Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
MARIA KONOPNICKA
NOWELE, WIERSZE
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdañsk 2000
3
ROTA
Nie rzucim ziemi, sk¹d nasz ród,
Nie damy pogrzeϾ mowy!
Polski my naród, polski lud,
Królewski szczep Piastowy,
Nie damy, by nas zniemczy³ wróg...
– Tak nam dopomó¿ Bóg!
Do krwi ostatniej kropli z ¿y³
Broniæ bêdziemy Ducha,
A¿ siê w rozpadnie w proch i w py³
Krzy¿acka zawierucha.
Twierdz¹ nam bêdzie ka¿dy próg...
– Tak nam dopomó¿ Bóg!
Nie bêdzie Niemiec plu³ nam w twarz
Ni dzieci nam germani³.
Orê¿ny wstanie hufiec nasz,
Duch bêdzie nam hetmani³,
Pójdziem, gdy zabrzmi z³oty róg...
– Tak nam dopomó¿ Bóg!
4
NOWELE
5
DZIADY
– A wy, Miko³ajko, nie pójdziecie to dziœ na Zaduszki? – zapyta³am staj¹c w progu ogrod-
niczej izby, do po³owy zawalonej œwie¿o wyciêt¹ kapust¹. W izbie szarza³ ju¿ po k¹tach
wczesny mrok listopadowy, surowa woñ jarzyn i ogrodowizny nape³nia³a jej wnêtrze. Pod za-
tkanym s³om¹ okienkiem siedzia³a na niskim zydlu „stara”, jak j¹ zwykle zwano we dworze,
w przepasanym grub¹ p³acht¹ to³ubku, z szeroko wy³o¿onym na ramiona ko³nierzem zajê-
czym, obieraj¹c wielkie, przemarz³o nieco kapuœciane g³owy. Rêce jej, zgrabia³e z zimna,
trzês³y siê przy tej pracy, ¿elazny w¹ski no¿yk skrzypia³ w soczystych g³¹bach, a g³owy pada-
³y z g³uchym ³oskotem na coraz rosn¹c¹ kupê.
Bia³a królica przysiad³a na nogach „starej”, grzej¹c je swym puchem i ogryzaj¹c lec¹ce spod
no¿yka liœcie: kilkoro m³odych goni³o siê z piskiem i tupotem po ubitej z gliny pod³odze.
Smyrgnê³y, gdym wesz³a, pod przycieœ, a „stara” podnios³a g³owê i wypatrzy³a siê na mnie
zblak³ymi oczyma.
– Nie pójdziecie to dziœ na zaduszki? – powtórzy³am g³oœniej, wiedz¹c. ¿e Miko³ajka nie
dos³yszy nieco.
Rzuci³a ramionami.
– A mnie co po zaduszkach? – rzek³a. – Bêdzie tam i beze mnie gawronów doœæ...
– No, przecie¿ pacierz zmówiæ, popatrzeæ...
– Iii... Paciorek œwiêty to ja i tu sobie, nie wymawiaj¹c Panu Jezusowi, odmówiê; a pa-
trzeæ na co ja ta bêdê? Jak siê baby popij¹, albo i ch³opy? Uderzy³a energicznie no¿ykiem po
g³¹bie, kilka liœci opad³o jej z kolan. Naraz westchnê³a.
– Oj, widzia³am ja, pani moja, zaduszki nie takie! – przemówi³a po chwili. – Ale to nie tu,
nie tu! Tam siê to ono nawet inaczej nazywa. „Dady” tam siê nazywa, nie zaduszki. Ju¿ takie
ludzie tam ¿yj¹, co wszystko inaczej nazywaj¹.
Przysiad³am siê do starej.
– I gdzie to Miko³ajka te „Dady” widzia³a?
– Ono to, proszê ³aski pani, jest Wo³ynie takie, a tam wieœ taka Kanonicze. niby taki kraj.
na podób naszego; ale ¿e nie ze wszystkim... To jak my na owo Wo³ynie z nieboszczk¹ pani¹
z Zielonek, œwieæ Panie nad jej dusz¹, wyci¹gali, to siê tam cz³owiek ró¿nych rzeczy napa-
trzy³! Bo to i naród inszy jest, i obrz¹dzenie wszelkie tako¿ insze...
Na cmentarzu, na ten przyk³ad, to nie tak, jak u nas, co to krzy¿ jeden du¿y na wpoœrodku.
a ju¿ te mogi³ki wedle niego, jak mog¹, tak siê tul¹ Tam krzy¿ przy krzyzie sterczy, jakoby
las jaki. co go œmieræ z liœcia otrzês³a i z zielonoœci wszelakiej; a wysokie to wszystkie jeden
w jeden, z soœnie takich wyrobione, ¿e to ha, jako ¿e lasów tam dostatek i o drzewo nie ma
skrêtu. To drugi krzy¿ stoi, stoi, a¿ i zgnije, i obaliæ by siê rad, a nie majak i którêdy; to siê
ino na ramieniach tych inszych zeprze i tak trwa... A na ka¿dym krzyzie, proszê ³aski pani,
6
przewi¹zana p³ócienna zapaska, ot, fartuch taki, czasem d³ugi, jak zwyczajnie dla niewiasty,
a czasem jakby dzieciñski, taki krócieñki... Ot, jak siê tam kto przepomóc mo¿e ze swoj¹
bied¹. Ale ¿e na ka¿dym wyszyty w rogu albo na wpoœrodku krzyzik, albo i dwa, i trzy krzy-
ziki czerwon¹ we³n¹, jako ¿e to niby ochfiara jest za tego nieboszczyka, co tam le¿y. To jak
siê czasem wiater pod noc porwie, a tymi krzy¿ami skrzypieæ zacznie a zapaskami ³opotaæ,
to taki œwist, taki jêk, taki lament, ¿e a¿ psi wyj¹. To nie daj Bo¿e iœæ cz³owiekowi w pobli-
skoœci, taki strach. A w cichoœæ, jak miesi¹c zejdzie, to tak one p³ótna bielej¹ jak ¿ywe...
W³aœnie jakby te duszyczki spod ziemi wynik³y i w giez³eczkach œmiertelnych po onych mo-
gi³kach swoich sta³y... Ot, nie trza pod wieczór wspominaæ...
Prze¿egna³a siê stara no¿ykiem w rêku trzymanym, szepcz¹c ,,Wieczny odpoczynek”.
Po chwili tak mówi³a dalej:
– A ¿e choæ i mogi³y, to tam sobie naród inaczej funduje. Tu sobie mogi³ka zwyczajna,
z piasku sypana, zaroœnie darni¹, to i dobrze, a nie zaroœnie, to siê w ziemiê wdepce i do cna
rozsypie... A tam, pani moja, to sobie ma³y du¿y „przyk³adziny” funduje.
– Có¿ to za „przyk³adziny”?
– Ano, to taki, proszê ³aski pani, kloc sosnowy albo i dêbowy, siekier¹ z gruba ociosany
po wierzchu, jakoby to wieko trumienne, maj¹cy u góry ga³¹Ÿ jedn¹ ostawion¹ i przyciêt¹
w g³owach nieboszczyka na maluœki krzyzik, co z onej przyk³adziny samorodnie wynika, ja-
koby rosn¹³. To jak na on cmentarz cz³owiek zajdzie, a po onych przyk³adzinach pojrzy, to
w³aœnie jakoby ziemia siê otworzy³a i trumny na wierzch wysz³y, a umarli wstawaæ mieli...
A jeszcze spod onej przyk³adziny sterczy wiechetek ze ¿ytniej s³omy, co nim trumnê pokro-
puj¹ œwiêcon¹ wod¹... To z jednej strony k³osy stercz¹, a z drugiej s³oma, a w poœrodku przy-
kopane ziemi¹, a nad wiechetkiem ga³¹Ÿ od onego kropide³ka. Drugi raz, jak ga³¹Ÿ wierzbo-
wa je, a mokry czas przyjdzie, to i basiorów dostanie jak ¿ywa, i liœæ puœci, w³aœnie jako ta
ró¿d¿ka Aronowa, co to o niej w godzinkach stoi. ¿e siê sta³a kwitn¹ca i owoc rodz¹ca...
Spuœci³a g³owê i zaszepta³a z cicha: „Zdrowaœ Panno Mario”. Mrok po k¹tach coraz gêst-
nia³, króliki posz³y spaæ w jamê, rêce starej opad³y. Chwilê trwa³a cisza.
– No dobrze, moja Miko³ajko, ale te ,,Dziady”? – zapyta³am, gdy skoñczy³a szeptaæ zdro-
waœkê.
– A có¿, „Dziady”, jak „Dziady”... Nie daj Bo¿e takich „Dziadów” nikomu
– I jak¿e to by³o? – nalega³am, widz¹c, ¿e stara w zadumê zapada.
– A to, proszê ³aski pani, tak by³o, ¿e jak my tam z nieboszczk¹ pani¹ do owej Kanonicze
wyci¹gli. to tam przy dworze by³o ch³opczysko, niby do pasenia. Niedolelnie to jeszcze by³o,
ze szesnaœcie lat mo¿e, chude, delikatne, bladawe, ¿e to nie z ch³opskiego stanu sz³o, tylko
z takich Mazurów, co tam koloniami z dziada pradziada siedz¹ i do szlachty siê pisz¹ wsze-
laki oporz¹dek inszy ni¿ ten prosty naród maj¹, czy to w imieniach, czy w ubierach swoich,
czy w ka¿dej najmniejszej rzeczy. Tak temu ch³opakowi by³o Justyn, ale ¿e na niego czeladŸ
wo³a³a po prostemu „Ustim”.
Z pó³ roku ju¿ ono ch³opaczysko s³u¿y³o przy dworze, kiedy mu matka, z onych Mazurów
szlachcianka, od rodu, mê¿a odbieg³a i z dwojgiem dziatek ma³ych do Cygana, co w trzeciej
wsi kowalowa³, mieszkaæ posz³a. Gdzie ona ta tego Cygana uzna³a, tego nie powiem, bo nie
wiem; ale ¿e okrutnie siê w nim rozmi³owa³a, choæ tam ludzie powiadali, ¿e i nie by³o ni-
czym, bo to Cygan jako Cygan, czarny na gêbie, a jeszcze ¿e by³ i dziobaty. Ano, jak siê te¿
to do nas donios³o, tak mego Ustima jakby z nóg œci¹³. To caluœki dzieñ, pani moja, w cze-
7
ladni siê nie pokaza³, ani na po³udnie. ani na kolacjê, tylko jak byd³o przygna³, tak siê r¿n¹³
o ziemiê w oborze, ko¿uchem siê z g³ow¹ nakry³, musi p³aka³, bo siê ono ko¿uszysko tylko
na nim trzês³o, ale ¿e g³osu nic z siebie nie puœci³. tak¹ ambicjê mia³. Dopiero na drugie po-
³udnie jeœæ przyszed³– To a¿ mnie coœ przenik³o, jakim na niego spojrza³a, taki na twarzy ble-
dziuœki by³, taki zmizerowany, a te oczy to mu siê tylko œwieci³y spode ³ba, choæ ich ta wiel-
ce od miski nie podnosi³. Ale co! A bo mu to dali spokojnie zjeœæ? Zara go ta obsiedli, zara
przeœmieszki, zara dogadywki, tak te¿ r¿n¹³ ³y¿kê, zabra³ siê i poszed³. Wylecia³am za nim.
wo³am: „Ustim! Ustim!” Chcia³am mu ta kawa³ek sera pódetknaæ na pocieszenie... Ale gdzie!
Ani siê obejrza³, tylko czapkê nacisn¹³, oczy piêœci¹ zatka³ i dalej do obory... I tak sumowa³,
pani moja, wiêcej ni¿ przez dwie niedziele; to wyschn¹³ jak ta drzazga, sczernia³ jak ta œwiê-
ta ziemia, a gadaæ to jakby zapomnia³... Jednej niedzieli urwa³a siê ona matka od swego Cy-
gana i przylecia³a do syna. Jak j¹ najrza³ z daleka, tak wlaz³ na strych w s³omê i siedzi. Ch³o-
paki za nim: „Ustim! z³az do matki. Matka przysz³a”. On nic. „Cyganicha przysz³a!” –
krzykn¹³ któryœ. On nic! A¿ i ona matka do drabiny podesz³a. „Justyœ! – wo³a – Justyœ, syn-
ku! A zleŸ ino! Niech ciê moje oczy uwidz¹!” On nic. Zap³aka³o sobie tedy ono kobiecisko,
niech j¹ ta Bóg s¹dzi, po³o¿y³o na szczebelku bu³kê pszenn¹ i parê jab³ek dla syna, zabra³o
siê i posz³o. Pod wieczór dopiero ch³opak ze strychu zlaz³, bu³kê i jab³ka dzieciakom odda³,
a sam jak siê nie puœci goœciñcem, jak siê nie rzuci na drogê, co ni¹ matka odesz³a, jak nie
zacznie tê œwiêt¹ ziemiê ca³owaæ, jak nie ryknie: „mamo! mamo!...”, to, pani moja, a¿ siê
wnêtrznoœci przewraca³y w cz³owieku s³uchaj¹cy... Ano nic. Przeszed³ znów tydzieñ, prze-
szed³ drugi. Co ono ch³opaczysko trochê porzeŸwieje w sobie, to znów mu tam który oczy
owym Cyganem wykluje, to znów mój Ustim nie je, nie pije, od ludzi ucieka, a po k¹tach
p³acze tak, ¿e w tych ³zach swoich umyæ by siê móg³. Oj, nie daj Bo¿e takiego ¿ycia nikomu!
A ona kowalicha równo musia³a syna tego bardzo mi³owaæ, bo co i raz to do niego zabiega³a,
to mu p³ótniankê przynios³a, to now¹ koszulê, a to posilenie jakie...
Ale siê z ch³opakiem nigdy zobaczyæ nie mog³a, bo jak tylko zas³ysza³, ¿e matka, tak ucie-
ka³ w ostatnie k¹ty, dziw, ¿e siê pod ziemiê nie wkrêci³. Dopiero¿ kiedy odesz³a, to w pole
jak zapomnia³y lecia³ i po swojemu wo³a³: „mamo! mamo!” A jedzenia, co przynios³a, to ni-
gdy nie tkn¹³, ani tego obleczenia na siebie nie bra³... Obdar³ siê, ob³achmani³, a nie bra³. A ta
¿orota to go tak zjad³a, zniszczy³a, ¿e chodzi³ jak ten cieñ, sam sobie niepodobny, skóra tylko
a koœci. A te oczy to mu siê tak œwieci³y, jak to próchno leœne. To insze ch³opaki id¹ w œwiê-
to do koœcio³a, a potem do karczmy na tañce albo w krêga graj¹, albo tam jakie nieb¹dŸ prze-
powiadki gadaj¹, a on nic. Ani jemu pacierz w g³owie, ani kompanija, tylko siê z tym swoim
¿alem jak z wilkiem mocuje, od ludzi stroni¹cy. nijakiego pocieszenia nie szukaj¹cy. Przy-
chodzi³a matka – Ÿle; przesta³a przychodziæ – jeszcze gorzej. Ten cierñ kol¹cy wiêcej w so-
bie miazgi ma ni¿eli on cia³a. Dziw, mu te koœci skóry nie przebij¹. Mocowa³o siê tak ono
ch³opaczysko w sobie, mocowa³o, a¿ te¿ pod jesieñ jakoœ wziê³o siê i utopi³o, nie mog¹cy
zwyciê¿yæ tej swojej ¿a³oœci.
Ano, dobyli go ta koniarki dr¹gami z onej wody, zjecha³a komisyja, opisa³a, co i jak. i do-
brze. Z piêæ dni to ta by³o tego rejwachu, a¿ go te¿ i pochowali na rozstaju pod lasem w nie
œwiêconej ziemi, zwyczajnie, jak takiego samozbójnika, co sam sobie œmieræ robi. Ino ¿em
mu obrazik da³a w rêce, ¿eby ju¿ tak ca³kiem bez Pana Jezusa z tego œwiata nie schodzi³, i w
tê koszulê now¹ go oblek³am, co mu matka przynios³a i co jej za ¿ywota nosiæ nie chcia³. Ot.
¿al siê Bo¿e takiego pochowu! Mogi³y mu te¿ ta wielce nie fundowali, tylko wedle tamtego
8
obyczaju siaki taki narêcze chrustu przyniós³ i cisn¹³. A dzieci, ch³opaki, to ga³êzie ci¹ga³y
suche, to badyle wszelakie, co kto móg³. A nie opodal sta³ krzy¿ choleryczny, zwyczajnie jak
na rozstaju, ¿e tam mór kiedyœ by³ i ludzie siê od nag³ej œmierci krzy¿em warowali.
Prze¿egna³a siê stara i znów szeptaæ pacierz zaczê³a.
– A có¿ matka?
– Matce to my ta nijakiego orêdzia nie dawali. Nie przychodzi³a, to i nie
przychodzi³a. A co? Chora mo¿e, a mo¿e siê ju¿ tak od onego nieboraka odbi³a, ¿e to do
niej gadaæ nie chcia³. Ano, wysz³o tak kilka niedziel, a ona Ustimowa mogi³a jak ros³a, tak
ros³a. Kto do lasu albo i z lasu szed³, to ka¿dy bodaj ga³¹zkê, bodaj szyszkê dorzuci³. Taki
ju¿ tam obrz¹dek ludzie maj¹. A¿ te¿ przysz³y Zaduszki, niby te ich „Dziady”, co siê w ten
dzieñ po cmentarzach naród tamten modli za ojców-rodzicieli, za dziadów, pradziadów...
Szli na one „Dziady” pañscy ze dworu, posz³am i ja, bo to w takim dniu zawsze lepiej kup¹
siê trzymaæ, broñ Bo¿e jakiego przestrachu.
A droga na cmentarz wypada³a jak raz ko³o onego cholerycznego krzy¿a i onej Ustimo-
wej mogi³y. Dochodzim, patrzê, kopiec okrutny. Tak ludzie do niej. Powiadaj¹, ¿e Ustimo-
wa duszê oczyœciæ trzeba. Ano, nie wiedzia³am nic, jakie to oczyszczenie. Chrustu nanie-
siono tyle, ¿e to wiêcej ni¿ pó³sto¿e siana. A pod krzy¿em na przydro¿u dziad pacierz mówi
g³oœno i krzesiwem o krzesiwko krzesze. Tak go zaraz ludzie obst¹pili dokolusieñka, dzie-
ciaków siê te¿ tam nabra³o sk¹dciœ jak mrowia. A mnie zara coœ tknê³o. Tak pytam starego
Neœciora, co to bêdzie? Jeszczem przerzec nie zd¹¿y³a, a tu mi, pani moja, w oczach coœci
zaœwieci³o... Pojrzê ja, a tu z onego dziadowego krzesiwa pad³a iskierka jedna, potem dru-
ga, zatrzeszcza³y badyle, spe³g³y w górê, jakby kto pióro osmali³. Dziad znów ognia krze-
sze, a modli siê g³osem... Lec¹ iskry w chrust, jak te ptaki z³ote, lec¹, przelatuj¹, chrustu
siê chwytaj¹, a gdzie szczelinka jaka, tam siê dobywa dym siny, gryz¹cy... Trzeszcz¹ ga³ê-
zie, tlej¹, zwijaj¹ siê w sobie jakoby gadziny, skwiercz¹ szyszki, smolna ¿ywica syczy, ka-
pie... A¿ jak nie buchnie naraz ca³e p³omienisko, jak nie ogarnie onej mogi³y, jak siê nie
zaczn¹ iskry siaæ, trzeszczeæ, pryskaæ, jak nie wywal¹ siê dymy czarnym s³upem, a¿ pod
samo niebo...
To, pani moja, drugi raz i cha³upa siê pali, a takiej ³uny, takiego ognia nie ma. Pojrzê ja na
on krzy¿, w czerwieni ca³y stoi, a te rany Chrystusowe jakby ¿ywe, a ten bok jakby krwawi¹-
cy... A ludzie te¿ czapki pozdejmowali, pacierz mówi¹cy. Tak mnie zaraz ogarnê³a taka ¿a³oœæ,
taka skrucha, ¿em na kolana pad³a, jakby mi kto nogi podci¹³, i biæ siê w piersi zaczê³am.
Bo¿e, b¹dŸ mi³oœciw grzesznej duszy jego! Bo¿e, b¹dŸ miloœciw...
Wo³am ja tak do tego Pana Jezusa, pani moja. kajaæ siê za duszê onego chudziatka, a tu
wrzask: Justyœ! Justyœ! Synku! Justyœ! Patrzê ja, leci ona kowalicha nieboga, jakby j¹ wicher
niós³, koszula na piersiach rozerwana. chustka z g³owy spad³a, rêce rozci¹gniête... Na po¿ar
leci wprost, na on¹ ognist¹ mogi³ê synowska. Rozst¹pili siê ludzie, ten i ów szepce: „maty” –
¿e to niby matka, wiêc jej przystêp wolny. A ona jak nie krzyknie raz jeszcze: „Justyœ! Ju-
styœ!” – jak siê nie zaniesie wielkim, nieludzkim rykiem, jak siê nie rzuci w ono p³omieni-
sko... Pani moja, ¿em ja tam trupem, patrz¹c na to, nie pad³a, to cud boski! Runê³a tak jak ta
k³oda – w sam œrodek ognia, w sam œrodek, jak ta powiêŸ s³omy... Zrobi³ siê wrzask, krzyk;
odci¹gnêli j¹ ta ludzie, zaczêli wod¹ z rowu laæ, ale co... G³ownia to ju¿ tylko by³a. Na twa-
rzy, na rêkach, na piersiach sczernia³a jak sadze. Ju¿ tam w niej nie sta³o ani tchu... Tylko te
nogi bose, niedogorza³e, co nimi te swoje dró¿ki odprawowa³a do syna. z daleka siê bieli³y...
9
A spod onego mogilnego chrustu, spod ostatniej warszty. kiedy to ju¿ dobrze przygrza³o,
wype³zn¹³ ¿mij– rozci¹gn¹³ siê. skurczy³, znów siê rozci¹gn¹³, podniós³ ³ba i do boru po-
szed³... Tak zara ludzie powiadali, ¿e to on grzech przeklêty...
Takie to ja, pani moja, „Dziady” widzia³am.
Podpar³a rêk¹ stara zwiêd³¹ swoja g³owê i zaszepta³a: „Wieczny odpoczynek”.
10
MENDEL GDAÑSKI
Obrazek
Od wczoraj jakiœ niepokój panuje w uliczce. Stary Mendel dziwi siê i czêœciej ni¿ zwykle
nak³ada krótk¹ ³ajkê patrz¹c w okno. Tych ludzi nie widzia³ on tu jeszcze. Gdzie id¹? Po co
przystaj¹ z robotnikami, œpiesz¹cymi do kopania fundamentów pod nowy dom niciarza Greu-
licha? Sk¹d siê tu wziê³y te obszarpane wyrostki? Dlaczego patrz¹ tak po sieniach? Sk¹d maj¹
pieni¹dze, ¿e id¹ w piêciu do szynku?
Stary Mendel krêci g³ow¹, smokcz¹c ma³y. silnie wygiêty wiœniowy cybuszek. On zna lak
dobrze tê uliczkê cich¹. Jej fizjonomiê, jej ruch. jej g³osy, jej têtno.
Wie, kiedy zza którego wêg³a wyjrzy w dzieñ pogodny s³oñce; ile dzieci przebiegnie ran-
kiem, drepc¹c do ochronki, do szko³y; ile zwiêd³ych dziewcz¹t w ciemnych chustkach, z ma-
³ymi blaszeczkami w rêku przejdzie po trzy, po cztery, do fabryki cygar na robotê; ile kobiet
przystanie z koszami na starym, wytartym chodniku, pokazuj¹c sobie zakupione jarzyny, skar-
¿¹c siê na drogoœæ jaj, miêsa i mas³a; ilu wyrobników przec³apie œrodkiem bruku, ciê¿kim
chodem nóg obutych w trepy, nios¹c pod pach¹ wêze³ki, a w rêku cebrzyki, kielnie, liny. sie-
kiery, pi³y. Ba, on i to nawet wie mo¿e. ile wróbli gnieŸdzi siê w gzymsach starego browaru–
który panuje nad uliczk¹ wysokim, poczernia³ym kominem – w ga³êziach chorowitej, rosn¹-
cej przy nim topoli, która, nie ma ani si³y do ¿ycia, ani ochoty do œmierci i stoi tak czarnia-
wa, przez pó³ uschniêta, z pniem spustoszonym, z którego na wiosnê wynika nieco bladej zie-
lonoœci. On, mo¿e nawet nie patrz¹c w okno, samym uchem tylko rozpozna³by, czy Pawe³,
stró¿, zamiata ulicê now¹ swoj¹, czy te¿ star¹ miot³¹.
I jak tego wszystkiego nie ma Mendel Gdañski wiedzieæ, kiedy ju¿ od lat dwudziestu
i siedmiu w tej samej izbie pod tym samym oknem swoi warsztat introligatorski ma i tak ju¿
przesz³o æwieræ wieku przy nim w fartuchu swoim skórzanym stoi. a podczas kiedy sucha,
¿ylasta, a dziœ ju¿ nieco dr¿¹ca rêka dociska drewnian¹ œrubê prasy, oczy jego spod brwi gê-
stych, nawis³ych, siwych, patrz¹ w tê uliczkê, która jest wœród wielkiego miasta jakby odrêb-
nym, zamkniêtym w sobie œwiatem.
Œwiata tego drobne tajemnice zna Mendel na wylot. Wie, kiedy siê powiêksza, a kiedy
zmniejsza kaszel starego archiwisty, który mu przynosi do oprawy grube, pe³ne kurzu folia³y
zatêch³ych papierów, wie, jak pachnie pomada ma³ego dependenta, któremu zszywa akta pana
mecenasa; wie. kiedy przyjdzie Joasia od pani radczyni z ¿¹daniem, aby jej za „œk³o piêknie
wsadzi³” laurkê z powinszowaniem, na której z³ocisty anio³ odkrywa siê i pokazuje kawalera
z bukietem ró¿ w rêku; wie, kiedy nie je obiadu student mieszkaj¹cy na strychu, wie, z której
strony nadbiegnie zdyszana pensjonarka ¿¹daj¹c, aby jej „niebiesko i ze z³otymi sznurkami”
oprawi³ przepisane na listowym papierze poezje Czes³awa i Gawalewicza.
11
On wszystko wie. Wszystko, co mo¿na widzieæ na lewo i na prawo siwym, bystrym okiem,
co mo¿na na prawo i na lewo us³yszeæ uchem i co przemyœleæ mo¿na d³ugimi godzinami, stu-
kaj¹c jak dziêcio³ m³otkiem introligatorskim, równaj¹c i obcinaj¹c wielkie arkusze papieru,
warz¹c klej, mieszaj¹c farby.
I jego te¿ znaj¹ tu wszyscy. Obcy cz³owiek rzadko zajrzy; ka¿dy jakby
swój, jakby domowy.
Stary, ³ysy zegarmistrz z przeciwka przez otwarte okno krzyczy mu latem ,,dzieñ dobry”
i pyta o Bismarcka; suchotniczy powroŸnik zaczepia o jego klamkê swoje d³ugie, konopne
sznurki, które dysz¹c krêci w w¹skiej wpó³widnej sionce kamieniczki; chudy student z facjat-
ki, z nogami jak cyrklowe no¿yce, wsadza zmierzchem w jego drzwi g³owê na d³ugiej, cien-
kiej szyi i po¿ycza od niego ³ojówkê, któr¹ ,,zaraz odda, tylko jeszcze z godzinkê popisze”...
Straganiarka poda mu czasem przez okno rzodkiew czarn¹ w zamian za kolorowe skrawki
papieru, z których sobie jej ch³opaki sporz¹dzaj¹ latawce, s³ynne na ca³¹ ulicê; synek gospo-
darza ca³ymi godzinami przesiedzi u niego, czekaj¹c na woln¹ chwilê, w której Mendel da
mu tektury do podklejania wyciêtych z arkusza ¿o³nierzy, a tymczasem dziwuje siê wielkim
uszom no¿yc, wa¿y w rêku m³otek, wtyka nos w garnczek z klajstrem, próbuj¹c go niemal.
Wszystko to tworzy jak¹œ atmosferê ciep³¹, poufal¹, atmosferê wzajemnej ¿yczliwoœci. Sta-
remu Mendlowi dobrze w niej byæ musi. Mimo szeœædziesiêciu i siedmiu lat rzeœki jest jesz-
cze w sobie. Spokój i powaga maluje siê na jego typowej, zawiêd³ej w trudach twarzy.
W³osy jego s¹ mocno siwe. a d³uga broda zupe³nie bia³a. Pierœ zaklês³a pod pikowanym
kaftanem czêsto zadychuje siê wprawdzie, a grzbiet zgarbiony nigdy jakoœ nie chce siê roz-
prostowaæ, ale tym nie ma siê co trapiæ, póki nogi i oczy starcz¹, póki i w rêku si³a jest. Kie-
dy mu dusznoœæ dech zapiera, a w zgiêtym grzbiecie ból jakiœ krzy¿e ³amie, stary Mendel na-
k³ada w ma³¹ fajeczkê tytoñ z poczernia³ego, zwi¹zanego sznurkiem pêcherza i kurz¹c j¹, wy-
poczywa chwilê. Tytoñ, którego u¿ywa, nie jest zbyt wyborny, ale daje laki piêkny, siny dy-
mek i tak Mendlowi smakuje. Siny ten dymek ma i to jeszcze w sobie szczególnego, ¿e wi-
daæ w nim ró¿ne rzeczy oddalone i takie, które ju¿ dawno minê³y.
Widaæ w nim i Resiê. ¿onê jego, z któr¹ dobrze mu by³o na œwiecie trzydzieœci lat, i sy-
nów, którzy siê za chlebem rozbiegli jak te liœcie wichrem gnane, i dzieci synów tych, i smut-
ki ró¿ne, i pociechy, i troski; a ju¿ najd³u¿ej to w nim widaæ jego najm³odsz¹ dziewczynê Lijê,
tak wczeœnie wydan¹ i tak wczeœnie zgas³¹, po której mu tylko jeden wnuk pozosta³. Gdy sta-
ry Mendel rozpala swoj¹ fajeczkê, jakieœ ciche mruczenie dobywa siê z ust jego. W miarê jak
pali i jak dymek siny przynosi mu dalekie obrazy i takie, które ju¿ nigdy nie wróc¹, mrucze-
nie to roœnie, potê¿nieje, staje siê jêkiem niemal. Ta dusza ludzka, dusza starego ¯yda, ma
te¿ smutki swoje i têsknoty, które zag³usza prac¹.
Tymczasem s¹siadka przynosi w jednej rêce garnczek z roso³em, w którym p³ywaj¹ kawa³-
ki rozmiêk³ej bu³ki, a w drugiej przykryty talerz z miêsem i jarzyn¹. Stary Mendel odbiera od
niej ten skromny obiad; nie je go wszak¿e, tylko postawiwszy na ma³ym, ¿elaznym piecyku,
czeka. Czekanie to trwa nied³ugo. O samej drugiej drzwi izdebki otwieraj¹ siê g³oœno, ha³a-
œliwie, a w nich ukazuje siê ma³y gimnazista; w d³ugim, na wyrosi sporz¹dzonym szynelu,
w du¿ej, zsuniêtej na ty³ g³owy czapce, z tornistrem na plecach. Jest to ch³opak dziesiêciolet-
ni mo¿e, który po matce, najm³odszej córce starego Mendla, wzi¹³ piwne, o z³ocistych bla-
skach oczy, d³ugie, ciemne rzêsy i drobne usta, a po dziadzie nos orli i w¹skie wysokie czo³o.
Szczup³y i ma³y, ch³opak mniejszym siê jeszcze i szczuplejszym wydaje, kiedy zrzuci szynel
12
i zostanie tylko w szkolnej, szerokim pasem przepasanej bluzie. Stary Mendel jest w ci¹g³ej
o niego obawie. Przezroczysta cera ch³opca, jego czêsty kaszel, jego w¹t³e piersi i pochylone
barki budz¹ w dziadzie nieustann¹ troskê. Wybiera te¿ dla niego najlepsze kawa³ki miêsa,
dolewa mu i dok³ada na talerz, a kiedy ch³opak siê naje, klepie go po ramieniu i zachêca do
zabawy z dzieæmi w podwórku.
Malec rzadko kiedy namówiæ siê pozwala. Jest zmêczony lekcjami, ciê¿kim szynelem, sie-
dzeniem w szkole, drog¹, dŸwiganiem tornistra; ma te¿ du¿o zadañ na jutro. Pow³óczy noga-
mi chodz¹c, a nawet wtedy, kiedy siê uœmiecha, piwne jego oczy patrz¹ z melancholi¹ jak¹œ.
W kilka chwil po obiedzie malec zasiada przy prostym sosnowym stole, dobywaj¹c z tor-
nistra ksi¹¿ki i zeszyty, a stary Mendel zabiera siê do swego warsztatu. Choæ ch³opak cicho
siê sprawia i tylko szeptem pó³g³oœnym powtarzaj¹c lekcje, kiedy niekiedy zaledwie stuknie
sto³kiem, na, którym siê buja podpar³szy na stole oba chude ³okcie, znaæ przecie, ¿e staremu
introligatorowi przeszkadza coœ w robocie. Co i raz odwraca on g³owê, by spojrzeæ na ch³op-
ca, a choæ po klajster rêk¹ siêgn¹æ mo¿e, obchodzi z boku warsztat, gdy mu go potrzeba, aby
po drodze uszczypn¹æ wnuka w liczko blade, przejrzyste, lub pog³askaæ go po krótko przy-
ciêtych, miêkkich i ciemnych jak krecie futerko w³osach. Ch³opiec przyzwyczajony jest wi-
daæ do tych pieszczot, nie przerywa przy nich bowiem ani swego ¿arliwego szeptu, ani ko³y-
sania siê na sto³ku. Stary introligator wszak¿e zupe³nie i tym jest zadowolony, a przyciszaj¹c
klapanie pantofli, powraca na palcach do swego warsztatu.
W pi¹tek przed wieczorem scena siê odmienia: malec uczy siê przy oknie, ko³ysz¹c siê
mozolnie na sto³ku, nie maj¹cym tu swojego rozpêdu, a na sosnowym, pokrytym serwet¹ sto-
le s¹siadka zastawia rybê, makaron i tylko co przyniesion¹ od piekarza t³ust¹, piêknie zru-
mienion¹ kaczkê. Cynowy, o dziwnie powykrêcanych ramionach œwiecznik z ga³kami oœwie-
ca izbê uroczyœcie, œwi¹tecznie.
Stary Mendel ma na sobie wytarty ju¿ nieco, ale jeszcze piêkny ¿upan czarny, przepasany
szerokim pasem, za który z luboœci¹ zak³ada spracowane rêce. Siwe jego w³osy pokrywa jar-
mu³ka, a skrzyp nowych z d³ugimi cholewami butów– nape³nia izbê jakimœ radosnym szme-
rem. Gdy ju¿ stó³ zastawiony zosta³, ch³opak siê myje, przyczesuje swoje krecie futerko na
drobnej, pod³u¿nej g³owinie, zapina œwie¿y ko³nierzyk i czyste mankiety, a za³o¿ywszy rêce
w ty³ stoi powa¿ny i wyprostowany, podczas kiedy dziad siêga na policê po zwiniêty ta³es i po
modlitewnik.
W chwilê potem rozlega siê wargowy, brzêcz¹cy œpiew modlitewny starego ¯yda; g³os
jego przechodzi wszystkie spadki od niskich, spi¿em brzmi¹cych, do wysokich, na których
œpiew jego przechodzi w jêk i w ¿arliwy jakiœ lament, w akcenty namiêtne, b³agalne, tkaj¹-
ce. Pod wp³ywem œpiewu tego ma³ego gimnazistê ogarnia dreszcz nerwowy, blada jego
twarzyczka staje siê bledsz¹ jeszcze, wielkie oczy to rozszerzaj¹ siê nad miarê, to mru¿¹
siê i zachodz¹ ³zami; patrzy na dziada jakby urzeczony, a spazmatyczne ziewanie otwiera
mu usta. Na szczêœcie dziad zamyka wkrótce stary modlitewnik i b³ogos³awieñstwem roz-
poczyna szabasow¹ ucztê.
Zdarzy³o siê raz latem, ¿e ch³opaki od Ko³odziejskiego œlusarza i od szewca Pocieszki ze-
brali siê przed otwartym oknem starego introligatora, a zagl¹daj¹c przez nie do oœwietlonej
szabasowym œwiat³em izby, robili sobie z tej modlitwy œmiechy i g³upi¹ uciechê.
W tej chwili wszak¿e przechodzi³ tamtêdy stary proboszcz, a spojrzawszy przelotnie
w okno i widz¹c modl¹cego siê ¯yda, który z takim jêkiem wo³a³ po swojemu do Boga, uchy-
13
li³ kapelusza. Scena by³a niema, ale nad wyraz wymowna. Ch³opaki zemknê³y, jakby ich wiatr
zdmuchn¹³, i nie by³o odt¹d wypadku, aby spokój tej ubogiej izby zak³ócony zosta³.
Przedwczoraj dopiero...
W³aœciwie i przedwczoraj nie sta³o siê nic. Tylko malec powróci³ ze szko³y bez czapki,
zdyszany, jak zaj¹c zgoniony. Zrazu nic mówiæ nie chcia³; dopiero po d³ugich badaniach wy-
zna³, ¿e jakiœ obdartus krzykn¹³ na niego: ,,¯yd!... ¯yd!...”, wiêc on ucieka³ i czapkê zgubi³,
i nie œmia³ wracaæ po ni¹.
Fala gniewu uderzy³a staremu Mendlowi do twarzy. Wyprostowa³ siê, jakby urós³ nagle,
splun¹³, a polem ch³opaka twardo za ramiê uj¹wszy, do sto³u pchn¹³ i obiad w milczeniu spo¿y³.
Po obiedzie nie wróci³ do warsztatu i fajki nie nak³ada³, tylko sapi¹c, po izbie chodzi³.
Malec tak¿e do lekcji siê nie bra³, ale patrzy³ na dziadka zalêknionym wzrokiem. Nigdy go
jeszcze tak gniewanym nie widzia³.
– S³uchaj, ty! – przemówi³ wreszcie, staj¹c przed ch³opcem, Mendel – Jak ja ciebie ma³e-
go sierotê wzi¹³ i chowa³, i za niañkê tobie by³, i za matkê tak¿e by³, i piastowa³ ciebie, nu,
to nie na to ja ciebie chowa³ i nie na to ciebie piastowa³, co by ty g³upi by³! I jak ja ciebie
uczyæ da³, jak ja ciebie do szko³y posy³a³, jak ja tobie ksi¹¿ki kupowa³, to te¿ nie na to, co by
ty g³upi by³! A ty ze wszystkim g³upi roœniesz i nie ma u ciebie ¿adnej m¹droœci! Jakby u cie-
bie m¹droœæ by³a, to by ty tego nie wstydzi³ siê, nie p³aka³, nie ucieka³, ¿e kto na ciebie „¯yd”
krzyknie. A jak ty tego p³aczesz, jak ty uciekasz i jeszcze tak¹ piêkn¹, now¹ czapkê gubisz,
co piêæ z³otych bez szeœciu groszy kosztuje gotowymi pieniêdzmi, nu, to ty ze wszystkim
g³upi jesteœ, a te szko³y, te ksi¹¿ki, te nauki to wszystko na nic!
Odsapn¹³ i znów mówiæ zacz¹³, ale ju¿ ³agodniejszym g³osem:
– Nu, co to jest ¯yd? Nu, jaki ty ¯yd? Ty siê w to miasto urodzi³, toœ ty nie obcy, toœ swój,
tutejszy, to ty prawo masz kochaæ to miasto, póki ty uczciwie ¿yjesz. Ty siê wstydziæ nie
masz, ¿eœ ¯yd. Jak ty siê wstydzisz, ¿eœ ty ¯yd, jak ty siê sam za pod³ego masz, dlatego ¿eœ
¯yd, nu, to jak ty mo¿esz jakie dobro zrobiæ dla to miasto, gdzie ty siê urodzi³, jak ty jego
kochaæ mo¿esz?... Nu?...
Zach³ysn¹³ siê i znów przed ch³opakiem stan¹³. Tym razem jednak patrzy³ na jego zlêk-
nion¹ twarzyczkê z jakimœ rozrzewnieniem. Po³o¿y³ mu na g³owie rêkê i rzek³ z naciskiem:
– Uczciwym ¯ydem byæ jest piêkna rzecz! Ty to pamiêtaj sobie! A teraz siê ucz, ¿eby ty g³u-
pim nie by³, a czapkê to ja tobie insz¹ kupiê, to ty nie potrzebujesz p³akaæ, bo to g³upstwo jest!
Malec poca³owa³ w rêkê dziada i wzi¹³ siê do ksi¹¿ek. Stary introligator bardziej jednak
by³ poruszony t¹ spraw¹, ni¿ to chcia³ dziecku okazaæ. D³ugo bowiem po izbie chodzi³, nie
koñcz¹c pilnej, zaczêtej roboty i spluwaj¹c po k¹tach, jakby siê gorycz¹ jak¹ nakarmi³. Nie
przetrawi³ on tej goryczy w sobie i przez noc widocznie, gdy¿ bardziej zgarbiony i postarza³y
ni¿ zwykle nazajutrz wsta³; kiedy ch³opiec podpi¹wszy rzemienie tornistra do szko³y ruszy³,
stary poszed³ do okna i patrzy³ za nim niespokojnie, d³ugo.
Niepokój ten nie opuszcza³ go i przy pracy nawet. Czêœciej ni¿ zwykle pod wp³ywem ja-
kiegoœ rozdra¿nienia nak³ada³ krótk¹ fajeczkê i podchodzi³ do okna, i patrza³ podejrzliwie
w tak dobrze, tak dawno znan¹ sobie uliczkê. Pod wp³ywem te¿ tego rozdra¿nienia zapewne
ruch jej, jej g³osy, jej têtno inne mu siê jakieœ ni¿ zwykle wyda³y.
Gdy jednak malec powróci³ ze szko³y wesó³, bo pi¹tkê dosta³, rozbawiony now¹ czapk¹,
która mu na oczy wje¿d¿a³a, stary o swoich przywidzeniach zapomnia³ i czy to sam dla sie-
bie, czy dla uciechy dziecka gwizda³ przy robocie jak za m³odych czasów.
14
Po obiedzie wpad³ po akta dependent pachn¹cy pi¿mem.
– Co s³ychaæ? – spyta³.
– Wszystko dobrze, broñ Bo¿e od z³ego! – odrzek³ Mendel Gdañski.
– Podobno ¯ydów maj¹ biæ?... – rzuci³ pachn¹cy dependent z g³upkowatym uœmiechem.
– Nu, jak biæ, to biæ! – odrzek³ Mendel pokrywaj¹c wra¿enie. Jakie na nim te s³owa wy-
war³y. – A kto ich ma biæ? Urz¹d?...
– I... Urz¹d by tam – rozœmia³ siê ma³y dependent.
– Nu, jak nie urz¹d, to i chwa³a Bogu! – rzek³ Mendel.
Rozœmieli siê obaj. M³ody dependent g³upkowato. ¯yd z przymusem widocznym.
Z³y by³, ¿e ta rozmowa toczy³a siê przy dziecku. Spojrza³ na ch³opca spod brwi nasuniê-
tych. Malec wlepi³ w dependenta wielkie swoje oczy i dopiero kiedy ten za progiem by³, spu-
œci³ je na karty ksi¹¿ki pociemnia³e, pa³aj¹ce. Stary Mendel jakby nie widzia³ tego, zacz¹³
znowu gwizdaæ. Ale gwizdanie to mia³o coœ w sobie ze œwistu przyt³oczonej wielkim ciê¿a-
rem piersi, nuta przycicha³a, g³uch³a, zasypia³a, a¿ urwa³a siê zgrzytem czy jêkiem.
Zmierzcha³o ju¿ w izbie, kiedy przez niskie drzwi wcisn¹³ siê gruby zegarmistrz w popie-
latym haweloku, jakiego stale u¿ywa³ w tej porze.
– S³ysza³eœ pan nowinê? – zapyta³ siadaj¹c na brzegu sto³u, przy którym uczy³ siê malec.
– Nu – odpar³ Mendel – co mnie po nowinê? Jak una bêdzie dobra, to una i wtedy bêdzie
dobra, kiedy una nie bêdzie nowina, a jak z³a, nu, to na co ja j¹ s³uchaæ mam?
– Podobno ¯ydów maj¹ biæ – rzek³ t³usty zegarmistrz kiwaj¹c nog¹ w wyciêtym trzewiku
z b³yszcz¹c¹ stalow¹ sprz¹czk¹.
Stary Mendel zamruga³ kilka razy nerwowo, ko³o ust przebieg³o mu nag³e drgniêcie. Wnet
opamiêta³ siê jednak i przybrawszy ton jowialnej dobrodusznoœci rzek³:
-¯ydów? Jakich ¯ydów? Jeœli tych, co uni z³odzieje s¹, co uni ludzi krzywdz¹, co uni po
drogach rozbójstwo robi¹, co uni z tego biednego skórê ci¹gn¹, nu, to czemu nie? Ja sam
pójdê ich biæ!
-Ale nie! – rozœmia³ siê zegarmistrz. – Wszystkich ¯ydów...
W siwych Ÿrenicach Mendla zapali³ siê b³ysk nag³y. Przygasi³ go jednak
wpó³spuszczon¹ powiek¹ i niby obojêtnie zapyta³:
– Nu, za co uni maj¹ wszystkich ¯ydów biæ?
– A za có¿ by? – odrzuci³ swobodnie zegarmistrz. – Za to. ¿e ¯ydy!
– Nu – rzek³ Mendel mru¿¹c siwe oczy – a czemu uni do lasa nie id¹ i nie bij¹ brzeziny za
to. ¿e brzezina, albo jedliny za to, ¿e jedlina?...
– Ha! ha! – rozœmia³ siê zegarmistrz – ka¿dy ¯yd ma swoje wykrêty! Przecie¿ ta jedlina
i ta brzezina to nasze, w naszym lesie, z naszego gruntu wyros³a!
Mendel a¿ siê zach³ysn¹³, tak mu odpowiedŸ na usta nagle wykipia³a. Pochyli³ siê nieco
ku zegarmistrzowi i g³êboko zajrza³ mu w oczy.
– Nu, a ja z czego wyrós³? A ja z jakiego gruntu wyrós³? Pan dobrodziej mnie dawno zna?
Dwadzieœcia i siedem lat mnie pan dobrodziej zna! Czy ja tu przyszed³ jak do karczmy? Zjad³,
wypi³ i nie zap³aci³? Nu, ja tu nie przyszed³ jak do karczmy! Ja tu tak w to miasto urós³, jak
ta brzezina w lesie! Zjad³ ja tu kawa³ek chleba, prawda jest. Wypi³ te¿ wody, i to prawda jest.
Ale za tego chleba i za tej wody ja zap³aci³. Czym ja zap³aci³? Pan dobrodziej chce wiedzieæ,
czym ja zap³aci³?
Wyci¹gn¹³ przed siebie obie spracowane, wysch³e i ¿ylaste rêce.
15
– Nu – zawo³a³ z pewn¹ porywczoœci¹ w g³osie – ja tymi dziesiêciu
palcami zap³aci³! Pan dobrodziej widzi te rêce?
Znów siê pochyli³ i trz¹s³ chudymi rêkami przed b³yszcz¹c¹ twarz¹ zegarmistrza.
– Nu, to takie rêce s¹, co ten chleb i te wodê pró¿no do gêby nie nosi³y! To takie rêce s¹,
co siê pokrzywi³y od no¿a, od obcêgów, od œruby, od m³ota. Nu, Ja nimi zap³aci³ za ka¿dy
kês chleba i za ka¿dy kubek wody, co ja tu zjad³ i wypi³. Ja jeszcze i te oczy przy³o¿y³, co ju¿
dobrze patrzeæ me chc¹, tego grzbietu, co nie chce ju¿ prosty byæ, i te nogi, co nie chc¹ mnie
ju¿ nosiæ!
Zegarmistrz s³ucha³ obojêtnie, bawi¹c siê dewizk¹. ¯yd sam siê roznamiêtnia³ sw¹ mow¹.
– Nu, a gdzie ta zap³ata moja jest? Ta zap³ata moja jest w szkole u dzieci,, u tych pani-
czów, u te panienki, co siê ucz¹ na ksi¹¿kê, co pisz¹ na kajetu, nu. Una i w koœció³ jest, jak
tam z ksi¹¿kami ludzie id¹... Nu, una i u wielmo¿nego proboszcza jest, bo ja i jemu oprawia³
ksi¹¿ki, niech un zdrowy ¿yje!
Tu uchyli³ jarmu³ki. a potem doda³:
– Moja zap³ata w dobrych rêkach jest.
– Tak siê to mówi’ – odpar³ dyplomatycznie zegarmistrz – ale ¯yd zawsze ¯ydem!.,.
Nowe iskry zagorza³y w oczach starego introligatora.
– Nu. a czym un ma byæ? Niemcem ma byæ? Francuzem ma byæ?... Mo¿e un koniem ma
byæ? Nu, bo psem to un ju¿ dawno siê zrobi³, to un ju¿ jest!
– Nie o to chodzi! – rzek³ patetycznie zegarmistrz. – Chodzi o to.
¿eby nie by³ obcym...
– O to chodzi? – odpar³ ¯yd przechylaj¹c siê w ty³ i cofaj¹c ³okcie. – Nu, to niech mi
tak od razu pan dobrodziej powiada. To jest m¹dre s³owo! Ja lubiê s³yszeæ m¹dre s³owo
M¹dre s³owo to jest jak ojciec i jak matka cz³owiekowi. Nu, ja za m¹dre s³owo to bym milê
drogi szed³. Jak ja m¹dre s³owo us³yszê, to mnie za chleb siarczy, jakby ja wielki bogacz
by³, wielki bankier, nu, to ja by za ka¿de m¹dre s³owo dukata da³. Pan dobrodziej powiada,
coby ¯yd nie by³ obcy? Nu, i ja tak samo powiadam. Czemu nie? Niech un nie bêdzie obcy.
Na co un obcy ma byæ– co ma obcym siê robiæ, kiedy w i tak swój? Pan dobrodziej myœli,
co jak tu deszcz pada. to un ¯yda nie moczy, bo ¯yd obcy? Albo mo¿e pan dobrodziej
myœli, co jak tu wiatr wieje, to un piaskiem nie sypie w oczy temu ¯ydowi, bo ¯yd obcy?
Albo mo¿e pan dobrodziej myœli, ¿e jak ta ceg³a z dachu leci, to una ¯yda ominie, bo un
obcy? Nu, to ja panu dobrodziejowi powiem, ¿e una jego nie ominie. I wiatr jego nie omi-
nie, i deszcz jego nie ominie’ Patrz pan dobrodziej na moje w³osy, na moje brodê... Uny
siwe s¹, uny bia³e s¹... Co to znaczy? To znaczy, co uny du¿o rzeczy widzia³y i du¿o rze-
czy pamiêtaj¹. To ja panu dobrodziejowi powiem, co une widzia³y wielgie ognie i wielgi
po¿ar i wielgie pioruny na to miasto biæ,a tego. coby od te ognie i od ten po¿ar, i od te pio-
runy ¯ydy by³y uwolnione, to uny tego nie widzia³y! Nu, a jak noc jest na miasto, to una
i na ¯ydów jest. to i na ¯ydów wtedy nie ma s³oñce!
Odetchn¹³ g³êboko, ciê¿ko.
– Pan dobrodziej na zabawy chodzi? Pan dobrodziej na tañce bywa?
Gruby zegarmistrz skin¹³ g³ow¹ i zako³ysa³ siê na stole, brzêcz¹c dewizka.
Pochlebia³o mu to, ¿e introligator uwa¿a go za cz³owieka œwiatowego i mog¹cego jeszcze
zabawiaæ siê tañcami. ¯yd gorej¹cymi oczami patrzy³ w jego twarz p³ask¹, ozdobion¹ szero-
kim. miêsistym nosem.
16
– A smutku swego, swego k³opotu pan dobrodziej ma?
Zegarmistrz podniós³ brwi, przybieraj¹c minê niezdecydowan¹. W³aœciwie pragn¹³ siê on
okazaæ wy¿szym nad podobne drobnostki, jak k³opot i smutek, ale ¿e nie wiedzia³, do czego
¯yd zmierza, milcza³ wiêc dyplomatycznie.
Stary introligator odpowiedzi te¿ nie czeka³, tylko mówi³ dalej g³osem wezbranym,
pe³nym:
-Nu, jak pan dobrodziej na tañce bywa i swego smutku te¿ ma, to panu dobrodziejowi wia-
domo jest, ¿e siê ludzie do tañca, do weso³oœci zejd¹ i po weso³oœci siê rozejd¹, i nic. Ale jak te
ludzie do smutku siê zejd¹, tak siê uni do p³akania zejd¹, nu, to ju¿ nie jest nic. To ju¿ ten jeden
temu drugiemu bratem siê zrobi³, to ju¿ ich ten smutek jednym p³aszczem nakry³. To ja panu
dobrodziejowi powiem, co ja w to miasto wiêcej rzeczy widzia³ do smutku ni¿ do tañca i ¿e ten
p³aszcz to bardzo du¿y jest. Ajaj, jaki un du¿y!... Un wszystkich nakry³, i ze ¯ydami te¿!
Odwróci³ siê bokiem i spojrza³ za siebie w okno.
– Mój panie Mendel! – rzeki zegarmistrz tonem wy¿szoœci. – Gada siê to tak i owak, ale
ka¿dy ¯yd, byle pieni¹dze mia³...
Stary introligator nie da³ mu dokoñczyæ, ale podniós³szy rêkê trz¹s³ ni¹, jakby siê od na-
trêtnego owadu opêdza³.
– Niech mi pan dobrodziej nie powie te mowê! To jest mowê od wszystkie g³upie ludzie.
Jakby ¯ydowi pieni¹dz za wszystko mia³ byæ, toby jemu Pan Bóg od razu kieszeñ w skórê
zrobi³, abo i dwie. A jak jemu Pan Bóg kieszeñ w skórê nie zrobi³, nu, to na to, ¿e ¯ydowi
pieni¹dz tyle ma byæ, co i ka¿demu.
-Ma byæ! – zawo³a³ triumfalnie zegarmistrz podnosz¹c t³usty podbródek i muskaj¹c siê po
nim. -Ale nie jest! W tym sêk, ¿e nie jest...
Uœmiechn¹³ siê Mendel wpó³ smêtnie, a wpó³ filuternie.
– A ja panu dobrodziejowi powiem, co tam w³aœnie sêka nie ma, tylko jest dziurê. Ajaj,
jakie dziurê!
Spowa¿nia³ nagle i kiwa³ g³ow¹ patrz¹c w ziemiê.
– Pan dobrodziej myœli, co ja te dziurê nie widzê? Ja j¹ widzê, ¿e una siê zrobiæ mog³a, to
jest Ÿle, ale ¿e una dot¹d nie za³atana jest, to jeszcze gorzej. W te dziurê to du¿o mocy wpada
i w s³aboœæ siê obraca. I du¿o rozumu wpada, a w g³upstwo siê obraca. I du¿o dobroci wpa-
da, a w z³oœæ siê obraca... Chce mi pan dobrodziej wierzyæ? Te dziurê to nie ¯ydki zaczê³y
pierwsze drzeæ. Nu, ¿e uni j¹ potem darli, to ja wiem, to ja nie sk³amiê, nie powiem, ¿e nie!
Ale najpierw to j¹ zaczê³a drzeæ zapomnia³oœæ na to, co wszystkie ludzie od jednego Boga
stworzone s¹.
Z³o¿y³ dwa pierwsze palce u prawej rêki. jakby tabakê bra³, a wystawiwszy ma³y. dodawa³
tym gestem precyzji dowodzeniu swemu.
– To by³a pierwsza nitka, co tam w to i-miejsce pêk³a– Nu, tak jedni zaczêli do siebie ci¹-
gn¹æ, a drudzy mów do siebie, i tak siê ju¿ dalej rwa³o. Pan dobrodziej powiada, co dla ¯yda
pieni¹dz wszystko jest? Nu, niech i tak bêdzie! A wie pan dobrodziej czemu? Nie wie pan
dobrodziej? Pan dobrodziej myœli, temu. co ¯ydki chytre s¹?” To siê pan dobrodziej myli.
Pan dobrodziej zna ten s³up na Ujazdów? Nu pan dobrodziei siê œmieje’ To jak tam na ten
s³up po³o¿ony bêdzie hunor i m¹droœæ, i wielga s³awnoœæ, i wielgie herby, i wielga familia,
i wielgie urzêdy, i pieni¹dze te¿. nu. to jeden wlizie na siup po ten hunor ,y drugi po te m¹-
droœæ a trzeci po te herby, a czwarty po te s³awnosæ. a i taki siê znajdzie, co po te pieni¹dze
17
wlizie. choæ msze rzeczy przy nich s¹, Ale jak na ten s³up po³o¿one bêd¹ tylko pieni¹dze,
a nie bêdzie ani hunoru ani s³awnoœci, ani m¹droœci. to po co ludzie bêd¹ na ten s³up liŸæ?
Jak pan dobrodziej myœli? Po pieni¹dze uni bêd¹ liŸæ i po nic wiêcej? A te z do³u co siê przy-
patruj¹, to bêd¹ krzyczeæ: Ajaj, jaki to chytry naród, po pieni¹dze tylko lizie, pieni¹dze u nie-
go wszystko! A im kto mniejszy bêdzie albo na g³êbszym do³u sta³, to mniej widzieæ bêdzie,
a g³oœniej jeszcze krzyczeæ. A tylko te wysokie ludzie, te na górze stoj¹ce, widzieæ bêd¹, co
na ten s³up nic innego po³o¿one nie jest, i tym, co po to li¿¹, co ta po³o¿one jest, nie bêd¹ siê
dziwowali, a krzyczeæ to uni te¿ nie bêd¹. Co na nasz s³up le¿y? Pieni¹dze tylko le¿¹, tak my
po pieni¹dze liziem. Ale to nie jest pierwsze z³e. Pierwsze z³e to jest takie, co dwa s³upy s¹
i co na nich nierówne rzeczy le¿¹.
– Jeszcze by – rozœmia³ siê impertynencko zegarmistrz. – W teorii zreszt¹ – doda³ powa¿-
niej – masz pan mo¿e i s³usznoœæ. Ale w praktyce inaczej to siê okazuje. Was, ¯ydów, lêgnie;
siê jak tej szarañczy, a zawsze to ¿ywio³ cudzy...
Stary introligator znów zamruga³ nerwowo razy kilka i znów siwe swoje oczy w po³owie
rzêsami przys³oni³.
– M¹dry cz³owiek, choæby w garœci dwa kamienie mia³ i trzy choæby mia³, to tylko jed-
nym w psa ciska. A pan dobrodziej dwoma kamieniami od razu cisn¹³ na starego ¯yda... Ale
to nic nie szkodzi. Ja ten jeden podniosê i ten drugi te¿ podniosê. Mój grzbiet ju¿ siê sam do
ziemi schyla...
Musn¹³ dwa razy bia³¹ sw¹ brodê i pomyœlawszy chwilkê rzek³:
– Pan dobrodziej wie, jak ja siê nazywam? Nu, ja siê nazywam Mendel Gdañski. ¯e ja siê
Mendel nazywam, to przez to, co nas by³o dzieci czternaœcie, a ja siê piêtnasty urodzi³, tu, na
Stare Miasto, w te w¹skie uliczkê. zara za te ¿ó³te kamienice, gdzie apteka. pan dobrodziej
wie? Nu. jak ja siê tam urodzi³, to nas by³o dzieci piêtnaœcie, ca³y mendel. Przez to ja siê
Mendel nazywam1'. Czy nas ojciec nieboszczyk potopiæ mia³? Nie mia³ nas potopiæ! Raz. ¿e
siê un Pana Boga ba³, a drugi raz. ¿e un te swoje piêtnaœcie dzieci tak kocha³, ¿e jak matka
przynios³a œledŸ, to un tylko g³ówkê sobie urwa³, a ca³ego œledzia to dzieciom dal, coby siê
najad³y, coby nie by³y g³odne. Tak ich kocha³.
Zach³ysn¹³ siê. Poczerwienia³, oczy mu siê zapali³y nag³ym przypomnieniem. Wnet siê jed-
nak pohamowa³ i mówi³ dalej z jowialnym uœmiechem, w którym gorzk¹ ironiê dostrzec by³o
mo¿na.
– Ale ja, Mendel, widzia³, co mendlowi ca³emu Ÿle na œwiecie, tak sam ju¿ tylko pó³ tuzi-
na dzieci mia³, a moja córka– Lija, nu, una tylko jednego syna mia³a i od boleœci wielkiej
umar³a. ¯eby una ¿y³a, a szeœæ synów mia³a, a patrza³a, na co ja patrzê, nu, to ima by szeœæ
razy od boleœci umieraæ musia³a!
Mówi³ szybko, coraz szybciej, g³osem namiêtnie przyciszonym, pochylaj¹c siê ku zegar-
mistrzowi i przenikaj¹c go pa³aj¹cym wzrokiem. Po chwili wyprostowa³ siê. wci¹gn¹³ w star¹
pierœ g³êboki, ciê¿ki oddech i uœmiechn¹wszy siê smêtnie rzek³:
– To ju¿ my go nie nazywali Mendel, to ju¿ my go nazwali Jakub.
– Kubuœ, pójdŸ tu! – zawo³a³ jakby pierwszy raz przypominaj¹c sobie obecnoœæ ch³opca.
A gdy malec wsta³ ze sto³ka i szastn¹wszy buciêtami przed zegarmistrzem do dziada siê przy-
tuli³, stary pog³aska³ go po g³owie i rzek³:
-Kubuœ to takie imiê. co go i pan dobrodziej, na ten przypadek, godnemu synkowi mo¿e
daæ. To jest takie imiê, co to jak na tym s¹dzie króla Salomona; niech nie bêdzie ani mnie,
18
ani tobie. To dobre imiê jest! Po te imiê to jak po te k³adkê przejd¹ ludzie z te niedobre czasy
do te dobre czasy, kiedy jeden drugiemu nie bêdzie liczy³ w domu, du¿o ma ko³yski... Bo w te
du¿o ko³yski du¿o pracy jest i du¿o g³odu jest. i du¿o mogi³ki te¿...
I nie na tym m¹droœæ jest, coby ma³o ludzi by³o. ale na tym m¹droœæ jest, coby uni du¿o
dobrego zrobili, du¿o ziemi obsiali, du¿o obkopali, du¿o obsadzili. Coby uni du¿o przemy-
s³ów mieli, du¿o rozumu siê uczyli, du¿o dobroœci znali w sercu jeden dla drugiego. Mnie
jeden stary ch³op powiada³, co jak bocian wiêcej dzieci ma, ni¿ ich wy¿ywiæ mo¿e, to jedno
albo i dwa z gniazda precz zruci. Tak niech ju¿ pan dobrodziej k³opotu o to nie ma. To i nad
ludŸmi taka moc musi byæ. co te gêby liczy i te ziarna w k³osie te¿...
Trz¹s³ siw¹ brod¹, coraz silniej tul¹c malca do swego boku.
– Nu, ja nie tylko nazywam siê Mendel, ja jeszcze nazywam siê Gdañski. Nu, co to jest Gdañski?
To taki cz³owiek albo taka rzecz, co z Gdañska pochodz¹ca jest... Pan dobrodziej wie?... Wódka
gdañska jest i kufer gdañski jest, i szafa gdañska jest... Jak uny gdañskie mog¹ byæ. tak ja jestem
Gdañski. Nie jestem paryski, ani nie jestem wiedeñski, ani nie jestem berliñski -jestem Gdañski. Pan
dobrodziej powiada, co ja cudzy. Nu, jak to mo¿e byæ? Jak ja Gdañski, to ja cudzy? Tak pan dobro-
dziej powiada? Czy to tam ju¿ wysch³a Wi³sa? Czy tratwy tam nie id¹ od nasze miasto? Czy tam te
lapciuchy nasze flisy ju¿ nie s¹?-.. To ju¿ wszystko cudze?... To pan dobrodziej taki hojny? Nu, szko-
da, co ja przód nie wiedzia³ o tym. co pan dobrodziej taki hojny, bo ja bym prosi³ pana dobrodzieja
choæ o po³owê sklepu, choæ o potowe te wszystkie zegarki, co tam s¹...
Zegarmistrz œmia³ siê i chwyta³ za boki.
– A niech¿e pana nie znam A toœ pan wywiód³ sztukê, ¿e i Bosko lepiej nie potrafi! ¯e
Gdañski, to ju¿ swój! Cha, cha. cha’....
Stary ¯yd kiwa³ g³ow¹ i uœmiecha³ siê tak¿e. Filuteria sofisty b³yszcza³a mu w oczach, ale
uœmiech by³ gorzki, kol¹cy...
– Mendel Gdañski i Jakub Gdañski – rzek³ po chwili z powag¹ zwracaj¹c siê do wnuka
i jakby przekazuj¹c mu dostojnoœæ swojego nazwiska i swojej tradycji.
– Nu, co un jest ten Mendel Gdañski? Un ¯yd jest, w to miasto urodzony jest, w to miasto
un ¿yje. ze swojej pracy, w to miasto ma grób ojca swego i matki swojej– i ¿ony swojej, i cór-
ki swojej. Un i sam w to miasto koœci swoje po³o¿y.
– Nu. co un jest ten Kubuœ Gdañski? – ci¹gn¹³ dalej odsun¹wszy od siebie ch³opca na œro-
dek izby na d³ugoœæ swej rêki i nie puszczaj¹c jego ramienia.
– Nu, un uczeñ jest. Un w szkole siedzi, w ³awkê, przy swoich kolegi un siedzi, w ksi¹¿kê
patrzy, pisze, uczy siê. Nu, na co un siê uczy? Un siê na to uczy, coby rozum mia³. Nu, czy
un ten rozum gdzie poniesie, jak un go bêdzie mia³? U n go nigdzie nie poniesie w obce miej-
sce. Un go nie poniesie do wody utopiæ ani do ognia spaliæ, ani do ziemi zakopaæ. Un tu
m¹dry bêdzie. na ten kraj. na to miasto bêdzie rozum mia³. To bêdzie w ten kraj ca³y rozum–
co by bez niego by³, i jeszcze ten rozum bêdzie w ten kraj, co un go Kubuœ bêdzie mia³. Czy
pan dobrodziej myœli, co to bêdzie zadoœæ? Za du¿o? Nu, pan dobrodziej takie g³upstwo nie
mo¿e myœleæ. Nu. jak un rozum bêdzie mia³. to un bêdzie wiedzia³ takich rzeczy. jakie ja nie
wiem i pan dobrodziej nie wie. Un mo¿e i to bêdzie wiedzia³. co wszyscy ludzie dzieci s¹ od
jednego Ojca i co wszyscy ludzie kochaæ siê maj¹ jak te bracia...
Przyci¹gn¹³ do siebie na powrót ch³opca, a obj¹wszy jego szyjê pochyli³ siê do zegarmi-
strza i szepn¹³:
– Bo to delikatne dziecko jest... sierota jest... bardzo miêtkiego serca...
19
Pog³aska³ ch³opca po twarzy i doda³:
– IdŸ, kochanku, po³ó¿ siê spaæ. bo jutro do szko³y pójdziesz.
Malec znów szastn¹³ buciêtami przed zegarmistrzem, dziada rêkê do ust przycisn¹³
i znikn¹³ za persow¹ firank¹, dziel¹c¹ izbê od ma³ej alkowy. Stary ¯yd ³ysn¹³ oczami raz
i drugi, zach³ysn¹³ siê i unosz¹c brodê spyta³:
-. Nu. z przeproszeniem pana dobrodzieja, kto to powiada³, co ¯ydów
maj¹ biæ? Ja siê przy to dziecko pytaæ nie chcia³, ¿eby go broñ Bo¿e nie przestraszyæ, bo
to bardzo delikatne dziecko jest. ale teraz to ja siê pana dobrodzieja o to bez urazy spytam...
Uœmiechn¹³ siê pochlebnie, ujmuj¹co, siwe jego oczy patrzy³y z przymileniem.
Zegarmistrz, zbity nieco z tropu poprzednimi wywodami ¯yda. natychmiast uczni swoj¹
przewagê.
– Powiadaj¹... – b¹kn¹³ niedbale, wydymaj¹c wargi.
– Nu, kto powiada? – pyta³ ¯yd, a oczy ju¿ z aksamitnych stawa³y siê ostre, k³uj¹ce.
– Ludzie powiadaj¹... – b¹kn¹³ tym samym tonem zegarmistrz-
Stary ¯yd odskoczy³ nagle na dwa kroki ze zwinnoœci¹, której by siê nikt. w nim nie do-
myœla³. Wzrok jego pa³a³, wargi parska³y, g³owê postawi³ jak kozie³.
– Ludzie?... Ludzie powiadaj¹? – pyta³ g³osem sycz¹cym, w coraz
wy¿sze wpadaj¹cym tony. – Ludzie?...
I za ka¿dym wymówionym wyrazem pochyla³ siê coraz bardziej naprzód. przysiada³ niemal.
Zegarmistrz patrzy³ obojêtnie, bawi¹c siê dewizk¹ i kiwaj¹c nog¹ w trzewiku. Uwa¿a³ Jed-
nak, ¿e ta postawa ¯yda jest wobec niego nie– w³aœciw¹ i œmieszn¹.
– Có¿ to pana tak dziwi? – zapyta³ ch³odno.
Ale stary introligator ju¿ siê uspokoi³. Rozprostowa³ siê, rêce wpar³ w biodra, brodê wy-
rzuci³ do góry, oczy zmru¿y³.
– Pan dobrodziej siê myli – rzek³. – Ludzie tego nie powiadaj¹. To powiada wódka, to
powiada szynk, to powiada z³oœæ i g³upota, to powiada z³y wiatr, co wieje.
Wzniós³ rêkê i machn¹³ ni¹ wzgardliwie.
– Niech pan dobrodziej œpi spokojnie, l ja bêdê spokojnie spa³, i to dziecko bêdzie spokoj-
nie spa³o! Nasze miasto bardzo du¿o smutku ma, bardzo du¿o ciemnoœci, i bardzo du¿o nie-
szczêœcia. ale na nasze miasto jeszcze to nie przysz³o, coby siê w nim ludzie gryŸli jak psy.
O to mo¿e pan dobrodziej spokojny byæ!
Zacisn¹³ usta i siêgn¹³ z powag¹ po ciê¿ki, cynowy lichtarz, jakby chcia³ zaraz œwieciæ go-
œciowi do sieni. Zsun¹³ siê pan zegarmistrz ze sto³u– nacisn¹³ hawelok, umocni³ na g³owie
kapelusz. który mu gdzieœ na kark zjecha³, i rzuciwszy dobranoc, wyszed³.
Wtedy ¯yd ode drzwi wróci³, lichtarz na stole umieœci³, a przeszed³szy na palcach ku al-
kowie, persowcj firanki uchyli³ i ucha nadstawi³.
Z wnêtrza alkowy s³ychaæ by³o oddech dziecka gor¹czkowy, nierówny. chrypliwy. Ma³a
lampka o zielonej szklanej banieczce pali³a siê tam na sto³ku. Stary pantofle zrzuci³, do ³ó¿ka
podszed³ i zapatrzy³ siê w rozognion¹ twarzyczkê ch³opca niespokojnie, badawczo. Chwilkê
tak sta³ wstrzymuj¹c dech w piersi. po czym westchn¹³ i wysun¹wszy siê z alkowy, na sto³ku
ciê¿ko siad³, opar³ d³onie o kolana i zako³ysa³ siw¹ swoj¹ g³ow¹.
Zgarbiony byt teraz i jakby postarza³y o jaki lat dziesi¹tek– Usta jego porusza³y siê bez-
dŸwiêcznie, pierœ dysza³a ciê¿ko, oczy utkwione by³y w pod³ogê. Cienka œwieca dogasa³a,
skwiercz¹c w cynowym lichtarzu.
20
Nazajutrz rano uliczka obudzi³a siê cicha jak zwykle i jak zwykle spokojna. Mendel Gdañ-
ski od wczesnego ranka sta³ w skórzanym fartuchu przy swoim warsztacie. Wielkie jego no-
¿yce zgrzyta³y po papierze zapalczywie, twardo, œruba prasy piszcza³a, dociskana do ostat-
niego krêga. nó¿ w¹ski, d³ugi, b³yska³ pod ranne s³oñce zu¿yt¹ sw¹ kling¹, skrawki papieru
pada³y z szelestem na praw¹ i na lew¹ stronê. Stary introligator pracowa³ gor¹czkowo, ¿arli-
wie; na jego zwiêd³ej, g³êboko zbru¿d¿onej twarzy znaæ by³o noc niespan¹. Gdy przecie¿
wypi³ lich¹ kawê, któr¹ mu s¹siadka w du¿ym, fajansowym imbryku przynios³a, raŸniej mu
siê jakoœ na sercu zrobi³o, na³o¿y³ krótk¹ fajeczkê, zapali³ i poszed³ budziæ wnuka.
Ch³opak zaspa³ dziœ jakoœ. D³ugo w noc na pos³aniu rzuca³ siê jak ryba. a teraz spal snem
g³êbokim, cichym. Cienki promieñ s³oñca wpadaj¹cy do alkowy przez otwór persowej firanki
k³ad³ mu siê na oczach, na ustach. na w¹t³ych, odkrytych piersiach: to znów w ciemnych, miêk-
kich w³osach i w d³ugich, spuszczonych rzêsach zapala³ z³otobrunatne, migotliwe p³omyki.
Stary patrzy³ siê z luboœci¹ na dziecko. Czo³o jego wyg³adza³o siê. usta rozszerza³y, oczy
mru¿y³y i nabiera³y blasku. Rozœmia³ siê wreszcie szczêœliwym, cichym œmiechem, a wci¹-
gn¹wszy wielki k³¹b dymu z fajeczki. pochyli³ siê i puœci³ go pod sam nos ch³opaka. Malec
siê zakrztusi³, zerwa³. szeroko otwar³ z³ote swoje oczy i zacz¹³ je trzeæ z³o¿onymi w dwie
i chude pi¹stki rêkami. Spieszy³ siê teraz, niezmiernie, by³ zafrasowany; jedno z zadañ zosta-
³o nie dokoñczonym, ksi¹¿ki, kajety nie pouk³adane le¿a³y dotychczas na stole. Ju¿ i kawy
nie dopi³ i bu³ki na pauzê, prze³o¿onej dwoma plasterkami zimnego jajka na twardo, nie
chcia³ wzi¹æ, tylko w tornister ksi¹¿ki rzuca³, niepewny, czy siê nie spóŸni. Kiedy wszak¿e
szynel na ramiona wzi¹wszy do drzwi zmierza³, drzwi otwar³y siê gwa³townie, a chudy stu-
dent z facjatki pchn¹³ go na powrót do izby:
– Uciekaj, bo ¯ydów bij¹!
Rozdra¿niony by³ widocznie bardzo. Jego ospowata, d³uga twarz zdawa³a siê jeszcze
d³u¿sz¹ i jeszcze bardziej spustoszon¹: krok, jaki z sieni do izby zrobi³, oddali³ cienkie jego
nogi na niezmiern¹ odleg³oœæ od siebie, ma³e bure oczy sypa³y iskry gniewa. Wylêk³y malec
k³êbkiem potoczy³ siê a¿ ku sto³owi, upuszczaj¹c szynê! i tornister...
Stary os³upia³– Ale wnet oprzytomniawszy, ogniami z twarzy buchn¹³, jak ¿bik do studen-
ta skoczy³.
– Co to uciekaj?... Gdzie un ma uciekaæ?..– Na co un ma uciekaæ?... Czy un tu ukrad³ co
komu, coby un uciekaæ mia³?... Czy un tu w cudzej stancji siedzi?... W cudzy dom?... Un tu
w swojej stancji siedzi! w swój dom! Un tu nikomu nic nie ukrad³! Un do szko³y idzie! Un
nie bêdzie ucieka³!...
Przyskakiwa³ do stoj¹cego w drzwiach studenta, skurczony, zebrany w sobie, sycz¹cy, par-
skaj¹cy i trzês¹cy brod¹.
– Jak tam pan chcesz! -rzuci³ szorstko student.-Ja powiedzia³em... I zabiera³ siê do wy-
cofania z izby swej niezmiernie d³ugiej nogi, Stary introligator uchwyci³ go za po³ê wytar-
tego paltota.
– Jak ja chcê?... Nu, co to jest za gadanie, jak ja chcê! Ja chcê. Cobym ja spokój mia³. Ja
chcê spokojnie zjeœæ mój kawa³ek chleb, co ja na niego pracujê! Nu,ja chcê wychowaæ te sie-
rotê, ten ch³opiec, coby z to dziecko cz³owiek by³, coby nikt na niego nie plu³, kiedy un nic
winny nie jest... Nu, ja chcê, coby nie by³o ani mojej, ani niczyjej krzywdy, coby sprawiedli-
woœæ, coby siê ludzie Boga bali!... Nu, ja tego chcê! A uciekaæ to ja nie chcê! Ja w to miasto
siê urodzi³, w ten dom dzieci mia³. ja «tu nikogo nie skrzywdzi³, ja tu warsztat mam...
21
Nie skoñczy³, kiedy od za³amu uliczki ozwa³a siê g³ucha wrzawa jakby z daleka gdzieœ
przeci¹gaj¹cej burzy. Po twarzy studenta przelecia³ kurcz nag³y, wpó³g³oœna kl¹twa wypad³a
mu przez œciœniête zêby.
Stary introligator umilk³, wyprostowa³ siê i wyci¹gn¹wszy chud¹ szyjê nas³uchiwa³ chwi-
lê. Wrzawa zbli¿a³a siê szybko. S³ychaæ ju¿ by³o gwizd przeci¹g³y, œmiechy, wo³ania, wybu-
chy krzyków i p³aczu lament. Uliczka zawrza³a. Zamykano bramy, tarasowano sklepy, jedni
biegli wprost na wrzawê, drudzy uciekali od niej.
Nagle malec wystraszony rozszlocha³ siê g³oœno. Student z naciskiem drzwi zamkn¹³
i znikn¹³ w pustej sionce.
Stary ¯yd s³ucha³. Ani szlochania dziecka, ani wyjœcia studenta zdawa³ siê nie spostrze-
gaæ. Wzrok mia³ jak gdyby cofniêty w siebie, doln¹ wargê obwis³¹, ucho nastawione. Mimo
skórzanego fartucha widaæ by³o dr¿enie jego starych kolan; twarz z czerwonej sta³a siê bru-
natn¹, z brunatnej ¿ó³t¹, z ¿ó³tej kredowobia³¹. Wygl¹da³ jak cz³owiek trafiony postrza³em.
