Barrie Matthew James Przygody Piotrusia Pana

background image

Przygody Piotrusia Pana

Rozdział I
Wielka wyprawa do Parku Leśnego

Byłoby wam trudno zrozumieć przygody Piotrusia

Pana, gdybyście nie wiedzieli, jak wygląda Park

Leśny. Park ten jest olbrzymi i leży w pobliżu bardzo

wielkiego miasta, w którym mieszka król. Prawie

codziennie chodzimy z Daniem do parku i Danio jest

wprost oszołomiony mnóstwem wrażeń, jakich tam

doznaje. Nigdy jeszcze żadne dziecko nie zwiedziło

całego parku za jednym razem, bo malcy w wieku

Dania muszą sypiać od dwunastej do pierwszej w

południe i dlatego trzeba spieszyć z powrotem do

domu. Gdyby jednak wasze mamy nie przestrzegały

tak koniecznie tego spania od dwunastej do pierwszej

w południe, to może moglibyście zwiedzić cały Park

Leśny w jednym i tym samym dniu.

Przed parkiem ciągnie się nieskończenie długi

sznur dorożek, nad którymi wasze piastunki mają

taką władzę, że skoro palec do góry podniosą,

dorożka staje, a wtedy dzieci przechodzą swobodnie

na drugą stronę ulicy i zatrzymują się przed wielką,

żelazną bramą. Bram w parku jest kilka, ale zwykle

wchodzi się tą pierwszą. U wejścia można zamienić

parę słów z „panią od baloników”. Pani ta z takim

natężeniem całą swą przysadzistą postacią przyciska

stołek do bruku chodnika, a plecy do żelaznego

ogrodzenia parku, że twarz jej jest czerwona jak

burak. Ostrożność ta jest bardzo wskazana, bo gdyby

choć na chwilkę puściła się sztachet i stołka, baloniki,

które trzyma w ręku, uniosłyby ją w powietrze. I tak

się nawet stało któregoś dnia, bo gdyśmy o zwykłej

godzinie przyszli do parku, zastaliśmy pod bramą

„nową panią od baloników” .Widocznie ta

dawniejsza, gruba, oderwała się od sztachet i baloniki

uniosły ją w górę. Danio bardzo żałował, że nie był

background image

przy tym, bo skoro już w ogóle miało się stać takie

nieszczęście, byłby przynajmniej chciał je widzieć na

własne oczy.

Leśny Park jest prześlicznym ogrodem, w którym

rosną miliony i setki najpiękniejszych drzew. Zaraz

za bramą zaczyna się Gaj Figowy, ale każdy umyka

stąd czym prędzej, bo tutaj bawią się tylko dzieci,

które z nikim „zadawać się” nie chcą, bo są zanadto

dobrze wychowane. Danio i inni bohaterowie w jego

wieku nazywają je pogardliwie „małpkami”. Dzieci

te chodzą postrojone jak laleczki z wystawy

sklepowej, mówią po cichutku i używają

wyszukanych wyrazów jak ludzie dorośli. Nudzą się

przy tym ciągle, bo w nic się bawić nie umieją.

Zdarza się jednak, że i najlepiej wytresowana małpa

zbuntuje się w zwierzyńcu, przesadzi strzegące ją

mury i ucieknie w świat daleki. Takim

buntowniczym duchem była Marynka Grey, o której

dowiecie się więcej, kiedy dojdziemy do bramy

ochrzczonej jej imieniem. Ta mała Marynka jest

jedyną „małpką”, której wspomnienie przechowało

się w Leśnym Parku.

Teraz przechodzimy na Dużą Drogę. Różnica

między nią a innymi drogami jest prawie taka jak

między wami a waszym ojcem. Danio nie może się

nadziwić, że droga ta jest z początku wąska, a potem

rozszerza się i rozszerza, dopóki się nie stanie

zupełnie szeroką drogą. Danio twierdzi, że droga ta

jest ojcem wszystkich ścieżek i ścieżynek parku, i

wyrysował nawet obrazek, który mu się ogromnie

podoba. Na tym obrazku Duża Droga wiezie w

dziecinnym wózku Małą Dróżkę na spacer. I na tej

drodze spotkać można tylko bardzo porządne

towarzystwo. Dzieci bawią się tu zawsze pod okiem

dorosłych, którzy pilnują, żeby nie zamoczyły nóżek

w wilgotnej trawie, i stawiają je do kąta za to, że są

„uparciuchami” albo „mazgajami”. Wyraz „mazgaj”

oznacza kogoś, kto płacze o byle co, na przykład o to,

że go niania nie chce wziąć na ręce albo że mu palec z

buzi wyjęto. Z dwojga złego lepiej już być

background image

„uparciuchem”, bo tyle najmilszych rzeczy jest

zabronionych na świecie, że warto od czasu do czasu

popróbować, czyby się jednak nie dało postawić na

swoim.

Gdybyśmy się zatrzymywali przy każdym placu,

przez który przechodzi Duża Droga, stracilibyśmy

tyle czasu, że musielibyśmy wracać do domu nie

obejrzawszy ani jednej części wszystkich rzeczy

godnych widzenia w Parku Leśnym. Zwrócę wam

więc tutaj tylko uwagę na drzewo Mundzia Helwetta,

pod którym ów Mundzio, bawiąc się pewnego razu,

zgubił jednego pensa, a po chwili szukania odnalazł

dwa! Od tego pamiętnego zdarzenia cała ziemia

dokoła drzewa jest rozgrzebana i zryta rydelkami

młodocianych „poszukiwaczy złota” .Nieco dalej

wznosi się drewniana budka, w której

zabarykadował się mały książę Henryś. Mały książę

mazgaił się przez całe trzy dni bez żadnego powodu i

za karę przyprowadzono go do Parku Leśnego w

sukience jego siostrzyczki. Henryś nie mógł znieść

takiej hańby. Na Dużej Drodze wydarł się z rąk bony,

zamknął się w drewnianej budce i nie dał się z niej

wyprowadzić, póki mu nie oddano jego bufiastych

majteczek z dwiema kieszeniami.

Nie będę was namawiał, żebyście się zbliżyli do

Okrągłego Stawu, bo zanim doń dojdziecie, nianie

wasze, które są okropnie tchórzliwe, odciągną was na

pewno w inną stronę i pokażą wam ścieżkę wiodącą

do Dziecinnego Pałacu. W pałacu tym mieszkała

samiuteńka jedna, w otoczeniu bardzo wielu lalek,

najsławniejsza dziewczynka z całego parku. Jeśli kto

pociągnął za sznurek dzwonka, wstawała zaraz z

łóżka. O szóstej zapalała światło i odmykała drzwi w

koszulce nocnej, a wszyscy wołali w uniesieniu:

„Cześć królowej! Niech żyje królowa!” Dania

jednak najbardziej dziwi, skąd taka mała

dziewczynka wiedziała, gdzie są schowane zapałki.

Teraz zastępuje nam drogę Wyścigowa Góra.

Zdarza się, że dzieci wchodzą na nią bez zamiaru

background image

gonienia się lub ścigania. Ledwie jednak stopy ich

dotkną jej szczytu, taka ochota wzbiera w nich nagle,

że zbiegają z góry, jakby im skrzydła wyrosły u

ramion. Zwykle zatrzymują się dopiero wówczas,

kiedy już tak daleko odbiegły od starszych, że nie

wiedzą, jak trafić do nich. Ale na szczęście jest tu

druga drewniana budka, w której siedzi dozorca.

Budka ta nazywa się „domkiem znajdków”, bo jak się

tylko dziecko zgubi, idzie do dozorcy i mówi mu, że

się zgubiło, a dozorca je zaraz znajduje. Na Górze

Wyścigowej zabawy i gonitwy nie ustają nigdy, bo

nawet w dni zimne i wietrzne, kiedy dzieciom

wychodzić z domu nie wolno, zamiast nich bawią się

tu i ścigają zżółkłe, jesienne liście. Opanowane szałem

gonitwy, bez końca wirują tu i gonią się, a nikt na

świecie nie może im dorównać w lekkości i chyżości.

Z Wyścigowej Góry widzimy, jak na dłoni, Bramę

Marynki Grey, o której przyrzekłem wam więcej

opowiedzieć. Była to ładna, mała dziewczynka, która

co dzień o tej samej godzinie zjawiała się w parku w

towarzystwie dwóch piastunek albo jednej mamy i

jednej piastunki. Marynka była zawsze ślicznie

ubrana, wszystkim „małpkom” mówiła „pa” i bawiła

się tylko swoją własną piłeczką, którą raczyła rzucać

na ziemię i kazała podnosić piastunce. I raptem ta

grzeczna, ta ślicznie ubrana i wzorowo wychowana

Marynka zmieniła się w najniegrzeczniejsze

stworzenie. Chcąc dowieść, że jest naprawdę

niegrzeczna, rozwiązała najpierw sznurowadła

trzewiczków i wywiesiła język na cztery strony

świata. Potem zdarła z siebie szarfę jedwabną, zmięła

ją i podeptała nogami, pobiegła do kałuży i skakała

po błocie, póki nim nie obryzgała swojej strojnej

sukienki. Potem przelazła przez płot i narobiła

jeszcze wiele innych głupstw, na których zakończenie

zrzuciła z nóżek oba zabłocone trzewiczki i cisnęła je

daleko poza siebie. Wreszcie, ochlapana błotem,

rozczochrana i w pończoszkach tylko, pomknęła ku

bramie, ochrzczonej teraz jej imieniem, wypadła na

ulicę i byłaby z pewnością zginęła w tłumie, gdyby

background image

biegnąca za nią matka nie porwała jej na ręce i nie

zaniosła do dorożki, która zbuntowaną „małpkę

”odwiozła do domu. Stało się to dawno temu i Danio

tylko z imienia zna Marynkę Grey.

Na lewo od Dużej Drogi ciągnie się Aleja

Dzidziusiów. Pełno tu dziecinnych wózków i

maleństw zaledwie raczkujących –wprost trudno

przejść nie natknąwszy się na jakieś niemowlę, co

wywołuje natychmiast okrzyki grozy i oburzenia

nianiek. Tu jest także przejście ku mleczarni, gdzie w

prawdziwych rondlach gotuje się mleko i gdzie

kwiatki kasztanów spadają wprost do waszych

szklanek. Tu piją mleko także zwyczajne dzieci i do

ich szklanek sypią się kwiatki kasztanów, tak samo

jak i do waszych.

Teraz rzucimy okiem na studnię z basenem. Kiedy

do tego basenu wpadł Jurek Śmiały, tyle było w nim

wody, że się przelewała przez brzegi. Jurek był

pieszczochem swojej matki i ze względu na to, że

matka jego była wdową, pozwalał jej nawet przy

ludziach brać się czasem pod ramię. Jurka ogarniała

nieraz niepohamowana żądza przygód. Wtedy

najchętniej bawił się z kominiarzem Smoluchem.

Pewnego razu, kiedy jak zwykle bawili się koło

studni, Jurek Śmiały wpadł do basenu i byłby się

utopił, ale Smoluch dał nurka w wodę i wydobył go

na wierzch. I co najważniejsze, że woda tak

doskonale zmyła sadzę z twarzy Smolucha, że kiedy

z niej wyszedł, wszyscy od razu poznali, że Smoluch

jest ojcem Jurka, którego wszyscy uważali za

zaginionego. Od tego czasu Jurek nigdy już nie

pozwalał swojej matce, aby go brała pod ramię.

Pomiędzy studnią a Okrągłym Stawem leży boisko

przeznaczone dla zwolenników krokieta. Tylko, że

do prawdziwej gry nie dochodzi prawie nigdy, bo

podzielenie dzieci na partie zabiera za wiele czasu.

Każde z dzieci chce grę prowadzić, a kiedy po wielu

wysiłkach uda się nareszcie wszystkich pogodzić i

dwóch partnerów rozpoczyna grę, okazuje się, że

background image

reszta dzieci już postanowiła bawić się w coś innego.

Na tym boisku grają w krokieta chłopcy i

dziewczynki. Chłopcy używają w grze drewnianej

pałki, a dziewczynkom pomagają rakiety i

guwernantki. Nie dziw więc, że nigdy nie grają

porządnie, a jeślibyś chciał podpatrzyć ich

rozpaczliwe wysiłki, doleciałyby cię z boiska

najdziwniejsze odgłosy. Z tego powodu zdarzyła się

raz nawet bardzo niemiła historia. Kilka dziewczynek

wyzwało do walki „w piłkę” Dania i pewne

rozwichrzone stworzonko (na imię jej było Anielcia).

Dziewczynki zrobiły tyle punktów, że... albo nie,

wolę pominąć milczeniem tę niefortunną przygodę i

zaprowadzić was do Okrągłego Stawu, który jest

duszą całego parku.

Staw jest okrągły i leży w samym środku Parku

Leśnego, a kto raz stanął nad jego brzegiem, na

pewno nie zechce kroku postąpić dalej. Tu widzi się

chłopców puszczających na wodę tak ogromne

żaglowce, że dla przewiezienia ich do parku muszą

używać taczek albo wózków dziecinnych.

Zauważyliście pewnie, że w parku bardzo dużo

małych dzieci ma wykrzywione nóżki. Nie może być

inaczej, skoro bracia i kuzynkowie zabierają ich

wózki na swoje rzeczy, a bobasy muszą dreptać do

domu piechotą.

Każdy z was marzył zapewne o posiadaniu

żaglowej łodzi na własność i oto wujaszek spełnił

wreszcie wasze życzenie. Ach, wielka to przyjemność

przywlec taki statek do parku i rozprawiać o nim

głośno z innymi chłopcami, którzy nie mają tak

zacnego wujaszka! Ale po paru występach wolicie

zostawić wasz wspaniały statek w domu, bo wkrótce

spostrzegacie, że żaden, choćby najkosztowniejszy,

nie może się nawet równać ze „statkiem z patyka ”.

Szczególną cechą tego statku jest jego dziwne

podobieństwo do kawałka patyka przywiązanego na

końcu sznurka. Podobieństwo to jednak trwa, dopóki

statek nie zostanie puszczony na wodę. Bo skoro

tylko zacznie się ślizgać po powierzchni stawu,

background image

właściciel idący wzdłuż brzegu i dzierżący w ręku

sznurek widzi natychmiast tłumy majtków

uwijających się na pokładzie, widzi żagle wzdęte

majestatycznie i widzi, jak statek płynie, płynie

dniem i nocą hen, ku cichej, bezpiecznej przystani,

zupełnie niedostępnej kosztownym, sklepowym

statkom. Noc zapada szybko, ale nieustraszony

żaglowiec wypływa na pełne morze; żagle jego

wzdymają się i trzepią na wietrze i płynie wciąż

przed siebie, ponad zatopionymi miastami, coraz to

natrafiając na rozbójników morskich, z którymi

mężna załoga musi staczać dzikie walki. Wreszcie po

długiej, mozolnej podróży statek twój zarzuca

kotwicę na koralowych rafach.

Najpiękniejsze przygody zdarzają się zwykle,

kiedy się bawisz sam, bo we dwóch nie można się tak

bawić jak samemu. Gdy jesteś sam, prowadzisz

półgłosem rozmowy, wydajesz rozkazy, wygrywasz

bitwy i bawisz się tak znakomicie, że zapominasz

zupełnie, gdzie się znajdujesz i że już czas najwyższy

wracać do domu. A kiedy przestajesz się bawić,

zapominasz zupełnie, kim byłeś i czym twój statek

był wyładowany po brzegi. Bo już wieko twojego

skarbca się zatrzasnęło i skarbiec zapadł w głąb twej

pamięci. Może dopiero po latach inny jaki chłopczyk

odkryje go i czerpać będzie z jego skarbów.

Kosztowne sklepowe statki nie kryją we wnętrzu

swoim żadnych tajemnic i dlatego widok sklepowego

jachtu nie ożywi nigdy w pamięci dorosłego

człowieka najmilszych wrażeń jego dzieciństwa. Bo

tylko „statki z patyka ”wyładowane są po brzegi

najcenniejszymi wspomnieniami. Jacht jest tym

samym wobec „statku z patyka ”,czym jest

zwyczajny flisak wobec marynarza. Statek sklepowy

ośmiela się zaledwie krążyć po tafli jeziora, gdy

tymczasem „statek z patyka ”bez lęku wypływa na

fale wzburzonego oceanu. Toteż niech dzieci

posiadające piękne jachty nie wyobrażają sobie, że

zabawki te wzbudzają u drugich podziw. O nie,

jachty te są zupełnie zbyteczne na Okrągłym Stawie!

background image

Gdyby nawet wszystkie się potopiły albo gdyby

kaczki wciągnęły je pod wodę i zagrzebały w mule,

Okrągły Staw spełniałby nadal cele, jakie mu

przeznaczono.

Tak samo jak dzieci, ciągną ku wodzie mniejsze i

większe ścieżki. Jedne z nich są opatrzone słupkami z

kolczastym drutem. Są to porządne ścieżki,

czyszczone i żwirowane przez ludzi, którzy przy tej

robocie zdejmują z siebie surduty. Oprócz tych

ścieżek jest mnóstwo innych, zwanych

„złodziejskimi”. Dróżki te i ścieżynki są miejscami tak

szerokie, że dwie osoby swobodnie wyminąć by się

mogły, to znów zwężają się tak dalece, iż pomimo że

stawiasz nogi tuż przy sobie i tak dotykasz krzaków

rosnących po obu stronach. Naturalnie „złodziejskie”

ścieżki zrobiły się same i Danio bardzo żałuje, że nie

może nigdy się przyjrzeć, jak one „się robią”.

Naturalnie, że to „robienie się” ścieżek musi się

odbywać już „po dzwonku”, kiedy bramy parku są

pozamykane. Wszystko, co jest ciekawego w parku,

robi się zawsze w nocy; ja sądzę, że ścieżki porobiły

się dlatego, żeby nie stracić sposobności przyjrzenia

się Okrągłemu Stawowi.

Jedna z tych, złodziejskich ”ścieżyn zaczyna się od

placu, gdzie strzygą barany i owce. Mówiono mi, że

kiedy fryzjer ostrzygł po raz pierwszy loki Dania,

Danio pożegnał je bez zmrużenia powiek (za to

mamie jego łzy się kręciły w oczach). Nie dziw więc,

że kiedy barany i owce zaczęły umykać przed

postrzygaczem, Danio wołał ku nim wzgardliwie:

„Nie wstyd wam, stare tchórze?!” Kiedy jednak

postrzygacz ścisnął owieczkę kolanami i rozpoczął

operację, Danio pogroził mu pięścią. Nie mógł

darować postrzygaczowi, że używa do strzyżenia

takich wielkich nożyc. Po ostrzyżeniu owcy

postrzygacz otrząsa z niej wełnę i zwierzątko stoi

nieruchomo, zupełnie niepodobne do siebie. Owce są

tak zdziwione i onieśmielone tą nową swoją postacią,

że puszczone wolno nie od razu zaczynają skubać

trawę. Zapewne im się zdaje, że teraz nie mają już do

background image

niej prawa. Danio nieraz myśli nad tym, czy owce po

ostrzyżeniu poznają jedna drugą, czy też może biorą

się za obce i dlatego sprzeczają się między sobą. Te

owce z Parku Leśnego są w ogóle zupełnym

przeciwieństwem owiec wiejskich. Dość powiedzieć,

że na sam ich widok nasz dzielny Portos podwija

ogon ze strachu. Portos jest bernardem i niech tylko

na wsi posłyszy z daleka beczenie owiec, biegnie ku

nim i gna przed sobą całe stado. Ale te miejskie owce

idą wprost ku niemu z tak dziwnym wyrazem w

oczach, że Portosowi od razu robi się niedobrze. Jego

psi honor nie pozwala mu, naturalnie, zemknąć

przed owcami, więc stoi bez ruchu, udając, że jest

pogrążony w podziwianiu krajobrazu, a potem

raptem zawraca w bok i daje mi zza krzaków do

zrozumienia, że moglibyśmy pójść dalej.

Niedaleko stąd zaczyna się Wężowe Jezioro. Jeśli

się kto przechyli nad jego brzegiem, widzi na dnie

zatopiony las, zwrócony wierzchołkami drzew ku

dołowi. Ludzie mówią, że nocą błyszczą w głębi

Wężowego Jeziora zatopione gwiazdy. Jeśli to

prawda, to je widuje zapewne Piotruś Pan, kiedy w

gniazdeczku swoim żegluje po powierzchni jeziora.

Tylko nieznaczna część jeziora znajduje się w Parku

Leśnym, bo zaraz woda przepływa pod kamiennym

mostem aż ku Ptasiej Wyspie. Wyspa ta jest ojczyzną

wszystkich ptaszków, z których wyrastają później

chłopcy i dziewczynki. Żadna istota ludzka, z

wyjątkiem Piotrusia Pana (który jest tylko niby –

człowiekiem), nie może przedostać się na Ptasią

Wyspę. Każde z dzieci jednak, bez względu na to, czy

jest dziewczynką, czy chłopcem, brunetem czy

blondynką, może napisać, co mu się żywnie podoba,

na karteczce, przymocować liścik ten do papierowego

stateczka i puścić go na wodę. Ręczę wam, że skoro

tylko noc zapadnie, wasz liścik popłynie wprost do

Piotrusiowego państwa.

