Dębski Rafał
Pięćdziesiąt dni po zmartwychwstaniu
Z „Science Fiction”
Dźwięk dzwonu przenikał go na wskroś. Oddalał się i przybliżał, odzywając się świdrującym,
bezlitosnym bólem pod czaszką spoczywającego w trumnie ciała. Podobno dzwony potrafią odstraszać
duchy. Na pewno sprawiają im ból.
Laudamus Te... Beneficimus Te... Adoramus Te... Glorificamus Te... Słowa modlitwy paliły żywym
ogniem. Gdyby tylko miał siłę uciec, powstać i porzucić na zawsze mrok kaplicy... Ale nie mógł. Musiał
słuchać pustych, szeptanych z obowiązku modlitw i cierpieć katusze. Złóżcie mnie wreszcie do ziemi,
prosił bezgłośnie. Nawet gdybyście mieli wrzucić mnie nagiego z powrotem do szybu kopalni! Niech
wrócę tam, gdzie spędziłem pół życia, skąd wydobyliście moje ledwie oddychające, poszarpane ciało!
Ale nie, nie macie dla mnie nawet odrobiny litości!
Zrobili wszystko, żeby odszedł na zawsze. Kiedy tylko śmierć głośniej zastukała do drzwi i stało się
jasne, że nie przeżyje, zasłonili wszystkie lustra, aby duch się w nich nie przeglądał, zatrzymali zegary,
aby nie znał godziny powrotu z zaświatów, wyrwali spod głowy poduszkę, by ulotne pierze nie więziło
skołatanej duszy.
Ale on nie chciał odchodzić. Przez zamknięte powieki doskonale widział wszystko, co działo się
dookoła. Ludziom zdawało się, że jest już na sądzie Bożym, a on przez cały czas był przy nich, w
martwym ciele. Martwym? Może i tak. Nie był przecież w stanie poruszyć rękami, na piersi zwalił mu się
zimny ciężar, czuł się tak, jakby został zamrożony w bryle lodu. Na powiekach czuł chłód miedzianych
monet, niczym w studni słyszał, jak stare kobiety modlą się przy nędznym katafalku zrobionym z
drewnianych kozłów, dochodził go niewyraźny zapach zapalonych świec. Przy wyprowadzaniu trumny
mocno uderzyli nią trzy razy o próg, żeby pożegnał się ostatecznie z tym światem.
Na próżno! Przynajmniej niektórzy wiedzieli o tym - na pewno grabarz, usilnie namawiający
zrozpaczoną wdowę, aby zgodziła się odwrócić trupa twarzą do dołu przed zaniknięciem trumny, i
kościelny, który ukradkiem nasypał do środka kilka garści maku. Jeśli zmarły zmieni się w upiora, po
przebudzeniu powinien zająć się liczeniem ziarenek i nie mieć na nic więcej czasu...
Za konduktem szedł człowiek w czerni. Patrzył na zdobiony srebrem karawan i kołyszącą się dębową
skrzynię, jakby wzrokiem chciał przeniknąć solidne deski. Mruczał coś pod nosem, ale nie były to
modlitwy. Jako jeden z pierwszych rzucił garść ziemi do cmentarnego dołu, a odszedł od grobu na
samym końcu.
Ciężkie grudy dudniły o wieko z głuchym łoskotem. Zamknięty wewnątrz słuchał głośnych modlitw,
bezsilnych, obcych, zapomnianych już słów. Leżał w zupełnej ciemności, czując, jak powoli, ale
niepowstrzymanie wraca doń życie. Tu, pod ziemią, rządzą inni bogowie. To właśnie oni ożywiają
wybranych.
Długo trwało, zanim wykonał pierwszy ruch. Nie wiedział, czy minęły dni, tygodnie czy miesiące. Czas
przestał mieć jakiekolwiek znaczenie. Budzący do życia impuls przyszedł nagle, przebiegł przez
wszystkie członki potężnym dreszczem. Kiedy dłonie przeszył mu straszliwy ból, kurczowo zacisnął
palce. Ziarenka maku przesypały się między nimi niczym rzucone w błoto paciorki rozerwanego różańca.
Wyszczerzył zęby. Przesądni, łatwowierni głupcy! Wydaje się wam, że będę je liczył jak jakiś oczadziały
wampir z naiwnych opowieści?
Głód. Straszliwy głód! Czucie w ciele wróciło wraz z nieprawdopodobną oskomą, do ust napłynęła
ciemna i gęsta, cuchnąca ślina. Ubranie... tak, ma przecież ubranie! Pożerał je łapczywie, rzucając się w
ciasnej skrzyni. Zjadł wszystko, do ostatniej nitki. Poczuł przypływ sił, ale okrutny głód nie chciał
ustąpić.
Bez wysiłku rozerwał trumienne deski pod sobą. Ziemia... ożywcza, cmentarna ziemia... Zabełkotał
niewyraźnie, wydał z siebie zgrzytliwy pomruk. Ludzie! Baliście się, że wyjdę z grobu i zacznę was
nawiedzać? Niepotrzebnie. Droga ku nowemu życiu prowadzi właśnie tam, gdzie przed śmiercią
skierowaliście moje oczy.
Ziarenka maku, wymieszane z ziarnami piasku wbiły się głęboko pod paznokcie. Ostatnia pamiątka po
ś
wiecie słońca. Rozpoczął mozolną wędrówkę w dół.
* * *
Ksiądz w konfesjonale zemdlał. Wyniesiono go natychmiast, wezwano pomoc. Ludzie patrzyli, stojąc
w kręgu. Przed wielkanocną niedzielą wielu było jeszcze takich, którzy chcieli dostąpić łaski
oczyszczenia.
Nieszczęsny kapłan był blady, cały zlany zimnym potem, półprzytomny z przerażenia.
