony. Dowiedział się tego z jej książek
o macierzyństwie. Wszelkie próby przekonania
jej do swojego zdania były skazane na niepo
wodzenie, ponieważ krzyczała, płakała lub trza
skała drzwiami.
Zostało mu tylko przytakiwać i niezależnie od
tego postępować po swojemu, czyli dbać i trosz
czyć się o nią.
Gdy dojechali do teatru w dniu przedstawienia,
sala była niemal pełna. Theo uspokajał ją w domu
przed wyjściem i doprowadził do teatru mimo jej
zapewnień, że sobie poradzi. Kiedy tylko zajęli
miejsca, światła zgasły.
Ludzie byli zachwyceni sztuką. Być może słu
sznie. Trudno było mu to ocenić. Nie mógł się
skupić.
Liczyła się tylko Martha. W trakcie występu
TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 3 7
położył rękę na oparciu jej fotela i dłonią objął
ramię. Gdyby tylko jej wzrok zabijał, leżałby
trupem.
Theo jednak nie zabrał ręki do końca spektaklu
i owacji.
Gdy brawa umilkły, Theo i Martha zostali oto
czeni. Pojawili się nawet Dustin i Jeremy z ma
mami.
- Przyszła pani podziwiać mural? - Theo zapy
tał mamę Austina, chcąc zwrócić uwagę na pracę,
jaką włożyła Martha w naukę jej syna.
- Tak - odparła, nie patrząc nawet w stronę
obrazu. - Chciałam też spotkać pana. - Uśmiech
nęła się. - Zobaczyć, czy jest pan odpowiedni dla
pani Marthy.
- Raczej tak! - wtrąciła Grace Tredinnick, sto
jąc na czele zastępu tuzina starszych mieszkanek
Butte. - To jest mężczyzna, o którym wam mówi
łam. To on uszczęśliwi naszą Marthę.
- Czyżby? - badawczo spoglądały na Theo.
Po chwili odpowiadał na pytania o swoje po
chodzenie, zawód i zainteresowania.
W pewnym momencie Theo stracił Marthę
z oczu. Po chwili dostrzegł ją po drugiej stronie
sali, na której znajdowało się czterysta osób.
Uśmiechnął się do siebie, gdy dostrzegł, że
Martha rozmawia ze Spencerem Tyackiem i innym
mężczyzną ubranym w beżowe spodnie i skórzaną
kurtkę.
138
ANNE MCALLISTER
Spencer nie wyglądał na faceta, dla którego
Martha przemierzyła pół Ameryki.
Nagle, w toku rozmowy, mężczyzna w skórze
objął Marthę.
Theo grzecznie przerwał Grace w pół słowa
i rozpoczął przepychankę w tłumie, by dotrzeć na
drugą stronę sali. Martha znowu zniknęła mu
z oczu.
- Hej, Theo! - zawołał Dustin, pojawiając się
z boku.
Theo odwrócił się, ale nadal wzrokiem przemie
rzał pomieszczenie.
- Cześć. Nie widziałeś gdzieś Mar... to jest pani
Antonides?
- Właśnie chciałem ci powiedzieć, że siedzi na
korytarzu na ławce. Może chciałbyś...
Theo nie dał mu skończyć.
- Tak, dzięki - powiedział i zaczął z powrotem
przepychać się w drugą stronę.
Martha rzeczywiście siedziała na korytarzu.
Dookoła kręciły się dziesiątki ludzi, jednak nikt
już nie rozmawiał z Marthą.
Oparła głowę o ścianę i zamknęła oczy.
- Hej - powiedział na tyle głośno, by usłyszała
go w zgiełku.
Otworzyła oczy.
- O, cześć. Przepraszam. - Wyprostowała się.
- Wszystko w porządku?
Przytaknęła.
TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 3 9
- Tylko trochę bolą mnie stopy. Nie powinnam
była wkładać butów na wysokich obcasach.
- Nie ruszaj się. Idę po płaszcz.
- Naprawdę nic mi nie jest.
- Jasne.
Według wcześniejszych założeń nie dyskuto
wał. Poszedł do szatni, odebrał płaszcze i wrócił.
Martha siedziała w tej samej pozycji.
