NR ID : b00094
Tytuł : Siłaczka
Autor : Stefan
ś
eromski
Siłaczka
W nie najlepszym humorze powrócił do domu doktor Paweł Obarecki z winta, za
którego po
ś
rednictwem składał uroczy
ś
cie
ż
yczenia ksi
ę
dzu plebanowi wraz z
aptekarzem, poczciarzem i s
ę
dzi
ą
w ci
ą
gu o
ś
miu godzin z rz
ę
du. Powróciwszy,
drzwi gabinetu zamkn
ą
ł tak szczelnie, aby si
ę
do niego nikt, nie wył
ą
czaj
ą
c
dwudziestoczteroletniej gospodyni, wedrze
ć
nie mógł - usiadł przy stoliku i
wpatrywał si
ę
przede wszystkim z uporem w okno, bez
ż
adnego zreszt
ą
wyra
ź
nego
powodu, nast
ę
pnie za
ś
zaj
ą
ł si
ę
b
ę
bnieniem palcami po stole. Czuł najwyra
ź
niej,
ż
e opanowywa
ć
go zaczyna m e t a f i z y k a...
Wiadom
ą
jest rzecz
ą
,
ż
e człowiek kultury, wyrzucony przez p
ę
d od
ś
rodkowy
niedostatku z ogniska
ż
ycia umysłowego do Klwowa, Kurozw
ę
k lub - jak doktor
Obarecki - do Obrzydłówka, podlega z upływem czasu, wskutek d
ż
d
ż
ów jesiennych,
braku
ś
rodków komunikacji i absolutnej niemo
ż
no
ś
ci mówienia w ci
ą
gu sezonów
całych - stopniowemu przeistaczaniu si
ę
w twór mi
ę
so
ż
erno-ro
ś
lino
ż
erny,
wchłaniaj
ą
cy nadmiern
ą
ilo
ść
butelek piwa i poddany atakom nudy osłabiaj
ą
cej a
ż
do takiego stanu, jaki graniczy z usposobieniem poprzedzaj
ą
cym wymioty.
Zwyczajn
ą
nud
ę
małomiasteczkow
ą
połyka si
ę
bezwiednie, jak bezwiednie zaj
ą
c
połyka jajka tasiemca, rozproszone na trawie przez psy. Od chwili zagnie
ż
d
ż
enia
si
ę
w organizmie b
ą
blowca: "najzupełniej mi jest wszystko jedno" - zaczyna si
ę
wła
ś
ciwie proces umierania.
Doktor Paweł, w epoce jego
ż
ycia, o której mówi
ę
, zjedzony był ju
ż
przez
Obrzydłówek wraz z mózgiem, sercem i energi
ą
- zarówno potencjonaln
ą
, jak i
kinetyczn
ą
. Do
ś
wiadczył nieprzezwyci
ęż
onego wstr
ę
tu do czytania, pisania oraz
rachowania, mógł całymi godzinami spacerowa
ć
po gabinecie lub le
ż
e
ć
na szezlongu
cho
ć
by z nie zapalonym papierosem w z
ę
bach, w t
ę
sknym, dokuczliwym i bolesnym
niemal oczekiwaniu na co
ś
, co si
ę
sta
ć
musi, na kogo
ś
, kto musi nadej
ść
, mówi
ć
cokolwiek, cho
ć
by kozły przewraca
ć
, w nat
ęż
onym wsłuchiwaniu si
ę
w szmery i
szelesty zwiastuj
ą
ce przerwanie ciszy, która dławi i przygniata niejako do ziemi.
Szczególniej dokuczała mu zazwyczaj jesie
ń
. W ciszy jesiennego popołudnia,
zalegaj
ą
cego Obrzydłówek od przedmie
ś
cia do przedmie
ś
cia, było co
ś
bolesnego,
co
ś
, co poduszczało do wołania o pomoc. Mózg, opleciony niby mi
ę
kkim prz
ę
dziwem
paj
ę
czyny, wypracowywał my
ś
li czasami niesłychanie pospolite, a niejednokrotnie
- stanowczo do niczego niepodobne.
Gwizdanie i dysertacje z gospodyni
ą
, raz przyzwoitsze (o niesłychanej np.
wy
ż
szo
ś
ci pieczonego prosi
ę
cia nadzianego kasz
ą
tatarczan
ą
, rozumie si
ę
: bez
majeranku, nad takim
ż
e prosi
ę
ciem nadzianym innymi substancjami), kiedy indziej
za
ś
ohydnie nieprzystojne - stanowiły jedyn
ą
rozrywk
ę
. Wytoczy si
ę
, bywało, na
połow
ę
niebios chmura z potwornymi odnogami w kształcie łap tytanicznych i bury
jej kł
ą
b zawi
ś
nie bezwładnie, nie mog
ą
c rozwia
ć
si
ę
w przestwór i gro
żą
c
zawaleniem si
ę
na Obrzydłówek i dalekie puste pola. Od chmury tej leci niesiona
przez wiatr uko
ś
nie mgła kropelek, które osiadaj
ą
na szybach w postaci
kryształków, sprawiaj
ą
c w szumie wiatru szelest odr
ę
bny a przejmuj
ą
cy, jakby
obok, gdzie
ś
za w
ę
głem domu łkało dziecko dobywaj
ą
ce resztki j
ę
ku. Daleko na
miedzach stoj
ą
pozbawione li
ś
ci samotne gruszki polne, miotaj
ą
si
ę
ich gał
ę
zie,
deszcz je siecze... My
ś
l zbierała z tego krajobrazu smutek, w którym było co
ś
chronicznie kataralnego - i mglisto, niejasno, bezwiednie wyczuwan
ą
trwog
ę
. Ten
wła
ś
nie nastrój kataralno-melancholijny stał si
ę
nastrojem dominuj
ą
cym i
rozci
ą
gał si
ę
na sezony letnie i wiosenne. Zagnie
ź
dził si
ę
w duszy doktora
smutek zjadliwy a nie maj
ą
cy
ż
adnej podstawy. Za nim nadci
ą
gn
ę
ło lenistwo
nieopisane, lenistwo zabójcze, wytr
ą
caj
ą
ce z r
ą
k ofiary nawet nowele Alexisa.
2
"Metafizyka", jakiej doktor Piotr do
ś
wiadczał ostatnimi czasy raz, czasami dwa
razy do roku - to kilka godzin
ś
wiadomego samobadania bystro, z szalon
ą
gwałtowno
ś
ci
ą
napływaj
ą
cych wspomnie
ń
, niecierpliwego zbierania strz
ę
pków wiedzy,
szamotania si
ę
, granicz
ą
cego z w
ś
ciekło
ś
ci
ą
, szlachetnych porywów przywalonych
glin
ą
bezczynno
ś
ci, rozmy
ś
la
ń
, wybuchów goryczy, postanowie
ń
niezłomnych,
ś
lubów,
zamiarów... Wszystko to, rozumie si
ę
, nie prowadziło do
ż
adnej zmiany na lepsze
i przemijało, jako pewna miara czasu mniej lub wi
ę
cej dotkliwego cierpienia. Z
"metafizyki" mo
ż
na si
ę
było wyspa
ć
jak z bólu głowy, by wsta
ć
nazajutrz z
umysłem
od
ś
wie
ż
onym,
energiczniejszym
i
uzdolnionym
lepiej
do
podj
ę
cia
zwyczajnego jarzma nudów oraz zu
ż
ywania wszystkiej energii mózgu na wymy
ś
lanie
najsmaczniejszego
jadła.
Endemia
"metafizyki"
wskazywała
jednak
naszemu
doktorowi,
ż
e w jego egzystencji ro
ś
linnej, najedzonej, niejako nasyconej
filozofi
ą
mocnego, zdrowego rozs
ą
dku, kryje si
ę
jaka
ś
rana nieuleczalna,
niewidoczna, a dolegaj
ą
ca nad wyraz, niby ranka nad próchniej
ą
c
ą
ko
ś
ci
ą
.
Doktor Obarecki przybył do Obrzydłówka przed sze
ś
cioma laty, zaraz po uko
ń
czeniu
studiów, z umysłem rozwidnionym zorz
ą
niewielu wprawdzie, ale nadzwyczajnie
po
ż
ytecznych my
ś
li, tudzie
ż
z kilkoma rublami w kieszeni. Mówiono podówczas bez
przerwy o konieczno
ś
ci osiedlania si
ę
w lasach i Obrzydłówkach. Posłuchał
apostołów. Był
ś
miały, młody, szlachetny i energiczny. W pierwszym zaraz po
osiedleniu si
ę
miejscu wydał niebacznie wojn
ę
aptekarzowi i felczerowi
miejscowym, uzdrawiaj
ą
cym za pomoc
ą
ś
rodków wkraczaj
ą
cych w dziedzin
ę
misteryj.