Chwilka jeszcze, a to stare, os³ab³e cia³o z³amie siê i runie.
Coraz bli¿sza, coraz wyraŸniejsza wrzawa wpad³a nareszcie w opustosza³¹ uliczkê
z ogromnym wybuchem krzyku, œwistania– œmiechów. kl¹tw, z³orzeczeñ. Ochryp³e, pijackie
g³osy zlewa³y siê w jedno z szatañskim piskiem niedorostków. Powietrze zdawa³o siê pijane
tym wrzaskiem mot³ochu: jakaœ zwierzêca swawola obejmowa³a uliczkê, t³oczy³a j¹. przewa-
la³a siê po niej dziko, g³usz¹co. Trzask ³amanych okiennic, ³oskot tocz¹cych siê beczek, brzêk
rozbijanego szk³a, ³omot kamieni, zgrzyt dr¹gów ¿elaznych zdawa³y siê jak ¿ywe braæ udzia³
w tej ohydnej scenie. Jak p³atki gêsto padaj¹cego œniegu, wylata³o i opada³o pierze z poroz-
rywanych poduszek i betów. Ju¿ tylko kilka lichych kramów dzieli³o izbê Mendla od rozpa-
sanej ci¿by. Malec przesta³ szlochaæ i trzês¹c siê ca³y jak w febrze przycisn¹³ siê do dziada.
Jego wielkie, ciemne oczy pociemnia³y jeszcze i œwieci³y ponuro z poblad³ej twarzyczki.
Dziwna rzecz. To przytulenie siê dziecka i to bliskie ju¿ nieochybne niebezpieczeñstwo skrze-
pi³y starego ¯yda. Po³o¿y³ rêkê na g³owie wnuka, tchu w piersi nabra³ szerokim oddechem,
a choæ twarz mia³ jeszcze jak op³atek bia³¹, do Ÿrenic ju¿ przywo³a³ i ogieñ, i ¿ycie.
– Sz,... – szepn¹³ uspokajaj¹co.
Teraz dopiero ucisza³ p³acz, który ju¿ sam umilk³, zduszony wielkim strachem. Teraz do-
piero to przedchwilowe szlochanie dziecka dochodzi³o do jego œwiadomoœci.
W tej chwili do d³ugiej, w¹skiej sionki wpad³o kilka kobiet: powroŸniczka z dzieckiem na
rêku, stró¿ka, straganiarka.
– Dalej, Mendlu – krzyknê³a od progu stró¿ka – zejdŸta im z oczów! Ja tu duchem w oknie
obrazik postawiê albo krzyzik. Ju¿ ta po inszych izbach stoi... To tam nie id¹!....
Chwyci³a malca za rêkê.
– Dalej, Kubuœ! do alkowy!....
Obst¹pi³y ich, zas³ania³y sob¹. pcha³y ku persowej firance. Zna³y tego ¯yda tak dawno,
by³ us³u¿nym, dobrym cz³owiekiem. Za kobietami zaczêli siê wsuwaæ inni mieszkañcy ma³ej
kamieniczki. Izba zape³nia³a siê ludŸmi.
Stary Mendel jedn¹ rêkê opar³ ciê¿ko na ramieniu ch³opca, a drug¹ odsun¹³ kobiety. Oprzy-
tomnia³ ju¿ zupe³nie przez tê jedn¹ chwilê.
– Dajta spokój, .Janowa – mówi³ twardym, brzmi¹cym jak dzwon g³osem. – Dajta spokój!
Ja wam dziêkujê, bo wy mnie swoj¹ œwiêtoœæ chcieli daæ, mnie ratowaæ, ale ja do moje okno
krzy¿ nie chcê stawiæ! Ja siê nie chcê wstydziæ, co ja ¯yd. Ja siê nie chcê baæ! Jak uny mi³o-
22
sierdzia w sobie nie maj¹, jak uny cudzej krzywdy chc¹, nu, to uny nie s¹ chrzescijany nu to
uny i na ten krzy¿ nie bêd¹ pytali ani na ten obraz... Nu, to uny i nie ludzie s¹. To uny ca³-
kiem dzikie bestie s¹– A jak uny s¹ ludzie, jak uny s¹ chrzeœcijany, nu. to dla nich taka siwa
g³owa starego cz³owieka i takie dziecko niewinne te¿ jak œwiêtoœæ bêdzie. PójdŸ, Kubuœ...
I poci¹gn¹wszy za sob¹ ch³opca, mimo ha³aœliwych protestów zebranych, do okna podszed³, oba
jego skrzyd³a pchniêciem rêki otworzy³ i stan¹³ w nim w rozpiêtym kaftanie, w skórzanym fartuchu,
z trzês¹c¹ siê brod¹ bia³¹, z g³ow¹ wysoko wzniesion¹, tul¹c do swego boku ma³ego gimnazistê
w szkolnej bluzie, którego wielkie oczy otwiera³y siê coraz szerzej, utkwione w wyj¹cy mot³och.
Widok by³ tak przejmuj¹cy, ¿e kobiety szlochaæ zaczê³y.
Spostrzeg³a stoj¹cego w oknie ¯yda uliczna zgraja i omijaj¹c pozosta³e kramy, rzuci³a siê
ku niemu.
Tê heroiczn¹ odwagê starca, to nieme odwo³anie siê do uczuæ ludzkich t³umu wziêto za
zniewagê, za ur¹gowisko. Tu ju¿ nic szukano, czy jest do wytoczenia jaka beczka pe³na octu,
okowity, jaka paka towarów do rozbicia, jaka pierzyna do rozdarcia, jaki kosz jaj do st³ucze-
nia. Tu wybuch³a ta dzika ¿¹dza pastwienia siê, ten instynkt okrucieñstwa, który przyczajony
w jednostce, jak po¿ar opanowywa zbiegowisko, ci¿bê...
Jeszcze nie dobiegli pod okno, kiedy kamieñ, rzucony z poœrodka t³umu, trafi³ w g³owê
ch³opca. Malec krzykn¹³, kobiety rzuci³y siê ku niemu. ¯yd puœci³ ramiê dziecka, nie obej-
rza³ siê nawet, ale podniós³szy obie rêce, wysoko ponad wyj¹cy mot³och wzrok utkwi³ i szep-
ta³ zbiela³ymi usty:
– Adonai! Adonai!... – a wielkie ³zy toczy³y siê po jego zbru¿d¿onej twarzy.
W tej chwili by³ to prawdziwy Gaon, co znaczy: wysoki, wznios³y-
Kiedy pierwsi z t³umu pod okno dopadli, znaleŸli tam wszak¿e niespodziewan¹ przeszko-
dê w postaci chudego studenta z facjatki.
Z wzburzon¹ czupryn¹, w rozpiêtym mundurze stal on pod oknem ¯yda. rozkrzy¿owa³ rêce
zacisn¹wszy piêscie i rozstawiwszy nogi jak otwarty cyrkiel. By³ tak wysoki, ¿e zas³ania³ sob¹
okno niemal w po³owie. Gniew, wstyd, wzgarda, litoœæ wstrz¹sa³y jego odkryt¹ piersi¹ i p³o-
mieniami sz³y po jego czarnej, ospowatej twarzy.
– Wara mi od tego ¯yda! – warkn¹³ jak brytan na pierwszych, którzy nadbiegli. – A nie. to
wal we mnie jeden z drugim ga³gany, psubraty, hultaje!
Trz¹s³ siê a¿ ca³y i nawet pe³nego g³osu dobyæ nie móg³, tak go gniew d³awi³. Z ma³ych
jego burych oczu iskry sypaæ siê zdawa³y.
By³ w tej chwili piêknym jak Apollo...
Kilku trzeŸwiejszych z bandy zaczê³o siê cofaæ. Postaæ m³odzieñca i jego s³owa uderzy³y
ich sw¹ si³¹. Skorzysta³ z tego d³ugi student, a skoczywszy przez niskie okno do izby, ode-
pchn¹³ ¯yda, a sam w oknie stan¹³. T³um przeci¹gn¹³ mimo tego okna z g³uch¹ wrzaw¹. Szy-
derstwa, pogró¿ki, wrzaski, z³orzeczenia towarzyszy³y pochodowi temu; po czym wrzawa
oddala³a siê, cich³a, a¿ przesz³a w huk niewyraŸny, daleki...
Tego wieczora nikt siê przy sosnowym stole nie uczy³ i nikt przy warsztacie nie pracowa³.
Zza persowej firanki, z alkowy, dobywa³ siê niekiedy cichy jêk dziecka; zreszt¹ spokój pano-
wa³ tu zupe³ny. Gdyby nie rozbita szyba w okienku, gdyby nie porzucony na pod³odze szynel
i tornister uczniowski, nie znaæ by³oby tej burzy, która tu przesz³a rankiem.
W alkowie za persow¹ firank¹ le¿a³ ma³y gimnazista z obwi¹zan¹ g³ow¹. Zielona lampka
pali³a siê przy nim, chudy student siedzia³ na brzegu ³ó¿ka trzymaj¹c rêkê malca.
23
Twarz studenta by³a ju¿ t¹ sam¹ co zwykle, dziobat¹, brzydk¹ twarz¹; w oczach tylko pa-
li³y siê niedogas³e ognie, z dna duszy ruszone. Siedzia³ milcz¹cy, namarszczony, gniewny, i od
czasu do czasu rzuca³ niecierpliwe spojrzenie w ciemny k¹t alkowy. W k¹cie tym siedzia³ sta-
ry Mendel Gdañski, bez ruchu, bez g³osu. Skulony, z ³okciami wspartymi o kolana, z twarz¹
ukryt¹ w rêkach, siedzia³ on tak ju¿ od po³udnia, od chwili, w której dowiedzia³ siê, ¿e ch³op-
cu niebezpieczeñstwo nie grozi.
Ta nieruchomoœæ i to milczenie starego introligatora niecierpliwi³y studenta.
– Panie Mendel! – burkn¹³ wreszcie – wyle¿¿e pan ju¿ raz z tego k¹ta! Bosiny pan odpra-
wiasz czy co u licha? Trochê gor¹czki i nic wiêcej. Ch³opak za tydzieñ jaki do szko³y pój-
dzie, byle siê trochê tylko skóra zros³a. A pan tak jak na worze z popio³em zasiad³’ Przecie
panu nikt nie umar³!
Stary ¯yd milcza³.
Po chwili dopiero podniós³ g³owê i odezwa³ siê g³osem namiêtnie drgaj¹cym:
– Pan siê pyta. czy ja na bosiny siedzê? Nu. ja siedzê na bosiny! Ja popió³ na g³owê mam
i wór gruby na g³owie mam. i na popiele ja siedzê, i nogi bose mam, i pokutê wielk¹ mam.
i wielka boleœæ mam. i wielk¹ gorzkoœæ...
Zamilk³ i twarz znowu w rêce ukry³. Ma³a zielona lampka dawa³a jego siwej g³owie jakieœ
szczególne, widmowe niemal oœwietlenie. Malec jêkn¹³ raz i drugi i znów zaleg³o milczenie.
A wtedy wœród tej ciszy podniós³ Mendel Gdañski raz jeszcze g³owê i rzek³:
– Pan powiada, co u mnie nic nie umar³o? Nu, u mnie umar³o to, z czym ja siê urodzi³.
z czym ja szeœædziesi¹t i siedem lat ¿y³, z czym ja umieraæ myœla³... Nu. u mnie umar³o serce
do tego miasto!
24
NASZA SZKAPA
Zaczê³o siê to od starego ³ó¿ka, coœmy na nim we trzech sypiali.
Tego dnia ojciec z³y czegoœ z rzeki wróci³ i siad³szy na ³awie, rêk¹ g³owê podpar³. Pyta³a
siê matka raz i drugi, co mu, ale dopiero za trzecim razem odpowiedzia³, ¿e siê ta robota ko³o
¿wiru skoñczy³a i ¿e szkapa tylko piasek teraz woziæ bêdzie. Zaraz mnie Felek szturchn¹³
w bok, a matka jêknê³a z cicha.
Mia³ ojciec nad wieczorem po doktora iœæ, ale mu jakoœ niesporo by³o. Chodzi³, medyto-
wa³, po k¹tach poziera³, a¿ stan¹³ przed matk¹ i rzek³:
– Co ch³opakom po ³ó¿ku, Anulka? Sypiam ja na ziemi, to¿ i oni mog¹.
Spojrzeliœmy po sobie. Dwie z³ote iskry zab³ys³y w siwych oczach Felka. Prawda! Co nam
po ³ó¿ku? Piotrusia tylko pilnowaæ trzeba, ¿eby z niego nie spad³.
– Dalej! jazda! – krzykn¹³ Felek i zanim matka odpowiedzieæ zd¹¿y³a, ju¿eœmy we trzech
siennik na ziemiê œci¹gnêli, a Fe³ek koz³y wywracaæ na nim zacz¹³.
Po œci¹gniêciu wszak¿e siennika okaza³o siê, ¿e desek w ³ó¿ku brakuje dwóch, a bok je-
den ze wszystkim od³azi. Nie chcia³ tedy „handel”, którego mi ojciec zawo³aæ kaza³, o ³ó¿ku
ani gadaæ, pieni¹dze naliczone miedziakami zgarn¹³ w mieszek, zwi¹za³ i za cha³at na piersi
zasun¹³. Opuœci³ mu ojciec dziesi¹tkê, potem dwie, potem z³otówkê ca³¹, ale siê ¯ydzisko
upar³o. Z sieni dopiero brodê do izby wsadzi³, postêpuj¹c pó³ rubla bez siedmiu groszy, jeœli
mu ojciec i poduszkê sprzeda.
Zawaha³ siê ojciec, spojrza³ na nas, spojrza³ na matkê; wszystkiego razem mia³o byæ jede-
naœcie z³otych.
– Có¿ ch³opaki? – zapyta³ wreszcie – obejdziecie siê bez poduszki tymczasem, póki mat-
ka chora?
– Ojej’. – wrzasn¹³ Felek przyduszonym g³osem, gdy¿ w³aœnie na g³owie sta³, a nie zmie-
niaj¹c pozycji poduszkê na izbê cisn¹³. Chwyci³ j¹ Piotruœ i na Felka rzuci³, Felek znów na
mnie, a¿ nam j¹ .,handel” z r¹k wyrwa³, ¿ebyœmy nie poszarpali.
– Ale bez poszewki! – odezwa³a siê s³abym g³osem matka.
Natychmiast wyrwaliœmy „handlowi” poduszkê, któr¹ ju¿ pod pach¹ trzyma³– i zaczêliœmy
i niej poszewkê œci¹gaæ.
Po œci¹gniêciu wszak¿e poszewki okaza³o siê, ¿e poduszka w jednym rogu rozpruta i ¿e
siê z niej pierze sypie, Znów tedy „handel” jedenastu z³otych daæ nic chcia³, tylko dziesiêæ
bez piêtnastu groszy.
Targ w targ. zgodzi³ siê z ojcem na ca³e dwa ruble, ale ¿eby mu jeszcze ko³drê nasz¹
dodaæ.
Ojciec spojrza³ na matkê. By³a tak os³abion¹ i blad¹, ¿e wygl¹da³a jak martwa, le¿¹c na
wznak, z g³êboko zapad³ymi oczami,
25
– Anulka?... – szepn¹³ ojciec pytaj¹co.
Ale matkê chwyci³ kaszel, wiêc odpowiedzieæ nie mog³a.
– My tam ko³dry, proszê ojca. nie chcemy! – krzykn¹³ Felek. – My siê tylko o tê ko³drê co
noc biæ musimy. Niech Wicek powie!...
– Prawda, proszê ojca! – potwierdzi³em gorliwie. – Co noc siê biæ musimy, bo spada...
„Handel” ju¿ ko³drê zwin¹³ i pod pachê wsadzi³. Wybiegliœmy za nim z tryumfem na po-
dwórko.
– Wiecie? – krzykn¹³ Felek ch³opakom, co tam w klipê grali – „handel” kupi³ nasze ³ó¿ko,
ko³drê i poduszkê! Bêdziemy teraz na ziemi na sienniku spali!...
– Wielka parada! – odkrzykn¹³ blady Józiek od krawca z lewej oficyny. – Ja ju¿ dwa lata
u majstra na ziemi sypiam i bez siennika nawet.
Zaimponowa³ nam. Sypianie takie nie by³o wiêc ju¿, widaæ, wynalazkiem naszym.
Tego dnia by³ u nas doktor, a ja biega³em a¿ dwa razy do apteki, bo matce znów by³o go-
rzej; ale kiedy przyszed³ wieczór, toœmy ledwie ziemniaki dojeœæ mogli, tak nam pilno by³o
na siennik, któryœmy sobie u³o¿yli w k¹ciku za piecem. Felek to nawet z chlebem w rêku do
pacierza klêkn¹³ i ogl¹daj¹c siê raz w raz na siennik, w trzy migi „ Ojcze nasz” i „Zdrowaœ”
przetrzepa³, tak, ¿em ja jeszcze ofiarowania nie zacz¹³, a on ju¿ siê w piersi bi³ a¿ dudnia³o
w izbie, i tylko katankê zrzuciwszy zaraz siê od pieca po³o¿y³. Co prawda, to i ja mia³em
myœl, ¿eby siê od pieca po³o¿yæ, ale mi siê ju¿ z Felkiem zaczynaæ nie chcia³o, wiêc go tylko
paln¹³em w ucho i po³o¿y³em siê od œciany, a Piotrusia toœmy miêdzy siebie wziêli. Zrazu
zdawa³o mi siê. ¿e mi g³owa gdzieœ z karku ucieka– bom do poduszki nawyk³, ale potem pod-
³o¿y³em sobie ³okieæ i dobrze.
– Czym¿e ja was, robaki, odziejê? – rzek³ ojciec patrz¹c, jakeœmy siê jeden do drugiego
tulili.
Obejrza³ siê po izbie, zdj¹³ z ko³ka swój p³aszcz granatowy i rzuci³ go na nas.
Wrzasnêliœmy z uciechy i natychmiast powsadzaliœmy rêce w rêkawy. Piotruœ tylko pisz-
cza³ nic mog¹c do nich trafiæ, aleœmy go z g³ow¹ peleryn¹ nakryli, wiêc ucich³. Ojciec, nim
siê po³o¿y³, raz jeszcze podszed³ do nas.
– No i có¿? Ciep³o wam. b¹ki? – zapyta³.
– Mnie tam ciep³o! – odpowiedzia³em z g³êbi p³aszcza.
– A mnie jak! – krzykn¹³ Felek. – O, proszê ojca, jak mi to gor¹co,
I wystawi³ swoje d³ugie, chude nogi, ¿eby okazaæ, jako o przykrycie nie dba.
Istotnie, przyjemne ciep³o sz³o na nas z. pieca, bo ojciec koksu przed wieczorem przyniós³,
ogieñ rozpali³ i matce herbatê gotowa³. Usnêliœmy te¿ zaraz. Ale nad ranem zrobi³o siê nagle
bardzo ch³odno. Poci¹gn¹³em tedy p³aszcz w swoj¹ stronê. Felek zrazu skurczy³ siê przez sen.
ale potem i on p³aszcz ci¹gn¹æ zacz¹³; a gdym nie puszcza³, bo juœciæ od pieca cieplej jemu
ni¿eli mnie by³o, sam siê g³êbiej pod niego wsun¹æ usi³owa³.
Przy tym wsuwaniu siê musia³ jakoœ nacisn¹æ Piotrusia, bo malec nagle piszczeæ zacz¹³,
a potem siê na dobre rozbecza³.
Matka stêknê³a z cicha raz i drugi.
– Filipie! Filipie!-rzek³a s³abym g³osem-a zajrzyj no do ch³opców, bo Piotruœ czegoœ
p³acze...
Ale ojciec spa³.
– Ch³opcy! – odezwa³a siê znowu matka – a czego tam Piotruœ p³acze?
26
– To Felek, proszê mamy! – odrzek³em.
– Nieprawda, proszê mamy, to Wicek! – zaprzeczy³ natychmiast zaspanym g³osem.
Matka ciê¿ej jeszcze stêknê³a, a gdy malec nie przestawa³ p³akaæ, zwlok³a siê z ³ó¿ka,
wziê³a Piotrusia na rêce i zanios³a go na swoj¹ poœciel. Zaraz te¿ nam siê placu wiêcej zro-
bi³o, wiêc mi Felek da³ sójkê w bok, ja mu te¿ i odwróciwszy siê od siebie spaliœmy wy-
bornie do samego rana.
W parê dni potem znowu przyszed³ „handel”. Nikt go nie wo³a³, ale przyszed³ tak,
z grzecznoœci, jak mówi³, dowiedzieæ siê, czy matka zdrowsza. Zaraz te¿ zacz¹³ chodziæ po
izbie, ogl¹daæ szafê, sto³ki. Ale ojciec pochmurny by³ czegoœ i gadaæ wiele z nim nie chcia³.
Nazajutrz „handel” znowu przyszed³. Tego dnia mieliœmy na obiad ziemniaki z sol¹ tylko,
bo okrasy brak³o; chleb te¿ siê jakoœ skoñczy³, a Piotruœ do ochrony bez œniadania poszed³. Mnie
ojciec kaza³ worek na wêgle szykowaæ. Szturchn¹³ mnie Felek w bok, ¿e to niby ciep³o bêdzie-
my mieli, bo wiatr strasznie po izbie œwista³, i zaraz my siê rozœmieli. Sta³em ju¿ z workiem
chwilê, ale ojciec zapomnia³ widaæ o wêglach, bo siedz¹c na matczynym ³ó¿ku zaduma³ siê
i w¹sy skuba³. Chrz¹kn¹³em raz, nic spojrza³ nawet w moj¹ stronê: chrz¹kn¹³em drugi raz, spoj-
rza³, jakby mnie nie widzia³; a na to w³aœnie „handel” wszed³ i szafê targowaæ zacz¹³.
Przestêpuj¹c z nogi na nogê czeka³em jeszcze chwilê, ale mi okrutnie pilno by³o, bo woda
ko³o pompy zamarz³a i Felek polecia³ jeŸdziæ; zaryzykowa³em tedy i chrz¹kn¹³em raz trzeci.
Jak siê te¿ ojciec nie odwróci, ³¹k nie palnie piêœci¹ w stó³! Skoczy³em duchem do sieni,
ma³om przez próg nie pad³, a „handel” te¿ wyszed³ nie bawi¹c i na ¯ydka z przeciwka pal-
cem kiwaæ zacz¹³. Ojciec mnie tymczasem zawo³a³, choæ mu siê jeszcze rêce trzês³y czegoœ,
szesnaœcie groszy odliczy³ i po wêgle biec mi kaza³.
Kiedym wróci³, ,,handel” i ¯ydek z przeciwka wynosili szafê. Ojciec ode drzwi zast¹pi³,
¿eby du¿o mrozu nie nasz³o, matka odwróci³a g³owê do œciany i stêka³a z cicha.
Usuniêcie szafy z k¹ta, gdzie sta³a, jak tylko zapamiêtaæ mogê, odkry³o nam nowe widoki;
przykucnêliœmy tedy wœród nagromadzonych tam œmieci i rozpoczê³y siê poszukiwania. Fe-
lek znalaz³ guzik blaszany, który sobie zaraz na rêkawie przyszy³, a ja wygrzeba³em patykiem
ze szpary du¿¹, zardzewia³¹ ig³ê oraz bo¿¹ krówkê z podkurczonymi pod siebie nó¿kami i wy-
szczerbionym skrzyde³kiem. Natychmiast zaczêliœmy na ni¹ chuchaæ, ale by³a zdech³a.
Za ka¿dym z tych odkryæ wykrzykiwaliœmy radoœnie, a ojciec nie móg³ nas napêdziæ do
kaszy, któr¹ nam zgotowa³ na obiad i której tylko matka jeœæ nie chcia³a. Przetrz¹snêliœmy
nareszcie wszystko, a przekonawszy siê, ¿e ju¿ ¿adnych wiêcej skarbów w k¹cie nie ma. wy-
mietliœmy resztê œmieci do sionki.
Teraz dopiero spostrzeg³em, ¿e w miejscu, gdzie sta³a szafa, kawa³ œciany bielszy siê wy-
dawa³ ni¿eli reszta izby; udzieli³em lej wiadomoœci Felkowi, a ¿e i matka w k¹t ten patrzy³a
smutnym wzrokiem, wsta³ tedy ojciec od kaszy, wyszuka³ w skrzynce dwa gwoŸdzie i w ów
jaœniejszy kawa³ œciany wbiwszy, powiesi³ na nich matczyn¹ sukniê br¹zow¹ od œwiêta i tê
drug¹ modr¹, codzienn¹, chustk¹ je piêknie okry³ i z boków obcisn¹³. Wygl¹da³o to bardzo
dobrze, a Felek z Piotrusiem zaraz siê „w chowanego” bawiæ tam zaczêli.
Matce w tych czasach pogorszy³o siê jakoœ; doktor jej kaza³ dobry rosó³ i œwie¿e miêso
jeœæ, a choæ p³aka³a na tak¹ utratê i jak mog³a ojcu broni³a, to jednak coœ przez tydzieñ do
rzeŸnika co dzieñ lata³em, kupuj¹c czasem i ca³e pó³ funta.
A ,,handel” to ju¿ tak do nas przywyk³, ¿e czy go kto wo³a³, czy nie wo³a³, co dzieñ choæ
przez drzwi zajrza³. Ju¿ nawet Hultaj, pies stró¿a, nie szczeka³ na niego. Po szafie kupi³ od
27
nas „handel” cztery na orzech bejcowane krzes³a, coœmy na nich do obiadu siadali. Przy tych
krzes³ach toœmy mieli uciechê, bo „handel” nie móg³ wiêcej wzi¹æ sam jak dwa, a drugie dwa
samiœmy nieœli a¿ na Ordynackie.
Na g³owach my z nimi paradowali samym œrodkiem ulicy, a Felek tak wrzeszcza³; ,,na bok!
na bok!”, ¿e a¿ doro¿ki stawa³y. „Handla” zostawiliœmy za sob¹ het precz, choæ ¯ydzisko
pêdzi³o za nami krzycz¹c, ¿eœmy rozbójniki, szwarcjury i inne tam takie ¿ydowskie wymys³y.
Dopiero¿ na Ordynackiem dalej bêbniæ w sto³ki. Rozlatywali siê ludzie, myœleli, ¿e ,,sztuki”;
a¿ przecie nas „handel” dopad³ i chwyciwszy siê za brodê na ono zbiegowisko przy sto³kach,
trzygroszniak nam da³, ¿ebyœmy sobie poszli.
Tak nam ta wyprawa zasmakowa³a, ¿eœmy siê tylko pytali, co trzeba wynosiæ.
Szczególniej Felek coraz mia³ nowe pomys³y. Jak tylko wróci³ z ochrony zaraz rêce za
plecy zak³ada³, po izbie chodzi³ i po k¹tach jak taksator patrzy³.
– A mo¿e by, proszê ojca. garnek ¿elazny? A mo¿e by baliê albo zegar?
– Poszed³ precz! – fukn¹³ na niego ojciec, który teraz prawie ci¹gle by³ czegoœ z³y i smutny.
– Felek! Co ty gadasz? – odezwa³a siê s³abym g³osem matka, – A toæ byœ ty nied³ugo du-
szê w ciele przeda³?
Ja i Piotruœ zaczêliœmy tak¿e silnie protestowaæ.
– Ale!... Garnek!... jeszcze czego!...– A w czym to bêdziemy gotowali kaszê albo i ziem-
niaki?
– Albo zegar!...– – doda³ z oburzeniem Piotruœ. – A jak¿e bêdziesz bez zegara wiedzia³,
kiedy ci siê jeœæ chce albo spaæ?...
– Ojej!... – wo³a³ Felek z min¹ skoñczonego libertyna – ¿eby o co, jak o to!... A ty, czy
zegar pokazuje, czy nie pokazuje, to tylko byœ ci¹gle jad³.
– A ty sklepikarce po bu³ki latasz, ¿eby ci „kadryla” da³a.
– Nie latam! – odpar³ zaczerwieniwszy siê Felek.
– Latasz!
– Nie latam!
– Owszem, latasz!. Sam widzia³em, jakeœ „kadryla” jad³...
– Ja „kadryla”? Jak Boga kocham, tak nie jad³em!...
Tu uderzy³ siê piêœci¹ w piersi, a¿ echo jêk³o.
– No to chuchnij!...
Nastawi³ siê Felek i chuchn¹³, a¿ para posz³a. Z próby tej wyszed³ z triumfem. Nic nie
zdradza³o spo¿ycia „kadryla”, a z g³êbi zapad³ej brzuszyny doby³a siê tylko czczoœæ wielka.
Wszak¿e przeg³osowany Felek nie traci³ miny. Pewnego dnia obchodz¹c izbê i pogl¹daj¹c
po œcianach, wykrzykn¹³ nagle:
– A rondel, proszê ojca! A moŸdzierz! A ¿elazko!...
Struchleliœmy, s³uchaj¹c. Rondel, moŸdzierz i ¿elazko-to by³y niemal klejnoty rodzinne. Na
pó³ce wprost drzwi ustawione, b³yszcza³y olœniewaj¹ce z³ote prawie. Œrodkowe miejsce zaj-
mowa³ rondel. Jak zapamiêtaæ mogê nigdym nic widzia³, ¿eby siê w tym rondlu co gotowa-
³o– By³oby to profanacj¹ po prostu. Co sobotê wszak¿e czyœci³a go matka ceg³¹ lub popio³em
i tak œwiec¹cy sta³ z wystawionym na izbê uchem b³yskaj¹c w same oczy, gdy siê do stancji
wchodzi³o. Przy nim sta³ moŸdzierz z t³uczkiem z jednej strony, a ¿elazko z drugiej. MoŸ-
dzierz by³ rówieœnikiem moim. Kupi³ go ojciec, gdym na œwiat przyszed³, aby matkê urado-
waæ i dobre jej serce za syna okazaæ. ¯adnego wszak¿e z jednolatków moich w podwórzu,
28
ba, na ca³ej ulicy, nie szanowa³em tak, jak szanowa³em ten moŸdzierz. Matka zdejmowa³a go
raz do roku tylko, w Wielki Pi¹tek, aby w nim ut³uc cynamon do wielkanocnego placka. Wte-
dy to zwykle powtarza³o siê to opowiadanie, w którym ja i moŸdzierz byliœmy bohaterami,
W³aœciwie ró¿niliœmy siê tym tylko, ¿e mnie przyniós³ bocian darmo, a za moŸdzierz trzeba
by³o zap³aciæ. Nic wiêc dziwnego, ¿e istnienie tego moŸdzierza uwa¿a³em jako wa¿niejsze
ani¿eli moje w³asne, zw³aszcza patrz¹c na poszanowanie, jakiego sta³e u¿ywa³, podczas gdy
ze mn¹ ró¿nie bywa³o i wówczas, i potem...
¯elazko tak¿e nader rzadko zstêpowa³o z wy¿yn pó³ki na poziom naszego codziennego
¿ycia. Matka prasowa³a nim tylko pó³koszulki niedzielne ojca i swoje tiulowe czepki; reszta
bielizny sz³a pod maglownicê. Raz nawet o to ¿elazko pogniewa³a siê matka ze stró¿k¹, któ-
ra je od nas po¿yczyæ chcia³a.
– Moja pani! -powiedzia³a jej matka bardzo stanowczym g³osem. -
Taki „porz¹dek” to nie na po¿yczki, nie na ludzkie rêce!... To kosztuje! To raz na ca³e ¿ycie
sprawunek!...
Wszyscyœmy przecie¿ pamiêtali, jak na to stró¿ka drzwiami trzasnê³a jak w sieni jêzyk roz-
puœci³a i jak siê matce z gniewu i z oburzenia rêce trzês³y, kiedy nam w chwilê potem chleb na
œniadanie kraja³a. Od tej te¿ chwili ¿elazko niezmiernie posz³o w górê w moim rozumieniu.
Zaliczy³em je nawet w myœli do tych rzeczy, które s¹ raz na ca³e ¿ycie, jak chrzest na przyk³ad,
bierzmowanie i granatowy p³aszcz, o którym ojciec te¿ mówi³, ¿e jest raz na ca³e ¿ycie. A te-
raz, patrzcie¿ pañstwo. Felek tak o ¿elazku mówi³, jakby to by³a warz¹chew albo stara miot³a.
Spojrza³em na ojca; by³em pewny, ¿e siê Folkowi po uszach oberwie. Ale ojciec oczy
w ziemiê wbi³. skuba³ w¹sy. Dobrze jeszcze, ¿e matka spa³a na tê chwilê.
Tego dnia nie lata³em po miêso dla matki. Koœci mi tylko ojciec za trojaka kupiæ da³ i krup-
nik z nich uwarzy³.
Nazajutrz przyszed³ zziêbniêty i zacieraj¹c skostnia³e rêce. od proga
zawo³a³:
– Ciesz siê, Anulku! Wis³a tylko patrzeæ jak puœci, bo siê wiatr na zachód obróci³.
Ale matka spojrzawszy na ojca klasnê³a w rêce i a¿ na poœcieli siad³a.
– Filip’. – krzyknê³a – a ko¿uch?
Teraz dopiero zobaczy³em, ¿e ojciec bez ko¿ucha wróci³. Nie mia³em jednak czasu wielce
siê rozgl¹daæ, gdy¿ ojciec Piotrusia za rêce chwyci³ i siarczystego m³ynka z nim wywin¹³.
Potem g³oœno siê rozœmia³, Piotrusia puœci³ i na ³ó¿ku matczynym siad³szy œmia³ siê a¿ mu
³zy po twarzy sczernia³ej pociek³y– Otar³ je prêdko rêkawem starego Spencerka.
– I có¿. Anulku? Jak ci tam?... – zapyta³,
Ale matka na poduszki opad³szy le¿a³a jak nie¿ywa.
– Filip! – szepnê³a wreszcie z wyrzutem. – Co ty?... Ko¿uch przeda³?...
– Ko¿uch! Ko¿uch! – powtórzy³ ojciec. – No i có¿ ko¿uch?... Wielka parada ko¿uch! Doœæ
go siê nadŸwiga³em przez tyle czasu– A to ciê¿ki, psianoga, jak m³ynarskie sumienie... A¿
l¿ej cz³owiekowi, ¿e go z siebie zrzuci³!
A gdy matka jêknê³a z cicha, po w³osach j¹ pog³adzi³ rêk¹ i doda³:
– A te¿ z ciebie, Anulku, krzywe drewno, ¿e lada czego stêkasz...
By³ ko¿uch, nie ma, ta i straszna historia! Có¿ to? Da mi ko¿uch jeœæ albo za mnie komorne
zap³aci, albo co? Wiosna za pasem, tylko patrzeæ, jak rzeka puœci, a ja siê tam bêdê w ko¿uchy
fundowa³... A to, poczekawszy, i w Spencerze za gor¹co bêdzie, jak siê robota otworzy...
29
Tego dnia znów by³ u nas pan doktor i znów do apteki biega³em.
– Zimno tu jakoœ – mówi³ pan doktor wychodz¹c – i wilgoæ czuæ. Trzeba by lepiej paliæ...
I wstrz¹sn¹³ siê otulaj¹c krótkim futerkiem. Ojciec s³ucha³ ze spuszczon¹ g³ow¹. Ca³y ten
dzieñ by³ ojciec bardzo wesó³; ale równo musia³o mu coœ byæ, bo jak tylko matka nie patrzy-
³a na niego, odmienia³ siê na twarzy, zwiesza³ g³owê, a oczy to mu siê z siwych a¿ czarne
robi³y, tak¹ w nich ¿a³oœæ mia³.
Ca³e pó³ puda wêgla kupiliœmy na odwieczerz w sklepiku i ogieñ taki by³, ¿e a¿ hucza³o
w piecu. Ojciec lawê przysun¹³ do naszego siennika i siad³ sobie na niej, matka te¿ siê obró-
ci³a, ¿eby na ogieñ patrzeæ, i takeœmy siê wszyscy wygrzali, ¿e to ha!
Up³ynê³o znów ze dwa tygodnie. Ojciec niewiele co zarobku mia³; a to i w domu roboty
by³o doœæ: tu szmaty upierz, tu strawê uwarz, choæ siê tam i nie zawsze warzy³o, ot, nie jed-
no, to drugie, a z nas to najwiêcej jeœli posy³ka jaka... Matce le¿ nie by³o ni lepiej, ni gorzej;
wysch³a tylko strasznie i na twarzy zbiela³a jak chusta; ciê¿kie kaszle te¿ na ni¹ przychodzi³y
coraz czêœciej, osobliwie na œwitaniu.
Zagl¹da³y czasem s¹siadki do izby. dziwuj¹c siê matce, ¿e taka zmizerowana.
– ¯eby ju¿ albo w tê. albo w tê stronê Pan Jezus da³! – mówi³a gwoŸdziarka do ojca.
– Tfu! – splun¹³ ojciec. – Co tam pani takie rzeczy bêdzie gada³a? Có¿ to, przykrzy mi
siê, czy co? Czy my to tylko na zdrowe czasy przysiêgali sobie, a na te chore to nie? Czy to
ona przy kim, nie przy mnie, nie przy moich dzieciach zdrowie straci³a?...
I na tym siê skoñczy³o.
A mróz trzyma³. Choæ siê i wiatr na zachód obróci³, zimnisko takie by³o w izbie, ¿e a¿ para
sz³a– A zel¿a³o trochê pod wieczór, to znów œniegiem miot³o tak, ¿e œwiata widaæ nie by³o. Pio-
truœ to ju¿ i do ochronki nie szed³, tylko za piecem albo w nogach matczynego ³ó¿ka siedzia³,
taki delikacik! A my z Felkiem pigu³y ze œniegu robili i walili w siebie na rozgrzewkê.
Jakoœ siê jednego dnia nie pali³o w piecu. Ojciec matkê przyodzia³ derk¹, a mnie do s¹siadki
pos³a³ po kawa³ek cukru do zió³ek. Ale s¹siadka nie mia³a. Otworzy³ tedy ojciec do kuferka,
czy jeszcze gdzie nie wytrz¹œnie jakiej okruszyny, bo matka kaszla³a tak, ¿e a¿ siê w piersiach
coœ rwa³o. Zaraz my we trzech obst¹pili ojca, bo w kuferku bywa³y ró¿ne rzeczy, któreœmy rzad-
ko kiedy widywali. By³y w pude³ku brzytwy ojca, by³y w drugim korale matczyne, by³a czarna
jedwabna chustka, co j¹ ojciec w wielkie œwiêta na szyjê wi¹za³; by³a szuba matczyna z czer-
won¹ podszewk¹, by³a ¿ó³ta serweta w kwiaty na stó³, by³a kapa na ³ó¿ko z zielonego persu.
Ale tym razem zupe³nieœmy siê zawiedli; kuferek by³ pusty. W k¹tku tylko, w czerwon¹
chusteczkê zawi¹zana, le¿a³a kawalerska harmonijka ojca. Ojciec potr¹ci³ j¹ raz i drugi, szu-
kaj¹c odrobiny cukru, jakby siê ba³ j¹ podnieœæ i usun¹æ z k¹tka. Brzêk³a i umilk³a. Ale Felek
ju¿ wsadzi³ rêkê do kuferka.
– A harmonijka, proszê ojca! – krzykn¹³ podnosz¹c czerwone zawini¹tko. – Nie mo¿na by
harmonijki?...
– Felek!... – zawo³a³ matka s³abym g³osem z ³ó¿ka.
Ojciec siê zaczerwieni³. Felkowi chustczynê z harmonijk¹ odebra³ i w³o¿ywszy do kufer-
ka, zamkn¹³ go na klucz.
Tego dnia bardzoœmy d³ugo œniadania nie jedli: a obiadu to te¿ nie by³o. Myœla³em, ¿e mnie
ojciec choæ po chleb poœle, ale nie. Piotrusiowi tylko dosta³a siê wczorajsza kromka. Poszli-
œmy z Felkiem do sieni w klasy graæ, bo nam siê d³u¿y³o jakoœ. Druga ju¿ mo¿e by³a albo
i trzecia, kiedy matka zawo³a³a mnie do ³ó¿ka i rzek³a zmêczonym, przerywanym g³osem:
30
– Wpadnij no, Wicuœ, do maglarki na Szczyg³¹ – wiesz?
– Ojej... Co nie mam wiedzieæ... Pod trzeci...
– Pod trzeci – powtórzy³a matka. -To porz¹dna kobieta, mo¿e kupi ¿elazko...
– ¯elazko?... -powtórzy³em, niepewny, czy dobrze s³yszê.
– Tylko ¿eby dopiero zmierzchem przysz³a, ¿eby w podwórzu stró¿ka nie widzia³a... No, idŸ...
Chwyci³em czapkê, kiedy mnie zawo³a³a raz drugi:
– Wicuœ!...
Ale kiedym podszed³, popatrzy³a na mnie i rzek³a:
– Nic ju¿, nic! IdŸ...
By³em we drzwiach, kiedy mnie zawo³a³a raz jeszcze. By³a wpó³podniesiona na ³ó¿ku, za-
pad³e jej oczy otwarte by³y szeroko.
– I moŸdzierz... – szepta³a tak cicho, ¿em dos³ysza³ ledwie.
Skamienia³em. Dozna³em wra¿enia, jakby mnie samego sprzedawaæ miano.
– MoŸdzierz? – powtórzy³em te¿ szeptem nachylaj¹c siê ku twarzy matki.
Dysza³a ciê¿ko, nierówno, w– piersiach s³ychaæ by³o œwist ostry. Nic odpowiedzia³a nic,
tylko mnie przytrzyma³a za rêkê. D³oñ jej by³a zimna, wilgotna. Dwa czy trzy razy otwar³a
usta bez g³osu, po¿ó³k³e jej czo³o potem siê okry³o.
Chwyci³a powietrza g³êbokim, do westchnienia podobnym oddechem,
– I rondel... – szepnê³a z wysi³kiem.
– Rondel?... – rzek³em równie cichym g³osem.
Skinê³a tylko rêk¹, g³owa jej opad³a na poduszkê, oczy siê przymknê³y.
Wylecia³em jak oparzony trzymaj¹c czapkê w garœci. W sieni spotka³em Felka.
– S³ysz, ty! – krzykn¹³em mu w ucho. – I rondel, i moŸdzierz, i ¿elazko, wszystko ci het
przedajem!
– Siarczyste! – rozœmia³ siê Felek i wyskoczy³ w górê na tê uciechê. trzasn¹wszy siê
d³oniami po udach. Ten skok to by³a najlepsza sztuka w ca³ym repertuarze jego. Nigdy
mu w nim dorównaæ nie mog³em. Rzuca³ siê w powietrze tak ³atwo, jak ryba w wodê.
Zaraz tez we dwóch polecieliœmy na Szczyg³¹, bo Felek ambitny by³ i nigdy mi o w³os
.przed sob¹ nie da³.
Ale maglarka nie chcia³a wielce ze mn¹ gadaæ– Powiedzia³a, ¿e jej rondel niepotrzebny,
a moŸdzierz i ¿elazko ma swoje. Wyszliœmy oburzeni.
– Dzisz babê! – krzykn¹³ Felek. – Rondel jej niepotrzebny! Taki rondel jak nasz i jej nie-
potrzebny.
Z b³yszcz¹cymi oczami czeka³a matka, a gdym jej o skutku naszej wyprawy powiedzia³,
westchnê³a, jakby doznawszy wielkiej jakiejœ ulgi.
Przed wieczorem jednak znów mnie zawo³a³a i kaza³a bie¿eæ po „handla”. Wylecieliœmy
obaj z Felkiem. uszczêœliwieni, ¿e siê jeszcze ta sprawa nie koñczy. „Handel” przyszed³, obej-
rza³ ¿elazko, obejrza³ moŸdzierz, obejrza³ rondel i wykrzywiwszy wzgardliwie usta powie-
dzia³, ¿e to wszystko szmelc tylko chyba. ¯elazko przepalone, moŸdzierz ma³y, rondel cienki
i nitowany z boku... Za trzy te sztuki razem dawa³ dziesiêæ z³otych.
Porwa³a siê matka i na ³ó¿ku siad³a.
– Co?... Dziesiêæ z³otych?... Sam moŸdzierz kosztowa³ piêæ z³otych i trzynaœcie groszy!
A ¿elazko!... A rondel!.,.
– Nu, na szmelc... – zacz¹³ „handel”.
31
Ale nie dopuœci³a go do s³owa i trzês¹c¹ siê rêk¹ drzwi mu pokazywa³a,
– IdŸcie!... IdŸcie!... Niech was moje oczy nie widz¹!... Nie wy jedni na œwiecie. – i pos³a-
³a nas natychmiast po innego „handla”, po rudego, co od nas stó³ ostatni kupi³.
Lubiliœmy bardzo tego ¯ydka, bo koncepty ró¿ne, kupuj¹c ów stó³, prawi³, a za odniesie-
nie go na drug¹ ulicê mnie i Felkowi po orzechu da³. Prawda, ¿e Felków by³ dziurawy, ale
ca³y dzieñ na nim gwizda³, ¿e to niby kolej odchodzi. Polecieliœmy tedy po rudego. Szwargo-
ta³ na rogu przed sklepikiem z tym pierwszym, który od nas wyszed³. Zaraz jednak worek
z butelkami na plecach poprawi³ i za nami poszed³.
Ale obejrzawszy moŸdzierz, rondel i ¿elazko, dawa³ za nic tylko dziewiêæ z³otych i szes-
naœcie groszy; mówi³ te¿, ¿e moŸdzierz to siê i na szmelc nie zda. Matkê a¿ febra trzês³a
i choæ siê ruszyæ prawic nie mog³a na ³ó¿ku, wyrwa³a przecie¿ Rudemu rondel i puœci³a go
na ziemiê. Jêkn¹³ jak dzwon rozbity.
Dziwnego wra¿enia dozna³em s³uchaj¹c tego jêku. Zdawa³o mi siê, ¿e jêknê³y wêg³y na-
szej izby.
Matka zas³oni³a oczy i zaczê³a p³akaæ.
Nim wieczór przyszed³, by³o u nas jeszcze z piêciu „handlów”; ale co jeden, to mniej
dawa³; choæ o dwa, o trzy grosze, ale mniej. Szwargotali, k³ócili siê miêdzy sob¹. wyrywali
sobie moŸdzierz i nasze ¿elazko, ha³as by³ wiêkszy ni¿ na Pociejowie.
Felek tylko mnie poszczypywa³ z tej uciechy.
– To ci heca! – wo³a³ dusz¹c siê od t³umionego œmiechu i dla ul¿enia sobie wywin¹³ pysz-
nego koz³a.
Powynosi³y siê nareszcie ¯ydy, zaduchu w izbie narobiwszy; rondel, ¿elazko i moŸdzierz
sta³y rzêdem przy matce na ³awie. Patrzy³a na mnie wzrokiem smutnym, zmêczonym, os³u-
pia³ym prawie. A gdy mróz coraz wiêkszy na noc bra³. a Piotruœ, zwyczajnie b¹k niewytrzy-
ma³y, piszczeæ zacz¹³, ¿e mu zimno, ¿e g³odny, kaza³a mi matka bie¿eæ do stró¿ki i zapytaæ,
czy ¿elazka nie kupi.
Ale stró¿ka mie zapomnia³a widaæ owej matczynej omowy. Odê³a siê te¿ zaraz jak karme-
licka bania.
– Jak bêdê mia³a kupowaæ, to se nowe kupiê! Co mi tam po starym gracie!
Kiedym to powtórzy³ matce, ognie uderzy³y na ni¹.
– Nic, to nie! – zawo³a³a g³osem dr¿¹cym z gniewu. – Widzicie j¹! Grat!... stary grat!...
Jaka pani! Jak po¿yczyæ, to jej by³o dobre, a jak kupiæ, to stary grat! Poczekaj, ty fl¹dro...
jêdzo...
Zakaszla³a siê i za piersi chwyci³a, ale jej nie by³o co popiæ daæ, bo zió³ka dawno wysz³y.
– A to ci tyjatr!... – szepn¹³ Felek szczypn¹wszy miê do bol¹cego.
– Wicuœ! – odezwa³a siê matka przerywanym g³osem – biegaj do tego najpierwszego
,,hand1a”, co dziesiêæ z³otych dawa³. Do tego czarnego, wiesz? Niech przychodzi. – I przy-
mkn¹wszy zoczone oczy szepta³a :
– Za psie pieni¹dze przedam, zmarnujê, a tobie, jêdzo, fl¹dro, jedna wara od starych gra-
tów na ludzki dobytek wydziwiaæ... Nie u¿yjesz! Nie u¿yjesz!
I umilk³a wyczerpana zupe³nie.
Felek a¿ siê piêtami po ³ydkach bi³, tak ze mn¹ po ¯yda lecia³. Myœleliœmy, ¿e go, Bóg
wie gdzie, szukaæ przyjdzie, a on prawie wprost naszej bramy sta³. rêce za pas u cha³ata za³o-
¿y³ i bokami spluwa³. Zupe³nie jakby czeka³ na nas. Kiedy Felek podleciawszy szturchn¹³ go
32
w ³okieæ, b³ysnê³y mu oczy zmru¿one jak kotu i poci¹gn¹³ nosem. Poszed³ za nami prêdko,
skwapliwie. Ale i on teraz wiêcej daæ nie chcia³, jak „równe dziewiêæ z³otych”. To ,,równe”
mówi³ takim g³osem jakby do onych dziewiêciu z³otych przynajmniej z pó³ rubla dok³ada³.
Matka znów siê zapali³a na twarzy.
– Cz³owieku! – krzyknê³a. – A toæ¿e tego nie uby³o. A toæ¿eœcie pierw dziesiêæ z³otych
dawali! A toæ¿ê to samo!
– Nu, to co, ¿e to samo? – odrzek³ flegmatyczie „handel”. – Ja siê namyœla³...
– Dajcie¿ ju¿ tak dziesiêæ z³otych, jakeœcie dawali. Miejcie¿ sumienie!...
– Nu. ja sumienie mam! ¯eby ja sumienie nie mia³, toby ja oœm z³otych da³, a ¿e ja sumie-
nie mam. to ja dam równe dziewiêæ.
– A ¿eby was Bóg ciê¿ko skara³ za moj¹ krzywdê -jêknê³a matka.
– Co to skara³! – szarpn¹³ siê „handel”. – Za co skara³?... Czy ja darmo chcê wzi¹æ? Czy
ja plewy dajê? Nu, ja dajê gotowe pieni¹dze.
Matka nic ju¿ nie odpowiedzia³a, twarz jej by³a tak bia³a, jak kr¹¿ek op³atka. Kiedy ¯yd
liczy³ pieni¹dze, Felkowi oczy lata³y za ka¿d¹ dziesi¹tk¹. Co tylko która by³a choæ trochê star-
ta, natychmiast j¹ z szeregu wyrzuca³, krzycz¹c, ¿e fa³szywa. ¯yd syka³ z pocz¹tku, potem
rozczerwieni³ siê tak, jakby go apopleksja tkn¹æ mia³a, zamierzy³ siê raz nawet na Felka,
doprowadzony do ostatniej pasji, a¿ nagle uœmiechn¹³ siê, doby³ z kamizelki grosz dobrze
sczernia³y i podaj¹c go Folkowi rzek³:
– Nu, ty m¹dry ch³opiec! Ty urzêdnikiem bêdziesz! Na, tobie na piernik!
Ale Felek grosza me bra³.
– Tu patrzcie, gdzieœcie nie do³o¿yli trojaka – rzek³ stukaj¹c palcem w kupkê groszaków
maj¹c¹ przedstawiaæ z³otówkê. – Tu do³ó¿cie, a mnie nie zawracajcie piernikami g³owy!
¯yd cmoka³ coraz silniej z podziwu.
– A kluger Bub – szepn¹³ sam do siebie.
Nareszcie doliczyli siê jakoœ. ¯yd z ³oskotem ¿elazko, moŸdzierz i rondel do brudnego
worka wrzuci³, a mnie matka pos³a³a po wêgle i po chleb.
Kiedy ojciec przyszed³, pali³ siê ju¿ w piecu ogieñ, a my popijaliœmy kolejno wodziankê
z ¿elaznego garnczka.
Ojciec w progu przystan¹³, popatrzy³ na ogieñ, na nas. potem po izbie spojrza³, a kiedy
wzrok jego zatrzyma³ siê na opró¿nionej pó³ce, spuœci³ oczy i na palcach do ³ó¿ka matczyne-
go podszed³.
Nied³ugo jakoœ potem zel¿a³o. Ogromny huk pêkaj¹cych lodów na Wiœle s³ychaæ by³o nocami.
Wêgiel jednak ci¹gleœmy jeszcze kupowali, bo wilgoæ w izbie by³a taka. ¿e siê po œcianach s¹czy³o.
Stancja nasza wypró¿ni³a siê do czysta.
– Na glanc... -jak mówi³ Felek.
Posz³a gorsza matczyna suknia, poszed³ zegar, posz³a balia, a kiedy i p³aszcz ojca granato-
wy poszed³, straci³em zupe³nie wiarê w te rzeczy, które s¹ ,,raz na ca³e ¿ycie”, zw³aszcza po
niedawnym doœwiadczeniu z ¿elazkiem.
Chodziliœmy teraz po pustej izbie, jakby po koœciele, a Felek huka³ z³o¿ywszy przy ustach
d³onie, ¿eby mu echo odpowiada³o. Pan doktor wszak¿e przychodzi³ do matki, a i do apteki
lata³em. Garnek ¿elazny te¿ jeszcze by³. aleœmy rzadko kiedy obiad gotowali; uwarzy³o siê
ziemniaków na rano. to i na wieczór by³y. a w po³udnie toœmy latali za kotami gospodarza,
bo okrutnie po dachach wrzeszcza³y.
33
Jednego razu ojciec u kuferka na ziemi przysiad³, otworzy³ go i d³ugo medytowa³ nad nim.
A by³a tego dnia du¿a odwil¿. Z dachów ciek³o, wróble siê dar³y, a s³oñce pierwszy raz tej
zimy do naszej suteryny zajrza³o. Ale matce by³o znowu gorzej. Ca³¹ noc kaszel j¹ mêczy³,
a piæ to wo³a³a wiêcej ni¿ piêæ razy. Lekarstwa nie by³o. Felek wspi¹³ siê na palce i ojcu przez
ramiê patrzy³, Myœla³, ¿e Bóg wie, co zobaczy, a tymczasem nic. Ojciec tylko g³ow¹ kiwa³,
w¹sy skuba³ i patrzy³ w milczeniu na czerwone, le¿¹ce na dnie zawini¹tko. Siêgn¹³ wreszcie
po nie, harmonijkê wyj¹³ i siad³szy na matczyny m ³ó¿ku graæ zacz¹³.
Matka o¿ywi³a siê nieco s³uchaj¹c, kaza³a sobie Piotrusia podaæ do ³ó¿ka, a i my stanêli-
œmy w pobli¿u.
Zrazu gra³ ojciec weso³o, a graj¹c tak mówi³ do matki:
– Pamiêtasz. Anulka, Bielany? Pamiêtasz, jak my siê to poznali? Jakem ci to przygrywa³ id¹cy?
– Pamiêtam, serce – rzek³a matka z cicha.
– Albo to, pamiêtasz?... To ci by³o w Trójcê, na odpuœcie, na Solcu...
– Pamiêtam – szepnê³a matka.
– Têgi sztajer’! – mrukn¹³ do mnie Felek szturchn¹wszy mnie pod ¿ebro.
– Mia³aœ wtedy tê ró¿ow¹ w kratkê sukniê i okrutnie mi siê potem bez ciebie cni³o, coœ ze
trzy dni – mówi³ ojciec miêkkim g³osem. – A to Anulka?...
– Tego nic wiem...
– Jak nie wiesz?... To przecie by³o na Woli, co my tam ze szwagrem poszli, com to kuflem
cisn¹³ w tego Niemca, ¿e siê do ciebie przysiad³...
– A prawda!—. -o szepnê³a matka.
Ojciec gra³ dalej. Harmonijkê na kolanie trzyma³, rozci¹ga³ j¹ i zesuwa³, a po klapeczkach
drobniutko palcami przebiera³.
Jak ¿yjê, nie s³ysza³em piêkniejszej muzyki.
– Anulka! A to?... Jak¿e?...
– Pamiêtam, Filipku! – mówi³a matka – to by³o tej niedzieli, kiedyœ na zapowiedzie da³.
W Czerniakowie my byli z nieboszczk¹ matk¹...
– Po miesi¹cuœmy ju¿ wracali -doda³ ojciec. -Graliœmy w zielone...
– A jak wtedy bez pachnia³!... A co s³owików œpiewa³o...
– A jaka ty wtedy œliczna by³a... Jak ta ró¿a w kwiecie...
Felek szturchn¹³ mnie w ¿ebro.
– A jak ty wtedy gra³. serce... Jak ty gra³...
Uœmiechnê³a siê, westchnê³a, zdawa³a siê zasypiaæ.
Ojciec i teraz gra³ œlicznie. Z pocz¹tku weso³o, raŸnie, jak gdyby do tañca same nogi nam
podrygiwa³y. Potem jakby siê do tej weso³oœci co przymiesza³o, coraz smutniej, coraz smutniej,
jakoby do p³aczu, tak ¿e i Felek piêœci¹ oczy raz i drugi wytar³; a¿ rozci¹gn¹³ ojciec harmonijkê
raz ze stron obu i doby³ z niej g³os tak ¿a³osny, jak na organach, kiedy umar³emu graj¹.
Matka spa³a. Czêsto na ni¹ teraz przychodzi³ sen taki, jakby nagle kto makiem oczy jej
posypa³. A budzi³a siê potem os³ab³a, blada, z zimnym potem na wychud³ej twarzy.
Posiedzia³ tedy ojciec ze zwieszon¹ g³ow¹, posiedzia³, po czym westchn¹wszy wsta³, har-
monijkê w ow¹ czerwon¹ chustczynê owin¹³, pod pachê j¹ wsadzi³, a nasun¹wszy czapkê, na
palcach wyszed³.
Kiedyœmy siê we trzech na sienniku pod matczyn¹ chustk¹ znaleŸli, mtr¹ci³ mnie Felek
w bok i rzek³ pó³g³osem:
34
– Wicek!
– A co?
– Wiesz?... Stary to ci p³aka³ przy tym graniu!
– E-e-e...
– Dalibóg! – przysi¹g³ Felek paln¹wszy siê piêœci¹ w piersi, a¿ mu w nich coœ jêk³o. –
Przeciem nie œlepy, widzia³em... Tylko mu te ³zy po w¹sach kipia³y...
– A có¿ chcesz! – doda³ po chwili -jak sobie cz³owiek tak wszystko jedno po drugim
rozpomni...
Westchn¹³ ciê¿ko, pole¿a³ chwilê cicho i na bok siê do pieca obróci³; zaraz potem us³ysza-
³em jego chrapanie. Ojciec tego wieczora póŸno do domu wróci³, ale przyniós³ matce lekar-
stwo, ogieñ rozpali³ i zrobi³ herbaty. D³ugo tej nocy usn¹æ nie mog³em, a w g³owie ci¹gle mi
coœ gra³o, to smutno, to weso³o. Œni³y mi siê te¿ ró¿noœci do bia³ego rana. A to ¿e ogród jest
w izbie i ¿e bez na piecu kwitnie, a to ¿e w’ sieni s³owiki œpiewaj¹, a to ¿e na œcianie, tam
gdzie dawniej zegar wisia³, teraz stoi srebrny ksiê¿yc w pe³ni...
Kiedym siê obudzi³, Felek ju¿ sta³ na sienniku i zapina³ pasek na opadaj¹cych go porciê-
tach. Przez otwart¹, srodze po³atan¹ koszulê stercza³y mu wychudzone ¿ebra, z ko³nierza wy-
chyla³a siê szyja cienka jak u wróbla, a niezmiernie chude nogi czyni³y go znacznie wy¿szym,
niŸli by³ w istocie.
– Felek! – zawo³a³em. – Có¿eœ ty tak jak tyka przez ten miesi¹c urós³?
– G³upi! – rozœmia³ siê Felek, – Ja tylko siê wyci¹gam, ¿eby brzuch mniejszy by³.
Wyci¹gn¹³ siê przede mn¹ jak struna.
– A co? – zapyta³.
– A to wygl¹dasz jak œledŸ marynowany.
– To dobrze! – zawo³a³ Felek. – Walê na pajaca.
A kiedym siê œmia³:
– A co? – rzek³ – z³y chleb, myœlisz?
I trzasn¹wszy siê rêkami po udach w górê wyskoczy³, koz³a w powietrzu przewróci³, po
czym na cztery ³apy jak kot cicho pad³.
– Wiesz? – rzeki – to przez tego pêdraka takem siê wyci¹gn¹³ i wskaza³ g³ow¹ na Piotru-
sia, który zwykle najwczeœniej siê budzi³ i do garnka patrzeæ szed³, czy tam czego od wczo-
raj nie znajdzie.
– Jak idziem do ochrony – mówi³ dalej Felek – to ci ca³¹ drogê skomli, ¿e g³odny. Muszê
ci mu co dzieñ pó³ mego chleba fasowaæ, ¿eby cicho by³.
– E-e-e? – zapyta³em niedowierzaj¹co, czuj¹c, ¿e ja bym siê mo¿e na bohaterstwo takie
nie zdoby³.
– Jak Pana Boga kocham! – przysi¹g³ siê natychmiast Felek, grzmotn¹wszy siê ku³akiem
w suche jak szczapa piersi.
I patrz¹c na Piotrusia, który na swoich krótkich, pa³¹kowatych nogach, z du¿ym, rozdêtym
ziemniakami brzuchem przez izbê siê toczy³, wybuchnêliœmy obydwaj szalonym, niepo-
wstrzymanym œmiechem.
– Czego wy siê tam tak œmiejecie, ch³opcy? – zapyta³a s³abym g³osem matka.
– A to z Piotrusia – odrzek³ Felek – ¿e taki gruby...
– Gdzie on tam gruby, biedaczysko! Z czegó¿ by on by³ gruby! – mówi³a matka. – Piotruœ!
– doda³a. – A pójdŸ¿e do mamy, sieroto,
35
I uœmiechnê³a siê do niego, g³aszcz¹c go po g³owie, podczas kiedy my obaj dusiliœmy siê
od œmiechu z tej „hecy” -jak mówi³ Felek.
Weso³oœæ nasza jednak wkrótce zasêpion¹ zosta³a.
– Wiesz co, Anulku? – rzek³ tego dnia ojciec, siadaj¹c na matczynym ³ó¿ku. – Trza bêdzie
chyba szkapê miêdzy ludzi puœciæ.
– Szkapê? – zawo³a³a matka i a¿ siê na ³ó¿ku podnios³a. – Bój siê Boga, Filip! A toæ nas
ona wszystkich ¿ywi!...
Ojciec siê ciê¿ko na rêku wspar³ i w¹sy w milczeniu skuba³.
– ¯ywi albo i nie¿ywi! – odezwa³ siê po chwili. -Z kacierzem na rzece siê nie poka¿,
woda rwie tak. ¿e to ha! Ko³o ¿wiru nijakiej roboty nie ma. piasku te¿ licho co odcho-
dzi, na plecach by to cz³owiek rozniós³, a tu na ka¿dy dzieñ sieczki kup, a i otr¹b choæ
z garstkê, boæ to owsa nie uwidzi w ¿³obie; tera pomieszczenie, tera œció³ka, a wszyst-
ko drogo.
Matka jêknê³a tylko.
Struchleliœmy s³uchaj¹c. Piotruœ oczy na ojca wytrzeszczy³ i otworzy³ usta; ja sta³em jak-
by skamienia³y.
Dopiero Felek taka mi sójkê w buk wsadzi³, ¿e mnie a¿ zamroczy³o.
– S³yszysz. Wicek! – krzykn¹³ mi w samo ucho.
A toæ¿em nie g³uchy! – hukn¹³em mu w ucho g³oœniej jeszcze.
I zaraz my wylecieli do sieni, bo nas taka ¿a³oœæ zdjê³a, ¿e tylko siê za ³by drzeæ.
Szkapê kochaliœmy niezmiernie. Jak tylko zapamiêtam, na œwiecie zawsze by³ ojciec, mat-
ka i szkapa. Felka potem dopiero bociany przynios³y, Piotrusia tako¿: ale szkapa nale¿a³a do
rzêdu tych istot, które zawsze s¹, bo s¹. Wyobraziæ sobie po prostu nie mog³em ani jej po-
cz¹tku, ani te¿ jej koñca. Szkapa nale¿a³a do nas, a my do niej: ani my od niej ani ona od nas
niæ mog³a siê od³¹czyæ. By³o to tak naturalnym, ¿em zgo³a nie pojmowa³ innego porz¹dku
rzeczy. Kogo by tam brak³o w naszej gromadce, to by brak³o, ale nigdy szkapy. Toæ to by³a
ca³a nasza uciecha.
Kiedy ojciec z rzeki do domu wraca³, wybiegaliœmy – gdzie! a¿ w pó³ drogi, byle prêdzej
szkapê zobaczyæ. Co który mia³, to jej niós³ i do pyska wtyka³: kawa³ek chleba, ziemniak,
znalezion¹ w podwórzu skórkê z cytryny...
I szkapa nas kocha³a bardzo. Z daleka ju¿ r¿a³a ku nam i przyœpiesza³a kroku, strzyg¹c ra-
doœnie uszami, a kiedyœmy j¹ po szyi, po bokach klepali, rozumia³a wybornie tê pieszczotê
i zwiesiwszy ³eb swój ciê¿ki, skuba³a nas po w³osach, po kurtkach Piotruœ zw³aszcza by³ jej
ulubieñcom; po prostu r¿a³a na ojca, ¿eby go wzi¹³ z sob¹.
Kiedy j¹ ojciec wyprz¹g³, zaczyna³a siê dopiero heca. Natychmiast Felek wskakiwa³ na jej
grzbiet koœcisty, od starego chom¹ta obdarty, i podczas kiedy szkapa zanurza³a swój ³eb
ogromny w g³êbinach uwi¹zanego jej u karku worka z chud¹ sieczk¹, on. przyklêkn¹wszy na
jedno kolano lub stan¹wszy na jednej nodze, wywija³ czapk¹ i krzycza³:
– A to jest s³awny jeŸdziec z suteryny, co nigdy nie traci miny! Nazywa siê Feliks Mosto-
wiak, herbu gnat! Ja chudy, ale chwat! Kto da wiêcej?... Na to „kto da wiêcej” – wybuchali-
œmy tak piekieln¹ wrzaw¹, ¿e a¿ ludzie wybiegali z oficyny.
Po Felku gramoli³ siê na szkapê Piotruœ, aleœmy go ledwie podsadziæ mogli, tak go prze-
wa¿a³a rozdêta brzuszyna. Szkapê z Piotrusiem oprowadzaliœmy w tryumfie po podwórzu, nie
dawszy jej spokojnie sieczki owej spo¿yæ, a Felek znów wywija³ czapk¹ i wrzeszcza³:
36
– A to jest Piotruœ herbu szczur! Ma dwie laty i osiem dziur! Dwóch zêbów nie ma na prze-
dzie i na szkapie jedzie!... Kto da wiêcej?...
Sk¹d on tu to „kto da wiêcej” przyczepi³, nigdym odgadn¹æ nie móg³: Felek sam utrzymy-
wa³, ¿e to ju¿ tak jedno do drugiego pasuje. I znów wybuchaliœmy szatañsk¹ wrzawa, jakby
nas nie trzech, ale ze trzydziestu by³o.
– Przypatrzta siê. moi ludzie – mówi³a stoj¹c we drzwiach t³usta sklepikarka – co te? te be-
stie ch³opaki Mostowiaków nie wyprawiaj¹ z t¹ koby³¹! A toæ to czyste ma³py z „meranzieryi”.
I chwyta³a siê za boki, trzês¹c od œmiechu, a¿ jej oczy w t³ustej twarzy zupe³nie ginê³y.
– Oj, batem, batem – skrzecza³a chuda kucharka z drugiego piêtra. – Ma tu dobrze na
œwiecie byæ, ma tu Pan Bóg b³ogos³awiæ, kiedy to ledwo od ziemi odroœnie, a ju¿ siê rozpu-
sty chwyta! Nie poszed³by to jeden z drugim do roboty, do „rzemies³a”, do ksi¹¿ki? W gêbê
to co wetkn¹æ nie ma, a tak¹ sodomê-gomorê po œwiecie robi!
A Felek nu¿ siê w lewo i w prawo k³aniaæ, nu¿ chudej kucharce od ust buziaki posy³aæ, a¿
baba w najwiêkszej pasji trzasnê³a lufcikiem i z okna posz³a.
Do szkapy odnosiliœmy wszystkie sprawy ¿ycia, o jej wzglêdy i ³aski ubiegaliœmy siê je-
den przed drugim. Ona by³a ostatni¹ instancj¹ w naszych sporach.
Korzysta³ z tego Piotruœ niecnota i, kiedy siê za pokrzywdzonego przez nas mia³, nie
mówi³ ,,powiem ojcu” albo „powiem mamie”, ale ,,powiem szkapie”.
Tej pogró¿ki nie lekcewa¿yliœmy bynajmniej; i czêsto gêsto dosta³ Piotruœ jaki k¹sek,
szczególniej od Felka, byle tylko „nie powiada³ szkapie”.
Nie mogliœmy bowiem znieœæ, kiedy tak patrzy³a na nas smutnie jednym okiem swoim,
podczas kiedy na drugim, œlepym i zbiela³ym, powieka o siwej rzêsie podnosi³a siê i opada³a
z wolna, jak gdyby z wyrzutem...
– S³ysz, Wicek! – mawia³ Felek. – Co ta szkapa takiego w tym œlepiu ma, co tak œwidru-
je?... A to bym ci wola³, ¿eby mnie ojciec paskiem przemierzy³, ni¿ kiedy ona tak patrzy. Do
samego ci hunoru cz³owiekowi siêga...
Szkapê czyœciliœmy co dzieñ. Ale nigdy nie obesz³o siê przy tym bez bijatyki o szczotkê
i zgrzeb³o. Coœmy jej wtedy sierœci nadarli! Coœmy napl¹tali grzywy! Sta³a jednak szkapa cier-
pliwie, zmru¿ywszy zdrowe oko, i tylko od czasu do czasu macha³a wype³z³ym ogonem, jak-
by siê ogania³a od b¹ków.
Zaraz po Wielkiej Nocy zaczyna³o siê p³awienie szkapy. Jeszcze woda zimna by³a jak lód,
a my ju¿ zawijamy porciêta i dalej do rzeki. Jaki by³ tryumfalny pochód! Ch³opaki z ca³ej
ulicy chcieli i. nami lecieæ, aleœmy ich odpêdzali biczem.
Dopiero¿ szkapê wod¹ chlustaæ, dopiero¿ jej pêciny i boki wycieraæ, dopiero¿ jej przy-
gwizdywaæ, jakeœmy to u ojca s³yszeli. Najwiêksza bieda by³a kiedy szkapa dla uwolnienia
siê od nas i naszej opieki parê kroków w wodê dalej posz³a.
– Utopi siê! utopi! – wrzeszcza³ Piotruœ i a¿ sinia³, i przysiada³ na ziemiê obu siê rêkami
brzucha w³asnego trzymaj¹c. Brnêliœmy tedy po ni¹ i za ogon ku brzegowi ci¹gnêli, po czym
zziajani, zmêczeni, wracaliœmy do domu, szkapa naprzód, my za ni¹, mokrzy, ociekaj¹cy
wod¹ jak topielcy.
I tê to nasz¹ kochan¹ szkapê ojciec by przedaæ mia³?
By³o to w naszym rozumieniu coœ jakby skoñczenie œwiata.
Zaraz te¿ wyleciawszy do sieni, paln¹³em Felka w ucho, on mnie na odlew w kark, ja znów nie
bawi¹cy grzmotn¹³em go w plecy, on znów mnie piêœci¹ w bok, a¿ mi œwieczki w oczach stanê³y.
37
Za czym my siê oba za czupryny chwycili i spl¹tali jak k³êbek, potoczyli razem do progu. A taka
w nas ¿a³oœæ by³a, taka z tej ¿a³oœci srogoœæ, ¿e ¿aden pary nie puœci!, me pisn¹³ nawet.
Zaraz te¿ nam siê po tej dzierce l¿ej na sercu sta³o.
Ju¿eœmy do izby wrócili, bo zimnisko ze dworu gna³o, a ojciec precz jeszcze perswadowa³
matce:
– Tera ci siê za ni¹ siaki taki grosina weŸmie; a jak przychudnie, boæ ju¿ i sieczki ujmujê,
to kto co za ni¹ da? Có¿. Anulka! Jak se myœlisz, serce? Matka westchnê³a ciê¿ko.
– I có¿ ja se mam myœleæ, mój Filipie?... Myœlê, ¿e nas Bóg ciê¿ko dotkn¹³ t¹ chorob¹.
Myœlê, ¿em ci siê kamieniem u szyi sta³a i do dna ciê ci¹gnê... O tych sierotach myœlê...
Zakry³a oczy rêk¹ i zaszlocha³a g³oœno. Ojciec ca³owa³ j¹ po g³owie.
– Anulka!... Serce!... Anulka!... – powtarza³, a¿ nagle sam rykn¹³ p³aczem.
– Siarczyste!... – mrukn¹³ za mn¹ Felek wycieraj¹c oczy ku³akiem. Kilka dni minê³o, a o
sprzedaniu szkapy nie by³o jakoœ mowy.
Matka mia³a siê coraz gorzej. Jej ciê¿ki, chrypi¹cy kaszel z twardego snu dzieciêcego po
nocach nas budzi³. Raz w raz te¿ zasypia³a we dnie i mimo ¿e siê nagle ciep³o na œwiecie
zrobi³o, febra j¹ chwilami trzês³a, a¿ zêby szczêka³y. Ojciec chodzi³ po izbie zgarbiony, ¿ó³ty,
jakby mu z dziesiêæ lat ¿ycia przyby³o, a rêkê na nas tward¹ mia³ i o byle co do czubów nam
siêga³, ale ¿eœmy siê tam wiele nic nastrêczali, du¿¹ czêœæ dnia spêdzaj¹c w stajence.
Od kiedy zagrozi³a nam mo¿noœæ utracenia szkapy, sta³a siê nam ona podwójnie drog¹.
Rozrzewnia³o nas teraz ka¿de jej parskniêcie, ka¿de ruszenie ogonem.
– O... je! – wo³a³ Piotruœ wpatrzony w ni¹ z zachwytem, gdy zanurza³a w ¿³obie ³eb swój
wielki, a podniós³szy go ¿u³a go³¹ sieczkê, mru¿¹c zdrowe oko.
– O... pije! – wola³, gdy ³eb wsadza³a do starego wiaderka, aby ¿³opn¹æ raz i drugi wody
któr¹œmy jej przynosili w³asnorêcznie.
Ja i Felek siadaliœmy z obu jej stron na ¿³obie i machaj¹c nogami przygl¹daliœmy siê ca³y-
mi godzinami ka¿demu jej ruchowi.
Ziemniaki nawet, któreœmy teraz ju¿ co dzieñ bez okrasy mieli, tuœmy przynosili, aby ra-
zem ze szkap¹ obiad jeœæ. chocia¿ dzieliæ siê z ni¹ nie by³o czym. bo nam samym jakoœ siê
coraz szczup³ej dostawa³o.
Weselej te¿ by³o w stajence ni¿ w izbie– bo s³oñce w same zêby œwieci³o tu nam przez
drzwi na œcie¿aj otwarte, a do suteryny, do naszego k¹ta, jak rok d³ugi nie zajrza³o nigdy.
– Ale¿ tu zimno u was – mówi³ pan doktor zachodz¹c do matki– – I wilgoæ straszna! Po-
winniœcie siê postaraæ o such¹ i ciep³¹ izbê dla ¿ony – dodawa³, gdy go ojciec wyprowadza³
do sieni – ¿ona wasza nie mo¿e w takiej izbie le¿eæ– Powietrze fatalne, zgni³e, ¿adnej wenty-
lacji, ¿adnego œwiat³a– Powinniœcie przecie¿ dbaæ o kobietê, kiedy chora. Z ni¹ coraz gorzej
i musi byæ gorzej w takich warunkach.
Ojciec gryz³ w¹sy i milcza³ ze spuszczon¹ g³ow¹.
– Mleka by tez jej trzeba œwie¿ego, miêsa, wina kieliszek czasem... Tu lekarstwa nic nie
poradz¹, tu dietê trzeba posiln¹ prowadziæ...
Poszed³ ju¿, ju¿ i na drug¹ ulicê skrêci³, bom patrzy³ za nim, a ojciec precz jeszcze w sieni
sta³, w ziemiê patrzy³ i w¹sy gryz³.
A¿ nagle siê poruszywszy, koszulê na piersiach szarpn¹³, woreczek ze szkaplerzem roze-
rwa³ i dobywszy z niego srebrny pieni¹dz z Matk¹ Bosk¹, mnie po wêgle i po mleko posta³
przykazuj¹c, ¿ebym nie powiada³ matce, jak i sk¹d.
38
Nazajutrz w po³udnie zabieraliœmy siê w³aœnie do przedstawienia i ju¿ siê Felek na szkapê
gramoli³, gdy nagle ojciec do stajenki wszed³, a za nim pan £ukasz Smolik, chrzestny Piotru-
sia naszego, doro¿karz z Pragi.
Zaraz mnie coœ tknê³o, wiêc szturchn¹³em Felka i obaj stanêliœmy jak trusie.
Pan £ukasz, próg przest¹piwszy, bat swój w k¹cie postawi³, ogromny koœcisty nos
w po³ê kapoty granatowej utar³ i wyci¹gn¹wszy chud¹, d³ug¹ szyjê, tabakê z wolna za-
¿ywa³– Cz³owiek to by³ ju¿ stary, wysoki i dobrze zgarbiony; oczki mia³ ma³e. czarne,
œwidrowate, brwi krzaczaste i chudy, zarastaj¹cy od spodu podbródek. Pod jego koœci-
stym nosem stercza³y ¿ó³te, saperskie w¹sy. którymi, bior¹c tabakê, jak królik porusza³.
Spod wielkiej granatowej czapy wygl¹da³y sine, bia³awym puszkiem poroœniête uszy,
z których prawe ozdobione by³o srebrnym kolczykiem. Do nas zagl¹da³ pan £ukasz
rzadko, choæ go kumoterstwo z nami ³¹czy³o; mówi³a o nim matka, ¿e kutwa, ¿e na
groszach siedzi; czasem znów przepowiada³a, ¿e wszystko Piotrusiowi zapisze, bo
wdowiec bezdzietny by³.