- Chodź, jedziemy do domu.
- Ale...
Złapał ją za rękę i pomógł wstać. Włożył jej
kurtkę jak dziecku, co w jej obecnym stanie nie
było dalekie od prawdy. Trzymając się pod rękę,
powoli ruszyli ku schodom.
Theo spojrzał na jej buty.
- Zdejmij je.
- Słucham?
Theo ukląkł i delikatnie zsunął buty z jej nóg.
- Jak teraz wyjdę na dwór? Moje nogi są tak
opuchnięte, że buty już nie wejdą.
- Damy sobie radę - odparł, wkładając jej
pantofle do kieszeni kurtki.
Gdy tylko doszli do drzwi, Theo wziął ją na
ręce.
- Rozglądaj się, czy przed nami nie ma lodu,
żebyśmy nie upadli - polecił i ruszył w stronę
samochodu zaparkowanego przecznicę dalej.
Martha najwyraźniej wolała teraz współpraco
wać, niż się sprzeciwiać. Trzymała go kurczowo za
140
ANNE MCALLISTER
ramię, rozglądając się czujnie. Theo w tym czasie
napawał się widokiem jej rozwianych na twarzy
włosów.
Gdy doszli do samochodu, wydawało się, że
oboje są nieco rozczarowani.
- Dzięki.
- Cala przyjemność po mojej stronie - odparł
Theo.
Gdy dojechali do domu, wniósł ją jedynie po
schodach, ponieważ Martha z uporem nalegała, że
resztę drogi przejdzie sama.
- Usiądź - polecił jej, gdy weszli w końcu do
mieszkania.
- Trzeba wyprowadzić Teda - powiedziała.
- Później. - Theo zdjął kurtkę, po czym przy
siadł obok niej i położył sobie jej stopy na kolanach.
- Co robisz?
- Masuję ci stopy. Powinienem przyłożyć do
nich lód.
- To może powinnam była iść sama.
- Wyglądają strasznie. Czemu nic nie powie
działaś...?
- Nie jest tak źle. Może nie powinnam była
wkładać tych butów, ale chciałam wyglądać...
dobrze.
- Wyglądałaś pięknie! Ale teraz musisz za to
płacić. - Przytrzymał jej rękę próbującą go ode
pchnąć i kontynuował masaż. - Trochę lepiej?
- zapytał z satysfakcją.
TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 4 1
- Owszem - odparła obojętnie. - Bardzo mi
lo, ale jeśli chcesz pomóc, to Ted musi iść na
spacer.
Spojrzał na nią i spochmurniał.
Na Santorini była niczym otwarta księga. Teraz
nie wiedział nic.
Gdy nie udało mu się nic wyczytać z jej oczu,
wstał.
Spojrzał na psa.
- Chodź, Ted. Martha już nas tu nie chce.
Nie wiedział, jak bardzo się myli.
Pół godziny później Martha obudziła się w jego
ramionach. Niósł ją do sypialni.
Delikatnie położył ją na łóżku, dotykał i głaskał.
Kochał ją. Tak, to było jak miłość.
Theo ukląkł przy łóżku i uniósł jej sukienkę.
- Podnieś ręce.
Posłusznie podniosła je i poczuła, jak sukienka
delikatnie zsuwa się przez głowę.
Poczuła lekki chłód i spojrzała na Theo.
- Nie tego się spodziewałeś? - zapytała, wy
czuwając jego zaskoczenie zmianami, jakie zaszły
w jej ciele od ich ostatniego intymnego zbliżenia.
- Jesteś piękna - powiedział, nie spuszczając
z niej wzroku.
- To nie czas dzikiego seksu, Theo - odparła
nonszalancko.
- Wiem. - Oderwał od niej wzrok, zobaczył jej
142
ANNE MCALLISTER
koszulę nocną i podał jej, pytając: - Pomasowac ci
plecy? Poczujesz się lepiej.
Martha zmrużyła oczy.
- Tylko masaż?
- Przysięgam - obiecał, trzymając rękę na
sercu.
Jak mogła odmówić, skoro sama bardzo tego
chciała.
- Dobrze.
Uśmiechnął się szeroko. W jednej chwili zdjął
z siebie sweter, koszulę i spodnie.