Dość na dzisiaj, czas wracać do domu, bo, jak

mówiłem, niemożliwe jest zobaczyć wszystko

jednego dnia. Musiałbym chyba nieść Dania na

background image

rękach i wypoczywać na każdej ławce jak pan

Salford. Nazwaliśmy tego pana panem Salfordem, bo

każdemu, kogo spotka w parku, opowiada o ślicznej

miejscowości, w której się urodził,a która nazywa się

Salford. Bardzo to miły staruszek. Przesiada się z

ławki na ławkę i szuka osoby,z którą by mógł

nawiązać rozmowę o Salford. Rok minął od czasu,

gdyśmy go zobaczyli po raz pierwszy, i oto traf

chciał, że poznaliśmy się z innym samotnym

staruszkiem, który za młodych lat spędził raz w

Salford całą jedną sobotę i pół niedzieli. Był to cichy,

nieśmiały starowina; adres jego był zawsze wypisany

wewnątrz jego kapelusza. Skorośmy się dowiedzieli o

jego wycieczce do Salford, powiedliśmy go w

triumfie do pana Salforda. Nie potrafię wam opisać

radosnego wzruszenia, z jakim nasz przyjaciel rzucił

się na potulnego staruszka, gdyśmy mu napomknęli

o tej sobocie i niedzieli. Od tego czasu obaj

staruszkowie nie rozłączają się ze sobą. Prym w

rozmowie trzyma naturalnie pan Salford i na każdym

przystanku chwyta swego towarzysza za guzik

surduta, jakby się lękał, żeby mu się potulny

staruszek nie wymknął.

Nie opodal wyjścia napotykamy jeszcze dwie

rzeczy godne uwagi. Pierwszą jest Cmentarz Psów,

ale tu się nie zatrzymamy, bo przecież nasz Portos

jeszcze żyje. Jeszcze bliżej bramy rośnie krzaczek z

gniazdeczkiem sikorki. Smutne wspomnienie wiąże

się z tym gniazdeczkiem. Szukaliśmy w krzakach

piłki Dania i raptem zamiast piłki odkryliśmy cudne,

maluchne gniazdeczko, a w nim cztery jajeczka,

ozdobione kolorowymi kreseczkami, zupełnie

podobnymi do gryzmołów wypisywanych przez

Dania na jego zeszytach. Zapewne mama – sikorka

pisała na tych jajeczkach liściki do pisklątek

zamkniętych wewnątrz skorupek. Co dzień

odwiedzaliśmy małe gniazdko, ale zaglądaliśmy doń

tylko wówczas, kiedy żadnego z psotnych chłopaków

nie było w pobliżu.

background image

Co dzień sypaliśmy dokoła krzaczka okruszki, a

ptaszyna podnosiła główeczkę na nasz widok i tak się

z nami oswoiła, że trzepotała skrzydełkami na

powitanie. Ale kiedyśmy przybyli jednego razu, w

gniazdku brakowało dwóch jajeczek. Nazajutrz nie

było już ani jednego. A biedna ptaszyna biła

skrzydełkami ponad krzaczkiem i patrzyła na nas tak

żałosnym wzrokiem, jakby myślała, że to myśmy

zdradzili jej zaufanie. To było wprost okropne i

Danio tłumaczył jej, jak tylko mógł, że żaden z nas nie

byłby w stanie wyrządzić jej takiej krzywdy. Ale boję

się, czy ptaszyna go zrozumiała, bo kilka lat już

minęło od czasu, jak Danio używał ptasiego języka.

Gdyśmy dnia tego opuszczali Park Leśny, obaj

mieliśmy łzy w oczach.

Rozdział II
Piotruś Pan

Jeżeli zapytasz swojej matki, czy będąc małą

dziewczynką wiedziała już o Piotrusiu Panu, matka

odpowie ci z pewnością:

„Naturalnie, moje dziecko, jakżeż mogłabym nie

wiedzieć o nim?” A jeśli zapytasz jeszcze, czy Piotruś

wtedy jeździł na kozie, matka wzruszy ramionami:

„Cóż za pytanie, mój mały! Naturalnie, że jeździł!”

Jeżeli potem pobiegniesz do babuni i jej zapytasz z

kolei, czy kiedy była małym dzieckiem, słyszała coś o

Piotrusiu Panu, babunia odpowie tak samo jak matka:

„Naturalnie, moje dziecko, że słyszałam o nim”. Ale

jeżeli jej zapytasz, czy za jej czasów Piotruś Pan

jeździł na kozie, okaże się, że babunia nawet nie wie,

że Piotruś Pan ma kozę. Jedno z dwojga: albo babunia

zapomniała o kozie, jak zapomina czasem, że jesteś

chłopcem, i nazywa cię Inką, jak nazywała twoją

matkę, kiedy była mała, albo też za czasów babuni

background image

Piotruś nie miał jeszcze kozy. Sądzę jednak, że koza

Piotrusia Pana jest rzeczą zbyt ważną, żeby dało się o

niej zapomnieć, i myślę, że chyba za młodych lat

babuni Piotruś rzeczywiście nie miał kozy.

Toteż jeśliby ktoś opowiadając przygody Piotrusia

Pana zaczynał od kozy, to by zrobił to samo, co

gdyby ubierając się włożył najpierw surdut, a później

kamizelkę.

Rozumie się, że Piotruś Pan jest bardzo stary, ale to

zupełnie wszystko jedno, bo Piotruś nigdy nie ma

więcej nad siedem dni życia. Urodził się wprawdzie

bardzo dawno temu, ale nigdy jeszcze urodzin nie

obchodził i nie ma nawet żadnej nadziei, żeby mógł je

kiedy obchodzić. A to dlatego, że kiedy Piotruś Pan

miał siedem dni, porzucił ludzi – wymknął się przez

otwarte okno i poleciał do Parku Leśnego.

Jeżeli wam się zdaje, że Piotruś był jedynym

dzieckiem, które zapragnęło uciec z domu, to znaczy,

że już nie pamiętacie pierwszych dni waszego

dzieciństwa. Kiedy Danio po raz pierwszy opowieść

tę usłyszał, był przekonany, że nigdy nie miał

zamiaru uciekać z domu. Wtedy mu poradziłem,

żeby obu dłońmi przycisnął skronie i dobrze się

namyślił. I co powiecie? Ledwie Danio przyłożył ręce

do skroni i przycisnął je mocno i jeszcze mocniej,

zaraz sobie przypomniał, że chciał raz usiąść na

samym wierzchołku wysokiego drzewa, a innym

razem ułożył sobie, że wdrapie się na komin, skoro

tylko jego matka zaśnie, i zdaje mu się nawet, że

siedział na gzymsie komina i matka go stamtąd

zdjęła. Wszystkie dzieci mogą mieć takie

wspomnienia, jeżeli skronie dłońmi przycisną, bo

przecież wszystkie były ptaszkami, zanim stały się

ludźmi, i dlatego są takie dzikie w pierwszych

tygodniach po urodzeniu, i najwięcej łaskotek mają

koło łopatek, tam gdzie pierwej rosły skrzydełka. Tak

mi to wytłumaczył Danio.

Bo trzeba wam wiedzieć, że z naszymi

historyjkami jest zwykle tak: najpierw ja coś

background image

opowiadam Daniowi, potem on mi to opowiada po

swojemu i okazuje się, że z tego zrobiła się zupełnie

inna powiastka. Więc znowu ja mu ją opowiadam z

różnymi dodatkami, potem on znowu mnie i w

końcu żaden z nas nie wie, czy to moja, czy Dania

bajka.

Otóż Piotruś Pan wymknął się przez okno, bo okno

nie było zakratowane. Z gzymsu, na którym stanął,

ujrzał szczyty drzew rosnących w Parku Leśnym i w

tej chwili zapomniał, że jest małym dzieciątkiem, w

długiej nocnej koszulce, uniósł się w górę i poleciał

hen, ponad kominy i dachy domów, prosto do Parku

Leśnego. Troszkę to dziwne, że Piotruś latał bez

skrzydeł, ale obie łopatki swędziały go zupełnie tak,

jakby jeszcze miał skrzydełka, a zresztą może

moglibyśmy wszyscy latać, gdybyśmy mieli taką

niezachwianą wiarę w naszą możność latania, jaką

miał tego wieczora odważny Piotruś Pan.

Doleciawszy do Parku Leśnego, Piotruś

wylądował szczęśliwie między Pałacem Dziecinnym

a Wężowym Jeziorem. Czym prędzej rzucił się na

trawnik i tarzał się po murawie, wierzgając nóżkami

jak małe źrebiątko. Piotruś zapomniał zupełnie, że

był człowiekiem, i myślał, że jest znowu ptakiem, tak

jak wtedy, kiedy był na Ptasiej Wyspie. Otworzył usta

chcąc złapać przelatującą muchę, ale mucha mu

uciekła. Więc machnął za nią rączką, czego, rzecz

prosta, ptaszki nie robią nigdy.

Piotruś poznał zaraz, że musi być ,po dzwonku”,

bo mnóstwo elfów uwijało się dokoła.

Elfy były tak zajęte, że wcale nie spostrzegły

Piotrusia. Jedne przyrządzały śniadanie, inne doiły

maleńkie krowy, inne jeszcze nosiły wodę w

konewkach. Piotrusiowi chciało się także pić, więc

poleciał ku Okrągłemu Stawowi i zanurzył dziobek w

wodzie. Naturalnie Piotrusiowi zdawało się tylko, że

zanurzył swój dziób, bo naprawdę to zamaczał tylko

nosek i tak mało nabrał nim wody, że wcale nie ugasił

pragnienia. Więc spróbował spłukać z siebie kurz,

background image

podleciał nad staw, skoczył w dół i od razu znalazł

się pod wodą. Jeżeli ptaszek spuszcza się na wodę, to

roztacza skrzydełka, ochlapie się, wypluska i

wychodzi z wody zupełnie suchy, ale Piotruś nie

mógł sobie przypomnieć, jak to się robi, i bardzo

zgnębiony wyszedł z wody.

Wreszcie postanowił spędzić noc na gałęzi drzewa

rosnącego tuż nad Aleją Dzidziusiów.

Trudno mu było z początku utrzymać równowagę

na gałęzi, ale w końcu usadowił się jakoś i zasnął.

Dobrze przede dniem obudził się i drżąc od nocnego

chłodu mruknął:

– Jak żyję, nie spędziłem na dworze takiej zimnej

nocy.

Naprawdę, to będąc ptaszkiem sypiał na drzewach

w noce o wiele chłodniejsze jeszcze, ale zimno

dokucza znacznie mniej ptaszkowi okrytemu

piórkami i pierzem niż małemu chłopczynie

mającemu za całe odzienie cienką koszulkę nocną.

Piotrusiowi było jakoś niedobrze. Tęsknił za czymś

bardzo, ale główkę miał tak skołataną, że ani rusz

przypomnieć sobie nie mógł, czego mu właściwie

brakuje. Nagle rozległ się jakiś łoskot i coś tak mocno

wstrząsnęło Piotrusiem, że omal go z drzewa nie

zrzuciło. Piotruś obejrzał się niespokojnie i nie

domyślił się nawet, że to on sam kichnął tak

gwałtownie. I coraz mocniej chciał czegoś, ale nie

wiedział czego. Z pewnością pragnął, żeby mu mama

nosek obtarła, ale że nie mógł zdać sobie sprawy ze

swego pragnienia, więc postanowił poradzić się

elfów, bo słyszał nieraz, że elfy umieją na wszystko

znaleźć dobrą radę. Wychyliwszy się spośród gałęzi

dostrzegł Piotruś dwa elfy, które objąwszy się wpół,

w wesołych pląsach krążyły po Alei Dzidziusiów.

Elfy dąsają się czasem na ptaki, ale jeżeli się kto do

nich zwróci uprzejmie, nigdy mu nie odmawiają

pomocy. Toteż Piotruś zdziwił się i rozgniewał, bo

kiedy zeskoczywszy na ziemię przemówił do elfów,

oba elfy na jego widok rzuciły się do ucieczki. Także

background image

pewien stary elf, który rozparty na krześle

ogrodowym spokojnie czytał pocztówkę zgubioną w

parku przez jakiegoś pana, na głos Piotrusia porwał

się z miejsca i z przeraźliwym krzykiem pobiegł się

ukryć za wielki kielich tulipana.

W którąkolwiek stronę skierował się Piotruś,

wszystko umykało przed nim. Kilkunastu drwali,

zajętych obalaniem trującego grzyba, rzuciło się do

ucieczki w takim pośpiechu, że nie zdążyli nawet

pozbierać narzędzi leżących na ziemi. Dziewczyna

wracająca od doju wypuściła z ręki skopek z mlekiem

i przewróciła się na nim. Cały park był w ruchu.

Tłumy elfów gnały to w tę, to w ową stronę i pytały

się nawzajem, czy bardzo się boją. Jedne gasiły

światła, inne barykadowały drzwi, a z głębi pałacyku

królowej rozlegało się głuche warczenie bębnów i

dźwięk trąb, świadczące, że królewska gwardia

gotuje się do obrony zamku. Wkrótce cały regiment

ułanów, uzbrojonych w palmowe kolce,

wymaszerował na Dużą Drogę. Piotruś słyszał

zewsząd krzyki i nawoływania, że „człowiek” został

w parku, „po dzwonku”. I nie przyszło mu nawet na

myśl, że to on sam jest tym człowiekiem. Było mu

coraz duszniej i dałby nie wiem co, żeby się

dowiedzieć, co właściwie dzieje się z jego noskiem.

Ale nie miał się kogo poradzić, bo wszystko w

popłochu uciekało przed nim. Nawet armia ułanów,

ujrzawszy go na szczycie Wyścigowej Góry, co tchu

umknęła w jedną z bocznych ścieżek, pod pozorem,

że z ukrycia lepiej obserwować ruchy nieprzyjaciela.

Widząc, że z elfami nie dojdzie dziś do ładu,

Piotruś postanowił zwrócić się o pomoc do ptaszków,

ale zaraz przypomniał sobie, że kiedy wieczorem

próbował usadowić się pośród gałęzi, wszystkie

ptaszki w popłochu opuściły drzewo. Serduszko

Piotrusia ścisnęło się boleśnie, zrozumiał nagle, że nie

wiadomo czemu wszystko, co żyje, unika go jak

wroga. Rozżalony Piotruś usiadł na ziemi i rozpłakał

się rzewnie. W zmartwieniu swoim nie zastanowił się

nawet nad tym, że siedzi zupełnie nieprawidłowo, bo

background image

przecież ptaszki nie używają do siadania tej części

ciała, którą teraz posługiwał się Piotruś. I dobrze, że o

tym nie pomyślał, bo byłby w końcu stracił wiarę w

swoją możność latania, a kto utraci wiarę w siebie,

nigdy już nie wzbije się ponad ziemię. Ptaki dlatego

latają tak niestrudzenie, że nigdy wiary w swój lot nie

tracą. Bo mieć wiarę to to samo, co mieć skrzydła do

lotu.

Nikt, z wyjątkiem ptaków, nie może przedostać się

na wyspę położoną pośrodku Wężowego Jeziora, bo

cała wyspa otoczona jest ostrokołem, a na każdym

jego palu siedzi ptak – wartownik, który czuwa nad

wyspą we dnie i w nocy. Kiedy Piotruś przelatywał

nad ostrokołem, warty spały jeszcze; Piotruś

niepostrzeżenie spuścił się na ziemię i serduszko

zabiło mu żywiej, kiedy poznał, że jest znowu w

swojej ojczyźnie. Udał się prosto do kruka Salomy,

który wstawał najwcześniej ze wszystkich ptaków, i

opowiedział mu wszystko, co zaszło od czasu, jak

opuścił Ptasią Wyspę. Kruk wysłuchał w milczeniu

jego przygód, a potem bez ogródek powiedział mu,

co myśli o tym.

– Jeżeli mi nie wierzysz, to przyjrzyj się swojej

koszulce nocnej – zakończył.

Piotruś popatrzył najpierw na swoją koszulkę, a

potem na śpiące na drzewach ptaszki. Nie – żaden

ptaszek koszulki nie miał na sobie.

– Czy wszystkie twoje kończyny są opatrzone

szponami?– pytał dalej nieubłagany Salomo i znowu

ujrzał Piotruś, że rączki jego i nóżki zakończone są

paluszkami. Aż mu się gorąco zrobiło, tak się

przeraził tym odkryciem.

– Nastrosz pióra! – rozkazał stary Salomo, ale na

próżno zrozpaczony Piotruś próbował spełnić jego

polecenie. Nie miał ani jednego piórka. Cały drżący

popatrzył na Salomę i raptem przypomniał sobie

otwarte okno sypialnego pokoju i pewną śliczną,

młodą panią, która go bardzo mocno kochała.

background image

– To już chyba wrócę do mojej matki – bąknął

nieśmiało.

– Z Bogiem! – mruknął Salomo i drwiąco popatrzył

na niego. Piotruś się ociągał.

– Czemuż nie lecisz? – zagadnął go po chwili kruk.
– A czyja... czy ja mogę jeszcze latać? – zająknął się

Piotruś. Oczywiste, że Piotruś stracił wiarę w siebie.

– Biedny, mały niby–człowieczku – pokiwał głową

Salomo (który w gruncie rzeczy miał bardzo dobre

serce) – nigdy już, nawet w wietrzne dni, nie będziesz

mógł się unieść w powietrze. Na zawsze już musisz

pozostać na Ptasiej Wyspie.

– I nigdy już nie wrócę do Parku Leśnego? –

żałośnie pytał Piotruś.

– A jakże dostaniesz się przez wodę? Widząc

jednak smutek Piotrusia, Salomo przyrzekł wyuczyć

go wszystkiego, co mogło mu się przydać w

obecnych jego warunkach.

– A czy ja już nigdy nie wyrosnę na prawdziwego

człowieka? – pytał jeszcze Piotruś.

– Nigdy.
– I nigdy nie będę prawdziwym ptakiem?
– Nie będziesz.
– Więc cóż będzie ze mnie?
– Będzie to, co i teraz. Ni to, ni owo – pokiwał

głową Salomo i uderzony trafnością swej uwagi, z

zadowoleniem podrapał się w łebek.

Ptaki, zamieszkujące wyspę, nie oswoiły się nigdy

ze zmianą, jaka zaszła w Piotrusiu.

Wszystko, co robił, śmieszyło je i dziwiło, tak jakby

Piotruś zmieniał się nieustannie. Tymczasem on był

zawsze taki sam, tylko ptaszki zmieniały się ciągle.

Ledwie wykluły się z jajek, a już śmiały się z Piotrusia

na całe gardło. Ledwie im urosły skrzydełka,

posyłano je do ludzi, a z jajek wykluwało się nowe

pokolenie piskląt. Nieraz zdarzało się, że samiczki

znudzone długim wysiadywaniem piskląt szeptały

background image

leniuszkom wygrzewającym się w skorupkach, że

teraz mogą zobaczyć, jak Piotruś Pan się myje albo

pije wodę, a wtedy ptaszki wyskakiwały z ciekawości

do góry, tłukły skorupki i wykluwały się o cały jeden

dzień wcześniej, niżby należało. Tysiące ptaszków

zlatywało się co dzień dokoła niego i przyglądało mu

się z takim samym zajęciem, z jakim wy patrzycie na

pawia rozpościerającego swój ogon. I wszystkie darły

się z podziwu, kiedy Piotruś brał w rączkę kromkę

chleba, zamiast ją podjąć z ziemi ustami. Na rozkaz

Salomy ptaszki znosiły mu codziennie kawałki chleba

w dziobach, bo, ku wielkiemu ich zgorszeniu, Piotruś

nie chciał jadać much i robaków. Toteż jeżeli ci kiedy

ptak jaki porwie kromkę chleba, to nie krzycz na

niego:„Żarłok! Żarłok!”, bo z pewnością ptak

odniesie twoją kromkę Piotrusiowi Panu.

Piotruś nie nosił już teraz koszulki nocnej, bo coraz

to któryś z ptaków prosił go o strzępek płótna dla

wzmocnienia swojego gniazdka, a Piotruś zaraz mu

kawałeczek oddzierał i byłby całą rozdarował, gdyby

się w sprawę nie wdał Salomo i nie kazał mu ukryć

reszty koszulki w bezpiecznym schowku,

przykrytym kamieniem. Piotruś biegał więc nago po

dworze, ale nie myślcie, że mu z tym źle było.

Przeciwnie, Piotruś był zawsze wesół, a to dlatego, że

Salomo dotrzymał obietnicy i nauczył go wielu

rzeczy, które doskonale umieją ptaki. Więc nauczył

go radować się z byle czego, nauczył go pracować z

ochotą i nauczył go wierzyć, że ta praca jest czymś

potrzebnym i ważnym. Ledwie Piotruś oczy otworzył

z rana, zaraz zaczynał pomagać ptakom przy

budowaniu gniazd i wkrótce umiał sklecić gniazdko

nie gorsze od gniazd gołębich. Tylko ziębom

dogodzić nigdy nie mógł, więc wykopywał w pobliżu

ich gniazd zgrabne dołeczki na wodę i paluszkami

wybierał spod kamieni robaczki dla ich piskląt.

