Przygody Piotrusia Pana
Rozdział I
Wielka wyprawa do Parku Leśnego
Byłoby wam trudno zrozumieć przygody Piotrusia
Pana, gdybyście nie wiedzieli, jak wygląda Park
Leśny. Park ten jest olbrzymi i leży w pobliżu bardzo
wielkiego miasta, w którym mieszka król. Prawie
codziennie chodzimy z Daniem do parku i Danio jest
wprost oszołomiony mnóstwem wrażeń, jakich tam
doznaje. Nigdy jeszcze żadne dziecko nie zwiedziło
całego parku za jednym razem, bo malcy w wieku
Dania muszą sypiać od dwunastej do pierwszej w
południe i dlatego trzeba spieszyć z powrotem do
domu. Gdyby jednak wasze mamy nie przestrzegały
tak koniecznie tego spania od dwunastej do pierwszej
w południe, to może moglibyście zwiedzić cały Park
Leśny w jednym i tym samym dniu.
Przed parkiem ciągnie się nieskończenie długi
sznur dorożek, nad którymi wasze piastunki mają
taką władzę, że skoro palec do góry podniosą,
dorożka staje, a wtedy dzieci przechodzą swobodnie
na drugą stronę ulicy i zatrzymują się przed wielką,
żelazną bramą. Bram w parku jest kilka, ale zwykle
wchodzi się tą pierwszą. U wejścia można zamienić
parę słów z „panią od baloników”. Pani ta z takim
natężeniem całą swą przysadzistą postacią przyciska
stołek do bruku chodnika, a plecy do żelaznego
ogrodzenia parku, że twarz jej jest czerwona jak
burak. Ostrożność ta jest bardzo wskazana, bo gdyby
choć na chwilkę puściła się sztachet i stołka, baloniki,
które trzyma w ręku, uniosłyby ją w powietrze. I tak
się nawet stało któregoś dnia, bo gdyśmy o zwykłej
godzinie przyszli do parku, zastaliśmy pod bramą
„nową panią od baloników” .Widocznie ta
dawniejsza, gruba, oderwała się od sztachet i baloniki
uniosły ją w górę. Danio bardzo żałował, że nie był
przy tym, bo skoro już w ogóle miało się stać takie
nieszczęście, byłby przynajmniej chciał je widzieć na
własne oczy.
Leśny Park jest prześlicznym ogrodem, w którym
rosną miliony i setki najpiękniejszych drzew. Zaraz
za bramą zaczyna się Gaj Figowy, ale każdy umyka
stąd czym prędzej, bo tutaj bawią się tylko dzieci,
które z nikim „zadawać się” nie chcą, bo są zanadto
dobrze wychowane. Danio i inni bohaterowie w jego
wieku nazywają je pogardliwie „małpkami”. Dzieci
te chodzą postrojone jak laleczki z wystawy
sklepowej, mówią po cichutku i używają
wyszukanych wyrazów jak ludzie dorośli. Nudzą się
przy tym ciągle, bo w nic się bawić nie umieją.
Zdarza się jednak, że i najlepiej wytresowana małpa
zbuntuje się w zwierzyńcu, przesadzi strzegące ją
mury i ucieknie w świat daleki. Takim
buntowniczym duchem była Marynka Grey, o której
dowiecie się więcej, kiedy dojdziemy do bramy
ochrzczonej jej imieniem. Ta mała Marynka jest
jedyną „małpką”, której wspomnienie przechowało
się w Leśnym Parku.
Teraz przechodzimy na Dużą Drogę. Różnica
między nią a innymi drogami jest prawie taka jak
między wami a waszym ojcem. Danio nie może się
nadziwić, że droga ta jest z początku wąska, a potem
rozszerza się i rozszerza, dopóki się nie stanie
zupełnie szeroką drogą. Danio twierdzi, że droga ta
jest ojcem wszystkich ścieżek i ścieżynek parku, i
wyrysował nawet obrazek, który mu się ogromnie
podoba. Na tym obrazku Duża Droga wiezie w
dziecinnym wózku Małą Dróżkę na spacer. I na tej
drodze spotkać można tylko bardzo porządne
towarzystwo. Dzieci bawią się tu zawsze pod okiem
dorosłych, którzy pilnują, żeby nie zamoczyły nóżek
w wilgotnej trawie, i stawiają je do kąta za to, że są
„uparciuchami” albo „mazgajami”. Wyraz „mazgaj”
oznacza kogoś, kto płacze o byle co, na przykład o to,
że go niania nie chce wziąć na ręce albo że mu palec z
buzi wyjęto. Z dwojga złego lepiej już być
„uparciuchem”, bo tyle najmilszych rzeczy jest
zabronionych na świecie, że warto od czasu do czasu
popróbować, czyby się jednak nie dało postawić na
swoim.
Gdybyśmy się zatrzymywali przy każdym placu,
przez który przechodzi Duża Droga, stracilibyśmy
tyle czasu, że musielibyśmy wracać do domu nie
obejrzawszy ani jednej części wszystkich rzeczy
godnych widzenia w Parku Leśnym. Zwrócę wam
więc tutaj tylko uwagę na drzewo Mundzia Helwetta,
pod którym ów Mundzio, bawiąc się pewnego razu,
zgubił jednego pensa, a po chwili szukania odnalazł
dwa! Od tego pamiętnego zdarzenia cała ziemia
dokoła drzewa jest rozgrzebana i zryta rydelkami
młodocianych „poszukiwaczy złota” .Nieco dalej
wznosi się drewniana budka, w której
zabarykadował się mały książę Henryś. Mały książę
mazgaił się przez całe trzy dni bez żadnego powodu i
za karę przyprowadzono go do Parku Leśnego w
sukience jego siostrzyczki. Henryś nie mógł znieść
takiej hańby. Na Dużej Drodze wydarł się z rąk bony,
zamknął się w drewnianej budce i nie dał się z niej
wyprowadzić, póki mu nie oddano jego bufiastych
majteczek z dwiema kieszeniami.
Nie będę was namawiał, żebyście się zbliżyli do
Okrągłego Stawu, bo zanim doń dojdziecie, nianie
wasze, które są okropnie tchórzliwe, odciągną was na
pewno w inną stronę i pokażą wam ścieżkę wiodącą
do Dziecinnego Pałacu. W pałacu tym mieszkała
samiuteńka jedna, w otoczeniu bardzo wielu lalek,
najsławniejsza dziewczynka z całego parku. Jeśli kto
pociągnął za sznurek dzwonka, wstawała zaraz z
łóżka. O szóstej zapalała światło i odmykała drzwi w
koszulce nocnej, a wszyscy wołali w uniesieniu:
„Cześć królowej! Niech żyje królowa!” Dania
jednak najbardziej dziwi, skąd taka mała
dziewczynka wiedziała, gdzie są schowane zapałki.
Teraz zastępuje nam drogę Wyścigowa Góra.
Zdarza się, że dzieci wchodzą na nią bez zamiaru
gonienia się lub ścigania. Ledwie jednak stopy ich
dotkną jej szczytu, taka ochota wzbiera w nich nagle,
że zbiegają z góry, jakby im skrzydła wyrosły u
ramion. Zwykle zatrzymują się dopiero wówczas,
kiedy już tak daleko odbiegły od starszych, że nie
wiedzą, jak trafić do nich. Ale na szczęście jest tu
druga drewniana budka, w której siedzi dozorca.
Budka ta nazywa się „domkiem znajdków”, bo jak się
tylko dziecko zgubi, idzie do dozorcy i mówi mu, że
się zgubiło, a dozorca je zaraz znajduje. Na Górze
Wyścigowej zabawy i gonitwy nie ustają nigdy, bo
nawet w dni zimne i wietrzne, kiedy dzieciom
wychodzić z domu nie wolno, zamiast nich bawią się
tu i ścigają zżółkłe, jesienne liście. Opanowane szałem
gonitwy, bez końca wirują tu i gonią się, a nikt na
świecie nie może im dorównać w lekkości i chyżości.
Z Wyścigowej Góry widzimy, jak na dłoni, Bramę
Marynki Grey, o której przyrzekłem wam więcej
opowiedzieć. Była to ładna, mała dziewczynka, która
co dzień o tej samej godzinie zjawiała się w parku w
towarzystwie dwóch piastunek albo jednej mamy i
jednej piastunki. Marynka była zawsze ślicznie
ubrana, wszystkim „małpkom” mówiła „pa” i bawiła
się tylko swoją własną piłeczką, którą raczyła rzucać
na ziemię i kazała podnosić piastunce. I raptem ta
grzeczna, ta ślicznie ubrana i wzorowo wychowana
Marynka zmieniła się w najniegrzeczniejsze
stworzenie. Chcąc dowieść, że jest naprawdę
niegrzeczna, rozwiązała najpierw sznurowadła
trzewiczków i wywiesiła język na cztery strony
świata. Potem zdarła z siebie szarfę jedwabną, zmięła
ją i podeptała nogami, pobiegła do kałuży i skakała
po błocie, póki nim nie obryzgała swojej strojnej
sukienki. Potem przelazła przez płot i narobiła
jeszcze wiele innych głupstw, na których zakończenie
zrzuciła z nóżek oba zabłocone trzewiczki i cisnęła je
daleko poza siebie. Wreszcie, ochlapana błotem,
rozczochrana i w pończoszkach tylko, pomknęła ku
bramie, ochrzczonej teraz jej imieniem, wypadła na
ulicę i byłaby z pewnością zginęła w tłumie, gdyby
biegnąca za nią matka nie porwała jej na ręce i nie
zaniosła do dorożki, która zbuntowaną „małpkę
”odwiozła do domu. Stało się to dawno temu i Danio
tylko z imienia zna Marynkę Grey.
Na lewo od Dużej Drogi ciągnie się Aleja
Dzidziusiów. Pełno tu dziecinnych wózków i
maleństw zaledwie raczkujących –wprost trudno
przejść nie natknąwszy się na jakieś niemowlę, co
wywołuje natychmiast okrzyki grozy i oburzenia
nianiek. Tu jest także przejście ku mleczarni, gdzie w
prawdziwych rondlach gotuje się mleko i gdzie
kwiatki kasztanów spadają wprost do waszych
szklanek. Tu piją mleko także zwyczajne dzieci i do
ich szklanek sypią się kwiatki kasztanów, tak samo
jak i do waszych.
Teraz rzucimy okiem na studnię z basenem. Kiedy
do tego basenu wpadł Jurek Śmiały, tyle było w nim
wody, że się przelewała przez brzegi. Jurek był
pieszczochem swojej matki i ze względu na to, że
matka jego była wdową, pozwalał jej nawet przy
ludziach brać się czasem pod ramię. Jurka ogarniała
nieraz niepohamowana żądza przygód. Wtedy
najchętniej bawił się z kominiarzem Smoluchem.
Pewnego razu, kiedy jak zwykle bawili się koło
studni, Jurek Śmiały wpadł do basenu i byłby się
utopił, ale Smoluch dał nurka w wodę i wydobył go
na wierzch. I co najważniejsze, że woda tak
doskonale zmyła sadzę z twarzy Smolucha, że kiedy
z niej wyszedł, wszyscy od razu poznali, że Smoluch
jest ojcem Jurka, którego wszyscy uważali za
zaginionego. Od tego czasu Jurek nigdy już nie
pozwalał swojej matce, aby go brała pod ramię.
Pomiędzy studnią a Okrągłym Stawem leży boisko
przeznaczone dla zwolenników krokieta. Tylko, że
do prawdziwej gry nie dochodzi prawie nigdy, bo
podzielenie dzieci na partie zabiera za wiele czasu.
Każde z dzieci chce grę prowadzić, a kiedy po wielu
wysiłkach uda się nareszcie wszystkich pogodzić i
dwóch partnerów rozpoczyna grę, okazuje się, że
reszta dzieci już postanowiła bawić się w coś innego.
Na tym boisku grają w krokieta chłopcy i
dziewczynki. Chłopcy używają w grze drewnianej
pałki, a dziewczynkom pomagają rakiety i
guwernantki. Nie dziw więc, że nigdy nie grają
porządnie, a jeślibyś chciał podpatrzyć ich
rozpaczliwe wysiłki, doleciałyby cię z boiska
najdziwniejsze odgłosy. Z tego powodu zdarzyła się
raz nawet bardzo niemiła historia. Kilka dziewczynek
wyzwało do walki „w piłkę” Dania i pewne
rozwichrzone stworzonko (na imię jej było Anielcia).
Dziewczynki zrobiły tyle punktów, że... albo nie,
wolę pominąć milczeniem tę niefortunną przygodę i
zaprowadzić was do Okrągłego Stawu, który jest
duszą całego parku.
Staw jest okrągły i leży w samym środku Parku
Leśnego, a kto raz stanął nad jego brzegiem, na
pewno nie zechce kroku postąpić dalej. Tu widzi się
chłopców puszczających na wodę tak ogromne
żaglowce, że dla przewiezienia ich do parku muszą
używać taczek albo wózków dziecinnych.
Zauważyliście pewnie, że w parku bardzo dużo
małych dzieci ma wykrzywione nóżki. Nie może być
inaczej, skoro bracia i kuzynkowie zabierają ich
wózki na swoje rzeczy, a bobasy muszą dreptać do
domu piechotą.
Każdy z was marzył zapewne o posiadaniu
żaglowej łodzi na własność i oto wujaszek spełnił
wreszcie wasze życzenie. Ach, wielka to przyjemność
przywlec taki statek do parku i rozprawiać o nim
głośno z innymi chłopcami, którzy nie mają tak
zacnego wujaszka! Ale po paru występach wolicie
zostawić wasz wspaniały statek w domu, bo wkrótce
spostrzegacie, że żaden, choćby najkosztowniejszy,
nie może się nawet równać ze „statkiem z patyka ”.
Szczególną cechą tego statku jest jego dziwne
podobieństwo do kawałka patyka przywiązanego na
końcu sznurka. Podobieństwo to jednak trwa, dopóki
statek nie zostanie puszczony na wodę. Bo skoro
tylko zacznie się ślizgać po powierzchni stawu,
właściciel idący wzdłuż brzegu i dzierżący w ręku
sznurek widzi natychmiast tłumy majtków
uwijających się na pokładzie, widzi żagle wzdęte
majestatycznie i widzi, jak statek płynie, płynie
dniem i nocą hen, ku cichej, bezpiecznej przystani,
zupełnie niedostępnej kosztownym, sklepowym
statkom. Noc zapada szybko, ale nieustraszony
żaglowiec wypływa na pełne morze; żagle jego
wzdymają się i trzepią na wietrze i płynie wciąż
przed siebie, ponad zatopionymi miastami, coraz to
natrafiając na rozbójników morskich, z którymi
mężna załoga musi staczać dzikie walki. Wreszcie po
długiej, mozolnej podróży statek twój zarzuca
kotwicę na koralowych rafach.
Najpiękniejsze przygody zdarzają się zwykle,
kiedy się bawisz sam, bo we dwóch nie można się tak
bawić jak samemu. Gdy jesteś sam, prowadzisz
półgłosem rozmowy, wydajesz rozkazy, wygrywasz
bitwy i bawisz się tak znakomicie, że zapominasz
zupełnie, gdzie się znajdujesz i że już czas najwyższy
wracać do domu. A kiedy przestajesz się bawić,
zapominasz zupełnie, kim byłeś i czym twój statek
był wyładowany po brzegi. Bo już wieko twojego
skarbca się zatrzasnęło i skarbiec zapadł w głąb twej
pamięci. Może dopiero po latach inny jaki chłopczyk
odkryje go i czerpać będzie z jego skarbów.
Kosztowne sklepowe statki nie kryją we wnętrzu
swoim żadnych tajemnic i dlatego widok sklepowego
jachtu nie ożywi nigdy w pamięci dorosłego
człowieka najmilszych wrażeń jego dzieciństwa. Bo
tylko „statki z patyka ”wyładowane są po brzegi
najcenniejszymi wspomnieniami. Jacht jest tym
samym wobec „statku z patyka ”,czym jest
zwyczajny flisak wobec marynarza. Statek sklepowy
ośmiela się zaledwie krążyć po tafli jeziora, gdy
tymczasem „statek z patyka ”bez lęku wypływa na
fale wzburzonego oceanu. Toteż niech dzieci
posiadające piękne jachty nie wyobrażają sobie, że
zabawki te wzbudzają u drugich podziw. O nie,
jachty te są zupełnie zbyteczne na Okrągłym Stawie!
Gdyby nawet wszystkie się potopiły albo gdyby
kaczki wciągnęły je pod wodę i zagrzebały w mule,
Okrągły Staw spełniałby nadal cele, jakie mu
przeznaczono.
Tak samo jak dzieci, ciągną ku wodzie mniejsze i
większe ścieżki. Jedne z nich są opatrzone słupkami z
kolczastym drutem. Są to porządne ścieżki,
czyszczone i żwirowane przez ludzi, którzy przy tej
robocie zdejmują z siebie surduty. Oprócz tych
ścieżek jest mnóstwo innych, zwanych
„złodziejskimi”. Dróżki te i ścieżynki są miejscami tak
szerokie, że dwie osoby swobodnie wyminąć by się
mogły, to znów zwężają się tak dalece, iż pomimo że
stawiasz nogi tuż przy sobie i tak dotykasz krzaków
rosnących po obu stronach. Naturalnie „złodziejskie”
ścieżki zrobiły się same i Danio bardzo żałuje, że nie
może nigdy się przyjrzeć, jak one „się robią”.
Naturalnie, że to „robienie się” ścieżek musi się
odbywać już „po dzwonku”, kiedy bramy parku są
pozamykane. Wszystko, co jest ciekawego w parku,
robi się zawsze w nocy; ja sądzę, że ścieżki porobiły
się dlatego, żeby nie stracić sposobności przyjrzenia
się Okrągłemu Stawowi.
Jedna z tych, złodziejskich ”ścieżyn zaczyna się od
placu, gdzie strzygą barany i owce. Mówiono mi, że
kiedy fryzjer ostrzygł po raz pierwszy loki Dania,
Danio pożegnał je bez zmrużenia powiek (za to
mamie jego łzy się kręciły w oczach). Nie dziw więc,
że kiedy barany i owce zaczęły umykać przed
postrzygaczem, Danio wołał ku nim wzgardliwie:
„Nie wstyd wam, stare tchórze?!” Kiedy jednak
postrzygacz ścisnął owieczkę kolanami i rozpoczął
operację, Danio pogroził mu pięścią. Nie mógł
darować postrzygaczowi, że używa do strzyżenia
takich wielkich nożyc. Po ostrzyżeniu owcy
postrzygacz otrząsa z niej wełnę i zwierzątko stoi
nieruchomo, zupełnie niepodobne do siebie. Owce są
tak zdziwione i onieśmielone tą nową swoją postacią,
że puszczone wolno nie od razu zaczynają skubać
trawę. Zapewne im się zdaje, że teraz nie mają już do
niej prawa. Danio nieraz myśli nad tym, czy owce po
ostrzyżeniu poznają jedna drugą, czy też może biorą
się za obce i dlatego sprzeczają się między sobą. Te
owce z Parku Leśnego są w ogóle zupełnym
przeciwieństwem owiec wiejskich. Dość powiedzieć,
że na sam ich widok nasz dzielny Portos podwija
ogon ze strachu. Portos jest bernardem i niech tylko
na wsi posłyszy z daleka beczenie owiec, biegnie ku
nim i gna przed sobą całe stado. Ale te miejskie owce
idą wprost ku niemu z tak dziwnym wyrazem w
oczach, że Portosowi od razu robi się niedobrze. Jego
psi honor nie pozwala mu, naturalnie, zemknąć
przed owcami, więc stoi bez ruchu, udając, że jest
pogrążony w podziwianiu krajobrazu, a potem
raptem zawraca w bok i daje mi zza krzaków do
zrozumienia, że moglibyśmy pójść dalej.
Niedaleko stąd zaczyna się Wężowe Jezioro. Jeśli
się kto przechyli nad jego brzegiem, widzi na dnie
zatopiony las, zwrócony wierzchołkami drzew ku
dołowi. Ludzie mówią, że nocą błyszczą w głębi
Wężowego Jeziora zatopione gwiazdy. Jeśli to
prawda, to je widuje zapewne Piotruś Pan, kiedy w
gniazdeczku swoim żegluje po powierzchni jeziora.
Tylko nieznaczna część jeziora znajduje się w Parku
Leśnym, bo zaraz woda przepływa pod kamiennym
mostem aż ku Ptasiej Wyspie. Wyspa ta jest ojczyzną
wszystkich ptaszków, z których wyrastają później
chłopcy i dziewczynki. Żadna istota ludzka, z
wyjątkiem Piotrusia Pana (który jest tylko niby –
człowiekiem), nie może przedostać się na Ptasią
Wyspę. Każde z dzieci jednak, bez względu na to, czy
jest dziewczynką, czy chłopcem, brunetem czy
blondynką, może napisać, co mu się żywnie podoba,
na karteczce, przymocować liścik ten do papierowego
stateczka i puścić go na wodę. Ręczę wam, że skoro
tylko noc zapadnie, wasz liścik popłynie wprost do
Piotrusiowego państwa.
