Schulz Bruno - Sklepy cynamonowe
Książki/Zapraszamy
Wikiźródła to społeczny projekt, którego celem jest utworzenie wolnego repozytorium tekstów źródłowych oraz ich tłumaczeń w
formie stron wiki. Gromadzimy i przechowujemy tutaj w postaci cyfrowej wcześniej opublikowane teksty (np. utwory literackie).
W polskich Wikiźródłach dostępne jest obecnie
145 555
tekstów
718
autorów i liczba ta codziennie wzrasta – zamieszczone
materiały należą do domeny publicznej lub dostępne są na wolnej licencji. Wszyscy użytkownicy internetu mogą korzystać z
nich bezpłatnie i bez ograniczeń.
Przyłącz się do nas! Każdy może rozwijać Wikiźródła – także Ty, bez żadnych formalności, możesz dodawać nowe materiały i
porządkować te już zamieszczone.
Wszyscy tutaj pracujemy społecznie, w poszanowaniu praw użytkowników, wolontariuszy i autorów. Ciągle brakuje nam
ochotników… Pomóż nam! Wystarczy 5 lub 10 minut dziennie… choć większość z nas przebywa tu znacznie dłużej ;-)
Jak edytować? To proste!!!
Zapoznaj się ze stroną
Pomocy
lub pobierz mini-poradnik (
https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Wikiźródła_-
_pierwsze_kroki.pdf
).
Zapraszamy!!!
>>>
Sklepy cynamonowe (zbiór)
Dane tekstu
Autor
Bruno Schulz
Tytuł
Sklepy cynamonowe
Data wydania
1934
Wydawnictwo
Towarzystwo Wydawnicze
„RÓJ“
Drukarz
Monolit
Miejsce wydania
Warszawa
Źródło
skany na Com mons
Inne
Cały tekst
Okładka lub karta ty tułowa
Link do strony indeksu
B R U N O S C H U LZ
Sklepy
B R U N O S C H U L Z
S k l e p y
cynamonowe
R
Ó
J
Tekst jest
własnością publiczną
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora
.
cynamonowe
WARSZAWA — 1934 r.
TO W AR Z Y S TW O W Y D A W N I C Z E „R Ó J“
Druk „MONOLIT”, W-wa, tel. 5.81-92.
SPIS RZECZY:
Str.
Sierpień
5
Nawiedzenie
25
Ptaki
41
Manekiny
53
Traktat o manekinach
69
Traktat o manekinach. Ciąg dalszy
81
Traktat o manekinach. Dokończenie
87
Nemrod
99
Pan
109
Pan Karol
119
Sklepy cy namonowe
127
Ulica krokody li
151
Karakony
173
Wichura
183
Noc wielkiego sezonu
197
<<<
Sklepy cynamonowe (zbiór)/całość
Dane tekstu
Autor
Bruno Schulz
Tytuł
Sklepy cynamonowe
Data wydania
1934
Wydawnictwo
Towarzystwo Wydawnicze
„RÓJ“
Drukarz
Monolit
Miejsce wydania
Warszawa
Źródło
skany na Com mons
Link do strony indeksu
SIERPIEŃ.
1.
W lipcu ojciec mój w yjeżdżał do w ód i zostaw iał mnie z matką i starszym bratem na pastw ę białych od żaru i oszałamiających dni letnich. Wertow aliśmy,
odurzeni św iatłem, w tej w ielkiej księdze w akacyj, której w szystkie karty pałały od blasku i miały na dnie słodki do omdlenia miąższ złotych gruszek.
Adela w racała w św ietliste poranki, jak Pomona z ognia dnia rozżagw ionego, w ysypując z koszyka barw ną urodę słońca — lśniące, pełne w ody pod
przejrzystą skórką czereśnie, tajemnicze, czarne w iśnie, których w oń przekraczała to, co ziszczało się w smaku; morele, w których miąższu złotym był rdzeń
długich popołudni; a obok tej czystej poezji ow oców w yładow yw ała nabrzmiałe siłą i pożyw nością płaty mięsa z klaw iaturą żeber cielęcych, w odorosty jarzyn,
niby zabite głow onogi i meduzy — surow y materjał obiadu o smaku jeszcze nieuformow anym i jałow ym, w egetatyw ne i telluryczne ingredjencje obiadu o zapachu
dzikim i polnym.
Przez ciemne mieszkanie na pierw szem piętrze kamienicy w rynku przechodziło codzień na w skroś całe w ielkie lato: cisza drgających słojów pow ietrznych,
kw adraty blasku, śniące żarliw y sw ój sen na podłodze; melodja katarynki, dobyta z najgłębszej złotej żyły dnia; dw a, trzy takty refrenu, granego gdzieś na
f ortepianie w ciąż nanow o, mdlejące w słońcu na białych trotuarach, zagubione w ogniu dnia głębokiego. Po sprzątaniu Adela zapuszczała cień na pokoje,
zasuw ając płócienne story. Wtedy barw y schodziły o oktaw ę głębiej, pokój napełniał się cieniem, jakby pogrążony w św iatło głębi morskiej, jeszcze mętniej odbity
w zielonych zw ierciadłach, a cały upał dnia oddychał na storach, lekko falujących od marzeń południow ej godziny.
W sobotnie popołudnia w ychodziłem z matką na spacer. Z półmroku sieni w stępow ało się odrazu w słoneczną kąpiel dnia. Przechodnie, brodząc w złocie,
mieli oczy zmrużone od żaru, jakby zalepione miodem, a podciągnięta górna w arga odsłaniała im dziąsła i zęby. I w szyscy brodzący w tym dniu złotym mieli ów
grymas skw aru, jakgdyby słońce nałożyło sw ym w yznaw com jedną i tę samą maskę — złotą maskę bractw a słonecznego; i w szyscy, którzy szli dziś ulicami,
spotykali się, mijali, starcy i młodzi, dzieci i kobiety, pozdraw iali się w przejściu tą maską, namalow aną grubą, złotą f arbą na tw arzy, szczerzyli do siebie ten
grymas bakchiczny, — barbarzyńską maskę kultu pogańskiego.
Rynek był pusty i żółty od żaru, w ymieciony z kurzu gorącemi w iatrami, jak biblijna pustynia. Cierniste akacje, w yrosłe z pustki żółtego placu, kipiały nad nim
jasnem listow iem, bukietami szlachetnie uczłonkow anych f iligranów zielonych, jak drzew a na starych gobelinach. Zdaw ało się, że te drzew a afektują w icher,
w zburzając teatralnie sw e korony, ażeby w
patetycznych przegięciach ukazać w ytw orność w achlarzy listnych o srebrzystem podbrzuszu, jak f utra
szlachetnych lisic. Stare domy, polerow ane w iatrami w ielu dni, zabarw iały się ref leksami w ielkiej atmosfery, echami, w spomnieniami barw , rozproszonemi w głębi
kolorow ej pogody. Zdaw ało się, że całe generacje dni letnich (jak cierpliw i sztukatorzy, obijający stare f asady z pleśni tynku) obtłukiw ały kłamliw ą glazurę,
w ydobyw ając z dnia na dzień w yraźniej praw dziw e oblicze domów, f izjognomję losu i życia, które f ormow ało je od w ew nątrz. Teraz okna, oślepione blaskiem
pustego placu, spały; balkony w yznaw ały niebu sw ą pustkę; otw arte sienie pachniały chłodem i w inem
Kupka obdartusów, ocalała w kącie rynku przed płomienną miotłą upału, oblegała kaw ałek muru, dośw iadczając go w ciąż na now o rzutami guzików i monet,
jakgdyby z horoskopu tych metalow ych krążków odczytać można było praw dziw ą tajemnicę muru, porysow anego hjeroglifami rys i pęknięć. Zresztą rynek był
pusty. Oczekiw ało się, że przed tę sień sklepioną z beczkami w iniarza podjedzie w cieniu chw iejących się akacyj osiołek Samarytanina, prow adzony za uzdę, a
dw óch pachołków zw lecze troskliw ie chorego męża z rozpalonego siodła, ażeby go po chłodnych schodach w nieść ostrożnie na pachnące szabasem piętro.
Tak w ędrow aliśmy z matką przez dw ie słoneczne strony rynku, w odząc nasze załamane cienie po w szystkich domach, jak po klaw iszach. Kw adraty bruku
mijały pow oli pod naszemi miękkiemi i płaskiemi krokami — jedne blado-różow e, jak skóra ludzka, inne złote i sine, w szystkie płaskie, ciepłe i aksamitne na słońcu, jak
jakieś tw arze słoneczne, zadeptane stopami aż do niepoznaki, do błogiej nicości.
Aż w reszcie na rogu ulicy Stryjskiej w eszliśmy w cień apteki. Wielka bania z sokiem malinow ym w szerokiem oknie aptecznem symbolizow ała chłód
balsamów, którym każde cierpienie mogło się tam ukoić. I po paru jeszcze domach ulica nie mogła już utrzymać nadal decorum miasta, jak chłop, który w racając do
w si rodzimej, rozdziew a się po drodze z miejskiej sw ej elegancji, zamieniając się pow oli, w miarę zbliżania do w si, w obdartusa w iejskiego.
Przedmiejskie domki tonęły w raz z oknami, zapadnięte w bujnem i pogmatw anem kw itnieniu małych ogródków. Zapomniane przez w ielki dzień, pleniły się bujnie
i cicho w szelkie ziela, kw iaty i chw asty, rade z tej pauzy, którą prześnić mogły za marginesem czasu, na rubieżach nieskończonego dnia. Ogromny słonecznik,
w ydźw ignięty na potężnej łodydze i chory na elefantiasis, czekał w żółtej żałobie ostatnich, smutnych dni żyw ota, uginając się pod przerostem potw ornej
korpulencji. Ale naiw ne przedmiejskie dzw onki i perkalikow e, niew ybredne kw iatuszki stały bezradne w sw ych nakrochmalonych, różow ych i białych koszulkach,
bez zrozumienia dla w ielkiej tragedji słonecznika.
2.
Splątany gąszcz traw, chw astów, zielska i bodjaków buzuje w ogniu popołudnia. Huczy rojow iskiem much popołudniow a drzemka
ogrodu. Złote ściernisko
krzyczy w słońcu, jak ruda szarańcza; w rzęsistym deszczu ognia w rzeszczą św ierszcze; strąki nasion eksplodują cicho, jak koniki polne.
A ku parkanow i kożuch traw podnosi się w ypukłym garbem - pagórem, jakgdyby ogród obrócił się w e śnie na drugą stronę i grube jego chłopskie bary
oddychają ciszą ziemi. Na tych barach ogrodu niechlujna, babska bujność sierpnia w yolbrzymiała w głuche zapadliska ogromnych łopuchów, rozpanoszyła się
płatami w łochatych blach listnych, w ybujałemi ozorami mięsistej zieleni. Tam te w yłupiaste pałuby łopuchów w ybałuszyły się, jak babska szeroko rozsiadłe, naw pół
pożarte przez w łasne oszalałe spódnice. Tam sprzedaw ał ogród zadarmo najtańsze krupy dzikiego bzu, śmierdzącą mydłem, grubą kaszę babek, dziką okow itę
mięty i w szelką najgorszą tandetę sierpniow ą. Ale po drugiej stronie parkanu, za tym matecznikiem lata, w którym rozrosła się głupota zidjociałych chw astów, było
śmietnisko zarosłe dziko bodjakiem. Nikt nie w iedział, że tam w łaśnie odpraw iał sierpień tego lata sw oją w ielką, pogańską orgję. Na tem śmietnisku, oparte o parkan
i zarośnięte dzikim bzem, stało łóżko skretyniałej dziew czyny Tłuji. Tak nazyw aliśmy ją w szyscy. Na kupie śmieci i odpadków, starych garnków, pantofli,
rumow iska i gruzu stało zielono malow ane łóżko, podparte zamiast brakującej nogi dw iema staremi cegłami.
Pow ietrze nad tem rumow iskiem, zdziczałe od żaru, cięte błyskaw icami lśniących much końskich, rozw ścieczonych słońcem, trzeszczało jak od
niew idzianych grzechotek, podniecając do szału.
Tłuja siedzi przykucnięta w śród żółtej pościeli i szmat. Wielka jej głow a jeży się w iechciem czarnych w łosów. Tw arz jej jest kurczliw a, jak miech harmonji. Co
chw ila grymas płaczu składa tę harmonję w tysiąc poprzecznych f ałd, a zdziw ienie rozciąga ją z pow rotem, w ygładza fałdy, odsłania szparki drobnych oczu i
w ilgotne dziąsła z żółtemi zębami pod ryjow atą, mięsistą w argą. Mijają godziny pełne żaru i nudy, podczas których Tłuja gaw orzy półgłosem, drzemie, zrzędzi
zcicha i chrząka. Muchy obsiadają nieruchomą gęstym rojem.
Ale znagła ta cała kupa brudnych gałganów, szmat i strzępów zaczyna poruszać się, jakby
ożyw iona chrobotem lęgnących się w niej szczurów. Muchy budzą się spłoszone i podnoszą w ielkim, huczącym rojem, pełnym w ściekłego bzykania, błysków i
migotań. I podczas gdy gałgany zsypują się na ziemię i rozbiegają po śmietnisku, jak spłoszone szczury, w ygrzebuje się z nich, odw ija zw olna jądro, w yłuszcza
się rdzeń śmietniska: naw pół naga i ciemna kretynka dźw iga się pow oli i staje, podobna do bożka pogańskiego, na krótkich, dziecinnych nóżkach, a z napęczniałej
napływ em złości szyi, z poczerw ieniałej, ciemniejącej od gniew u tw arzy, na której, jak malow idła barbarzyńskie, w ykw itają arabeski nabrzmiałych żył, w yryw a się
w rzask zw ierzęcy, w rzask chrapliw y, dobyty ze w szystkich bronchij i piszczałek tej półzw ierzęcej, półboskiej piersi. Bodjaki, spalone słońcem, krzyczą, łopuchy
puchną i pysznią się bezw stydnem mięsem, chw asty ślinią się błyszczącym jadem, a kretynka ochrypła od krzyku, w konw ulsji dzikiej uderza mięsistem łonem z
w ściekłą zapalczyw ością w pień bzu dzikiego,
który skrzypi cicho pod natarczyw ością tej rozpustnej chuci, zaklinany całym tym nędzarskim chórem do
w ynaturzonej, pogańskiej płodności.
Matka Tłui w ynajmuje się gospodyniom do szorow ania podłóg. Jest to mała, żółta jak szaf ran kobieta i szafranem zapraw ia też podłogi, jodłow e stoły, ław y i
szlabany, które w izbach ubogich ludzi zmyw a. Raz zaprow adziła mnie Adela do domu tej starej Maryśki. Była w czesna poranna godzina, w eszliśmy do małej izby
niebiesko bielonej, z ubitą polepą glinianą na podłodze, na której leżało w czesne słońce, jaskraw o żółte w tej ciszy porannej, odmierzanej przeraźliw ym szczękiem
chłopskiego zegara na ścianie. W skrzyni na słomie leżała głupia Maryśka, blada jak opłatek i cicha jak rękaw iczka, z której w ysunęła się dłoń. I jakby korzystając z
jej snu, gadała cisza, żółta, jaskraw a, zła cisza, monologow ała, kłóciła się, w ygadyw ała głośno i ordynarnie sw ój manjacki monolog. Czas Maryśki, — czas
w ięziony w jej duszy, w ystąpił z niej straszliw ie rzeczyw isty i szedł samopas przez izbę, hałaśliw y, huczący, piekielny, rosnący w jaskraw em milczeniu poranka
z głośnego młyna-zegara, jak zła mąka, sypka mąka, głupia mąka w arjatów.
3.
W jednym z tych domków, otoczonym sztachetami brązow ej barw y, tonącym w bujnej zieleni ogródka mieszkała ciotka Agata. Wchodząc do niej, mijaliśmy w
ogrodzie kolorow e szklane kule, tkw iące na tyczkach, różow e, zielone i f ioletow e, w których zaklęte były całe św ietlane i jasne św iaty, jak te idealne i szczęśliw e
obrazy, zamknięte w niedościgłej doskonałości baniek mydlanych.
W półciemnej sieni ze staremi oleodrukami pożartemi przez pleśń i oślepłemi od starości, odnajdow aliśmy znany nam zapach. W tej zauf anej starej w oni
mieściło się w dziw nie prostej syntezie życie tych ludzi, alembik rasy, gatunek krw i i sekret ich losu, zaw arty niedostrzegalnie w codziennem mijaniu ich w łasnego,
odrębnego czasu. Stare, mądre drzw i, których ciemne w estchnienia w puszczały i w ypuszczały
tych ludzi, milczący św iadkow ie w chodzenia i w ychodzenia
matki, córek i synów — otw orzyły się bezgłośnie, jak odrzw ia szaf y, i w eszliśmy w ich życie. Siedzieli, jakby w cieniu sw ego losu, i nie bronili się — w
pierw szych niezręcznych gestach w ydali nam sw oją tajemnicę. Czyż nie byliśmy krw ią i losem spokrew nieni z nimi?
Pokój był ciemny i aksamitny od granatow ych obić ze złotym deseniem, lecz echo dnia płomiennego drgało i tutaj jeszcze mosiądzem na ramach obrazów, na
klamkach i listw ach złotych, choć przepuszczone przez gęstą zieleń ogrodu. Z pod ściany podniosła się ciotka Agata, w ielka i bujna, o mięsie okrągłem i białem,
centkow anem rudą rdzą piegów. Przysiedliśmy się do nich, jakby na brzeg ich losu, zaw stydzeni trochę tą bezbronnością, z jaką w ydali się nam bez zastrzeżeń, i
piliśmy w odę z sokiem różanym, napój przedziw ny, w którym znalazłem jakby najgłębszą esencję tej upalnej soboty.
Ciotka narzekała. Był to zasadniczy ton jej rozmów, głos tego mięsa białego i płodnego,
bujającego już jakby poza granicami osoby, zaledw ie luźnie
utrzymyw anej w skupieniu, w w ięzach formy indyw idualnej, i naw et w tem skupieniu już zw ielokrotnionej, gotow ej rozpaść się, rozgałęzić, rozsypać w rodzinę.
Była to płodność niemal samoródcza, kobiecość pozbaw iona hamulców i chorobliw ie w ybujała.
Zdaw ało się, że sam aromat męskości, zapach dymu tytoniow ego, dow cip kaw alerski mógł dać impuls tej zaognionej kobiecości do rozpustnego
dziew orództw a. I w łaściw ie w szystkie jej skargi na męża, na służbę, jej troski o dzieci — były tylko kapryszeniem i dąsaniem się niezaspokojonej płodności,
dalszym ciągiem tej opryskliw ej, gniew nej i płaczliw ej kokieterji, którą nadaremnie dośw iadczała męża. Wuj Marek, mały, zgarbiony, o tw arzy w yjałow ionej z płci,
siedział w sw em szarem bankructw ie, pogodzony z losem, w cieniu bezgranicznej pogardy, w którym zdaw ał się w ypoczyw ać. W jego szarych oczach tlił się
daleki żar ogrodu, rozpięty w oknie. Czasem próbow ał słabym ruchem robić jakieś zastrzeżenia, staw iać opór, ale fala samow ystarczalnej
kobiecości odrzucała
na bok ten gest bez znaczenia, przechodziła triumfalnie mimo niego, zalew ała szerokim sw ym strumieniem słabe podrygi męskości.
Było coś tragicznego w tej płodności niechlujnej i nieumiarkow anej, była nędza kreatury, w alczącej na granicy nicości i śmierci, był jakiś heroizm kobiecości
triumf ującej urodzajnością naw et nad kalectw em natury, nad insuff icjencją mężczyzny. Ale potomstw o ukazyw ało rację tej paniki macierzyńskiej, tego szału
rodzenia, który w yczerpyw ał się w płodach nieudanych, w efemerycznej generacji f antomów bez krw i i tw arzy.
Weszła Łucja, średnia, z głow ą nazbyt rozkw itłą i dojrzałą na dziecięcem i pulchnem ciele o mięsie białem i delikatnem. Podała mi rączkę lalkow atą, jakby
dopiero pączkującą, i zakw itła odrazu całą tw arzą, jak piw onja przelew ająca się pełnią różow ą. Nieszczęśliw a z pow odu sw ych rumieńców, które bezw stydnie
mów iły o sekretach menstruacji, przymykała oczy i płoniła się jeszcze bardziej pod dotknięciem najobojętniejszego pytania, gdyż każde zaw ierało tajną aluzję do jej
nadw rażliw ego panieństw a.
Emil, najstarszy z kuzynów, z jasno-blond w ąsem, z tw arzą, z której życie zmyło jakby w szelki w yraz, spacerow ał tam i zpow rotem po pokoju z rękami w
kieszeniach fałdzistych spodni.
Jego strój elegancki i drogocenny nosił piętno egzotycznych krajów, z których pow rócił. Jego tw arz zw iędła i zmętniała zdaw ała się z dnia na dzień
zapominać o sobie, staw ać się białą pustą ścianą z bladą siecią żyłek, w których, jak linje na zatartej mapie, plątały się gasnące w spomnienia tego burzliw ego i
zmarnow anego życia. Był mistrzem sztuk karcianych, palił długie, szlachetne f ajki i pachniał dziw nie zapachem dalekich krajów. Z w zrokiem w ędrującym po
daw nych w spomnieniach opow iadał przedziw ne anegdoty, które w pew nym punkcie uryw ały się nagle, rozprzęgały i rozw iew ały w nicość. Wodziłem za nim
tęsknym w zrokiem, pragnąc, by zw rócił na mnie uw agę i w ybaw ił mię z udręki nudów. I w samej rzeczy zdaw ało mi się, że mrugnął na mnie oczyma, w ychodząc
do drugiego pokoju. Podążyłem za nim. Siedział nisko na małej kozetce, z kolanami, krzyżującemi się niemal na w ysokości głow y, łysej, jak kula bilardow a. Zdaw ało
się, że to ubranie samo leży fałdziste, zmięte, przerzucone przez f otel. Tw arz jego była, jak tchnienie tw arzy, — smuga, którą nieznany przechodzień zostaw ił w
pow ietrzu. Trzymał w bladych, emaljow anych błękitnie dłoniach portf el, w którym coś oglądał.
Z mgły tw arzy w yłoniło się z trudem w ypukłe bielmo bladego oka, w abiąc mnie figlarnem mruganiem. Czułem doń nieprzepartą sympatję. Wziął mnie między
kolana i tasując przed memi oczyma w praw nemi dłońmi f otograf je, pokazyw ał w izerunki nagich kobiet i chłopców w dziw nych pozycjach. Stałem oparty o niego
bokiem i patrzyłem na te delikatne ciała ludzkie, dalekiemi niew iedzącemi oczyma, gdy fluid niejasnego w zburzenia, którym nagle zmętniało pow ietrze, doszedł do
mnie i zbiegł mię dreszczem niepokoju, falą nagłego zrozumienia. Ale tymczasem ta mgiełka uśmiechu, która się zarysow ała pod miękkim
i pięknym jego w ąsem,
zaw iązek pożądania, który napiął się na jego skroniach pulsującą żyłą, natężenie, trzymające przez chw ilę jego rysy w skupieniu — upadły z pow rotem w nicość i
tw arz odeszła w nieobecność, zapomniała o sobie, rozw iała się.
NAWIEDZENIE.
1.
Już w ów czas miasto nasze popadało coraz bardziej w chroniczną szarość zmierzchu, porastało na kraw ędziach liszajem cienia, puszystą pleśnią i mchem
koloru żelaza.
Ledw o rozpow ity z brunatnych dymów i mgieł poranka — przechylał się dzień odrazu w niskie bursztynow e popołudnie, staw ał się przez chw ilę
przezroczysty i złoty, jak ciemne piw o, ażeby potem zejść pod w ielokrotnie rozczłonkow ane, fantastyczne sklepienia kolorow ych i rozległych nocy.
Mieszkaliśmy w rynku, w jednym z tych ciemnych domów o pustych i ślepych f asadach, które tak trudno od siebie odróżnić.
Daje to pow ód do ciągłych omyłek. Gdyż, w szedłszy raz w niew łaściw ą sień i na niew łaściw e schody, dostaw ało się zazw yczaj w praw dziw y labirynt
obcych mieszkań, ganków, niespodzianych w yjść na obce podw órza i zapominało się o początkow ym celu w ypraw y, ażeby po w ielu dniach, w racając z
manow ców dziw nych i splątanych przygód, o jakimś szarym św icie przypomnieć sobie w śród w yrzutów sumienia dom rodzinny.
Pełne w ielkich szaf , głębokich kanap, bladych luster i tandetnych palm sztucznych, mieszkanie nasze coraz bardziej popadało w stan zaniedbania w skutek
opieszałości matki, przesiadującej w sklepie, i niedbalstw a smukłonogiej Adeli, która nienadzorow ana przez nikogo, spędzała dnie przed lustrami na rozw lekłej
toalecie, zostaw iając w szędzie jej ślady w postaci w yczesanych w łosów, grzebieni, porzuconych pantof elków i gorsetów.
Mieszkanie to nie posiadało określonej liczby pokojów, gdyż nigdy nie pamiętano, ile z nich w ynajęte było obcym lokatorom. Nieraz otw ierano przypadkiem
którąś z tych izb zapomnianych i znajdow ano ją pustą; lokator
daw no się w yprow adził, a w nietkniętych od miesięcy szuf ladach dokonyw ano niespodzianych
odkryć.
W dolnych pokojach mieszkali subjekci i nieraz w nocy budziły nas ich jęki, w ydaw ane pod w pływ em zmory sennej. W zimie była jeszcze na dw orze głucha
noc, gdy ojciec schodził do tych zimnych i ciemnych pokojów, płosząc przed sobą św iecą stada cieni, ulatających bokami po podłodze i ścianach; szedł budzić
ciężko chrapiących z tw ardego, jak kamień, snu.
W św ietle pozostaw ionej przezeń św iecy w yw ijali się leniw ie z brudnej pościeli, w ystaw iali, siadając na łóżkach, bose i brzydkie nogi i z skarpetką w ręce
oddaw ali się jeszcze przez chw ilę rozkoszy ziew ania — ziew ania przeciągniętego aż do lubieżności, do bolesnego skurczu podniebienia, jak przy tęgich
w ymiotach.
W kątach siedziały nieruchomo w ielkie karakony, w yogromnione w łasnym cieniem, którym obarczała każdego płonąca św ieca i który nie odłączał się od nich i
w ów czas, gdy któryś tych płaskich, bezgłow ych kadłubów znagła zaczynał biec niesamow itym, pajęczym biegiem.
W tym czasie ojciec mój zaczął zapadać na zdrow iu. Byw ało już w pierw szych tygodniach tej w czesnej zimy, że spędzał dnie całe w łóżku, otoczony
f laszkami, pigułkami i księgami handlow emi, które mu przynoszono z kontuaru. Gorzki zapach choroby osiadał na dnie pokoju, którego tapety gęstw iały
ciemniejszym splotem arabesek.
Wieczorami, gdy matka przychodziła ze sklepu, byw ał podniecony i skłonny do sprzeczek, zarzucał jej niedokładności w prow adzeniu rachunków, dostaw ał
w ypieków i zapalał się do niepoczytalności. Pamiętam, iż raz, obudziw szy się ze snu późno w nocy, ujrzałem go, jak w koszuli i boso biegał tam i z pow rotem po
skórzanej kanapie, dokumentując w ten sposób sw ą irytację przed bezradną matką.
W inne dni byw ał spokojny i skupiony i pogrążał się zupełnie w sw ych księgach, zabłąkany głęboko w labiryntach zaw iłych obliczeń.