Aptekarz obrzydłowski "eksploatuj
ą
c sytuacj
ę
" (do najbli
ż
szej aptek
ą
przez
cywilizacj
ę
obdarzonej miejscowo
ś
ci było mil pi
ęć
) - nakładał haracz na
jednostki pragn
ą
ce powróci
ć
do zdrowia dzi
ę
ki jego olejom, balwierze za
ś
wybudowali, trzymaj
ą
c si
ę
z farmaceut
ą
za r
ę
ce, wspaniałe domostwa; w k a c a b
a j a c h nied
ź
wiadkami podbitych chadzali, zachowuj
ą
c na obliczach wyraz takiej
powagi, jak gdyby w ka
ż
dej chwili
ż
ywota prowadzili ksi
ę
dza plebana na procesji
Bo
ż
ego Ciała.
Gdy delikatne i ogniste perswazje, skierowane do farmaceuty a wypowiadane
patetycznie z rozmaitych "punktów widzenia", traktowane były jako idylle
młodzie
ń
cze i skutku
ż
adnego nie odniosły - doktor Obarecki uzbierawszy nieco
grosza kupił apteczk
ę
podr
ę
czn
ą
i zabierał j
ą
ze sob
ą
jad
ą
c do chorych na wie
ś
.
Sam przygotowywał na miejscu lekarstwa, udzielał ich za bezcen, je
ż
eli nie za
darmo, uczył higieny, badał, pracował z fanatyzmem, z uporem, bez snu i
odpoczynku. Rzecz prosta,
ż
e natychmiast po rozej
ś
ciu si
ę
wie
ś
ci o apteczkach
przeno
ś
nych, udzielaniu pomocy za darmo i tym podobnych punktach widzenia -
wybito mu wszystkie szyby, jakie istniały w ubogim mieszkaniu. Poniewa
ż
za
ś
Boruch Pokoik, jedyny szklarz w Obrzydłówku, odprawiał w owym czasie
ś
wi
ę
to
Kuczek - trzeba było okna wyklei
ć
bibuł
ą
i czuwa
ć
noc
ą
z rewolwerem w prawicy.
Wprawione wreszcie szyby wybito powtórnie i wybijano je odt
ą
d periodycznie a
ż
do
chwili sprawienia d
ę
bowych okiennic. Rozpuszczono mi
ę
dzy ludno
ś
ci
ą
miasteczka
wie
ść
, jakoby młody doktor obcował z duchami ciemno
ś
ci, oczerniono go w opinii
inteligencji okolicznej jako niesłychanego nieuka, odci
ą
gano przemoc
ą
chorych
zmierzaj
ą
cych do jego mieszkania, wyprawiano w majowe wieczory kocie muzyki itp.
Młody doktor nie zwracał na to wszystko uwagi, ufaj
ą
c w zwyci
ę
stwo prawdy.
Zwyci
ę
stwo prawdy nie nast
ą
piło. Nie wiadomo dlaczego... Ju
ż
po upływie roku
doktor poczuł,
ż
e jego energia staje si
ę
z wolna "dziedzictwem robaków".
Zetkni
ę
cie bliskie z ciemn
ą
mas
ą
ludu rozczarowało go nad wyraz: jego pro
ś
by,
namowy, istne prelekcje z zakresu higieny upadały jak ziarna na opok
ę
. Robił, co
tylko mógł - na pró
ż
no! Szczerze mówi
ą
c - trudno nawet wymaga
ć
, aby człowiek nie
maj
ą
cy butów na zim
ę
, wygrzebuj
ą
cy w marcu z cudzych pól zgniłe, zeszłoroczne
kartofle w celu czynienia sobie z nich podpłomyków, miel
ą
cy na przednówku kor
ę
olszow
ą
na m
ą
k
ę
, aby tej domiesza
ć
do zbyt szczupłej miary m
ą
ki
ż
ytniej,
gotuj
ą
cy kasz
ę
z niedojrzałego ziarna, nabranego o
ś
wicie "sposobem kradzionym"
- mógł zreformowa
ć
w sensie dodatnim zaniedbane zdrowie swoje pod wpływem cho
ć
by
najzrozumialej wyło
ż
onych praw zdrowotno
ś
ci.
3
Nieznacznie doktorowi zacz
ę
ło by
ć
"wszystko jedno"... Jedz
ą
zgniłe kartofle -
có
ż
pocz
ąć
? - niechaj jedz
ą
, je
ż
eli im smakuj
ą
. Mog
ą
nawet jada
ć
surowe - to
trudno...
Ludno
ść
ż
ydowska miasteczka leczyła si
ę
u marzyciela, poniewa
ż
nie odstraszały
jej duchy ciemno
ś
ci, a zach
ę
cała nadzwyczajna tanio
ść
m e d y c y n y.
Pewnego pi
ę
knego poranku doktor skonstatował,
ż
e ów płomyczek nad jego głow
ą
, z
którym tu przyszedł i którym chciał rozwidni
ć
dro
ż
yn
ę
swoj
ą
- zgasł. Zgasł sam
przez si
ę
: wypalił si
ę
. Wówczas apteczka podr
ę
czna została na klucz do szafy
zamkni
ę
ta i doktor sam jedynie z niej korzystał.
Co za m
ę
czarnia jednak da
ć
si
ę
pokona
ć
farmaceucie i balwierzom, usta
ć
i
zako
ń
czy
ć
wojny obrzydłowskie zamkni
ę
ciem apteczki do szafy!
Zwyci
ę
zcami maj
ą
prawo si
ę
okrzykn
ąć
i zbiera
ć
łupy, lecz nie oni go pokonali:
sam si
ę
pokonał. Zadusił proste i wysokie my
ś
li i uczynki mo
ż
e dlatego,
ż
e si
ę
w
jadło zbytecznie wdawa
ć
zacz
ą
ł - do
ść
,
ż
e zadusił. Co
ś
tam jeszcze robił, leczył
my
ś
l
ą
c - nie miał ju
ż
jednak nikt z całej jego ówczesnej "działalno
ś
ci" za pół
papierosa po
ż
ytku.
W okolicznych siedzibach pa
ń
skich przemieszkiwali dziwnym zbiegiem okoliczno
ś
ci
sami troglodyci "z dziada pradziada", którzy doktorów w ogóle traktowali w
sposób cokolwiek niewspółczesny. Jednemu z nich zło
ż
ył doktor Piotr wizyt
ę
, co
było pomysłem chybionym, poniewa
ż
troglodyta przyj
ą
ł go u siebie w gabinecie,
siedział podczas wizyty w kamizelce i jadł spokojnie szynk
ę
kraj
ą
c j
ą
scyzorykiem. Doktor poczuł w sobie napływ ducha demokratyzmu, powiedział
półhrabi co
ś
cierpkiego i nie składał wi
ę
cej wizyt w okolicy.
Pozostał tedy do wymiany my
ś
li ksi
ą
dz proboszcz i s
ę
dzia. Obcowa
ć
jednak zbyt
cz
ę
sto z plebanem - markotnie jest nieco; s
ę
dzia za
ś
był człowiekiem mówi
ą
cym
rzeczy, których zupełnie nie mo
ż
na było poj
ąć
- pozostawała tedy wła
ś
ciwie
samotno
ść
. Aby unikn
ąć
złych nast
ę
pstw absolutnego przebywania z samym sob
ą
,
usiłował zbli
ż
y
ć
si
ę
do przyrody, odzyska
ć
spokój, harmoni
ę
wewn
ę
trzn
ą
ducha,
poczucie siły i odwagi, wynalazłszy te
ż
elazne ogniwa, jakie człowieka zespalaj
ą
z przyrod
ą
.
ś
adnych jednak ogniw
ż
elaznych nie odnalazł, pomimo,
ż
e bł
ą
kał si
ę
po polach, docierał nawet do por
ę
b w lesie i zagrz
ą
zł pewnego razu w bagnie na
pastwisku.
Płaski krajobraz otaczało zewsz
ą
d sinawe pasmo lasu. Bli
ż
ej, na wydmuchach
szarego piasku, rosły samotne chojaki, a naokół ci
ą
gn
ę
ły si
ę
nie wiedzie
ć
do
kogo
nale
żą
ce
zagony.
Pastwiska
porosłe
"kozic
ą
"
i
ż
ółtawymi
trawami,
umieraj
ą
cymi przedwcze
ś
nie, jakby do rozwoju gałeczek zieleni w ich p
ę
dach
zabrakło
ś
wiatła - stanowiły jedyne upi
ę
kszenie Obrzydłówka. Zdawało si
ę
,
ż
e
sło
ń
ce o
ś
wietla to pustkowie po to jedynie, aby okaza
ć
jego bezpłodno
ść
, nago
ść
i pos
ę
pno
ść
...