Dość na dzisiaj, czas wracać do domu, bo, jak
mówiłem, niemożliwe jest zobaczyć wszystko
jednego dnia. Musiałbym chyba nieść Dania na
rękach i wypoczywać na każdej ławce jak pan
Salford. Nazwaliśmy tego pana panem Salfordem, bo
każdemu, kogo spotka w parku, opowiada o ślicznej
miejscowości, w której się urodził,a która nazywa się
Salford. Bardzo to miły staruszek. Przesiada się z
ławki na ławkę i szuka osoby,z którą by mógł
nawiązać rozmowę o Salford. Rok minął od czasu,
gdyśmy go zobaczyli po raz pierwszy, i oto traf
chciał, że poznaliśmy się z innym samotnym
staruszkiem, który za młodych lat spędził raz w
Salford całą jedną sobotę i pół niedzieli. Był to cichy,
nieśmiały starowina; adres jego był zawsze wypisany
wewnątrz jego kapelusza. Skorośmy się dowiedzieli o
jego wycieczce do Salford, powiedliśmy go w
triumfie do pana Salforda. Nie potrafię wam opisać
radosnego wzruszenia, z jakim nasz przyjaciel rzucił
się na potulnego staruszka, gdyśmy mu napomknęli
o tej sobocie i niedzieli. Od tego czasu obaj
staruszkowie nie rozłączają się ze sobą. Prym w
rozmowie trzyma naturalnie pan Salford i na każdym
przystanku chwyta swego towarzysza za guzik
surduta, jakby się lękał, żeby mu się potulny
staruszek nie wymknął.
Nie opodal wyjścia napotykamy jeszcze dwie
rzeczy godne uwagi. Pierwszą jest Cmentarz Psów,
ale tu się nie zatrzymamy, bo przecież nasz Portos
jeszcze żyje. Jeszcze bliżej bramy rośnie krzaczek z
gniazdeczkiem sikorki. Smutne wspomnienie wiąże
się z tym gniazdeczkiem. Szukaliśmy w krzakach
piłki Dania i raptem zamiast piłki odkryliśmy cudne,
maluchne gniazdeczko, a w nim cztery jajeczka,
ozdobione kolorowymi kreseczkami, zupełnie
podobnymi do gryzmołów wypisywanych przez
Dania na jego zeszytach. Zapewne mama – sikorka
pisała na tych jajeczkach liściki do pisklątek
zamkniętych wewnątrz skorupek. Co dzień
odwiedzaliśmy małe gniazdko, ale zaglądaliśmy doń
tylko wówczas, kiedy żadnego z psotnych chłopaków
nie było w pobliżu.
Co dzień sypaliśmy dokoła krzaczka okruszki, a
ptaszyna podnosiła główeczkę na nasz widok i tak się
z nami oswoiła, że trzepotała skrzydełkami na
powitanie. Ale kiedyśmy przybyli jednego razu, w
gniazdku brakowało dwóch jajeczek. Nazajutrz nie
było już ani jednego. A biedna ptaszyna biła
skrzydełkami ponad krzaczkiem i patrzyła na nas tak
żałosnym wzrokiem, jakby myślała, że to myśmy
zdradzili jej zaufanie. To było wprost okropne i
Danio tłumaczył jej, jak tylko mógł, że żaden z nas nie
byłby w stanie wyrządzić jej takiej krzywdy. Ale boję
się, czy ptaszyna go zrozumiała, bo kilka lat już
minęło od czasu, jak Danio używał ptasiego języka.
Gdyśmy dnia tego opuszczali Park Leśny, obaj
mieliśmy łzy w oczach.
Rozdział II
Piotruś Pan
Jeżeli zapytasz swojej matki, czy będąc małą
dziewczynką wiedziała już o Piotrusiu Panu, matka
odpowie ci z pewnością:
„Naturalnie, moje dziecko, jakżeż mogłabym nie
wiedzieć o nim?” A jeśli zapytasz jeszcze, czy Piotruś
wtedy jeździł na kozie, matka wzruszy ramionami:
„Cóż za pytanie, mój mały! Naturalnie, że jeździł!”
Jeżeli potem pobiegniesz do babuni i jej zapytasz z
kolei, czy kiedy była małym dzieckiem, słyszała coś o
Piotrusiu Panu, babunia odpowie tak samo jak matka:
„Naturalnie, moje dziecko, że słyszałam o nim”. Ale
jeżeli jej zapytasz, czy za jej czasów Piotruś Pan
jeździł na kozie, okaże się, że babunia nawet nie wie,
że Piotruś Pan ma kozę. Jedno z dwojga: albo babunia
zapomniała o kozie, jak zapomina czasem, że jesteś
chłopcem, i nazywa cię Inką, jak nazywała twoją
matkę, kiedy była mała, albo też za czasów babuni
Piotruś nie miał jeszcze kozy. Sądzę jednak, że koza
Piotrusia Pana jest rzeczą zbyt ważną, żeby dało się o
niej zapomnieć, i myślę, że chyba za młodych lat
babuni Piotruś rzeczywiście nie miał kozy.
Toteż jeśliby ktoś opowiadając przygody Piotrusia
Pana zaczynał od kozy, to by zrobił to samo, co
gdyby ubierając się włożył najpierw surdut, a później
kamizelkę.
Rozumie się, że Piotruś Pan jest bardzo stary, ale to
zupełnie wszystko jedno, bo Piotruś nigdy nie ma
więcej nad siedem dni życia. Urodził się wprawdzie
bardzo dawno temu, ale nigdy jeszcze urodzin nie
obchodził i nie ma nawet żadnej nadziei, żeby mógł je
kiedy obchodzić. A to dlatego, że kiedy Piotruś Pan
miał siedem dni, porzucił ludzi – wymknął się przez
otwarte okno i poleciał do Parku Leśnego.
Jeżeli wam się zdaje, że Piotruś był jedynym
dzieckiem, które zapragnęło uciec z domu, to znaczy,
że już nie pamiętacie pierwszych dni waszego
dzieciństwa. Kiedy Danio po raz pierwszy opowieść
tę usłyszał, był przekonany, że nigdy nie miał
zamiaru uciekać z domu. Wtedy mu poradziłem,
żeby obu dłońmi przycisnął skronie i dobrze się
namyślił. I co powiecie? Ledwie Danio przyłożył ręce
do skroni i przycisnął je mocno i jeszcze mocniej,
zaraz sobie przypomniał, że chciał raz usiąść na
samym wierzchołku wysokiego drzewa, a innym
razem ułożył sobie, że wdrapie się na komin, skoro
tylko jego matka zaśnie, i zdaje mu się nawet, że
siedział na gzymsie komina i matka go stamtąd
zdjęła. Wszystkie dzieci mogą mieć takie
wspomnienia, jeżeli skronie dłońmi przycisną, bo
przecież wszystkie były ptaszkami, zanim stały się
ludźmi, i dlatego są takie dzikie w pierwszych
tygodniach po urodzeniu, i najwięcej łaskotek mają
koło łopatek, tam gdzie pierwej rosły skrzydełka. Tak
mi to wytłumaczył Danio.
Bo trzeba wam wiedzieć, że z naszymi
historyjkami jest zwykle tak: najpierw ja coś
opowiadam Daniowi, potem on mi to opowiada po
swojemu i okazuje się, że z tego zrobiła się zupełnie
inna powiastka. Więc znowu ja mu ją opowiadam z
różnymi dodatkami, potem on znowu mnie i w
końcu żaden z nas nie wie, czy to moja, czy Dania
bajka.
Otóż Piotruś Pan wymknął się przez okno, bo okno
nie było zakratowane. Z gzymsu, na którym stanął,
ujrzał szczyty drzew rosnących w Parku Leśnym i w
tej chwili zapomniał, że jest małym dzieciątkiem, w
długiej nocnej koszulce, uniósł się w górę i poleciał
hen, ponad kominy i dachy domów, prosto do Parku
Leśnego. Troszkę to dziwne, że Piotruś latał bez
skrzydeł, ale obie łopatki swędziały go zupełnie tak,
jakby jeszcze miał skrzydełka, a zresztą może
moglibyśmy wszyscy latać, gdybyśmy mieli taką
niezachwianą wiarę w naszą możność latania, jaką
miał tego wieczora odważny Piotruś Pan.
Doleciawszy do Parku Leśnego, Piotruś
wylądował szczęśliwie między Pałacem Dziecinnym
a Wężowym Jeziorem. Czym prędzej rzucił się na
trawnik i tarzał się po murawie, wierzgając nóżkami
jak małe źrebiątko. Piotruś zapomniał zupełnie, że
był człowiekiem, i myślał, że jest znowu ptakiem, tak
jak wtedy, kiedy był na Ptasiej Wyspie. Otworzył usta
chcąc złapać przelatującą muchę, ale mucha mu
uciekła. Więc machnął za nią rączką, czego, rzecz
prosta, ptaszki nie robią nigdy.
Piotruś poznał zaraz, że musi być ,po dzwonku”,
bo mnóstwo elfów uwijało się dokoła.
Elfy były tak zajęte, że wcale nie spostrzegły
Piotrusia. Jedne przyrządzały śniadanie, inne doiły
maleńkie krowy, inne jeszcze nosiły wodę w
konewkach. Piotrusiowi chciało się także pić, więc
poleciał ku Okrągłemu Stawowi i zanurzył dziobek w
wodzie. Naturalnie Piotrusiowi zdawało się tylko, że
zanurzył swój dziób, bo naprawdę to zamaczał tylko
nosek i tak mało nabrał nim wody, że wcale nie ugasił
pragnienia. Więc spróbował spłukać z siebie kurz,
podleciał nad staw, skoczył w dół i od razu znalazł
się pod wodą. Jeżeli ptaszek spuszcza się na wodę, to
roztacza skrzydełka, ochlapie się, wypluska i
wychodzi z wody zupełnie suchy, ale Piotruś nie
mógł sobie przypomnieć, jak to się robi, i bardzo
zgnębiony wyszedł z wody.
Wreszcie postanowił spędzić noc na gałęzi drzewa
rosnącego tuż nad Aleją Dzidziusiów.
Trudno mu było z początku utrzymać równowagę
na gałęzi, ale w końcu usadowił się jakoś i zasnął.
Dobrze przede dniem obudził się i drżąc od nocnego
chłodu mruknął:
– Jak żyję, nie spędziłem na dworze takiej zimnej
nocy.
Naprawdę, to będąc ptaszkiem sypiał na drzewach
w noce o wiele chłodniejsze jeszcze, ale zimno
dokucza znacznie mniej ptaszkowi okrytemu
piórkami i pierzem niż małemu chłopczynie
mającemu za całe odzienie cienką koszulkę nocną.
Piotrusiowi było jakoś niedobrze. Tęsknił za czymś
bardzo, ale główkę miał tak skołataną, że ani rusz
przypomnieć sobie nie mógł, czego mu właściwie
brakuje. Nagle rozległ się jakiś łoskot i coś tak mocno
wstrząsnęło Piotrusiem, że omal go z drzewa nie
zrzuciło. Piotruś obejrzał się niespokojnie i nie
domyślił się nawet, że to on sam kichnął tak
gwałtownie. I coraz mocniej chciał czegoś, ale nie
wiedział czego. Z pewnością pragnął, żeby mu mama
nosek obtarła, ale że nie mógł zdać sobie sprawy ze
swego pragnienia, więc postanowił poradzić się
elfów, bo słyszał nieraz, że elfy umieją na wszystko
znaleźć dobrą radę. Wychyliwszy się spośród gałęzi
dostrzegł Piotruś dwa elfy, które objąwszy się wpół,
w wesołych pląsach krążyły po Alei Dzidziusiów.
Elfy dąsają się czasem na ptaki, ale jeżeli się kto do
nich zwróci uprzejmie, nigdy mu nie odmawiają
pomocy. Toteż Piotruś zdziwił się i rozgniewał, bo
kiedy zeskoczywszy na ziemię przemówił do elfów,
oba elfy na jego widok rzuciły się do ucieczki. Także
pewien stary elf, który rozparty na krześle
ogrodowym spokojnie czytał pocztówkę zgubioną w
parku przez jakiegoś pana, na głos Piotrusia porwał
się z miejsca i z przeraźliwym krzykiem pobiegł się
ukryć za wielki kielich tulipana.
W którąkolwiek stronę skierował się Piotruś,
wszystko umykało przed nim. Kilkunastu drwali,
zajętych obalaniem trującego grzyba, rzuciło się do
ucieczki w takim pośpiechu, że nie zdążyli nawet
pozbierać narzędzi leżących na ziemi. Dziewczyna
wracająca od doju wypuściła z ręki skopek z mlekiem
i przewróciła się na nim. Cały park był w ruchu.
Tłumy elfów gnały to w tę, to w ową stronę i pytały
się nawzajem, czy bardzo się boją. Jedne gasiły
światła, inne barykadowały drzwi, a z głębi pałacyku
królowej rozlegało się głuche warczenie bębnów i
dźwięk trąb, świadczące, że królewska gwardia
gotuje się do obrony zamku. Wkrótce cały regiment
ułanów, uzbrojonych w palmowe kolce,
wymaszerował na Dużą Drogę. Piotruś słyszał
zewsząd krzyki i nawoływania, że „człowiek” został
w parku, „po dzwonku”. I nie przyszło mu nawet na
myśl, że to on sam jest tym człowiekiem. Było mu
coraz duszniej i dałby nie wiem co, żeby się
dowiedzieć, co właściwie dzieje się z jego noskiem.
Ale nie miał się kogo poradzić, bo wszystko w
popłochu uciekało przed nim. Nawet armia ułanów,
ujrzawszy go na szczycie Wyścigowej Góry, co tchu
umknęła w jedną z bocznych ścieżek, pod pozorem,
że z ukrycia lepiej obserwować ruchy nieprzyjaciela.
Widząc, że z elfami nie dojdzie dziś do ładu,
Piotruś postanowił zwrócić się o pomoc do ptaszków,
ale zaraz przypomniał sobie, że kiedy wieczorem
próbował usadowić się pośród gałęzi, wszystkie
ptaszki w popłochu opuściły drzewo. Serduszko
Piotrusia ścisnęło się boleśnie, zrozumiał nagle, że nie
wiadomo czemu wszystko, co żyje, unika go jak
wroga. Rozżalony Piotruś usiadł na ziemi i rozpłakał
się rzewnie. W zmartwieniu swoim nie zastanowił się
nawet nad tym, że siedzi zupełnie nieprawidłowo, bo
przecież ptaszki nie używają do siadania tej części
ciała, którą teraz posługiwał się Piotruś. I dobrze, że o
tym nie pomyślał, bo byłby w końcu stracił wiarę w
swoją możność latania, a kto utraci wiarę w siebie,
nigdy już nie wzbije się ponad ziemię. Ptaki dlatego
latają tak niestrudzenie, że nigdy wiary w swój lot nie
tracą. Bo mieć wiarę to to samo, co mieć skrzydła do
lotu.
Nikt, z wyjątkiem ptaków, nie może przedostać się
na wyspę położoną pośrodku Wężowego Jeziora, bo
cała wyspa otoczona jest ostrokołem, a na każdym
jego palu siedzi ptak – wartownik, który czuwa nad
wyspą we dnie i w nocy. Kiedy Piotruś przelatywał
nad ostrokołem, warty spały jeszcze; Piotruś
niepostrzeżenie spuścił się na ziemię i serduszko
zabiło mu żywiej, kiedy poznał, że jest znowu w
swojej ojczyźnie. Udał się prosto do kruka Salomy,
który wstawał najwcześniej ze wszystkich ptaków, i
opowiedział mu wszystko, co zaszło od czasu, jak
opuścił Ptasią Wyspę. Kruk wysłuchał w milczeniu
jego przygód, a potem bez ogródek powiedział mu,
co myśli o tym.
– Jeżeli mi nie wierzysz, to przyjrzyj się swojej
koszulce nocnej – zakończył.
Piotruś popatrzył najpierw na swoją koszulkę, a
potem na śpiące na drzewach ptaszki. Nie – żaden
ptaszek koszulki nie miał na sobie.
– Czy wszystkie twoje kończyny są opatrzone
szponami?– pytał dalej nieubłagany Salomo i znowu
ujrzał Piotruś, że rączki jego i nóżki zakończone są
paluszkami. Aż mu się gorąco zrobiło, tak się
przeraził tym odkryciem.
– Nastrosz pióra! – rozkazał stary Salomo, ale na
próżno zrozpaczony Piotruś próbował spełnić jego
polecenie. Nie miał ani jednego piórka. Cały drżący
popatrzył na Salomę i raptem przypomniał sobie
otwarte okno sypialnego pokoju i pewną śliczną,
młodą panią, która go bardzo mocno kochała.
– To już chyba wrócę do mojej matki – bąknął
nieśmiało.
– Z Bogiem! – mruknął Salomo i drwiąco popatrzył
na niego. Piotruś się ociągał.
– Czemuż nie lecisz? – zagadnął go po chwili kruk.
– A czyja... czy ja mogę jeszcze latać? – zająknął się
Piotruś. Oczywiste, że Piotruś stracił wiarę w siebie.
– Biedny, mały niby–człowieczku – pokiwał głową
Salomo (który w gruncie rzeczy miał bardzo dobre
serce) – nigdy już, nawet w wietrzne dni, nie będziesz
mógł się unieść w powietrze. Na zawsze już musisz
pozostać na Ptasiej Wyspie.
– I nigdy już nie wrócę do Parku Leśnego? –
żałośnie pytał Piotruś.
– A jakże dostaniesz się przez wodę? Widząc
jednak smutek Piotrusia, Salomo przyrzekł wyuczyć
go wszystkiego, co mogło mu się przydać w
obecnych jego warunkach.
– A czy ja już nigdy nie wyrosnę na prawdziwego
człowieka? – pytał jeszcze Piotruś.
– Nigdy.
– I nigdy nie będę prawdziwym ptakiem?
– Nie będziesz.
– Więc cóż będzie ze mnie?
– Będzie to, co i teraz. Ni to, ni owo – pokiwał
głową Salomo i uderzony trafnością swej uwagi, z
zadowoleniem podrapał się w łebek.
Ptaki, zamieszkujące wyspę, nie oswoiły się nigdy
ze zmianą, jaka zaszła w Piotrusiu.
Wszystko, co robił, śmieszyło je i dziwiło, tak jakby
Piotruś zmieniał się nieustannie. Tymczasem on był
zawsze taki sam, tylko ptaszki zmieniały się ciągle.
Ledwie wykluły się z jajek, a już śmiały się z Piotrusia
na całe gardło. Ledwie im urosły skrzydełka,
posyłano je do ludzi, a z jajek wykluwało się nowe
pokolenie piskląt. Nieraz zdarzało się, że samiczki
znudzone długim wysiadywaniem piskląt szeptały
leniuszkom wygrzewającym się w skorupkach, że
teraz mogą zobaczyć, jak Piotruś Pan się myje albo
pije wodę, a wtedy ptaszki wyskakiwały z ciekawości
do góry, tłukły skorupki i wykluwały się o cały jeden
dzień wcześniej, niżby należało. Tysiące ptaszków
zlatywało się co dzień dokoła niego i przyglądało mu
się z takim samym zajęciem, z jakim wy patrzycie na
pawia rozpościerającego swój ogon. I wszystkie darły
się z podziwu, kiedy Piotruś brał w rączkę kromkę
chleba, zamiast ją podjąć z ziemi ustami. Na rozkaz
Salomy ptaszki znosiły mu codziennie kawałki chleba
w dziobach, bo, ku wielkiemu ich zgorszeniu, Piotruś
nie chciał jadać much i robaków. Toteż jeżeli ci kiedy
ptak jaki porwie kromkę chleba, to nie krzycz na
niego:„Żarłok! Żarłok!”, bo z pewnością ptak
odniesie twoją kromkę Piotrusiowi Panu.
Piotruś nie nosił już teraz koszulki nocnej, bo coraz
to któryś z ptaków prosił go o strzępek płótna dla
wzmocnienia swojego gniazdka, a Piotruś zaraz mu
kawałeczek oddzierał i byłby całą rozdarował, gdyby
się w sprawę nie wdał Salomo i nie kazał mu ukryć
reszty koszulki w bezpiecznym schowku,
przykrytym kamieniem. Piotruś biegał więc nago po
dworze, ale nie myślcie, że mu z tym źle było.
Przeciwnie, Piotruś był zawsze wesół, a to dlatego, że
Salomo dotrzymał obietnicy i nauczył go wielu
rzeczy, które doskonale umieją ptaki. Więc nauczył
go radować się z byle czego, nauczył go pracować z
ochotą i nauczył go wierzyć, że ta praca jest czymś
potrzebnym i ważnym. Ledwie Piotruś oczy otworzył
z rana, zaraz zaczynał pomagać ptakom przy
budowaniu gniazd i wkrótce umiał sklecić gniazdko
nie gorsze od gniazd gołębich. Tylko ziębom
dogodzić nigdy nie mógł, więc wykopywał w pobliżu
ich gniazd zgrabne dołeczki na wodę i paluszkami
wybierał spod kamieni robaczki dla ich piskląt.