Wkrótce posiadł całą wiedzę ptaków: po smaku

odróżniał wiatr wschodni od zachodniego, widział,

jak trawa rośnie, i słyszał ruch najdrobniejszych

nawet owadów, przechadzających się w głębi

background image

spróchniałych drzew. Salomo nauczył go także, co

należy czynić, żeby mieć zawsze w sercu radość i

wesele. Wszystkie ptaszki mają tę radość w sercach i

dlatego śpiewają tak wesoło i radość ta nie opuszcza

ich nigdy, chyba że im kto z gniazdka jajka wybierze.

Salomo znał się doskonale na ptasich sercach, bo

ciągle miał z ptakami do czynienia, więc nie dziw, że

mógł i Piotrusiowi tej cennej nauki udzielić.

Piotruś czuł w sercu taką radość, że musiał całymi

dniami tańczyć i śpiewać z uciechy, tak jak to robią

ptaszki. Ale że był i człowiekiem po troszku, więc nie

wystarczyło mu samo śpiewanie i wkrótce wykręcił

sobie fujarkę z trzciny i wygrywał na niej prześliczne

melodie. Wieczorem siadywał na brzegu jeziora i

naśladował na fujarce ciche westchnienie wiatru i

śpiewne pluskanie fal. Czasem chwytał dłonią

promienie księżyca i pakował je do fujarki, a wtedy

fujarka grała tak pięknie, że ptaszki dopytywały się

wzajemnie, czy to naprawdę złota rybka plusnęła w

jezioro, czy też Piotruś wygrywa piosenkę o „złotej

rybce”?

Czasem znowu Piotruś opowiadał na fujarce, jak to

pisklęta na świat przychodzą. Wtedy samiczki

unosiły się w gniazdku i oglądały się poza siebie,

dumne, że zniosły już białe jajeczko.

Kto często bywa w Parku Leśnym, zauważył

pewnie, że kasztan różowy, rosnący koło kamiennego

mostu, kwitnie najwcześniej ze wszystkich drzew.

Mało osób jednak wie, czemu się tak dzieje. Oto

Piotruś, stęskniony za wiosną, wygrywa wieczorami

piosenki o jej nadejściu, a że poczciwy kasztan rośnie

najbliżej i słyszy go najlepiej, więc myśli, że wiosna

naprawdę już się zbliża, i zaraz zaczyna kwitnąć.

Czasem znowu Piotruś zapadał w zadumę;

skoczne i wesołe piosenki zmieniały się w żałosne i

tęskne. Ach, bo Piotruś widział poprzez łuk

kamiennego mostu cudny Park Leśny, do którego

jednak dostać się nie mógł! Piotruś dobrze wiedział,

że prawdziwym człowiekiem nigdy nie będzie, i

background image

niewiele mu nawet na tym zależało. Ale jakże gorąco

pragnął bawić się tak, jak się bawią prawdziwe

dzieci, a wiadomo, że Park Leśny jest wymarzonym

miejscem dla wszystkich zabaw. Ptaszki nieraz

opowiadały mu, jak świetnie bawią się w parku różne

małe dzieci, a wtedy gorzkie łzy napływały do oczu

Piotrusia.

Pewnie dziwicie się, że Piotruś nie przepłynął

Wężowego Jeziora, ale Piotruś nie umiał pływać, a na

wyspie nikt, prócz kaczek, nie posiadał sztuki

pływania. A kaczki były takie głupie! Wprawdzie z

ochotą ofiarowały mu się za nauczycielki, ale uczyły

go mniej więcej tak: „Siądź na wodzie, jak ja, i wiosłuj

nogami, jak ja moimi wiosłuję”. Piotruś próbował po

sto razy usiąść jak kaczki i po sto razy wpadał pod

wodę, zanim zaczął wiosłować nogami. A kaczki

twierdziły, że to jest takie łatwe, że nie warto czasu

tracić na objaśnianie tak prostej rzeczy. Przez parę

dni bawiła na wyspie para łabędzi, którą Piotruś

karmił swoim chlebem, w nadziei, że ptaki nauczą go

za to pływania, ale kiedy mu zabrakło chleba,

niewdzięczne łabędzie syknęły na niego gniewnie i

pożeglowały w dal.

Już zdawało się raz Piotrusiowi, że znalazł sposób

przedostania się z wyspy do parku, bo pewnego dnia

jakaś cudowna biała rzecz, podobna do gazety

porwanej wiatrem, ukazała się w górze ponad wyspą

jak ptak, któremu postrzał złamał skrzydło.

Zatrzepotała się parę razy w powietrzu i runęła na

ziemię. Piotruś przeląkł się trochę, ale ptaki objaśniły

go, że to jest latawiec, który wyrwał się z ręki jakiegoś

chłopczyka w Parku Leśnym i przywędrował aż

tutaj. A potem wyśmiewały Piotrusia, że się tak

rozkochał w tym latawcu. Piotruś nie rozstawał się z

nim przez cały dzień, a nawet kiedy zasypiał, kładł

go koło siebie i obejmował go jedną rączką. Nic

dziwnego, że Piotruś go tak pokochał, bo przecież

latawiec ten należał przedtem do prawdziwego

chłopczyka.

background image

Tego to już ptaszki zrozumieć nie mogły, ale że

starsze ptaki czuły szczerą wdzięczność dla Piotrusia

za to, że mnóstwo piskląt wyleczył z odry, więc

ofiarowały się pokazać mu, jak się latawca puszcza w

powietrze. Sześć ptaków uczepiło się jego dzioba i ku

szalonej radości Piotrusia latawiec uniósł się w górę,

a nawet latał wyżej od ptaków.

Piotruś wołał: „Jeszcze!”, a gdy ptaszki

niezmordowanie powtarzały zabawę, Piotruś zamiast

im podziękować klaskał w ręce z uciechy i wołał:

„Jeszcze! Jeszcze! Jeszcze!” Widać, że niezupełnie

zapomniał, że był kiedyś prawdziwym

chłopczykiem.

I raptem w mężnym sercu Piotrusia zrodził się

plan następujący: poprosi ptaszki, żeby raz jeszcze

uniosły w górę latawiec, a wtedy uczepi się jego

ogona i uniesie się nad Park Leśny. W okamgnieniu

cała setka ptaków zaprzęgła się do latawca i Piotruś

oburącz chwycił się jego ogona... ale zanim doleciał

do Parku Leśnego, latawiec na znacznej już

wysokości rozleciał się na kilka kawałków i Piotruś

byłby się pewnie utopił w Wężowym Jeziorze, gdyby

nie pomoc niewdzięcznych łabędzi, które go

wydobyły z wody i odwiozły na grzbietach do Ptasiej

Wyspy. Po tej przygodzie ptaszki stanowczo

odmówiły mu swej pomocy w tak karkołomnych

wyprawach.

I nigdy by się Piotruś nie był dostał do Parku

Leśnego, gdyby mu nie przybył z pomocą stateczek

Shelleya.

Rozdział III
Gniazdeczko drozdów

Pewnego razu przechadzał się po Parku Leśnym

młody człowiek, który nazywał się Shelley. Shelley

background image

był już od dawna dorosły, ale wcale na to nie

wyglądał. Shelley był poetą, a poeci zawsze robią

takie wrażenie, jakby coś z dziecka w nich

pozostało.Poeci wcale nie dbają o pieniądze i radzi są,

jeżeli mają tyle, ile im trzeba na przeżycie jednego

dnia. A właśnie Shelley miał ponadto banknot

dziesięciofuntowy. Więc zrobił zeń mały stateczek i

puścił go na Wężowe Jezioro.

Stateczek dopłynął szczęśliwie do Ptasiej Wyspy, a

warta odniosła go do kruka Salomy.

Salomo myślał, że to jest zlecenie jakiejś damy,

domagającej się „towaru w najlepszym gatunku”.

Salomo otrzymywał co dzień całe tuziny takich

listów. Jeżeli list mu się podobał, wysyłał towar

wyborowy, ale najczęściej bileciki te tak go gniewały,

że bądź wcale nie odpowiadał na nie, bądź też

wysyłał całe gniazdko byle jakich piskląt.

Salomo najlepiej lubi, żeby wszystko zostawić jego

własnej głowie – bo jeśli kto mu tylko napomknie, że

tym razem spodziewa się chłopczyka, to, jak dwa a

dwa cztery, dostanie znowu dziewczynkę. Każdy, kto

pisze do Salomy, czy by to była dorosła osoba, czy

mały chłopczyk, który koniecznie pragnie mieć małą

siostrzyczkę, powinien bardzo dokładnie podać swój

adres. Nie macie pojęcia, ile niemowląt rozsyła co

dzień Salomo pod fałszywym adresem.

Strach, co sobie Salomo głowy nałamał, kiedy mu

doręczono stateczek Shelleya. W żaden sposób nie

mógł zrozumieć, co ten bilecik oznacza, więc wezwał

całą Wielką Radę do pomocy. Radcy spoglądali na

banknot to jednym, to drugim okiem, każdy

przejechał po nim szponem i wreszcie orzekli, że list

ten musi pochodzić od jakiejś wysoko postawionej

osobistości, która życzy sobie mieć dziesięcioro dzieci

na raz. Twierdzenie to opierali na cyfrze dziesięć

wypisanej wyraźnie na banknocie.

– Istne wariactwo! – krzyknął w pasji Salomo i

podarował banknot Piotrusiowi.

background image

Wszystkie niepotrzebne rzeczy dawano

Piotrusiowi do zabawy.

Ale pomimo że Piotruś tylko przez tydzień był

prawdziwym chłopczykiem, niejedno za pamiętał z

pobytu swego między ludźmi i dobrze wiedział, jaką

wartość ma taki banknot.

Toteż z radością przyjął podarunek, bo zaraz mu

przyszło na myśl, że z pomocą tak znacznej ilości

pieniędzy bez trudu dostanie się do Parku Leśnego.

Tysiąc pomysłów snuło mu się po głowie, ale Piotruś,

nauczony doświadczeniem z latawcem, postanowił

bardzo dokładnie rozważyć wszystkie przeciwności,

zanim rozpocznie nową wyprawę. Zaraz też objaśnił

ptakom, jaką wartość ma ten stateczek Shelleya, bo

wiedział, że ptaki są zbyt dobrze wychowane, by

żądać od niego zwrotu rzeczy, która została mu

ofiarowana. Rzeczywiście, ptaki nie odebrały mu

banknotu, ale tak kręciły głowami i tak koso

spoglądały na Salomę, że zawstydzony kruk zaczął

sam powątpiewać o swoim rozumie, odleciał na

drugi koniec wyspy i z wielkiego wstydu schował

głowę pod skrzydło. Piotruś wiedział, że bez pomocy

Salomy nie da sobie rady na wyspie, więc podążył za

nim i w serdecznych słowach dodał mu otuchy.

Piotruś użył jeszcze innego sposobu, by zupełnie

pozyskać przyjaźń starego kruka. Wiedział, że

Salomo pragnie po wysłużeniu emerytury przenieść

się do Gaju Figowego i tu żyć na pieńku cisowym z

pensji i kapitaliku, który od lat już całych składał w

starej pończosze. Pończochę tę, należącą zapewne do

jakiejś zwyczajnej osoby, wiatr zaniósł na Ptasią

Wyspę, a Salomo użył jej za kasę oszczędności.

Pończocha zawierała już: sto osiemdziesiąt ośródek

chleba, trzydzieści cztery orzechy, szesnaście skórek,

jedną wycieraczkę do piór i jedno sznurowadło od

bucika – ale Salomo postanowił nie podawać się do

dymisji, póki pończocha nie będzie wyładowana po

brzegi. Salomo obliczył, że mniejszy kapitał nie

background image

wystarczyłby mu do spokojnego życia w Gaju

Figowym.

Otóż Piotruś pozyskał dozgonną przyjaźń Salomy

w ten sposób, że ostro zakończonym patyczkiem

odciął ze swego banknotu kawałek papieru wielkości

sześciu pensów i ofiarował go krukowi. Kruk nie

posiadał się z radości i od tej chwili przemyśliwał

wraz z Piotrusiem nad jego podróżą do Parku

Leśnego. Całymi dniami roztrząsali najróżniejsze

projekty i wreszcie zwołali walne zgromadzenie

wszystkich drozdów zamieszkujących Ptasią Wyspę.

A czemu wybrali drozdy – o tym się zaraz dowiecie.

Posiedzenie zagaił Salomo. Piotruś odstąpił głos

krukowi, bo Salomo zawsze się gniewał w czasie

przemówień innych mówców. Salomo zaczął od

wyrażenia szanownemu zgromadzeniu drozdów

głębokiego podziwu dla genialnych zdolności, jakie

wykazują przy budowie swych gniazd. Szmer

zadowolenia rozległ się między drozdami, bo ptaki

nieustannie toczą spory o to, czyje gniazdko jest

najtrwalsze i najpiękniejsze.

– Nie wszystkie ptaki – mówił Salomo rad, że

udało mu się wprawić drozdy w dobry humor – nie

wszystkie ptaki wylepiają gniazda swoje gliną. Toteż

nie dziw, że gniazda ich są przemakalne!... – Tu

Salomo z dumą powiódł okiem po zgromadzeniu,

zadowolony ze znalezienia tak świetnego argumentu.

Na to jejmość zięba, która nieproszona wcisnęła się

na zgromadzenie, pospieszyła wetknąć swoje trzy

grosze.

– Przecież gniazda buduje się dla piskląt, nie na

wodę! – zaskrzeczała drwiąco.

Drozdy spojrzały niespokojnie na Salomę; kruk,

zaskoczony uwagą jejmość zięby, wypił raz po raz

kilka łyków wody. Biedaczysko zapomniał języka w

dziobie.

– Ogólnie wiadomo – zaczął znów po chwili – jakie

ciepłe są gniazdka wylepione gliną.

background image

– Ogólnie wiadomo – wrzasnęła w odpowiedzi

zięba – że jeśli woda napłynie do gniazdka, z którego

nie ma odpływu, to wszystkie pisklęta się potopią!

Drozdy błagalnie spojrzały na Salomę,

spodziewając się, że jednym słowem ukróci gadaninę

jejmość zięby, ale zakłopotany Salomo znowu

zamilkł.

– Pociągnij no jeszcze łyczek, staruszku! –

zachęcała drwiąco jejmość zięba. Na imię jej było

Kaśka, a wiadomo, że wszystkie Kaśki są strasznie

przekorne.

Salomo wypił znowu łyk wody i jakoś mu się lżej

zrobiło.

–Jestem pewien, że gdyby gniazdo zięby wpadło

do Wężowego Jeziora, rozleciałoby się w kawałki –

rzekł – a gniazdo drozdów płynęłoby po wodzie jak

najlepszy żaglowiec!

Dopieroż to drozdy zaczęły bić brawo. Nareszcie

dowiedziały się, do czego służy glina, którą

wylepiały gniazda. A gdy jejmość zięba zaczęła drzeć

się, że gniazd nie buduje się na Wężowym Jeziorze,

tylko na drzewach, wyproszono ją z sali obrad.

Potem szło już wszystko doskonale, aż do chwili

kiedy Salomo powiedział:

– Nasz młody przyjaciel Piotruś Pan pragnie

gorąco przepłynąć Wężowe Jezioro i prosi szanowne

zgromadzenie o udzielenie mu pomocy przy

budowaniu statku.

Na to między drozdami powstała taka wrzawa, że

Piotruś był pewny, że sprawa jego przepadła

zupełnie.

Ale Salomo tłumaczył dalej jasno i dobitnie, że

Piotrusiowi nie idzie o statek, jakiego zwykle

używają ludzie. Chciałby po prostu mieć gniazdko,

byle tak duże, by móc pomieścić się w jego wnętrzu.

Widoczne było, że prośba ta nie trafia drozdom do

gustu.

background image

– My tam nie mamy czasu do tracenia, mamy dość

swej roboty – mruknął wreszcie jeden ze starszych

drozdów.

– Zapewne – odparł Salomo – toteż Piotruś Pan nie

chce, żebyście mu pomagali za darmo. Ale, jak

wiecie, warunki jego materialne poprawiły się bardzo

w obecnej chwili. Właśnie Piotruś Pan polecił mi

zawiadomić was, że każdy robotnik otrzyma sześć

pensów dniówki!

Drozdy zatrzepotały z radości i zaraz przystąpiły

do budowy statku Piotrusia. Musiano przerwać

wszystkie inne roboty. Była to właśnie pora

zakładania gniazd, ale drozdy nie miały czasu myśleć

o sobie, bo całymi dniami pracowały dla Piotrusia.

Wkrótce też zapas małych drozdów zupełnie się

wyczerpał i Salomo był w niemałym kłopocie, bo nie

wiedział, czym by je zastąpić. A właśnie zamówień

na pisklęta drozdów napływało mnóstwo, bo

najtłuściejsze dzieci, te, co tak wspaniale prezentują

się w wózkach, a postawione na ziemi przewracają

się co krok, pochodzą od drozdów i wszystkie panie

przepadają wprost za nimi. Toteż Salomo nie miał

innego sposobu, jak zwołać wszystkie wróble

gnieżdżące się pod strzechami domów i szop i dać im

za mieszkanie opuszczone gniazdka drozdów.

Wróble całą chmarą zleciały się na Ptasią Wyspę, a

gdy się ich pisklęta wykluły, Salomo porozsyłał je

paniom, zaręczając, że są to najprawdziwsze drozdy.

Rok ten nazywano na Ptasiej Wyspie Wróblim

Rokiem i jeśli zdarzy ci się spotkać w parku kogoś, co

się puszy i nadyma, i wyobraża sobie, że jest wart o

wiele więcej niż inni ludzie, to możesz być pewny, że

urodził się we Wróblim Roku. Spytaj go zresztą o to.

Piotruś sumiennie płacił robotnikom każdego

wieczora. Drozdy z powagą zasiadały na gałęziach

drzew i czekały cierpliwie, żeby Piotruś odciął sześć

pensów ze swego banknotu. Potem każdy po kolei

podlatywał ku Piotrusiowi, brał w dziobek należący

background image

mu się papierek i ustępował miejsca drugiemu.

Ślicznie to wyglądało.

Po kilku miesiącach uciążliwej pracy stateczek

Piotrusia był gotów. Nie potrafię opisać wam radości

i dumy,jaką wzbierało serduszko Piotrusia na widok

rosnącego z dnia na dzień gniazdka. Ledwie drozdy

rozpoczęły budowę siateczka, Piotruś pokochał go

tak mocno, że nie opuszczał go ani na chwilę, a nawet

w nocy nie chciał się z nim rozłączać. Kładł się spać

tuż obok niego i często przez sen gładził go rączką i

przemawiał doń najczulszymi wyrazami. Ledwie

glina wylepiająca wnętrze gniazdka przeschła nieco,

Piotruś zamieszkał w nim na dobre. Do dzisiaj jeszcze

w nim sypia, a co najśmieszniejsze, że musi leżeć w

nim zwinięty w kłębuszek, jak kociak, bo inaczej nie

mógłby się w nim pomieścić. Wnętrze gniazdka jest

brunatne – na zewnątrz przeważnie zielone, bo

ptaszki przystroiły je mchem i trawą. Ma to tę

praktyczną stronę, że jeśli się wierzch podrze albo

rozeschnie, można go zawsze zastąpić nowym. Z

gniazdka sterczą gdzieniegdzie pióreczka, które

drozdy potraciły przy budowaniu i wmurowały w

gniazdeczko.

Ptaki bardzo zazdrościły drozdom ich pracy i

zapowiadały, że gniazdko nie utrzyma się na wodzie.

Ale gniazdko leżało na wodzie jak najlepsza

łódeczka. Więc ćwierkały znowu, że tylko patrzeć, jak

woda naleje się do środka. Ale woda się nie nalała i

gniazdko było zupełnie suche. Więc zaczęły wołać, że

Piotruś nie będzie mógł płynąć po Wężowym

Jeziorze, bo nie ma wioseł. Drozdy z niepokojem

spojrzały na Piotrusia, ale Piotruś zapewnił je, że

wioseł wcale mu nie potrzeba, bo do statku

przymocuje żagiel. To powiedziawszy, wydobył ze

schowka resztki swojej nocnej koszulki i nie

zważając, że każdy mógł poznać, że to jest koszulka,

sporządził z niej wspaniały żagiel. W parę dni

później, kiedy ptaszki zasnęły twardo, a księżyc

oświetlał jasno wyspę, Piotruś po kryjomu wybrał się

w podróż. Ale zanim odbił od brzegu, bezwiednie

background image

złożył obie rączki i wzniósł oczy ku niebu, a potem

ujął ster i popłynął na zachód.

