Clive Barker
WYBRZE
Ż
E AMEN
- Miejsce to wzbudza rado
ść
w mej poga
ń
skiej duszy - oznajmił Beisho Fie,
zwracaj
ą
c si
ę
do Rutaluki; obaj schodzili stromymi, kr
ę
tymi uliczkami Joom w stron
ę
przystani. - Cho
ć
zapewne nawet to miasto nie jest całkowicie pozbawione bogów, z
pewno
ś
ci
ą
gdzie
ś
w okolicy znalazłby si
ę
naiwny idiota, na kl
ę
czkach prosz
ą
cy
niebiosa o łask
ę
. Nie widz
ę
jednak
ż
adnej dzwonnicy ani nie słysz
ę
wezwania do
modłów, mo
ż
e wi
ę
c wiara w bogów została oficjalnie zakazana?
- To idiotyczne - zauwa
ż
ył Rutaluka, znany powszechnie jako Ruty.
- Nie bardziej idiotyczne ni
ż
dziecinna wiara w to,
ż
e istniej
ą
bogowie,
obserwuj
ą
cy nas w ka
ż
dej chwili naszego
ż
ycia - odparł Beisho, zsuwaj
ą
c z
wydatnego nosa okulary. Mru
żą
c oczy spojrzał w dół ku fioletowoczamym wodom
jeziora. — Czasami we dwóch rozmawiamy o ró
ż
nych rzeczach. Wolałbym, aby nikt
inny ich nie usłyszał, a ju
ż
na pewno nie jacy
ś
rozplotkowani bogowie.
- Jakich rzeczach? - chciał wiedzie
ć
Ruty. Był ni
ż
szym, bardziej
przysadzistym z dwóch w
ę
drowców. Przy Fiem wygl
ą
dał jak muł przy czystej krwi
rumaku, niczym papuga obok bociana. Ju
ż
dawno nauczył si$ maszerowa
ć
tyłem,
wyprzedzaj
ą
c o krok swego kompana po to, by móc obserwowa
ć
twarz Beishy, nie
wykr
ę
caj
ą
c sobie karku. - O czym niby rozmawiali
ś
my?
- Ty mi to powiedz - mrukn
ą
ł Beisho.
- No... oczywi
ś
cie o jedzeniu - zgadywał Ruty. Jego biodra i po
ś
ladki
ś
wiadczyły wyra
ź
nie o upodobaniu, jakie
ż
ywił do słodyczy i
ś
wi
ń
skiego mi
ę
sa. - O
stanie naszych butów - ci
ą
gn
ą
ł dalej. - I o cielesnych
żą
dzach.
- Ach...
Ruty u
ś
miechn
ą
ł si
ę
, na jego okr
ą
głej twarzy pojawił si
ę
istny w
ą
wóz
dołeczków. A zatem to był czuły punkt Beishy Uwie
ń
czonego.
- Wolałby
ś
, by nikt nie wiedział,
ż
e twój osprz
ę
t przechyla si
ę
w lewo -
stwierdził. - O to chodziło?
Beisho zmierzył swego kompana wrogim spojrzeniem.
- Rutaluko... - zacz
ą
ł.
- Ile razy mam ci powtarza
ć
,
ż
eby
ś
mnie tak nie nazywał?
- A zatem nie wypominaj mi ju
ż
wi
ę
cej k
ą
ta mojej erekcji -odparował Beisha.
-Wyznałem ci to w bardzo intymnej chwili.
Istotnie chwila była nader intymna. Tkwili razem zamkni
ę
ci w klozecie,
nale
żą
cym do margrabiny Cataglii, która zmuszona do spłaty karcianych długów
zaprosiła ich do swego zamku, aby ukradli - za stosown
ą
opłat
ą
- nale
żą
c
ą
do jej
m
ęż
a kolekcj
ę
waz, ozdobionych erotycznymi rysunkami. Na nieszcz
ęś
cie mał
ż
onek
zbyt wcze
ś
nie wrócił z wy
ś
cigów psów i margrabina, zawsze przejawiaj
ą
ca
skłonno
ść
do niestosownych dowcipów, zamkn
ę
ła Beish
ę
i Ruty'ego w toalecie, po
czym przyst
ą
piła do rozpraszania podejrze
ń
m
ęż
a (wo
ń
wody kolo
ń
skiej Beishy na-
dal wisiała w powietrzu niczym
ś
miech na stypie), udost
ę
pniaj
ą
c mu swoje ciało we
wszelkich mo
ż
liwych pozycjach. Gdy zza drzwi zacz
ę
ły dobiega
ć
odgłosy,
towarzysz
ą
ce kopulacji, pr
ę
t Beishy nabrzmiał w fałdach pantalonów i w odpowiedzi
na zdumione spojrzenie przyjaciela jego wła
ś
ciciel wyznał szeptem,
ż
e narz
ą
d ów
zawsze przejawiał skłonno
ść
do przechylania si
ę
na lewo.
Eskapada owa zako
ń
czyła si
ę
lepiej, ni
ż
zapowiadało to nieprzyjemne
toaletowe interiudium. Gdy m
ąż
, wyczerpany gwałtownym wysiłkiem, zapadł w sen,
wielmo
ż
na pani wyprowadziła złodziei wraz z ich łupem z zamku. Nast
ę
pnie
sprzedali pi
ęć
waz (z których jedna przedstawiała akty, do których nie zni
ż
yłaby si
ę
nawet margrabina, ogarni
ę
ta najwi
ę
ksz
ą
desperacj
ą
), zyskuj
ą
c całkiem niezły
zarobek. Lecz nawet najwi
ę
ksze zarobki szybko topniej
ą
, o ile nie zostan
ą
m
ą
drze
zainwestowane b
ą
d
ź
zaoszcz
ę
dzone, dwójka za
ś
przyjaciół miała zbyt mało cierpli-
wo
ś
ci na to pierwsze i zbyt wiele kosztownych zachcianek na drugie. W ci
ą
gu paru
dni wydali wszystko na wino, kobiety i
ś
piew, pozostaj
ą
c niemal bez grosza.