Brzegiem drogi, okrytej brudnym piaskiem, porytej wybojami i wygrodzonej ruinami
płotu, wlókł si
ę
codziennie biedny doktor z parasolem... Droga ta nie prowadziła,
zdawało si
ę
, do
ż
adnych osad ludzkich, rozszczepiała si
ę
bowiem w
ś
ród pastwiska
na kilkana
ś
cie
ś
cie
ż
ek i gin
ę
ła mi
ę
dzy kretowiskami. Zjawiała si
ę
znowu dopiero
na szczycie wydmy piaszczystej w postaci dwu trójk
ą
tnych wy
ż
łobie
ń
w piasku i
szła w las karłowatych sosenek.
Jaka
ś
niecierpliwa zło
ść
ogarniała doktora, gdy patrzył na ten krajobraz, i
po
ż
erała mu spokój nieokre
ś
lona obawa.
Lata upływały. Zarz
ą
dzono z inicjatywy ksi
ę
dza plebana zgod
ę
mi
ę
dzy aptekarzem a
doktorem, gdy skonstatowano dodatnie zjawisko "ochłoni
ę
cia" tego ostatniego.
Antagoni
ś
ci zacz
ę
li odt
ą
d wspólnie g r a
ć
w wincie, cho
ć
doktor z obrzydzeniem
zawsze patrzył na farmaceut
ę
. Stopniowo i obrzydzenie nieco si
ę
zmniejszyło.
4
Zacz
ą
ł chodzi
ć
z wizyt
ą
do aptekarza i emablowa
ć
jego
ż
on
ę
. Pewnego razu
przeraził si
ę
nawet wynikiem analizy własnego serca, która okazała,
ż
e zdolnym
jest do platonicznego rozmiłowania w pani aptekarzowej, damie t
ę
pej umysłowo jak
siekierka do r
ą
bania cukru, gotowej da
ć
si
ę
ukrzy
ż
owa
ć
za przekonanie, zupełnie
nawet bezzasadne,
ż
e jest wiotk
ą
, powabn
ą
i niebezpieczn
ą
, i opowiadaj
ą
cej z
przedziwnym zapałem, a bez przerwy, o grzechach głównych swojej pokojówki.
Słuchał doktor Piotr całymi godzinami wymowy pani Anieli, zachowuj
ą
c na obliczu
u
ś
miech, jaki ogl
ą
da
ć
mo
ż
na na ustach młodzie
ń
ca emabluj
ą
cego grono pi
ę
knych dam
w chwili, gdy mu najstraszliwiej dokucza ból z
ę
bów.
Do czynów bohaterskich w zakresie demokratyzacji w Obrzydłówku poj
ęć
, cho
ć
by w
imi
ę
zno
ś
niejszego przep
ę
dzania czasu, nie był ju
ż
zdolnym. Za
ż
adn
ą
cen
ę
nie
byłby składał wizyt rze
ź
nikom, jak to zamierzał swojego czasu; je
ż
eli mógł
rozmawia
ć
, to jedynie z lud
ź
mi b
ę
d
ą
cymi w jakiej takiej kulturze.
Wówczas to nie tylko ju
ż
energia uległa zniszczeniu - znikło i poszanowanie dla
wszelkiej my
ś
li szerszej. Z wielkich widnokr
ę
gów, ledwie daj
ą
cych si
ę
zmierzy
ć
rozmarzonymi oczyma, został widnokr
ą
g tak dalece mały,
ż
e mo
ż
na go było
zakre
ś
li
ć
ko
ń
cem modnego kamaszka. Na rozbrzmiewaj
ą
ce po artykułach szukanie
"prawdy jasnego płomienia i nowych, nie odkrytych dróg" zapatrywał si
ę
w
pocz
ą
tkach umierania z gorycz
ą
,
ż
alem, zawi
ś
ci
ą
, nast
ę
pnie - z ostro
ż
no
ś
ci
ą
człowieka maj
ą
cego pewien zasób do
ś
wiadczenia, pó
ź
niej z niedowierzaniem,
wkrótce potem z półu
ś
miechem, potem ze zdecydowanym lekcewa
ż
eniem, a koniec
ko
ń
ców nie zapatrywał si
ę
wcale, poniewa
ż
było mu najzupełniej wszystko jedno.
Leczył według wskazówek rutyny, praktyk
ę
jak
ą
tak
ą
wyrobi
ć
sobie zdołał,
przywykł jako
ś
do Obrzydłówka, do samotno
ś
ci, do nudy nawet, do prosi
ą
t
pieczonych, i nie kwapił si
ę
bynajmniej do ogniska
ż
ycia umysłowego.
Zasad
ą
, do której, niby do wspólnego mianownika, sprowadzały si
ę
czyny i my
ś
li
doktora Obareckiego, stała si
ę
ta: - dawajcie pieni
ą
dze i wyno
ś
cie si
ę
...
A jednak w chwili, gdy siedział po powrocie z imienin ksi
ę
dza proboszcza, zaj
ę
ty
b
ę
bnieniem palcami po stole, "metafizyka" opanowywała go z dawn
ą
sił
ą
. Ju
ż
podczas jakiej
ś
szóstej godziny wintowej doktor czuł si
ę
niedobrze. Wywołał to
aptekarz znowu, który zacz
ą
ł ni z tego, ni z owego studiowa
ć
Histori
ę
powszechn
ą
Cezara Cantu (w przekładzie Leona Rogalskiego) i wyrobiwszy w sobie bardzo
radykalny pogl
ą
d na działalno
ść
Aleksandra VI - w bezwyznaniowo
ść
jakoby popadł.
Doktor Obarecki wiedział a
ż
nadto dobrze, dlaczego farmaceuta dysputami
destrukcyjnymi rozbestwia ksi
ę
dza proboszcza; przeczuwał,
ż
e s
ą
to preludia do
zbli
ż
enia si
ę
, zaprzyja
ź
nienia na mocy jedno
ś
ci pogl
ą
dów... Przeczuwał,
ż
e
odwiedzi go kiedykolwiek, b
ę
dzie, z daleka zachodz
ą
c, wskazywał umiej
ę
tnie na
brak kapitału,
ź
ródło "stagnacji", a zni
ż
ywszy loty do spraw obrzydłowskich
wyka
ż
e, ile by oni dwaj, trzymaj
ą
c si
ę
za r
ę
ce, korzy
ś
ci społecze
ń
stwu
przynie
ś
li: jeden pisaniem recept na łokcie, drugi eksploatowaniem sytuacji...
Kto wie - mo
ż
e zaproponuje szczerze i otwarcie, "nó
ż
ki kład
ą
c na stół",
zało
ż
enie czysto wekslowej spółki, której celem b
ę
dzie wspólne maszerowanie w
tonie gnojówki. Przeczuwał tak
ż
e doktor,
ż
e nie b
ę
dzie miał siły do zako
ń
czenia
propozycji aptekarzowych nakr
ę
ceniem mu z lekka ko
ś
ci policzkowej, poniewa
ż
nie
wiedzie
ć
w imi
ę
czego ko
ść
t
ę
nakr
ę
ca
ć
... Przypuszczał nawet,
ż
e spółka ta
stanie - któ
ż
wie... Gorycz zalała mu serce. Co si
ę
stanie, jakim sposobem a
ż
dot
ą
d zaszedł, dlaczego nie wyrywa si
ę
z tego błota, czemu jest leniuchem,
marzycielem, refleksjonist
ą
, psowaczem własnych my
ś
li, karykatur
ą
wstr
ę
tn
ą
samego siebie?... I zacz
ę
ło si
ę
, podczas wpatrywania si
ę
w okno, nadzwyczajnie
szczegółowe,
pilne,
badawcze
bezlito
ś
nie
i
subtelne
ogl
ą
danie
własnej
bezsilno
ś
ci.
Ś
nieg padał wielkimi płatkami, przesłaniaj
ą
c smutny krajobraz
zimow
ą
mgł
ą
i zmrokiem.
***
5
Chimeryczn
ą
a bezpłodn
ą
gonitw
ę
my
ś
li przerwały nagle wykrzykniki gospodyni
usiłuj
ą
cej przekona
ć
kogo
ś
,
ż
e doktora w domu nie ma. Doktor jednak wyszedł do
kuchni, aby rozerwa
ć
pasmo m
ę
cz
ą
cych go my
ś
li.
Ogromny chłop w
ż
ółtym ko
ż
uchu zmiótł "w
ś
ciekł
ą
czap
ą
" pył spod jego nóg w
gł
ę
bokim pokłonie, odgarn
ą
ł pi
ęś
ci
ą
włosy z czoła, wyprostował si
ę
i zamierzał
rozpocz
ąć
oracj
ę
.