Wkrótce posiadł całą wiedzę ptaków: po smaku
odróżniał wiatr wschodni od zachodniego, widział,
jak trawa rośnie, i słyszał ruch najdrobniejszych
nawet owadów, przechadzających się w głębi
spróchniałych drzew. Salomo nauczył go także, co
należy czynić, żeby mieć zawsze w sercu radość i
wesele. Wszystkie ptaszki mają tę radość w sercach i
dlatego śpiewają tak wesoło i radość ta nie opuszcza
ich nigdy, chyba że im kto z gniazdka jajka wybierze.
Salomo znał się doskonale na ptasich sercach, bo
ciągle miał z ptakami do czynienia, więc nie dziw, że
mógł i Piotrusiowi tej cennej nauki udzielić.
Piotruś czuł w sercu taką radość, że musiał całymi
dniami tańczyć i śpiewać z uciechy, tak jak to robią
ptaszki. Ale że był i człowiekiem po troszku, więc nie
wystarczyło mu samo śpiewanie i wkrótce wykręcił
sobie fujarkę z trzciny i wygrywał na niej prześliczne
melodie. Wieczorem siadywał na brzegu jeziora i
naśladował na fujarce ciche westchnienie wiatru i
śpiewne pluskanie fal. Czasem chwytał dłonią
promienie księżyca i pakował je do fujarki, a wtedy
fujarka grała tak pięknie, że ptaszki dopytywały się
wzajemnie, czy to naprawdę złota rybka plusnęła w
jezioro, czy też Piotruś wygrywa piosenkę o „złotej
rybce”?
Czasem znowu Piotruś opowiadał na fujarce, jak to
pisklęta na świat przychodzą. Wtedy samiczki
unosiły się w gniazdku i oglądały się poza siebie,
dumne, że zniosły już białe jajeczko.
Kto często bywa w Parku Leśnym, zauważył
pewnie, że kasztan różowy, rosnący koło kamiennego
mostu, kwitnie najwcześniej ze wszystkich drzew.
Mało osób jednak wie, czemu się tak dzieje. Oto
Piotruś, stęskniony za wiosną, wygrywa wieczorami
piosenki o jej nadejściu, a że poczciwy kasztan rośnie
najbliżej i słyszy go najlepiej, więc myśli, że wiosna
naprawdę już się zbliża, i zaraz zaczyna kwitnąć.
Czasem znowu Piotruś zapadał w zadumę;
skoczne i wesołe piosenki zmieniały się w żałosne i
tęskne. Ach, bo Piotruś widział poprzez łuk
kamiennego mostu cudny Park Leśny, do którego
jednak dostać się nie mógł! Piotruś dobrze wiedział,
że prawdziwym człowiekiem nigdy nie będzie, i
niewiele mu nawet na tym zależało. Ale jakże gorąco
pragnął bawić się tak, jak się bawią prawdziwe
dzieci, a wiadomo, że Park Leśny jest wymarzonym
miejscem dla wszystkich zabaw. Ptaszki nieraz
opowiadały mu, jak świetnie bawią się w parku różne
małe dzieci, a wtedy gorzkie łzy napływały do oczu
Piotrusia.
Pewnie dziwicie się, że Piotruś nie przepłynął
Wężowego Jeziora, ale Piotruś nie umiał pływać, a na
wyspie nikt, prócz kaczek, nie posiadał sztuki
pływania. A kaczki były takie głupie! Wprawdzie z
ochotą ofiarowały mu się za nauczycielki, ale uczyły
go mniej więcej tak: „Siądź na wodzie, jak ja, i wiosłuj
nogami, jak ja moimi wiosłuję”. Piotruś próbował po
sto razy usiąść jak kaczki i po sto razy wpadał pod
wodę, zanim zaczął wiosłować nogami. A kaczki
twierdziły, że to jest takie łatwe, że nie warto czasu
tracić na objaśnianie tak prostej rzeczy. Przez parę
dni bawiła na wyspie para łabędzi, którą Piotruś
karmił swoim chlebem, w nadziei, że ptaki nauczą go
za to pływania, ale kiedy mu zabrakło chleba,
niewdzięczne łabędzie syknęły na niego gniewnie i
pożeglowały w dal.
Już zdawało się raz Piotrusiowi, że znalazł sposób
przedostania się z wyspy do parku, bo pewnego dnia
jakaś cudowna biała rzecz, podobna do gazety
porwanej wiatrem, ukazała się w górze ponad wyspą
jak ptak, któremu postrzał złamał skrzydło.
Zatrzepotała się parę razy w powietrzu i runęła na
ziemię. Piotruś przeląkł się trochę, ale ptaki objaśniły
go, że to jest latawiec, który wyrwał się z ręki jakiegoś
chłopczyka w Parku Leśnym i przywędrował aż
tutaj. A potem wyśmiewały Piotrusia, że się tak
rozkochał w tym latawcu. Piotruś nie rozstawał się z
nim przez cały dzień, a nawet kiedy zasypiał, kładł
go koło siebie i obejmował go jedną rączką. Nic
dziwnego, że Piotruś go tak pokochał, bo przecież
latawiec ten należał przedtem do prawdziwego
chłopczyka.
Tego to już ptaszki zrozumieć nie mogły, ale że
starsze ptaki czuły szczerą wdzięczność dla Piotrusia
za to, że mnóstwo piskląt wyleczył z odry, więc
ofiarowały się pokazać mu, jak się latawca puszcza w
powietrze. Sześć ptaków uczepiło się jego dzioba i ku
szalonej radości Piotrusia latawiec uniósł się w górę,
a nawet latał wyżej od ptaków.
Piotruś wołał: „Jeszcze!”, a gdy ptaszki
niezmordowanie powtarzały zabawę, Piotruś zamiast
im podziękować klaskał w ręce z uciechy i wołał:
„Jeszcze! Jeszcze! Jeszcze!” Widać, że niezupełnie
zapomniał, że był kiedyś prawdziwym
chłopczykiem.
I raptem w mężnym sercu Piotrusia zrodził się
plan następujący: poprosi ptaszki, żeby raz jeszcze
uniosły w górę latawiec, a wtedy uczepi się jego
ogona i uniesie się nad Park Leśny. W okamgnieniu
cała setka ptaków zaprzęgła się do latawca i Piotruś
oburącz chwycił się jego ogona... ale zanim doleciał
do Parku Leśnego, latawiec na znacznej już
wysokości rozleciał się na kilka kawałków i Piotruś
byłby się pewnie utopił w Wężowym Jeziorze, gdyby
nie pomoc niewdzięcznych łabędzi, które go
wydobyły z wody i odwiozły na grzbietach do Ptasiej
Wyspy. Po tej przygodzie ptaszki stanowczo
odmówiły mu swej pomocy w tak karkołomnych
wyprawach.
I nigdy by się Piotruś nie był dostał do Parku
Leśnego, gdyby mu nie przybył z pomocą stateczek
Shelleya.
Rozdział III
Gniazdeczko drozdów
Pewnego razu przechadzał się po Parku Leśnym
młody człowiek, który nazywał się Shelley. Shelley
był już od dawna dorosły, ale wcale na to nie
wyglądał. Shelley był poetą, a poeci zawsze robią
takie wrażenie, jakby coś z dziecka w nich
pozostało.Poeci wcale nie dbają o pieniądze i radzi są,
jeżeli mają tyle, ile im trzeba na przeżycie jednego
dnia. A właśnie Shelley miał ponadto banknot
dziesięciofuntowy. Więc zrobił zeń mały stateczek i
puścił go na Wężowe Jezioro.
Stateczek dopłynął szczęśliwie do Ptasiej Wyspy, a
warta odniosła go do kruka Salomy.
Salomo myślał, że to jest zlecenie jakiejś damy,
domagającej się „towaru w najlepszym gatunku”.
Salomo otrzymywał co dzień całe tuziny takich
listów. Jeżeli list mu się podobał, wysyłał towar
wyborowy, ale najczęściej bileciki te tak go gniewały,
że bądź wcale nie odpowiadał na nie, bądź też
wysyłał całe gniazdko byle jakich piskląt.
Salomo najlepiej lubi, żeby wszystko zostawić jego
własnej głowie – bo jeśli kto mu tylko napomknie, że
tym razem spodziewa się chłopczyka, to, jak dwa a
dwa cztery, dostanie znowu dziewczynkę. Każdy, kto
pisze do Salomy, czy by to była dorosła osoba, czy
mały chłopczyk, który koniecznie pragnie mieć małą
siostrzyczkę, powinien bardzo dokładnie podać swój
adres. Nie macie pojęcia, ile niemowląt rozsyła co
dzień Salomo pod fałszywym adresem.
Strach, co sobie Salomo głowy nałamał, kiedy mu
doręczono stateczek Shelleya. W żaden sposób nie
mógł zrozumieć, co ten bilecik oznacza, więc wezwał
całą Wielką Radę do pomocy. Radcy spoglądali na
banknot to jednym, to drugim okiem, każdy
przejechał po nim szponem i wreszcie orzekli, że list
ten musi pochodzić od jakiejś wysoko postawionej
osobistości, która życzy sobie mieć dziesięcioro dzieci
na raz. Twierdzenie to opierali na cyfrze dziesięć
wypisanej wyraźnie na banknocie.
– Istne wariactwo! – krzyknął w pasji Salomo i
podarował banknot Piotrusiowi.
Wszystkie niepotrzebne rzeczy dawano
Piotrusiowi do zabawy.
Ale pomimo że Piotruś tylko przez tydzień był
prawdziwym chłopczykiem, niejedno za pamiętał z
pobytu swego między ludźmi i dobrze wiedział, jaką
wartość ma taki banknot.
Toteż z radością przyjął podarunek, bo zaraz mu
przyszło na myśl, że z pomocą tak znacznej ilości
pieniędzy bez trudu dostanie się do Parku Leśnego.
Tysiąc pomysłów snuło mu się po głowie, ale Piotruś,
nauczony doświadczeniem z latawcem, postanowił
bardzo dokładnie rozważyć wszystkie przeciwności,
zanim rozpocznie nową wyprawę. Zaraz też objaśnił
ptakom, jaką wartość ma ten stateczek Shelleya, bo
wiedział, że ptaki są zbyt dobrze wychowane, by
żądać od niego zwrotu rzeczy, która została mu
ofiarowana. Rzeczywiście, ptaki nie odebrały mu
banknotu, ale tak kręciły głowami i tak koso
spoglądały na Salomę, że zawstydzony kruk zaczął
sam powątpiewać o swoim rozumie, odleciał na
drugi koniec wyspy i z wielkiego wstydu schował
głowę pod skrzydło. Piotruś wiedział, że bez pomocy
Salomy nie da sobie rady na wyspie, więc podążył za
nim i w serdecznych słowach dodał mu otuchy.
Piotruś użył jeszcze innego sposobu, by zupełnie
pozyskać przyjaźń starego kruka. Wiedział, że
Salomo pragnie po wysłużeniu emerytury przenieść
się do Gaju Figowego i tu żyć na pieńku cisowym z
pensji i kapitaliku, który od lat już całych składał w
starej pończosze. Pończochę tę, należącą zapewne do
jakiejś zwyczajnej osoby, wiatr zaniósł na Ptasią
Wyspę, a Salomo użył jej za kasę oszczędności.
Pończocha zawierała już: sto osiemdziesiąt ośródek
chleba, trzydzieści cztery orzechy, szesnaście skórek,
jedną wycieraczkę do piór i jedno sznurowadło od
bucika – ale Salomo postanowił nie podawać się do
dymisji, póki pończocha nie będzie wyładowana po
brzegi. Salomo obliczył, że mniejszy kapitał nie
wystarczyłby mu do spokojnego życia w Gaju
Figowym.
Otóż Piotruś pozyskał dozgonną przyjaźń Salomy
w ten sposób, że ostro zakończonym patyczkiem
odciął ze swego banknotu kawałek papieru wielkości
sześciu pensów i ofiarował go krukowi. Kruk nie
posiadał się z radości i od tej chwili przemyśliwał
wraz z Piotrusiem nad jego podróżą do Parku
Leśnego. Całymi dniami roztrząsali najróżniejsze
projekty i wreszcie zwołali walne zgromadzenie
wszystkich drozdów zamieszkujących Ptasią Wyspę.
A czemu wybrali drozdy – o tym się zaraz dowiecie.
Posiedzenie zagaił Salomo. Piotruś odstąpił głos
krukowi, bo Salomo zawsze się gniewał w czasie
przemówień innych mówców. Salomo zaczął od
wyrażenia szanownemu zgromadzeniu drozdów
głębokiego podziwu dla genialnych zdolności, jakie
wykazują przy budowie swych gniazd. Szmer
zadowolenia rozległ się między drozdami, bo ptaki
nieustannie toczą spory o to, czyje gniazdko jest
najtrwalsze i najpiękniejsze.
– Nie wszystkie ptaki – mówił Salomo rad, że
udało mu się wprawić drozdy w dobry humor – nie
wszystkie ptaki wylepiają gniazda swoje gliną. Toteż
nie dziw, że gniazda ich są przemakalne!... – Tu
Salomo z dumą powiódł okiem po zgromadzeniu,
zadowolony ze znalezienia tak świetnego argumentu.
Na to jejmość zięba, która nieproszona wcisnęła się
na zgromadzenie, pospieszyła wetknąć swoje trzy
grosze.
– Przecież gniazda buduje się dla piskląt, nie na
wodę! – zaskrzeczała drwiąco.
Drozdy spojrzały niespokojnie na Salomę; kruk,
zaskoczony uwagą jejmość zięby, wypił raz po raz
kilka łyków wody. Biedaczysko zapomniał języka w
dziobie.
– Ogólnie wiadomo – zaczął znów po chwili – jakie
ciepłe są gniazdka wylepione gliną.
– Ogólnie wiadomo – wrzasnęła w odpowiedzi
zięba – że jeśli woda napłynie do gniazdka, z którego
nie ma odpływu, to wszystkie pisklęta się potopią!
Drozdy błagalnie spojrzały na Salomę,
spodziewając się, że jednym słowem ukróci gadaninę
jejmość zięby, ale zakłopotany Salomo znowu
zamilkł.
– Pociągnij no jeszcze łyczek, staruszku! –
zachęcała drwiąco jejmość zięba. Na imię jej było
Kaśka, a wiadomo, że wszystkie Kaśki są strasznie
przekorne.
Salomo wypił znowu łyk wody i jakoś mu się lżej
zrobiło.
–Jestem pewien, że gdyby gniazdo zięby wpadło
do Wężowego Jeziora, rozleciałoby się w kawałki –
rzekł – a gniazdo drozdów płynęłoby po wodzie jak
najlepszy żaglowiec!
Dopieroż to drozdy zaczęły bić brawo. Nareszcie
dowiedziały się, do czego służy glina, którą
wylepiały gniazda. A gdy jejmość zięba zaczęła drzeć
się, że gniazd nie buduje się na Wężowym Jeziorze,
tylko na drzewach, wyproszono ją z sali obrad.
Potem szło już wszystko doskonale, aż do chwili
kiedy Salomo powiedział:
– Nasz młody przyjaciel Piotruś Pan pragnie
gorąco przepłynąć Wężowe Jezioro i prosi szanowne
zgromadzenie o udzielenie mu pomocy przy
budowaniu statku.
Na to między drozdami powstała taka wrzawa, że
Piotruś był pewny, że sprawa jego przepadła
zupełnie.
Ale Salomo tłumaczył dalej jasno i dobitnie, że
Piotrusiowi nie idzie o statek, jakiego zwykle
używają ludzie. Chciałby po prostu mieć gniazdko,
byle tak duże, by móc pomieścić się w jego wnętrzu.
Widoczne było, że prośba ta nie trafia drozdom do
gustu.
– My tam nie mamy czasu do tracenia, mamy dość
swej roboty – mruknął wreszcie jeden ze starszych
drozdów.
– Zapewne – odparł Salomo – toteż Piotruś Pan nie
chce, żebyście mu pomagali za darmo. Ale, jak
wiecie, warunki jego materialne poprawiły się bardzo
w obecnej chwili. Właśnie Piotruś Pan polecił mi
zawiadomić was, że każdy robotnik otrzyma sześć
pensów dniówki!
Drozdy zatrzepotały z radości i zaraz przystąpiły
do budowy statku Piotrusia. Musiano przerwać
wszystkie inne roboty. Była to właśnie pora
zakładania gniazd, ale drozdy nie miały czasu myśleć
o sobie, bo całymi dniami pracowały dla Piotrusia.
Wkrótce też zapas małych drozdów zupełnie się
wyczerpał i Salomo był w niemałym kłopocie, bo nie
wiedział, czym by je zastąpić. A właśnie zamówień
na pisklęta drozdów napływało mnóstwo, bo
najtłuściejsze dzieci, te, co tak wspaniale prezentują
się w wózkach, a postawione na ziemi przewracają
się co krok, pochodzą od drozdów i wszystkie panie
przepadają wprost za nimi. Toteż Salomo nie miał
innego sposobu, jak zwołać wszystkie wróble
gnieżdżące się pod strzechami domów i szop i dać im
za mieszkanie opuszczone gniazdka drozdów.
Wróble całą chmarą zleciały się na Ptasią Wyspę, a
gdy się ich pisklęta wykluły, Salomo porozsyłał je
paniom, zaręczając, że są to najprawdziwsze drozdy.
Rok ten nazywano na Ptasiej Wyspie Wróblim
Rokiem i jeśli zdarzy ci się spotkać w parku kogoś, co
się puszy i nadyma, i wyobraża sobie, że jest wart o
wiele więcej niż inni ludzie, to możesz być pewny, że
urodził się we Wróblim Roku. Spytaj go zresztą o to.
Piotruś sumiennie płacił robotnikom każdego
wieczora. Drozdy z powagą zasiadały na gałęziach
drzew i czekały cierpliwie, żeby Piotruś odciął sześć
pensów ze swego banknotu. Potem każdy po kolei
podlatywał ku Piotrusiowi, brał w dziobek należący
mu się papierek i ustępował miejsca drugiemu.
Ślicznie to wyglądało.
Po kilku miesiącach uciążliwej pracy stateczek
Piotrusia był gotów. Nie potrafię opisać wam radości
i dumy,jaką wzbierało serduszko Piotrusia na widok
rosnącego z dnia na dzień gniazdka. Ledwie drozdy
rozpoczęły budowę siateczka, Piotruś pokochał go
tak mocno, że nie opuszczał go ani na chwilę, a nawet
w nocy nie chciał się z nim rozłączać. Kładł się spać
tuż obok niego i często przez sen gładził go rączką i
przemawiał doń najczulszymi wyrazami. Ledwie
glina wylepiająca wnętrze gniazdka przeschła nieco,
Piotruś zamieszkał w nim na dobre. Do dzisiaj jeszcze
w nim sypia, a co najśmieszniejsze, że musi leżeć w
nim zwinięty w kłębuszek, jak kociak, bo inaczej nie
mógłby się w nim pomieścić. Wnętrze gniazdka jest
brunatne – na zewnątrz przeważnie zielone, bo
ptaszki przystroiły je mchem i trawą. Ma to tę
praktyczną stronę, że jeśli się wierzch podrze albo
rozeschnie, można go zawsze zastąpić nowym. Z
gniazdka sterczą gdzieniegdzie pióreczka, które
drozdy potraciły przy budowaniu i wmurowały w
gniazdeczko.
Ptaki bardzo zazdrościły drozdom ich pracy i
zapowiadały, że gniazdko nie utrzyma się na wodzie.
Ale gniazdko leżało na wodzie jak najlepsza
łódeczka. Więc ćwierkały znowu, że tylko patrzeć, jak
woda naleje się do środka. Ale woda się nie nalała i
gniazdko było zupełnie suche. Więc zaczęły wołać, że
Piotruś nie będzie mógł płynąć po Wężowym
Jeziorze, bo nie ma wioseł. Drozdy z niepokojem
spojrzały na Piotrusia, ale Piotruś zapewnił je, że
wioseł wcale mu nie potrzeba, bo do statku
przymocuje żagiel. To powiedziawszy, wydobył ze
schowka resztki swojej nocnej koszulki i nie
zważając, że każdy mógł poznać, że to jest koszulka,
sporządził z niej wspaniały żagiel. W parę dni
później, kiedy ptaszki zasnęły twardo, a księżyc
oświetlał jasno wyspę, Piotruś po kryjomu wybrał się
w podróż. Ale zanim odbił od brzegu, bezwiednie
złożył obie rączki i wzniósł oczy ku niebu, a potem
ujął ster i popłynął na zachód.
