Chris Manby
Sekretne życie Lizzie Jordan
Rozdział 1
Brian. Kiepskie imię dla bohatera romantycznego, prawda? A jednak. Brian Coren.
Wysoki. Ciemnowłosy. Przystojny. Nie, nie, żadna konkurencja dla Brada Pitta. A mimo to
złamał mi serce.
Poznałam go na drugim roku studiów. Studiowałam literaturę angielską w Oksfordzie.
Właściwie nie bardzo wiem, jakim cudem dostałam się na ten wydział, może dlatego, że mój
college – St Judith’s – tradycyjnie przyjmował pewną grupę ubogich studentów. Przez pierwszy
semestr byłam w szoku. Tyle nauki. Tyle tradycji. Tyle sztućców.
Brian Coren studiował w tym czasie ekonomię w małym ekskluzywnym college’u, w jakimś
uroczym zakątku stanu Nowy Jork. Kiedy był na ostatnim roku, przyjechał na roczną wymianę
do Anglii, żeby, między innymi, lepiej zrozumieć mechanizmy rządzące londyńską giełdą. Jego
matka liczyła raczej na to, że rok w Oksfordzie da mu ogładę i szlif światowca, których zabraknie
jego kolegom.
Do dziś pamiętam nasze pierwsze spotkanie tak wyraźnie, jakby to się stało godzinę temu.
Był początek roku akademickiego, piękny, słoneczny dzień, grzechem byłoby nie usiąść przed
wydziałem psychologii eksperymentalnej i nie zapalić papieroska. Siedziałam na schodach
w towarzystwie dwójki najlepszych przyjaciół: Szybkiego Billa, który zawsze i wszędzie jeździł
rowerem, i Marudnej Mary, która miała wiecznie skwaszoną minę.
Licytowaliśmy się, kto miał gorsze wakacje. Przepracowałam je w hucie szkła, która
przywodziła na myśl zewnętrzne kręgi piekła. Bill harował w sadzie gdzieś na wsi, a Mary
sterczała za ladą w londyńskim sklepiku. Nie było nas stać na podróże. Właściwie to nieprawda,
po prostu nam się nie chciało. Nie miałam ochoty na zestaw: plecak plus rozwolnienie, ale
wolałam udawać, że brakuje mi pieniędzy, a nie zapału. Twierdziłam, że podróże są dla
rozpieszczonych bogaczy – Szkoda, że Bóg nie wyposażył Amerykanów w tłumiki – zauważyła
nagle Marudna Mary i spojrzała znacząco na dwóch chłopaków i dziewczynę. Byli za eleganccy
jak na studentów. Energicznie maszerowali do budynku psychologii (w tamtym bufecie były
najtańsze ciastka). Mieli nowiutkie skórzane buty. Wyglansowane. Dziewczyna odrzuciła
kasztanowe włosy takim ruchem, jakby brała udział w castingu do reklamy szamponu, chłopcy
żartobliwie szturchali się łokciami. Z daleka było widać, że nie są stąd. Wyglądali jak bajecznie
kolorowe papugi wśród skacowanych gołębi, czyli angielskich studentów w „oryginalnych”,
„alternatywnych” ciuchach, czyli czarno-szarych szmatach.
– Boże drogi, to rodzina Budnych – jęknęła Mary, gdy zaczęli śpiewać.
Bill poprawił nieprzyzwoicie obcisłe szorty.
– Mieszkają koło mnie, jeden z nich. Wiecie co, Amerykanie nie umieją nawet cicho
oddychać – stwierdził na tyle głośno, że rodzina Bundych, która właśnie nas mijała, zatrzymała
się w pół kroku.
Mary, Bill i ja wbiliśmy wzrok w popękane schody i czekaliśmy, aż nas miną. Ostrożnie
podniosłam głowę i wtedy napotkałam jego wzrok. Brian Coren uśmiechnął się do mnie po raz
pierwszy.
– Cześć – zaczął.
– Cholerni Amerykanie – mruknął Bill. Chyba zapomniał o powitaniu.
– No – włączyła się Mary. – Tacy pewni siebie. Spadajcie do Disneylandu.
– Bardzo mi miło – odparł Brian.
Wyobrażacie sobie, jak mi było głupio, kiedy znowu wpadłam na Amerykanów. To było
tego samego dnia i znowu siedziałam na schodach. Tym razem czekałam przed stołówką aż Bill
i Mary wrócą z wykładów.
Prawdę mówiąc, raczej rzadko uczęszczałam na zajęcia, chyba że akurat zakochałam się
w wykładowcy. Wówczas pałałam entuzjazmem do danego przedmiotu. Mój zapał trwał do
momentu, kiedy zaczynałam podejrzewać, że może obiekt moich uczuć już wie, że się w nim
kocham, wobec czego nie mogłam mu się pokazać na oczy. Za bardzo się wstydziłam. Błędne
koło, naprawdę. Na pierwszym roku byłam na połowie wykładów z literatury średniowiecznej
(doktor Law wydawał mi się podobny do Indiany Jonesa), trzech wykładach z prozy Hardy’ego
(doktor Sillery to chyba brat bliźniak Ruperta Everetta) i jednym sympozjum o Sylvii Plath
(doktor Trigell to wykapany Gerard Depardieu. Szybko się odkochałam).
Kolację podawano punktualnie o siódmej, ale kolejka ustawiała się już pół godziny
wcześniej. Bynajmniej nie dlatego, że stołówkowe żarcie było takie wyśmienite, o nie. Po prostu,
im szybciej wpadniesz, tym większą masz szansę dorwać krakersy i serek topiony, a nie
podejrzaną galaretowatą breję. Krakersy pakowano hermetycznie, stąd powszechne przekonanie,
że szef uniwersyteckiej stołówki nie był w stanie ich popsuć. A jednak 9 razy na 10 trafiałam na
czerstwe, stęchłe paskudztwo.
– Tu dają jeść? – zapytał Brian. Szeptem, co od razu zauważyłam.
– Słucham?
– Pytałem – tym razem mówił jeszcze ciszej, pochylił się do mojego ucha – czy tu dają jeść.
– Owszem. – Starałam się zachowywać pewnie i nonszalancko. Najwyraźniej zabolał go ten
tekst Mary o tłumikach, więc mówiłam bardzo powoli i wyraźnie, jak do cudzoziemca:
– Musisz się ustawić w kolejce. To taka angielska tradycja – dodałam z przekąsem. –
Kolejka.
– Kolejka? Naprawdę? Jezu, jeszcze tyle muszę się nauczyć – westchnął dramatycznie
i ustawił się za mną. Jego krajanie tymczasem studiowali tablicę ogłoszeń i zapisywali się do
klubów, w których zazwyczaj nie uświadczysz Anglika, czyli do grup pomocy studenckiej i tak
dalej.
Nie zwracałam uwagi na nowego znajomego. Otworzyłam książkę i starałam się czytać.
Kupiłam ją niedawno w Blackwel Ps, gigantycznej księgarni. Mogłabym spędzać tam całe dnie –
głównie na czytaniu poradników. Tym razem jednak czytałam powieść. Lektura na ten semestr.
Nie znosiłam lektur innych niż poezja i dramaty. Tyle czytania. Tym bardziej się dziwię, że
wybrałam literaturę angielską jako główny przedmiot studiów.
– Czytasz Thomasa Hardy’ego – zauważył Brian.
– Powiedzmy, że czytałabym, gdybym mogła się skupić – burknęłam, po raz kolejny
przymierzając się do pierwszego zdania wstępu.
– Bardzo go lubię – Brian nie dawał za wygraną. – Czytałaś Tess?
– Widziałam film.
– Niezła adaptacja, nie uważasz?
Nie miałam zielonego pojęcia. Wtedy jeszcze nie czytałam książki. Nie wiedziałam nawet, że
tytuł brzmi po prostu Tess. Ale i tak skinęłam głową.
– Podobała mi się aktorka grająca główną rolę – ciągnął. – A tak w ogóle, jestem Brian
Coren.
– Żywot Briana – mruknęłam automatycznie, nim ugryzłam się w język. Na pierwszym roku
studiów mniej więcej dwa razy w tygodniu oglądaliśmy Żywot Briana, a to dlatego, że
w świetlicy studenckiej były tylko dwa filmy wideo – właśnie Żywot Briana i Szklana pułapka.
Przykryłam usta dłonią, kiedy się zorientowałam, co palnęłam.
Brian uśmiechnął się krzywo.
– Monty Python, tak? Ten film to zmora mojego życia. Żywota Briana – dodał posępnie.
– Przepraszam – wymamrotałam w chusteczkę. W tamtych czasach miałam chroniczny katar.
– To taki odruch.
– Rozumiem. A ty?
– Słucham?
– Jak się nazywasz? – wyjaśnił cierpliwie.
– A! Elizabeth Jordan. – Wepchnęłam chusteczkę do kieszeni i wyciągnęłam do niego rękę.
– Miło mi. Elizabeth na cześć królowej? – zapytał, ściskając moją dłoń.
– Nie – roześmiałam się na samą myśl. – Moi rodzice nie przepadają za monarchią. Chyba na
cześć Liz Taylor.
– Tej aktorki? Super. Właściwie widzę pewne podobieństwo – zadumał się. – Macie podobne
oczy.
– Ja i Liz Taylor? – szepnęłam. Przecież ona ma najpiękniejsze oczy na świecie! – Naprawdę
tak uważasz? – zainteresowałam się.
– Cóż, obie macie po parze. – Brian szybko pozbawił mnie złudzeń, ale zrobił to
z uśmiechem. Bardzo miłym uśmiechem. Może chciał się sprawdzić w słynnym brytyjskim
sarkazmie?
– Co więcej, obie mamy własne zęby – dodałam, żeby mu pokazać, że się nie obraziłam.
– O, idą twoi przyjaciele – Brian zrobił taki ruch, jakby chciał wstać. – Lepiej już pójdę.
Chyba mnie nie lubią, a nie chcę, żebyś miała kłopoty, bo zadajesz się z wrogiem.
Rzeczywiście Bill i Mary zbliżali się do nas. Bill miał na sobie żółtą koszulkę lidera Tour de
France (która, jak podejrzewaliśmy, nie widziała pralki, odkąd zdjął ją zwycięzca i ofiarował na
dobroczynną loterię uniwersytecką), a Mary minę, jakby przed chwilą jej ukochany szczeniaczek
skonał w szczękach potwornego aligatora (co, jak na Mary, oznaczało, że jest w dość dobrym
humorze). Na mój widok szepnęła Billowi na ucho coś bez wątpienia jadowicie złośliwego. Mary
wiecznie narzekała, że nie mamy nowych znajomych, ale jej niechęć do obcych bardzo utrudniała
zawieranie bliższych znajomości. Nawet najbardziej towarzyscy chowali się w kąciku na widok
Mary.
– Czy umarł jej ktoś bliski? – zainteresował się Brian. – Jest taka nieszczęśliwa.
– To taki styl – wyjaśniłam. – Zawsze tak wygląda.
– Naprawdę? Moi znajomi mieli takie miny, kiedy statystowali w Wywiadzie z wampirem.
Straszne. Dobra, czas na mnie. Pewnie się jeszcze spotkamy, panno Elizabeth Jordan. Spadam do
Disneylandu.
– Nie – sprzeciwiłam się. Na wzmiankę o Disneylandzie bardzo się zarumieniłam, ale nagle
nie chciałam, żeby odszedł. Zapragnęłam udowodnić, że nie jesteśmy najgorszymi ksenofobami
w całym Zjednoczonym Królestwie. Nie wiem, skąd to nagłe pragnienie. Może miałam
przeczucie, że Brian okaże się kimś ciekawym.
– Poznaj ich – nalegałam. – Pewnie im przykro za to, co wcześniej. Są naprawdę fajni.
– Cóż, szkoda tylko, że on tak głośno chrapie – wskazał Billa. – Mieszkam obok niego.
Powinien się zastanowić nad usunięciem migdałków – Nowy przyjaciel? – zamruczała Mary.
Przyglądała się nam spod sztucznych rzęs, które przypominały czarne pająki na bladych
powiekach.
– Bill, Mary, to jest Brian.
– Żywot Briana! – ucieszyli się jednocześnie. Mary nawet się uśmiechnęła. Tak jakby.
– Już to przerabialiśmy – wtrąciłam.
– To nie Mesjasz, tylko bardzo niegrzeczny chłopiec! – Bill świetnie naśladował Terry’ego
Jonesa jako matkę Briana. – To superfilm, bardzo śmieszny. – Na samą myśl walnął się dłonią
w udo obciągnięte lycrą.
– Tam, skąd pochodzę, Żywot Briana uchodzi za film obrazoburczy i świętokradczy. I wcale
nie śmieszny.
Otworzyli buzie ze zdumienia.
– Jezu. Skąd ty jesteś? Z Utah? – Mary nie wierzyła własnym uszom.
– Nie. Z New Jersey, a teraz mieszkam w Nowym Jorku. Poza tym jestem Żydem, więc nic
mnie to nie obchodzi. I tak nie wierzymy, że był Mesjaszem.
– Kto? Brian? – zainteresował się Bill.
– Jezus! – poprawiłam, zanim Bill zaczął tłumaczyć Brianowi, że to przecież tylko film. –
Dobra, dosyć tego. Musimy iść – wskazałam drzwi do stołówki. Kolejka się ruszyła nie wiadomo
kiedy i straciliśmy miejsca na początku.
– Cholera – zaczęła Mary. – Miałam ochotę na krakersy, a teraz nie ma szans. Chyba umrę
z głodu. – Nie mogła się oprzeć pokusie marudzenia. Zachowywała się jak rozbitek, któremu fala
zmyła z tratwy ostatnią kromkę chleba. – Co dzisiaj dają? – zapytała już trochę spokojniej.
Bill węszył jak wilk.
– Hm, moim zdaniem dostaniemy zupę selerową, na drugie seler smażony z selerkiem
gotowanym, a na deser pyszne puree z selera z sosem waniliowym.
Brian skrzywił się z niesmakiem.
– Dlaczego tak dużo selera? – zdziwił się.
To kolejny uniwersytecki dowcip. Szef kuchni miał fioła na punkcie selera. Albo to, albo
kupował go za grosze, w każdym razie seler był niemal we wszystkim, co nam serwował, wieść
niosła, że nawet w lodach owocowych. Mary właściwie nie miała nic przeciwko temu, bo święcie
wierzyła w teorię, że podczas trawienia selera zużywamy więcej kalorii, niż dostarczamy. Ale ja
nie mogłam już na niego patrzeć. Zresztą, kto to słyszał, żeby zamiast prawdziwych warzyw, jak
marchewka czy ziemniaki, wsuwać selery? I gdzie te witaminy, jeśli się go gotuje kilka godzin?
Moja mama zadawała te pytania, ilekroć mnie odwiedzała.
W każdym razie Mary studiowała jadłospis przypięty nad drzwiami.
– Jaja z majonezem, później spaghetti bolognese i biszkopt na deser. Bomba – żachnęła się. –
Nic mi nie przejdzie przez gardło. Po jajkach mam wysypkę, a w sosie bolognese są pomidory.
– Nie w tej stołówce – zauważył Bill.
– Ja zaryzykuję – zdecydował dzielnie Brian.
Ale już wkrótce zaznał rozkoszy kebabów z samochodu po drugiej stronie ulicy. Na
pierwszym roku studiów uważałam sprzedawcę kebabów za mego dobroczyńcę i zbawiciela –
tylko on ratował mnie od śmierci głodowej. Kiedy jednak w czasie jednego semestru trzykrotnie
podniósł ceny, nabrałam podejrzeń, czy aby nasz kucharz nie trzyma z nim sztamy: może
specjalnie fatalnie gotuje, a ten od kebabów odpala mu jakiś procent zysków?
– Jest w tym wieprzowina? – Brian podejrzliwie zajrzał do chlebka pita i zobaczył dziwne
brązowe mięso i małe ostre papryczki.
– Tego nie wie nikt – burknęła Mary. Teoretycznie była wegetarianką, ale dla kebabów
robiła wyjątek. Brian ostrożnie wbił zęby w brązową substancję i natychmiast ją wypluł.
– Co to jest? – zapytał z niedowierzaniem.
– Witamy w Oksfordzie – powiedziała Mary. I tak przeszedł inicjację.
Bardzo szybko stał się nieodłącznym elementem naszej paczki. Zyskał w oczach Mary, gdy
przyznał, że nie ma nic wspólnego z hałaśliwą dwójką, z którą widzieliśmy go pierwszego dnia,
po prostu razem tu przyjechali. Nie grał w bejsbol ani w koszykówkę, nie czekał cały rok na
rozgrywki futbolu amerykańskiego. Co prawda nie nosił, jak my, strasznych robociarskich
buciorów, tylko porządne sznurowane półbuty, ale poza tym miał dobry gust. Jeśli nie liczyć
ubrań – grzecznych i konserwatywnych, wybranych przez mamusię, jak nam powiedział. Miał za
dużo rzeczy na głowie, by myśleć o ciuchach i Mary kiedyś przyznała, że go za to szanuje.
Miał także wiele albumów mrocznej gotyckiej muzyki, które Mary zaraz pożyczyła
i z którymi nie chciała się rozstać aż do jego wyjazdu.
Z Billem zaprzyjaźnił się podczas nocnych sesji przy Led Zeppelin. W dodatku okazało się,
że jego rodzice, podobnie jak rodzice Billa, także byli w Woodstock.
Jeśli chodzi o mnie, Brian mógł sobie nosić, co chciał i słuchać, czego chciał. Rozbrajało
mnie jego poczucie humoru. Takie... cóż, takie angielskie. Dużo sarkazmu i odrobina czarnego
humoru. Uwielbiałam jego szalone opowieści o dzieciństwie w Nowym Jorku. Zanim go
poznałam, nie ciągnęło mnie do Ameryki. Disney i tłuściochy – tak ją widziałam. Ale kiedy go
słuchałam, zrozumiałam, że za oceanem czeka na mnie o wiele więcej.
Zrywałam boki ze śmiechu, gdy przedrzeźniał zabawny rosyjski akcent nowojorskich
taksówkarzy. Z zapartym tchem słuchałam opowieści o włoskiej pizzeri, gdzie pracował jako
kelner, a gdzie często spotykali się szefowie mafii.
Aż pewnego dnia wpatrywałam się w jego piwne oczy, słuchałam anegdoty o babci, która
zaprowadziła swego pudla imieniem Spencer Tracy II do ortodonty w celu poprawy zgryzu,
i zrozumiałam, że się zakochałam.
Rozdział 2
Piorun uderzył mniej więcej miesiąc od pierwszego spotkania.
Siedzieliśmy w świetlicy, Brian, Bill, Mary i ja, i piliśmy obrzydliwą kawę, za którą co
semestr płaciliśmy po trzy funty. O jedenastej zawsze było tu pełno ludzi, wszyscy pili ile się da
tego paskudztwa i starali się nie krzywić za bardzo.
– Dzisiaj w krypcie w St Edmund Hall grają Antoniusza i Kleopatrę – powiedział nagle
Brian. Od dawna narzekaliśmy, że nasze życie kulturalne jest żałosne, ale nie robiliśmy nic, żeby
to zmienić. – Jak myślicie, będzie fajnie?
Mary prychnęła głośno.
– Zapytaj Liz – poradziła.
– Widziałaś to już? – zainteresował się.
Zarumieniłam się i wbiłam wzrok w kawę. Dlaczego Mary mi to robi?
– Ja w tym występuję – powiedziałam w końcu. – Nie wiem, czy będzie dobre. Pewnie nie,
skoro wpuścili mnie na scenę – zażartowałam słabo.
– Lizzie, to wspaniale – zapalił się Brian. – Dlaczego nic nam nie powiedziałaś? – Zwrócił
się do Billa i Mary. – Super, co? Nasza przyjaciółka Liz jest aktorką. Musimy to zobaczyć.
– Mhm – Mary uśmiechała się pod nosem.
– Nie chce, żebyśmy ją oglądali na scenie – wyjaśnił Bill. – Twierdzi, że to ją onieśmiela
i przez to zapomina tekstu.
Bo tak było. Paraliżowała mnie świadomość, że na widowni są moi znajomi.
– Liz, nie wiedziałem nawet, że grasz – Brian nie mógł wyjść z podziwu. – I jeszcze
narzekałaś razem z nami, że w naszym życiu kulturalnym nic się nie dzieje. A teraz się
dowiaduję, że potajemnie zgłębiasz Szekspira!
Wzruszyłam ramionami.
– Kogo grasz? – zainteresował się.
– Pewnie żołnierza z włócznią – Mary machnęła pogardliwie ręką.
– Właściwie... Kleopatrę – wyznałam.
– Jezu! – Jeszcze chwila, a Brian zacznie bić brawo. – To główna rola. Najważniejsza. Grasz
główną rolę i nic nam nie powiedziałaś?
– O ile się nie mylę, Kleopatra była piękna i tajemnicza? – Mary przyglądała się swoim
paznokciom jak kotka, która zastanawia się, pokazać pazury czy nie. – A już na pewno nie była
piegowata.
– Umaluję się – zauważyłam. – Poza tym nie jestem piegowata. O co ci chodzi?
– W takim razie masz wągry.
– Daj jej spokój, Mary – wtrącił się Brian. – Liz jest idealna do tej roli.
– No, nie wiem – przestraszyłam się.
– Do tego stopnia się wstydzi, że uczy się tekstu pod prysznicem, żeby nikt jej nie słyszał –
zdradziła mnie Mary.
– Nieprawda! – zaprotestowałam. Choć rzeczywiście uczyłam się pod prysznicem po tym,
jak sąsiad zza ściany, student matematyki imieniem Graham, narzekał, że moje ciągłe gadanie do
siebie nie pozwala mu się skupić nad logarytmami. Co więcej, nasłał na mnie prefekta po tym,
jak trochę głośno ćwiczyłam umieranie. Chyba zagrałam to superrealistycznie, skoro tak się
przejął. Niestety, prefekt popsuł mi humor, mówiąc, że skończy się to nie aplauzem, a słoną
grzywną.
– Nadal nie mieści mi się w głowie, że trzymałaś to w tajemnicy. Dlaczego skrywasz talent
przed przyjaciółmi? – dopytywał się Brian.
– Bo tak do końca nie wiem, czy mam talent – odparłam. – Poza tym niczego nie ukrywam.
Po prostu nie chciałam was zanudzać. To moja sprawa.
– No, nie wiem, czy występ publiczny to tylko twoja sprawa.
– Właściwie mnie do tego zmuszono – skłamałam. – Poza tym to lektura. Będę miała mniej
roboty, kiedy gruntownie poznam tekst.
– Chyba jednak troszkę tego chcesz – nie ustępował.
Znowu wzruszyłam ramionami. Ależ tak, bardzo, bardzo chciałam. Dopóki Mary się nie
wygadała. Właściwie bardzo się cieszyłam, że dostałam taką rolę. Nadal jednak nie byłam do
końca przekonana, czy na nią zasłużyłam, i nie chciałam, żeby świadkami mojej klęski byli
przyjaciele, czyli Mary, Bill i Brian. Co będzie, jak im się nie spodobam? Jeśli zagram tak źle, że
nie będą w stanie spojrzeć mi później w oczy? Nigdy więcej nie wyjdę na scenę, jeśli codziennie
przy śniadaniu będę wysłuchiwała słów krytyki.
Obiecałam sobie, że poczekam na pięć pozytywnych recenzji, zanim zaproszę przyjaciół na
spektakl, ale Mary podstępem wyciągnęła ze mnie informację o nowej roli. A miało być po
pięciu dobrych recenzjach. Brzmi rozsądnie, ale w rzeczywistości szanse były raczej marne.
Między innymi dlatego, że z tego co wiedziałam, tylko czwórka studenckich krytyków wybierała
się na spektakl.
– Bardzo chciałbym zobaczyć cię na scenie – nalegał Brian.
– My też, my też! – zawtórowali Mary i Bill z irytującą jednomyślnością. – Jeśli pozwolisz
Brianowi, my też chcemy. Tak będzie sprawiedliwie.
– Wy nie – odparłam stanowczo. – Chcecie, żeby mi się wszystko poplątało? Proszę, nie
przychodźcie. I tak was to nie interesuje. Umrę ze wstydu.
– Nie chowaj światła pod korcem. – Brian uraczył mnie żydowską mądrością.
– Niczego nie chowam. Po prostu nie chcę wam pokazać. Przynajmniej nie teraz. Słuchajcie,
wiem dokładnie, co się stanie. Mary i Bill będą robili głupie miny. Już raz popełniłam ten błąd
i pozwoliłam im przyjść na mój występ. Grałam nianię w Romeo i Julii.
Mało brakowało, a udławiłabym się ze śmiechu, kiedy Bill zaczął stroić miny w ostatnim
akcie. Na szczęście wyglądało to tak, jakbym łkała i nawet snob z „Isis” był pod wrażeniem. Ale
kto potraktuje mnie poważnie, jeśli będę się trzęsła w smutnych scenach?
– Tym razem będę grzeczny – obiecał Bill, ale mu nie wierzyłam. Nie wierzyłam mu, odkąd
na początku roku obiecał uroczyście, że po zajęciach sportowych będzie zakładał normalne
ubranie i przestanie prezentować wszystkim dokoła rozmaite szczegóły swego ciała. Wytrzymał
w tym postanowieniu do... tak, tak, zdaje się, że do połowy stycznia.
– Nie wierzę wam. Jeszcze kawy? – Za wszelką cenę chciałam zmienić temat. Na szczęście
Brian mnie zrozumiał.
– Ja przyniosę – zaoferował się – ale pod warunkiem, że jutro pozwolisz nam tam przyjść
i popatrzeć, jak się trzęsiesz.
– O nie! – wrzasnęłam – Już wam tłumaczyłam, dlaczego nie.
– Żartowałem tylko – uspokoił mnie. – Jeśli naprawdę tego nie chcesz, nie przyjdziemy. Nie
chcemy przeszkadzać geniuszowi przy pracy.
– Ojej – zmartwiła się Mary. – A już się cieszyłam, że znowu zobaczę tę śmieszną minę,
którą zawsze robisz, kiedy udajesz, że jesteś poważna.
– Daj jej spokój – poprosił Brian. Kamień spadł mi z serca.
Ale nie ukrywam, że kiedy nadszedł czas i na widowni nie zobaczyłam żadnego z nich,
zrobiło mi się trochę przykro. Przed kolacją spotkałam Billa, powiedział, że wybierają się do
hinduskiej restauracji (wspominałam już, że stołówka uniwersytecka była do niczego, chyba że
ktoś się odchudza). Myślałam jednak, że to tylko zmyłka. Cały czas spodziewałam się, że
zobaczę ich w ostatnim rzędzie, jak nieudolnie próbują ukryć roześmiane twarze za programem.
Ale ich nie było. W każdym razie ja ich nie widziałam. Nie przyjrzałam się dokładnie, bo zza
kurtyny niewiele widać, zresztą zaraz zgaszono światła i widziałam już tylko scenę.
Na uniwersytecie działają setki trup teatralnych. Zgłosiłam się na przesłuchania do
większości z nich, a wylądowałam w malutkiej Crypt Company. Tylko oni obejrzeli mnie do
końca. Wszyscy inni przerywali w połowie monologu i proponowali pracę za kulisami, może
przy kostiumach? Albo dekoracjach? Natomiast członkowie Crypt Company wykazali więcej
zrozumienia dla mojej pasji aktorskiej. Większość z nich garściami łykała prozac, co chyba nie
było bez znaczenia.
Od dziecka marzyłam o scenie. Zaczęło się chyba w 1981, kiedy razem z moim bratem
Colinem obejrzałam musical Ania z Zielonego Wzgórza. Colin nie znosił opowieści o biednej
sierotce: za dużo śpiewania i dziewczyn, jego zdaniem. A ja... ja przez pół roku śpiewałam
wszystkie piosenki na całe gardło, nawet idąc ulicą, w nadziei, że usłyszy mnie ktoś ważny
i zabierze do szkoły muzycznej. Oczywiście nic takiego sienie stało. Nic takiego nie zdarza się
w Solihull. Ale mama zapisała mnie do parafialnego kółka teatralnego, które przygotowało
właśnie Anię. Śpiewałam najlepiej, jak umiałam, ale główną rolę dostała córka kościelnego (nie
miała słuchu za grosz, za to odpowiedni kolor włosów). Miałam być jedną z dziewcząt
z sierocińca, ale w dzień premiery udałam, że jestem chora, i ani razu nie wystąpiłam.
A później przyszedł okres dojrzewania i na samą myśl, że tłumy będą się gapić na moje
pryszcze, które starałam się ukryć za zbyt długą grzywką wolałam zostać za kulisami. Byłam
producentem trzech szkolnych przedstawień. Nikt nie zapytał, czy nie mam ochoty wystąpić,
pewnie wyglądałam na szczęśliwą zaciągając kurtynę. Tymczasem obserwowałam aktorki
grające główne role i powtarzałam sobie, że zagrałabym to lepiej. Uczyłam się wszystkich ról
i ćwiczyłam przed lustrem na wypadek, że może kiedyś któraś zachoruje, a wtedy ją zastąpię.
Kiedyś, powtarzałam sobie, nie będę taka nieśmiała.
Kiedy zaczęłam studia, nadal bałam się występów, ale byłam świeżo po lekturze artykułu
w „Cosmo” czy innej równie wartościowej gazecie. Oczywiście artykuł kazał stawić czoło
obawom i lękom, więc poszłam na przesłuchania. Najzabawniejsze, że tak naprawdę nie
obawiałam się widowni. Zależało mi na opinii znajomych. Miałabym w nosie, gdyby moją
Kleopatrę obejrzał Romek Polański i stwierdził, że jest do kitu. W czasach szkolnych to obawa
przed pogardą rówieśników nie pozwalała mi występować. Teraz bałam się reakcji znajomych ze
studiów.
Na przesłuchaniu do Crypt Company grałam spokojnie, ale z pasją bo nie znałam nikogo
i wszyscy wydawali mi się obcy i nudni. A oni niemal błagali mnie, żebym do nich dołączyła,
przekonani, że inne trupy złożyły mi ciekawe propozycje. W rzeczywistości tylko jedna trupa się
do mnie zgłosiła – zaoferowali mi rolę włócznika w Juliuszu Cezarze. A Crypt Company – rolę
niani Julii w Romeo i Julii. I tak zostałam grubą rybą w małym stawie.
Rod, nasz reżyser, zdecydował, że wystawimy Antoniusza i Kleopatrę, kiedy jego poprzedni
wybór, sztuka współczesnego katalońskiego pisarza o sekretnym języku struktury zdania
(przynajmniej mi się zdaje, że o tym była) okazał się sromotną klęską; spotkał się z tak
druzgocącą krytyką wszystkich studenckich pism, że o mały włos stracilibyśmy dotację.
Potrzebny nam był przebój, a Antoniusz i Kleopatra to doskonały materiał; miłość i śmierć
w dużej dawce. Wybraliśmy właściwą sztukę, ale czy właściwe miejsce? Choć krypta w St
Edmund Hall, która zresztą użyczyła nam nazwy, była idealna do scen we wnętrzu, zmiany
dekoracji i kostiumów w takiej ciasnocie to istny horror. Nie powiedziałam jeszcze, że byliśmy
tak małą trupą że nieraz graliśmy podwójne role i nawet główne postacie pomagały przy zmianie
dekoracji. Mnie przychodziło to wyjątkowo trudno, bo mój kostium był szczodrze uzupełniony
w biuście i biodrach. Wiem, nie mam zbyt kobiecych kształtów, a Kleopatra była już matką kiedy
poznała mężczyznę swojego życia, ale czasami zastanawiałam się, czy gram Królową Egiptu czy
raczej teletubisia.
Phylidda, w spektaklu moja służąca, była odpowiedzialna za kostiumy. Rola mojej służącej
to dla niej degradacja: w Romeo i Julii była Julią a ja jej nianią. Ja także ubiegałam się o rolę Julii
i może nawet dostałabym ją, gdyby nie to, że na Romea wybrano chłopaka Phyliddy. Kiedy to
ogłoszono, wiedziałam, że nie mam szans szlochać na balkonie. Jeśli Phylidda nie będzie Julią
odejdzie, a wraz z nią całe oświetlenie, darmowa pożyczka od jej nieprzyzwoicie bogatego
tatuśka.
– Nie zapomnij o brodawkach – powiedziała Phylidda, gdy nakładałam makijaż.
– Nie jestem pewna, czy Kleopatra naprawdę je miała – wyraziłam głośno swoje
wątpliwości.
– Ależ tak, one wszystkie miały brodawki – zapewniła. – Pomyśl tylko, ile robactwa jest na
pustyni.
– W czasach Kleopatry?
– Jasne.
– Nie rozumiem, po co nam one. Trochę przeszkadzają.
– Rod sobie wymyślił, że będzie to najbardziej realistyczny Antoniusz i Kleopatra w całym
Oksfordzie – wyjaśniła cierpliwie. – Brodawki to jego pomysł.
– No dobra. – Nie przekonała mnie do końca, ale posłusznie przykleiłam sobie sztuczne
paskudztwo na czubku nosa i po raz kolejny podziękowałam losowi, że moich przyjaciół nie ma
na widowni.
– A gdzie twoje? – zapytałam, patrząc, jak rysuje sobie grube kreski dokoła oczu. – Skoro
Kleopatra miała brodawki, jej niewolnica także.
– Już mam – pokazała maciupeńki punkcik na brodzie. – Siedź spokojnie – ostrzegła,
trzymając kredkę jak sztylet. – Jak się ruszysz, wykluję ci oko.
– Nie ruszam się – obiecałam.
– Owszem, ruszasz – stwierdziła i dźgnęła mnie w oko.
– Au! – złapałam się za oko. – Dźgnęłaś mnie!
– Mówiłam, żebyś się nie ruszała, prawda? Boli? – Była dziwnie podniecona. – Mam
zawołać Roda i powiedzieć, że dzisiaj nie wystąpisz?
– Najpierw sprawdź, czy nie oślepłam!
– Otwórz oko! – poleciła. – Widzisz coś?
– Nie. Teraz wsadziłaś mi palec.
– O Boże, przepraszam. – Cofnęła dłoń. – Jezu, Lizzie, co za pech. Dziś premiera, a ty nie
wystąpisz.
– Owszem, wystąpię – zapewniłam, po omacku odpychając jej ręce. Widziałam wszystko jak
przez mgłę. Co prawda dźgnęła mnie w lewe oko, ale łzy miałam w obu. – Jak to wygląda? –
zapytałam niespokojnie.
– Strasznie, Lizzie. Naprawdę strasznie. Nie wiem, co powiedzieć.
– Podaj mi lusterko.
– Chyba lepiej nie.
– Podaj!
Rozległ się dzwonek. Za dwie minuty mam być na scenie, spokojna i uwodzicielska, a ja
siedzę w garderobie z zaciekami tuszu.
– Dzwonek! – wrzasnęła Phylidda, jakbym nie usłyszała. – O Boże, Lizzie. Co zrobimy?
Wiem, wystąpię zamiast ciebie, nie ma innego wyjścia! Ty zagrasz niewolnicę. W mojej peruce
jest dłuższa grzywka, zasłoni ci oko.
– Co się dzieje?
Rod zajrzał do garderoby, ciekawy, czemu nie uczestniczymy w medytacjach przed
spektaklem.
– Lizzie miała wypadek – poinformowała go Phylidda. – Muszę ją zastąpić. To straszne.
Nie dla niej. Nagle przyszło mi do głowy, że dźgnęła mnie celowo, żeby odebrać mi rolę.
W końcu jej Greg jest Antoniuszem, a powszechnie wiadomo, że Phylidda nie wierzy, by był
w stanie „zagrać” scenę miłosną.
– Dam sobie radę – zapewniłam Roda. Nawet przez mgłę widziałam rozczarowanie
Phyliddy.
– Nie dasz, Lizzie – powtórzyła.
– Owszem, dam. Widzę doskonale na prawe oko, a do drugiego aktu wszystko będzie dobrze
też z lewym.
– Powiedz jej, że nie może tak wystąpić, Rod. – Jeszcze chwila, a Phylidda wpadnie
w histerię. – Co będzie, jeśli zapomni tekstu? Albo zemdleje?
– Wtedy mnie zastąpisz – wpadłam jej w słowo. – Ale na razie ja jestem Kleopatrą. Wiesz,
ile to dla mnie znaczy? Zrób mi opatrunek na oko.
Kiedy do niej dotarło, że nie powstrzyma mnie przed występem, ospale zabrała się do pracy.
Myślałam, że zrobi mi mały dyskretny opatrunek, który ukryję pod grzywką, ale tego wieczoru
na scenie wystąpiła Kleopatra z wielkim kłębem waty na lewym oku. Cóż, to przynajmniej
odwracało uwagę od nieszczęsnych brodawek.
Starałam się nie myśleć, że wyglądam, jakbym zaliczyła dziesięć rund z Mike Tysonem. Ba,
uznałam, że bolące oko dodaje mi zapału i gniewu w odpowiednich momentach. Nie żeby od tej
chwili spektakl poszedł jak po maśle. Mało brakowało, a Antoniusz zginąłby śmiercią tragiczną,
kiedy reflektor urwał się z sufitu i upadł tuż koło niego, kiedy rozmawiał z Cezarem. Tymczasem
stało się jasne, że moja niewolnica podejrzewa Antoniusza o romans ze studentką pierwszego
roku. Biedak miał taką minę, że publiczność chyba się głowiła, czemu w ogóle zawraca sobie
głowę kobietami.
Na mój widok rozległy się szmery. Miałam nadzieje, że wywołało je moje aktorstwo, a nie
opatrunek na oku i brodawka, która zresztą wylądowała na kolanach służącej, gdy ta siedziała
u moich stóp i słuchała, jak się żalę na Antoniusza. Podczas przerwy Phylidda oddała mi ją
z obrzydzeniem, jakby była prawdziwa.
– Przez to schrzaniłam moją najlepszą kwestię – warknęła.
– Więc sobie to daruję – zaproponowałam.
– O, nie. Jak zaczęłaś, to musisz. Ale lepiej przyklej na policzku.
– Czy aby wędrujące brodawki nie wzbudzą zainteresowania?
– Ja się zajmuję kostiumami, prawda? Rób, co mówię.
– Do twarzy ci z nią – wtrącił się Antoniusz, czyli Greg Phyliddy. – Niektórym dziewczynom
drobny defekt tylko dodaje urody.
– Tak uważasz? – zainteresowałam się.
– Skądże – warknęła Phylidda.
– Będą dzisiaj jakieś pieniądze? – Greg gorączkowo starał się zmienić temat.
– Nie. Ba, wszyscy wisicie mi po trzy funty za wynajęcie sali.
– Co? – zdziwił się. – Laurence Olivier na pewno nie miał takich przeżyć.
– Laurence Olivier na pewno nie flirtował z idiotkami z pierwszego rzędu – syknęła
Phylidda.
– Jaka idiotka z pierwszego rzędu? – zdziwił się niewinnie Greg.
– Wiesz doskonale, kogo mam na myśli. Tę z sutkami jak drut kolczasty.
– Słucham?
– Albo tak na nią podziałał twój widok, albo tu jest bardzo zimno. Co jest, nie stać jej na
stanik czy co?
– Kiedy tu naprawdę jest zimno – zaczęłam, chcąc wyratować Grega z opresji. – Też mi
sterczą sutki. Jak kolce.
I to był błąd. Greg natychmiast skierował wzrok na moją klatkę piersiową. Phylidda wbiła
we mnie śmiercionośne spojrzenie.
– Nie mieści mi się w głowie, żeją przyprowadziłeś na premierę – ochrzaniała Grega.
Odwróciła się na pięcie i pociągnęła go za sobą, byle dalej od mojego biustu. – Jak mogę oddać
się magii Szekspira, kiedy wiem, że ona siedzi w pierwszym rzędzie i przypomina mi, czym się
zajmowałeś, gdy ja zakuwałam do egzaminów.
– Czy już nie czas na drugi akt? – podsunęłam. Miałam dosyć tej awantury, poza tym
chciałam jeszcze zdążyć do knajpy na małe curry. Znowu dyskretnie wyjrzałam na widownię,
żeby sprawdzić, czy może pojawił się ktoś znajomy. Nie. Naprawdę nie przyszli. Właściwie
powinnam odetchnąć z ulgą, zwłaszcza przez te brodawki. Więc dlaczego jest mi tak smutno?
– Może w ostatniej scenie zabiję się naprawdę – szlochała dramatycznie Phylidda.
– Nie wygłupiaj się! – Greg wyraźnie się zaniepokoił.
Zapamiętałam sobie, żeby przed sceną finałową sprawdzić, czy w koszyku z figami na
pewno są tylko plastikowe węże (to wcale nie takie głupie, jak się wydaje – Phylidda studiowała
zoologię i z tego, co wiem, miała dostęp do jadowitych gadów). Na szczęście ja byłam
odpowiedzialna za rekwizyty.
Ku mojej uldze, spektakl zakończył się bez samobójstwa. Kiedy Cezar wygłosił ostatnie
słowa o godności egipskiej królowej i jej rzymskiego kochanka, ci z aktorów, którzy przeżyli
wężowe szaleństwo, skłonili głowy, jakby na znak, że ma panować cisza, póki Rod, czyli Cezar,
nie da znaku do burzliwych oklasków (których się właściwie nie spodziewałam przy tak
nielicznej widowni). Zazwyczaj widzowie rozumieli taki zamysł i czekali cierpliwie, aż
przebrzmi ostatnie słowo... ale nie dzisiaj. Zamiast ciszy rozległy się głośne oklaski i gwizdy
uznania z ostatniego rzędu, do niedawna pustego.
– Brawo! Bis! Wiwat jednooka królowa Egiptu! Pojedyncza czerwona róża upadła koło
mnie, ciągle martwej.
A potem jeszcze jedna, ijeszcze, ijeszcze... aż przykryło mnie z pół tuzina czerwonych róż.
Usiadłam, zmrużyłam oczy. Jeszcze nawet nie opuściliśmy kurtyny. Wielu aktorów było jeszcze
za kulisami, a tu już owacje. Miłośnicy Szekspira byli raczej powściągliwi, nigdy się tak nie
zachowywali.
– Ja nie mam z nimi nic wspólnego – mruknęła Phylidda, gramoląc się na nogi. W tym
momencie na scenie wylądowały męskie slipy i rozległ się ogłuszający gwizd. Wiedziałam już,
że element chuligański ma coś wspólnego ze mną.
Powoli podniosłam latające slipy. No tak. Fioletowe. Znam tylko jednego faceta, który
z własnej woli nosi fioletowe slipy. Dokładnie mówiąc, białe slipy zafarbowane na fioletowo,
wskutek czego cały akademik chodził przez miesiąc w bieliźnie lila.
Bill.
Kiedy zgasły reflektory, widziałam go wyraźnie, jak siedzi w ostatnim rzędzie i gwiżdże na
palcach. Obok niego Mary biła brawo z umiarkowanym entuzjazmem. A po drugiej stronie BiUa
Brian ściskał w garści ostatnią czerwoną różę. Puścili się biegiem do sceny, jakbyśmy byli
gwiazdorami rocka. Phylidda uniosła brwi:
– Zapamiętam sobie, że wisisz mi trzy funty – zagroziła. Była nie tylko garderobianą, także
skarbniczką.
– Super – Brian szarmancko pocałował mnie w rękę. – Byłaś cudowna, wspaniała,
rewelacyjna, no nie wiem, jaka jeszcze, w końcu jestem tylko głupim studentem ekonomii.
– Byłaś niezła – przyznał Bill.
– Tak, nawet, nawet – zawtórowała Mary. – Najbardziej mi się podobały wędrujące
brodawki. I co ci się stało w oko?
– Phylidda. Ołówek do oczu.
– Ojej. Ajamyślałam, że to lewy sierpowy, bo zbyt realistycznie całowałaś się
z Antoniuszem.
– Zdecydowanie – włączył się Brian. – Byłem zazdrosny. – Zarumieniłam się po korzonki
włosów.
– Nie widziałam was na widowni – szybko zmieniłam temat.
– Ha! – ucieszył się Bill. – To pomysł Briana. Przycupnęliśmy za fotelami, żebyś nas nie
zobaczyła, usiedliśmy normalnie dopiero w trakcie przedstawienia.
– Byłaś naprawdę super – powtarzał Brian z niedowierzaniem.
– Mhm. Czy możemy w końcu iść coś zjeść? – włączyła się Mary. Była albo bardzo głodna,
albo miała już po dziurki w nosie komplementów pod moim adresem. Nieważne, co nią
kierowało, miała dobry pomysł. Nie wytrzymam dalszych słów uznania, poza tym bardzo
chciałam pozbyć się okropnej peruki.
– Nie myślałam, że przyjdziecie – powiedziałam, gdy szliśmy do najlepszej i najtańszej
hinduskiej knajpki w Oksfordzie.
– Naprawdę sądziłaś, że opuszczę coś takiego? – uśmiechnął się Brian. – Że nie zobaczę
przyjaciółki, jak gra tytułową rolę? Byłaś wspaniała, Lizzie.
– Nie mieści mi się w głowie, że udało ci się opanować Billa i Mary – zauważyłam.
– Wiedzieli, że będę zły, jeśli zepsują ci premierę. Wiesz, naprawdę podziwiam aktorów.
Byłaś lepsza niż Liz Taylor w filmie. Jesteś bardzo wyjątkową, bardzo utalentowaną i bardzo
zaskakującą dziewczyną, Lizzie Jordan.
– Nie mówisz poważnie – wyjąkałam.
– Wiesz, że tak.
– Och.
Spojrzał mi prosto w oko i opatrunek.
Wyjątkowa, utalentowana i bardzo zaskakująca?
Nikt nigdy nie powiedział mi nic takiego, a ja... szturchnęłam go w ramię. Ale tylko leciutko.
Musiałam. Chyba zrozumie, że Anglicy reagują na komplementy ironią albo żartem? Przez całą
drogę było mi gorąco, a moje policzki przybrały odcień fuksji, i to zanim spróbowałam słynnego
kurczaka na ostro. Ba, nie było mi tak wstyd nawet kiedy Bill zauważył, że nie zdjęłam
brodawek.
Wyjątkowa, utalentowana i bardzo zaskakująca.
Równie dobrze mógłby mi powiedzieć, że się we mnie zakochał.
Rozdział 3
Jak myślisz, tam w Stanach czeka na niego dziewczyna? – zagaiła Mary następnego dnia.
Byłyśmy na zakupach w Tesco, szukałyśmy przecenionych produktów, którym niedawno
upłynęła data ważności. Stanowiły ważny dodatek do naszej diety złożonej z serków topionych
i krakersów.
– Nigdy o niej nie wspominał – zastanawiałam się na głos.
– Fakt. Pewnie nie ma szans przy tych byczkach od futbolu – rozważała. – Amerykanki nie
mają za grosz gustu. Pomyśl tylko, żeby tyle kobiet leciało na Billa Clintona?
– Pociąga je władza, nie uroda – poinformowałam ją. – Coś w tym jest. Pomyśl, posuwa cię
najpotężniejszy facet na świecie, nieważne, że brzydki.
– Hm. Ciekawe, jak wygląda nago. – Mary się zadumała.
– Bill Clinton? Niezbyt gruby, ale chyba nie ćwiczy. Oponka na brzuchu. Powinien się
opalać.
– Nie on, idiotko. Brian.
– Co? Brian? Nasz Brian? No... nie wiem. – Zachichotałam nerwowo. – Nigdy o tym nie
myślałam.
– Kłamiesz.
– Wcale nie. To nasz przyjaciel, a nie towar, na którego widok się ślinię w supermarkecie.
– I co z tego? Nigdy się nie zastanawiałaś, jak Bill wygląda nago? – Pogroziła mi zielonym
bananem.
– Żebyś wiedziała, że nie. – Wzdrygnęłam się z obrzydzeniem. – Ten jego kostium z lycry
zostawia niewiele pola dla wyobraźni. I wiesz co? Wolałabym, żeby było inaczej. Właściwie to
jestem ciekawa, jak wyglądałby w normalnych spodniach. Takich grubych, z rozporkiem
i zaprasowanymi nogawkami. I porządnie zapiętej koszuli, żeby nie było widać tych strasznych
włosów na klacie.
– Błe. Też to zauważyłaś? – Mary zniżyła głos do szeptu. – Nie mogę na to patrzeć,
a jednocześnie czasami nie jestem w stanie oderwać wzroku.
– Wiem, o co ci chodzi. To tak jak z rozjechanym jeżem na drodze, prawda? – zawtórowałam
z niepotrzebnym entuzjazmem. – A widziałaś te włosy na jego plecach?
– Skąd wiesz, że ma owłosione plecy? – zainteresowała się. – Kiedy to widziałaś? Chyba
z nim nie spałaś w tajemnicy przede mną, co, Liz? Liz, nie, nie do wiary...
– Nie! – krzyknęłam. – Zaraz ci to wyjaśnię. Latem opalał się przy boisku do krykieta. Zanim
do nas doszłaś, założył koszulkę z powrotem.
– I Bogu dzięki. Chyba bym zemdlała. Co za koszmar. Jak myślisz, Brian też ma owłosioną
klatę? – wyraźnie chciała zmienić temat.
– Daję słowo, nigdy się nad tym nie zastanawiałam – skłamałam.
– Na pewno. Ma takie gęste, ciemne włosy. I mocny zarost, chyba goli się dwa razy dziennie.
Poza tym jest Żydem – dodała znacząco.
– I co z tego? Żydzi są bardziej owłosieni?
– Nie! Chodzi mi o... No, wiesz. – Znacząco spojrzała w dół. No, chyba nie ma... hełmu,
rozumiesz?
– Nie! O co ci chodzi? – Zdenerwowana, wrzuciłam do wózka kartonik śmietanki. Nie
wiedziałam, po co nam ona, ale data ważności minęła niedawno.
– No, jest golutki, gapciu. Bez kapturka. – Udała, że ściąga kaptur z głowy, Niestety, nadal
nic nie rozumiałam.
– Co?
– Jezu, no, że jest obrzezany – szepnęła.
– Ach, tak – wreszcie załapałam.
– Nie mów, że o tym też nie myślałaś! – Szturchnęła mnie w ramię. – Widziałaś kiedyś
takiego? Jak myślisz, dużo odcinają?
– Nie wiem. – Ale nagle przed oczami stanęły mi zastępy małych członeczków w bandażach.
– Chyba go nie skracają, co? – zaniepokoiłam się.
– Nie wiem. Chyba tną tylko napletek. Pytanie, cały czy tylko kawałek?
– Bez sensu byłoby ścinać kawałek – zauważyłam. – Chyba cały. Doszłyśmy do lady
chłodniczej. Mężczyzna, który wybierał steki, nagle zmienił plany co do kolacji.
– Chodzi o higienę – wyj aśniła Mary, wymachując anemiczną kiełbaską jako pomocą
naukową. – Od tego się zaczęło. Przed wiekami. Dzięki temu nie wda się żadna infekcja.
– Ale czy cały interes nie jest wtedy bardziej... no... delikatny? Łatwiej o jakiś uraz
i w ogóle... – zastanowiłam się. Nie ma to jak intelektualna dysputa z Mary.
– Skądże – odparła. – I higiena to podobno nie jest jedyna zaleta. Jemima, wiesz, chodzimy
razem na neurofizjologię, twierdzi, że takie są lepsze do... do buzi. Po pierwsze, wszystko idzie
szybciej, bo jest bardziej wrażliwy na stymulację. A po drugie...
– Do mózgu faceta dociera więcej tlenu, jeśli napletek niczego nie zasłania? – podsunęłam.
– A to dobre – zachichotała. – Nie, poważnie, po drugie, nie musisz się obawiać starego sera.
– Błe!
Spojrzałyśmy na siebie z niesmakiem. Wiedziałam, co chciała powiedzieć. Niestety, wie
zapewne wiele dziewcząt.
Mary gwałtownie odłożyła kiełbaskę. I to nie tylko dlatego, że przypomniała sobie, że jest
wegetarianką z bardzo wzniosłych powodów.
– O nie, właśnie przyszło mi do głowy coś strasznego – powiedziała, nagle blada i mokra od
potu. Złapała mnie za ramię i zapytała dramatycznym szeptem:
– Wyobraź sobie, że musisz zrobić Billowi minetę. Albo to, albo fanatycy religijni
rozstrzelającałątwojąrodzinę?
– Nie!
– Wyobrażasz to sobie?
– Staram się nie.
– Musisz, Liz. Musisz, sama tego nie zniosę. Wyobraź sobie, że najpierw przebiegł
dwanaście mil, potem wiosłował, a potem... potem... – Zakrztusiła się. Zrobiło jej się niedobrze
na samą myśl.
– Chodźmy stąd, Liz – pociągnęła mnie do wyjścia.
– A co z zakupami?
– Nie chcę o tym myśleć, chyba będę rzygać.
Miałyśmy w wózku tylko śmietankę do kawy i trzy zielone banany, więc zostawiłyśmy go na
środku i wybiegłyśmy na zewnątrz, na powietrze.
– Już w porządku? – podeszłam do Mary, która na przystanku zwijała się ze śmiechu.
– Jeszcze chwilę – oddychała ciężko. – Wiesz, chyba wymyśliłam nową dietę. Dietę-minetę.
Dostarczasz organizmowi protein, robiąc minetę facetom, którzy ci się podobają, a zwalczasz
przypływ głodu, wyobrażając sobie gości, którzy nigdy się nie myją.
– Piękna teoria, doktor Bagshot, ale co z błonnikiem?
– O, żaden problem; gryziesz poduszkę, kiedy Leonardo di Caprio odwdzięcza ci się pod
kołdrą.
– O, nie! – roześmiałam się. – Nie jestem lesbijką. Facet musi mieć przynajmniej cień
zarostu.
– Cóż... może masz rację – zamyśliła się. – No dobra. Może tak. Możesz wybrać każdego.
Wyobraź sobie faceta twoich marzeń. Naprawdę cudowna dieta i co najlepsze, dostosowana do
gustów indywidualnej klientki – mówiła tak, jakby już pisała ulotkę reklamową.
– W takim razie poproszę Brada Pitta – zdecydowałam. – Trochę zarostu, ale nie za dużo.
Wracałyśmy do college’u. Po drodze wstąpiłyśmy na frytki, żeby się pocieszyć po nieudanej
wyprawie po jedzenie.
– Brian miałby niezłą brodę – zauważyła Mary. Z rozkoszą wbiła zęby w najdłuższą frytkę. –
Wiesz, Jemima powiedziała mi, że jej się podoba, ale ostrzegłam, że nie ma na co liczyć, bo
onjest nasz.
– Oczywiście, czysto platonicznie – zastrzegłam.
– Oczywiście. Wszystko by się popsuło, gdyby jedna z nas poszła z nim do łóżka, prawda?
– Wszystko.
– Wszyściusieńko. Więc tak: Brian Coren jest nie do wzięcia, chyba że jedna z nas zakocha
się w kimś spoza paczki na śmierć i życie, wtedy druga może mieć Briana. Umowa stoi?
Wyciągnęła rękę.
– Stoi. I tak nas nie zechce – westchnęłam.
– Mów za siebie, panno zakompleksiona – odparła Mary.
Rozdział 4
Nietrudno się chyba domyślić, że kiedy wieczorem widziałam się z Brianem, myślałam
o jednym – o rozmowie z Mary przy ladzie chłodniczej i o umowie z baru z frytkami.
Zastanawiałam się, czy Brian – który siedział spokojnie, sączył guinessa i udawał sam przed
sobą, że mu smakuje – czy on w ogóle zdaje sobie sprawę, jak bardzo podoba się kobietom.
Z Billem sytuacja miała się odwrotnie – zdaje się, był święcie przekonany, że jego doskonale
widoczna, niemała zresztą męskość w obcisłych majtkach z lycry działa na kobiety jak magnes.
W rzeczywistości wołałybyśmy zlizywać psią sierść z brudnego dywanu, niż pocałować go
w usta. Zwłaszcza teraz, kiedy z dumą wtajemniczał nas w szczegóły swego uzębienia. Miał,
o ile pamiętam, siedem plomb w górnej szczęce i tylko sześć w dolnej. Brian prawie się
wzdrygnął, kiedy Bill zaproponował mu dokładny przegląd uzębienia.
– Jezu, tyle plomb, pewnie odbierasz sygnały radiowe? – rzucił całkiem poważnie.
Brian, ma się rozumieć, nie miał żadnych plomb, za to zęby idealnie proste i bielsze niż
śnieg, jak wszyscy w Ameryce, od prezydenta po parkingowego – przynajmniej takie
przekonanie wyniosłam z licznych filmów. Kiedy skończyliśmy już podziwiać artyzm dentysty
Billa, Brian zwrócił się do mnie:
– Wiesz, Liz, jak na Angielkę, masz całkiem ładne zęby. Zaraz spoważniałam i wbiłam
wzrok w dłonie. Po pierwsze, nie wiedziałam, czy to komplement. Po drugie, czułam na sobie
zazdrosne spojrzenie Mary. Biedaczka, nie mogła się uśmiechnąć, bo pokazałaby wyszczerbione
przednie zęby, pamiątkę z wyjątkowo udanej imprezy na pierwszym roku, kiedy po nadmiarze
alkoholu całowała się z chodnikiem.
– Dobra. – Bill gwałtownie odstawił szklankę na stół. Chciał ponownie skupić na sobie
uwagę. – Idziemy dzisiaj na tę imprezę dwóch ciuchów czy nie? Jeśli jednym z ciuchów jest
kapelusz, dają alkohol za darmo – dodał, jakby była to wystarczająca zachęta do striptizu
w środku zimy.
Imprezy dwóch ciuchów to dla Billa idealna rozrywka. Często powtarzał, że ozłociłby tego
faceta, który pierwszy to wymyślił (bo że był to facet, nie ma żadnych wątpliwości). Bill chyba
tak wyobrażał sobie raj: tłum zmarzniętych dziewczyn w skąpym bikini, a on dumnie paraduje
w kombinezonie z lycry (specjalnie do wiosłowania, rozumiecie!) i słomkowym kapeluszu,
pamiątce z wakacji w Hiszpanii.
– Wchodzę w to – oznajmił Brian niespodziewanie. – Zobaczcie, co dzisiaj kupiłem. –
Z tymi słowami zadarł zwykłą przyzwoitą koszulę i naszym oczom ukazał się wściekle błękitny
i wściekle obcisły kostium z lycry. – Specjalnie do wiosłowania, rozumiecie – wyjaśnił nam.
Niedawno wybrano go do reprezentacji wydziału i codziennie wstawał o szóstej, żeby zdążyć na
trening. Wariat. Pewnie niedługo mu się znudzi.
– W luźnych rzeczach jest za duży opór powietrza – wyjaśnił. Bill przytaknął energicznie.
– Zdecydowanie za duży.
Spojrzałam na Mary, ciekawa, co na to powie, ale gapiła się na mięśnie brzucha Briana.
Bardzo efektowne mięśnie brzucha. Do tej pory nie zauważyłam, że są takie wyraźne. Ale też
nigdy nie widziałam go w obcisłym kombinezonie.
– Jest zimno – zaczęłam. – Mamy listopad.
– Więc załóż reformy i długie futro – zażartował Brian.
– Chodź, Liz – zawtórowała nieoczekiwanie Mary. – Będzie fajnie.
Spojrzałam na nią z przerażeniem. Fajnie? Mary Bagshot nigdy nie uważała imprez dwóch
ciuchów za fajne. Określała je mianem „żałosnych rozrywek napalonych gnojków”
i „doskonałym pretekstem dla zboczeńców pokroju Billa, żeby paradować publicznie
w przepoconym kombinezonie i gapić się na półnagie dziewczyny”. A teraz pyta, czy buty też się
liczą jako ciuchy? Podobno nie.
– Nie idź, jeśli nie masz ochoty, Liz – Brian wzruszył ramionami. – Ale będzie fajnie, jak
pójdziesz z nami. Włóż sweter i dżinsy, to dwa ciuchy, będzie ci ciepło. Zrozum, muszę zaliczyć
taką szaloną imprezę przed powrotem do domu. W Stanach nie urządza się takich zabaw, bo
zaraz ktoś by oskarżył o molestowanie seksualne.
– Cóż, wieczór jest stracony, jeśli nikt mnie nie pomolestuje – rzuciła Mary beztrosko.
I z kokieterią na dodatek. Jezu, naprawdę coś jej się stało.
– Sama nie wiem – mruknęłam. Do tej pory uważałam, że pomysł jest głupi, dziecinny
i niesprawiedliwy wobec tych, którzy się nie opalają. Dotychczas udawało mi się wykręcić
z takich imprez i nie uważałam, żeby coś mnie ominęło. Nie mieściło mi się w głowie, że Mary
się ze mną nie zgadza. Co z nią?
– No, chodź. Nie psuj nam zabawy – namawiała mnie. – Reformy i pulower założysz po
pięćdziesiątce, kiedy będziesz gruba i marudna, a teraz chwal się młodym ciałem.
To przeważyło szalę. Gruba i marudna. Nie, muszę się dobrze bawić, póki jeszcze mogę,
póki nie dźwigam na sobie tony cellulitisu.
– Nie mogę. Od dwóch tygodni nie goliłam sobie pach – marudziłam.
– Poczekamy – zapewniła Mary. Wyczuła, że zmiękłam.
I tak koniec końców poszliśmy na imprezę dwóch ciuchów. Dzięki Bogu, chłopcy od rugby,
którzy stali na bramce, byli tak pijani, że nie sprawdzali, ile sztuk odzieży mamy na sobie.
I dobrze, bo miałam trzy. Ale tak szczerze: czy wkładałyście kiedyś szorstkie, obcisłe dżinsy na
gołą pupę? Wolałam włożyć majteczki i ryzykować, że stracę kasę za wstęp, jeśli mnie przyłapią.
Mary włożyła bardzo wyzywającą sukienkę z lycry (myślałam, że już dawno ją wyrzuciła)
i czapeczkę bejsbolową Briana. Co chwila łapała mnie za rękę i pytała nerwowo, czy można
zajrzeć jej pod sukienkę. Właściwie nikt nie mógł nigdzie zajrzeć, bo było tak ciemno, że nie
wiedziałam, czy jędrne pośladki przedzielone stringami, tuż przede mną, należą do kobiety czy
do mężczyzny.
Brian i ja przedzieraliśmy się do baru. Czułam się jak w pornosie z lat siedemdziesiątych,
gdy co chwila ocierały się o mnie półnagie ciała. Bill tymczasem był w swoim żywiole. Podobnie
jak Mary, o dziwo. Kiedy wróciliśmy z plastikowymi kubkami z piciem, Mary wisiała na
owłosionym ramieniu Billa i ocierała się udem o jego nogę w kombinezonie z lycry. Mniej
więcej trzy minuty później całowali się jak czternastolatki, którym wreszcie zdjęto klamry
z zębów.
– Fuj!
– Ale numer – stwierdził Brian. Odsunęliśmy się, chcąc dać im odrobinę prywatności. O ile
można mówić o prywatności w takim tłoku, że trudno się ruszać. Brian się dziwi, że się całują.
Brian, który nie słyszał mojej rozmowy z Mary w supermarkecie!
– Cóż, nie wiedziałam, że aż tak się lubią – mruknęłam. – Właściwie kiedy na nich patrzę,
mam wrażenie, że się nie znoszą.
– Owszem – Brian skinął głową. – Ale czy nie zawsze tak jest? Ludzie, którzy czują do
siebie silny pociąg, wobec innych udają że się nie znoszą. Pewnie już od dawna za sobą szaleli.
Wiesz co, założę się o każdą sumę, że dzisiaj w nocy zacznie się ognisty romans.
– Nie, no bez przesady – sprzeciwiłam się stanowczo, choć Mary już od trzech piosenek
badała uzębienie Billa.
– Może byłaś z nimi za blisko, żeby to dostrzec – zastanawiał się Brian. – Nic nie mówiłem,
ale od pierwszego dnia miałem przeczucie, że kiedyś Mary będzie ze Billem. Ciągle go dotyka.
Nie zauważyłaś tego? Nic takiego, drobne gesty, ale świadczą o zaborczości.
– Naprawdę tak uważasz? – skrzywiłam się z powątpiewaniem. Ale jak o tym pomyśleć,
rzeczywiście, Mary ciągle dotyka Billa. Tylko że do tej pory nader skutecznie ukrywała
zaborczość pod przyjacielskimi szturchańcami.
– Tak jest, mają fioła na swoim punkcie – zawyrokował Brian.
– Skąd się tak na tym znasz? – spytałam.
– Wystarczy posłuchać starszych sióstr, można się dużo nauczyć. Szczycę się, że widzę
kiełkujący związek dwa tygodnie przed tym, zanim zorientują się sami zainteresowani.
Wyszliśmy z przyjęcia, minęliśmy hol, wiecznie śmierdzący rozlanym piwem
i wymiocinami.
– Co najmniej dwa tygodnie, zanim się zorientują, tak – powtórzyłam. – Też bym tak chciała.
To pewnie przydatne.
– Cóż... – Brian objął mnie ramieniem, takim czysto przyjacielskim gestem, jak mi się
wydawało. – Nie dla mnie. To trochę jak z przewidywaniem przyszłości. Wiesz, jasnowidz nie
jest w stanie zajrzeć w swoją przyszłość.
– Nie wiedziałam – przyznałam.
– Naprawdę. Na sobie nie można stosować daru. Tylko dla dobra innych. Takie są prawa
wszechświata. Byłem pewien, że kiedy Bill w końcu zdobędzie się na odwagę i zrobi pierwszy
krok, spotka go miła niespodzianka. Ale jeśli chodzi o mnie... – Bezradnie wzruszył ramionami.
– Nawet kiedy poznaję dziewczynę, która naprawdę mi się podoba, mogę ją obserwować dniami
i nocami, a i tak nie mam pojęcia, czy coś do mnie czuje.
Usiedliśmy na niskim murku przed budynkiem i staraliśmy się zgłębić tajemnice
wszechświata. Niestety, niedługo tam posiedzieliśmy, bo okazało się, że niedaleko inna para, też
z imprezy dwóch ciuchów, chciała zgłębić coś zupełnie innego. Nic dziwnego, że zwykli
obywatele mają o studentach takie złe zdanie.
– Szaleję za pewną dziewczyną i nie mam pojęcia, co do mnie czuje – Brian nie zwracał
uwagi na jęki i sapania tamtej pary. Nagle zatrzymał się, stanął twarzą do mnie, nadal obejmując
mnie ramieniem.
– To ci pech – zachichotałam nerwowo.
– Prawda?
– Taak. Straszny pech.
Boże, skąd u mnie taki histeryczny chichot? Brian dziwnie mi się przyglądał. Czy on mnie
podrywa? – przemknęło mi przez głowę. Nie, na pewno nie. To niemożliwe. Przecież to tylko ja,
Lizzie Jordan. Nie podobam mu się, nie ja. Przecież mam pryszcze większe od piersi. Nie, to nie
wchodzi w grę. Wstrzymałam oddech i przygotowałam się na wyznanie: podoba mu się Jemima
z wydziału Mary i nie wie, jak się z nią umówić.
– Chyba mam tylko jedno wyjście: skoczyć na główkę i się przekonać – mruknął. – Podobam
się jej czy nie? Naprawdę nie wiem. Ale mam przeczucie, że może jednak tak.
Był tak blisko, że musiałam zmrużyć oczy, żeby nie zezować. A nim je otworzyłam,
poczułam jego ustana swoich. O Boże! Całuje mnie! Więc jednak chodziło o mnie!
– Brian!
Nie przestawał.
Dzwony w głowie! Chór anielski w uszach! Stado bawołów w żołądku!
Przyciągnął mnie do siebie, do twardego brzucha opiętego lycrą. Przywarłam do niego
i poczułam ciepłą dłoń na chłodnej skórze. Chciałam się jakoś do niego dobrać, ale obcisła lycra
nie pozwalała, musiałam poczekać, aż dotrzemy do mojego pokoju, żeby się przekonać, czy ma
owłosione plecy.
Nie miał, na szczęście.
Właściwie nie wiem, jak wróciliśmy do akademika. Całowaliśmy się przez całą drogę i nie
pamiętam, którędy szliśmy. Najważniejsze, że jakoś dotarliśmy do mojego pokoju. Nie
przeszkadzała nam ani ciasnota, ani mordercze wąskie łóżko (stare sterczące sprężyny co noc
dźgały mnie w nerki) i spaliśmy jak zabici, gdy o ósmej rano następnego dnia obudziła nas Mary
waleniem w drzwi.
– Liz! – wrzasnęła. – Lizzie, otwieraj, i to szybko. Stało się coś strasznego. Coś naprawdę
strasznego! Okropnie się czuję!
– To idź do spowiedzi! – krzyknął Brian, zanim zatkałam mu usta dłonią.
Chwila przeraźliwej ciszy, gdy moja przyjaciółka trawiła informację, że w moim pokoju jest
obcy mężczyzna.
– Masz tam kogoś? – zapytała na całe gardło. Wyobraziłam sobie, jak usiłuje zajrzeć przez
dziurkę od klucza. Na szczęście w moich drzwiach nie ma dziurki od klucza, wszystkie drzwi
sana karty magnetyczne, które się w kółko gubią albo psują. – Kogo tam masz, Lizzie? Faceta?
Ale to nie Brian, prawda?
– We własnej osobie – potwierdził skwapliwie. Nie wyczuł, w przeciwieństwie do mnie, że
powinien się zamknąć, wyjść na balkon i czekać cierpliwie, aż pozwolę mu wrócić. Ja
tymczasem wpuściłabym Mary i przekonała ją, że nikogo tu nie ma. Tyle, jeśli chodzi o jego
zdolność odgadywania ludzkich uczuć.
– Wpuść mnie! – domagała się Mary. Była na granicy histerii. – Wpuść mnie natychmiast,
Lizzie Jordan!
– Najpierw musimy się ubrać – poinformował ją Brian i wkopał mnie po uszy. Biegałam
nerwowo po pokoju, zakładając wszystko, co wpadło mi w ręce. W pewnej chwili zdałam sobie
sprawę, że mam na sobie dwie pary majtek. Brian miał łatwiej, szybko wciągnął ten straszny
kombinezon z lycry i otworzył drzwi, kiedy wciągałam dżinsy.
– Cześć, Mary.
– Nie do wiary! – wrzasnęła, przyłapawszy mnie na gorącym uczynku. – Jak mogłaś!
Wybiegła, nie czekała na żadne wytłumaczenie.
– Co ją ugryzło? – zdziwił się Brian.
Mary unikała mnie przez cały dzień. Unikała także, z tego co zauważyłam, Billa. Tyle jeśli
chodzi o teorię Briana co do głęboko ukrytych namiętności. W przypadku Mary, kiedy wreszcie
uczucie przebiło się przez skorupę chłodu jak ropa w odwiercie, trzeba było, żeby ktoś szybko
zatkał odwiert, żeby za dużo nie wydostało się na powierzchnię. Później powiedziała mi, że
wrzasnęła na widok owłosionych pleców Billa, chociaż ją ostrzegałam, co zobaczy, kiedy
odpakuje go z lycry.
– A ty w tym czasie kochałaś się jak wariatka z Brianem – rzuciła oskarżycielsko, kiedy
w końcu dopadłam ją w kolejce po kebaby. – Kochałaś się z Brianem po tym, co ustaliłyśmy
wczoraj.
– Ale... – Starałam się przedstawić jej teorię Briana na temat skrywanych uczuć. Przecież
w naszej umowie jest klauzula, że kiedy jedna się zakocha, druga bierze sobie Briana?
– Zakochać? W Billu? Na rany boskie, Liz. Byłam zalana – żachnęła się. – Gdybyś była
prawdziwą przyjaciółką, starałabyś się mnie powstrzymać.
– Nie wiedziałam – kajałam się. – I przysięgam, nie wiedziałam, że Brian na mnie leci, póki
nie zaczął mnie całować. Chciałam go powstrzymać. Nie, nie chciałam – przyznałam uczciwie –
Ale przysięgam, że nie ja zaczęłam.
– Och, daj spokój – powiedziała w końcu. – Podobasz mu się i już. Od dawna na ciebie
leciał. Zresztą nawet nie o to chodzi – dodała pospiesznie. – Nie jestem zazdrosna, że ze nim
spałaś, Lizzie. Jestem zła na siebie o Billa i trochę mi szkoda, że nasza paczka się rozwali.
Wszystko się popsuło.
– Co? Dlaczego? Nadal możemy się przyjaźnić, ty, ja, Bill i Brian.
– Nie, Lizzie. Nie. Bill widział mój tyłek. Wszystko się zmieniło. Miała rację, chociaż wtedy
tego nie wiedziałam.
Jeszcze tego wieczoru siedzieliśmy razem w knajpie, zupełnie tak samo jak poprzedniego
dnia, przed brzemienną w skutki Tamtą Imprezą. Mary siedziała obok Billa, ja koło Briana.
Dostrzegłam tylko jedną różnicę: kiedy zamknięto pub, Brian odprowadził mnie do pokoju
i został do rana.
Póki nie poznałam Briana, właściwie nie wiedziałam, czemu robi się tyle zamieszania wokół
seksu. Moje doświadczenia w tej powszechnie lubianej dyscyplinie sportowej ograniczały się do
jednocyfrowej liczby pijackich sesji. Nawet jedyny stały związek (trzymiesięczny) przed
Brianem, z miłym młodzieńcem imieniem James, nie przekonał mnie do tej rozrywki. Zanim
poszliśmy do łóżka, zawsze piliśmy na umór i gasiliśmy światło (i to nie na moją prośbę). Pod
żadnym pozorem nie wolno mi było na niego patrzeć, kiedy to robił, a ja leżałam jak kłoda, bez
ruchu. Ożywiałam się tylko na jego wyraźne polecenie. Później ze studenckich plotek
dowiedziałam się, że takie zachowanie jest typowe dla absolwentów jego szkoły, powszechnie
znanej i szanowanej instytucji prywatnej.