Co prawda Piotruś przyrzekł drozdom, że zanim

przedsięweźmie wyprawę do Parku Leśnego,

wypróbuje stateczek pod ich okiem. Zaledwie jednak

dojrzał pod łukiem kamiennego mostu drzewa

parku, ciemniejące w księżycowym świetle – gorący

rumieniec oblał jego twarzyczkę. Zapomniał o

niebezpieczeństwie, na jakie się naraża, i począł

płynąć naprzód. Kto wie, czy Piotruś Pan nie był

ostatnim z dzielnych żeglarzy, który popłynął na

zachód, by odkrywać nowe, nieznane kraje... Statek

Piotrusia kręcił się najpierw w kółko i ciągle powracał

do brzegu. Wtedy Piotruś rozpiął żagiel i puścił

statek na los szczęścia. Wicher wzdął żagiel i począł

gwałtownie pchać statek ku przeciwległemu

brzegowi, gdzie majaczyły groźne zarysy skał, o

które statek mógł się rozbić jak łupina. Piotruś szybko

pociągnął żagiel ku sobie i dzięki temu przestrzeń

między statkiem a skalistym brzegiem poczęła się

zwiększać; teraz zaczął dąć wiatr od wschodu i z taką

siłą rzucił stateczkiem o podstawę kamiennego

mostu, że omal go nie rozbił na kawałki. Na szczęście

udało się Piotrusiowi przebrnąć jakoś fatalny

przesmyk pod łukiem mostu i wypłynąć na pełne

jezioro. Możecie sobie wyobrazić, jak się ucieszył,

kiedy zobaczył, że jest w Parku Leśnym. Próżno

jednak usiłował wylądować, cały brzeg był szczelnie

obmurowany i nigdzie nie można było zarzucić

kotwicy. Kotwicą statku był duży kamień

przywiązany do sznurka urwanego z popsutego

latawca. Nagle pęd fali rzucił gniazdko na skałę

podwodną, a uderzenie było tak silne, że Piotruś

wypadł z gniazdka i omal się nie utopił. Ostatkiem sił

wydźwignął się w górę i wskoczył do statku z

powrotem. Szum i łoskot wody ogłuszał zupełnie

małego żeglarza. Paluszki jego tak zgrabiały od

zimna, że każdej chwili mogły wypuścić ster.

Szczęściem udało mu się nareszcie wpłynąć do cichej

i bezpiecznej zatoki.

background image

Nie myślcie jednak, że nic już teraz nie groziło

Piotrusiowi Panu, bo ledwie dopłynął do brzegu,

tłumy elfów zebrały się na nim i poczęły krzyczeć,

żeby nie ważył się wylądować w parku, bo już od

dawna jest „po dzwonku”. Jedne machały rękami,

inne potrząsały wojowniczo kolcami kaktusów,

jeszcze inne przywlokły zgubioną w parku strzałę do

łuku i ustawiły ją na wprost Piotrusia, jakby

zamierzały wystrzelić z niej jak z armaty.

Próżno Piotruś zapewniał je, że nie jest

prawdziwym człowiekiem i że nie ma zamiaru

wyrządzić im nic złego, elfy nie przestawały mu

grozić śmiercią, w razie gdyby ośmielił się wyjść na

brzeg. Piotruś zniecierpliwił się w końcu i zawołał, że

jeśli go nie zostawią w spokoju, to przepędzi je, gdzie

pieprz rośnie. Elfy ustawiły się do ataku i kto wie, co

by się było stało, ale raptem pomiędzy kobietami

wszczął się jakiś ruch, rozległy się krzyki i piski, bo

oto elficzki spostrzegły, że żagiel w łodzi Piotrusia

zrobiony jest z dziecinnej koszulki nocnej. Wszystkie

natychmiast zapłonęły gorącą macierzyńską miłością

ku Piotrusiowi i do łez się martwiły, że są zbyt

maleńkie, żeby go wziąć na kolana, upieścić i utulić.

Gniew elfów stopniał także wobec roztkliwienia

ukochanych małżonek; setki rąk wyciągnęły się z

pomocą ku Piotrusiowi, a gdy wylądował i

umocował swe gniazdko na brzegu, elfy w triumfie

powiodły go przed oblicze królowej. Królowa długo

naradzała się z ministrami, po czym orzekła, że

wobec tego, że Piotruś nie jest prawdziwym

człowiekiem, tylko „ni tym, ni owym ”, będzie mógł

pozostawać w Parku Leśnym i „po dzwonku”. Od tej

pory żyje Piotruś z elfami w najlepszej zgodzie.

Tak się odbyła pierwsza wyprawa Piotrusia Pana

do Parku Leśnego. Dawno to już, bardzo dawno

temu, ale, jak wiecie, Piotruś nie rośnie i nie zmienia

się wcale i dziś, tak samo jak i przed laty, jeździ po

Wężowym Jeziorze w gniazdeczku drozdów, z

żagielkiem zrobionym z koszulki nocnej. I gdybyście

go mogli widzieć (choć niestety jest to zupełnie

background image

niemożliwe), zobaczylibyście, że kiedy Piotruś

żegluje, to siedzi w stateczku, bo żagiel popycha

gniazdko na wodę, a kiedy stoi, to wiosłem pruje fale

wodne. Bo teraz Piotruś ma i wiosło; później

dowiecie się, skąd się wzięło.

Noc w noc, zanim świt nastanie, na długo przed

otwarciem parku, wraca Piotruś na Ptasią Wyspę.

Piotruś nie jest prawdziwym człowiekiem, więc musi

pozostać niewidzialnym dla oczu ludzkich. Ale

każdej nocy spędza w parku po kilka godzin i bawi

się jak prawdziwe dziecko. To znaczy, Piotruś

wyobraża sobie tylko, że tak jak on bawią się

prawdziwe dzieci, i nie ma nic zabawniejszego nad to

jego przekonanie, bo prawdę mówiąc, Piotruś bawi

się zawsze na opak.

Nikt nie może pouczyć Piotrusia, jak się bawią

prawdziwe dzieci, bo elfy przebywają w swoich

domkach aż do zmroku, więc nie bardzo wiedzą, co

się za dnia w parku dzieje, a jeśli już zmuszone są

wyjść na dwór, to przede wszystkim myślą o tym, jak

by się ukryć przed ludźmi – ptaki znowu pewne są,

że widzą wszystko, ale z opowiadań ich i objaśnień

nic wyrozumieć nie można. Jeszcze zabawę w

„chowanego” wytłumaczyły Piotrusiowi jako tako,

ale czemu na przykład wszyscy chłopcy czują taki

pociąg do Okrągłego Stawu, że bony ich od brzegu

odciągnąć nie mogą, tego mu nawet kaczki

powiedzieć nie umiały. A przecież kaczki całymi

dniami krążą po Okrągłym Stawie. Co prawda

jedyną rzeczą, która je zajmuje, jest liczba kawałków

piernika i bułek wyławianych z wody. Są to po

większej części istoty zgorzkniałe, utyskujące

nieustannie, że pierniki obecnie są mniej pożywne i

smaczne, niż były za czasów ich młodości.

Musiał więc Piotruś sam sobie radzić. Puszczał

statki na wodę, ale okrętem jego było drewniane koło,

znalezione na trawniku. Piotruś nie widział nigdy, co

dzieci robią z kołem, więc myślał, że to jest ich statek,

i rzucił koło na wodę. Koło od razu upadło na dno;

background image

Piotruś wydobył je z niemałym trudem, a potem z

uciechą wlókł je po trawniku, pewny, że odkrył, jak

się bawią prawdziwe dzieci.

Innego razu Piotruś znalazł na piasku małe

blaszane wiaderko. Pewny, że to stołeczek do

siadania, usiadł na wiaderku i jak się weń zapadł, tak

ani rusz wydobyć się z niego nie mógł.

Raz znowu dojrzał z daleka wzdęty powietrzem

balonik. Balonik zlatywał właśnie z Wyścigowej Góry

wlokąc za sobą sznurek. Piotruś słyszał od pewnego

mysikrólika, że chłopcy bawią się nieraz w parku w

piłkę nożną. Pewny, że to piłka nożna, rzucił się w

pościg za balonikiem, a gdy go nareszcie pochwycił,

tak energicznie kopnął go nogą, że balonik znikł jak

kamfora.

Ale największy podziw wzbudził w nim pewien

dziecinny wózek. Wózek stał najspokojniej w pobliżu

zimowego pałacu królowej elfów (to znaczy

pośrodku klombu otoczonego siedmioma

hiszpańskimi kasztanami). Piotruś na palcach zbliżył

się do wózka, bo o takim zwierzęciu nigdy mu

ptaszki nie wspominały. Piotruś był pewny, że wózek

jest żywy, i przemówił do niego. Wózek nic mu nie

odpowiedział, więc Piotruś podszedł jeszcze bliżej i

dotknął go końcem palców. Pchnięcie to wystarczyło,

by wózek zaczął się toczyć w tył. Piotruś był pewny,

że wózek umyka przed nim, i to natchnęło go wielką

odwagą. Pobiegł za wózkiem i chwyciwszy go,

pociągnął ku sobie. Wtedy wózek zaczął się toczyć

wprost na niego, co tak przeraziło Piotrusia, że bez

tchu pognał najbliższymi ścieżkami do swego

gniazdka i zwinął się w nim w kłębuszek. Nie

myślcie jednak, że Piotruś Pan był bojaźliwy. Zaraz

nazajutrz wybrał się w odwiedziny do wózka z kijem

w jednej, a okruchem chleba w drugiej ręce. Ale

wózka już nie było i Piotruś więcej go już nie

zobaczył.

Jeszcze mam wam powiedzieć, skąd się wzięło

wiosło Piotrusia Pana. Otóż była to drewniana

background image

łopatka porzucona niedaleko studni. Piotruś był

pewny, że to wiosło; ile razy wiatru nie było, używał

jej do wiosłowania.

Może litujecie się nad Piotrusiem, że nie umiał się

bawić jak należy? Wierzcie mi jednak, że choć

wszystko robił na opak, źle mu z tym nie było. I

dlatego litowanie się nad nim nie miałoby żadnego

sensu. Przecież Piotruś był przekonany, że noc jest

najwłaściwszą porą do zabawy, i choć bawił się

inaczej niż prawdziwi chłopcy, niemniej bawił się

doskonale, bo był pewny, że tak właśnie bawić się

należy. A jeśli się wierzy, że się coś posiada, to tak,

jakby się to naprawdę posiadało. Piotruś bawił się

bez przerwy, bo nigdy nie tracił ani minuty na dąsy i

grymasy, które wam tyle czasu zabierają. Tego

Piotruś wcale nie umiał, ale czy dlatego należy

ubolewać nad nim?

Wierzcie mi, Piotruś był naprawdę szczęśliwy. Był

o tyle szczęśliwszy od was, o ile wy szczęśliwsi

jesteście od waszego ojca. Czasem z wielkiej uciechy

wywracał kozły na murawie. Może widzieliście kiedy

młodego wyżła przesadzającego rowy i płoty?

Piotruś potrafi to jeszcze lepiej.

A w dodatku Piotruś umiał grać na fujarce! Nieraz

panowie, wracający późną nocą do domu, drukują w

gazetach, że słyszeli słowika śpiewającego w Parku

Leśnym. Poczciwcy nie domyślają się nawet, że to, co

biorą za śpiew słowika, jest muzyką Piotrusia Pana.

Tylko... tylko Piotruś Pan nie miał matki. Prawda, ale

sami powiedzcie, czy mu ta matka była bardzo

potrzebna? A zresztą skoro się tak bardzo tym

martwicie, to powiem wam, że Piotruś Pan wrócił do

niej. A pomogły mu w tym elfy.

Rozdział IV
„Po dzwonku”

background image

Niezmiernie trudno dowiedzieć się czegoś o elfach,

jedno jest tylko pewne, że elfy przebywają zawsze w

miejscach, gdzie się bawią dzieci. Dawnymi czasy,

kiedy dzieci nie miały wstępu do Parku Leśnego, nie

było w nim ani jednego elfa. Ale zaledwie zakaz ten

cofnięto i dzieci po raz pierwszy przybiegły bawić się

w parku, tłumy elfów nadciągnęły wieczorem za

nimi. Po prostu elfy nie mogą żyć bez dzieci. Tylko że

w dzień trudno je zobaczyć, bo przebywają bądź pod

ziemią, bądź na trawnikach i klombach ogrodzonych

słupkami z drutem albo siatką drucianą. A także i

dlatego, że w dzień są bardzo chytre i przebiegłe, a co

najzabawniejsze, że „po dzwonku” nie są już ani

trochę chytre, ani przebiegłe.

Kiedy byliście ptaszkami, znaliście się z elfami

doskonale, a nawet później, już jako niemowlęta,

niejedno jeszcze pamiętaliście z czasów, kiedyście

przebywali wśród nich. Nie mogę odżałować, że

takie maleństwa w powijakach nie umieją pisać, bo w

miarę jak podrastają, zapominają wszystko, tak że ja

sam znałem dzieci, które zapewniały, że nigdy nie

widziały elfa. A ręczę, że w chwili kiedy to mówiły,

tuż przed nimi uwijało się mnóstwo elfów. Ale cóż z

tego, kiedy tak trudno je poznać, bo ci mali figlarze

zawsze udają, że są czymś innym niż elfami.

Najczęściej przebierają się za kwiaty, bo dwór

królewski mieści się w Kotlinie Elfów i wzdłuż Alei

Dzidziusiów, gdzie rośnie ich najwięcej. Suknie elfów

robione są na wzór kwiatów – mody ich zmieniają się

odpowiednio do pory ich kwitnienia. W czasie

kwitnienia lilii przeważa w ich strojach barwa biała,

w porze dzwonków – różowa i błękitna. Niektóre

barwy cieszą się ich szczególnymi względami –

wszystkie elfy na przykład przepadają za krokusami i

hiacyntami. Na ogół wolą barwy delikatne od

jaskrawych, dlatego też rzadko bardzo odziewają się

w sukienki tulipanowe, bo żywe ich kolory nazbyt

wpadają w oko. Ale bardzo chętnie używają

kielichów białych tulipanów za kolebki dla swych

niemowląt.

background image

Skoro im się zdaje, że nikt na nie nie patrzy, pląsają

wesoło po trawnikach i klombach, a kiedy dojrzą

człowieka i nie mają czasu ukryć się przed nim, stają

nieruchome, jakby wrosły w ziemię, i udają, że są

kwiatami. Nieraz przechodzisz tuż koło nich i nie

domyślasz się nawet, że to są elfy, a ledwie je

miniesz, gnają co tchu do domu i opowiadają swojej

mamie, jakiego ci wypłatały figla. Jak wiecie, cała

Kotlina Elfów pokryta jest bluszczem wijącym się po

ziemi (z niego robią elfy swój olej rycynowy),

gdzieniegdzie tylko wystrzelają pęki kwiatów. Otóż

niektóre są kwiatami, a inne przebranymi za kwiaty

elfami. Trudno bardzo rozpoznać elfa; najlepiej

przechodząc koło kwiatu, który się podejrzewa, że

jest przebranym elfem, udawać, że się nie zwraca na

niego uwagi, a potem szybko obejrzeć się poza siebie.

Danio wymyślił jeszcze inny sposób. Jeżeli ma

podejrzenie, że kwiat jakiś jest elfem, staje w miejscu i

patrzy na niego dopóty, póki elf, zmęczony

nieruchomością, nie poruszy się. Wtedy ma już

pewność, że kwiat ten jest elfem. Wzdłuż Alei

Dzidziusiów kręci się ich zawsze całe mrowie, bo tu

im się łatwo ukryć w rabatach kwiatowych. Ale

czasem i elfom zdarzają się różne przygody.

Posłuchaj tylko, co spotkało pewną pensję

dziewczynek.

Było ich dwadzieścia cztery; wyszły właśnie ze

szkoły w towarzystwie nauczycielki i zamierzały

odbyć codzienną przechadzkę wzdłuż nie obsadzonej

jeszcze rabaty, gdy raptem nauczycielka stanęła i

znacząco położyła palec na ustach. Wszystkie

dziewczynki odziane były w hiacyntowe mundurki,

więc na znak nauczycielki stanęły jak wryte na

rabacie i udały, że są prawdziwymi hiacyntami.

Nauczycielka usłyszała jakiś podejrzany szelest i

rzeczywiście ledwie pensjonarki przemieniły się w

kwiaty, nadeszło dwóch ogrodników z wielką paką

świeżych kwiatów. Ujrzawszy rabatę obsadzoną już

szafirowymi hiacyntami, obaj ogrodnicy popatrzyli

na siebie ze zdziwieniem.

background image

– Czyż nie szkoda wysadzać takich pięknych

hiacyntów? – zapytał pierwszy.

– Wiesz, że taki jest rozkaz księcia –odparł drugi i,

nie namyślając się dłużej, poczęli wydzierać hiacynty

z rabaty.

Potem wszystkie pensjonarki razem z nauczycielką

wrzucili na taczki, wywieźli poza ogród i wysypali na

kupę nawozu. Naturalnie biedaczki nie śmiały nawet

okiem mrugnąć, żeby nie zdradzić się, że są elfami, i

leżały na nawozie aż do zmroku. „Po dzwonku”

dopiero odważyły się wrócić do domów, ale w

pośpiechu pogubiły trzewiczki i rodzice tak się

rozgniewali, że wszystkie dziewczynki odebrali z

pensji i biedna przełożona musiała pensję zwinąć.

Co do mieszkań elfów, to szkoda ich szukać, bo ich

mieszkania są widzialne tylko w nocy.

Domy ich malowane są na kolor nocy, a że nocy za

dnia nikt widzieć nie może, więc mieszkań elfów

dojrzeć niepodobna. Ale nie sądźcie, że wszystkie ich

barwy są czarne – broń Boże – noc ma te same barwy

co dzień, tylko bledsze o kilka tonów. Czerwień,

zieleń i błękit nocy są podobne do dziennych, tylko

daleko bardziej przejrzyste.

Pałac królowej elfów jest jedną z najpiękniejszych

rezydencji królewskich. Zrobiony jest z kolorowych

szkiełek i królowa się uskarża, że pospólstwo od

samego rana oblega pałac, żeby widzieć, co królowa

robi. I tak cisną nosy do ścian, że przynajmniej

połowa elfów ma nosy spłaszczone albo zadarte do

góry. Ulice i chodniki są na przestrzeni kilku mil

wysłane miękką, białą materią wełnianą, ale że ptaki

często wyrywały po kawałku chodnika na podściółkę

do swoich gniazd, więc elfy na każdym rogu ulicy

ustawiły teraz policjanta.

Jedna wielka różnica zachodzi między ludźmi a

elfami: oto elfy nie robią nigdy nic pożytecznego.

Kiedy pierwsze dzieciątko ludzkie zaśmiało się po

raz pierwszy, śmiech jego rozsypał się w miliony

okruszków, które poczęły wirować po ziemi i

background image

wirowały dopóty, póki się z nich nie zrobiły elfy.

Drobny ten ludek pracuje niezmordowanie od świtu

do nocy, ale gdybyś się którego elfa zapytał, co

właściwie zrobił, okazałoby się, że zupełnie nic. Co

chwila porzucają jedną robotę, żeby zacząć inną, i to

trwa cały dzień. Nieuki z nich straszne – jedno tylko

potrafią doskonale: płatać figle i wyprowadzać w

pole ludzi. We wszystkim usiłują nas naśladować;

mają więc na przykład swojego listonosza, ale

listonosz obchodzi domy ze swoją torbą tylko na

Boże Narodzenie. Budują prześliczne szkoły, ale

nauka nie odbywa się w nich nigdy; najmłodsze

dziecko uznane jest zawsze za najmędrsze ze

wszystkich i ono bywa nauczycielem. Ale zaledwie

wywoła imiona uczniów i uczennic, zaraz cała klasa

idzie na spacer i już nie wraca więcej do szkoły. W

domu także najmłodsze z dzieci rządzi wszystkimi –

najmniejsze dzieci bywają również obierane na

królów i królowe. Niemowlęta pamiętają o tym

dobrze i choć później są pomiędzy ludźmi, myślą, że

im jeszcze, jak dawniej, wszystko wolno.

Dziwicie się pewnie nieraz, czemu wasza malutka

siostrzyczka zawsze robi co innego, niżby sobie

życzyła mama albo piastunka. Siada, kiedy powinna

stać, wstaje – kiedy chcą, żeby siedziała, dokazuje,

kiedy ją ułożono do snu, i w najdłuższej sukience

raczkuje po podłodze. I myślicie, że malutka robi to z

przekory i uporu? Tymczasem siostrzyczka wasza

żyje jeszcze życiem elfów i przez pierwsze dwa lata

swego życia będzie robiła to wszystko, czego się

nauczyła u nich. Potem dopiero, w miarę jak się

oswoi z ludźmi, zacznie ich naśladować.

Wszystkie gwałtowne wybuchy płaczu i gniewu u

niej przypisuje mama wykluwaniu się ząbków. Mnie

się zdaje, że przyczyna leży w czym innym. Oto w

każdym malutkim dziecku budzi się rozżalenie, że

nikt z otoczenia nie rozumie języka, jakim się ono

posługuje. A przecież ono mówi językiem elfów.

Jeszcze czasem matki i piastunki rozumieją, że na

przykład „dia” znaczy „podaj no mi to bliżej ”, „wa?”

background image

–„czemu włożyłaś dziś na głowę taki śmieszny

kapelusz?”, bo obcując ciągle z dziećmi połapały coś

niecoś i z języka elfów.