Co prawda Piotruś przyrzekł drozdom, że zanim
przedsięweźmie wyprawę do Parku Leśnego,
wypróbuje stateczek pod ich okiem. Zaledwie jednak
dojrzał pod łukiem kamiennego mostu drzewa
parku, ciemniejące w księżycowym świetle – gorący
rumieniec oblał jego twarzyczkę. Zapomniał o
niebezpieczeństwie, na jakie się naraża, i począł
płynąć naprzód. Kto wie, czy Piotruś Pan nie był
ostatnim z dzielnych żeglarzy, który popłynął na
zachód, by odkrywać nowe, nieznane kraje... Statek
Piotrusia kręcił się najpierw w kółko i ciągle powracał
do brzegu. Wtedy Piotruś rozpiął żagiel i puścił
statek na los szczęścia. Wicher wzdął żagiel i począł
gwałtownie pchać statek ku przeciwległemu
brzegowi, gdzie majaczyły groźne zarysy skał, o
które statek mógł się rozbić jak łupina. Piotruś szybko
pociągnął żagiel ku sobie i dzięki temu przestrzeń
między statkiem a skalistym brzegiem poczęła się
zwiększać; teraz zaczął dąć wiatr od wschodu i z taką
siłą rzucił stateczkiem o podstawę kamiennego
mostu, że omal go nie rozbił na kawałki. Na szczęście
udało się Piotrusiowi przebrnąć jakoś fatalny
przesmyk pod łukiem mostu i wypłynąć na pełne
jezioro. Możecie sobie wyobrazić, jak się ucieszył,
kiedy zobaczył, że jest w Parku Leśnym. Próżno
jednak usiłował wylądować, cały brzeg był szczelnie
obmurowany i nigdzie nie można było zarzucić
kotwicy. Kotwicą statku był duży kamień
przywiązany do sznurka urwanego z popsutego
latawca. Nagle pęd fali rzucił gniazdko na skałę
podwodną, a uderzenie było tak silne, że Piotruś
wypadł z gniazdka i omal się nie utopił. Ostatkiem sił
wydźwignął się w górę i wskoczył do statku z
powrotem. Szum i łoskot wody ogłuszał zupełnie
małego żeglarza. Paluszki jego tak zgrabiały od
zimna, że każdej chwili mogły wypuścić ster.
Szczęściem udało mu się nareszcie wpłynąć do cichej
i bezpiecznej zatoki.
Nie myślcie jednak, że nic już teraz nie groziło
Piotrusiowi Panu, bo ledwie dopłynął do brzegu,
tłumy elfów zebrały się na nim i poczęły krzyczeć,
żeby nie ważył się wylądować w parku, bo już od
dawna jest „po dzwonku”. Jedne machały rękami,
inne potrząsały wojowniczo kolcami kaktusów,
jeszcze inne przywlokły zgubioną w parku strzałę do
łuku i ustawiły ją na wprost Piotrusia, jakby
zamierzały wystrzelić z niej jak z armaty.
Próżno Piotruś zapewniał je, że nie jest
prawdziwym człowiekiem i że nie ma zamiaru
wyrządzić im nic złego, elfy nie przestawały mu
grozić śmiercią, w razie gdyby ośmielił się wyjść na
brzeg. Piotruś zniecierpliwił się w końcu i zawołał, że
jeśli go nie zostawią w spokoju, to przepędzi je, gdzie
pieprz rośnie. Elfy ustawiły się do ataku i kto wie, co
by się było stało, ale raptem pomiędzy kobietami
wszczął się jakiś ruch, rozległy się krzyki i piski, bo
oto elficzki spostrzegły, że żagiel w łodzi Piotrusia
zrobiony jest z dziecinnej koszulki nocnej. Wszystkie
natychmiast zapłonęły gorącą macierzyńską miłością
ku Piotrusiowi i do łez się martwiły, że są zbyt
maleńkie, żeby go wziąć na kolana, upieścić i utulić.
Gniew elfów stopniał także wobec roztkliwienia
ukochanych małżonek; setki rąk wyciągnęły się z
pomocą ku Piotrusiowi, a gdy wylądował i
umocował swe gniazdko na brzegu, elfy w triumfie
powiodły go przed oblicze królowej. Królowa długo
naradzała się z ministrami, po czym orzekła, że
wobec tego, że Piotruś nie jest prawdziwym
człowiekiem, tylko „ni tym, ni owym ”, będzie mógł
pozostawać w Parku Leśnym i „po dzwonku”. Od tej
pory żyje Piotruś z elfami w najlepszej zgodzie.
Tak się odbyła pierwsza wyprawa Piotrusia Pana
do Parku Leśnego. Dawno to już, bardzo dawno
temu, ale, jak wiecie, Piotruś nie rośnie i nie zmienia
się wcale i dziś, tak samo jak i przed laty, jeździ po
Wężowym Jeziorze w gniazdeczku drozdów, z
żagielkiem zrobionym z koszulki nocnej. I gdybyście
go mogli widzieć (choć niestety jest to zupełnie
niemożliwe), zobaczylibyście, że kiedy Piotruś
żegluje, to siedzi w stateczku, bo żagiel popycha
gniazdko na wodę, a kiedy stoi, to wiosłem pruje fale
wodne. Bo teraz Piotruś ma i wiosło; później
dowiecie się, skąd się wzięło.
Noc w noc, zanim świt nastanie, na długo przed
otwarciem parku, wraca Piotruś na Ptasią Wyspę.
Piotruś nie jest prawdziwym człowiekiem, więc musi
pozostać niewidzialnym dla oczu ludzkich. Ale
każdej nocy spędza w parku po kilka godzin i bawi
się jak prawdziwe dziecko. To znaczy, Piotruś
wyobraża sobie tylko, że tak jak on bawią się
prawdziwe dzieci, i nie ma nic zabawniejszego nad to
jego przekonanie, bo prawdę mówiąc, Piotruś bawi
się zawsze na opak.
Nikt nie może pouczyć Piotrusia, jak się bawią
prawdziwe dzieci, bo elfy przebywają w swoich
domkach aż do zmroku, więc nie bardzo wiedzą, co
się za dnia w parku dzieje, a jeśli już zmuszone są
wyjść na dwór, to przede wszystkim myślą o tym, jak
by się ukryć przed ludźmi – ptaki znowu pewne są,
że widzą wszystko, ale z opowiadań ich i objaśnień
nic wyrozumieć nie można. Jeszcze zabawę w
„chowanego” wytłumaczyły Piotrusiowi jako tako,
ale czemu na przykład wszyscy chłopcy czują taki
pociąg do Okrągłego Stawu, że bony ich od brzegu
odciągnąć nie mogą, tego mu nawet kaczki
powiedzieć nie umiały. A przecież kaczki całymi
dniami krążą po Okrągłym Stawie. Co prawda
jedyną rzeczą, która je zajmuje, jest liczba kawałków
piernika i bułek wyławianych z wody. Są to po
większej części istoty zgorzkniałe, utyskujące
nieustannie, że pierniki obecnie są mniej pożywne i
smaczne, niż były za czasów ich młodości.
Musiał więc Piotruś sam sobie radzić. Puszczał
statki na wodę, ale okrętem jego było drewniane koło,
znalezione na trawniku. Piotruś nie widział nigdy, co
dzieci robią z kołem, więc myślał, że to jest ich statek,
i rzucił koło na wodę. Koło od razu upadło na dno;
Piotruś wydobył je z niemałym trudem, a potem z
uciechą wlókł je po trawniku, pewny, że odkrył, jak
się bawią prawdziwe dzieci.
Innego razu Piotruś znalazł na piasku małe
blaszane wiaderko. Pewny, że to stołeczek do
siadania, usiadł na wiaderku i jak się weń zapadł, tak
ani rusz wydobyć się z niego nie mógł.
Raz znowu dojrzał z daleka wzdęty powietrzem
balonik. Balonik zlatywał właśnie z Wyścigowej Góry
wlokąc za sobą sznurek. Piotruś słyszał od pewnego
mysikrólika, że chłopcy bawią się nieraz w parku w
piłkę nożną. Pewny, że to piłka nożna, rzucił się w
pościg za balonikiem, a gdy go nareszcie pochwycił,
tak energicznie kopnął go nogą, że balonik znikł jak
kamfora.
Ale największy podziw wzbudził w nim pewien
dziecinny wózek. Wózek stał najspokojniej w pobliżu
zimowego pałacu królowej elfów (to znaczy
pośrodku klombu otoczonego siedmioma
hiszpańskimi kasztanami). Piotruś na palcach zbliżył
się do wózka, bo o takim zwierzęciu nigdy mu
ptaszki nie wspominały. Piotruś był pewny, że wózek
jest żywy, i przemówił do niego. Wózek nic mu nie
odpowiedział, więc Piotruś podszedł jeszcze bliżej i
dotknął go końcem palców. Pchnięcie to wystarczyło,
by wózek zaczął się toczyć w tył. Piotruś był pewny,
że wózek umyka przed nim, i to natchnęło go wielką
odwagą. Pobiegł za wózkiem i chwyciwszy go,
pociągnął ku sobie. Wtedy wózek zaczął się toczyć
wprost na niego, co tak przeraziło Piotrusia, że bez
tchu pognał najbliższymi ścieżkami do swego
gniazdka i zwinął się w nim w kłębuszek. Nie
myślcie jednak, że Piotruś Pan był bojaźliwy. Zaraz
nazajutrz wybrał się w odwiedziny do wózka z kijem
w jednej, a okruchem chleba w drugiej ręce. Ale
wózka już nie było i Piotruś więcej go już nie
zobaczył.
Jeszcze mam wam powiedzieć, skąd się wzięło
wiosło Piotrusia Pana. Otóż była to drewniana
łopatka porzucona niedaleko studni. Piotruś był
pewny, że to wiosło; ile razy wiatru nie było, używał
jej do wiosłowania.
Może litujecie się nad Piotrusiem, że nie umiał się
bawić jak należy? Wierzcie mi jednak, że choć
wszystko robił na opak, źle mu z tym nie było. I
dlatego litowanie się nad nim nie miałoby żadnego
sensu. Przecież Piotruś był przekonany, że noc jest
najwłaściwszą porą do zabawy, i choć bawił się
inaczej niż prawdziwi chłopcy, niemniej bawił się
doskonale, bo był pewny, że tak właśnie bawić się
należy. A jeśli się wierzy, że się coś posiada, to tak,
jakby się to naprawdę posiadało. Piotruś bawił się
bez przerwy, bo nigdy nie tracił ani minuty na dąsy i
grymasy, które wam tyle czasu zabierają. Tego
Piotruś wcale nie umiał, ale czy dlatego należy
ubolewać nad nim?
Wierzcie mi, Piotruś był naprawdę szczęśliwy. Był
o tyle szczęśliwszy od was, o ile wy szczęśliwsi
jesteście od waszego ojca. Czasem z wielkiej uciechy
wywracał kozły na murawie. Może widzieliście kiedy
młodego wyżła przesadzającego rowy i płoty?
Piotruś potrafi to jeszcze lepiej.
A w dodatku Piotruś umiał grać na fujarce! Nieraz
panowie, wracający późną nocą do domu, drukują w
gazetach, że słyszeli słowika śpiewającego w Parku
Leśnym. Poczciwcy nie domyślają się nawet, że to, co
biorą za śpiew słowika, jest muzyką Piotrusia Pana.
Tylko... tylko Piotruś Pan nie miał matki. Prawda, ale
sami powiedzcie, czy mu ta matka była bardzo
potrzebna? A zresztą skoro się tak bardzo tym
martwicie, to powiem wam, że Piotruś Pan wrócił do
niej. A pomogły mu w tym elfy.
Rozdział IV
„Po dzwonku”
Niezmiernie trudno dowiedzieć się czegoś o elfach,
jedno jest tylko pewne, że elfy przebywają zawsze w
miejscach, gdzie się bawią dzieci. Dawnymi czasy,
kiedy dzieci nie miały wstępu do Parku Leśnego, nie
było w nim ani jednego elfa. Ale zaledwie zakaz ten
cofnięto i dzieci po raz pierwszy przybiegły bawić się
w parku, tłumy elfów nadciągnęły wieczorem za
nimi. Po prostu elfy nie mogą żyć bez dzieci. Tylko że
w dzień trudno je zobaczyć, bo przebywają bądź pod
ziemią, bądź na trawnikach i klombach ogrodzonych
słupkami z drutem albo siatką drucianą. A także i
dlatego, że w dzień są bardzo chytre i przebiegłe, a co
najzabawniejsze, że „po dzwonku” nie są już ani
trochę chytre, ani przebiegłe.
Kiedy byliście ptaszkami, znaliście się z elfami
doskonale, a nawet później, już jako niemowlęta,
niejedno jeszcze pamiętaliście z czasów, kiedyście
przebywali wśród nich. Nie mogę odżałować, że
takie maleństwa w powijakach nie umieją pisać, bo w
miarę jak podrastają, zapominają wszystko, tak że ja
sam znałem dzieci, które zapewniały, że nigdy nie
widziały elfa. A ręczę, że w chwili kiedy to mówiły,
tuż przed nimi uwijało się mnóstwo elfów. Ale cóż z
tego, kiedy tak trudno je poznać, bo ci mali figlarze
zawsze udają, że są czymś innym niż elfami.
Najczęściej przebierają się za kwiaty, bo dwór
królewski mieści się w Kotlinie Elfów i wzdłuż Alei
Dzidziusiów, gdzie rośnie ich najwięcej. Suknie elfów
robione są na wzór kwiatów – mody ich zmieniają się
odpowiednio do pory ich kwitnienia. W czasie
kwitnienia lilii przeważa w ich strojach barwa biała,
w porze dzwonków – różowa i błękitna. Niektóre
barwy cieszą się ich szczególnymi względami –
wszystkie elfy na przykład przepadają za krokusami i
hiacyntami. Na ogół wolą barwy delikatne od
jaskrawych, dlatego też rzadko bardzo odziewają się
w sukienki tulipanowe, bo żywe ich kolory nazbyt
wpadają w oko. Ale bardzo chętnie używają
kielichów białych tulipanów za kolebki dla swych
niemowląt.
Skoro im się zdaje, że nikt na nie nie patrzy, pląsają
wesoło po trawnikach i klombach, a kiedy dojrzą
człowieka i nie mają czasu ukryć się przed nim, stają
nieruchome, jakby wrosły w ziemię, i udają, że są
kwiatami. Nieraz przechodzisz tuż koło nich i nie
domyślasz się nawet, że to są elfy, a ledwie je
miniesz, gnają co tchu do domu i opowiadają swojej
mamie, jakiego ci wypłatały figla. Jak wiecie, cała
Kotlina Elfów pokryta jest bluszczem wijącym się po
ziemi (z niego robią elfy swój olej rycynowy),
gdzieniegdzie tylko wystrzelają pęki kwiatów. Otóż
niektóre są kwiatami, a inne przebranymi za kwiaty
elfami. Trudno bardzo rozpoznać elfa; najlepiej
przechodząc koło kwiatu, który się podejrzewa, że
jest przebranym elfem, udawać, że się nie zwraca na
niego uwagi, a potem szybko obejrzeć się poza siebie.
Danio wymyślił jeszcze inny sposób. Jeżeli ma
podejrzenie, że kwiat jakiś jest elfem, staje w miejscu i
patrzy na niego dopóty, póki elf, zmęczony
nieruchomością, nie poruszy się. Wtedy ma już
pewność, że kwiat ten jest elfem. Wzdłuż Alei
Dzidziusiów kręci się ich zawsze całe mrowie, bo tu
im się łatwo ukryć w rabatach kwiatowych. Ale
czasem i elfom zdarzają się różne przygody.
Posłuchaj tylko, co spotkało pewną pensję
dziewczynek.
Było ich dwadzieścia cztery; wyszły właśnie ze
szkoły w towarzystwie nauczycielki i zamierzały
odbyć codzienną przechadzkę wzdłuż nie obsadzonej
jeszcze rabaty, gdy raptem nauczycielka stanęła i
znacząco położyła palec na ustach. Wszystkie
dziewczynki odziane były w hiacyntowe mundurki,
więc na znak nauczycielki stanęły jak wryte na
rabacie i udały, że są prawdziwymi hiacyntami.
Nauczycielka usłyszała jakiś podejrzany szelest i
rzeczywiście ledwie pensjonarki przemieniły się w
kwiaty, nadeszło dwóch ogrodników z wielką paką
świeżych kwiatów. Ujrzawszy rabatę obsadzoną już
szafirowymi hiacyntami, obaj ogrodnicy popatrzyli
na siebie ze zdziwieniem.
– Czyż nie szkoda wysadzać takich pięknych
hiacyntów? – zapytał pierwszy.
– Wiesz, że taki jest rozkaz księcia –odparł drugi i,
nie namyślając się dłużej, poczęli wydzierać hiacynty
z rabaty.
Potem wszystkie pensjonarki razem z nauczycielką
wrzucili na taczki, wywieźli poza ogród i wysypali na
kupę nawozu. Naturalnie biedaczki nie śmiały nawet
okiem mrugnąć, żeby nie zdradzić się, że są elfami, i
leżały na nawozie aż do zmroku. „Po dzwonku”
dopiero odważyły się wrócić do domów, ale w
pośpiechu pogubiły trzewiczki i rodzice tak się
rozgniewali, że wszystkie dziewczynki odebrali z
pensji i biedna przełożona musiała pensję zwinąć.
Co do mieszkań elfów, to szkoda ich szukać, bo ich
mieszkania są widzialne tylko w nocy.
Domy ich malowane są na kolor nocy, a że nocy za
dnia nikt widzieć nie może, więc mieszkań elfów
dojrzeć niepodobna. Ale nie sądźcie, że wszystkie ich
barwy są czarne – broń Boże – noc ma te same barwy
co dzień, tylko bledsze o kilka tonów. Czerwień,
zieleń i błękit nocy są podobne do dziennych, tylko
daleko bardziej przejrzyste.
Pałac królowej elfów jest jedną z najpiękniejszych
rezydencji królewskich. Zrobiony jest z kolorowych
szkiełek i królowa się uskarża, że pospólstwo od
samego rana oblega pałac, żeby widzieć, co królowa
robi. I tak cisną nosy do ścian, że przynajmniej
połowa elfów ma nosy spłaszczone albo zadarte do
góry. Ulice i chodniki są na przestrzeni kilku mil
wysłane miękką, białą materią wełnianą, ale że ptaki
często wyrywały po kawałku chodnika na podściółkę
do swoich gniazd, więc elfy na każdym rogu ulicy
ustawiły teraz policjanta.
Jedna wielka różnica zachodzi między ludźmi a
elfami: oto elfy nie robią nigdy nic pożytecznego.
Kiedy pierwsze dzieciątko ludzkie zaśmiało się po
raz pierwszy, śmiech jego rozsypał się w miliony
okruszków, które poczęły wirować po ziemi i
wirowały dopóty, póki się z nich nie zrobiły elfy.
Drobny ten ludek pracuje niezmordowanie od świtu
do nocy, ale gdybyś się którego elfa zapytał, co
właściwie zrobił, okazałoby się, że zupełnie nic. Co
chwila porzucają jedną robotę, żeby zacząć inną, i to
trwa cały dzień. Nieuki z nich straszne – jedno tylko
potrafią doskonale: płatać figle i wyprowadzać w
pole ludzi. We wszystkim usiłują nas naśladować;
mają więc na przykład swojego listonosza, ale
listonosz obchodzi domy ze swoją torbą tylko na
Boże Narodzenie. Budują prześliczne szkoły, ale
nauka nie odbywa się w nich nigdy; najmłodsze
dziecko uznane jest zawsze za najmędrsze ze
wszystkich i ono bywa nauczycielem. Ale zaledwie
wywoła imiona uczniów i uczennic, zaraz cała klasa
idzie na spacer i już nie wraca więcej do szkoły. W
domu także najmłodsze z dzieci rządzi wszystkimi –
najmniejsze dzieci bywają również obierane na
królów i królowe. Niemowlęta pamiętają o tym
dobrze i choć później są pomiędzy ludźmi, myślą, że
im jeszcze, jak dawniej, wszystko wolno.
Dziwicie się pewnie nieraz, czemu wasza malutka
siostrzyczka zawsze robi co innego, niżby sobie
życzyła mama albo piastunka. Siada, kiedy powinna
stać, wstaje – kiedy chcą, żeby siedziała, dokazuje,
kiedy ją ułożono do snu, i w najdłuższej sukience
raczkuje po podłodze. I myślicie, że malutka robi to z
przekory i uporu? Tymczasem siostrzyczka wasza
żyje jeszcze życiem elfów i przez pierwsze dwa lata
swego życia będzie robiła to wszystko, czego się
nauczyła u nich. Potem dopiero, w miarę jak się
oswoi z ludźmi, zacznie ich naśladować.
Wszystkie gwałtowne wybuchy płaczu i gniewu u
niej przypisuje mama wykluwaniu się ząbków. Mnie
się zdaje, że przyczyna leży w czym innym. Oto w
każdym malutkim dziecku budzi się rozżalenie, że
nikt z otoczenia nie rozumie języka, jakim się ono
posługuje. A przecież ono mówi językiem elfów.