Widzę go w św ietle kopcącej lampy, przykucniętego w śród poduszek, pod w ielkiem rzeźbionem nadgłow iem łóżka, z ogromnym cieniem od głow y na ścianie,
kiw ającego się w bezgłośnej medytacji.
Chw ilami w ynurzał głow ę z tych rachunków, jakby dla zaczerpnięcia tchu, otw ierał usta, mlaskał z niesmakiem językiem, który był suchy i gorzki, i rozglądał się
bezradnie, jakby czegoś szukając.
Wów czas byw ało, że zbiegał pocichu z łóżka w kąt pokoju, pod ścianę, na której w isiał zauf any instrument. Był to rodzaj klepsydry w odnej, albo w ielkiej fioli
szklanej, podzielonej na uncje i napełnionej ciemnym fluidem. Mój ojciec łączył się z tym instrumentem długą kiszką gumow ą, jakby krętą, bolesną pępow iną, i tak
połączony z żałosnym przyrządem, nieruchomiał w skupieniu, a oczy jego ciemniały, zaś na tw arz przybladłą w ystępow ał w yraz cierpienia, czy jakiejś w ystępnej
rozkoszy.
Potem znów przychodziły dni cichej skupionej pracy, przeplatanej samotnemi monologami. Gdy tak siedział w św ietle lampy stołow ej w śród poduszek
w ielkiego łoża, a pokój ogromniał górą w cieniu umbry, który go łączył z w ielkim żyw iołem nocy miejskiej za oknem — czuł, nie patrząc, że przestrzeń obrasta go
pulsującą gęstw iną tapet, pełną szeptów, syków i seplenień. Słyszał, nie patrząc, tę zmow ę pełną porozumiew aw czych mrugnięć, perskich oczu, rozw ijających
się w śród kw iatów małżow in usznych, które słuchały, i ciemnych ust, które się uśmiechały.
Wów czas pogrążał się pozornie jeszcze bardziej w pracę, liczył i sumow ał, bojąc się zdradzić ten gniew , który w nim w zbierał, i w alcząc z pokusą, żeby z
nagłym krzykiem nie rzucić się oślep za siebie i nie pochw ycić pełnych garści tych kędzierzaw ych arabesek, tych pęków oczu i uszu, które noc w yroiła ze siebie i
które rosły i zw ielokrotniały się, w ymajaczając coraz now e pędy i odnogi z macierzystego pępka ciemności. I uspokajał się dopiero, gdy z odpływ em nocy tapety
w iędły, zw ijały się, gubiły liście i kw iaty i przerzedzały się jesiennie, przepuszczając dalekie św itanie.
Wtedy w śród św iergotu tapetow ych ptaków, w żółtym zimow ym św icie, zasypiał na parę godzin gęstym, czarnym snem.
Od dni, od tygodni, gdy zdaw ał się być pogrążonym w zaw iłych kontokorrentach — myśl jego zapuszczała się tajnie w labirynty w łasnych w nętrzności.
Wstrzymyw ał oddech i nasłuchiw ał. I gdy w zrok jego w racał zbielały i mętny z tamtych głębin, uspokajał go uśmiechem. Nie w ierzył jeszcze i odrzucał, jak absurd,
te uroszczenia, te propozycje, które nań napierały.
Za dnia były to jakby rozumow ania i persw azje, długie, monotonne rozw ażania, prow adzone półgłosem i pełne humorystycznych interludjów, filuternych
przekomarzań. Ale nocą podnosiły się te głosy namiętniej. Żądanie w racało coraz w yraźniej i donioślej, i słyszelibyśmy, jak rozmaw iał z Bogiem, prosząc się
jakgdyby i w zbraniając przed czemś, co natarczyw ie żądało i domagało się.
Aż pew nej nocy podniósł się ten głos groźne i nieodparcie, żądając, aby mu dał św iadectw o usty i w nętrznościami sw emi. I usłyszeliśmy, jak duch w eń
w stąpił, jak podnosił się z łóżka, długi i rosnący gniew em proroczym, dław iąc się hałaśliw emi słow y, które w yrzucał
jak mitraljeza. Słyszeliśmy łomot w alki i jęk
ojca, jęk tytana ze złamanem biodrem, który jeszcze urąga.
Nie w idziałem nigdy proroków Starego Testamentu, ale na w idok tego męża, którego gniew boży obalił, rozkraczonego szeroko na ogromnym porcelanow ym
urynale, zakrytego w ichrem ramion, chmurą rozpaczliw ych łamańców, nad któremi w yżej jeszcze unosił się głos jego obcy i tw ardy, — zrozumiałem gniew boży
św iętych mężów.
Był to djalog groźny, jak mow a piorunów. Łamańce rąk jego rozryw ały niebo na sztuki, a w szczelinach ukazyw ała się tw arz Jehow y, w zdęta gniew em i
plująca przekleństw a. Nie patrząc, w idziałem go, groźnego Demiurga, jak leżąc na ciemnościach, jak na Synaju, w sparłszy potężne dłonie na karniszu f iranek,
przykładał ogromną tw arz do górnych szyb okna, na których płaszczył się potw ornie mięsisty nos jego.
Słyszałem jego głos w przerw ach proroczej tyrady mego ojca, słyszałem te potężne w arknięcia w zdętych w arg, od których szyby brzęczały, mięszające się
z w ybuchami zaklęć, lamentów, gróźb mego ojca.
Czasami głosy przycichały i zżymały się zcicha, jak gaw orzenie w iatru w nocnym kominie, to znow u w ybuchały w ielkim zgiełkliw ym hałasem, burzą
zmieszanych szlochów i przekleństw. Znagła otw orzyło się okno ciemnem ziew nęciem, i płachta ciemności w ionęła przez pokój.
W św ietle błyskaw icy ujrzałem ojca mego w rozw ianej bieliźnie, jak ze straszliw em przekleństw em w ylew ał potężnym chlustem w okno zaw artość nocnika w
noc, szumiącą, jak muszla.
2.
Mój ojciec pow oli zanikał, w iądł w oczach.
Przykucnięty pod w ielkiemi poduszkami, dziko nastroszony kępami siw ych w łosów, rozmaw iał ze sobą półgłosem, pogrążony cały w jakieś zaw iłe
w ew nętrzne af ery. Zdaw ać się mogło, że osobow ość jego rozpadła się na w iele pokłóconych i rozbieżnych jaźni, gdyż kłócił
się ze sobą głośno, pertraktow ał
usilnie i namiętnie, przekonyw ał i prosił, to znow u zdaw ał się przew odniczyć zgromadzeniu w ielu interesantów, których usiłow ał z całym nakładem żarliw ości i
sw ady pogodzić. Ale za każdym razem te hałaśliw e zebrania pełne gorących temperamentów rozpryskiw ały się przy końcu w śród klątw, złorzeczeń i obelg.
Potem przyszedł okres jakiegoś uciszenia, ukojenia w ew nętrznego, błogiej pogody ducha.
Znow u w ielkie f oljanty rozłożone były na łóżku, na stole, na podłodze i jakiś benedyktyński spokój pracy zalegał w św ietle lampy nad białą pościelą łóżka, nad
pochyloną siw ą głow ą mego ojca.
Ale gdy matka późnym w ieczorem w racała ze sklepu, ojciec ożyw iał się, przyw oływ ał ją do siebie i z dumą pokazyw ał jej św ietne kolorow e odbijanki, któremi
skrzętnie w ylepił stronice księgi głów nej.
Zauw ażyliśmy w ów czas w szyscy, że ojciec zaczął z dnia na dzień maleć, jak orzech, który zsycha się w ew nątrz łupiny.
Zanikow i temu nie tow arzyszył bynajmniej upadek sił. Przeciw nie, stan jego zdrow ia, humor, ruchliw ość zdaw ały się popraw iać.
Często śmiał się teraz głośno i szczebiotliw ie, zanosił się w prost od śmiechu, albo też pukał w łóżko i odpow iadał sobie „proszę“ w różnych tonacjach, całemi
godzinami. Od czasu do czasu złaził z łóżka, w spinał się na szaf ę i przykucnięty pod sufitem porządkow ał coś w starych gratach, pełnych rdzy i kurzu.
Niekiedy ustaw iał sobie dw a krzesła naprzeciw siebie i w spierając się rękami o poręcze, bujał się nogami w stecz i naprzód, szukając rozpromienionemi
oczyma w naszych tw arzach w yrazów podziw u i zachęty. Z Bogiem, zdaje się, pogodził się zupełnie. Niekiedy w nocy ukazyw ała się tw arz brodatego Demiurga
w oknie sypialni, oblana ciemną purpurą bengalskiego św iatła, i patrzyła przez chw ilę dobrotliw ie na uśpionego głęboko, którego śpiew ne chrapanie zdaw ało się
w ędrow ać daleko po nieznanych obszarach św iatów sennych.
Podczas długich, półciemnych popołudni tej późnej zimy ojciec mój zapadał od czasu do
czasu na całe godziny w gęsto zastaw ione gratami zakamarki,
szukając czegoś zaw zięcie.
I nieraz byw ało, podczas obiadu, gdy zasiadaliśmy w szyscy do stołu, brakło ojca. Wów czas matka musiała długo w ołać „Jakóbie“ i stukać łyżką w stół, zanim
w ylazł z jakiejś szaf y, oblepiony szmatami pajęczyny i kurzu, z w zrokiem nieprzytomnym i pogrążonym w zaw iłych, a jemu tylko w iadomych spraw ach, które go
zaprzątały.
Czasem w drapyw ał się na karnisz i przybierał nieruchomą pozę symetrycznie do w ielkiego w ypchanego sępa, który po drugiej stronie okna zaw ieszony był
na ścianie. W tej nieruchomej, przykucniętej pozie, z w zrokiem zamglonym i z miną chytrze uśmiechniętą, trw ał godzinami, ażeby znagła przy czyjemś w ejściu
zatrzepotać rękoma, jak skrzydłami i zapiać jak kogut.
Przestaliśmy zw racać uw agę na te dziw actw a, w które się z dnia na dzień głębiej w plątyw ał. Wyzbyty jakby zupełnie cielesnych potrzeb, nie przyjmując
tygodniami pokarmu, pogrążał się z dniem każdym głębiej w zaw iłe i dziw aczne af ery, dla których nie mieliśmy zrozumienia. Niedosięgły dla naszych persw azyj i
próśb, odpow iadał uryw kami sw ego w ew nętrznego monologu, którego przebiegu nic zzew nątrz zmącić nie mogło. Wiecznie zaaferow any, chorobliw ie ożyw iony,
z w ypiekami na suchych policzkach, nie zauw ażał nas i przeoczał.
Przyw ykliśmy do jego nieszkodliw ej obecności, do jego cichego gaw orzenia, do tego dziecinnego, w sobie zatopionego św iegotu, którego trele przebiegały
niejako na marginesie naszego czasu. Wtedy już znikał niekiedy na w iele dni, podziew ał się gdzieś w zapadłych zakamarkach mieszkania i nie można go było
znaleźć.
Stopniow o te zniknięcia przestały spraw iać na nas w rażenie, przyw ykliśmy do nich i kiedy po w ielu dniach znów się pojaw iał, o parę cali mniejszy i chudszy,
nie zatrzymyw ało to na dłużej naszej uw agi. Przestaliśmy poprostu brać go w rachubę, tak bardzo oddalił się od w szystkiego, co ludzkie i co rzeczyw iste. Węzeł
po w ęźle odluźniał się od nas, punkt po punkcie gubił zw iązki, łączące go ze w spólnotą ludzką.
To co jeszcze z niego pozostało, to trochę cielesnej pow łoki i ta
garść bezsensow nych dziw actw — mogły zniknąć pew nego dnia taksamo niezauw ażone, jak szara kupka śmieci, gromadząca się w kącie, którą Adela codzień
w ynosiła na śmietnik.
P T A K I.
Nadeszły żółte, pełne nudy dni zimow e. Zrudziałą ziemię przykryw ał dziuraw y, przetarty, za krótki obrus śniegu. Na w iele dachów nie starczyło go i stały
czarne lub rdzaw e, gontow e strzechy i arki, kryjące w sobie zakopcone przestrzenie strychów — czarne, zw ęglone katedry, najeżone żebrami krokw i, płatw i i
bantów — ciemne płuca w ichrów zimow ych. Każdy św it odkryw ał now e kominy i dymniki, w yrosłe w nocy, w ydęte przez w icher nocny, czarne piszczałki
organów djabelskich. Kominiarze nie mogli opędzić się od w ron, które nakształt żyw ych czarnych liści obsiadały w ieczorem gałęzie drzew pod kościołem,
odryw ały się znów, trzepocąc, by w reszcie przylgnąć, każda do w łaściw ego miejsca na w łaściw ej gałęzi, a o św icie ulatyw ały
w ielkiemi stadami, — tumany
sadzy, płatki kopciu, falujące i f antastyczne, plamiąc migotliw em krakaniem mętno-żółte smugi św itu. Dni stw ardniały od zimna i nudy, jak zeszłoroczne bochenki
chleba. Napoczynano je tępemi nożami bez apetytu, z leniw ą sennością.
Ojciec nie w ychodził już z domu. Palił w piecach, studjow ał nigdy niezgłębioną istotę ognia, w yczuw ał słony metaliczny posmak i w ędzony zapach zimow ych
płomieni, chłodną pieszczotę salamander, liżących błyszącą sadzę w gardzieli komina. Z zamiłow aniem w ykonyw ał w ow ych dniach w szystkie reparatury w
górnych regjonach pokoju. O każdej porze dnia można go było w idzieć, jak przykucnięty na szczycie drabiny majstrow ał coś przy suficie, przy karniszach
w ysokich okien, przy kulach i łańcuchach lamp w iszących. Zw yczajem malarzy posługiw ał się drabiną, jak ogromnemi szczudłami i czuł się dobrze w tej ptasiej
perspektyw ie, w pobliżu malow anego nieba, arabesek i ptaków sufitu. Od spraw praktycznego życia oddalał się coraz bardziej. Gdy matka, pełna troski i
zmartw ienia z pow odu jego stanu, starała się go w ciągnąć w rozmow ę o interesach, o płatnościach najbliższego „ultimo“, słuchał jej z roztargnieniem, pełen
niepokoju, z drgaw kami w nieobecnej tw arzy. I byw ało, że przeryw ał jej nagle zaklinającym gestem ręki, ażeby pobiec w kąt pokoju, przylgnąć uchem do szpary w
podłodze i z podniesionemi palcami w skazującemi obu rąk, w yrażającemi najw yższą w ażność badania — nasłuchiw ać. Nie rozumieliśmy w ów czas jeszcze
smutnego tła tych ekstraw agancyj, opłakanego kompleksu, który dojrzew ał w głębi.
Matka nie miała nań żadnego w pływ u, natomiast w ielką czcią i uw agą darzył Adelę. Sprzątanie pokoju było dlań w ielką i w ażną ceremonją, której nie
zaniedbyw ał nigdy być św iadkiem, śledząc z mieszaniną strachu i rozkosznego dreszczu w szystkie manipulacje Adeli. Wszystkim jej czynnościom przypisyw ał
głębsze, symboliczne znaczenie. Gdy dziew czyna młodemi i śmiałemi ruchami posuw ała szczotkę na długim drążku po podłodze, było to niemal ponad jego siły. Z
oczu jego lały się w ów czas łzy, tw arz zanosiła się od cichego śmiechu, a ciałem w strząsał rozkoszny spazm orgazmu. Jego w rażliw ość na łaskotki dochodziła
do szaleństw a. Wystarczyło, by Adela skierow ała doń palec ruchem, oznaczającym łaskotanie, a już w dzikim popłochu uciekał przez w szystkie pokoje,
zatrzaskując za sobą drzw i, by w reszcie w ostatnim paść brzuchem na łóżko i w ić się w konw ulsjach śmiechu pod w pływ em samego obrazu w ew nętrznego,
któremu nie mógł się oprzeć. Dzięki temu miała Adela nad ojcem w ładzę niemal nieograniczoną.
W tym to czasie zauw ażyliśmy u ojca poraz pierw szy namiętne zainteresow anie dla zw ierząt. Była to początkow o namiętność myśliw ego i artysty zarazem,
była może także głębsza, zoologiczna sympatja kreatury dla pokrew nych, tak odmiennych form życia, eksperymentow anie w niew ypróbow anych rejestrach bytu.
Dopiero w późniejszej f azie w zięła spraw a ten niesamow ity, zaplątany, głęboko grzeszny i przeciw ny naturze obrót, którego lepiej nie w yw lekać na św iatło
dzienne.
Zaczęło się to od w ylęgania jaj ptasich.
Z w ielkim nakładem trudu i pieniędzy sprow adzał ojciec z Hamburga, z Holandji, z af rykańskich stacyj zoologicznych zapłodnione jaja ptasie, które daw ał do
w ylęgania ogromnym kurom belgijskim. Był to proceder nader zajmujący i dla mnie, to w ykluw anie się piskląt, praw dziw ych dziw otw orów w kształcie i ubarw ieniu.
Niepodobna było dopatrzeć się w tych monstrach o ogromnych, f antastycznych dziobach, które natychmiast po urodzeniu rozdzierały się szeroko, sycząc
żarłocznie czeluściami gardła, w tych jaszczurach o w ątłem, nagiem ciele garbusów — przyszłych paw i, bażantów , głuszców i kondorów. Umieszczony w
koszykach, w w acie, smoczy ten pomiot podnosił na cienkich szyjach ślepe, bielmem zarosłe głow y, kw acząc bezgłośnie z niemych gardzieli. Mój ojciec chodził
w zdłuż półek w zielonym fartuchu, jak ogrodnik w zdłuż inspektów z kaktusami i w yw abiał z nicości te pęcherze ślepe, pulsujące życiem, te niedołężne brzuchy,
przyjmujące św iat zew nętrzny tylko w f ormie jedzenia, te narośle życia, pnące się omackiem ku św iatłu. W parę tygodni później, gdy te ślepe pączki życia pękły do
św iatła, napełniły się pokoje kolorow ym pogw arem, migotliw ym św iergotem sw ych now ych mieszkańców. Obsiadały one karnisze firanek, gzymsy szaf,
gnieździły się w gęstw inie cynow ych gałęzi i arabesek w ieloramiennych lamp w iszących.
Gdy ojciec studjow ał w ielkie ornitologiczne kompendja i w ertow ał kolorow e tablice, zdaw ały się ulatyw ać z nich te pierzaste fantazmaty i napełniać pokój
kolorow ym trzepotem, płatami purpury, strzępami szaf iru, grynszpanu i srebra. Podczas karmienia tw orzyły one na podłodze barw ną, f alującą grządkę, dyw an
żyw y, który za czyjemś niebacznem w ejściem rozpadał się, rozlatyw ał w ruchome kw iaty, trzepocące w pow ietrzu, aby w końcu rozmieścić się w górnych
regjonach pokoju. W pamięci pozostał mi szczególnie jeden kondor, ogromny ptak o szyi nagiej, tw arzy pomarszczonej i w ybujałej naroślami. Był to chudy asceta,
lama buddyjski, pełen niew zruszonej godności w całem zachow aniu, kierujący się żelaznym ceremonjałem sw ego w ielkiego rodu. Gdy siedział naprzeciw ojca,
nieruchomy w sw ej monumentalnej pozycji odw iecznych bóstw egipskich, z okiem zaw leczonem biaław em bielmem, które zasuw ał z boku na źrenice, ażeby
zamknąć się zupełnie w kontemplacji sw ej dostojnej samotności — w ydaw ał się ze sw ym kamiennym prof ilem starszym bratem mego ojca. Ta sama materja ciała,
ścięgien i pomarszczonej tw ardej skóry, ta sama tw arz w yschła i koścista, te same zrogow aciałe, głębokie oczodoły. Naw et ręce, silne w w ęzłach, długie, chude
dłonie ojca z w ypukłemi paznokciami, miały sw ój analogon w szponach kondora. Nie mogłem się oprzeć w rażeniu, w idząc go tak uśpionego, że mam przed sobą
mumję — w yschłą i dlatego pomniejszoną mumję mego ojca. Sądzę, że i uw agi matki nie uszło to dziw ne podobieństw o, chociaż nigdy nie poruszaliśmy tego
tematu. Charakterystyczne jest, że kondor używ ał w spólnego z moim ojcem naczynia nocnego.
Nie poprzestając na w ylęganiu coraz now ych egzemplarzy, ojciec mój urządzał na strychu w esela ptasie, w ysyłał sw atów, uw iązyw ał w lukach i dziurach
strychu ponętne, stęsknione narzeczone i osiągnął w samej
rzeczy to, że dach naszego domu, ogromny, dw uspadow y dach gontow y stał się praw dziw ą
gospodą ptasią, arką Noego, do której zlatyw ały się w szelkiego rodzaju skrzydlacze z dalekich stron. Naw et długo po zlikw idow aniu ptasiego gospodarstw a
utrzymyw ała się w św iecie ptasim ta tradycja naszego domu, i w okresie w iosennych w ędrów ek spadały nieraz na nasz dach całe chmary żuraw i, pelikanów ,
paw i i w szelkiego ptactw a.
Impreza ta w zięła jednak niebaw em — po krótkiej św ietności — smutny obrót. Wkrótce okazała się bow iem konieczna translokacja ojca do dw óch pokojów na
poddaszu, które służyły za rupieciarnie. Stamtąd dochodził już o w czesnym św icie zmieszany klangor głosów ptasich. Drew niane pudła pokojów na strychu,
w spomagane rezonansem przestrzeni dachow ej, dźw ięczały całe od szumu, trzepotu, piania, tokow ania i gulgotu. Tak straciliśmy ojca z w idoku na przeciąg kilku
tygodni. Rzadko tylko schodził do mieszkania i w tedy mogliśmy zauw ażyć, że zmniejszył się jakoby, schudł i skurczył. Niekiedy przez zapomnienie zryw ał
się z
krzesła przy stole i trzepiąc rękoma jak skrzydłami, w ydaw ał pianie przeciągłe, a oczy zachodziły mu mgłą bielma. Potem, zaw stydzony, śmiał się razem z nami i
starał się ten incydent obrócić w żart.
Pew nego razu w okresie generalnych porządków zjaw iła się niespodzianie Adela w państw ie ptasiem ojca. Stanąw szy w e drzw iach, załamała ręce nad
f etorem, który się unosił w pow ietrzu — oraz nad kupami kału, zalegającego podłogi, stoły i meble. Szybko zdecydow ana, otw orzyła okno, poczem przy pomocy
długiej szczotki w praw iła całą masę ptasią w w irow anie. Wzbił się piekielny tuman piór, skrzydeł i krzyku, w którym Adela, podobna do szalejącej Menady, zakrytej
młyńcem sw ego tyrsu, tańczyła taniec zniszczenia. Razem z ptasią gromadą ojciec mój, trzepiąc rękoma, w przerażeniu próbow ał w znieść się w pow ietrze.
Zw olna przerzedzał się tuman skrzydlaty, aż w końcu na pobojow isku została sama Adela, w yczerpana i dysząca, oraz mój ojciec z miną zaf rasow aną i
zaw stydzoną, gotów do przyjęcia każdej kapitulacji.
W chw ilę później schodził mój ojciec ze schodów sw ojego dominium, — człow iek złamany, król-banita, który stracił tron i królow anie.
MANEKINY.
Ta ptasia impreza mego ojca była ostatnim w ybuchem kolorow ości, ostatnim i św ietnym kontrmarszem f antazji, który ten niepopraw ny improw izator, ten
f echtmistrz w yobraźni poprow adził na szańce i okopy jałow ej i pustej zimy. Dziś dopiero rozumiem samotne bohaterstw o, z jakiem sam jeden w ydał on w ojnę
bezbrzeżnemu żyw iołow i nudy, drętw iącej miasto. Pozbaw iony w szelkiego poparcia, bez uznania z naszej strony bronił ten mąż przedziw ny straconej spraw y
poezji. Był on cudow nym młynem, w którego leje sypały się otręby pustych godzin, ażeby w jego trybach zakw itnąć w szystkiemi kolorami i zapachami korzeni
Wschodu. Ale przyw ykli do św ietnego kuglarstw a tego metafizycznego prestidigitatora, byliśmy skłonni zapoznaw ać w artość jego
suw erennej magji, która nas
ratow ała od letargu pustych dni i nocy. Adeli nie spotkał żaden w yrzut za jej bezmyślny i tępy w andalizm. Przeciw nie, czuliśmy jakieś niskie zadow olenie, haniebną
satysfakcję z ukrócenia tych w ybujałości, których kosztow aliśmy łakomie dosyta, ażeby potem uchylić się perfidnie od odpow iedzialności za nie. A może był w tej
zdradzie i tajny pokłon w stronę zw ycięskiej Adeli, której przypisyw aliśmy niejasno jakąś misję i posłannictw o sił w yższego rzędu. Zdradzony przez w szystkich,
w ycofał się ojciec bez w alki z miejsc sw ej niedaw nej chw ały. Bez skrzyżow ania szpad oddał w ręce w roga domenę sw ej byłej św ietności. Dobrow olny banita,
usunął się do pustego pokoju na końcu sieni i oszańcow ał się tam samotnością.
Zapomnieliśmy o nim.
Obiegła nas znow u ze w szech stron żałobna szarość miasta, zakw itając w oknach ciemnym liszajem św itów, pasożytniczym grzybem zmierzchów,
rozrastającym się w puszyste f utro długich nocy zimow ych. Tapety pokojów, rozluźnione błogo za tamtych dni i otw arte dla
kolorow ych lotów ow ej skrzydlatej
czeredy, zamknęły się znow u w sobie, zgęstniały, plącząc się w monotonji gorzkich monologów.
Lampy poczerniały i zw iędły, jak stare osty i bodjaki. Wisiały teraz osow iałe i zgryźliw e, dzw oniąc cicho kryształkami szkiełek, gdy ktoś przepraw iał się
omackiem przez szary zmierzch pokoju. Napróżno w etknęła Adela w e w szystkie ramiona tych lamp kolorow e św iece, nieudolny surogat, blade w spomnienie
św ietnych iluminacyj, któremi kw itły niedaw no w iszące ich ogrody. Ach! gdzie było to św iegotliw e pączkow anie, to ow ocow anie pośpieszne i fantastyczne, w
bukietach tych lamp, z których, jak z pękających czarodziejskich tortów, ulatyw ały skrzydlate fantazmaty, rozbijające pow ietrze na talje kart magicznych,
rozsypując je w kolorow e oklaski, sypiące się gęstemi łuskami lazuru, paw iej, papuziej zieleni, metalicznych połysków, rysując w pow ietrzu linje i arabeski,
migotliw e ślady lotów i kołow ań, rozw ijając kolorow e w achlarze trzepotów, utrzymujące się długo po przelocie w bogatej i błyskotliw ej atmosferze. Jeszcze teraz
kryły się w głębi
zszarzałej aury echa i możliw ości barw nych rozbłysków, lecz nikt nie naw iercał fletem, nie dośw iadczał św idrem zmętniałych słojów
pow ietrznych.
Tygodnie te stały pod znakiem dziw nej senności.
Łóżka cały dzień niezaścielone, zaw alone pościelą zmiętą i w ytarzaną od ciężkich snów, stały, jak głębokie łodzie, gotow e do odpływ u w mokre i zaw iłe
labirynty jakiejś czarnej, bezgw iezdnej Wenecji. O głuchym św icie Adela przynosiła nam kaw ę. Ubieraliśmy się leniw ie w zimnych pokojach, przy św ietle św iecy,
odbitej w ielokrotnie w czarnych szybach okien. Poranki te były pełne bezładnego krzątania się, rozw lekłego szukania w różnych szufladach i szaf ach. Po całem
mieszkaniu słychać było kłapanie pantofelków Adeli. Subjekci zapalali latarnie, brali z rąk matki w ielkie klucze sklepow e i w ychodzili w gęstą, w irującą ciemność.