Danio nieraz próbował przypomnieć sobie trochę z

ich mowy za pomocą przyciskania skroni obu

dłońmi. I rzeczywiście przypomniał sobie kilka zdań,

które wam powtórzę kiedy indziej, jeżeli ich jeszcze

nie zapomniałem. Językiem tym mówił Danio, kiedy

był jeszcze drozdem, sądziłem więc, że jest to może

język ptaków, a nie elfów – ale Danio mnie zapewnił,

że jest to język elfów, bo w zdaniach tych jest mowa o

różnych figlach, a ptaki mówią zawsze tylko o swoich

gniazdach. Danio pamięta dobrze, że ptaki przelatują

z drzewa na drzewo, zaglądają do gniazd sąsiadów i

rozmawiają tak: „Ten kolor nie bardzo mi się podoba,

pani dobrodziejko ”albo: „Czy szanowny pan sądzi,

że pościółka będzie dość ciepła?, albo jeszcze: „Ależ

to obramowanie jest okropne!”.

Elfy tańczą znakomicie, dlatego i maleńkie dzieci

strasznie lubią się kręcić w kółko i aż piszczą z

uciechy, kiedy się z nimi tańczy. Bale elfów odbywają

się zawsze na świeżym powietrzu; ich plac zabawy

nazywa się ,czarodziejskim kręgiem ”.Nieraz w kilka

tygodni po balu można jeszcze odnaleźć na trawniku

ślady ich gwałtownego wirowania. Czasem w kręgu

takim znajdują się i grzyby. Są to stołki elfów, których

służba nie zdążyła uprzątnąć i pozostawiła na placu

zabawy. Wygnieciona trawa i porozrzucane grzyby

są jedynymi dowodami nocnej zabawy elfów; na

pewno sprytne elfy nie omieszkałyby zatrzeć i tych

śladów, ale z takim roznamiętnieniem tańczą do

ostatniej prawie sekundy, że już nie mają na to czasu.

Raz, kiedyśmy weszli z Daniem zaraz po otwarciu

bramy parku, odkryliśmy „czarodziejski krąg”

jeszcze zupełnie ciepły.

Kto uważnie patrzy na tablicę znajdującą się przy

wejściu, może łatwo odgadnąć, kiedy elfy urządzają

bal u siebie. Zapewne pamiętacie, że na tablicy tej jest

naznaczona godzina zamknięcia parku. Otóż elfy,

background image

pragnąc wcześniej rozpocząć zabawę, zdejmują

tablicę i na jej miejsce wieszają inną z liczbą 6 i 1/2

zamiast 7. Ludzie nie domyślając się podstępu

wychodzą z parku o pół godziny wcześniej niż

zwykle, a elfy od razu zaczynają hulać w najlepsze.

Gdybyśmy jak mała Tonia Mamering mogli bodaj

jedną noc spędzić w Parku Leśnym, ujrzelibyśmy

najcudowniejsze widowisko, jakie sobie wyobrazić

tylko można. Tłumy najśliczniejszych elfów i elficzek

ciągną na bal ze wszystkich stron. Mężowie obejmują

czule swoje żony, a kawalerowie ustrojeni w

mundury niosą treny dam. Przed orszakiem biegną

pachołcy z pochodniami zrobionymi z gałązek

żurawinek. To są latarki elfów. Najpierw damy udają

się do garderoby, gdzie zrzucają zasłony i zarzutki, a

wdziewają śliczne trzewiczki srebrne.

Wszystkie kwiaty rosnące wzdłuż Alei Dzidziusiów

wychylają główki, stają na palcach i przyglądają się z

zachwytem orszakowi zaproszonych; nie posiadają

się też z radości, jeżeli mogą której z dam pożyczyć

szpilki do spięcia oberwanej falbanki. Na

najwyższym wzniesieniu siedzi królowa elfów, a za

jej tronem stoi wielki kanclerz ze „stałością męską” w

ręku, z której zdmuchuje godzinę, ile razy Jej

Wysokość zapytać o nią raczy.

Obrusy zmieniają się zależnie od pory roku. W

maju utkane są z kwiatów kasztana. Tkaninę tę robi

się w następujący sposób: dwadzieścia elfów strząsa

najpierw kwiaty z drzewa, a gdy ziemia pokryje się

nimi jak śniegiem, zbiegają się pokojówki i dopóty

kręcą się w kółko z rozpostartymi sukienkami, póki

płatki kwietne nie rozłożą się na ziemi w kształcie

obrusa.

Elfy mają trzy rodzaje wina, które piją w trzech

rodzajach kieliszków. Wino berberysowe, wino

pierwiosnkowe i borówkowe. Królowa częstuje

wszystkich winem, ale że flaszki są tak ciężkie, że

nikt ich udźwignąć nie może, więc całe to

częstowanie jest tylko na niby. Uczta zaczyna się

background image

zawsze od chleba z masłem. Dla wszystkich gości

wystarcza porcja wielkości sześciu pensów. Na deser

służba podaje ciastka nie większe od okruszków. Z

początku wszystkie elfy siedzące dokoła grzyba

zachowują się bardzo grzecznie, ale jak się tylko

rozbawią, zaraz pakują palce w masło (które się

wyrabia z korzonków starych drzew), a

najniegrzeczniejsze włażą nawet na stół i językiem

zlizują z półmisków cukier i inne słodycze. Skoro

królowa to spostrzeże, daje znak służbie, żeby

wszystko uprzątnęła, i zaraz rozpoczynają się tańce.

Królowa postępuje przodem, a za nią idzie wielki

kanclerz niosąc w ręku dwie czarki napełnione

sokiem goździkowym i lewkoniowym. Sok

goździkowy służy do cucenia omdlałych gości, a

sokiem lewkoniowym smaruje się sińce i guzy, które

sobie elfy często nabijają w czasie tańca. Orkiestrą

elfów jest Piotruś Pan. Piotruś zasiada na grzybie

pośrodku czarodziejskiego kręgu i przygrywa elfom

do tańca coraz szybciej, coraz skoczniej, coraz

weselej, a elfy wirują jak szalone, póki nie pomdleją

ze zmęczenia. Najpiękniejsze bale odbywają się

zawsze ze współudziałem Piotrusia. Na kartach

zaproszeń, wysyłanych do najwyższych dygnitarzy,

wydrukowany jest nawet jego monogram „P. P.” Na

ogół elfy mają bardzo wdzięczne serca, więc też i

królowa elfów, chcąc wynagrodzić Piotrusia za

prześliczną muzykę, którą uświetnił bal wydany w

drugą rocznicę jej urodzin (elfy obchodzą urodziny

każdego miesiąca), wypełniła najgorętsze życzenie

Piotrusia.

Było to tak: królowa elfów kazała Piotrusiowi

uklęknąć i powiedziała mu, że w nagrodę za jego

muzykę spełni jego najserdeczniejsze życzenie.

Wszystkie elfy zbiegły się dokoła, żeby usłyszeć

życzenie Piotrusia. Ale Piotruś namyślał się długo, bo

nie bardzo wiedział, czego ma sobie życzyć.

Nareszcie rzekł:

background image

– Czy mogłabyś tak zrobić, żebym wrócił do mojej

mamy? Królowej nie podobało się to pytanie, bo

gdyby Piotruś wrócił do matki, nie miałby kto elfom

przygrywać do tańca. Więc pokręciła lekceważąco

noskiem i rzekła:

– A cóż to za życzenie! Możesz prosić przecież o

coś daleko większego.

– Więc to jest takie małe życzenie? – pytał Piotruś.
– O, takie malutkie – odparła królowa przysuwając

wskazujące palce bliziutko do siebie.

– A jakie będzie duże życzenie?– pytał dalej

Piotruś.

– Przynajmniej takie – odparła królowa i

odmierzyła dość duży kawałek na swojej sukni.

Piotruś dumał przez chwilę.

– Ha, w takim razie poproszę cię o wypełnienie

dwóch małych życzeń zamiast jednego dużego.

Naturalnie królowa musiała się na to zgodzić, ale

elfy bardzo się przestraszyły, bo Piotruś zażądał ni

mniej, ni więcej, tylko żeby mógł odwiedzić swoją

matkę, ale z prawem powrotu do Leśnego Parku, w

razie gdyby go w domu spotkała jakaś przykrość. A

drugie życzenie zachował sobie na inny raz.

– Mogę ci udzielić mocy latania – odpowiedziała

królowa po namyśle – ale drzwi twego domu

otworzyć nie jestem w stanie.

– O, drzwi otwierać nie trzeba, bo okno, przez

które wyleciałem, jest zawsze otwarte. Matka moja

nie zamyka go nigdy, bo nie traci nadziei, że kiedyś

do niej powrócę – odpowiedział Piotruś.

– A ty skąd wiesz o tym?– pytały zdumione elfy,

ale Piotruś nie umiał im na to odpowiedzieć.

– Wiem, i już – odparł krótko.
Nie było więc rady, elfy musiały się zgodzić na

życzenie Piotrusia. Udzieliły mu mocy latania za

pomocą łechtania go w łopatki. Im silniej go

łaskotały, tym mocniej swędziało miejsce, w którym

background image

dawniej rosły skrzydełka, i po krótkiej chwili Piotruś

uniósł się w powietrze i szybował coraz wyżej i

wyżej, het, ponad wierzchołkami drzew i ponad

szczytami dachów i kominów.

Podróż była tak cudna, że Piotruś zboczył nawet

trochę z drogi wiodącej ku domowi i latał długo

ponad wieżami kościelnymi, nad pałacami i

olbrzymią rzeką przerzynającą korytem swoim

miasto. Wreszcie jednak skierował się ku domowi i

odszukał otwarte okno sypialnego pokoju matki. Ale

już w czasie tej podróży napowietrznej postanowił

poprosić królową elfów, żeby go zamieniła w ptaka.

Kiedy Piotruś wleciał przez otwarte okno sypialni,

matka jego spała. Piotruś usiadł cichutko w nogach jej

łóżka i uważnie jej się przypatrywał. Ramię matki

podłożone pod głowę tworzyło w poduszce

wgłębienie, które, wysłane puchem bujnych,

jedwabistych włosów, podobne było do

najcudniejszego gniazdka. Piotruś nie mógł oczu

oderwać od jej ślicznej twarzy i delikatnych koronek,

zdobiących jej bieliznę i pościel. Niezmiernie był

dumny, że ma taką śliczną mamę.

– O matko! Gdybyś wiedziała, kto siedzi na twoim

łóżku – szepnął po cichutku.

Delikatnie pogładził rączką maleńkie wzniesienie

zarysowane na kołdrze przez jej stopy; z wyrazu

matki poznał, że sprawiło jej to przyjemność.

Wiedział, że wystarczyłoby szepnąć jedno najcichsze

słówko, a przebudziłaby się natychmiast, bo matki

budzą się zawsze na najlżejsze poruszenie swych

dzieci. Z ust jej wydarłby się okrzyk radości, ramiona

objęłyby go mocnym, gorącym uściskiem.

„Nie powiem, żebym się nie mógł obyć bez tego,

ale dla niej, o, dla niej byłaby to wielka radość” –

dumał Piotruś. Kiedy wracał do matki, nie wątpił ani

przez chwilę, że robi jej tym największą łaskę, jaką

matce dziecko zrobić może.„Z pewnością nie ma

większej przyjemności, jak mieć na wyłączną

background image

własność małego chłopczyka. Wiadomo, jak matki się

tym cieszą i jakie są dumne z tego” – rozmyślał.

Czemuż jednak Piotruś siedzi tak długo w

milczeniu na brzegu łóżka? Czemu nie powie swojej

matce, że powrócił do domu?

Wstyd mi trochę za Piotrusia, ale muszę wam

powiedzieć, że Piotrusia ciągnęło w dwie zupełnie

przeciwne strony. Patrzył z miłością na matkę, ale

zaraz potem zwracał oczy z tęsknotą ku otwartemu

oknu. Hm, byłoby to bardzo miło być znowu

synkiem swojej mamy, ale ... I tu oblegały go

wspomnienia wesołych chwil spędzonych w Leśnym

Parku. Brr. Jakby było niemiło wdziewać znowu

majteczki i sukienki! Zeskoczył z łóżka i zaczął

wyjmować z komody różne części ubranek, które

nosił dawniej. Leżały ułożone najporządniej w

szufladzie, ale Piotruś ani rusz przypomnieć sobie nie

mógł, jak się je nadziewa, czy rękawki kaftaniczka

wciągają się na rączki, czy nóżki. Właśnie z trudem

usiłował przecisnąć nóżkę przez rękawek koszulki,

kiedy nagle wskutek skrzypnięcia szuflady matka

przebudziła się i szepnęła „Piotrusiu!” głosem tak

słodkim i rzewnym, jakby to było najmilsze słowo na

świecie. Piotruś siedział bez ruchu i patrzył na matkę

z zapartym oddechem. Nie mógł wyjść ze zdumienia,

że matka już wie, że synek jej powrócił do domu. Ale

gdyby była raz jeszcze powtórzyła „Piotrusiu!”,

byłby zerwał się z podłogi i rzucił się jej w ramiona z

okrzykiem „mamusiu!” Ale matka westchnęła tylko

cichutko, a kiedy Piotruś popatrzył na nią, spała jak

przedtem, tylko po twarzy jej spływały dwie

srebrzyste łzy.

Piotrusiowi zrobiło się bardzo przykro i oto, co

zrobił: usiadł na brzegu łóżka i zagrał na fujarce

najpiękniejszą kołysankę. Kołysankę tę ułożył sam

dla swojej matki na melodię tego słodkiego szeptu

„Piotrusiu ”,jaki przed chwilą z ust matki posłyszał. I

grał dopóty, póki na twarzy matki nie dojrzał cichej,

głębokiej szczęśliwości.

background image

Melodia, którą wygrywał, podobała mu się tak

bardzo, że już-już chciał przebudzić matkę, żeby

usłyszeć jej okrzyk pełen zachwytu: „Och, Piotrusiu!

Jakżeż ty grasz cudownie!” – ale, że matka wyglądała

w tej chwili na zupełnie zadowoloną, Piotruś znowu

zwrócił oczy ku otwartemu oknu. Nie, żeby miał

zamiar odlecieć i nie powrócić więcej do domu.

Przeciwnie, postanowił sobie solennie, że będzie

nadal synkiem swojej mamy, tylko nie ma się z czym

tak spieszyć... Miał przecież prawo do drugiego

życzenia. Wprawdzie nie miał już ochoty zostać

ptakiem, ale wyrzec się zupełnie drugiego życzenia

byłoby prawdziwym marnotrawstwem. A na to, by

zostało wypełnione, trzeba było wrócić do elfów.

Gdyby zaś je odkładał w nieskończoność, mogłyby

się elfy zniecierpliwić i odmówić spełnienia jego

życzenia. Wydawało mu się także, że byłoby to

bardzo nieładnie, gdyby pozostał w domu, nie

pożegnawszy się wpierw ze swoim przyjacielem

Salomą.

– Tak bym chciał bodaj raz jeszcze pożeglować na

Wężowym Jeziorze w mojej kochanej łódeczce –

szepnął śpiącej matce do ucha. – I tak bym jeszcze

chciał opowiedzieć moje przygody ptaszkom z Ptasiej

Wyspy – dodał pieszczotliwie. – Ale przyrzekam ci,

mamo, że wrócę do ciebie na pewno – zakończył

uroczyście i wyleciał przez okno.

Dwa razy jeszcze wracał z gzymsu okiennego,

chcąc ucałować matkę na pożegnanie. Ale zaraz

przyszło mu na myśl, że radość może przebudzić

jego mamę, więc wygrał jej tylko kilka pocałunków

na fujarce i poleciał do Parku Leśnego.

Wiele nocy i wiele miesięcy upłynęło, zanim

Piotruś się zdecydował poprosić elfy o spełnienie

drugiego życzenia. Sam nie wiem, dlaczego tak długo

z tym zwlekał. Może dlatego, że musiał oddać

mnóstwo pożegnalnych wizyt, i nie tylko wszystkim

przyjaciołom, ale i wszystkim ulubionym trawnikom

i placom. Potem odbył dużo przedostatnich, ostatnich

background image

i najostatniejszych podróży w swoim stateczku. A

wreszcie nie spieszyło mu się tak bardzo znowu, bo

matki gotowe są zawsze czekać na swoje dzieci.

Kiedy się raz z tym wyrwał wobec Salomy, kruk

rozgniewał się bardzo, bo takie zdanie mogło

zachęcić samiczki do zaniedbywania gniazda w

czasie wylęgu piskląt. Salomo miał mnóstwo

świetnych przysłów, którymi zachęcał ptaki do

sumiennego wypełniania obowiązków: „Masz znieść

jajo, znieś je dzisiaj, masz zjeść ziarno, zjedz je jutro”

albo: „Chwytaj chwilę za czub, bo ci umknie”. Gdyby

ptaki usłyszały teorie Piotrusia o matkach, z

pewnością rozmiłowałyby się w niedbalstwie.

Wierzcie mi jednak, że pomimo odwlekania chwili

odlotu Piotruś trwał w zamiarze powrotu do matki i

do domu. Że zaś jego zamiar był szczery, świadczy

zachowanie się jego względem elfów. Elfy bardzo

pragnęły, żeby Piotruś pozostał w Parku Leśnym i

przygrywał na ich ucztach i balach, toteż wszelkimi

sposobami starały się go zmusić do zrobienia jakiejś

uwagi, która by go pozbawiła drugiego życzenia.

Niechby powiedział tylko: „Ach, jakbym chciał, żeby

trawa nie była mokra”, a już by było po życzeniu.

Czasem nawet rozmyślnie myliły takt tańcząc, w

nadziei, że zniecierpliwiony Piotruś zawoła:

„Chciałbym, żebyście się już raz nauczyły tańczyć do

taktu!”, a wtedy elfy powiedziałyby mu, że już stracił

drugie swoje życzenie. Ale Piotruś od razu poznał się

na ich sztuczkach i choć nieraz słowo „chciałbym ...”

cisnęło mu się na usta, zawsze zamilkł w porę, tak że

elfy nic wydobyć zeń nie mogły, i kiedy nareszcie

oświadczył: „Chciałbym na zawsze wrócić do mojej

matki!”, elfy musiały połechtać go w plecki i z żalem

ujrzały, że uniósł się w powietrze.

Piotruś leciał spiesznie, bo śniło mu się ubiegłej

nocy, że matka jego płakała. Piotruś dobrze wiedział,

co było przyczyną tych łez, i wiedział, że jeden

pocałunek wspaniałego syna wywoła natychmiast

uśmiechy na jej drogich ustach. Och, Piotruś był tego

zupełnie pewny i spieszno mu było wtulić się w

background image

ramiona dobrej matki, więc też leciał najkrótszą drogą

wprost ku oknu, które zawsze stało dla niego

otworem.

Ale dziś okno było zamknięte; zimna, żelazna

krata broniła wstępu do domu. A gdy Piotruś

przycisnął nosek do szyby, ujrzał matkę śpiącą jak

dawniej na łóżku z innym dzieciątkiem w ramionach.

Na próżno wołał za oknem: „Matko! Mamusiu!”

Na próżno ranił maleńkie piąstki o zimną, żelazną

kratę. Matka go nie słyszała. Boleśnie łkając powrócił

Piotruś do Leśnego Parku i nigdy więcej nie ujrzał

drogiej twarzy matki. Jakże złudna była wiara

Piotrusia, że nic go nigdy zastąpić nie zdoła... Ach,

Piotrusiu, gdyby ci wszyscy, którzy wielkie błędy

popełnili w życiu, mogli rozpocząć je na nowo! Ale

Salomo miał słuszność: „Trzeba chwilę chwycić za

czub, bo umknie”. Chwila taka zdarza się tylko raz

jeden w życiu. Kto jej za czub nie chwyci, na próżno

powracać będzie do okna. Przybędzie „po dzwonku”

i żelazne kraty bronić mu będą przystępu do

szczęścia przez całe długie życie.

Rozdział V
Mały domek

Znacie zapewne wszyscy Mały Domek w parku.

Jest to jedyny domek na świecie, który elfy

zbudowały dla ludzi. Mało dzieci jednak widziało go

naprawdę, może dwoje albo najwyżej troje, i to

musiały w nim przenocować, bo inaczej nie mogłyby

go zobaczyć. Bo kiedy dziecko się do snu układa,

domku nie ma jeszcze wcale, a kiedy się obudzi z

rana, widzi go jak na dłoni.

Tylko coś niecoś można zeń zobaczyć, a

mianowicie światło w jego oknach, ale i to dopiero

„po dzwonku”. Anielcia Clare (ta, co tak chętnie daje

background image

sobie plombować zęby, bo za to biorą ją do cukierni)

widuje czasem po kilkaset świateł na raz. Zapewne w

tej chwili elfy budują swój domek, bo teraz budują go

każdego wieczora, ale co dzień w innej części parku.

Anielci się wydawało, że jedno światełko było

większe od innych, ale na pewno tego powiedzieć nie

mogła, bo tyle innych świateł migotało i przesłaniało

go, że trudno było rozpoznać, czy to jest to samo.

Jeżeli jednak między światełkami migocącymi w

Parku Leśnym jest jedno największe, będzie to z

pewnością latarka Piotrusia Pana. Bardzo dużo dzieci

widziało te światełka w parku, ale pierwszym

dzieckiem, dla którego elfy zbudowały swój domek,

była Tonia Mamering.