Jeszcze czasem matki i piastunki rozumieją, że na
przykład „dia” znaczy „podaj no mi to bliżej ”, „wa?”
–„czemu włożyłaś dziś na głowę taki śmieszny
kapelusz?”, bo obcując ciągle z dziećmi połapały coś
niecoś i z języka elfów.
Danio nieraz próbował przypomnieć sobie trochę z
ich mowy za pomocą przyciskania skroni obu
dłońmi. I rzeczywiście przypomniał sobie kilka zdań,
które wam powtórzę kiedy indziej, jeżeli ich jeszcze
nie zapomniałem. Językiem tym mówił Danio, kiedy
był jeszcze drozdem, sądziłem więc, że jest to może
język ptaków, a nie elfów – ale Danio mnie zapewnił,
że jest to język elfów, bo w zdaniach tych jest mowa o
różnych figlach, a ptaki mówią zawsze tylko o swoich
gniazdach. Danio pamięta dobrze, że ptaki przelatują
z drzewa na drzewo, zaglądają do gniazd sąsiadów i
rozmawiają tak: „Ten kolor nie bardzo mi się podoba,
pani dobrodziejko ”albo: „Czy szanowny pan sądzi,
że pościółka będzie dość ciepła?, albo jeszcze: „Ależ
to obramowanie jest okropne!”.
Elfy tańczą znakomicie, dlatego i maleńkie dzieci
strasznie lubią się kręcić w kółko i aż piszczą z
uciechy, kiedy się z nimi tańczy. Bale elfów odbywają
się zawsze na świeżym powietrzu; ich plac zabawy
nazywa się ,czarodziejskim kręgiem ”.Nieraz w kilka
tygodni po balu można jeszcze odnaleźć na trawniku
ślady ich gwałtownego wirowania. Czasem w kręgu
takim znajdują się i grzyby. Są to stołki elfów, których
służba nie zdążyła uprzątnąć i pozostawiła na placu
zabawy. Wygnieciona trawa i porozrzucane grzyby
są jedynymi dowodami nocnej zabawy elfów; na
pewno sprytne elfy nie omieszkałyby zatrzeć i tych
śladów, ale z takim roznamiętnieniem tańczą do
ostatniej prawie sekundy, że już nie mają na to czasu.
Raz, kiedyśmy weszli z Daniem zaraz po otwarciu
bramy parku, odkryliśmy „czarodziejski krąg”
jeszcze zupełnie ciepły.
Kto uważnie patrzy na tablicę znajdującą się przy
wejściu, może łatwo odgadnąć, kiedy elfy urządzają
bal u siebie. Zapewne pamiętacie, że na tablicy tej jest
naznaczona godzina zamknięcia parku. Otóż elfy,
pragnąc wcześniej rozpocząć zabawę, zdejmują
tablicę i na jej miejsce wieszają inną z liczbą 6 i 1/2
zamiast 7. Ludzie nie domyślając się podstępu
wychodzą z parku o pół godziny wcześniej niż
zwykle, a elfy od razu zaczynają hulać w najlepsze.
Gdybyśmy jak mała Tonia Mamering mogli bodaj
jedną noc spędzić w Parku Leśnym, ujrzelibyśmy
najcudowniejsze widowisko, jakie sobie wyobrazić
tylko można. Tłumy najśliczniejszych elfów i elficzek
ciągną na bal ze wszystkich stron. Mężowie obejmują
czule swoje żony, a kawalerowie ustrojeni w
mundury niosą treny dam. Przed orszakiem biegną
pachołcy z pochodniami zrobionymi z gałązek
żurawinek. To są latarki elfów. Najpierw damy udają
się do garderoby, gdzie zrzucają zasłony i zarzutki, a
wdziewają śliczne trzewiczki srebrne.
Wszystkie kwiaty rosnące wzdłuż Alei Dzidziusiów
wychylają główki, stają na palcach i przyglądają się z
zachwytem orszakowi zaproszonych; nie posiadają
się też z radości, jeżeli mogą której z dam pożyczyć
szpilki do spięcia oberwanej falbanki. Na
najwyższym wzniesieniu siedzi królowa elfów, a za
jej tronem stoi wielki kanclerz ze „stałością męską” w
ręku, z której zdmuchuje godzinę, ile razy Jej
Wysokość zapytać o nią raczy.
Obrusy zmieniają się zależnie od pory roku. W
maju utkane są z kwiatów kasztana. Tkaninę tę robi
się w następujący sposób: dwadzieścia elfów strząsa
najpierw kwiaty z drzewa, a gdy ziemia pokryje się
nimi jak śniegiem, zbiegają się pokojówki i dopóty
kręcą się w kółko z rozpostartymi sukienkami, póki
płatki kwietne nie rozłożą się na ziemi w kształcie
obrusa.
Elfy mają trzy rodzaje wina, które piją w trzech
rodzajach kieliszków. Wino berberysowe, wino
pierwiosnkowe i borówkowe. Królowa częstuje
wszystkich winem, ale że flaszki są tak ciężkie, że
nikt ich udźwignąć nie może, więc całe to
częstowanie jest tylko na niby. Uczta zaczyna się
zawsze od chleba z masłem. Dla wszystkich gości
wystarcza porcja wielkości sześciu pensów. Na deser
służba podaje ciastka nie większe od okruszków. Z
początku wszystkie elfy siedzące dokoła grzyba
zachowują się bardzo grzecznie, ale jak się tylko
rozbawią, zaraz pakują palce w masło (które się
wyrabia z korzonków starych drzew), a
najniegrzeczniejsze włażą nawet na stół i językiem
zlizują z półmisków cukier i inne słodycze. Skoro
królowa to spostrzeże, daje znak służbie, żeby
wszystko uprzątnęła, i zaraz rozpoczynają się tańce.
Królowa postępuje przodem, a za nią idzie wielki
kanclerz niosąc w ręku dwie czarki napełnione
sokiem goździkowym i lewkoniowym. Sok
goździkowy służy do cucenia omdlałych gości, a
sokiem lewkoniowym smaruje się sińce i guzy, które
sobie elfy często nabijają w czasie tańca. Orkiestrą
elfów jest Piotruś Pan. Piotruś zasiada na grzybie
pośrodku czarodziejskiego kręgu i przygrywa elfom
do tańca coraz szybciej, coraz skoczniej, coraz
weselej, a elfy wirują jak szalone, póki nie pomdleją
ze zmęczenia. Najpiękniejsze bale odbywają się
zawsze ze współudziałem Piotrusia. Na kartach
zaproszeń, wysyłanych do najwyższych dygnitarzy,
wydrukowany jest nawet jego monogram „P. P.” Na
ogół elfy mają bardzo wdzięczne serca, więc też i
królowa elfów, chcąc wynagrodzić Piotrusia za
prześliczną muzykę, którą uświetnił bal wydany w
drugą rocznicę jej urodzin (elfy obchodzą urodziny
każdego miesiąca), wypełniła najgorętsze życzenie
Piotrusia.
Było to tak: królowa elfów kazała Piotrusiowi
uklęknąć i powiedziała mu, że w nagrodę za jego
muzykę spełni jego najserdeczniejsze życzenie.
Wszystkie elfy zbiegły się dokoła, żeby usłyszeć
życzenie Piotrusia. Ale Piotruś namyślał się długo, bo
nie bardzo wiedział, czego ma sobie życzyć.
Nareszcie rzekł:
– Czy mogłabyś tak zrobić, żebym wrócił do mojej
mamy? Królowej nie podobało się to pytanie, bo
gdyby Piotruś wrócił do matki, nie miałby kto elfom
przygrywać do tańca. Więc pokręciła lekceważąco
noskiem i rzekła:
– A cóż to za życzenie! Możesz prosić przecież o
coś daleko większego.
– Więc to jest takie małe życzenie? – pytał Piotruś.
– O, takie malutkie – odparła królowa przysuwając
wskazujące palce bliziutko do siebie.
– A jakie będzie duże życzenie?– pytał dalej
Piotruś.
– Przynajmniej takie – odparła królowa i
odmierzyła dość duży kawałek na swojej sukni.
Piotruś dumał przez chwilę.
– Ha, w takim razie poproszę cię o wypełnienie
dwóch małych życzeń zamiast jednego dużego.
Naturalnie królowa musiała się na to zgodzić, ale
elfy bardzo się przestraszyły, bo Piotruś zażądał ni
mniej, ni więcej, tylko żeby mógł odwiedzić swoją
matkę, ale z prawem powrotu do Leśnego Parku, w
razie gdyby go w domu spotkała jakaś przykrość. A
drugie życzenie zachował sobie na inny raz.
– Mogę ci udzielić mocy latania – odpowiedziała
królowa po namyśle – ale drzwi twego domu
otworzyć nie jestem w stanie.
– O, drzwi otwierać nie trzeba, bo okno, przez
które wyleciałem, jest zawsze otwarte. Matka moja
nie zamyka go nigdy, bo nie traci nadziei, że kiedyś
do niej powrócę – odpowiedział Piotruś.
– A ty skąd wiesz o tym?– pytały zdumione elfy,
ale Piotruś nie umiał im na to odpowiedzieć.
– Wiem, i już – odparł krótko.
Nie było więc rady, elfy musiały się zgodzić na
życzenie Piotrusia. Udzieliły mu mocy latania za
pomocą łechtania go w łopatki. Im silniej go
łaskotały, tym mocniej swędziało miejsce, w którym
dawniej rosły skrzydełka, i po krótkiej chwili Piotruś
uniósł się w powietrze i szybował coraz wyżej i
wyżej, het, ponad wierzchołkami drzew i ponad
szczytami dachów i kominów.
Podróż była tak cudna, że Piotruś zboczył nawet
trochę z drogi wiodącej ku domowi i latał długo
ponad wieżami kościelnymi, nad pałacami i
olbrzymią rzeką przerzynającą korytem swoim
miasto. Wreszcie jednak skierował się ku domowi i
odszukał otwarte okno sypialnego pokoju matki. Ale
już w czasie tej podróży napowietrznej postanowił
poprosić królową elfów, żeby go zamieniła w ptaka.
Kiedy Piotruś wleciał przez otwarte okno sypialni,
matka jego spała. Piotruś usiadł cichutko w nogach jej
łóżka i uważnie jej się przypatrywał. Ramię matki
podłożone pod głowę tworzyło w poduszce
wgłębienie, które, wysłane puchem bujnych,
jedwabistych włosów, podobne było do
najcudniejszego gniazdka. Piotruś nie mógł oczu
oderwać od jej ślicznej twarzy i delikatnych koronek,
zdobiących jej bieliznę i pościel. Niezmiernie był
dumny, że ma taką śliczną mamę.
– O matko! Gdybyś wiedziała, kto siedzi na twoim
łóżku – szepnął po cichutku.
Delikatnie pogładził rączką maleńkie wzniesienie
zarysowane na kołdrze przez jej stopy; z wyrazu
matki poznał, że sprawiło jej to przyjemność.
Wiedział, że wystarczyłoby szepnąć jedno najcichsze
słówko, a przebudziłaby się natychmiast, bo matki
budzą się zawsze na najlżejsze poruszenie swych
dzieci. Z ust jej wydarłby się okrzyk radości, ramiona
objęłyby go mocnym, gorącym uściskiem.
„Nie powiem, żebym się nie mógł obyć bez tego,
ale dla niej, o, dla niej byłaby to wielka radość” –
dumał Piotruś. Kiedy wracał do matki, nie wątpił ani
przez chwilę, że robi jej tym największą łaskę, jaką
matce dziecko zrobić może.„Z pewnością nie ma
większej przyjemności, jak mieć na wyłączną
własność małego chłopczyka. Wiadomo, jak matki się
tym cieszą i jakie są dumne z tego” – rozmyślał.
Czemuż jednak Piotruś siedzi tak długo w
milczeniu na brzegu łóżka? Czemu nie powie swojej
matce, że powrócił do domu?
Wstyd mi trochę za Piotrusia, ale muszę wam
powiedzieć, że Piotrusia ciągnęło w dwie zupełnie
przeciwne strony. Patrzył z miłością na matkę, ale
zaraz potem zwracał oczy z tęsknotą ku otwartemu
oknu. Hm, byłoby to bardzo miło być znowu
synkiem swojej mamy, ale ... I tu oblegały go
wspomnienia wesołych chwil spędzonych w Leśnym
Parku. Brr. Jakby było niemiło wdziewać znowu
majteczki i sukienki! Zeskoczył z łóżka i zaczął
wyjmować z komody różne części ubranek, które
nosił dawniej. Leżały ułożone najporządniej w
szufladzie, ale Piotruś ani rusz przypomnieć sobie nie
mógł, jak się je nadziewa, czy rękawki kaftaniczka
wciągają się na rączki, czy nóżki. Właśnie z trudem
usiłował przecisnąć nóżkę przez rękawek koszulki,
kiedy nagle wskutek skrzypnięcia szuflady matka
przebudziła się i szepnęła „Piotrusiu!” głosem tak
słodkim i rzewnym, jakby to było najmilsze słowo na
świecie. Piotruś siedział bez ruchu i patrzył na matkę
z zapartym oddechem. Nie mógł wyjść ze zdumienia,
że matka już wie, że synek jej powrócił do domu. Ale
gdyby była raz jeszcze powtórzyła „Piotrusiu!”,
byłby zerwał się z podłogi i rzucił się jej w ramiona z
okrzykiem „mamusiu!” Ale matka westchnęła tylko
cichutko, a kiedy Piotruś popatrzył na nią, spała jak
przedtem, tylko po twarzy jej spływały dwie
srebrzyste łzy.
Piotrusiowi zrobiło się bardzo przykro i oto, co
zrobił: usiadł na brzegu łóżka i zagrał na fujarce
najpiękniejszą kołysankę. Kołysankę tę ułożył sam
dla swojej matki na melodię tego słodkiego szeptu
„Piotrusiu ”,jaki przed chwilą z ust matki posłyszał. I
grał dopóty, póki na twarzy matki nie dojrzał cichej,
głębokiej szczęśliwości.
Melodia, którą wygrywał, podobała mu się tak
bardzo, że już-już chciał przebudzić matkę, żeby
usłyszeć jej okrzyk pełen zachwytu: „Och, Piotrusiu!
Jakżeż ty grasz cudownie!” – ale, że matka wyglądała
w tej chwili na zupełnie zadowoloną, Piotruś znowu
zwrócił oczy ku otwartemu oknu. Nie, żeby miał
zamiar odlecieć i nie powrócić więcej do domu.
Przeciwnie, postanowił sobie solennie, że będzie
nadal synkiem swojej mamy, tylko nie ma się z czym
tak spieszyć... Miał przecież prawo do drugiego
życzenia. Wprawdzie nie miał już ochoty zostać
ptakiem, ale wyrzec się zupełnie drugiego życzenia
byłoby prawdziwym marnotrawstwem. A na to, by
zostało wypełnione, trzeba było wrócić do elfów.
Gdyby zaś je odkładał w nieskończoność, mogłyby
się elfy zniecierpliwić i odmówić spełnienia jego
życzenia. Wydawało mu się także, że byłoby to
bardzo nieładnie, gdyby pozostał w domu, nie
pożegnawszy się wpierw ze swoim przyjacielem
Salomą.
– Tak bym chciał bodaj raz jeszcze pożeglować na
Wężowym Jeziorze w mojej kochanej łódeczce –
szepnął śpiącej matce do ucha. – I tak bym jeszcze
chciał opowiedzieć moje przygody ptaszkom z Ptasiej
Wyspy – dodał pieszczotliwie. – Ale przyrzekam ci,
mamo, że wrócę do ciebie na pewno – zakończył
uroczyście i wyleciał przez okno.
Dwa razy jeszcze wracał z gzymsu okiennego,
chcąc ucałować matkę na pożegnanie. Ale zaraz
przyszło mu na myśl, że radość może przebudzić
jego mamę, więc wygrał jej tylko kilka pocałunków
na fujarce i poleciał do Parku Leśnego.
Wiele nocy i wiele miesięcy upłynęło, zanim
Piotruś się zdecydował poprosić elfy o spełnienie
drugiego życzenia. Sam nie wiem, dlaczego tak długo
z tym zwlekał. Może dlatego, że musiał oddać
mnóstwo pożegnalnych wizyt, i nie tylko wszystkim
przyjaciołom, ale i wszystkim ulubionym trawnikom
i placom. Potem odbył dużo przedostatnich, ostatnich
i najostatniejszych podróży w swoim stateczku. A
wreszcie nie spieszyło mu się tak bardzo znowu, bo
matki gotowe są zawsze czekać na swoje dzieci.
Kiedy się raz z tym wyrwał wobec Salomy, kruk
rozgniewał się bardzo, bo takie zdanie mogło
zachęcić samiczki do zaniedbywania gniazda w
czasie wylęgu piskląt. Salomo miał mnóstwo
świetnych przysłów, którymi zachęcał ptaki do
sumiennego wypełniania obowiązków: „Masz znieść
jajo, znieś je dzisiaj, masz zjeść ziarno, zjedz je jutro”
albo: „Chwytaj chwilę za czub, bo ci umknie”. Gdyby
ptaki usłyszały teorie Piotrusia o matkach, z
pewnością rozmiłowałyby się w niedbalstwie.
Wierzcie mi jednak, że pomimo odwlekania chwili
odlotu Piotruś trwał w zamiarze powrotu do matki i
do domu. Że zaś jego zamiar był szczery, świadczy
zachowanie się jego względem elfów. Elfy bardzo
pragnęły, żeby Piotruś pozostał w Parku Leśnym i
przygrywał na ich ucztach i balach, toteż wszelkimi
sposobami starały się go zmusić do zrobienia jakiejś
uwagi, która by go pozbawiła drugiego życzenia.
Niechby powiedział tylko: „Ach, jakbym chciał, żeby
trawa nie była mokra”, a już by było po życzeniu.
Czasem nawet rozmyślnie myliły takt tańcząc, w
nadziei, że zniecierpliwiony Piotruś zawoła:
„Chciałbym, żebyście się już raz nauczyły tańczyć do
taktu!”, a wtedy elfy powiedziałyby mu, że już stracił
drugie swoje życzenie. Ale Piotruś od razu poznał się
na ich sztuczkach i choć nieraz słowo „chciałbym ...”
cisnęło mu się na usta, zawsze zamilkł w porę, tak że
elfy nic wydobyć zeń nie mogły, i kiedy nareszcie
oświadczył: „Chciałbym na zawsze wrócić do mojej
matki!”, elfy musiały połechtać go w plecki i z żalem
ujrzały, że uniósł się w powietrze.
Piotruś leciał spiesznie, bo śniło mu się ubiegłej
nocy, że matka jego płakała. Piotruś dobrze wiedział,
co było przyczyną tych łez, i wiedział, że jeden
pocałunek wspaniałego syna wywoła natychmiast
uśmiechy na jej drogich ustach. Och, Piotruś był tego
zupełnie pewny i spieszno mu było wtulić się w
ramiona dobrej matki, więc też leciał najkrótszą drogą
wprost ku oknu, które zawsze stało dla niego
otworem.
Ale dziś okno było zamknięte; zimna, żelazna
krata broniła wstępu do domu. A gdy Piotruś
przycisnął nosek do szyby, ujrzał matkę śpiącą jak
dawniej na łóżku z innym dzieciątkiem w ramionach.
Na próżno wołał za oknem: „Matko! Mamusiu!”
Na próżno ranił maleńkie piąstki o zimną, żelazną
kratę. Matka go nie słyszała. Boleśnie łkając powrócił
Piotruś do Leśnego Parku i nigdy więcej nie ujrzał
drogiej twarzy matki. Jakże złudna była wiara
Piotrusia, że nic go nigdy zastąpić nie zdoła... Ach,
Piotrusiu, gdyby ci wszyscy, którzy wielkie błędy
popełnili w życiu, mogli rozpocząć je na nowo! Ale
Salomo miał słuszność: „Trzeba chwilę chwycić za
czub, bo umknie”. Chwila taka zdarza się tylko raz
jeden w życiu. Kto jej za czub nie chwyci, na próżno
powracać będzie do okna. Przybędzie „po dzwonku”
i żelazne kraty bronić mu będą przystępu do
szczęścia przez całe długie życie.
Rozdział V
Mały domek
Znacie zapewne wszyscy Mały Domek w parku.
Jest to jedyny domek na świecie, który elfy
zbudowały dla ludzi. Mało dzieci jednak widziało go
naprawdę, może dwoje albo najwyżej troje, i to
musiały w nim przenocować, bo inaczej nie mogłyby
go zobaczyć. Bo kiedy dziecko się do snu układa,
domku nie ma jeszcze wcale, a kiedy się obudzi z
rana, widzi go jak na dłoni.