W każdym razie z takim bagażem doświadczeń nic dziwnego, że zgodziłam się z biednym
starym Boyem Georgem, że gorąca herbatka jest przyjemniejsza niż aerobik w pościeli. Brian to
zmienił. Rozbudził mnie, włączając przyciski, które moim zdaniem nie działały. Jego jawny
zachwyt nad moim ciałem pomógł mi pozbyć się wstydu i kompleksów.
Nigdy nie przypuszczałam, że mogę się czuć taka pociągająca, i to nie tylko w łóżku. Byłam
ciekawa, czy inni widzą, jak promienieję po nocy w silnych ramionach Briana. Czy widzą, jak
wchodzę na wykład rozkołysanym krokiem (gwoli ścisłości: rozkołysanym kusząco i erotycznie,
a nie dlatego, że mam otarte uda).
Żałowałam tylko jednego: nie mogłam opowiedzieć o tym Mary. Przed całą tą aferą
z Billem, Brianem i Tamtą Imprezą zwierzałyśmy się sobie ze wszystkiego. Nie miałyśmy przed
sobą tajemnic. Omawiałyśmy nasze życie erotyczne w najdrobniejszych szczegółach. Mężczyźni,
pozycje, zapachy. Właściwe byłyśmy obrzydliwe. Teraz jednak miałam wrażenie, że Mary nie
powita mnie z otwartymi ramionami, gdy wpadnę do jej pokoju z rewelacjami na temat nowo
odkrytych rozkoszy seksu. Zwłaszcza że w jej życiu erotycznym niewiele się wtedy działo.
Po nocy z Billem najpierw przysięgała, że pójdzie do klasztoru, jak tylko skończy studia,
a potem zakochała się w doktorancie imieniem Ralph. Miał pięć kolczyków w uchu, szafirowy
kolczyk w nosie i, jeśli wierzyć plotce, wytatuowanego delfina na prawym pośladku. Ralph był
opiekunem Mary, miał jej pomagać przy okrutnych eksperymentach, niezbędnych do jej pracy
magisterskiej z psychologii.
Miała nadzieję, że Ralph, młody i przystojny, zainspiruje ją do intensywniejszej pracy nad
obranym tematem (strach przed pająkami u dzieci – przyczyny i uwarunkowania, powiedziała,
ziewając). Tymczasem było wręcz odwrotnie: Mary godzinami rozważała w bibliotece, czy
oprócz kolczyka w nosie, ma także kolczyk... hm, gdzie indziej. Najwyraźniej miała fioła na
punkcie napletka. Nigdy się nie dowiedziałam, czy chciała, żeby miał metalową kuleczkę na
końcu ptaka, czy nie. Zresztą nic nie zapowiadało, że Mary przekona się o tym w praktyce: jej
wysiłki, by znaleźć się z nim sam na sam w bibliotece, pod osłoną nocy, spełzały na niczym.
Tym bardziej nie chciałam jej drażnić opowieściami o moim szczęściu.
Ale nadal trzymaliśmy się razem: Bill, Brian, Mary i ja. Wprawdzie nie było tak jak
przedtem, choćby dlatego, że Mary wszystkie uwagi Billa brała do siebie, ale i tak było dobrze.
Prawdę mówiąc, nie bardzo mnie to obchodziło, bo między mną a Brianem było lepiej niż
dawniej, to chyba jasne. Miałam wyrzuty sumienia, że złamałam pakt z baru z frytkami, ale
miałam nadzieję, że Mary zrozumie. Zresztą twierdziła, że naprawdę rozumie. Tymczasem
z jednej nocy z Brianem niepostrzeżenie zrobiły się trzy miesiące.
– Przeszło mi – zapewniała. – Wtedy wyobrażałam sobie, że fajnie byłoby iść z nim do
łóżka, ale gdy widzę, jak robi do ciebie maślane oczy, cieszę się, że do niczego nie doszło. Jak
dla mnie jest za bardzo sentymentalny.
Fakt, nie był to komplement, ale uznałam to za przyzwolenie, żeby nadal z nim romansować.
Rozdział 5
Spędziliśmy razem cudowne dwa semestry, Brian i ja, ale w miarę jak zbliżało się lato,
spokojne wieczory zabarwiły się nutą melancholii.
Pod koniec semestru letniego starałam się robić dobrą minę do złej gry, gdy Brian staranie
wystukał swoje CV na moim komputerze i wysłał listy motywacyjne do różnych firm w Stanach.
Szukał sobie miejsca na praktykę. Namawiałam go, żeby zgłosił się także do firm londyńskich,
żeby był chociaż cień nadziei, że jeszcze lato spędzimy razem. Posłuchał. Ale koniec końców to
amerykańska firma zaproponowała mu najciekawsze stanowisko, że już nie wspomnę
o darmowym locie za ocean.
Na sześć tygodni przed jego wyjazdem zobaczyłam numer i godzinę lotu zapisane przy łóżku
i nagle wiedziałam dokładnie, kiedy i o której mnie opuści. Oczywiście jego wyjazd nie oznaczał,
że już nigdy się nie zobaczymy, ale stanowił koniec naszego związku, „nas”, jak przywykłam
o tym myśleć. Zdawałam sobie z tego sprawę, nie byłam głupia. Zresztą odbyliśmy poważną
rozmowę na ten temat na samym początku. O tym, że trudno byłoby utrzymać związek na
odległość, zwłaszcza w naszym wieku, przy naszych planach. Wtedy jednak nie przypuszczałam,
że nasz romans potrwa na tyle długo, by ból rozstania w ogóle wchodził w grę.
Tydzień przed jego wyjazdem wynajęliśmy samochód i wybraliśmy się na wycieczkę.
Robiliśmy sobie zdjęcia przed Blenheim Palace. Brian zapewniał, że pewnego dnia kupi całą
posiadłość. Zjedliśmy lunch w przytulnej knajpce, Brian kupił miniaturowy domek kryty strzechą
– prezent dla matki, która ma fioła na punkcie wszystkiego, co angielskie. Zmartwił się, kiedy
zobaczył, że figurkę wykonano w Chinach. Jak burza mknęliśmy przez Cotswold. To znaczy, na
tyle szybko, na ile się gna, kiedy się wjedzie w stado owiec.
W końcu dotarliśmy do Rollright Stones. Bill, ja i Mary odkryliśmy ten mało znany
kamienny krąg na samym początku studiów.
Mary wypatrzyła symbol na mapie i uparła się, żebyśmy się tam wybrali na piknik
w niedzielne popołudnie. Zapakowaliśmy kanapki z masłem orzechowym i bananem do starego
minimorrisa Billa i wyruszyliśmy w drogę. Mary pilotowała, więc szybko zabłądziliśmy. Billowi
to jednak nie przeszkadzało. Twierdził, że dowiezie nas tam, kierowany siłami kosmosu.
– Czuję te głazy – zapewniał nas. – Zdam się na instynkt i zaraz będziemy na miejscu.
I tym sposobem pojechaliśmy dwadzieścia mil w dokładnie przeciwnym kierunku.
Brian i ja dotarliśmy do Rollright Stones tuż przed zachodem słońca. Najpierw obeszliśmy je
z szacunkiem, powoli, jak turyści, których tłumy mijały nas przez cały dzień. Przy okazji
opowiedziałam mu legendę związaną z tym miejscem – podobno głazów nie da się policzyć.
Spróbowaliśmy trzy razy i za każdym razem mieliśmy inny wynik. Opowiadałam mu o wyprawie
z Mary i Billem. Jak lunął deszcz, gdy tu w końcu dotarliśmy. Uznaliśmy go za znak niebios
i przemokliśmy do suchej nitki, zamiast zostać w samochodzie. Czuję, jak moc kamieni zmywa
ze mnie negatywne uczucia, powtarzała w kółko Mary. Japończycy fotografowali nas z zapałem,
gdy mokrzy wracaliśmy do Oksfordu.
– To chyba była wyjątkowa wycieczka – stwierdził Brian. Nie byłam w stanie mu
powiedzieć, że dzisiejsza była o wiele ważniejsza. Jeszcze raz spróbowaliśmy policzyć kamienie,
a potem wybraliśmy najwygodniejszy głaz, przytuliliśmy się do siebie i patrzyliśmy, jak słońce
znika za górami. Brian uniósł moją dłoń do ust.
– Zawsze będziesz dla mnie kimś wyjątkowym – szepnął. Od razu miałam łzy w oczach.
Nagle wydawało mi się, że za wzgórzami znika nie tylko słońce.
– Kocham cię – powiedziałam. Nie wiedziałam, co jeszcze mogłabym powiedzieć.
– Wiem – usłyszałam w odpowiedzi. Nie odwzajemnił wyznania, ale uznałam, że mówi mi to
bez słów, gdy mocno ścisnął moją dłoń. – Ale wiesz, jak byłoby nam trudno, gdybyśmy chcieli
być razem na odległość – mówił. – Bo muszę wracać do Stanów.
Długa cisza.
– Zawsze możesz zmienić zdanie i zostać w Londynie, prawda? – zaryzykowałam. –
W Londynie też są wielkie banki. Nawet amerykańskie. Idę o zakład, że ten twój też ma u nas
filie. Nie mogą cię przenieść? Zaoszczędziliby na bilecie.
– Londyn to nie Nowy Jork, Liz. Tam mieszka moja rodzina. Wiesz, że ich kocham.
Tęskniłem cały czas.
– Ja też kocham moją rodzinę, ale bez namysłu pojechałabym do Nowego Jorku, gdyby ktoś
mnie poprosił – zauważyłam znacząco.
– Musimy skończyć studia – świadomie pominął moją aluzję.
– Jak myślisz – zastanawiałam się – gdybyśmy się spotkali po studiach, w wieku,
powiedzmy, dwudziestu pięciu – trzydziestu lat, zamiast dwudziestu jeden, czy wtedy by się nam
udało?
– Udało nam się – zapewnił mnie. – Do końca życia nie zapomnę tego roku z tobą. – Objął
mnie mocniej.
Starałam się uśmiechnąć, ale pod powiekami piekły powstrzymywane od dawna łzy. To takie
niesprawiedliwe, a zarazem takie romantyczne. Rozdzielają nas siły potężniejsze od nas.
W milczeniu patrzyliśmy na zachodzące słońce, wstaliśmy i trzymając się za ręce wróciliśmy do
samochodu.
Tej nocy czułam się jak szekspirowska Julia; już zaraz nieubłagany los rozdzieli ją i jej
Romea i tych kilka godzin do świtu musi im wystarczyć za całe życie. Co prawda Brian i ja
mieliśmy jeszcze tydzień, ale zachód słońca był naszym pożegnaniem.
Kiedy nadszedł dzień jego wyjazdu, nie odprowadziłam go na lotnisko. Prosił o to, ale nie
znoszę pożegnań. Lekceważące pożegnanie i nadzieja na ponowne spotkanie wydaje mi się
kuszeniem losu; a może podróżnik już nie wróci? A ja tak bardzo chciałam powrotu Briana.
Pragnęłam jego powrotu bardziej niż czegokolwiek innego. Oddałabym resztę życia za jeszcze
jeden rok z nim.
Przez pierwsze dwadzieścia cztery godziny po tym, jak wyszedł z mojego pokoju smutny
i przygaszony, spodziewałam się, że zapuka i stanie w progu, z bukietem w garści i uśmiechem
na twarzy. Zaraz mi powie, że zrozumiał, że mnie kocha i nie może, po prostu nie może
wyjechać. Nigdy. Sam nie wie, jak mógł sądzić inaczej?
Ale nikt nie zapukał. Oprócz Mary, która zajrzała o szóstej z pytaniem, co się dzieje i czy nie
pójdę z nią na kebab. Następnego dnia wracała do domu. Twierdziła, że tym razem cieszy się na
lato w Londynie. Doktorant z kolczykiem w języku zdecydowanie odrzucił jej awanse na
imprezie z okazji zakończenia roku akademickiego i chciała jak najszybciej zejść mu z oczu. Bill
już wyjechał.
Tego lata nie będzie harował w sadzie, o nie: wyruszył na podbój Himalajów rowerem.
Ja początkowo planowałam zostać i nadrobić zaległości – w ciągu ostatniego roku
poczyniłam mierne postępy w nauce, ale nagle wizja lata w akademiku przestała mi się podobać.
Sama, bez przyjaciół, wcale nie poświęciłabym się nauce. Godzinami przesiadywałabym
w bibliotece i wspominała, co się działo zaledwie tydzień, dwa tygodnie, miesiąc temu: przy tym
stoliku pisałam do Briana głupie ckliwe karteczki, które podsuwałam mu pod nos, gdy studiował
opasłe dzieło o ekonomii. Tutaj złapałam go za kolano, w toalecie się całowaliśmy... Nie, nie
zniosę tylu wspomnień. Muszę uciec.
Włożyłam kurtkę i poszłam z Mary na kolację. Nie zadałam sobie nawet tyle trudu, żeby się
uczesać. Wyglądałam okropnie, poza tym nie chciało mi się rozmawiać, ale Mary nie zwracała na
to uwagi. Cały czas paplała o swoich planach: przejdzie na dietę, po której będzie wyglądała jak
modelka i głupi doktorant pożałuje, że nie chciał się z nią całować.
– Przyszły rok będzie super – zapewniała z nietypowym u niej optymizmem. – Wiesz, chyba
przekłuję sobie pępek.
– W przyszłym roku nie będzie Briana – mruknęłam. Odezwałam się po raz pierwszy od pół
godziny.
– No cóż. Szkoda, że musiał wracać, ale życie toczy się dalej, Lizzie. Może w przyszłym
roku nie będziesz tak bardzo zaniedbywała przyjaciół.
– Przykro mi, jeśli uważasz, że cię zaniedbywałam.
– Nie ma sprawy – zapewniła cicho. Może uznała, że przesadziła. Objęła mnie i przytuliła,
ale bez przekonania. – Wiem, co to złamane serce.
Skinęłam głową, w duszy dodając, że chyba przesadza, tak poważnie traktując swoje uczucie
do Ralpha, ale i tak byłam jej wdzięczna za miłe słowa.
Rozdział 6
Przez całe lato pracowałam w tej samej fabryce szkła co poprzednio. Niewiele się zmieniło,
jeśli nie liczyć nowych twarzy wśród pracowników okresowych, czyli studentów, których tak jak
mnie nie było stać na wakacje. Właściwie nie zmieniło się nic, do tego stopnia, że Irene z bufetu
pamiętała, jaką lubię kawę.
– Fajnie było na studiach? – zapytała. – Nie wyglądasz, jakbyś się wiele nauczyła.
Powtarzała to, ilekroć mnie widziała, dwa razy dziennie, dzień w dzień. Ale jak się myli,
rozważałam ponuro, nie ma nawet pojęcia, wiele się nauczyłam, odkąd ostatnio roznosiłam
dokumenty po brudnej, cuchnącej fabryce. Jestem zupełnie inną osobą. Nie wystarczy mi już
mechaniczne odhaczanie cyferek w przerażającej hali z oknami zamalowanymi na biało, żeby
biedacy w środku nie gapili się na świat na zewnątrz i nie snuli nierealnych marzeń. Właściwie
nigdy mi nie wystarczało, ale w tym roku znosiłam to wyjątkowo źle.
Żyłam w transie, starałam się nie myśleć o tym, że znów spędzam wakacje w którymś tam
kręgu piekła. O piątej, kiedy gong oznajmiał koniec zmiany, starałam się nie myśleć o Brianie,
który gdzieś tam, w Nowym Jorku, może właśnie wybiera się na lunch z szefem. Kiedy co
wieczór zataczałam się do domu po zamknięciu cuchnącego pubu, gdzie regularnie upijałam się
z pankówą Paulą (harowała w fabryce, żeby zarobić na dyplom z religioznawstwa i tańca),
jeszcze bardziej starałam się o nim nie myśleć. Pewnie szykuje się do wyjścia z nowymi
przyjaciółmi. Miałam straszne przeczucie, że nigdy więcej się nie spotkamy. Dzieliło nas coraz
więcej, dosłownie i w przenośni.
We wrześniu Mary, Bill i ja wróciliśmy jako studenci ostatniego roku. Wykładowcy
wygłosili, jak było do przewidzenia, nudne pogadanki, jak to w tym roku musimy więcej
pracować i szykować się do egzaminów, które wytyczą naszą przyszłość. Pracodawcy zaczęli
odwieczne polowanie. W mojej skrzynce pocztowej od początku roku akademickiego pojawiały
się oferty od firm rachunkowych: zatrudnią najlepszych absolwentów w zamian za żałośnie niską
pensję i darmowy długopis. Jako studenci ostatniego roku dostaliśmy największe pokoje
w akademikach – przecież musimy mieć miejsce na dziesiątki tomów, które będziemy zgłębiać.
Po campusie przechadzali się pierwszoroczni, porównywali wyniki matur i zawierali przyjaźnie.
– Teraz to my jesteśmy dinozaurami – zauważyła Mary, gdy obserwowałyśmy pierwszaków
podekscytowanych perspektywą uroczystej kolacji w stołówce. Jeszcze nieraz doświadczą tej
tortury, o tak. Dinozaury. Tak nazywałyśmy studentów ostatniego roku, gdy zjawiliśmy się
w Oksfordzie po raz pierwszy. Bill właściwie nawet wyglądał jak dinozaur. Po kilku miesiącach
jazdy rowerem po górach był opalony i zasuszony jak mumia. Co więcej, przywiózł także
tajemniczą bakterię w jelicie, dzięki której mógł zjeść tonę czekolady, a i tak nie przytyłby ani
grama. Mary skręcała się z zazdrości (postanowiła, że przekłuje sobie pępek, kiedy schudnie 10
kilo; być może zrezygnowała z tego, gdy się okazało, że doktorant Ralph przeszedł załamanie
nerwowe i wstąpił do klasztoru buddyjskiego).
Po college’u przechadzali się nowi Amerykanie. Nowa partia studentów ekonomii z uczelni
Briana. Nic na to nie poradzę, że natychmiast zwróciłam na nich uwagę. Ba, jedną zapytałam
nawet, czy potrzebuje pomocy? Może jej w czymś doradzić? Nazywała się Megan Sanderson.
Też pochodziła z Nowego Jorku. Miała cudownie znajomy akcent i szeroki uśmiech, z którego
zapewne dumny był duet: jej dentysta i ortodonta. Ale czy ma wieści od Briana Corena? Nie,
chyba go nie zna.
– Nowy Jork jest wielki – wyjaśniła ze śmiechem. Po tej rozmowie dałam jej spokój i szybko
znalazła sobie innych znajomych.
Początkowo Brian pisał do mnie dwa razy w tygodniu, a ja zaraz odpisywałam. Nie wiem,
które z nas pierwsze odpowiedziało z opóźnieniem. W każdym razie trzy tygodnie po
rozpoczęciu semestru zdałam sobie sprawę, że od tygodnia do niego nie napisałam. Nie miałam
czasu. Pochłonął mnie nowy mężczyzna.
Phil był całkowitym przeciwieństwem Briana. Anglik. Bardzo wysoki (Brian był tylko trochę
wyższy ode mnie). Blondyn, a Brian był brunetem. Grał w uniwersyteckiej reprezentacji
w rugby, Briana interesowały tylko sporty halowe. Mając to wszystko na uwadze, chyba
zrozumiecie, dlaczego uznałam, że związek z Philem to najlepszy sposób, żeby zagłuszyć
bolesne wspomnienia miłości mojego życia. Poza tym Mary chodziła z jego kumplem, więc
umawialiśmy się na podwójne randki. Musiałam wreszcie przyznać, że po Tamtej Imprezie Bill
i Mary nie byli już tak blisko. Bill zadawał się teraz z gośćmi, których życiową ambicją było
złamać kod dostępu do Pentagonu przed ukończeniem studiów.
O ironio losu, poznałam Phila na kolejnej imprezie dwóch ciuchów. Miał na sobie kolarskie
szorty z lycry i kretyńską muchę w czerwone grochy. Ja wystąpiłam w jednoczęściowym
kombinezonie do spania, przywiezionym specjalnie na taką okazję, i zabawnym kapelusiku –
więc miałam prawo do darmowych drinków. Gdyby nie te drinki, może nic by się nie stało.
Zdawałam sobie sprawę, że w kombinezonie z króliczkiem na piersi nie wyglądam zbyt kusząco.
To samo można zresztą powiedzieć o Philu; tuż przed naszym spotkaniem jego żołądek
zbuntował się przeciwko siódmemu kuflowi piwa. Lecz cały czas miałam w uszach radę Mary:
muszę zapomnieć o Brianie, a najprędzej mi się to uda przy nowym facecie. Dopadłam Phila, gdy
wyszedł z męskiej toalety i tak zaczął się najbardziej żałosny rozdział w moim życiu miłosnym.
Był słodki. Był kochany. Ale jeśli kiedykolwiek sięgał po gazetę, to żeby przejrzeć strony
sportowe. Nasze dyskusje intelektualne sprowadzały się do jałowych rozważań typu: „Gdyby
niedźwiedź polarny i lew spotkały się na neutralnym gruncie, który by zwyciężył?”. Nic
dziwnego, że w moim życiu nadal była pustka. Miejsca Briana nie zajmie pierwszy lepszy facet.
Tym dziwniejsze więc, że kiedy Phil w końcu ze mną zerwał, dwa semestry później,
zareagowałam tak gwałtownie. Siedem dni szlochów, potem dwa tygodnie odrętwienia, gdy
opuszczałam pokój tylko na posiłki, i jeszcze cały miesiąc rozpaczliwych prób dorwania Phila,
gdziekolwiek się pojawił.
Phil rozpowiadał na prawo i lewo, że jestem wariatką, choć podejrzewam, że w głębi ducha
pochlebiało mu takie uwielbienie. Moi przyjaciele nic nie rozumieli.
– To tępy goryl – tłumaczyła Mary w kółko. Miała już dosyć, że co wieczór czekam
zapłakana pod drzwiami jej pokoju i wypytuję, czy John, jej chłopak, nie mówił przypadkiem, że
jego przyjaciel Phil, a mój były, coś powiedział na mój temat.
– Tak, że powinni cię zamknąć w wariatkowie – powiedziała kiedyś.
– To znaczy, że mu na mnie zależy – wytłumaczyłam sobie. – Przecież w innym wypadku
nie życzyłby mi pobytu w szpitalu wbrew mojej woli.
– Moim zdaniem, raczej się obawia, że twoje wieczne szlochy psują mu branie u innych –
zgasiła mnie Mary. – Wiesz, Liz, nie rozumiem cię. Kiedy z nim byłaś, w kółko narzekałaś, że
z niego taki prostak. Na Boga, zasypiałaś, kiedy do ciebie mówił. Pamiętasz, jak opowiadałaś, że
jego zdaniem gra wstępna to element rozgrywki golfowej?
– Jest bardzo wrażliwy – obruszyłam się. – Powiedział, że od razu widać, że należę do
dziewcząt, które lubią pieszczoty łechtaczki.
– A są takie, które nie lubią? – zainteresowała się Mary. – Zresztą, próbował tego kiedyś?
Posłuchaj, kiedy byliście razem, chciałaś czegoś innego. A teraz, kiedy cię rzucił, zachowujesz
się jak Glenn Close w Fatalnym zauroczeniu.
– No wiesz! – oburzyłam się. – Za żadne skarby nie skrzywdziłabym zwierzaka. – Myślałam
o nieszczęsnym króliku.
– Więc o co chodzi? Co ci jest?
– Chyba go kocham.
– Bzdura. Z Brianem byłaś o wiele szczęśliwsza, a nie zachowywałaś się tak po jego
wyjeździe.
Wtedy słowa Mary wpadły jednym uchem, wypadły drugim, ale z perspektywy lat widzę, że
miała sporo racji. Kiedy Phil mnie rzucił, pogrążyłam się w rozpaczy, ale nie dlatego, że mnie
rzucił, tylko dlatego, że powrócił ból po rozstaniu z Brianem. Nie opłakiwałam Phila, płakałam
za Brianem. Poza tym, chyba wolałam pogrążać się w czarnej rozpaczy, niż myśleć
o nadchodzących nieubłaganie egzaminach.
Chyba nie muszę mówić, że wcale się nie uczyłam. Ba, na dzień przed testem z literatury
średniowiecznej siedziałam nie w bibliotece, jak co rozsądniejsi studenci, lecz na parapecie na
czwartym piętrze w akademiku Phila i groziłam, że ze sobą skończę, jeśli do mnie nie wróci.
Oblałam większość egzaminów, ale o dziwo, podobny los spotkał większość moich rówieśników
(wyjątkowo kiepski rocznik) i jakimś cudem ukończyłam studia z żenującą oceną dostateczną.
Po raz ostatni widziałam Phila, gdy odbieraliśmy dyplomy. Złamał mi serce (jak wówczas
uważałam) i jeszcze skończył ze średnią trzy plus!
Kiedy Brian ponownie do mnie napisał, dowiedziałam się, że też skończył studia (z pierwszą
lokatą, ma się rozumieć) i że zajmuje skromne, jak napisał, stanowisko w japońskim banku. Ja
tymczasem wróciłam do Solihull i przez pół roku załaziłam rodzicom za skórę, zastanawiając się,
co tak naprawdę chcę robić w życiu. Czy raczej, kto zatrudni absolwentkę literatury angielskiej
z żałosnym wynikiem dostatecznym na dyplomie.
– Może pójdzie pani do szkoły? – Zaproponował ktoś złośliwie.
Może powinnam była go usłuchać, ale nie mogłam się zmobilizować, by wypełnić
jakiekolwiek podanie czy formularz. Co wieczór przed snem obiecywałam sobie, że od jutra
poważnie biorę się za szukanie pracy. A co rano po omacku wyłączałam budzik, wstawałam
o jedenastej, akurat na przedpołudniowy blok seriali, i ubierałam się tuż przed przyjściem
rodziców z pracy.
Na Boże Narodzenie Brian napisał, że awansował i dostał podwyżkę. Ja otrzymałam od
rodziców ostrzeżenie, że jeśli nie znajdę pracy (jakiejkolwiek), kartony po gwiazdkowych
prezentach posłużą mi za dach nad głową.
W styczniu Brian rozpisywał się o nowym mieszkaniu w modnej dzielnicy Soho. A ja
spakowałam swój dobytek w stary wojskowy plecak i wprowadziłam się do rudery w nie tak
modnym East Endzie w Londynie. Nikogo nie obchodziło, co robię, o ile skręcałam dobre skręty.
Nadal wstawałam o jedenastej, ale często w ogóle się nie ubierałam.
Czasami dzwonili starzy znajomi z college’u. Opowiadali o swoich karierach i obiecywali
wspólny lunch gdzieś, kiedyś. Miałam wrażenie, że wszyscy zatrudnili się w firmach
rachunkowych. Powtarzałam sobie, że się sprzedali, ja tymczasem szukam swojej drogi i ćwiczę
kreatywność, zmyślając posady, o jakie się ubiegałam.
Rok po studiach Brian kierował sześcioosobowym działem, a ja byłam sekretarką dla
siedmiu osób, z których sześcioro było ode mnie młodszych i głupszych. W lepsze dni przez
godzinę siedziałam w kiblu podczas przerwy na lunch. Być może dlatego nigdy nie zapraszali
mnie na wspólne wyjścia do pubu.
Dwa lata później Brian miał pod sobą czternaście osób i uwijał się między biurami banku
w Los Angeles i Nowym Jorku. Ja zmieniłam adres, ale mieszkałam w równie obskurnym
mieszkaniu jak dotychczas, a moi nowi współlokatorzy – Gruby Joe i Szalona Seema – to
najwięksi dziwacy, jakich w życiu spotkałam.
Za to nie byłam już sekretarką – wywalili mnie, woleli głupkowatą Australijkę. Udawałam
wdzięczność, gdy biuro pośrednictwa pracy dało mi ostatnią szansę i na dwa tygodnie wsadziło
na zastępstwo do agencji nieruchomości Corbett i Spółka. Wmawiałam sobie, że mam szczęście,
gdy tam zaproponowano mi stałą pracę – chyba tylko dlatego, że polubił mnie głupkowaty pies
Harriet Corbett.
Oczywiście w moich listach do Briana nie było o tym ani słowa. Byłam tajemnicza
i lakoniczna: „U mnie wszystko w porządku. Dużo pracuję. Wprowadzam się do nowego
mieszkania”. Nie musi wiedzieć, że mój pokój jest niewiele większy od schowka na szczotki i że
rury się sypią, tak że wodę na kąpiel gotujemy w czajniku.
W każdym liście domagał się szczegółów. Upierał się, że na pewno szykuję coś bombowego.
Z czasem moje odpowiedzi ograniczały się do pocztówek, na których gryzmoliłam wielkimi
literami: „Nie mam czasu pisać, przykro mi, zadzwonię niedługo, obiecuję”. Oczywiście nigdy
nie dzwoniłam. Liczyłam, że Brian uzna, że naprawdę nie mam czasu, zrozumie i mimo
wszystko będzie dalej do mnie pisał. Chyba daleko zaszłaś, napisał kiedyś w długim na cztery
strony liście, w odpowiedzi na moją lakoniczną pocztówkę.
A jakże, daleko. Tylko że cały czas szłam w niewłaściwą stronę.
Rozdział 7
Tak, tak. Moje życie w Londynie. Cholernie wspaniały los.
Kochani czytelnicy, Zapewne kamień spadnie wam z serca, gdy napiszę, że po wielu
miesiącach poszukiwań wreszcie znalazłam torebkę idealną. Co za ulga! Znalazłam to cudeńko
w najbardziej odpowiedniej chwili – tuż przed urodzinami znanego projektanta i mojego
przyjaciela, Sebastiana Herona, w nowej restauracji Marco Pierre White’a, „Taj Mahal”.
Zamartwiałam się od dawna, co na siebie włożyć z tej okazji, ale torebeczka mnie uratowała.
Istne cudeńko z jasnoróżowej skórki, od Hermesa. Wpadłam do Alexandra McQueena
i zamówiłam dobrany skórzany kombinezon.
Przyjęcie było, jak sobie wyobrażacie, wręcz boskie, choć nowa szminka Chanel, na którą
czekałam od miesięcy, całkiem znikła z moich ust, tyle osób całowałam, zanim dotarłam do
kochanego jubilata. Lista gości Sebastiana to śmietanka świata mediów. Tak, tak, młodszy
z chłopców z „Oasis”, ten ze zrośniętymi brwiami, prosił, żebym załatwiła jego żonie pracę
podobną do mojej. Biedak jest trochę samotny, odkąd brat zaczął karierę solową. Ale moje życie
to nie tylko zabawa, o nie. Musiałam wcześnie wyjść z tego przyjęcia, żeby złapać samolot na
Mauritius, gdzie miałam obejrzeć nowy hotel, żeby wam o nim napisać.
Z tego wszystkiego tak się spieszyłam na lotnisko, że zapomniałam kremu do opalania i cały
pierwszy dzień spędziłam w cieniu, czekając, aż z Paryża dowiozą moją ulubioną markę.
Straszne, straciłam cały dzień słońca, ale uznałam, że będę blada i tajemnicza. I chyba dobrze.
W każdym razie Jack Nicholson chyba był zadowolony, skoro wieczorem zaprosił mnie na
kolację...
Odłożyłam gazetę i sięgnęłam po kanapki.
Mnie Jack Nicholson nigdzie nie zaprosił. I nie ma mowy o kolacji, tylko kanapka
z tuńczykiem. Znowu. Chociaż to moje urodziny.
Wbiłam zęby w kanapkę i wielka kropla majonezu upadła na zdjęcie Arabelli Gilbert,
towarzyszące jej rubryce w „The Daily”. Zastanawiałam się, czemu właściwie codziennie
torturuję się lekturą tej kolumny. Ilekroć sięgałam po kolorowy dodatek, czułam się jak
narkoman przed kolejną dawką: podniecenie i oczekiwanie. Zdawałam sobie sprawę, że nie
muszę czytać jej wypocin. Wiedziałam doskonale, że przez co najmniej godzinę będę
roztrzęsiona i załamana moim żałosnym położeniem. A mimo to nie mogłam się powstrzymać.
Nie do wiary, że Arabella Gilbert i ja mieszkamy w tym samym mieście. Ona bywa
w najnowszych dyskotekach i restauracjach, jest członkinią prywatnych klubów, do których
wpisowe znacznie przewyższa moją pensję. A ja... Ja nawet nie wiem, gdzie są te kluby. Portfel
Arabelli Gilbert aż lśni od licznych złotych kart kredytowych, mój nader często święci pustkami.
Już miałam popaść w otchłań rozpaczy, gdy zadzwonił telefon. Zaklęłam z ustami pełnymi
tuńczyka z majonezem. Byłam w biurze sama. Moja szefowa, Szalona Harriet, w latach 60.
urocza debiutantka, dzisiaj nieco już zwiędła, siedziała u fryzjera, szykowała się na potajemną
randkę z żonatym kochankiem Króliczkiem. Rupert, jedyny oprócz mnie pracownik agencji
nieruchomości Corbett & Co, skorzystał z okazji i uciekł na wystawę samochodów. Będzie się
łudził, że kiedyś sobie kupi jakieś zabytkowe cacko. Więc na mnie wypadło, że musiałam
oderwać się od jedzenia i odebrać telefon. Jak zwykle. Miałam nadzieję, że to pomyłka, a nie
ktoś naprawdę zainteresowany kupnem domu – to oznaczałoby robotę papierkową, na co nie
miałam najmniejszej ochoty w piątkowe popołudnie. Niepotrzebnie się martwiłam. To tylko
Seema, moja współlokatorka. W tym tygodniu była na zwolnieniu, dopadła ją jakaś bakteria,
pamiątka po wyjątkowo szalonym weekendzie z przystojnym żołnierzem piechoty morskiej.
– Czy wyglądam na twoją sekretarkę? – zapytała zirytowana. Nie zawracała sobie głowy
drobiazgami typu „cześć” czy „wszystkiego najlepszego”. Kiedy rano wychodziłam, jeszcze
spała, ale trzeba jej przyznać, że zostawiła mi kartkę z bardzo świńskimi życzeniami opartą
o toster w kuchni.
– Słucham?
– Zapytałam, czy ja wyglądam jak twoja sekretarka, Lizzie Jordan? Przed chwilą dzwonił tu
jakiś kretyn. Do ciebie. Kiedy powiedziałam, że cię nie ma, zapytał, czy jestem twoją sekretarką.
Coś takiego. Co za bezczelny typ.
Byłam równie zdumiona.
– Przedstawił się?
– Nie i nie pytałam o nazwisko. Ale to Amerykanin, mówi ci to coś? Chyba ze Wschodniego
Wybrzeża, chociaż tego nie jestem pewna. Dla mnie oni wszyscy mówią tak samo. W każdym
razie, jeśli rozpowiadasz na prawo i lewo, że masz własną sekretarkę...
Ale ja już jej nie słuchałam, byłam na innej planecie. Amerykańskiej. Jej rozmówca mówił
z amerykańskim akcentem. Właściwie znam tylko jednego Amerykanina, więc chyba wiem, kto
dzwonił, oczywiście jeśli wykluczymy możliwość, że Jerry Springer z telewizji chce mnie
zapytać, czemu nie jestem w stanie utrzymać żadnej pracy i związku.
– Kup mleko po drodze – Seema ściągnęła mnie na ziemię. – Gruby Joe wypił wszystko, ale
ma znowu atak, tak twierdzi, i nie może wyjść z domu. Ja też nie, nie mogę się oddalać od kibla
na dalej niż dwa metry. Nadal cierpię, gdyby cię to interesowało.
Nie interesowało.
– Powiedział, że jeszcze zadzwoni?
– Kto? – zdziwiła się.
– Ten Amerykanin. Zadzwoni jeszcze? A może zostawił dla mnie wiadomość? – Nie
traciłam nadziei.
– Nie wiem, musiałam odłożyć słuchawkę i lecieć do kibla. Ale jeśli to coś ważnego, na
pewno jeszcze zadzwoni. Nie wiedziałam, że znasz jakiś cudzoziemców – dodała.
– Tylko jego – wyjaśniłam.
– Aha. W każdym razie nie zapomnij o mleku. Odtłuszczonym. A jak ci zostanie trochę kasy,
kup sok porzeczkowy.
Odłożyła słuchawkę.
Powoli odsunęłam się od biurka. Znam tylko jednego cudzoziemca. To Brian. Brian
zadzwonił.
Nagle zrobiło mi się gorąco. Zarumieniłam się, jakby zjawił się tu we własnej osobie.
Odsunęłam resztki kanapki z tuńczykiem. Nie myślałam o lunchu, mój żołądek wykonywał
dziwne kombinacje akrobatyczne. Brian nigdy nie dzwonił. Do dzisiaj. Czy to dobrze czy źle?
Czego chce?
Wieczorem w domu w Ballham siedziałam jak na szpilkach, czekając na jego telefon.
Na pewno jeszcze zadzwoni, byłam tego pewna. Ilekroć Gruby Joe albo Seema zbliżali się
do telefonu, zaklinałam ich, żeby rozmawiali krótko i nie blokowali linii. Kiedy zadzwoniła
matka Seemy, miałam ochotę jej powiedzieć, że ukochanej córeczki nie ma w domu. Nie
zrobiłam tego jednak, a one gadały przez całą wieczność, jakby chciały mnie ukarać za
niecierpliwość. Przechadzałam się po pokoju, wzdychałam głośno i przewracałam oczami,
ilekroć Seema nadaremnie usiłowała przerwać słowotok swojej matki.
– A może sama do niego zadzwoń? – podsunęła Seema rozsądnie, kiedy w końcu wmówiła
matce, że: a) zdrowo się odżywia i b) tak, ubiera się naprawdę ciepło (matka Seemy zawsze
zakładała co najmniej dwa swetry na sari).
– Nie, i bez tego mam debet – wytłumaczyłam. – Nie stać mnie na telefony do Ameryki,
a nie mogę tylko zadzwonić i zaraz się rozłączyć, prawda? Jakby to wyglądało? Nie
rozmawialiśmy od lat, tylko korespondowaliśmy, e-mailem i normalnie. Mamy sobie mnóstwo
do powiedzenia. Kiedy on zadzwoni, możemy gadać do białego rana i nie będę się martwiła
o rachunek.
– Przecież dopiero co zapłaciłyśmy – zauważyła Seema. – Następny przyjdzie dopiero za
trzy miesiące. Do tego czasu wszystko może się zdarzyć. Mówię ci, dzwoń. Może zaprosi cię na
przyjęcie urodzinowe do Stanów, lot i mieszkanie za darmo? Jeśli dzisiaj nie oddzwonisz, będzie
z późno.
– To możliwe, prawda? – ucieszyłam się głupio. W końcu to moje urodziny. Wzięłam
słuchawkę i wystukałam długi na kilometr numer do jego biura na Wall Street. Po drugiej stronie
odezwała się automatyczna sekretarka. Natychmiast przerwałam połączenie. Nie ma sensu tracić
kasy na rozmowę z maszyną.
– Trzeba się było nagrać – westchnęła Seema. – Dzięki temu pamiętałby, że ma do ciebie
zadzwonić. Wolę rozmawiać z maszyną niż z człowiekiem. Robisz swoje, ale to ktoś inny zapłaci
później za dłuższą rozmowę.
– Racja. – Ponownie wybrałam długi numer. Wstrzymałam oddech, czekając na połączenie.
Tym razem odebrał Brian.
– Brian Coren.
Milczałam. Nadal czekałam na ciągły sygnał.
– Halo? Tu Brian Coren. Kto mówi?
– Och! – Nagle do mnie dotarło, że odebrał telefon osobiście. – Och, Brian. Nie wiedziałam,
że to ty. Myślałam, że ci się nagram na sekretarkę.
– Czy to Liz? – zapytał podekscytowany. – Lizzie Jordan? To naprawdę ty?
– No... tak. Ja. Liz. Dzwoniłeś rano?
– Och, Liz. Jak fajnie znowu cię usłyszeć – cieszył się. – Tyle czasu minęło. Zapomniałem
już, jaki masz brytyjski akcent.
– Och, to tutaj normalne – zażartowałam. – Coś się stało, Brian?
– Słucham?
– Dzwoniłeś dzisiaj. Stało się coś?
– Chciałem ci życzyć wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, kochanie.
– Dziękuję. To wszystko?
– I odnowić kontakty – dodał szybko. – Liz, chyba się spieszysz. Pewnie nie masz czasu, co?
Nie chcę ci przeszkadzać. Pewnie masz pełne ręce roboty, skoro twoja agencja nieruchomości tak
się rozwija.
Nie powiem mu przecież, że martwi mnie rosnący rachunek telefoniczny.
– Nie, nie. Tylko że zazwyczaj piszesz e-maile, jeśli chcesz się ze mną skontaktować.
– No tak, ale nie sądzisz, że to za mało osobiste?
Mało osobiste, fakt. Ale za to płaci się jak za połączenie lokalne.
– A życzenia urodzinowe chciałem ci złożyć osobiście – ciągnął radośnie. – Co u ciebie, Liz?
Ciężko pracujesz?
– O, tak. Za ciężko, Wiesz, jak jest.
– Wiem, wiem. Dużo nowych projektów?
– Mnóstwo, mnóstwo. A co u ciebie? – zapytałam, chcąc jak najszybciej zmienić temat.
– Cóż – odetchnął głośno. – Po raz pierwszy, odkąd zacząłem pracę, wszystko jest
w porządku. Ostatnio udaje mi się wrócić do domu przed północą – roześmiał się. – Wyobrażasz
to sobie? W porównaniu z moimi znajomymi pracuję na pół etatu.
– Zawsze za dużo pracowałeś.
– Jak ty. Mój lekarz też jest tego zdania. Twierdzi, że powinienem wybrać się na urlop, jeśli
nie chcę się przedwcześnie zestarzeć.
– A tego nie chcesz – stwierdziłam.
– Zdecydowanie nie. Więc tak.
– Co: tak?
– Jadę na urlop, głuptasie. W przyszłym tygodniu. Zgodnie z zaleceniem lekarza.
– Fajnie. A dokąd? – Jezu, ale byłam naiwna. – Gdzieś, gdzie dużo słońca i ciepła?
– Właściwie – mówił coraz wolniej – wiesz, jak to jest, Liz... Praca pochłania cię do tego
stopnia, że nagle nie masz czasu poznawać nowych ludzi, wyskoczyć do knajpy... Nie, nie chcę
jechać w egzotyczne kraje, gdzie będę cały czas sam, z nosem w książce. Więc pomyślałem...
pomyślałem, że może Londyn powita mnie ciepło.
Chyba za długo milczałam.
– Liz? Jesteś tam? Lizzie? – zaniepokoił się. – Przerwało nam czy co?
– Jestem, jestem – sapnęłam.
– To dobrze. Słuchaj, to tylko trzy-cztery dni. I tak muszę jechać do Zurychu w interesach,
więc zatrzymam się w Londynie w drodze do Szwajcarii.
– Och!
– Pewnie masz mnóstwo pracy, zresztą zdecydowałem się w ostatniej chwili, więc
zatrzymam się w hotelu. Może polecisz mi jakiś przytulny i taki niezbyt daleko od twojego
domu, żebyśmy mogli spotykać się wieczorami?
– Co?
– Hotel? Polecisz mi jakiś hotel? Cena nie gra roli, wezmę rachunek na firmę.
Nie wiem, gdzie się wtedy podział mój rozsądek, ale powiedziałam:
– Hotel? Nie ma mowy. Zatrzymasz się u mnie.
– Nie, Liz, nie mógłbym. Nie chcę sprawiać ci kłopotu – tłumaczył. – Zatrzymam się
w hotelu. Jeśli wyskoczymy kilka razy na kolacje, będę w siódmym niebie.
– Nie – obstawałam przy swoim. – Nie możesz zamieszkać w hotelu, kiedy jedziesz taki
kawał drogi, żeby się ze mną zobaczyć.
– Liz, nie martw się. Naprawdę. Wiem, że masz mało czasu. I nie chcę ci przeszkadzać.
– Nie będziesz, Brian.
– Lubię hotele.
– Nie wybaczyłabym sobie, gdybyś nie zamieszkał u mnie. Chwila milczenia, a potem
powiedział:
– No, dobra.
Kolejna chwila ciszy, gdy jego słowa docierały do mojego durnego mózgu. Dobra?
Przecież nie to miał powiedzieć! Chciałam, żeby jeszcze raz zaproponował hotel, a wtedy
zgodziłabym się z żalem i zrobiła mu rezerwację w Metropolitarne.
– Co? – zdziwiłam się.
– Dobra. Załatwione. Zatrzymam się u ciebie, jeśli nie możesz beze mnie żyć – roześmiał się.
– W przyszłym tygodniu? Od piątku do wtorku? Wyślij mailem, jak do ciebie dojechać, sam
trafię z lotniska.
– Nie! – krzyknęłam.
– Nie? – powtórzył.
– To znaczy, sam nie trafisz. Wyjdę po ciebie na lotnisko. Niełatwo do mnie trafić.
Mieszkam w dawnych dokach.
Seema posłała mi dziwne spojrzenie, gdy to usłyszała.
– No, skoro nalegasz... W takim razie prześlę ci godzinę przylotu. Wiesz, Liz – dodał miękko
– zdecydowanie za dużo czasu upłynęło od naszego ostatniego spotkania. Naprawdę nie mogę się
doczekać, kiedy cię zobaczę.
– To zupełnie jak ja – mruknęłam.
– Będzie fajnie, prawda?
– Cudownie – powiedziałam mniej więcej z takim entuzjazmem, jak w pracy, kiedy miałam
wyrzucić śmieci. – Więc do piątku.
– Nie mogę się już doczekać. Cześć – odłożył słuchawkę, a ja gapiłam się na telefon
i zastanawiałam się, co ja najlepszego zrobiłam.
– Czy mi się zdawało, czy kogoś tu zaprosiłaś? – Seema nie ukrywała podniecenia. – Tego
Amerykanina, który dzwonił rano? Powiem ci, że spodobał mi się jego głos. Czy jest na dodatek
przystojny i bogaty?
– O tak – rozmarzyłam się.
– Super. Przyda nam się trochę świeżej krwi. Chyba że ty się za niego weźmiesz. Ale nie
zrobisz tego, co, Liz? No, przecież do tej pory nigdy o nim nie mówiłaś. To chyba nie jest jakaś
stara miłość, co?
– Chyba nie miałabym szans w tej konkurencji – mruknęłam posępnie.
– Więc mogę się za niego brać, tak?
– Seema, jesteś nimfomanką – poinformowałam ją zirytowana. – Zresztą on się tu nie
zatrzyma, o nie.
– Ale przecież powiedziałaś...
– Zapomnij, co mu powiedziałam. Rozejrzyj się! – Wybuchłam. – Czy macie pojecie, co to
jest odkurzacz? – Podniosłam poduszkę z kanapy i posypał się śnieg okruszków z chipsów
serowo-cebulowych. Przynajmniej wydawało się, że poczułam zapach sera i cebuli. Równie
dobrze mógł to być smród skarpet grubego Joe, który wiecznie unosił się w powietrzu. – Rano
w zlewie znalazłam pół kotleta jagnięcego.
– Wiesz, że nie jadam jagnięciny – obruszyła się Seema.
– I co z tego? Mogłaś to wyrzucić, zanim wróciłam. Przecież cały dzień siedziałaś w domu!
– Uczyłam się!
– Akurat – prychnęłam. – Ja też kiedyś studiowałam, nie zapominaj. Czy zaglądałaś ostatnio
do lodówki? Niewykluczone, że któryś z gatunków naszej pleśni zawiera lekarstwo na raka.
W cholernej łazience można sadzić ziemniaki. A kibel... nie, nawet nie chce mi się o tym gadać.
Wolę korzystać z miejskiego szaletu niż z naszej ubikacji. Mamy przecież szczotkę do kibla,
prawda?
– Już nie. W zeszłym roku Gruby Joe chciał nią przepchać rurę i szczotka zaginęła.
– Aha. A czy ktoś pomyślał o tym, żeby kupić nową? – Szłam przez pokój, zbierałam sztuki
odzieży, głównie bieliznę, i opakowania po hamburgerach i przekąskach. Brudne rajstopy
i papierek po kiełbasce pepperoni nie dawały się rozdzielić.
– Chciałam je wyrzucić – Seema, czerwona ze wstydu, wyrwała mi i rajstopy, i papierek.
Znalazłam trzy skarpetki nie do pary. Męskie buty, tak brudne i stare, że czubki wywinęły się
jak w pantoflach Ali Baby. Pod kanapą odkryłam dwie płyty CD, o których myślałam, że
straciłam je na zawsze po pewnej nieudanej imprezie. Obie służyły jako podkładki pod szklanki,
jedna z kawą, druga z winem. Kiedy przesunęłam kanapę w nadziei, że znajdę banknot
dziesięciofuntowy, który zgubiłam mniej więcej w tym samym czasie, odkryłam ogromną plamę
z czerwonego wina na kremowej wykładzinie.
– Wiedziałaś o tym? – wrzasnęłam na współlokatorkę. – Jakim cudem to wywabimy?
Zaschła. Nie oddadzą nam kaucji!
Seema biegała za mną, wycierała kurze jedną z nieparzystych skarpetek, wyjmowała majtki
z doniczek. Z zapałem wysypała niedopałki z popielniczki do kosza na śmieci, po czym dopiero
po fakcie przypomniała sobie, że kosz na śmieci jest dziurawy, bo na ostatniej imprezie ktoś
wyrzucił do niego zapalonego papierosa.
Kiedy mocowałam się ze szklanką, chyba przyklejoną do gzymsu nad kominkiem, natknęłam
się na biały ręcznik z ogromną rdzawą plamą. Ozdabiał bezużyteczny kaloryfer.
– Co to jest? – zainteresowałam się trzymając go za róg.
– To tylko henna – zapewniła Seema pospiesznie. – Na pewno się spierze. Ale to nie twój
ręcznik? – zapytała z niepokojem, wyrywając mi go.
– Nie, dzięki Bogu. Ale Brian nie może tu zamieszkać – jęknęłam i opadłam na kanapę.
Zaraz się wyprostowałam, bo czubek długopisu dźgnął mnie w kręgosłup. – O nie!
– Będzie lepiej – pocieszała mnie Seema. – Spójrz tylko, już wygląda lepiej – zatoczyła ręką
łuk, jakby jednym ruchem starej skarpety mogła zmienić nasz chlewik w reprezentacyjny salon. –
Mamy jeszcze cały tydzień. Jeśli chcesz, możemy zaraz lecieć na zakupy, po środki czystości.
I ścierki. Zrobimy zebranie domowników, kiedy tylko Gruby Joe uzna, że może wyjść z pokoju.
Kiedy twój znajomy przyjedzie, będzie tu jak w Hiltonie. No, takim kiepskim Hiltonie.
– Nie, Seemo! – wrzasnęłam. – Nie rozumiesz. Nie mogę przywieźć tu Briana, choćbyśmy
pucowały dom na kolanach od rana do nocy. Nie mogę, bo jakkolwiek na to spojrzysz, to tylko
mały domek w Ballham. A Brian sądzi, że mieszkam w ogromnym apartamencie z widokiem na
Hyde Park.
Wyszło szydło z worka.
Wspominałam już, że nie pisałam mu całej prawdy. Problem w tym, że w czasach Internetu
nie mogłam się dłużej wykręcać jedną pocztówką rocznie i mglistym zapewnieniem, że
„wszystko w porządku”.
To Gruby Joe, nikt inny, zapoznał mnie z rozkoszami Internetu. Wtedy jeszcze starałam się
nawiązać przyjacielskie kontakty z moimi współlokatorami i czasami zapuszczałam się do jego
jaskini z filiżanką herbaty. Nie miał nic przeciwko udzieleniu mi paru lekcji. Dzięki niemu
znalazłam w sieci e-mail Briana.
Odkąd zaczęliśmy korespondować wirtualnie, niemal codziennie zapuszczaliśmy się na
infostradę (ilekroć udało mi się zakraść do pokoju Grubego Joe. Na szczęście był bardzo
przewidywalny i co rano wychodził na kwadrans po pierwszej filiżance kawy). A mając tyle
cyberprzestrzeni do wypełnienia szybko przeszłam od drobnych niedomówień do kłamstw
szytych grubymi nićmi, które, jak zawsze przestrzegają matki, prędzej czy później ściągną na
ciebie kłopoty.
No ale co miałam robić, kiedy Brian pisał, że właśnie wrócił z lunchu w najmodniejszej
nowojorskiej restauracji, a przy sąsiednim stoliku siedziała Madonna? Wyliczyć listę najgorszych
kanapek w obskurnym barku w Battersea? O nie, wolałam uraczyć go szczegółową relacją, jak to
niedawno ćwiczyłam z Madonną ramię w ramię w ekskluzywnym fitness-klubie dla kobiet.
Potem już poszło lawinowo.
Brian pisał, że wybiera się na weekend do Hampton z mniej znanym członkiem klanu
Kennedych. Odwzajemniłam się bajeczką o wyprawie na południe Francji w prywatnym
samolocie arabskiego księcia, który stracił dla mnie głowę, kiedy poznaliśmy się w klubie
Annabelle’s. Brian opisywał zakupy u Ralpha Laurena? Ha, dla mnie Dolce& Gabbana
projektują suknię na dwudzieste szóste urodziny.
Ale największy błąd popełniłam, kiedy wspomniał, że się przeprowadził...
Oczywiście dla Briana wyprowadziłam się z Ballham ledwie zmieniliśmy pióro i papier na
klawiaturę. Teraz mieszkam w luksusowym apartamencie z widokiem na Hyde Park. Kupiłam go
za moją prowizję w sprzedaży stulecia, w końcu jestem wspólniczką w firmie Corbett & Co,
czyli jedną z najbardziej liczących się agencji nieruchomości na rynku (nie powiem mu przecież,
że to żałosna agencyjka z jednopokojowym biurem i trzyosobową załogą, nie licząc
głupkowatego psa).
W moich mailach roiło się od sławnych nazwisk i sławnych miejsc. W sekretnym
wirtualnym życiu niemal codziennie wpadałam po jakiś drobiazg do Cartiera czy Tiffany’ego –
w końcu należy mi się nagroda za ciężką pracę, prawda? Poza tym muszę czymś ożywić nową
suknię od Donny Karan, muszę zrobić wrażenie na nowych klientach z branży filmowej.
Przyjaźniłam się z artystami, pisarzami, modelkami i książętami. Nie ze studentką
zarządzania bez grosza przy duszy, która pracuje w wypożyczalni wideo (Seemą), nie
z domorosłym hakerem, który nigdy nie wytyka nosa ze swego pokoju (Grubym Joe). Brian
sądzi, że zabawiam śmietankę towarzyską i karmię gwiazdy ekranu smakołykami, które pichcę
pod czujnym okiem szefów kuchni z najlepszych restauracji. Nigdy, przenigdy nie jem zimnego
makaronu z puszki, gapiąc się w czarno-biały telewizor.
Wydawało się to takie niewinne. A nawet zabawne. Czasami przepisywałam wszystko
żywcem z kolumny Arabelli Gilbert, zmieniałam niewiele. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że
kiedykolwiek będę musiała udowodnić, że to prawda. Brian to typowy pracoholik. Nigdy nie brał
urlopu, pewnie nawet nie chodził do toalety w godzinach pracy. Aż tu nagle zapragnął wpaść do
Londynu i się ze mną spotkać. Kto by się spodziewał?
– Nie, nie, nie – szlochałam w wytarty rękaw poplamionego szlafroka.
– Co zrobisz? – zapytała Seema, gdy skończyłam tragiczną opowieść.
– Nie mam zielonego pojęcia – wyznałam z rozpaczą.
– O Boże – mruknęła.
Siedziałyśmy tak sobie i gapiłyśmy się w elektryczny kominek, jakbyśmy liczyły, że
z pomarańczowych płomieni spłynie na nas mądrość.
– Właściwie po co tak go okłamywałaś? – zapytała nagle.
– A jak myślisz? Mieszka sobie w Nowym Jorku, żyje pełnią życia, a ja... jestem do niczego.
Nie chciałam, żeby wiedział, jak się stoczyłam od studiów.
Seema objęła mnie ramieniem. Czasami, jeśli akurat nie używa mojego ulubionego balsamu
do ciała i nie podkrada mi proszku do prania, jest bardzo miła i kochana.
– Dlaczego uważasz, że się stoczyłaś? – zapytała całkiem poważnie.
– A jak sądzisz? – Zatoczyłam łuk, wskazując ten sam obskurny pokój, który, jej zdaniem,
jeszcze się do czegoś nadawał.
– Cóż – zaczęła sztucznie radosnym głosem młodszej konsultantki. – Mieszkam tu z tobą
i wcale nie uważam, że się stoczyłam. Owszem, droga na szczyt zajmuje mi więcej czasu, niż się
spodziewałam, ale to jeszcze nie klęska. Masz dopiero dwadzieścia siedem lat, Liz. Wrzuć na luz.
Masz fajną pracę, prawda?
– Akurat! Jestem sekretarką w agencji nieruchomości, nie mam nawet stałej umowy o pracę.
Wystukuję głupie notatki na maszynie, na miłość boską! A studiowałam literaturę angielską,
jakbyś zapomniała.
– I co z tego? Ja studiuję zarządzanie i pracuję w wypożyczalni wideo – przypomniała mi.
– Moje życie prywatne jest do kitu – zaczęłam z innego końca.
– Masz fajnych przyjaciół – zapewniła. Nie okazała urazy, jeśli ją odczuła. – Jeśli chcesz,
możemy częściej wychodzić. Nawet dzisiaj. Potańczymy, napijemy się...
– Nie stać mnie.
– Posłuchaj, Liz – Seema była o krok od wybuchu: prawie zawsze miałam więcej forsy do
niej. – Przestań się zadręczać. Moim zdaniem, nieźle sobie radzisz, jasne? Właściwie niby
dlaczego miałabyś mieszkać w super-apartamencie?
– Brian mieszka.
– Widziałaś to?
– Nie.
– No właśnie. A może tak naprawdę mieszka w przyczepie gdzieś w New Jersey i żyje
z nierządu młodszych siostrzyczek? – Na te słowa uśmiechnęłam się blado. Ale bardzo blado.
– Ma starsze siostry – poprawiłam.
– Dobra, dobra, z nierządu starszych sióstr. Chodzi o to, że nie powinnaś się martwić, czy mu
zaimponujesz. W mailach wszyscy przesadzają od czasu do czasu. Przez dwa tygodnie
romansowałam wirtualnie z gościem, który podawał się za brata Billa Gatesa, a okazał się
stróżem spod Londynu. Gruby Joe siedzi teraz w sieci i zapewne czaruje jakąś małolatę, która
powinna odrabiać pracę domową, że jest piękny jak młody bóg.
– Wiem, wiem... ale Brian nie musi kłamać. Wierz mi, jeśli Brian coś powie, to jest to
prawda.
– Naprawdę jest taki święty?
– Niestety – westchnęłam. – Właśnie taki jest. To chyba najuczciwszy człowiek, jakiego
znam.
– W takim razie powiedz mu prawdę – zaproponowała. – Pewnie uzna, że to świetny kawał,
może nawet kamień spadnie mu z serca, że nie będziesz go ciągała po najdroższych klubach
i cały czas poiła szampanem.
– Nie, nie. Przyznałabym się komuś innemu, naprawdę, ale nie Brianowi. Nie mogę. Nie
znasz go, Seemo. Poczułby się urażony, że tak długo go okłamywałam. To Amerykanin, nie
zapominaj. Oni tam mają inne zasady. Niektórzy do dzisiaj stosują się do dziesięciu przykazań.
Nie, to nie przejdzie. Uzna, że zwariowałam.
– Cóż, nie widzę innego rozwiązania. – Seema przesunęła się i wyciągnęła spod poduszki na
kanapie starego krakersa. – Niestety, nie wyczaruję ci apartamentu z widokiem na Hyde Park.
Masz twardy orzech do zgryzienia, Liz.
Jakbym tego nie wiedziała. Jeszcze długo wpatrywałyśmy się w elektryczne płomienie. Ja
rozważałam jedyne honorowe wyjście z tej sytuacji, czyli harakiri. Szkoda, że nie mamy nawet
jednego ostrego noża. Nie wiedziałam, o czym myślała Seema, póki nie odezwała się głośno:
– Wiem. Powiesz mu, że był pożar, twój apartament spłonął i na jakiś czas wprowadziłaś się
do mnie, czyli do twojej sekretarki, niech ci będzie. Świetny plan, co?
Tak, wydawał się doskonały. Przez mniej więcej dziesięć sekund, po których do salonu
wkroczył Gruby Joe. Wyglądał jak wielka larwa, jak zwykle wmaszerował otulony poplamioną
kołdrą, na którą nigdy nie zakładał pościeli. Wcisnął się na sofę między nas. Ani na chwilę nie
oderwał się od lektury jakiegoś pisma komputerowego, póki nie dostrzegł krakersa, tego samego,
którego Seema wydobyła z kanapy. Łakomie wpakował go do ust.
– Coś ciekawego? – Seema wskazała gazetę.
– Ten kretyn dziwi się, że nie widzi różnicy między Audiolab i F3! – żachnął się Joe, plując
przy tym okruszkami na cały pokój. – Co za idiota!
– Rzeczywiście, idiota – zawtórowała Seema. Właściwie nigdy nie wiedziałyśmy, o czym
gada Gruby Joe.
– Będzie wam przeszkadzało, jeśli włączę telewizję? – zapytał i jednocześnie puścił głośnego
bąka. W tym momencie zrozumiałam, że plan ze spalonym mieszkaniem nie wchodzi w grę. Nie
przyprowadzę tu Briana, dopóki mieszka tu ten potwór. Seema i ja poszłyśmy do kuchni na
dalszą naradę.
– Nie przywiozę tu Briana, póki będzie Joe – szepnęłam.
– Rozumiem. Może go poprosimy, żeby się wyniósł na kilka dni?
– Seema, wiesz równie dobrze jak ja, że dla niego zejście na dół to już sukces. Nie
pozbędziemy się go z domu bez wsparcia policji.
Seema zmarszczyła brwi.
– To niesprawiedliwe. Tak bardzo chciałam poznać twojego Amerykanina... Wydaje się
miły... i bogaty.
Włożyłam trzy torebki z herbatą do trzech wyszczerbionych, chyba niedomytych kubków.
– Jest mój – przypomniałam jej. – Tobie rodzice wybiorą męża.
– Przecież już masz chłopaka – zaprotestowała. – Nie możesz mieć dwóch naraz.
Akurat w tej chwili rzeczony chłopak zawołał z saloniku:
– Robisz herbatkę, Lizzie? Ja też poproszę. Przybył Richard.
Rozdział 8
Richard. Mój chłopak. Na śmierć zapomniałam, że miał dzisiaj wpaść z prezentem
urodzinowym dla mnie. Kiedy go usłyszałam, mój żołądek fiknął salto, zaraz dopadły mnie
wyrzuty sumienia, że już marzę o Brianie. Ja się martwię, bo powiedziałam Brianowi, że mam
supermieszkanie? O wiele gorsze jest to, czego mu nie powiedziałam: że mam całkiem fajnego
faceta.
Jeszcze tydzień temu z radością ogłaszałabym całemu światu, że Richard to „mój nowy
chłopak”. Spotykaliśmy się mniej więcej od siedmiu miesięcy. Dokładnie mówiąc, siedem
miesięcy upłynęło, odkąd po raz pierwszy namiętnie całowaliśmy się w taksówce. Od tego czasu
Richard zaglądał do nas prawie codziennie i uznałam, że jesteśmy ze sobą. W pewnym wieku nie
można już zadawać pytań w stylu: „Więc teraz ze sobą chodzimy, tak?”. Takie pytania pasują do
dwunastolatek, nie pań przed trzydziestką a szkoda.
Poznałam Richarda w spelunce w centrum miasta, knajpie namiętnie odwiedzanej przez
Australijczyków i Nowozelandczyków dręczonych tęsknotą za domem. Wlewają tam w siebie
tony piwa i recytują z pamięci rodzime reklamy. Za żadne skarby bym tam nie poszła, ale były
dwudzieste drugie urodziny Seemy i uparła się, że zacznie kolejny rok życia od porwania
nieznajomego. W panikę wprawiła Ją karta urodzinowa od rodziców; pod życzeniami było
postscriptum: jeśli Seema nie znajdzie sobie męża do dwudziestych trzecich urodzin, oni zrobią
to za nią.
I tak piłyśmy tequila od szóstej po południu. Zjadłyśmy miskę orzeszków pistacjowych
i byłyśmy już bliskie zalania się w trupa, kiedy los postawił na naszej drodze Richarda i jego
kumpli.
Dosłownie na naszej drodze, bo spadłyśmy im z Seemą ze schodów prosto pod nogi. Chcąc
zachować równowagę, podtrzymywałyśmy się, ale Seemie podwinęła się noga na zabójczo
wysokich obcasach i runęła w dół, a ja za nią. Dobrze, że schodów było tylko sześć; zatrzymałam
się na Richardzie z jego piwem na głowie. Zaproponowałam, że mu postawię nowe, ale odparł,
że to on postawi mi drinka – jestem pierwszą kobieta, która dosłownie rzuciła mu się do stóp.
Później nie miałam wyjścia, musiałam się z nim całować. Co więcej, on i jego kumpel, Paul
(który, jak się później dowiedziałam, potraktował Seemę identycznym tekstem) mieszkali
w Ballham i mogliśmy wracać wspólną taksówką po zamknięciu knajpy. Był to ważny czynnik,
bo obie miałyśmy mało pieniędzy.
Richard dobrał się do mnie w taksówce. Momentami było to nieco krępujące, bo siedziałam
na siedzeniu tyłem do kierowcy i czasami Richard lądował na podłodze. Na szczęście Seema
i Paul byli za bardzo zajęci sobą, żeby zwracać uwagę na upadki Richarda. Taksówkarz gwizdał
głośno i nastawił radio na cały regulator, chyba żeby nie słyszeć odgłosów całowania.
Taksówkarze są czasami nie do zniesienia, prawda? Z drugiej strony, nie zazdroszczę im pracy
w sobotnie wieczory: wciąż wożą samych zakochanych albo zalanych. Koszmar!
Tego wieczoru Paul i Richard nie wrócili do ciebie na noc. Następnego ranka zderzyłyśmy
się z Seemą w drodze do łazienki; obie chciałyśmy się umyć i umalować, zanim nasze nowe
zdobycze się obudzą.
– I co? – Seema rozczesywała piękne, długie, czarne włosy. – Śniadanie w łóżeczku czy
nagła wizyta u pedikiurzystki?
Nagła wizyta u pedikiurzystki to doskonały sposób na pozbycie się nocnej pomyłki. Po
pierwsze, niepożądany gość musi szybko wyjść, po drugie, facetów odstraszała wizja kochanki,
której się wycina odciski.
Zdecydowałam się na śniadanie w łóżku. Dwa dni później Richard zapytał w imieniu Paula,
jak tam odciski Seemy. Nie chciała z nim rozmawiać. Ja jednak byłam gotowa na miłość.
Chciałam stałego związku z kimś, z kim mogłabym spędzać sobotnie popołudnia, włócząc się po
parkach i galeriach, chciałam udowodnić nieszczęsnym singlom, jak żałosna jest ich egzystencja
z mrożonym obiadkiem dla jednej osoby.
Richard świetnie się nadawał na faceta, który pomoże mi utrzeć nosa tym wszystkim
zarozumialcom, którzy przez ostatnie cztery lata zapewniali mnie, jak bardzo mi zazdroszczą
wolności i niezależności. Był dosyć przystojny – to znaczy posiadał wszystkie cechy niezbędne
w ludzkiej twarzy, nosił spodnie odpowiedniej długości i miał stałą pracę (bardzo ważne –
początkowo, po przyjeździe do Londynu, snobowałam się na muzę artystów i umawiałam
wyłącznie z muzykami i malarzami. Miałam okazję zobaczyć na własne oczy, że myślenie
twórcze bardzo się opłaca, kiedy wstawałam rano do pracy, facet leżał w łóżku i myślał, i to
samo robił, kiedy wracałam wieczorem. Twórcze myślenie, akurat! Zwykłe lenistwo!). Nie,
wolałam faceta, który wychodzi z domu przede mną. Tak jak Richard, który pracował w City.
W porządku, był księgowym, nie superbogatym maklerem. Ale w końcu kiedyś trzeba się
rozstać z marzeniami o księciu z bajki. Albo o gwiazdorze rocka. Dla każdej dziewczyny prędzej
czy później przychodzi taki moment. Dla mnie już nadszedł. Matka poinformowała mnie o tym
na tydzień przed dwudziestymi siódmymi urodzinami.
– Nie umawialiśmy się na dzisiaj? – zapytał delikatnie Richard na mój widok. Miałam na
sobie starą piżamę ojca i szlafrok tak przetarty, że miejscami wyglądał jak pajęczyna.
Opuściłam wzrok na stopy w bamboszach. Rzeczywiście umawialiśmy się na wieczór, ale
byłam tak podniecona telefonem Briana, że na śmierć zapomniałam.
– Nie chcesz świętować urodzin?
– A co tu świętować? – włączyła się Seema radośnie. – Lizzie ma prawie trzydzieści lat.
– Nieprawda – oburzyłam się. – Ciągle mam dwadzieścia parę.
– Dwadzieścia parę? – żachnęła się Seema. – O nie. Dwadzieścia parę oznacza od
dwudziestu trzech do dwudziestu sześciu. A ty masz dwadzieścia siedem, więc jesteś przed
trzydziestką. – Pokazała mi język.
– Więc nigdzie nie pójdziemy, bo panie w średnim wieku nie chodzą do pubów? – zmartwił
się Richard. Rozwalił się na jedynym fotelu, tak że Seema i ja musiałyśmy przycupnąć koło
Grubego Joe. – Właściwie nie szkodzi, i tak nie mam pieniędzy. Macie jakieś piwo?
– Pójdę zobaczyć – poderwałam się z ulgą, szczęśliwa, że mam pretekst, żeby dłużej nie
siedzieć koło góry tłuszczu, która zdecydowanie za często puszcza bąki, czyli koło mojego
współlokatora. – Chyba jeszcze mamy to francuskie świństwo, które kupiliśmy w Calais.
– Świetnie – ucieszył się mój chłopak. – Posłuchaj, czy nie żądam za wiele, jeśli poproszę,
żebyś mi przyrządziła coś do jedzenia? Cokolwiek, nawet ser czy fasolę z puszki. Wszystko
jedno co, naprawdę. Po pracy miałem iść na zakupy, ale bankomat znowu pożarł mi kartę.
– Myślałam, że przesłali ci pensję w zeszły piątek – zdziwiłam się.
– Bo przesłali. Ale i tak miałem straszny debet, w sobotę podjąłem dziesięć funtów i znów
mnie zablokowali. W tym miesiącu muszę zacisnąć pasa, ale w przyszłym wszystko wróci do
normy, obiecuję.
Seema spojrzała na mnie z powątpiewaniem, gdy to usłyszała. Wszystkie organizacje
dobroczynne świata toczyły kampanię z bankiem Westminster, żeby umorzył jej część
ogromnego długu, a ona mimo to nie spotykała się z facetami, którzy nie mieli płynności
finansowej.
– Mam nadzieję, że zatrzymali ci kartę po tym, jak kupiłeś Lizzie prezent urodzinowy –
zauważyła znacząco.
Richard poruszył się nerwowo.
– Właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać, Lizzie. Miałem pewien pomysł na prezent,
ale potem uznałem, że lepiej będzie iść na zakupy razem, żebyś wybrała coś, co ci się na pewno
spodoba, a ja zapłacę. Co ty na to?
Seema tylko przewróciła oczami.
– Ale to romantyczne! – syknęła. – W takim razie przygotuj się na spore koszta, Richard!
– Nie martw się, będę rozsądna – zapewniłam go.
Na tym polega różnica między mną a Seemą Gdyby jeden z jej facetów nieopatrznie dał jej
w ręce swoją kartę kredytową zanim by się obejrzał, musiałby sprzedać mieszkanie, żeby
zapłacić za jej zakupy. Ja natomiast wróciłabym z zakupów z wybrakowanym swetrem o jednym
rękawie wygrzebanym na wyprzedaży i zapewniałabym, że właśnie o czymś takim marzyłam,
a dorobienie drugiego rękawa sprawi mi tylko przyjemność... Ja uważałam, że to o mnie dobrze
świadczy, ale Seema twierdziła, że powinnam to sobie jeszcze przemyśleć.
– Może nie jesteś zachłanna – przyznała – ale w pewnym sensie sprawiasz facetowi
przykrość. Faceci lubią mieć wrażenie, że odpowiadają za kobietę i spełniają jej zachcianki. Nie
przyjmując ich pieniędzy, kastrujesz ich... w pewnym sensie.
Co za pomysł.
Seema była klasycznym przykładem kobiety nierównouprawnionej. Nie chciała być
kumplem. Chciała nosić boa z różowych piór, tiule i koronki, chciała trzepotać rzęsami,
uśmiechać się zalotnie i przyjmować prezenty. Ja tymczasem zajmowałam się innymi typowo
kobiecymi czynnościami: gotowałam, prasowałam i sprzątałam, ale uparcie odmawiałam
naciągania facetów na drogie prezenty. Seema miała rację. Jestem idiotką.
– Jest wyprzedaż w top Shop – rzuciła Seema przez ramię i wyszła.
– Czytałeś? Ten kretyn nie widzi różnicy między F3 a Audiolabem! – Gruby Joe podał
Richardowi gazetę.
– Żartujesz. – Mój przyjaciel z autentycznym zainteresowaniem pogrążył się w lekturze.