Tonia była zawsze niezwykłą dziewczynką, a już

wieczorem stawała się wprost nadzwyczajną. Miała

już cztery lata i w dzień zachowywała się jak inne

dziewczynki w jej wieku. Cieszyła się bardzo, jeżeli

jej sześcioletni braciszek Jaś pozwolił się jej bawić z

sobą, naśladowała go we wszystkim i nie gniewała

się wcale, jeżeli w zabawie poturbował ją nawet

troszkę. W ogóle z Jasia była bardzo dumna, uważała

go bowiem za ideał rozumu i dzielności. Potrafiła

także pokazać, że ma nowe buciczki na nóżkach, w

chwili gdy powinna była złapać rzuconą jej piłkę.

Jednym słowem, w dzień Tonia podobna była do

wszystkich małych dziewczynek.

Ale pod wieczór, kiedy zmrok zaczynał zapadać,

dzieci zmieniały się najzupełniej. Tęgi, bajeczny Jaś,

który w dzień tak przewodził nad młodszą

siostrzyczką, raz po raz oglądał się na nią

niespokojnie, bo im ciemniej robiło się w pokoju, tym

mocniej błyszczały oczy małej Toni. Wzrok jej jaśniał

spokojnym, tajemniczym blaskiem, a oczy Jasia pełne

były lęku i grozy. W takiej chwili Jaś oddawał Toni

najulubieńsze swoje zabawki (nazajutrz odbierał je z

powrotem), a Tonia przyjmowała je z niedbałym

uśmieszkiem. Dzieci wiedziały, że za chwilę każą im

iść do łóżka, i to takim przerażeniem napełniało Jasia,

a tak tajemniczą i pewną siebie czyniło Tonię. Bo

background image

ledwie niańka ułożyła dzieci do snu, Tonia robiła się

wprost straszliwa. Zarówno prośby Jasia, jak i groźby

matki i piastunki Aji przyjmowała tym samym

niepokojącym uśmieszkiem. A ledwie starsi wyszli i

zostawili dzieci w pokoju, którego mrok rozpraszała

jedynie lampka nocna, Tonia siadała na łóżeczku i

zaczynała szeptać:

– Pst... co to się rusza?
Jaś ją uspokajał:
– Toniu, Tonieczko, cicho, naprawdę nic się nie

rusza... – i spiesznie wsuwał głowę pod kołdrę.

– Idzie! Idzie! Idzie na ciebie! – krzyczała Tonia. –

Już jest koło twego łóżka, już kopytkami tupie w

podłogę! Teraz cię weźmie na rogi! Jasiu, uciekaj, bo

cię weźmie na rogi! – i głos jej był tak przejmujący, że

Jaś przejęty śmiertelnym strachem, wyskakiwał z

łóżka i boso, w koszulce nocnej pędził przez pokój i

korytarz po schodach na dół. Ale kiedy po chwili

mama albo piastunka wracały z Jasiem na górę, żeby

ukarać Tonię, Tonia już spała w najlepsze. I wcale nie

udawała, że śpi, ale spała naprawdę i we śnie

wyglądała jak mały aniołeczek, a to było najgorsze ze

wszystkiego.

Do parku przychodziły dzieci codziennie. Prym

we wszystkim trzymał naturalnie Jaś. Sądząc z tego,

co mówił o sobie, był chłopcem niepospolicie

odważnym, co niezmierną dumą napełniało małą

Tonię. Byłaby bardzo pragnęła pokazać każdemu „na

piśmie”, że jest rodzoną siostrą bohaterskiego Jasia. A

już najwięcej imponowało jej, kiedy Jaś się

przechwalał, że pozostanie w parku na noc, już po

zamknięciu wszystkich bram przez stróża nocnego.

– Ależ, Jasiu – tłumaczyła Tonia, przejęta czcią

głęboką dla jego odwagi – elfy strasznie by za to były

złe na ciebie.

– Och, zapewne! – odparł niedbale Jaś.

background image

– Może... może Piotruś Pan weźmie cię na swój

stateczek i przepłynięcie razem Wężowe Jezioro? –

mówiła dalej Tonia, drżąc ze wzruszenia.

– O, z całą pewnością! – odpowiedział Jaś tym

samym tonem.

Cóż dziwnego, że Tonia dumna była z takiego

brata?

Dzieci nie powinny były mówić o tym tak głośno,

bo pewien elf, zbierający szkieleciki zeschłych liści, z

których elfy tkają swoje sukienki letnie, podsłuchał

ich rozmowę i od tej chwili Jaś miał we wszystkim

pecha. Jeżeli usiadł na którym ze słupków

ogrodowych, słupek wywracał się razem z nim, bo

elfy umyślnie ochwiewały go pod ziemią, żeby Jaś

rozbił sobie głowę, albo chwytały go za sznurowadła

trzewików i Jaś padał na ziemię i nabijał sobie

potężnego guza. Nawet kaczki wciągnęły do spisku i

namówiły je, żeby stateczki puszczane przez Jasia na

Okrągłym Stawie wpychały pod wodę. Najwięcej

przykrych wypadków w parku powodują

rozgniewane elfy, toteż trzeba bardzo uważać, co się

o nich mówi.

Tonia miała taką naturę, że mogła dzień i noc nie

ruszać się z miejsca, jeżeli wiedziała, że ktoś ma

spełnić jakiś czyn bohaterski; ale Jasiowi nie spieszył

o się tak bardzo i kiedy go zapytała, którego dnia „po

dzwonku” pozostanie w parku, Jaś odparł krótko:

– Ach, któregokolwiek!
Prawdę mówiąc, Jaś żadnego dnia nie wybrał i

dlatego, ile razy pytała go Tonia: „Czy to dzisiaj

może?”, mógł z całą pewnością odpowiedzieć, że:

„Nie dzisiaj ”. Tonia zaś przypuszczała, że Jaś czeka

na jakiś dzień najlepszy ze wszystkich.

Sporo dni upłynęło od tej rozmowy; cały park

pokrył się śniegiem, a powierzchnia Okrągłego Stawu

zmieniła się w taflę lodu. Lód nie był jeszcze dość

mocny, żeby się ślizgać na nim, ale codziennie można

go już było łamać przez rzucanie nań wielkich

background image

kamieni. Mnóstwo jasnowłosych chłopczyków i

dziewczynek oddawało się tej zabawie z

upodobaniem.

Kiedy Jaś z Tonią weszli do parku, chcieli

natychmiast skręcić na ścieżkę wiodącą do Okrągłego

Stawu. Ale ich czarna piastunka Aja kazała im

najpierw odbyć porządny spacer dla rozgrzania się i

popatrzyła na tablicę u wejścia, na której była

naznaczona godzina zamknięcia parku. Park miał być

zamknięty o pół do szóstej. Poczciwa czarna Aja

zawsze śmiała się serdecznie, że tyle białych dzieci

jest na świecie, ale tego wieczoru odechciało jej się

śmiać na długo.

Dzieci przechadzały się więc z Ają wzdłuż Alei

Dzidziusiów, gdy nagle wybiła godzina piąta, a zaraz

potem rozległ się sygnał zamknięcia parku. Aja była

zdumiona, bo ani jej przez myśl nie przeszło, że elfy

przemieniły tablicę, żeby wcześniej rozpocząć bal. Za

to Jaś i Tonia poznali się na podstępie elfów od razu.

Aja pozwoliła dzieciom pobiec tam i z powrotem do

Wyścigowej Góry, bo nie przeczuwała nawet, jakim

wzruszeniem biją serduszka jej wychowanków. Jaś

czuł dobrze, że nigdy nie zdarzy mu się druga taka

sposobność wzięcia udziału w balu elfów. Tonia

rozumiała to również i oczy jej pytały natarczywie:

„Czy dziś zostaniesz, Jasiu, w parku?” A Jaś chwytał

ustami powietrze i kiwał głową potakująco. Wtedy

Tonia ujęła go za rękę. Ręka Jasia była zimna, ale

rączka Toni gorąca. Tonia pieszczotliwie przytuliła

się do brata i owinęła szyję jego własnym szalikiem.

– Boję się, żeby ci nie było zimno – szepnęła z

twarzyczką promieniującą radością i wzruszeniem.

Ale Jaś zasępiony milczał. Kiedy już dobiegli do

Wyścigowej Góry, Jaś rzekł po cichu:

– Boję się, że Aja mnie stąd widzi, i nie będę mógł

zostać tu na noc.

Tonia spojrzała na brata z podziwem. Dzielny Jaś

bał się tylko Aji, a nie myślał nawet o tych strasznych

background image

niebezpieczeństwach, które go czekały za chwilę.

Zawołała więc głośno:

– Jasiu, biegnijmy, kto będzie prędzej przy bramie!

– a cichutko dodała: – Schowaj się za studnię.

I dzieci puściły się pędem przez Dużą Drogę.
Jaś zawsze wyprzedzał Tonię. Ale nigdy jeszcze

nie biegł tak szybko jak dzisiaj, pewnie dlatego, żeby

mieć więcej czasu na schowanie się w parku. „Brawo!

brawo!” – przyklaskiwały jego dzielności błyszczące

oczy Toni. Ale nagle przeszył Tonię ostry, dojmujący

lęk.

Bohater jej, zamiast się ukryć w parku, wyleciał jak

strzała za bramę – na ulicę. Na ten widok Tonia

stanęła jak przygwożdżona do ziemi; w sercu uczuła

chłód i taką pustkę, jakby nagle straciła wszystko, co

miała najdroższego na świecie. I taka pogarda dla

Jasia wezbrała w niej, że nawet zapłakać nie była w

stanie. A potem zakipiało w niej tak straszne

oburzenie, że bez tchu pomknęła ku studni i ukryła

się tam zamiast Jasia.

Aja widziała najpierw Jasia, a później Tonię,

biegnących ku wyjściu, i pewna była, że oboje są już

na drodze do domu. Wyszła więc spokojnie za

bramę, ani przeczuwając, że Tonia pozostała w

parku. Wczesny zimowy zmrok zaczął osnuwać park

cały i tłumy ludzi cisnęły się ku wyjściu. Wkrótce

wyszli wszyscy, nawet i te dzieci, które zawsze

zostają w tyle, a potem muszą biec, ile sił starczy,

żeby dogonić rodziców czy piastunkę. Ale Tonia nie

widziała nikogo. Spod mocno zaciśniętych powiek

płynęły jedna za drugą gorzkie łzy rozczarowania i

zawodu. Kiedy nareszcie otworzyła oczy, uczuła, że

jakiś chłód dojmujący spoczął na jej rączkach i

nóżkach i ciężarem bezmiernym przytłoczył serce.

Był a to śmiertelna cisza, która zapanowała teraz w

Parku Leśnym. A potem rozległo się w oddali

donośne „bum!” i z drugiego końca parku „bum”, i

jeszcze jedno, odleglejsze „bum!”... Stróż zamknął

ostatnią bramę.

background image

Zaledwie przebrzmiał ten łoskot, Tonia usłyszała,

że ktoś mówi: „No, wreszcie można rozprostować

kości!” Głos szedł z góry i brzmiał jak skrzypienie źle

nasmarowanych drzwi. Tonia spojrzała do góry i

zobaczyła, że stary wiąz przeciąga się i postękuje.

Chciała już do niego zagadać,bo nigdy jej nie

przychodziło na myśl, żeby wiąz umiał mówić, gdy

tuż niedaleko zadźwięczał metaliczny głosik małej

łopatki, wbitej w śnieg nie opodal studni. Łopatka

mówiła do wiązu: „Niezły mamy mrozik, co?” – na

co wiąz zaskrzypiał: „Tak, ujdzie! Ale waćpanna

musiałaś tęgo zmarznąć, bo ciągle stoisz na jednej

nodze”. I rzekłszy to, począł dla rozgrzania bić się po

bokach gałęziami, jak to nieraz czynią dorożkarze.

Tonia dziwiła się coraz więcej, bo wszystkie drzewa

dokoła biły się także gałęziami po bokach – więc

wysunąwszy się ze swej kryjówki, pobiegła ku

rozłożystej palmie, żeby się schronić pod jej liśćmi.

Palma wzruszyła ramionami na jej widok, ale nie

broniła wstępu pod swój baldachim.

Toni nie było zimno. Szare jej futerko i futrzana

czapeczka okrywały ją tak szczelnie, że widać było

zaledwie śliczną jej różową buźkę i złociste loki.

Oprócz futerka takie mnóstwo ciepłych rzeczy

zabezpieczało ją od zimna, że Tonia wyglądała jak

kłębuszek szarej bawełny.

Mnóstwo drzew zaczęło przechadzać się wzdłuż

Alei Dzidziusiów, a gdy zaciekawiona Tonia pobiegła

ku nim, ujrzała krzewy magnolii i bzu przeskakujące

ogrodzenie i spieszące ku ścieżce, gdzie reszta

towarzystwa używała ruchu i przechadzki.

Przeważnie drzewka i krzewy podpierały się

kołkami, do których je przywiązał ogrodnik. Bez

podskakiwał wesoło na ścieżce i opowiadał coś z

wielkim ferworem dwom młodziutkim pigwom. I

one wspierały się na drewnianych kołkach. Tonia

zrozumiała dopiero dzisiaj, że kołki służą krzewom i

drzewkom za laski. Potem poszła dalej i nagle

zobaczyła pierwszego elfa. Był to mały ulicznik, który

zabawiał się zginaniem ku ziemi krzewin i drzewek i

background image

puszczaniem ich w górę, skutkiem czego cały śnieg z

nich opadał i przytłaczał rosnące pod nimi roślinki.

– Dasz ty im pokój, szkaradny dzieciaku! –

zawołała rozgniewana Tonia. Tonia dobrze

wiedziała, jak to niemiło, kiedy kto przez figle

nasypie za kołnierz śniegu z parasola.

Malec był już tak daleko, że upomnienia jej nie

dosłyszał, ale na głos Toni z rabaty zeszła stara

chryzantema, mrucząc: „Jędze, zmory czy upiory – na

mój rozkaz wyjdźcie z nory”. Tonia wysunęła się

więc z kryjówki, a na jej widok wszystkie rośliny

przystanęły zmieszane, bo żadna nie wiedziała, co

począć z takim gościem.

– Wprawdzie to nas nie obchodzi – rzekło wreszcie

jakieś drzewko na cienkiej nóżce, poszeptawszy z

kolegami – ale sama wiesz najlepiej, że nie powinnaś

znajdować się tu o tej porze. Zdaje mi się, że byłoby

naszym obowiązkiem wydać cię w ręce elfów. Jak ci

się ta myśl podoba?

– Zupełnie mi się nie podoba! – odpowiedziała

Tonia tak stanowczym głosem, że rośliny zmieszały

się jeszcze bardziej. Ktoś napomknął przezornie, że

lepiej by było z Tonią nie zadzierać.

– Ręczę wam, że nie prosiłabym was o to, gdybym

nie miała słuszności – dodała jeszcze Tonia, a to

oszołomiło do reszty rośliny. Jedne więc mruknęły

tylko: „Piękna pogoda, co?, inne pokiwały głowami

szepcząc: „Tak to bywa w życiu”, bo i rośliny potrafią

wyrażać się z ironią. Tonia tymczasem przyglądała

im się uważnie, a widząc, że niektóre z nich nie mogą

używać przechadzki, bo nie mają lasek do

podpierania się, rzekła uprzejmie: – Słuchajcie, zanim

wybiorę się na bal elfów, odbędę z każdym z was

porządną przechadzkę. Wesprzyjcie się tylko na mnie

mocno.

Rośliny zaklaskały w ręce z uciechy i Tonia

rozpoczęła pierwszy spacer. Obejmowała z wielką

ostrożnością wiotkie talie roślin i kwiatów, ustawiała

jak należy ich nóżki, bo niektóre wykrzywiały je

background image

niemożliwie, i każdą po kolei prowadziła po Alei

Dzidziusiów. Była równie uprzejma dla krajowych,

jak i cudzoziemskich roślin, choć nie rozumiała ani

słowa z tego, co te ostatnie mówiły między sobą.

Kwiaty i rośliny zachowywały się na ogół wcale

grzecznie, parę tylko dąsało się narzekając, że Tonia z

malwą czy pelargonią przechadzała się dłużej niż z

nimi. Inne znowu szczypały ją, ale nie ze złości, tylko

ze strachu, że się przewrócą, a Tonia była zbyt dobrze

wychowana, żeby się obrażać z tak błahego powodu.

W końcu jednak zmęczona już porządnie pożegnała

kwiaty, bo spieszno jej było podążyć na bal elfów.

Teraz nie bała się już ani trochę, pewnie dlatego, że

zmrok ustąpił miejsca zupełnej ciemności, a wiemy

już, że w nocy Tonia była zawsze bardzo dziwna.

Ale rośliny nie chciały jej puścić.
– Nie wiesz, Toniu, co cię czeka, jeżeli cię elfy

pochwycą. Zachłostają cię na śmierć albo zmuszą do

niańczenia swoich niemowląt. Obarczą cię tysiącem

najcięższych robót albo zamienią cię w coś tak

nudnego jak ten stary, brodaty, zawsze jednakowo

zielony dąb. – To rzekłszy, spojrzały z udanym

współczuciem na stary, omszały dąb, któremu nigdy

darować nie mogły, że on jeden z nich wszystkich

zachowuje zielone liście w zimie.

Dąb roześmiał się drwiąco na tę uwagę.
– He, he, zazdrościcie mi, kochasie, zielonej szaty,

która mnie otula od stóp do głowy, gdy tymczasem

wy, biedaki, świecicie nagimi członkami na wietrze i

mrozie.

Ale rośliny nie przestawały straszyć Toni, malując

w najczarniejszych barwach los, który sobie zgotuje,

jeżeli odważy się pójść na bal elfów.

Orzech turecki ostrzegał ją, żeby unikała spotkania

z dworzanami królowej elfów. Elfy były w ostatnich

czasach szczególnie źle usposobione skutkiem

nieuleczalnej choroby Złocienia. Królewicz Złocień

przybył ze wschodu i cierpi na ciężką chorobę

background image

sercową, której objawem jest niezdolność do

zakochania się. Biedny królewicz wędrował z kraju

do kraju, poznawał wszędzie tysiące najpiękniejszych

dziewic, ale żadna nie zdołała rozgrzać jego serca.

Kiedy przybył na dwór królowej w Leśnym Parku,

królowa była pewna, że jedna z jej córek uleczy

królewicza – ale jego lekarz nadworny, obowiązany

badać serce jego królewiczowskiej mości, po

przedstawieniu mu każdej damy nieustannie

potrząsał głową, mrucząc: „Zimne, zupełnie zimne”.

Królowa elfów czuła się tym tak dotknięta, że

najpierw skazała cały dwór na płacz

dziewięciominutowy, a następnie poleciła nałożyć

ośle czapki wszystkim bożkom miłości i zagroziła, że

ich póty nie zdejmie, póki zamarznięte serce księcia

nie odtaje najzupełniej.

– Ach, muszę zobaczyć te bożki w tych ślicznych

oślich czapeczkach! – zawołała Tonia i pędem

pobiegła ku pałacowi królowej elfów, licząc, że uda

jej się wypatrzyć z któregoś kątka nieszczęsnych

pokutników.

Bez trudu odnalazła drogę wiodącą do placu

zabaw, bo elfy zaznaczają plac ten szerokim kołem ze

wstążki. Ścieżki wiodące do pałacu wyścielają

również wstążkami, bo dbają bardzo o to, żeby goście

nie przemoczyli obuwia. Dziś wszystkie ścieżki

wysłane były wstążkami czerwonymi – a kolor ten

odbijał ślicznie na niepokalanej bieli śniegu.

Tonia biegła czas dłuższy, nie mogąc nigdzie

wypatrzyć żadnego efla, gdy raptem na jednej ze

ścieżek ukazał się cały orszak. Elfy szły ku niej, tak

jakby już opuściły pałac królewski. Tonia spiesznie

przykucnęła na śniegu, a ramionka podniosła w górę,

udając, że jest krzesłem ogrodowym. Orszak

przesunął się tuż koło niej. Przodem jechało sześciu

rycerzy na koniach, za nimi postępowała piękna

dama, której długi tren niosło dwóch zgrabnych

pazików. Na trenie tym spoczywało niby w kolebce

cudnej urody dziewczątko – w ten bowiem sposób

background image

podróżują u elfów księżniczki krwi. Szatki

księżniczki tkane były ze złota, ale najpiękniej ze

wszystkiego wyglądała jej szyja błękitna, od której

stokroć piękniej niż od białej szyi odbijał wspaniały

naszyjnik brylantowy. Tylko damy z najwyższej

arystokracji osiągają tę niezwykłą ozdobę, szczypiąc

się do krwi i malując nią szyję. Nie możecie sobie

wyobrazić, jakie to piękne, chyba żeście widzieli

kiedy popiersia dam wystawione w oknach

jubilerów.

Tonia zmiarkowała zaraz, że jakaś wielka

przykrość spotkała elfy, bo cały orszak

przytrzymywał palcami dziurki nosów, co zwykle

robią elfy, kiedy im się na płacz zbiera. Zapewne

lekarz stwierdził raz jeszcze, że serce królewicza

Złocienia jest „zimne, bardzo zimne!”