Kiedyœmy siê tak. oniemiawszy nagle, przypatrywali panu £ukaszowi ojciec jakby nas me
widzia³-do ¿³obu prosto poszed³, szkapê odwi¹za³ i po zadzie j¹ d³oni¹ uderzy³.
– Ano, stara! -zawo³a³ obracaj¹c j¹ ³bem do œwiat³a. Szkapa zmru¿y³a zdrowe swoje oko,
a œlepym, os³upia³ym, szeroko otwartym, zdawa³a siê patrzeæ gdzieœ daleko, daleko.
Pan £ukasz szczyptê tabaki u nosa trzymaj¹c zacz¹³ siê s³odko uœmiechaæ a przekrzywiw-
szy g³owê patrzy³ na szkapê to z lewej, to z prawej strony.
– He!... He!... He!... A co to kumeczek przedawac chcesz?... Skórê czy koœci?
Spojrza³ ojciec posêpnie spod oka i zaraz mu siê w¹sy podnios³y, ale prze³kn¹³ tylko œlinê
i rzek³:
– Skóra i koœci zarobi¹ u was, kumotrze, na miêso. Byle temu pochlebiæ trochê owsem, to
to bêdzie jak kluska okr¹g³e.
– A bodaj te¿ kumeñka! – rozœmia³ siê znów pan £ukasz. – Pochlebiæ! Pochlebiæ! Ale to
owies drogi tera, kumeñku. Piêæ z³otych æwiarteczka, kumeñku! I siano te¿ drogie...
– A drogie – rzek³ obojêtnie ojciec, ale widzia³em, ¿e mu siê oczy zapali³y.
– Nast¹p! Noga! Ano!... – zawo³a³ uderzaj¹c szkapê, która przest¹pi³a wlok¹ce siê za ni¹
postronki.
– He!... He!... He!... – rozœmia³ siê s³odziej jeszcze pan £ukasz. – I szpacik, widzê, jest...
– A jest – odpar³ ojciec krótko, suchym g³osem.
Poci¹gn¹³em Felka za rêkaw, jako ¿e bezpieczniej mi siê zda³o bli¿ej drzwi siê trzymaæ,
ale mnie tylko ³okciem pchn¹³ i szeroko otwartymi oczyma to na ojca. to na przyby³ego pa-
trzy³.
– U-u-u... szpat, psia... – mówi³ tymczasem pan £ukasz, wyci¹gaj¹c obrastaj¹cy podbró-
dek z ¿ó³tej bawe³nianej chustki. – U-u-u... szpat!... – ustami cmokaæ zacz¹³. – Nie wyjdzie
ju¿ ona z niego, nie! – doda³ wci¹gaj¹c niuch tabaki i kiwaj¹c g³ow¹.
Ojcu podnosi³y siê w¹sy coraz wy¿ej, a¿ je rêk¹ w dó³ szarpn¹³.
– Ja jej tam kumotrowi nie wpieram! – rzek³ patrz¹c w ziemiê. -
Dla mnie ona i ze szpatem dobra! ¯eby nie choroba kobiety, tobym koby³y pewno nie pusz-
cza³ miêdzy ludzi! Toæ ¿ywicielka nasza...
Pan £ukasz zmilcza³, a schyliwszy siê. d³onie na kolanach opar³ i po nogach szkapie
patrzy³
39
– £ogawa mo¿e?... He!... He!... He!... – rozœmia³ siê pytaj¹c.
– £ogawa! Ta kobyla ³ogawa! – krzykn¹³ ojciec, a ju¿ ca³y sta³ w ogniach. -¯eby mnie tak
Bóg skara³. jak ona ³ogawa! Poka¿, kumoter... Gdzie ona ³ogawa?...
– No... no!... – uœmiecha³ siê s³odko pan £ukasz -ja te¿ tylko siê pytam, boæ to przy kup-
nie konia jak przy ¿eniaczce: czego nie dopatrzyæ, okiem, to dop³acisz workiem...
– Ja ta nie machlerz! – rzek³ porywczo ojciec, a ju¿ mu rêce lataæ zaczê³y– – Ja ta nikogo
omachlowaæ nie chcê! Co prawda, powiem a co nieprawda – nie.
– A co ona?... œlepa?... – zapyta³ nagle prostuj¹c siê pan £ukasz i rozsun¹wszy palcami
zmartwia³¹ powiekê szkapy, z bliska jej w oczy zajrza³.
Poruszy³ siê Felek. a przest¹piwszy z nogi na nogê, szczypn¹³ mnie, w s³abiznê tak, ¿em
omal nie wrzasn¹³.
– A œlepa – odrzek³ na podziw spokojnym g³osem ojciec, choæ znów mu siê w¹sy zje¿y³y.
– Na lewe oko œlepa. Takem j¹ ju¿ kupi³ i taka je. U mnie ta nie oœlep³a.
– He, he, he!... – rozœmia³ siê s³odko pan £ukasz i znów do tabaki siêgn¹³. -Tak mi te¿,
kumeñku, mów! Œlepa!... U-u-u... szpetnie œlepa!...U-u-u!...
Otrz¹sn¹³ palce i tabakê schowa³.
– Jak ona œlepa jest – rzek³ poci¹gaj¹c nosem – to znów inszy interes, insze gadanie...
Po twarzy ojca przelecia³ nag³y ogieñ.
– A có¿ tam za insze gadanie ma byæ? – rzek³ porywczym nieco g³osem. – Œlepa, to œlepa!
Przecie jej kumoter na ksi¹¿ce uczyæ nic da, do szko³y nie poœle, A ja kumotrowi powiadam,
¿e druga œlepa szkapa lepsza je ni¿ ta widz¹ca. A to kobyla dro¿na taka, ¿em jak ¿yj¹cy przez
tyle lat dró¿niejszej nie widzia³.
– Ale... ale!... – œmia³ siê s³odko pan £ukasz. – Bogdaj ciê te¿ kumeñku, z tak¹ mow¹. Toæ
byœ ty, kumeñku. wmówiæ we mnie chcia³. ¿e œlepa szkapa najlepsza.
– Najlepsza, nie najlepsza! A równo, com dró¿niejszej koby³y nie widzia³, tom nic widzia³.
A co o wmawianiu to najmniej, bom przecie katolik, nie ¯yd.
Ojciec mówi³ z wolna, hamuj¹c siê. ale glos mu kipia³.
Nagle, jakby nas dopiero co zobaczy³, chwyci³ Felka za kark i. pchn¹wszy go we drzwi,
krzykn¹³:
– A nie pójdziecie wy mi st¹d, psienogi?...
Dmuchnêliœmy jak wiali ze stajenki i jak wiatr do izby wpadli.
W parê pacierzy potem wszed³ ojciec uspokojony wraz z panem £ukaszem, jako ¿e nie
godzi siê o bydlê targu przybijaæ inaczej. tylko w izbie, pod dachem; Cygany tylko nie pil-
nuj¹ tego. Zaraz te¿ zaczêli sobie rêkê dawaæ pan £ukasz przez po³ê swej doro¿karskiej ka-
poty, ojciec przez
Spencer, co mu w strzêpach na grzbiecie wisia³.
– Bóg œwiadkiem – mówi³ ojciec – ¿e bym obcemu, a jeszcze te¿ ¯ydowi za ¿adne pieni¹-
dze koby³y tej nie przeda³. Tak wiem przynajmniej, ¿e w dobre rêce idzie...
– He... He... He... – œmia³ siê pan £ukasz – po kumoterstwie! Po kumoterstwie! Krzywdy
jej nie zrobiê...
– A jakby, nie daj Bo¿e – tu g³ow¹ wskaza³ na matkê, która jak martwa z zamkniêtymi
oczami le¿a³a – no, toæ cz³owiek nie kamieñ, toæ ju¿ tak po przyjacielstwie darmo wywiozê...
Nie odrzek³ ojciec nic, ani w tê, ani w tê stronê, tylko oczy spuœci³ i w¹sów szarpn¹³,
a matka obudzi³a siê z jêkiem. Mo¿e nie spa³a nawet.
40
Kiedy pan £ukasz, zgi¹wszy siê we dwoje, z izby za ojcem wychodzi³, rzuciliœmy siê w te
pêdy, ¿eby do szkapy lecieæ.
Ale ojciec odwróci³ siê nagle:
– Ani mi nosem za próg! – krzykn¹³ ostro. – W izbie siedzieæ...
I trzasn¹³ drzwiami.
Byliœmy jak og³uszeni. Patrzy³em na Felka, a on patrzy³ na mnie; oczy robi³y mu siê coraz
wiêksze, coraz przeŸroczystsze, usta i broda jak w febrze lata³y, a¿ schwyciwszy siê obu gar-
œciami za w³osy: – Siarczyste! -wrzasn¹³ i zaniós³ siê wielkim p³aczem.
Zaczê³y siê teraz dobre czasy. W izbie zrobi³o siê ciep³o, grzyby po œcianach róœæ przesta-
³y; od sklepikarki po¿yczyliœmy drugiego saganka na kaszê.
Tylko ¿e bez szkapy okrutnie siê nam widzia³o smutno, a co który na stajenkê spojrza³, to
mu œwieczki w oczach stawa³y. A i matka jakoœ nie mia³a wskórania.
– Ju¿ ja bêdê umieraæ, Filipie... – mówi³a takim cichuchnym g³osem jak ten wiatr letni. –
Ju¿ siê ty nie kosztuj na mnie.
To znów ni z tego, ni z owego jej siê poprawia³o; wo³a³a, ¿eby jej piwa zagrzaæ albo i mle-
ka z mas³em, a Piotrusia sama my³a, czesa³a; opowiada³a nam wtedy, jak to ona ozdrowieje,
jak do Czêstochowy pójdzie, jak nas ze sob¹ zabierze, jakie to my tam zobaczymy wie¿e,
jaki koœció³, jakie granie na organach bêdzie. A mia³a wtedy p³omieñ na twarzy, a oczy œwie-
ci³y jej jak próchno. Bywa³o tak zwykle wieczorem.
Ale gdy przyszed³ ranek, le¿a³a niby bez duszy, co dzieñ bielsza, a jak mgie³ka przeŸro-
czysta. Ani w niej g³osu, ani w niej tchu. ani ¿adnego chcenia. Porywa siê ojciec, ucho do ust
przyk³ada, przykazuje nam cicho byæ – i s³ucha. A¿ westchnie g³oœno, jakby sam nagle o¿y³,
i oczy do tego czarnego krzy¿a nad ³ó¿kiem podniesie.
A¿ raz siê nie dos³ucha³ jakoœ.
Matka umar³a w nocy tak cicho, ¿e nikt nie s³ysza³ nawet.
Piotruœ przy niej tej nocy spa³ a i on nie s³ysza³. Wysz³a z niej duszyczka jak para; ani siê
tyle nie za³opota³a co wróbel, kiedy odlata.
Wiêc kiedy ojciec oderwawszy g³owê od jej wysch³ych piersi krzykn¹³, ¿e matka nie
¿yje, stanêliœmy przed ³ó¿kiem w wielkim zadziwieniu patrz¹c to na posinia³e usta, to
na Piotrusia, który przy jej zimnych sztywnie wyci¹gniêtych nogach spa³ ciep³y, rumia-
ny, perlistym polem na czo³ku okryty... Taki ci pêdrak, ¿e go œmieræ ³okciem tr¹ci³a,
a on nic!
Zaraz siê w naszej izbie tumult wielki zrobi³, s¹siadek siê naschodzi³o, zaczê³y radziæ, g³o-
wami kiwaæ, wzdychaæ, a ¿e nam ojciec tego dnia kaszy nie gotowa³, a Piotruœ jeœæ p³aka³,
wiêc go sklepikarka pojê³a do siebie, a i nam po bu³ce da³a.
– A to ci baba skrusza³a! – szepn¹³ Felek, po czym j¹ zaraz poca³owa³ i bosymi nogami
szastn¹³ w zamaszystym uk³onie.
Ca³y ten dzieñ by³o mi tak, jakby mi kto do ucha szepta³: ,,Nie ma ju¿ matki!... umar³a ju¿
matka...” To zaraz wyciera³em piêœciami oczy, bo mi siê okrutnie p³akaæ chcia³o.
Mimo to jednak bawiliœmy siê tego dnia doskonale, bo taka u nas ci¿ba By³a, jak na Ordy-
nackiem. Jak zapamiêtam, nigdym tylu ludzi nie widzia³ w naszej suterynie; co kto przejdzie
ko³o nas, to po g³owach g³aszcze, to siê lituje, to poci¹ga nosem.
Wczoraj jeszcze w ca³ej kamienicy nikt na nas inaczej nie wo³a³, tylko ³obuzy albo urwi-
po³cie; a dziœ. jakby im kto gêby miodem posmarowa³: „Sieroty! Sieroteñki! Niebo¿¹tka!...”
41
A Felek tylko siê nastawia, a oczami mruga, a co kto przyjdzie, to mnie poszturchuje.
– A to ci komedyje! A to tyjatr!.. – szepce i w œciœniêtych piêœciach robi dwie skandalicz-
ne figi, a jêzyk sam mu siê spoza zêbów wysuwa, cienki i ostry jak ¿¹d³o.
Ojciec tymczasem jak nieprzytomny po izbie chodzi³, co weŸmie, to po³o¿y, choæ siê tam
w tej pustce nie by³o wielce czego j¹æ.
A baby nu¿ siê po tej naszej biedzie rozgl¹daæ, nu¿ jedna drugiej na ucho szeptaæ, nu¿
ramionami ruszaæ, a g³owa trz¹œæ, a stêkaæ.,– Myœla³em, ¿e temu nigdy koñca nie bêdzie, a¿
siê nareszcie rozesz³y, bo im obiad z garnków kipia³.
¯eby nie to ludzkie litowanie, to byœmy i nie czuli tak bardzo, ¿e matka umar³a.
Z pó³ roku ju¿ siê nic podnosi³a w tej chorobie, a w ostatnich czasach samo cichutko
na poœcieli le¿a³a, jak i teraz. I teraz, kiedym na ni¹ patrzy³, zdawa³o mi siê. ¿e spod
rzêsów za Piotrusiem oczyma wodzi i uœmiecha siê leciuchno, i co tylko ma powie-
dzieæ: „Gdzie on tam gruby, biedaczysko!” Zupe³nie jak dawniej, tylko ¿e siê tak œwie-
ce nie pali³y przy niej.
Od œwiec tych pada³a na ni¹ ¿ó³toœæ przeŸroczysta, która mnie straszy³a; czu³em te¿, ¿e
zimne mia³a rêce, gdy nam je ojciec poca³owaæ kaza³. Ojcu jednak przy niej ciep³o byæ mu-
sia³o, bo nabiegawszy siê ca³y dzieñ, a to do kancelarii, a to do stolarzy, a to o furmankê –
kiedy siê ludzie rozeszli na zydlu u ³ó¿ka siad³, rêk¹ g³owê podpar³ i patrzy³: to na krzy¿ czar-
ny nad ³ó¿kiem matki wisz¹cy, to na g³êbokie cienie jej zamkniêtych oczu. Usn¹³em, a on
jeszcze siedzia³. Ale w nocy obudzi³o mnie ciche szlochanie.
To Felek, który siê przez ca³y dzieñ szasta³ i nastawia³, i z ludzi wydziwia³, a mnie w boki
szturcha³ – siedzia³ teraz na sienniku, w otwartej na piersiach koszulinie, rêkami stercz¹ce
kolana obj¹³, patrzy³ w pust¹ izbê i p³aka³.
Trzeciego dnia spaliœmy jeszcze pod magl¹ w sionce, gdzie nam ojciec siennik zaci¹gn¹æ
kaza³, kiedy we œnie us³ysza³em jak gdyby znajome r¿enie.
Zerwa³em siê; serce mi bi³o jak m³otem.
R¿enie odezwa³o siê znowu.
– Felek! Szkapa r¿y! – krzykn¹³em chwyciwszy go za ramiê.
Szarpn¹³ siê i na drugi bok przewróci³, ale gdy r¿enie znów s³yszeæ siê da³o, porwa³ siê on
tak¿e, na sienniku siad³ i szeroko otworzywszy oczy – s³ucha³.
Przeci¹g³e, ciche r¿enie odezwa³o siê raz jeszcze.
– Szkapa! – wrzasn¹³ Felek i porwawszy na siebie katankê, ku schodom suteryny siê rzuci³.
Zacz¹³em siê na gwa³t odziewaæ, a tak mi rêce lata³y, ¿em do ¿adnego guzika trafiæ nic
móg³.
– Wstawaj, Piotruœ – wo³a³em – wstawaj! Szkapa przysz³a!
I trz¹s³em nim jak wi¹zk¹ s³omy, bo siê nie³atwo budzi³.
Istotnie, przed bram¹, zaprzê¿ona do prostego, zas³anego kilimkiem wozu, sta³a nasza
szkapa. U karku jej wisia³ ju¿ Felek, obj¹wszy go obur¹cz, o ile dostaæ móg³; przy wozie sta³
pan £ukasz. Smolik i czêstowa³ stró¿a tabak¹.
Podnieœliœmy zaraz wrzask nie do opisania.
– Szkapa! Nasza szkapa! Nasza droga, kochana, stara! – wo³aliœmy na przemian, g³asz-
cz¹c j¹, klepi¹c, tul¹c siê do niej. gdzie kto móg³. Piotruœ gwa³tem gramoliæ siê chcia³ na ni¹.
– Stêskni³a siê bez nas szkapa, co?... Przysz³a do nas szkapa? Przysz³a?... Poczciwa, do-
bra, stara szkapa nasza.
42
I nu¿ jej zagl¹daæ w zêby, nu¿ jej obmacywaæ nogi, nu¿ jej grzywe palcami czesaæ. Ani
nam w myœli posta³o, po co ta szkapa do nas przysz³a, na co to wóz ten czeka³.
Ale i ona pozna³a nas tak¿e, i ona cieszy³a siê nami; przedni¹ nog¹, któr¹ szpat znacznie
pogrubia³, uderza³a po bruku weso³o, ochoczo jakoby krzesz¹c dla nas iskierki radoœci; ³eb
jej to podnosi³ siê, to schyla³, nozdrza parska³y raŸno; to znów na g³osy nasze i œmiechy strzy-
g³a uszami, wyci¹ga³a szyjê, a donoœne jej r¿enie przenika³o nas niewymown¹ rozkosz¹.
R¿enie to zlewa³o siê w jedno z trynitarskim dzwonem, który w tej chwili posêpnie biæ
zacz¹³. Jednoczeœnie rozleg³ siê z suteryny g³uchy odg³os m³otka. Aniœmy siê spostrzegli, kie-
dy na wozie ustawiono trumnê.
– Wio! – zawo³a³ pan £ukasz. Szkapa ruszy³a, a my przy niej k³usem.
Na rogu ulicy obejrza³em siê: gromadka s¹siadek i przechodniów ju¿ siê rozproszy³a, a za
wozem, na którym pan £ukasz siedz¹c powozi³, szed³ ojciec sam, z czapk¹ w rêku i zwie-
szon¹ g³ow¹.
Co do nas. biegliœmy tu¿ przy szkapie weso³o, ochoczo, ani na chwilê nie przerywaj¹c roz-
mów i pieszczoty. Poranek byt majowy, promienne s³oñce zalewa³o blaskiem ulice, most,
Wis³ê; z ka¿dej akacji, z ka¿dego gzymsu œwierka³y wróble. G³oœniej wszak¿e ni¿ wróble
szczebiota³a nasza gromadka.
– Dzisz, Wicek – wo³a³ Felek – jak ci to zgrubia³a! Jakie ci to boki wy³o¿one ma?... Dzisz,
jakie ci nowe naszelniki... jaki ci kantar...
I my znów dalej chórem:
– Szkapa! nasza szkapa! Nasza droga, siara szkapa!
Ludzie ogl¹dali siê, za nami. Dziwnym siê wydawa³ ten pogrzeb z trójk¹ tak dobrze ba-
wi¹cych siê dzieci na czele. Zw³aszcza na moœcie, gdzie wolniej w t³oku trzeba by³o jechaæ,
robi³ nasz orszak pogrzebowy szczególne wra¿enie.
Przechodnie stawali i wzruszali ramionami. Parê razy nawet krzykn¹³ na nas pan £ukasz,
¿eby za wozem iœæ. aleœmy ani na krok szkapy odst¹piæ nie chcieli.
S³oñce przygrzewa³o coraz silniej, droga sta³a siê piaszczysta, ¿mudna; szkapa ci¹gnê³a
swój ciê¿ar z pewnym wysileniem: zdrowe jej oko mru¿y³o siê od blasku, na œlepym, os³u-
pia³ym, siada³y rozdra¿nione gor¹cem muchy. Natychmiast u³amaliœmy kilka wierzbowych
witek i zaczêli j¹ skwapliwie oganiaæ. Sami nie czuliœmy zmêczenia. Boso. w lichych szara-
warkach i kurtkach ³atanych dreptaliœmy obok szkapy weso³o, ochoczo, a krzy¿e cmentarne
wci¹¿ ros³y a ros³y przed nami.
¯e trumny nie mia³ kto nieœæ, puszczono nas z wozem za bramê. Ale tu czekaæ trzeba by³o,
gdy¿ grabarz do³ka nie skoñczy³ kopaæ i dopiero teraz pospiesznie wyrzuca³ z niego ¿ó³ty
piasek. Natychmiast zaczêliœmy rwaæ dla szkapy szczaw zajêczy i soczyst¹ babkê, której pe³-
no by³o na dro¿ynie. Tymczasem ojciec z panem £ukaszem zdjêli z wozu trumnê i postawili
j¹ nad brzegiem do³ka. Nie musia³a byæ ciê¿k¹, bo kumoter, choæ stary, prosto pod ni¹ sta³;
a jednak ojca tak zgiê³a do ziemi, jak ten krzy¿ padaj¹cego Chrystusa, com go na stacjach
bernardyñskich widzia³.
Zaraz te¿ brzêkn¹³ cienkim g³osem dzwonek, a w chwilê potem przyszed³ ksi¹dz w ko-
me¿ce i koœcielny z krzy¿em i kropid³em. Spojrza³ na nas ojciec surowo, wiêc my poklêkli
z Felkiem, trzymaj¹c w garœciach pêki œwie¿ej trawy. Pan £ukasz i ojciec poklêkli tak¿e, gra-
barz koñczy³ robotê. Raz, dwa, trzy odprawi³ ksi¹dz swoj¹ ³aciñsk¹ modlitwê, wspomnia³
imiê i nazwisko matki, ,,Ojcze nasz” mówiæ kaza³, sam zacz¹wszy g³oœno.
43
Podniós³ ojciec twarz i obie rêce w niebo; z jego wzniesionych oczu pada³y ³zy ciê¿kie,
grube. Felek, tu¿ przy mnie klêcz¹c, trzepa³ pacierz z wzrokiem utkwionym w szkapê.
Zrobi³a siê cisza taka. ¿e s³ychaæ by³o leciuchne szmery wierzby i cykanie œwierszcza.
– O , je!...je!... -rozleg³ siê nagle wœród tej ciszy cienki g³os Piotrusia, który pe³ne r¹czyny
trawy i wiosennego kwiecia szkapie przed pyskiem trzyma³ rozsypuj¹c bratki polne i bia³e
stokrocie. Szkapa delikatnie z r¹k dziecka bra³a wargami trawê i ¿u³a j¹, przechyliwszy ³eb
i melancholijnie zwróciwszy œlepe, zbiela³e oko w s³oñce. Spojrza³ ksi¹dz, zmarszczy³ siê oj-
ciec, a poniewa¿ najbli¿ej klêcza³em mu pod rêk¹. silnie mnie za ucho poci¹gn¹³.
Wnet Felek zacz¹³ siê rozg³oœnie piêœci¹ w piersi biæ, na znak jako ju¿ pacierz i wszystko,
co do niego nale¿a³o, dokumentnie skoñczy³, za czym zerkn¹wszy na ojca, chy³kiem do szka-
py pomkn¹³, a i na mnie kiwn¹³. Ksi¹dz te¿, trumnê pokropiwszy, z czego i nam siê coœ nie-
coœ poœwiêcenia dosta³o, z koœcielnym odszed³.
Do³ek jeszcze nie by³ wybrany. Grabarz na glinê natrafi³ i po trochu j¹ tylko, jak mas³a na
chleb, na ³opatê bra³.
Ojciec modli³ siê ci¹gle. Wszak¿e panu £ukaszowi pilno widaæ by³o, bo raz w raz tabakê
niucha³ i na wóz poziera³, a w g³owê siê drapa³, a¿ schyliwszy siê do ojca. poszepta³ z nim
ma³owiele, za rêce siê œcisnêli, potrzêœli raz i drugi z wielkim przyjacielstwem, po czym ku-
moter do szkapy poszed³.
Ju¿eœmy j¹ wystroili jakby pannê m³oda. Œwie¿e, rozkwit³e ga³êzie akacji stercza³y jej za
uszami, za uprz꿹. za chom¹tem, gdzie tylko co wetkn¹æ siê da³o. Pêk ¿ó³tych mleczów tkwi³
nad czo³em pod skrzy¿owanym rzemieniem. Z grzywy opada³y ostró¿ki i zajêcze maczki.
Resztê zieleni trzymaliœmy w rêkach, aby szkapê od b¹ków opêdzaæ.
Zacz¹³ siê teraz prawdziwy tryumfalny pochód.
Najpierw kroczy³ Piotruœ nie patrz¹cy drogi, nadeptuj¹c ma³e, œwie¿e, z ¿ó³tego piasku sypa-
ne grobki dzieciêce, ile razy siê na wóz obejrza³. Za Piotrusiem szkapa – wyrzuca³a z cichym
parskaniem ³bem. obci¹¿onym kwieciem i zieleni¹, ja zaœ i Felek, jak giermkowie, po lewej i po
prawej stronie. Wóz toczy³ siê z wolna, to podnosz¹c siê, to opadaj¹c na zapad³ych grobach,
a za nami z g³uchym, coraz g³uchszym ³oskotem pada³a ziemia na matczyn¹ trumnê.
44
Z W£AMANIEM
Dnia tego izba s¹dowa by³a niemal pust¹. Deszcz m¿y³ od rana. rozchlapywa³o siê b³oto,
jaki taki by³ kontent, ¿e w domu siedzieæ mo¿e.
Zreszt¹ œwie¿o ukoñczona sprawa panów Gradewitza i Hornszteina wyczerpa³a poniek¹d
ciekawoœæ publiczn¹. Dowcipna obrona przyby³ego z daleka adwokata, której urywki chodzi-
³y z ust do ust po mieœcie, delikatnej natury badanie bieg³ych, zeznania œwiadków ze sfer wy-
¿szych, wreszcie przybycie piêknej pani Lunia, która dla dania objaœnieñ przerwaæ musia³a
kuracjê w Francesbadzie i przywozi³a stamt¹d nowe toalety wraz z odœwie¿on¹ twarzyczk¹
i przepyszn¹ par¹ z³otoczarnych oczu, wszystko to podnios³o sprawê ow¹ do znaczenia kul-
minacyjnego momentu w jesiennej kadencji piñskiej, po przebyciu którego zainteresowanie
siê ni¹ publicznoœci szybko opadaæ zaczê³o.
Wiedziano, ¿e na wokandzie stoj¹ same ch³opskie sprawy, przy których posiedzenia wlok¹
siê jak smo³a i które nie nastrêczaj¹ sposobnoœci ani do œwietnych wyst¹pieñ adwokatury, ani
do eleganckich zebrañ towarzystwa.
Sami panowie przysiêgli byli tego¿ zdania. Po hotelach potworzy³y siê partyjki wista, pre-
feransa, bakarata; wstawano od kart póŸno, spano d³ugo, jedzono obficie. Od zajazdu do za-
jazdu lata³y miszuresy k³api¹c pantoflami po drewnianych, wysoko nad ka³u¿e b³ota wznie-
sionych chodnikach, a ruch w handlach win, likierów i delikatesów o¿ywi³ siê niezmiernie.
Za to przed sal¹ posiedzeñ s¹dowych ulica pustosza³a z dnia na dzieñ.
Nikomu teraz nie sz³a têdy droga, nikt tu nie mia³ interesu przystan¹æ, pogadaæ, faktorzy
nawet zagl¹dali z rzadka, a zajrzawszy spluwali przez zêby. Istotnie, a¿ obrzydzenie bra³o na
pustkê, jaka siê tu nagle po niedawnym œcisku zrobi³a. Tego bowiem ch³opstwa, które siê tu
zbiera³o kupkami z Wo³hatycz, z Krynek, z Zahajnego, z Mytryk, z Do³huszek, z Korniatów,
tych ko¿uchów trac¹cych smo³¹ i polem nie by³o co i liczyæ nawet. Co mo¿na, proszê, wyci-
sn¹æ z Poleszuka, który do miasta przychodzi z okrajcem czarnego chleba za pazucha– z gar-
œci¹ to³kanicy w szmatce i ¿ywi siê tym przez dni trzy i cztery, bez grosza przy duszy, po któ-
ry by warto choæ na œledzia siêgn¹æ? Oczywiœcie, ¿e nic.
Ju¿ kiedy rudy Judko miêdzy nich nie chodzi³, to znak najlepszy, ¿e nie by³o po co. Ten
dalej czu³ pusty mieszek ni¿li woñ padliny.
Ale jednego dnia brak³o i tych ch³opskich kupek. Porozchodzi³o siê to, ka¿dy za swoj¹
bied¹. Sadzono sprawê ostatni¹, która wisia³a na wokandzie na samym ogonie, niczyjego za-
jêcia nie budz¹c, nikogo nie obchodz¹c wielce. Nêdzna jakaœ .spraw ina o sery i mas³o.
– Mizeria! -Jak mówi³ dowcipny pan Hieronim rozdaj¹c karty do wista w zajeŸdzie Szyi Froima.
Nikt siê te¿ do tej „mizerii” nie œpieszy³. Dwie baby– jedna w ko¿uszku, w butach, druga
w andaraku tylko, w zawijach i w p³acie, wesz³y przed chwil¹ w bramê s¹dowego gmachu
i znik³y w g³êbokiej sieni.
45
Jak okiem zajrzeæ, ulica na wskroœ by³a pusta; strzelaæ by ma mo¿na choæby do Leszcza albo
do Porzecza. Tylko pod murem przeciwleg³ego izbie s¹dowej domu sta³ did, w obszarpanym
ko¿uchu i wyrudzia³ej, na uszy wi¹zanej czapie, która siê niewiele ró¿ni³a kolorem od jego sko³-
tunionych w³osów i ry¿awej brody. Did nie stary by³ jeszcze, ale srodze osp¹ zgryziony: a i
wódka zostawi³a na nim swe œlady. U ozutych w posto³y nóg dida siedzia³ na zadnich ³apach
ma³y, bury pokuræ, uwi¹zany na sznurku u kosztura, który w³óczêdze za podporê s³u¿y³.
I did. i pokuræ patrzyli w okna sali oœwietlonej wczeœnie, jarz¹co, ale did patrzy³ obojêtnie
i têpo, pokuræ zaœ z widocznym niepokojem i oczekiwaniem.
Tymczasem wiatr jesienny œwista³ po ulicy jak po go³ym polu. Chwiej¹c ¿ó³tymi p³omie-
niem latarni, rozwiewaj¹c brodê dida i ³atany ko¿uch: a ile razy silnie zad¹³, skóra na pokur-
ciu zaczyna³a dr¿eæ mocno, a psina skomli³ krótkim, ¿a³osnym piskiem, rwaæ siê nieco ku
s¹dowej bramie. Nie bieg³ wszak¿e, ale kopniêty grub¹ nog¹ dziada przysiada³ i wkuliwszy
ogon pod siebie, z najwy¿szym niepokojem patrzy³ w okna sali.
Tam wszak¿e jasno by³o, cicho i bezpiecznie.
W lekko ogrzanym powietrzu chwia³y siê po œcianach weso³e p³omyki gazu ukazuj¹c z³o-
cenia œwie¿o odnowionego •sufitu; szare, opuszczone w wysokich oknach story nadawa³y sali
mimo jej znacznych rozmiarów jakiœ charakter zaciszny, domowy niemal: szeregi pustych
³awek sta³y powa¿ne, milcz¹ce, zag³êbiaj¹c siê a¿ pod niewielk¹ galeriê, na wysokoœci pó³-
piêtra wprost s¹dowego sto³u wzniesion¹. W jednej z tych ³awek, tu¿ przy drzwiach schodo-
wych, czerni³ siê punkt ciemniejszy. By³ to woŸny, który widz¹c, ¿e nikt nie przychodzi, na
palcach do ³awki podszed³, po³y munduru z ca³ym uszanowaniem dla urzêdu swego rozga-
nia³, przysiad³, zgarbi³ siê i cichaczem tabakê niucha³.
Pan prokurator sta³ teraz w pe³nym œwietle zawieszaj¹cego siê od stropu œwiecznika. By³
to mê¿czyzna nie pierwszej m³odoœci, s³usznej tuszy i powolnych ruchów. Szeroka ³ysina jego
du¿ej, okr¹g³ej g³owy b³yska³a jak tarcza wypolerowana, twarz mia³ miêsist¹, oczy blade,
wypuk³e, z³otymi okularami nakryte, w¹s jasny, obfity. pe³ny zarost brody i policzków, spoj-
rzenie osowia³e nieco. Mówi³ g³osem przyciê¿kim. trochê mo¿e monotonnym. ale ciep³ym
i od serca id¹cym. Tak w rysach twarzy jego. Jak w ca³ej postaci rozlana by³a pewna dobro-
dusznoœæ, ludziom oty³ym w³aœciwa, która z rol¹ publicznego oskar¿yciela ma³o siê zgadzaæ
zdawa³a.
Stoj¹c tak u szczytu sto³u, wprost amfiteatralnie ustawionych pod przeciwleg³¹ œcian¹ ³aw
panów przysiêg³ych, mia³ pan prokurator po prawej rêce sto³ki i pulpity obroñców, a po le-
wej œwietne mundury prezesa i asysty jego. Prezes by³ zag³êbiony w swoim fotelu, g³owê mia³
lekko na pierœ sk³onion¹, rêce na porêczach oparte; z lewej i z prawej jego strony siedzia³o
po dwóch jeszcze panów, z których jeden przegl¹da³ papiery, a drugi bawi³ siê wk³adaniem
w oko monokla i wyrzucaniem go ma³ym, niemal¿e niewidzialnym ruchem nosa. Mimo to.
na mowê prokuratora zdawa³ siê zwa¿aæ pilnie, a drugie jego. nie zajête oko nieruchome by³o
i iakby marz¹ce.
Na ³awie przysiêg³ych jak zwykle pstrocizna, rozmaitoœæ ubiorów, stanów, fizjonomii,
wieku; wszystkie te rysy atoli powleka³ i podobnymi je sobie czyni³ jeden wspólny wyraz
znu¿enia.
Pod koniec kadencji jest to zjawiskiem tak zwyk³ym, tak w porz¹dku rzeczy le¿¹cym, i¿
trzeba niezmiernie zajmuj¹cej, trzeba kapitalnej sprawy, ¿eby tchn¹æ ¿ycie w te znu¿one
twarze.
46
Ale dziœ takiej kapitalnej sprawy nie by³o. Doœæ spojrzeæ na jednego siedz¹cego przy bocz-
nym stoliku obroñcê, ¿eby siê poznaæ na tym. Trudno istotnie o dyskretniej ziewaj¹ce usta i bar-
dziej zmru¿one oczy, ni¿ je mia³ pan ten. ogl¹daj¹cy najpierw paznokcie lewej rêki. potem pa-
znokcie rêki prawej, potem znowu lewej, potem raz jeszcze prawej, a wreszcie obu r¹k razem.
Ju¿ po tym jednym poznaæ mo¿na by³o. ¿e jest to obroñca dodany z urzêdu. Obroñca do-
dany z urzêdu zwykle miewa coœ do czynienia ze swymi paznokciami podczas mowy proku-
ratora, jeœli tylko nie nawiedzi go pod tê chwilê dzwonienie w prawym albo w lewym uchu.
Niekiedy tak¿e kreœli na le¿¹cym przed sob¹ papierze literê S lub literê L z nies³ychan¹,
córa/ rosn¹c¹ szybkoœci¹, o czym wszak¿e zdaje siê sam nie wiedzieæ i dopiero kiedy mu
miejsca na æwiartce zbraknie, budzi siê z tego oczarowania i patrzy po obecnych lekko zdzi-
wionym wzrokiem.
Minuta ubiega³a za minut¹, ma³e trzaskanie p³omyków gazowych odzywa³o siê jednostaj-
nym szmerem, z ³awki, w której siedzieli œwiadkowie, dobywa³o siê silne sapanie, przerywa-
ne od chwili do chwili nagle urwanym chrapniêciem. Czerwonym suknem nakryty stó³ jarzy³
siê od œwiate³, od b³yszcz¹cych lichtarzy, kryszta³owych przyborów do pisania, od r¿niêtej
karafki i szklanek odrzucaj¹cych ma³e têcze za³amanych œwiate³, a nade wszystko jarzy³ siê
od bogato haftowanych, strojnych w gwiazdy i wstêgi mundurów.
Wszystko tu by³o jasne, wspaniale, dostojne: wszystko te¿ wydawa³o siê pe³ne dobroci i ³a-
ski. Srebrny, stoj¹cy na stole krzy¿ skupia³ w sobie promienie œwiecznika, odbite od szero-
kiej, pe³nej ³agodnych wynios³oœci i spadków ³ysiny prokuratora i odstrzela³ je a¿ na b³ysz-
cz¹cy bagnet stoj¹cego u drzwi ¿o³nierza.
Co wszak¿e mog³o siê zdawaæ dziwnym w tej sali, to, ¿e zgo³a nie by³o w niej widaæ pod-
s¹dnych. Wysokie, do zamkniêtych koœcielnych stalli podobne ³awy oskar¿onych zdawa³y siê
zupe³nie puste. Mniemaæ by mo¿na, ¿e ca³a ta wspania³oœæ, ca³y przepych sadu skierorowane
s¹ ku jakiejœ bezimiennej i bezosobistej winie; mniemaæ by tak¿e mo¿na, i¿ tê wielka machi-
nê s¹dow¹ puszczono w bieg na próbê tylko, jak siê puszcza pierwszy poci¹g kolejowy po
nowo usypanym torze.
Tak przecie¿ nie by³o. W pustych na pozór ³awkach dawa³ siê s³yszeæ kiedy niekiedy ma³y
szmer, podobny do tego, jaki wydaj¹ myszy; czasem tak¿e tupota³o tam coœ bardzo podobne-
go do licznych stóp bosych. Tak króliki w jamce pod przyciesi¹ komory schowane, niewi-
dzialne dla oka, tupoc¹ po ubitej glinie.
Pan prokurator koñczy³ swoj¹ mowê.
By³a to jedna z tych mów, których wszystkie zwroty z góry przewidzieæ siê daj¹. Temat
by³ potoczysty i tak otarty jak najlepsza sanna; doœæ by³o puœciæ w ruch s³owa, ¿eby same
posz³y.
– Drobne przestêpstwa – mówi³ -jak drobne szczepy. Z drobnych szczepów wyrastaj¹ drze-
wa, a z drobnych przestêpstw zbrodnie. Có¿ to jest przestêpstwo ma³e, a co jest przestêpstwo
wielkie? W zasadzie jest to zawsze to¿ samo targniêcie siê na prawo, ten sam zamach na
porz¹dek spo³eczny. Gdyby sprawiedliwoœæ czêœciej wypala³a najpierwszy zaród winy, tr¹d
z³a nie ogarnia³by mas ca³ych z tak fataln¹ i niepoœci¹gnion¹ si³¹. Przestêpca w czas ukarany
to czêsto ocalony cz³owiek, ale za póŸno jest siêgaæ po g³owê naznaczon¹ haniebnym piêt-
nem win niezmytych i niepowetowanych.
Zawiesi³ g³os i wypoczywa³, sapi¹c z lekka. W³aœciwie móg³ albo skoñczyæ na tym, albo
mówiæ dalej. Mia³ drogê otwart¹ na oœcie¿ i w tê. i w tê stronê. Przez chwilê zdawa³o siê
47
nawet, ¿e skoñczy; sam mo¿e przelotnie myœla³ o tym. Jako ³agodny. dobroduszny cz³owiek
nie lubi³ on tych wszystkich apostrof do sprawiedliwoœci, które ka¿d¹ prokuratorsk¹ mowê
koñcz¹ obowi¹zkowo niejako. Miêkkie mia³ serce w ogóle, a co ju¿ w tym wypadku, to mu
siê. rzek³szy prawdê. i nie chcia³o nawet wystêpowaæ cum apparato belli, po prostu ca³a spra-
wa nie by³a tego warta. Pomyœleæ tylko: trzy sery i ose³ka mas³a.
– Bo¿e ty mój! To¿e nasz brat z rzodkwi¹ na œniadanie radê by temu, duszeczka, da³!
Ale pan obroñca, który ju¿ pod koniec mowy prokuratora niepokoiæ siê zacz¹³, rzuca³ te-
raz na odpoczywaj¹cego mówcê krótkie, urwane spojrzenia. Rzecz¹ by³o widoczn¹, ¿e na coœ
oczekuje i czegoœ siê lêka.
Jako¿ zwróci³ powolnym ruchem pan prokurator wypuk³e swoje oczy na stó³, gdzie jako
dowód rzeczowy le¿a³ doœæ d³ugi, zakrzywiony z jednego koñca patyk, taki w³aœnie, jaki
ogrodnicy zak³adaj¹ na ¿erdkê dla zbierania wiosn¹ liszek z grusz i jab³oni, a który nazywa
siê kulk¹.
W tej chwili pan obroñca drgn¹³ i spuœciwszy oczy. pilniej jeszcze ni¿ przedtem paznok-
ciom swoim przygl¹daæ siê zacz¹³.
Ale jeœli pan obroñca na paznokcie patrzy³, to na obroñcê patrzy³ pan prezyduj¹cy, a pa-
trzenie to trwa³o tak d³ugo i tak szczególnym mieni³o siê wyrazem, a¿ piêkne, pod³u¿ne oczy
prezesa niemal zupe³nie skoœnymi siê sta³y. Tymczasem prokurator g³os zabra³:
– Jeszcze s³owo – rzek³. – Jest okolicznoœæ, która winê oskar¿onych niema³o obci¹¿a i pra-
wo do tym wiêkszej surowoœci sk³ania: okolicznoœci¹ t¹ jest. ¿e przedmioty– stanowi¹ce isto-
tê czynu karnego zabrane zosta³y spod zamkniêcia, spod klucza, ¿e owszem, zamkniêcie samo
uszkodzonym zosta³o. Bezprawie, jakiego siê w tym wypadku dopuœcili oskar¿eni, jest tak
wystêpne i potêpienia godne, i¿ samo jedno wystarczy³oby do zwrócenia przeciw nim ca³ego
ostrza karz¹cej sprawiedliwoœci. Oto le¿y przed wami, panowie, dowód niezbity ich winy!
Oto owo narzêdzie wystêpku, które dopomog³o oskar¿onym do spe³nienia jednego z najœmiel-
szych przewinieñ, jakie przewiduje prawo. Wzywam was, panowie przysiêgli, abyœcie w ni-
niejszym wypadku dali dobitny wyraz s³usznemu oburzeniu waszemu, oburzeniu ca³ego spo-
³eczeñstwa!
Skoñczy³ i jakby w tej chwili dopiero sam mowê swoj¹ us³ysza³, zadziwi³ siê i osowia³ym,
niepewnym wzrokiem po obecnych powiód³.
Co u biesa! Tak¹ pob³a¿liwoœæ, tak¹ miêkkoœæ w sobie czu³, a tak ostro paln¹³!
Nie mia³ zamiaru! Dalibóg, nie mia³ zamiaru! A patrz¿e, duszeczka, jak wysz³o! A?... Ot,
przywyczka! Ot czyn! Udawa³ Iwan wilka, udawa³ a¿ i kozê zdusi³! A?...
Rozeœmia³ siê w sobie z cicha, machn¹³ rêk¹ i nieco ciê¿ko opuœci³ siê na fotel.
Tymczasem ma³y szmer powsta³ za sto³em i w ³awkach. Ten i ów poruszy³ siê, zaszepta³,
odchrz¹kn¹³; ten i ów wyci¹gn¹³ szyjê. ¿eby –spojrzeæ na wystêpny patyk.
£yczkowa tabakierka kr¹¿y³a pomiêdzy œwiadkami. Ktoœ kichn¹³, ktoœ inny ¿yczy³ mu
zdrowia, tym poczciwym ch³opskim szeptem, co go to o pó³ stajania s³ychaæ, ktoœ ziewn¹³,
a¿ mu w szczêkach trzas³o.
Ale woŸny posuwa³ siê milczkiem na sam brzeg ³awki i pilnie ku sto³owi patrzy³, jako ¿e
to strze¿onego i sam Pan Bóg strze¿e. Nikt wszak¿e chwaliæ Boga, nie pogl¹da³ stamt¹d, Za
drzwiami tylko, w zimnej poczekalnej izbie s³ychaæ by³o szurganie stóp bosych i wycieranie
nosów ¿a³osne, p³aczliwe, z westchnieniami i szeptem zmieszane. WoŸny tym sobie bynaj-
mniej nie turbowa³ g³owy.
48
Wiedzia³ on doskonale, ¿e to tylko baby. Bez bab siê ¿adna ch³opska sprawa nie obejdzie,
choæby te¿ o kozik. Wiadome rzeczy, jako s¹ baby na wszelakie ¿a³oœcie ³akome. Druga siê
tak miodem nie uraczy albo i wódk¹ z pieprzem, jak postêkiwaniem i p³aczem: czy ma o co,
czy nie ma o co. Ledwo sprawê do s¹du skrzykn¹, ju¿ siê to do miasta procesj¹ wlecze, ju¿
pode drzwi lezie, ju¿ knycha. Du¿o im to pomo¿e! Akurat!
Tu woŸny krzywi siê i uœmiecha wzgardliwie. Plun¹³by, taka go obrzydliwoœæ przeciw ba-
bom zbiera, gdyby nie to. ¿e na miejsce zwa¿a. W tej chwili s³ychaæ dzwonek prezyduj¹ce-
go: pan obroñca ma g³os.
Pan obroñca podnosi siê ze sto³ka i przez chwilê nie wie, co pocz¹æ z d³ugimi rêkami
w przykrótkich rêkawach. Opiera je wreszcie o pulpit i podnosi czo³o, na które mu wybija
lekka, przemijaj¹ca czerwonoœæ.
Jest to niepokaŸny cz³owieczyna z pochylonym grzbietem i zapad³¹ piersi¹. Twarz ma
zwiêd³¹, obojêtn¹, spojrzenie przygas³e i wysokie, ³ysiej¹ce czo³o. G³owy nie trzyma prosto,
ale j¹ przechyla to na jedno, to na drugie ramiê, przy czym zmru¿¹ to jedno, to drugie oko.
uderzaj¹c wzrokiem z do³u w bok. jak to czyni kania. Zwiêd³e, cienkie jego wargi rozszerzaj¹
siê szczególnym uœmiechem wtedy nawet, kiedy mówi zupe³nie powa¿nie; momentu tego
wszak¿e niepodobna z ca³¹ œcis³oœci¹ oznaczyæ, poniewa¿ i to, co mówi powa¿nie, ma w so-
bie coœ ze smutnego ¿artu, i to. co mówi ¿artem, ma surowoœæ rzeczy koniecznych i nieunik-
nionych. W ogóle podobnym on jest do cz³owieka, któremu chce siê gorzkich drwin z same-
go siebie.
Niepoczesna to by³a figura: klienteli prawie ¿e nie mia³, w kancelarii swojej pusty sto³ek
przed dodatkowym biurkiem nic wiedzieæ po co; trzyma³, bo pomocnika, jako ¿ywo nie po-
trzebowa³ i nie wiadomo nawet, czyby siê zgodzi³ z kim innym ni¿ z pustym sto³kiem.
Powstawszy pan obroñca przerzuci³ g³owê z lewego ramienia na prawe; rozszerzy³ usta
jedn¹ stronê, rozszerzy³ w drug¹, podobnie jak to czyni szewc ci¹gn¹cy skórê, strzeli³ wor-
kiem w bok, wprost w haftowany mankiet porz¹dkuj¹cego notaty swe prokuratora, i rzek³ bez-
barwnym, obojêtnym. nieco rozwlek³ym g³osem:
– Zadanie moje, Wysoki S¹dzie, jest nader ³atwym zadaniem, powiedzia³bym nawet, za-
daniem wdziêcznym, gdyby nie by³o rzecz¹ uznan¹, ¿e wszystkie w ogóle zadania ludzkiego
¿ycia s¹ rzecz¹ niewdziêczn¹. Ale o to – mniejsza.
O có¿ tu idzie? Idzie o zjedzone mas³o i sery. Jako obroñca dodany z urzêdu pojmujê ca³¹
wa¿noœæ tego przedmiotu i winy powierzonych mi klientów bynajmniej zmniejszaæ me my-
œlê. Œwietna mowa pana prokuratora nie dozwala mi nawet tej alternatywy. Skoro z³o ma³e
jest tym samym, co i z³o wielkie, po co je zmniejszaæ, pytam? Czy nie by³oby to to¿ samo, co
je powiêkszaæ? Otó¿ nie mam zamiaru wydawaæ siê w grê tak niebezpieczn¹. Zreszt¹, na co
to wszystko? W³aœciwie ca³a nawet obrona moja jest rzecz¹ niepotrzebn¹, zbyteczn¹. Oskar-
¿eni nie zapieraj¹ istoty czynu. Tak jest, Wysoki Sadzie! Zjedli oni trzy krajanki sera i ca³y
funt mas³a. Mo¿e nawet wiêcej ni¿ ca³y funt mas³a, jak utrzymuje strona poszkodowana.
Mo¿e! Takim hultajom apetyt s³u¿y zazwyczaj wybornie.
Zamilk³, przerzuci³ g³owê na drugie ramiê, a wzrok jego pad³ na z³oty ³añcuch prezyduj¹cego.
– Ja. na przyk³ad – mówi³ dalej – mas³a nie jadam wcale; sprawia mi ono gorycz w ustach
i palenie w do³ku, podobnie jak i wszelkie inne t³uszcze. Wszelako sk³onny jestem wierzyæ,
i¿ takie zdrowe, takie ch³opskie, prawdziw¹ zazdroœæ budz¹ce ¿o³¹dki mog³y strawiæ funt ma-
s³a ca³y albo wiêcej nieco.
49
Co jest wszak¿e rzecz¹ ciekaw ¹ i zastanowienia godn¹-doda³ rzuciwszy g³ow¹ jak bilar-
dow¹ kul¹ na przeciwne ramiê – to to. w jaki sposób mas³o owo spo¿ytym zosta³o: z chle-
bem czy bez chleba? A jeœli z chlebem, to sk¹d oskar¿eni chleb ów mieli? Bo to, ¿e nie do-
stali go w cha³upie od matki, jest wiêcej ni¿ pewnym.
Kto ma teraz chleb w cha³upie, moi panowie? Nikt zgo³a! Rok by³ z³y, chybi³y ¿niwa, ¿yta
nic obrodzi³y, kartofle wygni³y, owsy poczernia³y, jêczmiona zasch³y na k³oszeniu, lebioda
nawet licha by³a. gorzka i robaczna.
Urwa³, rozci¹gn¹³ usta, zwin¹³ je, znów rozci¹gn¹³ i tak je wykrzywi³, jakby sam owej le-
biody próbowa³ i dot¹d czu³ jej gorycz. Po chwili mówi³ dalej:
– W pustych ¿arnach ch³opskich, moi panowie, myszy gniazda œciel¹; baby powymiata³y
ostatki krup bodni, nie ruszane dawno dzie¿e zesch³y siê po komorach na klepki. Panów to
zadziwia, ¿e mam tak dok³adne wiadomoœci o tym, co siê dzieje na wsi, kiedy chybi¹ ¿niwa?
Jestem syn ch³opski, moi panowie, ch³opskie plemiê, za pozwoleniem Wysokiego S¹du. i pa-
miêtam doskonale, jak pra¿y bieda, kiedy ¿yta nie obrodz¹, a ziemniaki zgnij¹!
Pierwszy raz w ci¹gu tej mowy g³owê sprostowa³ nieco i z góry na s³uchaczy spojrza³. Zda-
wa³o siê nawet przez chwilê, ¿e obojêtny wzrok jego zatli³ siê wilgotnym ¿arem. Wnet wszak-
¿e przybra³ zwyk³¹ sw¹ postawê i spuœciwszy oczy tak rzecz prowadzi³ dalej:
– Nie jest to bynajmniej dla biegu sprawy okolicznoœci¹ obojêtn¹, ¿e w takim z³ym,
niepomyœlnym roku na dziesiêæ ch³opskich ¿o³¹dków bywa dziewiêæ pustych, bo je¿eli
obronê, jakiej dostarcza klientowi adwokat. uwa¿am za b³ah¹ i bezu¿yteczn¹, to prze-
ciwnie, najwy¿sze znaczenie przypisujê temu wszystkiemu, przez co sprawa sama siê
broni. Je¿eli tedy Wysoki S¹d uznaje s³usznoœæ tej mojej skromnej opinii, to stawiam
wniosek, aby doraŸnie wezwaæ oskar¿onych o wyœwietlenie tego ze wszech miar inte-
resuj¹cego momentu sprawy. Procedura nic nie straci na tak ma³ym wyboczeniu i. dro-
gi utartej praktyk¹, a panowie przysiêgli zyskaj¹ niew¹tpliwie wszechstronniejszy po-
gl¹d na sprawê z punktu pominiêtego w pierwiastkowym œledztwie z godnym po¿a³o-
wania poœpiechem.
Tu urwa³ i nag³ym b³yskiem zmru¿onych oczu uderzy³ z do³u w inkwirenta, który w tej
chwili zach³ysn¹³ siê i poczerwienia³ jak gdyby pochwycony za gard³o.
To przymówienie siê adwokata, nie bêd¹ce niemal w³aœciw¹ obron¹, a gro¿¹ce rozwlecze-
niem sprawy nad zakres czasu, w jakim zamierzano j¹ ukoñczyæ, nie mog³o siê, rzecz prosta,
podobaæ nikomu.
Pierwszy woŸny objawi³ niezadowolenie swoje wzruszaj¹c ramionami, parskaj¹c z cicha
w saperskie, przystrzy¿one w¹sy; wszak¿e uspokoi³ siê natychmiast, a zag³êbiwszy dwa pal-
ce w tabakierkê usi³owa³ ograniczyæ swoje poruszenia do jak najmniej widocznych zbli¿eñ
miêdzy tabak¹ a nosem.
W³aœciwie co mu by³o z³ego siedzieæ tak i s³uchaæ? Co innego, gdyby sta³ przy drzwiach,
wtedy, oczywiœcie, nale¿a³by do opozycji.
Tymczasem za sto³em ten i ów poruszy³ siê w fotelu w sposób nie pozostawiaj¹cy ¿adnej
w¹tpliwoœci, ¿e wyst¹pienie pana obroñcy potêpia i wprost je uwa¿a za niewczesne drwiny.
Sk¹d znów taka nowa jurysprudencja, ¿eby oskar¿onych przed ostatnim przymówieniem
siê do wyjaœnieñ w toku rozpraw wzywaæ? Czy nie jest to samowolnoœæ, niczym nie uzasad-
niona? Gonienie za pustym efektem? Za oryginalnoœci¹?
Niemniej i panowie przysiêgli krêcili siê w ³awkach jak wijuny, gdy pra¿y s³oñce.
50
Dok¹d¿e ich, u diaska, trzymaæ tutaj myœl¹? Pula nie rozegrana, szczupak na dziewi¹t¹
u Froima, a tu nowa heca! Na kata siê zda³a taka robota, kiedy ani zjeœæ, ani wypocz¹æ me
mo¿na swojej porze!
Jeden tylko prokurator patrzy³ na obroñcê ze wspó³czuciem, i on wprawdzie uznawa³
pewn¹ niewczesnoœæ tych rekryminacyj, owszem sk³onny by³ je uwa¿aæ wprost za wybieg
prawny, ale z drugiej znów strony czu³ siê poci¹gniêtym do mówcy tajemn¹ sympati¹.
W lot pochwyci³ pan obroñca ten delikatny odcieñ na wyrazistej twarzy prokuratora, a po-
niewa¿ pan prezyduj¹cy milcza³ bêbni¹c nerwowo o porêcz fotela, co mo¿na by³o sobie tak
i siak t³umaczyæ, sk³oni³ siê z lekka ku sto³owi i rzuciwszy g³ow¹ jak pi³k¹ z lewego ramie-
nia na prawe, rzek³:
Pozwalam sobie wniosek mój ponowiæ i najusilniej przy nim obstawaæ. Wysoki S¹d nie
mo¿e byæ obojêtnym na korzyœci, jakie sprawie przynieœæ mo¿e wyjaœnienie wskazanego
punktu.
Nie jest to jednym i tym samym, czy ser i mas³o zjad³ ktoœ z chlebem czy te¿ zamiast chle-
ba. Na ró¿nicê tê k³adê nacisk. Jest ona wa¿n¹, jest ona decyduj¹c¹. Gdy zaœ ani œwie¿o ukoñ-
czone badanie œwiadków, ani strona poszkodowana ¿adnych nie dostarczy³y w tym wzglêdzie
wskazówek. to jasne, i¿ trzeba zasiêgn¹æ wyjaœnieñ u samych obwinionych. Pan prezes po-
zwoli... -doda³ sk³oniwszy siê lekko i zawieszaj¹c g³os w oczekiwaniu.
A gdy kategorycznej odmowy nie by³o, zwróci³ siê do stoj¹cych poza sob¹ ³awek i w
ch³opskim narzeczu Poleszuków krzykn¹³:
– Chadzicie, rabiata !
Natychmiast w ³awkach. które siê dot¹d wydawa³y puste, zakot³owa³o siê. zadudni³o od
licznych stóp bosych i z g³êbi zaczê³y siê wysypywaæ ma³e, szare postacie.
– Bli¿e! – zawo³a³ adwokat, któremu wzrok rozb³ysn¹³ nagle. Ma³e szare postacie zaru-
sza³y siê, zak³êbi³y i posunê³y ku obroñcy krokiem.
– Szcze bli¿e! – krzykn¹³ znowu jakimœ œwie¿ym, m³odym, jak gdyby w polnych rosach
op³ukanym g³osem. – Szcze bli¿e !
Wszystkich ich teraz dobrze widaæ by³o. Zapêdzili siê i stanêli zbici w kupkê jak te owce
siwe.
Piêciu ich by³o.
Ch³opcy drobni, przymizerowani, spaleni wiatrem i s³oñcem. Najstarszy móg³ mieæ lat ze
czternaœcie mo¿e. najm³odszy z dziesiêæ, albo i mniej jeszcze. Ot, poganiacze wiejscy od gêsi.
od ciel¹t, od drobnego statku, a mo¿e i wprost z cha³upy Nisko podciête, konopiaste i czar-
niawe grzywy zakrywa³y im czo³a, policzki mieli œniade, zapad³e nieco, miny nastraszone
i ciekawe.
Na jednych grzbietach wisia³y p³ócienne œwitki, na drugich pó³ko¿uszki porwane, ró¿n¹
nici¹ szyte: najm³odszy mia³ tylko siw¹ koszulinê paczeœn¹, wypuszczon¹ powierzch na ta-
kie¿ okrêcone sznurkiem u bosych nóg porciêta.
Czapki trzymali w obu rêkach, przyciskaj¹c je silnie do piersi; oczy mieli wytrzeszczone,
otwarte usta, wyci¹gniête, cienkie jak u wróbli szyje.
Przemówi³ coœ do nich jeden pan zza sto³u. ale nie zrozumieli tego.
Roztargnione ich spojrzenia b³¹dzi³y po œwietnych mundurach, po z³otych ramach wisz¹-
cego w g³êbi obrazu, zatrzymywa³y siê na dzwonku, na b³yszcz¹cych ka³amarzach, na srebr-
nym krzy¿u, na czerwonym suknie.
51
– Ojej, co tu bogactwa ró¿nego! Ojej, co tu bogactwa!
Ma³y Chwiedoœ nie by³ zgo³a pewny, czy panowie za sto³em s¹ ¿ywi, czy tez tylko taka
o me³ka i w w¹tpliwoœci tej szturchn¹³ w bok Benedycia, wskazuj¹c g³ow¹ na prokuratora.
Ale Benedyæ i nie poczu³ tego. By³ on ca³y poch³oniêty widokiem ³añcucha na piersiach pana
prezyduj¹cego.
– Boh mi ! A jaka jasnoœæ! Jakie gromnice! Wielka bogatoœæ! Okropnie wielka bogatoœæ!
,,Kab jeœæ dali – myœli przezorny £uæ patrz¹c spode ³ba nieufnie – to tylko staæ a patrzeæ,
u dziwowaæ siê œwiatu!”
Chwieje g³ow¹ i zadziera konopiastej grzywy ku gorej¹cemu nad nim œwiecznikowi, który
mu siê wydaje wiêkszym i daleko piêkniejszym od s³oñca.
Ale najstarszy z ch³opców, Ustim, jedynak Chwy³yny wdowy, co ju¿ od roku dworskie
Ÿrebce pasa, miarkuje sobie, ¿e kiedy ich tu w tak¹ paradê wpuœcili, to ju¿ci nie dla œmiechu.
Jest to ch³opak bystry i roztropny.
„Oho!” – myœli, a jego œniada twarz obleka siê nag³ym niepokojem. Wie on dobrze, jako
by³ przyczyñc¹ do zjedzenia owych serów i owego mas³a; ju¿ciæ to tak na sucho nie ujdzie.
Koza jak koza. strachu nie ma, a to jakby w cha³upie, bo i brudno, i g³odno tak samo. Ale
w takiej paradzie, w takim pañstwie to tu inaczej pójdzie, oho! Ju¿ ich tu panowie pewno nie
po co wziêli, tylko ¿eby w skórê krzykn¹æ... Oho!.... Przestêpuje z nogi na nogê i œciska rêkê,
kul¹c miêdzy ramiona d³ug¹, cienk¹ szyjê. Chwilami zdaje mu siê. ¿e uczuwa ból w okoli-
cach s³abizny i niespokojnie obziera siê za siebie.
Nic mu wszak¿e me grozi z. tej strony.
Tu¿ za nim stoi Klim, ma³y gêsiarek z ostatniej pod borem chaty. Ten jest jak oczarowany.
Od kiedy go tu wpuœcili, oczy jego chodzi³y ko³em po suficie, który widaæ by³o z g³êbokich.
zamkniêtych ³awek; teraz obejmuj¹ salê spojrzeniem rozpalonym. marz¹cym.
– Kab husi widzia³y!...A mama¿ ty moja, kab widzia³y! Koœció³ nie koœció³, a jakby .siê
œni³o... Gdzie! Na najcieplejszym zapiecku nie przyœni¹ siê takie dziwy! Na pacierzu nie
zmówiæ!... Na surmie nie wygraæ, choæ i na najd³u¿szej... Mama¿ ty moja!... Kab husi wi-
dzia³y !
„Mama” mówi³ ot tak z g³upoty z nawyczki tylko; sierot¹ bowiem byt i ludzie go tak ot
przygarnêli, z mi³osiernego serca i wedle gêsi, które lis po przydro¿kach chwyta³; do stadka
zaœ swego tak przywyk³, ¿e je uwa¿a³ za najbli¿sze przyjacielstwo swoje, i tego tylko ¿a³o-
wa³ w tej chwili, ¿e gêsi jego tych dziwów nie widz¹.
Tymczasem Ustim pilnie nastawi³ uszu; zdaje mu siê. ¿e o chlebie mowa.
Natychmiast uczuwa md³oœæ wielk¹ i wci¹gn¹wszy w siebie brzuszynê zawœci¹ga pojaska,
który mu pod ¿ebra opad³.
,,A co? – myœli, przerzucaj¹c siê od strachu do nag³ej otuchy – a co? Dadz¹ mo¿e chleba,
taj puszcz¹!”
Spojrza³ ku sto³owi podejrzliwie, badawczo.
„E... mo¿e i nie dadz¹! Nie widaæ jakoœ, ¿eby chleb gdzie le¿a³... Gdzie¿by!”
W¹tpliwoœæ uderza w niego z now¹ si³¹. Mimo wszystko nie czuje siê on tutaj doœæ bez-
pieczny. Ju¿ to tam nie poradzi! Ju¿ to tam prêdzej bêdzie Ÿle ni¿ dobrze! Ogl¹da siê z wolna
w bok i spostrzega przy drzwiach ¿o³nierza. Natychmiast z szybkoœci¹ b³yskawicy spuszcza
oczy i zaczyna silnie mrugaæ d³ug¹, jasn¹ rzês¹. Powieki jego wygl¹daj¹ w tej chwili jak cien-
kie, z œmiertelnym poœpiechem bij¹ce w ¿arze skrzyde³ka æmy na wpó³ spalonej.
52
Nagle s³yszy, ¿e do niego mówi¹. Ten sam pan mówi. co zawo³a³ chadzicie. Rozumie go
doskonale. Pan zapytuje, czy ten ser i mas³o zjedli z chlebem?
– Z chlebem?... – Podnosi oczy, uœmiecha siê. pokazuje drobne zêby i krêci g³ow¹. Ca³e
zalêknienie opuszcza go natychmiast, gdy us³ysza³, ¿e do niego tak mówi¹ jak we wsi. Ale
to, ¿e go o chleb pytaj¹, wydaje mu siê po prostu zabawnym. Sk¹d¿eby oni chleb wziêli, kie-
dy tam chleba nie by³o? Do puklidu baby nie chowaj¹ chleba. Jak chleb jest to go chowaj¹
do bodni albo w inne babie k³a¿e, a w puklidzie sk¹dby?...
Chleba i nie piek¹ teraz nawet, we wsi ¿yta ma³o. A toby Pan Jezus da³, ¿eby na siew nie
brak³o...
Nie wypowiada tego wszystkiego. Gdzie, nie œmia³by i wstyd by mu by³o, ale myœli w so-
bie to wszystko i uœmiecha siê i precz krêci g³ow¹. Pan obroñca me nalega– Zna on widaæ
doskonale ten uœmiech Poleszuka przecz¹cy; wie, ¿e s³owem ze³gaæ ze³¿e, ale takim uœmie-
chem nigdy.
– A kiedy¿eœ ty chleb ostatni jad³? – pyta nagle, zwróciwszy siê do ch³opca.
Ustim podnosi g³owê i zaczyna przypominaæ sobie. Jest chudy i d³ugi; podniesiona g³owa
robi go d³u¿szym jeszcze. Wyci¹gniêta szyja jest tak cienka, i¿ zdaje siê, biczem przetrz¹-
sn¹æ by j¹ mo¿na; zza rozpiêtego ko³nierza koszuli widaæ g³êbokie do³y obojczykowe, na
brodzie i dolnej szczêce skóra tak przysch³a, jak u starego cz³owieka. Liczy najpierw na dnie,
ale tych jest za wiele, nie idzie mu jakoœ; zaczyna tedy liczyæ na niedziele, ale i to mu me
idzie. Rozpoczyna raz jeszcze g³oœno i liczy na jarmarki. Tak, teraz dobrze! Teraz wie, kiedy
to by³o i teraz pamiêta... Dzieciêca, ¿ywa wyobraŸnia odtwarza przed nim ca³¹ tê chwilê z zu-
pe³n¹ dok³adnoœci¹.
– To by³o na dwa jarmarki przed tym, co byt ostatnim, to by³o na Py³ypa... Matka przeda³a
we³ny, a kupi³a chleba. Dwa bochny kupi³a i kukie³kê dla Zochfijki od s¹siadów jeszcze...
Chleb pachnia³... W zapasce go nios³a, a on przy matce bieg³... Szli prêdko, bo siê s³onko za
chwozdok chyla³o... Tyt ¯eliznyj pod rozœwietni¹ trojni³. Idziem, tak matka mówi: ,,S³awa
Bohu” Tak Tyt odrzek³: ,,wo wik” i pyta: „A co niesiesz, Chwy³yna?” A matka: „chleba a to
kupi³a”. A Tyt: „Có¿ ty, wesele robisz, ¿e chleb kupujesz?” Tak matka na to: „Ju¿ciæ ¿e we-
sele! Jak je chleb, to je i wesele!” Rozœmia³a siê: ,,Hej, jarmark! Hej, Py³ypok!” A Tyt: „Czo-
mu ne s za³yty, ko³y prystupaje ?” I zaraz zacz¹³ pokrzykiwaæ: ,,A nu ma³yj ! A nu kra-
snyj!” Bo tam pod rozœwietni¹ potajnik. Ko³o potajnika i na wo³y ciê¿ko. To my wtedy
ostatni chleb jedli!
Mówi³ to powolnym, doœæ cichym, jakby zmêczonym g³osem, Sam ten g³os œwiadczy³, ¿e
jarmark na Py³ypa dawno ju¿ by³, dawno...
Obroñca nie przerywa³ ch³opcu. Mo¿na by nawet mniemaæ, ¿e gadania tego wiejskiego
poganiacza s³ucha³ chciwie, tak siê pochyli³ ku niemu, tak patrzy³ w niego rozgorza³ym
okiem, z twarz¹ poblad³¹ i z dr¿¹cymi usty.
Ch³opak umilk³, a on s³ucha³ jeszcze.
Rozeœmia³ siê polem z cicha, gorzko, i ku sto³owi zwróci³.
Mimo pozornego spokoju znaæ by³o. ¿e p³onie jak roratna œwieca. G³owa jego zapomniaw-
szy zwyk³ych swoich ruchów, podnosi³a siê coraz wy¿ej, coraz œmielej: oczy ju¿ nie z do³u
w bok, ale z góry bi³y jak siekañcem w hafty, pierœcienie i wstêgi.
Panowie pospuszczali oczy: niechêtnie przyjmowano ca³y ten epizod sprawy. To rozpyty-
wanie ch³opaka, ta kupka wywo³anych nie wiadomo po co z w³aœciwego miejsca oberwañ-
53
ców, wszystko to podobaæ siê nie mog³o. Uwa¿ano to za romanse dobre w ksi¹¿ce, ale nie
w s¹dowej sali.
Nie dlatego, ¿eby to by³y samolubne, zimne dusze, owszem, ten i ów odwróci³ oczy nie
mog¹c patrzeæ na znêdznia³e postacie ch³opi¹t, ten i ów czu³ wielk¹ przykroœæ na widok tej
bezbronnoœci i tego sieroctwa, ale ka¿da rzecz na swoim miejscu w³aœciwa.
Najbardziej zdumiony by³ woŸny. Ten po prostu oczom w³asnym nie wierzy³ i tak krêci³
g³ow¹, ¿e ledwo trafia³ z tabak¹ do nosa. Od kiedy jest przy s¹dzie, nie by³o tu jeszcze takiej
komedyi. A to poczekawszy tyjatr tutaj zrobi¹!
– Tyle co do chleba, a raczej co do braku chleba! – koñczy³ w tej chwili rzecz swoj¹ obroñ-
ca. – Ale pan prokurator dostarczy³ mi w œwiat³ym przemówieniu swoim jednego jeszcze
punktu, na którym sprawa moich klientów te¿ siê sama broni– Pozwolê sobie punkt ten pod-
j¹æ i powtórzyæ tu trafne s³owa dostojnego mówcy:
„Oto jest narzêdzie wystêpku!” – rzek³ on wskazuj¹c drobny przedmiot, le¿¹cy w tej chwili
przed obliczem Wysokiego S¹du. Jest to jedno z najtrafniejszych, jedno z najbystrzejszych
i najbardziej decyduj¹cych orzeczeñ, jakie wysz³y kiedykolwiek z ust dostojnego oskar¿ycie-
la w tym przybytku sprawiedliwoœci i prawdy. Nic te¿ lepszego i po¿yteczniejszego dla spra-
wy klientów moich uczyniæ nie mogê, tylko to orzeczenie podj¹æ i powtórzyæ: – Panowie!
Oto jest narzêdzie wystêpku!
Wyci¹gn¹³ rêkê ku sto³owi szerokim, wspania³ym gestem i patyk wskaza³.
Obecni poruszyli siê, sami nie wiedz¹c czego, zdawaæ siê mog³o, ¿e ta wyci¹gniêta rêka
dotknê³a ich piersi.
Ale pan prokurator patrzy³ na pana obroñcê niepewnym, osowia³ym wzrokiem.
„Co¿e on, duszeczka! Kpi czy o drogê pyta? Ta¿ jemu, adwokatu, zbijaæ prokuratorsk¹
rzecz! Ta¿ on od tego w³aœnie! A ten, patrzaj¿e, duszeczka ty moja, sam tak gada, jakby pro-
kuratorem by³!”
Zako³ysa³ siê na fotelu w lew¹ i w praw¹ stronê i ustami cmokn¹³.
Ale pan obroñca podrzuci³ g³ow¹ i rzek³:
– Widzê wzruszenie wasze, moi panowie. Ale raczcie siê uspokoiæ, proszê! Tym narzê-
dziem wystêpku nie jest ani topór, ani siekiera, ani nawet kozik albo d³utko, jest to prosty...
nie, mylê siê!... jest to zakrzywiony patyk! Patyk, jakim ka¿de drzwi w poleskiej chacie otwo-
rzyæ mo¿na k³ad¹c go w otwór i podwa¿aj¹c drewniany skobelek zamykaj¹cy j¹ z wewn¹trz.
I czy chcecie widzieæ, panowie, jaka rêka, jaka si³a w³ada³a tym narzêdziem wystêpku?
Odwróci³ siê, uchwyci³ Ustima za rêkê, poci¹gn¹³ w górê ³atany rêkaw jego œwitki i gru-
bej, nie dobielonej koszuli i obna¿ywszy rêkê ch³opaka tak niemal cienk¹ jak wierzbowa
witka:
– Oto jest to potê¿ne ramiê! – zawo³aæ g³oœniej mo¿e, ni¿by przysta³o przed tak dostoj-
nym zebraniem.
Nagle pochyli³ siê ku ch³opcu ¿ywym ruchem i patrzy³ na gêste, czerwone b¹ble, które po-
krywa³y cienk¹ jego rêkê.
– Heto szczo? – zapyta³ st³umionym g³osem.
– Prusy skusali! – odrzek³ Ustim z g³êbokim spokojem.
Oczy pana adwokata b³ysnê³y ciemnym ¿arem. Przez chwilê trzyma³ je wbite w znêdznia³¹
twarz dziecka, z dziwn¹ mieszanin¹ uczuæ sprzecznych, z dna duszy dobytych, odwróci³ siê
potem do sto³u, rozszerzy³ usta jakby do uœmiechu i rzek³ obojêtnym, nieco dr¿¹cym g³osem:
54
– Wysoki S¹d darowaæ mi raczy. Przestraszy³em siê. Mo¿e nawet przestraszy³em które-
go z was, panowie? Przebaczcie! Myœla³em, ¿e ten dzieciak chorobê nam tu jak¹ przy-
niós³...jak¹ d¿umê... Ale nie Jest to tylko nêdza. Nic wiêcej, moi panowie, tylko wielka,
wielka nêdza!
Puœci³ rêkê ch³opaka, sk³oni³ siê i zrobiwszy kilka niezgrabnych, powolnych kroków ku
sto³kowi, usiad³; na jego wysokie, ³ysiej¹ce czo³o wyst¹pi³y teraz drobne krople potu.
Dziwna rzecz! Nie przerzuca³ w tej chwili g³owy ani na prawe, ani na lewe ramiê, tylko j¹
trzyma³ prosto, sztywnie; szeroko otwarte jego oczy patrzy³y w jak¹œ dalekoœæ, a cienkie war-
gi zaciœniête by³y i surowe. Straci³ w tej chwili do reszty charakterystykê obroñcy z urzêdu.
Nagle w ciszy, jaka teraz salê objê³a, da³o siê s³yszeæ s³abe, ¿a³osne skomlenie pokurcia.
Najm³odszy z ch³opców drgn¹³, otworzy³ usta i podniós³ ku oknu du¿e, modre oczy.
– Kozyrek!... Kozyrek heto ! – zawo³a³ przenikliwym, dzieciêcym g³osem.:-Kozyrek heto
zawywaje...
St¹pi³ krokiem, chcia³ iœæ, do Kozyrka chcia³. Nie widzia³ teraz nic, nie s³ysza³ nic.
– Kozyrek zawywaje !...
Ale Benedyæ przytrzyma³ go za rêkaw siwej koszuliny. Benedyæ, patrz¹cy na wszystko roz-
wa¿nym wzrokiem, widzia³, jak siê ³añcuch na piersiach pana prezyduj¹cego poruszy³ i jak
za tym poruszeniem poruszy³ siê tak¿e jego piêknie wygolony podbródek. Pan prezes mówi³.
Benedyæ s³ysza³ dobrze, zrozumia³ nawet, ¿e pyta o imiê rw¹cego siê do Kozyrka ch³opca.
– Chwedoœ! Chwedoœ Pyptiuk! – przemówi³ rezolutnie.
Pan prezes przerzuci³ rêk¹ papiery.
– Jak¿e Pyptiuk? Nazwiska tego nie ma w protokole!
Siedz¹cy obok pan inkwirent papiery przed siebie z lekkim pochyleniem g³owy przesun¹³,
znów je przejrza³ i brwi podniós³ wysoko.
Istotnie, o ¿adnym Chwedosiu Pyptiuku nie by³o tam mowy. Jeszcze raz tedy spyta³ o na-
zwisko ch³opca.
Ale dzieciak nie wie nawet, ¿e tu o nim mowa. Szeroko otwarte oczy jego robi¹ siê coraz
przezroczystsze, coraz bardziej srebrne; posinia³e, do przemarz³ej leœnej maliny podobne usta
drgaj¹ powstrzymywanym p³aczem. Ca³¹ tê drobn¹ istotê poch³ania w tej chwili ¿a³osny g³os
pokurcia, ciche, niespokojne skomlenie przedostaj¹ce siê z ciemnej ulicy do tej wielkiej sali.
Chcia³by tam iœæ. Chcia³by iœæ na ten wiatr wiej¹cy, na ten deszcz siekaj¹cy, ot tak, jak
stoi, w tej paczeœnej koszulinie siwej, bez zaœcie¿ki, na piersiach rozwartej. Chcia³by iœæ przy-
tuliæ siê do mokrej sierœci, do kud³atego ³ba skoml¹cej psiny.
– Kozyrek heto... Kozyrek zawywaje !