No, bomba.
Mój związek z Richardem rozwijał się w przyspieszonym tempie. Już pierwszej nocy
zaliczyliśmy fazę fascynacji seksualnej. Teraz osiągnęliśmy ten etap, kiedy zastanawiałam się,
czy facet, który w kółko ma debet, zdoła utrzymać żonę i dwoje pięknych dzieci, o których
zawsze marzyłam. Tylko że ich ojciec miał być bardzo bogaty.
Tymczasem wyjęłam z lodówki dwie kromki chleba, zdrapałam zielonkawą pleśń z rogów
i wsadziłam je do opiekacza. Blachę pokrywał obrzydliwy tłusty nalot z bekonu. Gdybym robiła
kanapkę dla siebie, w tym momencie miałabym dość, wpadłabym w szał, wyszorowała blachę, aż
krwawiłyby mi ręce, a potem zwołałabym zebranie domowników i zażądała, żeby wszyscy,
którzy smażą sobie bekon w opiekaczu, wyściełali blachę folią aluminiową, żeby łatwo było ją
wyrzucić, żeby pseudowegetarianie nie mieli problemów (pseudowegetarianie, czyli ja – nie
jadałam niczego z sympatyczną buzią). Jednak robiłam kanapkę dla Richarda. Pomyślałam
nawet, że posmak bekonu przypadnie mu do gustu.
Wsunęłam blachę do opiekacza, oparłam się zlew i czekałam, aż grzanki będą gotowe. Nie
tak miało wyglądać moje życie, dumałam. Przecież to moje dwudzieste siódme urodziny! Nie tak
wyobrażałam sobie moje życie w tym wieku: miało być jak z reklamy: piękne mieszkanie, dobra
praca... Ja tymczasem robiłam grzanki ze spleśniałego chleba dla księgowego bez grosza przy
duszy w kuchni, którą władze sanitarne uznałyby za zagrożenie dla ludzkiego zdrowia.
Nie chciałam widzieć pleśni na podłodze i na ścianach, brudnych zacieków na suficie... Nie,
zamiast tego wolałam pogrążyć się w marzeniach o Brianie.
W tym momencie resztki bekonu na blasze stanęły w płomieniach i z grzanek zrobił się
popiół.
– Cholera! – zaklęłam, wyjęłam blachę z opiekacza i nerwowo dźgałam resztki grzanek
łyżką.
Seema, Richard i Gruby Joe natychmiast zjawili się w kuchni i udzielili mi mniej lub bardziej
sensownych rad:
– Przynieście gaśnicę! – wrzeszczała Seema.
– Wyczerpała się – przypomniałam jej – robiłaś z niej śnieg na ostatniej imprezie
gwiazdkowej.
– Przykryj to mokrą ścierką – poradził Richard.
– Tak się robi z frytkami, idioto – poprawił go Gruby Joe.
– Nie tylko – obruszył się Richard – zawsze, jak się pali tłuszcz. – Dzielnie podbiegł do
zlewu, zmoczył ścierkę, rzucił na blachę, którą jak idiotka nadal trzymałam. Ścierka
zaskwierczała i całą kuchnię wypełnił dławiący, gryzący dym. Richard wyjął mi blachę z ręki,
odstawił na stół, objął mnie ramieniem i czekał, sama nie wiem na co, chyba że nazwę go
bohaterem albo zaleję się łzami. Nie zrobiłam żadnej z tych rzeczy.
– Jezu! – jęknęła Seema. – Liz, czy ty nie umiesz nawet zrobić grzanek?
– Nie doszłoby do tego, gdyby ktoś – tu spojrzałam znacząco na Grubego Joe, największego
miłośnika bekonu w naszym domu – raczył myć po sobie blachę! Na dnie był z centymetr starego
tłuszczu!
– Więc czemu jej najpierw nie umyłaś? – zdziwiła się Seema.
– Bo mam tego dosyć – wrzasnęłam. – Mam dosyć życia w brudzie, mam dosyć sprzątania
po was, nie jestem waszą matką. Ta kuchnia jest obrzydliwa! Spójrzcie na sufit!
Jak na komendę wszyscy spojrzeli w górę, na żółte zacieki tłuszczu nad kuchenką.
– O Jezu. Obrzydliwe – Seema aż się wzdrygnęła.
– Więc dlaczego nikt z tym nic nie robi? – wrzasnęłam. – Mam dosyć takiego życia! Miało
być inaczej! – Z tymi słowami wybiegłam z kuchni. Richard pośpieszył za mną.
– Napięcie przedmiesiączkowe? – zapytał ostrożnie, gdy szlochałam w poduszkę.
– Nie! – ryknęłam. – Nie, nie, nie! Jezu, ale ty jesteś przewidywalny.
– Przepraszam, że pytałem – wycofał się. – Ale od razu przewidywalny? To trochę za ostre
słowa po zaledwie siedmiu miesiącach, nie sądzisz?
Przewrócił mnie na plecy.
– Jesteś w depresji przez to, co mówiła Seema? Że masz dzisiaj urodziny? Dwadzieścia
siedem lat to nie starość, Liz.
– Wiem! – syknęłam. – Nie to chodzi!
– Miałaś ciężki dzień w pracy?
– Nie. Ale miałam ciężkie życie od pięciu lat. Co ja tu robię, Richard? Dlaczego mieszkam
z niechlujami, którzy nawet nie kiwną palcem, żeby tu trochę posprzątać?
– Nie jest tak źle – zapewnił i spojrzał z zachwytem na tapetę odklejającą się od ściany.
Rzeczywiście, w porównaniu z jego mieszkaniem nie było źle, my przynajmniej mieliśmy
toaletę. To znaczy w mieszkaniu Richarda też była, ale właściciel zamknął ją na cztery spusty
i oznajmił, że nie otworzy, póki lokatorzy nie zapłacą horrendalnego rachunku telefonicznego,
spadku po poprzednich lokatorach.
– Dlaczego nie mieszkam w Nowym Jorku? Na Manhattanie?
– szlochałam.
– A po co? – zdziwił się. – W Nowym Jorku jest mnóstwo szczurów, i to nawet
w najlepszych dzielnicach. Są wszędzie, niszczą meble, gryzą dzieci.
– W Ballham też – przerwałam mu. – W zeszłym tygodniu widziałam, jak się ganiały
w śmietniku.
– No dobra, więc szczury są też w Ballham, ale tutaj przynajmniej nie musisz się obawiać, że
jakiś gang zastrzeli cię przez omyłkę w ulicznej strzelaninie – Richard nie dawał za wygraną.
– Akurat! Nie słyszałeś o facecie, który dostał rykoszetem przed McDonaldem? A poszedł
tylko po hamburgera. Być może już nigdy nie będzie tańczył. – Za żadne skarby nie chciałam
przyznać, że życie na południu Londynu może mieć jakiekolwiek zalety.
– Jesteś naprawdę wściekła, co? – zauważył. Jakże spostrzegawczo. – Może chcesz się
przejść?
– Po ciemku? Po co?
– Cóż, pomyślałem sobie, że może wyskoczymy na frytki. Nadal jestem głodny. Ale
musiałabyś mi pożyczyć parę groszy.
– No dobra. – Ze złością naciągnęłam dżinsy na spodnie od piżamy. Wszystko, byle się
wyrwać z tego domu. W salonie Seema i Gruby Joe oglądali telewizję. Oddychali przez
chusteczki, w całym pokoju nadal unosił się dławiący dym. Zajrzałam do kuchni; nikt nie raczył
umyć blachy.
Za to na dworze już nie padało.
– Nadal chcesz, żebym z tobą pojechał do twoich rodziców w niedzielę? – zapytał Richard,
gdy wracaliśmy z baru.
Kolejna rzecz, o której na śmierć zapomniałam. Czekała mnie obowiązkowa comiesięczna
wyprawa do domu, tym razem podwójnie uroczysta – zapewne dostanę kolejny gustowny prezent
urodzinowy, może żelazko albo czajnik. Zanim zaczęła się cała ta afera z Brianem, usilnie
namawiałam Richarda, żeby ze mną pojechał. Ponieważ w kwestii pracy nic się nie zmieniło,
włosy, nieudolnie ufarbowane domową henną Seemy, nadal nie odzyskały normalnego koloru,
uznałam, że narzeczony z porządną pracą poprawi mamie humor.
– Specjalnie z tej okazji kupiłem nową marynarkę – dodał.
– Cóż, jeśli chcesz...
– Oczywiście, że chcę. Ciekawe, po kim odziedziczyłaś charakterek.
– Mojego charakterku się nie czepiaj – żachnęłam się. – Mam nadzieję, że nie przyniesiesz
mi wstydu. Umiesz posługiwać się sztućcami? Do tej pory widziałam tylko, jak wsuwasz frytki
plastikowym widelcem.
– Umiem posługiwać się także łyżką – stwierdził. – Słuchaj, tak sobie pomyślałem...
W przyszły weekend będzie siedem miesięcy, jak jesteśmy razem..
Jęknęłam.
– A ponieważ nie dostałaś ode mnie nic na urodziny, może wyskoczylibyśmy gdzieś na
weekend we dwoje?
– Co z twoim debetem? – zapytałam praktycznie.
– Mam jeszcze kartę kredytową... chyba że ją zablokują – dodał po chwili. – Moglibyśmy
pojechać do Brighton albo Bath. Gdzie zechcesz, Liz. Ty wybierasz, to twoje urodziny.
– Przykro mi, Richard, ale nic z tego, nawet gdybyś miał kasę. Nie mogę w przyszły
weekend.
– A co? Znowu myjesz włosy pod pachami? – zażartował.
– Nie, będę miała gościa.
– Super, ma faceta? Paul jest nie do wytrzymania, odkąd Seema rzuciła go po jednej upojnej
nocy. Może wyswatamy go z tą twoją koleżanką. Pójdziemy na podwójną randkę. Może dzięki
temu się nie stoczy na dno. Obawia się, że jajka mu uschną. Wiesz, organ nieużywany zanika.
– Słuchaj, Richard – przerwałam mu. – Przyjeżdża do mnie mężczyzna.
– Och. W takim razie podwójna randka to rzeczywiście nie najlepszy pomysł. Były chłopak?
– zapytał ostrożnie.
– Stary przyjaciel – powiedziałam. – Ze Stanów.
– Aha. Cóż, to na pewno fajny gość. – Nie wydawał się przekonany.
– I to bardzo. – Chyba powiedziałam to zbyt uczuciowo, bo Richard nagle spochmurniał.
Odchrząknął.
– W takim razie w przyszły weekend dam ci spokój. – Stanęliśmy przed domem. Richard
wyraźnie czekał, że go zaproszę do środka. Dzisiaj przyda mi się ktoś bliski, do kogo mogłabym
się przytulić, pomyślałam.
– Wejdź – pociągnęłam go za rękę.
– Dzisiaj wolałbym wrócić od siebie. – Zaskoczył mnie tymi słowami. – Rano muszę
wcześnie wstać. Czeka mnie trening przed pracą, w środę gramy z chłopakami z Coopersa.
– Rozumiem.
– O której pojedziemy w niedzielę?
– Koło dziesiątej. Przyjadę po ciebie.
– Dobra. – Pocałował mnie w policzek. – Więc do niedzieli.
Mniej więcej przez dziesięć sekund byłam wściekła. Żadna dziewczyna nie lubi, kiedy facet
odrzuca jej zaproszenie, zwłaszcza w jej urodziny. Nieważne, że wygłosiłam je bez przekonania.
Zaraz jednak doszłam do wniosku, że właściwie dobrze się stało. Poszłam na górę, starannie
unikając przy tym spojrzenia do kuchni; poczekam z tym do rana. Zamknęłam drzwi od pokoju
i wyjęłam spod łóżka pudło ze skarbami.
Było to tylko stare pudełko po butach, ale jego zawartości nie zamieniłabym na żadne skarby
świata. Był tam żółty żonkil, zasuszony między dwoma kartkami starego zeszytu, i mała
karteczka, na której ktoś (Brian) nabazgrał: „Do zobaczenia na lunchu”. Była to pierwsza
karteczka, jaką przypiął mi na tablicy korkowej, mniej więcej na dwa tygodnie przedtem, nim
mnie pocałował. I jeszcze z pół tuzina innych notatek od Briana, dłuższych i cieplej szych.
Kartka walentynkowa, na której amerykańskim zwyczajem się podpisał. Początkowo wydawało
mi się to dziwne, teraz się cieszyłam, że to zrobił. Guzik od jego ulubionej koszuli, który
znalazłam na podłodze u mnie w pokoju już po jego wyjeździe. Kilka zdjęć zrobionych podczas
tamtych cudownych dziewięciu miesięcy.
Szybko znalazłam moje ulubione. Zrobiono je na balu na zakończenie roku szkolnego
i zarazem na koniec jego pobytu w Anglii. Miałam na sobie sukienkę z czerwonego aksamitu, na
którą wydałam prawie połowę mojego rocznego stypendium. Włosy upięłam na czubku głowy
w ekstrawagancki kok, którego nie udało mi się powtórzyć nigdy później. Brian wyglądał
zabójczo w czarnym fraku. Przyniósł mi nawet bukiecik kwiatków do przypięcia. Żadna
dziewczyna, która przyszła z Anglikiem, nie miała czegoś takiego.
Bukiecik odpadł podczas tańca – przygrywał nam zespół, który lata świetności dawno miał
za sobą. Została mi tylko różowa wstążka – od lat przechowywałam ją w pudle ze skarbami.
Położyłam się i długo patrzyłam na nasze zdjęcie. Brian był taki przystojny, szeroki uśmiech
rozjaśniał całą twarz. Nagle przypomniałam sobie, jak pachniał tamtego wieczoru. Davidoff Cool
Water – tego wtedy używał.
Na samym dnie leżała także taśma magnetofonowa. Była to kaseta, którą Brian przygotował
specjalnie dla mnie. Kaseta z piosenkami mającymi dla nas szczególne znaczenie. Było tam Love
Cats The Cure – przy tej piosence całowaliśmy się po raz pierwszy na pamiętnej imprezie dwóch
ciuchów. Everywhere Fleetwood Mac – przy tym się po raz pierwszy kochaliśmy (miałam wtedy
tylko dwa CD, w tym – największe przeboje Fleetwood Mac). Im dłużej przeglądałam pamiątki,
w tym bardziej nostalgiczny nastrój wpadałam.
Nie do wiary, że nie widzieliśmy się od prawie sześciu lat. Brian nadal stanowił istotny
element mojego życia, często o nim myślałam. Ostatnie sześć lat to nic w porównaniu z rokiem,
który spędziliśmy razem. Żaden inny mężczyzna nie zrobił na mnie takiego wrażenia.
Zastanawiałam się, czy się zmienił. Czy nadal ma gęste, ciemne włosy? A może stres
przerzedził mu czuprynę? Nadal ma płaski, twardy brzuch, czy może utył, jak my wszyscy? Czy
nadal w kącikach jego oczu pojawiają się drobne zmarszczki, kiedy się uśmiecha? Czy nadal tak
smakowicie pachnie? Zasnęłam z twarzą wtuloną w fotografię.
Rozdział 9
Drzemka z fotografią Briana pod poduszką niewiele pomogła, w każdym razie nie wpadłam
na żaden genialny pomysł, jak rozwiązać dramatyczny problem: wizytę Briana w Ballham.
Patelnia stała na środku stołu, nadal przykryta wilgotną ścierką teraz nieco przypaloną.
W zlewie piętrzyły się brudne naczynia i kawałki rozmontowanego roweru. Z kominka smętnie
zwieszała się samotna skarpetka, którą Seema wycierała kurze; wyglądała jak żałosne
wspomnienie Gwiazdki. W całym domu nie było nikogo, kto by choć pomyślał o sprzątaniu.
Zrobiłam sobie grzankę, to znaczy opaliłam spleśniałe brzegi chleba nad gazem i napiłam się
herbaty bez mleka. W lodówce nie było nawet pustego kartonu po mleku. Ostatnimi czasy Gruby
Joe nabrał zwyczaju chomikowania mleka u siebie w pokoju na wypadek nieoczekiwanego końca
świata, ale nie czułam się na siłach iść do jego jaskini w poszukiwaniu zaginionego litra. Skoro
cały salon śmierdział skarpetami przez pięć minut po jego przejściu, lepiej nawet nie myśleć, jaki
zapach panował w jego sypialni. Saddam Husajn wydawał ciężkie miliony na badania nad bronią
biologiczną a nie wie, że wystarczy krótka wizyta w pokoju Grubego Joe. Załatwiłby całą armię.
Nawet w maskach gazowych.
Dokończyłam grzankę – czyli wyrzuciłam ją do kosza po jednym kęsie i realistycznie
analizowałam kwestię doprowadzenia domu do stanu używalności w ciągu tygodnia, czyli do
przyjazdu Briana. Właściwie plan Seemy, czyli kłamstwo, że mój apartament się spalił, stanowił
jedyne sensowne wyjście, oczywiście nie biorąc pod uwagę wyznania mu całej prawdy.
Rozejrzałam się dokoła: wygląd kuchni poprawi się znacznie, wystarczy pozbierać śmieci.
Przypomniały mi się także opowieści o magicznych odkurzaczach, wypożyczenie czegoś takiego
na cały dzień kosztuje 50 funtów. Dokładnie rzecz biorąc, słyszałam o fantastycznych
sprzątaczach za taką cenę. Tylko że właściwie nie mam tyle kasy na zbyciu. Muszę sama
posprzątać.
Powędrowałam z powrotem do kuchni i ostrożnie, żeby przypadkiem nie trącić góry
brudnych naczyń, które, jak liczyłam, magicznie umyją się same, udałam się na poszukiwania
szmatki do kurzu w szafce pod zlewem.
Szmatki do kurzu co prawda nie znalazłam, odkryłam za to moją kremową marynarkę,
prawie jak od Armaniego. Tę samą, którą, jak uparcie twierdziła Seema, ukradziono nam sprzed
domu, ze sznura z bielizną. Moja współlokatorka zaklinała się, że grzecznie uprała nieszczęsną
marynarkę po tym, jak ją ode mnie pożyczyła, i powiesiła na dworze, żeby wyschła. Teraz
znalazłam się bliżej prawdy. Marynarka ziała na przedzie wielką dziurą. Dziurą, która
rozmiarami zadziwiająco przypominała nasze żelazko. Zapewne Seema rzeczywiście uprała
żakiet w przypływie dobrej woli, ale prasowanie wyraźnie przerastało jej możliwości. Po krótkim
namyśle byłam nawet w stanie dokładnie określić, kiedy doszło do tej tragedii. Przypomniałam
sobie, jak któregoś dnia wróciłam do domu i Seema stała przy zlewie w dziwacznej pozie, jakby
coś sobą zasłaniała, a w powietrzu unosił się dziwny zapach spalenizny. Tłumaczyła się wtedy,
że piekła indyjskie placki, które jakoby pożarł Gruby Joe.
Zdenerwowałam się, ale trudno, w końcu to było dawno, jakiś rok temu. Zresztą nawet
gdybym teraz chciała wbić się w tę marynarkę, miałabym poważne kłopoty, bo odkryłam, że
jedynym sposobem na przetrwanie dnia w firmie Corbett i S-ka jest objadanie się batonikami.
Wyrzuciłam marynarkę do śmieci i zapamiętałam sobie, żeby wyciągnąć kwestię nieszczęsnego
odzienia przy odpowiedniej okazji, kiedy będzie mi zależało, żeby Seema, szarpana wyrzutami
sumienia, zrobiła coś dla mnie.
Kiedy ponownie wynurzyłam się z otchłani szafki z zardzewiałym drapakiem do naczyń
i butelką mleczka do mycia, które zdążyło wyciec lepką białą kałużą na podłogę, poważnie się
zastanawiałam, czy ta chwila nie nadejdzie szybciej, niż przypuszczałam.
Wepchnęłam stertę naczyń do zlewu z letnią wodą (bez płynu do naczyń, ma się rozumieć)
i zabrałam się za szorowanie aluminiowej obudowy zlewu. Szorowałam i szorowałam.
I szorowałam. Ale przeklęty osad z twardej wody ani myślał ustąpić. Może wystarczy, jeśli
opłuczę zlew. Ważne, żeby było czysto, nieco zużyte sprzęty nie odstraszą Briana.
Wyjęłam ze zlewu korek; niech wreszcie spłynie brązowa woda, stojąca od mniej więcej
tygodnia. Ale nie odpływała. Wyjęłam połowę naczyń, szukając przyczyny zatoru. Po chwili
wyjęłam wszystko z wody tak brudnej i mętnej, że nic w niej nie widziałam. Z pewnymi
obawami wyciągnęłam rękę w stronę odpływu. Kiedyś znalazłam tam rybi łeb, patrzący na mnie
tępymi ślepiami.
Tym razem wyciągnęłam mysz.
Wrzeszczałam na całe gardło, pobudziłam wszystkich. Wcale nie dlatego, że to była mysz,
nie jestem histeryczną idiotką, która wskakuje na krzesło na widok chudego szczurzego ogonka.
Ba, jako dziecko hodowałam myszki. Może właśnie dlatego tak bardzo przeżyłam fakt, że mała
mysz utopiła się w naszym zlewie. Biedactwo pewnie zginęło, próbując wyłowić wyjątkowo
smakowity kąsek. Może utkwiła pod jednym z moich talerzy? Ta myśl będzie mnie
prześladowała do końca życia.
W każdym razie odechciało mi się dalszej pracy. Dobrze mi zrobi mały drink, i to jak
najszybciej. Na szczęście miałam na dzisiaj towarzystwo. Na lunch umówiłam się z Marudną
Mary. Nigdy nie przegapiła okazji na szybkiego drinka. Co więcej, ona stawia. Z okazji moich
urodzin. Obiecała.
Podczas studiów byłyśmy nierozłączne, ale teraz prawie się nie widywałyśmy, chociaż
mieszkałyśmy w odległości niecałych sześciu kilometrów. Tylko że te cztery mile przez Tamizę
oznaczają, co zapewne wie każdy, kto mieszkał w Londynie, godzinę w zatłoczonym metrze.
(Nie żeby Mary korzystała z publicznych środków transportu). Ode mnie, z Ballham, na południu
miasta, do modnego Belsize Park, gdzie mieszka Mary, było prawie równie daleko jak do
Nowego Jorku. I tyle.
I tak moja przyjaźń z Mary, podobnie jak z Brianem, przeszła w znajomość wirtualną.
Wymieniałyśmy pospieszne maile trzy razy w tygodniu. Tylko że Mary, w przeciwieństwie do
mnie, naprawdę nie miała kiedy pisać rzeczy dłuższych niż zdawkowe: „Jak leci? Przepraszam,
że długo nie pisałam”. Widzicie, o ile ja staczałam się po równi pochyłej, odkąd opuściłyśmy
mury uniwersyteckie, Mary poszybowała w górę. Naprawdę, gdybym nie spotykała się z nią
kilka razy do roku przez te pięć lat od studiów, nie uwierzyłabym, że nowa Marudna Mary,
wiecznie zajęta i załatana, wiecznie rozmawiająca przez telefon z ludźmi o wiele ważniejszymi
ode mnie, to ta sama dziewczyna, która obrażała się o brak uwagi.
Ba, nawet nie farbowała się już na czarno. Jej matka, jak się okazało, gruba ryba w public
relations, pracowała w ogromnej firmie, która obsługiwała wszystkich, kto się liczył, poczynając
od producentów napojów gazowanych po arabskich handlarzy bronią (przez całe studia Mary
nawet nie pisnęła słowa na ten temat), namówiła ją, żeby przed pierwszą rozmową w sprawie
pracy nałożyła koronkę na ułamany ząb i wróciła do naturalnego koloru włosów (miodowy
blond). Mary posłuchała. Kiedy zajrzałam do kawiarni Mezzo, nie wiedziałam, czy przede mną
siedzi stara przyjaciółka Mary, czy może gwiazda telewizyjna. Miała na sobie piękny, drogi
kostium w kolorze szampana, do tego czekoladową bluzkę i dobrane dodatki. Wyglądała jak
smakowita droga pralinka, podczas gdy ja byłam niejadalna, w poplamionych dżinsach i swetrze,
który wyciągnęłam z kosza z brudną bielizną. Szczerze mówiąc, nie wiem nawet, czy sweter na
pewno był mój.
– Cóż, nie pójdziemy w żadne eleganckie miejsce – zawyrokowała na mój widok. – Napij się
kawy, moja droga, ja tymczasem jeszcze zadzwonię, potem poświęcę całą uwagę tylko tobie. –
Rzuciła na stolik banknot pięciofuntowy i przez następny kwadrans przekonywała redaktora
naczelnego „Daily Mail” czy innego brukowca, że kolejny kryzys w Iraku to kiepski temat na
pierwszą stronę.
– Skarbie – szczebiotała zalotnie (w sposób, który, niestety, nie podziałał na doktoranta
z kolczykami) – to takie nudne. Co za dołujący temat na początek tygodnia. Ludzie mają tego
dosyć. Ale posłuchaj: wiem z pewnego źródła, że jeśli Anthea Turner nie dostanie pierścionka
zaręczynowego w ciągu tygodnia, idzie do klasztoru. Nie uważasz, że to ciekawsza informacja? –
O dziwo, przyznał jej rację.
Mary zaczęła jako asystentka PR w domu mody, z czasem zajęła się promowaniem artystów.
Ojciec dał jej pieniądze na otworzenie własnej agencji artystycznej, ale nie lubiła o tym mówić.
Dzisiaj każdy, kto się liczył w show-biznesie miał w portfelu jej wizytówkę – na wszelki
wypadek. Znała osobiście wszystkich, poczynając od najsłynniejszych korespondentów
szanowanych gazet, dla których bagaż podręczny oznaczał kamizelkę kuloodporną, po
raczkujące bachory ze Spice Girls, które nie ruszały się nigdzie bez walizki pieluch od Gucciego.
– Co u ciebie? – zapytała w końcu, kiedy już opowiedziała mi anegdotę o słynnej modelce,
którą wzięła pod swoje skrzydła. (Załatwiła nowej podopiecznej randkę z politykiem, gejem, za
mało radykalnym, żeby się publicznie przyznać do swojej orientacji. Poszli do japońskiej
restauracji i modelka wypiła wodę do płukania palców i tak dalej. Podobno parlamentarzysta też
upił łyczek, żeby nie wprawiać jej w zakłopotanie). – Jak minęły urodziny?
Wzruszyłam ramionami.
– Dostałaś coś ładnego?
– Nie.
– No, to może to ci się spodoba – Pchnęła w moją stronę małą paczuszkę. Chciwie rzuciłam
się na niebieski pakunek. Może przynajmniej Mary kupiła mi coś ładnego. Nie zawiodłam się.
Pudełeczko było jasnoniebieskie, z napisem „Tiffany”, najpiękniejszym słowem w języku
angielskim, jeśli nie liczyć słów „Czy zostaniesz moją żoną” z ust Josepha Fiennesa.
– Nie podniecaj się za bardzo – ostrzegła. – To tylko breloczek.
I tak to najładniejszy prezent, jaki dostałam w ciągu roku. Zrobiło mi się głupio na
wspomnienie taniego płynu do kąpieli, którym obdarowałam Mary w jej urodziny.
– Chciałabym ci się jakoś odwdzięczyć.
– Może kiedyś. Mogłabyś na przykład znaleźć mi ładne przytulne mieszkanko i obniżyć
prowizję.
– Nikt nie sprzedaje ładnych przytulnych mieszkanek przez naszą agencję – przypomniałam
jej. – Chociaż nie, może niedługo będziemy mieć w ofercie apartament przy Eaton Place, zależy,
czy stara ciotka Harriet stanie na nogi po zawale czy nie.
– Eaton Place? – skrzywiła się z niesmakiem. – Strasznie tam ciemno, chyba że na ostatnim
piętrze.
– Ja tam nie miałabym nic przeciwko temu. – W końcu to jeden z lepszych adresów
w Belgravii. Ba, w całym Londynie.
– Nie, raczej nie. – Ciągle była złośliwa. – Jak tam twoi współlokatorzy?
– Bez zmian, jedno grube i wkurzające, drugie tylko wkurzające.
– Doprawdy, Lizzie – parsknęła śmiechem. – Musisz się jak najszybciej wyprowadzić, bo jak
nie, to prędzej czy później się do nich upodobnisz.
– Nie stać mnie – powiedziałam. – Właściciel zapowiedział kolejną podwyżkę czynszu,
a nowej termy nadal nie widać, chociaż ją nam obiecał. Przeczytałam umowę najmu, ale wynika
z niej mniej więcej tyle, że może nas wyrzucić, kiedy mu się spodoba. – Widziałam, że temat
wyraźnie Mary nudzi.
– A sprawy sercowe? – poruszyła temat, na który sama miała coś do powiedzenia.
– Ciągle jestem z Richardem, wiesz, pisałam ci o nim.
– Co? – Rozbawiona, uniosła brwi. – To już ponad...
– Siedem miesięcy.
– Czyżby to on? – zapytała ciekawie. – Mężczyzna twojego życia?
– To księgowy – odparłam.
– Och. W takim razie nie przywiązuj się za bardzo.
– Skądże – chyba trochę skłamałam. – A co u ciebie?
– Nie widziałaś zdjęć w „Hello”? Wiem, było malutkie, na przedostatniej stronie, ale za to
kolorowe. Mitchell i ja byliśmy na pięćdziesiątych urodzinach Ivany Trump. Po raz kolejny –
dodała złośliwie.
– Nie wiedziałam, że znasz Ivane Trump – zdziwiłam się.
– Właściwie nie znam. To znaczy na tyle, żeby powiedzieć „cześć”, kiedy się mijamy w San
Lorenzo. Ale byłam winna przysługę jej agentowi, a on się obawiał, że jej urodziny przejdą bez
echa w mediach. Wystarczyło, żebym wpadła tam na pół godzinki z Mitchellem, dziennikarze
zrobili nam masę zdjęć i już. Właściwie wszystkim to się opłacało, Mitchellowi nie zaszkodzi, że
znowu będzie w „Hello”.
– Rozumiem. Jak tam jego nowa płyta?
– Biedak siedzi w studio od zmierzchu do świtu, a potem przesypia całe dnie. Mam wrażenie,
że związałam się z wampirem.
Nie dość, że Mary sama robiła karierę, to jeszcze na dodatek znalazła sobie słynnego faceta,
jakbyście sienie zorientowali.
Mitchell, znany tylko z imienia, to ostatni z Teenage Crush, boysbandu, który królował na
listach przebojów w 1999. Potem grupa się rozpadła, wszyscy chłopcy chcieli robić kariery
solowe, ale jak na razie udało się tylko Mitchellowi, a i to za sprawą nowych aranżacji starych
piosenek. W każdym razie, Mitchell to ten przystojny, z ciałem atlety i urodą gwiazdora, za to,
jak wieść niesie, z malutkim rozumkiem. Pewnie Mary zmieniła zdanie; kiedyś zarzekała się, że
nie pójdzie do łóżka z facetem, który pobudza tylko jej łechtaczkę, nie umysł (było to w czasach
niespełnionej miłości do nakłutego doktoranta). Cóż, tak czy inaczej, sypiała ze swoim
najważniejszym klientem, nieważne, że ledwo zdał maturę.
– Czy na nowej płycie będą jego utwory? – zapytałam, rozkoszując się świadomością że
niemal wszyscy nadstawili ucha: imię Mitchell było wtedy bardzo na topie. Ale Mary tylko
przewróciła oczami.
– Boże drogi, nie. Jeszcze nie może sobie na to pozwolić. Co prawda jak idiotka pozwoliłam
mu zmarnować cały tydzień ostatniej sesji na nagrywanie własnych kompozycji. W życiu nie
słyszałaś czegoś takiego, Liz, i mam nadzieję, że nigdy nie usłyszysz. Koszmarne, mroczne i do
kitu. Krwawiące serca, nieodwzajemniona miłość i na dodatek odrobina satanizmu i wampirów.
– Co?
– Tak samo zareagowałam. Stek bzdur, powiedziałam. Nagra stare kawałki i tyle. Może
pozwolę mu nagrać jeden z jego utworów jako bonus, wiesz, taki, co to go słychać dwie godziny
po skończonej płycie.
– Może lepiej nie – zastanawiałam się na głos. – Jeśli jest takie mroczne... Ani się obejrzysz,
a rozwścieczone matki niewinnych nastolatek oskarżą was, że Mitchell szerzy satanizm
i zażądają zwrotu kasy.
Wiedziałam, że to ją przestraszy.
– Może masz rację – zamyśliła się. – Chociaż akurat o niewinności nie może być mowy.
Żebyś ty widziała te czternastolatki, które się na niego rzucały, kiedy ostatnio podpisywał płyty!
Jedna zapytała mnie, czy mam ogień, bo skręt jej zgasł! Nie mają pojęcia o moralności. Drugs,
sex & rock’n’roll to dla nich prehistoria! O Boże, słyszysz, co ja mówię? – prychnęła. – Jak stara
baba.
– Nie myślicie o legalizacji waszego związku? – chciałam już zmienić temat.
– Daj spokój, Liz. Gdyby Mitchell teraz się ożenił, nie sprzedałby ani jednej płyty.
Rozwrzeszczane nastolatki z buzującymi hormonami kupują jego płyty, bo jest wolny. Łudzą się,
że go zdobędą.
Wiesz, Take That nie mogli nawet mieć stałych dziewczyn. Tak było w kontrakcie.
– Więc dlaczego Mitchell może cię obściskiwać na zdjęciach do „Hello”? To nie wpływa
negatywnie na jego wizerunek?
Pokręciła głową – We wszystkim musi być równowaga. Mitchell musi się wydawać wolny,
ale rozrywany przez kobiety.
– Och. Więc to nie jest mężczyzna twojego życia?
– Owszem – żachnęła się. – Ale jest przede wszystkim moim klientem, dopiero potem
facetem i na razie nie myślę o sukni ślubnej. Jego kariera jest ważniejsza.
– Szkoda.
– Chodzi też o moje zarobki – zauważyła trzeźwo. – Zarabiam razem z nim. Poza tym wiesz,
nie wierzę w bajeczki typu: żyli długo i szczęśliwie. Nie po tym, co widziałam.
– A co u twoich rodziców? – zapytałam odruchowo. Nigdy ich nie poznałam. Kiedyś
z daleka widziałam jej matkę, siedziała w srebrnym mercedesie i czekała, aż Mary przytaszczy
walizkę po kolejnym semestrze w Oksfordzie. Słyszałam jednak o nich na tyle dużo, żeby
wiedzieć, że jeśli ktoś obrzydził Mary instytucję małżeństwa, to właśnie ci, którzy mieli być dla
niej wzorem.
– Ojciec ma kolejny romans – mruknęła, potwierdzając moje podejrzenia. – Co za idiota,
wiesz, myśli, że niczego nie zauważyłyśmy. A to takie oczywiste. Kiedy tylko wpadnie mu
w oko nowa idiotka, zaczyna dietę, zapisuje się na siłownię. Wtedy mama zmienia kolor włosów
i wyrusza na polowanie. Są warci siebie. Nie rozumiem, czemu się po prostu nie rozwiodą. Nie,
właściwie wiem. Boją się, że to drugie zgarnie kasę i dom na Majorce. A co u twoich?
– To samo co zawsze. Ciągle razem. Rozwód im niepotrzebny, ojciec ucieka do szopy, kiedy
się pokłócą – zażartowałam.
– Masz szczęście, że masz takich rodziców – mruknęła, wpatrując się w dno filiżanki. Mary
w kółko powtarzała, jakich mam wspaniałych rodziców, ale poznała moją mamę dopiero po
menopauzie (pięć długich lat groźby końca świata, ilekroć ktoś nakruszył na dywan).
– No dobra, powiedz, czy będzie mi dane poznać tego supermana, zanim zgaśnie jego
gwiazda i staniecie na ślubnym kobiercu? – zapytałam, żeby trochę ją rozchmurzyć.
– Oczywiście – obiecała żarliwie. – Ale wiesz, jak to jest. We dwie spotykamy się rzadko,
tyle mam pracy. Jakby do tego dodać jeszcze zobowiązania Mitchella, wiesz, musi się
pokazywać na tylu imprezach... to niemożliwe.
– Więc może spotkamy się na jakiejś imprezie? – zaproponowałam ochoczo. – W sali dla
VIP-ów w ekskluzywnym klubie. Zawsze chciałam być VIP-em.
– Taak... zobaczymy. – Mary nie była chyba zachwycona moim pomysłem. A może po
prostu miała dosyć, że wszyscy chcą się spotykać z jej facetem. Ja też nie miałabym nic
przeciwko znanemu kochankowi, ale chyba trzeba samemu być kimś, żeby się uporać z takim
obciążeniem. No bo wiesz: chodzisz na różne imprezy z gwiazdami i w ogóle, ale nikt nie zwraca
na ciebie uwagi, chyba że też jesteś kimś. Atak, to większość wolałaby, żeby facet przyszedł sam.
– Nie zgadniesz, kto do mnie wczoraj dzwonił – rzuciłam, żeby przerwać kłopotliwą ciszę.
– Bill? – domyśliła się, nawet nie podnosząc wzroku. – Rozmawiałam z nim w piątek, miał
do ciebie zadzwonić. W przyszły weekend będzie w Londynie, w drodze z Chile do Nepalu.
– Nie, nie Bill. – Poczułam się urażona, że do mnie nie zadzwonił. Czasami wysyłał mi
pocztówki, ale z Mary był w stałym kontakcie.
– Och. Więc rzeczywiście nie zgadnę – zamyśliła się. – Andrew?
– Andrew? Jaki Andrew? – zdziwiłam się. Nie znam żadnego Andrew. – Nie. Brian.
Przez chwilę patrzyła na mnie tępym wzrokiem.
– Brian Coren. Chyba go pamiętasz? – powtórzyłam. – Brian z Ameryki. Byliśmy wtedy na
drugim roku. Fajny tyłek. Szeroki uśmiech. Miłość mojego życia.
Mary otworzyła buzię ze zdumienia i przez chwilę wydawało się, że czas się cofnął i znowu
siedzimy przed budynkiem psychologii i jest nam wstyd, bo nabijałyśmy się z Amerykanów.
– Chyba nie Brian Coren z Nowego Jorku? – wykrztusiła w końcu.
– We własnej osobie. Zadzwonił wczoraj. Przyjeżdża do Londynu.
– O Boże. – Odstawiła filiżankę i przeczesała włosy starannie wymanikiurowaną dłonią.
Albo przestała obgryzać paznokcie, albo ma świetne tipsy.
– Kiedy? – zapytała.
– Pod koniec tygodnia. W piątek po południu.
– O mój Boże kochany. Liz. Mało czasu.
– Mnie to mówisz? Powiedział, że musi korzystać z okazji, że może się urwać z pracy.
– Rozumiem go – mruknęła. – Nie byłam na urlopie od trzech lat. Gdzie się zatrzyma?
Gdzieś w centrum?
– Hm... zaproponowałam, żeby zamieszkał u mnie.
– Co? W Ballham? Żartujesz sobie.
– Niestety nie. Twierdził, że chętnie zamieszka w hotelu, ale nie chciałam o tym słyszeć.
Upierał się, a ja nie dawałam za wygraną, tłumaczyłam, że będę miała wyrzuty sumienia do
końca życia, jeśli nie zatrzyma się u mnie. On się upierał przy swoim, ja przy swoim i niestety
wygrałam.
– Idiotka! – oburzyła się. – Nie możesz go zaprosić do tych pcheł.
– Słucham? Nie jest aż tak źle!
– Tak ci się tylko wydaje. Widzisz, nie chciałam ci o tym mówić, ale pamiętasz tę noc, kiedy
u ciebie nocowałam? To było... no wiesz...
Po tym, jak ją rzucił bogaty, wolny i przystojny dziedzic sieci supermarketów, o ile dobrze
pamiętam. Mary zjawiła się pod drzwiami o trzeciej w nocy, w piżamie, zapłakana. Wyglądała
jak kandydatka na oddział zamknięty. Do rana piłyśmy wódkę z dżinem. Była to jej pierwsza
i ostatnia wizyta w Ballham, później już zawsze spotykałyśmy się w Soho.
– Rano obudziłam się na waszej kanapie i poczułam swędzenie na nodze. Miałam czerwone
kropki na udach. Pchły – dodała szeptem. – Niestety, scenicznym, tak że pół kawiarni obejrzało
się w naszą stronę, żeby zobaczyć, co za niechluj mieszka z pchłami.
– Nieprawda! – oburzyłam się.
– Niestety, prawda. Wiem, to nie twoja wina, Liz. Przecież nawet nie lubisz kotów, to pewnie
pamiątka po poprzednich lokatorach, czytałam gdzieś, że pchły żyją wiele lat. Chodzi mi tylko
o Briana. Nie możemy mu tego zrobić, rozumiesz? Wiesz przecież, jakiego fioła Amerykanie
mają na punkcie higieny.
– Wiem – smętnie pokiwałam głową. Z rozpaczą przypomniałam sobie dziwaczne poglądy
Briana na tę kwestię. Nie mieściło mu się w głowie, że można wejść do wanny, nie biorąc
przedtem prysznica. Codziennie zmieniał bieliznę, co najmniej raz w tygodniu pościel. Chyba nie
spodoba mu się bliskość Grubego Joe, który zdaje się wierzy, że częste zmiany odzieży osłabią
jego ducha czy coś takiego.
– Co prawda nie wierzę w te pchły – wyjaśniłam z godnością ale Brian i tak nie może
zamieszkać w Ballham. Zwłaszcza że... – I tu opowiedziałam jej o wszystkim, czyli o mailach
z informacjami, jak to jadam obok Madonny i ćwiczę aerobik obok Spice Girls.
– O Boże – jęknęła, kiedy skończyłam. Starała się zachować powagę, ale widziałam, że lada
chwila parsknie śmiechem. – O mój Boże! Powiedziałaś mu, że masz mieszkanie z widokiem na
Hyde Park? To śmieszne, Liz.
– Niestety.
– Boże, dawno się tak nie ubawiłam. Co cię opętało?
– Chciałam, żeby myślał, że odniosłam sukces. Mary odęła usta.
– Lizzie, Lizzie. Nie wolno kłamać – pouczyła z komiczną powagą. – Chyba że wiesz, że
ujdzie ci to na sucho.
– Przecież uchodziło, może nie? – żachnęłam się. – A kto kłamie, nie licząc, że ujdzie mu to
na sucho, co?
– Spokojnie. To tylko przyjacielska rada.
– Dzięki, takich rad w kółko udziela mi matka – mruknęłam. – Myślałam, że twoja pomoc
będzie bardziej praktyczna.
Uśmiechnęła się.
– Zrobię co w mojej mocy, przecież wiesz.
– Naprawdę? Czyli mogłabym zamieszkać u ciebie? Z Brianem? Uśmiechnęła się jeszcze
szerzej.
– Proszę, bardzo, bardzo proszę. Zapłacę, ile chcesz – błagałam, chociaż sądząc po jej minie,
już się zgodziła.
– Nie musisz mi płacić, Liz – oznajmiła wielkodusznie i poklepała moją dłoń. – Jesteś moją
najlepszą przyjaciółką. Pomogę ci z wielką przyjemnością. Oczywiście, możesz u mnie
zamieszkać. Z ochotę przyjmę was oboje. Kiedy byłam w twojej sytuacji – powiedziała tonem
osoby starszej o kilka dziesięcioleci, nie miesięcy – nie mogłam się doczekać, kiedy zamieszkam
sama i skończą się dyżury w kuchni, ale teraz, kiedy mieszkam w luksusowym apartamencie ze
zmywarką, czasami tęsknię za współlokatorami. Zadzwoń do Briana i powiedz, że już nie mogę
się was doczekać. Jeśli chcesz, wydam przyjęcie na waszą cześć. Wynajmiemy salę w klubie...
nie wiem, może w Soho House albo Groucho? Zastanów się, kogo chcesz zaprosić. Czy nie
byłoby świetnie, gdyby Bill też wpadł? Chyba wylatuje dopiero w poniedziałek, może da się to
jakoś zgrać...
Następne zdanie z trudem przeszło mi przez gardło:
– Szczerze mówiąc, miałam nadzieję, że na czas jego pobytu się wyprowadzisz...
– Co? – Chyba nie zrozumiała.
– Błagam cię, Mary. To tylko cztery dni, w tym dwa weekendu. Zatrzymaj się u Mitchella.
W tym fantastycznym apartamencie, widziałam zdjęcia w „Hello” – zachęcałam.
– Na rany boskie, Liz, to wcale nie jest jego mieszkanie – żachnęła się. – Zresztą nigdy
u niego nie nocuję.
– Dlaczego?
– Bo... Bo nie i już. Każde z nas chce zachować swoją prywatność. I tożsamość. Nie chcę,
żeby się chował za moją spódnicą, a on nie życzy sobie, żebym z nim mieszkała.
– No tak, ale chyba czasami u niego nocujesz. Na przykład w weekendy.
– Lizzie, nie wyprowadzę się do niego w przyszły weekend – ucięła zdecydowanie. – Nie ma
mowy.
– No to może wyskoczysz na farmę piękności? Może do Champneys? Wiecznie powtarzasz,
jak tam świetnie. Tacy przystojni masażyści. Może jeszcze tam jest ten Czech, który prosił cię
o rękę. – (Chciał dostać wizę). – Zapłacę za twój pobyt tam, co ty na to?
– Dlaczego tak bardzo chcesz mnie wygryźć z mojego mieszkania? – zainteresowała się.
– Bo... bo udam, że jest moje. Zrozum, Mary, muszę.
– Dlaczego? – jęknęła.
– Dlaczego? – powtórzyłam ironicznie. Co ona, nie słuchała mnie czy co? – Bo nie chcę mu
się przyznać do kłamstwa, jasne? Przyjeżdża tylko na cztery dni. Później nie zobaczę go pewnie
przez następne sześć lat, a do tego czasu chyba już dorobię się własnego mieszkania. Błagam cię.
Nie mogę powiedzieć mu prawdy. Co sobie o mnie pomyśli? I tak mamy tylko cztery dni. Nie
chcę przez cały ten czas tłumaczyć mu, że od trzech lat wciskałam mu kit na temat mojego życia.
– Trzeba było o tym pomyśleć, zanim się w to wpakowałaś – mruknęła. – Wiesz, Liz, wiem,
że zawsze chciałaś być aktorką, ale tego już za wiele. Zrobiłaś z siebie idiotkę.
– Wiem. I zdaję sobie sprawę, że proszę o bardzo dużo. Ale jego wizyta tyle dla mnie
znaczy...
– Na to wygląda. Chyba nie chcesz wracać do przeszłości, co? Sześć lat temu? – dodała
znacząco.
– Owszem. To znaczy, tak, chcę. – Liczyłam, że wizja naszej miłości zmiękczy jej serce.
– Cóż, chyba zbyt wiele oczekujesz.
– Może, ale pomożesz mi, prawda? Zacisnęła usta w wąską linię.
– Nie, do jasnej cholery, nie pomogę ci. W przyszły weekend muszę być w Londynie. Nie
mogę zmieniać planów przez twój kretyński pomysł. Wydawało mi się, że jestem uczynna,
zaproponowałam ci piękne duże mieszkanie bez robali. Ci, którzy naprawdę pracują
z gwiazdami, a nie tylko zmyślają, że ćwiczą z nimi na siłowni, muszą dużo pracować i nie mają
czasu na durne bajeczki.
Upiła łyk kawy i czekała na moją reakcję. Świnia. W jednej chwili mogłaby rozwiązać
wszystkie moje problemy, ale tego nie zrobi.
– Mary – powtórzyłam błagalnie.
– Mowy nie ma. – Uśmiechnęła się. – Albo moje mieszkanie i ja w nim, albo nic.
Podwójna świnia. Była moją najlepszą przyjaciółką w czasie studiów. Pocieszałam ją, kiedy
próby rozjaśnienia włosów na brodzie zakończyły się czerwoną wysypką. To mnie płakała
w rękaw, gdy dopadły ją hemoroidy i myślała, że umiera na tajemniczą chorobę. Kiedyś
wiedziałam o niej więcej niż ktokolwiek inny. Przemknęło mi przez głowę, że może powinnam
jej to wszystko przypomnieć, dobre i złe chwile. Ale nie, lepiej nie. Zmieniła się. Pewnie
zaprzeczyłaby, że w ogóle miały miejsce.
– Może coś zjemy? – zaproponowała. – Znam uroczą włoską knajpkę tu niedaleko, chyba
wpuszczą cię w takim stroju. Ale ja dzisiaj nie piję, alkohol to puste kalorie. Muszę trochę
schudnąć. Wiesz, wczoraj dostałam pierwsze zaproszenie na przyjęcie gwiazdkowe.
– Nie jestem głodna – odparłam lodowato. – Muszę iść na zakupy, po środek na pchły,
wybaczysz, prawda? – I wyszłam.
Wyszłam z kawiarni z głową dumnie zadartą do góry, ale nadal nie wiedziałam, co zrobić
z Brianem. Na dodatek pokłóciłam się z najlepszą przyjaciółką. Dlaczego nie chce mi pomóc?
Odkąd jest taka wredna? Nagle wyobraziłam sobie, że tam, w tej kawiarni, pisze w tej chwili do
Briana i wyśle mu wiadomość przez komórkę. Z tego co wiem, chyba nie ma jego adresu, ale
nietrudno będzie go odnaleźć i zdradzić moją tajemnicę.
Co gorsza, przed dramatycznym wyjściem zapomniałam zabrać mój jedyny porządny prezent
urodzinowy.
Kiedy szłam do metra, snułam plany zemsty na Mary. Gdybyśmy nadal były w szkole,
mogłabym napisać coś złośliwego na jej temat na drzwiach toalety. Mogłabym też podrobić jej
pismo i zostawić liścik dla największego kujona, że za nim szaleje, ale jest zbyt nieśmiała, żeby
umówić się na randkę. Niestety, nic, co wymyśliłam, nie wydawało mi się adekwatną karą za to,
co mi zrobiła, a co nie skończyłoby się dla mnie karą wieloletniego więzienia..
Wędrowałam przez Soho, mijałam radosne pary, zarówno mieszane, jak i jednej płci,
i obserwowałam, jak przesiadują w kafejkach, trzymają się za ręce, patrzą w oczy, rozkoszują
ostatnim być może słonecznym dniem lata. Miałam wrażenie, że wszyscy się z czegoś śmieją.
Ukradkiem dotykali się pod stolikami, jawnie całowali nad filiżankami kawy. Wszyscy
szczęśliwi, wszyscy zakochani. Mary albo szuka Briana, albo umawia się z Mitchellem na
romantyczną kolację. Szepcze mu do ucha czułe głupstwa przez najnowszy model komórki.
Czy naprawdę żądam tak wiele, chcąc być taka jak oni? Przecież pragnę tylko szaleć za kimś
i wiedzieć, że on też za mną szaleje. Wiem, wiem, teoretycznie jestem z Richardem. Ale Richard,
tak jak ja, byłby nie na miejscu w tłumie sławnych, bogatych i pięknych. W końcu jest tylko
księgowym, koniec, kropka. Według niego szczyt ekstrawagancji to skarpetki w postacie
z komiksów; no, ewentualnie krawat z Bartem Simpsonem. Pewnie marzy mu się ford sierra
i sobotnie popołudnia nad silnikiem, a nie nad cappuccino.
A ja chciałam należeć. Należeć do wielkiego świata, o którym piszą w brukowcach
i kolorowych tygodnikach. Chciałam wejść do kafejki, zamówić kawę z mlekiem i czuć się przy
tym jak pretensjonalna idiotka. Brian zrobiłby to bez problemu. A Richard... miałam
świadomość, że wystarczy wizyta w urzędzie stanu cywilnego, a wyląduję w czyśćcu
przedmieścia i nigdy nie ujawni się mój potencjał. Przy Brianie będę sobą, odważną, kreatywną,
szaloną. Bo taka jestem w głębi duszy, tego byłam pewna. Ta strona mojego charakteru ujawniała
się zazwyczaj po kilku drinkach.
Dziewczyna z jasnymi włosami zaplecionymi w coś koło stu króciutkich warkoczyków
wyszła ze sklepu ze skórzanymi rzeczami i wlazła niebotycznie ostrymi szpilkami na moje nogi.
Nawet nie burknęła „przepraszam”. Za to ja – owszem. Przeprosiłam ją, chociaż to ona nadepnęła
mi na nogę! Odprowadzałam ją wzrokiem, szła, bezczelna i arogancka w różowej mini
i rajstopach w paski, machała do ludzi we wszystkich kafejkach. Pewnie nawet mnie nie
zauważyła, szarej i ponurej w dżinsach i wyciągniętym swetrze.
– Tak naprawdę jestem taka sama jak ty – powiedziałam pod nosem, pod adresem
nieznajomej. – Skąd wiesz, może pracuję w telewizji? Może parzę kawę w studiu, jak ty, bo
pewnie nic innego nie umiesz. Jestem wykształcona. Kulturalna. Mogę zostać kim tylko zechcę.
Na razie pracuję w kiepskiej firmie i noszę kiepskie ciuchy, bo sama jeszcze nie wiem, czego
chcę. A kiedy już będę wiedziała, świat o mnie usłyszy. Wtedy nikt nie śmie stanąć mi na nogę
i nie przeprosić.
Zanim jednak ją dogoniłam i zdobyłam się na odwagę, by to wszystko powtórzyć,
dziewczyna znikła – weszła do budynku z napisem „Wejście tylko dla członków klubu”. Soho
House, przeczytałam. Jeden z najmodniejszych klubów, o których czytałam w gazetach, także
w rubryce Arabelli Gilbert. Wspomniałam o nim w mailach do Briana. O ile się nie mylę,
napisałam, że siedziałam na czerwonej sofie i słuchałam, jak bracia Gallagher z grupy Oasis
improwizują z The Cardigans. W tym momencie uświadomiłam sobie, że nawet nie wiem, jakie
tam są meble i czy Gallagherowie należą do klubu.
– Jakbym chciała, też bym tam należała – powiedziałam półgłosem.
– Spoko, skarbie – odezwał się głos z cienia. Po chwili pojawił się bezdomny. Jego włosy
przypominały jeden wielki dred. Nie sądzę, by był to najnowszy trend mody.
– Masz. – Podał mi puszkę z piwem. Szybko oddałam mu ją z powrotem. Kiedyś pewnie
wzruszyłaby mnie jego szczodrość, teraz byłam przerażona, że widział we mnie pokrewną duszę.
Ofiarę losu. Osobę z dna. Myślał, że jestem jedną z nich. Przegranych. Pewnie dlatego, że sama
do siebie gadałam.
– Może masz drobne? – zapytał.
A ja, o hańbo, nie miałam. Sprawdziłam kieszenie. Okazało się, że starczy mi tylko na
podróż do domu.
W domu nic się nie zmieniło, przypalona patelnia nadal stała na stole. Moich współlokatorów
nigdzie nie było widać. Za to był listonosz, przyniósł coś dla mnie. „St Judith Chronicle”, nasz
studencki magazyn. Nie wiedziałam nawet, że nadal go prenumeruję, działał na mnie jak
Arabella Gilbert – tylko pogłębiał depresję.
Jednak tego dnia ochoczo rozerwałam kopertę; proszę bardzo, niech z kiepskiego dnia zrobi
się koszmar. Przebiegłam wzrokiem wiadomości o innych absolwentach. Ryan Fisher założył
sieć kafejek internetowych. Anna Simner napisała książkę. Jemima Shad zaręczyła się
z dyrektorem banku, w którym pracowała (niezły interes, pomyślałam). I tak dalej, dziesiątki znaj
ornych nazwisk. Wszyscy robili coś ciekawego. Założyli firmy, awansowali, zakładali rodziny,
wyjeżdżali za granicę. Chłopak, w którym się przelotnie kochałam na pierwszym roku, ma
półroczną córeczkę. Nawet Janie Spright, największa kujonka, założyła własną gazetę
poświęconą modzie alternatywnej i liczyła, że za rok wejdzie z nią na giełdę. Pamiętam, jak
kiedyś kłóciłam się z Mary na jej temat. Ja twierdziłam, że grube okulary Janie to konieczność,
Mary – że nosi je celowo. Najwyraźniej Mary miała rację. Znowu.
Na samym dole była rubryka: „Co słychać z...”. Tam znalazłam moje nazwisko i prośbę,
żebym jak najszybciej napisała, co ze mną.
– Co ze mną? – zadałam sobie pytanie. Mam dwadzieścia siedem lat. Zero sensownej pracy.
Nie mam nawet umowy o pracę, chociaż Harriet obiecała mi, że podpiszemy ją, kiedy tylko jej
kuzyn-prawnik wyjdzie ze szpitala. Co ze mną? Siedzę na zniszczonej kanapie w zapyziałym
mieszkaniu. I tyle.
– Lepiej ci? – Seema wparowała do pokoju objuczona książkami i zakupami.
Nie miałam nawet siły jęknąć.
– Spójrz tylko – wyjęła z siatki zieloną butelkę. – Kalifornijskie chardonnay z promocji.
Pewnie siara. Jak myślisz, dobre?
Choć było dopiero wpół do trzeciej, wypiłyśmy we dwie trzy butelki, żeby się przekonać.
Rozdział 10
Ponieważ tyle wypiłam, zapadłam w głęboki pijacki sen, z którego wyrwały mnie następnego
ranka dłonie Richarda – stukał mnie w czoło.
– Pobudka! Pobudka! – Jego słowa docierały do mnie powoli, miałam gigantycznego kaca,
ostatnio tak cierpiałam na przełomie tysiącleci. – Jest wpół do dwunastej. Za pół godziny mamy
być u twoich rodziców.
– Co? Co?!
Usiadłam gwałtownie i walnęłam głową w lampkę, którą umocowałam nad łóżkiem taśmą
klejącą, żeby móc czytać na leżąco. Doprawdy wspaniały pomysł.
– Już dzwoniła i pytała, czy wyjechaliście – poinformowała Seema. Stała w drzwiach. –
Powiedziałam, że nie ma was od dziesiątej. I już wtedy stwierdziła, że chyba nie zdążycie do
Solihull, zanim przypali wołowinę.
– O Jezu – jęknęłam.
Wyskoczyłam z łóżka, nerwowo naciągnęłam skarpetki i buty, które zresztą zaraz musiałam
zdjąć, żeby włożyć dżinsy.
– W tym jedziesz? – zapytałam Richarda, podejrzliwie obwąchując moją bluzę, żeby się
przekonać, czy jeszcze nadaje się do użytku. Miał na sobie koszulę ze stójką i nawet porządnie
wyprasowane spodnie.
– A krawat?
– Noszę krawaty przez cały tydzień. Co, za mało elegancko?
– Nie, właściwie może być. Seemo, Gruby Joe ma jakiś krawat?
– Owszem, ale chyba używa go jako paska do spodni.
– Zadzwoń do mojej mamy – poprosiłam Seemę. -I powiedz, że właśnie widziałaś przez
okno, jak się męczę przy zmianie koła. I że Richard mi pomaga. Mama zrozumie, czemu to tak
długo trwa.
Seema szybko wróciła:
– Pyta, czy Richard nie ma samochodu?
– O Jezu, powiedz, że już jedziemy. Ale lepiej niech jeszcze nie wstawia pieczeni.
– Za późno – oznajmiła po chwili. – Twierdzi, że przez twój egoizm wszystko się zmarnuje.
Przypuszcza także, że ja nie jestem taka niedobra dla mojej mamy. Z czym się, oczywiście,
zgodziłam. Gdybym taka była, odesłaliby mnie do ciotki do Bombaju. Zapytała, czy moja ciotka
nie przyjęłaby ciebie.
– Och, zamknij się, chodzący ideale! – warknęłam – Bo powiem twoim rodzicom, że marzy
ci się posada striptizerki.
– To tylko takie gadanie – oburzyła się.
– Akurat. Powiesz to cioci w Bombaju.
Richard siedział sobie na łóżku i obserwował z uśmiechem, jak wybebeszam zawartość
szafy, doszedłszy do wniosku, że bluza jednak nie nadaje się od użytku. Po kolei rzucałam
wszystko na podłogę. Byłam już w rozpaczy, gdy weszła Seema z kostiumem, który oszczędzała
na rozmowy kwalifikacyjne.
– Załóż go – powiedziała wielkodusznie. – Ale przysięgnij, że nic nie piśniesz o striptizie.
I nie poplam go, dobrze?
– Dzięki. Czy wyglądam na ofiarę losu, która nie trafia widelcem do buzi?
Richard i Seema jednocześnie wbili wzrok w plamy z herbaty na mojej piżamie. Na szczęście
nic nie powiedzieli.
Biedny Richard. Nie dość, że czeka go spotkanie z dwójką kosmitów, którzy od dwudziestu
siedmiu lat podają się za moich rodziców, to jeszcze, co uświadomiłam sobie dopiero kiedy
zatrzymaliśmy się przed domem, stanie twarzą w twarz z moim bratem Colinem.
Colin to mój brat bliźniak. Nie uwierzy w to jednak nikt, kto nie widział naszej metryki.
Oczywiście, nikt się nie spodziewa, że jesteśmy identyczni, w końcu ja jestem dziewczynką, on
chłopcem. Powinniśmy jednak mieć coś wspólnego. My tymczasem różnimy się pod każdym
względem, nawet włosy mamy różne. Nie wiadomo, jakim cudem Colinowi dostały się złociste
loki, które powinnam mieć ja, a mnie przypadła w udziale mysia łysinka. No dobrze, z tą łysinka
to przesada, ale co sobie myśli matka natura, dając mężczyznom najpiękniejsze włosy i rzęsy?
Najpiękniejsze rzęsy na świecie mają mężczyźni; jeśli maje kobieta, zaraz pytajcie, jakiego tuszu
używa.
W każdym razie różnimy się całkowicie, Colin i ja. On – złocisty blondyn, ja szara myszka.
Colin ma oczy niebieskie, ja – płytkie bajorka brudnozielonego błota. Colin jest pięknie
zbudowany, ja jestem... szkoda gadać. Już kiedy mieliśmy sześć lat, był o tyle wyższy
i silniejszy, że wszyscy myśleli, że jest o co najmniej dwa lata ode mnie starszy, podczas gdy to
ja przyszłam na świat o całe osiem minut wcześniej. Jednak nawet to, że tak bardzo się od siebie
różnimy, nie powstrzymywało ludzi od daremnego, nudnego porównywania nas.
Przez całą szkołę podstawową nauczyciele sadyści powtarzali, ilekroć się pomyliłam:
„Dlaczego nie rozumiesz? Twój braciszek wszystko rozumie. Dlaczego robisz błędy
ortograficzne? Colin pisze bezbłędnie.” Czasami zastanawiałam się, czemu nikt nie robi mu
wyrzutów, że nie umie zapleść warkocza francuskiego? Albo wymienić wszystkich bohaterów
oper mydlanych z ostatnich 10 lat? Nie umiałby, o nie, ale o to nikt nie miał do niego pretensji.
– Ładny samochód – mruknął Richard, gdy minął jasnoniebieskiego forda focusa na
podjeździe (ford focus należał, ma się rozumieć, do Colina). Mój ford fiesta (czerwony, ale od
rdzy, nie od farby, lakier teoretycznie był żółty) wyglądał jak weteran wojny krymskiej.
Oczywiście Colin musiał zajechać samochodem prosto od dealera.
– To wóz mojego brata – burknęłam.
– Nie mówiłaś, że masz brata.
– Bliźniaka.
Richard posłał mi bardzo dziwne spojrzenie.
– Tym bardziej się dziwię, że nic nie powiedziałaś. Myślałem, że bliźnięta są ze sobą bardzo
zżyte. Nie łączy was więź telepatyczna czy coś takiego?
– Odcięli mnie, kiedy zwlekałam z rachunkiem – syknęłam. Zgasiłam silnik biednego
gruchota, zaciągnęłam hamulec ręczny, aż zazgrzytał głucho.
– Gotów? – zapytałam Richarda: tym samym dałam mu ostatnią szansę ucieczki. On jednak
już wysiadał, dzierżąc w dłoni bukiet ze stacji benzynowej.
– Gotów – odparł i dziarsko uniósł kciuk, jak pilot z II wojny światowej tuż przed startem.
– Cóż, ja jeszcze nie – odparłam, ale za późno. Mama widziała, jak wjeżdżamy na podjazd
i stała w drzwiach. Energicznie ściągała fartuch, jak jakaś supergospodyni domowa z lat 60.,
która uwija się między kuchnią a salonem, podaje drinki, pichci kolację i rozprawia
o lądowaniach na księżycu.
Podbiegła do samochodu, zanim zdążyliśmy z niego wysiąść.
– Straszny ruch? – dopytywała się, całując mnie bez przerwy. – Chyba dlatego się
spóźniliście? – dodała znacząco.
– Zaspałam – przyznałam się.
– Późno poszłaś spać? – pokiwała głową z dezaprobatą. – Tak się bawiłaś, że zapomniałaś,
że masz dzisiaj odwiedzić biedną starą matkę!
– Mamo, to jest Richard – przypomniałam jej, że przywiozłam gościa, zanim wypomni mi,
jak to sama oddaliłam się od domu w stronę lasu i moja biedna matka ściągnęła potężną brygadę
policyjną na poszukiwania. Podobno nawet osuszyli miejscowy staw. A mnie nie było tylko
dziesięć minut. Kiedy weszłam do ogrodu, zobaczyłam, jak mama ociera sobie oczy obrusem,
a potężny policjant spisuje moje znaki szczególne. Mama rzuciła się na mnie i obsypała
pocałunkami, jakby nie widziała mnie co najmniej od miesiąca. Niestety, ledwie policjant się
oddalił, dostałam lanie i odesłano mnie zaraz do łóżka za karę, że wystawiłam rodzinę na
pośmiewisko. Nadal widzę Colina, jak się ze mnie śmieje. A ja oddaliłam się od domu, bo mi
wmówił, że na łące pod lasem mieszkają elfy.
– Richardzie, jestem mamą Lizzie – przedstawiła się.
– Chyba się tego domyślił – zauważył ktoś za jej plecami. Colin. Miał na sobie kamizelkę
i spodnie zaprasowane w kant. Nie zdziwiłabym się, gdyby zaraz wyciągnął z kieszeni fajkę. Mój
braciszek ma dwadzieścia siedem lat, ale bliżej mu do pięćdziesiątki niż do trzydziestki.
– Cześć, moja mała siostrzyczko – zawołał do mnie. – Jak życie w wielkim mieście?
Przytrzymał mi drzwiczki. Tak bardzo denerwowałam się przez całą drogę, że zesztywniały
mi mięśnie i nie mogłam się wyprostować.
– Nie jestem twoją małą siostrzyczką – przypomniałam mu. – Jestem od ciebie starsza
o osiem minut. A życie w wielkim mieście jest wspaniałe, dziękuję.
Colin chciał się odgryźć, ale Richard wysiadł i czekał, aż ich sobie przedstawię.
– Richardzie, to mój brat, Colin.
– Nie jesteście do siebie podobni – zauważył Richard bystro.
– I dobrze – uśmiechnął się Colin. Zrezygnowana weszłam do domu.
Tylko jedno jest gorsze niż nieoczekiwane spotkanie z moim bratem, a mianowicie
nieoczekiwane spotkanie z jego żoną. Sally, moja szwagierka, mieszała w kuchni sos do pieczeni.
Kiedy weszliśmy, nawet się nie odwróciła, tak bardzo się bała, żeby w sosie nie zrobiły się
grudki. Przedstawiłam jej Richarda, który ponownie wygłosił błyskotliwą uwagę o naszym braku
podobieństwa. Najwyraźniej on także był zdenerwowany.
– Hm – mruknęła Sally. – Zabawne, prawda. Wiecie, ludzie często mówią, że widząc nas we
trójkę, to znaczy Colina, Lizzie i mnie, uznaliby, że Colin jest moim bratem, nie mężem! –
Zaniosła się śmiechem. Zawsze to wszystkim opowiadała. Nie wiem, czemu uważała, że to takie
zabawne. Moim zdaniem nie ma nic śmiesznego w tym, że zakochujesz się w facecie, który
wygląda jak twój brat.
– Jak tam życie w wielkim mieście, Lizzie? – zapytała. Tylko wzruszyłam ramionami.
– Och, pamiętam, co to znaczy mieć współlokatorów – powiedziała zadumana, jakby
wspominała dawne dzieje. W rzeczywistości jest ode mnie o dwa lata młodsza.
– Nikt nigdy po sobie nie sprzątał, w kółko nie było mleka... czasami czułam się jak w serialu
telewizyjnym.
Cóż, chyba nie jak w Świecie według Bundych tylko w Żonach ze Stepfordu, przemknęło mi
przez głowę. Tylko raz byłam w dziewiczym mieszkaniu Sally, na jej wieczorze panieńskim,
zorganizowanym, jakże rozsądnie, miesiąc przed ślubem, żeby na pewno zdążyła wytrzeźwieć.
Swoją drogą, co za dziewczyna urządza wieczór panieński w mieszkaniu, a nie
w najmodniejszym klubie nocnym? Co więcej: co za dziewczyna piecze z tej okazji trzysta
rogalików z serem? Na Boga, która dwudziestoczterolatka umie piec rogaliki z serem? Tudzież
ma blachy do pieczenia; takie rzeczy dostaje się dopiero w prezencie ślubnym!
Nie ma wątpliwości, że był to wyjątkowy wieczór panieński. Dwie butelki wina. Czerwoną
przewróciła ciotka Giną, która nie wstałaby z fotela bez dwóch lasek i umięśnionego ogiera
(chociaż ogierów żadnych nie było, ma się rozumieć). Butelkę białego wylano na plamę
z czerwonego, żeby ratować dywan. Potem obejrzałyśmy Cztery wesela i pogrzeb
i dyskutowałyśmy zawzięcie, czy Hugh Grant postąpił słusznie, nie ciągnąc Andie MacDowell
do ołtarza.
– Szkoda, że nie wychodzisz za mąż w tym samym czasie co Colin – powiedziała mi Sally na
koniec tamtego pamiętnego wieczoru, kiedy pomagałam jej zbierać okruszki z dziewiczego do
niedawna dywanu. – Colin chciałby, żebyście brali ślub jednocześnie. Szkoda, że nie mam brata
bliźniaka – zadumała się.
Teraz badawczo przyglądała się Richardowi, jakby chcąc sprawdzić, czy zdoła zastąpić
wymarzonego bliźniaka.
– Czym się zajmujesz? – zapytała, kiedy już uporali się z powitaniem. Chciał podać jej rękę,
kiedy mocowała się z rękawicą kuchenną.
– Jestem księgowym.
– Doprawdy? To pasjonujące – zauważyła ciepło, bez cienia ironii w głosie.
– Chodź tu do nas, Richard – zawołał Colin z saloniku. – Niech dziewczyny same zajmą się
obiadem. Sally nie lubi, kiedy pętam się po kuchni, prawda, kochanie?
– Rzeczywiście – przyznała konspiracyjnym szeptem. – Wiesz, w kuchni jest beznadziejny.
Ilekroć mi pomaga, muszę wszystko po nim poprawiać. Oczywiście mu tego nie mówię. Nie
mogę go przecież karcić za to, że chce mi pomóc.
Colin uśmiechnął się pod nosem. Nawet jeśli słyszał jej słowa, nie zrobiły na nim wrażenia.
W głębi duszy podejrzewałam, że to jego plan. Raz przypali grzanki i ma spokój do końca życia.
Bardzo sprytne. Chociaż w moim wypadku nie zadziałało. Przypalałam wszystko, nawet
naczynia do mycia, a i tak musiałam pomagać.
– Chodź, Richard – poganiał Colin – przegapisz mecz. Lubisz rugby. – To nie było pytanie,
tylko stwierdzenie. – Dosłownie wyciągnął Richarda z kuchni. Sally tymczasem wepchnęła mi
w ręce garnek ziemniaków i tłuczek.
– Umiesz robić puree, prawda? – zapytała.
– Chyba sobie poradzę. Jak tam w pracy?
– Tak sobie. Awansowałam, jestem szefową działu kadr. Chcieli mnie wysłać na targi do
Frankfurtu w ten weekend, ale Colin już zaprosił swojego szefa na kolację, więc nie pojechałam.
– Czy naprawdę mamy już dwudziesty pierwszy wiek? – zapytałam retorycznie, pracowicie
gniotąc ziemniaki, jakby to była pusta głowa Sally.
Mama zajrzała mi przez ramię i skrytykowała moje wysiłki.
– Nie tak energicznie... panowie siedzą w salonie. Twój nowy przyjaciel wydaje się miły,
chociaż ma tatuaż na ręku. – Pokręciła głową z dezaprobatą.
– Tatuaż? Jaki tatuaż?
– O, tu. – Pokazała wierzch dłoni.
– Mamo – westchnęłam. – To nie tatuaż, tylko notatka długopisem, że dzisiaj do was
jedziemy. Richard nie ma żadnych tatuaży.
– Notatka? Na ręku? A co on, nie pamięta, co ma robić? Doprawdy, Liz, skąd ty ich
bierzesz?
Oczywiście Brian Coren zrobił na całej rodzinie piorunujące wrażenie. Zabrałam go na
rodzinny obiad w wiosennym semestrze, pod koniec tamtego cudownego roku. Kiedyś zapragnął
zobaczyć wioskę, w której dorastałam. Dopóki sam tego nie zaproponował, nawet mi przez myśl
nie przeszło, żeby go przedstawić moim rodzicom. Nie, nieprawda, myślałam o tym, ale nie
chciałam, żeby nasz związek zakończył się przedwcześnie z tego powodu. Nie wiem, może
wszystkich moich narzeczonych odstraszał magazyn „Ślub”, demonstracyjnie rozłożony na stole
przez mamę.