Matka nie mogła dojść do ładu z toaletą. Św iece dogasały w lichtarzu. Adela przepadała gdzieś w odległych pokojach lub na strychu, gdzie rozw ieszała bieliznę.
Nie można jej było się dow ołać. Młody jeszcze, mętny i brudny ogień w piecu lizał zimne, błyszczące narośle sadzy w gardzieli komina. Św ieca gasła, pokój
pogrążał się w ciemności. Z głow ami na obrusie stołu, w śród resztek śniadania zasypialiśmy naw pół ubrani. Leżąc tw arzami na f utrzanym brzuchu ciemności,
odpływ aliśmy na jego falistym oddechu w bezgw iezdną nicość. Budziło nas głośne sprzątanie Adeli. Matka nie mogła uporać się z toaletą. Nim skończyła czesanie,
subjekci w racali na obiad. Mrok na rynku przybierał kolor złotaw ego dymu. Przez chw ilę z tych dymnych miodów, z tych mętnych bursztynów mogły się rozpow ić
kolory najpiękniejszego popołudnia. Ale szczęśliw y moment mijał, amalgamat św itu przekw itał, w ezbrany ferment dnia, już niemal dościgły, opadał z pow rotem w
bezsilną szarość. Zasiadaliśmy do stołu, subjekci zacierali czerw one z zimna ręce, i nagle proza ich rozmów sprow adzała odrazu pełny dzień, szary i pusty
w torek, dzień bez tradycji i bez tw arzy. Ale gdy pojaw iał się na stole półmisek z rybą w szklistej galarecie, dw ie duże ryby leżące bok przy boku, głow ą do ogona
jak f igura zodjakalna, odpoznaw aliśmy w nich herb ow ego dnia, emblemat kalendarzow y bezimiennego w torku, i rozbieraliśmy go pośpiesznie między siebie, pełni
ulgi, że dzień uzyskał w nim sw ą fizjonomję.
Subjekci spożyw ali go z namaszczeniem, z pow agą kalendarzow ej ceremonji. Zapach pieprzu rozchodził się po pokoju. A gdy w ytarli bułką ostatek galarety
ze sw ych talerzy, rozw ażając w myśli heraldykę następnych dni tygodnia, i na półmisku zostaw ały tylko głow y z w ygotow anemi oczyma, — czuliśmy w szyscy,
że dzień został w spólnemi siłami pokonany i że reszta nie w chodziła już w rachubę.
W samej rzeczy z resztą tą, w ydaną na jej łaskę, Adela nie robiła sobie długich ceregieli. Wśród brzęku garnków i chlustów zimnej w ody, likw idow ała z
energją tych parę godzin do zmierzchu, które matka przesypiała na otomanie. Tymczasem w jadalni przygotow yw ano już scenerję w ieczoru. Polda i Paulina,
dziew częta do szycia, rozgospodarow yw ały się w niej z rekw izytami sw ego fachu. Na ich ramionach w niesiona, w chodziła do pokoju milcząca, nieruchoma pani,
dama z kłaków i płótna, z czarną drew nianą gałką zamiast głow y. Ale ustaw iona w kącie między drzw iami a piecem, ta cicha dama staw ała się panią sytuacji. Ze
sw ego kąta, stojąc nieruchomo, nadzorow ała w milczeniu pracę dziew cząt. Pełna krytycyzmu i niełaski, przyjmow ała ich starania i umizgi, z jakiemi przyklękały
przed nią, przymierzając fragmenty sukni, znaczone białą f astrygą. Obsługiw ały z uw agą i cierpliw ością milczący idol, którego nic zadow olić nie mogło. Ten
moloch był nieubłagany, jak tylko kobiece molochy być potraf ią, i odsyłał je w ciąż na now o do pracy, a one, w rzecionow ate i smukłe, podobne do szpuli
drew nianych, z których odw ijały się nici, i tak ruchliw e jak one, manipulow ały zgrabnemi ruchami nad tą kupą jedw abiu i sukna, w cinały się szczękającemi
nożycami w jej kolorow ą masę, furkotały maszyną, depcąc pedał lakierkow ą, tanią nóżką, a dookoła nich rosła kupa odpadków, różnokolorow ych strzępów i
szmatek, jak w yplute łuski i plew y dookoła dw óch w ybrednych i marnotraw nych papug. Krzyw e szczęki nożyc otw ierały się ze
skrzypieniem, jak dzioby tych
kolorow ych ptaków.
Dziew częta deptały nieuw ażnie po barw nych obrzynkach, brodząc nieśw iadomie niby w śmietniku możliw ego jakiegoś karnaw ału, w rupieciarni jakiejś
w ielkiej, nieurzeczyw istnionej maskarady. Otrzepyw ały się ze szmatek z nerw ow ym śmiechem, łaskotały oczyma zw ierciadła. Ich dusze, szybkie czarodziejstw o
ich rąk było nie w nudnych sukniach, które zostaw ały na stole, ale w tych setkach odstrzygnięć, w tych w iórach lekkomyślnych i płochych, któremi mogły zasypać
całe miasto, jak kolorow ą, f antastyczną śnieżycą. Nagle było im gorąco i otw ierały okno, ażeby w niecierpliw ości sw ej samotni, w głodzie obcych tw arzy,
przynajmniej bezimienną tw arz nocy zobaczyć, do okna przyciśniętą. Wachlow ały rozpalone sw e policzki przed w zbierającą firankami nocą zimow ą — odsłaniały
płonące dekolty, pełne nienaw iści do siebie i ryw alizacji, gotow e stanąć do w alki o tego pierrota, któregoby ciemny pow iew nocy przyw iał na okno. Ach! jak mało
w ymagały one od rzeczyw istości. Miały w szystko w sobie, miały nadmiar w szystkiego w sobie. Ach! byłby im w ystarczył pierrot w ypchany trocinami, jedno-dw a
słow a, na które oddaw na czekały, by móc w paść ze sw ą rolą zdaw na przygotow aną, zdaw na tłoczącą się na usta, pełną słodkiej i strasznej goryczy,
ponoszącą dziko, jak stronice romansu połykane nocą w raz ze łzami ronionymi na w ypieki lic.
Podczas jednej ze sw ych w ędrów ek w ieczornych po mieszkaniu, przedsiębranych pod nieobecność Adeli, natknął się mój ojciec na ten cichy seans
w ieczorny. Przez chw ilę stał w ciemnych drzw iach przyległego pokoju z lampą w ręku, oczarow any sceną pełną gorączki i w ypieków, tą idyllą z pudru, kolorow ej
bibułki i atropiny, której jako tło pełne znaczenia podłożona była noc zimow a, oddychająca w śród w zdętych f iranek okna. Nakładając okulary, zbliżył się w paru
krokach i obszedł dookoła dziew częta, ośw iecając je podniesioną w ręku lampą. Przeciąg z otw artych drzw i podniósł firanki u okna, panienki daw ały się oglądać,
kręcąc się w biodrach, polśniew ając emalją oczu, lakiem skrzypiących pantofelków, sprzączkami podw iązek pod w zdętą od w iatru sukienką; szmatki jęły umykać
po podłodze, jak szczury, ku uchylonym drzw iom ciemnego pokoju, a ojciec mój przyglądał się uw ażnie prychającym osóbkom, szepcąc półgłosem: — Genus
avium..., jeśli się nie mylę, scansores albo pistacci... w najw yższym stopniu godne uw agi.
Przypadkow e to spotkanie stało się początkiem całej serji seansów, podczas których ojciec mój zdołał rychło oczarow ać obie panienki urokiem sw ej
przedziw nej osobistości. Odpłacając się za pełną galanterji i dow cipu konw ersację, którą zapełniał im pustkę w ieczorów, — dziew częta pozw alały zapalonemu
badaczow i studjow ać strukturę sw ych szczupłych i tandetnych ciałek. Działo się to w toku konw ersacji, z pow agą i w ytw ornością, która najryzykow niejszym
punktom tych badań odbierała dw uznaczny ich pozór. Odsuw ając pończoszkę z kolana Pauliny i studjując rozmiłow anemi oczyma zw ięzłą i szlachetną konstrukcję
przegubu, ojciec mój mów ił: — Jakże pełna uroku i jak szczęśliw a jest forma bytu, którą panie obrały. Jakże piękna i prosta jest teza, którą dano w am sw em życiem
ujaw nić. Lecz zato z jakiem mistrzostw em, z jaką f inezją w yw iązują się panie z tego zadania. Gdybym, odrzucając respekt przed Stw órcą, chciał się zabaw ić w
krytykę stw orzenia, w ołałbym: — mniej treści, w ięcej formy! Ach, jakby ulżył św iatu ten ubytek treści. Więcej skromności w zamierzeniach, w ięcej
w strzemięźliw ości w pretensjach — panow ie demiurdzy — a św iat byłby doskonalszy! — w ołał mój ojciec, akurat w momencie, gdy dłoń jego w yłuskiw ała białą
łydkę Pauliny z uw ięzi pończoszki. W tej chw ili Adela stanęła w otw artych drzw iach jadalni, niosąc tacę z podw ieczorkiem. Było to pierw sze spotkanie dw u tych
w rogich potęg, od czasu w ielkiej rozpraw y. My w szyscy, którzy asystow aliśmy przy tem spotkaniu, przeżyliśmy chw ilę w ielkiej trw ogi. Było nam nad w yraz
przykro być św iadkami now ego upokorzenia i tak już ciężko dośw iadczonego męża. Mój ojciec pow stał z klęczek bardzo zmieszany, f alą po fali zabarw iała się
jego tw arz coraz ciemniej napływ em w stydu. Ale Adela znalazła się niespodzianie na w ysokości sytuacji. Podeszła
z uśmiechem do ojca i dała mu psztyczka w
nos. Na to hasło Polda i Paulina klasnęły radośnie w dłonie, zatupotały nóżkami i, uw iesiw szy się z obu stron u ramion ojca, obtańczyły z nim stół dookoła. W ten
sposób, dzięki dobremu sercu dziew cząt, rozw iał się zarodek przykrego konfliktu w ogólnej w esołości.
Oto jest początek w ielce ciekaw ych i dziw nych prelekcyj, które mój ojciec, natchniony urokiem tego małego i niew innego audytorjum, odbyw ał w następnych
tygodniach ow ej w czesnej zimy.
Jest godne uw agi, jak w zetknięciu z niezw ykłym tym człow iekiem rzeczy w szystkie cof ały się niejako do korzenia sw ego bytu, odbudow yw ały sw e zjaw isko
aż do metafizycznego jądra, w racały niejako do pierw otnej idei, ażeby w tym punkcie sprzeniew ierzyć się jej i przechylić w te w ątpliw e, ryzykow ne i
dw uznaczne regjony, które nazw iemy tu krótko regjonami w ielkiej herezji. Nasz herezjarcha szedł w śród rzeczy, jak magnetyzer, zarażając je i uw odząc sw ym
niebezpiecznym czarem. Czy mam nazw ać i Paulinę jego ofiarą? Stała się ona w ow ych dniach jego uczennicą, adeptką jego teoryj, modelem jego eksperymentów .
Tutaj postaram się w yłożyć z należytą ostrożnością i unikając zgorszenia, tę nader kacerską doktrynę, która opętała w ów czas na długie miesiące mego ojca i
opanow ała w szystkie jego poczynania.
TRAKTAT O MANEKINACH
ALBO WTÓRA KSIĘGA RODZAJU.
Demiurgos, mów ił mój ojciec, nie posiadł monopolu na tw orzenie, — tw orzenie jest przyw ilejem w szystkich duchów. Materji dana jest nieskończona płodność,
niew yczerpana moc życiow a i zarazem uw odna siła pokusy, która nas nęci do f ormow ania. W głębi materji kształtują się niew yraźne uśmiechy, zaw iązują się
napięcia, zgęszczają się próby kształtów. Cała materja faluje od nieskończonych możliw ości, które przez nią przechodzą mdłemi dreszczami. Czekając na
ożyw cze tchnienie ducha, przelew a się ona w sobie bez końca, kusi tysiącem słodkich okrąglizn i miękości, które z siebie w ślepych rojeniach w ymajacza.
Pozbaw iona w łasnej inicjatyw y, lubieżnie podatna, po kobiecemu plastyczna, uległa w obec w szystkich impulsów, — stanow i ona teren w yjęty z pod praw a,
otw arty dla w szelkiego rodzaju szarlatanerji i dyletantyzmów, domenę w szelkich nadużyć i w ątpliw ych manipulacyj demiurgicznych. Materja jest najbierniejszą i
najbezbronnniejszą istotą w kosmosie. Każdy może ją ugniatać, f ormow ać, każdemu jest posłuszna. Wszystkie organizacje materji są nietrw ałe i luźne, łatw e do
uw stecznienia i rozw iązania. Niema żadnego zła w redukcji życia do f orm innych i now ych. Zabójstw o nie jest grzechem. Jest ono nieraz koniecznym gw ałtem
w obec opornych i skostniałych form bytu, które przestały być zajmujące. W interesie ciekaw ego i w ażnego eksperymentu może ono naw et stanow ić zasługę. Tu
jest punkt w yjścia dla now ej apologji sadyzmu.
Mój ojciec był niew yczerpany w gloryfikacji tego przedziw nego elementu, jakim była materja. Niema materji martw ej, nauczał, martw ota jest jedynie pozorem,
za którym ukryw ają się nieznane formy życia. Skala tych f orm jest nieskończona, a odcienie i niuanse niew yczerpane. Demiurgos był w posiadaniu w ażnych i
ciekaw ych recept tw órczych. Dzięki nim stw orzył on mnogość rodzajów, odnaw iających się w łasną siłą. Niew iadomo, czy recepty te kiedykolw iek zostaną
zrekonstruow ane. Ale jest to niepotrzebne, gdyż jeśliby naw et te klasyczne metody kreacji okazały się raz na zaw sze niedostępne, pozostają pew ne metody
illegalne, cały bezmiar metod heretyckich i w ystępnych.
W miarę jak ojciec od tych ogólnych zasad kosmogonji zbliżał się do terenu sw ych ciaśniejszych zainteresow ań, głos jego zniżał się do w nikliw ego szeptu,
w ykład staw ał się coraz trudniejszy i zaw ilszy, a w yniki, do których dochodził, gubiły się w coraz bardziej w ątpliw ych i ryzykow nych regjonach. Gestykulacja
jego nabierała ezoterycznej solenności. Przymykał jedno oko, przykładał dw a palce do czoła, chytrość jego spojrzenia staw ała się w prost niesamow ita. Ww iercał
się tą chytrością w sw e interlokutorki, gw ałcił cynizmem tego spojrzenia najw stydliw sze, najintymniejsze w nich rezerw y i dosięgał w ymykające się w
najgłębszym zakamarku, przypierał do ściany i łaskotał, drapał ironicznym palcem, póki nie
dołaskotał się błysku zrozumienia i śmiechu, śmiechu przyznania i
porozumienia się, którym w końcu musiało się kapitulow ać.
Dziew częta siedziały nieruchomo, lampa kopciła, sukno pod igłą maszyny daw no się zsunęło, a maszyna stukotała pusto, stebnując czarne, bezgw iezdne
sukno, odw ijające się z postaw u nocy zimow ej za oknem.
Zbyt długo żyliśmy pod terrorem niedościgłej doskonałości Demiurga — mów ił mój ojciec, — zbyt długo doskonałość tego tw oru paraliżow ała naszą w łasną
tw órczość. Nie chcemy z nim konkurow ać. Nie mamy ambicji mu dorów nać. Chcemy być tw órcami w e w łasnej, niższej sferze, pragniemy dla siebie tw órczości,
pragniemy rozkoszy tw órczej, pragniemy jednym słow em, demiurgji. Nie w iem, w czyjem imieniu proklamow ał mój ojciec te postulaty, jaka zbiorow ość, jaka
korporacja, sekta, czy zakon nadaw ała sw ą solidarnością patos jego słow om. Co do nas, to byliśmy dalecy od w szelkich zakusów demiurgicznych.
Lecz ojciec mój rozw inął tymczasem program tej w tórej demiurgji, obraz tej drugiej
generacji stw orzeń, która stanąć miała w otw artej opozycji do panującej
epoki. — Nie zależy nam, mów ił on, na tw orach o długim oddechu, na istotach na daleką metę. Nasze kreatury nie będą bohaterami romansów w w ielu tomach. Ich
role będą krótkie, lapidarne, ich charaktery — bez dalszych planów. Często dla jednego gestu, dla jednego słow a podejmiemy się trudu pow ołania ich do życia na
tę jedną chw ilę. Przyznajemy otw arcie; nie będziemy kładli nacisku na trw ałość, ani solidność w ykonania, tw ory nasze będą jakgdyby prow izoryczne na jeden raz
zrobione. Jeśli będą to ludzie, to damy im na przykład tylko jedną stronę tw arzy, jedną rękę, jedną nogę, tę mianow icie, która im będzie w ich roli potrzebna. Byłoby
pedanterją troszczyć się o ich drugą, nie w chodzącą w grę nogę. Ztyłu mogą być poprostu zaszyte płótnem, lub pobielone. Naszą ambicję pokładać będziemy w
tej dumnej dew izie: dla każdego gestu inny aktor. Do obsługi każdego słow a, każdego czynu, pow ołamy do życia osobnego człow ieka. Taki jest nasz smak, to
będzie św iat w edług naszego gustu. Demiurgos kochał się w w ytraw nych, doskonałych i skomplikow anych materjałach — my dajemy pierw szeństw o tandecie.
Poprostu poryw a nas, zachw yca taniość, lichota, tandetność materjału. Czy rozumiecie — pytał mój ojciec — głęboki sens tej słabości, tej pasji do pstrej bibułki, do
papier-maché, do lakow ej f arby, do kłaków i trociny? To jest, mów ił z bolesnym uśmiechem — nasza miłość do materji, jako takiej, do jej puszystości i porow atości,
do jej jedynej, mistycznej konsystencji. Demiurgos, ten w ielki mistrz i artysta, czyni ją niew idzialną, każe jej zniknąć pod grą życia. My przeciw nie, kochamy jej
zgrzyt, jej oporność, jej pałubiastą niezgrabność. Lubimy pod każdym gestem, pod każdym ruchem w idzieć jej ociężały w ysiłek, jej bezw ład, jej słodką
niedźw iedziow atość.
Dziew częta siedziały nieruchomo z szklanemi oczyma. Tw arze ich były w yciągnięte i zgłupiałe zasłuchaniem, policzki podmalow ane w ypiekami, trudno było w
tej chw ili ocenić, czy należą do pierw szej, czy do drugiej generacji stw orzenia.
Słow em, — konkludow ał mój ojciec, — chcemy stw orzyć po raz w tóry człow ieka, na obraz i podobieństw o manekinu.
Tu musimy dla w ierności spraw ozdaw czej opisać pew ien drobny i błahy incydent, który zaszedł w tym punkcie prelekcji i do którego nie przyw iązujemy
żadnej w agi. Incydent ten, całkow icie niezrozumiały i bezsensow ny w tym danym szeregu zdarzeń, da się chyba w ytłumaczyć, jako pew nego rodzaju
automatyzm szczątkow y, bez antecedensów i bez ciągłości, jako pew nego rodzaju złośliw ość objektu, przeniesiona w dziedzinę psychiczną. Radzimy
czytelnikow i zignorow ać go z rów ną lekkością, jak my to czynimy. Oto jego przebieg:
W chw ili, gdy mój ojciec w ymaw iał słow o „manekin“, Adela spojrzała na zegarek na bransoletce, poczem porozumiała się spojrzeniem z Poldą. Teraz
w ysunęła się w raz z krzesłem o piędź naprzód, podniosła brzeg sukni, w ystaw iła pow oli stopę, opiętą w czarny jedw ab, i w yprężyła ją, jak pyszczek w ęża.
Tak siedziała przez cały czas tej sceny całkiem sztyw no z w ielkiemi trzepocącemi oczyma, pogłębionemi lazurem atropiny, z Poldą i Pauliną po obu bokach.
Wszystkie trzy patrzyły rozszerzonemi oczami na ojca. Mój ojciec chrząknął, zamilkł, pochylił się i stał się nagle bardzo czerw ony. W jednej chw ili lineatura jego
tw arzy, dopieroco tak rozw ichrzona i pełna w ibracji, zamknęła się na spokorniałych rysach.
On — herezjarcha natchniony, ledw o w ypuszczony z w ichru uniesienia, — złożył się nagle w sobie, zapadł i zw inął. A może w ymieniono go na innego. Ten
inny siedział sztyw ny, bardzo czerw ony ze spuszczonemi oczyma. Panna Polda podeszła i pochyliła się nad nim. Klepiąc go lekko po plecach, mów iła tonem
łagodnej zachęty: — Jakób będzie rozsądny, Jakób posłucha, Jakób nie będzie uparty. No proszę... Jakób, Jakób...
Wypięty pantofelek Adeli drżał lekko i błyszczał, jak języczek w ęża. Mój ojciec podniósł się pow oli ze spuszczonemi oczyma, postąpił krok naprzód jak automat
i osunął się na kolana. Lampa syczała w ciszy, w gęstw inie tapet biegły tam i zpow rotem w ymow ne spojrzenia, leciały szepty jadow itych języków , gzygzaki
myśli...
TRAKTAT O MANEKINACH
Ciąg dalszy.
Następnego w ieczora ojciec podjął z odnow ioną sw adą ciemny i zaw iły sw ój temat. Lineatura jego zmarszczek rozw ijała się i zaw ijała z w yraf inow aną
chytrością. W każdej spirali ukryty był pocisk ironji. Ale czasami inspiracja rozszerzała kręgi jego zmarszczek, które rosły jakąś ogromną w irującą grozą, uchodząc
w milczących w olutach w głąb nocy zimow ej. Figury panoptików, moje panie, — zaczął on, — kalw aryjskie parodje manekinów, ale naw et w tej postaci strzeżcie
się lekko je traktow ać. Materja nie zna żartów. Jest ona zaw sze pełna tragicznej pow agi. — Kto ośmiela się myśleć, że można igrać z materją, że kształtow ać ją
można dla żartu, że żart nie w rasta w nią, nie w żera się natychmiast jak los, jak przeznaczenie? Czy przeczuw acie ból, cierpienie głuche, niew yzw olone, zakute
w materję cierpienie tej pałuby, która nie w ie, czemu nią jest, czemu musi trw ać w tej gw ałtem narzuconej formie, będącej parodją? Czy pojmujecie potęgę w yrazu,
f ormy, pozoru, tyrańską samow olę, z jaką rzuca się on na bezbronną kłodę i opanow uje, jak w łasna, tyrańska panosząca się dusza. Nadajecie jakiejś głow ie z
kłaków i płótna w yraz gniew u i pozostaw iacie ją z tym gniew em, z tą konw ulsją, z tem napięciem raz na zaw sze, zamkniętą ze ślepą złością, dla której nie ma
odpływ u. Tłum śmieje się z tej parodji. Płaczcie, moje panie, nad losem w łasnym, w idząc nędzę materji w ięzionej, gnębionej materji, która nie w ie, kim jest i poco
jest, dokąd prow adzi ten gest, który jej raz na zaw sze nadano.
Tłum śmieje się. Czy rozumiecie straszny sadyzm, upajające, demiurgiczne okrucieństw o tego śmiechu? Bo przecież płakać nam, moje panie, trzeba nad losem
w łasnym na w idok tej nędzy materji, gw ałconej materji, na której dopuszczono się strasznego bezpraw ia. Stąd płynie, moje panie, straszny smutek w szystkich
błazeńskich golemów, w szystkich pałub, zadumanych tragicznie nad śmiesznym sw ym grymasem.
Oto jest anarchista Lucchesini, morderca cesarzow ej Elżbiety, oto Draga, demoniczna i nieszczęśliw a królow a Serbji, oto genjalny młodzieniec, nadzieja i duma
rodu, którego zgubił nieszczęsny nałóg onanji. O, ironjo tych nazw, tych pozorów !
Czy jest w tej pałubie napraw dę coś z królow ej Dragi, jej sobow tór, najdalszy bodaj cień jej istoty? To podobieństw o, ten pozór, ta nazw a uspokaja nas i nie
pozw ala nam pytać, kim jest dla siebie samego ten tw ór nieszczęśliw y. A jednak to musi ktoś być, moje panie, ktoś anonimow y, ktoś groźny, ktoś nieszczęśliw y,
ktoś, co nie słyszał nigdy w sw em głuchem życiu o królow ej Dradze...
Czy słyszeliście po nocach straszne w ycie tych pałub w oskow ych, zamkniętych w budach jarmarcznych, żałosny chór tych kadłubów z drzew a i porcelany,
w alących pięściami w ściany sw ych w ięzień?
W tw arzy mego ojca, rozw ichrzonej grozą spraw, które w yw ołał z ciemności, utw orzył się w ir zmarszczek, lej rosnący w głąb, na którego dnie gorzało
groźne oko prorocze. Broda jego zjeżyła się dziw nie, w iechcie i pendzle w łosów strzelające z brodaw ek, z pieprzów , z dziurek od nosa nastroszyły się na
sw ych korzonkach. Tak stał drętw y, z gorejącemi oczyma, drżąc od w ew nętrznego w zburzenia, jak automat, który zaciął się i zatrzymał na martw ym punkcie.
Adela w stała z krzesła i poprosiła nas o przymknięcie oczu na to, co się za chw ilę stanie. Potem podeszła do ojca i z rękoma na biodrach, przybierając pozór
podkreślonej stanow czości, zażądała bardzo dobitnie...
— — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — —
Panienki siedziały sztyw no ze spuszczonemi oczyma, w dziw nej drętw ości...
TRAKTAT O MANEKINACH
Dokończenie.
Któregoś z następnych w ieczorów, ojciec mój w te słow a ciągnął dalej sw ą prelekcję:
Nie o tych nieporozumieniach ucieleśnionych, nie o tych smutnych parodjach, moje panie, ow ocach prostackiej i w ulgarnej niepow ściągliw ości — chciałem
mów ić, zapow iadając mą rzecz o manekinach. Miałem na myśli coś innego.
Tu ojciec mój zaczął budow ać przed naszemi oczyma obraz tej w ymarzonej przez niego „generatio aequivoca“ jakiegoś pokolenia istot naw pół tylko
organicznych, jakiejś pseudow egetacji i pseudof auny, rezultatów f antastycznej fermentacji materji.
Były to tw ory podobne z pozoru do istot żyw ych, do kręgow ców , skorupiaków, członkonogów, lecz pozór ten mylił. Były to w
istocie istoty amorfne bez
w ew nętrznej struktury, płody imitatyw nej tendencji materji, która obdarzona pamięcią, pow tarza z przyzw yczajenia raz przyjęte kształty. Skala morf ologji, której
podlega materja, jest w ogóle ograniczona i pew ien zasób f orm pow tarza się w ciąż na różnych kondygnacjach bytu.
Istoty te — ruchliw e, w rażliw e na bodźce, a jednak dalekie od praw dziw ego życia, — można było otrzymać, zaw ieszając pew ne skomplikow ane kolloidy w
roztw orach soli kuchennej. Kolloidy te po kilku dniach formow ały się, organizow ały w pew ne zagęszczenia substancji, przypominające niższe formy fauny.
U istot tak pow stałych można było stw ierdzić proces oddychania, przemianę materji, ale analiza chemiczna nie w ykazyw ała w nich naw et śladu połączeń
białkow ych, ani w ogóle zw iązków w ęgla.