- Autor - oto, czego mi trzeba - oznajmił Beisho. - Kto
ś
, kto chciałby
przetłumaczy
ć
swoje dzieła.
- W
ą
tpi
ę
, aby
ś
znalazł w tej okolicy jakichkolwiek pisarzy -odparł Ruty. - To
miasto rybaków.
- Rybacy tak
ż
e opowiadaj
ą
historie - zauwa
ż
ył Beisho.
- Owszem — odrzekł Ruty. — Ale jak cz
ę
sto je zapisuj
ą
? Beisho nie zdołał
odpowiedzie
ć
, w tym momencie bowiem uwag
ę
obu w
ę
drowców przykuło ciche
szlochanie w zasypanej
ś
mieciami uliczce po lewej.
- To jaka
ś
kobieta. Płacze - zauwa
ż
ył Beisho.
- I co z tego?
- A to,
ż
e jej płacz stanowi pierwsz
ą
oznak
ę
gł
ę
bszych uczu
ć
, na jak
ą
natkn
ę
li
ś
my si
ę
w tej przekl
ę
tej dziurze. Powinni
ś
my sprawdzi
ć
, co si
ę
stało.
Ruty wzruszył ramionami.
- Jak sobie
ż
yczysz - rzekł. - Ty id
ź
. Ja zaczekam tutaj. Beisho skr
ę
cał ju
ż
w
w
ą
ski zaułek, pozostawiaj
ą
c swego towarzysza obserwuj
ą
cego leniwie dobrych
ludzi z Joom, w
ę
druj
ą
cych w gór
ę
i w dół wzgórza. Kiepskie miejsce na poszukiwa-
nie pi
ę
kna, uznał Ruty. Mo
ż
e to wysiłek konieczny do pokonania stromego zbocza
sprawiał,
ż
e obywatele miasta mieli tak puste, bezmy
ś
lne twarze? Albo te
ż
- co
bardziej prawdopodobne - przyczyn
ą
był fakt, i
ż
ka
ż
dy posiłek serwowany w Joom
składał si
ę
głównie z łusek, płetw i martwych szklistych oczu.
Ruty obejrzał si
ę
za swym przyjacielem i ujrzał, i
ż
Beisho stoi obok jednej z
ładniejszych kobiet miasta, płacz
ą
cej na progu.
- Co si
ę
stało? - pytał wła
ś
nie.
Kobieta uniosła ku niemu wielkie, srebrzyste, zrozpaczone oczy.
- Czy my si
ę
znamy? - spytała.
- Jestem Beisho Fie. Param si
ę
poezj
ą
, no
ż
ownictwem i zaklinaniem dzikich
psów.
- Có
ż
, mnie na nic si
ę
nie przydasz - odparła kobieta. - Nie potrzebuj
ę
wierszy...
- A czego potrzebujesz?
- Chyba
ż
e pie
ś
ni pogrzebowej. - Do jej oczu ponownie napłyn
ę
ły łzy. - O
tak, pie
ś
ni pogrzebowej, pami
ę
ci mojego ukochanego brata.
- Czy on umarł? Potrz
ą
sn
ę
ła głow
ą
.
- Umiera?
Tym razem przytakn
ę
ła, wskazuj
ą
c w stron
ę
jeziora.
- Topi si
ę
? - naciskał Beisho.
- Został po
ż
arty - odparła kobieta. - Tkwi w brzuchu jakiej
ś
ryby.
- Twierdziła
ś
jednak,
ż
e wci
ąż
ż
yje.
- Jeste
ś
my bli
ź
niakami - wyja
ś
niła. - Nasze umysły s
ą
... zł
ą
czone.
Wiedziałabym, gdyby umarł.
- To straszne - mrukn
ą
ł Beisho. - Straszne.
- Co takiego? - spytał Ruty. Znudzony obserwowaniem rybiej defilady,
podszedł do nich, aby dowiedzie
ć
si
ę
, sk
ą
d te płacze.
-Ta dama...
- Nazywam si
ę
Leauqueau - wtr
ą
ciła.
- Brat Leauqueau został po
ż
arty przez ryb
ę
.
- Co za nieszcz
ęś
cie - stwierdził Ruty. - Był
ż
e karłem czy spotkał tak wielk
ą
ryb
ę
?
- W gł
ę
binach kryj
ą
si
ę
najdziwniejsze stworzenia - odparła Leauqueau,
spogl
ą
daj
ą
c w stron
ę
obsydianowych wód jeziora. -Nie wszystkie z nich to ryby.
- Och? - Ruty wyra
ź
nie si
ę
zainteresował. Od wielu lat spisywał bestiariusz,
katalog wszelkich gatunków fauny,
ż
yj
ą
cych w Koloniach. By
ć
mo
ż
e, w chłodnych
falach jeziora kryło si
ę
nieznane zwierz
ę
, oczekuj
ą
ce na swego odkrywc
ę
, który
nada mu imi
ę
. - Powinni
ś
my odnale
źć
tego ludo
ż
erc
ę
i uratowa
ć
pani brata.
- Zrobimy tak - odparł bezzwłocznie Beisho. - Na nieszcz
ęś
cie jednak nie
mamy łodzi.
- Zatem wynajmiemy jak
ąś
.
- Nie mamy te
ż
pieni
ę
dzy.
- Ja mam - wtr
ą
ciła natychmiast Leauqueau.
- Jak jednak znajdziemy tego stwora? - zaprotestował Beisho. - To wielkie
jezioro.
- Mo
ż
e nam si
ę
nie uda
ć
- przyznał Ruty - ale wol
ę
sp
ę
dzi
ć
dzie
ń
na łowieniu
ryb ni
ż
na próbach znalezienia jakiego
ś
pismaka...
- Pismaka? - spytała Leauqueau. - Zatem przywiódł was tu szcz
ęś
liwy los.
Mój brat jest poet
ą
.
- Ach tak? - spytał Beisho, udaj
ą
c oboj
ę
tno
ść
.
- Czy jego dzieła zostały ju
ż
przeło
ż
one? - dopytywał si
ę
Ruty. - Jedynie Fie
Uwie
ń
czony potrafi tego dokona
ć
, za bardzo skromn
ą
opłat
ą
.