Tylko coś niecoś można zeń zobaczyć, a
mianowicie światło w jego oknach, ale i to dopiero
„po dzwonku”. Anielcia Clare (ta, co tak chętnie daje
sobie plombować zęby, bo za to biorą ją do cukierni)
widuje czasem po kilkaset świateł na raz. Zapewne w
tej chwili elfy budują swój domek, bo teraz budują go
każdego wieczora, ale co dzień w innej części parku.
Anielci się wydawało, że jedno światełko było
większe od innych, ale na pewno tego powiedzieć nie
mogła, bo tyle innych świateł migotało i przesłaniało
go, że trudno było rozpoznać, czy to jest to samo.
Jeżeli jednak między światełkami migocącymi w
Parku Leśnym jest jedno największe, będzie to z
pewnością latarka Piotrusia Pana. Bardzo dużo dzieci
widziało te światełka w parku, ale pierwszym
dzieckiem, dla którego elfy zbudowały swój domek,
była Tonia Mamering.
Tonia była zawsze niezwykłą dziewczynką, a już
wieczorem stawała się wprost nadzwyczajną. Miała
już cztery lata i w dzień zachowywała się jak inne
dziewczynki w jej wieku. Cieszyła się bardzo, jeżeli
jej sześcioletni braciszek Jaś pozwolił się jej bawić z
sobą, naśladowała go we wszystkim i nie gniewała
się wcale, jeżeli w zabawie poturbował ją nawet
troszkę. W ogóle z Jasia była bardzo dumna, uważała
go bowiem za ideał rozumu i dzielności. Potrafiła
także pokazać, że ma nowe buciczki na nóżkach, w
chwili gdy powinna była złapać rzuconą jej piłkę.
Jednym słowem, w dzień Tonia podobna była do
wszystkich małych dziewczynek.
Ale pod wieczór, kiedy zmrok zaczynał zapadać,
dzieci zmieniały się najzupełniej. Tęgi, bajeczny Jaś,
który w dzień tak przewodził nad młodszą
siostrzyczką, raz po raz oglądał się na nią
niespokojnie, bo im ciemniej robiło się w pokoju, tym
mocniej błyszczały oczy małej Toni. Wzrok jej jaśniał
spokojnym, tajemniczym blaskiem, a oczy Jasia pełne
były lęku i grozy. W takiej chwili Jaś oddawał Toni
najulubieńsze swoje zabawki (nazajutrz odbierał je z
powrotem), a Tonia przyjmowała je z niedbałym
uśmieszkiem. Dzieci wiedziały, że za chwilę każą im
iść do łóżka, i to takim przerażeniem napełniało Jasia,
a tak tajemniczą i pewną siebie czyniło Tonię. Bo
ledwie niańka ułożyła dzieci do snu, Tonia robiła się
wprost straszliwa. Zarówno prośby Jasia, jak i groźby
matki i piastunki Aji przyjmowała tym samym
niepokojącym uśmieszkiem. A ledwie starsi wyszli i
zostawili dzieci w pokoju, którego mrok rozpraszała
jedynie lampka nocna, Tonia siadała na łóżeczku i
zaczynała szeptać:
– Pst... co to się rusza?
Jaś ją uspokajał:
– Toniu, Tonieczko, cicho, naprawdę nic się nie
rusza... – i spiesznie wsuwał głowę pod kołdrę.
– Idzie! Idzie! Idzie na ciebie! – krzyczała Tonia. –
Już jest koło twego łóżka, już kopytkami tupie w
podłogę! Teraz cię weźmie na rogi! Jasiu, uciekaj, bo
cię weźmie na rogi! – i głos jej był tak przejmujący, że
Jaś przejęty śmiertelnym strachem, wyskakiwał z
łóżka i boso, w koszulce nocnej pędził przez pokój i
korytarz po schodach na dół. Ale kiedy po chwili
mama albo piastunka wracały z Jasiem na górę, żeby
ukarać Tonię, Tonia już spała w najlepsze. I wcale nie
udawała, że śpi, ale spała naprawdę i we śnie
wyglądała jak mały aniołeczek, a to było najgorsze ze
wszystkiego.
Do parku przychodziły dzieci codziennie. Prym
we wszystkim trzymał naturalnie Jaś. Sądząc z tego,
co mówił o sobie, był chłopcem niepospolicie
odważnym, co niezmierną dumą napełniało małą
Tonię. Byłaby bardzo pragnęła pokazać każdemu „na
piśmie”, że jest rodzoną siostrą bohaterskiego Jasia. A
już najwięcej imponowało jej, kiedy Jaś się
przechwalał, że pozostanie w parku na noc, już po
zamknięciu wszystkich bram przez stróża nocnego.
– Ależ, Jasiu – tłumaczyła Tonia, przejęta czcią
głęboką dla jego odwagi – elfy strasznie by za to były
złe na ciebie.
– Och, zapewne! – odparł niedbale Jaś.
– Może... może Piotruś Pan weźmie cię na swój
stateczek i przepłynięcie razem Wężowe Jezioro? –
mówiła dalej Tonia, drżąc ze wzruszenia.
– O, z całą pewnością! – odpowiedział Jaś tym
samym tonem.
Cóż dziwnego, że Tonia dumna była z takiego
brata?
Dzieci nie powinny były mówić o tym tak głośno,
bo pewien elf, zbierający szkieleciki zeschłych liści, z
których elfy tkają swoje sukienki letnie, podsłuchał
ich rozmowę i od tej chwili Jaś miał we wszystkim
pecha. Jeżeli usiadł na którym ze słupków
ogrodowych, słupek wywracał się razem z nim, bo
elfy umyślnie ochwiewały go pod ziemią, żeby Jaś
rozbił sobie głowę, albo chwytały go za sznurowadła
trzewików i Jaś padał na ziemię i nabijał sobie
potężnego guza. Nawet kaczki wciągnęły do spisku i
namówiły je, żeby stateczki puszczane przez Jasia na
Okrągłym Stawie wpychały pod wodę. Najwięcej
przykrych wypadków w parku powodują
rozgniewane elfy, toteż trzeba bardzo uważać, co się
o nich mówi.
Tonia miała taką naturę, że mogła dzień i noc nie
ruszać się z miejsca, jeżeli wiedziała, że ktoś ma
spełnić jakiś czyn bohaterski; ale Jasiowi nie spieszył
o się tak bardzo i kiedy go zapytała, którego dnia „po
dzwonku” pozostanie w parku, Jaś odparł krótko:
– Ach, któregokolwiek!
Prawdę mówiąc, Jaś żadnego dnia nie wybrał i
dlatego, ile razy pytała go Tonia: „Czy to dzisiaj
może?”, mógł z całą pewnością odpowiedzieć, że:
„Nie dzisiaj ”. Tonia zaś przypuszczała, że Jaś czeka
na jakiś dzień najlepszy ze wszystkich.
Sporo dni upłynęło od tej rozmowy; cały park
pokrył się śniegiem, a powierzchnia Okrągłego Stawu
zmieniła się w taflę lodu. Lód nie był jeszcze dość
mocny, żeby się ślizgać na nim, ale codziennie można
go już było łamać przez rzucanie nań wielkich
kamieni. Mnóstwo jasnowłosych chłopczyków i
dziewczynek oddawało się tej zabawie z
upodobaniem.
Kiedy Jaś z Tonią weszli do parku, chcieli
natychmiast skręcić na ścieżkę wiodącą do Okrągłego
Stawu. Ale ich czarna piastunka Aja kazała im
najpierw odbyć porządny spacer dla rozgrzania się i
popatrzyła na tablicę u wejścia, na której była
naznaczona godzina zamknięcia parku. Park miał być
zamknięty o pół do szóstej. Poczciwa czarna Aja
zawsze śmiała się serdecznie, że tyle białych dzieci
jest na świecie, ale tego wieczoru odechciało jej się
śmiać na długo.
Dzieci przechadzały się więc z Ają wzdłuż Alei
Dzidziusiów, gdy nagle wybiła godzina piąta, a zaraz
potem rozległ się sygnał zamknięcia parku. Aja była
zdumiona, bo ani jej przez myśl nie przeszło, że elfy
przemieniły tablicę, żeby wcześniej rozpocząć bal. Za
to Jaś i Tonia poznali się na podstępie elfów od razu.
Aja pozwoliła dzieciom pobiec tam i z powrotem do
Wyścigowej Góry, bo nie przeczuwała nawet, jakim
wzruszeniem biją serduszka jej wychowanków. Jaś
czuł dobrze, że nigdy nie zdarzy mu się druga taka
sposobność wzięcia udziału w balu elfów. Tonia
rozumiała to również i oczy jej pytały natarczywie:
„Czy dziś zostaniesz, Jasiu, w parku?” A Jaś chwytał
ustami powietrze i kiwał głową potakująco. Wtedy
Tonia ujęła go za rękę. Ręka Jasia była zimna, ale
rączka Toni gorąca. Tonia pieszczotliwie przytuliła
się do brata i owinęła szyję jego własnym szalikiem.
– Boję się, żeby ci nie było zimno – szepnęła z
twarzyczką promieniującą radością i wzruszeniem.
Ale Jaś zasępiony milczał. Kiedy już dobiegli do
Wyścigowej Góry, Jaś rzekł po cichu:
– Boję się, że Aja mnie stąd widzi, i nie będę mógł
zostać tu na noc.
Tonia spojrzała na brata z podziwem. Dzielny Jaś
bał się tylko Aji, a nie myślał nawet o tych strasznych
niebezpieczeństwach, które go czekały za chwilę.
Zawołała więc głośno:
– Jasiu, biegnijmy, kto będzie prędzej przy bramie!
– a cichutko dodała: – Schowaj się za studnię.
I dzieci puściły się pędem przez Dużą Drogę.
Jaś zawsze wyprzedzał Tonię. Ale nigdy jeszcze
nie biegł tak szybko jak dzisiaj, pewnie dlatego, żeby
mieć więcej czasu na schowanie się w parku. „Brawo!
brawo!” – przyklaskiwały jego dzielności błyszczące
oczy Toni. Ale nagle przeszył Tonię ostry, dojmujący
lęk.
Bohater jej, zamiast się ukryć w parku, wyleciał jak
strzała za bramę – na ulicę. Na ten widok Tonia
stanęła jak przygwożdżona do ziemi; w sercu uczuła
chłód i taką pustkę, jakby nagle straciła wszystko, co
miała najdroższego na świecie. I taka pogarda dla
Jasia wezbrała w niej, że nawet zapłakać nie była w
stanie. A potem zakipiało w niej tak straszne
oburzenie, że bez tchu pomknęła ku studni i ukryła
się tam zamiast Jasia.
Aja widziała najpierw Jasia, a później Tonię,
biegnących ku wyjściu, i pewna była, że oboje są już
na drodze do domu. Wyszła więc spokojnie za
bramę, ani przeczuwając, że Tonia pozostała w
parku. Wczesny zimowy zmrok zaczął osnuwać park
cały i tłumy ludzi cisnęły się ku wyjściu. Wkrótce
wyszli wszyscy, nawet i te dzieci, które zawsze
zostają w tyle, a potem muszą biec, ile sił starczy,
żeby dogonić rodziców czy piastunkę. Ale Tonia nie
widziała nikogo. Spod mocno zaciśniętych powiek
płynęły jedna za drugą gorzkie łzy rozczarowania i
zawodu. Kiedy nareszcie otworzyła oczy, uczuła, że
jakiś chłód dojmujący spoczął na jej rączkach i
nóżkach i ciężarem bezmiernym przytłoczył serce.
Był a to śmiertelna cisza, która zapanowała teraz w
Parku Leśnym. A potem rozległo się w oddali
donośne „bum!” i z drugiego końca parku „bum”, i
jeszcze jedno, odleglejsze „bum!”... Stróż zamknął
ostatnią bramę.
Zaledwie przebrzmiał ten łoskot, Tonia usłyszała,
że ktoś mówi: „No, wreszcie można rozprostować
kości!” Głos szedł z góry i brzmiał jak skrzypienie źle
nasmarowanych drzwi. Tonia spojrzała do góry i
zobaczyła, że stary wiąz przeciąga się i postękuje.
Chciała już do niego zagadać,bo nigdy jej nie
przychodziło na myśl, żeby wiąz umiał mówić, gdy
tuż niedaleko zadźwięczał metaliczny głosik małej
łopatki, wbitej w śnieg nie opodal studni. Łopatka
mówiła do wiązu: „Niezły mamy mrozik, co?” – na
co wiąz zaskrzypiał: „Tak, ujdzie! Ale waćpanna
musiałaś tęgo zmarznąć, bo ciągle stoisz na jednej
nodze”. I rzekłszy to, począł dla rozgrzania bić się po
bokach gałęziami, jak to nieraz czynią dorożkarze.
Tonia dziwiła się coraz więcej, bo wszystkie drzewa
dokoła biły się także gałęziami po bokach – więc
wysunąwszy się ze swej kryjówki, pobiegła ku
rozłożystej palmie, żeby się schronić pod jej liśćmi.
Palma wzruszyła ramionami na jej widok, ale nie
broniła wstępu pod swój baldachim.
Toni nie było zimno. Szare jej futerko i futrzana
czapeczka okrywały ją tak szczelnie, że widać było
zaledwie śliczną jej różową buźkę i złociste loki.
Oprócz futerka takie mnóstwo ciepłych rzeczy
zabezpieczało ją od zimna, że Tonia wyglądała jak
kłębuszek szarej bawełny.
Mnóstwo drzew zaczęło przechadzać się wzdłuż
Alei Dzidziusiów, a gdy zaciekawiona Tonia pobiegła
ku nim, ujrzała krzewy magnolii i bzu przeskakujące
ogrodzenie i spieszące ku ścieżce, gdzie reszta
towarzystwa używała ruchu i przechadzki.
Przeważnie drzewka i krzewy podpierały się
kołkami, do których je przywiązał ogrodnik. Bez
podskakiwał wesoło na ścieżce i opowiadał coś z
wielkim ferworem dwom młodziutkim pigwom. I
one wspierały się na drewnianych kołkach. Tonia
zrozumiała dopiero dzisiaj, że kołki służą krzewom i
drzewkom za laski. Potem poszła dalej i nagle
zobaczyła pierwszego elfa. Był to mały ulicznik, który
zabawiał się zginaniem ku ziemi krzewin i drzewek i
puszczaniem ich w górę, skutkiem czego cały śnieg z
nich opadał i przytłaczał rosnące pod nimi roślinki.
– Dasz ty im pokój, szkaradny dzieciaku! –
zawołała rozgniewana Tonia. Tonia dobrze
wiedziała, jak to niemiło, kiedy kto przez figle
nasypie za kołnierz śniegu z parasola.
Malec był już tak daleko, że upomnienia jej nie
dosłyszał, ale na głos Toni z rabaty zeszła stara
chryzantema, mrucząc: „Jędze, zmory czy upiory – na
mój rozkaz wyjdźcie z nory”. Tonia wysunęła się
więc z kryjówki, a na jej widok wszystkie rośliny
przystanęły zmieszane, bo żadna nie wiedziała, co
począć z takim gościem.
– Wprawdzie to nas nie obchodzi – rzekło wreszcie
jakieś drzewko na cienkiej nóżce, poszeptawszy z
kolegami – ale sama wiesz najlepiej, że nie powinnaś
znajdować się tu o tej porze. Zdaje mi się, że byłoby
naszym obowiązkiem wydać cię w ręce elfów. Jak ci
się ta myśl podoba?
– Zupełnie mi się nie podoba! – odpowiedziała
Tonia tak stanowczym głosem, że rośliny zmieszały
się jeszcze bardziej. Ktoś napomknął przezornie, że
lepiej by było z Tonią nie zadzierać.
– Ręczę wam, że nie prosiłabym was o to, gdybym
nie miała słuszności – dodała jeszcze Tonia, a to
oszołomiło do reszty rośliny. Jedne więc mruknęły
tylko: „Piękna pogoda, co?, inne pokiwały głowami
szepcząc: „Tak to bywa w życiu”, bo i rośliny potrafią
wyrażać się z ironią. Tonia tymczasem przyglądała
im się uważnie, a widząc, że niektóre z nich nie mogą
używać przechadzki, bo nie mają lasek do
podpierania się, rzekła uprzejmie: – Słuchajcie, zanim
wybiorę się na bal elfów, odbędę z każdym z was
porządną przechadzkę. Wesprzyjcie się tylko na mnie
mocno.
Rośliny zaklaskały w ręce z uciechy i Tonia
rozpoczęła pierwszy spacer. Obejmowała z wielką
ostrożnością wiotkie talie roślin i kwiatów, ustawiała
jak należy ich nóżki, bo niektóre wykrzywiały je
niemożliwie, i każdą po kolei prowadziła po Alei
Dzidziusiów. Była równie uprzejma dla krajowych,
jak i cudzoziemskich roślin, choć nie rozumiała ani
słowa z tego, co te ostatnie mówiły między sobą.
Kwiaty i rośliny zachowywały się na ogół wcale
grzecznie, parę tylko dąsało się narzekając, że Tonia z
malwą czy pelargonią przechadzała się dłużej niż z
nimi. Inne znowu szczypały ją, ale nie ze złości, tylko
ze strachu, że się przewrócą, a Tonia była zbyt dobrze
wychowana, żeby się obrażać z tak błahego powodu.
W końcu jednak zmęczona już porządnie pożegnała
kwiaty, bo spieszno jej było podążyć na bal elfów.
Teraz nie bała się już ani trochę, pewnie dlatego, że
zmrok ustąpił miejsca zupełnej ciemności, a wiemy
już, że w nocy Tonia była zawsze bardzo dziwna.
Ale rośliny nie chciały jej puścić.
– Nie wiesz, Toniu, co cię czeka, jeżeli cię elfy
pochwycą. Zachłostają cię na śmierć albo zmuszą do
niańczenia swoich niemowląt. Obarczą cię tysiącem
najcięższych robót albo zamienią cię w coś tak
nudnego jak ten stary, brodaty, zawsze jednakowo
zielony dąb. – To rzekłszy, spojrzały z udanym
współczuciem na stary, omszały dąb, któremu nigdy
darować nie mogły, że on jeden z nich wszystkich
zachowuje zielone liście w zimie.
Dąb roześmiał się drwiąco na tę uwagę.
– He, he, zazdrościcie mi, kochasie, zielonej szaty,
która mnie otula od stóp do głowy, gdy tymczasem
wy, biedaki, świecicie nagimi członkami na wietrze i
mrozie.
Ale rośliny nie przestawały straszyć Toni, malując
w najczarniejszych barwach los, który sobie zgotuje,
jeżeli odważy się pójść na bal elfów.
Orzech turecki ostrzegał ją, żeby unikała spotkania
z dworzanami królowej elfów. Elfy były w ostatnich
czasach szczególnie źle usposobione skutkiem
nieuleczalnej choroby Złocienia. Królewicz Złocień
przybył ze wschodu i cierpi na ciężką chorobę
sercową, której objawem jest niezdolność do
zakochania się. Biedny królewicz wędrował z kraju
do kraju, poznawał wszędzie tysiące najpiękniejszych
dziewic, ale żadna nie zdołała rozgrzać jego serca.
Kiedy przybył na dwór królowej w Leśnym Parku,
królowa była pewna, że jedna z jej córek uleczy
królewicza – ale jego lekarz nadworny, obowiązany
badać serce jego królewiczowskiej mości, po
przedstawieniu mu każdej damy nieustannie
potrząsał głową, mrucząc: „Zimne, zupełnie zimne”.
Królowa elfów czuła się tym tak dotknięta, że
najpierw skazała cały dwór na płacz
dziewięciominutowy, a następnie poleciła nałożyć
ośle czapki wszystkim bożkom miłości i zagroziła, że
ich póty nie zdejmie, póki zamarznięte serce księcia
nie odtaje najzupełniej.
– Ach, muszę zobaczyć te bożki w tych ślicznych
oślich czapeczkach! – zawołała Tonia i pędem
pobiegła ku pałacowi królowej elfów, licząc, że uda
jej się wypatrzyć z któregoś kątka nieszczęsnych
pokutników.
Bez trudu odnalazła drogę wiodącą do placu
zabaw, bo elfy zaznaczają plac ten szerokim kołem ze
wstążki. Ścieżki wiodące do pałacu wyścielają
również wstążkami, bo dbają bardzo o to, żeby goście
nie przemoczyli obuwia. Dziś wszystkie ścieżki
wysłane były wstążkami czerwonymi – a kolor ten
odbijał ślicznie na niepokalanej bieli śniegu.
Tonia biegła czas dłuższy, nie mogąc nigdzie
wypatrzyć żadnego efla, gdy raptem na jednej ze
ścieżek ukazał się cały orszak. Elfy szły ku niej, tak
jakby już opuściły pałac królewski. Tonia spiesznie
przykucnęła na śniegu, a ramionka podniosła w górę,
udając, że jest krzesłem ogrodowym. Orszak
przesunął się tuż koło niej. Przodem jechało sześciu
rycerzy na koniach, za nimi postępowała piękna
dama, której długi tren niosło dwóch zgrabnych
pazików. Na trenie tym spoczywało niby w kolebce
cudnej urody dziewczątko – w ten bowiem sposób
podróżują u elfów księżniczki krwi. Szatki
księżniczki tkane były ze złota, ale najpiękniej ze
wszystkiego wyglądała jej szyja błękitna, od której
stokroć piękniej niż od białej szyi odbijał wspaniały
naszyjnik brylantowy. Tylko damy z najwyższej
arystokracji osiągają tę niezwykłą ozdobę, szczypiąc
się do krwi i malując nią szyję. Nie możecie sobie
wyobrazić, jakie to piękne, chyba żeście widzieli
kiedy popiersia dam wystawione w oknach
jubilerów.