Wszelako prymityw ne te f ormy były niczem w porów naniu z bogactw em kształtów i w spaniałością pseudof auny i flory, która pojaw ia się niekiedy w
pew nych ściśle określonych środow iskach. Środow iskami temi są stare mieszkania, przesycone emanacjami w ielu żyw otów i zdarzeń, — zużyte atmosf ery,
bogate w specyf iczne ingredjencje marzeń ludzkich — rumow iska, obfitujące w humus w spomnień, tęsknot, jałow ej nudy. Na takiej glebie ow a pseudow egetacja
kiełkow ała szybko i pow ierzchow nie, pasożytow ała obficie i ef emerycznie, pędziła krótkotrw ałe generacje, które rozkw itały raptow nie i św ietnie, ażeby w net
zgasnąć i zw iędnąć.
Tapety muszą być w takich mieszkaniach już bardzo zużyte i znudzone nieustanną w ędrów ką po w szystkich kadencjach rytmów ; nic dziw nego, że schodzą
na manow ce dalekich, ryzykow nych rojeń. Rdzeń mebli ich substancja musi już być rozluźniona, zdegenerow ana i podległa w ystępnym pokusom: w tedy na tej
chorej, zmęczonej i zdziczałej glebie w ykw ita, jak piękna w ysypka, nalot f antastyczny, kolorow a bujająca pleśń.
Wiedzą panie, mów ił mój ojciec, że w starych mieszkaniach byw ają pokoje, o których się zapomina. Nieodw iedzane miesiącami, w iędną w opuszczeniu
między staremi murami i zdarza się, że zasklepiają się w sobie, zarastają cegłą i, raz na zaw sze stracone dla naszej pamięci, pow oli tracą też sw ą egzystencję.
Drzw i, prow adzące do nich z jakiegoś podestu tylnych schodów , mogą być tak długo przeoczane przez domow ników, aż w rastają, w chodzą w ścianę, która
zaciera ich ślad w fantastycznym rysunku pęknięć i rys.
— Wszedłem raz, mów ił mój ojciec, w czesnym rankiem na schyłku zimy, po w ielu miesiącach nieobecności, do takiego naw pół zapomnianego traktu i zdumiony
byłem w yglądem tych pokojów.
Z w szystkich szpar w podłodze, z w szystkich gzymsów i framug w ystrzelały cienkie pędy i napełniały szare pow ietrze migotliw ą koronką f iligranow ego
listow ia, ażurow ą gęstw iną jakiejś cieplarni, pełnej szeptów, lśnień, kołysań, jakiejś fałszyw ej i błogiej w iosny. Dookoła łóżka, pod w ieloramienną lampą, w zdłuż
szaf chw iały się kępy delikatnych drzew, rozpryskiw ały w górze w św ietliste korony, w fontanny koronkow ego listow ia, bijące aż pod malow ane niebo sufitu
rozpylonym chlorof ilem. W przyśpieszonym procesie kw itnienia, kiełkow ały w tem listow iu ogromne białe i różow e kw iaty, pączkow ały w oczach, bujały od środka
różow ym miąższem i przelew ały się przez brzegi, gubiąc płatki i rozpadając się w prędkiem przekw itaniu.
— Byłem szczęśliw y — mów ił mój ojciec — z tego niespodzianego rozkw itu, który napełnił pow ietrze migotliw ym szelestem, łagodnym szumem,
przesypującym się, jak kolorow e konfetti, przez cienkie rózgi gałązek.
Widziałem, jak z drgania pow ietrza, z fermentacji zbyt bogatej aury w ydziela się i materjalizuje to pośpieszne kw itnienie, przelew anie się i rozpadanie
f antastycznych oleandrów , które napełniły pokój rzadką, leniw ą śnieżycą w ielkich różow ych kiści kw ietnych.
— Nim zapadł w ieczór, — kończył ojciec, — nie było już śladu tego św ietnego rozkw itu. Cała złudna ta f atamorgana była tylko mistyfikacją, w ypadkiem
dziw nej symulacji materji, która podszyw a się pod pozór życia.
Ojciec mój był dnia tego dziw nie ożyw iony, spojrzenia jego, chytre, ironiczne
spojrzenia tryskały w erw ą i humorem. Potem nagle pow ażniejąc, znów
rozpatryw ał nieskończoną skalę f orm i odcieni, jakie przybierała w ielokształtna materja. Fascynow ały go formy graniczne, w ątpliw e i problematyczne, jak
ektoplazma somnambulików, pseudomaterja, emanacja kataleptyczna mózgu, która w pew nych w ypadkach rozrastała się z ust uśpionego na cały stół, napełniała
cały pokój, jako bujająca rzadka tkanka, astralne ciasto, na pograniczu ciała i ducha.
— Kto w ie, mów ił, ile jest cierpiących, okaleczonych, f ragmentarycznych postaci życia, jak sztucznie sklecone, gw oździami na gw ałt zbite życie szaf i stołów ,
ukrzyżow anego drzew a, cichych męczenników okrutnej pomysłow ości ludzkiej. Straszliw e transplantacje obcych i nienaw idzących się ras drzew a, skucie ich w
jedną nieszczęśliw ą osobow ość.
Ile starej, mądrej męki jest w bejcow anych słojach, żyłach i f ladrach naszych starych, zaufanych szaf. Kto rozpozna w nich stare, zheblow ane,
w ypolerow ane do niepoznaki rysy, uśmiechy, spojrzenia!
Tw arz mego ojca, gdy to mów ił, rozeszła się zamyśloną lineaturą zmarszczek, stała się podobna do sęków i słojów starej deski, z której zheblow ano
w szystkie w spomnienia. Przez chw ilę myśleliśmy, że ojciec popadnie w stan drętw oty, który naw iedzał go czasem, ale ocknął się nagle, opamiętał i tak ciągnął
dalej:
— Daw ne, mistyczne plemiona balsamow ały sw ych umarłych. W ściany ich mieszkań były w praw ione, w murow ane ciała, tw arze; w salonie stał ojciec —
w ypchany, w ygarbow ana żona-nieboszczka była dyw anem pod stołem. Znałem pew nego kapitana, który miał w sw ej kajucie lampę-meluzynę, zrobioną przez
malajskich balsamistów z jego zamordow anej kochanki. Na głow ie miała ogromne rogi jelenie.
W ciszy kajuty głow a ta, rozpięta między gałęziami rogów u stropu, pow oli otw ierała rzęsy oczu; na rozchylonych ustach lśniła błonka śliny, pękająca od
cichego szeptu. Głow onogi, żółw ie i ogromne kraby, zaw ieszone na belkach suf itu, jako kandelabry i pająki, przebierały w tej ciszy bez końca nogami, szły i szły
na miejscu. — — — — — — — — — — —
Tw arz mojego ojca przybrała naraz w yraz troski i smutku, gdy myśli jego na drogach, nie w iedzieć jakich assocjacyj, przeszły do now ych przykładów :
— Czy mam przemilczeć, mów ił przyciszonym głosem, że brat mój na skutek długiej i nieuleczalnej choroby zamienił się stopniow o w zw ój kiszek gumow ych,
że biedna moja kuzynka dniem i nocą nosiła go w poduszkach, nucąc nieszczęśliw emu stw orzeniu nieskończone kołysanki nocy zimow ych? Czy może być coś
smutniejszego, niż człow iek zamieniony w kiszkę hegarow ą? Co za rozczarow anie dla rodziców, co za dezorjentacja dla ich uczuć, co za rozw ianie w szystkich
nadziei, w iązanych z obiecującym młodzieńcem! A jednak w ierna miłość biednej kuzynki tow arzyszyła mu i w tej przemianie.
— Ach! nie mogę już dłużej, nie mogę tego słuchać! jęknęła Polda, przechylając się na krześle. — Ucisz go, Adelo. — — — — — —
Dziew częta w stały, Adela podeszła do ojca
i w yciągniętym palcem uczyniła ruch, zaznaczający łaskotanie. Ojciec stropił się, zamilkł i zaczął, pełen
przerażenia, cofać się tyłem przed kiw ającym się palcem Adeli. Ta szła za nim ciągle, grożąc mu jadow icie palcem, i w ypierała go krok za krokiem z pokoju. Paulina
ziew nęła, przeciągając się. Obie z Poldą, w sparte o siebie ramionami, spojrzały sobie w oczy z uśmiechem.
NEMROD.
Cały sierpień ow ego roku przebaw iłem się z małym, kapitalnym pieskiem, który pew nego dnia znalazł się na podłodze naszej kuchni, niedołężny i piszczący,
pachnący jeszcze mlekiem i niemow lęctw em, z nieuformow anym, okrągław ym, drżącym łebkiem, z łapkami jak u kreta rozkraczonemi na boki i z najdelikatniejszą
mięciutką sierścią.
Od pierw szego w ejrzenia zdobyła sobie ta kruszynka życia cały zachw yt, cały entuzjazm chłopięcej duszy.
Z jakiego nieba spadł tak niespodzianie ten ulubieniec bogów , milszy sercu od najpiękniejszych zabaw ek? Że też stare, zgoła nieinteresujące pomyw aczki
w padają niekiedy na tak św ietne pomysły i przynoszą z przedmieścia — o całkiem w czesnej, transcedentalnie porannej godzinie — takiego oto pieska do naszej
kuchni!
Ach! było się jeszcze — niestety — nieobecnym, nieurodzonym z ciemnego łona snu, a już to szczęście ziściło się, już czekało na nas, niedołężnie leżące na
chłodnej podłodze kuchni, niedocenione przez Adelę i domow ników. Dlaczego nie obudzono mnie w cześniej! Talerzyk mleka na podłodze św iadczył o
macierzyńskich impulsach Adeli, św iadczył niestety także i o chw ilach przeszłości, dla mnie nazaw sze straconej, o rozkoszach przybranego macierzyństw a, w
których nie brałem udziału.
Ale przedemną leżała jeszcze cała przyszłość. Jakiż bezmiar dośw iadczeń, eksperymentów, odkryć otw ierał się teraz! Sekret życia, jego najistotniejsza
tajemnica, sprow adzona do tej prostszej, poręczniejszej i zabaw kow ej formy, odsłaniała się tu nienasyconej ciekaw ości. Było to nad w yraz interesujące, mieć na
w łasność taką odrobinkę życia, taką cząsteczkę w ieczystej tajemnicy, w postaci tak zabaw nej i now ej, budzącej nieskończoną ciekaw ość i respekt sekretny sw ą
obcością, niespodzianą transpozycją tego samego w ątku życia, który i w nas był, na f ormę od naszej odmienną, zw ierzęcą.
Zw ierzęta! cel nienasyconej ciekaw ości, egzemplifikacje zagadki życia, jakby stw orzone po to, by człow iekow i pokazać człow ieka, rozkładając jego
bogactw o i komplikację na tysiąc kalejdoskopow ych możliw ości, każdą doprow adzoną do jakiegoś paradoksalnego krańca, do jakiejś w ybujałości pełnej
charakteru. Nieobciążone splotem egotycznych interesów, mącących stosunki międzyludzkie, otw ierało się serce pełne sympatji dla obcych emanacyj w iecznego
życia, pełne miłosnej, w spółpracującej ciekaw ości, która była zamaskow anym głodem samopoznania.
Piesek był aksamitny, ciepły i pulsujący małem, pośpiesznem sercem. Miał dw a miękkie płatki uszu, niebieskaw e, mętne oczka, różow y pyszczek, do którego
można było w łożyć palec bez żadnego niebezpieczeństw a, łapki delikatne i niew inne, z w zruszającą, różow ą brodaw eczką z tyłu nad stopami przednich nóg.
Właził niemi do miski z mlekiem, żarłoczny i niecierpliw y, chłepcący napój różow ym języczkiem, ażeby po nasyceniu się podnieść żałośnie małą mordkę z kroplą
mleka na brodzie i w ycofyw ać się niedołężnie z kąpieli mlecznej.
Chód jego był niezgrabnem toczeniem się bokiem na ukos w niezdecydow anym kierunku, po linji trochę pijanej i chw iejnej. Dominantą jego nastroju była jakaś
nieokreślona i zasadnicza żałość, sieroctw o i bezradność — niezdolność do zapełnienia czemś pustki życia pomiędzy sensacjami posiłków . Objaw iało się to
bezplanow ością i niekonsekw encją ruchów, irracjonalnemi napadami nostalgji z żałosnem skomleniem i niemożnością znalezienia sobie miejsca. Naw et jeszcze w
głębi snu, w którym potrzebę oparcia się i przytulenia zaspakajać musiał, używ ając do tego w łasnej sw ej osoby, zw iniętej w kłębek drżący, — tow arzyszyło mu
poczucie osamotnienia i bezdomności. Ach, życie, — młode i w ątłe życie, w ypuszczone z zauf anej ciemności, z przytulnego ciepła łona macierzystego w w ielki i
obcy, św ietlany św iat, jakże kurczy się ono i cof a, jak w zdraga się zaakceptow ać tę imprezę, którą mu proponują — pełne aw ersji i zniechęcenia!
Lecz zw olna mały Nemrod (otrzymał był to dumne i w ojow nicze imię) zaczyna smakow ać w życiu. Wyłączne opanow anie obrazem macierzystej prajedni
ustępuje urokow i w ielości.
Św iat zaczyna nań zastaw iać sw e pułapki: nieznany, a czarujący smak różnych pokarmów , czw orobok porannego słońca na podłodze, na którym tak dobrze
jest położyć się, ruchy w łasnych członków, w łasne łapki, ogonek, figlarnie w yzyw ający do zabaw y z samym sobą, pieszczoty ręki ludzkiej, pod któremi zw olna
dojrzew a pew na sw aw olność, w esołość rozpierająca ciało i rodząca potrzebę zgoła now ych, gw ałtow nych i ryzykow nych ruchów — w szystko to przekupuje,
przekonyw a i zachęca do przyjęcia, do pogodzenia się z eksperymentem życia.
I jeszcze jedno. Nemrod zaczyna rozumieć, że to, co mu się tu podsuw a, mimo pozorów now ości jest w gruncie rzeczy czemś, co już było — było w iele razy
— nieskończenie w iele razy. Jego ciało poznaje sytuacje, w rażenia i przedmioty. W gruncie rzeczy to w szystko nie dziw i go zbytnio. W obliczu każdej now ej
sytuacji daje nura w sw oją pamięć, w głęboką pamięć ciała i szuka omackiem, gorączkow o — i byw a, że znajduje w sobie odpow iednią reakcję już gotow ą:
mądrość pokoleń, złożoną w jego plazmie, w jego nerw ach. Znajduje jakieś czyny, decyzje, o których sam nie w iedział, że już w nim dojrzały, że czekały na to, by
w yskoczyć.
Scenerja jego młodego życia, kuchnia z w onnemi cebrami, ze ścierkami o skomplikow anej i intrygującej w oni, z kłapaniem pantofli Adeli, z jej hałaśliw em
krzątaniem się — nie straszy go w ięcej. Przyw ykł uw ażać ją za sw oją domenę, zadomow ił się w niej i począł rozw ijać w stosunku do niej niejasne poczucie
przynależności, ojczyzny.
Chyba, że niespodzianie spadał nań kataklizm w postaci szorow ania podłogi, — obalenie praw natury, chlusty ciepłego ługu, podmyw ające w szystkie meble, i
groźny szurgot szczotek Adeli.
Ale niebezpieczeństw o mija, szczotka uspokojona i nieruchoma leży cicho w kącie, schnąca podłoga pachnie miło mokrem drzew em. Nemrod, przyw rócony
znow u do sw ych normalnych praw i do sw obody na terenie w łasnym, czuje żyw ą ochotę chw ytać zębami stary koc na podłodze i targać nim z całej siły na
praw o i lew o. Pacyf ikacja żyw iołów napełnia go niew ymow ną radością.
Wtem staje jak w ryty: przed nim o jakie trzy kroki pieskie posuw a się czarna maszkara, potw ór sunący szybko na pręcikach w ielu pogmatw anych nóg. Do
głębi w strząśnięty Nemrod posuw a w zrokiem za skośnym kursem błyszczącego ow ada, śledząc w napięciu ten płaski, bezgłow y i ślepy kadłub, niesiony
niesamow itą ruchliw ością pajęczych nóg.
Coś w nim na ten w idok w zbiera, coś dojrzew a, pęcznieje, czego sam jeszcze nie rozumie, niby jakiś gniew, albo strach, lecz raczej przyjemny i połączony z
dreszczem siły, samopoczucia, agresyw ności.
I nagle opada na przednie łapki i w yrzuca z siebie głos, jeszcze jemu samemu nieznany, obcy, całkiem niepodobny do zw ykłego kw ilenia.
Wyrzuca go z siebie raz, i jeszcze raz, i jeszcze, cienkim dyszkantem, który się co chw ila w ykoleja.
Ale nadaremnie apostrof uje ow ada w tym now ym, z nagłego natchnienia zrodzonym języku. W kategorjach umysłu karakoniego nie ma miejsca na tę tyradę i
ow ad odbyw a dalej sw ą skośną turę ku kątow i pokoju, w śród ruchów uśw ięconych odw iecznym karakonim rytuałem.
Wszelako uczucia nienaw iści nie mają jeszcze trw ałości i mocy w duszy pieska. Now o obudzona radość życia przeistacza każde uczucie w w esołość.
Nemrod szczeka jeszcze, lecz sens tego szczekania zmienił się niespostrzeżenie, stało się ono sw oją w łasną parodją, — pragnąc w gruncie rzeczy w ysłow ić
niew ymow ną udatność tej św ietnej imprezy życia, pełnej pikanterji, niespodzianych dreszczyków i point.
PAN.
W kącie między tylnemi ścianami szop i przybudów ek był zaułek podw órza, najdalsza, ostatnia odnoga, zamknięta między komorę, w ychodek i tylną ścianę
kurnika — głucha zatoka, poza którą nie było już w yjścia.
Był to najdalszy przylądek, Gibraltar tego podw órza, bijący rozpaczliw ie głow ą w ślepy parkan z poziomych desek, zamykającą i ostateczną ścianę tego
św iata.
Z pod jego omszonych dyli w yciekała strużka czarnej, śmierdzącej w ody, żyła gnijącego, tłustego błota, nigdy nie w ysychająca — jedyna droga, która
poprzez granice parkanu w yprow adzała w św iat. — Ale rozpacz smrodliw ego zaułka tak długo biła głow ą w tę zaporę, aż rozluźniła jedną z poziomych,
potężnych desek. My chłopcy dokonaliśmy reszty i w yw ażyli, w ysunęli ciężką, omszałą deskę z osady. Tak zrobiliśmy w yłom, otw orzyliśmy okno na słońce.
Stanąw szy nogą na desce, rzuconej, jak most, przez kałużę, mógł w ięzień podw órza w poziomej pozycji przecisnąć się przez szparę, która w ypuszczała go w
now y, przew iew ny i rozległy św iat. Był tam w ielki, zdziczały, stary ogród. Wysokie grusze, rozłożyste jabłonie rosły tu zrzadka potężnemi grupami, obsypane
srebrnym szelestem, kipiącą siatką biaław ych połysków. Bujna, zmieszana, niekoszona traw a pokryw ała puszystym kożuchem falisty teren. Były tam zw ykłe,
traw iaste źdźbła łąkow e z pierzastemi kitami kłosów ; były delikatne f iligrany dzikich pietruszek i marchw i; pomarszczone i szorstkie listki bluszczyków i ślepych
pokrzyw , pachnące miętą; łykow ate, błyszczące babki, nakrapiane rdzą, w ystrzelające kiśćmi grubej czerw onej kaszy. Wszystko to, splątane i puszyste,
przepojone było łagodnem pow ietrzem, podbite błękitnym w iatrem i napuszczone niebem. Gdy się leżało w traw ie, było się przykrytym całą błękitną geografją
obłoków i płynących kontynentów, oddychało się całą rozległą mapą niebios. Od tego obcow ania z pow ietrzem liście i pędy pokryły się delikatnemi w łoskami,
miękkim nalotem puchu, szorstką szczeciną haczków, jakgdyby dla chw ytania i zatrzymyw ania przepływ ów tlenu. Ten nalot delikatny i biaław y spokrew niał liście
z atmosf erą, daw ał im srebrzysty szary połysk f al pow ietrznych, cienistych zadumań między dw oma błyskami słońca. A jedna z tych roślin, żółta i pełna
mlecznego soku w bladych łodygach, nadęta pow ietrzem, pędziła ze sw ych pustych pędów już samo pow ietrze, sam puch w kształcie pierzastych kul
mleczow ych rozsypyw anych przez pow iew i w siąkających bezgłośnie w błękitną ciszę.
Ogród był rozległy i rozgałęziony kilku odnogami i miał różne strefy i klimaty. W jednej stronie był otw arty, pełen mleka niebios i pow ietrza, i tam podścielał niebu
co najmiększą, najdelikatniejszą, najpuszystszą zieleń. Ale w miarę, jak opadał w głąb długiej odnogi i zanurzał się w cień między tylną ścianę opuszczonej fabryki
w ody sodow ej, a długą w alącą się ściane stodoły, w yraźnie pochmurniał, staw ał
się opryskliw y i niedbały, zapuszczał się dziko i niechlujnie, srożył się
pokrzyw ami, zjeżał bodjakami, parszyw iał chw astem w szelkim, aż w samym końcu między ścianami, w szerokiej prostokątnej zatoce tracił w szelką miarę i w padał
w szał. Tam to nie był już sad, tylko paroksyzm szaleństw a, w ybuch w ściekłości, cyniczny bezw styd i rozpusta. Tam rozbestw ione, dając upust sw ej pasji,
panoszyły się puste, zdziczałe kapusty łopuchów — ogromne w iedźmy, rozdziew ające się w biały dzień ze sw ych szerokich spódnic, zrzucające je z siebie,
spódnica za spódnicą, aż ich w zdęte, szelestne, dziuraw e łachmany oszalałemi płatami grzebały pod sobą kłótliw e to plemię bękarcie. A żarłoczne spódnice
puchły i rozpychały się, piętrzyły się jedne na drugich, rozpierały i nakryw ały w zajem, rosnąc razem w zdętą masą blach listnych, aż pod niski okap stodoły.
Tam to było, gdziem go ujrzał jedyny raz w życiu, o nieprzytomnej od żaru godzinie południa. Była to ta chw ila, kiedy czas, oszalały i dziki, w yłamuje się z
kieratu zdarzeń i jak zbiegły w łóczęga, pędzi z krzykiem naprzełaj przez pola. Wtedy lato, pozbaw ione kontroli, rośnie bez miary i rachuby na całej przestrzeni,
rośnie z dzikim impetem na w szystkich punktach, w dw ójnasób, w trójnasób, w inny jakiś w yrodny czas, w nieznaną dymensję, w obłęd.
O tej godzinie opanow yw ał mnie szał łow ienia motyli, pasja ścigania tych migocących plamek, tych błędnych, białych płatków, trzęsących się w rozognionem
pow ietrzu niedołężnym gzygzakiem. I zdarzyło się w ów czas, że któraś z tych jaskraw ych plamek rozpadła się w locie na dw ie, potem na trzy — i ten drgający,
oślepiająco biały trójpunkt w iódł mnie, jak błędny ognik, przez szał bodjaków, palących się w słońcu.
Dopiero na granicy łopuchów zatrzymałem się, nie śmiejąc się pogrążyć w to głuche zapadlisko.
Wtedy nagle ujrzałem go.
Zanurzony po pachy w łopuchach, kucał przedemną.
Widziałem jego grube bary w brudnej koszuli i niechlujny strzęp surduta. Przyczajony jak do skoku, siedział tak — z barami jakby w ielkim ciężarem zgarbionymi.
Ciało jego dyszało z natężenia, a z miedzianej, błyszczącej w słońcu tw arzy lał się pot. Nieruchomy, zdaw ał się ciężko pracow ać, mocow ać się bez ruchu z
jakiemś ogromnym brzemieniem.
Stałem, przygw ożdżony jego w zrokiem, który mnie ujął jakby w kleszcze.
Była to tw arz w łóczęgi lub pijaka. Wiecheć brudnych kłaków w ichrzył się nad czołem w ysokiem i w ypukłem, jak buła kamienna, utoczona przez rzekę. Ale
czoło to było skręcone w głębokie brózdy. Niew iadomo, czy ból, czy palący żar słońca, czy nadludzkie natężenie w kręciło się tak w tę tw arz i napięło rysy do
pęknięcia. Czarne oczy w biły się w e mnie z natężeniem najw yższej rozpaczy, czy bólu. Te oczy patrzyły na mnie i nie patrzyły, w idziały mnie i nie w idziały w cale.
Były to pękające gałki, w ytężone najw yższem uniesieniem bólu, albo dziką rozkoszą natchnienia.
I nagle z tych rysów, naciągniętych do pęknięcia, w yboczył się jakiś straszny, załamany cierpieniem grymas, i ten grymas rósł, brał w siebie tamten obłęd i
natchnienie, pęczniał nim, w ybaczał się coraz bardziej, aż w yłamał się ryczącym, charczącym kaszlem śmiechu.
Do głębi w strząśnięty, w idziałem, jak hucząc śmiechem z potężnych piersi, dźw ignął się pow oli z kucek i zgarbiony jak goryl, z rękoma w opadających
łachmanach spodni, uciekał człapiąc przez łopocące błachy łopuchów , w ielkiemi skokami — Pan bez f letu, cof ający się w popłochu do sw ych ojczystych kniei.
PAN KAROL.
Popołudniu w sobotę mój w uj, Karol, w dow iec słomiany, w ybierał się pieszo do letniska, oddalonego o godzinę drogi od miasta, do żony i dzieci, które tam na
w yw czasach baw iły.
Od czasu w yjazdu żony mieszkanie było niesprzątane, łóżko niezaścielane nigdy. Pan Karol przychodził do mieszkania późną nocą, sponiew ierany i
spustoszony przez nocne pohulanki, przez które go w lokły te dni upalne i puste. Zmięta, chłodna, dziko rozrzucona pościel była dlań w ów czas jakąś błogą
przystanią, w yspą zbaw czą, do której przypadał ostatkiem sił, jak rozbitek miotany w iele dni i nocy przez w zburzone morze.
Omackiem, w ciemności zapadał się gdzieś między biaław e góry, pasma i zw ały chłodnego pierza, i spał tak w niew iadomym kierunku na w spak, głow ą na dół,
w bity ciemieniem w puszysty miąższ pościeli, jakgdyby chciał w e śnie przew iercić, przew ędrow ać naw skroś te rosnące nocą potężne masyw y pierzyn. Walczył
w e śnie z tą pościelą, jak pływ ak z w odą, ugniatał ją i mięsił ciałem, jak ogromną dzieżę ciasta, w którą się zapadał, i budził się o szarym św icie zdyszany, oblany
potem, w yrzucony na brzeg tego stosu pościeli, którego zmóc nie mógł w ciężkich zapasach nocnych. Tak naw pół w yrzucony z toni snu, w isiał przez chw ilę
nieprzytomny na kraw ędzi nocy, chw ytając piersiami pow ietrze, a pościel rosła dokoła niego, puchła i nakisała — i zarastała go znow u zw ałem ciężkiego
biaław ego ciasta.
Spał tak do późnego przedpołudnia, podczas gdy poduszki układały się w w ielką, białą, płaską rów ninę, po której w ędrow ał uspokojony sen jego. Temi białemi
gościńcami pow racał pow oli do siebie, do dnia, do jaw y — i w reszcie otw ierał oczy, jak śpiący pasażer, gdy pociąg zatrzymuje się na stacji.
W pokoju panow ał odstały półmrok z osadem w ielu dni samotności i ciszy. Tylko okno
kipiało od rannego rojow iska much i story płonęły jaskraw o. Pan Karol
w yziew ał ze sw ego ciała, z głębi jam cielesnych, resztki dnia w czorajszego. To ziew anie chw ytało go jak konw ulsje, jakgdyby chciało go odw rócić nanice. Tak
w yrzucał z siebie ten piasek, te ciężary, — niestraw ione restancje dnia w czorajszego.