- Theo! Powiedziałeś, że to tylko masaż!
- Jak najbardziej - zapewnił i wślizgnął się pod
kołdrę.
- Theo! - próbowała jeszcze protestować.
Jednak jego palce już wędrowały wzdłuż kręgo
słupa, łopatek i żeber. Po chwili rytmicznie maso
wały obolałe mięśnie pleców.
To było cudowne...
Martha powoli się odprężała. Po chwili zasnęła.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Theo był dziesięć, piętnaście minut za wcześ
nie. Czekał przed szkołą w samochodzie. Ze zde
nerwowania stukał palcami w kierownicę.
Zawsze tak się czuł przed regatami. Miał ze
sobą w kopercie akt urodzenia, wyrok rozwodowy
i pieniądze.
W Montanie nie ma okresu oczekiwania. Jak
tylko wydana jest zgoda, można przeprowadzić
ceremonię. Theo umówił się już z sędzią.
Musieli tylko wstąpić do mieszkania po akt
urodzenia Marthy, pojechać do sądu, odebrać po
zwolenie, wypowiedzieć przysięgę i po sprawie.
W końcu wyszła.
Wyskoczył jej naprzeciw, odebrał torbę i do
prowadził do samochodu. Nie sprzeciwiała się.
Pozwalała mu troszczyć się o nią.
Uśmiechnął się do siebie, wioząc ją w kierunku
domu.
- To dziwne uczucie nie musieć malować - po
wiedziała, wspinając się po schodach.
- Na pewno znajdziemy ci jakieś inne zajęcie
- rzucił w jej kierunku kolejny uśmiech.
1 4 4 ANNE MCALLISTER
Był teraz wyjątkowo cichy.
- Idź po akt urodzenia - rzucił.
Zatrzymała się.
- Co?
- Masz go chyba, prawda?
- Tak, ale...
- Świetnie. Weź go więc i jedziemy. - Spojrzał
na zegarek. - Musimy tam być o drugiej.
- Ale gdzie? - Poczuła, jak nogi się pod nią
uginają.
Usiadła na schodach.
Theo zawahał się. Jednak z czarującym uśmie
chem najseksowniejszego żeglarza świata odparł:
- W sądzie. Żeby się pobrać.
Jak dobrze, że siedziała. Jak to pięknie za
brzmiało. Ale jednocześnie czegoś brakowało, jak
by Theo przeskoczył parę pól do przodu.
- Dlaczego? - zapytała po chwili.
- Jak to: dlaczego? Na litość boską, dobrze
wiesz dlaczego!
- Ze względu na dziecko...
- Tak, oczywiście. Dziecko też. Ale przede
wszystkim dlatego, że stanowimy rodzinę!
Nadal nie powiedział najważniejszego. Pokrę
ciła głową.
- Czy tobie w ogóle na mnie zależy?
Theo spojrzał na nią.
- Oczywiście, że tak! Gdyby tak nie było, nie
przyjechałbym... - Przeczesał ręką włosy.
TYDZIEŃ NA SANTORINI
145
- Wiem, że zależy ci na dziecku. Ale... -zawa
hała się na moment - co ze mną?
Spojrzał na nią ponownie.
- Oczywiście, że mi na tobie zależy.
- Zależy. - Ale to nie miłość...
Siedziała, zaciskając dłonie na kolanach. Nie
wiedziała, czy zadać mu to pytanie, czy nie.
- Rozumiem, Theo. Ale... czy ty mnie ko
chasz?
Zesztywniał. Zacisnął szczęki.
- Przecież ci się oświadczyłem, prawda?
Martha spuściła głowę.
- Tak - powiedziała cicho. - Ale to nie jest'
miłość, Theo... Nie tego chcę...
Nie wiedział, co powiedzieć.
- Kocham cię, Theo. Nie wiem, jak to się stało
i kiedy. Chyba jeszcze na Santorini. Myślałam...
miałam nadzieję - poprawiła się - że i ty mnie
kochasz. Albo z czasem pokochasz... Najwyraź
niej się myliłam...
Theo nawet się nie poruszył. Mimo to Martha
kontynuowała:
- Nie mogłam uwierzyć, że mnie zostawiłeś.