- Czego? - zapytał doktor.
- A to, wielmo
ż
ny doktorze, sołtys mi
ę
tu przysłał...
- Po co?
- A po wielmo
ż
nego doktora.
- Kto chory?
- Nauczycielka ta u nas we wsi zachorzała, sparło j
ą
cosi. Przyszedł sołtys...
jed
ź
cie, pada, Ignacy do Obrzydłówka po wielmo
ż
nego doktora. Mo
ż
e, pada...
- Pojad
ę
. Konie dobre?
- A konie ta, jak konie:
ś
warne gady.
Podobała
si
ę
doktorowi
my
ś
li
jazdy,
zm
ę
czenia
si
ę
,
cho
ć
by
nawet
niebezpiecze
ń
stwo. Wdział z nagłym o
ż
ywieniem grube buty, ko
ż
uszek, futro,
którym mo
ż
na by było otuli
ć
wiatrak, pasem si
ę
opasał i wyszedł przed dom.
"Gady" chłopskie niewielkie były, ale okr
ą
głe, wypasione - was
ą
g olbrzymi na
saniach, słom
ą
wyładowany i okryty kilimkiem. Zanurzył si
ę
w słom
ę
, otulił,
chłop przysiadł bokiem na przednim siedzeniu, odmotał parciate lejce z kłonicy,
konie zaci
ą
ł.
Pomkn
ę
li.
- Daleko to? - zagadn
ą
ł doktor.
- B
ę
dzie ta mo
ż
e ze trzy mile, mo
ż
e nie ma...
- Nie zbł
ą
dzisz?
Chłop obejrzał si
ę
z u
ś
miechem ironicznym.
- Któ
ż
... ja?
Wiatr d
ą
ł w polu przejmuj
ą
cy. Nie kute, uko
ś
ne, ledwo ociosane siekier
ą
sanice
wrzynały si
ę
w gł
ę
boki,
ś
wie
ż
o spadły
ś
nieg, odwracaj
ą
c na bok białe jego skiby.
Drog
ę
zaniosło.
Chłop "w
ś
ciekł
ą
czap
ę
" na bok przechylił i zaci
ą
ł konie. Doktor czuł si
ę
dobrze.
Min
ą
wszy lasek, który zdawał si
ę
ton
ąć
w
ś
niegu, wyjechali na pusty, bezludny
przestwór, oprawny w ramy lasu, ledwie widzialnego na kra
ń
cu widnokr
ę
gu. Zmrok
zapadał powlekaj
ą
c ten nagi i surowy obraz pustkowia niebieskawym kolorytem,
który ciemniał nad lasem. Grudki zbitego
ś
niegu, wyrzucane kopytami koni
przelatywały koło uszu doktora. Nie wiedzie
ć
czemu chciało mu si
ę
stan
ąć
na
saniach i woła
ć
po chłopsku, z całych sił w ten głuchy, niemy, niesko
ń
czony
przestwór, urzekaj
ą
cy ogromem jak przepa
ść
. Nachylała si
ę
szybko noc dzika i
ponura, noc pól nie zamieszkanych.
Wiatr si
ę
wzmógł, d
ą
ł jednostajnie z hukiem przechodz
ą
cym od czasu do czasu w
głuche largo,
ś
nieg zacinał z boku.
- Strze
ż
cie drogi, gospodarzu, bo mo
ż
e by
ć
ź
le - zauwa
ż
ył doktor kryj
ą
c nos w
futro.
- Ano, malu
ś
kie! - wrzasn
ą
ł chłop na konie zamiast odpowiedzi.
Głos ten ledwo ju
ż
mo
ż
na było dosłysze
ć
w wichrze. Konie biegły w cwał.
Zamie
ć
rozszalała si
ę
nagle. Bałwanami miota
ć
si
ę
pocz
ą
ł wicher, uderzał w sanie,
skowyczał mi
ę
dzy sanicami, tłumił oddech. Słycha
ć
było parskanie koni, lecz ani
ich, ani furmana doktor nie mógł dostrzec. Kł
ę
by
ś
niegu, zdzierane z ziemi przez
wiatr, leciały jak stado koni i słycha
ć
było niby t
ę
tent ich tytanicznych skoków;
chwilami wywierało si
ę
z ziemi piekło huku i szła ta melodia uderza
ć
wszystk
ą
pot
ę
g
ą
tonów w chmury, łama
ć
je i upada
ć
nagle z łoskotem. Wtedy rozpryskało si
ę
w puch posłanie
ś
niegowe i otaczało podró
ż
nych naszych wiruj
ą
cymi słupami.
Wydawało si
ę
,
ż
e jakie
ś
potwory zataczaj
ą
w szalonym ta
ń
cu olbrzymie koła,
ż
e
6
doganiaj
ą
z tyłu, zabiegaj
ą
z przodu, z boku i sypi
ą
po szczypcie
ś
niegu na
sanie. Gdzie
ś
, najwy
ż
ej w zenicie, uderzał niby wielki, rozkołysany dzwon
przeci
ą
gle, głucho, jednostajnie.
Doktor poczuł,
ż
e nie jad
ą
ju
ż
po drodze; sanie posuwały si
ę
z wolna, uderzaj
ą
c
ko
ń
cami sanic o grzbiety zagonów.
- Gospodarzu! - zawołał z trwog
ą
- a gdzie my jeste
ś
my?
- Jad
ę
polem do lasu - odpowiedział chłop - w lesie ciszej b
ę
dzie... pod sam
ą
wie
ś
lasem zajedziemy...
Rzeczywi
ś
cie wiatr wkrótce ucichł i dawał si
ę
słysze
ć
tylko huk podniebny i
trzask łami
ą
cych si
ę
gał
ę
zi. Na czarnym tle nocy majaczyły osypane
ś
niegiem
drzewa. Pr
ę
dzej jecha
ć
nie było mo
ż
na, dro
ż
yna bowiem le
ś
na, zawalona zaspami,
przeciskała si
ę
ś
ród pniaków i gał
ę
zi. Nareszcie po upływie jakiej
ś
godziny,
podczas której doktor szczerze namartwił si
ę
i naobawiał, dały si
ę
słysze
ć
powtarzaj
ą
ce si
ę
głuche odgłosy - psy szczekały.
- Nasza wie
ś
, wielmo
ż
ny panie...
Zamigotały
ś
wiatełka w oddali, podobne do chwiej
ą
cych si
ę
w ró
ż
ne strony
punkcików, dym zapachniał.
- Nu
ż
e, małe! - zawołał wesoło na konie wo
ź
nica rozgrzewaj
ą
c si
ę
za pomoc
ą
obijania boków pi
ęś
ciami.
Za chwil
ę
mijali p
ę
dem szereg chat, do strzech zasypanych
ś
niegiem.
Na tle szyb zamarzni
ę
tych okien, od których padały na drog
ę
kr
ę
gi
ś
wiatła,
rysowały si
ę
cienie głów.
- Wieczerz
ę
ludzie jedz
ą
... - bez
ż
adnej potrzeby zauwa
ż
ył chłop, przypominaj
ą
c
doktorowi czas "wieczerzy", której spo
ż
ywa
ć
dnia tego nie miał nadziei.
Konie zatrzymały si
ę
przed jakim
ś
domostwem: chłop wprowadził doktora Pawła do
sieni i znikł. Namacawszy klamk
ę
doktor wszedł do małej, n
ę
dznej izby,
o
ś
wietlonej kagankiem naftowym.
Zgrzybiała i zgarbiona jak r
ą
czka parasola kobiecina ujrzawszy go zerwała si
ę
z
łó
ż
ka, poprawiła chustk
ę
na głowie i j
ę
ła mruga
ć
powiekami, a wytrzeszcza
ć
czerwone oczy ze
ź
le tajonym przera
ż
eniem.
- Gdzie chora? - spytał. - Samowar macie?
Stara w przera
ż
eniu swym do słowa przyj
ść
nie mogła.
- Samowar macie, herbaty mo
ż
ecie mi zrobi
ć
?
- Jest ten ta samowar... jeno cukru...
- Masz tobie! Cukru nie ma?
- A nie ma... chybaby Walkowa mieli, bo to panienka...
- Gdzie ta wasza panienka?
- A dy w stancyi nieboga le
ż
y.
- Dawno chora?
- Pokładała si
ę
to ta ju
ż
ze dwie niedziele, a teraz ani r
ę
k
ą
, ani nog
ą
.
Ś
cisn
ę
ło i pokój.
Uchyliła drzwi do izby s
ą
siedniej.
- Zaraz! Ogrza
ć
si
ę
musz
ę
- zawołał gniewnie doktor zdejmuj
ą
c futro.