Leauqueau spojrzała na Beish
ę
swymi srebrnymi oczami.
- Chyba bogowie postanowili, by nasze drogi si
ę
skrzy
ż
owały - rzekła.
- Czy
ż
by w Joom mieszkali jacy
ś
bogowie? - chciał si
ę
dowiedzie
ć
Ruty.
- Do tej pory w to nie wierzyłam - odparła Leauqueau. Ruty roze
ś
miał si
ę
.
- Sam widzisz. Ona s
ą
dzi,
ż
e stanowisz dowód na co
ś
, czemu sam
zaprzeczasz.
- Sofistyka — warkn
ą
ł Beisho.
- Zatem zajmijmy si
ę
bardziej praktycznymi sprawami - powiedział Ruty. —
Moja pani, je
ś
li tylko zapewnisz stosowne fundusze, natychmiast pospiesz
ę
na
przysta
ń
i wynajm
ę
nam łód
ź
.
- Nie wspominaj tylko nikomu, co zamierzamy - ostrzegła, podaj
ą
c mu kilka
monet. - Tutejsi marynarze s
ą
przes
ą
dni.
- A zatem to głupcy - stwierdził Beisho. - Znajdziemy twojego brata bez
pomocy bogów. Potem za
ś
zamieni
ę
jego rymy w
ż
ywe srebro w tuzinie nowych
j
ę
zyków i wszyscy b
ę
dziemy szcz
ęś
liwi.
- Sk
ą
d wiesz,
ż
e twój brat znikn
ą
ł w jeziorze? - spytał Beisho po drodze do
portu. - Mo
ż
e został po
ż
arty przez Steliamaka? Widziałem kilka z nich, kr
ążą
cych
po okolicy.
- Wiem,
ż
e to jezioro - odparła. - Miał na jego punkcie obsesj
ę
.
- Dlaczego?'
- Z powodu Quiddity.
- Quiddity? - Słowo to rzadko wymawiano w blasku dnia.
- Słyszałe
ś
o nim?
- Oczywi
ś
cie. Czy istnieje jakakolwiek kultura, w której ludzie nie słyszeliby o
wielkim morzu snów? Ale
ż
zaledwie par
ę
miesi
ę
cy temu spotkali
ś
my pewnego
człeka, który twierdził,
ż
e był kiedy
ś
latarnikiem na jego wybrze
ż
ach. Jednak
ż
e dzieli
nas od niego co najmniej tysi
ą
c mil.
- Wi
ę
cej, znacznie wi
ę
cej...
- Jak zatem...?
- Tu, w Joom, mamy pewn
ą
legend
ę
. Legend
ę
, w któr
ą
mój brat wierzył cał
ą
dusz
ą
. - Po tych słowach zamilkła.
- Zamierzasz mija opowiedzie
ć
? - spytał Fie. Leauqueau zni
ż
yła głos do
szeptu.
- Powiada si
ę
,
ż
e w pewnych porach roku wody morza snów w
ę
druj
ą
c
podziemnymi kanałami trafiaj
ą
do tego jeziora - odparła.
Beisho gwizdn
ą
ł cicho.
- Niezła opowie
ść
- rzekł.
- To jeszcze nie wszystko - dodała. - Legenda głosi, i
ż
my wszyscy jeste
ś
my
potomkami
ś
ni
ą
cych, wyrzuconych przez fale na brzeg, przybyszów z innych krain
istnienia.
- Sapas Humana?
- Wła
ś
nie.
- To lepsze ni
ż
wiara,
ż
e pochodzimy od bogów - zauwa
ż
ył Beisho. - A ty
wierzysz w to?
- Owszem - przez wzgl
ą
d na brata.
- To ju
ż
jaki
ś
powód.
Ruty wspinał si
ę
w ich stron
ę
strom
ą
dró
ż
k
ą
. Jego twarz miała ponury wyraz.
- Có
ż
, co
ś
dla nas znalazłem - rzekł. - Przynajmniej pływa. To najlepsze, co
mog
ę
powiedzie
ć
.
Poszli w
ś
lad za nim do przystani. Po drodze wyja
ś
nił im,
ż
e cz
ęść
rybaków
odmówiła wynaj
ę
cia łodzi, inni natomiast za swe usługi za
żą
dali absurdalnie
wysokiej zapłaty. Tylko jeden kapitan zgodził si
ę
zabra
ć
ich na jezioro za tak
ś
mieszn
ą
sum
ę
.
- Nazywa si
ę
Flimchen - stwierdził Ruty. - I przypuszczam,
ż
e jest na wpół
szalony.
- Czemu tak my
ś
lisz? — zainteresował si
ę
Beisho.
- Sam os
ą
d
ź
. - Ruty odsun
ą
ł si
ę
, ukazuj
ą
c Beishy i Leauqueau wynaj
ę
t
ą
przez siebie łód
ź
i jej wła
ś
ciciela.
Trudno byłoby stwierdzi
ć
, które z nich znajdowało si
ę
w gorszym stanie.
Oboje ogl
ą
dali ju
ż
zbyt wiele burz, przeszli zbyt wiele wypadków i napraw, oboje ju
ż
dawno osi
ą
gn
ę
li stan nasycenia - jedno wod
ą
, drugie, s
ą
dz
ą
c po jego spojrzeniu,
czym
ś
nieco silniejszym.
- Nie spodziewajcie si
ę
zwrotu pieni
ę
dzy - rzucił siwy marynarz, stoj
ą
cy na
o
ś
lizgłych deskach pokładu. - Nie obchodzi mnie, czy płyniecie, czy te
ż
nie, i tak
zatrzymam zapłat
ę
. -Poklepał si
ę
po kieszeni. - Mo
ż
ecie i
ść
w diabły.
- Nadal chcesz płyn
ąć
? - spytał Ruty.
- Oczywi
ś
cie - odparł Fie, nie próbuj
ą
c nawet zbli
ż
y
ć
si
ę
do łodzi.