Czekałam i czekałam, myśląc, że wrócisz. Ale
potem okazało się, że wszystko, co mówiłeś, było
prawdą. - Zaczęła walczyć ze łzami, choć wie
działa, że ich nie powstrzyma. - Wyświadczyłeś
mi przysługę, pozwalając uświadomić sobie, że
muszę dorosnąć i stanąć na własnych nogach.
1 4 6 ANNE MCALLISTER
Osiągnęłam to z niewielką pomocą przyjaciół
- uśmiechnęła się lekko.
Wiedziała, że najgorsze już za nią.
- Dzięki za propozycję. To bardzo miło z two
jej strony. I nie martw się, poradzę sobie z tym, że
mnie nie kochasz...
- Martha...
- Nic już nie mów. Nie mogę tego już ciąg
nąć, Theo. Nie możesz już tu ze mną mieszkać.
- Wstała, po czym mijając go, przeszła do sy
pialni. Spakowała jego rzeczy i przekazała mu
torbę.
- Proszę. Idź już.
Mijały sekundy, a on stał bez ruchu, patrząc na
nią ciemnymi oczami.
Nigdy nie zapomni tego spojrzenia.
Po chwili skinął głową, chwycił torbę i wyszedł.
Nawet na nią nie spojrzał. Zszedł po schodach
i wsiadł do wypożyczonego samochodu. Między
siedzeniami zobaczył kopertę. Zgniótł ją i cisnął
za siebie. Chciał już tylko wyjechać. Miała rację,
że sobie bez niego da radę. W końcu nie była tu
sama.
Gdy dojechał na lotnisko, w biurze wypożyczal
ni samochodów zwrócił wóz, po czym poszedł
kupić bilet.
Zostawił Marthę na Santorini. Tym razem było
tak samo, więc da sobie radę.
Odebrał bilet i kartę pokładową.
TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 4 7
- Proszę przejść przez kontrolę do hali odlo
tów. Bramka będzie otwarta za pół godziny.
Znajdował się na małym, regionalnym lotnisku.
Wszyscy byli przyjaźni i rozmowni. Jednak Theo
nie miał ochoty rozmawiać. Przeszedł przez kont
rolę, odebrał drobne i włożył buty.
- Zapraszamy ponownie! - usłyszał.
Jednak nie zamierzał tu wracać. Poszedł w kie
runku hali odlotów, gdzie zobaczył malowidło
Marthy. Nigdy go wcześniej nie widział, jednak
rozpoznał w nim jej artystyczną duszę.
Fresk przedstawiał historię podróży. Widać
na nim było ludzi na wieży Eiffla, Chińskim
Murze i w Alpach. Inni przemierzali dżunglę
amazońską.
Po drugiej stronie hali widać było ośnieżonego
Big Bena i Tower Bridge. Obok znajdowały się
Machu Piechu i opera w Sydney. Wiele innych
charakterystycznych miejsc i budowli widniało
wokół całego pomieszczenia.
Theo stał wpatrzony w dzieło. Gdy dotarł do
obrazu Santorini, podszedł bliżej.
Zawarła na nim każdy drobny szczegół. Wo
dząc palcem wzdłuż linii domów, po chwili dotarł
do swojego - jej - domu.
Uchwyciła nawet czerwone kwiaty pnące się
w górę muru i młodą, szczupłą kobietę stojącą przy
oknie. Kobietę trzymającą na rękach dziecko.
- Martha... - wyszeptał.
148
ANNE MCALLISTER
Wszyscy na obrazie byli szczęśliwi, tylko nie
ona. Patrzyła przez okno tęsknym wzrokiem. Cze
kałam, myśląc, że wrócisz.
Przecież wrócił. Wrócił na Santorini. Zrozu
miał już, że po nią. Nigdy jej tego nie powie
dział.
Wzrok kobiety skierowany był na morze. Na
samotnego Theo w swojej żaglówce.
Ból był coraz większy. Theo zrozumiał, że
dość miał już samotności. Był już pewny swoich
uczuć.
Tylko czy znajdzie odwagę, by je wyrazić?
Do Marthy powoli docierała świadomość tego,
co zrobiła. Myślała, że będzie lepiej, gdy wszystko
mu powie. Wprost.