Ogrza
ć
si
ę
w tej norze nie było trudno: z pieca rozchodziło si
ę
takie gor
ą
co,
ż
e
doktor co pr
ę
dzej wsun
ą
ł si
ę
do pokoju "panienki". Mał
ą
t
ę
i nadzwyczajnie ubog
ą
izdebk
ę
o
ś
wietlała lampa przy
ć
miona, stoj
ą
ca na stole obok wezgłowia chorej.
Rysów twarzy nauczycielki nie mo
ż
na było rozezna
ć
, gdy
ż
padał na nie cie
ń
jakiej
ś
du
ż
ej ksi
ę
gi. Doktor zbli
ż
ył si
ę
ostro
ż
nie, lamp
ę
roz
ś
wietlił, usun
ą
ł
ksi
ąż
k
ę
i przygl
ą
da
ć
si
ę
zacz
ą
ł pacjentce. Była to młoda dziewczyna, pogr
ąż
ona
we
ś
nie gor
ą
czkowym. Szkarłatem była powleczona jej twarz, szyja, r
ę
ce - na tle
tym zna
ć
było jak
ąś
wysypk
ę
. Jasnopopielate, niezmiernie bujne włosy le
ż
ały
popl
ą
tane pasmami na poduszce, wiły si
ę
na twarzy. R
ę
ce bezwiednie i
niecierpliwie szarpały kołdr
ę
.
7
Doktor Paweł pochylił si
ę
a
ż
do samej twarzy chorej i zacz
ą
ł nagle mówi
ć
głosem,
który przecinało i dusiło przera
ż
enie:
- Panno Stanisławo, panno Stanisławo, panno Stanisławo...
Chora leniwie i z wysiłkiem d
ź
wign
ę
ła powieki, lecz zamkn
ę
ła je natychmiast.
Przeci
ą
gała si
ę
, przesuwała głow
ę
od jednego ko
ń
ca poduszki do drugiego i jako
ś
cicho, bole
ś
nie, głucho j
ę
czała. Co chwila otwierała usta, z wysiłkiem jak karp
połykaj
ą
c powietrze.
Doktor powiódł oczami po nagich, wapnem wybielonych
ś
cianach izby, dostrzegł
okno
ź
le opatrzone, przemokłe i zeschni
ę
te trzewiki chorej - stosy ksi
ąż
ek
le
żą
ce wsz
ę
dzie: na ziemi, na stoliku, na szafce...
- Ach, ty szalona, ty głupia! - szeptał załamuj
ą
c r
ę
ce.
Gor
ą
czkowo, z trwog
ą
i
ż
alem zacz
ą
ł j
ą
bada
ć
, mierzył dr
żą
cymi r
ę
kami
temperatur
ę
.
- Tyfus... - wyszeptał bledn
ą
c.
Z w
ś
ciekło
ś
ci
ą
ś
ciskał sobie gardło, w którym dławiły go, niby zwitki pakuł, łzy
niezdolne wypłyn
ąć
. Widział,
ż
e jej nic nie pomo
ż
e, nic nie mo
ż
e pomóc -
roze
ś
miał si
ę
nagle, wspomniawszy,
ż
e po tak
ą
chinin
ę
lub antypiryn
ę
trzeba
posyła
ć
do Obrzydłówka... trzy mile. Panna Stanisława otwierała od czasu do
czasu oczy szklane, bezmy
ś
lne, podobne do zastygłego pod powiekami płynu i
patrzyła nic nie widz
ą
c przez długie, koliste rz
ę
sy. Wołał na ni
ą
najczulszymi
nazwami, unosił jej głow
ę
słabo trzymaj
ą
c
ą
si
ę
na szyi - na darmo.
Usiadł bezwładnie na stołku i wpatrywał si
ę
w płomie
ń
lampy. Oto nieszcz
ęś
cie
jak wróg
ś
miertelny zadało mu
ś
lepy cios i wlecze teraz bezsilnego do jakiej
ś
mrocznej pieczary, do jakiej
ś
szczeliny bez dna...
- Co pocz
ąć
? - szeptał dr
żą
c.
Przez szpary okna wdzierał si
ę
chłód burzy zimowej i przechodził przez izb
ę
jak
widmo złowieszcze. Zdawało si
ę
doktorowi,
ż
e go kto
ś
dotyka,
ż
e prócz niego i
chorej jest w izbie kto
ś
trzeci.
Wyszedł do kuchenki i zakrzykn
ą
ł na słu
żą
c
ą
, aby mu wołała natychmiast sołtysa.
Stara wdziała co tchu olbrzymie buty, okryła głow
ę
"zapask
ą
" i zabawnie
podskakuj
ą
c znikła. Wkrótce potem zjawił si
ę
sołtys.
- Słuchajcie, nie znajdziecie mi człowieka, który by pojechał do Obrzydłówka?
- Teraz, panie doktorze, nie pojedzie... zawieja. Na
ś
mier
ć
pojedzie. Psa ci
ęż
ko
wygna
ć
.
- Ja zapłac
ę
, wynagrodz
ę
.
- Nie wiem ja... przepytam si
ę
.
Wyszedł. Doktor Piotr
ś
ciskał skronie, które zdawał si
ę
rozsadza
ć
napływ krwi.
Przysiadł na skrzynce i o czym
ś
dawnym, dalekim my
ś
lał.
Dały si
ę
wkrótce słysze
ć
kroki: sołtys prowadził parobczaka w ko
ż
uszynie
przedartej, nie dosi
ę
gaj
ą
cej mu do kolan, w zgrzebnych spodniach, kiepskich
butach i czerwonym szaliku na szyi.
- Ten? - zapytał doktor.
- Powiada,
ż
e pojedzie...
ś
miałek. Ja konia mog
ę
da
ć
, ale gdzie
ż
to w taki czas.
- Słuchaj, je
ż
eli wrócisz za sze
ść
godzin, dostaniesz ode mnie dwadzie
ś
cia pi
ęć
,
trzydzie
ś
ci rubli, dostaniesz... co chcesz... słyszysz?
Chłopaczyna popatrzył na doktora - miał zamiar co
ś
powiedzie
ć
, ale si
ę
powstrzymał.
Utarł nos palcami, bokiem si
ę
odwrócił i czekał. Doktor powrócił do stolika
nauczycielki i zacz
ą
ł pisa
ć
. R
ę
ce mu si
ę
trz
ę
sły i skakały co chwila do skroni.
Kombinował, pisał, przekre
ś
lał, darł papier. Wystosował list do aptekarza,
8
prosz
ą
c, aby natychmiast wysła
ć
konie do miasta powiatowego po tamtejszego
lekarza, prosił o wysłanie mu chininy; nachylił si
ę
nad chor
ą
, badał j
ą
jeszcze.
Wyszedł wreszcie do kuchni i wr
ę
czył list chłopakowi.
- Mój bracie - mówił jakim
ś
nieswoim, dziwnym głosem, kład
ą
c r
ę
ce na ramionach
wyrostka i wstrz
ą
saj
ą
c nim - co ko
ń
skoczy, co tchu...
Słyszysz, mój bracie!...
Chłopiec skłonił mu si
ę
do nóg i wyszedł z sołtysem.
- Ta nauczycielka dawno tu u was we wsi siedzi?... - zagadn
ą
ł doktor Piotr
babin
ę
, przytulon
ą
do komina.
- Trzy zimy!... jako
ś
bodaj.
- Trzy zimy. Nikt tu z ni
ą
nie mieszkał?
- A któ
ż
ta miał... ja jeno. Przygarn
ę
ło mi
ę
chudzi
ą
tko... słu
ż
by, powiada, ju
ż
nie znajdziecie, babko, a u mnie ta roboty niewiele... aby ta, aby... Teraz masz:
com sobie obiecywała,
ż
e mi trumn
ę
sprawi, to ja... módl si
ę
za nami grzesznymi.
Zacz
ę
ła niespodziewanie szepta
ć
modlitw
ę
, odcinaj
ą
c wyraz od wyrazu i poruszaj
ą
c
wargami jak wielbł
ą
d. Głowa jej si
ę
trz
ę
sła, zmarszczkami wlewały si
ę
łzy do ust
bezz
ę
bnych.
- Dobra była...
"Babka" zacz
ę
ła chlipa
ć
ś
miesznie i macha
ć
r
ę
kami, jakby pragn
ę
ła od siebie
doktora odegna
ć
.