- Wy dwaj mo
ż
ecie płyn
ąć
ze mn
ą
- odparł Flimchen. - Ale nie wasza...
pasa
ż
erka. - Dziabn
ą
ł palcem w stron
ę
Leauqueau. Beisho zauwa
ż
ył zdarte,
zaschni
ę
te skórki wokół paznokci m
ęż
czyzny.
- Czy to jakie
ś
ż
eglarskie zwyczaje? - chciał wiedzie
ć
Beisho.
- Nie - odparł rybak. - Boj
ę
si
ę
tylko przedstawicielek jej płci, bowiem cała
szóstka moich braci zmarła w ramionach kobiety.
- Tej samej? - spytał zdumiony Ruty.
- Nic wi
ę
cej nie powiem - padła odpowied
ź
. - Podobnie jak oni.
- Boj
ę
si
ę
,
ż
e bez niej nie mo
ż
emy płyn
ąć
- mrukn
ą
ł Beisha.
- Owszem, mo
ż
ecie - odparła Leauqueau. - Wi
ę
cej, musicie. Zaczekam tu na
was.
- Zdecydujcie si
ę
wreszcie - za
żą
dał Flimchen. - Do zmroku pozostały nam
jedynie dwie godziny. W blasku dwunastu ksi
ęż
yców jezioro staje si
ę
znacznie
gro
ź
niejsze.
- Oczywi
ś
cie,
ż
e płyniemy - Ruty złapał Beish
ę
za r
ę
k
ę
i wci
ą
gn
ą
ł go po
mokrych, pełnych kału
ż
schodkach prowadz
ą
cych w gł
ą
b łodzi. - Masz mo
ż
e na
pokładzie no
ż
e i sieci?
- Oczywi
ś
cie - odparł Flimchen. - Jakiej ryby szukacie?
- Dostatecznie du
ż
ej by mogła połkn
ąć
brata tej kobiety.
- O
ś
miel
ę
si
ę
stwierdzi
ć
,
ż
e znajdziemy tu podobnego stwora
- Flimchen zerkn
ą
ł na Beish
ę
. - O ile oczywi
ś
cie wyci
ą
gniecie go potem na
brzeg i załatwicie.
- Bardzo ch
ę
tnie - Beisho ostro
ż
nie postawił stop
ę
na pokładzie rozkołysanej
łodzi. - Je
ż
eli znajdziesz nam t
ę
ryb
ę
, ogłuszymy j
ą
jednym mocnym łupni
ę
ciem.
Rybak nagrodził ów pokaz odwagi przebiegłym
ś
miechem.
- Łupni
ę
ciem, co?!
- Nie znam strachu - oznajmił bu
ń
czucznie Beisho. U
ś
miech marynarza
znikn
ą
ł jak zdmuchni
ę
ty.
- Zatem we
ź
sobie cz
ęść
mojego, mnie bowiem samemu wystarcza go a
ż
nadto. Nigdy nie wypłyn
ą
łem na te wody, nie l
ę
kaj
ą
c si
ę
tego na co mog
ę
trafi
ć
.
Albo co mo
ż
e trafi
ć
na mnie.
- To rzekłszy, zwolnił utrzymuj
ą
c
ą
łód
ź
lin
ę
; wrócił za ster, wł
ą
czył silnik i
wyprowadziwszy rozdygotany stateczek z przystani, wypłyn
ą
ł na szerokie wody.
Beisho - bardziej po to, by zaj
ąć
czym
ś
umysł i zapomnie
ć
o nieprzyjemnym
kołysaniu łodzi, ni
ż
dlatego, by cenił sobie opinie marynarza - powtórzył swym
towarzyszom legend
ę
, opowiedzian
ą
przez Leauqueau, i spytał Flimchena, czy
wierzy w podobne historie.
- Niektórzy ludzie twierdz
ą
,
ż
e pochodzimy od ryb - odparł tamten - ja jednak
przez całe
ż
ycie mam z nimi do czynienia i nigdy nie dostrzegłem ani jednej - nawet
jednej, powiadam - w której oczach wida
ć
by było
ś
lad istnienia duszy.
- Wierzysz zatem,
ż
e jeste
ś
my potomkami ludzkich wyrzutków? - spytał
Ruty.
- Najprawdopodobniej. Ruty skrzywił si
ę
.
- Czy
ż
by ci to przeszkadzało? - spytał Beisho.
- Pochodzenie od rasy
ś
pi
ą
cych? Owszem... Niepokoi mnie to.
- Dlaczego?
- Bowiem oznaczałoby,
ż
e jeste
ś
my dzie
ć
mi przypadku, Fie. Zwykłymi
b
ę
kartami, pozbawionymi celu i znaczenia.
- Musimy zatem poszuka
ć
go sobie sami - odparł Beisho. Ciche chrz
ą
kni
ę
cie
marynarza
ś
wiadczyło,
ż
e starzec przyj
ą
ł te słowa z aprobat
ą
.
- A kiedy umieramy? - naciskał Ruty. - Co wtedy? Kiedy nie mo
ż
emy ju
ż
znale
źć
sensu w swoim
ż
yciu? Czy wówczas znikamy jak sny?
- To nie byłoby nawet takie złe - wtr
ą
cił Flimchen.
- Naprawd
ę
? - Głos Ruty'ego opadł do pełnego melancholii szeptu. -
Ciekawe...
Zapadła długa cisza. Łód
ź
wypływała coraz dalej na mroczne wody jeziora.
Wreszcie odezwał si
ę
Flimchen.
- Tam - rzekł, wskazuj
ą
c r
ę
k
ą
.
Pod powierzchni
ą
pokazało si
ę
co
ś
wielkiego. Pot
ęż
ny kształt zawrócił, nad
wod
ą
przez moment mign
ę
ła
- Co to jest?- j
ę
kn
ą
ł Beisho.
- Zgaduj
ę
- padła odpowied
ź
-
ż
e to wasz ludojad. Jakby wiedz
ą
c,
ż
e o nim
mowa, stwór wynurzył z wody sw
ą
paskudn
ą
głow
ę
; obrzydliwa istota, pozbawiona
wdzi
ę
ku i symetrii. Bezoki pysk pokrywała twarda skorupa,
ż
łobkowane boki były
ostre, chropowate.