Starałam się go zniechęcić, tłumaczyłam, że Solihull to nie prawdziwa wieś, poza tym jest za
daleko, żeby jechać na weekend. Brian nie słuchał. Pochodził przecież z kraju, gdzie trzy godziny
jazdy po zakupy to codzienność. Nalegał. Wydawało mu się że prawdziwy angielski niedzielny
obiad z prawdziwą angielską rodziną to coś fajnego. Na nic moje tłumaczenia, że przez
osiemnaście lat życia właśnie tego chciałam uniknąć.
Niemal umarłam z wrażenia, gdy ledwie otworzyły się drzwi, a Brian ucałował mamę w oba
policzki na przywitanie. Takie zachowanie znacznie odbiegało od standardów naszej rodziny
i mama była w szoku, nawet zapomniała mnie zapytać, czemu nie noszę chustki, którą mi dała na
Gwiazdkę.
Brian przyniósł prezenty; doskonałe posunięcie na pierwsze spotkanie z rodzicami. Mama
z teatralnym zaaferowaniem szukała najlepszego wazonu, żeby wyeksponować bukiet
bladoróżowych róż z najlepszej kwiaciarni w Oksfordzie (kwiaty od Richarda wstawiła do
glinianego dzbanka). Co więcej, tak łatwo się z Brianem rozmawiało. Do tamtej pory wszelkie
prezentacje chłopców były klasycznymi przykładami wpadek i gaf. Moja wielka miłość z liceum
podczas monologu mamy siedziała pogrążona w lekturze dzieła o wampirach. Ale nie Brian.
– Śliczna pogoda, pani Jordan – zauważył i zaczął się odwieczny temat. Czy w New Jersey
pada śnieg na Święto Dziękczynienia? A w Kalifornii? Jak oni mogą biegać w takim upale?
Gadali przez cały dzień.
Od tego czasu Brian Coren był ideałem chłopaka. Każdy mężczyzna, którego
przyprowadzałam – a przez sześć lat znalazłoby się dwóch czy trzech – był porównywany do
Briana. Czy przyniósł kwiaty? Czy pocałował mamę na powitanie, czy może kulił się w progu za
moimi plecami, jakby się spodziewał smoczycy ziejącej ogniem? Jak się zachowywał przy stole?
Czy jadał pieczeń wieprzową, chociaż nie powinien? Następcy Briana nie sprostali tym
wymaganiom. Jeden z nich, analityk giełdowy, którego nie wiadomo jakim cudem poderwałam
w Soho i utrzymałam przy sobie dłużej niż trzy randki, nie zjadł nawet ziemniaków, bo był
wegetarianinem, a smażono je na zwierzęcym tłuszczu. Nie zrobiła na nim wrażenia wiadomość,
że Brian odrzucił religię i tradycję, byle sprawić mojej mamie przyjemność, i rozstaliśmy się
w drodze powrotnej do Londynu.
– Jak myślisz, czy Richard zje wszystko? – zastanawiała się na głos mama, nakładając na
talerze zielony groszek. – Pamiętasz tamtego Amerykanina Lizzie? – zwróciła się do Sally. –
Tego Żyda, który zjadł wieprzowinę? Jaki to był miły chłopak. Pewnie wykluczyli go z diaspory
za takie dobre maniery.
– Rzeczywiście, miał dobre maniery – przyznała Sally.
Wkroczyłyśmy do salonu jak trzy kelnerki, każda z dwoma talerzami w ręku. Colin siedział
u szczytu stołu, dzierżył w dłoniach sztućce (ostrzem do góry, za co w dzieciństwie dostałby po
łapach).
– Kto robił sos? – zainteresował się po pierwszym kęsie. – Jakiś taki... dziwny.
Sally nagle się skuliła, już myślałam, że zaleje się łzami.
– Żartowałem, myszko – Colin uśmiechnął się szeroko. – Pyszny. Gratulacje, kochanie.
Posadzono Richarda daleko ode mnie, tak że nie było szans na porozumiewawcze spojrzenia
czy uśmiechy. Nie odzywał się dużo, ale też nie miał ku temu okazji. Colin perorował bez
przerwy. Wdał się w długi monolog o swoich nowych obowiązkach. Nie wiem, jakim cudem
udało mu się zmieść wszystko z talerza, skoro nawet na chwilę nie przestał gadać.
– Wznieśmy toast za bliźnięta – zaproponował nieśmiało ojciec. – Wszystkiego najlepszego
z okazji urodzin, Colin i Liz.
– Dwadzieścia siedem lat – westchnęła mama. – A wydaje mi się, że zaledwie wczoraj
odeszły mi wody w naszym nowym samochodzie. A teraz jesteście już dorośli.
– W każdym razie jedno z nas – zauważył Colin, patrząc na mnie znacząco.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – zdenerwowałam się.
– A jak myślisz? Lizzie Jordan, masz trzydziestkę na karku. Najwyższy czas zrobić coś ze
sobą.
Miałam zjeść resztkę ziemniaków, ale odłożyłam widelec, żebyś się bronić.
– Nie do wiary, że ty i ja mamy wspólnych rodziców – powiedział. – Chyba nie chcesz
niczego osiągnąć. I nie masz już nawet tej wymówki, że studiujesz.
– Za to zaszłam dalej niż przedmieścia Birmingham – syknęłam, kiedy w końcu odzyskałam
mowę. – Jak śmiesz twierdzić, że niczego nie osiągnęłam! Skończyłam studia, a teraz ciężko
pracuję. Chciałabym za kilka lat otworzyć własną agencję pośrednictwa nieruchomościami.
– Moim zdaniem nie sprzedasz nawet igloo Eskimosowi – roześmiał się Colin.
– Pewnego dnia udławisz się tymi słowami – zagroziłam.
– W takim razie czekają mnie głodowe lata, jeśli to ma być mój następny posiłek.
Skończyłaś? – zwrócił się do Sally i nie czekając na odpowiedź, sprzątnął jej z talerza ostatni
kawałek pieczeni, który oszczędzała sobie na koniec.
– Widzisz – zwrócił się do mnie z mięsem w ustach – wam się wydaje, że Londyn to pępek
świata, ósmy cud, gdzie sukces czeka na ulicy. Bzdura. Cuchnące metro dzień w dzień? O nie.
Jeśli chcesz znać moje zdanie, Liz...
– Nie chcę – przerwałam, co wcale mu nie przeszkodziło:
– Jeśli chcesz znać moje zdanie, powinnaś podkulić ogon pod siebie i wrócić do Solihull.
Widać, że nie jesteś szczęśliwa. Nie nadajesz się do życia w wielkim mieście. W Londynie
daleko nie zajdziesz, siostrzyczko. Załatwię ci pracę w agencji nieruchomości tu, u nas. Może za
kilka lat będziesz mogła spróbować samodzielności. Pomogę ci, jeśli chcesz.
– Nie wrócę do Solihull – uparłam się. – Nigdy.
– Przemów jej do rozsądku – Colin puścił oko do Richarda, który uśmiechnął się
zdradziecko. – Jeśli masz za dużo wolnego czasu, ma się rozumieć. Wiesz, Liz, zawsze bujałaś
w obłokach. Zawsze snułaś nierealne plany. Wmawiałaś sobie, że ktoś cię nagle zauważy
i zagrasz Anię albo że na zakupach odkryje cię Quentin Tarantino. Nie słuchałaś, kiedy
tłumaczyliśmy ci, że to nierealne. Zawsze musiałaś się o wszystkim przekonać na własnej skórze.
Powiedział to w taki sposób, że ktoś postronny mógłby wziąć jego słowa za niefortunny
komplement, ale ja wiedziałam, co miał na myśli.
– Tak, zawsze byłaś marzycielką, ale marzenia sienie spełniają, jeśli im nie pomagasz. Z nas
dwojga to ja byłem praktyczny. A twoje historyjki zawsze doprowadzały mnie do śmiechu. Może
zabrałabyś się za pisanie?
– I wróciłabyś do Birmingham – zawtórowała Sally. – Przecież pisać można wszędzie,
prawda? Poza tym, skończyłaś filologię angielską, więc znasz się na tym.
– To też strata czasu – Colin jeszcze nie dokończył. – Może studiowałem na gorszej uczelni,
ale za to mam porządny zawód.
– Lizzie, pozbieraj talerze – powiedziała mama. Posłusznie poszłam za nią do kuchni.
– Evan, powiedz synowi, żeby nie dokuczał siostrze – poleciła ojcu na wychodnym. Tylko
się roześmiał.
– Nie zwracaj uwagi na Colina – zaczęła, kiedy wkładałam talerze do zlewu. – Wiesz, bardzo
cię kocha. Po prostu lubi się kłócić.
– Ale powiedział mi takie rzeczy... Jest niesprawiedliwy. Co z tego, że jestem marzycielką?
– Nic – stwierdziła mama. – Dzięki marzycielom świat jest piękniejszy. Ale dzięki tym,
którzy coś robią, żeby zrealizować swoje marzenia.
– Ja robię – oburzyłam się.
– Hm. Nie byłabym taka pewna. Pamiętasz „Anię”? Udawałaś, że jesteś chora, bo nie
dostałaś głównej roli. I to nazywasz realizowaniem marzeń?
– Mamo, na Boga, miałam wtedy siedem lat.
– Ale od tamtej pory zawsze postępowałaś podobnie, kochanie. Wiesz, zawsze żałowałam, że
Colin nie ma odrobiny twojej fantazji, a ty jego uporu. Obie wiemy, że twój brat nie zawsze ma
rację, ale jedno trzeba mu przyznać: kiedy coś sobie postanowi, dąży do celu i nie zwraca uwagi
na przeszkody. Walczy.
– Tak. Na przykład dzisiaj z moją cierpliwością – żachnęłam się.
– Cóż, jeśli naprawdę chcesz założyć własną agencję handlu nieruchomościami, zrób mu na
złość i postaw na swoim, niech się zdziwi.
– Nie chcę – przyznałam.
– Tak myślałam. – Mama przysiadła na stołku i zaplotła ramiona gestem, który widziałam
tysiące razy. Skąd wiedziała? Jakim cudem matki wszystko wiedzą?
– Więc co chcesz robić, Lizzie? Ilekroć do ciebie dzwonię, masz ponury głos, jakby świat
walił ci się na głowę. Początkowo życie w Londynie wydawało się ekscytujące, teraz już tylko
deprymujące. Kiepska praca, kiepskie mieszkanie...
– Cóż, może to się zmieni – pocieszyłam ją. – Brian przyjeżdża.
– Ten Brian? Uroczy Brian, Żyd z Ameryki?
– We własnej osobie.
Z radości klasnęła w dłonie. Zadziwiające, na wieść o przyjeździe Briana cieszyli się
wszyscy, tylko nie ja.
– Wiesz, zawsze czułam, że po ciebie wróci – Mama ścisnęła mnie za ramię.
– Nie wraca po mnie, mamo. Przyjeżdża z wizytą.
– Tak, do ciebie. Od początku wiedziałam, że stracił dla ciebie głowę.
Chyba właśnie to chciałam usłyszeć, ale to w niczym nie zmieniało mojej sytuacji.
Zastanawiałam się, czy jej nie opowiedzieć o internetowej aferze, ale mama już pogrążyła się
w marzeniach.
– Wiesz – mówiła – niektórzy rodzice byliby przeciwko związkowi córki z cudzoziemcem
i to na dodatek innego wyznania, ale nam zależy tylko na twoim szczęściu.
– Mamo, czy ty aby nie przesadzasz? Brian będzie w Anglii cztery dni. Nie wiem, czy
zdążymy uciec do Las Vegas.
– Ale przez tyle lat byliście w kontakcie. Od początku wiedziałam, że bardzo się
zaangażował. Przygotować obiad? Oczywiście kurczaka. Po raz drugi nie każę mu jeść
wieprzowiny.
– Niczego nie szykuj – przestraszyłam się. – Chyba nie będziemy mieli czasu, żeby tu wpaść.
– No cóż. W takim razie może ojciec i ja wpadniemy do was do Londynu? W tym twoim
mieszkaniu jest dosyć miejsca. Chociaż na twoim miejscu nie pokazywałabym Brianowi tego
mieszkania, jeśli jest w takim stanie jak podczas naszej ostatniej wizyty.
Czyli idealnym jak na naszą norę. Przed wizytą mamy pucowałam przez trzy tygodnie.
– Może przywieź go do nas, prosto z lotniska. I tak przyleci tylko dla ciebie, nie ma
znaczenia, czy będziecie w Londynie czy Birmingham. A co z nim? – mama wskazała głową
salon, gdzie zostawiłam Richarda na pastwę losu. Dobiegł mnie śmiech taty. Niewielu moich
byłych chłopaków potrafiło go rozbawić.
– Powiedziałam mu, że jestem zajęta w przyszły weekend.
– Dobrze. Nie zepsuj tego, Lizzie. Zawsze chciałam, żebyś miała cudowne, ekscytujące
życie, jakie mnie ominęło. Od dziecka marzyłam o tym, że wyjeżdżam do Stanów, widzę Nowy
Jork i Hollywood, stoję przed Białym Domem. Oszczędzałam każdy grosz, żeby te marzenia się
spełniły. A potem poznałam twojego ojca i zamieniłam marzenia o Ameryce na urząd stanu
cywilnego i dwutygodniowy miesiąc miodowy w Scarborough.
– Ale kochasz tatę, prawda?
– Oczywiście, że go kocham. Tylko czasami zastanawiam się, jak potoczyłoby się moje
życie, gdybym tamtego dnia nie wsiadła do autobusu i nie nadepnęła mu na nogę. Teraz nie
zamieniłabym go na nikogo... chyba że oświadczyłby mi się Robert Redford – zażartowała. – Ale
jeśli nie spełnisz marzeń w młodości, do końca życia będziesz się zastanawiała, co by było,
gdyby. Jestem przekonana, że gdybym poleciała wtedy do Stanów, po tygodniu umierałabym
z tęsknoty za domem. Ale nie pojechałam i jakaś cząstka mnie do dzisiaj wierzy, że na Sunset
Boulevard nadepnęłabym na nogę Robertowi de Niro, nie twojemu ojcu.
– Więc dlaczego nie daliście mi pieniędzy, kiedy chciałam jechać do Stanów zaraz po
studiach? – zdziwiłam się. – Wtedy też o tym marzyłam.
– Bzdura. Chciałaś się wymigać od pracy – skwitowała mama.
– Wielkie dzięki.
– Ale teraz, kiedy masz własne pieniądze – podjęła przerwany wątek (słucham? Ciekawe,
gdzie są?). Możesz robić, co chcesz. Jeśli Brian cię poprosi, żebyś z nim wyjechała, nie
zastanawiaj się ani chwili. Rzuć pracę i jedź. Ojcu i mnie wystarczą telefony.
Rzucić pracę? Wyprowadzić się z zapyziałego mieszkania? Nie mieściło mi się w głowie, do
czego mnie namawia.
– Masz dwadzieścia siedem lat – ciągnęła. – Nie możesz wiecznie na coś czekać. Musisz
korzystać z okazji. A to nie lada kąsek.
– On tylko przyjeżdża z wizytą – zaprotestowałam.
– Może tak mu się wydaje, ale możesz przecież sprawić, żeby zmienił zdanie, prawda?
Mężczyźni sami nie wiedzą, czego chcą. Gdyby Sally nie wzięła sprawy w swoje ręce, Colin
nadal mieszkałby z nami.
Usiłowałam sobie wyobrazić, w jaki sposób Sally wzięła sprawy w swoje ręce.
– Co takiego zrobiła?
– Sprawiała wrażenie jedynej interesującej kobiety na świecie. Czesała się inaczej niż inne
i zachowywała się tak, jakby bawiła się lepiej ze znajomymi niż na randkach z nim. I proszę, nie
wiadomo kiedy Colin jej się oświadczył. Złapała go.
– Sugerujesz, że mam tak postąpić wobec Briana? – oburzyłam się. – Wiesz, w dzisiejszych
czasach nie trzeba polować na męża. – Jakbym od lat nie marzyła, że pewnego dnia w moim
życiu pojawi się rycerz w lśniącej zbroi i rozwiąże za mnie wszystkie problemy.
– Nie, ale wtedy życie jest prostsze – oznajmiła mama pragmatycznie. – Nie wiem, gdzie
popełniłam błąd, skoro moja córka ma na haczyku milionera i pozwala mu uciec.
– Brian nie jest milionerem.
– Jeszcze nie. Ale i tak bliżej mu do tego niż temu chłystkowi, którego dzisiaj przywiozłaś.
Ten Richard to taki sam marzyciel jak ty, Lizzie, to widać. A wiesz, co wychodzi ze związku
dwojga marzycieli?
– No, powiedz.
– Niespłacona hipoteka.
Akurat w tej chwili Richard wsadził głowę do kuchni. Niósł pustą sosjerkę.
– Pyszna pieczeń, pani Jordan – pochwalił z szerokim uśmiechem. – Nawet moja mama nie
zrobiłaby lepszej.
Mama uśmiechnęła się pod nosem.
– Czy mogę jeszcze jakoś pomóc? – zapytał grzecznie.
– O, nie – odparła dziwnym tonem. – Już nic nie możesz zrobić.
Kiedy wyszedł, złapała mnie za rękę.
– To przeznaczenie. Wiesz, kiedy byłam w twoim wieku, poszłam do wróżki, na molo
w Brighton. Powiedziała mi, że jedno z moich dzieci wyjedzie za morze. Brian cię zabierze,
wiem to na pewno.
– A może chodziło o Colina? – zaniepokoiłam się. – Przecież już kiedyś wyjechał. – Fakt,
mój brat przez niemal dwa lata pracował w Niemczech.
– To się nie liczy, to prawie jak w domu – żachnęła się teraz, choć wtedy najpierw
przepłakała dwa tygodnie, a przed wyjazdem zaopatrzyła go w prowiant na co najmniej miesiąc.
Potem nie mogła się nadziwić, że go dobrze słyszy przez telefon, jakby fakt, że Niemcy mają
niezłe linie telefoniczne, nie mieścił się jej w głowie.
– No, podajmy ciasto – zadecydowała nagle. – Daj znać, jak ci poszło – poprosiła
i z szerokim uśmiechem wmaszerowała do saloniku, nucąc pod nosem amerykański hymn.
Rozdział 11
Wyciągnęłam stamtąd Richarda najszybciej jak się dało. Na W szczęście była niedziela, więc
mieliśmy wytłumaczenie – musimy wracać do Londynu, żeby się przygotować do kolejnego
tygodnia pracy.
– I co sądzisz o moim bracie? – zapytałam, kiedy tylko jego samochód znikł nam z oczu.
– Miły facet – stwierdził Richard ostrożnie. A po chwili dodał: – Czy kiedy byliście mali,
rywalizowaliście ze sobą?
– Właściwie nie – skłamałam.
– Dzisiaj miałem wrażenie, że bardzo chce cię usadzić. Całe to gadanie o powrocie do
Solihull. I namawianie mnie, żebym ci przemówił do rozsądku!
– I co, zrobisz to? – zapytałam sucho.
– Oczywiście, że nie. Po pierwsze, chcę, żebyś została w Londynie. – Ścisnął mnie za
kolano. – A po drugie, jeśli naprawdę zechcesz zrobić karierę w handlu nieruchomościami, stanę
za tobą murem. Skoro już o tym mowa, może znajdziesz mi jakieś ładne mieszkanko?
– Tak naprawdę wcale nie chcę pracować w tej branży – przyznałam się. – Po prostu gdybym
powiedziała Colinowi, że chciałabym zostać aktorką albo dziennikarką, chyba udławiłby się
pieczenia – Naprawdę chcesz zostać aktorką albo dziennikarką? – zdziwił się Richard.
– No... właściwie aktorką.
– Poważnie?
– Raczej tak. Zawsze o tym marzyłam.
– Więc dlaczego pracujesz w agencji handlu nieruchomościami?
– Bo muszę zapłacić czynsz. I wspierać cię finansowo – dodałam okrutnie; Richard obiecał,
że zwróci mi długi kiedy tylko będzie mógł, ale po spotkaniu z Colinem musiałam się na kimś
wyżyć.
– Nie spodziewałem się tego – rozważał. – Nigdy nie wspominałaś, że chciałabyś grać. Czy
o to chodziło z tą Anią? Byłaś w kółku teatralnym?
– Tak. Od dziecka chciałam zagrać Anię z Zielonego Wzgórza. Rodzice zabrali nas do teatru,
kiedy mieliśmy siedem lat. Ale dałam sobie spokój, kiedy w kościelnym kółku teatralnym nie
dostałam głównej roli.
– Pewnie dlatego, że nie miałaś rudych włosów. – Richard musnął palcami moje mysie
kosmyki.
– I dzięki Bogu – prychnęłam.
– I co dalej? Grałaś gdzieś? – Nie dawał za wygraną.
– Trochę. Na studiach.
– Kogo?
– Kleopatrę, nianię Julii, Wiolę, jedną z Trzech sióstr Czechowa.
Zatrzymaliśmy się na światłach. Nadal wymieniałam moje role. Kiedy skończyłam, Richard
spojrzał na mnie ze zdumieniem.
– Boże. Nie miałem pojęcia – stwierdził. – Dużo grałaś.
– Nie lubię o tym rozmawiać – uśmiechnęłam się smutno i nacisnęłam pedał gazu.
– Chyba byłaś naprawdę dobra, skoro dostałaś tyle ról.
– Na studiach każdy może grać. Więcej studentów bawiło się w teatr niż zajmowało nauką.
– Na pewno ci się to podobało.
– Owszem, myślałam nawet o studiach aktorskich.
– I co? Wzruszyłam ramionami.
– I nic. Takie jest życie. Pożyczki. Debety.
– To nie problem. Jeśli naprawdę chcesz, żeby twoje marzenia się spełniły, weź się do roboty
– stwierdził pompatycznie. – Mówisz, że zawsze chciałaś być aktorką a nigdy mi o tym nie
mówiłaś.
– Teraz już za późno.
– Bzdura. Skoro Michael Caine zrobił karierę, grając samego siebie, ty na pewno zarobisz na
życie. Hollywood, szykuj się. Na pewno jesteś dobra.
– Dzięki.
– Dlaczego nie zapisałaś się do żadnego kółka teatralnego tu, w Londynie?
– Nie miałam czasu.
– Więc powinnaś go znaleźć – stwierdził stanowczo i znowu ścisnął mnie za kolano. Tym
razem na tyle mocno, że odruchowo zmieniłam biegi i sprzęgło zazgrzytało rozpaczliwie.
– Może – mruknęłam bez przekonania.
Oj, Richard, westchnęłam w duchu. Biedak stara się być miły. To fajny facet, może niezbyt
ekscytujący, ale fajny. Marzyciel, jak ja? Przypomniały mi się słowa mamy. Miałam wyrzuty
sumienia, że poważnie wzięłam jej słowa i dlatego też ścisnęłam go za kolana.
– Nie pozwól, żeby to, czego inni od ciebie oczekują, przesłoniło ci własne plany –
powiedział. – Dziewięć razy na dziesięć ludzie nie wiedzą, co jest dla ciebie najlepsze. Moim
zdaniem, twój brat naśmiewa się z twoich marzeń dlatego, że ich nie rozumie, nie czuje ich
mocy. To mrówka. Zawsze był i zawsze będzie pokorną mrówką robotnicą. Chce cię ściągnąć do
swojego poziomu, bo wie, że jesteś gąsienicą, poczwarką, z której prędzej czy później wykluje
się piękny motyl. Boi się tego.
Znowu stanęliśmy na światłach. Spojrzałam na niego z ukosa.
– Skąd ci to przyszło do głowy?
– Ja też kiedyś studiowałem literaturę – mruknął.
– Ale jesteś księgowym.
– Nie było to moje życiowe marzenie – westchnął. – Chyba nikt o tym nie marzy. Ale
zapomniałem, o czym marzę. Przyciągnęły mnie pieniądze i status społeczny.
– Status? – roześmiałam się pogardliwie. Księgowi nigdy nie wydawali mi się ludźmi
budzącymi powszechny podziw i szacunek społeczeństwa.
– Śmiej się, śmiej, ale moja rodzina jest ze mnie dumna. Widzisz, mam czystą, stałą pracę –
wyjaśnił śmiertelnie poważnie. – Może nie żyję z marzeń, ale też matka nie ma przeze mnie
koszmarów.
– Jak moja – prychnęłam. – Teraz uważa, że jedynym wyjściem jest dla mnie ślub. Czasami
myśli jak bohaterki Jane Austen.
– Pewnie chciałaby, żebyś wyszła za faceta z dobrą pracą – Richard poprawił nieistniejący
krawat.
– Chyba tak. I z dużym dochodem – dodałam, przedrzeźniając jedną z bohaterek Jane
Austen.
– Chyba się nadaję.
– Do kitu, co? – westchnęłam.
– Co? Twój występ w roli bohaterki Jane Austen?
– Nie. Dorosłe życie. Przez całe dzieciństwo nie możesz się doczekać osiemnastych urodzin.
Powtarzasz sobie, że kiedy będziesz pełnoletni, możesz robić wszystko, co zechcesz: wychodzić,
o której chcesz, z kim chcesz, dokąd chcesz, możesz robić, co ci się żywnie spodoba, na przykład
zajadać słodycze i grać w gry komputerowe. Tylko że wcale tak nie jest. W ogłoszeniach o pracy
rzadko szukają gwiazd filmowych i poetów, więc koniec końców znajdujesz sobie nudną posadę,
jak my, żeby zapłacić czynsz i nie wylądować na bruku. Nie możesz się włóczyć całymi nocami,
bo rano musisz dobrze wyglądać. Nic dziwnego, że wszyscy uważają dzieciństwo za
najpiękniejszy okres w życiu.
– Przestań, zanim się rozpłaczę – poprosił teatralnie. – Nie musi tak być, Liz. Jeśli chcesz,
możesz się świetnie bawić do osiemdziesiątki. Nie możesz po prostu pozwalać, żeby inni psuli ci
tę radość. Jeśli naprawdę chcesz grać, zapisz się do kółka teatralnego i zacznij chodzić na
castingi. A ja, jeśli naprawę chcę malować, muszę zacząć więcej wydawać na farby, a mniej na
alkohol.
– Chcesz być malarzem? – zdziwiłam się.
– Chodziło mi to po głowie. Kiedy miałem osiem lat, narysowałem statek kosmiczny.
Nauczycielka mnie pochwaliła i spuchłem z dumy. Od tej pory rysowałem bez przerwy, na
każdym skrawku papieru, który wpadł mi w ręce. Aż pewnego dnia szkicowałem konia, zamiast
rozwiązywać zadania na matematyce. Wtedy nauczyciel wyjaśnił mi, że co prawda ładnie rysuję,
ale rysunki nie dadzą mi chleba i dachu nad głową. A cyfry owszem...
– I stąd księgowość?
– Stąd księgowość. Pewnie na świecie jest wielu niespełnionych artystów – spojrzał przez
okno na wysokie wieżowce na przedmieściach Londynu. – Porzucili marzenia, bo jakiś
nauczyciel bez krzty wyobraźni powiedział im, że malarstwo to hobby, ale nie zawód. Jeśli jakiś
nauczyciel powie to mojemu dziecku, poważnie sobie z nim porozmawiam.
– Gdzie mam skręcić? – zapytałam, zanim znowu się rozpędził.
– Tutaj. Z tobą tak szybko mija czas.
– Tak. I przez to poniedziałek zaczyna się szybciej, niż byśmy chcieli – prychnęłam. Byłam
w fatalnym humorze. – Dzięki, że ze mną pojechałeś. Obiecuję, że nigdy więcej nie spotka cię ta
tortura.
– Było bardzo miło – odparł. – Jak na taką okazję. Więc jak, zadzwonić gdzieś tak w połowie
tygodnia? Moglibyśmy gdzieś wyskoczyć w czwartek, może do kina?
– Hm. – Zacisnęłam dłonie na kierownicy. – W czwartek nie mogę. Mówiłam ci już.
Przyjeżdża mój znajomy.
– A tak, pamiętam. Więc mi go nie przedstawisz? Bębniłam palcami po kierownicy.
– Ja... hm... sama nie wiem. Przyjeżdża na krótko, może już wszystko sobie zaplanował.
Pewnie chce się spotkać też z innymi. Ma masę znajomych ze studiów. Ludzi, których oboje nie
widzieliśmy od lat. Będziemy w kółko wspominać dawne dobre czasy, pewnie zanudzimy cię na
śmierć.
– Rozumiem.
– Posłuchaj, nie chciałabym... Nie chciałam sprawić ci przykrości – zaczęłam.
– Wiem – zapewnił i cmoknął mnie w policzek. – Baw się dobrze. – Już prawie wchodził do
domu, ale w ostatniej chwili odwrócił się na pięcie. Opuściłam szybę, żeby go słyszeć.
– Co się stało?
– Właśnie o to chciałem zapytać – odparł. – Jesteś smutna. Ciągle gryzą cię słowa brata?
– Nie. Londyn zawsze mnie przygnębia – odparłam. – Po prostu przeraża mnie myśl
o powrocie do tamtego strasznego domu. Nieważne, jak długo mnie nie ma, zawsze zastaję tam
brud i smród.
– Wiem, co czujesz – pokiwał głową. – Ale może dzisiaj pozmywali?
– Co? Niechlujna Seema i Obrzydliwy Joe? Chcesz się założyć?
– Może o wszystkie pieniądze, które od ciebie pożyczyłem? – zażartował.
Uśmiechnęłam się. Co prawda ostatnio źle go traktowałam, ale jedno trzeba mu przyznać:
umie mnie rozbawić. Zaraz jednak spoważniał i zrozumiałam, że czeka mnie poważna rozmowa.
Oby się znowu nie rozczulił.
– O co chodzi? – zapytałam.
– W przyszłym miesiącu kończy ni się umowa najmu – zaczął. – Przerwij mi, jeśli uważasz,
że to szaleństwo, ale pomyślałem sobie...
O nie. Wiedziałam od razu, co sobie pomyślał. Zacisnęłam pięści, wbiłam paznokcie w skórę
i w myślach błagałam go, żeby nie powiedział tego na głos.
– Może zamieszkalibyśmy razem? Obiecuję, że będę ci pomagał w obowiązkach domowych.
– Richard – zaczęłam.
– Wiem, to poważny krok, ale jesteśmy razem od siedmiu miesięcy. Doskonale się
rozumiemy. Przysięgam, że zadałbym ci to samo pytanie, gdybyś była moją znajomą, nie
dziewczyną. Uważam cię za najlepszą przyjaciółkę. – Urwał. Wyczytałam z jego twarzy, że za
dużo powiedział i teraz żałuje.
Starałam się uśmiechnąć, ale do tej pory chyba do niego dotarło, że nie rzucę mu się na szyję,
krzycząc: tak, tak, kochany!, chociaż właśnie tak postąpiłabym zaledwie tydzień temu. Przed
telefonem Briana.
Najchętniej ukryłabym się pod siedzeniem. Ciekawe, czy Richard się domyśla, że kierują
mną nie względy moralne, lecz to, że Brian ponownie wkracza w moje życie? Czy wie, że od
kilku dni głowię się, czy i jak uda mi się ożywić dawny płomień i czy mam rzucić Richarda
jeszcze przed przyjazdem Briana, czy może najpierw zobaczyć, jak się między nami ułoży?
– Muszę to przemyśleć – stwierdziłam.
– Oczywiście – pokiwał głową. – Nie oczekiwałem, że od razu odpowiesz. To poważna
decyzja.
– Nie wiem, czy zdążę to przemyśleć w tym tygodniu. Wiesz, że przyjeżdża mój znajomy, –
Zadzwoń jak już wyjedzie, dobrze?
– Oczywiście.
– Czekam – powiedział, ale jakoś bez przekonania.
Odjechałam czym prędzej. Przed domem jeszcze długo siedziałam w samochodzie.
Nerwowo bębniłam palcami po kierownicy. To nie w porządku. Richard zaproponował mi to, na
co czekałam od miesięcy, ale zamiast radości byłam zła: to kolejna komplikacja. Przed telefonem
Briana z entuzjazmem przyjęłabym taką propozycję. Teraz czułam się jak pływak, któremu
w połowie drogi przez kanał La Manche zaproponowano powrót na brzeg łódką. Z jednej strony
chętnie wlazłabym na pokład, z drugiej tak niewiele dzieli mnie od francuskiego wina
i rogalików. Rozumiecie, o co mi chodzi?
Po powrocie do domu zaraz położyłam się do łóżka. Byłam zdruzgotana. Tego już za wiele
na jeden dzień: kac, rodzinny obiad i propozycja Richarda. Moje nerwy były w strzępach.
Rodzina, też mi coś, mruczałam pod nosem, zakładając poplamioną piżamę. Powinnam od
nich czerpać siłę, ale zawsze po wizycie w domu byłam wykończona, z głową pełną rad i aluzji,
w których krewni są mistrzami. I te pytania na temat mojej przyszłości! Czyja w ogóle mam
przyszłość przed sobą?
Właściwie mogłabym być na miejscu Colina, przyznałam. Gdybym tylko chciała. Mogłabym
mieć własny domek na paskudnym osiedlu. Miłego, nudnego męża. Telewizor z płaskim
ekranem i pralkę automatyczną. Colin miał to wszystko, bo nie ryzykował. Kiedy los rozdawał
przyszłość, wziął pudełko z napisem: „nudna i bezpieczna”. Co musi robić? To proste: przez
trzydzieści lat pracować w tej samej firmie i jeździć na wakacje do Westonupon-Mare.
Ja wybrałam inną drogę. Wybrałam drogę początkowo bardzo stromą, ale przecież może się
okazać ciekawsza, piękniejsza niż ścieżka Colina, która zaprowadziła go nie dalej niż trzy mile
od domu rodziców.
Mnie ciągnęło do Londynu. Powtarzałam sobie, że Londyn to odpowiednie miejsce dla
takich jak ja, których dławią rodzinne miasteczka. Przecież w Solihull całe miasto wie o tobie
wszystko. Tam gapią się na ciebie, jeśli w mroźny dzień założysz letni kapelusz. W Londynie
możesz paradować nago, z kolczykami w różnych częściach ciała, i nikt nie zwróci na ciebie
uwagi, chyba że gołębie. W Londynie, tłumaczyłam sobie, wszyscy są równi, wszyscy mogą
odnieść na sukces. Nikt ci nie powie, dajmy na to, że jako dziecko nie umiałaś malować, więc nie
masz szans. W galeriach wiszą setki obrazów, które dowodzą czegoś wręcz przeciwnego. Nikt tu
nie mówi: „Jojo to przeżytek.” Czy rolki. Czy hula-hoop. Czy cokolwiek innego, co może ja
wymyślę. Londyn to miasto, do którego dążą wszystkie czarne owce z całej Anglii.
Wyjechałam z Solihull w pogoni za marzeniami. Muszę je zrealizować. Dzięki tej myśli
byłam w stanie kłócić się z bratem. Kiedy widziałam, jak krew go zalewa na myśl, że życie toczy
się także z dala od Birmingham, niemal wierzyłam, że mówię prawdę.
Ale tu, w Londynie, nie byłam już wcale taka pewna, czy postępuję słusznie. Tępym
wzrokiem gapiłam się na plamę pleśni – czyżby urosła od zeszłego tygodnia?
W głębi ducha wiedziałam, że w poniedziałkowy poranek wcale nie będę tryskała
entuzjazmem. Już nic mnie nie cieszyło, kiedyś odczuwałam dreszcz emocji, ilekroć wysiadałam
do pracy przy Knightsbridge; teraz drażniły mnie tłumy turystów, którzy biegli do Harrodsa,
kiedy ja szłam do biura. Do biura, w którym głupkowaty pies ma wyższe stanowisko od mnie.
Może Colin ma rację. Może rzeczywiście powinnam wrócić do domu, do świata, który dobrze
znam.
Jaka głupia byłam, licząc, że coś osiągnę samym przyjazdem do Londynu. Na ulicach nie
leżało złoto: raczej liczne dowody na to, że marzenia i rzeczywistość to dwa odrębne światy.
Zmęczeni, zrezygnowani ludzie w kawiarni, w której co rano wychylałam kubek gorącej kawy;
nieszczęśliwi pracownicy metra, którzy nigdy nawet nie patrzyli na swoich pasażerów, że już nie
wspomnę o powitaniu. Współpasażerowie, starannie unikający swojego wzroku, wmawiający
sobie, że podróż zatłoczonym do granic możliwości pociągiem to nic takiego, że nie jadą do
ciasnych biurowych klitek z zasłoniętymi oknami i klimatyzacją, która tłoczy im w płuca dym
z papierosów i bakterie. I jeszcze ci, którzy sypiają w metrze i co rano proszą mnie o drobne.
Wszyscy przyjechali do Londynu w poszukiwaniu lepszego życia. Zwabiły ich kolorowe gazety
i reklamy.
Zamknęłam oczy i starałam się zasnąć. Może kiedy zacznę myśleć pozytywnie, złe myśli
dadzą mi spokój. W końcu udało mi się zasnąć, ale obudziła mnie Seema, energicznie szarpiąc za
ramię.
– Dom się pali – szepnęła dramatycznie. – Z pokoju Grubego Joe wali dym.
Zerwałam się na równe nogi i wybiegłam na korytarz. Rzeczywiście, spod drzwi
wydobywała się smuga dymu.
– No, na co czekasz? – ponaglała. – Może już nie żyje. Zaatakowałam drzwi jak prawdziwy
strażak. Niestety, w tej samej sekundzie Joe otworzył i wpadłam prosto na jego rozesłane łóżko.
Kiedy otworzyłam oczy, poczułam na sobie jego wzrok. Patrzył na mnie jak na wariatkę, chociaż
to nie ja miałam na nosie plastikowe gogle, a na głowie kask kolarski, i to o pierwszej w nocy.
– Co wy? – zainteresował się. – Czemu tak hałasujecie w środku nocy?
– My? Co ty wyprawiasz, idioto? – zdenerwowała się Seema. – Dlaczego spod twoich drzwi
wydobywa się dym?
– Konstruuję nadajnik radiowy – oznajmił Joe. – Żebyście wiedziały, gdzie jestem.
– A niby po co?
– Nigdy nie wiadomo, kiedy po mnie przyjdą – powiedział ze śmiertelną powagą.
– Kto? – zainteresowało mnie to.
– Chyba mnie śledzą – wyznał. – Odkąd złamałem kod dostępu do Barclays Bank.
– Czyli odkąd znalazłeś ich stronę w sieci – prychnęła Seema.
– No tak. Ale na tej stronie są różne rzeczy. Szyfry, które złamią tylko wtajemniczeni.
– Odbiło ci, Joe – orzekła Seema. – Wracam do łóżka. Błagam, nie puść domu z dymem.
Seema wróciła do swojej sypialni. Ja nadal masowałam łydkę. Bardzo ucierpiała w nieudanej
akcji ratunkowej.
– Chcesz sobaczyć, jak to działa? – zapytał. Podał mi starą gumkę do włosów z przyklejoną
baterią.
– Dobra. – I tak nie mogłabym zasnąć.
– Chodź po pokoju, a ja ci powiem, gdzie jesteś, chociaż będę siedział tyłem. Widzę cię na
monitorze.
Posłusznie wędrowałam po pokoju ściskając w ręku nowy wymysł Joego.
– Jesteś koło łóżka – oznajmił radośnie.
– Tak – przyznałam zdumiona, chociaż w jego pokoju, który nie był zbyt duży
(przekonałyśmy go z Seemą, że kobiety potrzebują więcej miejsca) można być tylko koło łóżka.
– Świetne – powiedziałam, oddając mu gumkę. – I bardzo użyteczne.
– Może mi ocalić życie – stwierdził poważnie.
– Właśnie. Ale może jakoś lepiej to maskuj.
– Myślałem, czyby nie ukryć tego pod wstążką – ożywił się. Powoli skinęłam głową.
– Tak, to doskonały pomysł. Nikt nie będzie niczego podejrzewał, kiedy cię zobaczy
z kokardą we włosach.
Joe entuzjastycznie pokiwał głową i wbił wzrok w monitor.
– Joe – zapytałam nagle – Jesteś szczęśliwy?
Odwrócił się i uwił we mnie spojrzenie dużych piwnych oczu.
– Słucham, Lizzie?
– No, jak ci się podoba w Londynie? Czy żyjesz tak, jak chciałeś?
Przesunął wzrok w kąt pokoju, gdzie wiekowy i dziwnie pognieciony plakat z Pamelą
Anderson walczył o miejsce ze zdjęciami statków kosmicznych z Gwiezdnych Wojen. Myślał nad
moim pytaniem. Taką przynajmniej miałam nadzieję.
– Chyba tak – odparł. – Choć nie wiadomo, jak długo jeszcze tu będę. Kiedy pętla zacznie się
zaciskać, a to bardzo prawdopodobne, będę musiał uciekać z kraju. Chyba do Rio.
– Boże, to straszne – wzdrygnęłam się. – W porównaniu z tym moje kłopoty to pryszcz –
dodałam.
Joe uśmiechnął się pod nosem.
– Śpij już – powiedział. – Jeśli po mnie przyjdą zrobię wszystko, żeby dali ci spokój.
Wróciłam do siebie. Liczyłam, że uda mi się wyciągnąć Grubego Joe na poważną rozmowę
o sensie życia. Miałam nadzieję, że powie coś, co pozwoli mi uwierzyć, że radzę sobie całkiem
nieźle jak na dwudziestosiedmiolatkę, że wszystko się zmieni, kiedy skończę dwadzieścia osiem.
Był ode mnie o dwa lata starszy, łudziłam się, że zna lekarstwo na stres przed trzydziestką. A tu
nic z tego.
Nawet mi się nie chciało śmiać, że mu już kompletnie odbiło.
Rozdział 12
Tej nocy nie spałam najlepiej. Zasypiałam i budziłam się, licząc plamy pleśni na suficie.
Poniedziałkowy ranek nadszedł zdecydowanie za szybko.
Zazwyczaj nie spieszyło mi się do biura na początku tygodnia. Rupert zapewne nie pojawi
się przed dwunastą. Co tydzień wykręcał się w ten sam sposób – wpisywał sobie do kalendarza
fikcyjne terminy spotkań, a kiedy Harriet pytała, czemu się spóźnił, narzekał na niesłownych
klientów. Nie żeby Harriet często bywała w biurze, zwłaszcza w poniedziałkowe ranki. W końcu
ona była szefową i nie musiała udawać, że czuje się doskonale, kiedy miała gigantycznego kaca.
Często zjawiała się po południu, akurat kiedy zbierałam się do wyjścia.
W ten konkretny poniedziałek cieszyłam się, że rano będę w pracy sama. Musiałam mieć
ciszę i spokój, żeby napisać do Briana. Trudno, wyznam mu prawdę i zaproponuję, że albo
zamieszka w norze w Ballham, albo może niech lepiej zapomni o mnie i naszej przyjaźni.
Wydawało się, że to jedyne wyjście z sytuacji. Jedyne sensowne wyjście. Tego ranka szłam
do biura z ciężkim sercem i ponurą miną. Podeszłam do mojego biurka o wpół do dziewiątej.
– Lizzie, kochanie, co ty tu robisz tak wcześnie?
Nie wierzyłam własnym oczom. Szalona Harriet w poniedziałkowy ranek? Zazwyczaj o tej
porze leczyła kaca po burzliwym weekendzie. Chyba bardzo się śpieszyła, nerwowo cisnęła
piękny płaszcz od Maxmary na wieszak i w histerycznym pośpiechu szukała czegoś na biurku. Ja
tymczasem głowiłam się, jak na Boga wytłumaczyć moją obecność w biurze tak rano. Niestety,
do głowy przychodziło mi tylko szpiegostwo przemysłowe.
– Mam kilka listów do napisania – wyjaśniłam. Ale ona nawet nie zwróciła na mnie uwagi.
– Dobrze, dobrze – mruczała pod nosem. – Jezus Maria! Nie widziałaś przypadkiem moich
kluczyków? W domu nigdzie nie mogę ich znaleźć, chociaż dałabym sobie rękę uciąć, że wczoraj
wieczorem wracałam samochodem. Ale nigdzie nie widziałam samochodu, więc może po
imprezie wsiadłam w taksówkę, a mój biedny samochodzik stoi gdzieś na ulicy. Może ty wiesz?
Pokręciłam przecząco głową.
– Hurra! – Rozpromieniona, wynurzyła się z kosza na śmieci. – Super. Ciekawe, jakim
cudem tam wylądowały?
Rzeczywiście ciekawe.
– Teraz muszę znaleźć samochód – stwierdziła. – Masz jakiś pomysł?
Tylko pokręciłam głową.
– Cholera. Za niecałą godzinę muszę być na lotnisku. O dziesiątej lecimy na Majorkę, taki
urlop w ostatniej chwili. Żona Króliczka wyjeżdża na farmę piękności, więc możemy spokojnie
razem wyjechać.
Uśmiechnęła się radośnie. Chciałam odpowiedzieć równie promiennym uśmiechem, ale moje
policzki jakoś się opierały.
– Wiesz co? Jedź na lotnisko taksówką, a ja poszukam samochodu – zaproponowałam. – Na
pewno zostawiłaś go w bezpiecznym miejscu. – Sam na pewno nie odjedzie, pomyślałam
z przekąsem. Gustowna żółta blokada kół to praktycznie stały element wyposażenia zgrabnego
mercedesa Harriet.
– Och kochanie, naprawdę to zrobisz? Odwdzięczę ci się, zobaczysz.
Skinęłam głową.
Podała mi kluczyki na ładnym breloczku od Tiffany’ego. Takim samym, jaki dostałam od
Mary na urodziny. Od Mary, która nadal nie zadzwoniła z przeprosinami.
– Te są do stacyjki, a te do drzwi. Nie, chwileczkę – zawahała się. – Może odwrotnie, może
ten jest do stacyjki, a ten do drzwi. O Boże, poplątało mi się. I co teraz?
– Chyba jakoś sobie poradzę.
– Jesteś taka mądra! Obiecuję, że zaraz po powrocie podpiszemy umowę o pracę!
Zawsze mi to obiecywała. Zatrudni mnie na etat po powrocie, wszystko jedno skąd:
z Hiszpanii, ze sklepu, z łazienki.
– Teraz taksówka – planowała głośno. – Jakim cudem mam sobie ściągnąć taksówkę tu, do
biura?
Podniosłam słuchawkę.
– Żaden problem, jeśli się wie, jak to załatwić – mruknęłam złośliwie.
– Cudownie. Jesteś taka sprytna – dodała z podziwem, jakbym była co najmniej
czarodziejką. – Oj, muszę sprawdzić, czy wszystko mam. Paszport, walizka, środki
antykoncepcyjne... Poradzisz sobie sama w biurze, prawda? Zresztą, niewiele się tu dzieje.
Gdyby ktoś naprawdę pilnie mnie potrzebował, niech zadzwoni na komórkę. Chociaż... Zaraz,
zaraz, zdaje się, że położyłam wczoraj komórkę na dachu samochodu, zanim odjechałam... Czyli
może być wszędzie między moim domem a Sloane Square. Czy nie mogłabyś przy okazji
poszukać i komórki, kiedy zajmiesz się szukaniem samochodu? Powiedz Rupertowi, że bardzo
mi przykro, że was tak zostawiam na lodzie, ale chyba mnie rozumiecie, prawda, kochanie?
Myślisz, że będzie na mnie wściekły?
– Chyba zrozumie.
Wyobraziłam sobie jego radość, kiedy się dowie o jej wyjeździe. Rewelacja, codziennie
będzie mógł grać w golfa.
– Wracam za tydzień. No, gdzie ta taksówka? Jak myślisz, udała mi się nowa fryza?
– Wyglądasz super. – Trochę niechlujnie, ale super jak na taką ofermę, pomyślałam. Biała
koszulka od Jil Sander, nie dość, że upstrzona śladami psich łap, była wywrócona na lewą stronę.
– Dziękuję. No dobra. Czy pomyślałam o wszystkim? O, taksówka już jest. Nieźle. Chodź,
Herkules. Jedziemy na wakacje. Aż do Hiszpanii. – Maszerowała do drzwi z walizką, paszportem
i... psem.
– Harriet! – rzuciłam się za nią. – Harriet! A co z Herkulesem?
– Spojrzałam na cuchnącego spaniela z mokrym nosem i smutnymi oczami. – Nie możesz go
zabrać do samolotu.
Posłała mi zdumione spojrzenie.
– Jak to, moja droga? A niby dlaczego nie?
– Herkules to pies, Harriet, a psów nie wolno zabierać do samolotu. To znaczy, wolno, ale
lecą w luku bagażowym.
Przycisnęła biednego psiaka tak mocno, że wyłupiaste oczy jeszcze bardziej wylazły mu na
wierzch.
– No i nie wiadomo, jak jest na Majorce – ciągnęłam. – Ale jedno wiem na pewno, nikt ci nie
pozwoli go wwieźć z powrotem do Anglii, nie od razu. Będzie musiał przejść kwarantannę.
– Kwarantannę? – powtórzyła z przerażeniem. Taksówkarz potwierdził moje słowa.
– Co najmniej pół roku w klatce – wtrącił się.
– Więc co mam robić? – zapytała zrozpaczona.
– Niech go pani zostawi na przechowanie w psim pensjonacie – podsunął taksówkarz. –
Zazwyczaj ludzie tak robią przed urlopem.
– Nie mogłabym! – żachnęła się i spojrzała na taksówkarza takim wzrokiem, jakby
zaproponował, żeby tego psa co najmniej uśpiła.. – Miałabym zostawić moje maleństwo
u obcych na cały tydzień? Nie, zadzwonię do Króliczka i powiem mu, że nie jadę. – Wysiadła
z taksówki.
Wepchnęłam ją z powrotem i wyrwałam jej Herkulesa z objęć.
– Harriet, musisz jechać – powiedziałam. – Wiem, jak bardzo ci na tym zależy. Herkules
zamieszka u mnie, zajmę się nim.
– Naprawdę? – rozpromieniła się. – To takie uprzejme z twojej strony. Ale czy na pewno
wiesz, co robisz?
– Wiem, jak się obchodzić z psem. Mój gospodarz nie będzie miał nic przeciwko temu.
Herkules będzie spał w moim pokoju.
– O, nie. Herkules nie zaśnie, jeśli nie ma swoich zabawek. – Po krótkim mocowaniu się
z breloczkiem podała mi klucze do mieszkania w Notting Hill. – Posłuchaj, może cały dzień
siedzieć w biurze, ale wieczorem musisz go zawieźć do domu, a rano stamtąd zabrać. I to przed
siódmą, żeby nie nasiusiał na perskie dywany. To ci po drodze, prawda? I jeszcze jedno, kiedy
idziesz z nim na spacer, musisz go nieść między domem a parkiem. Nie lubi chodzić po asfalcie,
ma bardzo delikatne nóżki.
– Może powinna mu pani sprawić buciki – Taksówkarz mrugnął do mnie porozumiewawczo.
– Doskonały pomysł! – ucieszyła się Harriet. – Myśli pan, że ktoś szyje takie specjalne
malutkie buciki dla piesków? Lizzie, poszukasz? Jeśli coś takiego istnieje, na pewno sprzedają to
w Internecie.
– Słuchaj, paniusiu, chyba się spieszymy na samolot? – Taksówkarz spojrzał na zegarek.
Harriet jeszcze raz pocałowała Herkulesa w mokry nos i podała mi go z ociąganiem.
– Zajmiesz się moim maleństwem, prawda? – szepnęła przez łzy.
Obiecałam, że tak, oczywiście, i w końcu taksówka odjechała. Postawiłam Herkulesa na
chodniku i chciałam wracać do biura. Ale pies nie szedł. Odwróciłam się, żeby zobaczyć, co się
z nim dzieje. Stał dokładnie w tym samym miejscu, gdzie go zostawiłam, i trząsł się jak rudy liść.
– Chodź, Herk – zawołałam stanowczo i radośnie, tak jak się powinno wołać psy. – Idziemy
do pracy.
Chude ciałko niemal rwało się w moją stronę, ale małe łapki jakby przymarzły do chodnika.
Harriet nie żartowała, rozpieszczone psisko naprawdę nie lubi chodzić po asfalcie. Po chwili
dałam za wygraną zawróciłam i wzięłam go pod pachę. Polizał mnie po twarzy, żałośnie
wdzięczny. Miałam wrażenie, że pocałował mnie trampek Grubego Joe.
– Niedługo się oduczysz takich numerów – ostrzegłam, gdy wchodziliśmy do biura.
Mój e-mail do Briana nadal migotał na monitorze. Zaraz go wyślę. Na razie napisałam tylko:
„Drogi Brianie, jest coś, co muszę ci powiedzieć”. I co dalej? Obrócić wszystko w żart? A może
posypać głowę popiołem? Reakcja Briana będzie w dużym stopniu zależała od tego, w jakim
świetle przedstawię mu całą sprawę. Może nawet będzie się śmiał, jeśli przekonam go, że to
tylko niewinna zabawa, nad którą straciłam kontrolę.
Może powinnam to jeszcze przemyśleć, stwierdziłam i wyłączyłam komputer. Poza tym
zawsze jest szansa, choćby minimalna, że Brian o niczym się nie dowie. Kiedy zadzwonił
i zapowiedział się z tą nieszczęsną wizytą powiedział, że nie może robić wiążących planów,
dopóki szef nie zatwierdzi danych na ten czy przyszły rok, nie pamiętam. Jeśli jego dział nie
spisał się odpowiednio, może zapomnieć o urlopie. Obiecał, że zawiadomi mnie, jak tylko się
dowie, czyli we wtorek rano, jego czasu. A wtorek po południu mojego. Tak, powiedziałam
sobie. Do tego czasu wstrzymam się z rewelacjami. Nie ma sensu robić z siebie idiotki, kiedy nie
ma takiej potrzeby.
Zadzwonił telefon. Rupert. Dzwonił, co do czego nie miałam wątpliwości, ze swojej sypialni.
– Halo? Harriet? – zapytał zbolałym głosem.
– Nie, Liz – odparłam.
– Przyszła już? – zapytał już normalnie.
– Przyszła i poszła. Poleciała. Na Majorkę.
– Co? Jak to?
– Żona Króliczka pojechała się odchudzać, więc zabrał Harriet na Majorkę.
– Super. Stary dobry Króliczek – rozmarzył się Rupert. – Kiedyś chciałbym mu
podziękować. To porządny facet.
– To oszust – syknęłam. – A Harriet jest idiotką marnuje czas, czekając na takie okazje,
i marnuje sobie życie, czekając na starego łysego grubasa, który i tak nigdy nie rozwiedzie się
z żoną. Nie wiem, czemu zawraca sobie nim głowę.
– Bo na świecie jest mniej wolnych mężczyzn niż kobiet – pouczył mnie Rupert. – I dlatego
wiele z was musi się dzielić zdobyczą. To nieuniknione.
– Więc jakim cudem nadal jesteś sam? – żachnęłam się.
– A kto ci to powiedział? Skąd wiesz, może przez cały weekend byłem w łóżku z piękną
panią?
Skrzywiłam się na samą myśl, denerwowało mnie, że wyrażał się o swoich podbojach per
„piękna pani”, jako że traktował je okropnie. Dla Ruperta punktem honoru było, zdaje się, brać
od dziewcząt numery telefonu, ale broń Boże nigdy nie zadzwonić.
– O której przyjdziesz? – zapytałam.
– Mam przyjść? Zwariowałaś? Kiedy ona wraca?
– Za tydzień.
– Więc do zobaczenia. Wiesz, naprawdę chętnie pomógłbym ci zastępować szefową, ale
dopadł mnie wirus. Co za pech, prawda? W środku lata. A przecież nie możemy ryzykować, że
cię zarażę.
– No jasne. Wielkie dzięki. Miałam nadzieję, że pomożesz mi zająć się Herkulesem.
Zostawiła kundla w biurze. Nie wiedziała, że nie może go ze sobą zabrać.
– Kochana Lizzie, wiesz, jak bardzo chciałbym ci pomóc – nawijał Rupert. – Ale mam
alergię na psy.
– Nieprawda. Codziennie siedzisz z nim w biurze.
– I cały czas płaczę. Nie słyszałaś, jak pociągam nosem?
– Nie.
– Słuchaj, Lizzie, bądź kochana i pracuj. Obiecuję, że pewnego dnia ci się odwdzięczę.
A tymczasem baw się dobrze, pobuszuj po Sieci, pisz maile, jak zwykle... Poszukaj stron
pornograficznych i ściągnij te najlepsze. Do zobaczenia. – I odłożył słuchawkę.
Świnia.
Cóż, skoro Rupert nie przyjdzie, nie będę tu siedziała sama. Poza tym, byłam głodna.
W puszce na słodycze nie było nawet okruszków, za to w domu czekały na mnie pierożki
tortellini z pieczarkami i czosnkiem. Co prawda Seema i Gruby Joe są w domu, więc nie
wiadomo, czy moje pierożki nadal bezpiecznie czekają w lodówce. Kiedyś przyłapałam Grubego
Joe, jak wsuwał na śniadanie mrożone rogaliki. Nawet ich nie rozmroził. Skrzywił się tylko
i stwierdził, że jak dla niego są za czerstwe.
– Chodź, Herkules, idziemy coś zjeść. Dochodziło wpół do dziesiątej.
Herkules ochoczo podążył z mną, wyszedł na zewnątrz i czekał cierpliwie, aż zamknę drzwi.
A potem spojrzał na mnie wyczekująco.
Zdążyłam już zapomnieć, że cierpi na bardzo niewygodną fobię.
– Chyba żartujesz? – zwróciłam się do psiej świni. – Chyba nie oczekujesz, że będę cię
nosiła na rękach przez cały tydzień? Do stacji metra mamy dwadzieścia minut marszu, a przez
cały ten czas nigdzie nie zobaczysz trawnika. Zresztą, co ja mówię, ty pewnie nie jeździsz
metrem! Cóż, nie ze mną te numery. Harriet jest w Hiszpanii i ja jestem twoją panią do jej
powrotu. I na razie, jak każdy przyzwoity pies, będziesz szedł przy nodze. Chodź tu!
Herkules zaskomlał. Wysunął badawczo łapę, ale się nie przemógł.
– Do nogi! – wrzasnęłam i władczo poklepałam się w udo.
I znowu przednia łapka uniosła się z wahaniem. Spojrzał na mnie błagalnie.
– Do nogi! – powtórzyłam. O nie, nie dam się nabrać na rozpaczliwe spojrzenia psich oczu,
byłam już wystarczająco naiwna, już nieraz władowałam się w idiotyczny związek przez taki
wzrok. Poklepałam się po obu udach.
Nic z tego.
– Do nogi. Błagam. Herkules, błagam. Słuchaj, zrobimy tak, w Ballham cię poniosę, ale tutaj
chodnik ci nie zaszkodzi. Jesteśmy w Knightsbridge, zobacz, jak tu ładnie. – Poklepałam
chodnik. – Zobacz, jaki śliczny, czysty asfalt! Pewnie codziennie tu sprzątają! Chodź,
przejdziemy się. – Żadne argumenty do niego nie trafiały. – Na rany boskie! – Podbiegłam do
niego i wzięłam na ręce. Znowu polizał mnie z wdzięczności i przez całą drogę na stację
spoczywał w moich ramionach jak dziecko.
– Dlaczego ta pani niesie pieska? – zainteresował się mały chłopiec.
– No właśnie, dlaczego? – mruknęłam.
Całe szczęście, że Herkules nie miał nic przeciwko publicznym środkom komunikacji. O ile
oczywiście nie próbowałam postawić go na podłogę. Wszystko było w porządku aż do Charing
Cross, gdzie musieliśmy wsiąść do zatłoczonego wagonu. Jechaliście kiedyś stłoczeni jak
sardynki ze spanielem pod pachą? A na schodach ruchomych o mały włos mi nie wypadł.
Złapałam go za ogon. Pisnął z bólu, a sznur miłośników psów łypał na mnie z dezaprobatą.
Z o wiele gorszymi wyrazami dezaprobaty spotkałam się na dworze, gdy Herkules załatwił
się tuż przed stacją.
– Nie ma pani torebki? – zapytał postawny starszy pan. Zdybał nas na gorącym uczynku.
– Nie – odparłam i znowu wzięłam Herkulesa pod pachę. Przedtem postawiłam go
w ostatniej chwili, jeszcze moment i wszystko wylądowałoby w moim płaszczu. Byłam
zmęczona i spocona, w końcu niosłam go już kawał drogi. Nie miałam ochoty po nikim sprzątać.
– Za zanieczyszczanie chodników przez psy ich właściciele płacą karę do pięciuset funtów –
zagrzmiał starszy pan. – Proszę posprzątać po psie, bo wezwę straż miejską!
– Co? – żachnęłam się.
– Proszę posprzątać. Jeśli pani pies zanieczyścił chodnik, jest pani obowiązkiem, moralnym
i prawnym, po nim posprzątać.
– Akurat.
– Akurat – powtórzył starszy pan. Tylko że mówił poważnie. Ale niby czym miałam
posprzątać? Nie noszę ze sobą plastikowych torebek, przecież gdyby tak było, już dawno bym
posprzątała. Ponieważ jednak nic nie miałam, szłam dalej i udawałam, że nie zauważam
zaangażowanego społecznie staruszka. Nie dawał za wygraną.
– Młoda damo, uprzedzam, że zapamiętam pani rysopis, podobnie jak rysopis pani psa,
i zgłoszę to na policji. Zapewniam, że oni wyciągną odpowiednie konsekwencje.
Szczere mówiąc, nie wyobrażam sobie, że policja porzuca śledztwo w sprawie o zabójstwo
i rozwiązuje zagadkę psiej kupy, ale starszy pan był chyba innego zdania. Notował coś szybko.
– Proszę posłuchać, nie mam czym tego posprzątać – wyjaśniłam. – Poza tym, to nie mój
pies. Przyjaciółka mnie prosiła, żebym się nim zajęła przez kilka dni.
– W takim razie pies jest pod pani opieką i musi pani po nim sprzątać. Proszę bardzo. – Podał
mi cienką plastikową siatkę.
– Co to?
– Torebka.
Wzięłam ją i podziękowałam w nadziei, że to już koniec, ale starszy pan ani myślał odejść.
– No, dalej – wskazał psią kupę. Będzie mnie pilnował.
– Pan żartuje – sprzeciwiłam się. – Przecież to jest rzadkie.
– Posiadanie psa ma swoje wady i zalety – poinformował mnie.
– Już panu mówiłam, to nie mój pies.
– Proszę przekonać o tym sąd, młoda damo. – Złapał mnie za ramię i pociągnął w stronę
popisu Herkulesa.
– Proszę mnie puścić. Mogłabym pana oskarżyć o naruszenie dóbr osobistych – ostrzegłam.
– A jak pani myśli, komu uwierzą? Powszechnie szanowanemu członkowi lokalnej
społeczności, który ma za sobą chlubną służbę w armii i dziesięć lat w straży obywatelskiej, czy
podejrzanej azylantce? Pułkownikowi czy złodziejce psów?
– Chwileczkę. Nie jestem azylantką i nie ukradłam tego psa, choć na całe szczęście nie jest
mój.
– W takim razie proszę mi podać nazwisko i adres jego właściciela, żebym mógł później to
potwierdzić. Nie łudź się, że policja nie wie o szajce złodziei psów w tej okolicy, moja droga.
Policja wie wszystko. Tak, tak, wy zaćpane małolaty, kradniecie ludziom zwierzaki
i sprzedajecie do laboratoriów, żeby mieć na działkę marihuany, żeby dać sobie w żyłę.
– Słucham?
– Słyszałaś. Zapamiętam cię sobie, młoda damo, tak, tak. Narkomani kradnący psy? Już
miałam na końcu języka pytanie, czy mój nowy znajomy przypadkiem nie bierze kwasu?
– Dobrze, posprzątam – westchnęłam. – Tylko proszę już dać mi spokój. Może zajrzy pan do
biblioteki i poduczy się czegoś o swobodach obywatelskich?
– Poczekam i sprawdzę, czy wszystko dobrze posprzątasz, jeśli nie masz nic przeciwko.
– Tak się składa, że mam.
– Cóż, to mi nie przeszkadza. I tak poczekam.
– Świetnie – warknęłam, postawiam Herkulesa na ziemi i zebrałam jego kupę do plastikowej
torebki.
– Na przyszłość bądź ostrożniejszy – mruknęłam do psa.
– Do mnie pani mówi? – zainteresował się wojskowy.
– Nie. Gdybym mówiła do pana, klęłabym jak szewc, sir – dodałam dla żartu. Kupa była
w worku i pomachałam mu nim przed nosem.
– Zadowolony?
– I żebym cię więcej na tym nie przyłapał – pogroził mi palcem i oddalił się w stronę stacji
metra.
– Dzięki – zwróciłam się do Herkulesa. – Jeszcze tylko tego było mi trzeba.
Rozejrzałam się, gdzie by tu wyrzucić moją torebkę psiej kupy, ale nie widziałam nigdzie
kosza na śmieci.
Cholera.
Już miałam cisnąć ją komuś za płot, kiedy zobaczyłam, że mój nowy znajomy co prawda
odszedł, ale bacznie obserwuje mnie z odległości.
No nie. Wyraźnie czekał, co zrobię. Wzięłam Herkulesa pod pachę, torbę do drugiej
i ruszyłam w drogę. Co jakiś czas dyskretnie zerkałam za siebie, ale dzielny członek straży
obywatelskiej szedł za mną krok w krok. Słyszałam nawet, jak rytmicznie stuka laską o chodnik.
Co jeszcze mnie czeka? Nie dość, że mam tyle problemów, teraz jeszcze niosę worek gówna.
Postanowiłam zgubić starego zrzędę, ale między naszym domem a stacją nie ma ciemnych
zaułków. Zanim się obejrzałam, stałam na rogu naszej ulicy przed sklepem.
Pułkownik był po drugiej stronie jezdni, udawał, że wącha róże w czyimś ogródku.
Wolałam, żeby nie wiedział, gdzie mieszkam, a nuż rzeczywiście naśle na mnie straż
miejską? Postanowiłam zagrać na zwłokę, może mu się w końcu znudzi. Zresztą i tak musiałam
iść do sklepu. W naszym domu wiecznie brakowało mleka. Może inaczej: albo mleka nie było,
albo były trzy litry. Poza tym potrzebowałam żarcia dla psa. Harriet nie zostawiła nic w biurze,
a obawiałam się, że nasza lodówka świeci pustkami. Za to niewykluczone, że psie żarcie mógłby
mieć Gruby Joe, który w obawie przed końcem świata gromadził najróżniejsze wiktuały.
W każdym razie w naszym sklepiku na pewno mieli duży wybór i niskie ceny, przy czym
ważniejsze były te ostatnie. Weszłam do środka z Herkulesem pod pachą i torebką z kupą na
przegubie. Dyndała dystyngowanie, jak torebeczka wieczorowa. Ku mojemu zdumieniu, Habib,
zawsze taki przyjazny i uczynny, kazał mi natychmiast wyjść i wcale nie był przy tym miły.
– Żadnych psów! – krzyknął.
– Habib! – jęknęłam. – Chcę tylko mleko, psią konserwę i pieczywo! Zajmę ci pół minuty!
– Żadnych psów! Taka jest zasada! Zostaw go na dworze.
– No dobra. – Właściwie po co ludziom psy, zastanawiałam się. Opiekuję się Herkulesem
zaledwie od godziny, a już się czuję jak trędowata. A niby wszyscy lubią czworonogi.
Postawiłam Herkulesa na chodniku, obok warzyw ustawionych przed sklepem i przywiązałam do
słupka. Oczywiście od razu zaczął skomleć, a pułkownik nadstawił ucha, wyczuwając znęcanie
się na zwierzętami.
– Naprawdę nie mogę z nim wejść? – błagałam Habiba od drzwi. – To rasowy spaniel. Nie
lubi stać na asfalcie.
– Co to za bzdury? Nie, nie możesz z nim wejść. Pomyśl o higienie.
No właśnie, myślę, przemknęło mi przez głowę, gdy patrzyłam na wypłowiałe od słońca
pudła po czekoladkach, które stały na wystawie, odkąd pamiętam. Ale Herkules patrzył na mnie
takim wzrokiem, że obawiałam się, że dostanie zaraz zawału. Nie miałam wyjścia: zdjęłam
płaszcz, położyłam na ziemi. Herkules zaraz się na nim usadowił. Weszłam do środka. Niestety,
nie było nic dla psów rasowych, więc kupiłam najtańszą puszkę ozdobioną zdjęciem psa dziwnie
podobnego do niedźwiedzia polarnego. Może to konserwa z misia?
– Od kiedy masz psa, Lizzie Jordan? – zainteresował się Habib, pakując moje zakupy do
plastikowej torby.
– Nie mam.
Spojrzał na mnie dziwnie.
– Ach, chodzi ci o tego psa? Nie jest mój, tylko mojej szefowej, opiekuję się nim. Jakbym
i bez tego nie miała dosyć problemów.
– Jakich? Może chcesz o tym porozmawiać? – Habib uwielbiał plotki. A ja nagle nabrałam
nadziei, że może on znajdzie rozwiązanie mojego problemu i opowiedziałam mu wszystko.
– Nie wolno kłamać – stwierdził, kiedy skończyłam.
– Wiedziałam, że to powiesz. Ale co mam teraz robić?
– Wrzuć tu drobne – pomachał skarbonką z napisem Hare Kriszna. – Pomodlimy się za
ciebie.
– Dzięki, ale wolę sprzedać duszę diabłu. Ile płacę? – Herkules wył jak dusza potępiona.
– Chwileczkę. Jeszcze to zważę.
Z przerażeniem patrzyłam, jak Habib przymierza się do torebeczki z psią kupą którą
nierozważnie położyłam na ladzie.
– Mielone, prawda? – zapytał. Wyrwałam mu ją w ostatniej chwili.
– Tak, ale kupiłam na mieście.
– Torebka wygląda na moją – upierał się.
– Wiem, wiem, ale dużo małych sklepów ma takie same torebki. Może powinieneś zamówić
sobie własne.
– Przecież biały i niebieski to moje kolory – obruszył się.
– Już nigdy nie kupię nic na mieście – obiecałam mu. Zabrałam drobne i wyszłam.
– Chwileczkę. Wiesz, co moim zdaniem powinnaś zrobić? – zaczął, ale nie zdążyłam go
wysłuchać. Herkules nerwowo przebierał łapkami na moim płaszczu, a takie przebieranie mogło
oznaczać tylko jedno.
– Jutro mi powiesz – krzyknęłam przez ramię i wybiegłam przed sklep. Zdążyłam w ostatniej
chwili, uratowałam płaszcz, ale nie worek kartofli. Muszę pamiętać, żeby w przyszłym tygodniu
Seema broń Boże nie kupowała ziemniaków u Habiba.
– Zrobiłam zakupy i idę do domu! – Wrzasnęłam do pułkownika. – Mój chłopak już na mnie
czeka! To kawał faceta! Złości się, kiedy się spóźniam z obiadem!
Podziałało. Skinął mi i odwrócił się na pięcie. Cisnęłam torebkę z kupą do pierwszego
ogródka.
Skrzywiłam się z obrzydzeniem, nakładając psie żarcie na talerzyk. Gwizdnęłam na
Herkulesa na znak, że obiad podany, ale chyba kafelki kuchni też mu nie odpowiadały, bo nie
chciał przejść przez próg. Właściwie mu się nie dziwiłam. Kiedyś przez pomyłkę weszłam tu
boso i na mojej stopie znalazły się: rozlany miód, trzy włosy łonowe i kolekcja karteczek
z cenami. Od tego czasu nie wchodziłam do kuchni bez butów. Postawiłam miseczkę w progu.
Herkules obwąchał jej zawartość z obrzydzeniem. – Wiedziałam, że tak będzie – odezwałam
się do Seemy. Szła do kuchni zaparzyć herbatę.
– Niby jak?
– Wiedziałam, że nie zechce żarcia z puszki. Wiedziałam. Przecież to to samo –
denerwowałam się. – Do wszystkich pakują to samo, stare konie wyścigowe. Niby dlaczego mam
przepłacać po funcie za puszkę? Żeby dostał kawałek zwycięzcy?
– Właściwie co tu robi pies? – Seema przyglądała mu się podejrzliwie. Siedziała cały czas
w swoim pokoju, uczyła się hiszpańskiego i dopiero teraz zobaczyła naszego nowego lokatora.
– To pies Harriet, wyjechała na tydzień na Majorkę i zostawiła mi go. Wabi się Herkules.
– Super. Herkules? Fajne imię. Jaki kochany! – Seema kucnęła przy nim. – Śliczny
chłopczyk! – W odpowiedzi polizał ją w nos.
– Seema, litości. To tylko cholerny pies.
– Ojojoj – Posadziła go sobie na kolanach. – Nie bądź taka. Został sam, bez swojej pani, a ty
go karmisz jakimś obrzydlistwem, którego nie tknąłby nawet Gruby Joe. To nie jego wina, że nie
chce jeść krowich warg. Bo wiesz, w psich konserwach są krowie odpady, nie konina. Mam
kurczaka w lodówce, chcesz? – Z Herkulesem w ramionach podeszła od lodówki i wyjęła
apetyczną pieczoną kurzą pierś.
– Ej – zdenerwowałam się. – Jeśli ty nie masz ochoty, ja to zjem.
– Usmaż sobie – burknęła, posadziła Herkulesa na szafce i pokroiła pierś na małe
kawałeczki. W pewnej chwili obawiałam się, że zaraz ozdobi talerzyk sałatką. Albo przyrządzi
indyjski sos (chociaż nie umiała gotować).
– Proszę, kochanie. – Postawiła mu miskę przed nosem. – Ty jesteś rasowy, nie będziesz
jadał żadnych świństw z puszki.