– Chwedoœ, Chwedoœ Pyptiuk! – t³umaczy tymczasem s¹dowi coraz rezolutniej Bene-
dyæ. Jest on w tej chwili usposobiony jak najlepiej. Có¿ tam gadali we wsi: S¹d! S¹d! Mat-
ka p³aka³a, ojciec mu na odchodnym coœ ze trzy razy piêœci¹ w kark wlepi³ z tej ¿a³oœci,
a tu przecie nic strasznego! Nie bij¹, nie wymyœlaj¹, piêknie sobie siedz¹, spokojnie. A co
o ser i o mas³o, to najmniej! A to i tego nie wiedz¹, jak siê taki durny Chwedoœ na prze-
zwisko nazywa.
Rozœmia³ siê w garœæ cicho, przebiegle, jak tylko Poleszuki œmiaæ siê od ma³ego umiej¹.
Gdyby siê wilczêta po lasach œmia³y, musia³yby tak w³aœnie wygl¹daæ, jak wygl¹da³ w tej
chwili Benedyæ.
Pan prezes wszak¿e niecierpliwiæ siê zacz¹³.
55
– To jak¿e?... Pomy³ka?... A?...
A-gdy inkwirent brwi tylko podniós³ i roz³o¿y³ d³onie:
– Ty jak siê nazywasz? – zwróci³ siê prezes nagle do b³yskaj¹cego bia³kami rozweselo-
nych oczu Benedycia.
Ch³opak by³ w siódmym niebie. Ta indagacja podoba³a mu siê coraz bardziej. Wysun¹³ siê
z gromadki i rzek³ raŸnym g³osem:
– Tichobaj!
Benedykt Huc, stoi w protokole! Có¿ ty? A?...
Benedyæ o krok jeszcze posun¹³ siê dalej. Czu³ siê tak oœmielonym, tak spodufalonym z s¹-
dem, jakby sam do niego nale¿a³.
– Neœcior Syrycz, heto bat’ko ! Huc taj Syrycz taj Neœcior ! A ¿e Benedyæ, taj Tichobaj,
heto ja !
Uderzy³ siê drobn¹ piêœci¹ w ko¿uszynê rozche³stan¹ na piersiach i rzuci³ oczyma na pra-
wo i na lewo, niezmiernie zadowolony w swej ambicji.
Gdzie inni! Stoj¹ tam jak te cielêta w kojcu, a on tu sobie przed samym sto³em, przed sa-
mymi panami!
Prze³kn¹³ œlinê, wyprostowa³ siê, rêce po bokach puœci³, a kolana i bose stopy mocno
œcisn¹³, jako to widzia³ u stoj¹cego przy progu ¿o³nierza.
Pan prezes wzruszy³ z lekka ramionami.
– To i jak¿e wo³aj¹ ciebie ? Syrycz, Huc czy Tichobaj ? To i ojcu twemu Tichobaj? A?...
Na ch³opaka a¿ ognie bi³y z uciechy, ¿e jeszcze tej paradzie nie koniec. To mu pochlebia-
³o, to go nape³nia³o dum¹.
W sali nasta³a cisza.
Tymczasem w oczach pana adwokata b³yska³a jawna z³oœliwoœæ. Zgarbi³ siê na swoim sto³-
ku, g³owê na ramiê przechyli³, o kolano ³okieæ opar³ i skuba³ ciemn¹, rzadk¹ bródkê.
Dopiero kiedy prezyduj¹cy, straciwszy nadziejê dojœcia do ³adu z indagowanym, zag³êbi³
siê zniechêcony w fotelu, wsta³ z wolna pan adwokat ze swojego sto³ka, a nie przestaj¹c sku-
baæ rzadkiej bródki, skromnie spuœci³ oczy i rzek³ suchym, obojêtnym g³osem:
– Wysoki S¹d przyj¹æ zechce do swej wiadomoœci, ¿e lud w tych okolicach nosi zazwy-
czaj wiêcej ni¿ jedno nazwisko!
Rzek³, podniós³ nagle g³owê i uderzywszy bystrym wzrokiem w sam¹ twarz dzieciaka za-
pyta³ rubasznie, z ch³opska:
– A ciebia jak zowut’ z bat’ka, hê?
Ch³opak jak na komendê obróci³ siê ku niemu. Jasny rumieniec wybi³ mu na liczko; coœ
bliskiego, coœ swojskiego poczu³ w tym pytaniu.
– Benedyæ Huc! – odkrzykn¹³ cienko a donoœnie.
– A w kancelaryi jak zapisali? – pyta³ dalej pan obroñca nie wychodz¹c z ch³opskiego ak-
centu.
– Benedyæ Syrycz! – objaœni³ natychmiast malec.
– Dobre! – zawo³a³ obroñca. – A we wsi jak dra¿niat ciebia ?
– Benedyæ Tichobaj! – hukn¹³ ch³opak jak o staje drogi, rad, ¿e siê wreszcie dok³adnie da³
zrozumieæ.
Pan prezes powsta³, obj¹³ okiem zebranych, pomilcza³ chwilê i przyst¹pi³ do zreasumowa-
nia sprawy. Wszystkie spojrzenia zwróci³y siê teraz na niego.
56
By³ to m³ody jeszcze, wysoki, piêkny brunet, którego dorodna postaæ wybornie siê prezen-
towa³a w obcis³ym mundurze. G³owê mia³ postrzy¿on¹ krótko, czo³o g³êboko wrêbione i cof-
niête nieco, lekko garbaty nos o cienkich, rasowych, rozdymaj¹cych siê nad niewielkim w¹-
sem nozdrzach, spojrzenie bystre i ch³odne.
G³os jego by³ metaliczny, suchy nieco; wymowa dobitna, mocno akcentowana. mia³a w so-
bie rytm ujarzmionego i powstrzymywanego pêdu. Jedn¹ ze szczup³ych, d³ugich r¹k nerwo-
wych za³o¿y³ za mundur na piersiach, drug¹ czyni³ ma³e, wytworne poruszenia, dodaj¹ce s³o-
wom jego niezwyk³ej precyzji i si³y.
Gruzinem byæ musia³ lub Czerkiesem z rodu, przynajmniej wskazywa³y na to charaktery-
styczne rysy twarzy, piêkne pod³u¿ne oko o ciemnej, jakby przygorza³ej, powiece i matowa
œniadoœæ cery, która pod wp³ywem œwiate³ pal¹cych siê w sali nabra³a ciep³ych, po³udniowych
blasków.
By³ to jeden z tych mówców, którzy nad s³uchaczami panuj¹ nieodpart¹ si³¹ logiki i bez-
namiêtnoœci.
Poczuli to panowie przysiêgli od pierwszego s³owa. Ca³y ich dyletantyzm znikn¹³ gdzieœ
bez œladu, uwaga siê zaostrzy³a, skupi³y rozproszone myœli, pan Hieronim nawet zapomnia³
o oczekuj¹cym go u Froima szczupaku i wiœcie.
A nie tylko poczuli si³ê tej wymowy, ale jej sprawnoœæ i jej szyk wojenny, który ich upo-
rz¹dkowa³ wewnêtrznie i karnoœci¹ natchn¹³. Teraz byli naprawdê sêdziami. Przede wszyst-
kim sam fakt, sama istota czynu stanê³a przed nimi oderwana od nazwisk, osób, miejsc
i przedmiotów, prosta, wyrazista, naga.
Spe³nion¹ zosta³a kradzie¿.
By³ to punkt, na którym stanêli mocno; i mówca, i oni sami. Punkt ten, ogo³ocony z wszel-
kich dodatków i okreœleñ, podrós³ niejako i utworzy³ rodzaj wynios³oœci, z której pole walki
na wskroœ by³o widnym. Rozwin¹³ teraz przed nimi mówca merita sprawy krótk¹, frontow¹
lini¹. Zdziwili siê panowie przysiêgli jej jednolitoœci i sile. Zaledwie jednak mieli czas obj¹æ
j¹ nale¿ycie wzrokiem, kiedy nagle rozdzieli³a siê w ich oczach, a spoza niej wysunê³o siê
prawe i lewe skrzyd³o: kradzie¿ prosta i kradzie¿ z w³amaniem. Natychmiast z jednego i z
drugiego flanku zaczê³y b³yskaæ ostrza; ciêcia krótkie, sprawne, mistrzowskie, którymi pano-
wie przysiêgli olœnieni byli i oczarowani. By³y to jednoczeœnie b³yskawice i. ciosy: uderza³y
i oœwieca³y jak miecz i jak piorun.
Teoria kradzie¿y prostej sta³a teraz jak mur; teoria kradzie¿y z w³amaniem jak szyk nieprze-
mo¿ony. Rozdzieli³a je przestrzeñ zrazu niewielka, potem rosn¹ca i zag³êbiaj¹ca siê z ka¿dym
s³owem mówcy. By³o to najpierw wy¿³obienie, potem fosa, potem nieprzebyta otch³añ.
Zdumieli siê panowie sêdziowie, ¿e mogli ³¹czyæ kiedykolwiek te tak dalekie od siebie,
tak ró¿ne i tak wielk¹ przepaœci¹ rozdzielone rzeczy. Ale mówca nie pozostawi³ ich d³ugo pod
wp³ywem tego jednego widoku. Przemówi³, zrobi³ ma³y. nieznaczny ruch rêk¹ i ka¿de z obu
skrzyde³ rozpad³o siê raz jeszcze, tworz¹c regularny czworobok. Tak kradzie¿ prosta, jak kra-
dzie¿ z w³amaniem mog³a byæ spe³niona pojedynczo albo i zbiorowo. Teoria stowarzyszeñ
przestêpczych, jedna z najœwietniejszych tez prawa karnego, jakich mistrzowskim przedsta-
wieniem rozporz¹dza³ mówca, dostarczy³a mu przepysznych, po prostu olœniewaj¹cych zwro-
tów, których najwiêksz¹ sil¹ by³a ich niezrównana prostota.
¯adnego zamieszania, ¿adnej dwuznacznoœci. Cechy obu rodzajów przestêpstw zosta³y
okreœlone jasno, zszeregowane systematycznie, postawione niezachwianie, wskazane dobit-
57
nie– Premedytacja, która po stronie pojedynczo spe³nionych przestêpstw powiewa³a jak lek-
ka chor¹giew wiatrem obracana to na nice, to na lice, tkwi³a po stronie przestêpczoœci zbio-
rowej jak niewzruszony a posêpny sztandar. Fatalny czworobok zamkn¹³ siê przed oczyma
przysiêg³ych: w poœrodku jego zia³a przepaœæ.
Czy j¹ widzieli? Nie wiedzieæ.
To pewna, ¿e otworzy³y siê przed nimi nowe widnokrêgi, ¿e udzieli³o im siê coœ z si³y
i bezpoœrednioœci samego mówcy. Wzrok ich siê zaostrzy³, s³uch wysubtelni³. stopieñ wra¿li-
woœci wzmóg³ do wysokiego napiêcia. Z nies³ychan¹ bystroœci¹ chwytali nie tylko s³owa
mówcy, ale ka¿de nagiêcie, ka¿dy nacisk jego g³osu.
Innym oni teraz okiem patrz¹ i na obwinionych, i na dowód winy. Zakrzywiony patyk by³
istotnie tylko odmian¹ klucza, który cudze zamki otwiera i cudze drzwi uszkadza; w chropo-
watoœci jego dostrzegali zdradzieckich karbów, przemyœlnie wyciêtych po to, ¿eby nieomyl-
nie dobyæ siê do cudzego mienia. Kiedy mówca, demonstruj¹c, uczyni³ ma³y ruch rêk¹, jakby
klucz ten przekrêca³ w zamku, panowie przysiêgli wyraŸnie s³yszeli zgrzyt jego z³owieszczy
i trzeszczenie podwa¿anego skobla.
I sami oskar¿eni przedstawiaj¹ siê teraz w zgo³a innym œwietle. Nie jest to ju¿ kupka za-
lêknionych i zbiedzonych dzieci, ale szajka z³odziejska zorganizowana w przestêpnych i przez
kodeks kryminalny przewidzianych celach. Nie s¹ to g³odni poganiacze wiejscy, razem pas¹-
cy gêsi i cielêta, którzy pod wp³ywem burczenia w pustych ¿o³¹dkach i dra¿ni¹cego je zapa-
chu œwie¿ych serów dopuœcili siê nagannego wykroczenia, ale niebezpieczna dla spokoju
publicznego banda ma³oletnich hultajów, którzy a¿ nadto mieli sposobnoœci i czasu obmyœleæ
swój czyn karygodny zbieraj¹c siê o jednej dnia porze i na jednym miejscu.
Co by³o osobliwym w tych pomyœleniach i uczuciach, to. ¿e zdawa³y siê zupe³nie oderwa-
nymi od wszystkiego, co uprzednio zrobiono w toku sprawy czy to dla oskar¿enia, czy dla
obrony pods¹dnych. Istotnie: wyborny mówca prawi³ tak. jakby przed nim ani prokurator, ani
obroñca nie byli zabierali g³osu. Nie podnosi³ oskar¿enia, nie zbija³ obrony, nie dotyka³ osób,
sam czyn pomija³ niemal. On rozwija³ tylko zasadê odnoœnego prawa.
To œwietne résume – a by³ to jeden z najniebezpieczniejszych uroków jego – obraca³o siê
wy³¹cznie w sferze abstrakcji: beznamiêtne, ch³odne, wytworne, zdawa³o siê byæ akademick¹
rozpraw¹ raczej ni¿eli epizodem ch³opskiej karnej sprawy; a ta kupka obdartych i znêdznia-
³ych dzieci odgrywa³a tu rolê takiego A B C lub takiego X Y Z, jakie siê dla plastyki dowo-
dzenia stawia, ale które ze wzglêdu na wynik dowodzenia nikogo nie zajmuj¹ zgo³a.
Ta oderwanoœæ nie tylko udzieli³a siê panom przysiêg³ym chroni¹c ich od grubo dzia-
³aj¹cych na zmys³y wra¿eñ rzeczywistoœci, ale ogarnê³a stopniowo ca³¹ tê wielk¹, pust¹
salê s¹du. Surowy, bezcielesny duch prawa tchn¹³ na ni¹ i tchem tym wype³ni³ wszystkie
jej zak¹ty.
Pan prezyduj¹cy koñcz¹c mowê swoj¹ zszed³ do paragrafów: nie mo¿na zostawiaæ przy-
siêg³ych w nieœwiadomoœci co do skutków orzeczenia stopnia i rodzaju winy. Kara za kra-
dzie¿ bywa bardzo ró¿n¹. Inaczej karze prawo kradzie¿ spe³nion¹ przez jednostkê dojrza³¹,
inaczej przez ma³oletni¹; inaczej spe³nion¹ pojedynczo, a inaczej spe³nion¹ zbiorowo, która
zazwyczaj nosi na sobie obci¹¿aj¹c¹ cechê rabunku; inaczej wreszcie zapatruje siê kodeks na
kradzie¿ prost¹, a inaczej na kradzie¿ z w³amaniem. Ta ostatnia nale¿y do kategorii ciê¿kich
przewinieñ i nawet przez ma³oletnich spe³niona, wiêzieniem do dwu lat jest karan¹.
58
Skoñczy³ i usiad³. Trwaj¹ca mniej wiêcej pó³ godziny mowa zostawi³a go równie œwie¿ym
i równie ch³odnym, jak by³ wtedy, gdy siê zabiera³ do niej. Na g³adkim, wysokim czole nie
przyby³a ani jedn¹ zmarszczk¹, z³otawe Ÿrenice piêknych, pod³u¿nych oczu ani siê zapali³y,
ani przygas³y. Ostrzejsze tylko i bardziej nerwowe by³y mo¿e poruszenia szczup³ej, d³ugiej
rêki, glos tylko by³ suchszy i twardszy.
Panowie zza sto³u wychodzili do obocznej izby. Oddalano siê dla sformu³owania pytañ,
które mia³y byæ stawiane przysiêg³ym.
S¹d oddala³ siê powa¿nie, uroczyœcie, z wolna, panowie szli jeden za drugim, stosownie
do godnoœci i urzêdu.
Ale obroñca patrzy³ za nimi z w³aœciwym sobie uœmiechem; dostrzeg³ go pan prokurator
i dobrodusznie zako³ysa³ g³ow¹:
– Taki u niego, duszeczki, prokuratorska mina, a?...
W sali tymczasem wszystko odetchnê³o jakby, zako³ysa³y siê g³owy, poruszy³y oczy, roz-
plot³y z³o¿one rêce, rozprostowa³y grzbiety i kolana.
Ma³e szepty sz³y ³aw¹ œwiadków jak ma³y wiatr polem, niepokoj¹c je z lekka i ulotnie;
³yczkowa tabakiera znów siê wynurzy³a z kieszeni którejœ kapoty. Ale did swoj¹ brzozówkê
ju¿ w rêku trzyma³ i trzês¹c g³ow¹ czêstowa³ w kolej siedz¹cych, wkupuj¹c siê niejako tym
sposobem do towarzystwa. Tabaka by³a mocna, licho wie czym zaprawna, ludziom zaczê³o
okrutnie w nosach krêciæ, wiêc siê mile ku dziadowi mieli i zaraz mu siê z brze¿ka ³awy
umyka³ ten i drugi.
Pan obroñca na swoim sto³ku nudzi³ siê widocznie. Mo¿e drzema³ nawet. Przynajmniej tak.
siê zdawa³o woŸnemu, który widzia³ podpart¹ jego g³owê i rêkê nastawion¹ u skroni. Ale czego
woŸny nie widzia³, to oczu pana obroñcy. A jednak godne one by³y widzenia w tej chwili. Sze-
roko otwarte, w kupkê dziatwy wbite, wydawa³y siê one zrazu puste i bezbrze¿nym nape³nione
smutkiem, jak te wydmy piaszczyste, na których nic nie roœnie, nawet i pio³un, nawet i dzie-
wanny. S³oñce tylko chodzi nad nimi gor¹ce, spiek³e, przeraŸliwie jasne i wypala resztê wilgoci
ziemnej, resztê tchu ¿ywego. Siedzia³ tak jeszcze, gdy nagle zabrzmia³o: S¹d idzie!
Powstali wszyscy. Pan obroñca wstrz¹sn¹³ siê, jakby przebudzony ze snu.
– S¹d idzie! S¹d... S¹d idzie! -zaszepta³y g³osy.
Ch³opcy wyci¹gnêli szyje ku drzwiom i otwarli usta jak wrota. Jest coœ uroczystego, coœ
dziwnie przejmuj¹cego w tej chwili. Dot¹d by³a to rozterka, w¹tpliwoœæ i niepogodzona
sprzecznoœæ; dot¹d by³ ni dzieñ, ni noc; jakiœ ³ad by³ naruszony, jakiœ porz¹dek zachwiany,
jakaœ mœciwoœæ rozbudzona, jakaœ groŸba g³oœna.
Ale teraz S¹d idzie. Idzie sprawiedliwoœæ, œwiat³o i uspokojenie. Sumienia siê uciesz¹,
krzywda podniesie g³owê, wina bêdzie okupiona, obci¹¿one piersi odetchn¹.
Surowy, bezcielesny duch prawa zmienia siê w postaæ wspania³¹ i tryumfuj¹c¹. Wielka
pusta sala nie dr¿y ju¿ pod zimnym tchem jego: wszystkie jej zak¹tki zalewa teraz œwiat³o.
– S¹d idzie!
Panowie zasiadaj¹ z poœpiechem swe miejsca za sto³em; prezes nie siada nawet. W piêk-
nej jego rêce szeleœci drobna æwiartka papieru, na której postawiono pytania.
S¹ krótkie i jest ich dwa tylko.
Pierwsze: czy kradzie¿ spe³niona przez pods¹dnych w wiadomych okolicznoœciach obci¹-
¿aj¹cych jest kradzie¿¹ prost¹? I drugie: czy jest kradzie¿¹ z w³amaniem?
S³owa te, jasne i beznamiêtne, brzmi¹ w wielkiej pustej sali dŸwiêcznie i donoœnie.
59
Nie jest to jeszcze wyrok, ale b³ysk miecza podniesionego pewn¹, siln¹ rêk¹. Takie przynaj-
mniej wra¿enie robi¹ one na panu obroñcy, który nagle kuli ramiona, przechyla g³owê w ty³ i mru-
¿y oczy.
Miecz ten wszak¿e nie zostawia nikogo bezbronnym. Owszem: sprawiedliwoœæ, która go
dzier¿y w rêku, troskliw¹ jest i pieczo³owit¹ w tej ostatniej chwili, niemal tak jak litoœæ. Zo-
stawia ona raz jeszcze g³os oskar¿onemu. Chce, by przysiêg³ym, gdy im miêdzy tak a nie
wybieraæ przyjdzie, towarzyszy³ g³os ten zalêkniony, dr¿¹cy i b³agalny.
Chce, ¿eby w oczach zosta³o spojrzenie szukaj¹ce w ich piersiach cieplej ludzkiej duszy.
Chce, ¿eby przed pods¹dnym ¿adna droga obrony zamkniêt¹ nie by³a: zostawia mu przemó-
wienie ostatnie.
W duchu tego piêknego prawa zapyta³ pan prezyduj¹cy g³oœno i dobitnie, czy pods¹dni
maj¹ jeszcze co do powiedzenia?
Panowie przysiêgli wyszli, aby siê naradziæ.
Œciœle rzeczy bior¹c, nie by³o siê nad czym i naradzaæ nawet. Sprawa by³a jasna, czyn przy-
znany, okolicznoœci wiadome– Tak rozumowali jedni. Drudzy mieli skrupu³y. Szkoda drob-
na, dzieciaki g³upie; stosowaæ do nich wielkie paragrafy karne to jakby iœæ z armat¹ na mu-
chy. Gdzie¿ zaœ kto s³ysza³ nazywaæ rabunkiem zjedzenie funta mas³a i trzech krajanków
sera? Gdzie¿ kto z patykiem takim gwa³tu i w³amania dopuœciæ siê mo¿e?
Podzieli³y siê g³osy. Bierniejsze umys³y pozostawa³y jeszcze pod wp³ywem abstrakcji
prawnych i œwietnej mowy prezyduj¹cego; samorzutniejsze ju¿ siê otrz¹snê³y nieco.
Ale pan Hieronim, który siê dot¹d zdecydowaæ nie móg³, a któremu siê okrutnie do szczu-
paka i do wista œpieszy³o, przy³¹czy³ siê nagle do kategorii pierwszej i utworzy³ wiêkszoœæ:
Czas by³o nareszcie skoñczyæ z t¹ mizeri¹!
Rzecz oczywista i jak s³oñce jasna, ¿e kiedy drzwi by³y zamkniête, a zosta³y otwarte, to
by³ to gwa³t, by³o w³amanie.
Je¿eli zaœ spoza drzwi otwartych w ten sposób skradziono mas³o i sery, to by³a to kradzie¿
z w³amaniem.
Po tym rozumowaniu, tak jasnym i kategorycznym, jeden jeszcze g³os oderwa³ siê od
mniejszoœci i do wiêkszoœci przeszed³. By³ to s¹siad i przyjaciel, a jak teraz, u Froima, part-
ner pana Hieronima. Musieli siê trzymaæ razem. Nie by³o co, sprawa zosta³a zadecydowan¹.
Na sali zabrzmia³ dzwonek. Panowie przysiêgli wynosili werdykt.
Na pierwsze pytanie wiêkszoœæ g³osów odpowiedzia³a: nie.
Na drugie wiêkszoœæ g³osów odpowiada³a: tak.
Przestêpstwo zosta³o zakwalifikowane jako kradzie¿ z w³amaniem.
60
OBRAZKI WIÊZIENNE
61
I. POD£UG KSIÊGI
By³ dzieñ jesienny, ca³y z³oty i modry od gasn¹cego s³oñca i cichej pogody. Oko³o trzeciej
po po³udniu przed gmachem wiêziennym zatrzyma³ siê wóz z kapust¹.
– Bra-ma! Bra-ma!... – krzykn¹³ przeci¹gle parobek siedz¹cy na nim w czerwonym lejbiku
i samodzia³owym spencerze.
Nikt siê jednak z otwieraniem bramy nie kwapi³.
– Bra-ma!... – krzykn¹³ znów parobek i zakl¹³, bo mu siê konie krêciæ zaczyna³y.
Chwilê trwa³a cisza. Nikt bramy nie otwiera³.
– Nada g³oœnieje ! – przemówi³ flegmatycznie so³dat stoj¹cy przed budk¹ na warcie.
– Bra-ma!... – wrzasn¹³ parobek z ca³ej swojej si³y. – A prr!... A gdzie!... – doda³ œci¹gaj¹c
batem lejcow¹, która mu siê zapl¹ta³a w pó³szorkach – A¿eby ciê’...
Zeskoczy³ po orczyku na ziemiê. Okrêci³ lejce na k³onicy i piêœci¹ jak taranem zacz¹³ waliæ
w bramê.
Rozleg³o siê wielkie echo po sklepionym wnêtrzu, przez d³ug¹ wszak¿e chwilê nikt nie
przybywa³. Zacz³apa³y wreszcie jakieœ ciê¿kie kroki, a razem ze zgrzytem klucza obracanego
w zamku da³ siê s³yszeæ g³os cierpki i gniewliwy:
– Czego walisz ? Czego walisz? Czego pró¿no pazury obijasz? Jak mam otworzyæ, to i bez
twego walenia otworzê!
– A niech¿e was, z takim otwieraniem! A prr!... A prr!... – wo³a³ parobek biegn¹c znów do
koni, które w bok z wozem skrêci³y.
Chwyci³ lejce i wywijaj¹c batem nad koñmi wjecha³ w bramê, której wierzeje z ³oskotem
uderzy³y o œciany, a z bramy w podwórze do po³owy wo¿¹. Nie móg³ dalej, bo zawali³y mu
w poprzek drogê skrzynie od kartofli. Zaopatrywano siê na zimê i to spowodowa³o pewne
zamieszanie w cichym zazwyczaj dziedziñcu wiêziennym.
Zamieszanie to ¿ywo zajmowa³o aresztantów wypuszczonych w³aœnie do ogródka na po-
po³udniow¹ przechadzkê. W³aœciwie mówi¹c nie by³a to przechadzka, ale raczej krêcenie siê
w kó³ko i popychanie wzajemne, gdy¿ miejsca bardzo ma³o, a wiêŸniów stu przesz³o. To. co
siê nazywa³o ogródkiem. tak¿e niewiele do ogrodu by³o podobnym. W jednym z k¹tów po-
dwórza, obudowanego doko³a murami wiêziennego gmachu, niskie drewniane sztachety gro-
dzi³y szczup³y kawa³ek gruntu, podzielony dwiema krzy¿uj¹cymi siê uliczkami na cztery rów-
ne prostok¹ty. Najd³u¿sza, za³amana w rogach ogródka dro¿yna bieg³a popod sztachetami do
furtki, wprost której w przeciwleg³ym k¹cie sta³a tak zwana altana, rodzaj okr¹g³ej, przejrzy-
stej, z w¹skich deszczu³ek zbitej szopy, z czterema wewn¹trz ³awkami i podtrzymuj¹cym kro-
kwie s³upem.
Trochê m³odocianych drzewek trzês³o w s³oñcu ostatkiem z³otych liœci, a choæ nic by³o
najl¿ejszego wiatru, liœcie te pada³y cicho na zaros³e zielskiem rabaty i œcie¿ki, twardo stopa-
62
mi wiêŸniów ubite. Przy zbiegu prostok¹tów sta³o parê krzaków bladoliliowych astrów, które
zdawa³y siê obracaæ gwiaŸdziste swe oczy za tymi nêdznymi postaciami, co siê po uliczkach
snu³y.
Aresztanci chodzili po dwóch, po trzech, na piêty sobie niemal nastêpuj¹c– Wiêksza ich
czêœæ mia³a piersi zapad³e i pochylone grzbiety, na których siwe wiêzienne kapoty wisia³y
jakby na ko³kach.
Najcharakterystyczniejsz¹ cech¹ wiêŸnia jest jego postawa. Przy pewnej wprawie mo¿na
po niej od pierwszego rzutu oka poznaæ d³ugoœæ odcierpianej kary, tak w³aœnie jak siê po zê-
bach wiek koni poznaje.
Jednoroczni ró¿ni¹ siê pomiêdzy sob¹ znacznie chodem, ruchem r¹k i ramion, sposobem
trzymania g³owy i noszenia siwego kubraka, sztywnoœci¹ szyi, nawet trybem wykrêcania siê
na zawrotach drogi.
Drugoroczni maj¹ wszyscy nagiête grzbiety i kark, jakby wy³a¿¹cy naprzód z ko³nierza.
Ró¿nice ruchów zacieraj¹ siê pomiêdzy nimi; najsilniejsi tylko zachowuj¹ w³aœciw¹ sobie po-
stawê jeszcze w trzecim roku. Po tym terminie wszyscy siê upodabniaj¹. Cz³owiek przestaje
istnieæ jako indywiduum, a zamienia siê w cz¹stkê tej szarej, bezbarwnej, bezkszta³tnej masy,
która siê nazywa ludnoœci¹ wiêzienn¹. Nogi wiêŸnia staj¹ siê wtedy kab³¹kowate i w¹t³e; usta-
wione przy sobie stopy rozwieraj¹ siê pod k¹tem coraz prostszym; naprzód wygiête kolana
dr¿¹ nieraz widocznie, chód bywa ciê¿ki, wlok¹cy siê, ruchy niedo³ê¿ne, powolne, a rêce
wisz¹ po obu bokach cia³a jakby nadmiernie wyd³u¿one i wyruszone ze stawów. Rzecz dziw-
na, przeobra¿eniu temu podlegaj¹ g³ównie mê¿czyŸni. Kobiety wszystkie prawie zachowuj¹
nienaruszon¹ odrêbnoœæ swoj¹ przez d³ugie lata i dopiero najstarsze, po wielokrotnych po-
wrotach dogasaj¹ce tu aresztantki ulegaj¹ niweluj¹cym wp³ywom wiêziennego ¿ycia.
Po ruchach i postawie idzie cera. Ta w pierwszym roku bywa blada, œniada, krwista na-
wet, podlega momentalnym zmianom zabarwienia i w ogóle ma silniejsze, cieplejsze tony.
W drugim roku wiêdnie i ¿ó³knie bardzo szybko, skóra w¹tleje i nabiera pergaminowej su-
choœci i martwoty; w trzecim rzuca siê na ni¹ jakiœ cieñ zielonkowaty, zw³aszcza oko³o uszu,
ust i oczu, niekiedy barwa ¿ó³ta, oleista, cieñ ten przemaga, szczególniej na skroniach i czo-
le, które siê nieraz tak œwieci, jakby napuszczone t³uszczem. W dalszych latach twarz wiêŸ-
nia staje siê rozmiêk³¹, przybiera barwê ziemist¹ i jest wybornym dokumentem do s³ów Ge-
nezy opiewaj¹cych, i¿ cz³owiek ulepiony zosta³ z gliny i z mu³u ziemi. Zmianom tym podle-
ga wiêkszoœæ kobiet na równi z mê¿czyznami.
Trzeciorzêdn¹ w charakterystyce zewnêtrznej wiêŸnia cech¹ jest wyraz oczu, spojrzenie.
U pierwszorocznych bywa ono zwykle ruchliwe, lataj¹ce, niespokojne, gor¹czkowe. Zapalaj¹
siê w nim i gasn¹ blaski niespodziane, iskry przelotnych wzruszeñ, obaw, pomys³ów, zale-
gaj¹ je cienie nagle, g³êbokie, z siwych czyni¹c Ÿrenice zielone, z modrych – czarne. W dru-
gim roku Ÿrenica wiêŸnia blednie, m¹ci siê, zeszkliwia i upodabnia do stoj¹cej w b³otnym
dole wody. W trzecim matowoœæ spojrzenia wzrasta z dniem ka¿dym, oczy ko³owaciej¹ i jak-
by zaokr¹glaj¹ siê w orbitach, a z g³êbi ich wyziera ogólne zniedo³ê¿nienie albo zwierzêca
z³oœliwoœæ. Z biegiem czasu rozwija siê to a¿ do idiotyzmu w jednym kierunku, a¿ do praw-
dziwie ma³piej przebieg³oœci w drugim. Idiotyczne spojrzenie godzi siê bardzo dobrze ze sple-
œnia³¹ jakby cer¹ wiêŸnia i zwykle z ni¹ chodzi w parze. Bywaj¹ wszak¿e wyj¹tki, a kiedy
w gliniastej, rozmiêk³ej twarzy zagorzej¹ Ÿrenice posêpnym, czerwonawym ogniem, zjawi-
sko to bywa straszne i zwykle siê koñczy jak¹œ katastrof¹.
63
Takim w³aœnie spojrzeniem pa³aj¹cym patrzy³ w otwart¹, nieco widn¹ z jednego k¹ta
w ogródku bramê m³ody stosunkowo wiêzieñ, którego wszak¿e postawa i cera zdradza³y daw-
nego ju¿ aresztanta.
Na oko widaæ by³o, ¿e siedzi ju¿ najmniej cztery, piêæ lat mo¿e. Musia³a to byæ jednak
organizacja wyj¹tkowo silna, gdy¿ prosty dot¹d i sztywny kark unosi³ wysoko nad inne jego
ogolon¹ i czarniaw¹ g³owê.
W tej chwili wiêzieñ by³ pochylony nieco ku sztachetom; szeroko rozwarte nozdrza zda-
wa³y siê wietrzyæ powiew ulicy z niepohamowan¹ ¿¹dz¹, na szyi pulsowa³y grube, napiête
¿y³y, a w pó³otwartych ustach widaæ by³o zêby drobne, ostre i niezwykle bia³e. Jedn¹ z r¹k
wsun¹³ za kubrak i koszulê na pierœ, jakby chcia³ poczuæ cia³o ¿ywe albo te¿ przygnieœæ gar-
œci¹ serce wstrz¹sane silnym, g³uchym biciem.
Drug¹ rêkê wpar³ miêdzy sztachety, aby siê ³atwiej utrzymaæ na kab³¹kowatych, widocz-
nie w tej chwili dr¿¹cych nogach.
Baczniejszy spostrzegacz pozna³by z ³atwoœci¹, ¿e wiêzieñ przebywa ten punkt krytyczny,
w którym cierpienie, jeœli nie prze³ama³o woli i energii, staje siê na d³u¿ej wprost nieznoœnym,
niemo¿liwym. Pot¹d – a nie dalej – krzyczy coœ w ludzkiej istocie, która dosz³a do takiego
krytycznego punktu; a prawodawstwo kryminalne nigdy doœæ szeroko uwzglêdniæ, nigdy doœæ
bacznie rozpoznaæ nie mo¿e tego momentu psychicznego.
Oparty o sztachety i wychylony z jak¹œ drapie¿n¹ po¿¹dliwoœci¹ na podwórze wiêzieñ zna-
ny by³ powszechnie pod nazw¹ Cygana.
Cyganem zwali go towarzysze, stra¿nicy, kancelaria, nawet w ksiêdze, gdzie zapisywano
zarobki, figurowa³ pod tym nazwiskiem, z czasem zapomniano zgo³a, czy mia³ jakie inne, a i
on sam zdawa³ siê nie pamiêtaæ o tym. Poniewa¿ stan¹³, ci, co szli obok i za nim, stanêli tak-
¿e. Powyci¹ga³y siê szyje, powznosi³y ramiona, jedni siê wspinali, drudzy szturchali stoj¹-
cych przed sob¹, inni jeszcze przestêpowali z nogi na nogê w miejscu, jak to czyni¹ zamkniête
w klatkach zwierzêta– Spojrzenia skupia³y siê w dwóch punktach. Jedni patrzyli na wóz, ko-
nie i kapustê, drudzy na niañkê od pana sekretarza, która z uœpionym na kolanach dzieckiem
siedzia³a w progu oficyny ko³ysz¹c siê z boku na bok i nuc¹c bezbarwnym g³osem jedn¹
z tych melodii, którym katarynki szerok¹ popularnoœæ nada³y. Tu¿ przy niej sta³a z szaflikiem
w rêku Janowa, kucharka, i tak¿e na wóz patrzy³a. Nie opodal bawi³ siê ch³opak stró¿a. Ka-
pusta by³a w tym roku niezwykle dorodna. Wielkie jej g³owy, jedne czubate, pod³u¿ne, zie-
lonkawe, z lekko postrzêpionymi brzegami zdawa³y siê pêkaæ i otwieraæ jak tulipanowe kie-
lichy, nie mog¹c powstrzymaæ naporu rozros³ych oœrodków swoich; inne lœni¹ce, bia³e, p³a-
skie, szczelnie srebrzyste ¿y³kowanym liœciem obci¹gniête, le¿a³y na wozie wa¿ne, ciê¿kie,
œwiec¹c z dala jak œnie¿ne k³êby i skrzypi¹c jêdrnie za ka¿dym dotkniêciem. Pomiêdzy nimi
tkwi³y tu i ówdzie na wysoko obna¿onych g³¹bach lekkie i puste szalki z brunatno poplamion¹
powierzchni¹, niewiele co warte i bez targu, do pe³nych kop dodane.
Ci, co patrzyli na niañkê, nie mniej mieli piêkny widok. Dziewczyna by³a m³od¹, ros³¹,
a jej rozkwit³e kszta³ty uwydatnia³a lekka perkalowa spódnica i taki¿ kaftan. Ciê¿ki ¿ó³tawy
warkocz spada³ jej nisko na kark, a ma³a ró¿owa chusteczka nie pokrywa³a bia³ej, lekko s³oñ-
cem oz³oconej szyi. Rytmiczny ruch, jakim siê ko³ysa³a z boku na bok, dodawa³ jej jakby
sennego wdziêku.
Cygan nie patrzy³ wszak¿e ani na niañkê, ani na kapustê. Gorej¹ce jego oczy, zrazu w cze-
luœciach bramy utkwione, obiega³y teraz podwórze, oblatywa³y drzwi i okna w wewnêtrznych
64
murach wiêzienia, mierzy³y odleg³oœæ furtki od skrzyni i skrzyni od wo¿¹, wreszcie wpi³y siê
z jak¹œ dzik¹ przenikliwoœci¹ w twarz stra¿nika, który, bokiem do wiêŸniów zwrócony, sta³
przed altan¹ i prowadzi³ z kimœ spokojn¹ gawêdê, brz¹kaj¹c od czasu do czasu kluczami na
znak obecnoœci i czujnoœci swojej.
Tymczasem w bramê wjecha³ drugi wóz z kapust¹.
– Jechaæ tam!... Jechaæ dalej!... – rozleg³o siê wo³anie.
Parobek w czerwonym lejbiku, który dopiero czwart¹ kopê liczy³, odwróci³ siê i hukn¹³:
– A gdzie¿ ci to pojadê?... Na ³eb?... Nie widzisz, ¿e skrzynia? Œlepyœ?...
– Prrr... prrr... – da³o siê s³yszeæ w samym sklepieniu bramy, a wóz zatrzyma³ siê w po³o-
wie drogi tak, ¿e mu tylko ko³a na ulicy pozosta³y.
Obaj parobcy zaczêli teraz ha³aœliwie deliberowaæ, jak wykrêciæ skrzynie, ¿eby wozy mo-
g³y w podwórze wjechaæ,
– O laboga! – przemówi³a nagle Janowa – tak mi siê coœ w oczach mig³o jakby nasza œwi-
nia... A skocz no, Józek, do chlewiku, obacz. czy siê maciora nie wywar³a kêdy... Ino duchem,
na jednej nodze.
Ch³opak w chwilê by³ z powrotem.
– Co siê tam mia³a wywrzeæ. Taka ob¿arta, ¿e siê ruchaæ nie mo¿e... Uk³ad³a siê w s³omie
i le¿y, a prosiaki przy niej jak pijawki wisz¹.
– A tak mi siê coœ siwego mig³o miêdzy koñmi, w³aœnie jakby œwinia...
– Gdzie? – zapyta³a powolnym g³osem niañka.
– A gdzie by? Akuratnie miêdzy koñmi. O tu! – pokazywa³a Janowa stan¹wszy w pobli¿u
w¹skiego przesmyku, jaki miêdzy skrzynia a wozem pozosta³.
– Przywidzia³o siê Janowej, i tyle – odrzek³a niañka podejmuj¹c na nowo swoj¹ jedno-
stajn¹ piosenkê.
– Ale!... Co mi siê mia³o przewidzieæ? Przecie cz³owiek nie pijany, jak Boga kocham, tak
akuratnie miêdzy koñmi coœ siwego przelecia³o... Pies nie pies, œwinia nie œwinia, ¿ebym tak
zdrowa by³a!
W tej chwili stra¿nik rzuci³ okiem i nie zobaczy³ góruj¹cej zwykle nad innymi czarniawej
g³owy Cygana.
– Cygan!... Gdzie Cygan? – wrzasn¹³ przyskakuj¹c do wpó³otwartej furtki.
Aresztanci spojrzeli po sobie. Cygana nie by³o.
– A to musi nie co, ino ten ladaco œwisn¹³ bez bramê pod wozem – mówi³a Janowa klasn¹wszy
w d³onie. – Jak mi Bóg mi³y, takom go widzia³a. Ino mi siê mign¹³... Jeszcze myœla³am, ¿e œwinia.
– A ¿eby was najjaœniejsze!... – wrzasn¹³ stra¿nik chwyciwszy siê za g³owê.
W podwórzu s¹dny dzieñ nasta³. Aresztantów spêdzono w jednej chwili w korytarze, po-
goñ za zbiegiem rzuci³a siê w ulicê.
– £apaj!... Trzymaj!... – rozleg³o siê najpierw z bliska, potem coraz dalej, dalej.
O sto kroków mo¿e od wiêzienia le¿a³ siwy kubrak pod murem, nieco dalej le¿a³a czapka.
Nie by³o teraz w¹tpliwoœci, w któr¹ stronê ucieka³ Cygan. Jako¿ w chwilê potem Filip,
ojciec Józka, zobaczy³ Cygana, jak w koszuli i w hajdawerach lecia³, jakby go wiatr unosi³,
ziemi ledwo dotykaj¹c stopami.
Okrzyknê³a siê pogoñ ponownie, a zbieg pêdzi³ przed tym okrzykiem, jakby mu w dwoje
tyle r¹czoœci przyby³o. Z³a jego gwiazda trzyma³a go wszak¿e ci¹gle w prostej linii na oczach
goni¹cym. Bieg³ jak strza³a szybko i jak strza³a wci¹¿ prosto przed siebie. To go zgubi³o.
65
Okrzyki goni¹cych doœciga³y go coraz bli¿ej, a przestrzeñ, która go od nich dzieli³a,
zmniejsza³a siê co chwila.
Wtem pad³, a choæ siê w tej¿e sekundzie niemal porwa³ z ziemi i znów pêdzi³ dalej, znaæ
by³o, ¿e si³y jego bliskie by³y wyczerpania.
Bieg³ wszak¿e jeszcze chwilê, coraz wolniej, wolniej, nareszcie jakby sarn czuj¹c, ¿e nie
ujdzie – odwróci³ siê nagle i stan¹³ twarz¹ w twarz przeciw pogoni.
By³ straszny– Oczy jak pochodnie, twarz trupio œci¹gniêta, zêby wyszczerzone jakby do
k¹sania, na ustach nieco krwawej piany. Filip dopad³ pierwszy. Chwyci³ go Cygan za o¿ydla,
zaszamota³ nim i cisn¹³ o bruk jakby powiêŸ s³omy. Za Filipem przypadli inni. Zbieg broni³
siê rozpaczliwie. Gryz³, dar³, piêœciami o ³by grzmoci³, kopa³ – by³ wœciek³y.
A¿ go nasiedli w szeœciu czy w siedmiu jak dzika, a obaliwszy na ziemiê, zgnietli mu ko-
lanami piersi, pokrwawili go, poszarpali na nim koszulê i tak zmordowali, ¿e trzeba go by³o
do wiêzienia na rêkach nieœæ niby martwe brzemiê,
Kiedy siê ockn¹³ w ciemnej, ca³y dr¿¹cy i mokry od wylanych na niego kub³ów zimnej
wody– zawo³ano go do kancelarii. Jeszcze wszak¿e pan nadzorca nie zd¹¿y³ przysi¹œæ i za-
paliæ cygara, które mia³o mu s³u¿yæ do umilenia przykrej konferencji, jeszcze je œlini³ obra-
caj¹c w pulchnych palcach pomiêdzy grubymi i piêknie zarysowanymi wargami, kiedy w pro-
gu stanê³a pod przywództwem stra¿nika deputacja powa¿na, bo z samych recydywistów i naj-
starszych z³odziei z³o¿ona.
Dwóch pos³ugaczy trzyma³o tymczasem pod pachy Cygana, który ustaæ na nogach nie
móg³, chwia³ siê ca³y i co chwila ociera³ pot z bladej jak chusta twarzy.
Pan nadzorca zmarszczy³ czo³o i wydawszy policzki patrzy³ ku drzwiom pytaj¹cym wzro-
kiem. Trzech z deputacji podst¹pi³o do zielonego sto³u i poca³owa³o „wielmo¿nego” w rêkê.
– A co to powiecie? – zapyta³ udobruchany t¹ oznak¹ pokory dygnitarz.
– A to dopraszamy siê ³aski wielmo¿nego pana – przemówi³ Wiewióra, prowodyr recydy-
wistów, który ju¿ zêby zjad³ na wiêziennym chlebie – cobyœmy mogli Cygana sami bez siê
s¹dziæ. Wszystkim on nam wstydu zada³ i wszystkich przed oczami wielmo¿nego pana i ojca
naszego w brudn¹ koszulê oblók³. Nie bêdzie tera ¿adnej swobodnoœci dla porz¹dnego ha-
resztanta i wszystko siê skurczy. Doœæ ju¿ by³o ciê¿ko (tu g³oœne siekniêcie pozosta³ych
u drzwi deputatów), tera bêdzie jeszcze ciê¿ej.
– O, co ciê¿ko, to ciê¿ko! – przerwa³ piskliwym g³osem najbli¿ej stoj¹cy ¯eglarek.
Drugie, jeszcze g³oœniejsze siekniêcie deputatów u progu.
– Tak my przyszli prosiæ i dopraszaæ siê wielmo¿nego ojca i dobrodzieja, cobyœmy mu karê
sami wysadzili, wedle naszego zrozumienia i po sprawiedliwoœci...
– No – przemówi³ wahaj¹ce pan nadzorca – dobrze to jest, ale có¿ wy z nim myœlicie zrobiæ?
-A zbiæ, wielmo¿ny panie – odpar³ Wiewióra g³osem szczerego przekonania o doskona³o-
œci tego œrodka. – Na takiego, wielmo¿ny panie, ga³gana, to nie ma jak bicie. A co on, wiel-
mo¿ny panie? To on pierwszy siê tu popad³ i bêdzie wszystkim zaprószenie oczów robi³?
Wielmo¿nego pana martwi³? Ojca, matki nie szanowa³, wiêzienia nie szanowa³, to co na ta-
kiego jak nie baty?... On i porz¹dnego bata niewart! ¯eby jego choroba! Tfy!
Tu splun¹³ mówca, a retoryczna ta figura pobudzi³a deputatów do nowych wzdychañ u progu.
Pan nadzorca bêbni³ palcami po stole– By³ on w po³o¿eniu arcydelikatnym. Z jednej stro-
ny uœmiecha³o mu siê takie zakoñczenie tej niemi³ej sprawy, z drugiej mia³ skrupu³y co do
legalnoœci podobnego jej obrotu. Na szczêœcie przypomnia³ sobie, ¿e czyta³ gdzieœ niedawno,
66
jako w Ameryce nieraz sami przestêpcy wymierzaj¹ karê na swych towarzyszy. To go uspo-
koi³o od razu. Owszem, nada³o myœlom jego bieg górny i wznios³y. Czu³ siê inicjatorem no-
wych idei w spo³eczeñstwie, idei z Nowego Œwiata. Czu³ siê humanist¹ na wielk¹ skalê.
Wyd¹³ tedy œwie¿o ogolone policzki, co uwydatni³o piêkny jego podbródek, i odsapn¹³
kilka razy z zupe³nym zadowoleniem.
Cygan tymczasem pochyli³ g³owê na piersi i przymkn¹³ zagas³e oczy. Wszystkie musku³y
jego bolesnej twarzy drga³y. Zdawa³o siê, ¿e jest bliskim omdlenia.
– Dobrze to jest – powtórzy³ pan nadzorca – ale niech¿e kara nie bêdzie l¿ejsz¹ od tej,
jak¹ bym mu sam naznaczy³.
Mówi³ to. aby coœ powiedzieæ. Przekonany by³ bowiem, ¿e wydaje Cygana w rêce ciê¿kie
i nieub³agane.
– Niech ju¿ wielmo¿ny pan na nas siê ubezpieczy. – Pok³oni³ siê Wiewióra. – Ju¿ my go
tam tak oporz¹dzim, coby mu siê odechcia³o na drugi raz. Ju¿ my go...
Nie skoñczy³. Pan nadzorca podniós³ siê z fotela.
– Jakub! – zawo³a³ na stra¿nika – wyprowadziæ go im na górny korytarz– Niech i inni po-
s³uchaj¹ dla swojej nauki. A potem do mnie tu do kancelarii, to mu sumienie roztrz¹snê.
Jakub zwróci³ siê na lewo w ty³, pacho³ki popchnêli Cygana, a deputacja przyst¹pi³a do
uca³owania rêki „wielmo¿nego”, który teraz dopiero móg³ swobodnie zapaliæ cygaro i przej-
rzeæ dzienniki.
W chwilê potem na górnym korytarzu rozleg³ siê krzyk ostry, przeci¹g³y.
Jedn¹ z najmilszych czynnoœci pana nadzorcy by³o roztrz¹sanie sumieñ aresztanckich. Po-
siada³ on ca³y zapas przemówieñ moralnych w wielkim religijnym i spo³ecznym stylu, ca³¹
kopalniê przestróg wzruszaj¹cych, ca³y skarbiec piêknie zaokr¹glonych zdañ i buduj¹cych
maksym. Stanowi³o to jego specjalnoœæ i przedmiot prawdziwego dyletantyzmu– A czyni³ to
wszystko z natchnienia, bez uprzednich przygotowañ, improwizowa³ po prostu. Przy impro-
wizacji takiej sam bywa³ niezmiernie wzruszony, a dr¿¹cy z lekka g³os jego i oczy, mg³¹ wil-
gotn¹ zasz³e, pobudza³y do skruchy wszystkich, którzy siê ju¿ do winy przyznali.
St¹d uwa¿any by³ za urzêdnika prawdziwie u¿ytecznego, a to uznanie zas³ug pobudza³o
go do nowych wysi³ków krasomówczych.
Tym razem wszak¿e wymowa pana nadzorcy nie znalaz³a odpowiedniego zastosowania.
Cygan bowiem zaraz po egzekucji swojej straci³ przytomnoœæ, a potem wpad³ w tak¹ gor¹cz-
kê, ¿e go jeszcze tej samej nocy do lazaretu przenieœæ musiano.
Le¿a³ tydzieñ, le¿a³ dwa tygodnie, plu³, kaszla³, kwêka³, skar¿y³ siê, ¿e go w piersiach, to
w plecach k³uje, i wychud³ strasznie. Zwlók³ siê nareszcie ze swego tapczana i pochylony, ze-
starza³y, wiêcej do cienia ni¿ do cz³owieka podobny, pod numer poszed³. Ale tu pogorszy³o
mu siê raptownie. Dosta³ dreszczów, gor¹czki, krew mu siê ustami rzuci³a, a¿ trzeciej coœ
nocy umar³ nad ranem, nie obudziwszy ani jednym jêkiem ¿adnego ze swoich s¹siadów.
Teraz dopiero zaczêto przeb¹kiwaæ, ¿e Wiewióra zanadto mu „do³o¿y³”. M³odsi zw³aszcza,
„frajery”, których zwykle recydywiœci we wzgardzie i poniewierce maj¹, burzyli siê po k¹tach.
– Ju¿ci to nie po katolicku tak cz³eka zbiæ, ¿eby go a¿ ubiæ – mówi³ jeden.
– Przecie go nie ubili na piêkne...
– Nie ubili na piêkne, ale w nim wszystkie w¹tpia het precz oberwali. To jak¿e mia³ ¿yæ?
Musia³ umieraæ.
67
Tymczasem w kancelarii przygotowywano raport, jako taki a taki wiêzieñ na gor¹czkê czy
te¿ febrê umar³. W³aœnie podyktowa³ by³ pan nadzorca powy¿sze s³owa pomocnikowi swe-
mu, kiedy ten rzek³:
– Kiedy¿ mu siê wyrok mia³ skoñczyæ?
– Tak na pamiêæ nie mo¿na wiedzieæ – odpar³ „wielmo¿ny” – ale przecie¿ to wszystko
pod³ug ksiêgi idzie. Jakub! podaj no ksiêgê!
Poda³ Jakub czarno oprawny wolumin, a pan sekretarz przerzucaæ go zacz¹³.
– A to co? – zawo³a³ nagle i podniós³ wzrok na pana nadzorcê, wskazuj¹c palcem datê.
Pan nadzorca spojrza³ niedbale przez ramiê. Spojrza³ i raptem zerwawszy siê z fotela
utkwi³ przera¿one oczy w twarzy pana sekretarza. Chwilê trwa³o milczenie, podczas kiedy
tych dwóch ludzi przenika³o siê wzajemnie wzrokiem.
– Tam do licha – zawo³a³ wreszcie pan nadzorca zapomniawszy zupe³nie o obecnoœci Ja-
kuba– – A toæ siê jemu wyrok skoñczy³ blisko na dwa tygodnie przed ow¹ ucieczk¹...
Sta³ Jeszcze chwilê i patrzy³ os³upia³y przed siebie.
– Diabli go wiedzieli! – wykrzykn¹³ wreszcie rzucaj¹c siê w fotel i nie by³o ju¿ wiêcej
o tym mowy.
Przez parê wszak¿e nastêpnych tygodni drzwi kancelarii nie zamyka³y siê prawie. Od sa-
mego rana pukanie pod numerami.
– Czego tam?-pyta niecierpliwie stra¿nik.
– Otwieraæ no, otwieraæ! Muszê iœæ do kancelarii.
– A co tam? – pyta pan nadzorca wchodz¹cego aresztanta w towarzystwie stra¿nika.
– A to, proszê wielmo¿nego pana, przyszed³em siê dowiedzieæ wedle wyroku, bo mo¿e mi
siê ju¿ skoñczy³.
– Có¿ znowu! – mówi³ zmieszany ,,wielmo¿ny” – przecie¿ masz w wyroku dwa lata, a sie-
dzisz dopiero pó³tora.
– Tak ci to niby jest, wielmo¿ny panie, ale chcia³bym wiedzieæ dokumentnie wed³ug ksiêgi...
Pan nadzorca przygryza czerwone, pe³ne wargi, ¿eby nie wybuchn¹æ.
Po chwili znowu ta sama historia. Za kwadrans – znowu. Dziewiêciu, piêtnastu, dwudzie-
stu wali naraz we drzwi, wszyscy wo³aj¹ stra¿nika, wszyscy chc¹ iœæ do kancelarii. Jakub
biega od numeru do numeru, krzyczy, prosi, traci g³owê, nareszcie najciekawszych prowadzi
do kancelarii.
– Proszê wielmo¿nego pana, przyszliœmy siê dowiedzieæ wedle wyroków. bo mo¿e ju¿ siê
nam pokoñczy³y...
– IdŸcie do diab³a z waszymi wyrokami! – krzyczy w ostatniej pasji pan nadzorca. – A to
cz³owiek nawet spokojnie odetchn¹æ nie mo¿e. -
By³o to w³aœnie po obiedzie.
– Ale my chcieli zobaczyæ ksiêgê. Ja umiem czytaæ.
– I ja...
– I ja...
Pan nadzorca czuje siê z³amany. Ka¿e Jakubowi podawaæ ksiêgê, pokazuje palcem daty,
t³umaczy. Aresztanci krêc¹ g³owami z niedowierzaniem. Jeden z nich udaje, ¿e czyta. Wy-
chodz¹ wreszcie, aby powróciæ jutro, pojutrze, za tydzieñ. O biedny Cyganie! To by³a two-
ja pomsta!
68
II. „JESZCZE JEDEN NUMER”
– A to? – zapyta³am, kiedyœmy doszli do koñca wiêziennego korytarza, gdzie w g³êbi wi-
daæ by³o drzwi na klucz zamkniête.
– To – odrzek³ zako³ysawszy siê lekko nadzorca – to jest jeszcze jeden numer.
Rozmowa mia³a miejsce za pierwszej bytnoœci mojej w wiezieniu, kiedym jeszcze nie wie-
dzia³a, ¿e siê tu o nic pytaæ nie nale¿y
Co zobaczysz, us³yszysz, zauwa¿ysz, w powietrzu chwycisz – to twoje, ale daremnie byœ
pyta³ o cokolwiek. Nie dlatego, ¿eby ci kto w odpowiedzi mia³ pozostaæ d³u¿nym. Broñ Bo¿e.
Ale da ci tak¹ odpowiedŸ, ¿e z niej nic wycisn¹æ nie potrafisz.
Mury tu za to mówi¹, zwierzaj¹ siê œciany, w d³ugich korytarzach s³ychaæ szept st³umiony.
Kto za tym g³osem iœæ mo¿e, dochodzi czasem bardzo ciekawych rzeczy.
Nie znaczy to bynajmniej, aby z ludŸmi tutejszymi mówiæ nie by³o warto. Owszem. Ale
w rozmowie takiej trzeba uwa¿aæ bacznie na dwie rzeczy. Na to, czego ci nie mówi¹, i na to,
o czym za du¿o mówi¹. Gadatliwoœæ bowiem s³u¿y tu czêsto ku tym samym celom, co i mil-
czenie, a kancelaryjna wrzawa jest jak gdyby obliczon¹ na zatarcie jakichœ cichych g³osów,
o których nie wiedzieæ, czy s¹ s³owem, czy westchnieniem. Tote¿ przy zwiedzaniu wiêzienia
szczególniej z³udzeñ s³uchowych wystrzegaæ siê nale¿y.
To, co tu jest do zobaczenia, krótkowidz dojrzeæ mo¿e, ale tylko subtelne ucho dos³yszy
to, co dos³yszeæ trzeba.
Najwa¿niejsz¹ ku temu przeszkod¹ jest uprzejmoœæ samego zarz¹du. Gdy wejdziesz, a ra-
czej, gdy siê przekonaj¹, ¿e wejœcia twego unikn¹æ niepodobna, stajesz siê natychmiast przed-
miotem nies³ychanej, ojcowskiej niemal pieczo³owitoœci i prawdziwie rycerskich wzglêdów.
Sam ,,wielmo¿ny” wybiega do przedsionka ciê witaæ, sam ciê do kancelarii wprowadz¹, sa-
dowi, uœmiecha siê, zaciera d³onie i zapewnia, ¿e jest z przybycia twego najszczêœliwszy. We
wszystkim tym, co mówi, znaæ pewne roztargnienie. Przewraca papiery, szuka kluczy od biur-
ka, skinieniem rêki odprawia stra¿nika, zaledwie stan¹³ we drzwiach i usta otworzy³, przy
czym oczy jego odbywaj¹ szybki, sumaryczny przegl¹d kancelarii– Zapytuje siê wreszcie, czy
ca³e wiêzienie chcesz zwiedziæ. Odpowiadasz skromnie, ¿e zastosujesz siê do woli i czasu
pana nadzorcy. W tej chwili oczy jego uspokajaj¹ siê nieco, wolniej oddycha, glos ma rów-
niejszy, ruchy nie tak nerwowe.
Naturalnie, któ¿ by siê trudzi³ zwiedzaniem wszystkiego! On sam ci poka¿e, co jest naj-
ciekawsze. Wyda tylko pewne dyspozycje. Od chwili, gdy zacz¹³ mówiæ, s³yszysz ociê¿a³e
kroki w korytarzu. Odg³os ten irytuje „wielmo¿nego” widocznie. Marszczy czo³o uœmiecha-
j¹c siê do ciebie i rzuca w stronê korytarza skoœne, urwane spojrzenia, mówi¹c g³oœniej, ni¿
tego wymaga potrzeba. Wybiega wreszcie, nie przerywaj¹c rozmowy a¿ do chwili naciœniê-
cia klamki, przy czym œmieje siê krótkim, przymuszonym œmiechem.
69
Na progu ogl¹da siê jeszcze. Znaæ, ¿e rad by siê rozdwoiæ, i tu zostaæ, i tam byæ koniecz-
nie. Wychodzi nareszcie, a ty zostajesz sam.
Jeœli jesteœ nowincjuszem w obserwacji, przygl¹dasz siê wielkim ksiêgom roz³o¿onym na
zielonym suknie d³ugiego sto³u, szafom zape³nionym papierami, plikom aktów po k¹tach rzu-
conym i wspania³emu przyciskowi, który le¿y na najwidoczniejszym miejscu. Zatrzymujesz
wreszcie wzrok na czarnym krucyfiksie i Chrystusie z koœci s³oniowej i jakieœ b³ogie ciep³o
nape³nia ci piersi.
Jeœli zaœ nowicjuszem nie jesteœ lub jeœli oczy twoje instynktem widz¹, gdzie w takich biu-
rach iœæ i czego szukaæ, to przede wszystkim patrzysz na wytart¹ i jakby wy¿³obion¹ liczny-
mi stopami pod³ogê w progu, na szczup³e oszalowanie tworz¹ce nie opodal od wejœcia ro-
dzaj wpó³przyæmionego i ciasnego kojca, gdzie siê daj¹ „widzenia”, wreszcie spogl¹dasz na
pokryte grub¹ warstw¹ kurzu ksi¹¿czyny, które le¿¹ kupkami na oknie, widocznie rzadko
bardzo poruszane.
W tej chwili wraca „wielmo¿ny”. Jednym rzutem oka obejmuje sytuacjê i kierunek twego
spojrzenia.
– Ach, to? – mówi uœmiechaj¹c siê skromnie. – To biblioteczka nasza... Pocz¹tek, zaród
biblioteczki... Zniszczone to, bo ci¹gle w ruchu – dodaje bior¹c w rêkê tomik, z którego siê
sypie kurz i wrêcz s³owom jego zaprzecza-
Zbli¿asz siê, przygl¹dasz, wreszcie, chc¹c mieæ wyobra¿enie o ca³oœci, zapytujesz, jakie
te¿ w tej chwili ksi¹¿ki s¹ w czytaniu. Okazuje siê, ¿e w tej chwili, w³aœciwie mówi¹c, ¿ad-
nych ksi¹¿ek w czytaniu nie ma. Ca³y „zaród” na oknie le¿y pod warstw¹ py³u. Dowiadujesz
siê przy tym, ¿e te „szelmy” strasznie wszystko niszcz¹ i ¿e gdyby im tylko ksi¹¿ek daæ do
rêki, to „oho!”
Dowiadujesz siê tak¿e, ¿e z wiêŸniami w ¿adne rozmowy wdawaæ siê nie warto, bo wszy-
scy k³ami¹; ¿e on sam, „wielmo¿ny”, cudów tu dokaza³, ¿e go aresztanci jak ojca kochaj¹, ¿e
wydatki s¹ ogromne, ¿e roboty rêczne postêpuj¹ wzorowo, ¿e wreszcie co do moralnoœci
wiêŸniów to siê tu nic zrobiæ nie da, bo to zatwardzia³e dusze, z którymi czego on sam nie
zrobi³, tego ju¿ nikt nie zrobi!
Ale mo¿e byœ chcia³ najpierw zobaczyæ ogródek? Nie? Wolisz gmach ogl¹daæ? Natural-
nie, ka¿dy ma swój gust. Chocia¿ ogródek jest ciekawy, bardzo ciekawy. W inspektach s¹ ju¿
nawet rzodkiewki. A gdy to „wielmo¿ny” mówi, oczy jego biegaj¹ po twojej twarzy z nie-
zmiern¹ szybkoœci¹. Gdyby móg³, przebi³by ciê na wylot spojrzeniem. Wchodzi wreszcie
stra¿nik i w milczeniu staje w progu. „Wielmo¿ny” rzuca na niego wzrok pytaj¹cy. Stra¿nik
sk³ania g³owê. W tej chwili pan nadzorca zaczyna rozmowê o pogodzie wypowiedziawszy
kilka zupe³nie uzasadnionych pogl¹dów na jej stan obecny i nagle przerywa sobie od niechce-
nia pytaniem, czy ¿yczysz ju¿ zacz¹æ swoje oglêdziny. Pytanie to postawione jest z mi-
strzowsk¹ obojêtnoœci¹.
Naturalnie okazujesz zupe³n¹ gotowoœæ. Stra¿nik drzwi otwiera, wychodzisz, a za tob¹ wy-
chodzi „wielmo¿ny”.
Okaza³byœ siê zupe³nym gburem, gdybyœ nie pochwali³ czystoœci schodów i korytarzy w tej
samej chwili, w której uderzy ciê na nich woñ stêch³a i o md³oœci przyprawiæ mog¹ca. Nie
sk³amiesz. Pod³ogi s¹ istotnie czyste.
Na schodach spotykasz wiêŸnia czo³gaj¹cego siê na czworakach ze skorup¹ w rêku, któr¹
skrobie stopnie.
70
Zobaczywszy „wielmo¿nego” wiêzieñ zrywa siê, opuszcza rêce, staje pod œcian¹ przyle-
piaj¹c siê do niej, sp³aszcza, maleje, w mur wsi¹ka niemal.
Nie przychodzi mu to z trudnoœci¹. Jego ogolona g³owa, twarz szara i siwy kubrak odbi-
jaj¹ od muru ledwo s³abym tonem. Wy¿ej spotykasz dwóch jeszcze. Nios¹ oni doœæ du¿y ce-
ber, przez którego uszy przechodzi dr¹¿ek. Ta sama md³a woñ, silniejsza tylko, bucha na cie-
bie z cebra. To obiad. Stajesz wreszcie na górnym korytarzu w oddziale, przypuœæmy, kobie-
cym. Tu stra¿nik zatrzymuje siê i wysun¹wszy wielki klucz spogl¹da na „wielmo¿nego”.
„Wielmo¿ny” macha rêk¹ na znak, ¿e mu wszystko jedno. Po czym ka¿e otwieraæ nr 9. Wcho-
dzisz wzruszony, coœ œciska ciê w gardle, coœ ci mg³¹ oczy zas³ania. W pierwszej chwili nie
czujesz nawet charakterystycznej md³ej woni, która tu jeszcze siê wzmaga. Aresztantki ota-
czaj¹ „wielmo¿nego” ca³uj¹c go w rêce. Starsze wytaczaj¹ przed nim ró¿ne sprawy, m³odsze
uœmiechaj¹ siê. mizdrz¹, nastawiaj¹, stroj¹ dziwaczne miny. „Wielmo¿ny” klepie je po ramie-
niu, grozi im palcem na nosie, zapytuje to o tê, to o ow¹, Wywo³ane po imieniu wychodz¹
z k¹tów; kilka z nich ma g³owê g³êboko spuszczon¹.
Tymczasem zjawiaj¹ siê inne, spod dalszych numerów, które stra¿nik otworzy³ tak¿e. Te
s¹ œmielsze jeszcze. Na ciebie patrz¹ z ciekawoœci¹, szydercz¹ niemal, i tr¹caj¹ siê ³okciami.
Wreszcie jedna z nich ca³uje ciê w rêkê. Natychmiast czyni¹ to samo wszystkie inne, pchaj¹
siê, poci¹gaj¹c nosami i wzdychaj¹c g³oœno. Jeœli której zapytasz o co, odpowiada za ni¹ sam
„wielmo¿ny”, który te¿ z w³aœciwym sobie piêknym, okr¹g³ym gestem przedstawia ci niektó-
re „bardzo porz¹dne aresztantki”. tudzie¿ t³umaczy urz¹dzenia izby, widoczne zreszt¹ i bez
tych objaœnieñ.
– Ot, tu maj¹ okno – mówi na przyk³ad – tu piec. tam tapczany...
Kieruje twoj¹ uwag¹, mówi bardzo g³oœno i bardzo obficie.
Gdy wzrok twój zatrzyma siê d³u¿ej na jakiejœ twarzy lub na jakimœ k¹cie, „wielmo¿ny”
niepokoi siê natychmiast, mruga oczyma, podchodzi i pokazuje ci szyde³kow¹ robotê, wyjêt¹
z rêki jednej z aresztantek. Jest przy tym psychologiem.
– To nic ciekawego – szepce krzywi¹c wzgardliwie usta, skoro dojrzy ¿ywszy b³ysk w two-
im spojrzeniu – zwyczajna z³odziejka!... Niewiele nawet skrad³a, nie op³aci³o jej siê...
Macha rêk¹ i uœmiecha siê gorzko. Po dziesiêciu minutach spogl¹da ku drzwiom. Ma ju¿
tego dosyæ. Ale nie by³by sob¹, gdyby pomin¹³ tak wyborn¹ sposobnoœæ do buduj¹cego prze-
mówienia.
Podnosi tedy g³owê, podaje pierœ naprzód i zatrudniwszy bia³e palce piêknej swej rêki bre-
lokami:
– No – mówi – b¹dŸcie zdrowe! Widzicie oto, ¿e s¹ osoby litoœciwe, które was odwie-
dzaj¹, które chc¹ widzieæ, co tu robicie, jak siê sprawujecie. Dla takich osób powinnyœcie
czuæ wdziêcznoœæ...
Tu przerywa mu g³êbokie, z kilkudziesiêciu piersi jednym przeci¹g³ym jêkiem id¹ce wes-
tchnienie, bardzo zreszt¹ podobne do tego „a!!!”, które w koœció³kach wiejskich s³ychaæ pod-
czas Podniesienia. Aresztantki rzucaj¹ siê do ciebie, ca³uj¹ twoje rêce, twoje suknie, twoje
nogi.
– ... wdziêcznoœæ – koñczy „wielmo¿ny” – któr¹ najlepiej mo¿ecie okazaæ przez dobre
sprawowanie siê. No jak¿e? Bêdziecie siê dobrze sprawowa³y?
Powtórne, g³oœniejsze jeszcze „a!!!” nape³nia izbê, przy czym aresztantki rzucaj¹ siê do
,,wielmo¿nego”, ca³uj¹c jego rêce, po³y jego surduta, jego buty, jego kolana – i audiencja
71
skoñczona. Ta¿ sama ceremonia odbywa siê jeszcze pod dwoma lub trzema numerami, po
czym idziesz ogl¹daæ lazaret, przez który przeprowadzaj¹ ciê z niezmiern¹ szybkoœci¹ do
warsztatów, gdzie z progu rzuca siê okiem na szewców i krawców, do kuchni, gdzie „wiel-
mo¿ny” bierze od kucharza warz¹chew i proponuje ci skosztowanie -porcji dla chorych –
zdrowi ju¿ jedli, wreszcie wychodzisz do ogródka, w którym wolno ci zabawiæ d³u¿ej nieco,
gdzie dostajesz parê kwiatków albo próbujesz obran¹ uprzejmie przez pana nadzorcê rzod-
kiewkê i sk¹d powracasz do kancelarii.
Tu „wielmo¿ny” okazuje ci ¿ywe zainteresowanie siê twoim zmêczeniem. Proponuje ci
tedy z ca³¹ uprzejmoœci¹, ¿e jeœli zechcesz jeszcze kiedy ponowiæ swoje odwiedziny – prze-
czuwa, niestety, ¿e mo¿esz to zrobiæ! – to on nie bêdzie ju¿ ciê trudzi³ chodzeniem po scho-
dach, tylko tu, do kancelarii, ka¿e sprowadziæ parê z „ciekawszych” aresztantek, a ty bêdziesz
móg³ z nimi pogadaæ i ,,wp³yn¹æ na nie”.
Spodziewam siê, i¿ masz tyle sprytu, ¿e nie odrzucasz wrêcz tej pro-
pozycji.
Ju¿ siê do odejœcia zabierasz, kiedy pan nadzorca, który na chwilê by³ wybieg³, powraca
i prosi ciê na wszystko, abyœ do mieszkania jego wst¹piæ raczy³, abyœ nie gardzi³... Wyma-
wiasz siê zrazu, potem idziesz. Na wstêpie spotykasz stoi nakryty do œniadania. Obok kre-
densu aresztant z podros³ymi nieco w³osami i w cywilnym ubraniu przeciera talerze. Z g³ê-
bokiego pó³miska kurz¹ siê flaki, obok stoi wyborne mas³o, rzodkiewka, bu³eczki, sery, piwo
i wino. Na pró¿no siê upierasz, na pró¿no zapewniasz, ¿eœ niegodny. Pan nadzorca sam ci na
talerz nak³ada, a nape³niwszy kieliszki pije twoje zdrowie.
Po œniadaniu prowadzi ciê gospodarz do salonu. Tu przede wszystkim dano ci jest podzi-
wiaæ stoliczek zrobiony na imieniny przez wiêŸniów, na stoliczku bukiet z chleba tej¿e fa-
bryki, nad stoliczkiem laurka w ramkach, za szk³em, a na niej powinszowanie od aresztan-
tek, zaczynaj¹ce siê s³owami: „Jako to s³oñce, co œwieci na niebie...” Na drugiej œcianie dru-
ga laurka, przesz³oroczna, nad fortepianem trzecia. „Wielmo¿ny” ma ca³¹ galeriê tych intere-
suj¹cych pami¹tek. Ogl¹dasz ich piêæ, szeœæ, dziesiêæ, ale nie mo¿esz obejrzeæ wszystkich.
¯egnasz siê wreszcie, gospodarz œciska twoje rêce, wyprowadza ciê do sieni, do schod-
ków, do powozu, którego drzwiczki sam zamyka za tob¹.
Jeœli w drodze konie ciê nie ponios¹ i karku nie skrêcisz, znaczy to, ¿e nie wszystkie, choæ-
by te¿ najszczersze, ¿yczenia ludzkie Opatrznoœæ spe³niæ poœpiesza.
£atwo poj¹æ, ¿e choæbyœ zrobi³ sto podobnych wizyt, po¿ytek z nich bêdzie taki w³aœnie,
jak gdybyœ na ulicy przed wiêziennym gmachem stan¹wszy murom siê jego przygl¹da³.
Na szczêœcie masz wiêcej cierpliwoœci ni¿li pan nadzorca, a tak¿e wiêcej czasu.
D³ugo wszak¿e trzyma siê to w mierze.
Za drugiej, za trzeciej bytnoœci twojej taka sama scena w kancelarii, tak samo „wielmo¿-
ny” prowadzi ciê na schody i pod numery, takie same miewa z powodu przyjœcia twojego
kazania i tak samo zaprasza ciê na flaki.
A¿ zdarzy siê wreszcie, ¿e go odwo³aj na drugi koniec korytarza, gdzie siê pierzarki pobi-
³y, a ty zostajesz sam na piêæ, na dziesiêæ minut. Innym znów razem zatrzymuje siê „wiel-
mo¿ny” lub wybiega dla rozprawy z dostawc¹ grochu i sad³a. Jeszcze innym wypadaj¹ w³a-
œnie „widzenia”. Co w takich razach jest najpocieszniejsze, to usilne przeprosiny jego, ¿e ciê
musi „na chwilkê samego zostawiæ”. Tak, na chwilkê tylko. Ale by³byœ bardzo niezrêcznym,
gdybyœ z chwilek takich skorzystaæ nie potrafi³.
72
Drog¹, na której tu wszystko zrobiæ mo¿na, jest droga powœci¹gliwoœci i umiarkowania.
Przede wszystkim nie nale¿y niczym i nigdy wzbudzaæ nieufnoœci w stra¿niku. Zosta³eœ sam,
ale ani g³os twój ani spojrzenie, ani ruch nie powinny byæ na jotê inne ni¿ przy panu nadzor-
cy– Po wtóre nie nale¿y stra¿nikowi nigdy ofiarowaæ ¿adnych datków. On powinien wiedzieæ,
¿e masz prawo tu przychodziæ i ¿e otwieranie ci numerów nie zale¿y wcale od jego grzecz-
noœci i ³aski, któr¹ byœ potrzebowa³ op³acaæ. Jedynym gruntem, na którym tu silnie stan¹æ
mo¿na, jest grunt najœciœlejszej legalnoœci. ¯adnych szeptów, ¿adnych intryg, ¿adnych kon-
szachtów! Tym tylko sposobem dojœæ mo¿esz do tego, ¿e pan nadzorca przestanie za tob¹
biegaæ, a stra¿nik spostrzeg³szy ciê pochyli g³owê siw¹ i pójdzie wprost na schody otwieraæ
ci numery.
Skoroœ to zdoby³, wygra³eœ.
Najpilniejsz¹ teraz spraw¹ twoj¹ bêdzie wyrównanie tego sztucznie wzniesionego pozio-
mu, na jakim stosunek twój do wiêŸniów postawi³y przemowy pana nadzorcy-
Wchodzisz tedy cicho, spokojnie, jakby do miejsca wspólnego pobytu. Zdejmujesz kape-
lusz, rêkawiczki, a pozdrowiwszy aresztantki siadasz pomiêdzy nimi na ³awce, nie pozwala-
j¹c, aby przerywa³y swoje zajêcia, i zaczynasz z nimi najpotoczniejsz¹ rozmowê. W rozmo-
wie tej unikasz jak ognia wszelkich ogólników moralizatorskich, wszelkich wzdychañ na te-
mat zepsucia, obrazy boskiej, œmiertelnych i powszednich grzechów. Nigdy te¿ nie wypytu-
jesz o samo wiêzienie, o jego urz¹dzenia, zarz¹d itp., ale zwracasz siê do której z m³odszych
kobiet, dowiadujesz siê, jak¹ robotê wykonywa najwprawniej, ogl¹dasz wyplatanie krzese³,
szycie, haft, dzierganie, przychylaj¹c siê do robotnicy i nie odbieraj¹c jej roboty z rêki, przez
co okazujesz szacunek dla jej czasu. Przy tej sposobnoœci pytasz o imiê, nigdy zaœ o nazwi-
sko, które i tak ci sama aresztantka powie, pytasz o wiek. o rodziców, o rodzeñstwo; wyra-
¿asz przy tym skromnie domys³, ¿e pewno têskni¹ do niej, przez co podnosisz j¹ we w³a-
snych oczach, czyhaæ komuœ drog¹, s³owem, zachowujesz siê z aresztantka w taki w³aœnie
sposób jak gdybyœ zgo³a nie w wiêzieniu j¹ pozna³, ale w domu lub w warsztacie.
Nie zwracasz nigdy uwagi na rzeczy wstydz¹ce m³od¹ dziewczynê, jak np. obciêcie w³o-
sów i brzydki czepiec wiêzienny. Przy zadzierzgiwaniu tych pierwszych, tak subtelnych, a tak
silnych wêz³ów wzajemnej ufnoœci pomijasz prawie zupe³nie chwilê obecn¹, zajmuj¹c siê
przewa¿nie przesz³oœci¹ aresztantki i jej nadziejami na przysz³oœæ, które musisz zatliæ tam,
gdzie ich nie ma, a podtrzymywaæ i kierowaæ nimi tam, gdzie chwiej¹ siê i gasn¹.