- Dzieje się coś niedobrego - szepnął, zanim nadszedł lekarz. - Coś bardzo niedobrego. Strzeżcie się i
módlcie za zmarłych - wskazał palcem posadzkę. - Tam, głęboko pod nami, potępieni, którzy wędrując
po tej ziemi poczuli na sobie dotknięcie złych mocy mieszkających w podziemnych komyszach, dzisiaj
wracają do życia. Tam, w mrocznych przestrzeniach pradawne duchy korzystają z cudu
Zmartwychwstania Pańskiego, aby wlać siły w ciała umarłych... na przekór Stwórcy i przeciw naturze...
Ludzie słuchali go kiwając głowami. Ksiądz był dziwakiem. Widział i słyszał różne rzeczy. Kto by się
zbytnio nim przejmował! Chociaż, z drugiej strony, mróz chodził po krzyżach od takiego gadania.
Tylko człowiek w czerni przyglądał się kapłanowi ze zrozumieniem w głęboko osadzonych,
nieprzeniknionych oczach.
* * *
Wypadł nagle wraz ze zwałami ziemi. Potłukł się dotkliwie o chodnik w krętym korytarzu starej
sztolni. Pamiętacie o niej, wy tam, na powierzchni? Powinniście pamiętać, ale demony sprawiły, że
wasza pamięć stała się dziurawa niczym stare rzeszoto! Przecież pod cmentarzem już dawno temu
wydobywano węgiel, na długo przed tym, nim opodal znaleziono o wiele bogatsze złoża. Pochowaliście
trupa twarzą do dołu, żeby zamiast podążać ku powierzchni, na wieki zagrzebał się w ziemi. Może to
skuteczny sposób na upiora, ale tylko w miejscu, gdzie pod warstwą cmentarnego piachu czeka jedynie
glina i twarda skała, a nie wyryte przez naturę i was samych gościnne labirynty korytarzy.
Zbierał się długo, wciąż czując w ciele nieznośne mrowienie. Wieczna ciemność kopalni. Ciemność?
Nie! Przecież doskonale widział całe otoczenie! Wszystko skąpane było w sinozielonym świetle. Mógł
dostrzec wszelkie zaułki i zakamarki, każdy ślad po uderzeniach oskardów dawno umarłych górników. Z
każdą chwilą przybywało mu sił. I z każdą chwilą głód stawał się coraz bardziej dotkliwy.
O bogowie podziemi, którzy daliście mi nowe życie! Jak zagłuszyć to straszne ssanie w trzewiach?
Jak?
Ruszył przed siebie, sztywno i bezmyślnie, gnany dziwnym poczuciem, że gdzieś tam znajdzie
rozwiązanie, odpowiedź na nie zadane jeszcze pytania. Siny blask płynął wraz z nim. Był wierniejszy niż
karbidowa górnicza lampa, niż naftowe reflektory przy węglowych wózkach. Szedł długo, bardzo długo.
Stare korytarze prowadziły w dół. Targany straszliwym głodem czuł na całym ciele nieprzyjemne
dreszcze. Gdzie dojdzie, dokąd właściwie idzie? Skąd nadpłynęła ta dziwna siła, która go ożywiła?
Nagle pojaśniało. W sinozielone światło wdarł się obcy blask. W tej chwili zdał sobie sprawę, że stare
korytarze łączą się przecież ze zwyczajną kopalnią, tą samą, w której przepracował najlepsze lata życia.
Jednakże gdy dawniej schodził na szychtę wraz z grupą innych górników, światła lamp nie zdawały się
tak jasne i rażące rozstrzelonymi szeroko promieniami. Przypadł za załomem ściany. Doleciały do niego
głosy. Powolne, bełkotliwe, nie mógł zrozumieć, o czym mówią.
Głód... ten straszny głód... Zacisnął wargi, żeby powstrzymać napływ śliny. Nasycić się nareszcie,
zabić nieujarzmione łaknienie!
Wciąż jeszcze nie wiedział, co powinien robić, nie ruszał się z miejsca. Skamieniał w swojej kryjówce,
czekając na coś... na co? Od czasu do czasu wstrząsały nim dreszcze. Wreszcie ludzie odeszli. Wypełzł na
korytarz. Drewniane, pociemniane stemple, kapiąca ze sklepienia woda... Niespodziewanie naszła go
ogromna tęsknota. Chciał zawołać za tymi, którzy odeszli. Wróćcie, ludzie! Wróćcie i zobaczcie, jak po
ś
mierci wygląda wasz towarzysz codziennego znoju! Ale zamiast słów z gardła dobyło się najpierw
charczenie, a potem... tak, raz kiedyś słyszał podobny głos, gdy zdarzyło mu się zabłądzić w zapomniany
boczny chodnik. Wycie wilka może się przy nim wydać łagodnym śpiewem. Wtedy uciekał ile sił w
nogach. Teraz nie mógł przecież umknąć przed własnym głosem...
Długo patrzył na zastygające powoli ślady ludzkich stóp. Najpierw ich rysunek był intensywny,
wyraźny, żeby z upływem czasu zblednąć i wreszcie się rozpłynąć we wszechobecnym sinozielonym
ś
wietle. Czuł jeszcze tylko zapach, jaki po sobie pozostawili górnicy. Spocone, spracowane ciała.
Uniósł głowę, spojrzał w niskie sklepienie sztolni. Widzisz, Boże? To byli ludzie, Twoje dzieło! Słabi i
bezbronni w obliczu tego, w kogo tajemnicze duchy podziemi tchnęły swoją moc! Za życia straszyli mnie
piekłem za moje uczynki. Biedni głupcy! Po śmierci to przecież ja staję się piekłem dla ludzi!
Głód... przez cały czas skręca trzewia. Ruszył w drogę. Niżej, coraz głębiej pod ziemię, tam, gdzie nie
dotarł jeszcze żaden człowiek. Tam, skąd nigdy jeszcze nie wrócił żaden górnik. Przekroczy granicę
nieznanego i nienazwanego... Tylko ten głód. Trzeba go zaspokoić!