- Nie widz
ę
paszczy - zauwa
ż
ył Ruty.
- A je
ś
li w ogóle jej nie ma?
- W jaki zatem sposób po
ż
era ludzi?
- Mo
ż
e tego nie robi. - Beisho nadal przygl
ą
dał si
ę
stworzeniu. - Mo
ż
e to inne
zwierz
ę
.
- Ono nas słyszy - wtr
ą
cił Flimchen.
I w tym momencie stwór popłyn
ą
ł wprost ku łodzi.
- No
ż
e! No
ż
e! - rykn
ą
ł Beisho.
Flimchen grzebał ju
ż
na dnie w poszukiwaniu broni, zanim jednak zdołał
pochwyci
ć
stosowne ostrze, potwór ich staranował. Łód
ź
szarpn
ę
ła si
ę
gwałtownie,
a Ruty, straciwszy równowag
ę
na
ś
liskich przegniłych deskach, wyleciał z pluskiem
za burt
ę
. Mimo ochronnej warstwy tłuszczu natychmiast znikn
ą
ł pod wod
ą
i przez
moment Beisho s
ą
dził ju
ż
,
ż
e po raz ostatni widział swego towarzysza. Z jego ust
wyrwał si
ę
cichy szloch gniewu i rozpaczy, jednak
ż
e w tym momencie na dziobie
wybuchło nagłe zamieszanie i w fontannie wzburzonej piany nad wod
ą
pojawił si
ę
Ruty, siedz
ą
cy na pysku bestii. Grubas przytomnie si
ę
gn
ą
ł w stron
ę
Beishy, złapał
go za r
ę
k
ę
i natychmiast został wci
ą
gni
ę
ty do łodzi. Roztrz
ę
siony, gwałtownie
chwytał powietrze.
- Znowu nadpływa! - krzykn
ą
ł marynarz.
Tym razem był ju
ż
uzbrojony w krótki harpun i starannie wymierzywszy w
p
ę
dz
ą
cego w ich stron
ę
potwora, rzucił, trafiaj
ą
c swój cel w sam
ś
rodek
zniekształconej głowy.
Stwór wydał z siebie głos, który mógłby raczej pochodzi
ć
z gardła kobiety:
pełen bólu krzyk, urwany tak gwałtownie, i
ż
Beisho my
ś
lał,
ż
e zwierz
ę
zostało
ś
miertelnie ranione i natychmiast zdechło. Ale nie; gdy tylko wrzask ucichł, stwór
zacz
ą
ł szarpa
ć
si
ę
tak gwałtownie,
ż
e o mało nie wywrócił łodzi.
Flimchen przywi
ą
zał lin
ę
harpuna do zardzewiałego pier
ś
cienia, osadzonego
w okr
ęż
nicy, po czym z powrotem zaj
ą
ł si
ę
sterem.
- Co teraz zrobimy? - spytał Beisho, wodz
ą
c wokoło oszalałym wzrokiem.
- Wyci
ą
gniemy t
ę
paskud
ę
na brzeg.
- Nadal nie wiemy, czy to wła
ś
nie jest zwierz
ę
, którego szukali
ś
my -
przypomniał Ruty.
- W ci
ą
gu czterdziestu lat połowów nie widziałem tu nic podobnego - odparł
marynarz. - Je
ś
li gdzie
ś
jeszcze czai si
ę
tu inny pieprzony ludojad, sami mo
ż
ecie go
sobie złapa
ć
.
Zwi
ę
kszył obroty silnika i zawrócił; dziób łodzi celował prosto w przysta
ń
Joom.
- Trzymajcie si
ę
- polecił. - Zamierzam wjecha
ć
łodzi
ą
na mielizn
ę
i
wyci
ą
gn
ąć
za sob
ą
tego stwora.
Je
ś
li nawet zranione zwierz
ę
zrozumiało, jakie mieli wobec niego plany, nie
podj
ę
ło
ż
adnej próby oporu, cho
ć
sama jego waga wskazywała,
ż
e podobna próba
mogłaby si
ę
powie
ść
.
- Z pewno
ś
ci
ą
zdycha - mrukn
ą
ł Beisho, patrz
ą
c, jak ich zdobycz unosi si
ę
do góry brzuchem po
ś
ród krwawej piany.
- Mo
ż
liwe - rzekł Ruty.
- W
ą
tpisz w to?
- To co
ś
nie ma oczu ani pyska - zauwa
ż
ył jego towarzysz. -Nie dziwi ci
ę
to?
Beisho spojrzał na swego kompana.
- Do czego zmierzasz, Rutaluko?
- Kryje si
ę
w tym jaka
ś
tajemnica, i to wi
ę
ksza, ni
ż
s
ą
dzimy -odparł Ruty. -
Pami
ę
tasz, co ów latarnik opowiadał nam o wodach Quiddity? Jak osadzaj
ą
si
ę
na
ciałach tych, którzy w nich pływaj
ą
?
Wzrok Beishy pow
ę
drował z powrotem w stron
ę
zwierz
ę
cia.
- Mo
ż
e powłoka, któr
ą
widzimy, to jedynie rodzaj kokonu, skrywaj
ą
cego
ż
ywy
organizm? - doko
ń
czył Ruty.
- Ciało Humana? Naszych przodków? - mrukn
ą
ł Beisho.
- Mo
ż
liwe.
Na wargach Beishy zata
ń
czył szeroki u
ś
mieszek.
- Po raz pierwszy w
ż
yciu chciałbym, aby bogowie patrzyli na nas ze swych
pałaców w chmurach.
Ż
ałuj
ę
,
ż
e nie mog
ą
by
ć
ś
wiadkami tego jak, odkrywamy
samych siebie.