Nie pos³ugujesz siê nigdy w tej pierwszej chwili takimi pytaniami i odpowiedziami, które
by zarówno do niej, jak i do dziesiêciu innych stosowaæ siê mog³y; mówi¹c z ni¹, o jej tylko
los siê troskasz, ni¹ tylko jesteœ zajêty, jej tylko oddany. Z szarej, bezbarwnej masy ogólnego
przestêpstwa i ogólnej kary wydobywasz zainteresowaniem siê swoim indywidualnoœæ
ludzk¹. A to jest twoim najwy¿szym zadaniem. Na us³ugi swoje musisz mieæ wyborn¹ pa-
miêæ, wielk¹ delikatnoœæ uczuæ i ³atwoœæ stawiania siê w ró¿norodnych, psychicznych sta-
nach.
Zwykle w numerze znajduje siê ma³e dziecko. Czasem bywa tego po dwoje, po troje.
Bierzesz je od matki na rêce, dajesz mu jakiœ przyniesiony z sob¹ kawa³ek bu³ki, trzymasz
je na kolanach lub ko³yszesz, jeœli jest senne. Matka, która nieraz przeklina³a jego istnienie,
uœmiecha siê widz¹c to i jest wzruszon¹. Jeœli dziecko by³o tym razem brudne i zaniedbane,
niech ciê to nie zra¿a. Za drug¹ bytnoœci¹ twoj¹ znajdziesz je z pewnoœci¹ wymytym i w czy-
stej koszulce.
73
Poruszasz siê, mówisz i czynisz to wszystko z zupe³nym spokojem. Owszem, g³os twój jest
raczej cichy ni¿ donoœny. Ci, co siê zrazu skupiaj¹ doko³a, aby ciê s³yszeæ, garn¹ siê póŸniej
do ciebie, aby ciê s³uchaæ!
Innym razem zapytujesz aresztantek, ile ich jest ze wsi. Bywa ich zwykle po³owa w ka¿dym
numerze. Pytasz tedy o okolice, o nazwy wiosek, o byt gospodarzy, o warunki dawnego ¿ycia.
Korzystasz przy tym z bie¿¹cej pory roku, aby mówiæ o siewach, o grabieniu siana, o ¿niwach,
o kopaniu kartofli, o obróbce lnu, o tkaniu i bieleniu p³ótna, o pieœniach œpiewanych przy wspól-
nej pracy na polu i w chacie. Jeœli to jest niedziela, mówisz -koœciele wiejskim, o dzwonach, co
zwo³uj¹ na Anio³ Pañski, o suplikacjach, które lud ca³y œpiewa, o krzy¿u przydro¿nym, który
dziewczêta ubieraj¹ w kwiaty, o œwiêceniu zió³, o pasterce, o rezurekcji...
Zrazu ka¿da aresztantka ma coœ do powiedzenia. Wkrótce wszak¿e g³osy milkn¹, a po k¹-
tach s³ychaæ szlochanie i wycieranie nosów w grube wiêzienne fartuchy. Zapytujesz wtedy, czy-
by one nie chcia³y – poniewa¿ tam w³aœnie wszyscy siê modl¹ – odmówiæ z tob¹ pacierza?
Zamiast odpowiedzi wiêksza czêœæ klêka, wzdycha i bije siê w piersi. Nie zwracasz uwagi
na te. które stoj¹, i odmawiasz g³oœno, z wolna: „Ojcze nasz”, „Kto siê w opiekê” albo „Œwiê-
ty Bo¿e”. Gdy skoñczysz, spostrzegasz, ¿e klêcz¹ wszystkie, prócz ¯ydówek, a i na tych znaæ
powagê chwili.
Wzajemnych skarg, plotek, opowiadañ o cudzych przestêpstwach nie dopuszczasz nigdy.
Nigdy te¿, nawet w najpoufniejszej rozmowie, nie do– pytujesz siê o rodzaj i stopieñ winy.
Twoim tryumfem bêdzie dowiedzieæ siê o tym od p³acz¹cej u kolan twoich lub na piersiach
twoich aresztantki, a to w takiej rozci¹g³oœci i z takimi szczegó³ami, jakich ¿adne œledztwo
dobyæ by z niej nic zdo³a³o nigdy.
Gdy siê to stanie, mo¿esz iœæ na flaki, piæ zdrowie i ogl¹daæ laurki „wielmo¿nego”. Zrobi-
³aœ swoje.
Z miesi¹c coœ mo¿e po owej pierwszej mojej bytnoœci w wiêzieniu znów mi wypad³o prze-
chodziæ przez korytarz, w którego g³êbi by³... „jeszcze jeden numer”. Stary Jakub, id¹cy tym
razem przede mn¹, zatrzyma³ siê nieco, obejrza³, za¿y³ tabaki i zmru¿ywszy lewe oko, jak to
mia³ w zwyczaju, zapyta³ znienacka:
– A widzia³a te¿ pani „Dzik¹”?
– Nie, nie widzia³am-odrzek³am spokojnie.-A có¿ to za Dzika ?’
– A licho j¹ wie, proszê ³aski pani. Dzika i Dzika. Tak tu na ni¹ wo³aj¹.
– Có¿ to aresztantka?
– Iii – odrzek³ Jakub machn¹wszy rêk¹ – taka niby dokumentna aresztantka to ona nie jest.
Ale ¿e j¹ tu trzymaj¹ wedle papierów...
Poruszy³ siê i szed³ dalej, to drepc¹c parê kroków, to przystaj¹c i bior¹c tabakê.
Naraz odwróci³ siê znowu.
– Bo to, proszê ³aski pani – mówi³ zni¿ywszy g³os nieco -jak by³a ta wojna, niby turecka,
to insze panowie oficery nawieŸli ró¿noœci z tamtych tam krajów. Psy nie psy, konie nie ko-
nie, fuzje nie fuzje, Murzyny nie Murzyny, a¿ jeden sobie i pannê przywióz³. Od rodziców j¹,
powiadali, namówi³ czy coœ. Tak mieszka³ on tu z t¹ pann¹ w mieœcie jakieœ czasy, a¿ potem
musia³ z wojskiem na trawê ci¹gn¹æ, na wieœ. A ju¿ mu siê ta panna uprzykrzy³a. Jak mu siê
te¿ uprzykrzy³a, to on co robi¹cy, do wójta na onej wsi melduje tak a tak, co tu siê taka a taka
znajduje bez papierów. Ano dobrze. Jak on j¹ do wójta melduje, tak wójt j¹ ³apaæ. Pobi³ j¹ ta
on wójt, poturbowa³, bo siê nie da³a braæ i strasznie do oczów skaka³a– a¿ j¹ do nas przy-
74
wieŸli. Jak j¹ do nas przywieŸli, tak my j¹ zamknêli pod czternasty... Tam gdzie Walera, pro-
szê ³aski pani...
– Wiem, wiem.
– Jak my j¹ pod czternasty zamknêli, tak jej siê zara w g³owie zaczê³o psuæ, ¿e ino ci¹gle
chodzi³a, rêkami wymachiwa³a i coœci gada³a a gada³a, ale po jakiemu, to nikt nie móg³ wie-
dzieæ. Bez to myj¹ i Dzik¹ przezwali, ¿e to i takiej czarniawej urody by³a przy tym... To znów
jak na ni¹ przypad³o, to siê ciêgiem œmia³a. Cha, cha, cha! i cha. cha. cha! A¿ siê, bywa³o,
tak zmorduje, ¿e siê o ziemiê jak drewno ciœnie i targa siê za w³osy i p³acze tak, ¿e a¿ siê
cz³owiekowi coœ dzieje s³uchaj¹c. A w³osy, proszê ³aski pani, to ma takie, ¿e choæ z nich bi-
cze krêæ na cztery konie... To jak ona tak œmieje siê i p³acze, to jedna i druga do mej z piê-
œci¹... A nic bêdziesz ty cicho, ty taka, ty owaka! Buch j¹ raz w kark, buch j¹ drugi raz. Ano
dobrze! To taki nieraz, proszê ³aski pani. wrzask by³ w korytarzu, ¿e zwyciê¿yæ nie by³o mo¿-
na... A¿ te¿ j¹ wielmo¿ny tu przesadzi³, i tak tera siedzi.
– Tu, pod tym numerem?
– A tu... Tera j¹ fotegrafowali, co jej fotegrafij¹ maj¹ posy³aæ do tamtych tam krajów,
coby siê kto do niej nie przyzna³, rodzice albo kto... Bo to m³ode, z osiemnaœcie lat temu, nie
wiêcej.
– I wy tam do niej chodzicie?
– A chodzê. Co nie mam chodziæ? Ino ¿e siê z ni¹ nijakiego rozmówienia nie ma– Jak tam
nieraz cz³owiek wejdzie, a odezwie siê ot tak, po dobroci, to siê namarszczy. a¿ jej siê te
brwie zejd¹...
W tej chwili doszliœmy do drzwi. Jakub klucz przekrêci³ w zamku i puœci³ mnie przed sob¹.
Izdebka by³a niewielka, o jednym zakratowanym oknie, bielona jak wszystkie numery. Pod
oknem sta³ czarny stolik, na nim cynowa miseczka wiêzienna z nie tkniêtym jeszcze krupni-
kiem. Pod œcian¹ na lewo od wejœcia ,tapczan taki, jakie tu w lazarecie s¹ w u¿yciu. Na tap-
czanie twarz¹ do œciany le¿a³a Dzika. Ogromne czarne w³osy rozsypane by³y na wypchanej
s³om¹ poduszce, ma³e nó¿ki w podartych, niegdyœ wykwintnych, trzewiczkach widaæ by³o
spod jasnej, lekkiej sukni, której weso³e barwy dziwnie odbija³y i od tego dnia zimowego,
i od brunatnej wiêziennej ko³dry.
Chocia¿ drzwi skrzypnê³y doœæ g³oœno. Dzika nie poruszy³a siê z miejsca, tylko d³oni¹
twarz zas³oniwszy, g³êbiej siê w poduszkê wcisnê³a. Dopiero kiedy Jakub do stolika podszed³
i zapyta³, czemu obiadu nie je, ponios³a siê nieco na ³okciach i odwróciwszy g³owê, pa³aj¹cy-
mi oczyma na niego spojrza³a. Oryginalnie piêkn¹ by³a jej twarz œniada i niezmiernie wynêdz-
nia³a, ale szlachetnie skrojona. Brwie – jak mówi³ Jakub – silnie œci¹gniête, schodzi³y siê
niemal czarn¹, w¹sk¹ lini¹, usta jej drga³y.
Chwilê patrzy³a tak na stra¿nika z wielk¹ jak¹œ wzgard¹, mru¿¹c ogniste oczy, a¿ zd³awio-
nym, hamowanym widocznie g³osem wyrzuci³a z piersi kilka gniewnych i szorstko brzmi¹-
cych wyrazów w nie znanym mi jêzyku...
Nagle wzrok jej pad³ na mnie i odbi³ ogromne zdumienie. Powolnym, jakby zawstydzo-
nym ruchem odgarnê³a z twarzy w³osy, spuœci³a nogi, poprawi³a sukniê i podnios³a siê nie
zdejmuj¹c ze mnie coraz g³êbszym cieniem zachodz¹cych oczu. Postaæ jej by³a gibka, szczu-
p³a i sk³adna.
Patrzy³am na ni¹ z niezmiernym wspó³czuciem. Co do Jakuba, ten wyniós³ siê dyskretnie
i drzwi za sob¹ przymkn¹³.
75
– Au nom de Dieu, Madame – wyszepta³a wtedy Dzika, przyciskaj¹c do piersi obie rêce
kurczowym jakimœ ruchem – au nom de Dieu...
Chcia³a coœ mówiæ, ale nagle dr¿eæ zaczê³a, przymknê³a oczy i szukaj¹c rêk¹ oparcia pa-
d³a w ty³ na tapczan, uderzy³a w œcianê g³ow¹ i zanios³a siê wielkim p³aczem...
– De Dieu... de Dieu... de Dieu... – ³ka³a nie mog¹c wymówiæ nic wiêcej. A tu¿ zaraz
chwyci³ j¹ spazmatyczny i niepowstrzymany œmiech, przy którym te powracaj¹ce na usta jej
wyrazy mia³y jakieœ okropne, tragiczne znaczenie. Trwa³o to mo¿e kwadrans, a mo¿e i d³u-
¿ej, w którym to czasie na pró¿no usi³owa³am uspokoiæ Dzik¹. Rozpiê³am jej stanik i zma-
czawszy chustkê w dzbanku po³o¿y³am j¹ na drgaj¹cym sercu biednej dziewczyny. Siad³am
potem przy niej, objê³am j¹ i przycisnê³am g³owê jej do piersi. Po œmiechu przysz³o ³kanie,
rozdzieraj¹ce zrazu i rozpaczliwe, potem coraz cichsze, coraz cichsze, a¿ siê rozp³ynê³o
w westchnienia. Zmrok zapad³ ju¿ zupe³nie, kiedy Dzika g³êboko zasnê³a.
Wtedy jej g³owê z³o¿y³am na poduszce, otuli³am j¹ ko³dr¹ i wysz³am cicho na palcach.
Nie opodal ode drzwi sta³ Jakub. Spojrza³ na mnie, pokiwa³ g³ow¹ i zmru¿ywszy lewe oko
za¿y³ niuch tabaki.
76
III. ONUFER
1.
Ju¿ mia³am wychodziæ, kiedy Jan Zaparty, m³odszy stra¿nik z pierwszego piêtra, wpad³ do
kancelarii.
– Proszê wielmo¿nego – zawo³a³ zdyszany, robi¹c „front” u proga. – Pod pi¹tym rewolu-
cja! Osmólec tak t³ucze Onufra, ¿e go oderwaæ nie mo¿na.
– Co to nie mo¿na! – krzykn¹³ pan nadzorca zrywaj¹c siê z fotela. – Ruszaj po Jakuba,
ciemiêgo, kiedy sam rady daæ nie umiesz, i przyprowadziæ mi tu ich obu! Natychmiast! S³y-
sza³?
– S³ysza³! – odrzek³ wyprostowany w kij stra¿nik i znikn¹³ za progiem.
„Wielmo¿ny” sta³ jeszcze chwilê twarz¹ ku drzwiom zwrócony, ze obiegniêtymi brwiami
na piêknym, bia³ym czole. Oczy mu siê pali³y, krew podesz³a do skroni, w ca³ej postaci znaæ
by³o gniewne wzburzenie. Po chwili wszak¿e opanowa³ siê, odsapn¹³, a rzuciwszy przez zêby:
„cymba³”, siad³ i zacz¹³ g³adziæ pulchn¹, b³yszcz¹c¹ pierœcieniami rêk¹ sinawy, g³adko wy-
golony podbródek, przegarniaj¹c bujne faworyty na praw¹ i na lew¹ stronê. Mitygowa³ siê,
ale znaæ by³o, ¿e mu to przychodzi z trudnoœci¹. Nie lubi³, aby sprawy podobne wybucha³y
wobec trzecich osób, rzuci³ mi te¿ z fotela swego kilka szybkich, ukoœnych, dosyæ cierpkich
spojrzeñ.
Tymczasem w korytarzu rozleg³ siê odg³os ciê¿kich kroków, a do kancelarii wszed³ star-
szy stra¿nik Jakub, inaczej œwiêtym Piotrem dla kluczów, którymi zwykle brz¹ka³, zwany, po-
pychaj¹c przed sob¹ drobnego, jak kogut nastroszonego wiêŸnia z such¹, czarniaw¹ twarz¹
i zuchwa³ymi oczyma, po których przelatywa³y z³ote i czerwone ognie. Doœæ by³o spojrzeæ
na niego, aby poznaæ, ¿e gor¹cy jest jeszcze od bójki, z której go wyrwano. Piêœci mia³ zaci-
œniête, na czole ¿y³y jak postronki, kolana pod nim dr¿a³y, nozdrzami prycha³, a ostre, rzad-
kie zêby b³yska³y mu spomiêdzy warg jak u brytana.
Za Jakubem wszed³ olbrzymi ch³op w siwym, wiêziennym, szeroko na piersiach rozerwa-
nym kubraku, z wielkim, g³êboko miêdzy ramiona wciœniêtym ³bem golonym. Twarz mia³
du¿¹, ospowat¹, mocno obrzêk³¹, a cala jego wielka, ciê¿ka, skurczona w sobie postaæ przy-
pomina³a wo³u, og³uszonego uderzeniem obucha.
Gdy wszed³, owiniête szmatami nogi zgi¹³ w kolanach, ³okcie w ty³ za siebie wysun¹³,
a trzymaj¹c w obu rêkach na obna¿onej, rudo zaros³ej piersi swoj¹ aresztanck¹ czapkê bez
daszka, oczy w pod³ogê wbi³ i zacz¹³ trz¹œæ wielk¹, wciœniêt¹ w kad³ub g³ow¹.
Ch³op by³ m³ody, trzydziestu lat mo¿e nie mia³, ale zniszczony by³ strasznie. ¯ar³o go coœ
widocznie i krew z niego ssa³o. A nie by³o to owo powolne, charakterystyczne wyniszczenie,
jakiemu podlegaj¹ dawni wiêŸniowie i recydywiœci, ale jakaœ nag³a i niepowstrzymana ruina,
od której pomimo ogromnej budowy swojej tak zetla³, ¿e zdawa³o siê, i¿ potr¹cony palcem
77
padnie o ziemiê i w proch siê rozsypie. Twarz jego nie by³a ani bezmyœlnie têpa, ani te¿ po-
nura, ale le¿a³a na niej jakaœ niezg³êbiona troska i wielki, wielki, niezwyciê¿ony strach; a lu-
bo obrzêk³a od razów, jakie jej œwie¿o Osmólec zada³, znaæ by³o, ¿e wyrazu swego nie zmie-
ni³a, go mia³a przedtem i mieæ bêdzie potem, zawsze, zawsze. Zaciêtoœci niedawnej bójki ani
œladu. Parê razy, owszem, spojrza³ olbrzym na Osmólca tak, jakby mu by³ wdziêczny za to,
¿e go przed sob¹ widzi. By³a to szczególna postaæ, która mnie zaciekawi³a mocno.
Konwój zamyka³ Zaparty, a okr¹g³e, silnie wytrzeszczone oczy jego œwiadczy³y o natê¿e-
niu mózgownicy ku spe³nianiu rozkazów „wielmo¿nego”.
– Osmólec – rzek³ pan nadzorca silnym swoim, dŸwiêcznie wibruj¹cym g³osem. – Ty co
znów? Doigraæ siê chcesz?
Ma³y, czarniawy wiêzieñ wyst¹pi³ ku œrodkowi i odrzek³ œmia³o:
– A nic, proszê wielmo¿nego...
Ju¿ po tym jednym ruchu i po tonie mowy pozna³am, ¿e to recydywista, stary, szczwany
æwik.
„Wielmo¿ny” patrzy³ te¿ na niego z pob³a¿aniem jakie tu tylko dawnych
i dobrze znanych aresztantów udzia³em bywa.
– Jak to nic? Co tam za rewolucjê pod numerem robisz?
– Ja ta nijakiej rewolucji nie robiê, tylko mi posz³o o spanie. Spaæ ka¿dy musi.
Przygas³ ju¿ w sobie, ale mówi³ jeszcze ostrym, œwiszcz¹cym g³osem cz³owieka zmêczo-
nego bójk¹. Czu³ te¿ widaæ, ¿e s³usznoœæ przy nim, bo patrzy³ bystro, wprost w twarz „wiel-
mo¿nego”. „Wielmo¿ny” zmarszczy³ czo³o i zwróciwszy siê do stra¿nika zapyta³ ostro:
– Zaparty! A co tam znów za nieporz¹dki w spaniu?
Wyprostowany stra¿nik g³êbiej jeszcze brzuch wci¹gn¹³ w siebie, szerokie piersi wysta-
wi³, but do buta przystosowa³, prze³kn¹³ œlinê i szybko mrugaj¹c wytrzeszczonymi oczami
rzek³:
– Nie pokaza³o siê tam ¿adnego nieporz¹dku, wielmo¿ny panie!
– Nie pokaza³o! – powtórzy³ po nim zuchwale Osmólec, przekrzywiaj¹c g³owê i mru¿¹c
lewe oko. – A sk¹d to pan stra¿nik wie, ¿e siê nie pokaza³o?
– Jezu! Jezu! -jêkn¹³ nagle po dwakroæ Onufer i podniós³ wzrok b³êdny przed siebie.
Nikt wszak¿e nie zwa¿a³ na to, a Osmólec tak mówi³ dalej:
– Niech no by pan stra¿nik choæ jedn¹ noc nocowa³ na mojej pryczy, toby mu siê zara po-
kaza³o!
Na twarzy olbrzymiego Onufra wybi³a wielka mêka. G³owa jego trzês³a siê coraz silniej.
Osmólec ca³kiem siê tymczasem do Zapartego zwróci³.
– A ja panu stra¿nikowi powiem, ¿e kiedy tutaj siedzê, to jestem kazienny hareœtant i wy-
godê swoj¹ muszê mieæ, bo tu na mnie wszystko z kaŸny idzie! I jad³o, i mundur, i spanie,
i wszystko z kaŸny na mnie idzie! Wie pan stra¿nik?
Mówi³ to zwrócony twarz¹ do stra¿nika, ale oczyma zuchwale ku „wielmo¿nemu” b³yska³.
Tê taktykê stawiania zarzutów przez elewacjê zna³am doskonale. U¿ywali jej zazwyczaj do-
œwiadczeni wiêŸniowie, i to z powodzeniem. Jakub, stary stra¿nik, zna³ j¹ widaæ równie do-
brze, gdy¿ obojêtnie patrzy³ w okno, niuchaj¹c ukradkiem tabakê, ale Zapartemu z³oœæ po
twarzy kipi¹tkiem sz³a. Nie patrzy³ on wszak¿e na Osmólca, tylko jak w tuza oczy w „wiel-
mo¿nego” wlepi³, przekazuj¹c mu niby to wszystko, co od Osmólca us³ysza³. „Wielmo¿ny”,
g³êboko zasuniêty w fotel, brwi mia³ lekko zbiegniêto i palcami pod³ug zwyczaju po siole
78
bêbni³; piêkne jego oczy podnosi³y siê przy tym i spuszcza³y d³ugim, pow³óczystym spojrze-
niem. Zdawaæ siê mog³o, i¿ wywodów Osmólca przez roztargnienie tylko s³ucha, a myœl ma
zajêta innymi, stokroæ wa¿niejszymi sprawami.
I ta kancelaryjna taktyka obc¹ mi nic by³a. Wyznaæ nawet muszê, ¿e przynosi³a ona pew-
ne, doœæ znaczne korzyœci, a mianowicie: pozwala³a wyœwietliæ siê sprawie bez nak³adu oso-
bistego badania pomiêdzy mo¿liwymi zarzutami, mo¿liwoœæ zaœ tak¹ zawsze przewidywaæ
nale¿a³o, a w³adza stawia³a mur ochronny, niejednokrotnie dla powagi tej¿e w³adzy koniecz-
ny; wreszcie bagatelizowa³a, ¿e tak powiem, sprawê sama w oczach osób trzecich, wypadko-
wymi i niepo¿¹danymi œwiadkami jej bêd¹cych.
Najkomiczniejszym by³o to, ¿e ka¿dy z aktorów tego przedstawienia zna³ doskonale role
wszystkich innych i ¿e pomimo to sztuka ta odgrywa³a siê z ca³¹ powag¹ nale¿n¹ wielkiemu
zielonemu sto³owa urzêdowo ¿ó³tym œcianom, zapylonym stosom papierów oraz innym ak-
cesoriom biurowym.
– A po drugie – mówi³ dalej Osmólec – cz³owiek trzeci raz ju¿ tu, Chwaliæ Boga siedzi, to
wie, co do czego jest przynale¿¹ce. Co z³odziejstwo to z³odziejstwo, a co zbójnictwo to zbój-
nictwo! W jednym msza polityka, a w drugim msza polityka. Kuzdy ma swój hunor! I pan
stra¿nik ma swój hunor, i wielmo¿ny nadzorca ma swój hunor i ja mam swój hunor. Kie-
dym ukrad³, tom ukrad³, to swoja rzecz, to mi nie pierwsze! A z takim zbójem œwiêtokrzy-
skim graniczyæ mi nie potrza! Pan stra¿nik dobrze wtedy na trzeci bok siê wywróci, kiedy
Onufer jak zapomnia³y po nocach siê ciska, ¿eby jego choroba ut³uk³a! Onegdaj a to œwiecê
szewcom od ³ojenia porwa³ i jak gromnicê przy pryczy pali³. Jeszcze kiedy ca³e posiedzenie
het precz z dymem puœci!
Zmarszczy³ siê „wielmo¿ny”, g³owê uniós³ nieco i spod brwi nasuniêtych gniewnie na Za-
partego spojrza³. Stra¿nik sta³ wyprostowany i równie¿ w twarz „wielmo¿nego” patrzy³. Co
do starego Jakuba, ten z wielk¹ uwag¹ obserwowa³ szmat pajêczyny wisz¹cej nad piecem
i dwa palce w tabakierce trzyma³. By³a to sytuacja nieocenionego komizmu pe³na.
– A dziœ – mówi³ Osmólec obtar³szy usta wierzchem rêki – to tak jêcza³ bez caluœk¹ noc,
jakby jego kto r¿n¹³! Niestrzymane rzeczy! Cz³owiek, jak siê uk³adzie, toby i spa³. bo ma ze
wszystkim czyste sumienie: ataki duszegub i dysperak to i sam nie œpi. i drugiemu nie da!
Ino œwiat³o zgaœnie, zara stêka, ¿e coœ przed nim stoi. A ja co temu winien, ¿e co przed nim
stoi? Ja za nim pa³ki nie nosi³! Cz³owiek, chwaliæ Boga, swój wyrok ma i za swój siedzi, a do
inszych to mu ta nic! ¯eby ja mia³ nad ka¿dym zbójnikiem stêkaæ, tobym siê dawno rozpuk³!
– Jezu! O Jezu! – g³ucho znów jêkn¹³ Onufer, ale nikt nie zwa¿a³ na to.
Osmólec zaœ tak rzecz swoj¹ koñczy³:
– A pan stra¿nik kiedy taki m¹dry, to niech. Onufra na osóbek wytransportuje, to pod nu-
merem nijakiej rewolucji nie bêdzie! Bo tam same porz¹dne ludzie siedz¹ i ju¿! Wie pan
stra¿nik?
Nastawi³ siê i a¿ w biodrach przysiad³. Przechodzi³o to widaæ miarê zwyk³ej bezczelnoœci,
bo stary Jakub splun¹³ w bok i z szelestem œlinê butem zatar³.
– No, no! – zawo³a³ marszcz¹c czo³o pan nadzorca. – Nie b¹dŸ taki rezolutny! To ty nie
wiesz, ¿e za bijatyki ciemna? Jeœli ci siê krzywda dzieje, to masz kancelariê! Masz mnie!
A samemu sobie sprawiedliwoœci robiæ tu nie wolno!
Osmólec rzuci³ spode ³ba na „wielmo¿nego” szybkie, zadziwione spojrzenie. Tego tonu
nie spodziewa³ siê widaæ. Nie bra³ widocznie w rachubê mojej obecnoœci. Po twarzy jego
79
przemknê³o najpierw zaniepokojenie, a potem szybka decyzja. Podszed³ do fotela i uœcisn¹³
„wielmo¿nego” za kolana.
– A có¿ to wielmo¿ny pan – mówi³ wzruszonym g³osem – ma³o siê nad nami naturbuje,
namêczy, ¿ebym ja za lada g³upoœci¹ do kancelarii lata³ i wielmo¿nego pana fatygowa³? A czy
mi to wielmo¿nego pana zdrowie niemi³e albo co? A toby mnie Pan Bóg za to ciê¿ko skara³!
Toæ wielmo¿ny pan nade mn¹ ojciec i opiekun najkochañszy! ¯eby nie wielmo¿ny pan, toby
ja by³ ze wszystkim sierota!...
Tu nos w palce wytar³ i chlipaæ pocz¹³. Zapatrzy³ siê na niego Jakub, a tak by³ przejêty
mistrzowskim wykonaniem tej sceny, ¿e tabakê w palcach trzymaj¹c nie niós³ jej do nosa.
– Ani ja ojca, ani ja matki, ani ¿adnego przyjacielstwa! – chlipa³ Osmólec. – Hu! hu! hu!...
Bóg tylko jeden nade mn¹ na niebie, a drugi wielmo¿ny pan na ziemi, hu! hu!... Niech ta
dziesiêæ razy bez dzieñ na mnie stra¿nik skar¿y, hu! hu! hu! A ja ojca swego i wielmo¿nego
opiekuna, i dobrodzieja swego nie bêdê o lada co turbowa³, hu! hu! Ja wielmo¿nego pana tak
kocham jak dziecko matkê!... hu! hu! hu!... Bo mi wielmo¿ny pan za matkê stoi i za wszyst-
kie majêtnoœci! hu... hu...
Mówi³ szybko, p³aczliwym g³osem, spode iba tylko zerkaj¹c, jak mu siê ta sztuka udaje.
Dosyæ! Dosyæ ju¿! – przerwa³ pan nadzorca z ojcowsk¹ surowoœci¹ w g³osie.
Osmólec jednak chlipaæ nie ustawa³.
– Wielmo¿ny pan mnie s³uchaæ nie chce, hu... hu... hu... hu!... A ja bym wielmo¿nemu
panu nó¿ki umy³ i brud wypi³, hu! hu!... Jak ja st¹d wyyszed³ na jesieñ, hu! hu! hu!... tom
sobie rady nie móg³ daæ bez wielmo¿nego pana! ¯eby mi srebro, z³oto dawali, ¿ebym w ak-
samitach chodzi³, tobym bez wielmo¿nego pana ¿adnego wskórania nie mia³... Hu! hu! hu!
hu!... Dopiero, jakem siê tu powróci³, a wielmo¿nego pana zobaczy³, hu! hu!... to mi tak by³o,
jakbym siê na œwiat drugi raz narodzi³... hu!... hu!– hu!... A wielmo¿ny pan za moje kocha-
nie... hu! hu! hu!...
A¿ mnie dziw bra³, ¿e pan nadzorca tak d³ugo Osmólcowi gadaæ pozwoli³, ale przypomnia-
³am sobie, ¿e – sam krasomówca – w bystrejmowie siê kocha³ i obrotnego jêzyka rad s³ucha³.
Tymczasem Osmólec plackiem na pod³ogê pad³ i buty „wielmo¿nego” ca³owa³ chlipi¹c g³oœno.
– No, no! Bez tych czu³oœci – rzek³ miêkszym ju¿ g³osem pan nadzorca– – Ostatni raz ci
darujê, pamiêtaj! Jak tobie nie wstyd nawet, takiemu staremu, porz¹dnemu aresztantowi, co
ju¿ trzeci raz tu siedzi i przyk³adem dla innych byæ powinien, za ³by siê z frajerami wodziæ!
Nie spodziewa³em siê tego po tobie! Zawsze ciê do porz¹dnych ludzi liczy³em, a ty mi taki
zawód, taki wstyd robisz! Pfe! Martwisz mnie!
– Hu! hu! hu!... – becza³ Osmólec plackiem na pod³odze le¿¹cy. – Ja bym dla wielmo¿ne-
go pana krwi z ma³ego palca utoczy³! Ja bym wielmo¿nemu panu œmiertelny grzech powie-
dzia³! Ja wielmo¿nego pana tak kocham, ¿e siê we mnie wnêtrznoœci od ¿alu pêkaj¹. Jak wiel-
mo¿ny pan siê na mnie gniewa! hu! hu! hu!...
.– No, dosyæ ju¿, dosyæ – rzek³, podnosz¹c go ³askawie, pan nadzorca. – Ruszaj pod nu-
mer i ¿eby mi tam by³o spokojnie! Rozumiesz?
– Rozumiem, wielmo¿ny ojcze i opiekunie najukochañszy! Rozumiem!
Podniós³ siê Osmólec, stêkn¹³, poci¹gn¹³ kilka razy nosem, piêœci¹ wytar³ oczy, w których
jakoœ ³ez nie by³o widaæ, i ku progowi siê cofn¹³.
Zaparty, wyprê¿aj¹c tymczasem kolejno wszystkie swoje musku³y, zdo³a³ nareszcie przy-
braæ jak najbardziej poprawn¹ w stylu kancelaryjnym postawê. Istotnie, wygl¹da³ on jak epi-
80
leptyk w napadzie tê¿ca. Oczyma ju¿ nawet nie mruga³, bo mu ko³em, wpatrzone w twarz
„wielmo¿nego”, stanê³y.
Stary Jakub mia³ je za to do po³owy zmru¿one, jakby, znudzony znanym sobie widowiskiem,
usypia³; g³owa mu te¿ nieco z karku zwis³a, co go uczyni³o podobnym do starej szkapy, która –
lubo w zaprzêgu – z lada przystanku korzysta, aby ³eb stary zwiesiæ i zdrzemn¹æ na chwilê. Co
do pana nadzorcy, ten by³ promieniej¹cy i pogl¹da³ na mnie z pogodnym tryumfem, rad widocz-
nie, ¿e aresztant tyle sprytu i polityki okaza³, a jego jasne piêkne oko zdawa³o siê mówiæ:
,,A co? Tak u nas! Szalej¹ po prostu za mn¹ ci hultaje!”
A tam, u progu, z wbitymi w pod³ogê oczyma sta³ tymczasem olbrzymi Onufer, w siwym
swoim, rozerwanym kubraku, coraz silniej cisn¹c czapkê do szerokiej, obna¿onej piersi. Tego,
co siê doko³a niego w kancelarii dzia³o, zdawa³ siê nie widzieæ i nie s³yszeæ wcale: g³ow¹
tylko na obie strony chwia³ i brwi na z¿ó³k³ym i zoranym przedwczeœnie czole wysoko pod-
nosi³, jakby siê dziwi³ czemuœ i czymœ przera¿a³ w sobie-Po czy m znów nagle trz¹œæ siê za-
czyna³ i stêka³ jak ciê¿ko chory cz³owiek.
Osmólec przechodz¹c ko³o niego rêkê w ku³ak œcisn¹³ i wysuniêtym knykciem wielkiego
palca w biodro go pchn¹³. Wielki Onufer ockn¹³ siê i spojrza³ na niego zm¹conym wzrokiem;
na jego twarz œmiertelnie stroskan¹ nie wybi³ siê najmniejszy siad niechêci– Po czym zaraz
oczy wbi³ w ziemiê i brwi nad czo³em w niezmiernym zadziwieniu podniós³.
– A có¿ ty tam! Nie ruszysz siê? – przemówi³ po ma³ej pauzie pan nadzorca. – W ziemiê
wros³eœ czy co?
Szturchn¹³ go ponownie Osmólec.
– Dalej go! Bêdziesz tu jak dr¹g sta³, kiedy nasz wielmo¿ny ojciec i opiekun najukochañ-
szy do ciebie gada? A padnij¿e do nóg pañskich! A podziêkuj¿e wielmo¿nemu panu!
Ale Onufer, zamiast ku fotelowi podejœæ, jak sta³, tak na kolana u drzwi run¹³, a podniós³-
szy obie rêce trz¹œæ nimi zacz¹³, wo³aj¹c zd³awionym g³osem:
– Ani drgn¹³! Ani zipn¹³, chudziaszek! Inom go, raz... I ani drgn¹³l Ani tchu nie puœci³!
O Jezu! Jezu! Jezu!...
Rêkami nad g³ow¹ splasn¹³, palce splót³ i czo³em o pod³ogê z g³uchym ³oskotem uderzy³,
a ogromny, do ryku podobny jêk wstrz¹sn¹³ ¿ó³tymi œcianami kancelarii. Pan nadzorca cofn¹³
siê od sto³u z fotelem, chocia¿ go prawie ca³a d³ugoœæ pokoju od Onufra dzieli³a, i przyblad³
nerwowo. By³ wra¿liwy i nie lubi³ scen przechodz¹cych miarê zwyk³ego, ³agodnie roztkliwio-
nego liryzmu.
Widz¹c to Osmólec znów kilka kroków ku œrodkowi post¹pi³ i pochylaj¹c siê z min¹ za-
ufañca rzek³:
– I nie bydlê to, proszê wielmo¿nego? I to tak bez caluœkie noce idzie! Œwiêtemu by cier-
pliwoœci brak³o!
– Ani drgn¹³... Ani zipn¹³... Jak ten ptak... Jak ten ptak...-g³uchym. zduszonym rykiem po-
wtarza³ Onufer. – O moje dziecko, moje dziecko! O Jezu! Jezu! Jezu!
Twarz pana nadzorcy zachodzi³a z³owrogim cieniem. Palce jego coraz szybciej po porêczy
fotela bêbni³y, a brwi zbieg³y mu siê nad gniewnymi oczyma groŸne i drgaj¹ce.
Chwile trwa³o milczenie.
Zaparty, który przy runiêciu Onufra na kolana wyszed³ by³ nieco z „frontu”, znów siê wy-
prê¿y³ do niemo¿liwoœci, a stary Jakub szyjê z niebieskiej obwi¹zuj¹cej j¹ chustki wysun¹w-
szy, g³owê ku „wielmo¿nemu” podniós³ i nozdrza nastawi³.
81
Tak zmyœlny wy¿e³ patrzy w oczy panu, rych³o powiek¹ mrugnie albo palcem ruszy.
– Do ciemnej go! – zakomenderowa³ „wielmo¿ny”.
W jednej chwili zerwa³ siê Onufer na klêczki i rêce do „wielmo¿nego” wyci¹gn¹³:
– Panie! – zawo³a³ – Panoczku! Panie mi³osierdny ! Rózgami siec ka¿cie, jêzyk zakne-
blujcie, strawê odejmijcie, rêce i nogi zakujcie, ale dociemnej nie sadŸcie! Nie sadŸcie do
ciemnej, panie mi³osierdny, bo on tam z ka¿dego k¹ta na mnie patrzy... Panoczku mi³osierd-
ny, nie sadŸcie!
Na szerok¹, obrzêk³¹ twarz jego wyst¹pi³ wyraz œmiertelnego strachu, zaciœniête rêce
trzeszcza³y w stawach i trzês³y siê ku „wielmo¿nemu” konwulsyjnym ruchem, oczy otwiera-
³y siê coraz szerzej, g³os chrypia³. Pocz¹³ siê wreszcie Onufer na kolanach ku fotelowi czo³-
gaæ powtarzaj¹c: „Panie mi³osierdny! Panoczku mi³osierdny!...”
Czo³ga³ siê powoli, ciê¿ko, ci¹gn¹c za sob¹ grube swoje, obwiniête szmatami nogi jakby
wielki, wielki ciê¿ar.
Widok by³ tak straszny, ¿e mimo woli z³o¿y³am rêce i pochyli³am siê ku nieszczêœnikowi.
A wtedy pan nadzorca wsta³ i rzek³ suchym g³osem:
Na dwadzieœcia cztery godzin!
Zakot³owa³o siê u proga, stra¿nicy przy pomocy Osmólca chwycili olbrzymiego ch³opa,
pchnêli go, po czym drzwi siê zamknê³y, a ciê¿kie kroki oddalaj¹cych siê cich³y stopniowo
w d³ugim korytarzu wiêziennym.
2.
Na kilka tygodni przed wy¿ej opisan¹ kancelaryjn¹ scen¹ jedno z pism miejscowych po-
da³o nastêpuj¹cy artyku³:
„S¹dowa izba warszawska rozpatrywa³a w dniu wczorajszym na pe³nym posiedzeniu sen-
sacyjn¹ sprawê o zabójstwo kupca N., w³aœciciela sklepu towarów kolonialnych w X, spe³-
nione w miesi¹cu wrzeœniu rb.
Sprawa ta po wys³uchaniu oskar¿onego i œwiadków przedstawia siê, jak nastêpuje:
Przed dwoma blisko laty kupiec N. przyj¹³ na parobka Onufrego Sêka, pochodz¹cego ze
wsi Witaszewice, powiatu X, guberni Y, który po nast¹pionej tam¿e pogorzeli do miasta, szu-
kaj¹c zarobku, przyby³. Powo³ani œwiadkowie zgodnie zeznaj¹, i¿ Onufer Sêk obowi¹zki
swoje sumiennie pe³ni³, dobra pañskiego wiernie pilnowa³, trzeŸwy by³, uczciwy i spokojny.
Co zaœ do osoby samego kupca N-, utrzymuj¹ oni, i¿ dla s³u¿by bywa³ srogi, Ÿle j¹ ¿ywi³
i w wyp³acie zas³ug krzywdzi³. Zeznaj¹ dalej œwiadkowie, miêdzy którymi jest wielu daw-
nych s³ug zabitego, i¿ ¿aden z nich d³u¿ej nad kwarta³ w s³u¿bie tej wytrwaæ nie móg³, a byli
i tacy, którzy j¹ ju¿ po kilku dniach rzucali. Gdy zaœ przy wzrastaj¹cej zgryŸliwoœci i poryw-
czoœci charakteru kupca N., który bez¿ennym bêd¹c, sam gospodarstwo prowadzi³, coraz trud-
niej o ludzi by³o, Onufer ca³¹ robotê w domu i w sklepie sam spe³niaæ musia³, gotuj¹c przy
tym i us³uguj¹c do sto³u pryncypa³owi. Us³ugiwanie to i gotowanie najwiêcej mu siê przy-
krzy³o. Kupiec bowiem, ilekroæ mu parobek w czym nie dogodzi³, rzuca³ w niego to szklan-
kê z wod¹, to widelec, to talerz z zup¹, tak i¿ w kamienicy zwyczajn¹ by³o rzecz¹ widzieæ
parobka poparzonym, pokrwawionym, z siñcami i guzami na g³owie i twarzy. Dziwiono siê
powszechnie, dlaczego Onufer innej sobie s³u¿by nie szuka, ale Ÿle p³acony, licho ¿ywiony
i codziennie poniewierany, mimo to pana swego siê trzyma. Ci, którzy na uczciwoœæ i praco-
82
witoœæ parobka z bliska patrzyli, podejmowali siê nawet dobre miejsce mu nastrêczyæ, ale
Onufer odstaæ od kupca nie chcia³. Po ka¿dej nowej krzywdzie widziano go, jak siedz¹c na
schodkach od podwórza gorzko p³aka³, ale gdy kupiec na niego zawo³a³, ³zy ociera³ i znów
do roboty stawa³.
Tajemnic¹ tej wytrwa³oœci by³o niezmierne przywi¹zanie parobka do dwunastoletniego Jul-
ka, ch³opca sklepowego, sieroty, który równie poniewierany jak Onufer, miejsca przecie¿
opuœciæ nie móg³, poniewa¿ oddany tam zosta³ przez opiekuna swego, a zarazem powinowa-
tego kupca N. Jeden ze œwiadków opowiada, ¿e nieraz widzia³, jak ch³opczyna z p³aczem na
piersi parobkowi siê rzuca³ i jak Onufer pociesza³, g³aska³ i ca³owa³ sierotê, jak go nawet na
rêce bra³ niby ma³e dziecko. Sypiali te¿ raze na pawlaczu w kuchence, a kiedy parobkowi
uda³o siê kilka z³otych zas³ug otrzymaæ, to buty ch³opca do podzelówki dawa³, choæ sam
w drewnianych trepach tylko chodzi³, to mu czapkê kupi³, to nawet brudne koszule Julka sam
nocami piera³, za uprasowanie ich p³ac¹c stró¿ce po parê groszy.
Sierota te¿ ca³ym sercem do parobka przyrós³, a kiedy widzia³, ¿e Onufer nad dol¹ swoj¹
p³acze, przynosi³ mu to parê kawa³ków cukru, to kilka rodzynków, rzuca³ mu siê na szyjê
i poty go ca³owa³, póki siê Onufer nie rozjaœni³.
W niedzielê, dnia szóstego wrzeœnia, to jest w dniu, w którym zabójstwo spe³nionym zo-
sta³o, Julek do opiekuna swego od rana jak zwykle w œwiêto poszed³, parobek zaœ obiad zgo-
towa³ i na stó³ poda³. Pan jego by³ w wytkowo z³ym humorze i pod pretekstem, ¿e zupa prze-
solon¹ zosta³a, wa¿kê now¹ z gor¹cym krupnikiem w twarz parobkowi cisn¹³, po czym resz-
tê obiadu zjad³szy, na sofkê w sto³owym pokoju stoj¹c¹ dla poobiedniej drzemki siê po³o¿y³.
Parobek siê tymczasem wyp³aka³, obmy³ i ze sto³u sprz¹taæ bez ¿adnej z³ej myœli przyszed³,
gdy jednak drêczyciela swego uœpionym zobaczy³, z³oœæ i ¿a³oœæ w nim zakipia³a, chwyci³
wielki gwicht w k¹cie pokoju na decymalnej wadze stoj¹cy i uderzywszy nim œpi¹cego w g³o-
wê. na miejscu go zabi³. W tej w³aœnie chwili wbieg³ na próg powracaj¹cy Julek i zobaczyw-
szy trupa, który siê z sofki na ziemiê stoczy³, zakrzykn¹³. Onufer bezprzytomnie ku niemu
siê rzuci³, za szyjê ch³opczynê chwyci³ i trzymanym jeszcze w rêku gwichtem w g³owê go
ugodzi³. Krew i mózg bryznê³y wysoko na œcianê, a ch³opiec jak sta³, tak pad³, raz tylko
krzykn¹wszy. Przyby³ym w parê godzin po katastrofie przedstawi³ siê nastêpuj¹cy widok:
Kupiec N. le¿a³ na pod³odze martwy, tu¿ obok wybitej skór¹ sofki, przy drzwiach zaœ ma³y,
rozci¹gniêty na ziemi sierota z g³êboko pêkniêt¹ czaszk¹.
U nóg ch³opca le¿a³ wpó³przytomny parobek, œciskaj¹c jeszcze morderczy gwicht w rêku.
Ujêty nie broni³ siê i do spe³nionego podwójnego morderstwa od razu siê przyzna³. Ma on
lat 25, a odznacza siê niezwykle siln¹ budow¹ i olbrzymim wzrostem. Gdy mu na sali s¹do-
wej przedstawiono poplamione krwi¹ ubranie zabitego ch³opca, zachwia³ siê i pad³ zemdlo-
ny. Publicznoœæ jest niezwykle zajêta t¹ nader sensacyjn¹ spraw¹, o której dalszym przebiegu
czytelników naszych poinformowaæ nie zaniechamy”
3.
– A có¿ tam z Onufrem? – zapyta³am raz starego Jakuba, spotkawszy go na schodach.
Jakub spojrza³ na mnie z namys³em, tabakierkê doby³ i zanurzywszy w niej swoje wysch³e,
sêkate palce rzek³:
– Phi!... Có¿ ta ju¿ Onufrowi! Wczora min¹³ tydzieñ, jakeœmy go pochowali.
83
– Jak to? Umar³?
– A umar³.
– I z jakiej choroby?
– Choroby – odrzek³ Jakub, z wolna otrz¹saj¹c szczyptê – to tak akuratnie ¿adnej nie mia³.
Przecie mu i felczer pijawki stawia³, i pan doktor mu proszki dawa³, to jakby mia³a byæ jaka
choroba, toby siê i pokaza³a. A tu nic!
Za¿y³ tabakê, zmru¿y³ oczy, poci¹gn¹³ nosem i tak mówi³ dalej:
– Tak mu oto b³¹d jakiœ do g³owy przyst¹pi³, ¿e umar³.
– I có¿ to by³o?
– Có¿ ta mia³o byæ! Bieda by³a i tyle!
Obejrza³ siê na lewo, obejrza³ siê na prawo, a potem rzek³:
– Bez te ostatnie czasy to ju¿ nawet i pod numerem nie siedzia³, bo z nim msze aresz-
tanty wytrzymaæ nie mog³y, a co i raz, to dalej go, bijatyka. A¿ go wielmo¿ny na osóbku
w komórce obsadzi³, tam gdzie te szewcy sk³ad na skóry wprzód mieli. Jak go te¿ wiel-
mo¿ny obsadzi³ na osóbku, tak siê wieszaæ chcia³. Ano dobrze. Ale ¿eœmy go oder¿nêli i do
ciemnej coœ na tydzieñ poszed³, wiêc ju¿ siê tego potem nie chwyta³. Ale i tak wskórania
z nim nie by³o. Dzieñ jak dzieñ– Ale jak tylko Pan Bóg noc da³, tak do mego Onufra zara
b³¹d przystêpuje. Ino chodzi, ino rêce sk³ada, ino coœci prawi, a stêka, a p³acze, a¿ ogra¿a
cz³owieka s³uchaj¹cy. A precz siê prosi, ¿eby go na powrót pod numer daæ. „Jak¿e ciê pod
numer daæ – pedam – kiedy ciê tam insze aresztanty t³uk¹?” ,,A niech mnie ta t³uk¹ – peda
– niech i zat³uk¹, ¿ebym ja aby sam nie siedzia³!” Ale wielmo¿ny przykaza³, coby w ko-
mórce zosta³. Tak patrzê ja raz przez luft we drzwiach, a miesi¹c tak sta³ na niebie jako
rybie oko i ca³a ona komórka a¿ bia³a by³a od jasnoœci, a tam mój Onufer w k¹cie, plecami
do muru przyparty, w jednej koszuli jak ten œwi¹tek stoi, rêce z³o¿one przed sob¹ trzyma,
nogi siê pod nim trzês¹ jak w zimnicy, a on sam dopiero¿ tak siê modli, tak molestuje, w³a-
œnie jakby tam kto przed nim sta³.
„O moje dziecko – peda – o moje kochaj¹ce! Czemuœ ty wtedy wysz³o w z³¹ godzinê?
O moje dziecko najmilejsze! Toæ ja ciebie ubiæ nie chcia³! Toæ ja ciebie jak w³asn¹ duszê
mi³owa³!” Patrzê ja, wytrzeszczam oczy, nikogo w komórce nie ma, a ten siê precz trzêsie
a modli:,,O moje dziecko, odpuœæ ty mnie – peda – odpuœæ ty mnie swoj¹ œmieræ niewinn¹!
O moje dziecko najmilsze – peda – kochanie moje najs³odsze!”
Tak ja do niego: ,,Onufer! Co z tob¹?” Tak on nic, tylko patrzy na mnie jak b³êdny– Tak ja
do wielmo¿nego. Tak i tak, wielmo¿ny panie, tak i tak – pedam – ¿eœmy to ju¿ na niego po-
baczenie mieli po onym wieszaniu! Tak wielmo¿ny idzie, patrzy, akuratnie wszystko prawda.
Ch³op w jednej koszuli stoi i trzêsie siê jak ta osika w boru. Tak wielmo¿ny, ¿e to mi³o-
sierne serce ma, zaraz mi kaza³ œwiecê wzi¹æ, zapaliæ i Onufrowi j¹ z latark¹ w komórce po-
stawiæ. Tak siê dopiero ono ch³opisko uk³ad³o.
Umilk³ i za¿y³ tabaki, po chwili zaœ tak mówi³ dalej:
– Ale mu ta i tak nie pla¿y³o. Jedzenie to i do trzeciego dnia sta³o, jakem nie zabra³, a pro-
siêtom pana sekretarza nie da³. Tak ch³op wychud³a, ¿e siê tylko skóra poopina³a po koœciach,
a tak sczernia³ jak ta œwiêta ziemia. A¿ go te¿ do lazaretu wziêli. Jak go te¿ do lazaretu wziê-
li, tak mój Onufer do cna skapia³. Le¿eæ nie le¿a³, chorowaæ nie chorowa³, tylko tak sobie co
nieco do g³owy dopuszcza³, po ca³ych dniach pacierz mówi³, w piersi siê bi³, a ju¿ jak wie-
czór przyszed³, to ino coœci po k¹tach upatrowa³ i do onego ch³opaka, co go pono ubi³. Jakby
84
do ¿yj¹cego gada³ i ró¿nie go ta nazywa³, ¿e i rodzony ojciec lepiej by nie potrafi³. A¿ te¿ tak
jednej nocy zmar³o ono ch³opisko w k¹cie klêcz¹cy, Józef, ten czarny, z lazaretu, co go z Szy-
monem na tapczan z onego k¹ta niós³, powiada³, ¿e taki by³ letki jak ten snop om³ócony... A¿
im dziwno by³o.
Zanurzy³ dwa palce w tabakierkê i wzi¹³ spor¹ szczyptê utrz¹saj¹c z niej po trochu i w pal-
cach j¹ wa¿¹c.
– A có¿ Osmólec? – zapyta³am jeszcze.
Stary nie odpowiedzia³ zrazu, ale obejrza³ siê na lewo, obejrza³ na prawo i wzi¹wszy taba-
kê, nosem kilka razy czmychn¹³.
– Iii... Có¿ tam taki Osmólec! – rzek³ wreszcie. – Takiemu Osmólcowi biedy nie ma! Trze-
ci raz tu ju¿ siedzi, wiêc jest we wszystkim cz³owiek znaj¹cy. Ano wzi¹³ go teraz wielmo¿ny
do siebie, do kredensu...
85
MI£OSIERDZIE GMINY
Kartka z Höttingen
Dziewi¹ta dochodzi na zegarze gminy. Przez lekk¹ mg³ê porann¹ przebijaj¹ ciemniejsze,
lazurowe g³êbie, zapowiadaj¹c cudown¹ i cich¹ pogodê.
Przed kancelari¹ snuj¹ siê gromadki oczekuj¹c przybycia pana radcy Storcha, którego sza-
ry filcowy kapelusz i laskê ze srebrn¹ ga³k¹ widaæ przed blisk¹ kawiarni¹ Gehra, u stolika
pana sêdziego pokoju, czytaj¹cego tu przy cienkiej kawie swój poranny dziennik.
Pan radca mo¿e przybyæ lada chwila; tak przynajmniej s¹dzi woŸny stoj¹cy w pó³urzêdo-
wej postawie na ganku kancelarii i odpowiadaj¹cy na pozdrowienia przechodniów przytkniê-
ciem dwu palców do granatowej z bia³¹ wypustk¹ czapki.
Od strony kawiarni Gehra dolatuj¹ rzeœkie g³osy obu rozmawiaj¹cych panów. Pan radca
zatrzyma³ siê tylko na chwilê, nie siada nawet, ale rozmowa z panem sêdzi¹ bawi go widaæ,
gdy¿ s³ychaæ od czasu do czasu jego œmiech swobodny, weso³y, któremu odpowiada krótkim
naszczekiwaniem pyszny brunatny seter, w postawie sfinksa u stolika le¿¹cy.
Tymczasem ludzie przed kancelariê przychodz¹, pozdrawiaj¹ siê wzajem i staj¹ gawêdz¹c
niedbale. Niektórzy id¹ wprost do kancelarii, inni przy– siadaj¹ na kamiennych, po³¹czonych
luŸnym ³añcuchem s³upkach, które niewielki, ¿wirem wysypany plac przed gmachem od uli-
cy dziel¹; jeszcze inni zadar³szy g³owê przypatruj¹ siê samemu gmachowi. Jest nowy. Stan¹³
wszak¿e na miejscu dawno zadrzewionym, z którego mu pozostawiono dwa szeroko rozro-
s³e, o ³upi¹cej siê, delikatnej korze platany, których ¿yw¹ zieleñ jesienne s³oñce z³ociæ ju¿
nieco zaczê³o.
Sam gmach, prosty, szary, kwadratowy niemal, ma na p³askim dachu nisk¹ ¿elazn¹ balu-
stradê o z³oconych ga³kach, a na fasadzie cztery pilastry i pami¹tkow¹ tablicê z napisem.
Napis ten, b³yszcz¹cy weso³o z³oceniem swych liter, przyci¹ga oczy ludzkie. Ka¿dy prawie
z przyby³ych podnosi g³owê i odczytuje go z powag¹. Albo¿ nie ma prawa? Wszak ka¿dy na
wzniesienie kancelarii da³ swoje trzy grosze, a dom jest wspóln¹ w³asnoœci¹ i wspólnym dzie-
³em gminy. Nie mniej przyci¹ga oczy zegar, umieszczony w samym ostrzu trójk¹ta opieraj¹-
cego siê podstaw¹ o p³askie kapitele pilastrów, tylko ¿e wskazówki jego zdaj¹ siê dziœ wol-
niej jakoœ poruszaæ po okr¹g³ej i b³yszcz¹cej tarczy. Tak przynajmniej mniema w³aœciciel bli-
skiej piwiarni, który co chwila dobywa swoj¹ wielk¹ srebrn¹ cebulê konfrontuj¹c j¹ z zega-
rem gminy. Mi³y Bo¿e, po co siê cz³owiek ma œpieszyæ. Czas i tak leci.
Ju¿ tylko parê minut brakuje do dziewi¹tej; gromadki zaczynaj¹ siê œci¹gaæ przed sam
ganek kancelarii, œmiej¹c siê i rozmawiaj¹c g³oœno. Nie ma w tym zebraniu nic uroczystego:
jak kto przy robocie sta³, tak przyszed³. Zwyczajnie, za interesem.
Codzienne, „joppy” szarzej¹ siê na grzbietach; rzeŸnik Wallauer przyszed³ w ró¿owym,
dymkowym kaftanie, Jan Blanc, rymarz z Höschli w zielonym kitajkowym fartuchu spiêtym
86
na mosiê¿n¹ haftkê z ³añcuszkiem; wielu, mimo rannego ch³odu, stawi³o siê na zebranie w ka-
mizelkach tylko; wdowa Knaus, jak sz³a z targu, tak wst¹pi³a z koszykiem ogrodowizny i z
now¹ szczotk¹ pod pach¹. A có¿? Wszak tu wszyscy swoi. Nareszcie na kwadratowej wie¿y-
cy nowego Münsteru zaczynaj¹ biæ kwadranse, a jednoczeœnie daje siê s³yszeæ radosne szcze-
kanie wy¿³a biegn¹cego u nóg pana radcy. Wyprzedza go, wraca, znowu go wyprzedza, znów
w paru susach wraca, a¿ weszli razem w wybornych humorach w otwarte drzwi kancelarii.
Zaraz za nimi zaczynaj¹ wchodziæ czekaj¹ce przed gmachem gromadki.
Wchodz¹ i w sieniach ju¿ dziel¹ siê na dwie partie: ciekawych i interesowanych. Interesowani
przepychaj¹ siê zbitym szeregiem do ¿ó³tych drewnianych balasków dziel¹cych salê na czêœæ urzê-
dow¹ i nieurzêdow¹; ciekawi id¹ wolniej i obsiadaj¹ ³awki biegn¹ce doko³a pod œcian¹.
Nie jest to rozdzia³ stanowczy.
To z jednej, to z drugiej strony co i raz miano sobie coœ do powiedzenia; czasem te¿ który
z ciekawych uczuwa³ siê nagle interesowanym i u balasków miejsca sobie szuka³. Cz³owiek
mo¿e siê namyœleæ i w ostatniej chwili.
Interesowanych jest mniej; ci maj¹ wa¿niejsze stanowisko w sali. Jest tu powroŸnik Sprun-
gli, który siê niedawno z wdow¹ o¿eni³ i warsztat chcia³ rozwin¹æ; jest Kagi Tobiasz, w³aœci-
ciel piwiarni „Pod Zielon¹ Ró¿¹”; jest piekarz Lorche; jest ober¿ysta z Mainau; jest Dödöli,
w³aœciciel winnicy; jest Wetlinger Urban, s³odowinik; jest Tödi Mayer, œlusarz; jest kotlarz
Kissling; jest ogrodnik Dörfii; jest stolarz Leu Peter i kilku innych jeszcze.
Ka¿dy z nich potrzebuje pos³ugi to w warsztacie, to w domu, to w roli. Ka¿dy te¿ woli, ¿e
mu to taniej przyjdzie, ni¿ gdyby parobka zgodzi³. Porozpierali siê u balasków i gwarz¹ z ci-
cha. Wdowa Knaus tak¿e siê miêdzy nimi rozpar³a. Od czasu, jak siê syn o¿eni³, na imiê
boskie nie ma siê kim w domu pchn¹æ. Jest przy tym mi³osiernego serca i chêtnie by biedotê
jak¹ wziê³a, ¿eby tylko pos³ugê z tego niezgorsz¹ mieæ mo¿na. No i ¿eby dop³ata nie bardzo
marn¹ by³a. Nie mo¿e przecie¿ niedo³êgi darmo do domu braæ. Gmina zreszt¹ ma fundusze
na to, ¿eby za biedaków, co ju¿ robiæ nie mog¹, p³aci³a.
¯ebraæ przecie¿ nie pójd¹, nie wolno. Czy tylko bêdzie w czym wybraæ?...
Pod jesieñ s³abnie to jak muchy. Wola³aby babê... Phi! weŸmie i dziada, jak baby nie bê-
dzie. Aby od biedy, aby od biedy! A czy to ma³o tej ho³oty w gminie? Tygodnia nie ma, ¿eby
do kancelarii nie œci¹g³a jaka mizerota, której siê zdaje, ¿e ju¿ nie poradzi robocie. Niepraw-
da! Takiego dobrze docisn¹æ, to i za m³odego obsianie od nag³ego razu. A i to b³ogie, co tam
gmina doda. Nie raz, nie dwa jeszcze taki swego nie przeje, a ju¿ go œmieræ œciœnie. Hoppin-
gerom siê trzydzieœci franków po starej Reguli zosta³o, co j¹ na wiosnê z kancelarii wziêli.
A Egii? Egii wiêcej ni¿ w parobka w Alojza ora³, a jeszcze po³owy zapomogi nie wyda³, kie-
dy stary zipn¹³. Pan Bóg mi³osierny niczyjej krzywdy nie chce!
Tu wdowa wzdycha, a czarny kamlotowy kaftan podnosi siê z szelestem na jej szerokich
piersiach.
Ale jeden i drugi ogl¹da siê ku drzwiom. Czemu nie przyszed³ Probst? Spodziewano siê,
¿e pierwszy do licytacji stanie, a jego dot¹d nie ma.
Ucicha nareszcie w sali, a pan radca podnosi g³owê od biurka, przy którym stoj¹c czyta³
papier jakiœ.
Jest to m³ody jeszcze, przystojny i okaza³y szatyn, którego niewielka ³ysina niemal ¿e nie
szpeci wcale. Twarz ma miêsist¹, okr¹g³¹, w¹s rudawy, spojrzenie otwarte, jasne. Ubrany
z pewnym wykwintem, u szwajcarskich urzêdników niezwyk³ym. Szczególniej uderza œnie-
87
¿ny gors u koszuli, na którym b³yszcz¹ drobne z³ote spinki. Podniós³szy g³owê pan radca oczy
mru¿y i znad z³otych okularów po obecnych patrzy. W tej chwili w³aœnie woŸny drzwi zamy-
ka. Zdaje siê, ¿e ju¿ nikt wiêcej nie przyjdzie.
– No, moi panowie – odzywa siê pan radca przeci¹gaj¹c palcem t³ustej bia³ej rêki pomiê-
dzy przyciasnym ko³nierzykiem a pe³n¹, nieco nabrzmia³¹ szyj¹ – no, moi panowie, mamy
dziœ, jak wiecie, posiedzenie sekcji dobroczynnoœci w gminie. Czy tak?
– Tak, tak! – odzywa siê kilka g³osów w sali.
– A wiêc. moi panowie – dodaje radca zapuszczaj¹c palec miêdzy ko³nierzyk a kark k³a-
d¹cy siê na nim fa³d¹ t³ustej skóry – a wiêc mo¿emy zaczynaæ!
– Tak, tak! – odzywaj¹ siê ponownie g³osy. Ale pan radca, œwie¿y urzêdnik z wyborów,
nie lubi traciæ sposobnoœci do ma³ych przemówieñ, które by gruntowa³y popularnoœæ jego.
Chrz¹ka tedy i opar³szy obie d³onie na pulpicie swego biurka, tak rzecze:
– Wiadomo panom, jak opiekuñcze s¹ ustawy gminy. Wiadomo panom, ¿e gmina nie do-
zwala cierpieæ nêdzy ¿adnemu z cz³onków swoich. Ociera ³zy, odziewa nagich, karmi g³od-
nych, bezdomnym daje dach nad g³ow¹, s³abych wspiera.
Tu czuj¹c, ¿e mu siê ten frazes uda³, robi krótk¹, lecz znacz¹c¹ pauzê. Obejmuje potem
oczyma obecnych i tak mówi dalej:
– Ustawy gminy s¹ ustawami chrzeœcijañskiego mi³osierdzia, s¹ one nie tylko nasz¹ zdo-
bycz¹ cywilizacyjn¹, ale nasz¹ chlub¹. Tak jest, panowie, one s¹ nasz¹ chlub¹! Wiadomo pa-
nom, ¿e m³odoœæ nie trwa, si³y opuszczaj¹, choroba i bieda ³amie. Jest to powszechne prawo,
któremu ulega œwiatca³y. Ale nasza gmina podejmuje walkê z tym prawem. W jaki sposób?
W bardzo prosty: przygarnia tych, których skrzywdzi³o ¿ycie, przygarnia nêdzarzy i wydzie-
dziczonych, przygarnia kaleki i niemocne starce!
Tu pan radca dziwi siê, ze mu tak dobrze idzie, i znów robi pauzê. ¯al mu po prostu, ¿e
s³ucha go tak ma³a garstka ludzi. Taka mowa, wypowiedziana na jakimkolwiek du¿ym zebra-
niu, zrobi³aby mu imiê. Zaczem z wysoka rzuca okiem na salê i tak koñczy:
– Tak jest, moi panowie! Gmina przygarnia ich i godz¹c rozumn¹ rachubê z porywami
serca mówi: starzec ten, nêdzarz ten, ten kaleka nie mo¿e ju¿ wy¿yæ ze swej pracy. Owszem,
nie mo¿e ju¿ pracowaæ. Nie ma on rodziny, która by go ¿ywiæ mog³a, lub te¿ ma rodzinê
biedn¹, której praca ledwo starczy, by g³odu nie zaznaæ. Mam¿e go puœciæ, by siê w³óczy³ po
drogach jako wstrêtny ¿ebrak ? Nigdy!
Potrz¹sa g³ow¹ energicznie i podnosz¹c g³os mówi:
– WoŸny, wprowadŸ kandydata!
WoŸny przechodzi szerokim krokiem salê i znika we drzwiach bocznych do ma³ej komórki,
s³u¿¹cej niekiedy za kozê, wiod¹cych; miêdzy zebranymi szerz¹ siê pó³g³oœne szmery, a pan
radca stoi z podniesion¹ rêk¹, ¿eby nie wychodziæ z pozy. Up³ywa krótka chwila. Nagle
w drzwiach bocznych ukazuje siê naprzód g³owa, dygoc¹ca na cienkiej, wychud³ej szyi, potem
kolana ku przodowi zgiête, potem stopy resztk¹ obuwia ozute, potem rêce zgrabia³e i dr¿¹ce,
które siê uszaków drzwi6 z obu stron chwytaj¹, ¿eby dopomóc nogom przez próg, a wreszcie
grzbiet w pa³¹k zgiêty. Jest to Kuntz Wunderli, stary tragarz, którego wszyscy znaj¹.
W sali zapanowywa szmer g³oœniejszy nieco.
– To kandydat?... Na mi³osierdzie boskie, có¿ to za kandydat? Któ¿ to-weŸmie do siebie
takiego trupa? Co za pomoc z tego komu? Co za wyrêka? No, no! Ciekawa rzecz, co te¿
gmina daæ myœli za wziêcie tego próchna! A toæ to skóra i koœci! Nic wiêcej!
88
Niezadowolenie siê wzmaga. S¹ tacy, którzy od razu siêgaj¹ po czapki i od balasków od-
chodz¹.
Ale pan radca na szmery te nie zwa¿a i zaledwie Kuntz Wunderli ukaza³ siê we drzwiach,
tak mowê sw¹ koñczy:
– Tak jest, moi panowie! Piêkne nasze ustawy wygna³y z ziemi naszej ¿ebraninê, a wpro-
wadzi³y do niej mi³osierdzie. Nie ma ju¿ opuszczonych! Nie ma ju¿ nêdzarzy! Gmina jest ich
matk¹, gmina jest ich ¿ywicielk¹. Oto jest starzec niezdolny do pracy. Kto z panów chce go
wzi¹æ do siebie? Niejedn¹ pos³ugê mieæ mo¿na jeszcze z niego. Gmina nie wymaga, by jej
cz³onkowie czynili to darmo. Gmina gotowa jest, pod³ug ustaw swoich, przyczyniæ siê do
utrzymania tego starca. Kandydacie, przybli¿ siê! Panowie, przypatrzcie siê kandydatowi!
Sk³oni³ g³owê i dobywszy fular, otar³ nim czo³o. £atwo siê poci³, a w sali stawa³o siê
gor¹co.
Tymczasem Kuntz Wunderli, popchniêty nieco z ty³u przez woŸnego, wydobywa siê szczê-
œliwie ze drzwi i przy progu staje. Pe³ne œwiat³o, z otwartego na obszern¹ ³¹kê okna, pada teraz
na jego zgarbion¹ i znêdznia³¹ postaæ. Stoi tak przez chwilê, mn¹c w rêku stary pilœniowy ka-
pelusz, a chude kolana dr¿¹ mu coraz silniej. Jest wzruszony. Nagle prostuje siê, podnosi g³owê
i z uœmiechem na obecnych patrzy. Uœmiech ma zachêcaj¹cy, weso³y prawie. Kuntz Wunderli
nie wie, kto bêdzie panem jego. Uœmiecha siê tedy do wszystkich i raŸno mruga oczyma. Oczy
te s¹ zimne, os³upia³e i stroskane. Stary Kuntz usi³uje im wszak¿e nadaæ filuterny, niemal lek-
komyœlny wyraz. Gdy mu siê jedno zmêczy i staje w ciemnym swoim dole nieruchome, mar-
twe, mruga drugim, jak gdyby chcia³ mówiæ: „Jeszczem ja mocny! O, i jaki mocny! Chleba
darmo nie zjem, pracowaæ bêdê, ka¿dej robocie poradzê. I-wody przyniosê, i drew u³upiê, i kar-
tofli naskrobiê, i izbê zamiotê... Du¿¹ si³ê mam jeszcze... du¿¹ si³ê...”
A gdy tak patrzy z wysi³kiem, stara jego g³owa coraz silniej trz¹œæ siê zaczyna, oczy nie-
ruchomiej¹ i zachodz¹ wielkimi ³zami, a rêce szukaj¹ podpory. Jedne tylko w¹skie i zapad³e
usta uœmiechaj¹ siê, ci¹gle siê uœmiechaj¹, wtedy nawet, kiedy dwie ³zy ciê¿kie i zimne tocz¹
siê z wolna po zmiêtej i zbru¿d¿onej twarzy.
Ten, to ów zaczyna mu siê przygl¹daæ. Istotnie, stary wygl¹da wcale jeszcze dobrze. Dziœ rano
ogoli³ siê w³aœnie; woŸny po¿yczy³ mu brzytwy. Le¿y to w interesie gminy, ¿eby taki kandydat jak
najlepiej i jak najraŸniej siê przedstawia³. Inaczej móg³by nie znaleŸæ wcale amatora. Nie tylko
wiêc woŸny po¿yczy³ mu brzytwy, ale starego kubraka i niebieskiej chustki na szyjê, które po li-
cytacji znów sobie odbierze. Stary Kuntz umie to ceniæ. Wie on, jakie pobudki mia³a gmina w tak
³askawie udzielonej mu pomocy, i rad by przede wszystkim uwydatniæ te piêkne szczegó³y swoje-
go ubrania. Ale rêkawy kubraka s¹ na niego przyd³ugie; sam kubrak, zbyt obszerny, wisi na nim
raczej, ni¿li go odziewa, a bujny, niebieski, bawe³niany fontaŸ dziwnie siê sprzecza z jego wysch³¹,
pomarszczon¹ w tysi¹ce szwów szyj¹, któr¹ Kuntz to wyci¹ga, to chowa, nie wiedz¹c, jak lepiej
przedstawi siê chustka. W³aœciwie mówi¹c jest w trudnym po³o¿eniu.
Trzeba mu i litoœæ wzbudziæ, i nie okazaæ siê zbyt niedo³ê¿nym. Wie on, ¿e stoi tu w cha-
rakterze starca, nie mog¹cego pracowaæ, ale wie tak¿e, i¿ ka¿dy z tych, co tu przyszed³, na
rêce jego patrzy, czy siê roboty chwyc¹.
Gmina ma nad nim mi³osierdzie, prawda, ale zbyt wiele dop³acaæ za niego nie zechce. On
to wie, wie dobrze; zbyt wiele wymagaæ nie mo¿e... Zmieszany, wzruszony, patrzy ludziom
po oczach, miarkuj¹c, co który myœli; na woŸnego te¿ rzuca w bok krótkie spojrzenia, jakby
dla upewnienia go, ¿e ani brzytwa, ani kubrak, ani chustka nie pójd¹ na marne.
89
Ludzie patrz¹ na starego i gawêdz¹ g³oœno. Nie le¿y to w interesie ¿adnego z nich, ¿eby
okazywaæ zbyteczny poœpiech. Staliby tak do po³udnia mo¿e, porozpierani na balaskach i bio-
r¹cy tabakê, ale pan radca nie lubi przewlek³ych posiedzeñ.
– No, moi panowie – odzywa siê on g³oœno. – Czy przypatrzyliœcie siê kandydatowi?
– A có¿ mu siê tam przypatrywaæ – odpowiada po ma³ym milczeniu kotlarz Kissling. –
Toæ my go co dzieñ widzimy. Stary ledwo dycha, nie uci¹gnie, nie dŸwignie... Jak myœlicie,
szwagrze -zwróci³ siê do Faustyna Tröndi – bêdzie mia³ z oœmdziesi¹t albo i wiêcej?
Stary chrz¹kn¹³. Oœmdziesi¹t dwa skoñczy³, oœmdziesi¹t dwa... Ale uœmiecha siê tylko
i milczy.
– Ile macie lat, stary? – pyta go Tödi Mayer. Kuntz szybko mruga ku woŸnemu okiem,
a potem mówi:
– Siedmdziesi¹t i cztery, kochanku! Siedmdziesi¹t i cztery!
– A poka¿ no, stary, zêby – odzywa siê ober¿ysta z Mainau. Kuntz znów rzuca szybkie
spojrzenie na woŸnego i rozszerzywszy zesch³e wargi ukazuje wcale jeszcze zdrowe zêby.
Publika zaczyna siê œmiaæ.
– Ho! ho! – mówi jeden – a to by i koœæ ugryz³.
– Chleba siê nie zlêknie! – dodaje drugi.
Leu Peter, stolarz, przychyla siê ku niemu.
– A machnij no, stary, piêœci¹! Dalej!
Wunderli postêpuje krok naprzód, podnosi nieco g³owê, prostuje grzbiet i macha kilka razy
rêk¹, której œciœniêta piêœæ ginie w d³ugim rêkawie po¿yczonego kubraka. Rêka opada mu za
ka¿dym razem jak z³amana ga³êŸ. W stawach s³ychaæ trzask przykry.
– A co? NieŸle macha! – odzywa siê ktoœ z ³awy.
– Phi!... – dodaje pesymistycznie drugi, wiedz¹c, ¿e uwagi galerii nigdy nie s¹ dla intere-
sowanych stracone.
– A jak¿e nogi?-pyta znów Tödi Mayer, który widocznie na Kuntza ma ochotê. – Masze-
ruj no, stary!
Ale stary miesza siê widocznie. Nogi to w³aœnie najs³absza jego strona. Ba! gdyby nie
nogi!... I nawet nie tyle nogi, co kolana... Na sam¹ myœl o wyprostowaniu ju¿ mu w nich coœ
strzyka... Ale Kuntz Wunderli nie zawiedzie gminy. Z najwiêkszym wysi³kiem unosi jedn¹
stopê i stawia j¹ natychmiast na tym samym miejscu. Nie... nie... pomyli³ siê. To nie ta! To
gorsza! Podnosi tedy drug¹, lecz jeszcze szybciej spuszczaj¹ z g³oœnym sykiem. Co u diaska!
Czy to nie tamta? Czy¿by ta w³aœnie by³a gorsza?
Interesowani marszcz¹ siê i milcz¹. Galeria, która z ³awek powstawszy podesz³a do bala-
sków, zaczyna siê œmiaæ g³oœno.
– Dalej! Dalej! – wo³aj¹. – Maszerowaæ! Maszerowaæ, stary!
Pan radca surowo spogl¹da na œmiej¹c¹ siê galeriê, po czym zwrócony do starego mówi
z odcieniem niecierpliwoœci:
– Czegó¿ stoisz? Rusz¿e siê z k¹ta!
Kuntz Wunderli uœmiecha siê nieœmia³o, boleœnie. Zaraz, zaraz...
Naturalnie! Czegó¿ on stoi? Zaraz siê ruszy... Zaraz...
I nagle, zebrawszy si³y, podnosi g³owê, wytrzeszcza sp³owia³e oczy, wyci¹ga jak ¿uraw
szyjê, prostuje siê, przyciska rêkami kolana i ku drzwiom maszerowaæ zaczyna.
Jest to widok tak pocieszny, ¿e ca³e zgromadzenie wybucha g³oœnym
90
œmiechem. Stoj¹cy bli¿ej przy ³awach padaj¹ na nie, chwytaj¹c siê za boki, pan radca za-
s³ania usta trzyman¹ w rêku ustaw¹, a woŸny odwraca siê do k¹ta i parska w ku³ak.
– Dobry! Dobry! – wo³aj¹ g³osy z ³awek.
– Dalej! Dalej! – odpowiadaj¹ inne.
Stary idzie. Sztywne jego nogi nie zginaj¹ siê wcale; podnosi on je jak kije z niezmiernym
wysi³kiem i opuszcza na dó³, rozpaczliwie przyciskaj¹c rêkoma chore i obrzmia³e kolana.
Tymczasem, jakby na z³oœæ, sala wyd³u¿a siê, roœnie, drzwi uciekaj¹ kêdyœ, œciany nabieraj¹
przeraŸliwej g³êbi; staremu Kuntzowi zdaje siê, ¿e nigdy, nigdy nie zdo³a dojœæ a¿ do nich...
Czuje wszak¿e, i¿ wszyscy ci ludzie na niego patrz¹, ¿e gmina patrzy. Zaciska tedy zêby
i znów podnosi sztywn¹ i ciê¿k¹ nogê.
Nagle staje i szeroko otwiera os³upia³e oczy. U drzwi, w gromadzie g³ów ludzkich, widzi
g³owê syna.
Tego siê nie spodziewa³. Nie, nie! Tego nie...