* * *
Łopata zadudniła głucho o wieko trumny. Spocony grabarz ujął wielki łom, włożył zagięty koniec w
szparę między niedokładnie przybitymi, a może obruszanymi już w grobie gwoździami.
- Diabli - warknął do stojącego nad rozkopanym grobem człowieka w czerni. - Za późno! Trzeba było
wcześniej rozkopać mogiłę przeklętnika!
Trzeba było go zostawić w szybie, pomyślał, a nie ratować. Niechby go tam porwały obrzydliwe
poczwary z podziemi. Ktoś, kto miał na sobie ślady strasznych pazurów i zębów, a mimo to przeżył,
potem nie tak łatwo poddaje się śmierci. Taki nie chce wcale umierać, nie potrafi pogodzić się z
wyrokami Boskimi.
- Trzeba było łeb odjąć i położyć ścierwu między nogi. Albo chociaż sierp na gardło położyć. To był
zły człowiek, tak o nim mówili. Żonę bił i dzieciaki, księdza potrafił od chałupy odegnać. Nafty do lamp
nie kupował, bo szkoda mu było grosza, ale w szynku gościł każdego dnia. Nawet w Wielki Piątek pijany
łaził. Niedobre nasienie... I niedobrym pozostał też po tamtej stronie!
Człowiek w czerni zajrzał do dołu. Rozłupane dno trumny, spulchniona i rozrzucona ziemia. Pokręcił
głową. Przyszli za późno. Ma rację grabarz. Za późno... Ile ci pozostało, ożywieńcu? Jesteś pewien, że
przed tobą wieczność, ale to będzie najwyżej pięćdziesiąt dni... Pięćdziesiąt dni, nie więcej, upiorze! Tyle
tylko chcą ci darować twoi nowi bogowie. Śpiewaj swoją pieśń na ich chwałę, śpiewaj, dopóki straszna
prawda nie zajrzy ci w oczy.
* * *
Ludzka krew jest tak gorąca, że potrafi sprawić ból. Poparzył się nią dotkliwie, nim zyskał
doświadczenie. Pierwsza ofiara... Młody chłopak. Musiał być młody i lekkomyślny, bo żaden starszy
górnik nigdy by nie wszedł w ten nieznany, ziejący niepokojem korytarz. Czy zagnała go tutaj ciekawość,
czy po prostu nagła potrzeba - tego nie wiedział, nie zastanawiał się nad tym. Widział człowieka
doskonale, a tamten, nieświadomy zbliżającego się niebezpieczeństwa, postawił lampę na kamieniach
obok przerdzewiałych szyn. Nie mógł przecież dostrzec sinozielonego światła. Gdy wyczuł, że coś się
dzieje, było właściwie po wszystkim. Ludzie są tacy ślamazarni i słabi... Z rozerwanego gardła trysnęła
krew, gorąca i odurzająca zapachem świeżości. Wpił się w krwawiącą tętnicę, by jak najmniej cieczy się
zmarnowało. To było straszne uczucie! Poparzył sobie ręce, prawie spalił wargi i gardło. Wtedy nauczył
się, że najpierw trzeba poczekać, aż ciało choć trochę ostygnie. Życie podziemnej istoty okazało się zbyt
zimne, żeby móc bezkarnie napawać się ludzkim ciepłem.
Potem potrafił długo siedzieć czekając, aż trup ostygnie, mimo że trzewia skręcały się w bolesne
węzły, a twarz drętwiała z oskomy.
Boże na niebiesiech! Ty bezradny robaku toczący ludzkie umysły! To przez Ciebie człowiek boi się
ciemności! Przez Twoje nauki jest słaby! We mnie wlał życie ktoś, kto daje prawdziwą siłę. Nie boję się
ciemnych korytarzy ani mroku najgłębszych podziemi. A przecież za życia... za poprzedniego życia
obawiałem się pójść tam, gdzie światło przygasa i gdzie czuć cmentarny oddech ciemnych mocy. Dziś
ten świat należy do mnie!
Podobne myśli sprawiały, że unosił w górę oczy i wydawał z siebie głos. Straszliwy dla ludzi zew
prawdziwego władcy podziemi.
W sinozielonym świetle skóra na rękach jest brązowa, pokryta gęstą mapą plam, połyskuje szkliście
sączącym się nieustannie ze wszystkich porów trupim jadem.
Ogarnęło go pragnienie, by pójść w dół, jak najgłębiej. Ale jeszcze nie teraz. Musi się dobrze posilić,
nabrać sił, żeby dotrzeć tam, gdzie...
* * *
Chyba tylko zwierzęta potrafiły przeczuć jego nadejście. Ślepe konie ciągnące ciężkie wózki rżały
przerażone, górnicze kanarki w ciasnych klatkach zaczynały w panice trzepotać skrzydłami,
wszędobylskie szczury rzucały się do ucieczki. Ludzie nic nie widzą, nic nie czują, potrafią się tylko bać
nieznanego. Ale kiedy stają z nieznanym twarzą w twarz, do końca nie chcą w nie uwierzyć, nawet kiedy
ogarnia ich bezlitosna ciemność. Zwierzęta wiedzą, że niebezpieczeństwo czai się gdzieś w pobliżu. Tak
jak ten wielki biały szczur, który stanął na dwóch łapach węsząc czujnie, gotów w każdej chwili skryć się
w jakąś sobie tylko znaną dziurę. Patrzył na zwierzę z pogardą. Nie bój się, głupcze. Dziś jestem syty.
Ale gdybym poczuł ssanie w żołądku, nic by ci nie pomogła twoja zwinność. Złapałbym cię w mgnieniu
oka i wyssał z ciebie marną krew.