Wszedł do pokoju i zacz
ą
ł na palcach chodzi
ć
po swojemu, dokoła... chodził,
chodził... Zatrzymywał si
ę
od czasu do czasu przy łó
ż
ku i z gniewem, od którego
bielały mu wargi i wyszczerzały si
ę
z
ę
by, mówił do chorej:
- Niem
ą
dra była
ś
! Tak
ż
y
ć
nie tylko nie mo
ż
na, ale i nie warto. Z
ż
ycia nie
zrobisz jakiego
ś
jednego spełnienia obowi
ą
zku: zjedz
ą
ci
ę
idioci, odprowadz
ą
na
powrozie do stada, a je
ś
li si
ę
im oprzesz w imi
ę
swych głupich złudze
ń
, to ci
ę
ś
mier
ć
zabije najpierwsz
ą
, bo
ś
za pi
ę
kna, zbyt ukochana...
Jak płomie
ń
suche drzewo, obejmowało go dawne, prze
ż
yte, zapomniane uczucie;
zjawiało si
ę
, porywaj
ą
ce jak niegdy
ś
i zabójczo słodkie. Wmawiał w siebie,
ż
e
nigdy o niej nie zapomniał,
ż
e do tej chwili j
ą
uwielbiał i pami
ę
tał...
Przypatrywał si
ę
tej twarzy znajomej z jak
ąś
nienasycon
ą
ciekawo
ś
ci
ą
i cichy,
przeszywaj
ą
cy ból wjadał mu si
ę
w serce. Trzy lata tu mieszkała obok niego -
dowiaduje si
ę
o tym, gdy mu umiera...
Wszystko, co go spotykało tego dnia, wydawało mu si
ę
jako dalszy ci
ą
g udr
ę
cze
ń
przymusowo-borsuczego istnienia. Jednocze
ś
nie rozchylał si
ę
jaki
ś
tajemniczy
horyzont, jaki
ś
ocean gin
ą
cy we mgłach. Po nerwach jego, a
ż
do najdalszych ich
gał
ą
zeczek,
ś
ciekały zimne dreszcze. Miotał si
ę
jak
ś
liz na błotnistym dnie
strumienia wychowany, gdy go zanurzy
ć
w wodzie morskiej...
Tote
ż
całym wysiłkiem rozpaczliwej niecierpliwo
ś
ci uchwycił si
ę
wspomnie
ń
,
uciekł w nie przed niezno
ś
n
ą
rzeczywisto
ś
ci
ą
, zaton
ą
ł jak w obłoku mgły
czerwcowego przed
ś
witu.
Za jak
ą
b
ą
d
ź
cen
ę
pragn
ą
ł by
ć
cho
ć
by przez chwil
ę
sam, aby my
ś
le
ć
, my
ś
le
ć
...
Z pokoju nauczycielki wszedł przez małe drzwiczki do du
ż
ej izby, zastawionej
ławkami i stolikami. Tam usiadł w ciemno
ś
ci i niby skupiaj
ą
c ducha, niby
obmy
ś
laj
ą
c
ś
rodki ratunku, zacz
ą
ł wspomina
ć
. Oto, co sobie przypomniał.
***
Jest ubogim studentem czwartego kursu. Idzie w poranek zimowy do szpitala, tak
misternie stawiaj
ą
c nogi, by nie wszyscy przynajmniej widzieli, i
ż
dziury w
podeszwach tektur
ą
umiej
ę
tnie s
ą
pozatykane. Paltocik ma ciasny jak kaftan
wariata, wytarty tak dalece,
ż
e
ś
yd letni
ą
por
ą
o
ś
miu za
ń
złotych da
ć
nie chciał.
9
Bieda nastraja go pesymistycznie, wtr
ą
ca w jaki
ś
stan ci
ą
głego smutku, który
jest czym
ś
niesko
ń
czenie wi
ę
kszym ni
ż
nuda przykra, lecz daleko mniejszym ni
ż
cierpienie. Mo
ż
na si
ę
z tego obudzi
ć
natychmiast: do
ść
jest wypi
ć
kilka szklanek
herbaty, zje
ść
befsztyk - lecz herbaty nie pił i obiadu prawdopodobnie je
ść
nie
b
ę
dzie. Biegnie niemal po brunatnym błocie z ulicy Długiej, aby o trzy kwadranse
na dziewi
ą
t
ą
wchodzi
ć
w bram
ę
Ogrodu Saskiego. Tam spotka panienk
ę
, przejdzie
obok niej, przyjrzy si
ę
ci
ęż
kiemu, długiemu, jasnopopielatemu jej warkoczowi...
Ona nie podniesie oczu, zmarszczy brwi, podobne do prostych a w
ą
skich skrzydełek
jakiego
ś
ptaka.
Spotykał j
ą
wówczas w tym samym miejscu codziennie. Szła szybko na Krakowskie
Przedmie
ś
cie, wsiadała do tramwaju i jechała na Prag
ę
. Nie miała wi
ę
cej nad
siedemna
ś
cie lat, a wygl
ą
dała jak stare pannisko, w baszłyku zarzuconym niedbale
na futrzan
ą
czapk
ę
, w kaloszach za du
ż
ych troch
ę
na jej małe nogi, w niezgrabnej
i niemodnej salopce. Niosła zawsze pod pach
ą
jakie
ś
kajety, arkusze zapisane,
ksi
ąż
ki,
mapy.
Raz
jeden,
czuj
ą
c
si
ę
w
posiadaniu
kilku
dziesi
ą
tek
przeznaczonych na obiad, postanowił zbada
ć
, dok
ą
d ona je
ź
dzi. Pu
ś
cił si
ę
tedy w
pogo
ń
, wsiadł do tego samego, dziesi
ę
ciogroszowego przedziału, lecz zaraz po
zaj
ę
ciu miejsca stracił cał
ą
odwag
ę
. Nieznajoma zmierzyła go wzrokiem tak
okropnej pogardy,
ż
e niezwłocznie wyskoczył z tramwaju, trac
ą
c tym sposobem
wazk
ę
rosołu i nic nie wskórawszy.
Nie czuł jednak do niej
ż
alu - tym wy
ż
ej, dalej si
ę
wzniosła. My
ś
lał o niej
pomimo woli, bezwiednie, bez przerwy. W ci
ą
gu całych godzin usiłował przypomnie
ć
sobie, uprzytomni
ć
jej włosy, oczy, usta o kolorze torebek owocu dzikiej ró
ż
y -
i wysilał pami
ęć
nadaremnie.
Zaledwie mu znikła z oczu, znikały z pami
ę
ci jej rysy - zostawało natomiast
natr
ę
tne widmo, podobne do białego obłoku o niejasnych rysach, które szło przed
nim gdzie
ś
gór
ą
. Obłok ten goniły jego my
ś
li z t
ę
sknot
ą
i pokorn
ą
boja
ź
ni
ą
, z
odrobin
ą
nieuchwytnego
ż
alu, ze smutkiem i nieodegnan
ą
sympati
ą
. Szedł co rana,
aby
ż
yw
ą
dziewczynk
ę
ze swym widmem porównywa
ć
. I wydawała mu si
ę
ta
ż
ywa
pi
ę
kniejsz
ą
, napawały go jakim
ś
strachem jej kryniczne, m
ą
dre oczy...
Podówczas jeden z jego kolegów, tak zwany "Ruch w przestrzeni", wielki
"społecznik", zaczynaj
ą
cy wiecznie pisa
ć
wst
ę
pne artykuły, których doko
ń
czy
ć
nie
pozwalał mu brak potrzebnych po temu ksi
ąż
ek, nagle i niespodziewanie "wzi
ą
ł" i
o
ż
enił si
ę
z ubog
ą
jak mysz ko
ś
cielna emancypantk
ą
.
ś
ona wniosła "Ruchowi" w posagu stary dywan, dwa rondelki, gipsowy pos
ą
g
Mickiewicza i kilkana
ś
cie nagród gimnazjalnych. Młodzi mał
ż
onkowie zamieszkali
na czwartym pi
ę
trze i zacz
ę
li zaraz po
ś
lubie głodem przymiera
ć
. Udzielali oboje
korepetycji z takim zapałem,
ż
e rozbiegłszy si
ę
rano spotykali si
ę
dopiero
wieczorem. Dom ich jednak stał si
ę
punktem, do którego zmierzał wieczorem ka
ż
dy
"społecznik" w zabłoconych sandałach, aby si
ę
wysiedzie
ć
na fotelu, napali
ć
cudzych papierosów, nagada
ć
do ochrypni
ę
cia i wyda
ć
ostatnie kilka groszy na
składk
ę
, za któr
ą
uprzejma gospodyni kupowała bułki i serdelki, układała
artystycznie na talerzyku i cz
ę
stowała go
ś
cinnie. Mo
ż
e si
ę
tam było zawsze z
kim
ś
spotka
ć
, zaznajomi
ć
z nie znanymi do tej pory wielkimi lud
ź
mi, z
kole
ż
ankami gospodyni, a niejednokrotnie mo
ż
na było nawet po
ż
yczy
ć
czterdzie
ś
ci
groszy.