Jednak ciche kroki Theo schodzące po schodach
i dźwięk zamykających się drzwi jedynie wzmogły
gorycz.
Próbowała się czymś zająć.
Zabrała Teda na spacer, jednak on wolał space
ry z Theo, energiczne i wesołe.
- Lepiej nie będzie - powiedziała mu po po
wrocie. - Theo wyjechał. Lepiej do tego przy
wyknij.
Mimo wielkiej niechęci jadła zupę. Dla dziecka.
Przekupiła też Teda przysmakiem. Ona sama
przynajmniej nie dała się kupić.
Nagle zadzwonił telefon.
TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 4 9
- Pani Antonides? Mówi sierżant Mallon. Pa
mięta mnie pani?
Oczywiście, że pamiętała, przecież wczoraj roz
mawiali. Nie daj Boże Dustin albo Jeremy coś
znowu wymyślili.
- Chciałbym, żeby przyjechała pani do mnie na
posterunek.
- Już jadę!
Dała Tedowi resztę zupy, po czym włożyła buty
i kurtkę.
Chciała chłopców zwymyślać za to, że musi
przez nich narażać zdrowie. Ale choć przez chwilę
nie będzie myślała o Theo.
Wkrótce dotarła na miejsce. Przedstawiła się
oficerowi dyżurnemu, który chwycił za telefon
i gdzieś zadzwonił.
Za chwilę zszedł sierżant Mallon. Uśmiechnął
się niepewnie.
- Dziękuję, że pani przyszła.
- Oczywiście. Dziękuję za telefon. Nie wierzę,
że znów coś zbroili. Myślałam, że wyprostowali
swoje ścieżki...
Sierżant zaprowadził ją do aresztu.
- Mówi pani o Dustine i Jeremym? To nie
o nich teraz chodzi.
- Więc o kogo...?
Policjant otworzył jedną z cel i wskazał na
mężczyznę siedzącego przy ścianie po drugiej
stronie pomieszczenia.
1 5 0 ANNE MCALLISTER
- O tego pana.
- Theo? - Martha nie mogła ukryć zdziwienia.
Spojrzał na nią, poważny i blady. Nie uśmie
chnął się.
- Co się stało? Co ty tu...?
- Zniszczył mienie publiczne - wtrącił sier
żant.
- Jak to zniszczył?
- Tak jak inni. Farbą w sprayu. Proszę popat
rzeć. - Otworzył drzwi i korytarzem zaprowadził
ją do innego pomieszczenia z oknami.
- Trudno tu cokolwiek w nocy zobaczyć, ale
jak się wyjdzie na dwór lub zgasi światło, można
zobaczyć bardzo wyraźnie.
Rzeczywiście. Na ścianie budynku naprzeciw
ko widniało nieudolne dwumetrowe graffiti:
THEO KOCHA MARTHĘ.
- Powiedział, że może pani zapłaci za niego
kaucję.
Martha nie mogła oderwać wzroku od napisu,
nawet gdy łzy zaczęły spływać jej po policz
kach.
Po chwili oderwała się od szyby, pociągając
nosem i ocierając łzy.
- Może zapłacę.
Theo bał się, że drzwi się już nie otworzą, że nie
wróci. Jednak Martha pojawiła się znowu, tym ra
zem uśmiechnięta, opuchnięta od płaczu.
TYDZIEŃ NA SANTORINI 1 5 1
- Nie płacz. Nie chciałem, żebyś płakała.
- Ale ja chcę płakać! - Podbiegła i rzuciła mu
ręce na szyję.
Theo objął ją mocno, pocałował i zanurzył
twarz w jej włosach. Bardzo jej potrzebował.
- Popłaczesz, jak wrócimy do domu. Chcę stąd
iść.
- Powinnam cię tu zostawić na noc - po
wiedziała Martha, śmiejąc się i płacząc jedno
cześnie. - Myślałam, że to Dustin i Jeremy.
Chciałam ich zabić. Teraz mogę zabić ciebie.
- Nie zrobisz tego - powiedział z pewnością.
Objął ją, kiedy sierżant Mallon otworzył drzwi.