Dziś znów nieostrożny człowiek zapuścił się do jego królestwa. Miał na szyi srebrny krzyż. Myślał, że
to może go uchronić! Krzyż! Na grobie też postawili mu ten znak, symbol bezradnego Boga, do którego
słabe istoty zanoszą wstrętne, nikomu niepotrzebne modlitwy. Taką jak ta, którą słyszał nad swoją
trumną. Laudamus Te...
Zwinął wargi próbując wypowiedzieć śmieszne słowa. Nic z tego. Odkąd obudził się w trumnie, mowa
ludzka stała się dla niego niedostępna. I zbędna. Modlitwy też. Na co modlitwa komuś, kto nie musi się
już niczego bać? Przecież nie można umrzeć drugi raz!
* * *
- Patrz tam! Widzisz?
Powolny, dziwnie zgrubiały i buczący, stłumiony głos przerażonego człowieka.
Patrzą prosto na niego, ale nie potrafią go dostrzec. Ukrył się w cieniu. Blisko, bardzo blisko, lecz tuż
poza granicą światła padającego z karbidówek. Ile to razy za poprzedniego życia sam wpatrywał się w
mrok kopalni, zaniepokojony nagłym ruchem, niespodziewanym podmuchem powietrza niosącego woń
kojarzącą się z grozą rozkopanej o północy mogiły.
Wśród górników od zawsze krążyły opowieści o strasznych istotach zamieszkujących najgłębsze rejony
kopalni, buszujących w zapomnianych sztolniach. Wtedy, tak jak inni, brał je za zwyczajne bajki. Co z
tego, że od czasu do czasu ktoś nie wracał? Wiadomo przecież, że zdarzają się zawały, że drewniane
stemple nie są wieczne, a poza tym na nieostrożnego człowieka zawsze może czekać jezioro kurzawki
albo otchłań ziejąca pośród skał. Niezgłębiona studnia. Wrzucisz w taką kamień i darmo czekasz, aż
rozlegnie się daleki stuk. Upływają sekundy, potem minuty, a ty nasłuchujesz. Z podobnych studni
ciągnie przenikliwym chłodem i dziwną, nieznaną grozą. Nachodzi ochota, żeby uciec jak najszybciej,
wstyd tylko przed samym sobą.
Możesz być wtedy pewien, człowieku, że gdzieś z głębokiego cienia obserwują cię oczy skąpane w
sinozielonej poświacie. Czujny wzrok. Oczy jedynej istoty, która nie musi bać się podziemnych głębi.
Nie musi
* * *
- Ty to wiesz, księże, i ja to wiem - szept człowieka w czerni przywodził na myśl syczenie ogromnego
węża. Z wolnej strony konfesjonału, gdzie przed kilkoma minutami klęczała bezgrzeszna starowinka,
kratka rzucała krzywy cień, prześwietlona blaskiem świec płonących przed ołtarzem. - Nadchodzi ten
dzień. Zesłanie Ducha Świętego. Zmarły powierzył ci swoje tajemnice.
Ksiądz nabrał głębiej powietrza, ale człowiek w czerni nie pozwolił mu wypowiedzieć słów protestu.
-
Nie, nie obawiaj się, nie chcę ich od ciebie wydobyć. Znam je lepiej od ciebie i nawet od niego
samego. Choć zaprzedał się złu, to jednak przystąpił do spowiedzi przed zgonem, przyjął komunię. Wiesz
dlaczego? Aby tym bardziej znienawidzić Boga. Żeby unurzać hostię w brudnych odmętach mrocznej
duszy.
- Kim jesteś? Po co przyszedłeś?
- Jestem nikim, kapłanie. Jestem tylko sługą. Czekam, aż wypełni się przeznaczenie. To już niedługo.
Nadchodzi wreszcie święto Pięćdziesiątnicy.
Ksiądz oblizał spierzchnięte nagle wargi. Odwrócił głowę, żeby spojrzeć w twarz rozmówcy. Ale widać
było tylko jego błyszczące oczy, reszta tonęła w ciemności. Obszerna skrzynia konfesjonału zdawała się
zbyt ciasna dla tego człowieka. Tak jakby wypełniał jej mrok bez reszty. Jakby sam był mrokiem...
- Czyim właściwie jesteś sługą? Po której stoisz stronie?
- A jak ci się wydaje?
* * *
Stukot podkutych butów. Idą całą hurmą. Zadufani w sobie, zabawni. Zdaje im się, że w grupie są
bezpieczni. Rozbiegane spojrzenia, dłonie zaciśnięte na trzonkach kilofów, lampy, jedne kołyszące się u
pasów, inne przytwierdzone do hełmów.
Patrzył na nich z taką samą pogardą jak na wszędobylskie szczury. Kogo chcecie schwytać? Tego, co
sieje wśród was śmierć i grozę? Tego, który od tygodni upuszcza krwi waszym kucom?
Szedł wraz z nimi, a raczej tuż za nimi, na samym końcu grupy. Zakryty zabraną jednej z niedawnych
ofiar burką, w grubych rękawicach, skrywając pod ciężkim skórzanym płaszczem grobowy odór swego
ciała. Zapach rozgrzanych ludzi tuż przed twarzą, ich pulsujący strach... Musiał się powstrzymywać całą
siłą woli, żeby nie rzucić się na pierwszego z brzegu, nie porwać go i unieść w mroczne korytarze. Kaptur
naciągnął głęboko na głowę. Musiał bardzo uważać, by nie przyspieszać kroku. Ludzie są tacy powolni...
Chcecie mnie znaleźć? Szukajcie.
Zapuścili się w nieuczęszczane chodniki. Szli długo, daleko, aż do miejsca, gdzie stara sztolnia spod
cmentarza łączy się z nowszymi korytarzami. Nigdy dotąd nie odważyli się zapuścić na teren dawnej
kopalni. Teraz też nikt nie chciał pójść dalej. Oprócz jednego. Ten wyszedł przed grupę, spojrzał na
towarzyszy pracy z wyzwaniem w oczach.
- Kto ze mną? !