Ale Herkules nie jadł także kurczaka. To znaczy, zajrzał do miski z większym
zainteresowaniem, ale nadal nic nie wziął do pyska.
– Widzisz? Kurczaka też nie lubi. Seemo, to po prostu rozpuszczony kundel. Zostawmy mu
żarcie w misce. Zje, kiedy zgłodnieje.
– Już jest głodny, to widać, spójrz, jakie ma smutne spojrzenie. I burczy mu w brzuszku.
Może źle się czuje? A może jada tylko ze swojej miseczki? Sąsiedzi moich rodziców mieli kiedyś
yorkshire teriera. Kiedy się zbiła jego miska, wychudł na wiór, ale nie jadł z innego naczynia.
Dopiero po dwóch tygodniach znaleźli mu miseczkę identyczną jak stara.
Przewróciłam oczami.
– Chyba żartujesz.
– Nie. Czy Harriet dała ci jego zabawki i naczynia?
– Harriet niczego mi nie dała, tak się spieszyła na lotnisko, że zapomniała, że nie może
zabrać go ze sobą. Dała mi klucze do mieszkania i powiedziała, że mam go na noc odprowadzać
do domu, ale ani mi się śni w kółko jeździć taki kawał drogi. To tylko pies. Może spać w kuchni
i żreć nawet z podłogi, jeśli zgłodnieje.
Seema zacisnęła usta w wąską linię.
– Cóż, jeśli naprawdę jesteś za leniwa, żeby odprowadzać go do domu, powinnaś
przynajmniej przywieźć mu miskę i kocyk. Jakbyś się czuła, gdyby rodzice zostawili cię
u obcych bez ukochanej przytulanki?
– Często to robili i jakoś przeżyłam. Słuchaj, nie pojadę do Harriet po jakiś śmierdzący koc.
Jeśli naprawdę lubi smrody, pożyczymy coś od Grubego Joe. Idę sprawdzić wyniki lotto, może
tyle wygrałam, że rozwiążą się moje kłopoty z Brianem.
– Rozumiem. Wnioskuję z tego, że Mary nadal nie zadzwoniła z ofertą? A ty? Zadzwoniłaś
do niej, jak ci radziłam?
– Nie. Bo to ona powinna przeprosić. To ona jest wredna. Po tym, co dla niej zrobiłam.
– Sukces odmienia ludzi.
– Ciekawe, może dlatego jestem równie urocza jak dawniej? – mruknęłam.
– A kto się opiekuje mieszkaniem Harriet podczas jej nieobecności? – Seema podsuwała
Herkulesowi kurczaka pod nos. Na darmo.
Wzruszyłam ramionami. Minęła dłuższa chwila, zanim zrozumiałam.
– Nikt – odparłam, nagle się prostując. – Przez cały tydzień nie będzie tam żywej duszy. Czy
myślisz o tym, co ja? – Niemal widziałam trybiki w mózgu Seemy.
– Herkules musi mieć swój kocyk – stwierdziłam nagle i entuzjastycznie. – Chodź, jedziemy
po niego.
– Pod warunkiem, że ja poniosę psa – zastrzegła. Ależ proszę bardzo, zobaczy, co to za
przyjemność.
Pracowałam w agencji Corbett i S-ka już tak długo, że gdybym na nodze krzesła stawiała
nacięcia za każdy dzień, mebel już dawno by się zawalił, ale jeszcze nigdy nie byłam u Harriet
w domu. Kiedy w końcu dotarłyśmy na miejsce (adres był prawie nieczytelny, Harriet minęła się
z powołaniem, powinna być lekarzem), zaniemówiłam z wrażenia. Elegancki wiktoriański dom
z czerwonej cegły, przy drzwiach siedem mosiężnych tabliczek z nazwiskami lokatorów.
– Wspaniale! – Seema opadła na skórzaną kanapę w saloniku Harriet. – Jezu, ile ona zarabia
na tej agencji, skoro stać ją na takie mieszkanie!
– Grosze – zapewniłam. – W końcu mam wgląd we wszystkie dokumenty. Ale chyba
w młodości romansowała z jakimś szejkiem arabskim. I jeszcze majątek rodzinny. Chyba mają
jakąś wioskę na południu.
Przyjrzałam się niewielkiemu szkicowi. Przedstawiał małą dziewczynkę. Nie znam się na
sztuce, ale dałabym sobie głowę uciąć, że to oryginalny Picasso. Przypomniało mi się, jak Harriet
kiedyś opowiadała, że jej ojciec poznał malarza w Paryżu. Jej ojciec udzielił mu kilku rad co do
inwestycji, a Picasso odwzajemnił się paroma szkicami.
– W lodówce jest tylko szampan Cristal i piersi kurczaka dla Herkulesa – krzyknęła Seema. –
Jezu, Liz, musisz to zobaczyć! Ona ma ekspres ciśnieniowy! I wyciskarkę do soku! Nieużywaną.
Jasne. Super. Ale z niej szczęściara.
W kuchni Herkules z apetytem zajadał kurczaka z porcelanowej miseczki, a my udałyśmy się
na dalsze oględziny. Dwie łazienki, jedna czarna, druga biała. W białej ogromny prysznic, tak że
dwie osoby mogą się kąpać. Miękkie puszyste ręczniki na wieszakach. Seema nie mogła się temu
nadziwić. Nasze ręczniki były prawdopodobnie ścierkami do podłogi w poprzednim życiu.
I do tego sypialnie. Cztery. A w największej zobaczyłyśmy ogromne łoże z baldachimem
z zasłonami z czerwonego aksamitu, jak z dramatu kostiumowego o życiu królowej Elżbiety I.
W takim łożu myśli się tylko o seksie.
– Harriet pewnie się urodziła w tym łożu – powiedziałam. – Do jej rodziny należało kiedyś
pół Szkocji.
Seema rzuciła się na posłanie.
– Materac jest trochę za miękki, to źle robi na plecy, ale wyobraź sobie, Liz! Łoże
z baldachimem! Bomba! Chodź!
– Później. Najpierw muszę wszystko obejrzeć.
Harriet mieszkała na najwyższym piętrze, z saloniku małe spiralne schody prowadziły do
ogródka na dachu. Powoli weszłam na górę, pod niewielką szklaną kopułę i na zewnątrz. Przy
okazji weszłam w kupę Herkulesa, ale nie przejęłam się, bo zobaczyłam najpiękniejszy widok na
świecie.
Z oddali Londyn przypominał miasto z bajki. Na wschodzie wieża telewizyjna sterczała jak
dziecinna grzechotka, a w oddali lśnił w słońcu Canary Wharf, najwyższy budek w kraju. Już to
było wspaniałe, ale zaparło mi dech w piersiach, kiedy spojrzałam na południe. Bow oddali
widziałam czubki najwyższych drzew w najpiękniejszym parku Anglii. Hyde Parku.
– Mamy widok na Hyde Park! – wrzasnęłam. Kamień spadł mi z serca. – Chodź tu szybko! –
wołałam Seemę.
– I jak, cieszysz się na spotkanie z Brianem? – zapytała Seema za moimi plecami.
– Jasne! Nie mogę się doczekać! Chwała Hariett!
– I Herkulesowi – dodała Seema czule i po chwili także ona weszła w psią kupę.
Decyzja zapadła. Udam, że mieszkanie Harriet jest moje. Przez całe popołudnie usuwałyśmy
wszelkie dowody na to, że jest inaczej, a w przerwach opalałyśmy się w ogródku na dachu.
Zdjęcia krewnych Harriet wylądowały na dnie szuflad. Zbyt ryzykowne byłoby udawać, że
to moi krewni: wielu członków rodziny Harriet to postacie ze świata polityki, a Brian lubił
oglądać transmisje BBC z Izby Lordów. Plik rachunków dla Lady Harriet Corbett wylądował
w pustym pudełku po płatkach kukurydzianych na lodówce, Seema zdecydowała, że wyłączymy
telefon, zamiast zmieniać nagranie na sekretarce.
– Teraz tylko przynieś trochę twoich zdjęć i ciuchów i mieszkanie jest twoje.
– Szkoda... – z zadumą dotknęłam czerwonej sukni Harriet, ale wiedziałam, że nie mam
innego wyjścia. Harriet była chuda jak ptaszek, i to ptaszek, który zdechł przed kilkoma
tygodniami i już go nadgryzły robaki. Tak, nie dość, że bogata, to jeszcze i chuda. I gdzie tu
sprawiedliwość?
– Czy ja tu pasuję?– zaniepokoiłam się nagle.
– Jasne. Jakbyś się tu urodziła – zapewniła Seema.
– Ciągle mam wrażenie, że nie powinnam tego robić.
– Bo nie powinnaś. Ale powiedz sobie, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Niby
skąd Harriet ma się dowiedzieć? Nie ścieraj kurzu, żebyśmy wiedziały, gdzie ustawić
z powrotem zdjęcia. A nawet jeśli się dowie, powiemy, że Herkules bał się sam spać.
– Uda się?
– Pewnie.
– Uspokój się – wyczuła, że nie do końca rozwiała moje wątpliwości. – Moim zdaniem to
zrządzenie losu. Szukałaś pięknego mieszkania, a Harriet sama dała ci klucze.
– Racja. Dzięki Króliczkowi, że ją zabrał na ten tydzień. I dzięki Herkulesowi, że jada tylko
z porcelany. – Pogłaskałam psa. – Uratowali mi skórę.
Wyjrzałam przez okno w tę stronę, gdzie mieszkała Mary. W dużo mniejszym mieszkaniu.
– Niech cię diabli wezmą, Mary.
Gdy wróciłyśmy do Ballham, czekała na mnie wiadomość na automatycznej sekretarce. Po
wysłuchaniu zrobiło mi się głupio, że tak źle życzyłam Mary. Zaraz do niej oddzwoniłam.
– Słuchaj, przepraszam za sobotę – odezwała się słodko. – Nie byłam zbyt miła, prawda?
Ugryzłam się w język, żeby nie odpowiedzieć za ostro.
– Szkoda, że nie pogadałyśmy przy lunchu. Od dawna na to czekałam.
– Ja też.
– Za rzadko się spotykamy. Pomyślałam, że muszę ci to jakoś wynagrodzić. I tak musisz
odebrać swój prezent urodzinowy, ja się wybieram na przyjęcie. Może pójdziesz ze mną? Wiem,
to trochę za późno i pewnie będzie strasznie nudno, ale przynajmniej nie musimy płacić za
alkohol.
– Gdzie to przyjęcie? – zapytałam, starając sienie okazać zbytniego entuzjazmu. Właściwie
jutro pracuję, ale Harriet nie ma.
Głupotą byłoby w takiej sytuacji odrzucić zaproszenie, zwłaszcza że nikt się nie dowie,
o której jutro dotrę do biura.
– W Hyperion – Mary westchnęła ciężko, jakby zapraszała mnie do Burger Kinga na rogu.
– Hyperion?
– Impreza Golden Brothers.
– Jezu. – Nie zdołałam się opanować. Golden Brothers zajęli miejsce Versace na europejskim
rynku mody dla sławnych i bogatych. Nagle do mnie dotarło.
– Przecież ja nie mam co na siebie włożyć! – jęknęłam.
– Tym się nie martw – roześmiała się Mary. – Przyjedź do mnie, załatwimy to. Właśnie
przywieźli mi nowe kreacje. Chyba znajdziemy coś dla ciebie.
Nowe kreacje? Super. Nie, nie mogę odmówić. I chociaż powinnam zadać sobie pytanie,
dlaczego niby Mary jest nagle taka dobra, zgodziłam się przyjechać do niej najszybciej, jak się
da, londyńskimi środkami lokomocji.
– O nie – oburzyła się. – Nie mogę tyle czekać. Weź taksówkę. – I podała mi numer swojej
karty kredytowej. Mary Bagshot znowu jest moją najlepszą przyjaciółką.
Rozdział 13
Mary wpuściła mnie do swego wspaniałego mieszkania przez domofon, z łazienki. Siedziała
w wannie, po uszy w pachnącej pianie, bardzo z siebie zadowolona. Ja zdążyłam tylko ochlapać
się wodą po pracy. Niezadowolona i trochę nieświeża przysiadłam na skraju wanny.
– Tęskniłam za tobą – mruknęła.
– Przecież widziałyśmy się w sobotę rano.
– No tak, ale to dawno, zwłaszcza że się pokłóciłyśmy.
– A pokłóciłyśmy się? – zdziwiłam się.
– No, trochę. Ale wiesz, byłam przed okresem, zespół napięcia przedmiesiączkowego...
W domu zażyłam proszki przeciwbólowe i zaraz do mnie dotarło, jaka byłam okropna.
Właściwie nie prosiłaś o tak dużo. Postanowiłam więc, że ci jednak pomogę. W sprawie
mieszkania – dodała. Widać było, że czeka, aż podskoczę do góry z radości. Uśmiechnęłam się.
Rzeczywiście, powinnam okazać wdzięczność. Ale wkurzało mnie, że wymyśliła stary pretekst
z napięciem przedmiesiączkowym i nie przeprosiła mnie, a nagle uznałam, że to niezbędne.
– Wiesz co – mruknęłam, rozkoszując się tym, że chwilowo to ja kontroluję sytuację. –
Właściwie już nie potrzebuję twojej pomocy w tej sprawie.
Uniosła brew.
– Jak to? Przyznałaś się Brianowi do kłamstwa? Nadal chce przyjechać?
– Nie i tak. Nie, nie przyznałam mu się do kłamstwa, i tak, nadal chce przyjechać. Nie
musiałam mówić mu prawdy, bo znajoma użyczy mi mieszkania przy Placu Grantchester.
Mało brakowało, a Mary zadławiłaby się białym winem.
– Słucham? Grantchester? A kogo ty tam znasz? Tam mieszkają arabscy milionerzy!
– Mam ustosunkowanych znajomych – odparłam tajemniczo.
– Jasne – prychnęła.
– Jeden z moich znajomych wyjeżdża na weekend.
– Co za traf – Mary nie udało się ukryć złości.
– Ale i tak musisz mi pomóc – spuściłam trochę z tonu. – To znaczy, nic nie powiesz
Brianowi, prawda? Nie powiesz mu prawdy? Nie wyślesz mu maila?
– Za kogo ty mnie uważasz, Lizzie? – obruszyła się. – Przecież już powiedziałam, że chcę ci
pomóc. Przez cały weekend zastawiałam się, co mogę zrobić – przyznała. – Widzisz, chodzi o to,
że kiedy się okazało, że chcesz mnie wyrzucić z mojego mieszkania... Myślałaś, że mogę
zatrzymać się u Mitchella i dotknęłaś bolącego tematu.
– Tak? – zamieniłam się w słuch.
– Tak. Wiesz, oddałabym wszystko, żeby z nim zamieszkać. Ale Mitchell nie chce. Chyba
kocham go bardziej niż on mnie.
– Och, Mary. – Objęłam ją serdecznie i dokumentnie się przy tym zamoczyłam. – Trzeba
było powiedzieć. Zrozumiałabym.
– Wiem. – Nadąsała się jak mała dziewczynka. – Ale wiesz, w pracy ciągle udaję i czasami
trudno mi być sobą. Wybaczysz mi?
– Oczywiście.
– Naprawdę chcę ci pomóc, wiesz, z Brianem. Wymyśliłam, że wprowadzę się do hotelu
Metropolitan, żeby wam nie przeszkadzać, ale już masz mieszkanie. Co jeszcze mogę zrobić?
Zagryzłam usta. Przemknęło mi przez głowę, że może nie powinnam Mary w to wciągać.
Zaraz jednak powiedziałam:
– Może mogłabyś pożyczyć mi coś do ubrania? No wiesz, będę wyglądała głupio, siedząc
w superapartamencie w podkoszulce z przeceny. – Chyba nie proszę o zbyt wiele? Gdyby Mary
nie miała szafy pełnej kreacji Armaniego, nie miałabym żadnych oporów. W końcu dziewczyny
ciągle pożyczają sobie ciuchy, prawda? To najnormalniejsza rzecz pod słońcem.
– Bierz co chcesz – odparła wielkodusznie.
– Co chcę?
– Co chcesz. Jesteś moją najlepszą przyjaciółką.
– Tak się cieszę, że już się nie kłócimy.
– Ja też, Liz. A teraz leć i wybierz z szafy wszystko, co zechcesz. Oprócz czerwonego
kompletu od Armaniego – zawołała za mną.
Jej szafa to marzenie każdej kobiety. Mary znała wszystkich jeszcze z czasów, gdy
pracowała jako specjalistka od PR w domu mody. Starzy znajomi utrzymywali z nią kontakty,
przecież miała pod swoimi skrzydłami najlepszych ze świata show-biznesu. Pozieleniałam
z zazdrości, kiedy powiedziała mi kiedyś, że właściwie nie kupuje żadnych ciuchów, prędzej czy
później za darmo dostaje najnowsze kreacje, i to w swoim rozmiarze.
Z satysfakcją zauważyłam, że dostawała także kreacje w złym rozmiarze. Prawdopodobnie
serce ją bolało, gdy miała oddać sukienkę chudziutkiej aktorce, wolała zatrzymać ją u siebie
i czekać, aż kiedyś schudnie.
Wyjęłam z szafy fantastyczną zieloną suknię, wyglądała jak wyjściowy strój syreny.
– Pasuje ci do włosów – zauważyła Mary. Wyszła z łazienki otulona białym puszystym
szlafrokiem. – Ale jest za mała, rozmiar ósmy.
– Ósmy? – jęknęłam. – Kto nosi coś takiego?
– Może ja – rozmarzyła się. – Zatrudniłam osobistego trenera.
– Pomaga?
– Nie wiem, jeszcze się z nim nie widziałam. Przymierz tę brązową.
– Brązową? To nie mój kolor.
– Nie? Zobaczymy.
Przyłożyła do mnie brązową kreację. Z mojej twarzy znikły wszystkie kolory.
– Świetnie – zawyrokowała.
– Nie uważam.
– No, przymierz chociaż. Odrobina makijażu i nie będziesz taka blada.
– Żeby nie być blada, musiałabym spędzić rok na plaży – odparłam.
– Wiem, jak to jest. – Otworzyła ogromne pudło z kosmetykami.
– Ciągle się wybieram do sanatorium na Maltę, ale nie mam czasu.
– Gdybym miała pieniądze, znalazłabym czas – zapewniłam, naciągając brązowy jedwab.
– Chyba nie chciałabyś tam pojechać. Przekrzywiła głowę i przyglądała mi się bacznie.
– Wygląda super.
– Akurat. Wyglądam jak parówka w folii.
– Nieprawda. – Zaprzeczyła, ale czułam, że jest tego samego zdania. – W każdym razie
w tym dzisiaj wystąpisz.
– Tak myślisz? Wyglądam tak jakoś...jak buła.
– Odrobina makijażu i będziesz gwiazdą. Daj, umaluję ci oczy.
– Zbliżyła się z kredką do oczu. – To coś nowego, jeszcze niedostępne na naszym rynku,
jedna modelka przywiozła mi ze Stanów. Ściąga powieki, rozjaśnia spojrzenie i maluje.
– Jakim cudem? – zdziwiłam się.
– Wyciąg ze strusia emu. Nie przejmuj się.
– Wyciąg z emu? – Nie zamierzałam drążyć tematu, ale Mary pospieszyła z wyjaśnieniami.
– Tak, z tłuszczu emu. Gotują je w wielkich kadziach, to najnowsze odkrycie w przemyśle
kosmetycznym – dodała i wsadziła mi ołówek prosto w oko.
– Au! – cofnęłam się po omacku.
– Jezu, Liz – Mary rzuciła się na ratunek. – Nie chciałam. Ojej, rozmazałaś się. Spróbować
jeszcze raz?
– Dzięki, sama sobie poradzę – Na wszelki wypadek wyjęłam jej kredkę z ręki.
– Wszystko w porządku?
– Chyba tak.
– Może powinnaś zrobić sobie opatrunek, jak wtedy na studiach, kiedy grałaś Kleopatrę? Jak
się nazywała ta dziewczyna, która cię wtedy załatwiła?
– Phylidda Crawley.
– O właśnie. Phylidda Crawley. Boże, ale była o ciebie zazdrosna, co? Pewnie chciała ci
wykłuć oko – roześmiała się. – Była wściekła, bo myślała, że chcesz poderwać jej chłopaka,
prawda?
– Wcale nie chciałam – ostrożnie otworzyłam oko. – I nie zależy mi na Mitchellu, jeśli tego
się obawiasz.
– Omsknęła mi się ręka – wyjaśniła całkiem poważnie.
Na szczęście oko było całe. Chyba zamknęłam je w ostatniej chwili. Nadal jednak mrugałam
nerwowo, kiedy godzinę później dotarłyśmy na przyjęcie. Mary podała mi okulary słoneczne.
– Będę wyglądała jak idiotka – oburzyłam się.
– Jak wszyscy – skomentowała. Miała rację. W hotelowym holu było mnóstwo ludzi
w okularach słonecznych, chociaż słońce zaszło już dawno. Wszyscy ostentacyjnie starali się nie
zwracać na siebie uwagi. Stałam w długiej kolejce do szatni, a Mary witała się ze znajomymi.
Uznała, że zanudzą mnie rozmowy o interesach, i obiecała, że wszystkie swoje sprawy załatwi,
zanim wejdziemy, ja miałam oddać płaszcze i spotkać się z nią przy wejściu. Obserwowałam
nowo przybyłych, jak zwlekają, wchodząc do budynku, żeby się upewnić, że paparazzi na pewno
ich obfotografują.
Bolące oko zepsuło mi ten wieczór, chociaż bardzo się na niego cieszyłam. Dotychczas Mary
zabrała mnie ze sobą tylko raz, na koktajl w związku z promocją nowej marki rajstop. Ale teraz
podniecenie powróciło, wzbierało we mnie jak bąbelki szampana, którego roznoszono dokoła.
Bardziej niż alkohol upajało mnie wspomnienie chwili, gdy fotograf zrobił mi zdjęcie
w drzwiach. Pstrykał i pstrykał, póki australijski kolega nie ściągnął go na ziemię;
– To nikt sławny, stary.
Sławna czy nie, tego wieczoru będę na najbardziej ekskluzywnej imprezie w Londynie. Tym
razem nie jestem jedną z tłumu wybladłych dziewcząt, które tłoczą się przy drzwiach i wytężają
wzrok w nadziei, że zobaczą kogoś sławnego, jak przemyka z limuzyny do wejścia. Nie wracam
do domu z zadymionego pubu i nie wmawiam sobie, że imprezy dla śmietanki towarzyskiej nic
mnie nie obchodzą, nie wmawiam sobie, że wolę guinessa od szampana. Co z tego, że ignorowali
mnie wszyscy w kolejce do szatni?
Każda twarz w zasięgu wzroku wydawała się znajoma. Złapałam się na tym, że radośnie
pozdrowiłam nieznajomego. Przyglądał mi się bacznie, aż do mnie dotarło, że znam go jedynie
z reklamy syropu na kaszel.
Gwiazdor musicalu, nadal umalowany jak na scenę, przytrzymał żakiet aktorce z telenoweli.
Nie mogłam się nadziwić, przywykłam, że jest wiecznie zapracowaną matką i żoną, którą bije
mąż, a dzisiaj zamiast nylonowej podomki miała na sobie obcisłą suknię i lśniące włosy bez
wałków. A kiedy powiedziała coś pięknym czystym akcentem, bez żadnych prowincjonalnych
naleciałości, poczułam, że dopuszczono mnie do zamkniętego kręgu wtajemniczonych. Ilu
biedaków tam na zewnątrz ma pojęcie, że ona mówi tak pięknie?
– Witam, witam – odezwał się męski głos za moimi plecami. Mężczyzna położył mi dłoń na
ramieniu i odwrócił do siebie, chciał pocałować. Kiedy jednak mnie zobaczył, był zdziwiony nie
mniej ode mnie.
– Boże, przepraszam najmocniej – kajał się. – Myślałem, że to Arabella Gilbert.
Przepraszam.
– Nie ma sprawy – odparłam.
– Naprawdę bardzo przepraszam.
– Sprawił mi pan wielką przyjemność – zapewniłam go. Ale już go nie było.
Kiedy odszedł, dotarło do mnie, co powiedział. Arabella Gilbert? Myślał, że Arabella Gilbert
to ja? Czyżby ona tu była? Tutaj? Na tym przyjęciu? Moja idolka? Rozglądałam się nerwowo, ale
nigdzie jej nie widziałam.
– Mam to wziąć czy nie?
W końcu doszłam do lady. Dziewczyna wzięła nasze palta, nie patrząc mi w oczy. Nie miała
złudzeń, wiedziała, że jestem nikim i że nie ma co liczyć na napiwek.
Ale przecież zwykła szatniarka nie popsuje mi humoru. Rozglądałam się za Mary, muszę ją
zapytać, czy Arabella tu będzie? Boże, może uda mi się ustawić gdzieś w tle zdjęcia, które
zawsze towarzyszy jej rubryce. Nie posiadałabym się ze szczęścia.
– Czy ma pani zaproszenie? – zapytała mnie chuda jak szczapa dziewczyna przy drzwiach do
sali, gdzie przyjęcie już toczyło się pełną parą. Towarzyszyło jej dwóch ochroniarzy wielkich jak
szafy. Była spowita w czerń od stóp do głów, a czarne włosy ściągnęła w tak ciasny kok, że
wydawało się, że ma skośne oczy, choć wyraźnie pochodziła ze starej dobrej Anglii.
– Nie – odparłam spokojnie. – Przyszłam z przyjaciółką. Pewnie weszła do środka beze
mnie. Ona ma nasze zaproszenie.
– A kto to? – zapytała znudzona.
– Mary Bagshot – odparłam.
– Niestety, nie wiem, czy mogę pani uwierzyć – mruknęła z bezosobowym uśmiechem. – Ale
zapewne domyśla się pani, że wiele osób powołuje się na przyjaźń z Mary Bagshot. To obecnie
najlepsza agentka w mieście.
– Tak, ale ja naprawdę jestem jej przyjaciółką. Studiowałyśmy razem.
– Gdzie?
– W Oksfordzie, w college’u St Judith.
– Nieprawda. – Dziewczyna uśmiechnęła się triumfalnie. Wskazała mi drzwi. – Proszę stąd
iść.
– Chwileczkę – zdenerwowałam się. – Chyba wiem, gdzie studiowałyśmy. Byłyśmy w St
Judith.
– Marynie.
– Owszem.
– Proszę posłuchać, nie będę się panią kłócić. Nie znam pani. Nie ma pani zaproszenia. Nie
może pani wejść, koniec, kropka.
– O co chodzi?
Nie wiadomo skąd Mary pojawiła się za anorektycznym cerberem z zaproszeniem w dłoni.
– Ona jest ze mną, Amaryllis.
– Och. Cześć, Mary. – Amaryllis się zaczerwieniła. – Miałaś już okazję rzucić okiem na moje
nagranie? Wiesz, zrobię wszystko, naprawdę wszystko, nawet reklamy. Masz chwileczkę?
Nie do wiary. Zarozumiała suka płaszczy się przed moją przyjaciółką.
– Jeszcze nie. – Mary uśmiechnęła się słodko. – I nigdy tego nie zrobię – szepnęła do mnie,
gdy weszłyśmy do sali. – Jej nagranie wyląduje w koszu na śmieci. – Gdzie ty byłaś? Strasznie
długo czekałam.
– Oddałam płaszcze do szatni – przypomniałam jej zniecierpliwiona.
– Ach tak. Dzięki.
Zdawałam sobie sprawę, że długo stałam w kolejce, ale Mary w tym czasie wypiła chyba
z butelkę szampana. Tak mi się przynajmniej zdawało, bo o ile w taksówce narzekała, że nie
znosi przyjęć, teraz promieniała. Miała błyszczące oczy i śmiała się gardłowo, jakby się
dowiedziała, że biust Pameli Andersen eksplodował. Opowiedziałam jej, że cerber przy drzwiach
nie wierzył, że studiowałyśmy razem.
– To wcale nie jest takie śmieszne – obruszyłam się. – A wiesz, w kolejce do szatni ktoś
mnie pomylił z Arabella Gilbert.
– Nic dziwnego – pokiwała głową. – Ma najbardziej obwisły tyłek w branży.
– Dzięki.
– Przecież żartuję. – Dziwnie przeciągała sylaby. – Słuchaj, chcesz poznać kogoś sławnego?
– No pewnie! – Ledwie to powiedziała, jak spod ziemi wyrósł przy niej Jed Thunderton,
gitarzysta z Metal Strain, grunge’owej kapeli, którą kiedyś uwielbiałam. Poklepał Mary po
ramieniu. Przedstawi mi go czy nie? Jezu, to jak Gwiazdka w środku lata! Jed Thunderton! Te
włosy! Te oczy! Wciągnęłam brzuch i uśmiechnęłam się promiennie.
Nic z tego.
Mary nawet go nie zauważyła, zanim zdążyłam zaprotestować, pociągnęła mnie w stronę
toalet.
– Chodź ze mną do łazienki – poprosiła. Nic w tym dziwnego, kobiety zawsze chodzą do
łazienki grupami, pewnie po to, żeby nie marnować cennego czasu i plotkować, czekając
w kolejce do kabiny.
– Myślałam, że przedstawisz mi jakieś sławy – przypomniałam jej.
– No pewnie. Najciekawsi ludzie siedzą w kiblach.
Rozdział 14
Rzeczywiście, nie ma co ukrywać, tego wieczoru w toaletach tłoczyło się wiele osób. Płci
obojga. Zdawali sienie zauważać złoconych oznaczeń na drzwiach, która toaleta przeznaczona
jest dla pań, która dla panów. W dyskretnie oświetlonej umywalni panie sprawnie poprawiały
makijaż i fryzury, panowie rozprawiali o czymś zawzięcie. Mary witała się z wieloma, ale nie
chciała mnie nikomu przedstawiać. A potem, kiedy zwolniła się kabina, zaproponowała, żebym
z nią weszła do środka.
– Co?
– No chodź. Szybko.
Już przedtem zauważyłam, że bardzo często do kabiny wchodziły dwójki albo i trójki, jakby
nie było nic naturalniejszego na świecie niż patrzenie, jak najlepsza przyjaciółka robi siusiu.
Wahałam się jeszcze, ale Mary wciągnęła mnie do środka i zamknęła drzwi.
– E... ja., chyba jednak mi się nie chce – wybąkałam.
– Mnie też nie – odparła radośnie.
– W takim razie co my tu robimy?
W porządku, rozumiem, jesteśmy w jednym z najdroższych londyńskich hoteli, ale mimo
wszystko, żeby siedzieć w kiblu...
– Jezu, Lizzie, ale ty jesteś naiwna – westchnęła Mary ze śmiechem. Otworzyła torebkę,
wyjęła malutką białą kopertę. – Nie wiem jak ty, ale już zaczynałam się nudzić. Ciągłe uśmiechy
i gadka-szmatka. Tyle całusów i uśmiechów. Muszę się trochę podkręcić.
Otworzyła kopertę: był w niej biały proszek, coś jakby mąka. Urwała kawałek papieru
toaletowego, wytarła rezerwuar i nasypała odrobinę proszku na białą emalię.
– Podaj mi platynową kartę – poleciła, podając mi torebkę. Sprawnie podzieliła biały proszek
na dwie równe linie.
– Co to jest? – zapytałam szeptem. – Kwas? Uśmiechnęła się z pobłażaniem.
– Och, litości. To nie w moim stylu. Już nie – dodała z chichotem. – To koka. I to świetna.
Mitchell ma fantastycznego dostawcę.
– Koka? – powtórzyłam.
– Kokaina – wyjaśniła.
Zakręciło mi się w głowie. Dlaczego mówi tak głośno? Zwinęła nowiutki banknot
dwudziesto funtowy w rulonik i podała mi.
– Też chcesz, prawda? Pokręciłam przecząco głową.
– Nie jestem pewna.
– Dlaczego?
– Po prostu...
– Nigdy nie próbowałaś, tak? – domyśliła się. – Naprawdę? Mieszkasz w Londynie od tylu
lat i nigdy? Ani razu? A ja myślałam, że w handlu nieruchomości wszyscy niuchają, że te
wszystkie prowizje trafiają do nosa agenta. Jedna z klientek opowiadała, że kiedy agent
pokazywał jej mieszkanie, na chwilę zniknął w toalecie, żeby niuchnąć.
– Nie jestem agentką – zauważyłam praktycznie. – I nie mam żadnych prowizji, które
mogłabym puszczać na narkotyki!
– Dzisiaj w każdym razie nie będziesz marnować swoich pieniędzy – przypomniała mi. –
Dzisiaj funduje Mitchell. – Pochyliła się nad zbiornikiem i wciągnęła wąską linijkę proszku. –
Widzisz? Zrobiłam to i żyję.
– Przecież dopiero co wciągnęłaś – syknęłam. – Możesz umrzeć w każdej chwili. I co ja
wtedy powiem twojej mamie?
– Towar jest dobry, sprawdzałam już w domu, zanim przyszłaś. I żyję, może nie? Wciągnij
pół kreski, ja dokończę. Ale szybko, bo na zewnątrz jest kolejka. Spragnionych.
Wyjęłam jej z dłoni zrolowany banknot i usiłowałam sobie przypomnieć, który koniec
wsadzała sobie do nosa. Pamiętam, jak przebiegło mi przez głowę, że zażywanie kokainy jest,
abstrahując nawet od skutków zdrowotnych, takie nieeleganckie. Wsadzać sobie rurkę do nosa
i wciągać prochy do mózgu? Jakaś cząstka mnie chciała oddać jej banknot i powiedzieć, że to
mnie nie interesuje. Ale z drugiej strony, byłam ciekawa. Miałam już pewne doświadczenia
z narkotykami. Na studiach często paliłam trawkę, nawet kiedyś zażyłam ecstasy. Niestety,
skończyło się fatalnie, miałam koszmarne wizje i rozwolnienie przez cały tydzień. Więc nie
byłam świętoszką, która w życiu nie tknęła środków odurzających. A kokaina jest o tyle bardziej
wyrafinowana od malutkich tabletek ecstasy, po których idziesz do łóżka z facetami, na których
na trzeźwo nie spojrzałabyś za żadne skarby świata.
Poza tym to kolejny fascynujący szczegół tego wyjścia. Kokaina w najlepszym londyńskim
hotelu. W kiblu, pod którym największe sławy filmu i telewizji poprawiają makijaż i wbijają się
w odchudzającą bieliznę. Moja mama nigdy w to nie uwierzy. Nie żebym chciała jej powiedzieć.
Ale kokaina do tego pasuje, tak. I pasuje do mojego nosa.
Pochyliłam się nad zbiornikiem, jak Mary. Zerknęłam na nią i wydało mi się, że promienieje.
Miała szeroko otwarte oczy i uśmiech od ucha do ucha.
– No dalej – zachęciła szeptem. – Po tym życie staje się o wiele ciekawsze.
Wciągnęłam powietrze nosem. Ku memu zdumieniu, okazało się, że wciągnęłam wszystko
do ostatniej odrobinki.
– Jak zawodowiec – skomentowała Mary. – Chyba masz dobre płuca.
Potrząsnęłam głową. I nagle biały proszek uderzył mnie w nos jak granat. Poczułam w gardle
dziwny metaliczny posmak. Ale nie stało się jeszcze nic ciekawego. Najwyżej miałam wrażenie,
że się dławię kawałkiem metalu.
– Wracamy na imprezę, dobrze? – zaproponowała Mary.
Wyszłyśmy z kabiny, do której zaraz weszła kolejna para dziewcząt pogrążonych
w rozmowie. Mary wdała się w opowieść o jednym z podopiecznych, aktorze telewizyjnym,
który dał się podejść dziennikarzowi. Dziennikarz poprosił go o trawkę, aktor dał mu odrobinę
i za to trafił na pół roku do więzienia.
– Musieli sobie znaleźć kozła ofiarnego, ale pewnie kiedy wyjdzie, zasypią go ofertami –
perorowała. – Ludzie lubią takie dramaty. Poza tym i tak nigdy nie grał niewiniątek. Szampana?
– Wzięłam wysoki kieliszek z tacy, która zdawała się unosić w powietrzu. – No dobra. Więc co
zrobimy z twoim kłopotem? Czyli z Brianem?
– Po prostu będę musiała się trochę pomęczyć i udawać.
– Kochanie, zrobisz to bez trudu. Spójrz na siebie teraz, dzisiaj. Pasujesz do nich, jesteś jedną
z tłumu.
– Naprawdę?
– Oczywiście. – Przełknęła haust szampana. – Nikomu nawet do głowy nie przyjdzie, że
jesteś tylko sekretarką w agencji nieruchomości. Naprawdę mam nadzieję, że wszystko pójdzie
dobrze. Ostatnio niezbyt ci się układało i zasłużyłaś na trochę rozrywki. Nie mogę się już
doczekać plotek. Jeśli cię poprosi, żebyś z nim wróciła do Stanów i za niego wyszła, obiecaj mi,
że będę druhną.
– Cieszę się, że już się nie gniewamy – wyznałam nagle.
– Ja też. Objęłyśmy się.
– A co zrobisz z chłopakiem, kiedy Brian przyjedzie? – Mary nie dawała za wygraną.
– Powiedziałam mu, że stary znajomy przyjeżdża na weekend.
– I nie chce go poznać?
– Owszem, ale powiedziałam, że będziemy się spotykać ze starymi znajomymi i że pewnie
zanudziłby się na śmierć, wysłuchując wspomnień.
– Świetne posunięcie. Ale o ile się znam na facetach, na pewno nagle się pojawi, żeby cię
sprawdzić. Może lepiej z nim zerwij, żeby ci niczego nie popsuł.
– To trochę brutalne.
– Oczywiście. Ale chcesz, żeby ci się udało z Brianem, prawda? Nie pozwól, żeby posępny
księgowy zmarnował twoją szansę na szczęście.
– A jeśli Brian do mnie nie wróci? Może się okazać, że zerwę z Richardem na darmo.
Mary wzruszyła ramionami.
– Wiesz, Lizzie, zawsze mnie to w tobie wkurzało. Unikasz ryzyka. I nie mierzysz w środek
tarczy. Nigdy nie trafisz w dziesiątkę, jeśli boisz się strzelać.
– Bardzo to mądre – mruknęłam.
– Wiem. Idziemy znowu do kibla?
Wyszłyśmy z toalety najdalej dwie minuty przedtem, a jednak posłusznie poszłam za nią.
Tym razem Mary rozpoznała kobietę, która poprawiała makijaż w lustrze. Stała do nas tyłem,
a rozwichrzone włosy zasłaniały większość twarzy, a jednak i ja ją rozpoznałam; nawet tył jej
głowy był mi tak dobrze znany.
– Czy to...? – Zaczęłam. Mary nie odpowiedziała, tylko serdecznie objęła Arabellę Gilbert.
Arabellę Gilbert! Moją idolkę! No, coś w rodzaju idolki. A Mary ją zna. Otworzyłam usta ze
zdumienia.
– Cześć, skarbie! – Mary i Arabella cmokały powietrze w okolicach swoich policzków.
– Jak się masz? – mruknęła Mary. – Świetnie wyglądasz.
– Doskonale!
– Ale tak się nie czuję – westchnęła Arabella. – Jak myślisz, Mary, koka działa
przeczyszczająco?
– Zależy, z czym ją zmieszano, moja droga. Wiesz, do kogo zadzwonić, jeśli chcesz coś
dobrego. Właściwie możesz do mnie zadzwonić ze wszystkim. – Wręczyła Arabelli swoją
wizytówkę.
– Kto to? – Arabella nagle zwróciła na mnie uwagę. – Znamy się? – zapytała mnie
bezpośrednio. – Pisałaś kiedyś dla „Mirror”, prawda? – podejrzliwie zmrużyła oczy.
Widząc jej niepokój, Mary objęła ją ramieniem i zapewniła, że nie jestem dziennikarką.
– To moja stara przyjaciółka, studiowałyśmy razem – wyjaśniła. – Zabrałam ją dzisiaj, żeby
na własne oczy zobaczyła, jak się bawi świat show-biznesu. Lizzie pracuje w agencji handlu
nieruchomościami. Takiej okropnej, obskurnej agencji w Knightsbridge. Nawet nie jest agentką,
tylko sekretarką.
Wielkie dzięki, pomyślałam.
– To twoja fanka, Arabello.
– To fajnie.
– Chcesz jej autograf? – zapytała mnie Mary.
– Nie mam przy sobie kajecika – uśmiechnęłam się.
– Poproszę sekretarkę, wyśle ci moje zdjęcie z autografem – zaproponowała Arabella
całkiem poważnie.
– Dzięki.
– No to baw się dobrze – zwróciła się do mnie Arabella. – Jeśli ktoś może cię wprowadzić
w ten światek, to tylko Mary Bagshot. To królowa zabawy, dostaje niemal tyle samo zaproszeń
co ja. Czy Mitchell też dzisiaj wpadnie?
– Nagrywa – wyjaśniła Mary.
– Jeszcze? A ja myślałam, że to obibok. Pozdrowisz go ode mnie, prawda?
– Oczywiście.
– Zaprosicie mnie na imprezę z okazji wydania nowej płyty?
– Będziesz pierwszą osobą na liście gości.
– Czyli już wybaczyłaś to małe nieporozumienie na planie teledysku? – Arabella pokornie
spuściła wzrok.
– To było tylko nieporozumienie.
– Świetnie. Słuchaj, Mary, nie masz przypadkiem trochę towaru na zbyciu? Mnie się
skończył.
– Ależ oczywiście – Mary podała jej torebkę. – Tylko ostrożnie – ostrzegła, gdy Arabella
weszła do kabiny. – To bardzo czysty towar.
– Co się stało na planie teledysku? – Nie zdołałam opanować ciekawości i zadałam to
pytanie, ledwie za Arabella zamknęły się drzwi.
– Jak to co? – żachnęła się Mary. – Zastałam ją w przyczepie Mitchella. Nagą.
– Był z nią? – dopytywałam się.
– Nie, w tym czasie siedział w bufecie i zajadał parówki.
– A może wcześniej? No wiesz. On? Z nią?
– Wątpię. Chociaż to, oczywiście, nie przeszkodziło jej sugerować w swojej kretyńskiej
rubryce, że owszem.
– Pewnie niełatwo jest chodzić z kimś sławnym – mruknęłam.
– Nie mogę mieć pretensji do Arabelli, że chciała zdobyć materiał.
– Cóż. Wiem, że pracujesz w takiej branży, ale i tak mnie dziwi, że jesteś taka spokojna. Ja
bym ją pobiła.
– Ufam Mitchellowi, wiem, że nie zadaje się z takimi szmatami.
Akurat w tej chwili Arabella wyszła z toalety i oddała Mary torebkę. – Supertowar –
powiedziała. – Naprawdę super. Wiesz, chyba jutro do ciebie zadzwonię.
– Bardzo proszę. Może umówimy się na lunch – zaproponowała szybko Mary. – A na razie
baw się dobrze.
Arabella uśmiechnęła się promiennie. Kiedy spojrzałam jej w oczy, przestraszyłam się. Były
tak ciemne, że nie wiedziałam, gdzie kończy się źrenica, a zaczyna tęczówka.
– Nie mieści mi się w głowie, że stoję w toalecie i obserwuję tłum gwiazd – westchnęłam,
gdy znowu zostałyśmy same.
– Najważniejsze, żebyś się zachowywała jak gdyby nigdy nic.
– No, dla ciebie to nic. Naprawdę dobrze znasz Arabellę Gilbert? Przyjaźnicie się?
– Nie, nie potrafiłabym się z nią zaprzyjaźnić. Co prawda mój kuzyn Edward miał z nią
krótki romans, spotkali się chyba na dyskotece dla uczniów ekskluzywnych szkół prywatnych
Arabella się wściekła, kiedy ją rzucił dla jej brata. Przyznam ci szczerze, że zaskoczyła mnie jej
kariera. Jest głupia jak but, ale ma ogromny potencjał.
– Głupia? Jak dziennikarka może być głupia?
– Idiotko, przecież ona nie napisała ani słowa. Nie dostałaby tej roboty, gdyby jej rodzice nie
zadziałali.
– Och.
– Nieważne, jakim cudem dostała się od mediów, faktem jest, że okazała się doskonałym
nabytkiem. Była w jury wszystkich możliwych teleturniej ów, teraz chce bardziej wypromować
samą siebie. I wiele stacji telewizyjnych jest zainteresowanych. Ale wiesz, co jest najciekawsze?
Jej obecny agent wybiera się na emeryturę i ja szykuję się na jego miejsce. Arabella Gilbert
będzie moja.
– To okrutne i wyrachowane.
– Jak cały show-biznes.
– Cześć, Mary.
Kolejna znana twarz. Pogodynka. Była w telewizji od lat. Zdaje się, że niebezpiecznie dawno
przekroczyła trzydziestkę, ba, o wstydzie, chyba nawet zapowiadała straszne burze w roku 1987.
– Słyszałaś, że Michael w przyszłym miesiącu przechodzi na emeryturę? Jestem załamana.
– Janie i Arabella mają wspólnego agenta – wyjaśniła mi Mary.
– Szukam nowego agenta, jeśli to cię interesuje.
– Och, Janie – Mary westchnęła dramatycznie. – Wiesz przecież, że zaraz bym się do ciebie
zgłosiła, gdybym nie miała pełnego kurnika. Wiesz, w co wierzę w interesach? Mało, ale dobrze.
– Chyba dasz radę mnie wcisnąć? – zaprotestowała Janie. – Jestem taka malutka.
Mary skrzywiła się, słysząc błagalną nutę w jej głosie, – Nie mogę się tobą zająć, wiedząc, że
nie zdołam ci poświęcić należnej uwagi, rozumiesz to chyba, skarbie.
– W takim razie może kiedyś umówimy się na lunch?
– Moja sekretarka do ciebie zadzwoni. Pogodynka odeszła bez słowa.
– Nie rozumiem. Przed chwilą mówiłaś Arabelli, że szukasz nowych klientów – zdziwiłam
się.
– Szukam klientów takich jak Arabella – wyjaśniła Mary. – Ale biedna stara Janie powinna
raczej poszukać sobie programu dla dzieci. Prezenterzy telewizyjni są drażliwi i kapryśni. Zniosę
awantury i humory Arabelli, bo mam przeczucie, że pewnego dnia dzięki niej będę się mogła
całymi dniami wylegiwać w olejkach aromatycznych. Ale nie chcę nikogo pokroju Janie.
Po tych słowach wyszłyśmy z toalety z powrotem na przyjęcie. Nie mogłam się nadziwić,
jaka Mary jest profesjonalna. Nie mogła zrobić kroku, bo zaraz ktoś ją zatrzymywał, zagadywał,
całował w policzki. Przedstawiała mnie wszystkim, ale widziałam, jak początkowa iskierka
zainteresowania gaśnie w ich oczach, gdy słyszeli, że jestem dawną koleżanką ze studiów, nie,
nie, nie mam nic wspólnego z branżą. Dobre samopoczucie po kokainie szybko ustąpiło i nagle
złapałam się na tym, że chciałabym, żeby nagle rozległ się alarm przeciwpożarowy, żeby zaczęło
się trzęsienie ziemi – cokolwiek, byle stąd wyjść. Rozmawiałam z producentem telewizyjnym,
który nawet nie patrzył mi w oczy, cały czas rozglądał się, czy nie wypatrzy ciekawszego
rozmówcy.
Szczerze mówiąc, ja też na niego nie patrzyłam. Za jego plecami stała Arabella Gilbert. Stała
w kółeczku równie pięknych wielbicieli. Śmiali się; pewnie powiedziała im kawał. Zanim
dokończyła, zajrzała do torebki. Tej małej, różowej, o której niedawno czytałam.
W każdym razie, żeby lepiej oddać klimat kawału, Arabella musiała ukucnąć. Każdy inny
wyglądałby idiotycznie w tak nieeleganckiej pozie, ale nie ona, nie dla mnie. Po chwili wstała,
odrzuciła lśniące włosy przez ramię i nagle, jakby poczuła na sobie mój wzrok, odwróciła się
i uśmiechnęła. Do mnie. Poruszyłam się nieznacznie, żeby lepiej ją widzieć za plecami
producenta.
Jezu. Koszmar. Widok Arabelli Gilbert we własnej osobie podziałał na mnie sto razy gorzej
niż lektura jej rubryki.
Niestety, Mary nawet nie chciała słyszeć, żebyśmy wyszły wcześniej. Co jakiś czas
odwracała się do mnie i unosiła kciuk w górę. Jakby chciała się upewnić, czy wszystko
w porządku, ale ani razu nie zdążyłam dać jej znać, że chcę już iść.
Ba, kiedy przyjęcie się skończyło, Mary ochoczo przyjęła zaproszenie jednej grupki na
dalszy ciąg przyjęcia w pokoju. Posłusznie podążyłam za nimi. Po pierwsze, od tamtej chwili
w toalecie nie przebywałam z nikim bardzo sławnym tak blisko, po drugie, uznałam, że mimo
znużenia trzeba korzystać z okazji. Często robiłam Mary aluzje, że chciałabym iść na takie
przyjęcie. A teraz idę na górę, do apartamentu w hotelu Hyperion, w towarzystwie trzech
supermodelek, dwóch znanych projektantów mody, wschodzącej gwiazdy Hollywood i mojej
najlepszej przyjaciółki.
Mary wzięła pod rękę nowe odkrycie Hollywood, Rada Bradbourne’a. Właśnie nakręcił film
wojenny, gra w nim bohaterskiego rekruta, który uratował przed Niemcami całą wioskę i nawet
sobie przy tym nie popsuł fryzury. Nie powiem, żebym była wysokiego mniemania o jego
zdolnościach aktorskich, ale kiedy zobaczyłam go we własnej osobie, zrozumiałam, czemu
wygrywa wszystkie castingi. Nawet od tyłu wyglądał zabójczo. Wyobraźcie sobie Dawida
Michała Anioła na żywo.
Zanim weszliśmy do apartamentu, Mary odwróciła się do mnie i mruknęła:
– Kochanie, bądź tak dobra i skocz na dół po coś fajnego, obsługa zawsze strasznie się
ociąga. Powiedz, żeby dopisali wszystko do rachunku.
A potem wślizgnęła się w uchylone drzwi i zamknęła je za sobą. Zostawiła mnie na progu.
Nie miałam wyjścia, musiałam zrobić, co mi kazała.
Dotarłam na dwunaste piętro wpatrzona w plecy i pośladki Rada Bradbury. Teraz, bez tej
rozrywki, niecierpliwie czekałam na windę, ale kiedy końcu przyjechała, okazało się, że zajmuje
ją para pochłonięta bardzo intymnymi czynnościami. Zanim zdążyłam zareagować, dziewczyna
uniosła zgrabną stopę i sprawnie nacisnęła guzik zamykający drzwi. Czekałam jeszcze chwilę,
póki nie zobaczyłam, że winda z zakochanymi zatrzymała się gdzieś między piątym a szóstym
piętrem. Nie wierzyłam, żeby się tak nagle zepsuła. Co za samoluby! Kochają się w windzie
w wieżowcu? Naciskałam guzik raz za razem, ale na darmo.
Nie miałam wyjścia, musiałam iść na piechotę. Co chwila spotykałam ludzi wędrujących na
górę. Oczywiście byli o wiele bardziej wkurzeni na windę niż ja. Ktoś zrezygnował z dalszej
wspinaczki, leżał pod ścianą na półpiętrze między dziewiątym a dziesiątym piętrem i wyglądał
jak po zawale.
Nie ktoś. Arabella Gilbert. Już nie była taka ładna i elegancka jak na początku przyjęcia.
Była czerwona z wysiłku. Elegancki kombinezon pognieciony i poplamiony. W obu dłoniach
ściskała butelki szampana.
– Wszystko w porządku? – zapytałam, gdy usiłowała wstać, ale zatoczyła się nagle i mało
brakowało, a runęłaby w dół.
– W porządku – wybełkotała. – Napprrawdę w porządku.
– Chyba nie – zaryzykowałam.
– Bo nie – przyznała, osunęła się po ścianie, usiadła na schodach. Wydawała się zagubiona,
jakby nie wiedziała, gdzie jest. – Czy my się znamy? – zapytała. – Chyba nie piszesz dla „Sun”,
co?
– Nie – odparłam. – I nie pisałam nigdy dla „Mirror”. Już to przerabiałyśmy. Nazywam się
Lizzie Jordan, poznałyśmy się w toalecie.
– Ach, Lizzie. Tobie przeciekają sztuczne piersi, tak? Widzę, rzeczywiście fatalna sprawa.
– Eee... nie. – Nerwowo spojrzałam w dół. – Pomyliłaś mnie z kimś. – Co prawda
rzeczywiście miałam wilgotną plamę na biuście, ale to dlatego, że ktoś oblał mnie drinkiem. –
Przyszłam z Mary.
– Z Mary. Oj, ta nasza Mary. Nadal sypia ze swoim bratem? Jezu, co to za facet... kochałam
się w nim przez wiele lat.
Uniosłam pytająco brwi.
– Z Mary Bagshot, agentką. Dała ci wizytówkę.
– A, z Mary! – Arabella wreszcie coś skojarzyła. – Jak się nazywasz?
– Lizzie.
– Wiesz, Lucy – wytarła pasemko śliny z podbródka pokrytego drogim podkładem. – Posiedź
tu ze mną, co? Pogadaj ze mną, póki nie odpocznę.
– Dokąd się wybierałaś?
– Na przyjęcie. Rad Bradbury jest tam z modelkami. Muszę, po prostu muszę z nim
porozmawiać. Powiedział mi, że za dużo piję, żeby z nim chodzić. Muszę mu udowodnić, że się
myli.
– Chyba teraz ci się nie uda – zauważyłam. – Poproszę jedną butelkę. – Wymachiwała
rękami i co chwila waliła mnie flaszką. Oddała mi ją bez sprzeciwu i zainteresowała się drugą.
Przez kilka dobrych minut mocowała się z korkiem, po czym dała sobie spokój
z konwencjonalnymi metodami otwierania butelek i walnęła szyjką w ścianę. Powtórzyła zabieg
dwukrotnie i po chwili obie byłyśmy zalane pianą i obsypane szkłem.
Wyrwałam jej butelkę w ostatniej chwili, już unosiła ostrą krawędź do ust.
– Zwariowałaś? – warknęłam.
– On też o to pytał – westchnęła.
– Mogłaś się strasznie pokaleczyć.
– Nie szkodzi.
– Rano byłabyś innego zdania.
– Po prostu chcę mu udowodnić, że nie zwariowałam. Po prostu jestem smutna, bardzo
smutna.
– Dlaczego? – zaciekawiłam się.
– Nie wiem. – Oparła mi głowę na ramieniu, chlipnęła głośno. – Bardzo, bardzo smutna.
– Przecież masz cudowne życie – zauważyłam. – Wcześniej byłaś szczęśliwa. Słyszałam, jak
opowiadasz kawał. Wszyscy się śmiali.
– No właśnie. Wydawałam się szczęśliwa. Ale nie jestem, rozumiesz? Rad mnie nie kocha.
– Nieprawda.
Podniosła na mnie oczy czerwone od płaczu.
– Moje życie legło w gruzach. Zalała się łzami.
– Niedawno zostałaś dziennikarką roku.
– Tak i niedawno usłyszałam, że jestem za gruba do telewizji. Za gruba? Była chuda jak
szczapa.
– Jeśli chcę się dostać do telewizji, muszę się poddać odsysaniu tłuszczu. To bez znaczenia,
kiedy piszę, ale telewizja dodaje każdemu z pięć kilo. Wiem dokładnie, gdzie dodałaby mnie.
– Wcale nie uważam, że jesteś gruba – zapewniłam.
– Pewnie, że nie. Jestem chudsza od ciebie.
– Dzięki.
– Ale w porównaniu z dziewczynami z telewizji wyglądam jak słoń. Próbowałam
wszystkiego. Amfy. Koki. Ba, nawet pojechałam do Indii i napiłam się wody z muszli
klozetowej, miałam nadzieję, że złapię amebę. Ale nic z tego nie wyszło, wróciłam grubsza
o półtora kilo, tak bardzo lubię indyjskie jedzenie.
– Może powinnaś więcej ćwiczyć? – zasugerowałam.
– A jeśli ktoś zrobi mi zdjęcie, kiedy jestem spocona i czerwona? – zapytała ze śmiertelną
powagą.
– Wtedy nikt ci przynajmniej nie zarzuci, że o siebie nie dbasz. Lepiej, żeby wiedzieli, że
ćwiczysz, niż że miałaś odsysanie tłuszczu.
– Boże, zazdroszczę ci – mruknęła Arabella – nawet nie zdajesz sobie sprawy, jakie masz
fajne życie. Rano wstajesz, wyglądasz okropnie i wcale się tym nie przejmujesz. Nie martwisz
się, że z dnia na dzień twoje włosy są w gorszym stanie.. – Uniosła mój mysi kosmyk dla
podkreślenia swoich słów. – Nikt się nie przejmuje, kiedy majtki ci się odznaczają pod sukienką.
Nerwowo zerknęłam w dół.
– Masz wspaniałe życie.
– A jednak udawałam ciebie – odparłam.
– Cóż, ja też – machnęła ręką. – Wiesz, ja nie piszę sama.
– Naprawdę? – udałam zdziwienie.
– Nie umiem nawet pisać na maszynie. Gdyby moi rodzice nie byli tym, kim są, ja też
byłabym nikim. Jak ty. Wiesz, jakie to straszne? Czym się zajmują twoi rodzice, Lucy?
– Lizzie – poprawiłam.
– Pewnie twój ojciec nosi cyklistówkę, a matka lata na zakupy w kapciach?
Otworzyłam usta, żeby zaprotestować. Na zakupy w kapciach? Moja mama umarłaby
oburzenia, słysząc takie zarzuty.
– Pewnie czeka z herbatką, kiedy szanowny małżonek wraca z pracy. Albo z urzędu
zatrudnienia. Pewnie chleją piwsko i oglądają głupie seriale.
– Właściwie – chciałam wszystko wyjaśnić, powiedzieć, jak jest naprawdę, ale Arabella
wpadła w trans.
– Pewnie ojciec zabierał cię na mecze piłkarskie.
– Mój ojciec nienawidzi piłki nożnej.
– I codziennie karmili cię frytkami.
– Niestety nie.
– W dzieciństwie prawie nie widywałam rodziców – zwierzyła mi się. – Wsadzili mnie do
szkoły z internatem, kiedy miałam niecałe cztery latka. Ojca zobaczyłam, kiedy skończyłam
szesnaście.
– To straszne.
– Pewnie dlatego jestem taka.
– Moim zdaniem, jesteś fajna – zapewniłam lojalnie.
– No pewnie. Masa ludzi uważa, że jestem fajna. Ale co oni wiedzą? To nie ja piszę moją
rubrykę. No, naprawdę nie ja, jakaś dziennikarka z redakcji. Nie mam czasu. Ale nie jestem też
tą, za którą mnie uważają, czytając tę rubrykę. Chwytasz?
– Chyba tak.
– Mam okropne przeczucie, że gdzieś w środkują też jestem normalna. Jestem wieszakiem na
drogie ubrania. To jedyna różnica między nami. – Dźgnęła mnie pod żebro. – Ja mam ładne
ciuchy, a ty... nie.
Wtedy zrozumiałam, że brązowa kreacja była błędem.
– To Calvin Klein, prawda? – dodała, chwilowo trzeźwa.
– Owszem – zapewniłam. I chociaż przed chwilą usłyszałam jedną z najgorszych opinii na
mój temat, nagle ogarnęła mnie błogość. Jedyne, co różni mnie od Arabelli Gilbert, to ubrania,
nic nie znacząca powierzchowność. I powiedziała to ona, nie ja.
– Wiesz, uważaj na Mary – ciągnęła Arabella. – Udaje przyjaciółkę, ale tak naprawdę chce
czegoś, co ty masz. Kiedy już to zdobędzie, zostawi cię na lodzie. Wszyscy agenci są tacy.
– Cóż, w takim razie mam szczęście, że nie jest moją agentką. I nie wiem, czego mogłaby
ode mnie chcieć. Znamy się od tysięcy lat. No, dobra, od dziewięciu.
– Mimo wszystko powinnaś na nią uważać – Arabella upierała się przy swoim. – Zawsze
miej oczy na plecach i nikomu nie ufaj.
– Dzięki za radę.
– Uwaga! Na dole!
O wilku mowa. Mary stoczyła się ze schodów i zatrzymała koło mnie i Arabelli.
– Idę do domu – powiedziała. – Na górze zrobiło się za gorąco. – Supermodelka zdobyła
skądś flaszkę absyntu, łyknęła z gwinta, wpadło nie w tę dziurkę i chyba się zadławiła. Ej,
Arabella, nie widziałaś przypadkiem takiej szarej myszki, z którą dzisiaj przyszłam?
– Cześć, Mary – odezwałam się w nadziei, że cały czas mnie widziała i tekst o szarej myszce
to tylko taki żart.
– O, cześć, Liz. Nie będziesz zła, jeśli zaraz pojedziemy do domu?
– Marzę o tym od dwóch godzin – przyznałam.
– Co z tobą? – Mary zainteresowała się Arabella, która wreszcie porzuciła wszelkie próby
siedzenia o własnych siłach i bezwładnie opierała się o poręcz, jak marionetka niedbale rzucona
w kąt.
– Chyba troszkę za dużo wypiła – podsunęłam.
– Zabieramy ją – zadecydowała Mary. Wytrzeźwiała zadziwiająco szybko. – Nie chcę, żeby
moja klientka udławiła się własnymi wymiocinami.
– Przecież to nie jest twoja klientka.
– Ale będzie, teraz to banalnie proste. Weź ją pod ramię, dobrze?
Zarzuciłam sobie ramię Arabelli na szyję i pomogłam jej wstać. Niedługo zrozumiałam, co
miała na myśli, mówiąc, że tylko wydaje się chuda. Ważyła co najmniej z tonę.
Rozdział 15
Co za noc! Przez całą drogę do domu błagałam opatrzność, żeby Seema jeszcze nie spała.
Nie mogłam się już doczekać, kiedy jej opowiem o mojej przygodzie w show-biznesie.
Zwłaszcza chciałam ze szczegółami zrelacjonować, jak to Arabella Gilbert płakała mi w rękaw,
jaka była przerażona perspektywą odsysania tłuszczu. I jeszcze szampan, kanapeczki, kokaina.
Ale Seema już spała. Jak przez mgłę przypomniałam sobie, że następnego dnia miała iść na
rano do pracy. Także Grubego Joe nie było nigdzie widać, pewnie zamknął się w swoim pokoju.
Z braku Seemy byłby wdzięcznym słuchaczem, nie szkodzi, że nie ma pojęcia, kim jest Arabella
Gilbert. Nie miałam wyjścia, opowiadałam wszystko sobie samej.
Poszłam do łazienki i podziwiałam w lustrze kieckę Mary. Nie, nie widać majtek, co
brutalnie podkreśliła Arabella.
Wyprostowałam się i przeszłam się po łazience, naśladując rozkołysany krok Arabelli
najlepiej jak umiałam. Nie tak źle. Ale czy to wystarczy, żeby zrobić wrażenie na Brianie, kiedy
wysiądzie z samolotu na Heathrow?
Z przodu wyglądam całkiem, całkiem, stwierdziłam. Co prawda od studiów utyłam od
śmiesznie małego rozmiaru ósmego do gigantycznej dwunastki (dziesiątki w Marksa i Spencera),
ale okrągłości pozostały tam, gdzie trzeba. Nadal miałam całkiem szczupłą talię pod wielkim
biustem (który mnie cieszył) i nad szerokimi biodrami (które raczej drażniły). Nie chciałam ich,
nie chciałam wyglądać... tak płodnie, jeszcze nie.
Potem jednak stanęłam bokiem. Klęska. Naprawdę wolałabym się nie przyznawać do postaci
z lustra. Po wielu godzinach pochylania się nad klawiaturą komputera garbiłam się odruchowo,
głowa wyrastała spomiędzy łopatek, przypominałam żółwia wyglądającego ze skorupy. Albo
osiemdziesięcioletnią staruszkę. Ale najgorsze, że mój brzuch sterczał prawie tak bardzo jak
podbródek.
Przerażona, że inni widzieli mnie w tej pozycji, wyprostowałam się, wciągnęłam brzuch
i zaraz wydało się, że zgubiłam co najmniej sześć kilo. Dobra, nie jest tak źle. Czyli podczas
wizyty Briana muszę przez cały czas pamiętać, żeby stać prosto. Ale garbiłam się od tak dawna,
że inna pozycja wydawała mi się nienaturalna. Zajęłam się zbieraniem porozrzucanych ciuchów.
Kiedy spojrzałam do lustra kilka minut później, znowu się garbiłam.
Dlaczego Brian dał mi tak mało czasu, złościłam się. Gdybym miała, powiedzmy, miesiąc,
powitałabym go szczupła i zwinna jak modelka. Gdybym miała pół roku... Och, przez pół roku
osiągnęłabym wszystko! To nie fair, że tak mnie zaskoczył.
Ale czy więcej czasu naprawdę coś by zmieniło? Kiedy podnosiłam skarpetkę, natknęłam się
na ulotkę z nowego klubu odnowy biologicznej. Wzięłam jątrzy miesiące temu, kiedy pod
wpływem impulsu podjęłam decyzję, że się za siebie wezmę. Podejmowałam takie decyzje
regularnie, najczęściej wtedy, kiedy nie mogłam dopiąć dżinsów. Zakreśliłam grubym czarnym
flamastrem zajęcia, na które chciałam chodzić. I tak: wodny aerobik w poniedziałki (dla osób
starszych, kobiet w ciąży i wszystkich tych, którzy od dawna nie ćwiczyli) po kick boxing dla
zaawansowanych w piątki (coś dla nauczycieli wf po przeszkoleniu w oddziałach SAS i dla
gladiatorów).
Żachnęłam się, widząc czarne kółka. Zaznaczyłam sześć zajęć. Sześć zajęć na tydzień!
Wyobrażacie to sobie? Przypomniałam sobie, że pierwszego wieczoru, kiedy miałam zacząć
wodny aerobik, zjawiłam się w klubie bez ręcznika. Uprzejma recepcjonistka poinformowała
mnie, że mogę sobie pożyczyć ręcznik klubu za drobną opłatą pięćdziesięciu pensów. Nieważne
jednak, jak gorliwie mi tłumaczyła, że ręczniki się pierze i gotuje po każdym użyciu,
stwierdziłam, że obawiam się egzemy i grzybicy, i uciekłam.
To była moja wymówka.
Byłoby łatwiej, gdybym należała do tych świrów, którzy naprawdę lubią ćwiczyć,
powiedziałam sobie. Wiecie, tych, co to twierdzą, że humor im się poprawia, kiedy biegają
dookoła domu, omijając psie kupy. Ja, niestety, nie byłam w stanie pokonać psychicznej bariery.
Aktywność fizyczną postrzegałam jako karę, a nie przyjemność. Winni temu są chyba
nauczyciele wf. Kiedy wuefista w podstawówce nazywa was niezdarą i ciamajdą, trudno
oczekiwać, że w przyszłości przekroczycie próg siłowni z uczuciem innym niż strach.
No dobra. Ile można schudnąć w cztery dni? We wszystkich poradnikach, które
zgromadziłam, odkąd stałam się kobietą (czyli odkąd mam obsesję na punkcie własnego ciała),
nie obiecują niczego, chyba że po miesiącu diety. Powoli, namawiały poradniki. Nagła utrata
wagi to najczęściej tylko odwodnienie. Głodówka to nic dobrego, doprowadzi tylko do
niekontrolowanego napadu łaknienia prędzej czy później. Fachowcy grozili. Może chcę efektu
jojo? Gdyby efekt jojo polegał na wcinaniu ciastek w czekoladzie – tak.
Seema, chuda jak szczapa, na diecie z trzech batoników dziennie, coś wymyśli. Dopadłam ją
w kuchni, kiedy zajadała snickersa na śniadanie. Właściwie to nie taka zła dieta.
– Chyba trochę za późno się zabierasz za odchudzanie – zauważyła.
– Zaczęłabym od razu, ale byłam w depresji w związku z mieszkaniem. Teraz, kiedy to już
załatwione, muszę wyglądać tak, jakbym od sześciu lat regularnie ćwiczyła na siłowni.
– W tym też go oszukałaś?
– Brian myśli, że siłownia to mój drugi dom.
– Wiesz, nie wyobrażam sobie ciebie na siłowni, chyba że chodziłabyś tam sprzątać –
zadumała się Seema. – Może zawiąż mu oczy. Albo spróbuj diety kapuścianej – poradziła już
sensowniej. – Podobno działa błyskawicznie, jest szansa, że do weekendu schudniesz ze dwa
kilo. Na początku tygodnia gotujesz gar zupy kapuścianej i przez cały tydzień wsuwasz tylko tę
zupę, ile chcesz, ale nic oprócz tego. Problem w tym, że stanowisz wtedy niezbyt pożądane
towarzystwo, wiesz, o co mi chodzi? Teraz nie ma sprawy, tu w Ballham nikt nie odróżni, czy to
ty, czy Herkules, ale chyba nie chcesz puszczać bąków po przyjeździe Briana?
– Pewnie i tak narobię w majtki ze strachu – mruknęłam.
– No tak, ale nie po kapuście. Punkt dla niej.
– No dobra, kapusta odpada. Co jeszcze proponujesz?
– Może takie żelazne majtki? Wiesz, jak gorset, ścisną cię jak imadło.
– Nie są zbyt seksowne – zauważyłam. – Poza tym tłuszcz, który mają ukryć, wcale nie
znika, tylko wypływa górą albo, co gorsza, nogawkami. Taka bielizna jest do niczego. Poza tym
w ubraniu wyglądasz nieźle, ale boisz się nawet oddychać, no i co robić, kiedy trzeba się
rozebrać?
– Wiem, wiem – Seema pokiwała głową. – Dałam sobie spokój z wypychanymi stanikami,
kiedy taka wkładka wypadła mi na środku parkietu! Wyobrażasz sobie, co za wstyd? Widziałam,
jak leciała, ale nie mogłam przecież zatrzymać się i jej podnieść, prawda? Koniec końców facet,
z którym tam byłam, pochylił siei ją podniósł.
– A ty co?
– Nic, powiedziałam mu, że to pewnie czyjaś poduszka z ramion i uciekłam, zanim zaczął się
do mnie dobierać. No dobra, koniec wspomnień. Czy twoja panika oznacza, że Brian potwierdził
przyjazd?
Już otwierałam usta, żeby powiedzieć „jeszcze nie”, kiedy zadzwonił telefon.
– Dobre wieści – powitał mnie. – Właśnie wróciłem z imprezy z szefem – U niego była
czwarta nad ranem. – Widział już dane i nie posiada się ze szczęścia. Przylecę na pewno. Kto
wie, może nawet zostanę trochę dłużej.
Jezu!
– Wspaniale – powiedziałam. – Ale we wtorek mam spotkanie w Jersey, więc nie wiem, czy
będę cię mogła dłużej gościć. Seema uniosła kciuk na znak, że docenia moje szybkie myślenie.
– Nie ma sprawy – zapewnił. – Cztery dni na pewno nam wystarczą, żeby się odnaleźć.
– Cieszę się, że w pracy dobrze ci się układa – zapewniłam, – Ja też. Do piątku.
Odłożyłam słuchawkę. Sama już nie wiedziałam, co czuję: rozpacz czy euforię.
– Kiedyś byłam chuda – powiedziałam na głos. – Taką mnie pamięta.
– Daj spokój. Nie jest tak źle. – Seema traciła cierpliwość. – Idź do fryzjera, zrób sobie
pasemka, manicure, hennę. Brian nie zauważy kilku dodatkowych kilogramów.
– Hm. Może masz rację. Może jeśli tapeta będzie w porządku, nie zauważy objętości.
I tak wybierałam się do fryzjera. Moje włosy, kiedyś starannie ostrzyżone na pazia, dawno
już straciły odpowiedni wygląd. Nie dało się ich nijak ułożyć, rozdzielały się na środku
i wyglądałam jak podstarzała hippiska, chyba że zużywałam pół butelki lakieru.
Ponieważ Harriet nie było, nie musiałam iść do biura i mogłam się umówić na wizytę
w najlepszym salonie fryzjerskim w mieście. Było drogo, mój bank chyba się zapłacze, ale jeśli
się weźmie pod uwagę, ile zaoszczędzę, nie kupując kolorowych gazet (przeczytam je
w poczekalni), cena nie jest taka straszna. W jednym nich natknęłam się nawet na zdjęcie
uśmiechniętej Arabelli Gilbert.
– Chciałabym wyglądać jak ona – powiedziałam Guido, fryzjerowi.
– W porządku – mruknął i odrzucił do tyłu blond grzywę a la księżna Diana. Myślałam, że
powie „dobre sobie”, ale on delikatnie obrócił moją głowę w prawo i w lewo, podrapał się
w podbródek z namysłem i orzekł:
– To się da zrobić. Właściwie jest pani do niej podobna. Ta sama linia szczęki.
Za te słowa zapłaciłabym każdą sumę. Jestem podobna do Arabelli Gilbert! Nagle nabrałam
więcej pewności siebie.
W każdym razie także w jednym z kolorowych magazynów znalazłam odpowiedź na moje
błagania w kwestii odchudzania. Chcesz błyskawicznie schudnąć? Pytał nagłówek. Spróbuj
lewatywy.
Hm. Brzmi bardzo... medycznie. Kiedy skończyłam, doszłam do wniosku, że brzmi także
przerażająco, ale dziennikarka twierdziła, że po pierwszej sesji schudła dwa i pół kilo. To jest to.