- Może pan wyjść. Kontaktujemy się z właś
cicielem. Jeżeli się zgodzi, wystarczy, że odmaluje
pan ścianę.
- Oczywiście - obiecał Theo.
- No nie wiem - wtrąciła się Martha. - Może
wolałabym, żeby to tam zostało.
Theo skrzywił się.
- Z drugiej strony... może nauczysz się mi to
mówić.
Theo musnął ustami jej wargi.
- Może się nauczę.
Nauczył się jeszcze tego wieczoru. Niełatwo
mu to przyszło. Wyjaśnił jej sytuację z Jill.
- Byłem młody. Miałem dziewiętnaście lat.
Ona dwadzieścia siedem. Kochała się w kimś
1 5 2 ANNE MCALLISTER
innym. Też był żeglarzem i nie chciał żadnych
zobowiązań. Wypłynął na morze i miesiąc później
znaleźli jego łódź.
- O, Boże - wyszeptała Martha.
Leżała obok niego, trzymając go blisko. Słucha
jąc, zaczynała rozumieć go na nowo.
- Wydawało mi się, że go zastąpię. A ona była
samotna i myślała, że nam się uda. Może ten
związek i tak był skazany na porażkę, ale w pew
nym momencie on wrócił po nią i dowiedział się,
że się pobraliśmy.
- Nie zginął?
- Nie. Przeżył. Przez sześć miesięcy starał się
wrócić do Sydney, gotowy żyć z kobietą, którą
zostawił. A ona nadal go kochała.
- Pozwoliłeś jej odejść?
- Cóż mogłem zrobić? Potem nie chciałem już
się wiązać. Do chwili, kiedy ty się pojawiłaś.
Sprawiłaś, że zacząłem pragnąć rzeczy, o jakich
dawno nie myślałem. Nawet bardziej niż to było
z Jill. To mnie przeraziło. Dlatego wyjechałem.
Martha oparła głowę na dłoni i spojrzała na
niego.
- Dlatego wyjechałeś?
- Nie chciałem się wiązać. Ale wróciłem.
- Wróciłeś? Kiedy?
- Parę dni przed twoim planowanym wyjaz
dem. Chciałem cię... zaskoczyć. Zobaczyć. Nie
wiem.
TYDZIEŃ NA SANTORINI
153
Po chwili milczenia zapytał:
- A teraz za mnie wyjdziesz?
- Wyjdę - obiecała. - Jesteś moją miłością
i radością.
Edward Martin Savas urodził się cztery tygo
dnie później.
- Ed i Ted - powiedział Theo radośnie. Tego
dnia do szpitala przyszedł dość późno, przynosząc
mnóstwo paczek. - Będą nierozłączni.
'- Chcesz mu dać takie imię ze względu na psa?
- Martha zaśmiała się.
Uśmiechając się, Theo wzruszył ramionami
i rzekł:
- Przynajmniej Ted nie niszczy mienia pub
licznego. No, w każdym razie nieczęsto. - Pochylił
się i mocno ucałował żonę. - Mnie jest wszystko
jedno. A ty jak uważasz?
- Podoba mi się! Zdejmij kurtkę i zostań
z nami.
- Za chwilkę. Zobacz, co przyniosłem.
Lucille i jej koleżanki zrobiły dziecku tuzin
sweterków i uszyły kołderkę. Dustin, Jeremy i Cla
re przysłali projekt obrazu, który chcieli namalo
wać dziecku nad kołyską.
Spencer pochwalił się tytułem własności do
dziesięciu hektarów ziemi w Elk Park, a Ted
podarował pudełko psich przysmaków.
Oczywiście rodziny Antonidesów i Savasów
1 5 4 ANNE MCALLISTER
przesyłały całusy i uściski, niebawem doślą pa
czki.
- Jest naszym błogosławieństwem - powie
działa Martha, tuląc malucha. Jego obecność przy
wróciła jej mężczyznę, którego kochała bardziej
niż kogokolwiek na świecie. - Jesteśmy szczęśliwą
rodziną - dodała, po czym przytuliła Theo.
- O nas mówi - wyszeptał Theo. - Prawda,
kolego?
Dziecko cichutko westchnęło.
KONIEC