Ciemna czerwonoœæ bucha mu na twarz resztk¹ krwi spod serca.
Nie s³yszy œmiechu ludzkiego, nie s³yszy nawet g³osu pana radcy, który go na miejsce
wo³a. Widzi tylko syna.
Jak urzeczony patrzy na niego i zaczyna dr¿eæ jak na wielkim, wielkim zimnie; wszystkie
jego stare koœci dygoc¹. Struchla³a twarz blednie, bieleje, staje siê bia³a, bardzo, bardzo bia-
³a. Na czole rysuje siê dziwnie twarda i surowa bruzda; oczy jego zapalaj¹ siê i gasn¹. Nie-
pocieszone, martwe, stroskane, z dziwem i strachem patrz¹ siê w twarz syna. Nie, nie, on nie
chce, ¿eby go syn licytowa³ w gminie... On nie chce!
Kurczy siê, odrywa rêce od kolan i zastawia siê nimi. Nie, nie! On siê boi! On nie chce!
Ale woŸny przystêpuje i bierze go za ramiê.
– Co u diab³a? Czego stoi jak g³upi? Czy nie widzi, ¿e urz¹d czeka? Dalej, naprzód!
Stary Wunderli jest wszak¿e w tej chwili tak s³aby, ale to tak s³aby jak dziecko. Po prostu
ruszyæ siê nie mo¿e. Nogi mu siê pl¹cz¹, zêby szczêkaj¹, g³owa siê chwieje jak ten liœæ je-
sienny. WoŸny popycha go przed sob¹, a tak¿e podtrzymuje nieznacznie. Gdyby go nie przy-
trzymywa³, stary upad³by mo¿e. W duchu nie ma on wielkiej nadziei, ¿eby starego gmina
³atwo pozbyæ siê mog³a. Teraz widzi, ¿e i brzytwa, i chustka, i kubrak– tak jak na nic... Zu-
pe³nie jak na nic.
– Prêdzej! – wo³a niecierpliwie pan radca.
Kuntz Wunderli opamiêtywa siê jakoœ i znów staje na poprzednim miejscu. Jest ono do-
brze wybranym. Z szeroko otwartego na ogród okna pada na nêdzarza pe³ne, z³ote œwiat³o.
W œwietle tym zmartwia³a twarz starego nabiera nieco ¿ycia. Na ³ysej jego czaszce igra od-
blask cichej i modrej pogody. Os³upia³e Ÿrenice podnosz¹ siê i zawieszaj¹ kêdyœ daleko, na
szerokim s³onecznym b³êkicie.
„Kto wie? Mo¿e i nieŸle by³oby, ¿eby siê syn utrzyma³. Kto wie? Synowa z³a i sk¹pa, to
prawda. Ale umar³by wœród swoich przynajmniej. I wnuki... widzia³by co dzieñ wnuki...”
•renice starego wilgotniej¹, staj¹ siê miêkkie i rzewne; na ustach dr¿y jakieœ nie wymó-
wione s³owo, wielka surowa zmarszczka na czole wyg³adza siê i znika.
Stanowczo nie wygl¹da w tej chwili na wiêcej jak na siedmdziesi¹t cztery. To o¿ywia nie-
co interesowanych.
– Nietêgi w nogach! – mówi krêc¹c g³ow¹ piekarz Lorche.
– Co to nietêgi! – prostuje ktoœ z ³awy.
91
– On nas jeszcze wszystkich przeskoczy! – dodaje inny.
– Zuch stary! – wo³a trzeci.
– Jak¿e myœlicie, szwagrze? – pyta pó³g³osem Tödi Mayer swojego s¹siada.
– A có¿? ja bym bra³. Kiepski w nogach, ale w warsztacie pos³u¿y.
– Ani bym na to chuchro nie spojrza³ – mówi Dödö³i – gdyby tu by³ inny.
– A co? W domu i to siê przyda – perswaduje Kissling.
Pan radca bystrym okiem po obecnych wodzi. Chwila wydaje mu siê odpowiedni¹ do za-
gajenia licytacji. I tak sprawa ta przeci¹gnê³a siê nad miarê dzisiaj. Za du¿o by³o ciekawych.
Dobywa zegarek, podnosi go blisko do oczu, porównywa ze œciennym zegarem gminy
i skin¹wszy na woŸnego rzecze pe³nym inicjatywy g³osem:
-Moi panowie, koñczymy! Kandydat, przedstawiony wam przez sekcjê dobroczynnoœci
gminy, ze wszech miar zas³uguje na wasz¹ uwagê. Zdrów jest, niezbyt podesz³y w latach, si³y
dobrze mu s³u¿¹ i do ka¿dej l¿ejszej roboty przydaæ siê w domu mo¿e. Kto z panów reflektu-
je? I z jak¹ dop³at¹?
Cisza nastaje po tych s³owach pana radcy. Jaki taki liczy siê z potrzeb¹ pos³ugi i z groszem.
Sprüngli porusza siê i przestêpuje z nogi na nogê. Zauwa¿y³ to pan radca i sk³aniaj¹c siê
uprzejmie w stronê powroŸnika rzecze:
– Moi panowie, pan Sprüngli zaczyna. Panie Sprüngli, prosimy! Jakiej dop³aty ¿¹da³byœ
pan od gminy za przyjêcie w dom swój kandydata?
– Dwieœcie franków! – rzecze powroŸnik i urywa niepewny, czy nie za¿¹da³ zbyt ma³o.
– Co? Dwieœcie franków? – pyta udaj¹c zdumienie pan radca. Po czym zatrzymuje siê na
chwilê. – Moi panowie! Nic nie by³oby dla mnie milszego nad taki stan finansów gminy, któ-
ry by sekcji jej dobroczynnoœci pozwala³ na podobnie kolosalne wydatki. Gdy jednak tak nie
jest, musimy to uwzglêdniæ i stawiaæ przystêpniejsze cyfry. Namyœlcie siê, panie Sprüngli.
Jak¿e, moi panowie? Widzieliœcie, panowie, zêby kandydata? To cz³owiek silny jeszcze!
– I có¿ tam zêby! – odzywa siê ober¿ysta z Mainau. – To gorzej jeszcze, ¿e zdrowe! Jak
siê stary rozje, to go nie natkam, a do roboty nie stanie.
– Oho! Nie ma biedy! Ju¿ my go napêdzimy! – mówi Kägi mrugaj¹c zezowatym okiem.
– Ja? – obrusza siê ober¿ysta. – Ja na dziecko nie zakrzywiê palca!
– No, no! – odpiera Kägi. – Potraficie w parobka oraæ!
– Wy co? Czy to ja Probst jestem?
Rozeœmieli siê obaj.
– Kto tam wie, czy i Probst winien! – rzecze Kissling. – Dziad napija³ siê mo¿e...
– Jako ¿ywo! Nikt go pijanym nie widzia³ – zaprzecza Lorche.
– Ale to tam nie Probsta robota, tylko ¿ony! ¯ona jêdza... – odzywa siê g³os z ³awy.
– Baba spod ciemnej gwiazdy! – dorzuca ktoœ z k¹ta.
– Jak by³o, tak by³o – mówi Sprüngli – doœæ, ¿e siê stary Hänzli u niego powiesi³...
– Musia³o mu byæ s³odko.
– Jak to? – wo³a rzeŸnik Wettinger. – To ja takiego bêdê ¿ywi³, odziewa³, dach mu nad
g³ow¹ dawa³ za ten marny grosz z gminy, a do roboty nie bêdzie mi go wolno napêdziæ?
– No tak... Ale zawsze...
– Moi panowie – przerywa pan radca – przystêpujemy do ukoñczenia tej sprawy. Czas
urzêdowych osób jest ograniczony. Pan Sprüngli poda³ dwieœcie franków. Kto z panów licy-
tuje in minus?
92
Cisza.
– Kto z panów licytuje?– pyta ponownie pan radca. -Panie Sprüngli, namyœlcie siê, proszê.
– Ju¿em siê namyœli³ – rzecze Sprüngli. – Mniej nie mogê niŸli dwieœcie franków.
Pan radca odwraca siê od niego.
– Kto licytuje, panowie? Kto licytuje?
– Sto oœmdziesi¹t piêæ wezmê! – mówi z wolna cedz¹c zg³oski piekarz Lorche. – Ale niech
przynajmniej tê zimê w ubraniu swoim chodzi. U mnie ciep³o.
Stary Wünderli spogl¹da po sobie najpierw, potem po sali i nagle dr¿eæ zaczyna. Wydaje
mu siê, ¿e mróz ju¿ mu koœci siêga. W swoim ubraniu? Có¿ on za ubranie ma? Albo¿ on na
ubranie zarobiæ móg³ grosz jaki? Na chleb zaledwie móg³ zarobiæ, a i to z ciê¿koœci¹. Bluzê
p³ócienn¹ ma, ³atan¹ bluzê tylko. Jak tu zimê w tym przebyæ? Co to za ubranie?...
– Sto oœmdziesi¹t z tym samym warunkiem! – odzywa siê grubym g³osem Dödöli, w³aœci-
ciel winnicy.
„Z tym samym warunkiem? – myœli stary Kuntz, a nêdzne jego nogi dygoc¹ coraz silniej.
– Mi³osierny Bo¿e! Po có¿ tu jakie warunki? Wszak stoi tu jak ten £azarz przed ludŸmi...
Có¿ tu za warunki...”
Po oœwiadczeniu Dödölego znów siê cicho robi. Pan radca stoi jak na szpilkach.
Chwilê bawi siê koralowym brelokiem, po czym zmuszaj¹c siê do uprzejmego tonu mówi:
– Dalej, moi panowie! Dalej! Kto licytuje?
– Sto siedmdziesi¹t i piêæ! – mówi dobitnie Tödi Mayer. Potrzeba mu na gwa³t parobka.
Robota a¿ kipi w domu.
– Sto szeœædziesi¹t! – wo³a ktoœ nagle z k¹ta.
Obejrzano siê: nie dowierzano sobie. Zazwyczaj opuszczano po piêæ franków, po siedm
zreszt¹. Ale ¿eby ktoœ o piêtnaœcie od razu mniej chcia³ braæ, tego przyk³adu nie by³o.
Sam pan radca spogl¹da ciekawie w k¹t sali, stary Kuntz tak¿e podnosi g³owê i patrzy.
Z boku nieco, bli¿ej drzwi, poza ramionami licytantów, u balasków rozparty stoi syn jego,
z krótk¹ fajk¹ w zêbach. Za rêkê trzyma najm³odszego ch³opca.
Stary otwiera usta i patrzy z mieszanin¹ strachu i nadziei.
Syn przeciska siê do balasków, wyjmuje fajkê i w pierwszym rzêdzie staje z podniesion¹
g³ow¹. Nikt mu tego za z³e nie bierze.
Dzieciaków gromadê ma, sam ciê¿ko pracowaæ musi. Jedna gêba wiêcej u miski to du¿a
rzecz tam, gdzie i ci, co do niej siedli, nie zawsze siê najedz¹. Trzymaæ ojca darmo nie mo¿e.
Bóg widzi, jako nie mo¿e! Ale z tym, co gmina doda, spróbuje. Nie wymaga wiele. Od razu
trzy razy tyle opuszcza, co ktokolwiek z obcych. Zarabiaæ na gminie i na starym nie chce.
Niech tylko mu siê w³asny grosz, choæby i nie ca³y, powróci.
Wszyscy to rozumiej¹ doskonale; ka¿dy by z nich zrobi³ to samo. Cz³owiek siê tak jak
ka¿da rzecz zu¿ywa, a zu¿yty ciê¿y. Kto na to ma, mo¿e i dziada ¿ywiæ, a nie dopiero ojca,
ale kto nie ma na to, ju¿ci, kraœæ nie pójdzie. Jest to rzecz jasna jak s³oñce.
A jednak od tej rzeczy jasnej jak s³oñce pada jakiœ posêpny cieñ na wszystkie czo³a. Lu-
dzie bokami patrz¹, jakby nie chcieli, nie mogli spojrzeæ sobie oko w oko. Cisza trwa d³u¿ej
ni¿ zwykle. W ciszy tej s³ychaæ ciê¿kie, do jêku podobne westchnienie starego Kuntza.
Pan radca bystro pogl¹da po ludziach. Widocznie syn siê utrzyma.
– A wiêc, moi panowie – zagaja przemilczawszy nieco – a wiêc utrzymuje siê ostatnia ofer-
ta: sto szeœædziesi¹t franków! Cieszy mnie, bardzo mnie cieszy.
93
Tu urwa³. W³aœciwie nie wie, co go tu ma cieszyæ. Tego, i¿ cieszy siê, ¿e sobie wszyscy
raz do licha pójd¹, nie mo¿e im przecie¿ tak w oczy powiedzieæ.
Ale przemowa ta okazuje siê przedwczesn¹. – Sto piêædziesi¹t i piêæ! – podbija syna Tödi
Mayer i ociera czerwon¹ bawe³nic¹ szerokie, spocone czo³o.
Syn cofa siê w milczeniu od balasków i rozdmuchuje przygaszon¹ fajkê. Ale dziecko, któ-
re za rêkê trzyma³, spostrzega w tej chwili starego.
– Dziaduœ! Dziaduœ! – wo³a cienkim, przenikliwym g³osikiem.
Stary wnuka nie widzi, s³yszy go tylko; rzewny uœmiech rozszerza jego zwiêd³e wargi. Po-
trz¹sa radoœnie g³ow¹ i robi ruch taki, jakby bra³ tabakê. Idzie to jakoœ, dziêki Bogu, idzie.
Wszystko jeszcze mo¿e byæ dobrze!
Wszystko mo¿e byæ dobrze.
– Sto piêædziesi¹t!-wo³a syn.
Ale Tödi Mayer ust¹piæ nie myœli. Zaperzy³ siê; by³ z tych, którzy siê rozpalaj¹ do ka¿dej
stawki. Có¿ syn? Syn go móg³ darmo trzymaæ. Za pieni¹dze gminy ka¿dy teraz dobry, ka¿dy
ma prawo.
– Sto czterdzieœci i piêæ! – wo³a podniesionym g³osem.
Syn przechyla g³owê i patrzy na Tödi Mayera z wysoka lekko zmru¿onymi oczyma.
Namyœla siê chwilê, po czym macha obojêtnie rêk¹. Nie mo¿e ryzykowaæ wiêcej. Zrobi³,
co do niego nale¿a³o, ale ryzykowaæ nie mo¿e. Jego czarna o prostych w³osach g³owa i twarz
kwadratowa, drewniana, cofa siê z szeregu, a wysoka, koœcista, nieco pochylona postaæ po-
suwa siê ku drzwiom wskroœ ci¿by.
Stary patrzy za nim. Jest niespokojny, otwiera usta i wyci¹ga szyjê, lewa powieka zaczyna
mu drgaæ nerwowo. Wygl¹da teraz staro, bardzo staro. Tödi Mayer miarkuje, ¿e nieœwietny
zrobi³ interes, i szepce z kumem Spenglerem.
Tymczasem pan radca uderza d³oni¹ w biurko, przy którym stoi.
– A zatem – odzywa siê dŸwiêcznym, jasnym g³osem – sto czterdzieœci i piêæ franków! Po
pierwsze... po...
– Za pozwoleniem! – przerywa nagle Tödi Mayer. – Czy tylko jopa nale¿y istotnie do
starego?
Pan radca marszczy piêkne, g³adkie czo³o.
– To nie mo¿e wchodziæ w zakres roztrz¹sañ gminy! – rzecze z godnoœci¹, a woŸny od-
wraca siê do k¹ta i kaszle g³oœno.
– Jak to nie mo¿e? – ujmuje siê za s¹siadem Spengler. – Gmina musi wiedzieæ, co daje,
a ten, kto bierze, musi wiedzieæ, co bierze. To jasne!
– Jopa twoja? – pyta Tödi Mayer zwracaj¹c siê bezpoœrednio do starego Kuntza.
Ale stary Kuntz nie s³yszy.
Lewa jego powieka dr¿y coraz silniej, spojrzenie s³upieje. Widzi, jak syn oddala siê i jak
we drzwiach znika. W chwilê potem widzi go jeszcze przez otwarte okno i s³yszy szczebiot
dziecka. Id¹... Przeszli.
Stary opuszcza g³owê i trzêsie ni¹ w milczeniu. Potem œciska powieki z ca³ej, ca³ej si³y.
Coœ mu ¿re oczy; s³onego coœ, gorzkiego... ¯re i pali...
– S³yszysz, stary? – powtarza Tödi Mayer g³oœniej. – Po¿yczy³ ci kto jopy czy w³asna?
Us³ysza³ wreszcie. Miesza siê, spogl¹da po sobie, zaczyna szybko mrugaæ czerwonymi
oczyma i rzuca ukradkiem spojrzenia w k¹t, gdzie woŸny stoi.
94
Tödi Mayer uderza piêœci¹ w balaski.
– Ale¿ to oszukañstwo! – wybucha gniewnie.
– Tak! Tak! – odzywa siê kilka naraz g³osów.
Szmer roœnie w sali; oburzenie udziela siê wszystkim.
– Cz³owiek ma mi³osierdzie – wo³a Tödi Mayer szeroko rozk³adaj¹c wielkie czerwone rêce
– bierze sobie za marny grosz taki ciê¿ar na kark, ale chce, ¿eby interes rzetelnie by³ zrobio-
ny. To trudno!
– Tak! Tak! – potwierdza wiêcej jeszcze g³osów. Ponad wszystkimi s³ychaæ g³os Spengle-
ra. Na twarz pana radcy bucha p³omieñ gniewu.
– Œci¹gaj kurtê! – krzyczy na starego, a Kuntz Wunderli z poœpiechem rozpinaæ j¹ zaczyna.
Nie idzie to ³atwo. Rêce mu siê trzês¹, pokurczone palce nie trafiaj¹ do guzików od razu;
staremu pomaga woŸny, œci¹gaj¹c ze z³oœci¹ rêkawy. Jako urzêdnik gminy czuje siê on nie-
mal tak samo dotkniêtym jak radca.
– Kapuœciana g³owa! Niedo³êga! – szepce przyciszonym, zirytowanym g³osem, szarpi¹c
na przemiany to jeden, to drugi rêkaw nieszczêsnej kurty, po której zdjêciu okazuje siê ca³a
wyj¹tkowa nêdza zapad³ych piersi i wychudzonych ¿eber kandydata, ledwie co okrytych sro-
dze ³atan¹ koszul¹ i szczêtami letniej kamizelki.
Stary Wunderli dr¿y silnie, czêœci¹ z ch³odu, a czêœci¹ ze strachu. Wyda³o siê... Co teraz
bêdzie? Wszystko siê wyda³o...
W niezmiernym pomieszaniu podnosi do szyi obie trzês¹ce siê rêce i usi³uje rozplataæ mi-
sternie przez woŸnego zadzierzgniêty fontaŸ.
– I chustka nie twoja? – krzyczy Tödi Mayer, zdjêty ostatni¹ pasj¹ w swym rozczarowaniu.
– Nie moja... – odpowiada ledwie s³yszalnym szeptem Kuntz Wunderli.
WoŸny wyszarpuje mu j¹ z rêki.
– Kapuœciana... oœla... barania g³owa!-mówi przez zêby z naciskiem.
Historia z chustk¹ wiêcej go jeszcze gniewa niŸli historia z kubrakiem. Inicjatorem po¿ycz-
ki kubraka nie by³ sam: podsun¹³ j¹ mimochodem pan radca, zwa¿ywszy, i¿ kandydat by³ zbyt
Ÿle odziany, aby siê móg³ pokazaæ w urzêdowej czêœci sali.
Ale chustka! Chustka by³a w³asnym pomys³em woŸnego. Sam j¹ wi¹za³, w³o¿y³ w wi¹za-
nie to coœ z artystycznych instynktów swoich, coœ z w³asnej duszy... Zdejmowanie jej nie by³o
zreszt¹ rzecz¹ konieczn¹, nikt chustki nie podejrzywa³, nikt nie pyta³ o ni¹. Rozdra¿nienie
woŸnego jest tak wielkie, i¿ zmi¹wszy ten niebieski bawe³niany szmatek w obu rêkach, ciska
go ze wstrêtem pod wieszad³o u drzwi stoj¹ce. Nie mo¿e w tej chwili daæ dobitniejszego
wyrazu oburzeniu swemu i swej wielkiej wzgardzie.
Ale Kuntz Wunderli stoi tymczasem przed publicznoœci¹ zawstydzony, zgnêbiony, odarty
z uroku. Teraz dopiero mo¿na siê przypatrzeæ jego kolanom, tak ku przodowi wygiêtym, ¿e
ca³a postaæ przysiadaæ siê zdaje, teraz mo¿na widzieæ jego wykrêcone, ciê¿kie stopy i jasno-
koœciste ³okcie. Najzabawniejsze wszak¿e wra¿enie robi szyja starego. Jest ona tak cienka,
¿e zdaje siê, biczem przetrz¹sn¹æ by j¹ mo¿na. W ogóle czyni ona starego podobnym do osku-
banego ptaka; a to tym bardziej, ¿e nie podparta sztywnym fontaziem g³owa wydaje siê przy
tej cienkiej, zwiêd³ej szyi niepomiernie wielka i ciê¿ka. Opada to na jedn¹, to na drug¹ g³ê-
boko zaklês³a jamê obojczyka.
Weso³oœæ teraz wybucha na sali, jedni œmiej¹ siê dobrodusznie, drudzy z³oœliwie, pogl¹da-
j¹c przy tym na Tödi Mayera. Najlitoœciwsi kiwaj¹ g³owami i uœmiechaj¹ siê z lekka.
95
– Ecce homo! – odzywa siê kotlarz Kissling, który ma brata dozorcê w kantonalnej biblio-
tece i darmo czytuje ksi¹¿ki.
Szeroki wybuch œmiechu przyjmuje to porównanie. Wiêkszoœæ mniema, i¿ jest to przy-
mówka do szczytu wznosz¹cego siê poza Mythenami, Du¿ym i Ma³ym, który siê „Ecce
homo” zowie, w przeciwieñstwie do sêkatego Pilatusa; w zgromadzeniu s¹ tacy, którzy górê
tê widzieli z bliska.
Stary nie ma wprawdzie ¿adnego podobieñstwa do jakiegokolwiek szczytu, ale jest to tym
œmieszniejsze!... Dalibóg, tym œmieszniejsze!
Jeden Tödi Mayer nie bierze udzia³u w ogólnej weso³oœci. Okr¹g³e jego, wypuk³e i b³ysz-
cz¹ce oczy obiegaj¹ postaæ starego nêdzarza, jak gdyby ka¿d¹ z jego wysch³ych i struchla³ych
koœci czyni³y odpowiedzialn¹ za tak wielki zawód. Oczyma tymi œwidruje go jak fa³szywy sze-
l¹g, roztrz¹sa jak stary ³achman, przenika go do ostatniej ¿y³ki, do resztki tchu w piersiach.
– Cofam s³owo! – wo³a wreszcie. – Nie mogê braæ tak ma³o!
– Nie wolno s³owa cofaæ! – rzecze z powag¹ pan radca.
– Jak to nie wolno? WoŸny nie przybi³ jeszcze.
– Nie przybi³! Nie przybi³! -potwierdzaj¹ g³osy z ³awy, po czym ucisza siê nagle.
Wszyscy czekaj¹, jaki obrót sprawa weŸmie. Pan radca jest niekontent. Rzuca on na obec-
nych chmurne spojrzenia spod oka, marszczy piêkne czo³o i ci¹gnie na dó³ to jednego, to dru-
giego w¹sa.
– W takich ³achmanach nie wezmê dziada i za sto oœmdziesi¹t franków – wo³a rezolutnie
Tödi Mayer, czuj¹c za sob¹ zgodê ca³ej sali.
– Ja bym nie bra³ i za dwieœcie – popiera go kum Spengler.
– Co to dwieœcie! To i dwieœcie dziesiêæ nie by³oby nadto! – dodaje ober¿ysta z Mainau.
Stary Wunderli s³ucha tego i dusza w nim truchleje. Co to bêdzie? Co to jeszcze z nim
bêdzie? A to mo¿e nikt i wzi¹æ nie zechce? A potem, dlaczego tyle a¿ chc¹ braæ? Dlaczego
a¿ tyle?
Wielki niepokój i wielkie zdumienie odbija siê w jego nêdznej twarzy. Coraz wy¿ej pod-
nosi brwi siwe, patrz¹c w ziemiê, a g³owa coraz szybszym ruchem opada mu to na jedno, to
na drugie ramiê.
– No, panie Tödi Mayer! – odzywa siê urzêdnik pojednawczo. – Nie rób pan ¿artów
i koñczmy, moi panowie!
– Dobrze! – wo³a energicznie œlusarz – wezmê, ale za równe dwieœcie!
– Co znowu! Co znowu! – odzywa siê trac¹c cierpliwoœæ pan radca. – Sk¹d gmina mo¿e
takie sumy p³aciæ? Czy panowie myœlicie, ¿e gmina siedzi na z³ocie? Moi panowie, gmina
nie siedzi na z³ocie! Gmina musi siê liczyæ z groszem. Gmina ma wydatki, du¿e wydatki!
Mi³osierdzie, moi panowie, jest dla niej rzecz¹ œwiêt¹, ale i w mi³osierdziu miarê zachowaæ
nale¿y!
Jeszcze pan radca nie domówi³ ostatniej sylaby, kiedy drzwi otwieraj¹ siê szeroko i wcho-
dzi Probst. Jest to têgi mê¿czyzna z grubym karkiem i szerok¹ czerwon¹ twarz¹. Jego brunat-
ny, rozpiêty Spencer pokazuje pierœ potê¿nie rozros³¹ i ko³ysz¹cy siê na niej ³añcuszek ze
srebrnych ogniwek. Spod niskiego t³ustego czo³a œwiec¹ ma³e, bystre oczy; rudawe, kêdzie-
rzawe w³osy zarastaj¹ mu g³êboko skronie. Probst idzie œmia³o i macha wielkimi rêkami, któ-
re mu po bokach wisz¹ zaciœniête w ku³ak; miejsca sobie wszak¿e robiæ bynajmniej nie po-
trzebuje, gdy¿ ka¿dy usuwa siê przed nim z pewnym rodzajem respektu. Cz³owiek jest silny,
96
têgi, ma spojrzenie ponure i zuchwa³e. Z takim nie zaczynaæ lepiej. Probst dochodzi do bala-
sków, k³ania siê urzêdnikowi i kiwniêciem g³owy pozdrawia kilku obecnych.
Pan radca wybaczyæ mu zechce... SpóŸni³ siê, ale nie winien temu. Ten przeklêty parobek,
którego po starym Hanzlim wzi¹³, rozchorowa³ mu siê jak na z³oœæ... Sam dziœ mleko rozwo-
ziæ musia³, a to piekielny kawa³, z góry i pod górê.
Pan radca s³ucha przytakuj¹c; pozdrowieni uœmiechaj¹ siê ¿yczliwie i krêc¹ g³owami.
– Sam rozwoziæ mleko?... No, no! Kawa³ drogi!
Przez otwarte okno s³ychaæ g³oœne naszczekiwanie psa, którego wszyscy znaj¹; trzy razy
dziennie przybywa on z mlekiem, zaprzê¿ony do wózka pe³nego wysokich blaszanek. Probst
piêkn¹ oborê ma... Piêkn¹ oborê!
I nagle przejmuje ich uczucie powa¿ania dla tych têgich piêœci i grubego karku. Spengler
odwraca siê od Tödi Mayera i na Probsta patrzy; œlusarz czuje siê ju¿ przez samo przybycie
mleczarza jakby na pó³ pobitym. Patrzy to na jednego, to na drugiego z obecnych niby obo-
jêtnie; w rzeczy samej ¿al mu, ¿e targu nie przybi³. Ano, da siê to widzieæ, co bêdzie!
Ale Probst czasu nie traci. Opiera siê œciœniêt¹ piêœci¹ o balaski, wyci¹ga grub¹ szyjê i sku-
bi¹c ¿ó³to zarastaj¹cy podbródek zmru¿a bure oczy i celuje nimi w starego jak wylotem fuzji.
Kissling i Dödöli tr¹caj¹ siê ³okciami.
– Jak ten patrzy! Jak ten bestia patrzy! Toæ, chwa³a Bogu, ka¿dy oczy ma, a nikt tak nimi
cz³owieka nie umie na wskroœ braæ! Ten siê zna! No, ju¿ ten siê zna!
Tymczasem izba przybiera ca³kiem inny pozór. Czuj¹ wszyscy, ¿e przyby³ koneser. Twarze siê
o¿ywiaj¹, ci, co siedzieli na ³awie, powstaj¹ i przystêpuj¹ bli¿ej. Chwila zaczyna byæ naprawdê
interesuj¹ca. Ale Kuntz Wunderli na widok Probsta porusza siê niespokojnie, nerwowo. Wie on,
¿e Hänzli, tak samo z gminy wziêty, po trzech miesi¹cach powiesi³ siê u Probsta na strychu. Pa-
miêta, jak Probstowa po nim sprzedawa³a buty. Pamiêta te¿, jak stary Hänzli obtarte mia³ od szlej
ramiona i jak mu u Probsta oczy zapad³y, a twarz sczernia³a i wysch³a. Kurczy siê stary, g³owê
w ramiona chowa, przyciska do boków koœciste ³okcie, staje siê ma³ym, bardzo ma³ym, tak ma-
³ym, ¿e go i niewiele widaæ chyba. Co prawda rad by siê pod ziemiê ca³kiem, ca³kiem schowaæ.
Boi siê tchn¹æ, boi siê poruszyæ, nawet kolana z wielkiego natê¿enia dygotaæ mu przesta³y.
Ale Probst zna siê na tym wszystkim dobrze. Licytuje przecie¿ tych hultajów od szeœciu
czy siedmiu lat w gminie. Wie on, ¿e taka starota to jak pêkniêty garnek: odrutuj, a czasem
i za nowy trwa. B¹dŸ co b¹dŸ najtañszy to robotnik, jakiego znaleŸæ mo¿na. Czy z³oœci¹, czy
dobroci¹ zawsze siê z niego tyle roboty wyciœnie, ile zje, a co gmina doda, to jakby znalaz³.
Sarkaj¹ ludzie, ¿e cenê innym psuje. A co mu tam, byle sobie nie psu³. Niech ka¿dy pilnu-
je swego i ju¿.
Przekrzywia tedy Probst w jedn¹ stronê ciê¿k¹ swoj¹ p³ask¹ g³owê, przekrzywia w drug¹,
a potem spojrzawszy bystro w twarz urzêdnika rzecze silnym, dobitnym g³osem: – Sto dwa-
dzieœcia piêæ!
S³owa te wywo³uj¹ silne wra¿enie. Najobojêtniejsi nawet krêc¹ g³owami z podziwu. Daj
go katu! A to i nie spyta, co kto œwiêci, tylko swoj¹ kozer¹ wali z góry jak armatni¹ kul¹!
W sali robi siê wielka cisza, w któr¹ wpada natarczywe, zajad³e szczekanie psa, pozosta-
wionego przede drzwiami przy mleczarskim wózku. Stary Wunderli pogl¹da na lewo i na
prawo, jakby szuka³ okiem, którêdy ma uciec. Nie ucieka wszak¿e: stoi, jakby skamienia³,
jakby wrós³ w pod³ogê. Tylko coraz ni¿ej opada mu dolna szczêka, a oczy otwieraj¹ siê coraz
szerzej.
97
– Sto dwadzieœcia i piêæ! – wo³a Probst raz jeszcze.
Pan radca promienieje. Chwilê wodzi po obecnych o¿ywionym wzrokiem, a gdy nikt nie
podbija mleczarza, uderza bia³¹ rêk¹ w le¿¹ce przed nim papiery i daje znak woŸnemu.
– Po raz pierwszy! – mówi woŸny stukaj¹c lask¹ w ziemiê i ucicha.
– Po raz drugi! – mówi g³oœniej jeszcze, a stary Kuntz Wunderli zmru¿a nagle oczy i kur-
czy siê boleœnie, jakby kij przybijaj¹cy dzie³o mi³osierdzia gminy w niego mia³ uderzyæ.
– I-po-raz-trzeci! – wo³a razem z woŸnym tryumfuj¹cy pan radca.
W chwilê potem Kuntz Wunderli stoi u dyszla mleczarskiego wózka, trzês¹c sw¹ nêdzn¹,
star¹, siw¹ g³ow¹ i usi³uj¹c dr¿¹cymi rêkami prze³o¿yæ przez siebie parcian¹ szlejê. Z drugiej
strony dyszla rzuca siê w podskokach silny kud³aty pies w takiej¿e uprzê¿y, ujadaj¹c g³oœno,
donoœnie.
98
ZA KRAT¥
I
Kiedym przed piêtnastu laty zwiedza³a warszawskie wiêzienia, gmach przy ulicy Z³otej nie
by³ jeszcze wykoñczony, a oddzia³ karny dla kobiet mieœci³ siê razem z takim¿e mêskim od-
dzia³em w tak zwanym „Pawiaku”, który wszak¿e aresztanci i aresztantki z nie znanego mi
powodu powszechnie nazywali „Serbi¹”. Pawiak, vel Serbia, jest to posêpny ¿ó³ty dom,
z wieloma nale¿¹cymi do niego budynkami, opasany murem; front jego wychodzi na ulicê
Dzieln¹, ty³y zaœ na ulicê Pawi¹, od której i owa ogólniejsza nazwa jest wziêt¹. U furty tego
gmachu stanê³am po raz pierwszy w dzieñ jesienny, d¿d¿ysty, w towarzystwie jednej z moich
znajomych, która, uzyskawszy odpowiednie pozwolenie w³adzy, dawniej ju¿ zaczê³a odwie-
dzaæ wiêŸniów i cieszy³a siê nieograniczonym ich zaufaniem.
Trzy czy cztery schodki, do furty wiod¹ce, zaledwie pomieœciæ mog³y kobiety, które siê na
nich cisnê³y z wêze³kami, tobo³kami, garnuszkami, czekaj¹c na tak zwane „widzenie”. Ku-
moszki z miasta, ³atwiej zaznajamiaj¹ce siê z sob¹, prowadzi³y nader o¿ywion¹ gawêdkê,
przerywan¹ g³oœnymi wyrzekaniami; baby ze wsi przyby³e, odziane w chustki lub fartuchy na
g³owê, duma³y, podpar³szy brodê na rêkach, wzdychaj¹ce, zawstydzone jakby...
Widzenie udziela siê urzêdownie raz tylko na tydzieñ, w niedzielê; wszak¿e stan zdrowia
uwiêzionych lub odleg³oœæ zamieszkania przybywaj¹cej w innym dniu rodziny wiêŸnia
uwzglêdnia siê doœæ szeroko i dlatego te¿ nie ma dnia, ¿eby schodki owe przez baby oblê¿o-
nymi nie by³y.
Poza furt¹ niewielka sieñ, tak¿e najczêœciej interesantów czekaj¹cych pe³na; tu w bocznej
œcianie znajduje siê okienko komunikuj¹ce z kancelari¹ pana inspektora i u³atwiaj¹ce kontro-
lê przyby³ych. Z sieni tej parê stopni prowadzi na d³ugi korytarz, z którego szereg drzwi wie-
dzie do kancelarii, do sali widzeñ, do niektórych warsztatów, wreszcie do mieszkania inspek-
tora. Wprost wejœcia prawie, schody na piêtra, z których pierwsze obejmowa³o podówczas
oddzia³ kobiecy. W oddziale by³o przesz³o sto kobiet, mieszcz¹cych siê w dziewiêciu czy
dziesiêciu tak zwanych „kamerach”, których ka¿da ma oddzielne wejœcie z obiegaj¹cego piê-
tro korytarza. Klucz zgrzytn¹³ kilka razy, dozorca otworzy³ drzwi wszystkie, a kamery ukaza-
³y mi jednostajne swoje wnêtrza.
Pierwsze wra¿enie jest doœæ niespodziane. Wiêzienia przywykliœmy uwa¿aæ jako coœ bar-
dzo ponurego i ciemnego: nie zdziwi³abym siê te¿ wcale, gdyby œciany by³y odrapane i brud-
ne, okienka ma³e i nie daj¹ce œwiat³a, a bar³óg ze s³omy i dzban wody dope³nia³ tego urz¹-
dzenia. Jasnoœæ wiêc kamer, ich czystoœæ, ich obszar uderza czymœ nieoczekiwanym. S¹ to
w istocie doœæ du¿e, prostok¹tne izby z czysto wybielonymi œcianami i równie czysto utrzy-
man¹ pod³og¹. Dwa zwyczajnej wielkoœci, doœæ rzadko zakratowane okna, wychodz¹ na po-
99
dwórko wiêzienne i daj¹ œwiat³o bardzo dostateczne; w jednym k¹cie piec kaflowy, w drugim
posk³adane jeden na drugim i pokryte siwymi derami sienniki, doko³a œcian ³awy, w poœrod-
ku rodzaj warsztatu do wyplatania krzese³ s³u¿¹cego – oto wszystko. Pomimo wszak¿e tego
schludnego pozoru, a nawet otwieranego ukradkiem lufcika, powietrze jest tak tu, jak i na ko-
rytarzach specjalne, ¿e tak powiem, wiêzienne, ciê¿kie, duszne, jakby przesi¹k³o zastarza³y-
mi miazmatami, tak ¿e siê trzeba uczyæ nim oddychaæ i dopiero z czasem nawykn¹æ do niego
mo¿na. Pod œcianami na ³awach, przy warsztacie, kilkanaœcie starszych i m³odszych kobiet;
dwie czy trzy karmi¹ ¿ó³te jak wosk i obrzmia³e na twarzyczkach dzieci. Siwa, gruba spódni-
ca wiêzienna i taki¿ kaftan – na kilku uwiêzionych tylko. Reszta odziana w suknie w³asne,
których utrzymanie w ca³oœci lub zast¹pienie nowymi jest, jak siê przekona³am z czasem,
przedmiotem najwiêkszych wysi³ków aresztantek. Widzia³am takie, które miesi¹cami ca³ymi
nie dojada³y, odk³adaj¹c grosze za chleb na jak¹œ chustkê lub kaftan; widzia³am fartuchy
wycerowane jak siatka pajêcza, widzia³am spódnice, które ujête ig³¹ w jednym miejscu, roz-
³azi³y siê w drugim, a przecie¿ milsze by³y w³aœcicielkom swoim od wiêziennej odzie¿y,
w której grubym woj³oku robactwo zagnie¿d¿a siê z nies³ychan¹ ³atwoœci¹ i jest prawie nie
do wytêpienia.
Izba, w której zatrzyma³am siê podówczas najd³u¿ej i do której najczêœciej zachodzi³am
potem, w ci¹gu cotygodniowych, przez rok blisko trwaj¹cych odwiedzin, zajêt¹ by³a przez
bardzo interesuj¹ce typy. Przede wszystkim królowa³y tu dwie siostry, Helena i Waleria War.,
które pochodzi³y z rodziny specjalnie z³odziejskiej, czyli z tak zwanej „z³odziejskiej szlach-
ty”. Waleria chorowita, blada, wysoka, z d³ugim wronim nosem i ma³ymi oczkami, z jakimœ
fa³szywym i brzydkim spojrzeniem, by³a przedmiotem namiêtnego przywi¹zania m³odszej
Heleny, która mia³a w œniadawej twarzy i niebieskich oczach wyraz odwagi, szczeroœci, de-
terminacji i jakiejœ dziwnej pogody. Obie siostry ju¿ nie bardzo m³ode, nie po raz te¿ pierw-
szy odsiadywa³y karê swoj¹ w Serbii. Helena by³a ju¿ tu coœ z czwartym powrotem, Waleria
wpierw jeszcze zapozna³a siê z wiêzienn¹ izb¹. Tym razem ona to dosta³a, jak tu mówi¹,
wyrok; ale Helena przyzna³a siê do uczestnictwa dobrowolnie, ¿eby siedzieæ z ni¹ razem.
Przywi¹zanie to wszak¿e nie przeszkadza³o im bynajmniej l¿yæ siê ostatnimi wyrazami, a na-
wet drapaæ przy ka¿dej sposobnoœci i dopiero wtedy, kiedy je kto rozbroiæ chcia³, obie rzuca-
³y siê na rozjemcê, stwierdzaj¹c tym sposobem swoj¹ siostrzan¹ mi³oœæ. Nie wiem, co siê
dzia³o z reszt¹ rodziny War., ale widywa³am tam ich matkê, staruszkê siedmdziesiêcioletni¹
mo¿e, która je nawiedza³a, b³ogos³awi³a i chlubi³a siê nimi tak, jakby to by³y najszlachetniej-
sze istoty w najw³aœciwszym dla siebie po³o¿eniu bêd¹ce i przynosz¹ce jej najwiêksz¹ pocie-
chê; one te¿ nawzajem odp³aca³y jej nadzwyczajn¹ czu³oœci¹ i przywi¹zaniem. Obie siostry
u¿ywa³y pomiêdzy kole¿ankami wielkiego powa¿ania.
O Waleni mawiano z rodzajem naiwnego podziwu, ¿e „na wolnoœci mia³a zawsze dobre
zarobki”, o Helenie wiedziano, ¿e jest rezolutna, ¿e w potrzebie za ca³y oddzia³ siê zastawi
i nawet samego „wielmo¿nego” siê nie zlêknie. „Wielmo¿nym”, tak wprost, bez dodania ty-
tu³u lub wyrazu pan, nazywa³y aresztantki inspektora swego. „Wielmo¿ny idzie”, „wielmo¿-
ny kaza³”, „powiem przed wielmo¿nym”, oto wyra¿enie, które mi siê z pocz¹tku zdawa³o
doœæ dzikim, ale do którego przywyk³am w koñcu tak, ¿e mnie raziæ przesta³o.
Lecz by³ jeszcze inny powód przewagi sióstr War. Oto nale¿a³y one do zastarza³ych recy-
dywistek, a s¹dy, wyroki, pobyty, dozory, wiêzienia wreszcie, by³y dla nich niemal normalny-
mi warunkami ¿ycia. Etyka zaœ Serbii polega³a na tym, ¿e o ile dostaj¹ce siê tam po raz pierw-
100
szy klientki lekcewa¿one by³y i pogardzane niemal, o tyle wytrawne i wielokrotnie karane
u¿ywa³y powagi i szacunku. „Frajerki” zamiata³y i oczyszcza³y izbê, szorowa³y pod³ogi i nie-
rzadko ca³owa³y w rêkê „panie”, które traktowa³y je protekcjonalnie i z akcentem pewnej
wy¿szoœci. Zdarza³o mi siê nawet nieraz s³yszeæ, jak zirytowany stra¿nik wo³a³ na jak¹œ
krn¹brn¹ nowicjuszkê: „ty frajerko!”, okazuj¹c jawnie wzgardê swoj¹, jako w³adza, dla tych
upoœledzonych istot.
Dwie charakterystyczne cechy zauwa¿y³am w mieszkankach Serbii: wielkie zdziczenie
i wielk¹ naiwnoœæ. O lada co, o s³owo, o gest, o spojrzenie – wybucha tam wœciek³oœæ zwie-
rzêca niemal. Z³orzeczenia, kl¹twy, bójki s¹ wtedy na porz¹dku dziennym, tak pomiêdzy za-
mkniêtymi w jednej izbie, jak i pomiêdzy izbami solidaryzuj¹cymi siê z sob¹. Drzwi, których
zamek izbê od izby dzieli z wewn¹trz, wytrzymaæ musz¹ wówczas kopania, uderzenia piêœci,
drapanie paznokciami, którym to wybuchom dopiero nadchodz¹cy stra¿nik tamê k³adzie.
Co do naiwnoœci, tê spotkaæ mo¿na w starych nawet i wytrawnych z³odziejkach. Pamiê-
tam, by³a tam jedna, Jasielska, która odsiadywa³a wyrok za kradzie¿ rzeczy s³u¿¹cych do ko-
biecego ubrania. Otó¿ opowiada³a mi ona, w jaki sposób tutaj popad³a. Jakieœ damy, spro-
wadziwszy siê do Warszawy, rozpakowa³y swoje kufry w œwie¿o najêtym mieszkaniu, a ¿e
szaf jeszcze nie by³o, wiêc rzeczy roz³o¿one zosta³y na krzes³ach, sto³ach itd. Le¿a³o to tak
dzieñ czy dwa, to jest dosyæ d³ugo, aby zwróciæ uwagê z³odziei. Jako¿ znajoma Jasielskiej
i znajomej tej znajomy zajechali doro¿k¹ przed dom, w czasie kiedy damy wysz³y, i wys³ali
Jasielsk¹ na po³ów.
– Wchodzê ja – proszê pani – a tu tyle œlicznoœci, ¿e nie wiedzieæ, na co wpierw patrzeæ.
Biorê j a wsypkê jedwabn¹, co te¿ tam le¿a³a, i pcham w ni¹, co siê mieœci; niosê raz na dó³
– nic, niosê drugi raz – nic, niosê trzeci raz, a¿ tu mnie stró¿ pyta: co to pani tak spaceruje po
tych schodach? A ja mówiê: To te panie, co przyjecha³y, sprzedaj¹ niepotrzebne rzeczy, wiêc
ja kupujê. I dobrze. A by³ tam kapelusz aksamitny z piórem. Ledwoœmy do domu wrócili
i rzeczy dobyli, a ta niegodziwa mówi: kapelusz mój. A ja mówiê: nieprawda, bo mój. Tak
oni zaraz na mnie we dwoje; pobili mnie, pokaleczyli, wypchnêli i pó³ rubla za mn¹ jak za
psem cisnêli. A¿ tu nied³ugo robi siê gwa³t na mieœcie; lokaja wziêli, stró¿a wziêli. Jak za-
czêli szukaæ, jak zaczêli trz¹œæ, tak znaleŸli rzeczy u paserki na Pradze. Od jednego do dru-
giego, wszystko siê wyda³o. Zabrali ich dwoje, zabrali i mnie. Tak potem, jak przysz³a ta spra-
wa, prowadz¹ mnie do s¹du. Patrzê ja, a¿ tu rzeczy precz porozk³adane, a w s¹dzie pani i pan-
na takie œliczne, jak te anio³y z nieba, a¿ p³acz¹, tak prosz¹ za mn¹. Panie sêdzio, panie do-
bry! patrz pan, jaka ona m³oda! poprawi siê jeszcze, wypuœæcie j¹, mo¿e g³odna by³a, mo¿e
z biedy... My ju¿ i tak mamy, co nasze, odpuœæcie jej, chocia¿ jej tylko! Tak ju¿ te panie
prosz¹, tak siê modl¹, a¿ mi siê serce kraje! A sêdzia nie i nie.
A¿ tu znów starsza mówi: „Panie sêdzio! Tam w biurku u mnie le¿a³o trzydzieœci tysiêcy
rubli, a przecie¿ ich nie wziê³a”. – Jak ja to us³yszê, proszê pani, jakby we mnie piorun trz¹s³!
To ty, g³upia, myœlê sobie, za ga³gany chwyta³aœ, a nie zajrza³aœ, co by³o w biurku. Myœla³am,
¿e trupem padnê...
Otó¿ to taka mieszanina naiwnej skruchy i chciwoœci z³odziejskiej jest charakterystycznym
ich rysem.
¯adna z uwiêzionych nie wyra¿a siê inaczej o sobie, jak tylko ¿e „popad³a” w nieszczê-
œcie. Zupe³nie jakby nie czu³y ani udzia³u woli w swoich czynach, ani te¿ moralnej za nie
odpowiedzialnoœci.
101
Wyj¹tkiem œwietnym pod ka¿dym wzglêdem by³a ma³orosjanka, Kazarynowa, przez d³ugi
czas „niania” w jakimœ zamo¿nym domu, a potem za kradzie¿ brylantów w jubilerskim skle-
pie na siedm lat wiêzienia skazana.
Cicha, spokojna, zawsze niezmiernie schludnie w czarnej sukni i bia³ym czepeczku wy-
gl¹daj¹ca, nie podnosi³a prawie oczu od szybko robionej cienkiej poñczoszki. Piêæ lat ju¿ sie-
dzia³a tak w tym samym miejscu, pod oknem w rogu ³awy, schylaj¹c swoj¹ bardzo mi³¹
i blad¹ twarz nad robot¹. Kiedy inne narzeka³y, wypiera³y siê, przeklina³y, ona zawsze z nie-
zmienn¹ s³odycz¹ mawia³a: „•le siê zrobi³o, trzeba znosiæ, co Bóg da³”. To by³a filozofia,
która jej dawa³a dziwn¹ pogodê i otacza³a k¹cik jej spokojem, wtedy nawet, kiedy ca³a izba
wrza³a jak¹œ burd¹.
Ale nie tylko uczucie nienawiœci by³o tam silnie napiête; to¿ samo dzia³o siê z uczuciem
mi³oœci. Ka¿da aresztantka, czy starsza czy m³odsza, mia³a swego wielbiciela; nawet zupe³-
nie stare kobiety nie by³y wy³¹czonymi od pocisków Amora. Zdaje siê nawet, ¿e by³ to jeden
z powodów, który, obok szczup³oœci pomieszczenia, sk³oni³ w³adze do otworzenia karnego
oddzia³u dla kobiet w osobnym gmachu i na innej zgo³a ulicy.
Mi³oœæ w Serbii zawi¹zywa³a siê jak wszêdzie nie wiedzieæ z czego. Przy wiêzieniu by³
ogródek, do którego wypuszczano aresztantki w po³udnie, na ogródek wychodzi³y okna z mê-
skiego oddzia³u, i tutaj to prawdopodobnie, podczas tych po³udniowych przechadzek, pierw-
szym poœrednikiem bywa³ zmys³, „który kochaæ przymusza”. A¿ dot¹d rzecz zwyk³a. Ale
objawy tej mi³oœci mia³y odrêbny swój i godny uwagi charakter.
Kiedy wiêzieñ upatrzy³ sobie bogdankê, posy³a³ jej, mniejsza o to jak¹ drog¹, nowe trze-
wiki. By³y to jakby oœwiadczyny afektu. Jeœli afekt by³ podzielany, bogdanka przesy³a³a parê
skarpetek przez siebie zrobionych, jako odpowiedŸ uczuciom zakochanego przychyln¹. Ale
by³ to dopiero wstêp niejako, preludium mi³oœci. Trzeba by³o bogdance pokazaæ, ¿e siê jest
dzielnym ch³opem, który wszelkiej przygodzie dotrwa i dostoi. W tym celu zakochany szuka³
zaczepki z pierwszym lepszym towarzyszem, a czasem i bez zaczepki dawa³ mu piêœci¹
w kark lub miêdzy oczy; ha³as sprowadza³ stra¿nika, zakochany rzuca³ siê na niego jak lew,
rwa³ na nim ubranie, walczy³ i dopiero si³¹ wiêksz¹ pokonany, szed³ na dwa tygodnie do
ciemnej. Ciemna -jest to komórka sklepiona w piwnicach, bez pod³ogi, i z okienkiem tak
ma³ym, ¿e dnia prawie nie dopuszcza, a takie w niej zimno nieznoœne, nawet latem, ¿e kie-
dym raz odwiedza³a zamkniêt¹ tam penitentkê, która kole¿ance swojej zrobi³a dziurê w g³o-
wie szyd³em przy wyplataniu krzese³, to ju¿ po pó³godzinie febra mnie trzês³a. Tapczan przy
tym bez siennika, obostrzenie postu – oto ciemna.
Zakochany nasz jednak idzie tam na dwa tygodnie jak na bal: g³owa do góry, spojrzenie
wyzywaj¹ce. Nie prosi o ulgê, nie prosi o skrócenie terminu, choæby nawet wiedzia³, ¿e mu
to udzielonym bêdzie. Przez ca³y ten czas wybranka jego serca chodzi z dumnie podniesio-
nym czo³em, nastrêcza siê stra¿nikom ze swymi aroganckimi minami, z najwy¿sz¹ wzgard¹
spogl¹da na tak zwane „plastry”, to jest na trwo¿liwe i uleg³e kole¿anki swoje, samemu na-
wet ,,wielmo¿nemu” œmia³o w oczy patrzy. Up³ywa wreszcie termin ciemnej, a zakochany bo-
hater staje siê na pierwszej przechadzce w ogródku przedmiotem powszechnej owacji.
Ale i kobieta chce okazaæ, ¿e wcale nie ustêpuje wybranemu co do wielkoœci serca i od-
wagi. Nie czekaj¹c tedy, daje w twarz którejkolwiek z towarzyszek, rzuca siê na rozbrajaj¹-
cego je stra¿nika i naturalnie idzie tak¿e do ciemnej, odbyæ swoj¹ kolej, harda, nieugiêta, nie
prosz¹ca o nic, i mê¿nie wytrzymuje swoje dwa tygodnie. Po takim eksperymencie nastêpuje
102
pomiêdzy tym dwojgiem jakby jakiœ sakramentalny zwi¹zek serc, który rzadko kiedy zrywa-
nym bywa, a otoczony jest szacunkiem towarzyszy i towarzyszek. Pierwszym, który ten ro-
dzaj mistycznego œlubu dusz wprowadzi³ w u¿ycie w Serbii, by³ Józiek Kamieniarz, kocha-
nek Heleny War. za jej m³odych lat jeszcze. Byliby siê oni nawet na dobre pobrali, tylko tak
im jakoœ zawsze wypada³o, ¿e albo jedno, albo drugie siedzia³o w wiêzieniu, albo wreszcie
oboje razem. Poszed³ raz nawet Józiek Kamieniarz na Sybir, a chocia¿ w tym czasie Helena
nie naœladowa³a Penelopy zbyt œciœle, za z³e jej tego nie mia³ i z dobrym sercem do niej po-
wróci³, bo wiedzia³, ¿e ona o nim tylko myœli, tak jak i on o niej.
II
Nigdy nie zapomnê ranka spêdzonego w wiêzieniu 25 grudnia 1882 roku. Oddzia³ karny
nie mia³ przedtem kaplicy. Aresztantki chodzi³y wprawdzie niekiedy s³uchaæ mszy w od-
dziale œledczym przy ul. D³ugiej, ale poniewa¿ na nabo¿eñstwo takie trzeba by³o pod stra¿¹
przez ulice iœæ, wymawia³y siê od tego jak mog³y, tak ¿e niejedna ca³ymi latami we wspól-
nej modlitwie udzia³u nie bra³a. Otó¿ kilka osób dobrej woli postanowi³o urz¹dziæ o³tarz
wiêzienny w samej Serbii, a poniewa¿ miejsca na kaplicê nie by³o, ustawiono go na kory-
tarzu, wprost schodów, wiod¹cych do izb kobiecego oddzia³u. Jeden z m³odych naszych
malarzy, p. St. R., odznaczony z³otym medalem uczeñ petersburskiej szko³y sztuk piêknych,
wymalowa³ Madonnê £askaw¹, która wszystkim do serca przypad³a. By³a to dziewicza po-
staæ w bia³ej szacie, wyci¹gaj¹ca rêce do cisn¹cych siê u stóp jej nêdzarzy. Formalnoœci na-
tury duchownej i œwieckiej zajê³y bardzo du¿o czasu. Schodzi³y komisje, maj¹ce oceniæ,
czy miejsce na o³tarz w³aœciwie jest obrane, zwlekano wydanie mensy, przypatrywano siê,
mitrê¿ono po naszemu na wszelki sposób, a¿ wreszcie wszystko by³o skoñczone, za³atwio-
ne i pierwsza msza odbyæ siê mia³a w dzieñ Bo¿ego Narodzenia. Kiedym wesz³a, korytarz
by³ ju¿ pe³ny. Dwa okienka, znajduj¹ce siê na dwóch jego przeciwleg³ych krañcach, oœwie-
tla³y z jednej strony zbit¹ masê pogolonych g³ów mêskich i wiêziennych siermiêg, z dru-
giej zastêp klêcz¹cych kobiet.
Z boku umieszczono melodykon, na którym, zastêpuj¹c organistê, gra³ sam ,,wielmo¿ny”,
a przed o³tarzem sta³ trzês¹cy siê, zgarbiony ksi¹dz siwy, który g³ow¹ chwia³ tak, ¿e mu s³o-
wa na zapadniêtych ustach rwa³y siê i ginê³y w recitativach ¿a³osnych, bardziej do jêków po-
dobnych ni¿eli do œpiewu.
Tu¿ zaraz na prawo, z niezm¹con¹ w twarzy pogod¹, klêcza³a na czele kobiet Helena War.,
która siê w ci¹gu dni kilku wyuczy³a ministrantury i donoœnym, czystym œpiewem podtrzy-
mywa³a, owszem, zag³usza³a niemal g³os jakiegoœ wyrostka do mszy s³u¿¹cego, a nawet ten
ochryp³y dzwonek, który mu w rêku ko³ata³.
Wszyscy byli dziwnie wzruszeni. Na wielu apatycznych twarzach znaæ by³o jakiœ niepo-
kój; wiele kobiet przylgnê³o piersiami i obliczem do ziemi, za³amane rêce trzymaj¹c przed
sob¹ na pod³odze; inne, wpatrzone w obraz, zdawa³y siê byæ pod wp³ywem niespodziewane-
go uroku. Nie brak³o i takich wprawdzie, które klêcz¹c zrazu, posiada³y potem na piêtach i al-
bo o mur oparte drzema³y, albo te¿ bezmyœlnie wodzi³y doko³a oczyma; ogó³ wszak¿e, a i
o mê¿czyznach tu mówiê, by³ poruszony, niespokojny, wstrz¹œniêty. Po takiej to mszy, wœród
tego tragicznego t³umu zabrzmia³a nagle z kilku setek piersi stara, wszystkim znana kolêda:
„Bóg siê rodzi, moc truchleje...” Zdawa³o siê, i¿ pieœñ przelewa siê wierzchem przez te
103
wszystkie serca. Œpiew grzmia³ jak wo³anie otch³ani, niepowstrzymany, namiêtny, wysilony
boleœnie...
Ale przy trzeciej ju¿ strofie zaczê³o g³osów ubywaæ, potem siê tu, to tam odezwa³o st³u-
mione ³kanie, a¿ wreszcie buchn¹³ taki p³acz, taki jêk, ¿e sam „wielmo¿ny” takt zgubi³
w przygrywce, jakby mu rêce zadr¿a³y, a stary, siwy ksi¹dz, co przed o³tarzem klêcza³, pod-
niós³ w górê trzês¹ce siê d³onie, a g³owê schyli³ nisko, jakby mia³ objawienie tej niezagas³ej
mimo wszystko iskry cz³owieczeñstwa, która pod tymi guniami wiêziennymi tli przysypana
popio³em d³ugoletniej poniewierki, a rozdmuchniêta nagle powiewem uczucia wybucha nie-
powstrzymanie.
Odt¹d niedziele by³y mniej posêpnymi w Serbii. M³odsze z uwiêzionych jedna przez drug¹
wyuczy³y siê ró¿nych pieœni; po mszy bywa³a nauka, niekiedy bardzo niedo³ê¿nie, przyznaæ
trzeba, wypowiedziana; melodykon tak¿e stanowi³ pewne urozmaicenie; a wszystko to dawa-
³o na resztê dnia przedmiot rozmowy choæ cokolwiek spokojniejszej, koj¹cej te rozdra¿nione
umys³y wzglêdn¹ pogod¹.
Uwiêzione nazywa³y zwykle towarzyszkê moj¹ „pani hrabina”, co w ich przekonaniu i naj-
wy¿szym zaszczytem by³o, i najlepiej malowaæ mia³o ich uczucie wdziêcznoœci dla osoby,
która by³a prawdziwie ich opiekuñczym anio³em.
O mnie zaœ, która im tyle dobrego zrobiæ nie mog³am, mówi³y po prostu „nasza pani”
i lgnê³y do mnie doœæ ³atwo.
Nie wszystkie jednak. Od dawna ju¿ uwa¿a³am, ¿e jedna z aresztantek, niem³oda, z wiej-
ska ubieraj¹ca siê kobieta, trzyma siê zawsze w pewnym oddaleniu, stoj¹c lub siedz¹c skulo-
na pod piecem. Widzia³am wszak¿e, i¿ od czasu do czasu zwraca g³owê i s³ucha, co mówiê
z innymi.
By³a to Szymczakowa, znana z procesu o liczne dzieciobójstwa, wspólniczka Szyfersowej,
która wczeœniej jakoœ umia³a siê uwolniæ z wiêzienia. Ca³y oddzia³ mia³ Szymczakow¹ w po-
gardzie; a inspektor nie wiedzia³, gdzie i jak j¹ pomieœciæ, bo ¿adna z aresztantek przy jej tap-
czanie siennika swego po³o¿yæ nie chcia³a. Utrzymywa³y, ¿e po nocach nie sypia, ¿e stêka,
zrywa siê, ¿e przez sen gada. Powoli te¿ ona sama usunê³a siê od wszystkich, a zaci¹gn¹w-
szy tapczan swój pod piec, trawi³a w tym k¹cie dni ca³e, siedz¹c skulona i ³ataj¹c wory.
By³a to ohydna baba. Têga, barczysta, doœæ s³uszna, twarz mia³a ospowat¹ jakby, z której
dawna czerwonoœæ przesz³a w jakiœ ¿ó³toceglasty, brudny odcieñ; koœci twarzy tej by³y nad-
miernie wystaj¹ce, szczêki ogromne. Pod niskim, zachmurzonym czo³em oczy ma³e, ponure,
czasem jakby martwe, to znów lataj¹ce, niespokojne, przestraszone jakieœ. By³a to jedyna
z aresztantek, która przez ten rok ca³y nie przemówi³a do mnie ani s³owa.
Ja te¿ nie szuka³am zbli¿enia. Powiem nawet, ¿e czu³am do niej jakiœ wstrêt, jak¹œ odrazê.
A nie tylko ja. Towarzyszka moja, pomimo wielkiej swojej s³odyczy i dobroci, tak¿e nie zbli-
¿a³a siê do Szymczakowej nigdy, odpychana jakby obaw¹ jak¹œ. Tak up³ynê³o parê miesiêcy.
Póki jeszcze wiêziennego o³tarza nie by³o, niedzielne ranki przechodzi³y zwykle w ten spo-
sób, ¿e opowiada³am aresztantkom coœ stosownego dla nich albo z Ewangelii, albo z daw-
nych dziejów, a ju¿ z tego wywi¹zywa³y siê potem d³ugie rozmowy, w których i starsze,
i m³odsze chêtny bra³y udzia³, siedz¹c oko³o mnie na ³awach, na pod³odze, skupione, cisn¹ce
siê, zadumane nieraz. Uwa¿a³am, ¿e najchêtniej mówi¹ o dzieciñstwie swoim i o m³odych
latach. Zdawa³oby siê, ¿e te sponiewierane istoty mimo woli wracaj¹ myœl¹ do chwil, w któ-
rych jeszcze wystêpnymi nie by³y. Mówi³am tedy z nimi o ich rodzinie, o rodzinnym miej-
104
scu, przypomina³am im wieœ, las, pole, ¿niwa, szkó³kê. Nieraz te¿ s³ucha³am opowiadañ, któ-
re siê zaczyna³y od k³amstw i wykrêtów, a koñczy³y nierzadko we ³zach i w prostocie s³owa.
Wiêksza czêœæ aresztantek lubi mówiæ du¿o i mówi wcale g³adko; niektóre z nich okazuj¹
wielk¹ chêtkê do ksi¹¿ki i wszelkich opowieœci s³uchaj¹ chciwie. Dopytuj¹ siê te¿ gorliwie
bardzo o to, co siê dzieje „na œwiecie”, a nawet politykuj¹. Co prawda, polityka ta obraca siê
zwykle w sferze przewidywañ nadzwyczajnych jakichœ wydarzeñ i p³yn¹cych z nich manife-
stów, które by skróci³y termin ich kary.
Jest zwykle „w kamerze” jedna lub dwie polityczni takie, które kombinuj¹ wypadki euro-
pejskie w sposób najpocieszniejszy, podczas kiedy inne s³uchaj¹ ich z otwartymi z podziwu
ustami, a wszystkie te kombinacje zawsze wypadaj¹ w ten sposób, ¿e czy tak, czy owak, ma-
nifest musi przyjœæ i wyroki zmniejszone bêd¹.
Zdarzy³o siê raz, ¿e przynios³am z sob¹ Zachwycenie Lenartowicza i czyta³am g³oœno.
Zesz³a siê kobiet pe³na izba i s³ucha³y z wielkim zajêciem, które siê objawia³o g³oœnymi wes-
tchnieniami. A¿ kiedy przysz³o miejsce o owych nie chrzczonych dzieci¹tkach, które siê po
otch³aniach tu³aj¹, nie mog¹c zaznaæ spokoju, ruszy³a siê ku ogólnemu zdziwieniu Szymcza-
kowa spod pieca i ciê¿kim krokiem, jakby j¹ kto po niewoli ci¹gn¹³, przysz³a usi¹œæ tu¿ przy
moich nogach. Pad³a raczej ni¿ usiad³a i wielk¹ swoj¹ g³owê, zwi¹zan¹ w czerwon¹ chustkê,
po³o¿y³a mi na kolanach.
Muszê wyznaæ, ¿e wzdrygnê³am siê mimo woli. G³os mi siê targn¹³, gor¹co uderzy³o do
twarzy. Przemog³am siê przecie¿ i, nie przerywaj¹c czytania, po³o¿y³am rêkê na tej wielkiej,
ciê¿kiej g³owie. Wkrótce uczu³am, jak siê ten kolos, oparty o mnie, zacz¹³ spazmatycznie
wstrz¹saæ, a kiedy po kwadransie jakimœ czytanie siê skoñczy³o, podnios³a siê Szymczakowa
ciê¿ko, sieknê³a tak, jakby wielki ciê¿ar dŸwiga³a, i powlok³a siê pod piec na zwyk³e miejsce
swoje. A ja wtedy zobaczy³am, ¿e mam sukniê od ³ez jej mokr¹.
Odt¹d czêsto tak przychodzi³a si¹œæ na pod³odze przy mnie, i ja te¿ nieraz jeszcze k³ad³am
rêkê na tej potwornej g³owie, i nieraz czu³am, jak siê te szerokie piersi wstrz¹saj¹ u moich
kolan jakimœ wewnêtrznym p³aczem, ale ani ja, ani ona nie przemówi³yœmy nigdy do siebie.
Najm³odszymi z uwiêzionych by³y wówczas: Leosia, szesnastoletnia mo¿e dziewczyna,
która wszak¿e przesz³a ju¿ ca³¹ szko³ê ulicznego zepsucia, tudzie¿ Mañka, maj¹ca mo¿e lat
ze czternaœcie, która od rodziców uczciwych, pracy rzemieœlniczej oddanych, uciek³a, aby
kraœæ, jak ptak ucieka, aby lataæ. Weso³a, sprytna, œmiej¹ca siê szarymi oczyma i zielonkaw¹,
chud¹ bardzo twarz¹, od szajki do szajki z³odziejskiej wêdrowa³a tak, jak od terminu do ter-
minu. Dla jednych krad³a pieni¹dze, dla drugich odciska³a zamki, co kto chcia³. Kochanka
te¿ mia³a ju¿, niewiele starszego od siebie. We dwoje biegali kraœæ tak, jak inne dzieci w ich
wieku biegaj¹ goniæ motyle. W ¿adnej z najzatwardzialszych z³odziejek nie widzia³am tyle
czelnoœci, ile w tej zgubionej Mañce. Graniczy³o to niemal z niewinnoœci¹, takie by³o jakieœ
dziwnie naturalne, przyrodzone jakby. Co siê z ni¹ sta³o – nie wiem, ale jest mi smutno, ile
razy o niej myœlê.
W ostatniej „kamerze” siedzia³y tak zwane „pierzarki”. By³y to stare baby, zajête specjal-
nie darciem pierza i k³óc¹ce siê z sob¹ od rana do nocy. G³ówn¹ ich s³aboœci¹ by³o to, i¿ ogól-
nie chcia³y uchodziæ za bardzo szanowne osoby. Ani jedna nie siedzia³a tam z w³asnej winy.
Broñ Bo¿e! Wszystkie by³y czyste jak szk³o. Tylko – ot, takie to ju¿ nieszczêœcie, ¿e cz³o-
wiek zawsze ,,popaœæ” w coœ musi. Skutkiem tego w³aœnie ustawicznego dowodzenia swojej
niewinnoœci, zrobi³y siê baby owe tak dra¿liwe, ¿e za najmniejszym gryz¹cym s³ówkiem, ja-
105
kiego sobie przecie¿ od czasu do czasu odmówiæ nie mog³y, robi³o siê u pierzarek istne pie-
k³o. Stra¿nicy te¿, a nawet sam ,,wielmo¿ny”, mieli z nimi niema³o roboty i wszyscy, przy-
znaæ to trzeba, bab tych nie cierpieli.
By³a tam pomiêdzy nimi jedna – nazwiska jej przypomnieæ ju¿ sobie nie mogê – która
mia³a ró¿ê w nodze, odnawiaj¹c¹ siê ci¹gle, i która, z ma³ymi przerwami, siedzia³a w wiêzie-
niu od lat bardzo dawnych. Kiedy j¹ wypuszczano po raz ostatni, obejrza³a siê na prawo,
obejrza³a siê na lewo, a potem prosto posz³a do Œwiêtokrzyskiego koœcio³a i œci¹gnê³a obrus
z o³tarza.
– Nie z biedy, proszê pani! Niech mnie tak Bóg da zdrowie, jak mia³am jeszcze ca³e czte-
ry z³ote w kieszeni!
– I có¿ wam z tego przysz³o? – pyta³am baby.
– A ot co? – baba na to. – Musieli mnie wzi¹æ. A co ja inszego bêdê na œwiecie robi³a? Ni
ja mê¿a, ni ja dziecka, cz³owiek sam jeden, jak ten palec... A to ju¿ dwadzieœcia siedm lat tu
siedzê. I cz³owiek przywyk³, i cz³owieka znaj¹, i k¹t ma swój, i poszanowanie...
O ma³o ¿em siê nie rozeœmia³a, s³ysz¹c o tym „poszanowaniu”.
Strawê dostaj¹ aresztantki sporz¹dzon¹ doœæ czysto i wzglêdnie wystarczaj¹c¹. Groch, ka-
sza, kapusta – na przemian, w po³udnie; dwa funty chleba dziennie, rano jakaœ zupa, te¿
z kasz¹, s³owem, mog¹ nie byæ g³odne.
Trzy razy na tydzieñ dostaj¹ w krupniku tak zwane „sztuczki”. Sztuczki owe s¹ niewiel-
kie, a nawet doœæ ma³e kawa³ki miêsa, przy których rozdawaniu ka¿dej z aresztantek zdaje
siê, ¿e druga dostaje wiêkszy. Powstaj¹ st¹d spory i zatargi nieskoñczone. Ju¿ to w ogóle przy
jedzeniu panujê tam harmider nieznoœny.
Obiad przynosz¹ w cebrzyku, który ustawia siê w korytarzu przede drzwiami; stra¿nik pil-
nuje porz¹dku, aresztantki podaj¹ jedna przez drug¹ swoje cynowe miseczki, a dwie uprzy-
wilejowane nalewaj¹ warz¹chwiami strawê. Pamiêtam, raz przyniesiono kaszê ze skwarkami
z sad³a. A¿ tu gwa³t. Najpierw krzyk, k³ótnia, odgró¿ki, a potem patrzê, piêædziesiêcioletnia
mo¿e baba p³acze jak ma³e dziecko, chlipi¹c, zanosz¹c siê i kln¹c w przerwach na czym œwiat
stoi. Posz³o jej o skwarki, na których jakoby pokrzywdzon¹ by³a.
Wtedy Helena War.. do k³ótni tym razem nie nale¿¹ca, zbiera z wynios³ym gestem sad³o
z w³asnej kaszy, rzuca je ³y¿k¹ na miskê p³acz¹cej, resztê zaœ swego obiadu, z pe³nym wzgardy
rozmachem, wylewa z miski pod piec. Po czym wszystkie ³y¿ki zatrzymuj¹ siê w po³owie dro-
gi do ust, wszystkie oczy patrz¹ na ni¹ z uwielbieniem, a Helena staje siê bohaterk¹ chwili.
III
Dzieñ w wiêzieniu wczeœnie siê zaczyna. Kiedy stra¿nik o czwartej z rana izby w Serbii
otworzy³, aresztantki powinny by³y byæ pomyte, poczesane i odziane. Wtedy wypuszczano je
do ogródka. „Pod numerem”, jak siê tu mówi, zostawa³a tylko „porz¹dkowa”. Porz¹dkowa
jest jakby prze³o¿on¹ izby, odpowiada za jej ³ad i czystoœæ. Ona zaœcie³a sienniki, ona utrzy-
muje w porz¹dku niezbêdne naczynia, pos³uguj¹c siê pomocnicami wybranymi najczêœciej
z ,,frajerek”. Dostaje za to czterdzieœci groszy tygodniowo z kancelarii, a od ka¿dej aresztant-
ki „spod numeru” dwa grosze tygodniowo.
Porz¹dkowa bywa zwykle dobierana z doœwiadczonych starszych kobiet, co to siê i ze
stra¿nikiem wyk³óciæ umiej¹ i w izbie rygor utrzymaæ potrafi¹.
106
Maj¹c grosz czêsty, mleko sobie kupuje na œniadanie albo przyrz¹dza kawê: w postêpowa-
niu swoim bywa przyzwoita, a pewne powa¿anie otacza j¹ widocznie. Wróciwszy z ogródka,
aresztantki zabieraj¹ siê do roboty. Zrêczniejsze szyj¹, dziergaj¹, robi¹ poñczochê, chustki
szyde³kowe; wiêkszoœæ wyplata krzes³a. Wyæwiczone aresztantki ucz¹ mniej zdolne. Majstro-
wa z fabryki odbiera co tydzieñ robotê, próbuj¹c przy tym dŸwiêku palcem. Dobrze wyple-
cione krzes³o „ma dzwon”, nie doci¹gniête daje ton g³uchy, a robotnica odbiera naganê. Ro-
botnica, która z funta trzciny wyrabia szeœæ krzese³, dostaje od ka¿dego krzes³a dziesiêæ gro-
szy. Ta, która szeœciu wypleœæ nie mo¿e, dostaje dwa i pó³ grosza. .0 tych jest podejrzenie, ¿e
marnuj¹ trzcinê. Wiele tu zale¿y od zrêcznoœci, ale nie mniej od gatunku trzciny. Dobre ro-
botnice wyplataj¹ po piêtnaœcie, dwanaœcie krzese³ dziennie; œrednie po oœm do dziesiêciu,
najgorsze koñcz¹ na szeœciu, a nawet na czterech.
Najzrêczniejsz¹ za owych czasów by³a Pekinowa, ¯ydówka. Wyplata³a ona po oœmnaœcie
krzese³ dziennie.
Niektóre stare baby wcale siê wyplatania nauczyæ nie mog¹ i op³akuj¹ rzewnymi ³zami
ka¿de poci¹gniêcie trzciny, która im siê w grubych rêkach rwie, skrêca i jest przedmiotem
srogich przekleñstw. Takie, które nawet czterech krzese³ wypleœæ nie mog¹ dziennie, id¹ do
³atania worów, sienników i do darcia pierza.
Pierzarki dostaj¹ dziesiêæ groszy od funta zdartego pierza. Zarobek ich jest nêdzny, jak-
kolwiek wiele z nich nabywa nies³ychanej wprawy i porusza palcami z szybkoœci¹ maszyny.
Zarobek tygodniowy aresztantki rozdziela siê na dwie po³owy. Jedna idzie „na wydzia³”,
druga „do ksi¹¿ki”. Po³owa zarobku, wpisana do ksi¹¿ki, stanowi fundusz zak³adowy, który
aresztantka odbiera wychodz¹c z wiêzienia. Za pieni¹dze id¹ce „na wydzia³” mo¿e aresztant-
ka dostaæ czego zechce: myd³o, nici, ig³y, kawê, herbatê, mas³o, wêdlinê, chleb bia³y, tabakê,
a nawet wódkê.
Tylko ¿e wódka zostaje w kancelarii, aresztantka zaœ nie dostaje jej na raz wiêcej, jak je-
den kieliszek. Za godzinê mo¿e znowu przyjœæ i wypiæ kieliszek drugi; ale ani dwóch naraz,
ani flaszki „pod numer” nie dostanie. Mo¿e tak¿e aresztantka przyprowadziæ z sob¹ do kan-
celarii na wódkê te, które chce poczêstowaæ, i ka¿da z zaproszonych wypija tylko po kielisz-
ku. Naturalnie, ¿e zapasy pochodz¹ce z wydzia³u nie s¹ nigdy „pod numerem” zupe³nie pew-
ne; a k³ótnie o zjedzone mas³o, rozsypan¹ tabakê, zaginion¹ kie³basê, zabran¹ ig³ê – s¹ na po-
rz¹dku dziennym.
Oko³o ósmej przynosz¹ aresztantkom œniadanie i rozdaj¹ chleb; w po³udnie obiad, po obie-
dzie przechadzka w ogródku, z czego w ch³odniejszej porze korzystaj¹ te tylko, które maj¹
ciep³e chustki, a potem ju¿ robota do nocy. W dni zimowe zapala siê o zmierzchu lampa wi-
sz¹ca nad warsztatowym sto³em; wiêksze izby maj¹ po dwie takie lampy. Pilniejsze robotni-
ce pracuj¹ zwykle doœæ d³ugo z w³asnej ochoty; jeœli robota jest nagl¹ca, wszystkie pracuj¹
d³u¿ej. Nareszcie k³ad¹ siê spaæ. W nocy stra¿nik po dwakroæ izby otwiera. Pierwszy raz
o dwunastej dla wpuszczenia œwie¿ego powietrza; drugi raz oko³o drugiej, kiedy idzie liczyæ
œpi¹ce pod numerem aresztantki.
Niedziela tym siê od dni powszednich wyró¿nia pod wzglêdem administracyjnym w Ser-
bii, ¿e z rana otwieraj¹cy drzwi stra¿nik przynosi pod numery czyste koszule, a wracaj¹c t¹
sam¹ drog¹, zabiera brudne, przy drzwiach porzucone.
Pranie odbywa siê w wielkiej kuchni, gdzie na ogromnych trzonach gotuje siê strawa w ko-
t³ach osobnych dla chrzeœcijan, osobnych dla ¯ydów, pod odpowiednim ka¿demu z tych wy-
107
znañ nadzorem. Zapuszczenie tak zwanej „trefnej” warz¹chwi w kocio³ ¿ydowski karane jest
ciemn¹.
W drugim koñcu tej kuchni stoj¹ balie, a przy nich – pracze. Mê¿czyŸni bowiem pior¹ tu
wszystk¹ bieliznê, i swoj¹, i kobiet, a do roboty tej wybierani s¹ zwykle spomiêdzy aresztan-
tów przybysze ze wsi. Zwyczaj ten datuje siê tu od bardzo dawna, a powsta³ zapewne z po-
trzeby unikniêcia okazji wspólnego przebywania kobiet i mê¿czyzn w kuchni.