Ulżyw szy sobie w ten sposób i sw obodniejszy, w ciągał do notesu w ydatki, kalkulow ał, obliczał i marzył. Potem leżał długo nieruchomy, z szklanemi oczyma,
które były koloru w ody, w ypukłe i w ilgotne. W w odnistym półmroku pokoju, rozjaśnionym ref leksem dnia upalnego za storami, oczy jego, jak maleńkie lusterka
odbijały w szystkie błyszczące przedmioty: białe plamy słońca w szparach okna, złoty prostokąt stor i pow tarzały, jak kropla w ody, cały pokój z ciszą dyw anów i
pustych krzeseł.
Tymczasem dzień za storami huczał coraz płomienniej bzykaniem much oszalałych od słońca. Okno nie mogło pomieścić tego białego pożaru i story omdlew ały
od jasnych f alow ań.
Wtedy w yw lekał się z pościeli i siedział
jeszcze jakiś czas na łóżku, stękając bezw iednie. Jego trzydziestokilkoletnie ciało zaczynało skłaniać się do
korpulencji. W tym organizmie, nabrzmiew ającym tłuszczem, znękanym od nadużyć płciow ych, ale w ciąż w zbierającym bujnemi sokami, zdaw ał się teraz zw olna
dojrzew ać w tej ciszy jego przyszły los.
Gdy tak siedział w bezmyślnem, w egetatyw nem osłupieniu, cały zamieniony w krążenie, w respirację, w głębokie pulsow anie soków, rosła z głębi jego ciała
spoconego i pokrytego w łosem w rozlicznych miejscach, jakaś niew iadoma, niesf ormułow ana przyszłość, niby potw orna narośl, w yrastająca fantastycznie w
nieznaną dymensję. Nie przerażał się jej, gdyż czuł już sw ą tożsamość z tem niew iadomem, a ogromnem, które miało nadejść, i rósł razem z niem, bez sprzeciw u,
w dziw nej zgodzie, zdrętw iały spokojną grozą, odpoznając przyszłego siebie w tych kolosalnych w ykw itach, w tych fantastycznych spiętrzeniach, które przed
jego w zrokiem w ew nętrznym dojrzew ały. Jedno jego oko lekko w tedy zbaczało na zew nątrz, jakgdyby odchodziło w inny w ymiar.
Potem z tych bezmyślnych otumanień, z tych zatraconych dali pow racał znów do siebie i do chw ili; w idział sw e stopy na dyw anie, tłuste i delikatne jak u
kobiety, i pow oli w yjmow ał złote spinki z mankietów dziennej koszuli. Potem szedł do kuchni i znajdow ał tam w cienistym kącie w iaderko z w odą, krążek cichego,
czujnego zw ierciadła, które nań tam czekało — jedyna żyw a i w iedząca istota w tem pustem mieszkaniu. Nalew ał do miednicy w ody i kosztow ał skórą jej mdłej i
odstałej, słodkaw ej mokrości.
Długo i starannie robił toaletę, nie śpiesząc się i w łączając pauzy między poszczególne manipulacje.
To mieszkanie puste i zapuszczone nie uznaw ało go, te meble i ściany śledziły za nim z milczącą krytyką.
Czuł się, w chodząc w ich ciszę, jak intruz w tem podw odnem, zatopionem królestw ie, w którem płynął inny, odrębny czas.
Otw ierając w łasne szuf lady, miał uczucie złodzieja i chodził mimow oli na palcach, bojąc się obudzić hałaśliw e i nadmierne echo,
czekające drażliw ie na
najlżejszą przyczynę, by w ybuchnąć.
A gdy w reszcie idąc cicho od szafy do szaf y, znajdow ał, kaw ałek po kaw ałku, w szystko potrzebne i kończył toaletę w śród tych mebli, które tolerow ały go w
milczeniu, z nieobecną miną, i w reszcie był gotów, to stojąc na odejściu z kapeluszem w ręku, czuł się zażenow any, że i w ostatniej chw ili nie mógł znaleźć
słow a, któreby rozw iązało to w rogie milczenie, i odchodził ku drzw iom zrezygnow any, zw olna, ze spuszczoną głow ą, — gdy w przeciw ną stronę oddalał się
tymczasem bez pośpiechu — w głąb zw ierciadła — ktoś odw rócony na zaw sze plecami — przez pustą amfiladę pokojów, które nie istniały.
SKLEPY CYNAMONOWE.
W okresie najkrótszych, sennych dni zimow ych, ujętych z obu stron od poranku i od w ieczora w futrzane kraw ędzie zmierzchów , gdy miasto rozgałęziało się
coraz głębiej w labirynty zimow ych nocy, z trudem przyw oływ ane przez krótki św it do opamiętania, do pow rotu — ojciec mój był już zatracony, zaprzedany,
zaprzysiężony tamtej sf erze.
Tw arz jego i głow a zarastały w ów czas bujnie i dziko siw ym w łosem, sterczącym nieregularnie w iechciami, szczecinami, długiemi pędzlami, strzelającemi z
brodaw ek, z brw i, z dziurek od nosa, — co nadaw ało jego f izjonomji w ygląd starego, nastroszonego lisa.
Węch jego i słuch zaostrzał się niepomiernie, i znać było po grze jego milczącej i napiętej tw arzy, że za pośrednictw em tych zmysłów pozostaje on w ciągłym
kontakcie z niew idzialnym św iatem ciemnych zakamarków , dziur mysich, zmurszałych przestrzeni pustych pod podłogą i kanałów kominow ych.
Wszystkie chroboty, trzaski nocne, tajne, skrzypiące życie podłogi miały w nim nieomylnego i czujnego dostrzegacza, szpiega i w spółspiskow ca.
Absorbow ało go to w tym stopniu, że pogrążał się zupełnie w tej niedostępnej dla nas sf erze, z której nie próbow ał zdaw ać nam spraw y.
Nieraz musiał strzepyw ać palcami i śmiać się cicho do siebie samego, gdy te w ybryki niew idzialnej sfery staw ały się zbyt absurdalne; porozumiew ał się
w ów czas spojrzeniem z naszym kotem, który, rów nież w tajemniczony w ten św iat, podnosił sw ą cyniczną, zimną, porysow aną pręgami tw arz, mrużąc z nudów
i obojętności skośne szparki oczu.
Zdarzało się podczas obiadu, że w śród jedzenia odkładał nagle nóż i w idelec i z serw etą zaw iązaną pod szyją podnosił się kocim ruchem, skradał na
brzuścach palców do drzw i sąsiedniego, pustego pokoju i z najw iększą
ostrożnością zaglądał przez dziurkę od klucza. Potem w racał do stołu, jakby
zaw stydzony, z zakłopotanym uśmiechem, w śród mruknięć i niew yraźnych mamrotań, odnoszących się do w ew nętrznego monologu, w którym był pogrążony.
Ażeby mu spraw ić pew ną dystrakcję i oderw ać go od chorobliw ych dociekań, w yciągała go matka na w ieczorne spacery, na które szedł milcząc, bez oporu,
ale i bez przekonania, roztargniony i nieobecny duchem. Raz naw et poszliśmy do teatru.
Znaleźliśmy się znow u w tej w ielkiej, źle ośw ietlonej i brudnej sali, pełnej sennego gw aru ludzkiego i bezładnego zamętu. Ale gdy przebrnęliśmy przez ciżbę
ludzką, w ynurzyła się przed nami olbrzymia blado-niebieska kurtyna, jak niebo jakiegoś innego f irmamentu. Wielkie malow ane maski różow e, z w ydętemi policzkami,
nurzały się w ogromnym płóciennem przestw orzu. To sztuczne niebo szerzyło się i płynęło w zdłuż i w poprzek, w zbierając ogromnym tchem patosu i w ielkich
gestów, atmosf erą tego św iata sztucznego i pełnego blasku, który budow ał się tam na dudniących rusztow aniach sceny. Dreszcz płynący przez w ielkie oblicze
tego nieba, oddech ogromnego płótna, od którego rosły i ożyw ały maski, zdradzał iluzoryczność tego firmamentu, spraw iał to drganie rzeczyw istości, które w
chw ilach metaf izycznych odczuw amy jako migotanie tajemnicy.
Maski trzepotały czerw onemi pow iekami, kolorow e w argi szeptały coś bezgłośnie, i w iedziałem, że przyjdzie chw ila, kiedy napięcie tajemnicy dojdzie do
zenitu, i w tedy w ezbrane niebo kurtyny pęknie napraw dę, uniesie się i ukaże rzeczy niesłychane i olśniew ające.
Lecz nie było mi dane doczekać tej chw ili, albow iem tymczasem ojciec zaczął zdradzać pew ne oznaki zaniepokojenia, chw ytał się za kieszenie i w reszcie
ośw iadczył, że zapomniał portfelu z pieniędzmi i w ażnemi dokumentami.
Po krótkiej naradzie z matką, w której uczciw ość Adeli została poddana pośpiesznej ryczałtow ej ocenie, zaproponow ano mi, żebym w yruszył do domu na
poszukiw anie portf elu. Zdaniem matki do rozpoczęcia w idow iska było jeszcze w iele czasu i przy mojej zw inności mogłem na czas pow rócić.
Wyszedłem w noc zimow ą, kolorow ą od iluminacji nieba. Była to jedna z tych jasnych nocy, w których f irmament gw iezdny jest tak rozległy i rozgałęziony,
jakby rozpadł się, rozłamał i podzielił na labirynt odrębnych niebios, w ystarczających do obdzielenia całego miesiąca nocy zimow ych i do nakrycia sw emi
srebrnemi i malow anemi kloszami w szystkich ich nocnych zjaw isk, przygód, aw antur i karnaw ałów .
Jest lekkomyślnością nie do darow ania, w ysyłać w taką noc młodego chłopca z misją w ażną i pilną, albow iem w jej półśw ietle zw ielokrotniają się, plączą i
w ymieniają jedne z drugiemi ulice. Otw ierają się w głębi miasta, żeby tak rzec, ulice podw ójne, ulice sobow tóry, ulice kłamliw e i zw odne. Oczarow ana i zmylona
w yobraźnia w ytw arza złudne plany miasta, rzekomo daw no znane i w iadome, w których te ulice mają sw e miejsce i sw ą nazw ę, a noc w niew yczerpanej sw ej
płodności nie ma nic lepszego do roboty, jak dostarczać w ciąż now ych i urojonych konfiguracyj. Te kuszenia nocy zimow ych zaczynają się zazw yczaj niew innie
od chętki skrócenia sobie drogi, użycia niezw ykłego, lecz prędszego przejścia. Pow stają ponętne kombinacje przecięcia zaw iłej w ędrów ki jakąś niew ypróbow aną
przecznicą. Ale tym razem zaczęło się inaczej.
Uszedłszy parę kroków spostrzegłem, że jestem bez płaszcza. Chciałem zaw rócić, lecz po chw ili w ydało mi się to niepotrzebną stratą czasu, gdyż noc nie
była w cale zimna, przeciw nie, pożyłkow ana strugami dziw nego ciepła, tchnieniami jakiejś fałszyw ej w iosny. Śnieg skurczył się w baranki białe, w niew inne i
słodkie runo, które pachniało fjołkami. W takie same baranki rozpuściło się niebo, w którem księżyc dw oił się i troił, demonstrując w tem zw ielokrotnieniu w szystkie
sw e f azy i pozycje.
Niebo obnażało tego dnia w ew nętrzną sw ą konstrukcję w w ielu jakby anatomicznych preparatach, pokazujących spirale i słoje św iatła, przekroje
seledynow ych brył nocy, plazmę przestw orzy, tkankę rojeń nocnych.
W taką noc niepodobna iść Podw alem, ani żadną inną z ciemnych ulic, które są odw rotną
stroną, niejako podszew ką czterech linij rynku i nie przypomnieć
sobie, że o tej późnej porze byw ają czasem jeszcze otw arte niektóre z ow ych osobliw ych, a tyle nęcących sklepów, o których zapomina się w dnie zw yczajne.
Nazyw am je sklepami cynamonow emi, dla ciemnych boazeryj tej barw y, któremi są w yłożone.
Te praw dziw ie szlachetne handle, w późną noc otw arte, były zaw sze przedmiotem moich gorących marzeń.
Słabo ośw ietlone, ciemne i uroczyste ich w nętrza pachniały głębokim zapachem farb, laku, kadzidła, aromatem dalekich krajów i rzadkich materjałów. Mogłeś
tam znaleźć ognie bengalskie, szkatułki czarodziejskie, marki krajów daw no zaginionych, chińskie odbijanki, indygo, kalaf onium z Malabaru, jaja ow adów
egzotycznych, papug, tukanów, żyw e salamandry i bazyliszki, korzeń Mandragory, norymberskie mechanizmy, homunkulusy w doniczkach, mikroskopy i lunety, a
nadew szystko rzadkie i osobliw e książki, stare f oljanty pełne przedziw nych rycin i oszołamiających historyj.
Pamiętam tych starych i pełnych godności kupców , którzy obsługiw ali klientów ze spuszczonemi oczyma, w dyskretnem milczeniu, i pełni byli mądrości i
w yrozumienia dla ich najtajniejszych życzeń. Ale nadew szystko była tam jedna księgarnia, w której raz oglądałem rzadkie i zakazane druki, publikacje tajnych
klubów , zdejmując zasłonę z tajemnic dręczących i upojnych.
Tak rzadko zdarzała się sposobność odw iedzania tych sklepów — i w dodatku z małą, lecz w ystarczającą sumą pieniędzy w kieszeni. Nie można było
pominąć tej okazji mimo w ażności misji pow ierzonej naszej gorliw ości.
Trzeba się było zapuścić w edług mego obliczenia w boczną uliczkę, minąć dw ie albo trzy przecznice, ażeby osiągnąć ulicę nocnych sklepów. To oddalało
mnie od celu, ale można było nadrobić spóźnienie w racając drogą na Żupy solne.
Uskrzydlony pragnieniem zw iedzenia sklepów cynamonow ych, skręciłem w w iadomą mi ulicę i leciałem w ięcej aniżeli szedłem, bacząc, by nie zmylić drogi.
Tak minąłem już trzecią, czy czw artą przecznicę, a upragnionej ulicy w ciąż nie było. W dodatku naw et konfiguracja ulic nie odpow iadała oczekiw anemu obrazow i.
Sklepów ani śladu. Szedłem ulicą, której domy nie miały nigdzie bramy w chodow ej, tylko okna szczelnie zamknięte, ślepe odblaskiem księżyca. Po drugiej stronie
tych domów musi prow adzić w łaściw a ulica, od której te domy są dostępne — myślałem sobie. Z niepokojem przyspieszałem kroku, rezygnując w duchu z myśli
zw iedzenia sklepów. Byle tylko w ydostać się stąd prędko w znane okolice miasta. Zbliżałem się do w ylotu, pełen niepokoju, gdzie też ona mnie w yprow adzi.
Wyszedłem na szeroki, rzadko zabudow any gościniec, bardzo długi i prosty. Ow iał mnie odrazu oddech szerokiej przestrzeni. Stały tam przy ulicy, albo w głębi
ogrodów malow nicze w ille, ozdobne budynki bogaczy. W przerw ach między niemi w idniały parki i mury sadów. Obraz przypominał zdaleka ulicę Leszniańską w jej
dolnych i rzadko zw iedzanych okolicach. Św iatło księżyca, rozpuszczone w tysiącznych barankach, w łuskach srebrnych na niebie, było blade i tak jasne, jak w
dzień — tylko parki i ogrody czerniały w tym srebrnym krajobrazie.
Przyjrzaw szy się bacznie jednemu z budynków, doszedłem do przekonania, że mam przed sobą tylną i nigdy niew idzianą stronę gmachu gimnazjalnego.
Właśnie dochodziłem do bramy, która ku memu zdziw ieniu była otw arta, sień ośw ietlona. Wszedłem i znalazłem się na czerw onym chodniku korytarza. Miałem
nadzieję, że zdołam niespostrzeżony przekraść się przez budynek i w yjść przednią bramą, skracając sobie znakomicie drogę.
Przypomniałem sobie, że o tej późnej godzinie musi się w sali prof esora Arendta odbyw ać jedna z lekcyj nadobow iązkow ych prow adzona w późną noc, na
które zbieraliśmy się zimow ą porą, płonąc szlachetnym zapałem do ćw iczeń rysunkow ych, jakim natchnął nas ten znakomity nauczyciel.
Mała gromadka pilnych gubiła się praw ie w w ielkiej ciemnej sali, na której ścianach ogromniały i łamały się cienie naszych głów, rzucane od dw óch małych
św ieczek płonących w szyjkach butelek.
Praw dę mów iąc, niew ieleśmy podczas tych godzin rysow ali i profesor nie staw iał zbyt ścisłych w ymagań. Niektórzy przynosili sobie z domu poduszki i
układali się na ław kach do pow ierzchow nej drzemki. I tylko najpilniejsi rysow ali pod samą św iecą w złotym kręgu jej blasku.
Czekaliśmy zazw yczaj długo na przyjście profesora, nudząc się w śród sennych rozmów. Wreszcie otw ierały się drzw i jego pokoju i w chodził — mały, z
piękną brodą, pełen ezoterycznych uśmiechów, dyskretnych przemilczeń i aromatu tajemnicy. Szybko zaciskał za sobą drzw i gabinetu, przez które w momencie
otw orzenia tłoczyła się za jego głow ą ciżba gipsow ych cieni, fragmentów klasycznych, bolesnych Njobid, Danaid i Tantalidów, cały smutny i jałow y Olimp,
w iędnący od lat w tem muzeum gipsów. Zmierzch tego pokoju mętniał i za dnia i przelew ał się sennie od gipsow ych marzeń, pustych spojrzeń, blednących ow ali i
zamyśleń odchodzących w nicość. Lubiliśmy nieraz podsłuchiw ać pod drzw iami — ciszy, pełnej w estchnień i szeptów tego kruszejącego
w pajęczynach
rumow iska, tego rozkładającego się w nudzie i monotonji zmierzchu bogów.
Prof esor przechadzał się dostojnie, pełen namaszczenia, w zdłuż pustych ław ek, w śród których, rozrzuceni małemi grupkami, rysow aliśmy coś w szarym
odblasku nocy zimow ej. Było zacisznie i sennie. Gdzieniegdzie koledzy moi układali się do snu. Św ieczki pow oli dogasały w butelkach. Profesor pogrążał się w
głęboką w itrynę, pełną starych f oljałów, staromodnych ilustracyj, sztychów i druków. Pokazyw ał nam w śród ezoterycznych gestów stare litograf je w ieczornych
pejzaży, gęstw iny nocne, aleje zimow ych parków, czerniejące na białych drogach księżycow ych.
Wśród sennych rozmów upływ ał niespostrzeżenie czas i biegł nierów nomiernie, robiąc niejako w ęzły w upływ ie godzin, połykając kędyś całe puste interw ały
trw ania. Niespostrzeżenie, bez przejścia odnajdyw aliśmy naszą czeredę już w drodze pow rotnej na białej od śniegu ścieżce szpaleru, flankow anej czarną, suchą
gęstw iną krzaków. Szliśmy w zdłuż tego w łochatego brzegu ciemności, ocierając się o niedźw iedzie futro krzaków, trzaskających pod naszemi nogami w jasną
noc bezksiężycow ą, w mleczny f ałszyw y dzień, daleko po północy. Rozprószona biel tego św iatła mżąca ze śniegu, z bladego pow ietrza, z mlecznych
przestw orzy, była jak szary papier sztychu, na którym głęboką czernią plątały się kreski i szraf irunki gęstych zarośli. Noc pow tarzała teraz głęboko po północy te
serje nokturnów, sztychów nocnych profesora Arendta, kontynuow ała jego fantazje.
W tej czarnej gęstw inie parku, w e w łochatej sierści zarośli, w masie kruchego chrustu były miejscami nisze, gniazda najgłębszej puszystej czarności, pełne
plątaniny, sekretnych gestów, bezładnej rozmow y na migi. Było w tych gniazdach zacisznie i ciepło. Siadaliśmy tam na letnim miękkim śniegu w naszych
w łochatych płaszczach, zajadając orzechy, których pełna była leszczynow a ta gęstw ina, w ow ą w iosenną zimę. Przez zarośla przew ijały się bezgłośnie kuny,
łasice i ichneumony, futrzane, w ęszące zw ierzątka, śmierdzące kożuchem, w ydłużone na niskich łapkach. Podejrzew aliśmy, że były między niemi okazy gabinetu
szkolnego, które, choć w ypatroszne i łysiejące, uczuw ały w tę białą noc w sw em pustem w nętrzu głos starego instynktu, głos ruji, i w racały do matecznika na
krótki, złudny żyw ot.
Ale pow oli fosforescencja w iosennego śniegu mętniała i gasła i nadchodziła czarna i gęsta oćma przed św item. Niektórzy z nas zasypiali w ciepłym śniegu,
inni domacyw ali się w gęstw inie bram sw ych domów, w chodzili omackiem do ciemnych w nętrzy, w sen rodziców i braci, w dalszy ciąg głębokiego chrapania,
które doganiali na sw ych spóźnionych drogach.
Te nocne seanse pełne były dla mnie tajemnego uroku, nie mogłem i teraz pominąć sposobności, by nie zaglądnąć na moment do sali rysunkow ej,
postanaw iając, że nie pozw olę się tam zatrzymać dłużej nad krótką chw ilkę. Ale w stępując po tylnych cedrow ych schodach, pełnych dźw ięcznego rezonansu,
poznałem, że znajduję się w obcej, nigdy niew idzianej stronie gmachu.
Najlżejszy szmer nie przeryw ał tu solennej ciszy. Korytarze były w tym skrzydle obszerniejsze, w ysłane pluszow ym dyw anem i pełne w ytw orności. Małe,
ciemno płonące lampy św ieciły na ich zagięciach. Minąw szy jedno takie kolano, znalazłem się na korytarzu jeszcze w iększym, strojnym w przepych pałacow y.
Jedna jego ściana otw ierała się szerokiemi, szklanemi arkadami do w nętrza mieszkania. Zaczynała się tu przed oczyma długa amf ilada pokojów, biegnących w głąb
i urządzonych z olśniew ającą w spaniałością. Szpalerem obić jedw abnych, luster złoconych, kosztow nych mebli i kryształow ych pająków biegł w zrok w puszysty
miąższ tych zbytkow nych w nętrzy, pełnych kolorow ego w irow ania i migotliw ych arabesek, plączących się girland i pączkujących kw iatów. Głęboka cisza tych
pustych salonów pełna była tylko tajnych spojrzeń, które oddaw ały sobie zw ierciadła, i popłochu arabesek, biegnących w ysoko f ryzami w zdłuż ścian i gubiących
się w sztukaterjach białych sufitów.
Z podziw em i czcią stałem przed tym przepychem, domyślałem się, że nocna moja
eskapada zaprow adziła mnie niespodzianie w skrzydło dyrektora, przed
jego pryw atne mieszkanie. Stałem przygw ożdżony ciekaw ością, z bijącem sercem, gotów do ucieczki za najlżejszym szmerem. Jakże mógłbym, przyłapany,
uspraw iedliw ić to moje nocne szpiegow anie, moje zuchw ałe w ścibstw o? W którymś z głębokich pluszow ych f oteli mogła, niedostrzeżona i cicha, siedzieć
córeczka dyrektora i podnieść nagle na mnie oczy z nad książki — czarne, sybillińskie, spokojne oczy, których spojrzenia nikt z nas w ytrzymać nie umiał. Ale
cofnąć się w połow ie drogi, nie dokonaw szy pow ziętego planu, poczytałbym był sobie za tchórzostw o. Zresztą głęboka cisza panow ała dookoła w pełnych
przepychu w nętrzach, ośw ietlonych przyćmionem św iatłem nieokreślonej pory. Przez arkady korytarza w idziałem na drugim końcu w ielkiego salonu duże,
oszklone drzw i, prow adzące na taras. Było tak cicho w około, że nabrałem odw agi. Nie w ydaw ało mi się to połączone ze zbyt w ielkiem ryzykiem zejść z paru
stopni, prow adzących do poziomu sali, w kilku susach przebiegnąć w ielki, kosztow ny dyw an i znaleźć się na tarasie, z którego bez trudu dostać się mogłem na
dobrze mi znaną ulicę.
Uczyniłem tak. Zeszedłszy na parkiety salonu, pod w ielkie palmy, w ystrzelające tam z w azonów aż do arabesek suf itu, spostrzegłem, że znajduję się już
w łaściw ie na gruncie neutralnym, gdyż salon nie miał w cale przedniej ściany. Był on rodzajem w ielkiej loggji, łączącej się przy pomocy paru stopni z placem
miejskim. Była to niejako odnoga tego placu i niektóre meble stały już na bruku. Zbiegłem z kilku kamiennych schodów i znalazłem się znów na ulicy.
Konstelacje stały już stromo na głow ie, w szystkie gw iazdy przekręciły się na drugą stronę, ale księżyc, zagrzebany w pierzyny obłoczków, które rozśw ietlał
sw ą niew idzialną obecnością, zdaw ał się mieć przed sobą jeszcze nieskończoną drogę i, zatopiony w sw ych zaw iłych procederach niebieskich, nie myślał o
św icie.
Na ulicy czerniało kilka dorożek, rozjechanych i rozklekotanych jak kalekie, drzemiące kraby czy karakony. Woźnica nachylił się z w ysokiego kozła. Miał tw arz
drobną, czerw oną i dobroduszną. — „Pojedziemy, paniczu“? — zapytał. Pow óz zadygotał w e w szystkich staw ach i przegubach sw ego w ieloczłonkow ego ciała i
ruszył na lekkich obręczach.
Ale kto w taką noc pow ierza się kaprysom nieobliczalnego dorożkarza? Wśród klekotu szprych, w śród dudnienia pudła i budy nie mogłem porozumieć się z nim
co do celu drogi. Kiw ał na w szystko niedbale i pobłażliw ie głow ą i podśpiew yw ał sobie, jadąc drogą okrężną przez miasto.
Przed jakimś szynkiem stała grupa dorożkarzy, kiw ając nań przyjaźnie rękami. Odpow iedział im coś radośnie, poczem, nie zatrzymując pojazdu, rzucił mi lejce
na kolana, spuścił się z kozła i przyłączył do gromady kolegów. Koń, stary mądry koń dorożkarski, oglądnął się pobieżnie i pojechał dalej jednostajnym,
dorożkarskim kłusem. Właściw ie koń ten budził zauf anie, — w ydaw ał się mądrzejszy od w oźnicy. Ale pow ozić nie umiałem, — trzeba się było zdać na jego w olę.
Wjechaliśmy na podmiejską ulicę ujętą z obu stron w ogrody. Ogrody te przechodziły zw olna, w miarę posuw ania się, w parki w ielkodrzew ne, a te w lasy.