Tonia zmiarkowała zaraz, że jakaś wielka
przykrość spotkała elfy, bo cały orszak
przytrzymywał palcami dziurki nosów, co zwykle
robią elfy, kiedy im się na płacz zbiera. Zapewne
lekarz stwierdził raz jeszcze, że serce królewicza
Złocienia jest „zimne, bardzo zimne!”
Kiedy orszak elfów ją minął, Tonia pobiegła aż do
miejsca, gdzie wstążka czerwona była przerzucona
na podobieństwo mostu ponad wyschniętą kałużę. W
dołek ten wpadło jakieś młode dziewczątko i w
żaden sposób wydrapać się na górę nie mogło. Kiedy
Tonia nadbiegła jej z pomocą, głupiątko zlękło się jej
bardzo, ale uspokojone serdecznymi słowami Toni
wskoczyło na jej rączkę i w okamgnieniu siedziało już
na jej kolanach, szczebiocąc, że się nazywa
Czarnobrewka, że jest śpiewaczką uliczną i że
przybyła z daleka, pragnąc przedstawić się
królewiczowi Złocieniowi na dzisiejszym balu i
popróbować, czy nie udałoby się jej uleczyć jego
serca.
– Wiem dobrze, że nie jestem wcale pięknością –
mówiła dalej, a Toni zrobiło się bardzo przykro, bo
rzeczywiście mała śpiewaczka, jakkolwiek bardzo
milutka, ale odziana w nędzne sukienki, wyglądała
bardzo niepozornie, milczała więc nie wiedząc,co jej
odpowiedzieć.
– Myślisz pewnie,że królewicz nie zechce nawet
spojrzeć na mnie –szepnęła żałośnie Czarnobrewka.
– Ależ nie... myślałam właśnie, że twoja buzia jest
domowego wyrobu... – żywo zaprzeczyła Tonia i
zaczerwieniła się mocno, bojąc się, czy Czarnobrewka
nie obrazi się za to określenie.
Na szczęście przypomniała sobie pewną historię o
swoim ojcu i wystawie gwiazdkowej. Ojciec Toni
wybrał się pewnego razu na wystawę gwiazdkową
urządzoną na cel dobroczynny. Na wystawie tej
można było za opłatą szylinga oglądać najpiękniejsze
damy z całego Londynu. Kiedy powrócił do domu,
uściskał mamę Toni i rzekł:
– Powiadam ci, kochanko, że człowiek dopiero
wtedy coś wie o piękności, kiedy nareszcie ujrzy taką
miłą buzię domowego wyrobu.
Tonia powtórzyła zdanie ojca Czarnobrewce, która
nie posiadała się z radości, bo pewna była teraz, że
królewicz się w niej zakocha. Szybko zeskoczyła z
ręki Toni na ścieżkę wysłaną czerwoną wstążką i
pobiegła ku pałacowi, wołając jeszcze ku Toni, żeby
nie ważyła się iść dalej, bo królowa elfów mogłaby jej
zrobić coś złego.
Ale Tonia pragnęła tak bardzo zobaczyć zabawę
elfów, że nie zważając na ostrzeżenie puściła się za
Czarnobrewką. Wkrótce dojrzała oślepiającą łunę
świetlną, bijącą pod kopułą siedmiu kasztanów
hiszpańskich. Tonia podsunęła się, jak mogła
najbliżej, i przykucnąwszy za pieńkiem drzewa,
patrzyła. Na wysokości dorosłego człowieka unosił
się nad „czarodziejskim kręgiem” elfów żywy
baldachim świetlny, utworzony z ogromnej ilości
robaczków świętojańskich. Tysiące elfów przyglądało
się zabawie z zajęciem. Ale że stały w cieniu, drobne
ich postacie wyglądały bardzo szaro i niepozornie w
porównaniu z cudnymi istotkami, uwijającymi się po
„czarodziejskim kręgu”.
Tonia nie mogła wprost pojąć, że serce królewicza
może pozostać nieczułym wobec tylu cudnych
twarzyczek. A jednak tak było niezawodnie. Łatwo to
było poznać po kwaśnych minach królowej i dam
dworu (choć udawały biedaczki, że sobie z tego nic
nie robią). Twarz młodego królewicza tchnęła
śmiertelnym znudzeniem. Gdy mu przedstawiano
najcudniejsze damy, królewicz niedbałym gestem
dawał znak, że mogą się oddalić, a nieszczęsne
odchodziły zalewając się gorzkimi łzami.
Tonia widziała również napuszonego doktora,
ciągle badał serce królewicza i jak papuga
wywrzaskiwał ciągle to samo słowo. Strasznie jej było
żal maleńkich bożków miłości, bo ile razy doktor
zawrzeszczał: „Zimne! Ciągle zimne!”, biedactwa,
postawione za karę w ciemnym kącie i w oślich
czapkach na głowie, przykucały z przestrachu, jakby
każdy z tych wyrazów był uderzeniem bata.
Trochę była zdziwiona i rozczarowana, że Piotruś
nie brał udziału w uroczystości.
Muszę wam nawet powiedzieć, z jakiego powodu
przybył tego wieczora tak późno. Otóż stateczek jego
uwiązł w krach lodowych na Wężowym Jeziorze i
Piotruś musiał przez wiele godzin przebijać sobie
drogę poczciwym swoim rydelkiem.
Elfy nie wyglądały go dziś z takim upragnieniem
jak zazwyczaj, bo czuły się zbyt nieszczęśliwe, żeby
móc tańczyć. Elfy mają taką naturę, że jak im bardzo
co dolega, zaraz zapominają wszystkich tańców,
dopiero kiedy zmartwienie ich minie, przypominają
je sobie na nowo. Danio nawet twierdzi, że elfy nie
mówią nigdy o sobie, że są „szczęśliwe”, tylko
„tańcliwe”.
O nie, tego wieczoru nie wyglądały wcale na
„tańcliwe”, gdy wtem zabrzmiał serdeczny, głośny
śmiech Czarnobrewki, która nadbiegła właśnie i
koniecznie się upierała, żeby ją przedstawiono
królewiczowi.
Tonia żywo podsunęła się bliżej, chcąc koniecznie
zobaczyć, jak się powiedzie jej małej
przyjaciółeczce,choć prawdę mówiąc, żadnej nie
miała nadziei, żeby królewicz zwrócił na nią uwagę.
Elfy również nie spodziewały się niczego po małej
śpiewaczce, ale Czarnobrewka tym więcej miała
wiary w siebie. Powiedziono ją przed oblicze j ego
królewiczowskiej mości i doktor, niedbale
dotknąwszy palcem serca królewicza (z największą
skromnością osłoniętego klapą diamentowego
kaftana), miał już zawołać: „Zimne! Ciąg... ”, gdy
nagle urwał w pół słowa.
– Co to jest?! – krzyknął i wstrząsnął sercem
królewicza jak zegarkiem, a potem przyłożył do
niego ucho.
– Na miły Bóg! – wrzasnął znowu, a niepokój
całego dworu doszedł do tego stopnia, że kilkanaście
osób zemdlało.
Wszyscy z zapartym oddechem patrzyli na
królewicza, który znowu spoglądał na doktora z taką
miną, jakby chciał zemknąć za dziesiątą górę.
– Bogu najwyższemu dzięki! – wrzasnął znowu
doktor i syknąwszy, włożył palec do ust, bo serce
królewicza rozgrzane do czerwoności sparzyło go
porządnie.
Napięcie tłumu wzrosło do ostatecznych granic,
kiedy doktor złożył głęboki ukłon królewiczowi i
rzekł podniesionym głosem:
– Najjaśniejszy panie, mam zaszczyt zawiadomić
jego królewiczowską mość, że serce jego
królewiczowskiej mości płonie ogniem miłości!
Nie, niepodobna opisać wrażenia, jakie zrobiła na
wszystkich ta wiadomość. Czarnobrewka wyciągnęła
rączki, a królewicz bez namysłu rzucił się w jej
ramiona. Królowa padła w objęcia wielkiego
kanclerza, a każda z dam czym prędzej uwiesiła się
na szyi jednego z senatorów lub ministrów, bo dobry
ton wymaga, by dwór naśladował we wszystkim
panujących. W ten sposób odbyło się od razu więcej
niż pięćdziesiąt ślubów, bo jeśli panna rzuci się w
ramiona mężczyzny, to u elfów znaczy tyle, co gdyby
z nim ślub wzięła.
Ach, jakże się wszyscy czuli szczęśliwi, jakże się
kochali i całowali! Trąby weselne zagrzmiały, księżyc
wysunął się z chmur, a tysiące par elfów chwyciło się
jego promieni i w szalonej radości walcowało dokoła
„czarodziejskiego kręgu”. Ale najśmieszniejszym ze
wszystkiego był widok maleńkich bożków miłości,
którzy pozdejmowali szkaradne ośle czapki i
wyrzucali je jak piłki w powietrze. Tonia nie była w
stanie pozostać w ukryciu. Wzruszona radością
swojej przyjaciółki, podbiegła ku niej wołając:
– O Czarnobrewko! Jakże się cieszę, że królewicz
się w tobie zakochał!
I nagle stało się coś dziwnego. Muzyka ucięła w
pół taktu, wszystkie światła pogasły i zrobiła się taka
cisza, że można było usłyszeć brzęczenie muchy.
Tonia zrozumiała poniewczasie, na jakie naraziła się
niebezpieczeństwo. Przypomniała sobie wszystko, co
jej opowiadano o okrucieństwach elfów i o torturach,
jakie zadają dzieciom, jeśli które z nich odważy się
pozostać w parku już „po dzwonku”. Z ciemności
dochodził ją teraz groźny pomruk rozwścieczonego
tłumu i szczęk mieczów przygotowanych do ataku.
Tonia krzyknęła przeraźliwie i zaczęła uciekać w głąb
parku.
Biegła bez tchu, raz po raz oglądając się poza
siebie. Parę razy potknęła się, upadła, ale zrywała się
czym prędzej i biegła znowu dalej i coraz dalej...
Była taka przerażona, że zupełnie nie wiedziała, co
się z nią dzieje. Czuła tylko, że musi uciekać i uciekać,
i wydawało jej się, że biegnie jeszcze, pomimo że już
od dobrej chwili bez sił osunęła się na ziemię i
zapadła w głęboki sen. Zimne płatki śnieżne opadały
na jej buzię i rączki, a Toni się zdawało, że to
mamusia słodkimi pocałunkami usypia swoją
córeczkę. A gdy śnieg grubą warstwą przykrył ją po
szyję, Tonia myślała, że to jej kołderka, i gdyby nie to,
że jej się ruszyć nie chciało, byłaby pewnie
spróbowała naciągnąć ją na główkę, jak to zwykle
czynił Jaś. A potem – gdy przez sen usłyszała szmer
przyciszonych głosów, marzyło jej się, że mama
przyprowadziła ojca do dziecinnego pokoju, żeby mu
pokazać uśpioną w łóżeczku pieszczoszkę. Ale
naprawdę to elfy, a nie ojciec i mama, szeptały i
chodziły dokoła Toni.
Na szczęście elfom odeszła już ochota mścić się na
biednym dziecku za przerwaną zabawę. W pierwszej
chwili chciały biec za nią i darły się na całe gardło:
„Śmierć jej! Śmierć!”, ale zaledwie Tonia znikła im z
oczu, zaczęły się sprzeczać, kto ma maszerować na
przedzie. W czasie ich kłótni królewiczowa
Czarnobrewka rzuciła się do nóg królowej, błagając o
darowanie życia Toni.
Każda panna młoda ma prawo do wypowiedzenia
jednego życzenia, ale królowa odmówiła stanowczo
prośbie Czarnobrewki: „Wszystko spełnię, czego
pragniesz, ale tego nie żądaj, bo to jest niemożliwe”, a
wszystkie elfy zawtórowały jednogłośnie: „To jest
niemożliwe!”.
Wtedy Czarnobrewka opowiedziała im, jak dobra
była dla niej Tonia. Gdyby nie jej pomoc, nigdy
Czarnobrewka nie zdążyłaby przybyć na bal i nie
uleczyłaby serca królewicza.
Ledwie to elfy usłyszały, poczęły wznosić na cześć
Toni radosne wiwaty, po czym utworzyły pochód i
poszły podziękować jej za radość, jaką im sprawiła.
Paziowie z pochodniami przyświecali orszakowi po
obu stronach drogi. Łatwo było odszukać Tonię po
głębokich śladach, wyciśniętych na śniegu przez jej
nóżki.
Kiedy przybyły pod figowe drzewo. Tonia spała
tak mocno, że elf y w żaden sposób dobudzić się jej
nie mogły. Elfy jednak nie dały za wygraną.
Królewicz wdrapał się na Tonię i wyrecytował
bardzo długą, dziękczynną przemowę, z której Tonia
nie usłyszała naturalnie ani jednego słowa. Potem
zaczęły odgrzebywać śnieg, który okrywał ją grubą
warstwą, ale w parę minut później taka sama
warstwa przykryła ją znowu. Na to elfy zafrasowały
się bardzo, bo przyszło im na myśl, że Tonia może
zamarznąć.
– Należałoby ją okryć czymś, co się nie boi zimna –
orzekli lekarze.
Tym czymś miała być tafla z lodu. Ale myśl ta nie
podobała się królowej, bo, jak mówiła, lód może się
stopić, więc pomysł uznano za niedorzeczny.
Poczciwe elfy wytężyły wszystkie siły, żeby
przenieść Tonię na inne miejsce. Ale pomimo, że było
ich takie mrowie, Tonia okazała się i tak za ciężka dla
nich. Już elficzki poczęły popłakiwać i obcierać noski
maleńkimi chusteczkami, gdy nagle w główkach
bożków miłości zaświtała bajeczna myśl.
– Wybudujmy nad nią domek! – wykrzyknęły i
wszyscy natychmiast zabrali się do roboty.
Najlepsi budowniczowie biegali dokoła Toni, żeby
wziąć dokładną miarę, po czym siedemdziesięciu
pięciu murarzy przywlokło kamień węgielny, który
poświęciła królowa. Dokoła placu ustawiono straże i
kazano im pilnować, by nikt nie śmiał przerwać
zaczętej pracy. W mig wzniesiono rusztowanie i cały
plac rozbrzmiał łoskotem młotków i siekier. Nie
minął kwadrans, a już jedni robotnicy kryli domek
czerwoną dachówką, inni wprawiali szyby w ramy
okien.
Domek był prześliczny; w sam raz dość duży, by
pomieścić uśpioną w nim Tonię. Trochę kłopotu
sprawiło elfom jedno ramię Toni, odrzucone na bok.
Ale po namyśle wybudowano nad nim oszkloną
werandę i wszystko było w porządku. Okna domku
były nie większe od obrazków w waszej książce, a
drzwi tak wąskie, że lalka zaledwie przejść by przez
nie mogła. Ale Tonia mogła dach podnieść do góry, a
wtedy z wyjściem nie było już kłopotu. Elfy podług
zwyczaju tańczyły i klaskały w ręce z radości,
podziwiając swój własny dowcip i zręczność. Po
prostu szalały z uciechy na myśl, że własnymi rękami
zbudowały taki prześliczny domek, który wcale z
miejsca ruszyć się nie dawał, i coraz to zdobiły go
jakimś dodatkiem.
I tak dwoje elfów przyciągnęło drabinę i
przyczepiło do dachu komin.
– Niestety, już skończony! – westchnął ktoś na
dole.
Ale gdzie tam! Znów ktoś poskoczył po drabinie w
górę i ponad kominem umocował kłąb dymu.
– Teraz już nic dodać się nie da! – zawołał dumnie
z góry.
– Poczekaj! Poczekaj! – krzyknął na to robaczek
świętojański. – W domku nie ma światła i gdy
dzieciątko ludzkie się zbudzi, może się zlęknąć
ciemności. Wlecę do domku i zrobię się jej lampką
nocną.
Myślicie, że teraz domek był naprawdę
skończony?
Otóż nie.
– Gwałtu! Tociem zapomniał o klamkach! –
zawołał ślusarz i czym prędzej opatrzył wszystkie
drzwi mosiężnymi gałkami.
Potem handlarz żelaza przybił koło progu żelazną
wycieraczkę do bucików, a pewna starsza dama
przywlekła porządną rogóżkę. Dwóch stolarzy
przytoczyło beczkę i umieściło ją pod rynną, a
malarze pomalowali ją na zielono.
Wszystko gotowe!... Ale jeszcze nadbiega ogrodnik
z całym tłumem ogrodniczków, uzbrojonych w
rydelki i kopaczki, i raz–dwa od prawej strony
werandy zakładają śliczny ogród kwiatowy, a od
lewej ogród warzywny. Tuż pod ścianą posadzili
kilka krzewów róż wysokopiennych i klematisu i w
mniej niż pięć minut cudne, pachnące gałęzie, całe
pokryte kwiatami, poczęły piąć się po ścianach
małego domku.
Cudnie bo cudnie wyglądało teraz mieszkanko
Toni. Ale nawet elf y nic już więcej wymyślić nie
mogły i poczęły się rozchodzić, spiesząc na
przerwany bal. Raz po raz oglądały się poza siebie i z
wielkiego zachwytu nad domkiem całowały się
wzajemnie po rękach. Czarnobrewka odeszła
ostatnia, bo dłuższą chwilę zabawiła przy kominie,
przez który wsunęła dla Toni najcudniejszy sen.
I tak stał domek przez noc całą i chronił małą Tonię
od zimna i wiatru. Tonia nie wiedziała o niczym, póki
nie prześniła całego snu podarowanego jej przez
Czarnobrewkę. Kiedy nareszcie otworzyła oczy,
świtało już na dworze. Tonia czuła się zupełnie
wypoczęta, przetarła oczy i zawołała Jasia, bo pewna
była, że leży na swoim łóżeczku w dziecinnym
pokoju.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, zerwała się i w tej
chwili uniosła głową dach domku niby pokrywę
pudełka. Dokoła domku roztaczał się Park Leśny
tonący w puchach śnieżnych. Ale Toni zdawało się
jeszcze ciągle, że jest w pokoju dziecinnym, i dopiero
kiedy się uszczypnęła w policzek, przypomniała
sobie wszystko, co się jej zdarzyło wczoraj. Nie mogła
pojąć tylko, skąd się wziął nad nią ten śliczny mały
domek. Odchyliła dach, wyszła do ogródka i stąd
przyglądała się domkowi, w którym całą noc
przepędziła. Była nim tak zachwycona, że aż rączki
składała z podziwu, powtarzając bez końca:
– Och, ty mój cudny, maleńki, pachnący
domeczku!
Czy jednak domek przeląkł się jej głosu, czy też
rozumiał, że zrobił już, co do niego należało, dość że
ledwie Tonia wypowiedziała te słowa, zaczął się
pomalutku zmniejszać. Tak się to jakoś robiło, że
Tonia nie zaraz się na tym poznała, ale raptem
spostrzegła, że w domku by się już zmieścić nie
mogła. Nic mu nie brakowało, wyglądał jak pierwej,
tylko kurczył się, kurczył coraz bardziej, a z nim
kurczył się i ogródek. Pierścień śniegu, otaczający go,
zacieśniał się coraz bardziej. Przed chwilą był taki jak
psia buda, teraz już nie większy od gipsowej arki
Noego. Ale wszystko było jak pierwej. Nie brakowało
ani klamek, ani pachnących krzewów na ścianach, ani
dymu przyczepionego do komina. Tylko robaczek
świętojański świecił coraz słabiej.
– Och, domeczku najdroższy! Nie znikaj! – błagała
Tonia i rzuciła się przed nim na kolana, bo domek był
już nie większy od naparstka. Próżno jednak
wyciągała ku niemu rączki – domek znikł w końcu
zupełnie. Na miejscu gdzie wznosił się jeszcze przed
chwilą, nie było teraz nic prócz gładkiej powierzchni
śnieżnej.
Tonia przesłoniła piąstkami oczy i płakała głośno,
gdy tuż koło niej odezwał się dziecięcy głosik:
– Nie płacz, nie płacz, mały człowieczku.
Tonia odwróciła się szybko i ujrzała ślicznego,
nagiego chłopczyka, który przyglądał jej się uważnie.
Tonia domyśliła się od razu, że to jest Piotruś Pan.
Rozdział VI
Koza Piotrusia
Tonia była bardzo nieśmiała, ale Piotruś nie znał
tego uczucia.