Pranie to pozostawia bardzo wiele do ¿yczenia. Koszula wychodz¹ca z r¹k pracza jest za-
ledwie przebielona, przetarta z grubszego. Reszta siê przymaglowywa, i dobrze. Nie wszyst-
kie jednak aresztantki chc¹ nosiæ takie wspólne ca³emu oddzia³owi, a nie doprane koszule.
Otó¿ te wykwintnisie dostaj¹ z kancelarii po dwie nowe skarbowe koszule i same je sobie
pod numerem pior¹.
Ró¿ne metody prania zalecane bywaj¹ gospodyniom naszym, ale ta, która siê praktykuje
w Serbii, jest ca³kiem oryginalna. Do cebrzyka, w którym siê aresztantki umywaj¹, a który
utrzymywany jest bardzo czysto przez „porz¹dkow¹”, k³ad¹ siê koszule przeznaczone do pra-
nia i nalewaj¹ wod¹. Pior¹ca wyciera mokr¹ szmat¹ kawa³ek pod³ogi, ustawia cebrzyk, klêka
przed nim, i wykrêciwszy lekko ka¿d¹ sztukê, rozk³adaj¹ przed sob¹ na pod³odze, mydli
i zwija. Potem kolejno pierze je, a raczej œciera, zawsze na pod³odze, któr¹ to manipulacjê
powtórzywszy raz jeszcze, p³ucze w cebrzyku, wykrêca, suszy i na maglownicy magluje. Przy
ca³ym praniu takim na klêczkach odbytym, ani pod³ogi nie zaleje, ani œcian nie zachlasta, ani
nawet fartucha bardzo nie zamacza.
Prania podejmuje siê zwykle porz¹dkowa za op³at¹ dwu groszy od koszuli, do czego daje
w³asne swoje myd³o.
Jak widzimy, jest to sposób najpierwotniejszy i pozosta³by zapewne takim, gdyby nie – mi-
³oœæ. Mi³oœæ wszak¿e, która w Serbii jest matk¹ wynalazków, wprowadzi³a pewne ulepszenia
i w praniu tak¿e. Aresztantka dba³a o elegancjê mi³ego, nie poprzestaje na wypraniu na pod-
³odze jego koszuli, któr¹ jakim sposobem dostaje „pod numer”, jest dla mnie tajemnic¹. Ona
koszulê tê krochmali i prasuje tak¿e; ale do tego trzeba ju¿ zbiegu szczêœliwych konstelacji.
Trzeba mianowicie, ¿eby dnia tego wypada³y kartofle z barszczem. Kiedy ta po¿¹dana oko-
licznoœæ zejdzie siê z praniem, pior¹ca wyjmuje z miski kartofel, op³ukuje go czysto i rozpo-
star³szy piêknie gors koszuli, naciera go kartoflem raz ko³o razu, strzepuje potem, suszy i ma-
gluje. Po wymaglowaniu rozk³ada koszulê raz jeszcze, a wzi¹wszy czysto wymyt¹ drewnian¹
³y¿kê do rêki prasuje ni¹ gors, naciskaj¹c palcem wg³êbienie tak, i¿ po niejakim czasie ³y¿ka
staje siê gor¹ca, jak rozpalone ¿elazo, a koszula wyprasowana w ten sposób, jeœli tylko czy-
sto dopran¹ by³a, wygl¹da jakby wysz³a spod rêki specjalistki z jakiejœ chemicznej pralni.
W sobotê ³aŸnia. Do ³aŸni aresztantki nie uczêszczaj¹ zbyt chêtnie. Z niechêci tej zrodzi³
siê nawet przepis, ¿e kto nie by³ w ³aŸni, ten jeœæ nie dostaje. Pomimo to wszystko, ochêdó-
stwo w Serbii pozostawia³o wówczas du¿o do ¿yczenia.
Chore aresztantki mieszcz¹ siê „na górze”, w szpitalu kobiecego oddzia³u, z³o¿onym
z trzech izb, z których ka¿da zaopatrzona jest w szeœæ ³ó¿ek i dwie. trzy ko³yski. Aresztantkê,
która „pod numerem” zas³abnie, prowadz¹ lub przenosz¹ natychmiast, choæby w nocy, na
górê, gdzie zaraz ma sobie udzielon¹ odpowiedni¹ pomoc, jeœli jej po³o¿enie tego wymaga,
a z rana przychodzi lekarz wiêzienny. Chore dostaj¹ z rana kwaterkê mleka i bu³kê; na obiad
rosó³ z ry¿em lub klejek z jêczmiennej kaszy i kawa³ek cielêciny, wieczorem herbatê. Na dzie-
ci chore taka¿ sama porcja wydzielana bywa. Zdarza siê, i¿ s³u¿¹ca za mamkê kobieta, której
108
dziecko przy objêciu obowi¹zku umieszczonym zosta³o u Dzieci¹tka Jezus, dostaje siê do
wiêzienia na d³u¿szy wyrok, to jest na rok, na dwa lata. Wolno jej wówczas za¿¹daæ oddania
swego dziecka, które jej do wiêzienia przynosz¹, a ona karmi je i odchowuje sama. Na dziec-
ko, choæby to niczego wiêcej nad pierœ matki nie potrzebowa³o, daj¹ kobiecie karmi¹cej kwa-
terkê mleka i pól funta bia³ego chleba .dziennie, a oprócz tego drug¹ porcjê zwyk³ej dziennej
strawy, za któr¹, jeœli jej nie zu¿ywa, dostaje dwa grosze. Do dwóch lat wieku tylko dzieci
oddawane s¹ uwiêzionej matce, starszych zabieraæ z sob¹ ani trzymaæ przy sobie „pod nume-
rem” nie wolno. Wyradza to czasem dziwne sytuacje. W ratuszu znajdowa³a siê raz dziew-
czynka siedmioletnia mo¿e, z któr¹ nie wiedziano po prostu co zrobiæ– Ojciec gdzieœ wywê-
drowa³, czy zgol¹ znany nie by³, matkê wziêto do wiêzienia, a dziecko do ratusza.
Kiedym posz³a dowiedzieæ siê o jej losie, przechadza³a siê w najlepszym humorze pomiê-
dzy zbieranin¹ uliczn¹ najgorszego gatunku, s³u¿¹c im za cel dowcipów i konceptów ró¿nych.
Pierwsz¹ myœl¹ moj¹, pierwszym poruszeniem by³o wzi¹æ za rêkê to dziecko i wyprowadziæ
je. Ale tego zrobiæ nie mo¿na. Nie ma na to przepisu.
– Gdzie¿eœ ty spa³a? – pytam ma³ej.
– A ot tu, na ziemi – odpowiada otwieraj¹c szeroko oczy, zadziwiona tym, i¿ ktoœ w tak
prostej rzeczy ma w¹tpliwoœci jakie i przypuszcza, ¿e gdzie indziej jeszcze ni¿ na ziemi –
spaæ mo¿na, l zaraz zaczê³a mi opowiadaæ, ¿e jej czegoœ daæ nie chcieli. „Ale narobi³am im
takiego gwa³tu...”
Œmiertelnoœæ by³a podówczas w Serbii doœæ znaczna, lubo nie tak wielka, jak w arsenale,
gdzie tyfus przylgn¹³ niemal do murów i zabiera³ liczne ofiary.
Tote¿ te z kobiet, które dosta³y d³ugie wyroki, przenoszone bywa³y do Serbii, a odsiaduj¹-
ce krótk¹, kilkomiesiêczn¹ karê, pomieszczano w arsenale.
Najni¿szym stopniem kary jest odsiedzenie samego wyroku, po czym aresztowana wypusz-
czona jest na wolnoœæ bezwzglêdn¹. Drugim stopniem – odsiedzenie wyroku i ,,pobyt”. Trze-
cim i najwy¿szym: zes³anie.
Kategoria druga jest stosowana najobszerniej i poci¹ga za sob¹ skutki najfatalniejsze. Do
niej to jest przywi¹zany tak zwany „pobyt”, którego istot¹ jest prawo orzekaj¹ce, i¿ wypusz-
czonemu z³odziejowi nie wolno przebywaæ ani w samej Warszawie, ani w miejscowoœci bli¿-
szej nad wiorst czterdzieœci w jej promieniu.
Je¿eli sprawowanie siê aresztantki nale¿¹cej do tej kategorii jest bez zarzutu, wówczas do-
staje przy wyjœciu z wiêzienia tak zwany „rozpis”, z którym idzie sama, bez stra¿nika, na
miejsce pobytu i tam melduje siê w kancelarii, gdzie z niej spisuj¹ protokó³ i pozostawiaj¹
w³asnemu przemys³owi.
Jeœli na taki dowód zaufania zas³u¿yæ sobie w wiêzieniu nie umia³a, wówczas prowadzi
j¹ stra¿nik etapem, zdaj¹c w³adzy od gminy do gminy, po czym tak samo j¹ „opisuj¹”
w kancelarii i puszczaj¹ wolno, aby sobie poszuka³a roboty. Jeœli to lato. rzecz nie jest lak
trudna. Mieszczanie maj¹ zwykle ogrody, pola, przy których roboty nie brak; dwie zatem
zdrowe rêce zawsze tu s¹ po¿¹dane i mog¹ zapracowaæ dziennie na ³y¿kê strawy, a noc
krótk¹ przepêdza siê w bruŸdzie, pod p³otem, na polu. Lecz zim¹ – rzecz inna. Zim¹ robo-
ty przenosz¹ siê pod dach i ograniczaj¹ do domowych zajêæ: s¹ one wprawdzie czêsto tego
rodzaju, ¿e pomoc owych zdrowych r¹k przyda³aby siê i przy nich, ale kto do domu zechce
wzi¹æ z³odziejkê, któr¹ stra¿nik przyprowadzi³ „w pobyt”, któr¹ „opisano” w kancelarii?
Naturalnie nikt.
109
„Pobytowa” wie o tym dobrze i dlatego korzysta z pierwszej sposobnoœci, aby uciec na po-
wrót do Warszawy, gdzie z biedy chwyta siê z³odziejstwa, gdy¿ jawnej, legalnie wykonywa-
nej roboty nigdzie nie dostanie.
IV
Temu, kto bli¿ej pozna³ Serbiê, jej tradycje, jej charakterystykê, wewnêtrzne urz¹dzenia,
obyczaj i wzglêdn¹, trochê republikañsk¹ swobodê, wiêzienie istniej¹ce przy ulicy Z³otej
wyda siê z koniecznoœci bezbarwnym, ma³o zajmuj¹cym, powiem nawet – banalnym nieco.
Tam by³ œwiat ca³y sam w sobie, dziwny, oryginalny, zaciekawiaj¹cy w najwy¿szym stop-
niu; tu dom karny, biuro, zamkniêcie na ludzi i rzeczy.
Tam praktykowa³ siê ca³y system indywidualnego sprytu z jednej strony a ró¿norodnej po-
b³a¿liwoœci z drugiej; tu karnoœæ wykonywa siê ch³odna, jednostajna, powa¿na, raz na zawsze
do wszystkich jednakowo zastosowana. Tam widnia³ wszêdzie – w z³ym i w dobrym – cz³o-
wiek, tu widnieje – prawo.
Sam ju¿ gmach nie ma w architekturze swojej nic wiêziennego. Jest to wielka, na krañcu
prawie ulicy wzniesiona kamienica, tym siê chyba ró¿ni¹ca od innych, ¿e stoi przed ni¹ bud-
ka, a ¿o³nierz z karabinem odbywa przed jej frontem nieskoñczon¹ wêdrówkê.
Gmach nie posiada ¿adnego specjalnego nazwania, co samo ju¿ dowodzi, ¿e mu i we-
wn¹trz, i zewn¹trz brak tej wybitnej charakterystyki, która stwarza imiê w jednej chwili – i na
zawsze. Jest to ,,Oddzia³ kobiecy wiêzienia karnego przy ulicy Z³otej”, a urzêdowy stempel
tego tytu³u silnie odciska siê tu na wszystkim i wszystkich. Drzwi g³ówne otwieraj¹ siê ci-
cho, przyzwoicie, jak ka¿da przeciêtna brama, bez tych zgrzytów i pisków, z jakimi podnosi-
³y siê i zapada³y rygle i zamki w Serbii; odŸwierny trochê szablonowy, móg³by byæ równie
dobrze woŸnym w jakiejœ finansowej instytucji. Jak¿e mu daleko do starego Jakuba z Serbii,
który nosi³ niebiesk¹, bawe³nian¹ chustkê na szyi, ca³y by³ osypany tabak¹, mru¿y³ oczy
i uœmiecha³ siê, drepcz¹c z wyci¹gniêtym przed siebie wielkim kluczem, wiêzienie uwa¿a³ za
najrozkoszniejsze miejsce pobytu, a siebie za kogoœ bardzo zbli¿onego do œwiêtego Piotra
w tym raju!
Z bramy widaæ podwórze obszerne, obudowane doko³a oficynami, na prawo wejœcie do
kancelarii. Schody i korytarze woskowane i zas³ane suknem, powietrza du¿o, i to dobrego po-
wietrza.
Kancelaria obszerna, jasna, niezmiernie prosta, uboga niemal, opatrzona tylko w najnie-
zbêdniejsze sprzêty; œciany purytañsko bia³e i nagie. Jedyn¹ ozdob¹ tego przybytku jest wiel-
ka uprzejmoœæ p. nadzorcy i jego twarz pe³na s³odyczy i ludzkoœci. Zaledwie zd¹¿y³am usi¹œæ
na jednym z trzech krzese³, stanowi¹cych wraz ze sto³em ca³e umeblowanie kancelarii owej,
kiedy siê drzwi otwar³y i wesz³a m³oda panna, brz¹kaj¹c ciê¿kimi kluczami. Jest to stra¿nik
wiêzieñ pierwszego piêtra. Zawsze ja marzy³am o takim kobiecym dozorze nad uwiêzionymi
kobietami; a jednak – mam¿e wyznaæ – dozna³am, zobaczywszy ow¹ pannê, pewnego roz-
czarowania. Jak to, wiêc ju¿ ciê tu nie spotkam, ty wyprostowany, surowy na pozór argusie,
któryœ w swojej filozoficznej wy¿szoœci uwa¿a³ wiêzienie za mena¿eriê, a siebie za poskro-
miciela dzikich zwierz¹t? Wiêc ju¿ ciê tu nie zobaczê, Katonie „od numerów”, którego nie-
z³omnie g³adki, nie maj¹cy ani jednego lekkomyœlnego zagiêcia mundur pokrywa³ jednak
pierœ przystêpn¹ wielu bardzo ludzkim uczuciom...
110
Ale ju¿eœmy weszli na schody i tu nas opuœci³a jasnoœæ niebieska, a przed nami rozci¹ga³
siê korytarz zupe³nie ciemny. Korytarz ten, niezmiernie w¹ski i d³ugi, ma z lewej i z prawej
strony szereg przeciwleg³ych sobie drzwi, w które wpierw nosem tr¹ciæ musisz, nim je zoba-
czysz, a które, gdy siê otworz¹, sprawiaj¹ gwa³towny, gro¿¹cy parali¿em przeci¹g.
Poza tym wszystko tu jest w porz¹dku. Izby jasne, okna ca³y dzieñ otwarte, czyste bielone
œciany, którym biegn¹ce doko³a lamperie czarne nadaj¹ coœ ¿a³obnego, pod³oga lœni¹ca, jakby
poci¹gniêta woskiem. W³aœciwie przecie¿ jest ona tylko wypolerowana denkami od butelek
i skorupami st³uczonych szklanek, któr¹ to manipulacjê wykonywaj¹ aresztantki z wielk¹ zrêcz-
noœci¹ i wpraw¹. W ka¿dej izbie mieœci siê kilkanaœcie tapczanów. S¹ to ³ó¿ka ¿elazne, w¹skie,
na dzieñ sk³adane do po³owy i zastêpuj¹ce wówczas miejsce ³awy dla zajêtych pod numerem
kobiet. £ó¿ko takie naci¹gniête jest silnie grub¹, p³ócienn¹ p³acht¹, na ni¹ idzie stary, z wybra-
kowanych ko³der pochodz¹cy, kawa³ dery, we dwoje z³o¿ony, pod g³owê w¹ska poduszka, na-
³o¿ona garœci¹ s³omy, na to zaœ wszystko gruby woj³ok, s³u¿¹cy do okrywania siê.
Wszystkie kobiety zostaj¹ce „pod numerem” przez dzieñ ca³y szyj¹ wiêzienn¹ bieliznê
i garderobê. S¹ to po wiêkszej czêœci doœæ stare ju¿ baby, które innej, delikatniejszej roboty
nauczyæ siê nie mog¹; najstarsze i najniedo³ê¿niejsze przêd¹.
O szyciu tym wiele by siê powiedzieæ da³o, i niejedna z was, czytelniczki, nie widzia³a
przez ca³e ¿ycie takich obrêbków i stebnówek, jakie siê tu praktykuj¹ w najlepszej wierze.
Trzyma siê to jednak kupy, jak to mówi¹, a kilkanaœcie robotnic, na jakie sto mo¿e, szyje
wcale nieŸle.
Dziwiæ siê nie ma czego. Palce grube, przy z³odziejskim procederze od ig³y odwyk³e,
czêsto od d³ugoletniego pijañstwa dr¿¹ce, zginaj¹ siê sztywno jak ko³ki; i to, co robi¹, doœæ
na nie.
Pilna szwaczka oddaje w ci¹gu dwóch dni piêæ koszul, czasem nawet wykañcza trzy dzien-
nie; inne szyj¹ po dwie i mniej jeszcze.
Bielizna i garderoba uszyta pod numerami idzie do magazynu, który zaopatruje wszystkie
wiêzienia w kraju. Magazyn ten jest to spora o dwóch oknach sala, obstawiona szafiastymi
pó³kami, które, zamiast drzwi, maj¹ firanki p³ócienne, na pó³kach, a¿ pod sufit, stosy koszul
mêskich, kobiecych, rêczników, p³acht, fartuchów, kaftanów i spódnic. Spódnice i kaftany
letnie szyte s¹ z drelichu w paski siwe i czarne, który to drelich, jak równie¿ i ca³y zapas zu-
¿ywanego tu p³ótna, produkuj¹ warsztaty arsena³u. Odzie¿ zimow¹ stanowi kaftan i spódnica
z siwego sukna. Chorzy u¿ywaj¹ z tego¿ sukna krajanych kapot, podszytych nieco za stan
miêkkim, lnianym p³ótnem. Wiele z przedmiotów, znajduj¹cych siê w magazynie tym, figu-
rowa³o w Rzymie na kongresie wiêziennym, i trzeba wyznaæ, ¿e roboty naszych wiêziennych
warsztatów i wyroby Osad Rolnych trzyma³y jedno z pierwszych miejsc na tej wystawie.
Teraz dopiero spotrzeg³am, co tutaj nadaje wszystkim uwiêzionym jak¹œ wspóln¹, posêpn¹
cechê. Jest to obowi¹zuj¹ca wszystkie zarówno odzie¿ wiêzienna. W Serbii, mimo istniej¹-
cych przepisów, ka¿da ubiera³a siê, jak mog³a i chcia³a. Ostatnie nêdzarki ledwo nosi³y wiê-
zienne czepce i kabaty. By³y tam grzywki, pretensje, jedwabne chusteczki, jasne suknie, za-
lotne kaftaniki i fartuchy. Recydywistkom gro¿ono wprawdzie siwym kubrakiem, ale nikt
jakoœ bardzo œciœle do wykonywania tej groŸby siê nie bra³.
W tym pstrym i kolorowym t³umie ujawnia³y siê ró¿ne indywidualne cechy uwiêzionych;
pró¿noœæ, wzglêdny dobrobyt, chêæ odznaczenia siê, ró¿nego rodzaju pretensje znajdowa³y
tu swój wyraz. Na Z³otej wiêzienny drelich zatar³ wszystkie te ró¿nice; kaftan pasiasty wisi
111
jednostajnie na wszystkich grzbietach. P³ytkie trzewiki obuwaj¹ wszystkie stopy, a bia³e czep-
ki okrywaj¹ wszystkie g³owy.
Reforma ta tu w³aœciwie da³a siê przeprowadziæ najg³adziej; w obrêbie bowiem wiêzienia
nic nie podsyca ¿¹dzy podobania siê, która by³a w Serbii nader silnym czynnikiem wielu
spraw. Tutaj ¿adne okno nie otwiera siê, kiedy aresztantki s¹ na przechadzce, a nawet klucze
od numerów ma nie stra¿nik, ale m³oda panna, która b¹dŸ co b¹dŸ bardziej jeszcze nieugiêta
jest od niego.
– A to karcer – rzek³ uprzejmie pan nadzorca, kiedyœmy siê znaleŸli w koñcu korytarza.
Otworzy³ drzwi i ciemnoœæ, w jakiej znajdowaliœmy siê poprzednio, nagle zgêst³a. Pusz-
czono dopiero nieco œwiat³a z „numeru” i wtedy zobaczy³am izdebkê, której szczup³oœæ od-
gadywaæ siê dawa³a po stêch³ym powietrzu raczej, gdy¿ œciany ginê³y w mroku. W g³êbi tej
izdebki poruszy³o siê coœ za naszym wejœciem. By³a to aresztantka odsiaduj¹ca ciemn¹.
Dowiedziawszy siê, ¿e skazana jest tylko na trzy dni (nie bierzcie proszê tego tylko za
ironiê), oœmieli³am siê prosiæ pana dozorcy o uwolnienie jej. Gdy wysz³a na próg, ja i ona
zadziwi³yœmy siê g³oœno, by³a to bowiem ta sama Pud³oska, któr¹ ju¿ w Serbii odwiedza³am
w ciemnej. Sta³a zrazu chwilkê, jakby uderzona jak¹œ myœl¹, potem spróbowa³a siê uœmiech-
n¹æ, wreszcie zaczê³a p³akaæ i powlok³a siê do swojej roboty. Od czasu, jakem j¹ pozna³a,
nie wychodzi prawie z wiêzienia, przenosz¹c siê kolejno spod „numeru” w „pobyt” i z „po-
bytu” pod „numer”
Na tym samym piêtrze jest warsztat klejenia pude³ek. Warsztat ten zatrudnia przesz³o dwa-
dzieœcia kobiet m³odszych i starszych, a obstalunków dostarcza fabryka zapa³ek Bieñkowskie-
go. Robota idzie szybko i sk³adnie, a magazyn oboczny posiada znaczne zapasy ju¿ zapako-
wanych i schn¹cych dopiero pude³ek. Robotnica bierze od tysi¹ca sztuk czterdzieœci groszy.
Po³owa tego idzie „na wydzia³”, a po³owa do ksi¹¿ki -jak w Serbii.
Na pierwszym piêtrze mieœci siê pracownia robót d¿etowych. Jest to obszerna izba
o dwóch d³ugich sto³ach, przy których pracuje dwadzieœcia dwie kobiety pod okiem ucz¹cej
je specjalistki. Przed ka¿d¹ robotnic¹ rozpostarty arkusz bibu³y, a na nim kupki drobniejsze-
go i grubszego d¿etu, drut, nici. Z tej to pracowni wylatuj¹ te czarne, b³yszcz¹ce motyle, któ-
rymi piêkne panie lubi¹ przystrajaæ kapelusiki swoje; tu siê wykañczaj¹ klamry, fantazyjne
siatki d¿etowe, piórka itd. Po dwumiesiêcznym terminie bezp³atnej pracy, który zarazem jest
terminem nauki, robotnice wynagradzane s¹ w miarê uzdolnienia od dziesiêciu do dwudzie-
stu kopiejek dziennie.
Weszliœmy na drugie piêtro, gdzie nas spostrzeg³a druga z dozorczyñ, i poprowadzi³a do
przêdzalni.
Z trzydzieœci chyba kobiet jest w niej zaznajomionych przêdzeniem na wrzecionach lnu i ko-
nopi oraz krêceniem nici. Wszystkie ju¿ starsze wiekiem, pomiêdzy nimi dwie wieœniaczki.
O kilka drzwi dalej szwalnia, któr¹ trzyma na siebie prywatna przedsiêbiorczym, a zara-
zem nauczycielka szycia bielizny i haftu.
Na pierwszy rzut oka spostrzeg³am tu Waleriê War. Postarza³a, z¿ó³k³a, z przewi¹zanym
chustk¹ czo³em, mia³a nos jeszcze d³u¿szy ni¿ dawniej i jeszcze ostrzej œwidruj¹ce oczy. Po-
desz³am do niej prosto. Przyjê³a to ca³kiem obojêtnie.
– Gdzie Helena? – zapyta³am z cicha.
– Na wolnoœci...
– Có¿, pracuje?
112
– I... nie. Pracowaæ, to ona nie pracuje, my ju¿ tam nie do tego.
– Coœ przecie robi?
– At, zarabia trudem.
Wiedzia³am ju¿, co to za zarobki, wiêc bli¿ej siê nie rozpytywa³am.
W szwalni tej robotnicom wolno siê ubieraæ w kaftaniki bia³e, przez wzgl¹d na delikatniejsz¹
ich robotê, która musi byæ wykonywana czysto. Przesz³o trzydzieœci pracuje ich tam w jednej
obszernej izbie. Hafty nie s¹ œwietne, ale znaczenie bielizny i samo szycie bardzo dobre.
Rozejrzawszy siê po szwalni, spostrzeg³am kilka jeszcze starych znajomych z Serbii. Nie-
które z nich okazywa³y wiele radoœci, inne trochê wstydu.
Pod oknem œwie¿o wypuszczona Pud³oska koñczy³a st³umionym, sycz¹cym g³osem k³ót-
niê, za któr¹ siedzia³a przed kwadransem w ciemnej. Przeciwniczka jej zdawa³a siê byæ zgnê-
biona niespodzianym obrotem sprawy. Sz³o im o chodz¹cego w podwórku szyldwacha, któ-
rego d³ugi, ruchomy cieñ rzuca³ siê na kraty otwartego okna.
Karnoœæ, praktykowana przy ulicy Z³otej, dwojako oddzia³ywa na uwiêzione. Jedne z nich
zapadaj¹ niemal w apatiê, granicz¹c¹ z idiotyzmem, drugie podlegaj¹ zwodniczemu podnie-
ceniu nerwów. U tych ostatnich rysy twarzy s¹ jakby naprê¿one, oczy posêpnych b³ysków
pe³ne, ruchy niecierpliwe, nag³e, g³os ostry, twardy.
Spokoju, jakim siê odznacza³a Kazarynowa, nie widzia³am tu na ¿adnej twarzy.
Najbystrzejsze i wzglêdnie najpogodniejsze, najbardziej inteligentne fizjognomie maj¹
¯ydówki. Jest ich tu spory procent. Ca³a jedna izba jest im oddana wy³¹cznie, reszta mieœci
siê wspólnie z innymi.
Najtragiczniejsz¹ grup¹ na Z³otej s¹ tak zwane „posielanki” i te, które do ciê¿kich robót
id¹. Wys³ano ju¿ znaczn¹ partiê, coœ parê tygodni temu, a teraz znów ich tu do trzydziestu.
Nie wszystkie jednak czuj¹ nieszczêœcie swoje. S¹ te¿ biedne, niepoczytalne istoty, które ra-
czej nale¿a³oby leczyæ, niŸli karaæ. Do tych nale¿y Agda. Pamiêtasz zapewne, czytelniczko,
sprawê tej m³odej podpalaczki i zabójczyni, o której rozpisywa³y siê dzienniki nasze. Patrz¹c
na to œliczne dziewczê, nigdy byœ nie przypuœci³a, ¿e w niej coœ zbrodniczego byæ mo¿e. Œred-
niego wzrostu, sk³adna brunetka, bia³a i kwitn¹ca jak ró¿a, dziwnie wygl¹da³a w du¿ym, wiê-
ziennym czepcu, spod którego b³yszcza³y jej oczy jasne i uœmiech dzieciêcy.
Zaledwie podesz³am ku niej, kiedy skubi¹c w rêku trzyman¹ robotê, z min¹, jak¹ miewaj¹
czasem pensjonarki, rzek³a cichym i s³odkim g³osem: „To macocha... wszystko macocha...”
– W Sybir idziesz, dziewczyno! – rzek³am, chc¹c j¹ rozbudziæ nieco.
– W Sybir idê... – powtórzy³a jak echo, przy czym uœmiech nie zszed³ ani na chwilê z jej
pe³nych ust rumianych.
Skazana na lat szesnaœcie.
Patrza³am jeszcze na ni¹, kiedy mnie z g³oœnym p³aczem chwyci³a za nogi stara jakaœ, wy-
sch³a kobieta, na której brunatnej, g³êboko obna¿onej szyi wystêpowa³y ¿y³y jak postronki.
Chcia³am j¹ podnieœæ, ale rêce jej trzyma³y siê mnie jak kleszcze.
– Oj! ratujcie mnie, ludzie, ratujcie!... Oj, pani moja z³ota, zmi³uj siê nade mn¹, sierot¹...
Jak Bóg ¿yj¹cy na niebie, nie na syna by³a ta trucizna, ino na szczura by³a... Syn mnie zgu-
bi³, pani moja droga, pies nie syn! Od maleñkoœci pies by³!... Adyæ tu przychodzi³, adyæ go
tu ludzie widzieli, adyciem go tu za nogi obejmowa³a, ¿eby mnie nie gubi³... A bodaj¿e on
jasnoœci boskiej nie ogl¹da³!... Oj, zgubi³ mnie, poganin, syn, bi³ mnie do œmierci!... Kat
nie syn!
113
Jêcza³a i g³ow¹ o deski t³uk³a, chwytaj¹c siê rzeczy moich nieprzytomnie, jak ton¹cy. Led-
wo siê wydar³am tej okropnej matce. Skazana na ca³e ¿ycie na Sybir.
Z boku tymczasem chlipa³a, kryguj¹c siê, szpetna jakaœ baba, z wielk¹, jak paj¹k w³ochat¹
brodawk¹ na górnej wardze.
– Jak Boziê kocham, wielmo¿ny panie – mówi³a do nadzorcy, stroj¹c dziwne miny –
¿ebym tak zdrowa by³a, jak mu nic nie jest. ¯eby choæ oœlep³, toby cz³owiekowi nie ¿al by³o
przynajmniej, wielmo¿ny panie. A teraz ch³opu nic, a ja na taki los popad³am. Powiada wiel-
mo¿ny s¹d, ¿e by³ kwas... Abo ja wiem czy kwas? Kiedy nie oœlep³, to mo¿e i nie kwas by³.
Jak Boziê kocham...
Stara ta baba skazana by³a na szeœæ lat na Sybir za wypalenie kwasem siarczanym oczu
swemu kochankowi.
Tu¿ pod oknem sta³a bardzo blada kobieta, która siê wpatrywa³a we mnie natê¿onym wzro-
kiem i której d³onie z³o¿one pod piersiami trzês³y siê coraz bardziej. Ta nie przemówi³a ani
s³ówka, tylko oczy jej nabiera³y wyrazu coraz wiêkszego przera¿enia i usta otwiera³y siê od
chwili do chwili – bez g³osu.
Za morderstwo skazana do robót ciê¿kich, w drodze ³aski, z powodu s³abego zdrowia, na
wiêzienie do¿ywotnie. Nic nie mówi, chowa siê zawsze w k¹ty, ca³a siê trzêsie, s³uchaj¹c jê-
ków skazanych na zes³anie.
Szeœæ czy oœm spomiêdzy nich karmi¹ niemowlêta. Dzieci te blade, przejrzyste nieledwie,
jedne œpi¹ jakimœ snem niezdrowym przy piersiach matek, drugie szeroko otwieraj¹ zadzi-
wione oczy, i s³uchaj¹c tych wszystkich jêków, same zaczynaj¹ p³akaæ. Zbli¿y³am siê, aby
uspokoiæ jedno z tych ma³ych. Matka mia³a twarz martw¹ jakby i œniadsz¹ jeszcze od œniadej
odzie¿y wiêziennej. Na dziecku tak¿e ju¿ odcieñ tej œniadoœci by³ widny. Kiedym je wziê³a
za chud¹ r¹czynê – matka wybuchnê³a gwa³townym p³aczem.
Skazana na szeœæ lat na Sybir za podpalenie. Co siê stanie z jej dzieckiem? Co siê stanie
z tymi wszystkimi dzieæmi?
V
Pomiêdzy wiêzieniem na Z³otej a Sybirem stoi – poœredni etap – arsena³.
Arsena³ jest to gmach posêpny, ciê¿ki, którego mury przesi¹kniête chroniczn¹ wilgoci¹,
podziurawione s¹ opatrzonymi mocn¹ krat¹ oknami w pó³kole. Pomimo wszystko, co dla za-
maskowania tych murów zrobi³ p. nadzorca, cz³owiek obdarzony niezwyk³ym zmys³em orga-
nizacji i wielki mi³oœnik ogrodownictwa, pomimo ca³¹ tê dzia³alnoœæ, jak¹ tu rozrzuci³, mury
te nie straci³y na zewn¹trz nic ze swojej ponurej grozy. Jest to prawdziwe wiêzienie, „wa-
rownia”, jak tu nazywaj¹ niektórzy; a ciê¿ka brama, jaka siê do niego otwiera, wydaje zgrzyt
przeci¹g³y, do ludzkiego jêku podobny. Podwórze wewnêtrzne wygl¹da jak piêkny ogródek,
z fontann¹, klombami kwiatów, trawnikami, wœród których wznosz¹ siê dawniej sadzone
drzewa. Wprost wejœcia jest piêkna stylowa brama kamienna z czasów Batorego, która nie-
gdyœ zamyka³a lazaret wojskowy.
Bardzo szerokie schody prowadz¹ na obszerne jasne korytarze, które umiano obecnie do-
syæ przewiewnymi uczyniæ. Wzd³u¿ korytarzy kilkadziesi¹t warsztatów tkackich ustawionych
jest pod œcian¹, jeden za drugim, a ka¿dy z g³uchym ³omotem podnosi i spuszcza swoje ramy,
przesuwa czó³enko, co wszystko razem tworzy jednostajny, rytmiczny odg³os, podobny do
114
pochodu olbrzymiego wahad³a w jakimœ tajemniczym zegarze. S³uchaj¹c tego odg³osu, ¿ywo
przypomnia³am sobie ów wiersz Heinego, gdzie ka¿da strofa koñczy siê s³owami:
Wir weben – wir weben...
Ci tkacze posêpni tak¿e tkaj¹ ca³un dla cz¹stki ogólnego ¿ycia...
Pod przeciwleg³¹ œcian¹ siedz¹ rzêdem na niskich ³awach bladzi bardzo, ró¿nego wieku mê¿-
czyŸni, a przed ka¿dym k¹dziel lnu albo konopi, a ka¿dy snuje swoj¹ niæ szar¹... Kó³ka warcz¹,
jak dra¿niony brytan, szpulka chwyta niæ i nawija nieskoñczone pasmo, nogi uderzaj¹ w takt
niecierpliwym lub wpó³sennym ruchem. To wiêŸniowie przêd¹. W b³êdzie jest ten, kto s¹dzi,
¿e to wygl¹da komicznie i przypomina ,,Osiek” Fredrowskiej komedii. Zarêczyæ mogê, ¿e ¿aden
uœmiech nie przychodzi na usta wobec tych znêdznia³ych twarzy, wiêziennych kapot i g³ów
pogolonych. Czujesz, ¿e oddychasz wszêdzie nieszczêœciem. Wyznaæ tu muszê, i¿ mi by³o przy-
kro bardzo przechodziæ tak obojêtnie przed szeregiem tych nêdzarzy i patrzeæ na nich, jak na
dziwowisko, które ciekawoœæ budzi. Zauwa¿y³am nawet, ¿e wielu nie podnosi oczu i schyla siê
nad swoj¹ k¹dziel¹... Inni patrz¹ z wyrazem cierpienia w oczach. Usiad³am na chwilê przy jed-
nym z tych ostatnich, na wolnym brze¿ku ³awy, i chcia³am do niego przemówiæ, kiedy stra¿nik
chwyci³ go za ramiê i podniós³ na równe nogi. To odjê³o mi ochotê do rozmowy, a na twarzy
wiêŸnia wywo³a³o nag³¹ czerwonoœæ, ale regulaminowi sta³o siê zadosyæ. Wiêzieñ pozna³ pra-
wid³o grzecznoœci. Charakterystycznym jest, ¿e podczas kiedy twarze uwiêzionych kobiet s¹ –
z ma³ymi wyj¹tkami – g³upowate, owcze, ¿e tak rzekê, wyraz oblicza uwiêzionych mê¿czyzn
jest – tak¿e ogólnie bior¹c – jakiœ dziki, bolesny, wytê¿ony, a nierzadko strachem przejmuje.
Zdawa³oby siê, ¿e utrata swobody ruchu i samodzielnoœci musi byæ wiêksz¹ kar¹ dla mê¿czyzn,
których ¿ycia istotê stanowi, niŸli dla kobiet, które siê i na wolnoœci ³atwiej bez nich obchodz¹.
Tkactwo i przêdzenie zatrudnia przesz³o dwustu wiêŸniów – przedtem jest jeszcze warsz-
tat stolarski, gdzie siê wyrabiaj¹ bardzo piêkne rzeczy; tokarnia, warsztat krawiecki, szewski
i bednarski. Te trzy ostatnie zaopatruj¹ tylko potrzeby wiêzienne. Nie wszyscy przecie¿ wiêŸ-
niowie znajduj¹ w warsztatach zatrudnienie.
Po kilku, po kilkunastu nawet, siedzi bezczynnie w izbach sypialnych – czasowo wzywani
tylko, do robót takich, jak szorowanie izb, pranie, kopanie, itp. Pan nadzorca ma zamiar roz-
przestrzeniæ warsztaty arsena³u i wszystkim uwiêzionym daæ dobrodziejstwo pracy. Niechby
chocia¿ na wrzecionach przêdli, jeœli kó³ek ustawiæ gdzie nie ma. Pobie¿nie tylko ogl¹da³am
tym razem arsena³. Bywa³am tu niegdyœ, kiedy wiêzienie to mia³o swój oddzia³ kobiecy, a z
owych czasów pozosta³y mi wspomnienia nader przykre, gdy¿ nigdzie nie spotka³am tyle, co
tu, rozzwierzêcenia w kobietach. Tutaj to siedzia³a wówczas la s³awna Zabór., która otru³a
kochanka swego i rywalizuj¹c¹ z ni¹ o wzglêdy jego macochê; której nabrzmia³a i trêdowata
twarz by³a ohydn¹ mask¹ zeszpecon¹ przez za¿ywanie arszeniku. To by³a komediantka wy-
trawna, maj¹ca na zawo³anie ³zy, skruchê, szczeroœæ, wszystko, co wzruszyæ i rozbroiæ mo¿e.
Ona to pisa³a w swoim czasie ów list do arcybiskupa, prosz¹c o spowiedŸ, jawn¹ i publiczn¹
pokutê, co nie przeszkadza³o jej bynajmniej wymyœlaæ najohydniejsze przestêpstwa i prze-
chwalaæ siê z ich spe³nienia. Ona to umia³a utaiæ przy sobie w wiêzieniu tak¹ iloœæ arszeniku,
z którego spo¿ywania zrobi³a sobie rodzaj sportu, ¿e kiedy by³a blisk¹ œmierci, skutkiem tych
nadu¿yæ w³aœnie, i odda³a osobie zaufanej resztê swoich zapasów, lekarz oceni³, i¿ wystar-
czy³oby jeszcze tego dobrego na otrucie trzydziestu ludzi.
Topi¹ca siê – i wyratowana, powieszona i odciêta – snu³a siê tam jak widmo z³owró¿bne,
nienawidzona przez wszystkich. Pomimo to jej fantazja twórcza nie spoczywa³a ani na chwil-
115
kê. Upaja³a siê atmosfer¹ wymyœlonych zbrodni, tak jak pijak upaja siê wódk¹. Pozowanie
na bohaterkê scen najsromotniejszych zaspokaja³o ledwo w czêœci jej ¿¹dzê z³ego. Nie przez
to cierpia³a w wiêzieniu, ¿e jest karan¹, ale przez to, ¿e nie mo¿e znaleŸæ nic godnego siebie.
By³ to subiekt niezmiernie dla psychologa ciekawy. Kiedy j¹ z arsena³u przeniesiono do Ser-
bii, straci³a wiele na fantazji. Nie by³a to ju¿ warownia, brak³o tu sklepionych korytarzy, od-
g³osów i zmierzchów tajemniczych, które tam nastraja³y j¹ i pobudza³y.
To j¹ tylko pociesza³o, ¿e znalaz³a tu œwie¿e audytorium dla tego demonicznego dramatu, któ-
rego sceny rozgrywa³y siê w jej rozpalonym mózgu. Widzia³am j¹ raz jeszcze na Z³otej, w samych
pocz¹tkach istnienia tam kobiecego oddzia³u, opuchniêt¹ od swego arszeniku, bez kropli krwi
w strasznej, zagas³ej twarzy, umieraj¹c¹ niemal. Wyzdrowia³a jednak, a ja straci³am j¹ z oczu.
W jednej przecie¿ izbie arsena³u zatrzyma³am siê i teraz d³u¿ej, a mianowicie w tak zwa-
nej ,,Szkole”. Jest to szko³a ma³oletnich przestêpców, którzy b¹dŸ z powodu jakiegoœ defektu
organicznego, b¹dŸ innych uwzglêdniaj¹cych siê przez zarz¹d przyczyn, nie mog¹ byæ po-
mieszczeni w Studzieñcu.
Zorganizowanie, stworzenie pod tym wzglêdem szko³y i – przyk³adu innym wiêzieniom,
to piêkna karta z ¿ycia p. J. Maternickiego, któremu zawdziêcza pocz¹tek swój i szczêœliwy
rozwój.
On to, obj¹wszy przed trzydziestu laty nadzór kieleckiego wiêzienia, zasta³ tam szesnastu
uwiêzionych ch³opców, którzy po dwóch, po trzech rozrzuceni byli po izbach miêdzy doro-
s³ymi przestêpcami. Jakiego zepsucia by³o to Ÿród³em – ³atwiej sobie wyobraziæ, niŸli opo-
wiedzieæ. – Otó¿ wygarn¹³ on ten drobiazg, zamkn¹³ osobno, uprosi³ kapelana o lekcje religii
dla nich, sam na siebie wzi¹³ godziny matematyki, sekretarza swego posadzi³ do lekcji geo-
grafii, malcom da³ w rêkê ksi¹¿kê, zaopatrzy³ ich w papier i pióra – i tak wiêzienie tych dzie-
ci zmieni³o siê w szko³ê. W³adza mile przyjê³a tê nowoœæ; z czasem wyznaczono etat dla sta-
³ego nauczyciela, a wszystkim wiêzieniom w kraju polecono iœæ za przyk³adem kieleckiej
szkó³ki. Up³ynê³y lata od owego czasu, a dobre dzie³o rozwinê³o siê i przynios³o owoce. Jed-
na to z najpiêkniejszych zas³ug, jakie cz³owiek, na tym stanowisku stoj¹cy, po³o¿yæ mo¿e
wzglêdem spo³eczeñstwa swego. Gdyby tak coœ podobnego w wiêzieniach kobiet...
Pod wzglêdem stosowania praw karnych trzy lata Osad Rolnych odpowiada szeœciu tygo-
dniom zamkniêcia w wiêzieniu. Ma³oletnim jest przestêpca do lat piêtnastu w³¹cznie, po czym
podlega prawom ogólnym. Szeœciu ch³opców by³o wtedy w arsenale; najstarszy mia³ lat czter-
naœcie, najm³odszy z jedenaœcie mo¿e. Szko³a jednak, która jest zarazem ich sypialni¹, mie-
œci dwadzieœcia ³ó¿ek, gdy¿ do tej cyfry dochodzi nieraz liczba ma³ych przestêpców. Nauczy-
ciel przychodzi do nich z miasta na parê godzin dziennie. Stary, przyzwoitej powierzchowno-
œci cz³owiek, tak¿e wiêzieñ, ma nad nimi bli¿szy nadzór. Smutne bardzo wra¿enie robi³a si-
wizna i to dzieciñstwo zrównane wobec wiêziennej kapoty...
– I za có¿ ty siedzisz, biedaku? – spyta³am najm³odszego z ch³opców, który wtuli³ ogolon¹
g³owinê pomiêdzy ramiona, podczas kiedy rêce jego ginê³y w zbyt d³ugich rêkawach siwego
kubraka.
– Ano – odrzek³ cienkim g³osikiem – za te wêgle...
– Jak¿e to by³o?
– Ano, matka mi kaza³a po wêgle iœæ, by³o zimno, ja te¿ poszed³. Tak ja przelaz³em bez
p³ot, tak matka sta³a na ulicy – tak ja rzuca³em matce wêgle... A tam by³ pies, takie wielkie
psisko... Jak wzi¹³ szczekaæ, jak wzi¹³ ujadaæ, tak mnie i z³apali.
116
– A matka?
– Ano, matka posz³a do dom.
– I có¿ dalej?
– Ano, tak miê wziêli.
– Czemu¿eœ nie powiedzia³ tak wszystkiego przed s¹dem, jak mnie ty mówisz?
– Ale... powiedzia³em. Ino, ¿e mi zaraz dali w kark, ¿e niby ³¿ê; i przyœwiadczyli, ¿e ja
sam krad³, i kuma Jêdrzejowa te¿ przyœwiadczyli, i stró¿ka...
Zamilk³ i westchn¹³ ciê¿ko, g³êbiej jeszcze wtulaj¹c g³owê miêdzy ramiona.
– I dobrze ci tu jest?
– Dobrze – odrzek³ i znów westchn¹³, a¿ siê wiêzienna gunia pod– nios³a na jego szczu-
p³ej, dzieciêcej piersi.
O prawo! jakie ty winy karzesz!
Najstarszy by³ ¯ydek. Szczup³y, czarnooki, trzyma³ w rêku ksi¹¿kê z wyobra¿eniem jakie-
goœ przedpotopowego mastodonta, ale oczyma bystro rzuca³ na wszystkie strony, jakby szu-
kaj¹c szpary, przez któr¹ by móg³ czmychn¹æ.
Z pozosta³ych zwróci³ jeszcze moj¹ uwagê blady, mocno piegowaty, rudy ch³opak, doœæ
têgiej budowy, którego szare, ma³e oczki migota³y pod ¿ó³tymi rzêsami. By³ to typ prawdzi-
wego „andrusa”. Co s³owo powiedzia³, to siê w piersi t³uk³ œciœniêt¹ piêœci¹, dodaj¹c za ka¿-
dym razem: „jak Boga kocham, proszê wielmo¿nego pana”. By³ to dezerter z Osad, z³apany
na ponownym przestêpstwie.
Zbyt d³ugo jednak mo¿e zatrzymujê ciê, czytelniczko, w arsenale, gdzie, jak widzisz, kobiet
nie ma. Bywaj¹ jednak! Ale dzieñ, w którym bywaj¹, jest dniem p³aczu i zgrzytania zêbów...
Kiedy ju¿ termin zsy³ki oznaczonym zosta³ i partia zebran¹, odprowadzaj¹ aresztantki do
arsena³u, strzyg¹ im w³osy, daj¹ po dwie koszule skarbowe i grub¹ wiêzienn¹ odzie¿, po czym
wraz z parti¹ odstawiaj¹ pod stra¿¹ na tak zwany punkt zborny, na Pragê.
Do partii przy³¹czaj¹ siê kobiety, które chc¹ towarzyszyæ mê¿om na Sybir. Te, jeœli drogê
chc¹ odbyæ na koszt rz¹du, podlegaj¹ ca³emu regulaminowi, jaki ustanowiony jest dla aresz-
tantek. Tak samo strzyg¹ im w³osy, nak³adaj¹ bia³e czepce, z szerok¹, na czo³o opadaj¹c¹
szlark¹, daj¹ p³ytkie obuwie, wiêzienn¹ siw¹ spódnicê i kaftan, bia³y fartuch i bia³¹ perkalow¹
krzy¿ówkê na piersi. Tylko odbywaj¹ce drogê na koszt w³asny wolne s¹ od tego skarbowego
umundurowania.
Zdarza siê, i¿ aresztantka, której mi³ego czeka zsy³ka, porozumiewa siê z nim, podaje proœ-
bê – zawsze uwzglêdnion¹ – dostaje œlub i idzie na Sybir.
Przy ka¿dej niemal partii znajduj¹ siê ochotnice takie. Kto na koszt skarbu podró¿ odby-
wa, nie mo¿e z sob¹ zabieraæ ¿adnych w³asnych pakunków wiêkszych, poœcieli itd. Wszyst-
ko musi pomieœciæ w niewielkim wêze³ku, który siê przez plecy zawiesza; a jeœli dziecko jest,
w rêku siê je trzyma. Parê lat ju¿ minê³o, jakem widzia³a partiê tak¹, a dot¹d mam j¹ przed
oczyma.
Pi¹ta mo¿e by³a rano, kiedym stanê³a na Pradze, w gmachu, który nazywaj¹ punktem zbor-
nym, a który mnie siê wyda³ czymœ w rodzaju wojskowego biura w po³¹czeniu z koszarami.
Przyprowadzono w³aœnie wiêŸniów; oficer odbieraj¹cy partiê liczy³ ich i za³atwia³ formalno-
œci wstêpne.
Kilka kobiet z miasta oczekiwa³o wraz ze mn¹ w wielkiej sali, gdzie na ³awach kamien-
nych, wpuszczonych w g³êbokie framugi okienne, a przypominaj¹cych kanonickie stalle, sie-
117
dzia³o kilkunastu ¿o³nierzy, zajêtych pisaniem i czytaniem. M³ody jeden so³dat przechadza³
siê, gwi¿d¿¹c weso³o i spluwaj¹c przez zêby, to na praw¹, to na lew¹ stronê.
– Wy nic nie robicie? – zahazardowa³am nieœmia³o pytanie.
– A co robiæ? – odpar³ mi na to. – Teraz wolna etaka godzina.
– A có¿ drudzy robi¹? – rzek³am dalej.
– Listy pisz¹ do domu i do rodziny.
– A wy rodziny nie macie?
– I u mnie jest rodzina. Matka jest, siostry...
– A sk¹d wy?
– Z daleka.
– To pewno i matka, i siostry czekaj¹ na stówko jakie od was.
M³ody so³dat za ca³¹ odpowiedŸ zacz¹³ mocniej jeszcze gwizdaæ. Po chwili wszak¿e przy-
stan¹³ u okna i popatrzy³ na nie, podszed³ w jeden k¹t, potem w drugi, nareszcie czo³em siê
o piec wspar³ i zacz¹³ mocno ucieraæ nos palcami, a oczy rêkawem. O gwizdaniu i spluwaniu
nie by³o ju¿ mowy.
Wtem rozleg³ siê dŸwiêczny odg³os m³ota, uderzaj¹cego o ¿elazo. Próbowano kajdany, czy
dobrze zakute.
W wiêzieniach teraz nie nak³adaj¹ kajdan nikomu, chyba w charakterze czasowej kary tym,
którzy usi³owali uciec. Po izbach i korytarzach nie rozlegaj¹ siê ju¿ te przewlek³e brzêki,
w których wprawne ucho z daleka rozró¿niæ umia³o gatunek i wagê kajdan. Kiedy ¿elazo wlo-
k³o siê z g³uchym ³oskotem, mówiono: „warowny” idzie. By³y to kajdany wa¿¹ce oœm do
dziesiêciu funtów. Charakterystyczny brzêk, jakby okutego wozu, wydawa³ id¹c „ciê¿ki”, któ-
rego kajdany mia³y od czterech do oœmiu funtów. Zwyczajne wreszcie kajdany od dwu do
czterech funtów, nak³adane l¿ejszym przestêpcom, dzwoni³y jak sygnaturki w porównaniu do
owych potê¿nych, jak wielki dzwon rozlegaj¹cych siê brzêków. Wtedy to i kobiety nosi³y
¿elazo. Teraz kuj¹ tylko przed sam¹ zsy³k¹ partiê mê¿czyzn, ka¿dego na obiedwie nogi, i po
dwóch za rêce! Kobiety wolne s¹ od kajdan zupe³nie. Wyprowadzono ich wreszcie. Mê¿czyzn
by³o ze trzydziestu i cztery kobiety. Gromadka ta uformowa³a prostok¹t i stanê³a na placyku
otoczonym drzewami. Za ni¹ wytoczy³ siê wóz, na którym z³o¿ono wêze³ki; na wêze³kach
siedzia³a jedna z kobiet, wycieñczona widocznie, tudzie¿ m³ody jeszcze ¯ydek, kiwaj¹cy siê
rozpaczliwie w ty³ i naprzód; za wozem oddzia³ ¿o³nierzy, których karabiny oœlepiaj¹co b³y-
ska³y w s³oñcu bagnetami.
W³aœnie uderzy³ dzwonek na mszê rann¹. Mê¿czyŸni odkryli g³owy, a kobieta, siedz¹ca na
wozie, zaczê³a mocno p³akaæ. Wiêkszoœæ mia³a na twarzy jak¹œ martwotê i pognêbienie; nie-
którzy uœmiechali siê z desperack¹ obojêtnoœci¹ na wszystko. Przyby³e z miasta kobiety rzu-
ci³y siê ¿egnaæ, o potrzeby pytaæ, o zlecenia. Jeden za¿¹da³ szkaplerza, drugi tytoniu, jeszcze
jeden o listy prosi³. Niektórzy nie odpowiadali wcale na pytania. By³ i taki, który wieszaj¹c¹
mu siê na szyi kobietê odepchn¹³ tak silnie, ¿e potoczy³a siê o kilka kroków i omal nie pad³a.
Oœmnastoletni mo¿e wyrostek szlocha³, stoj¹c za wszystkimi, jak ¿uraw na jednej nodze,
i poprawiaj¹c wstrêtne, brudne szmaty, którymi druga owiniêta by³a. Poniewa¿ nikt go o nic
nie pyta³ ani go ¿egna³, podesz³am ku niemu. Prosi³, ¿eby go na wóz zabrano, a prowadz¹cy
etap uwzglêdni³ to skromne ¿yczenie. Zakomenderowano tymczasem. Czterech podoficerów
z obna¿onymi pa³aszami stanê³o przy czterech bokach prostok¹ta, kobiety zaczê³y szlochaæ,
i ca³y pochód ruszy³ ku kolei. Ulice by³y jeszcze zupe³nie puste; bramy dopiero otwiera³y siê
118
gdzieniegdzie, wœród pustki tej brzêk kajdan rozlega³ siê donoœnie. Kobiety z miasta rozpro-
szy³y siê; ka¿da usi³owa³a byæ jak najbli¿ej swego; stra¿ nie broni³a im tej ostatniej pociechy.
Z punktu zbornego do dworca kolei droga doœæ daleka; nikt przecie¿ nie przemówi³ i s³o-
wa przez ca³y czas jej trwania, ci nawet, co sobie mieli najwiêcej do powiedzenia.
Wróble tylko œwiergota³y weso³o, i¿ dzieñ by³ pogodny.
Stanêliœmy nareszcie u celu.
Natychmiast zaczêto umieszczaæ wiêŸniów w zakratowanych wagonach, osobno mê¿-
czyzn, osobno kobiety, a kiedy otworzono drzwi na peron, u krat tych gêsto b³ysnê³y pogolo-
ne g³owy i wyci¹gniête rêce. Ktoœ zakupi³ kosz chleba, oficer pozwoli³ go rozdaæ. Czas up³y-
wa³, kobiety jedne sta³y tu¿ przy wagonach, inne posiada³y pod murem i patrzy³y na odje¿d¿a-
j¹cych, tak jak siê na umar³ych patrzy. Nareszcie dano sygna³, rozleg³ siê ostry œwist lokomo-
tywy, a d³ugi szereg zakratowanych wozów zacz¹³ siê poruszaæ, z wolna zrazu, potem coraz
szybciej, a¿ znikn¹³ w koñcu, unosz¹c skazañców w dalek¹, dla wielu niepowrotn¹ drogê.
119
WIERSZE I OBRAZKI
120
WOLNY NAJMITA
W¹sk¹ œcie¿yn¹, co wije siê wstêg¹
Miêdzy pólkami jêczmienia i ¿yta,
Szed³ blady, nêdzn¹ odziany siermiêg¹,
Wolny najmita.
I nigdy wyraz nie by³ dalszym treœci,
Jak w zestawieniu takim ur¹gliwym!
Nigdy nie by³o tak g³uchej boleœci
W jestestwie ¿ywym.
Rok ten by³ ciê¿ki: ulewa smaga³a
Srebrnym swym biczem wiosenne zasiewy
I ziemia we ³zach zaledwie wyda³a
S³omê a plewy.
Z chaty, za któr¹ zaleg³y podatki,
Wygnany nêdzarz nie ¿egna³ nikogo...
Tylko garœæ ziemi zawi¹za³ do szmatki
I poszed³ drog¹.
W powietrzu ciche zawis³y b³êkity,
Echo fujarki spod lasu wschód wita...
Stan¹³ i otar³ ³zê po³¹ swej œwity,
Wolny najmita.
121
Wolny, bo z wiêzów, jakimi go przyku³
Rodzinny zagon, gdzie pot roni³ krwawy,
Ju¿ go rozwi¹za³ bezduszny artyku³
Twardej ustawy...
Wolny, bo nie mia³ daæ ju¿ dzisiaj komu
Œwie¿ego siana pokosu u ¿³oba;
Wolny, bo rzuciæ móg³ dach swego domu,
Gdy siê podoba...
Wolny, bo nic mu nie ciê¿y na œwiecie -
Kosa ta chyba, co zwis³a z ramienia,
I nêdzny ³achman sukmany na grzbiecie,
I ból istnienia...
Wolny, bo jego ostatni sierota,
Co z g³odu opuch³ na wiosnê, nie ¿yje...
Pies nawet stary pozosta³ u p³ota
I z cicha wyje...
Wolny! – Wszak mo¿e iœæ albo spoczywaæ,
Albo kl¹æ z zgrzytem t³umionej rozpaczy,
Mo¿e oszaleæ i p³akaæ, i œpiewaæ -
Bóg mu przebaczy...
Mo¿e zastygn¹æ, jak szrony, od ch³odu,
Biæ g³ow¹ w ziemiê, jak czyni¹ szaleni...
Od wschodu s³oñca do s³oñca zachodu
Nic siê nie zmieni.
122
Ubogi zagon u nêdznej twej chatki
I mokr¹ ³¹czkê, i mszary, i wrzosy
Obsadzi urz¹d... podatki! podatki!
Ty idŸ do kosy!
IdŸ, idŸ! Op³atê do kasy wnieœæ trzeba,
Choæ jedno ziarno wydadz¹ trzy k³osy
I choæ nie zaznasz przez rok ca³y chleba...
IdŸ, idŸ do kosy!
Czegó¿ on stoi? Wszak wolny jak ptacy?
Chce – niechaj ¿yje, a chce – niech umiera!
Czy siê utopi, czy chwyci siê pracy,
Nikt siê nie spiera...
I choæby garœci¹ rwa³ w³osy na g³owie,
Nikt siê, co robi, jak ¿yje, nie spyta...
Choæby pad³ trupem, nikt s³ówka nie powie...
– Wolny najmita!
123
SOBOTNI WIECZÓR
Od zgrzytaj¹cej zêbami maszyny
Powsta³ znu¿ony, z os³upia³ym okiem,
W którym siê pali³ p³omyk jakiœ siny,
I przeszed³ izbê w milczeniu g³êbokiem.
O czym mia³ mówiæ? – Myœl jego, wt³oczona
Pomiêdzy ko³a i œruby, i pi³y,
By³a tak ciê¿k¹ jak jego ramiona,
Co siê bezw³adnie wzd³u¿ cia³a zwiesi³y...
O czym mia³ mówiæ? Wszak œwiata obroty.
Jego pragnienia i walki, i ruchy
Nie dobiegaj¹ tam, gdzie ciê¿kie m³oty,
Grzmi¹c przez dzieñ ca³y, og³uszaj¹ duchy.
Jak senny przeszed³ przez puste warsztaty,
Z g³ow¹ zwieszon¹, z obliczem wygas³em
A¿ tam, gdzie kasy okienko zza kraty
Miga³o wyp³at tygodniowych has³em.
Woko³o gwarnym cisnêli siê t³umem
Dnia najemnicy, z zamglon¹ Ÿrenic¹;
A zmrok zapada³ z g³uchym jakimœ szumem
Ponad tych istnieñ smutn¹ tajemnic¹...
Zap³atê swoj¹ wzi¹³ w ci¿bie ostatni
I wyszed³ czo³o ocieraj¹c z potu.
Po dniu spêdzonym wœród maszyn ³oskotu
124
Chcia³by us³yszeæ g³os ludzki, g³os bratni,
Myœl z odrêtwienia rozbudziæ w gawêdzie,
Uœcisn¹æ rêkê przyjaŸni ¿yczliw¹,
Poczuæ w swym bycie nie martwe narzêdzie,
Lecz jakieœ ¿ywe ludzkoœci ogniwo...
Stan¹³ w ulicy; na rogu jaskrawy
Napis obwieszcza³, ¿e tutaj dostanie
G³oœnej muzyki i hucznej zabawy,
I zapomnienia o ka¿dej swej ranie...
U wejœcia para buchnê³a gor¹ca,
T³um w drzwi otwarte cisn¹³ siê nawa³em,
A b³êdny ob³ok skrzyd³em swojem bia³em
Chwyta³ przeb³yski gasn¹cego s³oñca...
Cofn¹³ siê m³ody robotnik sprzed progu;
Ten zmierzch wieczorny, przejrzysty, ró¿owy
Jakieœ mu dumki nawiewa³ do g³owy
O wioœnie, ciszy, przyrodzie i Bogu...
Jakieœ pytania o ¿yciu, o œwiecie
Zm¹con¹ fal¹ o duszê mu bi³y...
On czu³ siê cz¹stk¹ i ruchu, i si³y,
Lecz nieœwiadom¹ i biern¹ jak dzieciê...
Powiew ¿ywszego, szerszego ju¿ pr¹du
Pchn¹³ myœli jego na g³êbiê od brzegu...
Lecz brak³o steru i w b³êdnym tym biegu
Nie umia³ dostrzec przystani i l¹du...
Czu³, ¿e s¹ wy¿sze i czystsze uciechy
Nad wrzask pijanej ci¿by i muzyki,
Nad wyuzdan¹ swawolê i œmiechy,
Nad brzêk kieliszków i kl¹twy, i krzyki...
125
Lecz gdzie je znaleŸæ? Ach, gdyby w tym t³umie
Us³ysza³ jakieœ dobre, m¹dre s³owo,
RzeŸwi¹ce ros¹ myœl jego ja³ow¹,
Jak¿eby s³ucha³ w powa¿nej zadumie!
Jak¿eby chêtnie podzieli³ siê biciem
Serca, stwardnia³ej d³oni swej uœciskiem...
Jak¿eby chêtnie ¿y³, choæ chwilê, ¿yciem
Wiedzy i œwiat³a, i prac ducha bliskiem...
Sta³ tak niepewny, a wrzawa kipia³a.
Przed nim szli ludzie... Myœl¹ce oblicza
Si³a sympatii jakiejœ tajemnicza
Nieraz ku niemu przyjaŸnie zwraca³a...
Z przechodniów owych niejeden zapewne
Kocha³ lud, myœla³ o jego oœwiacie
I mia³ dla niego to uczucie rzewne,
Które obcemu nawet mówi: bracie...
Lecz gdzie¿ s¹ drogi, na których by duchy
Dwóch sfer odmiennych schodzi³y siê spo³em?
Czy li¿ zwyczaje, jak wiêzów ³añcuchy,
Ka¿dej z nich ciasnym nie zamknê³y ko³em?
Przedmiotem czyjej troski i narady
Jest znikczemnienie w zwierzêcym spoczynku?...
Czyli¿ wiêc dziwno, ¿e wyrobnik blady
Posta³, poduma³ i poszed³ – do szynku.
126
PRZED S¥DEM
Drobny, wychud³y, z oczyma jasnemi,
W których ³zy wielkie i srebrne wzbiera³y
I gas³y w rzêsach spuszczonych ku ziemi,
Blady jak nêdza, a tak jeszcze ma³y,
¯e móg³ rozp³akaæ siê i wo³aæ: Matko!
Gdyby mia³ matkê... i móg³ stroiæ psoty,
I poca³unków ¿¹daæ, i pieszczoty,
I spaæ na piersiach ojca... a tak dr¿¹cy,
Jak ptak wyjêty z gniazda i ju¿ mr¹cy,
Wiejski sierota sta³ w s¹dzie przed kratk¹.
A dziwna by³a ta sala s¹dowa,
Wielka i pusta, i ciemna, i ch³odna,
I bezlitosna, i ³ez ludzkich g³odna.
I nigdy dla nich nie maj¹ca s³owa
Mi³oœci bratniej, i taka surowa,
Tak spiskuj¹ca ³awkami w pó³kole
Na ludzk¹ nêdzê i ludzk¹ niedolê,
¯e Chrystus bia³y, co sta³ tam w pobli¿u,
Zdawa³ siê cierpieæ i dr¿eæ na swym krzy¿u.
Przy winowajcy nie by³o nikogo...
I któ¿ by broni³ dzieciêcia nêdzarzy?
127
Chyba te wielkie dwie ³zy, co po twarzy
Lecia³y jak¹œ pe³n¹ iskier drog¹.
Chyba dzieciñstwo, nêdz pe³ne, sieroty
I chyba tylko promyczek ten z³oty,
Co mu przez okno upada³ na g³owê,
Jakby Bóg g³adzi³ w³osiêta mu p³owe.
Wszed³ sêdzia, spojrza³ i rzek³: „Gdzie rodzice?”
„Nieznani” – odrzek³ pan pisarz z powag¹.
Ch³opiec wzniós³ zgas³e, b³êkitne Ÿrenice
I œci¹gn¹³ œwitkê na pierœ swoj¹ nag¹,
Bo oto nagle od jednego s³owa
Zjê³o go zimno i pustka grobowa...
Sêdzia zaduma³ siê, pochyli³ czo³a
I spyta³ znowu: „Czy w wiosce jest szko³a?”
„Nie”. – Pisarz zwykle chmurny by³ w urzêdzie,
Przy tym – pytanie by³o jakoœ dziwne...
Waha³ siê chwilê, czy w³aœciwym bêdzie
OdpowiedŸ ch³opca pisaæ w protokóle;
Wiêc wyprostowa³ palce swoje sztywne
I bêbni³ z lekka po szarej bibule...
A sêdzia patrzy³ na dr¿¹c¹ dziecinê,
Na rêce nagie, wychud³e i sine,
Na pierœ zapad³¹ i nêdzne ³achmany,
Na blask tych oczu zm¹cony i szklany,
Gdzie przecie¿ mog³y odbiæ siê niebiosy...
Na drobn¹ g³ówkê, gdzie myœl g³ucho œpi¹ca
Nie zna³a œwiat³a innego prócz s³oñca
I innych wra¿eñ o¿ywczych prócz rosy.
128
I dziwnym cieniem zasz³o mu oblicze,
I w piersi uczu³ dr¿enie tajemnicze,
Jakby ta sala pusta by³a tronem,
Nad którym przysz³oœæ z czo³em zachmurzonem
Zasiada, pe³na klêsk i spustoszenia...
I jakimœ grzmi¹cym i ogromnym s³owem
Oblicza plony na polu ja³owem,
Przed s¹d wzywaj¹c ca³e pokolenia...
I widzia³, jak sz³y gêste, ciemne t³umy
I tamowa³y ruch globu w b³êkicie...
I spostrzeg³, pe³ny trwogi i zadumy,
¯e by³y chmur¹ ogromn¹ o œwicie,
Przez któr¹ przebiæ nie mog³o siê s³oñce,
I zmierzch nad ziemi¹ trwa³ przez lat tysi¹ce...
Widzia³, ¿e t³um ten – to si³a stracona
Dla wielkich celów i d¹¿eñ ludzkoœci,
I czyta³ w groŸnym spojrzeniu przysz³oœci,
¯e chce rachunku – z miliona...
I ujrza³ nagle, ¿e wydziedziczeni
Za spo³eczeñstwa swego cierpi¹ winy...
I przera¿ony – pos³ysza³ w przestrzeni
S¹dy – nad spraw¹ ch³opczyny...
„Niech¿e was Chrystus – g³os mówi³ – rozs¹dzi,
Kto wiêcej winien: czy ten nieœwiadomy,
Co drogi nie zna i w ciemnoœciach b³¹dzi,
Czy wy, co grube spisujecie tomy
Karnej ustawy, a nie dbacie o to,
By uczyæ dzieciê, które jest sierot¹?...
129
Niech¿e was Chrystus s¹dzi!”
Lecz krzy¿ czarny
Sta³ nieruchomy i cichy na stole,
Jako milcz¹ce wobec ³ez o³tarze...
A sêdzia powsta³ i szed³, gdzie pacholê
Blade czeka³o na wyrok surowy,
I dotkn¹³ rêk¹ jego p³owej g³owy,
I rzek³: „PójdŸ, dzieciê! ja ciê uczyæ ka¿ê!”
130
Z SZOPK¥
Przed dworskim gankiem stanê³o ich czworo,
G³ówki na mrozie odkrywszy z pokor¹.
Zwyczajnie, dzieci, z maleñka ju¿ karne,
Wiedz¹, ¿e dwór jest rzecz pañska, wielmo¿na,
Nie to, co chaty ich, nêdzne i czarne,
Gdzie ledwo œnie¿nej zamieci ujœæ mo¿na!
Nie wiem, czy które z tych biednych us³yszy
Kiedy w swym ¿yciu, co godnym jest czêœci;
Nie wiem, czy przyjdzie kto, by w chaty ciszy
Zasi¹œæ do wielkiej lat dawnych powieœci;
Czy im kto powie, jak kochaæ potrzeba
Zagon ojczysty, co daje kês chleba,
Jak cudze prawa szanowaæ, jak ¿ywem
Poczuæ siê w wielkim ³añcuchu ogniwem,
Lecz wiem, ¿e z dawna uczono batogiem
Odkrywaæ g³owê przed pañskim tym progiem.
Stanê³y zbite w gromadkê; nad niemi
Jaskrawa gwiazda na ¿erdzi wyb³yska,
Œciel¹c snop œwiat³a krwawego po ziemi...
Kometa dr¿¹ca, dziwna, bez nazwiska,
Co raz do roku zjawia siê-i œwieci
Ponad g³owami bosych, ch³opskich dzieci...
Dr¿¹ce od zimna podnios³y siê glosy
131
I uderzy³y po œnie¿nej przestrzeni,
A noc s³ucha³a, smêtna, a niebiosy
Pe³ne siê zda³y iskier i p³omieni,
I ech ¿a³osnych, zmieszanych w rozdŸwiêki,
I w jakieœ ciche westchnienia, i w jêki.
Najm³odszy, dziecko drobne, co z drugimi
Sta³ wpoœród jasnej okien dworskich ³uny
Odziany w ³achman, z stopami bosymi,
Umilkn¹³ nagle jak rw¹ce siê struny...
I ponad gwiazd¹, klejon¹ z tektury,
Wielkie i smutne oczy wzniós³ do góry
I myœla³ sobie: „Czemu to, mój Bo¿e,
Choæ Chrystus przyszed³, tak Ÿle jest na œwiecie
I czarnej m¹ki garœæ tylko w komorze?
I nie ma ciep³ej sukmanki na grzbiecie?
I tatuœ, taki pijany z wieczora,
Matulê bije, choæ p³acze i chora?...
Czemu to ludzie w przednówek tak bledn¹
I jakby cienie po drogach siê w³ócz¹?
A dzieci we wsi z maleñka ju¿ kradn¹?
A jego dot¹d na ksi¹¿ce nie ucz¹?
Choæ rad by wiedzieæ, co jest tam daleko,
Het, het, za lasem, za m³ynem, za rzek¹!...
Widaæ dla ch³opów nie przyszed³ Bóg mo¿e?
Wszak¿e, choæ co rok do dworu ch³opiêta
Id¹ z kolêd¹ i z szopk¹ w tej porze,
On przecie nigdy, jak ¿yw, nie pamiêta,
¯eby kto z dworu do chaty przychodzi³
I mówi³: „Bracia, Chrystus siê narodzi³!”
132
Czemu?” -
O dzieciê! mg³a nocy zas³ania
Dzieñ, co odpowie na twoje pytania...
Och! oby tylko nie wzeszed³ on s¹dem
Klêsk ostatecznych nad morzem i l¹dem!
Och! oby tylko wiekowi przysz³emu
Grom pomsty twego nie powtórzy³: „Czemu?!”
133
CH£OPSKIE SERCE
W t³umie, na mrozie stanê³a pod œcian¹,
Okryta star¹, mê¿owsk¹ sukman¹.
Posêpna rzecz jest ta siwa siermiêga,
Przesi¹k³a potem i ³zami i zdarta
Na zgiêtym w pracy i niedoli grzbiecie
Nêdzarza, który nigdy z ciemnoœci nie siêga
Do œwiat³a ¿adn¹ o¿ywcz¹ nadziej¹...
I smêtna rzecz jest, i zadumy warta,
I sama w sobie taka ¿a³oœliwa,
Jakby nie ³achman, ale rana ¿ywa
Na narodowym ciele siê krwawi¹ca...
Kiedyœ, gdy wichry i burze przewiej¹
I rozb³êkitni siê w sobie wiek s³oñca,
O tej siermiêdze mówiæ bêd¹ w œwiecie
I zwaæ jej dzieje ludu epopej¹...
I mo¿e wtedy nawet my, my sami,
Wœród narodowych skarbów i pami¹tek
Ten nêdzny, zgrzebny, poszarpany szcz¹tek
Chowaæ bêdziemy – i oblewaæ ³zami!
Pó³ dnia ju¿ sta³a tak, nieporuszona,
Bezw³adnie oba zwiesiwszy ramiona,
134
Patrz¹c upornie na gmach, kêdy w sali
Rekrutów strzygli i mundurowali,
W rêku ubogi wêze³ek trzyma³a -
Chudoba syna, mizerna i licha...
Twarz jej wygas³a, po¿ó³k³a, zmartwia³a,
Jak pustka by³a posêpna i cicha,
I tylko usta zaciête, drgaj¹ce,
Jakiœ krzyk duszy zdradza³y ogromny,
Co móg³ wybuchn¹æ dziki, nieprzytomny,
I biæ w niebiosa, i wstrz¹saæ to s³oñce,
Co bezpromienn¹ i zimn¹ sw¹ g³owê
Ukry³o kêdyœ za chmury œniegowe.
S¹siad przemówi³ do niej: ,,Pochwalony!”
Odrzek³a na to jêkiem jakimœ g³uchym...
Pierœ jej w œmiertelnej podnios³a siê mêce
I znowu wzrokiem b³yszcz¹cym i suchym
Patrzy³a na drzwi zamkniête, przed siebie.
O, pochwalony! O. b³ogos³awiony
B¹dŸ Ty mi, Chryste, co przebite rêce
Rozci¹gasz ponad wieœniacze zagony
Z przydro¿nych krzy¿ów! Tyœ jest Bóg nêdzarzy!
Ty liczysz kêdyœ w b³êkitnym swym niebie
Wszystkie gryz¹ce ³zy troski i bólu,
Co ¿³obi¹ bruzdy wœród zwiêd³ych tych twarzy...
O! pochwalony b¹dŸ, boleœci Królu!
135
Z trzaskiem otwarto drzwi sali: w nat³oku
On jeden tylko jest widny jej oku...
Jej Jasiek!... Dziwne spostrzega odmiany:
Jakieœ odblaski tragiczne, surowe
Pad³y ju¿ na tê obna¿on¹ g³owê,
Któr¹ dziœ jeszcze ocienia³ w³os lniany...
Klasnê³a w d³onie i w oczy mu patrzy.
Podszed³ w milczeniu. By³ gibszy i bladszy,
A ³zy, co kêdyœ pod sercem zaleg³y,
Wielkie i s³one po licach mu zbieg³y...
„O matko!” – „Nie p³acz! Pan Jezus przemieni...
Tyœ g³odny; weŸ to, posil siê na drogê...”
Chleb mu poda³a: wyj¹³ nó¿ z kieszeni,
Odkroi³ kêsek i szepn¹³: „Nie mogê!
Nie mogê, matko, sam!” – Jak chusta zblad³a,
Lecz roz³ama³a chleb – i z synem jad³a.
A wtem wydano ostatnie rozkazy.
Marsz zabrzmia³. Jakieœ zmieszane obrazy
£¹k, pól i lasów, i chaty, i wioski
Powia³y razem z dŸwiêkami tej nuty...
– Hej!... nie zobaczyæ ju¿ tego w ¿o³nierce! -
Powsta³ zgie³k, lament... Jaœka tylko matka
Bez ³zy, bez skargi trwa³a do ostatka,
Zwróciwszy oczy smutne, pe³ne troski,
Na drogê, któr¹ iœæ mia³y rekruty...
Nagle, jak gdyby zawiod³a j¹ si³a,
Syna rêkoma za piersi chwyci³a...
„Dziecko!...” krzyknê³a raz tylko i zblad³a,
136
I zatoczy³a siê – i martwa pad³a...
Mówiono, ¿e jej pêk³o ch³opskie serce.
137
JAŒ NIE DOCZEKA£
W ubogiej izbie goœæ zjawi³ siê b³ogi:
S³oneczny promieñ wiosenny, majowy!
Wszed³ przez okienko z szybami drobnemi
I jasnym snopem rzuci³ siê po ziemi,
Jak z³ota strza³a pad³ na stó³ sosnowy,
Na deski starej, spaczonej pod³ogi,
Na tapczan nêdzny, zas³any bar³ogiem,
Na komin pusty, zimny, bez ogniska,
Na obraz, który jaskrawie wyb³yska
Z³ocist¹ glori¹ w poddaszu nêdzarza,
Tak, jakby móg³ Ten, co biednych jest Bogiem
I mi³osierdziem, i smutnych odwag¹,
Gromadziæ skarby u swego o³tarza
I staæ w purpury blaskach i kamieni,
Gdy ludzie g³odni, nêdzni, opuszczeni,
Korz¹c siê przed nim, bij¹ w pierœ sw¹ – nag¹!
By³ to niedzielny poranek wioœniany.
W izbie wyrobnik siedzia³ z zgas³¹ twarz¹
U pociemnia³ej i wilgotnej œciany,
Po której zamróz kroplami ocieka³...