W czystym nadwodnym powietrzu wszelkie d
ź
wi
ę
ki niosły si
ę
znakomicie i
wrzask bestii dotarł bez przeszkód do uszu mieszka
ń
ców miasta. Na przystani
zgromadził si
ę
mały tłumek, obserwuj
ą
cy widowisko. Widz
ą
c,
ż
e łód
ź
zmierza w
stron
ę
brzegu, chmara ludzi przeniosła si
ę
z przystani na pla
żę
. Ich liczba rosła z
ka
ż
d
ą
chwil
ą
, w miar
ę
jak wie
ś
ci o niezwykłej zdobyczy roznosiły si
ę
po mie
ś
cie.
Leauqueau okazywała najwi
ę
ksz
ą
niecierpliwo
ść
. Stała po kolana w wodzie
wyci
ą
gaj
ą
c r
ę
ce, jakby przyzywała swego brata w obj
ę
cia.
- Szykujcie si
ę
! - rzucił Flimchen. - Gdy tylko uderzymy o brzeg, zacznijcie
ci
ą
gn
ąć
!
W par
ę
sekund pó
ź
niej dziób łodzi ze zgrzytem zarył si
ę
w piachu. Siła
rozp
ę
du wyniosła j
ą
na płycizn
ę
, a
ż
w ko
ń
cu jej rufa tak
ż
e spocz
ę
ła na brzegu. Ruty
wyskoczył jako pierwszy; brodz
ą
c w płytkiej wodzie miarowo podci
ą
gał lin
ę
. Beisho
poszedł w
ś
lady przyjaciela, najpierw jednak, zwracaj
ą
c si
ę
do Leauqueau, oznajmił:
- Mamy go! Widzisz? Mamy go!
Flimchen wezwał pomocy i z tłumu
ś
wiadków odł
ą
czyło si
ę
czterech
m
ęż
czyzn. Razem wyrwali stwora z jego naturalnego
ś
rodowiska i wyci
ą
gn
ę
li na
mielizn
ę
. Gdy potwór wynurzył si
ę
spo
ś
ród fal, kilku zebranych krzykn
ę
ło ze
wstr
ę
tem. Inni obserwowali go ze zdumieniem, jezioro bowiem nigdy dot
ą
d nie
wypluło z siebie nic, co cho
ć
w cz
ęś
ci przypominałoby podobne monstrum.
Le
żą
cy na piasku stwór był jeszcze brzydszy, ni
ż
kiedy swobodnie pływał w
wodzie - toporne, niezgrabne cielsko. Nawet Ruty, który umie
ś
cił w swych spisach
stworzenia ogl
ą
dane zaledwie przez garstk
ę
wybranych, nigdy nie widział czego
ś
takiego.
- Co teraz? - sykn
ą
ł Beisho, kiedy ich zdobycz spocz
ę
ła bezpiecznie na
piasku. Teraz ju
ż
w
ż
aden sposób nie zdołałaby o własnych siłach uciec do jeziora.
- Łapmy za nó
ż
- odparł Ruty. - Je
ś
li jej brat jest w
ś
rodku, musimy go
uwolni
ć
.
Beisho nie wygl
ą
dał na zachwyconego t
ą
perspektyw
ą
, jednak
ż
e czuj
ą
c na
sobie wzrok Leauqueau - i pi
ęć
dziesi
ę
ciu innych widzów - uznał,
ż
e nie czas
okazywa
ć
słabo
ś
ci. Si
ę
gn
ą
wszy do łodzi, pochwycił spory nó
ż
i z u
ś
miechem, który
- jak miał nadziej
ę
- imponował sw
ą
nonszalancj
ą
, wbił ostrze gł
ę
boko w bok
potwora. Stwór szarpn
ą
ł si
ę
, ale nie próbował umkn
ąć
przed ostr
ą
kling
ą
;
przeciwnie, zdawał si
ę
poddawa
ć
stali, jakby pragn
ą
ł, by otwarto jego ciało.
Skóra stworzenia była gruba i twarda. Nie krwawiła, nie dostrzegli te
ż
pod
ni
ą
ani
ś
ladu ko
ś
ci czy
ś
ci
ę
gien. I gdyby Ruty nie uj
ą
ł w dło
ń
no
ż
a i nie nachylił si
ę
,
aby mu pomóc, noc zd
ąż
yłaby zapa
ść
, nim Beisho zdziałałby cokolwiek. Razem
jednak otworzyli skórzast
ą
powłok
ę
od kra
ń
ca do kra
ń
ca, z ka
ż
dym ci
ę
ciem
odrywaj
ą
c nowe kawały pokrytego skorup
ą
mi
ę
sa. Nagle z wn
ę
trza istoty dobiegł
bolesny j
ę
k; w sekund
ę
pó
ź
niej odpowiedział mu krzyk Leauqueau:
- To on! To mój brat!
Beisho i Ruty zacz
ę
li pracowa
ć
ze zdwojonym zapałem. Porzucili ju
ż
no
ż
e w
obawie,
ż
e zrobi
ą
krzywd
ę
zamkni
ę
temu wewn
ą
trz człowiekowi. Zamiast tego
zagł
ę
bili r
ę
ce w zadan
ą
przez siebie ran
ę
i niczym poło
ż
ne, asystuj
ą
ce przy
potwornych narodzinach, grzebali w
ś
rodku, próbuj
ą
c uwolni
ć
wi
ęź
nia z jego celi.
Wkrótce z otworu zacz
ę
ła s
ą
czy
ć
si
ę
krew, obaj jednak wiedzieli,
ż
e nie jest to krew
bestii, lecz jej ofiary.
Leauqueau, nie mog
ą
c dłu
ż
ej wytrzyma
ć
napi
ę
cia, u
ż
yczyła im swoich
mi
ęś
ni. Tak
ż
e Flimchen, dot
ą
d obserwuj
ą
cy z rozbawieniem cał
ą
krz
ą
tanin
ę
,
pochylił si
ę
nad stworzeniem. Ciało potwora ust
ą
piło w ko
ń
cu pod atakiem o
ś
miu
r
ą
k i wreszcie ujrzeli ofiar
ę
ludojada.