Uznałam, że mam nadwagę z powodu czerwonego mięsa zalegającego w jelicie grubym, choć
oprócz rzadkich niedzielnych obiadów w domu od pięciu lat nie jadałam wołowiny (od czasów
BSE i ostatniego pożegnalnego kebaba w Oksfordzie, po którym mało brakowało,
a wylądowałabym w szpitalu). Co więcej, utrata wagi to nie jedyna korzyść. Błyszczące oczy,
czysta cera. Upokorzenie w postaci szlaucha w pupie to niewygórowana cena za tyle korzyści,
stwierdziłam.
Niestety, cena w funtach była bardzo, ale to bardzo wygórowana.
Fryzjer Guido polecił mi gabinet, gdzie sam poddawał się temu zabiegowi.
– Proszę im powiedzieć, że ją panią przysłałem – poradził. – Może dadzą pani zniżkę.
– Jaki Guido? – zapytała recepcjonistka i wymieniła trzycyfrową sumę.
– Czy kiedykolwiek robiła pani lewatywę? – zapytała asystentka, prowadząc mnie do małego
gabinetu. Wyglądał tak samo jak salon kosmetyczny w Ballham, do którego chodzę na
woskowanie nóg. Przypominałam sobie, że przed przyjazdem Briana czeka mnie jeszcze i ta
tortura.
– Skąd się pani dowiedziała o naszym gabinecie? – zapytała.
– Z gazety.
– Rozumiem. Czy mam pani opowiedzieć co nieco o zabiegu?
– Chyba wiem mniej więcej, o co chodzi – odparłam szybko. Podobnie jak przy
przekłuwaniu uszu, wolałam udawać, że nic się nie dzieje i czekać, aż będzie po wszystkim.
– Proszę pytać o wszystko – Kobieta wyjęła z szafki wielki słój wazeliny. – Proszę się
przebrać i założyć to. – Podała mi taką straszną jednorazową koszulę nocną, bez pleców.
Schowałam się za parawanem i założyłam to paskudztwo. Kiedy wyjrzałam i zobaczyłam, jak
kobieta natłuszcza sobie palce, zrobiło mi się słabo.
– Proszę mi powiedzieć, kiedy się pani ostatnio wypróżniała.
– Słucham?
– Kiedy pani ostatnio była w toalecie – wyjaśniła niecierpliwie. – Kiedy ostatnio oddała pani
stolec?
– Chyba dzisiaj rano.
– Czy oddaje pani stolec regularnie?
– Nie wiem.
– Niewiele osób wie – posłała mi smutne poważne spojrzenie. Skrzyżowała ręce
w lateksowych rękawiczkach na piersi i wygłosiła kazanie, które, jak podejrzewałam, stanowiło
stały element tej kuracji.
– Ludzie dbają o serca i płuca, o nerki, ba, nawet o śledziony. Ale nikt nie pamięta o jelitach.
A wie pani, co by się stało, gdyby pewnego dnia jelita się zbuntowały?
Pokręciłam przecząco głową pokorna jak licealistka złapana na paleniu w szkolnej toalecie.
– Nie? No to proszę sobie wyobrazić, że pewnego dnia wszyscy londyńscy śmieciarze
strajkują. Dzisiaj. Przy takiej pogodzie. Do jutro wszystko zaczęłoby gnić. Tak, tak, gnić.
Oskarży cielsko dźgnęła mnie w brzuch. Czy on także gnije?
– Pewnie i tak za długo pozostawiła pani jelita same sobie – westchnęła. – Może już za
późno. Proszę się położyć na brzuchu.
Kiedy wsadzała we mnie wąską rurkę, mruknęłam pod nosem:
– Brianie Coren, czy jesteś tego wart?
– Słucham? – zainteresowała się terapeutka. Nie słyszała mnie, bo uruchamiała straszliwą
maszynerię, która bulgotała i mlaskała.
– Nic takiego, tylko zaklęłam.
– Proszę się nie krępować – usłyszałam w odpowiedzi. – Wszyscy klną. I jeszcze jedno pani
powiem. Żaden facet nie jest tego wart.
No, może nie. Ale lewatywa odchudza szybciej niż przysiady. Taka miałam nadzieję.
– Zaraz poczuje pani ciepłą wodę – poinformowała mnie terapeutka. – Niedługo zobaczy
pani, co wypływa z pani ciała. To ciekawe.
– Dziękuję, polezę sobie – mruknęłam.
Po zabiegu tak bardzo bałam się, że coś jeszcze mi wycieknie, że założyłam trzy pary majtek.
Oczywiście wcale nie było po mnie widać, żebym schudła choć gram, ale terapeutka
zapewniała, że wypłynęły ze mnie najróżniejsze rzeczy (nie patrzyłam). Poza tym wcale nie było
mi błogo, tylko źle. I wszystko mnie bolało.
Może i miałam dziewiczo czystą pupę, ale humor fatalny, więc nie byłam zbyt radosna, kiedy
wieczorem zjawił się Richard. Chyba wyczuł, że sienie cieszę, bo zamiast jak zwykle wejść do
domu, czekał na progu, aż go zaproszę.
– Byłaś u fryzjera – zaczął. Nikt niczego nie zauważył.
– Seema ci powiedziała? – zapytałam.
– Nie – oburzył się. – Zobaczyłem od razu. Wyglądasz inaczej. Promieniejesz. Co porabiałaś
od weekendu?
Nie mogłam mu powiedzieć, że przepuściłam czynsz na ten miesiąc w zakładzie, gdzie
wepchnięto mi rurę w pupę.
– Nic ciekawego – wykręciłam się. – Naprawdę wyglądam inaczej?
– Tak. Ślicznie.
– Dzięki.
– Słuchaj, nie chcę zajmować ci dużo czasu. Wiem, że się na dzisiaj nie umawialiśmy, ale
chciałem cię jeszcze zobaczyć, zanim przyjedzie twój znajomy. Brakuje mi ciebie, Lizzie.
– Przecież to tylko kilka dni – oburzyłam się.
– Wiem, ale i tak będę za tobą tęsknił.
– Nie wygłupiaj się. Zagraj w piłkę albo co.
– Pewnie dobrze mi to zrobi. Słuchaj, gdybyś zmieniła zdanie i chciała mi przedstawić tego
gościa, zadzwoń. To znaczy, jeśli facet cię zanudzi i będziesz chciała się go pozbyć, upchnąć na
boisku czy coś takiego. Odpocząć od niego. Chętnie się nim zajmę.
– Dzięki, ale chyba nie będzie takiej potrzeby. Poza tym Brian nie gra w piłkę.
Stał przy drzwiach z ręką na klamce.
– Brian. Tak ma na imię, prawda?
– Mm.
– Śmiesznie.
– Tak.
Cisza. W innej sytuacji powiedziałabym coś, żeby rozładować atmosferę, coś głupiego
i czułego, ale dzisiaj chciałam tylko pomalować sobie paznokcie. To Richard przerwał milczenie.
– Lizzie, czy... no... czy zastanawiałaś się nad tym, co powiedziałem w niedzielę?
– O czym?
– O wspólnym mieszkaniu. Ty i ja.
O nie, żachnęłam się w myślach. Zapomniałam na śmierć. Serce stanęło mi w piersi.
– Byłam bardzo zajęta – sapnęłam. – Zostałam sama w biurze. Harriet wyjechała na tydzień,
ale zostawiła mi psa.
Herkules pojawił się jak na zawołanie. Richard pochylił się, żeby go pogłaskać.
– Milutki – stwierdził.
– Strasznie upierdliwy.
– Może pójdziemy z nim na spacer i pogadamy?
– Nie lubi spacerów.
– Rozumiem – Richard pokiwał głową. – No dobra, w takim razie spotkamy się po wyjeździe
twojego przyjaciela. Dzisiaj chciałem cię tylko zobaczyć.. I powiedzieć ci, że...
– Tak?
– Och, że ślicznie wyglądasz i tak dalej. Jak zawsze, oczywiście.
Odruchowo poprawiłam włosy, cmoknęłam Richarda w policzek i pchnęłam go w stronę
furtki.
– Jutro muszę być w biurze z samego rana – skłamałam.
– I jeszcze jedno. – Nie ruszał się.
– Co? – Z trudem opanowałam zniecierpliwienie.
– Nie dałem ci prezentu na urodziny. Na zakupy wybierzemy się razem, a na razie chciałem
ci dać to.
Podał mi kopertę.
– Już mi składałeś życzenia i wysłałeś kartkę – przypomniałam mu.
– Owszem, ale nie taką.
Otworzyłam kopertę i wyjęłam cienki arkusik papieru złożony wpół. Na jednej połówce był
szkic ołówkiem. Portret. Mój. Od razu rozpoznałam pozę. Richard naszkicował mnie ze zdjęcia,
które mi zrobił podczas wycieczki do Brighton. Wtedy tak bardzo się cieszyłam, że kogoś mam,
że nawet nie chciałam go zmieniać. Nie chciałam, żeby był, dajmy na to, bogatszy.
– Dziękuję. Bardzo ładny – mruknęłam. Naprawdę tak było.
– Łatwo cię rysować – odparł. – Pewnego dnia chciałbym cię namalować.
– Mm – mruknęłam niezobowiązująco, wsunęłam obrazek z powrotem do koperty
i położyłam kopertę do pustej doniczki, gdzie jeszcze długo poleży.
Richard wreszcie zbierał się do wyjścia.
– Więc od zobaczenia – powtórzył. – Kiedy twój znajomy wyjedzie.
– Tak. Na razie. Słuchaj, muszę zamknąć drzwi, bo wypuszczamy całe ciepło.
Richard skinął głową. A ja zamknęłam drzwi, żeby oszczędzać ciepło, choć był to jeden
z najgorętszych dni w roku. Pobiegłam do siebie i przez zasłony obserwowałam, jak Richard się
oddala, kopie kamyki i latarnie. Potem długo siedziałam przed lustrem i myślałam.
Patrzyłam na siebie, ale wcale nie brzydziłam się sobą po tym, jak potraktowałam mojego
przyjaciela, odesłałam go jak skarconego szczeniaka. Nie, rozmyślałam o czymś, co powiedział.
Czy naprawdę wyjątkowo ładnie wyglądam? Nie jest źle, to pewne. Włosy wyglądają o wiele
lepiej po zabiegach Guido. Cera także wydaje się jakaś bardziej świetlista. Może zadziałała
lewatywa. Mizdrzyłam się jak nastolatka, która marzy o karierze modelki. Usiłowałam sobie
wyobrazić, jak Brian zareaguje na mój widok.
Może powinnam mu się najpierw pokazać z jakiejś szczególnej strony? Nadąsać się jak
gwiazda czy może szczerzyć zęby jak wariatka? A może kiedy się uśmiecham, wyglądam na
grubszą? Spoważniałam, nagle doszłam do wniosku, że z uśmiechem na twarzy wyglądam jak
głupkowaty chomik.
– Witaj, Brian – mruknęłam uwodzicielsko. – Dawno się nie widzieliśmy. Jak minął lot?
I następne pytania. Jak się umalować? Błyszczykiem, który optycznie powiększa usta, ale
sprawia, że moje zęby wydają się żółte? Czy może ciemnoczerwoną, szminka, przy której zęby
są śnieżnobiałe, natomiast wargi nieprzyjemnie wąskie?
Przymierzałam kreacje, które pożyczyłam od Mary.
– Jestem boska – przeczytałam na głos z karteczki, którą za radą Mary przykleiłam sobie na
lustrze. – Jestem najpiękniejszą, najwspanialszą kobietą na świecie.
No, powiedzmy.
W tej chwili przykrość, jaką sprawiłam Richardowi, obchodziła mnie mniej więcej tyle, ile
wysokość przyszłej emerytury. Interesowało mnie co innego.
– Brian Coren – mruknęłam do uwodzicielki w lustrze. – Szykuj się.
Rozdział 10
Przez całą noc nie zmrużyłam oka, chociaż położyłam się już o ósmej z plastrami ogórka na
oczach, żeby rano nie wyglądać jak miś panda.
Przed przyjazdem Briana uznałam, że ostatnią noc spędzę w mieszkaniu Harriet, żeby się
zapoznać z topografią terenu i lepiej grać gospodynię. Niestety, dlatego nie mogłam spać. Ledwie
zgasiłam antyczną lampę, mieszkanie ożyło: huczało, skrzypiało, bulgotało. Przerażona szybko
zapaliłam światło.
Nie wiadomo skąd nabrałam przekonania, że staroświeckie łoże, na którym spałam,
nawiedza duch rodziny Corbettów i ukarze mnie krwawo, kiedy tylko zasnę. Nie mogłam zasnąć,
a kiedy mi się to w końcu udało, obudziły mnie lodowate palce na policzku. W panice, oślepiona
ogórkiem, zerwałam się na równe nogi, walnęłam kolanem w komodę i w końcu znalazłam
włącznik lampy. Okazało się, że lodowate palce to nos Herkulesa. Wdrapał się na łóżko i chrapał
smacznie. Pewnie zawsze sypiał u boku Harriet.
Położyłam poduszkę w nogach i tak przeleżałam do świtu. Nie mogłam zasnąć,
wspominałam cudowne dziewięć miesięcy z Brianem. Chyba sobie nie wmówiłam, że było
cudownie? Naprawdę do siebie pasujemy, może nie? Pochodzimy z różnych światów, to prawda,
ale to nie oznacza, że czeka nas wielkie rozczarowanie. Starałam się odzyskać tę cudowną wiarę
w siebie, której nabrałam sześć godzin po tym, jak przepłukano mi jelita.
Zegar w holu wybił godzinę. Straciłam poczucie czasu. Teraz powiedziałam sobie, że jeśli
wybije godzinę parzystą, wszystko pójdzie dobrze. Wybił piątą. Zerwałam się z łóżka, żeby
sprawdzić, czy na pewno się nie zaciął – przecież chyba jest już szósta? Niestety, zegar był
porządku. Powiedziałam sobie, że jeśli uda mi się położyć z powrotem do łóżka, nie budząc
Herkulesa, zła wróżba zegarowa się nie sprawdzi. Kiedy starałam się delikatnie wślizgnąć pod
kołdrę, pies otworzył jedno oko i leniwie polizał mnie w stopę. Zamknęłam oczy i zaczęłam się
modlić. Jeśli mi się powiedzie, jeśli Brian na nowo się we mnie zakocha i zabierze ze sobą do
Nowego Jorku, do końca życia będę dobra, będę pomagała biednym, a zwłaszcza biednym
kobietom – organizując bale, na których przedstawię im bogatych amerykańskich bankierów.
Zasługuję na to, powtarzałam sobie, zasługuję na coś więcej niż marna wegetacja w Londynie;
moje miejsce to wyżyny Empire State Building, nie zapyziałe uliczki nad Tamizą. Odsiedziałam
już pięć lat w Londynie. Najwyższy czas na zwolnienie warunkowe.
Poza tym cuda się zdarzają. Niby jak inaczej wytłumaczyć fakt, że Arabella Gilbert dostała
własną rubrykę w „Daily”? Albo jak wtedy, kiedy Seemie zablokowano kartę kredytową
i następnego dnia wygrała w lotto trzysta funtów? Nie była wtedy nawet specjalnie miła czy
dobra, a jednak jej modlitwy zostały wysłuchane, chociaż modliła się do Ganesza, indyjskiego
bóstwa pieniędzy z głową słonia. Jego figurka stała na jej toaletce obok kremu na noc. Obym
tylko modliła się do właściwego bóstwa, tego od romantycznych cudów. Czy w ogóle jest
specjalne bóstwo od romantycznych cudów?
Nadszedł świt. Wyjrzałam z okna sypialni Harriet. Na jezdniach już tworzyły się korki.
Śmieciarki utrudniały przejazd samochodom osobowym. W Londynie zaczął się normalny dzień.
Dla wszystkich poza mną. Dla mnie to najważniejszy dzień mojego życia, o wiele ważniejszy niż
dzień egzaminów końcowych. Sto razy ważniejszy niż pierwszy dzień w pracy.
Kiedy myłam się w łazience Harriet, moje przeznaczenie leciało ku mnie nad oceanem. Ja
szorowałam zęby, on przelatywał nad Grenlandią.
– Błagam, niech wszystko się uda – mruknęłam, wstrzymując oddech. – Błagam, niech się
okaże, że ta wróżka z Brighton przepowiedziała prawdę. Niech Brian Coren znowu się we mnie
zakocha. I niech Seema ma rację co do kremowego kostiumu.
Zamówiłam limuzynę, żeby nas odebrała z lotniska, na konto Harriet – ona w kółko zamawia
samochody i zapomina, więc chyba się nie zorientuje, ale na Heathrow musiałam dojechać
komunikacją miejską. Przez całą drogę uważałam, żeby nie pobrudzić kremowego kostiumu,
który Mary pożyczyła mi pod warunkiem, że po użyciu zaniosę go do pralni chemicznej. Był to
ten sam kostium, który miała na sobie podczas niefortunnego spotkania w kawiarni, kiedy nie
chciała mi użyczyć mieszkania. Miałam nadzieję, że prasowanie wystarczy i zaoszczędzę na
pralni.
Pociąg mknął na zachód, a ja podziwiałam moje odbicie w szybie naprzeciwko. Nieźle.
Dobra fryzura, gładka cera. Nie wierzyłam, że to naprawdę ja, ale kiedy machinalnie dotknęłam
wisiorka na szyi – też pożyczonego od Mary – kobieta w szybie zrobiła to samo. Niestety,
wkrótce mężczyzna w wysokim kapeluszu usiadł naprzeciwko i zasłonił mi widok.
Do Hounslow wszystko było w porządku, tam okazało się, że ze względów bezpieczeństwa
pociąg będzie miał opóźnienie. Starałam się nie panikować, ale robiło mi się słabo, że nie zdążę
poprawić makijażu na lotnisku. Londyńczycy do tego stopnia przywykli do alarmów, że nie
martwią się bombami, tylko spóźnieniem do pracy. Po dwudziestu minutach pociąg potoczył się
w stronę lotniska. Rzuciłam się do hali przylotów tylko po to, żeby się dowiedzieć, że samolot
Briana jest opóźniony o pół godziny. Czyli mam jeszcze trzydzieści minut, żeby się podziwiać
w lustrze.
Kiedy jego samolot miał lądować, mój żołądek, który zapałał miłością do akrobacji, odkąd
Brian zadzwonił po raz pierwszy, oszalał całkowicie. W pewnym momencie przeraziłam się, że
z wrażenia zwymiotuję na jego widok, więc przez pięć minut starałam się wymusić wymioty
w toalecie – żeby powitać Briana spokojnie i z godnością. Ponieważ jednak od rana nic nie
jadłam, skończyło się na akrobacjach.
I wtedy ogłoszono przez mikrofon, że 607 wylądował. Rzuciłam się do barierki razem
z tłumem innych oczekujących na pasażerów zza oceanu. Strażnik powiedział mi, że pierwsi
podróżni pojawią się najwcześniej za dwadzieścia minut, tyle trwają procedury imigracyjne.
Jeszcze dwadzieścia minut. Cały świat się sprzysiągł przeciwko mnie. Nic, tylko czekać i czekać.
Denerwowałam się, burczało mi w brzuchu, miałam mokre ręce, było mi niedobrze. Pozna mnie?
Znalazłam sobie nowy powód do zmartwień. I czyja go poznam? Może trzeba było przynieść
taką tabliczkę z jego nazwiskiem, tak na wszelki wypadek? Te i inne myśli krążyły mi po głowie,
gdy gapiłam się na bramkę, na razie pustą. Aż w końcu, po licznych rozczarowaniach, które
przeżyłam na widok czapeczek baseballowych, Brian się pojawił.
Mrugał szybko, jakby wynurzył się z ciemności. Nie widziałam niczego poza nim. Hałas
lotniska stał się nic nieznaczącym tłem, w uszach brzmiała mi romantyczna muzyka. Brian
rozglądał się bacznie, szukał mnie, nie słyszał, że wołam go na całe gardło. Przynajmniej dwóch
innych facetów zareagowało, zanim i on zwrócił na mnie uwagę.
Myślałam, że zemdleję. Gdyby nie nacisk ludzi za mną – czekali na samolot z pielgrzymami
z Mekki – chyba osunęłabym się na ziemię. Ale dzięki nim trwałam przyklejona do barierki, aż
Brian mnie dostrzegł, złapał za rękę i pocałował prosto w usta.
I nagle miałam wrażenie, że wcale nie wyjeżdżał. Pachniał tak samo. Smakował tak samo.
Był ten sam. Zatoczyłam się niepewnie.
– Brian – mruknęłam.
Wziął mnie za ręce i patrzył bez słowa, przez barierkę. Patrzył mi głęboko w oczy,
porozumiewaliśmy się bez słów. Widać, że cieszy się z naszego spotkania tak samo jak ja. Tyle
wyczytałam z jego spojrzenia. Moje serce dołączyło do żołądka w popisach akrobatycznych.
– Mieliśmy opóźnienie – powiedział. Pierwsze słowa po sześciu latach.
– Czekałabym do końca świata – zapewniłam.
– Niedobrze. – Podał mi teczkę i zamiast grzecznie obejść barierkę, przeskoczył ją zwinnie. –
Nie chciałbym, żebyś siedziała tu w nocy. Może wstąpimy gdzieś na kawę, zanim pojedziemy
metrem do ciebie?
– Nie pojedziemy metrem – poinformowałam go. – Chodź. – Wzięłam go pod ramię
i pociągnęłam w stronę wyjścia. Operacja Brian weszła w decydującą fazę.
– Świetnie wyglądasz – zauważył, gdy rozglądałam się za limuzyną, wynajętą na rachunek
Harriet. – Przy tobie jestem taki niechlujny. – Miał na sobie dżinsy i spraną niebieską bluzę, ale
dla mnie i tak wyglądał zabójczo. Nie utył ani grama. A nawet wydawał się szczuplejszy
i zwinniejszy niż Brian, z którym się żegnałam. Gęste ciemne włosy nadal niesfornie opadały na
oczy, aż się prosiły, żeby je odgarnąć. I właśnie to zrobiłam. Oby tylko nie zauważył, jak bardzo
trzęsą mi się ręce.
– Ale na przelot nie było sensu się stroić – ciągnął. – Nie znoszę podróżować klasą
ekonomiczną. Co za koszmar, sześć godzin z kolanami pod brodą! Póki nie przelecisz się ze
zwykłymi śmiertelnikami, nie doceniasz business class. No, ale ty pewnie nie wiesz, o czym
mówię. Dla ciebie wszystko musi być pierwszej klasy, prawda, Lizzie Jordan?
– Słucham?
– Przecież twoja firma tak się rozwija – wyjaśnił.
– Och, czasami ja także latam klasą ekonomiczną – przyznałam skromnie.
O ile w ogóle gdzieś latam. Od sześciu lat poruszam się wyłącznie drogą lądową. Za to
w tamtej chwili prawie unosiłam się w powietrzu ze szczęścia. Brian ścisnął mnie za rękę. Dotyk
jego dłoni po tylu latach był upajający. Właśnie dlatego wynajęłam limuzynę. Mogłabym
odebrać Briana mercedesem Harriet (odnalazłam go – zostawiła samochód na przystanku
autobusowym przy Oksford Street i zabrała go straż miejska), ale obawiałam się, że z wrażenia
nie będę w stanie prowadzić.
– Czekamy na taksówkę? – domyślał się Brian.
– Nie na taksówkę. – Uśmiechnęłam się, kiedy podjechała szara limuzyna z moim
nazwiskiem na przedniej szybie. – Na limuzynę.
Kierowca limuzyny, jak większość zawodowych kierowców, ale nie taksówkarzy, w życiu
nie był w Londynie.
– Kiedy zjedziemy z M25, musi mi pani mówić, gdzie jechać – powiedział.
– A przypadkiem już nie zjechaliśmy z M25? – zdziwiłam się. – Proszę jechać po tablicach.
Londyn.
– A kiedy już będziemy w mieście, powie pani, jak do pani dojechać?
Skinęłam głową zirytowana. Chciałam się rozkoszować podróżą, a nie martwić, jak dotrzeć
do domu. Brian siedział na drugim krańcu skórzanego siedzenia, niemal tak szerokiego, jak moje
łóżko w Ballham. Stwierdził, że po sześciu godzinach w pozycji sardynki cudownie jest
rozprostować nogi, ale miałam nadzieję, że zaraz się do mnie przytuli. Może alkohol pomoże mu
się odprężyć.
– Gdzieś tu powinien być szampan – zaczęłam i otworzyłam lodówkę. Nie było tam
szampana, tylko trzy puszki piwa.
– Gdzie szampan? – zapytałam kierowcę przez interkom.
– Szampan? – zdziwił się. – A zamawiała pani?
– Tak.
– Ja tam nic nie wiem – wzruszył ramionami. – Jak pani chce, możecie wypić moje piwo.
Uniosłam brew.
– To nie to samo. Napijesz się piwa? – zapytałam Briana.
– Wytrzymam. Na razie upajam się tobą – odparł. Uśmiechnęłam się do ucha do ucha.
– Jesteśmy już niedaleko? – Kierowca włączył się do rozmowy.
– A gdzie jesteśmy? – Nie obchodziło mnie, dokąd jedziemy, za bardzo absorbowała mnie
bliskość Briana. – Minęliśmy już Hyde Park?
– Jakieś dziesięć minut temu.
Wyjrzałam przez zaciemnione szyby, chcąc się zorientować, gdzie jesteśmy, ale okolica
wydała się obca.
– Chyba dobrze jedziemy – stwierdziłam.
– Dobrze? Czyli gdzie? – Kierowca powoli tracił cierpliwość.
– Nie ma pan mapy? – zdziwił się Brian.
Nie, nie miał. W każdym razie mapy Londynu. Za to pokazał nam mapę Manchesteru.
– Cholera – zaklął. – Zabrałem nie tę. Nie wie pani, jak dojechać do domu? – zdziwił się.
Jego zdaniem, to moja wina.
– Rzadko jeżdżę samochodem – wyjaśniłam. – Zazwyczaj korzystam z transportu
publicznego. Tak jest bardziej ekologicznie. Znam londyńskie metro.
– Czyli masz mercedesa i nim nie jeździsz – podsumował Brian.
– Słucham? – zgubiłam się. Zapomniałam na śmierć, że w oczach Briana jestem właścicielką
mercedesa.
– Twój samochód. Srebrny metallic. Kupiony w zeszłym miesiącu.
– Ach, mój samochód – roześmiałam się nerwowo. – Cóż, to prawda, jeździ się nim
cudownie, ale komu chciałoby się sterczeć w korkach, kiedy można szybko dotrzeć wszędzie
metrem?
Komu? Na przykład mnie. Codziennie zazdrościłam szczęśliwym posiadaczom
samochodów.
– No tak, zawsze miałaś takie ekologiczne podejście – Brian pokiwał głową. – Dziwne, że
trafiłaś akurat do obrotu nieruchomościami, skoro tak dbasz o środowisko. Powiem szczerze, nie
wierzyłem własnym oczom, kiedy czytałem, że kupiłaś mercedesa. Takiego pożeracza benzyny?
Zawsze się spodziewałem, że jeśli w ogóle zdecydujesz się na samochód, będzie to malutki
diesel.
Mruknęłam coś niezrozumiale, zaniepokojona, bo wjeżdżaliśmy w posępne przedmieścia.
– Chyba musimy zawrócić do centrum – zasugerowałam kierowcy. – A potem na West End.
Nie, to na pewno nie tu – stwierdziłam zdecydowanie. – Przepraszam za zamieszanie, Brian.
– Nie ma sprawy.
Po pewnym czasie, o rozkoszy, poczułam przy sobie jego ciepłe udo, a potem nawet na
chwilę przykrył moją dłoń swoją. Zanim jednak rozmarzyłam się na dobre, kierowca znowu
ściągnął mnie na ziemię. Zjechał na krawężnik i odezwał się przez interkom. – Jedziemy na ulicę,
plac czy skwer Grantchester? Bo są wszystkie trzy, a nie pamiętam, dokąd pani chciała.
– Skwer – odparłam stanowczo. I zaraz się zaniepokoiłam. Nie, to nie to. – To znaczy ulicę –
poprawiłam się.
– No to niech się pani zdecyduje, są w różnych krańcach miasta.
– Chwileczkę. Już wiem. Plac. Plac Grantchester, tak. Mieszkam tam od niedawna –
wytłumaczyłam się.
– Jak to? Myślałem, że od stycznia – zdziwił się Brian.
– Od stycznia? – Co? Co takiego nakłamałam na temat przeprowadzki w styczniu? – Och! –
Pokiwałam głową. – To już nieaktualne. Wcale mi się tam nie podobało. Wystawiłam tamto
mieszkanie na sprzedaż niemal natychmiast po tym, jak się tam wprowadziłam. A w nowym
mieszkam od dwóch dni.
– Od dwóch dni? Liz, trzeba było powiedzieć, że się przeprowadzasz. Przecież nie zwaliłbym
ci się na głowę w tej sytuacji!
– Nie ma sprawy. Będziesz moim pierwszym gościem.
– Jestem zaszczycony.
Uśmiechnęłam się nerwowo. Wczesnej obiecywałam sobie, że postaram się ograniczyć
liczbę kłamstw do minimum, tymczasem co drugie zdanie było nieprawdziwe. Dopiero co się
wprowadziłam? Nieźle. Przeszłoby łatwiej, gdybym zadała sobie trud, żeby odkurzyć wszystkie
bibeloty Harriet.
– Jesteśmy na miejscu – poinformował z dumą kierowca. Zatrzymał samochód, wysiadł,
otworzył nam drzwiczki.
– Plac Grantchester.
Cóż, wygląda w porządku. Wysiadłam i zdałam obie sprawę, że owszem, pamiętam plac, ale
z wrażenia na śmierć zapomniałam numeru domu. Pamiętałam, że to po lewej stronie, bliżej
środka, ale wszystkie budynki wyglądały tak samo i nagle nie wiedziałam, czy Harriet mieszka
pod numerem siódmym czy piątym.
– Dokąd? – Kierowca wziął lekką torbę podręczną, a Brian dźwignął walizkę. – Ale
uprzedzam, że mam chory kręgosłup i mało czasu, o drugiej muszę być w Maida Vale po Chaka
Khan. Pamiętacie ją?
Brian spojrzał na mnie pytająco. Przebiegłam wzrokiem po oknach obu budynków
w poszukiwaniu wskazówek. Których, ma się rozumieć, nie było. Miałam nadzieję że może
Herkules przyciska nos do szyby, zrozpaczony i załamany, że jego pani wyjechała. Tymczasem
cholerny kundel pewnie śpi.
Ruszyłam do przodu z całą pewnością siebie, na jaką mnie było stać, zważywszy, że czułam
się okropnie. Wybrałam numer pięć. Wepchnęłam klucz do dziurki. Nie pasował.
– Może ja spróbuję – zaoferował się kierowca, nie mógł już patrzeć, jak mocuję się
z drzwiami. – Ach, te kobiety – westchnął, nie wiedziałam, ze współczuciem czy złością.
Szarpnął drzwi, aż zadrżały, ale nie chciały się otworzyć. Brian i ja spojrzeliśmy po sobie.
– Spróbuję jeszcze raz – sapnął. – Zaparł się ze wszystkich sił i szarpnął. Akurat w tej chwili
nie wiadomo skąd zjawiła się kobieta z psem bliźniaczo podobnym do Herkulesa i chrząknęła
głośno.
– Czy mogę państwu w czymś pomóc? – Powiedziała to tonem, który mówił, że wcale nie
chce nam pomagać. O nie, sugerowała raczej, że lada moment wezwie policję.
– Herkules? – zwróciłam się do psa, który przyglądał mi się niemal równie uważnie jak jego
pani. Jeśli to jakaś przyjaciółka Harriet, która zajrzała do psa, wpadłam po uszy. – To ty, Herk?
Wszyscy, nie wyłączając psa, patrzyli na mnie jak na wariatkę.
– To Camelot – wyjaśniła kobieta z wyższością. – Herkules mieszka obok.
– O Boże! – krzyknęłam z całą beztroską, na jaką było mnie stać. – Przepraszam bardzo.
Pomyliłam domy. To obok, kochani! Ale ze mnie gapa!
Trzy pary oczu patrzyły na mnie z rozbawieniem.
Kobieta wsunęła klucz do zamka. Drzwi otworzyły się bez problemu. Weszła do środka
i zamknęła za sobą drzwi, ale widziałam, że zerka przez okno, jak prowadzę mój oddział do
sąsiedniego budynku.
– Rzeczywiście krótko tu pani mieszka – rzucił kierowca złośliwie.
– Kim jest Herkules? – zainteresował się Brian.
– To mój pies.
– Masz psa?
– Nie wspominałam ci, że kupiłam psa? Właściwie nie kupiłam, tylko odziedziczyłam. Po
kobiecie, która dawniej tu mieszkała.
– Wydawało mi się, że nie znosisz psów – w głosie Briana narastał niepokój.
– Mnie też. Póki nie poznałam Herkulesa. Na samą górę – rzuciłam do kierowcy.
– Chyba żartujesz, paniusiu. – Postawił torbę przy schodach. – Nie wejdę tak wysoko, mam
chory kręgosłup. Muszę się z wami pożegnać. – Ale nie wyszedł. Stał i czekał nie wiadomo na
co. Weszłam na schody. Zakaszlał. Brian zrozumiał, cofnął się, wyjął z kieszeni portfel.
– Nie mam drobnych. Może być tak?
Jezu! Dał mu dwadzieścia funtów! Mniej więcej tyle wydaję tygodniowo najedzenie! –
Dwadzieścia? – oburzyłam się. – Taki napiwek dla kierowcy, który błądzi?
– Słuchaj, w porównaniu z taksówkarzami w Nowym Jorku był w porządku. Przynajmniej
mówił po angielsku. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu w Nowym Jorku taksówkarz zastrzelił
faceta. Facet zapalił, taksówkarz go poprosił, żeby zgasił, tylko że nie po angielsku, a w jakimś
dziwnym języku, z Kazachstanu czy skądś. Pasażer myślał, że taksówkarz go obraża, zaczęła się
pyskówka, a potem proszę bardzo, pasażer leży na jezdni, mózg mu się wylewa na asfalt.
Świadkowie widzieli, że wypadł z taksówki, ale jak sprawdzisz wszystkie w mieście?
– Chcesz powiedzieć, że mamy szczęście, bo nasz kierowca był tylko idiotą i to bez broni?
– Wiesz, kariera cię zmieniła. Dawna Lizzie Jordan dawała pieniądze wszystkim żebrakom
dokoła. Chociaż była bez grosza przy duszy.
W ostatniej chwili ugryzłam się w język, żeby mu nie powiedzieć, że dawna Lizzie miała
więcej pieniędzy do dyspozycji niż obecna.
– Chodź – chciałam jak najszybciej zmienić temat. – Wejdźmy na górę.
– Słuchaj, Liz. – Brian pożył mi dłoń na ramieniu. – Jeszcze tylko jedno pytanie. Jakiej rasy
jest Herkules?
– Spaniel – odparłam. – Trochę śmierdzi, ale jest czysty. – Otworzyłam zapraszająco drzwi.
Brian ani drgnął.
– Wejdź – zachęcałam.
– O, nie.
– Słucham?
– Liz, czy opowiadałem ci, że jak miałem dwa lata, mało brakowało, a zagryzłby mnie
spaniel?
O Boże. Rzeczywiście! Teraz sobie przypomniałam. Pies omal nie przegryzł mu tętnicy. Ale
zapomniałam o tym na śmierć, poza tym, kiedy go zapraszałam, nie wiedziałam, że będę miała
Herkulesa na głowie.
– Wiesz, gdyby to była inna rasa... Jakakolwiek. Rottweilery, dobermany, owczarki... nie ma
sprawy. Ale nie wejdę do domu, w którym mieszka spaniel. Wiem, to śmieszne. Minęło już
dwadzieścia pięć lat od tamtego wypadku, a ja nadal panicznie boję się spanieli. Nawet na
spacerze obchodzę je łukiem, bo pocę się ze strachu. – Otarł mokre czoło. – Widzisz? –
Rzeczywiście, spocił się nagle.
– Więc co zrobimy? – zamyśliłam się. – Może chociaż spróbuj. To miły psiak, bardzo
łagodny. I malutki. Nie pokazuj mu, że się boisz, a wszystko będzie dobrze.
– Liz, może to anioł w psiej skórze, ale ja tam nie wejdę. Wiem, jestem dorosłym mężczyzną
i nie powinienem ulegać fobiom, ale nic na to nie poradzę. Mój terapeuta uważa, że najlepiej
będzie, jeśli będę po prostu unikał spanieli.
– Chodzisz do terapeuty? – zapytałam z niedowierzaniem.
– W Ameryce wszyscy chodzą do terapeuty. Wiesz, moim zdaniem, niewiele z tego pożytku,
ale zacząłem terapię, kiedy poznałem dziewczynę, która ma spaniela. Superdziewczyna. Bardzo
mi się podobała. Ale nie mogłem u niej nocować, bo ma psa, a ona nie nocowała u mnie, bo nie
chciała zostawiać psa samego. – Wzruszył ramionami. – Zaskoczyłem cię, Lizzie?
Owszem, zaskoczył, ale nie tym, że boi się psów. Zaskoczyło mnie, że Brian może kogoś ma.
Co prawda ja przez te sześć lat też nie żyłam w celibacie, ale nawet przez myśl mi nie przeszło,
że Brian umawia się z innymi kobietami. Wydawało mi się, że nie ma czasu, takie wrażenie
odnosiłam, czytając jego maile i listy. I to mi bardzo odpowiadało.
A teraz słucham:
– Byłem załamany, że nic z tego nie wyszło. Robiłem wszystko, żeby pokonać strach.
Terapia, hipnoza. Akupunktura. Bardzo mi zależało, żeby się przemóc i uratować ten związek,
ale na darmo. Na widok jej psa wpadałem w panikę. A raz nawet zemdlałem. – Uśmiechnął się
smutno. – Właściwie dobrze to zniosła. Do dziś jesteśmy przyjaciółmi. Ile żyją te psy?
– Sto lat – rzuciłam złośliwie. – Dlaczego go nie uśpiła?– Ja tam nie pozwoliłabym, żeby
jakiś kundel stanął między mną a Brianem.
– Bardzo mi przykro, ale zatrzymam się w hotelu.
– Nie – krzyknęłam. Herkules nie pokrzyżuje moich planów. – Coś wymyślę. Może
zamkniemy Herkulesa w pokoju gościnnym? Nawet go nie zobaczysz.
– A jeśli wymknie się w środku nocy?
– Nie wymknie – zapewniłam.
– Nie wiadomo. Może wyczuje mój strach i postara się mnie odnaleźć.
– Naprawdę się boisz – jęknęłam.
– Niestety tak. Masz pomysł na jakiś dobry hotel?
– Tak. Dla psów.
– Nie możesz przeze mnie oddawać psa. To nieuczciwe. Tu jest jego dom.
– Brian, jesteś dla mnie ważniejszy niż ten kundel – żachnęłam się.
– Wydawało mi się, że wy Anglicy macie fioła na punkcie zwierząt?
– Bez przesady. Zresztą wcale nie oddam go do hotelu dla zwierząt. Zaraz postaram się
znaleźć kogoś, kto go weźmie na kilka dni. A tymczasem poczekamy na zewnątrz.
I tak, zamiast tulić się do Briana na skórzanej sofie Harriet, siedziałam na niewygodnym
plastikowym krzesełku w kawiarni i czekałam na Seemę, żeby zabrała Herkulesa.
Przyjechała, jak mogła najszybciej, całe szczęście. Ale i tak byłam wściekła, kiedy wpadła do
kawiarni prawie godzinę po moim telefonie. Miała na sobie nieprzyzwoicie krótką i obcisłą
sukienkę. I umalowała się, a to zły znak. Malowała się tylko wtedy, kiedy uważała, że ma
u kogoś szanse. Wszyscy mężczyźni wbili w nią wzrok. Mój też.
– Brian, to Seema.
– Sekretarka Liz – dodała, podając mu rękę, na której brzęczały oryginalne indyjskie
bransoletki. Usiadła z gracją, cały czas trzepocząc zalotnie rzęsami.
– Sekretarka? To z tobą rozmawiałem?
– Tak – roześmiała się perliście. Sądząc po jej zachowaniu, nikt nie uwierzyłby, że studiuje
ekonomię. – Mam szczęście, że Lizzie mnie zatrudniła. Jest fantastyczną szefową, raczej
przyjaciółką niż przełożoną. Jest taka nieprzewidywalna. Rano układam dokumenty, a po
południu opiekuję się jej kochanym psiakiem.
– Chyba cię wykorzystuje – zażartował Brian. Seema zachichotała i oparła mu dłoń na
ramieniu.
– Och, tylko nie osądź jej źle. Wcale mnie nie zadręcza. Nie śmiałaby... przy mojej pensji?
Posłałam jej ostrzegawcze spojrzenie. Miałam nadzieję, że zrozumie.
– Może napijesz się z nami kawy, zanim pójdziesz po biednego Herkulesa? – zaproponował
Brian uprzejmie.
– Z wielką chęcią. – Seema ochoczo zdjęła kurtkę.
– Brian, a może napijemy się już w domu? – wtrąciłam się, zanim przywołał kelnera. – Masz
za sobą ciężki dzień, a Seema ma jeszcze sporo pracy. W piątki zamykamy biuro o piątej,
prawda, Seemo?
Nie chciałam, żeby tu z nami przesiadywała. Z każdą chwilą wzrastało prawdopodobieństwo,
że palnie jaką bzdurę i wszystko się wyda. Zazwyczaj najpierw mówiła, dopiero potem myślała.
Nie zapomnę, jak kiedyś powitała Mary słowami:
– Przez telefon wydajesz się o wiele szczuplejsza.
– Tak, mam jeszcze masę roboty. – Łypnęła na mnie groźnie. – Tak to jest, jak się pracuje
u pracoholiczki, Brianie. Lizzie to tytan pracy. Wspominała ci już o projekcie 20:20?
– O czym?
– Pewnie nie – Seema uśmiechnęła się szeroko, co tylko uwydatniło jej piękne, pełne wargi.
– Jest za skromna.
Brian uśmiechnął się do mnie.
– Jaki projekt? 20:20?
– Tak jest.
Posłałam Seemie mordercze spojrzenie.
– Idziemy po psa?
– Jeśli nalegasz.
– Tak.
Brian został w kawiarni. Przyjdę po niego, kiedy pies zniknie z mieszkania. Wzięłam Seemę
pod ramię, niby to przyjacielskim gestem, i jednocześnie uszczypnęłam ją mocno.
– A to za co?
– Za to, jak wyglądasz, ty świnio.
– Jak?
– Jakbyś się wybrała na imprezę.
– Może się wybieram.
– W piątek po południu? Wiesz, widać ci cały stanik w tej bluzce.
– Może o to mi chodziło. Uszczypnęłam ją jeszcze raz.
– Au.
– Co to za brednie o projekcie 20:20?
– Nie spodobało ci się? – zdziwiła się. – Moim zdaniem, to dodaje autentyczności całej
sprawie. Mówimy o konkretnym projekcie. Wymyśliłam nazwę w metrze.
– Miałaś zabrać psa, nie robić przedstawienie. Jesteś okropna.
– A ty? Traktujesz mnie jak służącą.
– Musiałam. A gdybyś wszystko zepsuła? Zresztą może już to zrobiłaś tym tekstem
o projekcie 20:20 – mamrotałam. – Co mam powiedzieć, kiedy o to zapyta?
– Wymyślisz coś. W kółko opowiadasz, jak to kiedyś byłaś aktorką. No to improwizuj! Ale
wiesz co? – westchnęła. – Rozumiem, czemu stajesz na głowie, żeby zrobić na nim wrażenie. Co
za facet. Rewelacyjny. I te oczy...
– No – zgodziłam się. – Jest boski. Aż się nogi pode mną ugięły.
Rozmarzyłyśmy się obie.
– Ma takie przenikliwe spojrzenie – dumała Seema. – Jakby patrzył ci prosto w serce.
– Jak to? Na ciebie też tak patrzył? – Nagle wróciłam na ziemię.
Seema wyczuła moje zdenerwowanie.
– No, nie – jąkała się. – Tylko tak sobie wyobrażam... Jak myślisz, uda ci się? – zapytała,
chcąc zmienić temat. – To znaczy, uwieść go?
– Mam nadzieję. Co chwila kładzie mi rękę na kolanie.
– Ty szczęściaro. To dobry znak. Uśmiechnęłam się szeroko.
– Czyli niepotrzebnie się malowałaś.
– Powiem ci więcej. Założyłam nowe rajstopy.
– Nawet nie próbuj – ostrzegłam.
– Obiecuję.
– Dzięki, że weźmiesz Herkulesa.
– Nie ma sprawy. Nie mogę liczyć na inne męskie towarzystwo. Poza tym lubię psy.
Zwłaszcza Herkulesa. Dałaś mu rano tabletki?
– Jakie tabletki?
Miałam nadzieję, że Herkules nie zdechł i nie nabałaganił za bardzo z nudów. Znalazłam go
w salonie. Obgryzał but. I to mój, zorientowałam się ze złością a niejeden z setek zabójczych
pantofli Harriet od Manolo Blahnika. Zabójczych, bo można się w nich zabić, nosząc je albo się
o nie potykając. Zapewne się domyślacie, że je mierzyłam, ale nic z tego, Harriet miała drobne
stopki, odpowiednie do drobnej figury.
Wyrwałam mu mój but z pyska.
– Myślałam, że jada tylko drogie potrawy – syknęłam. Sądząc po zaślinionych bokach,
dobierał się także do mojej torebki.
Na widok Seemy Herkules wpadł w euforię, wywijał ogonem i piszczał. Seema zresztą
zachowała się podobnie, uklękła, przemawiała do niego jak do dziecka i śmiała się, kiedy
pozbawił ją połowy makijażu jednym pociągnięciem różowego ozora.
– Dlaczego Brian nie lubi takiego słodkiego psiaka? – pokręciła głową z niedowierzaniem.
– Dzięki – żachnęłam się. – Ale nie jestem psiakiem. Przecież nie jestem aż taka brzydka.
– To nie do ciebie – komicznie przewróciła oczami. – Lepiej spakuj rzeczy Herkulesa.
Miskę, kocyk, tabletki na sierść, ostatnio widziałam je na parapecie. I kurczaka z lodówki.
– Tak jest, psze pani. Dobrze, psze pani. – Uwijałam się jak fryga, pakując dobytek
Herkulesa. Chciałam się go pozbyć jak najszybciej. I Seemy. – Pamiętaj, że nie chodzi po
asfalcie – przypomniałam.
– Przecież nie będę go ciągnąć na siłę! – Seema oburzyła się na samą myśl o takim
okrucieństwie. – Herk, będzie nam fajnie, prawda? A tak przy okazji, jesteś moją dłużniczką.
– Mówisz do psa czy do mnie?
– Do ciebie, idiotko.
– Co chcesz?
– Coś wymyślę. Coś strasznego.
– Co tylko zechcesz. Ale zabierz już stąd tego psa. Brian siedzi w kawiarni od dwóch godzin.
– A ty chcesz zaciągnąć go do łóżka.
– Żeby się przespał – obruszyłam się. – Ma za sobą ciężką noc.
– Akurat. Ucałuj go ode mnie.
– Seema!
Szłyśmy razem jeszcze kawałek. Rozstałyśmy się przed kawiarnią. Seema nie weszła do
środka z wiadomych przyczyn, ale zajrzała przez drzwi i pomachała Brianowi. Odmachał, starał
się nie patrzeć na Herkulesa.
– Miła ta twoja sekretarka. Przebojowa. Ale dlaczego niosła psa? – zapytał.
– Ma chore łapy – wyjaśniłam. Harriet może nie przeszkadza, że ma psa z fobią, ale ja się do
tego nie przyznam. – Ale niedługo wszystko będzie dobrze. Idziemy?
– Jezu.
Wreszcie. Stał na środku salonu Harriet i podziwiał mieszkanie.
– Jezu. Super. Nie do wiary, mieszkasz tu zaledwie dwa dni, a już nadałaś wnętrzu charakter.
Liz, super. Skąd masz te wszystkie cuda?
– Z podróży – wzruszyłam ramionami.
– Mogę zobaczyć? – Podniósł wazę, wartą chyba więcej niż moje roczne zarobki.
Serce stanęło mi w piersi, kiedy odwrócił ją do góry nogami i szukał podpisu.
– Och. – Odstawił ją. – To kopia. Mam nadzieję, że nie zapłaciłaś za dużo?
– Nieważne – machnęłam ręką.
– Przepraszam. Zachowuję się jak prostak, szacuję wartość twoich antyków, ledwie
wszedłem do domu. My, Amerykanie już tacy jesteśmy. Mamy fioła na punkcie wszystkiego, co
stare.
Podszedł do mnie, objął, podniósł i obrócił, a ja umierałam ze strachu, że nogami zahaczę
o bezcenny bibelot. Autentyczny.
– W końcu sami. Tak się cieszę, że cię widzę – westchnął, odstawił mnie i zajrzał głęboko
w oczy.
– Ja też – zapewniłam go. Nasz usta były tak blisko, byłam pewna, że zaraz mnie pocałuje.
Tak porządnie.
– Mam coś dla ciebie – powiedział i zaczął szukać prezentu w torbie podręcznej. – To
drobiazg, ale może ci się spodoba.
Podał mi małą płaską paczuszkę w złotym papierze, ze srebrną wstążką.
– Znalazłem to wczoraj – powiedział. – W antykwariacie w Greenwich Village. Zważywszy,
że się do ciebie wybierałem, uznałem, że to omen. Otwórz.
Zdarłam cienki papier. Książka, to jasne, ale żeby znak? Zastanawiałam się.
– To stare wydanie Antoniusza i Kleopatry. Oczywiście nie pierwsze, ale zajrzyj do środka.
Spójrz na ex libris. Nie wierzyłem własnym oczom.
Otworzyłam książeczkę. Poprzedni właściciel podpisał ex libris zamaszystym, staroświeckim
pismem.
– Elizabeth Taylor – przeczytałam z niedowierzaniem. – Myślisz, że ta?
– Może tak, może nie. Ale pomyślałem, że i tak ci się spodoba. I jak?
– Cudowna – zapewniłam go. Podziwiałam złote tłoczenia na czerwonej okładce.
– Może później wystąpisz tylko dla mnie. Byłaś najlepszą jednooką Kleopatrą, jaką
kiedykolwiek widziałem.
– Chyba dlatego, że jestem jedyną jednooką Kleopatrą w historii teatru – zauważyłam.
– Ale i tak byłaś cudowna – zapewnił. – Wzruszająca. Wiesz, chyba wtedy się w tobie
zakochałem. Kiedy sięgałaś po kobrę.
Przez długą chwilę znacząco patrzyliśmy sobie w oczy, aż opuściłam głowę, czerwona jak
burak.
– Dokąd mam zanieść bagaże? – zapytał i nastrój prysł.
Zaprowadziłam go do jednego z pokoi gościnnych. Co prawda miałam nadzieję, że będzie
razem z mną spał w sypialni Harriet, ale nie chciałam robić z siebie idiotki i oferować mu swojej
sypialni a potem udawać, że to pomyłka. Postanowiłam jednak pomóc losowi i umieściłam go
w pokoju z najmniej wygodnym łóżkiem.
Raz po raz czytałam jego dedykację w książeczce dla mnie i nabierałam przekonania, że
wszystko ułoży się po mojej myśli.
„Dla mojej kochanej Lizzie. Za to co było i za to co będzie. Z miłością, Brian”.
– Nie pogniewasz się, jeśli się zdrzemnę – zapytał. – Dopadło mnie zmęczenie. Obudzisz
mnie na kolację?
Zapewniłam, że tak. Poszedł do sypialni, a ja siedziałam w salonie i w kółko czytałam
dedykację. Byłam w siódmym niebie. Cel prawie osiągnięty. Brian Coren wrócił do mego życia.
Rozdział 17
Uparłam się, żebyśmy tego wieczoru poszli na kolację do restauracji, chociaż Brian twierdził,
że wolałby zostać w domu. Ja jednak miałam inne plany. Mam mało czasu, Brian nie będzie się
wylegiwał w łóżku, chyba że razem ze mną.
Zdecydowałam się na restaurację Capricorn, bo cieszyła się opinią odpowiedniego lokalu,
jeśli chce się kogoś uwieść albo zrobić na nim wrażenie. Poza tym Mary pożyczyła mi
rewelacyjną suknię od Donny Karan, a przecież nie włożę jej do kolacji przed telewizorem,
prawda?
– Chodź, Brian – namawiałam. – Przyjechałeś na krótko. Chciałabym, żebyś jak najlepiej
wykorzystał czas w Londynie. Idziemy na kolację.
– A nie możemy jutro? – błagał.
– Nie. Nawet nie masz pojęcia, jak się namęczyłam, żeby zarezerwować nam stolik w tej
restauracji. Niedawno ją otwarto. Ostatnio, kiedy tam byłam, widziałam Sylwestra Stallone
i Michaela Caine’a. Stallone jest bardzo niski, wiesz? – Przynajmniej raz powiedziałam prawdę,
chociaż częściowo. Bo naprawdę trudno było załatwić stolik. Szczerze mówiąc, dopiero kiedy
wymieniłam nazwisko Mary, wpuścili mnie do środka.
– W porządku – zgodził się. – Przypomnij mi tylko, gdzie tu masz łazienkę.
Pokazałam mu drogę do spiżarni, oczywiście przez pomyłkę. Chyba uznał, że to żart.
Ja tymczasem w sypialni Harriet robiłam się na bóstwo w sukni od Donny Karan. Ponieważ
miałam nadzieję, że Brian spędzi noc ze mną, a nie w pokoju gościnnym, założyłam najbardziej
seksowną bieliznę, jaką tylko można sobie wyobrazić. Kosztowała krocie, ale odkąd zobaczyłam
ją w „Cosmpolitan”, wiedziałam, że muszę ją mieć. Zaprojektowali ją Rigby i Peller, ci sami,
którzy szyją bieliznę królowej. Rupert z agencji orzekł, że jeśli jestna świecie coś, co zmusiłoby
faceta do rezygnacji z pójścia na mecz rugby, to właśnie kobieta w burgundowych koronkach,
stringach i pasie do pończoch. A skoro powiedział tak Rupert, który świata poza rugby nie widzi,
jakie wrażenie zrobię na Brianie?
Najdroższe majtki, jakie w życiu miałam na sobie, dodały mi pewności siebie, tak że,
o dziwo, nie przewróciłam się z wrażenia, kiedy portier w Capricorn przytrzymał mi drzwi.
– Bierz, co chcesz – rzuciłam nonszalancko do Briana, zanim otworzyłam kartę dań
i zobaczyłam astronomicznie wysokie ceny. W jego menu nawet ich nie podano, byliśmy
w superekskluzywnej restauracji.
– Hm. Wszystko wygląda smakowicie – mruknęłam, szukając wzrokiem czegoś poniżej
dziesięciu funtów. O, bułeczki. Może zamówię sobie dwie.
– Weź co chcesz – paplałam. – Wrzucę to w koszta firmy. – Akurat. – Powiem, że jesteś
potencjalnym klientem i rozmawialiśmy o interesach.
– Świetnie. Może zaczniemy od szampana?
Kelner od wina już kręcił się pobliżu. Tymczasem podeszli do nas dwaj inni z czymś, co
nazwali ameuse bouche. Zdziwiona, stwierdziłam głośno, że chyba pomylili stoliki, bo my
jeszcze nie zamawialiśmy.
– Szanowna pani, to na koszt firmy – uśmiechnął się jeden z nich. Uśmiechnął się
z wyższością zauważyłam. Nieodpowiednie zachowanie jak na kogoś, kto zarabia na życie
myciem talerzy. – Przepiórcze jaja w sosie karmelowym. Sushi z tuńczyka, oraz – dodał, gdy
wsunęłam w usta coś, co wyglądało jak panierowana pieczarka – ślimaki w sosie czosnkowym.
Odruchowo uniosłam dłoń do ust. Cudem udało mi się nie zakrztusić.
– Może weźmiemy szampana, żeby to wszystko popić? – zaproponowałam, z trudem łykając
ślimaka.
– Bardzo proszę. Jakiego?
– Cristal – rzuciłam zdecydowanie.
Brian uniósł brew – dyskretnie. Podobnie jak kelner, chociaż on był bardziej ostentacyjny.
A ja po chwili, uniosłam obie, kiedy zobaczyłam, ile kosztuje ten szampan.
– Zaledwie kilka dni temu piliśmy Cristal na kubki – powiedziałam na tyle głośno, żeby
słyszał mnie kelner. – Na przyjęciu Golden Brothers. Znasz ich?
– Ci projektanci?
– Tak. Najnowsze odkrycie.
– Nawet ja o nich słyszałem. Jak ich poznałaś?
– Przez Mary – przyznałam – Mary? – Brian pochylił się nad stołem, nagle bardziej
zaciekawiony. – Przez Marudną Mary? Widujecie się?
– Czasami.
– Co u niej?
– Ma własną firmę – zbyłam go.
– Tak? Jaka branża?
– Jest agentką – mruknęłam. – Spróbuj jajek przepiórczych.
– Agentką? Od czego? – Brian nie dawał za wygraną.
– Show-biznes, reprezentuje aktorów, piłkarzy i tak dalej. Załatwia im prace przy
nagrywaniu reklam i dubbingach.
– To chyba ciekawe.
– Na pewno. Może jajko? – ja też się uparłam.
– Mówiłaś jej, że przyjeżdżam? Wiesz, jeśli to możliwe, chciałbym się z nią spotkać.
– Chyba jest bardzo zajęta.
– Na pewno cały czas. Zadzwońmy do niej. Skrzywiłam się.
– Co jest? Pokłóciłyście się?
– Nie. – Uśmiechnęłam się. – Wszystko w porządku. Zastawiałam się tylko, czy Mary
znajdzie dla nas czas.
– Na pewno, kiedy się dowie, że jestem w Londynie. Mary zrobi wszystko dla starych
przyjaciół.
Mało brakowało, a naplułabym do kieliszka z szampanem. Wszystko, dobre sobie.
– Nasz stara Mary – Brian się zamyślił. – Wznieśmy toast za starych przyjaciół. Za Mary
i Billa.
Uniosłam kieliszek.
– Za Mary i Billa.
– Zadzwonimy do niej, jak tylko wrócimy do domu – zdecydował.
Przez całą kolację się martwiłam, że będzie chciał do niej zadzwonić. Ostatnie, na co mam
ochotę, to pozwolić mu zobaczyć, co Mary osiągnęła w życiu. Poza tym nie ufałam jej, że mnie
nie wyda. Co prawda obiecała, że będzie milczała jak grób, nie licząc swoich znajomych
z wielkiego świata, ich może sobie zabawiać opowieściami o moich przeżyciach. Ale
strzeżonego pan Bóg strzeże – wystarczy jedna nieostrożna uwaga, jak mi do twarzy w jej
sukience, naszyjniku czy bluzce.
A Brian na dobre pogrążył się we wspomnieniach. Chciał rozmawiać tylko o przeszłości,
wspominał wspólne chwile w Oksfordzie. Powinnam być mu za to wdzięczna, nie musiałam
zmyślać kolejnych kłamstw o mojej karierze. Denerwowało mnie jednak, że wspomina nie
chwile tylko ze mną, gdy leżeliśmy wtuleni w siebie na moim tapczanie, a wspólne wypady we
czwórkę: on, ja, Bill i Mary.
– Pamiętasz, jak się ze sobą przespali? – roześmiał się.
Ciągle chciał spotkać się z Mary. Na myśl o tym pyszne kalmary nie chciały przejść mi przez
gardło.
Kiedy podano rachunek, nawet na niego nie spojrzałam, wiedziałam, że to tylko pogorszy mi
nastrój. Nonszalancko rzuciłam kartę kredytowana stół, po przystawkach dałam sobie spokój
z liczeniem, ale podejrzewam, że tego dnia przejedliśmy znaczną część mojej miesięcznej pensji.
Nie wiem, czy było warto, zważywszy że Brian w kółko rozprawiał o Mary, a mnie się ciągle
chciało jeść – mało co zjadłam z obawy, czy przypadkiem nie pochłaniam ozdóbek.
– Obawiam się, że mamy problem z kartą szanownej pani – zaczął szef sali, dyskretnie
szepcząc mi do ucha. Brian zorientował się po mojej minie, że coś jest nie tak. Wiedziałam
doskonale, co jest nie tak. Pewnie przekroczyłam limit.
– Co jest? – zapytał.
– Karta – mruknęłam cichutko.
– To się często zdarza, szanowna pani – zapewniał szef sali. – Wystarczy małe uszkodzenie
paska magnetycznego i karta jest nieczytelna. Staraliśmy się wpisać numer ręcznie, ale ostatnia
cyfra jest nieczytelna, jakby...
Odgryziona.
Oglądałam kartę na wszystkie strony. Herkules przegryzł ją na wylot, gdy dobrał się do
mojej torebki.
– Załatwię to. – Brian wyjął swoją kartę z portfela.
– Oddam ci – zapewniłam słabo.
– Nie trzeba. Ja stawiam.
Dzięki Bogu nie upiłam się na tyle, by znowu zacząć licytację.
– Może to i dobrze – zauważył Brian, składając zamaszysty podpis na wydruku. – Jestem
staromodnym facetem i mój honor nie ucierpiał, że nowoczesna kobieta sukcesu zaprosiła mnie
na kolację.
Już miałam poprosić kelnera o zamówienie taksówki, bo uznałam, że muszę odpocząć po
stresie z kartą kredytową, ale Brian miał inny pomysł.
– Wracajmy przez park – zaproponował.
– Co? Hyde Park?
– Tak. To niedaleko, prawda?
– No tak, ale jest ciemno.
– Boisz się? Będę przy tobie.
Nie mogłam mu przecież tłumaczyć, że najbardziej obawiałam się tego, że wdepnę w jakieś
świństwo w pantoflach Mary. Brian uznał moje milczenie za zgodę i po chwili przełaziliśmy
przez ogrodzenie do Hyde Parku.
– Jak za dawnych czasów – rozmarzył się. – Pamiętasz, jak przełaziliśmy przez płot, żeby
dostać się do parku po ciemku?
– Jasne. Podarłam sobie wtedy najładniejszy sweter.
– O tym zapomniałem. Ale było romantycznie, prawda? Blask księżyca, szum drzew...
– Bardzo. – Pewnie. Bardziej niż teraz. Bo teraz staliśmy nad Serpentine, po której pływały
puste plastikowe butelki. Brianowi to widać nie przeszkadzało, bo pociągnął mnie na ławkę.
– Jedzenie było pyszne – stwierdził. – Ale wiesz, byłbym równie zadowolony, gdybyśmy
wzięli rybę z frytkami na wynos i zjedli tutaj.
Teraz mi to mówi, pomyślałam.
– To znaczy, restauracja była super, świetnie urządzona i tak dalej, ale nieważne, ile wydamy
pieniędzy, nigdy nie przebijemy piękna, które nas otacza. To znaczy piękna natury. Czy jest coś
piękniejszego niż odbicie drzew w powierzchni wody? Albo śpiew nocnych ptaków?
Odchyliłam lekko głowę na wypadek, gdyby uznał, że czas mnie pocałować. Ale jeszcze nie
skończył mówić.
– Wiesz, zupełnie nie czuję, że nie widzieliśmy się przez sześć lat. Jesteś prawie taka sama,
jeśli nie liczyć sukcesów zawodowych, ma się rozumieć. Ale to dobrze, że nie pozwoliłaś, by
sukces uderzył ci do głowy. Kobiety w Nowym Jorku, które znam, też zrobiły karierę, jasne, ale
przez to stały się... twarde. Myślą tylko o pieniądzach, kombinują, jak zarobić następny milion.
Nigdy nie są sobą, wiecznie udają. A ty... Wciąż jesteś tą samą Lizzie Jordan. Wydaje mi się, że
wróciliśmy na studia. Cofnęliśmy się w czasie.
– Jakbyśmy zaczynali tam, gdzie przerwaliśmy? – Podsunęłam ochoczo.
– Właśnie.
Objął mnie ramieniem. Poczułam jego palce we włosach.
– Dobrze ci w tej fryzurze – zauważył. – Taka puszysta. I miękka. Jak ty.
Moje organy wewnętrzne fiknęły salto.
– Często o tobie myślałem – ciągnął. Przybliżył się. – Czasami widziałem dziewczyny
podobne do ciebie. Wtedy godzinami o tobie myślałem.
– Wiem, jak to jest – szepnęłam.
– Kiedyś nawet pobiegłem za jedną bo była podobna do ciebie. Myślałem, że to ty. Ale
potem okazało się, że to pomyłka. Nie miała twoich kuszących ust.
Kuszące usta? Czyżby? Oblizałam je na wszelki wypadek.
– Bardzo kuszące – szepnął i w końcu mnie pocałował.
– Wracajmy do domu – zdecydowałam, kiedy tylko pozwolił mi zaczerpnąć tchu.
– Doskonały pomysł.
Wstał, podał mi rękę. Potknęłam się na kamyku w pożyczonych pantoflach na wysokich
obcasach. Podtrzymał mnie, ale nie puścił, kiedy odzyskałam równowagę. Objął mnie mocno
i prowadził do ogrodzenia, potem do domu... I tam też nie wypuścił mnie z objęć.
Rozdział 18
Cudowny poranek! Kiedy się obudziłam u boku Briana, wydawało się, że wszystkie
niepowodzenia ostatnich sześciu lat rozmyły się jak zapomniane sny.
Nawet pogoda była po mojej stronie. Londyn rozkoszował się kolejnym słonecznym dniem.
Na błękitnym niebie były tylko nieliczne białe chmurki. Kiedy Brian spał, wyszłam do ogródka
i ze zdumieniem stwierdziłam, że jest ciepło. Zerwałam małą różyczkę. Udekoruje nią tacę ze
śniadaniem dla Briana. Zadowolona wróciłam do kuchni i zajęłam się śniadaniem. Robiłam
grzanki. Tym razem w prawdziwym, porządnym opiekaczu.
Brian wstał, zanim podałam mu śniadanie do łóżka. Przechadzał się boso po saloniku Harriet.
Cały czas miałam wrażenie, że zaraz usłyszymy slogan reklamowy kawy rozpuszczalnej. Był
idealny, jakby żywcem wyjęty z reportażu o życiu doskonałym. Życiu, o jakim zawsze
marzyłam. Uśmiechnęliśmy się do siebie nieśmiało, jakbyśmy spali ze sobą po raz pierwszy.
– Chciałam podać ci śniadanie do łóżka – zaczęłam.
– Więc wracajmy – zaproponował i pocałował mnie w rękę. – Rano ślicznie wyglądasz.
Przyjęłam komplement z lekkim uśmiechem. Nie musi wiedzieć, że ostatnie pół godziny
spędziłam w łazience.
– Chodźmy – ponaglił, prowadząc mnie do sypialni. Śniadania nie tknęliśmy, dopiero
w porze lunchu.
– Musimy zadzwonić do Mary – zaczął, kiedy w końcu zjedliśmy grzanki, zimne i twarde.
Jak w college’u.
Zaskoczył mnie. Myślałam już, że o niej zapomniał.
– Nie mogę być w Londynie i się z nianie spotkać – tłumaczył. – Gdyby ona była w Stanach
i nie odwiedziła mnie, byłbym wściekły.
Podniósł słuchawkę telefonu.
– Pamiętasz jej numer?
Rozważałam, czy nie skłamać, że go zgubiłam, ale nie dałby za wygraną, sprawdziłby
w książce telefonicznej. Wściekła, podałam mu jej telefon.
– Miejmy nadzieję, że jest w domu – powiedział. Oby nie, modliłam się.
Niestety.
– Brian! Kochany!
Odsunął od siebie słuchawkę, tak że i ja słyszałam jej entuzjastyczne powitanie.
– Co sądzisz o nowym gniazdku Lizzie? – To było jej pierwsze pytanie.
– Super. Naprawdę super. Ale wiesz, Mary, nie mógłbym być w Londynie i nie spotkać się
z tobą. Liz jest tego samego zdania. Musimy się spotkać, najlepiej wszyscy razem.
– Doskonały pomysł!
– Może dzisiaj wieczorem? Jeśli masz czas.
Nie miej, zaklinałam ją bez słów. Kiedy ja do niej dzwonię, jest wiecznie zajęta. Ale...
– Dla ciebie, Brian, zawsze znajdę czas – wdzięczyła się. – Wiesz, że dla przyjaciół
zrobiłabym wszystko.
Świnia. Kiedy ostatnio prosiłam ją o przysługę, zachowywała się zupełnie inaczej.
– Mam pomysł! – zawołała. – Urządzę przyjęcie, takie małe. Moje mieszkanie nie jest takie
ładne jak Liz, ale zmieścimy się we czwórkę.
– Świetnie – ucieszył się Brian. Szczerze.
– Co ty na to, Liz? – Proszę, proszę, pomyślała nawet o mnie.
– Wspaniale.
Brian oddał mi słuchawkę, żebyśmy ustaliły szczegóły. Na siódmą.
– Nie gniewasz się, że do mnie przyjdziecie, prawda, Lizzie? – zaniepokoiła się Mary.
Prychnęłam tylko.
– Załóż tę piękną białą sukienkę. Wiesz, którą. Wiedziałam. Oczywiście tę, którą mi
pożyczyła.
– To miło z jej strony, że przygotuje dla nas kolację – zauważył Brian, kiedy w końcu
odłożyłam słuchawkę.
Skinęłam tylko głową. W głębi ducha przyznałam mu rację, Byłam idiotką, sądząc, że przez
cztery dni będziemy z Brianem we dwoje. Nie widział Mary od sześciu lat. Nie będę jej żałowała
jednego wieczoru, zwłaszcza ze mną w roli przyzwoitki. Poza tym moja karta kredytowa
odpocznie. Tak, to dobry pomysł.
Sukienka, którą, jak poradziła Mary, miałam włożyć, była rzeczywiście imponująca.
Twierdziła, że to Versace, chociaż wycięto metkę z nazwiskiem projektanta. W życiu nie miałam
na sobie piękniejszej kreacji. Była wąska, obcisła, z białego jedwabiu naszywanego
kryształowymi paciorkami. Czułam się, jakbym wybierała się na rozdanie Oscarów, nie na
spaghetti u Mary. Tylko że Mary nie zaprasza na zwykłe spaghetti.
Kiedy do niej jechaliśmy, Brian wspominał, jak nie wychodził jej makaron na studiach,
gotowany w mikroskopijnej kuchence w naszym akademiku. Drzwi do jej mieszkania otworzył
nam nieznajomy chłopak w białej koszuli z muchą. Zrozumiałam, że co jak co, ale spaghetti to
dzisiaj nie dostaniemy.
Choć mieliśmy sierpień, i to gorący sierpień jak na Londyn, Mary napaliła w kominku, żeby
stworzyć odpowiednią atmosferę.
Stała przy kominku wpatrzona w płomienie jak antyczna wróżka. Kiedy weszliśmy, nie
odwróciła się i zaraz się zorientowałam, że to żywy obraz na użytek Briana. Bawiła się tak
jeszcze na studiach. Godzinami wymyślała sobie pozy i stroje, zanim kogoś do siebie zaprosiła.
Twierdziła, że chodzi o zrobienie wrażenia. Dzisiaj udało jej się to o wiele lepiej niż w czasach,
gdy półnaga leżała na tapczanie, a w tle cicho grali The Doors.
Myślałam, że pożyczyła mi piękną suknię, ale teraz zrozumiałam, że dała mi stare szmaty.
Miała na sobie fantastyczną kreację, czerwoną, z dekoltem na plecach niemal do majtek. Nagość
pleców podkreślał sznur pereł z węzłem na wysokości łopatek.
Nerwowo wodziłam wzrokiem od Mary do Briana i z powrotem. Otworzył usta z wrażenia.
Kiedy poczuł mój wzrok, uśmiechnął się zawstydzony, jakbym go przyłapała na dłubaniu
w nosie.
W końcu Mary się odwróciła.
– Nie słyszałam, kiedy weszliście – zaczęła.
– Akurat – mruknęłam.
– Brian – zamruczała, idąc do niego z otwartymi ramionami. – Tyle czasu – Zamknęła go
w objęciach i posłał mi szeroki uśmiech nad jego ramieniem. – Tak się cieszę. Wspaniale
wyglądasz. Ty też, Liz. To Armani?
– Versace – syknęłam.
Mary odsunęła Briana na odległość ramienia, żeby mu się lepiej przyjrzeć.
– Nie mieści mi się w głowie, że naprawdę tu jesteś – szepnęła.
Brian uniósł dłoń do krawata. Nerwowo, jak mi się wydawało. Ciekawe, czy na pewno wie,
z kim rozmawia. Ostatnio widział Mary w grubym czarnym płaszczu, z czarnymi włosami,
ponurą i złą. Z cała pewnością nigdy nie widział jej jako blondynki.
– Zmi... zmieniłaś się – wystękał.
– Wiem – Uśmiechnęła się szeroko. – A ty nie. Szczupły jak dawniej! Ćwiczysz?
– Nie mam czasu, ale się staram. A... a ty? Przesunęła dłonią po biodrach.
– Staram się dbać o siebie.
– Zawsze nosiłaś czerń. Do twarzy ci w czerwonym.
– Prawda? Mam dosyć czerni. Nie mieści mi się w głowie, że tak długo nosiłam się jak córka
grabarza.
– Przechodziłaś taką fazę – roześmiał się. – Ludzi kreatywni często robią z siebie
brzydactwa, żeby inni koncentrowali się na ich dziełach, nie wyglądzie.
Mary się zgodziła, ale odniosłam wrażenie, widząc, jak lekko ściąga brwi, że nie przypadła
jej do gustu uwaga, że kiedyś była brzydka.
– Może szampana? – zaproponowała.