Wykrzyczał to. Bał się tak samo jak pozostali, mimo to chciał iść.
- Kto ze mną?! Trzeba zabić tego diabła!
Poprawił płaszcz, szybko wyszedł przed szereg, stanął obok wołającego, tyłem do pozostałych, żeby
przypadkiem nie dostrzegli oblicza kryjącego się pod kapturem.
- Nikt więcej?
Poszli więc we dwóch. Odważny górnik przodem. A reszta czekała.
Pewnie zmartwieli z przerażenia, a potem uciekli, kiedy rozległ się straszny, pełen bólu krzyk, a zaraz
potem zwycięski głos, straszniejszy niż wycie wilka.
Skapnął kilka kropli gorącej jeszcze krwi na ofiarę podziemnym bóstwom. Posoka wsiąkała w podłoże
leniwie i niechętnie.
Więcej tu nie przychodźcie, ludzie! Nie próbujcie zakłócać spokoju mojej komyszy! Bójcie się tego,
który nie musi się bać.
Nie musi?
* * *
Patrzył w oczy. Martwe oczy.
Oczy, w których zastygło przerażenie.
Brązowa skóra pokryta plamami. Mocne, zakrzywione szpony. Wystające ze szczęk wielkie zęby.
Patrzył na skręcone paroksyzmem bólu ciało istoty podobnej do niego.
Nigdy przedtem nie był w tym miejscu. Ściągnął go okropny krzyk. Nie krzyk nawet, ale zew, pełen
bólu i strachu. Dlaczego do tej pory myślał, że jest sam, jeden jedyny w całej wielkiej kopalni?
Czy można umrzeć po raz drugi? Widać jednak można.
W sinozielonym świetle krew zawsze jest czarna.
Kto zabił tę istotę? Kto był na tyle silny, żeby rozerwać jej pierś i wyrwać serce?
Ruch za plecami. Odwrócił się błyskawicznie. Pusto.
Znów zapatrzył się w martwe oczy.
Czy ktoś, kto już umarł, może się bać? Dotknął skóry leżącego. Śliska i zimna, tak jak i jego. Skóra
będąca w stanie ciągłego rozkładu, ale daleka od rozpadnięcia się, od takiego stanu gnicia, jaki widywał u
nieboszczyków, których z ciekawości i dla zabicia czasu wygrzebywał w sztolni pod cmentarzem, brał w
objęcia i tańczył, obijając się o zmurszałe stemple. Niektóre z tych trupów zdawały się łypać z wyrzutem
spod uchylonych powiek. Nędzne ludzkie truchła. Nie dane im było dostąpić łaski życia danego od
przedwiecznych bogów. Nie potrzeba waszej wiary, żeby istnieć po śmierci. Nie potrzeba chromego
Boga. Prawdziwe tchnienie mocy można znaleźć tylko tu, na dole...
Znów ruch, tym razem z boku. Natychmiast tam spojrzał. Niczego jednak nie dostrzegł.
Lecz cóż to? Sina poświata gaśnie... Od ścian podpełza bezlitośnie cień... Po raz pierwszy od kiedy
opuścił grób, coś znajduje się poza zasięgiem wzroku. Powoli, ale niepowstrzymanie mrok pełznie w jego
kierunku. Czy coś podobnego widzą górnicy przed śmiercią, zanim dopadną ich jego zęby i pazury?
Sztywny z przerażenia toczył dookoła dzikim wzrokiem. Coraz ciemniej... i zimniej...
Rzucił się do ucieczki pochyłym korytarzem, do góry, byle dalej. Ścigał go lęk, swędzący w krzyżu,
mrowiący tysiącem igieł na całych plecach. Czy to tylko złośliwe echo odbiło wizg strachu, jaki się
dobywał z jego piersi, czy dogonił go straszny, drwiący śmiech?
Potem omijał skrupulatnie tę część kopalni. Wspomnienie zapadających dookoła ciemności było zbyt
przerażające. Dopiero teraz zrozumiał, że lęka się cienia bardziej niż wtedy, gdy był człowiekiem.
Że chyba powinien zacząć się bać.
* * *
Ksiądz klęczał pogrążony w modlitwie, oparty o barierkę oddzielającą ołtarz od rzędów ławek. Ukrył
twarz w dłoniach, oddychał głośno, miarowo, jakby spał. Cisza kościoła nasuwała na myśl spokój
grobowej krypty.
Nagle podniósł oczy, zatrzymał je na złocie tabernakulum.
- Zlituj się, Panie, nad tymi, którzy nie mając za życia dla innych litości, nie mają jej po śmierci dla
samych siebie. Zlituj się nad tymi, co zaślepieni żądzą i pychą nie dostrzegają dookoła siebie życzliwych
duchów, nie chcą w nich dostrzec Ciebie. Owej strasznej doby, gdy nadejdzie pięćdziesiąty dzień od
opuszczenia grobu przez Twego Syna, pięćdziesiąty dzień od ich obrzydliwego zmartwychwstania, niech
wszyscy przeklęci zdołają przejrzeć na oczy i usłyszeć Twój głos, Panie.
Człowiek w czerni obserwował kapłana, ukryty za filarem. Widział, jak tamten drży na całym ciele,
targany suchym szlochem, jak wznosi ku górze nabiegłe krwią oczy. Nieszczęsny księże, widzisz rzeczy,
których nie potrafi dostrzec zwykły śmiertelnik. To dar od Boga czy raczej przekleństwo?
* * *
Dzień, w którym nawet stara sztolnia pod cmentarzem przestała być bezpieczną przystanią, przyszedł
nagle.