Wewn
ą
trz tkwiło nie jedno ciało, ale dwa. Oba były nagie, splecione w
obj
ę
ciach. Jedno nale
ż
ało do brata Leauqueau -białego, wycie
ń
czonego m
ęż
czyzny
o oszalałych oczach. Drug
ą
ofiar
ą
była kobiet
ą
. J
ą
wła
ś
nie trafił harpun; z rany
nadal wypływała krew. Ostrze wbiło si
ę
w czubek głowy i wyszło pod brod
ą
.
Leauqueau wydała z siebie ogłuszaj
ą
cy wrzask i odskoczyła gwałtownie,
l
ą
duj
ą
c w wodzie.
- Bogowie! Bogowie! - wrzasn
ę
ła. - Spójrzcie tylko, co uczynił!
Jej przekle
ń
stwa wyrwały m
ęż
czyzn
ę
z transu. Pozwolił, by martwa kobieta -
z któr
ą
bez w
ą
tpienia spółkował - wysun
ę
ła si
ę
z jego ramion i, nie dbaj
ą
c o własn
ą
nago
ść
, zacz
ą
ł gramoli
ć
si
ę
na zewn
ą
trz.
- Była dla mnie nikim - powiedział, zwracaj
ą
c si
ę
do Leauqueau. -
Zobaczyłem j
ą
w wodzie i skoczyłem na pomoc. Beisho potrz
ą
sn
ą
ł głow
ą
.
- Nic z tego nie rozumiem - poskar
ż
ył si
ę
.
- A ja tak - odparł Ruty.
Pod
ąż
aj
ą
c za wzrokiem przyjaciela Beisho ponownie spojrzał na kobiet
ę
.
- To nasza
ś
ni
ą
ca ludzka istota - wyja
ś
nił Ruty. - Została wniesiona do
jeziora z otchłani Quiddity.
- A on popłyn
ą
ł, aby j
ą
ocali
ć
?
- Albo si
ę
z ni
ą
kocha
ć
.
- A bestia połkn
ę
ła ich oboje.
- Nie ma
ż
adnej bestii - zaprzeczył Ruty. - Jest tak, jak mówił nam latarnik.
Wody snuj
ą
fantazje wokół ludzkiego ciała - ponownie zacz
ą
ł rozdziera
ć
palcami
wn
ę
trzno
ś
ci bestii. - Ten stwór nie ma serca ani płuc, czy jelit. To jedynie osłona,
usnuta wokół
ś
ni
ą
cej tkanki. - Spojrzał na martw
ą
kobiet
ę
. - Mamy do czynienia
tylko z jej ciałem eterycznym. Prawdziwa kobieta le
ż
y gdzie
ś
martwa w łó
ż
ku,
daleko st
ą
d.
- Szkoda - mrukn
ą
ł Beisho.
- Przynajmniej uratowali
ś
my chłopaka - mrukn
ą
ł Ruty. Po tych słowach
odwrócił si
ę
, akurat na czas, by ujrze
ć
Leauqueau schylaj
ą
c
ą
si
ę
i unosz
ą
c
ą
skryty
w wodzie kamie
ń
. Dostrzegłszy
żą
dz
ę
mordu płon
ą
c
ą
w jej oczach, Ruty z krzykiem
skoczył w jej stron
ę
. Ona jednak zignorowała go. Uniosła kamie
ń
wysoko nad głow
ę
i z całych sił wymierzyła nim cios w czaszk
ę
brata, jeden, drugi, trzeci, za ka
ż
dym
razem zadaj
ą
c kolejn
ą
ran
ę
. Z gł
ę
bokich poszarpanych rozci
ęć
trysn
ę
ła krew.
M
ęż
czyzna run
ą
ł na plecy, prosto w wod
ę
. Gdy Ruty dotarł do niego, był ju
ż
martwy.
Jedno z jego oczu wypłyn
ę
ło z oczodołu, drugie spogl
ą
dało t
ę
po w przestrze
ń
,
jakby zaskoczone,
ż
e po zbawieniu tak szybko mo
ż
e nast
ą
pi
ć
ś
mier
ć
.
Leauqueau nie broniła si
ę
przed aresztowaniem. Oboj
ę
tnie czekała na
nabrze
ż
u, gdy wzywano patrol. Potem bez słowa dała si
ę
odprowadzi
ć
do
wi
ę
zienia. Zanim Beisho i Ruty opowiedzieli swoj
ą
cz
ęść
historii, odczekali, póki
tragarze nie wynios
ą
ciał kochanków i wreszcie po
ż
egnali si
ę
z Flimchenem, ju
ż
dawno zapadła noc. Ich znu
ż
one mi
ęś
nie domagały si
ę
odpoczynku, puste brzuchy
- strawy.
- Nie mamy pieni
ę
dzy - stwierdził Ruty, w
ę
druj
ą
c niespiesznie w gór
ę
stromej
uliczki.
- Nie, ale mo
ż
emy jeszcze sporo zarobi
ć
- odparł Beisho.
- Jak?
- Czy
ż
ta historia nie stanie si
ę
legendarna?
- Mo
ż
liwe.
- I czy ludzie nie zaczn
ą
pyta
ć
, czym zajmował si
ę
martwy chłopak, zanim
pochłon
ę
ło go morze snów? A słysz
ą
c,
ż
e był poet
ą
, czy
ż
nie zapragn
ą
z całych sił
zdoby
ć
egzemplarz jego sonetów?
- Ach... - westchn
ą
ł Ruty.
- Zostan
ę
jego jedynym tłumaczem, przyjacielu. Dzi
ę
ki jego dziełom
zarobimy fortun
ę
.
- Ale sk
ą
d je we
ź
miemy?
- Znajdziemy je - odparł Beisho pewnym tonem i poprowadził ich prosto do
miejsca, w którym po raz pierwszy ujrzał płacz
ą
c
ą
Leauqueau.