Kiedy orszak elfów ją minął, Tonia pobiegła aż do

miejsca, gdzie wstążka czerwona była przerzucona

na podobieństwo mostu ponad wyschniętą kałużę. W

dołek ten wpadło jakieś młode dziewczątko i w

żaden sposób wydrapać się na górę nie mogło. Kiedy

Tonia nadbiegła jej z pomocą, głupiątko zlękło się jej

bardzo, ale uspokojone serdecznymi słowami Toni

wskoczyło na jej rączkę i w okamgnieniu siedziało już

na jej kolanach, szczebiocąc, że się nazywa

Czarnobrewka, że jest śpiewaczką uliczną i że

przybyła z daleka, pragnąc przedstawić się

królewiczowi Złocieniowi na dzisiejszym balu i

popróbować, czy nie udałoby się jej uleczyć jego

serca.

– Wiem dobrze, że nie jestem wcale pięknością –

mówiła dalej, a Toni zrobiło się bardzo przykro, bo

rzeczywiście mała śpiewaczka, jakkolwiek bardzo

milutka, ale odziana w nędzne sukienki, wyglądała

bardzo niepozornie, milczała więc nie wiedząc,co jej

odpowiedzieć.

– Myślisz pewnie,że królewicz nie zechce nawet

spojrzeć na mnie –szepnęła żałośnie Czarnobrewka.

background image

– Ależ nie... myślałam właśnie, że twoja buzia jest

domowego wyrobu... – żywo zaprzeczyła Tonia i

zaczerwieniła się mocno, bojąc się, czy Czarnobrewka

nie obrazi się za to określenie.

Na szczęście przypomniała sobie pewną historię o

swoim ojcu i wystawie gwiazdkowej. Ojciec Toni

wybrał się pewnego razu na wystawę gwiazdkową

urządzoną na cel dobroczynny. Na wystawie tej

można było za opłatą szylinga oglądać najpiękniejsze

damy z całego Londynu. Kiedy powrócił do domu,

uściskał mamę Toni i rzekł:

– Powiadam ci, kochanko, że człowiek dopiero

wtedy coś wie o piękności, kiedy nareszcie ujrzy taką

miłą buzię domowego wyrobu.

Tonia powtórzyła zdanie ojca Czarnobrewce, która

nie posiadała się z radości, bo pewna była teraz, że

królewicz się w niej zakocha. Szybko zeskoczyła z

ręki Toni na ścieżkę wysłaną czerwoną wstążką i

pobiegła ku pałacowi, wołając jeszcze ku Toni, żeby

nie ważyła się iść dalej, bo królowa elfów mogłaby jej

zrobić coś złego.

Ale Tonia pragnęła tak bardzo zobaczyć zabawę

elfów, że nie zważając na ostrzeżenie puściła się za

Czarnobrewką. Wkrótce dojrzała oślepiającą łunę

świetlną, bijącą pod kopułą siedmiu kasztanów

hiszpańskich. Tonia podsunęła się, jak mogła

najbliżej, i przykucnąwszy za pieńkiem drzewa,

patrzyła. Na wysokości dorosłego człowieka unosił

się nad „czarodziejskim kręgiem” elfów żywy

baldachim świetlny, utworzony z ogromnej ilości

robaczków świętojańskich. Tysiące elfów przyglądało

się zabawie z zajęciem. Ale że stały w cieniu, drobne

ich postacie wyglądały bardzo szaro i niepozornie w

porównaniu z cudnymi istotkami, uwijającymi się po

„czarodziejskim kręgu”.

Tonia nie mogła wprost pojąć, że serce królewicza

może pozostać nieczułym wobec tylu cudnych

twarzyczek. A jednak tak było niezawodnie. Łatwo to

było poznać po kwaśnych minach królowej i dam

background image

dworu (choć udawały biedaczki, że sobie z tego nic

nie robią). Twarz młodego królewicza tchnęła

śmiertelnym znudzeniem. Gdy mu przedstawiano

najcudniejsze damy, królewicz niedbałym gestem

dawał znak, że mogą się oddalić, a nieszczęsne

odchodziły zalewając się gorzkimi łzami.

Tonia widziała również napuszonego doktora,

ciągle badał serce królewicza i jak papuga

wywrzaskiwał ciągle to samo słowo. Strasznie jej było

żal maleńkich bożków miłości, bo ile razy doktor

zawrzeszczał: „Zimne! Ciągle zimne!”, biedactwa,

postawione za karę w ciemnym kącie i w oślich

czapkach na głowie, przykucały z przestrachu, jakby

każdy z tych wyrazów był uderzeniem bata.

Trochę była zdziwiona i rozczarowana, że Piotruś

nie brał udziału w uroczystości.

Muszę wam nawet powiedzieć, z jakiego powodu

przybył tego wieczora tak późno. Otóż stateczek jego

uwiązł w krach lodowych na Wężowym Jeziorze i

Piotruś musiał przez wiele godzin przebijać sobie

drogę poczciwym swoim rydelkiem.

Elfy nie wyglądały go dziś z takim upragnieniem

jak zazwyczaj, bo czuły się zbyt nieszczęśliwe, żeby

móc tańczyć. Elfy mają taką naturę, że jak im bardzo

co dolega, zaraz zapominają wszystkich tańców,

dopiero kiedy zmartwienie ich minie, przypominają

je sobie na nowo. Danio nawet twierdzi, że elfy nie

mówią nigdy o sobie, że są „szczęśliwe”, tylko

„tańcliwe”.

O nie, tego wieczoru nie wyglądały wcale na

„tańcliwe”, gdy wtem zabrzmiał serdeczny, głośny

śmiech Czarnobrewki, która nadbiegła właśnie i

koniecznie się upierała, żeby ją przedstawiono

królewiczowi.

Tonia żywo podsunęła się bliżej, chcąc koniecznie

zobaczyć, jak się powiedzie jej małej

przyjaciółeczce,choć prawdę mówiąc, żadnej nie

miała nadziei, żeby królewicz zwrócił na nią uwagę.

Elfy również nie spodziewały się niczego po małej

background image

śpiewaczce, ale Czarnobrewka tym więcej miała

wiary w siebie. Powiedziono ją przed oblicze j ego

królewiczowskiej mości i doktor, niedbale

dotknąwszy palcem serca królewicza (z największą

skromnością osłoniętego klapą diamentowego

kaftana), miał już zawołać: „Zimne! Ciąg... ”, gdy

nagle urwał w pół słowa.

– Co to jest?! – krzyknął i wstrząsnął sercem

królewicza jak zegarkiem, a potem przyłożył do

niego ucho.

– Na miły Bóg! – wrzasnął znowu, a niepokój

całego dworu doszedł do tego stopnia, że kilkanaście

osób zemdlało.

Wszyscy z zapartym oddechem patrzyli na

królewicza, który znowu spoglądał na doktora z taką

miną, jakby chciał zemknąć za dziesiątą górę.

– Bogu najwyższemu dzięki! – wrzasnął znowu

doktor i syknąwszy, włożył palec do ust, bo serce

królewicza rozgrzane do czerwoności sparzyło go

porządnie.

Napięcie tłumu wzrosło do ostatecznych granic,

kiedy doktor złożył głęboki ukłon królewiczowi i

rzekł podniesionym głosem:

– Najjaśniejszy panie, mam zaszczyt zawiadomić

jego królewiczowską mość, że serce jego

królewiczowskiej mości płonie ogniem miłości!

Nie, niepodobna opisać wrażenia, jakie zrobiła na

wszystkich ta wiadomość. Czarnobrewka wyciągnęła

rączki, a królewicz bez namysłu rzucił się w jej

ramiona. Królowa padła w objęcia wielkiego

kanclerza, a każda z dam czym prędzej uwiesiła się

na szyi jednego z senatorów lub ministrów, bo dobry

ton wymaga, by dwór naśladował we wszystkim

panujących. W ten sposób odbyło się od razu więcej

niż pięćdziesiąt ślubów, bo jeśli panna rzuci się w

ramiona mężczyzny, to u elfów znaczy tyle, co gdyby

z nim ślub wzięła.

background image

Ach, jakże się wszyscy czuli szczęśliwi, jakże się

kochali i całowali! Trąby weselne zagrzmiały, księżyc

wysunął się z chmur, a tysiące par elfów chwyciło się

jego promieni i w szalonej radości walcowało dokoła

„czarodziejskiego kręgu”. Ale najśmieszniejszym ze

wszystkiego był widok maleńkich bożków miłości,

którzy pozdejmowali szkaradne ośle czapki i

wyrzucali je jak piłki w powietrze. Tonia nie była w

stanie pozostać w ukryciu. Wzruszona radością

swojej przyjaciółki, podbiegła ku niej wołając:

– O Czarnobrewko! Jakże się cieszę, że królewicz

się w tobie zakochał!

I nagle stało się coś dziwnego. Muzyka ucięła w

pół taktu, wszystkie światła pogasły i zrobiła się taka

cisza, że można było usłyszeć brzęczenie muchy.

Tonia zrozumiała poniewczasie, na jakie naraziła się

niebezpieczeństwo. Przypomniała sobie wszystko, co

jej opowiadano o okrucieństwach elfów i o torturach,

jakie zadają dzieciom, jeśli które z nich odważy się

pozostać w parku już „po dzwonku”. Z ciemności

dochodził ją teraz groźny pomruk rozwścieczonego

tłumu i szczęk mieczów przygotowanych do ataku.

Tonia krzyknęła przeraźliwie i zaczęła uciekać w głąb

parku.

Biegła bez tchu, raz po raz oglądając się poza

siebie. Parę razy potknęła się, upadła, ale zrywała się

czym prędzej i biegła znowu dalej i coraz dalej...

Była taka przerażona, że zupełnie nie wiedziała, co

się z nią dzieje. Czuła tylko, że musi uciekać i uciekać,

i wydawało jej się, że biegnie jeszcze, pomimo że już

od dobrej chwili bez sił osunęła się na ziemię i

zapadła w głęboki sen. Zimne płatki śnieżne opadały

na jej buzię i rączki, a Toni się zdawało, że to

mamusia słodkimi pocałunkami usypia swoją

córeczkę. A gdy śnieg grubą warstwą przykrył ją po

szyję, Tonia myślała, że to jej kołderka, i gdyby nie to,

że jej się ruszyć nie chciało, byłaby pewnie

spróbowała naciągnąć ją na główkę, jak to zwykle

czynił Jaś. A potem – gdy przez sen usłyszała szmer

background image

przyciszonych głosów, marzyło jej się, że mama

przyprowadziła ojca do dziecinnego pokoju, żeby mu

pokazać uśpioną w łóżeczku pieszczoszkę. Ale

naprawdę to elfy, a nie ojciec i mama, szeptały i

chodziły dokoła Toni.

Na szczęście elfom odeszła już ochota mścić się na

biednym dziecku za przerwaną zabawę. W pierwszej

chwili chciały biec za nią i darły się na całe gardło:

„Śmierć jej! Śmierć!”, ale zaledwie Tonia znikła im z

oczu, zaczęły się sprzeczać, kto ma maszerować na

przedzie. W czasie ich kłótni królewiczowa

Czarnobrewka rzuciła się do nóg królowej, błagając o

darowanie życia Toni.

Każda panna młoda ma prawo do wypowiedzenia

jednego życzenia, ale królowa odmówiła stanowczo

prośbie Czarnobrewki: „Wszystko spełnię, czego

pragniesz, ale tego nie żądaj, bo to jest niemożliwe”, a

wszystkie elfy zawtórowały jednogłośnie: „To jest

niemożliwe!”.

Wtedy Czarnobrewka opowiedziała im, jak dobra

była dla niej Tonia. Gdyby nie jej pomoc, nigdy

Czarnobrewka nie zdążyłaby przybyć na bal i nie

uleczyłaby serca królewicza.

Ledwie to elfy usłyszały, poczęły wznosić na cześć

Toni radosne wiwaty, po czym utworzyły pochód i

poszły podziękować jej za radość, jaką im sprawiła.

Paziowie z pochodniami przyświecali orszakowi po

obu stronach drogi. Łatwo było odszukać Tonię po

głębokich śladach, wyciśniętych na śniegu przez jej

nóżki.

Kiedy przybyły pod figowe drzewo. Tonia spała

tak mocno, że elf y w żaden sposób dobudzić się jej

nie mogły. Elfy jednak nie dały za wygraną.

Królewicz wdrapał się na Tonię i wyrecytował

bardzo długą, dziękczynną przemowę, z której Tonia

nie usłyszała naturalnie ani jednego słowa. Potem

zaczęły odgrzebywać śnieg, który okrywał ją grubą

warstwą, ale w parę minut później taka sama

warstwa przykryła ją znowu. Na to elfy zafrasowały

background image

się bardzo, bo przyszło im na myśl, że Tonia może

zamarznąć.

– Należałoby ją okryć czymś, co się nie boi zimna –

orzekli lekarze.

Tym czymś miała być tafla z lodu. Ale myśl ta nie

podobała się królowej, bo, jak mówiła, lód może się

stopić, więc pomysł uznano za niedorzeczny.

Poczciwe elfy wytężyły wszystkie siły, żeby

przenieść Tonię na inne miejsce. Ale pomimo, że było

ich takie mrowie, Tonia okazała się i tak za ciężka dla

nich. Już elficzki poczęły popłakiwać i obcierać noski

maleńkimi chusteczkami, gdy nagle w główkach

bożków miłości zaświtała bajeczna myśl.

– Wybudujmy nad nią domek! – wykrzyknęły i

wszyscy natychmiast zabrali się do roboty.

Najlepsi budowniczowie biegali dokoła Toni, żeby

wziąć dokładną miarę, po czym siedemdziesięciu

pięciu murarzy przywlokło kamień węgielny, który

poświęciła królowa. Dokoła placu ustawiono straże i

kazano im pilnować, by nikt nie śmiał przerwać

zaczętej pracy. W mig wzniesiono rusztowanie i cały

plac rozbrzmiał łoskotem młotków i siekier. Nie

minął kwadrans, a już jedni robotnicy kryli domek

czerwoną dachówką, inni wprawiali szyby w ramy

okien.

Domek był prześliczny; w sam raz dość duży, by

pomieścić uśpioną w nim Tonię. Trochę kłopotu

sprawiło elfom jedno ramię Toni, odrzucone na bok.

Ale po namyśle wybudowano nad nim oszkloną

werandę i wszystko było w porządku. Okna domku

były nie większe od obrazków w waszej książce, a

drzwi tak wąskie, że lalka zaledwie przejść by przez

nie mogła. Ale Tonia mogła dach podnieść do góry, a

wtedy z wyjściem nie było już kłopotu. Elfy podług

zwyczaju tańczyły i klaskały w ręce z radości,

podziwiając swój własny dowcip i zręczność. Po

prostu szalały z uciechy na myśl, że własnymi rękami

zbudowały taki prześliczny domek, który wcale z

background image

miejsca ruszyć się nie dawał, i coraz to zdobiły go

jakimś dodatkiem.

I tak dwoje elfów przyciągnęło drabinę i

przyczepiło do dachu komin.

– Niestety, już skończony! – westchnął ktoś na

dole.

Ale gdzie tam! Znów ktoś poskoczył po drabinie w

górę i ponad kominem umocował kłąb dymu.

– Teraz już nic dodać się nie da! – zawołał dumnie

z góry.

– Poczekaj! Poczekaj! – krzyknął na to robaczek

świętojański. – W domku nie ma światła i gdy

dzieciątko ludzkie się zbudzi, może się zlęknąć

ciemności. Wlecę do domku i zrobię się jej lampką

nocną.

Myślicie, że teraz domek był naprawdę

skończony?

Otóż nie.
– Gwałtu! Tociem zapomniał o klamkach! –

zawołał ślusarz i czym prędzej opatrzył wszystkie

drzwi mosiężnymi gałkami.

Potem handlarz żelaza przybił koło progu żelazną

wycieraczkę do bucików, a pewna starsza dama

przywlekła porządną rogóżkę. Dwóch stolarzy

przytoczyło beczkę i umieściło ją pod rynną, a

malarze pomalowali ją na zielono.

Wszystko gotowe!... Ale jeszcze nadbiega ogrodnik

z całym tłumem ogrodniczków, uzbrojonych w

rydelki i kopaczki, i raz–dwa od prawej strony

werandy zakładają śliczny ogród kwiatowy, a od

lewej ogród warzywny. Tuż pod ścianą posadzili

kilka krzewów róż wysokopiennych i klematisu i w

mniej niż pięć minut cudne, pachnące gałęzie, całe

pokryte kwiatami, poczęły piąć się po ścianach

małego domku.

Cudnie bo cudnie wyglądało teraz mieszkanko

Toni. Ale nawet elf y nic już więcej wymyślić nie

mogły i poczęły się rozchodzić, spiesząc na

background image

przerwany bal. Raz po raz oglądały się poza siebie i z

wielkiego zachwytu nad domkiem całowały się

wzajemnie po rękach. Czarnobrewka odeszła

ostatnia, bo dłuższą chwilę zabawiła przy kominie,

przez który wsunęła dla Toni najcudniejszy sen.

I tak stał domek przez noc całą i chronił małą Tonię

od zimna i wiatru. Tonia nie wiedziała o niczym, póki

nie prześniła całego snu podarowanego jej przez

Czarnobrewkę. Kiedy nareszcie otworzyła oczy,

świtało już na dworze. Tonia czuła się zupełnie

wypoczęta, przetarła oczy i zawołała Jasia, bo pewna

była, że leży na swoim łóżeczku w dziecinnym

pokoju.

Nie otrzymawszy odpowiedzi, zerwała się i w tej

chwili uniosła głową dach domku niby pokrywę

pudełka. Dokoła domku roztaczał się Park Leśny

tonący w puchach śnieżnych. Ale Toni zdawało się

jeszcze ciągle, że jest w pokoju dziecinnym, i dopiero

kiedy się uszczypnęła w policzek, przypomniała

sobie wszystko, co się jej zdarzyło wczoraj. Nie mogła

pojąć tylko, skąd się wziął nad nią ten śliczny mały

domek. Odchyliła dach, wyszła do ogródka i stąd

przyglądała się domkowi, w którym całą noc

przepędziła. Była nim tak zachwycona, że aż rączki

składała z podziwu, powtarzając bez końca:

– Och, ty mój cudny, maleńki, pachnący

domeczku!

Czy jednak domek przeląkł się jej głosu, czy też

rozumiał, że zrobił już, co do niego należało, dość że

ledwie Tonia wypowiedziała te słowa, zaczął się

pomalutku zmniejszać. Tak się to jakoś robiło, że

Tonia nie zaraz się na tym poznała, ale raptem

spostrzegła, że w domku by się już zmieścić nie

mogła. Nic mu nie brakowało, wyglądał jak pierwej,

tylko kurczył się, kurczył coraz bardziej, a z nim

kurczył się i ogródek. Pierścień śniegu, otaczający go,

zacieśniał się coraz bardziej. Przed chwilą był taki jak

psia buda, teraz już nie większy od gipsowej arki

Noego. Ale wszystko było jak pierwej. Nie brakowało

background image

ani klamek, ani pachnących krzewów na ścianach, ani

dymu przyczepionego do komina. Tylko robaczek

świętojański świecił coraz słabiej.

– Och, domeczku najdroższy! Nie znikaj! – błagała

Tonia i rzuciła się przed nim na kolana, bo domek był

już nie większy od naparstka. Próżno jednak

wyciągała ku niemu rączki – domek znikł w końcu

zupełnie. Na miejscu gdzie wznosił się jeszcze przed

chwilą, nie było teraz nic prócz gładkiej powierzchni

śnieżnej.

Tonia przesłoniła piąstkami oczy i płakała głośno,

gdy tuż koło niej odezwał się dziecięcy głosik:

– Nie płacz, nie płacz, mały człowieczku.
Tonia odwróciła się szybko i ujrzała ślicznego,

nagiego chłopczyka, który przyglądał jej się uważnie.

Tonia domyśliła się od razu, że to jest Piotruś Pan.

Rozdział VI
Koza Piotrusia

Tonia była bardzo nieśmiała, ale Piotruś nie znał

tego uczucia.

– Mam nadzieję, że dobrze spałaś – rzekł

poważnie.

– Dziękuję – odpowiedziała grzecznie Tonia – było

mi bardzo ciepło i dobrze. Ale... – tu spojrzała

zgorszona na niego – czy tobie nie zimno?

Piotruś dawno zapomniał, co znaczy wyraz

„zimno”, więc rzekł tylko:

– Zdaje mi się, że nie, ale może się mylę. Bo

widzisz, ja nie wiem bardzo wielu rzeczy dlatego, że

nie jestem prawdziwym chłopcem. Salomo mówi, że

jestem „ni to, ni owo”.

– Więc ty się tak nazywasz? – rzekła Tonia

zdziwiona.

– Nie, ja się tak nie nazywam. Nazywam się

Piotruś Pan.

background image

– To wiem – zawołała Tonia – to przecież wszyscy

wiedzą!