Jak
ż
e pobladł Obarecki z rado
ś
ci, gdy wchodz
ą
c pewnego wieczora do tak zwanego
salonu ujrzał ukochan
ą
swoj
ą
panienk
ę
w gronie kole
ż
anek! Rozmawiał z ni
ą
i a
ż
do nieprzyzwoito
ś
ci tracił przytomno
ść
... Wracaj
ą
c tego wieczora do domu,
pragn
ą
ł by
ć
sam - nie marzy
ć
ani my
ś
le
ć
, tylko by
ć
z ni
ą
cał
ą
dusz
ą
, wszystk
ą
j
ą
mie
ć
w oczach, w uszach mie
ć
d
ź
wi
ę
k jej głosu, tak my
ś
le
ć
jak ona, zamkn
ąć
powieki i niechaj id
ą
pod nimi te obrazy, które wydzieraj
ą
si
ę
z serca. Pami
ę
tał
jej oczy przedziwne, pos
ę
pne a miłosierne, łagodne a tajemniczo my
ś
l
ą
ce, w
których przera
ż
ała jaka
ś
gł
ę
bina. Doznawał uczucia rado
ś
ci i spokoju, jakby po
10
skwarnej i dr
ę
cz
ą
cej podró
ż
y doszedł do czystego stoku, ukrytego w cieniu sosen
na wy
ż
ynie górskiej.
Otaczano j
ą
szacunkiem, przywi
ą
zywano szczególn
ą
wag
ę
do jej słów. "Ruch",
przedstawiaj
ą
c Obareckiego nieznajomej, wydeklamował powa
ż
nie:
- Obarecki, refleksjonista, marzyciel, wielki leniuch, zreszt
ą
przyszła sława;
panna Stanisława Brzozowska, nasza "darwinistka"...
"Wielki leniuch" dowiedział si
ę
o "darwinistce" niewiele: uko
ń
czyła gimnazjum,
dawała lekcje, miała zamiar jecha
ć
do Zurychu czy Pary
ż
a na medycyn
ę
, nie miała
grosza przy duszy...
Spotykali si
ę
odt
ą
d w "salonie" cz
ę
sto. Panna Stanisława przynosiła pod salopk
ą
funt cukru, jaki
ś
zimny kotlet w papierze, kilka bułek; Obarecki nic nie
przynosił, poniewa
ż
nic nie miał, po
ż
erał za to bułki i po
ż
erał oczami
"darwinistk
ę
". Raz nawet, odprowadzaj
ą
c ukochan
ą
do domu, o
ś
wiadczył si
ę
o jej
r
ę
k
ę
. Roze
ś
miała si
ę
serdecznie i po
ż
egnała go przyjacielskim u
ś
ci
ś
ni
ę
ciem dłoni.
Wkrótce potem znikła; wyjechała do guberni podolskiej jako nauczycielka do
jakiego
ś
wielkopa
ń
skiego "domu".
Spotyka j
ą
teraz oto w tym zapadłym k
ą
cie, w tej wsi ukrytej w lasach,
zamieszkałej przez chłopów samych, gdzie nie ma dworu, gdzie nie ma
ż
ywego
ducha... Sama tu
ż
yła w tej puszczy. Teraz umiera... zapomniana.
Wszystkie dawne zachwyty, nie spełnione sny i pragnienia zrywaj
ą
si
ę
nagle i
bij
ą
w niego jak porywy wichru. Serce
ś
ciska mu ból chorobliwy i jad nami
ę
tno
ś
ci
ws
ą
cza si
ę
nieznacznie w krew wzburzon
ą
. Powrócił na palcach do łó
ż
ka chorej,
oparł łokcie na jego por
ę
czy i nasycał si
ę
widokiem nagich ramion, które
cudownymi liniami kojarzyły si
ę
z zarysem piersi i szyi. Panienka spała. Na
skroniach jej nabrzmiały
ż
yły, z zagi
ę
tych ku dołowi k
ą
tów ust s
ą
czyła si
ę
ś
lina,
gor
ą
co od niej biło, powietrze wpadało do ust z gło
ś
nym
ś
wistem. Doktor Paweł
usiadł obok niej na kraw
ę
dzi łó
ż
ka, pie
ś
cił r
ę
kami mi
ę
kkie ko
ń
ce promieni włosów,
głaskał si
ę
nimi po twarzy, dotykał ich wargami z wydzieraj
ą
cym mu si
ę
z piersi
szlochaniem.
- Stasiu, Stachno... kochanko... - szeptał cicho, aby jej nie obudzi
ć
- nie
ucieczesz mi ju
ż
... prawda? nigdy... moj
ą
b
ę
dziesz na zawsze... słyszysz... na
wieki...
Usiadł potem obok wezgłowia chorej na stołku i zapadł znowu w marzenia. Bujna
młodo
ść
zbudziła si
ę
w nim z letargu. Wszystko teraz b
ę
dzie inaczej. Czuje w
sobie sił
ę
atlety do pełnienia uczynków, które z serca płyn
ą
. Bole
ść
i nadzieja
mieszaj
ą
si
ę
jakby w płomie
ń
, który li
ż
e mózg, trawi go, nie da mu spocz
ąć
.
***
Noc mijała. Godziny upływały leniwo, lecz upłyn
ę
ło ich ju
ż
od wyjazdu posła
ń
ca
wi
ę
cej ni
ż
sze
ść
. Była czwarta po północy. Doktor zacz
ą
ł nasłuchiwa
ć
, zrywał si
ę
za ka
ż
dym szelestem. Co chwila zdawało mu si
ę
,
ż
e kto
ś
idzie,
ż
e otwiera drzwi,
ż
e stuka w okno... Wsłuchiwał si
ę
całym niemal organizmem. Wiatr huczał, szyber
w piecu kołatał - zreszt
ą
cisza znowu. I biegn
ą
minuty trwaj
ą
ce po sto lat, w
ci
ą
gu których niecierpliwo
ść
rozpr
ęż
a nerwy i wprawia go w stan dygotania całym
ciałem.
Gdy po raz szósty mierzył temperatur
ę
, chora otwarła z wolna oczy, które w mroku
rz
ę
s wydawały si
ę
prawie czarnymi, patrzyła w niego z uporem i wyszeptała jakim
ś
skrzecz
ą
cym głosem:
- Kto to?
Zapadła jednak zaraz w stan poprzedniego bezczucia. Pocieszał si
ę
jak skarbem t
ą
sekund
ą
ś
wiadomo
ś
ci. Ach, gdyby mie
ć
chinin
ę
, zmniejszy
ć
jej ból głowy, powróci
ć
przytomno
ść
... Posłaniec nie nadje
ż
d
ż
ał i nie nadjechał.
11
Przed
ś
witem doktor Obarecki szedł wzdłu
ż
wsi, po gł
ę
bokich zaspach, łudz
ą
c si
ę
ostatni
ą
nadziej
ą
,
ż
e go zobaczy. Złe przeczucie jaki koniuszek igły wrzynało mu
si
ę
w serce. W nagich gał
ę
ziach topoli przydro
ż
nych głucho huczał wiatr, cho
ć
burza ucichła. Z chat wychodziły kobiety po wod
ę
i d
ź
wigały j
ą
w konewkach,
zagi
ę
te powy
ż
ej kolan. Parobcy "zadawali" bydłu, z kominów dym si
ę
wznosił. Tu i
owdzie z otwartych na chwil
ę
drzwi wybuchał obłok pary.
Doktor odnalazł chat
ę
sołtysa i kazał natychmiast zaprz
ę
ga
ć
konie. Sprz
ęż
ono ich
dwie pary i jaki
ś
parobczak zajechał przed szkoł
ę
. Doktor po
ż
egnał chor
ą
oczami,
rozszerzonymi od znu
ż
enia i rozpaczy, wsiadł na sanie i pojechał do Obrzydłówka.
O godzinie dwunastej w południe powracał wioz
ą
c sw
ą
apteczk
ę
, wino, całe zapasy
ż
ywno
ś
ci. Stawał co chwila na saniach, jakby pragn
ą
c wyskoczy
ć
i wy
ś
cign
ąć
konie
w cwał biegn
ą
ce. Zajechał wreszcie przed szkoł
ę
, lecz nie wysiadł... Zdławiony,
krótki wrzask wydarł mu si
ę
z ust wykrzywionych prawie uko
ś
nie, gdy ujrzał
otwarte okna domostwa i gromadk
ę
dzieci tłocz
ą
c
ą
si
ę
w sieni. Szedł blady jak
płótno do okna, zajrzał i został tam, łokciami oparty o futryn
ę
.