Nie zapomnę nigdy tej jazdy św ietlistej w najjaśniejszą noc zimow ą. Kolorow a mapa niebios w yogromniała w kopułę niezmierną, na której spiętrzyły się
f antastyczne lądy, oceany i morza, porysow ane linjami w irów i prądów gw iezdnych, św ietlistemi linjami geografji niebieskiej. Pow ietrze stało się lekkie do
oddychania i św ietlane, jak gaza srebrna. Pachniało fjołkami. Z pod w ełnianego, jak białe karakuły śniegu, w ychylały się anemony drżące, z iskrą św iatła
księżycow ego, w delikatnym kielichu. Las cały zdaw ał się iluminow ać tysiącznemi św iatłami, gw iazdami, które rzęsiście ronił grudniow y f irmament. Pow ietrze
dyszało jakąś tajną w iosną, niew ypow iedzianą czystością śniegu i f jołków . Wjechaliśmy w teren pagórkow aty. Linje w zgórzy w łochatych nagiemi rózgami drzew
podnosiły się, jak błogie w estchnienia w niebo. Ujrzałem na tych szczęśliw ych zboczach całe grupy w ędrow ców, zbierających w śród mchu i krzaków opadłe i
mokre od śniegu gw iazdy. Droga stała się stroma, koń poślizgiw ał się i z trudem ciągnął pojazd, grający w szystkimi przegubami. Byłem szczęśliw y. Pierś moja
w chłaniała tę błogą w iosnę pow ietrza, św ieżość gw iazd i śniegu. Przed piersią konia zbierał się w ał białej piany śnieżnej, coraz w yższy i w yższy. Z trudem
przekopyw ał się koń przez czystą i św ieżą jego masę. Wreszcie ustał. Wyszedłem z dorożki. Dyszał ciężko ze zw ieszoną głow ą. Przytuliłem jego łeb do piersi, w
jego w ielkich czarnych oczach lśniły łzy. Wtedy ujrzałem na jego brzuchu okrągłą czarną ranę. „Dlaczego mi nie pow iedziałeś?“ — szepnąłem ze łzami. „Drogi mój
— to dla ciebie“ — rzekł i stał się bardzo mały, jak konik z drzew a. Opuściłem go. Czułem się dziw nie lekki i szczęśliw y. Zastanaw iałem się, czy czekać na małą
kolejkę lokalną, która tu zajeżdżała, czy też pieszo w rócić do miasta. Zacząłem schodzić stromą serpentyną w śród lasu, początkow o idąc krokiem lekkim,
elastycznym, potem nabierając rozpędu, przeszedłem w posuw isty szczęśliw y bieg, który zmienił się w net w jazdę jak na nartach. Mogłem dow oli
regulow ać
szybkość, kierow ać jazdą przy pomocy lekkich zw rotów ciała.
W pobliżu miasta zahamow ałem ten bieg triumfalny, zamieniając go na przyzw oity krok spacerow y. Księżyc stał jeszcze ciągle w ysoko. Transformacje nieba,
metamorf ozy jego w ielokrotnych sklepień w coraz to kunsztow niejsze konf iguracje nie miały końca. Jak srebrne astrolabium otw ierało niebo w tę noc
czarodziejską mechanizm w nętrza i ukazyw ało w nieskończonych ew olucjach złocistą matematykę sw ych kół i trybów .
Na rynku spotkałem ludzi, zażyw ających przechadzki. Wszyscy, oczarow ani w idow iskiem tej nocy, mieli tw arze w zniesione i srebrne od magji nieba. Troska
o portfel opuściła mnie zupełnie. Ojciec, pogrążony w sw ych dziw actw ach, zapew ne zapomniał już o zgubie, o matkę nie dbałem.
W taką noc, jedyną w roku przychodzą szczęśliw e myśli, natchnienia, w ieszcze tknięcia palca bożego. Pełen pomysłów i inspiracji, chciałem skierow ać się do
domu, gdy zaszli mi drogę koledzy z książkami pod pachą. Zbyt w cześnie w yszli do szkoły, obudzeni jasnością tej nocy, która nie chciała się skończyć.
Poszliśmy gromadą na spacer stromo spadającą ulicą, z której w iał pow iew f jołków, niepew ni, czy to jeszcze magja nocy srebrzyła się na śniegu, czy też
św it już w staw ał...
ULICA KROKODYLI.
Mój ojciec przechow yw ał w dolnej szufladzie sw ego głębokiego biurka starą i piękną mapę naszego miasta.
Był to cały w olumen in folio pergaminow ych kart, które, pierw otnie spojone skraw kami płótna, tw orzyły ogromną mapę ścienną, w kształcie panoramy z ptasiej
perspektyw y.
Zaw ieszona na ścianie, zajmow ała niemal przestrzeń całego pokoju i otw ierała daleki w idok na całą dolinę Tyśmienicy, w ijącej się f alisto blado-złotą w stęgą,
na całe Pojezierze szeroko rozlanych moczarów i staw ów, na pofałdow ane przedgórza, ciągnące się ku południow i, naprzód zrzadka, potem coraz tłumniejszemi
pasmami, szachow nicą okrągław ych w zgórzy, coraz mniejszych i coraz bledszych, w miarę jak odchodziły ku złotaw ej i dymnej mgle horyzontu. Z tej zw iędłej dali
peryf erji w ynurzało się miasto i rosło ku przodow i, naprzód jeszcze w niezróżnicow anych kompleksach, w zw artych blokach i masach domów, poprzecinanych
głębokiemi parow ami ulic, by bliżej jeszcze w yodrębnić się w pojedyńcze kamienice, sztychow ane z ostrą w yrazistością w idoków oglądanych przez lunetę. Na
tych bliższych planach w ydobył sztycharz cały zaw ikłany i w ieloraki zgiełk ulic i zaułków, ostrą w yrazistość gzymsów, architraw ów, archiw olt i pilastrów,
św iecących w późnem i ciemnem złocie pochmurnego popołudnia, które pogrąża w szystkie załomy i framugi w głębokiej sepji cienia. Bryły i pryzmy tego cienia
w cinały się, jak plastry ciemnego miodu, w w ąw ozy ulic, zatapiały w sw ej ciepłej, soczystej masie tu całą połow ę ulicy, tam w yłom między domami,
dramatyzow ały i orkiestrow ały ponurą romantyką cieni tę w ieloraką polif onję architektoniczną.
Na tym planie, w ykonanym w stylu barokow ych prospektów, okolica ulicy Krokodylej św ieciła pustą bielą, jaką na kartach
geograf icznych zw ykło się
oznaczać okolice podbiegunow e, krainy niezbadane i niepew nej egzystencji. Tylko linje kilku ulic w rysow ane tam były czarnemi kreskami i opatrzone nazw ami w
prostem, nieozdobnem piśmie, w odróżnieniu od szlachetnej antykw y innych napisów. Widocznie kartograf w zbraniał się uznać przynależność tej dzielnicy do
zespołu miasta i zastrzeżenie sw e w yraził w tem odrębnem i postponującem w ykonaniu.
Aby zrozumieć tę rezerw ę, musimy już teraz zw rócić uw agę na dw uznaczny i w ątpliw y charakter tej dzielnicy, tak bardzo odbiegający od zasadniczego tonu
całego miasta.
Był to dystrykt przemysłow o-handlow y z podkreślonym jaskraw o charakterem trzeźw ej użytkow ości. Duch czasu, mechanizm ekonomiki nie oszczędził i
naszego miasta i zapuścił chciw e korzenie na skraw ku jego peryferji, gdzie rozw inął się w pasożytniczą dzielnicę.
Kiedy w starem mieście panow ał w ciąż jeszcze nocny, pokątny handel, pełen solennej ceremonjalności, w tej now ej dzielnicy
rozw inęły się od razu
now oczesne, trzeźw e formy komercjalizmu. Pseudoamerykanizm, zaszczepiony na starym, zmurszałym gruncie miasta, w ystrzelił tu bujną, lecz pustą i
bezbarw ną w egetacją tandetnej, lichej pretensjonalności. Widziało się tam tanie, marnie budow ane kamienice o karykaturalnych fasadach, oblepione monstrualnemi
sztukaterjami z popękanego gipsu. Stare krzyw e domki podmiejskie otrzymały szybko sklecone portale, które dopiero bliższe przyjrzenie demaskow ało, jako nędzne
imitacje w ielkomiejskich urządzeń. Wadliw e, mętne i brudne szyby, łamiące w f alistych ref leksach ciemne odbicie ulicy, nieheblow ane drzew o portali, szara
atmosfera jałow ych tych w nętrzy, osiadających pajęczyną i kłakami kurzu na w ysokich półkach i w zdłuż odartych i kruszących się ścian, w yciskały tu na
sklepach piętno dzikiego Klondajku. Tak ciągnęły się jeden za drugim magazyny kraw ców, konfekcje, składy porcelany, droguerje, zakłady fryzjerskie. Szare ich
w ielkie szyby w ystaw ow e nosiły ukośnie lub w półkolu biegnące napisy ze złoconych plastycznych liter: „Conf is er ie“, „Manuc ur e“, „King of England“.
Rdzenni mieszkańcy miasta trzymali się zdala od tej okolicy, zamieszkiw anej przez szumow iny, przez gmin, przez kreatury bez charakteru, bez gęstości,
przez istną lichotę moralną, tę tandetną odmianę człow ieka, która rodzi się w takich efemerycznych środow iskach. Ale w dniach upadku, w godzinach niskiej
pokusy zdarzało się, że ten lub ów z mieszkańców miasta zabłąkiw ał się na w pół przypadkiem w tę w ątpliw ą dzielnicę. Najlepsi nie byli czasem w olni od pokusy
dobrow olnej degradacji, zniw elow ania granic i hierarchij, pław ienia się w tym płytkiem błocie w spólnoty, łatw ej intymności, brudnego zmieszania. Dzielnica ta była
eldoradem takich dezerterów moralnych, takich zbiegów z pod sztandaru godności w łasnej. Wszystko zdaw ało się tam podejrzane i dw uznaczne, w szystko
zapraszało sekretnem mrugnięciem, cynicznie artykułow anym gestem, w yraźnie przymrużonem perskiem okiem — do nieczystych nadziei, w szystko w yzw alało z
pęt niską naturę.
Mało kto nieuprzedzony spostrzegał dziw ną osobliw ość tej dzielnicy: brak barw, jakgdyby w tem tandetnem, w pośpiechu w yrosłem mieście nie można było
sobie pozw olić na luksus kolorów. Wszystko tam było szare, jak na jednobarw nych f otografjach, jak w ilustrow anych prospektach. Podobieństw o to w ychodziło
poza zw ykłą metaf orę, gdyż chw ilami, w ędrując po tej części miasta, miało się w istocie w rażenie, że w ertuje się w jakimś prospekcie, w nudnych rubrykach
komercjalnych ogłoszeń, w śród których zagnieździły się pasożytniczo podejrzane anonse, draźliw e notatki, w ątpliw e ilustracje; i w ędrów ki te były rów nie jałow e i
bez rezultatu, jak ekscytacje fantazji, pędzonej przez szpalty i kolumny pornograficznych druków.
Wchodziło się do jakiegoś kraw ca, żeby zamów ić ubranie — ubranie o taniej elegancji, tak charakterystycznej dla tej dzielnicy. Lokal był w ielki i pusty, bardzo
w ysoki i bezbarw ny. Ogromne w ielopiętrow e półki w znoszą się jedne nad drugiemi w nieokreśloną w ysokość tej hali. Kondygnacje pustych półek w yprow adzają
w zrok w górę aż pod suf it, który może być niebem — lichem, bezbarw nem, odrapanem niebem tej dzielnicy. Natomiast dalsze magazyny, które w idać przez
otw arte drzw i, pełne są aż pod suf it pudeł i kartonów , piętrzących się ogromną kartoteką, która rozpada się w górze pod zagmatw anem niebem strychu w
kubaturę pustki, w jałow y budulec nicości. Przez w ielkie szare okna, kratkow ane w ielokrotnie jak arkusze papieru kancelaryjnego, nie w chodzi św iatło, gdyż
przestrzeń sklepu już napełniona jest, jak w odą, indyf ferentną szarą pośw iatą, która nie rzuca cienia i nie akcentuje niczego. Wnet naw ija się jakiś smukły
młodzieniec, zadziw iająco usłużny, giętki i nieodporny, ażeby dogodzić naszym życzeniom i zalać nas tanią i łatw ą w ymow ą subiekta. Ale gdy, gadając, rozw ija
ogromne postaw y sukna, przymierza, fałduje i drapuje niekończącą się strugę materjału, przepływ ającą przez jego ręce, formując z jego f al iluzoryczne surduty i
spodnie, cała ta manipulacja w ydaje się czemś nieistotnem, pozorem, komedją, ironicznie zarzuconą zasłoną na praw dziw y sens spraw y.
Panienki sklepow e, smukłe i czarne, każda z jakąś skazą piękności (charakterystyczną dla tej dzielnicy w ybrakow anych artykułów ) w chodzą i w ychodzą,
stają w e drzw iach magazynów, sondując oczyma, czy rzecz w iadoma, (pow ierzona dośw iadczonym rękom subjekta) dojrzew a do punktu w łaściw ego. Subjekt
przymila się i kryguje i chw ilami robi w rażenie transw estyty. Chciałoby się go ująć pod miękko zarysow aną brodę, lub uszczypnąć w upudrow any, blady policzek,
gdy z porozumiew aw czym półspojrzeniem dyskretnie zw raca uw agę na markę ochronną tow aru, markę o przejrzystej symbolice.
Zw olna spraw a w yboru ubrania schodzi na plan dalszy. Ten miękki do eff eminacji i zepsuty młodzieniec, pełen zrozumienia dla najintymniejszych poruszeń
klienta, przesuw a teraz przed jego oczyma osobliw e marki ochronne, całą bibljotekę znaków ochronnych, gabinet kolekcjonerski w yraf inow anego zbieracza.
Pokazyw ało się w ów czas, że magazyn konf ekcji był tylko fasadą, za którą kryła się antykw arnia, zbiór w ysoce dw uznacznych w ydaw nictw
i druków
pryw atnych. Usłużny subjekt otw iera dalsze składy, w ypełnione aż pod sufit książkami, rycinami, f otografjami. Te w injety, te ryciny przechodzą stokrotnie
najśmielsze nasze marzenia. Takich kulminacyj zepsucia, takich w ymyślności w yuzdania nie przeczuw aliśmy nigdy.
Panienki sklepow e przesuw ają się coraz częściej pomiędzy szeregami książek, szare i papierow e, jak ryciny, ale pełne pigmentu w zepsutych tw arzach,
ciemnego pigmentu brunetek, o lśniącej i tłustej czarności, która zaczajona w oczach, znagła w ybiegała z nich zygzakiem lśniącego karakoniego biegu. Ale i w
spalonych rumieńcach, w pikantnych stygmatach pieprzyków , w e w stydliw ych znamionach ciemnego puszku, zdradzała się rasa zapiekłej, czarnej krw i. Ten
barw ik o nazbyt intensyw nej mocy, ta mokka gęsta i aromatyczna zdaw ała się plamić książki, które brały one do oliw kow ej dłoni, ich dotknięcia zdaw ały się je
f arbow ać i zostaw iać w pow ietrzu ciemny deszcz piegów, smugę tabaki, jak purchaw ka o podniecającej, animalnej w oni. Tymczasem pow szechna rozw iązłość
zrzucała coraz bardziej hamulce pozorów. Subjekt, w yczerpaw szy sw ą natarczyw ą aktyw ność, przechodził pow oli do kobiecej bierności. Leży teraz na jednej z
w ielu kanap, porozstaw ianych w śród rejonów książek, w jedw abnej pyjamie, odsłaniającej kobiecy dekolt. Panienki demonstrują, jedna przed drugą, f igury i
pozycje rycin okładkow ych, inne zasypiają już na prow izorycznych posłaniach. Nacisk na klienta rozluźniał się. Wypuszczano go z kręgu natarczyw ego
zainteresow ania, pozostaw iano sobie samemu. Subjektki, zajęte rozmow ą, nie zw racały nań w ięcej uw agi. Odw rócone do niego tyłem lub bokiem, przystaw ały w
aroganckim kontrapoście, przestępow ały z nogi na nogę, grając kokieteryjnem obuw iem, przepuszczały zgóry nadół po smukłym ciele w ężow ą grę członków,
atakując nią z poza sw ej niedbałej nieodpow iedzialności podnieconego w idza, którego ignorow ały. Tak cof ano się, w suw ano w głąb z w yrachow aniem,
otw ierając w olną przestrzeń dla aktyw ności gościa. Skorzystajmy z tego momentu nieuw agi, ażeby w ymknąć się nieprzew idzianym konsekw encjom tej niew innej
w izyty i w ydostać się na ulicę.
Nikt nas nie zatrzymuje. Przez kurytarze książek, pomiędzy długiemi regałami czasopism i druków, w ydostajemy się ze sklepu i oto jesteśmy w tem miejscu
ulicy Krokodylej, gdzie z w yniesionego jej punktu w idać niemal całą długość tego szerokiego traktu aż do dalekich, niew ykończonych zabudow ań dw orca
kolejow ego. Jest to szary dzień, jak zaw sze w tej okolicy, i cała scenerja w ydaje się chw ilami f otografją z ilustrow anej gazety, tak szare, tak płaskie są domy,
ludzie i pojazdy. Ta rzeczyw istość jest cienka jak papier i w szystkiemi szparami zdradza sw ą imitatyw ność. Chw ilami ma się w rażenie, że tylko na małym skraw ku
przed nami układa się w szystko przykładnie w ten pointow any obraz bulw aru w ielkomiejskiego, gdy tymczasem już na bokach rozw iązuje się i rozprzęga ta
zaimprow izow ana maskarada i, niezdolna w ytrw ać w sw ej roli, rozpada się za nami w gips i pakuły, w rupieciarnię jakiegoś ogromnego, pustego teatru. Napięcie
pozy, sztuczna pow aga maski, ironiczny patos drży na tym naskórku. Ale dalecy jesteśmy od chęci demaskow ania w idow iska. Wbrew lepszej w iedzy czujemy
się w ciągnięci w tandetny czar dzielnicy. Zresztą nie brak w obrazie miasta i pew nych cech autoparodji. Rzędy małych parterow ych domków podmiejskich
zmieniają się z w ielopiętrow emi kamienicami, które zbudow ane, jak z kartonu, są konglomeratem szyldów, ślepych okien biurow ych, szklisto-szarych w ystaw,
reklam i numerów. Pod domami płynie rzeka tłumu. Ulica jest szeroka jak bulw ar w ielkomiejski, ale jezdnia, jak place w iejskie, zrobiona jest z ubitej gliny, pełna
w ybojów, kałuży i traw y. Ruch uliczny dzielnicy służy do porów nań w tem mieście, mieszkańcy mów ią o nim z dumą i porozumiew aw czym błyskiem w oku.
Szary, bezosobisty ten tłum jest nader przejęty sw ą rolą i pełen gorliw ości w demonstrow aniu w ielkomiejskiego pozoru. Wszelako, mimo zaaf erow ania i
interesow ności, ma się w rażenie błędnej, monotonnej, bezcelow ej w ędrów ki, jakiegoś sennego korow odu marjonetek. Atmosf era dziw nej błahości przenika tę całą
scenerję. Tłum płynie monotonnie i, rzecz dziw na, w idzi się go zaw sze jakby niew yraźnie, f igury przepływ ają w splątanym, łagodnym zgiełku, nie dochodząc do
zupełnej w yrazistości. Czasem tylko w yław iamy z tego gw aru w ielu głów jakieś ciemne, żyw e spojrzenie, jakiś czarny melonik nasunięty głęboko na głow ę, jakieś
pół tw arzy rozdarte uśmiechem, z ustami, które w łaśnie coś pow iedziały, jakąś nogę w ysuniętą w kroku i tak już zastygłą na zaw sze.
Osobliw ością dzielnicy są dorożki bez w oźniców, biegnące samopas po ulicach. Nie jakoby nie było tu dorożkarzy, ale w mieszani w tłum i zajęci tysiącem
spraw, nie troszczą się o sw e dorożki. W tej dzielnicy pozoru i pustego gestu nie przyw iązuje się zbytniej w agi do ścisłego celu jazdy i pasażerow ie pow ierzają
się tym błędnym pojazdom z lekkomyślnością, która cechuje tu w szystko. Nieraz można ich w idzieć na niebezpiecznych zakrętach, w ychylonych daleko z
połamanej budy, jak z lejcami w dłoniach przeprow adzają z natężeniem trudny manew r w ymijania.
Mamy w tej dzielnicy także tramw aje. Ambicja rajców miejskich św ięci tu najw yższy sw ój triumf . Ale pożałow ania godny jest w idok tych w ozów, zrobionych
z papier maché, o ścianach pow yginanych i zmiętych od w ieloletniego użytku. Często brak im zupełnie przedniej ściany tak, iż w idzieć można w przejeździe
pasażerów, siedzących sztyw nie i zachow ujących się z w ielką godnością. Tramw aje te popychane są przez tragarzy miejskich. Najdziw niejszą atoli rzeczą jest
komunikacja kolejow a na ulicy Krokodylej.
Czasami, w nieregularnych porach dnia, gdzieś ku końcow i tygodnia można zauw ażyć tłum ludzi, czekający na zakręcie ulicy na pociąg. Nie jest się nigdy
pew nym, czy przyjedzie i gdzie stanie, i zdarza się często, że ludzie ustaw iają się w dw óch różnych punktach, nie mogąc uzgodnić sw ych poglądów na miejsce
przystanku. Czekają długo i stoją czarnym milczącym tłumem w zdłuż ledw o zarysow anych śladów toru, z tw arzami w profilu, jak szereg bladych masek z papieru,
w yciętych w fantastyczną linję zapatrzenia. I w reszcie niespodzianie zajeżdża, już w jechał z bocznej uliczki, skąd go nie oczekiw ano, niski jak w ąż, minjaturow y,
z małą, sapiącą, krępą lokomotyw ą. Wjechał w ten czarny szpaler, i ulica staje się ciemna od tego ciągu w ozów, siejących pył w ęglow y. Ciemne sapanie
parow ozu i pow iew dziw nej pow agi, pełnej smutku, tłumiony pośpiech i zdenerw ow anie zamieniają ulicę na chw ilę w halę dw orca kolejow ego w szybko
zapadającym zmierzchu zimow ym.
Plagą naszego miasta jest agiotaż biletów kolejow ych i przekupstw o.
W ostatniej chw ili, gdy pociąg już stoi na stacji, toczą się w nerw ow ym pośpiechu pertraktacje z przekupnymi urzędnikami linji żelaznej. Zanim te negocjacje
się kończą, pociąg rusza, odprow adzany przez w olno sunący, rozczarow any tłum, który odprow adza go daleko, ażeby się w reszcie rozprószyć.
Ulica, zacieśniona na chw ilę do tego zaimprow izow anego dw orca, pełnego zmierzchu i tchnienia dalekich dróg — rozw idnia się znow u, rozszerza i
przepuszcza znów sw em korytem beztroski monotonny tłum spacerow iczów, który w ędruje w śród gw aru rozmów w zdłuż w ystaw sklepow ych, tych brudnych,
szarych czw oroboków, pełnych tandetnych tow arów, w ielkich w oskow ych manekinów i lalek fryzjerskich.
Wyzyw ająco ubrane, w długich koronkow ych sukniach, przechodzą prostytutki. Mogą to być zresztą żony f ryzjerów lub kapelmistrzów kaw iarnianych. Idą
drapieżnym, posuw istym krokiem i mają w niedobrych, zepsutych tw arzach nieznaczną skazę, która je przekreśla: zezują czarnym krzyw ym zezem, lub mają usta
rozdarte, lub brak im koniuszka nosa.
Mieszkańcy miasta dumni są z tego odoru zepsucia, którym tchnie Ulica Krokodyli. Nie mamy potrzeby niczego sobie odmaw iać, myślą z dumą, stać nas i na
praw dziw ą w ielkomiejską rozpustę. Tw ierdzą oni, że każda kobieta w tej dzielnicy jest kokotą. W istocie w ystarczy zw rócić uw agę na którąś — a natychmiast
spotyka się to uporczyw e, lepkie, łaskocące spojrzenie, które nas zmraża rozkoszną pew nością. Naw et dziew częta szkolne noszą tu w pew ien
charakterystyczny sposób kokardy, staw iają sw oistą manierą smukłe nogi i mają tę nieczystą skazę w spojrzeniu, w której leży preformow ane przyszłe zepsucie.
A jednak, — a jednak czy mamy zdradzić ostatnią tajemnicę tej dzielnicy, troskliw ie ukryw any sekret Ulicy Krokodyli?
Kilkakrotnie w trakcie naszego spraw ozdania staw ialiśmy pew ne znaki ostrzegaw cze, daw aliśmy w delikatny sposób w yraz naszym zastrzeżeniom.
Uw ażny czytelnik nie będzie nieprzygotow any na ten ostateczny obrót spraw y. Mów iliśmy o imitatyw nym i iluzorycznym charakterze tej dzielnicy, ale słow a te
mają zbyt ostateczne i stanow cze znaczenie, by określić połow iczny i niezdecydow any charakter jej rzeczyw istości.
Język nasz nie posiada określeń, któreby dozow ały niejako stopień realności, definjow ały jej gęstość. Pow iedzmy bez ogródek: f atalnością tej dzielnicy jest, że
nic w niej nie dochodzi do skutku, nic nie dobiega do sw ego def initivum, w szystkie ruchy rozpoczęte zaw isają w pow ietrzu, w szystkie gesty
w yczerpują się
przedw cześnie i nie mogą przekroczyć pew nego martw ego punktu. Mogliśmy już zauw ażyć w ielką bujność i rozrzutność — w intencjach, w projektach i
antycypacjach, która cechuje tę dzielnicę. Cała ona nie jest niczem innem jak fermentacją pragnień, przedw cześnie w ybujałą i dlatego bezsilną i pustą. W
atmosferze nadmiernej łatw ości kiełkuje tutaj każda najlżejsza zachcianka, przelotne napięcie puchnie i rośnie w pustą w ydętą narośl, w ystrzela szara i lekka
w egetacja puszystych chw astów, bezbarw nych w łochatych maków, zrobiona z niew ażkiej tkanki majaku i haszyszu. Nad całą dzielnicą unosi się leniw y i
rozw iązły fluid grzechu i domy, sklepy, ludzie w ydają się niekiedy dreszczem na jej gorączkującem ciele, gęsią skórką na jej f ebrycznych marzeniach. Nigdzie, jak
tu, nie czujemy się tak zagrożeni możliw ościami, w strząśnięci bliskością spełnienia, pobladli i bezw ładni rozkosznem truchleniem ziszczenia. Lecz na tem się też
kończy.
Przekroczyw szy pew ien punkt napięcia, przypływ zatrzymuje się i cof a, atmosfera gaśnie i przekw ita, możliw ości w iędną i rozpadają się w nicość, oszalałe,
szare maki ekscytacji rozsypują się w popiół.
Będziemy w iecznie żałow ali, żeśmy w tedy w yszli na chw ilę z magazynu konf ekcji podejrzanej konduity. Nigdy nie traf imy już doń z pow rotem. Będziemy
błądzili od szyldu do szyldu i mylili się setki razy. Zw iedzimy dziesiątki magazynów, traf imy do całkiem podobnych, będziemy w ędrow ali przez szpalery książek,
w ertow ali czasopisma i druki, konferow ali długo i zaw ile z panienkami o nadmiernym pigmencie i skażonej piękności, które nie potraf ią zrozumieć naszych życzeń.
Będziemy się w ikłali w nieporozumieniach, aż cała nasza gorączka i podniecenie ulotni się w niepotrzebnym w ysiłku, w straconej napróżno gonitw ie.
Nasze nadzieje były nieporozumieniem, dw uznaczny w ygląd lokalu i służby — pozorem, konfekcja była praw dziw ą konf ekcją, a subjekt nie miał żadnych
ukrytych intencyj. Św iat kobiecy ulicy Krokodylej odznacza się całkiem miernem zepsuciem, zagłuszonem grubemi w arstw ami przesądów moralnych i
banalnej
pospolitości. W tem mieście taniego materjału ludzkiego brak także w ybujałości instynktu, brak niezw ykłych i ciemnych namiętności.
Ulica Krokodyli była koncesją naszego miasta na rzecz now oczesności i zepsucia w ielkomiejskiego. Widocznie nie stać nas było na nic innego, jak na
papierow ą imitację, jak na f otomontaż złożony z w ycinków zleżałych, zeszłorocznych gazet.
KARAKONY.