Ogromnie było miło Piotrusiowi, że „wszyscy”

wiedzą o nim, i prosił Toni, żeby mu powiedziała, co

ludzie o nim mówią. Zanim jednak usiedli na

obalonym pniu drzewa, Piotruś zmiótł rączką śnieg z

miejsca,które wskazał Toni. Ale sam usiadł wprost na

śniegu.

– Przysuń się do mnie – rzekła uprzejmie Tonia.
– Co to jest „przysuń”? – spytał Piotruś.
Tonia wytłumaczyła mu, co znaczy ten wyraz, i

Piotruś usiadł bliziutko niej. Potem opowiedziała mu

wszystko, co słyszała o nim. Tak, ludzie wiedzieli

niejedno o Piotrusiu, ale nikt na przykład nie

wiedział o tym, że Piotruś po dwakroć wracał do

swojej matki, ale żelazne kraty zagrodziły mu drogę

do domu. Piotruś i teraz nie wspomniał o tym Toni,

bo wspomnienie tego zakratowanego okna nazbyt

mu było bolesne.

– A czy ludzie wiedzą, że ja się umiem bawić jak

prawdziwi chłopcy? – zapytał z dumą. – Proszę cię,

Toniu, rozpowiedz wszystkim o tym.

Ale gdy potem objaśnił Toni, jak się bawi

zabawkami, znalezionymi w parku, gdy jej się

pochwalił, że obręcz rzuca na wodę, a balonika użył

zamiast piłki nożnej, Tonia była po prostu oburzona.

– Ależ twoje zabawy to nie są żadne zabawy! Ty

nawet pojęcia nie masz, jak się bawią prawdziwi

chłopcy! – wykrzyknęła patrząc mu prosto w twarz

wielkimi oczami.

Na to Piotruś westchnął najpierw, a potem

rozpłakał się tak boleśnie, jak nie płakał ani razu od

czasu, gdy po raz ostatni powrócił do domu. Toni

także zrobiło się bardzo przykro, więc spiesznie

podała mu swoją chusteczkę do nosa. Piotruś nie

wiedział, co ma z tym zrobić, więc Tonia sama

wytarła mu nosek i buzię, mówiąc:

– Widzisz, to się tak robi, spróbuj teraz sam.

background image

Piotruś poważnie skinął główką na znak, że

zrozumiał, i obtarł nosek i oczy Toni. Tonia musiała

dać za wygraną i udała, że Piotruś dobrze wypełnił

jej polecenie.

Nie wiedząc, w jaki sposób okazać Piotrusiowi, jak

serdecznie go lubi i żałuje, rzekła po chwili:

– Gdybyś chciał, Piotrusiu, to dałabym ci buzi.
Piotruś od tylu lat już nie słyszał tego słowa, że

zupełnie zapomniał, co oznacza, więc wyciągnął

rączkę sądząc, że Tonia chce mu coś darować. Tonia

bardzo się zmieszała, ale bała się zawstydzić go

znowu, więc wyjęła z kieszonki swój naparstek i

ruchem pełnym wdzięku podała go Piotrusiowi.

– Dziękuję – rzekł Piotruś, pewny, że dostał

„buzi”.

Lata już całe upłynęły od czasu, gdy ujrzał swoją

matkę po raz ostatni; braciszek jego, ten, którego

matka otrzymała na jego miejsce, był już teraz

dorosłym mężczyzną z wąsami i brodą, cóż

dziwnego więc, że Piotruś zapomniał, że go kiedyś

pieszczono i całowano.

Sami jednak przyznacie pewnie, że Piotrusia

należało raczej podziwiać niż żałować. W miarę jak

się bliżej zaznajamiali, Tonia nabierała coraz

większego dla niego szacunku. Z zapartym

oddechem słuchała opowiadań jego o podróżach

odbywanych w gniazdeczku drozdów i przygodach,

jakie go spotkały na Ptasiej Wyspie i w Parku

Leśnym.

– Ach, jakżeż to romantyczne! – wzdychała Tonia

składając rączki z zachwytu.

Piotruś nie zrozumiał tego wyrazu i zasmucony

spuścił główkę, pewny, że Tonia go wyśmiewa.

– Jaś by pewnie tego nie zrobił... – rzekł pokornie.
– O, możesz być tego pewien! – wykrzyknęła

Tonia. – Jaś by się na pewno bał!

background image

– Co to znaczy „bać się”? – spytał Piotruś. Skoro

doznawał tego prawdziwy chłopiec, musiało to być

czymś nadzwyczajnym.

– Ach, żebyś ty, Toniu, nauczyła mnie tego

„bania”– szepnął prosząco.

Tonia spojrzała na niego poważnie i rzekła z

głęboką czcią w głosie:

– Nie, Piotrusiu, ciebie nikt tego nauczyć nie może.

Piotruś zasmucił się bardziej jeszcze, bo myślał, że

Tonia uważa go za wielkiego głuptaska. Tonia

opowiedziała mu o tym, jak straszy wieczorami Jasia

i jak Jaś boi się okropnie ciemności. (Tonia dobrze

wiedziała, że to bardzo nieładnie straszyć tak

braciszka). Ale Piotruś znowu zrozumiał ją na opak.

– Ach, czegóż nie jestem taki dzielny jak Jaś –

szepnął żałośnie.

Tonia aż skoczyła na te słowa.
– Ależ, Piotrusiu, ty jesteś dwadzieścia tysięcy razy

dzielniejszy od Jasia! Ty jesteś najdzielniejszym

chłopcem ze wszystkich, jakich znam!

Piotruś nie mógł uwierzyć swemu szczęściu i aż

pokrzykiwał z uciechy.

– Tak jest – z przekonaniem powtórzyła Tonia –

dlatego możesz mi dać buzi... jeżeli... jeżeli... masz

ochotę.

Piotruś spiesznie włożył naparstek na jej paluszek,

sądząc, że Tonia chce go mieć z powrotem.

Ale Tonia powiedziała żywo:
– Ależ ja nie chcę naparstka, ja chcę buzi.
– Co to jest? – spytał Piotruś.
– Ot, to! – odparła Tonia i pocałowała Piotrusia w

buzię.

– To i ja ci dam naparstek od siebie – powiedział

poważnie Piotruś i dał Toni najpierw jeden

„naparstek”, a potem jeszcze dużo innych. A potem

błysnęła mu świetna myśl.

background image

– Powiedz mi, Toniu, czy nie chciałabyś być moją

żoną? – zapytał.

Co najzabawniejsze, że w tej chwili i Toni to samo

przyszło na myśl, więc odpowiedziała spiesznie:

– Owszem, chętnie wyjdę za ciebie. Tylko czy

będzie dość miejsca na nas dwoje w twojej łódeczce?

– O, jeśli siądziesz bliziutko mnie, to się

pomieścimy – żywo zapewnił Piotruś.

– Ale czy ptaki nie będą się gniewały na mnie, jak z

tobą przyjadę?

Piotruś zapewnił ją, że ptaki strasznie się będą

cieszyć z jej przybycia (zdaje mi się jednak, że się

mylił), a zresztą zimą niewiele ptaków przebywa na

wyspie.

– Pewnie tylko zażądają twojego ubranka – dodał

trochę mniej pewnie.

– O, futerka mego im nie dam! – rzekła stanowczo

Tonia.

– Nie dasz, nie dasz, Toniu, naturalnie,że nie dasz

– potakiwał Piotruś gładząc ją po buzi i futerku.

– Czy ty wiesz, dlaczego ja cię tak strasznie

kocham? – wykrzyknął niespodziewanie. – Dlatego,

że jesteś zupełnie podobna do ślicznego, ptasiego

gniazdka!

Komplement ten zaniepokoił trochę Tonię.
– Ależ ty mówisz zupełnie jak ptak, a nie jak

chłopiec – rzekła odsuwając się z lekka. Wydało jej się

raptem,ż e Piotruś naprawdę jest do ptaka podobny.

– Tak, z pewnością jesteś „ni to, ni owo” – mówiła

po namyśle, ale widząc jego przerażenie, dodała

szybko: – Ale to nic nie szkodzi, bo to właśnie mi się

podoba!

– No, to chodź ze mną, Toniu, i bądź taka jak ja –

prosił Piotruś i pociągnął ją w stronę przystani, bo

niewiele już czasu pozostawało do otwarcia parku. –

Nie, nie, ty wcale nie jesteś podobna do ptasiego

background image

gniazdka – zaręczał po drodze, pragnąc jej się

przypodobać.

Ale że Tonia była troszkę przekorna, jak wszystkie

dziewczynki, więc zaśmiała się na to, mówiąc:

– Ależ, Piotrusiu, ja bym się bardzo cieszyła,

gdybym była podobna do gniazdka. I wiesz, co ci

powiem? Wprawdzie im nie oddam mego futerka, ale

za to pozwolę na sobie budować gniazdka. Pomyśl,

jakby to było ślicznie, gdyby mi tu na karczku ulepiły

gniazdko pełne maleńkich, pstrokatych jajek. Nie, to

by było bajecznie!

Ale kiedy Piotruś przywiódł ją na brzeg

Wężowego Jeziora, Tonia spojrzała na niego lękliwie.

– Ale ja będę często, bardzo często widywać moją

mamusię, prawda, Piotrusiu? Przecież ja nie na

zawsze się z nią żegnam, bo na to nie zgodziłabym

się nigdy.

– Nie, nie – odpowiedział Piotruś, ale w głębi serca

czuł, że Tonia odejdzie na zawsze. Wiedział, że

uczciwość nakazuje powiedzieć Toni prawdę, ale

obawa, że Tonia porzuci go i powróci do domu,

zamykała mu usta. Piotruś czuł, że kocha ją tak

mocno, że żyć by bez niej nie był w stanie.

„Zapomni o matce i będzie szczęśliwa ze mną!” –

mówił sobie w duchu i raz po raz dawał jej

„naparstki” i naglił do pośpiechu.

Już Tonia z okrzykiem zachwytu, który jej wydarł

widok cudnego gniazdka spoczywającego na falach

jeziora, miała wejść doń z Piotrusiem, gdy nagle

zaczęła drżeć i cofnąwszy nóżkę, powiedziała:

– Pamiętaj, Piotrusiu, że popłynę z tobą tylko pod

tym warunkiem, jeżeli mi przyrzekniesz, że kiedy

zechcę, rozumiesz, kiedy tylko zechcę, będę mogła

wrócić do mojej mamy. Przyrzeknij mi to, Piotrusiu!

Piotruś przyrzekł. Ale nie mógł spojrzeć w oczy

Toni.

background image

– Och, jeśli ci się zdaje, że matka zawsze czekać na

ciebie będzie i przyjmie cię zawsze – powiedział z

goryczą.

– Jak możesz wątpić, że mama zawsze oczekiwać

mnie będzie! – krzyknęła Tonia, a twarzyczka jej

zapłoniła się z oburzenia.

– Tak, póki ci drzwi domu nie zamknie przed

nosem – rzekł Piotruś głosem zmienionym ze

wzruszenia.

Na to odpowiedziała Tonia:
– Drzwi mego domu stać będą zawsze otworem i

matka moja czekać mnie będzie zawsze z

utęsknieniem.

– Skoro jesteś tak pewna swego, możesz spokojnie

odpłynąć ze mną – rzekł na to Piotruś z lekką ironią i

pomógł Toni usadowić się w stateczku.

– Ale czemu ty nie patrzysz na mnie, Piotrusiu? –

zapytała Tonia chwytając go za ramię.

Piotruś wytężał całą wolę, by nie spojrzeć w oczy

Toni, zanim nie odbije od brzegu. Ale raptem łkanie

bolesne wydarło się z jego piersi. Wyskoczył na brzeg

i płacząc usiadł na śniegu.

Tonia pospieszyła za nim.
– Co tobie? Co ci się stało, Piotrusiu? – pytała

zaniepokojona.

– Toniu! – szlochał biedny Piotruś. – Nie

powinienem cię brać ze sobą, bo to nieprawda, że

zawsze będziesz mogła wrócić do domu. Twoja

matka... ach, Toniu, ty nie wiesz, jakie są matki! – i

Piotruś zaszlochał jeszcze mocniej.

A potem opowiedział Toni, jak zastał okno swego

domu zawarte. Ach, to było bardzo smutne i Tonia,

słuchając jego słów, płakała prawie tak gorzko jak on!

– Ale moja mama by tak nie zrobiła, moja by tak

nie zrobiła – szeptała z przekonaniem.

– Nie, Toniu, i twoja ciebie nie wpuści. Wszystkie

matki są jednakowe! Mogę się z tobą założyć, że

background image

twoja matka ogląda się już za jakimś nowym

nabytkiem! – zapewniał Piotruś.

Tonia spojrzała na niego ze zgrozą.
– Jak ty możesz mówić coś podobnego, Piotrusiu?!

Twoja matka nie miała przecież nikogo prócz ciebie,

ale moja ma jeszcze w domu Jasia. Zdaje mi się, że

jeśli matka ma bodaj jedno dziecko, to już i tak jest z

tego zadowolona.

Na to Piotruś odrzekł z goryczą:
– Widać, żeś nigdy nie miała w ręku bilecików,

które piszą do Salomy damy, które już mają po

sześcioro dzieci!

Rozmowę ich przerwał przeraźliwy zgrzyt. To

stróż nocny otwierał bramę parku. Piotruś bez

namysłu wskoczył do swego stateczka. Pewny był

teraz, że Tonia z nim nie odpłynie, i mężnie przełykał

łzy cisnące mu się do oczu. Tonia za to szlochała w

głos.

– Och, Piotrusiu! Jeżeli przybędę za późno! Och,

Piotrusiu, co będzie, jeśli mama wzięła już inne

dziecko na moje miejsce?! – wołała w śmiertelnej

trwodze.

Piotruś wyskoczył znowu na brzeg i przypadł do

Toni. Objął ją za szyję i tuląc się do niej, mówił bez

tchu:

– Toniu, dziś wieczór przyjadę zobaczyć, czy nie

ma ciebie w parku. Ale zdaje mi się, że jeśli teraz

prędziutko pobiegniesz do domu, to jeszcze wszystko

zastaniesz po dawnemu.

I po raz ostatni okrył jej słodką twarzyczkę

gorącymi „naparstkami”, a potem zasłonił rękami

oczy, by nie widzieć, jak się będzie oddalała.

– Żegnaj, Piotrusiu drogi! – wołała Tonia przez łzy.
– Żegnaj, najmilsza, najdroższa Toniu! – szlochał

Piotruś.

background image

Raz jeszcze rzuciła się Tonia w jego ramiona (tak,

jak widziała, że robią elfy na swoich weselach), a

potem pobiegła ku bramie.

Ach, jakże się spieszyła!
Tego samego wieczoru, ledwie przebrzmiały

ostatnie tony dzwonka, był już i Piotruś w parku. Ale

Toni nie dojrzał nigdzie. Znaczyło to, że jeszcze na

czas wróciła do domu. Długo, długo nie tracił

nadziei, że Tonia odwiedzi go której nocy, i nieraz

zdawało mu się, gdy dobijał do brzegu, że widzi

drobną jej postać stojącą na brzegu Wężowego

Jeziora. Ale Tonia nie powróciła więcej. Tęskniła

wprawdzie za swoim drogim „ni tym, ni owym”, ale

bała się, że gdyby go zobaczyła, zabawiłaby za długo

w parku i nie mogłaby już wrócić do domu. Aja

zresztą na krok jeden nie puszczała jej teraz od siebie.

Często jednak mówiła o nim z mamą i Jasiem, a kiedy

nadeszły święta wielkanocne, zachodziła w głowę, co

by też mu posłać w upominku.

Wtedy powiedziała matka:
– Pewna jestem, że nic by mu się tak nie przydało

jak koza.

– Ach, tak – wykrzyknęła radośnie Tonia – mógłby

jeździć na niej i przygrywać sobie na fujarce!

– Więc może podarujesz mu swoją kózkę, którą

zawsze wieczorami straszysz Jasia? – spytała matka.

Ale Tonia potrząsnęła główką. Kózka przecież nie

była prawdziwa.

– Jasiowi się jednak wydaje zupełnie prawdziwa –

powiedziała znowu matka.

– To prawda. Czasem i mnie się wydaje zupełnie

prawdziwa. Tylko jak ja ją ofiaruję Piotrusiowi?

Mama znalazła na to sposób. Poszła z Tonią do

Leśnego Parku (Jaś towarzyszył im także, w gruncie

rzeczy był to dobry chłopczyk, nie trzeba go tylko z

Tonią porównywać) i tu stanęła Tonia w

„czarodziejskim kręgu” elfów, a matka jej, która znała

się na wielu rzeczach, rzekła:

background image

Powiedz mi proszę, córko kochana,

czym chcesz obdarzyć Piotrusia Pana?

Na to Tonia odpowiedziała:

Kózkę mu, matko, przywiodłam w dani,

by dniem i nocą mógł jeździć na niej!

I po trzykroć wykręciła się na pięcie.

Potem powiedział jeszcze Jaś od siebie:

Piotrusiu, usłysz błaganie moje,

weź kozę, bo się jej strasznie boję!

Tonia pozostawiła przy kozie liścik, w którym

zawiadomiła Piotrusia, że kozę swoją posyła mu na

pamiątkę, i poleciła, żeby poprosił elfy o

przygotowanie mu jej do prawdziwego jeżdżenia.

Wszystko, czego tylko pragnęła, spełniło się. Piotruś

znalazł liścik, a naturalnie elfy bez wielkiego trudu

zamieniły mu kozę na żywą. Od tego czasu Piotruś

jeździ całymi nocami na swojej kózce po parku i

wygrywa na fujarce najcudniejsze melodie.

Co do Toni, nigdy już od tego czasu nie straszyła

Jasia kozą, bo, jak mi mówiono, użyła do straszenia

innego zwierzątka. I dopóki nie została zupełnie

dorosłą panną, przynosiła często Piotrusiowi drobne

upominki i zawsze w liściku dawała objaśnienie, jak

taką zabawką bawią się prawdziwe dzieci. Ale Tonia

nie była jedynym dzieckiem, które pamiętało o

Piotrusiu. Danio na przykład często obdarza czymś

Piotrusia. Wyszukaliśmy nawet kilka świetnych

kryjówek, gdzie składamy przyniesione drobiazgi.

Tylko nie proście, żebym wam wskazał te schowki,

kiedy Portos jest z nami, bo Portos przepada za

zabawkami i zaraz by je z kątków powywlekał.

background image

Piotruś nigdy nie zapomniał o Toni, myśli o niej

często z wielką serdecznością, ale mimo to jest równie

wesoły, jak dawniej, i nieraz zeskakuje z kózki, żeby z

wielkiej uciechy wytarzać się na trawniku. O tak,

Piotruś jest bardzo szczęśliwy, ale coś niecoś

przypomina sobie z czasów, kiedy był maleńkim

człowieczkiem, i dlatego tak bardzo kocha jaskółki.

Bo jaskółki są duszyczkami małych zmarłych dzieci.

Rok w rok powracają lepić gniazdka nad oknami

domów, w których żyły ongiś, i nieraz zaglądają

nawet do pokoju dziecinnego. Piotruś kocha je

najwięcej ze wszystkich ptaszków i cieszy się bardzo,

jeżeli kiedy jaskółeczka na Ptasią Wyspę zawita.

A domeczek Toni?
Noc w noc (jeżeli tylko balu nie ma) budują elfy

taki sam domeczek jak ten, który wzniosły dla Toni,

w obawie, że w parku pozostało może jakie dziecko,

które by mogło zmarznąć, gdyby nie miało się gdzie

schronić. Piotruś jeździ po parku na swojej kózce i

zagląda pod krzaki i drzewa, a jeśli odnajdzie jakie

zgubione dziecko, bierze je przed siebie na kózkę i

zawozi do małego domku. Skoro się dziecko obudzi,

widzi, że noc spędziło wewnątrz domku, ale skoro

zeń wyjdzie, domek znika mu z wolna z oczu. Elfy

budują domek głównie dlatego, że samo budowanie

sprawia im wielką uciechę. Ale Piotruś szuka

zgubionych dzieci przez miłość dla Toni, a także

trochę dlatego, że mu się wydaje, że tak by pewnie

zrobił prawdziwy chłopiec.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Barrie James Przygody Piotrusia Pana
BARRIE JAMES przygody piotrusia pana
Barrie James Matthew Przygody Piotrusia Pana
James Matthew Barrie Przygody Piotrusia Pana compressed
James Matthew Barrie Przygody Piotrusia Pana
Barrie James Matthew Przygody Piotrusia Pana
James Matthew Barrie Przygody Piotrusia Pana
James Matthew Barrie Przygody Piotrusia Pana 2
James Matthew Barrie Przygody Piotrusie Pana
James Mattew Barrie Przygody Piotrusia Pana
Barrie James Matthiew Przygody Piotrusia Pana
J M Barrie Przygody Piotrusia Pana
Barrie Przygody Piotrusia Pana
J M BARRIE Przygody Piotrusia Pana
Barrie J M Przygody Piotrusia Pana
Przygody Piotrusia Pana, Lektury Szkolne - Teksty i Streszczenia
Przygody Piotrusia Pana
Przygody Piotrusia Pana

więcej podobnych podstron