Siedział w swoim ulubionym zagłębieniu, niedaleko miejsca, gdzie wypadł z grobu. Zwały ziemi
pozostałe po tamtym wydarzeniu wyschły już dawno, ostre brzegi osypały się tworząc kształty podobne
sfałdowaniu starych, pokonanych przez siły przyrody gór, ale nadal były wyraźnie widoczne. Patrzył na
znajomy otwór w sklepieniu chodnika. Jak to się dzieje, że ziemia w tym miejscu sama nie osiada, nie
następują zawały? Korytarze są blisko powierzchni, słabo przecież podstemplowane. Podobne myśli,
zmętniałe, przesączone przez wieczne doznanie głodu towarzyszyły mu bardzo często. Jednakże
zazwyczaj nie poświęcał im więcej uwagi niż przemykającym się pod ścianami szczurom. Na górze jest
dzień czy noc?
Nagle przeszył go zimny powiew. Podmuch płynący gdzieś z najgłębszej otchłani, niosący zapach
przerażenia starszego niż człowiek... może starszego niż Ziemia... Zerwał się na równe nogi.
Wraz z podmuchem wtargnęła ciemność. Sinozielone światło przygasło zupełnie jak wtedy, przy
zwłokach martwego upiora. Zdawało mu się, że sięgają po niego lepkie, lodowate macki, wypełzające ze
wszystkich szczelin, z mrocznych zakamarków. Gdzieś na granicy światła i nadciągającej ciemności
zamajaczyła postać. Ludzka... Ludzka? A może to tamten upiór przyszedł wezwać go do siebie?
W tej chwili przestał odczuwać łaknienie. Przerażenie wyparło wszystkie inne doznania. A krąg światła
kurczył się coraz szybciej.
Poderwał się do biegu. Pomknął w kierunku wyjścia z pod cmentarnej sztolni. Za plecami czuł
straszliwą obecność - okrutną, ale nieskończenie cierpliwą, zimną i bezlitosną.
Ś
wiatło! Światło! Coraz go mniej, nie jest już sinozielone, zmieniło barwę na ponurą, głęboką purpurę.
Niewiele można w nim dojrzeć...
Wpadł między kilku górników. Pierzchnęli na wszystkie strony jak stadko wróbli, krzycząc z
przerażenia. Porwał karbidówkę, nie bacząc, że rozgrzany metal pali wiecznie zziębnięte palce o wiele
dotkliwiej niż świeża krew. Mdła łuna pełgającego płomyka zatoczyła krąg, rozpraszając nadciągający
mrok. Przysiągłby, że usłyszał cichy skowyt bólu i przestrachu. Dopiero po chwili dotarło do niego, że to
on sam wydaje ten głos. Skulił się przy górniczej lampie, zamknął ślepia, czekając na dotknięcie
nieznanego.
Jednakże nic się nie działo. Uchylił powieki. Rozkleiły się z trudem. Karbidówka dogasała, a wszystko
dookoła po staremu wypełniało sinozielone światło.
Uciec... wypełniło go jedno pragnienie. Uciec stąd, odejść jak najdalej!
* * *
Człowiek w czerni stał nad zapadłą mogiłą. Chłodny wiatr burzliwej wiosennej nocy rozwiewał długie
siwe włosy. Na niebie pędziły podświetlone księżycowym blaskiem chmury, karykatura malinowych,
słonecznych obłoków. Niby połyskujące różowo, niby jasne jak tamte, ale zmieszane z groźnymi
odcieniami lodowatej szarości i brudnego fioletu. Człowiek w czerni przymknął zmęczone oczy.
- Pójdziesz szukać swojego nowego boga - powiedział cichym, chrapliwym głosem. - Już niedługo. W
wigilię święta Pięćdziesiątnicy wraz z pobratymcami wyruszysz w drogę. Przerażony, bez przerwy
oglądając się za siebie pójdziesz tam, gdzie spodziewasz się ratunku. Ale strach podąży za tobą krok w
krok. Będziesz czuł na karku jego palący mrozem oddech. Trzeba było się tak nie spieszyć do
podziemnego życia, upiorze! Mogłeś zaczekać na swojego przewodnika w krainę śmierci. Ale wybrałeś
marną egzystencję daną przez drzemiące głęboko pod powierzchnią siły! Mogłeś od razu pójść za głosem
odzywającym się w twoim czarnym sercu. Ale wolałeś zabijać, jeść trupy i zabawiać się martwymi
ciałami.
* * *
Szedł bez wytchnienia w dół i w dół. Był pewien, że gdzieś za plecami czai się groza, nieznana i
nienazwana, o której ludzie chodzący po ziemi nie mogą mieć najmniejszego pojęcia. Dawno skończyły
się kopalniane sztolnie. Daleko z tyłu zostały światełka górniczych lamp, iskierki krzesane w wiecznych
mrokach przez słabych, ale nieodmiennie krnąbrnych, upartych i konsekwentnych w swoich dążeniach
ludzi.
Szedł gnany niepokojem i pragnieniem dotarcia tam, gdzie... nie wiedział, gdzie i co tam zobaczy.
Przypuszczał tylko, że w tym jednym miejscu będzie bezpieczny.
Niżej i niżej, wciąż głębiej. Robiło się ciepło, nieznośnie gorąco, a równocześnie z tyłu doganiały go
lodowate podmuchy zwiastujące groźną obecność.
Mijał rozwidlenia korytarzy, przemierzał wielkie groty, przekraczał podziemne potoki.
Kiedy dostrzegł, że nie jest sam? Nie potrafił i nawet nie próbował tego odgadnąć. Miał wrażenie, że
zupełnie nagle wokoło uczyniło się gęsto od istot podobnych do niego. Podziemne upiory, równie jak on
przestraszone. Wszystkie ze wzrokiem wbitym przed siebie, oglądające się tylko co jakiś czas w
narastający za plecami mrok. Zupełnie jak ci górnicy, którzy wyprawili się niedawno przeciwko niemu.
Sinozielone światło wydobywało wiecznie wilgotną, plamiastą skórę, pełne zębów szczęki, długie
pazury. Koszmarny pochód wypełniał korytarze ciężkim człapaniem, ciągłym jękiem i chrapliwymi
skargami zlewającymi się w potępieńczy chór.