– Doskonały pomysł.
Pstryknęła palcami i młodzieniec, który otwierał nam drzwi, wszedł z butelką szampana
i trzema kieliszkami.
– Masz służbę – stwierdziłam z niedowierzaniem.
– A ty nie? – zdziwiła się. – Za nas. – Uniosła kieliszek. – Za starych przyjaciół.
– Szkoda, że Billa tu nie ma – zadumał się Brian. – Byłoby zupełnie jak za dawnych lat.
– No, nie wiem – roześmiała się głośno. – On? Tutaj? Chyba w złotych szortach. Na pewno
jest szczęśliwy, gdziekolwiek jest, szukając skał i kamieni.
– Daj spokój – Brian trącił ją w bok. – Nie bądź taka. Wiemy, że w głębi serca go kochasz.
Pamiętasz tamtą imprezę dwóch ciuchów?
– Pamiętam i co? – uśmiechnęła się drapieżnie.
– Czy Mitchell do nas dołączy? – zapytałam. Nie wiadomo kiedy Mary ustawiła się między
mną a Brianem. A teraz posadziła go koło siebie na wąskiej białej kanapie.
– Nie wiem, może. Jest bardzo zapracowany.
– To narzeczony? – domyślił się Brian.
– Zależy, kto pyta. – Mary puściła oko.
– Coś ci wpadło do oka? – zatroskałam się.
Sączyliśmy szampana przez całą wieczność. Podziwialiśmy salon Mary, niedawno urządzony
w stylu feng shui. Wypiłam chyba z pół butelki, ale i tak nie mogłam się odprężyć. Rozmowa się
nie kleiła, brakowało czwartej osoby, w kółko wspominaliśmy studenckie czasy i rozmawialiśmy
o obecnej pracy. Brian chciał się dowiedzieć więcej o Mary, ale ona przerzucała jego pytania na
mnie – Och, moja agencja to nudy – zapewniła go. – To Lizzie robi prawdziwą karierę.
– Miło, że to mówisz – uśmiechnęłam się – ale zanudzam Briana opowieściami o mojej
pracy przez cały dzień. Ty mu opowiedz, jak poznałaś Michaela Jacksona.
Miałam chwilę spokoju, kiedy opowiadała mu o spotkaniu z piosenkarzem i, co ciekawsze,
z jego małpką. Ale Mary nie miała zamiaru dać mi spokoju.
– Czy mi się zdaje, czy szukałaś kiedyś dla niego mieszkania? – zwróciła się do mnie.
Przechyliłam kieliszek do dna.
– Ależ tak, opowiadałaś mi – upierała się. – Wiesz, Brian, ona jest taka skromna. Liz zna
więcej gwiazd niż ja. Znakomita większość ludzi z show-biznesu nie ufa nikomu innemu.
Brian spojrzał na mnie wyczekująco. Wzruszyłam ramionami.
– Wiesz – zaczął – kiedy to powiedziałaś, przypomniało mi się, że chyba rzeczywiście
wspominałaś, że szukasz mieszkania dla Michaela Jacksona...
Poczułam się jak umierający, któremu przed oczyma przesuwa się całe życie. Szukałam
mieszkania dla Michaela Jacksona? Czy to kropla, która przepełni czarę? Nie, proszę. Wodziłam
wzrokiem od Mary do Briana. Oboje się uśmiechali. Brian ciepło – czeka na soczystą historyjkę,
którą sprzeda znajomym w Nowym Jorku. Mary zaś uśmiechała się jak kot, który zapędził mysz
w kozi róg.
A potem, nie wiadomo dlaczego, uratowała mnie z opresji.
– Chodź do kuchni, Liz. Musisz mi pomóc przy zupie rybnej.
– Chyba nie gotujesz sama? – zdziwił się Brian. Miał rację. W kuchni dwie kucharki uwijały
się wśród naczyń.
– Nie żartuj, Brian – Mary zbyła go machnięciem dłoni zakończonej krwistymi paznokciami.
Pociągnęła mnie za rękę. Poszłam za nią posłusznie. Tak bardzo najadłam się strachu, że nie
byłam w stanie wykrztusić słowa.
W kuchni Mary wsadzała łyżki do różnych garnków, jak stara gospodyni. Kucharka zwracał
się do niej per „szanowna pani”. Mary stwierdziła, że sos jest za mało słony.
– Powinien taki być. Poza tym sól jest szkodliwa. Podnosi ciśnienie – zauważyła młoda
kucharka.
– Mnie już i tak skoczyło ciśnienie, chyba padnę trupem – zgodziłam się.
– Fakt, wyglądałaś na zdenerwowaną – przyznała Mary. – Wszystko w porządku?
– No pewnie – zaczęłam. Chciałam jej powiedzieć, że nawet całkiem nieźle, przynajmniej
w porównaniu z ludźmi, którym powódź zabrała cały dobytek, ale zanim znowu otworzyłam
usta, Mary miała zastrzeżenia co do warzyw.
– Gdzie byliście wczoraj? – zapytała, kiedy już poinstruowała kucharkę, jak gotować
groszek.
– W Capricorn.
– Dziwię się, że dostałaś stolik – zauważyła.
– Ja też. Muszę ci się do czegoś przyznać. Zarezerwowałam go na twoje nazwisko.
Prychnęła rozbawiona.
– Wiesz, Liz, trzeba było mnie najpierw zapytać. Co by było, gdybym wybrała się do tej
samej restauracji i nie dostała miejsca, bo jakaś Mary Bagshot już zrobiła rezerwację? Gdybym
była z ważnym klientem?
– Nie pomyślałam o tym.
– Wygląda na to, że ostatnio dałaś sobie spokój z myśleniem. Rozmawiałaś już z Brianem
poważnie o twojej jakże wspaniałej karierze?
– Nie.
– Pewnie najbardziej się obawiasz, że ktoś cię wsypie – dodała z ledwie słyszalną nutą
złośliwości. – Musisz trzymać go z dala od ulubionych miejsc, co? Na wypadek, gdyby ktoś
zapytał, co nowego w Ballham czy coś takiego.
– Ale ty tego nie zrobisz, prawda, Mary?
Niewinnie zatrzepotała rzęsami, jakby coś takiego nawet nie przyszło jej do głowy.
– Lizzie, jak możesz! Urządzam dla was przyjęcie, ba, pożyczyłam ci moją ulubioną
sukienkę! Pomagam ci!
– Za co jestem ci bardzo wdzięczna – wpadłam jej w słowo.
– Jest tak jak dawniej czy lepiej? – zapytała nieoczekiwanie.
– Tak samo. Czyli wspaniale – rozmarzyłam się.
– Jak to miło. Cieszę się. Wszystko idzie zgodnie z planem.
– Mitchell dzisiaj wpadnie? – zapytałam. Bardzo mi na tym zależało. Może gdybyśmy obie
miały przy sobie mężczyzn, bardziej uwierzyłabym w zapewnienia Mary.
– Może – westchnęła. – Chce jak najszybciej skończyć płytę.
– Zasługujesz na więcej uwagi – powiedziałam, chcąc ją udobruchać. – Czy on się nie boi, że
go rzucisz? Ciągle zostawia cię samą.
Mary pokręciła przecząco głową.
– A niby z kim miałabym uciec? Mężczyźni, których znam, to geje albo żonaci. Poza tym kto
zwróciłby na mnie uwagę? Na Mary Bagshot?
– Co ty opowiadasz? Jesteś piękna. Dowcipna. Odniosłaś sukces. Wszyscy tracą dla ciebie
głowę.
Uśmiechnęła się skromnie.
– Rzeczywiście, znaleźliby się tacy.
– Nie Brian.
– Hm. Swoją drogą, to zabawne, nie uważasz? Brian szaleje za tobą, bo myśli, że prowadzisz
mój styl życia.
Wyjęła szminkę Chanel i poprawiła sobie usta. Były ciemnoczerwone. Podała mi szminkę.
– Pomaluj się. Będę sobie wyobrażała, że to ja go całuję. Wygląda bardzo kusząco.
Wzięłam szminkę i dopiero do mnie dotarło znaczenie jej słów.
– Mary... ty... ty nie chcesz być z Brianem? Nie po tylu latach.
– Skądże znowu – roześmiała się. – Żartowałam. Nie myślałam o nim w ten sposób, odkąd
po raz pierwszy poszliście razem do łóżka. Od tamtej rozmowy w supermarkecie, jak to żadna
z nas nie pójdzie z nim do łóżka, bo to zepsułoby naszą przyjaźń, pamiętasz?
– Wydawało mi się, że postanowiłyśmy to w barze z frytkami.
– Rzeczywiście, może masz rację. Widzisz, to dla mnie tak mało istotne, że nawet nie
pamiętam, gdzie odbyłyśmy tę rozmowę. Od tego czasu wiele się zmieniło, Liz. Byliśmy wtedy
dziećmi. Brian mnie pociągał, bo był kulturalny i światowy w porównaniu z, dajmy na to, Billem.
A teraz mam kultury po dziurki w nosie. Wiesz, niewykluczone, że gdyby zjawił się tu Bill,
brudny i ubłocony, dałabym mu drugą szansę.
– Właściwie nigdy mi nie powiedziałaś, co się wtedy stało. Tamtej nocy – zaczęłam.
– A jak myślisz? Byliśmy młodzi, pijani, wylądowaliśmy w łóżku i zaliczyliśmy koszmarny
seks. Kiedy było po wszystkim, Bill zapalił cygaro, nucił Led Zeppelin i miał taką minę, jakby
dokonał heroicznego czynu. Ja prawie nic nie czułam. Poza tymi strasznymi włosami na jego
plecach. Powiedz – wzięła mnie pod ramię. – Czy od waszego ostatniego spotkania Brian zmienił
się pod tym względem?
– Raczej nie, ale chyba się woskuje.
– Kolejna rzecz, która mi się podoba w Amerykanach. Są tacy schludni. Opowiadałam ci
o tym facecie, który kazał mi się kapać w wodzie z sodą, zanim mnie dotknął?
– Jezu! I robiłaś to? – Skrzywiłam się. Kucharka też.
– Kochałam go – poinformowała nas Mary. – I podobał mi się zapach. Zresztą, od tego czasu
często wącham sodę.
Znacząco spojrzała na młodego kelnera. Udał, że nic nie rozumie i składał serwetki jak
gdyby nigdy nic.
– Wracajmy do Briana – zaproponowałam.
– Poczekaj – złapała mnie za ramię. – Zdradzę ci sekret. Przyciągnęła mnie do siebie.
– Musisz mi obiecać, że nikomu tego nie powiesz. Jeśli przecieki do prasy będą potrzebne,
sama je sobie zorganizuję.
– Niby o czym miałabym informować prasę? Co ty zrobiłaś?
– Przepraszam, Lizzie. Po prostu przywykłam, że wszyscy kogoś znają. Zapominam, że ty
znasz tylko studentów bez grosza przy duszy.
– Dzięki. Więc o co chodzi?
Nie przejmowała się, że w kuchni są jeszcze trzy osoby, czyli to pewnie nic takiego,
rozważałam.
– Pobieramy się z Mitchellem – oznajmiła scenicznym szeptem.
Otworzyłam usta z wrażenia. Kucharka przestała łuskać groszek.
– Mówiłaś, że to nie wchodzi w grę. Że to zaszkodzi jego karierze – wykrztusiłam.
– Cóż, też tak sądziłam. Ale Mitchell się uparł, że musimy zalegalizować nasz związek, więc
w końcu mu uległam. Może dzięki temu będzie lepiej pracował. Zresztą fani chyba się nie
przejmą. Spójrz tylko na mojego ojca. Żonaty, a kobiety od lat lgną do niego jak muchy do
miodu. A przecież nie ma ani urody, ani pieniędzy Mitchella.
– Cieszę się – powiedziałam szczerze. Chociaż sama Mary nie wydawała się zachwycona.
– Mam nadzieję, że się nie obrazisz, że nie będziesz moją druhną – stwierdziła.
– Nie obrażę? Kamień spadł mi z serca – zapewniłam, zanim do mnie dotarło, że co prawda
zawsze narzekałam, że nienawidzę bufiastych sukni druhen, to jednak przykro mi, że nawet mi
tego nie zaproponowała. – Weźmiecie dzieci z rodziny? – domyśliłam się. Mary miała dwie
urocze kuzynki. Pięcio – i siedmioletnią.
– Nie. Arabellę Gilbert.
Znowu otworzyłam usta z wrażenia.
– O naszym ślubie będzie głośno. Trochę szumu dobrze jej zrobi.
– Ale... To znaczy... prawie jej nie znasz.
– Od ostatniego przyjęcia bardzo się zaprzyjaźniłyśmy.
– Akurat.
– A żebyś wiedziała. Poprosiłam Golden Brothers, żeby nam zaprojektowali sukienki, więc
jest szansa, że nie będziemy wyglądały jak dwie bezy. Chyba chcę czerwoną. Co ty na to?
– Golden Brothers zaprojektują wam suknie? – jęknęłam. No nie. Moja najlepsza
przyjaciółka właśnie mi powiedziała, że nie będę jej druhną, i żeby mnie dobić, dodała, że suknię
druhny, którą ja powinnam być, zaprojektują najmodniejsi projektanci. A dostanie ją Arabella
Gilbert, która i tak ma mnóstwo szałowych kreacji.
– Nie gniewasz się, prawda? – dopytywała się Mary.
– Skądże – zapewniłam. – Myślisz o interesach, nawet planując własny ślub.
– Nie mów tak – obruszyła się. – To zabrzmiało, jakbym wychodziła za Mitchella tylko po
to, żeby zaistnieć w mediach. Wiesz, jak poważnie podchodzę do instytucji małżeństwa.
Musiałam się długo zastanawiać, zanim dojrzałam do tej decyzji.
– No proszę, a bałaś się, że kocha cię mniej niż ty jego – zauważyłam, przypominając sobie
naszą ostatnią rozmowę.
– Naprawdę tak mówiłam? – zdziwiła się. – Wiesz, zawsze przesadnie reaguję, kiedy
Mitchell dużo pracuje. Posłuchaj, nieważne, co jeszcze mówiłam, w każdym razie chciałam,
żebyś ty pierwsza się dowiedziała. Obiecaj, że nie puścisz pary z ust, póki nie ogłosimy tego
oficjalnie. Najpierw muszę załatwić parę spraw. Po pierwsze, jeśli się okaże, że agent Arabelli
jednak nie przechodzi na emeryturę, a chodzą takie plotki, wcale nie będzie moją druhną, wtedy
poproszę ciebie.
– Dzięki. Czekam niecierpliwie.
– Lizzie, nie bądź złośliwa. Ja nie będę miała pretensji, gdy zdecydujesz się na kogoś innego
w twój wielki dzień. A on już nadchodzi. Brian za tobą szaleje.
– Naprawdę? – Chciałam, żeby to powtórzyła.
– Oczywiście. I wiesz co? Obiecuję, że już nie wspomnę o Michaelu Jacksonie.
Rozdział 19
Nadal nam nie opowiedziałaś, jak to było z Michaelem Jacksonem – przypomniał Brian, gdy
wróciłyśmy do salonu.
Tym razem uratował mnie zupełnie nieoczekiwany rycerz w lśniącej zbroi.
Kelner nie zdążył nawet dojść do drzwi. Młody mężczyzna wtoczył się do salonu. Garnitur,
choć elegancki, najwyraźniej od kilku nocy służył mu za śpiwór. Włosy, brudne i posklejane Bóg
wie czym, sterczały na wszystkie strony. Brian zerwał się na równe nogi, gotów go wyrzucić.
Mary spochmumiała, przedstawiając nam czwartego uczestnika spotkania.
Rozpoznałam go, dopiero kiedy zdjął połamane okulary przeciwsłoneczne.
– To Mitchell – oznajmiła. Podał mi rękę i uścisnął. A potem pocałował Briana w rękę.
– Chyba odwrotnie! – zażartował Brian.
Mitchell spojrzał na niego tępo i wydał odgłos, który równie dobrze mógł być kichnięciem,
jak i śmiechem.
– Przepraszam za spóźnienie – odparł i opadł na kremową kanapę.
Sądząc po minie Mary, już się martwiła, ile zapłaci za czyszczenie jasnego obicia.
Uśmiechała się krzywo.
– Przeciągnęły się nagrania w studiu. Kretyn perkusista jest do niczego.
– Myślałam, że akurat perkusista jest do rzeczy – syknęła.
– Akurat. Nie wiem, kto ci to mówił. Nie dasz mi szampana? – Mitchell zmienił temat.
– Najpierw się doprowadź do ładu. – Zaprowadziła go do łazienki. – Mamy gości.
– Ach, ci artyści – uśmiechnęła się, kiedy zamknęła za nim drzwi. – Czasami są nie do
wytrzymania. Cóż, taka praca.
Brian i ja milczeliśmy.
– Skończy się sesja nagraniowa i będzie normalny. Zazwyczaj w ogóle nie pije. Atmosfera
w studiu tak na niego działa.
– Nie musisz nam tłumaczyć – zauważył Brian delikatnie. Mary najwyraźniej była innego
zdania.
– Toleruję to, bo wiem, jak czasami mu ciężko. To niewygórowana cena za kreatywność.
Z trudem opanowałam odruch, by pytająco unieść brwi. Na czym niby polega kreatywność
Mitchella?
– Niedługo dojdzie do siebie – zapewniała Mary. – Prysznic postawi go na nogi.
– Zjawił się akurat na kolację – stwierdził Brian radośnie. – Przy jedzeniu alkohol wyparuje
mu z głowy.
Mary spojrzała na niego z wdzięcznością.
Mitchell jednak nie pojawił się nawet wtedy, kiedy zabraliśmy się do deseru, imponującej
konstrukcji z beżów i owoców. Rozmowa w zastraszającym tempie upodabniała się do wina –
było jej coraz mniej.
Wszyscy co chwila odruchowo zerkaliśmy do holu. Mitchell siedzi w łazience od co
najmniej godziny. Chyba się nie utopił? W końcu Mary nie wytrzymała napięcia i poszła
sprawdzić. Sądząc po jej minie, jeszcze żył.
– Nawet nie dotarł pod prysznic – wyjaśniła. – Zasnął z głową na muszli klozetowej.
Brian i ja uśmiechnęliśmy się uprzejmie, jakby to było najnormalniejsze zachowanie pod
słońcem.
– Położyłam mu ręcznik pod policzek. Pewnie obudzi się cały obolały. Nie macie nic
przeciwko temu, żeby tam jeszcze pospał?
– Skądże.
– Dobrze, że mam dwie łazienki, co? Może jeszcze kawy?
Najchętniej uciekłabym, gdzie pieprz rośnie. Niestety. Poprosiliśmy o kawę i siedzieliśmy
w milczeniu. Co jakiś czas z kuchni dobiegał wybuch śmiechu i przypominaliśmy sobie, że nie
jesteśmy sami. Po pewnym czasie Mary odprawiła kelnerów i obiecała, że wyśle im czeki.
Kiedy dosłownie kilka sekund po ich wyjściu rozległ się dzwonek do drzwi, byłam
przekonana, że wrócili, bo czegoś zapomnieli. Mary podniosła słuchawkę domofonu, ale ten ktoś
już był w budynku, przemknął się obok zaspanego portiera. Stał pod drzwiami.
Brian i ja staraliśmy się rozmawiać, ale nie mogliśmy nie słuchać, co się dzieje w holu. Mary
nie wpuściła tajemniczego gościa. Rozmawiała z nim przez uchylone drzwi.
Mówiła szeptem, ale nieznajomy mniej się przejmował spokojem sąsiadów.
– Chcę się z nim zobaczyć – nalegał.
– Nie możesz. Zasnął w łazience. Pewnie przez ciebie.
– Chcę się z nim zobaczyć.
– Wezwę policję.
Brian uniósł się z fotela. Po raz drugi tego wieczoru był gotów pospieszyć Mary na ratunek.
Ona jednak zajrzała do salonu i gestem dała mu znać, żeby usiadł.
Brian i ja zajęliśmy się kawą. Nie sposób było rozmawiać. Co chwila głośno stukałam
filiżanką o spodek na znak, że nie podsłuchuję.
– W porządku – Mary nagle podniosła głos. – Jeśli chcesz, żeby przyleciał do ciebie do Rio
z walizką ciuchów i niczym więcej, proszę bardzo. Powiem mu, że byłeś.
A potem zatrzasnęła nieznajomemu drzwi przed nosem. Odczekała jeszcze chwilę i wróciła
do salonu z półmiskiem belgijskich pralinek. Częstowała nas z szerokim uśmiechem, jak gdyby
nigdy nic.
Zżerała mnie ciekawość, co się dzieje. I zaspokoiłabym ją, co do tego nie ma wątpliwości,
gdyby Brian nie okazał się dżentelmenem i nie skierował rozmowy na jakże fascynujący temat
czyszczenia srebra. Powiedziałam, że na nas już czas, ale Mary zaniepokoiła się, słysząc te
słowa. Siedzieliśmy jeszcze przez godzinę. Mitchell nie wyszedł z łazienki. O drugim gościu
w ogóle nie było mowy.
Wieczór zakończył się tak dziwnie, że nie wiedziałam nawet, jak o nim rozmawiać, kiedy
wracaliśmy taksówką do mieszkania Harriet.
– Daleko zaszła, prawda? – zaczęłam, gdy zbliżaliśmy się do placu Grantchester. Brian
spojrzał na mnie z powątpiewaniem.
– No, ma piękne mieszkanie i w ogóle – uściśliłam.
– No tak. Piękne mieszkanie.
Po tej wymianie zdań ponownie zajęliśmy się kontemplowaniem widoku za oknem.
– Atmosfera była okropna – stwierdził Brian w mieszkaniu Harriet.
– Straszna – przyznałam. – Biedna Mary.
– Obawiałem się, że przez nią będę się musiał bić z jakimś osiłkiem. Ramię mnie rozbolało
ze strachu.
– Masaż dobrze ci zrobi.
– Nago.
Po tych słowach tajemniczy gość Mary przestał mnie obchodzić.
Rozdział 20
Zastanawiałam się, czy następnego dnia dzwonić do Mary i sprawdzić, w jakiej jest formie.
I dowiedzieć się, czy Mitchell już doszedł do siebie po nocy w łazience.
Doszłam do wniosku, że najlepiej zadzwonić po śniadaniu. Tylko że po śniadaniu poszłam
z Brianem do łóżka. A potem był lunch. Wyrzuty sumienia dopadły mnie mniej więcej na
minutę, kiedy karmiłam Briana guacamole. Zaraz jednak rozgrzeszyłam się, tłumacząc sobie, że
gdyby stało się coś naprawdę strasznego, sama by do mnie zadzwoniła. A gdyby z Mitchellem
było naprawdę źle, powiedzieliby o tym w telewizji. Oczywiście, żeby coś usłyszeć, trzeba
najpierw włączyć telewizor, czego nie zrobiliśmy.
W każdym razie nie chciałam myśleć o niczym poza Brianem i mną.
– Może zadzwonisz i zapytasz, jak się miewa twój piesek? – zaproponował nagle Brian.
– Na pewno świetnie – powiedziałam. Najwyraźniej Brian miał wyrzuty sumienia z powodu
Herkulesa. Ja prawie wcale. Poza tym wolałam nie wiedzieć, co się dzieje w Ballham. Nie
uprzedziłam Richarda, że na czas wizyty Briana wyprowadzam się z domu, i nie chciałam
dzwonić do Seemy i wysłuchiwać opowieści, jak to Richard się piekli, że nigdzie nie może mnie
znaleźć.
Richard. Na myśl o nim miałam tylko trochę więcej wyrzutów sumienia, niż kiedy myślałam
o Herkulesie. Powrót Briana do mojego życia otworzył mi oczy na wszystko, co zawsze mnie
wkurzało w moim księgowym. Po pierwsze, Brian rzucał na stół kartę kredytową z nonszalancją
i przekonaniem, że tym sposobem rozwiąże wszystkie problemy. Nie dalej jak dzisiaj rano
zadzwonił do restauracji i zamówił całe śniadanie, tak że nie musiałam nawet gotować wody na
herbatę. A Richard oszczędzał każdy grosik.
I masa innych rzeczy. Brian na przykład zawsze szedł od zewnętrznej strony, żeby nie
ochlapały mnie pędzące samochody. Zawsze otwierał mi drzwi i nosił wszystkie paczki. Ileż razy
Richard pozwolił mi taszczyć wypchane siaty z supermarketu, potem puszczał mi drzwi prosto
w twarz, rozwalał się na kanapie i domagał się kawy! Wiem, że to staroświeckie, w ogóle jestem
za równouprawnieniem i tak dalej, ale podobało mi się, że Brian traktował mnie jak osobę słabą
i wiotką. Według Richarda, równouprawnienie oznacza, że nie musi już zawracać sobie głowy
i proponować mi pomocy.
Nie chodzi tylko o pieniądze i maniery. Brian był o wiele bardziej pociągający. I miał
niespożyte siły. Dzięki niemu czułam się atrakcyjna. Co chwila prawił mi komplementy i nagle
uwierzyłam, że może rzeczywiście uda mi się kiedyś osiągnąć chociaż część tego, co mu
opowiadałam.
Za żadne skarby nie wrócę do Richarda, rozważałam, gdy Brian robił mi masaż stóp. To tak,
jak przestawić się na kawę z odtłuszczonym mlekiem po tym, jak sieją pijało ze świeżą
śmietanką. Tylko skąd wezmę śmietankę, kiedy Brian wróci do Stanów, a Harriet do swego
mieszkania? Brian ssał mi palce u nóg pod stołem, a ja planowałam ucieczkę do Ameryki.
Poproszę Mary, żeby mi pożyczyła pieniądze na przelot. Brian chętnie zaprosi mnie do siebie.
Będę musiała udawać, że chcę założyć amerykańską filię mojej firmy, ale zanim dojdzie co do
czego, Brian poprosi mnie o rękę z obawy, że mnie straci, kiedy skończy się moja wiza. A kiedy
mi się oświadczy, przestanę udawać. Wtedy będzie już za późno.
Wmówiłam sobie nawet, że wcale nie jestem podstępna, do tego czasu Brian zrozumie, że
mnie kocha, nieważne, bogatą czy nie. Będę dobrą matką dla małych Brianków, czy znam się na
finansach, czy nie.
Spojrzał mi w oczy.
– Jesteś cudowna – szepnął. – Nawet stopy masz smakowite. Żartobliwie zdzieliłam go
gazetą.
– Chciałbym, żebyś mieszkała w Nowym Jorku – westchnął. O, Brianie. Twoje życzenie jest
dla mnie rozkazem.
Rozdział 21
Mary zadzwoniła później tego samego dnia. Chyba nie przejęła się zbytnio, że jej przyjęcie
zakończyło się tak żałośnie. Przeprosiłam, że nie zadzwoniłam, a przecież może Mitchell się źle
czuje, ale zapewniła, że nic sienie stało. Miała doskonałe nowiny i była w świetnym humorze.
– Mam nową klientkę – oznajmiła z dumą. – Zgadnij kogo? Nie ma wątpliwości. Arabellę
Gilbert.
– Przyszła do mnie dzisiaj o czwartej nad ranem, chciała kokainy. Powiedziałam, że jej
załatwię, pod warunkiem, że podpisze kontrakt.
– I co?
– Podpisała, była nieprzytomna. Mam nadzieję, że to prawnie wiążące? W każdym razie to
była ostatnia kropla. Już w piątek na lunchu prawie się zgodziła. Zresztą już mam coś dla niej.
– Tak? A co?
– Oglądasz czasami taki talk-show po południu? Wiesz, taki, w którym ludzie wywnętrzają
się w studiu? Jak Jerry Springer, tylko nie taki brutalny.
– A niby jak? – żachnęłam się. – Jestem wtedy w pracy.
– Daj spokój, Liz, wiecznie bierzesz zwolnienia. Ale skoro nie znasz... nazywa się Lorinda.
To znaczy, nazywał się, Lorinda poszła na odwyk. I przez najbliższe trzy tygodnie to będzie
Arabella, a rzeczona Arabella to moja nowa klientka.
– Gratulacje – ucieszyłam się. – To wspaniała wiadomość.
– Dziękuję. Niełatwo było to zorganizować.
Wydawała się cieszyć tym bardziej niż nadchodzącym ślubem.
– W życiu tak się nie napracowałam na lunchach – opowiadała. – Ale Arabella chyba zna się
na ludziach. Dobra, dosyć gadania. Mam dla was dwa bilety na jutro.
– Na nagranie?
– Tak. Pomyślałam, że może Brianowi się spodoba, niech zobaczy, jak Anglicy radzą sobie
ze szkieletami w szafach. Nie wiem, jaki będzie temat, ale na pewno ostry. Przysłać ci je
kurierem?
– Zapytam Briana.
Oczy niemal wyszły mu z orbit. Mieszkał na Manhattanie, co mnie wydawało się
spełnieniem marzeń, ale na myśl o występie w telewizji cieszył się jak małe dziecko.
– Naprawdę? Wejdziemy na nagranie?
– Mary załatwiła nam bilety. Jej klientka poprowadzi ten program.
– Super. Podziękuj jej ode mnie. Podniosłam słuchawkę.
– Brian jest zachwycony. Ja też.
– Nie ma sprawy – mruknęła. – Załóż coś ładnego, dobrze? Na początku pokazują widownię
i nie chcę, żeby moja najlepsza przyjaciółka wystąpiła w starych dżinsach. Może włożysz ten
kremowy kostium? Ten kolor dobrze wygląda w telewizji.
– Dobrze. Ale postaram się usiąść z tyłu. Nie chcę, żeby pytała mnie o zdanie, kiedy jakiś
biedak wyzna, że jego dziewczyna to facet.
Mary parsknęła śmiechem.
– Och, Lizzie. Wypowiedzi w takim programie to największa frajda.
Postanowiliśmy trochę pozwiedzać. Brian z tej okazji założył czapkę bejsbolową. Kiedy się
skrzywiłam, wyjaśnił, że musi, inaczej nikt sienie zorientuje, że jest Amerykaninem. Wolałam
mu nie mówić, że wystarczająco wyróżnia go szara jedwabna marynarka. Obiecałam sobie, że
któregoś dnia wyrzucę ją do śmieci i kupię mu coś ładnego – oczywiście za jego pieniądze.
Najpierw wybraliśmy się do Tate Gallery. Brian czytał o tegorocznych nominacjach do
nagrody Turnera i zainteresowały go zwłaszcza dwa dzieła: gigantyczna rzeźba z dwóch ton
czekolady, przedstawiająca pochwę, i tryptyk Ukrzyżowanie Pańskie, namalowany tylko
i wyłącznie końskim łajnem.
W holu galerii kłębiły się tłumy turystów i miłośników sztuki. Ale ja krzyży prowadziła do
oświetlonego krucyfiksu na środku sali wystawowej. Był podobny do krzyża kościoła baptystów
w Ballham, ale ten tutaj to najwyraźniej dzieło sztuki.
Przechadzaliśmy się powoli, przyglądaliśmy się co ciekawszym rzeźbom. Brian nawet
dotknął rzeźby Henry’ego Moore’a, co natychmiast przyciągnęło do nas groźną strażniczkę.
– Nie wolno dotykać eksponatów – syknęła. – Wilgoć z dłoni może je uszkodzić.
– Niektórym rzeźbom nic by się nie stało – żachnął się, kiedy odeszła. – Gdzie prawdziwa
sztuka? Wiesz, mój mały siostrzeniec robi podobnie rzeczy na plastyce.
Weszliśmy do sali z malarstwem Turnera. Brian podziwiał pejzaże marynistyczne, ale
zauważył, że ludzie Turnerowi nie wychodzili. Wolał prerafaelitów i nagle pozazdrościłam
biednej Ofelii leżącej w strumieniu – powiedział, że to najpiękniej sza kobieta, jaką widział.
Jednak nawet ona nie zainteresowała go na długo i wkrótce ponownie znaleźliśmy się w białym
holu, z którego wyruszyliśmy na naszą przygodę po świecie sztuki.
– Czy to nie twoja sekretarka? – zapytał nagle.
W pierwszej chwili nie wiedziałam, o kim mówi. Dopiero potem przypomniało mi się, że
niby mam sekretarkę.
– Gdzie? – zaniepokoiłam się.
– O tam, przy tym obrazie z parą jak z lat 70.?
Para z lat 70. to Ossie Clark i Celia Birtwell, uwiecznieni z kotem przez Davida Hockneya.
Ale Seemy nigdzie nie widziałam. Widziałam natomiast Richarda. Richarda, mojego faceta.
O którym nie pisnęłam ani słówka. Stał tam, przed Hockneyem, i z zadumą drapał się
w podbródek, kontemplując obraz.
Zaciągnęłam Briana za rzeźbę Henry’ego Moore’a, tę, której dotknął.
– To ona? – dopytywał się.
– Nie wiem – wzruszyłam ramionami. – Może pójdziemy do Muzeum Historii Naturalnej?
Podobno mają tam fascynująca wystawę poświęconą... larwom.
– Jeszcze nie widzieliśmy tych prac do nagrody Turnera! – sprzeciwił się.
– Moim zdaniem, to tylko strata czasu, po co ci oglądać końskie łajno?
– Niby fakt. Ale może chociaż przywitasz się z sekretarką?
– Nie widziałam jej, pewnie się pomyliłeś.
– Nie, to na pewno była ona! Spójrz!
Kiedy tym razem zerknęłam na państwa Clark, rzeczywiście dostrzegłam Seemę. Poprzednio
chyba zasłonili ją turyści robiący nielegalnie zdjęcia. Był tam także Richard. Mój facet. A Seema
trzymała go pod rękę!
Starałam się nie okazać zdumienia. Schowałam się za Henry’ego Moore’a żeby wziąć się
w garść i zebrać myśli.
– I jak? Miałem rację? – dopytywał się Brian.
– Tak, tak, to rzeczywiście Seema. Nie jest sama. Nie znam tego faceta – dodałam
pospiesznie. – Pewnie ma randkę. Nie będziemy im przeszkadzać. Wystarczająco często ogląda
mnie w biurze.
– Przecież tylko się przywitamy! – zdziwił się. – Nie będziemy z nimi łazić.
– Nie, dajmy im spokój.
– Rozumiem. Ale czy nie obchodzi cię, co zrobiła z twoim pieskiem? Przecież nie ma go ze
sobą.
– Na pewno wszystko jest w porządku. – Wzięłam Briana pod rękę tak samo, jak Seema
trzymała mojego faceta. – Chodźmy już.
– Nie możemy. Idą do nas.
I rzeczywiście, zmierzali w naszą stronę, ale chyba nas nie zauważyli.
– Spójrz tylko – szepnęłam desperacko i opadłam na kolana. – Czy przyglądałeś się kiedyś
rzeźbie z bliska?
– Lizzie, co ty wyprawiasz? – Powoli tracił cierpliwość.
– Brian, nie chcę popsuć randki mojej sekretarce – wyjaśniłam, ciągnąc go na podłogę.
Kontemplowałam z bliska plamki granitu. Wszystko będzie dobrze, o ile nasza rzeźba nie
zainteresuje Richarda. Na szczęście szli dalej, ale byli tak blisko, że słyszeliśmy ich rozmowę.
Czy raczej monolog Richarda i idiotyczną paplaninę Seemy, która zachowywała się jak
głupiutkie dziewczątko, gdy Richard rozwodził się na temat sztuki współczesnej.
– Widzisz, szczególnie ciekawa jest kompozycja portretu państwa Clark – tłumaczył. –
Zazwyczaj siedzi kobieta, a u Hockneya to mężczyzna jest na krześle. A jego ostre, przenikliwe
spojrzenie nabiera dodatkowego znaczenia, kiedy się pomyśli, że na pewno wiedział, że malarz
posuwał jego żonę.
– Naprawdę? – zagruchała Seema.
– Tak. Celia Birtwell to prawdopodobnie jedyna kobieta, z którą Hockney sypiał. Biedny
Ossie Clark był załamany.
– Niepewność jest straszna, prawda – zauważyła Seema inteligentnie. Co prawda jej nie
widziałam, ale wyobraziłam sobie, jak dla podkreślenia tych słów trzepoce długimi rzęsami.
– Facet chyba się zna na sztuce – stwierdził Brian, kiedy Seema i Richard zniknęli w sali
z nagrodami Turnera. Ciągle pod rękę.
Rzeczywiście. Więc dlaczego Richard nigdy nie zabierał mnie do galerii?
– Ty też, prawda, Brian? – nagle zapragnęłam pewności, że Brian wie wszystko to samo, co
Richard.
– Nie, nigdy mnie to nie interesowało. Nie sztuka współczesna. Chyba że jako lokata
kapitału. Mój znajomy kupił kiedyś w Paryżu niepodpisany szkic. Okazało się, że to Monet.
Facet ot tak stał się milionerem – pstryknął palcami.
– Co to był za szkic?
– Nie wiem. Nieważne, ważne, że to Monet. To pieniądze. Wiem tyle i to mi wystarczy.
– Straszne – stwierdziłam. – Chodźmy na lunch.
– Może zjemy tutaj? – zaproponował.
O nie. Muszę zabrać go jak najdalej od Tate Gallery, póki Seema i Richard podziwiają dzieła
namalowane końskim łajnem.
Zaprowadziłam go do małej włoskiej knajpki w Soho. Byliśmy jedynymi klientami.
W niedzielne popołudnia Soho pustoszeje – bywalcy barów i knajp odsypiają szalone noce
i szykują się na kolejny żmudny tydzień w pracy. Poza Oksford Street wszystkie sklepy były
zamknięte. Przyznam, że nie był to najlepszy dzień na zwiedzanie tej dzielnicy. Miałam
wrażenie, że na Soho spadła bomba, ale jednocześnie miałam pewność, że to jedno z nielicznych
miejsc, gdzie na pewno nie spotkamy Seemy i Richarda.
– Tutaj mamy jeść? – spytał, kiedy weszliśmy z blasku słońca w chłodny półmrok knajpki,
która zdecydowanie lepiej prezentuje się w nocy. Ospały kelner był równie zaskoczony – nasza
obecność oznaczała, że nie może w spokoju czytać gazety, tylko musi nas obsłużyć. Niemal
rzucił nam na stół koszyk z pieczywem.
– Ucichłaś – zauważył Brian.
– Nieprawda.
– Ależ tak. Odkąd ci powiedziałem, że widziałem twoją sekretarkę. A teraz przyszliśmy tutaj,
w to ponure miejsce. Wszystko w porządku?
– Tak. Chcesz iść do innego lokalu?
– Chcę wiedzieć, co ci jest, Lizzie.
– Widzisz, czasami sztuka... sztuka mnie przytłacza – wyrzuciłam z siebie. – Znasz to
uczucie?
– Nie – przyznał. – Nie przejmuj się starymi bazgrołami, Lizzie.
– Jak możesz tak mówić?
– Lizzie, czy myślisz, że Picasso płakał, kiedy malował szlochające kobiety? Skądże. Śmiał
się na całe gardło. Nie przejmuj się. Powodem do zmartwień może być giełdowy krach w Azji.
Trzęsienia ziemi w Kalifornii. Poważne sprawy. Odpuść sobie, Lizzie. Mam jeszcze tylko dwa
dni.
– Spróbuję. – Uśmiechnęłam się, kiedy kelner podał nam kartę dań.
Nie umknęła mi ironia całej sytuacji. Siedzę sobie z Brianem i skręca mnie z zazdrości, że
Richard jest w galerii z Seemą. Ostatnie dwie noce spędziłam z Brianem, nie z Richardem, który
oficjalnie jest moim facetem. Richard tymczasem nie zrobił nic złego – poszedł do galerii ze
znajomą. Zajęcie niewinne i platoniczne. Tego byłam pewna, wiem przecież, że Seema nie
będzie się spotykała ze zwykłym księgowym. Z drugiej strony, to ja jestem wredna, nie on. Na
Boga, przecież nie rzuciłam go przed przyjazdem Briana tylko dlatego, że się bałam, że operacja
Brian nie wypali i zostanę na lodzie. Właściwie dlaczego ciągle się tym przejmuję? Przecież teraz
chyba wszystko jasne? Prędzej czy później będę musiała mu powiedzieć, że wyjeżdżam
z Brianem do Stanów. Właściwie powinnam się cieszyć, że Seema go przygotowuje na cios. Nie,
nie miałam dla siebie żadnego usprawiedliwienia. Nie miałam pojęcia, czemu byłam kłębkiem
nerwów i zamiast jeść, drobiłam moją czabattę na małe kawałeczki.
– Sztuka współczesna? – Brian spojrzał na stertę chlebowych kuleczek. – Co się dzieje?
Może wreszcie mi powiesz?
Odebrał mi chleb i tym samym pozbawił materiału, na którym mogłam bezkarnie wyładować
gniew.
– Powiedz – zachęcał i masował pod stołem moje udo.
– No dobrze – zaczęłam. – Spędziłam cudowny dzień, ale nie mogę przestać myśleć o pracy,
o tym cholernym projekcie 20:20. Wiem, powinnam bardziej polegać na Seemie, ale kiedy
zobaczyłam ją w galerii, zaczęłam wątpić. Może za bardzo jej ufam? Może jest za młoda?
Przynajmniej końcówka jest prawdziwa. Jest młoda i może rzeczywiście za bardzo jej ufam.
Może postanowiła to wykorzystać. I wziąć sobie mojego faceta.
Brian wziął mnie za rękę.
– Lizzie, jest niedziela. Nawet jeśli Seema podejmuje decyzje w twoim imieniu, dzisiaj nic
na to nie poradzisz. A skoro już o tym mowa, opowiedz coś więcej o tym projekcie? Obiecałaś.
Super. Niczego nie przygotowałam, liczyłam, że temat nigdy nie powróci.
– Zanudzisz się – zaczęłam. – Seema się tym ekscytuje, bo to jej pierwszy poważny projekt.
– Ale 20:20? Świetna nazwa – ocenił. – Jak parametry okularów.
– No właśnie – olśniło mnie. – To projekt dla sieci salonów optycznych.
– Och.
– Widzisz? Mówiłam, że to nudy. Skinął głową.
Uf.
Szybko zjedliśmy. Kelner stał nad nami i praktycznie wyrywał puste talerze. Brian zażyczył
sobie zwiedzić kolejne muzeum, tym razem British Museum.
Wędrowaliśmy razem przez sale wypełnione bogactwami antyku, podziwialiśmy rzeźby
i posągi, ale ja cały czas miałam przed oczami Seemę i Richarda pod rękę. Tłumaczyłam sobie,
że powinnam się cieszyć ich szczęściem. Lubię Richarda, a Seema to naprawdę fajna
dziewczyna. Jednak choć zdecydowałam, że wolę Briana, serce mnie bolało na myśl o tamtym
związku, który już nigdy się nie rozwinie.
Jakby tego było mało, Brian zatrzymał się przed rzeźbą, która zainteresowała także Richarda
dawno temu, gdy byliśmy tu na początku naszego związku. Brian wyciągnął do mnie rękę.
Przypomniałam sobie, że kilka miesięcy temu Richard wykonał identyczny gest. Ale z Brianem
jest mi lepiej, prawda?
No pewnie, że z Brianem mi lepiej, powtarzałam, gdy patrzyliśmy sobie w oczy przy
smakowitej kolacji.
Przez cały wieczór sporządzałam w myślach listy. Richard kontra Brian. Wady i zalety obu.
Na korzyść Richarda: jest fajny, zabawny i zna się na sztuce. Z drugiej strony, jest
księgowym, czyli nudziarzem, i wiecznie nie ma pieniędzy. Nadaje się na przyjaciela, ale nie na
męża. Nie dla mnie, skoro kiedy tylko poczuję obrączkę na palcu, mam zamiar nie pracować.
Lista zalet Briana była o wiele dłuższa. Też jest fajny i zabawny, na sztuce zna się na tyle,
żeby na niej zarabiać, a to dobrze, bo za te pieniądze może mi kupować prezenty. Do tego jest
przystojny. I robi ze mną w łóżku rzeczy, o których mi się dotychczas nie śniło.
Jego wady? Jedna – mieszka w Nowym Jorku. Zarazem wada i zaleta. Bardzo chciałam uciec
z Londynu. Uciec w fascynujące miejsce. Obawiałam się jednak, że będzie mi brakowało rodziny
i przyjaciół.
– Tęskniłeś za domem, kiedy przyjechałeś do Oksfordu? – zapytałam.
Wzruszył ramionami.
– Poznałem nowych przyjaciół. Zresztą od czego jest telefon? Ale odkąd wróciłem do
Nowego Jorku, tęskniłem za tobą.
Właśnie to chciałam usłyszeć. Postanowiłam skoczyć na główkę.
– Chciałabym pojechać z tobą do Nowego Jorku.
– Super.
– Na dłużej.
No proszę. Powiedziałam to. A Brian nie odmówił.
Rozdział 22
Tej nocy długo się nie kładliśmy, omawialiśmy wszystkie możliwości. Brian proponował,
żebym zostawiła firmę w rękach Seemy, a sama wybrała się do Stanów na rekonesans. Będzie mi
potrzebna wiza z zezwoleniem na pracę i mnóstwo dokumentów, ale chętnie udzieli mi gościny
na tak długo, jak będzie trzeba.
Tak długo, jak będzie trzeba? Nie podobało mi się to, brzmiało tak, jakbym prędzej czy
później miała się wyprowadzić do własnego mieszkania, ale wmówiłam sobie, że Brian jest po
prostu ostrożny. Może się obawia, że mnie spłoszy, jeśli od razu zaproponuje mi małżeństwo.
Ustaliliśmy, że polecę do Stanów mniej więcej tydzień po Brianie. Tyle czasu mi wystarczy,
by wtajemniczyć Seemę we wszystko, zapewniłam go. W rzeczywistości tygodniowe zarobki
w agencji Corbett & S-ka wystarczą na bilet do Nowego Jorku.
– Oczywiście musisz poszukać kogoś, kto się zajmie Herkulesem – przypomniał mi. – Jesteś
pewna, że chcesz się z nim rozstać?
Jeśli Harriet nie wróci po tego potwora, wyląduje w schronisku dla bezdomnych psów. Tego
oczywiście nie powiedziałam Brianowi.
– Nie wierzę, że to wszystko dzieje się naprawdę. Szaleństwo, prawda? – Szybko zmieniłam
temat.
– Szaleństwo, ale jakie cudowne.
Nie mogłam się doczekać, kiedy pójdziemy do studia. Mary pewnie się zdziwi, że mój plan
się powiódł, ale chyba się ucieszy. Jednak kiedy dotarliśmy na miejsce, nigdzie nie było jej
widać. Domyśliłam się, że siedzi za kulisami i uspokaja nową klientkę, ale uznałam, że lepiej im
nie przeszkadzać. Jeszcze wytrzymamy z moją sensacyjną nowiną.
Usiedliśmy z Brianem mniej więcej w połowie widowni. Brian wolałby miejsca na samym
przedzie, ale okazało się, że wszystkie są już zajęte. Obok nas siedział mężczyzna z imieniem
Melinda wytatuowanym na ramieniu. Jego żona przedstawiła się nam ochoczo. Nazywała się
Anita.
Mary co prawda mówiła, że mamy się ładnie ubrać, ale czułam, że przesadziłam, zakładając
jej kremowy kostium – wszyscy dokoła byli w dresach i dżinsach. Zdjęłam żakiet i powiesiłam
go na oparciu, ale szybko włożyłam z powrotem – mężczyzna za mną jadł czekoladę. Na myśl
o lepkich odciskach na kremowym żakiecie Mary zrobiło mi się słabo.
Żeby nas trochę rozgrzać, ktoś z obsługi zaczął dyskusję. Zapytał kobietę siedzącą na
przedzie, co by zrobiła, gdy się dowiedziała, że mąż zakłada jej bieliznę, kiedy ona wychodzi
z domu. Byłaby oburzona, bo ty by oznaczało, że jest gejem. Ta odpowiedź nie bardzo przypadła
do gustu potężnemu hydraulikowi, który wyglądał jak siostra Joan Collins.
– Super – Brian pochylił się do mojego ucha. – Nie przypuszczałem, że Anglicy są tacy
nerwowi. – Walnęłam go w ramię. Zanim publiczność na dobre zabrała się do bójki, pojawił się
kolejny człowiek z produkcji, ze słuchawkami i mikrofonem, i zapowiedział Arabellę.
Na sali zapanowała cisza. Wydawało mi się, że upłynęły całe wieki, zanim producent, który
zaczął dyskusję o transwestytach, pojawił się ponownie i dał znać, że mamy klaskać. Arabella
wyszła zza kurtyny na górze, schodziła między rzędami publiczności i podawała ręce, jak na
gospodynię talk show przystało.
– Arabella! Arabella! – skandował tłum rytmicznie. Właściwie nie bardzo rytmiczniej ej imię
miało za dużo sylab, kłóciło się muzyką. Ciekawe, czy Mary załatwi zmianę muzyki?
Arabella podała ręce siedmiu osobom, a potem ustawiła się w oznaczonym miejscu.
Odrzuciła lśniące włosy i z szerokim uśmiechem spojrzała do najbliższej kamery. Wyglądała
świetnie, chociaż nie mogłam sienie zastawiać, o ile ładniejsza będzie po odsysaniu tłuszczu.
– Dziękuję wam za przybycie – mówiła prosto do kamery. – To dla mnie dużo znaczy.
– Ma lepsze nogi niż Jerry Springer – zauważył Brian. Anita posłała mu mordercze
spojrzenie. Przyjechała z daleka, by wykorzystać swoje piętnaście minut i traktowała wszystko
bardzo poważnie.
– W dzisiejszym programie porozmawiamy o tajemnicach – ciągnęła Arabella. –
Tajemnicach i kłamstwach. Na czym polega różnica między nimi? Kiedy tajemnica staje się
kłamstwem? Czy mamy prawo zatajać prawdę przed tymi, którzy nas kochają? A może
sprowadzamy na siebie kłopoty? – Zamyśliła się z poważną miną. Bardzo poważną. Publiczność
słuchała uważnie.
– Wszyscy moi dzisiejsi goście mają tajemnice, z których chcą się zwierzyć. Chcą zrzucić ten
ciężar, przyznać się do błędu i odetchnąć pełną piersią. Ale jak zareagują ich najbliżsi? Moi
goście się wyspowiadają, kamień spadnie im z serca, ale czy mają prawo obciążać najbliższych
swoimi tajemnicami? Oto mój pierwszy gość, Jane z Worcestershire. Ukrywała coś przez pięć
lat. Jane, zapraszamy.
Publiczność posłusznie klaskała w dłonie, a Jane wyszła powoli i nieśmiało, jakby żałowała
decyzji. Tłum klaskał i krzyczał, gdy przycupnęła na różowym krzesełku. Mrugała szybko, jak
sarna w świetle reflektorów samochodu.
– Ślicznie dzisiaj wyglądasz, Jane – zaczęła Arabella i uśmiechnęła się do dziewczyny
w czerwonej sukience, zdecydowanie za małej, tak ciasnej, że widać było linię rajstop.
– Janet, długo trwało, zanim zdecydowałaś się zdradzić nam swoją tajemnicę, prawda?
– Tak – Jane mówiła niemal niesłyszalnie. Odchrząknęła i spróbowała jeszcze raz. – Tak. –
Tym razem pochyliła głowę, tak że huknęła prosto do mikrofonu.
– Mów normalnie – poradziła Arabella. – Wyobraź sobie, że w studio nikogo nie ma, tylko ty
i ja. Wyobraź sobie, że rozmawiasz szczerze z najlepszą przyjaciółką.
Dobre sobie. Biedna Janet rumieniła się i bladła na przemian. Ale w końcu wyznała całej
Anglii, że chłopiec, którego jej mąż uważa za syna, jest w rzeczywistości jego bratankiem. Brian
ukrył twarz w dłoniach. Mieliśmy wrażenie, że patrzymy na egzekucję niewinnego.
– Jak myślisz, poradzicie z tym sobie? – zapytała Arabella. Jane i jej zaszokowany mąż
pokiwali głowami, ale mimo obietnic psychologów i terapeutów za kulisami, nie wyobrażałam
sobie, by w Worcestershire czekał biedną Jane inny los niż walizki wystawione za próg.
– Dlaczego oni to robią? – dziwił się Brian. – Czemu tak się obnażają?
– Każdy chce mieć swoje pięć minut.
– Pięć minut sławy i całe życie cierpienia – mruknął.
Po wyznaniach Jane następny gość był niegroźny. Norman chciał powiedzieć, że to on stłukł
przed laty ulubiony wazon ciotki, ale bał się przyznać.
– Niedobrze jest dławić uczucia – podsumowała Anita. – Diana, Królowa Ludzkich Serc,
pokazała nam wszystkim, jak ważne jest okazywać uczucia i nie wstydzić się tego.
– Naprawdę? – odezwał się Brian.
– Wstrzymywanie emocji prowadzi do raka – poinformowała go Anita.
– Czy my nie jesteśmy przypadkiem w Kalifornii? – zapytał mnie szeptem.
Jeszcze trzech gości. Chyba zbliżamy się do końca programu. W pewnej chwili Arabella
zastygła w bezruchu.
– Mam nadzieję, że nie wyjdzie zaraz z ckliwym podsumowaniem – mruknął Brian.
Szkoda, że tego nie zrobiła. Arabella wbiła wzrok w kamerę po lewej Stornie.
– Jest tu z nami jeszcze jedna osoba – zaczęła. – Ktoś, kto ma wielką tajemnicę, skrywa ją
przed przyjacielem. Właściwie niejeden, lecz wiele sekretów. Czy może raczej są to kłamstwa?
Zobaczymy, co o tym sądzicie. Lizzie Jordan, co nam opowiesz?
Rozglądałam się ciekawie: jakiego to biedaka teraz dopadną? Dopiero kiedy poczułam na
sobie rozbawiony wzrok Briana, zrozumiałam, że chodzi o mnie.
– Lizzie Jordan? – Arabella się uśmiechnęła. Nie wiadomo kiedy znalazła się tuż obok mnie.
Reflektor otaczał moją głowę aureolą.
– Tak – pisnęłam cichutko.
– Domyślasz się, o jakich tajemnicach mówię? – zapytała. No właśnie, o co jej może
chodzić? Że ja i Amy Weskey ściągałyśmy na egzaminie maturalnym z matematyki? Ależ to
było kupę lat temu! Że widziałam, jak nasz pies liże ciastko z owocami, ale nic nie powiedziałam
i patrzyłam, jak mój brat zajada je z apetytem? Żadne inne sekrety nie przychodziły mi do głowy.
– Nie – poruszyłam się nerwowo. – Naprawdę nie mam pojęcia.
– Daj spokój – Arabella cmoknęła z dezaprobatą. – Nie udawaj niewiniątka. Spróbuj jeszcze
raz. Zastanów się dobrze. Co ukrywasz przed obecnym tu przystojnym przyjacielem?
Spojrzała na Briana. Brian na mnie. A ja zaskoczyłam.
– Nie – szepnęłam. – O nie.
– Może opowiesz Brianowi, który przyjechał aż z Ameryki, do kogo tak naprawdę należy
piękne mieszkanie przy Placu Grantchester? I sportowy wóz, którym jeździsz? Czym tak
naprawdę się zajmujesz? Do kogo należy piękny kremowy kostium, tak, ten, który masz na
sobie? I buty? Nie uważasz, że Brian ma prawo wiedzieć?
– Wiedzieć co? – Był wyraźnie zbity z tropu.
– Prawdę – zagrzmiała Arabella.
– Powiesz mu, Lizzie? Czyja mam przypomnieć, co słyszałam niecały tydzień temu
w damskiej toalecie hotelu Dorchester? Że od lat niemal żywcem przepisujesz moją rubrykę
towarzyską i wysyłasz w mailach do Briana, jakby to było twoje życie.
Nagle twarz Arabelli zasłoniła mi całe pole widzenia. Nie mogłam tego wytrzymać,
zerwałam się miejsca i pobiegłam do wyjścia, jakiegokolwiek wyjścia. Producenci starali się
mnie zatrzymać. Janet i jej mąż ocknęli się na chwilę, przestali myśleć o swoim cierpieniu.
Zafascynowała ich moja tragedia.
– Widzisz, Brian, Lizzie nie jest szalenie zapracowaną kobietą sukcesu, chociaż taką wizję
snuła w listach i mailach. W rzeczywistości jest sekretarką w kiepskiej agencji handlu
nieruchomościami. Mieszkanie, do którego cię zaprosiła, należy do jej szefowej, a kostium do
Mary, jej przyjaciółki. Lizzie cię okłamała, Brian, bo miała desperacką nadzieję, że się w niej
ponownie zakochasz i wyrwiesz z nudnego, monotonnego życia. Sądząc po tym, jak siedzieliście
trzymając się za rączki, chyba jej się udało. Ale co czujesz teraz, Brian? Czy wybaczysz jej,
wiedząc, że cię okłamywała?
Brian się nie odezwał, wstał i wyszedł. Zachował dosyć rozsądku, by wybrać tylne wyjście
i uciec, zanim dopadły go kamery. A ja stałam na środku studia i słuchałam bezradnie, jak
Arabella podsumowuje program. Potem zniknęła w garderobie. Nie zaszczyciła nawet jednym
spojrzeniem ludzi, którzy upokorzyli się publicznie w imię jej kariery.
Nie wiedziałam, śmiać się czy płakać. Stałam na środku i czekałam, aż wyjdzie cała
publiczność i zostanie tylko personel.
– Muszę się zobaczyć z Arabella – powiedziałam.
– Arabella nikogo nie przyjmuje. Musi pani już iść – usłyszałam w odpowiedzi. – Chyba że
zostaje pani także na następnym programie.
– Ona mnie zna. Na pewno zdaje sobie sprawę, co mi zrobiła.
– Arabella zna mnóstwo osób. – Producent uśmiechnął się pod nosem. – Nie wszystkich
pamięta. Naprawdę musi pani już iść.
Długim posępnym korytarzem wyszłam na parking. Wymacałam w kieszeni kluczyki
Harriet, ale byłam zbyt zdenerwowana, żeby prowadzić. Zresztą, gdzie Brian? Nigdzie go nie
widzę.
Nie było go na parkingu. Nie czekał przy samochodzie, roześmiany od ucha do ucha, ciekaw,
jak wytłumaczę ten dowcip. Pewnie pojechał taksówką. Ale dokąd? Kogo jeszcze tu zna? Gdzie
przenocuje do jutra? Czy będę miała okazję wyjaśnić mu, czemu zrobiłam z siebie taką idiotkę?
Wsiadałam do pożyczonego mercedesa i zalałam się łzami. Nie do wiary, że to się stało.
Jeszcze dwadzieścia cztery godziny i wszystko byłoby w porządku. Plan zrealizowany. Ale Mary
Bagshot wszystko zepsuła. Zrujnowała mi życie.
Rozdział 23
Pojechałam do mieszkania, ale tam także go nie było. Teraz muszę porozmawiać z Mary.
W Londynie Brian zna tylko ją, na pewno do niej pojechał. Pewnie już mu wszystko wypaplała.
A nawet jeśli nie, chciałam jej powiedzieć, co myślę o takim zachowaniu. Zaparkowałam
samochód Harriet wbrew wszelkim przepisom, wysiadłam, podbiegłam do drzwi i tak długo
dzwoniłam, aż zeszła na dół. Wydawała się zaspana, otworzyła mi w szlafroku. Wydało mi się to
dziwne, dochodziła dopiero szósta po południu. Miała zaczerwienione oczy, ale uznałam, że to na
pewno jakieś zioła. Mary inwestowała w swoją twarz mniej więcej tyle, ile NASA w badania
kosmiczne.
– Mam nadziej ę, że ci nie przeszkadzam – zaczęłam złośliwie. – Co, utleniasz sobie wąsik?
– Chyba złapałam grypę – odparła cicho.
– Cóż, jeśli liczysz na współczucie, jesteś w błędzie. Jak mogłaś mi to zrobić, Mary?
Dlaczego tak mnie upokorzyłaś?
– Słucham?
– Nie udawaj niewiniątka. Wiesz, co się dzisiaj stało.
– Nie.
– Akurat. – Oparłam się o drzwi. – Chcesz powiedzieć, że twoja nowa klientka sama wpadła
na pomysł, żeby wsypać mnie przed Brianem? Wrobiłaś mnie. Najchętniej zamordowałabym cię
gołymi rękami.
– Lizzie, o co ci chodzi? – Westchnęła.
– Arabella powiedziała Brianowi, że go okłamuję! Dokładnie rzecz biorąc, chciała, żebym ja
mu to wyznała. Przed kamerami.
– Nie histeryzuj. To tylko odcinek pilotażowy. Jakby to coś zmieniało.
Minęła nas kobieta ze spanielem na smyczy. Wydawało mi się, że to ta sama, która zaledwie
trzy dni temu przyłapała nas, jak włamywaliśmy się do niewłaściwego budynku.
– Liz, wejdź. – Mary wciągnęła mnie do środka. – Daję słowo, nie mam pojęcia, o czym
mówisz.
– Nie udawaj! – wrzasnęłam, gdy ciągnęła mnie do mieszkania. – Twoja klientka
powiedziała Brianowi, że go okłamywałam! Niby skąd mogła to wiedzieć? Od ciebie.
Mary nerwowo kręciła zegarkiem od Cartiera.
– Nie zrobiłabym ci tego.
– Boże, ale kłamiesz. A ja myślałam, że jesteś moją przyjaciółką.
– Jestem.
– Byłaś.
– Gdzie Brian? – zapytała.
– Nie wiem. Wybiegł ze studia i tyle go widziałam. Myślałam, że przyjechał do ciebie. Jezu,
Mary, przyznaj się chociaż. Przyznaj się, że mnie wrobiłaś.
Ze wstydem wyznaję, że złapałam ją za ramiona i potrząsnęłam z całej siły. Od razu zmiękła.
– No dobrze, rzeczywiście cię wrobiłam – pisnęła. Puściłam ją. – Ale zasłużyłaś sobie na to.
– Co? – Znowu ją złapałam. – Co? Co ja ci takiego zrobiłam, Mary Bagshot? Masz wszystko
– rzuciłam – masz wszystko, ale musiałaś popsuć najpiękniejszą rzecz, jaka zdarzyła się w moim
życiu.
– Nie mam wszystkiego – żachnęła się. – Nie masz pojęcia, o czym mówisz.
– Masz – upierałam się przy swoim. Odliczałam na palcach. – Masz świetną pracę,
supermieszkanie, szybki samochód i gwiazdora za narzeczonego. Czego jeszcze byś chciała,
Mary? Ja marzyłam o jednym, kilka dni z miłością mojego życia. Jeden weekend. Dlaczego
musiałaś mnie tego pozbawić?
– Bo miałaś tę jedną rzecz, której ja nie mam. Brian cię kocha. To widać jak na dłoni.
Mitchell ma mnie w nosie.
– Skądże. Przecież się pobieracie.
– Nie kocha mnie.
– Przestań się nad sobą użalać.
– Posłuchaj, on mnie naprawdę nie kocha. Mitchell jest gejem.
– Co?
– Dobrze słyszałaś. Cały nasz związek to pic na wodę. Nie kocham go, on mnie też. Kocha
męskiego modela z Rio. Chciał się ze mną ożenić, żeby dziennikarze dali mu spokój, póki nowa
płyta nie pojawi się w sklepach. Jestem tylko zasłoną dymną.
– Ale dlaczego się na to zgodziłaś?
– A co miałam do stracenia? Przecież moje szanse na normalny związek są równe zeru, może
nie? W każdym razie do tej pory ani razu mi się nie udało. Nikt mnie nie kochał – dodała
dramatycznie. – Przyzwoici faceci zawsze wybierali ciebie, Liz. Do mnie lgną żonaci, wariaci
albo jedno i drugie. Chcę tylko, zawsze tego chciałam, żeby ktoś mnie kochał tak, jak Brian
kocha ciebie. Najlepiej, żeby był to Brian. Brian jest miłością nie tylko twego życia, Liz. Także
mojego.
– Co?
– Jest miłością mojego życia – powtórzyła cicho. – Też się w nim kochałam. Przez cały czas,
gdy byliście razem.
– Nieprawda. A doktorant?
– Chciałam zapomnieć o Brianie.
– Dlaczego nic nie mówiłaś?
– Jak to nie? Powiedziałam. Wtedy w barze frytkami, nie pamiętasz? Powiedziałam ci, że
Brian mi się podoba. Ale on wybrał ciebie. A ty jego zamiast mnie. Wtedy doszłam do wniosku,
że nie ma o co robić awantury. Byliście zakochani i wybraliście miłość, nie przyjaźń. To był
koszmarny rok, serce mi pękało, gdy was obserwowałam, takich beztroskich i zakochanych.
Kiedy Brian wyjeżdżał, płakałam niemal tak samo jak ty. Patrzyłam z okna, jak odchodzi,
rzuciłam się na łóżko i szlochałam przez kilka godzin. Potem było mi lepiej. Nawet się
cieszyłam, że już go nie ma, że nie muszę patrzeć na was razem.
– Nie wiedziałam – zaklinałam się. – Nie powiedziałaś tego jasno.
– A czy to by coś zmieniło? Poza tym zgadłabyś, gdybyś widziała cokolwiek innego niż
czubek własnego nosa. Zobaczyłabyś, że jestem nieszczęśliwa, gdyby choć trochę ci na mnie
zależało.
– Mary, to było tak dawno. Sześć lat temu.
– Tak. I myślałam, że się z tym uporałam. Myślałam, że wybiłam sobie z głowy zauroczenie
Brianem. Myślałam, że kiedy go zobaczę, grubego i starego, jak my wszyscy, zapomnę o nim raz
na zawsze. Tylko że stało się inaczej. Wygląda tak samo jak dawniej i tak samo jak dawniej
szaleje za tobą. Widziałam cię, jak stałaś piękna jak bogini w sukni, która miała cię oszpecić,
a Brian nie mógł oderwać od ciebie wzroku. Zrozumiałam, że nie ma znaczenia, jak bardzo się
zmieniłam przez te lata. Nadal nie mam z tobą szans w jedynej konkurencji, w której wiecznie
przegrywam. Mężczyźni w kółko tracą dla ciebie głowę. A mnie nikt nie kocha. Nikt.
Spojrzała na mnie z dziwną satysfakcją, jakby to wszystko tłumaczyło. Zabrakło mi słów.
– I dlatego mnie wsypałaś? Z zazdrości? Jesteś chora.
– Wiem. – Nerwowo złapała mnie za rękaw. – I to, co zrobiłam, to wołanie o pomoc. Tak,
właśnie tak! Wołanie o pomoc.
– No to wołaj – warknęłam. Wyrwałam rękę z jej uścisku. – Nie spodziewaj się, że ja ci
pomogę. Mary, uważałam cię za najlepszą przyjaciółkę. Ale przyjaciółka nie zrobiłaby tego, co
ty mi dzisiaj zrobiłaś, bez względu na to, jak bardzo kochałaby się w kimś sześć lat temu. Wiesz,
nie znam cię. Chciałaś zrujnować mi życie, bo twoje nie jest takie, jakbyś chciała. Chociaż masz
wszystko to, o czym marzę. Jesteś rozpuszczonym bachorem. Życie cię rozpieszczało, zamożni
rodzice, prywatne szkoły. Nawet firmę kupił ci tatuś. Na nic nie musiałaś pracować. Może
dlatego jesteś taka beznadziejna. Może dlatego nikt cię nie kocha.
Dolna warga jej zadrżała, wiedziałam, że zaraz będzie płakać, ale szłam do drzwi z dumnie
uniesioną głową. Nie ugnę się. Nie mam litości.
– Skoro tak uważasz – wrzasnęła za mną – ściągaj mój kostium i wracaj w bieliźnie.
– W porządku. – I zrobiłam to. Zdjęłam jej kostium, przy okazji celowo depcząc go
brudnymi butami.
– I naszyjnik – wrzasnęła. – Naszyjnik też jest mój!
– No to go weź – syknęłam. – I tak mi się nie podoba. Cisnęłam złoty łańcuszek na
pognieciony kostium. – Jesteś żałosna.
– Zaraz się przekonamy, która z nas jest bardziej żałosna – mruknęła Mary pod nosem.
– Ty, ty – zapewniłam. – To ty nie jesteś w stanie stawić czoło rzeczywistości bez
narkotyków. Pewnie nie możesz się nawet ubrać bez kilku niuchów.
– Mogę – oburzyła się. – Rzadko sięgam po narkotyki.
– Akurat. A przed moim przyjściem wciągnęłaś, bo myślałaś, że będziemy sobie radośnie
plotkowały, co?
Spojrzała na stolik, gdzie jedna z jej kart kredytowych leżała obok małej białej koperty.
– Nie twoja sprawa. Zresztą gdyby cię było na to stać, też byś ćpała.
– A skąd ciebie na to stać?
– Jakbyś zapomniała, przypominam, że prowadzę agencję.
– Którą kupił ci tatuś.
– Sama do wszystkiego doszłam.
– Mary, sama nie doszłaś do niczego. Zawsze czekałaś, aż ktoś poda ci rękę. Gdybym ja
miała takie warunki jak ty, kierowałabym rządem, a nie zakichaną agencyjką.
– Akurat – żachnęła się. – Bo ciebie los zawsze kopał w tyłek, tak? Bo nie miałaś
szczęśliwej, normalnej rodziny, za którą oddałabym wszystko. Wiesz, gdybym ja była na twoim
miejscu, pewnie nie potrzebowałabym narkotyków.
– Jesteś żałosna – stwierdziłam i szczelniej otuliłam się płaszczem.
– Nie ja, ty. To nie ja noszę cudze ciuchy.
– Za to ja nie chowam tłustego tyłka za nazwiskiem znanego projektanta – odcięłam się.
– Cóż. Nie ja będę wracała przez Notting Hill nago – chlipnęła, ukryła twarz w kremowej
marynarce i zalała się łzami.
– Nie jestem naga – powiedziałam na pożegnanie. Ale miałam na sobie tylko bieliznę
i płaszcz Harriet. Równie dobrze mogłabym być goła, bo było to cieniutkie jedwabne kimono,
a nie porządny gruby płaszcz. Ale przynajmniej wyszłam z godnością.
Pogroziłam pięścią panoramicznym oknom mieszkania Mary.
Nadal mam swoją dumę.
W tamtej chwili nie wiedziałam jeszcze, że mam także problem z samochodem.
Zaparkowałam go byle jak, a teraz bezradnie obserwowałam, jak straż miejska ładuje go na
lawetę.
– Co wy wyprawiacie? – pisnęłam do łysiejącego strażnika.
– To twój samochód, skarbie? – zapytał, wyraźnie rozbawiony moim strojem. Ciaśniej
otuliłam się płaszczem.
– Nie. To znaczy tak. Mój. Proszę go natychmiast postawić z powrotem na ziemię.
– Nie mogę, skarbie. Widzisz, już go ruszyliśmy, a jak zaczniemy, nie możemy przestać,
takie przepisy. Gdybyś przyszła wcześniej i wsiadła, nic nie moglibyśmy zrobić. Nie wolno nam
ruszać samochodów z pasażerami. Bo gdyby coś ci się stało, mogłabyś nas oskarżyć. Ale masz
dzisiaj pecha, co?
– Przecież nie założyliście blokady! Czemu go zabieracie, skoro nie ma blokad! Byłam na
górze przez jakieś dziesięć minut. Dlaczego nie mandat? Dajcie mi mandat.
– Za takie parkowanie? Na środku pasa autobusowego? Kochaniutka, ciesz się, że nie
możemy cię zatrzymać za nieumiejętną jazdę!
– Dzięki – żachnęłam się. – Proszę, niech go pan opuści. Proszę. Ledwie go podnieśliście,
łatwiej go postawić z powrotem niż wciągać na lawetę. Proszę, Tylko dziś, dla mnie. Nikomu nie
powiem, że pan to zrobił.
Obrzucił mnie bacznym spojrzeniem. Jeszcze szczelniej otuliłam się płaszczem.
– A niby dlaczego miałbym to zrobić? Czy to mi się opłaci? – Oblizał usta. Założyłam ręce
na piersi. – Jeśli pani pomogę, mogę mieć kłopoty. Niby dlaczego miałbym ryzykować?
– Bo jest pan dobrym człowiekiem – zaklinałam. – Proszę pana, spieszę się do szpitala –
zmyślałam naprędce. – Moja ciotka ma zapalenie wyrostka robaczkowego. Ma tylko mnie.
– Tak, tak. Znam takie teksty. – Skrzywił się i podobnie jak ja skrzyżował ramiona.
– Błagam. Ona cierpi. Co będzie, jeśli umrze? Nie wybaczyłabym sobie tego – szlochałam.
Miałam łzy w oczach. Chyba pomogło, bo facet, który do tej pory siedział w samochodzie,
wychylił się przez okno i krzyknął:
– To się da zrobić, Bob. Zadzwonię i powiem, że zanim dojechaliśmy, usunięto go. Jeszcze
nie powiedziałem, że już zaczęliśmy.
– Będzie pani moją dłużniczką – Bob dźgnął mnie w obojczyk tłustym palcem. – Więc musi
mi pani podać swój telefon.
– Oczywiście – rzuciłam beztrosko. Kiedy tylko mercedes stanie na asfalcie, podam mu
numer do Mary. Niech ma nauczkę.
– Ale najpierw proszę mi pokazać dokumenty wozu – odezwał się ten w samochodzie. –
Zanim go pani oddamy, musimy się upewnić, że samochód naprawdę należy do pani.
Zagryzłam usta.
– Niestety, nie mam przy sobie. Ale mam kluczyki, więc samochód jest mój, prawda? Nie
mogę wam później dostarczyć dokumentów?
– Niestety. Nie ma dokumentów, nie ma samochodu. Leć na górę po papiery, a my go
zestawimy. – Pewnie myślał, że tu mieszkam.