Było to w okresie szarych dni, które nastąpiły po św ietnej kolorow ości genjalnej epoki mego ojca. Były to długie tygodnie depresji, ciężkie tygodnie bez niedziel i
św iąt, przy zamkniętem niebie i w zubożałym krajobrazie. Ojca już w ów czas nie było. Górne pokoje w ysprzątano i w ynajęto pew nej telef onistce. Z całego
ptasiego gospodarstw a pozostał nam jedyny egzemplarz, w ypchany kondor, stojący na półce w salonie. W chłodnym półmroku zamkniętych f iranek stał on tam, jak
za życia, na jednej nodze, w pozie buddyjskiego mędrca, a gorzka jego, w yschła tw arz ascety skamieniała w w yraz ostatecznej obojętności i abnegacji. Oczy
w ypadły, a przez w ypłakane, łzaw e orbity sypały się trociny. Tylko rogow ate egipskie narośle na nagim potężnym dziobie i na łysej szyi, narośle i gruzły spłow iało
błękitnej barw y nadaw ały tej starczej głow ie coś dostojnie hieratycznego.
Pierzasty habit jego był już w w ielu miejscach przeżarty przez mole i gubił miękkie, szare pierze, które Adela raz w tygodniu w ymiatała w raz z bezimiennym
kurzem pokoju. W w yłysiałych miejscach w idać było w orkow e grube płótno, z którego w yłaziły kłaki konopne. Miałem ukryty żal do matki za łatw ość, z jaką
przeszła do porządku dziennego nad stratą ojca. Nigdy go nie kochała, myślałem, a poniew aż ojciec nie był zakorzeniony w sercu żadnej kobiety, przeto nie mógł
też w róść w żadną realność i unosił się w iecznie na peryf erji życia, w półrealnych regjonach, na kraw ędziach rzeczyw istości. Naw et na uczciw ą, obyw atelską
śmierć nie zasłużył sobie — myślałem — w szystko u niego musiało być dziw aczne i w ątpliw e. Postanow iłem w stosow nej chw ili zaskoczyć matkę otw artą
rozmow ą. Ow ego dnia (był ciężki dzień zimow y i od rana już sypał się miękki puch zmierzchu) matka miała migrenę i leżała na sofie samotnie w salonie.
W tym rzadko odw iedzanym, paradnym pokoju panow ał od czasu zniknięcia ojca w zorow y porządek, pielęgnow any w oskiem i szczotkami przez Adelę. Meble
przykryte były pokrow cami; w szystkie sprzęty poddały się żelaznej dyscyplinie, jaką Adela roztoczyła nad tym pokojem. Tylko pęk piór paw ich, stojących w w azie
na komodzie, nie dał się utrzymać w ryzach. Był to element sw aw olny, niebezpieczny, o nieuchw ytnej rew olucyjności, jak rozhukana klasa gimnazjastek, pełna
dew ocji w oczy, a rozpustnej sw aw oli poza oczyma. Św idrow ały te oczy dzień cały i w ierciły dziury w ścianach, mrugały, tłoczyły się, trzepocąc rzęsami, z
palcem przy ustach, jedne przez drugie, pełne chichotu i psoty. Napełniały pokój św iergotem i szeptem, rozsypyw ały się, jak motyle, dookoła w ieloramiennej lampy,
uderzały tłumem barw nym w matow e, starcze zw ierciadła, odw ykłe od ruchu i w esołości, zaglądały przez dziurki od kluczy. Naw et w obecności matki, leżącej z
zaw iązaną głow ą na sofie, nie mogły się pow strzymać, robiły perskie oczko, daw ały sobie znaki, mów iły niemym, kolorow ym alfabetem, pełnym sekretnych
znaczeń. Irytow ało mnie to szydercze porozumienie, ta migotliw a zmow a poza memi plecami. Z kolanami przyciśniętemi do sof y matki, badając dw oma palcami,
jakby w zamyśleniu, delikatną materję jej szlaf roka, rzekłem niby mimochodem: „Chciałem cię już od daw na zapytać: Praw da, że to jest on?“ I chociaż nie
w skazałem naw et spojrzeniem na kondora, matka odgadła odrazu, zmieszała się bardzo i spuściła oczy. Dałem umyślnie upłynąć chw ili, żeby w ykosztow ać jej
zmieszanie, poczem z całym spokojem, opanow ując w zbierający gniew, spytałem: „Jaki sens mają w takim razie te w szystkie plotki i kłamstw a, które rozsiew asz o
ojcu?“
Lecz jej rysy, które w pierw szej chw ili rozpadły się były w panice, zaczęły się znow u porządkow ać. „Jakie kłamstw a?“ spytała, mrugając oczyma, które były
puste, nalane ciemnym błękitem bez białka. „Znam je od Adeli“ rzekłem; „ale w iem, że pochodzą od ciebie; chcę w iedzieć praw dę“.
Usta jej drżały lekko, źrenice, unikając mego w zroku, pow ędrow ały w kąt oka. „Nie kłamałam“, rzekła, a usta jej napęczniały i stały się małe zarazem. Uczułem,
że mnie kokietuje, jak kobieta mężczyznę. „Z temi karakonami to praw da — sam przecież pamiętasz“... Zmieszałem się. Pamiętałem w istocie tę inw azję karakonów,
ten zalew czarnego rojow iska, które napełniało ciemność nocną pajęczą bieganiną. Wszystkie szpary pełne były drgających w ąsów , każda szczelina mogła
w ystrzelić znagła karakonem, z każdego pęknięcia podłogi mogła zlęgnąć się ta czarna błyskaw ica, lecąca oszalałym zygzakiem po podłodze. Ach, ten dziki obłęd
popłochu, pisany błyszczącą, czarną linją na tablicy podłogi Ach, te krzyki grozy ojca, skaczącego z krzesła na krzesło z dzirytem w ręku. Nie przyjmując jadła ani
napoju, z w ypiekami gorączki na tw arzy, z konw ulsją w strętu w rytą dookoła ust, ojciec mój zdziczał zupełnie. Jasne było, że tego napięcia nienaw iści żaden
organizm długo w ytrzymać nie może. Straszliw a odraza zamieniła jego tw arz w stężałą maskę tragiczną, w której tylko źrenice, ukryte za dolną pow ieką, leżały na
czatach, napięte jak cięciw y, w w iecznej podejrzliw ości. Z dzikim w rzaskiem zryw ał się nagle z siedzenia, leciał naoślep w kąt pokoju i już podnosił dziryt, na
którym utkw iony ogromny karakon przebierał rozpaczliw ie gmatw aniną sw ych nóg. Adela przychodziła w ów czas blademu ze zgrozy z pomocą i odbierała lancę
w raz z utkw ionym trofejem, ażeby ją utopić w cebrzyku. Już w ów czas jednak nie umiałbym był pow iedzieć, czy obrazy te zaszczepiły mi opow iadania Adeli, czy
też sam byłem ich św iadkiem. Ojciec mój nie posiadał już w tedy tej siły odpornej, która zdrow ych ludzi broni od f ascynacji w strętu. Zamiast odgraniczyć się od
straszliw ej siły atrakcyjnej tej f ascynacji, ojciec mój, w ydany na łup szału, w plątyw ał się w nią coraz bardziej. Smutne skutki nie dały długo na siebie czekać. Wnet
pojaw iły się pierw sze podejrzane znaki, które napełniły nas przerażeniem i smutkiem. Zachow anie ojca zmieniło się. Szał jego, euf orja jego podniecenia przygasła.
W ruchach i mimice jęły się zdradzać znaki złego sumienia. Zaczął nas unikać. Krył się dzień cały po kątach, w szafach, pod pierzyną. Widziałem go nieraz, jak w
zamyśleniu oglądał w łasne ręce, badał konsystencję skóry, paznokci, na których w ystępow ać zaczęły czarne plamy, błyszcząco czarne plamy, jak łuski karakona.
W dzień opierał się jeszcze ostatkami sił, w alczył, ale w nocy fascynacja uderzała nań potężnemi atakami. Widziałem go późną nocą, w św ietle św iecy,
stojącej na podłodze. Mój ojciec leżał na ziemi nagi, popstrzony czarnemi plamami totemu, pokreślony linjami żeber, f antastycznym rysunkiem prześw iecającej na
zew nątrz anatomji, leżał na czw orakach, opętany fascynacją aw ersji, która go w ciągała w głąb sw ych zaw iłych dróg. Mój ojciec poruszał się w ieloczłonkow ym
skomplikow anym ruchem dziw nego rytuału, w którym ze zgrozą poznałem imitację ceremonjału karakoniego.
Od tego czasu w yrzekliśmy się ojca. Podobieństw o do karakona w ystępow ało z dniem każdym w yraźniej — mój ojciec zamieniał się w karakona.
Zaczęliśmy się przyzw yczajać do tego. Widyw aliśmy go coraz rzadziej, całemi tygodniami znikał gdzieś na sw ych karakonich drogach — przestaliśmy go
odróżniać, zlał się w zupełności z tem czarnem niesamow item plemieniem. Kto mógł pow iedzieć, czy żył gdzieś jeszcze w jakiejś szparze podłogi, czy przebiegał
nocami pokoje, zaplątany w af ery karakonie, czy też był może między temi martw emi ow adami, które Adela co rana znajdow ała brzuchem do góry leżące i
najeżone nogami i które ze w strętem brała na śmietniczkę i w yrzucała.
„A jednak, — pow iedziałem zdetonow any, — jestem pew ny, że ten kondor to on“. Matka spojrzała na mnie zpod rzęs: „Nie dręcz mnie, drogi — mów iłam ci już
przecież, że ojciec podróżuje, jako komiw ojażer, po kraju — przecież w esz, że czasem w nocy przyjeżdża do domu, ażeby przed św item jeszcze dalej odjechać“.
WICHURA.
Tej długiej i pustej zimy obrodziła ciemnoś w naszem mieście ogromnym, stokrotnym urodzajem. Zbyt długo snać nie sprzątano na strychach i w rupieciarniach,
stłaczano garnki na garnkach i f laszki na f laszkach, pozw alano narastać bez końca pustym baterjom butelek.
Tam w tych spalonych, w ielobelkow ych lasach strychów i dachów ciemność zaczęła się w yradzać i dziko f ermentow ać. Tam zaczęły się te czarne sejmy
garnków , te w iecow ania gadatliw e i puste, te bełkotliw e flaszkow ania, bulgoty butli i baniek. Aż pew nej nocy w ezbrały pod gontow emi przestw orami falangi
garnków i flaszek i popłynęły w ielkim stłoczonym ludem na miasto.
Strychy, w ystrychnięte ze strychów, rozprzestrzeniały się jedne z drugich i w ystrzelały
czarnemi szpalerami, a przez przestronne ich echa przebiegały
kaw alkady tramów i belek, lansady drew nianych kozłów, klękających na jodłow e kolana, ażeby, w ypadłszy na w olność, napełnić przestw ory nocy galopem
krokw i i zgiełkiem płatw i i bantów.
Wtedy to w ylały się te czarne rzeki, w ędrów ki beczek i konw i, i płynęły przez noce. Czarne ich połyskliw e, gw arne zbiegow iska oblegały miasto. Nocami
mrow ił się ten ciemny zgiełk naczyń i napierał, jak armje rozgadanych ryb, niepow strzymany najazd pyskujących skopców i bredzących cebrów.
Dudniąc dnami, piętrzyły się w iadra, beczki i konw ie, dyndały się gliniane stągw ie zdunów, stare kapeluchy i cylindry dandysów gramoliły się jedne na drugie,
rosnąc w niebo kolumnami, które się rozpadały.
I w szystkie kołatały niezgrabnie kołkami drew nianych języków, mełły nieudolnie w drew nianych gębach bełkot klątw i obelg, bluźniąc błotem na całej
przestrzeni nocy. Aż dobluźniły się, doklęły sw ego.
Przyw ołane rechotem naczyń, rozplotkow anym od brzegu do brzegu, nadeszły w reszcie karaw any, nadciągnęły potężne tabory w ichru i stanęły nad nocą.
Ogromne obozow isko, czarny ruchomy amf iteatr zstępow ać zaczął w potężnych kręgach ku miastu. I w ybuchła ciemność ogromną w zburzoną w ichurą i szalała
przez trzy dni i trzy noce...
∗ ∗
∗ ∗
∗ ∗
∗
„Nie pójdziesz dziś do szkoły“, rzekła rano matka, „jest straszna w ichura na dw orze“. W pokoju unosił się delikatny w elon dymu, pachnący żyw icą. Piec w ył i
gw izdał, jakgdyby uw iązana w nim była cała sf ora psów, czy demonów. Wielki bohomaz, w ymalow any na jego pękatym brzuchu, w ykrzyw iał się kolorow ym
grymasem i fantastyczniał w zdętemi policzkami.
Pobiegłem boso do okna. Niebo w ydmuchane było w zdłuż i w szerz w iatrami. Srebrzystobiałe i przestronne, porysow ane było w linje sił, natężone do
pęknięcia, w srogie brózdy, jakby zastygłe żyły cyny i ołow iu. Podzielone na pola energetyczne i drżące od napięć, pełne było utajonej dynamiki. Rysow ały się w
niem djagramy w ichury, która, sama niew idoczna i nieuchw ytna, ładow ała krajobraz potęgą.
Nie w idziało się jej. Poznaw ało się ją po domach, po dachach, w które w jeżdżała jej f urja. Jeden po drugim strychy zdaw ały się rosnąć i w ybuchać
szaleństw em, gdy w stępow ała w nie jej siła.
Ogałacała place, zostaw iała za sobą na ulicach białą pustkę, zamiatała całe połacie rynku doczysta. Ledw ie tu i ów dzie giął się pod nią i trzepotał uczepiony
w ęgła domu, samotny człow iek. Cały plac rynkow y zdaw ał się w ybrzuszać i lśnić pustą łysiną pod jej potężnemi przelotami.
Na niebie w ydmuchał w iatr zimne i martw e kolory, grynszpanow e, żółte i liljow e smugi, dalekie sklepienia i arkady sw ego labiryntu. Dachy stały pod temi
niebami czarne i krzyw e, pełne niecierpliw ości i oczekiw ania. Te, w które w stąpił w icher, w staw ały w natchnieniu, przerastały sąsiednie domy i prorokow ały pod
rozw ichrzonem niebem. Potem opadały i gasły, nie, mogąc dłużej zatrzymać potężnego tchu, który leciał dalej i napełniał cały przestw ór zgiełkiem i przerażeniem. I
znów inne domy w staw ały z krzykiem, w paroksyźmie jasnow idzenia, i zw iastow ały.
Ogromne buki koło kościoła stały z w niesionemi rękami, jak św iadkow ie w strząsających objaw ień, i krzyczały, krzyczały.
Dalej za dachami rynku w idziałem dalekie mury ogniow e, nagie ściany szczytow e przedmieścia. Wspinały się jeden nad drugi i rosły, zesztyw niałe z
przerażenia i osłupiałe. Daleki, zimny, czerw ony odblask zabarw iał je późnemi kolorami.
Nie jedliśmy tego dnia obiadu, bo ogień w kuchni w racał kłębami dymu do izby. W pokojach było zimno i pachniało w iatrem. Około drugiej po południu w ybuchł
na przedmieściu pożar i rozszerzał się gw ałtow nie. Matka z Adelą zaczęły pakow ać pościel, futra i kosztow ności.
Nadeszła noc. Wicher w zmógł się na sile i gw ałtow ności, rozrósł się niepomiernie i objął
cały przestw ór. Już teraz nie naw iedzał domów i dachów, ale
w ybudow ał nad miastem w ielopiętrow y, w ielokrotny przestw ór, czarny labirynt, rosnący w nieskończonych kondygnacjach. Z tego labiryntu w ystrzelał całemi
galerjami pokojów, w yprow adzał piorunem skrzydła i trakty, toczył z hukiem długie amfilady, a potem daw ał się zapadać tym w yimaginow anym piętrom, sklepieniom
i kazamatom i w zbijał się jeszcze w yżej, kształtując sam bezforemny bezmiar sw em natchnieniem.
Pokój drżał zlekka, obrazy na ścianach brzęczały. Szyby lśniły się tłustym odblaskiem lampy. Firanki na oknie w isiały w zdętęe i pełne tchnienia tej burzliw ej
nocy. Przypomnieliśmy sobie, że ojca od rana nie w idziano. Wczesnym rankiem, domyślaliśmy się, musiał udać się do sklepu, gdzie go zaskoczyła w ichura,
odcinając mu pow rót.
Cały dzień nic nie jadł — biadała matka. Starszy subjekt Teodor podjął się w ypraw ić w noc i w ichurę, żeby zanieść mu posiłek. Brat mój przyłączył się do
w ypraw y.
Okutani w w ielkie nieźw iedzie futra, obciążyli kieszenie żelazkami i moździerzami, balastem, który miał zapobiec porw aniu ich przez w ichurę.
Ostrożnie otw orzono drzw i, prow adzące w noc. Zaledw ie subjekt i brat mój z w zdętemi płaszczami w kroczyli jedną nogą w ciemność, noc ich połknęła zaraz
na progu domu. Wicher zmył momentalnie ślad ich w yjścia. Nie w idać było przez okno naw et latarki, którą ze sobą zabrali.
Pochłonąw szy ich, w icher na chw ilę przycichł. Adela z matką próbow ały na now o rozpalić ogień pod kuchnią. Zapałki gasły, przez drzw iczki dmuchało
popiołem i sadzą. Staliśmy pod drzw iami i nasłuchiw ali. W lamentach w ichru daw ały się słyszeć w szelkie głosy, persw azje, naw oływ ania i gaw ędy. Zdaw ało się
nam, że słyszymy w ołanie o pomoc ojca zabłąkanego w w ichurze, to znow u, że brat z Teodorem gw arzą beztrosko pod drzw iami. Wrażenie było tak łudzące, że
Adela otw orzyła drzw i i w samej rzeczy ujrzała Teodora i brata mego, w ynurzających się z trudem z w ichury, w której tkw ili po pachy.
Weszli zdyszani do sieni, zaciskając z w ysiłkiem drzw i za sobą. Przez chw ilę musieli w esprzeć się o odrzw ia, tak silnie szturmow ał w icher do bramy.
Wreszcie zasunęli rygiel i w iatr pognał dalej.
Opow iadali bezładnie o nocy, o w ichurze. Ich futra, nasiąkłe w iatrem, pachniały teraz pow ietrzem. Trzepotali pow iekami w św ietle; ich oczy, pełne jeszcze
nocy, broczyły ciemnością za każdem uderzeniem pow iek. Nie mogli dojść do sklepu, zgubili drogę i ledw o traf ili z pow rotem. Nie poznaw ali miasta, w szystkie ulice
były jak przestaw ione.
Matka podejrzew ała, że kłamali. W istocie cała ta scena spraw iała w rażenie, jakby przez ten kw adrans stali w ciemności pod oknem, nie oddalając się w cale.
A może napraw dę nie było już miasta i rynku, a w icher i noc otaczały nasz dom tylko ciemnemi kulisami, pełnemi w ycia, św istu i jęków. Może nie było w cale tych
ogromnych i żałosnych przestrzeni, które nam w icher suggerow ał, może nie było w cale tych opłakanych labiryntów, tych w ielookiennych traktów i korytarzy, na
których grał w icher, jak na długich czarnych f letach. Coraz bardziej umacniało się w nas przekonanie, że cała ta burza była tylko donkiszoterją nocną, imitującą na
w ąskiej przestrzeni kulis tragiczne bezmiary, kosmiczną bezdomność i sieroctw o w ichury.
Coraz częściej otw ierały się teraz drzw i sieni i w puszczały okutanego w opończe i szale gościa. Zziajany sąsiad lub znajomy w yw ijał się pow oli z chustek,
płaszczy i w yrzucał z siebie zdyszanym głosem opow iadania, uryw ane bezładne słow a, które f antastycznie pow iększały, kłamliw ie przesadzały bezmiar nocy.
Siedzieliśmy w szyscy w jasno ośw ietlonej kuchni. Za ogniskiem kuchennem i czarnym szerokim okapem komina prow adziło parę stopni do drzw i strychu.
Na tych schodkach siedział starszy subjekt Teodor i nasłuchiw ał, jak strych grał od w ichru. Słyszał, jak w pauzach w ichury miechy żeber strychow ych
składały się w f ałdy i dach w iotczał i zw isał, jak ogromne płuca, z których uciekł oddech, to znow u nabierał tchu, nastaw iał się palisadami krokw i, rósł, jak
sklepienia gotyckie, rozprzestrzeniał się lasem belek, pełnym stokrotnego echa i huczał, jak pudło ogromnych basów. Ale potem zapominaliśmy o w ichurze, Adela
tłukła cynamon w dźw ięcznym moździerzu. Ciotka Perazja przyszła w odw iedziny. Drobna, ruchliw a i pełna zabiegliw ości, z koronką czarnego szala na głow ie,
zaczęła krzątać się po kuchni, pomagając Adeli. Adela oskubała koguta. Ciotka Perazja zapaliła pod okapem komina garść papierów i szerokie płaty płomienia
w zlatyw ały z nich w czarną czeluść. Adela, trzymając koguta za szyję, uniosła go nad płomień, ażeby opalić na nim resztę pierza. Kogut zatrzepotał nagle w
ogniu skrzydłami, zapiał i spłonął. Wtedy ciotka Perazja zaczęła się kłócić, kląć i złorzeczyć. Trzęsąc się ze złości, w ygrażała rękami Adeli i matce. Nie rozumiałem,
o co jej chodzi, a ona zacietrzew iała się coraz bardziej w gniew ie i stała się jednym pękiem gestykulacji i złorzeczeń. Zdaw ało się, że w paroksyźmie złości
rozgestykuluje się na części, że rozpadnie się, podzieli, rozbiegnie w sto pająków, rozgałęzi się po podłodze czarnym migotliw ym pękiem
oszalałych karakonich
biegów. Zamiast tego zaczęła raptow nie maleć, kurczyć się, w ciąż roztrzęsiona i rozsypująca się przekleństw ami. Znagła podreptała, zgarbiona i mała, w kąt
kuchni, gdzie leżały drw a na opał i, klnąc i kaszląc, zaczęła gorączkow o przebierać w śród dźw ięcznych drew ien, aż znalazła dw ie cienkie, żółte drzazgi.
Pochw yciła je latającemi ze w zburzenia rękami, przymierzyła do nóg, poczem w spięła się na nie, jak na szczudła, i zaczęła na tych żółtych kulach chodzić,
stukocąc po deskach, biegać tam i z pow rotem w zdłuż skośnej linji podłogi, coraz szybciej i szybciej, potem w biegła na ław kę jodłow ą, kusztykając na dudniących
deskach, a stamtąd na półkę z talerzami, dźw ięczną, drew nianą półkę, obiegającą ściany kuchni i biegła po niej, kolankując na szczudłow ych kulach, by w reszcie
gdzieś w kącie, malejąc coraz bardziej, zczernieć, zw inąć się, jak zw iędły spalony papier, zetlić się w płatek popiołu, skruszyć w proch i w nicość.
Staliśmy w szyscy bezradni w obec tej szalejącej f urji złości, która sama siebie traw iła i pożerała. Z ubolew aniem patrzyliśmy na smutny
przebieg tego
paroksyzmu i z pew ną ulgą w róciliśmy do naszych zajęć, gdy żałosny ten proces dobiegł do sw ego naturalnego końca.
Adela zadzw oniła znow u modździerzem, tłukąc cynamon, matka ciągnęła dalej przerw aną rozmow ę, a subjekt Teodor, nasłuchując proroctw strychow ych,
stroił śmieszne grymasy, podnosił w ysoko brw i i śmiał się do siebie.
NOC WIELKIEGO SEZONU.
Każdy w ie, że w szeregu zw ykłych, normalnych lat rodzi niekiedy zdziw aczały czas ze sw ego łona lata inne, lata osobliw e, lata w yrodne, którym, jak szósty
mały palec u ręki, w yrasta kędyś trzynasty, fałszyw y miesiąc.
Mów imy f ałszyw y, gdyż rzadko dochodzi on do pełnego rozw oju. Jak dzieci późno spłodzone, pozostaje on w tyle ze w zrostem, miesiąc garbusek, odrośl w
połow ie uw iędła i raczej domyślna niż rzeczyw ista.
Winna jest temu starcza niepow ściągliw ość lata, jego rozpustna i późna żyw otność. Byw a czasem, że sierpień minie, a stary gruby pień lata rodzi z
przyzw yczajenia jeszcze dalej, pędzi ze sw ego próchna te dni-dziczki, dni-chw asty, jałow e i idjotyczne, dorzuca na
dokładkę, zadarmo, dni-kaczany, puste i
niejadalne — dni białe, zdziw ione i niepotrzebne.
Wyrastają one, nieregularne i nierów ne, niew ykształcone i zrośnięte z sobą, jak palce potw orkow atej ręki, pączkujące i zw inięte w figę.
Inni porów nyw ają te dni do apokryfów, w suniętych potajemnie między rozdziały w ielkiej księgi roku, do palimpsestów, skrycie w łączonych pomiędzy jej
stronice, albo do tych białych niezadrukow anych kartek, na których oczy, naczytane do syta i pełne treści, broczyć mogą obrazami i gubić kolory na tych pustych
stronicach, coraz bladziej i bladziej, ażeby w ypocząć na ich nicości, zanim w ciągnięte zostaną w labirynty now ych przygód i rozdziałów.
Ach, ten stary, pożółkły romans roku, ta w ielka, rozpadająca się księga kalendarza! Leży ona sobie zapomniana gdzieś w archiw ach czasu, a treść jej rośnie
dalej między okładkami, pęcznieje bez ustanku od gadulstw a miesięcy, od szybkiego samorództw a blagi, od bajania i majaczeń, które się w niej mnożą. Ach, i
spisując te nasze opow iadania, szeregując te historje o moim ojcu na zużytym marginesie jej tekstu, czy nie oddaję się tajnej nadziei, że w rosną one kiedyś
niepostrzeżenie między zżółkłe kartki tej najw spanialszej, rozsypującej się księgi, że w ejdą w w ielki szelest jej stronic, który je pochłonie?
To, o czem tu mów ić będziemy, działo się tedy w ow ym trzynastym, nadliczbow ym i niejako fałszyw ym miesiącu tego roku na tych kilkunastu pustych kartkach
w ielkiej kroniki kalendarza.
Ranki były podów czas dziw nie cierpkie i orzeźw iające. Po uspokojonem i chłodniejszem tempie czasu, po now ym całkiem zapachu pow ietrza, po odmiennej
konsystencji św iatła poznać było, że w eszło się w inną serję dni, w now ą okolicę Bożego Roku.
Głos drżał pod temi now emi niebami dźw ięcznie i św ieżo, jak w now em jeszcze i pustem mieszkaniu, pełnem zapachu lakieru, f arb, rzeczy zaczętych i
niew ypróbow anych. Z dziw nem w zruszeniem próbow ało się now ego echa, napoczynało się je z ciekaw ością, jak w chłodny i trzeźw y poranek babkę do kaw y,
w przeddzień podróży.
Ojciec mój siedział znow u w tylnym kontuarze sklepu, w małej, sklepionej izbie, pokratkow anej, jak ul w w ielokomórkow e registratury i łuszczącej się bez
końca w arstw ami papieru, listów i f aktur. Z szelestu arkuszy, z nieskończonego kartkow ania papierów w yrastała kratkow ana i pusta egzystencja tego pokoju, z
nieustannego przekładania plików odnaw iała się w pow ietrzu z niezliczonych nagłów ków f irmow ych apoteoza w formie miasta f abrycznego, w idzianego z lotu
ptaka, najeżonego dymiącemi kominami, otoczonego rzędami medali i ujętego w w yw ijasy i zakręty pompatycznych „et“ i „Comp“.
Tam siedział ojciec, jak w ptaszarni, na w ysokim stołku, a gołębniki registratur szeleściły plikami papierów i w szystkie gniazda i dziupła pełne były św iergotu
cyfr.