A¿ z dum swych ciep³ym zbudzony promieniem,
Pos³ysza³ wróble, co na dachu gwarz¹;
138
Spojrza³ po izbie okiem smêtnem, mg³awem,
Potem na jasnoœæ tê o¿ywcz¹ s³oñca
I szepn¹³ z cichym, st³umionym westchnieniem:
„Jaœ nie doczeka³!”
I otar³ grubej koszuli rêkawem
£zê, co po twarzy toczy³a siê, dr¿¹ca
I taka mêtna, i ciê¿ka, i wielka,
Jakby to wody nie by³a kropelka,
Lecz kamieñ, który, wyrzucony z duszy,
Padnie w g³êbiny i ziemiê poruszy.
Zima ta ciê¿ka by³a. Œnie¿ne duchy
Pomiêdzy ziemi¹ lata³y a niebem,
Bia³ymi skrzyd³y zakrywszy b³êkity,
A mroŸne wichrów pó³nocnych podmuchy
Dreszczem wstrz¹sa³y ubogie te œciany,
Wœród których nêdzarz tak rzadko jest syty
Twardym i czarnym niedoli swej chlebem;
Tak biedne nosi na grzbiecie ³achmany,
Tak ciê¿ko musi pracowaæ na dzieci
Wœród skrz¹cych mrozów i wietrznej zamieci!
Zima ta ciê¿ka by³a. Na kominie
Ogieñ nie co dnia roznieca³ siê lichy,
Nie co dnia ciep³¹ gotowano strawê.
Ojciec przychodzi³ wieczorem bez si³y,
Nie mog¹c dŸwign¹æ siekiery ni pi³y,
I pada³ spocz¹æ, jak martwy, na ³awê...
A Jaœ tymczasem, w nêdznej koszulinie,
Coraz to bledszy, coraz bardziej cichy,
139
Na kszta³t mdlej¹cej lampy lub pochodni,
Zjada³ kês chleba – i siada³ na ziemi,
Patrz¹c na ojca oczyma smutnemi.
Jak ci, co mówiæ nie œmi¹, ¿e s¹ g³odni!
Wreszcie z tapczana nie podniós³ siê wcale,
Ojca witaj¹c z daleka – uœmiechem...
Przel¹k³ siê nêdzarz, chwyci³ go w ramiona,
W piersiach mu gra³y i ³kania, i ¿ale...
Noc ca³¹ dziecko zagrzewa³ oddechem,
Bo mu siê zda³o, ¿e stygnie, ¿e kona...
Modli³ siê, p³aka³, o œciany t³uk³ g³owê,
A œciany skrzy³y siê jak diamentowe...
Bo zima na nie rzuci³a p³aszcz bia³y.
£zy na nich marz³y – i jak per³y sta³y.
Rankiem wyrobnik zastawi³ sw¹ pi³ê,
Por¹ba³ sto³ek, rozpali³ ognisko,
Przyzwa³ lekarza. Lekarz, cz³owiek m³ody,
Oœwiadczy³, ¿e tu jest powietrze zgni³e,
¯e straszna wilgoæ ma tutaj siedlisko,
¯e dziecku trzeba daæ lepsze wygody,
Izbê obszern¹, jasn¹ i ogrzan¹,
Ciep³e okrycie, a przy tym co rano
Posi³ek lekki; po¿ywny, gor¹cy.
Zapewni³ nadto, ¿e jeœli ch³opczyna
Wiosny doczeka, to wzmocni go s³oñce.
Wreszcie oœwiadczy³, ¿e mróz – trzaskaj¹cy!
I wyszed³. – Ojciec stan¹³ jak zmartwia³y,
140
We drzwi wlepiwszy Ÿrenice b³yszcz¹ce...
A wiatr tymczasem rozmiata³ z komina
Iskry i dymy i w szyby tak sieka³,
Jakby bra³ szturmem tê izbê ubog¹.
Blada twarz ch³opca zrobi³a siê sina...
Do ojca sztywne wyci¹gn¹³ r¹czêta,
Rzuci³ siê... wargi drobne mu zadrga³y...
A œmieræ, srebrzyst¹ szat¹ owiniêta,
Wziê³a go z sob¹ tajemnicz¹ drog¹...
Promienia s³oñca Jaœ ju¿ nie doczeka³!
W mogi³ce le¿y i nigdy mu duszy
¯adne ju¿ œwiat³o nie zbudzi, nie wzruszy...
Nigdy nie wzniesie pogodnych swych powiek
Na wielkie cuda tworz¹cej przyrody
I nigdy zapa³ do wiedzy, swobody
Nie drgnie mu w piersi okrzykiem: Tyœ cz³owiek!
Ach, ile¿ takich mogi³ jest na ziemi
I jak¿e smutne s¹ takie mogi³y!
Ludzkoœæ ¿yæ winna si³ami wszystkiemi,
A nêdza co dzieñ odbiera jej si³y...
Ten szereg drobnych grobów wœród cmentarza,
Co myœliciela smêtnego przera¿a,
To siew bez plonu, rzucony na marno,
Kwiat bez owocu – i stracone ziarno.
Poprzez mogi³y, gdzie œpi¹ te dzieciny
W milczeniu œmierci przera¿liwem, g³uchem,
Ludzkoœæ, ubo¿sza ramieniem i duchem,
Idzie tak wolno, jakby cel siê zwleka³!
141
O bracia, czy w nas wcale nie ma winy,
¯e s³onka Jaœ nie doczeka³?
142
W PIWNICZNEJ IZBIE
W piwnicznej izbie zmrok wczesny pada,
Wilgotny a ponury;
Mêtnymi szyby drobne okienko
Na brudne patrzy mury.
W piwnicznej izbie g³os dziecka s³ychaæ:
To westchnie, to zagada...
Ojciec chleb czarny wykuwa m³otem,
Przy igle matka blada.
„Moja mateñko! Moja rodzona!
Jak te¿ tam na wsi onej ?
Czy te¿ tam dzieci chodz¹ w s³oneczku,
Po trawce, po zielonej?
I nie mieszkaj¹, jak my, w piwnicy?
I widz¹ het... ob³oki?”
„Oj, widz¹, synku, wszyœciutko widz¹,
Caluœki œwiat szeroki!
Oj, widz¹ one pola i lasy
I ³¹ki i zagajê;
Widz¹, jak s³onko idzie do morza
I jak znów rankiem wstaje...
143
Widz¹, jak p³ugi rzn¹ wiosn¹ skiby,
Jak siewacz rzuca ziarna,
Jak wo³y ci¹gn¹ zêbat¹ bronê,
Jak rodzi ziemia czarna...
Oj, widz¹ one, jak Ÿród³a bij¹,
Jak mokre rzeki p³yn¹,
Jak dzikie gêsi na ugór lec¹,
Jak staw zarasta trzcin¹...
„A nie ma takich murów doko³a,
¯e a¿ siê przegi¹æ trzeba,
¯eby choæ. skrawek, choæ odrobinkê
Zobaczyæ czasem nieba?”
„Niebo tam, synku, wszystkim otwarte,
Z wschodu na zachód wolne,
Czy zorza œwieci, czy gwiazdy wschodz¹,
Jako te kwiaty polne”.
„To i Pan Jezus bli¿ej byæ musi
I patrzy na te dzieci...
A od nas tutaj do Pana Boga
I pacierz nie doleci...”
.........................................
W piwnicznej izbie jêk zabrzmia³ cichy,
Matka siê po niej krz¹ta...
144
W gêstn¹cym zmroku g³os dziecka s³aby
Z ciemnego s³ychaæ k¹ta.
„Moja mateñko, moja rodzona,
A jak tam jest w tym polu?”
„W polu to, synku, zbo¿a a zbo¿a,
Przetkane w kwiat k¹kolu...
Takie ci owsy, takie ci ¿yta,
Ze siê w nich cz³owiek schowa!
A grusza na nie cieñ rzuca ch³odny,
A wko³o woñ chlebowa...
Spojrzysz na lewo, spojrzysz na prawo,
To k³osy a¿ siê garn¹.
Jakby kto z³ot¹ nakry³ kurzaw¹
Ca³¹ tê ziemiê czarn¹...
A wierzchem takie ci id¹ szumy,
Takie w powietrzu granie,
Jak kiedy, na ten przyk³ad, w koœciele
Zagraj¹ na organie...
Od spodu s³oma, jak trzcina, stoi,
Ot, gdzie tam do niej tobie!
A takie ziarnem pe³niuœkie k³osy,
A¿ k³ad¹ siê po sobie!
145
A jêczmieñ to ci taki w¹saty!
A gryka taka miodna!
A lny – jak niebo... a grochy w str¹kach,
¯e ich nie przejrzysz do dna.
A tu ci zaj¹c spod miedzy smyrgnie,
Przepiórka w g³os zadzwoni...
A z ³¹ki kêdyœ po rosie s³ychaæ
Spêtanych r¿enie koni...”
.........................................
W piwnicznej izbie zmrok coraz gêstnie,
Wilgotne œciany p³acz¹...
Dziecko w ciemnoœci oczy otwiera,
Czy czego nie zobacz¹...
.........................................
„Moja mateñko! Moja rodzona!
A jak tam na tej ³¹ce?”
„Na ³¹ce, synku, to trawy rosn¹,
W srebrzystej mgle stoj¹ce...
A w trawach kwiecie ¿ó³te i bia³e,
A bokiem modra struga,
A s³onko sobie po niebie chodzi
I z³otem okiem mruga...
146
A po mokrad³ach bocian szczud³uje
I ¿aby dziobem bierze...
A skowroneczek do Boga leci
I œpiewa swe pacierze...
A dziewczê idzie i krówkê pêdzi -
Chuœcina i zapaska...
A krówka ryczy a porykuje,
A pastuch z bicza trzaska...
Brze¿kiem, nad rowem, z³ocieniec roœnie
I wierzba na fujarki...
A siwy kaczor w trzcinach siê zrywa.
Sznurkuje derkacz szparki...
A po przydro¿ku, pod leœn¹ œcian¹,
Kosiarze id¹ z kos¹,
A te dziewczêta, jak g¹ski bia³e,
W dwojakach jeœæ im nios¹...”
.........................................
W piwnicznej izbie g³os dziecka wzdycha
Z wilgotnej, brudnej pleœni...
A oczy jego patrz¹ w okienko,
Czy mu siê czasem nie œni...
.........................................
147
„Moja mateñko! Moja rodzona,
A jak tam jest w tym lesie?”
„W lesie to, synku, szum siê okrutny
Po wielkich sosnach niesie!
I wielkie jakieœ dziwy powiada
O starych onych czasach,
Co to ju¿ o nich wieœæ tylko lata
Po ciemnych, cichych lasach...
A taki zmrok tam zielony, œwie¿y,
Ze – gdzie!... i ksi¹dz sam nie ma
Na Bo¿e Cia³o, na procesy!,
Takiego baldachima!
Dêby a jod³y, jako te wie¿e,
Pod niebo siê dŸwigaj¹,
¯e i królowie w z³otych pa³acach
Piêkniejszych wie¿ nie maj¹...
A sosny œmig³e szumi¹ a szumi¹,
A brzozy liœciem trzês¹,
A dzieñ siê przez nie, jak sitem, sieje
I patrzy z³ot¹ rzês¹...
Czasem gdzieœ go³¹b dziki zagrucha,
Czasem wiewiórka œwiœnie,
A jarzêbiny w koralach stoj¹
I pachn¹ leœne wiœnie...
148
A jakie to tam gniazda s¹ ptaszê,
Furkania a szczebioty!
A g¹szcz ci taki, ¿e s³oñce ledwo
Przeciœnie. smu¿ek z³oty!
A co tam ¿uczków, a muszek brzêku,
A co tam jagód krasnych,
A co mchów tkanych, jak aksamity,
A co dzwoneczków jasnych!
A owczarz sobie pod lasem stoi,
Siwe owieczki pasie,
A Kurta szczeka, a naszczekuje:
A nawróæ siê! A zasiê!...
A z Bo¿¹ mêk¹ krzy¿ w macierzankach
Starej mogi³y strze¿e.
A kto tam przejdzie, ten sobie westchnie
I szepce swe pacierze...
A dech ci taki s³odki a mocny,
Gdzie st¹pisz dooko³a...
Bo smó³ki topn¹ i mirrê s¹cz¹,
I zdrowiem tchn¹ tam zio³a...”
„A to i ja bym mo¿e, maleñko,
Ozdrowia³ w onym lesie?
A w tej piwnicy, tom jak ŸdŸb³o ono,
Co siê za wiatrem niesie...”
149
„Oj, ozdrawia³byœ, synku, niebo¿ê,
Mój ty œwierszczyku cichy!
A tak mi zamrzesz jeszcze przed zim¹,
Jak ten wróbelek lichy...
Oj, ozdrowia³byœ, synku rodzony,
Mój ty robaczku marny!
A tak mi przyjdzie twoj¹ g³óweñkê
Zakopaæ w do³ek czarny!”
.........................................
„Nie p³aczcie, matuœ, nie pl¹czcie ino!
Mo¿eæ siê jeszcze uda...
A teraz precz mi rozpowiadajcie,
Jakie to tam s¹ cuda?”
„Oj, s¹ tam cuda, dzieci¹tko moje
Serdeczne a rodzone!
Z³ociste ³any, srebrzyste zdroje
I sady rozkwiecone...
Oj, s¹ tam takie cuda na niebie
I na tej bo¿ej ziemi,
¯e cz³owiek nie wie, na co ma pierwej
Oczami patrzeæ swemi!”
150
„A ja¿, mateñko, zobaczê kiedy
Wszyœciutko, co mówicie?
One to ptaki w lasach graj¹ce,
One zaj¹czki w ¿ycie?
A ja¿, mateñko, nie taki samy,
Jako te insze dzieci,
Co to siê dla nich zieleni ³¹ka
I jasne s³onko œwieci?”
.........................................
W piwnicznej izbie ciê¿kie westchnienie
Z ciemnego s³ychaæ k¹ta...
Ucich³o dzieciê na swym bar³ogu,
Matka siê we ³zach krz¹ta.
W piwnicznej izbie zmierzch zapad³ czarny,
Jako ta czarna dola...
Któ¿ dziecku temu da trochê s³oñca,
Poka¿e lasy, pola?
151
A JAK POSZED£ KRÓL...
A jak poszed³ król na wojnê,
Gra³y jemu surmy zbrojne,
Gra³y jemu surmy z³ote
Na zwyciêstwo, na ochotê...
A jak poszed³ Stach na boje,
Zaszumia³y jasne zdroje,
Zaszumia³o k³osów pole
Na têsknotê, na niedolê...
A na wojnie œwiszcz¹ kule,
Lud siê wali jako snopy,
A najdzielniej bij¹ króle,
A najgêœciej gin¹ ch³opy.
Szumi¹ or³y chor¹gwiane,
Skrzypi kêdyœ krzy¿ wioskowy...
Stach œmierteln¹ dosta³ ranê,
Król na zamek wraca zdrowy...
A jak wje¿d¿a³ w jasne wrota,
Wysz³a przeciw zorza z³ota
I zagra³y wszystkie dzwony
Na s³oneczne œwiata strony.
152
A jak ch³opu dó³ kopali,
Zaszumia³y drzewa w dali.
Dzwoni³y mu przez d¹browê
Te dzwoneczki, te liliowe...
153
Z WIERSZY DLA DZIECI
154
STEFEK BURCZYMUCHA
O wiêkszego trudno zucha,
Jak by³ Stefek Burczymucha,
– Ja nikogo siê nie bojê!
Choæby niedŸwiedŸ... to dostojê!
Wilki?... Ja ich ca³¹ zgrajê
Pozabijam i pokrajê!
Te hieny, te lamparty
To s¹ dla mnie czyste ¿arty!
A pantery i tygrysy
Na sztyk wezmê u swej spisy!
Lew!... Có¿ lew jest?! – Kociak du¿y!
Naczyta³em siê podró¿y!
I znam tego jegomoœci,
Co z³y tylko, kiedy poœci.
Szakal, wilk,?... Straszna nowina!
To jest tylko wiêksza psina!...
(Brysia mijam zaœ z daleka,
Bo nie lubiê, gdy kto szczeka!
Komu zechcê, to dam radê!
Zaraz za ocean jadê
I nie bêdê Stefkiem chyba,
Jak nie chwycê wieloryba!
I tak przez dzieñ bo¿y ca³y
155
Zuch nasz tr¹bi swe pochwa³y,
A¿ raz usn¹³ gdzieœ na sianie...
Wtem siê budzi niespodzianie.
Patrzy, a¿ tu jakieœ zwierzê
Do œniadania mu siê bierze.
Jak nie zerwie siê na nogi,
Jak nie wrzaœnie z wielkiej trwogi!
Pêdzi jakby chart ze smyczy...
– Tygrys, tato! Tygrys! – krzyczy.
– Tygrys?... – ojciec siê zapyta.
– Ach, lew mo¿e!... Mia³ kopyta
Straszne! Trzy czy cztery nogi,
Paszczê tak¹! Przy tym rogi...
– Gdzie to by³o?
– Tam na sianie.
– W³aœnie porwa³ mi œniadanie...
Idzie ojciec, s³u¿ba ca³a,
Patrz¹... a tu myszka ma³a
Polna myszka siedzi sobie
I z¹bkami serek skrobie!...
156
KUKU£ECZKA
Po tym ciemnym boru
Kuku³eczka kuka,
Z ranka do wieczora
Gniazdka sobie szuka.
Kuku! Kuku!
Gniazdka sobie szuka.
– A ty, kuku³eczko,
Co na drzewach siadasz,
Jakie ty nowiny
W lesie rozpowiadasz?
Kuku! Kuku!
W lesie rozpowiadasz?
Lecia³am ja w maju
Z ciep³ego wyraju,
Zagubi³am w drodze
Œcie¿ynkê do gaju!
Kuku! Kuku!
Œcie¿ynkê do gaju!
Zgubi³am œcie¿kê
Do gniazdeczka mego,
157
Teraz latam, teraz kukam,
Ot, ju¿ wiesz dlaczego.
Kuku! Kuku!
Ot, ju¿ wiesz dlaczego
158
Z£A ZIMA
Hu! Hu! Ha! Nasza zima z³a!
Szczypie w nosy, szczypie w uszy
MroŸnym œniegiem w oczy prószy,
Wichrem w polu gna!
Nasza zima z³a!
Hu! Hu1 Ha! Nasza zima z³a!
P³achta na niej d³uga, bia³a,
W rêku ga³¹Ÿ oszronia³a,
A na plecach drwa...
Nasza zima z³a!
Hu! Hu1 Ha! Nasza zima z³a!
A my jej siê nie boimy,
Dalej œnie¿kiem w plecy zimy,
Niech pami¹tkê ma!
Nasza zima z³a!
159
JAK SZ£A WIS£A DO MORZA
A ta œliczna Wis³a
Na Œl¹sku wytrys³a,
Przelecia³a kawa³ œwiata,
Nim tu do nas przysz³a.
Przelecia³a Œl¹sko,
Przelecia³a Kraków.
Czerpa³o z niej magiereczk¹
Nie ma³o junaków!
Przelecia³a Kraków,
Posz³a pod Warszawê,
Rozœpiewa³a swoim szumem
Ka¿de serce prawie
Spod Warszawy posz³a
Pod wysokie P³ocko,
Zaœwieci³a stu gwiazdami
Œwiêtojañsk¹ nock¹!
A zasiê spod P³ocka
Pod ten Toruñ stary
Z³otym ¿ytem i pszenic¹
Podnios³a galary.
160
Spod Torunia zasiê
Do Gdañska lecia³a
Otwartymi ramionami
Gdañsko powita³a.
I wziê³a w ramiona
Wielu ziem przestworza,
Zaszumia³a pieœni¹ ¿ycia,
Skoczy³a do morza!
161
¯UCZEK
Wyszed³ ¿uczek na s³oneczko
W zielonym p³aszczyku.
– Nie bierz¿e mnie za skrzyde³ka,
Mi³y mój ch³opczyku.
Nie bierz¿e mnie za skrzyde³ka,
Bo mam p³aszczyk nowy;
Szy³y mi go dwa chrab¹szcze,
A kraja³y sowy.
Za to im musia³em p³aciæ
Po dwanaœcie groszy
I jeszczem sie zapo¿yczy³
U tej pstrej kokoszy.
Jak uszy³y, wykroi³y,
Tak p³aszczyk za krótki;
Jeszcze im musia³em dodaæ
Po kieliszku wódki.
162
MUCHY SAMOCHWA£Y
U chomika w gospodzie
Siedz¹ muchy przy miodzie.
Siedz¹, pij¹ kolej¹
I z paj¹ków siê œmiej¹.
Podpar³y siê ³apkami
Nad pe³nymi kuflami.
Zagi¹³ chomik ¿upana,
Miód dolewa do dzbana.
– ¯ebyœ kumo, wiedzia³a,
Com ju¿ sieci narwa³a,
Com z paj¹ków nadrwi³a,
To bys ledwo wierzy³a!
– Moja kumo jedyna,
Czy mi pajak nowina?
Œmiech doprawdy mnie bierze...
Paj¹k... tak¿e mi zwierzê!
– ¯ebyœ, kumo wiedzia³a!
Trzem paj¹kom bez ma³a,
Jak siê dobrze zasadzê,
Trzem paj¹kom poradzê!...
163
– Moja kumo kochana!
(Chomik! dolej do dzbana!)
Moja kumo jedyna,
Czy mi paj¹k nowina?
Prawi jedna, to druga,
A tu z k¹ta coœ mruga...
Prawi czwarta i pi¹ta,
A coœ czai siê z k¹ta.
Paj¹k ci to, niecnota,
Niæ – tak d³ug¹ – namota!
Zdusi³ muchy przy miodzie
W chomikowej gospodzie.
164
Z TEKI
ARTURA GROTTGERA:
WOJNA
165
I
O, jak ja dzisiaj spojrzeæ siê odwa¿ê
W ten cichy b³êkit i w te ludzkie twarze,
Jak ja podniosê oczy gorej¹ce
Na z³ote gwiazdy, na jasne miesi¹ce,
Ja, co widzia³em straszliw¹ rzecz ziemi:
Krew przelewan¹ rêkami bratniemi,
Ja, co widzia³em, jak s³oñce j¹ pije,
I nie upad³em w proch, i jeszcze ¿yjê?
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Ktokolwiek jesteœ, co nosisz oblicze
Mog¹ce zbledn¹æ albo ¿arem sp³on¹æ,
Ktokolwiek jesteœ, co znasz tajemnicze
G³êbie boleœci i umiesz w nich ton¹æ,
Ktokolwiek jesteœ, co ludzk¹ masz duszê,
PójdŸ: jeœliœ kamieñ nawet, ja ciê wzruszê!
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Sam, w czterech œcianach, co mnie zamyka³y,
Z myœlami mymi w œwiat smêtkiem sczernia³y,
Z d³oni¹ na oczach, przed pust¹ sztalug¹
Zaduma³em siê g³êboko i d³ugo.
Bo ju¿ mnie chwyta³ ten duch. co po ziemi
Mogi³ przelata skrzyd³ami mrocznemi
I krzywdy ludów, i stare cierpienia
W piorun przekuwa i w burzê zamienia,
A czarê pomsty na wody wylewa...
Ju¿ by³em harf¹, co dr¿y i co œpiewa,
I mia³em serce, jak kamieñ spêkany.
166
Co me ma krwi ni ³ez, ale ma rany.
A kiedym duma³ tak, uczu³em nagle
Gor¹cy oddech, co mi podniós³ w³osy.
Jak ³ódŸ. tchem morza chwycona pod ¿agle,
Chwieje siê, prê¿y i puszcza na losy,
Tak ja powsta³em, ju¿ pe³en p³omienia
I wnêtrznych g³osów, i ¿aru, i dr¿enia,
I pêdu w sobie...
Przede mn¹, u proga,
Postaæ siê jakaœ przejrzysta bieli³a.
Ledwom j¹ uczu³, ju¿ by³a mi droga,
Ju¿ mi sz³y od niej moc jakaœ i si³a,
Ju¿ serce dr¿¹ce z piersi mi siê rwa³o
Za t¹ dziewicz¹, milcz¹c¹ i bia³¹.
Ponad jej czo³em, jak tchnienie wilgotne,
Gdy na zwierciad³o rzuca pary mêtne,
Takie siê œwiat³o pali³o ulotne,
Bez z³otych blasków, przyæmione i smêtne.
Wielem zapomnia³ od onej godziny;
Lecz dot¹d widzê ten u jej warkoczy
Miesiêczny p³omyk, srebrzysty i siny,
A tak¿e g³os jej pomnê – i jej oczy.
Oczy to by³y, jak gwiazdy, zgaszone
We ³zach i by³y dziwnie zadumane;
Mog³y przed Bogiem braæ œwiat ten w obronê
167
I wzejœæ b³awatkiem nad pola orane,
I duszy siêgn¹æ tajemn¹ sw¹ w³adz¹...
Ju¿ czu³em, ¿e mnie te oczy prowadz¹,
Choæ jeszcze usta, jak p¹ki zamkniête,
Nie ods³oni³y s³ów – ciche i œwiête.
Czy znasz anio³y, które w polu g³uchem
Nad mogi³ami po rozstajach p³acz¹,
Jakoby brzozy szepta³y tam z duchem
Albo wiatr tr¹ca³ o lirê œpiewacz¹?
Czy znasz anio³y, które w pustych chatach
U wygaszonych ognisk siedz¹ ciche,
A g³owy maj¹ w piorunowych kwiatach
I usypiaj¹ dzieci¹teczka liche
Pieœni¹, co bêdzie im siê kiedyœ œni³a
A¿ po wiek ¿ycia?... Ona tak¹ by³a.
Wiêc patrz¹c na ni¹ strwo¿y³em siê w sobie
I rzek³em: – Oto jest z tych bo¿ych jedna,
Co w ciemnym lampy zapalaj¹ grobie
I zapomniane prochy bior¹ ze dna
Na siew przysz³oœci. – I wstrzês³o siê moje
Serce nadziej¹ wielk¹ – i omdla³o.
A¿ ona, widz¹c, ¿e tak przed ni¹ stojê,
D³oñ, jak mg³a, lekk¹ podnios³a i bia³¹,
A obróciwszy siê na zmierzchy sine:
– IdŸ za mn¹ – rzek³a – pójdziem w ³ez dolinê.
168
II
...Jeszcze ta rêka przejrzysta i bia³a
W cichym powietrzu przede mn¹ gorza³a,
Jak srebrna chmurka, gdy s³oñcem wskroœ œwieci,
Kiedy mnie przestrzeñ szeroka obleci
I ch³ód wieczorny, niesiony w powiewach
Po dr¿¹cych wodach i po sennych drzewach.
Ziemia, ju¿ w rosach, pod nocn¹ sz³a zorzê
I gwiazdy nagle tryska³y w przestworze,
A dnia ró¿anoœæ, wsi¹kniêta w powietrze,
W przejrzyste tony sz³a, i w coraz bledsze.
Naraz psy wyciem obnios³y siê g³uchem,
Z ³¹k siê porwa³y ¿urawie ³añcuchem
I, bij¹c w skrzyd³a, lecia³y jêcz¹ce
Pod niewidzialne, zgaszone miesi¹ce.
– O jasna! – rzek³em, bo takie jej miano
Dawa³o serce – o jasna, co pêdzi
Z gwiazd starodawnych tê chmurê zerwan¹,
Czerni¹c¹ niebios ró¿ane krawêdzi?
Gdzie lec¹ owi powietrzni tu³acze,
Rzucaj¹c ziemi jêk taki i p³acze?..;
Jeszczem to mówi³, gdy nagle nade mn¹
Dziwnie siê cicho zrobi³o i ciemno,
A ucisk taki w powietrzu by³ ca³em,
169
¯e mi g³os omdla³, zgas³, a id¹c, dr¿a³em.
Wiêc rzek³a smêtna moja przewodnica:
– Oto nie mo¿esz wytrzymaæ bez lêku
Czerwonych cieniów martwego ksiê¿yca
I bicia skrzyde³, i jednego jêku
Ptaków lec¹cych...
A mówi¹c tak, sta³a,
Zwrócona ku mnie litoœnie, i w twarzy
Ciszê uœpionych harf s³owiczych mia³a,
I by³a jak kwiat, gdy siê w rosach wa¿y,
I doϾ mu tylko powiewu, co wzdycha,
By ³ez per³ami posypaæ z kielicha.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
A ju¿ my wtenczas byli wœród zieleni
Lip rozkwieconych, z których pachty miody,
Ju¿ id¹c œladem smêtnej mojej ksieni,
W domostwo ciche wszed³em i w ogrody,
Gdzie spokój rozwia³ swe pióra anielskie
Na serca czyste i na rzeczy sielskie.
Pod lip¹ niewiast gromadka zebrana
Gwarzy³a, brzêcz¹c, by rój pszczelny w ulu.
Naraz – g³os jeden pêk³, jak struna szklana,
A w g³osie taka by³a ostroœæ bólu,
¯e oczy moje pobieg³y jak strza³y
Za krzykiem w górê – i w górze zosta³y.
Tam, na pó³nocy, jak z³ota g³owica
Wyrzuconego w b³êkity sztyleta
170
I jako ¿agiew, co œmieræ j¹ podsyca,
Trupi¹ jasnoœci¹ gorza³a – kometa.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Wiêc oczy moje, jak dwie mewy dr¿¹ce,
Spad³y z powietrza pe³ne wielkiej trwogi,
Ju¿ na niewieœcich twarzach szukaj¹ce,
Kto tu dom rzuci i nie wróci z drogi,
Po kim tu bêdzie ¿a³oba noszona,
Kto tu godziny bêdzie we ³zach liczy³,
Czyje tu serce pêknie, czyj œmiech skona?...
Wtem bia³y anio³, co mi przewodniczy³,
Przejrzystym palcem wskaza³ mi twarz jedne...
By³a tak jasna objawieniem klêski,
Taki z niej duch szed³ bolesny a mêski,
I takie widzeñ przysz³oœci ekstazy,
¯e teraz jeszcze myœl¹c o niej – blednê.
A gdym w ni¹ patrza³ jak w œwiête obrazy,
Pod moim wzrokiem ból piêækroæ j¹ zmieni³:
Najpierw j¹ zdrêtwi³ strach i okamieni³,
Potem wichr jakiœ przelecia³ j¹ dr¿eniem,
Potem buchnê³a czerwonym p³omieniem,
Potem j¹ bladoœæ obesz³a op³atka,
Hostiê z niej czyni¹c, a potem sczernia³a
Jak œwiêta ziemia – i tak ju¿ zosta³a.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Schyli³ siê anio³ mój i szepn¹³: „Matka”.
171
III
Ranek by³ wczesny, srebrny, skowronkowy,
Gdyœmy z pól zeszli, co pod ros¹ sta³y.
Za nami we mg³ach tonê³y parowy
Okwit³e tamiem, prósz¹ce kwiat bia³y,
I d³ugie miedze stóp bosych œladami
A¿ pod mur miejski goni³y za nami.
A moja cicha, jasna Beatrycze,
Spokoju pe³na bo¿ego i ducha,
Ku zorzom mia³a podane oblicze
Jak ten, kto id¹c, ³kañ dalekich s³ucha,
A gdzie st¹pi³a, tam rosy rzêsnemi
Sypa³y trawy rozchwiane przy ziemi.
Ja, patrz¹c na ni¹ tak¹ zaduman¹,
Nie œmia³em pytaæ, gdzie wiedzie ta droga.
I tak nam wzesz³o pierwsze owe rano
Wpoœród gasn¹cych gwiazd, pod okiem Boga,
Który snadŸ patrza³ na ziemiê tê smêtny,
Bo wschód posêpny by³ i mg³ami mêtny.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
O ziemio! jakie ty cudowne s³oñce
Mog³abyœ rankiem widywaæ nad g³ow¹!
Jakie hejna³y duchów lataj¹ce
Pieœni¹ by ciebie budzi³y echow¹,
Gdybyœ ty nie sz³a do swego zachodu
Drog¹ krzywd, gwa³tów, ciemnoty i g³odu!
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
172
– Patrz – rzek³a do mnie moja przewodnica -
Tak siê zaczyna dzieñ, co do wieczora
Otrzêsie serca, jako nawa³nica,
I we ³zach stanie, jak pe³na amfora...
Patrz, bo dziœ padaæ bêd¹ gorzkie rosy,
A cisza bêdzie mieæ ³kaj¹ce g³osy.
A gdy mówi³a, stanêliœmy w gmachu,
Przed którym widaæ by³o wielkie t³umy.
Po œcianach dreszcze chodzi³y przestrachu,
Mroczny strop wisia³ wœród ciê¿kiej zadumy,
Jasnoœæ sz³a w okna przyæmiona i chmurna,
W poœrodku izby stó³, na stole urna,
Przy umie on, syn...
Odgad³em po biciu
Serca w tej izbie g³oœnym, gdzieœ od proga,
Po wytê¿onym w dwóch Ÿrenicach ¿yciu,
Gotowych wielbiæ lub przeklinaæ Boga,
Po tym uporze, który w drzwi otwarte
Jej siw¹ g³owê pcha³ pomiêdzy wartê,
¯e tam jest matka.
...Przez noc tu sz³a ca³¹,
Nie patrz¹c drogi, do gwiazd gadaj¹ca,
I podnosi³a twarz wysch³¹ i bia³¹
Jako op³atek na jasnoœæ miesi¹ca,
A choæ na ustach nie mia³a pacierza,
Czu³a, ¿e wzrokiem w Boga gdzieœ uderza.
173
Teraz stanê³a w progu, chce do syna...
Puœæcie¿ j¹, ludzie! Niech rwie siwe w³osy,
Niech ³zami krwawych Ÿrenic swych przeklina
Was i tê urnê, i dzieñ ten, i losy,
Niechaj na syna patrzy do ostatka...
Puœæcie! Wszak ka¿dy matkê mia³... to matka!...
Wyci¹gn¹³ ramiê...
– O, siedmiu mieczami
Przebite serce!... Synku... Jezu Chryste!
Synu! Synaczku!... O œwiat³o wieczyste!
Puœæcie mnie! Jezu, zmi³uj siê nad nami...
A bogdaj¿eœ ty kamieñ ten grobowy
Pierwej wyci¹gn¹³ dla mej siwej g³owy!
Bodajeœ pierwej... Bo¿e, mocny Bo¿e!
Ju¿, ju¿ wyci¹ga!... Puœæcie¿ mnie! On mo¿e...
A!...
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
...Urno! zimne, kamienne twe ³ono
Nie mia³o nigdy dzieci! Ty, przeklêta!
Grobie ty, kêdy ¿ywych pogrzebiono!
Czy ty wiesz, jak to p³acz¹ niemowlêta?
Czy wiesz, jak d³ugie noce przy kolebce
Matka przemarzy, przeœpiewa, przeszepce?
O urno! Jaka ty straszliwie cicha!
O, krzycz i wo³aj, ¿e zrobiono z ciebie
Rzecz zgrozy pe³n¹, co rêce odpycha,
Rzecz okropniejsz¹ od mogilnych lochów!
174
¯e ta, co niegdyœ po synów pogrzebie
W dom powraca³a z garœci¹ bia³ych prochów,
By³a mniej trupi¹ ni¿ ty i mniej chmurn¹,
Ty, serc pêkniêtych pe³na, krwawa urno!
IV
A widz¹c mnie tak wzburzonym do g³êbi,
Jak mêtna fala, gdy j¹ wicher t³ucze,
– Oto polec¹, jak stado go³êbi
I jak ¿urawi wêdruj¹cych klucze -
Rzek³a Beatryx i wielk¹ têsknot¹
Nakry³a czo³o, niby chmur¹ z³ot¹.
A pomilczawszy, rzek³a: – Ale onym
Ptakom jest dano do gniazd wracaæ z wiosn¹;
Ci zaœ na piasku zostan¹ czerwonym
I pod b³yskami komet kêdyœ posn¹,
I ¿adne s³oñce ju¿ ich nie obudzi...
Zaprawdê, Bóg ma w nienawiœci ludzi!
A wtem j¹ obj¹³ mrok, jak chusta mglista,
I sz³a tak, oczom moim zas³oniêta,
Skarg¹ t¹ ciemna, a ³zami przejrzysta,
I t¹ ¿a³ob¹ przeciw Bogu œwiêta.
I bi³ cieñ od niej, z œwiat³em na przemiany,
Jako gdy z noc¹ œwit walczy ró¿any.
175
A ja, ¿em wiedzieæ chcia³ ich dalsze losy,
Tych dzieci, rzek³em: – Kto czyni te ¿niwa?
Gdzie posieczone s¹ zielone k³osy,
I kto ten zagon w runi zaorywa?
– Wiêc siê zwróci³a ku mnie i, spokojna
Jak œmieræ, odrzek³a dŸwiêcznym g³osem:
– Wojna.
A gdy ten wyraz pad³ w ciche przestrzenie,
Jaskó³ki spod strzech porwa³y siê czarne,
A z piór ich pad³y dr¿¹ce, d³ugie cienie
Na wód b³êkitnoœæ; i wysz³y tchy parne
Z wody, jak z ludzkiej piersi, kiedy cicha
Przemówiæ nie œmie, tylko ciê¿ko wzdycha.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Nagle têtenty zagrzmia³y po drodze.
Spojrza³em: w zwartym jechali szeregu,
Kaski na czo³ach, pa³asze przy nodze,
Ludzie w kurzawie, a konie w pian œniegu.
Dobosze w bêbny takt bij¹ miarowo,
A jeŸdŸcy sadz¹ z zwieszon¹ w dó³ g³ow¹.
I tak przed nimi w podró¿nym tym pyle
Kraj znika³... Kto wie, nik³ mo¿e na wieki,
A ¿aden nie œmia³ przyzostaæ siê w tyle
Ani obróciæ za siebie powieki;
I tylko jeden na koniu siê zni¿y³,
Garœæ ziemi chwyci³ i do ust przybli¿y³.
176
A ta, któr¹œmy mijali, zagroda,
Wielkim w nas p³aczem buchnê³a i jêkiem.
W sadzie, u p³ota, urodna i m³oda
Sta³a kobieta z dzieci¹tkiem maleñkiem
U piersi, z oczu spuszczonych ku ziemi
Sypi¹ca ³zami, jak skrami srebmemi.
Wiêc zapatrzony w Dolores tê bia³¹
Stan¹³em. Têtent ucicha³ w oddali.
Kurzawa spad³a i tylko zosta³o
Dr¿enie w zbó¿ m³odych chwiej¹cej siê fali
I droga, w s³oñcu lekkim py³em wzdêta,
I jakaœ straszna pustka, i przeklêta...
A pani moja, która tam wraz ze mn¹
Sta³a, rzêsami nakrywszy Ÿrenice,
Surow¹ mia³a twarz i bardzo ciemn¹,
A ponad czo³em wielk¹ b³yskawicê
Sin¹, od której ognie sz³y w czerwieni...
A kiedym milcza³, rzek³a mi:
– Straceni.
V
O, daj mi jeszcze raz przebyæ ze sob¹
Tê ziemiê mogi³, pokryt¹ ¿a³ob¹,
O, daj mi jeszcze raz w drogi iϾ one,
177
Od koœci bia³e, a od krwi czerwone,
I raz mi jeszcze daj na nie siê rzuciæ
Twarz¹ zalan¹ ³zami – i nie wróciæ!
Bo gorszy powrót, niŸli wyjœcie ducha,
I s¹ najcichsze bez zmartwychwstañ groby..
A jako ciê¿ko znów iœæ do ³añcucha
Temu, kto za¿y³ ciszy onej doby,
W której mu serce zastyg³o w boleœci
I ¿adnych z ziemi nie s³ysza³ ju¿ wieœci!
Dziœ znowu muszê zranione mieæ mózgi
¯¹d³em tych myœli, co pe³zn¹ w nie mrowiem,
I znów iœæ muszê przez wspomnieñ tych rózgi,
Z których jest ka¿da maczana o³owiem
I z wê¿ym sykiem nad sercem siê zwija,
I szarpie ¿yw¹ pierœ, i nie zabija!
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
W pó³ nieba s³oñce stanê³o ju¿ w chmurze
Dymów armatnich, na kszta³t rudej plamy,
Kiedyœmy wyszli na ma³e podgórze,
Za mury w ogniu i za miejskie bramy,
Z których siê t³umy wali³y bez³adnie,
Gin¹c w pop³ochu onym, gdzie kto padnie.
Bo pêdzi³ ich huk, i trzask, i p³omienie,
Jak archanielski miecz, od tego proga,
Gdzie mieli gniazda swe i odpocznienie.
I pe³na by³a wielkich g³osów droga,
178
P³aczu, i jêku, i kl¹tw, i modlitwy,
A ponad wszystkim tym – huragan bitwy.
Jak z ogniów owych wyszed³em, nie pomnê.
Dym mnie ogarn¹³ i ¿ar³ mi Ÿrenice
I same nogi nios³y nieprzytomne
Wskroœ spaleniska, pomiêdzy iskrzyce
Bomb pêkaj¹cych i przez gruzów kupy,
Z których stercza³y groŸne, sine trupy.
Jeden wyci¹gn¹³ rêkê i zagrodzi³
Drogê tê, któr¹ szed³em, ob³¹kany,
Bo duch dopiero od niego uchodzi³
Czarn¹ krwi strug¹, s¹cz¹c¹ siê z rany.
Chcia³em ratowaæ, gdy wtem granat œwisn¹³,
W górê go porwa³ i mózg mu rozprysn¹³.
G³uchy od huków, a od dymów œlepy,
U stóp mej œwiêtej upad³em z³amany;
A mia³em w oczach lec¹ce czerepy
G³ów ziewaj¹cych i krwawe ³achmany
Cia³ rozerwanych w powietrzu na æwierci,
A w uszach œwist i pisk, i wrzawê œmierci.
A pani moja zadumana siad³a
Na onym wzgórzu i na z³omie ska³y,
I patrz¹c na ów gród w p³omieniach, zblad³a,
A ob³ok szat jej, przejrzysty i bia³y,
179
Nagle siê zacz¹³ æmiæ i w barwach mieniæ,
Ogniami z³ociæ i mn¹ czerwieniæ.
Wiêc rzek³em: – Otom wywiedzion jest w ziemiê
Widzeñ okropnych i piek³a obrazów,
A znieœæ nie mogê i padam, jak brzemiê,
U nóg twych i na piersiach le¿ê g³azów,
I na kamieniach polnych, które jêcz¹...
Zmi³uj siê! Twarz mi nakryj szat twych têcz¹,
A¿by przemin¹³ ten dzieñ i godzina
Przestrachów mocnych i œmierci wybuchów;
Bo serce we mnie dr¿y i mdleæ zaczyna,
I s³aby jestem, i nêdzniejszy z duchów,
A jêzyk wysch³y mam i wargi s³one,
Bom przeszed³ morze krwi, morze czerwone...
Lecz ona, jakoby nie s³ysz¹c zgo³a,
Trwa³a w milczeniu swej wielkiej zadumy.
I brew œci¹gniêt¹ mia³a wpoœród czo³a,
Patrz¹c na owe pierzchaj¹ce t³umy
Z bólem, który j¹ czyni³ dziwnie blisk¹
Tej ludzkiej nêdzy...
Schyli³em siê nisko
I do stóp jasnych przylgn¹wszy ustami,
Rzek³em: – O œwiêta moja! O przeczysta!
Jeœli ty p³aczesz w sercu twym nad nami,
B³ogos³awiona b¹dŸ imieniem Chrysta!
180
Bo jest z nim œwiat ten na krzy¿u rozpiêty,
¯ó³ci¹ pojony i w³óczni¹ w bok pchniêty...
I z³ama³ mi siê g³os, i pad³em z p³aczem
Twarz¹ na ziemiê, i ³zami gorzkiemi
Zrosi³em pole krwi¹ zapiek³e... Zaczem
Uderzy³ we mnie jêk i ³kanie ziemi -
I czu³em, jak dr¿y i jako siê trwo¿y
Cichy w swej kaŸni, Baranek ten Bo¿y...
VI
A wstawszy, szliœmy dalej.
...Kraj by³ pusty
I czarny, jakby po przejœciu zarazy.
O, nigdy tego nie wypowiem usty,
Jakie mi drogê zabieg³y obrazy
I jakie trupy spotka³y mnie sine,
Otwarte maj¹c oczy, a¿ przeminê.
I nigdy tego nie wydam jêzykiem,
Jaka tam cichoœæ by³a przeraŸliwa
I z jakim ptastwo lecia³o w niej krzykiem
Od gniazd zburzonych, i jakie ³uczywa
Z drzew osmalonych nad drog¹ tam sta³y
I nie¿ywymi ga³êŸmi kiwa³y...
181
Gwa³t czyni¹c oczom oœlep³ym prochami,
Szed³em t¹ drog¹ krzy¿ow¹ i czarn¹,
Jako ów pielgrzym, id¹cy znad Arno
Przez krêgi piekie³. A taki nad nami
By³ ucisk, taka g³uchoœæ i martwota,
Jaka ma nastaæ przy koñcu ¿ywota.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Od bolesnego odbiwszy siê grodu,
Wyszliœmy w pole szeroko zdeptane.
A ju¿ siê rosy perli³y zachodu.
I wskroœ nad ziemi¹ lireczki sz³y szklane
Skowroñczych g³osów, które siê na ³uny
Nios¹c, powietrzne potr¹ca³y struny.
A id¹c onym polem we mg³ach sinem,
Pod las my przyszli i pod wielkie drzewa,
Gdzie stercz¹c z zgliszczów sczernia³ym kominem
Spalona chata sta³a. Smolne trzewa
Belek i tramów dym jeszcze dawa³y.
Przy chacie sad wiœniowy, kwieciem bia³y,
I d³ugi ¿uraw studzienny. Pod p³otem
W zgrzebnej koszuli i twarz¹ do ziemi
Le¿a³ pastuszek ma³y, w³osów z³otem
Nakrywszy piasek, rêkoma drobnemi
Rozkrzy¿owany, jak orlik, szeroko
W tym polu, krwawym dzieciêc¹ posok¹.
182
Przy nim fujarka i nó¿, i wierzbowe
Ga³¹zki m³ode z zastyg³¹ krwi ros¹...
Przypad³em z jêkiem i martw¹ mu g³owê
Podj¹wszy, nios³em tê dziecinê bos¹,
By jej mogi³ê daæ i z mchów pos³anie.
A nios¹c brzemiê to, wo³a³em: – Panie!...
I pod krzy¿ go tam z³o¿y³em wioskowy,
I na pierœ drobn¹ upad³em sierocie.
A z krzy¿a Chrystus pogl¹da³ surowy
Z twarz¹ sczernia³¹, z koron¹ w poz³ocie
Blasków zachodnich, i zda³ mi siê krwawiæ
Piêciu ranami swymi...
Nie móg³ zbawiæ,
O, nie móg³ zbawiæ, ziemio, krzy¿ ten ciebie
I pró¿na mi³oœæ ta, i ta ofiara!
Ty jad przekleñstwa po¿ywasz w twym chlebie
I zawsze jesteœ pogañska i stara,
I nienawiœci¹ ¿yjesz, a widomy
Twój znak to wilcze plemiê i miecz Romy!
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
A gdyœmy weszli w las, uderzy³ we mnie
P³acz bardzo rzewny i kwilenie ciche.
Wiêc id¹c na ten g³os w najgêstsze ciemnie,
Ujrza³em w trawie dzieci¹teczka liche,
Jak wyci¹ga³y wychud³e r¹czyny
Po k¹sek chleba, a ten by³ – jedyny.
183
Tak z puchów gniazda dziobeczki pisklêce
Stercz¹ doko³a z wrzaskliwym szczebiotem,
Jako tych dwojga g³owiny i rêce...
Na twarzy matki chmura: – A co potem...
Co bêdzie potem, gdy chleba zabraknie?...
Dokoñczyæ nie œmie i sama – nie ³aknie.
I nagle wielkie przejê³o mnie dr¿enie
O ten drobia¿d¿ek nêdzny, o te dzieci...
Gdy wtem, przez ciemne drzew onych zielenie,
Czerwona strza³a s³oneczna nadleci
I g³ów tych dotknie krwawoœci¹ zachodu...
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Poblad³ mój anio³ i rzek³: – Zgin¹ z g³odu.
VII
A gdyœmy zeszli nieco, rzek³a pani:
– Oto jest rozstaj i krzy¿owe drogi.
Chceszli, wywiodê ciê ju¿ z tej otch³ani,
Bo z prêdka ciê¿kie tutaj przyjd¹ trwogi,
Od których wiêdnie wszelki duch cz³owieczy,
A gorsze od tych s¹ poœlednie rzeczy.
Rzek³em: – O jasna, ty wiesz. Ale ze mn¹
Jest mi³oœæ, która daje wielkie si³y
I gwiazd¹ wschodzi tam, gdzie zewsz¹d ciemno,
184
I ¿yciem dyszy na spodzie mogi³y,
I na dnie œmierci. A jam zrodzon w p³aczu
I usta ziemi mówi¹ mi: „Tu³aczu”...
A jeœli skrzyd³o jaskó³cze siê przetrze
Skroœ burzy, tedyæ j¹ i duch przeminie.
A ona, pilno patrz¹c na powietrze,
– Cz³owiek tam jeden – rzek³a – nêdzny ginie,
Jak Judasz, wielki ów przedawca Chrysta.
I sz³a, kwapi¹ca siê i smêtkiem mglista.
A ja, nie wiedz¹c, o czym by mówi³a,
Za wiewem szat jej szed³em zadumany.
A wiod³a nas tam œcie¿eczka pochy³a,
W dó³ spadaj¹ca od leœnej polany,
Na której ³uny gorza³y zachodnie,
Z wierzcho³ków sosen zatliwszy pochodnie.
A w dole, jako zroszone mrowisko,
Kiedy je oœcieñ podwa¿y od spodu,
Czerñ widaæ by³o i obozowisko
Zbrojnego, ró¿nych zawo³añ narodu,
Sk¹d, jak kipi¹tek z kot³a i jak pary,
Huk bêbna bucha³ i zmieszane gwary.
I wnet rozleg³o siê przed nami pole,
Które w sinoœci onej przedwieczornej,
Podobne wodzie wielkiej i jeziornej,
Pod oparami sta³o, a w pó³kole,
185
Bia³oœci¹ p³ócien bij¹c w zachód z³oty,
Jak wzdête ¿agle, biela³y namioty.
A tam, gdzie pani moja mnie wywiod³a,
Wzgórek by³, wyspie podobny, niedu¿y,
A na nim w wielkich blaskach sta³a*jod³a,
Strzaskany maj¹c czub, jak maszt wœród burzy,
I bursztynowych ¿ywic pe³ne wnêki,
I grube, smolne, z pnia stercz¹ce sêki.
Ledwie obj¹³em wzrokiem to widzenie,
Gdy zabrzmia³ hejna³, bo gas³o ju¿ s³oñce,
I wnet z mrowiska tego wysz³y cienie,
I pod tr¹b g³osem sz³y roty milcz¹ce,
Wij¹c siê z wolna w przeguby ogromne.
Stanêli.
...Nigdy tych g³ów nie zapomnê,
Co siê odkry³y nagle pod jasnoœci¹
Graj¹cej zorzy i pod ³un¹ krwaw¹
I zaœwieci³y wygolon¹ koœci¹
Czaszek, do których œmieræ mia³a ju¿ prawo.
Bo z ¿yciem o nie ci¹gnê³a ju¿ losy
I ustawi³a je – pod rozmach kosy.
Cisza przez chwilê, potem bêben. Potem
Buchnê³a wielka pieœñ z olbrzymi¹ si³¹
I pod tym niebem otwartym i z³otym
Tysi¹c siê g³osów, jako wicher, wzbi³o
186
I tysi¹c g³osów, jak wicher, opad³o.
Spojrza³em, s³oñce sczernia³o i zblad³o.
I znowu cisza, i znów bêben. Po czym
Znów siê zerwa³a pieœñ i jêk modlitwy
Z takim ogromnym natchnieniem proroczym
Œmierci i z tak¹ dzik¹ wrzaw¹ bitwy,
I z takim p³aczem, i z tak¹ ¿a³ob¹,
¯e s³oñce ³uny zgasi³o za sob¹.
A wtedy pod t¹ sin¹, trupi¹ zorz¹
Rozbrzmia³o wielkie „amen”, jak grzmot w górach,
I zobaczy³em nagle rêkê Bo¿¹,
Piêciu palcami rozwart¹ na chmurach,
Lecz nie ojcowsk¹ i b³ogos³awion¹,
Tylko gróŸb pe³n¹ i krwi, i czerwon¹.
Wiêc strach uderzy³ we mnie, jak b³ysk gromu,
I szat mej œwiêtej chwyci³em siê z trwog¹.
A ona: – Oto idziesz z nieszczêœæ domu
I z domu gniewu idziesz czarn¹ drog¹,
A jeszczeœ nie zwyk³ i mru¿ysz powieki:
Zaprawdê, ludzki duch – jest duch kaleki.
A gdy mówi³a jeszcze, ono wzgórze,
Kêdyœmy stali, t³um wielki otoczy³,
Ci¹gn¹c cz³owieka jednego na sznurze.
A cz³owiek miota³ siê i pian¹ broczy³,
187
A ci, co bli¿ej byli, rud¹ b³otn¹
Ciskali w niego i mow¹ sromotn¹.
A kiedy przyszli na wprost onej jod³y,
Która, dr¿¹c w sobie, dawa³a szum ma³y,
Pozna³em, i¿ by³ markietan, cz³ek pod³y,
Jakich za ka¿dym obozem psy gna³y;
Ale u tego znalaz³y siê sprawy
Insze, bo szpieg by³ i przedawczyk krwawy.
Ohydnie rwa³ siê i rzuca³ na smyczy,
A z cz³onków krête uczyni³ gadziny;
Lecz choæ znaæ by³o, ¿e dusza w nim krzyczy,
Niemy mia³ jêzyk, zdrêtwia³y i siny.
I to widzia³em, ¿e go od powroza
Œmiertelniej d³awi strach i trupia zgroza.
A œwiêta moja, cofn¹wszy siê krokiem
I patrz¹c z wielk¹ litoœci¹ na t³uszczê,
– Prosi³am – rzecze – lecz Pan siê ob³okiem
Pomsty otoczy³ i rzek³: „Nie odpuszczê!
Straszn¹ ten œmierci¹ tutaj zgin¹æ musi...”
Zaprawdê, wojna Boga nawet kusi.
I sz³a, spuœciwszy g³owê, aby onej
Rzeczy nie widzieæ, co siê tam czyni³a.
A by³a gwieŸdzie podobna zgaszonej,
Bo u tych bo¿ych nie zawsze jest si³a.
188
A zaraz przypad³ wichr i sk³êbi³ chmury
I mrok siê rzuci³ nag³y...
VIII
Pia³y kury
Na czas pó³nocny i na nowe stra¿e
Gwiazd, gdy siê pe³nia odkry³a ksiê¿yca.
A szliœmy wtedy przez stare cmentarze,
Nad których cisz¹ moja przewodnica,
Podniós³szy rêce w miesiêcznej jasnoœci,
B³ogos³awi³a mogi³y i koœci.
– B³ogos³awieni, coœcie siê wrócili
Do domu swego i swego pocz¹tku
I którym oczy zmêczone nakryli
Garsteczk¹ piasku i kwiecia u¿¹tku...
B³ogos³awiony g³óg polny i zio³a,
Co wam pierœ martw¹ odzia³y i czo³a!
Albowiem matce nie wróci nikt p³odu,
Ani dzieciêcia, aby je nosi³a,
Jak w pierwszych czasach poczêcia i rodu.
A ta oddanych ma sobie mogi³a,
A ziemia znów jest nimi obci¹¿ona,
Jako dni onych, nim wyszli z jej ³ona.
189
B³ogos³awiony grób cichy, co chowa
Umar³ych prochy, i¿ wiatr ich nie miota.
Albowiem wielka spokojnoϾ grobowa
Jest im odp³at¹ za burzê ¿ywota,
Co prêdszy, niŸli zawodnik w swym biegu,
Dobra nie widzia³, a ju¿ jest u brzegu...
Lecz tu nalezion wielki jest i ma³y
I wyzwolony jest jeszcze od pana,
A usta, które o grób swój wo³a³y,
Ju¿ ukojone s¹ i wszelka rana,
I wszelka ¿¹dza tutaj siê popieli...
B³ogos³awieni, którzyœcie spoczêli!
A gdy mówi³a, zapad³e mogi³y
I opuœcia³e zdawa³y siê kwieciæ,
A brzozy szum swój i p³acz uciszy³y
I ze dna nocy sz³y gwiazdy im œwieciæ;
I uciszy³y siê skrzypi¹ce krzy¿e,
I wszystko sta³o w milczeniu i w mirze.
A dla mnie, którym szed³ z onym anio³em,
Wielkim spoczynkiem by³y te momenty,
Bom by³ zmocowan dróg onych mozo³em
I czu³em w sobie krzyki i lamenty
Ducha, a one okropne widzenia
G³osem wo³a³y we mnie – zapomnienia.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
190
Nagle pies zawy³ w oplotach, po rosie...
Usta³ – i znowu zawy³... Taka ¿a³oœæ
I taki ludzki ból by³ w onym g³osie,
I taki jêk by³, i taka omdla³oœæ,
¯e czu³em, jak mnie skrzyd³em nietoperza
Strach oblatuje i w piersi uderza.
A gdym mia³ mrowia tego pe³ne ¿y³y,
Drugi siê zaniós³ i trzeci gdzieœ wtórem;
I tak ku sobie te psy w pole wy³y
Na wielki, srebrny ksiê¿yc. A dziœ piórem
Nie wydam onej troski i nudnoœci,
Jaka mi od nich do szpiku sz³a koœci.
A zaraz potem wyszliœmy tu blisko
Na wieœ spalon¹ i na zgliszczów kupy,
A za ni¹ by³o œwie¿e bojowisko,
Dok¹d nam drogê wskaza³y dwa trupy,
Patrz¹ce w ksiê¿yc bez zmru¿enia powiek
I przeraŸliwie ciche: koñ i cz³owiek.
Dalej piêæ by³o, dalej siedem, dalej...
Przesta³em liczyæ, bo wsta³y mi w³osy,
Jak kiedy burza ³an ¿ytni powali,
A jedne w drugie wdeptane s¹ k³osy,
Tak po batalii tej le¿eli wa³em,
Broñ na broñ wparta, a cia³o pod cia³em.
191
A nim my przeszli te pierwsze okopy
Trupie, ju¿ na nas uderzy³ wiatr zgni³y -
I w krwawej glinie zaczê³y lgn¹æ stopy.
A ja, wspomniawszy na one mogi³y
Ciche: – Uczyñmy – rzek³em – grób, o pani,
I¿by spoczêli ci nie pogrzebani!
A ona: – Nie jest mi to dozwolonym,
Ale ci wszyscy s¹ tu w rêku Boga,
A Bóg ich w polu zostawia czerwonym,
Aby z nich zgni³oœæ sz³a na œwiat i trwoga,
A i¿by ludom te trupy siê œni³y,
A¿ wszyscy cichej zapragn¹ mogi³y.
Lecz teraz idŸ a patrz! – I rêkê jasn¹
Œci¹gnê³a, kêdy czarne jakieœ mrowie
Pe³z³o na trupy...
...O, niechaj zagasn¹
Zgwa³cone oczy w mojej nêdznej g³owie!
To byli... Chryste! T¹ siê hañb¹ spalê...
Nie! To nie ludzie byli! To – szakale!
Lecz jam ich widzia³ i nic ju¿ nie zetrze
Tej okropnoœci sprzed mojej Ÿrenicy,
A choæ doko³a tak czyste powietrze
I choæ sam w sobie strzegê tajemnicy,
Czujê, ¿e ¿yjê i dycham w tym brudzie...
Nie! To nie by³y szakale... To – ludzie!
192
Cisi i szybcy, z worami zgrzebnemi,
Zdzierali trupy z odzie¿y do naga,
Piersi im gniot¹c i szarpi¹c po ziemi...
I nie wiem, sk¹d ta upiorna odwaga
I bezwstyd krwawy, i piekielne si³y,
Bo i kobiety wœród tych hien by³y.
A tam, gdzie przeszli, pod jasnoœæ miesi¹ca
Biela³a nagoœæ cia³ okropna, sina.
I zda³o mi siê, ¿e noc sama dr¿¹ca
Ze zgrozy blednie i czas swój przeklina
I ¿e trup który wstanie i zakrzyczy
Na te zmierzchniki, i nie da zdobyczy.
Jak nieprzytomny i jak ob³¹kany
Do mojej œwiêtej tuli³em siê z trwog¹,
I tych pobitych czu³em w ciele rany
I nie wiedzia³em, gdzie st¹piæ mi nog¹,
Bo wszêdzie by³a krew, krew, krew i zbrodnia.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
A pani moja i gwiazda przewodnia,
W Boga wpatrzona, sz³a cicha i bia³a,
Lecz owa jasnoœæ nad czo³em jej – dr¿a³a.
193
IX
O smêtnej mowy i cichego lica
Pani! O pani zadumanych oczu!
Czy ty pamiêtasz ten promieñ ksiê¿yca,
Co siê na szaty twojej k³ad³ przezroczu
I do stóp twoich pada³, dr¿¹cy ca³y,
Mniej od nich srebrny i mniej od nich bia³y?
Czy ty pamiêtasz te miedze zroszone,
Po których szliœmy, obj¹wszy siê spo³em,
Dwa cienie smêtne i niepocieszone?
Bo s¹ godziny, gdy cz³owiek z anio³em
Tak siê porówna boleœci¹ nad œwiatem,
¯e tych najczystszych czuæ mo¿e siê bratem.
Gwiazdy nad nami gas³y mêtne, sine,
I ksiê¿yc topnia³, obliczem upiora
Wsi¹kaj¹c w ciemn¹ zachodu g³êbinê.
I tak my doszli na próg tego dwora,
Co sta³ jarzêbin czerwieni¹ nakryty.
Brytan nie broni³ wejœcia – by³ zabity.
A ja, com przeszed³ ono bojowisko
I mia³em oczy pe³ne widzeñ œmierci,
Gdym spojrza³ na to rozci¹gniête psisko,
Z ³bem rozp³atanym, jak granat, na æwierci
I krwawym mózgiem plami¹ce próg domu,
Tom siê tak wzdrygn¹³ ca³y, jak od sromu.
194
Pró¿no on tutaj odprawia³ sw¹ wartê
Trupi¹ i pró¿no zawala³ tu drogê,
Bo drzwi zgwa³cone i z haków wyparte
Widn¹ czyni³y w komnacie tej trwogê
Ostatniej walki i mord, i zel¿ywoœæ,
I wielk¹ przeciw rzeczom martwym mœciwoœæ.
Na wznak, z obliczem œci¹gniêtym, zsinia³em,
Le¿a³ trup jeden przez izby po³owê,
Jakby nie wroga zabity wystrza³em,
Ale piorunem krwi ra¿ony w g³owê
Na widok jakiœ szatañski, piekielny,
Bo ogieñ w twarzy mia³ i gwa³t œmiertelny.
Na pierœ mu run¹³ drugi, wystrzelone
Krócice cisn¹c, ogromny i srogi...
I tak zastyg³y te cia³a czerwone
W jakimœ momencie zdumienia i trwogi,
¯e takie g³ownie na gniazdo Bóg ciska
I patrzy na to, i gromem nie b³yska.
Jeszcze mi oczy po izbie sz³y ko³em
Od tych dwu trupów, le¿¹cych powa³em,
Gdym jêk us³ysza³; a choæ siê zaci¹³em
Przez tê noc jedn¹, jak wilk, choæ s³ysza³em
Krzyk mordowanych i batalii g³osy,
Na ten jêk cichy powsta³y mi w³osy.
195
Bo szed³ nie z piersi ludzkiej, lecz z otch³ani
Takiego piek³a i z takiej czeluœci,
Gdzie siê z letargów budz¹ pogrzebani...
Wiêc pomyœla³em: Jeœli Bóg dopuœci,
¯e z takim jêkiem wstaæ maj¹ wskrzeszeni,
Niech lepiej zaraz œwiat w garœæ prochu zmieni.
W izbie znów d³uga cisza... A wtem z ziemi
Trup jeszcze jeden przez pó³ siê podŸwign¹³,
Z twarz¹ zakryt¹ w³osami lepkiemi
Od krwi... O, bogdaj lepiej by³ zastygn¹³
I le¿a³ jako powalona k³oda!
Kobieta by³a, pewno ¿ona m³oda
Z tych dwu jednego, co tam w krwi ka³u¿y
Le¿eli, z krzywd¹ na licach przywar³a;
A by³a zmiêtej porównana ró¿y
I chocia¿ ¿ywa, zda³a siê umar³¹,
I duch w niej zaraz pocz¹³ mdleæ i trwo¿yæ
Sob¹, i oczu nie mog³a otworzyæ.
Krzykn¹³em... Chcia³em biec z tej krwawej sieni
Do tego domu gwa³tu i boleœci,
Lecz pani moja i surowa ksieni:
– Zaniechaj – rzek³a – bo Pan rêkojeœci
S¹dnych szal trzyma w b³êkitach i wa¿y
Wielkich krwie ludzkiej, a mocnych szafarzy.
196
A w ciszy niech trwa s¹d, a¿ szale znios¹.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
A wtem skrzypnê³y drzwi u drugiej œciany
I wesz³o dwojgo...W koszulkach, wpó³ boso,
Ch³opczyk, trzylatek mo¿e, taki lniany
Jak ta k¹dzio³ka, i dzieweczka drobna,
Dziwnie do onej omdla³ej podobna.
Weszli i, szyjki wyci¹gn¹wszy cienkie
Jako wróbliki one, patrz¹ w trwodze
Na matkê, ¿e ma tak zdart¹ sukienkê
I ¿e tak le¿y na zimnej pod³odze,
Takie stargane w³osy ma, tak blada,
Nie patrzy na nich wcale... i nie gada...
Za nimi s³uga stary, z niemowl¹tkiem
Na rêku, stan¹³ i skostnia³ u proga.
A¿ mu do oczu podesz³a kipi¹tkiem
Wielka, gor¹ca ³za i tak do Boga
Apeluj¹cy sta³, z t¹ ³z¹ na rzêsie
I z g³ow¹ siw¹, co siê w ciszy trzêsie.
A takie na nas sz³y z ciszy tej jêki,
Takie obrazy i strachy czerwone,
¯e œwiêta moja, œci¹gn¹wszy swej rêki,
Z szat oczom swoim zrobi³a zas³onê
I blaski swoje przyæmi³a u czo³a,
Do grobowego podobna anio³a.
197
A ja, gdym wyjœcia z onej rzeŸni do¿y³
I z³ote s³oñce ujrza³ na rozœwicie,
Tom czu³, ¿e gdybym usta me otworzy³,
Nie jêk by wyszed³ ze mnie, ale wycie,
Jako wiêc psów tych, którzy tam przez rosy
Na pe³ny ksiê¿yc wyli wniebog³osy.
Bo ju¿ usta³o we mnie cz³owieczeñstwo
I ju¿em duszy nie w³ada³ jêzykiem-,
A niepamiêtna wœciek³oœæ i szaleñstwo
Przez piersi sz³y mi z takim dzikim krzykiem,
¯e gdybym wtedy go wypuœci³ z gar³a,
Rodzona matka by siê mnie zapar³a!
I tak mnie odwiód³ anio³ mój...
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
O wojno!
Nie przelecia³aœ ty nad ziemi¹ cwa³em,
Nie przelecia³aœ ty nad polem zbrojno,
Ale wê¿owym i ohydnym cia³em
Do cichych wpe³z³aœ gniazd, aby je skalaæ
I oczy piskl¹t krwi¹ matczyn¹ zalaæ!
X
– Na miejsca puste, na miejsca bezwodne
ZawiedŸ mnie, jasna, a posadŸ mnie w ciszy!
198
Niechaj przepaœcie obejm¹ mnie ch³odne,
Niech siê pierœ moja ciemnoœci nadyszy,
I tam mnie zawiedŸ, sk¹d s³oñce ucieka,
Abym oblicza nie widzia³ cz³owieka.
Rzek³em, a pani moja, bardzo cicha
I w tajnych myœlach swoich pogr¹¿ona,
Sz³a przeciw wiatru ma³emu, co wzdycha*
W przydro¿nych trawach, a mia³a ramiona
Jak zwiêd³e lilie, a oczy na niebie...
I rzek³em: – Dozwól, a puœæ mnie od siebie.
Albowiem ciê¿sze to jest, co zazna³em,
Od grobowego na piersi kamienia,
A dosiê¿ony jestem w serce strza³em
Takiej ¿a³oœci, co w jady krew zmienia,
A ¿ywot sobiem zbrzydzi³...
Rzek³a: – Ma³o
Ju¿ drogi onej przed nami zosta³o.
Bo nie jest wszystko tobie pokazanem,
A tylko r¹bek uchyleñ zas³ony,
A œwiat siê o to niech modli przed Panem,
Aby choæ jeden z was by³ naleziony,
Który by ca³e piek³o to obaczy³
I wróci³ z drogi tej, i nie zrozpaczy³.
Albowiem przysz³oœæ ziarn swoich nie siewa
Na polu ornym ani na ugorze,
Ale na sercu, co jej siê spodziewa...
199
A ja wspomniawszy, com widzia³ w tym dworze:
– Zaprawdê – rzek³em – s¹ krwawe jej ziarna,
A rola ogniem spalona i czarna.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
A tam, gdzie z sob¹ mieliœmy te mowy,
Le¿a³ niewielki grodek, snad¿ w poœpiechu
Opustosza³y, jakby w czas morowy.
A ci, co uszli, zostawili echu
Dziwnie ¿a³osne g³osy, które dr¿a³y
Wœród pustych domostw, jêk czyni¹c niema³y.
A wszystkie one pogwa³cone mury
Przeciw nam w bramy zdawa³y siê cisn¹æ,
A stosy sprzêtów, zr¹banych na wióry,
Na czterech rogach rynku mia³y b³ysn¹æ
Po¿og¹, która nie jest zwyk³¹ klêsk¹,
Ale haniebn¹ zemst¹ i niemêsk¹.
A gdyœmy, id¹c, odeszli niewiele
Od tego miejsca, rozleg³y siê dzwony
Na starym, dosyæ wynios³ym koœciele,
A œwiat siê ca³y zdawa³ byæ ruszony
Tym wielkim g³osem ¿a³oœci i trwogi,
Który ³kaj¹cy by³, a razem srogi.
Koœció³ sczernia³y, lipami nakryty,
Nad których zieleñ b³yska³y z wie¿ krzy¿e,
Mia³ smuk³e, pe³ne gniazd go³êbich szczyty.
A gdy tak nad nim rozbrzmia³y te spi¿e,
200
Zdawa³ siê w niebo róœæ i iœæ przed nami
Razem z tym jêkiem dzwonów – b³êkitami.
A dzwon przed sob¹ powietrzne gna³ krêgi,
A ziemia pod nim jak pod grzmotem dr¿a³a,
A¿ gdy najwy¿szej dosiêgn¹! potêgi,
Nag³y go zd³awi³ huk, jakby huk dzia³a...
Pêk³a spi¿owa pierœ i tylko d³ugo
Serce zgrzytliw¹ jêków brzmia³o fug¹.
A wtedy stan¹³ koœció³ oniemiony,
Jakoby we mgle i w chmurach zawisn¹³,
A ten krzyk trwogi, którym by³ niesiony,
Na wzdychaj¹ce echa siê rozprysn¹³.
I tylko dzwonnik martwy chwia³ siê w górze
Na tym, którego nie chcia³ puœciæ, sznurze.
A pani moja, wejrzawszy na niego:
– Oto siê – rzecze – pozosta³ na stra¿y
Jak kruk powietrzny u gniazda swojego...
A oto trup ten miastu gospodarzy
I jest pustego grodu hospodynem...
A on te¿ patrza³ na ni¹ licem sinem.
A wtem z koœcio³a gwar buchn¹³ i krzyki,
I œmiech hulaszczy, rozpustny, i wrzawa,
A miêdzy lipy, sk¹d pierzch³y s³owiki,
Konie wodzi³a pijana czerniawa
201
Obozuj¹cej wœród ognisk dru¿yny,
A u drzwi w koz³ach sta³y karabiny.
Zaczem my na próg weszli...
Wielka nawa
W ³uki gotyckie sklepiona, sczernia³a,
Przez pó³ od ognisk rozpalonych krwawa,
A przez po³owê w grubym mroku sta³a,
Podobna piekie³ otwartej czeluœci,
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
A jeœli kiedy Bóg na mnie dopuœci
Szatañskich widzeñ mêkê przed skonaniem
Tak, jako o tym mówi¹ ludzie starzy,
Niechaj mi uszy nape³ni zgrzytaniem
Wszystkich piekielnych mar, lecz niechaj twarzy
Tych nie ogl¹dam, które mi tam by³y
Zjawione, bobym skonaæ nie mia³ si³y.
A to, co oczy moje tam widzia³y,
Nigdy nie bêdzie nikomu wiadomem.
To tylko powiem, ¿e Chrystus sczernia³y
G³owê na krzy¿u odwróci³ ze sromem
Od onej zgrozy i na pierœ j¹ sk³oni³,
I wielkie, krwawe ³zy po licu roni³.
A wtedy ono ciche œwiat³o bo¿e
Zgas³o nad czo³em mojej Beatrycze
,1 zasz³o, jako wieczorowe zorze...
A ona, czarnym kirem swe oblicze
202
Z g³ow¹ nakrywszy, raz tylko westchnê³a
I z oczu moich zesz³a, i zniknê³a.
XI
Nikt mi ju¿ nigdy z duszy nie wyrzuci
Tego, co krwawi i co mi j¹ smuci...,
Nikt mi ju¿ nigdy sprzed oczu nie zetrze,
Ani na ¿adnym rozwieje siê wietrze,
Ani Bóg nawet odmieniæ jest w mocy
Tego, com widzia³ i czu³ owej nocy.
A kiedy teraz samotny usiadam,
To wiem, ¿e przyjd¹ do mnie wielk¹ rzesz¹
I jêczeæ bêd¹, gdy do nich zagadam...
A jako chmury, za wiatrem gdy œpiesz¹,
Tak wskroœ mnie id¹c, w cieñ mnie swój ogarn¹
Te trupy, noc¹ gor¹c¹ i parn¹.
S¹ s³owikowie, co po lasach jêcz¹
Nieutulonym ka¿d¹ wiosn¹ ³kaniem;
S¹ tajne smutki, co przêdzê pajêcz¹
Wskroœ duszy snuj¹ z ¿a³osnym wzdychaniem.
Lecz ciê¿sz¹ nad to jest boleœæ i trwoga,
Co w izbie mojej dziœ stoi u proga.
203
I patrzê w ciemnoœæ, i s³yszê wœród ciszy
Ust konaj¹cych westchnienie i jêki,
A ciemnoœæ bierze kszta³t i ku mnie dyszy.
A gdzie wyci¹gnê ramiê, tam siê rêki
Zimnej dotykam i ze zgroz¹ czujê,
Jak mnie dech trupi wko³o oblatuje.
Wróci³em z drogi œmiertelnych przestrachów
I z drogi gwa³tów, i z przera¿eñ drogi,
I wywiedziony jestem z œmierci gmachów,
A pe³nym w sobie ¿a³oœci i trwogi,
I jasnoœæ oczu moich mnie rzuci³a
Z t¹, co mi gwiazd¹ na drodze tej by³a.
W bezbrze¿ny smutek i w niepocieszony
Myœl¹ posêpn¹ zapadam i duchem,
A przy mnie stoi cieñ wojny czerwony
I gada do mnie milczeniem pól g³uchem
I jêkiem matek, co synów swych p³acz¹,
I¿ ich ju¿ stare oczy nie obacz¹.
I tak dziœ siedzê, jak kruk osamia³y,
Z dala od ludzkich zaprz¹tnieñ i wrzawy,
I s³yszê onych czarnych rot hejna³y,
I ów pobitych dworzec widzê krwawy,
I dzwony s³yszê, bij¹ce na trwogê...
I uciec od nich chcê precz – i nie mogê.
204
A kiedy o tym zadumam siê smutnie,
Dusza siê we mnie staje bardzo sroga...
I na ogromnym, rozci¹gniêtym p³ótnie
Kreœlê w ob³okach siedz¹cego Boga,
A ni¿ej g³azy ofiarne i siny
Dym, co wstêpuje w niebo z ³ez doliny.
A wtedy w izbie mojej s³yszê ³kanie,
Id¹ce ku mnie z wieków g³êbokoœci.
Bo nie jest dot¹d insze panowanie
Nad ziemi¹, jeno starej onej z³oœci
I starych onych pierworodnych waœni,
A bracia dot¹d walcz¹, jak zapaœni.
I s³yszê huk i trzask zwalonych grodów,
Chrzêst pól deptanych i krzyk gwa³tów s³yszê,
I œwist po¿arów, i zgrzytanie g³odów,
I wielk¹ mogi³ po rozstajach ciszê,
I dziatek drobnych skwierk, i wrzask niewieœci,
I skamienia³ej milczenie boleœci.
A nie nalezion jest czas w dziejach œwiata,
Co by nad piek³em tym zab³ysn¹³ têcz¹.
I dot¹d go³¹b ów bia³y oblata
Ziemie, co p³acz¹, i ziemie, co jêcz¹,
A odpocznienia nie najduje sobie,
Bo potop krwi jest na ca³ym tym globie.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
205
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
O rodzie ludzki! O plemiê Kaina!
Ten sam ty zawsze bratobójca stary,
Co na o³tarzach najœwiêtszych zarzyna
Krwi¹ wo³aj¹ce, niewinne ofiary...
Ten sam ty zawsze! A cieñ twej maczugi
Na ca³¹ ziemiê pad³ czarny i d³ugi.
Zabity brat twój siermiê¿ny i cichy
Pasterz trzód bia³ych i jagni¹t swych trzody;
Skowronek oto zabity jest lichy,
Pszczo³a nosz¹ca do u³ów swych miody,
A k³os, co ledwo zawi¹za³ siê w ziarno,
Wdeptany w ziemiê i w rolê cmentarn¹.
O rodzie ludzki! O plemiê Kaina!
W gniewie ty jesteœ i w pomœcie poczêty...
Z dziada na ojca, a z ojca na syna
Siew starych zbrodni upada przeklêty,
I w³asna matka-ziemia ciê przeklina...
O rodzie ludzki! O plemiê Kaina!
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
A ty, któremum prawi³ te powieœci,
Wstañ a pójdŸ, niech ciê uœcisnê jak brata.
Boœ uczestnikiem by³ mojej boleœci
Nad wielk¹ nêdz¹ i nad zbrodni¹ œwiata.
A zaœ jak pielgrzym idŸ, a wytrwaj w znoju,
A przepowiadaj wieœæ dobr¹ pokoju.