– Ale to nie moje mieszkanie. Byłam z wizytą.
– Chyba pojechałaś do niego prosto z wanny, co? – prychnął gruby.
– Do niej. Panowie, błagam, odstawcie ten samochód! Czemu czepiacie się akurat mnie?
Bob spochmurniał.
– Ech, wy bogate panienki – dźgnął mnie palcem w pierś. – Wydaje się wam, że wystarczy,
jak trochę pokrzyczycie, i wszystko ułoży się po waszej myśli, tak? No to dam ci dzisiaj nauczkę.
Krzycz sobie, ile chcesz, ale nie ma dokumentów, nie ma samochodu. Wsiadaj w taksówkę, jedź
do cioteczki i wyślij tatusia z czekiem, to odzyskasz samochód. Dalej, Phil. Zabieramy go.
– Błagam! – zaklinałam go. Nawet poluzowałam płaszcz, żeby go jakoś udobruchać. Na
darmo. Skrzypiąca maszyna dźwignęła mercedesa Harriet z chodnika.
– Do zobaczenia! – zawołał gruby Bob i wsiadł do szoferki.
– Ty świnio! Ty tłusta świnio! Synu Hitlera i Stalina! Podnieca cię znęcanie się nad
bezbronnymi kobietami? Ty cholerny pedale!
Bob tylko mi pomachał, skinął głową i odjechał.
– Pozwę was, sukinsyny! – darłam się.
– I dobrze – skomentował rastafarianin, który przechodził obok. – Trzeba było wsiąść do
samochodu. Nie mogą go zabrać z pasażerem.
– Teraz to wiem! – wrzasnęłam. Jeszcze nigdy wielki facet tak szybko nie uciekał przed
drobną kobietą.
– Dranie – powtórzyłam jeszcze raz. Kopnęłam kamyk i boleśnie walnęłam się w palec
u nogi. – Świnie – powtarzałam i starałam się wyjąć kamyk z wycięcia sandałków. No ładnie.
Rozkrwawiłam sobie stopę. Jeszcze tego brakowało. I jak teraz dojdę do domu w za małych
pantofelkach od Manolo Blahnika? Wezwać taksówkę? Nie mam przy sobie pieniędzy, są
w torebce, a torebka w samochodzie. Jedyne, co mam, to klucze do mieszkania Harriet –
ściskałam je w garści, bo chciałam wykłuć Mary oczy.
Spojrzałam w górę. Wydawało mi się, poruszyła się zasłona w jej oknie. Wyobraziłam sobie,
jak z satysfakcją obserwowała całe zajście. Suka. Wystawiłam palec środkowy na wypadek,
gdyby naprawdę patrzyła. Suka, suka, suka.
Zdjęłam żałośnie małe sandałki i ruszyłam na piechotę. Jeszcze nigdy pół mili nie wydawało
mi się tak długie. Szybko zrozumiałam, czemu Herkules nie lubi chodzić po asfalcie.
Przez cały czas toczyłam wyimaginowaną rozmowę z Brianem. I martwiłam się o niego.
Dokąd pojechał? Nie do Mary. To pewne.
Więc dokąd? Może złapał pierwszy samolot do Stanów. Może już w tej chwili siedzi na
lotnisku i czeka, kiedy ogłoszą jego lot. Wszystko zepsułam.
Rozdział 24
Brian siedział na schodach. – Jesteś! – Ze szlochem rzuciłam mu się na szyję. – Wróciłeś do
mnie. Tak bardzo się martwiłam.
– Nie ciesz się za bardzo – zgasił mnie. – Wróciłem, bo w hotelu okazało się, że portfel
i wszystkie dokumenty zostawiłem u ciebie... W tym mieszkaniu.
– Ale jesteś. Zostaniesz, prawda? Pozwolisz mi wszystko wytłumaczyć.
– Nie wiem, czy chcę tego słuchać.
– Och, ubawisz się po pachy – zapewniłam. – To wszystko bujda.
– Jak to?
– Wiesz, że prowadząca program to nowa klientka Mary?
– Tak – zgodził się ostrożnie. – Widzisz, jest nowa w branży i Mary chciała mieć pewność,
że jej pierwszy program odniesie sukces. Potrzebowała skandalu, rozumiesz? Ale wiesz, jacy są
Anglicy. Dziewczyna mówi mężowi, że ma dziecko z jego bratem, a nikt i tak nie reaguje
spontanicznie. To nie tak jak u was, w programie Jerry’ego Springera możesz oberwać w nos,
kiedy powiesz sąsiadowi, że nie podobają ci się jego nowe zasłony. Mary obawiała się, że
program będzie nudny.
Brian nie wydawał się przekonany.
– Zgodziłam się, żeby zrobiła ze mnie kłamczuchę, rozumiesz? Miałam udać, że coś
ukrywam. To wszystko stek bzdur. Wymyśliłyśmy to w kuchni, kiedy u niej byliśmy. To
naprawdę moje mieszkanie. Udawałam, że uciekam, żeby program się rozkręcił.
– Bardzo dobrze udawałaś – skomentował.
– Bałam się kamer. Chyba dzięki temu byłam bardziej realistyczna.
– Skoro to było udawane, czemu mi nie powiedziałaś?
Dobre pytanie, ale podczas spaceru przez Hyde Park zdążyłam coś wymyślić.
– Czułam się okropnie, że cię w to wciągam, ale gdybyś znał prawdę, nie zareagowałbyś tak
autentycznie. Kiepski z ciebie aktor, przyznaj. Gdybyś wiedział, zaraz by się wydało, że to bujda.
Atak się udało. Rozmawiałam z Mary, była zachwycona. Pozdrawia cię – dodałam.
– Naprawdę? No dobrze, ale na przyszłość powiedz jej, że nie chcę robić z siebie idioty.
Tego programu chyba nie pokażą w Stanach?
– Nie, na pewno nie.
– W porządku. – Odprężył się trochę. Uwierzył?
– Jednego nie rozumiem – znowu się zasępił. – Czemu nikt nie starał się mnie powstrzymać,
kiedy wybiegłem ze studia? Albo czemu nikt z producentów mi nie wyjaśnił, że to nieprawda?
– Rzeczywiście, to niedopatrzenie. Na pewno polecą za to głowy. Napijesz się czegoś? –
Alkohol był mi potrzebny. Właśnie zagrałam najtrudniejszą scenę w życiu.
– Jak myślisz, byliśmy przekonujący? – zastanawiał się, sącząc whisky Harriet.
– Pewnie. Może zaoferują mi rolę w filmie – zaśmiałam się. – Powiedz teraz, co chcesz
dzisiaj robić? To nasz ostatni wieczór w Londynie.
– Chciałbym się dowiedzieć, co się stało z twoim kostiumem.
– Z kostiumem? Oddałam go do pralni.
– Jesteś szalona – stwierdził czule.
– No dobra. Więc co robimy?
– Może zadzwonimy do Mary. Po dzisiejszym zamieszaniu jest nam winna co najmniej
kolację. Zadzwonimy do niej?
– Lepiej nie. – Myślałam gorączkowo. – Tkwi po uszy w robocie. Jej klient ma podpisać
kontrakt z amerykańską wytwórnią, cały czas wydzwania do Los Angeles. Wiesz, musi teraz, ze
względu na różnicę czasu.
– Wiem coś o tym. To może zamówimy coś na wynos i posiedzimy z nią?
– Nie możemy, to poufne rozmowy.
– Obiecamy, że nie będziemy podsłuchiwać.
– Słuchaj – powoli traciłam cierpliwość. – Powiedziała, że musi pracować. Przykro jej, że się
już z tobą nie spotka, ale liczy, że niedługo poleci do Stanów, wtedy pogadacie.
– W porządku.
– Więc jak, wychodzimy czy nie? A może lepiej zostańmy w domu, żebyś się wyspał przed
podróżą – zaproponowałam zalotnie.
– Lecę dopiero po południu, możemy szaleć przez całą noc.
– Wcale nie chcę szaleć – zapewniłam i mocno pocałowałam go w usta.
Kiedy się odsunęłam, zobaczyłam, że uśmiecha się błogo. Podziękowałam opatrzności.
Lizzie Jordan znowu wykaraskała się z kłopotów.
Nie poszliśmy do restauracji. Leżeliśmy na kanapie Harriet i obserwowaliśmy zachód słońca.
Powiedziałam mu, jak cierpiałam po naszym rozstaniu.
– Teraz zobaczymy się szybciej niż po sześciu latach – zapewnił.
Wtedy rozległ się dzwonek do drzwi. Nigdy dotąd go nie słyszałam, więc dopiero po chwili
dotarło do mnie, że ktoś chce się dostać do środka.
– Dzwonek? – Brian pierwszy się zorientował.
– Niemożliwe – Spojrzałam na drzwi z niedowierzaniem.
– Chyba jednak tak. – Dzwonek rozległ się ponownie.
– Nie wiem, kto to. Już późno.
– Może pizza.
– Nie zamawialiśmy.
– Żartowałem.
Wcale nie było mi do śmiechu.
Dzwonek dzwonił uparcie. Co zrobię, jeśli to znajoma Harriet? Albo Harriet we własnej
osobie?
– Nie otworzysz?
– Nie wiem. To znaczy, nie spodziewam się gości. A jeśli to włamywacz? – Miałam
nadzieję, że nie robię z siebie kompletnej idiotki. – Niedawno było w tej okolicy sporo napadów.
Mieszka tu sporo samotnych kobiet.
– No to sprawdź tym – wskazał mały monitor na ścianie. – Zobaczymy, kto to, i jeśli to
morderca, to go nie wpuścimy.
Nacisnął guzik i na monitorze pokazała się twarz intruza.
– Nie znam go – powiedziałam odruchowo. Ale Brian go rozpoznał:
– To Bill.
Rozdział 25
Bill? To niemożliwe. A jednak. Kiedy stanął bokiem, poznałam go. Był chudszy i bardziej
łysy, ale to Bill, co do tego nie ma wątpliwości. Założył stary kapelusz i chciał odejść.
– Poczekaj, czekaj – ekscytował się Brian. Znalazł przycisk domofonu.
– Bill!
Ale Bill już wyszedł na ulicę. Brian rzucił się do okna i gwizdnął przeraźliwie.
– Bill! Czekaj! Jesteśmy tu!
Bill odwrócił się powoli, jak Clint Eastwood, który po raz ostatni spogląda na miasteczko,
w którym wybił połowę populacji.
– Brian, stary! – wrzasnął. – Idę do was.
No nie! Katastrofa! Moja ostatnia noc z Brianem, a tu zjawia się Bill! Kto dał mu adres? No
tak, to jasne. Mary. Nasłała go na mnie, żeby mi zepsuć ostatnią noc z Brianem. Będę się nudziła
jak mops i wysłuchiwała niekończących się opowieści Billa o Indianach z Andów albo napadach
rozwolnienia w Azji. Noc z Billem to najlepszy środek antykoncepcyjny.
– Ale szczęście – cieszył się Brian. W przeciwieństwie do mnie. – Super. Więc jednak
zobaczę wszystkich starych znajomych. Nie widziałem Billa od sześciu lat. Super.
Kiwałam głową. Rzeczywiście super. Ja też nie widziałam Billa od sześciu lat, ale nie
zmartwiłabym się, gdyby musiała czekać na tę przyjemność jeszcze jeden dzień.
Brian otworzył drzwi i czekał niecierpliwie, aż Bill wejdzie na czwarte piętro. Jak na kogoś,
kto dwa razy do roku wbiega truchtem na Kilimandżaro, bardzo się ociągał. W końcu go
zobaczyliśmy.
– Pewnie naćpany – mruknęłam.
– Cześć, Brian. Cześć Lizzie. – Podał nam rękę. Kiedy zdjął kapelusz, zobaczyłam, że
płacze.
– Przepraszam, że wam przeszkadzam, ale naprawdę nie wiem, do kogo się zwrócić. Liz,
znalazłem twój nowy adres przy telefonie Mary. Chyba przedawkowała.
Miałam wrażenie, że dostałam w głowę młotem pneumatycznym. Wróciłam do mieszkania
i opadłam na kanapę.
– Dokąd ją zabrali? Dlaczego przedawkowała? – dopytywał się Brian.
Opowieść Billa docierała do mnie fragmentami. Cały czas miałam w uszach moją ostatnią
awanturę z Mary. To straszne. Powiedziała mi, że jest nieszczęśliwa. Tylko że Mary zawsze była
nieszczęśliwa, odkąd ją znam. To cecha jej charakteru. Gdyby wygrała milion, narzekałaby, że
tyle pieniędzy nie zmieści się jej do torebki. Jak mogłam przypuszczać, że tym razem targnie się
na życie?
– Dlaczego to zrobiła? – powtarzał Brian. – Widzieliśmy się z nią niedawno. Była
w doskonałej formie.
– Doskonale to ona skrywała uczucia – stwierdził posępnie Bill.
– Nieprawda! – oburzyłam się. – Nigdy nie udawała, że jest szczęśliwa. Wiecznie narzekała.
Ale nigdy nie chciała się zabić.
– Może dzisiaj też nie. Nie zostawiła listu.
Bill ją znalazł. Był w Londynie przejazdem, wybierał się do Nepalu i wpadł do niej, żeby
przeprać ciuchy i coś zjeść. Kiedy nie otwierała, zadzwonił do sąsiadów. Chciał czekać na nią na
schodach. Ale drzwi do jej mieszkania były otwarte.
– Znalazłem ją z twarzą na stoliku – opowiadał. – Wszedłem i od razu ją zobaczyłem,
z banknotem dziesięciofuntowym w nosie.
– Boże, to straszne – Brian pokręcił głową. – Czyli przedawkowała narkotyki?
Bill potwierdził.
– Kiedy się ostatnio widzieliśmy, obiecała, że pójdzie na odwyk. Już raz była, w klinice na
Malcie.
– A ja myślałam, że na Maltę jeździ na farmę piękności – wtrąciłam się i zaraz sobie
uświadomiłam, jak idiotycznie to zabrzmiało. Bill prychnął. – Nie wiedziałam, że jest
uzależniona – dodałam ciszej. – Myślałam, że zażywa kokainę tylko czasami, na przyjęciach.
Mówiła, że to dla zabawy.
– Pewnie tak było. Na początku. Tak zaczynają wszyscy narkomani. Pojedziecie ze mną do
szpitala? Jej rodzice są w drodze, ale nie wiem, kiedy tu dotrą. Nie chcę, żeby się obudziła sama.
Brian już poszedł po mój płaszcz.
– Więc się obudzi? – podchwyciłam z nadzieją – Nic jej nie będzie, prawda?
– Zobaczymy.
W taksówce do szpitala (wolałam nie myśleć, skąd wezmę pieniądze na odzyskanie
samochodu Harriet) siedziałam między Billem i Brianem. Obaj co chwila brali mnie za rękę
i ściskali z otuchą. Cały czas miałam wrażenie, że wiedzą, że to moja wina. Jej ostatnie
zachowanie to naprawdę było wołanie o pomoc. Chciała mnie zatrzymać, zanim na zawsze
zniknę z jej życia i zostawię ją samą i nieszczęśliwą. Ale ja byłam ślepa. Odmówiłam jej pomocy
i przeze mnie targnęła się na życie.
Cały czas przypominałam sobie nasze rozmowy z ostatniego tygodnia. Czy nie dostrzegłam
symptomów załamania? W moje urodziny była opryskliwa, tak, ale twierdziła, że to napięcie
przedmiesiączkowe. A kiedy mi oznajmiła, że Arabella będzie jej druhną na ślubie z Mitchellem,
nie wydawała się w depresji.
– Przecież miała wyjść za mąż – jęknęłam, gdy taksówka zatrzymała się przed wejściem na
izbę przyjęć.
Brian i Bill spojrzeli na mnie takim wzrokiem, jakbym powiedziała, że Mary padła ofiarą
porwania przez UFO.
– Naprawdę. Powiedziała mi to w sobotę. Planowała ślub z Mitchellem.
– Co? Z tym gejem? – zdziwił się Bill.
– Tak. Z tym gejem – potwierdził Brian.
Z gejem. Czyżbym ja jedna niczego nie zauważyła? Bill zaprowadził nas na oddział, na
którym leżała. Pielęgniarka rozpoznała go.
– Obudziła się – powiedziała. – Ale teraz są u niej rodzice. Odetchnęłam z ulgą. Kiedy są
przy niej rodzice, nie jesteśmy za nic odpowiedzialni.
Wreszcie wyszli z jej pokoju. Mężczyzna, wypoczęty i opalony po urlopie w ciepłych kraj
ach, starał się objąć kobietę, która odpychała go ze zniecierpliwieniem. Ona płakała głośno, on
miał czerwone oczy.
– Przez ciebie to zrobiła – chlipnęła, kiedy nas mijali. – W kółko masz romanse.
– Ty też.
– Z zemsty. Boże drogi, Króliczku, jacy z nas egoiści.
– Ja? Egoista? Ty jesteś jej matką. Gdzie byłaś, kiedy potrzebowała bratniej duszy?
– Miała mój numer. Wiedziała, że może do mnie zadzwonić o każdej porze dnia i nocy.
Widać było, że Bill zastanawia się, czy przerwać im kłótnię i zapytać o Mary, ale chyba
uznał, że nie warto. Podszedł do drzwi jej pokoju.
– Wchodzisz? – zapytał mnie. – Możemy wejść parami. – Weź Briana, wolałabym
porozmawiać z nią w cztery oczy.
Zostałam sama, bezmyślnie czytałam plakaty na ścianach.
Dlaczego chciała się zabić? Podczas dzisiejszej kłótni obie zachowałyśmy się
niewybaczalnie, ale nie wyglądała na potencjalną samobójczynię. Mówiła, że mam wszystko,
a ona nic, ale tylko po to, żebym jej wybaczyła ten numer z telewizją, prawda?
To jest tak. Odkąd ją znam, Mary wiecznie szukała dziury w całym, ale nie przypuszczałam,
że doprowadzi jato do samobójstwa. Zawsze na coś czekała, a to na nową miłość, a to na nowy
koncert czy płytę Bauhausu. I była taka wybredna. Krzywiła się, nawet łykając aspirynę. Kiedyś
zemdlała, bo przycięłam sobie palec drzwiami i trzeba mi było zerwać paznokieć. Takich osób
nie podejrzewa się o skłonności samobójcze. Nie, Mary wydawała się zwykłą śmiertelniczką,
która zanudzi wszystkich swoimi problemami, zanim coś zrobi.
Brian i Bill wyszli z jej pokoju. Chichotali nerwowo jak mali chłopcy po wizycie w domu
strachów. Bali się przez całą przejażdżkę, a teraz udowadniają sobie i innym, jacy są dzielni.
– Co z nią?
– W porządku. Fizycznie. Jutro wyjdzie, ale najpierw musi ją zbadać psychiatra.
– Powiedziała, dlaczego to zrobiła?
– Chyba sama nie wie – stwierdził Brian. – Idź do niej. Czeka na ciebie.
Kilka kroków do drzwi ciągnęło się w nieskończoność. Wyglądała jak porcelanowa lalka,
blada i bezbronna, drobna na szerokim łóżku, w idiotycznej koszuli nocnej z koronkami, którą
przyniosła jej matka. Z nadgarstków, bezwładnie leżących na kołdrze, odchodziły rurki i tuby od
kroplówek. Była biała jak ściana, jeśli nie liczyć oczu, rozmazanych i podkrążonych. Wyglądała
jak miś panda.
– Część, Lizzie – powiedziała cichutko.
Usiadłam na krześle obok łóżka. Przez dłuższą chwilę patrzyłyśmy na siebie w milczeniu.
Nie do wiary, że to ta sama osoba, z którą się dzisiaj kłóciłam. Taka bezbronna. Taka krucha.
– Przepraszam, że wam to zrobiłam – zaczęła. – Wiem, że to wasz ostatni wieczór. –
Pociągnęła nosem.
– Dlaczego? – zapytałam szeptem. – Dlaczego chciałaś się zabić?
– Nie chciałam. Po prostu było mi źle i pomyślałam, że się trochę podkręcę.
– Trochę? Bill mówi, że na stoliku było mnóstwo kokainy – Wciągnęłam tylko trzy kreski.
Ale piłam przy tym. Chyba dlatego... Płukali mi żołądek. To okropne uczucie. Wyobraź sobie
najgorszego kaca w życiu razy dwadzieścia.
Pokiwałam głową współczująco.
– Razy dwadzieścia milionów.
– Niedługo poczujesz się lepiej.
– Niestety, mam przeczucie, że koszmar dopiero się zaczyna. Gazety na pewno się o tym
dowiedzą.
– Dlaczego?
– Jutro Mitchell wyjawi publicznie, że jest gejem. Pomyśl, jego wyznanie, moja próba
samobójcza... świetny temat.
– Kiedyś opowiedziałaś, że nie ma czegoś takiego jak zła prasa.
– Mówię to klientom, ale nie wiem, czy to prawda.
– Posłuchaj, bardzo mi przykro z powodu... no wiesz. Naszej kłótni. Przez cały czas myślę,
że to przeze mnie. Tak? – Ostatnie pytanie z trudem z siebie wydusiłam. Byłam na siebie zła, że
pytam. Ale musiałam wiedzieć.
Mary pokręciła głową.
– Nie, właściwie nie.
– Naprawdę?
– Wiesz, jak jest. Powiem ci, że nieźle się uśmiałam, kiedy zabrali ci samochód.
– Widziałaś to?
– Osobiście wezwałam straż miejską. Ale to naprawdę nie twoja wina, Lizzie. Jesteś dobrą
przyjaciółką. Najlepszą, jaką mam. To ja powinnam cię przeprosić.
Z wdzięcznością złapałam ją za ręce i przy okazji o mały włos nie wyrwałam igły z żyły.
– Uważaj. – Skrzywiła się, ale odwzajemniła uścisk.
– Jesteś moją najlepszą przyjaciółką – zapewniłam ją. – Zrobię, co w mojej mocy, żeby ci
pomóc.
– Chyba właśnie do mnie dotarło, że pewne rzeczy muszę zrobić sama – uśmiechnęła się
lekko.
– Razem się z tym uporamy. Jeszcze raz uścisnęła moją dłoń.
– Słuchaj, nie musicie tu siedzieć całą noc. Przecież Brian jutro odlatuje. Przysięgam, nie
zrobiłam tego celowo.
– Dzięki, że mu nie powiedziałaś.
– Chyba uda mi się utrzymać język za zębami przez najbliższe dwadzieścia cztery godziny.
Wpadnij do mnie po jego wyjeździe. Opowiesz mi wszystko ze szczegółami.
Obiecałam, że to zrobię, i wyszłam. Nie wiedziałam, zostać dłużej czy nie, ale Mary
powiedziała, że jest zmęczona i chce zostać sama.
Brian i Bill nadal siedzieli w poczekalni i wymieniali się wspomnieniami. Spojrzeli na mnie
z wyczekiwaniem.
– Powiedziała, że mamy iść. Chce się przespać.
Bill i tak spieszył się na lotnisko, więc pojechał, a my podziwialiśmy wschód słońca
w szpitalnej kafejce. Brian milczał.
– Liz, co się z nami dzieje? – zapytał. Wzdrygnęłam się. Dopiero po chwili zdałam sobie
sprawę, że to pytanie retoryczne.
W mieszkaniu Harriet wziął mnie za rękę i poprowadził do sypialni. Już w taksówce gładził
mnie po głowie i teraz robił to samo. Leżeliśmy w półmroku, pod aksamitnym baldachimem.
Wtuliłam się w niego, wdychałam jego zapach. Pocałował mnie delikatnie.
Powoli, leniwie rozpiął mi bluzkę i zsunął z ramion. Całował mnie w szyję, pieścił ustami
obojczyki, szeptał czułe słówka w rozpalone uszy.
Lata oddalenia nie zgasiły łączącej nas namiętności. Kochaliśmy się zwinnie jak starzy
tancerze, reagowaliśmy na swoje ruchy, jakbyśmy na pamięć znali choreografię. Brian wiedział,
jak doprowadzić mnie do szaleństwa. A ja wiedziałam, jak doprowadzić jego.
Później zdecydowaliśmy się trochę przespać, zanim pojedziemy na lotnisko. Nie zasnęłam,
ale nie zareagowałam, słysząc zgrzyt klucza w zamku. Leżałam na boku i starłam się zapamiętać
profil Briana: to wspomnienie będzie mnie ogrzewało w puste noce w Ballham. Nie żeby tych
nocy miało być dużo. Kiedy tylko spłacę długi, jakich narobiłam podczas wizyty Briana, kupię
bilet do Nowego Jorku. W jedną stronę. I zacznę nowe życie z nim. Wtedy naprawdę mi się
wydawało, że mi się udało.
Spał. Pocałowałam go w policzek. Nie zaniepokoiło mnie skrzypnięcie drzwi wejściowych.
– Herk? Herk?
Światło w holu się zapaliło. Był ranek, ale mieszkanie Harriet było ciemne i ponure.
– Herk? Gdzie jesteś, kochanie? Paniusia wróciła!
Usiadłam gwałtownie. Spojrzałam na zegarek przy łóżku. Kwadrans po dziesiątej. Harriet
powinna jeszcze być na Majorce. Do jutra.
– Herk? Schowałeś się? Nie chowaj się przede mną, kochany! Gniewasz się, bo mnie nie
było?
Nie wiedziałam, co robić. Wybiec do przedpokoju, zatrzymać ją w korytarzu? Nie zdążyłam
podjąć decyzji. Nie zdążyłam nawet się ubrać. Harriet weszła do sypialni i zapaliła światło.
– Pewnie tutaj jesteś! – gruchała. Brian obudził się w jednej chwili.
– Ej! – wrzasnął. – Co pani tu robi? Harriet pobladła jak ściana.
– A pan? – odcięła się.
Brian wyskoczył z łóżka, przykrył się poduszką i ruszył groźnie ku Harriet. Po drodze złapał
wazę, żeby ją uderzyć. Wazę bez wątpienia bezcenną.
– Brian! – wrzasnęłam. – Nie.
– Lizzie – sapnęła Harriet.
I wtedy wszystko się skończyło.
Rozdział 26
Nazywam się lady Harriet Corbett, a to jest moje mieszkanie. – Myli się pani starsza – syknął
Brian.
– Niestety nie – przyznałam z trudem.
Harriet patrzyła na mnie z oburzeniem. Nie wiedziałam, co było dla niej gorsze, fakt, że
przyłapała nas w jej łóżku, czy to, że Brian powiedział o niej „starsza”.
I tak wszystko się wydało. Mówiąc krótko, powiedziałam Brianowi, żeby przypomniał sobie
wszystko, co mu naopowiadałam. To kłamstwo. Prawda jest całkowitym przeciwieństwem moich
bzdur. Nie ma sensu tłumaczyć więcej. Szefowa wróciła do mieszkania, a przyjaciółka leżała
w szpitalu.
A co zrobił Brian? Najpierw uśmiechał się głupio, jakby cały czas czekał, że zaraz powiem,
że to kolejny głupi kawał, żeby mu urozmaicić pobyt w Londynie.
A kiedy do niego dotarło, że tym razem to nie żart, spochmurniał.
– Więc mnie okłamywałaś – stwierdził powoli. Nie miałam innego wyjścia, musiałam
potwierdzić.
– Masz mnie za idiotę?
Mówił bardzo cicho. Nie wiadomo dlaczego to było gorsze, niż gdyby krzyczał.
– Nie mieści mi się to w głowie. Podniósł bokserki z podłogi.
– Chyba czas się wyprowadzić, co?
Rzucił mi mój szlafrok. A raczej szlafrok Harriet, o czym miał się wkrótce dowiedzieć.
Harriet stała w drzwiach, nie wiedziała, gdzie patrzeć, ale jednocześnie nie chciała wyjść.
Koszmar. Rozważałam, czy nie wyskoczyć przez okno, żeby przed nimi uciec. Nie, cztery piętra
to jednak wysoko. Otuliłam się szczelniej szlafrokiem i poszłam z nimi do saloniku. Stanęłam
przy kominku i kuliłam się pod ich oskarżycielskim wzrokiem.
Coś takiego, zaledwie kilka godzin temu Brian i ja snuliśmy plany na przyszłość. Gdybym
dla niego pracowała, zwolniłby mnie.
Gdybym była jego dzieckiem, dostałabym lanie. Jako jego dziewczyna byłam skończona.
– Dlaczego? – zapytał. Dobre pytanie.
– Bo cię kocham – zaczęłam. – Bo chciałam, żeby między nami było jak dawniej. Bo
wydawało mi się, że nie zechcesz mnie, takiej zwyczajnej. Dziewczyny z beznadziejną pracą...
– W mojej firmie – pośpieszyła z wyjaśnieniami Harriet.
– W strasznym mieszkaniu.
– W Ballham – uzupełniła Harriet. – Nie tutaj, w Notting Hill. Ja tu mieszkam.
– A mercedes? – zapytał Brian.
– Też mój. A tak przy okazji, gdzie jest?
– Tam, gdzie go zostawiłaś przed wyjazdem – warknęłam. Brian spojrzał na mnie groźnie.
Znowu kłamałam. – No dobrze, pożyczyłam go sobie i źle zaparkowałam – przyznałam. –
Zabrali go wczoraj. Zapłacę ci za to.
– Nie chcę tego słuchać – mruknął Brian. – Idę po rzeczy i jadę na lotnisko. Może uda mi się
złapać wcześniejszy samolot.
– Brian, nie – rzuciłam się do niego, ale odepchnął mnie brutalnie.
– Bardzo mi przykro, lady Corbett – powiedział. – Proszę mi uwierzyć, gdybym wiedział, że
naruszam pani własność, nie mieszkałbym tutaj.
– Przeprosiny przyjęte – Harriet wdzięcznie skinęła głową i Brian poszedł się spakować.
Chciałam za nim pobiec, ale Harriet, zadziwiająco silna jak na tak drobną osóbkę, złapała mnie
za ramię.
– Najpierw mi powiedz – wycedziła przez zęby – co zrobiłaś z moim pieskiem.
Otwierałam usta, żeby jej powiedzieć, kiedy usłyszałam trzaśniecie drzwi. Rzuciłam się do
okna i zobaczyłam Briana, jak wychodzi na słońce. Pewnie wrzucił ciuchy byle jak do walizki,
tak bardzo chciał stąd wyjść. Nawet się nie pożegnał.
Miałam łzy w oczach. Mój kochanek, miłość mojego życia, moja cała przyszłość odjeżdża
zwykłą londyńską taksówką.
– Brian!
Harriet nie pozwoliła mi za nim jechać. Oznajmiła, że jeśli natychmiast nie zawiozę jej do
Herkulesa, wezwie policję i oskarży mnie o bezprawne zajęcie jej mieszkania i kradzież
samochodu. Kiedy chodziło o Herkulesa, zamieniała się w lwicę broniącą młodych.
– Brian! – zawołałam jeszcze raz. Na próżno. Nawet nie spojrzał w górę.
– Daruj sobie – poradziła Harriet. – Chyba go straciłaś na dobre. W taksówce do Ballham
trochę zmiękła, widząc, jaka jestem nieszczęśliwa.
– Kłótnie kochanków – mruknęła. – Wróci, kiedy się uspokoi. Kiwnęłam głową, chociaż
wiedziałam, że tak nie będzie.
Im bliżej byłyśmy Herkulesa, tym milsza była Harriet. Pod koniec niemal przepraszała, że
wszystko mi popsuła.
– Przepraszam, że za wcześnie wróciłam – tłumaczyła się. – Było cudownie, Króliczek
obiecał nawet, że rozwiedzie się z żoną i ożeni ze mną. Wiem, mówił to już wcześniej, ale tym
razem mu uwierzyłam. No, ale teraz i tak nic z tego nie będzie.
– Dlaczego? – zapytałam, chociaż nic mnie to nie obchodziło.
– Dzwoniła jego żona. Była w szpitalu u ich córki. Podobno ta mała idiotka próbowała się
zabić. A żona Króliczka oczywiście spodziewała się, że zaraz do niej przyleci. Tłumaczyłam mu,
że kiedy byłam młodsza, podejmowałam próby samobójcze mniej więcej co dwa tygodnie.
Tłumaczyłam, że ta mała chce zwrócić na siebie uwagę, ale mnie nie słuchał. I zanim się
zorientowałam, już leciał do domu. Czekałam siedem godzin na następny samolot!
– Biedactwo – Pokiwałam głową. – Nie martw się, pewnie zadzwoni, kiedy tylko jego córka
poczuje się lepiej.
– Nie liczę na to, teraz co najmniej przez miesiąc będzie udawał kochanego tatusia
i wzorowego męża. Co za samolubna dziewucha. Przecież nie jest już dzieckiem. Ma
dwadzieścia siedem lat. W tym wieku powinna już wydorośleć.
Dziwne słowa z ust Harriet, która wpadała w histerię z powodu zagubionego dziurkacza.
– Króliczek jest z niej dumny, w kółko powtarza, jaką karierę zrobiła jego córeczka. Ma
agencję PR. Nazywa MB PR. Słyszałaś o tym?
Mary Bagshot Public Relations. Pewnie że słyszałam. Króliczek to ojciec Mary. Jakim
cudem ze wszystkich żonatych facetów w Londynie Harriet poderwała akurat ojca Mary?
– Chyba słyszałam – jęknęłam.
– No widzisz. Ta dziewczyna zrujnowała mi życie – westchnęła Harriet.
Mnie też, pomyślałam.
– Pewnie już nigdy nie poznam takiego mężczyzny jak Króliczek. Nie wiem, co bym zrobiła,
gdybym nie miała Herkulesa. Jesteś pewna, że w Ballham nic mu nie grozi?
– A niby co mogłoby mu się stać w Ballham? – zdziwiłam się.
– Herkulesa nie ma.
Seema unikała mojego wzroku.
– Poszedł siusiu? – dopytywała się Harriet radośnie.
– Poszedł na spacerek. Sam – uściśliła Seema. Harriet spoważniała i czekała na wyjaśnienia.
Szczere.
– To nie moja wina – zaczęła Seema. – Nie ja go wypuściłam, tylko Gruby Joe. Mówiłam
mu, żeby tego nie robił. Ale uparł się, żeby wypróbować na Herkulesie ten swój nadajnik, wiesz.
Przymocował mu go do obroży i zostawił w parku, żeby sprawdzić, czy w domu zobaczy go na
monitorze.
Nadajnik. Ten, nad którym Gruby Joe pracował po nocach. Chciał się przekonać, czy będzie
widział, jak Herkules wędruje do domu. Tylko że dom Herkulesa był nie w Ballham. Kiedy tylko
durny kundel poczuł wolność, włączył wewnętrzny kompas i ruszył do mieszkania Harriet
niedaleko Hyde Parku. Po pół godzinie i Herkules, i nadajnik zniknęli z monitora. Kiedy Seema
wróciła ze spotkania z Richardem w Tate Gallery, Joe zaraz się do wszystkiego przyznał. Szukali
go kilka godzin we trójkę, Joe, Seema i Richard. Przestali późną nocą i wznowili poszukiwania
o świcie.
Harriet zalała się łzami.
– Moje maleństwo! Moje biedne maleństwo! – szlochała. Seema się dołączyła, chlipiąc:
– To nie moja wina.
Zostawiłyśmy Harriet na najczystszym fragmencie kanapy, zaciągnęłam Seemę do kuchni
i zamknęłam drzwi.
– Ufałam ci – warknęłam, gdy zostałyśmy same.
– Mówiłam mu, żeby go nie wypuszczał – zawodziła.
– Co teraz robi? – zainteresowałam się.
– Chyba siedzi pod łóżkiem.
– Załatw to, Seema. Ufałam ci. To wszystko twoja wina. Do niczego by nie doszło, gdybyś
nie umówiła się z moim facetem!
– Co? – Przestała płakać. – Coś ty powiedziała?
– Nie udawaj, że nie wiesz, o czym mówię. Widziałam was w niedzielę w Tatę. Kleiłaś się
do Richarda.
– Nie zaprzeczam, że byłam z nim w Tatę – przyznała. – Ale nie kleiłam się do niego, o nie.
– Ależ tak. Szliście pod rękę, trzepotałaś rzęsami jak...
– Nieprawda.
– Byłaś w skórzanych spodniach – wytoczyłam najcięższy argument. Seema zakładała
skórzane spodnie na pierwszą randkę, zwłaszcza z facetem, na którym jej zależało. – I co ty na
to?
Myślałam, że przyparłam ją do muru, tymczasem ona naskoczyła na mnie.
– Co ja na to? Otóż wszystkie moje ciuchy były w psiej sierści. W sierści psa, którym ty się
miałaś opiekować, pamiętasz? Ale nie mogłaś, bo twój były facet, którego chcesz odzyskać, ma
alergię na psy.
– Nie alergię, tylko fobię – poprawiłam.
– Nieważne. To ja wyświadczałam ci przysługę. I to niejedną. Zajmowałam się twoim
facetem, żebyś mogła uwodzić byłego ukochanego. Nie flirtowałam z nim. Przez cały dzień
gadał tylko o tobie.
– Nieprawda, słyszałam was – obstawałam przy swoim.
– Na Boga, Lizzie, a co miał robić, dłubać w nosie czy szlochać w centrum miasta? Był
wściekły, że nie chciałaś mu przedstawić tego Amerykanina. Chyba wyczuł, co się święci.
Powiedział, że rozważa, czy nie zerwać z tobą. To ja go przekonałam, że szuka dziury w całym.
Tłumaczyłam, żeby poczekał do wyjazdu Briana, wtedy wszystko wróci do normy. Chciałam ci
pomóc. Żebyś nie paliła mostów. Właśnie to robiłam w Tate Gallery w niedzielne popołudnie,
chociaż sama nie wiem, czemu tak się męczyłam. Richard to fajny facet. Za fajny, żeby tak go
krzywdzić.
Żachnęłam się.
– Naprawdę. Nie wiedziałam, jaki jest fajny aż do tej niedzieli. Zawsze mi się wydawało, że
to kolejny nudziarz, którego interesuje tylko piłka i piwo, ale to nieprawda. Dużo wie, zna się na
sztuce, architekturze i muzyce. Wiesz, że wie dokładnie, kto zaprojektował najsłynniejsze
londyńskie budowle? Jest bardzo oczytany. I dowcipny.
– Wiem – jęknęłam.
– I nie jest taki brzydki. Po galerii zaciągnęłam go do Harvey Nicks i namówiłam, żeby
przymierzył parę ciuchów. Wymusiłam na nim obietnicę, że kiedy spłaci debet, kupi sobie coś
porządnego – Mógłby też zajrzeć do fryzjera.
– Tak, tak. Ale najważniejsze, Liz, że on cię naprawdę kocha. Twierdzi, że nie zna drugiej
takiej jak ty. Zrobi wszystko, bylebyś była szczęśliwa. Na przykład wziął dzień wolny, żeby
szukać tego cholernego psa.
– Co?
– Kiedy Herkules rano nie wrócił, zadzwoniłam do Richarda do pracy. Zwolnił się i obiecał,
że zacznie go szukać. Zaraz powinien tu być. Wyjdziesz, zanim przyjedzie? Chociaż moim
zdaniem powinnaś powiedzieć mu prawdę, zadał sobie tyle trudu. I tak teraz go rzucisz, prawda?
Bo z Brianem wszystko w porządku?
– Nie. Wyjechał. Harriet wróciła za wcześnie i musiałam powiedzieć mu prawdę.
Seema westchnęła ciężko.
– No tak. To było nieuniknione.
– Nieprawda. Prawie mi się udało. Gdyby Harriet nie wróciła wcześniej... I gdyby ta idiotka
Mary nie przedawkowała alkoholu i kokainy, jej ojciec nie wracałby wcześniej z urlopu,
a Harriet dalej siedziałaby na Majorce. Dlaczego romansuje akurat z ojcem Mary? Wszystko mi
popsuli.
– Na Boga, chyba ich nie obwiniasz?
– A niby kogo mam obwiniać? – zdziwiłam się.
– Nie wierzę, że jeszcze o to pytasz, Liz. Nazmyślałaś, ile wlezie, uknułaś straszną intrygę,
a teraz obwiniasz wszystkich, że żyją własnym życiem. Nie martwisz się, że twoja przyjaciółka
cudem uniknęła śmierci?
– Nie umarłaby.
– Cóż, a nawet gdyby, przynajmniej nie obawiałabyś się, że powie Brianowi prawdę, tak?
Tylko to cię martwi. Wykorzystałaś wszystko i wszystkich. Mieszkanie Harriet, ciuchy Mary,
mnie jako opiekunkę dla psa. Nie tylko Briana. Okłamałaś i Briana, i Richarda.
– Nie okłamałam Harriet.
– Zrobiłabyś to, gdyby nie zastała was w swoim łóżku! – zauważyła Seema.
– Chciałam tylko być szczęśliwa! – wrzasnęłam. – Dlaczego chociaż raz nie mogę mieć tego,
co chcę?
– Bo tym razem na to nie zasłużyłaś.
– Dlaczego? Zresztą co to ma do rzeczy? Czy Mary zasłużyła na to, że jest taka
nieprzyzwoicie bogata? A Harriet? Niby dlaczego im się w życiu układa?
– Układa? Mary jest tak samotna, że próbowała się zabić, a Harriet zadowala się żonatym
facetem. Lizzie, nawet nie wiesz, co masz. Masz kochającą rodzinę i faceta, który za tobą szaleje.
Za prawdziwą tobą.
Objęła mnie ramieniem, przekonana, że to do mnie trafiło. Było jak wtedy, kiedy
przekonywała mnie, że nasze mieszkanie wcale nie jest takie straszne i spokojnie możemy tu
zaprosić Briana. Chciała, żebym się cieszyła tym, co mam. Ale wtedy nie byłam na to gotowa.
– Mam dosyć takiego życia – warknęłam. – Zasługuję na coś lepszego niż ta nora! Zasługuję
na lepsze życie!
Seema odsunęła się natychmiast.
– Wiesz, na co zasługujesz przede wszystkim, Lizzie Jordan? – syknęła. – Na siarczysty
policzek.
I wymierzyła mi go z rozmachem.
– Och, ty! – W odpowiedzi zdzieliłam ją pięścią.
Niestety, ja w dzieciństwie walczyłam z bratem, a Seema musiała stawiać czoła siostrom.
Wiedziała, jak załatwić kobietę. Zanim się zorientowałam, trzymała mnie za włosy.
– Ani się waż! – wrzasnęła, kiedy chciałam znowu ją uderzyć.
– Pomożecie mi znaleźć pieska czy nie? – Harriet stanęła w progu. Na nasz widok dostała
ataku migreny.
– Przestańcie! – wrzasnęła. – Jak możecie? Zachowujecie się jak dzieci, a biedny Herkules
błąka się sam jak palec!
Seema puściła mnie i odepchnęła.
– No to jak, pomożecie? – powtórzyła Harriet. Sądząc po jej minie, jeśli odmówię, obedrze
mnie żywcem ze skóry.
– Nie wiem, od czego zacząć – przyznałam. Nagle rozległy się dziwne gwizdy i trzaski.
– Udało się – wrzeszczał Gruby Joe. – Numer siedem, zgłoś się, czas minął!
Harriet z przerażeniem złapała się za gardło, gdy Gruby Joe wtoczył się do kuchni w całej
swojej krasie, czyli rynsztunku żołnierskim. Na czubku głowy miał okulary do pływania.
Wierzył, że to noktowizor.
– Akcja Herkules znowu w fazie operacyjnej – zawiadomił nas. – Był śmiertelnie poważny,
a zarazem bardziej ożywiony, niż kiedykolwiek widziałam. – Przez całą noc starałem się
wzmocnić odbiornik – tłumaczył. – Nie było to proste, ale...
Ze szczegółami opowiadał nam, co robił, oczywiście nic nie zrozumiałyśmy. Mówiąc krótko:
złapał sygnał z obroży Herkulesa. Nieruchomej.
Czy to dobry znak czy zły? Może obroża mu spadła. A może Herkules nie żyje. W każdym
razie wiedzieliśmy już, gdzie szukać. Wpatrzeni w odbiornik Grubego Joe wyruszyliśmy do
nadajnika z nadzieją, że znajdziemy i psa.
Biegliśmy coraz szybciej po drugiej stronie parku. Nigdy tu nie byłam. Seema kurczowo
ściskała w dłoni grzebień, chyba jako broń przeciwko gangowi porywaczy psów rasowych.
Harriet drobiła koło Grubego Joe. Milczała. Myślała tylko o jednym.
Ja też. Ilekroć nad naszymi głowami przelatywał samolot, zastanawiałam się, czy Brian jest
na pokładzie. Chciałam powiedzieć Harriet, gdzie może sobie wsadzić te poszukiwania, ja muszę
jechać na lotnisko. Może jeszcze go złapię. Może zrozumie. Ale Harriet już raz groziła mi
policją.
Nagle stanęliśmy przed komisariatem policji.
– To komisariat policji – zauważyła Seema. Co za błyskotliwość.
– Sygnał dochodzi ze środka – orzekł Gruby Joe.
– Myślisz, że Herkules tam jest?
Policjant bez kasku już wyglądał przez okno, zaintrygowany naszą niecodzienną gromadką.
Gruby wariat w rynsztunku bojowym, dwie dziewczyny ubrane jak na dyskotekę i podstarzała
arystokratka w pantofelkach bez palców.
– W czym mogę pomóc? – zapytał grzecznie.
– Porwano mojego psa! – krzyknęła Harriet.
– Ach, więc to pani pies.
Rozdział 27
Harriet wyminęła policjanta i wbiegła do środka jak matka dowiadująca się, że dziecko, które
uważała za martwe, jeszcze żyje.
– Gdzie on jest? – wypytywała policjantkę, która spisywała okoliczności kradzieży
samochodu. – Gdzie moje maleństwo? Zaginął – tłumaczyła poszkodowanemu.
– Och, to proszę bardzo – usunął się grzecznie. Kiedy policjant przyprowadził „maleństwo”
Harriet, był już mniej współczujący.
Sierżant postawił Herkulesa na ziemi. Pies zadygotał. Spojrzał na Harriet i zamrugał szybko,
jakby nie wierzył własnym oczom, że znowu są razem.
– Czy to on? – zapytał policjant.
– O tak, tak! – I scena jak z filmu. Herkules nagle skoczył Harriet w ramiona i polizał ją
różowym jęzorem. – Przepraszam, że zostawiłam cię z tą straszną kobietą. – to o mnie. – Już
nigdy, przenigdy tego nie zrobię.
– Gdzie go znaleźliście? – zapytała Seema.
– Przyprowadził go ten pan.
No nie, jeszcze tylko tego brakowało. W kącie stał starszy dżentelmen, który mnie zganił, że
nie chciałam posprzątać po Herkulesie.
– Jakiś mężczyzna chciał go ukraść – opowiadał sierżant. Ktoś naprawdę chciał porwać psa
Harriet?
– To ona! – Pułkownik mnie rozpoznał. – To szefowa tej szajki! Ją też aresztujcie!
Co?
– Może wniesie coś do śledztwa – sierżant pokiwał głową. – Czy zna pani narkomana
Richarda Adamsa?
Narkomana Richarda Adamsa? Chyba nie mój Richard Adams?
– Richard Adams to mój chłopak – wystękałam. – Tak jakby.
– A nie mówiłem? – triumfował pułkownik. – To cała szajka. Kradną psy i sprzedają je do
laboratoriów.
– Harriet powierzyła go mojej opiece.
– Chciałaś go sprzedać do laboratorium? – Harriet nie mogła złapać tchu z oburzenia.
– Nie, nie chciałam. Richard też nie. Chyba.
– Proszę za mną – powiedział sierżant i otworzył drzwi do pokoju przesłuchań.
Usiedliśmy. Harriet w końcu potwierdziła, że upoważniła mnie do opieki nad Herkulesem.
Nie wywiązałam się najlepiej ze swoich obowiązków, ale rzeczywiście pies był pod moją opieką.
To prawda.
Okazało się, że czujny pułkownik aresztował Richarda jako członek straży obywatelskiej,
gdy zobaczył, jak ten wabi Herkulesa kawałkiem parówki (co i tak nie przyniosłoby rezultatów,
orzekła Harriet, bo Herkules nie jada wędlin z konserwantami). I tak, kiedy Richard schwytał
Herkulesa, pułkownik schwytał Richarda. Powalił go na ziemię, usiadł na plecach i czekał, aż
nadejdzie patrol.
A teraz Richarda podejrzewa się o porywanie psów.
– Proszę wycofać oskarżenie – poprosiła Harriet.
Niestety, nie dało się wycofać innego zarzutu. Podczas aresztowania Richard miał w kieszeni
skręta, wypalonego do połowy. I od razu wzięli go za narkomana.
Załamana opuściłam głowę.
– To wszystko przez ciebie – syknęła Seema. Jakbym sama tego nie wiedziała.
Nikt nie musiał mi przypominać, że gdybym tak bardzo nie chciała być z Brianem, Seema
nie musiałaby się opiekować Herkulesem i jednocześnie pocieszać mojego faceta. Wtedy Gruby
Joe nie miałby okazji wciągnąć Herkulesa w swoje eksperymenty, pies by się nie zgubił, Richard
by go nie szukał, pułkownik by go nie aresztował i Richard by teraz nie siedział.
A przecież nawet nie palił trawy. Przynajmniej o ile mi wiadomo.
– Kupił skręta od kolegi, bo myślał, że dzięki temu łatwiej o tobie zapomni – wytłumaczyła
Seema. – Wypalił połowę u nas, krztusił się i dusił, i miał dosyć. Resztę chciał wyrzucić.
A teraz nieszczęsny skręt odbije się na jego przyszłości. I to wszystko przez mnie.
Najchętniej poprosiłabym sierżanta, żeby to mnie aresztował. To moja wina. To przeze mnie
mój chłopak siedzi wwiezieniu, moja najlepsza przyjaciółka leży w szpitalu, a miłość mojego
życia spędza ostatni dzień urlopu w barze na lotnisku.
Nic dziwnego, że w drodze powrotnej nikt się do mnie nie odzywał.
Rozdział 28
W kółko nagrywałam się Richardowi na sekretarkę i prosiłam, żeby do mnie zadzwonił, jak
wróci do domu. Telefon milczał. Zadzwoniłam do Mary. Odebrała jej matka i poinformowała
mnie oschle, że wszystkie sprawy mam załatwiać przez biuro. Właściwie nie było sensu dzwonić
do Briana na komórkę. A jednak to zrobiłam.
– Halo?
Nie wiem, czemu się dziwiłam, że odebrał własny telefon. Chyba podejrzewałam, że
wszyscy wołanie słyszeć dzwonka, niż rozmawiać ze mną.
– Kto mówi? – zapytał. Milczałam.
– W porządku – westchnął. – To ty, Lizzie?
Powinien być już w połowie drogi nad Atlantykiem, a tymczasem siedział w Burger Kingu
na Heathrow. Okazało się, że jego samolot miał opóźnienie, jakieś problemy techniczne. Wolał
o tym nie myśleć, i tak zawsze bał się latać. Przeczytał gazetę od deski do deski, włącznie
z ogłoszeniami. Tak, przyda mu się towarzystwo, nawet moje.
Byłam tam godzinę później, nie taka wymuskana jak podczas ostatniego spotkania na
lotnisku, ale równie szczęśliwa, że go widzę.
– Nie znoszę pożegnań na lotnisku – przypomniałam mu.
– Ale chyba lepsze to niż żadne pożegnanie?
Właściwie nie spodziewałam się, że Brian pozwoli mi się wytłumaczyć. Tymczasem słuchał.
Dochodziła dziesiąta wieczorem, a jego samolot nadal nie startował. Siedział na lotnisku od rana,
pewnie dlatego radośnie witał każdą rozrywkę.
W rogu sali odpraw opowiadałam mu, jak naprawdę wyglądało moje życie od studiów.
Opowiadałam o kiepskich wynikach egzaminów końcowych, o marnie płatnych pracach
i obskurnym mieszkaniu. Opowiadałam, jak kiedyś dopijałyśmy z Seemą resztki cudzych
drinków, bo byłyśmy w drogim barze i nie stać nas było na alkohol. Opowiadałam o ciuchach ze
szmateksówi o tym, jak przekonywałam Mary, że znalazłam je na wyprzedaży w dobrych
sklepach. Przyznałam nawet, że Mary podejrzewa, że w naszej kanapie mieszkają pchły, chociaż
podkreśliłam, że to prawdopodobnie bujda. Opowiadałam, że nic nigdy mi się w życiu nie udało.
Pracując u Harriet, nie rozwijałam się, tylko pogrążałam coraz bardziej. Z czasem zaczęłam
szukać ucieczki. Najpierw grałam w lotto, potem pisałam do niego.
– Nie rozumiem, jak to się stało – zastanawiał się na głos. – Jesteś jedną z najbardziej
utalentowanych osób, jakie znam.
– Chyba miałam swoje pięć minut, grając jednooką Kleopatrę. Takie cuda się nie powtarzają.
– A może po prostu się poddałaś?
– Dziwisz się? Wysyłałam tyle listów motywacyjnych, ale nikt... – zaczęłam.
Złapał mnie za ręce.
– Ale do jakich firm? Do biur rachunkowych, tak? Chciałaś wpisywać dane do komputera,
do cholery? Czemu nie chodziłaś na przesłuchania? Nikt nie zatrudnił cię w biurze, bo każdy
rozsądny człowiek od razu widzi, że się do tego nie nadajesz. Zanudziłabyś się na śmierć po
kilku dniach.
Pocałował mnie w opuszki palców. Masował je, jakby były zimne.
– Kiedy cię poznałem, od razu wiedziałem, że jesteś wyjątkowa. Wiedziałem, że nigdy nie
będziesz przeciętna. Osiągniesz albo wszystko, albo nic, gwiazdy albo rynsztok.
– No i proszę, leżę w rynsztoku i widzę gwiazdy – zażartowałam.
– Wiem, wygląda to wszystko fatalnie. Zrozum mnie, Liz, albo będziesz wielka, albo
będziesz nikim. To zależy od ciebie. A żeby osiągnąć sukces, wcale nie musisz się bardzo starać.
– Jak? – zapytałam cichutko.
– Choćby pożytkując część tej energii, którą zużyłaś na przedstawienia dla mnie, żeby
przekonać innych, jak świetnie radzisz sobie na scenie. Jeśli chcesz, w każdej chwili służę
referencjami, nabrałaś mnie, uwierzyłem we wszystko. Nie wiem, zapisz się do kółka teatralnego.
Chodź na przesłuchania. Rób coś. Jeśli ty porzucisz marzenia, nikt inny ich za ciebie nie spełni.
Deja vu. Jakbym słyszała Richarda w drodze do domu po wizycie u moich rodziców. Używał
nawet podobnych słów.
– Postaram się – obiecałam. – Ale naprawdę mi przykro. Zrobiłam z ciebie głupka.
– To teraz i tak bez znaczenia. Zwłaszcza że i ja nie byłem z tobą do końca szczery.
Czego się spodziewałam? Chyba wyznania, że zamiast piąć się na szczyty kariery
w bankowości, Brian pracuje jako zwykły goniec. Ale nie.
– Widzisz, Lizzie, ja też cię wykorzystałem.
– Wykorzystałeś?
– Nie wiem, jak inaczej to określić. Posłużyłem się tobą, żeby uporządkować pewne rzeczy
w moim życiu. Pamiętasz, opowiadałem ci o tej dziewczynie ze spanielem?
Miałam okropne przeczucie, że wcale nie będzie mi lepiej, kiedy już wytłumaczy, o co mu
chodzi.
– No więc nie zerwałem z nią. Poprosiłem ją o rękę.
– O rękę? – zaskrzeczałam jak żałosne echo.
– Tak. Ale cały czas nie byłem pewien. I nie chodzi tylko o psa. Nie byłem pewien, czy
jestem gotów zerwać ze stanem kawalerskim. Pewnie mi nie uwierzysz, pewnie od studiów
miałaś wielu superfacetów, ale ja cały czas nie mogłem o tobie zapomnieć. Dopóki nie poznałem
Angeliki.
– Tak ma na imię?
– Tak. Angelica Pironi. Wiesz, jest do ciebie bardzo podobna.
– Pod jakim względem? Nieudacznica? Gapa? Kłamczucha?
– Nie – przytulił mnie. – Jest zabawna, piękna, kochana. Wiesz, jest tak do ciebie podobna,
że ciągle wspominałem nasz wspólny czas. Uznałem, że muszę się przekonać, czy kocham ją,
czy ciebie. I dlatego przyjechałem.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Delikatnie pogładził mnie po ręku.
– I kocham ją, Lizzie. Ale wiem, że ty też kogoś kochasz. Kiedy spaliśmy razem, wołałaś go
przez sen. I to nie byłem ja. Wolałaś: „Richard”!
Zrobiło mi się nagle zimno. Spojrzałam na niego ze zdumieniem.
– Na pewno się przesłyszałeś. Zdecydowanie pokręcił głową.
– O, nie. Wołałaś Richarda.
Wbiłam wzrok w ziemię. Nie byłam w stanie mówić, ale chyba było oczywiste, co czuję.
– Czy kiedy ta Angelica zgodzi się za ciebie wyjść, zaprosisz mnie na ślub? – zapytałam.
– Jako pierwszą. Pod warunkiem, że ty mnie też zaprosisz.
– Na ślub? Ciekawe z kim? – żachnęłam się.
– Zobaczysz, jeszcze wszystko się ułoży.
Rozległo się wezwanie dla pasażerów do Nowego Jorku.
– Miałem cudowny urlop – zapewnił. – Mimo wszystko.
– I nadal jesteśmy przyjaciółmi? – zapytałam nieśmiało. – Jak dawniej?
– Nie – odparł. – Nie jak dawniej. Lepiej. Chyba zaczynamy nowy etap naszej znajomości.
Mam nadzieję, że ufasz mi na tyle, żeby pisać prawdę. Postarasz się coś ze sobą zrobić?
– Tak.
– Dobrze.
Ponowne wezwanie do samolotu. Moje serce fiknęło koziołka.
– Dziękuję, że przyjechałaś się pożegnać – powiedział. – Wiem, że tego nie lubisz. Ale tym
razem nie rozstajemy się na długo. Odwiedzisz mnie, obiecujesz?
– Spróbowałbyś mnie powstrzymać.
– Muszę iść. Jutro rano muszę być w biurze, wyobrażasz to sobie?
– Za dużo pracujesz.
– Miałem cudowny urlop – powtórzył i pocałował mnie. W policzek. Nie wiedziałam, czy
jestem rozczarowana czy nie. A potem objął mnie i przytulił. Kiedy wypuścił mnie z objęć,
wydawało mi się, że widziałam łzy w jego oczach.
– Do zobaczenia – powiedział i odszedł.
Machałam, aż całkiem znikł mi z oczu. Potem poczekałam, aż odleciały trzy samoloty do
Nowego Jorku. Nie wiedziałam, w którym jest, a miałam wrażenie, że moja obecność podczas
startu gwarantuje mu bezpieczny lot. A potem powoli poszłam na stację razem z tłumem innych,
którzy pożegnali najbliższych.
Byłam smutna mniej więcej przez trzy stacje, ale kiedy się przesiadałam, było mi już lepiej.
Może dlatego, że w głowie układałam wymówienie dla Harriet i planowałam całkowitą zmianę
życia. Uda mi się, byłam tego pewna. Koniec końców, wizyta Briana przyniosła coś
pozytywnego.
Zdałam sobie sprawę, że właściwie wcale mi nie zależało na Brianie. Pragnęłam po prostu
tego, co sobą reprezentował. Ucieczki od rzeczywistości. Od mojego życia po studiach. Nudnej
pracy, brudnego mieszkania, życia towarzyskiego, które ograniczało się do spotkań w pubach.
Chciałam, żeby Brian mnie stąd wyrwał. Miał się zjawić w białym odrzutowcu i zabrać mnie
do Nowego Jorku, żebym odnalazła swoje miejsce wśród śmietanki towarzyskiej Manhattanu.
Nieważne, czy on tego chciał, czy nie. Nieważne, że nie wiadomo, czy życie tam byłoby lepsze
od życia w Londynie. Najłatwiej było sobie wmówić, że wszystko się zmieni za sprawą Briana.
W końcu zrozumiałam, że tak samo zachowałam się podczas egzaminów końcowych:
zamiast się uczyć, szlochałam za głupkowatym graczem w rugby i rozpaczałam, że świat toczy
się dalej mimo mojego nieszczęścia. Wiązałam wszystko, całą przyszłość, całe życie, z nim. Ze
zwykłym człowiekiem. Obarczałam go winą za moje klęski, bo łatwiej się pogodzić z porażką,
kiedy możemy obarczyć winą kogoś innego.
Cóż, to się zmieni. W końcu zrozumiałam, że nawet jeśli moje życie nie jest takie, jak sobie
wyobrażałam, tylko ja mogę to zmienić. Ja osobiście. Ale najpierw muszę posprzątać u Harriet.
Odzyskać jej samochód... I wszystkich przeprosić.
E, pi log Upłynął już prawie rok od wizyty Briana. W końcu prowadzę takie życie, o którym
mogę mu z dumą pisać. Posłuchałam jego rady i postanowiłam zmienić swoje życie. Napisałam
nawet artykuł o moich perypetiach i wysłałam go do pisma kobiecego. Wydrukowali i zapłacili.
Napisałam jeszcze kilka i ani się spostrzegłam, kiedy miałam mnóstwo zamówień na artykuły.
Harriet była załamana, że odchodzę z firmy, żeby pisać i szykować się do egzaminów na
kursy teatralne. Niedługo po moim odejściu stwierdziła, że handel nieruchomościami jej nie bawi
i założyła agencję wysoko wykwalifikowanych opiekunek dla psów. Poza tym ma teraz nowego
faceta, kawalera. Króliczek podjął heroiczną decyzję, żeby po raz ostatni ratować swoje
małżeństwo z matką Mary.
Kuliłam się nad biurkiem, kiedy pułkownik, który tak bezlitośnie kazał mi sprzątać po
Herkulesie, przyszedł zabrać Harriet na kolację w mój ostatni dzień w pracy. Harriet zacieśniła
stosunki ze starszym panem. Zaczęło się od podziękowań za uratowanie Herkulesa i pułkownik
od razu stracił głowę. I tak stary dobry Herk odegrał rolę Amora. Wiedziałam, że jeszcze się na
coś przyda.
Rupert nie widział się w roli opiekuna psów, więc odszedł z agencji do konkurencji, gdzie,
ku jego rozpaczy, naprawdę musi pracować. W związku z tym ma mało czasu na golfa i dla
„pięknych pań”. Powinnam mu współczuć, ale uważam, że angielskie kobiety odetchnęły z ulgą,
że już na nie nie poluje. Kiedy mu to powiedziałam, ucieszył się – odebrał to jako komplement.
Moje stosunki z Mary się poprawiły. Po próbie samobójczej wyjechała na miesiąc na Maltę,
przeszła kurację odwykową i wróciła czysta i szczęśliwa, za to z piątką nowych klientów. Jej
firma prosperuje znakomicie, a specjalizuje się w lansowaniu byłych żon i narzeczonych
sławnych ludzi. O Mitchellu słuch zaginął. Ostatnio widziano go w Rio, jak tańczył
w podrzędnym klubie nocnym. Mary wcale się tym nie martwi, jego płyty nadal świetnie się
sprzedają, dzięki naiwnym nastolatkom, które uważają jego nagle zniknięcie za rzecz
romantyczną. A Mary ma swoje tantiemy.
Ma także Billa. Chwilowo zaprzestał wędrówek po najdalszych zakątkach naszego globu na
rowerze i wprowadził się z tym rowerem i brudnymi ciuchami do jej dziewiczego mieszkania.
Zawsze ją kochał, wszyscy o tym wiedzieliśmy. A Mary musiała dojrzeć, żeby zrozumieć, że
można kochać kogoś, kto nie chce od niej uciec. Teraz już nie pragnie nieosiągalnych
kochanków. Zrozumiała, że zasługuje na kogoś lepszego.
– Czasami trzeba dostać w tyłek, żeby przejrzeć na oczy – stwierdziła filozoficznie, kiedy
ostatnio umówiłyśmy się na lunch. Zrozumiałam to.
Powiedziała też, że teraz uwielbia nawet włosy na plecach Billa. Tego akurat nie
rozumiałam, ale wolałam nie wnikać w szczegóły.
Niezastąpiony tropiciel i konstruktor Gruby Joe nabył rower treningowy. Postanowił się
odchudzać, żeby znaleźć sobie dziewczynę. Przez dwa tygodnie konstruował coś, co wyglądało
na skrzyżowanie ciśnieniomierza z mikrofalówką i szybkościomierzem. Potem poznał na czacie
niejaką „Wenus” i teraz praktycznie już w ogóle nie wychodzi ze swego pokoju. Twierdzi, że ją
kocha. O ile to na pewno kobieta. Chce się jej oświadczyć mailem. Oczywiście ostrzegałam go,
że znajomości wirtualne bywają niebezpieczne.
Seema... Seema skończyła studia i porzuciła Ballham na rzecz Harvardu, gdzie robi doktorat
na jakiś strasznie mądry temat, wszystko po to, żeby odwlec małżeństwo z bogatym kuzynem
w drugiej linii. Dali jej czas do dwudziestych dziewiątych urodzin, żeby znalazła sobie męża. Nie
musi nawet być Hindusem, byle lubił curry.
Wkrótce po przyjeździe do Stanów wyskoczyła na weekend do Nowego Jorku i widziała się
z Brianem i jego narzeczoną, Angelica. Było bardzo miło, napisała mi na pocztówce ze Statuą
Wolności i opisała piękne mieszkanie Briana. Ale wiecie co? Wcale nie ma widoku na Central
Park! Uśmiechnęłam się, czytając to.
Narzeczona, Angelica Pironi, też do mnie napisała. Podziękowała, że pomogłam Brianowi
przemóc idiotyczną fobię, która ich dzieliła. Teraz nawet zabiera jej psa na spacery. Zapraszała
mnie do Nowego Jorku, ale na razie sobie daruję. Może za sześć lat Brian i ja będziemy w stanie
śmiać się z sieci kłamstw, którą uplotłam przed jego przyjazdem.
Patrząc z perspektywy czasu, nie mogę się nadziwić, w jakim wówczas byłam stanie. Jak
nisko siebie oceniałam. Co więcej, moje postępowanie świadczy, że byłam także złego zdania
o Brianie: obawiałam się, że przestanie mnie lubić, kiedy się okaże, że nie jestem taka, za jaką
mnie uważał. Czasami się dziwię, czemu nadal utrzymuje ze mną kontakt.
Zostaje jeszcze Richard. Jego skrzywdziłam najbardziej i on najdłużej nie chciał mi
przebaczyć. Niestety, afera ze skrętem wystarczyła, żeby zwolniono go z pracy. Wyrok za
narkotyki to koniec. Jego szef nie chciał słuchać żadnych wyjaśnień i minęło sporo czasu, zanim
Richard dostrzegł pozytywne strony całej sytuacji. Oczywiście uważał, że w pewnym sensie to
moja wina, że rozczarował matkę i wylądował na zasiłku. Napisał mi ostry list, oddał płytę CD,
którą mu dałam na walentynki i zażądał zwrotu swoich kaset wideo. To był koniec. Właściwie
wcale mu się nie dziwiłam.
Pewnego dnia, gdy rozpaczałam, że już nigdy do mnie nie zadzwoni, pokazałam Mary mój
portret, który dostałam od Richarda na urodziny. Byłam na siebie wściekła za to, jak chłodno go
wówczas potraktowałam, chciałam, żeby już sobie poszedł, żebym mogła się szykować na
przyjazd Briana. Byłam wtedy zła, że nie kupił mi nic porządnego, czyli nic do ubrania.
Mary spoglądała to na mnie, to na szkic.
– Świetny – zawyrokowała.
– Wiem – chlipnęłam. – Ma talent! A ja go straciłam!
– Cóż – zbyła mnie oschle. – Może wreszcie się czegoś nauczysz. Mogę to wziąć? –
zapytała.
– Po co? Tylko to mi po nim zostało.
– Oddam ci – obiecała. I oddała, ale najpierw pokazała Arabelli Gilbert. Arabella ostatnio
widzi siebie w roli mecenasa artystów. I tak ona pierwsza zamówiła u Richarda portret. Efekt?
Rewelacyjny wizerunek Arabelli jako bogini Diany pojawił się na okładkach wielu pism
i Richarda okrzyknięto wielkim młodym talentem. Krytycy cieszyli się, że objawił się młody
malarz, który maluje farbami, jak pan Bóg przykazał, a nie słoniowym łajnem. Wszyscy o nim
mówili. A moja mama się złościła, że pozwoliłam mu się wymknąć.
– Wiedziałam, że coś osiągnie – dowodziła, prezentując zadziwiająco wybiórczą pamięć. –
Mogłabyś razem z nim chodzić na te wszystkie przyjęcia.
– Wiem, ale wszystko zepsułam.
– Więc spróbuj naprawić.
Cóż, robiłam w życiu już większe bzdury. Kazałam Mary stać nade mną i przerwać
połączenie, gdybym zaczęła gadać od rzeczy.
– Głęboko zaczerpnij tchu i uśmiechnij się, zanim zaczniesz mówić – poradziła mi, jakbym
była jej klientką. – Niech słyszy, że się uśmiechasz. I rozmawiaj z nim jak ze zwykłym
znajomym.
Wyszczerzyłam zęby i wybrałam jego numer.
Rozmawiaj jak ze zwykłym znajomym. Nic z tego. Dzwoniłam do mężczyzny mojego życia,
prawdziwego mężczyzny mojego życia. Którego straciłam. Kiedy tylko podniósł słuchawkę,
zaczęłam paplać:
– Richardzie, tęsknię za tobą. Bardzo. I chyba nigdy nie przestanę.
Cisza.
Umówiliśmy się na kawę. Uważał, że jest mi to winny, w końcu w pewnym sensie dzięki
mnie poznał Arabellę Gilbert, a od tego zaczęła się jego kariera.
Po trzech butelkach wina zgodziłam się pozować mu do współczesnej wersji Narodzin
Wenus. Chyba nie muszę mówić, co się działo później. Rano obudziliśmy się na podłodze
przykryci tylko kocem poplamionym farbami. Nasz wielki romans wybuchł z nową siłą.
Teraz, dwa miesiące później, Richard szuka nowego mieszkania. Jasnego i przestronnego,
dla dwojga artystów. A ja już nigdy nie skłamię. Nie muszę.
Od autorki
Drogi czytelniku, pozwól, że zadedykuję tę książkę kilku osobom... zwłaszcza tym, które
wspierały mnie w moim prywatnym annus horribilis. Czasami kręci mi się w głowie na myśl, że
mam tylu wspaniałych przyjaciół i taką rodzinę. A więc...
Dziękuję mamie, tacie, Kate i Lee za miłość i wsparcie. Janet i łanowi Wrightom za to, że nie
złościli się na najgorszą druhnę na świecie. Janet Brown za to, że udawała, że świetnie się
bawimy na Ibizie. Peterowi Hamiltonowi i Kate Fell, Markowi Love i Jacqui Saunders za ich
miłość. Geraldine i Dylanowi Grayom za to, że dzięki nim moje urodziny były wyjątkowe.
Mike’owi Elmsowi i Trudy Kelleher za to, że przyjęli mnie do siebie. Alex Lady, dzięki za
słuchanie. Vicki Fisher i Pam Ruthergford, dziękuję za kobiece pogaduszki i narzekania. Tomowi
Callaghanowi (szkoda, że nie jestem o dziesięć lat starsza...), Malcolmowi Alsopowi, Philipowi
Allardowi i Lisie Webb za to, że mnie znosili. Jessice Adams za optymistyczne horoskopy.
Fionie Walker za plotki. Helen Lederer za to, że przywróciła mi wiarę w prawdziwą miłość. Julie
Wright i Jonowi Stroudowi za wiarę w moją pierwszą powieść. Nickowi Rhodesowi za dobre
rady. Steve’owi Barnhamowi za to, że miał pecha i był w domu, kiedy Nicka nie było. Billowi
Silvery’emu za to, że dzięki niemu poczułam się atrakcyjna nawet o wpół do dziewiątej rano na
Fulham Road. Doktor Annie Trigell za wieczny optymizm. Sian Kelley, Mike Gayle i Zelda
West Meads... wiecie za co. Rachel Huggard, Elaine Noone, Claire Edgar, Salomonowi dziękuję
za mądrość! Roz Chissick za niewyczerpaną cierpliwość. Davidowi Garnettowi za to, że ściągał
mnie na ziemię, łanowi Percivalowi za to, że był najlepszym świadkiem, jakiego sobie można
wyobrazić. Nikki Jones, Nickowi Cornwellowi i Toby’emu Stone’owi. Jo Medcroft i Helenie
Roberts.
I Amerykanom! Chrisowi Hobbsowi i Marty’emu Bealowi. I Jenn Matherly, wyjątkowej
przyjaciółce. Prawdziwemu Brianowi – Brianowi Rabinowi – chociaż oczywiście ta książka nie
jest o tobie... I Collinowi Maddenowi – mojemu ulubionemu jankesowi. O tobie także nie,
kochany!
I na zakończenie ci, których jestem ogromną dłużniczką: wydawnictwo Hoddernad
Stoughton. Dziękuję zwłaszcza Kate Lyall Grant, wspaniałej redaktorce i przyjaciółce, która nie
tylko wstawia mi przecinki, ale i znajduje mieszkania, zabiera na przyjęcia, a czasami nawet
umawia facetów na randki. Za szczególną troskę poświęcaną autorce (konkurować z nią może
tylko uwaga, z jaką Jon Wood opiekował się moim płaszczem tamtej nocy...) jej przede
wszystkim dedykuję tę książkę.
Bez was nie udałoby mi się...
Chris Manby