Głąb w ielkiego sklepu ciemniała i w zbogacała się z dnia na dzień zapasami sukna, szew iotów , aksamitów i kortów. W ciemnych półkach, tych spichrzach i
lamusach chłodnej, pilśniow ej barw ności, procentow ała stokrotnie ciemna, odstała kolorow ość rzeczy, mnożył się i sycił potężny kapitał jesieni. Tam rósł i ciemniał
ten kapitał i rozsiadał się coraz szerzej na półkach, jak na galerjach jakiegoś w ielkiego teatru, uzupełniając się jeszcze i pomnażając każdego rana now emi
ładunkami tow aru, który w skrzyniach i pakach w raz z rannym chłodem w nosili na niedźw iedzich barach stękający, brodaci tragarze w oparach św ieżości
jesiennej i w ódki. Subjekci w yładow yw ali te now e zapasy sycących bław atnych kolorów i w ypełniali niemi, kitow ali starannie w szystkie szpary i luki w ysokich
szaf. Był to rejestr olbrzymi w szelakich kolorów jesieni, ułożony w arstw ami, usortow any odcieniami, idący w dół i w górę, jak po dźw ięcznych schodach, po
gamach w szystkich oktaw barw nych. Zaczynał się u dołu i próbow ał jękliw ie i nieśmiało altow ych spełzłości i półtonów , przechodził potem do spłow iałych
popiołów dali, do gobelinow ych zieleni i błękitów i rosnąc ku górze coraz szerszemi akordami, dochodził do ciemnych granatów, do indyga lasów dalekich i do
pluszu parków szumiących, ażeby potem poprzez w szystkie ochry, sangw iny, rudości i sepje w ejść w szelestny cień w iędnących ogrodów i dojść do ciemnego
zapachu grzybów, do tchnienia próchna w głębiach nocy jesiennej i do głuchego akompanjamentu najciemniejszych basów .
Ojciec mój szedł w zdłuż tych arsenałów sukiennej jesieni i uspokajał i uciszał te masy, ich w zbierającą moc, spokojną potęgę Pory. Chciał jaknajdłużej
utrzymać w całości te rezerw y zamagazynow anej barw ności. Bał się łamać, w ymieniać na gotów kę ten f undusz żelazny jesieni. Ale w iedział, czuł, że przyjdzie
czas i w icher jesienny, pustoszący i ciepły w icher pow ieje nad temi szafami i w tedy puszczą one i nic nie zdoła pow strzymać ich w ylew u, tych strumieni
kolorow ości, któremi w ybuchną na miasto całe.
Przychodziła pora Wielkiego Sezonu. Ożyw iały się ulice. O szóstej godzinie popołudniu miasto zakw itało gorączką, domy dostaw ały w ypieków, a ludzie
w ędrow ali ożyw ieni jakimś w ew nętrznym ogniem, naszminkow ani i ubarw ieni jaskraw o, z oczyma błyszczącemi jakąś odśw iętną, piękną i złą febrą.
Na bocznych uliczkach, w cichych zaułkach, uchodzących już w w ieczorną dzielnicę, miasto było puste. Tylko dzieci baw iły się na placykach pod balkonami,
baw iły się bez tchu, hałaśliw ie i niedorzecznie. Przykładały małe pęcherzyki do ust, ażeby w ydmuchać je i naindyczyć się nagle jaskraw o w w ielkie, gulgocące,
rozpluskane narośle, albo w ykogucić się w głupią kogucią maskę, czerw oną i piejącą, w kolorow e jesienne maszkary fantastyczne i absurdalne. Zdaw ało się, że
tak nadęte i piejące w zniosą się w pow ietrze długiemi kolorow emi łańcuchami i, jak jesienne klucze ptaków , przeciągać będą nad miastem, — fantastyczne f lotylle
z bibułki i pogody jesiennej. Albo w oziły się w śród krzyków na małych zgiełkliw ych w ózkach, grających kolorow ym turkotem kółek, szprych i dyszli. Wózki
zjeżdżały naładow ane ich krzykiem i staczały się w dół ulicy, aż do nisko rozlanej żółtej rzeczki w ieczornej, gdzie rozpadały się na gruz krążków, kołków i
patyczków.
I podczas gdy zabaw y dzieci staw ały się coraz bardziej hałaśliw e i splątane, w ypieki miasta ciemniały i zakw itały purpurą, nagle św iat cały zaczynał w iędnąć
i czernieć, i szybko w ydzielał się zeń majaczliw y zmierzch, którym zarażały się w szystkie rzeczy. Zdradliw ie i jadow icie szerzyła się ta zaraza zmierzchu w około,
szła od rzeczy do rzeczy, a czego dotknęła, to w net butw iało, czerniało, rozpadało się w próchno. Ludzie uciekali przed zmierzchem w cichym popłochu i naraz
dosięgał ich ten trąd i w ysypyw ał się ciemną w ysypką na czole, i tracili tw arze, które odpadały w ielkimi, bezkształtnemi plamami, i szli dalej już bez rysów, bez
oczu, gubiąc po drodze maskę po masce, tak że zmierzch roił się od tych larw porzuconych, sypiących się za ich ucieczką. Potem zaczynało w szystko zarastać
czarną, próchniejącą korą, łuszczącą się w ielkimi płatami, choremi strupami ciemności. A gdy w dole w szystko rozprzęgało się i szło w niw ecz w tej cichej
zamieszce, w panice prędkiego rozkładu, w górze utrzymyw ał się i rósł coraz w yżej milczący alarm zorzy, drgający św iergotem miljona cichych dzw onków,
w zbierających w zlotem miljona niew idzialnych skow ronków, lecących razem w jedną w ielką, srebrną nieskończoność. Potem była już nagle noc — w ielka noc,
rosnąca jeszcze podmuchami w iatru, które ją rozszerzały. W jej w ielokrotnym labiryncie w yłupane były gniazda jasne: sklepy — w ielkie, kolorow e latarnie, pełne
spiętrzonego tow aru i zgiełku kupujących. Przez jasne szyby tych latarni można było śledzić zgiełkliw y i pełen dziw acznego ceremonjału obrzęd zakupów
jesiennych.
Ta w ielka, fałdzista noc jesienna, rosnąca cieniami, rozszerzona w iatrami, kryła w sw ych ciemnych fałdach jasne kieszenie, w oreczki z kolorow ym
drobiazgiem, z pstrym tow arem czekoladek, keksów, kolonjalnej pstrokacizny. Te budki i kramiki, sklecone z pudełek po cukrach, w ytapetow ane jaskraw o
reklamami czekolad, pełne mydełek, w esołej tandety, złoconych błahostek, cynfolji, trąbek, andrutów i kolorow ych miętów ek, były stacjami lekkomyślności,
grzechotkami beztroski, rozsianemi na w iszarach ogromnej, labiryntow ej, rozłopotanej w iatrami nocy.
Wielkie i ciemne tłumy płynęły w ciemności, w hałaśliw em zmieszaniu, w szurgocie tysięcy nóg, w gw arze tysięcy ust — rojna splątana w ędrów ka, ciągnąca
arterjami jesiennego miasta. Tak płynęła ta rzeka, pełna gw aru, ciemnych spojrzeń, chytrych łypnięć, pokaw ałkow ana rozmow ą, posiekana gaw ędą, w ielka miazga
plotek, śmiechów i zgiełku.
Zdaw ało się, że to ruszyły tłumami jesienne, suche maków ki, sypiące makiem — głow y-grzechotki, ludzie-kołatki.
Mój ojciec chodził zdenerw ow any i kolorow y od w ypieków, z błyszczącemi oczyma w jasno ośw ietlonym sklepie, i nasłuchiw ał.
Przez szyby w ystaw y i portalu dochodził tu zdaleka szum miasta, stłumiony gw ar płynącej ciżby. Nad ciszą sklepu płonęła jasno lampa naf tow a, zw isająca z
w ielkiego sklepienia, i w ypierała najmniejszy ślad cienia z w szystkich szpar i zakamarków. Pusta, w ielka podłoga trzaskała w ciszy i liczyła w tem św ietle w zdłuż i
w szerz sw e błyszczące kw adraty, szachow nicę w ielkich taf li, które rozmaw iały ze sobą w ciszy trzaskami, odpow iadały sobie to tu, to tam głośnem pęknięciem.
Za to sukna leżały ciche, bez głosu w sw ej pilśniow ej puszystości, i podaw ały sobie w zdłuż ścian spojrzenia za plecami ojca, w ymieniały od szaf y do szaf y ciche
znaki porozumiew aw cze.
Ojciec nasłuchiw ał. Jego ucho zdaw ało się w tej ciszy nocnej w ydłużać i rozgałęziać poza okno: f antastyczny koralow iec, czerw ony polip falujący w mętach
nocy.
Nasłuchiw ał i słyszał. Słyszał z rosnącym niepokojem daleki przypływ tłumów, które nadciągały. Rozglądał się z przerażeniem po pustym sklepie. Szukał
subjektów. Ale ci ciemni i rudzi aniołow ie dokądś odlecieli. Pozostał on sam tylko, w trw odze przed tłumami, które w net miały zalać ciszę sklepu plądrującą
hałaśliw ą rzeszą i rozebrać między siebie, rozlicytow ać całą tę bogatą jesień, od lat zbieraną w w ielkim zacisznym spichlerzu.
Gdzie byli subjekci? Gdzie były te urodziw e cheruby, mające bronić ciemnych, sukiennych szańców ? Ojciec podejrzew ał bolesną myślą, że oto grzeszą
gdzieś w głębi domu z córami ludzi. Stojąc nieruchomy i pełen troski, z błyszczącemi oczyma w jasnej ciszy sklepu, czuł w ew nętrznym słuchem, co działo się w
głębi domu, w tylnych komorach w ielkiej kolorow ej tej latarni. Dom otw ierał się przed nim, izba za izbą, komora za komorą, jak dom z kart, i w idział gonitw ę
subjektów za Adelą przez w szystkie puste i jasno ośw ietlone pokoje, schodami na dół, schodami do góry, aż w ymknęła się im i w padła do jasnej kuchni, gdzie
zabarykadow ała się kuchennym kredensem.
Tam stała zdyszana, błyszcząca i rozbaw iona, trzepocąca z uśmiechem w ielkiemi rzęsami. Subjekci chichotali, przykucnięci pode drzw iami. Okno kuchni
otw arte było na w ielką, czarną noc, pełną rojeń i splątania. Czarne uchylone szyby płonęły refleksem dalekiej iluminacji. Błyszczące garnki i butle stały nieruchomo
dokoła i lśniły w ciszy tłustą polew ą. Adela w ychylała ostrożnie przez okno sw ą kolorow ą, uszminkow aną tw arz z trzepocącemi czyma. Szukała subjektów na
ciemnem podw órzu, pew na ich zasadzki. I oto ujrzała ich, jak w ędrow ali ostrożnie, gęsiego po w ąskim gzymsie podokiennym w zdłuż ściany piętra,
czerw onej
odblaskiem dalekiej iluminacji, i skradali się do okna. Ojciec krzyknął z gniew u i rozpaczy, ale w tej chw ili gw ar głosów stał się całkiem bliski i nagle jasne okna
sklepu zaludniły się bliskiemi tw arzami, w ykrzyw ionemi śmechem, rozgadanemi tw arzami, które płaszczyły nosy na lśniących szybach. Ojciec stał się purpurow y
ze w zburzenia i w skoczył na ladę. I kiedy tłum szturmem zdobyw ał tę tw ierdzę i w kraczał hałaśliw ą ciżbą do sklepu, ojciec mój jednym skokiem w spiął się na półki
z suknem i uw isły w ysoko nad tłumem, dął z całej siły w w ielki puzon z rogu i trąbił na alarm. Ale sklepienie nie napełniło się szumem aniołów, śpieszących na
pomoc, a zamiast tego każdemu jękow i trąby odpow iadał w ielki roześmiany chór tłumu.
— Jakóbie, handlow ać! Jakóbie, sprzedaw ać! — w ołali w szyscy, a w ołanie to, w ciąż pow tarzane, rytmizow ało się w chórze i przechodziło pow oli w melodję
refrenu, śpiew aną przez w szystkie gardła. Wtedy mój ojciec dał za w ygraną, zeskoczył z w ysokiego gzymsu i ruszył z krzykiem ku barykadom sukna.
Wyolbrzymiony gniew em, z głow ą spęczniałą w pięść purpurow ą, w biegł, jak w alczący prorok, na szańce sukienne i jął przeciw ko nim szaleć. Wpierał się całem
ciałem w potężne bale w ełny i w yw ażał je z osady, podsuw ał się pod ogromne postaw y sukna i unosił je na zgarbionych barach, by z w ysokości galerji strącać je
na ladę z głuchym łomotem. Bale leciały, rozw ijając się z łopotem w pow ietrzu w ogromne chorągw ie, półki w ybuchały zew sząd w ybuchami draperji,
w odospadami sukna, jak pod uderzeniem Mojżeszow ej laski.
Tak w ylew ały się zapasy szaf, w ymiotow ały gw ałtow nie, płynęły szerokiemi rzekami. Wypływ ała barw na treść półek, rosła, mnożyła się i zalew ała w szystkie
lady i stoły.
Ściany sklepu znikły pod potężnemi formacjami tej sukiennej kosmogonji, pod temi pasmami górskiemi, piętrzącemi się w potężnych masyw ach. Otw ierały się
szerokie doliny w śród zboczy górskich i w śród szerokiego patosu w yżyn grzmiały linje kontynentów. Przestrzeń sklepu rozszerzyła się w panoramę jesiennego
krajobrazu, pełną jezior i dali, a na tle tej
scenerji ojciec w ędrow ał w śród f ałd i dolin fantastycznego Kanaanu, w ędrow ał w ielkiemi krokami z rękoma,
rozkrzyżow anemi proroczo w chmurach, i kształtow ał kraj uderzeniami natchnienia.
A u dołu, u stóp tego Synaju, w yrosłego z gniew u ojca, gestykulow ał lud, złorzeczył i czcił Baala i handlow ał. Nabierali pełne ręce miękkich fałd, drapow ali się
w kolorow e sukna, ow ijali się w zaimprow izow ane domina i płaszcze i gadali bezładnie a obf icie.
Mój ojciec w yrastał nagle nad temi grupami kupczących, w ydłużony gniew em i gromił z w ysoka bałw ochw alców potężnem słow em. Potem, ponoszony
rozpaczą, w spinał się na w ysokie galerje szaf , biegł obłędnie po bantach półek, po dudniących deskach ogołoconych rusztow ań, ścigany przez obrazy
bezw stydnej rozpusty, którą przeczuw ał za plecami w głębi domu. Subjekci dosięgli w łaśnie żelaznego balkonu na w ysokości okna i w szczepieni w balustradę,
pochw ycili w pół Adelę i w yciągnęli ją przez okno, trzepocącą oczyma i w lokącą za sobą smukłe nogi w jedw abnych pończochach.
Gdy ojciec mój, przerażony ohydą grzechu, w rastał gniew em sw ych gestów w grozę krajobrazu, w dole beztroski lud Baala oddaw ał się w yuzdanej
w esołości. Jakaś parodystyczna pasja, jakaś zaraza śmiechu opanow ała tę gaw iedź. Jakże można było żądać pow agi od nich, od tego ludu kołatek i dziadków do
orzechów ! Jak można było żądać zrozumienia dla w ielkich trosk ojca od tych młynków, mielących bezustannie kolorow ą miazgę słów ! Głusi na gromy proroczego
gniew u, przykucali ci handlarze w jedw abnych bekieszach małemi kupkami dookoła sfałdow anych gór materji, rozstrząsając gadatliw ie w śród śmiechu zalety
tow aru. Ta czarna giełda roznosiła na sw ych prędkich językach szlachetną substancję krajobrazu, rozdrabniała ją siekaniną gadania i połyskała niemal.
Gdzieindziej stały grupy Żydów w kolorow ych chałatach, w w ielkich f utrzanych kołpakach przed w ysokiemi w odospadami jasnych materyj. Byli to mężow ie
Wielkiego Zgromadzenia, dostojni i pełni namaszczenia panow ie, gładzący długie, pielęgnow ane brody i prow adzący w strzemięźliw e i dyplomatyczne rozmow y.
Ale i w tej ceremonjalnej konw ersacji, w spojrzeniach, które w ymieniali, był błysk uśmiechniętej ironji. Wśród tych grup przew ijał się pospolity lud, bezpostaciow y
tłum, gaw iedź bez tw arzy i indyw idualności. Wypełniał on niejako luki w krajobrazie, w yścielał tło dzw onkami i grzechotkami bezmyślnego gadania. Był to element
błazeński, roztańczony tłum poliszynelów i arlekinów, który, sam bez pow ażnych intencyj handlow ych, doprow adzał do absurdu gdzieniegdzie naw iązujące się
tranzakcje sw emi błazeńskiemi f iglami.
Stopniow o jednak, znudzony błaznow aniem, w esoły ten ludek rozpraszał się w dalszych okolicach krajobrazu i tam pow oli gubił się w śród skalnych załomów
i dolin. Praw dopodobnie jeden po drugim zapadały się te w esołki gdzieś w szczeliny i f ałdy terenu, jak dzieci zmęczone zabaw ą po kątach i zakamarkach
mieszkania w noc balow ą.
Tymczasem ojcow ie miasta, mężow ie w ielkiego Synhedrjonu przechadzali się w grupach pełnych pow agi i godności i prow adzili ciche
głębokie dysputy.
Rozszedłszy się po całym ow ym w ielkim, górzystym kraju, w ędrow ali po dw óch, po trzech na dalekich i krętych drogach. Małe i ciemne ich sylw ety zaludniały całą
tę pustynną w yżynę, nad którą zw isło ciężkie i ciemne niebo, sf ałdow ane i chmurne, poorane w długie rów noległe bruzdy, w srebrne i białe skiby, ukazujące w
głębi coraz dalsze pokłady sw ego uw arstw ienia.
Św iatło lampy stw arzało sztuczny dzień w ow ej krainie, — dzień dziw ny, dzień bez św itu i w ieczoru.
Ojciec mój uspokajał się pow oli. Gniew jego układał się i zastygał w pokładach i w arstw ach krajobrazu. Siedział teraz na galerjach w ysokich półek i patrzył w
jesieniejący, rozległy kraj. Widział, jak na dalekich jeziorach odbyw ał się połów ryb. W maleńkich łupinkach łódek siedziało po dw óch rybaków, zapuszczając sieci
w w odę. Na brzegach chłopcy dźw igali na głow ach kosze, pełne trzepocącego się, srebrnego połow u.
Wów czas to dostrzegł, jak grupy w ędrow ców w oddali zadzierały głow y ku niebu, w skazując coś w zniesionemi rękami.
I w net zaroiło się niebo jakąś kolorow ą w ysypką, osypało się f alującemi plamami, które rosły, dojrzew ały i w net napełniły przestw orze dziw nym ludem ptaków,
krążących i kołujących w w ielkich krzyżujących się spiralach. Całe niebo w ypełniło się ich w zniosłym lotem, łopotem skrzydeł, majestatycznemi linjami cichych
bujań. Niektóre z nich, jak ogromne bociany, płynęły nieruchomo na spokojnie rozpostartych skrzydłach, inne, podobne do kolorow ych pióropuszów, do
barbarzyńskich trofejów, trzepotały ciężko i niezgrabnie, ażeby utrzymać się na falach ciepłej aury; inne w reszcie, nieudolne konglomeraty skrzydeł, potężnych
nóg i oskubanych szyj, przypominały źle w ypchane sępy i kondory, z których w ysypują się trociny.
Były między niemi ptaki dw ugłow e, ptaki w ieloskrzydłe, były też i kaleki, kulejące w pow ietrzu jednoskrzydłym, niedołężnym lotem. Niebo stało się podobne do
starego f resku, pełnego dziw olągów i fantastycznych zw ierząt, które krążyły, w ymijały się i znów w racały w kolorow ych elipsach.
Mój ojciec podniósł się na bantach, oblany nagłym blaskiem, w yciągnął ręce, przyzyw ając ptaki starem zaklęciem. Poznał je, pełen w zruszenia. Było to dalekie,
zapomniane potomstw o tej ptasiej generacji, którą ongi Adela rozpędziła na w szystkie strony nieba. Wracało teraz, zw yrodniałe i w ybujałe, to sztuczne
Tekst jest
własnością publiczną
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora
.
potomstw o, to zdegenerow ane plemię ptasie, zmarniałe w ew nętrznie.
Wystrzelone głupio w zrostem, w yogromnione niedorzecznie, było w ew nątrz puste i bez życia. Cała żyw otność tych ptaków przeszła w upierzenie, w ybujała
w fantastyczność. Było to jakby muzeum w ycof anych rodzajów, rupieciarnia Raju ptasiego.
Niektóre latały naw znak, miały ciężkie, niezgrabne dzioby, podobne do kłódek i zamków, obciążone kolorow ymi naroślami, i były ślepe.
Jakże w zruszył ojca ten pow rót niespodziany, jakże zdumiew ał się nad instynktem ptasim, nad tym przyw iązaniem do Mistrza, które
w ygnany ów ród
piastow ał, jak legendę, w duszy, ażeby w reszcie po w ielu generacjach, w ostatnim dniu przed w ygaśnięciem plemienia, pociągnąć z pow rotem w pradaw ną
ojczyznę.
Ale te papierow e, ślepe ptaki nie mogły już poznać ojca. Nadarmo w ołał na nie daw nem zaklęciem, zapomnianą mow ą ptasią, nie słyszały go i nie w idziały.
Nagle zagw izdały kamienie w pow ietrzu. To w esołki, głupie i bezmyślne plemię, jęły celow ać pociskami w fantastyczne niebo ptasie.
Nadarmo ojciec ostrzegał, nadarmo groził zaklinającemi gestami, nie dosłyszano go, nie dostrzeżono. I ptaki spadały. Ugodzone pociskiem, obw isały ciężko i
w iędły już w pow ietrzu. Nim doleciały do ziemi, były już bezf oremną kupą pierza.
W mgnieniu oka pokryła się w yżyna tą dziw ną, fantastyczną padliną. Zanim ojciec dobiegł do miejsca rzezi, cały ten św ietny ród ptasi już leżał martw y,
rozciągnięty na skałach.
Teraz dopiero, zbliska mógł ojciec obserw ow ać całą lichotę tej zubożałej generacji, całą śmieszność jej tandentnej anatomji.
Były to ogromne w iechcie piór, w ypchane byle jak starem ścierw em. U w ielu nie można było w yróżnić głow y, gdyż pałkow ata ta część ciała nie nosiła
żadnych znamion duszy. Niektóre pokryte były kudłatą, zlepioną sierścią, jak żubry, i śmierdziały w strętnie. Inne przypominały garbate, łyse, zdechłe w ielbłądy.
Inne w reszcie były najw idoczniej z pew nego rodzaju papieru, puste w środku, a św ietnie kolorow e nazew nątrz. Niektóre okazyw ały się zbliska niczem innem, jak
w ielkiemi paw iemi ogonami, kolorow emi w achlarzami, w które niepojętym sposobem tchnięto jakiś pozór życia.
Widziałem smutny powrót mego ojca. Sztuczny dzień zabarwiał się już powoli kolorami zwyczajnego poranka. W spustoszałym sklepie
najwyższe półki syciły się barwami rannego nieba. Wśród fragm entów zgasłego pejzażu, wśród zburzonych kulis nocnej scenerji — ojciec widział
wstających ze snu subjektów. Podnosili się z pomiędzy bali sukna i ziewali do
słońca. W kuchni, na piętrze Adela, ciepła od snu i ze
zmierzwionemi włosami, mełła kawę na młynku, przyciskając go do białej piersi, od której ziarna nabierały blasku i gorąca. Kot m ył się w słońcu.
* 12 lipca 1892, Drohobycz
† 19 listopada 1942, Drohobycz
Polski prozaik żydowskiego pochodzenia, grafik, malarz, rysownik i krytyk literacki.
Liczba tekstów: 1
Alfabetyczny spis tekstów tego autora
Autor:Bruno Schulz
Bruno Schulz
Wikipedia: Biogram
Cytaty
Galeria
Sklepy cynamonowe
(1934)
Traktat o m anekinach
Traktat o m anekinach. Ciąg dalszy
Traktat o m anekinach. Dokończenie
Sklepy cynamonowe
Ulica krokodyli
Noc wielkiego sezonu
Tekst lub tłumaczenie polskie tego autora (tłumacza) jest własnością publiczną (public domain),
ponieważ prawa autorskie do tekstów wygasły (expired copyright).
Article Sources and Contributors
Książki/Zapraszamy Source:
https://pl.wikisource.org/w/index.php?oldid=524668
Contributors: Wieralee
Sklepy cynamonowe (zbiór) Source:
https://pl.wikisource.org/w/index.php?oldid=511710
Contributors: Remedios44,
Vearthy, Wieralee
Sklepy cynamonowe (zbiór)/całość Source:
https://pl.wikisource.org/w/index.php?oldid=507534
Contributors:
Vearthy
Autor:Bruno Schulz Source:
https://pl.wikisource.org/w/index.php?oldid=506253
Contributors: Vearthy, Wieralee
Image Sources, Licenses and Contributors
Wikisource-newberg-pl.png Source:
https://pl.wikisource.org/w/index.php?title=Plik:Wikisource-newberg-pl.png
License: logo Contributors: Nicholas Moreau, adaptation User:Niki K
PL_Schulz_Bruno_-_Sklepy_cynamonowe.djvu Source:
https://pl.wikisource.org/w/index.php?
title=Plik:PL_Schulz_Bruno_-_Sklepy_cynamonowe.djvu
License: Public Domain Contributors: Electron, Wieralee
PL_Schulz_Bruno_-_Sklepy_cynamonowe_p0001.png Source:
https://pl.wikisource.org/w/index.php?
title=Plik:PL_Schulz_Bruno_-_Sklepy_cynamonowe_p0001.png
License: Public Domain Contributors: User:Wieralee
PL_Schulz_Bruno_-_Sklepy_cynamonowe_p0002.png Source:
https://pl.wikisource.org/w/index.php?
title=Plik:PL_Schulz_Bruno_-_Sklepy_cynamonowe_p0002.png
License: Public Domain Contributors: User:Wieralee
PD-icon.svg Source:
https://pl.wikisource.org/w/index.php?title=Plik:PD-icon.svg
License: Public Domain Contributors:
Various. See log. (Original SVG was based on File:PD-icon.png by Duesentrieb, which was based on Image:Red
copyright.png by Rfl.)
Wikisource-logo.png Source:
https://pl.wikisource.org/w/index.php?title=Plik:Wikisource-logo.png
License: logo
Contributors: Nicholas Moreau (all copyrights are transferred to Wikimedia)
Bandeau_ombre_claire.png Source:
https://pl.wikisource.org/w/index.php?title=Plik:Bandeau_ombre_claire.png
License: Public Domain Contributors: Matma Rex, Niki K
Bruno_Schulz,_portrait.jpg Source:
https://pl.wikisource.org/w/index.php?title=Plik:Bruno_Schulz%2C_portrait.jpg
License: Contributors: unknown
Wikiquote-logo.svg Source:
https://pl.wikisource.org/w/index.php?title=Plik:Wikiquote-logo.svg
License: Public Domain
Contributors: -xfi-, Dbc334, Doodledoo, Elian, Guillom, Jeffq, Krinkle, Maderibeyza, Majorly, Nishkid64, RedCoat, Rei-
artur, Rocket000, 11 anonymous edits
Commons-logo.svg Source:
https://pl.wikisource.org/w/index.php?title=Plik:Commons-logo.svg
License: logo
Contributors: SVG version was created by User:Grunt and cleaned up by 3247, based on the earlier PNG version,
created by Reidab.