* * *
Ksiądz zaczął unosić kielich. Chciał wypowiedzieć słowa ofiarowania, ale głos uwiązł mu w gardle.
Poczuł silne poruszenie ziemi pod nogami, zdrętwiałe nagle ręce zadrżały tak mocno, że wino trysnęło na
wszystkie strony, oblewając mu twarz i leżący na ołtarzu opłatek. Zgromadzeni ludzie widzieli tylko
zgarbione plecy kapłana. A on przypatrywał się jeszcze nie uświęconej słowami Boga cieczy w złotym
naczyniu. Zobaczył głębię otchłani i straszną twarz skąpaną w zielonym, upiornym świetle. Oblicze z
oznakami rozkładu, wykrzywione śmiertelnym strachem. Padł na kolana.
- Módlmy się za dusze potępione! - zawołał. - Módlmy się, by Duch Święty, którego dzisiejszego dnia
Pan zesłał Apostołom, poruszył serca i umysły tych, co wybrali drogę do piekła, niech z niej zawrócą,
jeśli jest jeszcze czas. Klęknijcie i módlcie się ze mną! Niech w dzień Pięćdziesiątnicy zaznają spokoju.
Wierni natychmiast posłuchali wezwania.
„Wieczny odpoczynek..."
Człowiek w czerni uklęknął wraz z innymi. Ale nie podjął słów modlitwy. Nie dostąpi wiecznego
odpoczynku ten, kto odrzuca głos Boga. Nie wydobędzie z siebie słów modlitwy za zmarłych ten, kto
zbyt dużo o nich wie...
* * *
Jaskinia była ogromna, większa od wszystkiego, co w całym poprzednim i obecnym życiu widział.
Sklepienie tonęło w mroku, nieosiągalne dla oczu stojących na dole istot. Pośrodku jaskini - posąg.
Olbrzymi, wyciosany z gigantycznego kamienia. Mocne, zakończone pazurami stopy, krępe uda,
ogromny tors, a dalej... dalej panował mrok. Nie można było w żaden sposób odgadnąć rysów twarzy
podziemnego boga. Zdawało się tylko, że z ciemnej otchłani, z góry, patrzą surowe, wszechwiedzące
oczy.
Jęk tysiąca głosów wypełniał jaskinię bez reszty. Stłoczone, śliskie od trupiego płynu ciała ocierały się
o siebie w spazmatycznych, podobnych atakom epilepsji konwulsjach.
I on rzucał się niczym chory w malignie, co chwila uderzając w inne cuchnące strachem postaci. Oczy
wlepione w posąg, pazurzaste łapy wyciągnięte ku górze w niemej modlitwie, szukające ratunku i
spokoju. Oślinione, spływające pianą wiecznego głodu usta otwarte, jakby chciały wydobyć z
zapuchniętych gardeł zrozumiałe dźwięki. Nadzieja...
* * *
Człowiek w czerni znów stał nad grobem. Z uwagą patrzył na zetlałe resztki wieńców pogrzebowych.
Czy coś zmieniło się od ostatniej wizyty? Nic. Tu nawet krety nie chcą ryć korytarzy. Nawet
najmarniejszy robak unika przeklętej ziemi w mogile upiora.
- Jesteś jeszcze tam, między swoimi? Gdzie podążasz i którędy? Okrutny drapieżniku, czy spotkałeś już
swojego wilka, swój własny ostateczny strach? Czy dotarło wreszcie do ciebie, że nikt nie może czuć się
bezpieczny tam, gdzie nie dociera głos Pana? Czy wystarczyło ci pięćdziesiąt dni nowego życia, żeby
poznać prawdę?
* * *
Przerażenie... Poczuł falę strachu stokroć gorszego od tego, który go tutaj przygnał. Gdzie się podziała
sinozielona poświata? Zabrakło jej nagle, niespodziewanie, bez żadnego ostrzeżenia. Mrok spadł niczym
ciężka zasłona, nie dając szans dostrzec, z której strony nadciąga niebezpieczeństwo. W zupełnych
ciemnościach rozlegał się chrzęst miażdżonych kości i potworne wycie. Gdzieś nad głową przeleciały
zwiewne, połyskujące mroźną bielą postacie. Na rany Giry... myśl zaplątała się i runęła ciągnąc go za
sobą w nową studnię strachu.
Rzucił się do ucieczki. Nie on jeden zresztą. Zapanował straszny tłok, w którym słychać było tylko
nieustanny chrzęst i bolesne wrzaski.
Ratuj... ratuj... ty, Panie... Światło... znów niedokończona myśl, znowu osuwa się w przepaść. Składa
usta, chcąc wypowiedzieć znane przecież kiedyś doskonale, a tak dalekie w tej chwili słowa
pogardzanych modlitw.
Wydobywa tylko przeciągły jęk. Język nie chce układać się jak należy, zwinąć ku podniebieniu. L...
L... na próżno!
Kto mu zastąpił drogę? Bez namysłu wbija zęby w szerokie plecy przed sobą. Skowyt, szybki ruch i
uderzenie potężnej łapy trafia prosto w jego rozwartą szczękę. Skóra na policzku pęka, spływa ropiejącą
posoką. Ale droga wolna! Z przodu pusto, nie został już nikt przed nim. Wypadł na korytarz. Wciąż
ciemno, członki przenika lodowate zimno. Obijając się o ściany, z rozpostartymi rękami biegł najszybciej
jak mógł. Z jaskini dolatywały straszne krzyki, potworne wycie. Tak właśnie krzyczał martwy upiór w
kopalni... Podziemny bóg! To tylko pułapka, żeby przedwieczne demony mogły się pożywić ciałami tych,
w których same tchnęły życie!
L... L... Lau... zamiast słów z gardła dobywa się bezsilne gulgotanie. W górę, szybciej, szybciej! Czy
rozwieją się wreszcie te przeklęte ciemności? Dotknięcie na ramieniu. Znieruchomiał. To koniec!