Drzwi były zamkni
ę
te, ale nie wynaleziono jeszcze zamków ani zasuw, które
oparłyby si
ę
zr
ę
cznym palcom Ruty'ego. W pół minuty dwaj kompani znale
ź
li si
ę
wewn
ą
trz skromnego domostwa i natychmiast rozpocz
ę
li poszukiwania dzieł
zmarłego poety. Owo grzebanie w rzeczach dotkni
ę
tego kl
ą
tw
ą
rodze
ń
stwa nie było
zbyt przyjemne, ale po kilkunastu minutach przyniosło spodziewane owoce. W
jednym z pokojów na pi
ę
trze Ruty natrafił na ukryt
ą
w szufladzie toaletki ksi
ąż
k
ę
,
oprawion
ą
w pokryt
ą
łuskami, rdzawo br
ą
zow
ą
skór
ę
. Z triumfalnym okrzykiem
zniósł j
ą
na dół do Beishy.
- Ta oprawa pochodzi od zwierz
ę
cia, którego nie ma w moim bestiariuszu -
oznajmił, podaj
ą
c przyjacielowi tomik. - Prawdopodobnie
ż
yje gdzie
ś
w tym jeziorze.
Kiedy zarobisz ju
ż
swoj
ą
fortun
ę
, chciałbym wynaj
ąć
jeszcze jedn
ą
łód
ź
i...
- Sam mo
ż
esz wybra
ć
si
ę
na ryby - odparł Beisho. - Ja zamierzam kupi
ć
sobie wielki elegancki namiot, postawi
ć
go na szczycie wzgórza i obserwowa
ć
ci
ę
z
wy
ś
ciełanego poduszkami ło
ż
a.
Zacz
ą
ł przerzuca
ć
kartki tomiku, podczas gdy Ruty dumał nad zoologiczn
ą
tajemnic
ą
.
- Wygl
ą
da na skór
ę
w
ęż
a - stwierdził wreszcie.
- Nawet pasuje - odparł cierpko Beisho - zwa
ż
ywszy na temat skrytych pod
ni
ą
utworów.
- Pisał o w
ęż
ach?
- O jednym z nich - odrzekł Beisho. - Stworze pomi
ę
dzy jego nogami. - Nadal
przerzucał kartki, przebiegaj
ą
c wzrokiem tekst. Jego twarz skrzywiła si
ę
z
niesmakiem. - Nigdy w
ż
yciu nie czytałem czego
ś
tak nieprzyzwoitego. To nie
poezja. To instrukcje, jak gwałci
ć
własn
ą
siostr
ę
na ka
ż
dy mo
ż
liwy sposób. - Oddał
ksi
ąż
k
ę
Ruty'emu. - Nikt nie opublikuje podobnych
ś
wi
ń
stw.
Ruty zajrzał do ksi
ąż
ki. Arcydzieła martwego chłopaka okazały si
ę
niezr
ę
cznymi rymowankami, nabazgranymi na podejrzanie poplamionym welinie.
Wsun
ą
ł do kieszeni tomik, postanawiaj
ą
c obejrze
ć
go pó
ź
niej.
- Chc
ę
zatrzyma
ć
opraw
ę
- wyja
ś
nił, dostrzegaj
ą
c wrogie spojrzenie Beishy.
Porzuciwszy dom, w którym nie mieli ju
ż
nic wi
ę
cej do roboty, wyszli na
dwór. Stoj
ą
c na progu Beisho z podziwem spojrzał na dwana
ś
cie ksi
ęż
yców.
- Czy s
ą
dzisz,
ż
e te same niebiosa spogl
ą
daj
ą
w dół na Sapas Humana? -
zastanawiał si
ę
gło
ś
no Ruty.
- Oczywi
ś
cie,
ż
e nie - odparł Beisho. - Oni
ż
yj
ą
w celach, przyjacielu. I
ś
ni
ą
,
poniewa
ż
marz
ą
o tym, by z nich uciec.
- Chciałbym spotka
ć
kiedy
ś
jednego z nich...
ż
ywego... i odesła
ć
go z
powrotem, aby opowiedział o nas w swym
ś
wiecie. To byłoby naprawd
ę
co
ś
.
- Sk
ą
d jednak miałby wzi
ąć
słowa, aby nas opisa
ć
? Nasz urok wykracza
poza ich pojmowanie.
- Mo
ż
e zatem my powinni
ś
my wyruszy
ć
do nich - zaproponował Ruty. -
Ukra
ść
statek i po
ż
eglowa
ć
poprzez morze snów, póki nie dotrzemy do ich wyspy.
- Po co? - Beisho podj
ą
ł przerwan
ą
w
ę
drówk
ę
.
- Poniewa
ż
tu jeste
ś
my niczym. Mniej ni
ż
niczym. Tam jednak byliby
ś
my
niemal jak bogowie, nieprawda
ż
?
Beisho zerkn
ą
ł na swego towarzysza. W jego wzroku pogarda mieszała si
ę
z
oszołomieniem.
- Nigdy nie wiem, co o tobie s
ą
dzi
ć
, Rutaluko - rzekł.
- Czego niby nie wiesz?
- Czy jeste
ś
geniuszem, czy debilem.
- A, to - Ruty u
ś
miechn
ą
ł si
ę
przebiegle. - Có
ż
, ja znam prawd
ę
, ale nie
zamierzam jej zdradzi
ć
.
Beisho otwarł usta, aby pocz
ę
stowa
ć
go jak
ąś
soczyst
ą
uwag
ą
, ale rozmy
ś
lił
si
ę
w ostatniej chwili. Zamiast tego pow
ę
drował w gór
ę
ulicy, w stron
ę
targu
rybnego, na którym musieli poszuka
ć
sobie jedzenia i schronienia w
ś
ród
wczorajszych trocin.
Ruty zatrzymał si
ę
na moment, po raz ostatni spogl
ą
daj
ą
c w dół, na przysta
ń
i rozci
ą
gaj
ą
ce si
ę
za ni
ą
jezioro. Tuzin ksi
ęż
yców odbijał si
ę
w gładkiej tafli, lecz ich
łagodny blask nie przenikał czarnego lustra wody. Jakiekolwiek
ś
pi
ą
ce dusze
skrywała otchła
ń
jeziora, tego wieczoru były one bezpieczne, pogr
ąż
one we
ś
nie i
nie ockn
ą
si
ę
, póki do ko
ń
ca nie do
ś
ni
ą
swych snów.