– Mam nadzieję, że dobrze spałaś – rzekł
poważnie.
– Dziękuję – odpowiedziała grzecznie Tonia – było
mi bardzo ciepło i dobrze. Ale... – tu spojrzała
zgorszona na niego – czy tobie nie zimno?
Piotruś dawno zapomniał, co znaczy wyraz
„zimno”, więc rzekł tylko:
– Zdaje mi się, że nie, ale może się mylę. Bo
widzisz, ja nie wiem bardzo wielu rzeczy dlatego, że
nie jestem prawdziwym chłopcem. Salomo mówi, że
jestem „ni to, ni owo”.
– Więc ty się tak nazywasz? – rzekła Tonia
zdziwiona.
– Nie, ja się tak nie nazywam. Nazywam się
Piotruś Pan.
– To wiem – zawołała Tonia – to przecież wszyscy
wiedzą!
Ogromnie było miło Piotrusiowi, że „wszyscy”
wiedzą o nim, i prosił Toni, żeby mu powiedziała, co
ludzie o nim mówią. Zanim jednak usiedli na
obalonym pniu drzewa, Piotruś zmiótł rączką śnieg z
miejsca,które wskazał Toni. Ale sam usiadł wprost na
śniegu.
– Przysuń się do mnie – rzekła uprzejmie Tonia.
– Co to jest „przysuń”? – spytał Piotruś.
Tonia wytłumaczyła mu, co znaczy ten wyraz, i
Piotruś usiadł bliziutko niej. Potem opowiedziała mu
wszystko, co słyszała o nim. Tak, ludzie wiedzieli
niejedno o Piotrusiu, ale nikt na przykład nie
wiedział o tym, że Piotruś po dwakroć wracał do
swojej matki, ale żelazne kraty zagrodziły mu drogę
do domu. Piotruś i teraz nie wspomniał o tym Toni,
bo wspomnienie tego zakratowanego okna nazbyt
mu było bolesne.
– A czy ludzie wiedzą, że ja się umiem bawić jak
prawdziwi chłopcy? – zapytał z dumą. – Proszę cię,
Toniu, rozpowiedz wszystkim o tym.
Ale gdy potem objaśnił Toni, jak się bawi
zabawkami, znalezionymi w parku, gdy jej się
pochwalił, że obręcz rzuca na wodę, a balonika użył
zamiast piłki nożnej, Tonia była po prostu oburzona.
– Ależ twoje zabawy to nie są żadne zabawy! Ty
nawet pojęcia nie masz, jak się bawią prawdziwi
chłopcy! – wykrzyknęła patrząc mu prosto w twarz
wielkimi oczami.
Na to Piotruś westchnął najpierw, a potem
rozpłakał się tak boleśnie, jak nie płakał ani razu od
czasu, gdy po raz ostatni powrócił do domu. Toni
także zrobiło się bardzo przykro, więc spiesznie
podała mu swoją chusteczkę do nosa. Piotruś nie
wiedział, co ma z tym zrobić, więc Tonia sama
wytarła mu nosek i buzię, mówiąc:
– Widzisz, to się tak robi, spróbuj teraz sam.
Piotruś poważnie skinął główką na znak, że
zrozumiał, i obtarł nosek i oczy Toni. Tonia musiała
dać za wygraną i udała, że Piotruś dobrze wypełnił
jej polecenie.
Nie wiedząc, w jaki sposób okazać Piotrusiowi, jak
serdecznie go lubi i żałuje, rzekła po chwili:
– Gdybyś chciał, Piotrusiu, to dałabym ci buzi.
Piotruś od tylu lat już nie słyszał tego słowa, że
zupełnie zapomniał, co oznacza, więc wyciągnął
rączkę sądząc, że Tonia chce mu coś darować. Tonia
bardzo się zmieszała, ale bała się zawstydzić go
znowu, więc wyjęła z kieszonki swój naparstek i
ruchem pełnym wdzięku podała go Piotrusiowi.
– Dziękuję – rzekł Piotruś, pewny, że dostał
„buzi”.
Lata już całe upłynęły od czasu, gdy ujrzał swoją
matkę po raz ostatni; braciszek jego, ten, którego
matka otrzymała na jego miejsce, był już teraz
dorosłym mężczyzną z wąsami i brodą, cóż
dziwnego więc, że Piotruś zapomniał, że go kiedyś
pieszczono i całowano.
Sami jednak przyznacie pewnie, że Piotrusia
należało raczej podziwiać niż żałować. W miarę jak
się bliżej zaznajamiali, Tonia nabierała coraz
większego dla niego szacunku. Z zapartym
oddechem słuchała opowiadań jego o podróżach
odbywanych w gniazdeczku drozdów i przygodach,
jakie go spotkały na Ptasiej Wyspie i w Parku
Leśnym.
– Ach, jakżeż to romantyczne! – wzdychała Tonia
składając rączki z zachwytu.
Piotruś nie zrozumiał tego wyrazu i zasmucony
spuścił główkę, pewny, że Tonia go wyśmiewa.
– Jaś by pewnie tego nie zrobił... – rzekł pokornie.
– O, możesz być tego pewien! – wykrzyknęła
Tonia. – Jaś by się na pewno bał!
– Co to znaczy „bać się”? – spytał Piotruś. Skoro
doznawał tego prawdziwy chłopiec, musiało to być
czymś nadzwyczajnym.
– Ach, żebyś ty, Toniu, nauczyła mnie tego
„bania”– szepnął prosząco.
Tonia spojrzała na niego poważnie i rzekła z
głęboką czcią w głosie:
– Nie, Piotrusiu, ciebie nikt tego nauczyć nie może.
Piotruś zasmucił się bardziej jeszcze, bo myślał, że
Tonia uważa go za wielkiego głuptaska. Tonia
opowiedziała mu o tym, jak straszy wieczorami Jasia
i jak Jaś boi się okropnie ciemności. (Tonia dobrze
wiedziała, że to bardzo nieładnie straszyć tak
braciszka). Ale Piotruś znowu zrozumiał ją na opak.
– Ach, czegóż nie jestem taki dzielny jak Jaś –
szepnął żałośnie.
Tonia aż skoczyła na te słowa.
– Ależ, Piotrusiu, ty jesteś dwadzieścia tysięcy razy
dzielniejszy od Jasia! Ty jesteś najdzielniejszym
chłopcem ze wszystkich, jakich znam!
Piotruś nie mógł uwierzyć swemu szczęściu i aż
pokrzykiwał z uciechy.
– Tak jest – z przekonaniem powtórzyła Tonia –
dlatego możesz mi dać buzi... jeżeli... jeżeli... masz
ochotę.
Piotruś spiesznie włożył naparstek na jej paluszek,
sądząc, że Tonia chce go mieć z powrotem.
Ale Tonia powiedziała żywo:
– Ależ ja nie chcę naparstka, ja chcę buzi.
– Co to jest? – spytał Piotruś.
– Ot, to! – odparła Tonia i pocałowała Piotrusia w
buzię.
– To i ja ci dam naparstek od siebie – powiedział
poważnie Piotruś i dał Toni najpierw jeden
„naparstek”, a potem jeszcze dużo innych. A potem
błysnęła mu świetna myśl.
– Powiedz mi, Toniu, czy nie chciałabyś być moją
żoną? – zapytał.
Co najzabawniejsze, że w tej chwili i Toni to samo
przyszło na myśl, więc odpowiedziała spiesznie:
– Owszem, chętnie wyjdę za ciebie. Tylko czy
będzie dość miejsca na nas dwoje w twojej łódeczce?
– O, jeśli siądziesz bliziutko mnie, to się
pomieścimy – żywo zapewnił Piotruś.
– Ale czy ptaki nie będą się gniewały na mnie, jak z
tobą przyjadę?
Piotruś zapewnił ją, że ptaki strasznie się będą
cieszyć z jej przybycia (zdaje mi się jednak, że się
mylił), a zresztą zimą niewiele ptaków przebywa na
wyspie.
– Pewnie tylko zażądają twojego ubranka – dodał
trochę mniej pewnie.
– O, futerka mego im nie dam! – rzekła stanowczo
Tonia.
– Nie dasz, nie dasz, Toniu, naturalnie,że nie dasz
– potakiwał Piotruś gładząc ją po buzi i futerku.
– Czy ty wiesz, dlaczego ja cię tak strasznie
kocham? – wykrzyknął niespodziewanie. – Dlatego,
że jesteś zupełnie podobna do ślicznego, ptasiego
gniazdka!
Komplement ten zaniepokoił trochę Tonię.
– Ależ ty mówisz zupełnie jak ptak, a nie jak
chłopiec – rzekła odsuwając się z lekka. Wydało jej się
raptem,ż e Piotruś naprawdę jest do ptaka podobny.
– Tak, z pewnością jesteś „ni to, ni owo” – mówiła
po namyśle, ale widząc jego przerażenie, dodała
szybko: – Ale to nic nie szkodzi, bo to właśnie mi się
podoba!
– No, to chodź ze mną, Toniu, i bądź taka jak ja –
prosił Piotruś i pociągnął ją w stronę przystani, bo
niewiele już czasu pozostawało do otwarcia parku. –
Nie, nie, ty wcale nie jesteś podobna do ptasiego
gniazdka – zaręczał po drodze, pragnąc jej się
przypodobać.
Ale że Tonia była troszkę przekorna, jak wszystkie
dziewczynki, więc zaśmiała się na to, mówiąc:
– Ależ, Piotrusiu, ja bym się bardzo cieszyła,
gdybym była podobna do gniazdka. I wiesz, co ci
powiem? Wprawdzie im nie oddam mego futerka, ale
za to pozwolę na sobie budować gniazdka. Pomyśl,
jakby to było ślicznie, gdyby mi tu na karczku ulepiły
gniazdko pełne maleńkich, pstrokatych jajek. Nie, to
by było bajecznie!
Ale kiedy Piotruś przywiódł ją na brzeg
Wężowego Jeziora, Tonia spojrzała na niego lękliwie.
– Ale ja będę często, bardzo często widywać moją
mamusię, prawda, Piotrusiu? Przecież ja nie na
zawsze się z nią żegnam, bo na to nie zgodziłabym
się nigdy.
– Nie, nie – odpowiedział Piotruś, ale w głębi serca
czuł, że Tonia odejdzie na zawsze. Wiedział, że
uczciwość nakazuje powiedzieć Toni prawdę, ale
obawa, że Tonia porzuci go i powróci do domu,
zamykała mu usta. Piotruś czuł, że kocha ją tak
mocno, że żyć by bez niej nie był w stanie.
„Zapomni o matce i będzie szczęśliwa ze mną!” –
mówił sobie w duchu i raz po raz dawał jej
„naparstki” i naglił do pośpiechu.
Już Tonia z okrzykiem zachwytu, który jej wydarł
widok cudnego gniazdka spoczywającego na falach
jeziora, miała wejść doń z Piotrusiem, gdy nagle
zaczęła drżeć i cofnąwszy nóżkę, powiedziała:
– Pamiętaj, Piotrusiu, że popłynę z tobą tylko pod
tym warunkiem, jeżeli mi przyrzekniesz, że kiedy
zechcę, rozumiesz, kiedy tylko zechcę, będę mogła
wrócić do mojej mamy. Przyrzeknij mi to, Piotrusiu!
Piotruś przyrzekł. Ale nie mógł spojrzeć w oczy
Toni.
– Och, jeśli ci się zdaje, że matka zawsze czekać na
ciebie będzie i przyjmie cię zawsze – powiedział z
goryczą.
– Jak możesz wątpić, że mama zawsze oczekiwać
mnie będzie! – krzyknęła Tonia, a twarzyczka jej
zapłoniła się z oburzenia.
– Tak, póki ci drzwi domu nie zamknie przed
nosem – rzekł Piotruś głosem zmienionym ze
wzruszenia.
Na to odpowiedziała Tonia:
– Drzwi mego domu stać będą zawsze otworem i
matka moja czekać mnie będzie zawsze z
utęsknieniem.
– Skoro jesteś tak pewna swego, możesz spokojnie
odpłynąć ze mną – rzekł na to Piotruś z lekką ironią i
pomógł Toni usadowić się w stateczku.
– Ale czemu ty nie patrzysz na mnie, Piotrusiu? –
zapytała Tonia chwytając go za ramię.
Piotruś wytężał całą wolę, by nie spojrzeć w oczy
Toni, zanim nie odbije od brzegu. Ale raptem łkanie
bolesne wydarło się z jego piersi. Wyskoczył na brzeg
i płacząc usiadł na śniegu.
Tonia pospieszyła za nim.
– Co tobie? Co ci się stało, Piotrusiu? – pytała
zaniepokojona.
– Toniu! – szlochał biedny Piotruś. – Nie
powinienem cię brać ze sobą, bo to nieprawda, że
zawsze będziesz mogła wrócić do domu. Twoja
matka... ach, Toniu, ty nie wiesz, jakie są matki! – i
Piotruś zaszlochał jeszcze mocniej.
A potem opowiedział Toni, jak zastał okno swego
domu zawarte. Ach, to było bardzo smutne i Tonia,
słuchając jego słów, płakała prawie tak gorzko jak on!
– Ale moja mama by tak nie zrobiła, moja by tak
nie zrobiła – szeptała z przekonaniem.
– Nie, Toniu, i twoja ciebie nie wpuści. Wszystkie
matki są jednakowe! Mogę się z tobą założyć, że
twoja matka ogląda się już za jakimś nowym
nabytkiem! – zapewniał Piotruś.
Tonia spojrzała na niego ze zgrozą.
– Jak ty możesz mówić coś podobnego, Piotrusiu?!
Twoja matka nie miała przecież nikogo prócz ciebie,
ale moja ma jeszcze w domu Jasia. Zdaje mi się, że
jeśli matka ma bodaj jedno dziecko, to już i tak jest z
tego zadowolona.
Na to Piotruś odrzekł z goryczą:
– Widać, żeś nigdy nie miała w ręku bilecików,
które piszą do Salomy damy, które już mają po
sześcioro dzieci!
Rozmowę ich przerwał przeraźliwy zgrzyt. To
stróż nocny otwierał bramę parku. Piotruś bez
namysłu wskoczył do swego stateczka. Pewny był
teraz, że Tonia z nim nie odpłynie, i mężnie przełykał
łzy cisnące mu się do oczu. Tonia za to szlochała w
głos.
– Och, Piotrusiu! Jeżeli przybędę za późno! Och,
Piotrusiu, co będzie, jeśli mama wzięła już inne
dziecko na moje miejsce?! – wołała w śmiertelnej
trwodze.
Piotruś wyskoczył znowu na brzeg i przypadł do
Toni. Objął ją za szyję i tuląc się do niej, mówił bez
tchu:
– Toniu, dziś wieczór przyjadę zobaczyć, czy nie
ma ciebie w parku. Ale zdaje mi się, że jeśli teraz
prędziutko pobiegniesz do domu, to jeszcze wszystko
zastaniesz po dawnemu.
I po raz ostatni okrył jej słodką twarzyczkę
gorącymi „naparstkami”, a potem zasłonił rękami
oczy, by nie widzieć, jak się będzie oddalała.
– Żegnaj, Piotrusiu drogi! – wołała Tonia przez łzy.
– Żegnaj, najmilsza, najdroższa Toniu! – szlochał
Piotruś.
Raz jeszcze rzuciła się Tonia w jego ramiona (tak,
jak widziała, że robią elfy na swoich weselach), a
potem pobiegła ku bramie.
Ach, jakże się spieszyła!
Tego samego wieczoru, ledwie przebrzmiały
ostatnie tony dzwonka, był już i Piotruś w parku. Ale
Toni nie dojrzał nigdzie. Znaczyło to, że jeszcze na
czas wróciła do domu. Długo, długo nie tracił
nadziei, że Tonia odwiedzi go której nocy, i nieraz
zdawało mu się, gdy dobijał do brzegu, że widzi
drobną jej postać stojącą na brzegu Wężowego
Jeziora. Ale Tonia nie powróciła więcej. Tęskniła
wprawdzie za swoim drogim „ni tym, ni owym”, ale
bała się, że gdyby go zobaczyła, zabawiłaby za długo
w parku i nie mogłaby już wrócić do domu. Aja
zresztą na krok jeden nie puszczała jej teraz od siebie.
Często jednak mówiła o nim z mamą i Jasiem, a kiedy
nadeszły święta wielkanocne, zachodziła w głowę, co
by też mu posłać w upominku.
Wtedy powiedziała matka:
– Pewna jestem, że nic by mu się tak nie przydało
jak koza.
– Ach, tak – wykrzyknęła radośnie Tonia – mógłby
jeździć na niej i przygrywać sobie na fujarce!
– Więc może podarujesz mu swoją kózkę, którą
zawsze wieczorami straszysz Jasia? – spytała matka.
Ale Tonia potrząsnęła główką. Kózka przecież nie
była prawdziwa.
– Jasiowi się jednak wydaje zupełnie prawdziwa –
powiedziała znowu matka.
– To prawda. Czasem i mnie się wydaje zupełnie
prawdziwa. Tylko jak ja ją ofiaruję Piotrusiowi?
Mama znalazła na to sposób. Poszła z Tonią do
Leśnego Parku (Jaś towarzyszył im także, w gruncie
rzeczy był to dobry chłopczyk, nie trzeba go tylko z
Tonią porównywać) i tu stanęła Tonia w
„czarodziejskim kręgu” elfów, a matka jej, która znała
się na wielu rzeczach, rzekła:
Powiedz mi proszę, córko kochana,
czym chcesz obdarzyć Piotrusia Pana?
Na to Tonia odpowiedziała:
Kózkę mu, matko, przywiodłam w dani,
by dniem i nocą mógł jeździć na niej!
I po trzykroć wykręciła się na pięcie.
Potem powiedział jeszcze Jaś od siebie:
Piotrusiu, usłysz błaganie moje,
weź kozę, bo się jej strasznie boję!
Tonia pozostawiła przy kozie liścik, w którym
zawiadomiła Piotrusia, że kozę swoją posyła mu na
pamiątkę, i poleciła, żeby poprosił elfy o
przygotowanie mu jej do prawdziwego jeżdżenia.
Wszystko, czego tylko pragnęła, spełniło się. Piotruś
znalazł liścik, a naturalnie elfy bez wielkiego trudu
zamieniły mu kozę na żywą. Od tego czasu Piotruś
jeździ całymi nocami na swojej kózce po parku i
wygrywa na fujarce najcudniejsze melodie.
Co do Toni, nigdy już od tego czasu nie straszyła
Jasia kozą, bo, jak mi mówiono, użyła do straszenia
innego zwierzątka. I dopóki nie została zupełnie
dorosłą panną, przynosiła często Piotrusiowi drobne
upominki i zawsze w liściku dawała objaśnienie, jak
taką zabawką bawią się prawdziwe dzieci. Ale Tonia
nie była jedynym dzieckiem, które pamiętało o
Piotrusiu. Danio na przykład często obdarza czymś
Piotrusia. Wyszukaliśmy nawet kilka świetnych
kryjówek, gdzie składamy przyniesione drobiazgi.
Tylko nie proście, żebym wam wskazał te schowki,
kiedy Portos jest z nami, bo Portos przepada za
zabawkami i zaraz by je z kątków powywlekał.
Piotruś nigdy nie zapomniał o Toni, myśli o niej
często z wielką serdecznością, ale mimo to jest równie
wesoły, jak dawniej, i nieraz zeskakuje z kózki, żeby z
wielkiej uciechy wytarzać się na trawniku. O tak,
Piotruś jest bardzo szczęśliwy, ale coś niecoś
przypomina sobie z czasów, kiedy był maleńkim
człowieczkiem, i dlatego tak bardzo kocha jaskółki.
Bo jaskółki są duszyczkami małych zmarłych dzieci.
Rok w rok powracają lepić gniazdka nad oknami
domów, w których żyły ongiś, i nieraz zaglądają
nawet do pokoju dziecinnego. Piotruś kocha je
najwięcej ze wszystkich ptaszków i cieszy się bardzo,
jeżeli kiedy jaskółeczka na Ptasią Wyspę zawita.
A domeczek Toni?
Noc w noc (jeżeli tylko balu nie ma) budują elfy
taki sam domeczek jak ten, który wzniosły dla Toni,
w obawie, że w parku pozostało może jakie dziecko,
które by mogło zmarznąć, gdyby nie miało się gdzie
schronić. Piotruś jeździ po parku na swojej kózce i
zagląda pod krzaki i drzewa, a jeśli odnajdzie jakie
zgubione dziecko, bierze je przed siebie na kózkę i
zawozi do małego domku. Skoro się dziecko obudzi,
widzi, że noc spędziło wewnątrz domku, ale skoro
zeń wyjdzie, domek znika mu z wolna z oczu. Elfy
budują domek głównie dlatego, że samo budowanie
sprawia im wielką uciechę. Ale Piotruś szuka
zgubionych dzieci przez miłość dla Toni, a także
trochę dlatego, że mu się wydaje, że tak by pewnie
zrobił prawdziwy chłopiec.