Koniec? Nie! To tylko jakiś przerażony nieszczęśnik wybrał tę samą drogę. Niech idzie przodem... bo
jeśli tam coś czeka... tak, niech idzie pierwszy.
* * *
Stało się! Człowiek w czerni rzucił się na ziemię, przycisnął ucho do zrudziałej trawy. Potem wstał
powoli, otrzepał ubranie. W oddali zawył pies.
- Przesądni ludzie mawiają, że między uszami wyjącego psa można dostrzec śmierć. Gdybyś wyszedł z
grobu i spojrzał między uszy takiego zwierzaka, dostrzegłbyś... mnie, przewodnika do spokojnej krainy
umarłych. Ale nie chciałeś zaczekać. Wolałeś powrócić do życia, choćby upiorem. Spodobała ci się
egzystencja dana od istot zamieszkujących podziemia. Iluzja życia. Za daleko odszedłeś, nieszczęśniku.
Teraz wszystko już tylko w twoich rękach. Sam musisz zdecydować, czy wreszcie rzucisz się w
zbawienne objęcia śmierci, czy posłużysz za strawę panom głębi ziemi i po ich potwornej uczcie staniesz
się czymś jeszcze gorszym, niż jesteś w tej chwili.
Oddalił się w stronę cmentarnej bramy, przed wyjściem odwrócił jeszcze głowę, rzucił okiem na grób.
A potem skierował się tam, skąd dolatywało przejmujące wycie psa.
* * *
Sinozielone światło wróciło równie nagle, jak przedtem odeszło. Zobaczył, że idzie nisko sklepionym
korytarzem, wyrzeźbionym przed eonami siłą podziemnej, dawno wyschłej rzeki. Obce miejsce. Na
pewno nigdy tu nie był. Ale przecież nawet nie wiedział, w którą stronę uciekał ze strasznej jaskini.
Nieważne, byle dalej, byle wyżej! Nagle zapragnął wrócić do swojego grobu, zagrzebać się z powrotem
w ziemi i zastygnąć na zawsze. Niechaj ciało strawią robaki, niech powoli obraca się w proch. Ale gdzie
teraz szukać własnego grobu? Zagubiony w krętych korytarzach jakże zdoła odnaleźć sztolnię pod
cmentarzem, zanim dopadną go ci, którzy tam, na dole...
Targał nim coraz większy głód. Żeby spotkać po drodze najmarniejszego szczura, pająka chociaż! Ale
nie było nic. Po suchych ścianach nie spływały nawet najmniejsze strużki wody.
Szedł, a właściwie wlókł się noga za nogą. Od czasu do czasu starał się układać wargi i język. L... La...
Lau... Na nic! Tylko cichy skowyt i charczenie. Ułomny, przeklinany i wyszydzany Bóg ludzi wydawał
się teraz tak bliski, tak łaskawy. Tyle razy mu złorzeczył, a w tej chwili chciałby dobyć z głębi umysłu
sławiącą Go modlitwę.
Był zmęczony, powieki same się przymykały, zapragnął pogrążyć się w objęciach dawno nie
zaznanego snu. Tak... złożyć ciało w zimnym grobie i wreszcie umrzeć. Ta jedna myśl kołatała się pod
czaszką. Nawet nie zauważył, kiedy sinozielona poświata zaczęła przygasać. Początkowo brał to za
objaw zmęczenia. Dopiero gdy powiało znajomym chłodem i strasznym odorem, zrozumiał, że nadchodzi
koniec. Przyspieszył kroku, ale przecież ciemność nadciągała także i z przodu.
Potknął się o coś miękkiego, upadł. Spojrzał prosto w gasnące oczy. To ten, który szedł przed nim.
Ręka wyciągnięta daleko przed siebie, oparta o ścianę, a właściwie wbita w nią potężnymi pazurami.
Znów spojrzał w oczy umierającego. Wypełniała je niema prośba. Popatrzył na chropowatą skałę. Jego
towarzysz niedoli próbował coś na niej wydrapać. W niknącym świetle zobaczył nieporadne kształty liter.
„Laudamus Te.." z trudem rozpoznawał znaki. Mrok zapadał powoli, ale nieubłaganie. Ogarnęła go
niesamowita słabość. Przemógł ją, sięgnął ku ścianie. Pazur zazgrzytał sucho.
,Beneficimus Te..." skrobał na oślep, w zupełnym już mroku, szczęśliwy, że zapomniane, wyrzucone z
pamięci słowa przychodzą same. ,"Ldoramus..." Nie, nie zdoła dopisać modlitwy do końca.
Ale może ktoś kiedyś, jakiś przerażony upiór oświecony zrozumieniem straszliwej prawdy dotrze w to
miejsce, natknie się na dwa trupy, marne szczątki pobratymców, dostrzeże napis i podejmie trud jego
dokończenia. Może to coś zmieni... a może nie... Przebacz mi wszystkie moje uczynki, przedwieczny
Bo...
* * *
Człowiek w czerni ze smutnym uśmiechem przyglądał się wyjącemu psu. Zwierzę zmrużyło ślepia w
wąskie szparki, wygięło kark i wydobywało z siebie przeciągły, potępieńczy skowyt. Jednakże zamiast
zwrócić pysk w stronę księżyca, popatrywało co chwila na stojącą przed nim postać. Człowiek w czerni
wyciągnął rękę, delikatnie pogładził kosmaty łeb.
- Wystarczy, przyjacielu - szepnął. - Już po wszystkim... przynajmniej na razie. Do czasu, kiedy
nadejdzie następna taka noc... pięćdziesiąt dni po zmartwychwstaniu.
Pies zamilkł, patrzył tylko pełnymi żalu oczami za człowiekiem odchodzącym w gęsty przedranny
mrok.
Rafał Dębski