W obszernej izbie szkolnej le
ż
ał na ławce rozebrany do naga trup młodej
nauczycielki; dwie jakie
ś
stare baby myły go... Drobne pyłki
ś
niegowe wlatywały
przez okno i osiadały na ramionach, na zmoczonych włosach, na półotwartych
oczach umarłej.
Doktor poszedł do pokoiku nieboszczki, zgarbiony, jakby na ramionach d
ź
wigał
gór
ę
. Usiadł, nie rozbieraj
ą
c si
ę
, na krzesełku i powtarzał jeden wyraz, w który
zmie
ś
ciła si
ę
wszystka jego bole
ść
:
- Czy
ż
tak? czy
ż
tak?
Było mu zimno, jakby zmarzł, zmartwiał, jakby w nim krew zakrzepła. Nie cierpiał,
nie wiedział, co mu jest, tylko po głowie toczyły mu si
ę
niby koła nie
nasmarowane z przera
ź
liwym skrzypieniem.
Łó
ż
ko Stasi było rozmiecione: kołdra le
ż
ała na ziemi, prze
ś
cieradło zwieszało
si
ę
na podłog
ę
, poduszka przepocona le
ż
ała na
ś
rodku łó
ż
ka. Druciane haczyki
okien stukały monotonnie o ramy szyb; listki jakiej
ś
ro
ś
liny, mokn
ą
ce w doniczce,
zwieszały si
ę
i zwijały od mrozu.
Przez uchylone drzwi widział chłopów kl
ę
kaj
ą
cych dokoła ubranego ju
ż
trupa,
dzieci modl
ą
ce si
ę
"na ksi
ąż
ce", stolarza zdejmuj
ą
cego miar
ę
na trumn
ę
...
Wszedł tam i ochrypłym głosem rozkazał, aby zbi
ć
trumn
ę
z czterech desek nie
heblowanych, wiórów pod głow
ę
nasła
ć
.
- Nic wi
ę
cej... słyszysz! - mówił do stolarza z tajon
ą
w
ś
ciekło
ś
ci
ą
- cztery
deski, nic wi
ę
cej...
Przypomniał sobie,
ż
e trzeba kogo
ś
zawiadomi
ć
... rodzin
ę
. Gdzie
ż
jest ta
rodzina?...
Zacz
ą
ł z t
ę
p
ą
, idiotyczn
ą
zapobiegliwo
ś
ci
ą
układa
ć
na jeden stos ksi
ąż
ki,
rejestry szkolne, kajety, jakie
ś
r
ę
kopisy. Natrafił w
ś
ród papierów na pocz
ą
tek
listu.
"Kochana Helenko!
Od kilku dni czuj
ę
si
ę
tak
ź
le,
ż
e prawdopodobnie przenios
ę
si
ę
przed oblicze
Minosa i Radamantesa, Eakosa i Tryptolemosa oraz innych wielu z półbogów, którzy
itd. W razie tego "przesiedlenia si
ę
st
ą
d na miejsce inne" zechciej za
żą
da
ć
od
wójta mojej gminy, aby pozostał
ą
po mnie spu
ś
cizn
ę
ksi
ąż
kow
ą
na r
ę
ce twoje
wysłał. Opracowałam nareszcie "Fizyk
ę
dla ludu" nad któr
ą
tyle nałamały
ś
my sobie
głów dziewiczych: opracowałam na brudno - niestety! Je
ż
eli ci czasu starczy -
zawsze w razie mego przesiedlenia si
ę
na miejsce inne - uszykuj to do druku i
12
zmu
ś
Antosia - niech przepisze; on to dla mnie zrobi. Ach, co za smutek!...
Prawda!... ksi
ę
garzowi naszemu winnam jedena
ś
cie rubli kopiejek sze
ść
dziesi
ą
t
pi
ęć
... wypła
ć
mu... Spencerem moim, gdy
ż
pustki u mnie w szkatule. Sobie na
pami
ą
tk
ę
we
ź
..."
Ostatnie wyrazy nieczytelnymi ju
ż
były pisane kreskami. Nie było adresu - nie
mo
ż
na te
ż
było listu wysła
ć
. W szufladzie stolika znalazł doktor r
ę
kopis owej
Fizyki, o której w li
ś
cie czytał, zwitki notatek i szpargałów, w szafce - troch
ę
bielizny, salopk
ę
kotkami podbit
ą
, jak
ąś
czarn
ą
sukienk
ę
...
Krz
ą
taj
ą
c si
ę
po pokoiku dostrzegł w izbie szkolnej chłopaka, który je
ź
dził po
lekarstwo; stal przytulony w k
ą
cie obok pieca, przest
ę
puj
ą
c z nogi na nog
ę
.
Zwierz
ę
ca nienawi
ść
zadrgała w duszy doktora.
- Dlaczego
ś
na czas nie wrócił?! - zawołał przyskakuj
ą
c do chłopca.
- Zabł
ą
dziłem na polu, ko
ń
mi ustał... piechot
ą
przyszedłem rano... panienka ju
ż
wtedy...
- Kłamiesz!
Chłopiec nie odpowiedział. Spojrzał mu doktor w oczy i dziwnego doznał wra
ż
enia:
oczy te były zm
ę
czone i straszne, wygl
ą
dała z nich, jak z podziemnej jaskini,
chłopska, głupia, zdziczała rozpacz, podobna do niedocieczonej tajemnicy.
- Ja tu, panie, odniosłem ksi
ąż
ki, co mi ta nauczycielka po
ż
yczyła - mówił
wyci
ą
gaj
ą
c z zanadrza kilka wyszarzałych i zabrudzonych tomików.
- Daj ty mi pokój... id
ź
precz! - zawołał doktor, odwracaj
ą
c si
ę
od niego i
uciekaj
ą
c do pokoiku.
Tam stan
ą
ł w
ś
ród porozrzucanych na podłodze rupieci, papierów, ksi
ąż
ek i ze
ś
miechem pytał sam siebie:
- Czego ja tu chc
ę
?... Nic tu po mnie, nie mam prawa.
Obejmowała go cze
ść
gł
ę
boka, zrozumienie, wwiadywanie si
ę
pilne, wielka pokora.
Gdyby tu zostawał cho
ć
by godzin
ę
dłu
ż
ej, doszedłby do tego szczytu ła
ń
cucha gór,
na którym siedzi szale
ń
stwo. W sekrecie przed samym sob
ą
wiedział,
ż
e go
zdejmuje obawa o siebie. W tym wszystkim, co go mia
ż
d
ż
yło owej chwili, była
ogromna niesymetria z nim samym, co
ś
co wywa
ż
ało z gł
ę
bi jego duszy ostateczny
rdze
ń
uczu
ć
ludzkich: egoizm i - egoizm ten dusz
ą
c - kazało naprawd
ę
da
ć
si
ę
otacza
ć
t
ę
czy, która uniosła z ziemi t
ę
głupi
ą
dziewczyn
ę
. Trzeba ucieka
ć
co
pr
ę
dzej... Zgodziwszy si
ę
na wyjazd natychmiastowy zacz
ą
ł rozpacza
ć
pi
ę
knymi
frazesami, co było ju
ż
ulg
ą
znaczn
ą
.
Kazał zajecha
ć
...
Pochylił si
ę
nad trupem Stasi i szeptał na jej uczczenie najpi
ę
kniejsze wyrazy,
jakie wymarzy
ć
mogły na chwał
ę
wielko
ś
ci puste serca ludzkie. Zatrzymał si
ę
raz
jeszcze we drzwiach, obejrzał; przez sekund
ę
my
ś
lał, czy nie lepiej by było
umrze
ć
natychmiast, potem rozsun
ą
ł gromad
ę
chłopów przed drzwiami, wskoczył na
sanie, przewrócił si
ę
na twarz i poniosły go konie, dusz
ą
cego si
ę
spazmatycznym
płaczem.
Ś
mier
ć
panny Stanisławy wywarła wpływ niejaki na usposobienie doktora Pawła.
Przez pewien czas czytywał w wolnych chwilach Bosk
ą
Komedi
ę
Dantego, w winta
nawet nie grywał, gospodyni
ę
dwudziestoczteroletni
ą
odprawił. Stopniowo jednak
uspokoił si
ę
.
Obecnie ma si
ę
znakomicie, utył, pieni
ę
dzy worek uczciwy nazbijał. O
ż
ywił si
ę
nawet; dzi
ę
ki jego usilnej agitacji wszyscy prawie optymaci obrzydłowscy, z
wyj
ą
tkiem krzykliwych, prawda, ale te
ż
nielicznych konserwatystów, zacz
ę
li pali
ć
papierosy
w
gilzach
nie
sklejanych,
zaszczytnie
znanych
pod
godłem
"nieszkodliwych piersiom". Nareszcie!...